Kobieta, którą porwał wiatr

background image

background image

CLAUS STEPHANI

KOBIETA, KTÓRĄ

PORWAŁ WIATR

background image

Zmieniając miejsce, w którym mieszkasz, zmieniasz swój los.

Talmud

background image

Przedmowa

Dziecko kwiatów* to dziecko miłości.

A dziecko miłości to dziecko, które zrodziła namiętność.

Rumuni nazywają je copil din flori. Poetyckie określenie wywodzi się zapewne stąd,

że, jak powiadają, dzieci takie płodzone są często w pełni lata, na ukwieconej łące. Czy to

prawda, nie wiadomo. Samo otoczenie i atmosfera ukwieconych łąk nie wystarczą. Ani pora

roku i rozgrzewające krew, nasycone ciepłem powietrze.

Po prostu - jak nieproszony, siejący zamęt gość - nagle pojawiają się uczucia i

nienasycone pragnienia i tak szybko, jak się pojawiły, pewnego dnia odlatują. Są jak ptaki,

które nie zostawiają w powietrzu żadnych śladów. (Chyba że na świat przychodzi dziecko). U

Cipszerów**, niemieckojęzycznych Spiszaków - niewielkiej grupy etnicznej zamieszkującej

północno-zachodni skraj Karpat Lesistych - nazywa się to tie wildi Lieb. Tę „dziką miłość”

najprościej byłoby przełożyć na język współczesnego człowieka jako „wolną miłość”. Wildi

Lieb wymyka się jednak wszelkim definicjom i prowadzi swoją małą grę według sobie tylko

znanych reguł.

* Niemiecko-rumuńska kalka językowa: po rumuńsku copil din flori, po niemiecku

również

Liebespfand

(„dowód”

miłości,

pamiątka po

miłości);

w języku

transylwańsko-saskim (w słowniku miejskim, rzadko używane) Blamenkaengd, w jidysz

mamzer (Dnn), po hebrajsku meam sar („z obcego ludu”), po węgiersku szeremgyerek

(„dziecko miłości”), po rosyjsku oraz ukraińsku 3ayeojiuui („spłodzony gdzieś na boku”).

** Cipszerzy to nazwa wprowadzona na użytek tej powieści, będąca pochodną

rumuńskich i węgierskich określeń JipJeri i Cipszer. Cipszerzy przywędrowali do

Marmaroszu, na północy Rumunii, z węgierskiego Szepes (dzisiaj to słowacki Spiś). Do 1945

background image

roku stanowili znaczącą część niemieckojęzycznych mniejszości narodowych rozsianych na

terytoriach Rumunii i Węgier. III Rzesza objęła ich programem przymusowych przesiedleń i

deportacji. Spora część została jednak w regionie rumuńskich Karpat, kultywując mowę i

zwyczaje, które przetrwały do dziś. Po wojnie wielu emigrowało też do Niemiec Zachodnich i

Austrii.

Ta niezwykła historia miłosna opowiada o prawdziwych zdarzeniach. Wiodą nas one

w krajobraz odległych stron - do Mołdawii, Bukowiny i do Marmaroszu. Opisane tu spotkania

i relacje między ludźmi zmuszonymi do tego, by zaprzeć się swego żydostwa, są autentyczne.

Były częścią tamtego czasu, nawet jeśli rozegrały się na marginesie wielkich wydarzeń, o

jakich przy okazji również wspominamy. W tekście zmienione zostały nazwiska i imiona

pewnych osób, a w dwóch przypadkach nazwy miejscowości, żeby chronić jeszcze żyjących i

nie narazić na szwank pamięci o tych, którzy rozstali się już ze światem.

Jest to opowieść o spotkaniu dwojga ludzi. Na początku byli sobie obcy, bo tak

chciało przeznaczenie, a potem się pokochali, za sprawą tego samego niepojętego

przeznaczenia. Bo czy wiemy, kto decyduje, że sprawy biegną określonym torem? I dlaczego

przybierają niekiedy dziwny obrót? To pytania, na jakie nie potrafimy udzielić odpowiedzi.

Również Bajla, jedna z dwóch kobiet, o których będzie mowa, jej nie znalazła. A Marii, jej

kwietnemu dziecku, nie przyszło nawet do głowy, aby się nad tym zastanawiać. Ambros zaś

nigdy się nie dowiedział, że on również był dzieckiem kwiatów. Jego własna miłość nie była

„dzika”, tylko niezwykła, niepowtarzalna i - można by rzec - nieunikniona.

background image

1

Kiedy wczesnym rankiem Bajla odgarniała sprzed domu świeży śnieg, zobaczyła

liczne ślady wilczych łap. Szerokie, głęboko odciśnięte w śniegu tropy okrążały małą

zagrodę. Osobliwe, zapętlone, zamarznięte i bardzo zagadkowe. Z nastaniem dnia zniknęły.

Została po nich tylko aura niewypowiedzianej groźby, ale do niej wszyscy zdążyli się tu

przyzwyczaić. Późnym wieczorem zawsze powracała, przemykała po cichu z pobliskiego

lasu, który stawał się widoczny dopiero w pierwszych szarych promieniach światła.

Nieruchomy, obojętny, jakby nic się nie wydarzyło.

Latem las był przyjacielem, bliskim i zaufanym, przez co wcale nie mniej

tajemniczym. Przyjacielem, któremu często i chętnie składało się wizytę. Mówiono, że w

pradawnych drzewach kryją się baśnie; prosty lud przekazywał je sobie z ust do ust. Niekiedy

można tu było spotkać osobliwe stwory, wróżki i przedziwne karły, piekielnego psa

broniącego bram podziemi czy nawet prikulicza. Tak w każdym razie twierdziły kobiety,

które często chodziły na jagody.

Ale zimą knieję brał we władanie szary zastęp wilków. W cieplejszych miesiącach

zaszywały się w górach. Zjawiały się w watahach, gromadziły na łąkach, które w języku ludu

nosiły nazwę Plaiul Scruntar. Odległe echo przeraźliwego wycia, jakby dobiegającego z

tysiąca zachrypniętych gardeł, towarzyszyło Bajli w niespokojnym śnie. W zimie zdarzało się

to dosyć często - wilcze głosy wdzierały się nocą do ludzkich snów.

Jednak te wilki, które zbliżały się do obejścia, stąpały bezszelestnie. Nikt ich nie

słyszał. W świetle księżyca za szparami w okiennicach majaczyły ich cienie. Wielkie,

bezgłośne cienie, które sprowadziłyby pewną śmierć na każdego, kto ośmieliłby się wejść im

w drogę. Ale ponieważ wszystko zamykano na cztery spusty, w końcu odchodziły jak

niepyszne. Choć już następnej nocy znowu nadciągały i zostawiały wokół domu odciśnięte w

śniegu ślady i milczącą trwogę.

Byli we wsi ludzie, którzy uważali, że te cienie to powracający zza grobu umarli.

Dusze, co nie zaznały spokoju w zaświatach, nie zapadły w wieczny sen. Niekiedy nocą

powracały do naszego świata pod postacią prikulicza, wilkołaka. Ale przed nimi można się

było obronić znakiem krzyża. Wiedziało o tym każde dziecko, które po raz pierwszy samo

szło do lasu i napotykało bezpańskiego psa. Na taki znak bowiem prikulicz tracił swoją moc.

Najpierw należało zwilżyć palce prawej dłoni śliną, a dopiero potem się przeżegnać.

Jakob też pewnego razu spotkał prikulicza. Ale gdy palcem wskazującym nakreślił

znak krzyża, trzykrotnie, jak to zwykle robią chrześcijanie, nic nie nastąpiło. Prikulicz

background image

podszedł jeszcze bliżej, warcząc i obnażając wielkie zęby Były długie i brązowe jak u starej

Nenei Mitru, która bez przerwy ćmiła fajkę. Wtedy Jakob przypomniał sobie nagle, że Żydzi

muszą w takim przypadku użyć małego palca lewej dłoni. I gdy tak zrobił, prikulicz oddalił

się z ujadaniem.

- Zapamiętaj sobie, Bajla - powiedział potem Jakob - u nas jest inaczej niż u gojów.

Kobieta, którą porwał wiatr

Dwa lata wcześniej zdarzyło się coś, co wstrząsnęło całą okolicą. Jeszcze dzisiaj

niektórzy o tym wspominają. Jakaś chłopka pracowała na polu z mężem. Pod wieczór mieli

wracać do domu. Wtedy mężczyzna powiedział, że musi do lasu za potrzebą. I zniknął

między drzewami. Kobieta przysiadła na skibie i czekała. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się

priku-licz, który rzucił się na nieszczęsną, żeby ją ukąsić. Próbowała obronić się kosą, pies

chwycił jednak zębami za łydkę ofiary, odrywając przy okazji kawałek katrincy, podwójnej

spódnicy, jaką zwykle noszą rumuńskie wieśniaczki. Baba odwinęła się żwawo i zdzieliła

zwierzę z całej siły w łeb. Dopiero wtedy uciekło z podkulonym ogonem.

Po kilku minutach z lasu wyszedł chłop. Na głowie miał niewielką ranę, z której lekko

krwawił. Powiedział, że się potknął o korzeń. Kiedy przemówił, z ust wypadł mu skrawek

sukna. Biedna kobieta uświadomiła sobie wtedy, że jej mąż jest prikuliczem. Pobiegła do

miejscowego popa i użaliła się na swój los. Ten poradził, aby na noc kładła krzyż pod

poduszkę męża. Tak też uczyniła, ale to najwyraźniej nic nie dało, chłop bowiem nadal znikał

pod wieczór w lesie na jakieś pół godziny, a gdy wracał, miał na ustach zaschniętą juchę.

Wieść szybko rozeszła się po wsi i zaczęto szeptać, bo inni też zauważyli na twarzy

sąsiada krew. Pewnego wieczora mężczyzna już nie wrócił do domu. Kobieta czekała i

modliła się całą noc, bo liczyła na jakiś cud. Nad ranem znaleziono jej męża na polnej drodze.

Leżał spętany na zakurzonej ziemi, a w jego otwartych ustach tkwił ogromny okrągły kamień.

Ktoś wcisnął mu go między zęby, żeby nie mógł więcej kąsać. Serce miał przebite osinowym

kołkiem, a na czole wypalony znak krzyża. Widać było jeszcze węgle po ogniu, w którym

rozżarzono żelazo. Leżały, dogasając w wilgotnej od rosy trawie, rozrzucone i zadeptane

buciorami.

Nikt jednak nie wiedział, kto to zrobił. Również dwaj policjanci, co przyjechali z

Fokszan, by przesłuchać miejscowych, niczego nie wyjaśnili. Nawet prokurator Ilie

Voiculescu, który przybył samochodem w asyście dwóch panów z Bukaresztu, musiał, nic nie

wskórawszy, z pustymi rękami wrócić do stolicy.

Zamordowanego chłopa nie pochowano na chrześcijańskim cmentarzu, tylko poza

poświęconą ziemią, w dole przy niskim cmentarnym murze. Po pogrzebie nie przygotowano

background image

też pomany i prasnika, czyli stypy dla nieboszczyka oraz jałmużny dla żebraków i ubogich.

Zabrakło więc też później i parastas, jak pobożni Rumuni nazywają nabożeństwo, podczas

którego żywi proszą Boga o odpuszczenie grzechów zmarłemu.

Grób wykopał jeden z mieszkających we wsi Żydów, ma się rozumieć za opłatą. Bo

chrześcijanie się bali, że ich przy kopaniu przydybie inny prikulicz, pragnący pożegnać się ze

zmarłym. Stary woźnica Herszel, na którego wołano tutaj Her§cu Carausu, specjalnie się

jednak nie przejmował. Uważał, że żadne trejfene chajes, nieczyste zwierzęta, jak nazywał

prikuliczów, nic mu nie zrobią. A poza tym żuł bez przerwy ząbek czosnku i zawsze miał pod

ręką poświęcone przez popa widły. A to, jak wiadomo, bardzo skuteczna broń. Niektórzy

mieszkający we wsi goje twierdzili, że stary Żyd ma tajemny układ z diabłem i dlatego nic

sobie nie robi z prikuliczów. Herszla mało jednak obchodziła ta czcza gadanina. Był

postawnym, silnym mężczyzną, który wiedział, że nikt nie ośmieli się z nim zadzierać.

Bajla zatopiona w myślach nadal odgarniała śnieg, teraz przed oborą, na tyłach domu.

Przypomniała sobie nagle, że już w listopadzie pojawiły się na drogach pierwsze wilcze

hordy. Właśnie wtedy, pod wieczór, Jakob powrócił do domu saniami po wyprawie w góry.

W Poduri kupił u pasterza barani kożuch i gdy zjechał z drewnianej kładki na potoku

Chilimelea, z pobliskiego lasu wychynęły nagle wilki. Naliczył ich co najmniej siedem albo

osiem. Przez jakiś czas biegły za saniami, zaciekle ścigając konia, i w pewnej chwili znalazły

się już zupełnie blisko. Jakob zdawał sobie sprawę, że za chwilę któryś skoczy mu na plecy,

podczas gdy reszta zaatakuje zwierzę. To oznaczałoby koniec.

W saniach leżała bela białego płótna. Chwycił ją prawą dłonią i jednym szybkim

ruchem rozwinął. W lewej trzymał lejce, których nie wolno było mu wypuścić. Miał też w

gąsiorze kilka litrów bronfen, mocnego, podwójnie palonego bimbru. Rozlał go po materiale i

podpalił zapalniczką. Na powierzchni płótna rozjarzył się maleńki płomień i nasączona

wódką tkanina szybko stanęła w ogniu. Trzymając mocno w dłoni jej koniec, mężczyzna

zrzucił płonącą belę z sań...

Za jego plecami unosił się teraz szarpany wiatrem, długi płonący welon ognia. Wilki

zawahały się, niepewne, zalęknione. Zwolniły, a sanie pomknęły naprzód. Tym razem Jakob i

jego koń ocaleli. Bajla wciąż jeszcze pamiętała, jak tamtego wieczora Jakob siedział z

kamienną twarzą przy otwartym ciepłym pripecziku, jak trzęsły mu się dłonie, gdy w

oszczędnych słowach opisywał, co mu się przytrafiło. Obok niego przycupnęła niewidzialna

groza, straszliwy lęk, że coś takiego może się powtórzyć.

Tamtej zimy ludzie we wsi gadali, że między wilkami są też takie, które mają ludzkie

twarze. Niektórzy twierdzili, że przychodziły nocą na ich próg. A nawet próbowały otworzyć

background image

drzwi domu lub obory łapami. W te długie wieczory snuto najdziwniejsze opowieści. Zdarzali

się też i tacy, którzy uważali, że to wszystko bobemajses, czcze wymysły, głupia paplanina

starych bab. Ale wtedy zawsze znajdował się ktoś, kto był gotów przysiąc, że na własne oczy

widział ludzkie twarze wilków.

Pop kategorycznie stwierdził jednak, że takie istoty nie istnieją. Pobożny chrześcijanin

nigdy nie przemieni się w wilka, nawet jeśli ciężko zgrzeszył i nie odpokutował. Takiego

człeka pewnego dnia dosięgnie zapewne kara niebios. Albo raczej nagroda w piekle. Bo jeśli

nie chcą cię niebiosa, to na pewno będziesz miłym gościem w piekle. Tak to już prosto

urządzono po naszej śmierci. Chrześcijanie wierzyli w to, co mówił pop, gdyż był mądrym

człowiekiem. Przychodziły do niego matki, których synowie służyli w wojsku, bo tylko on

jeden w całej wsi potrafił czytać i pisać. Układał więc dla nich listy, które posyłano potem do

odległych koszar. A to, co pisał, tak chwytało za serce pięknym słowem, że niejedna

kobiecina rzewnie zapłakała, zanim udała się na pocztę.

Rabbi Mendel Baumstark z miasta, człowiek, który miał w domu wiele ksiąg, inaczej

tłumaczył te zjawiska. Jego zdaniem w ludziach zamieszkiwał czasem po prostu zły instynkt,

jecer hara, i ci nim opętani coraz bardziej się zmieniali, aż w końcu stawali się jak wilki, to

jest wi welfun chajes, jak wilki i zwierzęta. Ale prawdziwe ich oblicze rzadko można

rozpoznać. I często zauważa się zbyt późno, że ten, z kim ma się do czynienia, nie jest

człowiekiem z krwi i kości. Wieśniacy Żydzi wierzyli w to, co mówił rabbi, bo w tym małym

świecie posiadał on największą klugszaft.

Na wiosnę z ostatnim śniegiem zniknęły również wilki, które przedtem tak często

wychodziły z lasów i których wycie towarzyszyło ludziom całą zimę. Wkrótce nikt już nie

pamiętał ani o nich, ani o pozostawianych przez nie śladach. Te jednak, których twarze i ślady

rzadko dawało się rozpoznać, nie zniknęły.

Tego ranka Bajla mimowolnie uniosła wzrok ku pobliskim górom Vrancei. Coś jakby

się tam poruszyło. Wydało jej się, że dostrzegła wysoką kobiecą postać. Niewiastę w długiej,

spowitej oparami mgły ciemnej szacie sięgającej aż do samej ziemi. Była to Padureanca,

Czarna Matka Lasu, która ponoć ukazuje się ludziom tylko wtedy, gdy nadciąga jakieś

wielkie nieszczęście. Szerokimi krokami Padureanca zstępowała z gór i chwilami zdawało

się, że zawisa w powietrzu. Powoli jej sylwetka ogromniała, rosła i rosła, aż stała się

przerażająco wielka. Matce Lasu wystarczyło zaledwie siedem kroków, by stanąć na pokrytej

śniegiem łące. Znalazła się teraz już tak blisko, że Bajla mogła rozpoznać jej bladą, pooraną

zmarszczkami twarz.

Siedem razy kciukiem lewej dłoni wskazała na leżącą u jej stóp ziemię, pokrytą

background image

nieruchomym, obojętnym na wszystko śniegiem, i z jej ciemnych oczu popłynął sznur

krwawych łez. Śnieżna biel powoli się zaczerwieniła. Niezwykłe. Padureanca płakała. Nigdy

przedtem nikt nie widział, by to robiła - ona, stara karpacka bogini przeznaczenia. W każdym

razie nie przed ludźmi, którzy tu mieszkali. A przecież niejeden głośno chwalił się, że choć

raz spotkał ją w tych górach.

Siedem to zła liczba. Bajla nasłuchała się wiele na ten temat od chrześcijańskich

kobiet mieszkających we wsi. Rumuńska wieść gminna niosła, że siódmy syn w rodzinie

zawsze zostaje prikuliczem; gdy siedem czarownic wyznacza sobie we wsi nocną schadzkę,

mleko się warzy, a masło traci kolor i jełczeje; grzeszne dusze dopiero po siedmiu latach

wydostają się na wolność z czyśćca, a z paktu zawartego z diabłem wyjść można tylko wtedy,

gdy człek przez siedem długich lat nie myje się i nie tyka grzebienia...

Ale było też żydowskie siedem. Napisano przecież, że Przedwieczny - błogosławione

Jego imię - właśnie siódmego dnia zakończył dzieło stworzenia i odpoczywał. Po siedmiu

miesiącach Arka Noego przybiła do stałego lądu, a siedmioro oczu Boga to znak Jego

wszechwiedzy, stąd siedmioramienne menory. A gdy w dzień Sądu Ostatecznego nadejdzie

Mesziach, słońce zaświeci siedem razy jaśniej...

Bajla często słuchała, jak rozprawiali o tym starsi; dowiedziała się też wiele od

Jakoba. I teraz sobie o wszystkim przypomniała, gdy przerażona patrzyła w górę, na Matkę

Lasu. Co z tego było prawdą, na czym mogła się oprzeć tu, w tej małej góralskiej wiosce,

gdzie od dawien dawna, ramię przy ramieniu, żyli razem żydzi i chrześcijanie? Czy tym

razem Padureanca przychodziła tylko do jednych z nich, czy może jej przepowiednia

dotyczyła każdego? Któż mógł wiedzieć? I dlaczego roniła krwawe łzy, jak ta stara ikona w

odległym klasztorze górskim, daleko hen, w Karpatach, dokąd co roku pielgrzymowali goje?

W pewnej chwili Matka Lasu zaczęła rozpływać się w powietrzu, zmieniając się z

wolna w ciemny obłok. I jak obłok wspięła się ku górom, po czym zniknęła za skałami. Bajla

przeczuwała, że niebawem zdarzy się najgorsze i po wielu ludzi przyjdzie śmierć. Pomyślała

o Jakobie, który pewnie już był w drodze. Ale jemu nic nie mogło się przytrafić, bo

podróżował saniami tylko za dnia, a gdy zrobiło się jasno, na drogach nie pałętały się żadne

wilki.

Gdyby była chrześcijanką, szybko uczyniłaby potrójny znak krzyża, trzy razy by się

teraz przeżegnała, jak to robią Rumunki, by odegnać złego. W tej jiszuw, która dawniej była

małą żydowską wioską, a teraz nazywała się po prostu Arwinica, od wielu lat mieszkali też

rumuńscy chłopi, jeden Cygan, który podkuwał konie, i Ormianin, do którego należał młyn

nad rzeczką Milcovel.

background image

Bajla pędem puściła się do domu, gdzie jak zawsze z rana na pripecziku płonął ogień.

Usadowiła się tam i zaczęła rozmyślać o niezwykłym zjawisku, które zobaczyła u podnóża

gór. Nie wierzyła w żadne kiszufim, czary, o których na okrągło rozprawiano we wsi. Stare

kobiety zawsze opowiadają rozmaite majses. Tym razem jednak na własne oczy widziała

Czarną Matkę Lasu. A to z pewnością musiało coś oznaczać. Dotąd bowiem Padureanca

nigdy nie ukazała się Żydówce. W każdym razie nie tutaj, w żadnej ze wsi leżących u stóp

Vrancei.

Bajla wdziała wysokie filcowe buty, które tak naprawdę należały, do Jakoba.

Spojrzała w lustro obok drzwi. Patrząc badawczo na własne odbicie, pomyślała: „Czy ja do

reszty zwariowałam? Czy porządnej Żydówce przystoi wierzyć w Padureancę? Co by na to

powiedziała Frajda, rebecin, żona rabbiego Mendla Baumstarka z Fokszan?”. Bajla nieraz ją

już odwiedzała, zasięgając rady w różnych życiowych sprawach.

Uważnie przyjrzała się swej jasnej twarzy, wąskiemu nosowi i wielu małym

punkcikom na lekko zaróżowionych policzkach, teraz prawie niewidocznych, bo ciało

dziewczyny rozgrzało się przy przerzucaniu śniegu. Odgarnęła bujne rude włosy i włożyła na

głowę ciemną chustkę. Nie była zadowolona ani z siebie, ani z tego, jak wyglądała. Szkoda,

że nie miała ciemniejszych włosów, jak większość kobiet we wsi. I innej karnacji skóry, na

której nie byłoby widać tych okropnych piegów. Najlepiej brązową. Byle nie tak ciemną jak u

Cyganek.

Skończyła już całe dziewiętnaście lat i z niecierpliwością czekała na potomstwo. Co

najmniej troje dzieci, tak zaplanowała i myślała o nich każdego ranka, gdy budziła się po

nocy spędzonej z mężem. Bo dom bez dzieci to dom, gdzie nie ma życia. No i Jakob też

bardzo pragnął syna, swojego kadeszele, jak zwykł mawiać, dziedzica, który kiedyś, gdy

przyjdzie czas, będzie mógł za niego zmówić kadisz, modlitwę za umarłych.

„Nie będę o tym mówić z Frajdą. Ani nawet z Jakobem, kiedy wróci z drogi. Tylko z

kobietą z mojej wsi, która mnie zna, lubi i nieczęsto zdarza się jej obgadywać Żydów, jak to

robią inni” - pomyślała Bajla.

Od razu więc zaszła do sąsiadki, która mieszkała tuż za rogiem. Była to Rumunka, o

wiele od niej starsza, która niejedno już przeżyła i z którą całkiem dobrze się dogadywała.

- Czy ty też widziałaś Padureancę, Varvaro?

- Nie.

- Ale ona tu naprawdę była, widziałam ją po tamtej stronie, stała u zbocza góry. I

wyraźnie dawała mi znak lewą dłonią, ten znak, który oznacza śmierć. Siedem razy. A siedem

to przecież zła liczba, prawda? Przynajmniej u was, chrześcijan.

background image

- Jesteś pewna, że spotkałaś Matkę Lasu?

- Tak, to była ona. Na pewno.

- Dziwne. Powiadają przecież, że wam się ona nie pojawia, bo wyznajecie inną wiarę.

- Mówię najszczerszą prawdę. Stała tam. Widziałam ją na własne oczy I siedem razy

zrobiła nieczysty znak.

- Dlaczego akurat teraz śmierć miałaby schodzić do nas tu, w dolinę, kiedy nie ma

żadnej wojny?

- Tego nie wiem - odpowiedziała Bajla - ale Jakob pewnie zapyta o to rabbiego

Mendla z Fokszan. Tylko że Jakob jest teraz jeszcze w drodze, choć niedługo powinien się

pojawić.

- Lepiej będzie, jak porozmawiam o tym z popem. On się dobrze wyznaje na tych

znakach Padureancy. Nawet sam ją kiedyś widział. Opowiadał, że przybrała ludzką postać.

Nie była wcale dużo większa od którejkolwiek z tutejszych chłopek...

I wtedy Varvara przypomniała sobie o zapowiedzianych przez Padureancę walkach

nad Milcovem, w czasie ostatniej wojny, przed ośmiu laty, w styczniu 1917 roku, gdy

pewnego dnia obce wojska wkroczyły do Fokszan. Niemcy, Austriacy i Madziarzy. Wówczas

Padureanca ukazała się dwukrotnie, płacząc czerwonymi łzami, wielkimi jak szklane kulki,

którymi bawią się małe dzieci. Tak opowiadano. Zdarzyło się to w grudniu 1916 roku. I zaraz

potem umarło wielu mężczyzn, również tych, którzy pochodzili z okolicznych wsi. Wśród

nich niemało Żydów. Bajla była wtedy jeszcze małą dziewczynką i mieszkała w Hliboce.

- Czy tamte czasy jeszcze wrócą? - zapytała.

- Nie wiem, czy tamte, czy może jakieś inne - odparła. - Ale na pewno coś się zdarzy.

I opowiedziała jej, jak to całkiem niedawno stara Chivu£a, Cyganka, która też czasem

przepowiada przyszłość, znowu zobaczyła varcolaca. Było to w czasie ostatniej pełni

księżyca. Którejś nocy varcolac, wielki czarny pies, który mieszka wysoko w górach, wyszedł

ze swojej pieczary. Kilkoma susami wspiął się na najwyższą skałę, chwycił zębami kawałek

księżyca i go odgryzł. Następnego dnia został tylko półksiężyc. Tamtej poprzedniej nocy

wilki przestały wyć. Ze strachu przed var-colakiem, bo czasami porywa też kilka młodych,

gdy je zoczy. Strasznie ogromna bestia.

- Ale ludziom nic nie robi - dokończyła Varvara.

- Tego nie możemy wiedzieć - odpowiedziała Bajla - bo przecież mieszka w górach i

nigdy nie schodzi w doliny.

- Masz rację - przyznała Varvara - właściwie tylko wilki zapuszczają się aż do

naszych wsi. I może czasem prikulicze. Dawniej, przed setkami lat, a nawet wcześniej, żyły

background image

jeszcze na świecie wielkoludy, które mieszkały hen, wysoko w górach. I te dziwne stwory,

pół ludzie, pół konie, które przemierzały lasy. Czasem takie dziecko wielkoludów schodziło z

gór na pola nad brzegiem rzeki i porywało jakiegoś chłopa, razem z wołem i pługiem. Kilka

dni bawiło się nim jak zabawką, a potem odstawiało biedaka z powrotem do zagrody.

Na koniec rozmowa zeszła na różne inne rzeczy, jak to zazwyczaj. Rozprawiały o

niezwykłych wilkach, o jakich powiadano, że miały ludzkie głowy i chodziły na dwóch

nogach o niekończącej się ciężkiej zimie, po której, żywiły nadzieję, rychło przyjdzie wiosna.

Potem, życząc sobie lepszych czasów, pożegnały się serdecznie. Wówczas nie wiedziały

jeszcze, co zdarzyło się nie tak znów daleko, w mieście.

Nowy dzień z trudem przebijał się przez górskie mgły i z ociąganiem rozpościerał w

dolinie. Na rozległych polach pokrytych miękkim, milczącym śniegiem wszystko trwało w

bezruchu. Tylko kilka wielkich czarnych ptaków wyleciało z głośnym krakaniem z lasu i

skierowało się ku nieznanym, dalekim równinom. Pojedyncze płatki śniegu nieśmiało i

powoli opadały z nieba. Gdzieś zaszczekał pies. Zdawało się, że świat wstrzymał oddech,

jakby też przeczuwał, że już wkrótce wszystko się odmieni i nic nie będzie tak jak przedtem.

To był świat tych, którzy tutaj żyli. Sięgał od gór aż do Milcova, cicho szemrzącego,

leniwie toczącego swe wody potoku, pokrytego teraz połyskującą warstwą lodu,

spływającego do rzeki Putny. Ale rzeka była już po tamtej stronie, na wschodzie, gdzie

zaczynała się wdzięczna kraina bujnych winnic.

Tym razem tylko Bajli dane było zobaczyć Padureancę. Bo gdy Varvara zaszła do niej

później, powiedziała, że nikt we wsi nie widział Matki Lasu; nikt nie wierzył, że bogini mogła

ukazać się Żydówce. Nigdzie też nie spostrzeżono sówki pójdźki. Żadnych wron, które w

takich razach zwykle głośno kraczą nawet nocą. Nie zawołał również żaden cucuvea,

puszczyk, który obwieszcza niechybną śmierć. Pewnie to wszystko się tylko Bajli uroiło.

Musiała śnić na jawie, mieć przywidzenie, jak objaśniał pop wypadki, kiedy ktoś upierał się,

że spotkał w lesie anioła lub wcielonego diabła.

Z kilku dachów uniósł się wątły, biały obłoczek. Bo tutejsze domy nie miały kominów

i dym jak przed wiekami wylatywał przez szczelinę w goncie i otwór poniżej kalenicy, gdzie

zwykle schronienie znajdowały sowy płomykówki. Dym i smoła wzmacniały wiązania i

gonty. Niejeden z takich dachów przetrwał nawet i sto lat i przeżył budowniczego; zakopcony

na czerń widział niekiedy więcej niż ludzie zamieszkujący tę dolinę.

Powszedni dzień jak zwykle ociągał się z nadejściem, w końcu jednak wieś

przebudziła się ze snu. Jasne dźwięki monasterskiej toaki, wzywającej ludzi na modlitwę,

popłynęły wesoło wąskimi uliczkami. Kościelny, jak co rano, uderzył w dębową deskę

background image

dwoma zgrabnymi młoteczkami, wydobywając z drewna rześkie, rytmiczne tony. Drewniany

kościół stał dumnie wyprostowany i wznosił ku niebu smukłą wieżę spoglądającą na całą

okolicę niczym władczyni. Całkiem niedaleko, między dwiema chłopskimi zagrodami,

przycupnęła mała szil, stara bóżnica żydów. Skromniejsza i mniej pokaźna od kościoła. I jak

zawsze trwożliwie zerkała w dół ku ulicy, która prowadziła w stronę rzeki, a stamtąd, przez

drewniany most, do miasta. To tamtędy bowiem, ową wąską drogą, od niepamiętnych czasów

przychodziły do wsi zły los i nieszczęścia.

Słońce, jak każdego zimowego dnia, z pozoru obojętnie i leniwie, spoglądało zza gór

na nic nieprzeczuwającą ziemię, pokrytą małymi szarymi chałupkami, które stłoczyły się

ciasno w samym środku wsi. Opierały się jedna o drugą, tak jak czasem czynią ludzie, gdy

przemarzli albo czują się samotni. Ale dzisiaj to słońce miało „wilcze zęby”, jak mówią

chłopi. „Słońce z zębami jak u wilka” dlatego jest złym słońcem, że tylko oślepia, a nie

grzeje. Dopiero co wzeszło na wschodzie, a już spieszno mu było odejść, by czym rychlej

wejść na szlak niebieskiej drogi wiodącej dalej, ku południu i zachodowi. Bo jeszcze tego

dnia miało spełnić się proroctwo Padureancy.

Było to siedemnastego marca 1925 roku.

Tego dnia w Fokszanach miał przed sądem stanąć człowiek oskarżony o zastrzelenie

prefekta z Jass. Lotem błyskawicy rozeszła się jednak wieść, że mężczyzna w zielonym

mundurze, nazwiskiem Zelea, ten, który naprawdę był mordercą, został z góry uniewinniony i

mógł od razu wyjść na wolność. Żaden sędzia nie chciał bowiem orzekać w tej sprawie.

Prawo wycofało się ukradkiem i trwożliwie, czmychając jak pies z podkulonym ogonem, taki

co nie zamierza czekać, aż ktoś rzuci weń kamieniem i przepłoszy. Wiadomość w

okamgnieniu dotarła do wielu miejscowości, gdzie mieszkali Żydzi.

Motłoch, który przez cały dzień zbierał się na ulicach Fokszan, okupując centrum i

siejąc trwogę wśród żydowskich mieszkańców, głośnymi rykami świętował pierwsze

zwycięstwo. Zapowiadały się następne. Znowu miano pustoszyć synagogi, plądrować sklepy,

napadać na ludzi i zabierać im ich własność. Policja i wojskowi przypatrywali się biernie tym

ekscesom, obierając taktykę na przeczekanie. W końcu chaos i anarchia zwracały się

przeciwko „obcym”, nie „naszym”. Nikogo więc specjalnie nie dziwiło, że ci, którzy mienili

się „legionistami”, obnosili się teraz triumfalnie po ulicach, machając sztandarami z

Michałem Archaniołem.

Tego ranka Jakob Altmann zamierzał właśnie wyjeżdżać w swoich saniach z Valceli,

osady na przedmieściach Fokszan. Odwiedził tam handlarza, któremu sprzedał tuzin sztuk

cojoace. Tak nazywano w tych stronach kolorowo haftowane skórzane kamizele, które

background image

zazwyczaj noszono w zimie, ale również latem.

W tym samym czasie, gdy Bajla pierwszy raz ujrzała Czarną Matkę Lasu, Jakob był

już w drodze powrotnej do domu. Przejeżdżał właśnie przez wioskę Campineanca, skąd trakt

odgałęział się na lewo, w kierunku Pietroasy, gdy czterech mężczyzn w zielonych uniformach

zagrodziło mu drogę. Zatrzymali konia, jeden z nich chwycił uzdę, a trzej pozostali ryknęli

zgodnym chórem:

- Date jos, jidane!*

- Dlaczego? - dopytywał Jakob.

- Wysiadać, ale szybko. Żadnych pytań, cuchnący Żydzie!

- Czego ode mnie chcecie? Przecież nic wam nie zrobiłem. Pozwólcie mi przejechać! -

zawołał Jakob. Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że ci mężczyźni mają wilcze twarze.

Wydało mu się to bardzo osobliwe. Zabrakło jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. -

Pozwólcie mi odjechać! - powtórzył błagalnie. - Dam wam wszystkie pieniądze, które mam

przy sobie!

To były ostatnie jego słowa. Nagle spadły na niego liczne razy, uderzenia wymierzane

cienkimi żelaznymi prętami.

* (rum.) Jazda, wysiadaj, Żydzie!

Trafiały boleśnie przede wszystkim w twarz i głowę, bo miał na sobie grubą,

chroniącą od ciosów futrzaną szubę, którą sam kiedyś uszył. Po pierwszym uderzeniu na

ziemię spadła skórzana czapka, a po chwili sam Jakob leżał bez ruchu w brązowym śniegu

ulicy. Czterech mężczyzn roześmiało się, spluwając na niedającego znaku życia Żyda, po

czym ze śpiewem na ustach wsiedli do sań i zawrócili w stronę Fokszan. Na którejś z ulic

miasta się zatrzymali, wysiedli, zostawiając konia i sanie, i odeszli, jak gdyby nigdy nic.

Wkrótce potem znaleziono ciało. Jakob opuścił już ten świat. A dokładniej w kilka

minut wybito mu ten świat z głowy żelazną pałką. Trudno było go rozpoznać. Nie miał już

właściwie twarzy Najpierw odwieziono go do morgi, miejskiej kostnicy. I dopiero tutaj

zakrwawiony strzęp człowieka wciągnięto do rejestru jako „Żyda”, „osobę o nieustalonej

tożsamości”, „z licznymi śmiertelnymi zranieniami”. To, że miano tutaj do czynienia z

Żydem, dało się łatwo ustalić, gdyż mężczyzna był obrzezany.

Bajla przeczuwała, że stało się coś złego, kiedy Jakob do wieczora nie zajechał do

Arwinicy. Po bezsennej nocy jeden z sąsiadów zabrał ją saniami do Fokszan. Nie zajęło jej

wiele czasu odnalezienie drogi do kostnicy. Od razu rozpoznała Jakoba po małej srebrnej

hamsie. Używał jej, jak wszyscy Żydzi, jako amuletu i zawsze nosił przy sobie, przyczepioną

na łańcuszku pod koszulą. Ale tamtego ranka nie zdołała go ochronić.

background image

W tym miejscu naszej historii rozstajemy się z błogosławionej pamięci Jakobem

Aaronem Altmannem - synem Alfreda Izaaka Altmanna, winogrodnika i oberżysty.

Opowieść biegnie jednak dalej.

Teraz będzie to historia o Bajli, wdowie po Jakobie, córce Hermanna Salomona

Wagnera z Hilboki koło Suczawy w Bukowinie Południowej. Po śmierci rodziców Bajla

poślubiła Jakoba, kuśnierza, i przeniosła się z nim do Arwinicy.

background image

2

Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy tym, co jeszcze potem wydarzyło się w

Arwinicy.

Wszystko odbyło się tak, jak to w tamtych czasach bywało, ale Bajla nie potrafiła się z

tym pogodzić. Czterej mężczyźni w zielonych mundurach nie zostali ujęci. Bo w

Campineancy ponoć nikt niczego nie widział. Nie odnaleziono żadnych świadków i zdawało

się, że w chwili gdy zatłuczono Jakoba na śmierć, ulice były puste. Mołdawska policja nagle

jakby oślepła na jedno oko, jak to się w tych stronach mówi. A potem oślepła też na drugie.

Kto by się zresztą przejmował tym, że jakiś wsiowy Żyd, niepozorny kuśnierz i

chłopina, w biały dzień został pobity na śmierć przez czterech nieznajomych.

„Za dużo już tych Żydów w naszym kraju” - miał powiedzieć Zelea, kiedy stanął

przed sędziowską ławą, a aplauz, który na te słowa zatrząsł całą salą jak burza, zmusił

sędziego do daleko posuniętej ostrożności.

Jakieś dwa tygodnie później, na posiedzeniu miejscowego sejmu 4 kwietnia 1925

roku, deputowany Natan Lerner wystosował interpelację do przewodniczącego rumuńskiego

parlamentu w Bukareszcie, w której dokładnie opisał, co zdarzyło się w marcu w Fokszanach

i okolicach. Wyraził przy tym przekonanie, że zostaną podjęte niezbędne kroki, by ukarać

sprawców. Bo bezprawia, które zawładnęło krajem, nie można dłużej tolerować.

Ale na tę interpelację Natan Lerner nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Zapytania ze strony innych deputowanych, między innymi doktora Sterna i posła

Zirlsohna z 4 czerwca 1925 roku, również pozostały bez reakcji. Wprawdzie rumuńskie

porzekadło mówi: „Zawołasz w las, a na pewno ktoś odpowie”, teraz jednak zapanowała

trwożliwa cisza. Ci, co je wypowiadali, roztropni i wymowni, gdy przekazywali mądrości

ojców, milczeli jak zaklęci.

Bo apele o pomoc podnoszone przez mołdawskich posłów najwyraźniej pozostały

wołaniem na puszczy Parlament zasiadał w Bukareszcie, a Bukareszt był daleko stąd, choć

niekiedy ręka odległej metropolii sięgała też i tutaj. To długie ramię stolicy rumuńskiego

państwa wkraczało nazbyt często w bieg wydarzeń, które rozgrywały się w maleńkiej

Arwinicy. Bo „zewnętrzny świat”, jak nieproszony i hałaśliwy gość stukający obcasami w

przedpokoju, zawitał teraz też do małych wsi i sztetli na skraju zazwyczaj dość spokojnych

Karpat Wschodnich. I ten złowrogi nowy świat bardzo szybko wziął w swe władanie nie tylko

bliską, swojską dolinę rzeki Milcov, lecz także okolice wielkich, obcych rzek, które nazywały

się Prut i Dniestr.

background image

Tam właśnie, nad Dniestrem, na samej granicy z Besarabią, pewnego dnia oficer

nazwiskiem Morarescu zastrzelił ponad tuzin żydowskich uchodźców, w chwili gdy

przekraczali rzekę. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Wkrótce potem stanął przed sądem w

Bukareszcie. Z oskarżenia o morderstwo. Własnoręcznie pozbawił życia trzynaście ludzkich

istot. Groziła mu surowa kara; tak przynajmniej sądzono, gdy zaczynał się proces. Jednakże

po haniebnym oczyszczeniu z zarzutów triumfalnie opuścił salę rozpraw. Czekający na

zewnątrz tłum wiwatował i krzyczał w zwierzęcym upojeniu. Młodzi mężczyźni w zielonych

uniformach nieśli go na ramionach przez ulice, a przechodnie obrzucali pochód kwiatami.

Niedługo potem tłuszcza znów wyległa na ulice Fokszan, biorąc we władanie całe

miasto. Tym razem oprawcy nie kryli twarzy. Widoczne były w całej krasie: okrutne oblicza

wilków, które dotąd paradowały w owczej skórze, a teraz maszerowały w nowych zielonych

uniformach, zajadle warcząc i łaknąc krwi świeżych ofiar. Większość ludzi zdążyła się już

oswoić z ich widokiem. I kolejni wyli pospołu z wilczą hordą.

Tylko nieliczni z mieszkańców Arwinicy czytali gazety. Do wszystkich dotarła jednak

fala niedobrych wieści, która nagle wylała się jak powódź po całej, nieprzeczuwającej jeszcze

nadchodzących niepokojów krainie wzdłuż pasma Karpat.

W czerwcu rozeszło się, że któregoś dnia grupa studentów i gimnazjalistów z różnych

miejscowości przybyła do Jass, aby wziąć udział w manifestacji zwolenników Aleksandra

Cuzy. Potem pomaszerowali w kierunku dworca Vasile Lupu* i wdarli się do wagonów

pociągu, który odjeżdżał właśnie z Jass do Kiszyniowa. Grasowali po przedziałach, gdzie bili

żydowskich pasażerów oraz rabowali i kradli, co popadło. Nieszczęśnicy musieli oddawać

napastnikom zegarki, biżuterię i gotówkę. Dwie młode kobiety, Marię Wengler i Malkę

Riemer, zgwałcono w toalecie, po czym wypchnięto z pędzącego pociągu. Znaleziono je

potem martwe w pobliżu torów. Leżały bose i półnagie, bo ktoś przedtem zdążył już zedrzeć z

nich buty, płaszcze i ubrania.

* W polskojęzycznych źródłach Vasile Lupu występuje jako Bazyli Lupu, Bazyli

Wilk.

Opowiadano o tym również w Fokszanach i Arwinicy. We wsi znalazło się nawet

kilka kobiet, które kiedyś też jechały tym pociągiem. Ale jeszcze do niedawna coś podobnego

byłoby wręcz nie do pomyślenia. Przez cały dzień o niczym innym nie mówiono.

O wydarzeniach z Jass dowiedziała się również Bajla, kiedy odwiedziła swą sąsiadkę.

- Co za ludzie! - biadała Varvara. - Nie mogę tego pojąć. Wyrzucać dwie młode

dziewuszki z pociągu, dla zabawy, jak gdyby nigdy nic? Po co?

Również Bajla nie umiała znaleźć odpowiedzi.

background image

- Te bezrozumne psy! Czego one właściwie chcą? - dziwiła się Varvara.

Tu jednak Bajla musiała zaprzeczyć:

- To nie są żadne psy, droga Varvaro. Psy nie robią takich rzeczy. Psy nie dopuszczają

się okrucieństw i nie są wcale bezrozumne. To zrobiły wilki, złe wilki, takie, które nie cofną

się przed niczym... Ludzie mówią przecież: „człowiek człowiekowi wilkiem”, a czy słyszałaś,

by ktoś powiedział kiedyś, że człowiek człowiekowi psem? Bo psy są naszymi najstarszymi

przyjaciółmi, prawda...?

- Może i masz rację, Bajla - zasępiła się Varvara. - Wilki zagryzają przecież na śmierć

także psy, ot tak, bez powodu, tylko dlatego że sprawia im przyjemność zabijanie. A duży

pies nigdy nie skrzywdziłby wilczątka...

Opowiedziała jeszcze Bajli o pewnym zdarzeniu, które miało miejsca nie dalej jak

poprzedniego roku. Cyganka poszła zimą do lasu ze swym psem, żeby nabrać drew na opał.

Następnego dnia znaleziono ją i psa. A właściwie to, co z nich zostało. Bo wilki pożarły

również zwierzę.

Wtedy Bajla przypomniała sobie, co kiedyś powiedział rabbi Mendel, gdy Jakob i ona

rozmawiali z nim o groźnych stworach, które każdej zimy przychodziły pod ich drzwi z

ciemnego lasu. Żeby wesprzeć swą argumentację, rabbi zacytował wtedy słowa innego

rabina. Ów rabin napomknął kiedyś, że „oblicze nadchodzących czasów upodobni się do

twarzy wilka, a prawda pójdzie na zatracenie...”. Te słowa przypisywano mądremu rabbiemu

Jehudzie. Mówił w nich o końcu świata, gdy objawi się Mesjasz. Dokładnie to samo musiało

stać też gdzieś w Talmudzie, trzeba by tylko zadać sobie trud i odnaleźć odpowiedni

fragment. Ale Jakob pracował przez okrągły tydzień, od rana do wieczora, i nie miał czasu

czytać Talmudu. A w szabas szedł do szilu, a po nabożeństwie odpoczywał, jak wszyscy

żydowscy chłopi i rzemieślnicy we wsi.

Varvara należała do tych kobiet, które troszczyły się o Bajlę, bo ta była teraz

najmłodszą wdową w miejscowości. Sąsiedzi zorganizowali coś w rodzaju cichej pomocy.

Żydzi i chrześcijanie od niepamiętnych czasów wspierali się w potrzebie i znajdowali więź w

cierpieniu. Niezależnie od różnic w obrzędach i zwyczajach.

Bajla szybko jednak doszła do przekonania, że na dłuższą metę nie da się tak żyć. Po

rocznej żałobie musiała albo znów poszukać sobie męża, albo wynieść się z Arwinicy.

Samotna kobieta, do tego jeszcze naprawdę ładna i całkiem młoda, która nie chciała należeć

do nikogo, pewnego dnia mogła stać się własnością wszystkich. Nawet na drodze gwałtu. Bo

mężczyźni bardzo szybko stawali się brutalni. Zwłaszcza gdy sobie popili. Zdradzały to

spojrzenia tych, którzy się jej przyglądali albo głośno ją zaczepiali, ni to żartem, ni to serio,

background image

dwuznacznymi słowami, których wymowa była jednak całkiem jednoznaczna. Zauważała to,

gdy szła do gewelb, małego wiejskiego sklepiku. Jeśli pozostanie niezamężna, niechybnie

podzieli los wioskowych dziwek, rozmyślała gorzko. Coś takiego nieraz się już zdarzało.

Choćby jedna młoda wdowa z sąsiedniej gminy, która po śmierci męża nie chciała

ponownie wejść w małżeński związek. Pewnego dnia wybrała się na jagody do pobliskiego

lasu. Nie przeczuwała nic i nie zauważyła, że kilku mężczyzn podążyło za nią. Nikt nie

usłyszał jej przeraźliwych krzyków. Nie zjawiła się żadna zand, żadna dobra wróżka, która by

ją obroniła. Te bowiem na ogół występują tylko w przeróżnych bajkach i gawędach, które lud

bez przerwy snuje, by nie musieć mówić o tym, co dzieje się w prawdziwym świecie.

Siedmiu tęgich osiłków rzuciło się na nią i wzięło po kolei. Ślad po tym zdarzeniu dał

się wkrótce zauważyć. Bo suknia na jej brzuchu z każdym tygodniem coraz bardziej się

wzdymała. Ale nikt nie współczuł wdowie i gdy zachodziła do wsi, starsze kobiety spluwały

jej pod nogi. Rzucano za nią złym słowem, a niekiedy i kamieniem. Aż do czasu, gdy

któregoś dnia powiesiła się w tym samym lesie. Tam, gdzie przed miesiącami spotkała owych

mężczyzn. Powiadano potem, że diabeł zabrał ją do siebie, bo za życia była lafiryndą, a może

i vrajitoare, czarownicą. Ze złych słów i potwarzy tkanych przy gadatliwych kołowrotkach

powstawał całun, którym pośmiertnie okryto tamtą wdowę. Choć od dawna go nie

potrzebowała. Ludzkie gadanie i obmowa często i chętnie przemawiają wieloma językami.

Bajla też znała tę historię. I wiedziała, że nikt jej nie pomoże, gdy pewnego dnia coś

podobnego spotka ją w ciemnym lesie albo nawet nocą we własnym domu - gdy minie rok

żałoby, a może i wcześniej, kto wie. Stanie się wtedy łatwym łupem mężczyzn, którzy teraz

wodzili za nią spojrzeniami, a gdy w pobliżu nie widzieli nikogo, mlaskali językami, śliniąc

się obleśnie.

Ale myśl o innym mężczyźnie, z którym mogłaby się związać, była dla niej nie do

zniesienia. I gdy leżała nocą w swoim łóżku, jeszcze nieraz miała wrażenie, że obok śpi

Jakob, że słyszy jego oddech. Gdy jednak wyciągała dłoń, dotykała pustki. Nie znajdowała

nic, tylko chłodne płótno prześcieradeł.

Któregoś dnia w jej drzwiach pojawił się rumuński pop. Uśmiechnąwszy się

dobrotliwie, nazwał ją owieczką Pana. Po czym oznajmił, że byłoby wspaniale, gdyby Bajla

wzięła sobie za męża chrześcijanina. Zna nawet jednego, który stanowiłby dla niej dobrą

partię. Trzeba by załatwić kilka drobnych formalności, oczywiście. Musiałaby wpierw przyjąć

prawdziwą wiarę. To jest nawrócić się, stać się jedną z nich, chrześcijanką, jak wszystkie

dobre kobiety w okolicy. To przecież nic trudnego, bo jak wiemy, nasz Pan sam pochodził z

żydowskiego rodu. I również jego matka, święta dziewica Maria, była Żydówką. Nie widział

background image

tu problemu.

- Parinte - powiedziała Bajla, celowo używając zwrotu, jakim pobożni Rumuni

zwracają się do księży, choć nazywanie kapłana „ojcem” zawsze budziło w niej odrazę. -

Jesteście dobrym człowiekiem, wszyscy o tym wiedzą. Wdzięczna jestem za troskę, jaką mi

okazujecie, ale nie porzucę mojej wiary. Winna to jestem Jakobowi i sobie samej. Nie jestem

bardzo religijna, zostanę jednak tym, kim jestem, bo czuję się Żydówką.

- Jak uważasz, moje dziecko, jak uważasz. Ale przemyśl to sobie jeszcze. A gdy

dojdziesz do przekonania, że nadeszła pora, pamiętaj, zawsze służę dobrą radą i uczynkiem. -

Co powiedziawszy, popa Savu, wyraźnie poirytowany, nie wykonawszy misji, z którą

przybył, wrócił do wsi, do swojego kościoła.

W podobnym duchu przemówił do niej również rabbi Mendel, gdy pewnego razu

przypadkiem spotkała go w Fokszanach.

- Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Bajla: Dawid Blumenberg, spedytor, dowed,

wdowiec, poczciwy i zamożny człowiek, myśli ponownie o ożenku. Kandydatka musi być

ładna i młoda, a jak Bóg da, to i niegłupia. No a ty, Bajla, jesteś przecież piękna, a i rozumu

niejedna mogłaby ci pozazdrościć. Umiesz nawet czytać i pisać. Nie wszystkie kobiety to

potrafią. Zgoda, Dawid nie jest już młokosem, a jego czterech synów jest mniej więcej w

twoim wieku, tylko ten ostatni będzie chyba trochę młodszy. Ale cóż to szkodzi? Nie za nich

masz się wydać, tylko za ich ojca, tak? A ten, powiadam ci, Bajla, jest bogaty, bardzo bogaty.

Wyjedziesz ze wsi, przeniesiesz się do miasta, będziesz wielką panią, gwirte.

- Niepotrzebny mi mężczyzna, rabbi. Nie chcę już wychodzić za mąż. Nie miałam

żadnego mężczyzny przed Jakobem i po jego śmierci też nie chcę innego.

- Przemyśl to sobie - powiedział rabbi Mendel - dobrze przemyśl. Ładna kobieta bez

mężczyzny nie należy do nikogo, a to niekiedy znaczy, że do wszystkich należy. Taki już jej

los. Jest jak liść na gościńcu. Byle podmuch może ją zwiać z obranej drogi, byle przechodzień

zdeptać. Tak to jest w tym kraju. Kobieta nie powinna żyć bez mężczyzny. Czyż nie

napisano: „Stworzył mężczyznę i niewiastę i nazwał ich istotą ludzką”? Mężczyzna i

niewiasta są sobie przypisani. Żadne nie jest pełnym człowiekiem bez drugiego. Tak stoi w

świętych pismach.

Tak więc Bajli pozostało tylko jedno wyjście - jak najszybciej opuścić Arwinicę. Ale

gdzie miała się udać młoda kobieta, co nie chciała należeć do żadnego mężczyzny, ale po

którą sięgało tak wielu - właśnie dlatego, że nie należała do nikogo? To pytanie

prześladowało ją jak słowa tamtych mężczyzn. Słowa cuchnące wódką i potem. Czekały na

nią zawsze, ilekroć przychodziła do wsi.

background image

Pewnego piątku Bajla wyciągnęła z wąskiej szafy jedyną dobrą suknię, jaką miała. Od

keriah* i pogrzebu Jakoba ani razu jej nie włożyła. Ostrożnie odpruła wstążkę, którą wtedy

przyszyła i naderwała na znak żałoby Minęły już trzy miesiące od lewaje, pochówku, i od

chwili, gdy na zawsze musiała rozstać się z mężem. Spoczywał teraz w Domu Wieczności w

Arwinicy. Nie w samej wsi, lecz daleko od niej, w lesie. Żydzi musieli bowiem chować

swoich zmarłych z dala od chrześcijańskich osad. Wyprawianie się na cmentarz w pojedynkę

było dla kobiety dosyć ryzykowne. Umawiała się więc z innymi i wspólnie odwiedzały groby.

Po upływie roku na grobie Jakoba miała pojawić się macewa, prosty, skromny kamień

z wyrytym imieniem i nazwiskiem. Takie zwykłe płyty stawiano tu od dawien dawna.

Okazałe nagrobki wznoszono tylko na cmentarzu w mieście.

Ale wszystko potoczyło się inaczej.

Pewnej nocy usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze,

bardziej natarczywe i groźne. W końcu ktoś zaczął tłuc pięścią z całej siły i rytmicznie

poruszać klamką.

- Otwieraj, mała Żydowico, ruda kiciu, otwieraj! Już my cię tam połechcemy pod

futerkiem! I wychrzcimy, jak się patrzy!

* Keriah - żydowski zwyczaj darcia ubrania na znak żałoby, przybiera różne formy.

Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało

dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby

drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali

klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak

nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie

dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat

stoi, napastnicy musieli się wycofać.

- No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! -

zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium.

Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała

szybko działać.

Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy.

Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła:

- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile

jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas.

- Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie.

Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom.

background image

- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież,

że nie masz żadnych krewnych.

- Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie.

Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to

za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic

innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy...

Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało

dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby

drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali

klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak

nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie

dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat

stoi, napastnicy musieli się wycofać.

- No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! -

zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium.

Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała

szybko działać.

Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy.

Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła:

- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile

jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas.

- Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie.

Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom.

- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież,

że nie masz żadnych krewnych.

- Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie.

Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to

za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic

innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy...

Kilka dni później Bajla sprzedała dom i zagrodę miejscowemu Żydowi, krawcowi

nazwiskiem Josef Silberblum. Pewien Rumun oferował wprawdzie więcej, nie chciała jednak,

żeby dom Jakoba przeszedł w gojowskie ręce, kto wie, może nawet tych, którzy tamtej nocy

łomotali do jej drzwi.

Czternaście lat później ci „inni” sami wzięli sobie na własność wszystkie żydowskie

background image

domy i zagrody - również obejście, który dawniej należało do Jakoba Altmanna. Ale wtedy

Bajla nie mogła jeszcze tego wiedzieć.

Nastał chłodny, cichy poranek, gdy Varvara wozem zaprzężonym w konie ruszyła w

stronę dworca w Fokszanach. Obok niej siedziała Bajla. Z Fokszan pociąg osobowy miał ją

zabrać do Suczawy. A po przesiadce w Suczawie dalej do Czerniowców. Plik banknotów,

które otrzymała ze sprzedaży domu, zaszyła w małej sakiewce. Umieściła ją na sznurku ńa

nagim ciele, poniżej piersi.

W miejscu, gdzie droga brała szeroki zakręt i wolno opuszczała dolinę, Bajla ostatni

raz spojrzała szybko za siebie, w stronę wsi, ku górom. Ale nic się tam nie poruszyło.

Uśpione niebo obojętnie wisiało ponad szczytami. Tylko łagodna poranna mgła powoli pełzła

w dół z ciemnych lasów. Nie dostrzegła jednak żadnych chmur. Ani śladu Padureancy, bogini

przeznaczenia, która mogłaby dać jej jakikolwiek znak, przekazać zapowiedź tego, co się

zdarzy.

Jeszcze kilka razy spojrzała wstecz, po czym odwróciła wzrok i poczuła nagle lekkie

ukłucie w okolicy serca, osobliwy ból tęsknoty, którego nie umiała wytłumaczyć. Z oddali

machały do niej na pożegnanie wspomnienia minionych lat. Energicznie i obydwiema dłońmi,

tak jak to robią małe dzieci. Ale znajomy pejzaż, od którego się coraz bardziej oddalała, nie

zamierzał odpowiedzieć na jej czułe spojrzenia i ze spuszczonymi oczami tkwił nieruchomo

za linią horyzontu.

„Nigdy cię już nie zobaczę, moja Arwinico - pomyślała Bajla. - Ani twoich łąk, ani

lasów. Twoich ludzi ani twoich Żydów, nikogo. Nie usłyszę już dźwięku toaki i wycia

wilków zimową nocą. Opuszczam cię już na zawsze...”.

- Kiedy się znów zobaczymy? - zapytała Varvara, gdy żegnając się, długo trzymały

jedna drugą w ramionach.

- Myślę, że już nigdy - odparła Bajla i niespodziewanie dla siebie samej doznała

dziwnej ulgi, bo słowa, które wypowiedziała, zabrzmiały jakoś beztrosko i stanowczo. - Czuję

to, sądzę, że już nigdy się nie zobaczymy, Varvaro.

Po raz ostatni mocno się uściskały.

- To tylko Bóg może wiedzieć - skarciła ją Varvara i wierzchem dłoni otarła mokre

oczy.

Bajla nic nie odrzekła. Ale po cichu pomyślała: „Który Bóg? Twój? Mój? I czy ten

twój Bóg jest też moim Bogiem? I czy może wie, dlaczego Jakob, który nigdy nikomu nie

zrobił żadnej krzywdy, tak wcześnie musiał odejść z tego świata? Czy to on zamyślił dla

niego taki koniec? Chętnie bym go o to zapytała”.

background image

Ale teraz była onhajmik, bez domu i ojczyzny, a bezdomni muszą przyjmować bez

szemrania to, co im gotuje los, jak żebracy, którzy zadowalają się byle jaką jamłużną i nie

przebierają w datkach. I dlatego nie powinni też zadawać pytań. Tak powiedział kiedyś rabbi

Mendel. Bezdomni jak my, Żydzi. Bezdomni na całym bożym świecie i tak długo, aż

pewnego dnia odnajdą drogę do kraju swoich ojców. Ale kiedy dokładnie się to stanie, tego

rabbi już nie wiedział.

background image

3

Kilkadziesiąt lat później

Pewnego dnia, latem 1965 roku, młoda Niemka pojawiła się w Arwinicy. Przyjechała

czerwonym samochodem, który zaparkowała w pobliżu rumuńskiego kościoła. Szybko

rozeszło się po całej wsi, że w okolicy kręci się jakaś cudzoziemka. Natychmiast obsiadła ją

gromadka ciekawskich dzieci. Zeszli się i chłopi, podziwiając osobliwy pojazd, który

wytwornie lśnił w promieniach słońca.

Niemka umiała po rumuńsku zaledwie kilka słów. A to, co mówiła, odczytywała

najczęściej z notatnika. W jej pytaniach powracało jednak wciąż uparcie słowo „Żydzi”.

Odpowiadano jej od razu, że od wielu lat nie ma we wsi żadnych Żydów. I owszem, jest tu w

lesie nadal mały cmentarz, ale całkiem zarośnięty. Miejsce, od którego wieje grozą.

Mówiono, że mieszkają tam demony i złe duchy. Dlatego nikt się tam chętnie nie zapuszcza.

Ale Niemka niewiele rozumiała z tego, co gorliwie i z przejęciem opowiadali jej miejscowi.

Zdołała się tylko zorientować, że nie znajdzie pośród nich nikogo, kto pamiętałby kobietę,

którą zwano Bajlą Altmann. Dopiero późnym popołudniem przypadkiem poznała

nauczycielkę Elenę Arvinte, córkę Varvary Moldovan. Elena mówiła trochę po niemiecku i

francusku.

Ją również Niemka zapytała o ową Bajlę, która miała tu ponoć kiedyś mieszkać. Jeśli

istotnie odnalazła miejscowość, z jakiej przed prawie trzydziestu laty ta kobieta rzekomo

wyprowadziła się w górę kraju, do Bukowiny, a stamtąd do Marmaroszu, będącego wówczas

częścią Węgier.

- Tak, Bajla, piękna Żydówka Bajla - odparła Elena i zamyśliła się na chwilę. - Do tej

pory nikt się nią tu nie interesował. Pani jest pierwszą osobą, która o nią pyta. Właśnie o nią...

- Mój Boże, ile to już lat - podjęła. - Muszę zrzucić pajęczynę pamięci, tak się tutaj mawia,

wie pani? By przypomnieć sobie znowu tamte czasy

Moja matka, Varvara, urodziła się w 1896 roku. Była starsza od Bajli o jakieś dziesięć

lat. Ta kobieta mieszkała wtedy z nami po sąsiedzku.

Mój ojciec poległ na Wielkiej Wojnie, w bitwie pod Mara§e§ti, która trwała

czternaście dni, od 6 do 19 sierpnia 1917 roku. Ta miejscowość leży niedaleko stąd,

osiemnaście kilometrów na północ od Fokszan. Wiem na pewno, że tam właśnie umarł, choć

nigdy nie widziałam jego grobu.

Dorastałam więc bez ojca. Opiekował się mną jego brat, który się do nas

przeprowadził i pomagał matce w gospodarstwie. Żona go dość wcześnie odumarła, nie mieli

background image

dzieci. Bo ta jego żona była Żydówką. A mieszanym małżeństwom nasz Pan Bóg nie daje

dzieci, jak to mówią. Zawsze tak już było. 1 dlatego pewnie, że mój wuj połączył się z kobietą

z innego ludu, dosięgła go kara przeznaczenia. Bo i z moją matką nie miał dzieci.

Bardzo dobrze pamiętam tę Bajlę. Czy rzeczywiście nosiła nazwisko, które pani

wymieniła, tego nie wiem. Na pewno kiedyś je poznałam, ale minęło tyle czasu. Gdy stąd

wyjeżdżała, miałam już dwanaście lat i byłam w piątej klasie szkoły podstawowej w tutejszej

wsi. Bo moja matka nieustannie wbijała mi do głowy: „Musisz dojść do czegoś więcej niż my

wszyscy! Musisz wyuczyć się zawodu!”. I tak wiele lat później zostałam tu nauczycielką.

Ta Bajla miała jasną, różową skórę i mnóstwo piegów na twarzy, wielkie niebieskie

oczy i bardzo gęste rude włosy. I nie nosiła szajtł, to jest peruki, jak wiele ortodoksyjnych

Żydówek w naszej wsi. Nigdy nie zapomnę jej oczu: były wyjątkowo błękitne, bardzo jasne, i

świeciły czasem dziwnym blaskiem. Zapytałam kiedyś mamę, skąd ten blask. Pamiętam

dobrze, co mi wówczas powiedziała: „Bo Bajla jest Żydówką. Żydzi mają inne oczy niż nasi”.

„Czy dlatego, że ich oczy rzucają urok?” - zapytałam jeszcze.

„Nie, moje dziecko - wyjaśniła mi matka. - Złe’ spojrzenie mają tylko Cyganki, które

tułają się po świecie i wróżą za pieniądze. Trzeba się ich bardzo strzec. Zawarły bowiem pakt

z diabłem”.

Ale czy tak jest, nie wiem. Potem nie widziałam tu już żadnej. Cyganie zniknęli stąd

razem z Żydami. W czasie deportacji.

Mam tylko jedno zdjęcie po rodzicach. To z ich ślubu. Zrobił je Elie Fruchter,

żydowski fotograf z naszej wsi. Chodził od domu do domu i fotografował ludzi, którzy mogli

mu zapłacić, w czasie uroczystości rodzinnych albo simches, jak się wtedy też mówiło.

Bardzo już pożółkło to zdjęcie. Ale coś tam jeszcze widać. Moja mama też była bardzo ładna,

ale inaczej niż Bajla. Nosiła długie czarne włosy, które zaplatała w gruby warkocz, i miała

bardzo jasną cerę, zwłaszcza twarzy. Podobnie jak Bajla - jasną skórę i też trochę różowawą.

Bajla była bardzo smukła i zgrabna, no i całe dziesięć lat młodsza. Ale wtedy tego nie

wiedziałam, bo wszyscy dorośli wydawali mi się jednakowo starzy. Ale Bajla miała naprawdę

bardzo dobrą figurę, nawet jako dziecku rzucało mi się to w oczy. Bo porównywałam ją

często z innymi Żydówkami, które najczęściej rodziły wiele dzieci i szybko się zaokrąglały. I

coś jeszcze sobie przypominam, wie pani? Ta Bajla bardzo bała się psów. Moja mama mi

opowiadała. Dlatego w zagrodzie nie trzymali psa. To było wówczas bardzo rzadkie, bo w

każdym obejściu musiał przecież być pies, który pilnował domu przed rabusiami. Mam na

myśli włóczęgów wędrujących po wsiach. Często też śniły jej się wilki, okropnie się ich bała.

Opowiadała mamie bardzo dziwne sny. Były niesamowite i niezwykłe jak sama Bajla, z tymi

background image

jej gęstymi rudymi włosami.

Właściwie tylko wśród Żydówek zdarzało się spotkać we wsi jakąś rudą. Rumunki

były najczęściej ciemnowłose albo ciemnoblond. Jak dzisiaj. Kiedy Bajla gdzieś się

wybierała, od razu każdy wiedział: Żydówka. A winne temu były te piękne rude włosy.

Nie wiem, co się potem stało z tą Bajlą Roscovaną*, jak ją tutaj nazywano. Nigdy o

niej później nie słyszałam. Mama też, o ile wiem, nie miała żadnych wieści po tym, jak się

pożegnały. Pewnie z powodu czasów, które wkrótce nastały, gdy zaczęto prześladować

Żydów i deportować ich masowo do obozów na Wschodzie. Ale o tym szkoda dzisiaj gadać.

To było dawno i minęło, i nie ma po co grzebać się w przeszłości. Ludzie już o wszystkim

zapomnieli, więc lepiej to zostawić.

* (rum.) rudowłosą

Może zresztą Bajli udało się gdzieś ukryć i przeżyć jakoś wojnę. Może ma nawet

dzieci i wnuki i żyje gdzieś jako szczęśliwa starsza pani. Z całego serca bym jej tego życzyła.

Bo była dobrą przyjaciółką mamy. Ale los nie kieruje się tym, czego pragną ludzie.

Przekonałam się o tym sama, kiedy matka, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, też nas w

końcu opuściła. Wkrótce po tym, jak na świat przyszła moja najstarsza córka, Weronika.

Mama miała wtedy wszystkiego czterdzieści dwa lata i była jeszcze bardzo młodą babcią. I

nagle musiała zejść na zawsze z tego świata. A przecież mogła jeszcze długo żyć. Ale cóż,

takie widocznie było jej przeznaczenie. Jeden Bóg wie dlaczego.

Potem opowiedziała jeszcze o spotkaniu Bajli z Padureancą. Usłyszała o nim od

swojej matki. Ponoć bogini przeznaczenia miała zstąpić z gór, aby przekazać Bajli, że zbliża

się dzień wielkiej katastrofy.

- Nikt nie wiedział wtedy, co znaczyło to proroctwo. Kiedy potem zaczęły się

prześladowania Żydów, deportacje i wywłaszczenia, ludzie przypomnieli sobie, co mówiła

Bajla. Ale już jej tu nie było; gdzie się wyprowadziła, nikt nie wiedział. Powiadano, że tylko

ona wzięła sobie do serca tamto ostrzeżenie Padureancy. Bo Żydzi na ogół nie wierzyli w

takie rzeczy. Pod tym względem również byli „niewierzący”, by tak rzec.

Tuż po zakończeniu wojny w lasach było jeszcze dużo faszystowskich partyzantów,

głównie Legionistów, choć zdarzali się i Niemcy, żołnierze - opowiadała dalej Elena. - Byli

uzbrojeni i mieszkali wysoko w górach, w odległych od ludzkich siedzib jaskiniach, tam,

gdzie niegdyś kryli się zbójnicy i hajducy. Mieli zamiar walczyć z komunistami. Nowe

władze, zwłaszcza oddziały Securitate i wojska, urządzały wówczas często prawdziwe

polowania na wilki, których tu pełno i tak się rozzuchwaliły, że zimą nawet za dnia schodziły

aż do samej wsi, ale przy okazji też na ukrywających się po lasach partyzantów. Ale żywcem

background image

żadnego nie pojmano. Strzelali do naszych żołnierzy, a potem sami padali od kul. Dzisiaj nie

ma już żadnych partyzantów, nie zostało też dużo wilków. A jeśli, to nie zbliżają się do

ludzkich zagród. Bo gdyby któryś się pojawił, milicjant lub myśliwy z nadleśnictwa od razu

położyłby go trupem.

Elena opowiadała niestrudzenie. Dokładnie jak nauczycielka w czasie lekcji. W końcu

lekcja dobiegła końca i kobieta oznajmiła:

- To wszystko. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy.

- A co by się stało, gdyby Bajla została wtedy tutaj, we wsi? - zagadnęła jeszcze

Niemka.

- Podzieliłaby z pewnością los innych, wielu, których wywieziono na Wschód. Choć

po prawdzie to ponoć niektórym udało się zbiec do lasów, a stamtąd przez góry do

Siedmiogrodu, który wówczas, po 1940 roku, należał nadal do Rumunii. Inni, tak

opowiadano, ukrywali się gdzieś w Bukareszcie. Ale czy naprawdę tak się stało, tego nie

wiem, bo po wojnie żaden Żyd nie wrócił już do Arwinicy. Nikt właściwie dzisiaj nie ma

pewności, czy dom, w którym mieszka, należał kiedyś do Żydów, czy też nie. Bo i jak?

Przecież wszystko, zagrody, łąki i pola, przeszło po wojnie na własność państwa, jeśli nie

zgłosili się właściciele. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, jak mawia ludowe

porzekadło. Tak myśli większość ludzi, którzy tutaj żyją. Dlatego nikt dziś nie mówi o

Żydach. Dlaczego młoda doamna z Niemiec chce to wszystko usłyszeć, teraz, po tych

wszystkich latach, kiedy nawet pies z kulawą nogą nie interesuje się Żydami?

- Ta Bajla była moją matką - odpowiedziała cicho Maria. - I od dawna już nie żyje.

Chciałam tylko zobaczyć miejsce, w którym mieszkała.

- Och, proszę mi wybaczyć. Tak mi przykro. Nie wiedziałam. Nie chciałam pani

urazić z tym psem. Naprawdę. - Elena istotnie wyglądała na przybitą i jeszcze kilka razy

przepraszała, tłumacząc się z niefortunnego wyrażenia. - Ot, ludzie po prostu tak tu mówią.

Chyba w jej oczach stanęła nawet łza; tak przynajmniej można było wnosić z ruchu

dłoni, którą uniosła ponad czołem.

Ale Maria rzekła tylko:

- Wiem, jak to jest z kulawymi psami, Frau Arvinte. Nie inaczej kuleją u nas w

Niemczech, gdy w grę wchodzi los żydowskich ofiar.

Szybko się pożegnała. Spóźnione łzy milczącej większości z tamtych czasów mało ją

wzruszały. A jej własne oczy zawsze w czasie słuchania takich opowieści pozostawały suche.

