Jak to jest być dzieckiem alkoholika

background image

moja NADZIEJA Mielec

Jak to jest być dzieckiem alkoholika, gdy przestaje się być dzieckiem? Jakie
wyzwania czekają na DDA w dorosłym świecie?

Łukasz Kozioł

Jak to jest? To dobre pytanie. Teraz postaram się na nie odpowiedzieć. Wcale
niewesoło. Co innego, gdybym był pogrążony w kompletnej nieświadomości tego,
co było, tego, co miało (i jeszcze ma) swój wpływ – wtedy „działoby się” po prostu,
a ja nawet nie wiedziałbym, dlaczego „się dzieje”. No, ale przecież takie życie w
nieświadomości byłoby szare, brudne, płytkie emocjonalnie i pełne konfliktów.
Druga strona medalu jest taka, że kiedy zdałem sobie sprawę z niektórych rzeczy – w
pierwszej chwili mi się nie polepszyło. Wiadomo – „...bo przecież to ICH WINA!!!” I nie
miało to żadnego znaczenia, czego dotyczył problem – wina była zawsze „ICH”.
Zawsze – do niedawna. Ale po kolei.

Dorastałem w typowej rodzince mieszczańskiej – Mama, Tata, starsza o 8 lat Siostra i
Ja. Mieszkaliśmy w bloku na warszawskim osiedlu: dwa pokoje z kuchnią. Mieliśmy
wszystko, rodzice dbali o status materialny na tyle, na ile ich było stać. Zawsze z
siostrą byliśmy najedzeni, ubrani, zawsze wyposażeni w książki do szkoły itd. itp.

Razem wyjeżdżaliśmy do babci (od strony Mamy) do Ciechocinka. Spośród
wszystkich wspomnień z tych wyjazdów, dobrze pamiętam jedno: Wujek – starszy brat
mamy. Zawsze się go bałem i do tej pory pamiętam alkoholowy odór, jaki roztaczał
wokół siebie. Choć zawsze uśmiechnięty, ze śniadą cerą, mówiący zgrzytliwym
głosem i „pieszczotliwie” targający mnie po głowie ze słowami „Uteeeek,
Uuuuuuuuuucioo”. Trochę niczym cygan (skojarzenie ze względu na śniadą cerę),
którym straszono małe dzieci, że jak będą niegrzeczne, to wtedy przyjdzie i je
zabierze... Pamiętam także „specjalne” wyprawy rodziców do Torunia po firmowe
pierniki „Katarzynki” (do tej pory je lubię) i po wódkę „Kopernik” – bo dobra i
dostępna tylko w Toruniu... A potem rodzinne spotkania w babcinym ogródku – z
„Kopernikiem” (a raczej kilkoma butelkami „Kopernika”) w roli głównej. Wszystko niby
Ok, bo rodzina zebrana razem w jednym miejscu, rozmowy, śmiechy...Tylko jakaś
pustka emocjonalna, niezrozumienie, samotne oglądanie telewizji. Ale wtedy jeszcze
niczego nie wiedziałem. „Działo się po prostu”. Jako dziecko w miarę dobrze
uczyłem się w podstawówce, nie sprawiałem kłopotów, bo zawsze mogłem
pogrążyć się w zabawie – samemu. Z kolegami prawie w ogóle nie grałem w kapsle,
nieczęsto grałem z nimi w piłkę. Bawiłem się sam. Jako maluch uwielbiałem słuchać
dwóch bajek na płytach winylowych: Przygody Piotrusia Pana i Bolek i Lolek i
Królowa Śniegu. Szczególnie tą drugą bardzo przeżywałem. Słuchałem ich na

background image

moja NADZIEJA Mielec

okrągło. I nie znosiłem historii o Pinokiu – do tej pory wściekam się, gdy widzę
jakąkolwiek ekranizację tej bajki. I sam się zastanawiam, dlaczego tak się dzieje?

Rodzice pracowali w klubie sportowym. Mama była przez kilka lat kierowniczką
basenów i cały swój czas mogłem jako dzieciak spędzać na basenach razem z nią.
Nawet nie raz zostawałem po godzinach, kiedy baseny były już zamknięte, i kiedy
Mama zostawała po godzinach z kolegami z maszynowni i z ratownikami. Pamiętam
trójkolorowy tort lodowy Hortexu, jednocześnie wiedząc, że było coś jeszcze... To są
miłe wspomnienia, im nie towarzyszą przykre emocje – jest za to tęsknota za
możliwością swobodnego spędzania czasu na basenie – jestem typowym „wodnym
stworzeniem” i gdybym mógł sobie pozwolić finansowo – to obecnie całe weekendy
spędzałbym na Warszawiance...

