Conan 63 Conan i Prorok Ciemności

background image

– 5 –

I

£akn¹cy zemsty osi¹gn¹ j¹. W Dzieñ Ostatni, w godzinie Oœle-

piaj¹cego Œwiat³a. W kraju, gdzie ostatni ze Staro¿ytnych wst¹pi³ na

Szare Ziemie.

I dany bêdzie Znak. Gdy Czarna Moc zniszczy sam¹ siebie, uj-

rz¹ wzlatuj¹ce czarne œwiat³o. Niechaj gotuj¹ siê do Nieuniknione-

go. I rozewr¹ siê Wrota, które s¹ wszerz a¿ po krañce ziemi, w g³¹b

do czarnych wrz¹cych kamieni i jeszcze g³êbiej.

I za³opocze Sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion. A na

przodzie bêdzie ten, którego poznaj¹ po He³mie jego. A z ty³u – id¹-

cy œladem. I w proch siê obróc¹ grody i sio³a. I wniwecz siê obróc¹

narody i rasy. I odrzuc¹ bogów swoich. A¿eby pokornym byæ Staro-

¿ytnym i ich przykazaniom. Albowiem ci, którzy zwyciê¿yli, nie bêd¹

mieæ litoœci dla pokonanych…

Ale jeœli z woli bogów umrze nie ten, kto umrzeæ powinien, przy-

chodz¹cy w œlad za pierwszymi rozlej¹ siê czerni¹ po œwiecie i nie

stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t. A tylko ten, kto prze¿y³,

zdo³a dwa razy zabiæ martwego i zawrzeæ Wrota…

Khorajskie warowne miasto Vagaran by³o bogate i kwitn¹ce –

le¿a³o bowiem na skrzy¿owaniu kupieckich szlaków. Haszyd, nomi-

nalny w³adca Vagaranu, by³ jedynym panem okolicznych ziem. ¯y-

cie w samym mieœcie i pobliskich wsiach, kierowane ¿elazn¹ rêk¹

Haszyda, p³ynê³o spokojnie i równomiernie, bez zamieszek i powstañ;

background image

– 6 –

potê¿na armia odpiera³a rzadkie najazdy cudzoziemców, przede

wszystkim Semitów. Vagarañscy wojownicy pod przywództwem

swojego w³adcy tak¿e sk³adali wizyty pogranicznym sio³om s¹sied-

nich pañstw i wracali z bogatym ³upem. Dlatego pieni¹dze z Vaga-

ranu wp³ywa³y do skarbca stolicy regularnie i bez opóŸnieñ, a po-

s³añcy królowej Kothu, którego prowincj¹ by³a Khoraja, nie narzucali

siê zbytnio Haszydowi.

Miasto le¿a³o w zachodniej czêœci Khorai. W przeciwieñstwie

do pozosta³ych terenów kraju, gdzie dominowa³y piaszczyste pusty-

nie, tutaj przewa¿a³y ska³y i kamieniste pustkowia.

Vagaran, zbudowany na wznosz¹cym siê ³agodnie wzgórzu, z lo-

tu ptaka przypomina ogromny nieregularny piêciok¹t, otoczony prze-

ra¿aj¹cym murem. Trzy jego k¹ty spogl¹daj¹ na po³udniowy zachód,

po³udnie i po³udniowy wschód, w stronê Shemu, a dwa pozosta³e – na

wschód, w g³¹b Khorai. Ka¿dy z k¹tów zwieñczony jest wysok¹ wie-

¿¹, na której dzieñ i noc trzymaj¹ wartê zmieniaj¹ce siê stra¿e. W Va-

garanie s¹ dwie bramy: Wschodnia – bêd¹ca wschodni¹ tylko z na-

zwy, przy której zazwyczaj trzyma stra¿ piêciu stra¿ników, zajmuj¹cych

siê wy³¹cznie sprawdzaniem przywo¿onych przez kupców towarów,

i Po³udniowo-Wschodnia – potê¿na, zbudowana z trzech czêœci.

Jej pierwsza czêœæ to znajduj¹ca siê po zewnêtrznej stronie bra-

my p³yta ze œciœle przylegaj¹cych do siebie cisowych desek spiêtych

metalowymi klamrami. Podniesiona p³yta ca³kowicie zamyka przej-

œcie. Na sygna³ naczelnika stra¿y Jassina spuszczana na ³añcuchach,

k³adzie siê w poprzek fosy z pionowymi œcianami i zamienia w most

– po nim i tylko po nim mog¹ wjechaæ do miasta goœcie z innych

pañstw, kupcy, wêdrowcy… albo nieprzyjacielskie wojska. Za p³yt¹

znajduje siê dwuskrzyd³owa brama, zamykana na ogromny skobel,

wyciosany z ca³ego dêbowego pnia – pokonaæ tê przeszkodê mo¿na

tylko taranem. Ale jeœli wrogowi mimo wszystko uda siê sforsowaæ

fosê, opuœciæ most, czyli przecin¹æ utrzymuj¹ce go w pionie ³añcu-

chy, i staranowaæ bramê pod deszczem strza³ i strumieniami wrz¹cej

smo³y, to na samym koñcu przejœcia czekaæ bêdzie na niego prze-

szkoda praktycznie nie do pokonania: krata z mocnych metalowych

prêtów gruboœci ludzkiego ramienia.

Zazwyczaj krata jest podniesiona, dwuskrzyd³owa brama otwarta,

most zaœ od œwitu do zmroku opuszczony. Wszak to g³ówna droga

do miasta. Co prawda, jest jeszcze tajne przejœcie, prowadz¹ce z pod-

ziemi pa³acowych do granicy Khorai, ale o nim mo¿na nie wspomi-

naæ: w tej historii nie odegra ¿adnej roli.

background image

– 7 –

Na szczycie wzgórza stoi pa³ac Haszyda – z³owieszcza szara

bry³a wzniesiona z gigantycznych granitowych bloków. S¹ w nim setki

przestronnych komnat i dziesi¹tki bogato urz¹dzonych sal. G³êboko

pod nimi, w skale pod fundamentem wyr¹bano labirynt; kamienne

cia³o ziemi zryto sieci¹ wij¹cych siê korytarzy z chytrymi zasadzka-

mi i œlepymi uliczkami, studniami ponurych cel, gdzie zamkniêto licz-

nych wiêŸniów, i podziemiami, w których ukryto niezliczone skarby

Haszyda. Ten, kto nie zna planu labiryntu, nigdy nie znajdzie skar-

bów, a ten, kto zdo³a wydostaæ siê z podziemnej celi, nigdy nie wyj-

dzie na powierzchniê i nie zobaczy s³oñca…

Pa³ac ma przestronny pó³okr¹g³y taras. Z niego Haszyd czêsto

ogl¹da walki gladiatorów – ulubion¹ rozrywkê vagarañczyków, co

tydzieñ spêdzaj¹cych wolny czas na po³o¿onej pod tarasem ogrom-

nej arenie. Na tym tarasie Haszyd przyjmuje zazwyczaj wa¿nych

goœci, pos³ów, a tak¿e przyjació³.

Wokó³ pa³acu, nieco poni¿ej zbocza wzgórza, le¿¹ dzielnice

miejscowej arystokracji – wielmo¿ów, urzêdników, dworaków sa-

trapy, kupców. Im ni¿ej, tym domy s¹ biedniejsze – a¿ do murów,

gdzie mieszcz¹ siê cha³upy nêdzarzy, nory w³óczêgów i zbudowane

z byle czego szopy bezdomnych.

Pó³tora ksiê¿yca temu wojsko Haszyda odnios³o zwyciêstwo nad

kolejn¹ armi¹ cudzoziemców, których skusi³o bogactwo miasta, od-

dalonego od najbli¿szych cywilizowanych miejsc o trzy dni jazdy

wielb³¹dem. Armia pod przywództwem shemskiego ksiêcia Baru-

cha, sk³adaj¹ca siê g³ównie z okrutnych synów plemion koczowni-

czych, w³óczêgów, zubo¿a³ych wojowników i szukaj¹cych ³atwej

zdobyczy najemników, próbowa³a wzi¹æ miasto szturmem. Werbow-

nicy obiecywali ³atw¹ zdobycz, okaza³o siê jednak, ¿e lepiej im nie

wierzyæ.

Nocne stra¿e, obchodz¹c dalekie przedpola miasta, zauwa¿y³y

blask ognisk rozpalonych na granicy ska³ i pustyni przez nieprzyja-

ciela, gotuj¹cego siê do porannego ataku. Zaalarmowane oddzia³y

obroñców z pierwszymi promieniami s³oñca rozpoczê³y kontratak,

uprzedzaj¹c najeŸdŸców.

Wróg zosta³ zaskoczony: konny oddzia³ szturmowy, dwadzie-

œcia piêæ razy mniejszy od wojsk przeciwnika, bezszelestnie przeje-

cha³ przez Zawodz¹cy W¹wóz, wbi³ siê w obóz Shemitów, tratuj¹c

senne warty, podpalaj¹c namioty, zabijaj¹c ka¿dego, kto stan¹³ na

background image

– 8 –

jego drodze, i niemal osi¹gaj¹c kwaterê samego Barucha. Ale roz-

leg³ siê nieg³oœny g³os rogu i jeŸdŸcy, którzy podczas ataku stracili

zaledwie piêciu ludzi, zawrócili – zanim przeciwnik opamiêta³ siê

i otoczy³ atakuj¹cych.

Poj¹wszy, ¿e zostali zdemaskowani i dalsze ukrywanie siê nie

ma sensu, Baruch rozkaza³ swoim wojownikom stan¹æ w szyku bo-

jowym i rozpocz¹æ poœcig za rozzuchwalonymi khorajczykami, wy-

ci¹æ ich w pieñ, a nastêpnie szturmem wzi¹æ bogate miasto Vagaran.

Za³opota³y sztandary i chor¹gwie, rozleg³ siê g³osz¹cy atak warkot

bêbnów.

Mo¿e Shemitom uda³oby siê dogoniæ vagarañczyków, zanim ci

ukryli siê w ska³ach Zawodz¹cego W¹wozu, ale upór jednego z po-

œlednich dziesiêtników, barbarzyñcy z pewnego nie znanego nikomu

kraju, który oœmieli³ siê przeciwstawiæ samemu Baruchowi, opóŸni³

poœcig.

Gdy konnica Shemitów wdar³a siê do w¹wozu, po bezczelnych

vagarañczykach pozosta³ ju¿ tylko wzburzony koñskimi kopytami

wiruj¹cy w powietrzu py³, jedyny œlad, ¿e niedawno przejechali têdy

jeŸdŸcy.

Od strony Shemu Vagaran otacza³ nieprzebyty masyw skalny –

uroczysko œwiat³a i ciemnoœci, ostrych od³amków kamieni i ogrom-

nych omsza³ych g³azów. Jedyna droga do miasta wiod³a przez Za-

wodz¹cy W¹wóz, zawdziêczaj¹cy sw¹ nazwê jesiennym wiatrom,

szczególnie nieprzyjemnie wyj¹cym i skoml¹cym wœród szczelin

i rozpadlin w¹skiego przejœcia, nasuwaj¹c mieszkañcom okolicznych

wsi myœl o wiecznym p³aczu zagubionych dusz. W rzeczywistoœci

nie by³ to w¹wóz, lecz jedynie g³êboki skalisty parów, który powsta³

w miejscu dawnego potoku – niegdyœ dop³ywem rzeki przep³ywaj¹-

cej przez Khauran i wpadaj¹cej do morza Vilayet. Pustynia jednak

atakowa³a, potok wysech³ sto lat temu i nikt ju¿ nie pamiêta³, ¿e dawno

temu wody by³o tutaj pod dostatkiem. Pozosta³a tylko nazwa.

Pierwsze oddzia³y Barucha cwa³em wpad³y do w¹wozu i doje-

cha³y niemal do po³owy, gdy z góry, ze skalnych kryjówek, spad³ na

nie grad strza³ wypuszczonych przez najlepszych ³uczników Vagara-

nu. Promienie wschodz¹cego s³oñca przes³oni³y chmury ra¿¹cych

¿¹de³. Rozpadlinê wype³ni³y krzyki umieraj¹cych, które spotêgowa-

ne echem zla³y siê w jeden zgie³k rozpaczy i cierpienia, potwierdza-

j¹c z³owieszcz¹ nazwê tego miejsca.

background image

– 9 –

£ucznicy nie mogli (i nie mieli zamiaru) powstrzymaæ fali ata-

kuj¹cych. Dos³ownie po trupach armia Barucha rzuci³a siê ku ujœciu

w¹wozu…

…gdzie czeka³y na ni¹ wyborowe vagarañskie oddzia³y.

Atakuj¹cy wpadli na zaporê z ciê¿kozbrojnych mieczowników

i gorzko tego po¿a³owali. Wojownicy nie mieli zamiaru pozwoliæ

¿adnemu Shemicie wyjechaæ z Zawodz¹cego W¹wozu, umiejêtnie

i bezlitoœnie powitali nieprzyjaciela u ujœcia dawnego koryta rzeki.

Ariergarda nie wiedz¹c jeszcze, co siê sta³o, napiera³a z ty³u, wypie-

raj¹c przednie szeregi na otwarte pole, prosto pod ostrza vagarañ-

czyków. W powietrze buchn¹³ szczêk stali, rozpaczliwe r¿enie koni

i wycie rannych. Nagle nad szeregami atakuj¹cych przetoczy³ siê zew

rogu bojowego i osypywani œmiercionoœnymi strza³ami z wierzcho³-

ków ska³, wojownicy Barucha zawrócili.

Armia z Shemu, trzykrotnie zmniejszona liczebnie, rzuci³a siê

z powrotem do swojego spustoszonego obozu – z nie mniejszym

zapa³em ni¿ podczas nieudanego ataku. Co prawda, teraz poœpiech

wywo³any by³ panik¹ i groŸb¹ nieuchronnej œmierci. Jednak¿e wo-

jownicy Vagaranu zd¹¿yli zatrzasn¹æ pu³apkê: na uciekaj¹cych nie-

przyjació³ u wyjœcia z w¹wozu czeka³y ju¿ oddzia³y Haszyda. Pu³ki

Barucha ogarn¹³ chaos i zamêt. Shemici jak œlepe kociaki miotali siê

pomiêdzy œcianami w¹wozu, z obu stron wita³a ich zimna stal, a z góry

razi³a lataj¹ca, pierzasta œmieræ.

Do koñca ¿ycia Baruch nie dowiedzia³ siê, ¿e z tych zgubnych

kleszczy pomóg³ mu siê wyrwaæ krn¹brny dziesiêtnik, barbarzyñca…

Jakkolwiek jednak by³o, nêdznym resztkom shemickich wojsk

uda³o siê wydostaæ z przeciwleg³ego ujœcia w¹wozu i pomkn¹æ w stro-

nê Eruku. Oddzia³y obroñców, pokrzykuj¹c, œciga³y ich do samej

granicy, dopiero tam zawróci³y.

– …I tak, mój czcigodny goœciu – ci¹gn¹³ Haszyd, który w cza-

sie efektownej pauzy zd¹¿y³ obgryŸæ indycze skrzyde³ko – zmusiw-

szy nêdznych Shemitów do wyk¹pania siê w piaskach pustyni, roz-

kaza³em tr¹biæ odwrót i wróciliœmy do miasta… A có¿ mieliœmy

wiêcej do roboty? Wróg rozbity, jeñców t³um, ludzi straciliœmy nie-

wielu, a g³upek Baruch nie zbli¿y³ siê do bram miasta nawet na dwie

ligi. Dlatego z triumfalnymi pieœniami na ustach wróciliœmy do domu,

kolejny raz udowadniaj¹c obmierz³ym Shemitom, ¿e walczyæ z na-

mi nie warto.

background image

– 10 –

I Haszyd, i prawa rêka Haszyda – dowódca Sdemak, i jego lewa

rêka – mêdrzec i doradca mag Aj-Berek, i jego czcigodny goœæ –

szach D¿umal, w³adaj¹cy jedn¹ z prowincji Turanu, siedzieli za sto-

³em, specjalnie z tej okazji wyniesionym na taras.

S³oñce jasno œwieci³o, na dole hucza³y œwiêtuj¹ce t³umy miesz-

kañców miasta, które w przedsmaku jutrzejszego widowiska na are-

nie zape³ni³y miejscowe ober¿e i gospody, zawczasu wlewaj¹c w sie-

bie sch³odzone piwo i mocne wina. Na tarasie by³o cicho i rzeœko;

wieczerza mia³a siê ku koñcowi.

Wielmo¿e – Haszyd i D¿umal – ju¿ omówili wszystkie bie¿¹ce

sprawy polityczne, wymienili siê obowi¹zkowymi prezentami i uprzej-

moœciami, przyjemnie spêdzili razem czas w siarkowych ³aŸniach, gdzie

rozmawiali o klejnotach, koniach i kobietach (przy czym obaj nie szczê-

dz¹c pochwa³, zapewniali o wy¿szoœci drugiej strony w tych¿e kwe-

stiach), a potem rozkoszowali siê towarzystwem piêknych tancerek.

Za dwa dni szach zbiera³ siê w drogê powrotn¹ i Haszyd na ostatek

postanowi³ pochwaliæ siê przed nim swoj¹ ulubion¹ zabawk¹.

Za plecami Haszyda i jego goœci czeka³o na rozkazy czworo s³ug,

zajmuj¹cych siê zmienianiem dañ i napojów. Dwóch uzbrojonych

stra¿ników zastyg³o pod drzwiami, czterech innych sta³o w rogach

tarasu. Ci ostatni nie mieli broni – œciskali w rêkach koñce b³yszcz¹-

cych, mocnych ³añcuchów. Naci¹gniête ³añcuchy tworzy³y krzy¿.

W jego œrodku, twarz¹ do wielmo¿ów, nieruchomo górowa³ nagi

œniady mê¿czyzna. Drugi koniec ka¿dego z czterech ³añcuchów by³

przykuty do grubej obrêczy zapiêtej na szyi jeñca. Gdyby spróbowa³

zrobiæ choæby najmniejszy ruch, ³añcuchy natychmiast cofnê³yby go

na œrodek tarasu.

Ale jeniec sta³ bez ruchu; jego przenikliwe b³êkitne oczy wpa-

trzone by³y w wiecznoœæ, grzywa granatowoczarnych w³osów nawet

nie zafalowa³a. Nie drgn¹³ ani jeden miêsieñ gigantycznego cia³a

i gdyby nie fioletowa ¿y³ka, która szaleñczo pulsowa³a na potê¿nej

szyi, postronny obserwator móg³by przypuszczaæ, ¿e ma przed sob¹

mistrzowsko wykonany w br¹zie pos¹g olbrzyma.

– Có¿ – powiedzia³ donoœnym basem dowódca Sdemak, wzno-

sz¹c z³oty puchar – to by³a wielka bitwa i wielki triumf. Jeszcze ni-

gdy nie odnieœliœmy tak ³atwego zwyciêstwa. Twoje zdrowie, w³ad-

co Haszydzie! Za twój talent stratega i taktyka! Za nasze powodzenie!

– by³ niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, ubrany w odœwiêtny

mundur. Przy boku mia³ krótki ceremonialny miecz, z rozszerzaj¹-

cym siê ku koñcowi ostrzem.

background image

– 11 –

– I ja pijê twoje zdrowie, Haszydzie! – doda³ dumnie turañski

szach i równie¿ osuszy³ swój puchar. Gruby, ³ysiej¹cy, cierpi¹cy na

zadyszkê i podagrê Turañczyk, chocia¿ równy Haszydowi pod wzglê-

dem pozycji, zewnêtrznie nie przypomina³ potê¿nie zbudowanego

w³adcy Vagaranu. – Wspaniale poradzi³eœ sobie ze wszystkimi trud-

noœciami i po raz kolejny udowodni³eœ, ¿e królowa Jasmela nie przy-

padkiem powierzy³a ci zaszczytne stanowisko w³adcy Vagaranu…

Jednak¿e, monarcho, odpowiedz mi: kim jest ten dzikus, który stoi

tu ju¿ trzeci¹ godzinê i przez ca³y ten czas ani razu siê nie poruszy³?

– Mój drogi goœciu! – Haszyd klasn¹³ w rêce i fa³dy purpuro-

wego p³aszcza zako³ysa³y siê za jego plecami. – Przed nami naj-

dziwniejsze i najcenniejsze trofeum tej bitwy! Najemnik ten, wal-

cz¹cy po stronie Shemitów jak lew, sam jeden zabi³ wiêcej moich

¿o³nierzy ni¿ wszyscy ludzie Barucha razem wziêci… I gdyby nie

pomoc mojego wiernego maga, dobra³by siê równie¿ do mnie, a wtedy

nie siedzia³bym tu z wami przy jednym stole!… Czy¿ nie tak, drogi

Sdemaku? Nawet ty nie zdo³a³eœ mnie przed nim obroniæ!

Sdemak, ponuro milcz¹c, potar³ niedawno zabliŸnion¹ ranê od

uderzenia kind¿a³em. Haszyd odwróci³ siê do czwartego uczestnika

uczty – czarownika Aj-Bereka, który okutany w szeroki czarny

p³aszcz z kapturem, srebrn¹ nici¹ wyszywany w magiczne runy, przez

ca³y czas siedzia³ w milczeniu, niewiele jedz¹c i pij¹c.

– A ty, Aj-Bereku, co powiesz? Czy zabi³by mnie ten dzikus,

gdyby nie twoja pomoc?

W twarzy czarownika, pomarszczonej jak oblicze stuletniego

starca, zalœni³y zielone, m³odzieñcze oczy. Aj-Berek równie¿ nic nie

odpowiedzia³, poruszy³y siê tylko cienkie niteczki jego d³ugich, zwi-

saj¹cych na podbródek w¹sów.

Szach D¿umal, nic nie rozumiej¹c, wzruszy³ ramionami i dola³

sobie wina. Szybko siê upija³.

– Byæ mo¿e, masz racjê, szlachetny w³adco. Ale nieruchome

i bezmyœlne spojrzenie… ee… tego trofeum œwiadczy o jego bez-

granicznej têpocie. Która jest zreszt¹ charakterystyczna dla wszyst-

kich dzikusów… nawet jeœli umiej¹ walczyæ jak lwy.

Haszyd zachichota³.

– Czcigodny goœciu, w ci¹gu dwóch tygodni niewoli ten cz³o-

wiek cztery razy próbowa³ zbiec z mojego podziemnego wiêzienia

i dwa razy prawie uda³o mu siê wydostaæ, go³ymi rêkami wykoñczy³

piêciu stra¿ników. Nie w¹tpiê, ¿e uda³oby mu siê uciec, nawet nie

znaj¹c planu labiryntu, ale g³ód i wycieñczenie jeszcze nikomu nie

background image

– 12 –

pomog³y… Nie, drogi D¿umalu, uwierz mi, jeszcze nigdy nie

spotka³em równie silnego, przebieg³ego i kochaj¹cego ¿ycie wroga!

Opró¿niwszy kolejny puchar, szach uœmiechn¹³ siê.

– Trudno po nim poznaæ, mój drogi gospodarzu, ¿e jest g³odny

i wycieñczony. Czy¿by w twoim wiêzieniu a¿ tak dbano o wiêŸniów?

Sam bym nie odmówi³ spêdzenia w nim kilku dni, mo¿e i u mnie

pojawi³aby siê taka muskulatura…

– Jeœli tylko zechcesz, mój potê¿ny goœciu, z radoœci¹ zapropo-

nujê ci najciemniejsz¹ i najwilgotniejsz¹ celê w moim labiryncie. Ale

nie s¹dzê, ¿eby wypoczynek w takich warunkach dobrze ci zrobi³.

Co siê zaœ tyczy tego dzikusa, niedawno kaza³em specjalnie dla nie-

go przygotowywaæ jedzenie w mojej kuchni – ¿eby nie zdech³, jak

inni lokatorzy moich podziemi, ale by zachowa³ si³ê i zrêcznoœæ.

– A nie s¹dzisz, jaœnie oœwiecony w³adco – zapyta³ ze zdziwie-

niem D¿umal – ¿e tak dobrze karmiony, spróbuje jeszcze raz uciecz-

ki i tym razem mo¿e mu siê udaæ?

Haszyd wytar³ t³uste palce i usta kawa³kiem bia³ej tkaniny

i uœmiechn¹³ siê pob³a¿liwie.

– Mi³oœciwy goœciu, jeszcze nikomu nie uda³o siê wyrwaæ z oko-

wów zaklêcia ¯ó³tego Paj¹ka, które na moj¹ proœbê rzuci³ na niego

szanowny Aj-Berek. Jak widzisz, dzikus przez ca³y czas jest unieru-

chomiony i zniewolony. Jego cia³o i mózg œpi¹ – i bêd¹ spaæ, póki nie

nadejdzie pora. Jego tu nie ma…, a gdzie b³¹dz¹ jego myœli, wie tylko

bogini Isztar. Zachowa³ zdolnoœæ jedynie do jedzenia, picie i wypró¿-

niania siê. Nie musisz siê nim niepokoiæ, szanowny goœciu. Chocia¿

wygl¹da jak lew, nie jest groŸniejszy od œlepego szczeniêcia.

Szach g³oœno bekn¹³, odchyli³ siê na oparcie wysokiego fotela,

zmru¿y³ oczy i zacz¹³ siê przygl¹daæ olbrzymowi. Potem chrz¹kn¹³,

nape³ni³ z³oty puchar po brzegi, podniós³ go i be³kotliwie zawo³a³:

– Ej, ty, dzikusie! S³yszysz mnie? Chcê, ¿ebyœ wypi³ za zdrowie

i zwyciêstwo mojego przyjaciela, wspania³ego Haszyda! I tym samym

podziêkowa³ mu, ¿e w swojej wspania³omyœlnoœci zostawi³ ciê przy

twoim ¿a³osnym ¿yciu, zamiast rzuciæ na po¿arcie lwom!… Ej, który

tam – odwróci³ siê do zastyg³ych za ich plecami s³ug i na chybi³ trafi³

dŸgn¹³ w jednego z nich palcem – o, ty. Tak, tak, ty! Podaj no nasze-

mu przyjacielowi ten ³yk wina. Twój pan Haszyd go czêstuje!

– Nie warto tego robiæ, mój szlachetnie urodzony goœciu – za-

uwa¿y³ ³agodnie Haszyd.

– A to dlaczego, s³awny w³adco? – zacietrzewi³ siê pijany D¿u-

mal. – Powiedzia³eœ przecie¿, ¿e on nie ma o niczym pojêcia, ¿e mo¿e

background image

– 13 –

tylko jeœæ i piæ. No to niech wypije za twoje zdro… zdrowie! – W je-

go g³osie zabrzmia³a groŸba. – A mo¿e masz coœ przeciwko mojemu

toastowi?

– Ale¿ sk¹d¿e… – wzruszy³ ramionami Haszyd i ledwo zauwa-

¿alnie skin¹³ s³udze g³ow¹.

S³uga zawaha³ siê, nieœmia³o podszed³ i wzi¹³ kubek z niepew-

nej rêki szacha.

– Szybciej, ruszaj siê! – popêdzi³ s³ugê D¿umal. – Naszemu

przyjacielowi na pewno zasch³o w gardle.

S³uga powoli podszed³ do jeñca, zatrzyma³ siê dwa kroki przed

nim i poda³ puchar. Dr¿a³y mu rêce.

Stra¿nicy trzymaj¹cy ³añcuchy, naci¹gnêli je jeszcze bardziej i za-

marli, gotowi przy pierwszym nieostro¿nym ruchu wiêŸnia zwaliæ

go na pod³ogê. Gwardia przy drzwiach pewniej chwyci³a piki. Do-

wódca Sdemak zmarszczy³ brwi, po³o¿y³ d³on na rêkojeœci ceremo-

nialnego miecza. Mag Aj-Berek z³o¿y³ rêce na brzuchu i z zaintere-

sowaniem œledzi³ rozwój wydarzeñ.

Pocz¹tkowo nic siê nie dzia³o, potê¿ny jeniec pozostawa³ w bez-

ruchu. Zapad³a g³êboka cisza, a¿ by³o s³ychaæ, jak przestraszony s³u-

ga prze³kn¹³ œlinê.

Potem olbrzym spostrzeg³ puchar, i na jego twarzy zamigota³

z³oty blask. Powoli, urywanymi ruchami, jeniec wyci¹gn¹³ rêce, ob-

j¹³ nimi czarê z winem i podniós³ do ust. W tym czasie s³uga, zdecy-

dowawszy, ¿e rozkaz zosta³ niew¹tpliwie wykonany, pospiesznie

wróci³ na swoje miejsce. Spojrzenie giganta oderwa³o siê od wina

i spoczê³o na wesel¹cym siê turañskim szachu.

– No, co z tob¹? – oœmieli³ jeñca pijany D¿umal. – Pij, nie bój

siê. P³aciæ nie musisz, w³adca ciê czêstuje! Pij za zdrowie naszego

dobrego Haszyda. Pij i wyraŸ wdziêcznoœæ za darowanie ¿ycia!

Olbrzym powoli opuœci³ rêce, odwróci³ puchar do góry dnem i wino

pola³o siê pienistym bursztynowym potokiem na pod³ogê. Zastyg³e

spojrzenie wiêŸnia przez ca³y czas utkwione by³o w D¿umalu.

A potem sta³o siê coœ niewiarygodnego.

II

– Stój, Sdemak! – rykn¹³ Haszyd, gdy dowódca, odrzuciwszy

fotel i wyci¹gaj¹c w biegu miecz, wyskoczy³ zza sto³u. – Nie wa¿ siê

background image

– 14 –

ruszyæ, bo ka¿ê ciê zdegradowaæ!… Ciebie, Aj-Berek, te¿ to doty-

czy! – odwróci³ siê gwa³townie do maga, który podniós³ siê z fotela

i wyci¹gn¹³ rêce w stronê rozci¹gniêtego na pod³odze giganta. Koñ-

cówki palców maga œwieci³y siê z³owieszczym zielonkawym œwia-

t³em. Wykonywa³ gwa³towne gesty, jakby szarpa³ za niewidoczne

nici i przy ka¿dym jego ruchu cia³o pokonanego giganta drga³o. –

Jeœli chocia¿ jeden w³os spadnie z g³owy tego cz³owieka, wyœlê ciê

z powrotem na Xapur!… Mo¿e ju¿ zapomnia³eœ, kto ciê stamt¹d

wydosta³?

Czarownik waha³ siê przez chwilê, potem opuœci³ rêce i usiad³

na swoim miejscu. Przez ca³y czas milcza³.

– Ale przecie¿ ten… ten… – dusz¹cy siê z wœciek³oœci Sdemak

wskazywa³ palcem jeñca. Sprawnie, zgodnie i szybko pracuj¹c ³añ-

cuchami, ochroniarze powalili go na pod³ogê i teraz w milczeniu

kopali.

– Zostawcie go! – rozkaza³ im gniewnie Haszyd. – Na miejsca,

durnie! Macie tylko trzymaæ ³añcuchy! Potrzebujê go ¿ywego!

Gdy ¿o³nierze niechêtnie wrócili na swoje miejsca i znowu na-

ci¹gnêli ³añcuchy, w³adca Vagaranu zwróci³ siê do dowódcy. Mówi³

cicho, ale w jego g³osie s³ychaæ by³o syk wê¿a:

– Powiedzia³em, siadaj, Sdemak! Szach ¿yje. Podnieœ fotel i sia-

daj! Szybko, nie ¿artujê!

Mamrocz¹c coœ niezrozumia³ego, dowódca wykona³ rozkaz.

Gdy wszystko siê uspokoi³o, w³adca Vagaranu podniós³ puchar,

który potoczy³ siê na drugi koniec sto³u, i obejrza³ go. Przed chwil¹

by³ to puchar o kunsztownym kszta³cie. Teraz, sp³aszczony uderze-

niem o potwornej sile, zmieni³ siê w bezu¿yteczne z³ote œwiecide³ko.

Haszyd zmarszczy³ brwi i pokrêci³ g³ow¹, chocia¿ wzbiera³ w nim

œmiech. Potem odrzuci³ puchar i nachyli³ siê nad nieprzytomnym D¿u-

malem. Szach oddycha³ – s³abo, ale równo; na jego czole pojawi³ siê

liliowy guz. Haszyd poklepa³ goœcia po policzkach, a gdy to nie po-

mog³o, wla³ mu do gard³a hojn¹ porcjê wina. Satrapa triumfowa³ w du-

chu – jeszcze nigdy nie mia³ do czynienia z takim wojownikiem.

D¿umal rozkas³a³ siê, wyplu³ wino i otworzy³ zmêtnia³e oczy.

– Co…? – wyszepta³ ochryple. – Kto…?

– Nic, nic – uspokoi³ go satrapa Vagaranu. – Wszystko w po-

rz¹dku, mój wspania³y goœciu. Drobne nieporozumienie, które ju¿

zosta³o za¿egnane. – Odwróci³ siê na sekundê do Aj-Bereka i z³o-

wieszczo wyszepta³: – Przecie¿ mówi³eœ, ¿e czarów nie mo¿na po-

konaæ!

background image

– 15 –

– To prawda – odezwa³ siê po raz pierwszy mag. Wydawa³o siê,

¿e jego g³uchy g³os dobiega z najg³êbszych g³êbin piek³a. – Jednak-

¿e bywaj¹ ludzie, których wola zdolna jest na chwilê prze³amaæ za-

klêcie. Takich ludzi jest bardzo niewielu, ale s¹. Wybacz mi, panie,

nie s¹dzi³em, ¿e w³aœnie on…

Haszyd tylko niecierpliwie opêdzi³ siê od swojego doradcy.

Szach uniós³ siê w fotelu, obrzuci³ spojrzeniem taras – niewzru-

szone stra¿e przy drzwiach, spokojnego i opanowanego Aj-Bereka,

kipi¹cego nienawiœci¹ Sdemaka i zak³opotanego Haszyda. Jedyne,

co pamiêta³, to puchar, który œmign¹³ w powietrzu jak z³ota b³yska-

wica, potem – uderzenie, a potem… potem by³a ju¿ tylko kompletna

ciemnoœæ. I potworny ból g³owy.

I wtedy wreszcie zrozumia³, co siê sta³o.

– Przecie¿ to œcierwo chcia³o mnie zabiæ! – zarycza³ D¿umal

i fioletowy guz na jego czole spurpurowia³. – Gdzie on jest? Jeszcze

¿yje?! Lepiej, ¿eby ¿y³ – chcê go zabiæ w³asnymi rêkami!

– Uspokój siê. – Haszyd delikatnie posadzi³ goœcia w fotelu. –

Dzikus na razie ¿yje i ci¹gle jest tak samo bezbronny.

– Bezbronny? Bezbronny! – wœciek³ siê szach. B³yskawicznie

wytrzeŸwia³. – O ma³o mi g³owy nie rozbi³! Mówi³eœ, ¿e nie jest groŸ-

niejszy od œlepego szczeniêcia!

– No có¿ – uniós³ brwi Haszyd. – Czasem nawet szczeniê mo¿e

ugryŸæ, mój znamienity goœciu… jeœli siê je rozdra¿ni.

– Wœciek³e szczeniêta siê topi, oœwiecony w³adco! I jeœli na-

tychmiast nie zabijesz tego potwora, to pamiêtaj, ¿e nie jesteœmy ju¿

przyjació³mi, ale wrogami, i ¿e jutro moje wojska…

– Przecie¿ ciê uprzedza³em, wielmo¿ny goœciu – sprzeciwi³ siê

Haszyd. – Usi³owa³em odwieœæ ciê od tego pomys³u. Sam jesteœ so-

bie winien.

– Ale taki postêpek nie mo¿e pozostaæ bezkarny – popar³ goœcia

Sdemak. Nie schowa³ miecza do pochwy. Zaciœniête na rêkojeœci pal-

ce zbiela³y. – Trzeba zabiæ tego zuchwalca. I najlepiej publicznie, ¿eby

nie daæ powodu do konfliktu… i do rozmów miêdzy ludŸmi. – Dys-

kretnie wskaza³ stra¿ników, bêd¹cych œwiadkami hañby D¿umala.

– Nie przypominam sobie, ¿ebym zezwoli³ ci na wypowiedze-

nie swojego zdania – odci¹³ siê Haszyd. – Wynoœ siê st¹d! I ty, Sde-

mak, i ty, Aj-Bereku, idŸcie precz. Czekajcie na mnie w sali rad, tam

jest wasze miejsce!

Gdy doradcy – wœciek³y dowódca i ca³kowicie spokojny mag –

opuœcili tras, przechodz¹c obok nieustraszonych stra¿y, w³adca Va-

background image

– 16 –

garanu znowu nachyli³ siê nad szachem. Ten trochê siê ju¿ uspokoi³

ogl¹daj¹c le¿¹cego na wznak jeñca. Twarz giganta sp³ywa³a krwi¹,

lewe oko pokry³o siê opuchlizn¹, a na piersi pojawi³ siê ogromny

siniak. D¿umal pomaca³ guz na czole, skrzywi³ siê, ale zaraz potem

uœmiechn¹³.

– Mam dla ciebie pewn¹ propozycjê, wielkoduszny w³adco, któ-

ra, jak s¹dzê, zadowoli nas obu i pozwoli zapomnieæ o tym nieprzy-

jemnym zdarzeniu. Podaruj mi tego ³ajdaka. Ju¿ ja u siebie, w Sza-

rej Wie¿y, znajdê dla niego odpowiedni¹ œmieræ… niezbyt szybk¹

i niezbyt przyjemn¹.

Haszyd uœmiechn¹³ siê ledwie zauwa¿alnie i pokrêci³ g³ow¹.

– No to sprzedaj mi go! – krzykn¹³ szach, znowu wpadaj¹c

w gniew. – Dajê dwa worki z³ota!

– Pos³uchaj…

– A mo¿e nie chcesz, ¿eby goœæ twojego domu zosta³ pomsz-

czony?!

– Wys³uchaj mnie wreszcie! – rozdra¿niony Haszyd podniós³

g³os. – Jeœli jesteœ goœciem w moim domu, to zamilcz na chwilê!

D¿umal nieoczekiwanie siê uspokoi³ i zaintrygowany dziwn¹

nieustêpliwoœci¹ satrapy w kwestii nêdznego jeñca, zacz¹³ s³uchaæ.

Zacieraj¹c rêce, jakby w przedsmaku niewiarygodnie przyjem-

nego wydarzenia, w³adca Vagaranu wyprostowa³ siê i podszed³ do

porêczy tarasu, sk¹d roztacza³ siê widok na pust¹ dzisiaj arenê.

– Pob¹dŸ jeszcze u nas ze dwa dni, mój drogi goœciu – popro-

si³. – Jutro wieczorem odwiedzimy pewien mi³y domek w Nieœpi¹-

cym Kwartale, gdzie czeka kilka m³odziutkich œlicznotek, rankiem

wrócimy do pa³acu i zjemy œniadanie – z tej okazji rozka¿ê wyci¹-

gn¹æ z piwnic dwie, trzy butelki twojego ulubionego shemskiego

klarownego; potem obejrzymy wystêp cyrkówek z Brythunii,

a w dzieñ… – odwróci³ siê gwa³townie do niczego nie rozumiej¹-

cego szacha – ach, w dzieñ czeka nas takie widowisko, ¿e przysiê-

gam: jeœli ci siê nie spodoba, to wyniesiesz z mojego skarbca tyle

klejnotów, ile zdo³asz unieœæ! – Haszyd uœmiechn¹³ siê niemal szcze-

rze. – Wybacz, ¿e odmawiam spe³nienia twojej s³usznej proœby,

szlachetny goœciu, ale ten cz³owiek znaczy dla mnie du¿o wiêcej

ni¿ proponowane przez ciebie skarby. I dlatego proszê, ¿¹daj, cze-

go chcesz za duchowy uszczerbek, jakiego dozna³eœ na skutek nie-

ostro¿nego czynu dzikusa.

– Có¿ jest takiego nadzwyczajnego w tym niegodziwcu, ¿e je-

steœ gotów nawet rozerwaæ wiêzy naszej przyjaŸni, byle tylko go nie

background image

– 17 –

oddaæ? – zbity z panta³yku D¿umal wpatrywa³ siê w pokonanego

giganta, staraj¹c siê zrozumieæ, dlaczego Haszyd tak go sobie ceni.

– Mój wspania³y goœciu! – powiedzia³ uroczyœcie w³adca Va-

garanu i jego g³os wibrowa³ samozadowoleniem. – Jak najprawdo-

podobniej wiesz, ze wszystkich znanych cz³owiekowi rozrywek

najbardziej lubiê walki gladiatorów. Jutro zapraszam ciê na najcu-

downiejsze, najdramatyczniejsze i najciekawsze widowisko spoœród

tych, jakie podarowali nam bogowie. I wtedy zrozumiesz, czemu nie

chcê oddaæ ci tego niewolnika. Masz przed sob¹ moj¹ ulubion¹ za-

bawkê, moj¹ dumê. By³y ¿o³nierz, prosty najemnik, nieznany w³ó-

czêga… i zarazem najlepszy gladiator, jaki urodzi³ siê pod s³oñcem!

– A wiêc ten ³ajdak jest gladiatorem? – D¿umal wyprostowa³

siê w fotelu. Tak go to zainteresowa³o, ¿e nawet zapomnia³ o nie-

dawnym poni¿eniu.

– Nie ma wojownika, który móg³by siê z nim równaæ – powie-

dzia³ Haszyd. – U ¿adnego w³adcy, ani w niewoli, ani w poddañstwie,

nigdy nie by³o takiego wojownika. Nie zosta³ ani razu pokonany.

– Nawet w walce z rozwœcieczonym tygrysem?

– Walka z dzikim zwierzêciem to drobiazg, mój czcigodny go-

œciu, zapewniam ciê – zwierz ma tylko k³y i pazury. A mój ulubie-

niec walczy³ z najbardziej doœwiadczonymi, najbardziej zajad³ymi

i bezlitosnymi, uzbrojonymi po zêby wojownikami, którzy z woli

przypadku pojawiali siê w tym mieœcie. I jak widzisz, ¿yje. Czego,

niestety, nie da siê powiedzieæ o jego przeciwnikach.

D¿umal z niedowierzaniem pokrêci³ g³ow¹. Sam by³ wielkim

amatorem walk gladiatorów i pochwa³a Haszyda obudzi³a w nim

zapa³. A Haszyd, przygl¹daj¹cy siê uwa¿nie szachowi, zauwa¿y³, jak

jego goœciowi zap³onê³y oczy.

– Jutro, jutro zrozumiesz, dlaczego tak go ceniê – ci¹gn¹³ z o-

¿ywieniem. – I uwierz, mój szlachetny goœciu, to widowisko warte

jest o wiele wiêcej ni¿ dwa mieszki z³ota i wszystkie osobliwoœci

lochów twojej Szarej Wie¿y!

– Z ochot¹ ci wierzê, potê¿ny w³adco – powoli, starannie do-

bieraj¹c s³owa odpowiedzia³ D¿umal, nie odrywaj¹c oczu od rozci¹-

gniêtego na ziemi olbrzyma. W jego g³owie zrodzi³ siê plan, jak za

jednym zamachem daæ nauczkê che³pliwemu Haszydowi, odp³aciæ

wiêŸniowi przyb³êdzie, rozkoszowaæ siê wyj¹tkowo pasjonuj¹cym

widowiskiem – a w dodatku mieæ z tego wszystkiego jeszcze zysk.

Szach wsta³, poprawi³ fa³dy szaty, spojrza³ na gospodarza i uœmiech-

n¹³ siê ujmuj¹co. – Mój szlachetny przyjaciel i najpotê¿niejszy z w³ad-

2 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 18 –

ców zapewne rad bêdzie jeszcze raz przekonaæ siê o niezwyciê¿o-

noœci swojego gladiatora.

Satrapa zmarszczy³ brwi.

– O czym mówisz, przyjacielu?

– Mówiê o tym, ¿e niedawnemu przykremu wypadkowi – szach

dotkn¹³ guza na czole – winien jestem ja sam. I jest mi niewiarygod-

nie przykro, ¿e z mojego powodu ten goœcinny taras musia³y opuœciæ

tak wa¿ne osoby, twoi wierni towarzysze – dzielny Sdemak i m¹dry

Aj-Berek. Oczywiœcie, moja propozycja mo¿e ci siê wydaæ œmiesz-

nym zadoœæuczynieniem za to nieporozumienie… ale chcia³bym ofia-

rowaæ ci kilka chwil zadowolenia. I wystawiæ do pojedynku z twoim

niewolnikiem najlepszego gwardzistê z mojej stra¿y przybocznej.

Zwyciêstwo w walce z nim stanie siê jeszcze jedn¹ per³¹ w naszyjni-

ku triumfów potê¿nego Haszyda, w³adcy Vagaranu – powiedzia³

szach. – Oka¿ mi czeœæ, s³awny przyjacielu, pozwól twojemu nie-

zwyciê¿onemu gladiatorowi walczyæ z moim niezrêcznym i s³abym

gwardzist¹. Oczywiœcie, mój wojownik nie ustoi nawet dziesiêciu

uderzeñ serca przeciwko twojemu tak doœwiadczonemu niewolniko-

wi… Ale, z drugiej strony, któ¿ mo¿e znaæ zamys³y bogów?

Haszyd popatrzy³ uwa¿nie w twarz szacha. Nagle te¿ siê uœmiech-

n¹³. W jego oczach zatañczy³y iskierki. Zwróci³ siê do stra¿y:

– Zabierzcie jeñca i poczekajcie na mnie za drzwiami. – Potem

powiedzia³ do s³ug: – Wy te¿ idŸcie! Gdy rozkazy zosta³y spe³nione

i na tarasie zosta³ tylko on i szach, rzek³ do goœcia:

– Aha. Rozumiem. Innymi s³owy, chcesz siê za³o¿yæ?

Szach pokornie skin¹³ g³ow¹.

– I jeœli twój cz³owiek przegra… – Haszyd zawiesi³ g³os.

– Bez s³owa sprzeciwu ozdobiê godzinê zwyciêstwa mojego

drogiego przyjaciela szmaragdem, który wywar³ na nim tak ogrom-

ne wra¿enie – tak samo pokornie odpowiedzia³ szach.

Haszyd mimo woli prze³kn¹³ œlinê.

D¿umal rzuci³ na szalê jeden ze swoich najbardziej ulubionych

i drogocennych klejnotów – zadziwiaj¹cej czystoœci i urody szma-

ragd wielkoœci g³ówki niemowlêcia. Szach nigdy siê z nim nie roz-

stawa³, wiêcej czasu poœwiêca³ podziwianiu go ni¿ mod³om i nie

zgadza³ siê sprzedaæ za ¿adne skarby œwiata.

– Rozumiem – powtórzy³ powoli Haszyd. – A jeœli twój cz³o-

wiek wygra…

– To siê oczywiœcie nie zdarzy, szlachetny przyjacielu. Ale za-

k³ad to zak³ad i dlatego chcia³bym, ¿ebyœ i ty postawi³ niewielk¹ dla

background image

– 19 –

takiego bogacza iloœæ z³ota, wag¹ równ¹ jednemu wielb³¹dowi wraz

z uprz꿹.

– Przyjmujê – powiedzia³ szybko Haszyd. – Jestem graczem,

wielmo¿ny przyjacielu, i takie zabawy to dla mnie czysta przyjem-

noϾ.

Przypieczêtowali umowê mocnym uœciskiem d³oni, po czym sa-

trapa pozwoli³ sobie na dobroduszny œmiech. Doskonale wiedzia³,

¿e nie przegra.

W odpowiedzi turañski szach równie¿ siê uœmiechn¹³. On te¿

wiedzia³, ¿e nie przegra.

III

Szczêk mieczy, wœciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹-

cych namiotów, przera¿one r¿enie koni, wojenny okrzyk wroga: „U³a,

u³a, u³a!…”, odbija³y siê echem we œnie barbarzyñcy. Wiêzieñ spa³

w lochach Vagaranu. Spa³ i œni³…

…Niestety, Conan zbyt póŸno zrozumia³, ¿e wda³ siê w awantu-

rê z góry skazan¹ na klêskê. Ale bêd¹c bez grosza przy duszy pod

shemskim miastem Meroe, z trudem wyrwawszy siê z sieci intryg,

plecionych w pa³acu Tanandy, cudem uchodz¹c z ¿yciem z potyczki

z pacho³kami szalonego króla Akhirona, uwa¿aj¹cego siê za boga,

Conan zadowolony by³ z ka¿dej nadarzaj¹cej siê sposobnoœci za-

robku. I wtedy pod rêkê nawin¹³ siê cz³owiek werbuj¹cy ochotni-

ków (czyli wszystkich, którzy tylko zechcieli) do armii Barucha.

Poniewa¿ niektórzy z najemników, znaj¹cy niepokornego bar-

barzyñcê z poprzednich pochodów, szepnêli o nim s³ówko, setnik

natychmiast mianowa³ dwudziestooœmioletniego Conana dziesiêtni-

kiem – co prawda, tylko w granicach ariergardy. Otrzymawszy nie-

oczekiwanie tak powa¿ny awans, skuszony obietnic¹ czêœci niezmie-

rzonych bogactw, kryj¹cych siê jakoby w pogranicznym mieœcie

khorajczyków (których nigdy nie darzy³ sympati¹), Conan siê zgo-

dzi³. Ale ju¿ wkrótce zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e zamiast obiecanej na-

grody, czeka go co najwy¿ej nies³awna œmieræ na polu bitwy.

Na pró¿no przekonywa³ swojego setnika, ¿e rozbijanie obozu

na dzieñ przed atakiem tak blisko Vagaranu jest nie tylko niebez-

pieczne, ale równoznaczne z samobójstwem; na pró¿no prosi³

o zwiêkszenie liczby wart – zw³aszcza u wejœcia do Zawodz¹cego

background image

– 20 –

W¹wozu… Na wszystkie namowy barbarzyñcy zarozumia³y dowódca

odpowiada³, ¿e po pierwsze, inne miejsce na obóz mo¿na by znaleŸæ

tylko na pustyni, sk¹d przypuszczenie niezauwa¿alnego ataku jest

niemo¿liwoœci¹, po drugie, ka¿dy wojownik musi siê wyspaæ przed

walk¹ i obecnoœæ jednego zbêdnego stra¿nika mo¿e groziæ strat¹ jed-

nej jednostki bojowej, po trzecie, Baruch jest wspania³ym taktykiem

i doskonale wie, co robiæ, a jeœli, po czwarte, byle przem¹drza³y ¿o³-

nierzyna zacznie dawaæ wodzom rady co do planów szturmu, bêdzie

to nie wojsko, tylko… i tak dalej, i temu podobne.

Kipi¹c bezsiln¹ wœciek³oœci¹, Conan wróci³ do swojego oddzia³u.

Ale w koñcu co móg³ zmieniæ? Jeœli z Barucha taki wspania³y taktyk,

¿e gotów jest wpêdziæ swoje wojsko prosto w ³apy œmierci, to jego,

Barucha, sprawa i Conanowi nic do tego. Tak wiêc, da³ swojemu od-

dzia³owi rozkaz roz³o¿enia siê jak najbli¿ej pustyni, a jak najdalej od

Zawodz¹cego W¹wozu i postawienia tam namiotu dziesiêtnika, po

czym spokojnie (ale w rynsztunku bojowym) zapad³ w sen.

Szczêk mieczy, wœciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹-

cych namiotów, przera¿one r¿enie, wojenny okrzyk wroga: „U³a, u³a,

u³a!…” – oto, co go obudzi³o.

Chwytaj¹c swój nieod³¹czny oburêczny miecz, olbrzymi barba-

rzyñca, wzrostem ustêpuj¹cy tylko Mitrze, wyskoczy³ z namiotu w noc.

I o ma³o nie wpad³ na jeŸdŸca na gniadym koniu, który nie wiadomo

sk¹d siê tu wzi¹³. JeŸdziec ju¿ wzniós³ nad namiotem krzyw¹ szablê.

Na szeroki zamach nie starczy³o czasu, Conan ci¹³ mieczem nieco

powy¿ej przednich nóg konia i w tym samym momencie biedne zwie-

rzê, r¿¹c rozpaczliwie, runê³o na kolana. Nie spodziewaj¹c siê takiego

obrotu wydarzeñ, jeŸdziec, chc¹c zachowaæ równowagê, zamacha³

rêkami i wtedy Conan z pó³obrotu wykreœli³ w powietrzu szybki pó³o-

kr¹g, którego œrodek wypad³ dok³adnie na piersi wroga.

Co dzia³o siê dalej z rozciêtym na pó³ trupem, Cymmerianin nie

patrzy³.

– Oddzia³, do walki! Piechot¹ w zewnêtrzny pó³pierœcieñ, szyb-

ko! – krzykn¹³ na ca³e gard³o i dopiero potem rozejrza³ siê po otulo-

nym w porann¹ mg³ê obozie.

Panowa³ tu chaos i zamêt. Setnicy i dziesiêtnicy Barucha wy-

krzykiwali bezsensowne rozkazy, jeŸdŸcy wydawali siê widmami

w pó³mroku, gdzieœ z oddali dobiega³o wycie i szczêkanie broni…

Jednak w pobli¿u nie by³o widaæ ¿adnego przeciwnika.

background image

– 21 –

O podw³adnych, których sam wybra³ i których przez dwa ostat-

nie tygodnie szkoli³, Conan siê nie martwi³. Zrobi¹ wszystko jak na-

le¿y: nie minie nawet piêæ uderzeñ serca, gdy naje¿eni ostrzami mie-

czy stan¹ w pó³okrêgu wokó³ swojego dowódcy. Du¿o bardziej

niepokoi³o go to, ¿e nieprzyjaciel niemal bezszelestnie zdo³a³ prze-

drzeæ siê prawie do samych piasków – gdzie, jak s¹dzi³, by³o najbez-

pieczniej.

– Oddzia³, na koñ! – zakomenderowa³ Conan. – Za mn¹, dwój-

kami, miecze z pochew… i bacznie siê rozgl¹daæ!

Wskoczy³ jak b³yskawica na swojego czarnego konia i nie ogl¹-

daj¹c siê, pogalopowa³ w stronê bielej¹cego w oddali namiotu g³ów-

nodowodz¹cego: obozowisko jego dowódcy, setnika, by³o rozbite

niemal przed samym wejœciem do w¹wozu, dlatego Conan, nie tra-

c¹c czasu na jego poszukiwania, od razu ruszy³ w kierunku namiotu

Barucha.

Gdy przez nieporz¹dnie porozbijane namioty oraz krzycz¹cych

i zdezorientowanych, biegaj¹cych tam i z powrotem, ¿o³nierzy uda-

³o mu siê wreszcie przedrzeæ do bia³ego namiotu, niewidoczny prze-

ciwnik ju¿ otr¹bi³ odwrót.

– Za nimi! – wrzeszcza³ w zapale ksi¹¿ê Baruch, potrz¹saj¹c

wypolerowanym do blasku kind¿a³em. – Haszydzkie psy uciekaj¹

przed nami! Za nimi, na chwa³ê bogów, po skarby Vagaranu!

– Baruch! – g³os Conana by³ g³oœniejszy od gromu. Barbarzyñ-

ca w pe³nym pêdzie zatrzyma³ konia tu¿ przed gwardi¹ przyboczn¹

ksiêcia. – To pu³apka, jak mo¿esz tego nie rozumieæ! Armia Khoraj-

czyków tylko czeka, ¿ebyœmy zaczêli goniæ ten oddzia³ szturmowy

i weszli do w¹wozu! Rozka¿ wojsku sformowaæ szczypce i wtedy

zdo³amy odeprzeæ kontratak Haszyda!…

Baruch zwróci³ do Conana czerwon¹, obrzmia³¹ twarz.

– Co ja s³yszê? – zasycza³ jak w¹¿. Obejrza³ bezczelnego wo-

jownika od stóp do g³ów i zobaczy³ tylko jeden jedyny pasek, wy-

malowany czarn¹ ochr¹ na jego prawym policzku. – Dziesiêtnik!

A wiêc wœród moich oficerów pojawi³ siê tchórz! A mo¿e to zdraj-

ca?! Czy nie s³ysza³eœ rozkazu? Kto jest twoim setnikiem? Ob³upiê

go ze skóry za to, ¿e bierze na s³u¿bê takich ³ajda…

– Ksi¹¿ê! – Conan próbowa³ mówiæ spokojnie, gdy¿ piêtnastu

gwardzistów Barucha obna¿y³o miecze i tylko czeka³o na rozkaz

rozprawienia siê z buntownikiem. – Wróg, który na nas napad³, by³

zaledwie niewielkim kawaleryjskim oddzia³em, w przeciwnym razie

nie uda³oby mu siê przejechaæ niezauwa¿enie obok naszych wart

background image

– 22 –

i przenikn¹æ tak daleko w g³¹b obozu. Dlatego nie ma potrzeby go

œcigaæ. G³ówne si³y przeciwnika stoj¹ i czekaj¹, ¿ebyœmy zaczêli atak

i weszli do w¹wozu. To pu³apka, zasadzka, potrzask!…

– Ciekawe, sk¹d ty to wiesz?! – zarycza³ Baruch. – Mo¿e jesteœ

szpiegiem, przys³anym przez pod³ego Haszyda? Przekupionym wi-

chrzycielem, który ma szerzyæ zamêt w szeregach szlachetnych wo-

jowników?

– Ksi¹¿ê – powtórzy³ spokojnie Cymmerianin, z ca³ych si³ po-

wstrzymuj¹c harcuj¹cego konia. – Rozka¿ wojsku sformowaæ szczyp-

ce przy wejœciu do w¹wozu, poniewa¿…

– £ajdak, drañ, tchórz! – zarycza³ ksi¹¿ê. – Rozkaza³em ata-

kowaæ i w³aœnie ty pójdziesz w pierwszym szeregu! A jeœli moi lu-

dzie zobacz¹, ¿e próbujesz schowaæ siê za plecami towarzyszy,

czeka ciê los straszniejszy od losu schwytanego przez stra¿e gwa³-

ciciela ma³oletnich! Naprzód, do ataku! – i jakby trac¹c zaintere-

sowanie dla barbarzyñcy, odwróci³ siê w stronê zamar³ych gwar-

dzistów. – Na co czekacie, bêcwa³y!? A mo¿e wam te¿ nie podobaj¹

siê moje rozkazy?…

Na komendê sygna³owych rozleg³ siê warkot bêbnów i nad na-

miotem g³ównodowodz¹cego pojawi³y siê chor¹giewki, obwieszcza-

j¹ce rozpoczêcie ataku.

Zgrzytaj¹c zêbami, Conan wróci³ do czekaj¹cej na niego dzie-

si¹tki wojowników. Przez kilka uderzeñ serca spogl¹da³ w ponurym

milczeniu na oddane twarze ¿o³nierzy, a potem nieg³oœno powiedzia³:

– Wszystko s³yszeliœcie. Wybór nale¿y do was i ja, wasz do-

wódca, nikogo do niczego nie zmuszam. Mamy trzy mo¿liwoœci.

Podporz¹dkowaæ siê Baruchowi i polec œmierci¹ bohaterów w Za-

wodz¹cym W¹wozie. Nie pos³uchaæ rozkazu, wycofaæ siê i na za-

wsze okryæ hañb¹… Albo za cenê swojego ¿ycia spróbowaæ zmieniæ

fatalny bieg tej bitwy, zyskaæ ma³o prawdopodobn¹ s³awê i jeszcze

mniej prawdopodobny szacunek towarzyszy… Ci, którzy wybrali

wariant pierwszy, musz¹ siê pospieszyæ. Pierwsze oddzia³y ksiêcia

Barucha s¹ ju¿ na przedpolach w¹wozu i dlatego radzê jak najszyb-

ciej ruszaæ, ¿eby je dogoniæ. Ci, którzy wybrali drug¹ mo¿liwoœæ,

równie¿ musz¹ siê pospieszyæ. Wojsko Barucha jest ju¿ w gotowo-

œci i przedostanie siê na pustyniê z ka¿d¹ chwil¹ jest coraz trudniej-

sze… Ci zaœ, którzy jad¹ ze mn¹, niech pozostan¹ w tym miejscu…

i niech wiedz¹, ¿e nasze szanse s¹ bardzo znikome.

background image

– 23 –

Nikt z dziesi¹tki siê nie ruszy³. Conan uœmiechn¹³ siê w duchu –

a wiêc jednak s¹ to dobrzy wojownicy.

– No có¿ – powiedzia³ – dokonaliœcie wyboru. Za mn¹, zwart¹

grup¹.

W œwietle rozpalaj¹cego siê dnia Conan widzia³, ¿e g³ówne si³y

Shemitów, ju¿ w szyku bojowym, szybko i zdecydowanie pod¹¿aj¹

w stronê ziej¹cej na przedzie rozpadliny, a pierwsze oddzia³y we-

sz³y w cieñ w¹wozu. GróŸb Barucha Conan siê nie ba³: w czasie ata-

ku nikt nie zdo³a dojrzeæ, czy dziesiêtnik wype³nia rozkaz, a ju¿ tym

bardziej wykonaæ wyroku, gro¿¹cego wy³¹cznie szczególnie zas³u-

¿onym dezerterom. I dlatego Cymmerianin nie poprowadzi³ swoje-

go oddzia³u za armi¹ – w rozwart¹ paszczê œmierci – ani z powrotem

na pustyniê, gdzie mieli du¿e szanse siê uratowaæ, lecz w górê, po

skalistym zboczu, na prawo od zdradliwego Zawodz¹cego W¹wozu

– gdzie nie odwa¿y³by siê pójœæ najœmielszy zwiadowca.

Wspinaczka trwa³a d³ugo i Conan wyraŸnie s³ysza³ odg³osy bi-

twy, dobiegaj¹ce z do³u, z lewej strony: tak jak przypuszcza³, w w¹-

wozie na wojsko ksiêcia czeka³y g³ówne si³y vagarañczyków i nie-

powstrzymana fala atakuj¹cych natknê³a siê na nieprzystêpny brzeg

utworzony przez oddzia³y obroñców. Serce œcisnê³o siê bólem – prze-

cie¿ zostawi³ tam towarzyszy broni na pewn¹ œmieræ i ignorancja

Barucha nie by³a dla niego usprawiedliwieniem… Wiedzia³ te¿, ¿e

jeœli ksi¹¿ê zdecyduje siê na odwrót, w drugim koñcu w¹wozu rów-

nie¿ bêdzie na niego czekaæ wojsko Vagaranu… Nie mia³ ju¿ innego

wyjœcia, trzeba by³o kontynuowaæ wspinaczkê.

Dzia³aniami obroñców powinno siê kierowaæ z takiej pozycji,

z której jak na d³oni widaæ ca³e pole walki i sk¹d sygna³y przegrupo-

wania wojsk zostan¹ us³yszane b¹dŸ zobaczone przez dowódców

khorajskich wojsk. W ca³ej okolicy by³o tylko jedno takie miejsce:

na prawym zboczu, w pobli¿u wierzcho³ka najwy¿szej z otaczaj¹-

cych w¹wóz ska³ – tam w³aœnie skierowa³ Conan swój maleñki od-

dzia³.

By³a to d³uga i trudna wspinaczka. Skalnych od³amków le¿a³o

wszêdzie tyle, ¿e jeŸdŸcy musieli zsi¹œæ z koni. Starali siê nie naru-

szyæ niepewnej równowagi kamieni – ka¿dy nieostro¿ny ruch móg³

spowodowaæ lawinê i tym samym zdradziæ plan Conana.

background image

– 24 –

Do w¹wozu œwit dopiero przenika³, ale tu, na górze ju¿ œwieci³o

wisz¹ce nad horyzontem s³oñce. Ludzie i konie, kamienie i ska³y rzu-

ca³y d³ugie, dziwaczne cienie. Wiatr szarpa³ gêst¹ grzywê w³osów bar-

barzyñcy, œpiewa³ swoj¹ smêtn¹ pieœñ w szczelinach i rozpadlinach.

Conan obejrza³ siê. Gdzieœ tam, po prawej stronie upstrzonego

pêkniêciami skalnego wystêpu, powinien kryæ siê sygnalista. Mo¿li-

we, ¿e nie jeden. Trzech. Albo nawet piêciu…

– Przygotowaæ siê do walki! – Cymmerianin odwróci³ siê do

milcz¹cych towarzyszy. – IdŸcie ostro¿nie, ale nie musicie siê spe-

cjalnie kryæ. Zabijajcie ka¿dego, kogo zobaczycie.

Jedni ¿o³nierze obna¿yli miecze, inni przygotowali ³uki. Oddzia³

ruszy³ wzd³u¿ zbocza w¹wozu. Z jego dna dobiega³y powielane echem

odg³osy dalekiej bitwy.

Barbarzyñca jako pierwszy min¹³ skalny wystêp; przed nim otwo-

rzy³ siê szeroki, wisz¹cy nad przepaœci¹ gzyms. Conan w pierwszej

chwili nie móg³ poj¹æ, co w³aœciwie widzi – by³o to zbyt zaskakuj¹ce

i nieoczekiwane.

Rzeczywiœcie, sygna³y dawano st¹d. Ale sygnalista nie by³ sam.

Poœrodku kamiennego placu sta³ wysoki czterospadowy namiot,

nad którym powiewa³a flaga Vagaranu. Otacza³o go co najmniej trzy-

dziestu ¿o³nierzy. Obok namiotu Conan dostrzeg³ wysokiego mê¿-

czyznê w œnie¿nobia³ym turbanie. Z rêkami skrzy¿owanymi na pier-

siach, cz³owiek ten uwa¿nie obserwowa³ przebieg bitwy, która

rozgorza³a w w¹wozie.

Oto niski, krêpy wojownik w bogatej zbroi, stoj¹cy na honoro-

wym miejscu, powiedzia³ coœ i cz³owiek w turbanie podniós³ rêkê.

W tej samej chwili ¿o³nierz z ca³ej si³y zamacha³ jaskrawoczerwon¹

p³acht¹ na skraju przepaœci. Conan zauwa¿y³ sygna³ na przeciwle-

g³ym zboczu w¹wozu: sygnaliœci przekazywali rozkazy jeden dru-

giemu!

Cymmerianin w bezsilnej wœciek³oœci zacisn¹³ zêby. Dziesiêciu

lekkozbrojnych konnych przeciwko trzydziestu doborowym wojow-

nikom nieprzyjaciela… Ale kto móg³ przypuszczaæ, ¿e sam Haszyd

bêdzie siê wspina³ na tak¹ wysokoœæ, by osobiœcie dowodziæ bitw¹!

Conan szybko siê rozejrza³. S³oñce œwieci oddzia³owi w plecy, a wiêc

wróg nie od razu zauwa¿y nieproszonych goœci. Nie by³o czasu na

rozmyœlanie. Zw³oka mog³a ich drogo kosztowaæ.

– Farum! – zawo³a³ cicho Conan.

Niewysoki smag³y wojownik, jeszcze m³ody ch³opiec, a ju¿ je-

den z lepszych ³uczników w armii Barucha, poda³ wodze swojego

background image

– 25 –

konia towarzyszowi i podszed³ do barbarzyñcy. Ten wskaza³ obóz

nieprzyjaciela.

– Nie wychylaj siê, bo ciê zobacz¹… Uda ci siê trafiæ w tego

w bia³ym turbanie, który stoi przed wejœciem do namiotu?

Farum wpatrzy³ siê w cel, potem pokrêci³ nad g³ow¹ d³oni¹ („ma-

canie wiatru” – tak siê to nazywa³o u ³uczników) i w koñcu wzruszy³

ramionami.

– Nie wiem. Daleko i wiatr jest silny, nierówny… Có¿, spróbo-

waæ mo¿na. – Podniós³ ³uk, wyj¹³ z ko³czanu strza³ê, za³o¿y³ na ciê-

ciwê… ale Conan go powstrzyma³.

– Poczekaj. Jeœli nie trafisz, stracimy przewagê, jak¹ daje nam

zaskoczenie, i napytamy sobie biedy. Bêd¹ broniæ Haszyda jak ty-

grysica swoich dzieci – a¿ do ostatniego. A zabiæ go trzeba, bez przy-

wódcy wojsko vagarañczyków stanie siê bezbronne jak osierocony

tygrysek. Musimy zadzia³aæ inaczej…

Conan zwleka³. Dziesiêciu przeciwko trzydziestu. Przeciwnik ma

przewagê liczebn¹, ale oni dzia³aj¹ z zaskoczenia i s¹ zrêczniejsi…

Do licha, nie wiadomo jeszcze, do kogo siê szczêœcie uœmiechnie…

Odwróci³ siê do zastyg³ych za jego plecami wojowników.

– Wart nie wystawili, na razie nie zostaliœmy zauwa¿eni. To

znaczy, ¿e od tej strony nie spodziewaj¹ siê napadu. Zaskoczenie

i szybkoœæ – oto nasza jedyna szansa… Nie wiem, czy ktoœ z nas

prze¿yje, ale chcê, byœcie wiedzieli: los naszych towarzyszy w Za-

wodz¹cym W¹wozie zale¿y wy³¹cznie od nas… Na koñ! I oby nam

bogowie pomogli. Najpierw idziemy zwart¹ grup¹. Szybko, ale w mia-

rê mo¿liwoœci cicho. Jak tylko zostaniemy dostrze¿eni, przegrupuje-

my siê i atakujemy trójzêbem – ja w centrum. I wtedy starajcie siê

robiæ jak najwiêcej ha³asu. Nie wdawaæ siê w d³ugie pojedynki ze

stra¿¹, najwa¿niejsze – przebiæ siê do namiotu. Nasze cele – przede

wszystkim bia³y turban, w drugiej kolejnoœci bogata zbroja z pra-

wej. Farum i Jozuf zostaj¹ tutaj, gdy zacznie siê zamieszanie, strze-

laj¹ z ³uków do namiotu. Strza³ nie ¿a³ujcie, ale starajcie siê dobrze

mierzyæ. Jasne? W takim razie ruszamy.

Conan wyci¹gn¹³ drogocenny miecz i cicho, do siebie, powie-

dzia³:

– I niech nam Crom pomo¿e…

Niestety, pojawienie siê niewielkiego oddzia³u zosta³o dostrze-

¿one od razu, gdy tylko ten wst¹pi³ na kamienny gzyms. Gwardia

Haszyda by³a czujna i szmer kamieni pod kopytami koni wrogiego

oddzia³u natychmiast zwróci³ jej uwagê.

background image

– 26 –

Ciszê nad górskimi szczytami w jednej chwili rozdar³y krzyki:

alarm stra¿y i zawo³anie bojowe, które wyrwa³o siê z gard³a Cona-

na, zosta³o podjête przez jego wojowników. Chowanie siê nie mia³o

ju¿ sensu. Teraz mo¿na by³o liczyæ tylko na szczêœcie i stalowe ostrza.

IV

Siedmiu jeŸdŸców mknê³o kamiennym placem, bez litoœci wbija-

j¹c ostrogi w koñskie boki, ku przybli¿aj¹cemu siê powoli namiotowi.

Wyborowi ¿o³nierze osobistej gwardii Haszyda doskonale znali

swój fach. Spokojnie i bez paniki ³ucznicy stanêli w rzêdzie i po³o-

¿yli strza³y na ciêciwy; inni otoczyli zwartym krêgiem swojego pana

i powiedli go pod os³onê p³óciennych œcian namiotu, ¿eby schroniæ

go przed wrogimi strza³ami. Krêpy wojownik w kosztownej zbroi

wydawa³ krótkie rozkazy, przez ca³y czas nie ruszaj¹c siê z miejsca.

Conan wiedzia³, ¿e za chwilê na jego oddzia³ spadnie lawina strza³,

¿e nie zd¹¿¹ wbiæ siê w gromadê wojowników Haszyda. Pochyli³

siê, by schowaæ g³owê za koñsk¹ szyj¹. Zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e jego

towarzysze zrobili to samo. Jeœli uda im siê przejechaæ jeszcze ka-

wa³ek, konie nie padn¹ od razu od strza³ – maj¹ szansê.

Osinowy rój khorajskich strza³ z czarno-¿ó³tymi lotkami prze-

ci¹³ powietrze nad skalnym gzymsem. Za nim lecia³y kolejne… Nie-

skoñczony potok œmiercionoœnych ¿¹de³.

Jeden z galopuj¹cych koni pad³ piersi¹ na ziemiê, ³ami¹c ster-

cz¹ce z jego cia³a drzewce puszczonych celnie strza³. JeŸdŸca wy-

rzuci³o z siod³a. Uderzenie by³o bardzo silne, ale Kabul zdo³a³ siê

podnieœæ, mimo ¿e z³ama³ obojczyk. Czterdziestoletni ponury, nie-

towarzyski Iranistañczyk, zarabiaj¹cy jako najemnik na utrzymanie

¿ony i gromadki dzieci, które bardzo kocha³, chowa³ dla nich wszystko

do ostatniego miedziaka, nie wydaj¹c ani na wino, ani na kobiety.

Zw³aszcza to ostatnie dziwi³o jego towarzyszy, jako ¿e po mêcz¹-

cych pochodach trudno by³o powstrzymaæ siê od odwiedzin Weso³e-

go Kwarta³u. Khorajska strza³a, która przeszy³a mu gard³o, uczyni³a

¿yj¹c¹ gdzieœ na po³udniu Iranistanu kobietê wdow¹, a jej dzieci sie-

rotami…

Koñ Conana zosta³ ranny – z jego cia³a stercza³o kilka drewnia-

nych brzechw z czarno-¿ó³tymi lotkami. Ale najwidoczniej khoraj-

skie wystrza³y okaza³y siê niezbyt udane, a nios¹ce Cymmerianina

background image

– 27 –

zwierzê zbyt pos³uszne i silne. Poganiany przez Conana koñ dalej

galopowa³ ku bia³emu namiotowi.

W po³owie drogi do obozu vagarañczyków zabito konia pod

Shemit¹ Zafirem. Lekkiemu i gibkiemu Shemicie uda³o siê w sam¹

porê zrêcznie zeskoczyæ z padaj¹cego na bok wierzchowca, odtur-

laæ, ¿eby unikn¹æ przywalenia, i natychmiast przeturlaæ z powrotem,

¿eby schowaæ siê za wierzgaj¹cym w agonii zwierzêciem. Zafir zdj¹³

z ramienia ³uk, po³o¿y³ przed sob¹ ko³czan ze strza³ami. Teraz poka-

¿e khorajskim szakalom, jak strzela siê z ³uku na krótkie odleg³oœci.

Ten ma³y semicki cwaniak zawsze wyró¿nia³ siê sprytem. Niezmor-

dowany babiarz, namiêtny i przebieg³y gracz w koœci, k³amca z prze-

konania i utalentowany opowiadacz ró¿norakich zabawnych histo-

rii, których zna³ niezliczon¹ mnogoœæ, zakosztowa³ wszystkich

znanych ludzkoœci przestêpczych profesji. Tê walkê na wzgórzu te¿

pewnie opisze tak, ¿e wszyscy bêd¹ siê pok³adaæ ze œmiechu. Piêæ

strza³, wypuszczonych przez Zafira, znalaz³o piêæ swoich ofiar. Na-

ci¹ga³ w³aœnie ciêciwê z szóst¹ strza³¹, gdy ca³y ten przepiêkny œwiat

nagle pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionych ciemnoœciach. Ma³y Shemi-

ta przewróci³ siê na plecy. Z jego prawego oka stercza³a brzechwa

z ¿ó³to-czarn¹ lotk¹…

Do khorajskich wojowników nie uda³o siê przedostaæ równie¿

Koryntianinowi Lauzorowi. Jego koñ jakimœ cudem unikn¹³ œmierci

od czarno-¿ó³tych b³yskawic, ale on sam zosta³ zwalony z siod³a strza-

³¹, która wbi³a mu siê w brzuch. Dobito go, gdy próbowa³ pe³zn¹æ

w stronê celu…

Piêæ kroków dzieli³o Conana od niewzruszonej œciany ³uczni-

ków, gdy jego koñ przenikliwie zar¿a³ i stan¹³ dêba, nie bêd¹c w sta-

nie d³u¿ej znieœæ bólu. Obok tkwi¹cych ju¿ w jego ciele strza³ ci¹gle

pojawia³y siê nowe. Conan trzyma³ siê nadal w siodle, czekaj¹c,

w któr¹ stronê zacznie padaæ wierzchowiec. Kopyta przednich nóg

zaczê³y zbli¿aæ siê do ziemi, Cymmerianin przygotowa³ siê i wtedy

koñ – oddany przyjaciel barbarzyñcy, ju¿ nie¿ywy, lecz jeszcze nie-

martwy, wykona³ ostatni przedœmiertny, potrzebny jego panu, skok

naprzód. Odbijaj¹c siê od koñskiego grzbietu, Conan z obna¿onym

mieczem wyl¹dowa³ tu¿ przed nogami vagarañskich ³uczników. Ci

spróbowali cofn¹æ siê choæ o kilka kroków, ¿eby zyskaæ parê chwil

potrzebnych do naci¹gniêcia ³uków, ale szybki jak b³yskawica czar-

now³osy gigant nie da³ im ¿adnej szansy. W bezpoœrednim starciu on

by³ panem sytuacji i ³ucznicy jeden po drugim wydawali przedœmiert-

ne jêki.

background image

– 28 –

Czwórka wojowników przedosta³a siê do obozu vagarañczyków.

Rozpoczê³a siê walka wrêcz z wyborowymi ³ucznikami i uzbrojony-

mi w szable wojownikami, którzy a¿ do teraz czekali na swoj¹ kolej,

otaczaj¹c namiot. I teraz pospieszyli ³ucznikom na pomoc.

Jeden z czterech koni, które pokona³y dziel¹c¹ zmagaj¹ce siê

wojska odleg³oœæ, pad³ martwy ju¿ wœród khorajskich szeregów.

Turañczyk Aghmet, który spad³ z grzbietu wierzchowca, zwali³ siê

swoim ogromnym cielskiem na stoj¹cego nieopodal wojownika Ha-

szyda, jednoczeœnie przygniataj¹c go do ziemi i wsadzaj¹c mu nó¿

w brzuch. Ale Aghmetowi nie uda³o siê wstaæ: w ostatniej chwili

vagarañczyk wyci¹gn¹³ przed siebie kind¿a³, który wbi³ siê jego wro-

gowi prosto w serce…

Conan przedziera³ siê ku namiotowi, pozostawiaj¹c za sob¹ oka-

leczone cia³a. Krew pokrywaj¹ca go od stóp do g³ów, by³a nie tylko

krwi¹ Khorajczyków – on sam by³ równie¿ nieŸle poharatany. Nie

by³y to jednak rany, które mog³y powstrzymaæ rozwœcieczonego

Cymmerianina.

Obok siebie Conan us³ysza³, zag³uszaj¹cy szczêk mieczy i wy-

cie vagarañczyków, znajomy g³os:

– Mam was, khorajskie bydlêta! Dzieci œwiñ, jedz¹ce gnój i po-

pijaj¹ce go moczem! S³ugusy Haszyda, wodza potworów, syna oœli-

cy! S³yszysz mnie, Haszydzie? Idê do ciebie!

