Garnett Cliff Wyspa smierci




CLIFF GARNETT

WYSPA ŚMIERCI

Przekład
Maciej Pintara

Tytuł oryginału
TALON FORCE: ZULU PLUS TEN

Warszawa : Amber, 2001.


isbn 83-7245-800-6


Zwykli ludzie sypiają spokojnie po nocach jedynie dzięki
temu, że istnieją twardzi mężczyźni, gotowi użyć przemocy w ich
imieniu.
George Orwell

Marbor

Prolog

1 sierpnia, świt, odległa wyspa na Pacyfiku

Dziewczynki były pod wpływem narkotyków Gdyby nie to, mógłby
spróbować je uratować; do diabła z ryzykiem. Ale teraz nie mógł
im pomóc.
I bez jego raportu większość na pewno zginie. Obserwował
ceremonię i ledwo powstrzymywał się, by jej nie przerwać.
Bęben wybijał jednostajny rytm. Czterej samuraje nieśli
ołtarz na krawędź wulkanu, inni kłaniali się procesji. Z krateru
buchał żar, gorące powietrze migotało i cuchnęło siarką.
Mężczyzna słyszał huk przybrzeżnych fal.
Niebo na wschodzie różowiało. Czarnowłosy, siwiejący kapłan
szinto, zasuszony starzec o żylastych rękach, przykrył ołtarz i
starannie wygładził materiał.
Szogun wystąpił naprzód i zapadła cisza. Miał ceremonialne
nakrycie głowy i czerwoną szatę, która trzepotała na wietrze.
Wydawał się ogromny. Wyglądał bardziej jak bóg niż człowiek.
Świadek przełknął ślinę. Pomyślał, że jeśli zło zstąpiło na
Ziemię, to właśnie tutaj.
Strażnicy wyszli naprzód i zmusili dziewczynki, aby stanęły
na nogach.
Mimo narkotyków, ich oczy były rozszerzone z przerażenia.
Rozwiązano je, rozebrano do naga i pokazano mężczyznom,
jedną po drugiej. Tłum zaszemrał niecierpliwie.
Szogun wskazał wybraną dziewczynkę. Położono ją na ołtarzu.
Tłum zamilkł. W ciszy pomrukiwał tylko wulkan Suribachi - yama.
Szogun uniósł szatę i usiadł na dziewczynce. Szarpała się
rozpaczliwie, ale strażnicy trzymali ją mocno. Świadek zamknął
oczy Nie był na to przygotowany.
Ile to dziecko ma lat? Trzynaście? Czternaście? Bez
wątpienia dziewica. Pomyślał o swojej córce i zacisnął zęby. Miał
ochotę zabić szoguna. Złapać go za gardło i przydusić, aż
trzaśnie tchawica. Zamiast tego, dotknął magnetofonu ukrytego na
piersi. Przewody biegły do minikamery w kołnierzu.
Tym razem nikt nie nazwie go kłamcą. Teraz będą musieli mu
uwierzyć.
Skończę z tym.
Było po wszystkim. Dziewczynka stoczyła się z ołtarza,
spomiędzy jej nóg płynęła krew. Powlokła się jak pijana do
innych. Szogun poprawił szatę, usiadł i skinął na pierwszy rząd
mężczyzn. Świadek został dziś wybrany do pierwszego rzędu. Był to
wielki zaszczyt, ale sprytnie zamienił się z kimś innym. Wszystko
filmował. Mężczyźni rzucili się na dziewczynki. Gwałcili je
wielokrotnie. Dzieci krzyczały, błagały o litość. Szogun siedział
w fotelu z zadowoloną miną. Dzisiejsza ofiara dla boga wulkanu
zapewni mu następne dziesięć lat władzy.
Mężczyźni zaspokoili żądzę, ale Suribachi - yama nie.
Świadek patrzył, jak mężczyźni unoszą dziewczynki w ramionach, a
potem wrzucają je w płonącą otchłań. Ich krzyki zagłuszyły
radosne okrzyki: "Banzai! Dziesięć tysięcy lat!" Nadszedł czas
powrotu. Jutro świadek pójdzie do władz japońskich i zbrodniarze
wylądują za kratkami. Ale najpierw wpadnie do domu i ucałuje żonę
i dzieci. Nigdy im nie opowie, co widział. To wspomnienie już
teraz ciążyło mu na sercu niczym głaz.
Rozmontowano ołtarz, samuraje uformowali szereg i ruszyli w
długą drogę do czarnej plaży na dole. Musieli omijać wyloty pary,
które cuchnęły jak oddech samego diabła. Zanim wzejdzie słońce,
po ceremonii nie zostanie żaden ślad.
W odległości pół kilometra majaczył okręt przycumowany w
zatoczce. Świadek miał sucho w ustach i zimne palce. Dlaczego tak
się denerwuje?
Zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Musi się uspokoić.
Wszystko idzie według planu.
Szereg nagle przystanął. Nikt się nie odezwał. Mężczyźni
patrzyli przed siebie i czekali na instrukcje. Świadek przełknął
ślinę. Co się dzieje? Przesunął się nieco i spojrzał na czoło
kolumny.
Zamarło mu serce. Każdego rewidują, zanim wsiądzie do łodzi!
Czego szukają? Ktoś dał im cynk? Jest spalony? A może to tylko
rutynowa kontrola?
Tak czy inaczej, katastrofa. Znajdą u niego sprzęt
elektroniczny. Wymacają go pod tuniką.
Waliło mu serce. Bez rewizji nie dostanie się na statek.
Jeśli spróbuje jej uniknąć, wzbudzi podejrzenia. Musi gdzieś
ukryć sprzęt. Potem tu wróci.
Suribachi - yama nie będzie potrzebował ofiary przez
następny miesiąc. Dużo czasu na odzyskanie dowodów.
Już wiedział, jak to rozegrać.
Schylił się, złapał za brzuch i jęknął. Kolumna odsunęła się
na bok. Nikt nie zaproponował mu pomocy, kiedy udał, że zaraz
gwałtownie zwymiotuje.
Powlókł się za pożółkły, liszajowaty występ skalny. Plan był
prosty: zniknąć na chwilę z widoku, pozbyć się elektroniki i
wrócić do szeregu.
Nudności to dobry pretekst. Nikt nie zadaje pytań. Nawet
samuraj może mieć słaby żołądek. To był dobry plan. I prawie się
udało.
Kiedy podciągnął tunikę, zza głazu wyszedł stary kapłan.
Szukał ustronnego miejsca, żeby się załatwić. Na widok kabli i
pudełek przyklejonych plastrami do piersi zdrajcy poczerwieniał i
zaczął coś gniewnie mamrotać. Świadek rzucił sprzęt i pobiegł
niezgrabnie w dół wzgórza. Był w sandałach i ślizgał się na skale
wulkanicznej. Słyszał za sobą wściekłe okrzyki i tupot. Dobiegł
do zawietrznej strony wyspy.
Co dalej? Nawet jeśli dotrze do morza, jak stąd odpłynie?
Nie ma tu żadnych statków ani ludzi. Zbocze było coraz bardziej
strome.
Słyszał, jak ścigający potykają się o kamienie. Zbliżali
się.
Nagle wstąpiła w niego nadzieja. Między skałami stała łódź.
Niewiele większa od pontonu ratunkowego, ale na oko solidna. Jest
szansa.
Zepchnąć ją na wodę i jazda. Niedługo wzejdzie słońce.
Szogun nie zaryzykuje pościgu, ktoś mógłby go zobaczyć. A jego
ludziom wystarczy znaleziony sprzęt.
Nikt nie będzie się narażał dla jednego głupiego samuraja.
Świadek skoczył, potknął się i popędził dalej. Jeszcze
pięćdziesiąt metrów. W dole rozpryskiwały się fale. Czuł smak
wody morskiej.
Czterdzieści metrów. Desperacja dodawała mu sił. Głosy z
tyłu cichły. Znów skoczył.
Lewa noga wpadła w jedną ze szczelin, którymi wylatywała
para. Wrzasnął z bólu. Skręcił ją albo złamał. W ciągu kilku
sekund był otoczony.
Wyciągnęli go z jamy i zawlekli na plażę. Posłali po
szoguna. Wydawało się, że minęły wieki, zanim wrócił z łodzi.
Świadka ogarnęła rozpacz.
Misja się nie powiodła. Pomyślał z rozpaczą o żonie i
dzieciach. Nigdy się nie dowiedzą, co się z nim stało. Ani tego,
jak bardzo pragnął ich znowu zobaczyć.
Przez jego błąd będą cierpieli całe życie.
Szogun obejrzał magnetofon, mikrofon i kamerę. Skinął głową.
Był zabobonny, ale wykształcony. Wiedział, o co chodzi.
Na jego rozkaz wystąpił jeden z najwyższych samurajów.
Wyciągnął miecz z pochwy. Inni przytrzymali więźnia za ręce i
pochylili do przodu.
Widział stopy kata. Patrzył, jak przyjmuje postawę. Poznał,
że unosi miecz...
Nic nie czuł, kiedy odpadała mu głowa.

Rozdział pierwszy

15 sierpnia, godzina 16.00, gabinet sekretarza stanu,
Waszyngton

Sekretarz stanu Warden Knox Hill nie cierpiał wzywać
ambasadorów do domu. To wywoływało zamieszanie w krajach, w
których urzędowali.
Dyplomaci nie lubili tego. Czekał teraz na ambasadora z
Japonii i zastanawiał się, co mu powiedzieć. Spotkanie nie było
jego pomysłem, to prezydent się uparł. Jako ambitny człowiek nie
zawiódł szefa swojej partii.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł James Palmer.
Przekroczył sześćdziesiątkę, siwiał i wyglądał tak, jak powinien
wyglądać profesor. Był ambasadorem w Japonii od blisko dziesięciu
lat i nawet ożenił się z Japonką. Miał opinię wybitnego eksperta
od stosunków azjatycko - amerykańskich.
Jednak to nie on decydował, co powinni wiedzieć jego
szefowie, a czego nie. Jeśli chciał utrzymać stanowisko, musiał
się dostosować.
Palmer postawił teczkę na podłodze.
- Mam nadzieję, że to coś pilnego, Ward - warknął. -
Dwadzieścia sześć godzin w samolocie. Chryste! Dzięki Bogu, moja
żona była wolna. Może potraktujemy ten przyjazd jako wakacje.
Hill skinął głową.
- Wiem, że miałeś długą podróż i że wezwałem cię nagle, Jim.
Siadaj.
Palmer usiadł. Sekretarka Hilla podała mu filiżankę herbaty.
Po efektownym wejściu ambasador przestał się spieszyć. Hill
zmrużył oczy i słuchał jego gadaniny. Uważał, że Palmer to zajęty
sobą palant, jak większość członków korpusu dyplomatycznego. W
Departamencie Stanu roiło się od takich typów. Ich dyplomacja
polegała na tym, żeby zanudzić rozmówcę na śmierć.
- Przejdę od razu do rzeczy - powiedział w końcu Hill. -
Prezydent nie jest zadowolony z wyników ostatnich wyborów.
Palmer parsknął.
- Japonia to suwerenne państwo, Ward. Nie możemy im
dyktować, kogo mają wybierać do swojego parlamentu. Kto wam się
nie podoba?
- Tanaka.
-Iguchi Tanaka? Dlaczego?
- Bo to ultranacjonalista, do cholery!
Hill chwycił raport CIA, który dostał siedemdziesiąt dwie
godziny temu.
Pomachał nim Palmerowi przed nosem.
- Wiesz, co on proponuje? Remilitaryzację Japonii i
usunięcie wszystkich naszych oddziałów z Pacyfiku do roku 2010.
Nie tylko z Okinawy. Z całego Pacyfiku.
Hill otworzył raport i przerzucił kartki.
- Zamknięcie rynku japońskiego dla towarów amerykańskich i
odbudowę imperium. Nic dziwnego, że nie możemy z nimi
wynegocjować korzystnej umowy handlowej!
Hill rzucił akta przez biurko. Spadły na podłogę.
- Dlaczego musimy dostawać takie informacje od wywiadu, Jim?
Ty jesteś naszymi oczami i uszami w Japonii. Co z tobą?
Palmer zacisnął usta.
- Nie meldowałem wam nic o Tanace, bo szczerze mówiąc, nie
uważam go za groźnego.
- Nie uważasz go za groźnego - powtórzył jak echo Hill.
- Nie. Być członkiem izby niższej ich parlamentu to jak być
w naszej Izbie Reprezentantów. Ten facet to tylko jeden głos z
wielu. To nie jego wina, że zasypują nas swoimi towarami.
Hill zastanowił się. To samo mówił wczoraj prezydentowi. Ale
potrzebował czegoś więcej, żeby zadowolić szefa. Prezydent
zachowywał się, jakby stał w obliczu wojny na Pacyfiku.
- Biorąc pod uwagę sytuację ekonomiczną Japonii w ostatnich
latach -ciągnął Palmer - oraz ich ksenofobię, nie można się
dziwić, że ktoś taki jak Tanaka zdobywa popularność. Mieszkałeś
tam. Znasz Japończyków.
Hill przytaknął. Przez rok był attache w Japonii i przekonał
się, że Japończycy nie ufają obcokrajowcom.
Palmer znów zacisnął usta.
- Będę szczery, Ward. Jeśli naprawdę zależy wam na dobrych
stosunkach z Japonią, powinniście coś zrobić z tą sprawą na Guam.
Hill zmarszczył czoło. Trzymał rękę na pulsie spraw w wielu
zapalnych punktach całego świata. Czy jednym z nich była sprawa
na Guam?
- Możesz odświeżyć mi pamięć?
Palmer zacisnął szczęki.
-Porywają tam japońskie dziewczynki, córki znanych
biznesmenów. Jak dotąd, odnaleziono tylko jedną. Była martwa.
Morze wyrzuciło ciało na brzeg.
Nie ma żadnych przypuszczeń, skąd się tam wzięła.
- Teraz sobie przypominam. Chyba ustaliliśmy, że zajmą się
tym władze Guam?
- Nic nie zdziałali. Gubernator kazał przeczesać całą wyspę.
Bez skutku.
Od tamtej pory umywa ręce. Guam żyje głównie z turystów, w
większości japońskich. Podejrzewam, że gdyby informacje o sprawie
się rozeszły, miejscowi straciliby kupę forsy.
Hill postukał ołówkiem w biurko.
- Nie można mieć pretensji do gubernatora. Może zniknięcia
tych nastolatek to tylko ucieczki z domów?
- Nie. Dzieje się z nimi coś złego.
- Skąd wiesz?
- To głównie plotki, ale...
Hill zrobił drwiącą minę. Ambasador uniósł ręce.
- Wiem, wiem. Na początku też byłem sceptyczny. Ale ostatnio
zmieniłem zdanie. Dwa tygodnie temu do władz japońskich zgłosił
się człowiek z informacjami o porwaniach.
-Z jakimi informacjami?
- Nie jestem pewien. Japończycy nabrali wody w usta.
Podejrzewam, że ich wywiad coś sknocił i wolą siedzieć
cicho. Zażądali od faceta dowodów zanim kogoś oskarżą.

- I...?


- Okablowali go i kazali nagrać wszystko, co zobaczy i
usłyszy.
Potem zniknął bez śladu.
Hill wzruszył ramionami.
- Nawiedzony.
- Wątpię. Był szanowanym urzędnikiem. Żonaty, dwoje dzieci.
Miał za dużo do stracenia, żeby się wygłupiać.
- Myślisz, że ktoś go załatwił?
- Na pewno.
Hill zastanowił się.
- Wspomniałeś o jakichś plotkach - przypomniał.
- Tak. Dziwna sprawa. Tortury, ofiary rytualne...
- Co jeszcze?
-Nie wiadomo. Ale jeśli wywiad japoński niczego nie ustalił,
nam też się nie uda.
Hill skubnął czubek nosa.
- Mamy jeszcze marynarkę wojenną.
Palmer pokręcił głową.
- Już próbowaliśmy. Dowódca floty na Marianach powiedział,
że żaden z jego ludzi nie będzie się bawił w niańkę. To jego
słowa, nie moje.
Hill znów wzruszył ramionami.
- Nie wiem, co ci powiedzieć, Jim. Jeśli władze Guam i
wojskowi nie chcą pomóc, to co może Departament Stanu?
Palmer pochylił się do przodu.
- Mógłbyś zasugerować prezydentowi, że odnalezienie tych
dziewczynek byłoby ważnym gestem dobrej woli wobec rządu
japońskiego.
Zwłaszcza teraz, kiedy Tanaka i jego ludzie zdobyli w
wyborach takie poparcie.
- Mówiłeś, że nie jest groźny.
- Jeszcze nie. Ale ma teraz dostęp do premiera, a w
gabinecie będzie kilka zmian.
Hill opadł na oparcie fotela. Poczuł się wymanewrowany.
Wezwał Palmera, bo uważał, że Tanaka jest groźny. Jeśli
zlekceważy radę ambasadora, a Tanaka zdobędzie wpływy, jego
sprawy będą kiepsko wyglądały. Ale Warden Hill nie wierzył w
potęgę Tanaki tak samo, jak James Palmer. Nie da się w nic
wrobić.
- Nie - odparł. - Prezydenta niepokoi Iguchi Tanaka, nie
obecny rząd.
Kiedy podpiszemy umowę handlową, Tanaka przestanie być
ważny. Niech Japończycy sami rozwiążą problem na Guam. My mamy
dość własnych.
Ambasador sztywno skinął głową. Wstał i uścisnął dłoń Hilla.
- W porządku. Ale zawiadom mnie, gdybyś zmienił zdanie.
Zadzwonię do mojego biura, żeby jak najszybciej skompletowali i
przysłali ci akta Tanaki.
- Dobra. Będę czekał.
Palmer odwrócił się do wyjścia.
- Jim?
- Tak?
- Tylko bez dalszych niespodzianek, dobra? Prezydenta
wkurzył ten raport. Opieprzył mnie. Jeśli następnym razem na
horyzoncie pojawi się coś takiego, daj mi wcześniej znać. To
bardzo ułatwi życie nam obu. I nie będziesz musiał na gwałt
przylatywać do Waszyngtonu.
Kiedy drzwi się zamknęły, Warden Hill wyjął z górnej
szuflady biurka mały magnetofon i zaczął dyktować swoje uwagi ze
spotkania. Zawsze tak robił, na wszelki wypadek. Gdyby ktoś
kwestionował potem jego działania, chciał być kryty.
Odezwał się interkom.
- Tak?
- Przepraszam, że przeszkadzam, panie sekretarzu. Pani
ambasadorowa chce zamienić z panem słówko. Mówi, że zajmie panu
tylko minutkę.
Sekretarz westchnął. Pewnie zaprosi go z żoną na kolację do
Palmerów.
Wziął głęboki oddech.
- Dobrze, niech wejdzie.
Drzwi otworzyły się, gdy chował magnetofon do szuflady.
Podniósł wzrok i serce skoczyło mu do gardła.
To była Miki.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, podeszła i ukłoniła się
nisko. Była tak samo szczupła i giętka, jak przy ich ostatnim
spotkaniu; Wstał i odkłonił się automatycznie.
- Panie sekretarzu Hill - powiedziała swoim lekko
afektowanym głosem i dodała ciszej:
- Warden - san.
Hill zaniemówił. Na moment przeniósł się o piętnaście lat
wstecz, do małego mieszkanka w Jokohamie z zapierającym dech
widokiem na górę Fudżi i piękną dziewczyną, która składała do
kupy jego złamane serce.
- Co słychać? - zapytał w końcu.
Schyliła głowę.
- Wszystko w porządku.
Hill czuł się jak uczeń. Plątał mu się język.
- Dobrze wyglądasz. To znaczy, wyglądasz wspaniale.
Miki zaczerwieniła się.
- Jesteś zbyt uprzejmy.
Wskazał jej fotel.
- Ależ nie, mówię szczerze. Usiądź proszę.
Miki okrążyła fotel, usiadła i położyła ręce na kolanach.
Hill nie mógł oderwać od niej wzroku. Długie, czarne włosy, które
co rano rozczesywała przed lustrem, miały kilka srebrnych
pasemek. Jej twarz także zdradzała oznaki upływu czasu. Wydawała
mu się jednak, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze piękniejsza, niż
pamiętał.
Usiadł za biurkiem.
- Tęskniłem za tobą.
- Ja za tobą też, Warden - san.
- Nawet nie napisałem.
-Nie oczekiwałam tego.
Hill przełknął ślinę. Nagle zrobiło mu się wstyd, że tak
potraktował Miki.
Porzucił ją po roku wspólnego życia dla... czego? Dużego
biura nad Potomakiem i domu w Georgetown? Kiepska zamiana.
- Jak twoja żona?
- W porządku. Widzę, że wyszłaś za naszego ambasadora.
Miki uśmiechnęła się smutno.
- Tak. Poznałam Jamesa wkrótce po śmierci jego pierwszej
żony.
Pobraliśmy się prawie siedem lat temu.
- Jesteś szczęśliwa?
Zawahała się, jakby szukała słów.
- James jest... bardzo dobry.
Hill usiadł głębiej. Próbował wziąć się w garść. Nie czas na
wspominki; przyszła zaprosić go na kolację albo na przyjęcie.
Trzeba to załatwić i niech idzie.
- Posłuchaj, Miki. Jeśli przyszłaś w sprawie przyjęcia...
- Nie.
- W każdym razie, Jane i ja nie będziemy mogli skorzystać z
zaproszenia.
Miki popatrzyła na swoje ręce.
- Nie przyszłam zaprosić was na kolację. Chcę cię poprosić o
przysługę.
Hilla zatkało.
- Jaką?
- Chciałabym, żebyś pomógł w odnalezieniu dziewczynek
porwanych na Guam.
- Posłuchaj. Już mówiłem Jimowi...
- W zeszłym tygodniu zaginęły jeszcze dwie, Warden - san.
Jedna z nich to moja bratanica, Aiyako.
- O, Boże. Bardzo mi przykro. Naprawdę. Ale nie wiem, jak...
- Aiyako to jedynaczka. Jest... Jak wy to mówicie? Dumą i
radością rodziców?
- Zgadza się.
Miki wzięła głęboki oddech. Hill zauważył, że drżą jej ręce.
Zmarszczył brwi.
- Nikt poza rodziną nie wie, że Aiyako nie jest córką mojego
brata.
Jest... adoptowana. Jej prawdziwa matka nie była mężatką, a
mój brat i jego żona nie mieli własnych dzieci.
- Przykro mi, ale nie widzę...
- Warden, proszę. Musisz nam pomóc odnaleźć Aiyako. To mała
dziewczynka. Kto wie, co się z nią stanie?
- Ale dlaczego ja, Miki? To wewnętrzny problem twojego
kraju.
Powinny się tym zająć wasze władze.
Miki oblizała zaschnięte wargi. Milczała. Kiedy podniosła
wzrok, miała łzy w oczach.
- Aiyako to... twoje dziecko, Warden - san - szepnęła.
Hill opadł na oparcie fotela.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Wyjechałeś, a ja wiedziałam, że twój ojciec mnie nie
zaakceptuje. Mój brat i jego żona chcieli to maleństwo.
Uszczęśliwiłam ich z radością.
Hill skinął głową, wstał i podszedł do okna.
- Jim wie?
- Nikt nie wie. Tylko mój brat i jego żona.
- Jaka ona jest?
- Aiyako? Bardzo ładna. Wysoka, jak na Japonkę. Nikt nie
wie, że ma mieszaną krew. Ma teraz czternaście lat i jest bardzo
inteligentna. Możesz być z niej dumny.
Hill ze złością przygryzł kostkę palca.
- Dlaczego mówisz mi o tym teraz? Żebym czuł się winny?!
-Nie, nie! Tylko dlatego, że ona potrzebuje twojej pomocy.
Rząd japoński nie przyzna się do błędu, a gubernator Guam
nie pomoże. Jesteś moją jedyną nadzieją, Warden - san.
Hillowi zrobiło się niedobrze. Wetknął ręce do kieszeni i
popatrzył na Potomac. Piętnaście lat temu ojciec namówił go do
rezygnacji ze stanowiska attache w Japonii i powrotu do rodzinnej
firmy prawniczej. Warden miał teraz więcej pieniędzy i władzy niż
większość ludzi w historii świata. Ale cóż znaczyły pieniądze i
władza, jeśli nie może ich użyć, aby pomóc własnemu dziecku.
Prezydent oczywiście zażąda wyjaśnień. Warden powie, że to
sugestia ambasadora: gest dobrej woli wobec zaprzyjaźnionego
kraju, który znalazł się pod presją. Groźby Tanaki to wygodny
pretekst.
Ale właściwie jak Stany Zjednoczone mogą pomóc? Prezydent
nie ogłosi mobilizacji oddziałów amerykańskich, żeby odnaleźć
jedną dziewczynkę.
A gubernator Guam dostałby szału, gdyby odkrył, że CIA
działa na wyspie bez jego wiedzy.
Potrzebny jest specjalny rodzaj operacji, żeby przeniknąć do
porywaczy i uratować Aiyako. Trzeba potajemnie dopaść przestępców
i postawić przed sądem bez narażania na szwank stosunków USA -
Juam. Warden Hill znał tylko jedną grupę ludzi, która się do tego
nadawała.
Odwrócił się od okna.
- Dobrze, Miki. Zobaczę, co da się zrobić.

Rozdział drugi

16 sierpnia, godzina 1.00, Centrum Kontroli Chorób
Zakaźnych, Atlanta, Georgia

Doktor Sara Greene wkroczyła wprost w pogodną noc i
rozejrzała się.
Nad chodnikiem śmigały owady, pod magnoliami gromadziły się
świetliki. Mrugały i podrygiwały jak światła na morzu. Za doktor
Greene wznosiła się imponująca fasada Centrum Kontroli Chorób
Zakaźnych. Przypominała dziób statku. Sara zaryglowała drzwi
budynku i poszła do samochodu. Jutro o tej porze będzie z
powrotem w Cambridge przy badaniach naukowych w dusznej,
podziemnej bibliotece. Ale dziś świat należy do niej.
Przerwała na lato studia podoktoranckie w Instytucie
Technologicznym Massachusetts, żeby znaleźć błąd w leku
antywirusowym, który opracowała w Centrum Kontroli Chorób
Zakaźnych. Preparat znano na razie pod roboczą nazwą AV -22-12.
Podczas prób laboratoryjnych był bardzo skuteczny.
Liczono, że zastąpi "koktajle" antywirusowe używane obecnie
w walce z AIDS.
Jednak pierwsze próby na pacjentach wykazały jedynie
marginalną skuteczność, a Sara Greene nie uznawała "marginalnych"
sukcesów, Kiedy zadzwonił jej dawny szef, John Thompson, i
powiedział, że mają problem, wróciła pierwszym samolotem do
Atlanty, Powrót okazał się trudny. Sara nie była typem piękności
z Południa, tylko zapaloną snowboardzistką. Zachowywała się tu
równie śmiało i dziko, jak na stoku. Kiedy szła korytarzem,
naukowcy rozstępowali się przed nią niczym Morze Czerwone. Miała
czarne włosy postawione na żel, workowate szorty i dopisek na
plakietce z nazwiskiem: "Dla ciebie PANI DOKTOR, dupku!".
A jednak rozczarowała się, kiedy powiedziała Johnowi, że
wyjeżdża.
- Jasne - odrzekł. - Jak chcesz.
Jakby praca, którą wykonywała dla niego, była tylko zwykłą
robotą. Dziś rozwiązała zagadkę, z którą on i jego zespół nie
mogli sobie poradzić od roku.
Była taka dumna, że idąc przez parking, nie zauważyła, że
ktoś idzie za nią.
Pojawili się znikąd. Usłyszała ich w połowie drogi do
samochodu.
Kroki za plecami. Zbliżają się.
Wzięła głęboki oddech i stłumiła w sobie chęć ucieczki.
Pewnie to nic takiego. Ale jeśli zacznie biec, przyspieszy tylko
rozwój wypadków. Musi pomyśleć.
Trzydzieści metrów od samochodu kroki za nią przyspieszyły.
Zamknęła oczy i stanęła. Rzuciła plecak i odwróciła się.
Było ich dwóch. Jeden duży, drugi mały. Biały i czarny.
Ubrani w bluzy z kapturami i workowate dżinsy.
Czarny uśmiechnął się niepewnie.
- Witam panią. Jak leci?
Jego kumpel skrzywił się drwiąco.
- Jaka "pani"? Spójrz na jej włosy.
Obaj zarechotali.
Sara nie była w nastroju do pogawędki.
- O co wam chodzi?
Kolesie popatrzyli na siebie i wyszczerzyli zęby.
- Chcemy się zabawić.
Niższy odwrócił się do dużego.
- Ta laska się nadaje, no nie?
- Jasna sprawa.
Sara zmrużyła oczy. Poczuła przypływ adrenaliny. Jak to
rozegrać?
Ten duży jest sporo wyższy od niej, ma ze dwa metry wzrostu.
Ale wygląda na frajera. Większy problem będzie z małym. Trzeba go
załatwić, wtedy duży złapie cykora.
- Spadajcie, bo wezwę gliny.
Mały zaśmiał się.
- Gliny? Nie znajdzie ich pani w tej okolicy. No, dalej.
Wrzeszcz, głupia suko!
Sara ostrożnie zsunęła buty i rozstawiła stopy. Zacisnęła
palce nóg na asfalcie, przykucnęła lekko i uniosła ręce. Faceci
patrzyli na nią z rosnącym rozbawieniem.
- Co to? Jakaś poza kung - fu? - wybuchnął śmiechem niższy.
- Widzisz to?!
Sara pokręciła głową, - Ostrzegam, że robicie duży błąd.
- Chyba taki, że stoimy tu i gapimy się na ciebie. Załatwimy
to spokojnie czy na siłę? Dla mnie to bez różnicy.
- Niech będzie po twojemu.
Mały skinął głową i duży skoczył. Sara zrobiła unik. Facet
zatoczył się, złapał równowagę i znów zaatakował. Sara znów
zrobiła unik.
- Nie mamy na to całej nocy! - krzyknął mały. - Łap ją!
Napastnik spróbował trzeci raz. Sara uchyliła się i
przyklęknęła na jedno kolano. Zaskoczony facet wrzasnął. Podcięła
mu nogi i przerzuciła go przez plecy. Gruchnął z hukiem o ziemię.
Odwróciła się do małego.
- Ponawiam propozycję. Spadajcie, bo was załatwię.
Niższy zmrużył oczy.
- Zapomnij o tym. Nie chciałem cię uszkodzić, ale teraz to
sprawa osobista.
Sięgnął do pasa. Błysnął metal.
Nie ma czasu na myślenie. Sara zrobiła dwa kroki i kopnęła
go prawą piętą w pierś. Facet runął do tyłu i wylądował na
asfalcie.
- Co jest, do...?
Przycisnęła go stopą i wyciągnęła mu z nogawki łyżkę do
opon. Rzuciła ją w krzaki.
- Nie będzie ci już potrzebna.
Usłyszała coś za sobą. Duży znów atakował. Zwinęła się w
kłębek i walnęła go w kolana. Tym razem był przygotowany na cios.
Wybiła go tylko z równowagi. Mały poderwał się z ziemi. Sara
oddychała szybko i ciężko.
Otaczali ją jak wilki. Stała i czekała na ich pierwszy ruch.
Amatorzy.
Duży zaatakował z byka, mały z tyłu. Odskoczyła w lewo. Duży
zadał cios. Zablokowała go lewą ręką i uderzyła prawą dłonią.
Facet dostał w podbródek i odrzuciło mu głowę do tyłu. Sara
zrobiła obrót i kopnęła lewą nogą.
Trafiła w próżnię.
Mały zobaczył kumpla na asfalcie i trzymał się poza jej
zasięgiem.
Sara zerknęła szybko na leżącego dużego. Załatwiony.
Spojrzała na drógiego napastnika.
- Dalej chcesz się ze mną zabawić?!
Zawahał się. Popatrzył na nieprzytomnego kumpla i pokręcił
głową.
- Kim jesteś?
Sara uśmiechnęła się krzywo.
- Twoim najgorszym koszmarem, śmieciu. Spieprzaj!
Nie musiała mu tego powtarzać. Zniknął w krzakach.
Podeszła do dużego i sprawdziła, czy żyje. Oddychał
normalnie. Puls miał mocny, choć przyspieszony. Wyjęła klucze z
maleńką latarką, która służyła za breloczek. Źrenice reagowały na
światło prawidłowo. Wszystko gra.
Facet ocknie się z bólem głowy i przez kilka dni będzie miał
sztywną szyję.
Sara wstała i otrzepała się.
W nocnej ciszy zadźwięczał jej pager. Spojrzała na plecak i
pokręciła głową. Pewnie John. Chce wiedzieć, czy osiągnęła jakiś
postęp. Dlaczego po wyjściu z pracy nie wyłączyła tego cholernego
pagera jak normalni ludzie?!
Otworzyła plecak i sprawdziła wiadomość. To nie był John.
To był Sam.
Sara przełknęła ślinę. Z walącym sercem przeczytała
wezwanie.
Potrzebowali jej natychmiast w Waszyngtonie. Drużyna miała
robotę.

Rozdział trzeci

16 sierpnia, godzina 8.00, podziemny pokój sztabowy w
Pentagonie, Waszyngton

Spotkali się w boksie bez okien, otoczonym ze wszystkich
stron dwumetrowym, wzmocnionym betonem. Kiedy Sara weszła, reszta
drużyny już tam była. Travis odwzajemnił jej salut, Jack
serdecznie uścisnął jej rękę. Inni tylko skinęli głowami, gdy
szła do swojego krzesła. Zawsze czuli skrępowanie, jeśli nie
widzieli się przez jakiś czas. Gdzie któreś z nich mogłoby wejść
do pokoju i zastać szóstkę równych sobie? Nigdzie. Usiadła na
swoim miejscu przy długim, mahoniowym stole i spojrzała na resztę
specgrupy.
U szczytu stołu siedział dowódca drużyny, Travis Barrett.
Służył w Zielonych Beretach i chyba urodził się ostrzyżony na
jeża. Dziś był w stroju "firmowym": zielony T - shirt, spodnie
panterki, identyfikatory na szyi, wojskowe buty. Przy pierwszym
spotkaniu nie podobał się Sarze. Odpychający, zarozumiały palant,
który nie cierpi kobiet i ma problem z testosteronem. Ale teraz
znała go lepiej. Wiedziała już, że lubi kobiety.
Obok Travisa siedział jego zastępca, Stan Powczuk. Sara
lubiła go najmniej. Był niski, jak na normy drużyny. Twierdził,
że ma metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Zachowywał się jak typowy
kurdupel. Szybko się wkurzał i długo uspokajał. Wciąż
podejrzewał, że wszyscy mają go gdzieś. Ciągle udowadniał swoją
wartość. Był żonaty, ale dmuchał wszystko, co nosi spódnicę.
Na jego nieszczęście, Angela potrafiła wyniuchać zdradę jak
terier szczura. Po jego ostatnim skoku w bok rzuciła z drugiego
piętra kulą do kręgli w maskę jego nowiutkiej corvetty. Stan też
o mało nie wylądował na swoim samochodzie. Znając Angelę, Sara
niemal mu współczuła.
Niemal.
Po drugiej stronie Stana siedziała Jennifer Olsen, Mrugnęła
do Sary. Śmieszna sprawa. Mogłoby się wydawać, że dwie kobiety w
takiej grupie nie będą się wzajemnie tolerowały. Ale Sara i Jen
były jak siostry. Różniły się, ale kochały i szanowały. Sara
uśmiechnęła się do przyjaciółki. Zastanawiała się, jakie to
uczucie wyglądać jak Jennifer Olsen. Jen mogłaby wpędzić Barbie w
kompleks niższości. Kiedy szły razem ulicą, były swoim
przeciwieństwem: amazonka i hipiska z Woodstock.
Obok Jen siedział Hunter Evans Blake Trzeci. Wyglądali jak
młoda para na torcie weselnym, Hunter był trochę za ładny, jak na
gust Sary.
Ale był też cholernie dobrym pilotem. Mnóstwo razy uratował
jej tyłek i miała na niego chętkę. Nie, żeby mu nadskakiwała.
Hunter miał dziewczyn na pęczki.
Poza tym, nie umówiłaby się na randkę z facetem, który był
atrakcyjniejszy od niej.
Mogła sobie wyobrażać, jak gładzi jego muskularne ciało, ale
nie było to warte złamanego serca.
Na prawo od Sary siedzieli dwaj ostatni członkowie drużyny -
Jacques DuBois i Sam Wong, Do Jacquesa wszyscy mówili Jack.
Wyglądał jak gość z plakatu werbunkowego piechoty morskiej. Pod
jego śniadą skórą płynęła podobno biała, czerwona i błękitna
krew. Był po wielkomiejsku zblazowany, jednak trudne dzieciństwo
nadało jego bezczelności zaskakującą bezbronność. Działało to na
kobiety lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak.
Sam Wong sprawiał wrażenie kompletnej ofermy. Przy pierwszym
spotkaniu Sara myślała, że pomylił pokoje. Był niski, żylasty i
nosił śmieszne okulary. Wyglądał w nich, jakby miał oczy z tyłu
głowy. Wzbudzał w niej współczucie, dopóki nie otworzył ust.
- Tyle tu mięcha, że można by założyć hodowlę bydła -
mruknął, kiedy siadał na swoim miejscu.
Sara uważała, że w drużynie tylko on dorównuje jej
intelektualnie.
Miał też pokręcone poczucie humoru. Potrafił zgasić każdego,
kto go nie doceniał.
Drzwi się otworzyły i wszedł dowódca TALON - u, generał
brygady Jack Krauss. Stał na czele Połączonej Jednostki
Specjalnej i oficjalnie dostawał rozkazy od przewodniczącego
kolegium połączonych sztabów, generała Georgea H. Gatesa.
Przekazywał je główny dowódca operacji specjalnych, generał
Samuel Freedman. Ale w rzeczywistości z usług TALON - u
korzystała również CIA, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego i
Departament Stanu.
Krauss położył na stole neseser i ciepło przywitał się z
każdym. Mimo wysokiego stopnia, był równym facetem. Nie wywyższał
się, jak większość szarży. Zjawiał się przed każdą operacją TALON
- u, przydzielał zadanie i zostawiał drużynie opracowanie
szczegółów. Sara wiedziała, że nie tylko ona go lubi.
To Krauss wyznaczył Travisa Barretta na dowódcę grupy. W
jednostce nie było stopni i ktoś musiał koordynować jej
działania, żeby każdy członek grupy nie próbował ratować świata
na własną rękę. Sara podejrzewała, że każdy z nich uważa się za
lepszego od innych. Ale tak powinien rozumować członek TALON - u.
Kto myśli inaczej, nie przetrwa.
Generał włączył komputer i włożył dysk optyczny do
odtwarzacza CD-ROM - u. Wszystko przygotował Sam. Światła
przygasły i na ekranie pojawiła się pierwsza strona raportu.
Zaawansowana Technologicznie Tajna Jednostka Operacyjna.
Technologically Augmented Low - Observable, Networked Force.
TALON Force.
Sara patrzyła na akronim i czuła taki sam przypływ
adrenaliny, jak za pierwszym razem. TALON był elitarną grupą
mężczyzn i kobiet.
Przeprowadzał tajne operacje w obronie interesów Stanów
Zjednoczonych na całym świecie. Sara miała tytuł doktora medycyny
i czarny pas w karate.
W snowboardzie zakwalifikowała się do olimpiady zimowej. Ale
nic nie dawało jej takiej satysfakcji, jak bycie członkiem TALON
- u.
Na ekranie pojawiła się następna strona i Krauss zaczął
mówić.
- W ciągu ostatnich trzech miesięcy na wyspie Guam zaginęło
dziesięć małych Japonek. Wszystkie spędzały tam wakacje z
rodzinami.
Odnaleziono tylko jedną dziewczynkę.
Slajd zmienił się. Sara pochyliła się do przodu, żeby lepiej
widzieć.
Typowe zdjęcie z autopsji: twarz i tułów widziane z przodu.
Puste, poszarpane oczodoły i ospowata, wzdęta skóra. Uszkodzony
tułów, nagie żebra, brak lewej piersi.
- Co mówi raport toksykologiczny? - zapytała.
- Analiza wątroby wykazała ślady alkoholu i morfiny -
odrzekł generał.
- Przedawkowanie?
-Nie. Śmierć przez utonięcie. Uszkodzenia ciała spowodowały
stworzenia morskie.
Sara skinęła głową i usiadła głębiej. Krauss mówił dalej.
- Na żądanie rządu japońskiego gubernator Guam kazał w
zeszłym miesiącu przeczesać wyspę. Bez skutku. Gdziekolwiek są te
dziewczęta, nie ma ich na Guam.
- Panie generale - odezwał się Travis z teksaskim akcentem -
czy to "przeczesanie" polegało na sprawdzeniu każdego domu?
Krauss przytaknął.
- Prawie. Hotelami i innymi kwaterami wczasowymi zajęli się
ich kierownicy. Chyba możemy przyjąć, że zrobili to dokładnie.
- A co z jachtami i łodziami mieszkalnymi?
- Wszystkie przeszukano. Oprócz tej na zdjęciu, dziewczynki
zniknęły bez śladu.
Jen zmarszczyła brwi.
- A zatem zostały porwane. Pytanie, dlaczego?
- To jasne - warknął Stan. - W Azji Południowo - Wschodniej
kwitnie prostytucja. Jakiś alfons znalazł nowe źródło panienek.
Sara pokręciła głową.
- To bez sensu, Stan. Alfonsi wybierają dziewczynki, których
nikt nie będzie szukał. Dzieci ulicy. Chyba, że ten to wyjątek.
Spojrzała na Kraussa.
- Słuszna uwaga - pochwalił i zmienił przyciskiem slajd. -
Nasi spece zrobili analizę komputerową wszystkiego, co wiemy o
tych dziewczynkach.
Szukali korelacji. Na pewno zauważycie uderzające
podobieństwa.
Zauważyli. Wszystkie dziewczynki miały od dwunastu do
szesnastu lat.
Uczyły się w ekskluzywnych szkołach prywatnych w Japonii.
Wychowywano je w tradycjach narodowych. Były córkami
bogatych i wpływowych biznesmenów. W momencie porwania
towarzyszyły im opiekunki.
- A przedział czasowy? - zapytał Sam. - Są jakieś
podobieństwa związane z tym, kiedy je porwano?
Następny slajd.
- Porwania zdarzały się grupowo - odparł Krauss.
- W korelacji z czym?
-Nie wiemy.
Travis spojrzał na Sama.
- Myślisz, że gdybyś przyjrzał się danym, doszedłbyś do
czegoś?
- Możliwe.
Krauss skinął głową.
- Dostaniecie je, gdy tylko skończymy.
Slajd znów się zmienił. Tym razem pokazywał słodką
Japoneczkę w niebieskim kimonie.
- Ostatnia porwana. Jest bratanicą żony naszego ambasadora w
Japonii.
- Jaka młoda - zauważyła Jennifer.
- Wszystkie są młode. Musimy je znaleźć i to zaraz. Ale
władze cywilne Guam nie mogą wiedzieć, że tam jesteście. Stosunki
z gubernatorem bardzo by się popsuły, gdyby odkrył, że działamy
na wyspie bez jego wiedzy.
- Co TALON ma zrobić w tej sprawie? - zapytał Hunter.
Krauss zacisnął usta.
- Może o tym nie wiecie, kapitanie Blake, ale nasze stosunki
z Japonią są w dużym dołku. Trzeba to odkręcić. Prezydent uważa,
że ta operacja je poprawi.
Po prostu znajdźcie te dziewczynki. I dowiedzcie się, kto je
porywa i dlaczego.
Generał wyłączył komputer i światła się rozjaśniły. Sara
popatrzyła na innych. Nikt się nie odezwał, ale wszyscy mieli
sceptyczne miny.
Krauss wręczył Travisowi akta.
- To są wasze rozkazy. Prezydent chce widzieć jakiś postęp w
tej sprawie jak najszybciej. Jeśli nasze przewidywania są
słuszne, porywacze będą szukać następnych ofiar mniej więcej za
tydzień. Może nawet wcześniej, jeśli pan Wong znajdzie coś, co
przeoczyliśmy.
Generał spojrzał na Sama i wziął swój neseser.
- Powodzenia. Ojczyzna liczy na was.

