ROZDZIAŁ 3 Cialdini, ROZDZIAŁ 3


ROZDZIAŁ 3

Zaangażowanie i konsekwencja

Łatwiej powiedzieć ,sie" na początku, niż na końcu. Leonardo da Vinci, badanie dwójki kanadyjskich psychologów (Knox i Inkster, 1968) przeprowadzone podczas wyścigów konnych wykryło pewną zdumiewającą prawidłowość. Bezpośrednio po obstawieniu wybranego konia ludzie byli znacznie pewniejsi jego wygranej niż bezpośrednio przed wykupieniem zakładu. Oczywiście, obiektywnie rzecz biorąc, szansę te wcale nie uległy zmianie: był to wciąż ten sam koń, na tym samym torze, w tej samej gonitwie. A jednak w umyśle obstawiających jego szansę znacznie wzrosły wskutek samego wykupienia zakładu. Choć na pierwszy rzut oka powody tej dramatycznej zmiany wydają się niezrozumiałe, mają one związek z pewnym powszechnie stosowanym narzędziem wpływu, które dyskretnie kieruje wieloma naszymi zachowaniami.

Jest to po prostu nasze obsesyjne pragnienie bycia konsekwentnym (i wyglądania na osobę

konsekwentną w oczach innych ludzi). Kiedy dokonamy już wyboru lub zajmiemy

stanowisko w jakiejś sprawie, napotykamy zarówno wewnątrz nas, jak i w innych, silny

nacisk na zachowanie konsekwentne i zgodne z tym, w co już się zaangażowaliśmy. Naciski

owe prowadzą nas do postępowania w sposób usprawiedliwiający naszą wcześniejsza decyzję.

Po prostu przekonujemy siebie samych o słuszności podjętej decyzji, co niewątpliwie podnosi nasze samopoczucie. W poszukiwaniu dowodów na tę prawidłowość przyjrzyjmy się historii mojej sąsiadki Sary i zamieszkującego z nią jej przyjaciela Tima. Przez pewien czas "chodzili ze sobą" i choć w tym czasie Tim utracił pracę, zamieszkali w końcu razem. Z punktu widzenia Sary, sprawy zawsze byty dalekie od doskonałości - ona pragnęła, aby się pobrali i aby Tim zaprzestał częstego picia alkoholu, jak to miał w zwyczaju, natomiast Tim opierał się obu tym pomysłom. Po okresie szczególnego nasilenia konfliktów, Sara zerwała z nim i Tim wyprowadził się. W tym samym czasie do Sary zadzwonił jej dawny chłopak - zaczęli się spotykać i wkrótce zaręczyli się, pełni małżeńskich planów. Ustalili nawet datę ślubu i zamówili druk zaproszeń, kiedy zadzwonił skruszony Tim z propozycją powrotu. Gdy Sara opowiedziała mu o swoich małżeńskich planach, Tim zaczął ją błagać o zmianę decyzji. Sara odmówiła jednak, twierdząc, że nie chce takiego żyda, jak to, które ich łączyło. Trwała przy swoim nawet wtedy, gdy Tim zaproponował jej małżeństwo; dopiero gdy Tim obiecał zerwać z piciem, ustąpiła jego prośbom. Zerwała zaręczyny z drugim chłopakiem, odwołała ślub i druk zaproszeń oraz zgodziła się na wspólne zamieszkanie z Timem.

Nie dalej niż po miesiącu powiedziała mi, że Tim ostatecznie nie sądzi, aby potrzebował

całkowitej abstynencji. Po następnych czterech tygodniach Tim zdecydował, że w sprawie

ich małżeństwa trzeba jeszcze zaczekać i zobaczyć, jak się sprawy potoczą. Od togo czasu

minęły już dwa lata, a Sara i Tim żyją dokładnie w taki sam sposób, jak przedtem. Tim nadal

pije, małżeńskie plany nadal pozostają w zawieszeniu. Jedno tylko uległo zmianie - Sara jest

oddana Timowi bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Powiada, że konieczność wybierania

między nimi uświadomiła jej, że to jednak Tim jest na pierwszym miejscu w jej sercu. Po

wybraniu Tima i odrzuceniu drugiego chłopca, Sara stała się szczęśliwsza, choć towarzyszące

wyborowi obietnice Tima nigdy nie zostały spełnione. Ludzie grający na wyścigach konnych

me są więc odosobnieni w swojej wierze w prawidłowość dokonane przez siebie trudnej

decyzji. W istocie, wszyscy od czasu do czasu oszukujemy samych siebie, by tylko utrzymać

własne sądy i przekonania w zgodzie z tym, cc uczyniliśmy lub zdecydowaliśmy w

przeszłości (Conway i Ross, 1984; Goethals Reckman, 1973; Rosenfeid, Kennedy i Giacalone, 1986).

Klik i wrrr... raz jeszcze

Psychologowie od dawna doceniają siłę, z jaką zasada zgodności steruje prze biegiem

ludzkiego postępowania. Wybitni teoretycy, jak Leon Festinger (1957) Fritz Heider (1958) czy Theodore Newcomb (1953), traktowali pragnienie zgodności i konsekwencji jako centralną siłę motywującą zachowanie. Czy to zamiłowanie do zgodności jest rzeczywiście wystarczająco silne, by skłonić nas do robienia rzeczy, których skądinąd wcale nie chcielibyśmy robić? Niewątpliwie tak. Motywacja do bycia konsekwentnym (i przedstawiania się w taki sposób innym) stanowi silne narzędzie wpływu społecznego, z powodu którego często postępujemy wbrew naszym własnym interesom.

Rozważmy, co się stało w pewnym badaniu wykonanym na nowojorskiej plaży, w którym sprawdzano, czy przypadkowi świadkowie zaryzykują osobiste bezpieczeństwo, by

przeciwstawić się przestępstwu. Współpracownik badaczy rozścielał swój koc w pobliżu przypadkowo wybranej osoby (osoby badanej). Po kilku minutach wyciągania się na kocu i

słuchania tranzystorowego radia, współpracownik ten wstawał i opuszczał swoje rzeczy

kierując się ku wodzie. Wkrótce potem, udający złodzieja badacz zbliżał się do koca i chwytał

radio próbując się z nim oddalić. Nietrudno zgadnąć, że w normalnych warunkach

plażowicze z dużą niechęcią decydowali się na przeszkodzenie złodziejowi -próbę taką

podjęły tylko 4 osoby na 20 postawionych w takiej sytuacji. Jednakże przy pozornie

niewielkiej zmianie warunków, aż 19 osób na 20 decydowało się na interwencję - gonili i

zatrzymywali złodzieja, nieraz przy użyciu siły fizycznej. Działo się tak wtedy, gdy

współpracownik zanim oddalił się od swojego koca, po prostu poprosił plażowicza o

dopilnowanie jego rzeczy, na co ten oczywiście godził się (Moriarty, 1975).

Aby zrozumieć powody decydujące o znacznej sile dążenia do zgodności, powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, jak wartościowa jest dla człowieka owa zgodność i konsekwencja.

Niekonsekwencję powszechnie uważa się za negatywną cechę osobowości (Allgeier, Byme,

Brooks i Revnes, 1979; Asch, 1946). Człowiek, którego przekonania, słowa i czyny nie są

wzajemnie zgodne, spostrzegany jest jako zagubiony, dwulicowy, a nawet psychicznie chory.

Konsekwencja natomiast kojarzy się normalnie z siłą osobowości i intelektu, jest bowiem ona

samym rdzeniem logiki, racjonalności, stałości i uczciwości. Pewien cytat, przypisywany

wielkiemu uczonemu brytyjskiemu, Michaelowi Faradayowi pokazuje, jak dalece ceniona

jest konsekwencja. Zapytany po właśnie wygłoszonym wykładzie, czy jego słowa oznaczają,

iż jego znany rywal naukowy zawsze się myli, Faraday ostro zmierzył pytającego mówiąc:

"Nie, aż taki konsekwentny to on nie jest".

Zgodność i konsekwencja są więc w naszej kulturze wysoko cenione. I słusznie, w większości bowiem przypadków konsekwencja jest pożądana i korzystna. Bez konsekwencji nasze życie byłoby trudne, a działania chwiejne i mało skuteczne.

Szybki numer

Ponieważ konsekwencja leży zwykle w naszym najlepiej pojętym interesie, nawykowo popadamy w automatyzm postępowania konsekwentnego nawet w takich sytuacjach, w których rozsądniejszy byłby brak zgodności. Gdy konsekwencja pojawia się w sposób bezrefleksyjny, jej skutki mogą być katastrofalne. A jednak, nawet ślepa zgodność ma swoje uroki.

Po pierwsze, podobnie jak inne automatyzmy, niezmienna konsekwencja dostarcza nam wygodnej drogi na skróty przez liczne komplikacje współczesnego życia. Uparte trwanie

przy raz podjętej decyzji pozwala nam na luksus zaprzestania dalszego myślenia o danej

sprawie. Nie musimy już radzić sobie z nawałnicą dalej napływających informacji, poświęcać

umysłowego wysiłku na rozważanie wszystkich "za" i "przeciw", na dokonywanie dalszych

trudnych wyborów. Zamiast tego wszystko, co musimy zrobić, gdy kwestia raz jeszcze przed

nami stanie, to tylko zaktywizować naszą umysłową "taśmę" konsekwencji, klik, i już wiemy,

co sądzić, mówić lub czynić, wrrr.... To mianowicie, co zgodne jest z wcześniej podjętą

decyzją. Nie sposób przecenić uroków takiego luksusu. Automatyczna konsekwencja dostarcza nam łatwej, lekkiej i skutecznej metody radzenia sobie z komplikacjami codziennego życia, stawiającymi ogromne wymagania naszym zdolnościom umysłowym i energii. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego trudno człowiekowi zapanować nad automatycznym odruchem konsekwencji. Oferuje on nam możliwość usprawiedliwionego ominięcia wyczerpujących wysiłków umysłowych. Gdy już włączona zostanie nasza taśma konsekwencji, możemy dalej robić swoje, szczęśliwie zwolnieni z obowiązku myślenia. Jak zauważył sir Joshua Reynolds:

"Nie ma takiego poświęcenia, na jakie człowiek się nie zdobędzie, by tylko uniknąć

wyczerpującego wysiłku myślenia".

Forteca głupców

W mechanicznej konsekwencji tkwi jeszcze jeden, dość perwersyjny urok. Czasami od

myślenia odstrasza nas nie związany z nim wysiłek, lecz wnioski, do jakich moglibyśmy

dojść, gdybyśmy się oddali tej czynności. Istnieje bowiem wiele takich rzeczy, z których

wolimy nie zdawać sobie sprawy, a popadanie w automatyczny, bezrefleksyjny sposób

reagowania skutecznie chroni nas przed nimi. Kryjąc się w fortecy sztywnej konsekwencji,

schronić się możemy przed zakusami rozumu.

Pewnego wieczoru miałem okazję zaobserwować owo ukrywanie się w twierdzy własnej konsekwencji przed kłopotliwymi następstwami myślenia. Przysłuchiwałem się wykładowi, poprzedzającemu kurs medytacji transcendentalnej. Celem wykładu, prowadzonego przez dwóch młodych, oddanych sprawie ludzi, była rekrutacja nowych uczestników odpłatnego kursu medytacji. Wykładowcy przekonywali, że ich kurs pomoże uczestnikom uzyskać zadziwiająco różne dobra - poczynając od zdolności do osiągania wewnętrznego spokoju, a kończąc na tak widowiskowych umiejętnościach, jak latanie czy przenikanie przez ściany (te ostatnie - w wyniku ukończenia bardziej zaawansowanych i droższych etapów kursu).

Powodem mojej obecności na owym wykładzie była chęć przyjrzenia się stosowanym przez organizatorów taktykom naboru uczestników kursu. Zaprosiłem tam też swojego kolegę, profesora specjalizującego się w statystyce i

WYŻSZY POZIOM MEDYTACJI

Bezpłatne seminaria z "Wyższego Poziomu Medytacji odbywają się w środy i piątki o 8.00

wieczorem, sala 001, Uniwersytecki Budynek Nauki. Rejestracja na regularne kursy odbywa

się bezpośrednio po seminarium.

Wyższy poziom świadomości Rysunek 3.1. Tego rodzaju ogłoszenia zapewne będą musiały zniknąć w przyszłości - już

bowiem zdarzyło się, że powien mężczyzna wygrał proces wytoczony organizacji

twierdzącej, że nauczy go na swoich kursach latać, gdy tymczasem nauczyła tylko trochę

wyżej podskakiwać (sprawa Kropinski przeciw Maharishi Intemational University oraz TM

Worid Plan Executive Coundl).

logice symbolicznej. W miarę postępu wykładu przedstawiającego teorię leżącą u podstaw

całego kursu, mój kolega logik robił się coraz bardziej niespokojny. Wiercił się na swoim

miejscu z miną, jakby go bolał żołądek. Wreszcie nie wytrzymał i kiedy wykładowcy

poprosili na zakończenie o zadawanie pytań, podniósł rękę i w kulturalny, choć wyczerpujący sposób dokonał kompletnego zniszczenia argumentacji przedstawionej podczas wykładu. W niecałe dwie minuty precyzyjnie wypunktował wszystkie momenty, w których argumentacja wykładu była nielogiczna, wewnętrznie sprzeczna i po prostu niemożliwa do utrzymania. Efektem jego wystąpienia była totalna klęska wykładowców. Po przedłużającej się ciszy próbowali słabo oponować, zwracając się przede wszystkim do siebie nawzajem, by bezradnie przyznać, że argumentacja mojego kolegi na pewno warta jest "dalszego namysłu".

Znacznie ciekawsza okazała się jednak reakcja słuchaczy wykładu. Po zakończeniu tej dość

jednostronnej dyskusji słuchacze poczęli wręcz tłoczyć się wokół wykładowców, by jak

najszybciej zapisać się na kurs, czemu towarzyszyło ochocze uiszczanie 75-dolarowej opłaty.

Organizatorzy równie ochoczo przyjmowali opłaty, choć ich zachęcającym gestom

towarzyszyły również nerwowe uśmiechy zdradzające ogromne zdumienie. W

niewytłumaczalny sposób ich kompletna klęska zamieniła się w wielkie zwycięstwo,

mierzone dużą liczbą osób, które zapisały się jednak na kurs. Równie zdumiony jak sami

wykładowcy, skłonny byłem przypisać tę zadziwiającą reakcję słuchaczy ich niezrozumieniu

argumentów przedstawionych przez mojego kolegę. Okazało się jednak, że było dokładnie

odwrotnie.

Gdy wyszliśmy z sali wykładowej, podeszły do nas trzy osoby, z których każda opłaciła z góry swój udział w kursie. Zapytały nas, po co przyszliśmy na ten wykład. Wyjaśniliśmy i zapytaliśmy je o to samo. Okazało się, że jedna z tych osób była aktorem, który w desperackim pragnieniu sukcesu zawodowego zapisał się na kurs medytacji mając nadzieję, że ułatwi mu to nabranie odpowiedniej samokontroli, niezbędnej do opanowania aktorskiej sztuki. Druga z tych osób okazała się kobietą cierpiącą na bezsenność, która zapisała się w nadziei, że dzięki medytacji transcendentalnej nabędzie umiejętności relaksowania się i zasypiania bez trudu. Trzecia z tych osób studiowała i pracowała równocześnie. Zapisała się w nadziei, że dzięki medytacji starczy jej mniejsza ilość snu, a zaoszczędzony czas będzie mogła przeznaczyć na naukę, która ostatnio kiepsko jej szła wskutek obciążenia pracą zawodową. Oczekiwania uczestników kursu co do ewentualnych z niego korzyści były więc nie tylko bardzo zróżnicowane, ale i częściowo sprzeczne.

Myśląc nadal, że osoby te nie zrozumiały argumentacji mojego kolegi, zacząłem je

przepytywać na ten temat. Jakież było moje zdumienie, gdy przekonałem się, że każda z nich całkiem dobrze zrozumiała argumenty kolegi. A nawet - rzekłbym - zrozumiała je aż nazbyt

dobrze. Właśnie bowiem przejrzystość tych argumentów przekonała je, by natychmiast

zapisać się na kurs. Najlepiej wyraził to pracujący student w słowach: "Cóż, początkowo

wcale nie zamierzałem pakować W ten kurs żadnych pieniędzy. Chciałem z tym zaczekać

przynajmniej do następnego spotkania. Jednak, kiedy pański kolega zaczai mówić,

pomyślałem sobie, że lepiej od razu dam im te pieniądze, bo inaczej pójdę do domu i jak

przemyślę to, co on mówił, to nigdy się na ten kurs nikt zapiszę".

I nagle całe to zdarzenie zaczęło się robić jasne. Słuchacze byli ludźm gnębionymi przez naprawdę poważne problemy, desperacko poszukującym sposobów na ich rozwiązanie. Byli poszukiwaczami, którzy w medytacji trans cendentalnej mogli znaleźć to, czego z takim

pragnieniem poszukiwali, pragnieniem sprawiającym, że bardzo chcieli uwierzyć w

skuteczność medytacji jako remedium na swoje nierozwiązywalne problemy.

I w takiej dramatycznej sytuacji pojawia się glos rozsądku w postaci argumentów mojego

kolegi pokazujących, na jak kiepskich podstawach opierają się te nadzieje. Panika! Coś trzeba

natychmiast zrobić, póki logika nie zbierze swojego żniwa i na powrót nie zostawi ich w beznadziejnej sytuacji! Szybko, szybko, wybudujmy mury, które odgrodzą nas od tej logiki, to bez znaczenia, że wybudowana twierdza będzie twierdzą głupców. "Szybko, szybko! Schronimy się przed rozsądkiem!

Proszę, bierz moje pieniądze! Co za ulga, nareszcie bezpieczni. Już postanowione, nie trzeba o tym dalej myśleć". Od momentu powzięcia decyzji wystarczy już tylko odtwarzać taśmę konsekwencji. "Medytacja? Oczywiście, wierzę w jej skuteczność, że mi pomoże, jeżeli w dalszym ciągu będę uczestniczył w kursie. Przecież włożyłem w to już moje pieniądze, prawda?" Ach, te uroki bezrefleksyjnej konsekwencji! "Odpocznę tu sobie troszeczkę. O ileż to przyjemniejsze niż zmartwienie i ciężar trudnych poszukiwań".

Zabawa w chowanego

Jeżeli automatyczna konsekwencja istotnie służy jako ochrona przed myśleniem, nie

powinniśmy być zaskoczeni, że jest ona eksploatowana przez tych, którzy wolą

bezrefleksyjne reakcje na ich prośby. Dla wyzyskiwaczy ciągnących swoje zyski z naszych

mechanicznych, bezmyślnych reakcji na prośby, skłonność do automatycznej konsekwencji

jest prawdziwą żyłą złota. Są oni tak przemyślni we włączaniu naszych taśm konsekwencji

dla swego własnego pożytku, że rzadko sobie w ogóle zdajemy sprawę z tego, jak zostaliśmy

nabrani. Na wzór prawdziwych mistrzów dżudo aranżują sytuacje w ten sposób, aby ich

zyski doszły do skutku dzięki naszym potrzebom.