Na piêknym zingarskim wierzchowcu przez szeregi wroga prze-

dziera³ siê wysoki m³odzieniec olœniewaj¹cej urody, z wykrzywion¹

z³oœci¹ twarz¹. Zwali go Pajtar, i by³ Khorajczykiem. Jego rodzinê,

jedn¹ z najbogatszych i najbardziej wp³ywowych w Vagaranie, wyr¿-

nêli nas³ani przez Haszyda najemni zabójcy w rodowym pa³acu. Oj-

ciec Pajtara niezbyt lubi³ satrapê i zawsze, i wszêdzie wyra¿a³ siê o nim

pogardliwie. Haszyd czegoœ takiego nie wybacza³. Pajtarowi i jego

siostrze cudem uda³o siê zbiec z ojcowskiego domu i wyjechaæ z mia-

sta. Od tamtej pory m³odzieniec mia³ tylko jedno pragnienie: siê ze-

mœciæ. Wy³¹cznie z tego powodu zaci¹gn¹³ siê do armii Barucha – aby

stal jego miecza mog³a ch³eptaæ krew znienawidzonych poddanych

Haszyda. Z czaszki satrapy chcia³ zrobiæ spluwaczkê.

– Z konia! – krzykn¹³ Conan do Pajtara. – Zeskakuj!

Pozostawanie w siodle w takim t³umie, gdy koñ niemal stoi

w miejscu, jest wyj¹tkowo idiotyczne i niebezpieczne. M³odzieñco-

wi brakowa³o jednak wojennego doœwiadczenia, chocia¿ samoza-

parcia mia³ pod dostatkiem. Pajtar nie us³ysza³ swojego dziesiêtni-

ka. Z grzbietu swojego wierzchowca sypa³ na g³owy vagarañczyków

background image

– 29 –

razy i przekleñstwa. Najpierw przepuœci³ cios szabli w nogê, potem

w plecy, a potem rzucony przez kogoœ kind¿a³ wbi³ mu siê w biodro.

Pajtar wypuœci³ broñ i wczepi³ siê os³ab³ymi palcami w ³êk siod³a.

Pozosta³a mu ju¿ tylko chwila ¿ycia, do nastêpnego zamachu kho-

rajskiej szabli. Obrzuci³ gasn¹cym spojrzeniem wszystko wokó³,

zobaczy³ Conana, ¿ywego i zabijaj¹cego psów Haszyda jednego po

drugim, uœmiechn¹³ siê i ostatkiem si³ wykrzykn¹³:

– Conan! Zabij ich wszystkich! Zabij Haszyda! Za ojca…

Pajtar poczu³ jak wchodzi w niego zimna stal i uchodzi ¿ycie…

Cymmerianin us³ysza³ m³odzieñca i widzia³, jak ten umiera. Ale

dziesiêtnik armii Shemu nie widzia³ i nie wiedzia³, ¿e jednoczeœnie

zginê³o jeszcze dwóch jego wojowników: po górskiej œcie¿ce, tej

samej, po której Cymmerianin przywiód³ tu swój oddzia³, wkrótce

po rozpoczêciu ataku wspi¹³ siê khorajski patrol – piêciu ludzi. Uda-

³o im siê bezszelestnie zajœæ od ty³u Faruma i Jozufa – ³uczników

Conana. Œmieræ spotka³a ich nagle, nie zd¹¿yli siê nawet odwróciæ.

Zosta³o ju¿ tylko dwóch semickich wojowników…

Krêpy brodacz w drogiej zbroi, najwyraŸniej drugi po satrapie

na tym skalnym gzymsie, coraz czêœciej spogl¹da³ tam, gdzie Co-

nan, góruj¹c nad wiêkszoœci¹ vagarañskich ¿o³nierzy, podnosi³

i opuszcza³ ciê¿ki oburêczny miecz tak lekko, jakby by³ z drewna.

Wojownik (a by³ to sam dowódca Sdemak) dowodzi³ kontratakiem

swojego wojska w Zawodz¹cym W¹wozie i w odpowiedniej chwili

powinien daæ sygnalistom rozkaz zatrzaœniêcia pod³ych Semitów

w pu³apce – zaledwie ci zawróc¹ ku wyjœciu z w¹wozu, gonieni przez

setki ¿o³nierzy… Ale barbarzyñca-olbrzym i jego niedu¿y towarzysz

odwracali uwagê Sdemaka. Oto miêdzy g³ównodowodz¹cym oddzia-

³ami Vagaranu i dwójk¹ nieuchronnie zbli¿aj¹cych siê przeciwników

pozosta³o ju¿ tylko dwunastu khorajskich ¿o³nierzy. Ale w³aœnie pa-

d³o czterech z nich, a potem jeszcze trzech znalaz³o siê na ziemi,

odruchowo próbuj¹c zacisn¹æ d³onie na krwawi¹cych œmiertelnych

ranach.

Dwaj wrogowie byli coraz bli¿ej. Powoli – walcz¹c z obroñca-

mi Haszyda, odnosz¹c rany i krwawi¹c – ale siê zbli¿ali. Ich cel by³

oczywisty – satrapa i on sam, Sdemak. Tylko œmieræ dwóch dowód-

ców armii Vagaranu mog³a zniweczyæ plan kontrataku i umo¿liwiæ

Shemitom nie tylko odwrót z ma³ymi stratami, ale równie¿ odniesie-

nie zwyciêstwa. Przecie¿ bez rozkazów sygnalistów oddzia³y Ha-

szyda ulegn¹ dezorganizacji, przemieni¹ siê w têp¹ ludzk¹ masê po-

zbawion¹ jednego wspólnego mózgu…

background image

– 30 –

Pod potê¿nymi uderzeniami wrogich wojowników b³yskawicz-

nie zginêli wszyscy obroñcy Haszyda. Pomiêdzy atakuj¹cymi i na-

miotem, w którym ukrywa³ siê satrapa, pozosta³ ju¿ tylko g³ównodo-

wodz¹cy oddzia³ami Vagaranu.

Rycz¹c jak ranny zwierz, Sdemak wyci¹gn¹³ szablê i rzuci³ siê

na przeciwnika. Sygna³ do ataku zszed³ na drugi plan. Teraz najwa¿-

niejsze by³o uratowanie Haszyda.

– Odsuñ siê, dowódco! – zawo³a³ ochryple stary, siwow³osy

Bartos, jedyny z dziesi¹tki Conana, który pozosta³ jeszcze przy ¿y-

ciu i walczy³ z Cymmerianinem ramiê w ramiê. – Brodacz jest mój!

A ty weŸ siê za Haszyda!

Bartos, rodowity Zamoryjczyk, wojownik niemal od urodzenia,

bior¹cy udzia³ w niezliczonej liczbie pochodów i bitew i przez ca³y

czas pozostaj¹cy prostym ¿o³nierzem, uniós³ nad g³ow¹ d³ugi prosty

miecz, ostry z jednej strony i pokryty przera¿aj¹cymi szczerbami

z drugiej, lew¹ rêk¹ wyci¹gn¹³ zza pasa kind¿a³ i ruszy³ na Sdema-

ka, zapominaj¹c natychmiast o istnieniu Conana.

Gdy pytano go, dlaczego bêd¹c tak doœwiadczonym wojowni-

kiem, przez ca³y czas jest tylko zwyk³ym ¿o³nierzem, Bartos nie-

odmiennie odpowiada³: „Jeœli armia zostanie pokonana, a dowódca

pojmany, powiesz¹ go. A jeœli nie trafi do niewoli, to i tak powiesz¹

go swoi, za to, ¿e przegra³ bitwê. A po co mi to? Niee, ju¿ lepiej byæ

zwyk³ym szeregowcem”!

Ca³e doœwiadczenie, ca³y swój kunszt prostego ¿o³nierza Bartos

w³o¿y³ w tê walkê, walkê jeden na jednego. Zazgrzyta³y skrzy¿owane

miecze i Sdemak siê zachwia³. Nigdy by siê nie spodziewa³, ¿e w tym

starym wojowniku drzemie si³a olbrzyma. W tym momencie zupe³nie

zapomnia³ o bezbronnym sygnaliœcie, który zastyg³ na skraju ska³y.

Sygnalista z przera¿eniem obserwowa³ bitwê i nie mia³ bladego pojê-

cia, kiedy nale¿y daæ sygna³ do kontrataku… Dziêki temu resztkom

wojsk Shemu uda³o siê wydostaæ z doliny i przedrzeæ na pustyniê.

Dwaj przeciwnicy wymieniali siê potê¿nymi ciosami; lecia³y

iskry, krzesane uderzeniami stali o stal. W tym czasie Cymmerianin

dobieg³ do namiotu i szybko siê obejrza³. Piêciu wrogich ¿o³nierzy

bieg³o od strony, gdzie pozostawi³ Faruma i Jozufa. Nikt im nie strzela³

w plecy, a wiêc ³ucznicy równie¿ polegli. Czyli zosta³o ju¿ tylko ich

dwóch: Conan i Bartos. Ale vagarañczyków równie¿ pozosta³o nie-

wielu – brodacz, satrapa Haszyd i ¿o³nierze z gwardii satrapy. Tych

nie mog³o byæ wielu – namiot by³ bardzo ma³y, wiêcej ni¿ dwóch

¿o³nierzy siê w nim nie zmieœci.

background image

– 31 –

Bior¹c zamach mieczem, przybysz z Pó³nocy rozpru³ tkaninê

kryjówki Haszyda od góry do do³u. Namiot opad³ na ziemiê, obna-

¿aj¹c dwóch przestraszonych mê¿czyzn: samego Haszyda i jakiegoœ

w¹satego starca w czarnej szacie. Conan znowu siê zamachn¹³.

Gdy g³ównodowodz¹cy Sdemak zauwa¿y³, ¿e gigant ju¿ jest

w namiocie Haszyda, poczu³ przyp³yw nowych si³. Na miecz Bartu-

sa spad³ mia¿d¿¹cy cios, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden…

Stary wojownik nie wytrzyma³. Po kolejnym uderzeniu Sdemaka

upad³ na plecy. Zd¹¿y³ jednak wystawiæ przed siebie miecz, ¿eby

sparowaæ kolejny cios przeciwnika. Ostrze miecza Sdemaka zosta³o

odbite, ale vagarañczyk nie wypuœci³ broni z r¹k. Wykorzystuj¹c

chwilê oddechu, Bartos zdo³a³ unieœæ siê na ³okciu. Pozosta³a mu

jeszcze jedna jedyna szansa, ¿eby nie zostaæ pokonanym. W powie-

trzu zalœni³ miecz g³ównodowodz¹cego wojskami Haszyda i r¹bi¹c

obojczyk, zatopi³ siê g³êboko w piersi Zamoryjczyka.

W mózgu Bartosa zap³onê³o oœlepiaj¹co b³êkitne œwiat³o i œwiat

wokó³ pociemnia³. W ostatniej chwili wojownik zd¹¿y³ wysun¹æ przed

siebie zaciœniêty w lewej rêce kind¿a³ i na jego cienkie ostrze na-

dzia³ siê nieos³oniêty bok Sdemaka, który nie zd¹¿y³ jeszcze wyci¹-

gn¹æ z cia³a starego wojownika swojego miecza.

Czarownik Aj-Berek, osobisty doradca Haszyda, czeka³ do ostat-

niej chwili. Zawczasu przygotowane zaklêcie – na wypadek nieocze-

kiwanego napadu na w³adcê Vagaranu – by³o zbyt silne, ¿eby u¿yæ

go przeciwko garstce najemników: mog³a przecie¿ ucierpieæ stra¿

satrapy… Ale kto móg³ przewidzieæ, ¿e tych kilku wojowników oka-

¿e siê tak nierozs¹dnie bezczelnymi, ¿eby zaatakowaæ obóz samego

Haszyda, i takimi szczêœciarzami, ¿e niemal uda im siê przeprowa-

dziæ swój plan?…

Dlatego czeka³, a¿ runie œciana namiotu i dopiero wtedy wypo-

wiedzia³ kilka s³ów w zapomnianym starohyboryjskim jêzyku, wy-

ci¹gn¹³ palec lewej rêki w stronê niebieskookiego giganta z rozwia-

n¹ grzyw¹ czarnogranatowych w³osów, uzbrojonego w ciê¿ki

oburêczny miecz. Z k³ykcia czarownika oderwa³a siê wi¹zka fiole-

towego œwiat³a i uderzy³a prosto w pierœ atakuj¹cego.

Ledwo Conan zd¹¿y³ machn¹æ mieczem nad g³ow¹ bezbronne-

go cz³owieka w bia³ym turbanie, gdy niewidoczna si³a, która wyfru-

nê³a z rêki starca w czerni, uderzy³a w jego pierœ.

Tysi¹ce igie³ek przeszy³o cia³o Cymmerianina. Miêœnie zdrew-

nia³y, miecz wypad³ z niepos³usznych palców. Oczy oœlep³y, uszy

og³uch³y… Conan zapad³ siê w Nicoœæ.

background image

– 32 –

Haszyd z niepokojem popatrzy³ na zastyg³ego jak pos¹g wroga.

– Nie obawiaj siê, mój panie – us³ysza³ spokojny g³os maga. –

Zaklêcia Poranny Sen jeszcze nikomu nie uda³o siê prze³amaæ. Te-

raz mo¿esz zrobiæ z tym dzikusem, co tylko zechcesz.

W taki w³aœnie sposób Conan znalaz³ siê w niewoli Haszyda,

satrapy khorajskiego miasta Vagaran.

I teraz spa³ w podziemiach jego pa³acu. Spa³ i œni³.

V

Nigdy jeszcze arena Vagaranu nie widzia³a takiego tumultu –

wszystkie miejsca na trybunach by³y zajête, ludzie stali nawet w przej-

œciach miêdzy kamiennymi ³awami.

Jako jedni z ostatnich miejsca zajêli mê¿czyzna i kobieta… mimo

¿e kobiet na widowiska nie wpuszczano – wejœæ mogli tylko mê¿-

czyŸni.

Cz³owiek wpuszczaj¹cy widzów i zbieraj¹cy op³atê za wejœcie nie

móg³ ukryæ zaskoczenia, gdy stanê³o przed nim dwoje ludzi, wysokich,

jednakowo ubranych w bezkszta³tne œnie¿nobia³e szaty, z ukrytymi za

œnie¿nobia³¹ tkanin¹ twarzami, w których widaæ by³o tylko oczy.

– O! – wykrzykn¹³. – Widzê, ¿e czasy rzeczywiœcie siê zmie-

niaj¹, jak g³osz¹ uliczne wyrocznie. Ju¿ nawet kap³ani Niewiadome-

go zni¿yli siê do œwiatowych uciech!

Po odzie¿y, po hieroglificznym napisie w jednym z jêzyków zna-

nych wy³¹cznie w¹skiemu krêgowi wtajemniczonych, wyszytym czar-

n¹ nici¹ na rêkawach, po wisz¹cych na szyi amuletach przedstawia-

j¹cych zatopione w przezroczystej smole ludzkie oko – po wszystkich

tych znakach pilnuj¹cy wejœcia cz³owiek rozpozna³ w przyby³ych

kap³anów strasznego boga z dziwnego klasztoru, po³o¿onego u pod-

nó¿a gór, na zachód od Vagaranu.

Poniewa¿ pracowa³ tu od niedawna, nie wiedzia³, ¿e kap³ani

odwiedzaj¹ ka¿d¹ walkê gladiatorów, nie przepuszczaj¹c ani jedne-

go krwawego przedstawienia.

Sk¹d przybyli za³o¿yciele tego klasztoru, rozmiarami i urz¹dze-

niem bardziej przypominaj¹cego niedu¿e i bardzo stare miasto-wa-

rowniê, dlaczego za³o¿yli go w³aœnie tutaj, jakiemu bogowi lub bo-

gom oddawali czeœæ z rzadkim w naszych czasach zapamiêtaniem –

tego nikt nie wiedzia³.

background image

– 33 –

Nikogo z postronnych nie wpuszczano do klasztoru, nikt nigdy

nie widzia³ twarzy bia³ych kap³anów, pojawiaj¹cych siê w mieœcie

oko³o po³udnia, tylko w s³oneczne dni, nikt nie wiedzia³, co zmusza

ich do szwendania siê po mieœcie bez celu a¿ do zapadniêcia zmro-

ku. O klasztorze i jego mieszkañcach kr¹¿y³y ró¿ne, przewa¿nie prze-

ra¿aj¹ce, pog³oski. Satrapowie dziedzicz¹cy b¹dŸ si³¹ przejmuj¹cy

tron, nie kontaktowali siê z p³ac¹cym regularnie daninê klasztorem –

lepiej nie zadzieraæ z si³ami, o których nic siê nie wie.

Pilnuj¹cego wejœcia cz³owieka nie tylko zdziwi³o pojawienie siê

kap³anów Niewiadomego (tak w³aœnie nazywano w mieœcie cz³on-

ków tajemniczego bractwa), ale równie¿ zak³opota³o.

Nie mo¿e wpuszczaæ na trybuny kobiet, a jak tu siê zoriento-

waæ, jakiej p³ci s¹ te istoty z okiem na sznurku? Mo¿e to w ogóle nie

s¹ ludzie? I chocia¿ ci tajemniczy kap³ani z ich ohydnymi amuleta-

mi przera¿ali go, poczucie obowi¹zku by³o silniejsze.

– Szanujê obyczaje ró¿nych tam obcych bogów – powiedzia³

staraj¹c siê, aby jego g³os brzmia³ surowo i pewnie. – Ale jestem na

s³u¿bie. Jeœli coœ bêdzie nie tak, przegoni¹ mnie. W najlepszym ra-

zie skoñczê jako ¿ebrak. A wiêc, jeœli chcecie wejœæ na trybuny,

musicie zdj¹æ chusty, albo… muszê siê przekonaæ, ¿e ¿adne z was

nie jest kobiet¹.

Roz³o¿y³ rêce, jakby chcia³ powiedzieæ, ¿e on rad by inaczej, ale

sami rozumiecie…

Z d³ugiego, ca³kowicie zakrywaj¹cego d³oñ, rêkawa wysunê³a

siê rêka jednego z kap³anów – na pierwszy rzut oka chyba jednak

mêska. Palce rozchyli³y siê. Bystre oko s³ugi naliczy³o na niej dzie-

siêæ z³otych monet, w tym dwie za wejœcie. Garœæ ¿ó³tych kr¹¿ków

kusi³a obietnic¹ tych wszystkich przyjemnoœci, które mo¿na kupiæ

za pieni¹dze. Teraz poczucie obowi¹zku toczy³o w duszy pos³uga-

cza walkê z chciwoœci¹. Nie trwa³a d³ugo.

– Dobrze – cz³owiek rozejrza³ siê dooko³a i doda³ szeptem. –

Nie bêdê raniæ waszych uczuæ religijnych. IdŸcie. Tylko tego… W ra-

zie czego powiedzcie, ¿e weszliœcie innym wejœciem. Dobrze?

Dwie monety z brzêkiem wpad³y do skórzanego mieszka, a osiem

skry³o siê za pazuch¹.

W ten sposób kobieta w szatach kap³ana przeniknê³a na trybu-

ny. Teraz siedzia³a obok swojego towarzysza w identycznym bia³ym

cha³acie i szepta³a mu do ucha:

– Mówi¹, ¿e ten cz³owiek spowodowa³, ¿e ludzie znowu zaczêli

siê interesowaæ walkami i to do tego stopnia, ¿e podwojono op³atê za

3 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 34 –

wstêp, widowiska odbywaj¹ siê czêœciej, a ludzie wype³niaj¹ wszyst-

kie miejsca. Mówi¹, ¿e pewnego dnia rozprawi³ siê na arenie z tuzi-

nem czarnoskórych wojowników z Kushu, z których ka¿dy uzbrojony

by³ w tarczê i kopiê. A wiem, ¿e ci wojownicy w pojedynkê s¹ w sta-

nie pokonaæ tygrysy i lwy. Poza tym s³ysza³am, ¿e podobno jest tutaj

szach z Turanu, który przywióz³ ze sob¹ i dzisiaj wystawi do walki

z tym przybyszem z Pó³nocy swojego najlepszego, dot¹d nie pokona-

nego wojownika. Mówi¹, ¿e tutejszy satrapa i ten szach postawili

ogromne pieni¹dze, niemal maj¹tek – ka¿dy na swojego gladiatora.

Czekam na jego wystêp z niecierpliwoœci¹, Vellach.

Nazwany Vellachem odpowiedzia³ krótko i zagadkowo:

– Czasem bardziej op³aca siê przegraæ ca³y maj¹tek.

– Tak, tak… ale ja przez ca³y czas myœlê, a mo¿e to w³aœnie on?

Mo¿e w³aœnie dla niego my…

Mê¿czyzna groŸnie zasycza³ i kobieta zamilk³a.

D¿umal, turañski szach, rzeczywiœcie by³ obecny na przedsta-

wieniu. Jego miêkkie, wypielêgnowane cia³o rozpiera³o siê na jedwab-

nych poduszkach na tarasie Haszyda. Szach przebiera³ nanizane na

sznur per³y i tak samo jak siedz¹cy obok w³adca Vagaranu, w napiê-

ciu czeka³ na rozpoczêcie widowiska. Obaj nie mieli najmniejszych

watpliwoœci, ¿e wygra w³aœnie ich wojownik i dlatego byli wobec

siebie uprzedzaj¹co mili i serdeczni. Haszyd by³ przekonany, ¿e za-

triumfuje jego jeniec – przecie¿ jeszcze nigdy nie przegra³, bez wzglê-

du na liczbê przeciwników i ich umiejêtnoœci. Teraz niewolnik sie-

dzia³ w celi przylegaj¹cej do prowadz¹cego do wyjœcia na arenê

korytarza. Nie przygotowywano go do walki, tylko chroniono. Kil-

kunastu uzbrojonych stra¿ników niemal nie patrzy³o w stronê jeñca,

siedz¹cego na taborecie poœrodku ciemnej celi bez okien, z opusz-

czonymi na kolana rêkami i pustym, pozbawionym myœli i ¿ycia

wzrokiem, utkwionym w kamienne p³yty pod³ogi. Bêdzie tak siedzia³

bez ruchu a¿ do chwili, gdy wywo³aj¹ go na arenê.

Strat wiedzia³a o tym – ju¿ nie pierwszy tydzieñ ogl¹da³a po-

dobn¹ scenê. I dlatego stra¿nicy, mimo groŸnej s³awy gladiatora i je-

go potê¿nych rozmiarów, mimo jego wielokrotnych prób ucieczki

z podziemi, skupili siê w grupki, opowiadali sobie zabawne historie,

œmiali siê i ¿uli rodzynki, wypluwaj¹c pestki na pod³ogê. Niewolnik

demonstrowa³ swoj¹ si³ê i zrêcznoœæ wy³¹cznie na piasku areny, w po-

zosta³ym czasie tylko spa³, jad³ i siedzia³ tak jak teraz.

Mówiono, ¿e poskromienie giganta nie obesz³o siê bez osobi-

stego doradcy satrapy, czarownika Aj-Bereka.

background image

– 35 –

Oczywiœcie, mówiono o tym szeptem… Teraz Aj-Berek znaj-

dowa³ siê na tarasie Haszyda – sta³ za plecami w³adcy. Powiedzieæ,

¿e poskromienie tego niepokornego barbarzyñcy nie obesz³o siê bez

jego pomocy, to nie powiedzieæ niczego. Przecie¿ w³aœnie nikt inny

tylko on, Aj-Berek, okie³zna³ tego szalonego wojownika.

Na pocz¹tku proponowa³ torturowanie niebezpiecznego jeñca,

ale Haszyd przekona³ swojego maga. „Tak wspania³y dwuno¿ny dra-

pie¿nik – powiedzia³ w³adca Vagaranu – zosta³ stworzony do zabija-

nia. I skoro wpad³ nam w rêce, szkoda go tak po prostu zniszczyæ.

Ten oto egzemplarz przyniesie s³awê i pieni¹dze miastu swoimi wal-

kami na arenie, m¹dry Aj-Bereku. Uspokój go za pomoc¹ magii,

uczyñ tak, ¿eby ten nêdzny niewolnik nie sprawia³ nam wiêcej k³o-

potów, ¿eby nas radowa³. Jestem pewien, ¿e nie bêdzie to dla ciebie

trudne”.

Czarownik Aj-Berek pochyli³ siê w pe³nym szacunku pok³onie,

wróci³ do swojej wie¿y i wyci¹gn¹³ ze skrytki, jednej z wielu w jego

komnacie, maleñkie hebanowe pude³eczko. Zawiera³o niewidoczn¹

niæ z pajêczyny ¿ó³tego paj¹ka z Wysp Baracha. Pajêczyna utkana

przez paj¹czka nie wiêkszego od paznokcia, ale najbardziej krwio-

¿erczego ze wszystkich owadów na œwiecie, by³a mocna jak s³ynna

karpaszyñska stal, a zauwa¿yæ j¹ móg³ wy³¹cznie cz³owiek posiada-

j¹cy magiczne zdolnoœci.

Wszyscy inni ludzie i zwierzêta wpadali w ostre jak brzytwa

pajêcze sieci i zazwyczaj umierali z up³ywu krwi. I wtedy po ga³¹z-

kach i listkach krzewu schodzi³ maleñki owad, który potem d³ugo,

chciwie pi³ œwie¿¹ krew, pêczniej¹c i zmieniaj¹c kolor z ¿ó³tego na

purpurowy.

Zwyczajni ludzie cieszyli siê, ¿e paj¹czek wystêpuje tylko na

Wyspach Baracha, czarnych magów natomiast to martwi³o. Niæ ¿ó³-

tego paj¹ka potrzebna by³a do wielu zaklêæ i obrzêdów, i czarowni-

cy musieli p³aciæ za ni¹ ogromne sumy. Ale p³acili ka¿de pieni¹dze,

bez dyskusji i bez targów.

Aj-Berek uzbroi³ siê w diament, oszlifowany i obrobiony spe-

cjalnymi roztworami. Podniós³ go do otwartego pude³ka. Powiêk-

szaj¹c przedmioty, diament dawa³ mo¿liwoœæ zobaczenia malutkie-

go motka pajêczyny, z którego wystawa³ koniuszek. Za ten w³aœnie

koniuszek czarownik chwyci³ miniaturowymi szczypczykami. Na-

stêpnie wzi¹³ przygotowan¹ wczeœniej igie³kê i w³o¿y³ pajêcz¹ nitkê

w ucho. Wypowiadaj¹c krótkie zaklêcie, wbi³ ostrze ig³y w palec.

Przebi³ go na wylot, wprowadzaj¹c w ranê pajêcz¹ niæ.

background image

– 36 –

Przywo³a³ w mózgu obraz poskramianego niewolnika i wymó-

wi³ jego imiê – Conan, a potem jeszcze kilka s³ów, brzmi¹cych jak

zgrzyt szponów po metalu. Podczas wypowiadania ostatniego s³o-

wa pajêczyna, zmoczona krwi¹ czarownika, skrêci³a siê jak w³os

nad p³omieniem. To wszystko. Sprawa by³a za³atwiona. Rozkaz

zosta³ wykonany. Nêdzny niewolnik i dzikus by³ teraz we w³adzy

Aj-Bereka.

Gdy ucich³ ostatni rani¹cy uszy dŸwiêk zaklêcia i pajêczyna jakby

siê zwêgli³a, Conan zerwa³ siê ze sterty przegni³ej s³omy w ciemni-

cy, gdzie go trzymano. Serce przeszy³ mu nieoczekiwany, ostry ból.

Podporz¹dkowuj¹c siê nieœwiadomemu uczuciu, podniós³ g³owê.

Mia³ wra¿enie, ¿e z sufitu opuszcza siê ogromna sieæ, ciemniejsza

ni¿ panuj¹ce w celi ciemnoœci. Wyrzuci³ przed siebie rêce i wtedy

opad³o na niego ciê¿kie, senne otêpienie. Ostatnie, co zobaczy³ Cym-

merianin, to jarz¹ce siê do bólu w oczach, lœni¹ce sploty cieniutkich

¿ó³tych nici. A potem œwiat spowi³y ciemnoœci i Conan zapad³ w sen.

Sen pozbawiony przeb³ysków ¿ycia, sen poza czasem i przestrze-

ni¹…

Aj-Berek zdejmowa³ z Conana zaklêcie tylko wtedy, gdy jeñca

wypychano na arenê, wk³adano mu do r¹k jego w³asny miecz i zo-

stawiano sam na sam z innym gladiatorem. Albo gladiatorami. I bar-

barzyñcy nie pozostawa³o nic innego jak walka na œmieræ i ¿ycie –

w przeciwnym razie sen wywo³any zaklêciem zamieni³by siê w sen

absolutny i wieczny. A gdy tylko walka siê koñczy³a, Aj-Berek zno-

wu przywraca³ czary. Mag mocno trzyma³ niæ pajêczyny, w której

uwi¹z³ niepokorny niewolnik…

Gdy zas³ona otêpienia po raz pierwszy opad³a z mózgu Conana,

Cymmerianin zobaczy³ wokó³ siebie ¿ó³ty piasek. Wydawa³oby siê,

¿e dopiero co siedzia³ oszo³omiony w swoim podziemnym wiêzie-

niu, rozmyœlaj¹c nad now¹ ucieczk¹, a tu nagle okazuje siê, ¿e ma na

sobie strój bojowy, a w d³oni œciska rêkojeœæ znajomego oburêczne-

go miecza. W uszy wbija mu siê wycie t³umu. Unosz¹c g³owê, bar-

barzyñca poj¹³, sk¹d ono pochodzi: amfiteatr, w którym odbywaj¹

siê walki gladiatorów, wype³niony by³ ludŸmi. I on, Conan, sta³ po-

œrodku areny.

Naprzeciwko siebie barbarzyñca zobaczy³ cz³owieka – jakieœ

cztery kroki od niego podskakiwa³, wzbijaj¹c bosymi stopami pia-

sek, jakby wykonuj¹c jakiœ dziwny taniec, bardzo wysoki i bardzo

chudy Murzyn, uzbrojony w d³ug¹, cienk¹ kopiê i drewnian¹ tarczê.

Cymmerianin nie zd¹¿y³ ani zdziwiæ siê realnoœci¹, która tak nie-

background image

– 37 –

oczekiwanie siê pojawi³a, ani zdaæ sobie sprawy z tego, co siê z nim

dzieje lub dzia³o, ani nic sobie przypomnieæ. Nie zd¹¿y³, bo Murzyn

nagle wyda³ bojowy okrzyk i skoczy³ w jego stronê, jednoczeœnie

ciskaj¹c w g³owê Cymmerianina kopiê.

Miêœnie i instynkt nie zawiod³y Conana: rêka z mieczem jakby

bez udzia³u jego woli wyskoczy³a w górê i stalowe ostrze odbi³o

œmiercionoœny koœciany grot kopii. Przeciwnik, któremu nie uda³o

siê pokonaæ wroga niespodziewanym atakiem, natychmiast siê cof-

n¹³ na poprzedni¹ odleg³oœæ i zacz¹³ kr¹¿yæ wokó³ barbarzyñcy. Nogi

czarnego cz³owieka kontynuowa³y swój dziwny taniec, a jego chude

i giêtkie cia³o poddawa³o siê nies³yszalnemu rytmowi. Cymmerianin

poj¹³, ¿e nie wiadomo jak zrobiono z niego gladiatora, i ¿e zosta³

skazany na walkê a¿ do œmierci jednego z nich… Odrzuci³ rozmy-

œlania na potem, skupiaj¹c ca³¹ uwagê na przeciwniku i koncentru-

j¹c siê tylko na tym, ¿eby prze¿yæ.

Czarnoskóry kontynuowa³ kr¹¿enie i taniec, a Conan, zwraca-

j¹c siê ku niemu twarz¹, czeka³. Murzyn nie spieszy³ siê z ponow-

nym atakiem – najwidoczniej zorientowa³ siê, ¿e ma przed sob¹ nie

zwyk³¹ górê miêœni, ale doœwiadczonego i niebezpiecznego wojow-

nika. Do Cymmerianina dobieg³y gniewne okrzyki z trybun – zebra-

ni ¿¹dali walki, a tchórzliwi niewolnicy bali siê nawet do siebie zbli-

¿yæ! Barbarzyñca mimo woli uœmiechn¹³ siê: ci t³uœci, znudzeni

³ajdacy, gapi¹cy siê na nich, teraz oczywiœcie uwa¿aj¹ siê za nies³y-

chanie odwa¿nych, ale gdyby zawlec ich na arenê, natychmiast naro-

biliby w spodnie i padli na kolana, b³agaj¹c o litoœæ!

Czarnoskóry zada³ fa³szywy cios, maj¹c nadziejê, ¿e b³êkitnooki

olbrzym znowu zrobi zamach mieczem i wtedy bêdzie mo¿na wsa-

dziæ mu kopiê w ods³oniêty brzuch. Conan nie da³ siê na to z³apaæ –

by³ zbyt doœwiadczonym wojownikiem. Po ustawieniu swojego przy-

musowego wroga, po niewystarczaj¹cym napiêciu miêœni jego r¹k

i brzucha, Cymmerianin odgad³, ¿e nast¹pi fa³szywe uderzenie i nie

drgnê³a ani jedna komórka jego cia³a. Po twarzy mieszkañca dale-

kiego gor¹cego kraju przemknê³o wyraŸne rozczarowanie. Murzyn

znowu zacz¹³ kr¹¿yæ i tañczyæ, obmyœlaj¹c nowy podstêp.

„A teraz zobaczymy, czy ty dasz siê z³apaæ na mój haczyk” –

pomyœla³ Conan. W œlad za t¹ myœl¹ obiema rêkami wzniós³ wysoko

nad g³ow¹ swój miecz i wydaj¹c wojenny okrzyk, ruszy³ na wroga.

Widz¹c, ¿e tu³ów przeciwnika jest ods³oniêty, czarnoskóry wojow-

nik nie móg³ siê oprzeæ pokusie i rzuci³ kopi¹. W³aœnie na to czeka³

Conan. Gdy czarna rêka cofnê³a kopiê, szykuj¹c siê do rzutu, barba-

background image

– 38 –

rzyñca skupi³ siê, a gdy wylecia³a do przodu, pad³ na ziemiê. Zakoñ-

czone koœcianym, poszczerbionym grotem drzewce zaœwista³o w po-

wietrzu i wbi³o siê w piasek. Conan przeturla³ siê po arenie, znalaz³

siê niemal u nóg zaskoczonego przeciwnika i podci¹³ te nogi ude-

rzeniem miecza p³azem.

Murzyn straci³ równowagê i upad³ na kolana. Na jego piersi opar-

³o siê ostrze miecza barbarzyñcy-olbrzyma, który zd¹¿y³ ju¿ siê pod-

nieϾ.

Chocia¿ trybuny ¿¹da³y œmierci pokonanego gladiatora, Conan

nie mia³ zamiaru zabijaæ nieznajomego czarnoskórego, który jako

wojownik zas³ugiwa³ na szacunek. Cymmerianin chcia³ szybko od-

sun¹æ ostrze od piersi pokonanego przeciwnika, gdy ten nagle schwy-

ci³ je obiema rêkami, przysun¹³ do szyi i gwa³townym ruchem na-

dzia³ siê na ostr¹ stal. Barbarzyñca nie zd¹¿y³ wyrwaæ miecza.

Z gard³a czarnoskórego na ¿ó³ty piasek trysnê³a silnym strumieniem

jasnoczerwona krew.

Zwyciêzca popatrzy³ w oczy zwyciê¿onego, z których uchodzi-

³o ¿ycie. Nie by³o w nich ani strachu, ani nienawiœci, tylko bezbrze¿-

ny smutek…

Conan odwróci³ siê. A wiêc dla czarnoskórego œmieræ by³a wy-

bawieniem. Co to za miejsce, gdzie wojownik woli samobójstwo od

mo¿liwoœci prze¿ycia, choæby za cenê przegranej? Szybko rozejrza³

siê wokó³ siebie w poszukiwaniu odpowiedzi i jednoczeœnie dróg do

wolnoœci…

Ale nie zd¹¿y³ o niczym pomyœleæ ani nic wiêcej zrobiæ – œwiat

pokry³y oœlepiaj¹ce sploty, przypominaj¹ce pajêczynê i Cymmeria-

nin pogr¹¿y³ siê w grz¹skiej, pozbawionej nadziei, sennej nicoœci.

PóŸniej by³y tylko walki i pustka. Krwawe pojedynki na arenie,

pajêczy rozb³ysk przed oczami i znowu tajemnicze odurzenie, z któ-

rego nie sposób wyrwaæ siê si³¹ woli. A jak mo¿na inaczej walczyæ

z zaklêciami – nie wiedzia³.

Co prawda, nie pogodzonemu ze zniewoleniem rozumowi cza-

sami, na kilka chwil, udawa³o siê wyzwoliæ spod dzia³ania przeklê-

tych czarów. Wtedy przed oczami pojawia³a siê ci¹gle ta sama pajê-

czyna. Zdarza³o siê, ¿e powstawa³a w niej dziura, przez któr¹ na

sekundê przenika³a realnoœæ, ale niemal natychmiast jaskrawe nici

znowu siê ³¹czy³y i ³ata³y przerwan¹ sieæ. I znowu przychodzi³ sen.

Tylko w czasie walk, pod gwizdami i pokrzykiwaniem przepe³nio-

background image

– 39 –

nych trybun, jego mózg uwalnia³ siê z zaklêcia, wraca³a dawna si³a

i zrêcznoœæ, wzrok i s³uch dzia³a³y bez zarzutu, instynkt i doœwiad-

czenie nie odmawia³y pos³uszeñstwa. I dlatego na razie zwyciê¿a³

w walkach gladiatorów… A przecie¿ ju¿ od dawna wystawiano prze-

ciwko niemu wiêcej ni¿ jednego przeciwnika – poprzednie pojedyn-

ki by³y zbyt krótkie, za ma³o krwawe, i co za tym idzie, za ma³o

interesuj¹ce dla publicznoœci.

Pewnego dnia Conan musia³ walczyæ z osiemnastoma mê¿czy-

znami, uzbrojonymi w wid³y i topory, synami nie znanego mu ni-

skiego plemienia. Wojownicy byli z nich beznadziejni, ale rozpacz-

liwie odwa¿ni, i dla nich, tak jak dla niego, œmieræ z broni¹ w rêku

by³a tylko przejœciem do innego œwiata, gdzie takich jak oni wita siê

jak bohaterów. I brodacze walczyli do ostatka, nawet gdy krew obfi-

cie tryska³a ze œmiertelnych ran… Z takimi wojownikami chcia³o siê

walczyæ ramiê w ramiê, a nie przeciwko nim. Conan pokona³ ich

wszystkich, lecz po zakoñczonej walce jego cia³o równie¿ pokryte

by³o licznymi krwawi¹cymi ranami.

Jednak¿e, gdy po raz kolejny wyrwa³ siê z otêpiaj¹cego snu i zno-

wu zobaczy³, ¿e stoi na arenie, Cymmerianin zauwa¿y³ na swoim

ciele tylko blizny dawno zagojonych ran. Nie czu³ ani s³aboœci, ani

bólu, ani zmêczenia. Wszystko to tylko potwierdzi³o jego domys³y –

jest w sieciach magii. „Zabijê wszystkich magów, jacy stan¹ na mo-

jej drodze. Czarnych, bia³ych, kolorowych. Wybijê wszystkich, do

ostatniego!” – myœla³ z zajad³oœci¹ barbarzyñca w rzadkich chwi-

lach œwiadomoœci. Ale ¿eby to zrealizowaæ, Conan musia³ – bagate-

la! – wyzwoliæ siê z czarów, które ci¹gle i na nowo pogr¹¿a³y jego

mózg w nicoœci…

Haszyd nie mia³ w¹tpliwoœci – jego gladiator zwyciê¿y.

VI

W innym pomieszczeniu, obok celi, w której nieruchomo sie-

dzia³ Conan, do wyjœcia na arenê szykowa³ siê Amin, przeciwnik

Cymmerianina, osobisty ochroniarz turañskiego szacha. A raczej jego

szykowano.

Rozebrany, le¿a³ na za w¹skiej dla niego drewnianej pryczy, a kil-

kanaœcie niewolnic o silnych rêkach masowa³o jego cia³o, wcieraj¹c

w skórê maŸ, sporz¹dzon¹ z jadu ¿mii, czarnego lotosu i kilkunastu

background image

– 40 –

innych rzadkich i drogich zió³. Bajecznie drogi specyfik wart by³

wydanych nañ pieniêdzy: dziêki niemu miêœnie stawa³y siê bardziej

elastyczne, wytrzyma³e i odporne na ból. Posmarowane nim cia³o

porusza³o siê niewiarygodnie lekko – cz³owiek niemal przestawa³

odczuwaæ jego ciê¿ar…

Dla Amina podobne zabiegi by³y zbêdn¹ rozrzutnoœci¹. Nawet

ich pozbawiony i tak nie mia³ sobie równych pod wzglêdem si³y,

szybkoœci i umiejêtnoœci pos³ugiwania siê dowoln¹ broni¹…

Zreszt¹, nie potrzebowa³ nawet broni. Móg³ walczyæ z uzbrojo-

nym przeciwnikiem go³ymi rêkami i pokonaæ go. Niewielu z uwa¿a-

j¹cych siê za prawdziwych wojowników mog³oby go zraniæ – jego

cia³o chroni³a mocna i gruba, jak pancerz ¿ó³wia, skóra, a musku³y

wydawa³y siê byæ wzmocnione metalowymi niæmi. Ci, którzy nazy-

wali miêœnie Amina stalowymi, mieli sporo racji.

Tak jak i satrapa Vagaranu, turañski szach by³ w doskona³ym

nastroju. Ju¿ zastanawia³ siê, co zrobi ze swoj¹ wygran¹ – gór¹ z³ota

o wadze równej ciê¿arowi wielb³¹da wraz z uprz꿹. Przecie¿ jego

osobisty ochroniarz, najlepszy na œwiecie wojownik, nie móg³ prze-

graæ z nikim…, a przynajmniej z ¿adnym z ludzi. Dlaczego? – o tym

wiedzia³ tylko szach. Tylko on wiedzia³, kim tak naprawdê jest jego

wierny stró¿, jego nieod³¹czny cieñ, wojownik Amin.

Nawet sam Amin nie wiedzia³, ¿e jest rodzonym synem szacha

D¿umala.

Szach chcia³ mieæ potomka. Ale jego ¿ony i na³o¿nice wydawa-

³y na œwiat dziewczynki. I nie pomaga³y rady lekarzy i magów. Lecz-

nicze mikstury, maœci i zaklêcia nie przynosi³y efektu – liczba córek

szacha ros³a z roku na rok. Szachowi potrzebny by³ ju¿ nie tyle na-

stêpca tronu, ile kontynuator rodu i przekonanie, ¿e sam D¿umal –

prawdziwy mê¿czyzna, jest zdolny do poczêcia takiego w³aœnie praw-

dziwego mê¿czyzny.

Pewnego dnia nadworny mag, starzec Jorchi, s³u¿¹cy jeszcze

ojcu i dziadowi szacha, poprosi³ o rozmowê w cztery oczy. Po za-

pewnieniach mi³oœci i szacunku, Jorchi zacz¹³ mówiæ o tym, co przy-

wiod³o go tego dnia do komnat w³adcy.

– Wszechmog¹cy, wybacz moj¹ niewybaczaln¹ szczeroœæ i bez-

poœrednioœæ. S³u¿y³em wiernie twojemu ojcu. Jestem twoim odda-

nym niewolnikiem. Ca³e moje tak d³ugie ¿ycie i ca³¹ moj¹ skromn¹

sztukê poœwiêci³em twojemu rodowi. Znam ciê od niemowlêcia, tak

jak zna³em twojego ojca. Z woli bogów i twojej ³aski znam tajemni-

ce twoich narodzin, twojego ¿ycia i twoich chorób. D³ugie lata sta-

background image

– 41 –

ra³em siê poznaæ praprzyczynê twojego niepokoju, okrywaj¹cego

mrokiem twoje panowanie i twoj¹ szczêœliw¹ drogê ¿ycia. Niestety,

nie uda³o mi siê jej poznaæ, jako ¿e wszystko, co bogowie chc¹ ukryæ

przed ludzkimi oczami, pozostaje ich tajemnic¹. Ale dowiedzia³em

siê, panie, jak pomóc ci osi¹gn¹æ to, co z niewiadomych przyczyn

by³o ci do tej pory niedostêpne. Pozna³em ten jedyny sposób, który

zdo³a pokonaæ czarne przekleñstwo ci¹¿¹ce nad tob¹. Bêdziesz móg³

zostaæ ojcem dziecka p³ci mêskiej… Prawda…

Starzec zawaha³ siê, spuœci³ w dó³ oczy.

– Mów, Jorchi! Mów! – wino wyla³o siê ze œciskanego przez

szacha srebrnego pucharu.

I mag Jorchi opowiedzia³ o tym, co wyczyta³ w starych manu-

skryptach, wywnioskowa³ z rozmów z innymi magami, dowiedzia³

siê podczas obcowania z pozaziemskimi si³ami.

Aby przezwyciê¿yæ ci¹¿¹ce na szachu zaklêcie, trzeba po³¹czyæ

siê z si³ami œwiata niewidzialnego. I we krwi dziecka p³yn¹æ bêdzie

wtedy krew ojca i krew niewiadomych istot, niewidocznie wp³ywa-

j¹cych na ludzkie losy… Innymi s³owy, demonów.

– Oprócz tego – doda³ Jorchi – ¿aden z ludzi nigdy nie mo¿e

siê dowiedzieæ, ¿e to twój syn. Nawet on sam nie mo¿e wiedzieæ, kto

jest jego ojcem. Wszyscy, którzy bêd¹ znaæ tajemnicê tych narodzin,

musz¹ umrzeæ. Ja, jeœli zezwolisz mój panie, gdy zrobiê to, co zrobiæ

muszê, sam zadam sobie œmieræ. Uwierz mi, panie, ¿e tylko w taki

sposób mo¿esz siê staæ ojcem mê¿czyzny. To wszystko.

– Jorchi – powiedzia³ szach po d³ugiej pauzie – mo¿esz odejœæ.

PrzyjdŸ jutro o tej samej porze. Muszê siê zastanowiæ.

Szach spêdzi³ na rozmyœlaniach ca³y dzieñ i bezsenn¹ noc. Myœl

o spokrewnieniu siê z ciemnymi mocami by³a przera¿aj¹ca. Ale pra-

gnienie sp³odzenia syna by³o silniejsze.

– Zgadzam siê – oœwiadczy³ starcowi nastêpnego dnia. – Co

trzeba zrobiæ, Jorchi?

Przysz³¹ matkê Jorchi znalaz³ w dzielnicy biedaków. M³od¹,

wspaniale zbudowan¹ córkê wielodzietnego handlarza wod¹ starzec

zauwa¿y³ podczas jednej ze swoich wielogodzinnych wêdrówek po

zakurzonych ulicach. „Pasuje” – zadecydowa³ nadworny mag, gdy

zobaczy³ dziewczynê wychodz¹c¹ z ojcowskiego domu.

Nastêpnego dnia porwano j¹, gdy wraca³a do domu z chlebem.

Dwóch porywaczy, wojowników z osobistej stra¿y szacha, trzyma³o

background image

– 42 –

biedn¹ m³od¹ Turankê a¿ do nadejœcia nocy w brudnej norze na pe-

ryferiach miasta. Noc¹ przywiedziono j¹ starcowi.

Dziewczynê zamkniêto w podziemiach, w jednym z pokojów,

w których starzec spêdza³ dni i lata na swoich magicznych poszuki-

waniach. Po wypiciu wina, przyniesionego przez nadwornego maga,

rzekomej nagrody za wiern¹ s³u¿bê, wojownicy-porywacze umarli –

w kilka chwil po osuszeniu kubków.

Do tej podziemnej komnaty, urz¹dzonej z wyj¹tkowym przepy-

chem, nie móg³ trafiæ nikt, nawet przypadkiem. Oczywiœcie, oprócz

samego szacha i jego maga. W wyznaczon¹ przez starca noc do kom-

naty wszed³ D¿umal, ¿eby dokonaæ tajemniczego obrzêdu, na który

czeka³ i którego siê ba³.

Niewolnica, le¿¹ca na niskim ³o¿u, zerwa³a siê, widz¹c w³adcê

i pochyli³a siê w pe³nym szacunku pok³onie. Pocz¹tkowo siê prze-

straszy³a, zaskoczona, ale po chwili wszystko zrozumia³a. Tak, po-

szczêœci³o siê jej, zdarzy³o to, o czym marzy³a ka¿da dziewczyna

z biednej rodziny – spodoba³a siê szachowi i teraz on uczyni j¹ swo-

j¹ na³o¿nic¹. A wiêc ju¿ nigdy nie bêdzie g³odna, nie bêdzie musia³a

pracowaæ, dostanie piêkne i bogate stroje. Szach przysiad³ na malut-

kiej kanapce i stamt¹d w milczeniu przygl¹da³ siê stoj¹cej obok ich

ma³¿eñskiego ³o¿a wybrance Jorchi – dziewczynie o przyjemnej, lecz

przeciêtnej twarzy i piêknym ciele.

Otworzy³y siê drzwi – w progu pojawi³ siê starzec z tac¹ w rêku.

Na tacy sta³ srebrny dzbanek z d³ugim, œlicznie wygiêtym dzióbkiem

i szeroki srebrny kielich. Podchodz¹c do dziewczyny, ostro¿nie na-

la³ ciemnoczerwonego gêstego p³ynu do kielicha i powiedzia³:

– Wypij.

Ta pytaj¹co spojrza³a na szacha.

– Pij – poleci³ szach.

M³oda Turanka wziê³a kielich i podnios³a do ust.

Puste naczynie wypad³o z jej os³ab³ych r¹k i potoczy³o siê po dy-

wanie. Dziewczyna osunê³a siê na brzeg ³o¿a, a potem nie bêd¹c w sta-

nie walczyæ ze s³abn¹cym cia³em, runê³a na poœciel z najcieñszego

nemedyjskiego jedwabiu. Starzec Jorchi ju¿ rysowa³ wêglem na œcia-

nach komnaty dziwaczne pentagramy. P³on¹cy ogieñ zacz¹³ przyga-

saæ. Komnata zatonê³a w pó³mroku. Jorchi odwróci³ siê do szacha.

– Mój panie, weŸ tê czarn¹ opaskê i zawi¹¿ j¹ sobie na oczach.

Lepiej, ¿ebyœ nic nie widzia³. WeŸ te zatyczki i w³ó¿ w uszy. Lepiej,

¿ebyœ niczego nie s³ysza³. IdŸ do niej. Czyñ swoj¹ mêsk¹ powin-

noœæ. A ja zajmê siê moj¹.

background image

– 43 –

Szach, w³adca jednej z potê¿nych prowincji ogromnego pañstwa,

s³ucha³ teraz swojego poddanego, tak jak dziecko s³ucha ojca. Pod-

szed³ do le¿¹cej bez zmys³ów na³o¿nicy. Rozebra³ j¹ i sam tak¿e siê

rozebra³. Zatka³, jak kaza³ mu Jorchi, uszy zatyczkami z miêkkiej

materii. Zanim zawi¹za³ oczy, obejrza³ siê. Starzec siedzia³ na dywa-

nie ze skrzy¿owanymi nogami, przed nim le¿a³ ogromny folia³, nad

po¿ó³k³ymi stronicami unosi³a siê mgie³ka. Czarna jak bezksiê¿yco-

wa noc ksiêga traci³a kszta³t, jakby próbowa³a rozp³yn¹æ siê po dy-

wanie. Szachowi wydawa³o siê nawet, ¿e pokrywaj¹ce stronice pi-

smo zmienia siê w czerwie i paj¹ki, które rozpe³zaj¹ siê, rozbiegaj¹

po k¹tach. Szach pospiesznie zas³oni³ oczy czarn¹ opask¹.

Dotyka³ nieruchomego kobiecego cia³a, próbuj¹c siê podnieciæ…

Nagle, pomimo zatyczek, jego uszy u³owi³y narastaj¹cy huk, jakby

potworna fala przyp³ywu sz³a na niego, znosz¹c wszystko, co napo-

tka na swojej drodze. Do zbli¿aj¹cego siê szumu do³¹czy³ jeszcze

z³owieszczy syk – syk tysi¹ca ¿mij, jednoczeœnie rozwieraj¹cych

swoje paszcze.

I szach poczu³, ¿e ju¿ nie nale¿y do siebie. Coœ z zewn¹trz wpe³-

za³o w jego cia³o, w jego duszê i rozum. Wbija³o siê ig³ami w krê-

gos³up, pru³o skórê têpymi ostrzami, wrz¹cym o³owiem wlewa³o siê

do ¿y³, drapie¿nymi zêbami rozrywa³o wnêtrznoœci. Czuj¹c ból nie

do wytrzymania szach zawy³ i…

I natychmiast umilk³. Ból znikn¹³ tak samo nieoczekiwanie, jak

siê pojawi³. Zrobi³o mu siê lekko i przyjemnie, wrêcz upojnie. Czu³

niesamowity przyp³yw si³. Wydawa³o mu siê, ¿e teraz jednym ru-

chem ma³ego palca mo¿e przesun¹æ góry, lekkim skinieniem g³owy

zniszczyæ wielotysiêczn¹ nieprzyjacielsk¹ armiê.

Szach zerwa³ z g³owy opaskê, odrzuci³ j¹ na bok. Zobaczywszy przed

sob¹ nag¹ dziewczynê, zarycza³ jak tygrys na widok swojej ofiary i rzu-

ci³ siê na jej bezbronne cia³o z zapamiêtaniem ¿o³nierza, który rok nie

widzia³ kobiety. D¿umal gwa³ci³ j¹, gwa³ci³ zajadle, w dzikim szale.

Przed jego oczami kr¹¿y³y bia³ob³êkitne wichry, przes³aniaj¹ce

ca³y œwiat, nabieraj¹ce zawrotnej prêdkoœci i wiruj¹ce coraz szyb-

ciej. S³ysza³, jak z jego gard³a wyrywa siê to dziki ryk triumfu, to

szalony œmiech, i te rodz¹ce siê w nim dŸwiêki upaja³y go jeszcze

bardziej. Szach odczuwa³ narzêdzie swojej namiêtnoœci jak rozpalo-

ny do czerwonoœci metalowy prêt, wbijaj¹cy siê w pe³ne bij¹cych

¿arem wêgli palenisko. I z ca³ej duszy pragn¹³, ¿eby sta³o siê jeszcze

bardziej gor¹co, ¿eby wszystko wokó³ zmieni³o siê w piek³o i jesz-

cze, i jeszcze, i jeszcze…

background image

– 44 –

Œwiat wybuch³ i rozlecia³ siê na kawa³ki, gdy tak jak lawa z sza-

lej¹cego wulkanu trysnê³o z niego nasienie. I wraz z ostatni¹ jego

kropl¹ zapad³y ciemnoœci. Szach straci³ przytomnoœæ.

D¿umal otworzy³ oczy. Si³ starczy³o mu tylko na to, ¿eby lekko

odwróciæ g³owê. Le¿a³ na pogniecionych przeœcierad³ach obok na-

³o¿nicy, któr¹ posiad³, i której imienia nie zna³. Kobieta cicho jêcza-

³a, ale jeszcze nie dosz³a do siebie, nie odzyska³a przytomnoœci. Na

jej twarzy, szyi, obna¿onych piersiach widaæ by³o mnóstwo ogrom-

nych siniaków – œlady nieludzkiej namiêtnoœci.

Nad D¿umalem nachyli³a siê pomarszczona siwobroda twarz.

– Panie – powiedzia³ cicho Jorchi. – Zapamiêtaj, co ci powiem,

albowiem uszy twoje, które s³uchaæ powinny wy³¹cznie najwspanial-

szych przemów, moich s³ów wiêcej nie us³ysz¹. Teraz wyjdziesz z tych

komnat i zamkniesz je. Wrócisz tu po szeœciu miesi¹cach i szeœciu

dniach. O pó³nocy. WeŸmiesz syna. Wyjedziesz na pó³nocne wrota.

Stra¿ bêdzie spaæ. Po³o¿ysz dziecko po zewnêtrznej stronie wrót

i odejdziesz. Po godzinie zaczniesz obchód wart i znajdziesz pod-

rzutka. Rozka¿esz wzi¹æ go do pa³acu na wychowanie i oddaæ mam-

kom. A potem rozka¿esz zamurowaæ wejœcie do tych komnat… ¯eby

nie wywo³aæ podejrzeñ u pa³acowych intrygantów – dlaczego to wiel-

ki szach osobiœcie robi obchód wart – od jutra zaczniesz sprawdzaæ

pa³acowe posterunki stra¿y razem z dowódc¹. Syna nazwij Amin.

I zapamiêtaj – nigdy nie mo¿e us³yszeæ od ciebie s³owa „syn”; nigdy

i nikomu nie mo¿esz powiedzieæ, kim on jest… ¯egnaj, panie mój.

Moja s³u¿ba u ciebie dobiega koñca. Oprzyj siê na mnie.

Jorchi pomóg³ w³adcy podnieœæ siê z ³o¿a, narzuci³ mu na ra-

miona cha³at, zaprowadzi³ ledwo ruszaj¹cego siê, nie bêd¹cego w sta-

nie wykrztusiæ s³owa D¿umala do drzwi. Gdy tylko szach przest¹pi³

próg, starzec w³o¿y³ mu do rêki klucze i zatrzasn¹³ drzwi.

D¿umal zrobi³ wszystko zgodnie ze wskazówkami Jorchi. Po

szeœciu miesi¹cach i szeœciu dniach, o pó³nocy, podszed³, staraj¹c

siê przezwyciê¿yæ strach, do oblepionych pajêczyn¹ drzwi. Otwo-

rzy³. Wszed³. W sk¹pym œwietle tl¹cego siê gdzieœ pod sklepieniem

kaganka zobaczy³ koszyk – coœ siê w nim rusza³o.

Szach z³apa³ za plecion¹ r¹czkê i wyniós³ koszyk na korytarz.

Postawi³ pod zamocowan¹ na œcianie pochodni¹. Nachyli³ siê. „Oto

background image

– 45 –

mój syn… – szach spojrza³ na zwyk³ego, tylko nienaturalnie du¿ego

noworodka p³ci mêskiej, który w ponurym milczeniu wierci³ siê w pie-

luszkach. – Dziecko, które zrodzi³a kobieta zap³odniona przeze mnie.

Cia³o z mojego cia³a, krew z mojej krwi”.

Patrzy³ na nie obojêtnie, nie czu³ ¿adnych ojcowskich uczuæ.

Mo¿e dlatego, ¿e w poczêciu i narodzinach mia³y swój udzia³ ciem-

ne moce? Mo¿e nie powinien tego robiæ? Teraz by³o za póŸno, ¿eby

siê nad tym zastanawiaæ.

Nie by³o potrzeby wchodzenia do komnat starca, ale D¿umala

z¿era³a ciekawoœæ. Œwie¿o upieczony ojciec wyj¹³ ³uczywo i jesz-

cze raz przest¹pi³ próg komnaty. P³omieñ oœwietli³ niewielki przed-

pokój, sk¹d jedne drzwi prowadzi³y do laboratorium Jorchi, a drugie

– do komnaty, gdzie posiad³ kobietê, która ofiarowa³a mu syna. Szach

pchn¹³ te drzwi i wszed³, rozganiaj¹c ciemnoœci pochodni¹. Stopa

w safianowym pantoflu st¹pi³a w coœ lepkiego, mokrego. Nachyli³

siê i natychmiast go cofnê³o. Krew! Rêka podnios³a pochodniê wy-

soko nad g³ow¹.

Wszystko w tej komnacie tonê³o we krwi – œciany, pod³oga, su-

fit, wszystko by³o zbryzgane œwie¿¹, nie wiadomo dlaczego przez

tak d³ugi czas nie zakrzep³¹ krwi¹. Wszêdzie wala³y siê ludzkie cz³on-

ki, ¿adnej czêœci cia³a nie mo¿na by³o rozpoznaæ: niepowstrzymana

si³a nie tylko rozerwa³a, rozdar³a ludzi na ma³e kawa³ki, ale prze¿u³a

je, pogryz³a…

D¿umal mia³ szczêœcie, ¿e nie by³ cz³owiekiem szczególnie wra¿-

liwym. Na jego miejscu ka¿dy inny prze¿y³by szok, straci³ przytom-

noœæ, zwymiotowa³by. A szach, ci¹gle tak samo opanowany, porzu-

ci³ scenê krwawej uczty. Wyszed³ na korytarz i na zawsze zatrzasn¹³

drzwi do komnat Jorchi.

„Ech, te Dzieci Nocy – pomyœla³. – Niepotrzebnie siê z nimi

wi¹za³em”.

To by³ pierwszy i ostatni raz, gdy szach po¿a³owa³, ¿e wszed³

w kontakty, a nawet pokrewieñstwo, z mocami Mroku.

W koszyku zap³aka³o dziecko – zmoczy³o pieluchê tak samo,

jak robi¹ to wszystkie dzieci na œwiecie.

…Amin wyrasta³ w wielodzietnej rodzinie pierwszego nadwor-

nego doradcy szacha do spraw handlu, który mieszka³ z ca³¹ rodzi-

n¹ w pa³acu. Amin niczym nie ró¿ni³ siê od swoich rówieœników,

co najwy¿ej wysokim wzrostem i muskulatur¹. Pewnego dnia ba-

background image

– 46 –

wi¹c siê z jednym z synów doradcy – walczyli drewnianymi mie-

czami – zada³ cios, z pozoru nieszkodliwym, têpym drewnianym

„ostrzem” w brzuch ch³opca z tak¹ si³¹, ¿e wepchn¹³ je a¿ po rêko-

jeœæ i okrwawiony miecz przebi³ cia³o nieszczêsnego ch³opca na

wylot. Biedak umar³, a winowajca zupe³nie siê tym nie przej¹³.

Szach osobiœcie zaj¹³ siê t¹ spraw¹ i przekona³ doradcê, ¿e Amin

nie jest niczemu winien, gdy¿ nie zdaje sobie jeszcze sprawy ze

swojej si³y i nie umie nad ni¹ panowaæ. Doradca za swoj¹ stratê

otrzyma³ od D¿umala szczodre wynagrodzenie w z³ocie, Amina zaœ

umieszczono w osobnym pokoju obok koszar pa³acowej ochrony.

Opiekê nad nim poruczono kapitanowi Ratarchowi – dowódcy stra-

¿y. Od tej pory ka¿dy dzieñ ch³opiec spêdza³ na specjalnym po-

dwórcu, gdzie stra¿nicy doskonalili siê we w³adaniu ró¿nego typu

broni¹, w walce wrêcz, albo po prostu æwiczyli miêœnie. Dwuna-

stoletni Amin æwiczy³ z dziwn¹ zawziêtoœci¹. Poza broni¹ i w³asn¹

si³¹ niczym innym siê nie interesowa³.

Minê³o pó³ roku. Siwow³osy kapitan Ratarch zjawi³ siê u szacha

i nie kryj¹c zdziwienia powiedzia³, ¿e jego trzynastoletni wychowa-

nek pokonuje w æwiczebnych walkach ka¿dego z jego ¿o³nierzy, bez

wzglêdu na rodzaj broni, któr¹ walcz¹ i ka¿dego rozk³ada na ³opatki

w walce wrêcz. „Nawet mnie” – doda³ Ratarch i by³o widaæ, ¿e to

wyznanie nie przysz³o mu lekko.

Szach poszed³ popatrzeæ na zadziwiaj¹ce dziecko i nie pozna³

tego, który by³ jego synem i którego nie widzia³ ju¿ prawie pó³ roku.

Amin podrós³ jeszcze o g³owê, rozrós³ siê w barach, zmê¿nia³. Wy-

gl¹da³ na co najmniej osiemnaœcie, a mo¿e nawet dwadzieœcia lat.

– Tego dzieciaka spokojnie mo¿na w³¹czyæ do stra¿y – powie-

dzia³ kapitan. D¿umal pomyœla³: „A dlaczego by nie?” i mianowa³

Amina jednym ze swoich ochroniarzy.

Minê³y dwa miesi¹ce. Na szacha próbowano dokonaæ zamachu.

Podczas audiencji w pa³acu, zabójca, który przenikn¹³ w prze-

braniu cudzoziemskiego kupca, z odleg³oœci piêciu kroków rzuci³

w D¿umala zatrutym kind¿a³em. ¯aden ze stra¿ników szacha nie

zd¹¿y³ nawet drgn¹æ. ¯aden – oprócz Amina, który nie wiadomo jak

zdo³a³ podstawiæ pod lec¹cy kind¿a³ swoj¹ pierœ. Ma³o tego, z kin-

d¿a³em stercz¹cym z cia³a tu¿ obok serca, rzuci³ siê na zabójcê. Ten

próbowa³ zabiæ siê dok³adnie tak¹ sam¹ broni¹, wyjêt¹ z szerokiego

rêkawa kupieckiej szaty, ale nie uda³o mu siê. Amin z³apa³ fanatyka

za rêkê. Na pokryt¹ mozaik¹ posadzkê brzêknê³a zatruta stal i …

Ch³opiec o wygl¹dzie mê¿czyzny sam zabi³ fa³szywego kupca – po-

background image

– 47 –

tê¿nymi rêkami, jakby od niechcenia, skrêci³ mu kark. W ciszy, jaka

zapanowa³a, da³ siê s³yszeæ chrzêst ³amanego krêgos³upa. Dopiero

po tym wszystkim odwa¿ny stra¿nik pad³, przykrywaj¹c cia³em tru-

pa wroga.

Amin nie umar³ w wyniku utraty krwi, wewnêtrznych obra¿eñ

czy trucizny, ale ju¿ nastêpnego dnia sta³ obok szacha, gotów chro-

niæ jego ¿ycie. Sta³ tak, jak staæ mia³ od tej pory ju¿ zawsze – przed

wszystkimi stra¿nikami.

Wkrótce dla ca³ego turañskiego dworu, a co za tym idzie, rów-

nie¿ dla namiestników imperatora we wszystkich prowincjach, na-

sta³y czarne dni. Intrygi i knowania, organizowane przede wszyst-

kim przez pañstwa rywalizuj¹ce z Turanem o panowanie na

zachodzie, wstrz¹sa³y krajem.

W ci¹gu trzech lat jedenaœcie razy nastawano na ¿ycie D¿umala.

Próbowano go zabiæ i z bliska, i ze znacznej odleg³oœci. Ale dziêki

instynktowi, b³yskawicznej orientacji i odwadze m³odego stra¿nika

skoñczy³o siê tylko na próbach. Amin zas³ania³ sob¹ szacha, wybija³

mu z rêki kielich z zatrutym winem, walczy³ z zabójcami bez wzglê-

du na ich liczbê, odbija³ wypuszczone z dalekich kryjówek strza³y,

zgadywa³ przestêpcze zamiary, wpijaj¹c swoje przenikliwe spojrze-

nie w przybli¿aj¹cych siê do szacha, i tym samym wywo³uj¹c u nie-

których zdenerwowanie, co nieodmiennie ich zdradza³o. Jeœli zda-

rza³o siê, ¿e Amin by³ ranny, to wszystkie rany goi³y siê w ci¹gu

jednego dnia. M³ody stra¿nik sta³ siê nieod³¹cznym cieniem w³adcy

jednej z prowincji ogromnego kraju, towarzyszy³ mu zawsze i wszê-

dzie, spa³ nie dalej ni¿ dwadzieœcia kroków od swojego pana. Zy-

skuj¹c takiego stra¿nika, szach nie tylko zachowa³ w³adzê, ale i prze-

razi³ swoich wrogów, zmuszaj¹c ich do rezygnacji z walki i wybrania

drogi negocjacji i kompromisów. Skoñczy³y siê zamachy i rodz¹ce

je intrygi, spiski i knowania cudzoziemców. Szach odzyska³ spokój.

Amin mia³ tylko jedn¹ wadê. Raz do roku, nie czêœciej, budzi³o

siê w nim pragnienie zabijania. Musia³ przelaæ ludzk¹ krew. I jeœli

s³u¿ba ochroniarza nie dawa³a mu takiej mo¿liwoœci, to nagroma-

dzony g³ód krwi musia³ znaleŸæ inne ujœcie. I znajdowa³ je. Œlepa

i okrutna wœciek³oœæ spada³a na pierwszego cz³owieka, który akurat

by³ w pobli¿u. Szach nauczy³ siê rozpoznawaæ zbli¿anie siê takiego

stanu u swojego syna i stró¿a: w takich przypadkach czerwone plamki

w Ÿrenicach Amina ros³y, wype³niaj¹c sob¹ niemal ca³e ga³ki oczne,

d³oñ nie wypuszcza³a styliska siekiery, cia³em wstrz¹sa³ dreszcz.

I szach wymyœli³, co w takich przypadkach robiæ. Jak tylko zauwa-

background image

– 48 –

¿y³ u Amina narastaj¹ce pobudzenie, w³adca Turanu wypuszcza³ syna

na gladiatorsk¹ arenê – nie obawiaj¹c siê o jego ¿ycie. I Amin nie

gin¹³. Przeciwnie, jakby od niechcenia pokonywa³ wszystkich prze-

ciwników. Zew krwi ucicha³ i dawa³ znaæ o sobie dopiero za rok.

D¿umal nie wiedzia³ i nie móg³ wiedzieæ, jakie sny nawiedzaj¹

co noc jego syna. Sny, które sam Amin zapomina³ zaraz po przebu-

dzeniu. Budzi³ siê z uczuciem niezrozumia³ej, zaciek³ej nienawiœci

do ca³ego rodzaju ludzkiego. Co prawda, jednego cz³owieka na zie-

mi ta nienawiœæ nie dotyczy³a: szacha. Amin czu³ œwiêty obowi¹zek

kochaæ go, broniæ, poœwiêcaæ siê bez reszty s³u¿eniu mu i, jeœli zaj-

dzie taka potrzeba, umrzeæ za niego.

Pomimo sennych majaków Amin spa³ czujnie. Ka¿dy szmer, ruch

powietrza, ka¿da zmiana otoczenia sprawia³y, ¿e zrywa³ siê na rów-

ne nogi z siekier¹ w pogotowiu. Wówczas sny, niezrozumia³e, za-

gadkowe, ohydne przepada³y bez œladu.

Œpi¹cy mózg Amina rodzi³ krajobrazy, przypominaj¹ce ziemiê,

ale jednak ró¿ni¹ce siê od tego, do czego ch³opak przywyk³. We

œnie widzia³ szar¹, lœni¹c¹ równinê, poroœniêt¹ rzadkimi kêpkami

skrêconej trawy, upstrzon¹ pêkniêciami jak skóra bawo³u zmarszcz-

kami. Z ziemi raz po raz wyrywaj¹ siê fontanny czarnego b³ota,

ochlapuj¹c wszystko dooko³a; gigantyczne g³azy o dziwacznych

kszta³tach, jakby wyr¹bane rêk¹ szaleñca porozrzucane s¹ wszê-

dzie, a ponad tym wszystkim, w górze, p³ynie nieznoœnie poma-

rañczowy dysk s³oñca.

Po równinie id¹ oddzia³y wojowników w zbrojach z br¹zu. Na

g³owach maj¹ he³my – taki sam he³m le¿y u wezg³owia œpi¹cego

Amina.

Wojownicy nie s¹ ludŸmi. ¯ó³toszar¹ skórê ogromnych, ciê¿-

kich, umiêœnionych cia³, pokrywaj¹ gêste w³osy; twarze – beznose,

z nasuniêt¹ na w¹skie szparki oczu koœcian¹ naroœl¹ czo³a, z tr¹b¹,

stanowi¹c¹ przed³u¿enie podbródka i spadaj¹c¹ na pierœ. W tych,

którzy dzisiaj nazywaj¹ siê ludŸmi, wygl¹d ten mo¿e wywo³aæ wstrêt

i odrazê. Chodz¹ dziwnie, na ugiêtych nogach (stawy kolanowe maj¹

wykrêcone w drug¹ stronê), czepiaj¹c siê pod³o¿a szponami trójpal-

czastych masywnych stóp. Wszyscy wojownicy uzbrojeni s¹ jedna-

kowo – w siekierê i tarczê. Tej w³aœnie broni u¿ywaj¹, gdy napadaj¹

na nich wojownicy-ludzie. Wtedy zaczyna siê bitwa, rozpaczliwa

jatka, której jedynym celem jest zg³adzenie przeciwnika. Ludzie i nie-

ludzie nie mog¹ ¿yæ pod jednym s³oñcem. A wiêc walcz¹, ¿eby za-

decydowaæ, kto umrze, a kto pozostanie.

background image

– 49 –

Przelewana krew wsi¹ka w spêkan¹ ziemiê, s³oñce wstaje i za-

chodzi, a walka trwa dalej – albowiem, jeœli na polu bitwy s¹ jeszcze

¿ywi, nikt nie mo¿e przestaæ walczyæ.

I oto ginie ostatni wojownik w br¹zowym he³mie, poraniony,

pociêty, ale ci¹gle jeszcze próbuj¹cy podnieœæ siê i odj¹æ ¿ycie jesz-

cze jednemu z tych, którzy spalili i zburzyli miasta jego rasy, wy-

mordowali ¿ony i dzieci i teraz zabijaj¹ ostatnich mê¿czyzn.

I pada, œciêty rêk¹ cz³owieka ostatni wojownik startej z lica zie-

mi niecz³owieczej rasy, ten, o którym teraz po up³ywie tysi¹cleci za-

ginê³a wszelka pamiêæ… Z jego ohydnej, wed³ug ludzkich kryteriów,

g³owy spada br¹zowy he³m…

Tak zawsze koñczy³y siê sny Amina. Budzi³ siê. Otwieraj¹c oczy,

zapomina³ o nocnych majakach. Pozostawa³a tylko nienawiœæ do

rodzaju ludzkiego.

Dlatego D¿umal by³ absolutnie pewien, ¿e jego wojownik nie

mo¿e przegraæ z nêdznym barbarzyñc¹, faworytem Haszyda.

VII

– Raczysz, mój wielce szanowny goœciu, wydaæ rozkaz otwar-

cia wrót, przez które maj¹ wyjœæ na arenê ci, którzy powinni siê na

niej dzisiaj pojawiæ? – takimi s³owy zwróci³ siê do turañskiego sza-

cha satrapa Haszyd.

– W swoim domu, mój przyjacielu, rozkazy wydaje gospodarz

– odpowiedzia³ z uœmiechem D¿umal.

– A wiêc mo¿e mój czcigodny goœæ zechce powiedzieæ, kogo

chcia³by obejrzeæ najpierw – potê¿nego wojownika, zdobywaj¹cego

s³awê dla swojego szacha i krzy¿uj¹cego miecz z moim szalonym

gladiatorem? Czy te¿ inny pojedynek, przygotowany przeze mnie

dla uradowania tak drogiego goœcia, jakim jest w³adca jednej z pro-

wincji niezwyciê¿onego Turanu?

– Mi³y Haszydzie, rób jak uwa¿asz. To tylko my u siebie przy-

wykliœmy najpierw jeœæ miêso, a dopiero potem podawaæ sorbet.

Podziêkowawszy szachowi skinieniem g³owy za tak m¹dr¹ radê,

satrapa wyda³ s³ugom odpowiednie rozkazy. A potem znowu odwró-

ci³ siê do goœcia:

– Nie mogliœmy przygasiæ jasnego spojrzenia goœcia z wielkie-

go Turanu widowiskiem, wywo³uj¹cym ziewanie i nudê. Dania, ja-

4 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 50 –

kie zostanie podane dla nasycenia siê przed deserem, klnê siê na

bogów, nikt nie oœmieli siê nazwaæ przeciêtnym. W Turanie musia³y

kr¹¿yæ pog³oski o wojowniczym plemieniu kobiet, zamieszkuj¹cym

niedostêpne tereny Czarnych Królestw i nazywaj¹cych siê Amazon-

kami, kobiet, które zabijaj¹ wziêtych do niewoli mê¿czyzn, zaled-

wie ci zakoñcz¹ swój mêski obowi¹zek, oraz przychodz¹ce na œwiat

niemowlêta p³ci mêskiej. Rzadko komu udaje siê wzi¹æ do niewoli

Amazonkê… Teraz, mój drogocenny goœciu, zobaczysz jedn¹ z nich

w walce.

Haszyd spojrza³ k¹tem oka na szacha, pragn¹c nasyciæ siê efek-

tem, jaki wywar³y jego s³owa. Amazonka, kupiona za ogromne pie-

ni¹dze na targu niewolników w Korshemishu, mog³a zostaæ ozdob¹

ka¿dej gladiatorskiej areny w ka¿dym kraju, przyci¹gn¹æ na trybuny

t³umy widzów, chêtnych zap³aciæ za rzadkie widowisko niema³e pie-

ni¹dze – przecie¿ jeszcze nikomu, nigdy i nigdzie nie uda³o siê zo-

baczyæ Amazonki w roli gladiatora.

Szach nie zrobi³ Haszydowi przyjemnoœci, nie zdziwi³ siê, nie

zachwyci³, nie zmartwi³, a ju¿ tym bardziej nie zach³ysn¹³ z zawiœci.

Nie, D¿umal pozosta³ niewzruszony.

– Nie mia³em nawet cienia w¹tpliwoœci – odpowiedzia³ – ¿e

u najwiêkszego ze wszystkich w³adaj¹cych Vagaranem satrapów za-

wsze i wszêdzie bêdê móg³ zobaczyæ wszystko, co najlepsze na tym

œwiecie.

W tym momencie otworzono bramê i na arenê wyszli gladiatorzy.

Do komnaty, gdzie na pryczy le¿a³ Amin, któremu umila³y czas

masuj¹ce go niewolnice, wszed³ niepozorny s³uga szacha i miodo-

wym g³osem zapyta³:

– Czcigodny Aminie, nie zechcia³byœ spojrzeæ na arenê, gdzie

teraz trwa walka, poprzedzaj¹ca twoj¹, w której to zetrzesz na proch

miejscowego osi³ka. Byæ mo¿e zainteresuje ciê…

– Nie – uci¹³ Amin, przekrêcaj¹c siê na plecy. Sam jego g³os

móg³ przestraszyæ najodwa¿niejszego: dobiegaj¹cy z samego wnê-

trza trzewi, przenika³ nie tylko do uszu, ale równie¿ do wszystkich

porów w ciele s³uchaj¹cego, wywo³uj¹c dreszcze. – Nie obchodz¹

mnie takie g³upstwa. OdejdŸ. Bêdê siê ubiera³.

S³uga znikn¹³, jakby go nigdy nie by³o.

Stra¿nik D¿umala wsta³ z pryczy, stan¹³ bosymi stopami na ka-

miennej pod³odze i przeci¹gn¹³ siê. W pozycji pionowej widaæ by³o

background image

– 51 –

ca³¹ jego przera¿aj¹c¹ potêgê. Niewiarygodnie wysoki, o skórze lœni¹-

cej jak br¹z, któr¹ od wewn¹trz rozsadza³y niespotykanej wielkoœci

miêœnie-g³azy, poruszaj¹ce siê przy ka¿dym ruchu jakby by³y ¿ywy-

mi, samodzielnymi istotami. Te przelewaj¹ce siê miêœnie hipnotyzo-

wa³y wrogów, bywa³o, ¿e na ich widok nawet najodwa¿niejsi mê¿o-

wie nieoczekiwanie dla siebie zaczynali czuæ swoj¹ znikomoœæ.