Spektakl, który przed nią odgrywano, mial wystarczyć za całe zadośćuczynienie. Trochę

współczucia, przelotny żal, może nawet tylko udawany. A potem znowu pies z kulawą nogą,

background image

jak poprzednio. I ludzie jak chorągiewki, jak te drewniane kogu-ciki w roli wiatromierzy,

obracające się, gdy zawieje wiatr. Gotowe milczeć albo piać, gdy po temu pora.

Wsiadła do samochodu, na którego karoserii znać było ślady wilgotnych placów.

Małych i większych dłoni. Kiedy rozmawiała, dzieci wciąż go ciekawie dotykały, zostawiając

na powierzchni wiele matowych zacieków. Ale Maria niewiele się tym przejmowała. Powoli,

niemal w skupieniu odjechała spod kościoła, gdzie zaparkowała, mijając po drodze dawną

bóżnicę. Nad wejściem wisiał wielki szyld, który przypuszczalnie tylko wieczorami był

widoczny. Dopiero wtedy czerwonym neonowym światłem rozbłyskiwał napis: „Kino”.

W lusterku wstecznym zobaczyła, jak kilkoro dzieci z zapałem macha jej na

pożegnanie. Zatrzymała się, zakręciła i zawróciła. Między nimi dostrzegła jednego większego

chłopca o ciemnych oczach i czarnych jak smoła włosach.

- Jak ci na imię? - zapytała.

- Mircea, ale wołają na mnie Mircica - odpowiedział z ważną miną, dumny, że do

niego właśnie się zwróciła.

Maria wyjęła z auta dużą torebkę z cukierkami, owiniętymi w kolorową cynową folię.

- Masz, Mircica - powiedziała - podziel je, ale égal lafiecare, każdemu po równo.

- Dziękujemy, doamnd, dziękujemy! - zawołały dzieci, a gdy odjeżdżała, pomachało

jej wiele małych, brudnych dłoni.

Pomyślała tylko: „Gdyby los okazał się łaskawszy, sama bawiłabym się tu wtedy z

innymi dzieciakami, jak to mała dziewczynka pośród swoich rówieśników. I kto wie, może

stałabym dokładnie w takim miejscu i machała komuś na pożegnanie”.

Tamtego ranka, gdy Varvara odwiozła ją na dworzec w Fokszanach, Bajla wsiadła do

pociągu, który udawał się na północ - przez Bacau i Jassy, do Suczawy, a stamtąd przez

Beinetz, niegdysiejszy punkt graniczny, do Czerniowców.

Nie zabrała wielkiego bagażu, jedynie pleciony wiklinowy kuferek, do którego

spakowała płaszcz i coś z bielizny. Oprócz tego małą płócienną torbę z kilkoma kromkami

chleba, skibką owczego sera i wielkimi lśniącymi pomidorami z ogrodu, który już do niej nie

należał. To wszystko włożyła jej do torby Varvara. De ale gurii, posiłek na drogę, jak się

wyraziła.

Bajla zajęła miejsce w trzeciej klasie wagonu osobowego, na jednej z

polakierowanych na brązowo ławek. Ludzie wsiadali i wysiadali. Niektórzy bez przerwy

palili cuchnące, tanie papierosy, inni puszczali w koło butelkę mocnej fuiki. Ludzie pili i

śmiali się, jedli i bekali. Niektóre z matek, jakby nigdy nic, wyciągały ze staników nabrzmiałe

piersi, uciszając mlekiem drące się wniebogłosy niemowlaki. Kiedy Bajla się udała do toalety,

background image

po drodze zobaczyła, że w pociągu znajdowały się też przedziały, gdzie podróżni siedzieli w

wygodnych fotelach wyłożonych skórą. Niektórzy czytali książki, inni z głowami

odrzuconymi w tył zdawali się przysypiać.

Była to długa, uciążliwa podróż, w czasie której Bajla trzy razy musiała się

przesiadać. Pod wieczór całkiem wyczerpana dotarła do Czerniowców, gdzie na dworcu

zaskoczył ją widok ogromnego tłumu podróżnych, którzy w pośpiechu zmierzali w stronę

wyjścia, do czekających na nich żydowskich fiakrów. Dorożkarze głośno dopraszali się

klientów, ludzie, którzy wypatrywali znajomych, radośnie witali się z krewnymi, obejmowali

ich i wypytywali. Plątanina głosów mówiących różnymi językami, barwna i utkana z obcych

dźwięków. Bo wielu z nich rozprawiało po niemiecku, ale też po rumuńsku i żydowsku.

Poczuła, jakby nagle znalazła się w jakimś innym kraju, ponieważ nic nie przypominało tu

mołdawskich miast, przez które tego dnia przejeżdżała.

Bajla stała na peronie, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Nieco dalej znajdowało

się pomieszczenie z szerokimi drewnianymi ławkami, na których drzemało kilkoro chłopów,

mężczyzn i kobiet. Mieli na sobie dziwne stroje. Byli to Huculi, górale z Karpat Wschodnich,

którzy widocznie czekali na następne połączenie. Na podłodze, u ich stóp, leżały ciężkie

trajste, wielkie dwuczęściowe plecaki dźwigane przez tamtejszych wieśniaków. W poczekalni

unosił się natrętny zapach zastarzałego potu i zwierząt. Ale zwierząt tu nie było, tylko

futrzane kaftany z baranicy zarzucone na plecaki. Być może od nich bił ten odór. Bajla

mimowolnie pomyślała o kolorowych cojoace, które tkał i obszywał ozdobami Jakob. Tamte

nie zalatywały zwierzęcą skórą. Były miękkie, elastyczne i miłe w dotyku.

W tej dusznej, przesyconej zapachami sali Bajla spędziła całą noc. Próbowała zasnąć,

ale nieustannie się budziła. Od czasu do czasu między przejściami przechodził patrol

policyjny. Czasem zachrapał ktoś z Hucułów, ciężko i zapamiętale. Odgłosy snu cięły

powietrze na kawały, zrobiło się parno i ciepło od wilgoci. Noc się dłużyła, ale w końcu

nastał brzask.

Nad ranem Bajla obmyła twarz w damskiej toalecie. Potem wsiadła do pociągu, który

przez Zabłotów jechał w górę, aż do Kołomyi. Ale już w Berchomecie nad rzeką Czeremosz

znów wysiadła i poszła dalej pieszo. Żeby oszczędzić jedyną parę butów, jaką miała,

wędrowała boso. Na wąskiej, rozchwianej wiszącej kładce, po której posuwała się z drżącymi

kolanami, powoli i ostrożnie, przekroczyła rzekę Prut, płynącą w tym miejscu płytkim i

spokojnym korytem. Na drugim brzegu znalazła miejsce, gdzie mogła umyć i osuszyć w

trawie stopy. Dopiero wtedy ponownie wzuła buty. Bo od Klinitzu dzieliło ją już tylko niecałe

sześć kilometrów i po godzinie dotarła wreszcie do celu swej podróży.

background image

W Klinitzu, Rohosznie, Łukowicy, Kicmaniu, Krasnej, Banilli i innych gminach w

okolicy Czerniowców mieszkało wówczas również wielu chłopów, których przodkom

pozwalano osiedlać się w tych miejscach jako „tolerowanym Żydom” i „rolnikom”. Od

ukraińskich, rumuńskich, szwabskich i niemiecko-czeskich mieszkańców tych stron różnili

się nie tylko wiarą, lecz także strojem i językiem. Ubierali się inaczej niż inni chłopi, którzy

tu mieszkali. I mówili w jidysz. Wytworni i bogatsi Żydzi natomiast, żyjący w wielkim

mieście, w Czerniowcach, rozmawiali najczęściej tylko po niemiecku, ale porozumiewali się

też w nowym języku urzędowym - rumuńskim.

Mieszkańców wsi nazywano jiszuwnikami i często popatrywano na nich z góry, do

mieszkańców miast zaś przylgnęło miano dajcziszen - ci opłakiwali wciąż minione czasy

cesarstwa austriackiego, w których świetnie im się powodziło. Kiedy któregoś z owych

gwirim, bogatych Żydów, lub mejuchim, którzy szczycili się szlachetnym pochodzeniem,

przypadkowo zapytano o coś po żydowsku, udawali, że nie rozumieją ani słowa. Albo po

prostu odpowiadali po niemiecku. Wiedziała o tym również Bajla, bowiem Jakob, który

często bywał w tych stronach za interesami, wiele jej o tym mówił. Owi gwirim i jachsonim,

wszyscy ci zamożni Żydzi posiadający wiele aszires, bogactw - byli i tacy, co kupili sobie

tytuły szlacheckie - uważali się za kogoś lepszego. I często odnosili się z pogardą do prostych

Żydów, jak do gojim. Z tymi ostatnimi zresztą całkiem dobrze się dogadywali. „Pieniądz

lgnie do pieniądza i pieniądze Żydów pachną nie inaczej niż pieniądze gojów albo

meszumedów, odszczepieńców, co się wychrzcili” - mawiali. Takie słowa słyszała nieraz z

ust Jakoba, któremu zdarzało się handlować z chrześcijanami.

Żydowskie wsie, jiszuwim, i sztetle Bajla znała również z okolic Fokszan. Wokół

Botoszan i Dorohoi istniały bowiem niezliczone małe i większe miejscowości, zaludnione

żydowskimi wieśniakami. Mieszkali tam obok siebie Żydzi i Rumuni, a raczej Rumuni, obok

których mieli swe siedziby Żydzi. Tych pozostających w większości wymieniano zwykle jako

pierwszych. Tak się już utarło. A miejscowości, gdzie mieszkali głównie Żydzi, a goje

należeli do rzadkości, nazywano osiedlami żydowskimi, właśnie jiszuwami lub sztetlami.

W Klinitzu spotykało się jednak obok Żydów też nielicznych Ukraińców i Rumunów,

zdarzały się też rodziny polskie i niemieckie. Na ulicy słyszało się często wiele języków, a

większość mieszkańców porozumiewała się albo w mowie swoich ojców, albo po rumuńsku

lub niemiecku.

Mężczyźni z rodu Herzigów - Izaak, Mojżesz i Hersz - należeli do owych żydowskich

chłopów - tak ich tutaj zwano - których przodkowie na początku dziewiętnastego wieku

przywędrowali do cesarsko-królewskiej austriackiej Bukowiny z północnych stron, z Galicji.

background image

Jakob opowiadał jej kilka razy o Mojżeszu, o tym Mojszem z miejscowości Klinitz. I

o tym, jak kiedyś ze swym ojcem byli w odwiedzinach u wujostwa w dalekiej Bukowinie.

Ten Mojsze miał okazać się bardzo miłym człowiekiem. Równie życzliwie i pogodnie

zachowywała się też jego żona, Rebeka. Upiekła dla nich wówczas bukowińską struclę, tak

chrupką i pachnącą, że nie mogli jej zapomnieć. Matki Mojszego i Jakoba były siostrami.

Obydwie już nie żyły. Bajla zapamiętała ten szczegół z opowieści męża, a poza tym nic o tej

rodzinie właściwie nie wiedziała.

Stała teraz przed misternie rzeźbioną drewnianą bramą małej wiejskiej zagrody.

Dostała się pod te drzwi, wypytawszy przedtem o Mojszego Herziga jakąś rumuńską chłopkę.

Ta natychmiast chciała wszystko wiedzieć: A pani skąd? Krewna z miasta? Bajla dobrze

znała to niezwykłe wścibstwo mieszkańców wsi, ciekawość prostych ludzi, których

powszednie dni nie obfitowały w wielkie wydarzenia i dla których wszystko, co się działo,

było bardzo ważne. Nawet spotkanie z nieznajomą, która przypadkiem przechodziła drogą.

- Przyjechałam w odwiedziny - wyjaśniła Bajla, nie wiedziała bowiem jeszcze, jak ją

przyjmą. - Ale może na jakiś czas się tu zatrzymam.

- Ach tak, w odwiedziny - powtórzyła kobiecina i nie czekając na dalsze tłumaczenia,

oddaliła się szybko w stronę wsi, by jak najszybciej podzielić się z innymi wieścią. Mojsze

miał wizytę z miasta.

Z lekkim wahaniem Bajla pchnęła trzeszczącą furtkę i od razu zobaczyła małego

czarnego psa, który najwyraźniej drzemał na podwórku. Podniósł się teraz i wybiegł jej

naprzeciw. Po chwili znalazł się tuż przed nią, szczekał z ważną miną, bardzo poruszony.

Wypowiedziała kilka pieszczotliwych słów, by go udobruchać, i w tej samej chwili z domu

wyszła ku niej starsza kobieta. Najpewniej była to Rebeka, ta, która onegdaj upiekła

smakowite ciasto. Poprawiła na głowie chustkę, jak to zwykle czynią chłopki, i spojrzała

podejrzliwie i trochę zadziwiona w stronę młodej, nieznajomej kobiety, która stała przed nią i

nie bardzo wiedziała, co ma począć.

Jeszcze na podwórku, z psem obwąchującym ciekawie jej nogi i kuferek, Bajla

wyjaśniła szybko w kilku słowach, kim jest, skąd przyjeżdża i co spotkało ją w Arwinicy i

Fokszanach. 1 stało się to, na co w skrytości ducha podczas długiej podróży tak liczyła. Bo o

tym, że mogło się wszystko potoczyć inaczej, wolała nie myśleć.

Rebeka powiedziała tylko:

- Oj, mejdele, ojojoj.

Objęła nieznajomą krewną i poprowadziła w stronę domu. Bajlę przyjęto. Nie

zamknięto przed nią drzwi. Znów miała rodzinę i cokolwiek by się działo, nie była już

background image

całkiem sama. I ten nowy, nieznany świat, którego bramę właśnie przekroczyła, najwyraźniej

wydawał się przyjazny.

Bajla weszła do małej izdebki, nieśmiało i ciekawie rozglądając się dokoła, po czym

usiadła przy stole, na którym stała gliniana misa z jabłkami. Tymczasem Rebeka wniosła do

pokoju brzuchatą flaszkę słodzonego bronfen.

- Po szklaneczce, na l’chaim - powiedziała, uśmiechając się do dziewczyny.

I nagle Bajli język stanął kołkiem w gardle, jak to mówią. Nie z powodu wódki, lecz

dlatego, że bezwiednie przypomniała sobie dziewiętnaste urodziny, które jeszcze tak

niedawno świętowała z mężem.

Wracał wtedy z miasta i gdy wchodził do domu, trzymał w uniesionej dłoni małą

butelkę z szyjką obwiązaną szeroką złotą wstążką.

„Wszystkiego dobrego w dniu urodzin!” - zawołał już od progu. Po czym wyjął z

kieszeni błyszczącą błękitną chustę z jedwabiu, zarzucił ją wokół ramion młodej żony i

głośno się roześmiał.

„Mazi tor, Bajla majne! Hob dich lib mer wi dus chajes! Mer wi dus chajes” - kochał

ją nad życie, powiedział, również ponad swoje własne. Nie mógł jednak wiedzieć, że mógł

rozstrzygać tylko o trwaniu swej miłości, a samo życie nie do niego należało i było tylko

tymczasowym darem Wszechmocnego. I teraz to życie dobiegło końca. Nagle mu je

odebrano. I musiał odejść z tego świata, nawet się nie pożegnawszy z Bajlą. Nigdy już nie

miało być mu dane przepić do niej na l’chaim. Ona zaś nigdy już nie miała usłyszeć jego

śmiechu i zobaczyć błyszczących, rozkochanych oczu.

Bajla nie mogła się powstrzymać i łzy napłynęły nagle i znienacka jak niespodziewana

burza. I nawet nie próbowała stłumić szlochu. Trzeba jej bowiem było choćby na chwilę

uwolnić się od bólu, jaki od tamtej pory z sobą niosła, co w niektóre dni spadał na jej plecy,

przygniatając swym ciężarem do ziemi. Rebeka siedziała, nic nie mówiąc. Od czasu do czasu

tylko gładziła ją po włosach, ostrożnie i troskliwie, i jej oczy też zrobiły się wilgotne.

Pod wieczór do domu wrócił Mojsze. Cały dzień spędził w mieście. W interesach, jak

to ujął. Był wysoki i silny i przypominał Bajli trochę Żydów, którzy w Fokszanach

rozładowywali wagony na stacji pociągów towarowych. Tamci robili jednak wrażenie

szorstkich i bardzo zaniedbanych, a on nosił na głowie czapkę z daszkiem, ubrany był w białą

koszulę, czarny surdut i ciemnoszare spodnie, które tkwiły w lśniących wysokich cholewach,

choć trwało przecież lato. W trakcie rozmowy od czasu do czasu skubał gęstą czarną brodę,

przetkaną już wieloma srebrnymi nitkami, która sięgała mu do piersi. Miał wyraźnie

zarysowany nos i duże ciemne oczy, których spojrzenie nieustannie się zmieniało, kiedy

background image

mówił.

Kiedy witał się z Bajlą, były mile i łagodne, potem jednak zasnuły się mgiełką

zamyślenia. A gdy opowiadała o ostatnich chwilach Jakoba, zmrużył je powoli, aż stały się

zupełnie małe i w końcu na jego jasnej, szerokiej twarzy widać było tylko dwie czarne kreski,

a wokół mnóstwo małych zmarszczek. Wysłuchawszy, splunął na myśl o bezrefleksyjnych

durniach, których nazwał balwanes i którzy zachowywali się jak chajes, jak dzikie bestie, gdy

wdziewali swe mundury i ruszali zgrają na ulice. Byli jak te wilki zimą, schodzące w doliny

po skutych lodem rzekach z wysokiej leśnej krainy Czeremosz. Samotny wilk nie jest żadnym

zagrożeniem. Można go przepędzić jak wściekłego psa. I bywało, że niejeden chłop batogiem,

ciężkim, splecionym w pytę skórzanym knutem ubijał na śmierć takiego zwierza. I to wprost

z pędzących sani. Celnie odmierzony cios w głowę i wilk broczył krwią w bielutkim śniegu.

Ale przed watahą nie można było się obronić. W hordzie wilki stawały się nieobliczalne i

niezwykle niebezpieczne. Mojsze zasępił się, gdy pomyślał, co w przyszłości mogło spotkać

jego dzieci i wnuki.

Trzej synowie dawno się już stąd wyprowadzili i założyli rodziny. Mieszkali w

Czerniowcach, Serecie i Radowcach. Córka wyszła za mąż w Wischnitzu, małym żydowskim

miasteczku nad rzeką Czeremosz. Cała rodzina spotykała się jednak w jomtowim, w dni

świąteczne. Jechali razem do Seretu nad rzeką Seret, gdzie mieszkał najmłodszy z synów,

Josef, którego nadal nazywano Jossele, choć przekroczy! już trzydziestkę. W wyniku udanej

transakcji nabył duży dom w dolinie Seretu, wraz z kawałkiem gruntu, do którego należał

również mały sad. Przy dobrej pogodzie dzieci mogły się tam bawić i do woli dokazywać na

świeżym powietrzu. Jossele byl erdfarmeger, jak w tamtych stronach nazywano posiadaczy

ziemskich, ale również ojszer, człowiekiem przedsiębiorczym i zamożnym. Bo poza tym miał

na własność także tartak, który stał na brzegu rzeki.

Mojsze nie był ojszer, choć dorobił się rozległych kartoflisk i dostarczał kilku kupcom

i sklepom warzywnym w Czerniowcach szejnste bulbes. Tak z rumuńska nazywał swe

ziemniaki. Z tymi jego kartoflami, które, jako się rzekło, nazywano tutaj bulbes, mogły się

równać tylko te spod Roschu, ziemniaki z okolic Czerniowców, gdzie swe ziemie uprawiali

szwabscy hodowcy warzyw. Rebeka od lat zajmowała się hodowlą ojfjes, drobiu, kur i gęsi,

które sprzedawała na targu, w mieście. Nieźle im się więc powodziło.

W gospodarstwie nie brakowało zajęć. Bajla, która również w Arwinicy wiele

pracowała w polu, już nazajutrz pomagała przy okopywaniu ziemniaków. Ziemia była tu

piaszczysta i nieustannie należało ją rozpulchniać. Bez tego szybko twardniała i kartofle nie

mogły dobrze rosnąć.

background image

Zimą robiła na drutach dla wnucząt gospodarzy ciepłe swetry, kaftany, spodnie,

rękawice i szale z owczej wełny, którą Mojsze kupował od Rusina. W ten sposób odpłacała

się za chajune, wikt i opierunek. Niekiedy dostawała też od synów drobne sumy, za które

mogła kupić u handlarza starzyzną jakieś rzeczy do ubrania.

background image

4

Tak upływały lata. I czas płynął, jak w tej starej nigun, ludowej pieśni o „mijających

latkach”, biegnących szybko i niepostrzeżenie, podczas gdy kołowrotek życia nieustannie się

obraca, przędąc cierpliwie nić przeznaczenia. Ale ten czas nie przechodził obok Bajli,

przeciekając jej przez palce. Była bowiem pilna, pracowała dużo i szybko zadomowiła się w

rodzinie jak bliska krewna. Pewnego razu Rebeka powiedziała nawet, że zawsze życzyła

sobie córki, która na stare lata pozostanie przy nich w domu. I że się wraz z nimi zestarzeje.

Córka w domu - o czymś takim zawsze myślała z utęsknieniem. Bo gdy Sarałe wyprowadziła

się do Wischnitzu, bała się, że na starość zostaną z Mojszem sami. Ale w podzięce za ich trud

dobry Bóg zesłał im na stare lata Bajlę i wszystko, czego pragnęła, się ziściło.

Ale i Bajla zastanawiała się niekiedy nad swym życiem. Jej myśli szły jednak zupełnie

innym tropem. Nachodziły ją, kiedy zostawała sama, na zewnątrz, na kartoflisku, gdy w

południe słońce stało w swym najwyższym punkcie. Odpoczywała wtedy w cieniu potężnego

dębu. Leżała na starej czerdze w niewysokiej trawie, wciąż od nowa wspominając dawno

minione czasy. Taki sam koc z długiego włosia, z brązowej i białej owczej wełny, miała

kiedyś na przypiecku, przy pripecziku, murowanym palenisku w jej domu w Arwinicy. Na tej

szerokiej ławie, na której można było również spać, kochała się niekiedy z Jakobem. Czasem

nawet w środku dnia i w szabat. Lub w czasie długich zimowych wieczorów, gdy na dworze

padał śnieg i szalała zamieć, a od pripeczika szedł podmuch gorącego powietrza, który

osobliwie muskał jej nagie ciało i jeszcze bardziej rozniecał zmysły.

Kładła się więc popołudniami na czerdze, w szczerym polu, zamykając oczy, żeby nie

musieć na nic patrzeć. I wspomnienia brały ją delikatnie w posiadanie, obejmując ramionami,

które były tylko marzeniami i słowami napływającymi, by po chwili rozwiać się w łagodnym

wietrze, wiejącym nieustannie od pobliskiej rzeki. Była to pieszczota, którą zwykle pocieszają

się samotne kobiety, a potem tym mocniej odczuwają, że są same na świecie. Te chalojmes,

ciche marzenia, przynoszą jeszcze więcej bólu i tęsknoty Wiedziała o tym Bajla, a jednak

wciąż od nowa wracała myślami do tego, jak było dawniej, kiedy Jakob trzymał ją w

ramionach. I często się w tych obrazach zatracała. Zamykała oczy, poddając się pędowi

wspomnień i utraconych pragnień.

- Jeśli chcesz czegoś od życia, po prostu po to sięgnij - powiedziała jej kiedyś Sarałe,

która przeprowadziła się do Wischnitzu, żeby rozpocząć nowe życie z Markusem

Rittburgerem, krawcem z Topporoutzu.

- Jak mam sięgnąć po coś, czego nie daje mi Przedwieczny, błogosławione Jego imię?

background image

- zapytała Bajla.

Wiedziała bowiem, że wszystko, co ofiaruje lub odbiera przeznaczenie, leży jedynie w

mocy Najwyższego. Dlaczego w jej przypadku miałoby być inaczej?

- To, co sobie bierzesz, to właśnie daje ci Ojberszte, nie inaczej - odpowiedziała

stanowczym głosem Sarałe.

- A więc biorę sobie to coś i to ma pochodzić od Ojberszten? - nie mogła się nadziwić

Bajla.

- Tak właśnie jest. Wszystko jest z góry przeznaczone. Musisz tylko sama się

postarać, żeby twoje przeznaczenie się spełniło. Powiedzmy, że Jakob patrzy na ciebie z

ojlemhabe, z zaświatów. Bo on wciąż żyje tam, w ojlem haemes, w świecie zmarłych, który

jest światem prawdy, i jeśli zauważy, że się martwisz, sam również będzie smutny. Bo poza

tym jest mu dobrze, jest szczęśliwy i zadowolony. A ty żyjesz tutaj, w ojlemhaze, na tym

świecie, gdzie mieszkają ludzie. A ludzie to tylko ludzie, nie anioły. Ale co możesz zrobić?

Właśnie możesz wziąć sobie na własność małą cząstkę mazi, szczęścia, które dano ludziom,

jeśli tylko to małe szczęście jest w pobliżu. Musisz tylko szybko je pochwycić.

- Ale jak mam wiedzieć, że jest blisko? Nie mogę przecież go zobaczyć! Szczęście to

nie żadna rzecz, którą widać. I co to w ogóle jest szczęście? - dopytywała się niezmiennie

Bajla.

- Mazi i mozoles to coś, co chcesz mieć i tylko wtedy je dostajesz, kiedy po nie

sięgasz. Wtedy jesteś mazldik, szczęśliwa, bo złapałaś szczęście i mocno trzymasz. Kiedy je

wypuścisz, odchodzi. - Sarałe się roześmiała. - Poznałam Markusa na chassene. Kiedy Lea,

córka Abrahama Bindera z Rochoszny, wychodziła za mąż. To nie było takie proste, jak się

dziś wydaje. Bo rodziny z tamtych stron, Binderowie, Weningerowie, Grabachowie,

Reissowie, Schlosserowie i jak się tam jeszcze nazywają, dobrzy znajomi mego ojca, są

wszystkie bardzo religijne, prawie jak Chassidim. Na weselu horę wolno było tańczyć tylko

samym mężczyznom. Mężczyźni z mężczyznami. U innych, mam na myśli chrześcijan, jest

inaczej. U nas tańczą tylko mężczyźni, a kobiety i dziewczęta są w oddzielnym

pomieszczeniu. Siedziałam blisko drzwi i od czasu do czasu spoglądałam przez szparę na

tańczących mężczyzn, ale przeważnie na Markusa. W pewnej chwili on też na mnie popatrzył

i nasze spojrzenia się spotkały. I wtedy już wiedziałam: ten jedyny będzie kiedyś moim

mężem. Ten i żaden inny. Tak to jest, kiedy się zobaczy kogoś po raz pierwszy i od razu się

wie, co się zdarzy, co się musi zdarzyć. A gdy się tego bardzo chce, to wtedy na pewno się

wydarzy, bo Ojberszte od razu spełnia to pragnienie.

Bajla nigdy nie słyszała podobnych słów z ust kobiety. Ta Sarałe była kimś zupełnie

background image

wyjątkowym, w każdym razie różniła się od wszystkich żydowskich kobiet, które znała z

Arwinicy. Mówiła całkiem inaczej niż matka Rebeka i reszta kobiet, które zdążyła poznać

tutaj, w Klinitzu. Rozmyślała o różnych rzeczach, we wszystkim miała swoje zdanie, a gdy

czegoś zapragnęła, niezwłocznie działała i dostawała to.

Ta rozmowa z Sarałe nieustannie powracała do Bajli w myślach, gdy popołudniową

porą wypoczywała w cieniu starego dębu. Gdyby teraz przechodził obok młody mężczyzna,

myślała czasem, wówczas to, o czym mówiła córka Mojszego, z pewnością mogłoby się

zdarzyć, a ona wcale by się nie broniła, a nawet bez namysłu poddała. I na krótką chwilę

zapomniała o wszystkim...

Ale nikt taki się nie trafił. Bo kartoflane pola, na których rosła też kukurydza i gdzie

sadzono dynie, leżały na uboczu drogi, jaką Bajla przywędrowała ongiś do Klinitzu z

Berchometu. A w wiszącej kładce przerzuconej ponad Prutem brakowało już tylu desek, że

nikt jej już właściwie nie używał. Na drugą stronę rzeki można było się dziś przeprawić

gdzieś daleko stąd, pod Schipenitzem, tak słyszała. Ale do tego miejsca było co najmniej

dwanaście kilometrów albo nawet więcej.

- Ile ja właściwie mam lat? - któregoś dnia zapytała Bajla samą siebie, bo wciąż czuła

się bardzo młoda.

I szybko policzyła na palcach, ile to już minęło, odkąd zamieszkała w Klinitzu. W jej

sercu nagle pojawił się niepokój, który nachodzi kobietę, kiedy ta powoli się starzeje. Bo jak

długo jest faktycznie młoda - tak młoda, że może jeszcze rodzić dzieci, nie musząc rachować

lat, które przyjdą, nim te dzieci dorosną? Większość babć w Arwinicy, ale również tutaj, w

Klinitzu, była jeszcze przed czterdziestką. Te przynajmniej, które miały córki.

I Bajla przypomniała sobie pewną majse o młodej i pięknej Jentl, która beztrosko żyła

z dnia na dzień, nie przejmując się przyszłością. Miała długie jasne włosy, opowiadała stara

Raszel, i chętnie bujała się na hojdelke, huśtawce, szczęśliwa, bo nie zmuszano jej do żadnej

pracy. W domu i ogrodzie wszystko robiła za nią bobe, jej babcia. I tak mijały lata, aż

pewnego dnia sama się postarzała i zeszpetniała. Bo starość to zawsze coś szpetnego. I wtedy

zapytała sama siebie: „Jak to się stało? Kiedy te wszystkie lata wyfrunęły z mojego życia?”.

Z tego zmartwienia Jentl powędrowała w wysokie góry, które nazywają Ceahlau.

Całymi dniami przesiadywała w kucki na odosobnionej łące i ze skargą w głosie wołała w

niebo: „Dlaczego tak mi przyszło żyć? Dlaczego zmarnowałam swoje lata? Dlaczego nikt mi

nie powiedział, że czas tak szybko mija i że będę coraz starsza i starsza?”. W końcu pojawiła

się sowa pójdźka i z litości dla kobiety zamieniła ją w skałę. Ten osobliwy kamień można

jeszcze dziś oglądać; Rumuni nazywają go Baba Dochia. Wyglądem przypomina siedzącą w

background image

kucki kobietę. U jego stóp tryska źródło zimnej, przejrzystej wody, która ma jednak smak

soli. To z powodu łez tej Jentl, mówią ludzie, która nadal opłakuje bezsensownie zmarnowane

życie.

Tamta stara Raszel powtarzała także często, że kobieta bez mężczyzny nie wie, czy

właściwie żyje, czy jest piękna, brzydka i czy się zestarzała, bo nikt nie szepce jej o tym do

ucha nocą i dlatego, że nikogo nocą już nie pragnie. Jest jak garnek bez pokrywki. Dlatego też

powiada się: kobieta i mężczyzna zajnen ajn łajb, tylko keszene hobn zej cwaj. Co znaczy, że

kobieta i mężczyzna są jak jedno ciało, nawet jeśli mają dwie oddzielne sakiewki. Taka była

klugszaft tamtej majse, bo Raszel zawsze morałem kończyła swoje opowieści. Bo ze

wszystkich płynie na koniec jakaś dobra rada i nauka.

Kiedy matka skończyła dwadzieścia siedem lat, Bajla była już od dawna w szkole.

Była jedynaczką, bo po jej urodzeniu matka nie mogła już mieć dzieci. Musiał istnieć jakiś

powód, dla którego Bajla nie miała rodzeństwa. Ale o tym się w domu nie mówiło, a gdy

matka nagle umarła, Bajla liczyła sobie zaledwie dziesięć lat. Ojciec nigdy nie mógł pogodzić

się z myślą, że nie ma syna, tylko córkę. Dziewczynkę i do tego rudą, dziewczynkę, która

była wprawdzie bardzo mądra, prawie jak niejeden chłopak, ale tylko dziewczynkę.

„Nadejdzie dzień, że się zupełnie zestarzeję i zostanę na tym świecie bez dzieci; bez

męża i bez dzieci. Jakie to okropne, jakie niesprawiedliwe, mój Boże, że życie tak szybko

przechodzi obok mnie - myślała coraz częściej. - Dlaczego żaden mężczyzna nie bierze mnie

w ramiona? I dlaczego nie zjawia się ktoś, kogo sama mogłabym wziąć w ramiona? Czy takie

ma być moje przeznaczenie?”. Myśląc o tym wszystkim, czuła, jak robi jej się na przemian

zimno i gorąco, jak po jej plecach przechodzi niespokojne mrowienie. Jakby nago siedziała na

przypiecku. Jak kiedyś na kolanach Jakoba, który czule i mocno przyciskał ją do siebie.

Ale zabrakło tamtego pieca, gdzie wesoło płonął ogień. Nie pachniało jak wtedy

żarem jodłowego drewna i mocnymi, spoconymi ramionami mężczyzny. Zdarzało jej się

myśleć o złym popędzie, jecer hara, który, jak wiadomo, mieszka w każdym ludzkim ciele.

To on zapewne sprawiał, że rodziły się w niej wszystkie te pragnienia, to on rozpalał jej

zmysły, właśnie teraz, kiedy nie była już mężatką. A gdy wdowa lub kobieta wolnego stanu

zachodzi w ciążę, to jej dziecko jest mamzerem, bękartem. Istotą ludzką, która nie należy do

rodziny, a więc i do wspólnoty. Takie i podobne myśli nieustannie przychodziły jej do głowy.

I czasem nie wiedziała już, co było trudniejsze do zniesienia - życie bez mężczyzny czy strach

przed tym, że pewnego dnia w jej życiu pojawi się mamzer.

Tamta Sarałe miała rację, gdy z pełnym przekonaniem i świadomie mówiła jej: „Po

szczęście trzeba po prostu potrafić samemu sięgnąć!”. I Bajla wzięła sobie pewnego dnia

background image

odrobinę tego szczęścia, które stanęło na jej drodze. Bez wahania i namysłu.

Stało się to któregoś wieczora, gdy w Klinitzu świętowano Purim. Tak jak w

poprzednich latach, zaproszono kilku sąsiadów chrześcijan. Było głośno i radośnie. Tak

głośno, że nikt nie usłyszał nagłego jęku rozkoszy i wyzwalającego krzyku ulatującego z ust

Bajli jak spłoszony ptak, ptak, co wyrwał się na wolność z klatki. Wszystko zdarzyło się

przypadkiem, niepostrzeżenie i gorączkowo, na sianie w szopie, za domem. Na wpół leżeli,

na wpół siedzieli, nieważne - liczyło się tylko pospieszne połączenie się z mężczyzną, którego

dopiero co poznała. Nie znała nawet jego imienia. Usłyszała je dopiero później. Bo jedynym,

co się wtedy liczyło, były jego tęskne spojrzenia, którymi najpierw zasiał w niej niepewność,

a potem ją zbałamucił, podniecił i na koniec uwiódł. Następnego dnia, otrzeźwiawszy nieco i

nabrawszy dystansu do tego, co się wydarzyło, przemyślała to i owo. Dziwiła się, że tak

niebacznie oddała się obcemu; nie żałowała jednak niczego.

Tama puściła i porwała ją burzliwa fala namiętności, jakiej do tej pory nie znała.

Zakazany owoc, po który raz po raz sięgała, swawolnie i nie oglądając się na skutki; bo też

był to bardzo słodki owoc. I to porównanie ze słodyczą czegoś, co zakazane, i zdziwienie, że

nie czuła żadnej skruchy, tylko dlatego że nikt nie wiedział o tym, co zrobiła, a co pewnego

dnia na pewno wyjdzie na jaw, bo tak przecież musi być - to wszystko nieustannie, a w

każdym razie bardzo często, nie dawało jej spokoju.

Tak często, że Rebeka, patrząc na nią podejrzliwie, zapytała w końcu:

- Wus iz, host a krank. Wus iz awus?* Ale Bajla kategorycznie zaprzeczyła. Nic jej

nie jest, ma się dobrze, tylko czasem za dużo myśli o przeszłości. Ot i wszystko.

* (jid.) Co się stało? Jesteś chora? Powiedz.

background image

5

Od tamtego Purim minęły trzy miesiące, trzy miesiące od pamiętnej nocy, gdy Bajla

po raz pierwszy oddała się mężczyźnie. Nie był to nikt obcy. Mieszkał nawet w Klinitzu, ale

nie był Żydem, tylko Niemcem, właściwie Szwabem, ale to w sumie bez różnicy. Jedyne, co

jej przeszkadzało, to fakt, że nie wyznawał jej wiary, lecz katolicką. A poza tym był od niej

dużo młodszy. Sądziła, że mógł mieć dwadzieścia lat. W rzeczywistości był osiem

nastolatkiem. I nim nadeszła jesień, Franz Brettschneider musiał się stawić do poboru, jak

większość chłopaków w jego wieku. Najpierw wyjechał z wojskiem do Czerniowców, a

potem do Wołoszczyzny, bardzo daleko na południe od Bukowiny, nad samą bułgarską

granicę.

„Co z oczu, to z serca” mówiło ludowe porzekadło i niekiedy Bajla przyłapywała się

na myśli, że tamte pospieszne uściski w cieniu dębów były być może tylko jakimś snem.

Padły jednak wówczas też i słowa, nieliczne, które wypowiedział, i wspomnienia o nich nie

dało się zamazać.

Całe lato oddawali się rozkoszom, „dzikiej miłości”, o jakiej często mówił. Dla niej

było to jednak tamto szczęście, po które należało sięgać, jeśli akurat pojawiło się na drodze.

Sięgali po nie wszędzie - w szczerym polu, w cieniu potężnego dębu, skąd rozpościerał się

widok na całą okolicę, więc nikt nie mógł ich zaskoczyć. Były to zawsze spotkania bardzo

krótkie, lecz namiętne, przeważnie następowały wtedy, gdy wracał znad rzeki z koszem

pełnym wielkich ryb. I za każdym razem z jej piersi wydzierał się ów przeraźliwy krzyk

rozkoszy, okrzyk szczęścia, wzlatujący ku niebu, po którym szerokie kręgi zataczały

nawołujące się jaskółki. Nikt nie mógł jej usłyszeć i zobaczyć. Bo naokoło były tylko chmury,

a w przyrzecznych bajorkach hałasowały gadatliwe żaby.

- Najpierw muszę złowić trochę ryb - mawiał zawsze po krótkim przywitaniu, podczas

którego jego dłonie nieodmiennie prześlizgiwały się po jej ciele, delikatnie i ciekawie,

upewniając się, że nie ma nic pod spodem.

Potem jednak zaczynało mu się spieszyć, bo w domu oczekiwano, że przyniesie ryby.

Najpierw schodził więc nad rzekę, zarzucał wędkę i przykucał nad brzegiem, podczas-gdy

Bajla pospiesznie obmywała się wodą, którą przynosiła w wielkim dzbanie. Skrapiała się

potem perfumami za uszami, na szyi, policzkach i na piersiach. Bo zawsze chciała wciąż od

nowa słyszeć, jak po pierwszych gwałtownych pocałunkach szepce jej do ucha:

- Pachniesz kwiatami. Jesteś moją czerwoną różą...

Były to wciąż te same słowa, wypowiadane po rumuńsku. Bo Bajla nie znała

background image

szwabskiej mowy, a on nie rozumiał żydowskiego. Rozmawiali więc najczęściej po

rumuńsku. Nikt przedtem nie porównywał jej czerwonych włosów do róży, nawet Jakob.

Uważał kolor jej włosów za bardzo piękny, co chętnie rozpamiętywała, zwłaszcza w

chwilach, gdy jego dłoń przesuwała się po jej nagim ciele, ale nic więcej nie dodawał.

A potem kochali się bez opamiętania i gwałtownie, na czerdze, która pachniała jednak

całkiem inaczej niż tamta na przypiecku z mężowskiego domu. Czasem tylko, bezradna i

lekko zawstydzona, Bajla uświadamiała sobie, że przyszło jej się kochać z Niemcem. Po

chwili jednak odganiała od siebie te pozornie pełne skruchy myśli, żeby się w nich zanadto

nie pogrążać. Bo wiedziała, jak to jest, gdy się zacznie. Potem nie ma ratunku. Nie można się

uwolnić - jedna myśl podaje rękę drugiej i tworzą mocny łańcuch, który nie ma końca.

Zawsze tak było, ilekroć pomyślała o Jakobie - z największym trudem odrywała się od

wspomnień.

Wkrótce stało się to, co musiało nastąpić - choć właściwie nie musiało, ale komu los

sprzyja w podobnym położeniu? Zaszła w ciążę, ciążę, której sprawcą był zupełny młokos,

który z pewnością nie miał ochoty na żeniaczkę. Trudno bowiem wyobrazić sobie, że syn

aptekarza weźmie za żonę dużo starszą i do tego biedną jak mysz kościelna Żydówkę. Katolik

i jidisz-ke. Coś takiego było wręcz nie do przyjęcia. Wiedziała o tym również Bajla, ale

przepędzała tę świadomość. Liczyła się dla niej tylko chwila, kiedy obok przechodziło trochę

szczęścia. Myślała o wybranku z pożądaniem, zmysłowo i zupełnie tracąc głowę. I

zwyczajnie chwytała go w ramiona, żeby choć na krótki moment swe szczęście zatrzymać.

Mamzer był w drodze, choć na razie jeszcze nikt nie mógł tego dostrzec. Ale Bajla

wiedziała, co się dzieje. Stała się brzemienna za sprawą młodego rekruta, który pewnie nic nie

podejrzewał. Pewnego dnia, kiedy nie było w domu Mojszego, opowiedziała o wszystkim

Rebece. Ta coś już przeczuwała, choć w głębi serca wolała to uznać za niemożliwe. Była

więc niemile zaskoczona, dziwiła się, jak do tego mogło dojść: „Porządna kobieta i taka

hańba, co ludzie powiedzą, na jakież pośmiewisko się wystawiała!”. Na razie jest jeszcze

cisza. Ale już niebawem hańba okryje ją i jej krewnych, pofrunie niczym kamień, jakim

przepędza się bezpańskiego psa. A Bajla była przecież kobietą bez łańcucha, nie należała do

nikogo, w każdym razie nie do mężczyzny, który mógłby ją ochronić.

Rebeka zachodziła w głowę, co tu robić, i oświadczyła na koniec, że z mamzerem

Bajla nie może zostać dłużej w ich domu. To nie uchodziło, tak nie powinno być, tego Mojsze

by nie tolerował. Coś takiego nigdy się dotąd w Klinitzu nie zdarzyło. Pośród Ukraińców i

Rumunów trafiały się czasem dzieci z nieprawego łoża, szczególnie w przypadku dziewcząt,

które w Czerniowcach albo Storożyńcu najmowały się do służby. Bękarta nazywano w tych

background image

stronach un copil din flori, dzieckiem kwiatów. Piękne określenie, ale krył się zawsze za nim

przeraźliwy fakt, za którym szły cierpienie i wiele gorzkich łez.

Młoda kobieta z dzieckiem kwiatów bardzo prędko stawała się łatwą zdobyczą

mężczyzn. Tak mówiło niepisane prawo. Taką samotną kobietę uważano powszechnie za

cudzołożnicę, za dnia tylko poszturchiwano ją i wyzywano, w nocy jednak zalotnicy nie

dawali jej spokoju. Również ci, którzy w biały dzień pogardliwie spluwali na jej widok,

pukali do jej okien, gdy robiło się ciemno. Albo musiała się wynosić ze wsi, i to hen daleko,

albo rzucała się do rzeki, by odebrać sobie życie. Wtedy dziecko szło do sierocińca, do

Czerniowców. Zawsze tak było i przypuszczalnie tak zostanie. Bo ludzie i zwyczaje rzadko

zmieniają się na lepsze, jak powiedziała Rebeka. Prędzej już na gorsze.

Gdy Mojsze dowiedział się, że Bajla oczekuje mamzera, uznał, że ta powije najpierw

dziecko, a potem się zobaczy W żadnym razie nie powinna szukać rady u jednej z owych

kobiet, które wiele dziewcząt uwolniły od niepożądanej ciąży. Niektóre z „wybawionych”

zaraz po takiej pomocy w męczarniach zeszły z tego świata. Ich groby można było zobaczyć

na rumuńskim cmentarzu nieopodal wsi.

Tego roku przyszła surowa zima i po hucznie obchodzonych świętach, to jest tuż po

Simchat Tora, zaczął padać śnieg. Bajla robiła wszystko, żeby okazać się przydatna. Co dzień

nad ranem odgarniała śnieg sprzed domu i z drogi, która prowadziła aż do bramy. Szyła i

cerowała, a Mojsze sprzedawał wełniane czapki i rękawice na cotygodniowym targu.

Pod koniec lutego na świat przyszła dziewczynka i jak to kobiety we wsi, Bajla

urodziła w domu. Z Draschinetzu przybyła akuszerka, stara Chaja Kiihbach, która wziąwszy

małą w ramiona, powiedziała:

- Obyś zaznała w życiu mazl\

Mała miała - Bogu niech będą dzięki! - jasne włosy, a nie rude jak jej matka. Bajla

dala jej na imię Maria, choć najchętniej nazwałaby ją Mirjam. Ale przeżycia ostatniego czasu

ją przed tym powstrzymały. Nie chciała, żeby córka nosiła takie jawnie żydowskie imię. Za to

na drugie miała mieć Ester. Bo tamta sławna w narodzie hebrajskim Ester, której przybranym

ojcem był w biblijnych czasach Mordechaj, zdała się Bajli najlepszą patronką dla

dziewczynki.

„Może i ona znajdzie kiedyś takiego przybranego ojca” - pomyślała.

Naturalny ojciec dziewczynki już zawczasu rozpowiadał, że Bajla zadawała się na

polu również z innymi mężczyznami. I większość ludzi we wsi mu wierzyła. I wierzyli też

Klarze Brettschneider, rezolutnej i praktycznej matce młodego ojca, bo w końcu została żoną

miejscowego aptekarza. Wysoko postawioną, cieszącą się szacunkiem całej wsi. Ze

background image

wszystkimi, którzy przyjeżdżali z Berchometu i zatrzymywali się na krótko w Klinitzu, Bajla

kładła się na polu, opowiadała wszem i wobec; niejednego zwabiła do kryjówki pod starym

dębem, a inni czekali już w kolejce. A jeśli jakaś jidiszke wmawiała innym, że kobieta z jej

narodu jest niewinna, to czyż nie sprawdzało się tu stare rumuńskie porzekadło: kruk krukowi

oka nie wykolę? „A Żydzi z garbatymi nosami to przecież kruki między narodami. I

nieszczęście dla ludzkości” - tak mówiła i ludzie jej słuchali. Pewnego dnia, z wiecu

niemieckiej mniejszości zamieszkałej w okolicy, przywlokła do wsi nowe, zasłyszane słowo,

które szybko rozeszło się wśród chłopów - Rassenschande, zhańbienie rasy. „Jidiszke

zniewoliła i pohańbiła jej Bogu ducha winnego syna - oświadczyła - i przywiodła do owej

Rassenschande”. W rumuńskiej mowie używano określenia ocara rasiala. Rumuńscy

mieszkańcy wsi nie wiedzieli wprawdzie, o co dokładnie jej chodziło, ale mimo wszystko

uwierzyli, jako że, jak powiedziano, Klara Brettschneider była tu osobą powszechnie

szanowaną, z której słowem się liczono.

Owa kobieta miała niewyparzoną gębę i nikt we wsi nie śmiał się jej przeciwstawić.

Nikt poza Mojszem i Rebeką, którzy dobrze wiedzieli, kto jest ojcem małej Marii i że był

tylko jeden mężczyzna. Ale z ich zdaniem nikt się w tej sprawie nie liczył. Bo Bajla stała się

dla nich przez te lata jakby córką. I Rebeka słyszała zewsząd, że jidiszkes zawsze trzymają

razem i we wszystkim bronią swoich, nawet w tym, co złe i grzeszne. Pośród ludzi, co tak

mówili, prym wiodła pobożna żona polskiego leśniczego, niejaka Jadwiga Kaczyńska. Każdej

niedzieli jeździła zaprzęgniętym w konia, okrytym dachem wozem do Storożyńca, by

uczestniczyć w katolickim nabożeństwie. „Naród, który wziął na siebie brzemię najcięższego

grzechu, przybijając do krzyża syna bożego - powiadała - jest zawsze solidarny w złym”.

Użyła słowa „solidarny” i naprędce wyjaśniła ludziom, co znaczyło.

Pewnego dnia zjawił się nagle prawosławny pop, gorliwy młody człowiek, który

nieraz rozpowiadał po wsi nienawistne rzeczy na temat Żydów. Był blisko związany z

Żelazną Gwardią, która działała w kraju już od 1930 roku, i często jeździł do miasta na jej

wiece.

Mała Maria miała już wtedy dwa latka, niebieskie oczy i jasne, kędzierzawe włosy.

Bardzo tym przypominała ojca.

- To się widzi - grzmiał pop Ifrim - że dziecko nie wygląda na żydowskie! Dziecko

jest aryjskiej rasy. Jasnowłose, ładne!

Kategorycznie uznał małą za „chrześcijańskie dziecko”, bo ojciec, na ile mu wiadomo,

był prawym chrześcijaninem. I dlatego „niewinnej duszyczce” nie należało pozwolić

„wzrastać w grzechu”. W każdym razie nie tu, w Klinitzu, gdzie on jest przewodnikiem dusz.

background image

„Złe” i „występne”, które korzeniami tkwi w matce, mogłoby się przenieść na nieochrzczone

dziecię.

Te i podobne rzeczy mówił Ifrim uniesionym, natchnionym głosem pełnym troski,

jakby zwracał się do wiernych w swym kościele.

Mojsze był wtedy za interesami w Waszkowicach i chyba pop zawczasu o tym

wiedział. Rebeka i Bajla słuchały go w milczeniu. Po czym Bajla oświadczyła, że musi się

nad tym wszystkim zastanowić, bo mała jest „jeszcze trochę słaba i nieco chorowita”.

Pomyślała przy tym o popie z Arwinicy, który odwiedził ją po śmierci Jakoba. Wówczas

wyratowało ją z opresji kłamstwo, na które Bóg z pewnością przymknął oko. Może i tym

razem jej się uda, łudziła się nadzieją.

Ale ten pop nie należał do specjalnie łatwowiernych. Niełatwo go było przechytrzyć. I

zawzięcie obstawał przy swoim - dziewczynkę, która nosi imię najświętszej panienki, Matki

Bożej, już dawno winno się ochrzcić. Święci w niebiosach niechętnie patrzą, jak mała wzrasta

w grzechu. Bo to doprawdy wielki grzech, kiedy dziecko pozostaje nieochrzczone.

- Ale - rzekł łagodnym, pojednawczym głosem - może rzeczywiście zaczekamy, aż

trochę się ociepli, powiedzmy gdzieś do czerwca. I wtedy urządzimy piękny chrześcijański

chrzest, co się zowie. Zgoda?

Powiedziawszy to, pobłogosławił małą Marię, która niczego nieświadoma spała

smacznie w wiklinowej kołysce, bo nie miała jeszcze łóżeczka. Kołyska wisiała na czterech

długich sznurach przytwierdzonych mocno u powały. Wychodząc, już w drzwiach pop

odwrócił się na pięcie i pobłogosławił szybko również Bajlę, czyniąc w powietrzu znak

krzyża, mamrocząc pod nosem słowa, których żadna z kobiet nie zrozumiała.

- Nigdy nie pozwolę ochrzcić mojej córki! - krzyknęła Bajla po rumuńsku, kiedy pop

był już na dworze i przypuszczalnie nie mógł nic usłyszeć. - Nigdy nie oddam mojego

dziecka! Przeklęte wilki w przebraniu ludzi! To wy zabiliście mojego Jakoba. Wy macie na

rękach jego krew. Moje dziecko należy tylko do mnie!

- Szkoda, że nie pomyślałaś o tym wcześniej, moja droga - powiedziała Rebeka,

również po rumuńsku. - Z gojszen trzeba żyć w pokoju, można nawet się przyjaźnić, jeśli to

możliwe. Ale nic poza tym. Posunęłaś się o kilka kroków za daleko. - Po czym łagodniej

dodała po żydowsku: - Gedenk, dus kindl dajnes iz fun a jidysze mame... - Ale o tym

wiedziała również Bajla: żydowska matka może mieć wyłącznie żydowskie dziecko,

nieważne, kim jest ojciec. A dziecko żydowskiej matki zawsze pozostanie Żydem. Marna

była to pociecha; ale tylko w ten sposób mogła wlać w serce trochę otuchy. Jak tonący

chwytający się brzytwy uczepiła się wątłej nici swojej wiary.

background image

Był koniec maja, drzewa wciąż kwitły, roztaczając wokół słodką woń, ale nad krainę

powoli nadciągało upojne lato. Bajla dziękowała przeznaczeniu za każdy kolejny dzień, który

mogła spędzić w domu Mojszego. I każdego ranka, gdy się budziła, myślała o tym, że ten

piękny czas pewnego dnia, raczej już niedługo, może nawet dzisiaj, dobiegnie nagle końca. A

wtedy będzie musiała odjechać. Ale gdzie, na miłość boską? Dokąd mogła pójść kobieta z

małym dzieckiem? Tutaj, w domu Mojszego, czuła się bezpieczna przed innymi

mężczyznami. Mojsze cieszył się we wsi wielkim poważaniem. Poza tym był wysokim,

bardzo silnym człowiekiem. Nikt by się nie odważył wejść w nim w zatarg z powodu Bajli.

Wiedziała o tym i dlatego mogła w nocy spać spokojnie.

Pewnego dnia, pod wieczór, wracała z Rebeką z kartofliska, gdzie wszystko

dojrzewało już i kwitło. Godzinami zbierały i zabijały chrząszcze i inne szkodniki. Kiedy

mijały na drodze grupkę ukraińskich kobiet, jak zwykle je pozdrawiając, usłyszała, że jedna z

nich powiedziała:

- To ta, bisycia, która odbiera mleko naszym krowom.

Rebeka przystanęła i zapytała po rumuńsku:

- Kto tu jest bisycią?

- Jak to, nie wiesz?! - odkrzyknęła chłopka. - Twoja nowa córka, która zbałamuciła

biednego chłopca, Niemca, ta kochanka diabła z rudymi kłakami. O, na pewno barłoży na

polu z samym czortem i Bóg jeden wie z kim jeszcze!

- Może nawet jest lisnycią, która po nocach tańczy diabłu do wtóru diabelskiego fletu.

To na pewno za jej sprawką mój Oleg jest zawsze taki wykończony. Jego też zaczarowała,

wiedźma - dodała inna skrzeczącym głosem.

Nagle zaczęły się wszystkie przekrzykiwać, miotając obelgi i wygrażając uniesionymi

pięściami. Te dwie, które zaczęty całą awanturę, spluwały siarczyście i żegnały się znakiem

krzyża. Na ten znak wszystkie trzykrotnie się przeżegnały i spojrzały nabożnie w górę, ku

niebu, mamrocząc coś niewyraźnie w swym języku.

Rebeka chwyciła Bajlę za ramię i w pośpiechu pociągnęła w stronę domu. Po kilku

krokach odwróciła się jednak i na odchodnym krzyknęła:

- Jesteście wszystkie pomylone! Duchy wam się przywidują. Bajla nie ma nic

wspólnego z waszym czortem, z waszym przeklętym diabłem. Nie opowiadajcie bzdur!

Powiedziawszy to, splunęła i nawymyślała im od stukniętych na umyśle gojowskich

sziksen. Takich, co to nim nastanie wieczór, są już na fest ugotowane, to jest pijane do

imentu, jak ich mężulkowie. Tylko zamroczeni wódką mogą rozpowiadać takie brednie. Ale

Bajla czuła, że święci się coś niedobrego, coś, co potajemnie się skrada, cicho i złowrogo, i

background image

czego nie można powstrzymać. Przypomniała sobie ślady wilczych stóp w Arwinicy, wilki,

które okrążały jej dom. Wówczas była to groźba, której nie udawało się dostrzec, nawet gdy

zaczaiła się zupełnie blisko. Przychodziła z ciemności i odchodziła, zanim nastawa! świt. Tę

tutaj było widać jak na dłoni. Wyglądała ze spojrzeń rozjuszonych chłopek.

Nie minęły dwa tygodnie, a we wsi huczało od plotek, że „Żydówka z rudymi

włosami to czarownica, ta, co odbiera krowom mleko i uwodzi niczego nieświadomych

mężczyzn, kiedy śpią. Śnią o niej, a to, co wydarza im się we śnie, przeżywają potem i na

jawie. Nic o tym nie wiedząc i nawet tego nie chcąc”. Tak mawiała, twierdzono we wsi,

wróżka, woroszka z Schipenitzu: „W Klinitzu mieszka obca, rudowłosa, która jest bisycią.

Miejcie się przed nią na baczności. Sprowadzi na waszą wieś moc nieszczęścia”. To

wystarczyło, żeby Bajla nie pokazywała się już sama na ulicy.

A potem, któregoś dnia, znowu zaszedł do nich pop. Słyszał o szerzących się

pogłoskach, oznajmił, że dłużej już nie można czekać - trzeba natychmiast ochrzcić dziecko.

Bo inaczej sprowadzi do wsi pesigolacza, czarnego psa, który, jak wiadomo, jest posłańcem

diabła.

- Trzeba włożyć dziecku do kołyski krzyż - zażądał.

Przyniósł nawet z sobą poświęcony drewniany krzyżyk, który złożył w kołysce, pod

kołderką. Wtedy mała Maria przebudziła się ze snu i zaczęła głośno zawodzić.

- Sami widzicie, sami widzicie! - krzyknął pop. - Diabeł już w nią wstąpił, biedne

dziecko! Płacze za dotknięciem krzyża! Musimy zaraz coś z tym zrobić! - I jak porażony

wybiegł z domu..

- Gej cum szed, du szajdl - powiedziała Rebeka po żydowsku, co miało znaczyć: „Idź

do diabła, gnomie z piekła rodem”. Ale rzeczony gnom był już w drodze do paraclisera,

zakrystiana, i do tutejszej woroszki, która nie była wprawdzie tak znana jak tamta z

Schipenitzu, ale mieszkała we wsi i każdy wiedział, gdzie ją spotkać.

Po jakimś kwadransie wrócił, machając trzymaną w prawej dłoni kadzielnicą,

naczyniem wypełnionym święconą wodą, z której dobywał się osobliwy drażniący zapach. W

lewej zaciskał otwartą księgę, z której na głos odczytywał zaklęcia mające na celu odpędzenie

„złego”. Za nim kroczyli zakrystian i woroszka, która przez słomkę nieustannie dmuchała w

miskę zawierającą biały popiół. Za każdym dmuchnięciem popiół wzlatywał w małych,

strzępiących się chmurkach we wszystkie cztery strony świata. Zakrystian dźwigał w

ramionach ogromny drewniany krzyż i wysokim, nosowym głosem wyśpiewywał żałobną

pieśń o grzechach tego świata.

Komiczna procesja zatrzymała się u drzwi, śmieszna i żałosna. Ale Bajli i Rebece

background image

wcale nie było do śmiechu. Umiały docenić powagę sytuacji. A gdy do śpiewnych lamentów

zakrystiana dołączył się płacz ponownie przebudzonej ze snu małej Marii, pop zawołał:

- Szatanie, opuść ciało tego niewinnego dziecka! Szatanie, odstąp, bo wyganiam cię w

imię Boga jedynego! Precz!

Bajla nie mogła powstrzymać łez, które napłynęły jej do oczu, bo obawiała się o los

swojej małej córki. Ale pop zinterpretował je inaczej:

- Z ciebie też zdejmuję jarzmo grzechu. Te łzy są łzami jawnogrzesznicy, która

poznała, co to skrucha. Szatanie, opuść ciało grzesznicy! - zawołał, nadal potrząsając

kadzielnicą.

Bajla zapłakała, bo to wszystko okazało się już ponad jej siły. Działo się tu coś, czego

nie chciała, a jednak musiała przy tym być i przyglądać się bezradnie. Również Rebeka stała

jak wryta z kamienną twarzą i z jej ust nie padło choćby słowo.

Nagle Maria umilkła. Wszyscy spojrzeli ku kołysce, która powoli huśtała się na

długich sznurach. Wyglądało, jakby mała dała się ubłagać.

- Dzięki ci, Panie, żeś pomógł tej duszyczce - powiedział cicho pop. A ci, którzy mu

towarzyszyli, powtórzyli jego słowa. - Wrócimy tutaj jeszcze, żeby sprawdzić, czy wszystko

jest w porządku, bo czasem trudno przegnać diabła - szepnął Bajli na ucho. Po czym wszyscy

troje wyszli bez pożegnania. Również kobiety nie wyrzekły ani słowa.

„Najwyższy czas się stąd wynosić. Ale dokąd?” - zastanawiała się Bajla, kiedy szła do

studni, żeby wodą ochłodzić twarz. I na myśl o czekającej ją tułaczce znowu łzy napłynęły jej

do oczu. Bo takich ludzi jak Mojsze i Rebeka nie miała już nadziei poznać i w jednej chwili

stało się to dla niej szczególnie oczywiste. Oczywiste i przerażające. Niektórych ludzi spotyka

się tylko raz w życiu i nie przypominają oni w niczym tamtych innych, których zawsze jest

tak wielu. Trzeba jednak próbować żyć też z tymi wieloma. Bajla wiedziała bowiem, że w

pociągu życia nie zajmowała miejsca w wygodnym przedziale z fotelami, do którego przed

laty zdarzyło jej się zajrzeć, tylko w wielkim zatłoczonym korytarzu, gdzie siedziała

większość pasażerów. I zawsze już chyba tak zostanie.

background image

6

Kilka dni później Rebekę odwiedziła sąsiadka, stara Frida Rothenstein. Jej mąż zmarł

przed kilku laty i kobieta mieszkała teraz sama, z dala od reszty ludzi i całego świata. W

podnieceniu opowiadała, co mówiono we wsi o jej Bajli. Uznano ją za kikimorę, upiora, który

nocą przedostaje się przez dziurkę od klucza do wnętrz domów i odbiera spokojny sen,

zarażając śpiących „morowym powietrzem”.

Przed wieloma laty, na długo nim wybuchła wojna, taka kikimora pojawiła się w

Schipenitzu i też była to Żydówka, ponoć jakaś wdowa, która mieszkała na skraju wsi,

zupełnie sama. Powiadają, że nocami nawiedzała chrześcijan i tak długo „przygniatała” im

ciężarem swego ciała piersi, aż drżący i skąpani w pocie budzili się ze snu. Ale wielu się nie

ocknęło. I gdy potem ich zbadano, znaleziono na ich szyjach ślady ukąszeń kikimory. Był to

zupełnie mały znak, ledwie widoczny gołym okiem. Ale pop dobrze wiedział, gdzie go

znaleźć, i natychmiast skrapiał rankę święconą wodą, by uwolnić nieszczęsną duszę od uroku.

A tę kobietę, o której mówiono, że była kikimorą, spalono którejś nocy w jej własnym domu.

Ktoś podłożył ogień, ale kto, tego nigdy się nie dowiedziano.

Mieszkańcy próbowali zabezpieczyć się przed groźbą, wieszając w drzwiach i oknach

poświęcone różańce z przywiązanym czosnkiem. Czosnek chroni przed demonami i złymi

duchami, przed masikim i strzygami, tak przynajmniej mówi lud. Ona sama, Frida

Rothenstein, nie wierzy wprawdzie w duchy, bo jej mąż - błogosławionej pamięci Aaron -

mawiał zawsze: Dus zajnen bobemajses, ale większość ludzi tutaj we wsi, „pomylonych

gojim”, jest o ich istnieniu święcie przekonana. Wierzą, że po nocach krążą strzygi, kikimory

i prikulicze.

Kiedy Frida snuła swą opowieść, Bajla przypadkiem wyjrzała przez okno. Na

drzwiach sąsiadów z naprzeciwka, Ukraińców, wisiały już różańce przyozdobione czosnkiem

- przy bramie na podwórko, w drzwiach wejściowych i na okiennicach. W domach, które

stały po bokach, mieszkali sami Żydzi i tam nikt nie rozwieszał czosnku, choć przecież

chętnie go tam jadano. Ale nieco dalej rezydowali Rumuni. I tam również u bram można było

dostrzec błyszczący w świetle lamp biały różaniec z uwiązanym czosnkiem.

Ilekroć Mojsze wyprawiał się do miasta, przywoził stamtąd nowe wieści, najczęściej o

złych zdarzeniach, które miały miejsce - o nowych ustawach, odbierających wielu Żydom

prawo do obywatelstwa, o przemocy i okropnych aktach okrucieństwa, o zbrodniach, jakich

dopuszczano się w biały dzień na ulicach i publicznych drogach.

We wrześniu 1939 roku pierwszy polscy uchodźcy przybyli do Czerniowców. Były to

background image

przeważnie kobiety z dziećmi. Niemcy rozpoczęły wojnę i ich wojska wmaszerowały do

sąsiedniego kraju. Po czterech tygodniach jednak najwyraźniej się skończyła. I Mojsze miał

nadzieję, że wszystko powoli wróci do dawnego stanu. Tak wtedy myślano i nikt w ogóle nie

przeczuwał, że niebawem nadejdzie też następna, całkiem inna wojna, o której nikomu nawet

się nie śniło.

Z naprędce organizowanych obozów polskich uchodźców kierowano tymczasem w

inne miejsca. Opuszczali Czerniowce, podążając do wielu rozsianych na rumuńskim

terytorium miast. I jak zwykle nikt specjalnie się nie dziwił: kiedy cierpienie innych ludzi

znika nam sprzed oczu, szybko zapominamy, że w ogóle coś się zdarzyło.

Tu, w Czerniowcach i w innych miejscowościach, gdzie żyło wówczas wielu

Niemców, uczucie lokalnego patriotyzmu coraz wyżej podnosiło głowę, szerząc się na skalę,

której wcześniej nikt nie zauważał. Bo Ludowe Zgromadzenie Niemieckiej Wspólnoty

Narodowej, związek, do którego należeli wszyscy tak zwani folksdojcze, patrzyło teraz tylko

na zachodnią stronę, w kierunku, z którego dzień po dniu do zamieszkałego przez niemiecką

ludność Wschodu płynęły słowa nienawiści. Głównie z gazet, które można było wszędzie

kupić, bo nieliczni posiadali radia. I niebawem większość Niemców z tych stron rozumiała

już tylko to, co lało się i furczało werblami wojny z megafonów.

Stara, poczciwa Mateczka Bukowina, która wiele dzieci wychowała na swym łonie -

dzieci zakorzenionych we własnych swych językach, tak różnych, ale nie na tyle, żeby

przeszkodzić im żyć zgodnie w wielkim wspólnym domu cichych lasów i pogodnych rzek -

musiała teraz milczeć. I przyglądać się, jak część jej dziatek przepędzano z tego domu,

uprowadzano w nieznane strony. Tych innych, wywodzących się z germańskiego pnia, wcale

nie zmuszano - sami zostawiali domy i zagrody i zwyczajnie odchodzili, gdy szczurołapy w

podkutych wojskowych butach z cholewami ni stąd, ni zowąd zjawili się przed drzwiami,

obiecując powrót do ojczystej ziemi - do nowego kraju, który do nich nie należał i gdzie nikt

nie czekał z otwartymi ramionami.

Ale to przyszło trochę później. W Klinitzu też słyszało się jak dotąd tylko o

uchodźcach z Polski. I o tym, że w Niemczech palono synagogi. I o tym, że wielu Żydów

musiało jechać na obczyznę. Dokąd dokładnie, tego nikt nie wiedział. Bo Wszechniemiecka

Rzesza, jak się teraz nazywały Niemcy, była daleko stąd, a w Rumunii żyło się poniekąd

jakby na uboczu. Trafnie powiada ludowe porzekadło: „Koszula bliższa ciału niż marynarka -

nawet gdy jest brudna, mam ją wciąż na sobie. Marynarkę może mi ktoś skraść, kiedy ją

odłożę, ale nie koszulę; ta należy do mnie i pachnie też dokładnie tak jak ja”.

Bo na razie nikt jeszcze nie stał na krawędzi grobu.

background image

Wieść gminna niesie swe nowiny, gdy rozum śpi. Niekiedy pogłoski przylatują i

odlatują, z miejsca na miejsce, jak spłoszone kury, które opuściły grzędę, bo ktoś nie zamknął

drzwiczek. I teraz nie można było ich pochwycić ani zagnać z powrotem do kurnika.

Stało się to niedzielnego poranka. Bajla zamiatała właśnie ulicę przed wejściem na

podwórze, kiedy skądś nadleciał kamień i ugodził ją boleśnie w okolicy szyi. Poczuła ból w

uchu i głowie. Gdy się odwróciła, nikogo już nie było widać. Miotacz zdążył się już

widocznie ukryć i zniknąć w którejś z bram po drugiej stronie drogi. Wbiegła do domu.

Rozzłoszczony Mojsze wypadł na ulicę i krzyknął po rumuńsku:

- Gdzie jesteś, przeklęty łotrze? Wyłaź z nory i pokaż swoją twarz!

Ani widu, ani słychu. Jakby nikt nie słyszał jego krzyku. Wszedł więc z powrotem na

podwórko, przeklinając gojowskich szibenikes i szkozim, mając na myśli aryjskich łobuzów i

wieśniaczych rzezimieszków. „Gdy głupota szaleje i daje się we znaki - powiedział później -

nie pozostaje nic, jak zatkać uszy. Bo natychmiast robi się wielka awantura”.

Bardziej niż ból nie dawał Bajli spokoju fakt, że ktoś umyślnie celował w nią

kamieniem. Zdaniem Mojszego była to sprawka któregoś z Rusinów lub Wołochów, którzy

mieszkali po drugiej stronie drogi. Ale pewności nie miał.

I jak na zawołanie następnego dnia znowu przyszła stara Frida, donosząc w

podnieceniu, o czym rozprawiano we wsi. Pop oznajmił mianowicie, że dawniej, gdy lud sam

stanowił jeszcze prawa, czarownice i diabelskie dziewki po prostu kamienował. Niektóre

palono też na stosach. A jeśli brakło polan na stosy, podpalano dom, w którym wiedźma

barłożyła z czartem. Tak się z nimi rozprawiano i było to wielce sprawiedliwe. W owych

czasach nie szło się do sędziego aż do miasta, tylko wszystko załatwiano na miejscu. I tak

było dobrze. Bo zdrowy rozsądek naszego ludu zawsze podpowiada, co jest słuszne.

Zwłaszcza gdy lud jest religijny i pobożny. A w Klinitzu, jak mawiał, mieszkają tylko dobrzy

chrześcijanie.

W ludowym domu gminnym byli też Brettschneiderowie i niektórzy ze szwabskich

mieszkańców z sąsiedniej wsi, którzy przybyli na zebranie. Wszyscy ci ludzie należeli do

Niemieckiej Wspólnoty Narodowej. Pewien człowiek, nazwiskiem Anton Kubitzki, szef

okręgowej organizacji NSDAP w jednej z okolicznych szwabskich wiosek, ubrany od stóp do

głów w czarny mundur, z opaską ze swastyką na ramieniu, wygłosił płomienne

przemówienie. Tak płomienne, że po jego wysłuchaniu kilku chwackich towarzyszy

partyjnych chciało zaraz ruszyć z pochodniami, by puścić z ogniem żydowski dom modlitwy.

Ale im przeszkodzono - przewodniczący gminy i paru żydowskich mężczyzn uzbrojonych w

widły i siekiery zdecydowanie się temu zamiarowi sprzeciwiło. Do Żydów dołączyli Rumuni

background image

krzyczący głośno, że Niemcy powinni wynosić się z ich wsi do swego Hitlera, bo ten kraj nie

należy już do Austrii. Na co Niemcy odpowiedzieli, że Rumuni „liżą tyłki” Żydom - „bo

zawsze byli narodem niewolników i służalców”. Również za tureckiego panowania.

Kiedy w pewnej chwili zanosiło się już na prawdziwą bijatykę, do zebranych

dołączyło paru Ukraińców. Wzięli stronę Niemców i obrzucili Żydów i Rumunów

wyzwiskami. W ruch poszły kamienie i padło wiele niewybrednych przekleństw.

Interweniował pop, który sprowadził ze wsi policjanta, Rumuna. Karcącym głosem zapobiegł

nieuchronnej katastrofie. Ani on, ani jego towarzysz nie byli „przyjaciółmi Żydów”, a tym

bardziej „żydowskimi pachołkami”, przed którymi tak zażarcie ostrzegał wieś Kubitzki. Nie

chcieli jednak ściągnąć na okoliczną ludność gniewu władz z Czerniowców. Nie było bowiem

pewne, jaką postawę zajęłyby wobec spontanicznego pogromu, który się szykował.

Rozniecony w Klinitzu płomień mógłby błyskawicznie przenieść się na inne wsie i okoliczne

gminy.

Jeszcze tej samej nocy Bajla i jej córka opuściły wieś. Maleńka wciąż popłakiwała, bo

marzła i najchętniej dalej by spała w najlepsze. Matka wzięła ją w ramiona. Na prawym

ramieniu zawiesiła ciężki huculski plecak, do którego spakowała ubrania na zmianę i bieliznę.

W prawej dłoni trzymała stary wiklinowy kuferek, który miała z sobą w drodze, gdy przed

laty wyjeżdżała z Arwinicy.