Natomiast ze smutkiem wspominam wszystkie te dni (właśnie chciałem napisać
chwile, ale to nie były chwile, lecz długie samotne godziny), kiedy to wyglądałem
przez okno naszego mieszkanka patrząc w kierunku przystanku autobusowego, z
którego zawsze przychodzili rodzice po pracy. Byłem dzieckiem, myślę, że to była
bardzo wczesna podstawówka – pierwsza lub druga klasa – dokładnie nie
pamiętam. Czasem wychodziłem przed blok, czasem dalej w kierunku przystanku z
nadzieją, że w końcu wrócą. Długie minuty, a czasami i godziny mijały na tęsknocie,
smutku, poczuciu samotności i tego paraliżującego strachu, czy przypadkiem na
rodziców ktoś nie napadł, czy im się nic nie stało i „dlaczego jeszcze nie wracają,
przecież już dawno powinni być”. A czasem całe długie minuty patrzyłem się z tego
samego okna w niebo – wierząc z dziecięca ufnością, że w chmurach zobaczę
anioły.

W końcu rodzice wracali – „weseli”. Teraz już wiem skąd pochodziła ta wesołość.
Ona utrzymywała się także w trakcie domowych przyjęć. Uczestniczyli w nich nasi
nowi lokatorzy – rodzice postanowili wynajmować jeden pokój paniom lekkich
obyczajów i ich arabskim „przyjaciołom”. Z tamtych czasów został także przepis na
jedną arabską potrawę, której próżno by szukać w „naszych” Sphinxach czy
Hammurabich – wśród znajomych robi furorę od lat. W sumie – egzotyka w środku lat
80-tych – powiew Zachodu, guma do żucia Donald Duck, wafelki Duplo (coś w stylu
obecnych Kinder Bueno, które bardzo lubię) no i możliwość zakupu klocków Lego w
Pewexach. Ale także noce z koleżanką - ciągle moczącą się córką „sąsiadki-przez-
balkon”, która także lubiła bardzo „czarodziejkę – gorzałkę” i od której pochodziła
chyba idea wynajmu mieszkania nowym lokatorom, podczas gdy rodzice i ich
egzotyczni znajomi bawili się w najlepsze. Albo zostawanie pod opieką jednej z
„cioć”, które czasem zabierały mnie do swoich egzotycznych przyjaciół – siedziałem
wtedy wśród dymu papierosowego zmieszanego z zapachem drogich perfum dla
mężczyzn, przy stoliku zastawionym szklankami wypełnionymi napojem w kolorze

background image

moja NADZIEJA Mielec

średnio „naciągniętej” herbaty – czasem długie minuty czekając na jedną z
„ciotek”...

Wszystko było w porządku, do momentu, gdy byłem grzeczny – wiadomo przecież,
że dzieci i ryby głosu nie mają. Raz zdarzyło się, że wyraziłem swoją złość w sposób
bardzo zdecydowany – to musiało być dla Mamy dosyć szokujące, bo użyłem
wtedy dość mocnych słów. Nie pamiętam, o co chodziło, w każdym razie byłem z
jakiegoś powodu bardzo niezadowolony. Ciechocinek, Ja, Mama i moja starsza
Siostra w drodze na ciechociński deptak: w dziecięcej złości – bo byłem wtedy
dzieciakiem – użyłem wobec Mamy określenia pasującego do tych pań, które u nas
mieszkały. Słowo bardzo znane i bardzo powszechne w Polsce. Dostało mi się ostro
po twarzy – pamiętam ciętą rękę w czarnej skórzanej rękawiczce i poczucie
ogromnej niesprawiedliwości połączone ze stanowczym „Milcz!!!” Później to „Milcz!!!”
często, coraz częściej zaczęło powracać. Moja Siostra miała niejedną okazję dobrze
się z tym krótkim słowem zapoznać... Dyscyplina przejęta od zaprzyjaźnionych
Niemców – wtedy jeszcze z Berlina Wschodniego. Jest to jedno z najbardziej
wyraźnych i najbardziej nieprzyjemnych wspomnień, jakie mam – wspomnień
związanych z Mamą.

