ll Rzeczpospolita, Wojna wietnamska


autor: Monika Lisiecka

WOJNA WIETNAMSKA

Rozdział 1 Narodziny państwa ( 1945 - 1960 ) 

W lipcu 1965 r. prezydent Johnson wysłał do Wietnamu 120.000 żołnierzy, którzy mieli walczyć z komunizmem. Amerykanie wysłali duże siły żeby powstrzymać klęskę południowego Wietnamu. Czuli, że bez ich interwencji dojdzie do niej w ciągu kilku miesięcy. Sytuacja w Wietnamie stanowiła zagrożenie dla bezpieczeństwa podstawowych swobód i wartości amerykańskiego społeczeństwa. Ameryka została wplątana w tę wojnę 20 lat wcześniej. Wszystko zaczęło się w roku 1945. Wojska japońskie okupowały większą część Azji południowo - wschodniej w tym dawną francuską kolonię Wietnam. Amerykanie szukali sprzymierzeńca w grupie wietnamskich partyzantów zwanej Vietmin. Kontakt z nią mieli nawiązać agenci amerykańskiego wywiadu OSS. Przywódcą partyzantów był wówczas 55 - letni Ho Szi Min. Partyzanci byli słabo wyszkoleni i uzbrojeni. Większość sprzętu pochodziła z amerykańskich dostaw. W roku 1945 agenci OSS i partyzanci walczyli przeciwko Japończykom ramię w ramię, lecz sojusz ten wkrótce okazał się nietrwały. Po zakończeniu II wojny światowej priorytetem amerykańskiej polityki zagranicznej stała się Europa. Konferencja w Poczdamie miała zadecydować o powojennych losach świata. Pozornie pogodny prezydent Truman już wtedy obawiał się Stalina. Przyszłość Wietnamu nie była dla niego priorytetem. Większość państw postrzegała wtedy ZSRR jako zagrożenie. Przyszły sekretarz obrony Robert McNamara również podchodził do niego z obawą. Po zakończeniu II wojny światowej ZSRR objął swoimi wpływami takie kraje jak Polska, Czechosłowacja i Węgry. Głównym sojusznikiem Amerykanów w Europie była Francja, która oczekiwała, że odzyska swe dawne kolonie w południowo - wschodniej Azji. Podczas wojny Francuzi przeżyli upokorzenie, teraz próbowali przywrócić chwałę Francji. Za wszelką cenę próbowali uniknąć dalszych upokorzeń. Stąd ich dążenie do odzyskania wpływów w Indochinach i w innych koloniach. Ich marzenie się spełniło. Amerykanie przystali na to, by Francuzi wrócili do Wietnamu. We wrześniu 1945 r. francuskie wojska ponownie wkroczyły do Sajgonu. Tymczasem na północy kraju partyzanci Ho Szi Mina zajęli stolicę regionu, Hanoi. Ich sojusznicy z OSS udzielili im wsparcia. Ho Szi Min ogłosił deklarację niepodległości. Przygotowując się do tego doniosłego wydarzenia szukał inspiracji u swoich amerykańskich sojuszników. Agent OSS Charles Fenn był jego dobrym znajomym. Ho zwrócił się do niego o pomoc przy redagowaniu deklaracji. Ho Szi Min podziwiał Amerykę, ponieważ zrodziła się ona z rebelii. Chciał wykorzystać w swoim przemówieniu wątki z amerykańskiej Deklaracji Niepodległości. Ho Szi Min pragnął, by Wietnamczycy postrzegali Amerykanów jako ludzi równych sobie i przyjaciół. Wietnamski przywódca zwrócił się ponownie o pomoc do Amerykanów chcąc przekazać wiadomość prezydentowi Trumanowi. Bardzo zależało mu na tym, żeby Ameryka uznała niepodległość Wietnamu. W ciągu następnego roku Ho Szi Min przesłał prezydentowi Trumanowi osiem not w sprawie uznania niepodległości Wietnamu. Niestety pozostały one bez odpowiedzi. Waszyngton zapomniał o Ho Szi Minie. Ho Szi Min odczytał milczenie Trumana jako odmowę i uznał, że nie może liczyć na sojusz z Amerykanami. W rok po ogłoszeniu niepodległości Wietnamu Francuzi zajęli Hanoi. Partyzanci skryli się w dżungli, ale postanowili walczyć do końca. Przez 3 lata Stany Zjednoczone pozostały neutralne wobec tego konfliktu. Tymczasem wydarzenia w innej części świata zmieniły ten stan rzeczy. W październiku 1949 r. komuniści pod wodzą Mao przejęli władzę w Chinach. „Zimna wojna” rozprzestrzeniła się na Wschód. Zdaniem Waszyngtonu Chiny stały się zagrożeniem dla całej Azji południowo - wschodniej. Zwycięstwo komunistów w Chinach przyśpieszyło antykomunistyczną kampanię na Zachodzie. Chiny, podobnie jak ZSRR, uznały komunistyczne władze Wietnamu. Amerykanie zaczęli traktować Chińską Republikę Ludową jak wroga. W roku 1951 Amerykanie zaczęli wspierać Francuzów walczących z partyzantami Ho Szi Mina. Do Wietnamu ściągało coraz więcej Amerykanów. W ciągu 4 lat Amerykanie wydali na tę wojnę 4 mld $ pokrywając ponad ľ wszystkich kosztów operacji. To właśnie wtedy trafiła ta broń, która zyskała złą sławę podczas późniejszej wojny wietnamskiej. Jeszcze 5 lat wcześniej Amerykanie byli dla Wietnamczyków bohaterami, teraz kojarzyli im się z francuskimi atakami. Wietnamczycy uznali, że amerykańska pomoc przedłuża konflikt.     