ochojska16



Ochojska 16


body { background-color: #f0f0f0; margin-right: 50px; margin-left: 50px; font-size: 12pt; font-family: Arial, sans-serif;}
p { font-size: 18pt; color: #000000; font-family: Times New Roman, Courier, serif; text-align: justify; }
p a { color: #008; text-decoration: none; }
p a:active { color: #008; text-decoration: none; }
p a:visited { color: #008; text-decoration: none; }
p a:hover { color: #e00; text-decoration: none; }
.head { font-weight: normal; font-size: 12pt; font-family: Verdana, Arial, Helvetica, sans-serif; text-align: left; color: darkred; }
.title { font-weight: bold; font-size: 18pt; font-family: Times New Roman, Garamond, Courier, serif; text-align: center; color: darkblue; }
#navig1 { float: right; font-weight: bold; background-color: #fff; margin-top: 5px; padding: 5px; }
#navig1 a { text-decoration: none; color: #009; }
#navig1 a:hover { color: #e00; }



Poprzedni -
Spis -
Następny
Janina Ochojska - niebo to inni

16. PAJACYK Z PUSTYM BRZUSZKIEM


Jest wśród programów PAH-u jeden, który uważam za szczególnie ważny, a
który nie ma szczęścia do mediów. Myślę o dożywianiu dzieci w szkołach.

Chcieliśmy zrobić coś dla rejonów Polski, gdzie panuje największe
bezrobocie. Na początku lat dziewięćdziesiątych po-pegeerowska wieś to
był jeden z żelaznych tematów dla reportera. Ponieważ jednak nic się
tam przez kolejne lata nie zmieniało, temat się „wypalił”. A bieda
pozostała, co więcej - zaczęły się utrwalać zjawiska charakterystyczne
dla środowisk dotkniętych bezrobociem. Uznaliśmy, że nie powinniśmy
konkurować z pomocą społeczną i że najlepiej będzie, jeżeli dotrzemy do
tych środowisk poprzez szkoły.Zaczęliśmy
tę akcję w 1995 roku. Wybraliśmy Bieszczady, bo to teren
zaniedbany ekonomicznie, a równocześnie miejsce, gdzie osiedlili się
rozmaici zapaleńcy uciekający z wielkich miast, którzy chętnie by coś
dla miejscowej społeczności zrobili. Znałam osobiście Staszka
Orłowskiego, który był nauczycielem geografii w szkole w Uhercach, z
ramienia kuratorium wizytował szkoły w tym rejonie, a jednocześnie był
członkiem zarządu Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom Bieszczadzkim; jego
żoną jest córka profesora Sobocińskiego, też nauczycielka. Ustaliliśmy,
że poszczególne szkoły - dyrekcje w porozumieniu z komitetami
rodzicielskimi - przygotują listy dzieci, które nie zostały objęte
akcją dożywiania opłacaną przez pomoc społeczną, a które mimo to
powinny być dożywiane. Objechałam wtedy wszystkie szkoły ze Staszkiem i
z Beatą Gospodarek z krakowskiego biura PAH. Obok pięknych, nowych
szkół zobaczyliśmy takie, które mieściły się w barakach, z przechodnimi
klasami, takie, które wymagały kapitalnego remontu, i takie, których
budowy nie dokończono, bo zabrakło środków.
Od razu więc postanowiliśmy działać dwutorowo. W grudniu 1995
ogłosiliśmy zbiórkę. Za zebrane pieniądze finansowaliśmy obiady w 79
szkołach, a niektórym dzieciom opłacaliśmy internat lub dojazd do
szkoły autobusem. Jednocześnie zaczęliśmy kupować wyposażenie dla
szkół, tak aby później mogły same na siebie zarobić, prowadząc
schroniska młodzieżowe. Kupowaliśmy lodówki, zamrażarki, pralki, meble,
zbieraliśmy naczynia i pościel. Pamiętam, że w Coca-Coli, która była
głównym sponsorem tej akcji, największe wrażenie zrobiły przysłane
przez szkoły spisy tego, co potrzeba. Nie proszono o komputery czy
odtwarzacze wideo, ale o... garnki i chochle. Niestety, nie udało się
rozszerzyć naszej działalności o udział w remontach. Natomiast sukcesem
tej akcji było to, że pod koniec roku szkolnego dostaliśmy od szkół
zwroty pieniędzy, których nie wydały zgodnie z przeznaczeniem. Wszyscy
rozliczyli się z nami bardzo rzetelnie. Ja zresztą na spotkaniu z
dyrektorami mówiłam, że powodzenie akcji tak naprawdę zależy od nich.
Bo jeżeli nie będzie wątpliwości, że pieniądze są dobrze wydawane, to
my tych pieniędzy będziemy dostawać więcej. To, że rozliczono się z
nami tak sumiennie, świadczy o ogromnym poczuciu odpowiedzialności tych
ludzi.
Próbowaliśmy „wskrzesić” tę akcję we wrześniu i październiku 1996. Ale
odzew na nasze apele był niewielki. Ostatecznie więc resztę zebranych
środków przekazaliśmy Stowarzyszeniu.