Zw³aszcza, ¿e grê musku³ów popiera³o spojrzenie Amina. Wydawa-

³o siê, ¿e te czarne Ÿrenice z malutk¹ czerwon¹ plamk¹ poœrodku,

otoczone ¿ó³tawymi bia³kami, przenikaj¹ oczy cz³owieka, który œmia³

skrzy¿owaæ spojrzenie ze stra¿nikiem tak, jak czerwie przenikaj¹ do

jab³ka, ¿eby je ze¿reæ. Im d³u¿ej cz³owiek patrzy³ w te oczy, tym

silniejsze by³o uczucie z¿erania od wewn¹trz, wysysania krwi, wci-

skania siê do mózgu, rozrywania koœci. Zdarza³o siê, ¿e ludzie umie-

rali od samego spojrzenia Amina.

O niewiarygodnej sile obroñcy szacha kr¹¿y³y legendy. Mówio-

no na przyk³ad, ¿e w pojedynkê podniós³ pomost, na którym sta³o

pó³ tuzina koni.

Amin zacz¹³ siê ubieraæ, gotuj¹c siê do wyjœcia na arenê. Zawi¹-

za³ na biodrach przepaskê z mocnego stygijskiego lnu, na wierzch

za³o¿y³ kolczugê, przykrywaj¹c¹ biodra od pasa, której p³ytki by³y

tak starannie wypolerowane, ¿e niejedna œlicznotka mog³aby siê

w nich przejrzeæ… Ale jeœli odbije siê w nich promieñ s³oñca, to

mog¹ staæ siê groŸn¹ broni¹.

Szerok¹ nieow³osion¹ pierœ i czêœæ pleców zakrywa³y metalowe

krêgi, po³¹czone skórzanymi rzemieniami, prze³o¿onymi pod pachami

na ramiona. Na tych¿e krêgach, tak samo zwierciadlanych, widnia³

herb dynastii panuj¹cej – wype³niony z³otem ze szmaragdowymi in-

kluzjami (szmaragd by³ ulubionym kamieniem szacha) lew, depcz¹-

cy rozszarpane cia³o or³a, na tle bezkresnych piasków Turanu. Na

swoim miejscu znalaz³y siê naramienniki, nakolanniki, na³okietniki

i bransolety, chroni¹ce nadgarstki.

Niewolnice, do tej pory stoj¹ce bezczynnie, rzuci³y siê, ¿eby

obuæ pana ich losów. Buty z aksamitnej skóry szablozêbego tygrysa,

oblamowane futrem czarnego leoparda, zakoñczone by³y zadartym,

ostrym noskiem z br¹zu. Zrêczny cios t¹, wydawa³oby siê, prost¹

ozdob¹ ju¿ niejednemu przeciwnikowi rozpru³ goleñ.

Milcz¹ce niewolnice poda³y Aminowi He³m. Ten He³m ofiaro-

wa³ szachowi pewien vendhyjski kupiec, który przyjecha³ do Turanu

background image

– 52 –

z karawan¹. „Robota staro¿ytnych mistrzów. Bardzo staro¿ytnych… –

i jakby od niechcenia dorzuci³: – O! Wydaje mi siê, ¿e bêdzie paso-

wa³ w sam raz na stra¿nika twojego cia³a – tego, który stoi za twoim

ramieniem…”. Kupiec odjecha³, ale jego s³owa nie pozosta³y bez

echa: D¿umal przekaza³ swojemu stra¿nikowi jemu samemu niepo-

trzebne, niepozorne, wykonane z jakiegoœ stopu br¹zu wojenne na-

krycie g³owy. He³m pasowa³ jak ula³ – jakby wykonano go specjal-

nie dla Amina. Goszcz¹cy kiedyœ u szacha uczony, mêdrzec i trochê

mag Ali-al-Guer, gdy zobaczy³ ten¿e przedmiot z br¹zu, zblad³, ale

nikomu nic nie powiedzia³; albowiem, jak wiadomo: dzielisz siê wie-

dz¹, dzielisz siê ¿yciem. Ali-al-Guer spotyka³ siê z opisem takiego

he³mu w staro¿ytnych papirusach, ale na w³asne oczy zobaczy³ go

po raz pierwszy. Jeœli wierzyæ niemal zetla³ym pergaminom, w cza-

sach staro¿ytnych He³m nale¿a³ do jednej z ras, ¿yj¹cej na ziemi przed

pojawieniem siê ludzi. Rasy nieludzi…

I teraz He³m, skrywaj¹cy tysi¹ce tajemnic wielkich epok, pokry³

³ys¹, jajowat¹ g³owê Amina, szykuj¹cego siê do wyjœcia na arenê.

Co siê tyczy jego ³ysiny – Amin nie mia³ w³osów nie tylko na g³owie:

ca³e jego cia³o by³o ich pozbawione.

– Precz – rozkaza³ i czekaj¹ce na to niewolnice wybieg³y z kom-

naty, odczuwaj¹c niewypowiedzian¹ ulgê, ¿e przez jakiœ czas nie bêd¹

musia³y przebywaæ w jednym pomieszczeniu z przera¿aj¹cym je

cz³owiekiem.

Przed sam¹ walk¹ ochroniarz lubi³ chwilê pobyæ sam.

Gdy Amin zak³ada³ zbrojê, a Conan siedzia³ w swojej celi w tej

samej pozie i na tym samym taborecie, na arenie rozpoczê³o siê

przedstawienie, maj¹ce rozgrzaæ publicznoœæ przed g³ówn¹ walk¹,

oraz umiliæ czas czcigodnemu goœciowi niewidzianym do tej pory

w Turanie widowiskiem. W bramê, przez któr¹ wpuszczano na tê

publiczn¹ rzeŸniê gladiatorów, wypchniêto kobietê z plemienia wo-

jowniczych, niepokornych Amazonek. Ros³a, giêtka, smag³a, z d³u-

gimi czarnymi w³osami, œci¹gniêtymi na karku skórzanym rzemy-

kiem – tak w³aœnie wygl¹da³a kobieta stoj¹ca przed wype³niaj¹cymi

trybuny chciwymi rozrywki mê¿czyznami. Miêkkim kocim krokiem

sz³a wzd³u¿ trybun, wodz¹c po nich spojrzeniem, pe³nym bezbrze¿-

nej, krzycz¹cej nienawiœci. A po trybunach przebieg³ zachwycony

szept, gdy mêska publicznoœæ obejrza³a zgrabne, mocne nogi, led-

wie przykryte przetart¹, miejscami porwan¹ skórzan¹ spódnic¹ i wy-

background image

– 53 –

sok¹ pierœ, której nie mog³a zas³oniæ prosta, krótka narzutka. Widzo-

wie zaczêli siê wierciæ na swoich miejscach. W odpowiedzi Ama-

zonka wyci¹gnê³a z pochwy krótki szeroki miecz i wycelowawszy

nim w trybuny, wyplu³a na nich potok s³ów w obcym, dziwnie brzmi¹-

cym jêzyku. Ale t³umacz nie by³ potrzebny: sens wypowiedzi mo¿na

by³o odgadn¹æ po p³on¹cych z³oœci¹ oczach, po dŸwiêkach, które

wbija³y siê w uszy t³umu zamiast strza³, strza³, które chcia³aby, ale

nie mog³a wystrzeliæ w mê¿czyzn Amazonka.

– Niez³a! – zauwa¿y³ szach, odrywaj¹c winogrono. W drugiej

rêce trzyma³ puchar z lekkim winem. – Tylko ¿e do tej œlicznej twa-

rzy nie pasuje wyraz dzikiego okrucieñstwa.

– Szkoda, ¿e jêzyka dzikusek nie zna nikt oprócz nich samych –

podtrzyma³ rozmowê Haszyd. – Mogê sobie tylko wyobraziæ, jakimi

wyszukanymi obelgami obsypuje teraz ca³y ród mêski, jakie niewy-

obra¿alne przekleñstwa nañ rzuca. Mam nadziejê, ¿e siê to wspania-

le odbije na jakoœci czekaj¹cego nas pojedynku, w którym bêdzie

mog³a wylaæ swój gniew na mê¿czyznê-przeciwnika. Skosztuj sch³o-

dzonych lodem owoców, mój wielce czcigodny goœciu, póki jeszcze

nie nagrza³o ich s³oñce. Mój kucharz Semita umie je doskonale przy-

gotowaæ.

Otworzy³a siê druga brama – znajduj¹ca siê naprzeciwko tej,

przez któr¹ wypchniêto kobietꠖ i na piasek, który przez lata wypi³

ca³e morze krwi ludzi ró¿nych ras i narodów, wyszed³ jeszcze jeden

id¹cy na œmieræ. Ale on szed³ dobrowolnie.

Nale¿a³ do tych zuchwa³ych, czy mo¿e zdesperowanych wojow-

ników, którzy z w³asnej woli zawierali umowê o uczestnictwie

w okreœlonej liczbie walk i jeœli zwyciê¿ali i nie umierali przy tym od

ran, to otrzymywali umówione wynagrodzenie. Dla gladiatora, krzep-

kiego, brodatego kozaka, niewiadomymi wiatrami zaniesionego do

Vagaranu z dzikich zaporoskich stepów, le¿¹cych miêdzy ziemiami

hyboryjskimi i Turanem, dzisiejsza walka by³a ostatni¹ z dziesiêciu,

które zobowi¹za³ siê odbyæ. Dziewiêæ zwyciêstw mia³ ju¿ za sob¹.

Jeszcze jedno i za otrzymane pieni¹dze przez miesi¹c bêdzie

móg³ do woli popró¿nowaæ, niczego sobie przy tym nie odmawia-

j¹c. Tym bardziej ¿e za ostatni¹ walkê obiecano mu potrójne wyna-

grodzenie – po pierwsze, rekompensata ura¿onej dumy mê¿czy-

zny, który musi walczyæ z bab¹, po drugie szczególnie hojna zap³ata

za spe³nienie osobistej proœby satrapy Haszyda. A ten prosi³ koza-

ka, który pokaza³ siê w poprzednich walkach z jak najlepszej stro-

ny, by w miarê mo¿liwoœci nie zabija³ Amazonki, zachowa³ j¹ w ten

background image

– 54 –

sposób dla nastêpnych walk, ale za to wych³osta³, jak nale¿y, ku

uciesze publicznoœci batogiem, którym kozak w³ada³ lepiej ni¿ nie-

którzy w³asn¹ rêk¹, i w porê siê zatrzyma³, nie dobijaj¹c, nawet

jeœli widzowie bêd¹ ¿¹daæ œmierci. „Dobrze by by³o zerwaæ z niej

batogiem tê resztkê ubrania. Ludziom siê to spodoba. – Dowódca

Sdemak, przekazuj¹cy proœbê satrapy, wyszczerzy³ siê szyderczo,

mrugn¹³ ¿artobliwe do kozaka i nawet szturchn¹³ go w bok – jakby

chcia³ powiedzieæ: sam jesteœ mê¿czyzn¹, rozumiesz, o co chodzi.

– Za to ostatnie, jeœli ci siê uda, zap³acimy osobno. I dodatkowo

ode mnie dostaniesz piêæ sztuk z³ota”.

Przez to wszystko kozak wszed³ na arenê w szczególnym na-

stroju, absolutnie pewien nie tylko zwyciêstwa nad jak¹œ tam ja³ów-

k¹, ale tak¿e tego, ¿e zdo³a spe³niæ wszystkie proœby i ¿yczenia.

Jego nastrój znikn¹³ szybciej ni¿ puch porwany przez huragan,

gdy tylko napotka³ wzrok id¹cej mu na spotkanie kobiety. Zrozu-

mia³, ¿e bêdzie to walka na œmieræ i ¿ycie, i jeœli on jej nie zabije,

ona zagryzie go zêbami. Zrozumia³… ale nie móg³ nie spróbowaæ

spe³niæ proœby Haszyda. Poza tym, zawsze przecie¿ jest nadzieja, ¿e

„a nu¿ siê uda”.

ZadŸwiêcza³ gong, obwieszczaj¹cy pocz¹tek walki. Kozak za-

cz¹³ rozwijaæ batog.

Widzowie jak zwykle robili zak³ady. Ubrana w szaty kap³ana

Niewiadomego kobieta boleœnie œcisnê³a ³okieæ swojego towa-

rzysza.

– Co tu siê dzieje, Vellach – szeptem, ale doœæ g³oœnym, powie-

dzia³a zdenerwowana kobieta. – Poszaleli… Kobietê… Wystawili

kobietê! I to ma byæ cywilizowany œwiat!

– Ciszej, Minolio, proszê ciê, ciszej! – powiedzia³ uspokajaj¹-

co Vellach i pog³adzi³ j¹ po rêce. – Jeszcze tego brakowa³o, ¿eby nas

rozpoznano. Pamiêtaj, ¿e ryzykujemy nie tylko swoim ¿yciem.

– O tak, pamiêtam… Ale tak bym nie chcia³a przygl¹daæ siê

temu ohydztwu.

– Jakoœ to przecierpisz. I lepiej ju¿ nic nie mówmy.

– Dobrze… Ale gdzie patrz¹ bogowie, Vellach?!

Poza szerokim, krótkim mieczem Amazonka nie mia³a ¿adnej

broni – odmówi³a wziêcia czegokolwiek innego. Kozak oprócz ba-

toga mia³ jeszcze bu³awê na d³ugim trzonku, która na razie jeszcze

wisia³a na pasku. Mê¿czyzna i kobieta spotkali siê po to, ¿eby zade-

cydowaæ, które z nich ma ¿yæ. Jego przywiod³y tu pieni¹dze, j¹ ból

i nienawiœæ.

background image

– 55 –

– Tygrysica, prawdziwa tygrysica – mówi³ w tym czasie satrapa

do szacha. – Ilu moich narwañców podrapa³a, jednemu nawet wy-

k³u³a oko palcem… Ale¿ nie patrz tak na mnie, mój szlachetny przy-

jacielu! Nie za to. Nie odwa¿yliby siê jej tkn¹æ, znaj¹ mój gniew.

Wszystkiemu winien jest jej dziki, nieokie³znany charakter.

– Jak ma na imiê? – zainteresowa³ siê leniwie D¿umal.

– Nie wiadomo. Próbowano siê dowiedzieæ, porozumieæ gesta-

mi, ale niestety nic z tego. Albo nie rozumie, o co siê j¹ pyta, albo

milczy, bo jest upart¹ dzikusk¹.

– Tak, i zdaje siê, ¿e umrze jako bezimienna.

Ani szach, ani satrapa nie wiedzieli, ¿e prawdziwa Amazonka

nie wyjawi nigdy mê¿czyŸnie swojego prawdziwego imienia. Po-

wiedzieæ swoje imiê oznacza³oby w jakiœ sposób przyznaæ równoœæ

ni¿szej p³ci. A dla tych kobiet nie by³o nic bardziej hañbi¹cego, chy-

ba ¿e byæ mê¿czyzn¹…

Batog, zrobiony z koñskiego w³osia, mia³ na koñcu ga³kê ze sta-

li damasceñskiej, z czterema ostrymi krawêdziami. Przydawa³a mu

ciê¿koœci i czyni³a z niego groŸn¹ broñ. Zataczaj¹c szeroki kr¹g, roz-

krêcona rêk¹ czarnobrodego kozaka ga³ka pomknê³a, rozcinaj¹c ze

œwistem powietrze, ¿eby rozbiæ g³owê kobiety.

Szeroko rozstawiaj¹c nogi w przysiadzie, kobieta-wojownik wy-

stawi³a przed siebie miecz. Ga³ka batoga nie trafi³a w jej g³owê. Ko-

zak, gdy tylko zobaczy³, ¿e spud³owa³, szarpn¹³ batog w dó³. Wê¿owe

cia³o jego broni zafalowa³o, a ga³ka z damasceñskiej stali znowu po-

frunê³a do przodu, mierz¹c w g³owê kobiety i trafiaj¹c w miecz, któ-

rym siê Amazonka zas³oni³a. Rozleg³ siê czysty, weso³y dŸwiêk. Szyb-

koœæ batoga, który zmieni³ kierunek, znacznie siê zmniejszy³a,

w dodatku kozak nie móg³ ju¿ tak b³yskawicznie szarpn¹æ broni do

siebie. I kobieta wykorzysta³a to. Nadgarstek rêki, w której trzyma³a

miecz, zatoczy³ kilka krêgów i koñcówka batoga wraz z okrutn¹ ga³k¹

owinê³a siê wokó³ klingi. Amazonka gwa³townie szarpnê³a miecz

w swoj¹ stronê, ostrze jej broni wbi³o siê w koñskie w³osie i rozciê³o

je. Batog zosta³ skrócony o kilka cali i pozbawiony stalowej ga³ki.

Kozak zakl¹³. Oj, z t¹ bab¹ mu tak ³atwo nie pójdzie.

– Odda³abym kilka lat ¿ycia za zwyciêstwo tej kobiety – powie-

dzia³a cicho towarzyszka Vellacha. Po dr¿eniu jej g³osu Vellach po-

zna³, ¿e p³acze.

– Za bardzo siê wszystkim przejmujesz – wyszepta³.

Obciêty batog, rysuj¹c w powietrzu niewiarygodne zygzaki nad

g³ow¹ wojownika z zaporoskich stepów, spada³ w dó³, lecia³ w bok

background image

– 56 –

i nieoczekiwanie wystrzeliwa³ do przodu, dr¹c do krwi smag³¹ kobie-

c¹ skórê. Ale czarnobrodemu nie udawa³o siê zbiæ kobiety z nóg. A tak

bardzo tego pragn¹³. „Dobrze – pomyœla³ kozak – jak na razie wszyst-

ko idzie normalnie. Jeszcze trochê i j¹ podetnê”. I wtedy Amazonka

desperacko rzuci³a siê na niego, wystawiaj¹c przed siebie miecz.

– Iiieech! – krzyk wzlecia³ nad aren¹ i plecionka z koñskiego

w³osia opl¹ta³a kobiece nogi, przewracaj¹c Amazonkê na piasek.

Rêkojeœæ batoga wylecia³a z rêki kozaka. Czort z nim! Teraz ju¿ na

nic siê nie przyda.

Zerwana z pasa bu³awa znalaz³a siê w d³oni gladiatora. Czarno-

brody zrobi³ krok w stronê powalonej przeciwniczki, wymachuj¹c

umocowan¹ na d³ugiej rêkojeœci kulist¹ g³ówk¹. Jedno, no powiedz-

my, dwa uderzenia i bêdzie po wszystkim. I zacznie siê miesi¹c ¿y-

cia bez trosk i k³opotów.

Spadaj¹ca bu³awa napotka³a klingê miecza. Œciskaj¹ca j¹ rêka

nie by³a tak silna, jak ta zadaj¹ca cios, ale lec¹ce ¿elazo leciutko

zwolni³o i kobieta zd¹¿y³a przeturlaæ siê po piasku i umkn¹æ przed

g³ówk¹ bu³awy. Œmiercionoœna broñ wbi³a siê w piasek tu¿ obok jej

czarnych jak skrzyd³o kruka w³osów. Ale miecz le¿a³ zbyt daleko.

I wtedy Amazonka zrobi³a coœ, czego nie zrobi³by nigdy ¿aden

wojownik-mê¿czyzna. Zerwa³a siê i wbi³a zêby we w³ochat¹ d³oñ

mê¿czyzny. Kozak zawy³, wyszarpn¹³ pogryzion¹ rêkê i wypuœci³

bu³awê.

Opl¹tanymi batogiem nogami kobieta zada³a silny cios w naj-

bardziej wra¿liwe miejsce stoj¹cego naprzeciw niej wojownika oraz

ca³ej p³ci mêskiej. Czarnobrody zgi¹³ siê w pó³. Kobiece rêce chwy-

ci³y go za lnian¹ koszulê i poci¹gnê³y w dó³. Wojownik zwali³ siê na

piasek obok wojowniczki… i wiêcej ju¿ nic nie zd¹¿y³ zrobiæ – ostre

paznokcie cienkich chwytnych paluszków wbi³y mu siê w oczy, bez-

litoœnie wyrywaj¹c je z oczodo³ów.

Z dzikim rykiem kozak zerwa³ siê, po omacku miotaj¹c siê po

arenie, przyciskaj¹c d³onie do twarzy… Spod nich na brodê i pierœ

œcieka³a krew. Arena wype³ni³a siê jego ob³¹kañczym wyciem… Try-

buny jednak by³y przyzwyczajone i do wycia, i do krwi.

Amazonka bez poœpiechu wypl¹ta³a nogi z batogu, wsta³a, otrze-

pa³a siê, podnios³a miecz, podesz³a do pokonanego przeciwnika i za-

koñczy³a jego mêczarnie, wbijaj¹c ostrze miecza prosto w serce.

– Piêkna walka, nieprawda¿, mój drogi szachu?

Satrapa Haszyd by³ zadowolony z wyniku pojedynku. Jeszcze

jedna atrakcja, maj¹ca przyci¹gn¹æ t³umy, na trybuny pozosta³a ¿ywa

background image

– 57 –

i zdrowa. Jutro ca³e miasto bêdzie huczeæ wiadomoœciami o piêknej

kobiecie, nie ustêpuj¹cej pod wzglêdem sztuki wojowniczej mê¿-

czyznom, pojutrze pog³oski wylej¹ siê poza mury miejskie i rozejd¹

siê po okolicznych i dalej po³o¿onych miastach i na nastêpny wystêp

z udzia³em Amazonki œmia³o bêdzie mo¿na podwoiæ op³atê za wej-

œcie. A satrapie pieni¹dze nie by³y obojêtne.

– Dziêkujê ci, wielce szanowny Haszydzie, za rzadkie w na-

szych pe³nych nudy i monotonii dniach widowisko – D¿umal by³ nie-

mal szczery. – O, spójrz, co siê dzieje!

Amazonka podesz³a do wysokiego muru, za którym zaczyna³y siê

trybuny, coœ g³oœno krzyknê³a i nagle cisnê³a swój okrwawiony miecz

w poruszaj¹ce siê, omawiaj¹ce widowisko i przekazuj¹ce sobie pieni¹-

dze postacie na kamiennych ³awach. Na arenê wpadli spóŸnieni stra¿ni-

cy, ci¹gn¹c za sob¹ sieci, lecz s¹dz¹c po pe³nym bólu i zaskoczenia krzy-

ku, który wzbi³ siê nad trybunami, miecz znalaz³ ju¿ now¹ ofiarê.

Sieci spad³y na wojownicz¹ kobietê, przewracaj¹c j¹ i pozba-

wiaj¹c mo¿liwoœci obrony. Zaraz stra¿nicy zawlok¹ j¹ z powrotem

do lochów.

– Cieszê siê, ¿e zwyciê¿y³a – cicho, spokojnie powiedzia³a ko-

bieta w stroju kap³ana.

– A mê¿czyzny ci nie ¿al? – zapyta³ zjadliwie jej towarzysz.

– Dla mê¿czyzny œmieræ w walce to zwyk³a sprawa. A w³o¿yæ

miecz w rêce kobiety mo¿e tylko mê¿czyzna.

Z areny œci¹gano nieruchome cia³o pechowego gladiatora, za-

czepiaj¹c za klatkê piersiow¹ umocowanym na d³ugim drzewcu ha-

kiem. Zaraz zagrabi¹ piasek, zasypi¹ plamy krwi i arena bêdzie go-

towa do nowego pojedynku.

Amin za³o¿y³ rêkawiczki ze stalowych kó³eczek. Rêce stawa³y

siê w nich silniejsze i lepiej chronione, a przy tym pozostawa³y swo-

bodne. Wzi¹³ owaln¹ miedzian¹ tarczê i siekierê. Tym pó³ksiê¿ycem,

nasadzonym na ciê¿ki, br¹zowy topór, rozr¹ba³ ju¿ niejedn¹ ludzk¹

g³owê. Dzisiaj zleci kolejna.

Amin by³ gotowy do walki. I do zwyciêstwa.

– Có¿, mój szlachetnie urodzony przyjacielu – powiedzia³ we-

so³o Haszyd i opar³ siê wygodniej o poduszki. – Nadesz³a pora skosz-

towania deseru. Mam nadziejê, ¿e siê nie rozmyœli³eœ i nie chcesz

zrezygnowaæ z naszego ma³ego zak³adu?

D¿umal uœmiechn¹³ siê uprzejmie.

– Absolutnie nie, mój szczodry przyjacielu! Zrezygnowaæ z tak

obiecuj¹cego zakoñczenia pasjonuj¹cego widowiska? Nigdy.

background image

– 58 –

– A wiêc, twój bezcenny kamieñ przeciwko mojej ¿a³osnej garst-

ce ¿ó³tego metalu?

– Dok³adnie tak. Mój nikczemny kamieñ przeciwko ca³ej górze

z³ota.

– Wobec tego zaczynajmy.

Haszyd podniós³ rêkê.

Na ten sygna³ ze skrzypem unios³y siê kraty w przeciwleg³ych

koñcach areny i na piasku pojawi³o siê dwóch olbrzymów – tak samo

br¹zowoskórych, niemal jednego wzrostu, prawie jednakowo zbu-

dowanych.

Po trybunach przetoczy³o siê d³ugie westchnienie i zapanowa³a

pe³na napiêcia cisza. W³aœnie dla tej walki przysz³a tu prawie ca³a

mêska czêœæ ludnoœci miasta oraz goœcie i zaproszeni obcokrajowcy.

Nikt nie chcia³ przegapiæ nawet sekundy widowiska.

Haszyd odwróci³ siê do czarownika Aj-Bereka, spokojnie cze-

kaj¹cego za plecami wielmo¿ów i powoli skin¹³ mu g³ow¹. Czarow-

nik sk³oni³ siê, potem zamkn¹³ oczy, szeptem wypowiedzia³ krótkie

zaklêcie i zrobi³ gest przypominaj¹cy œci¹ganie serwety ze sto³u.

Magiczna pajêczyna opad³a z mózgu Conana, zwinê³a siê w czar-

ny k³êbek i zawis³a tu¿ nad g³ow¹ Cymmerianina – niewidoczna dla

zwyk³ych oczu i gotowa w ka¿dej chwili spaœæ z powrotem, na jed-

no skinienie czarownika.

VIII

Rozb³ysk œwiat³a.

Dudni¹cy, og³uszaj¹cy dŸwiêk nie istniej¹cego dzwonu.

Fala lodowatego zimna, przesuwaj¹ca siê po ciele, od czubków

palców u stóp do czubka g³owy.

Conan drgn¹³, otworzy³ oczy i natychmiast je zmru¿y³: jaskrawe

po³udniowe s³oñce na sekundê go oœlepi³o. Potem Cymmerianin po-

woli uniós³ powieki.

Znowu – który to ju¿ raz! – sta³ na ¿ó³tym piasku znienawidzo-

nej areny. W uszy po raz kolejny wlewa³ mu siê ryk widzów, ³akn¹-

cych krwi – oczywiœcie cudzej i oczywiœcie przelanej cudzymi rêka-

mi. Czu³ siê jak stara zabawka, któr¹ dziecko przypadkiem znalaz³o

w œmietniku i na chwilê siê ni¹ zajê³o – a potem, gdy ju¿ mu siê znu-

dzi³a, znowu wyrzuci³o… I tak w kó³ko – pobawi³o siê i wyrzuca³o,

background image

– 59 –

pobawi³o i wyrzuca³o… Czy mo¿e byæ coœ bardziej poni¿aj¹cego

ni¿ znaleŸæ siê w roli bezbronnej lalki, któr¹ niewidzialni bezduszni-

cy poruszaj¹, poci¹gaj¹c za sznurki magii?!

Conan stara³ siê zapanowaæ nad narastaj¹cym gniewem. Jeszcze

znajdzie sposób porachowania siê z tajemniczymi drêczycielami. A na

razie trzeba martwiæ siê o w³asn¹ skórê.

Barbarzyñca szybko siê rozejrza³, a potem popatrzy³ na siebie.

Gruba skórzana kamizelka z przyszytymi do niej metalowymi paska-

mi – cienkimi i giêtkimi, nie przeszkadzaj¹cymi w walce, i mog¹cymi

w razie potrzeby os³abiæ cios miecza. Spodnie do kolan, wysokie,

mocne buty, rêkawiczki i nakolanniki z garbowanej skóry jakiegoœ

zwierzêcia. W prawej rêce – oburêczny miecz, z którym Cymmeria-

nin nie rozstawa³ siê nigdy, tak wywa¿ony, ¿e mo¿na by³o pos³ugiwaæ

siê nim jedn¹ rêk¹, a na ³okciu lewej – metalowa, ale bardzo lekka

i, jak siê wydawa³o, doœæ pewna tarcza, zas³aniaj¹ca cia³o od podbródka

do pêpka. W³osy, aby nie przeszkadza³y, podtrzymywa³a metalowa

obrêcz z dwiema przecinaj¹cymi siê na czubku g³owy taœmami, chro-

ni¹ca jednoczeœnie g³owê. (Cymmerianin zauwa¿y³ to, gdy spojrza³

w wypolerowan¹ z obu stron górn¹ czêœæ tarczy).

Bojowy strój, który tym razem mia³ na sobie, by³ mo¿e niezbyt

wyszukany, ale doœæ niezwyk³y: jeszcze nigdy Conana tak starannie

nie ubierano – zazwyczaj „budzi³ siê” na arenie w samej przepasce

biodrowej, boso, uzbrojony tylko w miecz.

Dziwne.

Co dziwniejsze, tym razem wystawiono przeciwko niemu tylko

jednego cz³owieka. A przecie¿ zagadkowi drêczyciele ju¿ dawno siê

przekonali, ¿e wœród gladiatorów Conan nie ma sobie równych, ¿e

w walce jeden na jeden wygrywa on, barbarzyñca z Cymmerii. A wiêc

stoj¹cy przed nim nie jest zwyk³ym gladiatorem…

Nie pozwolono mu dokoñczyæ myœli: nad aren¹ przetoczy³ siê

wibruj¹cy dŸwiêk gongu i przeciwnik z opuszczon¹ niemal do sa-

mej ziemi siekier¹ i tak¹ sam¹ jak mia³ Conan tarcz¹, powoli siê zbli-

¿a³. Conan sta³ nieruchomo, spode ³ba obserwuj¹c kolejnego wroga.

Nie ma co: prawdziwy gigant. Do tej pory Conan rzadko mia³

okazjê spotkaæ ludzi (ludzi, a nie twory Z³a), którzy mogliby siê z nim

równaæ pod wzglêdem si³y i wzrostu. Ale ten cz³owiek móg³ siê oka-

zaæ godnym przeciwnikiem. Conan mocniej zacisn¹³ d³oñ na rêkoje-

œci miecza i przygotowa³ siê.

Amin zatrzyma³ siê trzy kroki przed Cymmerianinem i obejrza³

go z nie ukrywanym zainteresowaniem.

background image

– 60 –

– A wiêc tak wygl¹dasz – powiedzia³ w koñcu cicho. – Witaj,

miêso.

Conan milcza³ i nie rusza³ siê: zawsze lepiej nic nie mówiæ, jeœli

nie wiadomo, kogo ma siê przed sob¹… i nie ruszaæ siê, dopóki s³oñce

œwieci ci w bok: gdyby œwieci³o w plecy, promienie odbite od zwier-

ciadlanych p³ytek na zbroi nieznanego nieprzyjaciela na pewno by

ciê oœlepi³y.

– Jestem Amin – mówi³ dalej gladiator, i jego g³os szeleœci³ jak

sucha stepowa trawa, wœród której skrada siê jadowity w¹¿. – Osobi-

sty stra¿nik wielkiego szacha turañskiego D¿umala, którego stopy

opieraj¹ siê na ziemi, a g³owa siêga sklepienia niebieskiego. Nied³u-

go ciê zabijê – na chwa³ê mojego pana.

Conan rozchyli³ spêkane w czasie d³ugiej nieprzytomnoœci war-

gi i po raz pierwszy od momentu trafienia do niewoli przemówi³:

– Jestem Conan, prosty wojownik z Cymmerii, który nikomu

nie s³u¿y – odpowiedzia³ tak samo cicho. – Nie chcê ciê zabijaæ, ale

jeœli bêdzie trzeba, zrobiê to, ¿eby prze¿yæ.

Huk na trybunach sta³ siê g³oœniejszy – widzowie chcieli zoba-

czyæ pojedynek olbrzymów, a nie przys³uchiwaæ siê, co tam sobie

szepcze dwóch gladiatorów.

Amin uœmiechn¹³ siê nieprzyjemnie, ods³aniaj¹c dwa rzêdy drob-

nych, ostrych zêbów. Jego oczy p³onê³y jak wêgle.

– A wiêc witaj, miêso z Cymmerii… i ¿egnaj.

Nagle prawa rêka stra¿nika wzlecia³a w górê, tak lekko, jakby

trzyma³a cienk¹ ga³¹zkê, a nie ciê¿k¹ siekierê. Œmiercionoœny sierp,

wymierzony dok³adnie w gard³o Conana, przeci¹³ powietrze jak szyb-

ka zimna b³yskawica.

Conan spodziewa³ siê czegoœ takiego: nie na darmo przeciwnik

ustawi³ siê dok³adnie w takiej odleg³oœci od niego i chwyci³ niemal

za sam koniec styliska, ostrzem zwróconym, niby przypadkiem,

w stronê Cymmerianina. Jak tylko napiê³y siê miêœnie Amina, bar-

barzyñca lekko odchyli³ siê do ty³u – i w sam¹ porê: ostra jak brzy-

twa siekiera, z ledwie s³yszalnym sykiem, przelecia³a tu¿ obok grdy-

ki Conana, barbarzyñca poczu³ nawet lekki podmuch powietrza. Ale

si³a inercji poci¹gnê³a ciê¿kie ostrze dalej – w górê i w lewo, nieco

odwracaj¹c tors Amina, czego nie omieszka³ wykorzystaæ Conan.

Miecz barbarzyñcy polecia³ jak lœni¹ce ¿¹d³o do przodu, mierz¹c

w prawy, nie os³oniêty bok przeciwnika. Amin leciutko przechyli³

siê w lewo i klinga Cymmerianina rozpru³a powietrze. W tej samej

chwili lewa noga obroñcy D¿umala wylecia³a w górê, zaostrzonym

background image

– 61 –

noskiem buta gotowa wbiæ siê w w¹trobê barbarzyñcy. Ale uderzy³a

tylko w tarczê, któr¹ Conan zrêcznie przeci¹³ œmiercionoœny lot nogi.

Nie umawiaj¹c siê, przeciwnicy jednoczeœnie cofnêli siê o dwa

kroki i zastygli w wyczekuj¹cych pozach.

Nad trybunami zawis³o grobowe milczenie. Widzowie nie mo-

gli dok³adnie zobaczyæ, co siê w³aœciwie sta³o – tak b³yskawicznie

walcz¹cy wymienili seriê ciosów – ale wszyscy rozumieli, ¿e by³a to

tylko rozgrzewka, próba si³, rozpoznanie walk¹, a prawdziwy poje-

dynek zacznie siê dopiero teraz. Szach i Haszyd patrzyli w napiêciu

na arenê. Nawet niewzruszony Aj-Berek przygl¹da³ siê pojedynko-

wi z zainteresowaniem.

– Patrz, Vellach! – kobieta w szatach kap³ana zdenerwowana

schwyci³a towarzysza za rêkê. – He³m! Widzisz? He³m, który ma na

g³owie jego przeciwnik!… A wiêc który z nich?…

– Ciszej, prosi³em ciê, ciszej – zasycza³ wœciekle Vellach. –

Wszystkich zgubisz! Widzê, wszystko widzê. Poczekajmy.

Amin uœmiecha³ siê i spokojnie patrzy³ Conanowi prosto w twarz,

szeroko rozstawiaj¹c muskularne nogi. Trzymaj¹c miecz pochylony

do przodu i lekko odsuwaj¹c tarczê w bok, Conan wpatrywa³ siê

w przestrzeñ nad g³ow¹ przeciwnika. Pilnowa³ siê, ¿eby nie napot-

kaæ hipnotyzuj¹cego spojrzenia Turañczyka. Rozumia³, ¿e tym ra-

zem ma przed sob¹ nie zwyk³ego gladiatora, ale wojownika, dorów-

nuj¹cego mu si³¹, zrêcznoœci¹ i sprytem… Dorównuj¹cego, jeœli nie

lepszego. Stara³ siê zebraæ do kupy ca³¹ swoj¹ wolê, doœwiadczenie

i umiejêtnoœci. Amin zrozumia³ to. Uœmiech znikn¹³ z jego twarzy.

Przez jakiœ czas, jak wydawa³o siê publicznoœci, przeciwnicy

nie poruszali siê i trybuny zaczê³y siê niecierpliwiæ. Sk¹d widzowie

mogli wiedzieæ, ¿e obaj olbrzymi ju¿ walcz¹… Przecie¿ nawet po

najl¿ejszym ruchu ma³ego palca jednego wojownika, drugi natych-

miast odgadywa³, z której strony padnie cios i przygotowywa³ siê do

niego, a po szczególnym napiêciu miêœni pierwszy rozpoznawa³, ¿e

jego zamys³ zosta³ odgadniêty i nie ma ju¿ sensu zadawanie ciosu,

który zostanie odparty i rozluŸnia³ siê, a wtedy z kolei drugi chcia³

nieoczekiwanie zaatakowaæ, ale jego zamiar zostawa³ odgadniêty

przez przeciwnika…

Czas p³yn¹³, a zawodnicy, jak s¹dzono, nie robili nic… Jedno

uderzenie serca, drugie, trzecie…

Conan nie wytrzyma³ nerwowo: nie lubi³ nieokreœlonych sytu-

acji i zawsze jako pierwszy stara³ siê zak³óciæ równowagê si³ – bez

wzglêdu na nastêpstwa…

background image

– 62 –

Skok do przodu, b³yskawiczny cios (odbity brzegiem tarczy

Amina), obrona i skrêt cia³em.

Teraz Turañczyk i Cymmerianin zamienili siê miejscami, ale

w dalszym ci¹gu ¿aden z nich nie odniós³ najl¿ejszej rany.

Obaj wiedzieli, ¿e zwyciê¿yæ mo¿na tylko zmêczywszy prze-

ciwnika seri¹ b³yskawicznych ataków i kontrataków, a nastêpnie za-

daæ szybki i nieoczekiwany cios… Ale ¿aden z nich nie siê spieszy³.

Amin zrobi³ krok w prawo, jak jego odbicie w lustrze Conan

st¹pi³ w lewo. Ale teraz s³oñce œwieci³o barbarzyñcy prosto w oczy

i on zrobi³ dwa kroki w lewo, ¿eby jak poprzednio mieæ s³oñce z bo-

ku. Amin powtórzy³ jego manewr, utrzymuj¹c bezpieczn¹ odleg³oœæ.

Ka¿dy nerw Cymmerianina dr¿a³ od napiêcia w oczekiwaniu na na-

g³y cios. Przenikliwy wzrok Turañczyka pali³ go, przenika³ do jego

mózgu i bez trudu czyta³ jego myœli. „Diabelskie sztuczki – prze-

mknê³o przez g³owê barbarzyñcy. – On rzuca na mnie czar. Czarow-

nik?…”.

Zbieraj¹cy pieni¹dze z zak³adów padali z nóg: ¿aden z widzów

nie by³ pewien zwyciêstwa swojego wybrañca i stawki bez przerwy

ros³y. To stra¿nik znajdowa³ siê na grzbiecie fali stawek, to barba-

rzyñca.

Który z gladiatorów pierwszy rozpocz¹³ kolejny atak, nie poj¹³

nikt, nawet chyba sami walcz¹cy. Po prostu w pewnej chwili arena

zajaœnia³a wœciekle jaskrawym pasmem oœlepiaj¹cych zygzaków i b³y-

sków – to zamigota³y odbite promienie s³oñca na ostrzach miecza

i siekiery. Arenê wype³ni³a kakofonia dŸwiêków – szczêka³a i zgrzy-

ta³a broñ wojowników zadaj¹cych ciosy, których ludzkie oko nie by³o

w stanie œledziæ. Siekiera Amina zaczepi³a o biodro barbarzyñcy,

pozostawiaj¹c g³êbokie ciêcie, które natychmiast wype³ni³o siê krwi¹;

miecz Cymmerianina zrani³ bok Turañczyka. Ani jeden, ani drugi

nie poczuli bólu.

Conan odbi³ tarcz¹ kolejny atak, rzuci³ siê do przodu, mierz¹c

w pierœ stra¿nika. Przecz¹c wszelkim prawom inercji, siekiera mo-

mentalnie przerwa³a swój lot i pomknê³a w przeciwnym kierunku,

odbijaj¹c cios Cymmerianina. ¯eby nie wpaœæ pod spadaj¹ce ostrze,

Conan zrobi³ jeszcze dwa kroki, stan¹³ ty³em do przeciwnika, os³oni³

plecy mieczem, unosz¹c go za g³ow¹ ostrzem w dó³. I w tym mo-

mencie na jego klingê spad³ mia¿d¿¹cy cios, palce barbarzyñcy na

chwilê straci³y czucie. Conan odwróci³ siê gwa³townie i tarcz¹ odbi³

kolejny atak przeciwnika. Stal zadŸwiêcza³a i siê zaiskrzy³a. Widz¹c,

¿e szyja Amina jest nie os³oniêta, Conan z rozmachu koniuszkiem

background image

– 63 –

miecza wykreœli³ ³uk, ale ochroniarz jakby na to w³aœnie czeka³ –

ostrze napotka³o metalow¹ rêkojeœæ siekiery i zamar³o. Amin spró-

bowa³ przewróciæ Cymmerianina tarcz¹, ale ten odgad³ jego zamiar

i szybko wyrzuci³ w przód lew¹ rêkê, na której trzyma³ swoj¹ tarczê.

Nad aren¹ po raz kolejny rozleg³ siê dŸwiêk stali.

Walcz¹cy na sekundê zastygli: tarcze zetkniête, broñ skrzy¿o-

wana, twarze blisko siebie.

– Œwist twojego miecza przypomina wiatr w ska³ach – zasycza³

Amin przez zaciœniête zêby i jego g³os jak rozpalona ig³a wbi³ siê

w mózg Cymmerianina. – To dobrze: ju¿ dawno nie s³ysza³em tak

wirtuozowskiego dŸwiêku. Jesteœ dobrym wojownikiem i podoba mi

siê granie z tob¹ w œmieræ.

– I ¿ycie, i œmieræ to gra. W takim razie, jaka ró¿nica, w co siê

gra? – odpowiedzia³ Conan w miarê mo¿noœci jak najbardziej obo-

jêtnie, mimo ¿e ka¿dy miêsieñ b³aga³ o odpoczynek, a z niezbyt g³ê-

bokich, lecz bolesnych ran przez ca³y czas s¹czy³a siê krew. Tylko

jedno dodawa³o mu wiary: nieow³osione cia³o Amina by³o zlane

potem, a z³owieszcze b³yski czerwonych Ÿrenic przygas³y. Obaj byli

bardzo zmêczeni i obaj nie mieli zamiaru siê poddaæ.

– Wobec tego pograjmy jeszcze trochê – powiedzia³ Amin i na-

gle os³ab³ nacisk jego lewej rêki…

– Naprzód! Zabij go wreszcie! Rozerwij na kawa³ki tego dziku-

sa! – zarycza³ szach D¿umal, w podnieceniu zapominaj¹c o opano-

waniu. Jego piêœci siê zacisnê³y.

Haszyd równie¿ by³ ca³kowicie poch³oniêty pojedynkiem. Nie

zwracaj¹c uwagi na to, co dzieje siê wokó³ niego, wpatrywa³ siê w za-

styg³ych na arenie gigantów, w myœli rozkazuj¹c swojemu niewolni-

kowi zabiæ s³ugusa D¿umala.

¯aden z wielmo¿ów nie patrzy³ na czarownika Aj-Bereka.

A szkoda: na jego twarzy nagle pojawi³ siê taki wyraz, jakby mag

przypomnia³ sobie o czymœ niezwykle wa¿nym, a w chwilê póŸniej

odmalowa³ siê szaleñczy niepokój. Aj-Berek ju¿ otworzy³ usta, ¿eby

powiedzieæ coœ swojemu w³adcy, ale widz¹c, jak bardzo ten poch³o-

niêty jest widowiskiem, zawaha³ siê. Niepokój na twarzy maga za-

st¹pi³ paniczny strach.

– A co bêdzie, jeœli zwyciê¿y drugi? – wyszepta³a Minolia,

mówi¹c do samej siebie. Tak jak jej towarzysz, nie odrywa³a wzroku

od zalanej s³oñcem areny i nie oczekiwa³a od Vellacha odpowiedzi:

przecie¿ on te¿ nie wiedzia³, co siê wtedy stanie. – Czy mo¿liwe,

¿eby przepowiednia k³ama³a…

background image

– 64 –

Vellach jej nie s³ysza³. Nie us³ysza³by nawet huku gromu. Ca³a

jego uwaga skupiona by³a na arenie. Przecie¿ od wyniku tego poje-

dynku zale¿a³o nie tylko istnienie górskiego klasztoru, ale równie¿

ca³ego œwiata…

…Nagle os³ab³ nacisk lewej rêki Amina – tej, która œciska³a tar-

czê – i nie spodziewaj¹cy siê tego, zahipnotyzowany dŸwiêkiem jego

g³osu, Conan na chwilê straci³ równowagê.

Turañczykowi to wystarczy³o – ledwie Cymmerianin siê zachwia³

i mimo woli zrobi³ krok do przodu, ¿eby zachowaæ równowagê, gdy

silne uderzenie pod goleñ przewróci³o go na piasek.

Conan upad³, przekrêci³ siê na plecy i turla³ siê dalej, dopóki,

jak s¹dzi³, nie znalaz³ siê w bezpiecznej odleg³oœci od Amina.

Gdy tylko jednak spróbowa³ zerwaæ siê na nogi, w powietrzu

zalœni³o ostrze siekiery, które w niewiarygodny sposób pojawi³o siê

nad nim. Barbarzyñca uniós³ miecz i stal znowu zadŸwiêcza³a.

Ciosy sypa³y siê na Conana ze wszystkich stron, ledwie zd¹¿a³

je parowaæ, co w pozycji le¿¹cej by³o prawie niemo¿liwe, Amin zaœ

nie pozwala³ mu siê podnieœæ. W dodatku Cymmerianin upad³ ple-

cami do s³oñca i dziesi¹tki, setki s³onecznych zaj¹czków na wypole-

rowanych p³ytkach zbroi wroga przeszkadza³y mu w odpieraniu ata-

ków. Przed oczami zatañczy³y niebiesko-bia³e krêgi, postaæ

przeciwnika zamieni³a siê w rozp³ywaj¹c¹ mozaikê jaskrawych b³y-

sków i Conan nie wiedzia³ ju¿, nie umia³ odgadn¹æ, z której strony

padnie ostatni, œmiertelny cios.

Trybuny zawy³y w powszechnym porywie, widzowie zrozumie-

li, ¿e walka za chwilê siê rozstrzygnie. Haszyd na tarasie wœciekle

zarycza³.

– Nie poddawaj siê, przeklêty barbarzyñco, nie poddawaj siê!

Musisz zwyciê¿yæ!…

Widz¹c, ¿e jego stra¿nik ju¿ za chwilê zakoñczy walkê, D¿umal

wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.

IX

Œwiadomoœæ Cymmerianina cofnê³a siê o kilka lat. „To siê na-

zywa m³ynek” – dobieg³ go z g³êbin wspomnieñ widmowy g³os. –

Pojêcia nie mam, kto to wymyœli³, ale rzeczywiœcie niewiele osób go

zna. „Patrz: bardzo wa¿ne, ¿eby ostrze twojego miecza znalaz³o siê

background image

– 65 –

z prawej strony ostrza przeciwnika. Rozumiesz? Potem wyci¹gasz

miecz pionowo, o tak, przekrêcasz w lewo, dalej, dalej i broñ prze-

ciwnika wypada z rêki. Najwa¿niejsza jest szybkoœæ. Rozumiesz?

Jeden palec zawsze jest s³abszy ni¿ cztery, dlatego skrêt musisz ko-

niecznie zrobiæ w lew¹ stronê: kciuk przeciwnika nie zdo³a utrzy-

maæ miecza…”.

M³ynek – by³ to cios, którego nauczy³ Conana pewien brythuñ-

ski ¿o³nierz, gdy obaj byli w hyperborejskiej niewoli. Cios skompli-

kowany i niebezpieczny: jeden niepewny ruch albo chwila wahania

grozi œmierci¹ temu, kto go zadaje. Dlatego w³aœnie ma³o kto, nawet

spoœród doœwiadczonych wojowników, u¿ywa³ go i zna³. Jednak¿e

barbarzyñca w czasie niewoli doskonale opanowa³ m³ynek, trenuj¹c

pa³k¹ w przerwach wycieñczaj¹cej pracy w kamienio³omie.

Od tamtej pory Conan nie u¿y³ go jeszcze nigdy. Co prawda,

miêœnie barbarzyñcy nawet bez pomocy rozumu pamiêta³y niezbêd-

n¹ kolejnoœæ ruchów… I teraz, gdy siekiera Amina runê³a na niego

jak ¿mija zimnego ognia, miecz, zaciœniêty w lewej rêce, niemal sa-

modzielnie odbi³ cios i momentalnie skrzy¿owa³ siê z ni¹ z prawej

strony. Wypad, wiruj¹cy ruch nadgarstka – b³yszcz¹cy pó³okr¹g stali

ostrza, zagarniêcie i siekiera, wyrwana z d³oni Amina silnym szarp-

niêciem, upada o dziesiêæ kroków od niego!

– Panie – rozleg³ siê ochryp³y g³os, zag³uszaj¹cy ryk t³umu na

trybunach i ryk w³adców na tarasie – rozka¿ przerwaæ pojedynek! Bez

wzglêdu na to, czym siê on skoñczy, miastu grozi niebezpieczeñstwo…

Satrapa odwróci³ do Aj-Bereka wykrzywion¹ gniewem twarz.

– Milczeæ! Przeszkadzasz nam! PóŸniej, póŸniej!… – i znowu

odwróci³ siê w stronê areny.

Nie spodziewaj¹cy siê takiego obrotu wypadków, Amin na chwilê

straci³ koncept i Conan wk³adaj¹c w ten ruch ca³y swój gniew, ca³¹

swoj¹ si³ê i pragnienie ¿ycia, kopn¹³ ochroniarza obiema nogami

w ¿o³¹dek. Turañczyk, silnie pchniêty, upad³ na plecy.

Niestety, w zapale walki Conan zapomnia³, ¿e jego przeciwnik

uzbrojony jest nie w miecz, lecz w siekierê w kszta³cie pó³ksiê¿yca.

Dlatego, gdy szarpniêciem wyrwa³ z rêki Amina œmiercionoœn¹ broñ,

ostrze utkwi³o w miejscu, w którym ten¿e pó³ksiê¿yc ³¹czy³ siê z rê-

kojeœci¹. Rêkojeœæ poci¹gniêta inercj¹ zrobi³a w powietrzu obrót

i miecz barbarzyñcy równie¿ zosta³ wyrwany.

Broñ obu wojowników le¿a³a o kilka kroków od nich.

Conan, który natychmiast zerwa³ siê na nogi, zauwa¿y³, ¿e Amin

te¿ ju¿ siê podniós³. Oczy Turañczyka znowu zap³onê³y nierealnym

5 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 66 –

pomarañczowym p³omieniem, z jego krtani wyrwa³ siê groŸny sko-

wycz¹cy charkot, od którego zlodowacia³o serce Conana. „To nie

jest cz³owiek – poj¹³ nagle. – To demon!”.

Obaj gladiatorzy zrozumieli, ¿e nie uda im siê dostaæ do swojej

broni bez przeszkód.

Conan odrzuci³ na bok tarczê i pokaza³ Turañczykowi, ¿e ma

puste d³onie. Amin zawaha³ siê, a potem równie¿ odrzuci³ swoj¹ tar-

czê i gniewnie uderzy³ odzian¹ w stal piêœci¹ prawej rêki o d³oñ le-

wej.

Nadesz³a pora walki wrêcz. Na ostro¿ne, „wymacuj¹ce” ciosy

ani jeden, ani drugi nie mia³ ju¿ cierpliwoœci, ich mózgi wype³nia³o

tylko pragnienie zwyciêstwa za cenê ¿ycia wroga.

Piêœæ Amina wystrzeli³a w g³owê Conana. Cymmerianin uchyli³

siê i kopn¹³ kolanem w nieos³oniêty brzuch przeciwnika. Turañczyk

zachwia³ siê, ale usta³ na nogach. Nastêpne uderzenie ³okciem trafi³o

Amina w koœæ policzkow¹. G³owa stra¿nika odskoczy³a, a on szyb-

ko cofn¹³ siê o krok. Szybki wyrzut nogi i ostrze, którym zakoñczo-

ny by³ but Turañczyka, wbi³o siê Conanowi w bok. Pojawi³a siê krew.

Conan krzykn¹³, ale nie upad³ – b³yskawicznie z³apa³ wroga za go-

leñ, szarpn¹³ i Amin run¹³ na ziemiê. Odturla³ siê na bok, zerwa³ siê,

ugi¹³ nogi w kolanach i przyj¹³ postawê obronn¹.

Widownia szala³a. Jeszcze nigdy nie widzieli czegoœ takiego –

jakby walczyli ze sob¹ dwaj bogowie, którzy zeszli na ziemiê.

– B³agam panie, przerwij walkê! – odezwa³ siê znowu, tym ra-

zem g³oœniej, Aj-Berek. Jego g³os dr¿a³ ze strachu. – Panie, nie rozu-

miesz…

– Precz z tarasu! – zarycza³ Haszyd. – Jeszcze s³owo, a rozka¿ê

rzuciæ ciê na po¿arcie tygrysom!

– Bij! Bij! Bij! – z ka¿dym konwulsyjnym wydechem wyrywa-

³o siê z gard³a poczerwienia³ego z emocji szacha. Sprzeczki satrapy

z magiem nawet nie zauwa¿y³. Za bardzo by³ poch³oniêty walk¹.

Odg³osy ciosów dociera³y z areny a¿ do najwy¿szych rzêdów

trybun, zag³uszaj¹c ryk t³umu.

Conan odpar³ skrzy¿owanymi rêkami kolejne uderzenie metalo-

wej piêœci, ale si³a tego ciosu by³a tak wielka, ¿e Cymmerianin fikn¹³

koz³a na piasku. Nie pozwalaj¹c mu siê podnieœæ, Amin skoczy³ na

plecy barbarzyñcy i chwyci³ go za gard³o. Zacisn¹³ jak w stalowym

imadle, odcinaj¹c b³agaj¹cym o wdech p³ucom dostêp powietrza. Na

kark Cymmerianina kapa³a krew z rozbitej twarzy przeciwnika. Zdo³a³

siê wywin¹æ i skrzy¿owa³ nogi na torsie Turañczyka. Napi¹³ siê,

background image

– 67 –

wygi¹³, szarpniêciem przekrêci³ cia³o, przygniataj¹c Amina swoim

ciê¿arem. Rêce stra¿nika, uzbrojone w stalowe rêkawice, wbi³ kola-

nami w piasek. I zacz¹³ bez litoœci, z ca³ej si³y, mimowolnie krzy-

cz¹c przy ka¿dym ciosie, biæ Turañczyka w g³owê. Na wszystkie stro-

ny lecia³a zmieszana ze œlin¹ krew przeciwnika.

Aj-Berek bezsilnie zacisn¹³ piêœci. Zawsze wykonywa³ wszystkie

rozkazy swojego pana, ani razu nie z³ama³ zakazu… ale kto móg³ przy-

puszczaæ? Dopiero teraz mag przypomnia³ sobie star¹, niemal zapo-

mnian¹ przepowiedniê. Gdy Czarna Moc zniszczy sam¹ siebie, ujrz¹

wzlatuj¹ce czarne œwiat³o. Niechaj gotuj¹ siê do Nieuniknionego.

O tym, co stanie siê potem, Aj-Berek ba³ siê nawet myœleæ.

Nie, pojedynek trzeba natychmiast przerwaæ – nawet za cenê

¿ycia niewolnika. He³m Staro¿ytnych nie mo¿e spaœæ z g³owy w³a-

œciciela. Chwilowego w³aœciciela.

Czarownik podniós³ rêkê i wyszepta³ zaklêcie zamykaj¹ce Co-

nana z powrotem w kokonie magicznej pajêczyny.

– Haszydzie, przerwij to! – krzykn¹³ szach D¿umal. – Powstrzy-

maj! Przecie¿ on go zabije!

– Zabije?! – nie odrywaj¹c siê od tego, co dzia³o siê na arenie,

zachichota³ satrapa. – Zabije?! Zabij, niewolniku! Zabij Turañ-

czyka!

Szach chwyci³ Haszyda za ramiê i szarpniêciem odwróci³ go do

siebie, przysuwaj¹c do niego swoj¹ czerwon¹ twarz.

– Przerwij pojedynek, Haszydzie! – zarycza³. – Bo inaczej ja

zabijê ciebie!

– Za nic! – wyrwa³ siê satrapa. – A mo¿e nie chcesz siê przy-

znaæ, ¿e przegra³eœ? Ja wygra³em i szmaragd nale¿y do mnie! Rêce

precz, turañski psie! Twój beznadziejny s³uga jest ju¿ trupem!

– S³uga? – szach straci³ dech i wrzasn¹³ ile si³ w p³ucach: – To

mój syn!

Umowa zosta³a z³amana i s³owo wypowiedziane.

To by³ pierwszy raz, gdy Amin zetkn¹³ siê z przeciwnikiem, któ-

ry mu nie tylko dorównywa³, ale go nawet przewy¿sza³. Przywyk³ do

tego, ¿e zawsze zwyciê¿a³ – niechby z trudem, niechby za cenê w³a-

snej krwi, ale zwyciê¿a³.

Ale teraz zrozumia³, ¿e mo¿e przegraæ. I nie tylko przegraæ, ale

i zgin¹æ – z r¹k tego szalonego, wœciek³ego, nikomu nie znanego nie-

wolnika… i po raz pierwszy w ¿yciu panika zakrad³a siê do jego ser-

background image

– 68 –

ca. Ciosy kamiennych piêœci spada³y na twarz Amina ze wszystkich

stron i ju¿ nic nie móg³ na to poradziæ. Jego g³owa miota³a siê w pra-

wo i w lewo, w uszach s³ysza³ nie milkn¹cy huk.

Amin szarpn¹³ siê kilka razy, próbuj¹c wyrwaæ z ¿elaznego uœci-

sku Cymmerianina, ale ten nie przestawa³ go t³uc z szybkoœci¹ hu-

raganu. I Amin podda³ siê. Przesta³ siê opieraæ. Przygotowa³ siê na

œmieræ.

I wtedy przebudzi³y siê Czarne Moce, które pomog³y w poczê-

ciu syna D¿umala.

– Oto on! – nie mog¹c siê opanowaæ, krzyknê³a Minolia, wska-

zuj¹c rêk¹ arenê. – Przepowiednia siê spe³ni³a, Vellach! Staro¿ytni

wracaj¹!…

W ogólnym ha³asie panuj¹cym na trybunach nikt jej nie us³y-

sza³.

Conan ju¿ o niczym nie myœla³. Przemieni³ siê we wœciek³ego

zwierza, który ma tylko jeden cel – zabiæ. I on bi³, bi³, bi³, czuj¹c, jak

s³abn¹ napiête miêœnie przygniecionego przez niego cia³a, jak lata,

niczym g³owa szmacianej lalki, g³owa przeciwnika.

I dopiero gdy poczu³, ¿e Amin ju¿ nie stawia oporu, nie reaguje na

ciosy, Conan opanowa³ siê. Spojrza³ na roz³o¿onego pod nim wroga.

Oczy Amina by³y szeroko otwarte, na bia³kach lœni³y przylepio-

ne do nich ziarenka piasku. W szeroko otwartym gardle by³o widaæ

czarne jeziorko krwi. Z g³êbi gigantycznego cia³a Turañczyka nagle

da³ siê s³yszeæ g³uchy warkot, na wargach pojawi³ siê ró¿owy pêche-

rzyk spienionej krwi i wszystko ostatecznie ucich³o.

Amin by³ martwy.

Conan zerwa³ z g³owy pokonanego gladiatora He³m, wsta³

chwiejnie, podniós³ go wysoko nad g³ow¹ i wyda³ og³uszaj¹cy, to-

cz¹cy siê nad trybunami jak ³oskot gromu zwyciêski ryk, wypêdza-

j¹c z cia³a resztki bólu, napiêcia i wœciek³oœci; ryk, w którym zla³y

siê w jedn¹ ca³oœæ czarna radoœæ zwyciêstwa, gniew na swoich drê-

czycieli, bezbronnoœæ wobec czarodziejskiej pajêczyny. Zaraz opu-

œci siê na niego nieprzenikniona mg³a i on znowu stoczy siê na dno

przepaœci niepamiêci – a¿ do nastêpnej walki…

Dooko³a og³uszaj¹co rycza³o ludzkie morze. Widzowie zrywali

siê ze swoich miejsc, coœ krzyczeli, wymachiwali rêkami; ci, którzy

przegrali zak³ady, wykrzykiwali pod adresem Conana przekleñstwa,

ci, którzy wygrali, krzyczeli z radoœci.

– Wspania³a walka! – wykrzykn¹³ Haszyd, nie przestaj¹c biæ

brawa. – Wspa-nia-³a! Jeszcze nigdy nie widzia³em czegoœ podob-

background image

– 69 –

nego! Czy¿ nie tak, mój przyjacielu? – Odwróci³ siê do D¿umala, ale

ten niczego nie s³ysza³. Zaciskaj¹c rêce na porêczy, szach szklanymi

oczami patrzy³ na trupa swojego obroñcy; opad³a mu szczêka. Do tej

pory nie móg³ uwierzyæ w to, co siê sta³o. Przecie¿ Amin nie mia³

sobie równych ani na ziemi, ani w przedsionku Œwiata Demonów!…

Haszyd, nie zwracaj¹c uwagi na os³upia³ego goœcia, odwróci³

siê do Aj-Bereka.

– No, czarowniku, pleæ swoj¹ pajêczynê. Pora ju¿ naszej pta-

szynie wracaæ do klatki… Ej¿e, co siê sta³o?…

Twarz i wargi Aj-Bereka by³y sine. Poch³oniêty walk¹ Haszyd

nie wiedzia³, ¿e czarownik trzykrotnie próbowa³ zarzuciæ na niewol-

nika magiczn¹ sieæ… Bezskutecznie.

Nie zwracaj¹c uwagi na s³owa swojego w³adcy, Aj-Berek prze-

niós³ wzrok na D¿umala.

– Odpowiedz mi, wielki szachu. Twój stra¿nik… Twój syn by³…

nie by³ do koñca cz³owiekiem, tak? – powiedzia³ to cicho, niemal

spokojnie, ale w jego g³osie zadŸwiêcza³o coœ takiego, ¿e serce Ha-

szyda œcisnê³o siê – jakby od dotyku niewidocznych lodowatych pal-

ców.

– Tak – równie cicho odpowiedzia³ szach, nie odrywaj¹c wzro-

ku od areny. – Tak.

– Co tu siê dzieje, oby Isztar zapomnia³a o waszym domostwie?!

– rozgniewa³ siê Haszyd. – Dlaczego niewolnik dalej jest na wol-

noœci?

– Bojê siê, panie, ¿e mamy powa¿ne nieprzyjemnoœci – Aj-Be-

rek nerwowo gryz³ doln¹ wargê. – Bardzo powa¿ne.

Niektórzy œwiadkowie opowiadali potem, jak trupa pokonanego

giganta na sekundê otuli³a b³êkitna zas³ona, a z jego cia³a wystrzeli-

³a w niebo wi¹zka czarnego œwiat³a. Nie umieli co prawda wyjaœniæ,

co w³aœciwie oznacza to czarne œwiat³o, nie mieli te¿ pewnoœci, ¿e

im siê to wszystko nie przyœni³o, albowiem po tym, jak gladiator-

-zwyciêzca wyda³ ryk triumfu, wydarzenia przyjê³y absolutnie nie-

oczekiwany obrót.

X

Dziwnej przemiany cia³a Amina Cymmerianin nie widzia³ – nie

mia³ wtedy do tego g³owy. Dlaczego ci¹gle by³ na wolnoœci, dlacze-

background image

– 70 –

go magiczna pajêczyna do tej pory nie okuta³a go swoim czarnym

kokonem, barbarzyñca nie wiedzia³ i nie mia³ czasu, ¿eby siê nad

tym zastanawiaæ.

Gdy tylko uœwiadomi³ sobie, ¿e ma szansê, znikom¹, ale jednak

szansê uratowania siê, Cymmerianin pospiesznie siê rozejrza³. Jedy-

ny sposób, ¿eby wydostaæ siê z areny, otoczonej wysokim, zbudo-

wanym z nie ociosanych kamiennych bloków murem, to przejœæ przez

zakratowane wejœcia, sk¹d wyrzuca siê na piasek gladiatorów. Ale

kraty s¹ opuszczone, a za nimi stoj¹ uzbrojeni stra¿nicy!

Conan za³o¿y³ zdobyczny he³m na g³owê i b³yskawicznie rzuci³

siê w stronê najbli¿szego muru. Szczeliny pomiêdzy blokami by³y

niemal niewidoczne, ale nie mia³ innego wyjœcia. W biegu wsadza-

j¹c miecz za pas, Cymmerianin wymaca³ palcami szczelinê i zacz¹³

siê wspinaæ. Po trybunach przetoczy³a siê fala przera¿onych okrzy-

ków i, depcz¹c siê wzajemnie, widzowie rzucili siê do ucieczki.

– Panie – powiedzia³ szybko Aj-Berek – trzeba koniecznie na-

tychmiast zatrzymaæ tego cz³owieka. Nie mamy czasu na d³ugie dys-

kusje, musisz mi zaufaæ. Dusz¹ i cia³em s³u¿ê ci ju¿ osiem lat i jesz-

cze nigdy nie da³em ci powodu do zw¹tpienia w moj¹ wiernoœæ.

Spe³nij wiêc moj¹ proœbê: natychmiast zabij tego niewolnika. Zakop

go, zastrzel, spal, zaduœ… Zrób, co zechcesz, ale nie pozwól mu

wydostaæ siê poza arenê.

Jeszcze nigdy satrapa nie s³ysza³ od zazwyczaj tak obowi¹zko-

wego, milcz¹cego i pos³usznego maga takich kategorycznych twier-

dzeñ… Jednak¿e Haszyd nigdy nie zosta³by w³adc¹ miasta i nie utrzy-

ma³by siê na tym stanowisku tak d³ugo, gdyby nie umia³ s³uchaæ

innych – nawet jeœli ci inni w swoich proœbach przejawiali krzycz¹-

c¹ nachalnoœæ.

W³adczym gestem przywo³a³ s³ugê i wyda³ mu kilka krótkich

poleceñ. S³uga pospieszy³ je wype³niæ.

– No? – satrapa odwróci³ siê do Aj-Bereka. – Mo¿e teraz opo-

wiesz mi, co siê takiego sta³o i dlaczego niewolnik nie jest do tej

pory we w³adzy tak wychwalanego przez ciebie zaklêcia?

Conan wskoczy³ na mur otaczaj¹cy arenê i siê wyprostowa³.

Widzów opanowa³a panika. Trudno im siê dziwiæ – niezwyciê-

¿ony gladiator, wœciek³y zwierz, którego powo³aniem by³o zabijanie

sobie podobnych, wyrwa³ siê na wolnoœæ i teraz jest obok nich, po-

rz¹dnych obywateli Vagaranu! Publicznoœæ oszala³a ze strachu przed

krwio¿erczym dzikusem i rzuci³a siê na ³eb, na szyjê do ucieczki.

W przejœciach powsta³y zatory, ludzie upadali na schody, biegn¹cy

background image

– 71 –

z ty³u przebiegali po nich, t³um napiera³; krzyki przera¿enia zlewa³y

siê z jêkami pogrzebanych pod nogami, ratuj¹cych siê ucieczk¹ wi-

dzów.

Conan zwraca³ uwagê na ten ludzki ko³owrót tylko o tyle, o ile

pojawi³ siê on na jego drodze. Droga do wyjœcia – oto, co intereso-

wa³o barbarzyñcê. Ale niedawni widzowie tak popularnego widowi-

ska w jednej chwili zamienili siê w stado bezbronnych owiec, ob³¹-

kanych ze strachu przed bliskoœci¹ wilczego stada. Wszystkie wyjœcia

zosta³y zapchane ludzkimi cia³ami i Conan nie móg³ ju¿ wydostaæ

siê t¹ drog¹.

Na wszelki wypadek – a nu¿ siê uda? – Conan podniós³ nad g³o-

w¹ miecz, zarycza³ i rzuci³ siê w najwiêkszy t³um.

Liczy³ na to, ¿e widzowie jeszcze bardziej przestrasz¹ siê dziku-

sa, rzuc¹ do ucieczki i w ten sposób otworz¹ mu drogê do wyjœcia

z trybun.

Niestety, przeliczy³ siê: to, co zrobi³ wywo³a³o tylko nowy pa-

roksyzm strachu. Ci, którzy znajdowali siê w pobli¿u barbarzyñcy,

próbowali jak najszybciej znikn¹æ w t³umie, ale potykaj¹c siê i pa-

daj¹c, zdo³ali co najwy¿ej oddaliæ siê od dzikusa o dziesiêæ kroków

– tak szczelna by³a œciana widzów.

Wymachuj¹c mieczem i wykrzykuj¹c przekleñstwa, Conanowi

dos³ownie po g³owach widzów uda³o siê wspi¹æ zaledwie o osiem

rzêdów po trybunie. Potem ko³ysz¹ce siê ludzkie morze przeobrazi-

³o siê, szalej¹cy ¿ywio³, w którym omal nie uton¹³.

Oczywiœcie, gdyby barbarzyñca puœci³ w ruch swój miecz, to

prawdopodobnie w ci¹gu piêciu, szeœciu uderzeñ serca zdo³a³by oczy-

œciæ sobie drogê do wyjœcia… Ale Conan nie móg³, nie chcia³ i nie

umia³ zabijaæ bezbronnych obywateli. I dlatego najbli¿sze wyjœcie

z trybun by³o dla niego beznadziejnie zapchane ludzk¹ mas¹.

Conan siê obejrza³.

Kraty, dopiero co zamykaj¹ce wejœcie na arenê, zosta³y podnie-

sione i dziesiêciu wojowników w skórzanych zbrojach wybieg³o na

piasek, a z naprzeciwka, od strony wyjœcia z trybun, miotaj¹c prze-

kleñstwa pod adresem niezgrabnych, powolnych widzów, przez t³um

przedziera³o siê piêciu stra¿ników. Decyzjê trzeba by³o podj¹æ na-

tychmiast.

I Conan zeskoczy³ z powrotem na piasek znienawidzonej areny.

Stoj¹cy najbli¿ej Conana wojownik, zarzuci³ sieæ, ale Cymme-

rianin przyj¹³ j¹ na ostrze wyszarpniêtego zza pasa miecza i jednym

ruchem przeci¹³ na pó³. Nie pozwalaj¹c pozosta³ym och³on¹æ, jak

background image

– 72 –

wicher przelecia³ przez grupê ¿o³nierzy i do Amina do³¹czy³y cztery

nowe trupy, a klinga barbarzyñcy zabarwi³a siê purpur¹. Przy wyj-

œciu z areny nikogo nie by³o i Conan rzuci³ siê w tamt¹ stronê.

¯o³nierze pojêli, co ma zamiar zrobiæ niewolnik i rzucili siê za

nim. Ale by³o ju¿ za póŸno.

Barbarzyñca wdar³ siê w w¹skie przejœcie. Jeszcze jeden stra¿-

nik zastyg³ obok bloku z miedzianym krzy¿akiem, za pomoc¹ które-

go podnoszono i opuszczano kratê. Nie zd¹¿y³ zorientowaæ siê, co

siê dzieje, nie zd¹¿y³ otworzyæ ust do krzyku, gdy silnym uderze-

niem rêkojeœci¹ miecza Conan odrzuci³ go na przeciwleg³¹ œcianê.

Ledwie cia³o nieprzytomnego wojownika dotknê³o ziemi, barbarzyñca

przer¹ba³ grub¹ linê bloku i ciê¿ka krata opad³a z ³oskotem tu¿ przed

nosem przeœladowców.

– Macie co robiæ, ch³opaki – powiedzia³ Cymmerianin i pobieg³

ciemnym korytarzem ku niewiadomemu, byle jak najdalej od areny.

Po obu stronach znajdowa³y siê cele z drzwiami z grubych, me-

talowych prêtów. Najwidoczniej w nich czekali na swoje wyjœcie na

arenê skazani na walkê gladiatorzy. Teraz by³y puste.

Co prawda, nie wszystkie: przed jedn¹ z nich Conan zatrzyma³

siê gwa³townie i kobieta, stoj¹ca przy samych drzwiach odskoczy³a

w g³¹b swojego wiêzienia.

– Na Croma, kobieta-gladiator! – wykrzykn¹³ zaskoczony bar-

barzyñca. – Wiele ju¿ w ¿yciu widzia³em, ale czegoœ takiego…

Dwoma uderzeniami miecza str¹ci³ ciê¿ki, kuty zamek i otwo-

rzy³ na oœcie¿ drzwi celi.

– WychodŸ, tylko szybko.

Zrobi³ krok do przodu. Kobieta patrzy³a na niego spode ³ba. Kilka

powierzchownych ran na jej ciele zosta³o nieumiejêtnie przewi¹za-

nych jakimiœ szmatami, które ju¿ nasi¹knê³y krwi¹… Conan zrozu-

mia³, ¿e kobieta ca³kiem niedawno by³a na tej przeklêtej arenie…

i zdaje siê, ¿e zesz³a z niej jako zwyciêzca. Parskn¹³. Wojowniczka,

patrzcie j¹!

– Wiesz, gdzie jest wyjœcie? – zapyta³ i poniewa¿ kobieta nie

poruszy³a siê, doda³ wyci¹gaj¹c do niej rêkê: – Hej, s³yszysz mnie?

Gdzie jest wyjœcie, nie wiesz?

Z szybkoœci¹ b³yskawicy przemknê³a szczup³a, ale silna rêka

i Cymmerianin, sycz¹c z bólu, mimo woli odskoczy³. Na nadgarstku

nap³ywa³y krwi¹ cztery g³êbokie zadrapania.

– Ach, ty kocico! – wykrzykn¹³ zdziwiony. – Jeszcze drapie!

A to siedŸ tu sobie, czekaj na ¿o³nierzy, zaraz tu bêd¹.

background image

– 73 –

Rzeczywiœcie, z g³êbi korytarza da³o siê s³yszeæ skrzypienie –

wspólnym wysi³kiem przeœladowcom uda³o siê podnieœæ kratê.

Nie zwracaj¹c wiêcej uwagi na wœciek³¹ dziewkê, Conan wy-

skoczy³ z celi i pobieg³ dalej korytarzem.

Pêtla zakrêtu. Krótki kawa³ek prostej, oœwietlony wlewaj¹cym

siê z ulicy œwiat³em. Dwóch ¿o³nierzy pospiesznie wyskakuje z koñ-

cz¹cych korytarz obitych ¿elazem drzwi, przymykaj¹c je, ale nie sta-

raj¹c siê ich zamkn¹æ.

Szybki skok. Barbarzyñca szarpie na siebie masywn¹ klamkê

w kszta³cie g³owy or³a i wyskakuje na zewn¹trz. Ach, wiêc to dlate-

go nie zamknêli drzwi!

Tylny podwórzec ze s³upem do przywi¹zywania koni, odgro-

dzony od œwiata zewnêtrznego wysokim murem z przezornie za-

mkniêtymi na zasuwê wrotami, by³ dos³ownie zapchany ¿o³nierza-

mi. Prawdopodobnie tutaj czeka³ na zakoñczenie przedstawienia

oddzia³ odprowadzaj¹cy gladiatorów do koszar albo chroni¹cy ja-

kiegoœ wielmo¿ê. A zreszt¹, co za ró¿nica! Skoro wpad³ w³aœnie na

nich, to znaczy, ¿e przez nich bêdzie musia³ siê przedzieraæ. I to czym

prêdzej – jeszcze chwila i bêdzie tutaj kolejne stado szakali.

Zastyg³ego obok drzwi barbarzyñcê-gladiatora i naje¿ony ko-

piami i szablami pó³okr¹g oddziela³o piêæ kroków, których wojow-

nicy potê¿nego Haszyda nie spieszyli siê pokonaæ. Ale Conan nie

móg³ pozwoliæ sobie na luksus wyczekiwania.

Na tym podwórcu, o raczej gospodarczym ni¿ strategicznym

znaczeniu, obok koni i ¿o³nierzy, znalaz³y swoj¹ czasow¹ lub sta³¹

przystañ ró¿ne przedmioty, du¿e i ma³e, u¿ywane i takie, które po-

woli przemienia³y siê w ch³am. A wœród nich – ogromny rydwan z ro-

bi¹cymi spore wra¿enie olbrzymimi ko³ami, przeznaczony najwidocz-

niej do parad. Jego d³ugie dyszle le¿a³y, wbite w piasek, bardzo blisko

otworzonych na oœcie¿ drzwi, a wiêc bardzo blisko Conana.

I barbarzyñca ruszy³ nie w stronê ustawionych w szyku bojo-

wym ¿o³nierzy Haszyda, lecz do dyszlów rydwanu, jednoczeœnie

wsadzaj¹c miecz za pas.

Podnosz¹c okr¹g³e ¿erdzie i opieraj¹c ich koñce o swoj¹ pierœ,

Conan napar³ na nie ca³¹ swoj¹ mas¹. Ko³a wielkoœci cz³owieka led-

wo drgnê³y. Cymmerianin szarpn¹³ dyszle na siebie. I tak na zmianê:

do przodu i do siebie, do przodu i do siebie… ¯o³nierze jakby siê

ocknêli i dodaj¹c sobie nawzajem otuchy okrzykami, rzucili siê na

background image

– 74 –

zbuntowanego gladiatora. W tym czasie Conan dopi¹³ celu – ko³a

zrobi³y pe³ny kr¹g i ciê¿ki powóz ruszy³ z miejsca.

Na nogach i popychaj¹cych dyszle rêkach wyst¹pi³y nabrzmia³e

¿y³y, ca³e cia³o napiê³o siê w wysi³ku jak najszybszego rozpêdzenia

drewnianego kolosa. ¯o³nierze, którzy rzucili siê na gladiatora, wpa-

dli na masywne boki rydwanu, który w³aœnie odwróci³ siê w ich stro-

nê. Ktoœ og³uszony upad³ na ziemiê, po kimœ przejecha³o ko³o, wbi-

jaj¹c siê w cia³o ca³ym ciê¿arem tego, kogo nios³o na sobie, biegn¹cy

z ty³u napierali na tych na przodzie i byli przewracani przez tych,

którzy przera¿eni rzucili siê z powrotem – jak najdalej od masywne-

go powozu. Conan staranowa³ rzêdy przeœladowców i zawróci³ swo-

j¹ niezwyk³¹ broñ do œciany, ¿eby wzd³u¿ niej, znosz¹c wszelkie prze-

szkody, podejœæ do bramy, otworzyæ j¹ i … no, co bêdzie, to bêdzie.