Wyjeżdżaliśmy także do drugiej babci do Opola – wtedy jeździł z nami Tata,
ponieważ Mama raczej nie akceptowała swojej teściowej. Zresztą ten brak
akceptacji obecny jest do tej pory. I tutaj też mam dużo przyjemnych wspomnień,
ale jest także kilka niewesołych. Zawsze lubiłem oglądać kolorowe publikacje
religijne babci – było tam tyle pięknych kolorów. (Babcia jest Świadkiem Jehowy). Te
wszystkie strażnice - całkiem fajna i bardzo kolorowa sprawa dla dzieciaka. Ale
pamiętam też wujka Leszka – starszego brata Taty. Pamiętam, że bardzo się starał
ilekroć przyjeżdżaliśmy, bardzo smacznie gotował. I pamiętam też jedną noc, kiedy
zostałem z babcią i wujkiem sam – już leżałem w łóżku, kiedy zdałem sobie sprawę,
że wujek kłóci się ze swoją matką, grozi jej i robi wyrzuty. Pewnie byli przekonani, że
dzieciak już śpi. Pamiętam swój strach, pamiętam też strach o babcię. Pamiętam też
„nalaną” i śniadą (ale nie od opalenizny) twarz wujka. Dziwna sprawa – pomimo
takiego wspomnienia zawsze go lubiłem, choć tak naprawdę prawie się nie
znaliśmy.

A jeśli chodzi o Tatę – z czasów swojego dzieciństwa nie mam przykrych wspomnień z
nim związanych. Tata dopiero później zaczął pić. Pamiętam jak przez mgłę sytuację,
jaka przez pewien czas panowała u nas w rodzinie – poszukiwanie, a następnie
usuwanie alkoholu ukrywanego w mieszkaniu przez Mamę. Pamiętam jakąś skórzaną
walizkę, w której pochowany był alkohol. Całe lata później dowiedziałem się od
Siostry, że była to sprawa ukrywana przede mną jako dzieckiem. Dowiedziałem się,
że choć Tata zawsze pogodny (co bardzo wyraźnie widać na wszystkich zdjęciach,

background image

moja NADZIEJA Mielec

jakie posiadam) w pewnym momencie nie wytrzymał. Siostra powiedziała mi, że
Tata nigdy nie płakał, ale ostatecznie w desperacji poddał się podczas jednej z
rozmów z Mamą. Płakał, rozkładając ręce, i mówiąc, że nie wie jak ma dotrzeć do
Mamy, która pije. Poddał się. I teraz już wiem, skąd wzięło się u Taty jego wycofanie.
Można by rzec, że „został przygnieciony pantoflem”...

Wspomniałem o zdjęciach. Mam ich sporo i stosunkowo niedawno przeglądając je
zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy – na fotografiach z przeszłości mój Tata jest
zawsze pogodny natomiast Mama zawsze pochmurna. I wtedy przyszła do mnie
odpowiedź na jedno nurtujące mnie od lat pytanie: Co się dzieje? Dlaczego nigdy
nie potrafiłem się uśmiechnąć do zdjęcia? Już wiedziałem – byłem zawsze bliżej
Mamy a od Taty z czasem oddaliłem się, ale wyprzedzam opowieść.

Moi starsi koledzy zabrali mnie kiedyś do kina – na Gwiezdne Wojny. Jako dzieciak
całkowicie wpadłem w tą gwiezdną sagę. Pamiętam, jak będąc samemu w domu
nie raz błądziłem myślami po tych kosmicznych światach. Całymi długimi minutami
potrafiłem wpatrywać się w małą naklejkę na drzwiach do pokoju przedstawiającą
jednego z imperialnych szturmowców w białym kombinezonie trzymającego pod
lufą swojego karabinu Luke’a Skywalkera. I pamiętam dobrze, że wyobrażałem
sobie, że dysponuję tą Mocą, o której jest mowa we wszystkich częściach całego
cyklu. Teraz już wiem, CO się wtedy zaczęło rodzić (choć wypatrywanie aniołów
przez okno też zapewne miało tu swój wcześniejszy udział).

Gdy byłem nastolatkiem, jeszcze dobrze się uczyłem w podstawówce. To była może
piąta klasa. Niedaleko bloku, w którym mieszkaliśmy była moja szkoła. Kolejne
wspomnienie związane z przetrzymywanym w domu alkoholem jest takie: pewnego
ciepłego dnia ostatnią lekcją w szkole był wf. Wróciłem do domu zdyszany i pierwszą
rzeczą, jaką zrobiłem, było otworzenie lodówki i sięgnięcie po szklaną, ciemnozieloną
butelkę Mazowszanki. Wielkie było moje zdziwienie, gdy poczułem ogień w gardle,
tak jakby cała jama ustna ścięła się niczym białko jajka. Czysty spirytus...zamiast
Mazowszanki.