Ale pomysł pozostał. Tyle że pojechaliście z nim na Litwę.
Nie chciałam wozić pomocy na Litwę. Uważałam, że trafia jej tam
stosunkowo dużo, a my powinniśmy jeździć tam, gdzie nikt nie jeździ.
Zelektryzowała nas jednak informacja, którą podano w luty m 1997 roku w
„Wiadomościach”: że tamtejsi Polacy muszą oddawać swoje dzieci do domów
dziecka, bo nie są ich w stanie utrzymać. Zdobyłam adresy rodzin, o
których mówiono w reportażu, i od razu na drugi dzień wieczorem
pojechałyśmy z Olą na Litwę.
Okazało się, że informacje podane przez telewizję były nieprawdziwe.
To, co zobaczyłyśmy w rejonach zamieszkanych przez Polaków -
święciańskim i solecznickim - przypominało Bieszczady, no może z tą
różnicą, że tu tereny były o wiele bardziej zniszczone. Ogromna bieda,
ale nikt dzieci do domu dziecka nie oddawał. Problem był inny:
niektórzy Polacy wysyłali swoje dzieci do litewskich szkół
posiadających internaty, ponieważ dostawały tam za darmo ubranie,
zeszyty, podręczniki, a ponadto szkoła opłacała ich przyjazdy do domu
na weekend.
Tak zaczęła się nasza akcja pomocy. Do dziś dożywamy tam prawie 500
uczniów - głównie polskich, ale też litewskich i rosyjskich - w
jedenastu szkołach. Nie mogliśmy, niestety, wykorzystać tu naszego
pomysłu bieszczadzkiego, bo na razie nie ma sposobu, żeby te szkoły
same na siebie zarabiały. Ale staramy się je wspierać, wyposażamy
pracownie, kupujemy książki, pomoce naukowe. Po wprowadzeniu na Litwie
reformy oświatowej szkoły polskie znalazły się w trudnej sytuacji. Żeby
nadal istnieć, muszą dostosować się do nowych standardów, a więc
posiadać właśnie na przykład pracownie przedmiotowe czy sale
gimnastyczne. W dodatku w rejonach, gdzie większość ludności stanowią
Polacy, otwiera się konkurencyjne szkoły z językiem litewskim, bardzo
dobrze wyposażone, utrzymywane nie przez gminy, ale bezpośrednio przez
państwo. Nasza pomoc to w tej chwili „być albo nie być” polskich szkół.
Gdyby zniknęły, byłaby to wielka strata - także dla samej Litwy. Dzieci
chodzące do tych szkół są bowiem trójjęzyczne: władają biegle i polskim, i litewskim, i rosyjskim.
Gdy dołożą do tego angielski i znajomość komputera, to - przyszłość
należy do nich.
Dla mnie najbardziej poruszające w akcji litewskiej jest to, że
niektóre szkoły starają się tak podzielić pieniądze, które dajemy na
obiady, żeby móc jeszcze kupić tym dzieciom coś do domu lub na drogę
(niektóre z dzieci mieszkają nawet 8 kilometrów od szkoły) - jakąś bułkę
czy kanapkę. Bywa i tak, że zabierają zupę w słoiku dla młodszego
rodzeństwa.

W rejonach dotkniętych biedą ciepły obiad jest często decydującym powodem, dla którego rodzice wysyłają dziecko do szkoły.