Plan by siê powiód³, gdyby mia³ przed sob¹ uzbrojon¹ ha³astrê,

a nie ¿o³nierzy regularnej armii, czego jak czego, ale szybkiego opa-

nowywania siê i t³umienia paniki jednak nauczonych. Nieoczekiwa-

ny obrót wydarzeñ wywo³a³ w szeregach poluj¹cych na gladiatora

zamieszanie, ale myœliwi szybko siê przegrupowali i umo¿liwiaj¹c

rydwanowi swobodny przejazd, nie przeszkadzaj¹c sobie nawzajem,

rzucili siê w pogoñ za si³aczem, ¿eby zaatakowaæ jego nieos³oniête

plecy. Conan obejrza³ siê – jeszcze chwila i ¿o³nierze go dogoni¹.

Rzuci³ dyszle. Rydwan przejecha³ jeszcze kawa³ek si³¹ rozpêdu, a po-

tem ko³a ugrzêz³y w piasku. Conan wyszarpn¹³ miecz zza pasa

i odwróci³ siê w stronê przeœladowców. Có¿, jak miecze, to miecze.

Chocia¿… Conan wbi³ swój dwurêczny miecz w piasek.

Wzd³u¿ œciany, przy której zamar³ Conan, wala³y siê ró¿ne œmieci,

zrzucone tam, gdzie nie przeszkadza³y nikomu, a¿ do chwili, gdy

ktoœ je zauwa¿y i rozka¿e uprz¹tn¹æ.

Potê¿ny barbarzyñca chwyci³ za kowad³o – najwidoczniej gdzieœ

w pobli¿u by³a równie¿ kuŸnia – które przed sekund¹ zauwa¿y³ i które

zmieni³o jego plany, wyprostowa³ siê, trzymaj¹c w rêkach ciê¿ki,

morderczy monolit, lekko skrêci³ tu³ów i cisn¹³ ten przera¿aj¹cy na-

bój w nadbiegaj¹cych zbrojnych.

Trzask rozpadaj¹cych siê w drzazgi tarcz, chrzêst ³amanych ko-

œci, dŸwiêk metalu zmiesza³y siê z wyciem przera¿enia i agonalnym

charczeniem. Ranni i przera¿eni ¿o³nierze przeszkadzali swoj¹ bie-

ganin¹ odwa¿nym i wœciek³ym. I wtedy rozbrzmia³ dziki, wbijaj¹cy

strach w uszy wrogów, bojowy okrzyk synów Cymmerii. Wyszarp-

n¹wszy miecz z piasku Conan wbi³ siê w pl¹taninê vagarañskich ¿o³-

nierzy. Barbarzyñca z lekkoœci¹ zaznajamia³ cia³a wrogów ze stal¹,

background image

– 75 –

która kierowana bezlitosn¹ rêk¹, przela³a rzeki krwi. Wojownicy

Haszyda nie umieli poradziæ sobie ze strachem przed tym dzikim

zwierzêciem, które wyrwa³o siê na wolnoœæ. Œcisk i t³ok przemienia-

³y ¿o³nierzy w tusze do rozbioru. Ci, którzy prze¿yli huraganowy

atak rozjuszonego gladiatora, rzucili siê do ucieczki. Conan nie mia³

zamiaru goniæ za nimi po podwórcu, pobieg³ w stronê zamkniêtej

bramy. ¯o³nierze, którzy oœmielili siê stan¹æ na jego drodze, b¹dŸ to

ufaj¹c swojemu doœwiadczeniu wojennemu, b¹dŸ te¿ licz¹c na po-

moc miejscowych bogów, ginêli od jednego, maksimum dwóch ciêæ

miecza barbarzyñcy.

Przy samej bramie ju¿ nikt na niego nie czeka³. Odlatuje w bok

zasuwa, otwieraj¹ siê skrzyd³a bramy. Miasto. Jakiœ plac, mnóstwo

ludzi… Na Croma! Jak móg³ o tym nie pomyœleæ! S³up do przywi¹-

zywania koni, konie! Dla nich warto wróciæ.

Na porzuconym przez Cymmerianina podwórcu, akurat przy

drzwiach prowadz¹cych do pomieszczeñ, w których trzymano gla-

diatorów, dzia³o siê coœ dziwnego. Wzlatywa³y i opada³y szable,

vagarañczycy padali na piasek. Conan bieg³ do s³upa, nie spuszcza-

j¹c wzroku z niezrozumia³ego tumultu. I gdy by³ ju¿ w po³owie dro-

gi do celu, zrozumia³, o co chodzi. Zamajaczy³y zarysy kobiecego

cia³a, czarne loki, zwi¹zane rzemieniem, khorajska szabla w piêknej

rêce. „A niech mnie!… – Cymmerianin by³ wstrz¹œniêty. – Wyrwa³a

siê, szablê któremuœ zabra³a… wygl¹da na to, ¿e moich przeœladow-

ców te¿ tego… Ale walczy! Z kup¹ mê¿czyzn siê bije, z ¿o³nierza-

mi, nie z byle pacho³kami… I do tej pory ¿ywa!”.

Barbarzyñca musia³ na chwilê oderwaæ oczy od niezwyk³ej ko-

biety i przerwaæ swój bieg w stronê koni, ¿eby zar¹baæ dwóch ¿o³-

nierzy, którzy nabrali œmia³oœci i próbowali przeci¹æ mu drogê. A po-

tem…

Nie pierwszy ju¿ raz nie pos³ucha³ g³osu zdrowego rozs¹dku,

tylko swojego niezrozumia³ego dla zwyk³ych ludzi wyobra¿enia o ho-

norze. Zgodnie z nim nie móg³ teraz nie pospieszyæ z pomoc¹ kobie-

cie, mimo ¿e ta ju¿ raz odmówi³a jej przyjêcia, a œlady tej¿e odmowy

nieprêdko zejd¹ z rêki barbarzyñcy.

– Na mnie, czarcie pomioty! – twarze vagarañczyków, którzy

odwrócili siê, s³ysz¹c ten ryk, wykrzywi³a z³oœæ i strach.

Okrutny dziki zwierz powróci³. I znowu jego ogromny, bezlito-

sny miecz lœni w s³oñcu, z potworn¹ szybkoœci¹ przecinaj¹c powie-

trze, spada gradem ciosów, rozpruwa kolczugi, roznosi tarcze w drza-

zgi, wbija, próbuj¹ce powstrzymaæ go szable w cia³a ich w³aœcicieli.

background image

– 76 –

I znowu przywykli do pokornej uleg³oœci, odzwyczajeni w pró¿nia-

czym ¿yciu od walk na œmieræ i ¿ycie, ¿o³nierze miejskiego garnizo-

nu nie wytrzymali wœciek³ego ataku samotnego wojownika i rzucili

siê do ucieczki.

Miêdzy Conanem i bezimienn¹ wojowniczk¹, sk¹pan¹ we krwi,

ale ¿yw¹, le¿a³o na piasku pó³ tuzina zabitych i rannych vagarañczy-

ków. Niebezpieczna nieznajoma wpi³a w swojego nieproszonego

oswobodziciela pe³ne z³oœci spojrzenie. Jej usta krzywi³y siê i dr¿a-

³y, psuj¹c wygl¹d ³adnej twarzy. Czekaæ, co tym razem zrobi zwario-

wana gladiatorka, Cymmerianin nie mia³ zamiaru. Pomóg³ jej, a te-

raz niech robi, co chce: albo razem z nim na konie i jazda st¹d, albo

samemu diab³u w paszczê. Barbarzyñca odwróci³ siê do kobiety ple-

cami i pobieg³ do koni. Tym razem ju¿ nikt mu nie przeszkadza³.

„Dobrze, ¿e ci idioci nie maj¹ ³uków – pomyœla³ mimochodem

Conan. – Ale w pogoni na pewno bêd¹ ³ucznicy”.

Cymmerianin wy³uska³ wœród przywi¹zanych i przezornie osio-

d³anych koni du¿ego hyperboryjskiego Ÿrebca. Odwi¹za³ go, wsko-

czy³ na siod³o. I zobaczy³, jak obok na chy¿¹ ophirsk¹ koby³ê lekko

i pewnie, niczym wytrawna kawalerzystka, wskakuje jego niespo-

dziewana towarzyszka. Kompletnie zaskoczeni ¿o³nierze nie próbo-

wali ju¿ przeszkodziæ gladiatorom uciekinierom opuœciæ podwórzec

przez otwart¹ na oœcie¿ bramê. Vagarañczycy st³oczyli siê wzd³u¿

p³otu po przeciwleg³ej do koniowiêzu stronie i omawiali szczegó³y

przysz³ej pogoni.

Barbarzyñca i jad¹ca nieco z ty³u kobieta wypadli na przylega-

j¹cy do areny plac nie znanego im obojgu Vagaranu, przeciêli go

szalonym galopem, zmuszaj¹c mieszkañców miasta do ucieczki

w ró¿ne strony i skrêcili w pierwsz¹ napotkan¹ ulicê. Conan pomy-

œla³, ¿e w któr¹kolwiek stronê by siê udali, w koñcu i tak natrafi¹ na

opasuj¹cy to (jak zreszt¹ i ka¿de inne) miasto mur. A jad¹c wzd³u¿

niego prêdzej czy póŸniej bêd¹ musieli znaleŸæ bramê. W ci¹gu dnia

brama powinna byæ otwarta, jeœli oczywiœcie wiadomoœæ o ich uciecz-

ce nie dotar³a do pilnuj¹cych jej stra¿ników. I wtedy uda im siê wy-

dostaæ z tej pu³apki, zwanej Vagaranem. A jeœli wiadomoœæ ju¿ do-

tar³a, to brama jest zamkniêta i… I wtedy zobaczymy, zadecydowa³

Cymmerianin.

W¹ska, krêta uliczka, któr¹ jechali, pozostawiaj¹c za sob¹ za-

s³onê py³u, by³a niemal pusta. Nieliczni przechodnie odskakiwali na

boki, przywieraj¹c do bia³ych glinianych ogrodzeñ, które wznosi³y

siê po obu stronach.

background image

– 77 –

Conan bezlitoœnie ch³osta³ wierzchowca. Jego towarzyszka ca³y

czas jecha³a tu¿ za nim. Nie skrêcali w ¿aden z ciasnych zau³ków –

w nich musieliby przejœæ w stêp.

Zakrêt, po nim jeszcze jeden. Barbarzyñca gwa³townie osadzi³

konia, ten stan¹³ dêba. Kobieta musia³a zrobiæ to samo. Ulica koñ-

czy³a siê kolejn¹ bia³¹ œcian¹.

– Z powrotem! Skrêcamy w zau³ek! – krzykn¹³ Conan i œci¹-

gn¹³ cugle. Kobieta zrobi³a to samo. A jakie mieli inne wyjœcie…

Nie uda³o im siê jednak dojechaæ do zau³ka. Ju¿ na pierwszym

zakrêcie zobaczyli nadci¹gaj¹c¹ falê b³yszcz¹cych zbrojami jeŸdŸ-

ców.

„Do diab³a, pogoñ! A to siê uwinêli!”. Nie by³o czasu na zasta-

nawianie siê, trzeba by³o znowu zawróciæ. I znowu ta sama œlepa

uliczka.

– Rób to, co ja!

Conan spowolni³ krok konia, podprowadzi³ go do niskiego ogro-

dzenia i siê zatrzyma³. Rzuci³ lejce, stan¹³ na siodle, odbi³ siê i sko-

czy³. Chwytaj¹c rêkami za wystêp glinianego ogrodzenia, podci¹-

gn¹³ siê i wskoczy³ na gruby murek.

– Dalej, œlicznotko! Na Croma, na co czekasz?

Conan przyzywaj¹co macha³ rêk¹, pokazuj¹c g³upiej babie, ¿e

trzeba przeskoczyæ przez ogrodzenie, zanim nadjad¹ ³ucznicy, a mo¿e

nawet wojownicy z kuszami, którzy b³yskawicznie wystrzelaj¹ ucie-

kinierów jak kuropatwy. Ale dziwna kobieta nie spieszy³a siê, harcu-

j¹c na koniu pomiêdzy œcianami ich pu³apki. Jej d³oñ zbyt zdecydo-

wanie œciska³a rêkojeœæ odsuniêtej w bok szabli, jakby kobieta mia³a

zamiar przyj¹æ walkê.

„Po niej mo¿na siê wszystkiego spodziewaæ – roz³oœci³ siê Cym-

merianin. – Do diab³a! Jakbym mia³ ma³o swoich k³opotów! Na Cro-

ma, czemu te kobiety nie siedz¹ w domu?!”.

Najgorsze by³o to, ¿e Conan nie móg³ porzuciæ tej wariatki, nie

umia³ zostawiæ jej samej przeciwko, na pewno licznym i oczywiœcie

uzbrojonym, ¿o³nierzom. Czy rzeczywiœcie trzeba bêdzie wdawaæ

siê w niepotrzebn¹, niemal skazan¹ na przegran¹, walkê w tej œlepej

uliczce?

Ale najwidoczniej jeden i zapewne ostatni okruch zdrowego roz-

s¹dku zachowa³ siê w okolonej czarnymi kêdziorami g³ówce. Wo-

jowniczka w koñcu podjê³a decyzjê. Opuœci³a szablê, podjecha³a do

ogrodzenia, na którym siedzia³ mê¿czyzna z d³ugim mieczem na

kolanach i zrobiwszy to wszystko, co wczeœniej zrobi³ Conan (a na-

background image

– 78 –

wet du¿o zrêczniej – pomyœla³ ze zdziwieniem barbarzyñca), znala-

z³a siê obok niego na grzbiecie szerokiej glinianej œciany.

Zeskoczyli na dó³, w gêste krzewy jakiegoœ sadu, podchodz¹ce

pod samo ogrodzenie. W sam¹ porê: w œlep¹ uliczkê, gdzie pozosta-

wili swoje konie, wjecha³ oddzia³ vagarañskich ¿o³nierzy, i ka¿dy

z nich trzyma³ w pogotowiu kuszê, szykuj¹c siê do naciœniêcia na

spust, gdy tylko pojawi¹ siê uciekinierzy.

Niedawni gladiatorzy przedzierali siê przez krzewy, omijali drze-

wa, prze³azili przez wysokie i przeskakiwali przez niskie ogrodzenia,

omijali z daleka pojawiaj¹ce siê na ich drodze domy i inne budynki.

Gdyby nawet ktoœ ich goni³, to i tak straci³by œlad w tym labiryncie

podobnych do siebie sadów, domów, kwietników, szop, p³otów…

Pora by³o pomyœleæ o chwili wytchnienia, daæ w koñcu odpo-

cz¹æ rêkom i nogom, opatrzyæ rany, zebraæ myœli i postanowiæ, co

dalej. Wkrótce Conan wybra³ miejsce, odpowiednie pod ka¿dym

wzglêdem dla pragn¹cych odpocz¹æ w ukryciu uciekinierów.

Cymmerianin opad³ na trawê malutkiej polanki, schowanej przed

ludzkim okiem w gêstych krzewach jaœminu, odchodz¹cych pó³ko-

lem od niewysokiego i na wpó³ rozwalonego kamiennego ogrodze-

nia. Przez przeœwity w pl¹taninie liœci i ga³êzi doskonale by³o widaæ

solidny piêtrowy dom, stoj¹cy w znacznym oddaleniu od znalezio-

nej przez zbiegów kryjówki. Ka¿dy ruch w okolicy domu zostanie

przez nich natychmiast zauwa¿ony. Za ogrodzeniem rozpoœciera³ siê

zapuszczony sad, w którym w razie czego mo¿na siê bêdzie scho-

waæ, migiem przeskakuj¹c przez rozwalony murek.

Towarzyszka barbarzyñcy, która ani na chwilê nie zosta³a w tyle

i, pomimo d³ugiego biegu, przez ca³y czas równo oddycha³a, wypa-

d³a na ustronn¹ polankê i zatrzyma³a siê niezdecydowana. Jej czo³o

przeciê³a zmarszczka namys³u. Najwidoczniej kobieta zastanawia³a

siê, czy ma dalej pozostaæ z tym barbarzyñc¹, czy te¿ nadesz³a pora

rozstania.

Tymczasem Conan siedz¹c ze skrzy¿owanymi nogami na miêk-

kim, zielonym kobiercu trawy, po³o¿y³ przed sob¹ miecz i zacz¹³

ogl¹daæ i obmacywaæ swoje cia³o. „G³upstwo, same zadrapania, za-

goi siê” – podsumowa³ oglêdziny… Ale gdyby na jego miejscu by³

normalny cz³owiek, nie wojownik, albo nawet wojownik, który jed-

nak nie mia³ za sob¹ tak wielu bitew, walk, staræ i bijatyk, a co za

tym idzie i wszelkich mo¿liwych ran, albo gdyby na jego miejscu

by³ cywilizowany cz³owiek, nienawyk³y powierzaæ swojemu cia³u

dbania o gojenie siê ran, wierz¹cy w eliksiry, ok³ady i rady uczo-

background image

– 79 –

nych doktorów – ten¿e cz³owiek zacz¹³by siê powa¿nie niepokoiæ

o swoje zdrowie i ¿ycie, widz¹c na swoim ciele tyle œladów pozosta-

wionych przez turañsk¹ i vagarañsk¹ broñ.

Kobieta dokona³a ju¿ wyboru: usiad³a na drugim koñcu maleñ-

kiej polanki, podwinê³a pod siebie nogi, po³o¿y³a obok zdobyczn¹

szablê, tak, ¿eby w razie koniecznoœci nie straciæ nawet sekundy i na-

tychmiast móc j¹ pochwyciæ.

Teraz Conan ogl¹da³ swój miecz, du¿o staranniej ni¿ rany na

w³asnym ciele. Klinga wymaga³a naostrzenia – same szczerby i za-

dry, za które nale¿a³oby przede wszystkim podziêkowaæ temu wie-

przowi z areny. Dobrze by by³o poci¹gn¹æ po brzegu ostrza chocia¿-

by tym kawa³kiem kamiennego ogrodzenia, niestety, dŸwiêk ostrzenia

móg³by, gdyby go us³yszano, wywo³aæ niepotrzebne zainteresowa-

nie. DŸwiêk ludzkiego g³osu nie powinien nikogo zaniepokoiæ – ot,

ktoœ wlaz³ w krzaki i szepcze. Na przyk³ad zakochani. Na ustach

Cymmerianina pojawi³ siê mimowolny uœmiech: tak, nie ma co, on

i ta dzikuska wyj¹tkowo przypominaj¹ zakochanych. Pewnie nawet

porozmawiaæ siê z ni¹ nie uda. Najprawdopodobniej tê dzik¹ kotkê

z³apano w nieprzebytych lasach, gdzie mieszka³a razem ze swoim

nielicznym rodem samotników, mówi¹cym w im tylko znanym na-

rzeczu i nie podejrzewaj¹cym nawet, ¿e s¹ inne narody i inne jêzy-

ki… Conan oczywiœcie widywa³ ju¿ plemiona kobiet-wojowniczek

– w Hyrkanii i w Czarnych Królestwach, ale jeszcze nigdy nie wi-

dzia³ tak wytrawnych wolty¿erek… Ale z drugiej strony, mo¿e ona

od dawna jest w niewoli, wo¿¹ j¹ po arenach ró¿nych miast, to i nau-

czy³a siê pewnych rzeczy.

– A zreszt¹, co mnie to obchodzi. Wszystko mi jedno, kim jest

i sk¹d pochodzi – nieoczekiwanie dla samego siebie Conan powie-

dzia³ to na g³os. Niezbyt g³oœno, ale i nie szeptem. – ¯eby tylko w naj-

bardziej nieodpowiednim momencie, jeœli pójdzie ze mn¹ dalej, nie

krêci³a siê pod nogami. ¯eby nie narobi³a jakichœ g³upot.

Kobieta z nieprzebytych lasów siedzia³a przez ca³y czas w tej

samej pozie. Oczy przymkniête, tylko w¹skie szparki, przez które

obserwowa³a Conana i wszystko wokó³. Prawdziwa kocica, nie ma

co! Wyraz jej twarzy nie zmieni³ siê nawet wtedy, gdy Conan zacz¹³

mówiæ na g³os.

– Szkoda, ¿e nie uda mi siê wyjaœniæ ci, co zamierzam zrobiæ

dalej – ci¹gn¹³ Conan, spogl¹daj¹c kpi¹co na swoj¹ towarzyszkê

broni. – Chocia¿ plan jest prosty. Mam nadziejê, ¿e zorientujesz siê,

co robiê i po co.

background image

– 80 –

– Mo¿e jednak spróbujesz mi to wyjaœniæ, brudny barbarzyñco.

A nu¿ zrozumiem?– oczy siedz¹cej naprzeciw kobiety otworzy³y siê

szeroko, nie kryj¹c czaj¹cego siê w g³êbi gniewu.

– Oho, umiesz mówiæ! – w okrzyku Conana zabrzmia³o zdzi-

wienie i radoœæ. Co prawda, brudny barbarzyñca nie by³o najmil-

szym przezwiskiem, jakim obdarza³y go kobiety, ale teraz przynaj-

mniej mia³ siê do kogo odezwaæ w tym mieœcie potworów. – Wygl¹da

na to, ¿e mamy wspólny cel – wyrwaæ siê z tej kupy gnoju, w której

¿yj¹ sami niedorozwiniêci i mamrocz¹cy zaklêcia zwyrodnialcy.

A wiêc bêdziemy uciekaæ razem. Mnie zowi¹ Conan z Cymmerii.

– Nie mia³eœ szczêœcia, Conanie. Przyszed³eœ na œwiat jako je-

den z godnych pogardy, zarozumia³ych, nadêtych, g³upich, œwinio-

podobnych istot, zwanych mê¿czyznami i niegodnych miana ludzi.

Mojego imienia nie wyrwiesz ze mnie nawet torturami – g³os wo-

jowniczki mo¿na by nazwaæ s³odkim, ale wra¿enie s³odyczy psu³y

pe³ne napiêcia nutki wœciek³oœci.

– Jakimi torturami? – wzruszy³ ramionami Cymmerianin. –

O czym ty mówisz, kobieto? Ale muszê przyznaæ, ¿e twoja mowa

nie przypomina jêzyka dzikusów z Czarnych Królestw. W jakich to

krainach, powiedz na mi³oœæ, ¿yj¹ takie weso³e kobiety? Odwiedzi³-

bym was…

Conana bawi³a ta rozmowa, tym bardziej ¿e nie by³o nic innego,

czym mo¿na by siê by³o zaj¹æ. Dlatego puszcza³ mimo uszu wszyst-

kie obrazy pod swoim adresem i adresem swoich pobratymców.

– Mieszkam tam, gdzie bogowie poustawiali wszystko na swo-

ich miejscach i gdzie triumfuje sprawiedliwoœæ. Gdzie samce mog¹

robiæ tylko to, na co zas³uguj¹. Urodziæ siê, wyrosn¹æ, zmê¿nieæ,

zap³odniæ kobietê i umrzeæ…

– Poczekaj no… Nie pochodzisz przypadkiem z tego plemie-

nia okrutnych kobiet, które zowi¹ Amazonkami? Wiele pog³osek

o was kr¹¿y po œwiecie…

Kobieta-gladiator zerwa³a siê i zacisnê³a d³oñ na rêkojeœci va-

garañskiej szabli.

– Kpisz sobie, brudny barbarzyñco! – jej oczy niemal rzuca³y

czarne b³yskawice. – Wstawaj! Zaraz na swojej skórze doœwiadczysz

naszego okrucieñstwa!

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedzia³ spokojnie Co-

nan. – Tylko mo¿e najpierw naszymi klingami podziêkujemy tutej-

szym mieszkañcom za goœcinnoœæ i wydostaniemy siê z miasta. A po-

tem, jeœli tylko sobie za¿yczysz…

background image

– 81 –

Czarnooka kobieta podesz³a do siedz¹cego mê¿czyzny.

– ¯yczê sobie tutaj i teraz. I nie wykrêcisz siê, barbarzyñco. Albo

sam rozwalisz sobie czaszkê, albo bêdziesz siê broni³. A jeszcze chcê

ci powiedzieæ, chocia¿ nie spodziewam siê, ¿e to zrozumiesz, ¿e praw-

dziwe dzikusy to w³aœnie wy – zamieszkuj¹cy tak zwane cywilizo-

wane ziemie, wy, którzy ustanowiliœcie w³adzê mê¿czyzn i poczytu-

jecie za szczêœcie swoj¹ wegetacjê w brudzie, niechlujstwie

i rozpuœcie. Wy, traktuj¹cy kobietê jak rzecz, to w³aœnie wy jesteœcie

prawdziwymi, nikczemnymi dzikusami. Mo¿e i ¿yjemy z dala od

wielkich miast i kupieckich szlaków, ale dziêki temu, ¿e pozby³yœmy

siê mê¿czyzn i ich despotyzmu, osi¹gnê³yœmy prawdziw¹ wolnoœæ

i korzystamy z niej tak, jak przysta³o cz³owiekowi. Doskonalimy siê.

Ka¿da z nas zna co najmniej tuzin jêzyków, przeczyta³a tyle ksi¹¿ek,

ilu ty nawet na oczy nie widzia³eœ w ca³ym swoim ¿yciu i w³ada swo-

im cia³em i broni¹ tak, jak ¿aden mê¿czyzna w³ada³ nigdy nie bêdzie

– bo jest za têpy i zbyt leniwy…

Kobieta mówi³a i mówi³a, i razem ze s³owami wychodzi³a z niej

wœciek³oœæ i rozdra¿nienie, a ostrze khorajskiej szabli opuszcza³o siê

coraz ni¿ej. Conan s³ucha³ uwa¿nie tego, co mówi³a i dziwi³ siê, jak

jej to ³adnie i sk³adnie wychodzi, prawie jak u proroków czy handla-

rzy eliksirami nieœmiertelnoœci. Wprawdzie mówi trochê zbyt g³o-

œno, ale gdyby próbowa³ jej teraz przerwaæ, znowu zaczê³aby wyma-

chiwaæ szabl¹ i ¿¹daæ, ¿eby siê broni³. A tak to siê wygada i uspokoi.

Te¿ przecie¿ swoje przesz³a… A jak siê nie uspokoi, to trzeba bê-

dzie podci¹æ jej te zgrabne nó¿ki, powaliæ nieszczêsn¹ na ziemiê,

przycisn¹æ do ziemi rêkê z krzyw¹ szabl¹, wyrwaæ szabelkê z d³oni,

gdzie, bez wzglêdu na to, co Conan w³aœnie us³ysza³, nie jest jej

miejsce, zwi¹zaæ œlicznotce nadgarstki jej w³asnym rzemieniem, tym,

który wi¹¿e w³osy, a ³ydki pasem, noszonym na w¹skiej talii. I wte-

dy zostawi j¹ w tych krzakach i jakoœ bêdzie musia³a poradziæ sobie

sama, skoro z niej taka nieugiêta wojowniczka.

– … a ju¿ na pewno ¿adna kobieta nie za³o¿y³aby takiego brzyd-

kiego i niewygodnego he³mu, jaki ty wsadzi³eœ sobie na g³owê.

– He³m? – wpad³ jej w s³owo Conan. – Jaki znowu he³m?

– Ten, który masz na tej swojej ³epetynie wielkoœci niemowlê-

cej piêœci! – odpowiedzia³a z rozdra¿nieniem kobieta.

Cymmerianin nic nie rozumiej¹c, podniós³ rêkê do g³owy i –

rzeczywiœcie! – namaca³ nie znany mu przedmiot, zimny, metalowy

ko³pak, zakrywaj¹cy g³owê od karku do nosa, od jednej skroni do

drugiej. Z dziwn¹, niezrozumia³¹ niechêci¹ barbarzyñca œci¹gn¹³

6 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 82 –

z g³owy br¹zowy he³m i obejrza³ go, jakby widzia³ go po raz pierw-

szy. Kunsztowna robota, nie ma co – mocny, maj¹cy wytrzymaæ ciê-

cie mieczem czy toporem grzebieñ, wytrzyma³e, ozdobione grawe-

runkiem ochraniacze, os³aniaj¹ce policzki, gruby, ale gustowny trzon,

chroni¹cy oczy i nos przed uderzeniem…

Sk¹d on go ma?… Conan przypomnia³ sobie, jak w ogniu walki

z demonicznym gladiatorem zdo³a³ zerwaæ he³m z martwego cia³a

i… i…, ale jak on znalaz³ siê na jego g³owie, barbarzyñca nie wie-

dzia³. I nie dane mu by³o przypomnieæ sobie.

– Cicho! K³adŸ siê! – Cymmerianin popar³ swój wœciek³y szept

gwa³townym ruchem rêki, ka¿¹c gadatliwej kobiecie po³o¿yæ siê na

trawiê.

Barbarzyñca s³ucha³ przemowy groŸnej Amazonki, myœla³ przy

tym o najró¿niejszych sprawach, ale jednoczeœnie ani na chwilê nie

os³abi³ czujnoœci i zauwa¿a³ nawet najl¿ejsze szmery i ruch.

– Siadaj, ¿eby ciê! Mamy goœci.

Conan wskaza³ rêk¹ dom… I, sam tego nie zauwa¿aj¹c, znowu

za³o¿y³ na g³owê nieszczêsny he³m.

Nas³uchuj¹c i wpatruj¹c siê w przeœwity w liœciach, kobieta zo-

baczy³a to, co ju¿ wczeœniej zauwa¿y³ jej towarzysz. Od budynku

oderwa³a siê i sz³a w ich kierunku ludzka postaæ. Amazonka przy-

siad³a na piêtach. Uciekinierzy przygl¹dali siê id¹cemu cz³owieko-

wi. By³ to wysoki, bardzo chudy, niezgrabny i niechlujnie odziany

mê¿czyzna. Po jego twarzy b³¹dzi³ uœmiech, w jednej rêce trzyma³

du¿y gliniany dzban z w¹sk¹ szyjk¹, w drugiej kubek. Pewnym kro-

kiem zmierza³ do ich kryjówki.

– Chcia³em poczekaæ tutaj do nocy – szept Conana tak by³ wy-

liczony, ¿eby dotrzeæ tylko do uszu kobiety, dla której by³ przezna-

czony i nie wydostaæ siê dalej nawet na palec. – A wtedy wszed³bym

do domu i trochê siê tam pokrêci³. Mam w tej dziedzinie pewne do-

œwiadczenie. Znalaz³bym coœ do jedzenia, do picia, mo¿e jakieœ odzie-

nie. Przyda³oby siê przebraæ w miejscowe szmatki, bo w tych zbro-

jach za bardzo siê wyró¿niamy. A teraz, zdaje siê, ¿e na myœliwego

napada zwierz. Jeœli ten z dzbankiem wlezie w krzaki, to szybko siê

dowiemy, gdzie oni tam co trzymaj¹, gdzie…

Cymmerianin umilk³, przy³o¿y³ palec do ust, daj¹c do zrozumie-

nia pragn¹cej coœ powiedzieæ kobiecie, ¿e nadesz³a pora absolutne-

go milczenia. Nieproszony goœæ by³ coraz bli¿ej i nie mia³ zamiaru

background image

– 83 –

zmieniæ kursu. Conan szybko oceni³ gêstwinê ukrywaj¹cych ich krze-

wów i znalaz³ wœród ga³êzi przeœwit, z którego najwidoczniej ko-

rzystali szukaj¹cy na polance odosobnienia. Jeœli cz³owiek ze dzba-

nem wejdzie w krzaki, to na pewno têdy. Barbarzyñca przesun¹³ siê,

¿eby nie zostaæ odkrytym przed czasem. Jeœli tylko ten cz³owiek tu

wejdzie…

Cz³owiek wszed³.

XI

– I wtedy, Wielki Mistrzu, spiesz¹c siê ogromnie wróciliœmy,

¿eby donieœæ ci, co zdarzy³o siê na arenie i czego œwiadkami byli-

œmy – zakoñczy³ swoj¹ opowieœæ Vellach, mê¿czyzna w szatach ka-

p³ana Niewiadomego, obecny na trybunach areny w czasie walki ty-

tanów.

Razem ze swoj¹ towarzyszk¹ Minoli¹ sta³ w ogromnej podziem-

nej sali, kszta³tem przypominaj¹cej czarê – œciany wokó³ okr¹g³ej,

ozdobionej mozaik¹ pod³ogi, p³ynnie rozszerza³y siê ku sufitowi,

skrytemu w dymie pal¹cych siê kadzide³. Stamt¹d, z niewidocznego

sufitu, zwisa³y lœni¹ce kwarcem, gigantyczne stalaktyty, a ku nim z po-

d³ogi wybrzusza³y siê olbrzymie stalagmity, przypominaj¹ce zêby

cyklopa.

Z zewn¹trz na wpó³ zburzony klasztor móg³ siê wydawaæ nie-

wtajemniczonemu widzowi wprawdzie ogromn¹ i z³owieszcz¹, ale

przede wszystkim zmêczon¹ i wymagaj¹c¹ remontu budowl¹. W œrod-

ku wygl¹da³ zupe³nie inaczej. Co prawda, niewtajemniczony widz

nigdy by siê o tym nie przekona³ – kap³ani Niewiadomego nie wpusz-

czali nikogo obcego do wnêtrza klasztoru. A g³êboko pod fundamen-

tem kry³ siê zupe³nie inny klasztor, ogromny, nieprzystêpny, z labi-

ryntem korytarzy, mnóstwem ogromnych sal, przestronnymi celami

i niszami, przeznaczonymi specjalnie do odosobnienia i modlitw. Kto

i kiedy wyku³ w skale te podziemia, czy sta³o siê to niedawno, czy

te¿ na d³ugo przed przybyciem kap³anów, którzy pojawili siê tu bez

ma³a trzysta lat temu – nie wiedzia³ nikt.

Kap³ani zwali siê braæmi Zakonu Dnia Ostatniego.

Poœrodku sali, gdzie stali Vellach i Minolia, wznosi³ siê tron,

wydr¹¿ony w ciele stalagmitu. U jego podnó¿a spokojnie szemra³a

niewielka fontanna. Ale to nie woda wype³nia³a j¹ ¿yciem, lecz sub-

background image

– 84 –

stancja przypominaj¹ca zimny p³ynny ogieñ. Jego jaskrawe, mieni¹-

ce siê œwiat³o oœwietla³o ca³¹ salê.

Przez jakiœ czas w sali panowa³a pe³na napiêcia cisza, zak³óca-

na tylko szmerem magicznego Ÿróde³ka. Wreszcie, ze skrytych w cie-

niu g³êbin tronu wychyli³a siê postaæ w bia³ej szacie cz³onków zako-

nu. Kaptur, tak jak i u przybyszów, by³ odrzucony, albowiem bracia

nie maj¹ powodu, by kryæ przed sob¹ swoje twarze. Odblask p³ynne-

go ognia podœwietla³ z do³u twarz kap³ana, nadaj¹c mu z³owieszczy

wygl¹d. Mistrz przemówi³ i jego g³os, spokojny, równomierny, lek-

ko schrypniêty, rozbrzmia³ echem pod sklepieniem sali:

– Jesteœcie pewni, ¿e to by³ ten sam He³m?

– Tak, Wielki Orlandarze – odpowiedzia³ bez wahania Vellach.

– ¯adnych w¹tpliwoœci.

– Oprócz tego oboje doskonale widzieliœmy czarne œwiat³o,

o którym jest mowa w przepowiedniach – doda³a Minolia.

– Tak – Mistrz znowu zatopi³ siê w cieniu swojego tronu. – Opo-

wiedzcie mi jeszcze raz, jak zakoñczy³a siê walka.

– Gdy pierwszy olbrzym upad³, drugi usiad³ mu na piersi i za-

cz¹³ ok³adaæ go piêœciami. ¯aden cz³owiek nie wytrzyma³by nawet

jednego tak silnego uderzenia, ale ten, który nosi³ He³m, bardzo d³u-

go wytrzyma³ ten grad ciosów i przez ca³y czas próbowa³ siê wy-

rwaæ. Ale potem ucich³ i, s¹dz¹c po u³o¿eniu cia³a, umar³. Wtedy

drugi wsta³ i zerwa³ z g³owy pokonanego He³m…

– Nie – poprawi³a go Minolia. – Najpierw zdj¹³ He³m, a dopie-

ro potem wsta³.

– To nieistotne. Zdj¹³ He³m uniós³ go nad g³ow¹ i zakrzycza³.

Klnê siê na Staro¿ytnych, Wielki Mistrzu, nigdy przedtem nie s³y-

sza³em tak dzikiego ryku. Tak jakby nie cz³owiek krzycza³, lecz…

lecz rozwœcieczone zwierzê…

– A mo¿e demon? – twarz Orlandara na sekundê wychynê³a

z cienia i w jego oczach pojawi³a siê nieskrywana ciekawoœæ.

– Niee… – Vellach zastanawia³ siê przez chwilê i twardo po-

twierdzi³: – Nie, Mistrzu. Mimo wszystko by³ to krzyk cz³owieka.

Potê¿nego, rannego, wœciekle rozgniewanego – ale cz³owieka.

– Dobrze – Orlandar znowu skry³ siê w mroku i przez jakiœ czas

milcza³.

Jego poddani widzieli, ¿e Mistrz jest zaniepokojony, ale nie ro-

zumieli, dlaczego – przecie¿ przepowiednia spe³ni³a siê i istnienie

Zakonu Dnia Ostatniego wreszcie zosta³o usprawiedliwione: Staro-

¿ytni powracaj¹!

background image

– 85 –

– IdŸcie i zaproœcie do tej sali wszystkich braci i siostry – roz-

kaza³ Wielki Mistrz, a jego g³os jak zawsze tchn¹³ spokojem.

– Wszystkich, nawet tych, którzy zajêci s¹ piln¹ prac¹. Nasta³ dzieñ,

kiedy los naszej sprawy zale¿y od ka¿dego z nas. W takiej godzinie

nikt nie powinien staæ z boku. IdŸcie.

Osobisty mag Haszyda, Aj-Berek, jak b³yskawica wbieg³ po scho-

dach, prowadz¹cych na sam szczyt wie¿y, wieñcz¹cej pa³ac satrapy.

Wiedzia³, ¿e musi siê spieszyæ, wiedzia³ te¿, ¿e ju¿ siê spóŸni³. Nikt

i nic nie mo¿e powstrzymaæ nadejœcia Ciemnoœci. Czarownik dopad³

pó³ek z ksiêgami, zajmuj¹cych ca³¹ pó³nocn¹ œcianê jego mieszka-

nia, przebieg³ oczami po tytu³ach i zatrzyma³ siê na jednym z nich –

„Andorimanta”.

Biblioteczka ka¿dego szanuj¹cego siê czarnoksiê¿nika za³amu-

je siê pod ksiêgami, papirusami, manuskryptami, a nawet glinianymi

tabliczkami, zawieraj¹cymi wszelkie mo¿liwe proroctwa – fa³szywe

i prawdziwe, niejasne i wyj¹tkowo zrozumia³e, krótkie i zajmuj¹ce

ca³e tomy. Wœród tych wszystkich przepowiedni najbardziej intere-

suj¹cy dla magów jest folia³ „Andorimanta”, sk³adaj¹cy siê z jasno-

widzeñ szamanów plemienia Ogu-Ra, zamieszkuj¹cego podnó¿e

dalekich Rabirajskich gór. Przepowiednie te s¹ zazwyczaj niezrozu-

mia³e, dwuznaczne i s³yn¹ z jednej niemi³ej cechy: lubi¹ siê spe³niaæ

– prêdzej czy póŸniej.

Metoda otrzymania proroctwa by³a nadzwyczaj prosta, ale nieco

pracoch³onna. W ka¿de œwiêto nowiu szaman wybiera z plemienia

ofiarê, któr¹ upajaj¹ narkotykami, a nastêpnie zabijaj¹. Jak wiadomo,

w chwili œmierci przed cz³owiekiem otwiera siê Przesz³oœæ i Przysz³oœæ.

Z pomoc¹ zaklêæ i specjalnych zió³ szamanowi udaje siê przez jakiœ

czas utrzymaæ nieszczêœnika na chwiejnej granicy miêdzy ¿yciem

a œmierci¹ i wtedy ofiara opowiada o wszystkim, co widzi. Niestety,

opowieœci te s¹ ma³o zrozumia³e i pe³ne niedomówieñ, czasem prze-

chodz¹ w be³kot. Zdarza siê te¿, ¿e „prorok” nie umie sensownie opi-

saæ i wyt³umaczyæ odkrywaj¹cych siê przed nim obrazów, bywa ¿e

opuszcza nasz œwiat, zanim skoñczy swoj¹ opowieœæ.

Magowie ró¿nie interpretuj¹ te dziwne przepowiednie, a niektóre

z nich s¹ dla nich zupe³nie niezrozumia³e (no, bo niby jak traktowaæ

na przyk³ad coœ takiego: „Tam, gdzie wschodzi s³oñce, wyrós³ grzyb

z dymu, którego œwiat³o wypali³o wnêtrznoœci ludziom i zg³adzi³o

ca³e miasto, zwane Hiroszim¹”?).

background image

– 86 –

¯aden cz³owiek nie jest w stanie zapamiêtaæ wszystkich proroctw

– jest ich ponad cztery i pó³ tysi¹ca, ale jedno z nich szczególnie

utkwi³o w pamiêci Aj-Bereka, jako ¿e dotyczy³o przysz³ych wyda-

rzeñ nie gdzieœ tam, w szerokim œwiecie, ale w Vagaranie – mieœcie,

w którym ¿y³.

„…I rozewr¹ siê Wrota, które wszerz a¿ po krañce ziemi s¹,

w g³¹b a¿ do czarnych wrz¹cych kamieni i jeszcze g³êbiej…”.

Gdy ostatni brat opuœci³ salê, Wielki Mistrz Orlandar zszed³ ze

swojego tronu i zdenerwowany zacz¹³ chodziæ od œciany do œciany.

Jego spokój ulotni³ siê jak kamfora. Gdy obok nie ma nikogo, mo¿e

pozwoliæ sobie na bycie sob¹. Serce Wielkiego Mistrza œcisn¹³ nie-

pokój.

Utworzony w Vagaranie Zakon Dnia Ostatniego czeka³ na tê

chwilê od dwustu piêædziesiêciu lat. Czeka³ cierpliwie, czeka³, wie-

rz¹c œwiêcie, ¿e nadejdzie. W swoim czasie za³o¿yciele zakonu, pra-

wid³owo odczytuj¹c niejasne proroctwo Ogu-Ra, rozpoczêli d³ugie

przygotowania do powrotu Staro¿ytnych. Imperia rozkwita³y i pa-

da³y, w ogniu wojen p³onê³y miasta, wymiera³y i rodzi³y siê narody,

zmieniali siê Magistrowie, umierali ze staroœci bracia, na ich miej-

scu pojawiali siê nowi, a zakon ¿y³ i niós³ przez lata swoje tajemni-

cze przeznaczenie.

„Kiedy Czarna Si³a zniszczy sam¹ siebie…”.

Nie do koñca rozumia³, co to znaczy, ale wiedzia³: wtedy otwo-

rz¹ siê wrota pomiêdzy czasami i powróci dawno wymar³a rasa Sta-

ro¿ytnych. Do œwiata powróci m¹dry, dobry i sprawiedliwy naród

i odnowi swoje panowanie na ziemi, obali w³adzê ¿a³osnych, têpych

cz³owieczków, którzy byli przyczyn¹ ich zag³ady.

Przywódc¹ powracaj¹cych mia³ zostaæ ten, który nosi na g³owie

He³m, dowodz¹cy wojskiem Staro¿ytnych. Bez tego he³mu przed-

stawiciele starej rasy mog¹ przemieniæ siê w bandê zabójców – al-

bowiem œlepo nienawidz¹ rodu ludzkiego – tak niepokonan¹, jak

niezorganizowan¹, i nie poddaj¹c¹ siê kontroli.

Ale coœ posz³o nie tak.

Orlander zatrzyma³ siê i w zadumie popatrzy³ na fontannê p³yn-

nego ognia.

Byæ mo¿e w³aœnie ten gladiator, który zerwa³ z g³owy pokona-

nego przeciwnika He³m, jest w³aœnie przysz³ym dowódc¹ Armii Sta-

ro¿ytnych?… Nie. Ze s³ów dziewczyny jasno wynika, ¿e pó³ cz³o-

background image

– 87 –

wiek, pó³ demon, który przegra³ bitwê, powinien by³ staæ siê tym

przywódc¹, o którym mowa w proroctwie. A wiêc kim jest ten bar-

barzyñca, ¿e zdo³a³ pokonaæ potomka Ciemnych Mocy? I co siê te-

raz stanie? Wrota czasu otwieraj¹ siê, a nie ma nikogo, kto móg³by

przewodziæ wojsku przesz³oœci…

Wielki Mistrz znowu zacz¹³ chodziæ – osiem kroków do jednej

œciany, obrót, osiem z powrotem, obrót i znowu osiem kroków.

Tylko garstka wtajemniczonych wiedzia³a, jak wygl¹da odwrot-

na strona medalu – jaka w³aœciwie si³a mo¿e wydostaæ siê na po-

wierzchniê ziemi po przyjœciu Staro¿ytnych. Wiêkszoœæ braci ¿y³a

w przekonaniu, ¿e powrót starych w³adców oznacza tylko powrót

starego œwiata – œwiata, który zosta³ bezlitoœnie zniszczony przez

niedawno narodzon¹, ale szybko rosn¹c¹ w si³ê cywilizacjê ludzi.

Proœci cz³onkowie zakonu s¹dzili, ¿e odrodzenie Królestwa Staro-

¿ytnej Rasy przywróci sprawiedliwoœæ – i nic poza tym… I tylko

wybrañcy wiedzieli, ¿e wraz z powrotem Staro¿ytnych nast¹pi ustano-

wienie na Ziemi panowania Czarnych Mocy. Albowiem jeœli jeden

cz³owiek, znajduj¹cy siê we w³adaniu tych mocy (zrodzony z demo-

na b¹dŸ z jakiejœ przyczyny bêd¹cy w okowach czarnego zaklêcia –

to niewa¿ne), zabije drugiego cz³owieka, równie¿ bêd¹cego niewol-

nikiem czarnej magii, to wp³yw si³ tamtego œwiata zostanie zniesio-

ny…, ale za to na granicy oddzielaj¹cej nasz œwiat od œwiata Z³a

pojawi siê wy³om, i istoty, które mo¿emy ogl¹daæ tylko w koszmar-

nych snach, wedr¹ siê do Œwiata Realnego…

Wielki Mistrz by³ ostatnim z tych wybranych. Wszyscy bracia

w zakonie s¹ przekonani, ¿e s³u¿¹ powrotowi panowania Staro¿yt-

nych do przynale¿nego im pierwotnie œwiata; i tylko Orlandar wie-

dzia³, ¿e otworzenie Starej Rasie przejœcia na Ziemiê, to dopiero po-

³owa zadania: przede wszystkim nie mo¿na pozwoliæ, ¿eby przez

powsta³¹ pomiêdzy czasami szczelinê wtargnê³y Ciemne Moce. I tyl-

ko za pomoc¹ He³mu, tego samego He³mu, który bêdzie wieñczy³

g³owê dowódcy Armii Staro¿ytnych, mo¿na zamkn¹æ Wrota, po-

wstrzymaæ demonów na progu Ziemi, wtr¹ciæ ich z powrotem w prze-

paϾ.

I nagle coœ posz³o nie tak.

Ten, który powinien stan¹æ na czele Wojska Staro¿ytnych jest

martwy, ten, którego œmieræ powinna otworzyæ Wrota, prze¿y³…

i w dodatku zabra³ ze sob¹ He³m.

Teraz wszystkich stu dwudziestu trzech cz³onków zakonu, nie

licz¹c samego Orlandara, przebrawszy siê w zwyk³e ubrania, zala³o

background image

– 88 –

miasto i wykorzystuj¹c specjalne zaklêcie, którego uczyli siê jesz-

cze przy obrzêdzie przyjmowania œwiêceñ i którego tekst powtarzali

jak modlitwê ka¿dej nocy, biegaj¹ po ulicach i zau³kach Vagaranu

w poszukiwaniu nieszczêsnego He³mu. Oczywiœcie, z czasem He³m

zostanie odnaleziony i dostarczony do klasztoru… ale kto wie, co

mo¿e siê staæ przez ten czas? Jak zachowaj¹ siê Staro¿ytni, gdy od-

zyskaj¹ na Ziemi cia³o, rozum i wolnoœæ, ale pozbawieni bêd¹ do-

wódcy? I przede wszystkim, co przedsiêwezm¹ moce Œwiata Demo-

nów, gdy zrozumiej¹, ¿e jeden z gladiatorów, w³aœnie ich potomek,

zgin¹³ i Wrota ci¹gle s¹ jeszcze otwarte?

Tego, ¿e któryœ z cz³onków zakonu u¿yje He³mu, Mistrz siê nie

obawia³: ka¿dy w klasztorze mocno wierzy³ – za³o¿enie magicznego

he³mu po pojawieniu siê Staro¿ytnych, równa³o siê natychmiastowej

œmierci – tak zabójcza dla zwyk³ego cz³owieka by³a moc Mroku,

której narzêdziem i broni¹ by³ He³m Staro¿ytnych…

Zbli¿a³a siê pó³noc, czas, gdy potêga Ciemnoœci i Z³a niewiary-

godnie wzrasta. I jeœli do nastania pó³nocy He³m nie zostanie odna-

leziony… Orlandar ba³ siê nawet pomyœleæ, co siê wtedy stanie.

XII

Zatrzeszcza³y ga³¹zki. Bardzo blisko da³o siê s³yszeæ mamrotanie.

Pojawi³ siê dzbanek i kubek, a za nimi rêce rozchylaj¹ce ga³êzie krze-

wów. Z zieleni wyp³ynê³a g³owa, ozdobiona zniszczonym turbanem.

Cz³owiek zda³ sobie sprawê, ¿e coœ siê sta³o, gdy le¿a³ ju¿ na

ziemi. A przecie¿ przedtem zas³oniêto mu usta, wyrwano dzbanek

z r¹k, przerzucono w powietrzu do góry nogami i akuratnie u³o¿ono

na trawie, przygniataj¹c pierœ kolanem i przystawiaj¹c do gard³a

ostrze miecza – ale wszystko to rozegra³o siê tak b³yskawicznie, ¿e

nieznajomy nie zd¹¿y³ niczego zrozumieæ.

– Chcesz ¿yæ, przyjacielu? W takim razie b¹dŸ pos³uszny i nie

odzywaj siê – rozleg³ siê mêski g³os.

Pozbawiony dzbanka cz³owiek potrz¹sn¹³ g³ow¹, wprawiaj¹c tym

samym myœli w ruch, wpatrzy³ siê we w³aœciciela g³osu i mimowol-

nie zaskowycza³ – g³oœno, smutnie, ¿a³oœnie.

– Ani s³owa, przyjacielu. Ostatni raz ciê ostrzegam.

Palce, w których czu³o siê przera¿aj¹c¹ si³ê, zdusi³y grdykê nie-

znajomego. Z jego oczu trysnê³y ³zy, szloch wstrz¹sa³ cia³em.

background image

– 89 –

– W dzbanku ma wino – oznajmi³a Amazonka, w¹chaj¹c za-

wartoœæ glinianego naczynia. – Daj mu siê napiæ, niech siê uspokoi.

Spokój powróci³ do nieznajomego dopiero po drugim kubku i kil-

ku uderzeniach w twarz. Oddech wyrówna³ mu siê, wodospad ³ez

wysech³, zêby przesta³y dzwoniæ o brzeg kubka – jeniec przyszed³

do siebie.

– Przyjacielu, nie bêdê siê z tob¹ cacka³ jak z kapryœn¹ dziew-

czynk¹. W³aœciwie nale¿a³oby ciê zar¿n¹æ, tak jak i wszystkich miesz-

kañców tej cuchn¹cej mieœciny. Ale mo¿esz spróbowaæ zas³u¿yæ na

¿ycie. Kim jesteœ?

– Fagnir. Oficjalista znamienitego kupca Machara. Oto jego dom

– nieznajomy patrzy³ na Conana z do³u do góry lœni¹cymi oczami,

które powoli opuszcza³ strach. Na jego policzkach pojawi³ siê ru-

mieniec. – A ty jesteœ tym samym gladiatorem, o którym g³oœno w ca-

³ym mieœcie? Podobny jesteœ. Uciek³eœ?

– Nie – odpowiedzia³ Cymmerianin. – Wypuszczono mnie za

dobre sprawowanie. – Odwróci³ siê do kobiety: – Nabra³ odwagi.

Wino musi byæ dobre.

– A gdyby tak jeszcze kubeczek? – zapyta³ ten, od którego gar-

d³a Conan dopiero co odsun¹³ miecz.

– Wetknê ci go w gard³o, œmierdz¹ca khorajska wszo, jeœli bê-

dziesz za du¿o gada³. Kto jeszcze jest w domu?

GroŸba gladiatora, zamieniwszego ¿arty na surowoœæ, podzia³a-

³a – amator wina z dzbanów znów zacz¹³ siê baæ. Pospieszy³ z odpo-

wiedzi¹:

– Tylko kobiety. ¯ony kupca Machara. Ma ich dwie. I dzieci.

Piêcioro. A mo¿e szeœcioro. Nie, raczej piêcioro. Salmon – to jeden,

Kuschanagir – dwa…

– Dosyæ. Gdzie jest kupiec?

– Na arenie. Poszed³ na ciebie popatrzeæ. Nie wróci³. Nie wia-

domo dlaczego. Ty jesteœ tutaj, a jego nie ma.

– Inni s³udzy, oficjaliœci?

– Gdy sklep jest zamkniêty, jestem tylko ja, Fagnir. Na ¿eñskiej

stronie mieszka starucha Itelia, pos³ugaczka…

– Daleko st¹d do murów miasta?

– Dalej ju¿ nie mo¿na. To centrum miasta.

– Aha. Zrobimy tak, przyjacielu.

Conan odsun¹³ siê od rozmownego oficjalisty, od³ama³ ga³¹zkê

z krzewu i poobrywa³ z niej liœcie. Po czym chwyci³ Fagnira za odzie¿

– ¿eby nie trac¹c czasu na groŸby i rozkazy, zanieœæ go do rozwalo-

background image

– 90 –

nego ogrodzenia, obok którego widaæ by³o niedu¿¹ plamê piasku.

Cymmerianin w³o¿y³ w d³oñ jeñca ga³¹zkê i wskaza³ palcem piasek.

– Rysuj plan miasta. Mów, gdzie i co tu macie pobudowane.

– Z przyjemnoœci¹ – odpowiedzia³ Fagnir. – Z ogromn¹. Tylko

(dotkn¹³ siê dwoma palcami pod podbródkiem) w gardle zasch³o.

Ciê¿ko mówiæ.

Conan rozeœmia³ siê:

– No dobrze. Zas³u¿y³eœ na kubek. Jak siê bêdziesz stara³, to

dostaniesz jeszcze.

Amazonka siedzia³a w tej samej pozie, jak¹ przyjê³a, gdy barba-

rzyñca przyst¹pi³ do przes³uchania pojmanego vagarañczyka: nogi

skrzy¿owane, na kolanach szabla, na szabli rêce, oczy zamkniête.

Mo¿e spod przymkniêtych powiek spogl¹da³a, jak poczerwienia³y

oficjalista rysuje ga³¹zk¹ na piasku skomplikowane linie, ustawia

kamyczki, wymachuje nad tym wszystkim d³ugimi chudymi rêkami

i zach³ystuj¹c siê opowiada o ulicach, zau³kach, tajnych przejœciach,

pa³acach, placach, murach miasta Vagaran, które schodzi³ wzd³u¿

i wszerz; a mo¿e drzema³a, daj¹c odpocz¹æ zmêczonemu cia³u, ale

tak jak kot pozostawa³a czujna. A mo¿e myœla³a o czymœ odleg³ym,

od tego, co dzia³o siê wokó³ niej, mo¿e przenios³a siê myœlami tam,

gdzie kobiety pozbywszy siê mê¿czyzn, osi¹gnê³y spokój, harmoniê

i szczêœcie.

Conan s³ucha³ jeñca w napiêciu, przerywa³ mu, gdy ten zaczy-

na³ siê zbytnio rozwodziæ nad niepotrzebnymi szczegó³ami, albo

chcia³ opowiadaæ baœnie i legendy, wypytywa³ o to, co go zaintere-

sowa³o. Cymmerianin wiedzia³: nie trac¹ czasu na marne. Porusza-

nie siê po nieznajomym mieœcie, gdzie ciê szukaj¹, i raczej nie za-

przestan¹ poszukiwañ z nastaniem zmroku, jest du¿o ³atwiejsze, gdy

masz chocia¿ jako takie pojêcie o ulicach, po których przyjdzie ci

siê b³¹kaæ. Kto wie, który szczegó³, z tego, co opowiada teraz gada-

tliwy Fagnir, mo¿e uratowaæ ci ¿ycie. A pamiêæ na pewno nie zawie-

dzie barbarzyñcy. Da³ sobie rozkaz zapamiêtaæ wszystko, co mówi³

oficjalista, wyrysowa³ w g³owie naszkicowany na piasku plan – w od-

powiedniej chwili potrzebny fakt na pewno wy³oni siê ze skarbca

mózgu. I Conan go wykorzysta.

– Dobrze, dosyæ – przerwa³ Conan vagarañczykowi, gdy sta³o

siê jasne, ¿e ten ju¿ niczego nowego i przydatnego nie powie. Bar-

barzyñca wsta³. – Kobieca czêœæ domu zamykana jest od zewn¹trz?

– Tak – skin¹³ g³ow¹ Fagnir. – Na zamek.

– Klucz masz?

background image

– 91 –

– Nie. Ale jest.

– Jak mam to rozumieæ? – zdziwi³ siê Cymmerianin i zd¹¿y³

pomyœleæ, ¿e w czasie rozmowy o mieœcie niepotrzebnie ust¹pi³ na-

przykrzaj¹cemu siê oficjaliœcie i pozwoli³ mu wypiæ jeszcze kilka

kubków.

– Pan mój, podejrzliwy, chciwy kupczyna Machar, nie zawie-

rza mi kluczy od komnat. Ale mój m³odszy brat pracuje jako pomoc-

nik majstra w kuŸni, w której robi siê dla Machara zamki. I ten do-

bry ch³opak dorobi³ dla mnie po jednym kluczu do ka¿dego zamka.

– ChodŸmy do domu, przyjacielu. Poka¿esz, jak ¿yj¹ vagarañ-

scy kupcy. Czy maj¹ pe³ne piwnice? Czy w beczkach jest moje ulu-

bione wino? Wstawaj.

Oficjalista Fagnir zamiast wstaæ, pad³ na kolana.

– Niezrównany, podobny bogom olbrzymie! Zmi³uj siê! Jeœli

przywiodê do domu obcego i pozwolê mu ograbiæ dom, kupiec Ma-

char, ten krwio¿erczy i mœciwy indor zabije mnie!…

– Mam dosyæ twoich wrzasków – powiedzia³ Conan cicho, ale

tak lodowatym tonem, ¿e vagarañczykowi od razu odechcia³o siê

dalszych lamentów. – Jak mi siê jeszcze raz sprzeciwisz, to ci jêzyk

obetnê. A jak bêdziesz pos³uszny – rozkwaszê ci nos, zrobiê parê

siniaków, przywi¹¿ê w piwnicy do beczki z winem i zostawiê, ¿ebyœ

czeka³ na kupca. Opowiesz mu, jak bohatersko walczy³eœ ze z³ym

barbarzyñc¹. A jeœli twój kupiec jeszcze mnie zastanie, nie bêdziesz

ju¿ mia³ siê przed kim usprawiedliwiaæ. Idziemy!

– O, dziêkujê, panie dobry gladiatorze! Co za g³owa! – zatraj-

kota³ oficjalista, wstaj¹c i siê otrzepuj¹c. – Czy dasz wiarê, ¿e muszê

siê chowaæ w tych krzakach, ¿eby siê wina napiæ? Gdyby pod³y ku-

piec zaskoczy³ mnie przy dzbanie w domu – biedna moja g³owa!

Bardzo, bardzo okrutny to cz³owiek, ten ³ajdak Machar. O, dziêkujê

za tê beczkê…

Cymmerianin wypchn¹³ rozp³ywaj¹cego siê w podziêkowaniach

Fagnira z krzaków.

– Kobieto, my idziemy. Jak chcesz, mo¿esz siê do nas przy³¹-

czyæ. Przed nami ciê¿ka droga. Musimy zjeœæ jak nale¿y i przebraæ

siê – powiedzia³ Conan, zanim wyszli z kryjówki.

Czy Amazonka pos³ucha³a jego rady, nie patrzy³. Nie ogl¹daj¹c

siê, szybkim krokiem, poganiaj¹c vagarañczyka, skierowa³ siê w stro-

nê domu.

Po krótkiej chwili, ciê¿ko westchn¹wszy, kobieta wsta³a i po-

sz³a za mê¿czyznami.

background image

– 92 –

Ze swoim nowym znajomym Conan sprawdzi³, czy wychodz¹ca

na ulicê brama i furtka s¹ zamkniête, czy zamek wisi na drzwiach,

wiod¹cych do kobiecej i dzieciêcej po³owy domu, zapewniaj¹c so-

bie spokój z tej strony. Odwiedzili równie¿ piwnicê – wynieœli stam-

t¹d koszyki pe³ne jad³a i dzban najlepszego, jak zapewnia³ oficjali-

sta, z przechowywanych przez kupca win – dziesiêcioletniego bia³ego

kofskiego.

Sala, w której jadano, mia³a okna wychodz¹ce na bramê i furtkê

– jeœli mieliby nadejœæ jacyœ niebezpieczni goœcie, to w³aœnie z tej

strony.

– Tutaj poczekamy do wieczora… Jeœli nam pozwol¹ – Conan

zwraca³ siê do Amazonki, siedz¹cej na jednej z niziutkich, zasypa-

nych at³asowymi poduszkami sof i nawet teraz nie rozstaj¹cej siê ze

swoj¹ szabl¹. Koszyki i dzbany postawiono na œrodku pokoju na dy-

wanie, w którym nogi zanurza³y siê a¿ po ³ydkê. Pod³oga i œciany sali

tonê³y w kobiercach, które, podobnie jak wszystko wokó³, cechowa³y

siê wyszukanym przepychem na pokaz. Na œcianach wisia³a wysadza-

na drogimi kamieniami broñ, nieprzydatna zarówno do napaœci, jak

i do obrony, wszêdzie pe³no by³o masywnych, kiczowatych wyrobów

ze z³ota, kobierców, narzut i poduszek obficie wyszywanych srebrny-

mi i z³otymi tasiemkami, zdobionych frêdzlami i mas¹ per³ow¹.

– No i co powiesz, Fagnir? Nie patrz na ten dzban jak sroka

w gnat. Leæ biegiem do studni i naci¹gnij wody. Musimy zmyæ z sie-

bie tê zepsut¹ vagarañsk¹ krew – Cymmerianin wybra³ ze sterty srebr-

nych upstrzonych rzeŸb¹ naczyñ dwa puchary i nala³ do nich wina.

Podaj¹c jeden z nich swojej czarnookiej towarzyszce, powiedzia³:

– Ugaœ pragnienie, piêkna pantero! ¯yczmy sobie jak najprê-

dzej znaleŸæ siê za murami tego parszywego miasta, potem wróciæ tu

z armi¹ wyborowych psów wojny i piæ z tych pucharów nie wino,

lecz vagarañsk¹ krew. Chocia¿ nie, krew vagarañczyków by³aby zbyt

kwaœna.

Amazonka w milczeniu wziê³a z r¹k mê¿czyzny naczynie z wi-

nem i szybko, wielkimi, chciwymi ³ykami osuszy³a je. W tym czasie

barbarzyñca wyjmowa³ z koszyków po¿yczone od zapobiegliwego

kupca jad³o.

– Zdaje siê, ¿e zaczynam lubiæ tego Machara – Conan oderwa³

pajdê chleba i po³o¿y³ nañ ogromny kawa³ koziego sera. – Wino ma

wspania³e, jest czym brzuch ucieszyæ… Mo¿e nawet go nie zabijê,

gdy wróci. Przy³¹cz siê, kobieto skrywaj¹ca swe imiê! Jeden tylko

Mitra wie, ile mamy jeszcze czasu.

background image

– 93 –

Ale Amazonka nie przy³¹czy³a siê do niego, nie zesz³a z podu-

szek. Za to do sali wpad³ Fagnir.

– Gotowe, panie mi³oœciwy gladiatorze! K¹piel gotowa!… Za-

s³u¿y³em na kubeczek wina, co?

Conan zacz¹³ machaæ na niego rêkami, ¿eby nie wrzeszcza³ jak

oparzony, prze¿u³, co mia³ w ustach, prze³kn¹³ i dopiero wtedy móg³

powiedzieæ:

– Zaprowadzisz pani¹ gladiatorkê do ³aŸni i wtedy dostaniesz.

Pani chcia³aby chyba zmyæ z siebie kurz vagarañskich ulic, prawda?

Barbarzyñca spojrza³ na pochmurn¹ Amazonkê, spodziewaj¹c siê

kolejnej negatywnej odpowiedzi. Ale nie – kobieta nieoczekiwanie ski-

nê³a g³ow¹ na znak zgody. Wsta³a z kanapy, zabieraj¹c ze sob¹ szablê.

– Jeœli ktoœ wetknie tam swój nos, zabijê – powiedzia³a i uda³a

siê za us³u¿nie wskazuj¹cym drogê Fagnirem.

– Nie mia³bym co robiæ – burkn¹³ barbarzyñca, nape³niaj¹c swój

puchar winem. – Jeszcze mi tylko tego brakuje… Dziwny naród te

kobiety, a ju¿ zw³aszcza dzikuski.

Wróci³ Fagnir, rzuci³ siê na wino i zamiast jednego kubeczka,

b³yskawicznie wla³ w siebie cztery pe³ne puchary, na co wstrz¹œniê-

ty Conan tylko roz³o¿y³ rêce i zawo³a³:

– To umiesz, œcierwo…

W tym momencie w bramê od strony ulicy zaczêto waliæ piê-

œciami. RozluŸniony, dobroduszny barbarzyñca natychmiast siê zmie-

ni³. Fagnir zobaczy³ przed sob¹ obci¹gniêtego miêœniami, przygoto-

wanego na dowolne nieprzyjemnoœci, niebezpiecznego, silnego

zwierza.

W bramê walono coraz nachalniej, rozleg³y siê krzyki:

– Otwieraæ!

Szturchaniec w plecy wyprowadzi³ przestraszonego oficjalistê

z os³upienia.

– Otworzysz. Porozmawiasz. Jak coœ powiesz nie tak – najpierw

zar¹biê ciebie, a dopiero potem tamtych – w szepcie barbarzyñcy

by³o coœ takiego, co nie pozostawia³o w¹tpliwoœci: zrobi tak, jak

powiedzia³.

Na zdrewnia³ych nogach, nie wypiwszy ju¿ kolejnego pucharu

bia³ego kofskiego, Fagnir wyszed³ z komnaty.

background image

– 94 –

– Szybciej! – to krótkie s³owo popêdzi³o s³ugê lepiej ni¿ kozac-

ki batog. S³uga Machara pobieg³, jak móg³ najszybciej, bior¹c pod

uwagê stan jego nóg i g³owy.

Conan, przeklinaj¹c siê za to, ¿e pi³ i jad³ zamiast naostrzyæ

miecz, wyskoczy³ przez boczne okno, obieg³ dom i zaczai³ siê pod

wysokim, szerokim gankiem, jakieœ piêæ metrów od bramy. W razie

czego – dwa skoki i bêdzie przy wejœciu.

– Szybciej, lenie! Pozdychaliœcie tam, czy co?

– Idê, idê! – rozleg³ siê ³oskot odsuwanej zasuwy i skrzyp za-

wiasów otwieranej furtki.

– Czyj to dom? Ktoœ ty? – pytaniom towarzyszy³ stukot kopyt

i brzêczenie broni.

– To dom powszechnie znanego kupca Machara. Handluje tka-

ninami. Ja jestem jego oficjalist¹, zw¹ mnie Fagnir. Kupca w domu

nie ma.

– O gladiatorze, który uciek³, s³ysza³eœ?

– A jak¿e by nie! Przecie¿ nie pod ziemi¹ ¿yjemy.

– Niczego podejrzanego nie widzia³eœ?

– Nie, panie oficerze.

– Jak zobaczysz, albo us³yszysz, wezwij nas. Nie zdo³asz za-

wo³aæ – zapal pochodniê, umocuj na dachu. O nagrodzie s³ysza³eœ?

– Nie, panie oficerze.

– Tysi¹c z³otych temu, kto weŸmie ³ajdaka ¿ywcem, pó³ tysi¹ca

za martwego, trzysta za pomoc. Mo¿esz nieŸle zarobiæ, przyjacie-

lu… i lepiej ju¿ nie pij, i tak od ciebie jedzie jak od beczki z winem.

Nied³ugo zaczniesz widzieæ gladiatorów ca³ymi tabunami.

Rozleg³ siê zgodny œmiech dziesiêciu garde³, a w chwilê póŸ-

niej – oddalaj¹cy siê stukot kopyt.

– Rozbij mi nos, wybij zêby, przywi¹¿ do beczki! – b³aga³ Fa-

gnir, gdy zamkn¹³ furtkê, odwróci³ siê i zobaczy³ wychodz¹cego zza

werandy gladiatora. – O ma³o mi serce ze strachu nie wyskoczy³o!

WytrzeŸwia³em! Zupe³nie! – znowu gruchn¹³ na kolana.

– Zêby sobie zostaw. Zapracowa³eœ. Idziemy, zamknê ciê w piw-

nicy. Masz, na dowód, ¿e by³ tu zbieg³y gladiator. Trzymaj. Jako

podarunek i w charakterze alibi – Conan zdj¹³ z g³owy i rzuci³ ku-

pieckiemu s³udze br¹zowy he³m, zerwany z zabitego Turañczyka.

Cymmerianin zamkn¹³ Fagnira w piwnicy, co, jak pomyœla³

z uœmiechem, by³o równoznaczne z zamkniêciem kota z miskami pe³-

nymi mleka i wróci³ do komnaty. Na progu drzwi prowadz¹cych

w g³¹b domu Conan zobaczy³ mokre œlady stóp. A wiêc s³ysz¹c krzyki

background image

– 95 –

i ha³as, Amazonka wybieg³a zobaczyæ, co siê dzieje. Naga, z szabl¹

w rêku… To musia³ byæ piêkny widok…

Uderzeniem w niewielki miedziany gong satrapa Haszyd wezwa³

na wpó³ rozebrane dziewczêta z wachlarzami. Owiewany ³agodny-

mi falami ch³odnego powietrza, Haszyd odchyli³ siê na jedwabne

poduszki i pozwoli³ rozluŸniæ siê cia³u. Cia³u, lecz nie umys³owi. Po

jego twarzy b³¹dzi³ uœmieszek zadowolenia.

Dzieñ by³ gor¹cy – i to pod ka¿dym wzglêdem. Chocia¿ nad-

chodzi wieczór, s³oñce na ulicach ci¹gle jeszcze bezlitoœnie pali,

zaganiaj¹c przechodniów do ch³odu sadów i ró¿nego rodzaju pijal-

ni. Tylko stra¿nicy piek¹ siê w jego spopielaj¹cych promieniach, które

mog³yby chyba roztopiæ kamieñ. A w pa³acu cieñ i cisza, chocia¿

wydaje siê, ¿e œcianami ci¹gle jeszcze wstrz¹saj¹ krzyki bryzgaj¹ce-

go œlin¹ D¿umala – D¿umala wœciek³ego, D¿umala b³agaj¹cego,

D¿umala gro¿¹cego, D¿umala przekonuj¹cego…

Ale to wszystko g³upstwa. Nie o tym trzeba myœleæ, nie o tym.

Dopiero co, omal nie padaj¹c przed satrap¹ na kolana, szach

prosi³, ¿¹da³, przeklina³ i rozkazywa³. Nie, on D¿umal, nie wycofuje

siê z zak³adu, natychmiast wrêczy Haszydowi obiecany szmaragd…

szmaragd, a jako dodatek górê z³ota, równ¹ wadze wielb³¹da wraz

z uprz꿹. Jednak¿e w zamian Haszyd musi zrobiæ wszystko, co w je-

go mocy, ¿eby ten przeklêty gladiator zosta³ pojmany i dostarczony

D¿umalowi. ¯ywy. On, D¿umal, gotów jest pokryæ wszelkie koszty

zwi¹zane ze schwytaniem zbieg³ego barbarzyñcy i nawet wyznaczyæ

osobn¹ nagrodê dla tego, kto przywiedzie ³ajdaka do pa³acu. Czy¿by

wielce czcigodny Haszyd odmówi³ tak kusz¹cej propozycji? Prze-

cie¿ niewolnika i tak bêd¹ szukaæ, wiêc nagroda tylko przyspieszy

poszukiwania. Czy¿by góra z³ota mia³a zawadzaæ w skarbcu satra-

py? Przypomnij sobie, mój drogi gospodarzu, ¿e ten dzikus omal nie

zabi³ twojego goœcia z³otym pucharem! Przypomnij sobie, ¿e zabi³

mojego wiernego stra¿nika i, przede wszystkim, syna! Czy¿byœ nie

chcia³ mi pomóc? Czym¿e jest ¿ycie jakiegoœ tam niewolnika w po-

równaniu z pragnieniem kochaj¹cego ojca, by pomœciæ œmieræ ko-

chanego syna! W swoim pragnieniu zemsty nie zawaham siê przed

wys³aniem tutaj swoich wyborowych oddzia³ów, o tym tak¿e pomyœl,

mój drogi Haszydzie!…

Haszyd s³ucha³ próœb i namów swojego goœcia, uœmiecha³ siê

wyrozumiale i milcza³. I jednoczeœnie przebiega³ myœl¹ wszystkie

background image

– 96 –

mo¿liwe warianty. Oczywiœcie, satrapa nawet bez D¿umala mia³ za-

miar zorganizowaæ poszukiwania niepokornego niewolnika – widzia-

ne to rzeczy, ¿eby zbieg³y niewolnik paradowa³ sobie na wolnoœci!

Gladiatora oczywiœcie znajd¹ i zakuj¹ w ³añcuchy, a co z nim dalej

zrobiæ, zadecyduje póŸniej. Ale z drugiej strony nie wolno straciæ

okazji wytrz¹œniêcia z sakiewki szacha jak najwiêkszej iloœci z³o-

ta… A jeszcze lepiej uczyniæ go zale¿nym od Vagaranu… Niech

D¿umal do koñca swoich dni czuje siê zobowi¹zany Haszydowi.

Dlatego satrapa doœæ oglêdnie da³ do zrozumienia szachowi, ¿e on,

oczywiœcie, zrobi wszystko, co w jego mocy, ¿eby schwytaæ ucieki-

niera i najprawdopodobniej zbieg zostanie pojmany. Co siê zaœ ty-

czy przekazania niewolnika szachowi, to ten problem wymaga bar-

dzo starannego rozwa¿enia. Haszydowi sprawia³o przyjemnoœæ

patrzenie, jak poni¿a siê jego wysoko postawiony goœæ.

No có¿, pora rozpocz¹æ polowanie na dzikiego zwierza. W mie-

œcie, w którym stra¿e znaj¹ ka¿dy zau³ek, ka¿dy kamieñ, niewolni-

kowi nie uda siê ukryæ. Schwytaj¹ go jeszcze przed œwitem.

D¿umal oddali³ siê do swoich pokoi, a Haszyd och³adzany sze-

rokim wachlarzami, trzykrotnie uderzy³ br¹zowym m³otkiem w gong.

– Dowódcê stra¿y miejskiej do mnie – rozkaza³ s³udze, który

sk³oni³ siê pokornie. – I odszukaæ maga Aj-Bereka. Jest mi potrzeb-

ny. A potem przynieœæ mój kalian.

„Przed œwitem go schwytaj¹” – powtórzy³ w myœlach Haszyd…

I nikt siê nie spodziewa³, ¿e jeszcze przed œwitem do miasta

wejdzie Œmieræ…

Conan odruchowo poszed³ po mokrych œladach Amazonki i za-

stanawia³ siê, co zrobiæ dalej. Pozostanie jeszcze przez jakiœ czas

w tym stosunkowo bezpiecznym domu by³oby najlepszym rozwi¹-

zaniem – w ka¿dym razie du¿o lepszym ni¿ chodzenie po mieœcie,

gdzie wêszy za tob¹ ka¿dy pies, w nadziei na nagrodê… Tym bar-

dziej ¿e nawet gdyby siê inaczej ubrali, taka para, jak oni – czarno-

w³osy muskularny gigant z ogromnym oburêcznym mieczem i uzbro-

jona czarnow³osa piêknoœæ – na pewno zwróci na siebie uwagê.

Uwaga poci¹gnie za sob¹ pytania, pytania wywo³aj¹ podejrzenia…

I co dalej? Kolejna walka ze stra¿¹? Nie wiadomo, czym by siê za-

koñczy³a: stra¿nicy s¹ ju¿ uprzedzeni o sile i zrêcznoœci zbiegów,

dlatego zaatakuj¹ ca³¹ kup¹, jak nie pokonaj¹ ich umiejêtnoœciami,

to liczb¹… A z drugiej strony, trzeba jak najszybciej wydostaæ siê

background image

– 97 –

z miasta, a tam to ju¿ szukaj wiatru w polu. Na noc brama jest zamy-

kana i po zapadniêciu zmroku opuszczenie miasta stanie siê niemo¿-

liwe. Co wiêc robiæ? Naradziæ siê z t¹ kobieta, czy co? Jak na kobie-

tê, nie jest g³upia…

Œlady zaprowadzi³y Conana do komnaty, w której kupiec najwi-

doczniej za¿ywa³ odpoczynku. Na pod³odze le¿a³ puszysty dywan,

na nim, w malowniczym nie³adzie, wala³y siê jedwabne ró¿nokolo-

rowe poduszki. Czerwona, zwiewna tkanina, przyczepiona gdzieœ

pod sufitem, miêkkimi falami sp³ywa w dó³ i przemienia ³o¿e w bar-

dzo przytulne gniazdko. Œciany udrapowano zas³onami o delikatnych

kolorach, w k¹cie czeka³ na pana spory, pokryty wyszukanym orna-

mentem kalian.

Amazonka by³a tu i, jak nale¿a³o siê spodziewaæ, mia³a ze sob¹

szablê. Ale ku ogromnemu ¿alowi Conana nie by³a naga: dzika kotka

owinê³a siê w kawa³ek bia³ego materia³u, najwidoczniej s³u¿¹cego panu

domu za rêcznik. Spod niego wygl¹da³y tylko bose stopy i okr¹g³e,

œniade ramiê – doœæ kszta³tne, bior¹c pod uwagê, jak lekko i swobod-

nie dziewczyna pos³uguje siê mêsk¹ broni¹.

– Chyba uprzedza³am, ¿e ka¿dy, kto wsunie tu swój nos, zginie

– oznajmi³a Amazonka, odrywaj¹c siê od wisz¹cych na œcianach

ozdób i odwracaj¹c w stronê wchodz¹cego barbarzyñcy.