Rozdział czwarty

16 sierpnia, godzina 8.45

Ledwo za Kraussem zamknęły się drzwi, rozpętało się piekło.
T - Co to za zadanie?! - warknął Stan. - Szukać jakichś
dziewczynek?
Pieprzę to!
- Przykro mi to mówić - powiedziała Sara. - Ale zgadzam się
ze Stanem.
Szukanie zaginionych to robota glin.
- Fakt - przyznał Jack. - To gówno jest dobre dla tajniaków
z obyczajówki.
- Bo ja wiem... - odezwała się w zamyśleniu Jen. - Generał
Gates nie przydzieliłby nam takiej sprawy, gdyby nie uważał, że
tylko my potrafimy ją załatwić. Krauss chyba nie powiedział nam
wszystkiego. Jak myślisz, Travis?
Travis zmarszczył brwi i przejrzał rozkazy.
- Tu jest napisane, że prosił o nas osobiście sekretarz
stanu. Ta operacja ma być gestem dobrej woli wobec rządu
japońskiego.
- Gestem dobrej woli?! - zdumiał się Hunter - Od kiedy TALON
jest instytucją charytatywną?
Travis pokręcił głową.
- Sam? Jesteś naszym ekspertem od Azji. Co tam się dzieje?
Sam poprawił okulary i oparł ręce na stole.
- Jak powiedział Krauss, stosunki są napięte. Od roku nie
możemy się dogadać w sprawach handlowych. Mówi się o embargo.
Ostatnie wybory wykazały brak zaufania do partii rządzącej. Wybór
Iguchiego Tariaki wywołał duże zamieszanie w parlamencie.
- Tanaka? Co to za facet?
-Nacjonalista. Drugi Milośević. Jego zwolennicy właśnie
przeforsowali przywrócenie przedwojennego hymnu państwowego i
flagi. Pamiętacie Wschodzące Słońce?
- Rany boskie - parsknął Stan - Japońcy to nasi przyjaciele!
Wojna się skończyła.
Sam zmrużył oczy.
- Może i tak. Ale my, Chińczycy, pamiętamy ostatnie rządy
nacjonalistów japońskich. Joseph Mengele to anioł miłosierdzia w
porównaniu z Shiro Ishiim. Dziesiątki tysięcy Chińczyków zmarło
podczas eksperymentów Ishiiego z bronią biologiczną. Was to może
nie obchodzić, tępaki, aleja zwracam uwagę na odradzający się
nacjonalizm japoński.
Travis podniósł ręce.
- Wyluzuj się, Sam. Rozumiemy cię.
- Właśnie - dodał Stan. - Co się tak wkurzasz?
Sam potoczył wzrokiem wokół stołu.
- Rodzina mojej matki pochodzi z Nankinu.
Zapadła krępująca cisza. Travis przerzucił raport.
- Tu jest napisane, że policja na Guam nie potrafi znaleźć
dziewczynek, a marynarka wojenna odmawia pomocy.
- Cwaniaki - mruknął Stan.
Wszyscy pokiwali głowami.
Travis zmarszczył brwi.
- Jest tu również przypomnienie, że dobry żołnierz nie
kwestionuje rozkazów.
- Cholera - mruknął Jack. - Nikt nie mówi, że ich nie
wykonamy.
- Wygląda to jednak zupełnie na marnowanie naszych
umiejętności -powiedziała Sara.
-Nie my podejmujemy decyzje - odrzekł łagodnie Travis i
podniósł wzrok z nad papierów. - Czy tak?
- Nie my - przyznała drużyna.
- Więc zaczynamy. Czeka nas kupa roboty.
Travis wręczył kilka pierwszych stron Samowi.
- Zeskanuj to, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Saro, przez ten
czas zapoznaj się z raportem z autopsji. Spróbuj wyciągnąć jakieś
wnioski.
Sara wzięła oprawione kartki i zabrała się do czytania.
Po kilku minutach slajdy były gotowe. Grupa zaczęła w
skupieniu przeglądać dane.
- Okay, pierwsza sprawa - powiedział Travis. - Co wiemy o
Guam?
- Wyspa pod protektoratem amerykańskim - odrzekła Jen, - Z
gubernatorem i władzą ustawodawczą. Coś jak państwo w unii.
- Co jeszcze?
- Była jednym z najcięższych pól bitewnych drugiej wojny
światowej -odparł Jack. - Japońcy siedzieli na całych Marianach.
Wykurzenie ich stamtąd było krwawą robotą.
- Wulkany - dorzuciła Sara znad raportu patologicznego.
- Wyspa - dodał Stan. - Zatem można się dostać na Guam tylko
z morza albo z powietrza. A południowy Pacyfik to kurewski ocean.
Kupa wraków leży w tamtym rejonie, a w głębinach są rekiny.
- Dobra. Czeka nas więc wyprawa w tropiki: lasy deszczowe,
piaski, może skały wulkaniczne i popiół. Jak tu skończymy,
zawiadomię Maui, żeby przygotowali nam teren.
- Saro, czy w raporcie z autopsji jest coś, co może się nam
przydać?
Odłożyła papiery.
- Płuca pełne słonej wody. Z całą pewnością śmierć przez
utonięcie.
- A prochy?
- Opium. I alkohol. Sądzę, że wpadła do wody tak zamroczona,
że nie była w stanie pływać. Zakładając, że pływać umiała.
- Czy była uzależniona?
- Wątpię. Żadnych oznak marskości wątroby, a na rękach brak
śladów igieł.
Wygląda na to, że połknęła narkotyk. Płynna morfina w
likierze miętowym. Ktokolwiek jej to podał, potrzebował mieć ją
żywą. Przynajmniej przez jakiś czas.
- Więc jak znalazła się w morzu?
- Dobre pytanie. Przypuszczam, że porywacze próbowali usunąć
ją z wyspy.
- Jej twarz kiepsko wygląda - zauważył Jack.
- Fakt - przyznała Sara. - W wodzie zwłoki są jak gąbka.
Puchną, dopóki nie pęknie skóra. Oczy pewnie wyżarły kraby i
mewy. Ciało szybko się psuje, zwłaszcza w tropikach. Raport
koronera mówi, że gdy ją znaleźli, nie żyła od dwóch dni.
- A znaleźli ją tydzień po porwaniu.
Sara przytaknęła.
- Zgadza się.
- Więc kidnaperzy musieli ją przetrzymywać gdzieś na wyspie,
zanim wrzucili ją do morza?, - Wątpię, żeby ją wrzucili.
- Dlaczego?
- Na nadgarstkach miała otarcia po linie. Zanim wpadła do
wody, była związana. Podejrzewam, że uciekła. Skoczyła do morza i
utonęła, bo nie była w stanie pływać.
Travis zastanowił się.
- Dobra. Jeśli ci faceci zabierają dziewczynki z wyspy,
muszą gdzieś biwakować. Jack, po dotarciu na miejsce zbadasz
teren. Sprawdzisz, czy ktoś ich widział. Zaczniesz od wybrzeża,
potem cofniesz się do rejonów porwań.
Dam ci mapę. Hunter, ty weźmiesz lotnisko. Zobacz, kto i
czym lata. Dowiedz się, czy ci faceci mogą korzystać z jakichś
prywatnych pasów startowych.
- Stan? Załatwisz nam łódź. Najpierw spróbuj w bazie
morskiej. Masz tam dojścia. Jak się nie uda, skombinuj coś
prywatnie.
Potrzebujemy czegoś dużego i szybkiego o dalekim zasięgu.
Może będziemy musieli ścigać tych facetów. Gdy zdobędziesz łódź,
pomożesz Jackowi. Mamy zbadać kawał terenu, a czasu jest mało.
Travis wycelował w ekran pióro laserowe.
- Wygląda na to, że porywacze są cholernie pewni siebie.
Rodziny ofiar robią w swoim kraju raban, gubernator kazał
przeczesać wyspę, a oni dalej zgarniają dziewczynki z ulic w
biały dzień.
- Ktoś na wyspie musi im pomagać - powiedział Stan.
Travis przytaknął.
-Myślę, że masz rację. Ale kto? Jen, jesteś zaprzyjaźniona z
wywiadem.
Spróbuj ich namówić, żeby trochę powęszyli wśród
miejscowych. Może uda im się ustalić, co to za polityka, że
porywane są wyłącznie Japonki?
Dlaczego nie Amerykanki, Francuzki albo Niemki? Niech
sprawdzą, czy ktoś ma jakieś żale do Japonii, a jeśli tak, to
dlaczego.
- Dobra.
Travis spojrzał na Sama.
-Następna rzecz. Jakie znaczenie ma fakt, że chodzi o młode
dziewczyny?
Sam zmarszczył z namysłem czoło.
- Człowieku, Guam to mieszanka kulturowa. Ale młode
dziewczyny zawsze oznaczają niewinność. Hinduiści, buddyści,
muzułmanie i wyznawcy szinto mają swoje rytuały i tabu dotyczące
kobiet.
- Ale to nie kobiety, tylko dzieci - zauważyła Jen.
Sam wzruszył ramionami.
- Wiele wschodnich religii przypisuje dziewicom moc
magiczną. To jedyny związek, jaki widzę.
Travis ściągnął brwi.
- Myślisz, że chodzi o jakiś kult?
- Dla ciebie może i kult. Dla tamtych to religia.
- Więc jak ich znajdziemy? Jeśli porywają dziewczynki z
przyczyn religijnych, nie będą tego rozgłaszać.
Stan skrzywił się.
- Takich spraw nie da się utrzymać w tajemnicy. Miejscowi na
pewno coś by o tym wiedzieli. Ten numer z religią to fałszywy
trop.
- Możliwe - odrzekł Travis. - Ale trzeba go sprawdzić.
Pamiętasz, co powiedział Krauss? Mamy znaleźć te dziewczynki i
uniemożliwić następne porwania. Jeśli to jakaś organizacja,
musimy do niej przeniknąć. Sam, jak tylko Jen dostanie raport od
swoich kumpli szpiegów, ocenicie potencjalne zagrożenia.
- Dobra.
- A kiedy już się dowiemy, kim są porywacze, jak ich
znajdziemy? -zapytał Hunter.
- To proste - odparł Travis. - Weźmiemy jakąś ładną
Japoneczkę i pójdziemy z nią w miasto. Jak ją porwą, będziemy ich
śledzić.
Stan wybuchnął śmiechem.
- Jasne. A skąd ją weźmiemy?
Wszyscy powoli zwrócili się w stronę Sary.
- Ooo, nie! Nie ma mowy! Nie będę przynętą. Zapomnijcie o
tym. Poza tym, nie jestem Japonką. Przyjrzyjcie mi się. Myślicie,
że nikt nie zauważy tych zielonych oczu?
- Włożysz brązowe szkła kontaktowe - powiedziała Jen.
- A moje włosy? Nie. Mówię wam, że to się nie uda.
Travis spojrzał na Jen.
- Dasz radę?
- Jasne. Bułka z masłem. Jest drobna. Trochę makijażu i...
- Nie będziesz mi kładła tapety na twarz!
- Nauczę ją kilku zdań po japońsku - zaproponował Sam.
Jen uśmiechnęła się.
- A ja będę jej opiekunką.
Sara pokręciła głową.
- To nie wypali. Mówię wam. Odpuść to sobie, Trav. Nie chcę
być wabikiem. Daj mi taki przydział, żebym mogła skopać komuś
dupę.
Stan uśmiechnął się drwiąco.
- Może ma rację. Chyba nawet Jen nie zrobi z niej
dziewczątka.
Zanim Sara zdążyła się odciąć, Travis zaczął mówić dalej.
- W porządku. Mamy już plan. Sam, jak szybko będziesz mógł
nam powiedzieć, kiedy porwą następną dziewczynkę?
Sam wzruszył ramionami.
- Daj mi dzień na analizę. Zobaczę, co się da zrobić.
- Dobra. Jeśli na nic nie wpadniesz, będziemy się trzymać
przewidywań Kraussa, że za tydzień. Może to wystarczy. Zostaje
nam mało czasu na przygotowania, cholera. Hunter, jak szybko
możesz nas przerzucić z Maui na Guam?
- Jakim samolotem? Wojskowym czy cywilnym?
- Lepiej cywilnym. Po co zwracać na siebie uwagę?
- Wezmę leara. Lot zajmie pół dnia.
Travis skinął głową.
- Okay. Ty, Stan, Jack i ja polecimy na Maui jutro. Zrobimy
sobie kilkudniowe manewry. Dziewczynki mogą być przetrzymywane w
głębi Guam.
Poćwiczymy dzień na lądzie, dzień na wodzie i powinno
wystarczyć.
- A my? - zapytała Jennifer. - Potrzebuję co najmniej
półtora dnia w studiu; żeby przygotować Sarę. A Sam ma ją nauczyć
kilku zdań. Do tego nie trzeba mięśni.
-Masz rację - przyznał Travis. - Wasz czas lepiej
wykorzystać na zrobienie gejszy z naszej małej świruski.
Sara łypnęła na niego spode łba.
- Saro? Zakładamy, że martwa dziewczynka została celowo
naszprycowana. Zdążysz znaleźć antidotum przez dwa dni?
- Standardowa odtrutka przeciw opium to nalokson. Dostanę ją
w Bethesda przed wyjazdem.
- Dobra. Weź tyle, żeby starczyło dla innych. Nie wiadomo, w
jakim będą stanie, kiedy je znajdziemy.
- Jasne.
- Ty i Jen polecicie na Guam samolotem rejsowym. Spotkamy
się tam za trzy dni. Sam, zrobisz listę sprzętu, który będzie ci
potrzebny. Musimy zabrać ze sobą wszystko, czego nie dostaniemy
na Maui. Wpadniemy po ciebie rano, zgoda?
- Pasuje.
- W porządku. Idziemy.

Rozdział piąty

18 sierpnia, godzina 18.06 czasu lokalnego (Zulu* minus
dziesięć), tajny ośrodek treningowy TALON Force, Maui, Hawaje
Zapadał zmierzch. Nad drzewami figowymi na zachodzie wisiał
blady sierp księżyca. Travis Barrett leżał na brzuchu w zaroślach
i obserwował dom.
Jego kombinezon kamuflujący zlewał się całkowicie z dżunglą.
W budynku nadal panowały bezruch i cisza. Spojrzał na zegarek,
osłaniając dłonią podświetlaną tarczę. Osiemnasta zero sześć. *
Zulu - nazwa czasu uniwersalnego skoordynowanego, używana w
amerykańskiej marynarce wojennej i lotnictwie cywilnym (przyp.
Tłum.).
Trzydzieści sześć minut wcześniej drużyna wysiadła na plaży
z CRRC-pontonu desantowego. Mieli odbić piątkę cywilnych
zakładników z rąk terrorystów. Nie znali liczby przeciwników. W
drodze do celu przedzierali się przez gęstą dżunglę i bagno po
kolana. Marsz trwał dwadzieścia dziewięć minut. Jack robił teraz
wstępne rozpoznanie, Stan i Hunter przygotowywali się do wejścia,
Travis miał na oku dom. Jak dotąd, nikt stamtąd nie wyjrzał. Albo
nikogo nie było w środku, albo porywacze byli pewni, że nikt ich
nie zaskoczy.
Jack przykucnął na prawo od Travisa. Śledził odczyty z UAV -
bezzałogowego pojazdu powietrznego. Samolocik miał wielkość dłoni
i kształt delty.
Był nafaszerowany mikroelektroniką i przesyłał na ziemię
dane wizualne. Latał na małej wysokości i mógł być w powietrzu
przez trzydzieści minut.
Nadawał się idealnie do obserwacji z niewielkiej odległości.
Miał napęd bateryjny, cichutki szum śmigiełka pchającego w ogonie
był niesłyszalny z ziemi.
Jack odbierał transmisję na BSD - bojowym urządzeniu
sensorowym.
Laser w kształcie monokla przekazywał trójwymiarowy obraz na
siatkówkę oka. Skrzywiony Jack śledził w skupieniu napływające
dane.
- Co widzisz? - szepnął Travis.
- Prosta konstrukcja: drzwi z przodu i z tyłu, dwa okna,
dwie albo trzy sypialnie. Muszą się nas spodziewać, zasłony są
opuszczone.
Jack odgiął monokl do góry i wycofał UAV Samolocik zawrócił
i Jack złapał go w powietrzu.
- Reszty dowiemy się, jak wejdziemy - dodał.
Travis znów spojrzał na dom i sprawdził odległość na swoim
BSD. Pięćdziesiąt metrów do przejścia. Jego umysł przelatywał
milion kilometrów na godzinę. Czy zakładnicy nadal są w środku?
Jeśli tak, gdzie ich trzymają?
Wszystkich w jednym pokoju czy w różnych miejscach? Są ranni
czy będą w stanie iść o własnych siłach? Ilu terrorystów ich
pilnuje?
Teren został sprawdzony dwukrotnie. Czas ruszać. Travis
dotknął implantu za uchem.
- Stan - szepnął. - Granat błyskowo - hukowy gotów?
W słuchawce rozległ się głośno i wyraźnie chrapliwy szept
Stana.
- Gotów.
-Potwierdzam, gotów. Chyba czas się przywitać. Jack, idziesz
z lewej. Ja biorę prawą. Hunter, kiedy Stan rzuci granat,
poprowadzisz atak.
Wchodzimy na mój sygnał. Travis uniósł się na łokciu i znów
spojrzał na dom. Coś było nie tak.
Nikt nie bierze zakładników, żeby potem stać się łatwym
celem. Sensory mówiły mu, że wszystko gra, ale czuł, że coś
przeoczył.
Kiedy Travis miał wątpliwości, wierzył swoim przeczuciom.
Odgiął monokl i zbadał wzrokiem teren przed sobą. Żadne
gadżety techniczne nie dorównają ludzkiemu oku.
Jest.
Drut rozciągnięty był metr przed nim. Prymitywna, ale
skuteczna pułapka. Jeden krok, i wszystkich by wydał.
Travis uśmiechnął się i pokazał drut Jackowi.
- Prawie zadzwoniliśmy do drzwi - szepnął. - Stan, Hunter,
widzicie to?
Przykucnął i wskazał im pułapkę.
- Widzimy.
- Super. Dajcie duży krok, żeby go nie poruszyć.
- Dobra.
Travis uniósł pięść na wysokość ramienia i dał sygnał.
Przeszli kolejno nad drutem i w ciągu kilku sekund przebiegli
pięćdziesiąt metrów.
Travis przylgnął plecami do prawej ściany domu. Trzymał M
-16. Jack zajął pozycję po drugiej stronie drzwi. On też miał M
-16. Hunter był uzbrojony w jeden z "inteligentnych" karabinów XM
-29, nową broń drużyny. Ważyła cztery kilogramy i miała kaliber
4,55 mm. Strzelała pociskami kierowanymi mikrofalami
milimetrowymi, co pomagało uchronić zakładników przed trafieniem.
Stan miał na ramieniu M -16 i trzymał granat.
Travis dał znak. Hunter uniósł karabin, Stan kopnął drzwi i
rzucił granat.
Błysnęło oślepiająco i huknęło. Wejście przesłonił biały
dym. Hunter wpadł do środka.
-Dawaj! Dawaj! Dawaj!!!
Pozostała trójka szybko wskoczyła za próg.
Travis przykucnął w drzwiach i zatoczył lufą krąg. W kuchni
paliła się pojedyncza żarówka. Dym szybko się rozwiewał. Travis
zbadał wnętrze przez termowizor w swoim BSD. XM -29 wystrzelił
cicho dwa razy. Travis spojrzał w lewo. Terrorysta padł.
Zaśmierdziało spalonym prochem i ołowiem.
Na wprost był korytarz. Prowadził na tyły domu. Stan i
Hunter stanęli pod lewą ścianą. Stan wyciągnął z plecaka małą
piłę i wyciął dziurę w ścianie pierwszej sypialni. Hunter go
osłaniał. Korytarz był kuszącym miejscem na pułapkę. Wejście
przez ścianę jest prawie tak samo szybkie i dużo bezpieczniejsze.
Hunter wlazł pierwszy, Stan tuż za nim. Travis usłyszał strzały.
Travis skinął do Jacka. Tamten pobiegł w prawo. Załatwił w
kuchni następnego terrorystę. Potem wrócił osłaniać tyły. Travis
wszedł przez otwór do pokoju. Zajrzał do szafy i pod łóżko. Ani
śladu zakładników. Hunter i Stan już wycięli dziurę z drugiej
strony. Z frontowego pokoju przybiegł Jack: Travis pokręcił głową
- tutaj nie ma nikogo. Wskazał drzwi. Obaj przecięli korytarz. W
drugiej sypialni pusto. Zakładnicy muszą być wszyscy razem. Ale
gdzie? Travis odwrócił się. Jack przywierał do ściany i posuwał
się w stronę drzwi. Przygotowywał się do biegu w głąb korytarza.
Kiedy przeskakiwał przez drzwi, Travis zobaczył błyski i usłyszał
strzały. Potem zaległa cisza.
- Znalazłem ich! - zaszeptał mu w uchu nerwowy głos Stana.
Travis potwierdził.
- Wszędzie jest czysto?
-Nie - odparł Hunter. - Został nam do sprawdzenia jeszcze
jeden pokój.
Travis rozejrzał się. Jest tu bezpieczny? Tak. Spojrzał
wzdłuż korytarza.
Jack pokazywał frontowy pokój. Przekradli się tam
terroryści?
Travis ruszył z powrotem do drzwi wejściowych. Jack za nim.
Osłaniał go.
Martwa cisza. Travis wytężał słuch. Na podłodze walały się
wióry z dziur wyciętych w ścianach i łuski od M -16. Śmiecie
skrzypiały pod nogami.
Travis zbliżył się do pierwszego otworu w ścianie.
Dwa ciche strzały.
Zamarł.
- Z tyłu wszystko w porządku?
- Tak. A z przodu?
- Jack i ja sprawdzamy - szepnął Travis.
Skinął do Jacka, żeby został. Wskoczył przez dziurę i
przeturlał się po podłodze za kanapę. Na jego znak Jack zrobił to
samo. Nagle w kącie pokoju wyrósł terrorysta. Travis nacisnął
spust. Trzy strzały i facet padł.
Jack uśmiechnął się szeroko i z uznaniem pokiwał głową.
Travis włączył nadajnik.
- Czysto!
- Czysto! - odpowiedział Hunter Travis zaczął się powoli
odprężać. Serce jeszcze mu waliło, ale poziom adrenaliny opadał.
- Stan? Gdzie są zakładnicy?
- W pokoju z tyłu. Związani w szafie.
- Nic im nie jest?
- A co może być pięciu workom ziarna z wymalowanymi
uśmiechami?!
Travis zachichotał. Za każdym razem odbijali innych
"zakładników".
Nadawało się wszystko wielkości człowieka. Czasem były to
manekiny do samochodowych testów zderzeniowych, kiedy indziej
worki ziarna albo torby psiego żarcia. Raz uwalniali uczniów z
autobusu szkolnego. Dzieci zastąpiło stado kóz.
Drużyna stała w pokoju frontowym. Łapali oddech i rozglądali
się. Dom miał drewniany szkielet, ściany z dykty i gołą ziemię
zamiast podłogi. "Terrorystami" były manekiny na sprężynach i
plakaty z zamaskowanymi i uzbrojonymi facetami. Ale w ogniu walki
to nie miało znaczenia.
Zawodowcy robią swoje i zostawiają resztę wyobraźni. A w
TALON-ie służyli profesjonaliści.
Travis obejrzał "uratowane" worki z ziarnem.
- W porządku. Chyba jesteśmy gotowi do inwazji.
Wyszedł na zewnątrz i wezwał helikopter. Kiedy dostał
potwierdzenie, że leci, zdjął hełm i przygładził jeżyka na
głowie.
- Napijemy się czegoś, chłopaki?

Rozdział szósty

18 sierpnia, godzina 22.30, bar Wahini Leis, Maui

Kiedy Travis wszedł do baru, zabawa już trwała. Wahini Leis
była popularną knajpą. Hunter i Jack siedzieli w głębi. Na
stoliku stały dwie butelki heinekena. Stan tańczył na parkiecie z
miejscową dziewczyną w różowym sarongu. Szalała w rytmie jazzu,
on tylko podrygiwał w miejscu. Lokal był zadymiony i ciemny,
muzyka waliła z głośników na cały regulator.
Travis podszedł do baru, żeby coś zamówić. Butelkowane piwo
to nie było to.
Wolał beczkowe. Potrzebował czegoś mocnego i ciemnego, jak
jego ponury nastrój.
Dostał wiadomość tuż przed wyjściem do knajpy. Raport
specjalny agentów wywiadu w Japonii. Nikt nie chciał powiedzieć
tego wprost, ale wyglądało na to, że sprawy przyjęły zły obrót.
- Ten gość to twój kumpel?
Teksaski akcent! Zaskoczony Travis odwrócił się. Ładna,
wysoka brunetka z seksownie rozpuszczonymi włosami i dużym
biustem pokazywała mu Stana, który dobierał się na parkiecie do
swojej partnerki.
Travis przytaknął.
- Znam go.
Dziewczyna uniosła brwi.
- Dobry zawodnik. Rozkręca towarzystwo. Pijesz coś czy tylko
podpierasz bar?
Travis uśmiechnął się.
- Czekam, żeby coś zamówić. Duża urosłaś.
- W Teksasie to normalka.
- Poznałem akcent. Skąd jesteś?
- Z Fort Worth. Co podać?
- Porter pau hana. Co robisz tak daleko od domu?
Zachichotała i odwróciła się tyłem.
- Porter raz.
Kiedy sięgała po szklankę pod kontuar, Travis przechylił się
przez bar, żeby lepiej widzieć.
Nogi też miała ładne.
Z wprawą szarpnęła dźwignię i nalała porter Podobała się
Travisowi.
Zwłaszcza, kiedy mówiła. Miała seksowny głos.
Postawiła przed nim pełną szklankę.
- Długo tu będziecie, chłopcy?
- Rano wyjeżdżamy.
- Szkoda.
Travis wyszczerzył zęby. Starał się nie gapić na jej biust.
Wyjął z portfela dziesiątkę.
- Też żałuję., Myślałem, że zdążę tu zobaczyć coś ciekawego.
Jak masz na imię?
- Maggie. A ty?
- Travis.
- Pasuje do Teksańczyka.
- Moi starzy też tak uważali.
Chciała mu wydać resztę, ale machnął ręką.
- Zatrzymaj to. Warto było znów usłyszeć prawdziwy
amerykański.
Z uśmiechem zamknęła szufladę kasy.
- To chyba tu wrócisz?
- Jasne.
Odwrócił się, upił łyk i podszedł do stolika. Gotowało mu
się w żołądku.
- Cześć, szefie - powiedział Jack. - Gdzie Sam?
- Bawi się w hotelu swoimi zabawkami.
Hunter skinął głową.
- Myśleliśmy, że zabłądziłeś.
Travis postawił szklankę i przysunął sobie krzesło.
- Nie. Po prostu odezwała się centrala. Musiałem ich
wysłuchać przed wyjściem.
Spojrzał na Stana i Hawajkę.
- Co to za laska?
- Stan zgarnął ją po drodze.
- Chryste, jak on to robi?!
Hunter skrzywił się.
- To palant.
- I kto to mówi? - roześmiał się Jack. - Ile masz teraz
panienek w stajni?
Dwie, trzy?
- To co innego. Nie jestem żonaty. Stan przysięgał wierność
przed Bogiem i ludźmi.
Travis wyszczerzył zęby.
- Pokazujesz purytańskie korzenie, Hunter - Pieprzysz.
Dostawać świra po manewrach to jedno; mieć na boku całe stado
cipek to inna sprawa.
- Ale jak ty je masz, jest okay, tak? Wyjaśnij nam to,
profesorze.
Hunter pochylił się z uśmiechem.
- Nigdy im nie mówię, że je kocham. Nigdy. Proste, nie?
Jeśli na coś liczą, to ich problem. Mam czyste sumienie.
Travis uśmiechnął się głupkowato. - Dzięki za wykład.
- Co powiedziała centrala? - zapytał Jack. - Bawimy się w
to?
Travis stracił dobry humor.
- Tak. Ale zaczekajmy na Stana, żebym nie musiał się
powtarzać.
Wstał i przywołał go gestem. Stan pocałował namiętnie
dziewczynę i zostawił ją samą na parkiecie.
- W końcu zdecydowałeś się dołączyć do nas? - zagadnął
Travisa.
Przysunął sobie krzesło i klapnął obok Jacka. Cała czwórka
siedziała teraz półkolem, plecami do ściany. Nawet poza służbą
odruchowo zabezpieczali tyły.
Travis przytaknął.
- Mówiłem Jackowi i Hunterowi, że właśnie wychodziłem, kiedy
dostałem wiadomość z centrali. Powinniście ją usłyszeć, zanim się
zalejemy.
- Zmądrzeli i odwołują nas?
Jack zachichotał.
- Jasne. Zamiast nas przydzielili do tego harcerzy.
Hunter zarechotał.
- Zamknijcie się! - warknął Travis.
- Daj spokój, Trav - odparł Stan. - Mamy szukać małych
dziewczynek?
To liga juniorów. TALON nawet nie powinien o tym wiedzieć.
-Mam gdzieś wasze zdanie, złamasy! - odpalił Travis. - Nie
znacie wszystkich faktów.
Stan założył ręce na piersi.
- Więc nas oświeć.
Travis wziął głęboki oddech.
- Rząd japoński miał informatora, który wiedział coś o
porywaczach.
- Miał?, - Tak. Facet zniknął.
Stan pokręcił głową.
- Człowieku, to jakaś ściema.
Travis zgromił go wzrokiem.
- Gość twierdził, że dziewczynki służą za ofiary rytualne;
porywają je jacyś fanatycy religijni, nie pospolici przestępcy.
Ale Japońcy mu nie wierzyli.
- Dziwisz się im? - odrzekł Hunter. - To brzmi jak gadka
psychola.
- Nic z tych rzeczy. Nasi go sprawdzili. Gość był czysty.
Dobra praca, ładny dom, miła rodzina, żadnego wpisu w kartotece
policyjnej.
Nic.
- Więc co?
- Wiedział, że jego opowieść brzmi jak sen wariata. Po co
miałby ryzykować, gdyby nie była prawdziwa?
Inni wzruszyli ramionami.
- Jedno mnie niepokoi. Kiedy wyślemy Sarę na miasto, nie
będzie miała stroju maskującego, hełmu ani broni. Ciągle nie
wiemy, czy tamci są na Guam, czy gdzie indziej. Nie wiemy, na
jakim terenie dojdzie do starcia z nimi ani co potrafią - Sun Tsu
mówi - odezwał się Jack - "Jeśli nie znasz przeciwnika, ale znasz
siebie, macie równe szanse na zwycięstwo".
- Dokładnie. I nie podoba mi się to.
Zapadła cisza. Siedzieli zamyśleni przy stoliku, a dookoła
trwała impreza. Nikt nie przypomniał tego, o czym Travis dobrze
wiedział: to on wpadł na pomysł, żeby Sara była przynętą. Jeśli
coś jej się stanie, to będzie jego wina.
- Dla mnie ta operacja jest tak samo ważna, jak każda inna -
powiedział.
- Nie chcę, żeby Sarze coś się stało, ponieważ wy nie
potraktowaliście tego zadania poważnie, głąby.
- O mnie się nie martw - odparł Stan. - Zrobię swoje.
- Ja też - przytaknął mu Jack.
- I ja - dodał Hunter - W porządku. To chciałem usłyszeć.
Stan położył dłonie na stoliku i wstał.
- Okay. Jeśli to wszystko, mam randkę na parkiecie.
- Jasne - odrzekł Travis. - Zabaw się.
Podeszła kelnerka. Zamówili następną kolejkę. Travis
spojrzał w stronę baru. Maggie przygotowywała drinki. Podniósł
szklankę, pozdrawiając ją.
Zauważyła to. Oparła rękę na biodrze, pokręciła głową i
roześmiała się. Boże, ależ była piękna. Szkoda, że dziś pracuje.
Hunter spojrzał na Jacka.
- Nie oglądaj się teraz, ale chyba wpadłeś komuś w oko.
Travis zerknął w tamtą stronę.
- Chyba tak, Jack. Cholerni piechociarze morscy wyjmują tu
wszystkie dziewczyny.
Jack skrzywił się.
- Niech zgadnę. Mała szatynka, kupa loków na głowie, wąski
tyłek, duże oczy?
- Potwierdzam.
- Tak myślałem. Chciała ze mną zatańczyć, jak tylko
weszliśmy. Nie jestem zainteresowany.
- Dlaczego, do cholery? - zdziwił się Hunter. - Zobacz, jaka
jest gorąca.
Jack pokręcił głową.
- Nic z tego. Za chuda, małolata. Przerżnąłbym ją na pół jak
polano na opał. Potrzebuję kobiety, którą mogę za coś złapać. Nie
dmucham dzieci.
Hunter odwrócił się, żeby nie parsknąć śmiechem.
- Skurwysyn - dżentelmen - powiedział Travis. - Tego jeszcze
nie widziałem. Nie będzie dymał, bo ma zasady. Jestem pod
wrażeniem, Jack.
Więc która ci tu pasuje?
Rozejrzał się.
Jack wskazał głową stolik po drugiej stronie sali.
- Tamta blondyna w niebieskich szortach. Od początku
pracujemy na tym samym kanale.
Hunter zerknął przez ramię.
- Za wielka, człowieku. Zobacz te nogi, Travis. Zgniecie go
jak dziadek do orzechów.
Jack wyszczerzył zęby.
- Co z wami, białasy? Nie umiecie rozłożyć panience ud?!
Travis przyjrzał się dziewczynie. Sam seks. Błękitne,
satynowe miniszorty, pod T - shirtem co najmniej "czwórka".
Patrzyła na Jacka, przygryzając dolną wargę.
- Jasny gwint, Jack. Łap ją, zanim spadnie z krzesła!
- Jeszcze nie mogę.
- Dlaczego? Jezu, dziewczyna aż się o to prosi!
Jack wskazał ładną, rudą dziewczynę siedzącą obok blondynki.
- Czekam, żeby ta druga odeszła.
Hunter wstał.
- Żaden problem. Jeśli tylko to cię powstrzymuje...
- Co ty robisz?! - zapytał Jack.
Hunter wyszczerzył zęby.
- Chętnie zajmę się tą drugą.
Jack poderwał się i razem przeszli przez salę.
Travis ze śmiechem pokręcił głową. Poczuł się, jakby spadł
mu kamień z serca. Powiedział swoje i reszta go zrozumiała. Rano
zadzwoni do Jen i Sary i zawiadomije, co jest grane.
Zerknął na drzwi. Stan wychodził. Spojrzał w kierunku
stolika blondynki. Hunter i Jack prowadzili dziewczyny na
parkiet. Popatrzył w stronę baru i zmarszczył brwi: Maggie
zniknęła! Gdzie ona jest?
Podeszła kelnerka i zaczęła zbierać puste szklanki. Travis
zapytał ją o Maggie.
- Wyszła - odrzekła obojętnie. - Skończyła pracę o
dziesiątej., - Aha...
Travis wbił wzrok w stolik. Poczuł się głupio. Może się
pomylił? Może między nimi nie było żadnej "chemii"? Trudno.
Kelnerka ciągle stała obok.
Dobra. Skoro nici z łóżka, zostaje mu na pociechę kolejny
drink.
- Jeszcze raz to samo - powiedział. - Chyba trochę tu
posiedzę.
Uśmiechnęła się szeroko.
- Wątpię. Mam coś dla ciebie.
Sięgnęła za bluzkę, wręczyła mu złożoną kartkę i odeszła.
Co to jest, do cholery?
Papierowa serwetka. W środku coś nabazgrane:
Jeśli nadal chcesz tu zobaczyć coś ciekawego, Teksańczyku,
czekam za dziesięć minut przy samochodzie. Czerwony dodge ram
pikap z nadbudówką kempingową. Jeśli nie, baw się dobrze.
Maggie Travis wyszczerzył zęby. A jednak coś zaliczy.
Złapał kurtkę, podszedł do parkietu i rzucił Jackowi
kluczyki od samochodu. Maggie chyba odwiezie go do domu? Ruszył
do drzwi, pogwizdując.

Rozdział siódmy

19 sierpnia, godzina 6.00 czasu lokalnego letniego,
Westwood, Kalifornia

Jennifer była dumna ze swojego małego studia w Westwood.
Miała stąd blisko do Hollywood i takie samo wyposażenie, jak
każda pracownia efektów specjalnych w dolinie. Może nawet lepsze,
bo TALON dawał jej dostęp do najnowszej technologii z
Waszyngtonu. Przez rok uczyła się w Vegas sztuczek magicznych,
ale komu potrzebna magia, kiedy ma taki sprzęt?
Mimo to, udana transformacja rysów twarzy to bardziej sztuka
niż nauka.
Szczególnie jeśli zmiana obejmuje oczy. Powieki muszą być na
tyle giętkie, żeby człowiek mógł mrugać. A jednocześnie na tyle
sztywne, żeby utrzymały swój nowy kształt. Jen siedziała przy
warsztacie i modelowała powieki z pianki lateksowej dla Sary.
Miała nadzieję, że na Guam będą wyglądały na prawdziwe.
Poprzedniego ranka zrobiła gipsowy odlew twarzy Sary, żeby
przygotować lateksowe protezy. Zaczęła od formy z masy
plastycznej przypominającej dentystyczną. To delikatny proces, bo
nawet najbardziej odporna osoba może dostać klaustrofobii pod
wpływem szybko zastygającego na twarzy żelu.
Jennifer widziała kiedyś, jak Sylwester Stalone spanikował i
zerwał z siebie maskę. Ale Sara była twarda. Kiedy Jen
przyklejała jej paski gazy, żeby ustabilizować masę, siedziała
bez ruchu. Oddychała z trudem przez nos, żeby żel nie zablokował
jej dziurek. Uspokajała się za pomocą autohipnozy.
Przy zdejmowaniu zastygłej formy tylko się skrzywiła.
Potem Jen zalała formę gipsem, żeby mieć pozytyw twarzy
Sary. Kiedy odlew stwardniał, wyjęła go; umieściła na stojaku do
peruk i zaczęła rzeźbić z gliny japońskie rysy.
Mimo że Sara nie potrzebowała pełnej maski, robota wymagała
oka i ręki artysty. Jej mały nos był nieco zbyt wydatny, a jego
grzbiet był zbyt wypukły, aby wyglądał na azjatycki. Jen
zaokrągliła całość gliną i poszerzyła.
Sztuczne powieki całkowicie przykryły prawdziwe, ale w taki
sposób, żeby Sara mogła swobodnie poruszać oczami.
Po skończeniu gipsowo - glinianej rzeźby Jen natłuściła ją i
zrobiła trzy oddzielne formy i odlewy z twardej masy
dentystycznej: nosa i każdego oka.
Miała teraz modele nowych części twarzy Sary. Usunęła glinę
z rzeźby, natrysnęła piankę lateksową i za pomocą pozytywów i
negatywów uformowała z niej nos i powieki.
Z niepokojem robiła ostatnie retusze protez. Jak to wyjdzie?
Czy będzie wyglądało naturalnie? Czy w razie porwania Sary tamci
nie zorientują się, że to pomyłka? Po porannym telefonie Travisa
nie była pewna, czy ich plan jest dobry.
Sara wyszła z łazienki. Nowe włosy opadały jej falą na
ramiona. Były czarne i gęste. Nazywano je "chińskim jedwabiem".
Poprzedniego wieczoru Jen przyklejała je trzy godziny do krótko
ostrzyżonej głowy Sary.
- Jak wyglądam?
Jen zmrużyła oczy. Sara wyskubała sobie zewnętrzne kąciki
brwi.
Przedtem za bardzo schodziły w dół, jak na młodą Japonkę.
Teraz różnica była uderzająca.
- Super. Przyłóż sobie lód. Zejdzie ci opuchlizna.
Sara obróciła się w obie strony i potrząsnęła głową.
- Nic mi nie jest. Te włosy są niesamowite! Jak moje własne.
Jen przytaknęła.
- Takie kleje teraz robią. Kiedy pracowałam w Vegas, trzeba
było wplatać sztuczne włosy w prawdziwe. Z bliska to nie
wyglądało naturalnie.
Te możesz myć, czesać, ciągnąć i nie odpadną. Może
zdecydujesz się zapuścić własne?
- Wątpię.
Sara położyła na łóżku walizkę i wyjęła małą, szklaną
fiolkę.
- Co tam maszT - zapytała Jen.
Sara wzruszyła ramionami i pokazała cienkie, białe
pudełeczko.
- Nalokson. Dwadzieścia centymetrów sześciennych.
Podskórnie.
- Odtrutka?
- Tak. W ciągu godziny usuwa z organizmu połkniętą morfinę.
- A jeśli nie podadzą ci jej doustnie?
Sara zacisnęła pięścii udała, że wbija sobie igłę w zgięcie
łokcia.
- Znajdę żyłę i wcisnę tłoczek.
Jen skinęła głową. Wiedziała, że Sara nadrabia miną. Po
telefonie Travisa czuły się niepewnie. Jen zastanawiała się, o
czym myśli Sara.
- Gdzie to schowasz?
Sara uśmiechnęła się szelmowsko i wyjęła plastikową rurkę.
Miała wielkość i kształt małego penisa.
- Tutaj.
Jen wytrzeszczyła oczy.
- Nie wygłupiaj się!
- Mówię poważnie. Zastanów się, Jen! Gdzie indziej mogłabym
to wetknąć?! Nie ma lepszej skrytki. Nie mogę mieć tego na sobie,
bo mi zabiorą.
Ten pojemniczek wchodzi i wychodzi jak tampon. Ale pewnie
wsunę go dopiero na miejscu.
Jen wyszczerzyła zęby.
- Dlaczego? Przed nami długi lot, Zrób sobie dobrze.
Spoważniała i wskazała kawałki lateksu na warsztacie.
- Gotowa?
- Jak zawsze.
Sara usiadła i popatrzyła ze zgrozą na przybory rozłożone na
stole: maskara, szminka, kredka do brwi i inne kobiece zabawki,
których unikała przez większość życia.
Jen uśmiechnęła się na widok jej miny. Przykryła ją jak
klientkę w salonie piękności i otworzyła zestaw do
charakteryzacji. Wzięła dwie paczuszki zawierające brązowe szkła
kontaktowe i wręczyła je Sarze.
- Zaczniemy od tego.
Sara włożyła soczewki do oczu.
- I jak? - zapytała Jen - W porządku. Jak długo mogę ich nie
wyjmować?
-Nawet przez tydzień. Nie umrzesz od tego. Przepuszczają
gaz. Ale wyjmiemy je na noc, żeby odpoczęły ci oczy.
Sara obejrzała się w lusterku.
- Dziwnie.
Jen znów sięgnęła do swojej magicznej torby. Uniosła białą,
plastikową buteleczkę.
- Płynny przylepiec chirurgiczny. Przykleję tym lateks, to
dobry środek.
Trzyma jak cholera, tylko przy odrywaniu jest problem. Po
zdjęciu charakteryzacji na noc będziesz miała trochę podrażnioną
twarz.
- Dziś nie tylko twarz - zadrwiła Sara, odchyliła głowę i
zamknęła oczy.
- Do roboty. Zrób, co najgorsze. Na co czekasz?
Jen ostrożnie ułożyła sztuczne powieki i nos. Przyjrzała się
swojej robocie.
Kolor doskonale pasował do cery Sary. Lateks maskował
większość plamek na skórze pod oczami. Jen uśmiechnęła się i
skinęła głową. Może jednak im się uda.
Godzinę później protezy były przyklejone. Jen wzięła gąbkę i
przetarła lateks pastą do masek gumowych. Potem umalowała i
przypudrowała Sarze twarz. Efekt był zdumiewający.
- Koniec? - zapytała Sara.
- Jeszcze nie.
Jen zaczesała włosy Sary do przodu i wzięła nożyczki.
- Co robisz?
- Będziesz miała grzywkę. Odmłodzi cię i zasłoni czoło, żeby
nie było widać różnicy w kolorze skóry.
Skończyła strzyżenie, zachwyciła się wyglądem Sary i dała
jej lusterko.
- Kurczę, Jen! Ekstra! Może przeżyję.
Jen skinęła głową i zabrała jej lusterko.
- Chcesz o tym pogadać?
Sara wzruszyła ramionami.
- To głupie.
- Wcale nie. Boisz się? Ja też bym się bała. Nie wstąpiłyśmy
do TALON - u, żeby odstawiać bezbronne panienki. Jesteśmy twarde.
Potrafimy dokopać i nikt nam nie podskoczy. Podziwiam cię, że
idziesz na wabia, bo...
- Bo tamci mogą mnie zabić, zanim ich znajdziecie?
Jen położyła dłoń na ręce Sary.
- To się nie zdarzy, Sar. Obiecuję. Gdy tylko cię porwą,
wsiądę im na ogon. Nie ma mowy, żeby z tobą uciekli.
Sara nie wyglądała na przekonaną.
- Chodzi o język? Masz całkiem dobry akcent. Wczoraj
wieczorem słyszałam, jak ćwiczyłaś.
- Nie w tym problem.
- A w czym? Wykrztuś to wreszcie, dziewczyno. Jak mam ci
pomóc, skoro nie wiem, o co chodzi?
Sara popatrzyła na kalifornijskie słońce za oknem. Trzy
piętra niżej był inny świat. Nikt tu nie wiedział o porywaniu i
zabijaniu japońskich dziewczynek. I nikogo to nie obchodziło. Nie
mogła i nie chciała znów być częścią tego świata. Spojrzała na
Jen..
- Morfina i alkohol to zabójcza kombinacja. Nawet gdyby
tamta mała uciekła i nie utonęła, umarłaby z przedawkowania,
zanim ktoś zdążyłby ją uratować.
- Co?! Chcesz powiedzieć, że ta odtrutka nie zadziała?!
- Zadziała! Ale pod warunkiem, że ją szybko wstrzyknę. Po
godzinie czy dwóch może być za późno.
- Przecież będziesz ją miała przy sobie. Jak tylko cię
naszprycują, zrobisz sobie zastrzyk. Żaden problem.
- A jeśli będę związana, Jen?
Jennifer oparła ręce na biodrach.
- Czym związali tamtą dziewczynkę?
- Na nadgarstkach miała włókna konopi.
- Taką linę łatwiej poluzować niż syntetyczną. Fakt, można
sobie cholernie obetrzeć skórę, ale ty jesteś twarda. Houdini
napisał książkę o uwalnianiu się z takich więzów.
- O czym ty mówisz?
Jen podeszła do szafy i wyjęła swoją magiczną torbę.
- Opowiadałam ci o moim występie w Vegas, mała?

Rozdział ósmy

18 sierpnia, godzina 11.48 czasu lokalnego (Zulu plus
dziesięć),

międzynarodowy port lotniczy, Guam Odrzutowy lear wylądował
na lotnisku międzynarodowym A. B. Won Pat na Guam i zatrzymał
się. Travis spojrzał na palmy wzdłuż pasa startowego. Potem
zmrużył oczy i spojrzał w bezchmurne niebo. Słońce stało w
zenicie.
Samo południe.
Jack wstał i sięgnął po torbę. Włożył okulary
przeciwsłoneczne i wyjrzał przez okno.
- Do zmierzchu jeszcze osiem godzin - powiedział i otworzył
drzwi. -Wezmę pokój i pokręcę się po mieście. Do zobaczenia
później.
Travis przytaknął.
- Spotkamy się w Hiltonie o dwudziestej pierwszej czasu
lokalnego. Pokój sześć osiem cztery.
- Dobra.
Stan pomógł Jackowi opuścić schodki.
- Znajdź nam paru skurwieli.
- Masz to jak w banku - odparł Jack i zbiegł na asfalt.
Stan spojrzał na Sama.
- Pomóc ci z bagażem?
Sam poprawił okulary.
-Nie trzeba. Jest lżejszy, niż wygląda.
Stan spojrzał na Travisa.
- Pojadę do bazy morskiej po łódź. Jak załatwię sprawę,
dołączę do Jacka.
-Dobra. I nie zapomnij...
- Dwudziesta pierwsza czasu lokalnego, Hilton, pokój sześć
osiem cztery. Pamiętam.
Stan odwrócił się i zszedł na dół.
Travis spojrzał na dwóch pozostałych.
- Zostaliśmy we trzech. Przyprowadzę samochód, Sam. Spotkamy
się na zewnątrz, przed biurem Northwest Air.
- Dobra.
- Hunter, jaki masz plan?
Hunter otworzył schowek za fotelem pilota.
- Pokręcę się tu chwilę, przegonię pompiarzy. Na wyspie są
jeszcze dwa lotniska. Przyjrzę się im.
- Dobry pomysł. Jeśli tamci wywożą stąd dziewczynki
samolotem, wątpię, żeby korzystali z linii lotniczych.
Travis odwrócił się i chwycił swoje dwie walizki.
- Skończcie ze wszystkim tutaj. Czekam na zewnątrz, Sam.
W drodze do hotelu Sam się rozgadał. Travis widział, że jest
podekscytowany operacją. Mówił, że po porwaniu Sary wszystko
będzie zależało od jego sprzętu. Wczoraj cały dzień opracowywał
system namierzania jej.
Rozwiązał problem, kiedy Travis zabawiał się z Maggie.
Travis uśmiechnął się na wspomnienie wycieczki jej pikapem
do Maalaea Bay. Zaparkowali nad morzem i poszli na plażę. Maggie
zaproponowała kąpiel nago. Travis zwykle wstydził się rozbierać w
miejscach publicznych, zapewniła go jednak, że okolica jest
bezludna, a woda ciepła. Miała rację w obu sprawach. Zanurzenie
się w morzu przypominało wejście do wanny.
Doszli do miejsca, gdzie woda sięgała im do pasa. Wcześniej
nawet się nie dotknęli. Travis bez słowa brnął za nią przez fale.
Gwiazdy lśniły jak diamenty na mokrej skórze Maggie. Poruszała
rytmicznie biodrami.
Pięćdziesiąt metrów od brzegu odwróciła się. Odrzuciła włosy
do tyłu i objęła go za szyję. Wziął w dłonie jej piersi i zaczął
całować. Potem usta. Sięgnęła pod wodę i złapała go mocno.
Zamknął oczy i jęknął. Otoczyła go nogami na wysokości bioder.
Chwycił ją za pośladki. Natychmiast w nią wszedł...
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, szefie?
Travis ocknął się. Sam przyglądał mu się z zaskoczeniem.
- Co jest grane?
- Nic. Zamyśliłem się.
Nie ma sensu mówić chłopakowi, co stracił. Travis czuł, że
Sam by nie zrozumiał.
- Jak powiedziałem, jeśli implant ma służyć jako urządzenie
naprowadzające, trzeba go przeprogramować.
- To chyba nic trudnego? Z moim też tak było.
- Wiem, ale muszę obejść radio. Mikroukład musi nadawać bez
dotykania.
- Jak to zrobisz?
- Znalazłem sposób. Zmienię implant tak, że będzie stale
wysyłał sygnał niskiej częstotliwości. Wytropimy Sarę wszędzie.
Zrobiłem nawet wzmacniacz sygnału na wypadek, gdyby była zbyt
daleko. Mam go w bagażu. Tym się zajmowałem, kiedy wy
obskakiwaliście miejscowe dziewczyny.
Travis pokręcił głową.
- Sam, co my byśmy bez ciebie zrobili?
- Wylądowalibyście w głębokim gównie.
Miejscowy Hilton był na prawo. Travis włączył kierunkowskaz
i skręcił do garażu hotelowego.
- Gadałeś wczoraj z chłopakami?
- Tak. Powiedziałem im, że nie chcę stracić Sary tylko
dlatego, że nie potraktują operacji poważnie.
- I co?
Travis wziął z budki bilet i zaczął szukać miejsca.
- Zrozumieli.
Sam pokręcił głową.
- Wątpię. Chyba nie mają do tego serca.
- Mylisz się, Sam. O ile ich znam, zapieprzają teraz na
pełnych obrotach.