Widzimy to jeszcze wyraźniej na Suwalszczyźnie, gdzie - w ramach akcji
„Pajacyk” - od września 1998 roku opłacamy obiady blisko 1700 dzieciom.
Podobnie jak w Bieszczadach staramy się przygotować te szkoły na
przyjęcie turystów; przy jednej z nich, pięknie położonej nad jeziorem,
być może powstanie ośrodek dla płetwonurków. Oczywiście doposażamy te
szkoły, szukamy sponsorów, którzy sfinansowaliby remonty. Chcemy, żeby
te dzieci miały warunki nauki porównywalne z tymi, jakie mają ich
rówieśnicy w innych częściach kraju. Ale zdobywanie funduszy idzie,
niestety, opornie, bo właściwie nie udało nam się zainteresować mediów
tym problemem.

Mieliście za to profesjonalną akcję reklamową.

Kiedy pracowaliśmy nad programem pomocy Suwalszczyźnie, zgłosiła się do
nas firma zajmująca się marketingiem i reklamą - Bates, Saatchi &
Saatchi. Zaproponowała nam bezpłatne opracowanie strategii nagłośnienia
całej akcji, a także przygotowanie materiałów reklamowych. To oni
wymyślili pajacyka z pustym brzuszkiem, który można napełnić za jedyne
dwa złote (tyle kosztował obiad). Pomysł bardzo się nam spodobał. Dostaliśmy za darmo powierzchnie reklamowe oraz czas na
antenie i akcja ruszyła. Spodziewaliśmy się, że dzięki przeprowadzeniu
jej z takim rozmachem zbierzemy mnóstwo pieniędzy. Odzew był jednak
mniejszy, niż oczekiwaliśmy.

Dlaczego?

Na Zachodzie reklama to bardzo popularny sposób zdobywania pieniędzy. U
nas to ciągle jeszcze jest nowość. Myślę, że zadecydował też brak
zainteresowania wśród dziennikarzy. Niestety, temat biedy i nierównych
szans jakoś się „zużył”. Głodne dziecko nie wzbudza zainteresowania,
chyba że dojdzie do tragedii - na przykład zostanie zabite przez
zrozpaczoną matkę.

Politycy dużo mówią o „wyrównywaniu szans”, ale w ich ustach ten
postulat zamienił się w slogan - nic z tego nie wynika. To, jak sądzę,
zniechęca dziennikarzy do takich tematów. I widzę jeszcze jeden powód:
dziennikarze generalnie mniej interesują się tym, co jest nagłaśniane
przez reklamy. „Skoro jest reklama, to po co jeszcze o tym pisać?”

Jeżeli rzeczywiście tak jest, to nasza akcja pokazała, jak błędna jest
taka postawa. W inicjatywach takich jak nasza sama reklama nie
wystarczy. Potrzeba jeszcze, aby obok niej pojawił się reportaż o
dzieciach nie posyłanych do szkoły, o szkołach mieszczących się w
rozsypujących się budynkach, o konkretnej rodzinie, która zmaga się z
biedą niewyobrażalną dla wielu mieszkańców dużych miast. Reklama nie
kształtuje wrażliwości, tylko odwołuje się do tego, co wcześniej
ukształtowane. To jest pole do działania dla dziennikarzy.
Kilka miesięcy później wystąpiłaś w reklamie proszku do prania. O ile
się nie mylę, jesteś pierwszą osobą w Polsce z sektora „pomocowego”,
która się na coś takiego zdecydowała. Dlaczego?
Ściśle biorąc, nie była to reklama, tylko migawka dołączana do
właściwej reklamy. A powód był prosty: pojawił się duży sponsor, dzięki
któremu mogliśmy podwoić naszą pomoc dla dzieci z Suwalszczyzny
(wcześniej opłacaliśmy obiady w 17 szkołach, teraz - w 40). Chciał
jednak w zamian wykorzystać jakoś moją popularność. Nie była to łatwa
decyzja. Negocjacje na temat tego, jaki charakter ma mieć moje
pojawienie się w tej migawce, trwały długo, ustalaliśmy każdy szczegół.
Ostateczny tekst był kompromisem między oczekiwaniami sponsora a tym,
co uważaliśmy za dopuszczalne.

Ktoś mógłby zapytać: „Gdzie tu problem? W końcu najważniejsze, że więcej dzieciaków zjadło obiad!”