– B¹dŸ litoœciwa dla nêdznego robaka, mi³oœciwa pani! – odpo-

wiedzia³ weso³o Conan. – Ja, twój niegodny niewolnik, s¹dzi³em, ¿e

dotyczy to wy³¹cznie procesu k¹pieli… A mo¿e patrzenie, jak nie-

ustraszona wojowniczka ogl¹da ³adne cacuszka równie¿ karane jest

œmierci¹?

Amazonka spochmurnia³a i zmieni³a temat rozmowy.

– Co to by³y za ha³asy? Us³ysza³am stukot kopyt i postanowi-

³am, ¿e schowam siê w domu, ¿eby nieoczekiwanie zaatakowaæ w od-

powiednim czasie.

Cymmerianin odpi¹³ miecz i postawi³ go w k¹cie.

– Oœmielam siê zameldowaæ przychodzili stra¿nicy. Pytali o nas.

Jednak nasz pijaniuteñki przyjaciel przekona³ ich, ¿e niczego podej-

rzanego nie widzia³, ale jeœli zobaczy, natychmiast zamelduje o tym

komu trzeba. I ¿o³nierzyki sobie poszli, myœlê, ¿e na d³ugo. A wiêc

w domu na razie spokój. I co najwa¿niejsze, nikogo nie ma: Fagnira

zamkn¹³em w piwnicy, a kobiety s¹ na swojej po³owie – zdaje siê, ¿e

nawet nie zauwa¿y³y, ¿e ktoœ wali³ w bramê. Jeœli kupiec wróci, us³y-

szymy go i zdo³amy nale¿ycie powitaæ tak goœcinnego gospodarza.

Dlatego teraz proponujê trochê odpocz¹æ i zastanowiæ siê nad tym,

7 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 98 –

co robiæ dalej – z tymi s³owami Conan pad³ na poduszki, przekrêci³

siê na plecy, po³o¿yæ rêce pod g³owê i siê przeci¹gn¹³. – Ech, ale

dobrze! Dawno ju¿ tak nie odpoczywa³em. Przez ca³y czas jakieœ

walki, gladiatorzy, pojedynki… – spojrza³ chytrze na stoj¹c¹ przed

nim kobietê. – A ty siê nie zmêczy³aœ?

Policzki Amazonki zap³onê³y purpur¹.

– Czy s¹dzisz, brudny samcu, niegodny mieniæ siê cz³owiekiem,

¿e bêdê dzieliæ z tob¹ to ³o¿e? – zapyta³a gniewnie i jej palce zaci-

snê³y siê na rêkojeœci szabli.

– Zachowaj Mitro! – zaprotestowa³ gor¹co barbarzyñca. – Jak

mog³aœ coœ takiego pomyœleæ?! Nie jestem nawet godny, ¿eby myæ

twoje niezrównane nogi, których piêkno mo¿na tylko przyrównaæ do

wspania³oœci nóg ³ani! Nie mam nawet prawa patrzeæ na twoje do-

skona³e oblicze, porównywalne jedynie z…

– Jeszcze jedno s³owo i zginiesz – oœwiadczy³a kobieta bardzo

powa¿nie i na poparcie swoich s³ów podnios³a szablê na wysokoœæ

g³owy.

– Ju¿ milczê. W tym domu pe³no przytulnych i pustych kom-

nat, gdzie mo¿esz w nie zm¹conej niczyj¹ obecnoœci¹ samotnoœci

spêdziæ czas, zachwycaj¹c siê kobiec¹ szlachetnoœci¹ i wyj¹tkowo-

œci¹… Chocia¿ – doda³ chytrze chwilê póŸniej, otwarcie ogl¹daj¹c

stoj¹c¹ nad nim Amazonkꠖ wed³ug mnie starczy tu miejsca dla

dwojga.

Niezrozumia³a radoœæ rozpiera³a Conana. Jeszcze nie tak dawno

sta³ na arenie, gotuj¹c siê do kolejnej walki, której wyniku nie spo-

sób by³o przewidzieæ; jeszcze nie tak dawno by³ we w³adzy czarnej

magii, i wyrwanie siê z niej wydawa³o siê niemo¿liwe; ca³kiem nie-

dawno po piêtach deptali im wszyscy ¿o³nierze tego miasta…, a te-

raz – zupe³nie nieoczekiwanie – w krwawym ko³owrocie walk, staræ

i pogoni nast¹pi³a przerwa, pojawi³a siê mo¿liwoœæ odpoczynku, roz-

luŸnienia siê, zapomnienia o tym, ¿e trzeba siê jeszcze wyrwaæ z te-

go przeklêtego miasta. A wiêc dlaczego z tego nie skorzystaæ, w do-

datku w towarzystwie niechby nawet krn¹brnej, ale ca³kiem ³adnej

dziewczyny? Kto wie, co czeka ich za godzinê…

Amazonka chyba czu³a to samo. Walczy³a na arenie, doskonale

wiedz¹c, ¿e wczeœniej czy póŸniej szczêœcie siê od niej odwróci i ona

– co za hañba dla przedstawicielki jej plemienia! – zginie z rêki mê¿-

czyzny. Wyjœcia nie by³o…I wtedy, chwa³a królowej Amazonek Akile,

los podarowa³ jej mo¿liwoœæ ucieczki. I chocia¿ los przyj¹³ postaæ

godnego pogardy mê¿czyzny, to jednak by³a na wolnoœci! Radoœæ

background image

– 99 –

wyzwolenia, gor¹czka niedawnej walki ci¹gle kipia³y jej w duszy.

Krew wrza³a w ¿y³ach, serce bi³o w piersiach jak szalone. Odwa¿na

wojowniczka jeszcze nigdy przedtem nie spotka³a tak zrêcznego

i dzielnego wojownika, jak ten Conan z dalekiej Cymmerii. Byæ mo¿e,

przemknê³o jej przez g³owê, niektórzy z tych ohydnych samców nie

s¹ tak beznadziejni jak pozostali…

Potrz¹snê³a g³ow¹, odpêdzaj¹c dziwne myœli i powiedzia³a, sta-

raj¹c siê by jej s³owa zawiera³y mo¿liwie jak najwiêksz¹ dawkê sar-

kazmu:

– Wszystkim wam chodzi tylko o jedno – zaci¹gn¹æ kobietê do

³ó¿ka, zhañbiæ j¹, a potem przechwalaæ siê tym przed swoimi przy-

jació³mi, takimi samymi brudnymi, lubie¿nymi capami!

– Nic podobnego – odpowiedzia³ Conan jak najpowa¿niej, z wiel-

kim trudem powstrzymuj¹c siê przed wybuchniêciem œmiechem. –

Muszê jeszcze odpocz¹æ, naostrzyæ miecz i zadecydowaæ, jak wydo-

stanê siê z miasta. Tak wiêc, kobieto, nie przeszkadzaj mi myœleæ –

i odwróci³ siê do œciany, tak jakby nie by³o tu ¿adnej Amazonki.

Przez jakiœ czas s³ychaæ by³o tylko gniewne sapanie. Potem roz-

leg³ siê g³os, przypominaj¹cy syk rozz³oszczonej ¿mii:

– A wiêc ty, œmierdz¹cy dzikus, który nie zdoby³ siê nawet na

to, ¿eby zmyæ z siebie brud przed wejœciem do komnaty, w której

przebywa kobieta, ty mnie nie pragniesz? Nie chcesz powaliæ na

poduszki i dokonaæ swojego ohydnego dzie³a?

– Nie – ¿arty ¿artami, ale nachalnoœæ tej suki zaczyna³a ju¿

mêczyæ Conana. Nikomu nigdy nie pozwala³ bezkarnie siê obra¿aæ,

i jeœli ta baba oœmieli siê powiedzieæ jeszcze jedno obraŸliwe s³owo,

trzeba bêdzie nauczyæ wojowniczkê dobrych manier i jednoczeœnie

ostudziæ trochê jej zapêdy. Œmietanka ludzkoœci, rzeczywiœcie. Rze-

mieniem po go³ym ty³ku, i po krzyku. – Na wszystko jest odpowied-

nia pora, a teraz moja g³owa zajêta jest innymi sprawami… A poza

tym, nie widzê przed sob¹ kobiety. Dzielnego wojownika – tak. Do-

œwiadczonego ¿o³nierza – jak najbardziej. Ale kobietê? Wybacz.

– Tak? A czy to nie ty zachwyca³eœ siê przypochlebnie moimi

nogami? Moj¹ twarz¹?

– Có¿… Po prostu nie chcia³em uraziæ twojej niepomiernej

ambicji.

– Ach tak… – Amazonka zach³ysnê³a siê ze z³oœci, jej twarz

poczerwienia³a. Przy odrobinie wysi³ku Conan móg³by wyobraziæ

sobie, ¿e to rumieniec wstydu. – A teraz? Czy teraz te¿ powiesz, ¿e

nie jestem kobiet¹?

background image

– 100 –

Odrzuci³a szablê… a potem na pod³ogê z cichym szelestem opad³

okrywaj¹cy j¹ rêcznik.

Tak, barbarzyñca musia³ przyznaæ, ¿e ta dziewucha by³a nie tyl-

ko œmia³ym gladiatorem i doœwiadczonym wojownikiem, ale rów-

nie¿ ca³kiem atrakcyjn¹ koz¹. Czarne jak smo³a w³osy, jeszcze mo-

kre po k¹pieli, rozsypa³y siê na jej piêknych œniadych ramionach,

niewielkie, stercz¹ce piersi spogl¹da³y w górê ró¿owymi sutkami.

Opieraj¹c d³oñ na biodrze, Amazonka wyzywaj¹co spogl¹da³a na

mê¿czyznê.

– No? Co tak milczysz? Powiedz jeszcze raz, ¿e nie wygl¹dam

jak prawdziwa kobieta!

Zamiast odpowiedzi, Conan podniós³ siê, wzi¹³ j¹ za rêkê, ostro

szarpn¹³ i w milczeniu powali³ obok siebie na poduszki.

XII

Czarownik Aj-Berek z zapa³em wzi¹³ siê za wykonywanie roz-

kazu swojego pana, satrapy Haszyda, jako ¿e rozkaz ten w zupe³no-

œci pokrywa³ siê z jego w³asnymi planami.

Haszyd poleci³ swojemu magowi odnalezienie zbieg³ego gladia-

tora-zwyciêzcy, Aj-Berek pragn¹³ tego samego. Jednak¿e ró¿ny by³

cel tych poszukiwañ. Satrapa pragn¹³ zemœciæ siê na Conanie za

œmieræ syna D¿umala, Aj-Berek zaœ mia³ inne zadanie – potrzebo-

wa³ he³mu, który zabra³ ze sob¹ uciekaj¹cy wojownik. Potrzebowa³

go, by nie dopuœciæ do koñca tego œwiata.

Jak to tam by³o, w tym proroctwie…

„…przychodz¹cy w œlad za pierwszymi, rozlej¹ siê czerni¹ po

œwiecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t…”.

Dziwna, bardzo niezrozumia³a przepowiednia.

„…I za³opocze Sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion.

A na przedzie ten, którego poznaj¹ po he³mie jego…”.

I stary czarownik czu³, ¿e w³aœnie w tym proroctwie kryje siê

tajemnica he³mu, w którym wyczu³ obecnoœæ drzemi¹cej Mocy – sta-

ro¿ytnej, obcej, potwornej: ¿e za dzisiejszymi wydarzeniami na are-

nie przyjd¹ nastêpne, jeszcze straszniejsze i najprawdopodobniej

zgubne. A wiêc trzeba odnaleŸæ He³m. Póki nie jest za póŸno.

Aj-Berek oczywiœcie nie zna³ zaklêcia, za pomoc¹ którego cz³on-

kowie Zakonu Dnia Ostatniego mieli zamiar odzyskaæ ukradziony

background image

– 101 –

He³m, mia³ za to w zapasie wiele innych zaklêæ – by³ przecie¿ profe-

sjonalnym magiem, w odró¿nieniu od Mistrza Orlandara, który po-

œwiêci³ ca³e swoje ¿ycie wy³¹cznie przygotowaniu przyjœcia Staro-

¿ytnych.

Czarownik Haszyda wyj¹³ z tajnej niszy kryszta³ow¹ kulê i srebr-

n¹ czarê. Kulê umieœci³ na specjalnym trójnogu w k¹cie pokoju, cza-

rê postawi³ pod ni¹, tak, ¿eby œrodek kuli znajdowa³ siê dok³adnie

nad œrodkiem czary. Potem w³o¿y³ do czary kêpki truj¹cej trawy tuk,

zebranej przez niewolników u podnó¿a Gór Karpash, i podpali³ je.

Gryz¹cy dymek uniós³ siê nad trójnogiem i otuli³ kulê pó³przezro-

czyst¹, brudno¿ó³t¹ zas³on¹. I jakby odpowiadaj¹c na wezwanie ¿ó³-

tego dymu, kula zap³onê³a od do³u dok³adnie takim samym ¿ó³ta-

wym œwiat³em.

Aj-Berek spróbowa³ skoncentrowaæ siê na obrazie He³mu, aby

obraz w kuli wskaza³ magowi, gdzie siê on znajduje. Jednak mêtny

dym wewn¹trz kuli pozostawa³ nieprzenikniony, jakby coœ – albo

ktoœ – zas³ania³ obraz. Wreszcie Aj-Berek zamiast miejsca, w któ-

rym mia³ byæ He³m, zobaczy³ pojawiaj¹ce siê w kuli zarysy rozle-

g³ego placu, otoczonego wysokim kamiennym murem. Mimo ¿e trwa-

³o to tylko chwilê, czarownik natychmiast rozpozna³ ten plac: arena

gladiatorska przed pa³acem Haszyda.

Poœrodku k³êbi siê lej czarnych oparów, zarysy realnych przed-

miotów przechodz¹cych przezeñ zacieraj¹ siê, a na ich miejscu po-

jawiaj¹ siê krajobrazy zrodzone w umyœle szaleñca – szare, powygi-

nane na przekór wszystkim ziemskim prawom ska³y, czarne

wodospady, spadaj¹ce w górê, niebieskie s³oñce, przypominaj¹ce

poruszaj¹cy siê atramentowy kleks, mgliste obrazy widmowych istot,

nie maj¹cych nic wspólnego z postaci¹ cz³owieka, snuj¹cych siê

w cieniu postrzêpionych chmur, które p³yn¹ tu¿ nad ziemi¹. Jest noc,

piasek areny zalewa niebieskawe œwiat³o ksiê¿yca w pe³ni… Kula

zasnu³a siê czarodziejskim ¿ó³tawym dymkiem.

Aj-Berek zmarszczy³ brwi. Co to oznacza? He³m w dalszym ci¹gu

jest na arenie? A mo¿e magia pokazuje mu inne zadanie, du¿o wa¿-

niejsze ni¿ poszukiwanie He³mu? I dlaczego nad aren¹, pokazan¹

przez moce z tamtego œwiata, jest noc?

Czarownik wyjrza³ przez okno. S³oñce niemal skry³o siê za

grzbietem murów miejskich, nad Vagaran nadci¹ga³a noc. Granato-

wy zmierzch otuli³ miasto, zrównuj¹c pod zas³on¹ swojego ch³odu

dzielnice biedaków i dzielnice bogaczy. Na Vagaran spada³y cienie,

wieczorne niebo ciemnia³o nad jego ulicami. Powia³o ch³odem, lek-

background image

– 102 –

kim wiaterkiem, zapowiedzi¹ nocnego zimna – zjawisko zwyczajne

dla pustyni… Ale obraz zobaczony w kuli nie móg³ go ok³amaæ. Je-

œli w odpowiedzi na proœbê pokazania, gdzie jest He³m, kula poka-

zuje panoramê areny, to musi byæ ku temu jakiœ powód. Tam, na

arenie, wydarzy siê coœ, co ma bezpoœredni zwi¹zek z He³mem. Jaki

– tego on, Aj-Berek, dowie siê póŸniej. A na razie trzeba koniecznie

pójœæ na wskazane przez czary miejsce i wszystko wyjaœniæ.

Orlandar, Mistrz Zakonu Dnia Ostatniego, chodzi³ zdenerwo-

wany po sali. Nadci¹ga³ wieczór, a ci¹gle nie by³o ¿adnych wieœci

od wys³anych na poszukiwanie He³mu braci. Czy¿by wszystko prze-

pad³o? Czy¿by w jednej chwili mia³o run¹æ wszystko to, czemu po-

œwiêcano istnienie zakonu ju¿ æwieræ milenium i moce z tamtego

œwiata, które wyrw¹ siê na wolnoœæ, zdobêd¹ nad rodem ludzkim

w³adzê absolutn¹?

Nie. Nie mo¿na do tego dopuœciæ. Jeszcze jest czas. Nawet jeœli

He³m nie zostanie odnaleziony, jest jeszcze mo¿liwoœæ powstrzyma-

nia wdzieraj¹cego siê na Ziemiê Piek³a. Jeszcze mog¹ zd¹¿yæ – do-

póki nie zamkniêto na noc bramy i dopóki nie otworzy³y siê Wrota

Czasu. Musi natychmiast pójœæ na arenê.

– Zmierzcha siê.

– Co?…

– Mówiê, ¿e siê œciemnia. Jeœli chcemy przed noc¹ wydostaæ

siê z miasta, musimy siê spieszyæ. Zbieraj siê.

Conan wyk¹pa³ siê, doprowadzi³ do porz¹dku znacznie ju¿ stê-

pione ostrze miecza, napcha³ do sakwy jad³a z kupieckich zapasów

(nie zapominaj¹c przy tym o paru butelkach cierpkiego kofskiego

wina). Kupiec nie zjawi³ siê do tej pory, a z kobiecej po³owy domu

nie dobiega³ ¿aden dŸwiêk. Gdy Conan szykowa³ siê do opuszczenia

tego bezpiecznego domostwa, jego towarzyszka przebra³a siê w strój,

znaleziony w garderobie Machara: ró¿owe szarawary, buty z ostry-

mi czubkami, szeroka bia³a koszula, wyszywana z³ot¹ nici¹ i wy-

godna kurtka na futerku. Gdyby nie groŸny b³ysk szabli w jej piêk-

nych rêkach i przenikliwy, p³on¹cy nierozs¹dn¹ odwag¹ wzrok, Conan

zastanawia³by siê, czy ma przed sob¹ tê sam¹ kobietê, z któr¹ ramiê

w ramiê walczy³ z dziesi¹tk¹ uzbrojonych po zêby wojowników.

– Gotowa?

background image

– 103 –

РTak. Gdzie masz zamiar iϾ?

Aha, pomyœla³ usatysfakcjonowany Cymmerianin. Zaczê³a siê

interesowaæ moim zdaniem i gotowa jest pos³uchaæ moich rad. Do-

brze.

– Wyjdziemy na ulicê i pójdziemy w stronê murów miejskich –

powiedzia³. – Spokojnie, bez poœpiechu. Unikaj¹c ludnych miejsc.

Jeœli spotkamy kogoœ, komu wydamy siê podejrzani, zabijamy go

w miarê mo¿liwoœci cicho i bez ha³asu. A dalej w zale¿noœci od oko-

licznoœci. Jasne?

Amazonka w milczeniu kiwnê³a g³ow¹.

K³êbi³y siê w niej dziwne uczucia. Wszyscy mê¿czyŸni w jej

plemieniu byli zdolni wy³¹cznie do jednego – têpo i bez sprzeciwów

uwolniæ swoje cia³o od nasienia i obojêtnie przyj¹æ nale¿ny im los –

œmieræ. Ale ten cz³owiek, barbarzyñca z zagadkowej Cymmerii, jest

zupe³nie inny, zupe³nie niepodobny do jej wspó³plemieñców. Deli-

katny, ale uparty, spokojny i doœwiadczony, oraz szaleñczo namiêt-

ny Conan podarowa³ jej zupe³nie nowy œwiat… Nigdy nie przypusz-

cza³a, ¿e mi³oœæ fizyczna mo¿e daæ kobiecie tak¹ rozkosz… Ten

cz³owiek, byæ mo¿e mimo woli, otworzy³ jej oczy: nie wszyscy mê¿-

czyŸni s¹ bezradnymi, ¿a³osnymi ofermami. Amazonkê rozdziera³y

sprzeczne uczucia; œwie¿o zdobyte doœwiadczenie k³óci³o siê z opo-

wieœciami matriarch…

Conan myœla³ o czymœ zupe³nie innym. Doskonale wiedzia³, ¿e

ich plan jest szalony i prawie na pewno skazany na klêskê, ale nicze-

go innego nie umia³ teraz wymyœliæ. Trzeba siê wydostaæ z miasta

i musz¹ spróbowaæ tego dokonaæ.

Cymmerianin postanowi³, ¿e nie bêdzie siê przebiera³: po pierw-

sze, w ka¿dym ubraniu rozpoznaj¹ go po wzroœcie, potê¿nej figurze

i grzywie granatowoczarnych w³osów, a po drugie bojowy strój,

w którym uciek³ z areny, bardzo siê przyda, jeœli po drodze dojdzie

do walki. Conan sprawdzi³, czy miecz lekko wysuwa siê z umiesz-

czonej na plecach pochwy, czy wystarczaj¹co szybko pojawia siê

w rêce, gotów po raz kolejny przelaæ krew, czy pewnie trzyma siê

umocowany pod pach¹, znaleziony w domu kupca kind¿a³, czy nie

krêpuje ruchów d³ugi p³aszcz, równie¿ po¿yczony od kupca.

– Jeœli jesteœ gotowa, to ruszamy. Jeszcze tylko trochê wysi³ku

i bêdziemy na wolnoœci. Idziemy.

Po drodze do furtki Conan zajrza³ do piwnicy z winami, sk¹d

dobiega³ niezrozumia³y œpiew, z rzadka przerywany cichym chicho-

tem.

background image

– 104 –

– Fagnir! – krzykn¹³ w ciemnoœæ. – ¯yjesz?

– Panie gla… gladiatorze! Dobroczyñco! – us³ysza³. Pod zim-

nym sklepieniem piwnicy, miêdzy beczkami z winem rozleg³o siê

echo. – Wybawco mój! ¯yjê! Chocia¿ ju¿ chyba w niebie jestem!

ZejdŸ do mnie, mój panie, i podziel ze mn¹ moj¹ radoœæ!…Chocia¿

wina coœ ma³o zosta³o… zaraz… gdzieœ tu jeszcze mia³em… – coœ

ciê¿kiego spad³o na ziemiê, rozleg³ siê ³oskot i plusk. – A, do diab³a,

nastawiali tu ró¿nych… Ja zaraz, panie…

– Ej, nie trzeba! – odkrzykn¹³ weso³o Conan. – Ju¿ idê. Drzwi

nie zamykam, wyjdziesz, kiedy zechcesz… – i doda³ po cichu: – Je-

œli zechcesz.

– Tak, tak… Ja zaraz…

Cymmerianin i Amazonka podeszli do bramy i ostro¿nie wyj-

rzeli na zewn¹trz.

Nikogo.

– No – westchn¹³ Conan. – Odwróæ swój drugi wzrok, W³adco

Kurhanów! Naprzód.

– Niech Mitra ma w opiece nasze dusze – odezwa³a siê jak echo

wojowniczka. – Naprzód.

Kupiec Machar, potomek zubo¿a³ej zaporoskiej rodziny, znany

w Vagaranie (zw³aszcza kobiecej czêœci miasta) handlarz tkaninami,

nie przepad³ bez œladu. Obecny na trybunach, gdzie chcia³ porozko-

szowaæ siê przelewem krwi, by³ jednym z tych, których przegoni³

z miejsc oszala³y niewolnik i których omal nie zar¹ba³, przedziera-

j¹c siê przez t³um porz¹dnych obywateli.

Machar mia³ równie¿ okazjê zobaczyæ na placu przed aren¹, jak

temu nêdznikowi gladiatorowi i jego babie uda³o siê w niezrozumia-

³y sposób przebiæ przez szeregi ¿o³nierzy, wyrwaæ na ulicê, w dodat-

ku konno i, co najgorsze, w kierunek jego, Machara, domu.

Ten ostatni fakt szczególnie zaniepokoi³ kupca. Ró¿ne rzeczy

mog¹ siê zdarzyæ i zawsze lepiej siê ubezpieczyæ, zadecydowa³ han-

dlarz tkaninami i skierowa³ kroki w stronê domu swojego kuzyna,

tak¿e kupca, zwanego Magribem. Ten mieszka³ znacznie bli¿ej are-

ny ni¿ Machar i, co wa¿niejsze, w stronie miasta przeciwleg³ej do

tej, gdzie skry³ siê barbarzyñca. Najwa¿niejsze jednak by³o to, ¿e

Magrib mia³ sklep z wyrobami jubilerskimi, i dlatego, chc¹c nie chc¹c,

musia³ trzymaæ w domu sta³¹ ochronê. Dziesiêciu uzbrojonych stra¿-

ników chroni³o spokój kupca-jubilera oraz jego skarby. Pod t¹ ochron¹

background image

– 105 –

Machar zadecydowa³, i¿ poczeka do czasu, a¿ ohydny zbieg zosta-

nie schwytany. Nie mia³ najmniejszych w¹tpliwoœci, ¿e nast¹pi to

ju¿ wkrótce – chwa³a Isztar, przy w³adcy Haszydzie stra¿ miejska

nauczy³a siê radziæ sobie ze wszelkimi szumowinami.

Magrib, który by³ z Macharem w doskona³ych stosunkach, rzad-

ko kiedy wychodzi³ z domu i ze sklepu i dlatego lubi³, kiedy zagl¹-

dali do niego pewni ludzie w rodzaju kuzyna i opowiadali miejskie

plotki. A dzisiaj by³o o czym porozmawiaæ! Magrib nawet zapomnia³

o winie, o swoim podwójnie wzmocnionym aquiloñskim i ani razu

nie podniós³ do ust szerokiego z³otego pucharu przez ca³y czas, gdy

jego goœæ opowiada³ mu, co widzia³. Jubiler wydawa³ tylko okrzyki

zdziwienia i chwyta³ siê rêkami za g³owê.

W koñcu Machar zakoñczy³ opowieœæ s³owami:

– Po czymœ takim nasz m¹dry Haszyd nie zawaha siê otoczyæ

areny zaostrzonymi ¿elaznymi prêtami i kusznikami. I to najlepszymi.

– Ojojoj! – Magrib po raz kolejny œcisn¹³ d³oñmi ³ys¹ g³owê. –

Co to siê na œwiecie wyprawia! Mój drogi kuzynie, nie mogê pozwo-

liæ, ¿ebyœ dzisiaj chodzi³ po mieœcie. Potwór, o którym by³eœ tak

uprzejmy mi opowiedzieæ, mo¿e w ka¿dej chwili wyskoczyæ z…z…z,

powiedzmy, krzaków. Zostañ u mnie, dopóki nie og³osz¹ na ulicach,

¿e go pojmano. Natychmiast ka¿ê zawo³aæ moje na³o¿nice, umil¹

nam czas tañcami i mi³oœci¹. Zostañ! Moi obwiesie nie dopuszcz¹

nikogo nawet na pó³ kroku.

– Jeœli tak nalegasz, kuzynie, to z najwiêksz¹ radoœci¹ zostanê

– powiedzia³ Machar zadowolony, ¿e nie musia³ sam prosiæ o przy-

tu³ek i ochronê.

– Ojojoj! – jubiler domator znowu chwyci³ siê za g³owê. – Zu-

pe³nie zapomnia³em o winie! Mo¿e ju¿ jest za ciep³e!

XIV

Staruszek Kumarand¿, stra¿nik przy kostnicy, zamkn¹³ na klucz

drzwi lodowni, usiad³ na ³awie i zrobi³ to, o czym marzy³ przez ca³y

ten gor¹cy dzieñ: odkorkowa³ butelkê taniego, kwaœnego, ale cudow-

nie zimnego, wina, która od rana czeka³a na swoj¹ porê wœród ogrom-

nych bry³ lodu i oszronionych trupów.

Dzisiaj by³ dzieñ urodzajny w nieboszczyków: stra¿e dostarczy³y

do posiad³oœci Kumarand¿a a¿ piêæ trupów – dwóch zabitych na are-

background image

– 106 –

nie w czasie walk gladiatorów, jeden ochotnik zab³¹dzi³ wœród pia-

sków i zmar³ pod pal¹cymi promieniami morderczego s³oñca, ma-

lutka dziewczynka ud³awi³a siê podczas obiadu oœci¹ i jakiœ nêdzarz

staruszek wyci¹gn¹³ kopyta pod p³otem piwiarni. W sumie – Kuma-

rand¿ starannie zagina³ palce – w lodowni odpoczywa dwunastu nie-

boszczyków…

Jednego z gladiatorów mo¿na nawet œmia³o uznaæ za dwóch:

ogromny, ³ajdak, ciê¿ki, nawet miejsca mu by³ ma³o i jego martwi

s¹siedzi musieli siê nieco posun¹æ. Ale to nic, jutro ich wszystkich

wywioz¹ z miasta, za mury, zrzuc¹ do do³u, zasypi¹ wapnem i zako-

pi¹. I wtedy przestanie mieæ znaczenie, kim by³eœ za ¿ycia – chanem

czy ¿ebraczk¹ z placu.

Kumarand¿ ³ykn¹³ zdrowo prosto z butelki i, ukojony, opar³ siê

o wilgotn¹ œcianê. Dobrze, ¿e upa³ ju¿ zasn¹³, noc s³a³a obietnicê

ciszy, spokoju i ch³odu.

Deski z nemedyjskiego buka przypomina³y skórê weterana, który

spêdzi³ wiele lat w pochodach: szorstkie, podziurawione, pociête no-

¿ami i kind¿a³ami, przesi¹kniête winem. Opieraj¹c siê o nie ³okciami,

zas³aniaj¹c d³oñmi twarz, za sto³em w wartowni siedzia³ Jassin, na-

czelnik stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy. Przed chwil¹ wybieg³

st¹d kapitan roty gwardzistów, przys³anej w celu umocnienia ochrony

w zwi¹zku z panik¹, wywo³an¹ ucieczk¹ gladiatora. Kapitan oœwiad-

czy³, ¿e ma tu przej¹æ dowództwo a¿ do odwo³ania. Naczelnika stra¿y

wcale to nie zmartwi³o – mniejsza odpowiedzialnoœæ, mniej k³opotów,

wiêksza mo¿liwoœæ posiedzieæ na wartowni, zatopiæ siê w swoich

myœlach. A kapitan trafi³ siê wyj¹tkowo aktywny: wybiega, przybiega,

kogoœ gdzieœ wysy³a, bez koñca zmienia rozmieszczenie ¿o³nierzy,

bredzi coœ o zwabieniu zbiega w pu³apkê…

Typowy przedstawiciel nowej wojskowej m³odzi Vagaranu: na-

puszony fircyk, intrygant, robi¹cy szybk¹ karierê albo dziêki stara-

niom rodziny, albo schlebianiu na wszelkie mo¿liwe sposoby wp³y-

wowym wielmo¿om. Myœli zaprz¹tniête ma tylko stopniami,

pieniêdzmi i rozpustnymi rozrywkami. A wojownik z niego ¿aden,

co z tego, ¿e kapitan. I za m¹dry te¿ pewnie nie jest…

Taak, myœla³ Jassin, ludzie stali siê gorsi. Miasto upas³o siê, jak

sêp padlin¹, dzier¿awnymi k¹skami, pozostawianymi przez kupiec-

kie karawany. A przecie¿ on, Jassin, uwa¿a³ siê kiedyœ za szczêœcia-

rza w³aœnie dlatego, ¿e urodzi³ siê w Vagaranie, mieœcie stoj¹cym na

background image

– 107 –

skrzy¿owaniu kupieckich szlaków, gdzie biedacy s¹ biedni tylko z po-

wodu swojego wyj¹tkowego lenistwa i nawet w swojej nêdzy s¹ bo-

gatsi ni¿ ich pobratymcy w innych miastach. Gdzie ludzie s¹ bar-

dziej wykszta³ceni i uduchowieni. Gdzie mo¿esz byæ spokojny

o swoje dzieci, bo wiesz, ¿e nie bêd¹ musia³y g³odowaæ, walczyæ,

w³óczyæ siê… Ale pewnego dnia z jego oczu spad³y ³uski: wokó³

niego ¿yj¹ dwuno¿ne bydlêta, niepokoj¹ce siê tylko o swoje ma³e,

nikczemne sprawki. Ich mózg zarós³ t³uszczem, cia³a zwiotcza³y,

mêska si³a wyczerpa³a siê od zbyt wielu spowszednia³ych, codzien-

nych orgii. Jedynym celem ¿ycia by³o nagromadzenie jak najwiêcej

z³ota, jak najwiêcej drogich kamieni, napchanie nimi sakiewek, ku-

frów, komór. Taplaj¹ siê w bagnie swoich ¿a³osnych uciech, nie bê-

d¹c w stanie wznieœæ ponad nie, zdolni tylko do tego, ¿eby w nich

ton¹æ, osuwaæ siê coraz ni¿ej i ni¿ej, a¿ na same dno ohydy i ³ajdac-

twa. Pogr¹¿yli siê w ob¿arstwie, pijañstwie, paleniu odurzaj¹cych

zió³. Rozwi¹z³oœæ i wyuzdanie w ci¹gu ostatnich lat rozkwit³o buj-

nym kwieciem, jak obficie zraszany kwietnik, i rozprzestrzenia siê,

nie znaj¹c granic, jak chwast. Pederastia uwa¿ana jest teraz za mod-

n¹ ozdobê, coœ w rodzaju kokardy, kobiety w haremach ¿yj¹ ze sob¹

za pozwoleniem swoich mê¿ów, ³¹cz¹ siê nawet ze swoimi dzieæmi.

Dosz³o ju¿ do zoofilii i nikt siê jej nie wstydzi.

Gdzie jesteœcie, mê¿czyŸni silni duchem i cia³em? Nie, nie ci,

którzy jak prosiêta kwicz¹ na trybunach areny, patrz¹c, jak leje siê

krew z cudzych cia³ i uwa¿aj¹c, ¿e to widowisko pozwala im prze-

¿yæ coœ prawdziwego… Gdzie s¹ ci, którzy z mieczem w rêku

i odwag¹ w sercu umacniaj¹ wielkoœæ bogini Isztar na wschodzie i na

zachodzie, str¹caj¹c pogañskich bo¿ków, walcz¹ na œmieræ i ¿ycie

z czarnoksiê¿nikami, zmuszaj¹ do uleg³oœci hordy dzikusów, zdoby-

waj¹c dla Khorai chwa³ê i ziemie. Ci, którzy s³u¿¹ wielkiej idei prze-

obra¿enia niewielkiej kofskiej prowincji Khorai w imperium, nie

maj¹cego równych sobie na ca³ym œwiecie… Gdzie oni s¹? Gdzie

siê podziali tacy mê¿czyŸni? W armii Vagaranu s¹ jeszcze prawdzi-

wi wojownicy, s¹ tacy równie¿ w stra¿y pa³acowej Haszyda…, ale

mo¿na ich policzyæ na palcach jednej rêki i z ka¿dym rokiem jest ich

coraz mniej.

Naczelnik stra¿y bramy sam niedawno by³ jednym z tych, który-

mi teraz tak pogardza³. Jednak¿e pó³ roku temu w wyniku fa³szywe-

go donosu jakiegoœ „¿yczliwego”, trafi³ do wiêzienia, gdzie spêdzi³

trzy potwornie d³ugie miesi¹ce. I siedzia³by w nim do tej pory, gdy-

by nie interwencja jedynego krewnego, wujka ze strony matki, boga-

background image

– 108 –

tego kupca, który powróci³ z karawan¹ ze Stygii, dowiedzia³ siê

o nieszczêœciu, jakie spotka³o jego krewnego, i uwolni³ go, a w³aœci-

wie wykupi³ z wiêzienia. Ma³o tego, wykorzystuj¹c swoje kontakty

na dworze Haszyda, pomóg³ Jassinowi powróciæ na dawne stanowi-

sko. Ale miesi¹ce spêdzone w wiêzieniu, nie koñcz¹ce siê rozmyœla-

nia w wilgotnej pojedynczej celi zupe³nie zmieni³y naczelnika stra-

¿y Bramy Po³udniowo-Wschodniej. Czarne i bia³e zamieni³o siê

w jego œwiadomoœci miejscami.

Myœli Jassina, opieraj¹cego siê o stó³ z nemedyjskiego buka,

zwróci³y siê ku gladiatorowi, który zatrwo¿y³ ca³e miasto. Naczelnik

po¿a³owa³, ¿e nie odwiedzi³ trybun pogardzanej przez niego areny,

¿e nie zobaczy³ tego cz³owieka, o którym s³ysza³ od wszystkich

i wszêdzie, który, jak siê zdaje, by³ jednym z nielicznych Prawdzi-

wych Mê¿czyzn po tej stronie murów miejskich. Jassin pomyœla³, ¿e

dobrze by by³o uciec st¹d, od tego wywo³uj¹cego md³oœci miasta

razem ze zbuntowanym gladiatorem i zostaæ najemnikiem. Porzuciæ

¿ony, które znudzi³y mu siê dawno temu, bezmózgie rozkapryszone

dzieci, obmierz³¹ s³u¿bê u sobiepanka Haszyda i jego pogr¹¿onych

w zboczeniach wielmo¿ów i pooddychaæ wiatrem wolnoœci. Po¿yæ

prawdziwym ¿yciem, ¿yciem wojownika, ¿yciem Mê¿czyzny…

Do wartowni wszed³ ¿o³nierz. Po jego pe³nej napiêcia powadze

mo¿na siê by³o domyœliæ, ¿e na ulicy albo coœ siê sta³o, albo w³aœnie

coœ siê dzieje. I wojownik nie omieszka³ zameldowaæ, co w³aœciwie

dzieje siê na zewn¹trz. Okaza³o siê, ¿e pod bramê podesz³o pó³ setki

ludzi, którzy ¿¹daj¹ wpuszczenia ich do miasta. Jassin odprawi³ ¿o³-

nierza na poszukiwanie kapitana i wyszed³ z wartowni.

„Dobrze – pomyœla³ naczelnik stra¿y, patrz¹c na potê¿n¹ Po³u-

dniowo-Wschodni¹ Bramê, oœwietlon¹ zachodz¹cym s³oñcem. – Nie

ja bêdê podejmowa³ decyzjê i nie ja potem za ni¹ beknê”.

¯wawym krokiem, przytrzymuj¹c rêk¹ zbyt d³ug¹ szablê, pod-

szed³ do niego kapitan i zaniepokojony, zapyta³:

– Co siê sta³o, oficerze?

– Jacyœ ludzie prosz¹, ¿eby wpuœciæ ich do miasta. Zwyczajna

sprawa.

– Dzisiaj nic nie jest zwyczajn¹ spraw¹ – poprawi³ go surowo

kapitan. – ChodŸmy.

Podeszli do kraty, opuszczonej na rozkaz tego samego kapitana.

Przez prêty widaæ by³o sznur ró¿nie ubranych ludzi, mê¿czyzn i ko-

biet, ci¹gn¹cy siê przez most a¿ po tamt¹ stronê fosy. „Nie karawana

– zauwa¿y³ Jassin. – Bez koni i wielb³¹dów. W takim razie kto?”.

background image

– 109 –

– Czego chcecie? – krzykn¹³ w³adczo kapitan, zatrzymuj¹c siê

dwa kroki przed krat¹.

– Jesteœmy pieszymi pielgrzymami z Korshemishu, wys³anymi

przez mi³oœciwego króla Kofu, z darami dla œwi¹tyni Isztar – oby

s³awiono jej imiê do Dnia Ostatniego na ca³ej ziemi – zbli¿a siê œwiêto

Objawienia Oblicza.

Powiedzia³ to cz³owiek, który od³¹czy³ siê od czekaj¹cego w mil-

czeniu t³umu pielgrzymów i podszed³ a¿ do potê¿nych prêtów kraty.

– Z kim mówiê? – kapitan sta³ z wypiêt¹ dumnie piersi¹; wie-

czorny wiatr szarpa³ przyczepione do jego wypucowanego he³mu

niepotrzebne, ale za to bardzo drogie chwosty.

– Jestem Neilos, kap³an Œwi¹tyni Isztar w Korshemishu. Wiodê

pielgrzymów ze stolicy.

– A niech mnie, zawsze ci fanatycy, wiecznie nie w porê – bur-

cza³ kapitan, odwracaj¹c g³owê w stronê kapitana, ale nie œciszaj¹c

g³osu. – Bez przerwy te ich idiotyczne œwiêta… ¯e te¿ siê im nie

znudzi to œwiêtowanie? – potem znowu zwróci³ siê do stoj¹cego po

tamtej stronie kraty cz³owieka: – Wiesz, co siê tu sta³o?

– Nie, panie.

– Uciek³ groŸny wiêzieñ. Gladiator. Zabójca. Przebywanie

w mieœcie jest niebezpieczne.

– Co mog¹ obchodziæ zbieg³ego aresztanta jacyœ biedni piel-

grzymi? – zapyta³ rezolutnie kap³an Œwi¹tyni Isztar.

– Ilu was jest? Gdzie siê zamierzacie zatrzymaæ? – kapitan nie

ustawa³ w zadawaniu pytañ, a kap³an w udzielaniu spokojnych od-

powiedzi:

– Ze œwi¹tyni wysz³o stu dwudziestu trzech ludzi. Mi³oœciwa

Isztar pozwoli³a nam wszystkim dojœæ do goœcinnego Vagaranu. Przy-

tu³ek znajdziemy pod sklepieniem waszej znamienitej œwi¹tyni na

wzgórzu Stulecia i wokó³ niego.

– Dobrze – widaæ by³o, ¿e kapitana zmêczy³a ta rozmowa. – Tylko

nigdzie nie zbaczaæ, szybko do œwi¹tyni i nosa na ulicê nie wysuwaæ.

Hej, podnieœcie no kratê! S³uchaj – powiedzia³ nagle na ucho Jassinowi,

gdy ¿o³nierze podnosili kratê. – Mo¿e by tak zabraæ im pieni¹dze? Po-

wiemy, ¿e z rozkazu Haszyda nie mo¿emy nikogo wpuszczaæ, ale z uwagi

na Isztar i tak dalej… No, wiesz przecie¿, jak siê to robi!

– Tak, ale teraz ju¿ za póŸno – z niechêci¹ wydusi³ z siebie Jassin.

– Ech, masz racjê – skrzywi³ siê niezadowolony kapitan. – Trze-

ba by³o myœleæ wczeœniej. Przegapiliœmy. A niech ciê, czemu ¿eœ mi

nie powiedzia³!

background image

– 110 –

Kapitan nieoczekiwanie zerwa³ siê i gdzieœ pobieg³. A naczel-

nik stra¿y bramy odszed³ na bok i w milczeniu obserwowa³ wcho-

dz¹c¹ do miasta procesjê.

„Po oœmiu dniach pieszej wêdrówki po wydmach odzie¿ pielgrzy-

mów powinna byæ ca³a w piasku i pyle. A patrz¹c na nich, powiedzia³-

bym, ¿e przeszli najwy¿ej dziesiêæ lig – rozmyœla³ Jassin, odprowa-

dzaj¹c wzrokiem krocz¹cych w milczeniu mê¿czyzn i kobiety. – I nie

maj¹ ze sob¹ tego wszystkiego, co powinni mieæ wêdruj¹cy przez pu-

styniê. Gdzie buk³aki z wod¹, torby z jad³em, bia³a tkanina, chroni¹ca

przed s³oñcem?… I twarze maj¹ dziwne. Tak samo blade, tak samo

nieruchome… I ubrani jakoœ nie tak… Nie pojmujꅔ.

W koñcu zrozumia³, dlaczego nie podoba³o mu siê odzienie piel-

grzymów – mieli wprawdzie ró¿ne ubrania, ale u wszystkich mo¿na

by³o zauwa¿yæ ten sam brak cech charakterystycznych stroju. Tak

nie ubierali siê ani kap³ani, ani kupcy, ani ch³opi – nikt. Mo¿na by³o

pomyœleæ, ¿e ci ludzie powyci¹gali ze sterty ubrañ, co kto zdo³a³,

i w³o¿yli na siebie.

„Podejrzane towarzystwo” – podsumowa³ naczelnik stra¿y. Jesz-

cze pó³ roku temu Jassin zatrzyma³by ich, przes³ucha³, wyci¹gn¹³

z nich, jeœli by by³o trzeba, flaki, ale dowiedzia³ siê, czy s¹ tymi, za

kogo siê podaj¹. A dzisiaj…

„Do diab³a z tym wszystkim – pomyœla³. – Niech robi¹, co chc¹.

Im gorzej dla poddanych Haszyda, tym lepiej dla niewielu warto-

œciowych ludzi w tym mieœcie”.

Kratê znowu opuszczono, procesja z³o¿ona ze stu dwudziestu

trzech ludzi rozproszy³a siê po ulicach Vagaranu.

„Chwileczkê, co my tu mamy, mniej wiêcej dziesiêæ lig od mia-

sta? – zastanowi³ siê nagle Jassin. – A, przecie¿ klasztor kap³anów

Niewiadomego! Ju¿ i stamt¹d pojawili siê „pielgrzymi? Ciekawe”.

I naczelnik stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy poszed³ nu-

dziæ siê do wartowni.

XV

Ziemia zachowywa³a siê podle – wierzga³a i ucieka³a spod nóg.

Pomaga³y jej gorliwie beczki, progi i inne nieznane przedmioty. Zu-

pe³nym bydlêciem okaza³a siê futryna: wali³a wy³¹cznie w nos, a przy

tym bardzo boleœnie. I nie by³o obok przyjaciela, który poda³by d³oñ.

background image

– 111 –

Z którym uporaliby siê z piwnic¹. Który powiedzia³by: „Dobry z cie-

bie ch³opak, Fagnir! Oprzyj siê o mnie” albo: „ChodŸ, napijemy siê,

bo dobry z ciebie ch³opak… jak ciê tam… Fagnir!”.

A gdzie jest, ja siê pytam, ten, którego on, Fagnir, s³uga tego

³ajdaka, kupca Machara, uratowa³ od œmierci i który wrednie zamkn¹³

go w piwnicy? Zdaje siê, ¿e by³a z nim jakaœ baba, taka ciemna…

te¿ by mog³a pomóc…

A tu nie, wszystko trzeba zrobiæ samemu. Podpe³zn¹æ do drzwi,

ci¹gn¹c za sob¹ dwa dzbany, przewaliæ siê przez próg, uciekaj¹c

przed futryn¹, rozbiæ oba drogocenne naczynia i wróciæ po nowe i,

nie trac¹c wiary w zwyciêstwo, powtórzyæ wszystko od pocz¹tku.

Stanowczoœæ i upór w koñcu zwyciê¿y³y. Fagnir i dwa caluteñ-

kie dzbany wydostali siê na wolnoœæ z podziemnego wiêzienia. Zwy-

ciêstwo trzeba by³o uczciæ.

„Ajajajaj – zrobi³ przera¿aj¹ce odkrycie Fagnir. – Nie ma kub-

ka!”. Z³apa³ siê za g³owê. I zamiast zwyk³ych w³osów i uszu, nama-

ca³ ¿elazo. He³m! Co za szczêœcie! Dobry na puchar!

Ale z ciebie zuch, Fagnir! Dlaczego nie móg³ napiæ siê prosto

z butelki i sk¹d wzi¹³ siê na jego g³owie ten He³m, Fagnir nie próbo-

wa³ zgadn¹æ. Niepotrzebne pytania oznaczaj¹ niepotrzebne proble-

my. A problemów nie lubi³.

Fagnir nape³ni³ He³m po brzegi znakomitym bia³ym shemskim

i osuszy³ go jednym tchem.

„Zdaje siê, ¿e s³oñce ju¿ zasz³o” – zauwa¿y³ bystry oficjalista i pro-

sto na ziemi przed otwart¹ piwnic¹ zapad³ w szczêœliwy pijany sen.

Przez ca³¹ wiecznoœæ nic siê nie dzia³o i niczego nie by³o: ani

œwiat³a, ani ciemnoœci, ani ruchu, ani spokoju. Nie by³o ani góry, ani

do³u, ani dŸwiêku, ani zapachu… nie by³o nawet jego samego. Jak

bezmyœlny, bezcielesny k³êbek niczego szybowa³ w bezkresnej pu-

stce i nawet tego nie czu³ – po prostu go nie by³o.

A potem da³ siê s³yszeæ zew. Szed³ zewsz¹d, z ka¿dego zaka-

marka tej nicoœci i przenika³ jego niematerialne cia³o.

„PrzebudŸ siê, przebudŸ siê!” – ¿¹da³ melodyjny g³os, a w³aœci-

wie ca³y chór œpiewaj¹cy unisono: chór, w którym s³ychaæ by³o i g³os

dojrza³ego mê¿czyzny, i m³odej dziewczyny, i wiekowego starca, i no-

wo narodzonego dziecka. A jednak mimo wszystko rozumia³, ¿e wo³a

go jeden cz³owiek… a raczej jedna istota, niepodzielnie nim w³ada-

j¹ca.

background image

– 112 –

Do jego martwego serca zakrad³ siê strach.

– Kim jesteœ? – krzykn¹³ na ca³e nie istniej¹ce gard³o. – Kim ja

jestem? Gdzie jestem?

„PrzebudŸ siê, przebudŸ siê! – œpiewa³ g³os i nie by³o czym za-

tkaæ nie istniej¹cych uszu, ¿eby nie s³yszeæ tego wo³ania. – Mo¿emy

ci pomóc! Chcesz znowu ¿yæ? Chcesz zemœciæ siê na swoim zabój-

cy? Mo¿emy ci pomóc! Pomo¿emy ci!”

– Kim jesteœ? Kim jestem? O czy mówisz?

„PrzebudŸ siê, Aminie! PrzebudŸ siê!”.

Amin.

Amin, Amin, Amin…

I wtedy wszystko sobie przypomnia³. Przypomnia³ sobie obmierz-

³ego dzikusa, czarn¹ falê, która pokry³a go, gdy umar³… Pragnienie

¿ycia i wœciek³oœæ znowu go opanowa³y.

– Tak! – wrzasn¹³. –Tak! Chcê ¿yæ! Kimkolwiek jesteœ i gdzie-

kolwiek jestem, chcê wróciæ! Pomó¿ mi!

„Pomo¿emy ci, Aminie, pomo¿emy… Ale i ty musisz nam po-

móc…”.

Stró¿ Kumarand¿ odstawi³ opró¿nion¹ do po³owy butelkê na sto-

lik i zacz¹³ nas³uchiwaæ. Cisza. Dziwny zgrzyt ju¿ siê nie powtórzy³.

– Szczury – wyjaœni³ sobie samemu. – To na pewno szczury.

Przeklête t³uste szczury przylaz³y posmakowaæ ludzkiego miêsa.

Nienawidzê szczurów.

Z lodowni, tym razem du¿o g³oœniej, znowu dobieg³ szmer. Stró¿

stêkaj¹c wsta³, podszed³ do zamkniêtych drzwi, zza których ci¹gnê-

³o ch³odem i zacz¹³ nas³uchiwa³. Nie mog³o byæ ¿adnych w¹tpliwo-

œci: tam, w ostatniej przystani by³ych obywateli miasta ktoœ drapa³,

skroba³ i szura³.

Kumarand¿ jak móg³ najciszej zdj¹³ ze œciany pochodniê, wzi¹³

do rêki opart¹ o stó³ pa³kê ze stercz¹cym z niej groŸnym gwoŸdziem –

broñ na szczury – i powoli uchyli³ zimne drzwi. Z wnêtrza powia³o

lodowatym powietrzem; w œwietle pochodni zatañczy³y iskierki szro-

nu: na œcianach, na pod³odze, na suficie, na kawa³kach grubego p³ót-

na, przykrywaj¹cego cia³a zmar³ych. Stró¿ podniós³ wy¿ej pochod-

niê i wszed³ do lodowni.

Zazwyczaj szczury bezczelne, pijane i ciê¿kie od darmowego

¿arcia tylko podnosi³y swoje maleñkie paciorki oczu i uwa¿nie przy-

gl¹da³y siê, któ¿ to zjawi³ siê nieproszony na ich ucztê, ale nie rzuca-

background image

– 113 –

³y siê do ucieczki. To dawa³o Kumarand¿owi pewn¹ przewagê. Umia³

nabiæ na ostrze swojej pa³ki przynajmniej trzech darmozjadów, za-

nim pozostali zdo³ali siê zorientowaæ, co im grozi i chowali siê w licz-

nych, dawno poprzegryzanych dziurach w œcianach.

Stró¿ pewniej chwyci³ rêkojeœæ pa³ki i zacz¹³ iœæ po w¹skim po-

mieszczeniu z niskim sufitem wzd³u¿ œcian le¿eli nieboszczycy, cze-

kaj¹c na swoj¹ ostatni¹ podró¿ – krótk¹ drogê na cmentarz, starannie

wpatruj¹c siê w ka¿dy ciemny k¹t: przeklête szczury mog³y ukryæ siê

wszêdzie… Ale nic nie zak³óca³o martwej w ciszy, ani ruch, ani szmer.

Pochowa³y siê, dranie. Zm¹drza³y czy co…

Kumarand¿ specjalnie g³oœno zatupa³, chcia³ przestraszyæ szczury

i zmusiæ je do opuszczenia swojej kryjówki. Uda³o mu siê – od stro-

ny nieboszczyków, którzy zajêli miejsca w najbardziej oddalonym

k¹cie lodowni, dobieg³ go szmer. „Aha, tu jesteœcie – uœmiechn¹³ siê

pod nosem staruszek. – Czekajcie, czekajcie, macie goœci…”.

Œwiat³o pochodni rzuca³o chwiejne cienie i zdawa³o siê, ¿e to

nieboszczycy siê ruszaj¹, próbuj¹c wstaæ ze swoich lodowych ³ó¿.

Kumarand¿ powoli szed³ naprzód, intensywnie wpatruj¹c siê w pó³-

mrok, wypatruj¹c przeklêtych gryzoni. „Jeszcze dwa – pomyœla³ –

i bêdzie równo piêædziesi¹t. No, gdzie jesteœcie, wy³aziæ. Poga-

damy”.

Doszed³ do przeciwleg³ej œciany lodowca. Z sufitu zwisa³y d³u-

gie lodowe k³y, w k¹cie le¿a³o cia³o martwego gladiatora. Kuma-

rand¿ podniós³ pochodniê wy¿ej. Dlaczego tu tak ciemno? Niepew-

ne œwiat³o pochodni zdawa³o siê ton¹æ w nieprzeniknionych

ciemnoœciach, w których zanurza³a siê ta czêœæ kostnicy. I czemu tak

zimno – du¿o zimniej ni¿ w innych czêœciach lodowni…

– No – powtórzy³ na g³os staruszek. – Wy³aziæ. Mam dla was

prezent.

I wtedy otrzyma³ nieoczekiwan¹ odpowiedŸ, od której œcisnê³o

mu siê serce.

– Eeeeeeeee… – dobieg³o spod derki, przykrywaj¹cej trupa gla-

diatora. By³ to dŸwiêk zrodzony w samym sercu Œwiata Demonów,

dŸwiêk pe³en mêki i cierpienia, zduszony, niezrozumia³y, ale bez

w¹tpienia wydany przez ¿yw¹ istotê. Ale czy na pewno istotê?… czy

na pewno ¿yw¹?…

Czy by³a to wina chwiejnego œwiat³a pochodni, wywo³uj¹cego

iluzjê, ¿e nieboszczycy ruszaj¹ siê, czy przyt³aczaj¹ca atmosfera gro-

bowca, czy te¿ natrêtne szczury, które s¹dzi³y, ¿e mo¿na tu nieŸle

podjeœæ, w ka¿dym razie przez chwilê Kumarand¿ poczu³ niezrozu-

8 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 114 –

mia³y strach, którego nigdy wczeœniej nie odczuwa³ w tej przystani

trupów. Rêka, w której trzyma³ pochodniê zadr¿a³a, po oszronionych

œcianach zatañczy³y z³owieszcze cienie. Co to? Gra œwiate³? Czy mo¿e

cia³o martwego gladiatora rzeczywiœcie poruszy³o siê pod derk¹?

Stró¿ pochyli³ siê nad trupem.

Po mieœcie kr¹¿y³y najró¿niejsze legendy o o¿ywionych niebosz-

czykach, chodz¹cych trupach i wydostaj¹cych siê z mogi³ zmar³ych,

ale Kumarand¿ w nic takiego nie wierzy³ i czêsto siê z nich œmia³ –

przecie¿ pracowa³ w takim miejscu, gdzie ka¿dy bardzo szybko prze-

konywa³ siê: jeœli nawet zmarli umiej¹ wracaæ na ten œwiat, to nie tu,

nie w Vagaranie. Dlatego stró¿ bez wahania i lêku zerwa³ swoj¹ pa³-

k¹ derkê z g³owy by³ego gladiatora, spodziewaj¹c siê zobaczyæ pod

ni¹ wierc¹ce siê t³uste szczury. Ale to, co zobaczy³, by³o stokroæ

straszniejsze od dziesi¹tki gryzoni, z¿eraj¹cych twarz nieboszczyka.

Mózg staruszka zastyg³ w oszo³omieniu, ale cia³o zareagowa³o na-

tychmiast – po starych, pokrytych setkami ³at spodniach Kumaran-

d¿a pociek³a gor¹ca stru¿ka moczu.

– Eeeeee… – wydoby³o siê z posinia³ych warg trupa, zimne

powieki powoli siê unios³y, ods³aniaj¹c martwe oczy nieludzkiego

pomarañczowego koloru. Czerwone Ÿrenice wpatrzy³y siê w znieru-

chomia³ego staruszka, martwa rêka zgiê³a siê w ³okciu; palce by³y

pozakrzywiane jak szpony sêpa.

– O Isztar – wyszepta³ wstrz¹œniêty Kumarand¿. – Co tu siê…

Nie zd¹¿y³ jednak dokoñczyæ – usta zmar³ego gladiatora rozci¹-

gnê³y siê w drapie¿nym uœmiechu, pojawi³a siê na nich czarna piana

i sina rêka, która nieoczekiwanie wystrzeli³a w górê z szybkoœci¹

atakuj¹cej kobry, schwyci³a staruszka za gard³o.

Kumarand¿ zabulgota³, pochodnia wypad³a z jego s³abn¹cej d³oni

i ca³a ta scena pogr¹¿y³a siê w ciemnoœciach. Starzec czu³, jak jego

gard³o zgniataj¹ silne, jakby wytoczone z metalu palce, uzbrojone

w ostre paznokcie, tak d³ugie, ¿e zamknê³y siê na pomarszczonej

szyi jak obrêcz. Wiêcej ju¿ niczego nie czu³: zmartwychwsta³y gla-

diator z³ama³ mu kark jednym ruchem. Potem gwa³townie cofn¹³ rêkê.

Szyja nieszczêsnego stró¿a zosta³a w garœci o¿ywionego trupa.

G³owa straci³a oparcie, oddzieli³a siê od cia³a i potoczy³a w k¹t, cia-

³o z g³uchym stukiem upad³o na pod³ogê. Z rozerwanych arterii chlu-

snê³a krew, z sykiem spotka³a siê z p³omieniem walaj¹cej siê nie-

opodal pochodni i ugasi³a j¹. Lodowniê otuli³ szczelny, duszny ca³un

czerni. Ale by³y gladiator nie potrzebowa³ œwiat³a: dla niego œwia-

t³em by³a ciemnoœæ, w niej czu³ siê du¿o pewniej i spokojniej.

background image

– 115 –

Ten, którego niegdyœ zwano Aminem, wsta³ ze swojego zimne-

go ³o¿a i przeci¹gn¹³ siê. Czu³ niezwyk³y nawet dla niego przep³yw

si³. W martwym mózgu roi³y siê nowe, nie znane cz³owiekowi myœli,

zamilk³e serce przepe³nia³y nowe uczucia, których nie sposób by³o

wyt³umaczyæ jêzykiem ludzi. Szach D¿umal, jego pan i ojciec, po-

szed³ w zapomnienie, teraz Amin mia³ nowych panów – potê¿niej-

szych, choæ na razie niewidzialnych, hojniejszych, mimo ¿e oddalo-

nych od niego na niewyobra¿aln¹ odleg³oœæ. I ci w³adcy rozkazywali

mu dzia³aæ. I on musi ich s³uchaæ. Mo¿e ich s³uchaæ. Chce ich s³u-

chaæ.

Amin podniós³ g³owê i zarycza³. Ryk ten omal nie zburzy³ œcian

tego pado³u œmierci. S³ychaæ go by³o piêæ ulic dalej… niós³ zapo-

wiedŸ zguby wszystkiemu, co ¿yje na ziemi.

– Co to? – Minolia schwyci³a Vellacha za rêkê. – S³ysza³eœ?

Chyba ktoœ krzycza³…

– Byæ mo¿e – odpowiedzia³ jej towarzysz. – Albo pies zawy³.

Nie rozpraszaj siê, Minolio. Musimy znaleŸæ He³m przed zmrokiem,

a ju¿ siê œciemnia, widzisz?

Rzeczywiœcie: s³oñce ju¿ dotyka³o krawêdzi murów miasta i nad

Vagaran nap³ywa³y niebieskawe cienie, nadaj¹c ulicom na pó³ real-

ny wygl¹d starego fresku. Ludzi by³o coraz mniej, straganiarze zwi-

jali swój towar, kupcy zamykali sklepy, w³aœciciele pijalni pomagali

wyjœæ ostatnim goœciom. Miasto szykowa³o siê do snu, a¿ do rana,

gdy znowu otworz¹ siê knajpy i stragany, ulice siê zaludni¹, o¿ywi¹

g³osami przechodniów i krzykami zachwalaczy. Tak dzia³o siê za-

wsze, dzieñ po dniu, rok po roku… I nikt nawet nie podejrzewa³, ¿e

tê noc prze¿yje tylko jeden cz³owiek: Fagnir.

Vellach i Minolia szli po opustosza³ych ulicach. Mê¿czyzna szed³

szerokim, szybkim krokiem i dziewczyna z trudem nad¹¿a³a za swo-

im towarzyszem. Teraz, gdy przebiegaj¹cy ulice Vagaranu cz³onko-

wie zakonu mieli na sobie normalneodzienie, mieszkañcy miasta mo-

gliby siê przekonaæ, ¿e s¹ to zwyczajni ludzie, a nie ¿adne potwory,

jak g³osi³y plotki – mogliby, gdyby wiedzieli, ¿e maj¹ przed sob¹ nie

spóŸnionych przechodniów, lecz kap³anów s³ynnego Niewiadome-

go.

Vellach, ros³y chudy mê¿czyzna z ciemnymi w³osami i niewiel-

k¹ szczoteczk¹ jasnych w¹sów, cienkimi bladymi ustami, nad który-

mi wisia³ d³ugi prosty nos, nadaj¹cy jego twarzy ptasi wygl¹d, odziany

background image

– 116 –

by³ w strój, który nie zdradza³, do jakiej sfery czy gildii nale¿y jego

w³aœciciel. Tak jak i mê¿czyzna, jego towarzyszka – zielonooka

dziewczyna z rozwian¹ grzyw¹ s³omianych w³osów, mieni¹cych siê

z³otem w czerwonym œwietle umieraj¹cego s³oñca, mia³a na sobie

nieokreœlon¹ szerok¹ sukniê z szerokimi rêkawami, doskonale nada-

j¹cymi siê do ukrycia w nich damskiego kind¿a³u. Suknia by³a bla-

dozielona, a b³êkitny pasek na prawym rêkawie podpowiada³, ¿e jest

kobiet¹ zamê¿n¹ i dlatego zaczepianie jej nie ma, niestety, sensu.

Vellach by³ jej starszym bratem, ale wiedzieli o tym tylko oni

dwoje i Orlandar, Wielki Mistrz Zakonu Dnia Ostatniego. Gdy Vel-

lach mia³ dwanaœcie lat, jego matka urodzi³a Minoliê i umar³a przy

porodzie. Od tamtej pory rodziców zast¹pi³ dziewczynce brat (ojca

nie pamiêta³ – Orlandar opowiada³, ¿e zgin¹³ w czasie nieudanej próby

pierwszego i ostatniego myœlowego kontaktu z mêdrcami Staro¿yt-

nych). Minolia we wszystkim s³ucha³a Vellacha i bardzo szybko sta-

³a siê wiern¹ kap³ank¹ sprawy zakonu. Romantyczka z natury czêsto

wyobra¿a³a sobie powrót Staro¿ytnych – silnych, piêknych, m¹drych

istot, których doœwiadczenie i m¹droœæ zosta³y unicestwione œlep¹

wœciek³oœci¹ ciemnego Cz³owieka. Nie lubi³a istniej¹cej cywiliza-

cji, ludzie wydawali siê jej nieokrzesanymi, lubie¿nymi, z³ymi i g³u-

pimi stworzeniami, niegodnymi mieniæ siê panami ziemi. W³aœnie

przedstawiciele martwej rasy, ci, którzy pojawili siê na ziemi na d³u-

go przed cz³owiekiem, powinni w³adaæ ni¹ ca³¹ swoj¹ potêg¹, m¹-

droœci¹ i chwa³¹. Czêsto wypytywa³a innych cz³onków zakonu jak

wygl¹daj¹ Staro¿ytni, ale nikt nie umia³ udzieliæ jej wyczerpuj¹cej

odpowiedzi: nikt nie zna³ takiej odpowiedzi. Dlatego Minolii pozo-

stawa³y tylko marzenia i rysowanie w wyobraŸni przysz³ego króle-

stwa spokoju i sprawiedliwoœci. A teraz przepe³nia³a j¹ radoœæ i du-

ma, ¿e bêdzie œwiadkiem spe³niania siê przepowiedni.

– Vellach, nie biegnij tak, nie nad¹¿am. Gdzie ty tak lecisz?

Przecie¿ przepowiednia siê spe³ni³a, Staro¿ytni powracaj¹! Po co siê

spieszymy?

– Cicho, siostrzyczko – odpowiedzia³ jej brat. – Musimy jesz-

cze coœ odnaleŸæ. Czy nie s³ysza³aœ, co powiedzia³ Mistrz?

– S³ysza³am, ale nie rozumiem, po co mamy tego szukaæ. Wrota

s¹ otwarte, wkrótce wejd¹ przez nie Staro¿ytni. Œwiat i tak siê zmie-

ni, wiêc po co nam jakiœ tam stary He³m?

– Nie wiem. Ale skoro Mistrz tak powiedzia³, znaczy, trzeba… –

Vellach rzeczywiœcie nie wiedzia³, czemu He³m by³ tak wa¿ny dla

Mistrza. Ale jego s³owa nie podlega³y os¹dom. – Nic nie czujesz?

background image

– 117 –

– Nie. Na razie nie.

– Prawid³owo wypowiedzia³aœ zaklêcie?

– Vellach, czemu siê mnie czepiasz? Zaklêcie pamiêtam dosko-

nale, przecie¿ tyle razy mnie sprawdza³eœ!

– Nie gniewaj siê, Minolio. Po prostu siê niepokojê. Patrz, s³oñce

skry³o siê ju¿ za murami. A Mistrz powiedzia³, ¿e jeœli He³m nie zo-

stanie odnaleziony do pó³nocy, to wszystkie nasze wysi³ki mog¹ pójœæ

na marne.

Zatrzyma³ siê i skoncentrowa³ na emanacjach, przenikaj¹cych

wszystko, co istnieje i niedostêpnych dla zwyk³ych œmiertelników.

Ale ani Vellach, ani Minolia nie byli zwyk³ymi ludŸmi: zaklêcie, któ-

rego nauczyli siê podczas obrzêdu Wtajemniczenia i które powta-

rzali ka¿dego wieczoru, pomaga³o im nastroiæ siê na magiczn¹ falê

i wyczuæ, gdzie jest czarodziejski He³m.

Nie czuli nic. Jakby He³m zapad³ siê pod ziemiê…

Co prawda odleg³oœæ, na jak¹ dzia³a³o zaklêcie, by³a niezbyt du¿a.

Mo¿liwe, ¿e He³m znajdowa³ siê w innej czêœci miasta. Na przyk³ad

w dzielnicy bogaczy. Albo w ogóle za murami Vagaranu.

– Pos³uchaj, siostrzyczko – powiedzia³ Vellach, gdy poj¹³ ca³¹

nieefektywnoœæ ich poszukiwañ. – Musimy siê rozdzieliæ. W ten

sposób tylko zawê¿amy kr¹g poszukiwañ. IdŸ na górê, do dzielni-

cy bogaczy, a ja poszukam tutaj, wœród domów zwyk³ych obywa-

teli.

– A jeœli znajdê He³m, to jak go odbiorê temu wielkoludowi?

– Dziecinko, przecie¿ znasz zaklêcie Rozbite Naczynie. Ten,

który ukrad³ nasz He³m, jest tylko zwyk³ym wojownikiem, nie cza-

rownikiem, a poza tym nie wie, ¿e He³m nie jest takim sobie zwy-

k³ym he³mem. Zaklêcie da mu radê. A gdy upadnie, ³ap He³m i bie-

gnij do klasztoru, do Orlandara. Rozumiesz?

– Tak… A co z tob¹?

– Dam sobie radê, Minolio. Pamiêtaj, ¿e musisz zd¹¿yæ przed

pó³noc¹. Jeœli nie znajdziesz He³mu, to i tak wracaj do klasztoru.

Mo¿liwe, ¿e znalaz³ go któryœ z braci. Mo¿e bêdê to ja. – Vellach

uœmiechn¹³ siê, chc¹c dodaæ dziewczynie otuchy. – Spiesz siê, ma³a.

Wierzê, ¿e He³m znajdziesz w³aœnie ty.

Minolia ledwo zauwa¿alnie uœmiechnê³a siê w odpowiedzi, sta-

nê³a na palcach i poca³owa³a brata w policzek.

– Dobrze. Zrobiê tak, jak mówisz. B¹dŸ ostro¿ny, Vellach.

– Oczywiœcie, siostrzyczko. Co mo¿e mi siê staæ w tym spokoj-

nym miasteczku?

background image

– 118 –

Objêli siê na chwilê i potem ka¿de z nich, ws³uchuj¹c siê

w emanacje, posz³o w swoj¹ stronê: Vellach w prawo, do dzielnicy

handlarzy, a Minolia w górê ulicy, do dzielnicy bogaczy.

Karczma „Spêtana Wesz” wyró¿nia³a siê spoœród podobnych

knajp w tej dzielnicy nor biedaków obfitoœci¹ klientów, potocznie

nazywanych „szumowinami wszelkiego rodzaju”. Fizjonomii odwie-

dzaj¹cych ton¹c¹ w brudzie karczmê nikt nie nazwa³by twarzami, za

to na usta pcha³y siê ró¿norodne okreœlenia w rodzaju: mordy, pyski,

ryje. Œlady na tych¿e ryjach wskazywa³y na zawieranie bliskiej zna-

jomoœci z biczami stra¿ników, piêœciami wiêziennych dozorców,

szczypcami katów. Ludzie, podobnie jak szczury, wiedli nocny tryb

¿ycia, ich odzienie w pewnych miejscach fa³dowa³o siê i odstawa³o,

i tylko niewinne dzieciê mog³oby pomyœleæ, ¿e kryje siê pod nim coœ

nieszkodliwego.

Przed drzwiami, opieraj¹c siê o œcianê w³ochatymi plecami, krzy-

¿uj¹c na piersi ogromne ³apy i uwa¿nie ogl¹daj¹c zbli¿aj¹cych siê

do progu „Spêtanej Wszy”, sta³o potê¿ne ch³opisko z porwanymi noz-

drzami i strzêpami uszu. Przypadkowy przechodzieñ, który znalaz³

siê tu niechc¹cy, widz¹c przed wejœciem kogoœ takiego, raczej nie

zaryzykowa³by przekroczenia progu karczmy. Zreszt¹, i tak nie

wpuszczono by nikogo przypadkowego.

Wewn¹trz, za wysmarowanymi sto³ami siedzieli ludzie, którzy

doskonale siê znali i rozumieli. Czas wolny od polowania na ³up spê-

dzali na niezbyt wyszukanych rozrywkach: grali w koœci, pili, obœci-

skiwali weso³e kobiety i bili siê na no¿e, nie zapominaj¹c tak¿e

o omawianiu aktualnych spraw.

Teraz bywalcy „Spêtanej Wszy” porzucili swoje zabawy, skupi-

li siê w centrum sali dooko³a sto³u z postawionym nañ krzes³em, na

którym nie mniej majestatycznie ni¿ Haszyd na swoim tronie, zasia-

da³ niewysoki chudy Shemita w czarnych szarawarach, wpuszczo-

nych w buty i ciemnoczerwonej luŸnej koszuli. Ze swojego piede-

sta³u rzuca³ s³owa tak, jak sk¹piec rzuca pieni¹dze ¿ebrakom: z rzadka

i niewiele. S³owa te s³uchacze chwytali z tak¹ chciwoœci¹ i mi³oœci¹,

jakby sam Mitra zni¿y³ siê do rozmowy z nimi.

– …Brudna Paszczêka: plac rynkowy i Potrójny kwarta³. Pod-

palacz: od Po³udniowo-Wschodniej do œwi¹tyni. Gnojarz: od koszar

do wzgórza Stulecia. Nie zabijaæ. Jak go zobaczycie – wyœlijcie goñca.

Przez ca³y czas tu bêdê. Wezmê go ¿ywcem. Sam.

background image

– 119 –

Wœród otaczaj¹cych go ludzi rozleg³ siê szmer zdziwienia i za-

chwytu. Wilk ju¿ od dawna nie wychodzi³ ze swojego legowiska.

Semita, zwany Fendi, król vagarañskich z³odziei, w³ada³ podporz¹d-

kowuj¹cymi mu siê bez szemrania szumowinami, nie wychodz¹c ze

„Spêtanej Wszy”. A niby po co? Cedzone przez niego s³owa dolaty-

wa³y z szybkoœci¹ pegazów do najodleglejszych zak¹tków Vagara-

nu, a rozkazy spe³niano jeszcze szybciej. Jego w³adza opiera³a siê

na tym, ¿e nigdy nikomu niczego nie wybacza³, nawet najmniejsze-

go sprzeciwu. Bywalcy „Spêtanej Wszy” nieraz byli œwiadkami jego

rozpraw z tymi, którzy odwa¿yli siê dzia³aæ na w³asn¹ rêkê. Niepo-

s³uszny nie zd¹¿a³ wyraziæ swojego niezadowolenia – zamigota³a

czerwona plama koszuli i lœni¹ce ostrze sztyletu wbija³o siê w oko

albo w szyjê. Niepos³uszni zdarzali siê rzadko – po prostu nie by³o

powodów do skarg na podzia³ ³upów czy te¿ organizacjê z³odziej-

skich wypraw. Shemita mia³ g³owê na karku.

Dzisiaj, gdy tylko us³ysza³ o obiecanej za schwytanie zbieg³ego

gladiatora nagrodzie, Fendi zwo³a³ wszystkich. Przywódca vagarañ-

skich z³odziei opisa³ zbiega i rozes³a³ swoje psy po mieœcie, podniós³

na nogi ¿ebraków i informatorów we wszystkich dzielnicach, rozka-

za³ odszukaæ wartoœciowego niewolnika i natychmiast donieœæ mu,

gdzie ten siê ukrywa. Dalej ataman bêdzie dzia³a³ sam. Jak chcia³

wzi¹æ ¿ywcem tak niebezpiecznego i niepokonanego wojownika?

A mo¿e planowa³ namówiæ go do wst¹pienia do szajki?… Oczywi-

œcie, ¿aden z ludzi Fendi nie odwa¿y³ siê o to zapytaæ. Ich zadanie

polega³o tylko na wykonywaniu rozkazów. I to jak najlepiej.

– No? Na co jeszcze czekacie, gnidy? Precz st¹d!

Gdy przebrzmia³o ostatnie s³owo, karczma opustosza³a. Zosta³

w niej tylko pogr¹¿ony w rozmyœlaniach przywódca, a przed wej-

œciem nigdy nie opuszczaj¹ce posterunku ch³opisko z rozerwanymi

nozdrzami.

XVI

Szacha D¿umala dusi³y œciany pa³acu Haszyda. Oddycha³ z tru-

dem, bola³o go serce. Chodzi³ po pokojach, ale nigdzie nie móg³

znaleŸæ sobie miejsca, nie móg³ siê te¿ zatrzymaæ. Nie by³ nawet

w stanie myœleæ. Móg³ tylko cierpieæ, a jego mózg pali³o pytanie:

„Jak to siê mog³o staæ?”.

background image

– 120 –

„Syn! – taka myœl od czasu do czasu przeszywa³a jego œwiado-

moœæ, zasnut¹ mg³¹ smutku. – Mój syn!”.

I od razu wszystkie jego uczucia zapala³y siê pragnieniem ze-

msty. Tak niepohamowanie silnego uczucia nie doœwiadcza³ jeszcze

nigdy w ¿yciu. Mia³ nadziejê, ¿e zemsta ugasi nieznoœny ból, pomo-

¿e pogodziæ siê z utrat¹ syna, chroni¹cego ¿ycie i tron szacha. Szar-

pany bólem w³adca przeklina³ siê za to, ¿e tak ma³o uwagi poœwiêca³

swojemu potomkowi – cia³u z jego cia³a, krwi z jego krwi (nawet

jeœli w tym ciele i krwi by³a domieszka czarnych mocy z tamtego

œwiata) – nigdy nie rozmawia³ z nim od serca, nie wiedzia³, jakie

problemy i pragnienia mêczy³y m³odego Amina. Przyjmowa³ istnie-

nie obok siebie syna jak coœ nale¿nego mu, oczywistego, wieczne-

go… A teraz by³o ju¿ za póŸno. D¿umal czu³ wewn¹trz siebie pust-

kê, tak jakby z jego cia³a, z jego duszy wyrwano ogromny kawa³,

pozostawiaj¹c bol¹c¹, poszarpan¹ ranê.

Za oknami powoli ciemnia³o, a do tej pory nie pojawi³ siê go-

niec z wieœci¹ od Haszyda, ¿e pod³y zabójca zosta³ z³apany. Innych

wieœci równie¿ nie by³o… Nikt i nic nie zak³óca³o samotnoœci turañ-

skiego szacha.

Zbli¿a³a siê pó³noc, gdy szach rzuci³ siê do drzwi, wiod¹cych

z pokojów na korytarz, otworzy³ je jednym szarpniêciem i, ci¹gn¹c

za sob¹ stra¿ników pilnuj¹cych komnat D¿umala, zacz¹³ biec kory-

tarzami i schodami do wyjœcia z pa³acu.

Jak leopard atakuje z nocnych ciemnoœci swoj¹ ofiarê, tak nie-

oczekiwanie na szacha spad³a straszna myœl: ju¿ nigdy nie zobaczy

swojego syna. Nigdy. Jutro Amina pochowaj¹ – nie we wspólnej

mogile, jak s¹dzi³ stró¿ kostnicy Kumarand¿, ale w oddzielnej,

ze wszystkimi honorami. Ale on, ojciec, nie bêdzie móg³ po¿egnaæ

siê z synem. Szach nie mo¿e braæ udzia³u w pogrzebie zwyk³ego stra¿-

nika. Zwyczaje i tradycje jego kraju, jego pozycja nie pozwala³y na

to. I ju¿ nigdy nie zobaczy… Nie! Musi! Ma obowi¹zek po¿egnaæ

siê, ostatni raz spojrzeæ na tego, w którym p³ynê³a jego krew. Zamk-

n¹æ mu oczy. Dotkn¹æ go.