Dopiero teraz Bajla zdała sobie sprawę z tego, jak piękne i szczęśliwe lata spędziła w

domu Mojszego i Rebeki. Jak w rodzinie, u prawdziwych rodziców, gdzie czuła się

bezpiecznie. Nie była już liściem miotanym przez wiatr na pustej drodze, tym liściem, o

którym opowiadał jej kiedyś rabbi Mendel Baumstark. A jednak dała się teraz lekkomyślnie

jak liść zdmuchnąć z mocnego jak opoka drzewa i przewiało ją ku łąkowej trawie, gdzie na

ciepłej czerdze oddawała się rozkoszom z tamtym Franzem. W ten sposób stała się nic

nieważącym, lekkim liściem. A nadchodził wiatr, co miał ją porwać hen, w dalekie strony.

Wywiać z miejsca, które pokochała. Ale tak naprawdę nie był to już wiatr, tylko wietrzna

burza, złowrogo przyczajona w powietrzu. Dlatego Bajla musiała uciekać teraz z Klinitzu. Po

kryjomu, w nocy, przyspieszając kroku, bo czas naglił.

Tak to już jest w życiu: dopiero gdy się coś utraci, dociera do człowieka, jak

oczywiste było to, co kiedyś miał na własność. Bajla nie przeczuwała jeszcze wtedy, że za rok

również Mojsze i Rebeka opuszczą wioskę. I ten świat. A wraz z nimi wielu Żydów

mieszkających w dolinie rzeki Prut. Ale nie jak liście porwane przez wiatr, lecz drzewa, które

ścięto i przeznaczono na całopalenie w wielkim piecu.

Mojsze odwiózł obydwie wozem drabiniastym do Lukawetzu, gdzie nad samym

background image

rankiem na krótko przystawał pociąg osobowy jadący dalej do Seretu i Suczawy. W

Parhautzu miały się przesiąść na następny, który przez Gurę Humorę i Kimpulung jechał aż

do Jakobeny. Mojsze wręczył Bajli krótki list do znajomego, który miał w tej miejscowości

tartak. U Eliasza Ellenbogena powinna być bezpieczna. Mogła tam pracować jako służąca i ci

jen chajune fun epes, zarobić na wikt i utrzymanie lub nająć się do pilnowania dzieci. W

bogatym domu na pewno znajdzie jakąś pracę, pocieszał ją.

Pożegnanie było krótkie, bo pociąg wkrótce miał przybyć. Bajla nie zdołała

powstrzymać cisnących się do oczu łez. A Maria zapytała:

- Dlaczego musimy stąd odjeżdżać, mamo? Tu tak pięknie.

- Niedługo tu wrócimy - odparła na to Bajla, choć wiedziała, że to pusta obietnica.

Sam Mojsze był nieco ostrożniejszy, bo rzekł tylko:

- Gdy Przedwieczny zechce, błogosławione Jego imię, na pewno znów się wkrótce

zobaczymy. Bo na pewno nie jest Jego celem, żebyśmy rozłączyli się na zawsze.

Bajla pomyślała jednak: „Dlaczego musimy stąd uciekać, jeśli tego nie chce?”. Ale jak

miała podważyć słowa Mojszego, człowieka pobożnego i dobrego, a Jid mitn harcn un

neszome, Żyda, który miał serce i duszę? Jak kiedyś Jakob. Nie, Mojsze był dużo starszy od

Jakoba i dlatego bardziej doświadczony i mądrzejszy. Ale czasem ani wiek, ani klugszaft, ani

nawet neszome nie chronią przed tym, co ma nadejść, przed tym, co czeka człowieka za

następnym drzewem albo tuż za rogiem.

Bajla myślała o tym często, gdy nie mogła zasnąć w nocy, bo coś ciągle wyrywało ją

ze snu. Sen odchodził nagle i zostawało tylko dławiące uczucie, że nad ranem, na jawie,

czyha na nią coś innego, jeszcze gorszego i o wiele groźniejszego. Ten cichy, nieustanny

strach towarzyszył jej na każdym kroku, jak bezpański mały piesek na ulicy, który ni stąd, ni

zowąd przybłąkał się do nieznajomego, szedł za nim i nie pozwalał się odpędzić.

background image

7

Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku

Któregoś dnia, ranem, auto na niemieckich numerach rejestracyjnych nadjechało

wolno, zwalniając jeszcze bardziej, gdy napotykało na kałużę, od strony Storożyńca.

Samochód wtoczył się na wąską drogę prowadzącą do Draschinetzu, skąd do Klinitzu było

jeszcze pięć kilometrów. Za kierownicą siedziała młoda Niemka.

Z jednodniową wizą przekroczyła rumuńską granicę w okolicy Seretu. W ciągu

dwudziestu czterech godzin miała być z powrotem. Droga, która z Seretu prowadziła w górę

do dawnej Bukowiny Północnej, była w kiepskim stanie, kobieta musiała więc jechać wolno i

ostrożnie. W pewnej chwili z głośnym terkotem przetoczył się obok jakiś traktor z przyczepą,

na której usadowiły się wieśniaczki, podwożone gdzieś do pracy w polu. Przytrzymywały się

za ręce, śmiały, wołając do niej po ukraińsku. Maria pozdrowiła je machnięciem dłoni.

Koło południa dotarła wreszcie do Klinitzu. Potrzebowała ponad godziny, żeby

przebyć niecałe trzydzieści kilometrów dzielących wieś od Storożyńca. Jechała ostrożnie

głównym traktem, mijając stada gęsi, które na skraju drogi z zapałem skubały gęstą trawę.

Mały biały pies biegł przez jakiś czas za samochodem, szczekając i ujadając w podnieceniu.

Chwilami był zupełnie blisko i musiała uważać, żeby nie wpadł pod koła. Kałuże wody i

błoto pokryły lśniącą karoserię. Na niewielkim placyku stały dwie ławki. Obok pieniły się

chwasty. Maria zatrzymała wóz i wysiadła. Mały biały pies przestał szczekać. Przycupnął

teraz w trawie i z uwagą obserwował obcą, która już na niego nie patrzyła, rozglądała się za to

bacznie dookoła, jakby kogoś szukała. Młody mężczyzna w zielonym uniformie, który do tej

chwili stał przed domem, zbliżył się powoli w jej kierunku.

- Dobryj dień, szuka pani kogoś? - zapytał milicjant po rosyjsku.

- Tak. Mojszego i Rebeki Herzigów - odparła Maria, widząc, jak milicjant

podejrzliwie zerka w stronę samochodu.

Zlustrowawszy auto, poprosił ją o paszport. Nauczyła się kliku słów po rosyjsku, żeby

móc się porozumieć w okolicy. Przerzucił kartki dokumentu i uważnie obejrzał sobie wizę.

- Mówi pani po rosyjsku?

- Trochę - odparła.

- Jak to się stało, że mówi pani po rosyjsku? - dopytywał.

- Uczyłam się rosyjskiego.

- Gdzie?

Nie wiedziała, jak się mówi po rosyjsku „studia wieczorowe”, więc odparła tylko, że

background image

w szkole.

- Bardzo ciekawe. I kogo szuka pani we wsi?

- Mojszego i Rebeki Herzigów.

- Pierwsze słyszę. Nikt o tym nazwisku tu nie mieszka.

- Ale dawniej tu mieszkali. Wiem na pewno.

- A gdzie dokładnie?

- Nie wiem już, gdzie znajdował się ich dom - odparła Maria.

- A może ten dom wcale nie stal tutaj. Rozumie pani? Tu nie ma żadnego domu,

którego pani szuka. I żadnego Mojszego. Tu w ogóle nic nie ma. Żadnych Żydów, niczego -

kategorycznie oświadczył jej milicjant, dając jasno do zrozumienia, że sprawa jest zamknięta.

Po czym zwrócił jej paszport, mówiąc: - Niech pani wraca tam, skąd pani przyjechała.

Maria zebrała się na śmiałość i jeszcze raz spytała:

- Ale gdzie podziali się ci Żydzi, którzy tu mieszkali?

- Żydzi? O to powinna pani spytać niemieckich faszystów - odparł chłodno i rzeczowo

milicjant. - Bo to oni ich wszystkich rozstrzelali. Przepędzili bagnetami ze wsi, mężczyzn,

kobiety i dzieci. O tam, na pole, przy drodze, która prowadzi w stronę rzeki. Jakieś trzy

kilometry stąd, gdzie stoi wielkie drzewo. Zobaczy pani. To drzewo ma już pewnie ze

dwieście lat i przeżyło wiele burz. Można je dostrzec z drogi, która prowadzi do Berchometu.

Gdzieś tam, w pobliżu tego drzewa, jest żydowski grób. Bez krzyża, bo Żydzi nie wiedzą

przecie, co to krzyż. Nic z nich nie zostało. Nic. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Wiadomo

tylko, że gdzieś tam, przy starym dębie, mają grób. Ale to faszyści to zrobili. Rozumie mnie

pani?

Maria nie była w stanie zrozumieć wszystkiego, co mówił milicjant. Kilka słów, jak

„droga”, „drzewo”, „grób” i „faszyści”, wiązało się jednak w pewną całość, tworzyło sens.

Obuta w niemieckie buciory śmierć przemaszerowała też i tędy. I pewnie wystarczyła

godzina, żeby zgasiła życie, które leżało teraz bezimiennie gdzieś na polu. Nie pozostał nikt,

kto wyszedłby Marii naprzeciw, pozdrowił i objął ją ramieniem.

Podziękowała za informację, wsiadła do auta i powoli zbierała się do drogi, gdy nagle

przypomniała sobie coś, co zupełnie wyleciało jej z głowy. Szybkim ruchem sięgnęła do

schowka przy przedniej szybie samochodu, po czym znów wysiadła, podając mężczyźnie

paczkę kentów z czerwoną gazową zapalniczką. A do tego dorzuciła parę jedwabnych

pończoch w pięknym opakowaniu - dla „żeńszczyny”, co po rosyjsku znaczyło głównie żonę,

ale też i ukochaną.

Opryskliwy i podejrzliwy do tej chwili stróż porządku zmienił się jak za dotknięciem

background image

czarodziejskiej różdżki. Uśmiechnął się przyjaźnie, podziękował za prezent i wycisnął na

policzku zdumionej Marii soczysty, spontaniczny pocałunek.

„Jeszcze nigdy nie pocałował mnie policjant” - pomyślała Maria, gdy tymczasem on

próbował jej wytłumaczyć, że nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by razem udali się do

miejsca, gdzie znajduje się wielki zbiorowy grób tamtych Żydów. Chętnie się z nią tam

wybierze.

- Pojedziemy razem, ja i pani, do tego drzewa. Do miejsca, gdzie leżą’martwi Żydzi -

powiedział.

A ona zastanawiała się w milczeniu: „Na drodze pełno zardzewiałych śmieci,

porzuconych starych podków i ostrych gwoździ. Jeśli złapię gumę, na pewno mi pomoże,

wymieni koło, bo teraz jesteśmy już dobrymi znajomymi”.

Ruszyła więc wolno i ostrożnie jak poprzednio, tym razem jednak błotnistą, wąską

polną drogą, która biegła w kierunku samotnego, prastarego dębu. Nie było tutaj innych

drzew. A Ilia, bo mężczyzna zdążył się przedstawić, zapewnił ją, że ten dąb to coś całkiem

niezwykłego. Przeżył wiele burz z piorunami i żadna nie zdołała go powalić. Kto wie, może

to i święte drzewo? Dlatego zabrania się je ścinać. Tak zdecydował burmistrz. W pobliżu

dębu Maria zatrzymała auto. Wysiedli i Ilia rzekł:

- Nie wiem jednak dokładnie, gdzie to miejsce. Może tutaj, ale może też i parę metrów

dalej...

Maria podeszła w stronę dębu. Plecami oparła się o szeroki ciepły pień. Ilia zapalił

papierosa. Ale nie kenta z paczki, którą mu ofiarowała. Te były zbyt cenne, żeby je

marnować. Mogły się przydać jako łapówka dla lekarza lub wyższego urzędnika. Ilia palił

własne papirosy. Maria przesunęła dłonią po szorstkiej korze drzewa.

„Jeśli jesteście tu, pod spodem, moi ukochani, poczujcie teraz mój ból i żałobę, którą

noszę w sercu. Czujecie? Nigdy o was nie zapomnę. Nigdy...” - pomyślała.

Na polu panowała osobliwa cisza. Słychać było tylko rytmiczne dźwięki skrzypiec

świerszczy, a wysoko w powietrzu krążyło stadko nawołujących się jaskółek. W cieniu

drzewa rosła rzadka, szara trawa, a nieco dalej, na skraju pola, majaczyło kilka skromnych

błękitnych chabrów. Można było znaleźć tu wytchnienie, pogrążyć się w marzeniach,

zapuścić wzrok w daleki, prosty wiejski pejzaż.

„Tak spokojnie mogło też być tamtego letniego dnia - pomyślała Maria. - Aż do chwili

gdy padły pierwsze strzały i ludzie podnieśli pod niebiosa krzyk śmiertelnej grozy. Na niebie

krążyły też jaskółki, tylko inne, zataczając koła, w polu kwitły inne kwiaty, przyglądając się

wszystkiemu w milczeniu... Jedynie wysokie niebo pozostało takie samo. Niebo, które

background image

wszystko widzi i nie krzyczy”.

Teraz chciała tylko dokładniej wypytać milicjanta, gdzie mógł znajdować się

żydowski grób.

- Musi być gdzieś tutaj - odpowiedział Ilia. - Tu, w tym miejscu, pewnie pod trawą.

Tak mówi chłop, do którego należy sąsiednie pole. Bo ziemia zawsze się tu dawniej trochę

zapadała. Być może stoimy teraz na tym wielkim grobie. Smutne miejsce. Powiadają, że

kiedyś ludzie kładli się tu na spoczynek, żeby odsapnąć po pracy w polu. W południe, w

chłodnym cieniu. Dzisiaj nikt tu już nie przychodzi. Bo teraz, pod trawą, mieszka śmierć. W

porze przerwy obiadowej chłopi idą dalej, nad Prut, gdzie rosną wysokie krzewy. Nad wodę,

gdzie siadują rybacy.

Maria odwiozła Ilię z powrotem do jego wsi. Przy pożegnaniu pocałował ją w rękę,

jak wciąż w zwyczaju mają ludzie na Wschodzie. Życzył jej dobrej drogi, zapraszając jeszcze

kiedyś w te strony. Maria odpowiedziała:

- Do swidanija, Ilia, do widzenia - choć wiedziała, że już nigdy nie zobaczy tego

miejsca.

Jadąc tutaj z Seretu, próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądaliby dzisiaj Mojsze i

Rebeka, gdyby jeszcze żyli. Kilka drobnych prezentów leżało w bagażniku samochodu. Od

zakończenia wojny upłynęło dwadzieścia lat. Oboje mieliby sześćdziesiąt, może

siedemdziesiąt. Teraz wiedziała, że sami musieli wykopać własny grób, a gdy padły strzały,

runęli w dół, zniknęli pod grudami ziemi, bezimienni.

Pomyślała o Elenie, nauczycielce z Arwinicy, która powiedziała, że nie ma po co

grzebać się w przeszłości.

„Może miała rację, tak w każdym razie to widziała - zastanawiała się w kompletnej

ciszy Maria - ale ja nie mogę i nie pogrzebię tej przeszłości, póki nie odkryję, co naprawdę się

zdarzyło. A kiedy już to zrobię, kto wie, może nawet trudniej będzie mi zapomnieć?”.

To tak jak z cierpieniem ptaka, które skrywa się przed ludzkim wzrokiem. Ten ptak

trzepocze skrzydłami w wielu mitach i legendach Karpat. Do naszych uszu dochodzi jego

osobliwy krzyk, czujemy ból i nigdy już nie zapominamy. Wspomnienie o nim towarzyszy

nam na wszystkich naszych drogach, nawet jeśli czasem blaknie i powoli odmienia swój

kształt.

background image

8

Kiedy Bajla jechała z Marią wciąż dalej i dalej, na południe, przesiadając się

trzykrotnie do innego pociągu, na północy wydarzenia przetaczały się jak burza, z dnia na

dzień zmieniając ludzkie losy. Bukowina i Besarabia przestały należeć do Rumunii. 27

czerwca 1940 roku zażądały tego najwyżsże władze Związku Radzieckiego i Niemiecka

Rzesza uznała te roszczenia. Już nazajutrz, 28 czerwca, radzieckie oddziały przystąpiły do

zajmowania Czerniowców, Kiszyniowa i Akermanu.

O tym, co wówczas i następnego roku działo się w Czerniowcach i w innych miastach

i wioskach, gdy Sowieci znów podbili Bukowinę, Bajla dowiedziała się dopiero później.

Gdy pewnego dnia wysiadły wreszcie na dworcu w Jakobenach, Bajla zauważyła

grupę mężczyzn, którzy przykucnęli na ziemi, na poboczu torów, ściśnięci razem pod

nadzorem dwóch uzbrojonych żołnierzy. Niektórzy z tych mężczyzn mieli brody i czarne

kapelusze.

„Dziwne - pomyślała - wyglądają zupełnie tak jak Żydzi. Co się z nimi dzieje?”.

Odłożyła ciężki huculski plecak, postawiła obok kuferek i posadziła na nim Marię.

- Bądź grzeczna i nie ruszaj się stąd na krok. Zaraz wracam - powiedziała.

Poszła w kierunku naczelnika stacji, który przyglądał się ciekawie. Stał nadal przed

stacyjnym budyneczkiem, choć pociąg dawno już odjechał.

- Dzień dobry, mógłby mi pan pomóc? Szukam pana Ellen-bogena od tartaków.

- Żyda Ellenbogena, znaczy się? - odparł naczelnik stacji, przybierając komiczny

wyraz twarzy.

- Tak, pana Ellenbogena - potwierdziła Bajla, rozgniewana trochę jego aroganckim

zachowaniem.

- Pana Żydka już tu nie ma. Odwieziono go wczoraj na roboty. Jego ludzie czekają na

swoją kolej, o tam. Oni też pojadą na roboty. Do Seretu albo gdzieś indziej, gdzie przydadzą

się krajowi - oznajmił naczelnik stacji, akcentując z osobna każde słowo, jakby zapowiadał

przyjazd pociągu.

Po czym zapytał jeszcze:

- Czy pani też jest jedną z nich?

- Nie - odparła Bajla, dziwiąc się po chwili swojej odpowiedzi, której obcemu

mężczyźnie udzieliła tak pospiesznie i bez zastanowienia. - Nie, chciałam tylko nająć się u

niego na służbę.

- Niepotrzebna teraz mu służąca. Przyjechała pani za późno, młoda damo. -

background image

Mężczyzna uśmiechnął się i dodał: - Znam tu jednak kogoś, kto zawsze rozgląda się za

służącymi. Właściwie to za gospodynią. To wielebny ojciec Wenzeslaus Boodar z

Leopoldsdorfu. Wie pani, gdzie to jest?

- No więc kierując się cały czas z nurtem Złotej Bystrzycy, dotrze pani do wysokich

gór. Potem trzeba ruszyć przed siebie i dokładnie po dwudziestu sześciu kilometrach będzie

pani na miejscu. Po naszej stronie rzeki leży Marienthal, gdzie większość ludzi to Cipszerzy.

Po drugiej stronie, właściwie już w Siedmiogrodzie, jest Leopoldsdorf; tam też teraz dużo

Niemców. Dawniej granica biegła między Austrią a Węgrami, pośrodku mostu. Potem się

zmieniło, ale dzisiaj znów jest jak wcześniej. Po obu stronach mostu są dwie wsie, gdzie

mieszkają Niemcy. Tylko że jedni to ewangelicy, a drudzy katolicy. Śmieszne, prawda? Ten

sam naród, a wiara jakby inna. Na piechotę pani tam nie dojdzie, zwłaszcza z dzieckiem.

Lepiej będzie przenocować tu na stacji, a rano może ktoś podwiezie, furmanką naturalnie. Ale

tylko gdy dobrze pani zapłaci.

Po raz drugi w życiu Bajla musiała spędzić noc na dworcu. Ale teraz w małym,

ciasnym pokoiku, w czymś w rodzaju składziku na szczotki, gdzie wszędzie walały się

rupiecie. Naczelnik stacji wstawił do pomieszczenia dwa krzesła:

- Możecie tu przesiedzieć, rozprostować kości.

Po tych słowach rozległo się sapanie nocnego pociągu, który gwiżdżąc, minął stację i

nie zatrzymał się na dworcu. Odczekawszy chwilę, mężczyzna zaryglował drzwi służbówki,

zadzwonił pękiem kluczy i nucąc pod nosem wesołą piosnkę, ruszył w stronę domu na

spoczynek.

Bajla zmarzła. Tutaj, w górach, nocami robiło się naprawdę chłodno. Na peronie paliła

się latarnia. Słabe światełko sięgało aż do pokoju. Poza jego kręgiem było całkiem ciemno.

Nieswojo i bardzo cicho. Tylko ze wsi dochodziło szczekanie psów i w pobliskim lesie

zawołał puszczyk. Bajla pomyślała o dziwnych historiach, które opowiadano o prikuliczach i

wielkich psach strzegących bram piekła, o tych wszystkich złych stworach, które nocą

przemierzają Karpaty. Podeszła do drzwi i zasunęła zamek, choć wiedziała, że niektóre

demony, jak na przykład kikimora, mogą wnikać do wnętrz domów nawet i przez dziurkę od

klucza. „Chyba do reszty zwariowałam - pomyślała - Zaczynam wierzyć w głupstwa, które

mówią inni. Zgłupiałam jak jakaś sziksa”.

Nagle zaczęła płakać Maria. Była bardzo utrudzona i marzyła tylko o tym, by ułożyć

się do snu w swym łóżeczku.

- Dlaczego tu jesteśmy? - zapytała, łkając. - Dlaczego nie wracamy do Mojszego i

Rebeki?

background image

- Posłuchaj mnie uważnie, córciu - zwróciła się do niej Bajla po rumuńsku, bo dotarło

do niej wreszcie, co się tu w ostatnich dniach wyrabiało. - Jesteś już dużą dziewczynką i na

jesieni zaczniesz pewnie szkołę. Ale tylko, kiedy będziesz grzeczna. Nigdy nie wspominaj już

o Mojszem i Rebece. Nigdy, pamiętaj. Bo jak komuś o nich powiesz, przyjdą źli ludzie i

wywiozą nas daleko stąd, rozumiesz?

- Jacy źli ludzie?

- Wytłumaczę ci to później, kiedy będziesz duża.

- Ale ja już jestem duża. Idę już do szkoły. Sama powiedziałaś.

- Wyjaśnię ci, kiedy zaczniesz szkołę.

- Dlaczego ci ludzie chcą nas zabrać?

- Dlatego że zabierają wszystkich, którzy byli razem z Mojszem i Rebeką. Rozumiesz,

co mówię?

- Nie.

- Ale tak jest i koniec. Zapamiętaj sobie. Ani słowa więcej o Mojszem i Rebece.

Bajla łagodnie przekonywała małą Marię. Cierpliwie, lecz stanowczo, aż do chwili

gdy spostrzegła, że dziewczynka zamknęła oczy i zasnęła. Już wcześniej przystawiła do siebie

obydwa krzesła i Maria mogła wygodnie oprzeć się o matkę. Żeby nie obudzić małej, zamarła

w bezruchu na krześle na godziny, znosząc niewygodę. Dopiero o brzasku, kiedy Maria

otworzyła oczy, Bajla szybko ruszyła w stronę budy, brudnego i obskurnego wychodka na

tylach pomieszczenia zawiadowcy. Maria przykucnęła tylko w trawie i na wolnym powietrzu

załatwiła potrzebę.

Wkrótce nadszedł też naczelnik stacji. Był w dobrym nastroju i skory do żarcików:

- Dobrze się spało, moje panie, w naszym małym hoteliku?

Potem powiedział, że jego sąsiad byłby gotów podwieźć obydwie do Marienthalu.

Będzie to jednak kosztowało pięćdziesiąt lei. I zapłacić trzeba z góry. Bo po wszystkim

okazuje się czasami, że pasażer nie ma dość pieniędzy. Bo przecież i na dworcu z góry płaci

się za bilet, prawda?

Mężczyzna, który za chwilę nadjechał drabiniastym wozem, był Rumunem.

Przedstawił się:

- Jestem Mitrea i mam zawieźć was do Marienthalu, do katolickiego księdza. Ale

zapłata z góry.

Furmanka ruszyła, kolebiąc się po kamienistej drodze. Niekiedy musiała przedzierać

się przez głębokie kałuże wody, a zdarzały się i dziury, zasypywane z rzadka trocinami jodły i

szutrem. Podróż trwała niecałe trzy godziny i w końcu wóz stanął przed plebanią, obok

background image

małego katolickiego kościółka. Furman pożegnał się, życząc im wszystkiego dobrego.

Przez całą drogę nieustannie mówił. Bajli było to na rękę, bo w ten sposób mogła

dowiedzieć się tego i owego o proboszczu i stosunkach panujących we wsi.

Gdy załadowały się na wóz, od razu zauważył:

- Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety z rudymi włosami. U Hucułów powiadają, że

takie mają tylko czarownice, te, co mieszkają tam, wysoko, pod samym niebem, na Czarnej

Górze. Ale ci Huculi to głupi naród. Ciągle coś tam plotą. Nie wierzę, żeby wszystkie

czarownice miały akurat rude włosy. Tu we wsi była kiedyś jedna vräjitoare, prawdziwa

wiedźma. Ta to rozumiała się na czarach. A włosy miała całkiem czarne, długie. I zielone

oczy No i co? Przychodzili do niej młodzi z całej okolicy, dziewczyny i chłopaki, żeby kupić

lubczyk. Trzymała wywar w małych buteleczkach. Wystarczyło wlać komuś do zupy kilka

kropel, a od razu zakochiwał się na amen. Ale mnie nie było trzeba. Moja Weronika, żyję z

nią, dzięki Bogu, będzie już piętnaście lat, i to jak szczęśliwie, wyszła za mnie w try miga,

zanim się obejrzał, taka była zakochana. Nie musiałem trwonić pieniędzy na drogi napój. Ale

ta vräjitoare dużo na nim zarabiała, bo interes szedł pełną parą. Aż tu pewnej nocy ktoś

podpalił jej chałupę. Ludziska stali i tylko się gapili, jak płomienie szły po drewnianych

ścianach, pożerając dom do samego dachu. Nikt nie próbował gasić ognia. Spaliła się cała w

środku, ta czarownica. Niektórzy we wsi powiadają, że czerwony płomień wzbił się aż do

nieba. Ponoć widzieli to na własne oczy. Ale włosy wiedźmie się nie spaliły. Nie imał się ich

ogień. U niektórych tak już jest. Najpierw płomień buchnął aż do nieba, a potem opadł i

wydrążył w ziemi wielką dziurę, musi być do piekła... Bo tam, na Czarnej Górze, jest

podobno brama piekła. Tak mówią. U wrót siedzi wielki czarny pies, czarci pomiot, i trzyma

straż.

Potem rozmowa zeszła na inne ludy, które mieszkały w dolinie Złotej Bystrzycy. Bo

poza Rumunami było tutaj wielu obcych, poinformował Mitrea. A miał na myśli Niemców,

Żydów, Hucułów, Węgrów, Polaków, Włochów i Ormian.

- Do niedawna mieliśmy tutaj, we wsi, wielu Żydów - opowiadał - ale większość

wyjechała. Dokąd dokładnie, nie wiadomo. „Na roboty”, to na pewno. Również bracia

Ellenbogen pochodzą z Marienthalu. Mieli tartak w Zibau. Stary Mosze, ich ojciec, umarł

przed kilkoma laty. Wyglądał jak ten Mojżesz - z długą brodą i pejsami. Zawsze nosił na

głowie czarny kapelusz, nawet w lecie. A ojciec Bondar, który wręcz nie znosił Żydów, bo to

oni ukrzyżowali przecie Zbawiciela, no więc ojciec Bondar bardzo się ucieszył, gdy któregoś

dnia zabrali też rabina. Teraz we wsi nie ma już grzeszników, tak powiedział na mszy w

kościele.

background image

Potem Mitrea zapytał:

- Czy pani też miała z nimi do czynienia?

Bajla odpowiedziała:

- Mało. Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było żadnych Żydów.

- Naprawdę? Są takie miejsca, gdzie ich nie ma? Tu w Bukowinie wszędzie mieszkają

Żydzi. Cały kraj się od nich roi. Ale to już koniec. Nasz pop tak mówi, a to najmądrzejszy

człowiek we wsi. Dostaną za swoje, za wszystko, co kiedyś zrobili naszemu Panu. To naród

morderców. Nie wolno o tym zapominać. Nasz pop tak powiedział...

Bajla przysłuchiwała się uważnie i po tym, co usłyszała, najchętniej zsiadłaby z wozu

i zrezygnowała z wizyty u proboszcza.

„Że też akurat zagnało nas do klechy, który nienawidzi Żydów - pomyślała. - Ale

może nie będzie chciał służącej lub gosposi z małym dzieckiem? Wtedy pojadę dalej. Tylko

gdzie i co ja, biedna, pocznę? Gdzie się podzieję z moją Marią, mój Boże? Co ma zrobić taka

kobieta jak ja, która nie ma domu i nie należy do żadnego mężczyzny?”.

Stanęła więc z wahaniem przed drzwiami plebanii. Całą noc myślała, jak ma się

zachować, żeby ludzie uwierzyli, że jest katoliczką. Nie była jeszcze nigdy w chrześcijańskim

kościele. W domu Varvary widziała okopconą drewnianą ikonę Matki Boskiej, usianą

wieloma małymi brązowymi punkcikami, śladami muszego łajna, które nagromadziło się

przez lata. Ikona wisiała w głównej izbie, w tak zwanym kąciku Pana Boga, zwrócona bokiem

w kierunku wschodu. Obok candeli, wiecznej lampki, podobnej do tej, która wisi też w

bóżnicach i którą Żydzi nazywają ner tamid.

- Mamełe, far wus zajnen mir hier? Far wus warten mir?*

Bajla odpowiedziała szybko, zniżając głos do szeptu, choć w pobliżu nie było żywej

duszy:

- Nie czekamy na nikogo. Wchodzimy już do środka. I nie mów jak Rebeka. Od tej

chwili rozmawiamy tylko po rumuńsku. I pamiętaj, by mi mówić „mama”, zawsze. Jestem

„mamą”! Zrozumiałaś?

- Ale dlaczego? Mamełe brzmi dużo ładniej. Jesteś przecież mame majne... Przecież

zawsze chciałaś, żebym śpiewała tę piosenkę o jidysze mame, nie pamiętasz?

- Zapomnij o piosence. Jestem twoją matką i twoją mamą - przerwała niecierpliwie

Bajla. - Będziemy mówić tylko po rumuńsku i będziesz nazywać mnie „mamicą”.

Zrozumiałaś?

Maria ze zdziwieniem pokiwała głową i zapytała po rumuńsku:

- Ce faci, mamica?**

background image

- Mulfumesc, foarte bine*** - uśmiechając się, odparła Bajla, choć wcale nie było jej

do śmiechu.

Podeszła wolno w stronę drzwi i z wahaniem sięgnęła po uchwyt kołatki, która wisiała

przy drzwiach, na podwórku. Wielebny Bondar wyszedł z domu. Najwyraźniej już wcześniej

obie zauważył, obserwował je pewnie zza kotary. Był postawnym, szerokim w ramionach

mężczyzną, o okrągłej, gładkiej twarzy, z której patrzyło dwoje małych oczu. Przez

przerzedzone włosy pośrodku głowy biegł prosto zaczesany przedziałek. W czarnym ubraniu

robił wrażenie pewnego siebie i władczego, choć uśmiech miał miły i prawie dobroduszny.

* (jid.) Mamo, po co tu jesteśmy? Na co czekamy?

** (rum.) Jak się masz, mamo?

*** (rum.) Dziękuję, bardzo dobrze.

- Pochwalony Jezus Chrystus - przywitała się po niemiecku, na katolicką modłę.

- Na wieki wieków, amen - odpowiedział ksiądz i zapytał, w jakiej przychodzi

sprawie.

Mimochodem zauważyła, że mówi trochę dziwnie po niemiecku. Nie brzmiało to jak

mowa szwabska i niepodobnie do języka, który słyszała z ust człowieka, przyjeżdżającego

czasem z Czerniowców w odwiedziny do Mojszego.

- Proszę o wybaczenie, wielebny ojcze. Pewnie przeszkadzam - zaczęła po rumuńsku.

- Nie umiem za dobrze po niemiecku, bo mieszkałam zawsze między Rumunami. Rozumiem

jednak wszystko. Nazywam się Berta Altmann, pochodzę z Suczawy i jestem wdową. Mojego

męża zabrała śmierć. A to jest moja córka, Maria. Szukam pracy. Nie potrzebujecie czasem

służącej albo gospodyni? Umiem gotować, sprzątać, prać i prasować. Mogę robić wszystko.

Jeśli wielebny przyjmie mnie na służbę, to prosiłabym też łaski dla mej córki. Żeby

zamieszkała na plebanii razem ze mną. To bardzo spokojne, grzeczne dziecko.

- A tom se akuratnie sukał nowa wirta. - Bondar uśmiechnął się szeroko, przyglądając

się z upodobaniem stojącej przed nim bezradnej kobiecie. Mówił dalej dialektem, ignorując

jej rumuński, i Bajla z trudem nadążała za sensem jego słów. Jego oczka zrobiły się jeszcze

mniejsze. Wydawało się niemal, że je zamknął. Ale Bajla była zbyt wzburzona, by to

zauważyć. Słyszała tylko jego po ojcowsku brzmiący głos: - Na, owidzi się, ca omiesz, Berta.

Wnijta zaśrodka, opedwie. - Jak łatwo przeszedł z nią na ty.

- Dzięki wam, wielebny - powiedziała Bajla, skłoniła głowę, myśląc jednocześnie:

„Chwała ci, Przedwieczny, że ratujesz mnie w potrzebie”.

Ksiądz poszedł przodem i powoli, sapiąc, wspiął się na schody prowadzące do

plebanii. „Ma tuches* jak Bobe Taube” - pomyślała Bajla, idąc za nim. Bobe Taube była

background image

jedyną kobietą w Arwinicy, która bez trudu potrafiła zlać mężczyznę. „Kiedy wpadła w szał,

nie zostawał kamień na kamieniu” - powiadano o niej we wsi. Hodowała gęsi i sprzedawała je

na cotygodniowym targu w Czerniowcach. Gdy któregoś dnia jakiś ambulanter, handlarz

domokrążca, niby to przypadkiem złapał ją w wiejskiej gospodzie za pośladki, przełożyła

sobie nieszczęśnika na kolanie i otwartą dłonią tak długo tłukła po siedzeniu, że gdy go potem

wypuściła, wyjąc z bólu, na czworakach poczołgał się do drzwi, wyleciał jak skamlący pies i

tyle go widziano. Obecni przy tym chłopi wiwatowali na jej cześć, uradowani widowiskiem.

A Bobe bez słowa, z podniesionym czołem, dopiwszy sznapsa, opuściła knajpę.

* (jid.) dupsko

Bajla usiadła z Marią w obszernej, uprzątniętej izbie z wiszącym na ścianie wielkim

krucyfiksem. Ojciec Bondar rzekł:

- Nie chybi, aśta głodne. Na musi cósik jiść. - Po czym zawołał w stronę kuchni: -

Juliszka, wniś cósik gutes do przygrazienia.

Z pomieszczenia obok, gdzie była kuchnia, wyszła stara chłopka, pozdrowiła obie,

stawiając na stole duży talerz, na którym leżały lśniące plasterki słoniny i małe kawałeczki

ciemnej smażonej kiełbasy. W półmisku podała siekaną cebulę i pomidory. W koszyczku

obok tkwiły wielkie kromki jasnego chleba domowego wypieku.

- Nu, bierta, do szmaku - zachęcał wielebny.

- Ale to przecież jest... - wyrwało się Marii. Chciała powiedzieć: „To przecież jest

świnina”. Ale Bajla urwała jej w pół zdania i dokończyła:

- Tak, to coś, co zwykle jadamy w naszych stronach: chleb ze słoniną.

- Klib i słonina: różowa mina. Tako rzeczą u Cipszerów - oznajmił wesoło ojciec.

Potem odmówił modlitwę, a Bajla powiedziała „amen”.

- Na, wiela arpeit do srobene na plebanii. Nej tylka ta, ca wyminilas, Berta. Kopać trza

w warzywniku, za domem. I drew narubać, kaj nej ma Karla. Karl tu nosz zakrysten.

Potem zwrócił się do Marii:

- A ty, moje dziecko, mówisz tylko po rumuńsku?

- Tak, tylko po rumuńsku - odpowiedziała. - Ale chciałabym nauczyć się

niemieckiego.

- Dobrze, słusznie. Bo wkrótce cały nasz wielki świat będzie mówił tylko po

niemiecku - rzekł Bondar, przechodząc na rumuński. - Możesz przecież pójść do

niemieckiego przedszkola. Tam nauczą cię tej pięknej mowy.

- Ale ja chcę iść do szkoły, bo jestem już duża. Nie chcę do przedszkola -

odpowiedziała Maria i skrzywiła buzię, jakby miała zjeść talerz kwaszonych ogórków,

background image

których nie cierpiała.

- Na jesieni do pierwszej klasy. Teraz do niemieckiego przedszkola - zdecydował

Bondar.

A kiedy Maria napotkała surowy wzrok matki, przestała oponować i zamilkła.

Dla obydwu zaczęły się teraz nowe czasy, nowe życie, do którego musiały się

przyzwyczaić. Maria co rano biegła do niemieckiego przedszkola, gdzie spędzała czas z

cipszerskimi dziećmi. W swoim kręgu używały gwary, która niekiedy brzmiała prawie jak

jidysz, który znała z Klinitzu. Lub jak ten śmieszny, dziwny niemiecki, którym niemal

codziennie zwracał się do niej i do matki ojciec Bondar. Ale ciotka Elsa, przedszkolanka, nie

tolerowała cipszerskiej mowy w swej świetlicy.

- Tutaj nikt nie będzie gdakał po swojemu - oświadczyła na spotkaniu z rodzicami. -

Dopóki ja tu jestem, będzie się tu mówić tylko w hochdeutsch, w języku, który łączy

wszystkich Niemców, mieszkających tu, w Karpatach.

I gdy komuś wyrwało się w jej przedszkolu niepożądane, nie niemieckie słowo, na

buzi lądował nieuchronny klaps. Ciotka Elsa miała zawsze pod ręką długą, płaską linijkę,

którą wymierzała razy.

Smukła i wysoka, ubrana w bawarski komplet na ludową modłę, z surową twarzą i

stanowczo brzmiącym głosem, z ciemnoblond włosami, które upinała w węzeł, na wskroś

niemiecka i świadoma swych korzeni, przyglądała się bacznie małym podopiecznym.

Dobrotliwie, ale też bez pobłażania. Wychowawczyni z Wielkich Niemiec, którą ze

stuttgarckiego instytutu oddelegowano do pracy w małej karpackiej wiosce. Tutaj bowiem od

stuleci żyli ludzie, których teraz, w nowych czasach, należało uczyć, co znaczy być

prawdziwym Niemcem. Czym jest przynależność do wielkiej niemieckiej Rzeszy, która

sięgała daleko poza oficjalne granice państwa, obejmując również osiadłych z dala od

niemieckiego domu. Ludzie ci byli w pewnym sensie obywatelami „z drugiej reki”, bo od

dawna nie mieszkali już w kraju przodków, z którego przybyła dumna przedszkolanka. Jej

niemczyzna brzmiała dla nich niekiedy jak obca mowa i nie wszyscy ci rdzenni Niemcy

potrafili ją zrozumieć. Co nie przeszkadzało jednak w tym, że słuchano tego, co mówiła, i

robiono to, czego zażądała. Ten bowiem, kto wierzy i na ślepo ufa, nie musi wiele myśleć.

Niektóre ze zwyczajów rasy panów, owo „my to my i basta”, nie stanowiło tutaj

jednak czegoś zupełnie nowego i świeżej daty. Bo tylko w taki sposób można było przeżyć

pomiędzy innymi narodami, w oddalonych od macierzy, rozrzuconych miejscach wielkich

Karpat. Na ścianach w wielu domach wisiało wydziergane czerwoną przędzą na białej

osnowie hasło: „Pozostań rześki, pobożny, radosny i wolny. Ćwicz się w niemieckim

background image

obyczaju, bądź wierny”. Wielce wymowne, wymowniejsze niż propagandowe mowy. Tę

ociekającą pychą maksymę można było już otwarcie obnosić na sztandarach i opiewać w

pieśniach. I publicznie wyrażać z niej dumę. Łatwowierne przedszkolne niebożątka szybko

się jej wyuczyły. Szczególnie gdy poczuły, że obyczaj i mowa, idące’ z Zachodu, dają im

przewagę nad innymi dziećmi. Nad dziećmi, którym nie dane było być Niemcami. Bo

zobaczyły nagle, że są inne. Lepsze.

Pewnego dnia Maria, Mariechen, bo tak ją tu teraz nazywano, z wypiekami na twarzy

i zarozumiałą miną oznajmiła matce:

- Ciocia Elsa powiedziała dzisiaj: „Mariechen, wyglądasz jak prawdziwa Aryjka. Nasz

Fiihrer byłby z ciebie dumny”. - I z przejęciem oświadczyła, że nawet ciemnowłosa córka

pana Lunatschka, szefa okręgowej organizacji partyjnej w Lepoldsdorfie i Marienthalu, że

nawet ta zarozumiała Gudrun nie wygląda tak „aryjsko” jak ona, choć obydwie mają po sześć

lat. - Jestem pierwsza z aryjskości, mama. Bardziej aryjska niż cała reszta. Sama słyszałam od

naszej pani.

Jeszcze do niedawna Lunatschek był tylko skromnym łaciarzem butów, który całymi

dniami przesiadywał w kącie wiatr kuchni na okrągłym, niskim zydlu, młotkując przy

zniszczonych podeszwach. Kilka miesięcy wstecz żył też we wsi inny szewc, niejaki Adolf

Seidelbaum. Gdy go stąd zabrano, już po dwóch dniach Lunatschek przejął z pełnym

ekwipunkiem jego warsztat. To znaczy zwyczajnie się wprowadził. Ani burmistrz Gassner,

rodowity Niemiec, ani naczelnik policji we wsi, Mostyjuk, który był Ukraińcem, nie mieli nic

przeciwko temu. Tak czy owak, ten Mostyjuk i tak nigdy nie płacił za podeszwy. A Gassner

stał murem za swym partyjnym towarzyszem. Wszyscy milcząco zaakceptowali fakt, że ktoś

inny siedzi teraz w pracowni Seidelbauma. Bo we wsi potrzeba przecież szewca, a tamtego,

Seidelbauma, posłano, jak wiadomo, „na roboty”. O tym, że pracował, może nawet pilniej i

więcej niż łaciarz dziur Lunatschek, jakby zapomniano. I nikt już o tym nie wspominał.

Mariechen z wysoko podniesioną głową i ważną miną podeszła do wielkiego

ściennego lustra, które wisiało za pokojem, w sieni. Uniosła dłonią jasne kucyki nieco w bok i

uśmiechnęła się zadowolona. Jej niebieskie oczy lśniły:

- Tylko pięć dziewczynek to prawdziwe Aryjki - oznajmiła - inne też, ale żadna tak

jak my.

Bajla podeszła bliżej i stanęła za plecami swej „aryjskiej” córki. W milczeniu,

zrozpaczona, zajrzała w głąb chłodnego lustra, myśląc: „Mój Boże, co się stało z mym

dzieciątkiem! Co ta meszugene, ta gojowska koza, zrobiła z mej córeczki!”. Ale musiała też

pomyśleć o tamtym Franzu, młodym Szwabie z kartofliska. Po nim mała miała jasne włosy,

background image

niebieskie oczy i białą, śliczną buzię. „Po mnie wzięła to, czego nikt nie widzi, to coś, co się

w niej głęboko zakopało - pomyślała. - A to o niebo ważniejsze, bo to wszak żydowska

neszome. Może sobie wyglądać jak Aryjka, a i tak będzie zawsze Żydówką. I gdy kiedyś

będzie miała dzieci, one również będą z żydowskiego pnia. A o reszcie nie chcę teraz

myśleć...”

Długie, dokuczliwe lato schodziło już w dolinę, najpierw milczące i upalne, potem

groźnie pomrukujące i oszalałe. I gdy nadciągnęły pierwsze burze, w wąskiej dolinie

zadudniło. Czarne, ciężkie niebo zstąpiło z gór na ziemię. Nakryło jak kołdrą niższe partie

gór, spowijając kraj gęstą mgłą i otwierając wszystkie swoje śluzy. „Tak pewnie będzie

wyglądał świat w dzień swojego końca, gdy nadejdzie Mesziach” - myślała w takich chwilach

Bajla.

Rzeka zmieniała się nagle w brudną, brązową od szlamu wściekłą bestię. Spieniony

nurt nawałnicą wdarł się na uliczki. Do domów jednak nie przenikał. Te opierały się bowiem

na szerokich kamiennych podmurówkach, często wysokich na metr albo dwa. Ale wszystko,

co poza tym stało jej na drodze, rzeka unosiła dalej. Czasem był to jakiś płot, innym razem

kurnik lub rośliny, które kwitły w sadzie. Następnego dnia po burzy zazwyczaj znowu

wychodziło słońce i mały świat w wąskiej dolinie powoli podnosił się ze zniszczeń. I życie

biegło dalej, jak przedtem.

Raz w tygodniu, najczęściej we wtorek, na plebanię przychodziła Cyganka, Marica.

Przynosiła z lasu świeże grzyby i jagody. Czasem były to ciemnoczerwone maliny i lśniące

borówki, kiedy indziej czarne jeżyny. Na grzybach Bajla gotowała gęsty, zawiesisty sos

według huculskiej receptury, z ziemniakami, papryką, cebulą i drobno posiekanym

czosnkiem, z dodatkiem ryb, które chętnie jadali i żydzi, i chrześcijanie. Z owoców leśnych

robiła słodki krem, dodając cukru i ubijając białko, tak jak życzył sobie ojciec Bondar.

Wielebny zwykł spożywać swe posiłki w pokoju, w którym przyjmowano gości.

Dopiero gdy odstawił talerz i na godzinę kładł się na kanapie, by odpocząć, Bajla z Marią

mogły same zjeść coś w kuchni. Bajli było to na rękę, gdyż w ten sposób nie musiały

odmawiać z nim modlitwy, w której „Pana Jezusa” proszono, by „był naszym gościem”. Ale

czasem Bondar zachodził też do kuchni i Bajla wyklepywała swą litanię, szybko i

automatycznie, jakby nic innego w życiu nie robiła. A Maria dodawała tylko „amen”.

Bajla rzadko miała do czynienia z ludźmi ze wsi. Tylko niekiedy od Maricy słyszała,

co dzieje się na świecie. A ta niewiele miała jej do przekazania. Obydwie siadywały wtedy w

kuchni przy szklaneczce horincy. Było jej pod dostatkiem w całym domu, bo przy każdej

sposobności ojciec Bondar otrzymywał od owieczek flaszkę wódki wraz z cipszerskim

background image

przekładańcem, dużym, okrągłym plackiem, który nazywano tu kołaczem.

Przekazując najnowsze wiadomości, Marica z rozkoszą ćmiła fajkę, którą nabijała

tanim tytoniem z pobliskiego sklepu. Bajli tytoń zapachniał jak ręcznie skręcane papierosy z

machorką i bibułką z papieru gazetowego palone przez Żydów z jej rodzinnych stron. Za

każdym zaciągnięciem Marica z lubością przymykała oczy, a jej ogorzała twarz pokrywała się

nagle tysiącem drobnych zmarszczek. Ale trwało to tylko chwilę. Po sekundzie jej oblicze

znów się wygładzało i skóra napinała się jędrnie jak u młódki, kiedy przez wydęte usta dym

powoli wzlatywał w powietrze.

Pewnego razu Cyganka opowiedziała Bajli, jak śmiało wielebny poczynał sobie z

miejscowymi kobietami, biorąc je jak leci, po kolei. Niejedno dziecko w tej wsi było jego

dziełem. Tak mówiono.

- Trzymaj się od niego z daleka, moja Berto - przestrzegała. - Bo to diabeł w ludzkim

przebraniu, sprośny czarci kozioł w sutannie zakonnika.

- Na razie jest dla nas bardzo dobry - próbowała oponować Bajla.

Marica z niedowierzaniem potrząsnęła głową.

- Hm, hm. Z całego serca chciałabym dla ciebie, żebyś nie zmieniła o nim zdania. Ale

obawiam się, moja mała, że to tylko pobożne życzenia.

Wtedy właśnie opowiedziała jej o swojej córce Lenucie. Jeszcze przed dwoma laty

przynosiła zawsze na plebanię grzyby i owoce leśne. Pewnego razu gospodyni, która tutaj

wtedy pracowała, musiała wyjechać do Gury Humory. Wielebny był więc sam jeden w domu,

gdy z koszykiem zjawiła się Lenua. Przesypała grzyby i owoce do dwóch naczyń, które stały

na stole, zawczasu już przygotowane. Bondar zawsze płacił jej dwie leje. Gdy Lenua

podziękowała i chciała wziąć pieniądze, dorzucił prędko jeszcze dwie monety.

Zauważyła, że byłaby to podwójna zapłata, dziwiąc się, dlaczego nagle chce jej tyle

dać. Na to Bondar odpowiedział:

- Ot dlaczego, mała czarna czarownico.

Nie rzekł już nic, tylko złapał ją od tyłu, zamknął w mocnym uścisku i zaciągnął na

kuchenny stół. Lenua skończyła właśnie trzynaście lat. Tak naprawdę to nie bardzo wiedziała,

co się dzieje. Broniła się jednak i wołała na ratunek. Ale nikt jej nie usłyszał. Byli sami w

wielkim domu. Bolesna historia, bez końca opowiadana i odsłuchiwana. Powtarza się

każdego dnia tysiące razy we wszystkich stronach świata, a jednak za każdym razem brzmi

inaczej.

- Powiadają, że trzynaście to szczęśliwa liczba. Ale nam sprowadziła moc

nieszczęścia. - Marica smętnie pokiwała głową. - Tu, w tej kuchni, zrobił to mojemu dziecku.

background image

Tu, gdzie teraz siedzimy. Siłą zadarł jej do góry nogi, a gdy skończył, mała strasznie

krwawiła. Bo była jeszcze czysta. A teraz niańczy bękarta, a przecież nie ma nawet piętnastu

lat. Moja Lenua, moja gołąbeczka, mój promyczek, moja czarna różyczka, moja żałość, moja

boleść, moja mała radosna czarodziejka, która już nie śpiewa i nigdy się nie śmieje... Zamilkła

na zawsze i stała się poważna, tak poważna na swój wiek. Wstydzi się ludzi i zupełnie nie

wychodzi z domu. I wie, że nikt teraz nie weźmie jej za żonę. Bo kto chciałby kobietę z

bękartem, z dzieckiem kwiatów, jak je ludzie nazywają? Gdyby żył mój mąż, mój kochany

Ghifa, na pewno nie puściłby tego płazem. Ale cóż, pewnego dnia po prostu spadł z pociągu,

gdy jak zawsze na czarno jechał na dachu. Miał chłopina pecha. Ześlizgnął się, biedaczek, i

wpadł pod rozpędzone koła. Ten mój Ghi na pewno by go zamordował. Jak amen w pacierzu.

Zawsze nosił przy sobie nóż i wiedział, jak go użyć. Oj, tak. Któregoś dnia wbiłby go księdzu

w same plecy. Już ja to wiem, ale cóż mi teraz po nim, w grobie? Nie ma już mojego Ghijy.

Ale jest już na świecie inny Ghifa, mały, bo ma ledwie dwa latka. Oj, odpłaci on jeszcze

kiedyś przeklętemu księdzu za to, co zrobił jego matce. Bo sam Bóg go nie pokarze, już ja

wiem. Nigdy nie karze tych, co winni. Całe zło przytrafia się tylko niewinnym na tym

świecie. Taki już nasz los, smutny los Cyganów. Tak było zawsze i tak pozostanie. Bóg o nas

zapomniał, a może jest tylko jednym z nich, tych innych. Wtedy już bym zrozumiała,

dlaczego wszystko jest tak pokręcone na tym świecie...

Bajla przysłuchiwała się uważnie, a gdy opowieść dobiegła końca, powiedziała,

mimowolnie zniżając głos do szeptu, jakby ciężko jej było wyjawić tajemnicę:

- Wiesz, Marico, że również moja córka jest dzieckiem kwiatów? Ale kiedy się to

stało, od dawna nie byłam już dziewicą. Zawrócił mi w głowie zupełnie obcy mężczyzna.

Oszalałam na jego punkcie i wcale mnie nie zmuszał. Sama chciałam. Wiele razy. Wciąż nie

miałam dosyć. Na początku byłam bardzo nieszczęśliwa, gdy zauważyłam, że dziecko jest już

w drodze. Ale dzisiaj jestem bardzo rada, bo mam przy sobie kogoś, istotę ludzką, którą

kocham. Bez niej zostałabym zupełnie sama na tym świecie.

- Może masz i rację, droga Berto. Samemu ciężko iść przez życie. Ale czasem płaci

się za drogo za to, żeby nie być samą, o wiele więcej niż dwie leje. Cena to lata naszego

życia. A żyje się przecież tylko raz i ledwie przez chwilę jest się młodym. Powiem ci, że te

dwie leje wcisnął jej naprędce do kieszeni kaftana, gdy płacząc, odchodziła. Te dwie

przeklęte monety wrzuciłam zaraz potem do rzeki. Niech potopielniki i małpy, wodnicy i ich

żony, złe duchy, które żyją tam, na samym dnie, w głębinach, mają radość z tej zapłaty. My

jej nie chcieliśmy. I tak zostaliśmy całkiem bez pieniędzy. Więc pewnego dnia wybrałam się

do ojca i zapytałam, czy nadal mogę zaopatrywać go w grzyby i jagody. A on rzekł tylko:

background image

„Dobrze”. I ani słowa więcej. Od tamtego czasu robię to przez całe lato. Bo musimy mieć

pieniądze, żeby wyżyć. A do tego jeszcze mały Ghtya...

Kiedy Marica sobie poszła, Bajla przemyślała sytuację. Na razie nic złego się nie

działo. Wręcz przeciwnie. Maria, Mariechen, jak wołano na nią teraz we wsi, w dni

powszednie chodziła do przedszkola, które tu, wysoko w górach, nie zamierzało dać dzieciom

prawdziwych ferii. Jeszcze w czerwcu Elsa oznajmiła rodzicom, że z polecenia Wspólnoty

Narodowej w tym roku nie zorganizuje się wakacji, bo jest rzeczą najwyższej wagi, żeby

wszystkie rdzennie niemieckie dzieci jak najszybciej i najlepiej opanowały ojczystą mowę.

Mówiąc o ojczystej mowie, nie miała jednak na myśli cipszerskiego, szwabskiego czy

czesko-niemieckiego, który rozbrzmiewał w wielu okolicznych wsiach, tylko „język, którym

mówił Fuhrer”. Bo i tutaj, na prawie zapomnianym krańcu Europy, w każdym razie dość

odległym od centrum wielkich aktualnych zdarzeń, pewnego pięknego dnia „za sprawą

niemieckiego ducha w serce świata wleje się otucha”. I cały ten świat nagle ozdrowieje. Choć

tak po prawdzie, to nikt tu właściwie nie chorował.

Pewnego dnia po powrocie do domu Maria z ważną miną oznajmiła:

- Dzisiaj nauczyliśmy się dwóch rzeczy, mama. „Być Niemcem znaczy być wiernym!”

i „Bądź dumny i dobry, bo w twych żyłach płynie niemiecka krew!”.

- A wiesz, co to właściwie znaczy, Mario? - zapytała Bajla.

- Nie, mamo. Ale tak powiedziała nasza ciocia. A my powtarzaliśmy. Aż mogliśmy to

powtórzyć wszyscy razem. „Być Niemcem...”.

- Wystarczy, znam to już na pamięć - przerwała jej Bajla i by skończyć tę rozmowę,

spytała, co jeszcze robiły tego dnia. I wtedy Maria zanuciła skoczną piosenkę o

ciemnobrunatnym orzeszku: „Ciemnobrunatny jest orzeszek, ciemnobrunatna jestem ja,

jestem ja...”

Ale Bajla nie słuchała. Bo do głowy przyszła jej niespodziewanie myśl: „Dobrze, że

mała uczy się niemieckiego. A te slogany i przyśpiewki to dzisiaj część niemczyzny. Pewnie

jednego nie sposób się nauczyć bez drugiego”.

Sama dostała od wielebnego elementarz dla niemieckich szkół powszechnych w

Królestwie Rumunii. Tak było napisane na okładce. Widniał na niej obrazek roześmianego

chłopca, który na plecach niósł tornister. Z pomocą tego podręcznika miała nieustannie

poprawiać skromne słownictwo swej niemczyzny. W książce, wydanej w Hermannstadt, nie

było przynoszonych przez Marię z przedszkola porzekadeł. I gdy po pewnym czasie mówiła

już z córką tylko po niemiecku, szybko spostrzegła, że porusza się w tym języku coraz

pewniej. Niekiedy tylko w zdanie wpadało jakieś żydowskie słowo. A czasem nawet dwa. Jak

background image

wtedy, gdy powiedziała kiedyś Marii:

- Weź koszyczek i raz dwa przynieś mi tu barenfun bojm. Robię dzisiaj kompot.

Maria nie mogła powstrzymać się od śmiechu:

- Mama, co ty wygadujesz? Chyba chodzi ci o gruszki i o gruszę! Tak się mówi po

niemiecku!

background image

9

Nadeszła niedziela. Na porannej mszy zebrało się jak zawsze to samo grono starych,

pobożnych kobiet. Po nabożeństwie Bondar zwykle jadł śniadanie. Były to najczęściej jajko

sadzone ze smażonymi skrawkami słoniny albo zapiekanym serem i pomidorami. Wypijał do

tego kilka kieliszków wódki i dużą kawę z mlekiem. Tej niedzieli znalazł się na plebanii

również młody wikary, który często odwiedzał wielebnego. „Całkiem ładny chłopak -

pomyślała Bajla - choć i jemu zbiera się już tłuszczyk. Toczy się to jak tuczna gęś Boby

Taube. Przypuszczalnie ma coś nie tak ze stopami”.

Wikary nosił długie jasne włosy. Zaczesywał je za uszy, skąd spadały mu niemal aż na

plecy. Jak za każdym razem, obydwaj duchowni zjedli obfite śniadanie, wypili trochę wódki,

po czym udali się do kościoła. Bajli przyszło na myśl, żeby narwać w ogrodzie świeżych

kwiatów i przystroić nimi ołtarz. Wyszła i odcięła nożykiem kilka białych i czerwonych róż.

Gdy otwarła drzwi kościoła, usłyszała dziwny hałas. Brzmiało to jak sapanie i

jęczenie, a dochodziło od ołtarza, tyle że nikogo tam nie było widać. Nic nie przeczuwając,

powoli podeszła bliżej i zajrzała za ołtarz. Stał tam wąski drewniany stół. A na stole, na

brzuchu, leżał młody wikary. Sutannę miał uniesioną, odsłaniała nagie gładkie uda. Za nim

stał ojciec Bondar.

Nie zdążył jeszcze zapiąć cingulum i był bez biretu. Mógł więc jedną dłonią podkasać

z przodu księżą sukienkę. Drugą wsparł się o stół i od tyłu wbijał się rytmicznie w wikarego.

Ten wydawał z siebie dziwaczne dźwięki. Bajla przystanęła w osłupieniu.

O czymś takim słyszała tylko raz, przypadkiem, jeszcze w Arwinicy. Varvara

zwierzyła jej się w tajemnicy, że są w mieście mężczyźni, którzy robią takie rzeczy z

mężczyznami. Ale Bajla nie chciała uwierzyć. „Dlaczego z mężczyznami, tam, gdzie jest tyle

kobiet?”. Tego jednak Varvara nie wiedziała.

Bajla wstrzymała oddech, próbując powoli wymknąć się z kościoła. Kwiaty zabrała z

sobą. Gdy dotarła już do drzwi i ostrożnie zaczęła je otwierać, za plecami usłyszała nagle inny

chrapliwy jęk. Poznała głos Bondara. Brzmiał jak ryk jeleni w lasach, niesamowicie i

zatrważająco.

„Mój Boże - pomyślała - w co ja się wpakowałam?”-

Gdy po nabożeństwie nakrywała do stołu, unikała spojrzeń wikarego. Ten jednak

zdawał się mieć świetny humor. Popijał tęgo mszalne wino, które zawsze pojawiało się na

stole, gdy Bondar przyjmował gości, i wspominał z rozmarzeniem potrawy, które kiedyś

często przyrządzała jego matka.

background image

- Grenadiera, to ci kochtowała moja mami. To ci zawszy boła freite. Jiść i pile lisać -

opowiadał.

- Dobra słuch, Berta - powiedział Bondar. - Brej propis i na za duń skochcisz me

grenadiera, na. Herr kapłan wsyt otlomaczy.

Przepis był dość prosty. Do ugotowania grenadiera potrzeba było makaronu, kapusty i

cebuli. I „wiela slotko smetana i możen trocha wundzona szynka, ale calem fajn siekana”.

Nie było trudno spamiętać recepturę i już po paru dniach Bajla stanęła w kuchni,

wałkując ciasto na makaron. Musiało być bardzo cienkie i pokrojone na długie, równe nitki.

Kiedy wałkowała ciasto, niespodziewanie do kuchni wkroczył Bondar, co na ogół nie

zdarzało się zbyt często.

- Na, kluska bud? - zapytał. - Tink i kras ma bud.

- Tak będzie, wielebny ojcze - odparła Bajla, która poczuła się trochę nieswojo, kiedy

za nią stanął.

Był upalny dzień i miała na sobie tylko cieniutką letnią sukienkę, bez koszulki, którą

zwykle nakładała pod spód. Nie zapomniała jednak, rzecz jasna, o bieliźnie i o biustonoszu.

Naraz poczuła na karku jego oddech i gdy zamierzała się odwrócić, gwałtownym

ruchem chwycił ją od tyłu.

- Tu moż tero kriken i wolat, Berta. Nej swin te słuch, nej diabeł. I nej aniel! Nit!

- Proszę nie, wielebny, błagam! Nie! - zaklinała go Bajla.

Głos jej drżał i nie pomyślała nawet o tym, żeby krzyczeć.

Bo i po co? Kiedy w pobliżu nie było żywej duszy.

- Tu stes lepsza od cali kluska świata - sapnął Bondar i obiema dłońmi, trzymając ją

mocno za pośladki, przycisnął Bajlę brzuchem do deski z makaronem.

Poczuła brutalną siłę jego rąk i nie próbowała się bronić. Górował nad nią samczą

krzepą i sprawa była od razu przesądzona.

- Proszę, wielebny, proszę tego nie robić - powtarzała wciąż błagalnie, aż w końcu

głos odmówił jej posłuszeństwa i z gardła wychodziło tylko żałosne, śmieszne kwilenie,

lament pomieszany z trwogą.

Nie mogła nawet płakać, choć najchętniej zawyłaby pod same niebiosa. Z bezsilnego

gniewu i wstydu. Wtedy Bondar zarzucił jej sukienkę, błyskawicznym ruchem brutalnie

zerwał majtki i wszedł w nią, charcząc i sapiąc z podniecenia.

„Boże, robi to ze mną jak z wikarym” - pomyślała mimowolnie. I do gniewu i

poniżenia dołączyły bezradność i obrzydzenie.

Upłynęło trochę czasu, zanim Bajla znowu usłyszała ryk jelenia. A po chwili poczuła

background image

wilgotny, konwulsyjny spazm szczytowania.

„Wielki Boże Wiekuisty, proszę, nie pozwól, żeby mnie zapłodnił. Nie pozwól, żebym

nosiła jego dziecko. Nie pozwól, nie pozwól” - modliła się po cichu w myślach.

Było już po wszystkim. Bondar wymierzył jej siarczystego klapsa w obnażoną pupę,

mówiąc:

- Na, zrob me tero kraso kluska, jeno żywa.

Po czym wyszedł.

Teraz dopiero Bajla mogła się wypłakać. Łzy przyszły jak wyzwolenie. Oparła się o

ścianę obok paleniska, gdzie wisiała wyszywana w wiele małych zakrętasów ścierka.

Odcyfrowała napis: „Błogosławieństwo Boga na wszystkich twoich drogach”. Najchętniej

zerwałaby ze ściany sukno z porzekadłem i wrzuciła do płonącego pieca. Ale nie wolno jej

było tego zrobić. Więc patrząc tylko w okno, na błękitne niebo Karpat, powiedziała po

żydowsku:

- Ojberszter, far wus, far wus...? Far wus di sztrof un szand?*-Nie oczekiwała jednak

odpowiedzi. Ale przecież wolno było pytać, kiedy się wierzyło. Ktoś musiał być tam, na

górze. I musiał jej wysłuchać.

* (jid.) Za co, Najwyższy? Za co? Za co mnie karzesz i poniżasz?

Nagle poczuła, jak coś mokrego spływa jej po nogach. Sięgnęła dłonią. Nasienie

sprośnego klechy. Z obrzydzeniem popatrzyła na wilgotne palce. Bez wahania roztarła

spermę na rozwałkowanym cieście, powtarzając czynność kilka razy, do chwili, aż wszystko

stało się na powrót jedną kleistą mączką. Potem naplula, zwalkowała ślinę z ciastem i jeszcze

raz splunęła. Ostatni raz sięgnęła między nogi, odklejając resztki nasienia, a potem

zwyczajem rumuńskich chłopów wysmarkała palcami nos. Prosto w placek.

- Teraz to żryj, przeklęty diable!

Wtedy dopiero przypomniała sobie, że i Maria miała jeść jej grenadiera. Prędko

chwyciła mniejszy garnek i wrzuciła do środka trochę drobno posiekanej kapusty. A

ponieważ z poprzedniego dnia zostało jeszcze kilka ziemniaków, ugotowała córce kapustę z

kartoflami i śmietaną. Grenadiera z cienkimi plasterkami szynki jadł więc tylko Bondar.

Pochwalił nową potrawę i po obiedzie zapytał Bajlę, czy jej i córce też tak bardzo smakowało.

Bajla odpowiedziała:

- Tak, wielebny, to naprawdę wyjątkowy przepis.

O tym, co działo się w szerokim świecie, ludzie w Leopolds-dorfie dowiadywali się

czasem po tygodniach, ale niekiedy też i szybciej, po paru zaledwie dniach. 30 sierpnia 1940

roku Niemcy i Włochy podpisały w Wiedniu traktat, na mocy którego północna część

background image

Siedmiogrodu wróciła znów do Węgier. Wiadomość o tym zdarzeniu dotarła tutaj już

nazajutrz, bo 31 sierpnia na wschodnim brzegu rzeki pojawili się rumuńscy pogranicznicy,

rozstawiając posterunki. I znów granica przebiegała jak kiedyś środkiem mostu. Leopoldsdorf

należał teraz do Węgier, a Marienthal do Rumunii. Z dnia na dzień, jednym pociągnięciem

pióra. Ale ludzie nadal przekraczali most jak dawniej, a żołnierze wygrzewali się w słońcu,

grali w karty albo zagryzali prażone pestki dyni, ciesząc się pogodą i leniuchując. I chwaląc

dobrego Pana Boga. Ale w okolicy było teraz dwóch, do których modlono się w dolinie.

Jeden nazywał się Miklós Horthy, drugi - łon Antonescu. Ale istniał też jeszcze trzeci, w

porównaniu z którym tamci dwaj wyglądali jak małe bożki, a ten ostatni siedział daleko, w

Berlinie. Dla niemieckiej społeczności liczył się tylko ten trzeci, jedyny, wszechmocny,

pamiętliwy i porywczy, przed którym wszystkie inne * bóstwa w nabożnym milczeniu

pochylały głowy.

Przed domem szefa organizacji partyjnej w Leopoldsdorfie obok niemieckiej flagi ze

swastyką wisiał teraz sztandar Węgier - czerwono-biało-zielony. W jednej chwili wszyscy

zauważyli, że mieszkają na Węgrzech, choć prawie nikt we wsi nie rozumiał nowej urzędowej

mowy. Poza ojcem Bondarem. Bo ten przypomniał sobie nagle, że w dzieciństwie mówił tak

naprawdę tylko po węgiersku. I w swoim kościele wprowadził zaraz zwyczaj sprawowania

mszy w języku ojców. Wielu parafian ta zmiana bardzo rozsierdziła, choć nikt nie odważył

się zaprotestować. W Domu Niemieckim w Marienthalu, gdzie decydujący glos o wszystkim

miał dawny szewc Lunatschek, obok sztandaru ze swastyką wisiała jednak nadal flaga z

trzema rumuńskimi kolorami. Czasy i granice się zmieniały, ale nie wspólnota, bo ta bardzo

mocno się trzymała, przynajmniej tu, w odległych od centrum Rzeszy Karpatach.

Był początek września i zbliżała się już jesień, obojętna na aktualne wydarzenia,

skromna i prostoduszna w pastelowych szatach. Skończywszy robotę w warzywniku, Bajla

zawróciła w stronę domu. Już od drzwi usłyszała jasny, beztroski śmiech małej Marii. Zza

ściany wybiegał jej naprzeciw, radosny i szczebiotliwy. Wtórował mu głęboki bas Bondara.

Oboje musieli być w gościnnym. Powoli zbliżyła się do drzwi. Były tylko przymknięte i Bajla

ostrożnie jej popchnęła. Maria siedziała u Bondara na kolanach. Kobieta zobaczyła nagie,

kształtne nogi, na których niby to przypadkiem spoczęła pulchna dłoń księdza. Dziewczynka

zdawała się tego nie dostrzegać. Na stole, przy którym siedzieli, leżała otwarta duża książka.

- Chodź do nas, mama, zobacz, co jest w książce. Ile pięknych obrazków. Wielebny

opowiadał mi historie z Biblii. Jakie one wszystkie wesołe! - Maria zatrajkotała zachwycona.

Bajla podeszła parę kroków, rzuciła przelotne spojrzenie na otwartą książkę i

nieznoszącym sprzeciwu głosem rzekła:

background image

- Chodź, Maria, musisz mi w czymś pomóc. - Mówiąc to, starała się nie patrzeć na

Bondara.

W kuchni, kiedy były same, surowo napomniała córkę i zabroniła jej siadać na

kolanach wielebnego.

- Ale dlaczego, mama? Jest przecież dla nas taki dobry - zapytała zdziwiona mała.

Co miała odpowiedzieć? Po namyśle rzekła:

- Nie przystoi siadać na kolanach księdza. To nie uchodzi. Nikt tak nie robi!

- Ale on sam kazał mi przyjść i usiąść mu na kolanach. „Chodź do wujka Bondara”,

tak powiedział.

- Mimo wszystko. Nie rób tego więcej.

- Dlaczego, mama? Przecież jest dla nas taki dobry.

- Proszę cię, żebyś tego nigdy więcej nie robiła. A o czym rozmawialiście?

- O wielu rzeczach.

- Na przykład?

- O Purim.

- Jak to o Purim?

- Powiedział mi, że chce urządzić w zimie wielkie święto Purim. Ma przyjść dużo

dzieci i będą potrząsać grzechotkami i kołatkami, gdy wyczyta się imię Hamana. I zapytał

mnie, czy już kiedyś brałam udział w Purim. Powiedziałam, że tak, w Klinitzu...

- Tak mu powiedziałaś? - Bajli odebrało mowę.

- Tak, mama.

- Po co? Po co, pytam cię? Dlaczego? - bezradnie powtarzała Bajla.

Odchodziła od zmysłów. A więc stało się. Wielebny „pociągnął za język” małą Marię,

jak to się mówi u Rumunów. I przebiegłym kłamstwem zwabił ją w pułapkę.

- Bo on też świętuje Purim, jak my wtedy, w Klinitzu... Wtedy przychodzi do kościoła

dużo dzieci...

- On wcale nie obchodzi Purim, Mario. Tylko tak powiedział - odparła Bajla i jej glos

zatrząsł się od tłumionego gniewu.

Ale cóż. Co się już stało, to się nie odstanie. I nic się nie da zrobić. Przez chwilę Bajla

zastanawiała się, czy jej położenie ulegnie teraz zmianie. Przecież Bondar nienawidził

Żydów. W Marienthalu wiedziało o tym każde dziecko. Tylko jej własne jakoś tego nie

słyszało. Bo i jak? Nikt Marii o tym nie wspomniał - Marii, która wyglądała tak aryjsko.

Bardziej aryjsko niż Gudrun Lunatschek, córka małego, krzywonogie-go szefa organizacji

partyjnej we wsi, którego głos z każdym zebraniem rozbrzmiewał coraz ostrzej i donośniej.

background image

„Ujadzi jik pikielna hunda, tem na górze, kaj ma zla duń” - powiedział któregoś dnia

stary Atzberger, Cipszer, który przed laty przywędrował tu z Oberwiesenau, zza drugiej

strony lasów. Żona Atzbergera była Polką i to po części wykluczało go ze wspólnoty. Z

powodu tego mieszanego małżeństwa Lunatschek nazwał go nawet kiedyś zdrajcą narodu

niemieckiego. Gdy doniesiono o tym Atzbergerowi, ten miał odrzec tylko: „Lunatschek, moż

me w tupa pocelek”. Powiedzonko to wyrywało się potem nieopatrznie wielu

niemieckojęzycznym chłopom. Padało z niewyparzonych gęb całkiem jawnie i bez

zasłaniania ust.