Oczywiście najważniejsze było to, że mogliśmy rozszerzyć naszą pomoc.
Ale nie wolno zapominać, że kiedy jest się osobą znaną i obdarzaną
pewnym zaufaniem, każde publiczne pojawienie się trzeba bardzo
dokładnie przemyśleć. Własna twarz też jest swoistym „kapitałem”, który
łatwo roztrwonić. A jeśli go roztrwonisz, to stracisz nie tylko ty, ale
i ci, którym pomagasz.
Za występ w reklamie nie wzięłam naturalnie ani złotówki. „Sprzedałam
twarz” za pieniądze na dożywianie dzieci. Ale dziś widzę, że moje
pojawienie się w owej migawce powinno się ustawić jeszcze jakoś
inaczej. Bo wiele osób mówiło mi potem tak jak ty: „Janka, widziałem
Cię w reklamie proszku!” A powinni raczej mówić: „Janka, słyszałem, że
organizujecie akcję dożywiania dzieci!” Nie wiem, czy dałoby się to
pogodzić z interesem sponsora, ale na taką reklamę jak tamta już bym
się dzisiaj nie dała namówić. Zdjęcia były zresztą bardzo męczące;
byłam wtedy po dwóch operacjach i niebawem czekała mnie kolejna. Prostą
scenę powtarzaliśmy kilkadziesiąt razy.
Akcja dożywiania dzieci w Bieszczadach czy na Suwalszczyźnie
wiąże się pośrednio z innym problemem rejonów dotkniętych bezrobociem -
alkoholizmem. Mam wrażenie, że dziś wokół tego problemu
narasta zjawisko „przyglądactwa”. Opisuje się czy pokazuje nędzę
takich środowisk, beznadzieję, w jakiej tkwią, zwraca uwagę na
przypadki agresji, szczególnie wobec dzieci, ale większość tych
opowieści przenika duch rezygnacji, fatalizmu. Jakbyśmy się już
pogodzili, że alkoholizm to jest problem, którego w Polsce się nie
rozwiąże. Że taka już nasza uroda.

Jest szereg bardzo pożytecznych inicjatyw społecznych, pozarządowych,
które temu przeciwdziałają, ale państwo jako całość nie prowadzi
spójnej i konsekwentnej polityki na rzecz trzeźwości. Stąd ten duch, o
którym mówisz. Co się najczęściej pokazuje? Popegeerowskie wsie, gdzie
po upadku państwowych gospodarstw nikt niczego ludziom, którzy w nich
pracowali, nie zaproponował. Tam wyrastają już kolejne pokolenia, które
nie znają innego życia, jak życie „na zasiłku”! Czasem mam wrażenie,
jakby istniała cicha zgoda na alkoholizm tych środowisk, bo to sprawia,
że ci ludzie nie mają nadmiernych oczekiwań, będą tak trwali w tym
stanie, przepijając pieniądze, które im państwo „z łaski” da.
Według mojej wiedzy w Polsce nie brakuje miejsc na oddziałach
odwykowych. Nie brakuje też specjalistów, którzy by mogli z ludźmi
uzależnionymi pracować. Ale alkoholizm to jest problem, który wymaga
czegoś więcej, ingerencji w całe środowiska, dania ludziom zajęcia,
rozbudzenia w nich ambicji, wiary we własne możliwości. Nie wystarczy
przydzielić rodzinie dotkniętej alkoholizmem opiekuna społecznego,
trzeba mu jeszcze dać narzędzia (prawne i inne), żeby mógł tej rodzinie
pomóc. Nie wystarczy sporządzać statystyki i pokazywać, że obniża się
wiek, w którym dzieci mają po raz pierwszy kontakt z alkoholem. Trzeba
tym dzieciom coś zaproponować w miejsce bohatera, który zanim rozwali
kilku facetów, wychyla jednym ruchem szklankę whisky.To
zresztą charakterystyczne, że w momencie, kiedy w telewizji pojawiło
się więcej takich bohaterów, zniknęły z niej programy poświęcone
alkoholizmowi. Tymczasem właśnie telewizja ma
możliwość tworzenia atmosfery sprzyjającej niepiciu. Niestety, media
nastawione są na opowiadanie o tragediach, a nie o przyczynach
tragedii. Nie są też na ogół zainteresowane rozwiązywaniem problemów,
ale ich „sprzedawaniem”.

Swoistą karykaturą misji, którą mogłyby spełniać, są te żałosne reklamy piwa bezalkoholowego.