Niektóre wielkie firmy trudniące się sprzedażą zabawek wykorzystują właśnie to podejście, by przeciwdziałać sezonowym wahaniom w popycie na zabawki. Wzmożona sprzedaż zabawek występuje oczywiście w okresie Świąt Bożego Narodzenia, a zmorą przemysłu zabawkarskiego jest gwałtowny spadek sprzedaży w dwóch następnych miesiącach. Rodzice, którzy wydali już znaczne sumy na zabawki-prezenty, uparcie potem odmawiają namowom swoich pociech na następne wydatki. Producenci zabawek stoją zatem przed dylematem -jak utrzymać wysoki poziom sprzedaży w sezonie, a jednocześnie podnieść sprzedaż w okresie posezonowym. Ich trudność z pewnością nie wynika z braku zainteresowania dzieci zabawkami. Problem polega na zachęceniu rodziców do kupowania zabawek bezpośrednio po okresie, w którym i tak już wiele ich kupili. Co producenci zabawek mogą uczynić w tej sytuacji? Niektórzy próbowali wielkiego nasilenia kampanii reklamowej, inni - posezonowej obniżki cen. Jednak żaden z tych standardowych zabiegów marketingowych nie dał oczekiwanych rezultatów, pomimo związanych z nim kosztów. Rodzice po prostu nie są w nastroju do kupowania zabawek i wzrost reklamy czy spadek cen nie był w stanie zmienić ich oślego uporu.

A jednak pewna liczba producentów jest zdania, że znalazła rozwiązanie tego problemu.

Rozwiązanie jest bardzo pomysłowe, pociąga za sobą koszty nie większe niż normalne

wydatki na reklamę oraz zrozumienie doniosłej roli ludzkiego dążenia do konsekwencji. O

sposobie tym dowiedziałem się sam padając wielokrotnie jego ofiarą.

Był styczeń, a ja znalazłem się w największym sklepie zabawkarskim w mieście. Po

zakupieniu w ubiegłym miesiącu ogromnej liczby prezentów gwiazdkowych dla mojego syna

obiecałem sobie solennie, że moja noga nie postanie w tym miejscu przez długi, długi czas. A

jednak znowu znajdowałem się w tym piekielnym miejscu, w dodatku kupując synowi

jeszcze jedną kosztowną zabawkę - wielki, elektryczny model samochodu wyścigowego.

Przed ekspozycją tego modelu spotkałem przypadkowo niegdysiejszego sąsiada, który

również kupował tę zabawkę swojemu dziecku. Widywaliśmy się bardzo rzadko i ostatnim

razem spotkałem go w tym samym sklepie, przed rokiem, kiedy to obaj kupowaliśmy

kosztowne pogwiazdkowe prezenty naszym dzieciom (tamtym razem był to robot, który

potrafił chodzić, mówić i robić kupki) Gdy obaj uświadomiliśmy sobie to nasze dziwaczne

podobieństwo, roześmieliśmy się z psikusów, jakie płata nam przypadek. Kiedy jednak

później tego samego dnia wspomniałem o tym innemu znajomemu, który, jak się okazało

pracował kiedyś w zabawkarskiej branży, ten powiedział:

"Ależ to wcale nie przypadek".

,Jak to nie przypadek. Co masz na myśli?"

"No czekaj, pozwól, że ci zadam kilka pytań", mówi na to mój znajomy "Czy obiecałeś

swojemu synowi, że kupisz mu ten model samochodu wyścigowego na gwiazdkę?"

"Tak, obiecałem. Krzyś widział masę reklam tego samochodu w sobotnim programie

telewizyjnym dla dzieci i zdecydował, że to jest właśnie jego wymarzony prezent na

gwiazdkę. Ponieważ sam też widziałem kilka tych reklam zgodziłem się".

"Punkt pierwszy!" powiada znajomy. ,A teraz drugie pytanie: Kiedy poszedłeś do sklepu

okazało się, że wszystkie samochody są już wyprzedane i te we wszystkich sklepach?"

"Ach tak, rzeczywiście tak było! W końcu musiałem Krzysiowi kupić innt zabawki na

gwiazdkę. Skąd wiesz, że tak było?"

"Punkt drugi! A teraz pozwól, że zadam jeszcze jedno pytanie. Czy to same nie zdarzyło się w

zeszłym roku z robotem?" "Moment, moment... masz rację. Dokładnie tak właśnie było. To nie do wiary! Skąd o tym wiedziałeś?"

"To nie jasnowidztwo. Po prostu wiem, w jaki sposób wielkie firmy żaba wkarskie podnoszą

swoją sprzedaż w styczniu i lutym. Rozpoczynają przeć Bożym Narodzeniem szeroko

reklamując w telewizji jakąś nową zabawkę Naturalnie, dzieciaki pożądają tego, co widzą,

więc wymuszają na rodzicach przyrzeczenie, że tę właśnie zabawkę dostaną na gwiazdkę. I

tutaj objawia się cały geniusz tego zabiegu - firmy zabawkarskie dostarczają do sklepów

jedynie niewielką liczbę tych przyobiecanych zabawek. Większość rodziców stwierdza że

zabawki te zostały już wyprzedane, wobec czego muszą swą obietnicę skompensować

wykupieniem innych zabawek o zbliżonej wartości. Firmy zabawkarskie dokładają

oczywiście wszelkich starań, aby odpowiednie substytut] (ich produkcji) znalazły się w

sklepach. Kiedy Boże Narodzenie już minie firmy powracają do intensywnej reklamy owych

przyobiecanych zabawek których nie było w sklepie przed świętami. To oczywiście rozpala dzieciaki do białości i chcą tej zabawki bardziej niż kiedykolwiek. Biegają za swoimi rodzicami przypominając:

»Przecież obiecałeś, obiecałeś!« Chcąc nie chcąc, rodzice kończą w sklepie z zabawkami, aby dotrzymać danego słowa".

"Gdzie", dodałem, "spotykają innych rodziców, których nie widzieli od zeszłego roku, kiedy

to również wszyscy wpadli w tę samą pułapkę, prawda?"

"Prawda. Czekaj, gdzie pędzisz?"

"Idę z powrotem do sklepu oddać ten przeklęty model samochodu!" - prawie krzyczałem ze

złości.

"Momencik- pomyśl o tym przez chwilę. Dlaczego go dzisiaj kupiłeś?"

"Bo nie chciałem robić Krzysiowi przykrości i chciałem mu pokazać, że człowiek powinien

dotrzymywać swoich obietnic".

"No właśnie. A czy któraś z tych rzeczy się zmieniła? Przecież jeżeli teraz odbierzesz mu

zabawkę, to on kompletnie nie zrozumie, dlaczego. Jedyne, co do niego dotrze to fakt, że jego

ojciec złamał obietnicę. Czy tego właśnie chcesz?"

"Nie" westchnąłem z rezygnacją. "Chyba nie. A więc powiadasz, że firmy zabawkarskie

podwoiły swoje zyski na mnie w ciągu ostatnich dwóch lat, a ja nawet nie zdawałem sobie z

tego sprawy. A teraz, kiedy już o tym wiem i tak nie mogę nic zrobić. Jestem w pułapce

swojej własnej obietnicy. A ty możesz jedynie dodać »punkt trzeci«!"

Przytaknął- "Ale już wyszedłeś z pułapki!"

Kluczem jest zaangażowanie

Gdy już uświadomimy sobie, jak ogromna siła drzemie w ludzkim dążeniu do konsekwencji, natychmiast pojawia się ważne pytanie praktycznej natury: w jaki sposób siła ta jest wyzwalana? Czym jest klik, automatycznie powodujący wrrr...? Psychologowie społeczni twierdzą, że tym wyzwalaczem jest zaangażowanie. Jeżeli potrafię doprowadzić Cię do zaangażowania się w jakieś stanowisko, to tym samym aranżuję sytuację w sposób sprzyjający pojawieniu się twojego dążenia do konsekwencji. Kiedy już jakieś stanowisko zostanie raz zajęte, pojawia się naturalna tendencja do postępowania uparcie zgodnego z tym

stanowiskiem.

Jak już widzieliśmy, psychologowie społeczni wcale nie są jedynymi, którzy rozumieją związek pomiędzy zaangażowaniem i dążeniem do konsekwencji. Strategu wykorzystujących ten związek używają wszelkiego rodzaju praktycy wpływu społecznego. Każda z tych strategii ma na celu nakłonienie nas do podjęcia jakiegoś działania czy wypowiedzenia czegoś, co uwięzi nas w pułapce dążenia do konsekwencji. Początkowe zaangażowanie jest wywoływane za pomocą różnego rodzaju metod. Jedne mają charakter nachalnie bezpośredni; inne bywają niesłychanie subtelne. Przykładem tych pierwszych może być podejście zalecane przez Jacka Stanko, doświadczonego sprzedawcę używanych samochodów z Albuquerque. W swoim wykładzie dla stu uczestników zgromadzonych w San Francisco na dorocznej konferencji Narodowego Stowarzyszenia

Sprzedawców Aut dawał takie oto rady: "Staraj się uzyskać coś na papierze. Nakłoń klientów,

aby wyrazili swoją zgodę na papierze. Niech położą przed sobą pieniądze. Kontroluj ich. Ty

kieruj całą transakcją. Spytaj ich, czy kupiliby ten samochód, gdyby jego cena im

odpowiadała. Staraj się przyprzeć ich do muru" (Rubinstein, 1985). Najwyraźniej pan Stanko

- ekspert w tych sprawach - uważa, że droga do namówienia klienta wiedzie przez

wzbudzenie jego zaangażowania, a następnie "kontrolowanie" go, aż do wyciśnięcia zeń

zysku.

Równie skuteczne mogą być znacznie subtelniejsze techniki wzbudzania zaangażowania. Załóżmy na przykład, że chciałbyś powiększyć liczbę ludzi z sąsiedztwa, którzy skłonni byliby zbierać datki na twój ulubiony cel dobroczynny, chodząc od drzwi do drzwi potencjalnych ofiarodawców. Dobrze byś zrobił studiując wpierw podejście wykorzystane przez psychologa społecznego Stevena J. Shermana. Wykorzystany przezeń zabieg był bardzo prosty. W ramach rzekomej ankiety zadzwonił do pewnej liczby mieszkańców Bloomington w stanie Indiana, pytając o ocenę szans, że spełniliby prośbę o udział w trzygodzinnym zbieraniu datków na rzecz Amerykańskiego Towarzystwa Zwalczania Raka. Wielu spośród zapytanych - nie chcąc wyjść na egoistów w oczach pytającego lub własnych - odpowiedziało, że oczywiście zgodziliby się na udział w takiej akcji. Kiedy w kilka dni później faktycznie zgłosił się do nich przedstawiciel Towarzystwa, badani ci siedmiokrotnie częściej godzili się na udział w akcji zbierania datków niż "nowi" badani, których nikt uprzednio nie prosił o przewidywanie swojego udziału w takiej akcji (Sherman, 1980).

Używając podobnego zabiegu (w Columbus w stanie Ohio), inni badacze byli w stanie

znacznie zwiększyć udział badanych osób w wyborach prezydenckich (Green-wald, Carnot,

Beach iYoung, 1987).

Jeszcze subtelniejszą taktykę wzbudzania zaangażowania rozwinęli ludzie trudniący się

telefonicznym zbieraniem datków na cele dobroczynne. Zwykle rozpoczynają rozmowę od

pytania, jak ich rozmówca się czuje, jak tam jego/jej zdrowie. "Dzień dobry panie

Naciągany/pani Naciągana. Jak się pan/i dzisiaj czuje?" - rozpoczynają rozmowę. Celem tego

zabiegu jest nie tylko zaprezentowanie się w przyjacielski sposób i pozyskanie sympatii rozmówcy. Równie ważnym celem jest wciągnięcie go w rozmowę. Gdy ktoś nas

powierzchownie, ale uprzejmie pyta o samopoczucie, naturalną reakcją jest równie uprzejma

odpowiedź: "Dziękuję, jakoś leci", "Dziękuję, dobrze" czy wręcz "Dziękuję;

świetnie!" Kiedy już stwierdzisz publicznie, że sprawy mają się dobrze, zbierającemu datki

łatwiej jest przyprzeć cię do muru i wydusić pomoc dla tych, którym nie wiedzie się tak

dobrze: "O! Miło to słyszeć. Bo właśnie dzwonię dc pana/i z pytaniem, czy nie zechciał(a)by

pan/i złożyć datku na rzecz nieszczęśliwych ofiar..."

Teoria ukrywająca się za takim zabiegiem zakłada, że po deklaracji, ii powqdzi nam się dobrze bądź że czujemy się świetnie - nawet jeżeli było t( tylko skutkiem zdawkowej

wymiany zdań - nie będziemy chcieli wyjść m skąpców w obliczu swojej własnej,

zadowalającej sytuacji. Jeżeli rozumowanie to wydaje Ci się niezbyt przekonywające, rozważmy badania sprawdzające jego trafność (Howard, 1990). Mieszkańcy Dallas w stanie Teksas byli telefonicznie proszeni o zezwolenie przedstawicielowi Komitetu Zwalczania Głodu, aby przyszedł do ich domu i zaoferował sprzedaż ciasteczek. Zyski z ich sprzedaży miały zostać użyte na dokarmianie potrzebujących. Tylko 18% poproszonych wyraziło swoją zgodę. Kiedy jednak dzwoniący zapytywał na początku rozmowy "Jak tam dzisiaj pana/pani samopoczucie" i oczekiwał na odpowiedź, zanim porzystąpił do swojej prośby, wydarzało się kilka godnych zastanowienia rzeczy. Po pierwsze, spośród 120 zapytanych osób, aż 108 odpowiedziało w standardowo pozytywny sposób ("nieźle", "dobrze", "doskonale"). Po drugie, aż 32% spośród nich zgodziło się na odwiedziny w swoim domu (a więc prawie dwukrotny wzrost uległości). Po trzecie wreszcie, zgodnie z zasadą zgodności, niemal wszyscy (89%) spośród wyrażających zgodę na te odwiedziny faktycznie zakupili dobroczynne ciasteczka, gdy przedstawiciel Komitetu pojawił się w ich domu.

Celem upewnienia się, że skuteczność tej taktyki nie opiera się tylko na tym, że osoba

pytająca o zdrowie wygląda po prostu na bardziej przyjazną i sympatyczną, Daniel Howard

przeprowadził jeszcze jedno badanie. Tym razem osoba przeprowadzająca rozmowę

telefoniczną albo rozpoczynała, jak poprzednio, od pytania: "Jak pani się dzisiaj czuje?", albo

od stwierdzenia: "Mam nadzieję, że dobrze się pani dzisiaj czuje". Mimo że oba te początki

rozmowy mają jednakowo przyjazny charakter, zadawanie pytania okazało się znacznie

skuteczniejszą techniką doprowadzania do zgody na prośbę (35% badanych), niż wyrażanie

nadziei, że rozmówca ma się dobrze (15% badanych). Tylko bowiem pytanie wciągało

badanych w zajęcie własnego stanowiska. Zauważmy też, że choć zdawkowa odpowiedź,

stwierdzająca dobre własne samopoczucie niemalże podwajała uleganie późniejszej prośbie,

samym odpowiadającym wydawała się ona zapewne pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia.

Raz jeszcze widzimy, jak bardzo sztuka wpływu społecznego jest podobna do sztuki dżudo,

niepostrzeżenie wykorzystującej nie rzucające się w oczy siły.

O skuteczności zaangażowania decyduje wiele czynników. Niektóre z nich działają poprzez ograniczanie różnorodności naszych przyszłych działań. Ich funkcjonowanie ilustruje pewien na szeroką skalę zakrojony program, wykorzystywany z powodzeniem na długo

przed jego identyfikacją i zanalizowaniem przez naukowców.

Podczas wojny koreańskiej amerykańscy jeńcy wojenni byli odsyłani do obozów

prowadzonych przez chińskich komunistów. Choć sami Koreańczycy wymuszali uległość

jeńców za pomocą brutalnego przymusu, szybko stało się jasne, że techniki stosowane przez

Chińczyków są znacznie subtelniejszej natury. Dokładając starań, by uniknąć jakichkolwiek

pozorów przymusu, "czerwoni" Chińczycy posłużyli się, jak to nazwali, "polityką

łagodności", która stanowiła w rzeczywistości skoncentrowany i wyrafinowany atak

psychologiczny na pojmanych jeńców. Po wojnie amerykańscy psychologowie szczegółowo

wypytywali powracających jeńców o zastosowaną przez Chińczyków strategię postępowania,

a jednym z powodów ich zainteresowania była niezwykła skuteczność tej strategii. Np. Chińczycy okazali się bardzo skuteczni w nakłanianiu jednych jeńców do donoszenia na drugich, co niemalże nie zdarzało się amerykańskim jeńcom z czasów II wojny światowej. Było to między innymi przyczyną wczesnego wykrywania planów ucieczki jeńców i powodem, dla którego niemal każda ucieczka kończyła się niepowodzeniem. Jak pisał psycholog Edgar Schein (1956), kierujący badaniami powracających jeńców: "Kiedy już miało dojść do jakiejś ucieczki. Chińczycy zwykle bez trudu nakłaniali jeńców do wydania uciekiniera za woreczek ryżu". W istocie, niemalże każdy z amerykańskich jeńców został doprowadzony do takiego czy innego kolaborowania z wrogiem .

Analiza stosowanej przez Chińczyków strategii przekonuje, że opierała się ona w dużym stopniu właśnie na zaangażowaniu zapoczątkowującym konsekwentne postępowanie jeńca. Oczywiście, pierwszy problem stojący przed Chińczykami stanowiło uzyskanie jakiejkolwiek współpracy ze strony pojmanych jeńców. Amerykańscy żołnierze byli ćwiczeni, by podawać jedynie swoje imię, nazwisko i numer identyfikacyjny. Jak - poza fizycznymi torturami -mogli więc Chińczycy nakłonić jeńców do zdrady tajemnic wojskowych, donosów na współtowarzyszy niedoli czy do publicznego potępiania własnej ojczyzny? Chiński sposób polegał na zaczynaniu od małych kroczków, by skończyć na wielkich, co w literaturze psychologicznej nazywane jest techniką stopy w drzwiach, a po polsku możnaby nazwać strategią od rzemyczka do koziczka.