W roku 1953 nowy prezydent, Dwight Eisenhower, podjął decyzję o zwiększeniu pomocy wojskowej udzielanej Francuzom do 400 mln.$. Wspierając Francuzów Eisenhower coraz bardziej angażował Amerykanów w konflikt wietnamski. Za jego kadencji Wietnam stał się priorytetem amerykańskiej polityki zagranicznej. Kwestia wietnamska stała się kwestią prestiżu Stanów Zjednoczonych. Eisenhower uważał, że ewentualne zwycięstwo komunistów w Wietnamie da początek serii komunistycznych triumfów na całym świecie. Określił to zjawisko mianem „teorii domina”. Ta luźna uwaga rzucona podczas konferencji prasowej określiła zasady amerykańskiej polityki odnośnie Wietnamu na 10 lat. Teoria ta nigdy nie została jasno wyartykułowana i przeanalizowana przez prasę ani przez władzę. Rosjanie przyjęli ją z rozbawieniem. Tam nikt nie interesował się wtedy Wietnamem, traktowanym jako strefa wpływów Chin. Chińska interwencja w Korei wspierająca tamtejszych komunistów była dla Waszyngtonu dowodem chińskiego zagrożenia. Tymczasem z odtajnionych akt chińskich wynika, że przewodniczący Mao nie miał większości ambicji mocarstwowych przypisywanych mu przez Zachód. Wynika z nich, że kostki domina raczej by się nie posypały. Mao nie zamierzał wysyłać wojsk do Wietnamu żeby bronić wietnamskiej rewolucji. Tymczasem Waszyngton ogarnęła „zimnowojenna” paranoja. Wietnam był dla Eisenhowera pierwszą kostką domina którą należało podeprzeć. Francuzi toczyli walki z Wietnamczykami już od 7 lat i mimo amerykańskiej pomocy byli w odwrocie. Zaczęli myśleć o wycofaniu się z Wietnamu. Amerykanie byli temu zdecydowanie przeciwni. Pod koniec 1953 r. Francuzi przystąpili do decydującej bitwy pod Dien Bien Fu. Liczyli, że trudno dostępna dolina będzie dla Wietnamczyków nie do zdobycia. Tymczasem generał Vanh Dien Dung był już gotów do tej batalii. W dolinie wylądowały tysiące francuskich żołnierzy. Jednak francuski plan miał pewną istotną wadę, którą natychmiast dostrzegli amerykańscy obserwatorzy. Niepokoiło ich, że żołnierze lądowali w dolinie otoczonej ze wszystkich stron górami. Dla Francuzów nie stanowiło to żadnego problemu, uważali bowiem, że Wietnamczycy nie będą mogli ściągnąć tam artylerii gdyż musieliby przetransportować działa przez dżunglę co udaremniłaby francuska artyleria. Gdyby Wietnamczycy otworzyli ogień zostaliby natychmiast ostrzelani. Francuzi zlekceważyli determinację wietnamskich partyzantów: działa zostały przeciągnięte przez dżunglę i rozmieszczone na wzgórzach wokół Dien Bien Fu. W dodatku Wietnamczycy zastosowali chytry fortel: ukryli działa w tunelach wykopanych w ziemi. Wyprowadzali je przed ostrzałem i znów je ukrywali. Odpalali też ładunki w dżungli żeby zmylić francuską artylerię. W marcu 1954 r. 45 tys. partyzantów otoczyło w dolinie 15 tys. Francuzów. Amerykanie postanowili wesprzeć swoich sojuszników. Porażka Francuzów pod Dien Bien Fu i ewentualna porażka francuskich oddziałów były postrzegane jako klęska całego Zachodu. Pentagon zaczął rozważać możliwość interwencji w Wietnamie, jednak Eisenhower nie chciał wysyłać tam amerykańskiej piechoty. Chciał uniknąć bezpośredniego zaangażowania wojsk amerykańskich w Azji. Twierdził, że stracą wiele dywizji i że nic z tego nie wyniknie. W związku z tym szef sztabu, admirał Redford, rozważał możliwość przypuszczenia zmasowanego ataku z powietrza. Był zdecydowany użyć wszelkich