Któregoś dnia po szkole poszedłem z kolegami pod pobliski wiadukt kolejowy –
wszyscy kupiliśmy piwo. To był „mój pierwszy raz”... Potem – im byłem starszy, tym
więcej okazji wyszukiwałem. To był czas, kiedy zacząłem słuchać muzyki –
całkowicie pochłonął mnie heavy metal. To był czas, kiedy Tata wyjechał za
wschodnią granicę do pracy – mieliśmy się za kilka lat przeprowadzać do nowego
mieszkania, jednocześnie nie wiedząc tak naprawdę, kiedy to nastąpi. Gdy wrócił,
mieszkanko zaczęło wyglądać jak magazyn.

background image

moja NADZIEJA Mielec

Tak – jako nastolatek kompletnie wpadłem w muzykę i zacząłem się gorzej uczyć –
fizyka, chemia, matematyka – coraz więcej problemów i słabszych ocen. W
międzyczasie „jakby” trochę więcej okazji do zabawy – z tanim winem lub piwem.
Potem koniec podstawówki i kompletne niezdecydowanie, w którą pójść stronę. I
poczucie całkowitego braku wsparcia emocjonalnego ze strony rodziców. Mama
na pewno miała, co przeżywać, bo to był także czas, kiedy jej starszy brat zmarł –
przyczyną był alkohol. Stała się nerwowa. Po przeprowadzce stało się to jeszcze
bardzie widoczne – w postaci ostrych kłótni i pretensji do Taty.

A ja miałem swój świat muzyki i Gwiezdnych Wojen a także tych wszystkich nowych
doświadczeń nastolatka – imprezy, uganianie się za dziewczynami. Pierwszy koncert
metalowy, na który odważyłem się pójść samemu po uprzednim wypiciu na siłę kilku
piw w celu otępienia nieokreślonego lęku. I coraz częściej myślałem o samobójstwie
– szczególnie w sytuacjach stresujących, jak np. przed klasówką z chemii, fizyki czy
matematyki. Wtedy jeszcze na zasadzie: jakby to było dobrze nie żyć, żeby nie
przeżywać tego strachu przed porażką. Jednocześnie bardzo marzyłem o swoim
pokoju, w którym mógłbym się zamknąć i nie dopuszczać do siebie rodziców –
przede wszystkim Mamy, która często powtarzała mi mniej więcej tak, że to „dobrze,
że dostałeś trójkę z klasówki, ale szkoda, że nie czwórkę”. Poza tym wszechobecne –
idź do sklepu, wynieś śmiecie, obierz ziemniaki, ścisz tą muzykę albo idź oddać butelki
do skupu to będziesz mieć pieniądze – i faktycznie chodziłem do tego skupu z całym
ogromnym plecakiem wypchanym po brzegi butelkami po wódce, jakie
otrzymywałem od Mamy z pracy... I choć cieszyłem się z tych pieniędzy, to jednak
zawsze tkwił gdzieś wewnątrz wstyd, że robię coś takiego. A wszystko nadal
odbywało się w atmosferze pozornej równowagi. Oboje z Siostrą mieliśmy, co jeść, w
czym chodzić, mieliśmy, na czym słuchać muzyki – tylko emocjonalnej stabilności
brakowało.

W końcu przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. I miałem w końcu swój
wymarzony pokój – swoje własne królestwo muzyki i wyobraźni. Pokój, który
jednocześnie urządzony został przez...moją Mamę. Wtedy też, pierwszy raz
świadomie i całkowicie nieodpowiedzialnie upiłem się – w starym i pustym
mieszkaniu, do którego miałem jeszcze klucze. Potem obiecałem sobie, że już nigdy
nie tknę alkoholu. Nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem...