Przykładowo, proszono często jeńców o wygłaszanie stwierdzeń tak nieznacznie

antyamerykańskich czy prokomunistycznych, że samym jeńcom wydawały się one

pozbawione jakiegokolwiek znaczenia ("Stany Zjednoczone nie są doskonałe", "W krajach

komunistycznych nie ma bezrobocia"). Gdy już jeniec uległ takiemu niewielkiemu poleceniu

naciskano nań, by spełnił polecenie nieco większe. Człowiek, godzący się wygłosić sąd o

niedoskonałości Ameryki, był naciskany, aby wskazał jej przykłady. Gdy już to uczynił

naciskano nań, aby sporządził listę tych "niedoskonałości Ameryki" i ją podpisał. Później

mogło się okazać, że ma tę listę przeczytać podczas dyskusji z innymi jeńcami. "W końcu sam to napisałeś, a więc w to wierzysz, prawda?" Jeszcze później nakłaniano go, by rozwinął

każdy z napisanych przez siebie punktów i napisał całe wypracowanie. Jeszcze później, na przykład Chińczycy wykorzystywali jego nazwisko i napisane przez niego

wypracowanie w antyamerykańskiej audycji radiowej nadawanej nie tylko w danym obozie,

ale i w innych obozach w Korei Północne] czy nawet w audycji skierowanej do

amerykańskich żołnierzy walczących w Korei Południowej. I nagle jeniec taki budził się jako

pomagający wrogów "kolaborant". Świadom tego, że napisał swoje wypracowanie w gruncie

rzecze

* Warto zauważyć, że kolaboracja nie zawsze miała świadomy charakter. Prowadząca

dochodzenie Amerykanie definiowali kolaborację jako Jakiekolwiek zachowanie, które

pomagało wrogowi", co obejmowało tak różnorodne postępowanie, jak podpisywanie

pokojowych petycji przekazywanie poleceń, wygłaszanie apeli radiowych, akceptowanie

szczególnych względów składanie fałszywych zeznań, donoszenie na współwięźniów,

zdradzanie tajemnic wojskowych itp.

bez wyraźnego przymusu czy gróźb, człowiek taki nieraz zmieniał obraz siebie samego we

własnych oczach tak, aby uwzględnić ten postępek i etykietkę "kolaboranta", co często

prowadziło do jeszcze dalej idącej kolaboracji. W rezultacie, jak opisuje Schein (1956), choć

...tylko nieliczni byli w stanie uniknąć kolaboracji całkowicie (...) większość współpracowała z Chińczykami, od czasu do czasu i w sprawach wyglądających na pozbawione znaczenia, co

jednak Chińczycy potrafili potem obrócić na własną korzyść (...) Była to szczególnie skuteczna droga nakłaniania do wyznań, samokrytyki i ujawniania informacji podczas

przesłuchań.

Również inni praktycy wpływu społecznego są świadomi użyteczności strategii "od

rzemyczka do koziczka". Na przykład organizacje dobroczynne często starają się nakłonić

ofiarodawców do jedynie niewielkiego zaangażowania, by zakończyć na skutecznym ich

nakłonieniu do spełniania nawet bardzo dużych próśb. Jak wykazały badania, spełnienie

nawet tak niewielkiej prośby, jak zgoda na udzielenie wywiadu, może wprowadzić człowieka

na "równię pochyłą", kończącą się zgodą na bolesny zabieg w postaci oddania na rzecz

potrzebujących własnego szpiku kostnego (Schwartz, 1970).

Podejście to wykorzystywane jest również przez liczne organizacje handlowe. Wielu

sprzedawców próbuje namówić klienta na dokonanie większego zakupu, nakłaniając go

początkowo do kupienia czegoś niewielkiego. Może to być niemalże cokolwiek, ponieważ w

przypadku małego zakupu nie idzie o zysk, lecz o wzbudzenie w kliencie zaangażowania.

Oczekuje się, że następne, nawet znacznie większe zakupy pojawią się jako naturalna

konsekwencja tego pierwszego. Dobitnie wyraża to artykuł z magazynu handlowców

American Salesman:

Ogólna idea polega na tym, by niewielkie zamówienie otworzyło drogę zamówieniu na pełną

skalę (...) Spójrzmy na to w ten sposób - kiedy klient złoży zamówienie na jakiś Twój

produkt, to nawet przy zamówieniu tak niewielkim, że jego realizacja nie jest warta ani

Twojego czasu, ani fatygi, to i tak przemieni on się z Twojego potencjalnego klienta w klienta

rzeczywistego (Green, 1965).

Strategia rozpoczynania od małej prośby, by ostatecznie uzyskać zgodę na prośbę większą,

nazywana jest często techniką stopy w drzwiach. Jej skuteczność po raz pierwszy

uświadomili psychologom społecznym Jonathan Fre-edman i Scott Fraser (1966), publikując

zadziwiające dane. Wynikały one z eksperymentu, w którym ich współpracownik, pozujący

na robotnika, chodził od drzwi do drzwi w pewnej kalifornijskiej dzielnicy mieszkaniowej z

dość niecodzienną prośbą. Prosił właścicieli domów, aby zezwolili na umieszczenie w swoim

ogródku ogromnej, obskurnej planszy nawołującej JEDŹ OSTROŻNIE! Oczywiście, tylko

17% poproszonych zgodziło się na umieszczenie paskudnej planszy w swoim ogródku. Była

jednak taka grupa badanych, którzy zgodzili się na to aż w 76%.

U ludzi z tej grupy dwa tygodnie wcześniej pojawiał się inny człowiek ze znacznie mniejszą

prośbą. Nagabywał właścicieli, aby zgodzili się na umieszczenie w oknie swego domu

niewielkiej plakietki nawołującej BĄDŹ BEZPIECZNYM KIEROWCĄ. Prośba była tak

niewielka, że prawie wszyscy zgodzili się ją spełnić. Jednak jej dalsze konsekwencje były

ogromne Ponieważ posiadacze domków zgodzili się na niewielką prośbę dotycząca

nawoływania do bezpiecznej jazdy, w dwa tygodnie później wyrazili tez zgodę na prośbę

znacznie większą, której w innym przypadku większość 2 nich odmówiłaby.

Jednak Freedman i Fraser na tym nie poprzestali. Zastosowali całą tą procedurę, w nieco

zmienionej postaci, na jeszcze jednej grupie posiadacz; domków. Tę grupę poproszono o podpisanie petycji nawołującej do utrzymywania kraju w czystości. Oczywiście, prawie wszyscy podpisali petycję, wszyscy bowiem są za utrzymywaniem czystości, podobnie jak są za sprawnym rządem czy dobrą opieką prenatalną.

Po dwóch tygodniach przyszedł do nich znany nam już "robotnik" z propozycją obskurnej

planszy JEDŹ OSTROŻ NIE! Niemalże połowa proszonych zgodziła się na umieszczenie

planszy w< własnym ogródku, choć mała prośba spełniona przez nich na wstępie doty czyła

zupełnie innej sprawy publicznej.

Początkowo nawet Freedman i Fraser byli nieco zaskoczeni swoimi wynikami. Dlaczego

niewiele znaczący akt podpisania petycji w sprawie upiększenia własnego kraju miałby

nakłaniać ludzi do ulegania znacznie większej prośbie na zupełnie inny temat? Po

rozważeniu i odrzuceniu innych wyjaśnień, autorzy ci doszli do wyjaśnienia zagadki -

złożenie podpisu po< petycją zmieniło sposób, w jaki dokonujący tego ludzie myśleli o sobie

są mych. Zaczęli mianowicie spostrzegać siebie jako obywateli zaangażowanych w sprawy

dobra publicznego. Kiedy zatem w dwa tygodnie później ponowa nie zostali poproszeni o

zaprezentowanie swojej obywatelskiej postawy po przez zgodę na umieszczenie słusznej,

choć paskudnej planszy we własnym ogródku, zgody tej udzieli, aby postąpić zgodnie z

nowym obrazem samym siebie. Jak piszą Freedman i Fraser:

Prawdopodobnie nastąpiła zmiana uczuć człowieka w stosunku do anagażowe nią się czy też

podejmowania działań. Gdy już raz zgodził się na spełnieni

Proszę tylko się podpisać na zakropkowanej linii

Rysunek 3.3. Czy zastanawiałeś się, co robią z zebranymi podpisami d, którzy y.

rozprowadzają różne petycje? Często nie robią z nimi niczego, jako że głównym \ ' celem

petycji może być po prostu wzbudzenie w podpisujących zaangażowania na rzecz danej

sprawy w nadziei, że zaangażowanie to nakłoni ich do podejmowania dalszych kroków

zgodnych z wymową petycji.

prośby, jego postawa może ulec zmianie i może on stać się - we własnych oczach - rodzajem

osoby, która robi tego rodzaju rzeczy: spełnia prośby nieznajomych, działa na rzecz spraw, w

które wierzy, współpracuje w imię celów wyższych.

Wyniki Freedmana i Frasera nakazują więc daleko posuniętą ostrożność w spełnianiu nawet

niewielkich próśb. Może to nie tylko nasilić naszą uległość wobec podobnych, znacznie

większych próśb; może również skłonić nas do ulegania naciskom w szerokim zakresie

różnych spraw, jedynie odległe powiązanych z pierwszą prośbą.

Właśnie ten drugi, uogólniony rodzaj konsekwencji budzi we mnie obawy. Na tyle silne, że

rzadko godzę się na przykład na podpisanie petycji, nawet w sprawie, którą uważam za

słuszną. Bowiem taki z pozoru niewielki akt może wpłynąć na moje przyszłe zachowania i to,

jak samego siebie spostrzegam w sposób, którego wcale nie pragnę. Gdy obraz własnej osoby

ulegnie zmianie, czyni to człowieka podatnym na różne manipulacje ze strony innych,

pragnących tę zmianę wykorzystać. Któż z badanych przez Freedmana i Frasera właścicieli domów mógłby przypuścić, że "ochotnik" proszący o podpisanie petycji w sprawie upiększania kraju tak naprawdę był zainteresowany uzyskaniem zgody na umieszczenie w ich ogródku paskudnej planszy w dwa tygodnie później? Któż z nich podejrzewałby, że zgoda na planszę w dużym stopniu zależała od wcześniejszego podpisania petycji na zupełnie inny temat? Podejrzewam, że nikt. A jeżeli po wyrażeniu zgody na umieszczenie planszy zaczęli żałować swojej decyzji, któż z nich mógł winić tu kogoś innego, niż samego siebie i swój własny, nieszczęsny "instynkt obywatelski". Zapewne nikomu z nich nie wpadło do głowy, by winić za to człowieka z petycją i wiedzę z zakresu sztuki wpływu społecznego.

Serca i umysły

Zauważmy, że wszyscy, którzy posługują się techniką stopy w drzwiach, czynią to z tego samego powodu - aby za pomocą spełniania przez człowieka małych próśb manipulować jego obrazem własnej osoby we własnych oczach. Zamieniają w ten sposób zwyczajnego

obywatela, w "obywatela zaangażowanego", klienta potencjalnego, w klienta rzeczywistego,

jeńca w "kolaboranta". Kiedy bowiem uda się wywołać u człowieka tę początkową zmianę

obrazu własnej osoby, jego dalsza uległość wobec odpowiednio dawkowanych nacisków

będzie jedynie naturalną konsekwencją dążenia do zgodności z owym zmienionym obrazem

jego własnej osoby.

Jednak nie wszystkie działania wywołują taką zmianę, muszą one spełniać kilka warunków - muszą mieć charakter aktywny i publiczny, muszą wymagać pewnego wysiłku i winno im towarzyszyć przekonanie wykonawcy, że wykonuje je z własnej woli. Główną intencją Chińczyków nie było po prostu wyciągnięcie od jeńców odpowiedniej informacji.

Zasadniczym ich celem była indoktrynacja - zmiana ich postaw i sposobu spostrzegania

samego siebie, własnego kraju i systemu politycznego, a wreszcie i systemu

komunistycznego. Dr Henry Segal, szef zespołu neuropsychiatrów, badającego

powracających jeńców relacjonował, że ich przekonania dotyczące polityki uległy istotnym

zmianom:

Wielu wyrażało co prawda antypatię do chińskich komunistów, ale równocześnie z

podziwem wyrażało się o ich "dużych osiągnięciach w Chinach". Inni twierdzili, że "choć

komunizm nie sprawdziłby się w Ameryce, system ten dobrze pasuje do Azji" (Segal, 1954).

Wygląda więc na to, że prawdziwym celem Chińczyków była choćby czasowa zmiana serc i

umysłów pojmanych jeńców. Gdyby mierzyć ich osiągnięcia w kategoriach "porzucania

swoich, zdrady, zmiany postaw i przekonań, spadku dyscypliny, morale patriotycznego i

bojowego oraz natężenia wątpliwości co do odgrywanej przez Amerykę roli", konkluduje

Segal, "wysiłki Chińczyków zostały zwieńczone dużym sukcesem".

Magiczny akt. Najlepszym świadectwem rzeczywistych uczuć czy przekonań człowieka są

nie jego słowa, lecz czyny. Obserwatorzy usiłujący wywnioskować, jakie są czyjeś przekonania, bardziej się skupiają na jego działaniach, niż słowach.

Chińczycy wykryli, że podobna prawidłowość obowiązuje i przy wnioskowaniu przez

człowieka o jego własnych przekonaniach. Podstawowym źródłem informacji o własnych

przekonaniach, postawach czy wartościach jest nasze własne zachowanie (Bem, 1972).

Świetnie rozumiejąc tę regułę rządzącą spostrzeganiem samego siebie, Chińczycy aranżowali

całe życie obozowe tak, by nakłonić więźniów do postępowania w pożądany przez nich,

Chińczyków, sposób. Zdawali sobie sprawę, że takie postępowanie więźniów zadecyduje o

pojawieniu się odpowiednich zmian również w ich światopoglądzie i sposobie myślenia o

sobie samych.

Jednym z działań, do których Chińczycy niezmiennie nakłaniali swoich więźniów, było...

pisanie. Chińczykom nigdy nie wystarczało, by więzień spokojnie czegoś wysłuchiwał czy

nawet przytakiwał własnymi słowami temu, co słyszał. Zawsze starali się nakłonić więźnia,

by "swój" pogląd czy zgodę wyraził także na piśmie. Schein (1956) opisuje standardową sesję

indoktrynacji więźniów w następujący sposób:

Następna technika polegała na skłonieniu więźnia, by własnoręcznie napisał pytanie i

[prokomunistyczną - przyp. tłum.] odpowiedź. Gdy odmawiał samodzielnego wymyślenia

odpowiedzi nakłaniano go, by chociaż przepisał cudzą odpowiedź z brudnopisu, co

wyglądało na całkiem już nieszkodliwe ustępstwo.

Ach, te "nieszkodliwe" ustępstwa! Widzieliśmy już, jak pozornie nieistotne akty angażowania się w jakiś kierunek działania owocują dalszym, zgodnym z nimi postępowaniem. Własnoręcznie spisana deklaracja ma wielkie zalety jako środek zapoczątkowujący zaangażowanie. Po pierwsze, stanowi ona fizyczny dowód wystąpienia początkowego aktu. Kiedy już więzień napisał to, czego domagali się odeń Chińczycy, niezwykle trudno było mu uwierzyć, że to się nie zdarzyło. Trudno było o tym zapomnieć czy temu zaprzeczyć, co zawsze możliwe jest przy deklaracjach jedynie wypowiedzianych.

Deklaracja pisemna stanowiła niezbity dowód raz dokonanego aktu, dowód nakłaniający do

jakiegoś uzgadniania dalszego myślenia i postępowania z tym własnym przecież aktem

początkowym.

Po drugie, pisemna deklaracja mogła być swobodnie pokazywana innym ludziom.

Oczywiście także po to, aby ich nakłonić do zaakceptowania stanowiska zawartego w tej

deklaracji, a także przekonać, że autor faktycznie wierzy w to, co napisał. Ludzie mają

bowiem naturalną skłonność do zakładania, że ludzkie wypowiedzi zawsze wyrażają

przekonania wypowiadającego się. Nawet wtedy, kiedy swoboda wypowiedzi jest wyraźnie

ograniczona lub wręcz nie istnieje. Dowodzą tego na przykład badania Edwarda Jonesa i

James Harrisa (1967), którzy pokazywali swoim badanym wypracowanie przychylnie się

wyrażające o Fidelu Castro, z prośbą o odgadnięcie rzeczywistych poglądów piszącego.

Niektórym z tych badanych Jones i Harris powiedzieli, że autor wypracowania sam wybrał

popieranie polityki Castro; innym powiedzieli natomiast, że "kierunek" wypracowania został

im narzucony decyzją badacza. Co zastanawiające, nawet ci drudzy, którzy wiedzieli, że prokomunistyczny kierunek wypracowania został autorowi narzucony i tak wnioskowali o jego przychylnym nastawieniu do Fidela Castro.

Wygląda na to, że wyrażanie przez człowieka jakiegoś przekonania, wywołuje w

obserwatorach automatyczną reakcję typu klik, wrrr.... Dopóki nie pojawią się jakieś silne

dowody, że jest inaczej, zakładają oni bezwiednie, że autor wypowiedzi wierzy w to, co

mówi (pisze).

Pomyślmy o podwójnym wpływie, wywieranym na obraz własnej osoby przez pisanie

jakiegoś prokomunistycznego czy antyamerykańskiego poglądu. Kartka papieru z tym

własnoręcznie napisanym poglądem nie tylko była niezbitym dowodem własnego postępku;

była też sugestią dla innych, że piszący wierzy w to, co napisał. Jak zobaczymy w rozdziale 4,

to, o czym przekonani są inni ludzie, wywiera silny wpływ na treść naszych własnych

przekonań. Na przykład, w jednym z badań stwierdzono, że ludzie, którym uprzednio

powiedziano, że są hojni, dawali później znacznie większe datki na rzecz Stowarzyszenia do

Walki ze Sklerozą (Kraut, 1973). Najwyraźniej świadomość, że ktoś uważał ich za hojnych,

skłoniła ich do postępowania zgodnego z tym poglądem.

Kiedy już wystąpi aktywne zaangażowanie się w jakiś kierunek działania, obraz własnej osoby zostaje poddany podwójnemu naciskowi na utrzymanie konsekwencji w dalszym postępowaniu. Od wewnątrz pojawia się nacisk na wprowadzenie obrazu własnej osoby w życie, a więc na postępowanie w zgodzie z tym obrazem. Od zewnątrz pojawia się jeszcze bardziej zdradliwa presja w postaci nacisku na dostosowanie przez jednostkę własnego postępowania do tego, czego spodziewają się po niej inni. Ponieważ inni spostrzegają nas jako wierzących w to, cośmy napisali (nawet jeżeli byliśmy pozbawieni wyboru treści naszej pisaniny), raz jeszcze odczuwamy nacisk w kierunku uzgodnienia obrazu własnej osoby z treścią tego, co napisaliśmy.