W Domu Niemieckim, który dawniej był małym żydowskim pałacykiem, a teraz nie

należał do nikogo, zbierali się tylko ci, którzy nie mieli w swych rodzinach żadnych obcych,

nawet jeśli ich najczęściej ze słowiańska brzmiące nazwiska zdradzały, co naprawdę w ich

genealogicznej trawie piszczy. Dawny właściciel tego zniemczonego domu został wysłany

„na roboty”, a jego krewni jeszcze tej samej nocy wynieśli się za góry. Dokąd - nie

wiedziano, bo i też nie chciano wiedzieć.

W sali, gdzie kiedyś był wielki, piękny salon właściciela tartaku, wisiały teraz portrety

Horthyego i Hitlera. I ogromna „gazetka ścienna” - karton sztywnego papieru osadzony w

kunsztownie przyciętej drewnianej ramie ozdobionej dębowymi liśćmi, między które

wstawiono małe swastyki. Ciotka Elsa, przedszkolanka, i wiejski nauczyciel Barthmes,

siedmiogrodzki Sas, wspólnymi siłami umieścili na niej wielkie fotografie Fuhrera i jego

zaufanych. Wycięli je delikatnie i starannie z ilustrowanych magazynów Rzeszy. Tutaj, w

Niemieckim Domu, wszyscy czuli się jak u siebie, pośród swoich, którzy byli przyjaciółmi i

towarzyszami. Gdzie bez obaw można było mówić, co naprawdę się myślało. O narodach,

które ich zewsząd otaczały, i o wspaniałych czasach, które wkrótce miały nadejść. Ale po

prawdzie, nikt nie myślał tu na własną rękę, bo mówiono tylko to, co przedtem już powiedział

Lunatschek. Ten z kolei nie rozmyślał wiele i powtarzał na wyrywki jedynie to, co usłyszał

był od innych. Tu i gdzie indziej, w całym północno-wschodnim Siedmiogrodzie, wszyscy na

okrągło rozprawiali, ale nikt nie zastanawiał się nad sensem słów. To, co nazywano mową,

najczęściej było tylko wielkim, zgodnym rykiem. I większość ludzi zdawała się ten ryk

rozumieć. Zwłaszcza gdy przy okazji nie trzeba było myśleć.

Sam Lunatschek, dawny łaciarz butów, próbował zawsze w swych mowach

naśladować styl Fiihrera, nawet jeśli potok słów, który płynął z jego ust, nieporadnie grzązł w

miejscowej gwarze i potykał się o dialekt. Ale nieoszlifowane, prostackie słowa wylatywały

spod języka jak armatnie kule, kiedy w wiecowym zapale grzmiał na wrogów Rzeszy i

przedstawicieli niższych ras. Słowa te marszowym, zwartym krokiem wkraczały w głowy

background image

tych, którzy go słuchali i oklaskiwali, tratując ostatnie resztki rozsądku, jaki temu i owemu,

bez zasługi, przypadły w udziale przy narodzinach. Gruppenleiter miał to coś, co z żydowska

nazywano dawniej a afszrojftes mojl, niewyparzoną gębą. Bajla pamiętała, co o takich po

rumuńsku mówiła jej Varvara, wspominając o wilkach w zielonych uniformach: „Przyszli na

świat idiotami, niczego się nie nauczyli, a jeśli już, to połowę zapomnieli”. Ale z nikim się

tym wspomnieniem nie dzieliła, nawet z Cyganką Maricą, o której Lunatschek raz powiadał,

że jest untermenschem, innym zaś, że robactwem.

„Któż jednak ochroni cię przed idiotami, kiedy są u władzy i z każdym dniem

wzrastają w siłę? Kiedy nagle okazuje się, że jest ich cała rzesza? Tu nie pomoże żadna

klugszaft - pomyślała Bajla - bo samemu trzeba rżnąć idiotę, żeby nie odstawać”. Tak też i

robiła, starając się, jak tylko potrafiła, wbrew własnej woli i z największym trudem.

Zwłaszcza w niedziele, gdy musiała uczestniczyć w nabożeństwach odprawianych przez

Bondara.

Ścierając kurz w kościele albo przystrajając ołtarz świeżym kwieciem, często

widywała, jak ta lub inna kobieta ze wsi klęczy przed drewnianą figurą świętego Antoniego.

Jego długi brązowy habit wystrzępił się już mocno w kilku miejscach. Spod spodu

prześwitywało jasne drewno. Dłonie wiejskich kobiet wciąż od nowa gładziły świętą szatę,

dotykając złupanego drewna, gdy usta odmówiły już modlitwę.

„Te modlą się do drewnianego bożka. Inne do portretu mężczyzny z komicznymi

wąsikami. Mężczyzny, który spogląda z ram zawsze złym, surowym wzrokiem. I ja też tak

muszę robić, jakbym była jedną z nich. Ale na pewno nigdy nie uklęknę przed figurą czy

obrazkiem. Prędzej połamię sobie nogi. Jak długo jednak to wszystko jeszcze potrwa, teraz,

kiedy Bondar już nas przejrzał? Co mam robić, czego nie robić? - zachodziła w głowę Bajla. -

Jakie to życie dziwne. Jesteśmy obie Żydówkami, ja i moja córka. I jak długo nikt o tym nie

wie, nic złego się nie dzieje. Jedna wygląda jak czarownica, powiadają; bo ma rude włosy.

Druga jak aryjskie dziewczątko, bo jest jasna. Co to za świat? W jakim świecie my żyjemy?

Wielki Boże, dlaczego tak to urządziłeś?”.

I znów pojawiła się w jej sercu farpajnigenc mojre, dręcząca trwoga, cicha,

przyczajona mroczna bestia, które zamieszkała w niej od chwili, gdy tamci mężczyźni

zastukali nocą do drzwi. A teraz był wielebny Bondar, który też mógł stanąć którejś nocy u jej

progu i gdyby rzeczywiście przyszedł, musiałaby go wpuścić. Albo znów uciekać. Nie

wiedziała, co jest gorsze. Wymykać się w pośpiechu czy nie odmawiać Bonda-rowi, gdyby

ponownie chciał się do niej zbliżyć? Nie mogła znieść myśli o jednym i o drugim.

Maria siedziała przy kuchennym stole; rysowała w dużym zeszycie, który dała jej w

background image

prezencie ciotka Elsa. Na obrazku była tam rzeka w dolinie wysokich gór, a nad rzeką stały

małe domki i kościółek. Z wysokiego nieba wyglądało dobrotliwe słońce. Jego promienie

wieloma maleńkimi kreseczkami kładły się na dachach domów. Szczęśliwy, beztroski świat

dziecka, które nie wiedziało jeszcze, co rzeczywistość kryje za swymi kulisami.

- O czym myślisz, mama? - zapytała Maria.

- Myślę o tym, jak to będzie, moje dziecko.

- A co ma być?

- Otóż to: tego właśnie nie wiem - odpowiedziała cicho Bajla.

- To po co o tym myśleć, mama?

- Może i masz rację, córciu. Co ma przyjść, to przyjdzie.

Już niebawem Bajla miała się dowiedzieć, jak i kiedy.

Następnego dnia była niedziela. I jak często przedtem, i tym razem w odwiedziny

przyszedł młody wikary. I jak zawsze, razem z wielebnym weszli na krótko do kościoła.

Zostali tam przez dziesięć minut. Potem znów pojawili się w gościnnym, do którego Bajla

wniosła obiad. Chwilę przedtem znów zakradła się pod kościelne drzwi, gdzie powoli i

ostrożnie nacisnęła klamkę. Tym razem jednak klamka nie puściła. Drzwi zastała zamknięte.

A klucz tkwił w zamku, wewnątrz.

Potem przyszła środa. Maria bawiła się na dworze z małą Cipszerką. Bajla była w

kuchni i robiła obiad. Miała ugotować tokań po cipszersku na kociołku. Kaszkę kukurydzianą

z owczym serem i słoniną na zasmażce. Tego zażyczył sobie dziś na obiad ojciec Bondar.

Moczyła właśnie owczy ser w śmietanie, gdy cicho otworzyły się drzwi i ksiądz stanął

nagle za nią, chwycił ją za kark i przycisnął do stołu. Ledwie zdążyła odsunąć na bok

naczynie z serem, kiedy z tyłu zadarł jej spódnicę.

- Bud calem cicho, Berta, calem cicho, bo kaj nej, zajdzi tu medele i obacy, ca

robiemy - wysapał jej do ucha i jednym gwałtownym pchnięciem wziął ją w posiadanie.

- Nie, nie, proszę, nie - zaskamlała Bajla i cicho zaszlocha-la, podczas gdy Bondar

ciągle napominał:

- Calem cicho. Ca zamyśli mala, kaj obacy, ca jij mami robie w kuchen? Ha?

Bajla wyjrzała tylko przez firankę w oknie i zobaczyła, jak jej Maria śmieje się i

skacze przez skakankę, którą przyniosła mała sąsiadka. Na zewnątrz był zwyczajny

wrześniowy dzień. Liściaste lasy stały w barwnej szacie. Łagodne słońce spoglądało z góry na

bawiące się beztrosko dzieci.

Przed odejściem Bondar z uznaniem poklepał ją po obnażonej pupie, nic jednak nie

powiedział. Obróciwszy się, wyjęła z szafy czystą ścierkę, żeby wytrzeć, co zostawił. Na

background image

ścianie znowu zobaczyła napis: „Błogosławieństwo Boga na wszystkich twoich drogach”. Ale

teraz już wiele nie myślała. Bo jedna z tych dróg zawiodła ją tu właśnie, w wąską dolinę,

która zewsząd kończyła się górami. A stamtąd nie było już żadnego wyjścia. I żadnej drogi.

Nie do wiary, że tę akurat drogę, jej drogę, drogę donikąd, ktoś też któregoś dnia

pobłogosławił.

Nocami, gdy Maria smacznie i beztrosko spała u jej boku, Bajla często leżała bez snu,

z otwartymi oczami. Strach, gniew i uczucie bezsilności przygniatały jej pierś, jak tamta

kikimora, która ponoć nawiedza chrześcijan. Jej demon nie pochodził jednak z bezkresnego

świata ludowych wierzeń, z niewidzialnej krainy czarodziejskich istot. Jej demon miał imię i

nazwisko i naprawdę istniał. Nazywał się Bondar. Widywała go każdego dnia. Przychodził,

odchodził i powracał. I nie przez dziurkę od klucza jak owa kikimora, tylko pewnym krokiem

przez otwarte drzwi.

Stała się na koniec kimś, kim nie chciała być - kobietą, którą ktoś po prostu sobie

„bierze”. Jedyna różnica między nią a owymi młodymi wdowami, z których gdzie indziej

robiono wiejskie nierządnice, polegała na tym, że tylko jeden mężczyzna został jej katem.

Marna pociecha. Bo jeśli zajdzie teraz w ciążę, Bondar natychmiast ją odeśle. To pewne. Tak

pewne jak jutrzejszy dzień. I gdzie pójdzie? Na dodatek w dwojgiem dzieci, z których żadne

nie ma ojca?

Rabbi Jochanan z Wischnitzu powiedział kiedyś coś bardzo ważnego młodej

Żydówce. Ta Żydówka próbowała odebrać sobie życie. Z rozpaczy i zawodu miłosnego.

Rabbi pouczył ją, że czegoś podobnego nie wolno nigdy robić, bo nasze życie nie do nas

wszak należy. Jest tylko depozytem. I tylko Przedwieczny może któregoś dnia zażądać

zwrotu tego depozytu.

„Dlaczego jednak właśnie mnie użyczył tak ciężkiego życia? - zapytałaby na pewno

Bajla. - Czy przed Najwyższym, błogosławione Jego imię, my, ludzie, nie jesteśmy wszyscy

równi?”.

Zaciekawiło ją, co odpowiedziałby mądry rabbi, którego Rebeka znała i bardzo

poważała. Bo to Rebeka opowiedziała Bajli tę historię.

background image

10

W październiku, gdy na niebie zatańczyły pierwsze nieśmiałe płatki śniegu, w

Marienthalu pojawiła się nagle niemiecka komisja przesiedleńcza. Przyjechała w dwu szarych

samochodach, które narobiły wiele dymu i hałasu, zanim zatrzymały się na placu. Kilku

panów w mundurach i dwóch po cywilnemu wysiadło z wozu, rozprostowało kości, zaklęło

głośno na stan dróg i z ciekawością się rozejrzało, jakby przyszło im wylądować na obcej

planecie.

Na miejscu był już jednak Lunatschek, który zawołał dziarsko „Heil Hitler!”, co w

jego ustach zabrzmiało jak niewydarzone „Ajtler”, po czym wyprostował się jak struna.

Panowie z komisji odpowiedzieli tylko zdawkowo, niedwuznacznie okazując swoją

wyższość. Po chwili z ważnymi minami wkroczyli do Domu Niemieckiego, a dwaj chłopcy z

Deutches Jugendvolk, w brunatnych koszulach, opasani czarnymi skórzanymi pasami, z

nożami myśliwskimi za pazuchą, zajęli stanowiska tuż przed wejściem. Stali tam jak dwa

posągi i nieruchomym wzrokiem patrzyli wprost przed siebie, w stronę, gdzie znajdował się

wiejski sklepik, który jeszcze do niedawna należał do Alfreda Gottlieba. Po kilku godzinach

komisja do spraw przesiedleńców odjechała.

I już następnego dnia gruchnęło w okolicy, że niebawem wszyscy Niemcy mają

wracać „do domu”, „na łono Rzeszy”.

„Führer nas zawezwał” - oznajmił Lunatschek i wielu było bardzo dumnych, że ten

daleki wielki Führer, ten, którego czczono niczym Boga, przypomniał sobie nagle o ludziach

z Marienthalu i z wielu innych wsi. To, czego ci ludzie nie wiedzieli, albo dowiedzieli się

dopiero dużo później, był fakt, że tamci z Berlina, którzy zdecydowali o ich losie, już 5

września podpisali w Moskwie pewien traktat. Dotyczył on kwestii przesiedlenia rdzennie

niemieckiej ludności na tereny Trzeciej Rzeszy. I że już od połowy sierpnia istniało w

Berlinie Niemieckie Komando Przesiedleńcze. 9 września wkroczyło ono do Czerniowców,

przystępując do przesiedlania niemieckiej ludności, która tam mieszkała.

Minęło trochę czasu, zanim przypomniano sobie również o Cipszerach z doliny Złotej

Bystrzycy. Ich też Rzesza chciała przygarnąć jako rodowitych Niemców. Ci jednak zdążyli

się już dawno przyzwyczaić, że wielki świat traktuje ich po macoszemu i niejeden nawet się

cieszył, że wielkie wydarzenia omijają jego dom. Ale teraz żarty się skończyły. Teraz i oni

mieli opuścić swą ojczystą ziemię, tylko z tym, co mogli unieść, i niczym więcej. I ruszyć w

drogę ku niepewnej przyszłości. Choć wciąż nie brakowało takich, którzy uważali, że byłoby

dla nich i dla ich rodzin znacznie lepiej, gdyby znowu o nich zapomniano. A ci inni, którzy

background image

się z nimi całkiem nie zgadzali, też zmienili zdanie, gdy jeszcze rok później, w 1941, nadal

siedzieli w różnych obozach przejściowych z wytatuowanymi na ramieniu literami - A, O

albo S. Literami, które przydzielono im według ich przynależności rasowej. Ci z literą A mieli

jechać do Altreichu, ci z literą O mieli się udać na nowe terytoria na Wschodzie, Ostgebiete,

które mieli pomóc zniemczyć, literą zaś S oznaczono tych, których określono jako „przypadki

szczególne”, Sonderfälle. Nie było to pierwsze okropne i bolesne doświadczenie, które stało

się udziałem fołksdojczów z odległych od niemieckiej Rzeszy Karpat.

Od Cyganki Maricy Bajla niebawem usłyszała, co działo się po drugiej stronie rzeki.

Cipszerzy przygotowywali się do wielkiej akcji przesiedleńczej. I choć Leopoldsdorf był

właściwie częścią Siedmiogrodu, wielu niemieckich mieszkańców również chciało jechać.

Szef organizacji partyjnej Lunatschek już zawczasu przystąpił do sporządzania rozmaitych

list. Bo we wsi żyło kilka mieszanych małżeństw. I Niemcy, co po jednym z rodziców byli

Rumunami lub wręcz Hucułami. Można było również znaleźć takich, których ojciec lub

matka przypuszczalnie mieli żydowskich przodków, choć potomkowie gwałtownie temu

zaprzeczali, upierając się, że są katolikami. I istotnie byli.

Więc ci wszyscy Niemcy - także ci, którzy nie należeli do jego najgłośniejszych

zwolenników - mieli się teraz stawić przed Lunatschkiem, żeby dowieść, że są Aryjczykami.

W tym celu musieli wylegitymować się tak zwanym świadectwem pochodzenia i aryjskim

dokumentem tożsamości. Gdy pewnego dnia Bajla nakrywała do stołu, Bondar zapytał,

uśmiechając się złośliwie:

- Ca dostane, kaj ostawie te aryjski paper, z dajcze rodne i prarodne, na?

- Nie potrzebuję świadectwa pochodzenia, wielebny, bo wcale nie zamierzam stąd

wyjeżdżać.

- Ca? Ti jist unmożen. Alli lude jaden. Nawet te, ca sa nit Dajcze. Ale możen, za wu

opedwie ne jisti żadna prawi Dajcze? Ne jist tek? Riktig?

- Jesteśmy katoliczkami i Niemkami, wielebny. Nic więcej nie wiem - ucięła dumnie

Bajla.

- Me ne mus spowadać, bo wim ca nico, jako ta z warno opedwiema staj, libe Berta -

powiedział z namaszczeniem Bondar. - Pocekajmo. Clowik strel, Pan Bog kula nes.

Pocekajmo, gda wum ponese.

Życząc mu „smacznego” i „błogosławionego” - jak zazwyczaj, gdy stawiała obiad -

Bajla oddaliła się do kuchni. Usiadła przy stole, obracając w myślach słowa księdza.

Niedługo miała wrócić Maria. A pierwszego października zaczynała się już szkoła. Nie

myśleć po próżnicy, lecz natychmiast działać - to musiała teraz zrobić. Bo ten Bóg, o jakim

background image

mówił Bondar, najwyraźniej się nimi dwiema nie przejmował. Pewnie miał i bez tego dość

roboty. Zwłaszcza z Niemcami tu i tam, którzy musieli zwijać swe manatki.

Po kilku dniach znowu przyszła Marica z koszem jeżyn i pięknych, okazałych

borowików, od których roiło się w liściastych lasach. Gdy usiadły obie w kuchni, Bajla

powiedziała:

- Muszę szybko stąd uciekać. Ale sama nie wiem dokąd.

- Tobie też to zrobił?

- Tak.

- Kiedy, jak?

- Och, wiele razy.

- Przeklęte jego plemię! I co? Jesteś może w ciąży? Znam jedną kobietę, która

mogłaby ci pomóc.

- Nie, Marica. Muszę stąd uciekać. Powód jest gdzie indziej.

- Jaki powód? Co to znów za powód?

- Nie jestem chrześcijanką.

- Co? - Marica spojrzała na nią, jakby dopiero przed chwilą się poznały. - Nie

chrześcijanką? A kim?

- A jak myślisz? Kim jestem?

- Chyba nie żydówką?

- Właśnie tak.

- A on już wie?

- Tak. Dlatego muszę stąd wyjechać.

- Właściwie to od samego początku tak myślałam. Niepo-dobnaś do Cipszerek. Ale

też nie taka jak Rumunki i Hucułki. Całkiem inna, naprawdę całkiem inna...

- Inna, nie inna, głupie gadanie. Moja córka ma przecież jasne włosy i wszyscy

wierzą, że jest Niemką. Ale nie jest. I ojciec Bondar dobrze o tym wie. Muszę jak najprędzej

się wynosić, Marico, ale pojęcia nie mam dokąd. Bo gdzie, do licha, pójdę...?

- Bajli zbierało się na płacz, ale wstyd jej było przed Cyganką, która wytrząsnęła do

pieca pełną fajkę, bo nagle przeszła jej ochota na palenie.

- To gdzie masz zamiar jechać, Berto? - zapytała.

- Nie wiem. Na pewno nie tam, gdzie znów trafię na mężczyznę. Ten jeden wystarczy

mi na całe życie.

- Rozumiem, Berto. Rozumiem cię nawet aż za dobrze. Może będę mogła ci jakoś

pomóc. Ale ojciec Bondar nie może się dowiedzieć, bo inaczej koniec z grzybami i jagodami.

background image

A wiecie to mój jedyny zarobek. - Zanim odeszła, dodała jeszcze:

- Jeśli coś się zdarzy, o czym będziesz musiała mi powiedzieć, to zachodź, ale

wieczorem. Kiedy jest zupełnie ciemno. I nikt nie może cię zobaczyć. Mieszkam pod samym

lasem. Znajdziesz drogę, która idzie w górę, do przełęczy. Stoją tam trzy małe drewniane

domki. Ten pośrodku to dom mojego Ghijy. Tak wciąż mówię, choć biedaczek już nie żyje.

Minęło kilka dni, podczas których Bajla na okrągło rozmyślała, zastanawiając się, co

ma zrobić. Bo nie chciała odjeżdżać stąd z Niemcami, ale nie zamierzała również zostać. A

już na pewno nie u Bondara, co do którego nie wiedziała jeszcze, czy w ogóle jest na liście,

czy może już na dobre „poczuł się Madziarem”. Było to wyrażenie, którym z lubością

posługiwał się Lunatschek - „czuć się” kimś, kim prawdopodobnie nawet się nie było,

dokładniej zaś „czuć się Niemcem”, nawet jeśli nazwisko nie do końca brzmiało po

niemiecku. Bo wśród miejscowych narodowych socjalistów znalazłoby się wielu o

słowiańskich imionach i nazwiskach, czego najlepszym przykładem był sam Lunatschek. Na

każdym kroku podkreślali jednak, że ich „serce bije po niemiecku”. Bajla niezupełnie

rozumiała, o co chodzi; nie bardzo też miała czas się teraz nad tym głowić.

Któregoś poniedziałku, kiedy nakrywała do kolacji, Bondar oznajmił jej, że z samego

rana wyjeżdża do Jakobeny. A stamtąd pociągiem zamierza udać się do miasta, do

Kimpulungu, do dentysty Przenocuje u konfratra. Ale w środę pod wieczór, „jak Bóg da”,

będzie już z powrotem.

- Czy mam przygotować kolację? - zapytała Bajla.

- Telko dwi jaje na twarde, Burdufkas, słonina a wundzona kulbasa, je nit smazena.

Smazena kulbasa nit gut da nocz.

- Dobrze, wielebny - powiedziała i pomyślała, że oto nadarza się okazja, jedyna i

niepowtarzalna, by bez śladu zniknąć z Leopoldsdorfu.

Na samą myśl o tym zagotowała się w niej krew i jej dłonie zaczęły lekko drżeć.

Bondar chyba też to zauważył, bo zapytał:

- Ca ma, jist te chora?

- Nie, wielebny, tylko wywichnęłam trochę rękę, kiedy pracowałam w ogrodzie -

odparła Bajla, próbując się uśmiechnąć, czego zazwyczaj nie robiła.

Na szczęście Bondar nie zobaczył tego osobliwego skurczu ust, bo akurat nalewał

sobie kolejną szklankę wina. W innym wypadku pewnie nabrałby podejrzeń.

Kiedy na plebanii zgasły światła i Maria zasnęła twardym snem, Bajla cichaczem

wymknęła się na zewnątrz. Była jasna, bezchmurna noc. Dobrze znała drogę. Biegła, ani na

chwilę się nie zatrzymując. W stronę lasu, gdzie stał dom Ghiy, pośrodku, trochę większy od

background image

dwóch pozostałych. Ale nie paliło się w nim już żadne światło i Bajla zawahała się przez

chwilę. Potem jednak zapukała kilka razy w małe okno, najpierw cicho, potem trochę głośniej

i w końcu na progu ukazała się Marica, bosa, w szerokiej śmiesznej koszuli, która kiedyś

należała pewnie do jej męża.

W kilku słowach Bajla poinformowała ją, że Bondar na dwa dni wyjeżdża ze wsi.

- Można by więc spróbować - szepnęła cichutko Marica. - Jest jeszcze Bóg na tym

świecie. I jak widzisz, pomaga także tym, którzy nie są chrześcijanami.

- Obyś-miała rację - rzekła Bajla, wiedziała bowiem, że ten Maricowy Bóg mógł też

zwyczajnie wystawiać ją na próbę. Ale kto wie, może tym razem naprawdę miała szczęście?

Choć nadal nie wiedziała, dokąd powinna uciekać.

We wtorek, bardzo wcześnie, zaraz po porannej mszy, przed plebanię zajechał wozem

chłop, który miał odwieźć Bondara do Jakobeny.

Ledwie odjechali, Bajla w pośpiechu zaczęła się pakować. Po niespełna godzinie

pojawiła się Marica, dla niepoznaki przynosząc z sobą kosz leśnych owoców i grzybów.

- Musicie jechać na tamtą stronę, tam, gdzie Węgry, do Siedmiogrodu. Mój

siostrzeniec, Fanica, zaraz tutaj będzie i zabierze was wozem aż do Schantzu. To długa droga,

może ze trzydzieści kilometrów. Ale stamtąd już całkiem niedaleko do Rodnej. A tam już

możecie wsiąść do pociągu, który jedzie w dół, do Nasaud i do Salvy. Po przyjeździe gdzieś

się zatrzymacie. Albo znajdziecie furmana, który za opłatą podwiezie was jeszcze dalej, do

Mosesdorfu albo Wiesenau. W Moses-dorfie nie jest za dobrze, bo mieszka tam wciąż sporo

Żydów i sam Bóg jeden wie, co się może zdarzyć. W Wiesenau jest lepiej, bo tam więcej

Niemców. Najlepiej jechać do Wiesenau.

- Wielki Boże, więc znów przyjdzie nam mieszkać pośród Niemców...? - westchnęła

tylko Bajla.

Marica nie traciła ducha.

- Nie muszą być przecież jak ci tutaj. Może trafisz na dobrych Niemców, kto wie?

Również wśród Cyganów są i złodzieje, i porządni ludzie. Tacy, co klepią biedę, bo nie

nauczyli się kraść.

- Żaden Cygan jeszcze mnie nie okradł - powiedziała Bajla. - Choć tam, gdzie

wcześniej mieszkałyśmy, wcale ich nie brakowało.

- Och, to miałaś dużo szczęścia, moja droga. - Marica się uśmiechnęła. - Nic

straconego. Może masz to jeszcze przed sobą.

Kiedy Maria wróciła z przedszkola, Bajla powiedziała jej:

- Wyjeżdżamy dzisiaj. Niedaleko. Wszystko już spakowałam.

background image

- Dlaczego, mama? - dopytywała Maria.

- Wyjaśnię ci po drodze.

- Tylko szybko pożegnam się z Christel - odparła Maria, kierując się ku drzwiom. Tak

nazywała się dziewczynka, z którą czasami bawiła się w ogrodzie, na plebanii.

- Nie mamy na to czasu, córeczko - powiedziała Bajla.

- Ale dlaczego, mama? Przecież to moja najlepsza przyjaciółka.

- Dlatego. Nie i już. Musimy jechać, chodź!

Młody Cygan pukał już do kuchennego okna. Był to Fanica, który zajechał wozem z

drugiej strony ogrodu, całkiem z tyłu. Z ulicy nie dało się go dostrzec i Bajla miała nadzieję,

że wymkną się niepostrzeżenie.

- Jazda, bierz tornister - ponagliła córkę Bajla i wytasz-czyła na zewnątrz stary

wiklinowy kufer. Razem z huculskim plecakiem i torbą z jedzeniem na drogę.

- Sarutmana, doamnd - pozdrowił ją Fanica, co znaczyło tyle, co „Całuję rączki

łaskawej pani”. Po czym wziął bagaże i postawił na wozie.

- Dlaczego musimy stąd wyjeżdżać? - wciąż nagabywała Maria.

- Dosyć, siadaj przy woźnicy, już! - krzyknęła Bajla. I po chwili wóz ruszył.

- Ale ja nie chcę stąd wyjeżdżać. Chcę zostać - błagała płaczliwym głosem Maria.

Bajla nie odpowiedziała. Spojrzała tylko trwożliwie za siebie, zastanawiając się, czy

ktoś aby nie patrzy, jak uciekają. Ale tutaj, na tyłach ogrodu, nie było widać żywej duszy

Fanica skierował wóz na wąską, grząską drogę prowadzącą wzdłuż rzeki, gdzie nad

ranem przeganiano bydło na pastwiska. Pełno tu było głębokich, ciemnych kałuż i od czasu

do czasu musieli się zatrzymać, zsiąść z furmanki, żeby długim kijem sprawdzić poziom

zdradliwej, brudnej wody. A gdy rów okazywał się bardzo głęboki, woźnica musiał ostrożnie

go objeżdżać, bo inaczej wóz utknąłby w nim na długo.

Po jakimś czasie wydostali się na leśny trakt, który doliną rzeki Lalli prowadził do wsi

o tej samej nazwie, małej osady położonej wyżej, w górach, gdzie mieszkali i pracowali

drwale. Teraz posuwali się naprzód trochę szybciej. W pewnej odległości, poniżej szczytu

nazywanego Saską, gdzie w dół, ku spienionej Lalli z głośnym łomotem opadał górski potok,

stał stary, wycięty z drzewa duży drewniany krzyż. Fanica zatrzymał się, zszedł z wozu i

powiedział:

- To święte miejsce. Modlitwę trza odmówić. W tym miejscu przed wieloma laty wilki

rozszarpały na śmierć całą rodzinę. Siedmioro ludzi. Mężczyznę, kobietę i pięcioro dzieci.

Wszyscy z naszej wsi. Z naszego klanu. Jechali tu saniami, z dołu, z Schantzu. Ktoś rzucił na

nich przekleństwo. Zabrali z sobą na drogę tę klątwę, aż tutaj ich dopadła. Nie powinni byli

background image

wyjeżdżać z Schantzu tamtego dnia, trzynastego, a do tego jeszcze w piątek. W takie dni

spełniają się złe wróżby. Napadło na nich stado wilków. Niewiele potem z nich zostało. Gdy

ich znaleziono, strach było patrzeć. Same resztki. Ludziom z leśniczówki, którzy tędy

przejeżdżali, zrobiło się niedobrze na ten widok. Odwracali tylko oczy. Dopiero gdzieś na

wiosnę miejscowi pogrzebali resztki, o tam, gdzie Stoi krzyż. Ale co tu było grzebać? Nic

prawie nie zostało. Tylko kilka kości, trochę łachmanów, kawałki skórzanych pasków, buty i

trzewiki dzieci, końska uprząż, ot co. Sanie leżały wywrócone w lesie. Dobrze znałem tę

rodzinę. Tego, co ich przeklął, jednego chłopa z Maieru, spotkała potem kara. Na wiosnę, gdy

puściły śniegi. Znaleziono go w lesie, ubitego. W nozdrza miał wetkniętych siedem czarnych

piór. Więc wszyscy już wiedzieli, że to z powodu tych siedmiorga ludzi musiał umrzeć, tych,

których przeklął z krzyżem w dłoni. Podobno jakiś Cygan go oszukał. Ale to nie powód, żeby

zaraz rzucać przekleństwo. I na dodatek wymachując krzyżem, żeby klątwa na pewno

zadziałała. Kto mu wetknął potem w nos te wronie pióra, nie wiadomo. Policja nigdy tego nie

odkryła. Bo nikt nic nie widział i nie słyszał.

Powiedziawszy to, Fanica przeżegnał się trzykrotnie, jak to robią w rumuńskim

prawosławiu, zakrył prawą dłonią oczy, wymamrotał kilka słów, których treści nie sposób

było dociec, i z powrotem wlazł na wóz.

Bajla w milczeniu wysłuchała jego opowieści. Maria jednak zapytała, kiedy skończył:

- A gdzie są teraz wilki?

- O tam, wysoko w górach. Nie spotkamy dziś żadnego - uspokoił ją Fanica.

I wóz ruszył żwawo w dalszą drogę.

Pod wieczór dotarli wreszcie do Schantzu. Fanica zatrzymał się na samym skraju wsi,

gdzie stało kilka małych, powleczonych niebieską farbą drewnianych domków. Między nimi

całkiem swobodnie ganiały kury i kaczki, były też dwie świnie, które chrząkając, ryły w

nasiąkniętej wodą ziemi. W pewnej chwili zza rogu wybiegła im naprzeciw gromadka psów,

wściekle i zażarcie ujadając.

Fanica ruszył w stronę jednego z domów, nie zważając na szczekanie. Na progu

zagadał do mężczyzny, który ciekawie przyglądał się furmance. Potem odwrócił się na pięcie,

podszedł do Bajli i powiedział:

- Przenocujemy tu, u mojego kuma. Jutro z samego rana odwiozę was do Rodnej, na

dworzec.

- A nie można by jeszcze dzisiaj? - zapytała.

- Dzisiaj nie da rady. Konie są zmęczone - odparł jej Fanica. - Droga przez góry była

bardzo ciężka.

background image

- A czy twój przyjaciel nie mógłby zawieźć nas na stację?

- Po co? A może boi się pani przenocować u Cyganów?

- Skąd. Wcale - odpowiedziała szybko Bajla, choć zrobiło się jej nieswojo na myśl, że

miałaby zostać w tym domu aż do rana.

Ale Fanka pertraktował już w najlepsze z przyjacielem, który po chwili zbliżył się do

wozu i pozdrowił pasażerki. Nagle zaczęli się gwałtownie sprzeczać. Zagniewany mężczyzna

ruszył z powrotem w stronę domu. Fanica krzyknął coś za odchodzącym. Bajla nie rozumiała

ani słowa, bo mówili w swym języku. Teraz i Fanica wszedł do mieszkania. Po jakimś czasie

znów ukazał się na drodze.

- Mój kum zgodziłby się podwieźć was do Rodnej. Ale za zapłatą. Widzi pani, tacy to

już są Cyganie. Ja nie zażądałem od was nic. Przysługa, ot i co. Obiecałem to ciotce Maricy. I

ten też powinien tak uczynić, z przyjaźni. Po starej znajomości, tylko dla mnie. Ale nie. Chce

zobaczyć pieniądze. I wybij takiemu teraz z głowy. Przykro mi. Musimy tutaj zostać. A

rankiem sam odwiozę was do Rodnej.

- A ile chciałby wziąć? - spytała Bajla.

- Da mu pani pięć pengó i będzie rad.

- No to jedźmy jeszcze dziś do Rodnej.

Pożegnanie było krótkie i Mitica, bo tak nazywał się ich nowy furman, odstawił

obydwie na sam dworzec. Kiedy Bajla wręczała mu pięć pengó, skrzywił się, twierdząc, że to

za mało.

- Ale tak umawiałem się z Fanicą - powiedziała Bajla, całkiem już rozzłoszczona.

- Ale ja to nie Fanica. Mam swoje ceny, a on niech pilnuje swoich. I u mnie pani nie

pytała, ile to kosztuje.

- No więc, ile będzie to kosztować?

- Dziesięć pengó.

- Nie mam tyle.

- No to osiem.

- Tyle też nie mam. A z samego rana muszę jeszcze kupić dwa bilety.

- Siedem.

- Sześć.

- Nie, siedem. Ostatnie słowo.

- Sześć. Ostatnia propozycja.

- Co mi tam, niech będzie. Sześć.

Wziął pieniądze i podziękował, mówiąc:

background image

- Targuje się pani jak, nie przymierzając, Żydzi. Proszę darować, jeśli obraziłem.

- Żadna obraza. Ale ty za to targujesz się jak Cyganie. Cena z góry ustalona, a potem

nagle okazuje się, że wzrosła.

- Jeśli pani chce, zwrócę wam to jedno pengó. Żeby nie było swaru.

- Nie trzeba. Zatrzymaj je.

- Jak dobrodziejka uważa. Ale chętnie oddam, jeśli pani chce. Żeby nie miała mnie

pani za ostatniego.

- Nie, weź go. Dałam ci go bez żalu.

- No to życzę wam wszystkiego dobrego, szczęśliwej drogi, pani i córeczce, temu

jasnemu aniołkowi, małej różyczce - powiedział Mitica w kwiecistej mowie swego ludu. -

Chcę tylko dać pani jeszcze na odchodnym dobrą radę. Proszę się trzymać z dala od

policjantów w kapeluszach z kogucim piórem. To prawdziwe diabły. Są źli i niebezpieczni.

Potem raźno strzelił z bicza i zawrócił w stronę Schantzu.

background image

11

- Mama, co z nami teraz będzie? Po co tu przyjechałyśmy? - zapytała Maria. -

Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie.

Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie?

Wróci i nikogo nie będzie w domu... Na pewno będzie na nas zły. Czemu to robimy,

powiedz?

- Nie mogłyśmy zostać na plebanii. Wszystko ci później wytłumaczę. Ale teraz

musimy poszukać sobie miejsca, gdzie dałoby się przenocować, bo nasz pociąg przyjeżdża

dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę.

Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta,

która wyglądała na rumuńską chłopkę. Usłyszała, jak obie rozmawiają po niemiecku, i

przystanęła.

- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron?

- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej,

do Salvy.

- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę?

- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy -

odparła Bajla.

- Możecie pójść do mnie, jeśli chcecie - zaproponowała chłopka. - Nie wezmę nic.

Mieszkam niedaleko stąd.

- Mama, co z nami teraz będzie? Po co tu przyjechałyśmy? - zapytała Maria. -

Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie.

Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie?

Wróci i nikogo nie będzie w domu... Na pewno będzie na nas zły. Czemu to robimy,

powiedz?

- Nie mogłyśmy zostać na plebanii. Wszystko ci później wytłumaczę. Ale teraz

musimy poszukać sobie miejsca, gdzie dałoby się przenocować, bo nasz pociąg przyjeżdża

dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę.

Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta,

która wyglądała na rumuńską chłopkę. Usłyszała, jak obie rozmawiają po niemiecku, i

przystanęła.

- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron?

- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej,

background image

do Salvy.

- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę?

- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy -

odparła Bajla.

- Możecie pójść do mnie, jeśli chcecie - zaproponowała chłopka. - Nie wezmę nic.

Mieszkam niedaleko stąd.

Tak poznały Katarzynę Popę, siedmiogrodzką Saksonkę z Baiersdorfu koło Bistritz.

Przed paru laty wyszła za mąż za Rumuna i dlatego musiała opuścić swoje strony Tym, co od

pierwszej chwili uderzyło Bajlę, był język, jakiego ta kobieta używała. Mówiła prawie jak

przedszkolanka Elsa, ale nie tak wytwornie i rozkazująco. Jej wymowie brakowało szlifu,

słowa przychodziły jej z trudem i powoli, przez co zdawały się nieco ociężałe. Cedziła je

skąpo i z wysiłkiem. Jakby się męczyła.

- Nasz pan pastor bardzo się sprzeciwiał, kiedy wyznałam mu, że wychodzę za Vasile

- zaczęła opowiadać, gdy znalazły się już w domu. - Kiedy się dowiedział, stwierdził tylko:

„W mojej owczarni nie będę tolerował żadnych mieszanych małżeństw, bo Bloch blewt

Bloch, am Sanntich wii uch an der Wóch, co znaczyło: „Rumun to zawsze Rumun, w dzień

powszedni i od święta”. Pozostanie Rumunem, nigdy kimś tak dobrym jak my, Sasi. Więc

musiałam się wynosić. Moi biedni rodzice nie wiedzieli, gdzie ze wstydu podziać oczy, bo

nigdy przedtem żadna saksońska dziewczyna nie wyjeżdżała ze wsi z Blochem. Teraz

mieszkamy tutaj i jest nam dobrze i szczęśliwie. A jak Bóg zechce, to doczekamy się i dzieci.

Ale na razie jeszcze ich nie mamy. Mój mąż przebywa teraz w Nasaud, u swojego brata.

Wraca dopiero jutro. Ale wtedy będziecie pewnie już daleko. Szkoda, bo bardzo byłby rad,

gdyby mógł was poznać.

I Katarzyna opowiadała dalej historię swego życia, kiedy razem usiadły do kolacji.

Podała pallukes z mlekiem - gorącą kaszkę kukurydzianą w dużej wazie, z której łyżką od

zupy brało się na talerz tylko małą porcję i zanurzało w chłodnym mleku. Schłodzone

pallukes z odrobiną mleka bardzo Bajli smakowało. Był to ulubiony posiłek wieczorny

siedmiogrodzkich chłopów, zarówno Sasów, jak i Rumunów.

Również Katarzyna ostrzegła Bajlę przed csendór, czendora-mi, jak ich z niemiecka

nazywała. Byli bardzo niebezpieczni.

- Najlepiej schodzić im od razu z drogi - doradzała.

Opowiedziała, jak niedawno, w Bethlenie, dwóch czen-dorów ciężko pobiło jej

Vasile. Tylko dlatego, że wzięli go za Żyda.

- Bo mój Vasile ma trochę zakrzywiony nos. Jak u Żydów. Ale Żydem przecież nie

background image

jest. Jego rodzice są z Saraty, rumuńskiej miejscowości koło Baiersdorfu. Ci czendorzy tylko

w kółko powtarzali: Budós zsidó!. To znaczy: „Ty śmierdzący Żydzie!”. A on po węgiersku

odpowiadał: „Nie jestem żadnym Żydem!”. Myślicie, że mu uwierzyli? Skąd. Bo do

niedawna w Bethlenie, który nazywano też Betlejem, mieszkało wielu ortodoksyjnych

Żydów. Betlejem czy Bethlen, jak mówią Sasi, jeden diabeł, dość, że była to żydowska wieś.

Dopiero, gdy Vasile upadł na ziemię z zakrwawionym nosem, zostawili go w spokoju. Kilku

ludzi stało i tylko się przyglądało. Byli wśród nich i Rumuni. I nikt nie przyszedł mu z

pomocą. Bo myśleli pewnie, że może i naprawdę jest Żydem, skoro tak wygląda.

- Jak się mówi po węgiersku: „Nie jestem Żydem”? - chciała wiedzieć Bajla.

- En nem vagyok zsidó - odpowiedziała Katarzyna.

Bajla powtórzyła. Tylko raz. Zapytała jednak jeszcze:

- A jak się mówi „Nie jestem Żydówką”?

- En nem vagyok zsidó asszany. Ale czemu chcecie wiedzieć? Nie jesteście przecież

Żydówką. I nie wyglądacie jak Żydówka. Niektórzy ludzie uważają, że jak ktoś ma rude

włosy, to od razu Żyd. Ale moja ciotka z Baidersdorfu jest zupełnie ruda. I żona tutejszego

popa z Rodnej też. Te historie o rudych włosach to wierutne bzdury. I te same brednie

opowiadają o żydowskich wiatr imionach. Gdy kobieta ma na imię Sara, a mężczyzna

Samuel, Dawid, Jakub albo Daniel, to nie znaczy wcale, że muszą być Żydami. Wielu

porządnych Sasów nosi te imiona. Bo nasi ludzie często dostają je z Biblii, szczególnie starsi

chłopi.

I tak Bajla dowiedziała się o wielu rzeczach, o których nigdy przedtem nie słyszała.

- A Ester? To spotykane wśród Saksonek? - dopytywała się ciekawie.

- Ester? Nie. Nie bardzo. Tu w okolicy, bardziej w stronę Toplitz, są jakieś Estery i

Judyty, ale to Węgierki - odparła Katarzyna. - Ale czemu mnie o to wszystko wypytujecie?

- Ach, tak po prostu, z ciekawości. Nigdy nie byłam jeszcze w Siedmiogrodzie i

chętnie dowiedziałabym się, jakie imiona noszą tutejsi ludzie.

- Teraz, kiedy wywieziono stąd prawie wszystkich Żydów - ciągnęła Katarzyna - te

biblijne imiona spotyka się tylko u starych Sasów. Naturalnie, starzy i pobożni Rumuni też je

noszą.

- A jacy byli ci Żydzi na północy? - wciąż wypytywała Bajla.

- Cóż, widzicie - odparła Katarzyna - byli podobni do nas, jak to ludzie. Mieli tylko

swoje święta i inne obyczaje, jedli wyłącznie mięso kupowane u własnego rzeźnika, po

ichniemu rzezaka. W wielu rzeczach się różnili od nas, chrześcijan, to prawda. Ale poza tym

byli tacy jak my. Tutaj, w Rodnej, również nie było żadnych kłótni między chłopami a

background image

Żydami. Ani w Nasaud czy Bethlenie. Tak, żyło się tu jak dawniej, po staremu. Każdy na

swoją modłę, ale nikt nikomu nie przeszkadzał. Nie mówię, że wszyscy Żydzi postępowali

zawsze uczciwie, ale to samo można powiedzieć i o naszych, Sasach, Węgrach i Rumunach.

Rumuni słusznie powiadają: „Nie ma lasu bez uschniętych drzew”. Ale nie ma też takiego, w

którym rosną tylko takie.

- Byliście już kiedy w Wiesenau? - zapytała Bajla.

- Nie - odparła Katarzyna. - Ale Vasile, owszem. To takie małe miasteczko wyżej w

górach, w Wassertalu, gdzie mieszka sporo Niemców i Żydów. I naturalnie też Rumuni,

Ukraińcy, Madziarzy i wielu innych. Niemcy są tam bardzo katoliccy, a Sasi to przeważnie

ewangelicy. Nic nas więc nie łączy. Nie mieszamy się do swoich spraw. Poza tym mówią

bardzo śmiesznie po niemiecku, podobnie jak Niemcy z Bukowiny. Zupełnie inaczej niż ja

czy wy i wasza córka. Ich mowa brzmi całkiem obco. Koło Bistritz jest kilka wsi, gdzie ich

można spotkać. Nazywają ich Cipszerami. Pewna dziewczyna z Ba-iersdorfu wyszła tam

przed wieloma laty za miejscowego. Po mężu nosi teraz nazwisko Hotzberger. A na imię ma

jak ja, Katarzyna. W Baiersdorfie wołali na nią Schóster-Kathi, bo po ojcu nazywała się

Schuster. Tak, teraz jest już pewnie dobrze po pięćdziesiątce, ale może być i starsza. Bo gdy

wyjeżdżała z Baiersdorfu, była jeszcze całkiem mała i chodziła do szkoły Co w tej chwili

robi, nie wiem. Czas tak szybko mija. Ale nie słyszałam, żeby zmarła. Na pewno. O czymś

takim człowiek się w końcu dowiaduje; najpóźniej po roku ktoś przyniósłby nowinę. Może

ma się dobrze, może nie.

Nasz pastor z tamtych czasów nazwał jej małżeństwo „mieszanym”, bo Cipszerzy to

przecież katolicy. Jeśli nie macie tam nikogo, moglibyście o nią spytać. I zajść w odwiedziny.

Wtedy pozdrówcie ją ode mnie, od Nósner-Kathi, bo tak nazywałam się w panieńskim stanie.

Może jeszcze mnie pamięta. Mój ojciec był kuratorem i zwracano się do niego

Nósner-Mirten, to znaczy Nósner Martin, a do mamy Nósner-Lieschen...

- Chcecie powiedzieć, że ta Schóster-ICathi, a teraz Frau Hotzberger, mogłaby nam

pomóc? - zapytała Bajla. „Musimy gdzieś zamieszkać. I będę potrzebować pracy”.

- Może. Kto wie? Nie mam pojęcia, co to za człowiek ten Hotzberger. I nie wiem, jaka

ona sama teraz jest, na obczyźnie - odparła Katarzyna. - Człowiek się przecież z czasem

zmienia. Może stała się do cna Cipszerką i do tego katoliczką. A katolicy to zupełnie inni

ludzie niż my...

Maria już spała, w ubraniu, na szerokim łóżku, które stało w izbie. Było bardzo późno,

gdy Bajla po cichutku i ostrożnie położyła się obok córki. Nie mogła jednak długo zasnąć,

myśląc o wydarzeniach minionego dnia. Ta Katarzyna Popa była pierwszą saską

background image

Siedmiogrodzianką, którą tego dnia poznała, i Bajla musiała przyznać, że kobieta ujęła ją swą

serdecznością. Okazała się miła i uprzejma, całkiem inna niż Cipszerki z Leopoldsdorfu i

Marienthalu. A do tego szczera i rozmowna. Przy tym też bardzo gościnna, co u mieszkańców

gór wcale nie dziwiło. Ciekawe, czy wierzy w prikulicza? I czy do tej wsi też zagląda

kikimora i czy pojawiają się tu inne złe demony? Miała zamiar spytać o to Katarzynę z rana.

W końcu jednak zasnęła i od razu zaczęły męczyć ją koszmary.

Jechała sama saniami przez las, a za nią biegło kilka wilków. Lodowaty wiatr smagał

ją za uszami i za plecami słyszała groźne posapywanie bestii. Nagle okazało się jednak, że

obok niej siedzi Jakob, który przejął od niej lejce i rozpaczliwie zaciął konie. Ale wilki coraz

bardziej się zbliżały i było ich coraz więcej. Cała wataha. W końcu podbiegły już tak blisko,

że Bajla mogła rozpoznać ich twarze. Miały rysy ojca Bondara, szefa organizacji partyjnej

Lunatschka i innych ludzi z obydwu wsi, z którymi niekiedy miała do czynienia. „Jeśli nas

dopadną, będzie po nas!” - zawołała do Jakoba. Maria, która siedziała na jej kolanach,

wczepiając się ze wszystkich sił w jej objęcia, zaczęła głośno płakać. Bajla przycisnęła córkę,

ochraniając ją swym ciałem. Kiedy pierwszy z wilków rzucił się na sanie - miał czerwoną,

okrągłą twarz ojca Bondara ziejącą nienawiścią - Bajla obudziła się, drżąc cała ze strachu i

przerażenia. Obok leżała Maria, spokojnie oddychając. Ale w izbie nie było ciemno. W

drzwiach do kuchni stała Katarzyna, trzymając w dłoni lichtarz, na którym migotała świeczka.

- Mówiliście głośno przez sen i kogoś wołaliście. Ale słowa brzmiały bardzo dziwnie,

trochę jak niemieckie. Ale niemiecki to nie był. Bo nic nie zrozumiałam. Chciałam tylko

sprawdzić, czy dobrze się czujecie.

- Dziękuję. Już dobrze. Miałam tylko zły sen - powiedziała Bajla. Uwagi o „dziwnych

słowach” nie skomentowała. Przypuszczalnie bełkotała w jidysz. Bo przez sen mówiła zwykle

po żydowsku lub rumuńsku. Niemiecki nie pojawiał się w jej snach.

- Pora wstawać, jeśli chcecie złapać pociąg do Salvy - napomniała ją łagodnie

Katarzyna.

Po czym weszła do kuchni, odstawiła na stół świecznik, napaliła w piecu i podgrzała

mleko, które z glinianego dzbanka przelała do ogromnej teppy. Usiadłszy przy stole, Bajla i

Maria zjadły kilka kromek chleba z marmoladą, popijając ciepłym krowim mlekiem.

- Jak to u was jest - zapytała Bajla - czy Sasi też wierzą w prikulicza?

- Jedni tak, drudzy nie - odparła Katarzyna. - Ja tam nie wierzę w żadnego durnego

psa. I Vasile też nie wierzy. Ale gdyby jakiś wszedł mu w paradę, to, ho, ho!, z miejsca

wziąłby go na widły. Są tu we wsi starzy ludzie, którzy przysięgają jednak, że na własne oczy

go widzieli. Bo ze złym to jest tak: pojawia się tylko wtedy, gdy się weń wierzy. A kto wierzy

background image

w złe, już się od niego nie wywinie. Rozumiecie, co mam na myśli? Ale ja nie wierzę w

prikulicza i te wszystkie inne złe duchy. I dlatego żadna bestia nigdy nie staje mi na drodze.

- Zgoda, ale czy wierzycie, że istnieją wilki, które przybierają ludzką postać? -

zapytała Bajla.

- Nie. Wilki wyglądają zawsze jak wilki. Zdarzają się jednak ludzie jak wilki: źli i

podli. Uważam, że są o wiele bardziej niebezpieczni niż wataha w ciemnym lesie. Bo ci

„wilko-ludzie” czają się wszędzie wokół nas i nie tak łatwo zejść im z drogi. - Katarzyna

zamyśliła się na chwilę i dodała: - Ten stary pastor z Baiersdorfu tak naprawdę też był

wilkiem, wilkiem w mniszej szacie. To on przepędził mnie z rodzinnego domu, przegnał złym

słowem jak obcego psa. Tylko dlatego, że chciałam wyjść za mąż za Vasile.

Bajla przysłuchiwała się w milczeniu, bo nie mogła nie zadumać się nad sobą samą,

wspominając innego duchownego. Tego, co zwyczajnie po nią sięgnął, a potem bezlitośnie

wykorzystał niczym rzecz, naczynie w kuchni. Naczynie, które po wszystkim, jak gdyby

nigdy nic, odstawił i które kucharka sama musiała potem zmyć. „Dobrze ci mówić,

Katarzyno, bo należysz do mężczyzny, co jest dla ciebie dobry. Nie jesteś liściem niesionym

przez wiatr, rozdeptywanym obcasem, od niechcenia” - pomyślała, a po chwili powiedziała

głośno:

- Macie przecież męża. Z takim mężem żaden wilk niegroźny.

- Racja - odparła Katarzyna. - I dobry z niego człowiek. Dziękuję panu Bogu, że mi go

zesłał. Tylko że nie mamy dzieci. W Baiersdorfie powiadają, że to kara niebios. Sasi i Blóche

nie powinni się ze sobą mieszać. Nasz pan Bóg patrzy na to krzywym okiem, mówią starzy. I

tak samo ewangelicy z katolikami, a już najmniej ewangelicy z prawosławnymi. To już

naprawdę ciężki grzech. Tak mówili ludzie w Baiersdorfie.

- Chcecie powiedzieć, że sam Bóg zesłał wam waszego męża? - dziwowała się Bajla.

- Na pewno, bo przecież tylko on decyduje o tym, co się nam przytrafia, każdego dnia,

o każdej godzinie, w każdej chwili.

- I to Bóg decyduje o tym, czy ma się dzieci, czy nie?

- Tak właśnie jest - odrzekła Katarzyna. - Tak niestety jest. „Musimy sami nieść swój

krzyż. Każdemu jego przeznaczenie”. Tak zawsze mówił nasz pastor w Baiersdorfie. Bardzo

dawno temu. Ale ja nie zapomniałam.

Bajla znów zamilkła.

Pożegnały się potem z Katarzyną, która na drogę dała im wędzonego sera, słoniny i

kilka kromek chleba. Kiedy jej podziękowały, powiedziała tylko:

- Nasz Pan Bóg będzie was ochraniał w dalszej drodze.

background image

- Obyście mieli rację - rzekła Bajla.

- Będę się za wami modlić - dorzuciła jeszcze prędko chłopka.

- Dziękujemy za wszystko - powiedziała Bajla i obie z Marią szybkim krokiem

ruszyły w stronę pobliskiej małej stacji, gdzie stał już podmiejski pociąg, który miał je

zawieźć do Salvy.

Podróż nie trwała długo. W wagonie było jednak chłodno, a przez szczeliny w oknach

wpadał do przedziału dokuczliwy ostry wiatr. Od siedzących wkoło robotników, którzy

zabijali czas głośnymi rozmowami, bił zapach cuchnących papierosów.

W Salvie dowiedziały się, że od niedawna odjeżdża stąd autobus, który raz na dzień

kursuje aż do Mosesdorfu. A stamtąd do Wiesenau było już tylko jakieś dwanaście

kilometrów.

O ósmej siedziały więc w rozklekotanym autobusie, upchnięte między chłopami z

plecakami i torbami. Nawet dach był załadowany mnóstwem rozmaitych skrzyń i innymi

bagażami. Dysząc i sapiąc, autobus wspinał się z mozołem żwirowaną wiejską drogą, która

licznymi serpentynami Salautzatalu prowadziła w stronę Marmaroszu. Po drodze wóz

kilkakrotnie się zatrzymywał, bo chłodnica wrzała i dymiło z silnika. Wówczas wszyscy

podróżni wysypywali się na drogę i rzucali się natychmiast w krzaki. Mężczyźni na lewo,

kobiety na prawo. Również Maria musiała za potrzebą. Ale wstydziła się obcych kobiet, które

bez ceregieli kucały, zadzierając w górę suknie, i często nie przerywały nawet zaczętej w

autobusie pogawędki. Bajla musiała więc odejść z Marią spory kawałek na bok, drżąc z

obawy, by autobus nie odjechał bez nich.

Gdy po dobrych pięciu godzinach dotarli wreszcie do Mosesdorfu, Maria zaczęła

nagle płakać:

- Mama, mamełe, dlaczego opuściłyśmy dom? Ja chcę do domu!

Usłyszał to mężczyzna w kaszkiecie, z czarną brodą, który stał nieopodal. Podszedł

bliżej i zapytał w jidysz, czy nie chcą może jechać do Ojberwisno. Bajla chciała najpierw

wiedzieć, ile by to kosztowało. Mężczyzna uznał, że dziesięć pengó będzie dobrą ceną.

- Pięć - powiedziała Bajla.

- Fimfiz gurniszt - odparł obcy. - Zogn mir acht.

- Fimf - upierała się przy swoim Bajla.

W końcu ugodzili się na sześć pengó. Widząc, że umiała się targować, woźnica spytał:

- Jesteście może Jidene?

- Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy Dajczisze.

- Oj... - Pokiwał głową. - Di welt hot zich fardrejt. Świat stanął na głowie.

background image

Dojeżdżali już do Wiesenau. Kiedy jednak Aaron, ich woźnica, zapytał pierwszego

napotkanego Cipszera o Katarzynę Hotzberger, ten odpowiedział pytaniem na pytanie:

- Która K&tku Hotzberger? K&tku Porcelanowy Garnek? K&tku Czarni? Czy K&tku

z rodina Seppi?

Bo kobiet o tym nazwisku było kilka w miasteczku. Wtedy Bajla wyjaśniła, że ta, o

którą chodzi, to cudzoziemka z Siedmiogrodu. Chłop namyślił się i uznał, że iść może jedynie

o K&tku Tajcze, bo ona mówi całkiem inaczej niż tutejsi ludzie, właśnie po niemiecku, w

„mowi pane”.

Ta K&tku Tajcze mieszkała jednak trochę na uboczu, w małej osadzie, wyżej, w

Wassertalu. W miejscu, które nazywano Schradenthalem. A do tego miejsca było jeszcze co

najmniej siedem kilometrów. Aaron zaczął się już niecierpliwić, gdyż chciał prędko wracać

do Mosesdorfu, bo umówili się przecież tylko na jazdę do Wiesenau. Bajla musiała więc

dorzucić jeszcze pengó. I pieniądze chciał wziąć z góry.

- Zoln mir kajnen zores niszt hobrt* - powiedział.

Bajla zapłaciła i wóz ponownie wtoczył się na wąską, kamienistą drogę, która stromo

wiła się doliną wzdłuż rzeki.

Wreszcie dotarli do osady Schradenthal i Bajla poczuła nagle, jakby znalazły się na

samym końcu świata. Powiedziała o tym Aaronowi, ale ten ją uspokoił. Dolina kończy się

dopiero dużo wyżej, czterdzieści kilometrów dalej. Gdyby jechać w górę albo przewędrować

szlak wzdłuż rzeki, napotka się po drodze wiele małych miejscowości, zapewnił ją. Ale tam

mieszkają z reguły sami Rusnacy, a to, jak stwierdził, niedobry naród. Potem jakaś

przechodząca chłopka pokazała im drewniany dom K&tku Hotzberger. Aaron bardzo się już

spieszył, nie chciał bowiem przegapić następnego autobusu, który kursował przez Wiesenau

do Borschy i mógł nastręczyć mu klienta. Powiedział tylko: „Blajbts gesund”, ostańcie w

zdrowiu, i zacinając ostro konia, odjechał trzęsącym się na wyboistej drodze wozem.

* (jid.) Żeby nie było nieporozumień.

background image

12

Bajla i Maria zostały same na drodze, która wzdłuż rzeki prowadziła dalej w górę, do

osiedli, gdzie, jak mówił Aaron, mieszkali sami Ukraińcy. W starym wiklinowym kufrze i

traj-ście mieścił się ich cały dobytek. Maria usiadła na walizce i kijkiem kreśliła w piasku

kółka. Bajla oparła się o drzewo i pomyślała: „Nawet Cortorar, wędrowni Cyganie, mają

więcej od nas. Mieszkają w wozach ze słomianym dachem i przemierzają kraj wzdłuż i

wszerz. A my żebrzemy o jakiś kąt, a jeśli go dziś nie znajdziemy, to gdzie pójdziemy?

Nigdzie nie jesteśmy jak u siebie”.

Podniósłszy wyżej oczy, Bajla zobaczyła zagrodę, z której dochodził jasny, radosny

śmiech dzieci, a wtórowało mu szczekanie psów. W przerwach dało się słyszeć obojętne,

chrapliwe skrzypienie piły. Były to jedyne znaki wskazujące na to, że żyją tu ludzie i

zwierzęta.

Z obydwu stron doliny na Bajlę i jej córkę spoglądały wysokie góry. Groźnie i

wyniośle. Na kilku rozrzuconych wokół halach stały opuszczone szopy. Między nimi

widniały lasy z przypalonymi jesienią liśćmi. Były to rdzewiejące rany, które dopiero z

nadejściem wiosny miały się zagoić. W skalnych załomach błąkały się późne promienie

zachodzącego słońca. Dzień miał się ku końcowi.

Bajla patrzyła w górę, w szare oblicze tych milczących, zamienionych w kamień

olbrzymów, czując pustkę i osamotnienie. Zdało jej się nagle, że została sama na tym obcym

świecie. Sama ze swym dzieckiem i obrazami odległych, ckliwych chwil, ale również

gorzkich przeżyć, których pamięć pozostała jeszcze całkiem świeża. „Tylko to mi zostało -

pomyślała. - Mała dziewczynka i wspomnienia. I ból. Ból, że nie wróci to coś, za czym się

tęskniło. Ból, że znów mogło zdarzyć się to, o czym chciało się zapomnieć, a czego nie

potrafiło się zapomnieć”.

Obok drogi dziko pieniły się zarośla. Nieco dalej nieokiełznana górska rzeka huczała

w dolinie, spływając wartkim strumieniem tam, gdzie było Wiesenau. Prowadził przez nią

wąski wiszący mostek, puntje. Po drugiej stronie dostrzegła małą osadę, na którą składało się

osiem drewnianych domów. „Mają takie same pokryte gontem dachy jak w Klinitzu i taką

samą studnię na kołowrót na podwórzu - pomyślała Bajla. - Może w lecie również tu

zakwitną kwiaty i nie będzie tak ponuro i samotnie jak teraz, gdy zima stoi już u drzwi?”.

Gdzieś tam znajdowała się też zagroda Katarzyny Hotzberger. Ale by tam dotrzeć,

trzeba było przekroczyć ten wiszący, rozhuśtany mostek. Bajla przytrzymała się mocno

grubej stalowej liny, która po obu stronach służyła za poręcze. Zrobiła kilka niepewnych

background image

kroków i z drżącymi kolanami natychmiast, powoli i ostrożnie, zawróciła.

- Jak ludzie przechodzą przez to cholerstwo? - zaklęła pod nosem.

W tej samej chwili na drugim brzegu ukazał się wiejski chłopak z małym czarnym

pieskiem. Obydwaj przebiegli przez rozchwiany puntje, jakby to był miejski chodnik.

Chłopak po rumuńsku pozdrowił obie i zapytał:

- Szuka pani czegoś?

- Chcemy przejść na drugą stronę, do domu pani Hotzberger - odpowiedziała Bajla.

- To dlaczego pani nie przechodzi? - zapytał dzieciak.

- Bo ten puntje tak okropnie się trzęsie.

- Zawsze się tak chwieje, ale jeszcze nigdy nikt nie wpadł do wody. Można

przytrzymać się rękami liny.

- Jak mamy się przytrzymać, kiedy musimy taszczyć bagaże?

- Przeniosę je na drugą stronę - zaofiarował się chłopak.

Wziął od niej wiklinowy kufer i pobiegł przez most na drugi brzeg. Tam postawił go

na ziemi i wrócił po huculski plecak i torbę. Potem rzekł:

- Jeśli pani chce, mogę też przenieść na barana dziewczynkę.

- Nie - zaprotestowała Maria. - Sama przejdę przez most.

- Tylko idź ostrożnie i mocno trzymaj linę. Powoli - przestrzegła ją Bajla.

„Jak wpadnie do lodowatej wody, przeziębienie murowane. Albo mi utonie. Mój

Boże, co ja wtedy pocznę?” - pomyślała, gdy Maria zdecydowanie wkroczyła na rozkołysany

puntje. Powoli, z drżącymi kolanami, ale z tą niezwykłą śmiałością małego dziecka, które nie

poznało jeszcze, co to prawdziwe zagrożenie. Jednak wszystko poszło dobrze.

Kiedy znalazła się po drugiej stronie, chłopak rzekł:

- Widzi pani, doamna, mała sobie poradziła. I pani też może, tylko proszę nie patrzeć

w dół. Od patrzenia w wodę kręci się od razu w głowie.

Bajla musiała więc zebrać się na odwagę, choć najchętniej odczekałaby jeszcze chwilę

albo dwie. Przynajmniej do czasu, aż chłopiec sobie pójdzie. Ten jednak stal nadal,

przyglądając się ciekawie, bo nie chciał przegapić takiej sceny. Usiadł nawet w trawie, a mały

pies przycupnął obok niego. Najwyraźniej obydwaj mieli dużo czasu. Powoli, krok za

krokiem, Bajla zaczęła iść przez puntje. Dłonie nagle jej się spociły, ale zacisnęła je mocno na

zimnej stalowej linie. Zdawało jej się, jakby wszystko wokół tańczyło i wirowało, choć

patrzyła wprost przed siebie. Wiedziała jednak: „Muszę przejść na drugą stronę, bo innej

drogi brak”.

Gdy dostała się na drugi brzeg, Maria zawołała:

background image

- Widzisz, mama? To wcale nie było takie trudne!

- Tak się tylko myśli, kiedy nie musi się samemu drałować przez ten most - odparła

Bajla, podczas gdy junak coś jeszcze wołał do nich z drugiej strony, machając im obiema

dłońmi na pożegnanie, a po chwili puścił się biegiem przez pola razem ze swym pieskiem.

Na schodkach przed domem, gdzie mieszkała K&tku, leżał duży biały pies. Chyba

spał. Jednak gdy podeszły bliżej, podniósł nagle głowę, spojrzał zdziwiony i warknął cicho,

ale nie wstał.

- Pani Hotzberger! - zawołała Bajla, bo bez zaproszenia nie śmiała wejść na podwórze.

Krzyknęła jeszcze kilka razy, ale nikt się nie poruszył.

Nieco dalej, z domu z małymi okrągłymi podcieniami, wyszła kobieta i zapytała:

- Wum du Klitku?

- Tak - odparła Bajla.

- Na, uszła du Wiesenau. A Fr&nzku bud dom az na nidila. Skund prychodni?

- Z Bistritz - wyjaśniła Bajla, uznała bowiem, że nie musi wszystkiego tłumaczyć

sąsiadce. Ale rozmowa wcale się na tym nie skończyła, bo kobieta podeszła trochę bliżej i od

razu zaczęła opowiadać, jak to kiedyś sama była w Bistritz.

- Wilka, kraso mesto - zauważyła. - Żyjete tern?

- Tak - bez mrugnięcia okiem zełgała Bajla.

Maria szepnęła jej do ucha:

- Nie byłyśmy nigdy w Bistritz, mama.

- Już dobrze, dobrze, moje dziecko - uciszyła ją Bajla.

Ale gdy sąsiadka znów zniknęła w środku, Maria rzekła:

- Zawsze powtarzałaś, że nie wolno kłamać. A teraz powiedziałaś tej pani, że

mieszkamy w Bistritz...

- Później ci wytłumaczę dlaczego.

W odpowiedzi usłyszała:

- Zawsze tylko później i później. A co będzie, jak zapomnisz?

Usiadły na drewnianej ławeczce, która stała obok ścieżki prowadzącej w stronę domu,

i czekały. Czas mijał. Zdarzało się, że przez puntje przechodził któryś z mieszkańców wioski.

Patrzyli ciekawie w kierunku, gdzie siedziały, i pozdrawiali w cipszerskiej mowie „gutn

duń!”. Tymczasem duży biały pies znowu podniósł się ze schodów, ziewnął, przeciągnął się

na wszystkich czterech łapach i ruszył w stronę furty. Powęszyw-szy trochę, przyjrzał się

przyjezdnym, po czym powoli podreptał na schody

„Mój Boże - pomyślała Bajla. - Znowu siedzimy przed czy-imiś drzwiami, czekając,

background image

aż nas wpuszczą. Pozwolą nam tu zostać czy z rana znowu trzeba będzie jechać?”.

Maria zapytała:

- Mama, ciotka Elsa mówiła, że Cyganie nie mają domów. Ciągle tylko podróżują.

Żebrzą i kradną. Ale my też nie mamy domu. To my też jesteśmy Cyganami?

- Nie, córeczko. Nie jesteśmy Cyganami - odparła Bajla. - I nie wszyscy Cyganie to

włóczędzy, jak uważa ciotka. Wielu z nich ma domy, jak inni ludzie. Pamiętasz Maricę? Tę,

co przynosiła na plebanię grzyby i jagody? Ona też jest Cyganką, a mieszka we własnym

domu. A Fanica, który wczoraj zawiózł nas do Schantzu? To też Cygan. Ma swój dom i nawet

konia z wozem.

- To dlaczego ciotka Elsa powiedziała, że Cyganie to lenie i brudasy? I że kradną? -

wciąż dopytywała Maria.

- Bo pewnie nie zna żadnych Cyganów - stwierdziła Bajla.

- Mówiła też, że z Żydami jest tak samo. Żydzi są źli. Mówiła bardzo złe rzeczy o

Żydach.

- To nieprawda, Mario. Żydzi nie różnią się od innych ludzi. Są tak samo dobrzy, jak i

źli. Ale większość Żydów, których znam, to dobrzy ludzie - próbowała uciąć rozmowę Bajla.

Maria nie dawała jednak za wygraną:

- Ale my nie jesteśmy Żydami, prawda, mamo? Bo wielebny wspomniał raz, że może

jesteś Żydówką, bo masz rude włosy.

Na to pytanie Bajla mogła odpowiedzieć tylko jedno, lecz zanim to zrobiła, pomyślała

szybko: „Wybacz mi, Boże Wiekuisty, że muszę okłamywać własne dziecko!”. Po czym

lekko drżącym głosem, który dla niej samej zabrzmiał obco i fałszywie, rzekła:

- Nie, nie jesteśmy Żydami, to znaczy Żydówkami. Jesteśmy katoliczkami i Niemkami

z Bukowiny. Ty jesteś Maria, a ja Berta Altmann. I nie mamy nic wspólnego z Żydami.

- To dobrze, mama. Bo ja nie chcę być Żydówką. Ani Cyganką. Najlepiej, kiedy jest

się Niemcem. Tak zawsze mówiła nasza pani. I ja też jestem Aryjką. Wiem, bo ciotka Elsa

powiedziała - bezustannie trajkotała Maria.

A Bajla pomyślała tylko: „Wielki Boże, co ta pomylona sziksa zrobiła z mojego

dziecka. I jak szybko. Ale nadejdzie jeszcze dzień, kiedy powiem jej, kim naprawdę jest, moja

mała mejdele...”.

Po chwili Maria jednak znów spytała:

- Dlaczego nie mam ojca, mama? Wszystkie dzieci mają ojców. Gdzie jest mój tata?

- Umarł - odparła Bajla - kiedy byłaś jeszcze całkiem mała. Bardzo wcześnie nas

opuścił, dużo za wcześnie.

background image

- A czy tata mnie kochał?

- Bardzo kochał.

- A masz jego fotografię?

- Tak.

I Bajla wyjęła małe zdjęcie, które zawsze przy sobie nosiła. Była to fotografia z

chassene, na której uwieczniono ją i Jakoba jeszcze jako chossnkale, narzeczonych. Zdjęcie

zrobiono w mieście, w pracowni Arnolda Rosenbauma, najlepszego i zarazem najdroższego

fotografa w Fokszanach. Jakob, w uroczystej pozie, stał uśmiechnięty obok niej. Prawą rękę

położył czule na jej smukłym ramieniu. Ona zaś trzymała swoją lewą dłoń tak, by było widać

farknassfingerl, pierścionek zaręczynowy. Jakob kupił go u jubilera Hermana Schónfelda.

Miała wówczas szesnaście lat.

„Mój Boże, byłam wtedy taka młoda, beztroska i szczęśliwa, bo nie wiedziałam

jeszcze, co przyniesie mi życie” - pomyślała Bajla. I jak opary mgły spowiło ją na nowo

wspomnienie tamtych dni, wspomnienie o czymś, co nigdy nie powraca, nawet gdy się o tym

wciąż od nowa śni i marzy

- Dus iz der tate majner... - wyszeptała w zamyśleniu Maria, po żydowsku.

- Tak to jest twój ojciec - powtórzyła po niemiecku Bajla.