W liceum, na jednej z pierwszych lekcji matematyki stwierdziłem, że nie zdam do
następnej klasy – odezwały się braki z podstawówki. Rozmowy Taty z matematyczką
nic nie dały. Rozmowy między rodzicami nic nie dały. Ich i moja bezradność bardzo
mi ciążyły. Korepetycje nic nie dały. Stało się tak, jak sobie założyłem na starcie. A

background image

moja NADZIEJA Mielec

cały rok w pierwszej klasie liceum upłynął mi – to dobre określenie: „upłynął” – na
zabawach i wszelkich koncertach, na które już miałem odwagę chodzić – zawsze z
butelką. Czułem się bardzo niepewny siebie, ciągle się nie uśmiechałem na
zdjęciach – także tych klasowych – na wycieczce klasowej znalazłem się w grupie
tych, którzy jako pierwsi poszli po wódkę do pobliskiego sklepu. Potem powtórzyłem
klasę w tym samym liceum – z tym samym skutkiem, a także z jeszcze bardziej
alkoholowym zachowaniem na kolejnej wycieczce, po której na szczęście nie
zostałem wyrzucony ze szkoły. A i tak okazało się, że szkołę muszę opuścić ze
względu na kiepskie wyniki z chemii, matematyki i fizyki.

W tamtym czasie pamiętam ostre kłótnie i wyrzuty, jakie moja Mama robiła Tacie.
Milczałem z obawy przed wyrażeniem swojego zdania na ten temat (w końcu
pamiętałem dobrze czarną skórzaną rękawiczkę) przeżywając te wszystkie sytuacje z
wielkim smutkiem i z niepewnością zadając sobie pytanie: „Dlaczego Mama tak się
czepia Taty?” Któregoś dnia nie wytrzymałem i rozpłakałem się pytając się Mamy,
dlaczego to robi??? Pokrętna i enigmatyczna odpowiedź Mamy po alkoholu wcale
mi nie rozjaśniła w głowie, tylko przysporzyła kolejnych trosk. Później – podczas tej
samej rozmowy z Siostrą, o której napisałem wcześniej dowiedziałem się, że chodziło
o (wyimaginowane?) pretensje Mamy dotyczące jakiejś kobiety z pracy, z którą
rzekomo Tata miał romansować.

Rodzice rozpili się w swoim klubie sportowym. Do tej pory mam takie poczucie, że
gdyby nie ten klub, to być może wszystko potoczyłoby się inaczej... Kto wie? Dyrektor
klubu przymykał oczy na to picie w trakcie pracy i wszystko się kręciło swoim
alkoholowym błędnym kołem.

I ja sam, w poczuciu bezradności życiowej, pogrążony w fantazjach muzycznych –
żyłem swoim własnym życiem. Mój wymarzony pokój stał się ciemny. Zawsze ciemny.
Przeszedłem jakoś przez drugie liceum i znów stanąłem na znajomych rozdrożach –
co dalej??? Moje poczucie bezwartościowości i całkowitego braku celu życiowego
było ogromne – wynikało z ocen na świadectwie maturalnym. Do tej pory pamiętam
bardzo wymowny wzrok pani polonistki mówiącej mi po maturach, że powinienem
wyżej mierzyć... I pamiętam dwa mocne piwa wypite przed maturą pisemną z
polskiego.

Potem policealne studium – nie skończyłem go, za to cały czas kłamałem rodzicom,
że wszystko w porządku. Dużo piłem. Pojawiły się narkotyki. A potem jedna
„nieszczęśliwa miłość”, następnie kolejna „nieszczęśliwa miłość” i jeszcze jedna.
Wtedy byłem także bardzo wyczulony na wszelkie nieszczęścia, jakie dotykają ludzi
na świecie i pogrążałem się w pesymizmie myśląc o tym, że gdybym tylko mógł to

background image

moja NADZIEJA Mielec

zdjąłbym z tych wszystkich cierpiących całe ich brzemię i wziąłbym na siebie. Do
tego pesymistyczna muzyka i świat moich marzeń, które rozrastały się w coraz to
bardziej niebezpiecznych kierunkach. Zacząłem się prawdziwie utożsamiać z
bohaterami ksiązki „Wywiad z Wampirem”, szczególnie z postacią wiecznie
nieszczęśliwego i pogrążonego w smutku wampira Loisa. A do tego ciągłe pasmo
niespełnionych marzeń, których było zbyt wiele i które były zbyt duże – nie
wiedziałem, od czego zacząć i błędne koło się zamykało.