środków by nie dopuścić do porażki pod Dien Bien Fu. Uznał, że zastosowanie taktycznych pocisków nuklearnych radykalnie zmieni sytuację i że dalsza interwencja nie będzie już potrzebna. Jednak Eisenhower nie chciał przystępować do wojny w pojedynkę. Stwierdził, że Amerykanie mogą wziąć udział w takiej operacji o ile uzyskają wsparcie Brytyjczyków. Sekretarz stanu John Foster Dales, gorący rzecznik amerykańskiej interwencji w Wietnamie, udał się do Paryża na spotkanie z szefem brytyjskiej dyplomacji sir Anthonym Edenem. Podczas kolacji w siedzibie francuskiego MSZ zwrócił się do Edena o wsparcie dla amerykańskich planów ataku z powietrza. Edena zaniepokoiły uwagi o ewentualnym użyciu broni atomowej. 25 kwietnia 1954 r. członkowie brytyjskiego gabinetu dyskutowali o sytuacji w Dien Bien Fu. Obawy przed atakiem atomowym przeważyły: amerykański plan został odrzucony. Eisenhower poparł stanowisko brytyjskich ministrów. Francuzi nie mieli wyjścia: musieli się poddać. Partyzanci cieszyli się ze zwycięstwa. Tymczasem upokorzeni Francuzi postanowili wycofać wojska z Wietnamu. Ameryka pozostała osamotniona w swej walce z komunizmem. Trzeba było przygotować amerykańską opinię publiczną na ewentualną interwencję w Wietnamie. Rozpoczął się nowy etap wietnamskiego konfliktu. W maju 1954 r. zostaje zwołana konferencja, która ma zadecydować o losach Wietnamu. Po zwycięstwie pod Dien Bien Fu Wietnamczycy są pełni optymizmu. Nie można tego powiedzieć o członkach delegacji amerykańskiej. Żywili przed tą konferencją wiele obaw. Ich wkład w rozmowy mógł być znaczny jednak nie byli zbyt konstruktywni. Amerykanie nie chcieli negocjować z komunistami. Sekretarz stanu dał członkom delegacji ścisłe wytyczne. Zakazał im wszelkich kontaktów z Chińczykami. Ostatecznie delegacje chińska i wietnamska uległy amerykańskiej presji. Partyzanci musieli się zadowolić połowicznym sukcesem: Wietnam został podzielony wzdłuż 17 równoleżnika. Północ przypadła w udziale komunistom. Na południu miały rządzić władze ustanowione przez Zachód. Partyzanci odnieśli podwójny sukces: dwa lata później miały się odbyć wybory zarówno na północy jak i na południu. Krajem miał rządzić jeden człowiek. Niemal pewnym kandydatem był Ho Szi Min. Tymczasem Amerykanie mieli inny plan. Nie mogli zaakceptować Ho Szi Mina jako przywódcy Wietnamu. Wiedzieli, że wybory na północy będą zwykłą farsą. Waszyngton postanowił je storpedować popierając ideę utworzenia nowego państwa na południu kraju. Amerykanie postanowili wypełnić próżnię powstałą w wyniku wycofania się Francuzów. Uznali, że prezydentem powinien zostać Ngo Dinh Diem. Właściwie nigdy przedtem nie sprawował żadnej władzy. Był całkowicie zapatrzony w siebie i w swoje wizje świata, które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Amerykanie postawili na Diema ze względu na jego antykomunistyczne przekonania. Był gorliwym katolikiem popieranym przez wpływowych amerykańskich współwyznawców. Stworzyli specjalne lobby. Wywierali naciski na senatorów - katolików i na kardynała Spelmana. To właśnie on odegrał ważną rolę w wypromowaniu Diema na stanowisko prezydenta. Kardynał Spelman znał go jeszcze z czasów, kiedy studiował w Stanach Zjednoczonych. To kardynał, znany antykomunista, skontaktował Diema z najbardziej wpływowymi postaciami amerykańskiego życia politycznego. Rodzina Kennedy'ch, której bardzo przypadł do gustu widziała w nim, widziała w nim duchowego przywódcę narodu: prawego, uczciwego i nieprzekupnego. Taki człowiek mógł poprowadzić Wietnamczyków do raju. Niestety Diem nie cieszył się dużym poparciem we własnym kraju. Dlatego wysłano do Wietnamu grupę agentów CIA pod dowództwem pułkownika Edwarda Lansdeal'a. Lansdeal wcześniej wspierał antykomunistyczne władze na Filipinach.  Waszyngton oczekiwał, że w Wietnamie okaże się równie skuteczny. Podstawowym problemem było to, że Diem był katolikiem, co w południowym Wietnamie należało do rzadkości. 