- I pamiętaj. Nigdy już nie mów tak jak Mojsze i Rebeka.

- Tak, mama. A dlaczego umarł?

- Wilki go zabiły.

- Wilki?

- Tak, wilki.

- I brał mnie na kolana jak ojciec Bondar?

- Nie, inaczej. Głaskał cię po główce i obsypywał całusami

- wyjaśniła Bajla, łudząc się, że rozmowa dobiegnie wreszcie końca.

Ale Maria znów zaczęła:

- Ojciec Bondar też mnie głaskał i całował...

- Co robił? - Teraz z kolei Bajla dopytywała i nagle powrócił ten niepokój, który

zawsze ją nachodził, ilekroć Bondar stawał w progu. - Powiedz mi w tej chwili, co robił!

- Głaskał mnie i dawał całusy.

- Gdzić cię całował?

- O tu i tu, i tu. - Maria pokazała palcem głowę i policzki. -1 gdzie jeszcze?

- Nigdzie. Dlaczego pytasz, mama?

- Bo obcy człowiek nie powinien dawać ci całusów.

background image

- Ale ojciec Bondar to nie żaden obcy.

- Mimo wszystko. Czy ktoś inny jeszcze cię całował? - Tak.

- Kto taki?

- Ciotka Elsa.

- Ciotka Elsa? Jak to?

- A tak.

- Opowiedz mi, jak to było.

- Dzieci poszły już do domu. A mnie ciocia Elsa poprosiła, żebym została. „Zostań

jeszcze chwilkę” - tak powiedziała.

I dała mi całusa. I drugiego. Dużo całusów. I bardzo ukochała. Głaskała po włosach. I

wciąż powtarzała: „Moja śłiczna dziewczynka. Moje aryjskie dzieciątko...”.

- A gdzie cię całowała?

- O tu i tu. I jeszcze tu. - I palec Marii znowu powędrował w stronę głowy i

policzków. - A potem raz tutaj. - Maria odchyliła szyję.

- I to wszystko? - Bajli raptownie zaschło w gardle.

- Była ze mną, gdy robiłam siusiu.

- Co to znaczy: była z tobą?

- Kiedy szłam na siusiu, ona szła ze mną. Przyglądała mi się.

- I nie wstydziłaś się?

- Nie. Dlaczego?

- Bo nie chciałaś zrobić siusiu, kiedy jechałyśmy autobusem. Wstydziłaś się przed

kobietami.

- To byli obcy. A ciocia nie.

- I co jeszcze robiła ciotka Elsa?

- Nic. Ze mną nic.

- A z innymi dziewczynkami?

- Nie wiem. Może coś. Z tymi nie tak aryjskimi.

Bajla dość już usłyszała i pomyślała tylko gorzko: „Byłyśmy obie w przedsionku

piekła, nawet o tym nie wiedząc. Dzięki Odwiecznemu, że zebrałam się wczoraj na odwagę i

wyjechałyśmy. Jeden Bóg wie, co mogło jeszcze się wydarzyć, gdybyśmy tam zostały...”.

Ale wtedy przypomniała sobie również, że ten sam Bondar pomógł jej onegdaj w

uzyskaniu zastępczego dowodu tożsamości. Był to tymczasowy dokument, wystawiony przez

urząd meldunkowy w Lipótfalwie, jak nazywało się teraz oficjalnie Leopoldsdorf.

Poświadczono w nim, że jest Bertą Altmann z Arwinicy. Swoje prawdziwie imię zataiła i

background image

zastąpiła nowym. Obok jej danych widniał również wpis dotyczący córki Marii urodzonej w

1933 roku. Bez drugiego imienia Ester. Dzięki tym papierom, które chroniła jak źrenicy oka,

miała nadzieję na otrzymanie w przyszłości właściwego dowodu tożsamości. Jeszcze w

Klinitzu słyszała bowiem, że wielu Żydom odmawiano obywatelstwa. „Przynajmniej tyle dla

nas zrobił - pomyślała - ale za jaką cenę”.

Skały rzucały już bardzo długie cienie i widać było, że słońce wkrótce zniknie za

górami. Robiło się coraz chłodniej. Maria zapytała:

- Mama, długo będziemy musiały jeszcze czekać? Zimno mi.

I w tej samej chwili na puntje ukazała się szczupła, wysoka kobieta, dźwigająca w obu

dłoniach dwa duże koszyki. Szła powoli. Zbliżywszy się do brzegu, popatrzyła w górę, bo już

wcześniej spostrzegła, że ktoś na nią czeka. Pies zaszczekał teraz żywiej, wydając głośne,

radosne dźwięki. Również Bajla się podniosła i wyszła kilka kroków naprzeciw.

- Dobry wieczór - powiedziała po niemiecku.

- Dobry wieczór, wy do mnie? - odparła kobieta i Bajla od razu rozpoznała melodię

głosu, którą słyszała już zeszłej nocy w Schantzu. Przybyła mówiła inaczej niż cipszerskie

kobiety i to ona musiała być Katarzyną Hotzberger.

- Szukamy Frau Hotzberger - oznajmiła Bajla.

- To ja - powiedziała kobieta, odstawiając na ziemię ciężkie kosze i podała dłoń Bajli.

- Nazywam się Berta Altmann. A to moja córka Maria. Przedstawiwszy się

Katarzynie, Bajla wyjaśniła pokrótce, że jest znajomą Nósner-Kathi, córki kuratora Martina

Nósne-ra i Elżbiety z Baiersdorfu. Zrobiła to tak naturalnie, jakby tę Kathi świetnie znała.

Wspomniała też Vasile Popę. Jaki to z niego dobry i serdeczny człowiek.

Hotzbergerowa przysłuchiwała się uważnie, niekiedy tylko lekko się uśmiechając, po

chwili jednak rzekła:

- Chodźcie, wejdźmy do środka. Pod wieczór na dworze robi się już bardzo zimno.

Październik. Ale mieliśmy długą ciepłą jesień. Tym chłodniejsza będzie zima.

Potem przygotowała obfitą kolację. Wędzoną rybę i owczy ser, do tego czarny chleb

domowego wypieku i kozie mleko. Przed skrojeniem chleba zrobiła nożem znak krzyża na

bochenku. Ale modlitwę sobie darowała, z czego Bajla była wielce rada. Nie chciała znów

wspominać czasów, gdy mówiła „amen” u Bondara.

Po posiłku Frau Hotzberger pościeliła w jednej z izb szerokie niskie łóżko ze

skórzanym materacem i powiedziała:

- Tu będziecie nocować. My z mężem śpimy po drugiej stronie korytarza. Tutaj miały

mieszkać kiedyś nasze dzieci. Pokój należał dawniej do mojej szwagierki, Frau

background image

Hotzberger-Bebu. Wybudował go jeszcze jej ojciec. Cipszerzy na dom mówią „pokój”, a na

pokój „izba”. Tak to u nich jest. Brzmi to trochę zabawnie dla siedmiogrodzkich uszu. A

Bebu to w cipszerskiej mowie Elżbieta. Tak, moja szwagierka już nie żyje. I starego

Hotzbergera też już od dawna nie ma pośród żywych. Zostaliśmy sami, ja i Franz. I gdy

czasem nocą zawoła huhurec, myślę sobie zawsze: miejmy nadzieję, że to nie nasze imię

zabrzmiało.

Dopiero gdy Maria, umywszy się przedtem w kuchni, poszła już do łóżka, Bajla

zapytała:

- Co to takiego ten huhurec?

- Huhurec to puszczyk leśny. Ptak śmierci. Mówi, kiedy kto ma umrzeć.

- A wy? Wierzycie w tego ptaka? - chciała wiedzieć Bajla.

- Tak do końca to nie. Ale trochę tak, bo wszyscy tutaj w niego wierzą. A gdy

wszyscy wierzą w to samo, to nie ma wyjścia, trzeba jak wszyscy. Tak to już jest w życiu. W

Baiersdorfie nie wierzyłam, że są na świecie prikulicze. Sasi śmiali się do rozpuku, gdy jakiś

Rumun opowiadał o niezwykłym strasznym psie. Ale tutaj może istnieć, skoro każdy w niego

wierzy. Wielu nawet go widziało. Tak przynajmniej mówią.

W starym, rzeźbionym w drewnie lichtarzu Katarzyna zapaliła świeczkę. Kobiety

siedziały w kuchni i jedna opowiadała drugiej o swym życiu. Bajla przemilczała wiele

epizodów, a inne wręcz zafałszowała. Dalej musiała grać rolę, w którą usiłowała się już wżyć

u ojca Bondara. Chwilami sama wierzyła w to, co relacjonowała. Tego wieczora zrodziła się

więc między dwiema kobietami przedziwna poufałość, w której jedno serce otwiera się przed

drugim. I już po chwili, choć dopiero się poznały, powierzały sobie małe i wielkie tajemnice.

Małżeństwo Hotzbergerów nie miało dzieci, mimo że Katarzyna, którą z cipszerska

nazywano tutaj K&tku, nawróciła się na katolicyzm. Bo proboszcz z Wiesenau, wielebny

Kom-ka, w surowych słowach przestrzegł, że mieszane małżeństwo skazane będzie na

bezdzietność, chyba że przyszła żona przyjmie jedyną, prawowitą wiarę. Dlatego że

małżeństwo, jak na każdym kroku podkreślał, „zawiera się też w Niebie”, a „nasz Pan Bóg”

nie udzieli błogosławieństwa, kiedy widzi, że dobry katolik bierze sobie za żonę

niewierzącą”. I właśnie żeby tego pana Boga nie rozgniewać, jeszcze przed ślubem Katarzyna

nawróciła się na wiarę swego oblubieńca. Ale nic to nie dało. Mijały lata i nie zachodziła w

ciążę. Małżeństwo pozostało bezdzietne. Teraz zaś była już zbyt stara, by myśleć o własnych

dzieciach. Gdyby wszystko poszło tak, jak chcieli, mieliby w tej chwili wnuczęta. Ale „nasz

Pan Bóg” najwyraźniej nie wybaczył obojgu fałszywego kroku. Tak przynajmniej twierdził

wielebny Komka.

background image

- Tylko On sam wie - powiedziała Katarzyna - dlaczego spotkała nas taka kara. I teraz

przyjdzie nam zestarzeć się bez dzieci. I bez dzieci zejdziemy z tego świata. Ani dziecko, ani

wnuk nie zapłaczą nad naszym grobem. Kto nam wytłumaczy, dlaczego tak musiało być?

- A nie przyszło wam na myśl pójść z tym do lekarza? - zapytała Bajla.

- Po co? Nie jestem przecież chora - odparła Katarzyna.

- Do lekarza od kobiecych chorób - uściśliła Bajla.

- W Wiesenau mamy tylko lekarza od dolegliwości męskich, doktora Steingiessera,

Żyda. Kiedy ktoś jest bardzo chory, to do niego idzie. Leczy wszystkich, którzy mieszkają tu

w dolinie, także Rumunów i Rusaków.

- Nie zaszliście nigdy do tego doktora, żeby powiedzieć, jak z wami jest? Że nie macie

dzieci, choć tak bardzo ich pragniecie?

- Nie.

- Może wcale nie musieliście być bezdzietni? W mieście niedaleko wsi, gdzie

mieszkałam, przyjmował taki lekarz. Też był Żydem, jak ten wasz Steingiesser. Pomógł wielu

młodym kobietom i rodziły. Może i ten znalazłby jakąś radę.

- Nie wydaje mi się. To coś całkiem innego. Mamy oboje na sumieniu wielką winę. Ja

i mój Franz. Zrobiliśmy coś, co było wbrew woli Kościoła, do którego należymy. Bo „nie

miesza się oliwy z wodą”, powtarzał zawsze ojciec Komka. A to znaczy, że katolicy i

ewangelicy nie powinni się łączyć.

- Ale w dniu ślubu byliście już przecież katoliczką. - Bajla próbowała pocieszać

Katarzynę.

- Tak, tylko co z tego, skoro przedtem wszystko odbyło się po ewangelicku? Wszystko

- chrzest, konfirmacja, wyznanie wiary. 1 kiedy modlę się do Najświętszej Panny, Matki

Boskiej, zawsze mam takie uczucie...

- Jakie uczucie? - zapytała Bajla, domyślając się, jak może brzmieć odpowiedź.

- Nie gniewajcie się, że to mówię, bo jesteście przecież katoliczką jak mój Franz. Ale i

on myśli czasem podobnie, a to wielki, bardzo wielki grzech. Dlatego spotkała nas ta kara i do

końca będziemy żyli sami...

- Powiedzcie mi, co to za uczucie - powtórzyła Bajla swe pytanie.

- Takie, że nie wierzę, że to święta Maria stoi przede mną na posągu. Boże, wybacz

mi, grzesznicy. Ale co mam począć, kiedy widzę tylko figurę, którą zrobił snycerz? A

wszyscy dookoła mówią: to jest Dziewica Maria. Ale i w kościele w Bor-szy, i innych

kościołach w tych dolinach stoi Czysta Panienka. I wtedy pytam sama siebie: czy Dziewica

Maria może być we wszystkich miejscach naraz? I raz wygląda tak, a innym razem znów

background image

inaczej, czasem już duża, a czasem mała? Ale nikt nie powinien słyszeć takich pytań, bo to

wielki grzech, to, co wam tu mówię. I nie chcę nawet o tym myśleć, choć za każdym razem,

gdy jestem w kościele u wielebnego Komki, to pytanie wciąż powraca...

Bajla skinęła tylko głową, milcząc. Musiała kroczyć dalej wyznaczoną drogą, nawet

jeśli czasem czuła, jakby u jej stóp ktoś zawiesił odważniki. Wielkie żelazne kule, które

widziała u skazańców, gdy wyprowadzano ich z więzienia w Foksza-nach. Po chwili jednak

stwierdziła:

- Bez Dziewicy Marii też można modlić się do Boga. Bo to Bóg jest tym Najwyższym,

Przedwiecznym, Królem świata. On jest naszym Ojcem. I ten Bóg jest wszędzie. Nie tylko w

kościele.

-1 ja tak myślę. Ale nikt nie może o tym wiedzieć. I nie wierzę też, żeby robiło Mu

różnicę, czy modlą się do Niego katolicy czy ewangelicy, jeśli tylko są dobrzy i pobożni. I że

rozumie tylko jedną mowę.

I wówczas Katarzyna powiedziała jej, że Cipszerzy uczą teraz dzieci modlić się po

węgiersku, bo wielebny mówi, że Bóg rozumie tylko po węgiersku. I wielu rodziców też tak

myśli.

- Tylko skąd wielebny Komka może wiedzieć, że nasz Pan Bóg rozumie tylko po

węgiersku? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiał?

Szef miejscowej organizacji partyjnej Stuppka też postawił to pytanie, mówiła dalej

Katarzyna. Ten bowiem chciał przekonać niemieckich mieszkańców, by przestali chodzić do

kościoła. Nie dalej jak przed paru tygodniami, w niedzielę, kilku mężczyzn w czarnych

mundurach ustawiło się w szeregu przed kościołem. Wysoko nad głowami trzymali wielką

tablicę, na której wypisano: „Nie potrzebujemy żadnego Boga. Prowadzi nas nasz

Fiihrer-Adolf Hitler!”. Doskoczyło do nich kilku Cipszerów z pałkami i nożami i gdyby nie

czendorzy, węgierscy żandarmi, rozpętałaby się przed kościołem krwawa bijatyka. Sąsiad

Katarzyny, Reisenbichler-Joschi, powiedział potem: „Kaj glopota dokucy, kriken kaj guns na

nebe. Adni i drugie”.

Bajla cichutko wśliznęła się do pokoju, w którym spała Maria. Postawiła świecznik na

stole i w milczeniu przyglądała się małej córce. Sen błąkał się po uroczej buzi. Oddychała

cicho, z lekko otwartymi ustami. Bajla położyła się ostrożnie obok niej i zdmuchnęła

świeczkę. Miała za sobą trudny, męczący dzień, zasypiała jednak z nadzieją, że długa droga

dobiegła wreszcie kresu i na jakiś czas będą mogły zostać w domu Hotzbergerów. Bo tego

wieczoru Katarzyna wyznała w pewnej chwili:

- Gdybym miała córkę, której zawsze tak pragnęłam, byłaby pewnie w waszym wieku.

background image

I nie chybi też i wnuczkę. Może więc to Bóg was tutaj zesłał? Bo w te strony, do

Schradenthalu, nikt nigdy z tak daleka nie przychodzi.

- To Nóssner-Kathi nas tu przysłała. Od niej się o was dowiedziałam. Inaczej nigdy

bym tu nie trafiła - odparła na to Bajla.

- Wiem. Ale to nie mógł być przypadek. Takie przypadki się nie zdarzają - rzekła

Katarzyna. - Wszystko jest z góry przeznaczone i zapisane w księdze żywota. Tak powiedział

kiedyś nasz pastor w Baiersdorfie. Zapamiętałam sobie jego słowa. I każdy musi dźwigać

swój los jak ciężki worek. Po drabinie w górę, na poddasze, z ziarnami kukurydzy. Albo

schodami na sam dół, do piwnicy z ziemniakami. Jednego dnia jest ciężej, bo idzie się pod

górę. Drugiego lżej, bo z góry. A gdy Bóg spostrzeże, że nie ma się już sił, by dźwigać

ciężkie worki, zdmuchuje świeczkę życia i wtedy odchodzimy z tego świata. Moja już z lekka

się chyboce. Bo mam coś z plecami. Kiedy przychodzą bóle, nic nie mogę robić. Kury, kozy,

pies, wszystko to czeka na swoją strawę. Każdego dnia. Stoją tak i czekają jak moje dzieci.

Nieraz już pomyślałam sobie: „Oho, teraz świeczka się dopali”. Ale zaraz znowu się rozpala.

Bo widocznie Bóg tak chciał, choć zarazem dał mi znak: „Katarzyno, niedługo świeczka

zgaśnie”. Co rano, budząc się ze snu, mówię: „Dzięki Ci, Panie, że wciąż jestem”.

Bajla nie od razu zasnęła, choć była bardzo utrudzona. W jej skołatanej głowie

nieustannie wirowały słowa, które padły tego wieczora z ust Katarzyny. Przywołując je,

mimowolnie pomyślała też o Mojszem i Rebece. Oni mieli dzieci, ale od dawna nie było już

ich w domu i dlatego Rebeka przyjęła ją pod swój dach prawie jak rodzoną córkę.

„Może będziemy mogły tutaj zostać - pomyślała. - Może przyjmie mnie jak własną

córkę. Wtedy Maria również miałaby swój kąt”.

Potem odmówiła modlitwę i w końcu zasnęła.

background image

13

W sobotę, pod wieczór, wrócił Franz Hotzberger. Przez okrągły tydzień pracował przy

wyrębie lasu. Całą drogę w tamtą stronę i z powrotem pokonywał pieszo. Osiemnaście

kilometrów brzegiem rzeki.

Bajla przekopywała właśnie ogród warzywny obok domu, gdy na puntje zobaczyła

mężczyznę. Miał duże ciemne wąsy, a na głowie zielony myśliwski kapelusz. Kiedy dostrzegł

Baj-lę, przystanął, spojrzał w jej stronę lekko zaskoczony, lecz po chwili pewnym krokiem

ruszył naprzód. Tymczasem Bajla weszła już do domu, gdzie w kuchen Katarzyna gotowała

tokań na ziemniakach z mięsem i cebulą.

- Zdaje się, że wasz mąż tu idzie!

Kiedy Franz podszedł bliżej i na progu objął Katarzynę, ta niespodziewanie rzekła:

- Obac. Mome tero córka a wnucz.

- Skund sa wzina córka? - odparł zdziwiony Franz. - Bocie ju prinisli? Rob sa zart a

mnu? - I patrząc podejrzliwie na bok na Bajlę i małą Marię, zapytał: - Kam jist ti Frau? Kam

sum ti opedwie?

- Wnijte - powiedziała Katarzyna, pozostając przy cipszerskim - musen ta ogadac.

- Najpirw snaps, a putym chcą sa omyt. A putym kolaco i mozen sa ogadat - odrzekł

Franz i nie patrząc w stronę Bajli, wszedł do domu.

Katarzyna spojrzała na Bajlę, przymknęła oczy, a po chwili znów je otworzyła, co

zapewne miało znaczyć: „Wszystko już w porządku, mąż jest tylko zmęczony, ale potem

jakoś się ułoży”.

Kiedy Franz brał kąpiel w kuchni, a Katarzyna krzątała się przy garnkach, Bajla

wzięła się z powrotem do przekopków, pełna wątpliwości i złych przeczuć. I nagle tłumiony

długo na dnie serca gniew podszedł jej do gardła. Najchętniej rzuciłaby to wszystko w diabły

i zwyczajnie odeszła z tego miejsca razem z Marią. Tylko dokąd? Wbijając łopatę w twardą

ziemię i dociskając ją mocno prawą stopą, rozmyślała o minionych latach.

Chcąc nie chcąc, znowu przypomniała sobie, co rzekł kiedyś rabbi Mendel Baumstark

z Fokszan, porównując samotną kobietę do liścia zwiewanego na drogę. Każdy poryw wiatru

może ponieść ten liść, gdzie tylko zechce. A każdy przechodzień rozdeptać. I czy jedna z

żydowskich sąsiadek nie powiedziała jej, że kobieta, która żyje w pojedynkę, jest jak luftl,

dmuchawiec? Byle mężczyzna może zdmuchnąć sobie taki kwiat i mieć wielką uciechę,

patrząc, jak maleńkie pyłki odlatują niesione wiatrem.

Ale ona nie była ani luftl, ani liściem rzuconym gdzieś na drogę. I to nie żaden

background image

tajemny wicher przeznaczenia wymiótł ją z rodzinnych stron, tylko sąsiedzi i mieszkańcy wsi,

którzy jej najpierw grozili, a na koniec ją przepędzili. Była więc far-trajbte, wypędzoną. Bo

nie z własnej woli opuściła Arwinicę. Musiała odejść po tym, jak mężczyźni załomotali nocą

do jej drzwi. Od tamtej chwili nie zaznała spokoju. Z Klinitz, gdzie słyszała groźby i ktoś

rzucił w nią kamieniem, też ją przepędzono. W końcu musiała uciekać również z

Leopoldsdorfu, w którym ojciec Bondar zgotował jej prawdziwe piekło.

A teraz machała łopatą, przekopując obcy ogród, bo z powodu bolących pleców

Katarzyna nie mogła się już schylać. Maria brała z jej rąk suche łodygi pomidora,

otrzepywała z ziemi i składała na kupkę.

„Nie mam nic na tym świecie poza moją małą dziewuszką - pomyślała Bajla. -1 nie

jestem już Żydówką, w każdym razie na zewnątrz. Bo teraz jestem katoliczką, właśnie na

zewnątrz. Za to kim jestem tak naprawdę, w środku? Tego nie wiem, ale mam pewność, kim

na pewno nie chcę być. Może tylko to się liczy: rozumieć, kim się nie chce być. Tyle wiem

przynajmniej, kim nie chciałabym być. I pewnego dnia muszę też powiedzieć Marii, kim nie

jesteśmy. Nawet jeśli na zewnątrz tym kimś musiałyśmy zostać, bo tak zadecydował los”.

Przekopując ogród, starała się uporządkować myśli. Bo gdy robiła coś, w czym miała

dużą wprawę, wracała do przeżyć ostatnich lat. Te myśli były jednak kluczem, który otwierał

bramy samotności. I Bajla przywoływała wówczas sny na jawie. Niekiedy trwało to kilka

minut, czasem pół godziny. Innym razem zdarzało jej się marzyć godzinami. Tylko to niosło

pociechę. Bo sny na jawie i pragnienia to jedyna otucha dla samotnych kobiet. Dają nadzieję,

której tonący chwyta się jak brzytwy na ciemnych wodach samotności. I tak Bajla ponownie

zanurzyła się we wspomnieniach, które jednak uleciały, tym razem jak łagodny, delikatny

obłok, rozproszony nagłym podmuchem wiatru wiejącego z realnego świata.

- Berta, Maria! - zawołała Katarzyna. - Czas do domu! Kolacja gotowa!

Bajla zaniosła szpadel do pobliskiej szopy, a potem weszły obie do nagrzanej kuchni i

obmyły dłonie w dużej ceramicznej misie, która stała obok pieca. Franz tymczasem przesunął

ocynkowaną blaszaną wannę w stronę kanaliku ściekowego w rogu kuchni, tuż nad podłogą.

Ostrożnie odwrócił ją dnem na dół i wlał do otworu spienioną mydłem wodę.

- Na - powiedział - głodnem kaj welk. A wu nej? Krum-pirntokan, delikatetesan, kaj

mowen lude s mesto. Opowidi, skund prychodni?

Bajla od razu zauważyła, że nie tylko wdział czystą koszulę, lecz także wyglądał teraz

całkiem inaczej. I inaczej mówił. Kiedy jedli i zapijali sznapsem, Bajla znów zaczęła

opowiadać wszystko to, co przed trzema dniami już wyznała Katarzynie. Ostrożnie i uważnie,

by przez przypadek nie zmienić czegoś w podanej wcześniej wersji. Maria tylko rozpływała

background image

się w zachwytach, komplementując strawę i zapewniając gospodarzy, że nigdy jeszcze nie

jadła tak pysznego tokaniu. Trzymała się wskazówek, których jej przedtem udzieliła Bajla.

Franz podniósł oczy znad talerza i rzekł:

- Jist gut diwtinka, ti mala. Bog wem chrone s tako dzicko.

Tego wieczora Franz i Katarzyna postanowili przyjąć „diw-tinki” - tak je nazwał - pod

swój dach. Miały zająć pokój, który kiedyś przeznaczyli dla swych dzieci. Maria mogłaby

wtedy pójść do niemieckiej szkoły, postawionej niedawno w osadzie Sachsenthal. A Bajli

znalazłoby się może jakąś pracę w nadleśnictwie Neuwetz, bo inspektor leśny Brandstetter

pilnie potrzebował kogoś do pomocy, kobiety, jak to się mówi, do wszystkiego.

- Co to znaczy „do wszystkiego”? - ciekawie zapytała Bajla.

-„Da wsysko” znace Frau, która umi spreten, na patelno smazen jajcon sa sloninu,

napesen, wi wielo trew padlen w du-lina, umi ogadat prez telefon s Wiesenau. Na, wsysko, ca

trebo, mus umen...

- Żonaty?

- Zenaty. Prizwoin musz, pubozen a gut chrest - odpowiedział Franz.

Bajla ugryzła się w samą porę w język, by nie dodać, że miała już swoje

doświadczenia z „dobrymi chrześcijanami”. Pomyślała jednak: „Kto wie? Może są między

nimi też i dobrzy, tacy jak Katarzyna z Schantzu lub ci tutaj? Dlaczego by nie?”.

Następnego dnia zaświeciło słońce, jakby jesień w ogóle jeszcze nie nadeszła. Ale

wyblakły pejzaż z pustymi łąkami, na których nic się już nie działo, zdradzał późną porę roku.

Zima stała tuż za progiem. Jeszcze jej nie było widać, ale czuło się, że nadchodzi. Zimny

wiatr ze wschodu zmiatał z drzew ostatnie liście.

Była niedziela i postanowiono, że pójdą razem, we czwórkę, do kościoła. Do

Wiesenau nie mieli blisko. Maszerowali już bite dwie godziny, kiedy w drodze zatrzymali się

na chwilę u znajomych, którzy również wybierali się na mszę. Franz przedstawił Bajlę i

Marię jako przybraną córkę i wnuczkę.

Znajomi bardzo się zdziwili:

- Skund nagło u wes córka a wnucz?

- Żęły da ti ceso w Sidmograd. A tero prihodne du nes, bo K&tku mo cus sa krizom i

ne możen same ti cale arpeit sroben - odpowiedział Franz.

Znajomi zadowolili się tą odpowiedzią. Po mszy Franz za-meldował obydwie u

wielebnego Komki jako nowych członków katolickiej wspólnoty wiernych. Uporawszy się z

formalnościami, ruszyli w drogę powrotną do Schradenthalu. W pewnej chwili przeszli koło

znajdującej się przy głównej ulicy wielkiej synagogi. Bajla mimowolnie zwolniła. Przed

background image

bóżnicą zobaczyła paru starych Żydów w kaftanach i lisich czapach, którzy z ożywieniem o

czymś rozprawiali. Gestykulowali i podnosili glos. Bajla pochwyciła kilka słów. Chętnie by

podeszła, ale była kobietą i nie wypadało. Zagadnęłaby i zapytała ich, jak się wiedzie

tutejszym Żydom.

Franz zauważył chyba, że Bajla patrzy w ich stronę, bo rzekł:

- Tamo? Na, Żyde. Te gaden zawsi sa rukam. Ale wielo spitzig alli. Cipszery mowen:

„Chitri kaj Żydo, leniw kaj Wołoch, szmuc kaj Cygajne”. Alli som, kaj som!

- A skąd wiadomo, że Żydzi są tacy chytrzy? - zapytała Bajla, która znała żydowskie

słowo „spitzig”, znaczące tyle, co „przebiegły”, „chytry”, „pomysłowy”.

- Bo Żydo mo sa glowu wincej od nes, od Cipszeren a Daj-c.zen, wite?

- A ja myślałam, że Żydzi to ludzie jak wszyscy inni, ani lepsi, ani gorsi - nieśmiało

zauważyła Bajla.

- Kaj inno, możen - przytaknął Franz - telko wielsza chitri.

- Ciocia Elsa mówiła, że Żydzi są brudni i leniwi - odezwała się nagle Maria, która

dotąd przysłuchiwała się w milczeniu.

- Ciotka Elsa, a tu kto? - zapytał Franz.

- To nauczycielka z niemieckiego przedszkola, do którego jakiś czas chodziła Maria -

odparła szybko Bajla, by zakończyć rozmowę.

- Ta powit tij ciotka, abo sla za Tajbu, gda jij mame. Tamo jij miesto! - skwitował

Franz.

Bajla wyjaśniła córce:

- Tajbu znaczy diabeł.

- A czy diabeł istnieje? - zapytała Maria, ciekawie przechylając główkę.

- Da pora negdo sem ne wideł. Możen bud, możen ne bud - odparł dobitnie Franz,

jakby odkrył właśnie jakąś szczególnie ważną rzecz.

Maria zamilkła i nie zadawała więcej pytań.

Kiedy dzień dobiegał końca, Bajla wiedziała już, że dla niej i dla Marii zaczęło się

zupełnie nowe życie. Poczuła się bezpieczna jak kiedyś u Mojszego i Rebeki.

Późnym wieczorem jeszcze długo nie mogła zasnąć w łóżku, choć Maria drzemała już

smacznie obok niej, spokojnie oddychając. Jej jasne włosy były jak mały promyk światła w

na pół zaciemnionej izbie. Na zewnątrz widziała księżyc. Ale tylko przez krótką chwilę, bo

natychmiast zniknął za górami.

W drodze powrotnej z kościoła Franz opowiadał trochę o swym życiu. Urodził się i

dorastał tutaj, w Schradenthalu, a do szkoły chodził w Wiesenau. W Baiersdorfie znalazł się

background image

dopiero później, gdy z innymi Cipszerami zatrudnił się tam jako rzemieślnik. Stawiano wtedy

nową niemiecką szkołę i Cipszerzy pracowali na budowie jako cieśle i murarze. I tak

pewnego dnia poznał saską dziewczynę, która potem została jego żoną.

- Piękny, smutny kraj ten Siedmiogród - powiedział, gdy zbliżali się do domu. - Bo

niemieckie wsie to jak kwiaty bez zapachu.

Nie zaznałby tam nigdy prawdziwego szczęścia, z dala od ojczystej ziemi. Zapytał

Bajlę, czy to rozumie. A ona nie wiedziała, co odrzec, bo na dźwięk słów „ojczysta ziemia”

nic nie przychodziło jej do głowy. Nie miała ojczyzny. „Może kiedyś taką ojczyzną była dla

mnie Arwinica?” - zastanawiała się przez chwilę.

Uświadomiła sobie nagle, że od zawsze poruszała się po wąskim skrawku ziemi

niczyjej.

„Wiem, skąd idę, ale nie wiem dokąd” - pomyślała. Co prawda wciąż jeszcze należała

do swego ludu, ale już nie całkiem. Była przedziwną wypędzoną i tylko na jakiś czas

znajdowała gdzieś swą przystań. Wciąż od nowa pytała samą siebie, dlaczego z miejsc, w

których, jak sądziła, mogła zostać, za każdym razem ją przepędzano, choć w niczym nie

zawiniła.

Adama i Ewę też onegdaj wypędzono i w pośpiechu musieli się wynosić z Raju. To

oni byli pierwszymi wygnanymi w rodzaju ludzkim. Ale ich ukarał Przedwieczny,

zlekceważyli bowiem Jego zakaz i zjedli zabroniony owoc z tamtego drzewa. Związek skutku

oraz przyczyny był tu widoczny jak na dłoni. Szukając powodów swej niedoli, Bajla powoli

uświadamiała sobie grzech, który popełniła. Dlatego w milczeniu przyjmowała swój los. Bo i

ona, pod tamtym starym dębem, skosztowała zakazanego owocu. Miała wiele okazji, by

żałować, ale nigdy tego nie zrobiła. Nigdy nie okazała skruchy To musiał być prawdziwy

powód niespokojnego życia. Różnica polegała na tym, że jej drzewo wiadomości stało na

polnej drodze niedaleko Klinitzu. Nie w Raju, tylko w świecie, gdzie, jak naiwnie mniemała,

mogła znaleźć swoje miejsce.

Zanim wypędzono ją z Arwinicy, nie znała żadnego innego mężczyzny poza swym

Jakobem. Nie zbliżyła się do żadnego nawet w myślach. Dlaczego więc wszystko potoczyło

się w ten sposób? I dlaczego wraz z nią przepędzano również małą Marię? Czy przynajmniej

dla dziewczynki opatrzność nie mogła choć na chwilę przymknąć oka? Na te pytania, jak

wiele razy przedtem, nie umiała znaleźć odpowiedzi.

Wiedziała już, że ten kraj nigdy nie zostanie jej ojczyzną, nigdy jej nie zechce.

Arwinica, Klinitz, Leopoldsdorf były miejscami, gdzie mogła i naprawdę chciała osiąść. Ale

background image

pewnego pięknego dnia wszystkie te miejsca pokazały jej swą prawdziwą twarz. I drzwi,

przez które miała się wynosić.

Jak czule w żydowskiej mowie brzmiały te słowa: hajmland, hajmlech, fun der hajm.

Można się nimi upić jak dobrym, mocnym bronfen. Ale potem przychodzi złe przebudzenie i

katzenjammer, kiedy z hukiem zamykają się za tobą drzwi.

„Nie, nie chcę żadnej ojczyzny. Do szczęścia wystarczy mi, jeśli Maria będzie miała

dom” - pomyślała Bajla i zasnęła.

Na dworze jeszcze raz zaszczekał pies, prosto w przepastną ciszę nocy. Jego głos

zabrzmiał całkiem blisko i głośno, bo zwierzę czuwało tuż za drzwiami. Trwożliwe światło

księżyca skryło się już poniżej szczytów. Mała osada pogrążyła się w ciężkich, lodowatych

ciemnościach. Ale nim ranek z ociąganiem zszedł w dolinę, Franz znowu był na nogach, w

drodze do poręby w dalekich górach.

Tej nocy Bajla miała dziwny sen. Szła z Marią ulicą nieznanego miasta. Nie były to

Fokszany, nie przypominało też Czerniowców. A z innych znała tylko dworce, widziane

przejazdem z okien pędzącego pociągu. Musiało to więc być miasto, którego jeszcze nie

oglądała. Z Marią za rękę szła chodnikiem, mijając obojętnych ludzi, a mała z ożywieniem

opowiadała, co tego dnia zdarzyło się w przedszkolu. Nagle pojawili się dwaj policjanci w

dziwacznych uniformach. Na głowach mieli wielkie zielone kapelusze, niczym czendorzy, na

prawym rękawie ich mundurów widniała jednak opaska ze swastyką, taka, jaką nosił szef

organizacji partyjnej Luna-tschek. Rozmawiali po rumuńsku i jeden z nich nakazał:

- Oddaj dziecko!

Bajla przyspieszyła kroku, ale drugi z policjantów chwycił Marię za wolną rękę.

- Chodź tutaj! - ryknął. - Puść mamę!

Bajla zaparła się w miejscu, z całej siły przytrzymując dłoń małej. Przechodnie

przystanęli i natychmiast utworzył się tłum żądnych widowiska gapiów. Ludzie śmiali się i

wołali:

- Oddaj dziecko! Oddaj dziecko!

Kiedy Maria rozpaczliwie czepiała się matczynego ciała, ktoś z tyłu niespodziewanie

rzucił się na Bajlę, próbując zadrzeć jej spódnicę. Żeby odeprzeć atak napastnika, Bajla

odkręciła się na pięcie i wtedy zobaczyła różową, okrągłą twarz ojca Bondara. Tym razem

jednak gotowa była się bronić. Odpychając wielebnego, na chwilę puściła dłoń Marii. Wtedy

policjanci porwali dziecko i natychmiast zniknęli w gęstym tłumie. Bajla słyszała jeszcze

krzyk Marii:

- Mamełe! Mamele!

background image

Ale nie było jej już widać. Na oczach wielu ludzi, którzy śmiali się głośno i klaskali w

dzikim upojeniu, Bondar wszedł w nią gwałtownie, rycząc z podniecenia.

- Nie! Nie! - krzyknęła zrozpaczona. I wtedy się obudziła.

Wyciągając po omacku dłoń, poczuła przy sobie główkę

Marii i odetchnęła z ulgą.

„Mój Boże, nawet w snach mnie prześladuje” - pomyślała i jeszcze długo nie mogła

zasnąć. W pewnej chwili usłyszała, jak Katarzyna rozpala w kuchni ogień i podgrzewa mleko.

Zaraz potem Franz był już za drzwiami. Pies zaszczekał radośnie i pobiegł kawałek drogi za

swym panem.

background image

14

Maria poszła więc do pierwszej klasy niemieckiej szkoły podstawowej w pobliskim

Sachsenthalu. Nauczycielką była tam młoda siedmiogrodzka Saksonka, która dobrze mówiła

po niemiecku. Pochodziła z Hermannstadtu, gdzie do pracy zwerbowało ją zrzeszenie o

nazwie Niemiecka Wspólnota Narodowa. Bajla szybko zorientowała się, że nauczycielka

miała całkiem inne podejście do spraw edukacji niż przedszkolanka Elsa z Rzeszy, która

uczyła Marię w Leopoldsdorfie. Nie dzieliła dzieci na „aryjskie” i „niezupełnie aryjskie”;

wszyscy uczniowie byli dla niej równi. Kto się dobrze uczył, dostawał dobre stopnie. Kolor

włosów i cała reszta nie odgrywały żadnej roli. Gdy przy jakiejś okazji Maria wspomniała, że

przedszkolanka Elsa uznała ją za „aryjską dziewczynkę”, Karin Hiemesch zapytała tylko

„Tak... i co?”. A gdy naburmuszona Maria uparcie zapewniała ją, że „była najbardziej

aryjskim dzieckiem w całym przedszkolu”, panna Hiemesch uśmiechnęła się pobłażliwie,

mówiąc: „To nieważne. Liczy się tylko to, czy się dobrze uczysz, Mario”.

Nad ranem, kiedy Marii już nie było w domu, Bajla opowiedziała swój sen

Katarzynie. Ta wysłuchała jej w milczeniu, po czym zapytała:

- Naprawdę to zrobił czy tylko w waszym śnie?

- Naprawdę.

- Raz czy więcej?

- Wiele razy.

- Mój Boże, to straszne - powiedziała Katarzyna. - U nas w Siedmiogrodzie duchowni

byli żonaci i takie rzeczy w ogóle się nie zdarzały. Do pastora mówiło się „ponie ojcze”, bo

dla ludzi we wsi był jak ojciec. A do żony pastora „poni matku”, bo dla wierzących była

matką. U katolików jest inaczej. Powiadają, że wielebny Komka niejednej już zajrzał pod

spódnicę. Tyle że zdarzają się i takie, którym to w ogóle nie przeszkadza. Robią to z nim

chętnie i bez przymusu, te kurmn. Tak Cipszerzy nazywają te kobiety. Cóż, ksiądz to przecież

też mężczyzna, a mężczyzna musi mieć kobietę.

- To zupełnie coś innego, kiedy kobieta sama chce. Ale kiedy nie chce, ten ksiądz nie

powinien tego robić - odparła Bajla.

- Nie, nie powinien. Tylko kto mu zabroni? Kto mu powie, co wolno, a czego nie? Jest

mężczyzną. I księdzem, A ksiądz jest panem owczarni. Tak tu to urządzono i tak pewnie było

u ciebie, w twojej wsi. Jest panem i władcą wszystkich kobiet, nad którymi sprawuje pieczę.

Znaczy tych, co żyją bez męża. Nic na to nie poradzisz. Jedyne wyjście to uciekać, gdzie oczy

poniosą. Sama wiesz najlepiej.

background image

Katarzyna uznała, że nie byłoby źle, gdyby Bajla poszła do tutejszej wróżki.

Mieszkała w okolicy jedna taka Rusnaczka - tak nazywano Ukraińców - która mówiła też po

węgiersku i rumuńsku. Miała bowiem klientelę pośród wszystkich nacji. Z wyjątkiem Żydów.

Bo ci nie wierzyli w czary. Tak powiedział jej leśniczy Alois Feldigel, bardzo mądry

człowiek, który często miał do czynienia z żydowskimi furmanami. Wizyta u tej wróżki

kosztuje wprawdzie aż forinta, ale jeśli komuś brak pieniędzy, przynosi siedem kurzych lub

pięć gęsich jaj.

Albo świeży bochen chleba i ze dwa kilo kartofli. Można płacić pieniędzmi lub tym,

co się ma.

- Ale tak naprawdę to Żydzi też wierzą w złe duchy i upiory. I w diabła, jak Cipszerzy

- dodała Katarzyna. - Tylko mówią na niego szed. Ale we wróżby to nie wierzą. I jak słyszą o

Teresie Fajczuk, wzruszają ramionami i mówią: Alles szmonces, dus zajnen bobemajses.

Głupie gadanie i bajdurzenia starych bab.

Nazajutrz Bajla udała się do Teresy Fajczuk, która mieszkała niżej w dolinie,

niedaleko pustelni flisaków z Wiesenau. W niewietrzonej, przesyconej stęchlizną kuchni, w

której unosił się zapach smażonego boczku i słoniny, czekały już dwie stare chłopki i młody

mężczyzna. Kobiety siedziały nieruchomo na swych stołkach, milcząc i patrząc przed siebie

martwym wzrokiem. Mężczyzna palił papierosa w drewnianej fifce i wyglądał przez okno.

Czekali cierpliwie na swą kolej. Na otwartym palenisku na wielkiej kupie popiołu dogasały

resztki węgla. W izdebce obok siedziała wróżka i mówiła coś do kogoś, kto najwyraźniej

zdążył się już wyspowiadać. Po chwili rozległ się skrzekliwy kobiecy glos:

- Nie! To nie może być prawda! To nie może być! Nie chcę!

Drugi kobiecy głos zabrzmiał spokojnie i krzepiąco:

- Nic się na to nie poradzi, złociutka. Taki los. Tak już widocznie zdecydował ten, kto

jest tam wysoko, nad nami.

Po chwili drzwi się otworzyły i młoda, odziana po miastowemu kobieta jak burza

wybiegła z pokoju i bez słowa pożegnania pognała w stronę wyjścia.

- Następny proszę - wezwała wróżka łagodnym, uroczystym głosem.

W końcu przyszła kolej Bajli. Kiedy opowiedziała już swój sen, Teresa przymknęła

mocno oczy, jakby mrok pomagał jej w koncentracji, po czym bardzo cicho, tak by nikt za

drzwiami nie usłyszał, szepnęła po rumuńsku:

- Ty to nie ty, ale też nie inna. Chcesz być inną, tylko że nie możesz. Każdy jest tym,

kim jest. Nie da się zrzucić własnej skóry. Pewnego dnia staniesz się jednak znowu, kim

naprawdę jesteś. Ale wtedy śmierć będzie cię już miała w swoich szponach. Dlatego strzeż się

background image

i nie pokazuj, kim jesteś. Jak długo potrafisz, pozostań tą inną. To trudne, ale musisz. I

nikomu nie mów, że ta inna to nie ty. Bądź tą inną, za którą cię teraz uważają. Zmilcz o

wszystkim, co łączy cię z tym kimś, kto już pomarł. I unikaj ludzi. Nie pchaj się tam, gdzie

ich pełno. Bo tam, gdzie tłum, znajdą się źli, tacy, co wyją pospołu z wilkami. Zrozumiałaś,

co ci powiedziałam?

- Nie całkiem - odparła Bajla, bo nie od razu umiała wytłumaczyć sobie słowa wróżki.

- To powiem ci wszystko jeszcze raz. - I Teresa, słowo po słowie, akcentując powoli

każdy wyraz, powtórzyłą wróżbę.

Bajla nie umiała pojąć, jak ta obca kobieta, która jej nigdy przedtem nie widziała,

mogła przeniknąć to, co tak starannie ukryte - to, że ona jest Żydówką. I dlatego zapytała:

- A co się stanie, jeśli nadal będę chciała być tym, kim jestem, tą inną?

- Nie ty zadecydujesz, jak długo wolno ci nią być, tą, którą w głębi serca nie jesteś -

odparła Teresa.

- A kim jest ten, który za mnie zadecyduje? Może Bóg?

- Nie, nie Bóg. Ludzie.

- Chcecie powiedzieć, że to jacyś ludzie będą rozstrzygać o mym losie?

- Tak. Na tym świecie to ludzie o wszystkim decydują. Bóg jest wysoko, w

niebiosach, daleko stąd. I tylko się przygląda.

A jak jest na tamtym świecie, gdzie tylko on sam rządzi, tego to już nie wiem.

- Ale co mogę zrobić, by nie spotkać nigdy tych ludzi, którzy wyją z wilkami? -

zapytała Bajla.

- Nic nie możesz. To, co ma przyjść, musi przyjść. Tak czy inaczej. Wszędzie, dokąd

pójdziesz, dogoni cię twoje przeznaczenie. Nikt od niego nie ucieknie - rzekła Teresa, dając

znak, że czas wizyty dobiegł końca.

W domu Katarzyna od razu zapytała, jak wróżka wyjaśniła jej sen. Bajla zataiła

jednak treść rozmowy. Odrzekła, że sen właściwie nic nie znaczy. Jak długo nie wymaże z

pamięci tamtej sprawy, nieraz jeszcze będzie musiała o niej śnić. I to wszystko.

- Szkoda siedmiu jajek - rzekła Katarzyna.

background image

15

Od ponad pół roku Bajla pracowała więc w nadleśnictwie Neuwetz, gdzie stawiała się

o ósmej rano i wracała, dopiero gdy zapadał wieczór. Kiedy nadleśniczy Brandstetter

zajeżdżał po obchodzie, szybko przyrządzała mu posiłek według podanego wcześniej

jadłospisu. Najczęściej były to „obraceni sadeni jaje s wiano sloninu a cibula” z gorącej

patelni. Tak nazywano tu sadzone jajka przysmażane po obydwu stronach, do których

dodawano nacięte plasterki słoniny, tak by ich skórka się mocno przyprażyła. Te plasterki

musiały zagiąć się na rozgrzanej patelni, tworząc półokręgi. W takim kształcie otaczały jajko

niczym wieniec. Posiekaną, lekko parującą cebulę zdejmowało się z patelni i dopiero na

końcu kładło na gotowe „obraceni sadeni jaje”. Kiedy kolejność była zachowana, wszystko

się udawało. Wianuszków słoniny, które w trakcie smażenia nie zakrzywiły się, jak trzeba,

Brandstetter nie jadł, zgarniał je z patelni i oddawał psu.

- Ta jist wielko sztukę, Berta - mawiał - prawdiwi obraceni sadeni jaje srobet. Wiela

ludi ne możen sa naumet.

A Berta odpowiadała jak pilna uczennica:

- Już ja na pewno się nauczę, Herr Brandstetter. Postaram się. - Ale po cichu myślała

sobie: „Chciałabym mieć twoje zmartwienia, ty stary halozniku”. Żadne lepsze słowo nie

przychodziło jej do głowy, bo halozes nazywano w Klinitzu ulubione żydowskie dowcipy,

których tematem był z reguły głupi goj nabijany w butelkę przez sprytnego nie-goja,

haloznika.

Któregoś dnia Brandstetter przyniósł do leśniczówki zawinięte w gazetę gęsie

wątróbki. Bajla miała je podsmażyć na patelni z „siekano cibulo”.

- Ti mom ut jedno Zydo - powiedział - ut rzeżnika, ut Schamu, szocheta. Tin mowen ti

jist nit koszer, bo cus tamo s nij nej tek. Ca, ta ne wem. Na, podarewal me i rzeco „birz”. A

powideł na jidysz: wen man dir gejbt, nejm, wen man dir nejmt, szraj*.

Bajla nie odpowiedziała nic.

- Mięła ta z jakoma Zyde du cynena? - zapytał.

- Nie. Nie znam żadnych Żydów - powiedziała Bajla.

- Obac, ti jist żydiske gazeta, a Najes, kaj ti mowen. „Unzer Sztyme”, nasewa gazeta.

Me, Cipseren a Tajcze, ne mom tajcze gazeta. Cytomo madziarsko gazeta. A Żydo mo gazeta.

Obac telko, tako Żyde.

* (jid.) Kiedy dają, bierz, kiedy zabierają, krzycz

I na to nic nie rzekła. Dopiero rozpakowując z gazety gęsie wątróbki, przeczytała:

background image

„Kolenu - Unzer Sztyme”. A gdy Brandstetter sobie poszedł, wzięła w dłonie wilgotny,

spłowiały strzęp papieru i spróbowała odcyfrować pismo. Po chwili była znów w samym

środku żydowskiej mowy. Drzwi do tej mowy, dotąd lekko przymknięte, po tym, jak je lekko

popchnęła, same się od razu uchyliły. I wtedy dowiedziała się, że ze wszystkich

marmaroskich wsi i miast deportowano żydowskich mężczyzn do obozów pracy.

Takie więc rzeczy działy się w szerokim świecie, po tamtej stronie szerokich,

ciemnych lasów. W świecie, o którym mało się wiedziało, bo był daleko. Ale powoli zbliżał

się i do nich, bo również z Wiesenau wywieziono na przymusowe roboty ponad czterystu

młodych mężczyzn.

W gazecie Bajla wyczytała, że w tej małej mieścinie mieszkało całe pięć tysięcy

Żydów. Wieczorem zapytała Katarzynę:

- Ilu Niemców jest właściwie w Wiesenau?

- Szef organizacji partyjnej mówi, że ponad pięć tysięcy, jeśli oprócz tych z Wiesenau

liczyć jeszcze tych z okolicznych wsi - odparła Katarzyna. - W górach pełno małych siół i

zagród, gdzie też są Cipszerzy.

- Jest ich więcej niż Żydów?

- Nie, myślę, że Żydów jest tutaj trochę więcej niż Niemców.

- A inni?

- Masz na myśli Rumunów, Ukraińców, których u nas nazywają Rusnakami, i

Węgrów? Franz powiada, że wszystkich razem będzie ich ze trzy tysiące.

- To Niemcy i Żydzi dają w sumie dziesięć tysięcy dusz? - zdziwiła się Bajla.

- Ano tak. Ale Stuppka twierdzi, że nie można już rachować Niemców razem z

Żydami. Bo nie wolno jednym tchem wymieniać Żydów obok Niemców. Tak powiedział.

Głupi ten Stuppka jak but z lewej nogi. Bo jaka to różnica? Czym różnimy się od Żydów? No

tak, mają swoją religię, wiem. Ale czy większość z nich nie pracuje jak inni ludzie? Dobrzy

rzemieślnicy. Krawcy, kuśnierze, piekarze, szewcy i handlarze w gewelb, kramikach, to

wszystko przecież Żydzi. A bez krawców i piekarzy nie ma ani ubrań, ani pszennego chleba.

Jeśli ktoś sam nie piecze chleba, kupuje u Żyda. Zawsze tak tu było. Franz mi mówił.

Bajla wiedziała już, że w osadzie Schradenthal mieszkali sami Cipszerzy. W Neuwetz

byli też Ukraińcy. Ale w Wiesenau Żydzi mieli nawet własną dzielnicę, którą nazywali

szte-tlem. Dużo ciasnych uliczek, którymi od tak zwanego Judn-pergl, żydowskiego wzgórza,

dochodziło się do centrum miasta, gdzie stała wielka synagoga. Niepozorny katolicki kościół

na wprost wyglądał w porównaniu z nią bardzo skromnie. Ale miał za to wysoką wieżę.

Katarzyna mówiła, że rozciągał się z niej widok na całą okolicę, aż po zachodni kres, z

background image

majaczącymi w oddali ukraińskimi i rumuńskimi wsiami.

Synagoga była starsza niż chrześcijański kościół, który wzniesiono dopiero na

przełomie wieków, w miejsce starego, mniejszego, pobudowanego z drewna. Od tamtego

czasu obydwa domy boże stały naprzeciw, przyglądając się sobie wytrwale w dzień i w noc,

ufne, ale i wzajemnie podejrzliwe. I gdy w jednym zbierano się na wieczorną modlitwę, by

odmówić maariv, a po niej zaraz minchę, z drugiego dochodziło bicie dzwonów wzywających

na nieszpory. W sztetlu były jednak jeszcze cztery szile, to jest małe synagogi, i tyleż domów

modlitwy. W dni świąteczne całe żydostwo wylęgało na ulice, tańcząc i wesoło pląsając,

śpiewając co sił w piersiach. Setki ludzi, ubranych odświętnie i szabesdik, zdążały bowiem

radośnie do swych bóżnic.

Sztetl był światem samym w sobie, światem, którzy rzadko otwierał się na obcych, a

jeśli już, to z wahaniem. Tajemnica tej ścieśnionej, zamkniętej i sobie tylko ufającej

społeczności tkwiła we wspólnie doświadczanym losie - wspólnie klepanej biedzie i

obowiązującej wszystkich pobożności. Z czasem zobowiązanie przeszło jednak w więź. A

gdy pewnego dnia tę więź rozerwano, sztetl spotkało to, co ów opiewany w przypowieściach

piękny naszyjnik der malke, królowej. Drogocenne perły rozsypały się na ziemię, potoczyły

na wszystkie strony i nikt już nie mógł ich odnaleźć.

Pewnej letniej niedzieli dołem koryta rzeki przeciągnęła dziwaczna procesja, kierując

się do miejsca, które nazywano cebrem czarownic. „Ceber” był szerokim okrągłym otworem

w zagłębieniu spłaszczonej nabrzeżnej skały. „Tutaj - powiadano - mieszkali wodnicy i czaiły

się wszelkiego rodzaju złe duchy i demony, które wciągały w kipiel małe dzieci”.

Miejsce od dawien dawna cieszyło się ponurą sławą. Nikt nie chodził się tam kąpać

czy wędkować.

Pochód szedł z pobliskich gór. Kroczyła w nim może setka mężczyzn i kobiet, którzy

głośno i na jedną nutę wyśpiewywali słowa egzorcyzmów. Na czele maszerował młody

ukraiński pop, od czasu do czasu kołysząc parującą mdłymi wyziewami kadzielnicą. Tuż za

nim podążało kilku odświętnie odzianych mężczyzn niosących wielką szmacianą, wypchaną

słomą lalkę, zatkniętą na rusztowaniu z drewnianych drągów. Lalka miała długie,

rozpuszczone rude włosy i zakrzywiony ku dołowi nos przypominający ptasi dziób. Była

ubrana w czarną, postrzępioną suknię. Miała przedstawiać Dżumę, naczelną leśnych

czarownic, wyjaśniła Katarzyna, gdy obie kobiety wyjrzały przez okno.

- Na litość boską, nie waż się wychodzić! - syknęła pospiesznie, widząc, że Bajla

kieruje się na ganek, by dokładniej przyjrzeć się procesji. - Jak cię zauważą z tymi rudymi

włosami, od razu pomyślą, że jesteś córką Dżumy. Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że w

background image

Neuwetz masz mieć zawsze na głowie jakąś chustkę? Po co ludziom pchać się przed oczy?

- Tam, zgoda - odparła Bajla - ale tutaj jesteśmy przecież u siebie w domu.

- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna,

że czendorzy nigdy nie dowiedzą się, kto to zrobił. Bo jak ktoś tylko piśnie słówko,

następnego dnia już będzie martwy. I tego, co zabił, też nie znajdą. Nawet pop, choćby

wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się

całkiem dobrzy ludzie. Tylko że w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W

tym się bardzo różnią od nas, Niemców i Cipszerów. I od Żydów. W Purim wszyscy się

radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia

powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto?

- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała

Bajla.

- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć.

Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu mężczyźni zeszli z

Dżumą w stronę wody. Przy akompaniamencie biadań i egzorcyzmów popa podpalono

dziwaczną lalkę. Kukła natychmiast zajęła się od ognia i stanęła w płomieniach ku radości

krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i

osiadły w końcu na powierzchni wody. Wciąż śpiewając, pop raz jeszcze potrząsnął

kadzielnicą, a mężczyźni zawtórowali mu okrzykami w swym języku. Była to wrzaskliwa,

okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów -

nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się,

wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące

się resztki Dżumy.

- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna,

że czendorzy nigdy nie dowiedzą się, kto to zrobił. Bo jak ktoś tylko piśnie słówko,

następnego dnia już będzie martwy. I tego, co zabił, też nie znajdą. Nawet pop, choćby

wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się

całkiem dobrzy ludzie. Tylko że w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W

tym się bardzo różnią od nas, Niemców i Cip-szerów. I od Żydów. W Purim wszyscy się

radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia

powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto?

- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała

Bajla.

- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć.

background image

Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu.mężczyźni zeszli z

Dżumą w stronę wody. Przy akompaniamencie biadań i egzorcyzmów popa podpalono

dziwaczną lalkę. Kukła natychmiast zajęła się od ognia i stanęła w płomieniach ku radości

krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i

osiadły w końcu na powierzchni wody. Wciąż śpiewając, pop raz jeszcze potrząsnął

kadzielnicą, a mężczyźni zawtórowali mu okrzykami w swym języku. Była to wrzaskliwa,

okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów -

nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się,

wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące

się resztki Dżumy.

background image

16

Tego lata Bajla poznała mężczyznę. Nadal pracowała w leśniczówce w Neuwetz.

Brandstetter często przyprowadzał gości, znajomych, którzy przyjeżdżali tu na polowania.

Niektórzy przybywali nawet z odległego o wiele kilometrów miasta, z Szekszardu.

Najczęściej był to prefekt lub któryś z węgierskich posiadaczy ziemskich. Za każdym razem

Bajla musiała coś ugotować albo upiec pieczeń. Do mięs serwowała haluszki, rodzaj knedli z

kartofli, jaj i mąki, oraz mamałygę, kaszkę kukurydzianą, przypiekaną powolutku na

rozgrzanej patelni. Panowie tęgo pojadali, opowiadając w przerwach niestworzone świństwa i

sprośności, śmiali się na cały głos, a gdy w końcu się spijali, często zasypiali wprost na

krzesłach. Niekiedy zdarzało się, że ten czy ów zdążył jeszcze na czas zwalić się na jedną z

prycz, które stały w izbie zwanej przez nadleśniczego gościnnym. Biesiada zaczynała się

zawsze w porze obiadowej, a pod wieczór panowie, na wpół trzeźwi, na wpół zamroczeni,

odjeżdżali z powrotem do Wiesenau furmankami, które godzinami stały przed domem w

pogotowiu.

Potem Bajla rzucała się do naczyń, zmywała i sprzątała. I musiała to robić w mig i po

cichutku, żeby nie zbudzić tych, co chrapali, aż trząsł się cały dom. Tak surowo nakazał jej

Brandstetter.

Któregoś piątku, a był już koniec czerwca, Brandstetter wrócił do domu w

towarzystwie młodego mężczyzny, którego przedstawił Bajłi, mówiąc:

- Pryprowacen Pon asesor laso Josef Kleinhuber, ktoren bud tu arpeiten, kaj me ne

bud, bo jadi du Budapest. Herr Kleinhuber jist tero tu na adin mesac jedin szef, Berta.

Mężczyzna był szczupły i wysoki. Miał na sobie zieloną kurtkę myśliwską i kapelusz

ozdobiony kitą z sierści górskiego kozła, jak Brandstetter. Jego usta pokrywał mały wąsik i

nie nosił gęstej brody jak nadleśniczy, w którego zaroście tkwiły niekiedy resztki po jedzeniu.

Czarne kędzierzawe włosy lśniły od połysku i były starannie zaczesane na bok. Zobaczyła to,

gdy zdjął kapelusz i podał jej dłoń na powitanie.

- Szczęść Boże, Frau Berta - powiedział i spojrzał na nią z uśmiechem.

Bajla poczuła, jak spojrzenie jego oczu muska jej ciało, i przeszedł ją miły dreszcz

poruszenia. A po chwili zawładnęła nią ta niepojęta tęsknota, jak wtedy, kiedy pierwszy raz

zobaczyła Franza Brettschneidera. Od tamtego czasu dojrzała jednak bardzo i miała na tyle

doświadczenia, by stanowczo zabronić sobie wdawania się ponownie w tarapaty z

mężczyznami. Odrzekła więc chłodno i uprzejmie:

- Szczęść Boże, panie asesorze Kleinhuber.

- Ach, zostawmy tego asesora i dajmy spokój z tytułami - rzekł po niemiecku, co było

background image

balsamem na jej uszy. Nie przestawał się uśmiechać.

- Dobrze, Herr Kleinhuber - odparła Bajla, ciesząc się, że mężczyzna nie używa

gwary, bo tylko z dwojgiem ludzi, Marią i Katarzyną, mogła w tych stronach mówić po

niemiecku.

Jak większość leśniczych w okolicy, Kleinhuber byl Austriakiem. A ściślej biorąc, był

nim jego ojciec, który jeszcze przed pierwszą wojną światową przybył tu służbowo, wysłany

przez zwierzchników w oddalony od świata zapadły kąt wielkiego cesarsko-królewskiego

imperium.

W tygodniach, które potem nastąpiły, każdego dnia w porze obiadu Kleinhuber

zjawiał się u Bajli i często przynosił kosz świeżych grzybów, które podczas obchodu zebrał w

lesie. Jeśli były w nim kurki i prawdziwki, Bajla przyrządzała tokań z grzybowym sosem.

Ogromne kanie obtaczała bułką tartą i robiła kotlety, a Kleinhuber zapewniał ją, że smakują

lepiej niż sznycel wiedeński. Pieczarki i gąski posypywała drobno skrojonym serem i smażyła

na patelni. Niekiedy ofiarowywał również kilka złowionych w górskim strumieniu pstrągów.

Przed wrzuceniem na ogień Bajla nadziewała rybę siekaną marchewką i ząbkiem czosnku.

Kleinhuber od początku nalegał, żeby siadała z nim do stołu. Zrazu nieco ją to

krępowało, bo Brandstetterowi i innym panom zawsze tylko usługiwała i czekała potem w

kuchni, aż ktoś znowu ją zawoła. Kiedy się zjawiali, natychmiast domagali się haluszków

albo sztuki mięsa. Jedzenie cały czas musiało stać na palenisku, żeby goście mogli je spożyć

świeże i na ciepło.

Było jeszcze coś innego, do czego Bajla nie nawykła. Gdy Kleinhuber przychodził z

lasu, odkładał na krzesło zielony mundur, podwijał rękawy i pomagał jej rozniecić ogień,

rąbał drwa, przynosił wodę ze źródła, spłukiwał grzyby. Obierał też kartofle na tokań,

podczas gdy Bajla kroiła cebulę. Stali tak obok siebie w małej kuchni i razem przyrządzali

posiłek. Los wyznaczył jej tę całkiem nową rolę, a ona próbowała się w niej odnaleźć. Nie

była już bowiem służącą i kobietą do wszystkiego, lecz prawdziwą panią domu i

współbiesiadniczką. W każdym razie na ten krótki czas wizyty Kleinhubera. Czuła się

szczęśliwa i codziennie niecierpliwie czekała, aż ukaże się na drodze, nadchodząc od strony

kulib, cipszerskich chat miejscowych drwali.

- Szczęść Boże, Frau Berta - mówił za każdym razem. - Proszę tylko spojrzeć, co

przyniosłem.

A Bajla pozdrawiała go na powitanie, radując się, że okazywał jej tyle uprzejmości i

szacunku. Zwracał się bowiem do niej zawsze miejskim zwyczajem na „pani”, a nie na „wy”,

jak Sasi i Cipszerzy.

background image

Pewnego razu, gdy obierała i drobiła cebulę, ujął jej lewą dłoń i rzekł:

- Nie powinna pani tego robić. Ja się tym zajmę. Szkoda pięknych rąk. Nieładnie,

kiedy pachną cebulą.

Potem - pocałował tę lewą dłoń, a po chwili chwycił też prawą i również złożył na niej

pocałunek. Całował teraz obie, ostrożnie podnosząc do ust. Bajla stała bezwolnie jak

zamurowana, czując, jak po jej plecach spływa gwałtowny dreszcz. Zadrżała i zachwiała się

na nogach i tylko temu, że oparła się biodrem o kant stołu, zawdzięczała, że nie upadła.

Wirowało jej porządnie w głowie. Wtedy jednak mężczyzna puścił powoli jej dłonie, wziął do

ręki nóż i sam zaczął kroić cebulę. Bajla tymczasem usiadła na chwilę na kuchennym

taborecie.

- Nie czuje się pani dobrze? - zapytał, podnosząc oczy znad deski z cebulą, w którą

energicznie, w miarowym rytmie uderzał nóż.

- Nie - powiedziała - to nic. Pokroję grzyby. - I zabierając się do pracy, dorzuciła

figlarnie: - Moje dłonie będą teraz pachnieć tylko lasem i grzybami.

Roześmiali się oboje. Dawno już Bajla nie śmiała się w obecności mężczyzny.

Zdarzyło jej się to pierwszy raz od niepamiętnych czasów.

- Ładnie się pani śmieje. I ma pani miły głos - rzekł Klein-huber. - Ale to już pewnie

pani wie.

- Nie, wcale nie - odparła - rzadko siebie słucham. Niby skąd miałabym wiedzieć, jak

brzmi mój głos?

- Jak dzwon, szczególnie gdy się pani śmieje.

Bajla nie miała pomysłu, co odrzec, więc tylko zapytała:

- Naprawdę? - Ale porównanie z dzwonem kościelnym nie bardzo przypadło jej do

gustu. Nie chciała być łączona ani z kościołem, ani z jego przeklętymi dzwonami.

Po obiedzie Kleinhuber jak zwykle podziękował. Tym razem jednak nie odszedł od

razu, tylko patrząc na nią, rzekł:

- Proszę pozwolić ucałować dłoń, Berto. - I znów ujął obydwie, całował je na

przemian, a jego pocałunki były teraz dłuższe i o wiele czulsze.

Czując na sobie jego oddech, Bajla pomyślała: „Czegokolwiek teraz zażąda, dam mu

wszystko, chcę to zrobić, pragnę tego...”. Spojrzała na Josefa w milczeniu, a on zrozumiał

mowę jej oczu. Zbliżyli usta i zaczęli się całować. Był to długi pocałunek, niekończąca się

pieszczota, w której Bajla odwzajemniała każde czułe dotknięcie warg.

To, co potem nastąpiło, było naturalnym w takich przypadkach rytuałem:

niespiesznym zrzucaniem ubrań, w którym wzajemnie sobie pomagali. Kiedy została tylko w

background image

cienkiej koszulce, powiedział:

- Chcę cię mieć taką, jaka jesteś. Chcę mieć samą Bertę. Tylko Bertę.

- Więc jestem - szepnęła drżącym głosem, czując, jak wzruszenie odbiera jej mowę. I

po chwili również koszulka spłynęła na podłogę. Na koniec zdjął jej z głowy chustkę i gęste

rude włosy, nagle uwolnione, rozsypały się na białych, nagich ramionach.

Kleinhuber wziął ją w objęcia, uniósł ostrożnie i zabrał do pokoju, w którym stały

prycze. Bajla przymknęła oczy i oddała się we władzę namiętności, która uderzyła w nią jak

spieniona morska fala.

Nie potrzeba było dużo czasu, by wybuchło w niej to coś, co nabrzmiewało podczas

wielu bezsennych nocy. Całe jej ciało otworzyło się na rozkosz. Musiała krzyczeć i był to

krzyk nagłej radości, którego nie próbowała nawet tłumić. Wspięła się na sam szczyt i

wyzwoliła. Ale wciąż jej było mało i nie przestawała szeptać

- Proszę, jeszcze trochę, nie kończ jeszcze...

Pocałował ją i rzekł:

- Kocham cię, Berto, kocham. Pragnę tego, bo ty też tego pragniesz...

I dopiero za drugim razem, kiedy zupełnie się już zatraciła, a jej krzyk przeszedł w

gwałtowny spazm szlochu, on też znalazł swój moment szczytowania. Płakała teraz cicho w

jego ramionach, z mocno zamkniętymi oczami. Było to najgłębsze miłosne doświadczenie,

jakiego nigdy przedtem nie doznała. Nowe uczucie, spełnienie, o którego istnieniu nie

wiedziała, zawładnęło nią, pozbawiając sił i woli.

Jakob, którego wyobrażenia o miłości nosiły piętno religijnych zwyczajów i nakazów,

był dobrym i wiernym mężem. Ale nie kochankiem i o tym, co znaczyło nim być, nic

właściwie nie wiedziała. Aż do tej chwili.

Po miłosnym uniesieniu przyszedł czas na pełen czułych pieszczot epilog, któremu się

dziwiła i z radością poddawała. Obsypując jej ciało pocałunkami, Kleinhuber zapytał:

- Co się stało? Dlaczego płakałaś?

- Nie wiem, Josef. Chyba za dużo szczęścia naraz - odpowiedziała, grzbietem dłoni

próbując obetrzeć z oczu łzy.

Pomiędzy tkliwymi pocałunkami, którymi brał w posiadanie wciąż nowe dziedziny jej

drżącego ciała, ciała nieznającego dotąd czułości i rozkoszy, Kleinhuber odpoczywał i

zamyślił się na krótką chwilę. W końcu zapytał:

- Skąd u ciebie takie imię: Berta? Brzmi tak twardo: Berr-rta. Brr. I sucho, jak trzask

karabinu. Jakieś inne lepiej by do ciebie pasowało. Takie, które brzmiałoby jak twój głos.

Piękne jak twoje ciało, jak te małe piegi na twojej twarzy i twoje niebieskie oczy. Nie jesteś

background image

zła, że ci to mówię?

Bajla zaprzeczyła i bardziej dla żartu niż na serio zapytała:

- A jak chciałbyś, żebym się nazywała? Lea, Liza, Ewa, Lara, Lala, Bajla...? Które z

nich byś dla mnie wybrał?

- To ostatnie, Bajla. Tylko to ostatnie. Bo to bardzo ładne imię, żydowskie. I brzmi

zupełnie jak dzwon, jak doina, jak nigun - powiedział jej Kleinhuber. - A wiesz, co to takiego

nigun?

- Pieśń - odparła Bajla, nieco zdziwiona, bo nie spodziewała się takiego pytania.

- Zgadza się, nigun znaczy lidl, gezangl. W Reenie, tam, gdzie chodziłem do szkoły,

słyszałem raz żydowskich grajków. W węgierskiej wiejskiej gospodzie, byłem tam z ojcem.

Dawali tam bardzo dobrze jeść. Pamiętam nawet, co jedliśmy: Kolosvari kapostę, kapustę z

Klausenburga. Moja macocha bawiła wtedy z wizytą u swych rodziców, w Maitingenie.

Byliśmy więc sami i codziennie wychodziliśmy z ojcem coś zjeść. Jeden z tych Żydów

śpiewał piosenki. Miał bardzo czysty głos, a brodę całkiem czarną. Oczywiście wszystko było

po żydowsku, więc nic nie rozumiałem. Ale mój ojciec kilka razy się roześmiał, to znów

zamyślił się posępnie i spoważniał. Potem powiedział mi, że negun jest zawsze albo bardzo

radosna, albo bardzo smutna. Nic pośrodku. Od tamtej pory nie słyszałem już żydowskiej

muzyki... Wspomnienia. No dobrze, ale teraz naprawdę chciałbym dać ci nowe imię.

Będziemy je znali tylko my oboje. Bajla będzie ładnie. Będę ci odtąd mówił Bajla, a o Bercie

zapomnimy. Dobrze? Oczywiście tylko, gdy będziemy sami. Wiesz, że moja matka

nieboszczka też się tak nazywała?

- Ale Bajla to przecież żydowskie imię.

- Tak. Moja matka była Żydówką, ojciec nie. Tylko ty teraz o tym wiesz, a wyznałem

ci to dlatego, że zobaczyliśmy siebie takimi, jakimi jesteśmy. Bez odzienia. A gdy się

kochaliśmy, byliśmy jak jedno ciało, nadzy, tacy, jakimi naprawdę jesteśmy.

- A więc jesteś Żydem?

- Tak.

- Ale tego wcale nie widać - powiedziała z wahaniem Bajla i natychmiast zawstydziła

się swych słów.

Poczuła, jak ogarnia ją zakłopotanie, a na dodatek spostrzegła, że się rumieni.

- Wiem, co masz na myśli. Tak, nie jestem obrzezany.