Zacząłem także w myślach obwiniać rodziców o wszystkie swoje niepowodzenia.
Pojawiła się niechęć do Taty – w myślach robiłem mu wyrzuty o wszystko, co się dało.
Jednocześnie cały czas trzymałem stronę Mamy. Ale też zawsze potrafiłem znaleźć
cokolwiek, co mógłbym jej zarzucić. I ciągle powracały myśli samobójcze – zawsze
w sytuacjach wymagających ode mnie bardziej zorganizowanego działania lub
większego stresu. Do tego czułem paraliżujący strach przed pójściem do wojska – na
jednym ze spotkań komisji rekrutacyjnej oznajmiłem, że jeśli wezmą mnie to wojska,
to popełnię samobójstwo. I czułem się bardzo niepewny siebie, zacząłem uzależniać
swoje zachowania i w ogóle postrzeganie samego siebie od opinii innych ludzi. W
stosunku do starszych ode mnie ludzi – czułem się jak dziecko, jak ktoś niższy rangą.
Miałem wtedy około 20 lat. Potem „rzuciłem się” na archeologię, jako na azyl przed
wojskiem – bo bez egzaminów za to płatna z góry.

I w tym momencie napiszę o jednej rzeczy: rodzice od czasów drugiego liceum
ZAWSZE dawali mi pieniądze na wszystko. A konkretnie – Mama, która trzymała całą
domową kasę (w klubie pracowała jako kasjerka w dziale księgowości).

Miałem pieniądze, które zastępowały miłość. Moja Siostra także tego doświadczała
– zawsze kasa zamiast emocjonalnego wsparcia. I tak – otrzymałem 2 tysiące na
opłacenie studiów. Nie dotarłem do końca pierwszego roku. Pogrążyłem się w
„nicnierobieniu” – imprezy, picie, narkotyki, granie na gitarze. Później otrzymałem
kolejne 2 tysiące – od ręki na nową gitarę. I coraz częściej myślałem o samobójstwie,
o swojej własnej bezwartościowości, snułem kolejne pretensje do ojca, relacje z
przyjaciółmi stawały się coraz to bardziej napięte a wspólne z nimi spotkania - tylko
alkoholowe. Coraz częściej otrzymywałem nieśmiałe informacje od przyjaciół, że za
dużo piję – oczywiście zawsze miałem na to jakąś „sensowną” odpowiedź. Mur
prawie nie do przebicia. W końcu wszystko się rozpadło z bardzo wielkim hukiem –
NA SZCZĘŚCIE! Chyba do końca życia będę pamiętał noc, kiedy wszystko runęło w
dół. Będę pamiętał – ku przestrodze. Nie ma takich słów, aby opisać prawdziwie
piekielną mieszaninę uczuć, jakie mnie tamtej nocy ogarnęły. I myśli – zimne,
chłodne i desperackie kalkulacje na temat tego – czy można wykrwawić się poprzez
noc z poderżniętymi żyłami leżąc w łóżku zamiast w wannie z gorącą wodą, czy też
nie można? A jeśli za słabo utnę, to jeszcze mnie odratują, a potem nawet nie będę

background image

moja NADZIEJA Mielec

mógł grać na mojej ukochanej gitarze – kolejnym narzędziu służącym oderwaniu od
rzeczywistości. A kilka dni później zrobiłem coś, o czym wcześniej tylko wspominałem
znajomym, a także czasem Mamie w chwilach pijanego pesymizmu – że któregoś
dnia pojadę w góry zimą, wejdę na szczyt np. Kasprowego, odurzę się alkoholem i
zacznę schodzić wieczorem czarnym szlakiem... Parszywa manipulacja z mojej strony,
choć jednocześnie dostarczająca mi diabelskiej satysfakcji. Pierwszego stycznia 2002
roku pojechałem do Zakopanego płacząc przez całą drogę. I kiedy stanąłem u stóp
gór, poczułem wtedy, że to wcale nie takie proste... I dzięki Bogu, Sile Wyższej,
Człowieczeństwu, Przeznaczeniu czy Losowi – jak zwał, tak zwał. Ważne, że w końcu
pojawiła się wyrwa w murze.

Gdy oznajmiłem rodzicom, że uważam się za uzależnionego od alkoholu usłyszałem
od Taty, że zwariowałem chyba, bo alkoholik to „dziad spod budy z piwem”, Mama
natomiast stwierdziła, że mam tylko problemy psychologiczne.