Chińczycy stosowali w Korei wiele subtelnych zabiegów, nakłaniających amerykańskich jeńców do pisania pod komunistyczne dyktando, choć przy pozorach nieobecności zewnętrznej presji. Wiedzieli na przykład doskonale, że wielu jeńców bardzo chciałoby dać znać swoim rodzinom, że jeszcze żyją. Więźniowie zdawali sobie z kolei sprawę z komunistycznej cenzury swoich listów i z tego, że tylko niektóre z nich są wypuszczane poza obóz. By zapewnić przejście swoich własnych listów przez sito cenzury, niektórzy więźniowie zaczęli w nich umieszczać treści, o których słusznie sądzili, że spodobają się Chińczykom - apele o pokój, wzmianki o dobrym traktowaniu czy przychylne wobec komunizmu uwagi. Chińczycy oczywiście bardzo pozytywnie reagowali na takie listy. Po pierwsze, ich propagandowe wysiłki na całym świecie niezmiernie zyskiwały dzięki

pojawieniu się prokomunistycznych wypowiedzi w ustach amerykańskich żołnierzy. Po

drugie, nawet nie kiwnąwszy palcem umiejscawiali wielu więźniów tam, gdzie ich postawić

chcieli -na początku równi pochyłej coraz silniejszego popierania komunizmu.

Podobne były skutki organizowanych w obozach konkursów na najlepsze wypracowanie na

tematy polityczne. Nagrody dla zwycięzców były nieodmiennie małe - kilka papierosów czy

owoców - ale wystarczały do tego, by wzbudzić zainteresowanie cierpiących niedostatek więźniów. Zwykle nagradzane było wypracowanie o wyraźnie prokomunistycznym wydźwięku. Ale nie zawsze. Chińczycy byli wystarczająco mądrzy, by wiedzieć, że większość więźniów nie weźmie udziału w konkursie, w którym zwyciężałyby tylko komunistyczne traktaty. Byli też wystarczająco przebiegli, by pracowicie kultywować także pierwsze, nieśmiałe oznaki sympatii do komunizmu w nadziei na ich późniejszy rozkwit. Czasami nagradzali więc wypracowanie wyraźnie opowiadające się za Ameryką, choć wspominające tu i ówdzie o zaletach komunizmu. Rezultaty takiej strategii były dokładnie zgodne z pragnieniami Chińczyków. Widząc, że mogą wygrać nawet pisząc wypracowania pochwalające własną ojczyznę, jeńcy kontynuowali dobrowolny udział w konkursach. Jednak, po części zapewne bezwiednie, zaczynali nieco nasilać prokomunistyczny wydźwięk swoich wypracowań tak, by jednak podnieść szansę własnej wygranej. Chińczycy gotowi byli wzmacniać każde ustępstwo wobec swoich komunistycznych dogmatów, aby posłużyć się nim jako źródłem nacisku na kontynuowanie tego kierunku zmian w poglądach więźnia. W przypadku dobrowolnej, pisemnej deklaracji w wypracowaniu, dysponowali doskonałym zaangażowaniem początkowym, które potem mogli rozwinąć do rozmiarów całkowitej kolaboracji i zmiany poglądów.

Praktycy wpływu społecznego świetnie zdają sobie sprawę z doniosłości pisemnych

deklaracji. Na przykład, wspomniana już, ciesząca się ogromnymi sukcesami Amway

Corporation, nakłania swój personel do własnoręcznego zapisywania (coraz ambitniejszych)

planów sprzedaży, angażując dzięki temu pracowników w wykonanie tych planów:

l na koniec jeszcze jedna wskazówka: ustal sobie cel i własnoręcznie go zapisz. Jakikolwiek

by ten cel był, ważne jest, aby go ustalić i wiedzieć dokładnie, do czego się zmierza, a

następnie to zapisać. Jest coś magicznego w samym akcie zapisania. Tak więc zapisz swój cel.

Gdy go już osiągniesz, znajdź sobie i zapisz cel następny. W ten sposób zawsze będziesz do

czegoś zmierzał.

Magiczne właściwości pisania wykryli również pracownicy innych firm. W wielu stanach wprowadzono niedawno przepisy zezwalające kupującym na wycofanie się (bez finansowych konsekwencji) z transakcji kupna w ciągu kilku dni po jej zawarciu. Ta zmiana przepisów mocno dotknęła firmy zajmujące się sprzedażą domokrążną, ich bo ,wiem sukcesy często zależą nie od zaspokojenia rzeczywistych potrzeb klientów, lecz od stosowania różnych manipulacji (opisywanych często w tej książce). Gdy presja manipulacji już minie, wielu klientów rezygnuje z dokonanego zakupu. W odpowiedzi firmy te chwyciły się pięknego w swej prostocie zabiegu, który drastycznie obniżył liczbę wycofujących się z transakcji klientów. Zabieg polegał jedynie na tym, aby umowa o kupnie-sprzedaży spisywana była me przez sprzedawcę, lecz własnoręcznie przez klienta. Jak twierdzi jedna z czołowych firm trudniących się sprzedażą encyklopedii, ten pojedynczy akt osobistego zaangażowania okazał się "bardzo skuteczną pomocą psychologiczną, zapobiegającą wycofywaniu się klientów z zawartego już kontraktu". Podobnie jak Amway Corporation, firmy te wykryły szczególny efekt pisemnych deklaracji - ludzie bardziej starają się dotrzymać deklaracji pisemnych niż słownych.

Jeszcze inny powszechny sposób wykorzystania magicznej siły pisemnej deklaracji, to

organizowanie konkursów na najzgrabniejszą relację klientów z tego, jak zakupiony produkt

się sprawuje. Zawsze zastanawiało mnie, po co takim gigantom, jak Procter & Gambie czy

Generał Foods, potrzebne są te sprawozdania "wyrażone w 25, 50, 100 lub mniej słowach".

Przecież wszystkie wyglądają dokładnie tak samo, zawsze zaczynając się od "Lubię produkt x, bo...", zawsze kończąc się na identycznej liście zalet środka do czyszczenia sedesów, proszku do prania czy pokarmu dla kotów. A organizatorzy z powagą oceniają nadesłane relacje przyznając nagrody o często zadziwiającej wysokości. Zdumiewało mnie, co takiego firmy zyskują w zamian za nieraz ogromne koszty podobnych konkursów, skoro często udział

klienta nie jest nawet obwarowany koniecznością dokonania zakupu ich produktu.

Dziś postępowanie tych firm wcale nie wydaje mi się niezrozumiałe. Rzeczywistym ich

celem jest nakłonienie możliwie wielu osób do zachwalania produktu. Podobnie jak

rzeczywistym celem chińskich komunistów przy organizowaniu konkursów na polityczne

wypracowanie było nakłonienie możliwie wielu jeńców do zachwalania komunizmu.

Pomimo różnicy celów, w obu przypadkach działa dokładnie ten sam proces. Uczestnicy

konkursu dobrowolnie startują w konkursie, w którym szansa wygranej jest bardzo

niewielka. Wiedzą jednak, że wygranej nie będzie w ogóle, jeśli w swoim wypracowaniu nie

zamieszczą stosownych pochwał. Samodzielnie więc ich poszukują i umieszczają w swoich

wypracowniach. W rezultacie, setki jeńców wojennych w Korei doświadczyły, a setki tysięcy

konsumentów we współczesnej Ameryce doświadczają magicznego nacisku na uwierzenie w

treść tego, co sami napisali.

Oko publiczności. Jednym z powodów, dla których pisemne oświadczenia skutecznie

prowadzą do zmian poglądów jest łatwość, z jaką mogą one zostać upublicznione.

Doświadczenia jeńców z Korei wskazują, że Chińczycy świetnie zdawali sobie sprawę z

ważnej prawidłowości psychologicznej, że zaangażowanie publiczne jest z reguły trwalsze od

prywatnego. Stąd też stale doprowadzali do upubliczniania prokomunistycznych stwierdzeń

więźniów przed ich towarzyszami niewoli. Wywieszali je w charakterze plakatów, nakłaniali

autora do odczytywania ich na głos podczas spotkań dyskusyjnych, a nawet odczytywali je

przez radio obozowe. Im bardziej stawały się one publiczne, tym lepiej dla Chińczyków.

Dlaczego tak się dzieje?

Kiedykolwiek jednostka zajmie jakieś stanowisko w sposób publiczny, a więc dostępny świadomości innych, pojawia się w niej skłonność do dalszego podtrzymywania tego stanowiska, aby wyglądać w oczach innych na osobę konsekwentną (Tedeschi, Schlenker i Bonoma, 1971). Przypomnijmy poprzednie rozważania o tym, jak pozytywną cechą jest konsekwencja, jak bardzo ta cecha wiąże się z racjonalnością, rzetelnością i solidnością, a jak bardzo osoba niekonsekwentna jest odrzucana jako ktoś niestały, niepewny i pozbawiony kręgosłupa. Nic więc dziwnego, że ludzie starają się unikać wrażenia, że brak im konsekwencji. Dla zachowania choćby jej pozorów, im bardziej upublicznione jest jakieś ich stanowisko, tym bardziej są skłonni się go trzymać.

Sposób, w jaki publiczne zaangażowanie nasila zgodne z nim postępowania, ilustruje znany eksperyment Mortona Deutscha i Harolda Gerarda (1955). Proszono w nim studentów o ocenę długości pokazywanych im linii. Jednych proszono, aby zapisali swoje oszacowania

długości, podpisali się pod tym własnym imieniem i nazwiskiem oraz wręczyli kartkę badaczowi. Druga grupa również "angażowała się" w swoje początkowe stanowisko, ale w

sposób prywatny - zapisywali swoje sądy na "znikopisie" (gdzie zapis można wymazać

jednym ruchem plastikowego paska), którego nikt - jak sądzili - nie będzie oglądał. W grupie

trzeciej studenci w ogóle "nie angażowali się" w swoje początkowe oceny - nie zapisywali ich

w żaden sposób, a jedynie mieli je zapamiętać. Oczywiście Deutschowi i Gerardowi szło o

sprawdzenie, jak dalece te różne rodzaje zaangażowania (publiczne, prywatne, brak)

nakłonią studentów do podtrzymywania pierwotnego stanowiska w obliczu podanej im

potem informacji, że oceny ich są błędne.

Wyniki okazały się zupełnie jednoznaczne. Najsłabiej trzymali się swoich pierwotnych ocen ci studenci, którzy w ogóle ich nie zapisywali. W obliczu uzyskanych od badaczy danych informujących, że dokonane przez nich oceny są błędne, studenci ci po prostu je zmieniali (poprawiali). Wyraźnie mniej; skłonni byli zmieniać swoje oceny studenci, którzy zapisali swe oceny na znikopisie. Choć ich zaangażowanie miało charakter jedynie prywatny (tylko oni znali zapis swoich ocen), to jednak sam fakt, że swe oceny zapisali, już w pewnym stopniu nakłaniał do ich podtrzymywania. Wreszcie najbardziej konsekwentni byli studenci, których oceny początkowe miały charakter publiczny. Po prostu odmówili oni ich zmiany, nawet w obliczu danych sugerujących ich błędność. Tego rodzaju uparte trzymanie się początkowych sądów występuje także w sytuacjach, w których trafność sądów powinna być ważniejsza od konsekwencji. Np. członkowie ławy przysięgłych bardziej skłonni są zmienić -pod wpływem nowych dowodów - swój werdykt, kiedy drugie głosowanie ma charakter tajny, a nie publiczny (Kerr i MacCoun, 1985).

Wykazana przez Deutscha i Gerarda prawidłowość, że bardziej się trzymamy własnych decyzji, kiedy mają one publiczny charakter, może oczywiście zostać spożytkowana dla szlachetnych celów. Rozważmy na przykład instytucje trudniące się zwalczaniem

szkodliwych nawyków. Wiele ośrodków zwalczających nadwagę zdaje sobie sprawę z tego,

że jedynie prywatne zaangażowanie ich klientów w zrzucenie zbędnych kilogramów może

jeszcze nie wystarczyć do oparcia się urokowi wystaw cukierni, zapachowi kiełbasek z rożna

czy kuszącym reklamom telewizyjnym. Zobowiązują więc swoich klientów, aby

własnoręcznie spisali liczbę kilogramów do zrzucenia w określonym czasie i pokazali ten

program działań tak wielu znajomym i przyjaciołom, jak to tylko możliwe. Jak twierdzą

osoby prowadzące kursy, takie odwołanie się do publicznego zaangażowania często okazuje

się skuteczne tam, gdzie zawiodły wszelkie inne środki. Oczywiście, nie trzeba od razu płacić za kurs odchudzania, aby spożytkować siłę publicznego zaangażowania. Pewna mieszkanka San Diego opisuje, jak wykorzystała publiczne zaangażowanie, by rzucić palenie:

Pamiętam, że zdarzyło się to po przeczytaniu jeszcze jednego badania naukowego

wykazującego, że palenie wywołuje raka. Za każdym razem, gdy coś takiego napotykałam,

myślałam o rzuceniu palenia, ale nigdy nie udało mi się tego dokonać. Tym razem

zdecydowałam jednak, że coś muszę z tym zrobić. Jestem dumna. Zależy mi na tym, aby

ludzie nie widzieli mnie w złym świetle. Pomyślałam więc sobie: "Może potrafię posłużyć się

moją dumą dla pozbycia się tego przeklętego nawyku". Sporządziłam więc listę osób, na

których szacunku naprawdę mi zależab. Poszłam do miasta, kupiłam kartki pocztowe i na

każdej z nich napisałam: "Obiecuję Ci, że już nigdy nie zapalę ani jednego papierosa".

W tydzień rozesłałam lub rozdałam kartki wszystkim osobom z mojej listy - tacie, bratu,

mojemu szefowi, najlepszej przyjaciółce, byłemu mężowi. Wszystkim z wyjątkiem faceta, z

którym wtedy chodziłam. Miałam wtedy kompletnego bzika na jego punkcie i wierzcie mi -

strasznie mi zależało na tym, co on sobie o mnie pomyśli. Długo zastanawiałam się, czy jemu

też dać kartkę, bo byłam pewna, że jak się zbłaźnię w jego oczach, to umrę ze wstydu. W

końcu jednak przełamałam się i poszłam do jego biura (pracował w tym samym budynku)

wręczając mu bez słowa moją kartkę.

Rzucanie palenia okazało się moim najcięższym przejściem w życiu. Tysiące razy byłam

pewna, że muszę zapalić choćby jednego. Jednak za każdym razem przypominałam sobie

wszystkich ludzi z listy i to, że każdy z nich pomyśli o mnie trochę gorzej, kiedy się dowie,

że nie potrafię trzymać się swego, l to działało. Nigdy w życiu już nie zapaliłam papierosa.*

Dodatkowy wysiłek. Istnieje wiele dowodów na to, że im więcej wysiłku dana osoba wkłada

w swoje zaangażowanie w jakąś sprawę, tym bardziej pozytywny staje się jej stosunek do tej

sprawy. Dowody te możemy znaleźć zarówno tuż za progiem własnego domu, jak i w

odległych nam, "prymitywnych" kulturach. Na przykład plemię Tonga, zamieszkujące

południową Afrykę, wymaga od dorastających chłopców przejścia skomplikowanego rytuału

inicjacji, który uczyni z nich dorosłych mężczyzn. Podobnie jak to jest w przypadku wielu

innych plemion, chłopcy Tonga przejść muszą wiele bolesnych i żmudnych zabiegów, zanim

staną się pełnoprawnymi członkami społeczności dorosłych. Antropologowie Whiting,

Kluckhohn i Anthony (1958) podają taki oto żywy opis rytuału inicjacji:

* Ta strategia publicznego zaangażowania jest zapewne szczególnie skuteczna w przypadła:

osób, którym mocno zależy na tym, co inni o nich myślą, lub które cechują się wysokim

poziomen tzw. samoświadomości publicznej (Fenigstein, Scheier i Buss, 1975). Doskonale na

przykłac działała na generała DeGaulle'a, o którym mówiono, że wielkość jego zasług dla

Francji dorównuj( tylko wielkości jego własnego "ego". Zapytany, dlaczego ogłaszanie

zamiaru rzucenia palenie wszystkim naokoło istotnie miałoby go nakłonić do rzucenia tego

nałogu, generał miał powiedzieć "DeGaulle nie może cofnąć raz danego słowa" (cytuję za D.

Cookiem, 1984). Między 10 a 16 rokiem życia każdy chłopiec posyłany jest przez rodziców do "szkoły obrzezania", działającej co cztery czy pięć lat. Tutaj poddany zostaje -wraz z rówieśnikami - różnym ciężkim próbom przygotowanym im przez dorosłych mężczyzn społeczności.

Obrzędy rozpoczynają się od przejścia przez szpaler dorosłych mężczyzn bezlitośnie

chłoszczących chłopców kijami. Potem każdy chłopiec zostaje rozebrany do naga, ogolony i

posadzony na kamieniu przed człowiekiem przebranym w skórę lwa. Zostaje niespodziewanie uderzony z tyłu kijem, a gdy się odwraca, człowiek-lew obcina mu napletek. Następuje potem okres trzymiesięcznego odosobnienia w "ogrodzie tajemnic", kiedy wolno mu widywać jedynie mężczyzn, którzy sami przeszli inicjację.

W tym czasie poddany zostaje sześciu głównym próbom: próbie bicia, zimna, pragnienia, jedzenia wstrętnej żywności, ciężkiej kary oraz próbie zagrożenia śmiercią. Pod

najmniejszym pretekstem może być bity przez młodego mężczyznę (który sam niedawno

przeszedł inicjację), wyznaczonego do tego zadania przez starszyznę plemienia. Sypia bez

żadnego przykrycia cierpiąc dotkliwie podczas zimy. Nie wolno mu wypić ani kropli wody

przez całe trzy miesiące. Wiele posiłków wywołuje mdłości, gdyż polewane są na wpół

przetrawioną zawartością żołądka antylopy. W przypadku złamania któregoś z ważnych

zakazów okresu próby zostaje dotkliwie ukarany. Jedna z kar polega na przykład na

umieszczeniu patyków między palcami dłoni i ściśnięciu jej przez silnego mężczyznę, co

może prowadzić do połamania palców. Dorośli straszą też, że chłopcy, którzy w przeszłości

dopuścili się ucieczki lub zdrady sekretów inicjacji kobietom lub tym, którzy sami jej nie

przeszli, zostali powieszeni, a ich ciała spalone na popiół.

Na pierwszy rzut oka rytuały te wydają się dziwaczne i niespotykane. A jednak są one bardzo podobne do tego, co podczas "otrzęsin" muszą przejść amerykańscy studenci czy uczniowie college'u, jeżeli chcą zostać przyjęci przez swoich starszych kolegów do któregoś z mniej lub bardziej elitarnych bractw studenckich. Starsi koledzy przygotowują szereg najdziwniejszych prób, wymagających odporności na ból i wysiłek fizyczny, na napięcie psychiczne i na wstyd. Dopiero po tygodniu takich zabiegów kandydaci, którzy je z powodzeniem przeszli, stają się członkami danego bractwa. Zwykle kończy się na zmęczeniu i skołowaniu nieszczęsnych aplikantów, ale czasami konsekwencje bywają i poważniejsze.