Rozdział dziewiąty

19 sierpnia, godzina 12.00

Hunter włożył kurtkę i zamknął leara. Dobra maszyna,
pomyślał. Szybka i wygodna. Ale bezduszna jak wampir. Czasy
wspaniałych samolotów dawno minęły. Niestety, Stan miał rację:
pilotowanie dzisiejszych odrzutowców było jak prowadzenie
autobusu.
Hunter przeszedł pas startowy. Od czego zacząć? Sam już
włamał się do baz danych lotniska. Sprawdził listy pasażerów,
którzy odlatywali stąd regularnymi liniami przez ostatnie pół
roku. Nic nie znalazł.
Najlepiej byłoby popytać, czy ktoś nie widział czegoś
podejrzanego podczas któregoś z lotów prywatnych. Trzeba
pociągnąć za język załogi naziemne. Ciekawe, czy łatwo z Guam
wywieźć kogoś na lewo?
Sto metrów na północ od leara był prywatny hangar naprawczy
z blachy falistej. Miał wysokość trzech pięter i wielkie wrota
dla samolotów.
W małej, oszklonej przybudówce było biuro. Ale Hunter nie
przyszedł tu oficjalnie.
Minął biuro i wszedł prosto do warsztatu.
W środku śmierdziało smarami i benzyną lotniczą. Było tu co
najmniej o dziesięć stopni chłodniej niż na zewnątrz. Na razie,
pomyślał: późnym popołudniem będzie tutaj gorąco jak w piecu.
Z głębi dochodził metaliczny odgłos młotka. W hangarze stały
głównie stare, zdezelowane hydroplany cessna. Kursowały pomiędzy
wyspami.
Maszyny z charakterem, pomyślał Hunter. Ale to woły robocze.
Wolał konie wyścigowe pełnej krwi.
Na prawo jakiś facet nitował klapę skrzydła dehavillanda
beavera.
Hunter rozważał, jaki powinien być jego następny ruch.
Piloci prywatni mieli obowiązek zgłaszać wszystkich
pasażerów na pokładzie, dokładnie tak jak linie lotnicze. Ale
władze nie zawsze sprawdzały, czy liczba osób zgadza się z liczbą
zgłoszonych nazwisk. Hunter postanowił powęszyć, czy ktoś
regularnie nie przemyca ludzi.
Miał w kieszeni prawo jazdy i legitymację inspektora FAA -
Federalnej Administracji Lotnictwa - na nazwisko Redmond Flagg.
Red Flagg było żartem Sama; bez drugiego "g" znaczyło "czerwony
sztandar".
Wprowadził nazwisko do bazy danych FAA. Gdyby ktoś
kwestionował pełnomocnictwa pana Flagga, mógłby sprawdzić, że
taki gość istotnie figuruje na liście personelu FAA, choć nikt go
nigdy nie widział. Oczywiście, Hunter wolał załatwić sprawę po
przyjacielsku. Ale przyjemnie było wiedzieć, że w razie potrzeby
może dać komuś wycisk.
Teraz musiał tylko znaleźć kogoś, kto będzie chciał z nim
gadać.
Pojawił się drobny Filipińczyk w kombinezonie roboczym.
Skinął Hunterowi głową i zaczął grzebać w skrzynce z narzędziami.
Nawet nie zapytał, co tu robi obcy. Personel najwyraźniej olewał
sprawy bezpieczeństwa.
Hunter uśmiechnął się i podszedł.
- Cześć. Mam mały problem. Może mógłby mi pan pomóc?
Mechanik wyciągnął szmatę z tylnej kieszeni i wytarł ręce.
- Jasne. Jeśli będę mógł?
Hunter wskazał leara.
- Właśnie przyleciałem tą maszyną.
Facet spojrzał ponad jego ramieniem i przytaknął z uznaniem.
- Fajna rzecz. W czym problem?
Hunter rozejrzał się i zniżył głos.
- Mam małe niezgodności w zgłoszeniu.
Filipińczyk wytrzeszczył oczy.
- Spokojnie. Nie chodzi o prochy. Po prostu dodatkowy
pasażer wolałby, żeby nikt o nim nie wiedział. Zna pan kogoś, kto
mógłby to załatwić?
Facet pokręcił głową.
-Nie tutaj, człowieku. FAA odbierze panu licencję, jeśli go
pan nie zgłosi.
Hunter zmarszczył brwi i udał konsternację.
- Cholera. Wpuścili mnie w kanał.
Wyjął portfel i dyskretnie wysunął pięćdziesiątkę.
- Pewnie nie zna pan nikogo odpowiedniego na tych mniejszych
lotniskach?
Mechanik zerknął na boki i wziął forsę.
- Może znam.
-Ten ktoś nazywa się jakoś?
- Carlos. Ma małe lotnisko na wschodzie wyspy. MacArthur
Airpark.
Słyszałem, że wie, jak wyciągać ludzi z kanału.
- Jest tam wystarczająco długi pas, żebym mógł wylądować?
- Już tam siadały małe odrzutowce. Chyba się pan wyrobi.
Hunter skinął głową.
- Carlos. MacArthur. Dzięki.
- Nie ma sprawy. Jeśli chce pan uzgodnić nowy plan lotu,
Brad to panu załatwi w biurze. Zaoszczędzi pan trochę czasu.
- Dobra. Dzięki.
Hunter wyszedł przez wrota hangaru i skręcił za róg do
kantorka. Za tanim, metalowym biurkiem siedział opalony, siwy
facet. Rozmawiał przez telefon. Miał na sobie kolorową koszulę
hawajską i mówił dudniącym głosem.
Pokazał Hunterowi gestem, żeby usiadł. Hunter klapnął na
staroświeckie krzesło i rozejrzał się.
Biuro było czyste i uporządkowane, choć trochę zniszczone.
Hunter często zastanawiał się, co będzie robił po zakończeniu
kariery wojskowej. Może by otworzyć taki biznes? W lecie brałby
udział w pokazach lotniczych; kiedy byłoby nudno, wynajmowałby
się jako pilot testowy. Jesienią i, zimą dawałby lekcje latania
żonom nadzianych facetów. Wygląda to całkiem nieźle.
Starszy gość odłożył słuchawkę, obrócił się na krześle i
wyciągnął rękę.
- Przepraszam, że kazałem panu czekać. Brad LeRoy.
Hunter uścisnął mu dłoń.
- Redmond Flagg.
- Miło cię poznać, Red. Często robią sobie jaja z twojego
imienia i nazwiska?
- Bez przerwy.
- W czym mogę pomóc?
- Właśnie przyleciałem z Hawajów i muszę jeszcze skoczyć do
MacArthur. Twój mechanik powiedział, że mogę z tobą uzgodnić plan
lotu.
Brad odwrócił się do komputera.
- Jasne. Mamy tu łączność z wieżą. Zobaczymy, kiedy mogę cię
wypuścić...
Wpisał swoje nazwisko i hasło, potem spojrzał na Huntera.
- Jaki samolot?
- Lear - Fajna maszyna.
- Owszem. W tym tygodniu robię za taksówkę.
Brad współczująco pokiwał głową i popatrzył na ekran.
- Gówniana robota. Kiedy chcesz wystartować?
- Jak najszybciej.
Brad wpisał kilka słów i czekał na odpowiedź.
- Czym jeszcze latasz?
- Wszystkim. Piperami, fokkerami, odrzutowcami. Siedzę za
sterami od dziesiątego roku życia.
Starszy człowiek odwrócił się.
- Fokkerami? Żartujesz!
- Poważnie. W szkole średniej brałem wakacyjną robotę na
Rhinebeck Aerodrome w stanie Nowy Jork. Latałem repliką
trójpłatowca "Czerwony Baron". W wolnym czasie zbudowałem
superlekki samolocik własnego pomysłu. Więcej byłem w powietrzu
niż na ziemi.
Brad przyjrzał się uważnie Hunterowi.
- Jak zdążyłeś to zrobić w swoim krótkim życiu?
- Lotnictwo wojskowe - odparł Hunter z miną pokerzysty.
Brad uniósł brwi, potem znów spojrzał na ekran.
- Jasne. Możesz startować za pół godziny.
- Dobra. Dzięki.
Starszy człowiek wpisał czas odlotu i wyłączył monitor., -
Nie ma sprawy. Masz chwilę czasu, Red? Coś ci pokażę.
Hunter zawahał się.
- Byle szybko.
- Bez obaw!
Wyszli z biura i wrócili do hangaru. Minęli mechanika i
spawacza.
Wszędzie stały zepsute samoloty; jedne zabytkowe, inne po
prostu stare. Jakby szli przez cmentarzysko.
Brad wskazał stertę zardzewiałych części. - Tu trzymam moje
zabawki. Po oczyszczeniu złożę z tego boeinga P -26.
Hunter przytaknął.
- Peashootera?
- Zgadza się. A tam stoi republic P -47 thunderbolt.
Hunter podszedł i obejrzał częściowo odrestaurowany samolot.
Na razie niewiele jest do oglądania, pomyślał. Ale będzie.
Wyobraził sobie, jak myśliwiec bombardujący nurkował kiedyś w
kierunku japońskich celów na Pacyfiku.
- Łatwo zrozumieć, dlaczego nazywano go "latającą butelką
mleka".
Brad zachichotał.
- Na pewno nie wygrałby żadnego konkursu piękności. Ale
odwalił dla nas kawał dobrej roboty.
- Wszystkie twoje okazy są z drugiej wojny światowej?
Brad przytaknął.
- Walczyłem w tej wojnie. Musiałem podać fałszywy wiek, żeby
mnie przyjęli, ale warto było. Najlepsze wspomnienia w życiu mam
z latania nad Pacyfikiem takim pudłem. Ale jeszcze nie widziałeś
najlepszego.
Wyszczerzył zęby.
Weszli do wydzielonej części hangaru. Była odgrodzona
trzymetrową ścianką. Na widok stojącego tu samolotu Hunter poczuł
przyspieszone bicie serca. Zapomniał o gospodarzu i podbiegł do
maszyny.
Brad uśmiechnął się szeroko.
- I co powiesz? To...
- Gaunman JRF goose - dokończył ze czcią Hunter.
Hydroplan nazwany "gęsią" miał kliny pod kołami. Wyglądał
jak w dniu, kiedy wytoczył się z fabryki w Bethpage w stanie Nowy
Jork, Wygięty kadłub był doskonałym połączeniem pojazdu
powietrznego i wodnego. Z pojedynczego skrzydła zwisały dwa
pływaki. Maszyna została odtworzona w każdym szczególe. Była
pomalowana tak, jak w czasie drugiej wojny światowej. Hunter
obszedł ją wolno dookoła. Zatrzymał się przy skrzydle.
- Szybkość wznoszenia z poziomu morza trzysta trzydzieści
pięć metrów na minutę. Pułap przelotowy sześć tysięcy czterysta
metrów. Dwa silniki po czterysta pięćdziesiąt koni mechanicznych,
typ R - dziewięć - osiem - pięć - AN - sześć. Zasięg na jednym
zbiorniku paliwa prawie tysiąc dwieście kilometrów.
Hunter odwrócił się do starszego człowieka..
- Skąd ją wziąłeś?!
Brad LeRoy podrapał się z uśmiechem w głowę.
- To ciekawa historia. Kupiłem na aukcji pięćdziesiąt lat
temu.
Poprzedni właściciel zmarł, zanim zdążył ją odrestaurować.
Wdowa nie wiedziała, co ma, więc pozwoliła, żeby niszczało. Po
jej śmierci rodzina postanowiła pozbyć się tego. Wziąłem kupę
złomu. Odbudowywałem to kawał czasu! Ale teraz jest jak oryginał.
Hunter podniósł rękę i przesunął dłonią po skrzydle.
- Chcesz się przelecieć? - zapytał Brad.
Hunter pokręcił głową.
- Teraz nie mogę. Ale chciałbym.
- Możesz to zrobić po powrocie z MacArthur.
- Nie dam rady, Mam masę roboty.
Starszy człowiek przytaknął.
- Daj mi znać, gdybyś się zdecydował. Niedługo może jej tu
nie być.
- Dlaczego?
- Spytaj się ją.
- Po to włożyłeś w nią tyle pracy i forsy?
LeRoy ze smutkiem pokręcił głową.
- Nie jestem już młody, Red. Dokładnie za rok będę na
emeryturze.
- Ale chyba jeszcze polatasz?
-Jasne. Ale nie tym. Niełatwo ją pilotować. Przekonałem się
o tym, kiedy złożyłem tego ptaszka do kupy. Byle kto nie poradzi
sobie za sterami.
Dlatego pomyślałem o tobie.
Hunter przełknął ślinę. Poczuł się dziwnie winny.
- Dzięki, że pomyślałeś.
Starszy człowiek spojrzał na zegarek.
-Nie ma sprawy. Lepiej wracaj do swojej maszyny. Niedługo
startujesz.
Chyba zatrzymałem cię na dłużej, niż mówiłem.
Hunter uścisnął mu dłoń.
- Nie szkodzi. Warto było.

Rozdział dziesiąty

18 sierpnia, godzina 15.00, Agania, Guam

Guam może być tropikalnym rajem, pomyślał Jack, ale każde
miasto ma swoją ciemną stronę. Agania też. Nieważne, czy to jego
rodzinna Atlanta, czy New Delhi, czy Dar es Salaam - wszędzie to
samo, Jeśli tuzin albo więcej osób żyje w kupie, ktoś zawsze
kończy na dnie. Dookoła brudne ulice, zawalone odpadkami zaułki,
zaśmiecone chodniki. Jak w domu.
Po wyjściu z lotniska Jack wstąpił najpierw do zawszonego
hoteliku na Piątej Ulicy, Wynajął pokój i zostawił bagaż. Przez
kilka minut rozmawiał z szefową - starą, grubą Tahitanką. Miała
tak naciągniętą skórę, że przy każdym uśmiechu bał się, czy nie
pękną jej policzki. Potem wyszedł na miasto, żeby dowiedzieć się
czegoś o dziesięciu małych Japonkach.
Czuł się jak ryba wyciągnięta z wody, Zastanawiał się, co
robić? Wiedział, że Travis chce, żeby poważnie traktować
operację. Ale zadanie było gówniane. Jack nie wstąpił do TALON -
u, żeby odstawiać Jamesa Honda dla ubogich. Tutaj nie mógł nawet
wykorzystać swoich gadżetów technicznych.
Gdyby go złapali, cały TALON umoczyłby dupę. Pieprzona
robota!
Miał na sobie obcisły T - shirt, lewisy z nogawkami
obciętymi poniżej kolan i buty sportowe air jordan. Szedł pewnym
krokiem, prężył muskularne ciało i udawał, że ma wszystkich
gdzieś. Chciał groźnie wyglądać i udawało mu się. Na jego widok
porządni ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, Ale inni, z
którymi zamierzał pogadać, przyglądali mu się z zainteresowaniem.
Czego ten facet szuka i ile może za to zapłacić?
Powrót do dawnej pozy nie był trudny. Jack wychował się na
ulicy.
Tylko interwencja współczującego sędziego uratowała go przed
zejściem na złą drogę. Abraham Wilkins był pierwszym autorytetem
w życiu młodego Jacquesa DuBois. I pierwszym czarnym, jakiego
widział na sali sądowej, którego nie sądzono. Twardy eks żołnierz
piechoty morskiej dostrzegł w Jacku coś, czego sam Jack nigdy w
sobie nie widział: potencjał. Wilkins dał mu wybór: poprawczak
albo piechota morska. Jack wybrał Korpus i nigdy tego nie
żałował.
Zwłaszcza teraz, kiedy widział, jak mógłby skończyć.
Tak, sir Ale czasem czarny brat musi wrócić do swoich
korzeni.
Za następnym rogiem skręcił na południe i dalej badał teren.
Ulice tworzyły siatkę według czterech punktów na kompasie. Nawet
w tej części miasta chodniki były w dobrym stanie. Bliżej
nabrzeża stało trochę nowych budynków i kilka drogich
restauracji. Ale im dalej od morza, tym gorzej to wyglądało.
Dziesięć przecznic od zatoki nie było już ładnych apartamentowców
i eleganckich sklepów, tylko lokale porno i rudery. Jack od
trzech godzin wstępował do barów i pytał o dziewczęta. Ten był
ostatni.
Na drewnianych drzwiach wisiała tabliczka: "Wstęp od lat
18". Z wnętrza dochodziła muzyka, ale szyby były zamalowane, a
okienko w drzwiach zbyt małe, żeby coś zobaczyć. Jack pchnął
drzwi i wszedł do środka.
Wnętrze śmierdziało stęchłym dymem, rzygami i lizolem. Ktoś
nasikał na próg.
Z prawej ciągnął się trzymetrowy, drewniany kontuar z
kilkoma stołkami.
Przy dwóch stolikach stało pięć krzeseł. Na końcu baru
siedzieli dwaj faceci z drinkami. Nie wyglądali na rozmownych. Za
kontuarem urzędował starszy, biały gość; zapewne właściciel. Miał
zapadnięte policzki i czarne, przylizane włosy, jakby posmarowane
pastą do butów. Na szyi nosił obskurny polinezyjski wieniec z
plastiku. Cały lokal mierzył nie więcej niż sześć na sześć
metrów.
Jack podszedł do baru. Zamówił black & white i rozejrzał
się.
- Spokojnie tutaj.
- Bo to spokojne miasto - odparł barman i podał mu szklankę.
Jack pociągnął łyk mocno rozwodnionej szkockiej.
- Zaczynam w to wierzyć. Szukam dziewczynek.
Facet pokręcił głową.
- To nie tutaj. Dziewczynki to kłopoty. Nie potrzebujemy tu
glin.
Dziewczynki są w "Madame Cho".
Teraz Jack pokręcił głową.
-Nie chcę się zabawić. Chodzi mi o małe Japonki. Może pan
coś słyszał?
Gość znów pokręcił głową.
- Tu jest tylko muzyka i gorzała.
Super. Następna ślepa uliczka.
Jack odstawił szklankę i wstał.
- Dzięki.
Poszedł tą samą ulicą, którą przyszedł. Po drodze rozglądał
się za typami, których widział wcześniej. Gdzie oni są? Ma
wystrzelić flarę?
Skręcił na południe, w stronę śródmieścia. Gdyby pozwolili
mu użyć minisamolociku, dawno zbadałby całe miasto, zamiast bawić
się w gliniarza.
- Hej, bracie. O co biega?
Jack przystanął i uśmiechnął się. Bingo! Odwrócił się wolno.
Chudy białas z rudymi dredami szczerzył zęby poczerniałe od
zielska.
Jack skrzywił się. Zrobiło mu się niedobrze.
- Co jest grane, człowieku? A w ogóle, jak leci? - powtórzył
rudzielec.
Chłopak podrygiwał i kołysał się w nieznanym rytmie. Włosy
podskakiwały mu na ramionach. Jack poznał po rozszerzonych
źrenicach, że jest naćpany.
- Wszystko gra - odparł.
Co z tamtym? Słyszy w głowie jakąś ścieżkę dźwiękową?
- Słyszałem, że szukasz dziewczynek, brachu.
Jack przytaknął.
- Dobrze słyszałeś. Wiesz, gdzie je znaleźć?.
- Możliwe. Ile mi kopsniesz?
Jack zawahał się. Nie planował dawać w łapę. Miał przy sobie
najwyżej sto dolców i drobne.
-Pięć dych. Pasuje?
- Bo ja wiem? Czasem nawala mi pamięć. Ale tylko ja w tym
mieście mogę wiedzieć, gdzie są twoje małe Japoneczki.
Jack skinął głową. Ktoś z barów, w których był wcześniej,
musiał przysłać tego ćpuna.
- Dobra. Daję stówę. Połowa teraz, połowa - jak zobaczę
dziewczynki.
- Pasuje. To twój fartowny dzień, brachu.
Jack miał go dosyć.
- Dobra. Bierz szmal i idziemy.
Chłopak chwycił banknot, wetknął głęboko w spodnie i
rozejrzał się podejrzliwie.
- Nie teraz, człowieku. Za dużo ludzi. Przyjdź tu za dwie
godziny.
Jack złapał go za koszulę i przyciągnął do siebie. Z
pięćdziesięcioma dolcami w kieszeni zasraniec będzie za dwie
godziny na takim haju, że zapomni, jak tu trafić.
- Jaja sobie robisz?
Chłopak zaczął się trząść.
- Wyluzuj, człowieku! Jesteśmy brachy, no nie? Będę tu.
Zabiorę cię do dziewczyn. Dasz mi drugą pięćdziesiątkę.
Jack puścił go.
- Dobra. Zobaczymy. Ćpun spłynął. Potykał się o własne nogi.
Jack miał dziwne wrażenie, że już się nie spotkają.
Niech to szlag!
Spojrzał na zegarek. Trzecia dwadzieścia. Przez dwie godziny
zdąży obejrzeć Chamorro Village - miejsce, gdzie porwano pierwszą
dziewczynkę.
Może przy okazji coś przekąsi. Nie chce patrzeć znów na zęby
tego ćpuna z pustym żołądkiem.

Rozdział jedenasty

19 sierpnia, godzina 19.18, hotel Hilton Guam, pokój 684

Travis stał przy ścianie i nasłuchiwał. Czekał, aż pokojówka
wyjdzie z sąsiedniego pokoju. Za kilka godzin miały go zająć Sara
i Jennifer. Sam zagracił ich wspólny pokój swoim sprzętem i
Travis nie miał gdzie pracować.
Na stole stał komputer, na balkonie tkwiła antena
satelitarna. Na szafce były głośniki, wzmacniacz i dodatkowy
twardy dysk. Na łóżkach DVD, karta wideo i czytnik magnetyczny.
Wszędzie biegły przewody. Samowi to nie przeszkadzało, ale Travis
nie umiał działać w takim bałaganie. Poza tym wszystkie gniazdka
elektryczne były zajęte, a musiał naładować akumulatorki w
zestawach bojowych. Potrzebował tego drugiego pokoju, żeby
skorzystać z prądu.
Usłyszał trzask drzwi za ścianą. Sprzątaczka wyszła.
Spojrzał na Sama.
- Sammy, możesz mi teraz zrobić ten klucz?
Sam garbił się nad klawiaturą.
- Za moment. Właśnie wchodzę do komputera hotelowego.
Wpisał coś i skinął głową.
- Dobra. Jesteśmy podłączeni. Dawaj kartę.
Travis dał mu kartę magnetyczną do zamka w drzwiach. Sam
włożył ją do swojego czytnika z koderem. W centralnym komputerze
miał kody wszystkich pokoi. Mógł wpisać Travisowi każdy. Teraz
wystarczył im dostęp do pokoju obok. Urządzenie zaszumiało i Sam
wyjął kartę.
-Masz. Wypróbuj.
Travis wyszedł na korytarz i wsunął kartę do czytnika w
drzwiach. Światełko zmieniło się z czerwonego na zielone.
- Bingo!
Przekręcił klamkę i wszedł. Pokój dziewczyn był kopią tego,
który dzielił z Samem: łazienka, dwa szerokie łóżka, stół,
szafka, lodówka, sofa, dwa telewizory.
Travis pokręcił głową. Nigdy nie rozumiał, jak ludzie mogą
podróżować tysiące kilometrów do tropikalnego raju, a potem
siedzieć przed telewizorem.
Podszedł do drzwi wewnętrznych i otworzył je. Sam klęczał
pod stołem i grzebał w kablach na podłodze. Travis przeszedł
przez pokój i wziął z kufra LOCS - y, kombinezony kamuflujące
niskiej widzialności: ubrania, buty i rękawice. "Kameleony"
musiały być naładowane na wypadek, gdyby jutro porwano Sarę.
Zabrał dwa złącza, wrócił do pokoju dziewczyn i wetknął jedną
wtyczkę do gniazdka przy łóżku. Drugie gniazdko znalazł w
łazience i to było wszystko. Ładowanie jednego kombinezonu zajęło
godzinę. Kondensator w pasie utrzymywał ładunek elektryczny,
który wystarczał do półgodzinnego zasilania pomocniczego. Ale do
dłuższego używania "kameleona" konieczne było oddzielne ładowanie
każdej części ubioru.
Po przygotowaniu dwóch pierwszych kombinezonów Travis
powiesił je w szafie w swoim pokoju. Potem sprawdził, czy Sam nie
potrzebuje pomocy.
Przez ostatnią godzinę kilkakrotnie dobiegały go wiązanki
przekleństw z drugiego pokoju. Musiał się upewnić, czy Sam daje
sobie radę z siecią łączności.
- Jak idzie?
Sam wyjrzał spod stołu.
- W jakim sensie?
Travis wzruszył ramionami.
- Jesteś geniuszem komputerowym. Wszystko już działa?
Sam zmarszczył brwi i zastanowił się.
- Jeszcze nie. Brakuje jakiegoś fetysza. Gdybyś złożył w
ofierze żywego kurczaka, może szłoby szybciej.
- To miało być śmieszne?
- W McDonaldzie to byłby przebój.
Travis pokręcił głową i wrócił do ładowania kombinezonów.
Ubiory kamuflujące były najsprytniejszą częścią wyposażenia
bojowego TALON - u. Mikrosensory wszyte w materiał badały wygląd
otoczenia i naładowany kombinezon automatycznie zlewał się z tłem
jak kameleon.
Miało to jedną wadę: po zdjęciu strój przestawał być
widoczny i właściciel łatwo mógł go stracić. Pozostawało szukanie
po omacku albo czekanie na wyładowanie się akumulatorków. Travisa
utwierdzało to w przekonaniu, że technologia jest na poziomie
najgłupszego człowieka, który z niej korzysta.
W czasie ładowania drugiej pary "kameleonów" Travis rozłożył
na łóżkach swoją broń. Sprawdził i starannie wyczyścił każdą
sztukę. Było wciąż zbyt wiele wariantów, które musiał kontrolować
podczas operacji.
Nie panował nad wszystkim. Czuł się lepiej, kiedy panował
nad sytuacją.
- Travis, mógłbyś mi tu pomóc?
- Jasne! Za moment.
Złożył ostatnią sztukę broni i zebrał wszystko. Kiedy
dojdzie do konfrontacji z nieprzyjacielem, przynajmniej na jedno
będzie mógł liczyć: na swoją siłę ognia.
Wszedł do pokoju i odłożył broń.
- W czym mam ci pomóc?
Sam leżał na plecach pod stołem w plątaninie kabli. Ze
złością zaciskał usta. Próbował znaleźć jakieś przewody.
- Muszę pooznaczać to cholerne spaghetti - warknął. -
Inaczej wypieprzę to całe gówno przez okno.
- Okay. Co mam robić?
- Stań tak, żebyś widział tył komputera. Kiedy jeden z kabli
się poruszy, powiesz mi, gdzie jest włączony, żebym mógł go
oznaczyć. Jasne?
- Jasne.
Travis pochylił się i zajrzał za komputer. Z tylnej ścianki
wychodził tuzin przewodów. Biegły do różnych skrzynek i gadżetów
rozsianych po całym pokoju. Nic dziwnego, że Sam jest wkurzony,
pomyślał. Połapanie się w tym, to jak wodzenie wzrokiem po
labiryncie.
Jeden z kabli poruszył się.
- Dobra - powiedział Travis. - Ten wchodzi do pierwszego
otworu z lewej.
- Z której lewej? Mojej czy twojej?
- Hm... Z mojej lewej, kiedy patrzę z tyłu na komputer.
- Patrzysz z góry?
- Nie.
- Dobra. To wejście do modemu, - A nie tak powiedziałem?
Travis usłyszał na korytarzu wózek pokojówki.
- Gdzie wchodzi ten? - zapytał Sam.
Poruszył się drugi kabel. Travis już miał odpowiedzieć,
kiedy rozległ się trzask zamka w drzwiach.
- O, cholera!
- Co jest?
- Pokojówka! Wchodzi do pokoju dziewczyn.
Travis wpadł tam przez drzwi wewnętrzne i porwał dwa
"kameleony" -jeden z łazienki, drugi z łóżka. Pokojówka wchodziła
z korytarza tyłem, ciągnąc wózek z bielizną pościelową. Jeszcze
nie zobaczyła ani nie usłyszała Travisa. Wrzucił kombinezony do
swojego pokoju i zamknął drzwi wewnętrzne.
- Masz wszystko?
- Chyba tak.
Travis podniósł "kameleony" z podłogi i rozłożył starannie
na łóżku.
W pośpiechu przypadkowo uaktywnił jeden kombinezon. Z trudem
go zlokalizował.
- Dobra. Dwa ubrania, dwie pary rękawic... Jasny gwint!
Zostawiłem tam jeden but.
- Trudno. Teraz go nie zabierzesz, - Jasne, że nie.
Travis wziął swój hełm, włączył sensor termiczny i podszedł
do ściany.
Sygnał był słaby, ale wskazywał, że pokojówka jest w
łazience. Travis schylił się i na czworakach otworzył drzwi.
But stał między łóżkiem a nim. Był uaktywniony, ale słabe
migotanie w wizjerze potwierdzało jego pozycję. Travis otworzył
drzwi szerzej, żeby go chwycić. Nie zdążył. Pokojówka wyszła z
łazienki. Travis cofnął się szybko i zamknął drzwi.
- Masz?
- Nie.
Sam wyjrzał spod stołu.
- Jeśli ona go znajdzie, będziemy po uszy w gównie..
- Wiem - odparł Travis.
Usiadł i zamknął oczy.
Proszę cię, Boże, nie pozwól mi spieprzyć tej operacji.
Po minucie pokój dziewczyn znów był pusty. Travis otworzył
drzwi i zabrał but. Pokojówka musiała go nie zauważyć. Travis
schował but do szafy razem z innymi, potem wrócił do stołu, żeby
pomóc Samowi.
Po oznaczeniu wszystkich przewodów Sam wprowadził Travisa w
szczegóły.
- Sercem systemu jest ten zmodyfikowany powerbook -
wyjaśnił, klepiąc z dumą laptopa. - Ma jeden gigabajt RAM - u i
wbudowany DVD - ROM z kartą wideo oraz łączność satelitarną o
zasięgu tysiąca trzystu kilometrów.
- Robi wrażenie - przyznał Travis, choć nie był całkiem
pewien, co to wszystko znaczy.
- Odbieram tu dane z waszych hełmów, kiedy jesteście w
terenie, i przesyłam między wami impulsy, żeby pomóc wam
koordynować działania. Widzę i słyszę to samo, co wy.
Gdziekolwiek jesteście, nie rozstaję się z wami.
- A co z implantem Sary?
- Sygnał jest dość słaby. Ale mam specjalny program
filtrujący, który pozwoli mi ją namierzać, dopóki nie będzie za
daleko.
- To dobrze. Jak tylko ją porwą, wsiądziemy im na ogon.
- W porządku. Nawet po wzmocnieniu sygnału jej implant może
nadawać z odległości najwyżej pół kilometra.
-To mnóstwo miejsca.
- No to gra. Pozostaje czekać, aż ją porwą.
Travis spojrzał na zegarek.
- Przypomniałeś mi, że dziewczyny powinny tu już być.
Sam przytaknął.
- Sprawdzimy w komputerze.
Usiadł i wszedł do głównego menu hotelowego.
- Co my tu mamy... Aktualna lista gości...
Stuknął w kilka klawiszy i pokazał ekran.
- Są. I... ktoś właśnie wcisnął szóste piętro w windzie
numer dwa. To pewnie one.
Po minucie Travis usłyszał trzask zamka w drzwiach
sąsiedniego pokoju.
Zaczekali z Samem, aż portier wniesie bagaż dziewczyn, a
potem weszli przez drzwi wewnętrzne.
Travis stanął jak wryty.
Na środku pokoju zobaczył Jen. W workowatej, lawendowej
sukience i grubych okularach wyglądała jak nauczycielka. Gęstą
grzywę blond włosów przefarbowała na kasztanowo i upięła z tyłu w
kok. "Utyła" co najmniej dwadzieścia kilo. Obok niej stała
maleńka księżniczka japońska w mundurku szkolnym.
Sam podszedł bliżej i skłonił się z szacunkiem.
- Konichi - wa.
- Konichi - wa - odpowiedziała miękko dziewczyna.
- Hajimemashite. Miło mi cię poznać.
Spuściła oczy.
-Arigato. Dziękuję. Dochirahe? Jak się miewasz?
- Junchou. Dobrze.
Sam skinął głową.
- Dobry akcent. Tokijski w wykonaniu maturzystki z Nowej
Anglii.
Dziewczyna skrzywiła się drwiąco.
- Kutabare!
Sam rozdziawił usta.
- Kto cię tego nauczył?
Sara skłoniła się przed Jen.
- Czcigodna opiekunka.
Travis patrzył na to jak zahipnotyzowany. Kiedy usłyszał
prawdziwy głos Sary, czar prysł. Spojrzał na Sama.
- Co ci powiedziała?
- Żebym się pieprzył!
Travis się roześmiał.
- Jezu, Sara! To naprawdę ty?
- Jasne, że ja. Nie poznajesz mnie?
Pokręcił głową i obszedł ją wolno dookoła. Twarz, włosy,
nawet ciało wydawały się maleńkie i delikatne. Kto by pomyślał,
że pod tym przebraniem kryje się doświadczony komandos?!
- Chyba nie rozpoznałaby cię rodzona matka!
- I o to chodzi. Mam nadzieję, że porywacze też się nabiorą.
Sara poszła do łazienki i zamknęła drzwi.
Travis spojrzał na Jen.
- Jak minął lot?
-Nieźle. Przed podróżą wszystko przećwiczyłyśmy. Musi mieć
chwilę na zapakowanie odtrutki.
Travis pytająco uniósł brwi, ale Jen pokręciła głową.
- Lepiej, żebyś nie wiedział.
Zlikwidowała kok i rozpuściła włosy - W jakiej jest formie?
- W dobrej. Trochę zdenerwowana, ale kto by nie był?
Pokazałam jej, jak się uwolnić z więzów; bała się tego. Od tamtej
pory jest lepiej.
Jennifer rozłożyła ręce.
- A ja? Co powiesz o moim wyglądzie? Przypominam
bibliotekarkę?
Travis pokręcił głową.
-Nigdy takiej nie widziałem..
Wzruszyła ramionami.
- Nie miałam czasu, żeby się lepiej postarać. Ale kidnaping
to nie nauka o rakietach. Porywacze chyba nie będą się
zastanawiać, co japońska uczennica robi z angielską guwernantką.
Z łazienki wyszła Sara.
- Jest tu coś do żarcia? Umieram z głodu.
- Na dole jest porządna restauracja albo możesz zamówić coś
do pokoju - odrzekł Travis. - Sam żywi się w automatach.
Sara opadła na łóżko i podniosła słuchawkę telefonu.
- Wolę coś zamówić. Nie chce mi się wychodzić.
Reszta przeszła do pokoju Sama i Travisa. Jennifer
popatrzyła na komputerowe centrum dowodzenia.
- Jezu, Sam! Co to jest?
Zakołysał się na piętach.
- Mówi się, że od przybytku głowa nie boli.
- Fakt - przyznała i spojrzała na Travisa. - Gdzie chłopaki?
- Hunter sprawdza lotniska, Jack robi rozpoznanie. Stan
zadzwonił, jak tylko się zameldowaliśmy, że ma się spotkać z
dawnymi kumplami z "Fok".
Spróbuje wykombinować od nich łódź.
- Są na wyspie?
- Piąta drużyna wróciła właśnie ze wspólnych manewrów na
Filipinach.
Zostaną tu jeszcze kilka dni.
Jennifer zmarszczyła brwi.
- Więc urządzą balangę.
- Bez obaw - odparł Travis. - Stan wie, że ma tu być o
dwudziestej pierwszej. Będzie się kontrolował.

Rozdział dwunasty

18 sierpnia, godzina 20.20, bar U Charliego, Agania, Guam

Zawody były proste: kto zrobi więcej pompek z dziewczyną na
plecach.
Jeśli wygra Stan, dostaje od "Fok" łódź patrolową do
operacji specjalnych, mark V Jeśli wygra przeciwnik, bierze
portfel Stana z dwoma tysiącami dolarów, które Travis dał mu na
transport cywilny. Nie było limitu czasu, ale musieli robić
pompki bez odpoczynku. Dziewczyny zostały zważone. Lżejsza
trzymała butelkę szampana, żeby wylać ją na głowę zwycięzcy.
Stan miał na grzbiecie drobniutką, ciemnoskórą Guamkę o
piwnych oczach. Siedziała na nim po turecku. Obmacywali się ponad
godzinę, ale Stan nie chciał zostawiać towarzystwa dla byle
cipki. Nie tylko z powodu forsy.
Piątą drużyną "Fok" dowodził teraz jego dawny rywal, Gus
Jarvis.
Zawody zaczęły się, kiedy Gus zarzucił Stanowi, że wymiękł w
nowej jednostce.
Zaproponował, żeby powalczyli o pożyczenie łodzi. A Stan
Powczuk nigdy nie pękał.
Czekał teraz na sygnał z twarzą do podłogi. Opierał się na
palcach rąk i nóg i starał się nie myśleć, w jakim będzie gównie,
jeśli dowie się o tym Travis.
O ile się dowie.
Właściciel baru zgodził się sędziować, kiedy zobaczył, że
nie ma innego wyjścia. Stanął przed zawodnikami, sprawdził ich
obciążenie i zakłady.
Uniósł rękę.
-Na miejsca... gotowi... start!
Stan zaczął pompować. Dziewczyna nic nie ważyła. Cała
drużyna "Fok" odliczała chórem:
- Jeden, dwa, trzy...
Mógł machać szybciej, ale łatwiej było do rytmu. Wolał nie
spuchnąć za wcześnie.
Dziewczyna przesunęła się.
- Usiądź wyżej! - wrzasnął. - Nie kołysz łodzią!
Usadowiła się między jego łopatkami.
- To lubię - westchnął.
Pięćdziesiąt pompek. Pryszcz. Do stu nawet się nie spocił.
Zerknął w bok.
Gus twardo zasuwał, ale poczerwieniał. Stan wyszczerzył zęby
i sprężył się.
Sto sześćdziesiąt. Sto siedemdziesiąt. Zaczął czuć wagę
dziewczyny, Dwieście. Co ona tam robi?! Wpieprza półmisek
żeberek?
Gus nie zwalniał, chociaż lało się z niego. Stana też pot
szczypał w oczy.
Ryknął i potrząsnął głową jak mokry pies. Wokół poleciały
słone kropelki.
Trzysta. Obaj zwolnili. Wypychanie się do góry trwało teraz
trzy razy dłużej niż opadanie. Stanowi drżały ramiona. Nie
wiedział, ile jeszcze wytrzyma.
Cała drużyna "Fok" była na czworakach. Walili pięściami w
podłogę i dopingowali Gusa. Nikt nie postawił na Stana. Nie
wierzyli, że rozstaną się z łodzią.
Sraczka zamiast mózgów.
Trzysta dwadzieścia pięć. Każda pompka była teraz koszmarnym
wysiłkiem. Stanowi tak się trzęsły ręce, że dziewczyna musiała
się trzymać jego koszuli, żeby nie spaść. Trzysta dwadzieścia
sześć. Z trudem łapał powietrze.
Na ułamek sekundy zablokował wyprostowane łokcie, żeby
odpoczęły. Gus też już ledwo wyrabiał. Jęczał, ale nie
odpuszczał.
Dwie następne pompki. I jeszcze jedna. Stan pomyślał, że za
moment zdechnie. Zacisnął zęby i znów wypchnął się do góry.
Paliły go ramiona.
Ile już zrobił? Wygrywa czy przegrywa? Kto liczy?
Opuścił się i spróbował unieść. Cały się trząsł, kiedy
prostował ręce.
- Dawaj! - ryknął.
Gus robił obok to samo.
- Kto prowadzi?! - wrzasnął Stan.
- Nikt! - odkrzyknął barman.
Obaj zawodnicy mieli dosyć. Byli na granicy omdlenia. Kto
teraz wyprostuje łokcie, ten wygra. Stanowi drżały ręce, ale po
centymetrze szedł w górę.
Gus też. A jeśli obaj dadzą radę? Co wtedy? Stan bardzo
wątpił, czy zrobi następną pompkę.
Udało się. Zablokował łokcie i zerknął na Gusa. Dowódca
"Fok" był purpurowy na twarzy. Nabrzmiały mu żyły na
przedramionach. Pchał.
Jeszcze drugie tyle. Uniósł się o centymetr...
I padł na twarz. Koniec! Stan rozluźnił mięśnie, zgiął prawą
rękę i przewrócił się na bok. Dziewczyna zeskoczyła z niego z
krzykiem.
Przekręcił się na plecy i spojrzał w sufit. Tłum wiwatował;
nawet "Foki". Stan położył rękę na czole i wziął głęboki oddech.
Odwrócił się na bok i puścił pawia.
- Hej! - roześmiał się jeden z "Fok". - Zmień nazwisko z
Powczuk na Pawczuk.
Ale Stan miał to gdzieś. Widział gwiazdy. Kręciło mu się w
głowie. Pot szczypał go w oczy, po brodzie ściekały wymioty.
W życiu nie był taki szczęśliwy!
Wystrzelił korek i oblał go spieniony szampan.
Otworzył usta i połknął trochę. Udało się! Załatwił Gusa na
oczach jego chłopaków i ma łajbę. Jeśli jutro ktoś porwie Sarę,
TALON będzie mógł ścigać skurwieli najlepszą cholerną łodzią na
świecie.
Spojrzał na zegarek: dwudziesta czterdzieści dwie! Jasna
cholera.
Trzeba ruszyć dupę i zapieprzać do hotelu. Usiadł. Gus też
siedział i trzymał się za brzuch.
Stan wstał chwiejnie i pochylił się nad nim.
- Mogę teraz dostać kluczyki od bryki, tato?
Gus skrzywił się drwiąco, ale zakład to zakład. Wyjął kartę
z kluczem kodowym do łodzi i dał Stanowi.
- Dzięki, tatku. Postaram się wrócić przed północą -
wyszczerzył zęby zwycięzca.
Potem wetknął kartę do portfela i powlókł się do drzwi.

Rozdział trzynasty

18 sierpnia, godzina 21.03, hotel Hilton, Guam, pokój 685

O dwudziestej pierwszej zero trzy drużyna zebrała się w
pokoju dziewczyn. Jack i Jennifer usiedli na sofie, Sara na swoim
łóżku. Hunter wziął sobie krzesło, Stan klapnął na podłodze.
Śmierdział gorzałą i wymiotami. Sam oparł się na stojąco o ścianę
przy drzwiach wewnętrznych.
Travis rozejrzał się i odchrząknął.
- Jutro wielki dzień. O dziewiątej rano Sara i Jen ruszają w
miasto. Za chwilę złożycie mi wszyscy meldunki, ale przedtem
wprowadzę was w to, nad czym pracował Sam. Implant Sary został
tak przeprogramowany, że działa jak urządzenie naprowadzające. Od
teraz nie możecie się z nią porozumiewać w terenie. Wszystko
przekazujecie jej przez Jen. Po porwaniu Sary Sam będzie ją
namierzał na swojej konsoli. Na ulicach nie możecie używać
hełmów. Sam ma dla was radia kieszonkowe...
Travis odwrócił się do Sama, który pokazał wszystkim aparat
wielkości pudełka zapałek.
- Wzmacniają sygnał z waszych implantów, więc będziemy mieć
ze sobą kontakt na całej wyspie. Przekazują również wasze głosy
do tutejszego stanowiska dowodzenia.
- Będę stąd monitorował wasze działania. Po porwaniu Sary
podam wam jej pozycję. Kiedy dowiemy się, gdzie są japońskie
dziewczynki, ruszymy tam i zakończymy operację.
Travis rozejrzał się.
- Są pytania?
Nie było.
- W porządku. Hunter, czego się dowiedziałeś na lotnisku?
Hunter obrócił się na krześle.
- Wywożenie dziewczynek prywatnym samolotem z
międzynarodowego portu lotniczego byłoby możliwe, ale trudne.
Sprawdziłem jednak lotnisko MacArthur Air na wschodzie wyspy. Tam
jest luz. Porywacze mogą startować stamtąd.
- Sprawdziłeś tamtejsze odloty?
- Tak. W ostatnim półroczu nie znalazłem nic podejrzanego.
Co o niczym nie świadczy, ale przedstawiłem się jako inspektor
FAA i nawet nie mrugnęli.
- Jack, co mówią na ulicach?
- Niewiele. Obszedłem kawał miasta i nic.
- A co z tym chłopakiem, o którym wspomniałeś po powrocie?
- Nie pokazał się. Ale jeszcze się rozejrzę., Stan zerknął
na Jacka.
- Jaki chłopak?
- Białas z chudą dupą. Udaje Boba Marleya. Mówił, że wie,
gdzie są dziewczynki.
- I wiedział?
- Nie mam pojęcia. Dałem mu pięćdziesiąt dolców i rozpłynął
się.
Jack spojrzał na Travisa.
- Mogę go jutro poszukać, jeśli chcesz.
Travis pokręcił głową.
- Szkoda czasu. Mamy dobry plan. Niech Sara i Jen zwabią
tamtych facetów. Wtedy będziemy pewni, że jesteśmy na właściwym
tropie.
Zerknął na Stana.
- Załatwiłeś coś?
Stan skrzyżował ręce na piersi i wyszczerzył zęby.
- Łódź.
- Domyślam się. Ale jaką?
- Najlepszą pieprzoną łódź na tym cholernym świecie, ot co.
Mark pięć.
Wyciągnął ręce i wystawił kciuki i palce wskazujące jak
reżyser filmowy planujący ujęcie.
- Wyobraźcie to sobie: smukły kształt, szary metal,
dwadzieścia sześć metrów długości. Szybkość ponad
dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę na otwartym morzu. Na
rufie ponton desantowy CRRC. Kryta kabina, cztery karabiny
maszynowe i granatniki, Ogromny zbiornik paliwa do operacji
dalekomorskich.
Opuścił ręce i rozsiadł się wygodnie.
- Możecie się teraz skłonić i oddać mi cześć.
- Kawał łajby!
- Fakt - przyznała Jen. - Jak to załatwiłeś?
- My, "Foki", trzymamy się razem. Poza tym, uczciwie
zarobiłem na tę łódź.
- Nie wątpię - zadrwił Hunter.
- W porządku - powiedział Travis. - Mamy to z głowy. Jak się
czujesz, Saro?
Pokręciła głową - O mnie się nie martw. Biorę ze sobą
antidotum, a Jen ma w plecaku jeszcze dziesięć dawek dla
dziewczynek.
- Dobra robota. A teraz słuchajcie, bo Sam ma nam coś do
powiedzenia.
Travis usiadł. Sam odszedł od ściany z rękami za plecami.
- Od chwili, kiedy generał Krauss przydzielił nam to
zadanie, próbowałem ustalić datę następnego porwania. Jestem
prawie pewien, że wiem, kiedy nastąpi. Robota nie była łatwa. Po
pierwsze, porwania zaczęły się wcześniej, niż mówił Krauss.
- Po co miałby wciskać nam kit? - zapytała Jen.
- Wątpię, żeby kłamał. Po prostu nie znał wszystkich faktów.
Przez ostatnie półtora roku na Guam zniknęło czternaście
japońskich dziewczynek.
Cztery pierwsze porwano ponad rok temu. Uznano to za
ucieczki z domów.
Kiedy zaginęły ostatnie, nikt nie powiązał faktów.
-Ale ty je połączyłeś?
- Tak. Wszystkie dziewczynki zniknęły w porze rozmaitych
świąt szinto, które przypadały w okresie wiosennych przypływów.
- Szinto? To religia japońska, tak?
-Zgadza się. Właśnie to mnie naprowadziło. Wszystkie
dziewczynki były Japonkami. To wyjaśnia również, dlaczego porwano
akurat te.
Pamiętacie, co mówił Krauss? Pochodziły z dobrych rodzin,
uczyły się w prywatnych szkołach, towarzyszyły im opiekunki.
Kidnaperzy na pewno zakładali, że takie dziewczynki są
dziewicami, bo tylko dzieciom wolno wchodzić do świętych miejsc
szinto.
- Ale nie wszystkie porwano na wiosnę - zauważył Travis.
- Wiosenne przypływy nie mają nic wspólnego z porą roku.
Chodzi o zrównanie się Słońca z Księżycem. Najwyższe przypływy na
Ziemi zdarzają się wtedy, kiedy Słońce i Księżyc działają razem.
-A zatem dziewczynki znikają w czasie najwyższych
przypływów. Pytanie, dlaczego?
Sam pokręcił głową.
- Tego nie wiem.
Sara wyglądała na skołowaną. Rozejrzała się.
-Ale... z autopsji wynika, że ta znaleziona dziewczynka...
nie była dziewicą.
- Wiem - odrzekł Sam. - Sprawdziłem. Podejrzewam, że
porywacze też to odkryli i pozbyli się jej.
- Albo sami ją rozprawiczyli - wtrącił Hunter. - A potem
wrzucili do morza.
- Mój Boże! - westchnęła Jennifer. - Co to za bydlaki?!
Sam wzruszył ramionami.
- Mówię tylko, co przypuszczam. Mogę się mylić. Ale wiem na
pewno, że najbliższe święto szinto będzie trwało trzy dni. To
święto Amaterasu, bogini Słońca. Zaczyna się dziś o północy i
kończy po siedemdziesięciu dwóch godzinach. Przez ten czas na
Ziemi będą najwyższe przypływy w całym roku.
- Więc mamy trzy doby na znalezienie tych typów - odrzekł
Travis.
-Na razie - zauważył Jack. - Następna okazja będzie w
następne święto, zgadza się?
Sam pokręcił głową.
- Problem w tym, że to ostatnie tegoroczne święto w okresie
wiosennych przypływów. Jeśli nie dorwiemy ich teraz, miną
miesiące, zanim znów będziemy mogli ich szukać.
Travis wyszedł na środek, a Sam wrócił pod ścianę.
- Dobra, jest, jak jest. Chcę was tu widzieć jutro o
dziewiątej rano. Wracasz teraz do siebie, Jack?
- Tak. Lepiej już pójdę.
- Stan? Zameldowałeś się na dole, tak?
- Tak.
- Hunter, gdzie masz pokój?
- Na samej górze. Mam apartament na dachu.
Travis potarł kark.
- Wiesz, że pracujesz dla rządu, Blake? - powiedział z
naciskiem.
Hunter wstał i przeciągnął się.
-Jasne. Odwalam robotę dla mojego starego, kochanego,
bogatego Wuja Sama.
Travis tylko pokręcił głową.
Sam rozdał trzem mężczyznom radia kieszonkowe. Ruszyli do
drzwi.
- Zabawa zaczyna się punkt dziewiąta - przypomniał Travis.



