J Iwaszkiewicz Tatarak

background image

Jarosław Iwaszkiewicz

TATARAK


Andrzejowi Brustmanowi




Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Je

ż

eli si

ę

potrze w pal-

cach zielon

ą

jego wst

ąż

k

ę

, miejscami przymarszczon

ą

, po-

czuj

ę

si

ę

zapach, łagodn

ą

wo

ń

„wierzbami ocienionej wo-

dy", jak mówi Słowacki, troch

ę

tylko zatr

ą

caj

ą

c

ą

wschod-

nim nardem. Ale kiedy si

ę

takie pasmo tataraku rozetrze,

kiedy si

ę

wło

ż

y nos w bruzd

ę

, wyło

ż

on

ą

jak gdyby wat

ą

,

czuje si

ę

obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu,

gnij

ą

cych rybich łusek, po prostu błota.

Zapach ten na pocz

ą

tku mojego

ż

ycia skojarzył si

ę

z obrazem gwałtownej

ś

mierci. W dzieci

ń

stwie tatarakiem

wykładano podłogi sieni i balkonu, panował on niepodziel-
nie w dniach wesołych i naprawd

ę

Zielonych

Ś

wi

ą

t. A jed-

nocze

ś

nie przypomina mi on zawsze

ś

mier

ć

mojego pierw-

szego przyjaciela, który nosił dziwaczne imi

ę

Gracjan i uto-

pił si

ę

maj

ą

c trzyna

ś

cie lat.

To było o

ś

witaniu mojego

ż

ycia, we wczesnym dzieci

ń

st-

wie. Ale i dzisiaj wywołuje ten podwójny zapach niewesołe
my

ś

li. Koniec ma jakie

ś

tajemnicze zwi

ą

zki z pocz

ą

tkiem.

Ton, d

ź

wi

ę

k, wo

ń

jak echo odpowiadaj

ą

z ko

ń

ca w koniec

ż

ywota. Zapach dzieci

ń

stwa odnajduje odpowiednik w za-

pachu staro

ś

ci, młodo

ść

odbija si

ę

w zielonym lustrze wieku

dojrzałego. Tak

ą

jest w moim

ż

yciu historia tataraku.

Na ogół ludzie si

ę

dziwi

ą

,

ż

e aby uciec od zgiełku miast

i podró

ż

y, aby oderwa

ć

si

ę

od nu

żą

cych i jałowych zaj

ęć

,

sp

ę

dzam cz

ęść

lata (raczej pó

ź

nej wiosny) w małym mias-

teczku Z., poło

ż

onym nad wielk

ą

rzek

ą

. Oprócz rzeki i ł

ą

k

nadrzecznych, oprócz nadbrze

ż

nej wikliny, oprócz lekkiej

konstrukcji mostu, który ł

ą

czy dwa brzegi — w miasteczku

nie ma dosłownie nic. Zakurzony rynek, par

ę

domów

i domków — owszem, jest du

ż

o ogrodów i sadów, które s

ą

jedyn

ą

ozdob

ą

osiedla. Dla mnie najwi

ę

ksz

ą

atrakcj

ą

jest

to,

ż

e mog

ę

tam mieszka

ć

(w przytułku dla starców!) nie

podaj

ą

c nikomu mego adresu, nie m

ę

czony telefonami

i depeszami, otrzymuj

ą

c codziennie listy od

ż

ony.

Mam te

ż

jeszcze jedn

ą

atrakcj

ę

, której ludzie mniej mnie

znaj

ą

cy przypisuj

ą

wi

ę

ksze ni

ż

ma naprawd

ę

znaczenie: jest

ni

ą

przyja

źń

z doktorow

ą

M. Jest to prawdziwa przyja

źń

,

poparta wielkim argumentem tego,

ż

e widujemy si

ę

raz na

rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie
jeste

ś

my zupełnie zainteresowani w naszych

ż

ywotach. Po-

maga to zarówno szczero

ś

ci naszych wyzna

ń

, jak te

ż

pew-

nemu wzajemnemu egzaltowaniu swoich charakterów. Jes-
te

ś

my dla siebie zawsze czym

ś

osobliwym, w ci

ą

gu całych

dwudziestu pi

ę

ciu lat naszej znajomo

ś

ci.

Doktorowa M. — p. Marta — straciła w czasie okupa-

background image

cji dwóch synów i teraz jest zupełnie samotna. M

ąż

po-

twornie zapracowany. Oprócz szpitala ma olbrzymi

ą

prak-

tyk

ę

wokół miasteczka. Dawniej widywałem go na chłops-

kich furkach jad

ą

cego po 15, 20 kilometrów do chorych.