Co ciekawe, próby przechodzone przez studentów pierwszego roku są zdumiewająco

podobne do przejść dorastających chłopców Tonga w "ogrodzie tajemnic". Bez trudu

odnajdziemy te podobieństwa w opisach zaczerpniętych z amerykańskiej prasy:

• Bicie. Czternastoletni Michael Kalorgis spędził trzy tygodnie w szpitalu na Long Island,

lecząc rozległe obrażenia wewnętrzne, jakich doznał podczas otrzęsin i inicjacji do bractwa

Omega Gamma Delta. Jego przyszli bracia zaaplikowali mu "bombę atomową" polegającą na

tym, że nieszczęśnik musiał założyć ręce na karku, podczas gdy wszyscy bracia okładali go

pięściami z przodu i z tyłu.

• Zimno. Frederick Bronner, student jednego z college'ów kalifornijskich, został

wyprowadzony nocą na odległe o 10 mil od miasta i wysokie na tysiąc metrów wzgórza

parku narodowego. Jego przyszli bracia (członkowie bractwa) zostawili go tam w samym podkoszulku i spodniach, aby odnalazł drogę do domu. "Gruby Freddy", jak go nazywano, do

miasta jednak nie dotarł. W ciemnościach spadł ze stromego żlebu, łamiąc kości i kalecząc

sobie głowę. Nie mogąc iść dalej z powodu odniesionych ran, zamarzł na śmierć.

• Pragnienie. Dwaj nowo przyjęci studenci Uniwersytetu Stanowego w Ohio zostali

uwięzieni w "lochach" jednego z bractw studenckich za to, że złamali regułę nakazującą

nowicjuszom wczołgiwanie się do jadalni na posiłki podczas Piekielnego Tygodnia [tj.

tygodnia, podczas którego na amerykańskich uczelniach trwają otrzęsiny - przyp. tłum].

Zamknięci przez dwa dni w pustej spiżami, dostawali jedynie słoną żywność i nic do picia -

jedynie plastikowe kubki, do których mogli zbierać swój własny mocz.

• Obrzydliwa żywność. W domu bractwa Kappa Sigma na Uniwersytecie Południowej

Kalifornii, starającym się o przyjęcie do bractwa nowicjuszom oczy wyszły niemalże z orbit,

kiedy zobaczyli czekające ich zadanie. Przed każdym z nich położono podłużny kawał

surowej wątroby polanej olejem - do połknięcia w całości. Krztusząc się i dusząc, jeden z

nowicjuszy, Richard Swanson, trzykrotnie próbował bezskutecznie połknąć wątrobę.

Czwarta próba zakończyła się tragicznie - chłopiec zadusił się, pomimo spóźnionych prób

wyciągnięcia wątroby z jego gardła.

• Kary. W Wisconsin ukarano jednego z nowicjuszy za to, że zapomniał jednej zwrotki z

"inicjacyjnej pieśni". Zmuszono go do trzymania nóg pod biegunami bujanego fotela, na

którym najcięższy z członków bractwa usiadł na czas wypicia jednego piwa. Choć nowicjusz

nie krzyczał, okazało się, że kości obu jego stóp zostały połamane podczas

tej próby.

• Grożenie śmiercią. Nowicjusz ubiegający się o przyjęcie do bractwa Zeta Beta Tau został

wyprowadzony na plażę w New Jersey, by "wykopał swój własny grób". Gdy

podporządkował się nakazowi braci i położył się na dnie grobu, ściany w kilka sekund

osypały się i piasek zadusił nieszczęsnego nowicjusza, zanim jego "bracia" zdążyli go odkopać.

Pomiędzy rytuałami inicjacyjnymi "prymitywnych" plemion i bractw studenckich jest

jeszcze jedno podobieństwo - nie sposób doprowadzić do ich zaniku, pomimo wszelkich

podejmowanych w tym kierunku prób. Niegdysiejsze władze kolonii czy obecne władze

uniwersyteckie próbowały próśb i gróźb. zakazów i nakazów, obietnic i łapówek, byle tylko

zlikwidować barbarzyńskie obyczaje inicjacyjne. Bez większych skutków. W obliczu represji

zwyczaje te mogą zamknąć, jednak z tym większą siłą odradzają się w ukryciu, bądź też pc

osłabieniu czujności tych, którzy zakazy stawiają.

.>. • Otrzęsiny

Rysunek 3.4. Coraz bardziej otwarcie mówi się o tym, w jaki sposób starsze roczniki traktują

młodsze, tak zwanych "kotów". Przyjęcie w poczet żeglarzy, harcerzy czy studentów nie ma

zwykle tak drastycznego charakteru, wymaga jednak okazania siły fizycznej, odwagi lub

wytrzymałości.

Na niektórych uczelniach władze usiłowały zastąpić Piekielny Tydzień Tygodniem Pomocy,

bądź też przejąć bezpośrednią kontrolę nad przebiegiem inicjacyjnych rytuałów. Jednak tego rodzaju zmiany regulaminowe są przez studentów obchodzone, a nawet spotykają się z

jawnym oporem. Na przykład, po śmierci Richarda Swansona na Uniwersytecie Południowej

Kalifornii rektor zarządził, by wszystkie ceremonie inicjacyjne odbywały się dopiero po ich

zatwierdzeniu przez specjalną komisję i w obecności jej (dorosłych) członków. Jak donosiła

prasa, "...nowy regulamin spowodował tak poważne zamieszki w miasteczku

uniwersyteckim, że policja miejska i straż pożarna obawiały się wkroczyć na jego teren".

Wobec takiej niemożności, władze innych uczelni porzuciły próby likwidacji ekscesów

towarzyszących Piekielnemu Tygodniowi.

Skoro, jak wszystko na to wskazuje, dręczenie nowicjuszy towarzyszy rytuałom inicjacji we wszystkich ludzkich kulturach, to nie należy się spodziewać, aby można je było zlikwidować za pomocą zakazów. Zakazy spowodują jedynie ich przejście do podziemia. Podobnie jak nie można skutecznie zakazać seksu czy alkoholu, tak i nie można zakazać dręczenia nowicjuszy (Gordon i Gordon, 1963).

Dlaczego tego rodzaju praktyki są najwyraźniej cenne dla różnych społeczności? Do tego stopnia, że obchodzą one zakazy i nakazy, walcząc z uporem godnym lepszej sprawy o ten cokolwiek dziwny przywilej dręczenia nowicjuszy? Sugeruje się niekiedy, że wynika to z

niezdrowych, sadystycznych skłonności drzemiących w członkach tych grup. Istniejące

dowody nie potwierdzają jednak takiego poglądu. Członkowie bractw studenckich nie różnią

się swoimi cechami osobowości od nieczłonków, a jeżeli już - to raczej ci pierwsi są

psychicznie zdrowsi (por. C. S. Johnson, 1972). Bractwa znane są również ze swych

skłonności do anagażowania się w różne działania na rzecz dobra publicznego. Jedyne, na co

nie chcą się zgodzić, to zastąpienie tymi rozsądnymi przedsięwzięciami pozornie

bezsensownych ceremonii inicjacyjnych. Ankieta przeprowadzona na Uniwersytecie w

Waszyngtonie wykazała na przykład, że większość tamtejszych "oddziałów" bractw ma

własne ceremonie inicjacyjne, jednak, z wyjątkiem jednego tylko przypadku, żadne z nich

nie pokrywają się z tradycyjnie wykonywanymi pracami społecznymi (Walker, 1967).

Sprawcy dręczenia nowicjuszy jawią się więc jako ludzie normami, psychicznie zdrowi i

zaangażowani społecznie, którzy w jednym tylko momencie zdradzają "sadystyczne objawy"

- w momencie przyjmowania nowych członków do własnej grupy. Winowajcą zdaję się więc

być raczej sama ceremonia, niż biorący w niej udział ludzie. Wygląda na to, że w

ceremoniach takich jest coś cennego dla podtrzymujących je grup, coś, co każe im

dopuszczać się tak zwalczanej przez resztę społeczeństwa surowości wobec nowo przyjmowanych członków. Co grupy zyskują dzięki takim zabiegom?

Moim zdaniem, odpowiedzi dostarczają wyniki pewnego interesującego badania, mało

znanego poza kręgami psychologów społecznych. Dwaj młodzi badacze, Elliot Aronson i

Judson Mills (1959), postanowili sprawdzić, czy to prawda, że "ludzie bardziej cenią sobie

coś, co uzyskali dzięki własnym, intensywnym wysiłkom niż to, co przyszło im bez wysiłku". Tak się szczęśliwie złożyło, że do sprawdzenia tej hipotezy wybrali właśnie wymagającą

wysiłku - bądź nie - inicjację do grupy. Aronson i Mills stwierdzili, że młode kobiety, które

musiały przejść przez mocno amabrasującą i kłopotliwą "ceremonię", aby wejść do grupy

dyskutującej na temat życia seksualnego, przekonały same siebie, że grupa ta jest

interesująca, a uczestnictwo w niej - wartościowe. Mimo, że autorzy przetrenowali

pozostałych uczestników dyskusji, aby byli tak "nudni i bezsensowni, jak to tylko możliwe".

Studentki, które musiały przejść jedynie łatwą inicjację lub nie zostały w ogóle poddane

zabiegom inicjacyjnym, były w swoich sądach na temat grupy realistyczne i - zgodnie z

prawdą - uważały ją za zbiorowisko nudziarzy. Identyczne wyniki uzyskano w innych

badaniach, gdzie trudna inicjacja oznaczała znoszenie bólu (Gerard i Mathewson, 1966). Im

więcej wstrząsów elektrycznych dziewczęta musiały wytrzymać, aby dostać się do grupy,

tym bardziej oceniały jej działania jako interesujące, inteligentne i godne pochwały.

Wszystkie te sposoby dręczenia przyjmowanych do grupy nowicjuszy na* bierają teraz sensu.

Ani mężczyzna z plemienia Tonga ze łzami w oczach" przyglądający się swojemu 10-

letniemu synowi cierpiącemu chłód w "ogrodzie tajemnic", ani członkowie studenckiego

bractwa, bijący wśród wybuchów nerwowego śmiechu swoich przyszłych "braci" nie są

sadystami. Ich działania służą jedynie przetrwaniu grupy. Dzięki nim nowo przyjęci będą

bowiem cenić sobie swoją przynależność do grupy, chętnie i lojalnie działać na jej rzecz,

poświęcać się dla jej dobra. Słowem, zapewniać będą grupie spójność i trwanie. Badania nad

54 różnymi kulturami wykazały, że te społeczności, w których obowiązują najcięższe rytuały

inicjacji, cechują się także największą solidarnością wewnątrzgrupową (Young, 1965).

Zważywszy stwierdzony przez Aronsona i Millsa wzrost zaangażowania w wyniku trudnej

inicjacji, trudno się dziwić różnym grupom, że stanowczo opierają się wszelkim próbom

wyeliminowania tego źródła ich spójności, jakim są ceremonie inicjacyjne.

Ceremonie takie nagminnie spotyka się też w wojsku - chyba każda armia zna zjawisko mniej

lub bardziej nasilonego znęcania się żołnierzy starszych roczników nad "kotami" Ijak we

współczesnej polskiej armii nazywa się świeżych rekrutów - przyp tłum.]. Pisarz William

Styron, służący niegdyś w amerykańskich marines, wylicza swoje przejścia, jakże podobne do

tego, co przechodzą chłopcy z plemienia Tonga czy niektórzy amerykańscy studenci podczas

otrzęsin: (...) bezlitosna musztra trwająca godzinami w pełnym słońcu, cierpienia fizyczne i

psychiczne, poniżenia, często sadyzm prowadzących musztrę sierżantów, wszy

stkie te klaustrofobiczne i przerażające zniewagi dla ducha, które z obozów szkoleniowych

Quantico czy Parris Island czyniły miejsca najbardziej w całym wolnym świecie zbliżone do

obozów koncentracyjnych.

Jednak w swoim komentarzu Styron wychodzi poza samo wyliczanie wszystkich doznanych

niedoli - rozpoznaje też ich zamierzony skutek:

Nie znam ani jednego byłego marinę, niezależnie od kierunku, w jakim się duchowo czy

politycznie obrócił po wszystkich tych przejściach, który nie uważałby przebytego szkolenia za tygiel, z którego on sam wyłonił się jako ktoś w jakiś sposób wytrwalszy, po prostu

odważniejszy i bardziej nadający się do życia (Styron, 1977).

Dlaczego jednak mielibyśmy w takich sprawach wierzyć pisarzowi? W końcu granica

oddzielająca prawdę od fikcji jest u zawodowych pisarzy cokolwiek zamazana. Dlaczego

mielibyśmy uwierzyć, że "piekielne" szkolenie, jakie przeszedł, było nie tylko skuteczne, ale i

celowo wprowadzane tak, aby wzbudzić wśród tych, którzy je wytrzymali, odpowiedni

poziom uczucia dumy i braterstwa z innymi, sobie podobnymi? Pewnego argumentu

dostarcza tu nie fikcyjny, lecz jak najbardziej rzeczywisty przypadek Johna Edwardsa, kadeta

z Akademii Wojskowej w West Point*. Choć był jednym z najlepszych studentów swojego

liczącego 1100 kadetów rocznika, Edwards został usunięty z Akademii za swoją rolę w

zwyczajowym gnębieniu najmłodszego rocznika przez starszych kadetów. Wykroczenie

Edwardsa, podówczas starszego kadeta, wcale jednak nie polegało na jakimś szczególnym

okrucieństwie. Wręcz przeciwnie - jego wina polegała na odmowie udziału w tym, co uważał

za "absurdalne i dehumanizujące" ich traktowanie. Na tym przykładzie raz jeszcze widać, że

grupy zainteresowane wytworzeniem trwałego poczucia solidarności i wyjątkowości,

zainteresowane są też utrzymaniem rytuałów inicjacyjnych. Uczestnictwo w tych rytuałach

obowiązuje nie tylko nowo przyjmowanych, ale i "starych" uczestników grupy.

Własny wybór

Prześledzenie tak zróżnicowanych działań, jak indoktrynacyjne praktyki chińskich

komunistów i inicjacyjne rytuały amerykańskich studentów pozwala uzyskać wartościowe

informacje na temat zaangażowania. Okazuje się, że najskuteczniej zmieniają obraz własnej

osoby i przyszłe postępowania takie rodzaje zaangażowania, które mają charakter aktywny,

publiczny i wymagają dużego wysiłku. Istnieje jednak jeszcze jedna właściwość

zaangażowania, ważniejsza od tych wszystkich trzech razem wziętych. By ją zrozumieć,

przyjrzyjmy się pewnym zagadkowym elementom postępowania zarówno komunistycznych

manipulatorów, jak i członków studenckich bractw.

* Najbardziej elitarnej uczelni wojskowej w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.)

Pierwsza zagadka dotyczy odmowy bractw studenckich, aby działalność społeczną uczynić

elementem obrzędów inicjacyjnych. Przypomnijmy, że zgodnie z cytowaną ankietą Walkera

(1967), większość bractw trudni się ochotniczo taką działalnością, jednak prawie nigdy nie

staje się to częścią inicjacyjnych rytuałów. Dlaczego? Obie te sprawy można by doskonale

połączyć, jako że takie przedsięwzięcia, jak pomaganie starszym, bezradnym osobom w

remoncie domu, praca w ośrodku zdrowia psychicznego czy nawet proste wynoszenie

nocników w szpitalu, mogą być zarówno nieprzyjemne, jak i wymagać poważnego wysiłku.

Połączenie takie pozwoliłoby też przeciwdziałać powszechnemu oburzeniu na ekscesy

towarzyszące Piekielnemu Tygodniowi (na każde pięć artykułów prasowych potępiających

ten obyczaj przypada tylko jeden pochlebny dlań artykuł - Phalen, 1951). Już choćby z tego

powodu bractwa powinny chcieć włączyć działalność społeczną do swych inicjacyjnych

rytuałów. Ale nie chcą. Zagadka druga wiąże się z konkursami na wypracowania polityczne organizowanymi przez Chińczyków dla amerykańskich jeńców wojennych w Korei. Skoro Chińczykom szło o zachęcenie jak największej liczby jeńców do wypisywania pozytywnych rzeczy na temat komunizmu, to dlaczego nagrody w tych konkursach były tak niewielkie? Często zwycięzca konkursu mógł się spodziewać co najwyżej kilku papierosów. Co prawda, w warunkach obozu, nawet te nagrody były nie pozbawione wartości, jednak bez trudu można sobie wyobrazić nagrody znacznie poważniejsze (ciepła odzież, większa swoboda wysyłania listów czy poruszania się na obozowym terenie), którymi Chińczycy mogliby skusić większą liczbę więźniów do udziału w konkursach. A jednak rozmyślnie wybierali nagrody o niewielkiej wartości.

Pomimo wszystkich różnic między tymi dwiema sytuacjami, bractwa studenckie odmawiają włączenia pożytecznej działalności społecznej do swoich inicjacyjnych rytuałów z tych samych powodów, dla których Chińczycy poprzestawali na oferowaniu w konkursach

jedynie małych nagród. Jednym i drugim idzie o to samo: aby uczestnicy czuli się sprawcami

własnych działań i wyborów. Aby nie mogli znaleźć dla nich żadnego pretekstu czy

wymówki. Przechodzący katusze nowicjusz nie może wierzyć w to, że czyni to w imię dobra

społecznego. Amerykański jeniec okraszający swoje wypracowanie antyamerykańskimi

uwagami nie może wierzyć, że czyni to dla uzyskania jakiejś poważnej i uzasadniającej to

postępowanie nagrody. Obaj mają wierzyć, że to oni sami wybrali swój sposób postępowania

i mają czuć się za postępowanie to osobiście odpowiedzialni.

Po masakrze na Placu Niebieńskiego Spokoju w 1989 roku, kiedy to rządowe wojska

wymordowały wiele osób demonstrujących na rzecz demokracji, w samym tylko Pekinie aż

dziewięć rządowych gazet i stacji telewizyjnych ogłosiło konkursy na najlepszy list

pochwalający "skruszenie kontrrewolucyjnej rebelii". Pomimo ogromnych środków

finansowych pozostających w dyspozycji chińskiego rządu, ewentualne nagrody dla

zwycięzców konkursów były wzmiankowane jedynie marginesowo - zgodnie z długotrwałą

w kręgach chińskich propagan-dystów i nie pozbawioną racji intuicją, aby pomniejszać rolę

nagród za publicznie podejmowane zaangażowanie.