I szach rzuci³ siê do drzwi, na korytarz, do wyjœcia z pa³acu.

Z rozkazu D¿umala jego s³udzy odszukali wœród s³ug Haszyda

kogoœ, kto za dobr¹ op³at¹ zgodzi³ siê zaprowadziæ Turañczyków do

miejskiej kostnicy, po³o¿onej na peryferiach miasta.

I oto na ulicach Vagaranu widaæ niesiony przez stale zmieniaj¹-

ce siê s³ugi palankin, w którym ukryty za opuszczonymi zas³onkami

szach D¿umal dr¿¹cymi palcami przebiera paciorki, próbuj¹c siê

background image

– 121 –

uspokoiæ. Przed, za i po bokach palankinu maszeruj¹ po khorajskim

mieœcie Turañczycy, dwudziestu najlepszych stra¿ników szacha.

Widz¹ to, od czego odgrodzi³ siê jedwabnymi storami ich w³adca –

niespokojne miasto. Konne patrole stra¿y miejskiej oœwietlaj¹ po-

chodniami ciemne ulice. Wy³aniaj¹ siê zza rogów i natychmiast kry-

j¹ siê ciemnych zau³kach ró¿ne podejrzane typy. Nie œpi¹ równie¿

ludzie z oczami pe³nymi jednakowo fanatycznej koncentracji, nie-

obecnymi oczami kap³anów dokonuj¹cych jakiegoœ rytua³u.

Stra¿nikom D¿umala obce miasto nie podoba siê w tê noc.

Wejœcie na trybuny zamykano co wieczór, ale osobisty czarow-

nik w³adcy Vagaranu bez przeszkód omin¹³ stra¿e, wszed³ na arenê

i zastyg³ poœrodku. Nie wiedzia³, po co tu przyszed³, czego ma szu-

kaæ, ale z jakiegoœ powodu by³ przekonany, ¿e odpowiedŸ na wszyst-

kie pytania znajdzie w³aœnie tutaj.

Ogromne purpurowe s³oñce ju¿ w po³owie skry³o siê za trybu-

nami i na piasek, mieni¹cy siê krwawo w jego konaj¹cym œwietle,

pad³ czarny cieñ murów areny. Wieczorny wietrzyk szepta³ coœ

w szczelinach grubych kamiennych murów, tworzy³ malutkie piasz-

czyste wiry, porusza³ siwe w¹sy i w³osy maga. Panowa³a cisza, ucich³

nawet uliczny szum. Miasto jakby siê przyczai³o, przeczuwaj¹c, ¿e

tej nocy zdarzy siê coœ takiego, co zmieni los nie tylko Vagaranu, ale

byæ mo¿e równie¿ ca³ego œwiata… Ale co siê mia³o wydarzyæ?

Aj-Berek oczyœci³ swój mózg z myœli, rozluŸni³ cia³o, otworzy³

umys³ i przenikn¹³ w astraln¹ przestrzeñ. To, co zobaczy³, by³o tak

nieoczekiwane, wyraziste i przera¿aj¹ce, ¿e stary czarownik siê za-

chwia³. Z jego ust sp³yn¹³ mimowolny jêk…

W rzeczywistoœci nadal sta³ na stygn¹cym piasku areny, s³oñce

œwieci³o mu w plecy, œwiat by³ cichy i spokojny…

Ale w przestrzeni astralnej Aj-Berek zauwa¿y³, ¿e p³ynie nad

bezdenn¹, dysz¹c¹ pal¹cym ch³odem dziur¹, ziej¹c¹ poœrodku piasz-

czystego krêgu. MroŸny cuchn¹cy wiatr, wyrywaj¹cy siê z przepa-

œci, bezlitoœnie szarpie w³osy jego astralnego cia³a, targa odzienie,

utrudnia oddychanie. Zielonawoczarne, oœliz³e œciany tej niemal

okr¹g³ej studni, siêgaj¹cej a¿ do serca wszechœwiata, dr¿¹, rytmicz-

nie kurcz¹ siê, konwulsyjnie faluj¹, poruszaj¹ siê jak ¿ywe, wygl¹-

daj¹c jak rozwarte ³ono jakiegoœ olbrzymiego monstrum, dla któ-

rego na ziemi nie ma ni miejsca, ni nazwy. I stamt¹d, z przepaœci,

na Aj-Bereka lec¹ pu³ki istot, zrodzonych w koszmarnych snach

background image

– 122 –

szaleñca. S¹ jeszcze daleko, ale roj¹ siê jak pszczo³y, wyj¹, wyma-

chuj¹ z³owieszczo b³yszcz¹c¹ broni¹ i zbli¿aj¹ siê – szybkie, jak

strza³a wypuszczona z ³uku, nieokie³znane jak oszala³y tygrys.

Dysz¹ tak¹ nienawiœci¹ do ludzi, tak¹ ¿¹dz¹ zg³adzenia ca³ego rodu

ludzkiego, ¿e przera¿ony Aj-Berek czym prêdzej powróci³ do œwiata

fizycznego.

W tym œwiecie nic siê nie zmieni³o. Nadal panowa³a pe³na spo-

koju cisza, s³oñce kontynuowa³o swoj¹ wêdrówkê za horyzont i ju¿

prawie schowa³o siê za trybunami. Nic nie wskazywa³o na kryj¹c¹

siê pod aren¹ przepaœæ, czekaj¹c¹ tylko na odpowiedni moment, ¿eby

wychlusn¹æ na ziemiê swoj¹ koszmarn¹ zawartoœæ.

Aj-Berek odetchn¹³ i otar³ pot z czo³a. Jeszcze nigdy przedtem

nie styka³ siê z tak potê¿nym i tak wœciek³ym przejawem mocy z tam-

tego œwiata. Czu³ siê jak bezbronny robak, którego poryw huraganu

oderwa³ od znanej, przytulnej i bezpiecznej ga³¹zki i niós³ ku nie-

wiadomemu.

– Witaj na ziemi, od wieków przynale¿nej twemu narodowi –

rozleg³ siê z ty³u cichy, pe³en szacunku g³os.

Aj-Berek gwa³townie siê odwróci³.

Przed nim sta³ wysoki, starszawy mê¿czyzna z poprzecinan¹

zmarszczkami blad¹ twarz¹ i gorej¹cymi triumfem oczami. Rzadkie

rudawe w³osy sp³ywa³y mu kêdziorami na ramiona, cienkie bezkrwi-

ste wargi pod d³ugim guzowatym nosem skrzywi³y siê w uœmiechu.

Nieznajomy ubrany by³ w strój, który nie mówi³ absolutnie nic o przy-

nale¿noœci kastowej swojego w³aœciciela.

Mag zmarszczy³ brwi.

– Kogoœ tu witasz?

– Tak. Was. Ju¿ dawno czekamy na wasze przybycie – od dwu-

stu piêædziesiêciu lat! I jakie to szczêœcie, jaki to zaszczyt, ¿e mo-

g³em pierwszy…

– Czekacie? – przerwa³ mu Aj-Berek, szybko badaj¹c aurê

nieznajomego. Nie, nie by³ czarownikiem, ale bez w¹tpienia mia³

jakieœ pojêcie o magii. Nie by³ niebezpieczny. – Kto czeka?

– My, Zakon Dnia Ostatniego i ja, Orlandar, jego Mistrz – od-

powiedzia³ Mistrz, nie zauwa¿aj¹c nawet, ¿e zosta³ poddany magicz-

nym oglêdzinom. – Ci, którzy poœwiêcili swoje ¿ycie i siebie wasze-

mu powrotowi. W imieniu wszystkich moich braci witam ciebie,

pierwszego z powracaj¹cych.

– Zakon Dnia Ostatniego… – powtórzy³ w zadumie Aj-Berek.

Nigdy nie s³ysza³ o tym zakonie, ale w jego nazwie by³o coœ nie-

background image

– 123 –

uchwytnie znajomego… i wtedy mag przypomnia³ sobie i wyszep-

ta³: – „W Dzieñ Ostatni, w godzinie Oœlepiaj¹cego Œwiat³a…”.

Orlandar siê cofn¹³.

– Znacie przepowiedniê? – wyszepta³ zdziwiony. Czarownik

uœmiechn¹³ siê w swoje d³ugie siwe w¹sy.

– Pomyli³eœ siê, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatniego.

Nie jestem tym, na kogo czekacie. Jestem Aj-Berek, osobisty mag

Haszyda, satrapy Vagaranu.

Orlandar popatrzy³ na maga z niedowierzaniem, potem potar³

twarz swoimi d³ugimi palcami i znowu siê uœmiechn¹³ – tym razem

by³ to uœmiech zmêczenia.

– Och… Wybacz mi, potê¿ny czarowniku. Dzisiaj dla ca³ego

naszego zakonu nasta³ wielki dzieñ i zdaje siê, ¿e trochê nie panujê

nad sob¹… Przyszed³em tutaj, ¿eby popatrzeæ, jak daleko ju¿ to za-

sz³o… Zreszt¹, niewa¿ne. Ale co ty tu robisz? Czy mo¿e tobie rów-

nie¿ wiadomo o powrocie Staro¿ytnych?

Aj-Berek pokrêci³ g³ow¹.

– Nie. Dzisiaj wydarzy³o siê tu coœ takiego, co zmusi³o mnie do

przypomnienia sobie o pewnej dawnej przepowiedni. I przyszed³em

tu, ¿eby sprawdziæ, czy moje domys³y by³y s³uszne. Za pomoc¹ mo-

jej sztuki czarnoksiêskiej zdo³a³em zajrzeæ na tamt¹ stronê realno-

œci. To, co zobaczy³em, przerazi³o mnie…

I opowiedzia³ o koszmarnych istotach, mkn¹cych na niego z g³ê-

bin Czasu i Przestrzeni.

– Odpowiedz mi, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatnie-

go. Czy w³aœnie na te potwory czekacie?

Mistrz zamyœli³ siê, ale ju¿ po chwili z przekonaniem pokrêci³

g³ow¹.

– Nie. Nie, Aj-Bereku. Czekamy na powrót Staro¿ytnych –

dawno wymar³ej rasy, piêknej, m¹drej, potê¿nej. Rasy w³adaj¹cej

Ziemi¹ na d³ugo przed pojawieniem siê ludzi, która zosta³a przez

nich zniszczona na pocz¹tku ich cywilizacji – w oczach Orlandara

zap³on¹³ ogieñ fanatyzmu. Teraz mówi³ ju¿ nie do Aj-Bereka – prze-

mawia³, przepowiada³, przekonywa³ i udowadnia³ swoj¹ racjê ca-

³emu œwiatu. – Nasz zakon s¹dzi, ¿e wtedy sta³a siê wielka niespra-

wiedliwoœæ. Prawdziwymi w³adcami œwiata powinni byæ oni,

Staro¿ytni, nie ludzie. Dzisiejszy cz³owiek bardzo ró¿ni siê od tego,

który ¿y³, gdy cywilizacja by³a m³oda – teraz sta³ siê leniwym, tê-

pym, lubuj¹cym siê w rozrywkach i przyjemnoœciach stworzeniem,

które zapomnia³o, jak¹ cenê zap³aci³o za zdobycie w³adzy nad tym

background image

– 124 –

œwiatem… Ludzkoœæ – to œlepa uliczka ¿ycia, czarowniku. Ale zda-

rzy³o siê tak, ¿e wytêpiona w czasie wojny Staro¿ytna Rasa zyska-

³a mo¿liwoœæ powrotu. Jak i dlaczego pojawi³a siê ta mo¿liwoœæ,

nie wiemy, albowiem nie musimy tego wiedzieæ. Najwa¿niejsze,

¿e teraz mo¿emy cofn¹æ historiê i rozpocz¹æ na ziemi now¹ erê –

Erê Rasy Staro¿ytnej. Kto mia³ racjê, a kto by³ winien w tej daw-

nej, rozpêtanej tysi¹ce lat temu wojnie pomiêdzy Staro¿ytnymi

i Cz³owiekiem, nie wiadomo – czas zatar³ wszystkie odpowiedzi,

wszystkie œlady o przyczynach bitwy. Pokonani przenieœli siê do

lepszego œwiata i Ziemi¹ w³adaj¹ teraz zwyciêzcy, którzy zamiesz-

kali wszystkie jej krañce.

I oto nasta³ dzieñ, kiedy spe³ni siê przepowiednia i powróc¹ praw-

dziwi w³adcy Ziemi. Dzisiaj o pó³nocy przedstawiciele Staro¿ytnej

Rasy o¿yj¹ tutaj, na tej arenie… Znasz klasztor, znajduj¹cy siê na

pó³noc od Vagaranu?

Nazywaj¹ nas kap³anami Niewiadomego. Dwieœcie piêædziesi¹t

lat temu nasz zakon osiad³ w tej miejscowoœci. Albowiem powie-

dziane jest: „W kraju, sk¹d ostatni ze Staro¿ytnych wst¹pi³ na Szare

Równiny, pojawi¹ siꅔ. A legendy twierdz¹, ¿e ostatnia bitwa miê-

dzy ludŸmi i Ras¹ Staro¿ytnych, bitwa, któr¹ Staro¿ytni przegrali,

odby³a siê w³aœnie w miejscu, w którym tysi¹ce lat póŸniej wyrós³

Vagaran.

Czarownik s³ucha³ uwa¿nie, nie przerywa³, ale te¿ nie kry³ drê-

cz¹cych go ponurych w¹tpliwoœci. Potem odezwa³ siê z odcieniem

podejrzliwoœci w g³osie:

– Wiem o tym. Jednak¿e wielokrotnie bada³em strefê eteru nad

tym klasztorem i nie zauwa¿y³em ¿adnych zak³óceñ.

– Zgadza siê, nie jesteœmy przecie¿ czarownikami. Po prostu

czekaliœmy na powrót Staro¿ytnych. Czekaliœmy i przygotowywali-

œmy siê do niego.

– „I za³opocze sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion”

– zacytowa³ w zadumie Aj-Berek. – Teraz ju¿ wiem, co to znaczy…

– Tak, my te¿ s¹dzimy, ¿e s³owa te dotycz¹ w³aœnie powrotu

Staro¿ytnej Rasy.

– W takim razie, kogo widzia³em w astralnej przestrzeni? Co to

za monstra pêdz¹ tu z przepaœci?

– Nie wiem, magu. Chocia¿, pamiêtasz? – „Przychodz¹cy w œlad

za pierwszymi, rozlej¹ siê czerni¹ po œwiecie”. Pierwsi – to pewnie

Staro¿ytni, a id¹cy œladem… Widzisz, Wrota Czasu, ³¹cz¹ce TeraŸ-

niejszoœæ i dalek¹ Przesz³oœæ, w swojej nieskoñczonoœci przecinaj¹

background image

– 125 –

równie¿ Œwiat Demonów – domenê wszelakiego plugastwa i w³ad-

ców Czarnych Mocy. Dla nikogo nie jest tajemnic¹, ¿e istoty Mroku

zawsze d¹¿y³y do tego, ¿eby przenikn¹æ na Ziemiê i ni¹ zaw³adn¹æ.

Bracia z zakonu s¹dz¹, ¿e póki Wrota bêd¹ otwarte, za staro¿ytnymi

postaraj¹ siê tu wtargn¹æ hordy demonów… Mo¿na by³oby ich po-

wstrzymaæ, ale zasz³o coœ nieprzewidzianego – He³m przepad³ z na-

szego pola widzenia, a bez niego… nie wiem, nie wiem, w przepo-

wiedni tyle jest niedomówieñ i dwuznacznoœci… Szczegó³ów

Przyjœcia nikt do tej pory nie zdo³a³ odczytaæ. Na przyk³ad, co to za

„Czarna Moc, która zniszczy sam¹ siebie”…

– To akurat proste – machn¹³ rêk¹ Aj-Berek. – Amin, gladiator,

który zgin¹³, by³ tylko w po³owie cz³owiekiem: w jego narodzinach

bra³y udzia³ Czarne Moce. Drugi gladiator, Conan, przez ca³y czas

znajdowa³ siê we w³adzy Magii – zaklêcia, które ja sam na niego

na³o¿y³em. W ten sposób jeden przejaw Czarnych Mocy star³ siê

z drugim i gdy zgin¹³ jeden z gladiatorów, oba przejawy wzajemnie

siê znios³y. Dlatego Conan wyrwa³ siê spod w³adzy mojego zaklêcia

i uda³o mu siê uciec. A w miejscu, w którym dosz³o do zderzenia

jednobiegunowych si³, rozerwa³a siê tkanina wszechœwiata i pow-

sta³y Wrota… Zreszt¹, wyjaœnienia s¹ d³ugie i nudne. Ale masz ra-

cjê: ja równie¿ wielu rzeczy nie mog³em odgadn¹æ w przepowiedni.

Co to za He³m, o którym mówi proroctwo i o którym wspomnia³eœ?

Orlandar zawaha³ siê.

– „A na przedzie – poznaj¹ go po He³mie jego”… Nie wiem,

czy powinienem odkryæ przed tob¹ prawdê – nie zosta³eœ wtajemni-

czony… Ale skoro He³m zgin¹³… Pos³uchaj mnie uwa¿nie, czarowni-

ku Aj-Berek.

Rasa Staro¿ytnych to nie tylko mêdrcy i myœliciele, ale równie¿

silni, dzielni wojownicy. Pragn¹ zemœciæ siê na ludziach za to, ¿e

przegrali wojnê i zostali zg³adzeni. Kieruje nimi œlepa, niszcz¹ca

wszystko na swojej drodze, ¿¹dza zabijania. Wojownikom tej armii

potrzebny jest przywódca, który powiedzie ich za sob¹ w triumfal-

nym pochodzie po Ziemi. „Grody i sio³a w proch siê obróc¹. Zgin¹

narody i rasy… A¿eby pokornym byæ Staro¿ytnym i przykazaniom

ich”. I ten, który zwyciê¿y³ na arenie, ten, czyj¹ g³owê wieñczy³ He³m,

ten powinien zostaæ G³ównodowodz¹cym Armii Staro¿ytnych. Al-

bowiem tylko za pomoc¹ He³mu mo¿na podporz¹dkowaæ sobie tê

armiê, zmusiæ ¿o³nierzy do wykonywania rozkazów. I tylko przy u¿y-

ciu tego He³mu mo¿na zamkn¹æ Wrota Czasu, zanim Moce Ciemno-

œci spróbuj¹ wtargn¹æ tu, na Ziemiê… Jednak coœ posz³o nie tak –

background image

– 126 –

ten, który nosi³ He³m, zgin¹³, a jego zabójca zbieg³ razem z He³mem.

I nie wiem, gdzie on teraz jest. I nie wiem, co teraz bêdzie.

– „Lecz jeœli z woli bogów umrze nie ten, który powinien…”.

Ach, wiêc to znaczy… – przypomnia³ sobie Aj-Berek, patrz¹c w za-

dumie na cienki pasek s³onecznego œwiat³a, oœwietlaj¹cy czarny

masyw areny i nagle jego twarz wykrzywi³a siê przera¿ona strasz-

nym przeczuciem. – Nie, Orlandarze, poczekaj! Innymi s³owy, skoro

zwyciê¿y³ nie ten gladiator, który nosi³ wasz He³m, Armia Ciemno-

œci zdo³a bez przeszkód przenikn¹æ na ziemiê i… i… – mag mimo

woli prze³kn¹³ œlinê, wyobra¿aj¹c sobie, jak katastroficzne skutki

mo¿e mieæ znikniêcie He³mu.

– I „…przychodz¹cy w œlad za pierwszymi rozlej¹ siê czerni¹ po

œwiecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t” – bardzo cicho,

niemal szeptem, doda³ Orlandar. – Masz racjê, tak siê w³aœnie stanie.

Starcy popatrzyli sobie w oczy i obaj zach³ysnêli siê t¹ sam¹ fal¹

strachu. Tylko ich dwóch by³o na arenie; dooko³a tak samo obojêtnie

szemra³ w piasku wiatr, s³oñce ju¿ zupe³nie schowa³o siê za trybuna-

mi i szary zmierzch otuli³ arenê. Na ciemniej¹cym niebie tajemniczo

zamigota³y pierwsze gwiazdy.

– Mo¿liwe, ¿e nasze spotkanie nie jest przypadkowe – powie-

dzia³ ochryple Aj-Berek. – Ty wiesz jedno, ja coœ innego, razem

mo¿emy spróbowaæ coœ zrobiæ. Jakoœ poprawiæ tê sytuacjê. Jeœli

znajdziemy He³m… Wiesz, jak go szukaæ?

– Tak – odpar³ z przekonaniem Mistrz. – Znam zaklêcie, które

pomo¿e okreœliæ, gdzie siê on znajduje… ale na razie nic z tego nie

wychodzi. Coœ przeszkadza. Ale przecie¿ nie jestem magiem, moich

zdolnoœci wystarczy³o tylko na to – Orlandar uœmiechn¹³ siê gorzko

– ¿eby bez przeszkód wejœæ na arenê. Ale zapewne ty, jako bardziej

doœwiadczony, zdo³asz…

– Zapomnij o He³mie, Mistrzu – powiedzia³ szybko Aj-Berek.

Inna myœl jak b³yskawica wybuch³a w jego mózgu. – Wiem, jak zna-

leŸæ Conana. Znam odcienie jego aury, a przy tym aura ta jest tak

silna i wyraŸna, ¿e okreœlenie, gdzie jest nie bêdzie zbyt trudne. Zna-

lezienie Conana jest teraz najwa¿niejsz¹ spraw¹. Jeœli jest jeszcze

w mieœcie… Ilu Staro¿ytnych ma przybyæ tu o pó³nocy?

– Oko³o dziesiêciu tysiêcy.

Aj-Berek wyda³ bezsilny jêk. Dziesiêæ tysiêcy – tylu mieszkañ-

ców liczy³ Vagaran. Ludzi zdolnych do walki – najwy¿ej jedna dzie-

si¹ta. A przecie¿ do wtargniêcia szykuje siê równie¿ Armia Czar-

nych Mocy…

background image

– 127 –

– Musimy siê pospieszyæ, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia

Ostatniego. Do pó³nocy zosta³o ju¿ niewiele czasu. B³agam ciê, zo-

staw na chwilê swoich Staro¿ytnych. Nie mam pojêcia, jak bardzo s¹

m¹drzy i sprawiedliwi, ale… zreszt¹, to niewa¿ne. Teraz potrzebu-

jemy tylko Conana. Przed chwil¹ zrozumia³em ostatnie s³owa prze-

powiedni: „A tylko ten, który prze¿y³, zdo³a dwa razy zabiæ martwe-

go i zawrzeæ Wrota”. Rozumiesz? – Ostatnie zdanie powiedzia³ ju¿

biegn¹c w stronê bramy.

Orlandar pospieszy³ za nim.

– S¹dzisz… S¹dzisz, ¿e mowa tu o tym gladiatorze Conanie?

Zdo³a zamkn¹æ Wrota? Ale w jaki sposób?

– Nie mam pojêcia. Ale to niew¹tpliwie on. I tylko on.

– „Dwa razy zabiæ martwego”… – Mistrz zastyg³ wstrz¹œniêty

nag³ym olœnieniem. – Powiedz mi, czarowniku, gdzie odniesiono tru-

pa tego drugiego gladiatora?

– Do jutra – do miejskiej kostnicy. W po³udnie zostanie pochowa-

ny z hono… – Mag równie¿ siê zatrzyma³. – Chcesz powiedzieæ, ¿e…

– Wszystko jest mo¿liwe. W naszych czasach zdarza siê, ¿e

nawet martwi wstaj¹ z grobów. Tym bardziej musimy odszukaæ Co-

nana. Jeœli, jak mówisz, jeszcze nie opuœci³ miasta.

– W takim razie ruszajmy, Orlandarze.

– Ruszajmy, Aj-Bereku.

I pospieszyli w stronê bramy, prowadz¹cej na ulice œpi¹cego

miasta.

XVII

Szach D¿umal zabroni³ stra¿nikom iœæ za sob¹. Od ogrodzenia,

otaczaj¹cego kostnicê, od furtki, przez któr¹ wszed³ do parterowe-

go, niepozornego budynku, doœæ ju¿ zaniedbanego, by³o piêædzie-

si¹t kroków. Nie wiadomo, dlaczego szach liczy³ kroki. „Piêædzie-

si¹t. Tyle, ile mam lat” – pomyœla³, podchodz¹c do budynku. Rêka,

która podnios³a siê, ¿eby pchn¹æ drzwi, zamar³a w powietrzu. D¿u-

mal siê obejrza³. W nocnych ciemnoœciach nie sposób by³o zoba-

czyæ ani furtki, ani ogrodzenia, ani tym bardziej czekaj¹cych na swo-

jego w³adcê stra¿ników.

„I po co mi to? Co by³o, minê³o” – b³ysnê³a w jego œwiadomoœci

iskierka myœli… Ale natychmiast zgas³a.

background image

– 128 –

Znowu zap³onê³o w nim pragnienie zobaczenia za wszelk¹ cenê

syna po raz ostatni i o¿ywi³o uniesion¹ rêkê.

Drzwi otworzy³y siê, D¿umal wszed³ do œrodka. Poczu³ dreszcz,

owion¹³ go ch³ód. Oczy jakby zasnu³o szronem, rozmywaj¹c kontu-

ry przedmiotów. Szach podniós³ d³onie do twarzy, zamruga³ powie-

kami, zacz¹³ przecieraæ oczy. Poczu³, ¿e odegna³ niewidzialn¹ zas³o-

nê i otworzy³ oczy.

Dwa kaganki w przeciwleg³ych k¹tach niewielkiego pomiesz-

czenia sk¹po oœwietla³y niezbyt bogate wyposa¿enie ostatniej przy-

stani cz³owieka. Przed wejœciem do lodowni sta³ zbity z desek stó³,

obok niego jedyne w tym pomieszczeniu krzes³o.

Na krzeœle siedzia³ Amin.

– Czeka³em na ciebie, ojcze – powiedzia³ bezbarwnym, zim-

nym jak powietrze kostnicy g³osem, ale ten g³os parzy³ szacha pie-

kielnym gor¹cem. – Przywo³a³em ciê.

– Wiesz, ¿e jestem twoim ojcem? – wyrwa³o siê D¿umalowi.

Szach na widok Amina nie przestraszy³ siê i nie zdziwi³. Przeciwnie,

od razu poczu³, ¿e tak w³aœnie byæ powinno, ¿e w³aœnie po to jecha³

tu w œrodku nocy, na krañce obcego miasta.

Jak móg³ siê nie domyœliæ, ¿e jego syn, w po³owie cz³owiek,

a w po³owie strach, mo¿e tak po prostu zgin¹æ z rêki jakiegoœ tam

œmiertelnika?

– Wiele rzeczy teraz wiem – oczy Amina zap³onê³y pomarañ-

czowym p³omieniem, a w œrodku pali³a siê jak czerwony wêgiel Ÿre-

nica. – Moi nowi w³adcy o wielu rzeczach mi opowiedzieli, na wiele

rzeczy otworzyli oczy. Zdradzi³eœ mnie.

– Nie! – krzykn¹³ szach. Wypad³y, potoczy³y siê po pod³odze

paciorki ró¿añca. – Nigdy!

– Nikt nigdy nie powinien by³ siê dowiedzieæ, ¿e jestem twoim

synem – po kostnicy przetoczy³o siê grobowe echo. – Przez ciebie

muszê teraz s³u¿yæ innym w³adcom, innym panom.

Amin wsta³ z krzes³a.

– Mogliœmy byæ razem, ojcze.

Na szacha szed³ jego syn, na jego szyi pulsowa³y grube ¿y³y.

Wygl¹da³ groŸne, ale jednoczeœnie przy ka¿dym kroku chwia³ siê

niepewnie. D¿umal odniós³ wra¿enie, ¿e palce bezsilnie zwisaj¹cych

r¹k Amina wyd³u¿y³y siê… Ca³e cia³o jego martwego syna uleg³o

strasznym przemianom. Amin ciê¿ko dysza³ i przy ka¿dym jego

wydechu, w nozdrza szacha bi³ smród.

– Móg³byœ zostaæ moim s³ug¹, ojcze.

background image

– 129 –

G³os i pomarañczowy p³omieñ oczu Amina hipnotyzowa³y sza-

cha. Nie chcia³o mu siê ani myœleæ, ani ruszaæ, ani zaprzeczaæ. To,

co siê dzia³o, mrozi³o go, jak nieboszczyków w lodowni. Nawet ser-

ce D¿umala bi³o wolniej. Zastyga³y pragnienia, zamiera³y uczucia,

pamiêæ zmienia³a siê w lód.

– Zdradzi³eœ mnie, ojcze.

Amin sta³ bardzo blisko D¿umala, jego ogromne cia³o zawis³o

nad nim. Podnios³a siê rêka z ogromnymi haczykowatymi paznok-

ciami i zatrzyma³a na wysokoœci piersi szacha.

– Zdradzi³eœ mnie, ojcze.

Coœ jakby obraza zadŸwiêcza³o w pozbawionej emocji mowie

zmartwychwsta³ego Amina. I do mózgu szacha wróci³a niedawna

myœl: „Co by³o, minê³o”. Skoñczy³o siê, przesz³o. Nic nie powróci,

zrozumia³ szach, niczego nie mo¿na ju¿ naprawiæ. Ka¿dy ma swój

los i ka¿dy sam go tworzy. A on, turañski szach D¿umal, ju¿ skoñ-

czy³ tworzyæ swój los. Dlatego zdo³a³ rozkleiæ zaschniête, sztywne

od zimna wargi i odpowiedzieæ:

– Tak, synu, zdradzi³em ciê.

Rêka, zabijaj¹ca wrogów D¿umala, odbijaj¹ca ostrza i strza³y,

nios¹ce w³adcy œmieræ, wbi³a siê w cia³o szacha. Palce wesz³y w cia-

³o, jak nó¿ w mas³o. Potem Amin wyszarpn¹³ rêkê, rozrywaj¹c skórê

i szach zobaczy³ przed sob¹ le¿¹ce na ogromnej d³oni, jeszcze bij¹-

ce, jego, D¿umala, serce.

Syn i stra¿nik œcisn¹³ rêkê w piêœæ, zgniataj¹c ojcowskie serce.

Krew bryznê³a na wszystkie strony.

Szach D¿umal nie ¿y³.

Amin z³apa³ osuwaj¹cego siê na pod³ogê ojca i lekko, jak dziec-

ko, wzi¹³ na rêce. Chciwie, niczym do Ÿród³a na pustyni, przypad³ do

ziej¹cej w piersi trupa rany.

Ch³epta³ krew swojego ojca, na podbródku mia³ czerwone pla-

my, na pierœ spada³y purpurowe krople.

Wreszcie Amin oderwa³ siê od krwawego Ÿród³a, zadar³ g³owê

do góry i zawy³ jeszcze bardziej przera¿aj¹co, jeszcze bardziej pie-

kielnie ni¿ poprzednio, gdy jego ryk s³ychaæ by³o we wszystkich za-

k¹tkach Vagaranu. W odpowiedzi na ten zew poœrodku opustosza³ej

areny spieni³ siê piasek, zalœni³y czarne b³yskawice i z podziemnych

niewidocznych przejœæ, zamkniêtych przez setki lat, chlusnê³o mo-

rze ciemnoœci. Przebijaj¹c sobie drogê przez tysi¹clecia, k³êbi¹ca

siê chmura wyla³a siê na powierzchniê, szybko wyszukuj¹c sobie

przejœcia w ska³ach. Jednym z takich przejœæ okaza³ siê podziemny

9 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 130 –

labirynt pa³acu Haszyda. Czym by³a ta chmura? Uœwiadomienie so-

bie tego wtr¹ci³oby zwyk³ego œmiertelnika w przepaœæ nieprzenik-

nionego szaleñstwa, nie pojmuj¹c bowiem rozumem, co widzi, pro-

sty cz³owiek instynktownie wyczu³by, ¿e ma przed sob¹ Œmieræ.

By³y stra¿nik, martwy gladiator, nowo objawiony s³uga Czarnych

W³adców, istota zmartwychwsta³a przesta³a ju¿ w czymkolwiek przy-

pominaæ cz³owieka. Wydawa³o siê, ¿e ojcowska krew wla³a w jego

cia³o now¹ nieziemsk¹ si³ê. I tak ju¿ gigantyczne musku³y powiêkszy-

³y siê trzy razy, szyja zniknê³a, g³owa zatopi³a siê w zwa³ach miêœni.

Oczy rozszerzy³y siê na pó³ twarzy, nos zmieni³ siê w dwa ziej¹ce otwo-

ry, pod którymi czerwienia³a szeroka szczelina ust… Ust? – raczej

paszczy. Paszczy gotowej po³kn¹æ wszystko, co zrodzi³o siê na ziemi.

I pierwszymi ofiarami nowo narodzonego potwora, protegowanego

Ciemnych Mocy i potomka demonów, stali siê niczego nie podejrze-

waj¹cy, czekaj¹cy przed furtk¹ stra¿nicy martwego szacha.

Do miasta Vagaran wesz³a wietrzna, milcz¹ca pó³noc. Obojêtny

ksiê¿yc zalewa³ miasto zimnym niebieskawym œwiat³em.

Vagaran spa³. Spali kupcy, taksatorzy drogocennoœci, spali biedacy

i ¿ebraczki. I nikt z nich nie wiedzia³, ¿e ta noc bêdzie dla nich ostatni¹.

A ci, którzy wiedzieli, nie zamykali oczu. Ale nie mogli nic zrobiæ.

Do miasta Vagaran wesz³a pó³noc.

A razem z ni¹ Œmieræ.

Gdyby na arenie by³ ktoœ, kto umia³by przenikn¹æ wzrokiem nie-

przeniknione ciemnoœci, zauwa¿y³by, ¿e jej œrodek zap³on¹³ czar-

nym œwiat³em; ¿e pojawi³ siê wiruj¹cy lej ciemnoœci, z którego za-

czê³y siê wy³aniaæ niewyraŸne postacie: przysadziste, zgarbione istoty

wychodzi³y znik¹d i rozbiega³y siê po arenie… Ale kogoœ takiego na

arenie nie by³o. Nie by³o tam równie¿ ¿adnego innego zwyk³ego cz³o-

wieka. Gdyby by³, us³ysza³by dŸwiêki wydawane przez dziwnych

przybyszów – szczêkanie, skrzeczenie, zawodzenie, skrzypienie…

Staro¿ytni rozmawiali w swoim jêzyku.

„W koñcu nadesz³a nasza godzina…

Jesteœmy tu…

Powróciliœmy…

Nasza ziemia…

Nasze niebo…

Nasze powietrze…

background image

– 131 –

Znowu tu jesteœmy…

My – w³adcy…

Jedyni…

Prawowici…

Prawdziwi…

Zabiæ wszystkich ludzi…

Przywróciæ nasze…

Zemœciæ siê…

Odebraæ przeznaczone nam…

Zabiæ…

Zemœciæ siê…

Zabiæ…

Zabi慔

Ale nie by³o nikogo, kto móg³by us³yszeæ i zrozumieæ te dŸwiêki.

Arena jarzy³a siê œwiat³em czarnych piorunów, rozb³yska³a œwia-

t³em czarnych wybuchów, p³onê³a czarnym ogniem. Czarne b³yski

biega³y po jej murach, zapali³y siê czarne iskry, migota³y jêzyki czar-

nego p³omienia.

Cz³onkowie Zakonu Dnia Ostatniego mylili siê. Staro¿ytni nie

byli ani m¹drzy, ani piêkni, ani sprawiedliwi. By³a to rasa bezlito-

snych, chciwych krwi, têpych istot, których jedynym celem by³o zg³a-

dzenie wszelkiego ¿ycia na swojej drodze. I dzisiaj powrócili na

Ziemiê. I ujrzeli najbli¿sz¹ budowlê, zamieszkan¹ przez pod³ych cz³o-

wieczków: pa³ac satrapy Haszyda.

XVII

Kupiec Machar zasn¹³ na krótko przed pó³noc¹, zaspokojony przez

œlicznotki Magriba, uspokojony i uko³ysany dobrym aquiloñskim

wzmocnionym winem i wymyœlonym przez niego samego, tu¿ przed

oddaniem siê we w³adzê duchów snu, sposobie sprzedawania agros-

skiego taniego jedwabiu jako modnego vendhyjskiego, co przynios³o-

by mu, sprytnemu handlarzowi, najmarniej pó³tora raza wiêkszy zysk.

Przera¿aj¹cy gladiator poszed³ w niepamiêæ. Do rana na pewno go

pojmaj¹, Machar wróci do domu i wszystko pójdzie swoj¹ kolej¹.

Obudzi³y go jakieœ szelesty i krz¹tanina. „Myszy, czy co?” –

przestraszy³ siê kupiec. Uniós³ siê na ³okciach. Ziewaj¹c, zacz¹³ trzeæ

background image

– 132 –

oczy grubymi, wypielêgnowanymi palcami. Z g³êbi domu dobieg³

³oskot – jakby przewrócono na pod³ogê wype³nion¹ naczyniami sza-

fê. To nie mog³y byæ myszy.

Machar podskoczy³ jak na niewidocznych sprê¿ynach. Serce

zaczê³o biæ jak szalone, próbuj¹c przebiæ skórê, wyskoczyæ z piersi,

potoczyæ siê po pod³odze. „Zbuntowany niewolnik wdar³ siê do

domu!” – do kupca powróci³y dzienne strachy. Zza œciany oddziela-

j¹cej pokoje goœcinne od komnat gospodarza da³ siê s³yszeæ jêk, któ-

ry natychmiast ucich³. Po nogach ob³¹kañczo przera¿onego, zamar-

³ego na œrodku pokoju, Machara pociek³y ciep³e strumyczki.

Ale kupiec nie czu³ wstydu, w³aœciwie nie zauwa¿y³ nawet takiego

drobiazgu. Kobiecy pisk przebi³ siê z ¿eñskiej po³owy domu, zawibro-

wa³ i natychmiast umilk³. Dziwne, ale to w³aœnie wyrwa³o kupca z oszo-

³omienia. Machar pocz³apa³ w stronê drzwi i wyjrza³ na korytarz. Aku-

rat w tym samym momencie, gdy z s¹siednich drzwi wylecia³, grzmotn¹³

o œcianê i osun¹³ siê na pod³ogê jeden ze stra¿ników Magriba. Z jego

rozprutego brzucha ciek³a krew i wypad³y wnêtrznoœci.

Uczeni medycy byæ mo¿e zdo³aliby wyjaœniæ, jakim cudem przera-

¿onemu na œmieræ, wstrz¹œniêtemu kupcowi uda³o siê nie straciæ przy-

tomnoœci na widok czegoœ tak potwornego; jak zdo³a³ od razu przejœæ

do ratowania w³asnego i dlatego tak bardzo lubianego i cenionego prze-

zeñ ¿ycia: Machar przyskoczy³ do szerokiego ³ó¿ka, pod które chcia³ siê

schowaæ przed szalej¹cym po domu wœciek³ym gladiatorem. Ju¿ odrzu-

ci³ siêgaj¹ce do pod³ogi przeœcierad³o, gdy przysz³o mu do g³owy, ¿e

zabójca widz¹c zmiêt¹ poœciel, odgadnie, ¿e w tym pomieszczeniu znaj-

duje siê ten, kto w niej spa³. Zacznie szukaæ i znajdzie.

„Pozostaje okno i drzwi do kuchni” – mózg kupca pracowa³ nie-

wyt³umaczalnie jasno. Nie odwa¿y³ siê wyskakiwaæ przez okno

w straszn¹ ciemnoœæ nocy i dlatego rzuci³ siê do niedu¿ych drzwi

prowadz¹cych prosto do kuchni.

Nie wiadomo, w jakim celu zbudowane przez Magriba po³¹cze-

nie pokoi goœcinnych z kuchni¹ bardzo przyda³o siê kuzynowi jubi-

lera. Ca³y i zdrowy dotar³ ciemnym w¹skim korytarzem do dwóch

przestronnych pomieszczeñ, w których gospodarzowi domu szyko-

wano wykwintne potrawy. Gdzieniegdzie s³abo migota³y zapalane

na noc kaganki i ich blask pozwoli³ Macharowi przemieszczaæ siê,

nie wpadaj¹c na sto³y, sto³ki, œciany, kot³y i worki. Kupiec szuka³

kryjówki. Spieszy³ siê, bo przera¿aj¹ce dŸwiêki nie ustawa³y i szar-

pa³y nerwy. Handlarz tkaninami nie zwróci³ jednak uwagi na to, ¿e

dobiega³y one jednoczeœnie z dwóch lub trzech koñców domu.

background image

– 133 –

Wreszcie Machar wyszuka³ odpowiedni¹ kryjówkê – niepozor-

n¹ spi¿arkê, w której trzymano jakieœ kasze w workach. Wdrapa³ siê

na worki, zamkn¹³ za sob¹ drzwi i zamieni³ siê w s³uch. „O nie, tutaj

ten szalony niewolnik mnie nie znajdzie” – uspokaja³ sam siebie.

Nawet mu siê to udawa³o.

Gdyby przera¿ony handlarz dalej wpatrywa³ siê w oœwietlony

kagankami korytarz, zobaczy³by, kto wyszed³ w œlad za wyrzuco-

nym z komnaty Magriba stra¿nikiem z rozprutym brzuchem. Gdyby

jeszcze chwilê zamarudzi³, gdyby nie opuœci³ swojego pokoju w ta-

kim poœpiechu, zobaczy³by, kto wszed³ do pokoju, w którym dopie-

ro co spa³. Handlarz nie móg³ mieæ pojêcia, kto przenikn¹³ do tak

doskonale strze¿onego i tak, wydawa³oby siê, bezpiecznego domu

jego kuzyna, kto z zimn¹ krwi¹ odr¹ba³ g³owê czo³gaj¹cemu siê po

dywanie Magribowi, któremu z przera¿enia sparali¿owa³o nogi, kto

bez specjalnego wysi³ku poradzi³ sobie z tymi, których jubiler nazy-

wa³: „moi obwiesie”; kto, wywa¿aj¹c drzwi i przechodz¹c przez okna,

przeszed³ przez komnaty Magriba, zostawiaj¹c za sob¹ krwawy œlad;

kto na kobiecej po³owie bez wahania i bez litoœci wyr¿n¹³, niczym

gospodyni kury, wszystkie ¿ony, na³o¿nice, mamki i dzieci…

Machar poczu³ wewn¹trz lodowaty ch³ód, gdy uœwiadomi³ so-

bie, ¿e to, co przed chwil¹ us³ysza³, to nic innego tylko skrzyp otwie-

ranych drzwi do kuchni. A to? O bogowie, o Isztar! – ciê¿kie kroki,

cz³api¹ce, skrobi¹ce…

„Nie! – zaklina³ nie wiadomo kogo skulony w k³êbek kupiec. –

¯eby tylko przeszed³. ¯eby tylko nie mnie…”.

Kroki zbli¿a³y siê. I nagle ucich³y. P³ynê³y sekundy i nie s³ychaæ

by³o najmniejszego dŸwiêku. Machar ju¿ mia³ odetchn¹æ z ulg¹…

…gdy nagle drzwiczki od spi¿arki otworzy³y siê na oœcie¿.

Handlarz tkaninami o imieniu Machar umar³, zanim jego cia³o

wywleczono z komórki i ogromny br¹zowy pó³ksiê¿yc siekiery od-

dzieli³ g³owê kupca od tu³owia. Machar umar³ na serce, gdy zoba-

czy³, kto przed nim stoi, oœwietlony p³omykami przewróconych ka-

ganków, które zaczyna³y ju¿ chciwie lizaæ œciany.

Kalian cicho bulgota³, s³odkawy dym bieg³ po fajce, wype³nia³

p³uca, wylatywa³ na zewn¹trz przez nozdrza i usta, wzlatywa³ pod

sufit. Realnoœæ odp³ywa³a.

Haszyd, w³adca khorajskiego miasta Vagaran, kilka miesiêcy temu

zasmakowa³ w paleniu mieszanki z suszonych p³atków czarnego lotosu

background image

– 134 –

i innych, równie rzadkich i drogich zió³. Przenosi³y go na Ziemie Nie-

znane, gdzie wprawdzie nie by³ satrap¹, ale niemniej jednak przebywa-

j¹c tam, odczuwa³ niewypowiedzian¹ rozkosz, która, w odró¿nieniu od

ca³ej reszty, jeszcze nie zd¹¿y³a mu siê znudziæ. Za powtórzenie dziw-

nych snów trzeba by³o p³aciæ ogromne pieni¹dze, gdy¿ zio³a, dostarcza-

ne mu przez Aj-Bereka, by³y tak drogie, ¿e w¹tpliwe, aby kogokolwiek

w Vagaranie, poza samym satrap¹, staæ by³o na podobne przyjemnoœci.

Dzisiejszy dzieñ przyniós³ Haszydowi zbyt wiele k³opotów

i zdenerwowania. Potrzebowa³ uspokojenia. Niczym nie zak³ócone-

go zapomnienia. Haszyd zjad³ kolacjê, odmówi³ wieczorn¹ modli-

twê, wyda³ Sdemakowi rozporz¹dzenia na noc, poszed³ do siebie

i wyci¹gn¹³ kalian.

Jak zawsze, z ka¿dym ³ykiem dymu zaciera³y siê kontury znajo-

mych przedmiotów, unosi³a siê i zasnuwa³a wszystko wokó³ bia³o-

ró¿owa mg³a. Realnoœæ odp³ywa³a. Mg³a odrywa³a Haszyda od ziemi.

Z bia³oró¿owych oparów pieszcz¹cych cia³o delikatnym dotykiem,

a uszy dŸwiêkiem dzwoneczków i dalekim œpiewem czystych kobie-

cych g³osów, wyci¹ga³y siê rêce splecione z aromatycznych traw, obej-

mowa³y go i unosi³y gdzieœ wysoko ponad ob³oki. Spadaj¹c z niebie-

skich przestworzy, Haszyd p³yn¹³ w ciep³ych b³êkitnych oparach.

Towarzyszy³ mu korowód nagich tancerek nieziemskiej urody, któ-

rych ruch i œmiech wywo³ywa³y u satrapy konwulsje szczêœcia oraz

nieznane zwierzêta i ptaki, œpiewaj¹ce peany pochwalne.

Czas w Ziemiach Nieznanych nie mia³ ¿adnego znaczenia.

Nagle p³ynne opadanie zosta³o przerwane. Nogi dotknê³y ziemi.

Otaczaj¹ca satrapê b³êkitnoœæ rozsunê³a siê i Haszyd zobaczy³ przed

sob¹ czyjeœ oblicze. Znajome rysy. Sk³êbiona posiwia³a broda,

zmarszczone brwi. Co to za postaæ? Zna jej imiê…

Twarz zamiast znikn¹æ, zbli¿y³a siê do satrapy, przerywaj¹c cu-

downe p³ywanie. Jej wargi porusza³y siê bezdŸwiêcznie, z otwiera-

j¹cych siê ust wystrzela³y ruchliwe czarne ¿mijki i przelatywa³y obok

Haszyda. W³adca Vagaranu poczu³, ¿e upojenie wycieka z niego jak

woda z dziurawej beczki i zamiast niego pojawiaj¹ siê md³oœci.

Haszyd przypomnia³ sobie imiê twarzy. Sdemak! Co on tu robi?

Po co przyszed³? Trzeba go przegoniæ.

– Wynoœ siê. Precz. Wynocha – mamrota³ satrapa, dopóki twarz

siê nie rozwia³a. Zaraz potem spod nóg odp³ynê³a ziemia i Haszyd

poczu³, ¿e znowu p³ynie.

background image

– 135 –

Dowódca Sdemak zakl¹³ d³ugo i soczyœcie. Nie w porê Haszyd

napali³ siê tego œwiñstwa. A wszystko przez tego Aj-Bereka, niech

go diabli, to on podsun¹³ w³adcy tê truciznê. Dowódca zrozumia³, ¿e

nie uda mu siê otrzeŸwiæ satrapy, nie ma na to czasu.

Sdemak wykrzykn¹³ imiona i od razu do komnaty Haszyda wpa-

d³o z korytarza dwóch ¿o³nierzy.

– Ch³opcy – powiedzia³ ze zmêczeniem dowódca. – Bêdziecie

nieœæ pana. Nie odstêpujcie mnie nawet na krok. Wype³niaæ tylko

moje rozkazy. Tylko moje, jasne? Pan zachorowa³. Jest nieprzytom-

ny. Gdyby coœ mówi³, wyrywa³ siê – nie zwracajcie uwagi. Jasne?

Dobrze… Ch³opcy, mamy obowi¹zek uratowaæ naszego w³adcê.

Obowi¹zek! Bierzcie go.

Z komnat Haszyda wyszed³ Sdemak, za nim dwóch potê¿nych

¿o³nierzy, którzy mieli na zmianê nosiæ na rêkach swojego w³adcê.

Z piêciu kuszników, dwóch mia³o iœæ w ariergardzie ich maleñ-

kiego oddzia³u. Ruszyli pa³acowym korytarzem.

Zza pierwszego zakrêtu wypad³ zziajany oficer. Sdemak nie za-

trzymuj¹c siê, rozkaza³ mu iœæ tu¿ obok nich.

– Zachodnie skrzyd³o zaj¹³ przeciwnik – ciê¿ko dysz¹c, g³o-

sem, w którym strach miesza³ siê z bojowym zapa³em, powiedzia³

oficer. – Nie sposób siê przedrzeæ. Pó³nocne skrzyd³o p³onie. Tam

te¿ nie mo¿na przejœæ. Jedyna jeszcze wolna droga – przez amfiladê

na pierwszym piêtrze, a potem po spiralnych schodach. Ju¿ tam wy-

s³a³em wszystkich moich kuszników. Powinni siê utrzymaæ do na-

szego przyjœcia.

– Zuch – Sdemak nie na pró¿no zawsze lubi³ tego ch³opca –

bêdzie z niego dobry dowódca. Jeœli… – Sygnalne ognie zapalono

na dachu?

– Dowódco! Tam ju¿ by³y demony! Przed naszymi ch³opcami!

Jak? Sk¹d? Dowódco, to przecie¿ nieludzie, to plemiê Negrali! –

teraz w g³osie m³odego oficera da³o siê s³yszeæ równie¿ rozpacz. –

Nic nie mo¿emy zrobiæ. W ka¿dego demona trzeba by wsadziæ z dzie-

siêæ be³tów, co najmniej.

– A wiêc mo¿na je zabiæ! Co to za demony! – parskn¹³ Sdemak.

– Demonów ¿elazo siê nie ima!

Zbiegli schodami na pierwsze piêtro. Tutaj doskonale by³o s³y-

chaæ odg³osy rozgorza³ej w pa³acu Haszyda bitwy: przedœmiertne

wycie i jêki rannych, brzêk i ³oskot ¿elaza, przekrzykuj¹cych siê

obroñców pa³acu, ³oskot wywa¿anych drzwi i budowanych w przej-

œciach barykad.

background image

– 136 –

– Ch³opcy siê boj¹. Jedni uciekaj¹ w panice. Inni zamieraj¹

z przera¿enia i nie mog¹ podnieœæ r¹k. Przecie¿ wy ich widzieliœcie,

dowódco! Przyszli ze Œwiata Demonów! Zajêli pa³ac!

– Milczeæ, oficerze! – brutalnie przerwa³ mu Sdemak, myœl¹c przy

tym: „Sam widzê, ¿e pa³ac jest skazany. Obrony ju¿ siê nie da zorgani-

zowaæ. Za póŸno… ¯eby tylko uda³o siê uratowaæ Haszyda…”.

Atak by³ nieoczekiwany i gwa³towny, jak atak kobry z zasadzki.

Parê chwil temu pa³ac, jak zwykle o tej porze, szykowa³ siê do snu,

cich³y komendy stra¿y, gas³y jaskrawe wieczorne kaganki, zapalano

nocne – nie tak jasne, rzadsze; wszystko w rezydencji Haszyda za-

miera³o… i nagle – jakieœ stworzenia, w³ochate, z tr¹bami, z dziw-

nymi, wygiêtymi do ty³u kolanami lez¹ przez paradne wejœcie, przez

boczne wejœcia, przez ka¿de drzwi, okno, ka¿d¹ szczelinê, wype³-

niaj¹ pa³ac swoimi ohydnymi cia³ami, blaskiem zaostrzonych sie-

kier i wypolerowanych he³mów, przewracaj¹ lampy i pochodnie.

Ogieñ zaczyna pe³zaæ po œcianach, w jego odblaskach migaj¹ z³o-

wieszcze postacie, i nie ma czasu na zorganizowanie obrony, na zwo-

³anie wojowników, ustawienie ich w odpowiednich miejscach…

Nie ma czasu na zrozumienie, co siê dzieje, co za wróg przenik-

n¹³ do pa³acu Haszyda. Ale… przez g³owê Sdemaka przemknê³a

krótka jak b³ysk myœl, szach D¿umal, jak zameldowa³a Sdemakowi

stra¿, opuœci³ swoje komnaty i wyszed³ z pa³acu. Wygl¹da³ przy tym

na bardzo zaniepokojonego i szalenie siê spieszy³… Czy¿by to by³

podstêp wiaro³omnego Turanu? Czy¿by turañskie psy chcia³y zaj¹æ

miasto i przebra³y siê za potwory, ¿eby wywo³aæ panikê w szeregach

dzielnych vagarañczyków? A gdzie podzia³ siê ten m¹drala, Aj-Be-

rek? Te¿ razem z Turañczykami?… Sdemak pokrêci³ g³ow¹. Nie czas

teraz o tym myœleæ. Potem. Teraz trzeba ratowaæ w³adcê.

Na pó³piêtrze czeka³o na nich dwudziestu kuszników. Starsza-

wy wojownik ze œwie¿ymi zadrapaniami na twarzy, w dymi¹cym,

nadpalonym mundurze dziesiêtnika rzuci³ siê do zbiegaj¹cego po

schodach Sdemaka.

– Te gady zaraz tu bêd¹! Przebili siê przez barykady na dole!

Nie mam ju¿ nikogo, kogo móg³bym wys³aæ na dó³! S³yszycie?!

Ze schodów prowadz¹cych na parter da³ siê s³yszeæ miarowy tupot

nóg – bez poœpiechu, ale konsekwentnie wchodz¹cych po stopniach.

– Biegnij, Sdemak! Szybko! Piêciu do mnie, pozostali za satra-

p¹ i dowódc¹!

Stary wojownik osun¹³ siê na jedno kolano, podniós³ wycelowa-

n¹ w schody kuszê. Do³¹czy³o do niego jeszcze piêciu ¿o³nierzy.

background image

– 137 –

Sdemak skierowa³ swój oddzia³ w stronê amfilad sal przeznaczonych

na przyjêcia i uroczystoœci.

W biegu ¿o³nierze niechc¹cy zahaczali o drogie wazy i pos¹gi,

i te z ³oskotem spada³y na pod³ogê, rozbija³y siê na tysi¹ce kawa³-

ków. Nikt siê tym nie przejmowa³: ¿ycie satrapy by³o wa¿niejsze od

jakichœ tam ozdóbek. Sdemaka porazi³a nag³a myœl: czy nie przeciê-

to im korytarza prowadz¹cego do spiralnych schodów? Gdyby tak

by³o, znaleŸliby siê w pu³apce, bo droga do tajnego podziemnego

przejœcia, wiod¹cego do zachodniej odnogi rzeki, by³a ju¿ odciêta

przez po¿ar. Co prawda, dostaæ siê na tê stronê piêtra demony mog³y

tylko przez okna, a te by³y wysoko nad ziemi¹, ale… ale… Dowód-

ca wola³ nie koñczyæ myœli.

Haszyd ju¿ nie p³yn¹³ w b³êkitnych oparach. Sta³ siê delfi-

nem i z zawrotn¹ szybkoœci¹ wbija³ siê w oœlepiaj¹cy podwodny

œwiat – nurkowa³ na samo dno, usiane per³ami i koralami, wyp³y-

wa³ tu¿ pod powierzchni¹, sk¹d widaæ by³o s³oñce. Wita³y go ³a-

wice ryb o dziwnych kszta³tach. Kr¹¿y³y rekiny, ale satrapa nie

ba³ siê ich…

Od schodów dzieli³y ich ju¿ tylko dwie niedu¿e sale, gdy z drzwi

naprzeciwko ruszy³y ku nim trzy ciemne szerokie postacie.

W œwietle po¿ogi zalœni³y siekiery i he³my. „Przecie¿ mog³y wejœæ

tylko przez okno – zdziwi³ siê Sdemak. – Jak im siê to uda³o? Jak, do

licha?”. I zarycza³:

– Strzelaæ! Nie spaæ, niech was!… Pal!

Kusznicy unieœli kusze. Dowódca odsun¹³ ¿o³nierzy nios¹cych

Haszyda do œciany i zasycza³:

– Staæ tu i nie ruszaæ siê.

Pierwsze be³ty wyrwa³y siê ze swoich drewnianych ³o¿y. Z pó³-

torej dziesi¹tki kroków vagarañscy gwardziœci nie mogli chybiæ.

Ale nawet po drugiej salwie wychodz¹cy znik¹d wojownicy-

-potwory szli na nich jak gdyby nigdy nic.

– Strzelaæ! Strzelaæ! – rozkazywa³ Sdemak.

Teraz mo¿na ju¿ by³o dok³adnie przyjrzeæ siê budz¹cym strach

i wstrêt potworom, których legiony wtargnê³y do pa³acu. Zamiast

twarzy – koœciana naroœl na czole, ledwo zauwa¿alne oczy, wyro-

stek, zastêpuj¹cy podbródek, koñcz¹cy siê na piersi i ohydnie rusza-

j¹cy siê, jak ¿ywe stworzenie. Cia³a pokryte bizoni¹ sierœci¹, trójpal-

czaste szponiaste ³apy, wykrêcone do ty³u stawy nóg. Podobne

background image

– 138 –

ohydztwo mog³o wyjœæ tylko z czarnych przepaœci, znik¹d wiêcej!

Ale mimo to…

– Strzelaæ! Strzelaæ! Strzelaæ! – wrzeszcza³ Sdemak. Nie mo¿-

na by³o dopuœciæ, ¿eby któryœ z ¿o³nierzy spanikowa³. – S¹ ranni!

Dobijcie ich, ch³opcy!

Niektóre z be³tów wbija³y siê w drewno tarcz, inne odbija³y od

br¹zowych he³mów i koœcianej naroœli na czole, ale by³y i takie, które

trafia³y w wystawione na ciosy, nieobronne fragmenty cia³ potworów.

I ka¿dy nowy be³t, trafiaj¹cy w cel, powstrzymywa³ zbli¿anie siê ohyd-

nych wojowników, odrzuca³ ich do ty³u. Ledwo zauwa¿alnie.

Odleg³oœæ w dalszym ci¹gu nieub³aganie siê zmniejsza³a. Sie-

dem kroków…

Sdemak obejrza³ siê – jego napiête nerwy wyczu³y coœ niedobrego.

W ciemnej g³êbi przelotu przez kilkanaœcie sal i pokoików do-

strzeg³ jakiœ ruch. Dowódca nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoœci – z ty³u

nadchodzili nieludzie. Z przodu te¿. Ale z przodu tylko trzech. Dzieli

ich piêæ kroków…

– Kusze na bok! Wyj¹æ szable! – zakomenderowa³, jednocze-

œnie przyci¹gaj¹c do siebie za rêkaw m³odego oficera. – Odci¹gnij

ich od œciany. My z Haszydem przebijamy siê. Potem od razu za

nami, w dó³ po schodach. Jasne?

– Tak jest – odpowiedzia³ oficer.

– Naprzód – Sdemak popchn¹³ go w kierunku walcz¹cych ju¿

na szable ¿o³nierzy.

M³ody vagarañski wojownik wspaniale wykona³ swoje zadanie.

Napad³ na najbli¿ej stoj¹cego œciany potwora i uchylaj¹c siê przed

próbuj¹c¹ dosiêgn¹æ go siekier¹, oficer poci¹gn¹³ potwora za sob¹

na œrodek sali. Nie by³o na co czekaæ. Sdemak z dwoma ¿o³nierza-

mi, z obojêtnym na wszystko satrap¹ na ramieniu jednego z nich,

rzuci³ siê wzd³u¿ œciany, ku wyjœciu z tej sali, ¿eby dostaæ siê do

drugiej, a stamt¹d na schody. Nikt ich nie przeœladowa³, nikt nie sta-

wa³ na drodze. Ju¿ s¹ na schodach.

Zawrotny, d³ugi bieg od jednej plamy œwiat³a do drugiej. Ni¿ej,

jeszcze ni¿ej. Do podziemi pa³acu. Schody dobieg³y do wroœniêtych

w granitowe p³yty ¿elaznych drzwi. To by³o wejœcie do labiryntu, wy-

kutego w skale g³êboko pod ziemi¹, do którego wejœæ, nie zab³¹dziæ

i wyjœæ mogli tylko nieliczni wybrañcy. A jednym z nich by³ dowódca

Sdemak. Wyszarpn¹³ z gniazda pochodniê, wsun¹³ rêkê w otwór w ka-

mieniu, wymaca³ tajn¹ dŸwigniê i nacisn¹³ j¹. Mechanizm podnosz¹-

cy zasuwê od wewn¹trz zadzia³a³ i drzwi stanê³y otworem.

background image

– 139 –

Gdy zatrzasnê³y siê ju¿ za ich plecami, na nowo zamykaj¹c przej-

œcie do podziemnej czêœci pa³acu, dowódca ze smutkiem pomyœla³

o m³odym oficerze.

Jeœli uda mu siê ujœæ spod ostrzy br¹zowych siekier i dojœæ do

obiecuj¹cego bezpieczeñstwo podziemia, to nieszczêsny wojownik

znajdzie siê w pu³apce. Nie zna tajemnicy tych drzwi. Ale zrozumie,

powinien zrozumieæ – Sdemak nie móg³ post¹piæ inaczej. Nie ma

prawa ryzykowaæ ¿ycie w³adcy.

Dowódca armii Haszyda prowadzi³ swoich nieco powesela³ych

¿o³nierzy (którzy ju¿ chyba nie wierzyli, ¿e prze¿yj¹) krêtymi koryta-

rzami. Przed rozwidleniem dróg Sdemak nie skrêci³ w lewo, do pod-

ziemnego wiêzienia, gdzie czêsto prowadzi³ Haszyda (satrapa lubi³

osobiœcie torturowaæ wiêŸniów), lecz w prawy korytarz, z którego nikt

nigdy nie korzysta³ i który doprowadzi³ maleñki oddzia³ w œlep¹ uliczkê.

¯o³nierze, nic nie rozumiej¹c, spojrzeli na swojego dowódcê.

– Co tak patrzycie? Idziemy – Sdemak wyj¹³ swój krótki cere-

monialny miecz, nachyli³ siê, wsun¹³ koniec ostrza w ledwie widoczn¹

szczelinê miêdzy p³ytami pod³ogi, nacisn¹³ na rêkojeœæ. Jedna z p³yt

podda³a siê i odjecha³a na bok. Dowódca wsun¹³ do powsta³ej dziu-

ry rêkê, wymaca³ tam pierœcieñ, do którego umocowany by³ gruby

³añcuch. Szarpn¹³.

– Klnê siê na piersi Isztar, jeszcze nigdy nic podobnego nie wi-

dzia³em! – wykrzykn¹³ zdumiony ¿o³nierz, gdy fragment wygl¹daj¹-

cej na monolit œciany ze zgrzytem odsun¹³ siê w g³¹b, otwieraj¹c

ciemne przejœcie.

– Jesteœmy uratowani! – krzykn¹³ ktoœ.

– Uratowaliœmy naszego w³adcê – poprawi³ Sdemak. Pierwszy wkro-

czy³ do kryjówki przygotowanej w³aœnie na tak¹ wyj¹tkow¹ sytuacjê.

A Haszyd dalej by³ w Czarownej Krainie Snów.

XIX

Fagnir, najemny s³uga Machara, obudzi³ siê i wsta³ z szybko sty-

gn¹cej ziemi.

„Co ja tu robiê? – zdziwi³ siê. Zadar³ g³owê do góry. – Musi ju¿

byæ bardzo póŸno! A mo¿e nie?”.

Opuœci³ oczy, zobaczy³ dzbany i wszystko sobie przypomnia³.

Wszystko z wyj¹tkiem tego, co jest w drugim dzbanie. W pierwszym,

background image

– 140 –

to oczywiste – bia³e z Shemu… Fagnir nachyli³ siê i stêkaj¹c, pod-

niós³ przesi¹kniêty zapachem wina He³m. Posta³ chwilê zamyœlony,

po czym usiad³ obok wymagaj¹cego oglêdzin naczynia.

Aromat, który roztacza³ He³m, by³ bardzo urozmaicony – do³¹-

czy³ do niego nieporównywalny z niczym bukiet brythuñskiego cierp-

kiego, aquiloñskiego wytrawnego i… i… co to takiego? …a, oczy-

wiœcie, stygijski jab³ecznik. Nie, co za po³¹czenie! Ambrozja, nektar,

napój bogów! Fagnir, upojony, ww¹chiwa³ siê w He³m. Zaczê³a do

niego powracaæ czêœciowo utracona podczas snu nietrzeŸwoœæ.

„Wychodzi na to, ¿e Machara jeszcze nie ma! – radoœnie zagra³o

w piersiach s³ugi. – Przepad³ nasz indor!”.

Fagnir poczu³, ¿e ma ochotê coœ zaœpiewaæ. Coœ dziarskiego.

Ale szybko mu siê odechcia³o. Wpad³ na inny pomys³: przejdzie dwie

ulice, przelezie przez ogrodzenie, wdrapie siê do okna trzeciego z pra-

wej, obudzi tego leniwego os³a, oficjalistê kupca Efrema i namówi

na parê dzbanów, grê w koœci i weso³¹ rozmowê.

Jak pomyœla³, tak zrobi³. Za³o¿y³ na g³owê podarunek od prze-

stêpców – ¿elazn¹ czapkê (pe³ni¹c¹ jednoczeœnie rolê pojemnej cza-

ry) i wymachuj¹c ci¹¿¹cymi mu dzbanami, Fagnir wzi¹³ kurs na bra-

mê. Dobi³ do niej, pozostawiaj¹c za sob¹ dziwnie krêty œlad.

Przed nosem oficjalisty goœcinnie otworzy³a siê furtka. I przez

ni¹ na terytorium kupca Machara wkroczy³o przera¿aj¹ce monstrum.

– Ajajaj! – zmartwi³ siê na g³os Fagnir. – A tom siê doczeka³ –

ju¿ i zwidy mam. Niee, racjê mia³ Achmed – muszê z tym skoñczyæ.

Postawi³ dzbany na œcie¿ce i usiad³ miêdzy nimi. W tym sa-

mym momencie g³êboko siê zamyœli³, utkwi³ wzrok w ziemiê. Od

czasu do czasu spod spuszczonej g³owy dobiega³o: „…dobrze, ¿e

nie szczury…”, „…od jutra ani kropli…” „… dzisiaj ostatni raz,

a od jutra ju¿ na pewno…”, „Rzucê. Klnê siê na piersi Isztar…”

i temu podobne.

Wreszcie Fagnir porzuci³ œwiat rozmyœlañ i podniós³ g³owê.

Potwory by³y ju¿ dwa – do pierwszego do³¹czy³ drugi, tak samo uro-

kliwy: morda jak u indora, sierœæ jak u capa, topór na ramieniu, na

³bie ¿elazny he³m. He³m z czymœ siê Fagnirowi kojarzy³, ale z czym,

tego Fagnir nie móg³ sobie przypomnieæ.

Zjawy sta³y jak wkopane, wyci¹gniête na bacznoœæ jak struna.

– Tak – powiedzia³ uroczyœcie oficjalista Machara. – Od jutra

koniec. Od jutra. A dzisiaj Œwiêto Po¿egnania. Co robiæ, kochani,

jeszcze dzisiaj bêdê musia³ was znosiæ. No i gdzie mielibyœcie siê

podziaæ, dranie! Ale pamiêtajcie: wiêcej was ju¿ nie bêdzie. Inaczej

background image

– 141 –

nie nazywam siê Fagnir! Od jutra ani kropli. A¿ po grób. Ani, ani!…

A teraz siadajcie, trzeba to uczciæ.

Z³o¿ywszy tê straszn¹ przysiêgê, Fagnir machn¹³ g³ow¹ – He³m,

ledwo trzymaj¹cy siê na niej, upad³ dok³adnie na podstawione rêce.

Fagnir nape³ni³ go po brzegi – tym razem bia³ym shemskim.

Przestronn¹, bogato wyposa¿on¹ komnatê oœwietla³y zapalone

przez Sdemaka i ¿o³nierzy oliwne lampki, dym zaœ wychodzi³ przez

wentylacyjne otwory w œcianach.

¯o³nierze po³o¿yli w³adcê na ³o¿e, niemal tak szerokie, jak to,

do którego Haszyd przywyk³, ob³o¿yli go poduszkami, po czym otrzy-

mali od dowódcy pozwolenie na wypicie kubka wina z zapasów pod-

ziemnej kryjówki.

Podobna do tej, w której przebywali, jaskinia by³a magazynem

jad³a i wina, by³o w niej te¿ Ÿróde³ko wód gruntowych. Pozwala³o to

czteroosobowej grupie ukrywaæ siê pod ziemi¹ przez rok. A mo¿e

nawet dwa.

Wojownicy Sdemaka z kubkami w rêkach siedli na malutkiej

kanapce, ich zmêczone twarze co chwila rozjaœnia³ uœmiech. Nie

mogli powstrzymaæ radoœci, ¿e wyrwali siê z ³ap nieuniknionej œmier-

ci, uratowali siebie i wytaszczyli z piek³a swojego w³adcê. A prze-

cie¿ mo¿liwe, ¿e w pa³acu oprócz nich nikt nie prze¿y³. A im siê uda³o.

Ale nikt z nich, ani ¿o³nierze, ani Sdemak, ani przebywaj¹cy

w cudownym stanie nieœwiadomoœci Haszyd, nie podejrzewa³, ¿e

œmieræ ju¿ jest wœród nich. I nie by³y to obmierz³e stworzenia z sie-

kierami. Tamte potwory mog³yby siê wydaæ zabawnymi zwierz¹tka-

mi w porównaniu z tym, co zbli¿a³o siê do zaczajonych w ukryciu

ludzi z g³êbin podziemi. Z g³êbin Œwiata Demonów.

Sdemak rozumia³ radoœæ swoich or³ów, ale nie podziela³ jej. Sta-

remu wojakowi by³o ciê¿ko na sercu. On, dowódca, porzuci³ armiê.

Co prawda by ratowaæ w³adcê, ale jednak… Uratowanie Haszyda

nie uspokoi³o Sdemaka. Co dzia³o siê teraz na górze? Sk¹d wziê³y

siê te stworzenia? Kim oni byli – przebranymi ludŸmi czy potwora-

mi z przepaœci? Czy miasto zdo³a pokonaæ wroga? Jak d³ugo przyj-

dzie im siedzieæ pod ziemi¹? Co zobacz¹, gdy kiedyœ wyjd¹ na po-

wierzchniê? Pytania, same pytania… i cuchnie tu coœ – zdech³y szczur,

czy co?

Haszyd poruszy³ siê, zajêcza³, otworzy³ oczy. Sdemak ciê¿ko

westchn¹³ i zmusi³ siê do wstania z fotela, do podejœcia do w³adcy.

background image

– 142 –

Stary wojownik wiedzia³, ¿e w³adca bêdzie rozdra¿niony, z³y – jak

zawsze, gdy mija³o szczêœliwe zapomnienie.

Dowódca zrobi³ krok… i nic nie rozumiej¹c, spojrza³ na nogi.

Mia³ uczucie, jakby buty mu w czymœ grzêz³y. Ale w czym? Mo¿e

dywan pokrywa sadza? Nie, sadzy nie by³o. Sk¹d siê wzi¹³ ten czar-

ny nalot? Sdemak mia³ wra¿enie, ¿e pod³oga lekko siê zako³ysa³a.

Haszyd znowu jêkn¹³. Da³o siê s³yszeæ mamrotanie przez sen. Sde-

mak chcia³ podejœæ do w³adcy – i nie móg³ oderwaæ nóg od pod³ogi.

– Co to znowu za gówno! – wykrzykn¹³ rozeŸlony. ¯o³nierze

zdziwieni popatrzyli na swojego dowódcê.

A dowódca mia³ wra¿enie, ¿e warstwa sadzy wzdyma siê i – to prze-

cie¿ niemo¿liwe! – pe³znie w górê po jego butach! Co to za brednie!

– Na pod³odze, panie dowódco! Na dywanie! – niezwyk³e zja-

wisko zauwa¿yli równie¿ ¿o³nierze.

– Sdemak, stary oœli ogonie, to ty? – dobieg³o z ³o¿a.

Dowódca poczu³, jak do skóry jego stóp przywar³o coœ lepkiego

i niewiarygodnie, nieznoœnie zimnego – zimniejszego od wszystkie-

go na œwiecie. „Jak to, przez buty?…”. Sdemak nie wytrzyma³ i krzyk-

n¹³ z bólu.

– Panie dowódco, to coœ je wasze buty! – zakrzyczeli ¿o³nierze

jeden przez drugiego. – To je was!

Radoœæ b³yskawicznie zniknê³a z ich twarzy, ustêpuj¹c miejsca

przera¿eniu. Przepychaj¹c siê, ¿o³nierze weszli na kanapkê z noga-

mi, ¿eby uciec przed puchn¹c¹, rosn¹c¹ okropnoœci¹. Jeden nie utrzy-

ma³ siê na krawêdzi i spad³ na pod³ogê. Wrzasn¹³ dziko, przenikli-

wie, nieludzko. Próbowa³ wstaæ, ale nie zdo³a³: czarna masa otuli³a

go swoj¹ bezkszta³tn¹ pow³ok¹, owinê³a, wch³onê³a. Krzyk urwa³

siê, jakby krzycz¹cemu nagle zas³oniêto usta.

Ohydna galareta zachowywa³a siê jak ¿ywe i rozumne stworze-

nie. Szybko i zwinnie wspina³a siê po ciele Sdemaka. Ten wyci¹gn¹³

woln¹ jeszcze rêk¹ d³ugi kind¿a³ (ceremonialny miecz nie przyda³by

siê tu na wiele) i z rozmachu ci¹³ po czarnych skrzepach. I… nic siê

nie sta³o. Ostrze wesz³o w masê jak we mg³ê, nie czyni¹c jej ¿adnej

krzywdy. A nieznana substancja przykry³a dowódcê po szyjê. Topi³a

go. Wspina³a mu siê do gard³a. Nie czu³ ju¿ zupe³nie swojego cia³a,

nie móg³ siê ruszyæ… Zrozumia³, ¿e to koniec. Dwa, trzy oddechy i to

coœ przedostanie siê przez usta do jego cia³a.

„O Isztar, pomó¿ mi umrzeæ szybko!” – b³aga³ w myœlach do-

wódca nie istniej¹cej ju¿ vagarañskiej armii. Coraz g³oœniejsze wy-

cie ¿o³nierza œwiadczy³o, ¿e i jego spotka³ ten sam los.

background image

– 143 –

– Ej, który tam? Odezwijcie siê! – w absolutnej ciszy, okryty

jedwabnymi przeœcierad³ami i ob³o¿ony at³asowymi poduszkami,

wychrypia³ Haszyd, który odzyska³ przytomnoœæ. Ws³ucha³ siê w ci-

szê. Nic. Tylko jakieœ obrzydliwe cmokanie i bulgotanie. Uchlali siê

wszyscy, czy jak? – Do mnie, zdech³e œwinie! Ja wam dam… Gdzie

jest st¹d wyjœcie, ¿eby was…

W koñcu wydosta³ siê spod przeœcierade³ i rozejrza³ wokó³ za-

mglonymi oczami. Nie przypomina to jego pokoi. Jakaœ piwnica.

Wilgotne œciany, ma³o œwiat³a…

Gdzie on jest? Gdzie s¹ s³udzy, ochrona, na³o¿nice, w których

objêciach zasypia³ ka¿dej nocy? Nie by³o nikogo.

Do gard³a podesz³y md³oœci i Haszyd przechyli³ siê przez kra-

wêdŸ ³ó¿ka, ¿eby opró¿niæ ¿o³¹dek na pod³ogê. Ale nie zd¹¿y³ tego

zrobiæ. Zd¹¿y³ tylko pomyœleæ, ¿e jest ci¹gle w Œwiecie Snów, który

nieoczekiwanie sta³ siê Œwiatem Koszmarów.

Pod³ogi, na któr¹ chcia³ wypluæ na wpó³ strawion¹ kolacjê, nie

by³o. Zamiast niej k³êbi³a siê, przelewa³a i têtni³a czarna galaretowa-

ta masa, siêgaj¹ca do samej krawêdzi ³ó¿ka.

Gdy g³owa satrapy zawis³a nad ni¹, na jej spotkanie wyprysn¹³ oœli-

z³y lœni¹cy odrost. Haszyd, w³adca miasta Vagaran, przesta³ istnieæ.

Po rozstaniu z Vellachem, Minolia wypowiedzia³a niezbêdne

zaklêcie, zamknê³a oczy, skoncentrowa³a siê i spróbowa³a ustaliæ,

gdzie jest zaginiony he³m. Kompletne, nieprzeniknione ciemnoœci

by³y jedyn¹ odpowiedzi¹. Jednak w tym czarnym kokonie astralnej

wizji zamigota³a br¹zowa iskierka. Zamigota³a i zniknê³a, pozosta-

wiaj¹c po sobie jedynie znak kierunku, w którym nale¿y szukaæ he³-

mu: po³udniowy wschód, niemal centrum miasta, dzielnica kupców…

Minolia pospieszy³a w tamtym kierunku.

Tymczasem s³oñce skry³o siê ju¿ za horyzontem; po ulicach Vagara-

nu p³yn¹³ szary zmierzch, przemieniaj¹c budynki w ciemne g³azy na pu-

stynnym przedgórzu, a rzadkich spóŸnionych przechodniów – w zjawy.

Minolia poczu³a strach. Nie wiedzia³a dlaczego, ale gêstniej¹cy

mrok, bezludne ulice, brak zwyk³ego ulicznego ha³asu przera¿a³y j¹.

Wydawa³o siê, ¿e miasto zamar³o, skuli³o siê ze strachu, czekaj¹c na

cios, tak jak ma³y ch³opak czeka, a¿ uderzy go ogromny ³obuz. Nie-

jasne, niewyra¿alne s³owami uczucie by³o rozlane w wieczornym

ch³odniej¹cym powietrzu.

Za pobliskim zakrêtem nagle zastuka³y kopyta – przeje¿d¿a³a

stra¿ miejska. S³ychaæ by³o g³oœne rozmowy stra¿ników. Ulica spa-

da³a w dó³ i nogi mimo woli ponios³y Minoliê szybciej.

background image

– 144 –

Przed wspóln¹ studni¹ twarz¹ do ziemi le¿a³ cz³owiek. Dziew-

czyna nachyli³a siê nad nim, dotknê³a ramienia, z jej ust gotowe by³o

sp³yn¹æ pytanie: „Mo¿e potrzebna pomoc?”.