80% mieszkańców Południa wyznawało buddyzm. Po podziale kraju większość wietnamskich katolików została na Północy. W Południowym Wietnamie pojawili się uchodźcy. Setki tysięcy katolików uciekło przed komunistami, którzy zajęli wioski na północy kraju. Wielu katolików uciekło z własnej woli, ale Lansdeal spotęgował ten exodus przeprowadzając szeroką kampanię propagandową. Uciekinierów zabierały na pokład amerykańskie okręty wojenne. Ostatecznie na Południe trafiło 800 tysięcy katolików z Północy. Tymczasem trzeba było zadbać o wzrost notowań Ngo Dinh Diema. Diem był człowiekiem zachowującym się z rezerwą. Nie miał żadnych doświadczeń w rządzeniu, nie potrafił rozmawiać ze swoimi rodakami. Trudno go było do tego przekonać. Lansdeal stawiał mu za przykład polityków amerykańskich. Należało wykreować Diema na autentycznego przywódcę Wietnamczyków. Amerykański plan się powiódł. Amerykanie też się postarali: podczas oficjalnej wizyty Diema w Waszyngtonie powitali go jak bohatera. Skutecznie powstrzymał epidemię komunizmu której Amerykanie tak się obawiali. Mówiło się nawet o „cudzie Diema”. Ale „cud” okazał się niewypałem. Mimo wysiłków Amerykanów Diem nie cieszył się popularnością u swoich rodaków. Przeprowadzona przez niego reforma rolna przysporzyła mu na prowincji wielu wrogów. Tymczasem władze zaczęły dokonywać czystek wśród osób podejrzewanych o sympatyzowanie z komunistami. Rozpoczęły się represje, przesłuchanie  i szpiegowanie. Amerykanie chcieli przeniknąć do ich struktur. Chodziło o to, by ich wyizolować. Trafiali do więzień lub byli eliminowani. To jeszcze bardziej wzmogło opór ze strony partyzantów. Prezydent Diem wciąż tracił na popularności. Waszyngton nie dopuszczał do siebie myśli, że jego plan się nie powiódł. W roku 1960 Amerykanie wybrali nowego prezydenta. To jemu przyjdzie zapłacić za wcześniejsze błędy. Wysiłki Johna Kennedy'ego mające na celu ratowanie tej koncepcji doprowadziły do dalszej eskalacji konfliktu. Rozdział 2 Doradcy i zabójcy ( 1960 - 1963 ) Kennedy został zaprzysiężony 20 stycznia 1961 r. Uosabiał optymizm i nadzieję. Był pierwszym amerykańskim prezydentem urodzonym w XX w. Odziedziczył po swoich poprzednikach trudny problem Wietnamu. Stany Zjednoczone postanowiły wspierać władze południowowietnamskie, by uchronić kraje regionu przed zagrożeniem ze strony komunistów Ho Szi Mina. Wietnam Południowy został utworzony z inicjatywy administracji poprzednika Kennedy'ego, prezydenta Einsenhowera. Eisenhower stwierdził, że Amerykanie nie mogą stracić wpływów w Wietnamie uznając, że byłby to pierwszy krok na drodze do zwycięstwa komunistów w całej Azji Południowo - Wschodniej. Gdyby Amerykanie wycofali się z Wietnamu wkrótce komuniści opanowaliby Tajlandię, Kambodżę, Laos i Malezję. Wojna w Wietnamie jest często nazywana „wojną Macnamary” tymczasem na samym początku Wietnam nawet nie figurował w politycznych planach nowego sekretarza obrony. Dla nowej administracji problemy Azji Południowo - Wschodniej, a zatem i Wietnamu, były całkowicie nieistotne. Radziecki przywódca Chruszczow ogłosił, że będzie popierał wszystkie ruchy narodowo - wyzwoleńcze potwierdzając tym samym amerykańskie obawy o komunistycznym spisku o globalnym zasięgu. Rosjanie chcieli wykorzystywać ruchy narodowo - wyzwoleńcze do wzniecania niepokojów w krajach Trzeciego Świata. Rosjanie zaoferowali wietnamskim komunistom coś więcej, niż tylko obietnice: dostawy ryżu i innych produktów żywnościowych, oraz leków, a także przede wszystkim samoloty i okręty. Potwierdziły się najgorsze obawy Waszyngtonu. Południowy Wietnam był jedyną zaporą broniącą region Azji Południowo - Wschodniej przed komunistycznym potopem. Rządy w Południowym Wietnamie sprawował prezydent namaszczony przez Eisenhowera. Władze w Waszyngtonie wypromowały Diema na przywódcę narodu na początku lat 50 - tych, ale w roku 1961 stało się jasne, że nie spełni on pokładanych w nim oczekiwań. W r. 1960 oficerowie armii południowowietnamskiej przeprowadzili nieudaną próbę zamachu stanu. Sytuacja została opanowana, ale odtąd prezydent dopatrywał się we wszystkim przejawów rebelii. Uznał, że należy bezwzględnie zwalczać potencjalnych wrogów i dysydentów. Symbolem terroru stała się gilotyna - pamiątka z czasów, gdy Wietnam był kolonią francuską. Partyzanci trafiali do więzień w których czekały ich tortury.  