Na przykład. Nie wiem, co czuje dziecko alkoholika, które ogląda
szeroko uśmiechniętych panów siedzących przy piwie z ładnymi
dziewczynami, a potem widzi swego ojca, który wyszedł z domu „na
jednego”, leżącego we własnych wymiocinach.

Myślę, że nie łączy tych dwóch obrazów.

A ja myślę, że tak. I że jeżeli nikt do niego nie wyciągnie ręki, to
skończy jak ojciec, tworząc sobie jednocześnie iluzję, że jest mu
dobrze jak tamtym.

Problem dotyczy nie tylko wsi. W miastach również są ogromne środowiska dotknięte alkoholizmem.

Dlatego sprawą równie ważną jak pomaganie szkołom (ale też o wiele
trudniejszą) jest stworzenie w Polsce sieci świetlic dla dzieci, które
„chodzą z kluczem”. Takie świetlice prowadzą między innymi Caritas, SOS
Jacka Kuronia, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. My mamy taką świetlicę w
Łodzi. Początkowo przyjmowaliśmy tam 30 dzieci, ale szkoła, do której
te dzieci uczęszczały, ubłagała nas, żebyśmy przyjęli ich więcej
(obecnie - 55), bo widać było, że zaczęły robić postępy w nauce. Dzieci
dostają tam posiłek (taki nieco obfitszy podwieczorek), mogą odrabiać
lekcje, bawić się, organizujemy wycieczki i wspólne imprezy. Uczymy je też pomagać innym: pomagały pakować dary dla
powodzian, paczki dla Polaków z Kazachstanu, malowały dla nich kartki.
Ważne jest, aby nie wyrastały w świadomości, że one jedne potrzebują
pomocy, ale żeby przekonały się, iż same też mogą komuś pomóc.

Ilekroć przyglądam się waszej działalności, zawsze zastanawiam się, co
decyduje o wyborze takiego a nie innego obszaru, na który wkraczacie z
pomocą.

To są zawsze bardzo trudne decyzje: jaki program uruchomić, z którego
się wycofać. Swego czasu chcieliśmy bardzo wysłać pomoc do Ruandy.
Ogłosiliśmy apel i... nie było żadnego odzewu. Często jest tak, że to
nie my dokonujemy wyboru, ale życie wybiera za nas. Tak było na
przykład w przypadku powodzi w 1997 roku. Powódź „zatopiła” inne nasze
akcje i programy. Nie było to związane wyłącznie z tym, że nie mogliśmy
zebrać środków; po prostu wszyscy musieliśmy poświęcić czas temu, co
najpilniejsze. Wysyłaliśmy konwoje z darami, organizowaliśmy kolonie.
IKEA ofiarowała nam meble i sprzęt domowy za milion dolarów! Musieliśmy
zająć się rozdzieleniem tego wśród najbardziej poszkodowanych rodzin.
Ogromna praca: przyjęcie wszystkich tych rzeczy do magazynu, zebranie
ankiet, na podstawie których mieliśmy je rozdzielić, dobranie mebli,
lamp, pościeli tak, żeby wszystko do siebie pasowało, wreszcie -
rozwiezienie tego do rodzin i rozliczenie się (dwa grube segregatory
dokumentów)... Pracowały przy tym cztery osoby - niewiele, jak na tego
typu operację. Wyposażyliśmy przeszło 700 mieszkań.Zaangażowaliśmy
się też w remonty i wyposażanie zniszczonych budynków
należących do instytucji pozarządowych, jak Dom Rehabilitacji Dzieci z
Porażeniem Mózgowym w Opolu, Rodzinny Dom Dziecka we Wrocławiu czy
szkoły społeczne w różnych miejscowościach. Placówki te - było ich w
sumię 32 - nie mogły liczyć na pomoc państwa. Nasz program pomocy
powodzianom zakończył się praktycznie w roku 1999; wtedy spłynęły
ostatnie rozliczenia remontów.

Mówiłaś wielokrotnie, że powódź to było dla was zupełnie nowe
doświadczenie. Czy tylko dlatego, że nie mieliście dotychczas do
czynienia z takim żywiołem?