- Ale to znaczy, że nie jesteś prawdziwym Żydem.

- Ale czuję jak Żyd i żyję jak Żyd. To dla mnie bardzo ważne. To wszystko, co mam,

mój największy skarb i tajemnica. Nie ma dla mnie większego szczęścia. Nie wyobrażam

background image

sobie, żebym mógł być kimś innym.

- W takim razie będę mówić ci Jossele, kiedy będziemy sami - roześmiała się Bajla.

- Matka nieboszczka też mnie tak nazywała. Jossele. Ale to było dawno temu. Umarła,

kiedy miałem dziesięć lat. A po jej śmierci ojciec ożenił się z chrześcijanką, Szwabką z

Maitingenu, ze wsi niedaleko Sathmaru. Moja macocha wychowała mnie więc po swojemu.

Ale ominęło mnie bierzmowanie, bo akurat w tym czasie musieliśmy wyjechać - opowiadał

Josef. - A skąd wiesz o obrzezaniu?

- Bo sama jestem Żydówką - wyjawiła. - I rzeczywiście mam na imię Bajla. Ale nikt

nie powinien tego wiedzieć. Czasem jest mi wstyd, że muszę być kimś innym, niż naprawdę

jestem, chociaż bardzo nie chcę. Tylko gdy się modlę, jestem tą, którą jestem...

- To nie jesteś Niemką z Siedmiogrodu albo skądś tam, za którą cię tu wszyscy biorą?

Jesteś tą inną, bo musisz, nawet jeśli tego nie chcesz... Tak. Od razu tak sobie pomyślałem.

Nie. Inaczej. Poczułem. I to już pierwszego dnia. Zauważyłem też, że pod ciemną chustką

chowasz rude włosy. I jesteś zupełnie inna niż kobiety stąd. Te Cipszerki, Saksonki albo

Szwabki. Teraz już wiem dlaczego. Od tej chwili będę ci na.osobności mówił Bajla. Bo to

prawdziwe twoje imię. I bardzo ci pasuje. Tak jak te rude włosy i niebieskie oczy. A ja jestem

Jossel.

I gdy naga leżała w jego ramionach, mocno przytulona, Josef opowiedział swoją

historię. Pachniał mężczyzną, a Bajla kobietą. Poznawali wzajemnie swoje ciała. Po jakimś

czasie ich wilgotne i parujące namiętnością zapachy się zmieszały. Połączyła ich nagle ta

zażyłość, która pojawia się, gdy akt miłosny dobiega końca, kiedy jedno chce drugiemu

wszystko opowiedzieć. Gdy odczuwa się potrzebę, by rozścielić przed tą drugą osobą własne

przeżycia i myśli jak kwietny dywan rozściela się na letniej łące, otworzyć się na oścież i

niczego nie zatajać. Tak jak to przedtem może już było - inaczej, choć tak samo. Od szarego

koca bił cierpki, nasycony potem zapach, zapach zestarzałej słomy. Pled był szorstki i drapał.

Ale leżąc w swych objęciach, w ogóle tego nie czuli i mieli wrażenie, jakby weszli razem do

wspaniałego łoża z baldachimem.

Josef przyszedł na świat w Sathmarze jako syn austriackiego inspektora leśnego,

mianowanego jeszcze za czasów cesarsko-królewskiej monarchii. Jego matka była Żydówką,

której panieńskie nazwisko brzmiało Elfriede Bajla Binder. Chłopiec uczył się w niemieckim

ewangelickim gimnazjum w Sachsisch-Regen, niewielkim mieście północnego Siedmiogrodu,

w maleńkim kraiku zwanym Reenem. Kiedy skończył osiemnaście lat, stawił się przed

wojskową komisją poborową, której członkowie, głównie lekarze, badali rozebranych do naga

rekrutów, wezwawszy każdego po kolei do obszernej sali. Jeśli któryś był obrzezany,

background image

odsyłano go do pomieszczenia obok. Gdy lustracja dobiegła końca, przewodniczący komisji,

major, rzekł:

- Pięciu żydowskich łobuzów na świeże powietrze. Niech przewietrzą trochę zasrane

tyłki, żeby nie śmierdziały. Dwóch ludzi do pilnowania. Jak któremuś przyjdzie ochota wiać,

strzelać!

Był luty i całą noc padał śnieg. Pięciu młodych mężczyzn przez długie godziny stało

całkiem nago na wewnętrznym dziedzińcu koszar i nie wolno im się było ruszyć z miejsca.

Kiedy pierwszy runął bez życia w śnieg, jeden ze strażników złożył meldunek majorowi, ten

zaś nakazał przerwanie akcji. Chłopak, który upadł na mrozie, nazywał się Andor Ehrenstein i

pochodził z małego miasteczka Tekendorf. Jego ojciec był szewcem. Andor zmarł wkrótce

potem na zapalenie płuc. Reszta poszła do obozu pracy. Co się z nimi stało, nie wiadomo.

- Dziękowałem wtedy Bogu, że nie zostałem obrzezany - powiedział Josef. - Bo brit

mila, przymierze z Abrahamem, a więc również z Bogiem, oznaczałoby dla mnie przymierze

z samą śmiercią. Tak jak dzisiaj, gdy muszę ukrywać moje pochodzenie. Nikt nie wie, że

matka, choć nosiła niemieckie nazwisko, była tak naprawdę Żydówką. Wielu

siedmiogrodzkich Żydów ma niemieckie nazwiska, jak ten Ehrenstein. Jak mnóstwo żyjących

tutaj Sasów, rozmaitych Schusterów, Binderów, Grossów, Weissów i Rothów. Takie

nazwiska można znaleźć też na wielu żydowskich cmentarzach w Sathmarze albo

Szegszardzie.

Kiedy Josef się urodził, był tak słabowity, że doktor Griin-baum, naczelny lekarz

gminy Sathtmar, odradzał obrzezanie. Po kilku miesiącach ojciec malca, Andreas Josef

Kleinhuber, został służbowo przeniesiony do Neumarktu, następnie zaś do Sachsisch-Regen. I

wszystko zostało po staremu, bo ojciec Josefa nie chciał ściągać niczyjej uwagi, a matka,

Elfriede Bajla, już nie żyła. Pochowano ją na żydowskim cmentarzu w Neumarkcie.

Słuchając opowieści, Bajla przywarła uchem do piersi ukochanego i jego słowa

brzmiały tak, jakby to samo ciało nimi przemawiało. Chłonęła je w upojnym zachwyceniu.

W końcu przyszła kolej na jej własną historię. Zaczęła od tego, że jest wdową i ma

małą córkę imieniem Maria. Potem opowiedziała o czasie spędzonym w Arwinicy, Klinitzu i

Leopoldsdorfie. Przemilczała jednak upokorzenia, jakie musiała znieść za sprawą ojca

Bondara. Za bardzo się wstydziła i Josef był ostatnim człowiekiem, któremu chciałaby to

wyznać. Bała się, że mógłby nią pogardzać. Zataiła również, że Maria nie była dzieckiem

Jakoba. Poza tym powiedziała prawdę, a jej historia zabrzmiała wiernie i przejmująco. Josef

był bardzo poruszony.

Gdy Brandstetter wyjeżdżał na urlop, Bajla miała akurat swoje dni, mogła więc,

background image

przynajmniej na początku, bez obaw oddawać się rozkoszom namiętności z Josefem. Cieszyć

się nią każdego dnia. I jeszcze nim razem siadali do obiadu. Jak wtedy, gdy po pierwszym

razie Josef znowu stanął w drzwiach i już od progu zawołał:

- Umieram z głodu, Bajlo.

- Napaliłam już w piecu, możemy zaraz coś przyrządzić, Jossele - odparła po długim,

czułym pocałunku.

- Nie jedzenia łaknę, Bajla. Ciebie jestem głodny! - krzyknął Josef, biorąc ją w

ramiona i pospiesznie rozpinając zapinkę jej fartuszka.

Tym razem wszystko poszło bardzo szybko i cały ceremoniał rozbierania uległ

przyspieszeniu, jakby się go już na pamięć nauczyli. Niecierpliwie zrzucili z ciał ubrania i po

niedługiej chwili zwarli się w mocnym uścisku na wąskiej pryczy, pachnącej słomą i ich

wczorajszym potem. Nie czuli tego jednak, bo siedzieli już w gnanym zmysłami czółnie,

które zakołysawszy się gwałtownie, pruło po spienionych falach namiętności. A gdy po

wszystkim przebudzili się powoli na brzegu swej tęsknoty, przez chwilę leżeli jeszcze w

milczeniu obok siebie i każde podążało za biegiem własnych myśli. Myśli, które prowadziły

ich w zupełnie różne strony.

On rozmyślał o tym, że nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy z żadną kobietą. I że

chciałby już zostać z Bajlą na zawsze. Na całe życie. Ona wiedziała jednak, że jest od niej

dużo młodszy. „O wiele lat za młody - zauważyła i próbując samą siebie oszukać-, dodała w

myślach: - Ale może nie aż tak?”. Tych dziesięć lat, a nawet trochę więcej, stało jednak

między nimi jak zapora, niema przestroga i granica, ale słabo jeszcze widoczna, bo nikt nie

umiał jej dostrzec, nawet on sam. Bo Bajla poruszała się zwinnie i z powabem jak młode

dziewczę, a gdy wybuchała śmiechem, wyglądała jak dwudziestolatka. Na jej jasnym nagim

ciele nie widać było żadnych śladów starzenia. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że brama

namiętności powoli się zamyka i nie na zawsze pozostanie tak otwarta jak w tej chwili.

Jeszcze tylko przez kilka lat będzie mogła rodzić dzieci, a on dopiero co wyznał, że

chciałby mieć z nią syna, może nawet kilku. A jak Bóg da, to i córkę. Lubił dzieci i myślał o

tym, żeby kiedyś założyć rodzinę. „Kiedyś...” - tak powiedział. „Ale kiedy?” - pytała samą

siebie Bajla. To „kiedyś” musiało nastąpić bardzo prędko, jeśli to ona miała zostać matką jego

dzieci. Bo pewnego dnia będzie już za późno. A wtedy ten ostatni pociąg jej niepojętego

szczęścia odjedzie. Stał już na peronie i czekał. Dobrze wiedziała: będzie potem mijać jedną

stację końcową za drugą. Taka to już kolej losu, gdy nadchodzi starość. Znała to uczucie z

opowieści innych kobiet, tych, z którymi mieszkała w Arwinicy.

Ale na razie była jeszcze młoda, bo miała w sobie wolę, by się nie zestarzeć.

background image

W dniach, które potem nastąpiły, nieznacznym gestem lub szczególnym ułożeniem

ciała próbowała czasem pobudzić ich zmysły. Gdy czekała na niego, przychodziły jej do

głowy dziwne pomysły i często pytała samą siebie, skąd bierze te pragnienia. Pragnienia,

których przedtem nie znała. Pewnego dnia, kiedy stała już przed nim całkiem naga, nagle

znów prędko coś na siebie narzuciła. Boso wybiegła na podwórze i pędząc co sił w nogach w

stronę potoku, wołała:

- Łap mnie, Jossele, łap mnie!

Tak jak stał, zupełnie nagi, rzucił się natychmiast w pogoń. Nad potokiem

błyskawicznie znów zrzuciła z siebie wszystko, a kiedy ją dopędził, w gorącej przybrzeżnej

trawie oddali się szalonym miłosnym figlom. Było późne przedpołudnie i o tej porze nie

przechodził tamtędy żaden człowiek. Kiedy się potem nachyliła, by obiema dłońmi

zaczerpnąć wody ze strumienia i obmyć rozgrzaną twarz, Josef nie mógł powstrzymać się od

śmiechu: na jej plecach i pośladkach wyryły się dziwaczne kształty traw i kwiatów.

Odrysowało się na nich miłosne łoże, różowe i delikatne, pociągnięte cienką linią na

wilgotnej, jasnej skórze.

Gdy po jednym z takich dni rozmyślała późnym wieczorem w swoim łóżku, mając u

boku spokojnie śpiącą Marię, uświadomiła sobie, że po nieokiełznanej miłości, której się

kilka godzin wcześniej oddawała, nie myśli już o Jakobie. Wydało jej się nagle, że mąż był

częścią innego życia w jakimś innym czasie, czasie, który coraz bardziej blaknął i powoli

znikał ze wspomnień. Czyniąc sobie gorzkie wyrzuty, pytała samą siebie, dlaczego tak się

dzieje, dlaczego Jossele nie tylko wziął w posiadanie jej ciało i tęsknoty, lecz także zawładnął

jej gedechnisz, pamięcią, której nie wypowiadała na głos, cichymi wspomnieniami minionego

czasu. Przeszłości, która dotąd towarzyszyła jej na każdym niemal kroku, gdy we

wspomnieniach próbowała znaleźć siłę, by trwać. Teraz jednak nie chciała się nad tym dłużej

zastanawiać. Sen z powiek spędzało jej zgoła coś innego, myśl, która powracała natrętnie

każdego dnia. Co będzie, gdy znów pojawi się Brandstetter? Miłość nauczyła ją chciwości.

Uzależniła się od niej jak od narkotyku. Wiedziała też, jak nieobliczalny bywa los, i drżała z

obawy przed przyszłością. Marzeniem o tej przyszłości wciąż od nowa żywiła się w myślach.

Tymczasem Josef opowiadał jej, co w ostatnich miesiącach działo się w Wiesenau.

Niewiele tego było, a może po prostu nie chciał powtarzać wszystkiego, co usłyszał, a

niekiedy widział na własne oczy. Bo Bajla, podobnie jak Katarzyna i inni ludzie mieszkający

tu, w górskiej dolinie niczym w zamknięciu i z dala od wielkiego świata, rzadko dowiadywali

się, co dzieje się na zewnątrz.

I tutaj dochodziły jednak słuchy, że Niemcy prowadzą wielką wojnę i podbili już

background image

prawie wszystkie kraje Europy. Ale jak się te kraje nazywały, o tym wiedziało może kilkoro

dzieci, które uczyły się w tutejszej szkole. Bo ich rodzice nigdy do szkoły nie chodzili i na

ogół mieli tylko świadomość, że na zachód od Wiesenau jest jakieś miasto o nazwie

Szegszard. Bardzo piękne i duże, gdzie żyją Węgrzy, Żydzi i Szwabowie. Tylko nieliczni

Cipszerzy znali je z własnego, najczęściej jednorazowego doświadczenia i latami do

znudzenia opowiadali o niezapomnianych wrażeniach, które wynieśli z podróży.

W dni robocze Josef mieszkał w gospodzie nadleśnictwa, niżej w dolinie, gdzie

niekiedy dowiadywał się tego i owego o najnowszych wydarzeniach. Poza tym raz w

miesiącu jeździł służbowo do Szegszardu, gdzie czasami zostawał nawet na kilka dni. On

również opowiadał Bajli o tym niezwykłym mieście, w którym stało podówczas wiele

wspaniałych synagog i wielki katolicki kościół. Ulicami przejeżdżały kolaski, w których

siedzieli ważni ludzie, a niekiedy widziało się i auto mijające przechodniów z głośnym

trąbieniem oraz warkotem. To był zupełnie inny, wytworny świat, ten daleki Szegszard.

Słuchając o nim, Bajla mimowolnie cofała się myślą do przeszłości, do dawnych przeżyć z

Fokszan i Czerniowców. Ale na pamięci o tych wielkich miastach cieniem kładły się

zdarzenia, których wspomnienie wypierała i nie chciała, by powróciło.

background image

17

Jakiś czas potem ludzie zaczęli przebąkiwać o bliskim końcu wojny, bo niemieckie

wojska zarządziły ponoć wielki odwrót. Josef dowiedział się o tym od węgierskich

policjantów, którzy otwarcie mówili o wojennych stratach III Rzeszy. Uważali, że Węgry jak

najszybciej powinny zerwać z narzuconym siłą sojusznikiem. Ale Berlin i Budapeszt były

daleko stąd, a i wojna toczyła się gdzie indziej; w tych zaś stronach ludzie wciąż żyli jak na

innej planecie. W połowie kwietnia 1944 roku z dnia na dzień w Wiesenau wzniesiono mury

getta. Było dużo mniejsze niż sztetl. I w ciągu kilku dni wtłoczono do niego ponad dziesięć

tysięcy ludzi, wśród nich wielu chłopów z okolicznych wsi, opowiadał Josef. Mówiło się, że

nawet od trzynastu do siedemnastu tysięcy Żydów czekało za kolczastym drutem na bydlęce

wagony, które miały ich odtransportować w nieznanym kierunku. Któregoś dnia, z samego

rana, pognano ich ulicami w stronę dworca, gdzie podstawiono pociągi. I w ciągu sześciu dni

wszystkich wywieziono.

- A nie wiesz dokąd? - zapytała Bajla.

- Trudno powiedzieć - odparł Josef. - Leśniczy Seeigl wspomniał coś o Kaschau. Że

pojechali „na roboty”. Tylko jedno mnie w tym zastanawia: dlaczego Niemcy zabrali też

starszych mężczyzn i dzieci? Zapytałem o to Seeigla, a ten postanowił dowiedzieć się czegoś

jeszcze od szefa miejscowego NSDAP Stuppki. Stuppka nie od razu objaśnił, tylko zapytał

najpierw, po co mu ta informacja. Czy między tymi Żydami ma może jakichś krewnych?

Takie pytanie postawił, ten szaj-gec, ten wsiowy gangster z pistoletem za pazuchą. Bo

przecież Seeigl to Aryjczyk i wszyscy o tym wiedzą. Stuppka stropił się trochę, ale w końcu

wydusił, że starców i dzieci również odtransportowano do obozów, gdzie wcześniej pojechali

inni; żeby nie rozdzielać rodzin. Nazwał to akcją łączenia bliskich. „Kiedy ojciec pracuje,

wieczorem, po robocie, chce być znów z rodziną”, powiedział Seeiglowi. Mamy szczęście,

Bajlo, że nikt nie wie, kim jesteśmy. Ale któregoś dnia będziesz musiała wyjawić swojej

córce, że nie jest katoliczką. Nie może tkwić w niewiedzy

- Po wojnie, kiedy będzie po wszystkim.

- Nie, Bajlo. Musisz powiedzieć jej już teraz. Bo idzie jej dwunasty rok i według

prawa religijnego jest już pełnoletnia.

- Ale wtedy nie będzie mogła przystąpić do bierzmowania. Ma teraz w szkole lekcje

katechezy. Jak to wytłumaczę ojcu Komce?

- Nic. To nieważne, co robi Komka. Liczy się tylko to, co wyznasz córce - odparł

Josef. - Tak czy inaczej, będzie zawsze żydowską dziewczyną, nawet po bierzmowaniu. Ale o

background image

tym sama musisz jej powiedzieć.

Była pierwsza niedziela lipca. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. W dolinie

panował spokojny, uroczysty bezruch. Getto i sztetl nadal były odgrodzone, strzeżone przez

żołnierzy i uzbrojonych policjantów. Należało chronić pozostawione mienie przed

zakradającymi się nocą szabrownikami. Mówiono, że Żydzi wkrótce powrócą do domów. Ci

jednak, których postawiono na warcie pod murami, sami już przeszukali domy i ogołocili je

ze wszystkiego, co wartościowe.

Bajla i Maria udały się z Franzem i Katarzyną na mszę. Gdy po nabożeństwie wraz z

innymi Cipszerami stały na placu przed kościołem, zobaczyły przechodzącego obok Josefa.

Przystanął, ukłonił się uprzejmie i rzekł:

- Szczęść Boże, Frau Berta.

- Szczęść Boże, Herr Kleinhuber - odpowiedziała Bajla. - Czemuż to nie był pan w

kościele?

- Ach, wie pani. Zaspałem trochę z rana. Bardzo późno wróciłem wczoraj z

nadleśnictwa.

- Za bardzo przykłada się pan do pracy, Herr Kleinhuber. - Bajla się roześmiała. - To

jest moja córka Maria. A to nasi najmilsi przyjaciele, u których mieszkamy - dodała,

przedstawiając Josefowi Hotzbergerów.

Maria dygnęła grzecznie i przywitała się zwyczajem cip-szerskich dzieci, słowem

tszokolom, co w węgierskiej mowie znaczyło „uszanowanie”. Potem stali jeszcze chwilę

razem. Josef pogładził Marię po jasnej główce, przerzucając przelotnie wzrok na matkę. Było

to spojrzenie pełne czułości, którego nikt nie dostrzegł. Zachęcony miłym powitaniem,

opowiedział zabawną historię o małym niedźwiadku, którego leśniczy znalazł w lesie.

Kiedy pożegnał się i poszedł w swoją stronę, Katarzyna zauważyła:

- Szykowny mężczyzna. Taki młody, a jakie maniery. Mógłby być naszym synem.

Takiego syna bym chciała.

- A na cóż nam syn? - skwitował Franz. - Mamy przecież córkę.

Dorośli roześmiali się radośnie.

Tylko Maria zapytała:

- Mama, kim jest wujek? On tak pięknie opowiada!

Ale Bajla zakończyła rozmowę, mówiąc:

- To asesor z nadleśnictwa.

- A kto to taki? - nie dawała za wygraną Maria.

- To taki pan, który pracuje w górach, w lesie.

background image

- I dobrze go znasz?

- Trochę.

- A dlaczego nie miałabyś go lepiej poznać? - wtrąciła Katarzyna. - Bardzo szykowny

pan.

Bajla nie odpowiedziała, z obawy, że się zdradzi. Katarzyna badawczo jej się

przypatrywała.

Małżeństwo poszło teraz przodem, a Bajla z Marią odłączyły się od towarzystwa, bo,

jak oznajmiła matka, chciały przejść się w stronę Pierwszego Wzgórza, skąd roztaczał się

widok na całą dolinę.

Odwracając się, Katarzyna zawołała jeszcze:

- Tylko nie wracajcie za późno. Dzisiaj są kwasteni halup-ci! - Tak nazywano tutaj

faszerowane liście kapusty ze śmietaną i pallukes.

Dotarłszy do wzgórza, Bajla skręciła jednak od razu na wąską boczną drogę, która

prowadziła do }udnperglu. Tutaj, na rozległym zboczu rozpościerał się dom wieczności, Bet

Olam, żydowski cmentarz gminy Wiesenau. Setki nagrobków stały w równych rzędach,

spoglądając w smętnym milczeniu ku wschodowi.

- Po co tu przyszłyśmy, mama? - spytała Maria.

- Jesteśmy tu, gdzie nasz naród - odpowiedziała cicho Bajla. - Tutaj śpią umarli Żydzi,

czekając na Mesjasza, który kiedyś nadejdzie, by ich zbudzić.

- A kto to taki? Dlaczego na niego czekają? - dopytywała Maria.

- Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć, a ty

przyrzekniesz mi, że nikomu tego nie powtórzysz. Przyrzekasz?

- Tak, mama.

- Ty i ja jesteśmy tak naprawdę Żydówkami - szepnęła Bajla, jakby w obawie, że ci

wszyscy spoczywający tutaj w ziemi mogliby usłyszeć. - Nie jesteśmy tymi, co myślisz...

- Jak to? Przecież jestem katoliczką, prawda?

- Tylko na jakiś czas, Mario, tylko teraz. Ale tak naprawdę to jesteś Żydówką. Przy

narodzinach chciałam ci dać na imię Mirjam. Ale wtedy nie mogłam i dlatego nazywasz się

Maria. Na drugie imię masz jednak Ester.

- Ale jestem przecież Aryjką - zaprzeczyła Maria i głos jej lekko zadrżał. - Nie chcę

być Żydówką, mama. Chcę pozostać tym, kim jestem. Jak wszystkie inne dzieci!

- I pozostaniesz, jak długo będziesz chciała. Ale musiałam ci powiedzieć. Niedługo

skończysz dwanaście lat. Jesteś już dorosłą dziewczynką. I powinnaś wiedzieć, że twoja

matka jest Żydówką. Jak Rebeka, jeśli jeszcze ją pamiętasz.

background image

- Tak, pamiętam. Trochę. Ale ja jestem katoliczką. I nie chcę być żadną inną, mama.

Dlaczego mam być teraz kimś innym? - wyszlochała. - Dlaczego nie mogę pozostać tym, kim

jestem, mama?

„Boże, daruj. Tymi kłamstwami chciałam nas ratować. I z Twoją pomocą jakoś mi się

udawało. Pomóż mi teraz jeszcze raz, w tej ciężkiej godzinie” - pomyślała i jej

niewypowiedziane słowa zabrzmiały jak niemy akt strzelisty. Potem rzekła do Marii:

- Musisz zapamiętać raz na zawsze, że pochodzisz z żydowskiego ludu. Nikt oprócz

nas nie będzie o tym wiedział. To nasza wielka tajemnica.

- Nie chcę żadnych tajemnic, mama. Było nam tak dobrze do tej pory. Dlaczego nie

może tak zostać? Nie chcę być Żydówką. Żydzi są źli i brudni. Czemu wszystko zmieniać?

Nie chcę, mamusiu. Proszę, pozostańmy tym, kim jesteśmy. Jest tak pięknie, tak jak jest...

Maria nie była w stanie dalej mówić, bo nagle wybuchła płaczem. Szlochała żałośnie

jak nigdy dotąd w swoim życiu, obejmując obiema rękami matkę, jakby ktoś chciał je

rozdzielić. Bajla przyciskała ją do siebie z całych sił i milczała. W drodze do domu nie

zamieniły ani słowa. „Teraz już wie i tej wiedzy nikt jej już nie odbierze; będzie ją niosła z

sobą przez całe życie - pomyślała Bajla. - A pewnego dnia sama zdecyduje, kim chce być.

Gdybym jej nie powiedziała, nie dałabym jej wyboru”. Poczuła ulgę. Pocieszała się, że więcej

nie mogła teraz zrobić.

Lecz po kilku dniach, kiedy kładła się do łóżka, zauważyła, że Maria wciąż nie śpi.

Patrząc prosto w oczy matki, dziewczynka zapytała:

- Nie wolno mi już odmawiać Ojcze nasz?

- Wolno, aż do czasu gdy nauczysz się innej modlitwy - szepnęła Bajla. - Tej, którą ja

codziennie odmawiam. Ale na świecie jest tylko jeden Bóg, tylko jeden odwieczny ojciec

ludzi, do którego wszyscy się modlą. Każdy w swoim języku. Któregoś dnia nauczysz się

mówić do Niego w naszej mowie. Po wojnie, kiedy nastanie pokój. Dobranoc, moja mała

mej-dele...

Pocałowała córkę w czoło i Maria szybko zasnęła. Ale Bajla, jak zawsze, długo

jeszcze leżała z otwartymi oczami.

Od czasu gdy Brandstetter wrócił z urlopu, Bajla i Josef nie mogli spotykać się

każdego dnia jak dotychczas. Bo Josefa znowu oddelegowano do Szegszardu. Niekiedy

wpadał jednak służbowo do Wiesenau, zaglądając przy okazji do nadleśnictwa w dolinie.

Starał się wtedy tak wszystko zaaranżować, żeby zajść do pracy na długo przez

Brandstetterem. Gwałtownie i w pośpiechu mógł się wtedy kochać z Bajlą, która z

utęsknieniem czekała na spotkanie. Po wszystkim musieli szybko się ubierać, bo Brandstetter

background image

mógł nieco wcześniej pojawić się po inspekcji terenów leśnych.

Dlatego właśnie Josef zaprosił ją pewnego dnia do Szegszar-du i wręczył jej pieniądze

na autobus. Przyjęła, bo nalegał, a poza tym i tak nie byłoby jej stać na bilet.

Wczesnym piątkowym rankiem Bajla poinformowała Brand-stettera, że musi jechać

do Szegszardu do lekarza. Bo w Wiesenau nie było już żadnego. Ani aptekarza. Doktora

Adolfa Steingiessera zamknięto najpierw w getcie, a potem deportowano razem z dziećmi,

kobietami i starcami. Ten sam los spotkał obydwu aptekarzy, Josefa Kahna i Emannuela

Fischlera. Przegnano ich stąd, jak kiedyś przepędzano stare babe, znachorki i wiedźmy

warzące w kotłach magiczne ziele, po którym ludzie nagle umierali i nikt nie wiedział czemu.

Tego poranka Bajla już o wpół do szóstej wyszła z domu, mówiąc gospodarzom, że

musi być tego dnia trochę wcześniej w leśniczówce. Kiedy tylko przekroczyła puntje, ruszyła

najszybciej, jak potrafiła, w drugą stronę, w kierunku Wiesenau. Udało jej się złapać jedyny

autobus, który raz na dzień odjeżdżał do Szegszardu i wracał wieczorem, gdzieś koło

dziewiątej.

Miała więc spędzić calutki dzień z Josefem, który w normalne dni dzielił pokój z

kolegą Węgrem. Jednak ten był na krótko w podróży, Josef skorzystał więc z okazji. W czasie

jazdy Bajla nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o miłości, której oddadzą się bez

nieustannego strachu, że w pewnej chwili pojawi się Brandstetter. W myślach odmalowywała

sobie obraz czułości, które ją czekają, i z rozkoszą przymykała oczy, gdy autobus mknął po

wyboistej wiejskiej drodze.

Kiedy wysiadła na przystanku w Szegszardzie, zobaczyła tłum żołnierzy i żandarmów.

Głośna, rozgadana ludzka ciżba przepychała się w kierunku głównego placu. Tam właśnie, w

niewielkim miejskim parku, miała spotkać się z Josefem. „Zaraz obok kościoła

reformowanego” - powiedział jej. Pod drzewem kasztanowca stała ławka i tam miał na nią

czekać.

Zapytała jakąś kobietę, co się dzieje. W odpowiedzi usłyszała, że wywożą z miasta

ostatnią grupę Żydówek. Tych, które się dotąd ukrywały i nie można było ich rozpoznać. Bo

niektóre w ogóle nie wyglądają jak Żydówki, wyjaśniała. Ale teraz wzięli się do tych

wszystkich, które chowały się po ukraińskich wsiach, i spędzono je do miasta.

Bajla, jak zawsze, miała na głowie chustkę, którą zwyczajem rumuńskich chłopek

wiązała w okolicy karku, tak żeby nie było widać włosów. Bezwiednie dała się ponieść

prądowi ludzkich ciał, mając nadzieję, że w którymś momencie wyrwie się, żeby dotrzeć do

parku.

W pewnej chwili znalazła się z innymi ludźmi na skraju chodnika głównej ulicy

background image

miasta i przystanęła na dźwięk przeraźliwego krzyku. Środkiem szosy prowadzono procesję

kobiet, owych Żydówek, których przedtem „nie rozpoznano”. Po obu stronach szli żołnierze z

karabinami i na niektórych lśniły sterczące groźnie bagnety Wiele kobiet miało na twarzy sine

i krwawe pręgi. Widać było, że znęcano się nad nimi i do nieprzytomności je bito. Niektóre

utykały. Większość w milczeniu spoglądała w ziemię, tylko jedna popłakiwała, bez przerwy

wycierając grzbietem dłoni zakrwawioną twarz. Niektóre przechodziły jednak obok z

podniesioną głową, dumnym spojrzeniem ignorując stojących na chodniku ludzi.

- Zsidó kurva\ Żydowskie dziwki, wynoście się do diabła! - zaskrzeczał z tłumu

kobiecy głos.

Na dźwięk tych słów posypały się przekleństwa i złorzeczenia, jakich Bajla nigdy

dotąd nie słyszała. Stała jak wryta i walczyła ze łzami. Tą ulicą szły kobiety, które nie miały

szczęścia być katoliczkami, nie wyglądały tak aryjsko jak jej mała Maria, wydawały się inne

niż cała zdrowa reszta i ta odmienność, ta przerażająca tłumy inność, stała się ich

przekleństwem. To, gdzie je prowadzono i co miało nastąpić, było wypisane na ich

zatrwożonych twarzach. Dla nich nadzieja już umarła. „Mój Panie, Boże Wiekuisty -

pomyślała Bajla - gdzie jesteś? Dlaczego na to wszystko pozwalasz?”.

W tym momencie padły nagle dwa strzały. Podniósł się wrzask i tłuszcza zafalowała.

Któraś z Żydówek próbowała wyrwać się z pochodu i zniknąć w tłumie na chodniku. Łudziła

się nadzieją, że ciżba nieco się rozstąpi, wpuści ją do środka i pochłonie, chroniąc przed

prześladowcami. Ale ludzie tylko wrzeszczeli i nie ustępowali na krok. Mając ofiarę na

wyciągnięcie dłoni, żołnierz natychmiast oddał strzał. Po chwili kobieta leżała na ziemi w

kałuży krwi. Jej szeroko rozwarte oczy patrzyły nieruchomo w niebo, z którego obojętnie

spoglądało słońce.

Pochód przystanął w miejscu. Żołnierze utworzyli kordon, podnieśli karabiny i

wycelowali w kierunku kobiet.

- Jeśli ktoś się poruszy, będziemy strzelać! - ryknął oficer. Dotąd jechał przodem na

koniu, a teraz zawrócił. Zbliżył się do żołnierza, który strzelał, i rzekł: - Ty idioto. Musiałeś

od razu ją zabijać? Od czego masz bagnet? Myślisz, że ich nie przeliczono? Musimy odstawić

wszystkie według spisu. A teraz jednej nam brakuje!

Potem, klnąc na czym świat stoi, ponownie skierował się ku czołu i pochód ruszył

dalej.

Żołnierz rozejrzał się i ujrzał Bajlę. Chwycił ją za ramię, porwał z chodnika i

wepchnął do szeregu.

- Jazda, naprzód! Szybko!

background image

Bajla krzyknęła najgłośniej, jak umiała, po węgiersku, a było to tamto zdanie, którego

nauczyła się onegdaj.

- En nem vagyok zsidó asszanyl*

- Most az vagy!** - powiedział niewzruszonym głosem żołnierz, wymierzając jej cios

w plecy kolbą karabinu.

Bajla zachłysnęła się powietrzem, nie mogąc złapać tchu. I wtedy otrzymała następne

uderzenie, tym razem w pierś, od którego lekko zachwiała się na nogach.

„Może to tylko zły sen - pomyślała. - Może za chwilę się obudzę”.

Ale na jawie wykrzykiwała wciąż od nowa to węgierskie, wyuczone zdanie: „Nie

jestem Żydówką”. Czuła się jak w tamtym koszmarze nocnym, w którym Bondar gwałcił ją

na oczach tłumu. Ale tym razem nie było przebudzenia. I nikt nie przyszedł jej z pomocą.

Pomyślała o Josefie, siedzącym teraz gdzieś w pobliżu na ławce, czekającym daremnie na jej

przyjście. I o Marii, która w tej chwili była w szkole. Świat nagle jakby się zakręcił niczym na

szalonej karuzeli. Kobieta, która szła obok niej, podtrzymała ją, mówiąc:

- Jeśli teraz upadniesz, zastrzelą cię na miejscu!

* (węg.) Nie jestem Żydówką.

** (węg.) Teraz jesteś.

Tego wieczora Katarzyna na próżno wyglądała powrotu Bajli. I Maria dopiero nad

ranem spostrzegła, że całą noc przespała sama. Czekali jeszcze kilka dni, bo nikt nie wiedział,

że Bajla pojechała do Szegszardu. Kiedy Franz Hotzberger zgłosił się na posterunek

żandarmerii w Wiesenau i zapytał o miejsce pobytu Berty Altmann, odpowiedziano mu, że

żadna kobieta o tym nazwisku nie figuruje w rejestrach. Żadnego wypadku z jej udziałem nie

zgłoszono. Ani śladu. Jakby Bajla zniknęła nagle z powierzchni ziemi. Zaraz potem

przyjechał Josef, który powiadomił Katarzynę, że przez wiele godzin czekał w parku. I

powiedział jeszcze, że tamtego piątku zamierzał spytać Baj-lę, czy nie zechce zostać jego

żoną. Ale nikt nie miał pojęcia, gdzie zniknęła. I jak to mogło być, że wyjechała tak po

prostu, bez żadnej wiadomości? Josef nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Również na

posterunku policji w Szegszardzie nikt nic nie wiedział o żadnej „Bercie”.

Nikt już jej potem nie zobaczył. I w tym miejscu kończy się historia Bajli Altmann.

Choć nie, kończy się właściwie gdzie indziej, całkiem niedaleko od tamtego miasta.

Tylko że wtedy nikt tego jeszcze nie przeczuwał. Dowiedziano się o tym dopiero później.

background image

18

Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku

Pewnego dnia młoda Niemka zjawiła się w mieście Szegszard. Przyjechała

czerwonym samochodem, który zaparkowała przed miejskim katolickim urzędem

parafialnym. W bramie sąsiedniego domu stał niepozorny młody mężczyzna w szarym

garniturze pod niebieskim krawatem, który zapisywał coś w notesie. Zauważyła go i

uśmiechnęła się, skinąwszy lekko głową, jakby byli znajomymi. Natychmiast cofnął się o

krok i zniknął w cieniu bramy.

Korytarz z szerokimi drewnianymi schodami prowadził w górę, na pierwsze piętro, do

gabinetu wielebnego Janosa Eberłeina, młodego księdza, który przywitał ją serdecznie. Już

przedtem zapowiedziała się u niego na rozmowę przez telefon, czekał więc i nie był

zaskoczony jej widokiem. Poczęstował kawą i ciastkami. Przez chwilę prowadzili uprzejmą

rozmowę o zwykłych, codziennych sprawach. Potem jednak Niemka zapytała o człowieka,

który nazywał się Josef albo Jozsef Kleinhuber lub przynajmniej nosił kiedyś to nazwisko, bo

nie wiedziała, czy jeszcze żył. Eberlein poszukał w rejestrze gminy i metrykach.

- Nie - odparł - człowiek o tym nazwisku nigdy nie był członkiem rzymsko-katolickiej

wspólnoty miasta Szegszard.

Kleindorfer, Kleinmajer, Kleinmiiller, Kleinstadler, Kleinwirt - ma tu takich.

Mieszkali tutaj przed deportacją Szwabów i innych Niemców w styczniu 1945 roku. Ale

żadnego Kleinhubera. W każdym razie nie w katolickiej wspólnocie wyznaniowej i po 1900

roku.

Żyło tu wówczas kilka żydowskich rodzin, których członkowie się przechrzcili,

zmieniając też swoje niemieckie nazwiska. W trybie doraźnym, by tak rzec. Naturalnie,

musieli coś tam zapłacić, ale nie były to pokaźne sumy. W formie darowizny. I ma się

rozumieć, bez pokwitowania. Ci tak zwani nawróceni czy nowochrześcijanie, jak ich czasem

pogardliwie nazywano w kościelnych kręgach, przenosili się zaraz potem do innego miasta,

gdzie nikt ich nie znał, i bez śladu znikali. Powiadano, że udało im się ujść prześladowaniom.

Można przypuszczać, że po wojnie niektórzy z nich powrócili do wiary mojżeszowej. Ale w

rubryce „nowochrześcijanie” też nie ma żadnego wpisu na nazwisko Kleinhuber. Jeśli był

Żydem, mógł wyemigrować do Izraela albo pociągnąć gdzieś na Węgry.

Wie pani, po wojnie tak wiele się tu działo. Ludzi zamykano albo zwyczajnie znikali.

Często nikt nie wiedział, czy sąsiadowi udało się przejść na czarno przez granicę do Węgier, a

stamtąd jakimś sposobem uciec do Austrii, czy może leży gdzieś na drodze, zastrzelony. W

background image

1951 roku odbył się wielki proces pokazowy biskupa Szwabów, Augustyna Pachy, i

dziewięciu innych duchownych. Oskarżono ich o szpiegostwo na rzecz Watykanu i USA i

skazano na osiemnaście lat więzienia. Kilku księży z tych stron również uwięziono i wielu nie

przeżyło tamtych czasów.

- Znałam tylko jednego katolickiego księdza, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Ale

pewnie wraz z innymi Niemcami z Bukowiny został wtedy, w 1940 roku, przesiedlony.

Niedawno czytałam książkę o tych czasach - o wypędzeniach Polaków z Kraju Warty i

zasiedlaniu dawnych polskich wsi przez bukowińskich Niemców. I o wypędzeniach

niemieckich osadników tuż przed końcem wojny. Czytając o tym wszystkim, myślałam o

moim dzieciństwie i o katolickim księdzu z małej cipszerskiej wsi w Karpatach - wtrąciła

Niemka.

- Pamięta pani może, jak nazywał się ten ksiądz?

- Tak, oczywiście: Bondar. Ojciec Bondar. Ale imię wyleciało mi z pamięci.

- Ojciec Wenzeslaus Bondar z Leopoldsdorfu?

- Tak, z Leopoldsdorfu. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas, moja matka i ja. To był

bardzo dobry i pobożny człowiek. Przyjął nas jak ojciec. Matka pracowała jako jego

gospodyni. Mieszkaliśmy w parafii. Bardzo nam tam było dobrze. Chodziłam wtedy do

niemieckiego przedszkola. Miło wspominam tamte letnie miesiące 1940 roku. Często wracam

myślami do jego lekcji religii. Czy ojciec Bondar jeszcze żyje?

- Nie, niestety już nie. Po zmianie władzy aresztowano go i osadzono. Umarł w

więzieniu. W Aiudzie, jeśli ta nazwa coś pani mówi. Przerażające miejsce, opowiadają ci, co

je przeżyli. Sfingowano jakiś proces, zarzucano mu, że wykorzystywał cieleśnie małe dzieci,

co naturalnie było wierutnym kłamstwem. Takie oskarżenia kierowano wtedy pod adresem

wielu innych katolickich duchownych. Natychmiast znaleźli się fałszywi świadkowie, którzy

potwierdzili akt oskarżenia. A sąd ochoczo im uwierzył, bo chodziło o zniesławienie dobrego

imienia księdza i rzucenie cienia na reputację Kościoła. Ojciec Bondar dostał wtedy dziesięć

lat więzienia. Po trzech latach już nie żył. Pewnie nigdy nie dowiemy się, co dokładnie zaszło

w tamtej celi. Siedział z kryminalistami, a ci, jak wiadomo, nie mają litości dla skazańców,

których zamyka się z powodu wykorzystywania dzieci. Chcemy zebrać dokumentację, żeby

post mortem oczyścić go z fałszywych zarzutów. Zasili poczet męczenników, nad których

sekretną galerią właśnie pracujemy. I dlatego każde bezpośrednie zeznanie naocznego

świadka jest dla nas bardzo ważne i wręcz nieocenione. Mogę zapytać, czy byłaby pani

gotowa oświadczyć na piśmie, że ojciec Bondar z Leopoldsdorfu był dobrym chrześcijaninem

i, jak to pani łaskawie określiła, „jak ojciec” traktował swych parafian? - Eberlein popatrzył

background image

na nią proszącym wzrokiem.

- Ależ oczywiście - odparła Niemka. - Bo tak dokładnie było. Wobec mnie i mojej

matki zachowywał się zawsze jak rodzony ojciec.

Wtedy ojciec Eberlein podyktował jej krótkie, lecz wiążące w swej treści

oświadczenie, które „w dobrej wierze i w zgodzie ze swym sumieniem” sporządziła i

podpisała, potwierdzając w nim, że w stosunku do niej i do innych dzieci wielebny Bondar

zachowywał się zawsze bez zarzutu i „jak ojciec”. I że był też wielkim przyjacielem ludzkości

i filantropem.

Przed wyjściem zapytała jeszcze, czy Eberlein nie słyszał przypadkiem, co się stało z

pewną Żydówką, która pewnego dnia 1944 roku znalazła się w Szegszardzie, a potem nagle

bez śladu zniknęła.

- Ach, to było tak dawno, na długo przedtem, zanim objąłem swój urząd - powiedział -

ale mieszka tu żydowski pisarz, Wilhelm Bruckstein, który zebrał dzieje szegszardzkich

Żydów. Może on będzie mógł pomóc. Widzi pani, jestem Węgrem - dodał, podając jej dłoń

na pożegnanie - ale zajmuję się też historią Szwabów, którzy kiedyś tu mieszkali, w dawnej

niemieckiej częściej miasta, w Svabucy, w okolicach ulicy Schwabengasse. Stoi tam nadal

dom moich rodziców i obydwa domy dziadków. Nikt z nich już nie żyje. Rodziców

deportowano do pracy przymusowej w Związku Radzieckim. Zmarli w lagrze Rowinki, w

Zagłębiu Donieckim; najpierw moja matka, potem ojciec. Gdy się o tym dowiedziałem,

zrozumiałem, że mam do spełnienia ważną misję: postanowiłem zostać księdzem. To był

jedyny zawód dla mnie. Dobrym księdzem, takim, co niesie pomoc bliźnim, jak wielebny

Bondar i wielu innych...

Bruckstein ucieszył się z wizyty z Niemiec.

- Najczęściej przyjeżdżają do mnie ludzie z Izraela i USA, którzy chcą poznać losy

swoich przodków. Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z Niemiec - powiedział. - To głównie

dzieci ocalałych. Więc najpierw prowadzę ich na cmentarz. Tam zmawiają kadisz i

fotografują groby swoich krewnych. Potem pokazuję im miejsca, gdzie stoi lub stał kiedyś

dom ich rodziców, miejsca, gdzie chodzili do szkoły. Często mają z sobą małe przenośne

magnetofony i nagrywają wszystko, co im po drodze opowiadam. Czasem zjawiają się też

starsi ludzie, którzy dawniej tu mieszkali. Ale ci nie potrzebują mojej pomocy. Znają

wszystkie drogi. Również tę, która prowadzi do Domu Wieczności, na cmentarz, gdzie leżą

ci, którzy mają groby. Zostają tylko na dzień albo dwa; cicho i niepostrzeżenie przemykają

uliczkami swoich wspomnień, a potem odjeżdżają.

Tamtego dnia, którego ostatnie żydowskie kobiety poprowadzono z punktu zbornego

background image

do stacji pociągów towarowych, zdarzyły się dwa incydenty, które Bruckstein znał z ustnych

relacji i miał w swych zapiskach. Kilku innych naocznych świadków, których sam

przesłuchał, potwierdziło te relacje. W pewnej chwili jakaś Żydówka, korzystając z nieuwagi

eskortującego kobiety żołnierza, oddała nieznajomej na chodniku swoje dziecko. „Proszę,

zaopiekuj się nim!” - tak podobno powiedziała. I nic więcej. Po czym ruszyła z innymi, nie

oglądając się za siebie. Żołnierz niczego nie zauważył, a tamta kobieta zniknęła zaraz z

dzieckiem w ramionach w tłumie gapiów. To była mała dziewczynka. Mogła mieć najwyżej

dwa latka i znała tylko swoje imię: Erika. Brzmiało trochę z niemiecka, ale gdy wymawiano

je po tutejszemu, „Arika”, można je było wziąć za węgierskie. Zresztą wielu Żydów nosiło

niemieckie imiona, jak Adolf, Hermann, Alfred albo Marta, Paula czy Ilse. Po wojnie jakieś

starsze małżeństwo, które przeżyło deportacje, adoptowało tę Erikę. Bo naturalna matka już

się po nią nie zgłosiła. Później cała rodzina wyemigrowała do Izraela.

- Ale zdarzyło się coś jeszcze - opowiadał Bruckstein. - Jakaś kobieta, która

przypadkiem znalazła się w tłumie ludzi na chodniku, została siłą wepchnięta do szeregu

przechodzących ulicą Żydówek i musiała pójść z innymi. Chwilę przedtem zastrzelono

Żydówkę, która próbowała zbiec. Jakiś żołnierz, chcąc, by liczba transportowanych kobiet się

zgadzała, samowolnie tamtą zatrzymał i wcielił do pochodu. Ale ona nie wyglądała wcale na

Żydówkę i chyba nią nie była. Bo cały czas krzyczała, najpierw po węgiersku, a potem po

niemiecku, że zaszła pomyłka i że żadną Żydówką nie jest. Ale faszyści byli niewzruszeni.

Potem okazało się, że z jakichś powodów transport odwołano i wszystkie kobiety spędzono

na pobliską łąkę, niedaleko rzeki Cisy. Tam zostały rozstrzelane, a ich ciała wrzucono do

wody. Kim dokładnie byli ich zabójcy, jednoznacznie do tej pory nie ustalono. Jak zresztą

sprawców wielu innych zbrodni. Kiedyś mówiło się, że to węgierscy faszyści, potem jednak

stwierdzono, że zrobili to ludzie z jednostki SS, którzy wycofując się z linią frontu, na krótko

się w tych stronach zatrzymali. Ale ostatecznie to zupełnie bez znaczenia, od czyjej kuli się

umiera. Sprawcy byli już dawno za siódmą górą i za siódmą rzeką i szukaj wiatru w polu. A

kobietom nie tylko odebrano życie, ale również własną śmierć, bo umarły niepo-chowane, bez

grobu. I nikt nie zna miejsca, gdzie spoczywają. Egzekucja mogła trwać zaledwie kilka minut.

W pobliżu jest rumuńska wioska. Niektórzy z chłopów słyszeli krzyki i wystrzały. A kiedy

następnego dnia poszli w tamto miejsce, znaleźli całe mnóstwo łusek po nabojach. Na piasku

przy brzegu wszędzie było widać jeszcze kałuże krwi, ale ani śladu ciał. Potem dzieciaki

pozbierały łuski i bawiły się nimi. Ale wtedy w ogóle się o tym wszystkim nie mówiło.

Chłopi milczeli ze strachu przed wojskowymi i żandarmami. Dopiero po sześciu latach

wszczęto śledztwo w sprawie tych zamordowanych kobiet. Czasy się zmieniły. Do władzy

background image

doszli komuniści. I chłopom rozwiązały się języki. Wtedy opowiedzieli, co tamtego dnia

słyszeli. Ale nawet w tych czasach, wstyd to przyznać, ludzie często zatykają uszy, kiedy

wspomina się o losie Żydów - tłumaczył Bruckstein. - Bo wszelka rozmowa schodzi od razu

na temat żydowskich posiadłości i magnackich fortun, domów i parcel, którymi zarządzali. W

ciągu ostatnich trzydziestu lat dwa razy z rzędu zostali ograbieni. Za pierwszym razem

rabusiami byli faszyści i ich państwo. Nazywano to akcją „przywracania aryjskości”. Za

drugim, w 1947 roku, zrabowaną zdobycz znowu zagarnięto, tym razem odbierając ją z rąk

grabieżców. Za tą drugą kradzieżą stali komuniści. Ci z kolei nazwali swoje działania

„wywłaszczeniem” lub „upaństwowieniem”. To, co faszyści ukradli, zasłaniając się hasłem

aryjskiej rewindykacji, stało się teraz „własnością ludu”. Tego, czy ktoś kiedyś okradnie

również komunistów lub dostanie po nich w spadku zagrabione mienie, nie wiadomo.

Niewykluczone jednak, że kiedyś czasy się na tyle zmienią, że niegdysiejsi faszyści, jeśli

będą jeszcze żyć, znów odegrają rolę pokrzywdzonych i prześladowanych. Bo wczorajsi

faszyści, a wśród nich także tamci rabusie i mordercy, mogą jeszcze wystąpić w roli ofiar

reżimu, który dzisiaj dzierży władzę... Któż to wie? Koło historii toczy się bowiem dalej, jak

w tej starej żydowskiej nigun, pieśni „O latach, które przemijają”.

Maria słuchała jednym uchem, w roztargnieniu. Bo myślami powracała wciąż do

tamtej kobiety z przeszłości, z lata 1944 roku, którą zatrzymano na chodniku i uprowadzono.

Przez przypadek, który zgotował jej niechybną śmierć.

- Jak wyglądała ta kobieta, która upierała się, że nie jest Żydówką? - zapytała Maria i

głos jej zadrżał, bo przeczuwała, że dobrze zna odpowiedź.

- Tego nie wiem. Jedna z moich informatorek opowiadała jednak, że gdy żołnierz

uderzył ją kolbą karabinu, z głowy zsunęła się jej chustka i upadła na bruk. Wtedy okazało

się, że kobieta miała rude włosy. Nic więcej nie wiem.

Maria zamilkła i wyjrzała przez okno. Na zewnątrz dzień stał w pełnej krasie. Bo czas

wcale się nie zmieniał, lata przemijają i powracają. Wtedy niebo pewnie uśmiechało się tak

samo jak dzisiaj, obojętnie spoglądając, co dzieje się na ziemi. Pomyślała o tym, że tamtego

dnia jej matka opuściła dom bez pożegnania. Bo Maria jeszcze spała, kiedy Bajla

bezszelestnie wymknęła się z pokoju. A w chwili gdy ją zatrzymano, Maria siedziała w

szkolnej ławce.

Po szkole, gdy roześmiane dzieci z jazgotem wysypały się na drogę, Maria ruszyła w

stronę domu, gdzie jak co dzień czekał na nią obiad, który jadła w kuchni. I jak zawsze po

posiłku odrobiła najpierw zadane przez nauczycielkę lekcje. Kiedy się z nimi uporała, zeszła

nad potok, by pobawić się z rówieśnikami z sąsiedztwa. Pod wieczór, jak zwykle, znowu

background image

jadła w kuchni, a Katarzyna dotrzymywała jej towarzystwa, słuchając szkolnych opowieści.

Na kolację była jak zazwyczaj pajda chleba z masłem, ze śliwkową ciągutką, jak Cipszerzy

nazywali domowej roboty dżem z węgierek, a do tego kubek gorącego koziego mleka. Potem,

jak zawsze, położyła się spać. Wszystko odbyło się tak jak każdego innego dnia. Wtedy, gdy

jej matka szła na przypadkową, bezsensowną śmierć.

Czy strzały padły dokładnie w chwili, gdy roześmiana bawiła się nad potokiem w

nie-oglądaj-się-za-siebie? Czy matka usłyszała ten perlisty, dźwięczny śmiech, gdy nagle

kazano jej umierać? Całkiem możliwe, bo mówi się, że ci, co umierają, w ostatnich

sekundach ziemskiego istnienia jedyny, ostatni raz przez krótką chwilę widzą i słyszą

ukochanych, nawet gdy ci są daleko. „Kiedy ja się śmiałam, ona może po raz ostatni zawołała

mnie po imieniu” - pomyślała Maria, zadziwiona, że w obliczu tej strasznej prawdy w jej

oczach w ogóle nie stanęły łzy.

Nigdy jeszcze nie odprowadzała nikogo na ostatniej drodze życia. Nigdy też nie stała

nad otwartym grobem, by pożegnać się z kimś już na zawsze. I nie wiedziała, jak to jest, gdy

człowiek na wieczne czasy schodzi z tego świata, sam i bez dobrego słowa. Teraz wiedziała

przynajmniej tyle, że matka nie była całkiem sama, gdy szła nad tamtą rzekę. Wiedziała

jednak również, że Bajla nie spoczęła w żadnym grobie. W żadnym miejscu, jakie od czasu

do czasu można by odwiedzić, gdzie można by przystanąć i powspominać. Choćby u stóp

starego dębu, o który można by się oprzeć w cichej zadumie. Bo nikt nie miał pojęcia, dokąd

mętne wody pociągnęły zwłoki kobiet. „Jedni poszli z dymem, inni zniknęli w otchłani -

pomyślała Maria. - Nie został po nich żaden ślad. Poza bólem tych, którzy przetrwali, a ten

jest niewidzialny. Ale czuje się go każdego dnia, bo groby owych umarłych są tak naprawdę

w naszych sercach”.

Maria złożyła dłonie i mocno zacisnęła palce, żeby dowieść sobie samej, że to, co

usłyszała, nie było snem. Czasem ból przychodzi zbyt niespodziewanie i jest wtedy niepojęty

i ogromny, tak wielki, że nawet łzy nie są w stanie go uśmierzyć. Bo tak jak czasem brakuje

słów, tak niekiedy nie znajduje się też łez. Cierpienie obezwładnia i zmusza do milczenia.

- Znała pani może tę kobietę? Tę z rudymi włosami? - zapytał Bruckstein.

- To była moja matka - odpowiedziała Maria, czując, że każde następne słowo może ją

udusić.

Zamilkła więc i bez ruchu wpatrywała się przed siebie. Nie chciała już nic więcej

wiedzieć. Bruckstein zrozumiał i też przestał mówić. Nie pierwszy raz patrzył na kogoś

siedzącego na krześle w jego małym archiwum, poszukującego informacji. On zaś musiał

opowiadać o ludzkim nieuchronnym przeznaczeniu. Myślał przy tym często, że może

background image

przyjdzie dzień, gdy nikt już nie zapuka do drzwi, by zapytać o bliskich. Ta długa lista

nazwisk i ludzkich losów też przecież któregoś dnia dobiegnie kresu, a na wszystkie pytania

padną odpowiedzi. Ale nawet wtedy nikt nie zwolni go od misji, którą dobrowolnie wziął na

siebie jako ocalony, choćby nałożyli ją na niego inni. Spisywania i powiadamiania, jakie

nigdy się nie skończy. W każdym razie nie za jego życia.

Usłyszawszy, że Maria aż do października 1944 roku mieszkała w górskiej dolinie,

nieopodal Wiesenau, i chodziła tam do szkoły, Bruckstein opowiedział o wydarzeniach, które

rozegrały się w tym zapadłym niegdyś, odległym od wielkiego świata zakątku Marmaroszu.

- Ludzie żyli tam spokojnie i z dala od bieżących wydarzeń dnia, jak u Pana Boga za

piecem, by tak rzec. Do czasu gdy nagle zauważyli, że zabrakło „bożego pieca”, za którym

można by się schować. Ale wtedy było już za późno...

I tak Maria dowiedziała się, że w końcu kwietnia 1944 roku do getta w Wiesenau

przyjechał na inspekcję Adolf Eich-mann, w asyście Laszló Ferenczego. Niemieccy

mieszkańcy miasta nie wiedzieli, kim był Eichmann, ani nie słyszeli o Fe-renczym. Jedynym

człowiekiem, który cieszył się, gdy obydwaj w towarzystwie innych faszystów odwiedzali to

miejsce, miał być szef miejscowej organizacji partyjnej Stuppka. Ale po wojnie nie zdołano

go ująć. Zniknął z niemieckimi oddziałami wycofującymi się z karpackiej Ukrainy na zachód.

Wtedy gdy komendant polowy okręgu Wiesenau zmusił niemiecką ludność do

natychmiastowego opuszczenia kraju.

Część z tych, którzy pozostali, bo nie chcieli porzucać ojczystej ziemi, uznając, że nie

ma czego się obawiać, w styczniu 1945 roku deportowano do ZSRR. „Na roboty przy

odbudowie kraju”; tak to wtedy nazywano. Mieli odbudować to, co niemiecka armia

zniszczyła podczas wojny. Mało kto pamięta dzisiaj, że folksdojcze z Marmaroszu zajęli

wtedy miejsca w tych samych bydlęcych wagonach, w jakich rok wcześniej deportowano

Żydów do Kaschau i Auschwitz. W niektórych z tych wagonów widać było jeszcze wyryte w

deskach nazwiska ich żydowskich sąsiadów.

- W ten sposób zamknął się przedziwny krąg - powiedział Bruckstein - choć jedni

jechali stąd na pewną śmierć, a ci drudzy tylko na roboty. Z sowieckich obozów pracy wielu

też wracało. Nie zamierzamy jednak rachować, ilu martwych znalazło się po obu stronach:

żydowskiej i niemieckiej. Bo już jeden zabity to zbyt wiele. Ludzkiego cierpienia nie wyrażą

ani liczby, ani statystyki. Nie chcemy tylko, żeby o nim zapomniano i by uniosła je z sobą

milcząca rzeka czasu, jak wtedy te kobiety bez nazwiska.

Potem Bruckstein zrelacjonował Marii, co działo się w getcie Wiesenau w tamtych

tygodniach 1944 roku, gdy nie wiedząc o niczym, spokojnie mieszkały w górskiej dolinie,

background image

ona i jej matka. Nikomu nie wolno było zbliżać się do zamkniętych, pilnie strzeżonych bram

getta. Nikt nie mógł się dowiedzieć, co się działo za murami. Są jednak relacje ocalałych, jak

również zeznania niemieckich mieszkańców, sąsiadów i naocznych świadków. Tych, co nie

odwracali oczu. Nawet gdy musieli milczeć. Niektórzy przez ogrodzenie z drutu kolczastego

rzucali nocą bochny chleba. Był to gest wielkiej odwagi, ale korzyść płynęła z tego niewielka,

bo w getcie więziono wówczas ponad trzynaście tysięcy głodujących ludzi.

Bardziej nieznośne od głodu, pragnienia i chłodu były codzienne okrucieństwa

żołnierzy i strażników. Do najbardziej osławionych prześladowców należał węgierski faszysta

Lajos Fellner, znany jako Lajczi. Zrywał żydowskim dziewczętom i kobietom kolczyki prosto

z uszu razem ze skórą. Getto przeżyło kilka Żydówek z takimi „poćwiartowanymi uszami”.

Ów Lajczi zdążył zbiec potem z tych stron, na jesieni 1944 roku. Ma teraz w Hamburgu dużą

firmę i mówią, że dobrze mu się wiedzie. Inni, jak Bajtasi, Funkenhauser, Schiesser i Roman,

najpierw rozstrzeliwali ludzi, a dopiero z martwych zdzierali biżuterię i zegarki. Od

Funkenhausera miało pochodzić powiedzonko: „Nie mógłbym skrzywdzić żywego Żyda,

dlatego przedtem muszę go zastrzelić”.

Żydowskich rodziców żandarmi i ludzie z SS, tacy jak Juliusz Fellner, bili i poniżali

na oczach dzieci. (Ten niemiecki Fellner nie był, nawiasem mówiąc, żadnym krewnym

węgierskiego Fellnera, owego Lajcziego). Zmuszano ich do picia moczu i zjadania psich kup.

Gdy wymiotowali, musieli zlizywać z ziemi rzygowiny. Ale nie własne, tylko innych.

Kobiety i dziewczęta gwałcono na oczach mężów i rodziców. Stawiających opór na miejscu

rozstrzeliwano. Podczas „rewizji osobistych”, w trakcie których obszukiwano intymne

miejsca, gdzie, jak przypuszczano, kobiety ukrywały złoto, wiele Żydówek zostało ciężko

poranionych. To samo działo się z mężczyznami, którym bagnetami rozrywano odbyt.

Niektórzy odbierali sobie po tym życie. Inni wili się w męczarniach i umierali w końcu od

odniesionych ran. Te „kontrole” przeprowadzano najczęściej w obecności dzieci. Musiały

przyglądać się, jak „z góry na dół i od tyłu” rewidowano ich rodziców, słuchać, jak krzyczeli

z bólu.

- Dosyć! Proszę przestać! - powiedziała Maria. -.Nie mogę tego słuchać... to zbyt

przerażające.

I tym razem na próżno próbowała powstrzymać łzy, stłumić je i zadławić. Kilka razy

przełknęła ślinę, ale w końcu nie dała rady i nagle jej piersią wstrząsnął szloch. Wiedziała

jednak, że nie starczy jej łez, by wypłakać cały ból. Będzie go nieść już z sobą zawsze, przez

całe życie.

background image

19

10 października 1944 roku niemieccy mieszkańcy Wiesenau w popłochu opuszczali

miasto. Z rozkazu szefa komendantury polowej Wehrmachtu miasteczko miało być w ciągu

kilku godzin puste. Bo od strony górskich dolin nadchodziły już rosyjskie wojska i z oddali

dobiegały odgłosy wystrzałów. Drwalskie osady Feiner, Kuselwies i Barthau oddano bez

walki i ewakuowano. Wkrótce potem zajęli je Rosjanie.

Na dworcu czekał już długi pociąg towarowy. Ludzie cisnęli się do drzwi, każdy

chciał się wepchnąć do wagonu. Nikt nie chciał być ostatni. Chwilami rozlegał się ponawiany

ogień rosyjskiej artylerii i wydawało się, że obce wojska są tuż-tuż. Niemieccy żołnierze

biegali jak szaleni wzdłuż peronu, ciągnąc za sobą do wagonów wielkie skrzynie, a oficer

nieustannie wywrzaskiwał wciąż nowe rozkazy. Panowały powszechna panika i nieopisany

wręcz bałagan. Franz i Katarzyna, trzymająca za rękę Marię, znaleźli miejsce w którymś z

wagonów. Siedziano w nich z podkurczonymi nogami na podłodze, na rozwiniętych kocach,

grubych, kilkakrotnie zrolowanych puchowych kołdrach z owczej wełny. Te kołdry i plecaki

wypchane chlebem, wędzoną szynką, serem i słoniną, to wszystko, co w pośpiechu mogli

zabrać. Franz trzymał swój plecak między kolanami. Jego zawartość miała dla przeżycia taką

wagę jak wełniany pled, nikt nie wiedział bowiem, dokąd zmierza po-ciąg.

Noc była lodowato chłodna i przejrzysta. Księżyc sterczał upiornie blady i

niesamowity, spoglądając w milczeniu z góry na dolinę, a na karpackim niebie, ponad

ciemnymi górami, jak zawsze płonęły niezliczone gwiazdy. Katarzyna próbowała tłumić łzy.

Przełknęła je kilkakrotnie i powiedziała w końcu:

- Gwiazdy ojczystej ziemi, kiedy je znów zobaczymy?

- Kwiasto widno wszyndo na calem świtu. Wszyndo sum tako same - odparł Franz. -

A możen keda obacem toż snowa naso dulina.

W domu spuścili z łańcucha psa i czule się z nim pożegnali. Podążał za nimi aż do

samej stacji. W pobliżu spotkał jednak inne bezpańskie teraz psy i pewnie wszedł z nimi w

komitywę, bo po chwili zniknął im z oczu.

W pewnym momencie pociąg powoli ruszył z dworca. Lokomotywa zagwizdała kilka

razy w pożegnalnym pozdrowieniu, które echem poniosło się w dolinę. Mijali potem wiele

stacji, na których niemieccy osadnicy próbowali wspiąć się do pociągu, choć w wagonach nie

było prawie żadnych miejsc. Po drodze do sapiącej lokomotywy doczepiano wciąż nowe

wagony, wszystko, co jeszcze stało na zajezdniach. W ten sposób pociąg nieustannie się

wydłużał. Teraz ciągnął wagony towarowe, wagony z ciężkimi platformami do

przeładunków, stary ambulans pocztowy i wagony bydlęce, których w pośpiechu nikt nawet

background image

nie uprzątnął. Ale teraz nie miało to znaczenia, bo każdy myślał tylko o ucieczce i bardzo

obawiano się wciąż prących naprzód Rosjan.

Od tygodni szefowie miejscowych organizacji partyjnych w niemieckich osadach

nieustannie opowiadali o niewyobrażalnych okrucieństwach. „Bolszewicy nie będą mieli dla

nas litości” - ostrzegali. Dlatego wraz z innymi partyjnymi bonzami w brunatnych uniformach

i ich rodzinami już zawczasu zadbali o własne bezpieczeństwo. A na miejscu została cała

reszta, ci, którzy wierzyli w codziennie powtarzane hasło: „Wytrwajcie, nadchodzimy!” Nie

przeczuwali wcale, że z „ludowych odbiorników”, małych bakelitowych radyjek, które stały

po niemieckich domach, maszerują w ich stronę na powietrznych falach same napuszone

kłamstwa, wykrzykiwane do wtóru z paradną muzyką obłąkańców.

Teraz jednak przychodził czas zapłaty, co jak bumerang uderzała w dawnych

prześladowców. To bowiem, co niemieccy żołnierze wyprawiali w poprzednich latach na

okupowanych ziemiach, na frontach Ukrainy, Białorusi i w wielu innych miejscach, teraz

powtarzało się tu, w Karpatach. Wojna, która przedtem-na podkutych niemieckich butach szła

na Wschód, wracała z tego Wschodu na rosyjskich. Skutek odpowiadał na przyczynę, choć ci

najbardziej wydarzeniami dotknięci nie mieli z tą przyczyną nic wspólnego.

Piętno zbiorowej odpowiedzialności rozkładało się na wszystkich i nie stopniowano

przewin. Kara dotykała w jednaki sposób winnych i niewinnych. Istniała tylko jedna mała,

choć istotna różnica, bo już wcześniej dzielono „towarzyszy narodowych” podług partyjnego

klucza. Tych naprawdę winnych nie można było potem znaleźć. Bo na czas zrozumieli swoje

błędy i niepostrzeżenie ulotnili się z brunatnej zawieruchy, kiedy kurz bitewny opadł, jak

często w takich razach, wprost na głowy tych, którzy prostodusznie i lekkomyślnie zawierzyli

bajkom o narodowo-niemieckim przeznaczeniu. Razem z winą. Owo przeznaczenie przez

stulecia określające ich drogi zostawiło ich teraz całkiem samych na zatłoczonym od

uciekinierów dworcu. Ten los musieli wziąć teraz we własne ręce.

Tam właśnie stali 11 października z kobietami i dziećmi, za jedyny bagaż mając

plecak i czasem chłopski, rumuński wełniany koc. Starsi mieszkańcy jednak, ci, którzy nie

potrafili już szybko biegać albo byli chorzy, zostawali w opustoszałych miejscowościach.

Wierzyli w cud, ale właściwie czekali tylko na śmierć. A tę dało się już słyszeć. Nadchodziła

z wystrzałami ciężkiej artylerii.

Małe uśpione stacyjki, przez które wcześniej raz dziennie przejeżdżał jakiś pociąg,

gdzie na peronie gdakały kury zawiadowcy, a w słońcu grzały się bezpańskie psy, nagle

wypełniły się wrzawą oraz bieganiną miotających się jak widma ludzi. Czegoś takiego nigdy

tutaj przedtem nie widziano.

background image

Za każdym razem, gdy pociąg ostrożnie wtaczał się na peron, wszędzie czekali ludzie.

A kiedy się zatrzymywał, szturmowali drzwi. Spadali jak szara lawina strachu i rozpaczy.

Mężczyźni krzyczeli, kobiety błagały: „Zabierzcie nas z sobą! Na litość boską, nie

zostawiajcie nas!”. Słychać było płacz dzieci. Psy szczekały, przekrzykując się z ostrymi,

warkliwy-mi głosami niemieckich żołdaków, którzy jechali w osobnym wagonie, żeby strzec

pociągu. Pozostałe, gdzie siedzieli lub najczęściej stali folksdojcze, były przepełnione.

Lokomotywa obojętnie dawała gwizdem znak, zostawiała za sobą syczący obłok pary i

sapiąc, powoli ruszała w dalszą drogę.

A ta prowadziła przez kolejne miejscowości, Leordinę, Pe-trową, Bistrę - ukraińskie

osady, gdzie nie przystawano - aż do Wischauthalu, gdzie był wielki węzeł kolejowy. Tu

niespodziewanie pociąg stanął i nie ruszał z miejsca. I nikt nie wiedział dlaczego.

- Wszyscy wysiadać! - zaczęli wrzeszczeć żołnierze i wrzeszczeli tak długo, aż

wagony zostały opróżnione. W dalszą drogę każdy musiał teraz iść o własnych siłach, na

piechotę.

Wśród uciekinierów, w nieskończonym szarym tłumie, który mijał stację, widać też

było wielu wieśniaków z Liptschau i Apschitz, najczęściej Ukraińców. Załadowali swój

dobytek na zaprzężone w woły wozy, a na skrzyniach i walizkach usadowiły się ich dzieci.

Rodzice szli obok wozów i nieustannie poganiali ludzi, by schodzili z drogi.

Ale ulice były tak zapchane ludźmi prącymi gęstym strumieniem w zachodnią stronę,

że Franz po opuszczeniu dworca od razu obrał drogę przez pola.

- Tem, kej sunce zachodi, tamo jist zachód. Tamo musen ist da rano - rzekł.

- Może z bożą pomocą gdzieś w końcu zajdziemy. Oby tylko nie do.Ruskich - odparła

Katarzyna.

Franz nic na to nie powiedział, maszerując raźnym krokiem naprzód, a Maria robiła

wszystko, by nie zostawać z tyłu. Katarzyna prowadziła ją za rękę. Drugą przytrzymywała

dwa wełniane koce. Trzeci pled Franz przytwierdził do plecaka.

Nagle usłyszeli ostrzegawczy gwizd lokomotywy i ujrzeli, jak długi, ciemny wagon

towarowy nadjeżdża wolno z kierunku Trebusch w stronę stacji.

- Chodta skoro nazet! - zawołał Franz i wszyscy we trójkę, tak jak stali, zawrócili i

rzucili się biegiem w kierunku dworca.

Kiedy pociąg wjechał na peron, zobaczyli, że ciągnie również kilka wagonów

pasażerskich zapełnionych przez wielu ludzi. Ale miał jeszcze dużo wolnych miejsc. Bo w

środku siedziały przeważnie kobiety z dziećmi, a mężczyźni przycupnęli na szerokich

dachach wagonów, w których przewożono bydło. Na ten pociąg próbowali teraz dostać się

background image

Ukraińcy i Cipszerzy, chłopi i miastowi. Biegnąc, popychali się nawzajem, przewracali

bezlitośnie jeden drugiego. Kobiety piszczały, mężczyźni klęli, gotowi w razie potrzeby użyć

pięści, dzieci płakały.

I znów rozpętał się nieopisany rozgardiasz, bezwzględna wal-ka wszystkich ze

wszystkimi, aż w końcu nikt już nie mógł dostać się do środka, bo wielu stało na stopniach,

kurczowo czepiając się poręczy, by nie dać się zepchnąć tym niżej.

Franzowi jednak w porę udało się przecisnąć. Podniósłszy wysoko Marię, wepchnął ją

razem z Katarzyną do wagonu. Sam utkwił na ostatnim stopniu, kiedy pociąg powoli ruszył

ze stacji, żegnany krzykami i przekleństwami tych, którzy zostali na peronie.