Przedstawiacie nauk społecznych przekonywająco wykazali, że ludzie biorą osobistą

odpowiedzialność za własne postępowanie jeżeli myślą, że sami je wybrali pod nieobecność

jakichś silnych nacisków zewnętrznych. Nagrody o dużej wartości stanowią jeden z rodzajów

takiego nacisku - mogą nas nakłonić do pewnych działań, ale nie nakłonią nas do wzięcia za

nie osobistej odpowiedzialności. W konsekwencji, nie będziemy się czuli w działania te

zaangażowani. To samo dotyczy też poważnych gróźb - mogą nas nakłonić do jakiegoś

postępowania, ale niewielka jest szansa, że spowodują nasze trwałe weń zaangażowanie.

Wszystko to ma poważne konsekwencje na przykład dla procesu wychowywania dzieci.

Kiedy chcemy nakłonić dzieci, aby w coś naprawdę uwierzyły, nie powinniśmy stosować ani

dużych gróźb, ani bardzo silnych "marchewek". Wymuszą one tymczasową uległość dziecka,

ale nie nakłonią go do wewnętrznego przekonania, że to, co robi, jest dobre i pożądane. Jeżeli

pragniemy, aby dziecko w to uwierzyło - co jest oczywiście konieczne, by postępowało ono tak nawet wtedy, gdy go nie widzimy i nie możemy go nagrodzić lub ukarać - musimy jakoś

doprowadzić do tego, by wzięło ono osobistą odpowiedzialność za to, co robi. Pewnych

wskazówek, co czynić, a czego unikać, by to osiągnąć, dostarcza eksperyment Jonathana

Freedmana (1965).

Freedman chciał sprawdzić, czy uda mu się powstrzymać drugo- i czwartoklasistów od bawienia się fascynującą zabawką tylko dlatego, że sześć tygodni wcześniej im tego

zabroniono. Każdy, kto miał do czynienia z siedmio- i dziewięcioletnimi chłopcami, bez

trudu uświadomi sobie ogrom zadania postawionego sobie przez Freedmana. Miał on jednak

pewien pomysł, jak tego dokonać. Założył, że jeżeli doprowadzi chłopców do przekonania, że

zabawką tą bawić się nie należy, to przekonanie to powstrzyma ich potem przed zakazaną

zabawą. Trudność polegała natomiast na przekonaniu chłopców, że złą jest rzeczą bawienie

się napędzanym elektrycznie i niesłychanie drogim robotem.

Freedman zdawał sobie sprawę, że dosyć łatwo można na chłopcach wymusić tymczasową

uległość wobec zakazu - wystarczy zagrozić surowymi konsekwencjami w przypadku

złapania na zakazanej zabawie. I rzeczywiście, okazało się, że dopóki Freedman był w

pobliżu wraz ze swoją groźbą surowej kary, niewielu chłopców zaryzykowało bawienie się

robotem. Kiedy powiadał: "To nieładnie bawić się tym robotem. Jeżeli cię na tym złapię,

bardzo się pogniewamy i coś z tym będę musiał zrobić. A więc uważaj" i wychodził na kilka

minut z pokoju, tylko l chłopiec na 22 badanych mimo wszystko bawił się robotem (co

Freedman podejrzał przez lustro jednostronne). Nie było to oczywiście żadnym

zaskoczeniem. Tym, co Freedmana naprawdę interesowało, była jednak skuteczność zakazu

w późniejszym okresie, kiedy autor zakazu był już nieobecny, Aby to sprawdzić, Freedman w

sześć tygodni później wysłał do tych samych chłopców młodą kobietę, mającą z nimi

przeprowadzić pewien eksperyment

* W rzeczywistości duże nagrody są nawet w stanie pomniejszyć czy też "podkopać" nasze

osobiste poczucie odpowiedzialności za działania, którym towarzyszą, prowadząc do spadku

chęć wykonywania tych działań po wycofaniu nagród (Dęci, 1975; Lepper i Greene, 1978).

(rzekomo nie związany wcale z osobą Freedmana). Eskortowała ona każdego z chłopców

oddzielnie do pokoju, w którym znajdowało się pięć zabawek (a wśród nich - robot) i

zadawała im pewne zadanie rysunkowe. Kiedy później opracowywała rysunek chłopca,

mówiła mu, że może się pobawić, czym chce. Trzy czwarte chłopców wybrało zabawę

uprzednio zakazanym robotem. Surowy zakaz, tak skuteczny sześć tygodni wcześniej, okazał

się niemal całkowicie nieskuteczny, kiedy jego autor był już nieobecny.

Jednak na tym nie koniec - w innej grupie chłopców Freedman nieznacznie zmienił sposób postępowania i to w jednym tylko momencie. Zamiast grozić surową karą, jedynie zabronił im tego samego, co poprzednio, mówiąc: "To nieładnie bawić się tym robotem". I wyszedł z pokoju, raz jeszcze obserwując poczynania chłopców przez lustro jednostronne. Podobnie jak poprzednio, na 22 badanych chłopców tylko l odważył się dotknąć robota.

Różnica między dwoma grupami chłopców ujawniła się dopiero w sześć tygodni później,

kiedy mieli możliwość bawienia się robotem pod nieobecność Freedmana. Zdumiewająca rzecz wydarzyła się w drugiej grupie, której wcale nie grożono za złamanie zakazu. Choć

robot był najatrakcyjniejszą zabawką ze wszystkich pięciu im dostępnych, większość go

unikała, a bawił się nim tylko co trzeci chłopiec.

W obu grupach wydarzyło się zatem coś dramatycznego. W grupie pierwszej była to

poważna groźba, jaka towarzyszyła wypowiadanemu przez Freedmana zakazowi. Groźba ta

była skuteczna, choć tylko tak długo, jak długo Freedman był w stanie złapać chłopca na

zakazanej zabawie i groźbę spełnić. Jednak nie później, gdy Freedman był już nieobecny.

Wygląda więc na to, że silna groźba kary nie nauczyła chłopców, że w bawieniu się robotem

jest coś złego. Nauczyła ich jedynie, że niemądrze byłoby się nim bawić, dopóki istnieje

zagrożenie karą.

W grupie drugiej dramatyczne zjawisko pojawiło się nie na zewnątrz, lecz wewnątrz samych chłopców. Freedman również im powiedział, że to źle bawić się robotem, choć nie zagroził żadną karą za złamanie zakazu. Doprowadziło to do dwóch ważnych skutków. Po pierwsze, przekazana przez Freedmana wiadomość okazała się wystarczająca do powstrzymania chłopców przed zabawą robotem w krótkim okresie pokusy, kiedy Freedmana nie było w pokoju. Po drugie, chłopcy wzięli na siebie osobistą odpowiedzialność za wybrane

zachowanie - trzymanie się z daleka od robota. Zadecydowali, że nie bawią się nim dlatego,

że to oni sami tego nie chcą. Tylko w ten sposób mogli sobie bowiem wytłumaczyć własne

postępowanie, skoro nie służyło ono unikaniu żadnej kary. Kiedy więc w sześć tygodni

później znów napotkali tę zabawkę, większość nadal się nią nie bawiła, mimo że Freedmana

nie było nigdzie w pobliżu.

Dorośli, stojący przed zadaniem wychowania dzieci mogą z tego badania wyciągnąć ważną naukę. Wyobraźmy sobie, że jacyś rodzice chcą nauczyć małą dziewczynkę, iż kłamstwo jest niewłaściwym zachowaniem. Silna, jednoznaczna kara ("To bardzo brzydko kłamać. Jak cię na tym przyłapię, to ci utnę język") jest skuteczna tylko dopóty, dopóki rodzice są obecni i dziewczynka wie, że mogą ją przyłapać. To jednak nie wpoi w nią przekonania, że kłamstwo jest złe. Do osiągnięcia tego celu trzeba więcej subtelności. Posłużyć się trzeba takim argumentem, który w większości przypadków powstrzyma dziewczynkę przed kłamstwem, ale będzie zbyt słaby, aby mogła myśleć, że powstrzymuje się od kłamstwa tylko z jego powodu.

Znalezienie takiego "ledwo wystarczającego" argumentu jest trudne, zapewne bowiem

zmienia się on w zależności od dziecka. Jednemu wystarczy zwyczajna prośba: "To brzydko

kłamać i mam nadzieję, że ty nie będziesz tego robić", przy innym okaże się niezbędny jakiś

dodatkowy argument ("... bo jak będziesz kłamać, to będę zawiedziona"), a przy jeszcze

innym dziecku niezbędna może być lekka groźba ("... no i wtedy coś będę musiała z tym

zrobić"). Mądrzy rodzice domyśla się, które z tych podejść najlepiej podziała na ich dziecko.

Istotą sprawy jest wybór takiego argumentu, który powstrzyma dziecko przed niepożądanym

zachowaniem, ale równocześnie nie będzie na tyle silny, by mogło się ono wyrzec własnej

odpowiedzialności za to, że nie przestrzega takiego zachowania. Zatem, im mniej zauważalna

presja ze strony rodziców, tym lepiej. Poszukiwanie właściwego podejścia może być żmudne, ale opłacalne, może bowiem oznaczać różnicę między krótkotrwałymi skutkami zakazów i

nakazów, a wykształceniem w dziecku trwałego zaangażowania. Jak pisał przed ponad

trzema wiekami Samuel Butler: He who agrees against his will l Is of the the same opinion

stiii. [Kto zgadza się przeciw swej woli / Przy dawnej opinii nadal stoi].

Zapuszczanie korzeni

Praktycy wpływu społecznego z dwóch powodów uwielbiają wzbudzać w nas

zaangażowanie, prowadzące do zmian w naszym obrazie samych siebie. Po pierwsze dlatego,

że wywołana w ten sposób zmiana nie ogranicza się do sytuacji, w której powstała, ale

przenosi się na wiele sytuacji podobnych. Po drugie, skutki tej zmiany mają charakter trwały.

Jeżeli nakłoni się ludzi do podejmowania działań powodujących, że spostrzegają siebie jako

jednostki ożywione duchem obywatelskim, to pozostaną tym duchem ożywieni w wielu

różnych okolicznościach. Tak długo, jak długo trwać będzie ich nowy obraz własnej osoby.

Dodatkowy urok zaangażowania prowadzącego do wewnętrznych zmian w człowieku polega

na "zapuszczaniu własnych korzeni" w te zmiany. Osoba wywierająca wpływ nie musi

podejmować żadnych starań podtrzymujących jej oddziaływanie. Wystarczy zdać się na

samoistną siłę ludzkiego dążenia do konsekwencji. Kiedy ludzie dojdą do wniosku, że są

ożywieni duchem obywatelskim, sami zaczyna spostrzegać sprawy w inny sposób.

Przekonają samych siebie co do słuszności nowego sposobu postępowania i zaczną zauważać

argumenty, które przedtem w ogóle do nich nie docierały. Te argumenty za podejmowaniem

obywatelskiej działalności staną się dla nich bardziej przekonywające, niż były przedtem.

Krótko mówiąc, dołożą starań, by - w imię konsekwencji - przekonać samych siebie o

słuszności podjętego kierunku działania. A co najważniejsze, sami będą wynajdywać nowe

argumenty i powody do kontynuowania tego, co robią. Owe nowe powody mogą podtrzymać

wybrany kierunek działania nawet po wycofaniu przyczyn, dla których owe działania zostały początkowo podjęte.

Mechanizm ten może przynieść ogromne korzyści pozbawionemu skrupułów

manipulatorowi, który zdecyduje się go wykorzystać. Ponieważ dokonane raz wybory

zapuszczają w nas swoje własne "korzenie", manipulator taki może nas nakłonić do

dokonania wyboru za pomocą jakiejś przynęty, którą wycofuje po podjęciu przez nas decyzji.

Wie, że sami sobie wymyślimy uzasadnienia wystarczające do utrzymania decyzji w mocy,

nawet po wycofaniu początkowej przynęty. Mechanizm ten jest często używany przez

sprzedawców samochodów w postaci sztuczki zwanej "puszczaniem niskiej piłki". Po raz

pierwszy miałem okazję zaobserwować ją u lokalnego sprzedawcy chevroleta, gdzie

zatrudniłem się jako adept handlowej sztuki. Po tygodniu pobierania nauk teoretycznych,

pozwolono mi obserwować doświadczonych sprzedawców w akcji. "Niska piłka" była jedną z

pierwszych rzeczy, która przyciągnęła moją uwagę.

Sztuczka polega na oferowaniu klientowi bardzo dobrej ceny za samochód - powiedzmy o 400 dolarów niższej niż u konkurencji. Jednak ta korzystna oferta ma charakter pozorny i sprzedawca w istocie wcale nie zamierza jej zrealizować. Jedynym jej celem jest skłonić klienta, aby podjął decyzję o kupnie danego samochodu. Gdy klient już decyzję podejmie, sprzedawca wykonuje szereg działań, utwierdzających klienta w poczuciu osobistego zaangażowania w tę decyzję. Następuje wypełnianie szeregu formularzy transakcji, ustalanie szczegółowych jej warunków finansowych, czasami klient zostaje nakłoniony, by pojeździł sobie jeden dzień samochodem, tak "aby mógł go wyczuć, pokazać sąsiadom i kolegom z pracy". Sprzedawcy zdają sobie sprawę z tego, że w trakcie wszystkich tych zabiegów klient wykształci w sobie nowe powody usprawiedliwiające decyzję i dokonywaną właśnie inwestycję (Brock-ner i Rubin, 1985; Teger, 1980).

A potem niespodzianka. Na przykład w obliczeniach ceny zostaje wykryty "błąd",

powiedzmy, że trzeba jednak doliczyć 400 dolarów za klimatyzację, jeżeli klient miałby ją

jednak otrzymać. By odsunąć podejrzenia klienta, "błąd" zostaje często wykryty dopiero

przez kierujący transakcją bank, albo w ostatnim momencie transakcja zostaje zablokowana

przez kierownika salonu sprzedaży stwierdzającego, że przy tak niskiej cenie salon poniósłby

straty. W kontekście wielotysięcznego kontraktu, dodatkowe 400 dolarów wygląda na

niewiele, tym bardziej, że stanowi jedynie wyrównanie do ceny oferowanej przez

konkurencję, a poza tym jest to "przecież ten samochód, który pan sam wybrał", jak nie

omieszka przypomnieć sprzedawca. Puszczanie "niskiej piłki" może przybrać jeszcze bardziej

zdradziecką postać przy sprzedaży nowego samochodu, którego część ceny pokrywana jest

przez stary samochód klienta. Sprzedawca zawyża wówczas wartość starego samochodu o

owe 400 dolarów po to tylko, by wykryć swoją "omyłkę" przy podpisywaniu kontraktu.

Świadom, że niższa cena starego samochodu jest realistyczna, klient może nadal akceptować

transakcję i jeszcze poczuć się winnym za nieudaną próbę "wykorzystania" sprzedawcy.

Miałem okazję obserwować kiedyś kobietę przepraszającą sprzedawcę, który właśnie zastosował wobec niej te wersję "niskiej piłki". Minę miał skrzywdzoną,

ale udało mu się w końcu zdobyć na uśmiech wybaczenia.

Niezależnie od konkretnej wersji, w jakiej jest stosowana, technika "niskiej piłki" zawsze

składa się z tej samej sekwencji zdarzeń. Klient kuszony jest nadzieją na jakiś zysk,

nakłaniający go do decyzji o zakupie. Następnie, po decyzji, ale przed sfinalizowaniem

kontraktu, zysk ten zostaje wycofany. Wydaje się niemal niewiarygodne, że w takich

warunkach klient mimo wszystko dokona zakupu. A jednak technika "podcinania" działa.

Oczywiście nie na każdego, na tyle jednak często, że pozostaje na składzie metod sprzedaży

w większości salonów samochodowych. Sprzedawcy dobrze wiedzą, że pojawienie się

osobistego zaangażowania prowadzi do powstania wielu nowych, wspierających je

uzasadnień. Stają one "na własnych nogach" i mogą być na tyle silne, że decyzja klienta

przetrwa nawet zanik początkowego uzasadnienia, które ją wywołało. A klientowi -

szczęśliwemu, że jego decyzja ma tak wiele racjonalnych uzasadnień - nigdy nie przychodzi

do głowy, że wszystkie one mogłyby w ogóle nie zaistnieć, gdyby nie ostatecznie wycofany,

początkowy powód ich decyzji.

Po zaobserwowaniu zdumiewającej skuteczności techniki "niskiej piłki" w salonie

samochodowym postanowiłem sprawdzić, czy jest ona w stanie nadal działać w nieco innym kontekście i po pewnych jej modyfikacjach. Obserwowani przeze mnie sprzedawcy

"puszczali niską piłkę" proponując korzystne oferty, uzyskując przychylne decyzje klientów i

wycofując potem korzystną część oferty. Jeżeli moje podejrzenia co do powodów

skuteczności techniki "niskiej piłki" byłyby trafne, to powinna ona działać i w nieco

zmienionej wersji: kiedy przedstawiona zostaje korzystna oferta, pojawia się zaangażowanie

w decyzję, a następnie ujawniona zostaje jakaś niekorzystna strona owej oferty. Ponieważ

istotą techniki "niskiej piłki" jest nakłonienie człowieka do trzymania się oferty, która

okazała się w końcu mniej korzystna, niż na to wyglądało, technika ta powinna działać

niezależnie od tego, czy pogorszenie polega na zaniknięciu jakiejś pozytywnej cechy oferty,

czy też na nieoczekiwanym pojawieniu się jakiejś jej cechy negatywnej.

Celem sprawdzenia tej drugiej możliwości, wspólnie Johnem Cacioppo, Rodem Bassettem i

Johnem Millerem przeprowadziliśmy pewien eksperyment. Próbowaliśmy w nim nakłonić

studentów z Uniwersytetu Stanowego w Ohio do mocno nieprzyjemnej czynności -

mianowicie, by wstali o świcie i już o siódmej pojawili w laboratorium psychologicznym

celem udziału w "badaniach nad myśleniem." Jedną grupę badanych od razu

informowaliśmy, że badania zaplanowane są na siódmą rano - i na udział w nich zgodziło się

jedynie 24% proszonych osób. Dzwoniąc do drugiej grupy badanych "puszczaliśmy niską

piłkę": najpierw prosiliśmy o udział w badaniach - 56% zapytanych wyraziło zgodę - i

dopiero potem wymieniliśmy godzinę rozpoczęcia badania, dając im możliwość wycofania

się. Jednakże ani jedna osoba decyzji nie zmieniła. Co więcej, 95% osób poddanych technice

"niskiej piłki" faktycznie pojawiło się o siódmej rano na wydziale psychologii, by dotrzymać

swej obietnicy. Wiem o tym z relacji dwóch asystentów, których wynająłem do

przeprowadzenia eksperymentu nad myśleniem i zapisania nazwisk studentów zgłaszających się o umówionej porze*.