Teraz ma samochód i mo

ż

e odwiedzi

ć

w ci

ą

gu dnia zna-

czn

ą

ilo

ść

pacjentów. Wpływa to dodatnio na poziom

codziennego

ż

ycia doktorostwa. Mimo tego „poziomu",

pewnej łatwo

ś

ci

ż

yciowej, pani Marta odczuwa bardzo

swoje opuszczenie. Par

ę

tygodni mojego pobytu w mia-

steczku Z. nie mo

ż

e zaradzi

ć

jej uczuciu zb

ę

dno

ś

ci istnie-

nia. Trzeba zreszt

ą

doda

ć

,

ż

e pani Marta nigdy nie na-

rzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zajmuje si

ę

domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjentów i stara si

ę

,

aby zziajany doktor przychodz

ą

c do domu zastawał ład,

spokój i zewn

ę

trzny wygl

ą

d mieszkania doprowadzony do

najwy

ż

szego porz

ą

dku.


Dom doktorstwa — to staro

ś

wiecki dworek, jakich jest

wiele w miasteczku. Niewygodny rozkład obszernych pokoi
sprawia,

ż

e nikt nie mo

ż

e tu mieszka

ć

oprócz doktorstwa.

Pokój chłopców zamkni

ę

ty jest na klucz i nikt tam nie

zagl

ą

da. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione s

ą

mnóstwem staro

ś

wieckich mebli i doniczek z egzotycznymi

ro

ś

linami.

Doktorowa przyjmowała mnie zawsze w salonie, gdzie
stoi garnitur simmlerowskich mahoniowych mebli, krytych
szafirowym pluszem, gdzie wisi na

ś

cianie par

ę

oleodruków

i portret pani Marty, sporz

ą

dzony przez miejscowego mala-

rza, który pow

ą

chał kiedy

ś

paryskiego powietrza. W czar-

nych

ż

ardinierach g

ę

sto zieleniały ro

ś

liny, jakby zrobione

z jedwabiu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od
wieków nie tykany, stał tu tak

ż

e. Na podłodze le

ż

ał czer-

wonawy dywan, przedstawiaj

ą

cy kobiet

ę

nios

ą

c

ą

dwa wiad-

ra wody na koromy

ś

le.

Nie był to pokój stworzony do zwierze

ń

. A jednak tu mi

opowiadała pani Marta histori

ę

swego

ż

ycia. Tu te

ż

ostatnio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej
a nieuleczalnej choroby — opowiedziała mi spraw

ę

, która

jest przedmiotem niniejszej relacji. Oczywi

ś

cie, spisałem to

wszystko jak literat, uzupełniaj

ą

c, dodaj

ą

c to, co sobie

wyobra

ż

ałem — i nawet czasami, prawem od bardzo dawna

u

ś

wi

ę

conym, a w gruncie rzeczy nie umotywowanym, za-

gl

ą

daj

ą

c do wn

ę

trza działaj

ą

cych osób. By

ć

mo

ż

e potrak-

towałem cał

ą

spraw

ę

zbyt dramatycznie, jak gdyby było tu

co

ś

wyj

ą

tkowego. A przecie

ż

to historia codzienna, jakich

tysi

ą

ce zdarzaj

ą

si

ę

po naszych miastach i miasteczkach.

Pani Marta nigdy nie bywa na „przystani".
Tak si

ę

nazywa do

ść

du

ż

y drewniany budynek, stoj

ą

cy

w pewnym oddaleniu od rzeki. Składa si

ę

on z dwóch sal.

W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedaj

ą

papierosy, piwo

i znakomity tutejszy „płynny owoc" — gospodarcz

ą

pod-

staw

ę

tego pełnego sadów rejonu — a obok sal istnieje du

ż

y

taras, a raczej drewniany pomost, na którym odbywaj

ą

si

ę

ta

ń

ce. Wszystko to stoi jak chatka na kurzej nó

ż

ce na

wysokim podmurowaniu, które zabezpiecza „przysta

ń

"

przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi.

background image

Ten taras wła

ś

nie jest najwi

ę

ksz

ą

atrakcj

ą

miasteczka Z.

Tu przychodzi wyta

ń

czy

ć

si

ę

i wyszumie

ć

młodzie

ż

znudzo-

na monotoni

ą

pracy czy nauki w poło

ż

onym daleko od

wszelkich centrów kulturalnych mie

ś

cie. Dzieje si

ę

to zwyk-

le w soboty i niedziele. Przy czym w soboty obowi

ą

zuje

chłopców strój bardziej swobodny, kolorowe kraciaste ko-
szule i potargane „egzystencjalistycznie" czupryny. W nie-
dziel

ę

natomiast włosy s

ą

pobo

ż

nie przygładzone, koszule

s

ą

białe i marynarki ciemne. W jednym i drugim stroju

chłopcy pij

ą

„płynny owoc" i wbrew temu, co si

ę

mówi

o pija

ń

stwie w Polsce, wódki z sob

ą

nie przynosz

ą

. S

ą

na to

za ubodzy. Graj

ą

tak

ż

e w brid

ż

a, po pół grosza punkt.