Ale s³owa zastyg³y jej na wargach – Minolia zobaczy³a, ¿e spod

rozpostartego cia³a wycieka, formuj¹c ka³u¿e, ciemna, gêsta ciecz.

Walcz¹c ze strachem, dziewczyna szarpniêciem przewróci³a cz³o-

wieka na plecy.

Odzie¿ nieznajomego mê¿czyzny przesi¹k³a na wylot krwi¹, która

nawet jeszcze teraz p³ynê³a z jego cia³a.

Gryz¹c piêœæ, ¿eby nie zacz¹æ krzyczeæ, Minolia cofnê³a siê,

obejrza³a i zaczê³a biec w górê po ulicy. Nieœwiadomie pobieg³a w tê

stronê, gdzie, s¹dz¹c po g³osach, niedawno przejecha³a stra¿. Po-

czu³a, ¿e nie potrafi byæ teraz sama.

Ciê¿ko dysz¹c, dziewczyna dotar³a do skrzy¿owania. Zatrzyma-

³a siê, ¿eby z³apaæ oddech. Obejrza³a siê, popatrzy³a w uliczn¹ ciem-

noœæ. Wyda³o siê jej, ¿e z do³u idzie ku niej coœ utkanego z mroku

i krwi.

Nie mog³a zostaæ sama. Potrzebowa³a kogoœ, kogokolwiek.

Obrony, pomocy, Ÿród³a si³y. Gdyby w pobli¿u znalaz³a siê stra¿,

dziewczyna rzuci³aby siê do uzbrojonych mê¿czyzn, których obo-

wi¹zkiem by³o chroniæ i ratowaæ. I niewa¿ne, ¿e niemal bezprawnie

dosta³a siê do Vagaranu, niewa¿ne, ¿e nie znalaz³a He³mu… Naj-

wa¿niejsze, ¿eby obok niej ktoœ by³. Ale na razie wokó³ nie by³o

¿ywego ducha.

Wspomnienie He³mu przypomnia³o jej o czymœ innym: Vellach!

Przecie¿ ona wie, gdzie on jest, wie, dok¹d poszed³. Znajdzie go

i jeœli trzeba, jeœli jeszcze nie jest za póŸno, bêdzie dalej szuka³a

nieszczêsnego He³mu. Ale nie sama.

Minolia przebieg³a ulicê, wiod¹c¹ do dzielnicy, któr¹ wybra³ jej

brat. Szybciej, szybciej, zobaczyæ Vellacha…

Biegn¹c s³ysza³a, jak miasto wype³nia siê dŸwiêkami: urywany-

mi, dziwnymi, przera¿aj¹cymi. DŸwiêki sprawia³y, ¿e coraz bardziej

siê ba³a, coraz szybciej bieg³a.

W tym czasie, gdy ona, zmêczona, nie czuj¹c pod sob¹ nóg do-

tar³a do pierwszych domów dzielnicy, gdzie skierowa³ siê Vellach,

do miasta razem z nocn¹ ciemnoœci¹ wesz³o nieszczêœcie, którego

pierwsz¹ oznakê zobaczy³a dziewczyna i które rozp³ynê³o siê po nim

z szybkoœci¹ górskiego strumienia.

background image

– 145 –

Jassin, dowódca stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy, myœla³,

¿e bêdzie tak sobie siedzia³ a¿ do zmiany patrolu przy stole z neme-

dyjskiego buka, drzema³ i odpowiada³ na g³upie pytania kapitana, bez

koñca wpadaj¹cego do pomieszczenia i znowu gdzieœ wybiegaj¹cego.

Ale kapitan nieoczekiwanie zmêczy³ siê w³asn¹ nadmiernie aktywn¹

i bezsensown¹ dzia³alnoœci¹ i po³o¿y³ siê spaæ na pryczy w jednym

z pokoi wartowni. Wtedy Jassin równie¿ uzna³, ¿e mo¿e siê wyci¹-

gn¹æ na szerokiej d³ugiej ³awie, na której do tej pory siedzia³. Ledwo

zamkn¹³ oczy, od razu zasn¹³ mocnym ¿o³nierskim snem.

¯o³nierz, który wpad³, niemal wyrywaj¹c drzwi wartowni z za-

wiasów, z ob³¹kañczym krzykiem „Alarm!”, zasta³ Jassina biegn¹-

cego do wyjœcia z szabl¹ w rêku. S³uch dowódcy stra¿y, szczególnie

wyczulony na niezwyk³e dla nocy dŸwiêki, wstrz¹sn¹³ œpi¹cym mó-

zgiem i minutê póŸniej oficer by³ ju¿ na nogach. Wtedy w³aœnie wpad³

zaniepokojony ¿o³nierz.

Do stoj¹cego na progu Jassina do³¹czy³ zaspany kapitan.

– Co siê sta… – pytanie zastyg³o na ustach dzisiejszego dowódcy

bramy.

Plac przed Po³udniowo-Wschodni¹ Bram¹ oœwietla³y pochod-

nie, umocowane w gniazdach na murach i na specjalnie w tym celu

wkopanych w ziemiê s³upach przed wartowni¹. Wymiana pochodni

równie¿ wchodzi³a w sk³ad obowi¹zków stra¿y. Teraz ich jaskrawe

œwiat³o pozwala³o zobaczyæ coœ takiego, ¿e he³m z sobolimi frêdzla-

mi wypad³ z nagle os³ab³ych r¹k kapitana i potoczy³ siê po stopniach.

Przed bram¹ toczy³a siê bitwa. Z ciemnoœci bezszelestnie, w ab-

solutnym milczeniu wychodzi³y figury uzbrojone w siekiery i tarcze,

i atakowa³y próbuj¹cych sformowaæ szyk ¿o³nierzy.

– Nieludzie… Demony… – wydusi³ z siebie kapitan. Nawet nie

patrz¹c na niego, by³o wiadomo, ¿e jest bledszy od samej bladoœci.

Jak stworzeni z krzyków na wpó³ ob³¹kanych g³upków bo¿ych,

poroœniêci sierœci¹, z tr¹bopodobymi wyrostkami, z koœcianymi na-

roœlami na czole, z Niewiadomego wy³onili siê wojownicy – po to,

¿eby zabijaæ. I zabijali. Zabijali.

Jassin zobaczy³, ¿e potwory przedar³y siê ju¿ do bramy i teraz

walcz¹ z ostatnimi obroñcami mechanizmów podnosz¹cych kratê.

Inne stwory zamykaj¹ szyk, podchodz¹ ze wszystkich stron, nie po-

zwalaj¹c ludziom uciec. Jassin nagle poczu³ lekkoœæ i radoœæ. Wszyst-

ko sta³o siê proste i zrozumia³e. Spad³ niewidoczny ciê¿ar przygnia-

taj¹cy go przez d³ugie lata. Nareszcie móg³ odetchn¹æ pe³n¹ piersi¹

i rozprostowaæ ramiona.

10 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 146 –

Wszystko jasne. Sta³o siê to, co musia³o siê staæ. Miasto, pogr¹-

¿one w brudzie i lenistwie, rozpuœcie i pod³oœci, dostanie to, na co

zas³u¿y³o. Niebiosa obróci³y w koñcu swój gniew na tych, którzy hañ-

bi¹ ród ludzki. I on, Jassin, nied³ugo zginie razem ze wszystkimi. Ale

dano mu szansê uczyniæ to z honorem, jak przystoi mê¿czyŸnie i wo-

jownikowi. Byæ mo¿e bêdzie mia³ szczêœcie i znajdzie siê w ogrodach

Isztar, wœród bohaterów, wœród tych, którzy zginêli z broni¹ w rêku…

Ma³a chwytliwa rêka wpi³a mu siê w ramiê.

– Uciekajmy! Gdzie tu uciec? Gdzie siê schowaæ? – krzykn¹³

ktoœ z boku.

Jassin strz¹sn¹³ rêkê, obrzuci³ kapitana pogardliwym spojrze-

niem. Uœmiech rozci¹gn¹³ wargi dowódcy stra¿y:

– Poszed³ won, padalcu, ³ajdaku, synu capa i dziwki! – potem

odwróci³ siê do ¿o³nierzy, zgodnie z regulaminem zastyg³ych przy

mechanizmie podnosz¹cym kratê i na ca³y g³os zawo³a³: – Podnieœæ

most! ¯eby mi ¿adna swo³ocz st¹d nie wysz³a i tu nie wesz³a!

I zapominaj¹c zupe³nie o istnieniu takiego p³aza jak ten kapitan,

Jassin zszed³ po schodach na dó³, na spotkanie œmierci. Pragn¹³ jak

najszybciej zmierzyæ siê z prawdziwym wrogiem. W walce przeko-

na siê, ile jest wart.

Jassin zabi³ dwóch nieludzi. Okazali siê œmiertelni, jak ludzie, tylko

skórê mieli grubsz¹, twardsz¹. Do walki z trzecim swoim przeciwnikiem

Jassin stan¹³ ju¿ ranny. Wojownicy wymienili siê ciosami. Po kolei i jed-

noczeœnie wzlatywa³y szabla i siekiera. Cia³a obu przeciwników pokryte

by³y niezliczonymi ranami. „Muszê poczekaæ, a¿ umrzesz!” – zaciskaj¹c

zêby, vagarañski dowódca bramy zmusi³ siê do r¹bania i ciêcia.

– Koniec – uœmiechn¹³ siê Jassin, widz¹c mêtniej¹cym wzro-

kiem, jak jego nieludzki wróg pada ohydn¹ mord¹ na ziemiê.

Dowódca stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy run¹³ martwy

obok pokonanego przeciwnika. Dotykali siê g³owami.

Minê³o piêæ uderzeñ serca. Po œmierci Jassina brama zosta³a

zdobyta przez nieludzi i nowi stra¿nicy stanêli na posterunku u wyj-

œcia z miasta. Co prawda, potworom nie uda³o siê opuœciæ mostu i na

razie nie mogli wydostaæ siê z Vagaranu. Na razie.

Czarna galareta, winna œmierci Sdemaka i Haszyda i ¿¹dna no-

wych ofiar, porzuci³a martwy pa³ac i teraz powoli rozp³ywa³a siê po

mieœcie. Ofiary czeka³y na ni¹: setki, tysi¹ce ¿ywych istot, zamiesz-

kuj¹cych skazane miasto Vagaran.

background image

– 147 –

B³êkitnobia³e widmowe œwiat³o ksiê¿yca miesza³o siê z purpu-

rowym odblaskiem po¿ogi i zmienia³o gin¹ce miasto w pó³realny

œwiat, zrodzony w otumanionym umyœle palacza czarnego lotosu.

Skoml¹c ze strachu jak pies, potykaj¹c siê na ka¿dym kroku, cz³o-

wiek w porwanej, pokrwawionej szacie taksatora drogocennoœci bieg³

ulic¹. Ale nie dane mu by³o daleko uciec: rzucona siln¹ rêk¹ siekiera,

zalœni³a czerwieni¹ jak ra¿¹cy piorun, zasycza³a w locie i wbi³a siê

nieszczêsnemu w krêgos³up. Cz³owiek wyda³ s³aby okrzyk, upad³ na

ziemiê, jego cia³em przez chwilê wstrz¹sa³y drgawki. W koñcu ucich³.

Monstrum z tarcz¹ podesz³o do niego niespiesznie. Jednym szarpniê-

ciem wyrwa³o swoj¹ groŸn¹ broñ z pleców martwego cz³owieka i w po-

szukiwaniu nowych ofiar rozejrza³o siê po pustej ulicy.

Orlandar skry³ siê za rogiem budynku, ¿eby go nie zauwa¿ono

i bez si³ przywar³ do brudnej kamiennej œciany.

– Ju¿ nie mogê, czarowniku – zajêcza³. – Nie mogê. Schowaj-

my siê gdzieœ, przeczekajmy…

– Trzeba iœæ, Mistrzu – odpowiedzia³ stoj¹cy obok niego Aj-

-Berek. – Ju¿ niedaleko. Czujê Conana. Jest gdzieœ obok. Gdzieœ siê

tu zaczai³.

– Przecie¿ nas zabij¹! Twojej magii nie starczy, ¿eby nas ochro-

niæ! Widzia³eœ, ilu ich jest? Ca³e legiony!…

– Nie. Mówi³eœ, ¿e jest ich tylko dziesiêæ tysiêcy.

Orlandar potrz¹sn¹³ g³ow¹, zlepione kosmyki rudawych w³osów

zalata³y po chudych ramionach.

– To niemo¿liwe… Staro¿ytni tacy nie s¹… Staro¿ytni s¹ piêk-

ni, m¹drzy, dobrzy. Tylko nienawidz¹ ludzi. A oni… oni… nawet nie

wiem, kim oni s¹…

– W takim razie mo¿e wiesz, jak wygl¹daj¹ ci twoi Staro¿ytni?

– wysycza³ przez zêby Aj-Berek. – Widzia³eœ ich kiedyœ? Czy ktoœ

z tego twojego durnego zakonu rozmawia³ z nimi?… Nie, wy wbili-

œcie sobie do g³owy, ¿e ludzie to dzikusy, ¿¹dni œmierci wszystkiego,

co napotkaj¹ na swojej drodze, ¿e ci, którzy ¿yli przed ludŸmi mu-

sieli byæ czyœciejsi, jaœniejsi, m¹drzejsi i lepsi; ¿e wraz z powrotem

Staro¿ytnych na Ziemi zapanuje pokój, dobro i sprawiedliwoœæ…

Ale kto wam to powiedzia³?!

Mistrz zap³aka³ ze smutku i bezsilnoœci.

– Czarowniku, mylisz siê. To na pewno nie s¹ Staro¿ytni. Mo¿e

to ci… id¹cy œladem… synowie Ciemnych Mocy…

– Tak? A he³my na ich g³owach widzia³eœ? Prawie takie same,

jak ten u martwego gladiatora, który powinien stan¹æ na czele Sta-

background image

– 148 –

ro¿ytnych! Czarne drañstwo, które wy³azi ze wszystkich szczelin

i wkrótce poch³onie ca³e miasto, to s¹ w³aœnie id¹cy œladem. Tamten

Œwiat w ca³ej okaza³oœci, który teraz przenika na ziemiê i pokrywa

sob¹ wszystko wokó³. Zajrzyj w swoje serce i pojmiesz, ¿e mam

racjê.

Mistrz nie przestawa³ p³akaæ w milczeniu. Sam siê ju¿ domyœli³

(tylko ba³ siê do tego przyznaæ), ¿e Staro¿ytni okazali siê byæ dziki-

mi, bezmózgimi bydlêtami, poch³oniêtymi tylko jednym pragnieniem

– œlepym pragnieniem zabijania; ¿e zakon w ci¹gu dwustu piêædzie-

siêciu lat myli³ siê, s¹dz¹c, ¿e przyjœcie Staro¿ytnej Rasy na Ziemiê

przywróci sprawiedliwoœæ i pozwoli zaginionej cywilizacji osi¹gn¹æ

utracone z winy ludzi wy¿yny w nauce, sztuce i rzemios³ach… Ro-

zumia³, ¿e przeklêty czarownik ma racjê, ale nie móg³ siê z tym po-

godziæ.

– ChodŸmy wreszcie – pogania³ go Aj-Berek. – Jeszcze nie

wszystko stracone. Jeszcze mo¿emy powstrzymaæ Staro¿ytnych

i id¹cych œladem. Ju¿ nied³ugo. Czujê obecnoœæ Conana. Jest gdzieœ

tutaj, mo¿liwe, ¿e za nastêpnym rogiem. Idziemy, Mistrzu Orlan-

darze.

Staruszek chlipn¹³ i skin¹³ g³ow¹. Czarownik znowu mia³ racjê:

jeœli znajd¹ zbiega, to znajd¹ he³m i mo¿e uda siê zamkn¹æ Wrota.

Ale w jaki sposób?…

Ostro¿nie wyszli zza rogu budynku i rozejrzeli siê.

Na pocz¹tku poszukiwañ przepad³ego jak kamieñ w wodê Co-

nana, Aj-Berek przypomnia³ sobie wszystkie znane mu zaklêcia, które

mog³y odgrodziæ, os³oniæ, obroniæ i uratowaæ ich przed niepokona-

nymi wojownikami Armii Staro¿ytnych. Ku jego zdumieniu, takich

zaklêæ by³ ca³kiem sporo. Dziêki nim poruszali siê po ulicach Vaga-

ranu praktycznie bez przeszkód, nie zauwa¿eni przez ohydnych Sta-

ro¿ytnych, którzy zajêli miasto… Ale ten medal mia³ dwie strony:

utrzymywanie sta³ego magicznego pola wokó³ nich odbiera³o Aj-

-Berekowi si³y, coraz trudniej by³o mu dojrzeæ aurê barbarzyñcy

w astralnej przestrzeni. W dodatku astralna wizja zasnuta by³a szar¹

mg³¹ – niew¹tpliwie efekt potê¿nego wy³adowania pola magiczne-

go. Z rzadka w dr¿¹cej mgle nieprzeniknionej szaroœci wybucha³y

kleksy tak obrzydliwej, tak nieludzkiej potwornej czerni, ¿e czarow-

nik zaczyna³ mieæ md³oœci. Wiedzia³, ¿e te kleksy s¹ przejawami si³y

bardziej z³ej, bardziej okropnej, bardziej staro¿ytnej ni¿ sami Staro-

¿ytni. Tak najwidoczniej wygl¹da³y na astralnym poziomie ohydnie

pulsuj¹ce czarne ka³u¿e, malutkie strumyki czarnej cieczy i dziwne

background image

– 149 –

czarne sople, miejscami zwisaj¹ce z gzymsów i dachów. Magia Aj-

Bereka na nie nie dzia³a³a; gdy pojawiali siê ludzie, ka³u¿e, strumie-

nie i sople zaczyna³y siê poruszaæ, chciwie wyci¹gaæ w stronê ¿y-

wych istot. Czarownik czu³, ¿e z ka¿d¹ chwil¹ czarnych chorych plam

robi siê coraz wiêcej na ciele miasta, ¿e ich ruch staje siê bardziej

œwiadomy, coraz szybszy i ukierunkowany, ¿e wkrótce pokryj¹ sob¹

ca³y Vagaran, a potem ca³y œwiat… i ¿e to w³aœnie jest Œmieræ, która

wdar³a siê na ziemiê…

XX

Miasto by³o pe³ne pijanych pochodników! Pijanych w dym! A to

siê uchlali! Zapaliæ tyle pochodni! I to jakich ogromnych… tyle dymu,

a niech ich…

Oho, stra¿nicy te¿ siê nar¹bali, ¿e hej. Cha, cha, przewracaj¹ siê

razem z koñmi, objêci… i walaj¹ siê… Wszyscy siê walaj¹, wszy-

scy, gdziekolwiek siê spojrzy. Ca³e miasto siê upi³o. Przecie¿ dzisiaj

œwiêto! Ale jakie?

– Jakie to dzisiaj œwiêto? – Fagnir szturchn¹³ ³okciem w kud³a-

ty brzuch. Nie otrzyma³ odpowiedzi, chwyci³ za tr¹bê i zawis³ na

niej, podkurczaj¹c nogi. – Œwiêto… pij do dna… wina… Machar,

wina! – i znowu wszystko zawirowa³o i przewróci³o siê. Znowu ude-

rzenie. Tym razem plecami i karkiem. I czysty, d³ugo nie milkn¹cy

brzêk wokó³ g³owy.

Niebo, lœni¹ce czerwieni¹, wype³niaj¹ tr¹by, sierœæ, ³adnie po-

b³yskuj¹ce blachy, oczy pod koœci¹… To przyjaciele! Spokojni i do-

brzy… jedyni… Dobrze, ¿e jest ich coraz wiêcej… Wyci¹gnê rêce

i podnios¹ mnie…

Fagnir wyci¹gn¹³ rêce.

Wojownicy Legionu Staro¿ytnych spêdzili ju¿ z oficjalist¹ spo-

ro czasu i wiedzieli, czego siê od nich ¿¹da. Chwycili Pana za rêce

i postawili na nogi. Pan klasn¹³ w d³onie – podszed³ do niego Staro-

¿ytny zaszczycony niesieniem dzbana. Pan podniós³ rêkê do He³mu

i zdj¹³ go z g³owy – wojownicy z szacunkiem sk³onili g³owy. Pan

stukn¹³ He³mem o dzban – strumieñ wina chlusn¹³ z w¹skiej szyjki

do podsuniêtego naczynia.

– Przy… przyjaciele! – zawo³a³ ile tchu Fagnir i zamoczy³ usta

w winie. Wsysa³ w siebie boski napój, dopóki siê nie zmêczy³. Po-

background image

– 150 –

tem przechyli³ g³owê razem z He³mem – na twarz, ramiona i pierœ

chlusnê³y aromatyczne strumienie. – Chcê wypiæ zhas… hss… s…

Has… ydem – Fagnir wysun¹³ jêzyk, ³owi¹c krople, œciekaj¹ce z za-

³o¿onego na w³aœciwe miejsce He³mu. Pojma³ jedn¹ i powróci³ do

myœli, która przed chwil¹ zaœwita³a mu w g³owie. – Naprzzz… Na-

przód, do pa³a… cu… Do Haszyda! Piæ… On i ja… Do dna…

Œwiat huœta³ siê, jak wisz¹cy nad przepaœci¹ most. Dobrze, ¿e

ma obok przyjació³. Podsuwaj¹ brzuchy, pozwalaj¹ chwytaæ siê za

w³osy, za tr¹by… tr¹by…

„Indory! – przerazi³ siê Fagnir. – Moi przyjaciele to indory?!”.

Nie zd¹¿y³ siê przestraszyæ jak nale¿y, bo zza bia³ej plamy na

przodzie wychyli³ siê Haszyd.

– Haaasyd! – zawy³ radoœnie oficjalista.

Jeden z ludzi Fendiego bardzo usilnie, ale bez powodzenia szu-

kaj¹cy zbieg³ego gladiatora, w porê zauwa¿y³ demony i to, co robi¹

z ludŸmi. Najpierw rzuci³ siê biegiem w stronê „Spêtanej Wszy”, ale

potem ju¿ tylko po prostu ucieka³ przed wy³a¿¹cymi zewsz¹d po-

tworami z siekierami.

Bieg³, gdzie go nogi ponios¹. Wychyli³ siê zza rogu jakiegoœ

domu i zobaczy³ dziwn¹ kompaniê: w jego stronê sz³a i ju¿ by³a ja-

kieœ dwadzieœcia kroków od niego horda demonów, na której czele

szed³ pijany jak bela cz³owiek, wygl¹daj¹cy na kupieckiego s³ugê.

Potwory tak troskliwie podtrzymywa³y go pod rêce, towarzyszy³y

mu z takim szacunkiem, jakby by³ przywódc¹ ich szajki.

Mêtny, rozbiegany wzrok wodza demonów nagle spocz¹³ na

wys³anniku Fendiego, który nie zd¹¿y³ schowaæ siê za rogiem. Prze-

pita twarz zajaœnia³a radoœci¹.

– Haaasyd! – krzykn¹³ dowódca potworów, gapi¹c siê na niego

i wyci¹gaj¹c do niego rêkê. Cz³owiek Fendiego oszo³omiony i prze-

ra¿ony rzuci³ siê do ucieczki. Byle gdzie, ¿eby tylko jak najdalej

st¹d.

Kluczy³ jak zaj¹c. Gdy tylko zobaczy³ odblask br¹zowych sie-

kier i he³mów, rzuca³ siê w bok, nie patrz¹c gdzie biegnie.

Wysokie ogrodzenia nie stanowi³y problemu. Szerokie strumie-

nie i do³y przeskakiwa³ jednym susem. Ale wszêdzie byli tamci. Z³o-

dziejaszek zupe³nie zapomnia³ o swoim zadaniu, o jakimœ tam bar-

barzyñcy, nie wiedzia³, w jakiej dzielnicy jest teraz, nie mia³ pojêcia,

co robiæ dalej. ¯eby chocia¿ móg³ chwilê odpocz¹æ…

background image

– 151 –

Chyba w koñcu by³ sam. Opar³ siê o wysoki mur, ocieraj¹c pot

i uspokajaj¹c oddech. Zaraz zbierze myœli i …

Kamienne ogrodzenie rozsypa³o siê jak pod uderzeniem potê¿-

nego, przeznaczonego do rozwalania murów twierdzy tarana. Jeden

z kamieni rozbi³ g³owê poddanemu Fendiego. Ten upad³ nieprzy-

tomny, ale ¿ywy. Na jego piersi stanê³a ogromna szponiasta ³apa,

³ami¹c mu koœci, zgniataj¹c wnêtrznoœci, wyduszaj¹c z niego ¿ycie.

Amin, by³y stra¿nik martwego szacha D¿umala, nie zauwa¿y³,

¿e kogoœ rozgniót³. Rozwali³ ogrodzenie nie po to, ¿eby pozbawiæ

¿ycia jak¹œ ¿a³osn¹ istotê – to by³a tylko stoj¹ca mu na drodze prze-

szkoda. Ludzie go nie interesowali. Nie patrzy³ na nich, tylko ³ama³,

depta³, kruszy³. Przeciera³ sobie drogê i szuka³. Potrzebny mu by³

cz³owiek, który go zabi³. Amin pozna go po zapachu, oddechu, bez

wzglêdu na ubranie, po chrzêœcie ¿wiru pod jego butami. Znajdzie

go i wypije jego krew.

Coœ szuka³o Amina, Coœ, co by³o mu potrzebne, bez czego by³o

mu Ÿle. Amin czu³, ¿e to jest tu¿ obok. Nied³ugo siê spotkaj¹. Ju¿

nied³ugo.

Cz³owieka, który go zabi³, nigdzie nie by³o. Ani pod dachami

pude³ek, w których ¿yli ludzie i które Amin rozdeptywa³, ani na za-

lanych œwiat³em po¿arów ulicach, ani tam, gdzie mo¿na siê ukryæ

w ciemnoœci, któr¹ Amin rozprasza³ swoj¹ pochodni¹: trzyma³ w rê-

ku wyrwane z korzeniami p³on¹ce drzewo. I ¿eby by³o widniej, za-

pala³ od niego inne pochodnie. Niech p³on¹ te wszystkie przeszko-

dy. Im mniej przeszkód, tym szybciej znajdzie cz³owieka, który go

zabi³. I wypije jego krew.

Amin szed³ ulic¹. Ale na razie widzia³ tylko swoich. Ich mo¿na

by³o nie ruszaæ – nie przeszkadzali. Podszed³ do nowego muru –

¿eby go zburzyæ i zobaczyæ, czy nie ma za nim tego, kogo krwi

³akn¹³.

Nagle zatrzyma³ siê. Poczu³. Zobaczy³. Zrozumia³. Wreszcie.

ZnaleŸli siê.

Amin zarycza³.

Minolia znalaz³a swojego brata Vellacha. Szukaj¹c ratunku przed

koszmarem, który poch³ania³ miasto, miota³a siê od muru do muru,

od domu do domu, z zau³ków na ulice. Wszêdzie by³y przelewaj¹ce

background image

– 152 –

krew potwory w he³mach podobnych do zaginionego He³mu. P³o-

mieñ po¿arów oœwietla³ nocny Vagaran.

W jego niepewnym pomarañczowym œwietle majacz¹ sylwetki

miotaj¹cych siê w panice ludzi, pojawiaj¹ siê i znowu znikaj¹ w ciem-

noœciach z³owieszcze, milcz¹ce postacie ohydnych istot, rodem z noc-

nego koszmaru, wymachuj¹cych br¹zowymi siekierami, potrz¹saj¹-

cych drewnianymi tarczami, zabijaj¹cych ka¿dego, kogo spotkaj¹

na swojej drodze…

Minolia wesz³a przez furtkê w ogrodzeniu jednego z domów.

Zobaczy³a na werandzie skulon¹ postaæ brata. Wewn¹trz domu sza-

la³ po¿ar. Minolia schwyci³a brata pod pachy i odci¹gnê³a od ognia,

na ulicê. Czerwone jêzyki wysuwa³y siê z okien, lubie¿nie oblizuj¹c

œciany skazanego domu.

Jeszcze nigdy Minolia niczego nie dŸwiga³a, nigdy nie mia³a do

czynienia z prac¹ fizyczn¹. Dlatego z wysi³ku krêci³o siê jej w g³o-

wie, mia³a uczucie, jakby w dole brzucha coœ siê mia³o zaraz obe-

rwaæ. Zacisnê³a zêby. Wyci¹gnê³a brata przez furtkê na ulicê i opar³a

o œcianê. Usiad³a obok Vellacha, przez chwilê ciê¿ko oddycha³a,

potem nachyli³a siê nad bratem.

Mordercy z siekierami mieli charakterystyczny sposób zabijania –

przynajmniej sadz¹c po tych trupach, które widzia³a Minolia. Swoim

ofiarom albo odr¹bywali g³owy, albo rozpruwali brzuchy. Jej rodzone-

mu bratu próbowali rozpruæ brzuch. Najwidoczniej pó³ksiê¿yc siekiery

tylko go musn¹³. Albo Vellach siê odchyli³, albo coœ odwróci³o uwagê

potwora. Vellach ¿y³, ale straci³ przytomnoœæ. Nie by³o jednak w¹tpli-

woœci – nie prze¿yje. Podarowano mu kroplê czasu i morze cierpienia.

Minolia rozchyli³a rozciêt¹ odzie¿ brata. Tego typu rany mo¿na tylko

œcisn¹æ rêkami, nie pozwalaj¹c wylaæ siê wnêtrznoœciom, i umrzeæ.

Vellach uniós³ powieki. Jego oczy strasznie zezowa³y, g³owa

miota³a siê na boki, jak u szmacianej lalki. Ale w koñcu pozna³ dziew-

czynê i spróbowa³ siê uœmiechn¹æ.

– Siostra… – wychrypia³. Nagle z jego gard³a wydoby³ siê bul-

gocz¹cy dŸwiêk i z k¹cika ust pociek³a krew zmieszana ze œlin¹. –

Siostra… Rozb… roz…

Mówi³ z trudem. Minolia objê³a jego g³owê rêkami, przytuli³a

twarz do jego policzka i szepta³a: „Ciszej… ciszej…”.

– Zaklêcie… Rozbite… Naczynie… nie… dzia³a…

Vellach zach³ysn¹³ siê krwi¹.

– Uciekaj st¹d… Zapomnij o He… He³mie… Uciekaj… Sta-

ro… Staro¿ytni wrócili…

background image

– 153 –

– To s¹ Staro¿ytni? – oczy Minolii otworzy³y siê szeroko ze

zdumienia.

– Taak… nas… ok³ama…

I nagle g³oœny, straszny krzyk:

– Uciekaj st¹d!

Vellach krzykn¹³, czuj¹c nadchodz¹c¹ agoniê i wk³adaj¹c w ten

krzyk ostatek si³, resztkê ¿ycia. Jeszcze krzycza³, gdy jego cia³o zwi-

nê³o siê w przedœmiertnych drgawkach.

A potem umar³.

Minolia p³aka³a, przyciskaj¹c g³owê brata do swojej piersi.

Nagle ogrodzenie jakby wybuch³o, na wszystkie strony polecia-

³y kamienie. Z wy³omu, z py³u wysz³o na ulicê coœ, co by³o strasz-

niejsze ni¿ wszystkie koszmary widziane dot¹d przez Minoliê.

Trzy razy wy¿szy od cz³owieka, z g³azami musku³ów przelewa-

j¹cymi siê pod skór¹, z ogromnymi, ciê¿kimi jak granitowe p³yty

d³oñmi… gdzieœ w górze tonie w ramionach malutka g³ówka, z wysz-

czerzon¹ paszczêk¹. Minolia mia³a wra¿enie, ¿e w tym potworze by³o

coœ znajomego. Nie odrywa³a wzroku od demonicznej istoty i za-

miast uciekaæ, z szaleñczym uporem stara³a siê przypomnieæ sobie,

dlaczego potwór wydaje jej siê znajomy.

Monstrum, pozostawiaj¹c za sob¹ rozgniecione cia³o jakiegoœ

cz³owieka, sz³o w stronê Minolii. Dziewczyna powinna siê ratowaæ,

ale nie rusza³a siê, tuli³a g³owê brata do swojej piersi i patrzy³a na

demona. Nie mia³a ju¿ si³y uciekaæ, ale nie czu³a strachu przed œmier-

ci¹. Czy umrze trochê wczeœniej, czy trochê póŸniej, czy zabije j¹

ten demon, czy inny – co za ró¿nica…

Monstrum dosz³o ju¿ do po³owy ulicy.

I nagle zastyg³o.

Z pobliskiego rynsztoku p³yn¹³ ku niemu czarny cienki stru-

myczek. Czarna (nie wiedzieæ czemu Minolia pomimo ciemnoœci

by³a tego pewna) gêsta ciecz podp³ynê³a do szponiastej stopy po-

twora i pope³z³a w górê po jego nodze. Ciemny strumyczek dotar³

do brzucha, do pêpka i wpi³ siê w niego. Tak, wpi³ siê, Minolia

by³a pewna, ¿e siê nie pomyli³a. A po chwili demon zarycza³ trium-

falnie, jak zwierz z Mrocznych Lasów Tamtego Œwiata, któremu

dogodzono. Zarycza³ tak, ¿e ¿aden cz³owiek nie by³ w stanie tego

wytrzymaæ. Mo¿na by³o albo straciæ rozum, albo rzuciæ siê do

ucieczki na z³amanie karku.

Minolia uciek³a. Obejrza³a siê dopiero na koñcu ulicy. I zoba-

czy³a, co dzieje siê z demonem. Cia³o potwora przypomina³o wil-

background image

– 154 –

gotn¹ glinê, zmieszan¹ rêkami niewidzialnego garncarza, s¹czy³y siê

z niego czarne krople, topi³o siê…

Dziewczyna rzuci³a siê do ucieczki, nie wiedz¹c dok¹d, nie wie-

dz¹c przed czym.

Amin znalaz³ i jego znaleziono. Czu³ upajaj¹ce Po³¹czenia, da-

j¹ce si³ê, nie maj¹c¹ sobie równych, si³ê, której nie mo¿na pokonaæ.

On, Amin, bêdzie rós³ a¿ do nieba, rozdepcze ziemiê, stanie siê Wielk¹

Nicoœci¹. I zabije cz³owieka, który go zabi³.

Minolia upad³a, zmêczone nogi zawiod³y j¹. Dziewczyna le¿a-

³a, niemal dotykaj¹c kamiennego postumentu, na który codziennie

wchodzi³ inny kap³an ze Œwi¹tyni Isztar i do wieczora sta³ tam z kub-

kiem na ja³mu¿nê.

Dopóki Minolia bieg³a, chcia³o jej siê walczyæ o ¿ycie. Ale gdy

tylko upad³a, fizyczne i psychiczne si³y opuœci³y j¹.

Dlatego gdy z ciemnoœci wysz³y trzy z³owieszcze, oœwietlone

blaskiem po¿arów i œwiat³em ksiê¿yca postacie z siekierami w ³apach,

pomyœla³a tylko, ¿e byæ mo¿e œmieræ w takim miejscu zostanie przy-

jêta jako ofiara dla Isztar. Dwa potwory zastyg³y w pewnym oddale-

niu, trzeci szed³ w stronê Minolii.

„Jego ostatnie kroki – moje ostatnie chwile – przemknê³o na

krañcach jej œwiadomoœci. – To w³aœnie s¹ Staro¿ytni… To s¹ ci, na

których czekaliœmy dwieœcie piêædziesi¹t lat. Kaci. Wszystko na pró¿-

no. Ca³e ¿ycie na darmo. Umar³ mój Vellach, teraz moja kolej…”.

Na dwa kroki przed ofiar¹, siekiera zosta³a wzniesiona do ude-

rzenia. Pozostawa³o tylko opuœciæ j¹ na drobn¹ szyjkê. I dziewczyna

pokornie pochyli³a g³owê, ¿eby katu wygodniej by³o zadaæ cios.

Wielkimi bezg³oœnymi krokami gdzieœ zza postumentu wysko-

czy³ i rzuci³ siê na potwora ros³y mê¿czyzna ze wzniesionym nad

g³ow¹ mieczem, trzymanym obiema rêkami. Staro¿ytny spostrzeg³

niebezpieczeñstwo i zwróci³ siê ku niemu twarz¹, ustawiaj¹c swoj¹

siekierê tak, ¿eby zablokowaæ opadaj¹cy miecz.

Potwór wystawi³ przed siebie siekierê, ¿eby os³oniæ siê przed

uderzeniem z góry. Ale zamach by³ fa³szywy i mê¿czyzna wyhamo-

wa³ opadaj¹ce ostrze, b³yskawicznie zmieni³ ustawienie nóg i ramion

i zada³ cios, wbijaj¹c klingê dok³adnie pod koœcian¹ naroœl na czole.

Staro¿ytny wojownik run¹³ jak podciêty.

– Mia³em racjê! – zawo³a³ cz³owiek, zapewne zwracaj¹c siê bezpo-

œrednio do nocy. – Nosaci maj¹ s³abe miejsce pod tym guzem na czole!

background image

– 155 –

Minolia pozna³a go: to by³ gladiator, który zabi³ Turañczyka na

arenie.

A gladiator spojrza³ na Minoliê, mrugn¹³ do niej i ruszy³ na dwóch

nastêpnych Staro¿ytnych, którzy teraz szli w jego stronê. Gdy zbli-

¿y³ siê do nich na odleg³oœæ pozwalaj¹c¹ na walkê wrêcz, za plecami

Staro¿ytnych wojowników pojawi³a siê jeszcze jedna ludzka postaæ

– kobieta z szabl¹.

Uderzyli jednoczeœnie na tego samego przeciwnika – mê¿czy-

zna i kobieta, mieczem i szabl¹, w pierœ i plecy. Giêtka szabla wy-

giê³a siê, napotykaj¹c grub¹, tward¹ skórê, ale metal zwyciê¿y³ i kho-

rajska szabla zatopi³a siê w ciele przybysza. Dwukrotnie trafiony

Staro¿ytny zachwia³ siê i wypuœci³ br¹zowy pó³ksiê¿yc.

A mê¿czyzna i kobieta (j¹ Minolia równie¿ pozna³a – wojow-

niczka z areny, która pokona³a kozaka) od razu zwrócili siê do trze-

ciego przeciwnika i zaatakowali go tak samo jak pierwszego, z obu

stron. I znowu zwyciê¿yli.

– Widzisz, pad³ na ziemiê – powiedzia³a g³oœno kobieta. – Taka

taktyka jest na nich najlepsza.

– Taka co? Zreszt¹, niewa¿ne. Nie podoba mi siê to – mê¿czy-

zna tr¹ci³ nog¹ le¿¹cych wojowników, upewniaj¹c siê, ¿e nie ¿yj¹. –

Nie lubiê atakowaæ od ty³u.

Najwidoczniej kontynuowali jakiœ przerwany spór.

– To nieludzie! – gor¹czkowa³a siê kobieta. – I do nich zasady

honoru nie maj¹ zastosowania! Za to celnym ciosem pomiêdzy krêgi

szyjne zabijasz ich od razu, na amen…

K³ócili siê, tak jakby wokó³ nich nie p³onê³y domy, jakby nie

majaczy³y w oddali okrutne potwory.

– Dziêkujê! Uratowaliœcie mnie! – Minolia wsta³a i niepewnym

krokiem sz³a w stronê ludzi, którzy uratowali jej ¿ycie. Si³y zaczê³y

jej wracaæ, gdy zobaczy³a pokonanych Staro¿ytnych i us³ysza³a ludzk¹

mowê… Jakby wypi³a czarê o¿ywiaj¹cego balsamu z wyj¹tkowo sil-

nych zió³.

Gladiator zwróci³ na ni¹ uwagê.

– Nie ma za co, dziewczyno. Widzia³aœ czarne ka³u¿e?

– Nie – odpowiedzia³a Minolia… i w tym samym momencie

przypomnia³a sobie czarny strumyczek, zlewaj¹cy siê z demonem.

„Czy nie o tym mówi?”.

– Jakieœ drañstwo wycieka zewsz¹d. Przypomina smo³ê – wy-

jaœni³ mê¿czyzna. – Omijaj j¹, w ¿adnym razie nie wchodŸ. Widzie-

liœmy, co siê dzieje z ludŸmi, którzy w ni¹ wpadali…

background image

– 156 –

Minolia ju¿ by³a obok barbarzyñcy i jego towarzyszki. Kobieta-

-wojownik spojrza³a na swojego barczystego towarzysza z do³u do

góry („A mo¿e wiêcej ni¿ towarzysza?” – pomyœla³a Minolia zupe³-

nie nie na miejscu) i kpi¹co zapyta³a:

– Wszystkie kobiety w mieœcie bêdziemy ratowaæ?

Conan nie zd¹¿y³ nic odpowiedzieæ. W g³owie dziewczynki

wybuch³a b³yskawica myœli i Minolia nagle przypomnia³a sobie, ¿e

w³aœnie na poszukiwanie tego cz³owieka Orlandar wys³a³ ca³y za-

kon. Co za szczêœcie! Ale na g³owie barbarzyñcy nie by³o ¿adnego

He³mu…

– He³m! – krzyknê³a tak niespodziewanie i g³oœno, ¿e jej nowi

znajomi drgnêli. – Gdzie jest He³m, wojowniku, który pokona³ Tu-

rañczyka? Wzi¹³eœ go ze sob¹!

Cymmerianin spojrza³ na uratowan¹ dziewczynê z litoœci¹, a po-

tem odwróci³ siê do Amazonki:

– Idziemy, marnujemy tu tylko czas. Musimy jeszcze dotrzeæ

do murów…

– Najwy¿sza pora – parsknê³a Amazonka.

I Minolia zobaczy³a plecy swoich wybawców.

– Stójcie! Zatrzymajcie siê! He³m! On daje w³adzê nad Staro-

¿ytnymi! – krzycza³a zrozpaczona dziewczyna, biegn¹c za gladiato-

rami, odchodz¹cymi w ciemnoœæ nocy w poœpiechu, lecz bez paniki.

– Wy niczego nie wiecie!

Conan nie zatrzymuj¹c siê, odwróci³ g³owê i z niejakim zainte-

resowaniem zapyta³:

– Nad kim daje w³adzê?

– Nad Staro¿ytnymi! No, nad tymi z tr¹bami… Myœleliœmy, ¿e

oni s¹ dobrzy, a oni s¹ Ÿli, zabijaj¹ ludzi! A He³m mo¿e zmusiæ ich do

pos³uszeñstwa! Dlatego Orlandar wys³a³ nas, ¿ebyœmy ciê szukali…

– Jasne – przerwa³ Conan ten potok s³ów. Biedna dziewczyna,

zupe³nie zwariowa³a ze strachu. – Najkrótsz¹ drogê do murów znasz?

– Znam – sk³ama³a szybko Minolia – ba³a siê, ¿e zostawi¹ j¹

sam¹. W rzeczywistoœci nie wiedzia³a nawet, gdzie s¹ teraz.

– To poka¿. A po drodze opowiesz nam o tym He³mie.

Amazonka nie odezwa³a siê, ale doœæ jednoznacznie parsknê³a.

Ale czy mê¿czyŸni warci s¹ s³ów?

Cymmerianin groŸnie przypomnia³ dziewczynie:

– Patrz pod nogi i uwa¿aj na smo³ê! I na inne rzeczy te¿…

background image

– 157 –

„Spêtana Wesz” by³a pusta jak nigdy. Fendi samotnie siedzia³ za

sto³em, przed nim sta³ nietkniêty kubek z winem i talerz z zimnym

miêsem. Myœla³ w napiêciu. O czym? – nie urodzi³ siê jeszcze na

œwiecie taki cz³owiek, któremu pozwolono by poznaæ jego myœli.

Nagle otworzy³y siê drzwi. Gwa³townie. Ale nó¿ by³ szybszy. Zami-

gota³ jak srebrzysta rybka i wbi³ siê na poziomie piersi wchodz¹ce-

go. ¯aden z psów Fendiego nie œmia³by tak szarpaæ drzwiami, a wiêc

obcy. Obcym œmieræ. Jeœliby miêdzy powstaniem myœli a wprowa-

dzeniem jej w czyn by³a choæby chwila pauzy, Fendi nie zaj¹³by i nie

utrzyma³ tronu vagarañskich z³odziei. Ataman odwróci³ siê, s³ysz¹c

skrzypienie i jednoczeœnie rzuci³ no¿em, który nie wiadomo sk¹d

pojawi³ siê w jego rêku.

Z uczuciem zdziwienia Fendi po¿egna³ siê dawno i na zawsze.

Od dzieciñstwa rzuca³o go po œwiecie, by³ w najokrutniejszych sytu-

acjach i widzia³ przeró¿ne rzeczy. Tak¿e wszelkiego rodzaju czary

i najdziwniejsze potwory.

Monstrum, które otworzy³o drzwi, w³adowa³o siê do œrodka, trzy-

maj¹c przed sob¹ tarczê z wbitym w ni¹ no¿em. Przera¿aj¹cy wy-

gl¹d syna piekie³ i nieudany rzut no¿em nie wywo³a³ u Fendiego ni-

czego poza pragnieniem dzia³ania. Gdy obcy zrobi³ krok po brudnej

pod³odze karczmy, niewysoki, ruchliwy Shemita pokona³ dziel¹c¹

ich odleg³oœæ i w¹skie, ¿ylaste d³onie króla z³odziei wyjê³y spod czer-

wonej koszuli dwa sztylety. Sta³o siê to tak szybko, ¿e potwór chyba

nie zrozumia³, gdzie podzia³ siê cz³owiek, którego dopiero co wi-

dzia³.

Ale dwa – jeden po drugim – ciosy w plecy podpowiedzia³y mu

gdzie. Ozdobiona koœcianym guzem g³owa zaczê³a krêciæ siê w po-

szukiwaniu bezczelnej ofiary, siekiera zosta³a podniesiona przez

w³ochate ³apy do zadania œmiertelnego ciosu. Wtedy praw¹ stopê

potwora u¿¹dli³y dwa cienkie ostrza.

Tak jak zabija siê moskity – nie patrz¹c, klepi¹c siê po tym miej-

scu, gdzie czuje siê obecnoœæ obcego cia³a i uk³ucie, tak w³aœnie

potwór machn¹³ siekier¹, kieruj¹c pó³ksiê¿yc tam, gdzie powinien

znajdowaæ siê bezczelny cz³owiek.

Gdyby Fendi umia³ siê œmiaæ, to teraz na pewno pozwoli³by so-

bie na tak¹ przyjemnoœæ, patrz¹c, jak potwór przecina swoim topo-

rem powietrze, obraca siê i gapi na to miejsce, gdzie w jego, potwo-

ra, rozumieniu powinien walaæ siê przeciêty na pó³ trup. Przera¿aj¹ce

straszyd³o zastanawia siê, gdzie œmia³ podziaæ siê ten owad z niepo-

wa¿nymi no¿ykami i jak mu siê uda³o uciec. A Fendi sta³ za w³ocha-

background image

– 158 –

tymi plecami potwora, prawie siê o nie opieraj¹c. Nie spiesz¹c siê,

wybiera³ punkty, w które uderzy za chwilê. Cz³owiek widzia³ jasno

koniec pojedynku.

Potwór nie mia³ szans. By³ zbyt nieruchawy. Z tymi, którzy ustê-

powali Fendiemu pod wzglêdem szybkoœci reakcji i ciosów, szybki,

zrêczny, gibki Shemita rozprawia³ siê bez skrupu³ów, nie daj¹c prze-

ciwnikowi ¿adnej szansy prze¿ycia. Ci, którzy mu pod tymi wzglê-

dami nie ustêpowali, musieli pope³niæ inny b³¹d – skoro Fendi do tej

pory ¿y³ i cieszy³ siê dobrym zdrowiem. I nikt – ani w Vagaranie, ani

nigdzie indziej nie ma prawa uwa¿aæ siê za najlepszego wojownika,

dopóki oddycha tym samym powietrzem, co Fendi. A jeœli ktoœ za-

cznie mieæ o sobie zbyt wysokie mniemanie, to musi spróbowaæ szczê-

œcia i albo umrzeæ, albo zabiæ Fendiego. W Vagaranie ju¿ od dawna

takich nie ma…

Pozostali jednak przyjezdni. Na przyk³ad ten wychwalany bar-

barzyñca-gladiator, który jak mówi¹, nie ma sobie równych i który

zapewne te¿ tak s¹dzi. Ale to nic: wkrótce siê wyjaœni, kto umie le-

piej zabijaæ. Ju¿ nied³ugo siê spotkaj¹.

Ale najpierw ta jaszczurka z toporem. Mimo twardej jak skoru-

pa starego orzecha skóry, Fendi podziurawi j¹ sztyletami, wyk³uje

oczy. Straszyd³o zamieni siê w œlepe rzeszoto, i jeœli nawet jest z sa-

mego Œwiata Demonów, tam w³aœnie powróci. A on wyjdzie z tego

bez jednego zadrapania.

Prawie tak w³aœnie siê sta³o.

Fendi zada³ jeszcze trzy ciosy no¿ami – w bok, plecy i w³ochat¹

nogê bestii – i zupe³nie nieoczekiwanie dla potwora znalaz³ siê przed

nim i podskoczy³.

Zimny b³ysk metalu – to by³a ostatnia rzecz, jak¹ zobaczy³ Sta-

ro¿ytny. Rozpalone prêty wbi³y siê w jego oczy i œwiat zgas³. Potwór

po raz pierwszy w ¿yciu wyda³ ochryp³y, wœciek³y ryk, zakrêci³ siê,

r¹bi¹c siekier¹ wszystko, co by³o za blisko. Z wyk³utych oczu s¹czy-

³a siê ¿ó³ta mêtna maŸ.

Fendi odskoczy³ na bezpieczn¹ odleg³oœæ i wybra³ miejsce do

kolejnego, ostatniego ju¿ ciosu, gdy k¹tem oka zauwa¿y³ ruch

w drzwiach.

Odwróci³ siê, sta³o tam jeszcze jedno straszyd³o, a za nim b³ysz-

cza³ he³m trzeciego.

Decyzja zosta³a podjêta b³yskawicznie. No có¿, pierwszy po-

twór mia³ szczêœcie. Ci, którzy teraz przybyli, równie¿. Król z³odziei

zupe³nie nie by³ ciekaw, co to za potwory i sk¹d siê wziê³y w jego

background image

– 159 –

rezydencji, najwa¿niejsze, ¿e wrogów by³o du¿o. „Rzucaæ siê do walki

z przewa¿aj¹cymi si³ami przeciwnika – to g³upota, a nie odwaga” –

tak brzmia³a jego dewiza i dlatego postanowi³ uciec ze „Spêtanej

wszy”, wybieraj¹c do przymusowej i nie hañbi¹cej ucieczki najpew-

niejsz¹ drogê.

Z sali jadalnej do kuchni. Z kuchni – do przybudówki, gdzie

dzielono tusze. Wszystkie drzwi za sob¹ zamyka³ na zasuwy. W przy-

budówce Shemita odsun¹³ stó³, otworzy³ klapê tajnego luku i sko-

czy³ do podziemnego przejœcia, ³¹cz¹cego karczmê z oddalon¹ o piêæ-

dziesi¹t kroków stajni¹. Tunel wykopano w celu ucieczki przed

ob³awami, które co jakiœ czas organizowa³a stra¿ miejska, ale korzy-

stano z niego rzadko – ró¿nice zdañ za³atwiano zazwyczaj pokojo-

wo, jak to miêdzy swojakami.

„Woda. ¯aden nie pilnuje. £otry. Ju¿ ja im dam”. Fendi zrobi³

dwa kroki w wodzie, która siêga³a mu do kostek i przy trzecim po-

czu³, ¿e nie mo¿e wyci¹gn¹æ nogi.

Shemitê zawsze ratowa³a z opresji sprawdzaj¹ca siê zasada: „po-

czujesz niebezpieczeñstwo – b³yskawicznie zareaguj”. Ataman pod-

skoczy³, uwolni³ nogi z safianowych butów i wpar³ siê rêkami i no-

gami w œciany w¹skiego prze³azu. Nie wiedzia³ dlaczego, ale czu³ –

jeœli dotknie tego, w czym ugrzêz³y jego buty, zginie.

Pokonanie drogi do stajni po œcianach prze³azu by³o zajêciem

bardziej niebezpiecznym i wyczerpuj¹cym ni¿ powrót i opuszczenie

karczmy przez dach na linie. Przed jaszczurami z toporami uda mu

siê uciec, ile by ich tam by³o. A poza tym: po co potwory mia³yby

w³aziæ na dach?

I Fendi jak mucha na œcianie ruszy³ z powrotem.

Oto i luk. Uniós³ g³ow¹ klapê, wsun¹³ pod ni¹ praw¹ rêkê, chwyci³

za brzeg. Lew¹ otworzy³ luk, potem wczepi³ siê palcami w deski obok

prawej d³oni. Zacz¹³ wci¹gaæ cia³o na górê.

Jak oni zd¹¿yli – tacy powolni, nieruchawi, przecie¿ nie powin-

ni byli zd¹¿yæ!…

Ale nad g³ow¹ zalœni³ pó³ksiê¿yc i odr¹bane d³onie zsunê³y siê

do podziemnego przejœcia. Rozleg³ siê g³oœny plusk, gdy cia³o ata-

mana zetknê³o siê z grz¹sk¹ galaret¹.

Czarna, lepka, gêsta jak miód substancja wyda³a dŸwiêk po-

dobny do cichego, zadowolonego burczenia, gdy uwi¹z³ w niej cz³o-

wiek z pokaleczonymi rêkami. Fendi jeszcze próbowa³ uwolniæ cia³o

z grz¹skich objêæ, ale z ka¿dym konwulsyjnym ruchem czu³ siê co-

raz mniej wolny i wkrótce znalaz³ siê w pe³nej w³adzy czarnej mazi.

background image

– 160 –

Mucha wpad³a do miodu… Jednoczeœnie w nozdrza Fendi uderzy³

mdl¹cy smród i jego cia³o przej¹³ ch³ód – albo coœ podobnego do

ch³odu, wgryzaj¹cego siê w ka¿dy por cia³a, wdzieraj¹cego siê do

¿y³, mia¿d¿¹cego mózg lodowatym imad³em. Ostatnim odczuwa-

nym w tym ¿yciu przez Shemitê uczuciem by³a irytacja. ¯e nie udo-

wodni³ zarozumia³emu gladiatorowi, kto z nich jest najlepszym wo-

jownikiem na œwiecie.

A potem przyszed³ Ból, który zaæmi³ wszystko. Hucza³ w ciele

cz³owieka, dopóki ¿ycie wys¹cza³o siê z niego po kropli, dopóki

miêk³y koœci, pêka³a skóra, uwalniaj¹c krew, rozp³ywa³ siê mózg

w czaszce. Dopóki cz³owiek nie sta³ siê tym, co go wch³onê³o – grz¹-

sk¹, œmierdz¹c¹ ciecz¹.

– Stój! – nieoczekiwanie zawo³a³ Aj-Berek. – Tutaj!

Zasapany Orlandar zastyg³ obok swojego towarzysza.

– Co… tutaj? – wydusi³ z siebie.

– Conan. Gdzieœ blisko. Czujê go. Albo jest w tym domu, albo

w nastêpnym… Albo gdzieœ pod naszymi nogami. ZnaleŸliœmy go,

Mistrzu.

Starcy byli w jednej z dzielnic, w której ¿yli biedacy – niemal

przy samych murach miejskich. Na nieudanych poszukiwaniach zbie-

g³ego gladiatora up³ynê³a im wiêksza czêœæ nocy, wkrótce powinien

wstaæ œwit… ostatni œwit cz³owieka. Ale ci¹gle by³o tak samo ciem-

no, tylko p³omienie po¿arów oœwietla³y ulice, ju¿ niemal ca³kowicie

pokryte czarn¹, ruchliw¹ galaret¹, wch³aniaj¹c¹ ludzi, konie, wiel-

b³¹dy, kundle i nawet Staro¿ytnych.

– Czarowniku, patrz! – krzykn¹³ nagle Orlandar, pokazuj¹c prze-

krzywiony, wyblak³y szyld na œcianie przed wejœciem do pobliskie-

go budynku bez okien, z jedynymi mocnymi dêbowymi drzwiami.

Aj-Berek podniós³ g³owê i zdumiony zamar³ z otwartymi ustami.

„Tanio, do syta i do zamroczenia!” – by³o napisane na samym

dole szyldu. „Ch³odne wino i gor¹ce zak¹ski!” – g³osi³y nieco wiêk-

sze litery trochê wy¿ej. „Pijalnia starca Kafara!” – oznajmia³ najwy-

¿ej umieszczony najwiêkszy napis.

A na samej górze wypisana by³a ogromnymi krzywymi literami

nazwa knajpy: „Br¹zowy He³m”.

– Jak¿e to… – wyszepta³ wstrz¹œniêty Orlandar, opieraj¹c siê

o ramiê maga. Przy ka¿dym wydechu powietrze z chrypieniem wy-

dostawa³o siê z jego wyschniêtego gard³a.

background image

– 161 –

Aj-Berek otrz¹sn¹³ siê ze zdziwienia i wzruszy³ ramionami.

– Nie wiem, Mistrzu. Mo¿liwe, ¿e to przypadek. Mo¿liwe te¿,

¿e to znak losu. Albo przejaw zamys³u bogów. Albo… Nie wiem.

Jestem za to pewien, ¿e napewno musimy tu wejœæ. Taak, bez w¹t-

pienia. ChodŸmy.

Podszed³ do drzwi i spróbowa³ je otworzyæ. Zamkniête. Pchn¹³

ramieniem. Drzwi nie ustêpowa³y. Ale Aj-Berek wyraŸnie s³ysza³

dobiegaj¹cy zza nich szmer.

– Conan! – krzykn¹³ i jego g³os za³ama³ siê ze wzruszenia. –

Conan, otwórz! Jesteœmy przyjació³mi! Wiemy, ¿e tam jesteœ! Mo-

¿emy pomóc! Otwórz, Conanie, barbarzyñco z Cymmerii! Niepoko-

nany gladiatorze, który nigdy nie sta³ siê pokornym niewolnikiem!

Szmer sta³ siê wyraŸniejszy, jakby spod drzwi odsuwano jakieœ

ciê¿kie przedmioty. I drzwi otworzy³y siê. Przed magiem i Mistrzem

sta³ z obna¿onym mieczem, gotowy do walki z ka¿dym, ten, którego

szukali przez ca³¹ koszmarn¹, niekoñcz¹c¹ siê noc.

– Mistrz Orlandar! – rozleg³ siê w g³êbi ciemnego pomieszcze-

nia znajomy radosny g³os.

– Minolia? – zdziwi³ siê Mistrz, który nigdy by siê jej tu nie

spodziewa³, a ju¿ zw³aszcza w towarzystwie zbieg³ego gladiatora.

– Chwa³a Bogini, w tej dziurze s¹ jeszcze jacyœ ¿ywi ludzie… –

rozleg³ siê inny g³os – kobiecy, ochryp³y, bardzo zmêczony.

– Conan – wyszepta³ z ulg¹ Aj-Berek i poczu³, jak ogromny ciê-

¿ar spada z jego ramion.

– Czarownik! – zarycza³ niepokonany gladiator, wci¹gn¹³ zasko-

czonego takim obrotem wydarzeñ Aj-Bereka do „Br¹zowego He³mu”

i przystawi³ mu ostrze do gard³a. – Na Croma, nareszcie ciê mam!

XXI

Czarna masa powoli, stopniowo rozp³ywa³a siê po mieœcie,

wch³aniaj¹c wszystko, co napotka³a na swojej drodze – od rezyden-

cji Haszyda, przez dzielnice wielmo¿ów, kupców i bogatych lichwia-

rzy, p³yn¹c w kierunku siedzib biedniejszych handlarzy i rzemieœlni-

ków, domów prostytutek i z³odziei, i dalej, do cha³up biedaków

i pijaków, dalej, do nor ¿ebraczek i w³óczêgów, a¿ do miejskich

murów. Wch³oniête przez czarn¹ galaretê rozp³ywa³y siê pa³ace i mi-

narety, taja³y domy i baraki, znika³y magazyny i sklepy, przepada³y

11 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 162 –

bez œladu warsztaty i tawerny… Masa nie pozostawia³a po sobie nic

– tylko bulgocz¹ce, ko³ysz¹ce siê morze absolutnej czerni.

W przestronnej, ale brzydkiej knajpie „Br¹zowy He³m” pano-

wa³ pó³mrok i ba³agan. Ciê¿kie drewniane sto³y by³y poprzewraca-

ne, ³awy porozrzucane po k¹tach, kontuar rozr¹bany na pó³ czyimœ

potê¿nym ciosem miecza albo siekiery. Pod³oga us³ana by³a skoru-

pami naczyñ, kawa³kami pieczonej baraniny… i poodr¹bywanymi

czêœciami ludzkich cia³. Ale wydarzenia tej nocy, które widzieli

i w których uczestniczyli schowani w knajpie ludzie, by³y tak kosz-

marne i wstrêtne, ¿e ju¿ nikt nie zwraca³ uwagi na to, ¿e krew zmie-

sza³a siê z wylanym winem, ludzkie szcz¹tki walaj¹ siê razem z ka-

wa³kami talerzy i resztkami zak¹sek… By³o to makabryczne miejsce,

ale bezpieczniejsze ni¿ ulice oszala³ego miasta. Drzwi znowu zasta-

wiono d³ugimi ciê¿kimi ³awami i dêbowymi sto³ami.

Amazonka siedzia³a na wysokim taborecie, ponuro zamyœlona

spogl¹da³a na swojego towarzysza i przyciska³a do boku zakrwawion¹

opaskê – zosta³a ranna w jednym ze staræ ze Staro¿ytnymi. Wtedy

Conan postanowi³, ¿e pora odpocz¹æ i przeczekaæ w jakimœ ciem-

nym k¹cie i zaci¹gn¹³ kobiety do pierwszego napotkanego budynku.

Wnêtrze budynku œwiadczy³o, ¿e Staro¿ytni ju¿ tu byli i na pocz¹tek

barbarzyñca musia³ zawlec do piwniczki najbardziej okaleczone cia³a,

¿eby wra¿liwa Minolia nie zemdla³a. Potem zabarykadowa³ drzwi

i dopiero wtedy zaj¹³ siê ran¹ Amazonki.

Minolia sta³a teraz w k¹cie i rozszerzonymi strachem oczami

patrzy³a na Conana. Na Cymmerianina patrzy³ równie¿ Mistrz Or-

landar – b³agalnym gestem przyciskaj¹c rêce do piersi. Na jego twa-

rzy malowa³ siê wyraz bezsilnoœci.

Tymczasem Cymmerianin wznosi³ siê poœrodku sali jak ogrom-

na góra. W lewej rêce trzyma³ mocno w³osy Aj-Bereka, w prawej

œciska³ rêkojeœæ swojego miecza, przystawionego do gard³a czarow-

nika i z³owieszczo lœni¹cego w œwietle oliwnej lampy.

– Conan, coœ ty… – pisnê³a Minolia.

– Cicho, kobieto! – wrzasn¹³ barbarzyñca nie odwracaj¹c g³o-

wy, a potem nachyli³ siê nad twarz¹ maga. – Od razu ciê pozna³em,

ohydny czarowniku! Tam, na grzbiecie Zawodz¹cego W¹wozu, to ty

rzuci³eœ na mnie czar, prawda? Odpowiadaj!

I mocno pchn¹³ starca.

Aj-Berek g³oœno prze³kn¹³ œlinê, ale gdy z jego ust sp³ynê³a od-

powiedŸ, g³os by³ spokojny, a spojrzenie spod przymkniêtych po-

wiek – obojêtne.

background image

– 163 –

– Tak – odpowiedzia³ czarownik. – To ja, broni¹c swojego w³ad-

cy, satrapy Haszyda, powstrzyma³em ciê zaklêciem… Ty walczysz

po swojemu, a ja po swojemu… Oczywiœcie, mo¿emy porównaæ

nasze metody i zastanowiæ siê, które s¹ bardziej sprawiedliwe…

Barbarzyñca jeszcze raz potrz¹sn¹³ staruszkiem, tym razem sil-

niej, tak ¿e zêby zadzwoni³y o zêby. Oczy barbarzyñcy ciska³y b³y-

skawice, knykcie palców, zaciœniêtych na rêkojeœci miecza, zbiela³y.

Potwornym wysi³kiem woli Conan powstrzymywa³ siê, ¿eby nie pod-

ci¹æ gard³a pod³emu czarownikowi, tu, od razu, bez dyskusji.

– Ty mówisz mi o sprawiedliwoœci! Ty! – zarycza³ Conan.

– Wielce szanowny wojowniku – wtr¹ci³ siê nieœmia³o Orlan-

dar, robi¹c krok w stronê Cymmerianina. – Przyszliœmy tu nie po to,

¿eby… Uwierz mi, teraz nie czas, by…

– Cofnij siê, starcze! – krzykn¹³ Conan na chwilê odsuwaj¹c

miecz od szyi czarownika i wymierzaj¹c go w Mistrza. – Cofnij siê,

jeœli nie chcesz byæ nastêpny! – Conan g³oœno odetchn¹³. Dusi³a go

wœciek³oœæ, wœciek³oœæ i radoœæ, ¿e ju¿ za chwilê bêdzie móg³ ze-

mœciæ siê za wszystko, co przysz³o mu wycierpieæ w tej mieœcinie.

Znowu zwróci³ siê do Aj-Bereka, znowu przystawi³ miecz do jego

gard³a: – Ty, wstrêtny czarnoksiê¿nik, mi³oœnik demonów i po¿eracz

padliny, ty œmiesz siê ze mn¹ równaæ? Ja jestem wojownikiem, wal-

czê uczciwie, otwarcie, twarz¹ w twarz z wrogiem i nie korzystam

przy tym z tego ca³ego magicznego gówna!

– Spe³nia³em tylko rozkaz swojego w³adcy: chroniæ go przed

niebezpieczeñstwem – cicho i tak samo spokojnie, nie czyni¹c naj-

mniejszej próby uwolnienia siê, odpowiedzia³ Aj-Berek. – A ty – ty

wykonywa³eœ rozkaz swojego pana: zabiæ satrapê Haszyda, napaœæ

na Vagaran, spl¹drowaæ go. Przynajmniej pod tym wzglêdem mo¿na

nas sprawiedliwie porównaæ.

– Zgadza siê, czarowniku – zasycza³ Cymmerianin. – Zgadza siê.

Jestem najemnikiem, robiê to, co ka¿¹ mi inni i nie myœlê. Rozka¿¹ –

zabijê, rozka¿¹ – bêdê szturmowaæ dowolne miasto… – Ale nigdy –

s³yszysz? Nigdy nie znêcam siê nad pokonanym przeciwnikiem, nie

bawiê siê z nim, jak kot z pojman¹ mysz¹, nie zmuszam go, bezsilne-

go, ¿eby tañczy³, jak mu zagram… W odró¿nieniu od ciebie i twojego

drañskiego satrapy. I dlatego ja postêpujê bardziej sprawiedliwie.

– Wykonywa³em rozkaz – tylko tyle zdo³a³ wydusiæ Aj-Berek.

Barbarzyñca uœmiechn¹³ siê krzywo.

– I to wszystko, co masz do powiedzenia? Wystarczy. Tygrys,

który wyrwa³ siê z klatki, napada na tego, kto go w niej zamkn¹³

background image

– 164 –

i wszystko mu jedno, czyj rozkaz wykonywa³ jego drêczyciel. To w³a-

œnie bêdzie sprawiedliwe. Pomódl siê do swojego czarnego boga, cza-

rowniku – Conan z Cymmerii wzi¹³ zamach, ¿eby zadaæ ostatni cios.

Orlandar przera¿ony zas³oni³ twarz rêkami, Minolia bezsilnie

gryz³a piêœæ, w oczach mia³a ³zy.

– Conanie, postêpujesz jak ostatni mê¿czyzna – rozleg³ siê zmê-

czony, pogardliwy g³os.

– Co takiego?! – ¿achn¹³ siê barbarzyñca i odwróci³ do Ama-

zonki. Kobieta siedzia³a rozluŸniona, przez ca³y czas przyciskaj¹c

do rany zakrwawion¹ opaskê. Twarz wojowniczki by³a blada, wargi

wykrzywia³y siê w pogardliwym uœmieszku, ale wzrok mia³a twar-

dy. Ze z³oœci¹ patrzy³a Cymmerianinowi prosto w oczy.

– Jak ostatni mê¿czyzna – powtórzy³a – który jest tylko dodat-

kiem do swojego cz³onka. Jesteœ z³y, pragniesz zemsty i nawet nie

próbujesz myœleæ tym, co masz miêdzy uszami – na chwilê zamilk³a,

krzywi¹c siê z bólu.

– Przecie¿ przez tego gada i jego pana ty te¿ musia³aœ walczyæ

na arenie! – krzykn¹³ Conan. – Tak samo jak ja mog³aœ zgin¹æ ku ich

uciesze! Niemo¿liwe, ¿ebyœ nie chcia³a odp³aciæ im t¹ sam¹ monet¹!

– Chcê, barbarzyñco. Ale najpierw zada³abym sobie kilka py-

tañ. Ci ludzie szukali Conana – po co? ZnaleŸli go – jak? Przyszli do

Conana sami, z w³asnej woli – dlaczego? Czarownik móg³by uspo-

koiæ Conana jednym ruchem palców – nie zrobi³ tego, z jakiego po-

wodu? Powiedzieli, ¿e mog¹ pomóc – w jaki sposób?… Nie wydaje

ciê siê, mê¿czyzno, ¿e najpierw warto by by³o poznaæ odpowiedzi

na te i inne pytania, a dopiero potem dokonywaæ „sprawiedliwego”

s¹du? Zabiæ zawsze zd¹¿ysz…, ale jak bêdziesz rozgrzebywa³ to

gówno, które pluska tam, na zewn¹trz?

Zapanowa³a pe³na napiêcia cisza. Cymmerianin zastyg³ bez ru-

chu i intensywnie o czymœ myœla³. W koñcu zakl¹³ pó³g³osem

i odepchn¹³ od siebie Aj-Bereka.

Mag polecia³ w k¹t „Br¹zowego He³mu”, tam, gdzie sta³a Mi-

nolia, potkn¹³ siê, ale dziewczyna z³apa³a go pod pachy i starzec usta³

na nogach.

– Dobrze, czarowniku – wysapa³ Conan. – Wygra³eœ. Podziê-

kuj tej kobiecie – machn¹³ mieczem w stronê Amazonki. – Jeœli rze-

czywiœcie wiesz, co tu siê dzieje, i wiesz, jak siê z tego wyrwaæ –

mów. I pamiêtaj: jeœli us³yszê w twoich s³owach choæby jedn¹ fa³-

background image

– 165 –

szyw¹ nutê, choæby aluzjê, ¿e znowu zaczynasz swoje magiczne

sztuczki, umrzesz, zanim skoñczysz zdanie.

– Teraz œmieræ jest wszêdzie wokó³ nas – odpowiedzia³ Aj-Be-

rek. – Nie bojê siê jej. Ale na kartê postawiono wiêcej ni¿ moje i twoje

¿ycie, barbarzyñco… Wys³uchaj mnie spokojnie i uwa¿nie, mam

nadziejê, ¿e mi uwierzysz… Mamy bardzo ma³o czasu, dlatego bêdê

mówi³ krótko. Na d³ugo przed pojawieniem siê ludzi, na Ziemi pa-

nowa³a nieludzka rasa – nazywano ich Staro¿ytnymi…

Aj-Berek skoñczy³ swoj¹ opowieœæ i zamilk³.

Conan siedzia³ na taborecie, mocno zaciskaj¹c palce. Nikt nie

uroni³ ani s³owa; s³ychaæ by³o jak potrzaskuje knot w oliwnej lam-

pie, a z zewn¹trz dobiega³y dziwne szeleszcz¹ce dŸwiêki. Minolia

objê³a Amazonkê, bezg³oœnie op³akuj¹c za³amanie siê wszystkich

jej nadziei i marzeñ, Orlandar posêpnie popija³ z pêkniêtego kubka

znalezione za kontuarem kwaœne wino.

– Wierzysz mu, kobieto, która nie chce nazwaæ swojego imie-

nia? – zapyta³ w koñcu ochryple Cymmerianin.

Amazonka skinê³a g³ow¹.

– A ty, s³u¿¹ca Zakonowi Dnia Ostatniego?

Minolia kiwnê³a.

– A ty, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatniego?

Orlandar skin¹³.

Conan opuœci³ nisko g³owê. Znowu zgêstnia³a cisza.

– Sprawiedliwoœæ… – powiedzia³ cicho barbarzyñca, nie zmie-

niaj¹c pozy. – Mój ¿ywio³ to wojna, a nie filozofowanie. Wiem, ¿e

bia³e to bia³e, a czarne to czarne…, a wszystkie odcienie przewy¿-

szaj¹ moje rozumienie – zamilk³ na chwilê. – Czy post¹pi³ sprawie-

dliwie Orlandar, pomagaj¹c powróciæ m¹drej, jak s¹dzi³, rasie, która

w rzeczywistoœci okaza³a siê band¹ têpych zabójców?… Czy post¹-

pi³eœ sprawiedliwie ty, czarowniku, z rozkazu Haszyda trzymaj¹c mnie

w okowach czaru po walce w Zawodz¹cym W¹wozie?… – podniós³

g³owê i ledwie s³yszalnie zakoñczy³: – Czy sprawiedliwie post¹pi-

³em ja, zabijaj¹c Amina i tym samym pomagaj¹c Czarnym Mocom

zapanowaæ na Ziemi?… – w jego oczach zalœni³a rozpacz. – Co po-

wiecie, panowie mêdrcy i magowie?

Aj-Berek i Orlandar milczeli przygnêbieni.

– Wszyscy pope³niliœmy b³êdy z niewiedzy – odezwa³a siê nagle

Minolia. – Winni jesteœmy wszyscy i… nikt. Co siê sta³o, to siê nie

background image

– 166 –

odstanie. Ale jeœli mo¿emy jeszcze poprawiæ sytuacjê, to trzeba posta-

nowiæ, jak to zrobiæ. A sprawiedliwoœci szukaæ bêdziemy póŸniej.

– „Dwa razy zabiæ martwego” – powiedzia³ w zadumie Conan.

– S¹dzisz czarowniku, ¿e to o mnie?

– Tak, barbarzyñco.

– S¹dzisz, ¿e Amin o¿y³?

– Tak, barbarzyñco.

– S¹dzisz, ¿e powinienem zabiæ go po raz wtóry?

– Tak, barbarzyñco.

– S¹dzisz, ¿e wtedy wszystko siê skoñczy?

– Tak, barbarzyñco.

– Wiesz, jak go zabiæ?

– Nie, barbarzyñco.

Cymmerianin zaœmia³ siê nieweso³o.

– Nienawidzê czarowników, magów i innych czarnoksiê¿ników!

Najpierw nawarz¹ piwa, a potem ka¿¹ ci je wypiæ…

– Amin rzeczywiœcie ¿yje – odezwa³a siê nieœmia³o Minolia. –

Widzia³am go. On, on siê zmieni³. I po³¹czy³ siê z tym czarnym pa-

skudztwem, które zala³o miasto.

Po krótkiej chwili Conan uderzy³ d³oñmi w kolana i g³oœno po-

wiedzia³:

– Có¿, skoro tylko ja mogê uratowaæ œwiat, to, co robiæ, uratujê

go… po raz kolejny. Mam tylko nadziejê, ¿e, powiedzmy, za jakieœ

trzy, cztery tysi¹ce lat ktoœ wspomni moje imiê… Czarowniku par-

szywy, wiesz ty chocia¿, gdzie chowa siê ten raz ju¿ zabity Amin?

– Nie, barbarzyñco.

– Oczywiœcie. G³upie pytanie. Sk¹d mia³byœ wiedzieæ… Na

Croma, sam muszê wszystko zrobiæ!

– Zapomnieliœcie o He³mie – wtr¹ci³ nieœmia³o Orlandar. –

Mo¿liwe, ¿e z jego pomoc¹ uda³oby siê pokonaæ Amina…

– Nie mamy He³mu i nie ma czasu, ¿eby go szukaæ. Trudno.

Sami sobie poradzimy – Conan zerwa³ siê, tak jakby w ogóle nie by³

zmêczony i wsun¹³ miecz do pochwy. – Tak, moi sprawiedliwi przy-

jaciele. Teraz wychodzimy st¹d i idziemy w stronê murów miejskich

– biegiem, ¿eby to czarne drañstwo nas nie dogoni³o. Jeœli ktoœ zo-

stanie z ty³u, nie bêdziemy na niego czekaæ – nie pora na to. Niech

sobie sam radzi. Potem wchodzimy na mur i stamt¹d patrzymy, co

siê dzieje. Gdzie jest nasz zmartwychwsta³y przyjaciel. A tam…

Nieoczekiwanie zamilk³, nas³uchuj¹c. Pozostali zamarli i rów-

nie¿ wytê¿yli s³uch. Ale wokó³ w dalszym ci¹gu panowa³a cisza.

background image

– 167 –

Potem jednoczeœnie rozleg³y siê dwa zgrzytaj¹ce dŸwiêki: to Conan

zazgrzyta³ zêbami z irytacji i wyci¹gn¹³ miecz z pochwy.

– Na ty³y knajpy. Szybko. W razie czego uciekajcie przez kuch-

niê. No!…

Jego towarzysze w poœpiechu, nie rozumiej¹c, co siê dzieje,

ruszyli w stronê ciemniej¹cych za kontuarem drzwi do kuchni. A po-

tem oni te¿ us³yszeli: na zewn¹trz, zupe³nie blisko, rozleg³ siê tu-

pot nóg, jakby dziesiêciu ¿o³nierzy maszerowa³o po ulicach mar-

twego miasta. Ludzie zamarli. Conan sta³ z mieczem w pogotowiu.

Czu³, jak po jego twarzy p³ynie zimny pot, ale nie móg³ go zetrzeæ.

Zamieni³ siê ca³y w k³êbek napiêtych nerwów, gotów natychmiast

stan¹æ do walki – nawet z Najwy¿szym Demonem, jeœli taki istnie-

je i odwa¿y siê przyj¹æ wyzwanie… Ale jak nie w porê, na Bela,

jak nie w porê!

Kroki przybli¿a³y siê… ucich³y… ktoœ kopn¹³ w zastawione

drzwi… nie poddaj¹ siê… pchn¹³ ramieniem… upad³… z trudem

siê podniós³…

I ze z³oœci¹ zasycza³, j¹kaj¹c siê:

– I tutaj zamkniête! Darmozjady… w gardle mi zals… zachs³…

Krótko mówi¹c, ch³opaki, wywa¿ajcie.

W drzwi ktoœ mocno uderzy³ i z tej strony, z której ukryli siê

zbiegowie, z powsta³ej w dêbowych drzwiach szczeliny wysunê³a siê

krawêdŸ br¹zowej siekiery. Uderzono jeszcze raz, potem jeszcze

i jeszcze… Szczelina w drzwiach by³a coraz szersza.