Warta uwagi jest też zdolność techniki niskiej piłki do wprawiania ludzi w zadowolenie z kiepskich ofert. Pewnie dlatego szczególnie ją sobie upodobali ci którzy w ogóle mają do zaoferowania tylko marne oferty. Często można zauważyć, jak rzucają swoje "niskie piłki" w sytuacjach handlowych, społecznych czy osobistych. Przypomnijmy mojego sąsiada Tima, prawdziwego miłośnika "niskich piłek". Za pomocą obietnicy poprawy doprowadził swoją przyjaciółkę Sarę do zerwania zaręczyn z innym i ponownego się z nim związania. Od czasu swojej decyzji powrotu do Tima, Sara poświęca mu się bardziej niż kiedykolwiek, choć wcale nie dotrzymał danych jej obietnic. Ona tłumaczy to sobie zmianą własnego podejścia - zauważyła te wszystkie zalety Tima, których przedtem nie dostrzegała. Jednak ja wiem, że jest ona po prostu ofiarą techniki "niskiej piłki", tak jak byli nimi obserwowani przeze mnie klienci salonu samochodowego. Ze swojej strony Tim pozostaje dokładnie takim samym mężczyzną, jakim był zawsze. Wszystkie zaś zasługi są niejako po stronie Sary - to, ona wykryła (czy stworzyła) w nim takie zalety, które uczyniły ją naprawdę szczęśliwą w związku, który przedtem był dla niej niemożliwy do zaakceptowania. Nigdy nie

wspominałem Sarze o technice "niskiej piłki" i rządzących mą mechanizmach. Nie dlatego, abym uważał, że niewiedza jest dla niej lepsza. Skłonny jestem sądzić, że - ogólnie rzecz

biorąc - zawsze lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej. Jednak jestem pewien, że Sara

znienawidziłaby mnie, gdybym powiedział choć słowo o tym, jak zasada "niskiej piłki"

stosuje się do jej własnej sytuacji.

W obronie dobra publicznego

W zależności od motywów osób posługujących się opisywanymi tutaj technikami wpływu społecznego, techniki owe wykorzystane być mogą do czynienia zarówno dobra, jak i zła. Nic więc dziwnego, że także technika "niskiej piłki" może być wykorzystywana do celów bardziej społecznie użytecznych, niż sprzedaż samochodów czy odgrzewanie znajomości z dawnymi kochankami. Pewien projekt badawczy wykonany w stanie Iowa (Pallak, Cook i Sullivan, 1980) pokazuje na przykład, w jaki sposób technika niskiej piłki może być użyta do nakłonienia ludzi, by oszczędzali energię w swoich domach. Projekt zapoczątkowany został u progu zimy, podczas której mieszkańcy Iowa ogrzewają swoje domy gazem ziemnym. Badacze przeprowadzali z wybranymi mieszkańcami ankietę, dając szereg wskazówek dotyczących oszczędzania energii i prosząc o ich wykorzystanie. Choć wszyscy mieszkańcy zgodzili się na udział w programie oszczędnościowym, obiektywne pomiar

Przy tym całkowicie bezpodstawne są pogłoski, jakobym rekrutując asystentów do tego

badania najpierw proponował im prowadzenie eksperymentu nad myśleniem, a dopiero gdy

się zgodzili, poinformował ich o godzinie rozpoczęcia badań. Oprócz opisanego

eksperymentu skuteczność techniki niskiej piłki wykazano Jeszcze w kilku innych badaniach

dotyczących szerokiego zakresu zróżnicowanych warunków (por. Brownstein i Katzev, 1985;

Burger i Petty 1981; Joule, 1987; Cialdini, Cadoppo, Bassett i Miller, 1978)

OSZCZĘDZANIE ENERGII

Technika podcinania

Rysunek 3.5. W tej poglądowej ilustracji badań z Iowa nad oszczędzaniem energii widać, jak początkowy wysiłek mający na celu oszczędzanie energii sprowokowany został jedynie obietnicą udostępnienia szerszej publiczności wyników konkursu (część górna). Jednak zaangażowanie się w oszczędzanie szybko doprowadziło do samoistnego powstania dalszych powodów oszczędzania (część środkowa). W konsekwencji, oszczędzanie energii

utrzymywało się nadal pomimo wycofania początkowego jego powodu (część dolna).

który ilości zużywanego przez nich gazu wykazały brak rzeczywistych oszczędności -

uczestnicy programu zużywali dokładnie tyle samo gazu, co ich losowo dobrani dla porównania sąsiedzi. Dobre intencje, nawet w połączeniu z odpowiednimi informacjami, nie

doprowadziły więc do zmiany nawyków w użytkowaniu energii.

Pallak i współpracownicy jeszcze przed zapoczątkowaniem swojego programu świadomi byli konieczności zastosowania jakichś szczególnych zabiegów dla wywołania zmiany w utrwalonych nawykach użytkowania energii. W związku z tym wypróbowali na innej grupie postępowanie zawierające pewien dodatkowy element: prowadzący wstępną ankietę badacz zapowiadał, że nazwiska obywateli, biorących udział w oszczędnościowym programie, opublikowane zostaną w lokalnej prasie. Oczywiście jako nazwiska ludzi stanowiących przykład wzorowych postaw obywatelskich. Tym razem efekty nie dały na siebie długo czekać. W miesiąc później odczyty liczników gazowych pokazały, że przeciętna rodzina zaoszczędziła 13 metrów sześciennych gazu. Wizja publikacji ich nazwisk w prasie nakłoniła te rodziny do poważnej oszczędności zużywanej energii.

A potem wywieszona przed nosem marchewka zniknęła. Każda z rodzin, której

przyobiecano opublikowanie jej nazwiska w prasie, otrzymała list z informacją, że niestety

publikacja ta nie będzie mogła dojść do skutku.

Pod koniec zimy badacze raz jeszcze odczytali wskaźnik zużycia gazu, badając konsekwencje

owego listu. Czy po jego otrzymaniu badane rodziny powróciły do swojego dawnego

marnotrawstwa energii? Okazało się, że w kolejnych miesiącach po wycofaniu możliwości

publikacji spadek zużycia energii nie tylko się utrzymał, ale nawet nieco się nasilił! W

miesiącu, podczas którego uczestniczące w programie rodziny miały nadzieję na pochlebną

publikację, spadek zużycia gazu wynosił 12,2%, podczas gdy w miesiącach następujących po

wycofaniu tej obietnicy spadek ów wzrósł aż do 15,5%.

Choć nie sposób dowieść jednoznacznie, jakie były tego przyczyny, jedno wyjaśnienie

nasuwa się natychmiast. Ludzie ci zaangażowali się w akcję oszczędzania energii dzięki

"niskiej piłce" w postaci obietnicy opublikowania ich nazwisk w prasie. Gdy już

zaangażowanie zostało wzbudzone, zaowocowało ono dalszymi uzasadnieniami podjętego

kierunku działania: u mieszkańców zaczęty się wykształcać nawyki oszczędnego korzystania

z-energii, zaczęli odczuwać satysfakcję ze swojej rozwiniętej świadomości obywatelskiej,

przekonywać siebie o wadze pomniejszania zależności Ameryki od zagranicznych dostaw

energii, zaczęli doceniać niższe rachunki za gaz, poczuli się dumni z powodu swojej

zdolności do poświęceń i - przede wszystkim - zaczęli myśleć o samych sobie jako o

obywatelach oszczędzających energię. Nic więc dziwnego, że mając tyle powodów do

oszczędzania gazu, nie zaprzestali swego nowego nawyku, mimo że jeden z tych powodów

(publikacja) zniknął:.

Zadziwiające, że po zaniku tego początkowego powodu oszczędzania, badane rodziny me tylko utrzymały osiągnięty poziom oszczędności, ale nawet go podniosły. Różnie można to interpretować. Moje ulubione wyjaśnienie jest takie, że wizja publikacji własnego nazwiska

w nagrodę za wysiłek włożony w oszczędzanie energii była najbardziej zewnętrznym

powodem podejmowania tego wysiłku. Jako powód zewnętrzny, mogła ona przeszkadzać uczestnikom badania w myśleniu o samych sobie, że oszczędzają energię dlatego, że sami wierzą w sensowność takich poczynań. Kiedy więc otrzymali list z wyjaśnieniem, że publikacja ich nazwiska w prasie jest jednak niemożliwa, zniknęła ostatnia przyczyna powstrzymująca ich od ostatecznego uznania samych siebie za świadomych obywateli zainteresowanych ochroną dobra publicznego.

Ten nowy obraz własnej osoby popchnął ich do dalszego powstrzymywania się od

marnotrawstwa energii. Dodatkowy przyrost wysiłków po wycofaniu zewnętrznego ich

powodu nie jest przy tym zjawiskiem przypadkowym, Pallak i współpracownicy uzyskali go

bowiem również po powtórzeniu swojego początkowego badania.

Dodatkowe badanie przeprowadzono latem wśród tych mieszkańców stanu Iowa, którzy

używają o tej porze roku klimatyzacji. Badani, którym przyobiecano publikację ich nazwisk

w prasie, obniżyli w lipcu zużycie energii elektrycznej o 27,8% (w porównaniu z losowo

dobraną grupą kontrolną). W końcu lipca również otrzymali list odwołujący obietnicę

publikacji. Zamiast powrócić dc starych nawyków, rodziny biorące udział w eksperymencie

podwyższyły swoja oszczędność energii do zadziwiających wysokości - 41,6% w sierpniu.

Podobnie jak moja sąsiadka Sara, ludzie ci zaangażowali się w swój wybór pod wpływem

obietnicy, a po wycofaniu obietnicy ich wysiłki uległy dalszemu nasileniu*.

Obrona

Jedyny znany mi skuteczny sposób na połączone siły zaangażowania i dążenie do zgodności to uświadomienie sobie, że choć konsekwencja jest, ogólnie rzecz biorąc, ważna i godna pochwały, to jednak trzeba ją odróżnić od głupiej sztywności. Powinniśmy wystrzegać się mechanicznej i bezmyślnej tendencji do bycia konsekwentnym w każdej sytuacji, ponieważ inaczej łacno możemy paś( ofiarą tych, którzy tę mechaniczną skłonność do konsekwencji pragną wykorzystać dla własnego zysku.

Ponieważ jednak automatyczna skłonność do konsekwencji jest na ogół także użyteczna dla nas samych, pozwalając na odpowiednie i skuteczne postępowanie w większości napotykanych sytuacji, nie możemy sobie pozwolić, by skłonność tę ot tak, po prostu, z naszego życia wyeliminować. Mogłoby to mię katastrofalne skutki. Gdybyśmy - miast automatycznie trzymać się raz już: podjętych wyborów i decyzji - zaczęli przemyśliwać za każdym razem powód; każdego następnego naszego kroku, szybko okazałoby się, że w ogóle nie sposób gdziekolwiek zajść. Nie bylibyśmy w stanie ukończyć niczego ważnego w jakimi

* Na szczęście spożytkowanie zasady zaangażowania konsekwencji dla społeczni pożądanych celów niekoniecznie wymaga tak manipulatorskich zabiegów, jak technika "niskie piłki".

Solidna seria badań wykonanych przez Richarda Katzeva i jego współpracowników z Ree

College wykazała, że wzbudzanie zaangażowania przez podpisywanie deklaracji czy technik "stopy w drzwiach" skutecznie nasila takie zachowania, jak troska o surowce wtórne,

korzystanie komunikacji zbiorowej i oszczędzanie energii elektrycznej (Bachman i Katzev,

1982; Katzev Johnson, 1983,1984; Katzev i Pardini, 1985; Pardini i Katzev, 1983-84).

sensownym terminie. Do normalnego funkcjonowania niezbędna jest nam nawet ta

mechaniczna, niebezpieczna odmiana konsekwencji. Jedynym rozwiązaniem tego dylematu

jest trafne rozpoznawanie przypadków, w których taka bezrefleksyjna konsekwencja

doprowadzi nas do złych wyborów. Istnieją tutaj pewne sygnały ostrzegawcze - a właściwe

dwie odrębne ich grupy. Każda z tych grup sygnałów rejestrowana jest w innej części

naszego ciała.

Sygnały z żołądka

Pierwszy rodzaj sygnałów łatwo jest rozpoznać. Pochodzą one z naszego własnego żołądka kurczącego się rozpaczliwie, kiedy zaczyna do nas docierać świadomość faktu, że oto właśnie znaleźliśmy się w pułapce konieczności wyrażenia zgodny na propozycję o której doskonale wiemy, że wcale nam nie odpowiada. Samemu zdarzało mi się to setki razy. Szczególnie utkwiło mi w pamięci jedno zdarzenie, które zaszło pewnego letniego wieczoru, na długo przed moimi studiami nad technikami wpływu społecznego. Odpowiadając na dzwonek otworzyłem drzwi mieszkania, w których stanęła młoda, oszałamiająca kobieta w szortach i koszulce z bardzo głębokim dekoltem. Zdołałem mimo tego zauważyć, że trzyma w ręku notes i chce przeprowadzić ze mną rozmowę na temat jakiejś ankiety. Wyraziłem na to

zgodę i pragnąc wywrzeć na niej możliwie najlepsze wrażenie, trochę ponaciągałem

odpowiedzi na jej pytania. Nasza rozmowa miała mniej więcej taki oto przebieg:

Młoda Oszałamiająca Kobieta (MOK):

Cialdini (C):

MOK:

C:

MOK:

C:

MOK:

C:

MOK:

C:

Dzień dobry. Przeprowadzam ankietę na temat spędzania wolnego czasu przez mieszkańców

naszego miasta i chciałabym prosić, aby zechciał pan poświęcić mi chwilkę czasu i

odpowiedzieć na kilka pytań. Proszę, proszę, niech pani wejdzie! Dziękuję. Może przysiądę

tutaj i od razu przystąpimy do rzeczy. Jak pan myśli, ile razy w tygodniu jada pan kolację na

mieście?

Och, myślę, że ze trzy, cztery razy w tygodniu. Szczerze mówiąc - zawsze, gdy tylko mam

okazję. Uwielbiam wytworne restauracje. Doskonale, I zwykle zamawia pan wino do kolacji? Tylko wtedy, gdy mają importowane. A

co z kinem, czy często bywa pan w kinie? Och, problem polega na tym, że tak trudno znaleźć

naprawdę dobry film. Nie lubię tych wszystkich masowych produkcji. Wolę filmy bardziej

wyrafinowane, z własną, niepowtarzalną atmosferą i jakąś intelektualną problematyką. A

pani, czy pani lubi kino? Uhu, tak, lubię. Ale wracajmy do ankiety. Czy często bywa pan na

koncertach?

Bardzo często. Oczywiście jest to głównie muzyka symfoniczna. Ale dobrą muzykę rockową

też sobie cenię.

MOK: (pospiesznie notując) Świetnie! Jeszcze jedno pytanie - co z gościnnymi występami

teatralnymi i baletowymi? Czy bywa pan na przedstawieniach, gdy jakiś znany zespół

przyjeżdża do miasta?

C: Ach, balet... te ruchy, ta gracja formy... uwielbiam to. Proszę zaznaczyć, że uwielbiam

balet. Nie przepuszczę żadnej okazji, żeby obejrzeć dobry spektakl. MOK: Świetnie, zechce

pan chwilkę jeszcze zaczekać, dopóki nie podliczę tu pańskich punktów, panie Cialdini.

C: Och, właściwie to profesorze Cialdini, ale to brzmi tak

formalnie. Proszę mi mówić Bob. MOK: Zgoda, Bob. Z informacji, które mi już podałeś

wynika, że mógłbyś zaoszczędzić do 1200 dolarów rocznie zapisując się do Clubamerica

Niewielka opłata członkowska da ci prawo do zniżkowych biletów na wszystkie wymienione

przez ciebie imprezy. Z pewnością ktoś tak zainteresowany życiem kulturalnym jak ty,

będzie również zainteresowany uzyskaniem ogromnych możliwości zniżek oferowanych

przez naszą firmę. Właściwie na wszystkie imprezy, które tu właśnie wymieniłeś!

C: (niczym szczur w pułapce) Aaa... no tak..., chyba tak.

Wyraźnie pamiętam skurcz żołądka, jaki poczułem w momencie wyjąkiwania swojej zgody.

Skurcz ten sygnalizował memu mózgowi: "Hej, uważaj, bo właśnie cię tu nabierają!" Ale nie

widziałem żadnego wyjścia z pułapki, w którą sam się zapędziłem swoimi przechwałkami.

Odmówienie jej propozycji oznaczać mogło tylko jedną z dwóch równie paskudnych

możliwości. Albo wyszedłbym na kłamcę przyznając, że wcale nie jestem takim znowu

światowcem, za jakiego pragnąłem w jej oczach uchodzić, albo wyszedłbym na głupca

twierdząc, że wcale nie chcę zaoszczędzić 1200 dolarów. Choć więc miałem jasność, że

zostałem wrobiony, wykupiłem oferowaną przez ankieterkę kartę członkowską Ciubamerica.

Usidliła mnie potrzeba postępowania zgodnie z własnymi słowami.

Ostatnimi czasy już nie daję się tak usidlać, bo wykryłem sposób radzenia sobie z ludźmi,

którzy chcą mnie zwabić w pułapkę konsekwencji. Po prostu mówię im wprost, co

zamierzają ze mną uczynić - i stało się to dla mnie świetną bronią przed ich zakusami.

Kiedykolwiek czuję ton skurcz żołądka mówiący mi, że byłbym naiwniakiem dając się

wpędzić w niekorzystną propozycję tylko dlatego, by pozostać w zgodzie ze słowami, które

ktoś podstępnie ze mnie wyciągnął, natychmiast przekazuję tę wiadomość osobie zgłaszającej

propozycję. Nie próbuję zaprzeczać, że konsekwencja jest ważna - wskazuję jedynie na

absurdalność głupiej konsekwencji. Gdy potem osoba zgłaszająca mi jakąś propozycję wycofuje się w poczuciu winy bądź w kompletnym zaskoczeniu, czuję głębokie zadowolenie.

Ja wygrałem, wyzyskiwacz przegrał.

Czasami myślę sobie, jakby to było, gdyby młoda, oszałamiająca anideter-ka sprzed lat raz

jeszcze pojawiła się u moich drzwi. Wszystko wyglądałoby tak samo, z wyjątkiem

zakończenia rozmowy:

MOK- Z pewnością ktoś tak zainteresowany życiem kulturalnym jak ty, będzie również

zainteresowany uzyskaniem ogromnych możliwości zniżek oferowanych przez naszą firmę.

Właściwie na wszystkie imprezy, które tu właśnie wymieniłeś!