Poszedłem po pomoc do fachowców – i otrzymałem ją. I co najważniejsze –
przyjąłem ją. I to była najlepsza decyzja, jaką podjąłem z własnej woli w wieku 25 lat.
W miarę upływu terapii ( blisko 2 lata w jednym z warszawskich ośrodków dla osób z
problemem alkoholowym) poznawałem siebie i to tam określiłem siebie między
innymi jako mieszankę niewidzialnego dziecka, kozła ofiarnego i maskotki.
Nadrobiłem niedojrzałość emocjonalną i duchową. Nauczyłem się panować nad
emocjami, z czasem stałem się otwarty na ludzi. I o wiele bardziej pewny siebie i
swoich możliwości. Wyłonił mi się inny sposób widzenia swojego życia i tego
wszystkiego, co je ukształtowało – świadomość wyłaniała się z czasem i nie zawsze
od razu ją akceptowałem bez zastrzeżeń.

A jednak – pomimo całej intensywności terapii ciągle żyły we mnie pretensje do
rodziców o wszystko, do czego tylko byłem w stanie się przyczepić. Oboje
terapeutów prowadzących grupę, moja indywidualna terapeutka i sama grupa
terapeutyczna byli po prostu bezradni wobec mojej zapiekłej wściekłości na
rodziców – próbowali chyba na wszelkie możliwe sposoby. Ta wściekłość jeszcze
wzrosła, gdy poznałem bliżej i lepiej uświadomiłem sobie mechanizmy działające w
naszej rodzinie alkoholowej.

Ale wygląda na to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I to jest piękne.

Pod koniec psychoterapii prawdziwie poczułem, że mam cechy dorosłego dziecka
alkoholików. Wiedziałem już o tym - na poziomie rozumowym, ale nic poza tym. I na

background image

moja NADZIEJA Mielec

zakończenie terapii – poczułem. Co innego jest wiedzieć, a co innego jest wiedzieć i
to poczuć na sobie. A poczułem się wtedy tak, jakby mi góra lodowa spadła na
plecy. Chciałem natychmiast „biec” z jednej terapii na drugą i byłem – szczerze
mówiąc – niezadowolony, gdy okazało się, że muszę odczekać przynajmniej pół
roku.

Terapia uzależnienia się zakończyła – ukończyłem ją z poczuciem swojej wartości i z
wyłaniającym się stopniowo pomysłem na życie, a także z bardzo silnym
przeświadczeniem o tym, że warto samemu dalej dbać o swój rozwój. Miałem także
przekonanie, że terapia „załatwiła” mi moje pretensje do rodziców. Okazało się, że
tak nie jest i w końcu postanowiłem coś z tym zrobić. Znalazłem ośrodek prowadzący
terapię DDA. Kiedy okazało się, że grupa rusza dopiero pod koniec 2005 roku
zwróciłem swoje oczy na Ustawienia Systemowe Berta Hellingera – i myślę, że był to
BARDZO trafny wybór. Uczestniczyłem w zajęciach jako obserwator, a mimo to
poczułem później, że wyniosłem z tych warsztatów więcej, niż mógłbym
przypuszczać. Półtora roku po zakończeniu mojej dwuletniej terapii uzależnienia od
alkoholu COŚ się zmieniło, COŚ zostało poruszone w trakcie ustawień. Zobaczyłem –
a raczej jako słuchowiec powinienem napisać – USŁYSZAŁEM MIŁOŚĆ w głosie Taty.
Było to bardzo głęboko poruszające przeżycie, które mnie poruszyło do głębi i
wprowadziło bardzo dużą dawkę równowagi, której poszukiwałem od czasu
zakończenia terapii. Obecnie – w 4 miesiące po tamtych ustawieniach - mam
poczucie o wiele większej równowagi, a także myślę, że pretensje do rodziców już tak
łatwo nie powrócą, ponieważ w końcu zrozumiałem i poczułem głęboko w sobie, że
przecież moi rodzice, gdyby tylko wiedzieli, co się może stać NIGDY nie zrobiliby
niczego, co mogłoby skrzywdzić ich dzieci. I w chwili obecnej jestem na takim
właśnie etapie mojego życia, kiedy myślę już inaczej o rodzicach i pretensjom jestem
w stanie przeciwstawić bardzo rozsądne argumenty.