Minolia zacisnê³a sobie usta obiema rêkami, ¿eby nie krzyczeæ

z przera¿enia, Amazonka wyci¹gnê³a szablê, gotowa do walki na

œmieræ i ¿ycie, Aj-Berek wyszepta³ kilka magicznych s³ów, wzniós³

rêce ku sufitowi, zdecydowany wykorzystaæ ca³y pozosta³y zapas

magicznej si³y do walki z okrutnym wrogiem, Orlandar trz¹s³ siê za

ich plecami, a Conan…

A Conan bez si³ osun¹³ siê na pod³ogê. Miecz wypad³ z jego

os³ab³ych palców i wszyscy zobaczyli, ¿e jego cia³em targaj¹ kon-

wulsje.

Jedne z zawiasów drzwi nie wytrzyma³y naporu i spad³y. Drugie

– ostatnie – jeszcze siê trzyma³y.

– Conan! – krzyknê³a Amazonka. – Conan! Wstañ, wojowniku!

Conan przewróci³ siê na plecy, z jego gard³a dobiega³o bulgota-

nie, jakby dusi³a go agonia.

– Conan!…

Bez rezultatu.

background image

– 168 –

– To koniec… – wyszepta³ Orlandar.

W tym momencie runê³y drzwi i do knajpy wdar³a siê wataha

potworów, uzbrojonych w br¹zowe siekiery i drewniane tarcze. Usta-

wili siê pod œcianami karczmy, otaczaj¹c ludzi i wojowniczo wysu-

nêli przed siebie broñ. A w œlad za nimi do „Br¹zowego He³mu”

wtoczy³ siê wysoki, niewiarygodnie chudy cz³owiek, którego g³owê

zdobi³ przekrzywiony He³m.

– O, ch³opaki! – powiedzia³ pl¹cz¹cym siê jêzykiem, wpatruj¹c

siê zmêtnia³ym wzrokiem w Minoliê i Amazonkê, z ca³ych si³ pró-

buj¹c skupiæ wzrok, ale Ÿrenice z³oœliwie siê rozje¿d¿a³y ku skro-

niom, albo zje¿d¿a³y do nosa. Omal nie upad³. Ale siê utrzyma³. –

Nalewaj¹ tu porz¹… p…p… porz¹d…nym obywatelom, czy nie?

Wtedy Conan, ci¹gle jeszcze siedz¹c na pod³odze, zacz¹³ siê

ob³¹kañczo œmiaæ.

– Co to wszystko znaczy? – widz¹c, ¿e nikt nie ma zamiaru

r¹baæ ich na kawa³ki, zapyta³ szeptem zbity z tropu Orlandar.

– To znaczy… – zajêcza³ Cymmerianin, nie bêd¹c w stanie opa-

nowaæ chichotu. – Och… To znaczy – Fagnir…

W tym momencie oficjalista kupca Machara i posiadacz magicz-

nego He³mu z ha³asem upad³ na brudn¹ pod³ogê.

– I temu cz³owiekowi powierzy³eœ He³m! – zachichota³a Ama-

zonka, gdy Conan skoñczy³ wyjaœniaæ, kim jest Fagnir i zapropono-

wa³ plan dzia³ania.

Cymmerianin wzruszy³ ramionami.

– Przecie¿ nie wiedzia³em, ¿e he³m to He³m… A tak w ogóle,

mog³aœ mnie uprzedziæ.

– A tak w ogóle, akurat siê wtedy k¹pa³am.

Minolia z przera¿eniem zerka³a na Staro¿ytnych Wojowników.

– Dlaczego… dlaczego oni nas nie atakuj¹? – wyszepta³a. –

Dlaczego wy ich nie zabijacie?…

Nikt nie zwróci³ na ni¹ uwagi.

Aj-Berek popatrzy³ w zadumie na spokojnie chrapi¹cego pod

³aw¹ oficjalistê Machara.

– Myœlisz, ¿e to pomo¿e? – zapyta³ pow¹tpiewaj¹co.

– Pojêcia nie mam – odpowiedzia³ szczerze Conan. – Ale jak

widzisz, na razie potwory nas nie ruszaj¹. A w drodze byæ mo¿e ura-

tuj¹ nas przed tym gównem, które z¿era ca³e miasto.

Rzeczywiœcie, szeœciu potworów z siekierami, jak ustawi³o siê

pod œcianami knajpy, tak od tamtej pory nie drgnê³o, niczym honoro-

wa warta przy ³o¿u zmar³ego monarchy. Ich szklany wzrok by³ têpy

background image

– 169 –

i zastyg³y, jak u lalek. „Zmar³y monarcha” w tym czasie spokojnie

spa³, roztaczaj¹c aromaty najró¿niejszych win.

– Ten, kto posiada He³m, ma w³adzê nad Staro¿ytnymi – po-

wiedzia³ szeptem Orlandar. – Co za moc… i w takich rêkach…

– Taak – zgodzi³ siê Conan. – He³m, za którym uganiaj¹ siê

wszystkie Czarne Moce, jest na przesi¹kniêtej spirytusem g³owie pi-

jaka. By³oby to bardzo œmieszne… w innej sytuacji. Ale jak ten bie-

dak Fagnir siê tu znalaz³?

– Po prostu szuka³ najbli¿szej knajpy, gdzie mo¿na spokojnie

wypiæ – odpowiedzia³a Amazonka i smutno siê uœmiechnê³a. – Ci

mê¿czyŸni! Œwiat siê wali, a on szlaja siê po gin¹cym mieœcie w po-

szukiwaniu otwartej knajpy i nawet nie podejrzewa, ¿e ma na g³owie

klucz do ratunku…

– Nie szuka³ tak po prostu karczmy – sprzeciwi³ siê Aj-Berek. –

Prowadzi³a go rêka Opatrznoœci. Nie przypadkiem my wszyscy –

Conan, zdolny zabiæ martwego dwa razy, ja, zdolny pomóc mu na

miarê swoich s³abych si³, ty, Orlandarze, wiedz¹cy wszystko o He³-

mie i sam He³m znaleŸliœmy siê w tej karczmie – równie¿ nie przy-

padkiem nazwanej „Br¹zowy He³m”. Bogowie daj¹ nam do zrozu-

mienia, ¿e jeszcze nie wszystko stracone, ¿e mamy jeszcze szansê

uratowaæ œwiat… I naszym obowi¹zkiem jest j¹ wykorzystaæ.

– W takim razie zróbmy to i przestañmy przelewaæ z pustego

w pró¿ne – rzuci³a rozdra¿niona Amazonka.

– Orlandarze, w³ó¿ He³m – poleci³ Aj-Berek. – Jesteœ tu jedy-

ny, który wie, jak z niego korzystaæ.

– Ja? Ja nie wiem, jak… – uniós³ brwi Mistrz. – Wiem tylko, ¿e

w³aœnie z jego pomoc¹ mo¿na w³adaæ Staro¿ytnymi…

– No to w³adaj. Rozka¿ im ochraniaæ nas w drodze do murów

miejskich – popar³ czarownika Cymmerianin.

Orlandar wahaj¹c siê, popatrzy³ w milczeniu na czekaj¹cych to-

warzyszy, na stoj¹cych pod œcianami Staro¿ytnych, potem zdj¹³ He³m

z chrapi¹cego Fagnira i za³o¿y³ sobie na g³owê. Zachwia³ siê. Jêk-

n¹³. Jego spojrzenie by³o utkwione w Nieskoñczonoœæ.

– Widzꅠ– wyszepta³y jego usta. – Widzê oczami Staro¿yt-

nych… Zosta³o ju¿ tylko nas szeœciu, pozostali zginêli w czarnej

galarecie… Nie ma nikogo, nawet obmierz³ych cz³owieczków…

Ciemno… Zimno… Strasznie… Niezrozumiale… Œwiat sta³ siê zu-

pe³nie inny, gdy byliœmy na Szarych Równinach… Czerñ pe³znie,

jest wszêdzie… Boimy siê…

– Mo¿esz im rozkazywaæ? – zapyta³ Aj-Berek.

background image

– 170 –

– Zaraz, zaraz… – Orlandar skoncentrowa³ siê i nagle Staro-

¿ytni o¿yli – podnieœli siekiery, zgodnie obrócili siê w lewo.

– Uda³o siê! – zaklaska³a Minolia.

Kiedyœ na miejskim jarmarku w Tarantii Conan widzia³ przed-

stawienie – trzy metalowe figurki podnosi³y i opuszcza³y rêce, krê-

ci³y g³owami, schyla³y siê i porusza³y – dziêki parze, która przep³y-

wa³a przez skomplikowany system zastawek i klapek, i o¿ywia³a je.

Staro¿ytni w³aœnie tak wygl¹dali: ich ruchy by³ tak samo urywane

i bezsensowne. Ale stopniowo Orlandar nauczy³ siê wydawaæ ko-

mendy, daj¹ce podw³adnym wiêksz¹ swobodê wyboru – w rodzaju

„walczyæ”, „w pochód”, „odpoczynek” – i mo¿na by³o ruszaæ.

– Ale dlaczego Staro¿ytni zabijali ludzi, skoro dowodzi³ nimi

ten pijak? Czy on móg³ im rozkazaæ zabijaæ? – zapyta³a Minolia Aj-

-Bereka.

Czarownik wzruszy³ ramionami.

– Kto wie, co tam sobie taki pijak myœli… z drugiej strony, móg³

im w ogóle niczego nie rozkazywaæ, i ci dzia³ali tak, jak uwa¿ali za

s³uszne. A tych szeœciu po prostu chroni³o nosz¹cego He³m… Nie

zaprz¹taj sobie g³owy takimi g³upstwami, dziewczyno. Przed nami

trudna droga i kto wie, co nas czeka…

– W takim razie ruszajmy – Conan nachyli³ siê nad Fagnirem,

podniós³ go i zarzuci³ sobie na ramiê jak worek.

– A tego, co – zdziwi³a siê Amazonka. – Zabieramy ze sob¹?

– Kiedyœ on mi pomóg³ – Conan nie mia³ zamiaru nic wiêcej

t³umaczyæ. – No? Idziemy czy nie? Najwy¿sza pora wynosiæ siê z tej

zgni³ej mieœciny.

– Tak – zgodzi³ siê Aj-Berek. – I to jak najszybciej. Nie wiado-

mo, ile nam zosta³o czasu.

Dziwna procesja porzuci³a progi knajpy „Br¹zowy He³m” i skie-

rowa³a siê ku bramie miejskiej: ustawione w czworobok sz³y potwo-

ry uzbrojone w siekiery i tarcze; drobna jasnow³osa dziewczynka

bieg³a w œrodku czworoboku. Za ni¹ sz³o dwóch starców, g³owê jed-

nego z nich wieñczy³ He³m, prawie taki sam, jak te, które mieli na

ohydnych g³owach ich ochroniarze. Procesjê zamyka³ czarnow³osy

gigant z obna¿onym mieczem w prawej rêce i bezwolnym cia³em na

lewym ramieniu i wysoka smag³a kobieta z szabl¹ wysuniêt¹ do przo-

du, przyciskaj¹ca do boku zakrwawion¹ opaskê. Ci ostatni co chwila

ogl¹dali siê na wszystkie strony, spodziewaj¹c siê napaœci. Ale nikt

background image

– 171 –

ich nie atakowa³: pogr¹¿one w nocy gin¹ce miasto by³o puste i ci-

che. Od strony pa³acu Haszyda, ju¿ rozpuszczonego przez czarny

potok, nie spiesz¹c siê, wiedz¹c, ¿e nic nie mo¿e siê jej przeciwsta-

wiæ, goni³a ich Œmieræ. I by³a szybsza, ni¿ s¹dzili uciekinierzy.

Wiedzieli, ¿e mog¹ nie zd¹¿yæ. I mimo to biegli, ile si³ w no-

gach. Œmieræ zachodzi³a ich z flanek, falami przecina³a im drogê,

wstrêtnymi jêzykami spe³za³a z dachów domów, pod którymi prze-

biegali, próbuj¹c obj¹æ ich, pog³askaæ, poca³owaæ, po³o¿yæ na swo-

im lepkim mi³osnym ³o¿u, utopiæ i na wieki pogr¹¿yæ we œnie… Czar-

ne paskudztwo nie dotknie Orlandara, na którego g³owie widnia³

He³m, ale pozostali na pewno zostan¹ pogrzebani pod œmiertelnym

ca³unem galaretowatej substancji… I ludzie biegli przed siebie, ku

murom miejskim, które widaæ by³o przed nimi. Byli ju¿ ca³kiem bli-

sko, widzieli ju¿ w¹skie drewniane schody, po których na mury wcho-

dzi³a stra¿, widzieli nawet szczerbiny na tych stopniach.

Jednego po drugim Orlandar wysy³a³ Staro¿ytnych, ¿eby os³a-

niali ich wejœcie. Nie czu³ litoœci, tak jak nie czuli jej wobec ludzi

Staro¿ytni. I wojownicy Przesz³oœci staczali nierówn¹ walkê z czar-

n¹ moc¹, r¹bali j¹ siekierami, odbijali tarczami… I czarne drañ-

stwo zatrzymywa³o siê na chwilê – ¿eby po¿reæ nowy ³akomy k¹-

sek. Nie robi³o mu ró¿nicy, kto wpada w jego objêcia – cz³owiek,

Staro¿ytny, zwierzê, drzewo czy budynek, ale dawa³o to ludziom

kilka chwil. Do schodów pozostawa³o ju¿ tylko dwadzieœcia kro-

ków, piêtnaœcie…

Ostatni Staro¿ytny zosta³ z ty³u, ¿eby walczyæ z substancj¹ ze

Œwiata Demonów, gdy uciekinierzy w koñcu dotarli do schodów i za-

czêli siê wspinaæ. Nie koñcz¹ca siê wspinaczka po nie koñcz¹cych

siê schodach. Conan sapi¹c pod ciê¿arem Fagnira, przeklina³ siê, ¿e

pozwoli³ sobie tak d³ugo zamarudziæ w „Br¹zowym He³mie” – po-

gadaæ mo¿na by³o i na górze murów… ale teraz nie ma co ¿a³owaæ.

Naprzód, naprzód, naprzód!

Czarna galareta pe³z³a za nimi po stopniach – po wertykalnej

powierzchni jeszcze nie nauczy³a siê wspinaæ, brak³o jej si³. To nic,

jeszcze chwila i dobierze siê do tych niepokornych cz³owieczków

i udowodni przewagê Ciemnoœci nad ¿a³osnym Œwiat³em.

Ludzie dotarli do grzbietu muru. Cymmerianin niezbyt troskli-

wie zrzuci³ Fagnira z ramienia. Czarownik, Mistrz i Minolia ciê¿ko

dysz¹c siedli prosto na kamieniach. Amazonka…

– Szybciej, co siê tam grzebiesz! – krzykn¹³ barbarzyñca i sko-

czy³ z powrotem na schody, widz¹c, ¿e wojowniczka wspina siê nie

background image

– 172 –

biegiem, tylko powoli, co chwila siê ogl¹daj¹c. – Stój, g³upia! Do-

k¹d!

Amazonka odwróci³a siê po raz kolejny i nagle rzuci³a siê po

schodach w dó³, na spotkanie czarnej œmierci.

Na chwilê Conan stan¹³ jak wryty. A potem pobieg³ za ni¹.

Podpórki drewnianych schodów huœta³y siê, trzeszcza³y i skrzy-

pia³y, jakby ktoœ rozrywa³ kawa³ek mocnej tkaniny – galareta po-

ch³ania³a je, w swoim œlepym g³odzie nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e

wtedy nie bêdzie mia³a po czym goniæ du¿o smaczniejszych ludzi:

kamieni nie z¿era siê tak szybko jak drewna.

Trzy pierwsze kondygnacje runê³y w dó³. Czarna masa zaczepi-

³a siê za najni¿szy stopieñ ocala³ej czêœci schodów, rozci¹gnê³a jak

rozgrzany wosk. I zaczê³a podci¹gaæ siê w górê. Powoli, ale nieod-

wracalnie. A zreszt¹, zd¹¿y. Wystarcz¹ dwa ciêcia szabl¹, chyba wiê-

cej nie bêdzie potrzeba. I na jakiœ czas przeklêta galareta przestanie

im zagra¿aæ. Och, jak boli bok… i Amazonka rzuci³a siê w dó³ po

schodach, ku wspinaj¹cej siê masie.

Cztery razy zalœni³a w œwietle ksiê¿yca szabla. Zatrzeszcza³y

pêkaj¹ce belki i czêœæ schodów, któr¹ ju¿ zajê³a substancja z Tamte-

go Œwiata, runê³a razem z ni¹ w dó³, w czerñ.

Ale pozosta³¹ czêœci¹ schodów równie¿ porz¹dnie zatrzês³o.

Conan wczepi³ siê w porêcz, ¿eby nie potoczyæ siê po stopniach.

Amazonka straci³a równowagê, jednak w ostatniej chwili uda³o jej

siê chwyciæ za jakiœ stercz¹cy z muru fragment, jedn¹ rêk¹, koñcami

palców.

Wisia³a nad przepaœci¹ i czu³a, jak zsuwaj¹ siê z drewna jej pal-

ce. I nic nie mo¿e zrobiæ.

– Trzymaj siê! Jeszcze chwilê!

Bieg³ do niej jej mê¿czyzna o piêknym imieniu Conan. Nie chcia-

³a siê z nim rozstawaæ. Ale on nie zd¹¿y. Ona trzyma siê nad przepa-

œci¹ dos³ownie kawa³kami skóry. To koniec…

Wydawa³o siê, ¿e przez kilka obrzydliwie d³ugich chwil wisia³a

w powietrzu. Spojrzenie jej spokojnych, ogromnych czarnych oczu

by³o utkwione w Cymmerianina.

– Moje imiê – Zejra, wojowniku – us³ysza³ (a mo¿e wydawa³o

mu siê, ¿e us³ysza³?) Conan nieustraszony g³os w tym momencie,

gdy dzielna Amazonka zniknê³a w czarnym grzêzawisku, które po³-

knê³o ca³e miasto.

Cymmerianin zajêcza³ z irytacji i bezsilnoœci i uderzy³ w po-

rêcz piêœci¹, nie czuj¹c bólu i nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e ka¿dy

background image

– 173 –

gwa³towny ruch mo¿e staæ siê fatalny dla chwiejnych, zdradziec-

kich schodów.

XXII

– Nikt na œwiecie nie zdo³a przed tym uciec. Roœnie, staje siê

coraz ¿ar³oczniejsze, a zaspokoiæ g³odu nie zdo³a nigdy.

– Mów jaœniej, czarowniku.

– Ta smo³opodobna substancja, która zajê³a i zniszczy³a ca³y

Vagaran, wychlusnê³a z Tamtego Œwiata. Poch³ania substancje na-

szego œwiata i przetrawiaj¹c, hoduje swoj¹ w³asn¹ osobê. Jej cel i cel

Œwiata Demonów – pokryæ sob¹ ca³y œwiat. Rozp³ynie siê na wszyst-

kie strony, poch³aniaj¹c wszystko, co napotka, z ka¿d¹ chwil¹ staj¹c

siê coraz silniejsza. Jeœli ty, albo ktoœ inny… ucieknie przed ni¹ dzi-

siaj, jutro ona jego albo ciebie… dogoni.

– Jest niezwyciê¿ona?

– Na œwiecie, barbarzyñco, nie ma takiej si³y, której nie mog³aby

pokonaæ inna si³a. A my mamy He³m. Ten, kto go nosi, nie mo¿e, nie

powinien byæ wra¿liwy na to… na to z³o. Spójrz: mur, na którym sto-

imy, jeszcze nie run¹³. Dlatego, ¿e jest na nim He³m. I jego w³aœciciel.

Czworo ludzi sta³o na grzebiecie muru, niegdyœ otaczaj¹cego Va-

garan. Oprócz nich nie by³o tu nikogo – stra¿ na rozkaz Sdemaka ze-

sz³a na dó³, na bój z potworami… i zginê³a w objêciach czarnej masy.

Do muru dotar³o piêciu ¿ywych ludzi. Tylko piêciu. Jedyni, któ-

rym uda³o siê wyrwaæ z ³ap œmierci. Czworo z nich sta³o teraz na

grzbiecie muru i patrzy³o w stronê, gdzie kilka godzin temu by³o

bogate i potê¿ne miasto. Pi¹ty spa³ kamiennym snem.

Teraz przed nimi roztacza³ siê ocean ciemnoœci. Ani jednego

ruchu, ani najmniejszego œwiate³ka nie by³o widaæ w kompletnych

ciemnoœciach, w które zamieni³ siê Vagaran. Nawet b³êkitnobia³e

œwiat³o ksiê¿yca tonê³o w tej ciemnoœci. Rozpad³y siê, roztopi³y

w czarnej masie domy, pa³ace, minarety; utonê³y w cuchn¹cej cie-

czy ludzie i Staro¿ytni, mieszkañcy miasta, goœcie, cz³onkowie za-

konu; upad³y, pozbawione korzeni drzewa, wszystko, wszystko po-

ch³onê³a nienasycona czerñ. Orlandar i Minolia milczeli wstrz¹œniêci.

Conan splun¹³ i d³ugo patrzy³, jak jego œlina pob³yskuj¹c w œwie-

tle ksiê¿yca, leci w dó³ i niknie w zupe³nych ciemnoœciach. Potem

znowu odwróci³ siê do Aj-Bereka.

background image

– 174 –

– No? I co dalej? Jak rozka¿esz walczyæ ze smo³¹?

– To nie smo³a. To coœ… coœ ¿ywego. Chocia¿ s³owo „¿ycie”

oczywiœcie do niego nie pasuje. Ale i ono ma swoje s³abe punkty.

Trzeba je tylko zobaczyæ.

– Jak?

– Za pomoc¹ magicznego wzroku – Drugich Oczu.

– I gdzie mo¿na kupiæ te oczy?

– Dam ci je. Umiem widzieæ Drugimi Oczami. U mnie i u cie-

bie powinna pozostaæ astralna… no, magiczna wiêŸ od tamtej pory…

gdy… eee…

– Jasne. Mów dalej.

– Otworzê przed tob¹ magiczny wzrok. W He³mie powinieneœ

byæ bezpieczny. I razem mo¿emy spróbowaæ pokonaæ Z³o. Ono za-

gra¿a ca³emu œwiatu, Conanie! Musisz zejœæ na dó³ i walczyæ z Ami-

nem, który sta³ siê, jak powiedzia³a Minolia, czêœci¹ tej si³y. Jego

mo¿na pokonaæ. Albowiem – pamiêtaj, barbarzyñco! – cztery ele-

menty pierwotne – ziemia i ogieñ, woda i powietrze – le¿¹ u podsta-

wy tak naszego, jak i tamtego œwiata.

– Nic nie rozumiem. Ale to niewa¿ne. Có¿. Mówiê tak, czarow-

niku. Ale jeœli spróbujesz oszukaæ mnie, klnê siê na Croma, wylezê

z powrotem z tego drañstwa i wepchnê ci je w…

– Ju¿ siê w ¿yciu naoszukiwa³em – powiedzia³ zmêczonym g³o-

sem Aj-Berek. – Niewielu rzeczy oczekujê od ¿ycia. A ju¿ na pewno

nie wyrównywania jakichœ tam drobnych porachunków. W dodatku

takim topornym sposobem.

– Mam z tob¹ dosyæ powa¿ne porachunki, czarowniku. Ale prze-

baczê ci, jeœli wszystko zrobisz tak, jak powiedzia³eœ… Dobrze, do-

syæ tego. Do rzeczy. Najpierw poszukajmy liny. W ka¿dym mieœcie,

a widzia³em ich do tej pory niema³o, tutaj, na górze, stra¿ zawsze ma

kilka zwojów. Na wszelki wypadek. I taki wypadek w³aœnie zaszed³…

Nie, jak ja nienawidzê czarowników, i kto by przypuszcza³…

Od œwitu do zmierzchu ze wszystkich stron s³oñce pali³o je ¿a-

rem, od zmierzchu do œwitu odpoczywa³y, styg³y, rozkoszowa³y siê

ch³odem. One, wyrwane z rodzinnych gór g³azy, z³¹czone niegdyœ

w jedn¹ ca³oœæ, nazywane murem miejskim. Po ich trupio zimnych

cia³ach, odpychaj¹c siê nogami, zje¿d¿a³ na linie cz³owiek, który tam,

na dole, u podnó¿a muru, znajdzie albo natychmiastow¹ œmieræ, albo

mo¿liwoœæ walki o ¿ycie.

background image

– 175 –

Decyzja zosta³a podjêta, innego wyjœcia nie by³o, dlatego Co-

nan nawet nie zastanawia³ siê, co go czeka na dole. LeŸæ w paszczê

Œmierci niemal bez nadziei na ratunek, to dla niego nie pierwszyzna.

Ci¹gle nie do koñca wierzy³ czarownikowi, ale nic nie móg³ zrobiæ.

Musia³ zaryzykowaæ: jeœli Aj-Berek ma racjê, to losy œwiata s¹ w je-

go, Conana, rêkach. Jeœli nie, jeœli go ok³amuje, to…

Cymmerianin wola³ pomyœleæ o czymœ innym.

Na górze pewnie sobie wyobra¿ali, ¿e barbarzyñca wykorzysta

ostatni¹ chwilê, by zapewniæ sobie przychylnoœæ swoich barbarzyñ-

skich bogów. Nie zaszkodzi³oby… „Ej, Crom, s³yszysz? To jak, po-

mo¿esz, czy znowu mam sobie radziæ sam?… Milczy…”.

Dotar³ ju¿ do czarnej masy, która wch³onê³a miasto. Cuchn¹ca,

bulgocz¹ca ciecz czeka³a dwie d³onie poni¿ej obutych w mocne buty

nóg Cymmerianina. Conan ostatni raz odbi³ siê od kamiennej k³adki,

puœci³ linê i skoczy³.

Krêgos³up Aj-Bereka zamieni³ siê w stalowy prêt. Mag dos³ow-

nie skamienia³. Jakby ¿ycie na chwilê opuœci³o jego wyci¹gniête cien-

kie, chorobliwie blade rêce i pozosta³e czêœci cia³a. Podkreœlaj¹c

wra¿enie skamienienia, wiatr omija³ czarownika, który odszed³ w inny

byt, nie szarpa³ jego ubraniem, nie stroszy³ w¹sów, nie bawi³ siê jego

w³osami. W powsta³ej wokó³ i wewn¹trz czarownika martwej prze-

strzeni ¿y³ i pracowa³ na granicy swoich mo¿liwoœci mózg Aj-Bere-

ka, maga, od którego w nie mniejszym stopniu ni¿ od Conana zale-

¿a³ los ludzi na grzbiecie muru i przysz³oœæ na razie jeszcze niczego

nie podejrzewaj¹cej ludzkoœci.

Orlandar siedzia³, opieraj¹c siê plecami o zimne kamienie balu-

strady. Czu³ siê okropnie. Do gard³a co chwila podp³ywa³a fala md³o-

œci. Mistrz ba³ siê, ¿e straci przytomnoœæ.

Lina, na której opuszcza³ siê barbarzyñca, zwiotcza³a. Minolia,

niebezpiecznie nachylaj¹c siê w mrok, stara³a siê nie oddychaæ, ¿eby

nie przeszkadzaæ sobie w patrzeniu. Próbowa³a dojrzeæ, co siê dzie-

je tam, na dole. Czy Conan ¿yje. Czy zalœni He³m. Czy ju¿ po wszyst-

kim, czy ostatnia nadzieja rozwia³a siê jak mg³a o œwicie? Jedynym

cz³owiekiem obojêtnym wobec tego wszystkiego by³ Fagnir. Zwi-

niêty w k³êbek obok Orlandara, czule obejmuj¹c dzban po winie,

spa³ jak dziecko. I cicho posapywa³ przez sen.

Minolia krzyknê³a. Orlandar wpi³ w ni¹ wzrok… I od razu do-

myœli³ siê, czym spowodowany by³ ten okrzyk.

Nogi barbarzyñcy wbi³y siê w œciel¹c¹ siê jak okiem siêgn¹æ czerñ

o niewiadomej g³êbokoœci. Nie napotykaj¹c ¿adnego oporu – ani tego,

background image

– 176 –

jaki daje woda, ani tego, którego mo¿na by oczekiwaæ od wygl¹da-

j¹cej jak smo³a masy – Conan niespodziewanie szybko uderzy³ no-

gami o ziemiê. Przysiad³. ¯eby nie upaœæ na wznak, wystawi³ przed

siebie rêce. D³onie zary³y w coœ delikatnego, ciep³ego, w dotyku przy-

pominaj¹cego popió³.

Rozejrza³ siê wokó³ siebie. Spojrza³ w dó³.

Pod nim by³a wypalona ziemia.

Wokó³ – nieprzenikniona czarna masa, siêgaj¹ca barbarzyñcy

do kolan. Masa odsunê³a siê od cz³owieka w He³mie na trzy kroki,

we wszystkie strony. Falowa³a, jak galareta, wzdymaj¹c siê na brze-

gach – odnosi³o siê wra¿enie, ¿e próbuje zamkn¹æ siê znowu, przy-

wróciæ jednoœæ rozerwanej tkaniny, ale coœ jej przeszkadza³o.

Conan sta³ na rozstawionych szeroko nogach, plecami zwróco-

ny do uchodz¹cego w niebo muru, przygotowuj¹c miecz do walki.

Jego spojrzenie bieg³o po powierzchni zrodzonej na tamtym œwiecie

masy.

Coœ siê zmieni³o w otoczeniu. Gdzieœ daleko, na samej granicy

odczuæ, pojawi³a siê jakaœ przeszkoda, ledwie zauwa¿alna, ale nie-

przyjemna. To, co kiedyœ zwano Aminem, w myœli obmaca³o swoje

bezkresne cia³o, znalaz³o miejsce, w które wbi³a siê ¿ywa drzazga

i powoli ruszy³o w tê stronê. Mózg z³¹czony z trzech znalaz³ imiê

przeszkody, i w nieludzkim umyœle trójjedynego Amina rozpali³ siê

p³omieñ dawnej nienawiœci.

„Coonaaan…” – po astralnym polu przetoczy³a siê fala szeptu,

podobnego, gdyby ludzkie ucho mog³o go us³yszeæ, do szelestu trzcin

w trzêsawisku o pó³nocy.

Czarownicy mieli racjê: He³m chroni³ swojego w³aœciciela przed

dotykiem tego czarnego rzadkiego paskudztwa. Nie chroni³ jednak od

dusz¹cego smrodu, od którego ³zawi³y oczy i krêci³o siê w g³owie.

Panowa³a taka cisza, jakby Conan znalaz³ siê w nieprzeniknio-

nym dusznym kokonie. A¿ hucza³o w uszach. Ka¿dy dŸwiêk, czy to

szuranie podeszew, czy g³oœniejszy wydech, czy bulgotanie rzadkich

pêcherzy w galarecie, która poch³onê³a Vagaran, powoli ton¹³ w tym

grobowym milczeniu. A gdzie obiecany przez czarnoksiê¿nika nowy

wzrok? Wszystko wokó³ wygl¹da po staremu. Znowu oszustwo?

„Ech, mimo wszystko trzeba by³o zabiæ tego spryciarza” – pomyœla³

z irytacj¹ Cymmerianin.

Gdyby nie przygotowana œwiadomoœæ przeniknê³a do przestrzeni

astralnej, nie maj¹cej niczego wspólnego z wyobra¿eniem o czasie

i przestrzeni, do œwiata, który nie zna granic, nie wie, czym jest prze-

background image

– 177 –

sz³oœæ i przysz³oœæ – taka œwiadomoœæ zosta³aby w najlepszym razie

wch³oniêta i rozpuszczona przez astraln¹ substancjê, a jej w³aœciciel

straci³by rozum, a w najgorszym razie cz³owieka czeka³aby œmieræ

w takich mêczarniach, ¿e nie sposób pomyœleæ o niej bez dreszczy.

Odszukanie w nieskoñczonoœci innego bytu rozerwanej pajêczyn-

ki, ³¹cz¹cej kiedyœ kata i ofiarê, wymacanie jej wœród miriad ró¿no-

rakich istot – to praca porównywalna z szukaniem ig³y w stogu sia-

na. Aj-Berek nie powiedzia³ nikomu o swoich w¹tpliwoœciach, nie

da³ nawet do zrozumienia, ¿e to, za co siê wzi¹³, ma wy³¹cznie iluzo-

ryczne szanse powodzenia. Ju¿ lepiej niech wierz¹ w to powodzenie

i tak nic innego im nie pozostaje. I tak nic innego nie mo¿na zrobiæ.

Aj-Berek oczywiœcie nie by³ jednym z wszechmog¹cych magów

naszego œwiata, którzy umiej¹ podporz¹dkowaæ sobie astralne isto-

ty, ale osi¹gniêta przez starego czarodzieja pe³na koncentracja zdol-

noœci i umiejêtnoœci na okreœlonym celu, uwolnienie umys³u z przesz-

kadzaj¹cych poszukiwaniom innych myœli, prowadzi³y go w³aœciw¹

drog¹. Ju¿ zaczyna³ wy³awiaæ w otaczaj¹cym go Uniwersum obec-

noœæ potrzebnej mu materii. Z migotañ i zjaw, z cieni i pó³tonów

uk³ada³ jak mozaikê obraz Minionego, w którym powinien znaleŸæ

utracony koniuszek nici. Czas rzeczywisty zosta³ w rzeczywistym

œwiecie i nie wiadomo by³o, ile up³ynê³o chwil, dni lub lat, gdy Aj-

-Berek znalaz³ w koñcu cieniutk¹ ¿ó³t¹ pajêczynê, odnowi³ utracon¹

magiczn¹ wiêŸ z cz³owiekiem o imieniu Conan i skierowa³ do niego

wycieki astralu, wch³aniane przez jego, Aj-Bereka, mózg. Ale czy

nie jest ju¿ za póŸno? Czy cz³owiek, któremu winny otworzyæ siê

Drugie Oczy, jeszcze ¿yje?

Conan nie rusza³ siê, nie porzuca³ kawa³ka ods³oniêtej, wypalo-

nej ziemi. Nie by³o po co siê ruszaæ – przeciwnik ju¿ do niego szed³

i chyba bardzo siê spieszy³.

Cymmerianin zobaczy³, jak na polu czerni wyd¹³ siê ogromny,

dwukrotnie wy¿szy od cz³owieka, b¹bel, przypominaj¹cy wrzód,

gnij¹cy pryszcz, wstrêtny pêcherz na chorym ciele. Niespiesznie,

chwiej¹c siê z boku na bok, b¹bel ruszy³ w stronê Cymmerianina.

Conan siê przygotowa³. I wtedy znowu w jego kark wbi³a siê ig³a,

przebi³a na wylot mózg i wysz³a, rozdwajaj¹c siê, z oczu. Ból by³

tak nieoczekiwany, ¿e barbarzyñca zakrzycza³, zacisn¹³ powieki, do-

tkn¹³ rêk¹ twarzy.

Trójjedyne coœ, niegdyœ zwane Aminem, œlizga³o siê do swojej

ofiary coraz szybciej, z ka¿d¹ chwil¹ zmniejszaj¹c miêdzy nimi od-

leg³oœæ. Jego wœciek³oœæ rozpala³a siê coraz silniej. Podarowanym

12 – Conan i prorok ciemnoœci

background image

– 178 –

mu przez jego nowych w³adców wzrokiem widzia³ ledwie zauwa¿al-

n¹ plamkê b³êkitnego ognia na tle absolutnego mroku. G³upi cz³o-

wieczku, jak œmia³eœ wejœæ do domeny, jego, Trójjedynego Amina,

w³adców? A zreszt¹, to dobrze, ¿e tu jesteœ, bezmózgi robaku, jesz-

cze nie wyrównaliœmy rachunków. Nie martw siê i nie spiesz: ju¿

wkrótce bêdzie po wszystkim.

Ból ust¹pi³ tak samo nieoczekiwanie jak siê pojawi³. Conan otwo-

rzy³ oczy i, roz³adowuj¹c napiêcie, najgorszymi s³owami przekl¹³

ohydnego czarownika i jemu podobnych, przekl¹³ to obmierz³e mia-

sto, wszelkie plugastwo i pomagaj¹cych demonom bogów. Uspoko-

iwszy siê, Cymmerianin wpatrzy³ siê w otaczaj¹cy go œwiat nowymi

(albo – jak je nazwa³ czarownik?) Drugimi Oczami.

Przeobra¿ony magicznym wzrokiem œwiat by³ rozjaœniony od-

blaskiem, wydzielanym przez wszystkie przedmioty. Nie przyzwy-

czajone oczy bola³y.

Pokrywaj¹ca miasto, przypominaj¹ca smo³ê ciecz wypromienio-

wywa³a ¿ó³to-czerwone œwiat³o z szarym odcieniem na brzegach.

Wygl¹da³a teraz zupe³nie inaczej. Przypomina³a grub¹ skórê jakiejœ

niewiarygodnie ogromnej istoty – poprzecinana zmarszczkami, po-

kryta krótkimi w³oskami, z których ka¿dy wyrasta³ z oddzielnego za-

g³êbienia, upstrzona plamkami, z widocznymi ¿y³ami, gdzieniegdzie

pofa³dowana. Rytmicznie wydyma³a siê i opada³a, jakby pracowa³y

pod ni¹ gigantyczne p³uca. Miejsce, gdzie sta³ Conan i gdzie ciecz

rozesz³a siê pod wp³ywem dzia³ania He³mu, teraz wygl¹da³o jak roz-

ciêcie p³aszcza skóry – jej kawa³eczki zwisa³y, stercza³y, miarowo fa-

luj¹c, rurkowate wyrostki, z których s¹czy³a siê purpurowa ciecz.

Conan spojrza³ pod nogi, na terytorium zg³adzonego miasta, na

ten jedyny kawa³ek ziemi, którego nie przykrywa³a galareta-skóra…

i zrobi³o mu siê niedobrze. Cymmerianin pospiesznie podniós³ wzrok.

Tak, cz³owiekowi, który po raz pierwszy styka siê z takimi rzeczami

nie jest ³atwo. Potrzeba czasu, ¿eby przywykn¹æ do nich i nie straciæ

rozumu. A czasu mia³ coraz mniej.

Barbarzyñca zobaczy³ pod sob¹ wiruj¹cy szaleñczo lej, ucho-

dz¹cy w jak¹œ niezmierzon¹ g³êbiê. Sta³ nad ni¹, oddzielony krysz-

ta³owo przezroczyst¹ tward¹ warstw¹ czegoœ, a pod nim wirowa³y,

tworz¹c œciany leju, domy, pa³ace, minarety, drzewa, twarze, cia³a.

Z g³êbin tego wiru na górê wznosi³a siê skóra-galareta, nie maj¹ca

ani koñca, ani pocz¹tku, gotowa po³kn¹æ ca³¹ ziemiê, zgasiæ s³oñce

background image

– 179 –

i gwiazdy, utopiæ w swojej nieprzeniknionej czerni ca³y œwiat. Wi-

dok przyci¹ga³, hipnotyzowa³, Conanowi zakrêci³o siê w g³owie…

„Starczy patrzenia na te plugawe magiczne sztuczki! Potem siê

bêdê przygl¹da³ – rozkaza³ sobie Conan. – Czemu trzeba siê uwa¿-

nie przyjrzeæ, to temu potworowi. Poza nim nie ma tu ju¿ nikogo,

z kim mo¿na by walczy慔.

A potwór by³ oddalony od barbarzyñcy o dziesiêæ kroków i b³y-

skawicznie zmniejsza³ tê odleg³oœæ. Porównanie tego potomka Czar-

nych Mocy do czegokolwiek istniej¹cego na ziemi nie wydawa³o siê

mo¿liwe.

W jeden organizm po³¹czy³y siê trzy. Trzy istoty zla³y siê w jed-

n¹, w jedn¹ trójjedyn¹ istotê o imieniu Amin.

Spazmy targa³y ¿o³¹dkiem Orlandara. Mistrz wymiotowa³, ale

nie czu³ ulgi. Poczu³, ¿e coœ zaczyna go d³awiæ w gardle i ciê¿ko mu

oddychaæ. Zgêstnia³y magiczny eter, przecinany energetycznymi ³a-

dunkami ogromnej mocy drêczy³ wra¿liwego na przejawy innego

bytu cz³owieka. Przed oczami Orlandara wisia³a zas³ona w kolorze

krwi, w uszach s³ychaæ by³o doprowadzaj¹cy do szaleñstwa huk.

Nagle huk ucich³ i wyraŸnie zabrzmia³o wypowiedziane starczym

g³osem: „…imiê jego – Nicoœæ”.

„Amin” – ogniste litery zap³onê³y przed oczami duszy Mistrza.

Czyj¹œ wol¹ s³owo zosta³o przekrêcone i p³onê³o teraz „Nima”.

Jak m³otek rozbija orzech, tak ból rozku³ mózg Orlandara na

dwie czêœci. Umys³ Mistrza nie by³ w stanie przyj¹æ nap³ywaj¹cej

wizji i stoj¹cego za ni¹ domys³u.

Ta strona z ksiêgi „Ghramar”, podrêcznej ksiêgi wszystkich

magów, gdzie jest mowa o koñcu œwiata. Nauczyciel czyta³ mu ten

folia³ jeszcze w dzieciñstwie. On sam nieraz czyta³ i tê stronê, i ca³¹

ksiêgê. W pamiêci pojawi³y siê wersy: „…i wype³znie z nor czyste

Z³o. Dzieciê W³adcy Ciemnoœci. A imiê jego – Nicoœæ…”

„Nima” w jednym z zapomnianych hyboryjskich jêzyków,

w których spisano wszystkie ksiêgi proroctw, oznacza w³aœnie nicoœæ.

– Nima – wymówi³y wargi Orlandara. – Wype³z³o z nor. Dzie-

ciê Ciemnoœci jest tu. Wiem to. Wiêc przez ca³e ¿ycie na niego cze-

ka³em! W³aœnie na Niego! Wierzy³em w przyjœcie Dzieciêcia Ciem-

noœci! S³u¿y³em Dzieciêciu Ciemnoœci!

Orlandar zawy³, rw¹c na sobie odzienie. Jego mózg pokona³o

ostatnie odkrycie, by³a to ostatnia kropla do przepe³nionej czary bólu,

background image

– 180 –

rozczarowania i poczucia winy nie do odkupienia. Jego mózg za-

mieni³ siê w ognisko.

Mistrz podbieg³ do wewnêtrznej krawêdzi muru, przechyli³ siê

przez balustradê i skoczy³. Rozbi³ siê na kamieniach na brzegu fosy

opasuj¹cej miasto.

Minolia, teraz ju¿ jedyna przedstawicielka Zakonu Dnia Ostat-

niego, krzyknê³a i zap³aka³a, zas³aniaj¹c twarz rêkami.

Aj-Berek niczego nie widzia³ i nie s³ysza³. By³ daleko st¹d i czu³,

¿e ju¿ nied³ugo wszystko siê rozstrzygnie.

Drugimi Oczami Conan ogl¹da³ zbli¿aj¹c¹ siê do niego istotê.

Czegoœ tak parszywego nie widzia³ nawet na rysunkach, którymi od

góry do do³u pokryte by³y œciany posêpnej œwi¹tyni jakichœ niezna-

nych bogów w pewnym porzuconym, niszczej¹cym staro¿ytnym

mieœcie, pe³nym cieni i ró¿nego plugastwa. A rêkê tamtych, dawno

zmar³ych artystów, prowadzi³ chyba sam ciemny Œwiat Demonów.

Cymmerianin widzia³ teraz wnêtrze nadchodz¹cej istoty, a¿ do

najmniejszego organu. Pozna³ Turañczyka, swojego przeciwnika

z areny, tu³owiem zroœniêtego z tworem, jednym z tych, które do nie-

dawna zaludnia³y Vagaran. Dwie g³owy, ludzka i nieludzka (z tr¹b¹

i koœcian¹ naroœl¹ na g³owie) wieñczy³y dwucz³onowy tu³ów, w któ-

rym przeplata³y siê organy ludzi i nieludzi. Jedna rêka i noga by³y bez-

w³ose, druga para – pokryte gêst¹ sierœci¹; obie rêce œciska³y br¹zowe

siekiery. To potworne stworzenie, dwa razy wy¿sze od cz³owieka, po-

suwa³o siê na jeszcze jednej parze masywnych nóg, koñcz¹cych siê

kopytami, a z jego beczkowatej piersi stercza³ trzeci p³ód szaleñstwa

demonów: g³owa na d³ugiej, wij¹cej siê szyi, pokrytej ³usk¹ i brodaw-

kami, g³owa sk³adaj¹ca siê niemal wy³¹cznie z paszczy, wypuszczaj¹-

cej zielonkawy dym, ozdobiona niewyobra¿alnie pokrêconymi roga-

mi. Wydawa³o siê, ¿e pokrywaj¹ca wszystko wokó³ masa-skóra omija

poruszaj¹cy siê Koszmar, jednoczeœnie jednak ³¹cz¹c siê z jego orga-

nami za pomoc¹ tysiêcy rurek, naczyñ i naczynek, którymi p³ynê³a

purpurowa ciecz, dostarczana do organów monstrum. Naczynia towa-

rzyszy³y zbli¿aj¹cemu siê potworowi, nie tamuj¹c mu jednak ruchów.

„Otó¿ to! – olœni³o Cymmerianina. – To jest jego s³abe miejsce.

To gówno, w którym p³ywa, dokarmia go jakimœ innym gównem.

W³aœnie te rurki trzeba bêdzie poprzecinaæ. No tak, nie ma co mó-

wiæ, bez tych Drugich Oczu nie mia³bym pojêcia, co to w³aœciwie

jest. Ale czym i jak z nim walczyæ?”.

background image

– 181 –

– Miiêêêsooo! – zahucza³o w mózgu barbarzyñcy. – Jeeesteeeœ

naaaasz! Zeeemsta, zeeemsta! Tyy naaasz! Pooobawiiiimy siê z to-

b¹¹!

– IdŸ do licha – odezwa³ siê niezbyt g³oœno Conan i splun¹³.

Wysun¹³ przed siebie œciskany obiema rêkami miecz. – Oho! – wy-

rwa³o mu siê.

Jeszcze nigdy jego broñ tak nie wygl¹da³a.

Po d³ugim, jarz¹cym siê jaskrawo niebieskim œwiat³em ostrzu

przep³ywa³y wizje wszystkich bitew, w których miecz uczestniczy³.

Skrzy¿owane klingi, wykrzywione twarze, zalane krwi¹ zbroje, po-

¿ary, ruiny miast… Wydawa³o siê, ¿e miecz wibruje, próbuj¹c wy-

rwaæ siê z r¹k swojego pana i rzuciæ siê w wir walki, u¿yæ tych wszyst-

kich chwytów, których u¿ywa³ Conan, pokonuj¹c przeciwników,

wykorzystaæ ca³¹ si³ê, któr¹ wykorzystywa³ Conan w nie koñcz¹cych

siê starciach i walkach… Ciekawa rzecz, ten magiczny wzrok!

Potwór, potrz¹saj¹c siekierami, po pajêczemu porusza³ siê na

dwóch parach nóg i by³ ju¿ jakieœ dziesiêæ kroków od Cymmeriani-

na. Conan podniós³ miecz i przyj¹³ pozycjê bojow¹.

– Hhheee³³mm! – zadzwoni³o mu w g³owie. – Maasz He-

eee³mmm! Z³oooodziej! Z³ooodziej!

– ChodŸ i weŸ go sobie! – odpowiedzia³ spokojnie barbarzyñca.

Zimna ¿ó³tawa b³yskawica rozb³ys³a w widmowym œwietle ksiê-

¿yca, wisz¹cego nad martwym miastem. Conan w tej samej chwili

siê pochyli³ – i ostrze siekiery zaœwista³o dwa palce nad jego g³ow¹.

GroŸna broñ Dziecka Demonów nie zd¹¿y³a zakoñczyæ swojego

œmiercionoœnego ³uku, gdy Cymmerianin rzuci³ siê do przodu z pod-

niesionym mieczem, próbuj¹c przeci¹æ choæby jedn¹ rurkê, ³¹cz¹c¹

monstrum z galaret¹.

Pomimo swojego wzrostu, potwór by³ doœæ szybki: wyrzucona

b³yskawicznie noga, uzbrojona w rozdwojone kopyto, uderzy³a bar-

barzyñcê w brzuch i ten odlecia³ na bok. Masa-skóra pos³usznie roz-

sunê³a siê i Conan upad³ na wypalon¹ ulicê Vagaranu. Przeturla³ siê,

stan¹³ na nogach. Poprawi³ zje¿d¿aj¹cy na ucho i diabelnie przeszka-

dzaj¹cy He³m. Nie bola³ go ani brzuch, ani pozdzierany ³okieæ.

Chwiej¹c siê na rozkrzy¿owanych pokrzywionych nogach, Trój-

jedyny Amin czeka³. Czeka³ równie¿ barbarzyñca, w pó³przysiadzie,

z mieczem wysuniêtym przed siebie.

– Oooddaaj naaaam Hhhheee³m, rooobaaaku! – rozbrzmia³o nad

œwiatem jak dŸwiêk pêkniêtego dzwonu. – Wteeedy zabiiijeemy ciêêê

szyybkooo!…

background image

– 182 –

– Nergal z tob¹ – odpowiedzia³ spokojnie Conan. – Zabij mnie

powoli.

Potwór zarycza³ jak setka oszala³ych huraganów i rzuci³ siê na

cz³owieka, oœmielaj¹cego przeciwstawiaæ siê samemu Z³u. Patrz¹-

cemu z boku mog³o siê wydawaæ, ¿e Cymmerianin walczy z szalej¹-

cym oceanem – fale ohydnej masy wzdyma³y siê wokó³ niego, pró-

buj¹c utopiæ w swoich martwych g³êbinach, run¹æ na niego jak

dziewi¹ta fala, tworz¹c przera¿aj¹ce wiry, pluj¹c czarn¹ pian¹… Ale

samotny wojownik co chwila pojawia³ siê na powierzchni i bez ustan-

ku pracuj¹c mieczem, odpiera³ atak po ataku.

W p³aszczyŸnie innego bytu widaæ by³o, jak wiruj¹ i spadaj¹

b³yszcz¹ce siekiery Trójjedynego, jak lec¹ na wszystkie strony iskry,

gdy metal, nie znajduj¹c swojej ofiary, uderza³ o kamienie ulicy, jak,

zrêcznie uchylaj¹c siê przed pó³ksiê¿ycami, cz³owiek wymachuje

swoim mieczem, przypominaj¹cym jaskrawy p³omieñ – jedyny ¿ywy

ogieñ w tym Królestwie Mroku.

Obojêtny ksiê¿yc oblewa³ scenê walki swoim zimnym b³êkit-

nym œwiat³em.

Amin na chwilê odkry³ siê, czego nie omieszka³ wykorzystaæ

Conan – jego miecz ci¹³ po wypuszczaj¹cej dym na piersi g³owie

potwora – i to z tak¹ si³¹, ¿e rozleg³ siê dŸwiêk, jakby pêk³a struna

na harfie wielkoluda. Nad wzburzonym czarnym morzem pojawi³y

siê czerwone zygzakowate b³yskawice, widoczne nawet z muru miej-

skiego.

– ¯yje – wyszepta³a Minolia, do bólu w oczach wpatruj¹ca siê

w ciemnoœci nocy. – Walczy…

Aj-Berek nie s³ysza³ dziewczyny, ale do niego te¿ dolecia³ ten

dŸwiêk. „Nie tak, barbarzyñco, nie tak! – krzykn¹³ w myœli. – Tak go

nie weŸmiesz!”.

Ten okrzyk nie dotar³ do Conana, ale Cymmerianin sam zrozu-

mia³, ¿e nawet jeœli jego broñ by³aby potrójnie magiczna, nie da rady

temu potomkowi demonów – Amin by³ zbyt silny. Ale w takim razie

jak, chytry Belu, z nim walczyæ?!

Jak tylko lœni¹cy miecz odskoczy³ od ³uskowatej mordy, nie czy-

ni¹c jej ¿adnej krzywdy, Conan uchyli³ siê przed lec¹cymi siekiera-

mi, zanurkowa³ pod strumieñ jadowitego dymu, wypuszczonego przed

demoniczn¹ paszczê, ci¹³ mieczem po jednej z rurek, odskoczy³ w bok

i znowu zamar³.

background image

– 183 –

Trójjedyny Amin przewierca³ go dwoma parami nalanych krwi¹

oczu. Otwiera³y siê i zamyka³y trzy cuchn¹ce paszczêki, kopyta wœcie-

kle ry³y kamienie ulicy. Z przeciêtej arterii wylewa³a siê purpurowa,

gêsta jak melasa substancja. Stykaj¹c siê z ziemi¹, zaczyna³a dymiæ,

bulgotaæ i bez œladu wsi¹ka³a w kamienie ulicy. Potwór chyba nawet

nie zauwa¿y³ rany.

„Niedobrze – pomyœla³ barbarzyñca, ciê¿ko dysz¹c. Czu³, jak

po plecach œciekaj¹ mu stru¿ki potu. – Ile rurek trzeba by przeci¹æ,

¿eby ta œlicznota wreszcie siê uspokoi³a?”.

Na razie uda³o mu siê przer¹baæ tylko jedn¹ arteriê, ³¹cz¹c¹ po-

twora z galaret¹ – a ju¿ czu³ siê zmêczony. A na jego ciele piêæ nie-

g³êbokich, ale bolesnych ran, zadanych siekierami, sp³ywa³o krwi¹.

– Miêêêêsoo, zaraaaz uuuumrzeesz! – g³os brzmia³ jak kamie-

nie spadaj¹ce na metal.

Nowy taniec lœni¹cych siekier i p³on¹cego miecza. Szybki, piêkny

taniec ra¿¹cej broni. Wypad, odskok, parowanie, obrona, cios – zu-

pe³nie jak wtedy, wieki temu, na zalanej s³oñcem arenie… tylko ¿e

teraz chodzi³o nie tylko o ¿ycie Amina czy Conana; na kartê posta-

wiono losy tysiêcy ludzi. Walcz¹cy zadawali ciosy bez chwili prze-

rwy; jakby podporz¹dkowuj¹c siê rytmowi dzwoni¹cej stali, przesu-

wali siê po kawa³ku wolnej ziemi, niegdyœ bêd¹cej miejskim placem

i czarna galareta rozstêpowa³a siê przed nimi, robi¹c miejsce do walki

nieprzejednanym wrogom.

Rysuj¹c w nocnym ch³odnym powietrzu wyszukan¹ krzyw¹, sie-

kiera Trójjedynego runê³a na cz³owieka z boku. Conan zd¹¿y³ pod-

stawiæ pod ni¹ miecz, odbiæ zabójczy br¹z. Druga siekiera ju¿ spa-

da³a z góry. Cymmerianin podniós³ miecz nad g³ow¹, paruj¹c cios…

I wtedy uzbrojona w liczne krzywe zêby paszcza, stercz¹ca z cia³a

potwora, wyplu³a strumieñ pal¹cego zielonego dymu prosto w od-

s³oniêt¹ pierœ barbarzyñcy. Cz³owieka owion¹³ smród, nie maj¹cy

nazwy w naszym œwiecie, otuli³a go wstrêtnie wilgotna, nieprzenik-

niona mg³a. Napór strumienia dymu okaza³ siê tak silny, ¿e cz³owie-

ka odrzuci³o na dziesiêæ kroków.

Uderzenie plecami o ulicê by³o tak mocne, ¿e Conanowi wbi³o

oddech w p³uca. Na chwilê pociemnia³o mu w oczach. Miecz wyle-

cia³ z rozwartych palców, z brzêkiem upad³ gdzieœ z boku. Potwór

zarechota³ na dwa g³osy. By³ coraz bli¿ej. £eb z rogami ohydnie sy-

cza³. Conan spróbowa³ wstaæ, ale poœlizgn¹³ siê i znowu rozci¹gn¹³

na ziemi. Próbowa³ odpe³zn¹æ nieco dalej, ukryæ siê pod pokryw¹

czarnej galarety, ale ta rozstêpowa³a siê przed cz³owiekiem w He³-

background image

– 184 –

mie. A monstrum zbli¿a³o siê i ka¿dy krok jego ogromnego cia³a

wstrz¹sa³ ziemi¹.

– Jeesteeeœ naasz, robaakuuu! Naasz! Roozdeepczeemyy ciêêê…

Wtem kilkanaœcie kamieni ulicznych, z trzaskiem wyrwanych

niewidoczn¹ si³¹ ze swojego wieloletniego legowiska, wzbi³o siê

w powietrze, zakrêci³o szalonym wichrem w martwym powietrzu

i spad³o na Conana. Barbarzyñca próbowa³ uchyliæ siê przed lec¹cy-

mi kamieniami, os³oniæ siê rêkami, ale i tak trzy z nich trafi³y: Co-

nan poczu³, jak pod uderzeniami zachrzêœci³y ¿ebra, jeden trafi³ go

w skroñ i œwiat na chwilê zgas³. Nowe kamienie ju¿ wirowa³y w po-

wietrzu.

Potwór otoczony rojem wœciek³ych kamieni zatrzyma³ siê nad

le¿¹cym na ziemi Cymmerianinem.

Podnios³a siê siekiera, ¿eby przepo³owiæ bezbronnego, pokiere-

szowanego cz³owieka. Na chwilê zamar³a … i runê³a w dó³.

XXIII

Aj-Berek jêkn¹³: to by³ pierwszy dŸwiêk, jaki wyda³ w ci¹gu

ostatnich godzin. Czarownik doskonale widzia³, jak upad³ cz³owiek,

jak monstrum, ten twór Czarnych Mocy zadaje swój ostatni cios.

Jeszcze chwila i cz³owiek zginie. I Œwiat Demonów zapanuje na Ziemi

po wsze czasy.

I wtedy zrobi³ to, czego surowo zabraniaj¹ wszystkie rêkopisy

i folia³y, ostrzegaj¹ce niewtajemniczonych przed drug¹ stron¹ magii

praktycznej. Przez astralny kana³, ³¹cz¹cy jego mózg z mózgiem

Conana, Aj-Berek przekaza³ le¿¹cemu cz³owiekowi ca³¹ swoj¹ si³ê,

ca³¹ moc, potêgê i w³adzê nad si³ami stworzenia.

Minolia zobaczy³a, jak postaæ czarownika roz¿arzy³a siê widmo-

w¹ zielonkawo¿ó³t¹ aureol¹ z poszarpanymi brzegami, jak skurczy³o

siê i w mgnieniu oka poczernia³o jego cia³o i na zimne kamienie muru

z cichym szelestem upad³a leciutka, sczernia³a, wyschniêta mumia.

Minolia krzyknê³a.

Zosta³a zupe³nie sama, sama z czarn¹ galaret¹, chciwie li¿¹c¹

podnó¿e muru.

„Pamiêtaj, barbarzyñco: cztery elementy pierwotne – ziemia

i ogieñ, woda i powietrze – le¿¹ u podstaw naszego œwiata i innego

bytu…” – us³ysza³ Conan wyraŸny, spokojny g³os Aj-Bereka.

background image

– 185 –

Jego cia³o i umys³ owionê³a fala gor¹ca, przepe³niaj¹c je nie-

spotykan¹ si³¹. Czuj¹c, jak wype³nia go niebywa³a moc, Cymmeria-

nin mimo woli zakrzycza³ – d³ugo, przeci¹gle, wœciekle… i razem

z krzykiem z jego p³uc wyrwa³ siê sztormowy potok powietrza, któ-

ry uderzy³ w powierzchniê spadaj¹cej siekiery, obróci³ j¹ jak pro-

porczyk, odrzuci³ na bok (pó³ksiê¿yc wbi³ siê w ziemiê na dwie d³o-

nie od g³owy Conana) i odepchn¹³ potwora na kilka kroków.

Trójjedyny Amin, nie spodziewaj¹cy siê tego, zachwia³ siê, próbu-

j¹c zachowaæ równowagê, wypuœci³ siekiery, które z brzêkiem upa-

d³y na ziemiê, ale usta³ na swoich ohydnych nogach. Wicher kamieni

i ziemi opad³, kamienie z ³oskotem spad³y na ziemiê. Znowu zawis³a

cisza – ale tylko na chwilê.

Krótka jak mgnienie oka przerwa pozwoli³a Conanowi wstaæ,

poszukaæ oczami miecza – nigdzie go nie by³o – i przyj¹æ pozycjê

do walki na piêœci, chocia¿ doskonale zdawa³ sobie sprawê, ¿e to nie

ma sensu. Ale potêga dar³a go na kawa³ki, rwa³a siê na zewn¹trz

przez wszystkie pory cia³a, daj¹c mu przekonanie, ¿e go³ymi rêkami

zdo³a pokonaæ nawet tuzin Aminów.

„Ziemia i powietrze, ogieñ i woda… – gor¹czkowo t³uk³o siê po

jego mózgu. – Co to znaczy? Ziemia – królestwo Ciemnych Mocy,

które ¿yj¹ w jej czarnych g³êbinach, potwór rzuca³ we mnie kamie-

niami… Powietrze – to, czym oddychamy, czym ¿yjemy, gdzie miesz-

ka œwiat³o i dobrzy bogowie… Odpêdzi³em go krzykiem… Ogieñ

i woda… I co z tego wszystkiego wychodzi…”.

Nie pozwolono mu dokoñczyæ myœli. Potwór wyda³ dŸwiêk,

w którym zmiesza³ siê gniew, zdziwienie i ból, i nagle zap³on¹³ jaskrawo

bia³ym, hucz¹cym p³omieniem. Na masie-skórze zamigota³y niewy-

raŸne cienie, chwiej¹ce siê w blasku tego nieludzkiego p³omienia. Jesz-

cze chwila – i strumieñ ognia run¹³ w stronê zastyg³ego cz³owieka.

Conan odskoczy³, upad³, przeturla³ siê na bok – w sam¹ porê:

rozpalony potok przemkn¹³ obok niego, tak blisko, ¿e osmoli³ mu

skórê na twarzy i oœlepi³ swoim niemi³osiernym blaskiem; ubranie

zadymi³o siê na plecach.

„Ogieñ… To, co jest œlepe i po¿era wszystko na swojej drodze.

Broñ demonów, ich ¿ywio³… A co zostaje dla mnie? Woda, daj¹ca

¿ycie sadom i gasz¹ca pragnienie?… Ale sk¹d, na Croma wszech-

mog¹cego, mia³aby siê tu wzi¹æ woda?!”.

Nowy wybuch i jeszcze jeden ognisty wicher run¹³ na Cymme-

rianina. Zwêgli³a siê ziemia, po której siê toczy³, zasycza³y w bezli-

tosnych p³omieniach krople krwi z jego licznych ran.

background image

– 186 –

Znowu przerwa.

I zadowolony rechot z dwóch garde³, i radosny syk z trzeciej

paszczy.

„Jesteœ naaasz, miêêêso! Nieee uuuujdziesz! Heee³m jeeest

naaasz!”.

Conan patrzy³ têpo na krwawy œlad, który zostawia³ za sob¹.

Krew czernia³a, krzep³a od nieznoœnego gor¹ca. I wtedy do niego

dotar³o. Wszystko by³o dok³adnie tak, jak na tej przeklêtej arenie.

Nie mog¹c pokonaæ przeciwnika za pomoc¹ broni, walcz¹cy zaczêli

biæ siê go³ymi rêkami. Ale wtedy Conan mia³ przeciwko sobie cz³o-

wieka, choæby tylko w po³owie, ale jednak. Teraz jego przeciwnik

zamieni³ siê w bestiê ze Œwiata Demonów. Broni¹ go nie pokona.

Go³ymi rêkami te¿ nie. Potrzebna czegoœ powa¿niejszego…

Z trudem, powoli, chwiej¹c siê, Conan wsta³, z³o¿y³ obie rêce

razem, poczeka³, a¿ nape³ni¹ siê krwi¹ (dlaczego krew mia³aby byæ

gorsza od wody?) zarycza³ – tak, jakby mia³ to byæ ostatni krzyk

w jego ¿yciu… co by³o niewykluczone.

Istota, której czêœæ niedawno zwano Aminem, triumfowa³a. Cho-

cia¿ cz³owieczek nie by³ tak s³aby, jak Amin s¹dzi³, chocia¿ umia³

wytr¹ciæ siekiery z jego r¹k, to nie mo¿e siê z nim równaæ.

Istota g³êboko westchnê³a, za chwilê mia³a zadaæ robakowi ostat-

ni cios. Potok rozbudzonej ziemi w ognistym wirze – przeciwko cze-

muœ takiemu nikt nie ustoi.

Dwie si³y – p³omieñ nios¹cy gor¹c¹ ziemiê i rozpalone do bia-

³oœci kamienie, i strumieñ krwawych kropli gnany z niewyobra¿al-

n¹ szybkoœci¹ wiatrem, który wydar³ siê z piersi Cymmerianina –

zetknê³y siê. I sta³o siê coœ takiego, jakby gardziel pluj¹cego ogniem

wulkanu zala³a fala przyp³ywu, jakby naraz pó³ kontynentu runê³o

w przepaœæ. S³up pomarañczowego œwiat³a wzniós³ siê nad mia-

stem i przeszy³ niebo. Rozleg³ siê ³oskot, jakby Wszechœwiat pêka³

na szwach. Ziemia zako³ysa³a siê i Minolia na murach chwyci³a za

balustradê, ¿eby nie spaœæ w dó³. Rozszerzonymi z przera¿enia

oczami patrzy³a, jak gaœnie w nocy to ob³¹kane œwiat³o i nie wie-

dzia³a, czy ma siê cieszyæ, czy p³akaæ, czy Cymmerianin zgin¹³,

czy zwyciê¿y³.

Conan wsta³ pierwszy. By³ og³uszony, poraniony, utraci³ sporo

krwi. Dokuœtyka³ do swojego miecza, podniós³ go trzês¹cymi siê rê-

kami. Odwróci³ siê do rozci¹gniêtego na ziemi potwora.

background image

– 187 –

Ten le¿a³ dwadzieœcia kroków od niego, bezsilnie wierzga³ dwo-

ma parami nóg, krêci³ g³owami, bezsensownie dar³ ziemiê potworny-

mi rêkami.

Magiczny blask oburêcznego miecza zgas³. Ca³a si³a Aj-Bereka

skumulowa³a siê w tym ostatnim ciosie i Conan czu³, ¿e Drugi Wzrok

równie¿ gaœnie – czarna skóra przemienia³a siê w czarn¹ galaretê,

kontury Trójjedynego Amina rozmywa³y siê, ciemnia³y, gas³ rów-

nie¿ odb³ysk otaczaj¹cego go œwiata. Trzeba siê spieszyæ.

Na zdrewnia³ych nogach Conan zbli¿y³ siê do pokonanego prze-

ciwnika. Piêcioma uderzeniami przeci¹³ wszystkie ¿ywi¹ce go arte-

rie. Potem popatrzy³ w ludzk¹ twarz potwora.

Zmêtnia³e oczy Amina powoli skupi³y siê na Cymmerianinie.

Z rozchylonych warg dobieg³ bulgocz¹cy dŸwiêk. Wreszcie w móz-

gu barbarzyñcy zaszeleœci³o:

„Cooonnnaaannn… Zmiii³uuuj siêêꅔ.

– Trzy g³owy, a taki g³upi – odpowiedzia³ ochryple popêkany-

mi ustami barbarzyñca.

I wbi³ miecz w to miejsce, gdzie, jak s¹dzi³, by³o serce potwora.

Ziemia zako³ysa³a siê. D³ugie ¿a³osne westchnienie przebieg³o

nad œwiatem.

Conan zak³opotany rozejrza³ siê.

Ten sam bezdenny, wiruj¹cy opêtañczo lej, który widzia³ Dru-

gimi Oczami w innym bycie, i do którego wessa³o Vagaran, poja-

wi³ siê w rzeczywistym œwiecie. Cymmerianin poczu³, jak ziemia

pod nim pochyli³a siê w stronê centrum kwitn¹cego kiedyœ miasta

i czarna galareta, z pocz¹tku powoli, jakby niechêtnie, ale z ka¿d¹

chwil¹ coraz szybciej, pod¹¿a³a tam, sk¹d przyby³a – na arenê, ku

Wrotom Czasu. Trup Trójjedynego Amina zaskowycza³ i szarpn¹³

siê w tamtym kierunku. Ze zgrzytem ruszy³y z miejsca ogromne

siekiery.

Conan zakl¹³. W ten sposób jeszcze i jego wessie w tê szczelinê

pomiêdzy Œwiatami…

Nie zaszczyciwszy dwa razy zabitego nawet jednym spojrze-

niem, najszybciej, jak pozwala³o mu poranione cia³o, rzuci³ siê w kie-

runku widniej¹cych w pobli¿u murów miejskich.

Zbocze leja, wiod¹cego do niebytu, by³o coraz bardziej strome

i Cymmerianinowi coraz trudniej by³o iœæ po nachylonej ziemi. Czarna

galareta potokiem sp³ywa³a do swojego Ÿród³a, ku arenie gladiator-

skiej, ale omija³a biegn¹cego w przeciwnym kierunku cz³owieka –

jego g³owê wieñczy³ He³m…

background image

– 188 –

Do murów by³o ju¿ tylko dwadzieœcia kroków… Piêtnaœcie… A zbo-

cze jest coraz bardziej strome… Chyba nie zd¹¿y… Ju¿ œlizgaj¹ siê buty

po zdradziecko nachylonej ulicy, zaraz upadnie, zaraz stoczy siê po nie-

mal pionowym zboczu w przepaœæ, no, ju¿ niedaleko, piêæ kroków, dwa…

Krzycz¹c coœ niezrozumia³ego, Conan zebra³ resztkê si³ i sko-

czy³. Jego palce chwyci³y za koniec zwisaj¹cej z muru liny, wczepi³y

siê w ni¹, zacisnê³y do bólu…

I wtedy ziemia, na której niegdyœ sta³ Vagaran, runê³a w Nicoœæ.

Szlochaj¹c i œmiej¹c siê, mo¿e ze smutku, a mo¿e z radoœci,

Minolia pomog³a Cymmerianinowi przeleŸæ przez balustradê.

Jêcz¹c g³ucho, gdy dziewczyna za mocno objê³a go za bok, barba-

rzyñca osun¹³ siê na ziemiê i przywar³ do zachwycaj¹co twardego, zim-

nego muru. Œci¹gn¹³ z g³owy przeklêty He³m i odrzuci³ go jak najdalej.

– Jesteœ ranny? – zapyta³a przestraszona Minolia.

– G³upstwo, same zadrapania – odpowiedzia³ z trudem Conan,

nie otwieraj¹c oczu. – A gdzie Aj-Berek i Orlandar?

W odpowiedzi Minolia zaszlocha³a.

– Nie ma nikogo… Wszyscy umarli… Tylko ja zosta³am…

– Dlaczego… A ja?

– Tak. I ty… Zwyciê¿y³eœ?

– Co tam. Nie ma o czym mówiæ – raz i po krzyku.

Krêci³o mu siê w g³owie, rany pali³y ogniem, krew (ile jej tam

zosta³o, dwa ³yki, nie wiêcej) têtni³a w uszach.

– Co jest tam, wewn¹trz, za murami?

– Nic, ciemno i pusto…

– Jasne… S³uchaj, dziecino… Poœpiê trochê, dobrze?

– Oczywiœcie, panie Conan, oczywiœcie…

I Cymmerianin natychmiast zapad³ w ciemnoœæ i zapomnienie.

Nie czu³ radoœci, ¿e po raz kolejny uratowa³ œwiat. Nie poczu³ te¿, ¿e

przytuli³o siê do niego drobne dziewczêce cia³o, rozgrzewaj¹c go

swoim ciep³em, oddzielaj¹c od nocnego ch³odu.

Na wschodzie zajaœnia³ œwit nowego dnia.

XXIV

Pierwszy ockn¹³ siê Conan.

Od œwitu minê³o ju¿ sporo czasu, ranek ustêpowa³ miejsca upal-

nemu po³udniu.

background image

– 189 –

Cia³o nie chcia³o go s³uchaæ – miêœnie b³aga³y, ¿eby zostawiæ je

w spokoju, pozwoliæ jeszcze choæ przez chwilê odpocz¹æ. Przytaki-

wa³ im zgodny chór bol¹cych ran i oparzeñ: i œwie¿ych, i dawno za-

gojonych, i tych, o których ju¿ zupe³nie zapomnia³.

Barbarzyñca z trudem wygi¹³ szyjê – ¿eby popatrzeæ, co zosta³o

po s³ynnym mieœcie Vagaran.

Nic po nim nie zosta³o. Wysoki miejski mur bez sensu otacza³

gigantyczny piaszczysty lej, g³êboki na pó³ ligi, z ³agodnymi zbo-

czami, nad którym wznosi³ siê z³oty kr¹g s³oñca.

– By³o miasto – i nie ma miasta – powiedzia³ na g³os Conan

i nie pozna³ w³asnego g³osu – zachrypniêty, w gardle czu³ smak krwi.

Splun¹³, popatrzy³ na œlinê – tak jest – krew. Echeche…

W takich przypadkach Cymmerianinowi czêsto pomaga³y prze-

kleñstwa – najbardziej wulgarne, wyszukane, wykrzyczane na ca³y

g³os. Nabra³ powietrza w p³uca i na wydechu przejecha³ siê po wy-

darzeniach ubieg³ej nocy, po mieœcie, które dosta³o to, na co zas³u-

¿y³o, ale któremu nale¿a³y siê dodatkowo szczególnie ordynarne prze-

kleñstwa, po czarownikach wszelkiej maœci i rodzaju.

Ul¿y³o mu.

Przybysz z Pó³nocy wsta³, odwróci³ g³owê i napotka³ niezado-

wolone, oburzone spojrzenie obudzonej Minolii. Conan odpowie-

dzia³ jej spojrzeniem, nie kryj¹c niezrozumienia, ale potem nagle

poj¹³: dziewczynê obudzi³y, a potem rozgniewa³y jego przekleñstwa.

Nie przywyk³a do takich wyra¿eñ w swoim zakonie, i niewa¿ne, ¿e

obok jest lej po mieœcie, a œwiat zosta³ cudem uratowany przez nie-

go, barbarzyñcê. Teraz Conan jest tym z³ym i z³oœciæ trzeba siê na

niego.

Cymmerianin nie móg³ ustaæ na nogach. Trzês³o go ze œmiechu.

Wraz ze œmiechem wychodzi³ z niego strach prze¿ytej nocy, resztka

bólu ran, zmêczenie. Chichota³ coraz g³oœniej i nie by³ w stanie prze-

staæ. Nie widzia³ nic wokó³ siebie. Nawet nie zauwa¿y³, jak znowu

osun¹³ siê na ciep³e kamienie, wstrz¹sany falami œmiechu. £zy za-

s³oni³y mu oczy. Trzymaj¹c siê za brzuch, Cymmerianin przewróci³

siê na bok.

Pocz¹tkowo Minolia patrzy³a na zbawcê œwiata ze zdziwieniem,

potem ze z³oœci¹, potem z uraz¹… ale w koñcu te¿ nie wytrzyma³a,

zara¿ona jego œmiechem, domyœliwszy siê, czym jest on spowodo-

wany. Œmiechem odciêli siê od minionej nocy, pozostawili j¹ w da-

lekiej Przesz³oœci. Wrócili do nowego ¿ycia.

I obudzili Fagnira.

background image

– 190 –

Rozklejaj¹c oczy, nie rozumiej¹c – kto? dlaczego? gdzie? po

co? – oficjalista otworzy³ usta, z których sp³ynê³o pytanie:

– Machar jeszcze nie wróci³? …

Conan turla³ siê po pylistych kamieniach, wstrz¹sany nowym

atakiem œmiechu. Minolia stuknê³a g³ow¹ o kolana, jej ramiona kon-

wulsyjnie drga³y.

– Co z wami? – dŸwiêcza³ nad nimi rozdra¿niony, przepity g³os.

– A gdzie Vagaran? Gdzieœcie mnie zaci¹gnêli?

A potem gniewnie:

– Przestañcie wreszcie r¿eæ! I bez tego ³eb mi pêka! Oj, jak

boli… Ale ¿em siê wczoraj za³atwi³… Nic nie pamiêtam… jakieœ

mordy z tr¹bami mi siê ca³¹ noc zwidywa³y… przestañcie r¿eæ, mó-

wiê wam!

I wreszcie, b³agalnie:

– S³uchajcie, a nie znalaz³by siê kubeczek wina?… no, chocia¿

³yczek, co?…

…Gdy zejd¹ ze wzgórza, przestan¹ widzieæ to, co kiedyœ by³o

Vagaranem. I nie umawiaj¹c siê, trójka wêdrowców zatrzyma³a siê,

¿eby chwilê odpocz¹æ. Z ty³u by³ milcz¹cy, niczego nie otaczaj¹cy

mur, grób, w którym pochowali maga Aj-Bereka i Mistrza Orlanda-

ra – dwóch nieszczêœliwych, zb³¹kanych starców. A przed nimi…

Kto wie, co ich czeka?

– St¹d jest jakieœ piêæ lig do najbli¿szej ludzkiej osady – oznaj-

mi³ Fagnir. – Mam nadziejê, ¿e ze wsi¹ nic siê nie sta³o. ¯e przynaj-

mniej im wino nie wysch³o… Ale ¿eby tak ca³e miasto rozwaliæ!…

– Trzymaj – Conan rzuci³ pod nogi by³emu oficjaliœcie bezu¿y-

teczny teraz i na wieki wieków He³m. – Jest twój. Mo¿esz go przepiæ.

Fagnir zamyœli³ siê, potem na jego twarzy pojawi³ siê chytry,

szczerbaty uœmiech.

– Niee. Zostawiê sobie na pami¹tkê Vagaranu i s³u¿by u Ma-

chara… i jego piwnicy – podniós³ br¹zowy wyrób staro¿ytnych mi-

strzów. – Jak go komu poka¿ê – nie uwierz¹. A, do licha z nimi…

dziêkujê, panie szczodry gladiatorze.

– Conan, co zamierzasz robiæ potem? – zapyta³a po cichu Mi-

nolia, nie patrz¹c na barbarzyñcê.

Ten wzruszy³ ramionami i siê uœmiechn¹³.

– No… Pewnie wrócê do Shemu, odszukam ksiêcia Barucha,

u którego by³em najemnikiem i za¿¹dam zap³aty – przecie¿, jakkol-

background image

– 191 –

wiek by by³o, spe³ni³em jego rozkaz. Mo¿na powiedzieæ, ¿e sam je-

den star³em miasto z lica ziemi…

– WeŸmiesz… weŸmiesz mnie ze sob¹?

– Oczywiœcie, dziecino. Odpoczniemy we wsi i ruszymy.

– Nie mam ju¿ nikogo ani niczego – zaszlocha³a Minolia. – Brat

zgin¹³. Zakonu nie ma. To, czym ¿yliœmy… – zamilk³a, bliska ³ez.

– Wszystko bêdzie dobrze – Conan podniós³ siê z ziemi i wy-

ci¹gn¹³ do niej rêkê. – ChodŸmy. Uwierz mi, Minolio, teraz ju¿

wszystko bêdzie wspaniale.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
conan i prorok ciemności
C Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
conan i prorok ciemności
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Nieuwzględnione Prorok Ciemności
Conan 56 Conan zwyciązca
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Conan 60 Conan wyzwoliciel
Conan 12 Conan buntownik
Conan 26 Conan mistrz

więcej podobnych podstron