W roku 1961 w Wietnamie było 50 tysięcy więźniów politycznych. Człowiekiem odpowiedzialnym za terror był brat Diema Nio Din Nu. To jemu podlegały oddziały tajnej policji specjalizującej się w porwaniach, pobiciach i aresztowaniach. Waszyngton uznał, że były one konieczne, gdyż służyły do walki z komunistami.  Południowowietnamskiego prezydenta nienawidziły coraz szersze kręgi społeczeństwa, za to popularność Ho Szi Mina wciąż rosła. W r. 1959 przywódca wietnamskich komunistów wypowiedział wojnę władzom w Sajgonie, pragnąc przejąć władzę nad całym krajem. Tysiące uciekinierów przeszło na Północ. Ho Szi Min polecił im, by wrócili na Południe. Odtąd mieli być członkami Sił Narodowo - Wyzwoleńczych. Tę partyzancką armię zaczęto określać mianem Vietcongu. W celu wsparcia Vietcongu przygotowano specjalne szlaki przerzutu partyzantów wiodące z Północy na Południe. W tym samym czasie prezydent Kennedy poznał prawdę o poczynaniach reżimu Diema. Człowiekiem, który wyniósł Ngo Dinh Diema na fotel prezydencki był generał CIA Edward Lansdeal. To właśnie on poinformował Kennedy'ego o prawdziwych intencjach południowowietnamskiego reżimu. Lansdeal sporządził w swoim domu w Sajgonie raport ma temat sytuacji w kraju. Kennedy liczył, że Lansdeal potrafi wpłynąć na południowowietnamskiego prezydenta. Po przeczytaniu raportu i konsultacjach z doradcami prezydent uznał, że Lansdeal powinien pojechać do Wietnamu w charakterze ambasadora. Poddał ten pomysł konsultacjom, lecz napotkał bardzo silny opór Departamentu Stanu. Departament Obrony też był temu przeciwny. Zdaniem Walta Rostowa ostateczne odrzucenie kandydatury Lansdeala było jednym z największych błędów Kennedy'ego. Według niego Lansdeal byłby świetnym doradcą Diema. Diem słuchał go, ponieważ wyczuwał, że Lansdeal dobrze go rozumie. Winę za odrzucenie tej kandydatury ponoszą amerykańscy oficjele, urzędujący zarówno w Sajgonie, jak i w Waszyngtonie, którzy nie chcieli, żeby Diem słuchał rad człowieka spoza układu. Tymczasem nieśmiały i podejrzliwy Diem coraz częściej zaszywał się w swoim pałacu. Jedynym człowiekiem, któremu ufał był jego brat Nu. Amerykanom nie pozostało nic innego, jak wspierać południowowietnamski reżim na polu walki. W maju 1961r. Stany Zjednoczone wysłały do Wietnamu 400 komandosów w charakterze doradców wojskowych. Prezydent Kennedy wysłał do Wietnamu także przedstawicieli Izby Reprezentantów. Amerykańscy dowódcy zlekceważyli zasady obowiązujące podczas walk w dżungli. Obozy zakładane przez komandosów były łatwym celem dla partyzantów. Ich działania przyniosły ogromne rozczarowanie. Tymczasem szefowie Pentagonu obwiniali o wszelkie niepowodzenia dowództwo wojsk południowowietnamskich. Jesienią 1961r. Vietcong zaczął coraz śmielej atakować wojska rządowe, które, mimo wsparcia Amerykanów, znalazły się w odwrocie. W końu prezydent Diem poprosił Amerykanów o pomoc, nie precyzując jednak o jaką pomoc chodzi. Maxwell Taylor, którego prezydent Kennedy bardzo cenił w związku z jego postawą podczas kryzysu w Zatoce Świń, został wysłany do Wietnamu żeby rozpoznać sytuację. Towarzyszył mu Walt Rostow. Max Taylor był doradcą wojskowym Białego Domu, a Rostow członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Później, na podstawie ich opinii zamierzał podjąć dalsze decyzje. Taylor miał ustalić, dlaczego wspierana przez Amerykanów armia południowowietnamska nie spełnia oczekiwań. Po tygodniu wysłannicy prezydenta wrócili do Białego Domu. Stwierdzili, że sytuacja wymyka się spod kontroli i że należy działać. Poradzili