W miarę upływu czasu w rodzinie polepszyły się relacje, nawet samo mieszkanie stało
się bardziej ciepłe, jasne, jest więcej szczerości, więcej emocji i więcej MIŁOŚCI
zamiast pieniędzy i materialnych podarunków. Więcej zrozumienia. Wszystko powoli
się zmienia i czasem, w najmniej spodziewanych momentach zdaję sobie sprawę, że
jest inaczej, że coś się odmieniło. Rodzice nie piją prawie wcale – to akurat
wywalczyłem sobie sam jeszcze w trakcie terapii. To był moment przełamania
swojego dziecięcego strachu przed wyrażaniem tego, co naprawdę myślę i czuję w
obecności mojej Mamy. Wcześniej bałem się jej gniewu lub wymownego milczenia
wpędzającego w koszmarne poczucie winy. (Ten sposób postępowania ma bardzo
dobrze opanowany moja starsza Siostra – do tej pory go stosuje, wpędzając w
chwilowe przynajmniej poczucie winy swojego męża... Ja sam także potrafiłem
kiedyś go stosować. Obecnie już się z tego wyleczyłem – na szczęście.)

background image

moja NADZIEJA Mielec

Wiem, że jeszcze wiele niezałatwionych spraw mam do rozwiązania, wiem, że muszę
dbać o siebie, wiem, że mogę osiągnąć swoje cele, wiem, że z czasem zorganizuję
sobie swoje własne, w pełni dorosłe życie – teraz, mając 28 lat zdarzają się chwile,
kiedy ciągle jeszcze czuję się nastolatkiem. Obecnie pracuję nad „oderwaniem się”
od rodziców z miłością (bo mieszkam razem z nimi, jestem kawalerem i na razie
wcale, WCALE się nie spieszę do związku z drugą osobą – z obawy przed
skrzywdzeniem drugiej osoby a także z obawy o siebie samego) i mam szczerą
nadzieję, że wszystko się z czasem ułoży. Mam też ogromne pokłady cierpliwości, co
do oczekiwanych zmian i z ufnością patrzę w przyszłość. Widzę też, jak niektóre moje
lęki się stopniowo „rozpuszczają”. I jednocześnie wiem, że „samo się nie stanie” –
wiem, że muszę nad sobą pracować i włożyć w tą pracę sporo serca, odwagi i
wysiłku.

Wiem także od niedawna jak bardzo potrzebna mi była umiejętność pokochania tej
dziecięcej cząstki siebie samego, która żyła i nadal żyje we mnie – muszę
powiedzieć, że nauka kochania siebie samego wychodzi mi coraz lepiej. I dzięki
temu czuję się sam ze sobą a także z innymi ludźmi o wiele pewniej niż dawniej. Już
podczas terapii odezwało się moje „wewnętrzne dziecko”, kiedy to zatrzymałem na
kilka dni nadmuchany helem balonik, jaki zostawił u nas siostrzeniec – byłem
całkowicie zawstydzony tym, co zrobiłem, jednocześnie ciesząc się tym jak dziecko i
nie zważając na jakiekolwiek komentarze, jakie mogły się pojawić od rodziców, czy
znajomych. Po prostu nieświadomie „zrobiłem swoje”. Kiedy byłem małym dzieckiem
zawsze marzyłem o nadmuchanym baloniku, ale to marzenie mogłem urzeczywistnić
dopiero w wieku 26 lat. Teraz świadomie dbam o tą dziecięcą część mnie i czuję, że
jestem na dobrej drodze.

I jeszcze na zakończenie dopiszę tak:

Jestem przekonany, że nadzieja wcale nie jest matką głupców. Trzeba tylko
wypracować w sobie odpowiednie podejście do nadziei pamiętając przy tym, że
oczekiwania mogą okazać się czasem źródłem rozczarowań. I z tymi założeniami
pozostaję na bieżąco.

I o wiele częściej już uśmiecham się szczerym uśmiechem (bo miałem też kiedyś
uśmiech na każdą chwilkę) przed obiektywem aparatów fotograficznych.

moja NADZIEJA Mielec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak to jest być dzieckiem alkoholika
Jak to jest być dzieckiem alkoholika
Jak to jest być dzieckiem alkoholika, Psychologia DDA, DDD
nagel jak to jest być nietoperzem (ang)
Jak to jest być ssakiem
Jak to jest z tą darmową energią
CO TO JEST AL-Anon, Alkoholizm, Koalkoholzim - współuzależnienie (Bugiel)
Jak to jest z dietami, ■ WSZYSTKO ▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀, ■ ODŻYWIANIE, ◘ Diety
Jak to jest w konkubinacie
Jak to jest mieszkać w hotelu, Różne
Jak to jest z kolejnymi pociechami, humor teksty różne
Jak to jest być nietoperzem
Jak to jest z CRACKLE CLASSIC
Hej jak to jest
Long & Junior Powiedz jak to jest

więcej podobnych podstron