Przez Grossbotschko droga prowadziła do Weisskirchenu nad Cisą, a potem do

Theresienthalu na Zakarpaciu, skąd pociąg wspiął się pod górę i dotarł aż do Teutschenau.

Tam kazano nagle wszystkim wysiąść, bo okazało się, że wycofujące się niemieckie wojska

na krótko przedtem wysadziły w powietrze most koło Bustenhausenu. Długi sznur

uciekinierów podążył więc dalej pieszo, kierując się na Chusst i Rotmarkt. Ale ani z

Rotmarktu ani z Beregszaszu nie było już żadnych połączeń kolejowych. Franz, Katarzyna i

Maria musieli znów iść o własnych nogach aż do Tschoppu. Tam spędzili cały dzień i noc na

dworcu, w nadziei, że przejedzie jeszcze jakiś pociąg, którym mogliby się zabrać.

Było tu podobnie jak w Wischauthalu i na innych stacjach. Wszędzie czekali ludzie.

Często widziało się rodziny z kilkorgiem dzieci, koczujące na plecakach i walizkach. Ludzie

musieli siedzieć na bagażach, bo jak ktoś był nieostrożny, natychmiast go okradano. Na

peronie płonęło kilka małych ognisk, przy których próbowano ogrzać dłonie. Byli tu

przeważnie Ukraińcy, kobiety i dzieci. Poza tym kilku mężczyzn, z wyglądu sądząc, chyba

Węgrów, którzy w sobie wiadomy sposób uniknęli wojska. W poczekalni siedziało sześciu

esesmanów, pięciu szeregowych żołnierzy i oficer. Palili, śmiali się i małymi łyczkami

popijali coś z pękatej flaszki, która przechodziła wkoło z rąk do rąk. Wydawali się mieć

świetne humory. Przypuszczalnie nadal wierzyli w „ostateczne zwycięstwo”.

W pewnej chwili oficer podniósł się z krzesła, powiedział coś i w asyście dwóch

żołnierzy wyszedł na zewnątrz. Bo wśród ludzi na peronie wypatrzył jakiegoś mężczyznę

przechodzącego z kobietą i dwoma małymi chłopcami obok okna.

- Ej, ty! Herkommenl - zawołał.

Mężczyzna przystanął, wskazał na siebie palcem, skinął głową i pytającym wzrokiem

spojrzał na oficera.

- Tak, do ciebie mówię! Herkommenl

Mężczyzna wyglądał jak tutejsi chłopi. Nosił krótką czarną brodę, na” nogach miał

background image

czarne buty z cholewami. Był w ciemnym ubraniu i w czapce z daszkiem.

- Żyd? - zapytał oficer.

- Nie - odparł mężczyzna - folksdojcz. - Ale twarz zrobiła mu się blada, jak pobielona

wapnem ściana domu za plecami. Kobieta i dwójka chłopców stali obok, trwożliwie wlepiając

oczy w oficera, nic nie mówiąc. W jednej chwili otoczył ich krąg ciekawskich, a stojący dalej

ubolewali, że nie mogą zobaczyć, co się dzieje z przodu.

- Folksdojcz, mówisz? - Oficer się roześmiał. - No to zmów Ojczenasz, chrześcijański

lud chętnie posłucha. No, na co czekasz, jazda!

- Nie mogę modlić się przed ludej - odpowiedział mężczyzna żałosnym głosem.

- Nie możesz modlić się przed ludej? - szydził oficer. - No to ściągaj portki. Jazda!

- Proszę, nie, panie oficerze. Nie przed ludej, tylko nie to - błagał mężczyzna.

- Właśnie tutaj, przed ludej, zdejmiesz portki, ty żydowska świnio. I twoje małe

prosięta też! No, raz-dwa! - ryknął oficer.

Kiedy mężczyzna wciąż jeszcze się ociągał, podeszli do niego żołnierze i zwyczajnie

zdarli z niego spodnie. I wszyscy zobaczyli obrzezany członek. I obrzezani byli też obydwaj

chłopcy. Stali teraz bezradni, płacząc i płonąc ze wstydu przed śmiejącymi się ludźmi.

- Portki w górę i zapiąć! - rozkazał oficer. Po czym całą czwórkę poprowadzono pod

ścianę szopy.

Mężczyzna powiedział jeszcze po cipszersku:

- Chcema predtom sa pomodlec. Proszę pozwolić nam się pomodlić. Ten jeden raz,

panie oficerze!

- Nikt tu się nie będzie modlił! - wrzasnął oficer. - Nie jesteśmy w kościele!

Żołnierze przeładowali broń. Rozległo się kilka strzałów i rodzina w milczeniu

osunęła się na kolana. Przedtem mocno chwycili się za ręce. Chłopcy byli pośrodku, a po obu

stronach rodzice. I wciąż trzymali się za ręce, kiedy bez słowa leżeli na ziemi. Oficer i

żołnierze odeszli już do poczekalni. Chwilę potem butelka znów zaczęła krążyć z rąk do rąk i

wszyscy się śmiali. Może zresztą była to już druga flaszka, którą w przerwie ktoś otworzył.

Dopiero gdy ludzie się rozstąpili i powrócili do swych ognisk, Maria zobaczyła

martwych Żydów. Obok nich przystanął stary Ukrainiec z długą białą brodą. Zdjął z głowy

futrzaną czapkę i prawą dłonią powoli przejechał po otwartych oczach, w których zamarło

przerażenie. Żeby nie musiały już patrzeć na ten świat. Poruszał przy tym wargami, jakby się

modlił. Nie była to z pewnością modlitwa, którą wcześniej chcieli zmówić Żydzi. I jeśli

istniał jakiś Bóg - a w tych czasach można już było poważnie w to wątpić - na pewno usłyszał

tę modlitwę, bo ostatecznie nie miało znaczenia, czy ktoś zwracał się do niego po hebrajsku,

background image

ukraińsku czy nawet po niemiecku.

- Skąd ten oficer mógł z góry wiedzieć, że to Żydzi? - nie dowierzała Katarzyna.

Obok siedziała młoda nauczycielka z niemieckiej Rzeszy, Elfriede Spahnle, która

dołączyła do nich w Rotmarkcie. Na pytanie Katarzyny rzekła:

- O tym samym przed chwilą pomyślałam. Bo sama bym za nic nie poznała. Ale ci z

SS to świetnie wyszkoleni ludzie. Od razu to zauważyli. Mają oko. Zaraz wiedzą, kto jest

Niemcem, a kto Żydem lub Cyganem.

Wypowiedziała te słowa, jakby mówiła o pogodzie. Pobrzmiewał w nich jednak jakiś

dziwny, lekko wzgardliwy ton. Ton tłumionego rozdrażnienia, zgorzkniały i zły. Było to coś

całkiem nowego, niezwykłego, czego dotąd nie słyszeli. Katarzyna nadstawiła uszu i nim

zdążyła pomyśleć i może nawet zadać jakieś pytanie, nauczycielka dorzuciła tylko jedno

słowo: „Niestety”, jakby ubolewała, że są na świecie ludzie, których się w ten sposób

„szkoli”.

Nagle przysunęła się bliżej Katarzyny i ściszonym głosem, szybko, jakby natychmiast

musiała z siebie coś wyrzucić, powiedziała:

-„Niech Bóg ma nas w opiece, jeśli Fiihrer przegra tę wojnę”, pomyślałam sobie

kiedyś, kiedy byłam jeszcze w niemieckiej szkole, w Unterschónbornie. Unterschónborn to

jedna z wielu niemieckich góralskich gmin rozsianych po Zakarpa-ciu, niedaleko Użhorodu,

który kiedyś nazywał się Ungers-markt. A teraz ta wojna jest praktycznie już przegrana. Już

po nas, Frau Hotzberger. To, co teraz przeżywamy, to początek gorzkiego końca. A potem

nastąpi koniec wszystkich końców. Po całej wschodnioniemieckiej Rzeszy nie zostanie

kamień na kamieniu. Będzie to również koniec wielu Ukraińców i Węgrów z niemieckimi

rodowymi nazwiskami, których dzieci uczyłam niemieckiego, żeby przywrócić je

narodowoniemieckiej macierzy. Niektóre z tych rodzin zawczasu już uciekły z tych stron,

inne zostały. Jeśli uda im się przeżyć wojnę, staną się znowu tym, kim byli, zanim przysłano

nas tu z instytutu w Stuttgarcie: Ukraińcami, Węgrami, Polakami, Rosjanami, ale niemieckie

nazwiska wciąż będą trwać...

- Znam tylko Sasów z Siedmiogrodu i Cipszerów z Mar-maroszu. U nas nikt nawet nie

wie, że po tamtej stronie gór są też niemieckie wsie - rzekła Katarzyna, trochę zadziwiona

wszystkim, co przed chwilą usłyszała, bo jej cały świat zamykał się w zapomnianej przez

ludzi i Boga zapadłej dolinie w rumuńskich, porośniętych gęstym lasem Karpatach.

- Były, tak niestety już wkrótce trzeba będzie mówić, były, bo nawet ci, co mieszkali

w Oberschónbornie, Pauschingu, Birkendorfie, Madchendorfie, Bartdorfie, Lallendorfie i jak

tam jeszcze się te wszystkie osady nazywały, też teraz uciekają. Połowa krainy Palanoku jest

background image

już pusta. Wszystko stracone, wszystko diabli wzięli...

- Ale czemu ci tutaj robią ciągle takie rzeczy, jeśli wszystko już stracone? Dlaczego

musieli zastrzelić tych biedaków? Dlaczego? Tego nie rozumiem - wyszeptała Katarzyna,

bardziej do siebie samej.

Nauczycielka usłyszała jednak jej słowa i odpowiedziała:

- Bo Himmler zażądał tego w swych Dwunastu Przykazaniach. Mówi się w nich

całkiem jasno, że „Żydzi mają być wytępieni” i że „cały żydowski naród musi zniknąć z

powierzchni ziemi”.

- A kto to taki ten Himmler? - zapytała Katarzyna i zrobiło się jej trochę przykro, że

nic nie wiedziała.

Przysłuchujący się rozmowie Franz wtrącił:

- O tem ani razo nie slyszełem. Mo snajem telko Hitler, Firer, ktoren tek kricz, kaj

mowet.

- Reichsführer SS Heinrich Himmler. No cóż, żyliście sobie dotąd gdzieś w tych

Karpatach, z dala od wojennej zawieruchy. Nic dziwnego, że nie mogliście nawet wiedzieć,

kto za tym wszystkim stoi i kto sprawił, że musimy każdego dnia oglądać to, co przed chwilą.

Ja też mieszkałam na głębokiej wsi, ucząc dzieci z niemieckich rodzin w zapomnianym

ojczystym języku przodków. Czytywałam jednak gazety, „Völkischen Beobachter” i

„Südostdeutsche Tageblatt”, które docierały do Hermann-stadtu. Z nich dowiadywałam się,

co naprawdę działo się na wschodzie. Kiedy zrozumiałam, co tam wyprawiają z Żydami,

uświadomiłam sobie: to nie skończy się dobrze... Nie wierzę w Boga, ale na pewno istnieje

jakaś wyższa sprawiedliwość i pewnego dnia wszyscy staniemy przed tym niewidzialnym

sądem, który zada pytania. Miałam kiedyś koleżankę z pracy, która wybrała się raz w

odwiedziny do Wischnitzu. To takie małe miasteczko na Zakarpaciu, właściwie już w

Bukowinie. W jakieś żydowskie święto ludzie z SS podpalili tam wielką drewnianą synagogę,

bardzo starą. W środku zebrało się mnóstwo ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Cała gmina

przybyła na święto. I wszyscy, jak tam stali, spłonęli żywcem we własnym domu modlitwy.

Bo zanim Niemcy podłożyli ogień, zabili deskami drzwi. Do tych, którzy próbowali

wyskakiwać oknami, strzelano z karabinów... Przez godzinę słychać było krzyki płonących

ludzi. Ta moja koleżanka, również Niemka z Rzeszy jak ja, widziała to na własne oczy. „To

hańba, że coś takiego mogło się wydarzyć. Nigdy nie przestanę się wstydzić, że jestem

Niemką”, tak mi potem powiedziała. Nie chciała już pracować w szkole i szybko wyjechała.

Na odjezdnym zdążyłam jeszcze jej wspomnieć, że niemiecki to nie tylko język Fiihrera i

jego ludzi, ale również mowa Goethego i Schillera. I wiecie, co mi odrzekła? „Ale dzisiaj

background image

został z niej tylko język tych, którzy podpalają domy boże. Powinnam była zrozumieć to już

wcześniej, po Nocy Kryształowej.

Ani Katarzyna, ani Franz nigdy nie słyszeli o kryształowej nocy. Zawstydzili się swej

niewiedzy i milczeli.

- A co będzie, kiedy wojna się już skończy? - zapytała Katarzyna.

Ale na to pytanie odpowiedział teraz Franz i przysłuchująca się rozmowie Maria na

długo zapamiętała jego słowa.

- Pan Bog tizko jech pokare. Prijdi den, kaj jigo terpliwot sa skoncet!

Bo nawet boska cierpliwość ma swój kres.

- Niejednego już pokarało, Herr Hotzberger - rzekła nauczycielka. - A za nimi pójdą

też następni. Obojętnie, gdzie akurat się znajdą, daleko stąd, na froncie czy u siebie w domu,

w Rzeszy, gdzie co noc spadają z nieba bomby... Miałam dwóch młodszych braci; pierwszy

poległ w Afryce, drugi w Rosji, na Zauralu. A dzisiaj pytam się: dlaczego? Dlaczego musieli

jechać do Afryki lub na Ural? Czego tam szukali? I dlaczego musieli umrzeć? Byli tacy

młodzi, zdrowi, beztroscy i niczego nieświadomi, kiedy szli na śmierć. A ci, którzy ich na tę

śmierć posłali, wciąż jeszcze żyją i w kółko opowiadają o „ostatecznym zwycięstwie”, jak ten

Goebbels w Berlinie... Jedyną moją pociechą jest to, że żaden z braci nie należał do SS. Bo

wtedy byłby jednym z tych, których przed chwilą widzieliśmy. Ale ostatecznie liczy się tylko,

czy się jest żywym, czy martwym. A jak martwym, to nie ma znaczenia gdzie: tam, u siebie,

pod niebem, z którego spada grad bomb, czy w strzeleckim rowie. Bo umarłym obojętne, czy

zabrała ich śmierć bohaterska, czy jakaś inna. I tak samo jest to bez znaczenia dla ich bliskich,

co przetrwali: matek, żon, narzeczonych, ukochanych. I dla tłumu sierot, którym odebrano

ojców. A ten przeklęty kuternoga Goebbels, z głosem ogłuszającym jak maczuga, sam nie

pofatygował się na wojnę... Mój ojciec to nieustępliwy człowiek. Na początku gotów był

pójść za Fuhrerem w ogień. Hitler był „jedynym Bogiem”, w którego wierzył. Kiedy jednak

dostał wiadomość, że również jego drugi syn poległ „za Fuh-rera i ojczyznę”, tak to się u nas

nazywało, po raz pierwszy w życiu się rozpłakał. Mój nieugięty, pewny siebie, surowy ojciec

naprawdę płakał. Jak dzieciak. Trzymał w ramionach moją matkę i oboje zawodzili, na cały

głos. Coś w nich pękło i nie mogli się powstrzymać. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Tak jak

nigdy nie zapomnę, co się tu na naszych oczach przed chwilą stało...

Obok przeszedł jakiś mężczyzna, który na chwilę przystanął i obrzucił ich badawczym

spojrzeniem. Elfrieda przestała mówić. I nie podjęła już swej opowieści, choć widziała, że

nieznajomy się oddalił. Nawet w tej beznadziejnej sytuacji, kiedy wszystko już stracone,

wciąż jeszcze można spotkać szpicli i donosicieli. Nadstawiają pilnie uszu, wyławiając każde

background image

nieopatrzne słowo, które pada z chłopskich gadatliwych ust, i natychmiast meldują

pierwszemu napotkanemu żołnierzowi. A potem zdarza się, że tego lub owego wojskowi

zatrzymują, a czasem stawiają pod ścianą i rozstrzeliwują. I nie zawsze ludzi, którym

przedtem muszą ściągać spodnie.

Katarzynie zrobiło się wstyd, bo znów musiała pytać:

- Kto to taki ten Goebbels, który ciągle jeszcze mówi o „ostatecznym zwycięstwie”?

A Franz siedział tylko obok i milczał, zatopiony w ponu-rych myślach.

„Jak to dobrze, że nikt nie wie, kim naprawdę była moja mamełe” - pomyślała Maria.

I wyobraziła sobie, jak by było, gdyby to ona leżała teraz tam na ziemi, razem z matką, dłoń

w dłoni. Myśl o tym nie dawała jej spokoju, nie opuszczała jej w następnych dniach i jeszcze

dużo później. Nie umiała jednak zrozumieć, o czym rozmawiali stojący obok Węgrzy i

Ukraińcy. Ale wydawało jej się, że byli pośród nich i tacy, którzy nie akceptowali tego, co

przed chwilą zaszło pod ścianą szopy.

Gdy nazajutrz okazało się, że wciąż nie ma widoków na jakieś połączenie kolejowe,

Franz zadecydował:

- Nej rada, mosema ist dalej piszo!

W ten sposób znaleźli się na drodze prowadzącej do spiskiego kraju, cipszerskiej

ziemi, skąd kiedyś, przed stu pięćdziesięcioma laty, do Marmaroszu przywędrowali ich

przodkowie, żeby założyć Wiesenau. A ze Spiszu, ponownie przyłączonego przez Węgrów do

swych ziem, poszli dalej - do Preschau, Ka-schau, Rosenbergu, Silleinu, Olmiitzu,

Kónigsgratzu, dotarli aż do Reichenbergu, stolicy niemieckich Sudetów.

Od czasu do czasu mieli szczęście i krótkie lub dłuższe odcinki drogi przebywali

autami. Na szosach natykali się na sporo ciężarówek z niemieckimi żołnierzami, którzy ich z

sobą zabierali. Raz też przez wiele godzin jechali na otwartej platformie wielkiego

samochodu dostawczego.

W Reichenbergu przydzielono ich do osiedla z barakami, nieopodal Liebenau.

Mieszkali tam przejściowo niemieccy uciekinierzy z wielu stron wschodniej Rzeszy. Głównie

kobiety, młode i starsze, z dziećmi i wnukami. I wciąż jeszcze mówiło się, że Niemcy

wygrają w końcu tę wojnę, co wydawało się szczególnie komiczne Katarzynie i Franzowi, bo

dopiero co wyszli z kotła rosyjskiej kontrofensywy. I na własne oczy widzieli, co się działo na

Wschodzie. Tutaj jednak najwyraźniej nikt o niczym nie wiedział; wszędzie naokoło wisiały

portrety Fiihrera, który miał jeszcze rzekomo w pogotowiu swoją Wunderwaffe. A kiedy ją

odpali, ostateczne zwycięstwo będzie zapewnione, powiadano. Te same słowa wykrzykiwał

miesiące przedtem szef organizacji partyjnej Stuppka, gdy wygłaszał swe płomienne

background image

przemówienia, zanim pewnej nocy, nagle i bez słowa, zniknął.

Przyszedł grudzień i w niemieckiej świetlicy ludzie zebrali się na Boże Narodzenie,

jak kiedyś w Wiesenau. Nie podano jednak wigilijnych dwunastu dań i nie było „piconej

gunsi” z „opekano zemnakami” lub ziemniakami gotowanymi na parze, cebulkami i śmietaną,

jak w świąteczne dni, które pamiętali sprzed wojny. I nie było żadnych prawdziwych

bożonarodzeniowych wypieków, tylko jakieś dziwaczne w smaku ciastka z mąki

kukurydzianej posmarowane marmoladą. Do kolacji zespół muzykantów złożony z

poszkodowanych na wojnie inwalidów przygrywał stare, swojskie melodie, które śpiewano w

dawnych czasach. Widok prezentowali dość niesamowity: instrumenty trzymało w dłoniach

pięciu młodych mężczyzn, żaden nie był dobrze po dwudziestce, a tylko trzech miało jeszcze

nogi. Dwóm pozostałym sterczały poniżej tułowia tylko krótkie pieńki, które wcześniej były

udami. Dwaj kryli oczy za ciemnymi okularami i ktoś powiedział, że byli niewidomi. Jeden z

nich grał na flecie, drugi na akordeonie.

Muzyka brzmiała pięknie i najwyraźniej chwytała też za serce, bo wiele kobiet na

okrągło ocierało łzy. Maria przymknęła oczy, słuchała, nie podnosząc wzroku na

muzykantów. Bo nie oni siedzieli za instrumentami; to wojna tworzyła całą tę muzykę, jakby

nic się nie stało i znowu było zwyczajne Boże Narodzenie, niczym wcześniej w

Schradenthalu, kiedy kolędnicy chodzili z życzeniami od domu do domu i otrzymywali w

zamian słodkie bułeczki, jabłka i orzechy. Ci muzykanci dostali już swoją zapłatę od

przeznaczenia. Wszyscy obecni tu ludzie, którzy mieli wilgotne oczy, sami to widzieli. Ale

dostrzegali tylko skutek, nie znali przyczyny, dla której ci młodzi żołnierze naznaczeni zostali

takim, a nie innym losem.

Podążywszy wstecz za swymi myślami, Maria zobaczyła jednak więcej: dworzec

kolejowy w Tschoppie, gdzie też byli muzykanci. Wciąż jeszcze w czarnych mundurach, w

jednej chwili wymazali z księgi życia całą rodzinę. Tylko instrumenty, na których grali,

brzmiały całkiem inaczej. Ale ci, co tu dziś występowali, też ich całkiem niedawno używali.

Tych samych, z których pamiętnego dnia na stacji wystrzeliły kule. Trzymali je w krzepkich

wówczas dłoniach, gdy śpiewali śmierci swoją pieśń.

background image

20

W tamto Boże Narodzenie Maria poznała chłopca, który właśnie skończył

siedemnaście lat. Wprost ze szkolnej ławki zgłosił się na pierwszą linię frontu, bo „jak każdy

niemiecki mężczyzna” chciał walczyć przeciwko Rosjanom i „bolszewickiej zarazie”. Z

powodu choroby oczu został jednak odesłany do domu. Pracował teraz jako sanitariusz w

wojskowym szpitalu obozu dla uchodźców. Heinz pochodził z Besarabii, a dokładniej z

niemieckiej wioski na południe od Tarutino, miasta, w którym żyli kiedyś obok siebie

Rumuni, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Tatarzy i Gagauzowie. Ale tak było dawniej, przed wojną,

która zaczęła się od wypędzeń i przesiedleń, a gdy się kończyła, ci, co pozostali, znowu

musieli uciekać.

Już przy pierwszej rozmowie opowiedział Marii swą historię:

- Urodziłem się w Paryżu. Potem, w 1940, przesiedlono nas do Warthelandu, który

miał być oczyszczony z Polaków i zniemczony. Powiedziano: „Wynocha, Polaczki, teraz to

już nasza ziemia!”. Trzy lata później Polacy znów nas stamtąd przepędzili, krótko to wszystko

trwało. A teraz jesteśmy tutaj i czekamy, co się zdarzy.

- Naprawdę urodziłeś się w Paryżu? - zapytała Maria.

- Jasne - odpowiedział Heinz.

- To przecież jesteś Francuzem.

- Nie, jestem Niemcem z Besarabii. - Roześmiał się. - Z Paryża nad rzeką ICogalnik,

osiemnaście kilometrów na południe od Tarutino, po drugiej stronie Katzbachu, a na północ

od Teplitz...

Marii podobał się młody zawadiaka z krótkimi, zaczesanymi z przedziałkiem

włosami, choć jego zarozumiały, wiel-koniemiecki sposób mówienia i maniery wprawiały ją

w zakłopotanie. Nosił okulary, które zdejmował, jak siadali gdzieś razem. Wkładał je z

powrotem na nos, wstając. Jego bogate słownictwo i kwieciste zwroty robiły wrażenie na

dziewczynie. Używał takich, których nigdy nie słyszała, z rozmowy próbowała jednak

odgadnąć, co znaczą. I zapamiętać, bo wstyd jej było znów o nie pytać.

Poza cipszerskimi chłopcami i dziewczętami, z którymi niedawno jeszcze chodziła do

szkoły w Sachsenthalu koło Wiesenau, nie znała żadnych innych dzieci. W tamtym czasie

siadywała niekiedy nad strumieniem z chłopcem, na którego wołano Joku, a naprawdę

nazywał się Jakob Zeppelzauer. Rzucali na wodę płaskie kamyki, które podskakiwały na

srebrzystych falach. Joku mógł mieć już piętnaście lat. Pewnego razu objął ją gwałtownie i

pocałował w policzek.

background image

- Zwariowałeś?! - wrzasnęła Maria, której nigdy dotąd nie pocałował żaden chłopak.

- Ale ja cię tak bardzo lubię - powiedział, krztusząc się z wrażenia.

- Jeśli jeszcze raz to zrobisz, dostaniesz po buzi, zobaczysz - ostrzegła go.

Zauważyła jednak, jak bardzo był poruszony i przejęty, i poczuła się panią sytuacji.

Chłopak nie dawał za wygraną.

- Alo ik lib te tako wela - spróbował jeszcze raz, tym razem po cipszersku, kładąc

spoconą dłoń na jej nagim kolanie.

- Powiem o wszystkim mamie - zagroziła Maria, teraz już całkiem rozzłoszczona,

odsuwając wilgotną dłoń chłopaka. I tym razem podziałało.

- Chcelo te telko pocelowat, nej trykat, ako dorosłe ludi roben - powiedział na swoje

usprawiedliwienie, lekko zaniepokojony.

Kiedy nazajutrz Maria spytała matkę o znaczenie słowa „trykat”, Bajla wyjaśniła jej,

że to coś bardzo szkaradnego, plugawego, o czym się nie mówi. Pomyślała, że te słowa

wystarczą, by uchronić małą dziewczynkę przed doświadczeniami, na które miała jeszcze

czas.

W wieku dwunastu lat Maria dostała pierwszy okres. Pobiegła do Katarzyny,

krzycząc, że zdarzyło się coś bardzo złego, bo „u dołu” krwawi. Katarzyna spokojnie jej

objaśniła rzeczy, o których dziewczynka powinna wiedzieć, kiedy jej ciało powoli zmienia się

i dorośleje. Ale pewnie z wrodzonej wstydliwOści lub z innego powodu zapomniała wyjaśnić

małej Marii najważniejsze. To mianowicie, że od teraz, choć wciąż jest jeszcze na poły

dzieckiem, sama może mieć dzieci. Bo tego Maria nie wiedziała.

Z Heinzem spotykała się najczęściej wieczorami, bo za dnia chłopak był „na służbie”,

na „froncie obrony ojczyzny”, jak powiadał. Na zapleczu sceny w świetlicy znajdowało się

coś na kształt składziku czy rupieciarni. Było tam ciepło i przyjemnie, nikt tam nie zaglądał.

Siadywali blisko siebie na opróżnionych skrzynkach, a on snuł długie opowieści o

bohaterskim boju niemieckich wojsk, które zasłyszał w lazarecie. Maria chętnie chłonęła

barwne i zapierające dech w piersiach historie.

Od czasu do czasu się całowali i Marii te małe przerywniki, pełne odwzajemnianych

pieszczot i czułości, przypadły do gustu. Czasem zdarzało się, że nie pozwalała podjąć

opowieści, zamykając mu usta niecierpliwym pocałunkiem. A on powoli zaczynał rozumieć,

że może istnieć na świecie coś poza bohaterskimi relacjami z wojny.

Pewnego wieczora stało się to, co się stać musiało. Po gwałtownej burzy żarliwych

pocałunków z wahaniem, trzęsącymi się dłońmi rozpiął guziki jej bluzki i w świetle

przygaszonej lampy zabłysły jej dziewczęce, prawie już dojrzałe piersi, które zaczął w

background image

podnieceniu pieścić. Maria nie protestowała. Bo jak gorąca fala oblało ją uczucie, którego

dotąd jeszcze nie znała; jakby wszystko pod jej stopami nagle zawirowało, a całe ciało

odtajało.

- Nie, proszę - szepnęła kilka razy zdławionym głosem, czuła bowiem, że za chwilę

stanie się to coś, co mogło być i dobre, ale równie dobrze nie. Coś, czego pragnęła i czego się

lękała. Bo strach nie osłabiał jej nadziei, że przeżyje coś, czego jeszcze nie znała i czego

niecierpliwie wyglądała.

Sama z siebie, bezwiednie osunęła się na skrzynki, a Heinz, dysząc z podniecenia,

drżącymi palcami zdejmował jej majteczki. Po chwili szybko odpiął rozporek i próbował

wprowadzić rozgrzany pożądaniem członek tam, gdzie już czekano. Wszedł w nią powoli i

ostrożnie. Pchnął lekko, uważając, by nie zadać jej bólu.

Maria leżała jednak nieruchomo, nie wydając jęku, zaskoczona i zdumiona, bo to,

czego w tej chwili doznawała, było dla niej czymś obcym i zupełnie nieznanym. Ból, który

mieszał się z rozkoszą. Jej ciało poddało się bezwolnie. Heinz westchnął nagle i jęknął tak

rozdzierająco, że poczuła wielką ulgę, usłyszawszy, jak po chwili znów równo oddycha i

podnosi się ze skrzynek. Nieco zdziwiona, że wszystko odbyło się tak na chłodno i rzeczowo,

zapytała:

- Jesteśmy teraz jak mąż i żona?

- Na to wygląda - odparł dziarsko Heinz, podciągając spodnie i zapinając rozporek. -

Tak chyba można rzec! Jesteśmy parą!

Stał przed nią, dumny i zadowolony, mały bohater, szczęśliwy po szybko odniesionym

zwycięstwie. Odniesionym bez gry wstępnej i zbędnych ceregieli, bez wyprzedzającego

bezpośrednie zwarcie manewru okrążającego - bo na to był Heinz jeszcze zbyt

niedoświadczony.

Maria, ta pokonana, czuła, że nie do końca stoczono tu prawdziwy bój. Była trochę

rozczarowana, pomyślała jednak, że tak to widocznie jest. Bo Heinz, który zawsze tak o

wszystkim mądrze rozprawiał, z pewnością wiedział, jak naprawdę się to robi.

Siedzieli jeszcze przez chwilę obok siebie, milcząc, i Heinz nie opowiedział już żadnej

wojennej historyjki. Maria na głos zastanawiała się, czy to, co przed chwilą się odbyło, to

rzeczywiście wszystko, co przypuszczalnie robią dorośli.

- Zapewniam cię, że tak to właśnie robią, Mariechen - powiedział Heinz dziarsko,

jakby jej pytanie dodało mu nagle animuszu. - Robią to wciąż od nowa, bo tak szybko

dziecko nie przychodzi. A już na pewno nie za pierwszym razem.

Jednak wkrótce potem Katarzyna poszła z Marią do lekarza, który opiekował się

background image

uchodźcami. Był to starszy już pan, również pochodzący z niemieckiego Wschodu.

Przebadawszy Marię, rzekł:

- Myślę, że pani wnuczka jest w ciąży, Frau Hotzberger.

- Boże mój, jak to się mogło stać? - zapytała przerażona Katarzyna.

- Nie wiem - odparła Maria cicho. - Tak jakoś wyszło.

- Niech się pani cieszy, Frau Hotzberger - na swój sposób próbował ją pocieszać

doktor. - Mariechen podaruje to dziecko w prezencie Fiihrerowi. Będziemy ich jeszcze

potrzebować po ostatecznym zwycięstwie: dużo, bardzo dużo niemieckich dzieci, którymi

zasiedlimy odzyskane w boju ziemie.

- Ale kto będzie wychowywał dziecko, kiedy matka sama jest jeszcze dzieckiem! -

jęknęła cicho Katarzyna, przyglądając się w zadumie Marii. Ta, zawstydzona, spuściła wzrok

na ziemię.

Już nazajutrz Katarzyna wzięła za rękę swoją wnuczkę i razem udały się do matki

Heinza. Przyszłego dziadka nie było, bo padł pod Stalingradem. Dlatego Heinz tak bardzo

nienawidził Rosjan i chciał z nimi walczyć. „Nigdy nie oddamy naszego pięknego sudeckiego

kraju” - powiedział kiedyś Marii. Jego matka, Frau Netolitschka, pracowała w ludowej

garkuch-ni i gdy wyszła im naprzeciw, wycierała właśnie w pośpiechu dłonie w fartuch.

- Heil Hitler! - przywitała się.

Ale Maria i Katarzyna odparły po prostu:

- Dzień dobry.

Po czym Katarzyna przedstawiła w kilku słowach to, czego dowiedziała się

poprzedniego dnia od lekarza. Frau Netolitschka doznała najpierw wstrząsu, a gdy już do

siebie doszła, lodowatym, nieuprzejmym głosem rzekła:

- Mój syn? To nie może być prawda. On nie zrobiłby czegoś takiego!

Maria od razu pospieszyła ze sprostowaniem:

- Ale my jesteśmy parą. Tak powiedział zaraz po pierwszym razie, kiedy to się stało.

- Och, oczywiście, moje dziecko. Może tak, a może nie. Młodzi ludzie często plotą to i

tamto. A potem w ogóle nie wiedzą, co powiedzieli. A może to jakiś inny ci powiedział?

Teraz jednak to Katarzyna wpadła w złość i między kobietami wywiązała się

gwałtowna sprzeczka, w trakcie której po jednej ze stron padły barwne określenia: „cyganichy

ze Wschodu”, „germańcy-przyszywańcy”, „przybłędy” i jeszcze kilka innych. Kłótnia

skończyła się tym, że Katarzyna z Marią bez słowa odeszły w swoją stronę. Tym razem Frau

Netoli-tschka darowała sobie hitlerowskie pozdrowienie.

Heinz przepadł jak kamień w wodę i pewnego dnia Katarzyna usłyszała, że wysłano

background image

go na front jako pomocnika przy obsłudze dział przeciwlotniczych. Gdzie teraz znajdował się

ten front, nikt dokładnie nie wiedział, ale tak daleko jak rok wcześniej na pewno nie sięgał.

Bo wkrótce i tu zaczęły się dziać okropne rzeczy, po których Niemcy w pośpiechu musieli

uciekać z sudeckiego kraju.

Wskutek tych wydarzeń na początku października Katarzyna i Maria znów musiały się

ewakuować, tym razem z powodu Czechów. Zabrała je z sobą wojskowa ciężarówka i po

niedługim czasie znalazły się na granicy z Bawarią. Miały dużo szczęścia, bo na czas zdążyły

opuścić Liebenau, zanim partyzanci przystąpili do akcji odwetowej.

W położonej na uboczu wiosce w Boehmerwaldzie, z której większość mieszkańców

wyniosła się na Zachód, w pustym, opuszczonym domu, przyszedł na świat Andreas. Takie

imię wybrała Maria dla swojego syna. Był dzieckiem uciekinierki, bez ojca, a matka miała

ledwie czternaście lat. Katarzyna, która w miejscowym urzędzie podała się za babkę Marii,

była już rok po siedemdziesiątce. Nie dawano jej jednak aż tyle, bo wyglądała dużo młodziej.

Franz już wtedy nie żył. Jeszcze w Liebenau wcielono go do „narodowej jednostki

szturmowej”. Poległ w ostatnich dniach wojny, z innymi zaciągniętymi siłą na front rekrutami

- zmęczonymi konfliktem rencistami i fanatycznymi szczeniakami.

Obydwie mieszkały teraz z małym Andreasem w bawarskiej chłopskiej zagrodzie,

blisko czeskiej granicy, ale po tej drugiej, bezpiecznej stronie ustanowionej po radzieckiej

ofensywie, Niemców już nie było. Sudety przeszły znowu w czeskie ręce, które pomogły

wynieść się z kraju niemieckim osadnikom. A Żydzi wynieśli się na tamten świat.

Chłop, właściciel domu i zagrody, stracił na wojnie obu synów i od tamtej pory stał się

mrukliwy, zasępiony-i milczący. Zdarzało się, że przez cały dzień nie wypowiedział słowa.

Wieczorami siadywał przed domem i wpatrywał się w stojący nieopodal las, przez który

prowadziła wąska bita droga. Po drugiej stronie było małe miasteczko. Tamtą drogą pewnego

dnia jego synowie w czarnych niemieckich mundurach odmaszerowali na front, skąd nigdy

nie wrócili. A ponieważ w okolicy nie pozostali już żadni jeńcy i cudzoziemscy robotnicy

przymusowi, szybko dogadano się, co w zamian za pracę mógłby zaoferować służącej i jej

pomocnicy. Nie było tego wiele - wikt i utrzymanie. I żeby je otrzymać, musiały ciężko

harować od rana do wieczora, czasem nawet od dziesięciu do dwunastu godzin, codziennie z

wyjątkiem niedziel.

Zimą Katarzyna, Maria i mały Andreas mieszkali we trójkę w jednym pomieszczeniu,

bo trzeba było oszczędzać na drewnie i ogrzewaniu. Stały w nim dwa wąskie łóżka i kołyska,

w której dawniej sypiali synkowie Friedl i Seppa Rosen-dorferów. Było ciasno i skromnie, ale

nie cierpiano głodu, nawet jeśli czasem jadano tylko kartofle w łupinach z mlekiem. Kobiety

background image

czuły się tu bezpieczne.

- Któregoś dnia wrócimy jeszcze w nasze strony - powtarzała Katarzyna. A niekiedy,

chlipiąc cicho pod nosem, pytała: - Dlaczego mój dobry Franz musiał umrzeć, kiedy od

dawna było już po wszystkim? I każdy wiedział, że wojna nie ma sensu? - A gdy nikogo nie

było w pobliżu, wybuchała: - Przeklęty ten Hitler ze swoją wojną, przeklęty na wieki! Na

Sądzie Ostatecznym już się z nim tam porachują!

Rosendorfer, który przypadkiem przechodził obok otwartych drzwi i usłyszał jej

słowa, wbrew swym przyzwyczajeniom ten jeden raz przemówił:

- To samo zawsze powtarzałem, Katarzyno, setki, tysiące razy, ale nic nie pomagało.

Nikt już nie zwróci mi mych synów! I czasem myślę, że na diabła żyłem!

Co niedziela szła z Friedl i Seppem Rosendorferami do kościoła, gdzie zbierała się

większość ludzi z okolicy. Po mszy ludzie stali i przekazywali sobie wieści z całego tygodnia.

Mężczyźni, którzy przeżyli wojnę, maszerowali potem w grupkach do wiejskiej oberży, gdzie

wypijali kwartę piwa i szklankę wódki. Po jakimś czasie do knajpy zachodziły też kobiety, po

swych mężów.

Za każdym razem Maria i Katarzyna toczyły długie, długie sprzeczki, bo dziewczyna

niechętnie zaglądała do kościoła. Twierdziła, że nie chce zostawiać Andreasa samego w

domu. Ale ten miał przecież babkę Rosendorfer, która dbała o niego i opiekowała się nim jak

rodzonym wnuczkiem. Marię nudziły i brzydziły kościelne nabożeństwa, a proboszcza

nazywała komiczną figurą. Nie znosiła też ludzi, co jej się ciekawie przyglądali.

- Czemu tak wybałuszają na mnie ślepia, durnie? - pytała.

- Bo jesteś niczego sobie panna, Mario, i wyglądasz inaczej niż dziewczyny z okolicy.

Dlatego tak się gapią. Może znajdziesz tu sobie jakiegoś porządnego chłopa, który zaciągnie

cię do ołtarza - odpowiadała Katarzyna, bardziej dla żartu niż z przekonaniem.

Maria pokazywała język, ściągała twarz i oznajmiała:

- Nie ma tu takiego, a za wiejskiego oberwańca na pewno się nie wydam.

- A ten twój Heinz to może było coś lepszego? Zapomniałaś już, jak nas jego matka

zwymyślała?

- Nie, nie zapomniałam. I całe szczęście, że nie wiedzą, gdzie jesteśmy. I że nigdy nie

zobaczą Andreasa.

- Kto wie? Może Heinza nie ma już wśród żywych - powiedziała Katarzyna. - Może

partyzanci zastrzelili, go i jego matkę. W zapłacie za to, co przedtem zrobili ich rodzinom

albo przyjaciołom. No może nie sam Heinz, tylko żołnierze. Czytałam raz gazetę, którą

przyniósł z miasta Sepp. To straszne, co ten Hitler wyrabiał, kiedy był u władzy!

background image

21

Gdy nadeszła wiosna, po całej wsi rozeszło się, że amerykańscy żołnierze urządzili w

pobliskim mieście klub taneczny. Zaglądało tam w niedziele coraz więcej niemieckich kobiet,

których mężów zabrała wojna, i dziewcząt, które nie mogły znaleźć chłopaka, bo w okolicy

nie było już prawie młodych mężczyzn. Bawiły się przy skocznej jazzowej muzyce, chłonąc

głośną, beztroską atmosferę miejsca, jakby chciały nadrobić wszystko to, co odebrały im

ostatnie lata wojny. Były trunki, czekolada i amerykańskie papierosy. Niektórzy żołnierze i

oficerowie rozdzielali czasem hojną ręką drobne upominki. A kobiety i dziewczęta, które tam

przychodziły, też okazywały hojność i szczodrze obdarowywały tym, co miały. Tyle że nie

cukierkami ani czekoladą.

Maria pożyczała od Rosendorferów rower i każdego niedzielnego popołudnia

pedałowała przez las do miasta, gdzie czekało na nią wielu różnych znajomych o dziwnie

brzmiących imionach - Johnny, Jimmy albo Charlie. Nigdy przedtem ich nie słyszała, były

trochę obce, choć na jakiś sposób śmieszne i wesołe. Jak ich właściciele, młodzi mężczyźni w

wojskowych mundurach, roześmiani chłopcy, którzy umieli wspaniale tańczyć, znali kilka

niemieckich słów i wypowiadali je tak, że brzmiały równie dziwacznie jak ich imiona.

Katarzynę to trochę niepokoiło, przeczuwała bowiem, co się po wieczorkach

tanecznych wyrabiało. Pewnego dnia odbyła z Marią poważną rozmowę, dając jej jasno do

zrozumienia, że nie życzy sobie drugiego nieślubnego dziecka.

- Mam nadzieję, że przez ten czas czegoś się w końcu nauczyłaś, Mario. Jeden

dzieciak bez ojca wystarczy. Najpierw musisz znaleźć sobie mężczyznę, który cię poślubi.

Ale w odpowiedzi usłyszała:

- Nie chcę wychodzić za mąż. Chcę bawić się i tańczyć z moim przyjacielem

Johnnym, to wszystko. I nie myśleć już o niczym. Muzyka jest szałowa. Grają tak wspaniale.

Nie tak jak wtedy w Boże Narodzenie, kiedy muzykowali ci żołnierze. Pamiętasz, w

Liebenau. W tym klubie grają czarni, i to jak. Fantastycznie. Po prostu szałowo. A Johnny i

inni mówią do mnie Mary. Tam jestem Mary. Czy to nie brzmi szałowo?

Terminy „szałowo” lub „po prostu szałowo” weszły teraz na stałe do słownika Marii.

Przynosiła te nowe słowa z wieczornych potańcówek, a Katarzyna nieufnie przyjmowała je

do wiadomości. Niekiedy dziewczynie zdarzało się powiedzieć „okay” zamiast „dobrze”, na

co Katarzyna mówiła tylko:

- Jeszcze trochę i zaczniesz gadać po amerykańsku.

Maria wybuchała śmiechem.

background image

- Wszystkie dziewczęta tak teraz mówią. Te, co tam przychodzą. A wiesz, co znaczy

„clever”? Powiem ci: „clever” to po ichniemu „bystry” albo „spitzig”, jak gadali u nas we wsi

Cipszerzy. Mówię w ten sposób, bo tak jest teraz modnie. Wszyscy tak mówią.

Katarzyna milkła, bo nie bardzo wiedziała, co odrzec. Po cichu myślała: „A ja i tak

będę mówić po naszemu, prosto i od serca, w naszej mowie, tak jak gadają Rosendorferowie i

inni ludzie ze wsi. Pewnego dnia pojedziemy znów do domu, gdzie nie będzie już

Amerykańców z tymi ich tancbudami”.

Tęsknota rozdzierała jej serce i kłuła jak nieustannie powracający ból. I choć dobrze

jej było w tym bawarskim gospodarstwie, w marzeniach wybiegała ku karpackiej dolinie z

rozchwianym puntje prowadzącym nad potokiem do małego drewnianego domku i do Benno,

ukochanego psa. Czy żył jeszcze? I czy wszystko pozostało takie samo jak wtedy, gdy w

październiku w pośpiechu pakowali się i uciekali? Każdego niemal dnia rozmyślała o

minionych czasach i we wspomnieniach stawały przed nią najpiękniejsze godziny, kiedy była

jeszcze z Franzem i cały świat tkwił na swoim miejscu.

Maria wcale nie tęskniła do Wiesenau. Uważała ten rozdział za zamknięty. Chciała

zostać tu, w Bawarii, ale nie w domu Rosendorferów, tylko może gdzieś w jakimś mieście.

Myślała o tym, żeby uczyć się dalej i studiować, choć nie bardzo wiedziała, co właściwie

miałoby to znaczyć. Najchętniej zostałaby nauczycielką historii albo geografii. Te przedmioty

szczególnie jej się podobały. Tak czy inaczej, chciała żyć całkiem inaczej niż dotychczas.

Marzyła też o prawdziwym mężczyźnie, takim jak choćby Johnny. I któregoś razu, w

niedzielę, oznajmiła Katarzynie, że chętnie pojechałaby z tym Johnnym do Ameryki. Bo

mówią, że życie tam wesołe i beztroskie. Nie to co tutaj, gdzie tylko bieda i szare dni.

Katarzynie najpierw odebrało mowę, po chwili jednak nie wytrzymała i krzyknęła:

- Czyś ty do reszty postradała zmysły? Myślisz, że życie to tylko tańce i czekolada? A

co będzie z małym Andreasem? Nie pomyślałaś o swoim dziecku? I co tam zamierasz robić?

Nie znasz przecież nawet języka!

Maria bez słowa wyszła na dwór, do ogrodu, gdzie między starymi orzechowcami

ktoś zawiesił huśtawkę. Usiadła na niej, rozbujała się i wyrzuciła do przodu nogi. Za każdym

wyma-chem podnosiła je coraz wyżej i lekko rozchylała. Pęd wzdymał sukienkę, odsłaniając

nagie uda dziewczyny. W ogrodzie po drugiej stronie syn sąsiada plewił warzywne grządki.

Miał tylko jedną rękę, bo drugą rozerwał mu na wojnie granat. Przerwał robotę i gapił się na

Marię. Zauważyła chyba, że patrzy, i przy następnym pchnięciu jeszcze bardziej rozchyliła

nogi.

Katarzyna stała w oknie, obserwując Marię i jej kokieteryjne sztuczki. „Ma dopiero

background image

piętnaście lat - pomyślała. - Nawet jeszcze nie szesnaście, choć to już niedługo. Kiedy ja

byłam w jej wieku, nie miałam o niczym zielonego pojęcia. Aż do dnia, kiedy poznałam

Franza. A i wtedy długo czekaliśmy, zanim był ten pierwszy raz. Jak ten świat się zmienił...”.

Pewnej lipcowej niedzieli Maria nie wróciła wieczorem do domu po wycieczce do

miasta. Było już bardzo późno i Katarzyna od dawna leżała w łóżku, nasłuchując i jak zwykle

czekając na dziewczynę. Tym razem jednak nie rozległ się pisk hamulców, z którym przed

ganek każdej niedzieli zajeżdżał rower ani żaden odgłos świadczący o tym, że Maria

wślizguje się do środka.

W pewnej chwili Katarzyna zasnęła, ale gdy się nad ranem obudziła, Marii wciąż nie

było. Ubrała się i popędziła do pokoju Seppa. Ten próbował ją uspokajać, zapewniał, że nic

wielkiego się nie stało i tylko jakiś defekt zatrzymał dziewczynę w drodze. Może gdzieś

przenocowała, u koleżanki albo przyjaciela? Możliwe, że została też na noc u mężczyzny. Jak

to dziewczyna.

Ale gdy po południu Marii wciąż nie było w domu, po krótkim namyśle Katarzyna

postanowiła pójść do wsi, na posterunek policji, żeby zgłosić zaginięcie. Jedyny policjant w

okolicy, wachmistrz Moosberger, starszy mężczyzna, któremu w ostatnim roku wojny jeszcze

przedłużono służbę, choć właściwie czas mu już było na emeryturę, natychmiast przekazał

meldunek do centrali policyjnej w mieście. I równie szybko przyszła odpowiedź. Z

przekazanego przez telefon sprawozdania wynikało, że poprzedniego wieczora kilku

amerykańskich żołnierzy świętowało pożegnanie. Odstawiono ich potem do Monachium,

skąd przypuszczalnie odlecieli wojskowym samolotem. Z Amerykanami pojechały ponoć trzy

niemieckie młode kobiety. Ale kim były, tego nie wiedziano. Zresztą nie do policji należy

pilnowanie dziewczyn, żeby nie puszczały się z żołnierzami władz okupacyjnych. Każda

sama musi się zastanowić, co robi.

Teraz Katarzyna nabrała pewności, że Maria, a właściwie „Mary”, najzwyczajniej w

świecie wzięła nogi za pas i czmychnęła ze swoim Johnnym. Ale hola, hola! Tak łatwo się nie

ucieka, zostawiając na łaskę losu własne dziecko. Katarzyna spytała więc policjanta, czy nie

dałoby się odszukać żołnierzyka. Bo to w końcu on namówił młodocianą matkę, by z nim

pojechała. A maleńki synek - nieboga, ledwie dwuletni - został, sierota, sam.

Funkcjonariusz popatrzył rozbawiony, a po chwili głośno się roześmiał. Potem

poprawił mundur i przeprosił. Ot, zapomniał się i tyle. Nie z niej się przecież śmiał, tylko z

tego, że policja miałaby teraz szukać Amerykanina imieniem Johnny. Bo Johnnych ci u nich

tyle, co w Bawarii Seppów.

- No to proszę, niech pani teraz goni za wszystkimi bawarskimi Seppami. Igła w stogu

background image

siana, miła pani. Setki tysięcy. A poza tym: naokoło roi się od dzieci, które przez wojnę

straciły matkę... Kościół i państwo już się nimi zajmą, aż dorosną.

W naszym kraju nikogo nie zostawiamy na ulicy I tak też będzie w tym przypadku.

Katarzyna podziękowała, pożegnała się i poszła. Sepp, jak zwykle wieczorem o tej

porze, siedział na ławce przed domem i patrzył w stronę lasu. Katarzyna pozdrowiła go, a on

tylko skinął głową, bo myślami był właśnie przy synach i nie chciał, by mu przeszkadzano.

Mimo to powiedziała:

- Maria zniknęła z Amerykaninem. Wyjechali razem do Ameryki. Może nigdy już nie

wróci...

- Co mówicie? - zapytał Sepp.

- Moja Maria uciekła z Amerykaninem.

- Ach, tak? To żal. Dobra byłaby z niej synowa. Ale przecież nie mam już

chłopaków... - Nic już więcej nie powiedział, tylko ponownie pogrążył się w myślach,

zwracając wzrok w stronę ciemnego lasu, a ten jak zawsze stał niemy i nieporuszony,

obojętnie spoglądając na starego, samotnego mężczyznę.

Tej nocy Katarzyna też nie mogła zasnąć. Na dworze panowała cisza. Chłop nie miał

psa, bo nie chciał jeszcze jednego zwierzaka do karmienia. Jego dwa koty polowały i łowiły

myszy. Był z nich przynajmniej jakiś pożytek. A pies leniuchowałby po całych dniach,

wygrzewał się na słońcu i spał. Tak uważał Sepp.

Z pobliskiego lasu dochodziły dziwne ptasie odgłosy. Katarzynie wydało się, że

poznaje krzyk puszczyka. Pomyślała o hu-hurecu, tajemniczym zwiastunie śmierci, o którym

opowiadano czasem w Schradenthalu. Nie mogła odpędzić natarczywych myśli o przyszłości.

Andreas nie miał rodziców, a jej przed rokiem stuknęła już siedemdziesiątka. Była za stara,

żeby mu zastąpić matkę. Dlatego postanowiła, że najpóźniej na jesieni ruszy z powrotem w

ojczyste strony, w marmaroskie góry. Może stał tam jeszcze ich dom. Nawet jeśli Rosjanie

obrócili wszystko w proch - ludzie przywozili takie wieści z innych miejscowości - na pewno

znajdzie jakiś kąt. Trafiłaby znów do siebie, choćby z dachem nad głową gdzieś u obcych.

Znajdą się przyjaciele i znajomi, którzy z pewnością jej pomogą. Może spotka nawet kogoś,

czyjej opiece pewnego dnia powierzy małego Andreasa.

Nazajutrz, z samego rana, powiedziała Seppowi, że gotuje się na podróż i pewnie

niebawem już odjedzie. Wydawał się zaskoczony i zdziwiony, a i Friedl nie umiała pojąć, jak

można ot, tak sobie wyjeżdżać w nieznane z miejsca, gdzie wszystkim się tak dobrze wiedzie.

Gdzie miało się co jeść, podczas gdy ludzie w mieście przymierali głodem. Bo na Wschodzie

wciąż siedzieli Rosjanie i wcale nie zamierzali wracać. A do czego byli zdolni, nasłuchano się

background image

w czasie wojny wiele. Sepp dorzucił lakonicznie:

- Rus zawsze pozostanie Rusem! Ja tam bym nie jechał.

Nie słuchając tych rad, Katarzyna sposobiła się do drogi. Do jej paszportu wpisano

małego Andreasa, choć przez nieuwagę urzędnika zmieniono jego imię na Ambrosa, skrót od

Ambrosiusa. Katarzynie było to nawet i na rękę, bo nie chciała, by cokolwiek przypominało

mu matkę, co porzuciła własne dziecko. A gdy przyszło do nazwiska, już sama z własnej

inicjatywy z „Altmanna” zrobiła po prostu „Alta”, dając małemu nazwisko, które przed wojną

i exodusem spotykało się w Wiesenau dosyć często. Bo „Altmann” brzmiało jej trochę z

żydowska, a nikt nie wiedział, jakie idą czasy. Zresztą Berta nie była Żydówką, tylko Niemką

z Bukowiny. I do tego katoliczką. Nie widziała więc powodów, by wnuk musiał nosić takie

nazwisko.

Za pośrednictwem Czerwonego Krzyża Katarzyna nawiązała kontakt z innymi

uchodźcami z Wiesenau. Niektórzy mieszkali całkiem niedaleko, zajechała więc do nich

pewnej niedzieli. Roweru, który Maria pożyczała od Seppa, już nie było. Musiała więc wziąć

taki sam od sąsiadki. Należał kiedyś do jej męża. Mąż nie wrócił z wojny i wehikuł rdzewiał

bezczynnie w stodole. Sepp go trochę naoliwił, a ponieważ dętki i szprychy były jeszcze

całkiem na chodzie, dało się go używać.

Liesl i Wenzel Langthalerowie, oboje już dobrze pod czterdziestkę, nie mieli dzieci.

Tak jak Katarzyna chcieli wracać w ojczyste strony. Można było jednak tam dojechać tylko

pociągiem, a podróż do Wiesenau trwała całe dwa dni albo więcej. Katarzyna odłożyła trochę

grosza, ale na bilet to nie wystarczało. Liesl Langthaler zaofiarowała się z pożyczką. Na

miejscu Katarzyna zamierzała w miarę możności spłacić zaciągnięty dług.

Któregoś poniedziałku razem z Ambrosem, jak go teraz nazywała, wsiadła w Passau

do pociągu, który miał ich zawieźć do Monachium. Naprzeciw usiedli Liesl i Wenzel. Poza

walizkami mieli dwa duże koszyki. Schowali w nich prowiant: dwa bochenki chleba,

gotowane kurze jajka i słoninę. Dostali to od chłopa, u którego byli „na służbie”. Katarzyna

również otrzymała coś na drogę od Rosendorferów. Miała w torbie chleb, słoninę i trochę

sera, a ponadto dwie butle świeżego mleka. Na podróż musiało wystarczyć, a w domu na

pewno znajdzie się coś do przekąszenia.

Ale czy tam, w dalekich Karpatach, istniał w ogóle jeszcze jakiś dom? Minęły ze trzy

lata, jak stamtąd wyjechali. A w tym czasie świat się bardzo zmienił. Nawet za „siedmioma

górami”, jak pogardliwie nazywano karpacki Marmarosz. Siedząc w pociągu, Katarzyna

rozmyślała o ostatnich, brzemiennych w skutki latach. Wyjeżdżała z żyjącym jeszcze wtedy

Franzem i Marią, ich ukochaną przyszywaną wnuczką, ścigana przez rosyjski front. A teraz

background image

wracała sama, tylko z małym chłopaczkiem i dwojgiem krajan. Z powrotem na wschód, w

stronę Wiednia, a stamtąd przez Budapeszt, Szeged, Nadlak, Oradeę, Sathmar do Neustadtu,

jak Cipszerzy nadal nazywali Baia Marę, by na koniec, autobusem, dotrzeć aż do Wiesenau.

Przypomniała sobie jazdę zatłoczonym pociągiem towarowym, kiedy uciekali,

wspominając wielu biadających głośno, zrozpaczonych ludzi, scenę przed szopą, gdy w

jednej chwili pozbawiono życia całą żydowską rodzinę, i czas spędzony w Liebenau, gdy

pewnego dnia jej Franz musiał stawić się w narodowej jednostce szturmowej.

„Mój Boże - pomyślała - co to za okropne były czasy! I że też mieszkaliśmy wcześniej

tam, w Schradenthalu, o niczym nie wiedząc, w spokoju i dostatku. Lata przychodziły i

odchodziły i nic nadzwyczajnego się nie działo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, ile mamy

szczęścia. Wszystko wyglądało na takie proste. Bo inaczej nie mogło przecież się dziać. Tam

były nasz świat i nasza ojczysta ziemia. Nagle kazano nam je opuścić, a teraz wracam całkiem

sama, trzymając za rękę brzdąca. Bo ten świat, który przez ostatnie dwa lata poznałam, jest

nam obcy i zawsze już taki pozostanie. Nawet z Friedl i Seppem, którzy byli dla nas tacy

dobrzy... Jak to się mówi w naszych stronach? Nie przesadza się starych drzew, bo nie

zapuszczają już korzeni. Co też stanie się z tym maleńkim chłopcem, kiedy pewnego dnia już

nie będę mogła się o niego troszczyć?”.

Ta myśl nie dawała jej spokoju. I gdy przejeżdżali przez Austrię, a Ambros spał

mocno w jej ramionach, zwróciła się w cipszerskiej mowie do siedzącej naprzeciwko Liesl:

- Obecoj me, Liesku, za ti u ten neborak piecu dos, kaj se pomrę ktoren duń.

Poruszona jej prośbą Liesl odparła:

- Zycher, obecamo te, libe Kätku. Ole ti jist wtunż kaj m ludka, pakom myslos ti na

cus takowo? Me sum toż nej tako zdrowe, kaj wyglondom. Ole ne myslem o kajno smotken.

Herrgott samo wi, kaj naso żywot mo swoj kunie. Dej pokoj, bud spokojne, ba mali Ambros

potrebuje mama ako baba.

A gdy skończyła, objęły się serdecznie i ucałowały dwa razy w policzki, na wschodni

sposób. Obietnica została przypieczętowana. Katarzyna odetchnęła z ulgą, bo już od tygodni

odczuwała dziwne kłucie w lewej piersi i przenikliwy, paraliżujący ból w całym ramieniu.

Miała jednak nadzieję, że ten ból ustąpi i odejdzie, tak jak przyszedł. Pieniędzy na

lekarza w mieście nie miała.

W Budapeszcie raz jeszcze musieli się przesiadać. Na pociąg, który jechał do

Rumunii, aż do Bukaresztu. A potem znów mknęli, przemierzając nocą Węgry, o świcie zaś,

gdy wsiedli pierwsi strażnicy graniczni i celnicy, byli już za Bekesc-sabą i powoli zbliżali się

do rumuńskiej granicy.

background image

Kiedy Liesl się obudziła, Katarzyna zdawała się wciąż drzemać. Siedziała w rogu

przedziału, przechylona na oparcie, z otwartymi ustami, z Ambrosem smacznie śpiącym na jej

podołku. Wenzel stał na korytarzu, paląc papierosa.

- Skore sum na granica - szepnęła Liesl i lekko trąciła ramię Katarzyny.

Kiedy ta się nie poruszyła, kobieta ponowiła gest, a po chwili ujęła w rękę jej dłoń i w

końcu zmiarkowała: dłoń była zimna. I podobnie twarz, czoło i policzki. Liesl prędko się

podniosła, szarpnęła drzwi i zawołała w stronę Wenzla, który wyglądał przez okno:

- Moj Bog, K&tku żywet nej! Pomarła, ne dycha!

Wenzel ostrożnie podniósł małego Ambrosa i posadził na wolnym miejscu. Potem

potwierdził, że istotnie Katarzyna nie żyje. W tej samej chwili obok przedziału znów

przechodził pogranicznik i Wenzel, który dobrze mówił po węgiersku, powiedział mu, że w

środku jest martwa kobieta. Funkcjonariusz rzekł mu na to, że takie rzeczy czasem się

zdarzają, że starsi ludzie umierają w pociągu z powodu nerwów i napięcia. Trzeba jednak

natychmiast dać znać policji, a do tej pory nikomu nie wolno opuszczać przedziału. Po czym

pospiesznie odszedł.

- Te małe - szepnęła cicho Liesl - zaberom nom ne pochybi weg. Ka sroben tero s

ditkom?

- Skore, maj uważe, ce ktus idi - powiedział Wenzel i przeszukał torebkę Katarzyny.

Znalazł w niej paszport, który schował do kieszeni. Potem wyciągnęli szybko z

walizki kilka sztuk dziecięcych ubranek i upchnęli je we własnym sakwojażu. Kiedy dwaj

węgierscy policjanci i lekarz zjawili się w przedziale, stwierdzili, że zmarła odbywała podróż

bez paszportu. Wyniesiono Katarzynę oraz jej bagaż. Liesl i Wenzel oznajmili policjantom, że

kobieta wsiadła do pociągu dopiero w Budapeszcie i rzecz jasna nie wiedzą, jak się nazywa,

bo nie zdążyła się przedstawić. Liesl z najwyższym trudem wstrzymywała łzy. Bo Wenzel

wcześniej nakazał jej jak najsurowiej, by trzymała nerwy na wodzy - „Kajno łoz, kajno

płako” - i udawała, że martwa kobieta była nieznajomą. Na granicy, gdzie pociąg z powodu

incydentu zatrzymał się na dłużej niż zazwyczaj, musieli podpisać jeszcze oświadczenie i

protokół.

Tymczasem obudził się też Ambros i od razu zapytał o mamę.

- Mama prijdi skore - powtarzała w kółko Liesl, próbując uspokoić malca. Po jej

słowach raz jeszcze zapadł w sen.

Kiedy wkrótce potem przyszedł czas na rumuńską kontrolę graniczną, Wenzel

oświadczył żołnierzom, że dokument z danymi chłopca ktoś im skradł w czasie podróży, gdy

na chwilę się zdrzemnęli. Musiał więc wypełnić urzędowy formularz, w którym umieścił

background image

Ambrosa jako własnego syna. Wpisał jego pełne imię i nazwisko: Ambros Wenzel

Langthaler. Data urodzenia w przybliżeniu się zgadzała, a jako miejsce przyjścia na świat

dziecka podał bez mrugnięcia oka Monachium. Rumuński pogranicznik ostemplował

oświadczenie i poinformował Liesl i Wenzla, że w możliwie najszybszym czasie powinni

zgłosić się na posterunek milicji i do urzędu stanu cywilnego miasta przeznaczenia, by po

przyjeździe w rodzinne strony zameldować dziecko.

Gdy następnego dnia dotarli w końcu do Wiesenau, poszli najpierw na Weidengasse,

gdzie mieszkali przed ewakuacją. Tam stwierdzili jednak, że ich domu już nie ma. Został

rozebrany i do cna ogołocony. Pozrywano parkiety z podłóg, nie było framug okiennych i

drzwi. Brakowało nawet części dachówek i desek wspierających sufit. Ze szczytu kalenicy

zniknął też stary, odlany w kunsztownej miedzi wiatromierz w kształcie kogucika. W nocy

księżyc świecił przez otwarty dach wprost do pustych izb, a w niektórych kątach na

wilgotnym gruzie pieniły się pokrzywy. Na podwórzu, gdzie dawniej latem kwitły dalie i

eszewerie, pieniło się teraz zielsko i rosła wysoka trawa.

Liesl stała przed domem jak oniemiała. Zdawało jej się, że to jakiś sen. Na obczyźnie

była zawsze myślami w swoim małym dworku, w starannie utrzymanym ogrodzie pełnym

kwiatów i te wspomnienia podtrzymywały ją na duchu, dając w samotnych godzinach oparcie

niczym mur. W ten sposób dawała sobie radę z trawiącą ją tęsknotą, bo wewnętrznie czuła się

wciąż w ojczystych stronach.

Teraz oparła się o pochyło sterczący z ziemi słup, który został z drzwi, i cicho

zaszlochała, podczas gdy Wenzel z Am-brosem przedzierali się przez dziko zarośnięty bezład,

który chwastami i badylami przykrył dawny pachnący ziołami i kwiatami ogród. Po

oględzinach Wenzel rzekł:

- Nemo ca plakat, Liesku, ba mamo tero sun, a i pokoj z piknemi ispa toż budem skore

met. Musen telko wela arpe-iten a bud zdraf. - Powiedział „pokój”, mając na myśli dom, bo w

cipszerskiej mowie jeszcze wówczas duży pokój oznaczał dom z dwiema izbami i kuchnią.

W tym domu dorastał teraz mały Ambros. Nigdy nie dowiedział się, kim była jego

babka i że kiedyś zostawiła go własna matka. W Wiesenau wszyscy sądzili, że to Liesl

wydała go na świat w Monachium. Pozostał ich jedynym dzieckiem i do końca grudnia 1965

roku, gdy przesiedlił się do Niemiec, żył z tym dwojgiem ludzi, którzy kochali go jak

rodzonego syna i byli mu prawdziwymi rodzicami.

Tak kończy się historia Katarzyny Hotzberger, z domu Schuster, która jako młoda

dziewczyna przywędrowała z pół-nocnosiedmiogrodzkiej wsi do Wiesenau. Jej ciało

przypuszczalnie spopielono w krematorium w Bekescsabie. O jej ostatniej drodze, o tym, jak i

background image

kiedy „ta zmarła w podróży pasażerka bez papierów” odeszła ze świata, nie wiadomo nic

bliższego. Nie było bowiem nikogo, kto chciał to odkryć. A „tam, gdzie nie ma pytań, nie ma

również odpowiedzi i żadnej wiedzy” - mawiał kiedyś Mojsze Tscherteser, mądry chasyd z

Karpat - „bo odpowiedzi są dziećmi pytań”. Katarzyna latami troszczyła się o dzieci, które nie

były jej własnymi, a ponieważ te dzieci nic o tym nie wiedziały, nie stawiały później żadnych

pytań.

background image

22

Tamtego lata 1965 roku, lata, które miało wiele twarzy, młoda Niemka zajechała

czerwonym autem do Wiesenau. Ponieważ w mieście nie było jeszcze wtedy żadnego hotelu,

wynajęła prywatnie pokój u pewnej cipszerskiej wdowy. Wdowa nazywała się Helene

Schkurka, ale wołano na nią również Car-ni Lenku, a to z powodu bardzo ciemnych włosów.

Mieszkała sama w małym, odmalowanym na biało domu z czerwonymi pelargoniami w

oknach i wielkim orzechowcem na podwórzu. Po mężu, który uległ wypadkowi przy wyrębie

lasu, pobierała skromną wdowią rentę. Obok tego dorabiała parę groszy, robiąc na drutach dla

licznych cipszerskich dzieci skarpetki, swetry i rękawiczki. Pieniądze, które miała dostać za

wynajem, były dla niej prawdziwym darem niebios.

Jeszcze tego samego dnia nieznajoma udała się do miejskiego komisariatu milicji,

żeby zameldować się na czterotygodniowy pobyt. Kiedy wypełniała formularz „zezwolenia

na czasowy pobyt”, w rubryce „uzasadnienie wniosku” wpisała słowo „urlop”. Oświadczyła

również, że nigdy przedtem nie była w Rumunii. Turystów już wtedy przyjmowano z

otwartymi rękami - zwłaszcza tych, którzy przybywali z Europy Zachodniej. Bo przywozili

cenne dewizy. Szef komisariatu osobiście życzył jej „przyjemnego pobytu w naszym pięknym

Marmaroszu”. Wręczono jej kilka prospektów i folderów, w których odmalowano uroki

okolicy, z zaznaczonymi miejscami wartymi obejrzenia i adresami gospód, w których można

było coś zjeść.

Następnego dnia odwiedziła katolickiego proboszcza, wielebnego Laurentiusa

Gellerta. Chciała zasięgnąć informacji na temat rodziny Hotzbergerów. Gellert z

ubolewaniem oznajmił jej, że nie może jej pomóc. Nazwisko Hotzberger nie figurowało w

spisach ludności Wiesenau. Potem przekartkował przy niej księgę parafialną i znalazł na

koniec pewną adnotację, zgodnie z którą za czasów jego poprzednika na urzędzie, wielebnego

Wilhelma Komki, a więc jeszcze na długo przed ostatnią wojną, zarejestrowano w katolickiej

gminie kościelnie zawarte małżeństwo między Cipszerem a pewną Saksonką.

Cipszer nazwiskiem Ferenc Hoczberger, alias Franz Hotzberger, poślubił

ewangeliczkę, Saksonkę z Siedmiogrodu. Niecodzienny związek. Można by bez mała mówić

w tym przypadku o mieszanym małżeństwie, choć, jak skrupulatnie tu odnotowano, na krótko

przed ślubem owa Saksonka przeszła na katolicyzm. Żadne z nich, po ucieczce z miasta w

październiku 1944, nie wróciło już później w te strony. I jak dotąd, nikt o nich nie

rozpytywał. Być może mieszkają teraz gdzie indziej albo nie przeżyli wojennej zawieruchy.

Na wszelki wypadek „nasz dobry Pan Bóg” tak to już urządził, by nie musieli patrzeć na to,

background image

co zostało z ich doliny. Opłakany to widok. Cip-szerskie domy, które kiedyś stały tuż nad

rzeką, spalono do ostatniej deski. Nawet gdy od dawna byli tu Rosjanie, wyżej, w samych

górach zaszyło się wielu partyzantów, najczęściej Ukraińców, ale również Niemców. Wśród

nich znajdowali się też dawni faszyści i żołnierze, ukrywający się po jaskiniach, w których

kiedyś mieli swe siedziby hajducy i różni tak zwani szlachetni rozbójnicy. A gdy odkryto, że

po nocach spotykali się w tych opuszczonych cipszerskich domach i stamtąd przeprowadzali

swe napady, któregoś dnia całą osadę zrównano z ziemią. Nie ocalał też wiszący mostek,

puntje, którym przechodzono na drugą stronę wsi.

W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero

pod wieczór. Za każdym razem gospodyni częstowała ją przed snem podwieczorkiem. Na

ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą

sznycla z kaszkawału. Innym razem były to faszerowane ziemniaki, połówki kartofli

nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego

chętnie wypijała kieliszek lub dwa palonej śliwowicy, którą nazywano tutaj cipszerskimi

łzami. Helene nie zadawała żadnych pytań, choć ciekawości jej nie brakowało i chętnie

dowiedziałaby się, gdzie całe dnie spędza ta dziwna nieznajoma. Pewnego wieczora nie

mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła:

- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa

pikni na sunco kaj gore?

- Byłam w drodze, musiałam zajechać w wiele miejsc, Frau Schkurka. Ale jutro

nigdzie się już nie wybieram, bo dość zobaczyłam - odparła. - Może pójdę się wykąpać w

rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj

i pobiegam trochę po okolicy.

- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka.

- Naturalnie, ma pani rację, nie będę biegać, tylko spacerować. - Niemka się

roześmiała.

Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak

to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je

do się w tych opuszczonych cipszerskich domach i stamtąd przeprowadzali swe napady,

któregoś dnia całą osadę zrównano z ziemią. Nie ocalał też wiszący mostek, puntje, którym

przechodzono na drugą stronę wsi.

W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero

pod wieczór. Za każdym razem gospodyni częstowała ją przed snem podwieczorkiem. Na

ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą

background image

sznycla z kaszkawału. Innym razem były to faszerowane ziemniaki, połówki kartofli

nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego

chętnie wypijała kieliszek lub dwa palonej śliwowicy, którą nazywano tutaj cipszerskimi

łzami. Helene nie zadawała żadnych pytań, choć ciekawości jej nie brakowało i chętnie

dowiedziałaby się, gdzie całe dnie spędza ta dziwna nieznajoma. Pewnego wieczora nie

mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła:

- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa

pikni na sunco kaj gore?

- Byłam w drodze, musiałam zajechać w wiele miejsc, Frau Schkurka. Ale jutro

nigdzie się już nie wybieram, bo dość zobaczyłam - odparła. - Może pójdę się wykąpać w

rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj

i pobiegam trochę po okolicy.

- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka.