Kennedy'emu, żeby wysłać do Wietnamu batalion wojsk inżynieryjnych, żeby „zapobiec powodzi”. Mówiąc wprost doradcy zasugerowali prezydentowi, że już czas wysłać do Wietnamu wojsko. Kennedy był przerażony. Za wszelką cenę nie chciał do tego dopuścić. Stwierdził, że Ameryka nie może się tak angażować i że wybierze rozwiązanie pośrednie. Ostatecznie do Wietnamu trafili kolejni „doradcy wojskowi”. Kennedy'emu bardzo zależało na tym, żeby właśnie tak ich  określano. Amerykanie uważają że nie wysłali tam wojska w potocznym rozumieniu tego słowa, a zwiększyli jedynie wsparcie szkoleniowe i logistyczne, co było zgodne z doktryną zakładającą walkę z komunistami w Wietnamie wyznawaną od 1954r. Z odtajnionych akt władz chińskich wynika, że partyzanci Ho Szi Mina i ich komunistyczni sojusznicy nie widzieli różnicy między doradcami, a żołnierzami. Chińskie kierownictwo postrzegało wysłanie sił specjalnych jako przejaw zaangażowania Amerykanów w konflikt wietnamski. Przywódcy Chin byli tym mocno zaniepokojeni i starali się wspierać Wietnamczyków. Latem 1962 r. do Wietnamu trafiło 12 tysięcy amerykańskich doradców wojskowych. Uwierzyli, że znaleźli skuteczny sposób na obronę swojego sojusznika przed komunistami Ho Szi Mina. Teraz chodziło o to, żeby odciąć szlaki przerzutu broni i żołnierzy z Północy. Plan zakładał grupowanie chłopów mieszkających w oddalonych od siebie gospodarstwach w ufortyfikowanych wioskach. Chodziło o to, żeby ich mieszkańcy mogli sami bronić się przed partyzantami. Początkowo program objął wioski położone w rejonach uważanych za bezpieczne, później był on wprowadzany w mniej bezpiecznych regionach kraju. Do wiosek trafiali chłopi, którzy niechętnie opuszczali swe domostwa i którzy winą za swój los obarczali Amerykanów. Chętnie pomagali oni partyzantom. Partyzanci opanowali ponad 50 wiosek bez żadnego oporu ze strony mieszkańców. Tymczasem reżim Diema przyjął taktykę, która przyniosła całkiem odwrotny skutek: zaczęły się naloty na wioski kontrolowane przez komunistów. Rozkazy dotyczące nalotów wydawali dowódcy wietnamscy, ale często przeprowadzali je amerykańscy piloci. Żołnierze, którzy mieli być tylko doradcami brali udział w walkach. W r. 1962 wydarzenia na Kubie odwróciły uwagę prezydenta Kennedy'ego od niepokojów w Wietnamie. Trzy miesiące po kryzysie kubańskim Wietnam stał się istotną kwestią. 3 stycznia 1963 r. „New York Times” doniósł o sukcesie partyzantów: komuniści zdobyli wozy bojowe i śmigłowce pokonując wielotysięczne oddziały rządowe. Zginęło trzech amerykańskich doradców. Vietcong odniósł pierwsze zwycięstwo. CIA potwierdziła te doniesienia. Tymczasem amerykańscy dowódcy wojskowi zaprzeczyli prasowym rewelacjom, uznając bitwę pod Abbak za sukces. Latem 1963 r. w Południowym Wietnamie doszło do demonstracji i zamieszek. Diem, żarliwy katolik, wprowadził zakaz wywieszania sztandarów dla uczczenia buddyjskiego święta. Tysiące buddystów wyległy na ulice. Diem wprowadził stan wyjątkowy. Buddyjscy mnisi wybrali formę protestu, która musiała przyciągnąć uwagę amerykańskiej prasy. W sierpniu 1963 r. Kennedy wysłał do Wietnamu nowego ambasadora, który miał rozmówić się z Diemem. Pozornie Henry Cabott Lodge był dziwnym kandydatem na to stanowisko. Wcześniej przegrał wybory jako republikański kandydat na stanowisko wiceprezydenta. Kennedy wybrał Lodge'a ponieważ chciał, żeby za ewentualną porażkę w Wietnamie obarczono nie tylko demokratów, ale także republikanów. W przeddzień przyjazdu Lodge'a do Sajgonu brat Diema zarządził zmasowany szturm na buddyjskie pagody w stolicy kraju. W akcji brali udział amerykańscy komandosi. Amerykański ambasador przedstawił prezydentowi Diemowi ultimatum: pozbądź się brata. Nu musiał odejść, ale bez niego i bez jego żony Diem nie był w stanie rządzić, po prostu sobie tego nie wyobrażał. Kilka dni później okazało się, że trzech generałów - buddystów zamierza dokonać zamachu stanu w porozumieniu z CIA. Prezydent Diem miał