Bardzo istotne było to, że po raz pierwszy współpracowały ze sobą
cztery główne polskie organizacje humanitarne: PCK, Caritas, Wielka
Orkiestra i PAH. W środowisku organizacji zajmujących się pomocą
zaczęto nawet mówić o „Wielkiej Czwórce” [śmiech]. Sama świadomość, że
gdyby na liście darów, które miałam zawieźć, zabrakło czegokolwiek, to
mogłam się zwrócić o pomoc do partnerów, była bardzo budująca. Firma
BanCom uruchomiła dla nas specjalny telefon „powodziowy”, bardzo
skuteczny; do jednego numeru podłączonych było 120 aparatów! (Dla
porównania - w Ministerstwie Edukacji, gdzie próbowano koordynować
organizację wypoczynku dla dzieci powodzian, był tylko jeden telefon na
biurku...). Niestety, sam BanCom nie mógł w nieskończoność utrzymywać
tego telefonu, a rząd ani kancelaria prezydenta nie były zainteresowane
jego finansowaniem, bo skupiły się na promowaniu własnych działań.Trzeba
podkreślić, że powódź zaskoczyła wszystkich: nie tylko państwo,
ale także „pozarządówkę”. Jako społeczeństwo okazaliśmy się gotowi do
niesienia pomocy, ofiarni i solidarni. Ale działania na rzecz
powodzian, zwłaszcza w pierwszych dniach, były chaotyczne i przez
nikogo nie koordynowane. Także - działania organizacji humanitarnych.
Bałagan, jaki wytworzył się wskutek tego solidarnego, ale
niekontrolowanego zrywu, spowodował wiele zła. Powtórzyły się stare
błędy: wysyłano powodzianom używaną odzież, nie nadający się do użytku
sprzęt gospodarstwa domowego, zniszczone meble. Widziałam w telewizji
ludzi pochylonych nad stosem „darów” - stertą starej, brudnej
odzieży. Ta sterta to nie tylko niepotrzebny ciężar, który trzeba było
gdzieś uprzątnąć. „Potrzebujemy pomocy, ale nie jesteśmy dziadami” -
skarżyli się reporterce oburzeni powodzianie. Burmistrz Bystrzycy
Kłodzkiej, gdzie na rampie stały trzy wagony niepotrzebnych mebli,
powiedział mi, że chyba będzie musiał po kryjomu wywieźć je i
zniszczyć. Przestrzegałam go, żeby tego nie robił, bo ludzie zaczną
podejrzewać, że kradnie. Pojawiły się posądzenia, że to, co lepsze,
zostało zawczasu wyniesione przez pracowników pomocy społecznej...
Na szczęście nie wszystkie błędy prowadziły do sytuacji tak
dramatycznych. Częściej zdarzało się, że ktoś spontanicznie załadował
darami ciężarówkę i jechał „do powodzian”, nie ustaliwszy wcześniej ani
miejsca rozładunku, ani tego, czy znajdzie się ktoś, kto te dary
odbierze i rozdzieli. Zapominano też o konieczności sortowania darów.
Dyrektorka Ośrodka Pomocy Społecznej w tej samej Bystrzycy powiedziała
mi, że po otwarciu kilku worków z darami okazało się, że jest w nich
żywność wymieszana z odzieżą i środkami czystości. Żeby to wszystko
rozdzielić, musiałaby mieć cały batalion ludzi, a że nie miała -
zamknęła wszystko w magazynie.
Generalnie jednak „pozarządówka” dobrze się spisała. Zwłaszcza na tle
nieudolnych działań rządu, których skutki powodzianie odczuwają do
dzisiaj.

Czy widzisz jakąś istotną różnicę miedzy PAH-em a innymi tego typu
organizacjami? Wysyłacie konwoje - inni też wysyłają. Dożywiacie dzieci
- inni też to robią. Co was wyróżnia?