Rozdział czternasty

21 sierpnia, godzina 16.15, ulice Aganii, Guam

Dwa i pół dnia później zabawa jeszcze się nie zaczęła. Sara
i Jen chodziły wszędzie: od rzędu hoteli nad zatoką Tumon przez
park Latte do rynku Chamorro Village. Nikt ich nie zaatakował.
Gdyby Sara przyjechała na wakacje, byłoby fajnie. Ale wykonywanie
zadania w takich warunkach?
Koszmar.
Dziś było najgorzej. Słona bryza, którą cieszyły się przez
pierwsze dwa dni, zamarła. Powietrze stało, słońce prażyło przez
palmy jak laser.
Sara myślała, że dostanie szału, zanim kidnaperzy zrobią
swój ruch. Ciągle te same ulice i te same sklepy z tanimi
błyskotkami. Obłęd. Wolałaby, żeby ją porwali. Przynajmniej coś
by się działo. Włóczenie się bez celu, oglądanie wystaw i
zastanawianie się, gdzie by tu zjeść lunch - jak inne kobiety to
wytrzymują?
Charakteryzacji też miała dosyć. Ściąganie lateksowych
protez przez trzy noce z rzędu podrażniło jej skórę. Od
sztucznych włosów bolała ją głowa.
Szkolny mundurek Japonki też ją męczył. Dlaczego nie może
nosić szortów?
Koszulki, bluzy, swetra, skarpetek... Czuła się jak w
kokonie.
- Dokąd teraz? - zapytała Jennifer.
Sara wzruszyła ramionami. Przy ludziach wolała się nie
odzywać. Ktoś mógłby usłyszeć jej bezbłędny angielski i nabrać
podejrzeń.
Jen wskazała salon sztuki.
- Może do galerii? Nie byłyśmy tam od wczoraj.
Sara przewróciła oczami i podreptała za nią.
Oczywiście nie wszystko było do kitu. Bawiło ją, że
niektórzy mężczyźni patrzą na nią z zainteresowaniem. Cicha,
słodka, drobna dziewczynka. Zastanawiała się, czy jej prawdziwy,
bezpośredni sposób bycia nie zraża niektórych facetów. Rodzice
hipisi nie nauczyli jej dobrych manier ani kobiecości.
Wojsko też nie traciło na to czasu. Może jej życie miłosne
wyglądałoby lepiej, gdyby czasem przystopowała i dała facetom
szansę zrobienia pierwszego kroku?
Udawanie Japoneczki pada mi na mózg, pomyślała.
Jennifer bawiła się niewiele legiej od niej, choć z zupełnie
innego powodu. Była przyzwyczajona do tego, że gapią się na nią,
podziwiają ją, pożądają jej. W przebraniu przyzwoitki raczej nie
wzbudzała zachwytu.
Sara domyślała się, że Jen cierpi, ponieważ uwaga wszystkich
skupiła się na niej.
Przeszły przez galerię i wróciły na ulicę. Pół przecznicy
dalej Jen przystanęła.
- Niech to szlag trafi!
Schyliła się, zdjęła pantofel i wytrząsnęła kamyk. Sara
wiedziała, jak się czuje. W taki dzień wkurza cię byle drobiazg.
Zasłoniła usta ręką.
-Przykro mi...
- Odwal się! - warknęła Jen. - Mam już dosyć tego gówna.
- Ja też.
Obok przechodzili dwaj faceci w garniturach. Sara spuściła
wzrok.
Kiedy je minęli, znów spojrzała na Jen.
- Ile jeszcze musimy łazić?
Jen zerknęła na zegarek.
- Jest wpół do piątej. Travis powiedział, że możemy zrobić
przerwę o szóstej.
- Za wcześnie na kolację.
- Właśnie.
- Może zjemy lody?
Jen skinęła głową.
- Dobry pomysł.
Przecznicę dalej znalazły ulicznego sprzedawcę. Sara wzięła
pomarańczowe, Jen marakujowe. Sara ugryzła kawałek i zaczekała,
aż rozpuści się w ustach. Uff, to miejsce nie jest tak do końca
złe.
Jadły i spacerowały dalej.
-To nie wypali, Jen! Chodzi mi o to, że jest coraz mniej
czasu.
- Wiem, o co ci chodzi. Od dwóch i pół dnia nikt nawet na
ciebie nie spojrzał. Już mi nogi odpadają.
Sara stanęła.
- Że co?
- Bolą mnie stopy.
-Nie to. Powiedziałaś, że nikt nawet na mnie nie spojrzał.
Co ty mówisz? Że nie warto na mnie nawet spojrzeć?
Jen westchnęła.
- Nie wkurzaj się, dobrze? Wiesz, o co chodzi. Po prostu nie
zwracasz niczyjej uwagi.
- Za to ty zwracasz, co?!
- Nie, ale to nie ja jestem przynętą!
- Zauważyłam, że gapi się na mnie mnóstwo facetów - ciągnęła
Sara. -Nie widzisz tego, bo za bardzo gapisz się na wystawy.
Jen poczerwieniała.
- Ciszej, do cholery, bo ktoś cię usłyszy.
- No i dobrze - odpaliła Sara i szybko odeszła.
Jen pobiegła za nią.
-Zaczekaj! Chodzisz jak żołnierz.
Sara zatrzymała się i zmiażdżyła ją wzrokiem.
-Nie chodzę jak żołnierz!
- Zamknij się, bo nas wkopiesz!
- No to co? Skoro chodzę jak pieprzony komandos, kogo zdołam
oszukać?!
Jennifer wzięła głęboki oddech.
- Dobra, zastanówmy się przez chwilę. Obie mamy tego dosyć,
jesteśmy zestresowane i skaczemy sobie do gardeł. Musimy się
nieco wyluzować.
Sara spojrzała na swoje lody. Wafel się zgniótł i roztopiona
masa kapała na ziemię. Podniosła wzrok.
- Przepraszam. Puszczają mi nerwy. Czas ucieka i czuję się
winna.
Jennifer położyła jej rękę na ramieniu.
- Nie przejmuj się. Odwalasz kawał dobrej roboty.
- Mimo że nikt na mnie nie patrzy?
- No... Może trochę przesadziłam.
- Więc po co to powiedziałaś?
- Nie wiem. Chyba z zazdrości.
Sara wytrzeszczyła oczy. Jen zazdrosna o nią?
- Zrobimy tak - zaproponowała Jennifer. - Poproszę Travisa,
żeby zwolnił nas wcześniej na kolację. Przy naszym tempie
chodzenia i tak będziemy w hotelu dopiero za pół godziny. Obie
zasłużyłyśmy na odpoczynek.
Sara uśmiechnęła się.
- Brzmi zachęcająco.

Rozdział piętnasty

21 sierpnia, godzina 18.00, hotel Hilton, Guam, pokój 685

O osiemnastej wszyscy byli z powrotem w pokoju hotelowym.
Jennifer, Travis i Sara już zjedli. Stan i Hunter dopiero
siadali do chińskiego żarcia na wynos. Jack kończył big maca. Sam
czytał magazyn "Wired".
- Nic nie zjesz, Sam? - zapytała Jen.
Pokręcił głową.
- Zjadłem przed waszym powrotem.
Travis spojrzał na nią.
- Torebkę chipsów, paczkę kruchych ciasteczek i "Górską
Rosę".
- Jasne. Sól, cukier i kofeina. Trzy główne składniki
pokarmowe.
- Co robimy? - zapytał Hunter.
Travis potarł czoło.
- Dobre pytanie. Zarzucamy wędkę, ale ryba nie bierze.
- Może łowimy na złą przynętę? - podsunął Stan.
Sara zmiażdżyła go wzrokiem.
- O co ci chodzi?
- Zgadnij.
Travis uniósł ręce.
- Po prostu sprawa wymaga więcej czasu. To żaden problem.
- Zobaczymy po północy - warknął Stan. - Jeśli jej nie
porwą, spieprzymy operację i wyjdziemy na głupie cipy.
- Zamknij się - ostrzegł Hunter.
- Bo co?! Mówiłem, że to kurewskie zadanie. Myślisz, że
Departament Stanu nie dobierze się nam do dupy, jak to skopiemy?!
Powiedzą, że gówniane z nas cwaniaki i zabiorą nam szmal!
Travis poczerwieniał.
- Stul pysk!
- Dobra - odparł Stan i odsunął żarcie. - Ale jak będziemy w
gównie, nie mówcie, że was nie uprzedzałem. Gdyby ktoś mnie
szukał, oglądam telewizję.
Wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, pozostała szóstka popatrzyła na
siebie.
- Myślicie, że ma rację? - zapytała Jen.
Travis pokręcił głową.
- Od początku powtarzam, że to ważna operacja. Tylko my
możemy ją wykonać. I powiem to samo generałowi Kraussowi, jeśli
wrócimy do domu z pustymi rękami.
Jack wstał.
- Mogę się urwać? Muszę zabrać graty z mojego hotelu. Może
przy okazji poszukam tamtego gnoja z dredami.
- Dobry pomysł - zgodził się Travis.
Jack wziął wełnianą czapkę i wyszedł.
- Hunter, jeśli skończyłeś jeść, przejdź się po mieście.
Zostało nam jeszcze pięć godzin. Szkoda czasu na siedzenie tutaj.
- Jasne.
Travis spojrzał na Sarę.
- Wiem, wiem - powiedziała. - Tylko wezmę antidotum.
Poszła do łazienki.
Jen zaczęła z powrotem upinać kok.
-Mam nadzieję, że tym razem się uda - mruknęła. - Sara już
nie wyrabia.
- Wiem - odrzekł Travis. - Czuwaj nad nią. Jeśli zaatakują,
musi być gotowa.
- Kurwa mać!! - ryknął nagle Stan.
Travis, Jen, Sam i Hunter wpadli do pokoju obok.
Stan stał na łóżku i darł się do telewizora.
-Zasrane gnoje! Pieprzone skurwysyny!!
- Zamknij mordę, do cholery! - krzyknął Travis. - Co jest
grane?!
Stan pokazał ekran.
- Zobacz! Dają to w wiadomościach!
- Co?!
- Porwali następną dziewczynkę! - wrzasnął Stan.
Cała piątka stłoczyła się przed telewizorem, żeby usłyszeć
szczegóły. Kidnaperzy porwali z ulicy małą Japonkę, kiedy jej
opiekunka poszła do toalety.
Zniknęli bez śladu.
Travis opadł na łóżko.
Jezu! Co my teraz zrobimy?
Zadzwonił telefon. Zawahał się, potem odebrał. Skinął głową
innym.
- Tak. Witam, sir. Właśnie oglądamy to w tele... Nie, sir.
Tak, sir. Na pewno. Oczywiście. Tak, sir. Do widzenia, sir.
Odłożył słuchawkę i w zamyśleniu zagryzł wargi.
- Kto to był?
- Generał Krauss. Właśnie dostał telefon od sekretarza
stanu. Chciał wiedzieć, co tu się dzieje.
- Już słyszał o tej dziewczynce?
- Na to wygląda.
Stan walnął pięścią w materac.
- Jasna cholera! Dostaniemy za to w dupę!
Do pokoju weszła Sara.
- Co się stało? Słyszałam Stana w łazience.
Stan wskazał telewizor.
- To się stało! Kiedy kręciłaś tyłkiem na ulicy, pieprzeni
kidnaperzy dopadli następną pieprzoną Japonkę!
Sarze opadła szczęka. Popatrzyła na wszystkich.
- I uważacie, że to moja wina, tak?
- Jak cholera!
- Zamknij się, Stan! - huknął Travis i spojrzał na Sarę. -
Nikt cię nie wini.
Na mieście jest mnóstwo takich dziewczynek. Liczyliśmy się z
tym, że...
Sara tupnęła nogą.
- Niech to szlag! Wiedziałam, że tak będzie! Mam dosyć tej
pieprzonej operacji! Mam dosyć zwalania na mnie winy za wszystko,
co idzie nie tak!
Nie chciałam być przebierańcem!! Jeśli ta cholerna operacja
się sypie, to nie moja wina!!!
Odwróciła się i wyszła do sąsiedniego pokoju.
- A ty dokąd? - zawołał Travis.
- Do pieprzonego holu! Po batonik!!!
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Travis naskoczył na Stana.
- Po cholerę to zrobiłeś?
- Co? Nic nie powiedziałem.
- Przestań, Stan - wtrąciła się Jen. - Sara odwala najgorszą
robotę.
Zrzucanie na nią winy było nie fair.
- Super - odparł Stan. - Więc to moja wina, tak?! Zrobiłem,
co miałem zrobić. Załatwiłem łódź. Przez trzy cholerne dni
łaziłem za wami po ulicach i pilnowałem waszych żałosnych tyłków.
Myślisz, że miałem dobrą zabawę?!
Gówno! To zasrana robota!!!
- Tak?! To spróbuj pochodzić w tropiku przez trzy dni w
rajstopach. Zobaczymy, czy ci się to spodoba!
- Dobra, wystarczy - przerwał im Travis. - Przejdź się
dookoła hotelu, Stan. Ostygnij. Jeszcze wcześnie. Po powrocie
Sary znów zaczniemy.
- Po co? Już mają następną dziewczynkę.
-Nieważne - odrzekł Travis. - Cytując sławnego wojownika,
misia Jogi:
"To nie jest skończone, dopóki się nie skończy".
Stan wyszedł i trzasnął drzwiami.
- Co z nim? - zapytał Hunter..
- Nie przejmuj się - odparł Travis. - On już taki jest. Zna
tylko dwa uczucia. Albo cieszy się jak świnia w gównie, albo
wkurza na całego. Za kilka minut wróci do formy.
Jen zerknęła na zegarek.
- Czas ucieka. Skończę się przygotowywać i pójdę po Sarę.
- Dobry pomysł - przyznał Travis.
Wróciła do swojego pokoju.
Travis usiadł i zastanowił się. Nie ma czasu na
przeszukiwanie całej wyspy. Trzeba wybrać jedno miejsce. Ale
które?
- Gdzie porwali ostatnią dziewczynkę?
- Na wzgórzach Apra.
Travis skinął głową.
- Dość daleko. To dobrze. Gliny wypłoszą stamtąd kidnaperów.
Będą musieli się ruszyć.
Spojrzał na drzwi wewnętrzne.
- Jen?
- Wyszła - powiedział Hunter. - Słyszałem, jak zamykała
drzwi, - Kiedy przyprowadzi Sarę, niech obie idą na miasto. Ty i
Stan zajmiecie wasze stałe pozycje. Wyślę Jacka za dziewczynami.
Spojrzał na kartony z żarciem na wynos.
- Chcesz dokończyć jedzenie?
Hunter pokręcił głową.
- Straciłem apetyt. Mogę wyjść w każdej chwili.
Travis spojrzał na Sama.
- A ty?
- Mam jeszcze jedną "Rosę" w lodówce.
- W porządku. Do roboty.
Kliknął zamek i drzwi otworzyły się gwałtownie, W progu
stała na wpół podekscytowana, a na wpół przerażona Jen.
- Sara zniknęła!!
- Myślałem, że zeszła do holu.
-Nie ma jej tam! Chyba ją porwali!
Travis spojrzał na Sama.
- Sprawdź jej sygnał.
Sam sprawdził powerbooka.
- Przemieszcza się!
- Gdzie?
-Na parkingu. Szybko się przesuwa. Musi być w samochodzie.
Chyba ją mają.
Travis gwizdnął.
-Za nimi! Hunter, Jen, wkładajcie kombinezony i łapcie
sprzęt.
Zapytam Stana przez radio, czy widział, jak odjeżdżała.
Sam?!
-Mam go.
Travis uniósł mikrofon.
- Stan? Gdzie jesteś?
Po chwili z głośników na stole dobiegł meldunek.
- Na Marine Drive. Co jest?
- Jak to daleko od hotelu?
- Kilka przecznic. A co?
- Ryba połknęła haczyk.
- O, cholera! Gdzie teraz są?!
Sam sprawdził odczyty.
- W samochodzie. Jadą na południe.
- Daj mi namiar Złapię taryfę i pojadę za nimi.
- Dobry pomysł - pochwalił Travis. - Hunter i Jen już
wychodzą.
Spotkają się z tobą i dadzą ci sprzęt. Ja zaraz tam będę.
Sam podawał Stanowi namiar. Travis odwrócił się do Huntera.
- Dokąd poszedł Jack?
- Do swojego hotelu. Po graty.
- Dobra. Jak Sam skończy, połączymy się z Jackiem i
naprowadzimy go na Stana. Bierzcie sprzęt Stana i ruszajcie.
Dołączę do was z resztą rzeczy.
Z łazienki wyszła Jen.
- Zła wiadomość. Znalazłam to...
Pokazała radio kieszonkowe Jacka.
Travis walnął się pięścią w czoło.
- Niech to szlag!
- To nie problem - uspokoił go Sam. - Mam z nim kontakt.
- Dobra. Powiedz mu, gdzie jest Stan i gdzie się spotkamy.
Hunter? Jen?
Ruszajcie!

Rozdział szesnasty

21 sierpnia, godzina 18.20, Agania, Guam

Jack namierzył cel w kilka minut po wyjściu z Hiltona.
Chłopak przedzierał się przez tłum w kierunku dzielnicy ruder.
Podskakiwał, śpiewał i nie zwracał uwagi na "ogon". Jack trzymał
się dyskretnie z tyłu i czekał na dogodny moment. Wolał nie mieć
świadków, kiedy zażąda zwrotu forsy.
Na szczęście, miasto było małe. Wędrówka nie trwała długo.
Wkrótce tłum się przerzedził i zaczęły się zaułki. Jack włożył
wełnianą czapkę, schylił głowę i zmniejszył dystans. Ćpun
przestał tańczyć i sunął jak rekin między rzędami ruder. Wreszcie
skręcił w pustą uliczkę. Jack natychmiast go dopadł.
Złapał chłopaka za gardło.
- Pamiętasz mnie, białasie? Ćpun zbladł. Jego piegi
wyglądały teraz jak krosty.
- Cześć, brachu. Co jest gra...
- Zamknij ryj - warknął Jack i przydusił go. - Gdzie
dziewczynki?!
Chłopak przełknął z trudem. Jack poczuł, jak podskoczyło mu
jabłko Adama.
- Jakie dziewczynki?
- Japońskie, kojarzysz? Miałeś mnie do nich zaprowadzić.
Ćpun o mało się nie rozpłakał.
- Jasne, pamiętam. Ale byłem na takim haju, że zapomniałem.
- To teraz sobie przypomnisz, jasne?!
- Jasne, nie ma sprawy. Jeden facet trzyma je przy porcie.
Zaprowadzę cię, żaden problem, brachu.
Jack puścił go. Chłopak zatoczył się do tyłu, rozmasował
szyję i rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy.
Powodzenia, pomyślał Jack. Ludzie w tej dzielnicy wolą nie
wtykać nosa w cudze sprawy. Skinął głową i ruszyli na wschód.
Pięć minut później chłopak zatrzymał się przed zrujnowanym
domem z brudnymi ścianami. Ze szpar w zawalonej werandzie
wyrastały chwasty.
W oknach wisiały pożółkłe zasłony. Do zatoki były stąd tylko
dwie przecznice. Za daleko, żeby widzieć wodę; w sam raz, żeby
czuć smród rybich odpadków z restauracyjnych śmietników, Jack
zauważył zamek w drzwiach.
- To tu?
- Tak.
- Kto jest w środku?
- Dziewczynki.
- Kto jeszcze, palancie?!
- Ramon. Pilnuje, żeby nie uciekły.
Jack cofnął się i szybko obejrzał ruderę. Budynek nie
wyglądał na dobre więzienie dla grupy zakładników, ale do
kidnapingu nie potrzeba mózgu.
Porywacze mogli przenosić ofiary z miejsca na miejsce, żeby
uniknąć podejrzeń.
Mimo to, Jack musiał mieć wsparcie przed wejściem do środka.
Sięgnął za ucho i zamarł.
Jasny gwint! Zostawił radio w hotelu.
Spojrzał na ćpuna.
- Ile jest tych dziewczynek?
- Nie wiem. Pięć, może sześć. A ile by ci pasowało,
człowieku?
Jack walnął go w ucho.
- Nie twój zasrany interes!
Zamknął oczy i ocenił sytuację. Dziewczynki nie będą z nim
walczyć, a chłopak nie jest uzbrojony. Ale co z tym Ramonem? Ile
ma broni?
Może są tu pułapki? Można użyć ćpuna jako żywej tarczy, ale
prędzej czy później trzeba będzie rozbroić tego, kto jest w
środku.
Cholera. Jak tu wezwać posiłki? Jeśli pójdzie po resztę,
dziewczynki mogą zniknąć.
"Kiedy widzisz właściwą drogę, działaj. Nie czekaj na
rozkazy".
Sun Tsu miał rację. Nie można czekać na resztę. Trzeba coś
zrobić.
- Masz klucz?
Chłopak pokręcił głową.
- Ramon zamyka drzwi od środka.
- Ale tobie otworzy, zgadza się?
- Jasne, brachu. Jak mu powiem.
-Dobra. Na mój sygnał podejdziesz do drzwi i zapukasz.
Poprosisz, żeby cię wpuścił. Nie obchodzi mnie, co wymyślisz.
Kapujesz?
- Jasne, bra...
Jack trzepnął go w głowę.
- I przestań mnie nazywać bratem, zasrańcu. Nie jesteśmy
rodziną, palancie. Ćpun przytaknął.
Jack złapał go za kark i popchnął do drzwi.
- Wchodzimy. I żadnych gwałtownych ruchów. Jak coś
spieprzysz, będzie po tobie.
Chłopak przełknął głośno ślinę i zapukał. Jack usłyszał
kroki za drzwiami i ochrypły szept.
- Kto tam?!
Mocniej ścisnął ćpuna.
- To ja, Donovan. Otwórz!
- Donovan? Co tu robisz?!
Chłopak zerknął na Jacka.
-Nic, człowieku. Chcę tylko wejść.
- Masz dla mnie szmal?
Jack przytaknął.
-Jasne, przecież jestem ci winien. Wpuść mnie, żebym nie
stracił tej forsy.
-Okay, zaczekaj.
Jack usłyszał odgłos odciąganej zasuwy. Uniósł nogę. Kiedy
klamka zaczęła się obracać, kopnął w drzwi i wepchnął chłopaka do
środka.
Wpadł za próg i przykucnął. Zgiął łokcie i przygotował się
do walki:
Przed nim leżał Donovan, obok niego ciemnowłosy kurdupel -
zapewne Ramon.
Donovan wyglądał, jakby zlał się w spodnie.
Ramon wstał niezgrabnie.
- A ty kto, do cholery?
- Nieważne. Gdzie dziewczynki?
- Spadaj stąd, człowieku, albo poderżnę ci gardło.
Ramon wyciągnął nóż i zamachnął się na Jacka.
Jack zrobił unik, złapał go za nadgarstek i wykręcił. Nóż
upadł na podłogę. Jack nie puszczał ręki. Ramon przyklęknął na
jedno kolano. Jack pochylił się nad nim.
- Gdzie... są... dziewczynki?
Ramon wskazał drżącym palcem drzwi w przeciwległej ścianie.
- Tam. Bierz je, człowieku. Są twoje.
Jack złapał go za koszulę i podciągnął do góry.
- Wyglądam na głupiego, kutasie?! Idź pierwszy!
Popchnął Ramona w stronę drzwi i podniósł nóż. Facet się nie
ruszył.
- No już! - ryknął Jack. - Otwieraj te zasrane drzwi!
Ramon przełknął ślinę.
- Nie wiem, czy te dzieciaki są gotowe...
Jack popędził go kopniakiem.
- Gówno mnie to obchodzi! Otwieraj te pieprzone drzwi!
Sprężył się do ataku. Ramon otworzył drzwi. Nic się nie
stało.
- Chcesz je? Są tutaj.
Jack podszedł i odepchnął Ramona na bok. W pokoju było
ciemno. Wymacał włącznik światła.
Na dwóch brudnych materacach siedziało pięć przerażonych
dziewczynek. Tuliły się do siebie. Miały na nogach szpilki,
koronkowe majteczki i makijaż jak tanie dziwki. Najstarsza
wyglądała najwyżej na dziewięć lat. Jack zajrzał do kibla w głębi
i wrócił do frontowego pokoju. Ramon i Donovan stali niczym
kieszonkowcy przyłapani przez kamerę ochrony.
- Kto jeszcze tu jest?!
-Nikt, słowo - zapewnił Ramon. Spojrzał na Donovana i obaj
przytaknęli.
Jack sprawdził resztę meliny. Znalazł łazienkę i kuchnię z
małą lodówką.
Poza fotelem, kupą śmieci i podgrzewaczem, w domu nie było
nic więcej.
Kiedy upewnił się, że miejsce jest czyste, podszedł do
Ramona i Donovana.
- Co to za dziewczynki?
Ramon nagle zrobił się odważny. Nadął się i zaczepnie
przechylił głowę.
- Są moje!
Miał z przodu złoty ząb i włosy w nosie i uszach. Śmierdział
tytoniem i potem.
- Co to znaczy, twoje?!.
- Kupiłem je. Kosztowały kupę szmalu.
Uśmiechnął się po cwaniacku.
- Chcesz jedną? Wyłóż tysiąc dolców.
Jack się wkurzył. Ten mały skurwiel handluje żywym towarem!
Sprzedaje dzieciaki jak porcje mięsa! Spojrzał na Donovana. Ćpun
szczerzył zęby i potakiwał, jakby usłyszał dobry dowcip.
Po pierwszym ciosie w paskudną gębę Ramon przestał się
uśmiechać. Po drugim stracił złoty ząb i padł, Donovan rzucił się
do drzwi. Nie zdążył. Jack podciął mu kopniakiem nogi. Potem
poderwał go do góry.
- Gdzie są ich rodzice?!
Chłopak zasłonił rękami twarz.
- Nie wiem, człowieku. Ja tylko...
Jack walnął go w brzuch. Donovan zgiął się, zatoczył i
rzygnął na podłogę. Jack złapał go za koszulę i potrząsnął.
- Pytałem, gdzie są ich rodzice, złamasie! Więcej nie będę
się powtarzał.
- Nie bij mnie - zapiszczał chłopak. - To Ramon je zgarnął.
Jack odepchnął go. Donovan upadł i skulił się.
- Ja tylko szukałem mu klientów. Słowo! Nie zabijaj mnie.
Jack uśmiechnął się drwiąco.
- Gdybym chciał cię zabić, dawno byś nie żył.
Podszedł do Ramona i kopnął go w bok. Nic. Zupełny denat.
Wrócił do sypialni.
- Czy któraś z was mówi po angielsku?
Jedna dziewczynka podniosła rękę.
Jack przyklęknął na jedno kolano.
- Jak się nazywasz, kochanie?
- Lita.
Dziecko drżało. Jack zdjął koszulę i włożył dziewczynce
przez głowę.
- Ile masz lat, Lito?
- Sześć.
Jack zamknął oczy i zastanowił się, czy jednak nie zabić
Ramona.
- Gdzie są twoi rodzice, Lito?
Dziewczynka rozpłakała się.
- Nie wiem. Ja... ja... tylko...
Zalała się łzami i wtuliła w Jacka. Poklepał ją po plecach.
- Jack! Jack, słyszysz mnie?
Jack sięgnął do nadajnika za uchem i zamarł. Zostawił radio
w Hiltonie.
Co jest grane?
- Jack, tu Sam. Mają Sarę! Powtarzam, Porwali Sarę. Wiem, że
nie możesz odpowiedzieć. Ale jeśli mnie słyszysz, wal na północny
kraniec Apra Harbor Stan już tam jest. Czeka na Huntera i Jen.
Podaję adres...
Będę powtarzał ten komunikat co kilka minut, dopóki mi nie
powiedzą, że tam dotarłeś. Jeśli nie zjawisz się tam za dziesięć
minut, Hunter zacznie cię szukać.
Zgarnęli ją, Jack! Trzeba ich dorwać.
Jack spojrzał na małą dziewczynkę w swoich ramionach. Nie
mógł jej tu zostawić. Ale Sara była w niebezpieczeństwie i miał
zadanie do wykonania.
Co robić?
- Jest tu telefon? - zapytał.
Lita pokręciła głową i wskazała ścianę.
Jack przetarł dłonią twarz. Cholera. I co teraz?
Lita wyślizgnęła się z jego objęć i podeszła do drzwi.
- Nie wchodź tam - powiedział. Chciał jej oszczędzić widoku
dwóch zakrwawionych facetów.
Lita uchyliła drzwi i zobaczyła Ramona leżącego twarzą do
ziemi. Wyciągnęła rękę w jego kierunku.
- Tam jest telefon.
Jack uniósł brwi.
- On ma "komórkę"?
Dziewczynka przytaknęła.
Jack obszukał Ramona i wyjął mu telefon z tylnej kieszeni.
Wystukał 9-1-1. - Centrala? Znalazłem kilka małych dziewczynek,
które potrzebują waszej pomocy.

Rozdział siedemnasty

21 sierpnia, godzina 18.50, Apra Harbor, Guam

Apra Harbor to naturalna laguna na południowo - zachodnim
wybrzeżu Guam i największy port handlowy na wyspie. Stan spojrzał
za siebie, w dół drogi. Droga dojazdowa, budynek zarządu portu,
nabrzeże paliwowe i suchy dok naprawczy dla statków z całego
południowego Pacyfiku.
Wciąż ani śladu Travisa. Gdzie on jest? Przykucnął w cieniu
i z powrotem skoncentrował się na budynku, do którego zabrano
Sarę.
Magazyn miał cztery piętra. Wokół biegł drewniany chodnik
szerokości dwóch metrów. Budynek stał na najdalszym, północnym
krańcu Apra Harbor. Wokół była piaszczysta plaża, porastająca
wydmy trawa i drewno wyrzucone przez morze na brzeg. Lampy na
zewnątrz były zgaszone, ale w środku paliło się kilka świateł.
Stan się spóźnił; nie widział, jak wprowadzano tam Sarę. Śledził
jednak wysyłany przez nią sygnał na odbiorniku, który przywiózł
mu Hunter. Nie miał wątpliwości, że dobrze trafili.
Hunter i Jen pilnowali drugiej strony budynku. Byli już w
kombinezonach. Stan miał tylko hełm i broń.
- Travis się nie pokazał? Odbiór - usłyszał głos Jen.
Włączył nadajnik.
- Nie. Widzicie coś po swojej stronie?
- Nie. W termowizjerze też nic. Muszą być w głębi budynku.
Łapiesz jeszcze sygnał Sary? Odbiór.
Stan spojrzał w dół na mały aparat, który Sam skonstruował
na Maui.
- Tak, Jakie wieści z centrali? Odbiór.
- Travis jest w drodze. Sam ciągle próbuje znaleźć Jacka.
Odbiór.
Stan rozejrzał się.
- Musi być daleko. Inaczej już byśmy go widzieli. Dajcie
znać, jak coś tam zauważycie. Bez odbioru.
Stan rozstawił podnóżek karabinu automatycznego. Czekanie
zawsze było najgorszą częścią akcji. Trzeba być cicho, nie ruszać
się, obserwować.
Stan wyłaził ze skóry. Przydzielić "Foce" zadanie i kazać mu
czekać, to jak dać kierowcy wyścigowemu Jefiowi Gordonowi
kanister benzyny i kazać wylać na ziemię.
Sprawdził czas: dziewiętnasta zero dwie. Jak długo jeszcze
pozwolą tym facetom przetrzymywać Sarę? Jeśli to psychole, jak
twierdzi Travis, mogą z nią zrobić wszystko. Swędziały go ręce,
żeby kogoś rozwalić.
Nagle sygnał Sary zniknął. Stan postukał w odbiornik. Nic.
- Hunter! Jen! Zgubiłem j ą!
- Jak to, zgubiłeś?
- Nie mam jej sygnału. Patrzyłem na monitor i wszystko
grało, a potem nagle zero.
- Zaczekaj. Hunter rozmawia z Samem...
Stan wstał i spojrzał na magazyn. W oknach nikogo. Co jest
grane, do cholery?
- Stan? Sam też ją zgubił. Co robimy? Odbiór.
- Wchodzimy.
- Bez Travisa?
- Jasne, do cholery! Ja tu dowodzę. Hunter, rusz tutaj tyłek
i osłaniaj mnie. Jen, zostań na swoim miejscu i pilnuj tylnych
drzwi. Tylko się nie ujawnij. Jak będziemy z Hunterem w środku,
wezwiemy cię. Gotowa?
Stan zobaczył fontanny piasku. Zbliżał się Hunter.
- Gotowa - odpowiedziała Jen.
- Dobra. Na mój rozkaz... Teraz!
Stan i Hunter pobiegli do wejścia. Jak w czasie ćwiczeń na
Maui.
Stanunter wpadł pierwszy do środka z wycelowaną bronią. Nie
mieli granatu i "inteligentnego" karabinu, ale taktyka była taka
sama: odbić zakładników i załatwić skurwieli.
Wewnątrz stał kontuar z formiki, parę sztucznych roślin i
kilka krzeseł. Na prawo zobaczyli drzwi prowadzące na tyły
budynku. Stan włączył nadajnik.
- Jesteśmy - szepnął do Jen. - Nie ma Sary! Co u ciebie?
Odbiór.
- Nic. Mam wchodzić?
- Jeszcze nie. Uważaj tam. Odezwę się. Bez odbioru.
Stan spojrzał na Huntera i wskazał drzwi. Hunter skinął
głową. Stan przykucnął, uniósł broń i pchnął drzwi ramieniem.
Długi korytarz. Na prawo i lewo zamknięte pokoje. Na końcu
niebieskie drzwi. Nad nimi znak "Wyjście". Pusto. Stan skinął do
Huntera.
Pobiegli przed siebie.
Pierwsze biuro miało okienko w drzwiach. Stan podkradł się
wzdłuż ściany i zajrzał. Hunter go osłaniał. W pokoju nie było
nikogo. Stan spojrzał na Huntera i pokręcił głową.
Następne drzwi. Też pusto. Stan rozejrzał się. Czas uciekał.
Potrzebowali więcej ludzi.
Sięgnął za ucho.
- Jen, tu Stan. Ciągle nie ma Sary. Musimy się rozdzielić,
żeby wszystko przeszukać. Co u ciebie? Odbiór.
- Jest już Jack. Wkłada kombinezon.
- Niech to zostawi. Przyjdźcie tutaj. Przez pierwsze drzwi.
Jesteśmy sześć metrów w głąb korytarza z waszej prawej.
- Idziemy. Bez odbioru.
Stan ukucnął i sprawdził czas. Zgubili sygnał Sary pięć
minut i dwanaście sekund temu. Jeśli jej serce przestało wtedy
bić, ale nie była ciężko ranna, jeszcze mogli ją uratować. Nie
mieli jednak wiele czasu. Stan usłyszał za sobą Jacka i Jen,
wchodzących do budynku. Potem ich zobaczył. Jack ociekał potem;
był bez koszuli.
- Jen powiedziała, że zgubiliście sygnał Sary.
Stan przytaknął.
- Pięć minut temu.
- Może to awaria implantu?
- Najpierw ją znajdźmy. Później ustalimy, co nawaliło.
Hunter?
Sprawdzisz z Jen górę. Jack i ja weźmiemy pierwsze piętro.
Jeśli coś zobaczycie, dajcie znać.
- Dobra.
Pierwsza dwójka wybiegła na klatkę schodową.
Stan odwrócił się do Jacka.
- Rozdzielimy się i przeszukamy resztę biur..
Jen wspięła się po schodach z karabinem w ręce. Hunter
przykucnął przy drzwiach na piętrze. Zajrzała przez okienko.
- Czysto!
- Okay. Idziemy.
Otworzył drzwi i wpadli do środka.
Znów korytarz wzdłuż bocznej ściany budynku. Od prawej do
lewej. Po obu stronach rzędy drzwi. Szary dywan, górne
oświetlenie, kurek z wodą do picia, dwie czerwone gaśnice. Jen
rozejrzała się.
- Coś mi tu nie gra.
Hunter też się rozejrzał. Wzruszył ramionami.
- Dlaczego? Wygląda jak milion innych biurowców.
- Właśnie to mnie niepokoi.
Pokręcił głową.
- Rozdzielmy się. Szybciej nam pójdzie. Ja w prawo, ty w
lewo.
Uniósł M -16 i popędził w swoją stronę. Jen zarzuciła broń
na ramię i podbiegła do pierwszych drzwi na lewo.
Szybko sprawdziła dwa pierwsze pokoje. Nic. Ruszyła dalej.
Budynek przyprawiał ją o gęsią skórkę. Ani porywaczy, ani
zakładników. W ogóle nikogo! Otworzyła trzecie drzwi. Dziwnie
znajomy widok. O co tu chodzi?
Wyszła z ostatniego biura i odwróciła się. Hunter też już
skończył. Włączyła nadajnik.
- I co?
Pokręcił głową.
Znów wcisnęła nadawanie.
- Stan? Drugie piętro czyste. Co na dole? Odbiór.
- Puste biura.
- Ile czasu minęło?
Chwila ciszy.
- Siedem minut.
- Cholera!
Tyle wystarczy, żeby nastąpiło uszkodzenie mózgu. Jeśli
serce Sary stanęło, może być za późno na ratunek. Jen z trudem
przełknęła ślinę.
- Idziemy z Hunterem na trzecie piętro. Odezwę się stamtąd.
- Okay. Bez odbioru.
Hunter wbiegł na schody. Jen za nim. Buty hałasowały na
metalowych stopniach. Wpadli na górę.
Co w tym miejscu takją denerwowało? Z zewnątrz wyglądało jak
magazyn. Wewnątrz były rzędy identycznych pokoi biurowych.
Przypominały Jen coś, co nie dawało jej spokoju. Ale nie
wiedziała co.
Hunter chwycił za klamkę. Drzwi na piętrze ani drgnęły.
- Coś nowego - powiedział. - Zamknięte. I nie ma okienka. To
musi być tu.
Włączył nadajnik.
- Stan? Tu Hunter. Chyba coś mamy! Odbiór - Znaleźliście
Sarę?
- Nie. Ale natrafiliśmy na pierwsze zamknięte drzwi.
Podejrzana sprawa.
Wchodzę tam.
- Idziemy do was. Bez odbioru.
Hunter spojrzał na Jen. Przykucnęła i wycelowała broń.
Zarzucił karabin na ramię, cofnął się, uniósł nogę i kopnął w
drzwi.

Rozdział osiemnasty

21 sierpnia, godzina 15.12, magazyn w Apra Harbor, Guam -

Na pomoc! Stan, Jack, pomóżcie mi!!!
Od wrzasku Jennifer Stanowi zjeżyły się włosy na karku.
Rzucili się z Jackiem na górę, przeskakując po trzy stopnie.
- Szybko!!!
Jack pędził pierwszy. Stan tuż za nim. Za ostatnim zakrętem
metalowych schodów zobaczyli Jennifer. Leżała na brzuchu i
wychylała się przez otwarte drzwi. Za progiem było ciemno.
- Co jest, do cholery?!
Zamiast podłogi trzeciego piętra ziała przepaść. Hunter
wisiał głową w dół.
Jennifer trzymała go za kostkę.
- Pomóżcie mi go wciągnąć! - krzyknęła. - Nie utrzymam go
dłużej!
Jack położył się i złapał Huntera za drugą nogę. Stan
chwycił Jacka za stopy.
W trójkę wydobyli Huntera z otchłani. Stan popatrzył w dół.
Czarna pustka.
- Co tu się stało?!
Hunter rozmasował kostkę.
- Wywaliłem kopniakiem drzwi i straciłem równowagę.
Poleciałem na pysk. Dzięki Bogu, Jen złapała mnie za nogę.
Jennifer pokręciła głową.
- Zdążyliście w samą porę. Inaczej wpadłby tam!
Jack rzucił okiem w ciemność.
- Tam, to znaczy gdzie?
Jennifer wciągnęła powietrze.
- Teraz wiem, co mi się tu nie podobało. To miejsce jest jak
dekoracja filmowa.
- Co?!
Spojrzała na Stana.
-No, wiesz. Jak w Hollywood. Ściema dla publiki. Fałszywe
wygląda jak prawdziwe. Zależy, skąd się patrzy.
- Więc teraz jesteśmy za kulisami?
- Właśnie.
- Ale biura są prawdziwe.
Pokręciła głową.
- Tylko tak wyglądaj ą. Założę się, że nic tu nie działa.
Nie można włączyć komputera ani wyciągnąć szuflady.
Zauważyliście, że w całym budynku nie ma wentylacji? Z zewnątrz
magazyn, w środku pusto.
- Zauważyłem - odrzekł Sam. - Ale to nam nie pomoże znaleźć
Sary.
- Owszem, pomoże - odparła Jen. - Raz nas wykołowali, ale
drugi raz taki numer nie przejdzie. Już wiemy, że to nie jest ani
magazyn, ani biurowiec. Musimy się tylko dowiedzieć, co to
naprawdę jest.
- Dobra, rozejrzyjmy się tutaj.
Stan opuścił wizjer i wychylił się za próg.
Dziura miała wielkość połowy boiska piłkarskiego. Na
ścianach wisiały pomosty połączone drabinkami. Dna nie było
widać. Włączył termowizjer.
-Nie ma skurwieli.
- A Sary?
- Też nie ma.
- Więc gdzie ona jest? - zapytała Jen.
- Nie wiem - odparł Stan. - Ale wiem, jak tędy wyjść.
Stanął na progu, przytrzymał się ściany i lewą nogą zatoczył
łuk w prawo.
- Uważaj, żebyś nie spadł - przypomniała Jennifer.
Stan wymacał stopą coś twardego.
-Bez obaw. Tu jest platforma, aniżej drabinka. Wchodzę
pierwszy. Hunter za mną, potem Jen i Jack.
Zeszli po drabince na pomost, potem po drugiej na następny.
Stan badał teren pod nimi. Nie widział Sary, ale niepokoił go
zapach.
Woda morska?
Zobaczył ją z najniższego pomostu. Nos go nie zawiódł. W
dole był ocean. Usłyszał plusk faI uderzających o beton. Zaczynał
rozumieć, co się stało, i nie podobało mu się to.
Na dole szybko sprawdzili otoczenie. Nikogo. Ale
termowizjery to nie gogle noktowizyjne. Stan nie miał całkowitej
pewności, czy gdzieś nie czai się przeciwnik. Zaczął szukać
włącznika światła.
Znalazł go na ścianie sześć metrów dalej. Zawahał się. W
blasku lamp będą łatwym celem. Ale czas ucieka. Sygnał Sary
zniknął z ekranu piętnaście minut temu. Każda sekunda zmniejsza
szansę odnalezienia jej. Żałował, że nie ma tu Travisa z
noktowizorem. A przede wszystkim, że zgubił Sarę. Chętnie by
kogoś rozwalił. Niech ci skurwiele wreszcie się pojawią.
Pokazał innym, żeby trzymali się nisko, i włączył światło.
Szum, trzaski i w górze ledwo coś się rozjarzyło.
- Co jest, do cholery? - szepnął.
- Nic - odparł Hunter - To żarówki sodowe. Muszą się
rozgrzać.
Stan skinął głową i rozejrzał się. Powoli robiło się jasno.
Próbował rozpoznać szare kształty.
W końcu wszystko zobaczył. Jakby dostał w żołądek. Podszedł
bliżej.
Betonowe obrzeże z metalową poręczą, krótkie schodki do góry
i platforma z karbowanej stali wystająca nad wodę.
Jennifer podniosła wizjer.
- Basen pływacki dla olbrzymów?
Stan zdjął hełm.
- Dok dla okrętu podwodnego.
- Co?!
- Postawili ten cholerny magazyn tuż przy morzu i wykopali w
środku dziurę. Okręt podwodny musi mieć odpowiednią głębokość,
żeby wpłynąć do takiego portu. Dlatego potrzebny im wysoki
przypływ.
- I dlatego zgubiliśmy Sarę - dodał Hunter. - Kiedy zamknęli
właz, odcięli jej sygnał.
Stan walnął pięścią w metalową poręcz.
- Kurwa mać! Wywieźli ją pieprzonym okrętem podwodnym!
- Ale szambo.
- Jak cholera!
Jen otworzyła usta.
- Cicho. Coś odbieram.
Słuchała przez chwilę, potem sięgnęła palcem za ucho.
- Dobra - powiedziała i spojrzała na Stana. - To Travis.
Jest na zewnątrz.
Chce wiedzieć, co się dzieje.

Rozdział dziewiętnasty

21 sierpnia, godzina 19.43, hotel Hilton, Guam, pokój 684

Sam stał przy konsoli i czekał na wiadomość od Travisa.
Zgubił sygnał Sary prawie czterdzieści minut temu. Szalał z
niepokoju. Nawalił implant? Może został zniszczony? A jeśli Sara
nie żyje? Rano implant był w porządku. Sprawdził go. A jeśli
został zniszczony, to znaczy, że porywacze Sary go odkryli.
Zostało mu tylko jedno. Zamknął oczy i pomodlił się.
- Sam? Tu Travis. Mamy problem. Odbiór.
Sam włączył nadajnik.
- Co jest, szefie? Wszystko się chrzani. Znaleźliście Sarę?
- Tak i nie. Chyba wywieźli j ą okrętem podwodnym. Czy to
mogło odciąć sygnał?
Okrętem podwodnym? Rany boskie!
Sam przytaknął.
- Mogło. Jej sygnał nie przenika przez gruby metal. Nadajnik
jest za słaby. A gdyby nawet przenikał przez kadłub, nie
przechodzi przez wodę. Co robimy?
- Dobre pytanie. Stan pognał do bazy morskiej po łódź.
Hunter i Jack zaraz skoczą po samolot. Zaczniemy jej szukać.
- To strata czasu - odparł Sam. - O ile okręt się nie
wynurzy, nie znajdziecie go.
- Jeśli masz lepszy pomysł, zamieniam się w słuch.
Sam potarł brodę.
- Mógłbym się włączyć do SOSUS - u, Dźwiękowego Systemu
Podwodnego Monitorowania. Monitorują cały ruch w tym rejonie.
Jeśli nie znajdę tego okrętu, przynajmniej zawężę obszar
poszukiwań. Odbiór.
- Jesteś geniuszem, Sam. Ile czasu zajmie ci załatwienie
dostępu?
- Nie wiem. Nawet geniusz musi czekać na zezwolenie.
- Pomogę ci. Przygotuj prośbę. Będę w hotelu za kilka minut.
Bez odbioru.
Godzina 20.10 Kiedy we trzech weszli do pokoju, prośba Sama
była gotowa. Travis rzucił swój sprzęt na łóżko i podszedł do
konsoli.
- I jak?
- Wszystkie kropki i przecinki na swoim miejscu. Gdzie Jen?
- Została w doku. Czeka na Stana. Odezwie się po jego
powrocie.
Mam nadzieję, że jeszcze nie zacząłeś działać?
- Nie.
- To dobrze. Muszę mieć bezpieczną linię na zewnątrz.
Sam wskazał telefon.
- Już się tym zająłem. Po wejściu do centrali wszystko
będzie zakodowane.
- Czytanie w czyichś myślach musi być przyjemne.
- Zależy mi na tej robocie.
Travis podniósł słuchawkę i zadzwonił do Kraussa. Generał
odebrał po drugim sygnale.
- Pan generał? Tu major Barrett. Chciałbym złożyć prośbę o
dostęp do SOSUS - u. Mhm... Najwyższy priorytet. Tak. Dziękuję.
Nie, wszystko gra.
Dobrze, zawiadomię pana.
Travis wyłączył się.
- Załatwi to za pięć minut.
- Dzięki.
Sam usiadł przy konsoli.
- Jakim cudem nikt w bazie morskiej nie usłyszał tego
okrętu? - zapytał Hunter. - Są połączeni z SOSUS - em. Powinni go
namierzyć.
Sam pokręcił głową.
- Przy brzegu jest za duży hałas w tle. SOSUS może go
wyłapać dopiero kilka mil morskich od wybrzeża.
- A jeśli nie odpłyną tak daleko? - zapytał Jack.
- Odpłyną - odparł Travis. - Po co komuś okręt podwodny,
jeśli nie planuje dalekiego rejsu?
- I spieszy się - dodał Sam. - Łódź Stana mogłaby pływać
dookoła niego i jeszcze zdążyć przed nim do celu. Im nie chodzi o
szybkość, tylko o dyskrecję. Dlatego potrzebujemy SOSUS - u.
Ujawni nam tajemnice tych facetów.
Travis zerknął na zegarek.
-Pięć minut. Zobaczmy, czy Krauss dotrzymuje słowa.
Sam wysłał prośbę i czekał. Jack i Hunter podeszli bliżej.
Cała czwórka wpatrywała się w ekran.
- I nic - powiedział Jack.
Travis zmarszczył brwi.
- Spoko. Zaraz coś zadziała.
- To zawsze trochę trwa - dodał Sam.
Minęło kilka minut.
- Co jest grane?!
- Może to problem z łącznością satelitarną?
- Wątpię. Nie...
Ekran błysnął i pojawiła się strona wejściowa do SOSUS - u -
Dźwiękowego Systemu Podwodnego Monitorowania.
Jack odetchnął głęboko i uniósł w niebo pięści.
-Dzięki ci, Boże i Travis przybił Hunterowi piątkę.
Sam z trudem stłumił uśmiech. Dramatycznym gestem wyłamał
palce i strząsnął je nad klawiaturą.
- Cofnijcie się, panowie - powiedział - I przygotujcie na
cuda.