coraz mniej czasu.24 sierpnia 1963r. Departament Stanu przesłał do ambasady amerykańskiej telegram, który zachęcał Lodge'a do udzielenia poparcia spiskującym generałom. Telegram został wysłany bez wiedzy Białego Domu. 26 sierpnia prezydent Kennedy spotkał się ze swoimi doradcami z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Po 3 dniach zażartych dyskusji postanowiono udzielić zachęty generałom. Jednak sam prezydent nie był gorącym rzecznikiem takiego rozwiązania. Kilka godzin po spotkaniu skontaktował się ze swoim ambasadorem w Wietnamie. W swoim telegramie Kennedy odciął się od oficjalnego stanowiska Waszyngtonu. Lodge miał poprzeć pucz jednocześnie nie angażując w to prezydenta. Kennedy wahał się przez dwa miesiące. Na początku września Lodge przestrzegł Biały Dom, że sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Zwołano kolejne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Biały Dom wycofał swe poparcie dla planów zamachowców. Kilka tygodni później, na spotkaniu z członkami Rady Bezpieczeństwa Narodowego, Kennedy powiedział: „Myślę, że teraz jesteśmy zgodni co do tej kwestii. Tu nie chodzi tylko o zatuszowanie tej sprawy, tylko o to, czy nasza decyzja będzie miała negatywne konsekwencje militarne. Całkowite wycofanie poparcia dla Diema byłoby błędem. Powinniśmy zrobić wszystko żeby załagodzić tę sytuację”. Prezydent zwrócił się w tej sprawie do człowieka, który 9 lat wcześniej uczynił z Diema prezydenta, generała Lonsdeala. Prezydent zapytał: „Gdybym musiał pozbyć się Diema wziąłbyś w tym udział ?”. Lansdeal, doświadczony agent CIA, nie miał wątpliwości co prezydent miał wtedy na myśli. Odmówił. Tymczasem plotki na temat planowanego zamachu dotarły do Diema, który uznał, że już czas dogadać się z Amerykanami. Próbował przekazać prezydentowi wiadomość, że spełni stawiane warunki. Ale było już za późno. Informacje o dokonanym zamachu stanu przekazał prezydentowi Wiliam Colby.  W czasie zamachu Diem i jego brat zostali zamordowani. Po śmierci Diema w kraju zapanował chaos. Do Wietnamu wysłano tysiące amerykańskich żołnierzy. Prezydent Kennedy nie doczekał dalszego rozwoju wypadków. Zginął z rąk zamachowca w Dallas trzy tygodnie po Diemie. Kwestię wietnamską musiał rozstrzygnąć kolejny amerykański prezydent. Rozdział 3 Odliczanie (1963 - 1965) Johson postanowił przejąć całą spuściznę po Kennedy'm. Stwierdził, że będzie kontynuował jego politykę. Niestety jej trwałym elementem były kwestie dotyczące Wietnamu. Nowy prezydent zwrócił się o radę w kwestii Wietnamu do doradców swojego poprzednika: sekretarza stanu Deana Raska i sekretarza obrony Roberta Macnamary. Dean Rask przygotował dla Johnsona raport w którym stwierdził: „Jeśli nie powstrzymamy komunistów w Południowym Wietnamie dojdzie do III wojny światowej”. Doradcy przekonali prezydenta, że jeśli padnie Wietnam Południowy Amerykanie staną w obliczu wojny z Chinami i ZSRR. Prezydent Johnson miał być gwarantem niepodległości Południowego Wietnamu. Podobną rolę spełniał Kennedy, który wysłał do Wietnamu ponad 16 tysięcy doradców wojskowych wspierających wojska rządowe w walce z komunistyczną partyzantką. Tymczasem wydawało się, że tuż przed śmiercią prezydent Kennedy zmienił zdanie co do roli, jaką Amerykanie mieli odegrać w Wietnamie. W listopadzie Kennedy zarządził wycofanie tysiąca amerykańskich doradców wojskowych z Południowego Wietnamu. Czy Kennedy zamierzał wycofać z Południowego Wietnamu wszystkich amerykańskich żołnierzy? Roger Hilsman, zastępca sekretarza stanu do spraw Dalekiego Wschodu jest przekonany, że tak właśnie było. Odtajnione nagrania zarejestrowane w Białym Domu niecałe dwa miesiące przed zabójstwem Kennedy'ego ukazują tę kwestię w całkiem nowym świetle. Wynika z nich, że pomysłodawcą planu wycofania doradców z Wietnamu nie był prezydent, lecz sekretarz obrony Robert Macnamara. Doradców wycofano, żeby przekonać Kongres i obywateli, że Ameryka zamierza zmniejszyć swój