Od większości organizacji humanitarnych w Polsce różnimy się tym, że od
początku staramy się łączyć organizowanie pomocy z edukacją. Jeszcze
zanim powstała PAH, przygotowaliśmy kilka akcji skierowanych głównie do
dzieci i młodzieży. W 1993 roku, tuż po św. Mikołaju, 7 grudnia
zorganizowaliśmy koncert „Gawędy ” w Sali Kongresowej. Biletem wstępu był kilogram ryżu, cukru
lub makaronu. Wiele dzieci przyszło z więcej niż jednym „biletem”...
Zebraliśmy w ten sposób blisko 10 ton żywności dla Bośni. Akcja ta
miała uświadomić dzieciom, że nawet niewielki dar ofiarowany przez
wielu ludzi urasta do rozmiarów, które mogą stanowić realną pomoc dla
innych. W następnym roku przygotowaliśmy z kolei pocztówki z Gołąbkiem
Pokoju (według rysunku Picassa), na odwrocie których było przesłanie
pokoju dla dzieci w byłej Jugosławii. Pod tym przesłaniem trzeba się
było podpisać i podać swój adres. W czerwcu 1994 zawieźliśmy te
pocztówki do Sarajewa, Belgradu i Pale i rozdawaliśmy je dzieciom w
szkołach, domach dziecka, szpitalach. Wiele z tych dzieci napisało w
odpowiedzi pozdrowienia od siebie i my przywieźliśmy je do Polski i
rozesłaliśmy. Nie sądzę, by w efekcie tej akcji nawiązały się trwałe
kontakty, choć wiem, że niektóre polskie dzieci pisały potem listy do
swoich rówieśników z Sarajewa. Ważny był jednak sam gest solidarności,
który - co widać było choćby po ilości i objętości listów, jakie
przywieźliśmy z Bośni - był bardzo potrzebny.
Akcję tę poprzedził - zorganizowany wspólnie z Towarzystwem „Nasz Dom”
i radiową „Trójką” - I Parlament Dziecięcy, który obradował w Sejmie l
czerwca. 460 posłów wybrano spośród ponad pięciu tysięcy dzieci, które
napisały prace na jeden z trzech zaproponowanych tematów: „Czy możesz
pomóc rówieśnikom z byłej Jugosławii i jak?”, „Napisz apel o pokój” lub
„Jak ty byś urządził świat?” Przemówienia w trakcie obrad wygłosili
autorzy pięciu najlepszych prac; ta piątka pojechała później do
Strasburga, żeby zawieźć przygotowany w oparciu o propozycje dzieci
apel o pokój do Parlamentu Europejskiego.

Było w tym apelu sporo idealizmu rodem z „Króla Maciusia I”. Ale
też świadomość, od kogo naprawdę zależą losy świata: „My, jako dzieci,
możemy tylko mówić, wy dorośli możecie działać”.

Apel ten - jak i sam Parlament - zrobił ogromne wrażenie. Niestety,
nasz pomysł przejęli w następnym roku dorośli parlamentarzyści. Kiedy
zwróciliśmy się do marszałka Sejmu z prośbą o udostępnienie sali,
okazało się, że jedna z posłanek już pracuje nad kolejnym parlamentem
dziecięcym. Uznaliśmy, że nie będziemy w to wchodzić, bo wyglądało na
to, że będzie to impreza o zupełnie innym charakterze, niż
zamierzyliśmy.
Te wszystkie nasze działania rozwinęły się w program edukacji
humanitarnej, o którego niektórych elementach już wspominałam. Bardzo
ważną jego częścią są spotkania w szkołach i wystawy obrazujące naszą
działalność i sytuację ludzi, do których docieramy z pomocą. A główny
cel tego programu? Nauczyć organizować pomoc.

Pomóc ludziom pomagać.

Tak - pomóc dobru, które jest w ludziach, ujawnić się, zadziałać.
Prowadzimy też akcje mniej efektowne. Na Ukrainie zetknęliśmy się na
przykład z problemem osób, które mają obywatelstwo ukraińskie, ale w
czasie wojny walczyły w wojsku polskim i nie posiadają żadnych
uprawnień kombatanckich - ani tam, ani tutaj. Rzecz dotyczy 311 osób,
ale ta liczba stale się zmniejsza. Potrzebują bardzo podstawowej
pomocy, głównie leków (bo nie mają zniżek). Co ciekawe, do tej akcji
wciągnęła się grupa młodzieży z... SdRP z Lublina - wcześniej bardzo
pomogli nam przy Kazachstanie, potem przy Kosowie (prowadzili zbiórki
wspólnie z ludźmi z Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży). Kiedy tak o
nich mówię, to jest to trochę nie fair wobec nich, bo sami deklarowali,
że są naszymi wolontariuszami jako oni, a nie jako partyjna
młodzieżówka [śmiech].



Góra -
Dalej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ochojska08
ochojska10
ochojska09
ochojska
ochojska19
ochojska11
ochojska04
ochojska15
ochojska17
ochojska05
ochojska03
ochojska18
ochojska07
ochojska13
ochojska06
ochojska14
ochojska12
ochojska01
ochojska02

więcej podobnych podstron