Rozdział dwudziesty

21 sierpnia, godzina 20.30, gdzieś na południowym Pacyfiku

Trzymali dziewczynki w kajucie załogi. Po dwie na koi.
Ściśnięte jak sardynki w głębi długiej, wąskiej kabiny. Sara
leżała na boku tyłem do grodzi. Od wibracji silników bolały ją
mięśnie pleców i ramion.
Zastanawiała się, jak długo tu są. Godzinę? Co najmniej.
Dziewczęta milczały.
Kilka płakało, nim zasnęły, reszta leżała w martwej ciszy,
gdy łódź podwodna zmierzała do nieznanego celu.
Sara po raz setny przypominała sobie porwanie. Pochwycono ją
przy automacie z lodami. Dwóch barczystych Japończyków zarzuciło
jej koc na głowę. Wpakowali ją do wózka z praniem. Mogła łatwo
uciec. Ale drużyna czekała trzy dni, aż coś się stanie. Sara nie
miała prawa olać operacji tylko dlatego, że nawaliła koordynacja.
Cholera! Gdyby nagle nie wyniosła się z pokoju, Jen byłaby
przy niej.
Drużyna siedziałaby jej na ogonie. A teraz? Nie wiadomo.
Błyskawicznie zabrali ją z hotelu. Ciekawe, kiedy reszta
zorientowała się, że jej nie ma?
Sara poprawiła się na koi, próbując rozluźnić mięśnie
ramion. Trochę lepiej. Dobrze, że przynajmniej ma odtrutkę. Miała
także wolne ręce!
Sztuczka Houdiniego z liną udała się. Kiedy ją wiązali,
wygięła i rozsunęła nadgarstki.
Pętla była luźna i mogła wyjąć z niej dłonie. Ale na razie
czekała.
Gdyby pozbyła się więzów za wcześnie i przyłapaliby ją,
drugi raz numer by nie przeszedł.
Uniosła głowę i rozejrzał tych dziewczynek to bratanica żony
ambasadora? Miejmy nadzieję. Nawet jeśli drużyna je uratuje, ale
nie odnajdzie Aiyako, operację trudno będzie nazwać sukcesem.
Sara oparła się na łokciu.
- Aiyako? - szepnęła. Żadna się nie poruszyła. Sara wytężyła
wzrok. W słabym świetle ledwo widziała twarze.
- Aiyako? - powtórzyła głośniej.
Dziewczynka na przeciwległej koi otworzyła oczy i coś
wymamrotała.
Aiyałco. Sara znała ją ze zdjęcia.
Zastanawiała się, co powiedzieć. Sam nauczył ją tylko
prostych zwrotów.
Za mało, żeby rozmawiać. Ale Aiyako to wykształcona
dziewczyna, pomyślała. Jej angielski jest pewnie dużo lepszy niż
mój japoński. Trzeba spróbować.
- Mówisz po angielsku?
Dziewczynka skinęła głową.
- Trochę.
Sara odetchnęła z ulgą.
- Kim jesteś? - zapytała towarzyszka Sary z koi.
Sara spojrzała na nią.
- Ty też znasz angielski?
- Wszystkie znamy - szepnęła któraś.
Sarze zrobiło się głupio. Zachichotała. A czego się
spodziewałaś, idiotko?
Jej towarzyszka usiadła.
- Pomożesz nam?
- Jeśli będę mogła.
Dziewczynka wyglądała na rozczarowaną.
- Głowa do góry - pocieszyła ją Sara. - Pracuję dla rządu
Stanów Zjednoczonych. Są ze mną inni.
Aiyako gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Na okręcie?!
Sara pokręciła głową.
- Nie, ale zjawią się. Bez obaw.
Trzecia dziewczynka zaszeptała coś do Aiyako. Ta ją
uspokoiła.
- O co chodzi? - zapytała Sara.
- Gia powiedziała, że nie powinnyśmy rozmawiać.
Odpowiedziałam jej, żeby się nie bała.
Sara spojrzała na puste koje w drugim końcu kajuty.
Marynarze byli na stanowiskach, ale niedługo mogli wrócić. Jeśli
chce się czegoś dowiedzieć, to właśnie teraz.
- Posłuchajcie. Czy któraś z was wie, dlaczego ci faceci nas
porwali?
Dziewczynki rozglądały się, kręciły głowami i pytały jedna
drugą po japońsku. Tylko Aiyako siedziała cicho. Sara zmrużyła
oczy. Co ona taka milcząca? Nie ufa innym? A może nie ufa jej,
Sarze?
Po następnej minucie dziewczynki się uciszyły.
- My nic nie wiemy - odpowiedziała za wszystkie Aiyako.

Rozdział dwudziesty pierwszy

21 sierpnia, godzina 21.00, hotel Hilton, Guam, pokój 684

Travis był zawiedziony. SOSUS dostarczył im o wiele mniej
informacji, niż się spodziewali. Jen zawiadomiła przez radio, że
wrócił Stan.
Przyprowadził łódź. Travis wysłał oboje po zaopatrzenie.
Jack i Hunter kompletowali w drugim pokoju sprzęt i sprawdzali
broń. Tylko Sam nie ruszył się z miejsca przez ostatnie
czterdzieści minut. Siedział zgarbiony przy komputerze w
słuchawkach na uszach i porównywał odgłosy śrub z okrętami
podwodnymi w rejonie. Próbował ustalić, który z setek sygnałów na
monitorze to porywacze.
W końcu wyciągnął rękę i dotknął ekranu.
- Mam go!
Travis przysunął sobie krzesło.
- Super.
- Ale jest problem.
Sam odchylił się do tyłu, przeciągnął i przetarł oczy.
Travis tracił cierpliwość.
- Jaki problem?!
Sam westchnął i opuścił ręce.
- Łapię go z przerwami. Jest poza zasięgiem niektórych linii
SOSUS - u.
- I nie możesz go śledzić?
- Nie tak dokładnie, jak bym chciał.
Jack i Hunter usłyszeli to. Weszli do pokoju.
- Coś nie gra? Nic z tego?
- Tego nie powiedziałem! - wkurzył się Sam. - Trzeba tylko
trochę usprawnić system, to wszystko.
Travis przytaknął.
- Dobra. Jak?
Sam podrapał się w głowę.
- Potrzebujemy czegoś, co wypełniłoby jakoś luki w jego
sygnale.
- Czyli czego?
- Sonaru. Albo boi dźwiękowej.
- Mogę załatwić coś takiego w bazie morskiej. Co potem?
- Trzeba to zrzucić do wody, żebym namierzył pozycję okrętu.
Problem w tym, że do tego potrzebny jest helikopter, a my go nie
mamy.
- Lear się nie nadaje?
Hunter pokręcił głową.
-Nie wyhamuję go w powietrzu i ma kabinę kompresyjną. Nie
można jej otworzyć podczas lotu.
Sam przytaknął., - A będę potrzebował kilku odczytów.
Travis zastanowił się. Niedaleko była baza lotnicza
Anderson. Może zadzwonić do dowódcy i poprosić o iroquoisa? Tylko
co na to generał Krauss?
Czy nie uzna prośby za złamanie zakazu dekonspiracji przed
miejscowymi?
Poza tym, nawet jeśli generał nie będzie miał pretensji, nie
mają czasu. Nawet przy naciskach z góry załatwienie i
przygotowanie helikoptera zajmie co najmniej dzień. Porywacze
zdążą w tym czasie przepłynąć pół Pacyfiku.
- Chyba mógłbym pożyczyć helikopter z bazy Anderson -
powiedział na głos. - Ale to by trochę potrwało. I nie wiem, jaki
ma zasięg.
- Odpuść to sobie - odparł Hunter. - Mam lepszy pomysł.

Rozdział dwudziesty drugi

21 sierpnia, godzina 22.00, dom Brada LeRoya, Agania, Guam

Brad LeRoy był już w piżamie, gdy na jego ganek weszli dwaj
mężczyźni.
Wyjrzał przez okno i uśmiechnął się ze zdumieniem na widok
Huntera i Jacka. Hunter pomachał mu i pokazał, żeby otworzył.
Brad ostrożnie uchylił drzwi.
- Red?
- Cześć, Brad. Posłuchaj, muszę z tobą pogadać o "gęsi".
Starszy człowiek podrapał się w głowę.
- Chyba nie chcesz się nią teraz przelecieć?
- Chcę czegoś więcej - odrzekł Hunter - Chcę ją kupić.
LeRoy uniósł brwi.
- Kupić?! Synu, przecież nawet jej nie sprawdziłeś.
- I nie muszę. Wystarczy mi twoje słowo, że jest w dobrym
stanie.
- Jak na stary samolot, jest w dobrym stanie. Ale nie możemy
tego załatwić jutro? Właśnie kładłem się do łóżka.
- Nie da rady. To pilne.
LeRoy zmrużył podejrzliwie oczy.
- Chyba nie chodzi o przerzut prochów, co?!
Hunter nie miał czasu na kręcenie. Spieszył się. Brad
wyglądał na faceta, który umie trzymać język za zębami.
Postanowił zaryzykować.
- Nikt poza nami nie może o tym wiedzieć. Rozumiesz?
LeRoy przytaknął.
- Ojczyzna potrzebuje twojej pomocy - wyjaśnił Hunter i
wyjął z kieszeni paczkę studolarówek. - Mogę dać ci teraz pięć
kawałków, a resztę za dwa dni.
Brad wytrzeszczył oczy na widok forsy.
- To legalny interes?
- Tak legalny, jak rząd, który wydrukował te papierki.
Starszy człowiek zerknął na potężną sylwetkę Jacka.
- On też w tym siedzi?
- Tak, sir.
- Mogę zapytać, po co wam moja maszyna?
Hunter wyszczerzył zęby.
- Polujemy na okręty podwodne.
LeRoy zastanawiał się przez chwilę, potem skinął głową.
- Dobra, jest wasza. Zaczekajcie, tylko włożę spodnie.
Godzina 22.45, międzynarodowy port lotniczy na Guam Pół
godziny później Hunter stał na asfalcie przed hangarem. Nad
horyzontem na zachodzie żarzył się jeszcze słaby blask dnia, ale
na niebie nad głową świeciły już gwiazdy. Grumman goose pracował
obok na wolnych obrotach. Miał włączone światła i brzęczał jak
ważka. Z przodu leżała boja dźwiękowa, gotowa do zrzutu. Jack
przyniósł z samochodu broń.
- Gdzie to położyć?
- Z tyłu, za skrzynką z narzędziami.
- Za czym?!
- To standardowe wyposażenie samolotu. Spoko, wszystko gra.
Jack wlazł do kabiny. Z hangaru wyszedł LeRoy. Pchał wózek
obsługowy przykryty brezentem.
- Mówiliście, że polujecie na okręty podwodne! - zawołał,
przekrzykując silniki. - Więc mam coś dla was!
Hunter spojrzał na wózek.
- Co to jest?
Jeże"!

-"


- Bez jaj!
Jeżami" nazywano w czasie drugiej wojny światowej granaty Mk
10 i do zwalczania okrętów podwodnych. W przeciwieństwie do bomb
głębinowych wybuchały dopiero po uderzeniu w metal. Nie było
obawy, że wypłoszy się cel chybionym strzałem.
LeRoy odciągnął brezent.
- Możemy je załadować do kabiny pasażerskiej - powiedział. -
Po znalezieniu waszego okrętu po prostu uzbroicie jeża" i
wyrzucicie z samolotu.
Hunter spojrzał z powątpiewaniem na metrowe pociski w
kształcie butelki.
-Myślisz, że jeszcze zadziałają?
- Na sto procent.
Hunter klepnął LeRoya w plecy.
- Jesteś asem, Brad.
Wywołał Jacka z samolotu. Starszy człowiek pokazał im, jak
uzbroić zapalnik. Potem załadowali "jeże" na pokład. Jack wrócił
na swoje siedzenie.
Brad uścisnął Hunterowi rękę.
- Dbaj o "gęś", Red, czy jak tam się nazywasz.
- Obiecuję. Dzięki, sir.
Hunter wspiął się do kokpitu. Jack studiował pod lampą mapę.
Hunter chwycił wolant i Brad odblokował koła. Wspaniałe uczucie
pilotować samolot, który wymaga umiejętności. Hunter uśmiechnął
się do Jacka.
- Gotów?
- Jak zawsze.
Hunter wywołał wieżę i dostał zielone światło. Przesunął
przepustnicę w przód i pokołował wolno na pas, Spojrzał za
siebie. Brad LeRoy stał w świetle reflektora w kombinezonie
mechanika. Hunter uniósł kciuk.
Starszy człowiek pomachał mu na pożegnanie i powtórzył jego
gest.
Wieża dała zezwolenie na start. Hunter ustawił samolot nosem
do wiatru i jeszcze raz sprawdził wskaźniki. Wszystkie systemy
działały. Pchnął przepustnicę i silniki zawyły.
- Dobra! Zobaczmy, co potrafi ten ptaszek!
Hydroplan ruszył. Nabierał szybkości. Ryk silników był
ogłuszający. Kadłub wibrował, aż Hunter dzwonił zębami. Za
drżącymi szybami migały światła miasta.
- Dawaj, malutka!!!
"Gęś" przyspieszyła. Koła podskakiwały na pasie.
- Do góry! - zachęcił maszynę Hunter. - Wznieś się!
Powinni już być w powietrzu. Minęli wieżę, Ciągle nic.
Hunter dał pełny gaz i przyciągnął wolant.
Zrób to dla mnie!
Unieśli się. Samolot oderwał się od ziemi i poszybował jak
ptak.
- Lecimy!
Hunter przechylił maszynę i skierował nad morze. Pięli się
do góry.
Koniec z prowadzeniem autobusu!
Kiedy osiągnęli pułap przelotowy, połączył się z Travisem.
- Tu Blake. Jestem w powietrzu. Podaj namiary. Odbiór.
- Sam zaraz cię naprowadzi. Co tam tak głośno? Odbiór.
- To samolot. Wibruje jak jasna cholera. Ale ta maszyna jest
dokładnie tym, czego nam trzeba na morskie łowy! Mam na pokładzie
boję dźwiękową i parę "jeży". Na wypadek, gdybyśmy musieli
wypłoszyć okręt na powierzchnię. Odbiór.
- Masz jeże"? Dobra robota. Wszystko może się przydać.
- Też tak myślę. Ile czasu minęło?
- Zgubiliśmy sygnał prawie cztery godziny temu.
- Ciągle są zanurzeni?
- Na to wygląda. Teraz uważaj, Sam podaje ci namiary.
Odezwij się, kiedy będziesz na pozycji, żebyśmy mogli odczytać
dane.
- Jasne. Bez odbioru.

Rozdział dwudziesty trzeci

21 sierpnia, godzina 23.30, zatoka Tman, Guam

Stan niecierpliwie spacerował po nabrzeżu. Travis i Sam
przymocowali laptop do konsoli łodzi. Piąta drużyna "Fok" wkurzy
się, że wywiercili dziury w ich drogocennej zabawce. Ale nie
mieli wyboru. Bez połączenia z SOSUS - em nie znajdą okrętu
podwodnego. Lepiej, żeby komputer nie wypadł za burtę przy
wzburzonym morzu.
Gus nie przesadził. Łódź mark V okazała się lepsza, niż
mówił. Nawet z dodatkowym obciążeniem miała małe zanurzenie.
Pruła fale jak ślizgacz. Pomijając dobrą zabawę, zawody w
robieniu pompek warte były choćby krótkiego rejsu tym cackiem.
Kiedy Stan czekał z Jen na Travisa i Sama, wypróbował łódź w
porcie. Spieniona woda oceanu pod stopami to nie był seks, ale
prawie.
Mark V był szybki, ale niestety niewygodny. Gdyby drużyna
miała płynąć za okrętem kilkaset mil morskich, wykończyłby ich
ten rejs. Stan patrzył, jak Sam podłącza komputer do instalacji
elektrycznej łodzi. Dokąd my płyniemy, do cholery?
- Możemy odbijać - powiedział Travis.
Stan odwiązał cumy. Jennifer stała na dziobie w piankowym
stroju do nurkowania. Wskoczył na pokład obok niej.
- Sama to na sobie namalowałaś? - zadrwił. - Może następnym
razem pomogę ci?
- Jasne, kochanie! - mruknęła zmysłowo. - Domyślam się, że
jesteś prawdziwym Cipasso.
Stan ryknął śmiechem i usiadł za sterem. Travis przybił Jen
piątkę.
Sam monitorował sygnał SOSUS. Stan odbił od brzegu i
spojrzał na ekran.
- Jaka odległość do celu?
- Prawie siedemdziesiąt mil morskich. Robi około piętnastu
węzłów na godzinę. Kiedy Hunter zrzuci boję, dam ci dokładny
namiar. Na razie weź kurs północ, północny zachód.
Stan spojrzał na Travisa.
- Dorwiemy go za niecałe półtorej godziny. Chyba lepiej nie
siedzieć mu na dupie. Jak się zorientuje, nie wynurzy się. A jak
się wynurzy i zobaczy nas, schowa się pod wodę i więcej nie
wypłynie.
- Fakt - przyznał Travis i spojrzał na Sama. - Coś się już
udało z tamtym programem?
Sam pokręcił głową.
- Z jakim programem? - zapytał Stan.
- Sam sprawdza bazę danych SOSUS. Chce ustalić, dokąd
przedtem pływał ten okręt. Jeśli ma jakąś stałą trasę, zaczekamy
na niego w porcie docelowym.
- Każdy okręt podwodny wydaje inny dźwięk - wyjaśnił Sam. -
Sądząc po hałasie śruby, nasz przyjaciel to klasa Z V z pociskami
balistycznymi.
- Ruski. Stary typ - odrzekł Stan. - Z napędem dieslowskim,
nie atomowym.
-Zgadza się. Ale to za mało. Rejestr SOSUS odpowie nam, czy
taki okręt pływał po tych wodach w ostatnim półroczu, a jeśli
tak, to dokąd.
Stan właśnie omijał ostatni statek w porcie i wypływał na
otwarte morze.
Skinął głową.
- Dobry pomysł. Powiedz mi, jak się czegoś dowiesz. A na
razie trzymajcie się! Lubię szybkość!

Rozdział dwudziesty czwarty

22 sierpnia, godzina 0.01, gdzieś nad południowym Pacyfikiem

- Sam! Słyszysz mnie? Jesteśmy na pozycji. Kiedy mamy to
zrzucić?
Odbiór.
Hunter wytężał słuch w hałasie silników. Głos Sama był
czysty i wyraźny.
- Podaj swoje współrzędne. Odbiór, Hunter odczytał mu dane z
odbiornika GPS, globalnego systemu nawigacyjnego.
- Posadź samolot tam, gdzie jesteś i niech Jack opuści boję.
Jak tylko dostanę odczyt, wyjmiecie ją i polecicie da następnego
punktu triangulacyjnego.
- Potwierdzam.
Hunter zszedł w dół. W świetle reflektora zalśniła czarna
powierzchnia morza. Wylądował i Jack otworzył drzwi. Uderzyła
fala i słona woda opryskała wnętrze kokpitu. Boja dźwiękowa
zanurzyła się z pluskiem.
- Boja w wodzie - zameldował Hunter. - Powiedz, kiedy
będziesz miał odczyt.
Czekali w milczeniu. Hydroplan unosił się na falach jak
ociężała gęś, od której wziął nazwę. Hunter trzymał uchyloną
przepustnicę, żeby nie zgasły silniki. Wolał ich potem nie
odpalać na wodzie.
Odwrócił się do Jacka.
- I co powiesz o samolocie?
Jack wzruszył ramionami.
- To nie concorde, co?
Hunter pokręcił głową. Jack wiedział, że Hunter latał kiedyś
concordem.
Tylko nie wiedział, że woli "gęś".
Usłyszał w słuchawkach głos Sama.
- Mam sygnał. Położenie oznaczone. Możecie wyjąć boję.
Jack przytaknął, wyciągnął ją z wody i zamknął drzwi.
- Cholernie zimno tutaj, jak na tropiki.
- Na wodzie zawsze tak jest - odparł Hunter i włączył
nadajnik. - Dokąd teraz? Odbiór.
Sam podał mu nowe współrzędne.
- Zawiadom mnie, gdy tam dolecisz. Będę czekał. Bez odbioru.
Hunter pchnął przepustnicę i maszyna wystartowała. Pierwszy
raz pilotował grummana goose. Jakim cudem to pudło zaliczono do
samolotów krótkiego startu i lądowania?! Wzbicie się tym
cholerstwem w powietrze trwa wieczność.
Lecieli nisko nad wodą. Nie było księżyca i Hunter nie
rozpoznawał żadnych konstelacji gwiezdnych. Zastanawiał się, co
czuli starożytni żeglarze, kiedy przekraczali granicę między
półkulami. Bez znajomych gwiazd na niebie na pewno myśleli, że
spadną poza krawędź świata.
Hunter wylądował w drugim punkcie triangulacyjnym i Jack
znów wyrzucił boję.
- Jest - odezwał się Sam. - Jeszcze jedno miejsce i chyba
przygwoździmy skurwieli.
Hunter dostał kolejne współrzędne i odleciał. Tym razem
samolot uniósł się trochę szybciej.
A może tylko mi się tak zdawało, pomyślał Hunter, kiedy
poszybowali nad czarną wodą na wschód.
Posadził hydroplan w trzecim punkcie triangulacyjnym. Po
zrobieniu namiaru zostali na miejscu. Czekali na dalsze
instrukcje. Silniki mruczały na wolnych obrotach. Stan musi być
już blisko, pomyślał Hunter. Płynie w naszym kierunku od
pierwszego wyrzucenia boi. Ale zanim się tu zjawi, dawno
odlecimy. Żadna łódź nie dogoni samolotu. Nawet takiego starego,
jak ten.
Odezwał się Travis. Sądząc po głosie, nie był zachwycony.
- Mam ciekawą wiadomość, panowie! Odbiór.
Jack zmrużył oczy. Czyżby on też wyczuł coś w tonie Travisa?
- To znaczy? - zapytał Hunter. - Odbiór.
-Namierzamy naszego kolesia. Program Sama właśnie wypluł
jego punkt docelowy. Płynie na Iwo.
- Na Iwo jimę? - upewnił się Jack. - To prawie sześćset mil
morskich stąd. Odbiór.
- Zgadza się. Sarn sprawdził dane dwa razy. Ten okręt
podwodny zrobił w ostatnim półroczu trzy kursy z Guam na Iwo.
Dlatego uważamy, że teraz też tam przybije.
- Travis - powiedział Hunter. - Ta wyspa to jakiś pomnik
narodowy, czy coś w tym rodzaju. Chyba nie możemy tam wkroczyć
bez zezwolenia.
- Zgadza się. Załatwię to z Kraussem. Ale pamiętaj, że ten
okręt pływa tam bezkarnie. Wyspa jest bezludna. Nikt nas tam nie
zatrzyma.
Jack włączył swój nadajnik.
- Lepiej wylądujmy tam przed nimi i zamelinujmy się. Na tej
wyspie jest kupa szczurzych nor. Jeśli oni będą tam pierwsi,
dopieprzą nam.
Odbiór.
- Dobry pomysł. Zaczekaj, pogadam ze Stanem.
Jack i Hunter czekali niecierpliwie na wynik narady.
- Hunter? Stan mówi, że możemy tam być za sześć godzin. Przy
swojej szybkości okręt będzie potrzebował prawie trzydziestu.
Przeskoczymy go bez problemu. Jaki zasięg ma twój samolot?
- Około sześciuset czterdziestu mil morskich. Z wiatrem
więcej.
Ale nie dolecimy na Iwo.
- To co zrobisz?
Jack rozłożył mapę i Hunter sprawdził ich pozycję.
- Może zatankowałbym na Saipanie? Wystarczy na to pół
godziny i jeszcze będziemy na miejscu przed wami. Odbiór.
- Potwierdzam. Jak wylądujecie na Iwo, odpocznijcie do
naszego przyjazdu. Tamci będą mieli przewagę liczebną.
Jack siedział z nieprzeniknioną miną. Hunter włączył swój
nadajnik.
- Potwierdzam, Travis. Masz dla nas współrzędne?
- Sam zaraz ci je poda.
- Dobra - odrzekł Hunter. - Odezwiemy się po wylądowaniu.
Przyjął współrzędne i spojrzał na Jacka.
- Wszystko gra?
Jack skinął głową i popatrzył na czarne fale Pacyfiku.
- Iwo jima. Nie do wiary, kurwa. yyy 93 xxx
Rozdział dwudziesty piąty

22 sierpnia, godzina 1.30, na pokładzie wrogiego okrętu
podwodnego, w rejsie na Iwo jimę

Załoga wróciła do swojej kajuty. Sara przyglądała się
twarzom marynarzy po wachcie. Ściągali koszule i walili się na
koje. Żadnego z nich dotąd nie widziała. Musieli się zmieniać w
kajucie, żeby zrobić miejsce dla dziewczynek - druga wachta spała
na kojach pierwszej. Sara zmarszczyła nos. Faceci cuchnęli potem.
Czekała na okazję do następnej rozmowy z Aiyako. Ciekawe,
czy dziewczyna zna plany porywaczy? Wygląda na to, że wie więcej,
niż mówi.
Marynarze w kojach zasnęli. Kilku chrapało, reszta padła
bezgłośnie pod wpływem wyczerpania. Sara usiadła. Po kolacji
strażnicy zmienili dziewczynkom więzy. Miały teraz ręce
skrępowane z przodu. Mogły się łatwiej poruszać.
Jak dotąd, wyprowadzono je z kajuty tylko raz: do toalety.
Wycieczka pod strażą była poniżająca dla młodych Japonek,
ale nie dla Sary. W armii szybko pozbyła się wstydliwości. Kto
nie potrafi jeść, spać i srać przy innych, nie nadaje się do
wojska. Sara robiła, co mogła, żeby wyglądać na urażoną
niewinność. Odwracała uwagę strażników, żeby dziewczynki
odpoczęły trochę od wścibskich oczu. Udawała niezgrabną. Jednego
ze strażników wepchnęła pod prysznic. Niby przypadkiem.
Dziewczynki to rozbawiło. Ponura atmosfera trochę się poprawiła.
Po powrocie z toalety dostały inne koje. Sara trafiła teraz
na pierwszą przy sterburcie, razem z dziewczynką imieniem Na oko.
Aiyako leżała na sąsiedniej koi z głową w nogach Sary. Sara
złożyła się jak scyzoryk i przekręciła ostrożnie, żeby nie
obudzić swojej towarzyszki.
- Aiyako? - szepnęła. - Słyszysz mnie?
Aiyako nie poruszyła się.
- Słyszę.
Sara rozejrzała się. Marynarze spali jak zabici. Inne
dziewczynki też.
- Muszę z tobą pogadać.
- Dobrze.
Sara uniosła głowę i spojrzała z góry na Aiyako. Najwyższa w
grupie, pomyślała. Najlepiej zbudowana i najmniej zastraszona.
Jeśli dojdzie do walki, może się przydać.
- Pamiętasz, jak cię pytałam, czy wiesz, dlaczego tu
jesteśmy?
- Pamiętam.
- Wydawało mi się, że możesz znać odpowiedź. Zastanawiam
się...
Nagle Sara usłyszała kogoś na zewnątrz. Aiyako zamknęła
oczy, opuściła głowę i udała, że śpi. Sara zrobiła to samo, ale
spod oka obserwowała, co się dzieje.
W drzwiach stanął mężczyzna w żółtobrązowym mundurze z
insygniami na kołnierzu, których Sara nie rozpoznawała. Wszedł,
zatrzymał się i rozejrzał. Zerknął za siebie i dał następny krok.
Co on kombinuje?
Był niski, gruby i pucołowaty. Miał kiepską cerę. Niepewnie
trzymał się na nogach.
Prawdopodobnie pijany.
Podkradł się bliżej. Sprawdził, czy załoga śpi, i podszedł
do dziewczynek. Sara zmarszczyła brwi. Przyszedł, żeby je stąd
zabrać? Nie, to nie miało sensu. Nie przysłaliby go samego. I nie
przejmowałby się, że obudzi kumpli, gdyby był tu służbowo. Im
bliżej podchodził, tym bardziej była przekonana, że nie ma prawa
tu przebywać Sarze się to nie podobało. Mocniej zmrużyła oczy.
Facet stanął przy przeciwległej koi.
Oblizał wargi i rozejrzał się ukradkiem. Potem wolno dotknął
piersi dziewczynki imieniem Gia. Obmacywał ją delikatnie, gdy
spała.
Zboczeniec!
Sara chciała coś powiedzieć. Ale co? Sam nie nauczył jej ani
jednego zdania po japońsku, które mówi się do takiego bydlaka.
Facet zostawił Gię i zajął się Naoko.
Dosyć tego, postanowiła Sara. Nie gorszyło jej byle co, ale
ta mała świnia z oczkami węża była odrażająca. Poza tym, facet
mógł zauważyć, że Sara leży odwrotnie na koi. Wtedy zorientowałby
się, że dziewczynki mają za dużo swobody i mógłby przywiązać je
do łóżek. Musiała coś zrobić. Nie mogła dać się przyłapać.
Zaczekała, aż typ wsunie łapę pod bluzkę Naoko i szturchnęła
ją kolanami w plecy.
Dziewczynka otworzyła oczy, zobaczyła zboczeńca i wrzasnęła.
Facet podskoczył, walnął głową w górną koję i obudził drugą
dziewczynkę. Ta też wrzasnęła.
Marynarze zerwali się z koi. Do kajuty wpadli trzej
mężczyźni w mundurach.
Wybuchła awantura. Mały grubas próbował się wytłumaczyć. Gia
paplała z oburzeniem, Naoko płakała. Marynarze mruczeli groźnie
między sobą, wkurzeni, że ich obudzono. Sara skorzystała z
zamieszania i wyskoczyła z koi.
Inne dziewczęta zrobiły to samo.
Mężczyzn przybywało. Wszyscy na okręcie chcieli zobaczyć, o
co ten krzyk. Sara szybko policzyła przeciwników. Trzydziestu.
Same nowe twarze.
Mały facet zrobił się bojowy. Pokazywał na Gię, która tupała
i głośno protestowała. W końcu jeden z umundurowanych krzyknął i
zapadła cisza.
Zboczeńca wyprowadzono, załoga położyła się.
Strażnicy zapędzali dziewczynki na koje. Sara ociągała się;
chciała być w parze z Aiyako. Japonka wyczuła jej zamiary i
robiła to samo.
Udało się.
Dostały razem ostatnią wolną koję.
Minęło prawie pół godziny, zanim wszystko się uspokoiło. Gia
narzekała i spluwała dobre dwadzieścia minut, zanim znów zasnęła.
Reszta była zbyt zmęczona, żeby nie spać. Kiedy zrobiło się
cicho, Sara spojrzała na Aiyako.
Nie wiedziała, jak długo jeszcze potrwa rejs i co się potem
z nimi stanie. Nie chciała zmarnować okazji.
-Miałaś mi powiedzieć, dlaczego tu jesteśmy?
Aiyako przytaknęła i wzięła głęboki oddech.
- Spróbuję. W Japonii ludzie wierzą, że wszystkim rządzą
bogowie. Żeby coś dostać, trzeba im najpierw coś dać.
- Masz na myśli złożenie ofiary?
- Tak. Jedzenia, wina czy innych rzeczy, które bogów
zadowolą. Jeśli masz małe potrzeby, dajesz mało. Jeśli chcesz
dużo, bogowie też żądają wiele.
- Im większe masz oczekiwania, tym większy musisz złożyć
dar, tak?
Aiyako zmarszczyła brwi.
- Tak. Chyba o to chodzi.
- Więc mamy złożyć dary jakiemuś bogowi?
- Nie - odrzekła wolno Aiyako. - To my jesteśmy darami.
Sara zmarszczyła nos.
- My jesteśmy darami?! Dla kogo?
Aiyako posmutniała.
- Dla boga wulkanu. Boję się.
Sara pokręciła głową.
- Nie kapuję. Jak można być darem dla wulkanu?
Nagle zobaczyła łzy w oczach Aiyako i zrozumiała.
- Złożą nas w ofierze wulkanowi? O to chodzi?! Wrzucą nas do
środka?!
Spłoniemy żywcem?! Kaputt?!!
Dziewczynce drżały wargi.
Sara zwiesiła głowę i westchnęła..
- O, kurczę. Jest gorzej, niż myślałam.

Rozdział dwudziesty szósty

22 sierpnia, godzina 2. 10, gdzieś nad Marianami Północnymi

Coś było nie tak. Hunter zastanawiał się spokojnie, co to
może być.
Zatankowali samolot na Saipanie, więc nie paliwo. Hydraulika
działała, nie zapaliły się żadne lampki ostrzegawcze. A mimo to
"gęś" traciła moc.
Wyczuwał to jak jeździec, pod którym zmęczył się długo
galopujący koń. Nad lądem może nie byłoby się czym przejmować.
Ale w dole rozciągał się ocean.
Powinien był sprawdzić, o co chodzi.
Spojrzał na Jacka.
-Musimy wylądować.
- Tutaj?! - Jack zdumiał się, wskazując ocean.
-Gdzieś niedaleko. Poszukaj na mapie jakiegoś dobrego
miejsca.
Zawiadomię Travisa.
Jack rozłożył mapę, Hunter wywołał łódź.
- Szefie, tu Hunter. Mamy problem z samolotem. Muszę usiąść
i zrobić przegląd. Odbiór.
- Rozumiem. Jaka jest sytuacja?
- Ptaszek zrobił się trochę ociężały. Nic wielkiego, ale
wolę nie kusić losu.
-Domyślasz się, co może nie grać?
- Nie mam pojęcia. Dlatego chcę wylądować.
- Gdzie teraz jesteś?
- Około dwustu pięćdziesięciu mil morskich na północ od
Saipanu. Jack szuka na mapie kawałka suchego lądu.
-Potrzebujesz naszej pomocy?
- Nie. Mam narzędzia i trochę części zapasowych. Do naprawy
tych starych gratów wystarczy śrubokręt i rolka izolacji. Przy
odrobinie fartu zdążę zrobić remont generalny i jeszcze was
przegonię. Odbiór.
Mrugnął do Jacka.
Jack wskazał mapę.
- Jesteśmy teraz nad rezerwatem przyrody. Nazywa się
Sanktuarium Północnych Wysp. Kupa wysepek, ale wszystkie
bezludne.
Przez hałas silników przebił się głos Sama.
- Hunter, nie ryzykuj. Do Iwo masz tylko godzinę lotu.
Odbiór.
Samolot zakołysał się. Hunter odzyskał nad nim kontrolę, ale
wiedział, że daleko nie doleci.
- Nie mam wyboru, Sammy. Odezwiemy się po wylądowaniu. Bez
odbioru.
Hunter wyłączył swój nadajnik i spojrzał na Jacka.
- Są tam jakieś lotniska? Może być nawet plaża.
Jack potarł czoło, pochylając się nad mapą.
- Nic z tych rzeczy.
- Szukaj dalej. Musi coś być.
Minęła kolejna minuta. Hunter walczył ze sterami. Próbował
podciągnąć nos maszyny do góry, ale samolot uparcie schodził w
dół. W blasku świateł lądowniczych wydawało się, że zaraz
dosięgną go fale.
- Tutaj - powiedział w końcu Jack i wskazał mapę. -
Asuncion.
Hunter nie poddawał się.
- Jakie współrzędne?
Jack podał mu je.
- Dobra, to około dziesięciu mil morskich stąd. Chyba
dolecimy.
Powiedz Travisowi, gdzie usiądziemy. Zameldujemy się z
ziemi.
- Potwierdzam.
Jack wywołał Travisa i przekazał wiadomość.
- W porządku - odparł z niepokojem Travis. - Ale bądźcie z
nami w kontakcie. Nie chcemy zgubić was obu.
- Nie martw się o nas - uspokoił go Jack. - Wszystko będzie
dobrze. Bez odbioru.

Rozdział dwudziesty siódmy

22 sierpnia, godzina 6.10, na pokładzie mark V w pobliżu Iwo
- jimy

schodzące słońce wyglądało jak wielka kula ognia. Wydawało
się, że T cały ocean ogarnia pożar Blask poraził Jen, jakby
dostała w twarz.
Czerwone niebo o poranku, pomyślała, trzymając łódź na
kursie. Opuściła wizjer i wpatrzyła się w horyzont.
Po przykręceniu powerbooka Sarna konsola była zatłoczona
sprzętem.
GPS stale dawał im odczyty ich pozycji. Oprócz Stana tylko
Jennifer potrafiła prowadzić łódź. Travis monitorował sonar i
dane SOSUS - u. Jednocześnie patrzył na mapę. Normalnie mark V
wymagał trzyosobowej obsługi. Ale to nie były normalne warunki.
Sam i Stan spali w poprzek dwóch rzędów siedzeń z tyłu
kabiny. Fotele były wyściełane, ale wąskie. Przerwy między nimi
nie poprawiały komfortu.
Travis i Stan zasypiali byle gdzie, Jen jednak tego nie
umiała.
Poruszyła ramionami, żeby pozbyć się drętwienia karku.
- Daleko jeszcze? - spytała.
Travis sprawdził odległość na mapie i porównał z GPS - em.
- Jakieś dziesięć minut. Może mniej. Wszystko gra?
- Tak.
-Nie jesteś głodna? Stan nie zjadł jeszcze wszystkich
kanapek.
Jennifer pokręciła głową.
- Jestem za bardzo spięta, żeby jeść.
- Na pewno? Musisz zachować siły...
Uśmiechnęła się.
- Zgoda, tatku. Może wezmę gryza.
Spojrzała na komputer.
- Hunter i Jack nie odzywali się dotąd?
Travis wyjął kanapkę z chłodziarki i pokręcił głową.
- Jeszcze nie. O ile ich znam, pewnie są już na Iwo. Jack
chrapie, a Hunter łapie opaleniznę. Gdy Sam się obudzi, powiem
mu, żeby spróbował ich wywołać.
Jen dostrzegła coś daleko na horyzoncie. Wąski pasek lądu z
górą na jednym końcu. Wyciągnęła rękę: - To nasza wyspa?
Travis uniósł lornetkę.
- Tak, to Iwo. Z górą Suribachi na prawo.
- Nie wygląda na dużą.
-Nie jest wielka, ale wystarczająco duża i płaska, żeby mógł
tam wylądować samolot wojskowy. Podczas wojny taki kawałek lądu
na środku oceanu jest cenniejszy od złota.
Zbliżali się szybko do wyspy. Travis obudził Stana i Sama, a
potem wrócił na swoje miejsce.
Jen uśmiechnęła się.
- Jack ma dziś swój wielki dzień.
- Jak to?
- Znasz marines. Dla nich Iwo jima to świętość. Pewnie od
kiedy wylądowali z Hunterem, przeżywa jej zdobycie.
Travis wyszczerzył zęby.
- Chyba tak. Nie pomyślałem o tym.
Stan podszedł do Jennifer i ziewnął.
- Koniec rejsu? To oddaj mi ster.
- Chętnie.
Zsunęła się z siedzenia i spojrzała na Travisa.
- Zwiad nie powinien potrwać długo. To mały teren.
- Nie taki znów mały.
- Będę musiał znaleźć miejsce, gdzie zostawimy łódź -
powiedział Stan i obejrzał się w kierunku Sama. - Nie wiesz, z
której strony może przypłynąć okręt?
Sam siedział na brzeżku fotela. Wyglądał na chorego.
Pokręcił głową.
- SOSUS nie rejestruje ruchu tak blisko wysp. Ale okręt
zawsze przypływał z południa - południowego wschodu, jak my
teraz. Podejrzewam, że rzuci kotwicę gdzieś na zawietrznej.
- Więc nam zostaje nawietrzna - odrzekł w zamyśleniu Stan. -
Samolot się nie odzywał?
Travis pokręcił głową.
- Nie.
Sam wstał na miękkich nogach i zastąpił Travisa przy
komputerze.
- Chwilowo nie mamy łączności satelitarnej - wyjaśnił. -
Nawet jeśli nas wywołuje, nie słyszymy go. Jesteśmy już tak
blisko, że przerzucę się z satelity na zwykłe radio. Tylko nie
wiem, czy długo pociągnę bez kofeiny.
Przetarł oczy i zgarbił się nad klawiaturą. Jennifer
rozejrzała się.
- Gdzie przycumujemy?
- Nigdzie - odparł Stan. - Nie możemy. Ktoś musi zostać na
pokładzie, a reszta popłynie pontonem desantowym do brzegu.
Sam podniósł głowę.
- "Ktoś" to pewnie ja?
- Zgadłeś.
Sam jęknął.
- Nie pękaj - pocieszyła go Jen. - W chłodziarce jest
"Górska Rosa". To ci poprawi humor.
- Co?! - wrzasnął Sam. - Dopiero teraz mi to mówisz?!
Jennifer mrugnęła do Travisa.
- Schowaliśmy ją na czarną godzinę.
Poszła w głąb kabiny, wyjęła puszkę i rzuciła ją Samowi.
Od dziobu i sterburty wyłaniała się wyspa. Jennifer
przyjrzała się jej przez lornetkę Travisa. Duża, pomyślała.
Jakieś pięć kilometrów szerokości.
Ciekawe, czy Hunter i Jack już coś zbadali. O ile im się w
ogóle to udało? Jack mówił, że na wyspie jest pełno tuneli.
Robota na cały dzień.
- Miałeś rację, Travis - przyznała. - To kawał terenu.
Dobrze, że zjawiliśmy się tu przed naszymi przyjaciółmi.
- Dzięki Bogu - zgodził się Travis. - Nie widać jeszcze
samolotu?
- Ja nie widzę.
- Ja też nie.
Stan pchnął przepustnicę do oporu i skręcił ostro na
sterburtę.
- Zrobię kółko. Poszukamy miejsca do desantu i lotniska.
Travis spojrzał na Sama.
- Wywołujesz już Huntera i Jacka?
- Jeszcze nie. Dopiero przerzuciłem się z satelity na
bezpośrednią łączność.
- Dobra. Jak ich złapiesz, niech podadzą swoją pozycję. Łódź
mknęła łukiem na wschód w cieniu góry Suribachi. Jennifer
przysłoniła oczy i spojrzała na szczyt czarnego stożka skalnego.
- Dymi.
- To czynny wulkan - odrzekł Sam. - Jest teraz w fazie
aktywności. Wyłapałem na SOSUS-ie jakieś ruchy sejsmiczne, więc
wszedłem do danych Urzędu Geologii Stanów Zjednoczonych. W ciągu
ostatniego roku zarejestrowali ponad dwadzieścia trzęsień ziemi o
sile od trzech wzwyż w skali Richtera. W tym czasie były dwie
erupcje Suribachi.
Jen uniosła brwi.
- Chcesz powiedzieć, że trafimy na wylew lawy?
-Nie. Suribachi to tak zwany wulkan eksplozywny. Jego
erupcje są skutkiem łączenia się magmy z wodą morską. To wygląda
dość groźnie, ale lawa cię nie zaleje.
- Co za ulga.
- Prawda? Mimo to, teren jest zdradliwy. Iwo jima znaczy po
japońsku "siarkowa wyspa". W ziemi są wyloty pary i dziury z
wrzącym błotem. Trzeba patrzeć pod nogi.
- Dzięki, zapamiętam to!
Skończyli okrążanie wyspy od nawietrznej i popłynęli na
północ. Travis opuścił monokl BSD i przyjrzał się trzem starym
lotniskom.
- Nigdzie ich nie widzę.
Jen pokręciła głową.
- Ja też nie.
- Sam?
- Już nad tym pracuję.
Jen popatrzyła, jak Sam próbuje nawiązać łączność z
samolotem i ogarnęły ją złe przeczucia. A jeśli coś się stało z
Hunterem i Jackiem? W jaki sposób w ogóle zdołają ich znaleźć?!
Sam pokręcił głową.
- Nic z tego.
- Zupełnie nic?
- Zero!
Travis sięgnął do nadajnika za uchem.
- A może ja spróbuję?
- Nie fatyguj się. Mój nadajnik ma dwukrotnie większy zasięg
niż nasze hełmy. Jeśli ja nie mogę ich wywołać, tobie też się nie
uda.
- Więc co zrobimy? - zapytała Jen.
Travis podniósł BSD i zmarszczył brwi.
- Bez paniki. Mają jeszcze cały dzień, żeby tu dolecieć. A
my musimy zrobić rozpoznanie na wyspie. Sam, przełącz się z
powrotem na satelitę i wywołuj ich. A ty, Stan, szukaj parkingu
dla tej balii.