Dziewcz

ą

t jest zazwyczaj bardzo mało, tyle tylko, ile do

ta

ń

ca potrzeba.

Gdzie

ż

mogła zaprowadzi

ć

pani Marta przybył

ą

ze stoli-

cy przyjaciółk

ę

? Có

ż

jej miała pokaza

ć

w zrujnowanym

przez wojn

ę

miasteczku? Oczywi

ś

cie zaprowadziła j

ą

na

„przysta

ń

".

Ksi

ęż

yc

ś

wiecił, rzeka połyskiwała, czasami gło

ś

niej klap-

n

ę

ła fala o brzeg. Ale nikt nie patrzył w tamt

ą

stron

ę

. Na

drewnianym tarasie ta

ń

czyły pary, chocia

ż

megafon chry-

piał niemiłosiernie. W

ś

rodku prawie wszystkie stoliki były

zaj

ę

te. Młodzie

ń

cy grali w brid

ż

a.

Panie zaj

ę

ły wolny stolik z boku i rozejrzały si

ę

po sali.

W k

ą

cie za „szynkwasem" uprzejma blondyna sprzedawała

wod

ę

sodow

ą

i ów „płynny owoc", sław

ę

miejscowej prze-

twórni. Trzeba było sobie samemu przynosi

ć

te butelki.

Pani Marta skierowała si

ę

do bufetu i wzi

ę

ła dwie butelki

jabłecznego soku. Wracaj

ą

c do swojego stolika mijała grup

ę

graj

ą

cych. Jeden z chłopców, uderzaj

ą

c kart

ą

o stół, wysoko

podniósł r

ę

k

ę

i tr

ą

cił butelk

ę

niesion

ą

przez pani

ą

Mart

ę

.

Butelka omal nie wy

ś

lizn

ę

ła si

ę

jej z r

ą

k, a chłopak podniósł

na ni

ą

oczy i przeprosił uprzejmie.

Pani Marta usiadła obok przyjaciółki i milczała przez
chwil

ę

. Potem rozlała do szklanek płyn o pi

ę

knej, dojrzałej

barwie i znowu si

ę

zamy

ś

liła. Spojrzała w stron

ę

, gdzie

siedział ów chłopiec, który j

ą

potr

ą

cił. Zwrócony do niej

bokiem, ukazywał swój profil nieregularny, o zgniecionym
nieco, jak u boksera, nosie. Miał obfite włosy, zaczesane do
góry. R

ę

ka, w której trzymał karty, palce drugiej r

ę

ki,

którymi przebierał po damach i waletach wahaj

ą

c si

ę

, czym

ma zabi

ć

lew

ę

, były pi

ę

kne i smukłe. Znajdowały si

ę

one

w wyra

ź

nym kontra

ś

cie ze złamanym nosem, do

ść

du

żą

,

masywn

ą

głow

ą

i wulgarnie rze

ź

bion

ą

szyj

ą

, wynurzaj

ą

c

ą

si

ę

z czerwonej koszuli (była sobota).

Pani Marta szybko spotrzegła,

ż

e z ow

ą

„przyjaciółk

ą

"

niewiele maj

ą

sobie do powiedzenia. Ł

ą

czyły je kiedy

ś

wspomnienia młodo

ś

ci, ale pani Marta zauwa

ż

yła,

ż

e od

jakiego

ś

czasu nie znosi wspomnie

ń

. Postarzały j

ą

one —

i mówiły o wszystkim, co si

ę

obróciło w proch. A w pani

Marcie

ż

yły jeszcze jakie

ś

niejasne nadzieje na dzie

ń

dzisiej-

szy. Słuchała wi

ę

c opowiada

ń

przyjaciółki, która miała

czworo dzieci rozsianych po wszystkich cz

ęś

ciach

ś

wiata,

otrzymywała od nich paczki i listy i uwa

ż

ała za stosowne

poinformowa

ć

pani

ą

Mart

ę

o tym wszystkim bardzo szcze-

gółowo. Doktorowa słuchała pi

ą

te przez dziesi

ą

te, od czasu

background image

do czasu zadawała jakie

ś

pytanie, a nudz

ą

c si

ę

obserwowała
chłopców graj

ą

cych w karty.