C: (z ogromną pewnością siebie) Zupełnie nie masz racji. Widzisz, ja doskonale zdaję sobie

sprawę z tego, co zaszło. Wiem, że twoja historyjka o robieniu ankiety to tylko pretekst, by

nakłaniać ludzi do mówienia, jak to często bywają om na mieście i do popadania w przesadę,

całkiem zrozumiałą w takiej sytuacji. I odmawiam wpuszczenia mnie w mechanizm

bezmyślnej konsekwencji, odmawiam postąpienia w zgodzie z własnymi słowami ponieważ

wiem, że byłoby to głupie z mojej strony. Nie będzie tak, że ty zrobisz klik, a ja zrobię wrrr....

MOK Co proszę?

C: No dobra, wyraźmy to w ten sposób: l) byłoby głupio wydawać pieniądze na coś, czego

wcale nie chcę; 2) czuję doskonale, na samym dnie żołądka, że wcale mi me odpowiada

uczestnictwo w Ciubamerica; 3) jeżeli więc nadal wierzysz, że wykupię od ciebie tę kartę

uczestnictwa w klubie, to pewnie wierzysz i w krasnoludki. Na pewno ktoś tak inteligentny

jak ty jest w stanie to zrozumieć.

MOK: (niczym młody oszołomiony szczur w klatce) Aaa... no tak..., chyba tak. "

Wgłębi duszy

Żołądek nie jest nadzwyczaj subtelnym czy wrażliwym organem. Wysyła nam sygnały

dopiero wtedy, kiedy fakt, że ktoś nas naciągnął, jest już całkiem oczywisty. W tych

przypadkach, kiedy sprawy nie są tak jasne, żołądek będzie milczał. Dobrą ilustracją jest tu

moja sąsiadka Sara. Zrywając zaręczyny z innym, tym mocniej zaangażowała się w Tima.

Zaangażowanie to zapuściło potem swoje własne korzenie tak, że nadal steruje jej

postępowaniem, mimo że całkowicie zamknęły jego początkowe powody w postaci obietnic

Tima. Za pomocą tych nowych uzasadnienień Sara przekonała samą siebie, że postąpiła

słusznie. Nadal więc pozostaje z Timem. Nietrudno zrozumieć, dlaczego jej żołądek milczy.

Żołądki mają zwyczaj odzywać się wtedy, kiedy uważamy, że oto robimy coś, co jest dla nas

szkodliwe. Jednak Sara wcale tak nie uważa. W swoim własnym przekonaniu dokonała

wyboru słusznego i konsekwentnie się go trzyma.

A jednak podejrzewam, że jest gdzieś w Sarze taka jej część, która wie, że dokonany wybór jest błędny, a konsekwentne przy nim trwanie - głupie. Nie mam pewności, gdzie dokładnie ta jej część się znajduje, ale nasz język podpowiada nam nazwę: "w głębi duszy". W głębi duszy jest prawda, zawodzą tam wszystkie pozorne uzasadnienia i racjonalizacje, wychodzą na jaw kłamstwa. W głębi duszy Sara wie o popełnionym błędzie, choć nie dociera to do jej świadomości z powodu hałasu czynionego przez te wszystkie uzasadnienia, które sobie pracowicie zbudowała.

Jeżeli Sara istotnie popełniła błąd wracając do Tima, jak długo będzie w stanie opierać się temu, co czuje w głębi duszy? Trudno orzec. Jedna rzecz jest jednak pewna - w miarę upływu czasu, bezpowrotnie przemijają inne możliwości urządzenia sobie przez nią własnego życia. Lepiej więc, aby możliwie szybko się zdecydowała, co czuje w głębi duszy.

Oczywiście, łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Musi bowiem uczciwie sobie odpowiedzieć na

bardzo zdradliwe pytanie: "Czy wiedząc wszystko to, co wiem teraz, dokonałabym tego

samego wyboru, gdyby można było zawrócić czas?" Problem leży w tym, co ukrywa się pod

słowami "wszystko to, co wiem teraz". Właściwie, co tak naprawdę Sara wie o Timie? Jak

wiele z tego, co o nim myśli, jest skutkiem desperackich prób uzasadnienia własnego

zaangażowania? Twierdzi, że od czasu gdy zeszli się na nowo, Tim bardziej o nią dba,

bardziej próbuje przestać pić, nauczył się wspaniale robić omlety itp. Ponieważ sam zjadłem

kilka jego omletów, nie jestem wolny od pewnych wątpliwości. Jednak najważniejsze jest to,

czy sama Sara we wszystko to wierzy, nie tylko w sensie wyrozumowanych przekonań, ale w

sensie tego, co czuje na dnie duszy.

Jest jednak coś, co Sara może uczynić, by się przekonać, jak dalece jej obecne zadowolenie z Tima jest prawdziwe, a jak dalece jest tylko skutkiem głupiej konsekwencji. Rosnąca liczba danych psychologicznych przekonuje, że swoich uczuć na temat czegoś doświadczamy o ułamek sekundy wcześniej, niż możemy to coś objąć umysłem (Zajonc, 1980). Podejrzewam, że to, co dochodzi do nas z głębi duszy, to właśnie czyste, banalne uczucie. Po niewielkim treningu powinniśmy więc osiągnąć zdolność rejestrowania takiego uczucia jeszcze przed jego rozpracowaniem przez aparaturę naszego umysłu. Gdyby więc Sara miała samą siebie zapytać: "Czy jeszcze raz dokonałabym tego samego wyboru?", dobrze zrobiłaby nasłuchując uważnie, jakie będzie pierwsze, natychmiastowe jej odczucie w odpowiedzi na te pytanie. To będzie odgłos z dna jej własnej duszy - wiarygodny, choć może bardzo krótkotrwały w obliczu wszystkich słusznych uzasadnień, które są w stanie niemalże natychmiast go zagłuszyć*.

Zacząłem stosować tę technikę na samym sobie zawsze wtedy, kiedy tylko najdzie mnie

podejrzenie, że wpadłem w pułapkę mechanicznej, głupiej konse-

* Nie twierdzę tym samym, że nasze odczucia są zawsze prawdziwsze i bardziej godne

zaufania od naszych myśli na jakiś temat. Jednak istniejące dane nie pozostawiają

wątpliwości, że myśli i odczucia często popychają nas w przeciwnych kierunkach. Stąd też

odczucia mogą się okazać bardziej warte zaufania w sytuacjach, w których przemyślane

uzasadnienia zdają się jedynie racjonalizacją naszego własnego zaangażowania. Dotyczy to

szczególnie kwestii, w których chodzi o nasze uczucia (Wilson i in., 1989).

kwencji. Na przykład pewnego razu przystanąłem na stacji benzynowej oferującej benzynę o

dwa centy taniej niż inne stacje w okolicy. Jednak już z końcówką węża w ręce zauważyłem,

że cena wymieniona na samej pompie jest o dwa centy wyższa niż ta z wielkiego ogłoszenia.

Gdy wskazałem na tę różnicę przechodzącemu nieopodal pracownikowi stacji (który zresztą okazał się jej właścicielem), ten wymamrotał nieprzekonywająco, że ceny zmieniły się

dopiero niedawno i nie zdążył ich jeszcze poprawić na ogłoszeniu. Usiłowałem podjąć

decyzję, co wobec tego czynić. Przemknęły mi przez głowę różne uzasadnienia, aby jednak

skorzystać z tej właśnie stacji - "Naprawdę kończy mi się już benzyna"; "Ta pompa jest pod

ręką, a przecież trochę się spieszę"; "Zdaje się, że mój silnik lepiej chodzi na tym rodzaju

benzyny".

Musiałem się zdecydować, czy te uzasadnienia są prawdziwe czy też stanowią jedynie

usprawiedliwienie podjętej już decyzji o zatrzymaniu się przy tej właśnie stacji. Zadałem

więc sobie krytyczne pytanie: "Czy wiedząc o prawdziwej cenie tej benzyny i mogąc podjąć

decyzję raz jeszcze wybrałbym tę stację do tankowania?" Koncentrując się na swoim

pierwszym odczuciu uzyskałem jasną i bezwarunkową odpowiedź. Pojechałbym dalej, nawet

bym nie zwolnił. Zorientowałem się, że bez (pozornej) cenowej zachęty, wszystkie te

uzasadnienia, które przemknęły mi przez głowę, nie wystarczyłyby do tego, by wybrać tę

stację. To nie one spowodowały moją decyzję - to decyzja je spowodowała.

To ustaliwszy, stanąłem przed następną decyzją. Skoro już trzymałem wąż w ręce, to czy nie

lepiej już zatankować, zamiast narażać się na niewygodę jeżdżenia do następnej stacji?

Podjęcie tej decyzji ułatwił mi właściciel stacji podchodząc do mnie z pytaniem, dlaczego nie

nalewam benzyny. Powiedziałem, że nie podoba mi się rozbieżność między cenami, na co on

zawarczał:

"Panie, nie będziesz mi tu pan mówił, jak mam prowadzić swój interes. Jeżeli czujesz się pan

oszukany, to odwieś pan wąż i zjeżdżaj pan stąd jak najszybciej!" Mając już pewność, że

naprawdę jest naciągaczem, z pełnią szczęścia oddałem się działaniu zgodnemu z moim

przekonaniem i jego życzeniem. Odwiesiłem wąż i wyjechałem ze stacji najbliższym

wyjściem. Czasami konsekwencja jest naprawdę korzystna!

DONIESIENIA CZYTELNIKÓW

Od mieszkanki Portland w stanie Oregon

Pewnego dnia szłam śródmieściem na umówiony lunch, kiedy podszedł do mnie młody, przystojny mężczyzna. Zatrzymał mnie uśmiechem i taką oto historyjkę: przepraszam, biorę udział w pewnym konkursie i do jego wygrania potrzebna jest mi pomoc atrakcyjnej kobiety, takiej jak pani". Odniosłam się do tego mocno sceptycznie, wiedząc, że dookoła można było bez trudu znaleźć wiele kobiet atrakcyjniejszych ode mnie. Jednak potrafił pokonać moje opory, wzbudzając me zaciekawienie. Wyjaśnił, że może podwyższyć swoją punktację w konkursie, nakłaniając zupełnie nieznajomą osobę do pocałunku. Uważam siebie za dość rozsądną osobę, która nie powinna uwierzyć w taką historyjkę, jednak on nie dawał się zbyć, a ponieważ byłam już prawie spóźniona na spotkanie, pomyślałam sobie: "Tam do licha, dam mu tego całusa i będę miała spokój". I tak, całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi, pocałowałam w policzek kompletnie mi nie znanego człowieka w samym środku Portland!

Myślałam, że to koniec, choć szybko się zorientowałam, że to dopiero początek. Ku mojemu

niezadowoleniu, mężczyzna wystąpił z kolejnym tekstem: , doskonale potrafi się pani całować. Jednak prawdziwy konkurs, w którym biorę udział, polega na sprzedawaniu

prenumeraty czasopism. Pani musi być typem kobiety aktywnej. Czy wobec tego nie

zainteresowałby pani któryś z tych magazynów?" W tym momencie powinnam dać mu po

buzi i pójść w swoją stronę, ale jakoś nie mogłam się na to zdobyć, a ponieważ spełniłam już

jego pierwszą prośbę, czułam, że muszę zachować jakąś konsekwencję. I spełniłam także jego

drugą prośbę. Ku własnemu zdumieniu, zaprenumerowałam magazyn "Narty" (który czasami

czytuję, choć nigdy nie miałam zamiaru go prenumerować), opłacając wstępne 5 dolarów

prenumeraty i biorąc czym prędzej nogi za pas. Czułam się okropnie z powodu tego, co

zrobiłam, a przede wszystkim nie rozumiejąc, dlaczego to zrobiłam.

Jeszcze dziś robi mi się nieprzyjemnie, gdy przypomnę sobie o tym zdarzeniu. Po

przeczytaniu Pana książki zrozumiałam jednak, co tam zaszło. Jego taktyka okazała się tak

skuteczna dlatego, że małe zaangażowanie (w ty m przypadku -pocałunek) nakłania ludzi do

jego usprawiedliwiania, a te usprawiedliwienia zachęcają do większego zaangażowania. W

tamtej sytuacji ja sama usprawiedliwiłam uległość wobec drugiej prośby, ponieważ stanowiła

ona postępowanie konsekwentne w stosunku do jego pierwszej prośby. Gdybym tylko

przysłuchiwała się "sygnałom z własnego żołądka", zaoszczędziłabym sobie upokorzenia.

Komentarz autora: Nakłaniając kobietę do pocałunku, sprzedawca dwojako wykorzystał

zasadę zgodności. Po pierwsze, w momencie, gdy zgłaszał drugą prośbę, jego szansę znacznie

wzrosły dzięki spełnieniu przez nią pierwszej prośby o pocałunek. Po drugie, skoro kobieta

na tyle lubi mężczyznę, że całuje go w policzek, naturalne (konsekwentne) jest, że uczuć

tych wystarczy również i na to, by pomóc mu, gdy o to poprosi.

PODSUMOWANIE

• Psychologowie od dawna zdają sobie sprawę z siły ludzkiego dążenia do zgodności między

słowami, przekonaniami, postawami i czynami. Dążenie do zgodności ma trzy źródła. Po

pierwsze, konsekwencja jest cnotą wysoce cenioną przez społeczeństwo. Po drugie,

niezależnie od społecznych konsekwencji, postępowanie konsekwentne jest zwykle

korzystne dla tych, którzy potrafią się na nie zdobyć. Po trzecie, konsekwentne trzymanie się

jakiejś linii postępowania jest wygodną "drogą na skróty", pozwalającą poradzić sobie z

komplikacjami współczesnego życia. Konsekwentne trzymanie się poprzednich decyzji

zwalnia z konieczności rozpatrywania wciąż napływających informacji - wystarczy

postępować zgodnie z raz dokonanymi postanowieniami.

• W dziedzinie wpływu społecznego zaskarbienie sobie początkowego zaangażowania jest

kluczem do sukcesu. Po wzbudzeniu jakiegoś zaangażowania (zajęciu jakiegoś stanowiska),

ludzie bardziej są skłonni do ulegania dalszym prośbom zgodnym z kierunkiem tego

zaangażowania. Stąd też wielu praktyków wpływu społecznego usiłuje nakłonić swoje

"ofiary" do zaangażowania zgodnego z prośbą, jaką zamierzają im później przedstawić. Jednak nie wszystkie rodzaje zaangażowania są jednakowo skuteczne w wytwarzaniu późniejszych, zgodnych z nimi działań. Zaangażowanie najbardziej skuteczne ma charakter aktywny, publiczny, wymaga wysiłku i widziane jest przez "ofiarę" jako wewnętrznie motywowane (niewymuszone)

• Decyzje pociągające za sobą zaangażowanie, nawet jeżeli są błędne, mają tendencję do

samopodtrzymywania się dzięki temu, że "zapuszczają korzenie". To znaczy, ludzie często

dodają nowe powody i uzasadnienia celem usprawiedliwienia już podjętych decyzji. W

konsekwencji, zaangażowanie często trwa pomimo zaniku warunków, które je początkowo

wywołały. Prawidłowość ta wyjaśnia skuteczność niektórych oszukańczych technik

wywierania wpływu na ludzi, takich jak "puszczanie niskiej piłki".

• Aby rozpoznać i oprzeć się niepożądanemu wpływowi dążenia do zgodności w naszym

postępowaniu, wsłuchiwać się powinniśmy w sygnały płynące z dwóch miejsc: z własnego

żołądka i z głębi naszej duszy. Sygnały z żołądka ostrzegają, że przymuszani jesteśmy, by - w

imię konsekwencji - zrobić coś, czego wcale nie pragniemy robić. W takiej sytuacji najlepiej

wyjaśnić usiłującej na nas wpłynąć osobie, że głupio byłoby w imię mechanicznej

konsekwencji działać na własną szkodę. Inaczej mają się sprawy z sygnałami płynącymi z

głębi duszy. Nasłuchiwać ich trzeba, gdy nie mamy pewności, że nasze początkowe

zaangażowanie jest słuszne. Tutaj powinniśmy zadać sobie kluczowe pytanie: "Czy wiedząc

wszystko to, co wiem teraz, jeszcze raz podjąłbym taką samą decyzję?" Trafną odpowiedzią

będzie pierwsze odczucie w odpowiedzi na to pytanie.

PYTANIA

Powtórka

1. Dlaczego w większości sytuacji pragniemy być konsekwentni i na takich wyglądać?

2. Dlaczego w wielu sytuacjach jesteśmy skłonni pochwalać nawet sztywną, upartą

konsekwencję?

3. Wymień cztery czynniki powodujące, że zaangażowanie wpływa na obraz własnej osoby i

przyszłe postępowanie człowieka.

4. Z jakiego powodu pisemne zaangażowanie jest tak skuteczne?

5. Jaki jest związek między techniką "niskiej piłki" a wyrażeniem: "zapuszczanie nowych

korzeni"?

Pytania na myślenie

1. Co doradziłabyś amerykańskim żołnierzom, przebywającym w chińskich obozach

jenieckich podczas wojny koreańskiej, aby skutecznie potrafili uniknąć nacisków mających

swe źródło w ludzkim dążeniu do zgodności, a doprowadzających tych żołnierzy do

kolaboracji z nieprzyjacielem?

2. Właściciele motocykli Harley-Davidson znani są ze swojego ogromnego przywiązania do

tej marki. Jak zauważył jeden z komentatorów: "Jeżeli jesteś w stanie nakłonić klientów, by

tatuowali na własnych piersiach nazwę twojej firmy, na pewno nie musisz się już martwić,

czy pozostaną wierni sprzedawanej przez ciebie marce". Wyjaśnij, dlaczego jest to prawdą. W

swojej odpowiedzi odwołaj się do każdego z czterech czynników, nasilających wpływ

zaangażowania na późniejsze postępowanie człowieka.

3. Wyobraź sobie, że masz kłopoty z nakłonieniem siebie samego do nauki przed zbliżającym

się egzaminem. Opierając się na swej wiedzy na temal zaangażowania opowiedz, co byś zrobił, aby jednak nakłonić siebie do solidnej nauki. Wyjaśnij, na czym miałaby się zasadzać

skuteczność każdego z zaproponowanych przez Ciebie własnych działań.

4. Pomyśl o wielkich ceremoniach ślubnych, charakterystycznych dla niemalże każdej

kultury. Które elementy tego rodzaju wydarzenia mają w istocie na celu nasilenie

zaangażowania nowożeńców i ich rodzin?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZDZIAŁ 2 Cialdini, ROZDZIAŁ 2
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
Bulimia rozdział 5; część 2 program
05 rozdzial 04 nzig3du5fdy5tkt5 Nieznany (2)
PEDAGOGIKA SPOŁECZNA Pilch Lepalczyk skrót 3 pierwszych rozdziałów
Instrukcja 07 Symbole oraz parametry zaworów rozdzielających
04 Rozdział 03 Efektywne rozwiązywanie pewnych typów równań różniczkowych
Kurcz Język a myślenie rozdział 12
Ekonomia zerówka rozdział 8 strona 171

więcej podobnych podstron