Rozdział dwudziesty ósmy

22 sierpnia, godzina yyy.00, Iwo jima

Zeszli na ląd na zachodnim brzegu wyspy, między wygasłym
wulkanem Motoyama i górą Suribachi, na pasie ziemi nazywanym
Tidorigahara.
Stan wprowadził gumową tratwę desantową CRRC na plażę i we
trójkę wyskoczyli na piasek. Wciągnęli ponton pod nawis skalny i
przykryli go wodorostami. Potem przypasali oporządzenie,
wyregulowali hełmy i przygotowali się do marszu.
Travis obejrzał się na łódź. Mark V miał małe zanurzenie,
ostry dziób kołysał się łagodnie, stanowiska ogniowe były
najeżone uzbrojeniem.
Sam w hełmie wyglądał za sterem ponuro i nie na miejscu.
- Myślisz, że da sobie radę?
Stan parsknął.
- Jasne! Piękna pogoda, morze spokojne... Moja babcia dałaby
sobie radę.
- Dobra. Po pierwsze, musimy tu założyć bazę. Jen, pójdziesz
w głąb lądu i zbadasz teren. Sprawdzisz, czy można się gdzieś
ukryć. Uważaj na te tunele, o których mówił Jack. Jeśli trafmy na
jakiś nietknięty schron, wykorzystamy go. Stan, zrobisz zwiad
wokół Suribachi. Coś mi się wydaje, że wulkan to atrakcyjne
miejsce dla naszych złych chłopaków.
Stan skinął głową.
- Ja sprawdzę największe lotnisko. Zobaczę, w jakim jest
stanie i czy możemy się tam schować. Kiedy okrążaliśmy wyspę,
widziałem kilka starych bunkrów. Jeśli Jen nie znajdzie nic pod
ziemią, założymy, bazę w jednym z nich. Wolałbym zniknąć z
otwartej przestrzeni.
- Trzeba też poszukać słodkiej wody i założyć latrynę.
Rozglądajcie się w terenie, może zauważycie jakiś strumień. W
ostateczności mamy tabletki odsalające, ale daleko na nich nie
zajedziemy.
Travis spojrzał na zegarek.
- Jest siódma dwanaście. Kontaktujemy się co godzinę. Jeśli
coś znajdziecie albo będziecie potrzebowali pomocy, wywołajcie
mnie.
Spotkamy się, kiedy przylecą Hunter i Jack. Na razie
jesteście zdani na siebie.
- Musimy zbadać kawał terenu, a czasu jest niewiele.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

22 sierpnia, godzina 7.40, wyspa Asuncion

Asuncion bardzo przypominała inne wyspy, nad którymi Jack i
Hunter przelatywali w drodze na Iwo, ale była starsza; trzeba
czasu, żeby przy litej skale uformowała się plaża. "Gęś" usiadła
na długim, wąskim pasie szarego lądu. Koła utkwiły głęboko w
miękkim piasku. Hunter kucał na skrzydle, nad prawym pływakiem.
Grzebał pod otwartą osłoną silnika i próbował dociec, dlaczego
samolot w nocy stracił moc. Jack leżał rozciągnięty na skrzydle i
trzymał lampę. Starał się nie myśleć o Travisie i o reszcie na
Iwo jimie.
Rozejrzał się. Plaża ciągnęła się wzdłuż zawietrznej strony
wyspy i wznosiła stromo w głąb lądu, do niemal idealnego stożka
wulkanicznego.
Jack zbadał wcześniej teren. Znalazł tylko kilka drzewek i
trochę krzaków. Mogli jeść ryby i ptaki, ale nie mieli słodkiej
wody. Musieli szybko naprawić samolot i znikać stąd.
- Poświeć trochę wyżej.
Jack skierował lampę na ręce Huntera.
Najgorsze było lądowanie. Jack myślał, że nie dolecą do
wyspy. Sukces miał swoją cenę. Kiedy posadzili maszynę, sił
wystarczyło im tylko na to, by wczołgać się za siedzenia, gdzie
padli i zasnęli. Nie próbowali nawet wywołać przez radio Travisa.
A teraz generator był potrzebny do zasilania lampy, więc nie
próbowali nawiązać łączności. W świetle dnia problem z samolotem
wydawał się większy, niż sobie wcześniej wyobrażali..
- Jak długo to jeszcze potrwa? - spytał Jack.
Hunter spojrzał na niego.
- Niedługo. A co, kiepsko się bawisz?
- A ty?
- Ja? Świetnie.
Jack popatrzył na Huntera z niedowierzaniem.
Hunter położył się na boku.
- Posłuchaj. Dzisiejsze samoloty to takie cuda, że
praktycznie trzeba mieć doktorat, żeby coś przy nich zrobić. Ale
do naprawy tego maleństwa wystarczy trochę mózgu i narzędzi.
Poklepał czule "gęś".
- Ty to naprawdę lubisz, co? - stwierdził Jack.
Hunter przekręcił się na brzuch i sięgnął do pływaka
samolotu.
-Jak cholera. Jako małolat miałem stare camaro z
sześćdziesiątego ósmego roku. Woziłem nim moje deski surfingowe.
Kiedy nie byłem na wodzie, każdą wolną chwilę spędzałem na
majstrowaniu przy bryce. Sama radość, człowieku.
Jack wzruszył ramionami. W młodym wieku miał tylko tyle
wspólnego z samochodami, że zapalał je bez kluczyków, żeby się
przejechać. Uważał, że każdy nastolatek, który w wolnym czasie
dobrowolnie pracuje przy samochodach ma problemy z męskością.
- Cieszę się, że to cię kręci.
Hunter niestrudzenie dłubał w silniku. Jack trzymał lampę i
niecierpliwił się. W dodatku wkurzała go obecność mieszkańców
wyspy. Pelikany i kormorany najwyraźniej uznały ich za atrakcję.
Przyglądały się dwóm mężczyznom i dziwnej maszynie i terkotały w
skalnych gniazdach jak stare baby.
W górze krążyły wrzeszczące mewy. Czasem lądowały na
kadłubie i badały samolot. Jack próbował je przeganiać, ale nie
bały się ludzi.
- Nie ruszaj się, Jack! Nic nie widzę - powiedział Hunter.
Jack mruknął pod nosem i poprawił snop światła. Miał dosyć
sterczenia tutaj. Chciał już być na Iwo jimie. Tam jest jego
miejsce, nie w środku stada pieprzonych pelikanów. Hunter
powiedział, że po naprawie samolotu dolecą na Iwo w godzinę albo
mniej. Jack miał nadzieję, że tak będzie. Nie chciał stracić
zabawy.
Hunter wyprostował się i poszukał w narzędziach śrubokręta.
- Co jest?!
Jack wpatrywał się w plażę.
- Zastanawiam się, czy nie zjeść na lunch kanapki z mewy.
Hunter się roześmiał.
- Chyba nie jestem aż taki głodny!
Znalazł śrubokręt i przyjrzał się Jackowi uważnie.
- Coś nie tak?
Jack wzruszył ramionami.
- Po prostu rozmyślam.
- O czym?
- O wojnie.
- Jakiej wojnie?
- Tej na Pacyfiku. I o Iwo jimie. Pamiętasz?
Hunter skinął głową.
- Aha.
- Od kiedy Sam powiedział, że tamten okręt podwodny płynie
na Iwo, mam dziwne uczucie. Dla marines to nie jest zwykłe pole
bitwy.
To jakby świętość. Ale ty jesteś lotnikiem i pewnie tego nie
rozumiesz.
- Jasne, że rozumiem! Nie znam szczegółów, ale wiem, że
bitwa była krwawa.
- Chcesz, żebym ci o niej opowiedział?
- A nie będziesz się ruszał?
Jack wyszczerzył zęby.
- Gwarantuję!
Hunter sięgnął do pływaka i pociągnął kabel.
- No to mów. Tylko uprzedzam, że znam zakończenie tej
historii.
Jack skinął głową i oświetlił przewody paliwowe, które
sprawdzał Hunter. Wziął głęboki oddech.
- To była największa inwazja na Pacyfiku: sto dziesięć
tysięcy marines na ośmiuset osiemdziesięciu okrętach. Płynęli z
Hawajów na Iwo czterdzieści dni...

Rozdział trzydziesty

22 sierpnia, godzina 8.00, południowa strona góry Suribachi,
Iwo - jima

SI tan wspinał się na strome, skaliste zbocze na południowym
krańcu wyspy. Miał pod nogami tylko ciemnoszare, podziurawione
głazy. Cały czas śmierdziało lekko zgniłymi jajami, ale kiedy
omijał gęsto rozsiane wyloty pary, fetor stawał się nie do
wytrzymania. Kamienie pokrywał szary liszaj, pożółkły wokół
otworów gazowych. Ziemia była gorąca. Na lewo mruczał basowo
wulkan..
Stan pierwszy raz wdrapywał się na czynny wulkan.
Zastanawiał się, jak wygląda wnętrze krateru. Przypomina kocioł
czarownicy z gotującą się siarką? A może buzuje tam czerwony
ogień?
Tuż poniżej szczytu zaczął okrążać górę w kierunku jej
północnego krańca. Teren był zdradliwy. Przy każdym kroku spod
nóg osuwały się małe kamienie i popiół. Spojrzał na północny
zachód, ponad lotniskiem wysuniętym najdalej na południe, i dalej
na ocean. Aż do Japonii tylko woda.
Nic dziwnego, że Iwo była taka ważna, pomyślał. Bez lotniska
na południowym Pacyfiku alianci nie mogliby zaatakować Tokio.
W ziemi umocowana była tablica pamiątkowa. Tutaj marines
zatknęli flagę amerykańską po bitwie o Iwo jimę. Stan schylił się
i oczyścił napis, usuwając odłamki skalne i popiół wulkaniczny. W
jednej z najkrwawszych bitew drugiej wojny światowej zginęło
dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Zdjął hełm, przyklęknął na jedno
kolano, przeżegnał się i odmówił krótką modlitwę.
Coś błysnęło.
Pierścionek. Małe, złote kółko z perłą. Stan podniósł je i
obejrzał. Perła mieniła się kolorami tęczy.
Dziewczęcy pierścionek mógł tutaj leżeć z jednego powodu.
Ciekawe, co stało się z jego właścicielką? Stan z powrotem włożył
hełm i włączył nadajnik.
- Travis, tu Stan! Chyba coś mam. Odbiór.
- Co to jest, Stan?!
- Pierścionek. Znalazłem go przy tablicy pamiątkowej na
szczycie Suribachi. Zastanawiam się, czy nie nosiła go któraś z
porwanych dziewczynek.
- Możliwe. Ale dlaczego leżał tak wysoko?!
Stan spojrzał na ścieżkę prowadzącą w dół.
- Dobre pytanie. Jest tu szlak z plaży inwazyjnej wiodący do
góry.
Pierścionek mogła zgubić turystka, chociaż wątpię, żeby tak
właśnie było.
Stan wstał i rozejrzał się. W porównaniu z resztą wyspy,
teren dokoła wydawał się świeżo wydeptany. Może kidnaperzy
przyprowadzili tutaj dziewczynki? Ale po co?
- Może pokręcę się tutaj i poszukam czegoś jeszcze?
- Dobry pomysł. Odezwij się, jeśli coś znajdziesz. Bez
odbioru.
Stan schował pierścionek do kieszeni na piersi.
Godzina 8.27, plaża inwazyjna, Iwo - jima Travis wyłączył
się i wrócił do penetrowania bunkra, który znalazł niedaleko pasa
startowego. Budynek stał na północnym krańcu plaży wschodniej
nazywanej od wojny "inwazyjną". Na południowym krańcu był
identyczny bunkier. Japończycy zajęli tutaj pozycje, gdy oddziały
amerykańskie lądowały na brzegu. Kosili atakujących żołnierzy z
karabinów maszynowych. Żadnej osłony, pomyślał Travis. Tylko
szeroki pas czarnego piasku. Z okrętów desantowych prosto pod
ogień. Nic dziwnego, że tylu naszych zginęło.
Bunkry były zrujnowane i zbyt małe na założenie bazy. Mogły
fascynować, ale nie nadawały się dla drużyny. Travis z ociąganiem
wyszedł z walącej się budowli z żelazobetonu i zajął się
lotniskiem numer jeden.
Wyglądało na to, że pas startowy jest w dobrym stanie.
Travis schylił się i podniósł kamień. Na asfalcie walały się
odłamki skalne i inne śmiecie, co utrudniłoby lub nawet
uniemożliwiło learowi lądowanie. Chyba lepiej, że Hunter
skombinował hydroplan.
Tylko gdzie on jest?! Ani Hunter, ani Jack nie odezwali się
od ostatniej nocy. Ciągle naprawiają samolot na Asuncion, czy
skończyli w oceanie jako żer dla rekinów?
Cholera! Travis żałował, że nie pożyczył helikoptera z bazy
lotniczej Anderson. Ale żałował przede wszystkim tego, że cała
operacja była taką wielką tajemnicą. Nawet przy załatwianiu boi
dźwiękowej musiał kręcić.
Powiedział zastępcy dowódcy na Marianach, że pomagają
miejscowemu uniwersytetowi w badaniach podwodnych. Travis lubił
wykładać karty na stół.
Jeśli mu to uniemożliwiano, wahał się przed zrobieniem tego,
co uważał za słuszne. Szukał szybkich rozwiązań, zamiast się
zastanowić. Co gorsza, wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak,
każda jego decyzja będzie potem zakwestionowana przez Departament
Stanu.
Niechętnie zaczynał przyznawać Stanowi rację, że ich misja
wyglądała na jedno wielkie gówno...
Ale Travis nie zdradzał byle komu, co myśli. Jeśli jakiś
dupek w Waszyngtonie chce nim dyrygować zza biurka, proszę
bardzo, żaden problem.
Mógł to znieść. Travisa obchodziła tylko drużyna. Najpierw
zniknęła Sara, teraz Hunter i Jack. Dobijało go to. TALON
zastępował mu rodzinę.
Odkąd wyprowadziła się Lavonne i dzieci, nie miał wielu
bliskich.
Doszedł do końca pasa startowego. Zrujnowana wieża jeszcze
stała.
Otaczały ją fortyfikacje. Teren był zaśmiecony. Travis
znalazł pogniecione magazynki po nabojach, zardzewiałe puszki po
konserwach, odłamaną rękojeść bagnetu i sprzączkę od pasa pokrytą
pajęczyną. Schylił się i przesiał garść piasku między palcami.
Miał wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał.
Ciągle były obecne duchy tego miejsca. Pozbierają rzeczy,
które tu pogubiły i znów ruszą do bitwy. Zmrużył oczy i spojrzał
pod słońce. Może Hunter i Jack zameldowali się Samowi? Włączył
nadajnik.
- Sam? Tu Travis. Samolot się nie odzywał? Odbiór.
-Nie. Od waszego zejścia na ląd wywołuję go co pół godziny.
Nie odpowiada.
Travis skinął głową i otrzepał spodnie. Bryza przybrała na
sile.
Szarpała jego koszulą i sypała piaskiem w oczy. Okręt
podwodny dopłynie do Iwo najwcześniej za osiemnaście godzin. Może
wysłać Stana na Asuncion, żeby poszukał chłopaków?
A jeśli ich nie znajdzie? Co wtedy? Travis i Jen będą
musieli sami stawić czoło przeciwnikom. Nie, lepiej nie
ryzykować. Już w tej chwili jest ich za mało. Jeśli Hunter i Jack
przylecą, będzie super. Jeśli nie, trudno.
Nie można stracić następnego człowieka.
Travis wziął głęboki oddech i włączył nadajnik.
- Rozumiem, Sam. Próbuj dalej. Na razie poszukamy miejsca na
biwak.
Bez odbioru.

Rozdział trzydziesty pierwszy

22 sierpnia, godzina 8.58, gdzieś w dwudziestopięcio
kilometrowym labiryncie tuneli pod Iwo jima

Ten znalazła pierwszy tunel zaledwie pół godziny po
wyruszeniu z plaży.
Był częściowo zapadnięty i nie nadawał się do celów drużyny.
Ale w Jen wstąpiła nadzieja, że mogą być też inne. Może któryś
prowadzi do schronu, gdzie będzie można założyć bazę?
Weszła do drugiego tunelu. Skończył się po pięciuset
metrach.
Zagracały go kawałki metalu, części broni, a nawet kilka
połamanych kości.
Musiała badać ciasną kryjówkę w termowizjerze. Z ulgą
wróciła na powierzchnię.
Teraz była w trzecim tunelu. Wyglądało na to, że tym razem
dobrze trafiła. Na środku korytarza mogła się niemal wyprostować,
a między ścianami minęłyby się swobodnie dwie osoby. Korytarz
wykuto w litej skale, bez śladu piasku, był odporny jak stal.
Gdyby na górze wybuchła bomba, nikt by tego tutaj nie poczuł.
Budowniczy tunelu wiedział, co robi.
Dzięki kompasowi Jennifer znała swoją pozycję w stosunku do
powierzchni. Tunel wił się i skręcał, ale generalnie prowadził na
północ.
Oceniała, że przeszła już ponad półtora kilometra. Powinna
być teraz gdzieś pod lotniskiem.
Ominęła ostrożnie kolejną kupę śmieci z menażką i lufą
karabinową na wierzchu. Czyżby Japończycy przeczekali tutaj całą
bitwę? Wyspa została uznana za pomnik wojenny, nikt na niej
niczego nie rusza. Ale mogliby tu wcześniej posprzątać.
Jen zatrzymała się, uniosła wizjer i otarła czało rękawem.
Na mundurze miała pajęczyny i potwornie bolały ją plecy. Ale nie
mogła zawrócić, dopóki nie dojdzie do końca tunelu. Muszą założyć
bazę i zaplanować akcje A czas ucieka.
Nagle Jen zobaczyła przed sobą snop światła. Padało na
podłogę tunelu.
Wyjście?! Serce zabiło jej z podniecenia. Pobiegła naprzód.
Światło wpadało przez boczny korytarz. Minęła ich wiele.
Odchodził w lewo i stromo do góry. Zapamiętała jego położenie.
Jeśli znajdzie schron, będą mieli dodatkowe wyjście na
powierzchnię.
Skała była teraz czarna. Jennifer przeciągnęła palcami po
ścianie.
Tłusta sadza. Powąchała rękę. Benzyna. Japończycy nie
wychodzili z podziemnych kryjówek i Amerykanie użyli miotaczy
ognia, żeby ich wykurzyć. Nie potrzeba lepszego dowodu, że wojna
to piekło. Jen wytarła dłoń o spodnie i poszła dalej.
Tunel opadał teraz i skręcał w prawo. Snop światła został z
tyłu.
Jennifer ostrożnie stawiała kroki. Ta droga musi dokądś
prowadzić! Tylko dokąd?
Włączyła nadajnik za uchem.
- Travis, tu Jen. Słyszysz mnie? Odbiór.
- Głośno i wyraźnie, Jen. Coś nie gra? Odbiór.
- Jestem pod ziemią i chciałam sprawdzić, czy to nie zakłóca
sygnału.
- Na moim końcu, nie. Gdzie jesteś?
Jen spojrzała na kompas. Żałowała, że GPS nie działa pod
ziemią. Musiała podać swoją pozycję w przybliżeniu.
- Powinnam być jakieś pięćset metrów od północnego krańca
lotniska numer trzy.
- To dość blisko mnie. Mogę się przyłączyć?
- Jasne! Właśnie minęłam wejście. Jest kilka metrów za mną.
Poczekaj chwilę, to wystawię głowę. Bez odbioru.
Jen zawróciła. Pod górę było bardziej stromo, niż jej się
wydawało przy schodzeniu. Dobrze, że ściany są solidne,
pomyślała. Wolała sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby
tunel się zawalił.
Boczny korytarz miała teraz z prawej. Podniosła wizjer i
weszła w snop światła. Musiała osłonić oczy przed jego blaskiem.
Stała trzy metry pod powierzchnią ziemi. Nie dosięgnie
otworu.
Poszukała na ścianie jakiegoś występu. Znalazła oparcie dla
nogi i podciągnęła się.
Skała była tutaj luźniejsza. Posypały się kamienie. Jen
odwróciła głowę.
Jeszcze trochę. Spojrzała w górę. Czego się teraz złapać?
Raziło ją słońce, nic nie widziała. Pomacała ścianę nad sobą i
trafiła na gładką wypukłość z zagłębieniami. Dobry uchwyt.
Zacisnęła na nim palce i wspięła się wyżej.
Nagle skała pod jej ręką puściła. Jennifer spadła na dno
korytarza i przewróciła się. Odłamek skały, który był takim
poręcznym uchwytem, wylądował jej na brzuchu. Mimo woli
krzyknęła.
- Jen?! - usłyszała głos Travisa. - Jennifer?! Gdzie
jesteś?!
Jen wzięła głęboki oddech i przełknęła ślinę. Zrobiło jej
się głupio.
- Wszystko gra. Po prostu się obsunęłam.
Wstała i podniosła "odłamek", który okazał się ludzką
czaszką. Czoło poczerniało, reszta była biała jak kreda. Żadnych
dziur, żadnych pęknięć. Facet musiał zginąć w płomieniach.
W górze przesunął się cień. Jennifer spojrzała w górę i
zobaczyła Travisa, który patrzył w dół, na nią.
- Nic ci nie jest? - zapytał.
- Jasne, że nie - odparła i pokazała mu czaszkę. - Wystawiam
objazdową wersję Hamleta. Wchodzisz w to?
Zeskoczył na dół.
- Miła pamiątka. Ale wolałbym coś dla dzieci.
Jennifer odłożyła czaszkę i wskazała za siebie, - Tam jest
główny tunel. Szłam nim prawie godzinę! Może prowadzić do
schronu.
- Przekonajmy się. Stan sprawdza łódź, a ja nie znalazłem
żadnego miejsca na bazę. To chyba nasz najlepszy trop.
Mieli szczęście. Opadający w dół tunel kończył się zaledwie
sto metrów dalej.
- To wygląda na drzwi - powiedziała Jennifer.
Travis spróbował je otworzyć.
- Zamknięte. Ale zawiasy są przerdzewiałe. Może je wyrwę.
Odsuń się.
Jennifer zrobiła mu miejsce. Travis szarpnął drzwi.
- Jesteśmy ładny kawałek pod ziemią - zauważyła.
- Mhm... - stęknął. - Nad nami tylko lita skała.
Wsunął palce między drewno i kamień i znów szarpnął. Drzwi
otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem. Jen zajrzała mu przez
ramię.
- Mój Boże! Co to jest?!
Travis zapalił latarkę i weszli do środka.
- Zdaje się, że odkryliśmy centrum dowodzenia
Kuribayashiego.

Rozdział trzydziesty drugi

22 sierpnia, godzina 10.00, wyspa Asuncion -

Nasze lotnictwo bombardowało Iwo przez tydzień - mówił Jack.
- Chcieli ją naruszyć. Ta wyspa to po prostu wielka skała
wulkaniczna.
Myśleli, że się rozsypie. Ale Kuribayashi był pieprzonym
geniuszem. Naloty prawie nie zaszkodziły jego ludziom.
Jack słusznie przypuszczał, że opowieść o bitwie poprawi mu
nastrój.
Hunter też był zadowolony, bo lampa prawie się nie
poruszała. W ciągu ostatnich dwóch godzin oczyścił zatkany
przewód paliwowy i wymienił świecę zapłonową. Jak długo jeszcze?
Jack był ciekaw, kiedy wreszcie wystartują.
- Dlaczego? - spytał Hunter.
- Dlaczego co? - nie zrozumiał Jack.
- Dlaczego nie zaszkodziły im naloty?
-Bo wszyscy siedzieli pod ziemią. Dwadzieścia jeden tysięcy
ludzi!
Wykopali tysiąc pięćset schronów i dwadzieścia pięć
kilometrów tuneli.
Kuribayashi miał centrum dowodzenia dwadzieścia trzy metry
pod litą skałą. Sun Tsu mówi: "Eksperci od obrony niech będą
ukryci tak, jakby byli pod dziewięcioma warstwami ziemi". I
Japońcy tak zrobili. Schowali się i czekali na lądowanie naszych.
Kiedy waliliśmy w nich bombami, stary Kuribayashi musiał mieć z
nas niezły ubaw.
- Daj mi klucz płaski, dobra? - przerwał mu Hunter.
Jack odłożył lampę i zeskoczył ze skrzydła. Wyjął narzędzie
ze skrzynki i podał Hunterowi. Podmuch wiatru zdmuchnął do
pływaka trochę piasku z jego rękawa.
- Uważaj! Mało mamy problemów? - syknął Hunter.
- Przepraszam.
Jack opuścił ramię i się otrzepał.
Hunter mówił, że mimo przymusowego postoju zdążą na Iwo
przed okrętem podwodnym. Jack miał nadzieję, że tak będzie.
Podróż na wyspę była dla niego jak pielgrzymka. Wdrapał się z
powrotem na skrzydło i wziął lampę.
- Więc co planował Kuribayashi? Jak chciał wywieźć swoich
ludzi z Iwo?
- zagaił Hunter Jack pokręcił głową.
- Nie zamierzał. Powiedziano każdemu żołnierzowi, że jest
tam po to, żeby przed śmiercią zabić dziesięciu Amerykanów.
- Bez jaj!
- Tak było. Przed wyruszeniem na Iwo jimę wszyscy pożegnali
się z rodzinami. Nawet Kuribayashi.
- Co to za strategia, do cholery?
- Genialna! Nikt nie walczy bardziej zaciekle niż człowiek,
który chce żyć choćby minutę dłużej.
Hunter odwrócił głowę i wytarł ręce szmatą.
- Znowu Sun Tsu, prawda?
- Zgadza się. Żołnierz zawsze ma nadzieję. Do ostatniej
sekundy.
Kuribayashi przekonał swoich ludzi, że ich los jest
przesądzony.
Wiedział, że wtedy dadzą z siebie wszystko. Gdyby widzieli
jakąś szansę ucieczki, oszczędzaliby się. Zwolnił ich z obowiązku
przeżycia i tym samym zmusił do twardej walki.
Hunter zmarszczył brwi.
- Coś mnie w tym zastanawia. Jeśli Kuribayashi wiedział z
góry, że przegra, to po co była ta cała zabawa? Nie mógł wybrać
miejsca, w którym zwycięży?
- Wątpię, żeby z góry zakładał klęskę. Jak powiedziałem,
nadzieja umiera ostatnia. Gdyby jego plan wypalił, Japońcy
zmietliby każdego amerykańskiego żołnierza na Iwo. Ale chodziło
mu o coś innego, Chciał doprowadzić do takiej masakry, żeby
społeczeństwo amerykańskie zażądało zakończenia wojny. I bitwa
była krwawa! Godzina chwały marines. Czasem żałuję, że urodziłem
się za późno.
- Ja też - odparł Hunter i zamknął pokrywę silnika.
- Naprawione?
- Powinno działać.
Zeskoczyli ze skrzydła i Hunter odgrzebał koła z piasku.
Otworzył drzwi kokpitu.
- Wsiadaj, spróbujemy!
Jack biegiem okrążył samolot i wskoczył na siedzenie
drugiego pilota.
Zapięli pasy. Hunter odpalił silniki i Jack zasłonił uszy.
Hunter sprawdził wskaźniki, skinął Jackowi głową i uniósł kciuk.
Sięgnął w dół i pchnął przepustnicę. "Gęś" ruszyła i potoczyła
się po plaży.
- Udało się! - krzyknął Jack i wyrzucił w górę pięść. -
Wracamy do interesu!!!
Nabierali szybkości, płosząc ptaki i kraby. Hunter szczerzył
zęby, sprawdzał klapy, zegary i przyrządy. Jack nie znał się na
tym i miał to gdzieś. Myślał tylko o Iwo. Za godzinę stanie na
świętej ziemi. Ledwie mógł w to uwierzyć.
Hunter zawrócił samolot i pojechał z powrotem. Wyłączył
silniki i odpiął pas.
- Wszystko gra. Można startować.
- To lećmy! - krzyknął Jack.
Hunter wskazał horyzont.
- Teraz nie da rady.
Jack odwrócił się. Niebo na zachodzie pociemniało.
Nadciągały gęste chmury.
- Co jest, kurwa?! - jęknął.
- Nie pękaj. To pewnie tylko szkwał. Za godzinę przejdzie.
Na razie trzeba gdzieś przywiązać samolot.
- Chyba mówiłeś, że to żaden problem!
Hunter uśmiechnął się szeroko.
- Powiedziałem tylko, że to niedługo potrwa.

Rozdział 33

22 sierpnia, godzina 10.13, kajuta kapitańska na wrogim
okręcie podwodnym

Stary kapłan był w ponurym nastroju. Całe rano odczytywał
znaki i za każdym razem mówiły to samo: bogowie nie błogosławią
tej podróży.
Nie miał wyboru, musiał o tym powiedzieć szogunowi.
Szogun zajmował ciasną i po spartańsku urządzoną kajutę
kapitańską.
Kapłan zauważył z zadowoleniem, że mimo braku miejsca i
wygód, nie zapomina o bogach. Na małym biurku stał relikwiarz,
wokół obrazu Amaterasu leżały płatki kwiatów.
Kapłan skłonił się nisko i czekał na zaproszenie do wejścia.
- Chodź, chodź! - zawołał serdecznie szogun. - Właśnie
składałem hołd bogini, w nadziei, że pobłogosławi naszą świętą
wyprawę.
Stary człowiek rozejrzał się ukradkiem. Widział już, jak
ludziom spadały głowy, kiedy szogun dostawał szału. Ciepłe
powitanie nie uspokoiło go.
- Sprowadza mnie tutaj właśnie znak od bogini.
Szogun zmarszczył brwi.
- Mów.
Starzec przełknął ślinę.
- Sprawdzałem znaki trzy razy. Zawsze wychodziło to samo!
- To znaczy, co? Mów, człowieku!
- Grozi nam klęska. Amaterasu jest niezadowolona.
-Niezadowolona? Dlaczego? Przecież składam daninę władcom
jej świątyni i karmię mnichów, którzy opiekują się jej świętymi
miejscami. Co może mieć przeciwko mnie?! Gadaj, bo skrócę cię o
głowę!
Kapłan skłonił się.
- Znaki były niejasne, o szlachetny. Lecz sądzę, iż jest
zagniewana, że tyle jej dziewic oddajesz Suribachi - yamie.
Obawiam się... obawiam się, że może przekląć nasze
przedsięwzięcie, jeśli jej nie udobruchamy!
Szogun patrzył na niego z obłędem w oczach. Władza jest już
tak blisko.
Jeśli teraz nie osiągnie celu, okryje hańbą siebie i
pokolenia swojej rodziny.
- Powiedz, co mam zrobić, żeby odzyskać jej przychylność?
Starzec oblizał wargi.
-Myślę, że przydałaby się specjalna ofiara. Tylko dla niej!
Jedna dziewica.
Szogun potarł brodę i skinął głową.
- Zgoda. Brzuch Suribachi - yamy napełnia się. Jedna
dziewica mniej nie zrobi mu różnicy. Straż!
W progu stanął ochroniarz i skłonił się nisko.
- Przyprowadź jedną dziewczynkę. Tylko żeby nikt cię nie
zobaczył.
Szybko!
Człowiek ponownie skłonił się i pobiegł.
Szogun uśmiechnął się do kapłana.
- Dzięki, że ostrzegłeś mnie przed katastrofą. Idź! Za
godzinę znów odczytaj znaki. Przekonasz się, że bogini zmieniła
zdanie.
Starzec skłonił się i wycofał.
Szogun odprowadził go wzrokiem. Zdecydowanie twardniało w
nim jak stal. Bogowie muszą być z nim. Muszą! Za daleko już
zaszedł. Nic nie może mu teraz przeszkodzić.
Usłyszał kroki i odwrócił się. Ochroniarz ciągnął drobną,
przestraszoną dziewczynkę. Mężczyzna skłonił się w progu i zmusił
małą do tego samego.
- Zgodnie z rozkazem, panie.
Szogun skinął głową.
- Możesz odejść.
Posłaniec zniknął. Dziewczynka stała w drzwiach z oczami
rozszerzonymi przerażeniem.
- Drżysz, kochanie - powiedział łagodnie szogun. - Nie bój
się! Wejdź, usiądź.
Dziewczynka nieśmiało skinęła głową i przysiadła na koi,
trzęsąc się.
Szogun odwrócił się tyłem i otworzył szufladę biurka.
Wyciągnął naginatę, ulubioną broń daimyo do zabijania wrogów i
eliminowania rywali.
- Mam nadzieję, że dobrze się tutaj tobą opiekują? -
powiedział.
W świetle małej lampy do czytania błysnęło ostrze. Szogun
wsunął je do rękawa.
Dziewczynka rozmasowała ślady po więzach na nadgarstkach.
- Tak.
Szogun odwrócił się przodem. Nóż był zimny i ostry jak
brzytwa.
- Doskonale. Choć oczywiście to nie to samo, co w domu,
prawda? Z mamą i tatą.
Dziewczynce zaczęły drżeć usta. Do oczu napłynęły łzy.
- No, no... - powiedział. - Nie płacz!
Postawił j ą na nogi i objął z tyłu lewą ręką.
Taka młoda, pomyślał. I taka niewinna.
- Niedługo będzie po wszystkim. Wrócisz do domu. Chciałabyś?
Spojrzała na niego i przytaknęła.
Szogun dźgnął. Uśmiech dziewczynki zamienił się w grymas.
Nóż wszedł pod mostek i przebił serce. Szogun poczuł, jak zabiło
raz, potem jeszcze raz.
Dziewczynka zwiotczała w jego ramionach.
Odwrócił się do relikwiarza, skłonił i położył ciało.
- Amaterasu, składam ci ofiarę!





Rozdział trzydziesty czwarty

22 sierpnia, godzina 10.30, baza jednostki TALON na Iwo
jimie -

Szefie, słyszysz mnie? Tu Sam. Odbiór.
Travis, Stan i Jen właśnie kończyli podziemną bazę. Schron
Kuribayashiego był doskonały. Leżał pod grubą warstwą skały
wzmocnionej betonem i mieścił się tu swobodnie sprzęt drużyny.
Nie znaleźli na wyspie słodkiej wody, ale Jen odsoliła w
menażkach wodę morską. Travis i Stan wykopali na zewnątrz
latrynę. Po raz pierwszy od zejścia na ląd Travis czuł się
bezpieczny Włączył nadajnik.
- Tu Travis. O co chodzi, Sam? Odbiór.
- Chyba mamy problem.
Travis zmarszczył brwi.
- A dokładniej? Odbiór.
- Nadciąga sztorm. Sprawdziłem dane meteo. Wygląda na to, że
idzie prosto na nas!
Stan spojrzał na Travisa.
- Chcę z nim pogadać.
- Mów.
- Sam, tu Powczuk. Jak łódź?
- Na razie w porządku. Ale fale rosną! Chyba nie utrzymam
jej w czasie sztormu. Odbiór.
- Staraj się - odparł Stan. - Będę tam za dziesięć minut.
- Dobra, czekam. Bez odbioru.
Stan znów spojrzał na Travisa.
- Lepiej tam polecę, zanim ten mały kutas wpakuje się na
skały.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Travis.
- Wysadzę go na brzeg, odpłynę i przeczekam sztorm na morzu.
- A potem?
- Wrócę tu. W czym problem?
- W tym, że nie wiemy, jak długo potrwa sztorm. Za to wiemy,
kiedy przypłynie okręt podwodny. Nie może mi zabraknąć jednego
człowieka, kiedy przywali nas gówno.
- Zanim się zacznie, Hunter i Jack już tu będą.
- Nie wiadomo! Może też będą musieli przeczekać sztorm.
Przykro mi, Stan, ale nie pozwolę ci odpłynąć. Jesteś mi
potrzebny tutaj.
Stan zacisnął usta.
- Więc co chcesz, żebym zrobił?!
- Wprowadź łódź na brzeg.
- Co?! Rozpieprzy się!
- A jeśli nie będzie cię tutaj, kiedy przypłynie okręt,
rozpieprzy się cała operacja! Wybieraj: albo wprowadzasz łódź na
brzeg, albo puszczasz ją tuzem na morze. Ale wtedy ją stracimy. A
na lądzie może da się ją uratować.
Twarz Stana poczerwieniała.
- Czy to rozkaz, sir?
Travis westchnął.
- Nie wygłupiaj się.
- Czy to rozkaz, sir?
- Tak. To rozkaz.
Stan zazgrzytał zębami.
- Pójdę po Sama i wprowadzę mark V na brzeg.
Zasalutował Travisowi, zrobił w tył zwrot i odszedł.
Jen patrzyła z otwartymi ustami, jak Stan odchodzi.
Travis pokręcił głową -Nie przejmuj się. Dostaje szału, bo
myśli, że da plamę przed kumplami z "Fok". Nie uwierzą nam, że
nie wpadł na brzeg przez przypadek.
Przez jakiś czas będą robili sobie z niego jaja. Jakoś to
przeżyje. No, do roboty!
Trzeba przygotować miejsce dla Sama.
Godzina 10.48, północno - zachodnie wybrzeże Iwo - jimy Stan
szedł do łodzi zdołowany i wkurzony. Wprowadzić ją na plażę?! Co
ten Travis sobie myśli? Mark V to precyzyjna maszyna. Jedna z
niewielu na świecie. Wbijanie jej w piasek to jak profanacja
relikwii! Musi być lepszy sposób. Tylko jaki?!
Sam pomachał do niego z pokładu. Wiało jak diabli, fale
miotały łodzią niczym zabawką w kąpieli. Stan też pomachał i
zaczął uprzątać wodorosty z pontonu desantowego. W oddali
błysnęło i zagrzmiało. Na skały spadły pierwsze krople deszczu.
Stan zepchnął CRRC na wodę i odpalił silnik. Niebo szybko
ciemniało.
Obejrzał się. Nadciągające chmury przecinały błyskawice. Był
zaskoczony, że front burzowy jest już tak blisko. Pchnął
przepustnicę i popłynął do łodzi.
Sam dostawał świra.
- Nie mogę odczepić powerbooka od konsoli! - wrzasnął, kiedy
ponton zrównał się z łodzią. - Przekręciliście śruby, tępe
goryle!
- Jak łódź?
- Nie słyszałeś?! Nie mogę odczepić komputera od tej
pieprzonej konsoli! Mój sprzęt diabli wezmą!
Stan ustabilizował kurs pontonu unoszącego się i opadającego
na falach.
- Opanuj się, wydostanę go. Pomóż mi wjechać tą balią na
pokład.
Sam chwycił koło sterowe łodzi. Stan dał wstecz i wprowadził
CRRC na jego miejsce na rufie. Umocował ponton i podszedł do
konsoli.
- Dawaj klucz!
Sam podał mu narzędzie.
- Gdzie Travis? - zapytał.
- W bazie.
Stan obejrzał komputer Sam już wyłączył system i odłączył
antenę satelitarną. Została tylko brudna robota.
- Kto będzie pilnował łodzi? - zapytał Sam.
Stan wczołgał się pod konsolę, przekręcił na plecy i wymacał
śruby pod tablicą rozdzielczą.
- Odkręcę to w sekundę. Zbierz resztę swoich gratów i właduj
do pontonu.
- Kto będzie pilnował łodzi, Stan? - powtórzył Sam.
Stan wziął głęboki oddech.
- Nikt.
- Nikt?!
- Słyszałeś.
Stan założył klucz na śrubę i spróbował obrócić.
Rzeczywiście była przekręcona. Miał nadzieję, że gwint nie jest
zerwany.
- Nie możemy zostawić tu łodzi. Sztorm ją rozwali - ostrzegł
Sam.
Stan walczył ze śrubą.
- Nie zostawimy jej. Wprowadzimy ją na brzeg.
Stan poprawił klucz i szarpnął. Śruba trochę popuściła.
- Na brzeg? Kto wpadł na ten genialny pomysł?
Stan uśmiechnął się drwiąco.
- Nie ja.
Pierwsza śruba puściła. Stan szybko odkręcił następne.
Schował je do kieszeni na piersi i odczepił komputer. Sam włożył
laptopa do skrzynki przeciwwstrząsowej i przywiązał skrzynkę w
pontonie. Deszcz rozpadał się na dobre. Łódź kolebała się jak
pijak na trampolinie.
Stan usiadł za sterem.
-Przypnij się, będzie ostra jazda.
Sam jeszcze raz sprawdził sprzęt, zatoczył się do przodu,
opadł na siedzenie nawigatora i zapiął pas.
Stan spojrzał na GPS. Mark V od czasu, gdy go przymocowali,
przydryfował bliżej brzegu. Stan pchnął przepustnicę i zatoczył
krąg, żeby mieć pole manewru.
Byli teraz dokładnie w środku sztormu. Stan ledwo widział
wyspę poprzez ścianę deszczu. Jakby patrzył na nią przez zasłonę
prysznicową.
Dostrzegał kształt, ale nie rozróżniał szczegółów. Nawet nie
wiedział, gdzie kończy się piasek i zaczynają skały. W jego uchu
dał się słyszeć słaby głos:
- Stan? Tu Travis. Nad nami coś hałasuje, jakby przejeżdżał
pociąg.
Gdzie jesteś? Odbiór.
Stan puścił jedną ręką koło sterowe i włączył nadajnik. " -
Wciąż próbuję wprowadzić łódź na brzeg. Odezwę się z lądu. Bez
odbioru.
- Stan? Coś przerywa. Czy łódź jest już na brzegu? Odbiór.
Stan spojrzał na Sama.
- Spróbujesz z nim pogadać? Jak jeszcze raz puszczę ster,
rozpieprzymy się!
Sam nacisnął włącznik nadajnika za uchem.
- Travis, tu Sam. Sztorm zakłóca łączność. O łódź się nie
martw. Właśnie ją wprowadzamy na brzeg. Odezwiemy się po
wszystkim. Odbiór.
- Stan, do jasnej cholery, przestań się z tym pieprzyć!
Wprowadzaj tę cholerną łódź na brzeg i wracaj tu! Ale już! To
rozkaz!
Sam spojrzał na Stana.
- Chcesz z nim pogadać?
- Nie. Powiedz mu tylko, że już prawie jesteśmy.
Sam skinął głową i włączył nadajnik.
- Dobra, Travis. Wrócimy jak szybko się da. Bez odbioru.
Stan ustawił łódź prostopadle do wyspy. Dziób celował prosto
w plażę.
Jeśli będą mieć fart, mark V zaryje się w miękkim piasku i
stanie, zanim coś się poważnie uszkodzi. Po sztormie zepchnie się
go z powrotem na wodę.
Kadłub się porysuje, może nawet wgniecie, ale to nie
tragedia.
Stan spojrzał na Sama.
- Trzymaj się mocno! Teraz zaczyna się ostra jazda! Łódź
wystrzeliła do przodu. Pędziła ku plaży, waląc o fale. Woda była
czarna, niebo ciemne. Deszcz zalewał szybę. Stan mrużył oczy,
żeby coś widzieć. Wyspa wyglądała jak miraż. Im bardziej wytężał
wzrok, tym mniej był pewien, czy to cholerstwo w ogóle tam jest.
Następna wysoka fala. Dziób walnął w wodę, uniósł się i
twardo opadł.
- Mój sprzęt się przemieszcza! - wrzasnął Sam.
-Nie pękaj! Wszystko będzie dobrze!
- Może wypaść za burtę!
- Trudno, nic nie zrobimy! Zostaw go!
Sam obrócił się na siedzeniu i popatrzył z obawą na sprzęt.
- Siedź przodem i trzymaj się! - krzyknął Stan.
Zacisnął ręce na kole sterowym. Pod kilem przetaczała się
następna fala.
Uniosła łódź wysoko. Mark V ślizgał się przez moment po jej
grzbiecie, zamarł na szczycie i runął w dół. Stan żałował, że nie
zna lepiej miejscowej topografii.
Jaka tu głębokość? Czy wyspa wznosi się stopniowo z dna
oceanu, czy wyrasta gwałtownie? Sądząc po takich falach blisko
brzegu - to drugie. Oby tak było!
Deszcz na chwilę ustał. Stan po raz pierwszy zobaczył
wyraźnie ląd.
Jeszcze kilkaset metrów.
- Trzymaj się, Sam! Prawie jesteśmy! - zapewnił swego
pasażera.
Wielka fala uderzyła o burtę. Stan z trudem uratował łódź
przed zatopieniem. Sam wrzeszczał obok, myśląc tylko o swoim
sprzęcie.
- Muszę złapać antenę satelitarną! Wypada za burtę!
- Zostaw ten pieprzony talerz!
-Nie możemy go stracić!
Stan wpatrywał się w plażę. Jeszcze tylko sekundy i bum!
- Nie ma na to czasu! Zostaw ją!
- Nie mogę! Muszę ocalić antenę!
Sam zerwał się z siedzenia.
- Sam, nie!
Plaża wyrosła przed nimi nagle jak ogromna, czarna zasłona.
Uderzenie rzuciło Stana na koło sterowe. Poleciał do przodu
i poczuł bezwład w ramionach. Dostał w przeponę i stracił oddech.
Mark V przeorał piasek i stanął.
Stan siedział z otwartymi ustami i łapał powietrze. Deszcz
spływał mu po twarzy. Bolały go wnętrzności, trzęsły mu się ręce.
Ale udało się. Mark V chyba wytrzymał. Wyłączył silnik.
-Jesteśmy. Nie było tak źle, co, Sam?!
Odpowiedziała mu cisza. Odwrócił się.
- Sam?
Siedzenie nawigatora było puste.
- Sam! Gdzie jesteś, co cholery?
Stan zerwał się i pobiegł na rufę łodzi.
Znów zaczęło lać. Stan przyłożył do ust zwinięte dłonie.
- Sam!
Potem przypomniał sobie o nadajniku. Sięgnął za ucho.
- Sam, gdzie jesteś, stary? Nie widzę cię.
Brak odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz.
- Sam? Tu Stan. Gdzie jesteś, do cholery?
- Stan? Tu Travis. Co się tam dzieje? Odbiór.
- Nic. Wszystko gra. Tylko zgubiłem Sama.
- Jak to, zgubiłeś?
-Normalnie, do cholery! Wystarczy? Kazałeś mi wprowadzić tę
pieprzoną łódź na brzeg, to wprowadziłem. Sam wypadł za burtę i
koniec. Zejdź ze mnie, to go poszukam! Bez odbioru.
Stan wyskoczył z łodzi i rozejrzał się po plaży. Dlaczego
Sam nie odpowiada? Nawalił mu nadajnik, czy już po nim? Tłumaczył
Jen, że sygnał Sary nie dociera do nich przez wodę. Jest pod
wodą?! Jezu! Jeśli coś się stało temu małemu geniuszowi, Stan
będzie skazany na biurko aż po dzień Sądu.
Usłyszał coś za sobą.
- Stan! Tutaj!
Stan odwrócił się w stronę głosu Sama. W ulewie widział
tylko kilka metrów plaży przed sobą.
- Sam? Gdzie jesteś?
- Tutaj. Przy skałach.
Stan pobiegł.
- Nie widzę cię! Mów coś!
- Jestem tutaj!
Stan zrobił jeszcze krok i zahamował gwałtownie. Sam leżał
tuż przed nim. O mało go nie nadepnął.
Schylił się. Sam usiadł. Jego twarz i pierś całe były w
czarnym piasku.
- Nic ci nie jest?
- Nie wiem. Boli mnie kostka.
- Daj, zobaczę.
Stan podciągnął Samowi nogawkę. Kostka szybko puchła.
Obejrzał ją.
- Złamana?
- Nie wiem. Zbadamy ją w bazie.
Sprzęt ciągle leżał w pontonie. Stan upchnął go do plecaka i
przywiązał do pleców Sama. Ulewa nie ustawała.
- Nie wygłupiaj się! Nie uniosę tego całego gówna! Nawet nie
wiem, czy mogę chodzić!
Stan wyszczerzył zęby.
-Nie pękaj! Z "Foką" nie zginiesz.
Podniósł Sama i zarzucił sobie na ramiona, - Idziemy.

Rozdział trzydziesty piąty

23 sierpnia, godzina 4.00, kajuta załogi na wrogim okręcie
podwodnym

Sara wpatrywała się w szarą gródź, z której odłaziła
złuszczona farba.
Ciekawe, co się stało z Tomomi? Strażnik zabrał ją pół
godziny temu. Sara bardzo ją polubiła. Jedenastoletnia
dziewczynka była najmłodsza w grupie.
Może niedługo wróci? Kiedy nadarzy się okazja uratowania
dziewczynek, lepiej, żeby były wszystkie razem.
Rejs trwał już ponad dobę. Czekanie dobijało Sarę. Od
ostatniego posiłku - gęstej zupy rybnej z ryżem - minęły godziny.
Domyślała się, że jest wczesny poranek. Dziewczynki smacznie
spały. Sara nie mogła zmrużyć oka od rozmowy z Aiyako.
Koje załogi były puste, wszyscy marynarze mieli służbę.
Czasem ktoś zaglądał do zakładniczek, ale rzadko. Od początku
podróży Sara liczyła porywaczy. Wyglądało na to, że na pokładzie
jest ich czterdziestu pięciu.
Sama ich nie załatwi, ale drużyna sobie z nimi poradzi.
Jeśli ją znajdą.
Westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Po ostatnim
wyjściu do toalety strażnicy znów związali dziewczynkom ręce z
tyłu. Nie mogła leżeć na plecach, a leżąc na brzuchu, nie mogła
oddychać. Kiedy zmieniała pozycję, starała się nie obudzić swojej
nowej towarzyszki, Gii.
Gia była bardzo ładną dziewczynką. Miała delikatne,
arystokratyczne rysy i władczy sposób bycia. Dała jasno do
zrozumienia, że ma Sarę gdzieś i nie chciała rozmawiać z nią po
angielsku, choć Sara wiedziała od Aiyako, że potrafi.
Gia współpracowała też chętnie ze strażnikami. Dopóki
traktowali ją z szacunkiem, odnosiła się do nich jak do
ulubionych zwierzątek domowych. Donosiła nawet na inne
dziewczynki, jeśli wstawały z koi. Sara wiedziała, że zakładnicy
często chcą się przypodobać porywaczom; nazywa się to "syndromem
sztokholmskim". Postanowiła mieć Gię na oku, kiedy nadejdzie pora
działania.
Metaliczny odgłos kroków wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła
wzrok. Do kajuty weszli gęsiego dwaj mężczyźni. Pierwszy był
jednym z tych, którzy ją tu przywlekli. Drugi był stary i
wyglądał na japońskiego dżentelmena. Miał na sobie jedwabną,
czerwoną szatę i spiczasty kapelusz. Pierwszy niósł tacę z
kieliszkami i karafką pełną niebieskawo - zielonego płynu. Pewnie
likier miętowy z morfiną, pomyślała Sara. To samo, co podali
tamtej martwej dziewczynce. Starszy niósł jedwabne przykrycie i
małe, złote berło.
Młodszy postawił tacę na pierwszej koi i obudził
dziewczynki. Kiedy wstały, starszy napełnił kieliszki. Wymówił
kilka słów po japońsku i wlał każdej płyn do ust. Nie
protestowały. Sara była ciekawa, czy przekonała je przemowa
mężczyzny.
Cholera! Szkoda, że Aiyako nie może jej tego przetłumaczyć.
W końcu facet stanął przy jej koi. Najpierw obudził Gię,
potem postawił na nogi Sarę. Gia posłusznie wypiła płyn, więc
Sara postanowiła nie robić zamieszania. Nie rozumiała, co mówi
stary Japończyk i nie wiedziała, jak zareagować. Uspokaja, że to
dla ich dobra? A może ostrzega, że odmowa to śmierć? Kiedy
mężczyzna recytował swój tekst nad kieliszkiem, stała tyłem do
koi. Nie chciała się zdradzić, że ma luźne więzy na rękach.
Starszy gość podszedł bliżej. Sara otworzyła usta i z
walącym sercem wypiła truciznę. Nie mogła jej wypluć, bo
sprawdzano, czy dziewczynki połykają płyn. Kiedy poczuła likier w
gardle, z trudem opanowała panikę.
Bez obaw, pocieszyła się. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Jak tylko wyjdą, weźmiesz nalokson.
Inne będą musiały zaczekać na odtrutkę.
Dziewczynki położono z powrotem. Sara ociągała się, żeby
przypadła jej zewnętrzna część koi. Udało się. Nie była teraz
uwięziona między grodzią i Gią.
Miała pole manewru.
Mężczyźni wyszli. Sara odczekała chwilę i stoczyła się z
koi. Uwolniła ręce, uniosła sukienkę i wyjęła antidotum. Inne
gapiły się na nią wytrzeszczonymi oczami.
- Co ty robisz?! - zapytała Aiyako.
Sara zerknęła na nią.
- Próbuję wam pomóc.
Gia popatrzyła na dziewczynki i zaszeptała coś po japońsku.
Sara spojrzała na Aiyako.
- Co ona powiedziała?
Aiyako zaczerwieniła się.
- Że tylko prostytutka chowa broń między nogami.
Sara odwróciła się do Gii z drwiącym uśmiechem.
-Powiedz jej, że jeśli spróbuje mnie sypnąć, skręcę jej kark
gołymi rękami.
Gia nie potrzebowała tłumaczenia. Z przerażeniem złapała się
za szyję.
- Zapamiętaj to sobie! - ostrzegła Sara.
Trzęsły jej się ręce, kiedy próbowała otworzyć pojemnik. Był
śliski i tak długo leżała na boku, że nie miała siły w ramionach.
Nacisnęła zatrzask i chciała podważyć pokrywkę, ale upuściła
pojemnik.
- Jasna cholera!
Opadła na kolana i zaczęła go szukać. Metalowa podłoga była
gładka i gdzieś się potoczył. Leżał przy grodzi pod koją.
Rozpłaszczyła się i wpełzła tam.
Usłyszała kroki. Chwyciła się kratki w podłodze i wciągnęła
głębiej. Ale koja była za nisko, Sara nie mogła się cała schować.
Wystawały jej nogi.
Miała nadzieję, że Gia jej nie wyda. Sięgnęła prawą ręką po
pojemnik.
Zabrakło jej pięciu centymetrów. Spróbowała lewą. Jeszcze
dwa Centymetry.
Poczuła ból głowy; zaczepiła o coś włosami. Jasna cholera!
Jeśli odpadną, będzie w poważnych tarapatach.
Ale jeśli nie odzyska odtrutki, będzie martwa.
Złapała się kratki obiema rękami i na siłę wciągnęła
głębiej. Coraz większy ból głowy, potem nagle ulga. W końcu
zacisnęła palce na pojemniku.
Wtem Gia wrzasnęła.
Ktoś wbiegł ciężko do kajuty. Sara usłyszała męski głos.
Dziewczynki zaczęły krzyczeć i paplać. Sara otworzyła pojemnik i
chwyciła strzykawkę.
Nieważne, co się dzieje z tyłu. Później się tym zajmie. Musi
natychmiast wziąć antidotum. Zerwała zębami kapturek z igły i
zgięła lewe ramię w łokciu.
Ktoś pociągnął ją za nogi. Strzykawka podskoczyła i nie
trafiła w rękę.
Sara wierzgała i kopała. Nalokson spływał jej po skórze.
Kurwa! Puściła tłoczek i wycelowała jeszcze raz. Teraz albo
nigdy. Wbiła igłę w ramię, wtłoczyła płyn i odetchnęła z wielką
ulgą. Jutro będzie miała siniak jak cholera, ale przynajmniej
przeżyje. Ktoś znów złapał ją za kostki. Sara wepchnęła pojemnik
i strzykawkę do kratki w podłodze. Nikt ich tu nie znajdzie.
Chyba że wymontują koje.
Facet wyciągnął Sarę, postawił na nogi i popchnął na wyrko.
Przeczesała palcami włosy. Dużo wyrwała? Nie, nikt nawet nie
zauważy. Strażnik wybałuszył oczy na widok jej wolnych rąk.
Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
Sara zamknęła oczy. Spokój. Chętnie by mu przyłożyła.
Załatwiłaby go bez problemu. Był tylko kilka centymetrów wyższy
od niej i kiepsko zbudowany. Ale nie mogła się zdemaskować.
Spuściła głowę i pozwoliła się tarmosić.
Facet nie przestawał się wydzierać. Czekała, aż mu
przejdzie. Miała nadzieję, że nie żąda wyjaśnień. Nie rozumiała
ani słowa. Nagle podeszła Gia.
Chciała mu coś powiedzieć.
O, Boże. Już po mnie, pomyślała Sara.
Ale strażnik nie zamierzał słuchać Gii. Wyrżnął ją w twarz i
upadła. Rozejrzała się, czy ktoś pomoże jej wstać, ale inne
zignorowały ją.
Podniosła się zmieszana i wróciła na koję.
Po uderzeniu Gii facet ochłonął. Związał Sarze ręce,
popchnął ją na koję i wyszedł.
Dziewczynki przyglądały się wszystkiemu ze swoich posłań.
Teraz patrzyły na Gię i Sarę jak sowy. Sara szarpnęła więzy. Nie
zdążyła się przygotować, kiedy strażnik owijał jej nadgarstki
liną. Tym razem oswobodzenie się długo potrwa. Spojrzała na Gię,
skuliła się obok i szturchnęła ją.
- Wszystko gra?
Gia odpowiedziała po japońsku. Krótko i cierpko.
Sara rozejrzała się.
- Co ona powiedziała?
Dziewczynka naprzeciwko wychyliła się do przodu.
- Żałuje, że jej nie zabiłaś. Tak byłoby lepiej.