bezpośredni udział w walkach z partyzantami. Zamierzony skutek propagandowy został osiągnięty, jednak z zarejestrowanych rozmów wynika, że Kennedy nie był zainteresowany redukcją liczebności wojsk amerykańskich w Wietnamie. Z nagrań wynika, że amerykański prezydent miał duże kłopoty z podjęciem decyzji w tej sprawie. Kilka tygodni po śmierci Kennedy'ego  mikrofony w Białym Domu zarejestrowały kolejną prezydencką rozmowę. Oto stanowisko Lyndona Johnsona w sprawie wycofania wojsk z Wietnamu wyrażone w obecności sekretarza obrony: „Moim zdaniem wszelkie deklaracje dotyczące wycofania naszych oddziałów były nierozsądne z psychologicznego punktu widzenia, ale ty i prezydent byliście innego zdania.” Odtąd Biały Dom zaczął milczeć w tej sprawie. Tymczasem Południowy Wietnam pogrążał się w chaosie. Trzy tygodnie przed zamachem na Kennedy'ego  armia południowowietnamska, zachęcona przez Amerykanów, dokonała zamachu stanu. W jego wyniku zginął dotychczasowy prezydent Ngo Dinh Diem. W kraju zapanowała anarchia. W ciągu roku rząd zmienił się siedmiokrotnie. Prezydent Johnson był wściekły. Nie rozumiał, dlaczego tamtejsze rządy nie mogą przetrwać dłużej niż 20 minut. Komunistyczni partyzanci, działający głównie na prowincji, starali się to za wszelką cenę wykorzystać. Pod wpływami Vietcongu pozostawało 40% mieszkańców wsi. Z ich punktu widzenia niestabilne rządy i ciągłe zamachy stanu były bardzo korzystne. Wykorzystywali to w walce propagandowej przeciwko Amerykanom i ich wietnamskim poplecznikom. Pod koniec stycznia 1964r. doszło do kolejnego puczu. Wydawało się, że nowe władze zapanują nad sytuacją na dłużej. Zamachu dokonała grupa młodych oficerów, której przewodził generał Nien Kahn, który został nowym przywódcą Południowego Wietnamu. Biały Dom udzielił mu poparcia. Macnamara zameldował Jonhsonowi, że Południowy Wietnam wreszcie ma przywódcę na którym można polegać. W swoich założeniach rząd chciał wspierać generała Kahna i udzielać pomocy gospodarczej jego krajowi, żeby zapewnić mu przychylność obywateli. Taktyka ta miała jeden istotny minus: im mocniej Amerykanie wspierali generała z tym większą niechęcią traktowali go jego rodacy. W ten sposób Amerykanie nieświadomie umacniali władze w Hanoi. Bez silnego przywódcy Południowy Wietnam nie miał szans w walce z komunizmem. Latem 1964 r. partyzanci odnieśli serię zwycięstw w walkach w delcie Mekongu. Wojna ogarnęła swym zasięgiem południe kraju. Na pomoc partyzantom przybywali żołnierze armii północnowietnamskiej. Tysiące kobiet i mężczyzn przedostawało się przez dżunglę na północ szlakiem Ho Szi Mina. Wietnamczycy wykopali w ziemi cały system podziemnych koszar i szpitali polowych. Vietcong stał się dobrze wyszkoloną i wyposażoną armią liczącą 56 tysięcy żołnierzy. Zmieniła się także rola jaką odgrywali w Wietnamie amerykańscy doradcy wojskowi. Prezydent postanowił powetować straty południowowietnamskiej armii zarządzając naloty na miejscowości położone na wybrzeżu Północnego Wietnamu. Johnson liczył, że naloty zniechęcą Wietnamczyków z Północy do wspierania Vietcongu, tymczasem doradca Departamentu Obrony, Daniel Elisberg, obawiał się, że skutek będzie odwrotny do zamierzonego. Naloty wywołały reakcję o fatalnych konsekwencjach. Po amerykańskich nalotach na nadbrzeżne wioski północnowietnamskie łodzie torpedowe natknęły się w odległości 8 mil od wybrzeża na niszczyciela „Madox”. Dowódcy armii zażądali działań odwetowych, lecz Biały Dom postanowił czekać. Dwa dni później „Madox” znów znalazł się pod obstrzałem. Tymczasem do ataku wcale nie doszło. Kilka godzin później dowódca niszczyciela złożył meldunek następującej treści: „Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że to nie był atak torpedowy. Zawiniły złe warunki pogodowe i nadgorliwa obsługa sonaru. (...)”. Z odtajnionych raportów chińskich służb wywiadowczych wynika, że również Chińczycy uznali ten incydent za wynik nieporozumienia.



Wyszukiwarka