- Naturalnie, ma pani rację, nie będę biegać, tylko spacerować. - Niemka się

roześmiała.

Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak

to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je

do torby i ruszyła pieszo w górę rzeki. Często przystawała i robiła zdjęcia rzadkich starych

drzew i nieznanych jej kwiatów, które gęsto porastały brzeg. Wyżej, w górskiej dolinie,

znalazła małą zatoczkę, gdzie nurt wody zwalniał, spiętrzając się w niewielkim rozlewisku.

Rozejrzała się. Jak okiem sięgnąć, ani śladu człowieka. Zeszła więc do rzeki, zostawiła w

przybrzeżnej trawie aparat i ubranie, które prędko z siebie zdjęła. Prawie całkiem naga, tylko

w majtkach, jeszcze raz badawczo spojrzała na wszystkie strony. Zwinnym ruchem uwolniła

się z bielizny i powoli weszła do zimnej, przezroczystej wody, która łagodną falą zakipiała

wokół jej nagiego ciała. Z rozkoszą przymknęła powieki, próbując przypomnieć sobie odległe

czasy, gdy jako dziecko kąpała się czasem w tym potoku.

Powyżej, u podnóża góry, młody mężczyzna kosił trawę na niemieckim cmentarzu.

Zrobił właśnie krótką przerwę, by odpocząć w cieniu pod rozłożystym drzewem.

Przypadkowo spojrzał w dół, w kierunku rzeki. Na wodzie unosiło się nagie ciało młodej

kobiety, z lekko rozpostartymi ramionami. Jasne i zgrabne, kołysało się powoli z rytmem fal i

po chwili znów zanurzało. Czegoś takiego tutaj, w górach, młodzian nigdy jeszcze nie

widział. Był to obraz niczym z pięknego snu, niebywały i niepojęty. Ale mężczyzna rozumiał,

że mu się to wcale nie śni, bo do jego uszu wyraźnie dobiegał głośny szum rzeki. A kobieta

nie była żadną zjawą. W tej chwili jej ciało, zupełnie rzeczywiste, znów uniosło się nad falą i

background image

nieznajoma powoli wyszła z wody.

Stała potem, leniwie przeciągając się w słońcu, czekając, aż powietrze osuszy skórę,

bo nie zabrała ręcznika. Zatańczyła i kilka razy podskoczyła w miejscu, wymachując

rozpostartymi ramionami. Jej małe, mocne piersi dygotały. „Jakie piękne może być kobiece

ciało! - pomyślał mężczyzna. - Nigdy nie

ręcznika. Zatańczyła i kilka razy podskoczyła w miejscu, wymachując rozpostartymi

ramionami. Jej małe, mocne piersi dygotały. „Jakie piękne może być kobiece ciało! -

pomyślał mężczyzna. - Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się mu z tak bliska”. I nagle

wydało mu się, że ten spektakl odgrywany jest specjalnie dla niego, jedynego widza w

okolicy. Ale to nie mogła być prawda, bo kobieta nawet go nie zauważyła. Poza tym siedział

w cieniu drzewa, które ukrywało go szczelną zasłoną gęstych liści, podwojoną krzakiem

tarniny.

Kobieta włożyła letnią sukienkę, podciągnęła na biodra majtki i ruszyła dalej w górę

zboczem doliny. Mężczyzna ujął w dłonie kosę i zawrócił w stronę cmentarza, gdzie z

nowym zapałem wziął się do koszenia trawy między nagrobkami. Nie umiał jednak odpędzić

od siebie myśli o kobiecie znad rzeki i o tym, że nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć

dziewczyny lub innej kobiecej istoty tak „calośku golu”. Te, z którymi się zadawał, szybko

zdejmowały, co tam miały pod spodem, i wystarczyło zadrzeć spódnicę, a po kilku chwilach

było już po wszystkim. Odbywało się to na dziko i w zaślepieniu, na łące albo za stodołą.

Zawsze w pośpiechu i byle jak. Czasem siedziało się jeszcze przez kilka minut na skotłowanej

trawie, a potem dziewczyna szybko ogarniała się i poprawiała włosy. I znikała.

Tymczasem kobieta szła ciągle w górę doliny, do miejsca, gdzie przed wojną stało

skupisko małych wiejskich zagród. Po kilku domach, które pamiętała, zostały tylko

fundamenty. Ogromne, płaskie kamienie rzeczne, ustawione pod kątem prostym, porosły

dzikim zielskiem. Podeszła do samego brzegu i sfotografowała milczące blizny i znamiona,

które zostawiła wojna. Posiedziała jeszcze chwilę, spoglądając na drugi brzeg, gdzie dawniej

stała osada, bo most już nie istniał.

Następnego dnia, gdy młody mężczyzna znów kosił trawę na cmentarzu, przypadkiem

natknął się na kobietę, którą poprzedniego dnia widział w wodzie. Miała na sobie krótką

letnią sukienkę w jasnych kolorach, bez rękawów, z wąskimi ramiączkami. Nagie stopy

tkwiły w płaskich, modnych sandałach. Szła między rzędami grobów, jakby szukała nazwisk.

Kiedy się zbliżyła, pozdrowił ją po niemiecku:

- Dzień dobry.

- Dzień dobry - odpowiedziała.

background image

- Szuka pani czyjegoś grobu? - zapytał.

- Moi przyjaciele i bliscy nie mają tu niestety grobów. Właściwie niczego nie szukam.

Ale często chodzę na cmentarze, bo ciekawią mnie ludzie i ich losy - odparła.

- Wielki cmentarz, niemiecki. Większy od rumuńskiego. Tylko żydowski jest jeszcze

większy. Bo dawniej mieszkało tu dużo Żydów. Ale teraz zostało tylko czworo.

- A pan? Co pan tu właściwie robi? - zapytała kobieta, obrzucając go bacznym

spojrzeniem.

Stwierdziła, że jest dobrze zbudowany i wygląda na sympatycznego. Wysoki i

krzepki, z ciemnoblond włosami, stal przed nią w krótkich spodenkach, a jego brązowe nogi

pokrywał gęsty meszek o odcień jaśniejszy niż kędzierzawa szczecina głowy.

- Co robię? Koszę trawę między grobami. Wielebny Gellert mnie uprosił. Ale poza

tym to zupełnie nic, bo dopiero przed paroma tygodniami wróciłem z wojska. A we wrześniu

jadę na studia do Baia Mare. Górnictwo.

- A kim się zostaje po takich studiach?

- Inżynierem górnictwa.

- A ile ma pan lat?

- Dwadzieścia. Ale może mi pani spokojnie mówić „ty”. Tutaj tylko do starszych ludzi

mówi się na „pan” albo „wy”.

- No dobrze, a jak ci na imię?

- Wołają na mnie Brosi. A moje nazwisko to Langthaler.

Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń i również się przedstawiła:

- Mary Fleming. Mieszkam w Kolonii. Ale ty też mi musisz teraz mówić „ty”, Brosi.

- Dobrze, Mary. A co robisz tutaj, w Wiesenau, jeśli można spytać?

- Urlop. Jestem tutaj na urlopie. A czy ja z kolei mogę spytać, jak to się stało, że tak

dobrze mówisz po niemiecku? W ogóle nie w tutejszej gwarze, jak inni Cipszerzy.

- Chodziłem do niemieckiego gimnazjum w Bistritz. Zdałem tam maturę. Wiesz, gdzie

leży Bistritz? To takie piękne miasto w północnym Siedmiogrodzie.

- A potem zdążyłeś jeszcze pójść do wojska? Nie za młody jesteś, by mieć za sobą i

maturę, i służbę w armii?

- Nie. A dlaczego? Teraz już po dziesiątej klasie można robić maturę. Jak idzie się z

klasy do klasy, ma się wtedy siedemnaście lat. A jak się ma pecha, jak ja, to po osiemnastce

biorą cię do wojska. Po dwu latach jest się znowu na wolności i można się wybrać na studia.

Jeśli ktoś ma ochotę i odbębni egzaminy. A ja chcę, bo nie zamierzam spędzić całego życia w

Wiesenau. Muszę się stąd wyrwać i zobaczyć trochę świata.

background image

- Jakiego świata, Brosi? Co takiego zobaczysz? Nic. Tylko mały kawałek

„socjalistycznego świata”, jak to pięknie nazywają w niemieckim dzienniku, który wczoraj

kupiłam gdzieś na rogu.

- Mnie to wystarczy. Na początek nie ma co wybrzydzać.

- Przepraszam, nie chciałam cię urazić.

- Nie uraziłaś. Powiedziałaś tylko to, co myślisz.

Mary spodobała się otwartość chłopca i kiedy powiedział, że jeszcze dziś musi zajść

do wielebnego Gellerta, na parafię, pożegnała go z uśmiechem. Obiecali sobie jednak, że

zobaczą się znów następnego dnia. Tutaj, na cmentarzu.

Rankiem o umówionej godzinie czekała już na niego. Usiadła na ławce, nieopodal

starej jodły, i obserwowała groby.

„Ileż to ludzkich historii spoczywa tu, pod trawą, pod dzikimi kwiatami, które

wyrastają wszędzie tam, gdzie człowiek sam ich nie zasadził. Co zostaje po ludzkich losach i

tragediach? - pomyślała. - Czasem jakiś nagrobny kamień. Jakieś słowo. Czasem tylko

milczenie. Może niekiedy też wspomnienia, które mogą dać oparcie. Częściej jednak są jak

brzemię, które niesie się przez całe życie. Gorzka wiedza tych ostatnich dni”. I właśnie

dlatego odłożyła kiedyś na bok wszystkie dawne wspomnienia. Tak jak pewnego dnia oddaje

się lub wyrzuca na śmietnik stare ubrania, które na człowieka nie pasują albo z których

zwyczajnie się wyrosło.

Raz tylko, będąc przejazdem w Monachium, gdzie spędzała kilka dni, wybrała się

pewnego ranka autem nad samą czeską granicę, do małej bawarskiej wsi. Ale ludzi niegdyś

tam mieszkających od dawna już nie było. Owego chłopa i jego żonę zabrano gdzieś do domu

starców i tam też pewnie umarli. Ci, których spotkała, powiedzieli jej, że dom i zagrodę

sprzedali przedtem jakiejś młodej rodzinie. A co stało się z uchodźcami i wypędzonymi,

którzy przez krótki czas mieszkali tu po wojnie, tego nikt nie wiedział.

- Przyjeżdżali tu wtedy tysiącami i zaraz potem odjeżdżali. Do miast albo Bóg wie

dokąd. To duży kraj. Nikt z nich nie został tutaj, we wsi. Bo za oknem już granica. Wie pani,

Wschód...

Tak powiedziała jej kobieta, która wyszła wtedy z domu, by rozwiesić bieliznę na

sznurze. Mary się rozejrzała. Wszystko wyglądało inaczej niż dawniej. Obok stodoły stało

auto, a w piaskownicy bawiły się dzieci. Budowały zamek i pochłonięte pracą, nie zwracały

uwagi na nikogo. W pobliskim mieście również wiele się zmieniło. Tam, gdzie kiedyś była

tancbuda, grubo ciosany, płaski budynek wielkiej sieci hurtowej kusił okazyjnymi ofertami.

Gdy wróciła do Monachium, poczuła wielką ulgę, rada, że nie zobaczyła nic, co mogłoby

background image

związać ją z tym miejscem.

W ten sposób zakopała w przeszłości wspomnienia, od których już dawno

nieświadomie się uwolniła. Bo przez ostatnich piętnaście lat pewnie szła własną drogą, nie

oglądając się za siebie. Dopiero w tych dniach, w czasie podróży przez karpacki kraj,

spróbowała uchylić nieco okno ku innej przeszłości, z którą się nie pożegnała. Ale to, co

zobaczyła, nie uczyniło jej szczęśliwą. Bo ta inna przeszłość nie była jeszcze czymś

minionym. I wydawało się, że takim nigdy się nie stanie.

W peWnej chwili spostrzegła, jak nadchodzi. Jeszcze jej nie zauważył. Ściągnął

koszulę, powiesił ją na gałęzi krzewu i zaczął klepać kosę. Jasny, wesoły dźwięk popłynął nad

grobami. Potem wziął się do roboty i posuwał się równymi małymi krokami naprzód, jak to

zwykle czynią żniwiarze. Obserwując go, poczuła nagle dziwne pragnienie, żeby dotknąć

tego lśniącego w słońcu krzepkiego, brązowego ciała. Ale gdy uświadomiła sobie, co

naprawdę chodzi jej po głowie, odpędziła natrętne myśli, które osiadły ją jak rój dzikich

pszczół. I dalej mu się przyglądała, patrząc, jak z kosą w dłoniach kroczy naprzód w pełnym

słońcu.

Kiedy znów przystanął, by oklepać kosę, przypadkowo zerknął w jej stronę i zobaczył,

że czeka, w przewiewnej krótkiej sukience, z długimi nogami, które go kusiły. Oparł kosę o

nagrobek i podszedł. Nie ruszyła się z ławki, siedziała nadal w leniwej i niewymuszonej

pozie, z rozpostartymi ramionami spoczywającymi na oparciu. Jej kolana połyskiwały w

promieniach słońca. Patrząc na nią, przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy naga leżała w

wodzie.

- Serwus.

- Serwus.

- Od jak dawna tu jesteś? - zapytał, próbując nie spoglądać na jasne księżyce jej kolan.

- Dopiero od paru minut. Chodź, usiądź przy mnie. Dobrze spałeś? Przyśniło ci się

może coś ładnego? - zagadnęła z uśmiechem.

- Dziękuję. Dobrze spałem i nic mi się nie śniło.

- Ja też. A sny nachodzą mnie najczęściej za dnia. W dzień sny są piękniejsze niż w

nocy. Bo sny na jawie można od razu wprowadzać w czyn, jeśli się naprawdę chce. Wtedy

stają się rzeczywistością i nie są już snami, tylko pragnieniami. Jak na przykład teraz: gdybyś

miał trochę czasu, chętnie poszłabym z tobą gdzieś w stronę tamtych lasów, gdzie nie ma

grobów. Choćby tą drogą wzdłuż potoku, aż do źródła. Chętnie bym zobaczyła, gdzie zaczyna

swój bieg taki górski potok. Skąd wytryska...

- Znam to źródło, z którego wypływa potok. To tam wysoko, w Wilczej Dolinie, w

background image

Valea Lupilor. Ale to straszny kawał drogi. Trzeba iść ze dwie godziny. Może niecałe. To

takie źródło, do którego przychodzi się kąpać leśna wróżka. Tak mówią. No wiesz, Cipszerzy.

Byłem tam już kilka razy.

- I kąpałeś się w tym źródle? - zapytała ciekawie Mary.

- Nie, przecież ja nie wróżka. - Roześmiał się.

- A ja bym spróbowała. Może byśmy się wybrali?

- Kiedy?

- Dzisiaj. Teraz.

- Teraz? Ale muszę skosić jeszcze cały pas aż do samej drogi - powiedział, czując

jednak, że pragnienie, by pójść z nią do tego źródła, jest silniejsze.

- Musisz? Mało to się musi, czego potem się nie robi? - zapytała.

Nie miał na to odpowiedzi. Przekonała go, musiał przyznać jej rację i ulec. Zaniósł

kosę do małej szopy, a potem zeszli w stronę rzeki. Stamtąd ruszyli zboczem wąskiej doliny

w górę. Obok samotnie stojących zagród, wzdłuż potoku, którego wody szemrały z bulgotem

małych fal.

Na początku szedł przodem, potem jednak zwalniał i pozwalał się wyprzedzać,

specjalnie, by od tyłu móc patrzeć na jej zgrabne, kształtne nogi. A ona zdawała się to czuć.

Bo poruszała się teraz inaczej niż poprzednio. Do jego nozdrzy dolatywał ciepły zapach

rozgrzanego ciała, podniecająca zmysły mieszanka perfum i delikatnego potu.

W pewnej chwili przystanęła, żeby odetchnąć, i niespodziewanie poprosiła:

- Pocałuj mnie!

Po czym zamknęła oczy i wysunęła nieco pierś do przodu, tak że widział teraz

wyraźnie, że pod letnią sukienką nie ma biustonosza. Był tak zaskoczony, że nie bardzo

wiedział, co odpowiedzieć, i musnął jej gorące, wilgotne policzki tylko przelotnym

pocałunkiem. Najpierw lewy, potem prawy, tak jak to się robi przy zwykłym powitaniu.

- Ale ja chcę prawdziwego pocałunku, Brosi. Nie całowałeś nigdy kobiety czy

dziewczyny? - W jej głosie brzmiał zawód i chłopak dosłyszał nawet nutkę urazy. Ale nim

zdążył coś odpowiedzieć, ona rzekła: - Patrz teraz, pokażę ci, jak całuje się kobietę!

A ponieważ stała przed nim trochę wyżej, na niewielkim wzniesieniu, i dorównywała

mu teraz prawie wzrostem, bez trudu mogła objąć go ramionami. Pocałowała tak mocno, że

zabrakło mu oddechu. I nie zdołał nawet odwzajemnić pocałunku, bo tkwił uwięziony w jej

objęciach, oszołomiony i bezradny. W końcu puściła go i poszła wolno dalej, w górę potoku,

w stronę, gdzie czekało źródło.

Podążał za nią w milczeniu, rozmyślając o tym, co przed chwilą przeżył i co taki

background image

pocałunek miał właściwie zapowiadać. Bo z dziewczynami, z którymi dotąd się w pośpiechu

kochał, oznaczał zawsze jedno i to samo. A gdy się to już załatwiło, wracało się na tańce albo

odprowadzało dziewczynę pod jej dom, gdzie przed bramą kochankowie żegnali się czułym

dotknięciem warg. Ale ten ostatni pocałunek nie różnił się właściwie niczym od tych

wymienianych przed szybkim miłosnym aktem za stodołą lub na trawie.

Po godzinie dotarli w końcu do źródła, dużego, okrągłego zbiornika wodnego,

obramowanego paprociami i kamieniami porośniętymi mchem. Wyraźnie odcinało się jasne

dno, bo woda nie była zbyt głęboka. W pobliżu stały wysokie, stare jodły. W ich korze ktoś

wyrył kilka małych krzyży, choć rany dawno się już zabliźniły i zarosły. Ale krzyże dawało

się jeszcze rozpoznać. Miały odpędzać demony lasu i strzec czystości wody. Było tu cicho i

tajemniczo.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Brosi, położył się w trawie i patrzył w ciemny

błękit nieba. Słychać było tylko krzyk ptaka z pobliskiego lasu i miarowy głos wody. -

Rozumiesz, co mówi źródło? - zapytał.

- Nie, a co mówi?

- Opowiada dzieje wróżki leśnej Olgi, która czasem przychodzi się tu kąpać.

- A jak brzmi historia?

- Ach, to takie mara i kasska starych bab. Ja nie wierzę w takie rzeczy. Wierzę tylko w

to, co widać.

- A co w tej chwili widzisz? - zapytała.

- Teraz widzę tylko ciebie! - odparł głośniej i podniósł na nią oczy, bo wciąż leżał na

pokrytej trawą ziemi.

Stała odwrócona plecami do słońca, które świeciło wskroś jej cienkiej, krótkiej

sukienki, i wyraźnie widział zarys pełnego ciała. Rozpoznał je dokładniej niż przed dwoma

dniami, choć nie było nagie.

Pochyliła się nad źródłem, zaczerpnęła dłońmi wody i ochłodziła twarz. Kiedy uklękła

odwrócona plecami, sukienka lekko się uniosła, odsłaniając nogi, na które chciwie patrzył.

Zsunęła buty, a po chwili jednym gwałtownym ruchem zrzuciła sukienkę i po krótkim

namyśle również majtki. Upadły bezszelestnie na wilgotną trawę. Potem odwróciła się powoli

i spojrzała, jak gdyby nigdy nic, w jego stronę.

- Będę się teraz kąpać jak ta wróżka.

Leżał bez ruchu, oślepiony bliskością jej nagiego ciała, i nie był w stanie wykrztusić

ani słowa.

Ostrożnie weszła do zimnej wody i zobaczył, jak sutki jej piersi nagle się podniosły.

background image

Przykucnęła powoli i powiedziała:

- Trochę chłodna, ale można się przyzwyczaić.

Po kilku minutach wyprostowała się i jednym zdecydowanym krokiem wyszła znów

na brzeg. Woda lekko się zakotłowała i zmętniała. Jak wówczas nad rzeką, musiała osuszyć

się w słońcu. Tym razem jednak siedział przed nią bardzo blisko, na trawie, patrząc jak

urzeczony. Wzięła go za rękę, a potem szybko, jednym wprawnym ruchem ściągnęła mu

koszulę, odpięła pasek spodni, on zaś, bezwolnie i jak w odurzeniu, poddał się wszystkiemu i

zanim się obejrzał, stał przed nią również całkiem nagi.

Po raz pierwszy kochał się z kobietą tak jak teraz, u tego źródła, gdzie podobno

przychodziły tylko wróżki z bajek, obcując z Bóg wie jakimi kochankami. Była to szalona,

pełna gwałtownego uniesienia miłosna jazda ku nowemu, podniecającemu światu, którego

bram nigdy dotąd w miłości nie przekroczył. A gdy potem, opadły z sił i wyczerpany, siedział

obok niej na trawie, zrozumiał, że miłosny akt może być czymś o niebo większym niż to, co

sporadycznie i naprędce dotąd robił. Ta świadomość wyzwoliła w nim pragnienie - posiadać

tę kobietę już na zawsze. Tę i żadną inną.

background image

23

Potem potoczyły się dni jak kolorowe szklane kule, jeden piękniejszy od drugiego.

Doświadczenia szły jedno po drugim, tworząc nieznany mu nigdy przedtem łańcuch doznań.

Całym sobą pragnął, żeby ten łańcuch nigdy się nie rozerwał. Ona jednak przeżywała

bezsenne noce, nieustannie zachodząc w głowę, jak wyrwać go z tego obcego kraju. Bo tak

już bez pamięci się zakochała, że nie wyobrażała sobie życia bez młodego mężczyzny, który

nagle stanął na jej drodze.

Była od niego dużo starsza. Dzieliła ich różnica prawie trzynastu lat. Nie wiedział

jednak o tym, bo nie wtajemniczyła go w swój wiek. Zresztą wcale jej nie pytał. Poza tym

zupełnie nie wyglądała na swój wiek i z pewnością każdy odjąłby jej dziesięć lat. Była tego w

pełni świadoma, bo często przyglądała się sobie nagiej w lustrze. Poświęcała sporo czasu na

pielęgnowanie ciała i zależało jej, by ono zadziwiało. Wiedziała jednak również, że z

wiekiem różnica między nimi będzie się pogłębiać. Bo im starszy człowiek się staje, tym

więcej waży każdy następny rok. Ale gdy się ma trzydzieści trzy lata, nie myśli się jeszcze o

starości. A gdy się czasem pomyśli, odsyła się takie spostrzeżenia tam, skąd przyszły. Nie

kryła jednak przed sobą, że wdała się w związek, który nie jest wcale taki prosty, jak się

wydawał. Wszystkimi sztuczkami doświadczonej, dojrzałej kobiety musiała przywiązać

Brosiego do siebie.

Pewnego razu, po długim kochaniu, gdy leżeli nago obok siebie, wyczerpani

pieszczotami, których wciąż jeszcze nie mieli dość, powiedział:

- Chciałbym, żebyś tu została, na zawsze, ze mną. Nie mógłbym już bez ciebie żyć.

- A co ja bym tu miała robić, kochany mój? W Kolonii mam dobry zawód, który

wykonuję od sześciu lat. Jestem dentystką. Pracuję w klinice. Sporo zarabiam. I pewnie

któregoś dnia zacznę prywatną praktykę. To ty powinieneś przyjechać do mnie - odparła,

choć doskonale rozumiała, że taka decyzja wiązała się z wieloma formalnościami i

biurokratycznymi przeszkodami. „Ale gdy się bardzo chce, nawet takie rzeczy są możliwe” -

pomyślała.

- Tylko gdybym się z tobą ożenił, pozwoliliby mi wyjechać. Paszportu na krótką

wizytę w Niemczech na pewno bym nie dostał. Bo wciąż tu pełno takich, którzy jadą w

odwiedziny i potem nie wracają. W przypadku kawalerów to teraz absolutnie wykluczone.

Tylko emeryci albo starsi ludzie mogą jeździć w odwiedziny do swych dzieci. Było tu sporo

młodych chłopaków, którym się udało. Ale przede wszystkim dziewczyn, które wyszły za

Niemców z RFN i szybko wyjechały. Trochę to kosztowało. Tych ludzi zwyczajnie

background image

wykupiono. Tylko że ja jestem bez forsy, no i nie mam w Niemczech żadnych krewnych...

- Wykupiono ich, powiadasz?

- Tak. Wykupili się. Słyszałem, że w Baia Mare jest ktoś, kto załatwia takie sprawy.

Nie mam pojęcia, co to za jeden, ale wiem na pewno, że robi takie rzeczy.

- A co powiedzieliby twoi rodzice, gdybyś któregoś dnia wyjechał z kraju na zawsze i

zostawił ich tu samych?

- Jeszcze o tym z nimi nie rozmawiałem, bo do tej pory o niczym takim nie myślałem.

Ale opowiadałem im o tobie. Od dawna wiedzą, że codziennie spotykam się z jakąś Niemką.

Wiesenau jest małe i takie rzeczy szybko się roznoszą.

- No i? Co oni na to? Co myślą o twojej niemieckiej znajomości?

- Mama mówi, że powinienem zaprosić cię do nas któregoś dnia na obiad. Ludzie są u

nas bardzo gościnni. Cipszerzy, Ukraińcy i Rumuni też. Ugotowałaby coś specjalnego,

typowo cipszerskiego. Powiedziałem jej, że nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Czy w

ogóle byś przyszła, bo u nas jest zupełnie inaczej niż tam u was, w Niemczech. Moi rodzice to

zwykli, prości ludzie. Ale bardzo dobrzy. Kocham ich i byłoby mi przykro, gdyby ktoś ich nie

polubił, bo są tacy, a nie inni. Rozumiesz?

- Bardzo bym się ucieszyła, gdybym mogła poznać twoich rodziców - odparła i mocno

go objęła. Bez słowa przytulił ją do siebie.

Postanowili pójść do wróżki. Wszyscy mieszkańcy Wiesenau przynajmniej raz w

życiu u niej byli. I kilka przepowiedni istotnie się sprawdziło. Mary uznała pomysł za

zabawny i ekscytujący.” Wiele słyszała o tym, że są takie dziwne kobiety, które upierają się,

że potrafią przepowiedzieć przyszłość. Nie wierzyła w czary, ale ciekawość zwyciężyła.

Brosi wiele opowiadał jej o tej wróżce, bardzo wiekowej już kobiecie, Ukraince

mieszkającej w górskiej dolinie. Ludzie mówili, że jest czarownicą i ponoć ma pakt z samym

diabłem. Dlatego śmierć jej nie zabiera. Wybrali się do tej Teresy Fajczuk już następnego

dnia wieczorem, gdy wrócili z obchodu okolicy, który jak zwykle rozpoczęli już z samego

rana. Tego dnia wyruszyli daleko w góry. Dotarli do jednej z przecinających główną dolinę

małych hal, gdzie stała opuszczona leśniczówka, pochodząca jeszcze z węgierskich czasów.

Może była nawet starsza, bo opowiadano, że zbudowano ją jeszcze w cudownej epoce

cesarsko-królewskiej monarchii. Podczas ostatniej wojny krótko mieszkali w niej rosyjscy

żołnierze, którzy na odchodnym zdewastowali budyneczek i zabrali, co popadło. Wichry i

niepogoda szalały po rozebranym z desek dachu, zwalając i unosząc z sobą murszejące gonty.

W zamian wiatr przywiewał z pobliskiego lasu nasiona i w okolicy rosło teraz mnóstwo

małych drzewek.

background image

Leśniczówka stała teraz samotnie nieopodal dzikiego potoku, a i wąską dróżkę, która

do niej prowadziła, trudno było dostrzec, bo zarosła i nikt nią już nie chodził. Po wojnie

wyżej w dolinie, tam, gdzie jeździła teraz wąskotorówka, zbudowano potem nową, dużo

większą.

Oboje zajrzeli przez otwarte okna do pustych pomieszczeń, w których roiło się od

mrówek i pokrzyw. Pachniało starym drewnem i pleśnią. Można było rozpoznać ślady po

kuchennej izbie. Dostrzegli poczerniałe szczątki pieca, a tuż obok otwarte drzwi do

przyległych pokoi, do których dało się zajrzeć. W jednym stał jeszcze zardzewiały szkielet

żelaznego łóżka, właściwie pryczy. Poza tym jednak nic, co przypominałoby o minionych

czasach.

Maria pobiegła w stronę potoku, śmiejąc się i zrzucając w biegu ubranie. Bez namysłu

weszła do szemrzącej wody Najpierw schłodziła twarz i umyła się pod pachami. Potem

kochali się gwałtownie i bez opamiętania w wilgotnej, ciepłej trawie tuż przy brzegu. A kiedy

w końcu się podniosła i na chwilę odwróciła się plecami, zobaczył, że na jej jasnych

pośladkach odcisnęły się ślady po kilku źdźbłach trawy i kwiatach. Pocałował te miejsca,

mówiąc, że będą teraz smakować lasem i łąkami. Mary roześmiała się i rzekła:

- Dziwne rzeczy przychodzą ci do głowy. Ale nie brak ci też smaku... - Teraz oboje się

zaśmiali, rozbawieni grą słów. Poprosiła go, by zrobił jej kilka zdjęć od tyłu. Z bliskiej

odległości, żeby można było dojrzeć ślady traw i kwiatów. - Wkleję je potem do naszego

miłosnego albumu.

Gdy pod wieczór zaszli do starej wróżki, w poczekalni nie zastali już nikogo. W

zatęchłej izbie unosił się zapach jedzenia i zastarzałego potu. Teresa Fajczuk siedziała w

rzeźbionym drewnianym fotelu z mocno zaciśniętymi powiekami. Już od lat była ślepa i

znajdowała się pod opieką rumuńskiej sąsiadki, która do niej zaglądała. „Za posiedzenie”

brała dziesięć lei, płatne z góry.

Mary i Brosi weszli do niskiego, ciemnego pokoju. Pozdrowili starą i usiedli na

drewnianej ławce przeznaczonej dla klientów, po czym Brosi rzekł:

- Resku-Nani, mowte pa cipszersko, co tem mata da mowe-na, bo ti dame ne rosimi pa

wołosko.

Ale wYóżka odparła po rumuńsku, a jej głos zabrzmiał dziwnie głucho, bo nie miała

już ani jednego zęba:

- Znam tę Frau. Była tu już kiedyś. I wtedy rozmawialiśmy po rumuńsku. I dzisiaj też

będę mówić po rumuńsku. Zrozumie, jeśli zechce.

- Nie szkodzi. Potem ci przekażę, co powiedziała - szepnął Brosi. - Stara jest. Trochę

background image

się jej w głowie miesza. Śmieszne. Uważa, że kiedyś już tu byłaś. Może twój głos coś jej

przypomina. Pewnie myli cię z kimś innym. Mówiłem, bardzo stara. Mówią, że dochodzi do

dziewięćdziesiątki.

- Dziewięćdziesiątka to już dawno mi stuknęła - zasyczała Teresa. - A tobie, piękna

pani, rzeknę tylko to, co już wiesz - zwróciła się w stronę, gdzie siedziała Maria. - Dziś

znowu jesteś tą, którą kiedyś byłaś. Ale nikt o tym tutaj jeszcze nie wie. I nie próbuj od nowa

być kimś innym. Bo wtedy śmierć pewnikiem cię dopadnie. Chcesz wziąć sobie tego tu

młodzianka, to i bierz, wyjedźcie i nigdy nie wracajcie, bo wtedy oboje wpadniecie w szpony

kostuchy. I unikajcie wilczych dróg. Bo wilki nie śpią i wciąż czekają. A kiedy wejdziecie im

w drogę, wtedy przyjdzie śmierć. Więcej już nie powiem... - zamilkła, biorąc głęboki haust

powietrza, jakby rozmowa bardzo ją wyczerpała. I na tym „posiedzenie” się skończyło.

Gdy schodzili z powrotem doliną, kierując się na Wiesenau, Brosi przekazał jej, co

mówiła Ukrainka. Trzy razy wspomniała o śmierci, ale to wszystko jakaś bzdura, oznajmił.

Co ma do nich jakaś śmierć, kiedy są oboje tacy młodzi i szczęśliwi.

- Wszystko to głupie gadanie starych bab, niedorzeczne historie pomylonej starowinki.

Przysiedli na przydrożnej ławce, mając za plecami stary dom, w którym najwyraźniej

nikt już nie mieszkał. Milczeli, rozmyślając nad dziwnymi słowami wróżki. Ciekawiło go

jednak, co właściwie miało znaczyć, że Mary znów jest tą, którą kiedyś była.

- Rozumiesz coś z tego? Domyślasz się, co stara chciała przez to powiedzieć?

- Kochałeś kiedy Żydówkę? - zapytała nagle, bo wydało jej się, że właśnie przyszedł

ten moment, kiedy powinna powiedzieć mu o sobie. Musiał usłyszeć, kim naprawdę była, i od

jego odpowiedzi zależało, czy może zostać z nim na resztę życia.

- Żydówkę? Nie znam żadnej Żydówki - odparł zaskoczony

- No tak, może poza starą Rebeką Rosenberg, żoną Mendla.

Nie wiem nawet, jak wygląda żydowska dziewczyna. W tamtej niemieckiej szkole nie

spotkałem Żydówek. Rumunki, Węgierki, owszem. Było kilka. I oczywiście mnóstwo

Saksonek. Ale Żydówki? Nie.

- A jak myślisz, jakie są te Żydówki, no i Żydzi?

- Nie mam pojęcia. Dobrze znam tylko Rebekę i Mendla Friedmana, juhasa. Dawniej

było tu ponad pięćdziesiąt tysięcy Żydów. A teraz zostało tylko czworo. To tacy biedni starzy

ludzie, bardzo samotni, ale uprzejmi i mili dla każdego. Może trochę ze strachu, żeby im się

co złego nie przytrafiło.

- A co takiego mogłoby ich spotkać?

- Ach, wiesz, na świecie nie brakuje pomyleńców. Takich, co to mówią swoim

background image

dzieciom: „Kaj te nej gzecno bud, pridi cerni Żydo i sabiro te sa sobo!”. Czasem ludzie

gadają, że dawniej Żydzi piekli wielkanocny chleb na chrześcijańskiej krwi. Mieli zabijać

dzieci, żeby wyssać z nich krew. Takie brednie opowiadano i wielu dawało im wiarę. Są i

tacy, którzy wierzą w nie do dzisiaj. A nasz proboszcz się nie wypowiada. Kiedyś go o to

zapytałem, tuż po maturze w Bistritz, jak tylko wróciłem w te strony z „saskiego świata”.

Mruknął wówczas tylko: „Cóż, ludzie różne rzeczy gadają”. Wtedy go zapytałem: „Ale,

wielebny, to przecież wszystko nieprawda?!”. I wiesz, co odpowiedział? „Prawdą jest tylko

nasza słuszna wiara, mój synu”. Zapamiętałem sobie po wsze czasy, że z kimś takim nie ma

poważnej rozmowy... Koszę wprawdzie trawę na cmentarzu, ale nie robię tego dla kościoła,

tylko dla ludzi, którzy leżą tam pod ziemią. Żeby inni mogli znaleźć drogę do ich grobów. Do

kościoła chodzę tylko wtedy, gdy poproszą mnie rodzice. Siadam w środku i czekam na

koniec przedstawienia. Kiepski ze mnie katolik, chociaż wierzę w Boga. Tylko że ten mój

Bóg nie mieszka w kościele wielebnego Gellerta...

Zamilkł i patrzył wprost przed siebie, jakby raz jeszcze musiał przetrawić w myślach,

co powiedział.

- A wiesz, mój drogi, że ja też jestem Żydówką? - zapytała nagle, akcentując wyraźnie

każde słowo, nie patrząc jednak w jego oczy. I wyglądało, jakby tym wyznaniem zrzucała z

siebie wielki ciężar. - Na imię mam Maria Estera, ale właściwie powinnam nazywać się z

żydowska Mirjam. Dopiero później matka przechrzciła mnie na Marię. A sama miała na imię

Bajla, a mój ojciec nazywał się Jakob. Jakob Altmann...

- Co? Jesteś Żydówką?! - zawołał. - Przecież nic nie widać. Naprawdę jesteś

Żydówką? Prawdziwą?

- Tak, „najprawdziwszą”. A czego to nie widać?

- Bo wyglądasz całkiem jak Niemka.

- A jak twoim zdaniem powinna wyglądać Żydówka?

- Nie wiem, inaczej... A zresztą, może nie? Właściwie to sam już nie wiem. Zawsze

myślałem, że żydowskie dziewczyny muszą wyglądać inaczej niż niemieckie.

-1? Dlaczego niby Żydówka miałaby wyglądać „inaczej” niż Niemka? Może jak

czarownica, z krzywymi nogami i wielkim nosem?

- No nie, oczywiście, że nie. Ale nasz nauczyciel od historii w Bistritz powiedział raz,

że Żyda poznaje się po nosie. Że niby garbaty. A sam wyglądał jak jakiś Mongoł. I tak się

dziwnie składało, że jego żona miała właśnie taki zakrzywiony nos, choć była Saksonką.

Chyba nie zdążył zauważyć. To był wielki komunista, a mówili też, że w czasie wojny nazista

i okropny żydożerca. Ale to stare dzieje.

background image

- Czy nadal chcesz, żebyśmy się pobrali? Czy ty, młody blond Niemiaszku, chcesz

wziąć sobie za żonę tę tu Żydówkę? - zapytała.

- Co za pytanie? Dla mnie liczy się tylko to, że cię kocham! - odparł stanowczym

głosem.

- U mnie to wygląda trochę inaczej. Muszę mieć pewność, że pozostanę tym, kim

jestem. Bo czuję się Żydówką. Moja wiara i moja miłość to jedno. Nie da się ich rozdzielić -

powiedziała Mary.

- To bądź Żydówką. Moja miłość do ciebie jest silniejsza niż jakakolwiek wiara. A

gdy na świat przyjdą dzieci, to już się zobaczy, kim zechcą zostać.

- Będą Żydami, mój kochany Brosi, bo dzieci z żydowskiej matki to już raz na zawsze

Żydzi. Ojciec nie ma tu znaczenia.

- Tak słyszałem. Że u was tylko matka się liczy. No to nasze dzieci będą Żydami.

Mam nadzieję, że wdadzą się w ciebie i będą też tak piękne i mądre jak ty, moja

najukochańsza, moja ty żydowska narzeczono - powiedział Brosi i objął ją ramieniem.

Ucałował jej włosy, oczy, które przymknęła, czoło i szyję. Oddała mu pocałunek,

czule i z wdzięcznością, jakby dopiero co przed chwilą z sobą spali. Ale to, co przeżywała,

było czymś więcej niż sam miłosny uścisk. Jego wyznanie głęboko i błogo dotknęło jej

niespokojnego serca. Nazwał ją swoją „żydowską narzeczoną”. Te dwa słowa usłyszała po

raz pierwszy w życiu. I musiała dopiero przywyknąć do ich brzmienia, jak do roli, którą w

teatrze życia przydzieliło jej teraz przeznaczenie. Przytuliła się do niego mocno i wyszeptała:

- Będę twoją panną młodą, już niedługo, jak los zdarzy...

Stara rumuńska chłopka, która akurat wychodziła z lasu i ich mijała, pokręciła tylko

głową i bardziej do siebie samej powiedziała:

- Wielki Boże, nie mogą to poczekać, aż zajdą w dom. Tak, tak. Na starość to ubrania

ciężkie, tylko młodość nosi lekką suknię.

Nie usłyszeli jednak jej słów i rumuńska ludowa mądrość uleciała z wiatrem,

niezauważona jak milczący ptak.

Nadszedł w końcu dzień wizyty w domu rodziny Lang-thalerów. Matka Liesl chciała

zrobić sznycle po wiedeńsku, bo przyjaciółka syna była przecież Niemką. Trzeba więc było

podać na stół coś „tajcziskiego”. Brosi jednak ją ostrzegł, że Mary nie weźmie do ust żadnego

mięsa świni, więc najlepiej będzie przygotować coś typowo cipszerskiego, „smażeni

potrawko s riba” albo „faserni kapusto halupci”. Liesl zagotowała więc garnek gołąbków

faszerowanych ryżem i wołowiną, do których miała podać kwaśne mleko. Na dokładkę była

petura, odmiana kaszki kukurydzianej, rozrobionej na cipszerski sposób w purée

background image

ziemiaczanym.

Kiedy wylizano już talerze i pochwalono gospodynię, rozmowa zeszła na przyszłe

plany. Było bowiem jasne, że młodzi zamierzają się pobrać. To zaś znaczyło, że pewnego

dnia Brosi na zawsze wyjedzie z Wiesenau i z Rumunii. A ponieważ już po przywitaniu

przeszli z nieznajomą na „ty”, Liesl po matczynemu mogła się zwrócić do Mary:

- Maj uwaze na noso chlopic. Jist aso dobri ditko. Samo budem tako samutne. Obecoj

me, ka każdo leto prijedni da Wiesenau. Na, obeco me?

- Obiecuję ci, że jak wszystko się ułoży, to i w Boże Narodzenie tu zajrzymy. A wy

sami też może do nas kiedyś zajedziecie - odparła Maria.

Brosi pokręcił głową i rzekł:

- Ależ, mamo. Nie jestem już małym chłopcem. Mam dwadzieścia lat! Są tu u nas

tacy, co w tym wieku są już dawno po żeniaczce.

- Ti jist tu, a tomo, w Tajczland, jist inaco. Tamo ludi sum celo inne kej tu... - ucięła

twardo Liesl.

A Wenzel, który dotąd prawie nic nie mówił, uznał za stosowne wtrącić:

- Ne wim, ca me kedo ujedem da Tajczland. Ti jist we-lko sprawo, ba me sum równa

Tajcze, alo zywem preto tutej. Tajczland jist pa nam obce strana, a i Tajczen tamo sum celo

inne kej me. Kaj Liesku powedela. Ti jist inno swit, nej naso swit. Naso swit jist gda me

zywem.

- Jasne, tato. Masz rację. - Brosi próbował uspokoić ojca, obawiając się, że po trzeciej

szklaneczce śliwowicy dobry nastrój pryśnie i może dojść do kłótni. - Niemcy to nie wasz

świat, ale tam teraz chciałbym żyć, razem z Mary. Będziemy tam szczęśliwi i będzie nam tam

dobrze, zobaczysz. Jestem absolutnie pewien. No i często będziemy was odwiedzać. To ci

obiecuję.

- Tako wola Bog, moj synok - rzekła ściszonym głosem Liesl, składając dłonie i

rzucając krótkie spojrzenie w stronę kącika Pana Boga, gdzie na ścianie wisiał obrazek

przenajświętszej Marii Panny.

Potem rozmowa zeszła już na inne rzeczy i nastrój wyraźnie się poprawił, zwłaszcza

gdy na stół wjechała następna butelka osławionych cipszerskich łez. Wenzel opowiedział

kilka wesołych anegdotek i historyjek o leśnych wróżkach i innych czarownicach, które

niejednemu ponoć zawróciły w głowie. W rzeczywistości jednak, nie omieszkał dodać,

nieszczęśni mężczyźni, ich ofiary, wchodzili do lasu już po kilku głębszych i nie dziwota, że

zupełnie sami, całkiem się w tym labiryncie drzew pogubili.

Kiedy Brosi odprowadzał Marię do domu, gdzie wynajmowała pokój, obojgu było lżej

background image

na sercu, bo wieczór z rodzicami chłopca wypadł lepiej, niż się spodziewali. Szczęśliwi, szli

mocno przytuleni opustoszałymi uliczkami, co chwila przystając i zaspokajając rosnący głód

pocałunków. Gdy dotarli wreszcie w pobliże małego domku Schkurki-Nani, w którym

wszystkie światła były już pogaszone, szepnęła mu do ucha:

- Chcę się teraz z tobą kochać. Wariuję za tobą. Wejdź ze mną do środka. Jestem

pewna, że stara dawno śpi.

- Nie - powiedział Brosi - zrobimy to tutaj, na podwórku, o tam, na tej ławce, pod

starym orzechowcem. Nikt nas tam nie zobaczy.

Pchnął lekko litzntir, furtkę od ulicy, i oboje wśliznęli się na małe podwórko. W domu

nikt się nie poruszył; najwyraźniej Lenku spała już w najlepsze. Nagle zza gór wychynął

jednak księżyc, oświetlając swym światłem całą dolinę. Maria była już do połowy rozebrana,

a i Brosi szybko wyskoczył ze spodni. Stali przed sobą na pół nadzy. Skryli się w półmroku,

pod drzewem orzechowca, i zrzucili resztę ubrań. Brosi usiadł na ławce i wziął kobietę w

ramiona. Wspięła się na jego uda i jednym prędkim ruchem wyszła mu naprzeciw. I jeszcze

raz się połączyli.

Rozpoczęli miłosny spektakl pełen niecierpliwych, pospiesznych ruchów, dziki i

nieokiełznany. Gwałtowne uderzenia ich oddechów rozchodziły się falami w nocnej ciszy. I

jak zawsze zapomnieli o wszystkim wokół, czuli, jakby zostali nagle sami na całym bożym

świecie. Bo tylko księżyc patrzył na nich łagodnie i milcząco zza odległych gór. Ale w

kuchni, za firankami maleńkiego okna, które wychodziło na podwórze, stała Lenku, wdowa,

w samej nocnej koszuli, posępnie obserwując spektakl. Przypatrywała się uważnie,

odgrywając przypadłą jej w udziale rolę samotnych kobiet - aż do chwili gdy Mary i Brosi do

cna wyczerpani podnieśli się na nogi i przed drzwiami wyszeptali słowa pożegnania. Powoli i

z ociąganiem. Księżyc był już z powrotem na swym szlaku, znikał za wysokimi

wierzchołkami, a na podwórzu znowu zapanowały cisza i ciemności.

Z początkiem września, w drodze powrotnej do domu, do Kolonii, Mary pojechała

jeszcze z Brosim do Baia Mare. Umówili się tam na spotkanie z pewnym człowiekiem, który

sam z kolei znał innego i mógł przekazać do niego kontakt. Na pierwszy rzut oka wszystko to

wyglądało na dość pogmatwane i niejasne. Niemniej jedno od początku było proste i musieli

w miarę szybko to załatwić. Chodziło o przekazanie określonej sumy pieniędzy pewnej

osobie, którą miał im przedstawić kolejny znajomy pierwszego mężczyzny poznanego w

pustym mieszkaniu w osiedlowym bloku.

Po rozmowie, która trwała jakieś pół godziny, pożegnano się i mężczyzna poszedł

ulicą w swoją stronę, jak zostało umówione. Przed odejściem wręczył Brosiemu kopertę z

background image

kilkoma ważnymi dokumentami. Były to tak zwane formularze wyjazdowe. Miał je starannie,

odręcznym pismem wypełnić w domu i w najkrótszym możliwym czasie znowu tu

przyjechać, by z czterema zdjęciami i załącznikami złożyć je w miejscowym biurze

paszportowym. Dostał też numer telefonu. Pod ten numer musiał wcześniej zadzwonić i

podać tylko swoje nazwisko. Reszty miał się dowiedzieć później, od osoby, która podniesie

słuchawkę telefonu. Gdy po trzech dniach Brosi znów zjawił się w Baia Mare, wszystko było

dograne i poszło jak po maśle. Mężczyzna, z którym spotkali się wtedy, odebrał go bowiem

sprzed samej milicyjnej bramy i wprowadził do środka poza kolejnością. Brosi nie musiał

więc stać godzinami przed wejściem, czekając z innymi petentami.

Ale to zdarzyło się dopiero trzy dni później, a tymczasem byli wciąż jeszcze razem w

Baia Mare. Ich łącznik zniknął za rogiem ulicy i zostali sami. A ponieważ na dalszą jazdę

samochodem zrobiło się już zbyt późno, Mary postanowiła spędzić najbliższą noc w hotelu,

oczywiście z Brosim. Siedzieli więc długo przy jednej butelce czerwonego wina i trochę

rozmawiali. Nie padło wiele słów, bo wiedzieli jedno - wyjazd Bro-siego, jeśli miał nastąpić

szybko, będzie kosztował bardzo drogo. Była to suma znacznie przekraczająca tę, której się

oboje spodziewali. Mary zastanawiała się nad wzięciem pożyczki. Razem spłacą potem jakoś

zaciągnięty dług, ale najpierw Brosi musi koniecznie zacząć studia. Może niekoniecznie

górnictwo.

- Narobisz sobie teraz przeze mnie tylko długów - powiedział smętnie.

- Oddam wszystko, co posiadam, żeby mieć cię przy sobie - odparła. - Nie ma takiego

długu, którego nie zdołałabym spłacić, jeśli tylko będziesz przy mnie. Nikogo w życiu nie

kochałam tak jak ciebie, choć znamy się zaledwie trzy tygodnie. Ale kiedy jesteśmy razem,

wydaje mi się, jakbym cię znała już od wieków. Albo nawet z jakiegoś poprzedniego życia,

jeśli coś takiego istnieje...

- Ja też tak czuję - powiedział. - A czasem myślę sobie, że to przeznaczenie albo sam

Bóg kazał nam się spotkać. Ja wierzę w wyższą moc, która nami powoduje. I może to ta moc

skierowała twoje kroki na ten cmentarz, kiedy akurat tam kosiłem trawę. Właściwie to myślę,

że tak miało być. Któregoś dnia musieliśmy się tu spotkać... - Tym razem również zataił przed

nią fakt, że już przedtem podejrzał ją w kąpieli. Pozostało to jego słodką tajemnicą.

Po niespokojnej nocy, pełnej bezładnych snów i marzeń, pożegnali się nad ranem.

Przed odjazdem wypiła w hotelu kilka filiżanek tureckiej kawy, którą zaparzano tu i

podawano w ibriku, mosiężnym rondelku z długim uszkiem.

- Teraz dopiero stanęłam na nogi - powiedziała. - Wspaniała kawa i dodatkowa

smutna okoliczność, bo naprawdę czas mi już w drogę. Ale sylwestra, mam nadzieję,

background image

będziemy świętować już w Kolonii. A po północy pójdziemy razem na wielki rynek, gdzie

ludzie odpalają w niebo kolorowe race, tak wysoko, że zobaczą je może nawet w samym

Wiesenau.

Roześmiał się i rzekł:

- Kocham cię, Mary. Za to, że przychodzą ci do głowy takie rzeczy. I to właśnie teraz.

Kocham cię, bo nie ma na świecie drugiej takiej jak ty...

I mówił w uniesieniu dalej, mnożąc porównania i pochwały, wynajdując nieustannie

nowe słowa, a pomysłowości mu nie brakło. Było to coś więcej niż ponawiane wciąż od nowa

wyznanie, miłości. To, co mówił, zamieniło się w długą modlitwę skierowaną do kobiety. Bo

przemawiał nie tylko do Mary, lecz także do wszystkich miejsc i krajobrazów krainy, którą

było jej ciało, krainy, w którą zapuszczał się co dnia. W końcu musiała przerwać mu łagodnie

i na powrót przywołać go do rzeczywistości:

- Teraz już naprawdę muszę jechać, mój najdroższy. Inaczej nie zajadę przed nocą do

Wiednia. Zanotuj sobie w pamięci, co chciałbyś jeszcze mi powiedzieć, i odłóżmy to do

następnego razu...

Ten następny raz przyszedł już po pięciu tygodniach, gdy Mary znowu przybyła autem

do Baia Mare i przed urzędnikiem stanu cywilnego powiedzieli „tak”. Po tej suchej formalnej

ceremonii w salce miejskiej rady narodowej spędzili noc w tym samym hotelu, gdzie ostatnio

spali. Na ich prośbę przydzielono im ten sam pokój.

- Znowu dostaliśmy pokój z numerem dwadzieścia dwa. Dwadzieścia dwa będzie

naszą szczęśliwą liczbą - orzekła. - Bo dwa plus dwa może również znaczyć, że my dwoje

będziemy mieli kiedyś dwoje dzieci. I dwudziestego drugiego sierpnia pierwszy raz się

kochaliśmy. Pamiętasz jeszcze...?

Tym razem zaopatrzyli się już w więcej butelek czerwonego wina, żeby trochę się

odurzyć.

-„Razo ne jist zla oduzec sa da cna”, jak mawiają Cipsze-rzy u nas, w Wiesenau -

potwierdził Brosi.

- Ale nie na sziker wi Lot. - Roześmiała się. - To po żydowsku znaczy „na umór” -

dodała.

Potem zmusiła go do spijania czerwonego wina małymi łyczkami z fałdki na jej

pępku. Za każdym razem komicznie wciągała brzuch, a on, krztusząc się, pokładał się ze

śmiechu. Przywiozła z Niemiec magnetofon kasetowy, z którego puszczała stare przeboje i

ckliwe miłosne kołysanki. Chwytająca za serce muzyka rzępoliła w łagodnym blasku świec.

Od czasu do czasu wstawali i tańczyli, a na koniec usiedli nago w pełnej wannie, w której

background image

polewali się winem i wzajemnie udzielali sobie „chrztu”.

- Tylko proszę, nie po katolicku - ostrzegła go, śmiejąc się do łez.

- Ależ gdzie tam. Brosi chrzci teraz swoją żonę według obrządku ambrosizjańskiego!

To zupełnie nowa religia. A ty ochrzcisz mnie po maryjnemu - powiedział.

- Dlaczego po maryjnemu? To już lepiej po wariackiemu! Bo jesteśmy dziś jak dwoje

wariatów! - zawołała.

W szalonym zapamiętaniu, rozhukani i szczęśliwi, odwlekali początek miłosnego

aktu. A potem nadszedł ten właściwy moment upojenia, jak wielka fala, która nagle zagarnęła

ich, gdy wreszcie zwarli się w uścisku - tym razem jako poślubieni sobie małżonkowie. Bo to,

co teraz przeżywali, było ich poślubną nocą.

Dzień przedtem wyrównali szereg dodatkowych „płatnych należności”, bez

pokwitowania. Bo zasadnicza suma została zapłacona już gotówką nieco wcześniej, w

Niemczech. Odebrał ją z rąk Mary adwokat, który, nawiasem mówiąc, sam pochodził z

Siedmiogrodu. W tej współczesnej odmianie handlu żywym towarem zgrabnie pociągał za

sznurki, działając po cichu i dyskretnie z oddalenia. I tym razem płatności dokonano bez

podkładki. Po przyjeździe Mary do Baia Mare jeszcze raz spotkali się ze „starym znajomym”,

ich pierwszym łącznikiem, który zażądał małej taxa de urgentare, niezbędnej drobnej sumki,

by przyspieszyć sprawę. Żeby wszystko poszło migiem i gładko. Maria płaciła i milczała -

ostatnimi stumarkowymi banknotami. Po wizycie u adwokata zostało jej już tylko na

benzynę. Przenocować miała na przedmieściach Wiednia, u znajomej, bo na zajazd zabrakło

pieniędzy. Ale to wszystko już się nie liczyło; pragnęła tylko jednego - jak najszybciej

wyjechać z ukochanym. Z dobrze poinformowanych źródeł zdążyła się bowiem dowiedzieć,

że takie półoficjalne sprawy załatwia się bardzo szybko albo wcale. A życia bez Brosiego nie

potrafiła już sobie wyobrazić.

background image

24

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia na adres Ambrosa Langthalera nadeszła

oczekiwana z utęsknieniem karta pocztowa z wiadomością, że ma się on zgłosić na komisariat

milicji w Baia Mare w celu odebrania paszportu. Listonosz, Anton Himmelbauer, Toni

Poczciarz, znal już oczywiście treść i pogratulował:

- Alli bud gut, chłopi! Na, ta kedo ujedi da Tajczland?

- Skore, wela skore - odparł Brosi. Wpadł do domu i rzucił się w objęcia matki, która

stojąc przy kuchennym piecu, piekła właśnie oładki. - Mama, dostalom papier sa Milic.

Pri-chodna Aprobare!

- Bog te chroń, moj synok! - wyszeptała Liesl i maleńkie zmarszczki wokół jej

ciemnych oczu ściągnął skurcz z trudem hamowanych łez. Ale chłopak nic nie zauważył, bo

jak stał, niczym burza wybiegł na ulicę i pognał w kierunku urzędu pocztowego, gdzie

zdyszanym głosem zamówił rozmowę zamiejscową z Kolonią. Po kilku godzinach nadeszło

oczekiwane połączenie. Był z początku tak przejęty, że zaczął się jąkać. Zaciął się zwłaszcza

na długim niemieckim słowie, gdy wykrzykiwał w słuchawkę telefonu upragnione zdanie:

- Mam już pozwolenie na wyjazd!

Po drugiej stronie usłyszał odpowiedź Mary, która mówiła coś w niezrozumiałym

języku. Słowa te brzmiały:

- Baruch Haszem. - A potem mówiła już tylko po niemiecku: - Jestem taka szczęśliwa.

Odliczam dni i godziny do twojego przyjazdu. Może już sylwestra będziemy świętowali

razem...

Następnego dnia z samego rana Brosi wsiadł do pociągu, który zawiózł go do Baia

Mare. Odebrawszy paszport, natychmiast wykupił bilet kolejowy do Kolonii. Kosztował

wprawdzie mnóstwo pieniędzy, ale chłopak miał założoną książeczkę oszczędnościową, którą

teraz zlikwidował. Załatwiwszy wszystko, odjechał z powrotem do Wiesenau. Bo ten ostatni

wieczór wigilijny chciał spędzić z rodzicami. Po południu, jak co roku, wyszli całą trójką na

podwórze, do ogrodu, by długimi kijami obić pnie dwóch ogromnych orzechowców. Podług

starych ludowych wierzeń miało to zapewnić w nadchodzącym roku pomyślne zbiory. Potem

jabłkami i orzechami przystroili małe krysto drewo, które stanęło na uroczystym miejscu w

gute izbo. Wenzel przyniósł je z samego rana z lasu. Oficjalnie było to wprawdzie

zabronione, nadleśnictwo przymykało jednak oko, jeśli tylko przy ścinaniu drzewka nikt nie

dał złapać się za rękę. A Wenzel dobrze wiedział, że leśniczy wyruszał na obchód rewiru

dopiero koło siódmej.

background image

Po uroczystej mszy w kościele od razu wrócili do domu, gdzie Liesl, jak zawsze,

podała do stołu dwanaście wigilijnych dań: krupnik, kwasteni halupci, to jest gołąbki z

kapustą i grzybami, kochtr Waaz, gotowaną pszenną kaszę, polaną cukrem, miodem i

zmielonym makiem, potem Bugansln, kuleczki z drożdżowego ciasta z mlekiem waniliowym,

Pifflfi-soln, białe ogromne fasolki, doprawione pieprzem, Kenigspa-latschintn, faszerowane

naleśniki, i tak dalej, aż po haluszki z ozechom, kluski z orzechami, przyrządzone z jajkiem,

cynamonem, tartym jabłkiem, cukrem i śmietanką. Liesl natrudziła się przy kuchni co

niemiara, by świąteczny posiłek ani na jotę nie odbiegał od tradycji. Brosi próbował

wszystkiego po troszeczku, powoli, w skupieniu, nieomal w nabożnym zamyśleniu. „Kiedy

znów siądę z rodzicami do Wigilii? - zadawał sobie pytanie. - Oby już za rok, jeśli dobry los

tak zrządzi. Ale wtedy to już tylko z Mary. Co z tego, że jest Żydówką? Nikt jej przecież nie

zabroni świętować razem z nami”.

Liesl zdawała się czytać w jego myślach, bo nagle powiedziała:

- Widi, moj małe, tako u nos na Bożi Narodni. Me sum równe Tajcze, alo inno kaj

Tajcze w tamo strana, gda ujedes. Ne zapomnej, skund prichodne. Ostaw mało misto wi two

sir-ce dla nos a dla Wiesenau...

Powiedziawszy to, zaszlochała krótko, objęła go i mocno przytuliła. Brosiego tak

poruszyła jej wypowiedź, że nie był w stanie wyrzec choćby słowa.

Wenzel nie chciał jednak, by to święto radości zakończyło się żalami, huknął więc

przez stół do żony:

- Kajno płako, Liesku, łozę ne sdrow. Musem sa radowat, za nos chlopec snalaso guti

Frau!

Wypili potem jeszcze kilka szklaneczek starego sznapsa, oczywiście sławnych

cipszerskich łez, które na przekór swojej nazwie miały rozweselać, niekoniecznie martwić. W

ten sposób świąteczny, uroczysty nastrój coraz bardziej obracał się w pełne beztroskich

żartów opowieści i wspominki. Nawet Liesl poweselała i opowiedziała kilka zabawnych

historyjek z czasów, gdy Brosi był jeszcze całkiem małym chłopcem. O tym, jak psocił i

rozbawiał wszystkich w tutejszej szkole.

O północy poszli razem na pasterkę, a gdy po godzinie byli znów w domu, pod drzwi

podeszli kolędnicy i gromkim głosem odśpiewali starą cipszerską bożonarodzeniową pieśń. A

potem powtórzyli ją już w środku, w gościnnym, i dostali od gospodyni duży kawałek

pieczonego ciasta. Brosi nalegał, by wszystko odbyło się tak jak w poprzednich latach.

Jedynym odstępstwem było to, że zasiedli do stołu przed pasterką, czego nigdy przedtem nie

robili. Po raz pierwszy przeżył to święto bardzo uważnie i świadomie, bo przeczuwał, że

background image

wszystko się teraz w jego życiu zmieni. Nieuchronnie nadchodziła chwila, gdy miał wziąć

duchowy rozbrat ze swym dawnym światem. Pamiętał ten świat jako spokojne i przyjazne

miejsce, którego piętno na sobie dotąd nosił, a teraz miał je już na zawsze z siebie zrzucić. Od

wielu dni targało nim osobliwe uczucie dzielące jego jaźń na pół - z jednej strony cieszyła go

myśl, że wyrwie się z ciasnego kąta ojczystych stron, z drugiej zaś trwożyła nieznana,

niepewna przyszłość na obczyźnie, gdzie już wkrótce miał rozpocząć całkiem nowe życie.

Dwa dni później pożegnał się na stacji z rodzicami. Kiedy pociąg ruszył z peronu,

opuszczając Wiesenau, Brosi stał wciąż w otwartym oknie, machając im na pożegnanie, aż do

chwili gdy przestali być widoczni. Potem usiadł na swoim miejscu i zamknął oczy. Ze

wszystkich wspomnień o Wiesenau chciał zatrzymać tylko ten ostatni obraz. Smutek matki i

strapioną twarz ojca, który robił, co mógł, żeby trzymać fason. Dopiero teraz uświadomił

sobie, jak bardzo ich miłował. Pojął nagle, że dostawał całe ich uczucie jako coś oczywistego

i jako coś oczywistego je przyjmował, nie zastanawiając się, co naprawdę dla niego znaczy.

W drodze jeszcze dwa razy musiał się przesiadać, by starym, wysłużonym Orient

Expressem dotrzeć wreszcie przez Arad i Curtici do granicy. Podróż okazała się długa i

uciążliwa. Przejechali całe Węgry i minęli Austrię, a końca trasy wciąż nie było widać. Ale w

Kolonii czekała Mary i nowe, nieznane życie.

Zaczął się jego pierwszy rok w Niemczech i Brosi zrozumiał, że nie dotrzyma

złożonej rodzicom obietnicy. Letnie odwiedziny nie wchodziły w grę. Jako wysiedleniec był

zobowiązany dopełnić najpierw szeregu formalności ciągnących się bez końca. Wędrówka

przez urzędy zajęła mu tygodnie. Potem musiał zdać jeszcze kilka uzupełniających

egzaminów z przedmiotów, których nie miał na maturze w swoim kraju. Wtedy dopiero mógł

otrzymać akt potwierdzający, że jest oficjalnie po dyplomie. Kiedy wszystko to załatwił,

przyjęto go na studia na uniwersytecie. W wielkim teatrze życia los przydzielał mu

dotychczas podrzędne, małe role. Teraz wszystko miało się odmienić.

Od pięknej niemieckiej przybranej matki otrzymał teraz nowy dowód osobisty, a

dzięki niemu nową zachodnią tożsamość. Był szczęśliwym posiadaczem paszportu

potwierdzającego jego niemieckie obywatelstwo. Dzięki niemu stał się prawowitym

Niemcem, mieszkańcem Niemiec Zachodnich, a nie tylko członkiem niemieckiej mniejszości

wschodniego Marma-roszu. A dokładniej: Rumun nazwiskiem Langthaler, za sprawą

rozmaitych ważnych urzędników i urzędów, został teraz Niemcem nazwiskiem Langhthaler.

Zewnętrznie nic się właściwie nic zmieniło. Nadal był tym samym Brosim. Świeżo

upieczony Niemiec wyglądał bowiem identycznie jak były Rumun, młody mężczyzna z

paszportem wystawionym w Baia Mare. W sposobie, jaki chodził, mówił i śmiał się z różnych

background image

rzeczy nic, rzecz jasna, nie uległo zmianie. Z urzędowego punktu widzenia przeszedł jednak

gruntowną metamorfozę. Bo liczyło się tylko to, jaki dokument co potwierdzał. Paszport

rozłączał Brosiego definitywnie z tamtą ubogą matczyną ziemią na skraju Karpat, jego

dawniejszą ojczyzną. Ta ojczyzna matka, jaką tam zostawił, przyglądała mu się jeszcze od

czasu do czasu w snach, czule i z tęsknotą, lecz po przebudzeniu znikała natychmiast z jego

myśli.

Brama, przed którą miesiącami czekał i wystawał, otworzyła się na oścież. Prowadziła

ku przyszłości noszącej imię Mary. Ku kobiecie, która chciała mieć z nim dziecko.

- Nasze pierwsze zrobimy tam, w Wiesenau - oznajmiła mu któregoś dnia. - A wiesz

gdzie? W tym miejscu, w którym się pierwszy raz kochaliśmy, dwudziestego drugiego

sierpnia przy źródełku leśnych wróżek, w Wilczej Dolinie. Pojedziemy tam na Wielkanoc. I

będziemy się znów kochać jak wtedy. Może wyjdzie z tego córka, mała leśna wróżka...

Brosi uśmiechnął się, zastanawiając się przez chwilę, czy w środku kwietnia w lesie

nie będzie jeszcze leżał śnieg, a potem powiedział:

- Ale ja już mam leśną wróżkę! Ciebie. Nasza córka będzie dzieckiem wróżki.

Roześmiała się i pomyślała: „Sam jesteś jeszcze dzieckiem, choć dość wyrośniętym.

Ten mężczyzna jest dorosłym dzieckiem, dzieckiem, z którym niedługo będę miała dziecko.

Niektórzy mężczyźni nigdy nie dorośleją i tylko takich naprawdę warto kochać...”. To ona

przecież, powoli, mądrze i ostrożnie, wychowała go na swego mężczyznę i kochanka. Poznał

wszystkie skryte jej pragnienia i spełniał je, kiedy się kochali. Przez to i w nim samym

obudziła nowe, nieznane pragnienia, marzenia innego rodzaju, o których wcześniej nigdy

nawet nie śnił.

Ten pierwszy rok zleciał mu niepostrzeżenie i dopiero w grudniu zdał sobie z tego w

pełni sprawę. Bo pewnego ranka, budząc się, Mary oznajmiła:

- W niedzielę, za trzy tygodnie, jest Boże Narodzenie.

Postanowili, że nie ma na co czekać, tylko powinni pakować się i jechać do Wiesenau,

do rodziców. Ich pragnieniem było spędzić w górach święta i sylwestra. I świętować ten czas

razem, w rodzinie, po bożemu, „jak za starych czasów”. Nie będzie wprawdzie świetlnych

fajerwerków i rac odpalanych z mnóstwem dymu i hałasu, czekały na nich jednak inne rzeczy

- prastare zimowe zwyczaje, maskarady na śniegu i uliczny teatrzyk, który w Nowy Rok

przeciągał przez górskie miejscowości ze spektaklem o Herodzie. Ale tym, co przeważyło,

była cicha tęsknota za Karpatami i miejscami, gdzie kiedyś się poznali.

Święta były już za pasem i Mary zaczęła poważnie rozmyślać o transporcie. Udawanie

się w daleką drogę własnym autem teraz, w grudniu, uznała za zbyt ryzykowne. W

background image

dziennikach na okrągło ostrzegano, że w tym roku na Wschodzie spadło mnóstwo śniegu.

Dlatego wynajęła coś w rodzaju samochodu terenowego. Użyczyli jej go na korzystnych

warunkach przyjaciele.

Wyruszyli rankiem, obładowani prezentami dla rodziców, przyjaciół rodziny i

znajomych. Mary pomyślała też o Lenku Schkurce, dla której miała dużą paczkę z żywnością

i łakociami. Do mniejszych papierowych toreb zapakowała to i owo dla rumuńskich celników

i pograniczników - żeby przyspieszyć formalności. Po drodze zamierzali tylko raz zatrzymać

się na nocleg gdzieś w Austrii, a potem już bez żadnych zbędnych postojów jak najszybciej

dojechać aż do Wiesenau.

W Mattersburgu, niecałe dwanaście kilometrów przed węgierską granicą, spędzili noc

w małym hoteliku. Wieczorem wypili butelkę węgierskiego czerwonego wina i zaraz potem

położyli się spać. Wstali z samego rana i żeby zyskać na czasie, zrezygnowali nawet ze

śniadania. Podróż szła bardzo sprawnie i przekroczywszy Klingenbach, wjechali na

terytorium Węgier. Tylko na chwilę zatrzymali się w Odenburgu, na mały łyk porządnej

kawy. Potem znów ruszyli w drogę, przeważnie zaśnieżonymi i bardzo oblodzonymi szosami.

Trochę zawie-wało, więc posuwali się powoli. Na tylnym siedzeniu leżał ka-setowiec, ten

sam, który Mary miała z sobą wtedy w Rumunii. Z głośniczków cicho sączyły się rzewne

melodie, te same, których razem słuchali w noc poślubną. Śpiewali do wtóru, szczęśliwi i

beztroscy, a Brosi od czasu do czasu wesoło klaskał.

- Jak napatoczy się policjant, pomyśli, że jesteśmy na „lek-co gazo” - zażartował.

- Ale nie sziker wi Lot\ - Roześmiała się.

Pod wieczór chcieli dojechać do rumuńskiej granicy i jeśli wszystko poszłoby dobrze,

po małej przerwie na kawę ruszyć dalej, już do samego Wiesenau.

Trzy dni przed Bożym Narodzeniem, 22 grudnia, do wielebnego Gellerta zgłosił się

telefonicznie oficer dyżurny węgierskiej policji drogowej. Dzwoniono z Debreczyna.

Wcześniej próbowano nawiązać kontakt z posterunkiem milicji w Wiesenau, ale nikt tam nie

chciał mówić po węgiersku, skierowano więc rozmówcę do katolickiego urzędu parafialnego.

Policjant z drogówki zwrócił się do proboszcza z prośbą, by przekazał ważną wiadomość

stosownym rumuńskim władzom i ewentualnym krewnym lub znajomym.

Ostatniej nocy w lesie, na drodze krajowej z Debreczyna do Vamospercsu,

prowadzącej dalej do rumuńskiej granicy, miał miejsce tragiczny wypadek. Podczas silnej

zamieci śnieżnej auto na niemieckich numerach rejestracyjnych zboczyło z oblodzonej szosy i

z całym impetem uderzyło w drzewo.

Pasażerowie, Niemcy, mężczyzna i kobieta, zginęli przypuszczalnie na miejscu,

background image

niewykluczone jednak, że zamarzli. To dopiero miano ustalić.,

Najprawdopodobniej samochód chciał wyminąć watahę wilków, które zatarasowały

drogę, i wpadł w poślizg. Ponieważ jechał z dużą prędkością, nie zdążył wyhamować i

gwałtownie wykręcił na pobocze, gdzie trafił w drzewo. Na miejscu wypadku znaleziono

bowiem wiele wilczych śladów, a pod kołami wozu leżało martwe zwierzę, które

przypuszczalnie już wcześniej zostało przejechane. W paszporcie mężczyzny jako miejsce

urodzenie widniało Wiesenau, a ponieważ jest to niemiecka nazwa Visóhalom, postanowiono

powiadomić o wypadku krewnych, jeśli takowi istnieli. Pana proboszcza Gellerta uprasza się

uprzejmie, by to zrobił. Policjant przeliterował imiona i nazwiska oraz daty urodzenia

zmarłych. Potem z góry podziękował i podał numer telefonu, pod którym można było

zasięgnąć dalszych informacji. W słuchawce odezwało się lekkie buczenie, znak, że oficer

odłożył słuchawkę i rozmowa została zakończona.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jedyna kobieta KTORA ZGINELA W KATYNIU 2, katyn zniszczenie polskiej inteligencij
Czy jestem kobietą, która kocha za?rdzo
Kobieta która kocha, partnerstwo
JEDYNA KOBIETA KTORA ZGINELA W KATYNIU 3, katyn zniszczenie polskiej inteligencij
Lawrence David Herbert KOBIETA KTÓRA ODJECHAŁA
Carrroll Jonathan Kobieta która wyszła za chmurę (2012)
City Girl Kobieta, która podbiła londyńską giełdę Suzana S ebook
Izabela Kowalczyk Kobieta, która patrzy

więcej podobnych podstron