Rozdział trzydziesty szósty

23 sierpnia, godzina 4.20, Wyspa Asuncion

Pięćdziesiąt amfibii transportowych wytoczyło się z wody na
piaski Iwojimy. Sierżant Striker, Al Thomas i Flynnowie
wyskoczyli pierwsi. Jack przesadził burtę za szeregowcem Fowlerem
i wylądował na piasku.
Trzymał odbezpieczony M -1 garand. W górze zagwizdały
pociski. Striker kazał swoim ludziom paść.
Okręty wojenne waliły z dział, żeby osłabić wnętrze wyspy.
Jack zadarł głowę. Nad plażą przelatywał helkat. Kierował się na
umocnienia Japońców na górze Suribachi. Zapach ołowiu i prochu
mieszał się z potwornym smrodem siarki. Marines okopali się i
czekali na sygnał do natarcia.
Fowler przesiał garść piasku między palcami i pokręcił
głową. Był ze wsi i doceniał wartość dobrej ziemi.
- W życiu nie widziałem gorszej gleby. Po co komu ta wyspa?
Thomas wzruszył ramionami.
- Taka jest wojna, chłopie. Wymiana nieruchomości za ludzi.
- Kiedy Bóg stwarzał świat - powiedział Fowler - chyba
zebrał cały kurz i wszystkie śmiecie, które mu zostały, i wysypał
tutaj.
Ledwo zamknął usta, dostał kulę w plecy. Padł na twarz.
Thomas zawołał sanitariusza. Striker nie zareagował. Na wojnie
śmierć to normalka. Nie ma się nad czym zastanawiać.
Huknęła salwa z dział okrętowych. Jack skulił się. Jak długo
jeszcze Kuribayashi się utrzyma? Ile potrwa wykurzanie Japońców z
tuneli?
Usłyszał dudnienie. Nadjeżdżały czołgi. Wycelowały miotacze
ognia w schrony i pozycje wroga zalały strumienie ognia. Część
Japońców spłonęła żywcem, innych zmiażdżyły gąsienice. Striker
zmrużył oczy i wskazał wulkan w oddali.
- Porucznik Shrier chce, żebym rano poprowadził patrol na
Suribayachi.
Jesteście gotowi, sierżancie?
Jack przytaknął i pomyślał po raz setny, że Striker jest
cholernie podobny do Johna Waynea.
- Tak jest, sir.
Wyglądał na zadowolonego.
- Dobra. Zbiorę moich ludzi i będziemy gotowi do wymarszu
punkt siódma. Spotkamy się przy tamtym starym czołgu żółtków.
Wyciągnął rękę.
Jack spojrzał w tamtym kierunku. Jaki czołg?! Z powrotem
odwrócił głowę.
Striker także zniknął. Co jest?! Usiadł prosto i rozejrzał
się. Waliło mu serce.
Obok spał Hunter. Między nimi leżały "jeże". Wciąż byli na
Asuncion samolot się nie rozpadł. Jack otrząsnął się. Śnił mu się
film Piaski Iwo jimy.
Nie po raz pierwszy widział w wyobraźni siebie u boku Piącky
Waynea i jego wybrakowanych marines. Ale po raz pierwszy śnił o
tym tak blisko Iwo.
Jack wstrzymał oddech i posłuchał, czy wiatr nadal wieje.
Panowała cisza.
Wszedł do kokpitu.
Niebo było czyste, powietrze świeże. Na zachodzie mrugały
gwiazdy, na wschodzie świtało. Jack spojrzał na zegarek. Czwarta
dwadzieścia.
Poczuł przypływ adrenaliny - jeszcze zdążą na Iwo przed
okrętem podwodnym!
Wrócił do drzemiącego Huntera i potrząsnął nim.
- Wstawaj! Sztorm się skończył.
Hunter otworzył oczy.
- Która godzina?
- Czwarta dwadzieścia.
- Travis się nie odzywał?
- Nie.
Hunter usiadł i przeciągnął się.
- Sprawdzę szybko samolot.
- Myślisz, że mogło mu się coś stać?
- Dowiem się, jak go odpalę.
Jack usiadł na fotelu drugiego pilota i zapiął pas. Burczało
mu w brzuchu.
Hunter otworzył drzwi kokpitu i wskoczył na swoje miejsce.
- Na zewnątrz wszystko gra. Zobaczymy, czy poleci!
Odpalił silniki. Hałas spłoszył stado ptaków.
Hunter uśmiechnął się.
- Na razie w porządku.
- Przedtem też tak było.
- Dlatego nie upewnimy się, dopóki nie wystartujemy.
- A jeśli naprawa nie pomogła?
-Nie uniesiemy się. A jeśli nawet, to zaraz wrócimy.
- Aha...
Hunter włożył hełm i wyszczerzył zęby.
- Nie martw się, Jack. Będzie dobra zabawa.
Jack skrzywił się.
- A tak. Zapomniałem. yyy ała; musieli wystartować z wody.
Hunter podkołował po mokrym piasku do morza. Ustawił się od
zawietrznej. Jack ścisnął podłokietniki i popatrzył na ocean.
Ciemny jak grób, pomyślał. Ląd nagle urwał się i zaczęli płynąć.
Hunter spojrzał na Jacka.
- Gotowy?
- Startuj!
Hunter pchnął przepustnicę. "Gęś" nabrała szybkości, zaczęła
dygotać i zanurzyła się głębiej. Jack myślał, że oczy wyskoczą mu
z głowy.
Samolot sunął po morzu, fale sięgały okien. Silniki brzmiały
jak dwa tartaki, kadłub wibrował. Nagle hydroplan zaczął się
wznosić. Najpierw w wodzie, potem w powietrzu. Jack spojrzał na
rozpromienionego Huntera. Nareszcie zrozumiał, jaką radość czuje
pilot w takiej chwili. Maszyna ze stali szybuje jak ptak! Dlatego
że człowiek tak chce. Uśmiechnął się z podziwem.
Duża rzecz.
- I jak? - zapytał pilota.
Hunter sprawdził wskaźniki.
-Na razie dobrze.
- Więc lecimy?
- Na to wygląda.
Jack odmówił cichą modlitwę. Jeszcze nie jest za późno. Leci
na Iwo.
- Spróbuj wywołać Travisa, dobra? Chcę, żeby wiedział, że
jesteśmy w drodze.
- Jasne.
Jack wziął mikrofon i dostroił radio do częstotliwości
hełmu.
- Szefie? Tu Jack. Słyszysz mnie? Odbiór.
Zaczekał chwilę. Nic. Spróbował znowu.
- Tu Jack do Travisa. Odbierasz mnie?
Spojrzał na Huntera i pokręcił głową.
- Trudno - powiedział Hunter. - Spróbujemy za...
W radiu zadudnił głos Sama.
- Jack?! Tu Sam. Gdzie jesteście, chłopaki? Odbiór.
Jack aż podskoczył z radości.
- Sammy!! Właśnie wystartowaliśmy z wyspy. Co u was?
- Później ci powiem. Pospieszcie się. Przypłynął okręt. Bez
odbioru.

Rozdział trzydziesty siódmy

23 sierpnia, godzina 4.30, przystań wschodnia, Iwo-jima

Wibracje silników ustały. Sara domyśliła się, że dopłynęli.
Otworzyła oczy i rozejrzała się. Zdrzemnęła się po alkoholu albo
po prostu z wyczerpania. Ale teraz znów była czujna.
Leżała bez ruchu i patrzyła, jak marynarze wstają z koi i
przygotowują się do wyjścia. Dziewczynki spały albo były zbyt
odurzone, żeby wiedzieć, co się dzieje. Sara obserwowała spod
przymkniętych powiek, jak mężczyźni chodzą do toalety i z
powrotem.
W kajucie nocowało ich dwudziestu. Zatem w innych częściach
okrętu powinno być jeszcze dwudziestu pięciu. Stary Japończyk od
koktajlu nie pokazał się więcej. Sara zastanawiała się, co ten
gość tutaj robi? Jeśli dziewczynki mają być złożone w ofierze,
pewnie potrzebny jest kapłan. Może to on?
Aiyako chrapała z otwartymi ustami i nogą zwisającą z koi.
Sara żałowała, że nie może sprawdzić oznak życia u innych
dziewczynek. Wpakowała do apteczki Jennifer tyle naloksonu, żeby
wystarczyło dla wszystkich, ale odtrutka musiała być podana w
ciągu dwóch godzin. Potem centralny układ nerwowy może być zbyt
osłabiony na odratowanie ofiary.
I gdzie jest Tomomi?
Mężczyźni wracali spod prysznica i ubierali się. Wyjmowali z
kufrów marynarskich jaskrawe tuniki i miecze. Wyglądali teraz jak
samuraje.
Czy naprawdę nimi są? Jeden stanął nad dziewczynkami i
wyszczerzył zęby. Sara przypomniała sobie zboczeńca i
zesztywniała. Ale ktoś warknął jakiś rozkaz i facet wrócił do
swoich.
Kiedy załoga była gotowa, zjawił się starszy mężczyzna.
Powiedział kilka uroczystych słów i mężczyźni zwlekli odurzone
dziewczynki z koi.
Sara udawała półprzytomną. Ktoś zarzucił ją sobie na plecy.
Zaraz się okaże, czy drużyna czeka, pomyślała.
Jeśli nie, wszystko zależy ode mnie.
Marynarze wynieśli dziewczynki z kajuty, wspięli się na dwie
kondygnacje metalowych schodów i wyszli przez właz na powietrze.
Sara wisiała bezwładnie na ramieniu samuraja. Poczuła na twarzy
wiatr.
Do kadłuba okrętu podwodnego był przycumowany ponton zodiac.
Miał kształt smukłej litery V, dwie ławki i silnik doczepny.
Porywacze z siedmioma dziewczynkami ledwo się w nim zmieścili.
Kiedy mężczyzna posadził Sarę, jedna z dziewczynek obudziła się i
wyprostowała. Sara skorzystała z okazji, że jest zasłonięta;
otworzyła oczy i rozejrzała się.
Słońce już prawie wzeszło. Horyzont na wschodzie żarzył się,
niebo różowiało. Pięćset metrów na zachód ciągnął się pas lądu.
Wyspa, pomyślała Sara. Ale jaka? Na południowym Pacyfiku są ich
setki, jeśli nie tysiące.. Żałowała, że nie wie, jak długo i z
jaką szybkością płynęli: Może przynajmniej w przybliżeniu
zorientowałaby się, gdzie są.
Zodiac został odcumowany i mężczyzna na rufie odpalił
silnik. Sara wpatrywała się z uwagą w cienki pas lądu na wprost.
Na szerokim brzegu leżał drugi zodiac. Po obu krańcach czarnej
plaży były bunkry. Na południu wyspy wznosiła się góra. Sara
zmrużyła oczy. Nie, to nie była góra. To wulkan.
Po chwili ponton uderzył o brzeg i dziewczynki poleciały do
przodu.
Sternik wyskoczył do wody. Na plaży czekało już kilku
mężczyzn. Pomogli mu wciągnąć ponton na piasek. Sara trzymała się
prosto, ale udała bezwładną, kiedy ją wyciągano z gumowej łodzi.
Po co ułatwiać porywaczom zadanie.
Na brzegu rozejrzała się. Większość dziewczynek już się
obudziła, więc nikt nie zauważył, że obserwuje okolicę. Na lewo
były trzy lotniska polowe, na prawo ścieżka prowadząca na szczyt
wulkanu. Sara zobaczyła więcej mężczyzn, czekających na nich w
strojach samurajów. Ale oprócz mieczy mieli też AK -47. O co tu
chodzi? Co tutaj robią samuraje?
Porywacze ustawili dziewczynki w szeregu i poprowadzili
ścieżką w kierunku wulkanu. Sara zmarszczyła nos; śmierdziało
siarką. Wlokła się ścieżką, udawała półprzytomną i ukradkiem
obserwowała okolicę.
Gdzie jest TALON?

Rozdział trzydziesty ósmy

23 sierpnia, godzina 5.30, lotnisko polowe numer jeden, Iwo
jima

Niebo szybko jaśniało. Drugi zodiac mknął po szarym morzu ku
plaży.
Okręt podwodny stał na kotwicy pół kilometra od brzegu. Jego
kiosk sterczał dumnie nad wodą. Sam miał rację, pomyślał Travis.
To klasa Z V
Uniósł wizjer i obserwował ostatni załadunek przez lornetkę.
Akumulatorki w kombinezonie wyczerpywały się; nie chciał
używać monokla BSD, jeśli nie było to absolutnie konieczne.
Popatrzył na ponton i uśmiechnął się.
- Są. Stan, Jen, widzicie ich? Odbiór.
Stan odpowiedział pierwszy.
- Mam ich w polu widzenia. Rozpoznajesz Sarę?
Jen zajęła pozycję nad bunkrem, na końcu pasa startowego.
Była najbliżej plaży inwazyjnej, do której zbliżali się
porywacze. Nie potrzebowała lornetki, żeby ich policzyć. Travis
usłyszał w słuchawce jej szept.
- Druga od dziobu przy lewej burcie.
Travis sięgnął do nadajnika za uchem.
- Stan? Ilu jest z twojej strony? Odbiór.
Stan czekał przykucnięty za wulkanem. Kombinezon kamuflujący
zlewał się idealnie z tłem skał i popiołu. Stan pomagał sobie UAV
Na szczęście dla niego, Suribachi dymił całe rano i samolocik
miał dobrą osłonę. Stan używał termowizji, żeby ją przeniknąć.
- Trzydziestu dwóch Japońców. Odbiór.
- Ilu ma broń?
- Wszyscy.
- Jaką?
- AK -47 i miecze samurajskie. Chyba że mają jeszcze coś pod
tunikami.
Choć nie wygląda na to, żeby ci synowie Nipponu spodziewali
się kłopotów.
Są za bardzo wyluzowani! Odbiór.
-Z kałaszem nawet idiota może narobić kłopotów. Jak twoje
akumulatorki?
- W połowie wyładowane. Przy włączonym kamuflażu i
chłodzeniu kombinezon ciągnie cholernie dużo prądu. Za godzinę
zostanę bez zasilania.
- Do tego czasu powinno być po sprawie. Jak tylko wszyscy
Japońcy zejdą na ląd, zaczynamy. Jen? Co u ciebie?
- Akumulatorki wyładowane w jednej trzeciej i nie używam
BSD. Powinny wystarczyć do końca. Odbiór.
- Dobra. Nie strzelajcie, dopóki wszyscy nie znajdą się na
brzegu.
Ruszamy na mój sygnał. Bez odbioru.
Travis przykucnął i patrzył, jak porywacze wyciągają z
pontonu siedem dziewczynek, a potem ruszają z nimi w górę, na
szczyt Suribachi.
Dziewczynki zataczały się i potykały. Najwyraźniej są
odurzone, pomyślał Travis.
Jak tamta nieżywa. Sara też ledwo szła, ale dostrzegł, że
rozgląda się ukradkiem. Pontony wróciły do okrętu po resztę
załogi. Trzeba zaczekać z otwarciem ognia. Travis wśliznął się do
tunelu, żeby pogadać z Samem.
Sam siedział w schronie. Opierał złamaną nogę na plecaku, na
brzuchu trzymał laptop. Śledził wydarzenia na powierzchni, ale
brak anteny satelitarnej bardzo ograniczał jego możliwości. Na
ziemi leżał wodoodporny pistolet glock, kaliber 9 mm. Broń typu
jeden strzał, jeden zabity" była skonstruowana do używania pod
wodą. Miała tę dodatkową zaletę, że mało ważyła; Sam mógł ją
długo nosić bez zmęczenia.
Kiedy Travis wszedł do schronu, Sam nawet nie podniósł
wzroku.
- Właśnie przywieźli dziewczynki.
- Słyszałem.
- Chciałbym powiedzieć Sarze, gdzie jesteśmy. Możesz wysłać
stąd sygnał i przeprogramować jej implant?
Sam wolno skinął głową.
- Mogę.
- Samolot nie odezwał się więcej?
- Nie.
- Powiedziałeś im, że przypłynął okręt?
Sam przytaknął.
- Obiecali, że się pospieszą.
Travis potarł dłonią twarz. Miał ochotę powiedzieć Samowi,
żeby to sobie odpuścił. Ale Sam zamierzał odegrać główną rolę w
tej operacji. Po złamaniu nogi i stracie anteny satelitarnej
został wyłączony z akcji.
Biorąc to pod uwagę, dawanie mu broni wydawało się obrazą.
- Ile czasu zajmie ci wywołanie Sary?
- Kilka minut.
- Dobra, wracam na górę. Zawiadom mnie, gdy ci się uda.
Godzina 8.37 Jen kucała za bunkrem i patrzyła, jak do brzegu
przybija długi zodiac pełen ludzi. Dotychczas naliczyła
czterdziestu jeden. Ilu ich w sumie jest? Żałowała, że nie ma
jeszcze Jacka i Huntera. W komplecie mieliby większe szanse.
Opuściła BSD i przyjrzała się Sarze. Dziewczynki doszły już
prawie na szczyt Suribachi. Jak długo jeszcze Travis będzie
czekał? Mężczyźni otaczający dziewczynki mieli na sobie
ceremonialne kostiumy - jedwabne tuniki w kolorach tęczy i
nakrycia głowy z bokami opadającymi wzdłuż twarzy jak psie uszy.
Gdyby nie broń, wyglądaliby niemal komicznie. Jennifer poklepała
M -16 na swoich kolanach.
Stan był w tej akcji wyznaczony na snajpera. Strzelał
najcelniej z całej trójki i miał najlepszy punkt obserwacyjny.
Travis zaplanował, że gdy wszyscy porywacze zejdą na ląd, Stan
zacznie "zdejmować" strażników dziewczynek. Spróbuje ich
rozproszyć i zobaczy, jak zareagują. Przeciwnicy nie byli
regularną armią; nie tworzyli plutonów ani dywizji, nie nosili
mundurów ze stopniami wojskowymi, pokazującymi, kto dowodzi.
Zabicie kilku samurajów powinno zmusić innych do zgrupowania się
wzdłuż łańcucha dowodzenia. Travis nabijał się z cytatów Jacka,
ale sam wzorował się na strategii ze zbioru utworów scenicznych
Sun Tsu Sztuka wojenna.
Zaatakuj przeciwnika i sprawdź jego taktykę", radził Sun
Tsu.
Drużyna spodziewała się, że kiedy strażnicy zostawią
dziewczynki, Sara zabierzeje w bezpieczne miejsce. Sara miała
jedną wielką przewagę nad przeciwnikami: znała posunięcia
Travisa, a oni nie. Niestety nie wiedziała jeszcze, że drużyna
już tu jest. Mogła się o tym przekonać dopiero po pierwszych
strzałach. Jen miała nadzieję, że Sara nie spróbuje robić niczego
na własną rękę.
Pierwszy zodiac znów był na wodzie. Odpłynął z wyciem
sześćdziesięcio-konnego silnika z powrotem do okrętu podwodnego.
To już chyba ostatni kurs, pomyślała Jen. Taki okręt zabiera
najwyżej pięćdziesięciu ludzi.
Wystarczy tego czekania.
- Jen? Tu Travis. Jaka sytuacja u ciebie? Odbiór.
Sięgnęła do nadajnika.
- Na plaży przybyło jeszcze ośmiu facetów, a pierwszy zodiac
właśnie popłynął po resztę. Drugi jest ciągle przycumowany do
okrętu.
- Ilu przeciwników mamy w sumie?
- Czterdziestu jeden ze sternikiem pontonu.
- Przyjąłem. Posłuchaj, Sam znalazł sposób, jak
przeprogramować na odległość mikroukład w implancie Sary.
Będziemy mogli ją zawiadomić, że tu jesteśmy.
- Super Jen zamknęła oczy. Dobra wiadomość.
- Jest tylko jeden problem.
- Jaki?
- Bez anteny satelitarnej musimy wysłać sygnał, mając Sarę w
zasięgu wzroku.
-Nie ma sprawy, widzę ją stąd.
- Właśnie o tym myślałem. Ale potrzebne jest też mocniejsze
zasilanie.
Bez uderzenia silnego impulsu program się nie zmieni. Jeśli
go wyślesz, zużyjesz masę energii z akumulatorków. Skróci ci to
czas działania kombinezonu.
Jen skinęła głową i spojrzała na dziewczynki. Stały
stłoczone na obrzeżu wulkanu.
- Kiedy Sam będzie gotów?
- Czeka na ciebie.
- To do roboty!
- Sam powie ci, jak masz zmienić ustawienie sprzętu. Później
prześle sygnał przez twój hełm. Potem spróbujemy skontaktować się
z Sarą. Odbiór - Przyjęłam. Słucham cię, Sam?
Godzina 5.44 Stan opierał XM -29 o krawędź wulkanu i czekał
na sygnał Travisa.
W magazynku miał pięćdziesiąt sztuk amunicji
przeciwpancernej, w granatniku pod lufą cztery pociski kaliber 20
mm. Jak zrobi się szambo, skurwiele nawet nie będą wiedzieli, co
ich trafiło.
Pochylił się nad bronią i wziął na cel pierwszą potencjalną
ofiarę - grubasa z lewej strony Sary.
- Bach - szepnął i udał, że ściąga spust. - Trafiony.
Potem wyobraził sobie, że zdejmuje strażnika z prawej strony
dziewczynek. Później porywacza stojącego niżej przy ścieżce.
Pierwszy strzał zaskoczy ich, drugi wystraszy. Po trzecim
przekonają się, że zostali zaatakowani.
Potem zacznie się zabawa! Nie chodzi o to, żeby ich wytłuc;
trzeba ich odpędzić od dziewczynek i zepchnąć do defensywy. Jeśli
są mądrzy, odłożą broń i dadzą sobie spokój. Jeśli nie... No cóż,
"Foka" nigdy nie ma nic przeciwko temu, żeby załatwić sprawę
ostro.
Po twarzy Stana spłynęła kropla potu. Ledwo wytrzymywał żar
na górze.
Ziemia była gorąca, od wyziewów siarki łzawiły mu oczy i
miał mdłości.
Dziękował Bogu za wyposażenie bojowe. Kombinezon nie tylko
zapewniał prawie idealny kamuflaż; miał jeszcze H.S.S - sensory
stanu zdrowia.
Czujniki wszyte w materiał monitorowały temperaturę ciała,
ciśnienie krwi i integralność tkanki. W wypadku zranienia,
wysyłały sygnał do mikrosensorów w tkaninie i kombinezon
reagował. Uruchamiał ATMP - automatyczny przeciwurazowy pakiet
medyczny, który zasklepiał ranę, tamował ciśnieniowo krwawienie
oraz utrzymywał właściwą temperaturę ciała i poziom płynów
ustrojowych, żeby ranny nie doznał szoku przed nadejściem pomocy.
Nie czynił człowieka nieśmiertelnym, ale bardzo ułatwiał
walkę.
Więc dlaczego teraz go nie chłodzi?
Stan uniósł lekko głowę i popatrzył na morze. Jeden z
pontonów odbił od okrętu podwodnego i popłynął do brzegu.
Lepiej niech to będzie ostatni kurs, pomyślał.
Włączył nadajnik, - Travis? Tu Stan. Kiedy zaczynamy rock
and rolla? Jestem już prawie ugotowany w tym upale na górze.
Odbiór - Niedługo. Sam przeprogramowuje implant Sary, żebyśmy
mogli ją zawiadomić, że jesteśmy.
- Dobry pomysł. Miejmy nadzieję, że się uda. Bez odbioru.
Stan sprawdził odczyt z kombinezonu. Akumulatorki były
wyładowane w trzech czwartych. Układ zużywał energię, próbując
ochłodzić ciało. Stan mógł wyłączyć pakiet medyczny i
zaoszczędzić prąd, Ale musiałby przenieść się na inną pozycję, a
w pobliżu nigdzie nie było chłodniej. Nie.
Kiedy akumulatorki siądą jeszcze bardziej, wyłączy kamuflaż.
Może wróg go nie zauważy.
Usłyszał w uchu głos Travisa.
- Saro? Tu Travis. Słyszysz mnie? Jesteśmy na wyspie.
Stan obserwował twarz Sary. Żadnej reakcji.
- Saro, wiem, że nie możesz się niczym zdradzić. Ale chcę,
żebyś znała sytuację i nasze plany. Po pierwsze, jesteśmy tu
tylko w czwórkę:
Stan, Jennifer, Sam i ja. Jack i Hunter są w drodze, ale nie
możemy na nich liczyć. Jen jest za bunkrem, który widziałaś po
przypłynięciu pontonem. Ja jestem na północnym krańcu lotniska,
mniej więcej w połowie drogi między stroną zawietrzną i
nawietrzną. Stan jest po drugiej stronie wulkanu.
Stan zobaczył, że Sara natychmiast podniosła wzrok.
Usłyszała Travisa, czy po prostu zerknęła na dymiący krater?
- Jeśli mnie słyszysz, daj nam jakoś znać. Chcę wiedzieć,
czy mnie odbierasz.
Pod Sarą nagle ugięły się kolana i upadła. Podbiegli
strażnicy i postawili ją brutalnie na nogi. Stan uśmiechnął się.
- Grzeczna dziewczynka - pochwalił Travis. - Wiedziałem, że
się uda!
Teraz słuchaj uważnie. Będziemy potrzebowali wszelkiej
możliwej pomocy.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

23 sierpnia, godzina 8.50, nad Pacyfikiem, 80 mil morskich
na północ - północny zachód od Farallon de Pajaros

Jack pochylał się do przodu na siedzeniu. Czy ten samolot
nie może lecieć szybciej? Muszą zdążyć na Iwo na czas. Muszą!
Zamknął oczy i odmówił cichą modlitwę.
- Wszystko gra?
Jack przytaknął.
- Daleko jeszcze?
- Niecałe sto mil morskich. Będziemy tam za około
dwadzieścia minut.
Widzisz już coś?
Jack pokręcił głową.
- Jeszcze nie. Te cholerne chmury są za nisko.
- Spróbuj w termowizji.
Jack opuścił wizjer i znów pokręcił głową.
-Też nic. Chyba jeszcze nie mamy wyspy w zasięgu.
-Dobra, wywołaj Travisa. Powiedz, że nadlatujemy od północy
- północnego zachodu. Powinniśmy tam być za piętnaście minut.
Zapytaj, jakiej pomocy potrzebuje.
Jack chwycił mikrofon.
- Szefie? Tu Jack. Słyszysz mnie? Odbiór.
Tylko ciągłe zakłócenia. Zerknął na Huntera i znów wcisnął
włącznik nadajnika.
- Travis? Sam? Tu Jack. Słyszycie mnie? Odbiór.
Czekali. Słyszeli tylko warkot silników. W końcu przez
zakłócenia przebił się słaby głos.
- Tu Travis. Słyszę cię głośno i wyraźnie. Gdzie jesteście?
Odbiór.
Jack i Hunter wyszczerzyli zęby.
Jack przysunął mikrofon do ust, żeby wykasować hałas
samolotu.
- Sto mil morskich od Iwo, Nadlatujemy od północy -
północnego zachodu. Hunter mówi, że będziemy za piętnaście minut.
Jaka sytuacja?
Gdzie okręt?
- Przy brzegu. Mamy czterdziestu jeden przeciwników i siedem
dziewczynek łącznie z Sarą. Następny transport porywaczy właśnie
ląduje.
Nie dacie rady być tu wcześniej? Odbiór, Hunter pokręcił
głową.
- Wątpię. Ale powiedz mu, że spróbuję.
- Hunter mówi, że spróbuje. Zaczekacie?
-Nie możemy. Czas ucieka. Przykro mi, Jack. Chyba zaczniemy
imprezę bez was.
Jack wziął głęboki oddech.
- Przyjąłem. Bez odbioru.

Rozdział czterdziesty

23 sierpnia, godzina 5.50, północne obrzeże góry Suribachi,
Iwo - jima

Sara stała na północnym obrzeżu wulkanu i patrzyła w dół na
wyspę. Zza horyzontu na wschodzie właśnie wyłaniało się słońce.
Oświetlało ląd jak reflektor. Za bunkrem czeka Jen. Gdzieś na
końcu lotniska jest Travis. Z tyłu czai się Stan. Już niedługo.
Nareszcie pozbyła się więzów. Pracowała nad nimi od rana.
Zdjęła je zaraz po daniu Travisowi sygnału. Wciąż trzymała ręce
za plecami, ale linę miała teraz w palcach, nie na nadgarstkach.,
Na prawo zataczała się Aiyako. Z trudem łapała równowagę. Za nią
leżała półprzytomna Gia i dwie inne dziewczynki, Dwie następne
ledwo stały na chwiejnych nogach. Po pierwszym strzale Sara musi
dopilnować, żeby wszystkie były na ziemi. Kiedy będzie
bezpiecznie, przeprowadzi je na drugą stronę góry. Zaczekają, aż
drużyna załatwi samurajów. Najbardziej przeszkadzał Sarze
strażnik kręcący się obok. Stan powinien go zlikwidować
pierwszego.
Ale jeśli facet podejdzie za blisko, Stan może wybrać inny
cel. Wtedy sama będzie musiała go wyeliminować.
Zacisnęła dłonie na linie.
Travis wykradł się z tunelu na pozycję. Miał włączony
kamuflaż i w ruchu był prawie niewidoczny na tle liszajowatej
równiny. Zaczaił się w skałach poniżej ścieżki. Ostatnia grupa
porywaczy przybiła do brzegu. Opuścił monokl BSD i przyjrzał się
im. Pięciu. Czterech samurajów i jakiś ważniak. Siedział na
dziobie z założonymi rękami i dumną miną. Nosił wielkie nakrycie
głowy wydęte na bokach jak żagle, czerwoną szatę i jedwabne
spodnie. Kiedy wysiadł z pontonu, mężczyźni na plaży uklękli i
pokłonili się do ziemi. Travis włączył nadajnik.
-Przyjechała główna szycha.
- Potwierdzam - szepnęła Jen. - Widzę go.
- Ja też - dodał Stan.
- Trzymajcie cele na muszkach i nie strzelajcie. Zaczniemy
na mój rozkaz. Bez odbioru.
Przywódca porywaczy był teraz mniej więcej w połowie ścieżki
na górę.
Travis zadarł głowę i patrzył, jak mężczyzna wspina się do
krateru wulkanu.
Przed nim szedł starzec w czerwonej szacie i spiczastej
czapce.
Z tyłu czterej samuraje z pontonu nieśli stół. Inni
wyprężali się na baczność.
- Sam? Widzisz coś? Odbiór!
- Niezbyt wyraźnie. Minutę temu widziałem plażę i ponton.
- A ludzi w środku?
- Tak jakby. Z przodu był facet z wielką głową. Odbiór.
- To kapelusz. Zaczekaj, postaram się ustabilizować kamerę.
Travis podparł brodę dłonią. Obraz z jego hełmu docierał do
Sama.
- Teraz widzę. Rany. To jakieś porąbane.
- Co?
- Jego strój. Wygląda jak szogun, japoński namiestnik
wojskowy.
- Wiem, kto to jest szogun. Co on tu robi, do cholery?!
- Dobre pytanie.
- W porządku, Sam. Dzięki. Bez odbioru.
Travis zmrużył oczy i przyjrzał się Japończykowi. Szogun,
co? Ale co to oznacza? Włączył nadajnik.
- Stan? Tu Travis. Sam mówi, że ten facet na ścieżce to
szogun.
Odbiór.
- To by wyjaśniało uniżone powitanie. Odbiór -Zgadza się. On
może nam powiedzieć, co tu jest grane. Kiedy zaczniesz strzelać,
oszczędź go.
- Przyjąłem.
- Jen?
- Szogun, słyszałam. Sara i dziewczynki są cholernie blisko
krawędzi krateru. Jeden fałszywy krok i wpadną do wulkanu.
- Wiem. Stan? Jak będziesz gotów, ognia.
- Przyjąłem.

Rozdział czterdziesty pierwszy

23 sierpnia, godzina 5.55, góra Suribachi, Iwo - jima

Kiedy padł pierwszy porywacz, tylko Sara to zauważyła.
Chwyciła Aiyako za ramię i pociągnęła w dół. Zaskoczony strażnik
zrobił krok w ich stronę. Sara odwróciła się i usłyszała drugi
stłumiony strzał. Na piersi mężczyzny wykwitła czerwona plama i
runął na ziemię. Sara kolejno chwytała dziewczynki i popychała
twarzą w popiół.
Samuraje na ścieżce jeszcze się nie zorientowali, że coś
jest nie tak.
Ale ci bliżej szczytu zaczęli się rozpraszać. Potem padł
trzeci porywacz i zapanował ruch jak w mrowisku, nad którym
zawisnął wielki but.
Sara przesuwała się skulona wzdłuż rzędu dziewczynek i
rozwiązywała im ręce. Samuraje zerwali z ramion broń i uformowali
grupy.
Chwilowo przestali interesować się dziewczynkami. Sara
prawie uwolniła ręce Gii, gdy usłyszała zza wulkanu następne
stłumione strzały, a w odbiorniku głos Stana.
- Sara! Za tobą!
Odwróciła się. Samuraj w zielonej tunice był tuż - tui. Nie
zdążyła się przygotować. Złapał ją za ramię i poderwał do góry.
Tylko spokój, powiedziała sobie. Ruszaj się razem z
przeciwnikiem.
Mężczyzna spodziewał się oporu i zatoczył się w tył. Pchnęła
go w pierś, odzyskała równowagę i szerokim kopniakiem podcięła mu
nogi. Gruchnął twardo o ziemię.
Inni strażnicy już ochłonęli z zaskoczenia, ale nie mieli
broni.
Kiedy podbiegli do dziewczynek, Sara zaatakowała..
Było ich dwóch. Nie czekała, co zrobią. Złapała pierwszego
za ramię, wykręciła i popchnęła. Wpadł na kolegę, pośliznął się i
upadł. Drugi tylko się zatoczył. Przykucnął, wyciągnął ręce i
zgiął łokcie w postawie mistrza walk wschodnich. Sara zrobiła to
samo i czekała na jego ruch. Chciała go sprawdzić.
Dał dwa szybkie kroki i kopnął. Celował w jej głowę, ale
schyliła się.
W porządku, jest dobry, pomyślała.
Ale stał niżej od niej i na ziarnistym gruncie. I nie
wiedział, z kim naprawdę walczy. Widział przed sobą tylko
japońską uczennicę, której udało się w porę zrobić unik. Czekała
go życiowa niespodzianka.
Jeszcze nie dotknął stopą ziemi, gdy Sara zaatakowała. Dała
dwa szybkie kroki, zgięła prawą nogę i kopnęła. Trafiła go piętą
w czoło. Zatoczył się do tyłu i dostał trzy szybkie ciosy w
korpus. Zgiął się wpół z zaszokowaną miną.
Sara przyciągnęła go i zdzieliła kantem dłoni w kark. Walnął
o ziemię jak worek kartofli.
Dookoła gwizdały teraz pociski. Musiała zabrać dziewczynki
za wulkan.
Wrzask.
Któryś ze strażników złapał Gię. Sara chwyciła linę,
wskoczyła mu na plecy i zarzuciła pętlę na szyję. Facet miotał
się, żeby strząsnąć Sarę, ale trzymała go mocno kolanami i
zaciskała sznur. Wreszcie poczuła, jak pęka tchawica. Strażnik
zrobił kilka chwiejnych kroków i upadł.
Sara odepchnęła się i przekręciła na bok. Ledwo dyszała. Gia
była oszołomiona.
- Dziękuję ci - szepnęła.
- Nie ma sprawy - wysapała Sara.
Zaterkotały serie z broni automatycznej. Obie przywarły do
ziemi.
Na górę wbiegał następny samuraj. Omijały go pociski,
wymachiwał mieczem i walił prosto na dziewczynki.
- Banzai! - krzyknął dziko.
Sara poderwała się i rzuciła na niego. Jakby próbowała
zatrzymać pociąg.
Staranował ją i popędził dalej. Ale wyskoczył z szyn.
Poplątały mu się nogi i zamachał rękami. Wyhamował na krawędzi
krateru i zachwiał się. Miecz wypadł mu z ręki i zsunął się w
dymiącą dziurę. Sara wstrzymała oddech.
Nagle stało się coś nie do pomyślenia.
Aiyako chwyciła go za rękę i oboje wpadli do wulkanu.

Rozdział czterdziesty drugi

23 sierpnia, godzina 6.00, południowe obrzeże góry
Suribachi, Iwo jima

Kiedy Aiyako znikała za krawędzią, Stan miał własne
problemy. Porywacze odpowiadali ogniem i kombinezon był rozgrzany
jak nigdy.
Strzelił serią i schował się z powrotem, żeby sprawdzić
akumulatorki.
Wyładowane w dziewięćdziesięciu procentach! Nie może zużyć
energii do końca. Musi wybierać: chłodzenie albo kamuflaż. Trudna
decyzja. Bez kamuflażu może walczyć dalej. Ale jeśli zrobi się za
gorąco, trzeba będzie stąd pryskać. Pewnie już bez kamuflażu,
skoro kombinezon tak żre prąd. Nie ma wyboru.
Trzeba wyłączyć kamuflaż.
Natychmiast poczuł różnicę. Bez obciążenia dwoma systemami,
akumulatorki dawały sobie radę z zasilaniem pakietu medycznego.
Kilka sekund później Stan był schłodzony jak szklanka mrożonej
herbaty w święto Czwartego Lipca.
Niestety był również widoczny. Ledwo uniósł głowę, po
drugiej stronie wulkanu rozległy się wrzaski przeciwników i
zagwizdały pociski.
Przygwoździli go.
Samuraje podzielili się na dwie grupy. Pierwsza ciągle
starała się utrzymać wzgórze. Druga utworzyła falangę wokół
szoguna i cofała się z nim ku plaży. Byli zaledwie o pięćdziesiąt
metrów od Travisa.
Cholera! Szkoda, że trzeba oszczędzić szoguna. Ale kto poza
tym ważniakiem wie, co tu robi ta banda? Cel operacji to nie
tylko uratowanie dziewczynek; również wyjaśnienie, dlaczego
zostały porwane.
Co nie znaczy, że nie można trochę wystraszyć faceta,
pomyślał.
Travis wziął na cel samuraja z tyłu grupy i ściągnął spust.
XM -29 kopnął i tamten padł. Jednego mniej.
Falanga przyspieszyła, ale bezpośrednia obstawa szoguna nie
odstępowała go.
Lojalni, skurwiele.
Travis postanowił zdjąć następnego.
Drugi strzał. Dwóch mniej. Ludziom szoguna zaczęły puszczać
nerwy.
Trzej przyklęknęli i odpowiedzieli ogniem. Travis schował
się za skałami i usłyszał odpowiedź XM -29 Jen.
- Grzeczna dziewczynka!
Widziała wszystko i osłaniała go. Wróg ciągle nie wiedział,
ilu jest przeciwników. Ostrzał z różnych stron miał sugerować, że
wielu.
Travis wyjrzał z ukrycia. Falanga szoguna podzieliła się.
Jedna grupa zajęła pozycje za skałami przy ścieżce. Druga nadal
była żywą tarczą i schodziła ku plaży. Travis podupadł na duchu.
Szogun musiał się domyślić, że nie jest głównym celem. Inaczej
nie zrezygnowałby z części obstawy.
Najprościej byłoby go zdjąć, pomyślał Travis, Może reszta
rzuciłaby broń.
Ale nie można tego zrobić, jeśli operacja ma się zakończyć
sukcesem.
Na prawo zagwizdał pocisk i trafił w skałę. Travis schował
się. To nie z grupy szoguna. Spojrzał na wulkan.
Około dziesięciu ludzi okopało się na wzgórzu i ostrzeliwało
Stana.
Dziewczynek nie było na linii ognia, ale na szczyt pełzła
Sara.
- Stan? Tu Travis. Jaka sytuacja?
- Zasilanie kombinezonu prawie siadło. Musiałem wyłączyć
kamuflaż.
Skurwiele przygwoździli mnie.
- Potwierdzam. Już idę. Jen? Zatrzymaj tych na dole, dam
Stanowi wsparcie.
- Potwierdzam.
Travis schylił się i zaczął skradać się na górę. Rykoszet od
skały okazał się szczęśliwym strzałem; kombinezon wciąż działał
bez zarzutu. Bez opuszczonego wizjera nie zobaczyłby nawet
własnej ręki przed nosem.
Usłyszał głos Jen.
- Travis, tu Jen. Mamy gościa pod ziemią. Powtarzam. Jeden
przeciwnik właśnie wlazł do tunelu.
- Do którego?
- Do tego długiego, który prowadzi do schronu.
- Jasna cholera!
Jeśli drań dotrze do ich bazy, weźmie zakładnika i rozbije
stanowisko dowodzenia.
- Niedaleko mnie jest boczny korytarz - powiedziała
Jennifer. - Może spróbuję go dorwać? Odbiór.
Travis zerknął na plażę. Szogun i jego obstawa byli już
prawie przy pontonie. Jeśli Jen zejdzie ze stanowiska, nikt ich
nie zatrzyma.
Uciekną. Mógłby sam ją zastąpić, ale Stan potrzebuje pomocy.
Spojrzał na niebo, czy nie nadlatuje samolot. Przez gęste chmury
nic nie zobaczył. Niech to szlag! Gdzie są Hunter i Jack? Włączył
nadajnik.
- Dobra, wchodź.

Rozdział czterdziesty trzeci

23 sierpnia, godzina 6.01, podziemne tunele, Iwo jima

Jen wylądowała w tunelu na nogach. Na jej głowę posypały się
kamienie.
Ciepłe ściany korytarza były białe w wizjerze BSD. Droga
przed nią wyglądała jak ciemna pustka. Przykucnęła, uniosła
karabin i ruszyła naprzód.
Wczoraj zbadała ten korytarz. Trzydzieści metrów dalej
łączył się z małym schronem. Potem skręcał ostro w lewo i po
piętnastu metrach dochodził do głównego tunelu. Przeciwnik nie
miał po drodze schronu. Gdyby poszedł w lewo, wpadłby prosto na
Jennifer. Jeśli w prawo, natknąłby się na bazę.
I Sama.
Jen przyspieszyła. Doszła do schronu i skręciła w lewo. Na
ziemi walały się puszki po konserwach i szczątki broni z drugiej
wojny światowej. Spowalniały jej marsz.
Sprawdziła odczyt na wizjerze. Przeciwnik zszedł pod ziemię
dwie minuty temu. Ścigała go minutę. Który kierunek wybrał? A
może wcale nie poszedł do głównego tunelu? Może po prostu schował
się tutaj przed kulami i siedzi przy dziurze, do której wskoczył?
Niestety Jen nie mogła sobie pozwolić na luksus pozostania w
jednym miejscu. Musiała wykurzyć stąd wroga, i to szybko.
Przy wejściu do głównego tunelu ukucnęła i wyjrzała zza
rogu. Kamuflaż działał jeszcze całkiem nieźle. Przeciwnik
musiałby naprawdę dobrze widzieć w ciemności, żeby ją zobaczyć.
Ale mógł mieć latarkę. Gdyby zaświecił jej prosto w oczy, byłby
problem. Obraz z BSD trafiał bezpośrednio na siatkówkę.
Przeciążenie nerwu wzrokowego oślepiłoby Jen.
Postanowiła ostrzec Sama.
- Sam? - szepnęła. - Tu Jen. Jestem w głównym tunelu. Ścigam
przeciwnika. Może iść w twoim kierunku. Słyszysz mnie? Odbiór.
Cisza. Jennifer wiedziała, że po stracie części sprzętu
łączność z Samem jest kiepska. Po prostu nie odpowiada, czy może
padł system?
- Sam? Tu Jen. Odbierasz mnie?
Ciągle nic. Szkoda czasu! Niedługo dojdzie do schronu. Sam
da sobie radę. Miejmy nadzieję. Na razie trzeba dorwać
przeciwnika.

Rozdział czterdziesty czwarty

23 sierpnia, godzina 6.04, północne obrzeże góry Suribachi,
Iwo - jima

Ziemia niemal parzyła. Sara posuwała się naprzód z obawą, że
zapali się na niej koszula.
- Na pomoc! - dobiegł ją rozpaczliwy krzyk.
Aiyako wpadła do krateru, ale zdołała się zatrzymać, zanim
stoczyła się w płonącą przepaść. W jej stanie to cud, pomyślała
Sara. Samuraj, którego Aiyako próbowała uratować, miał mniej
szczęścia. Rozpęd i masa popchnęły go w ognistą otchłań. Krzyczał
przeraźliwie, ale krótko.
Sara zajrzała poza krawędź krateru i szybko się cofnęła.
Opary siarki były nie do wytrzymania. Zgięła się wpół i dostała
mdłości. Jak ma wyciągnąć stamtąd Aiyako, do diabła?
Wciąż trzymała sznur.
- Aiyako! - zawołała poprzez pomruk wulkanu. - Mam pomysł!
Rzucę ci linę! Złap ją, to cię wciągnę! Dasz radę?
- Tak - dobiegł przez opary głos Aiyako.
Sara owinęła koniec sznura wokół dłoni i wzięła głęboki
oddech.
- Dobra! Liczę do trzech i rzucam! Raz... dwa... trzy! Łap!
Skoczyła naprzód i zamachnęła się. Lina skręciła się i
wygięła w wilgotnym powietrzu, potem wylądowała w popiele
trzydzieści centymetrów od palców Aiyako.
- Wyciągnij rękę - zachęciła Sara. - Spróbuj ją chwycić.
- Bo... boję się!
- No już! - warknęła Sara. - Bo obie się tu usmażymy!
Aiyako sięgnęła po linę. Udało się. Sara poczuła szarpnięcie
i ciężar dziewczynki.
- Dobra. Trzymaj mocno!
Sara zaparła się wolną ręką o ziemię i zaczęła ciągnąć.
- Spróbuj się wdrapać na górę! - krzyknęła. - Poszukaj
jakiegoś oparcia dla nogi!
Aiyako wspinała się. W dół krateru leciały kamienie i
popiół. Sara ciągnęła z całej siły. Starała się nie wdychać
żrących oparów. Jeszcze trochę.
Dalej, Aiyako. Dasz radę!
Po chwili z krateru wynurzyła się głowa i ramiona
dziewczynki.
Sara rzuciła się naprzód, złapała ją za rękę i wyciągnęła.
Potem opadła na kolana. Była spocona i ledwo dyszała. Piekła
ją twarz i dłonie od dotykania gorącej skały. Aiyako ssała
poparzone palce i płakała cicho. Sara otarła ręką twarz. Dzięki
Bogu już po wszystkim.
Nagle obok jej głowy zagwizdał pocisk. Skoczyła na
dziewczynki i zasłoniła j e.
- Padnij!
Seria posiekała ziemię. W powietrze wytrysnęły kamienie i
popiół.
- Sara! - usłyszała głos Travisa. - Zjeżdżajcie stamtąd!
Jesteście na linii ognia!
Travis patrzył, jak Sara zabiera dziewczynki w bezpieczne
miejsce. Samuraje podchodzili do szczytu. Zbliżali się do Stana.
Kiedy zakładniczki zejdą z drogi, będzie mógł mu pomóc.
Sara przeprowadziła dziewczynki za skały z dala od walki.
Travis wziął na cel najbliższych przeciwników i ściągnął spust.
Z lufy XM -29 wystrzeliła seria. Jeden samuraj padł i
znieruchomiał, drugi upuścił broń i potoczył się z wrzaskiem po
ziemi. Stan dołożył swoje zza wulkanu. Przeciwnicy ukryli się.
Jeden z nich odpowiedział ogniem. Travis przywarł do ziemi,
dookoła wytrysnęły fontanny popiołu. Na otwartej przestrzeni
prowadzenie ognia z jego broni było niebezpieczne. Ale na tym
kawałku wyspy brakowało osłony, a z innego miejsca nie miał
czystej linii strzału.
Na szczęście, po wyeliminowaniu trzech następnych samurajów
Stan przeszedł do ofensywy. Facet ostrzeliwujący Travisa nie
doczekał się odpowiedzi i dał sobie spokój.
Travis odwrócił się i spojrzał na plażę. Szogun i jego
ludzie wsiadali do pontonu. Travis podparł się na łokciu i
wycelował w gumową łódź. Jeden strzał. Jeśli ją przedziurawi, nie
odpłyną.
Ale jeśli trafi szoguna, spieprzy operację.
Opuścił lufę i patrzył bezradnie, jak zodiac odbija od
brzegu.
Nagle usłyszał samolot. Zadarł głowę i zmrużył oczy. Zza
chmur wyłonił się hydroplan. Nadlatywał z południowego wschodu. W
słuchawce odezwał się Jack.
- Travis? Tu Jack! Widzimy was. Co mamy robić? Odbiór.
Travis wyszczerzył zęby.
- Szogun i jego obstawa wracają na okręt. Możecie ich
zatrzymać?
- Potwierdzam.
- Szogun to ten gość w czapce. Potrzebny nam żywy.
Powtarzam. Dużą rybę brać żywcem. Bez odbioru.

Rozdział czterdziesty piąty

23 sierpnia, godzina 6.08, podziemne tunele, Iwo jima

Jen przycisnęła plecy do ściany i nasłuchiwała. Była w
głównym tunelu od siedmiu minut. Jak dotąd, nie wytropiła
przeciwnika. Teraz czekała za kolejnym zakrętem, aż się odezwie.
Sprawdziła już boczny korytarz, którym wszedł. Nie znalazła
go. Mógł pójść stamtąd tylko w dwóch kierunkach: tam, skąd
przyszła, albo do schronu i Sama. Wzięła głęboki oddech. Spokój.
Waliło jej serce, ręce miała śliskie od potu. Bez świeżego
powietrza czuła się tu jak w ciasnej pułapce.
Coś trzasnęło. Jeden krok, potem drugi. Ktoś zbliżał się
ostrożnie tunelem. Przeciwnik? Gdzieś niedaleko jest też Sam.
Może to on? Nie mogła wyjść zza rogu i strzelić na ślepo. Musiała
się upewnić.
Ukucnęła wolno i podkradła się do zakrętu. Broń trzymała
uniesioną, palec na spuście. Kiedy wychyli głowę, będzie miała
tylko ułamek sekundy na rozpoznanie: wróg czy swój. Zatrzymała
się. Tamten zrobił następny krok.
Najchętniej zawołałaby Sama, żeby potwierdził, czy to on.
Ale nie mogła zdradzić swojej pozycji. Jeśli to wróg, chciała
wykorzystać element zaskoczenia.
Oblizała wargi. Teraz albo nigdy. Wyskoczyła zza rogu i
wycelowała broń.
Huknął strzał. Pocisk odłupał kawałek skały tuż przy jej
uchu. Jen padła i odpowiedziała ogniem. Serie z broni
automatycznej odbiły się echem w tunelu. Jen wycofała się za róg
i usłyszała, że ktoś ucieka. Wystawiła lufę zza zakrętu i
nacisnęła spust. Samuraj biegł dalej, kroki oddalały się.
Jen włączyła nadajnik.
- Sam, tu Jen! Słyszysz mnie? Odbiór!
Nic. Wzięła głęboki oddech. Niech to szlag! W czym problem?
Może to jej nadajnik?
- Travis, tu Jen. Słyszysz mnie? Odbiór.
- Tu Travis. Odbieram cię, Jen, ale bardzo słabo. W czym
problem?
Jen włączyła odbiornik.
- Chyba baterie mi siadają. Muszę oszczędzać prąd. Zawiadom
Sama, że idę do niego.
- Ledwo cię słyszę, Jen. Oszczędzaj energię, dopóki do
ciebie nie dołączę. Bez odbioru.
Jen potrząsnęła głową.
- Nie!! Musisz wywołać Sama! Powiedz mu, że idę! Odbiór.
Travis nie odpowiedział. Nie mogła dłużej czekać, musiała
ruszać. Cofnęła palec zza ucha. Był lepki.
Jasna cholera! Krew. Całe mnóstwo. Dopiero teraz poczuła coś
w ramieniu. Poszukała rany i znalazła ją tuż poniżej prawego
łokcia.
Niech to szlag! Pocisk musiał przejść między kośćmi
przedramienia i wyszedł z drugiej strony.
Patrzyła, jak materiał kombinezonu napina się, żeby
zatamować krwawienie. Ale przy słabym zasilaniu pakiet medyczny
ledwo działał.
Strużka nadal ciekła. Wizjer BSD czerpał energię z tego
samego źródła. Gdyby przełączyła całe zasilanie na kombinezon,
resztę drogi musiałaby przejść na ślepo. Ale jeśli wyłączy
kombinezon, może się wykrwawić na śmierć.
Zacisnęła pięść, potem poruszała palcami. Czuła się dziwnie,
ale ręka była sprawna. Później się tym zajmie. Na razie trzeba
dopaść wroga.

Rozdział czterdziesty szósty

23 sierpnia, godzina 6.10, północne obrzeże góry Suribachi,
Iwo - jima

Sara chwyciła Gię pod pachy i zawlokła po skalistym gruncie
do podstawy wulkanu, gdzie kuliły się trzy inne dziewczynki.
Aiyako miała ciężko poparzone ręce i potrzebowała pomocy
medycznej. Reszcie grupy w różnym stopniu dokuczał upał. Ale to
był najmniejszy problem. Dziewczynki zaczynały zapadać w
śmiertelną śpiączkę i Sara budziła je z coraz większym trudem.
Musiała im szybko podać nalokson. Posadziła Gię pod skałą i
pobiegła po następną Japonkę.
Kiedy pełzła wzdłuż stożka wulkanu, w górze zagwizdały
pociski. Uniosła głowę i zobaczyła miejsce, skąd samuraje
ostrzeliwali Stana. Sądząc po ilości serii zza skał, przeciwników
ubyło. Ale w ciągu ostatnich minut zrobili się bardziej bojowi.
Przeskakiwali od kamienia do kamienia, strzelali w górę do Stana
i w dół do Travisa, zbliżali się do szczytu wzgórza i spychali
Stana na południowe zbocze wulkanu.
Sara zastanawiała się, dlaczego nie strzelają do
dziewczynek.
Jakby w odpowiedzi, nad jej głową zagwizdał pocisk i utkwił
w ziemi trzy metry przed nią. Sara rozpłaszczyła się i czekała.
Pocisk nie nadleciał od strony samurajów atakujących Stana.
Gdzieś niżej ktoś nowy zdecydował się włączyć do walki.
- Saro, tu Travis. Masz z tyłu przeciwnika. Szybko się
zbliża. Nie ruszaj się. Spróbuję go zdjąć.
Sara nie odpowiedziała. Musiałaby podnieść głowę, żeby
dosięgnąć implantu. Wolała nie ryzykować. Zamknęła oczy i
czekała.
Słyszała już pomruki mężczyzny. Czuła drżenie gruntu pod
jego stopami.
Wspinał się do niej. Od strony stanowiska Travisa dobiegły
strzały.
Usłyszała stęknięcie, kiedy rzucił się na ziemię.
Załatw go, Travis.
Zaterkotał AK -47. Sara przywarła policzkiem do ziemi, nie
zważając na żar Mając w perspektywie śmierć z kulą w plecach,
zapomniała o niebezpieczeństwie oparzenia..
Wokół jej nóg wytrysnęły fontanny kamieni, piasku
wulkanicznego, popiołu i kurzu. Cholernie blisko. Facet chce
krwi. Słyszała, jak się zbliża.
Dlaczego Travis nie strzela? Dostał?! Poczuła mdłości. Jeśli
zdjęli Travisa, będzie tak leżała, aż napastnik ją rozwali. To
najgorsze, co może być, pomyślała. Dać się zabić bez walki.
Przełknęła ślinę. Słyszała już sapanie wroga.
Musi coś zrobić. Przynajmniej dla dziewczynek! Jeśli zginie,
nie uratuje ich. Zastanawiała się gorączkowo, jak zatrzymać tego
typa, żeby ich nie dopadł. Ale nie potrafiła nic wymyślić.
Zamknęła oczy i czekała na kulę.
Nie rozległ się terkot AK -47, tylko stłumiony odgłos XM
-29. Sara uniosła powieki. Samuraj opadł na kolana z
wybałuszonymi oczami, potem runął na twarz. Jego głowa wylądowała
kilka centymetrów od niej.
- Saro, tu Travis. Dzięki, że się nie ruszałaś. Czekałem na
dobry moment do strzału.
Sara sięgnęła do implantu za uchem. Trzęsła się jej ręka.
- Dzięki za ostrzeżenie.
Wstała i spojrzała na martwego samuraja u jej stóp. Wciąż
trzymał AK -47.
Zabrała mu broń i zawiesiła sobie na ramieniu. Travis znów
się odezwał.
- Widzisz stamtąd samolot?
Sara zmrużyła oczy i zbadała horyzont.
- Skąd nadlatuje? Zaraz, zaczekaj. Jest. Nadciąga
kawaleria!!!
Uśmiechnęła się szeroko.
- Zgadza się - odparł Travis. - Sprowadź dziewczynki na dół.
Sprawdzę, co ze Stanem. Bez odbioru.
Sara odetchnęła. Żyła. Dopiero teraz spostrzegła, że nadal
jest pod ostrzałem. Uniosła AK -47 i nacisnęła spust. Potem
pobiegła po dziewczynki.
Musiała je stąd szybko zabrać i dać im nalokson! Każda
minuta zbliżała je do śmierci.
Jedna z dziewczynek łkała.
- Co się stało?! - zapytała Sara.
Dziewczynka wskazała Naoko leżącą nieruchomo na ziemi.
- Nie oddycha.
Sara zrzuciła z ramienia broń i zbadała puls Naoko. Był
bardzo słaby.
Uniosła jej głowę do góry, rozchyliła usta i ścisnęła nos.
Nachyliła się i zrobiła oddychanie usta - usta. Pierś Naoko nie
poruszyła się. Obok rozpłakała się druga dziewczynka.
- Umarła!
- Żyje! - warknęła Sara. - Zamknij się i daj mi działać.
Wdmuchnęła do płuc Naoko drugą porcję powietrza. Potem
trzecią. Ciągle nic. Chwyciła język dziewczynki, wyciągnęła go i
znów spróbowała. Tym razem pierś uniosła się trochę. Ucieszona
Sara powtórzyła zabieg.
Potem znów.
Po minucie przestała. Naoko oddychała sama. Ale nadal była
nieprzytomna. Sara otworzyła jej oczy. Źrenice miały wielkość
łebka od szpilki. Czas uciekał. Bez natychmiastowego podania
naloksonu, drużyna wróci do domu z sześcioma trupami.
- Travis, tu Sara! Mam problem. Jedna dziewczynka jest już w
śpiączce.
Inne zaraz będą, jeśli migiem nie dostanę antidotum! Odbiór
- Przyjąłem. Odtrutka jest w bazie.
- To znaczy gdzie?!
- Pod ziemią. Znaleźliśmy schron Kuribayashiego. Trzeba
wejść do tunelu, żeby się tam dostać.
- Powiedz jak. Pójdę tam.
- Odmawiam. Do tunelu wlazł przeciwnik. Jen go tropi. Dopóki
nie będzie tam czysto, nie mogę ryzykować.
- A ja nie mogę ryzykować, że stracimy dziewczynki!
Cisza. Potem Travis powiedział:
- Mam pomysł. Daj mi minutę. Pogadam ze Stanem. Na razie
spróbuj wywołać Sama. Niech przygotuje odtrutkę. Bez odbioru.
Sara podniosła Naoko do pozycji siedzącej, potem wzięła ją
na barana jak strażak. Chwyciła się ręki innej dziewczynki i
wstała. Ruszyła chwiejnie w dół zbocza, słuchając rozmowy
kolegów.
- Stan, tu Travis. Koniec zabawy z tymi facetami. Możesz im
przyłożyć granatem?
- Mogę - odrzekł bez przekonania Stan. - Ale bez
naprowadzania laserowego muszę się zdać na balistykę.
- Przyjąłem. Nie mamy wyboru. Z jedną dziewczynką jest już
bardzo kiepsko. Stracimy wszystkie, jeśli szybko czegoś nie
zrobimy.
Nawet jeśli granat nie rozwali samurajów, to przynajmniej
ich rozpędzi. To wystarczy, żebym zdjął resztę.
- Chyba, że będziesz na linii ognia.
- Muszę zaryzykować.

Rozdział czterdziesty siódmy

23 sierpnia, godzina 6.06, nad przystanią wschodnią, Iwo -
jima

Chmury przerzedzały się. Hunter sprowadzał samolot w dół,
Jack obserwował okręt podwodny przez lornetkę.
- Włażą do środka! Zrób coś!
- Na przykład co? Wyciskam z tego trupa, ile się da!
Jack zacisnął usta. Na kolanach trzymał XM -29. Gdyby
podeszli bliżej, otworzyłby drzwi i zaczął strzelać. Ale ludzie w
zodiaku poruszali się za szybko.
Zanim samolot tam doleci, zatrzasną właz, Odpiął suwak
kurtki.
- Mam pomysł.
Hunter spojrzał na niego.
- Jaki?
- Zejdź niżej. Wyskoczę!
- Odbiło ci?!
Jack ściągnął buty i rzucił je do tyłu.
- A jak inaczej ich zatrzymamy?
Hunter przytaknął.
- Podejdę najbliżej jak się da.
Samolot sunął w dół. Jack usadowił się na brzegu siedzenia.
Widział, jak ludzie z pontonu wchodzą do wnętrza okrętu.
Szybciej!!!
Samolot zwolnił nad wodą.
- Bardziej nie wyhamuję, bo go nie utrzymam - ostrzegł
Hunter. - Powiem ci, kiedy skakać. Jak będziesz za burtą, zawrócę
i wyląduję.
Jack skinął głową. Nie odrywał wzroku od wody. Silniki
szumiały jak powietrze uchodzące z balonu.
- Gotów?!
Jack sięgnął do klamki. W dole ostatni facet wyłaził z
zodiaka.
- Teraz!
Jack pchnął drzwi i wyskoczył.
Woda zamknęła się nad nim jak złączone dłonie. Wstrzymał
oddech i rozejrzał się. Był tylko pięćdziesiąt metrów od okrętu.
Wynurzył się i zaczął płynąć.
Ostatni facet znikał we włazie. Jack przyspieszył i złapał
się relingu, gdy klapa zatrzaskiwała się. Wdrapał się na grzbiet
kadłuba i pobiegł do włazu.
Opadł na kolana, chwycił klapę i pociągnął. Nic. Była
zamknięta i zabezpieczona. Nie miał sposobu, żeby ją otworzyć.
Załomotał pięściami w kadłub.
- Wyłaźcie, skurwysyny! Chodźcie tu i walczcie!
Okręt ruszył. Zadrżał i zaczął się zanurzać. Jack wstał.
Woda zalewała mu stopy, sięgała coraz wyżej. Po minucie kiosk
zniknął pod powierzchnią. Jack został w morzu.
Usłyszał silniki hydroplanu. "Gęś" płynęła w jego kierunku.
Pomachał.
Hunter otworzył drzwi i Jack wciągnął się do środka.
- Zwiali mi - mruknął zdołowany. - Operacja spieprzona.
- Nie pękaj - pocieszył go Hunter. - Mamy jeszcze "jeże".
Jack wytrzeszczył oczy.
- Travis powiedział, że chce mieć szoguna żywego.
- I że musimy się dowiedzieć, co jest grane. Jeśli okręt
odpłynie, szansa przepadnie. Wystartuję, a ty uzbroisz bomby.
Przelecę nad okrętem i rzucisz je za burtę. Przesłuchamy tych, co
przeżyją.
- Myślisz, że "jeże" są sprawne?
- Brad mówił, że tak.
- Może były. W 1945. Samolot też miał być w dobrym stanie.
Hunter uniósł brwi.
- Masz lepszy pomysł?!
- Nie mam. Do roboty.
Samolot wystartował. Jack przeszedł między siedzeniami do
tyłu.
Odwinął brezent i wytoczył "jeże". Wyglądały jak wydłużone
kręgle. Każdy ważył około osiemnastu kilogramów i miał w ogonie
śmigiełko. Działało jak mechanizm opóźniający i zapobiegało
przedwczesnej eksplozji. Jack usiadł po turecku, położył na
kolanach pierwszą bombę i oblizał wargi. Jezu, to złom!
A jeśli wybuchnie mu w rękach? Jak takie cholerstwo
pieprznie, oberwie człowiekowi kutasa! Złapał ogon bomby i
obrócił ją.
W środku był włącznik. Bez żadnych oznaczeń, ale Jack nie
miał czasu na dociekania. Przesunął dźwigienkę i zakręcił
pokrywkę.
Hunter zerknął przez ramię.
- Uzbrojona?
Jack położył rękę na klamce drzwi i odblokował j e.
- Jeśli nie była wcześniej, to jest teraz. Gdzie okręt?
- Trochę dalej przed nami. Powiem ci, kiedy rzucić.
Samolot przechylił się w prawo i Jack poczuł, jak ciężar
przesuwa mu się na kolanach.
- Trzymaj się, Jack! Schodzimy.
- Uzbroiłem tylko j jedną!
- Może wystarczy! Ale weź drugą, bo przy pierwszym przelocie
możemy chybić!
- Dobra!
Jack wsunął drugiego "jeża" pod brezent, a pierwszego
położył przy plecaku. Potem pchnął ramieniem drzwi. Musiał
napierać z całej siły, żeby pokonać opór powietrza.
- Gotów?!
Jack przekręcił opóźniacz.
- Gotów!
Wystawił smukłą bombę na długość ramienia pionowo do wody.
- Powiedz, kiedy mam rzucić!
- Teraz!!!
Jack puścił "jeża" i patrzył, jak spada. Samolot uniósł się.
Jack cofnął ramię i drzwi się zatrzasnęły.
Zerwał się i wgramolił z powrotem do kokpitu.
- Trafiony?!
- Nie wiem.
Samolot wyrównał lot, przechylił się w prawo i zawrócił.
- Nic się nie dzieje!
- Zaczekaj moment!
Minęło kilka sekund. Żadnej detonacji.
- Wybuchła?
- Wątpię.
Jack wstał.
- Kurwa! Uzbrajam drugą.
- Dobry pomysł.
Hunter znów przechylił samolot i zawrócił. Jack wyciągnął
drugą bombę i uzbroił. Otworzył na siłę drzwi i poszukał wzrokiem
okrętu.
- Gdzie on jest?
-Nie pękaj! Widzę go.
Jack obrócił śmigiełko.
- Gotów razem z tobą!
Samolot znurkował i słony podmuch uderzył Jacka w twarz.
Zamrugał.
Znów wyobraził sobie, że jest na plaży z sierżantem
Strikerem. Atakują górę Suribachi. Co on, do cholery, robi w
powietrzu, zamiast być na ziemi?
- Rzucaj! - zachrypiał Hunter.
Jack rozwinął pięść i popatrzył za spadającym,, jeżem".
Ostatnia szansa.
Jeśli teraz nie wypali, schrzanią operację.
Władował się z powrotem na swoje siedzenie i przycisnął
twarz do szyby.
Gdzie ci Japońce?! Morze wydawało się spokojne. Za spokojne.
Wstrzymał oddech. Nagle oślepił go błysk w dole i woda się
zagotowała.
- Dostał!!!
- Ju - hu!!!
Patrzyli, jak okręt szybko się wynurza. Klapa otworzyła się
gwałtownie i na pokład wysypali się ludzie. Z włazu buchał czarny
dym. Pojawił się szogun. Zgubił czapkę i płonęła na nim szata,
ale Jack natychmiast go rozpoznał.
Szogun rzucił się do morza i zaczął tonąć. Załoga płynęła do
brzegu i nie reagowała na jego wołanie o pomoc.
- O, cholera! - krzyknął Hunter. - Chyba nie umie pływać!
- Nie szkodzi - odparł Jack. - Ja umiem.

Rozdział czterdziesty ósmy

23 sierpnia, godzina 6.18, podziemne tunele, Iwo - jima

Jen wlokła się na oślep przed siebie, zostawiając za sobą
smugę krwi.
Aby do bazy. ATMP nie zdołał zasklepić rany. Miała zawroty
głowy, czuła się prawie jak pijana. Widziała tylko szarą i czarną
mgłę. Otarła twarz.
Gdzie ten schron? Zrobiło jej się słabo. Znaki orientacyjne
zniknęły. Ile bocznych korytarzy już minęła? Ścisnęła mocniej
karabin i skręciła za róg.
Nareszcie. Snop światła. Tam znalazła czaszkę. Jeszcze sto
metrów i będzie w domu. Zacisnęła zęby i otrząsnęła się. Nie może
nawalić. Drużyna liczy na nią.
Spróbowała pomyśleć. Jedyna droga stąd prowadzi prosto do
bazy i Sama.
Przeciwnik jest przed nią. Na sto procent. Więc dlaczego nie
słychać strzałów? Gdyby intruz wlazł do schronu, doszłoby do
wymiany ognia. Sam to nie żołnierz, ale jest przeszkolony w
obchodzeniu się z bronią. Na widok obcego broniłby bazy. Znów
potrząsnęła głową, żeby rozjaśnić umysł. Trochę świeżego
powietrza i od razu byłoby lepiej.
Minęła boczny korytarz i zatoczyła się w dół na spadku
terenu. Byle do Sama. Zabezpieczyć bazę, pomyślała. To
najważniejsze. Reszta może poczekać.
Drzwi do schronu były otwarte. Jen przykucnęła i zaczęła się
skradać.
Termowizjer nie pokazywał nikogo wewnątrz, ale z tej
odległości jeszcze wszystkiego nie widziała. Zbliżyła się z
palcem na spuście.
Schron był pusty.
Weszła i rozejrzała się. Zaopatrzenie leżało na swoim
miejscu. Jej strój do nurkowania też. Zniknął tylko Sam i jego
powerbook. Zamrugała zdumiona.
Co się z nim mogło stać? Odebrał ostrzeżenie i prysnął stąd
przed nadejściem intruza? A może jest zakładnikiem? Opuściła lufę
M - I6 i zastanowiła się.
Była cholernie zmęczona. Miała ochotę usiąść.
Nagle usłyszała trzask zamka AK -47. Odwróciła się. Za nią
stał wyszczerzony w uśmiechu samuraj z rzadkimi zębami. Celował w
nią.
Sam siedział wkurzony w schronie, gdy odebrał ostrzeżenie
Jen.
Usłyszał tylko kilka niewyraźnych słów, ale to mu
wystarczyło. Do bazy zbliża się przeciwnik!
Złapał się za głowę i rozejrzał.
- Dobra, bez paniki. Jaka jest moja sytuacja?
Przesunął wzrokiem dookoła.
- Nie mam łączności ani zasilania, za to mam złamaną nogę...
Nagle uśmiechnął się.
- I barettę kaliber 9 mm. W porządku. Mam więc szansę.
Zamknął laptop i podniósł pistolet. Na szczęście ból w
kostce nagle zelżał.
- Dzięki ci, Matko Naturo - szepnął, czując przypływ
adrenaliny.
Przeturlał się na bok i uklęknął. Samuraj może tu być lada
moment.
Czekanie w schronie to wystawianie się na cel. Lepiej się
stąd wynieść.
Tylko dokąd?
W tunelu rozległy się serie z broni automatycznej. Sam
zamarł. Nie ma czasu na zastanawianie się, trzeba pryskać.
Półtora metra za progiem leżał zardzewiały karabin. Nie nadawał
się do walki, ale mógł zastąpić kulę inwalidzką. Sam ustawił go
pionowo, oparł się na kolbie i pokuśtykał w nieznane.
Dziękował Bogu, że jest w hełmie. Opuścił wizjer i zdał się
na sensory termiczne przy szukaniu drogi w ciemności. Znów
usłyszał strzały. Aż podskoczył. Ale nie stanął. Mógł zobaczyć
przeciwnika wcześniej niż tamten jego. Chciał się gdzieś schować,
dopóki Jen nie załatwi faceta.
Tunel skręcał i przestał się wznosić. Sam odetchnął z ulgą.
Od wspinaczki znów zaczynała boleć go noga.
- Chyba nawet Matka Natura ma jakieś ograniczenia - mruknął.
Dziesięć metrów przed sobą zobaczył snop światła. Boczny
korytarz! Tam Jen znalazła czaszkę! Da się tam przeczekać?
Wątpliwe. Za jasno.
Przeciwnik miałby łatwy cel. Sam był dobrym strzelcem, ale
wolał mieć element zaskoczenia po swojej stronie. Przyspieszył,
stracił równowagę i upadł na bok.
Przez ścianę tunelu.
- Co jest, do cholery? - mruknął sam do siebie.
Pomacał dookoła. Jakieś wgłębienie pełne pajęczyn. Odnoga
tunelu, ale nie korytarz. Nisza w skale miała wielkość szafy
ubraniowej. Sam doskonale się w niej mieścił. Nikomu nie
przyjdzie do głowy, żeby go tu szukać.
Usiadł tyłem do ściany i podciągnął nogi pod brodę. Super!
Oparł barettę o kolana i spojrzał groźnie wzdłuż lufy.
- No, chodź - szepnął. - Spróbuj!
W tunelu coś się teraz działo. Sam przywarł plecami do skały
i nasłuchiwał. Ktoś nadchodził. Sam prawie nie oddychał. Kto to
jest? Jen czy tamten facet? Bał się strzelać w ciemno. Jeśli to
ktoś z drużyny, wszystko dobrze się skończy. Jeśli to przeciwnik,
lepiej niech Jen go załatwi.
Hałas był coraz głośniejszy. Sam rozpoznał kroki w
zaśmieconym przejściu. Ścisnął lufę baretty. Pot spływał mu po
twarzy.
Boże, nie pozwól, żeby mnie zobaczył!
Ktoś go minął i zniknął. Nikt z TALON - u. Sam przełknął
ślinę.
Bez obaw. Jen już tu idzie. Nie ruszaj się.
Minęła minuta i Jen się nie pojawiła. Sam zaczął panikować.
A jeśli jest kilku przeciwników? A jeśli te serie skosiły Jen? A
jeśli operacja się nie powiodła i tylko on z TALON - u przeżył?
Znów usłyszał kroki. Ale tym razem od strony schronu.
Jasna cholera! Co się stało z Jen?
Minął go samuraj, Nawet nie zerknął w bok. Skręcił w boczny
korytarz.
Sam zamknął oczy.
Jen, gdzie jesteś?
Nagle ją zobaczył. Skradała się pochylona i zataczała jak
pijana. Sam zmarszczył brwi. Co z nią? Nie widziała tamtego
faceta? A może już dał nogę?
Cholera! Szkoda, że nie ma z nią łączności. Jak z nią
pogadać bez hałasu?
Znów odgłosy w tunelu. Wraca przeciwnik! Samuraj przesunął
się obok jak cień na tle księżyca; w półprzysiadzie, z bronią
gotową do strzału.
Sam popatrzył, jak zbliża się za Jen do schronu i odetchnął.
Jen da sobie radę.
Usłyszy skurwiela na kilometr i rozpieprzy na kawałki.
Wtem zauważył krew.
Smuga na ścianie. Tam, gdzie przechodziła Jen. Pochylił się
do przodu i wytężył wzrok. Czy to na pewno krew? Na to wygląda.
Co innego z jej kombinezonu mogłoby zostawić taki ślad?
Szkoda czasu na sprawdzanie. Jeśli Jen jest ranna, tamten
może ją wykończyć. Sam podniósł się i pokuśtykał z powrotem do
schronu.
Jen patrzyła w wylot lufy AK -47. Jej zmącony umysł nie
rejestrował niebezpieczeństwa. Wiedziała tylko, że umrze. To ma
sens. Śmierć od kul. Ale nie miała bladego pojęcia, co z tym
zrobić. Traciła siły w rękach i nogach.
Gdyby tylko mogła usiąść i odpocząć.
Facet zaczął coś wrzeszczeć po swojemu. Omal się nie
roześmiała. Wygląda na Japonkę? Czy w ich armii w ogóle służą
kobiety? Ubawił ją.
Niech się palant dne.
Nagle się zamknął. Jen zobaczyła, że naciska spust.
No cóż, pomyślała. Przynajmniej umrę młoda i piękna.
Huknął strzał. Rozejrzała się. Ciekawe, kiedy do niej
dotrze, że nie żyje?
Jak dotąd, niewiele się zadziało. Nagle zobaczyła, że
samuraj leży na ziemi, a z jego głowy tryska fontanna krwi.
- O, cholera - powiedziała głupio. - Fajna sztuczka!
Do schronu wgramolił się Sam. Spojrzał na trupa i zarzygał
wszystko dookoła.
Jen zmarszczyła nos i odwróciła się tyłem.
- Oj, Sam - wymamrotała, zanim straciła przytomność. -
Wszystko zepsułeś.

Rozdział czterdziesty dziewiąty

23 sierpnia, godzina 6.25, na pokładzie grummana goose

Jack otworzył drzwi kokpitu i przykucnął. Wpatrywał się w
wodę i czekał, i aż samolot będzie nad szogunem. Nie miał
wielkiej ochoty ratować faceta. Ale wiedział, że jeśli pozwoli mu
utonąć, drużyna będzie w gównie po uszy. Zwłaszcza on i Hunter.
Pieprzona operacja!
Wziął głęboki oddech i wyskoczył z "gęsi" po raz drugi.
Wynurzył się wody i zaczął płynąć.
Szogun krztusił się i młócił rękami wodę jakieś pięć metrów
od niego. I Było jasne, że nie umie pływać. Ale, jak dotąd, żaden
z jego ludzi nie zawrócił, żeby mu pomóc. Okręt gdzieś zniknął. I
Jack zawahał się. Ratowanie tonącego to niebezpieczne zadanie.
Spanikowani ludzie często wczepiają się w ratowników i idą
razem z nimi pod wodę.
Sztuka polega na tym, żeby ramiona tonącego mieć jak
najdalej od siebie. Najlepiej zaskoczyć faceta. Szogun jeszcze go
nie widzi. Ale zaraz zobaczy! Jedyny sposób, to podejść do niego
od dołu. Jack nabrał powietrza i zanurkował.
Woda pod powierzchnią była niewiarygodnie czysta. Jack miał
wrażenie, że porusza się w powietrzu.
Szogun unosił się teraz dokładnie nad nim. Jack widział, jak
wierzga nogami, macha rękami i ledwo utrzymuje głowę nad wodą.
Jack przekręcił się na plecy.
Chciał się wynurzyć za szogunem, złapać go za szyję i
popłynąć do brzegu, zanim facet zorientuje się, kto go trzyma.
Tonący zwykle odpręża się i przestaje walczyć, kiedy ma twarz nad
wodą Ale ten gość nie był zwykłym tonącym. Jack postanowił go
poddusić, gdyby się szarpał. W morzu nie ma miejsca na
kompromisy.
Wyciągnął ręce, kopnął mocno i wystrzelił do góry. Przebił
głową powierzchnię, opasał szyję szoguna lewym ramieniem i
odchylił mu brodę do tyłu. Popłynął na boku, odpychając się prawą
ręką i przebierając nogami. J Facet przestał się rzucać prawie
natychmiast. Jack odetchnął z ulgą, kiedy poczuł, że szogun jest
rozluźniony i pozwala się holować do brzegu.
Do plaży i mieli około pół kilometra. i
Jack dopłynął do lądu wypompowany. Brak snu, płynów i
jedzenia plus wysiłek zrobiły swoje. Wytaszczył szoguna z wody i
położył na piasku.
Facet k oddychał, ale wyglądał na nieprzytomnego. Nieważne.
Żył i tylko to się liczyło.
Jack osunął się na ziemię. Mokre ubranie było ciężkie,
kręciło mu się ; " w głowie i ledwo dyszał. Ale uśmiechał się z
ulgą. Udało się. Zatrzymał okręt! podwodny i uratował szoguna.
Zadanie wykonane. Teraz tylko przesłuchać! gościa i dowiedzieć
się, o co w tym wszystkim chodziło. ! Uniósł się na łokciu.
Szogun klęczał na piasku z pochyloną głową i złożony! mi rękami.
Mruczał coś po japońsku. Nagle coś błysnęło w jego dłoniach.

Nóż!


Jezu! Facet chce popełnić harikari!
- Nie! - wrzasnął Jack.
Zerwał się i rzucił na szoguna. Dookoła wzbiły się fontanny
czarnego piasku.
Japończyk przeturlał się i sięgnął po wytrącony nóż. Jack
nie zdążył. Szogun skoczył na nogi i zaatakował.
Jack wstał. Zatoczył się do tyłu i upadł. Ostrze minęło jego
pierś.
Szogun , ! obrócił się szybko i dźgnął drugi raz. Jack nie
miał czasu ochłonąć.
Przy uniku znów stracił równowagę. Zwalił się ciężko na
piasek. , Facet jest dobry, pomyślał. Ale co go tak wkurzyło, do
cholery?
Chciał mu przecież tylko uratować życie.
Odczołgał się kawałek i przyklęknął na jedno kolano. Z tej
pozycji mógł wyprowadzić kontratak. Byle uniknąć dźgnięcia. Rana
cięta zagoi się.
Szogun okrążał go. Szykował się do natarcia. Jack przełknął
ślinę. Czekał ; na jego ruch. j Kiedy jastrząb dopada ofiarę,
zawdzięcza to koordynacji.
Jack przesunął się w prawo, próbując zachować dystans. Teraz
wzajemnie się okrążali. Żaden nie zyskiwał ani nie tracił
przewagi. Jack żałował, że nie ma noża. Albo że szogun nie - jest
mniej wprawnym przeciwnikiem.
Dzięki broni i umiejętnościom, panował nad sytuacją. Jack
musiał po prostu czekać.
Nagle coś usłyszał. Hałas szybko narastał. Szogun
wytrzeszczył oczy, Jack wyszczerzył zęby.
- Niespodzianka! - zawołał.
Schylił się. Hunter przeleciał tuż nad nimi. Zaskoczony
Japoniec zadarł głowę. Wtedy Jack skoczył.
Złapał szoguna za nadgarstek, żeby zdobyć nóż. Ale ten
wygiął rękę i wycelował ostrze w jego twarz. Jackowi drżało
ramię. Siły niemal zupełnie go opuściły.
Stalowy szpic był o centymetry od jego oka. Jack wbił stopy
w piasek i zaparł się. Odpychał ramię szoguna obiema rękami.
Odsunął je nieco i zrobił półobrót. Podbił łokciem podbródek
mężczyzny i szarpnął mu rękę w dół. Wykręcił i usłyszał trzask.
Szogun wrzasnął i upuścił nóż. Jack walnął go barkiem, poderwał z
ziemi i przerzucił przez plecy. Facet wylądował w piachu. Jack
kopnął go, odrzucając na bok, i podniósł nóż.
- Jack!
Odwrócił się. Przez plażę pędził do niego Travis. Z góry
zbiegał Stan.
Travis złapał Jacka i uściskał.
- Dobra robota!
- Super - przyznał Stan.
Jack oblizał wargi.
- Dzięki. Ten cholerny frajer chciał się zabić.
- Widzieliśmy - odrzekł Travis. - Byłeś doskonały.
Stanowi zabłysły oczy.
- Człowieku, kiedy walczyłeś z tym Japońcem, odpychałeś nóż
i tak dalej, wyglądałeś jak tamci marines ze zdjęcia, którzy
zatknęli na Suribachi naszą flagę! To było piękne.
Jack rozejrzał się.
- Gdzie reszta?
- Sam siedzi w schronie ze złamaną nogą. Hunter sadza
samolot na wodzie. Kazałem mu zaczekać na morzu, dopóki nie
zabezpieczymy plaży.
- A dziewczynki?
- W porządku. Sara zrobiła im zastrzyki z naloksonu i chyba
wyjdą z tego.
Jack zachwiał się i przełknął ślinę. Zakręciło mu się w
głowie.
- Co z Jen?
Travis spoważniał.
- Oberwała. Sara zajmuje się nią w schronie. Straciła dużo
krwi, ale zamieniłem się z nią akumulatorkami. Pakiet medyczny
będzie stabilizował jej stan, dopóki Sara nie zaszyje rany. A co
z tobą? Wszystko gra?
Jack chciał odpowiedzieć, że tak. Ale kiedy otworzył usta,
ugięły się pod nim nogi i klapnął na piasek.
- Nic mi nie jest - zapewnił. - Tylko pić mi się chce. Nie
miałem wody w ustach od... od... I Stan podał mu manierkę.
- Masz. Uzupełniłem zapas po zejściu z wulkanu. Tylko nie
pij za szybko, bo zwymiotujesz.
Jack przyjął wodę z wdzięcznością. Uśmiechnął się słabo i
pociągnął łyk. I - Smaczna.
- Siki mają dobry smak, kiedy człowiek jest naprawdę
spragniony.
Jack znów pociągnął łyk i spojrzał na dymiący wulkan w
oddali.
- Co ten facet chciał właściwie zrobić? Popełnić Harry
Carey, czy co?
-Harakiri, Wielki Przyjacielu. Choć Japończycy wolą termin
seppuku.
Wszyscy się odwrócili. Kuśtykał do nich Sam, opierając się
na prowizorycznej kuli inwalidzkiej.
- Harakiri znaczy dosłownie "rozciąć brzuch" - poinformował.
- Ale to zbyt wulgarne określenie. Kiedy samuraj rozcina sobie
brzuch nożem, robi to :.,. dla ratowania honoru. Słowo seppuku
oznacza honorową śmierć.

,


,
- Ale dlaczego chciał się zabić? - zapytał Jack.
Travis spojrzał na pokonanego, zgnębionego szoguna leżącego
na piasku.
- Zapytajmy go.
Chwycił Japończyka za ubranie i postawił na nogi.
Sam głośno wciągnął powietrze.
- Mój Boże! To Iguchi Tanaka!

Epilog

25 sierpnia, godzina 11.00 czasu lokalnego, Maui, Hawaje

Na Maui były kojące dwadzieścia trzy stopnie ciepła.
Błękitne niebo, słońce i mile morskie oceanu za wąskim pasem
piasku. Gorące dziewczyny i zimne piwo.
Stan rozejrzał się i uśmiechnął.
- To jest życie!
Sara pociągnęła łyk piwa z butelki i zakończyła zadowolonym
cmoknięciem.
- Jak to? - zapytała.
- Angela jest prawie sześć i pół tysiąca kilometrów stąd i
zastanawia się, jak wydać mój niebezpiecznie zarobiony szmal. Ja
siedzę tutaj z browarkiem w garści i patrzę na surfujące laski.
Zmrużył oczy i spojrzał przez butelkę foster grants.
- Zobaczmy, która na mnie zasługuje...
Sara przewróciła oczami.
- Żadna. Przynajmniej nie bardziej niż na dżumę - zakpiła.
Stan zignorował ją.
-Tak, nie ma to jak dobrze wykonane zadanie. Po akcji zawsze
czuję, jak grają we mnie hormony.
- Akcja zakończona, wynik minus jeden. Straciliśmy jedną
dziewczynkę, pamiętasz? - rzuciła Sara.
Stan skrzywił się.
- Pamiętam. Ale postawiliśmy do pionu Japońców, no nie?
- Owszem - przyznała Sara. - Słyszałeś o ustąpieniu ich
premiera?
- A miał jakiś wybór? Kiedy generał Krauss i Rada
Bezpieczeństwa Narodowego zobaczyli twarz Tanaki na przekazie
satelitarnym w gabinecie wojennym w Pentagonie, wysłali
prezydentowi kasetę wideo z całej operacji.
Tym razem sieć łączności TALON - u zarobiła na siebie.
- Może wreszcie podpiszemy umowę handlową z Japonią?
- To już załatwione. I chyba możemy zapomnieć o samurajach
Tanaki.
Więcej nie namieszają. Odpoczywają teraz w przytulnych
japońskich celach.
- Sam ci to powiedział?
- A kto? - odparł Stan i wskazał butelką Travisa: - Ten się
umie ustawić!
Sara popatrzyła w dół plaży na ręcznik, gdzie obściskiwali
się Travis i Maggie.
-Dobiera się do tej cipy, odkąd tu jesteśmy - powiedział
Stan i przyłożył zwinięte dłonie do ust. - Hej, Trav, pamiętasz
reklamę Nike? "Po prostu zrób to!".
Odwrócił się do Sary.
- Nie kapuję, po co traci na nią czas.
- A co ci się w niej nie podoba? Uważam, że Maggie jest
fajna.
Stan zaczął wyliczać na palcach.
- Za wysoka, za bardzo odstawiona, za ostra. I za dużo gada!
Słyszałaś, co mi pieprzyła o tamtej lasce, którą wyrwałem w
zeszłym tygodniu z Wahini Leis? Czy to moja wina, do cholery, że
dziewczyna się zakochała?
Jezu, ale baby są głupie!
Sara spojrzała na Jen, która flirtowała z jasnowłosym
kulturystą w turkusowych spodenkach speedo.
Stan popatrzył tam, gdzie ona.
- Pedał. Jak dwa razy dwa jest cztery.
- Skąd wiesz? - zdziwiła się.
- Przyjrzyj mu się! Facet chyba się maluje. A te włosy
pewnie układał godzinę.
Jen roześmiała się z czegoś, co powiedział blondyn. Stan
pokręcił głową.
- Co ona widzi, do cholery, w tej kupie mięśni? U faceta
liczy się tylko jeden mięsień: ten między nogami.
Odwrócił się do Sary.
- Mogę cię o coś zapytać? Tylko między nami.
- Jasne.
- Jesteś les? No, wiesz...
Sara wybuchnęła śmiechem.
- Co?!
- Jesteś, czy nie?
- Dlatego, że nie ściągam majtek na twój widok?
Stan zastanowił się przez chwilę.
- Generalnie... Tak.
Sara pokręciła głową.
- Wiesz co? Zadziwiasz mnie. W życiu nie spotkałam większego
palanta.
- Nie odpowiedziałaś mi na pytanie.
- Odpowiedź brzmi "nie", Stan. Przez duże "N".
Stan wyglądał na zadowolonego.
- To może kiedyś przejedziesz się na moim koniku?
- Wybacz, skarbie, ale nie jesteś w moim typie.
Sara rozejrzała się za Jackiem i Hunterem, Całe rano grali w
siatkówkę plażową. Odreagowywali przygodę na Asuncion. Straciła
ich z oczu, kiedy przyszedł Stan.
- Ciekawe, co robią Jack i Hunter?
- Mam nadzieję, że poszli się nawalić.
Sara zauważyła ich w końcu.
- Są tam.
Puszczali frisbee z dwiema dziewczynami w bikini, które
wyglądały, jakby spędzały tu przerwę semestralną. Sądząc po
spojrzeniach, jakie studentki posyłały swoim partnerom, rzucanie
plastikowego spodka dobiegało końca.
- Jak Sam?
- W porządku. Zostawiłem go w hotelu. Powiedział, że za
bardzo boli go kostka, żeby mógł chodzić po piasku.
- Mam nadzieję, że sobie poradzi.
- Ja też.
Przed nimi przechodziła seksowna blondynka w różowym bikini.
Stan podniósł okulary przeciwsłoneczne, przyjrzał się jej i
gwizdnął cicho.
Dziewczyna odwróciła głowę i puściła do niego oko.
Postawił piwo na piasku.
- Mój ruch, mała. Lecę! Na razie.
Sara popatrzyła za nim i odetchnęła z ulgą. Stan bywał
zabawny w małych dawkach. Teraz stanowczo go przedawkowała. Ale
została bez towarzystwa. Żadna frajda siedzieć samotnie na plaży.
Pogrzebała palcami nóg w ciepłym piasku.
- Sara?
Podniosła wzrok, osłoniła oczy przed słońcem i przyjrzała
się młodemu brunetowi. Na czubku głowy miał zielone pasma, wokół
pępka wytatuowaną różę. Właśnie wyszedł z morza. Workowate szorty
ociekały wodą.
- Josh? - zapytała zdumiona.
Przykucnął, oparł dłonie na kolanach i z entuzjazmem pokiwał
głową.
- Pamiętasz mnie!
Sara zagryzła wargi. Jak mogłaby go zapomnieć? Chłopak był
młodszy od niej o dziesięć lat, a w łóżku miał dwa razy więcej
energii niż ona.
Ostatni raz widzieli się na stokach w Stowe w Vermont. Pruli
po śniegu w dół na dobrze nasmarowanych deskach.
- Co ty tu robisz? - zapytała. - Myślałam, że jesteś
uzależniony od śniegu.
Roześmiał się i odgarnął z czoła mokry kosmyk.
- Zima to stara zadyma. Gdzie mieszkasz? Moglibyśmy się
spotkać.
Uśmiechnął się pełen nadziei.
- Brzmi zachęcająco. Dam ci telefon do mojego hotelu. Dawno
się nie widzieliśmy.
Wyjęła z plecaka kartkę i długopis.
- Fakt. Co się z tobą ostatnio działo? - zapytał.
Sara uśmiechnęła się z wyższością i wręczyła mu kartkę.
-Nie uwierzyłbyś, gdybym ci opowiedziała.


KONIEC




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorączka śmierci Dead Heat 1988
SMIERC SAMOBOJCOM
Czechow Śmierć urzędnika
Moskwa rocznica śmierci Stalina
Wyspa tajemnic Shutter Island (2010) b
Motyw śmierci w literaurze średniowiecza
Uszkodzenie i smierc komorki
bylson czerwiec śmiercionośna x szybkości

więcej podobnych podstron