W pewnej chwili zobaczyła niezwykle urocz

ą

dziewczyn

ę

,

jak szybkim krokiem weszła na sal

ę

(o ile tak mo

ż

na nazwa

ć

niskie i drewniane pomieszczenie „przystani") i zatrzymu-
j

ą

c si

ę

przy tamtym stoliku poło

ż

yła r

ę

k

ę

na ramieniu

chłopca, który uderzył w butelk

ę

pani Marty. Chłopiec si

ę

odwrócił — i wtedy pani Marta ujrzała jego twarz en face.
Nie odpowiadała ona zupełnie — jak to czasem bywa —
jego profilowi. Szeroka, o wystaj

ą

cych ko

ś

ciach policz-

kowych, miała ta twarz w oczach jaki

ś

specjalny błysk,

który zainteresował pani

ą

Mart

ę

.

Powiedział par

ę

słów do przybyłej dziewczyny, potem

znowu zwrócił si

ę

ku kartom. Ona postała chwilk

ę

nad nim,

jakby si

ę

wahała. Potem powoli odeszła.

Ubrana była w czarny sweter i kolorow

ą

spódnic

ę

. Miała

nawet włosy upi

ę

te w modny „ko

ń

ski ogon" — a jednak

było w niej co

ś

opuszczonego i zaniedbanego, jaka

ś

omd-

lało

ść

ruchów, jakie

ś

zniech

ę

cenie w całej postaci. Obci

ś

-

ni

ę

ty sweter ukazywał pi

ę

kne linie ciała, ruchy miała troch

ę

kocie, skradaj

ą

ce si

ę

a oboj

ę

tne. Mogła bardzo interesowa

ć

.

Chłopak przerwał gr

ę

w karty i ku oburzeniu kolegów

wybiegł za dziewczyn

ą

. Zast

ą

pił go mały, chudy, przebiegły

chłopaczek, który kibicował przez cały czas przy brid

ż

u

i widocznie tylko czekał na nadarzaj

ą

c

ą

si

ę

okazj

ę

, aby

wpakowa

ć

si

ę

na opuszczone miejsce przy stoliku.

Pani Marta z przyjaciółk

ą

tak

ż

e wkrótce wyszły.

Nazajutrz poszły na daleki spacer wałami ochronnymi
rozci

ą

gaj

ą

cymi si

ę

wzdłu

ż

rzeki na całe kilometry. Jedyn

ą

rzecz

ą

, która miała w miasteczku jaki

ś

charakter, była ta

rzeka. Jej pi

ę

kno mogło okupi

ć

kurz, brud i pospolito

ść

małomiasteczkowych uliczek. Kiedy si

ę

schodziło nad wo-

d

ę

, zapominało si

ę

nie tylko o domach, ale i o ludziach.

Szeroka i majestatyczna, płyn

ę

ła rzeka wielkim ło

ż

yskiem,

obrze

ż

ona z obu stron zaro

ś

lami wiklin. I to nawet,

ż

e zaraz

z pocz

ą

tkiem lata wyłaniały si

ę

z szarawej wody mielizny,

niby obłe grzbiety potworów, nie pozbawiało jej owego
majestatu. Gdy si

ę

stało na brzegu, czuło si

ę

sił

ę

i wartko

ść

pr

ą

du, który po deszczach wzbierał pian

ą

i szybko po-

krywał wyłonione piaski.
Widok rzeki był zbyt pot

ęż

ny i jakby nieludzki. Pani

Marta wolała, id

ą

c wałami ochronnymi, poło

ż

onymi do

ść

daleko od głównego koryta, ogl

ą

da

ć

zielone ł

ą

ki wynurza-

j

ą

ce si

ę

spod wiklin jak inna, łagodniejsza woda. Wzdłu

ż

wału ci

ą

gn

ę

ły si

ę

nie zaro

ś

la, ale gaiki wierzbowe, gdzie

odró

ż

niało si

ę

ju

ż

poszczególne osobniki. Od czasu do

czasu spo

ś

ród wierzb strzelał ku górze olbrzymi, stuletni

pie

ń

białodrzewu. Gdy si

ę

przechodziło koło takiego olb-

rzyma nawet w bezwietrzny pozornie dzie

ń

— koron

ę

jego

napełniał zawsze swoisty, muzykalny szelest, nie tak suchy,
jak szelest starych palm.
Zreszt

ą

i tu tak

ż

e znajdowały si

ę

okr

ą

głe zaro

ś

la wikliny

i iwy. To było w tych miejscach, gdzie na ł

ą

ce tworzyły si

ę

du

ż

e stawki, „oka" poro

ś

ni

ę

te rz

ę

s

ą

i trzcinami, pełne

wodnych lilii i gr

ąż

eli.

background image

Pani Marta specjalnie lubiła zatrzymywa

ć

si

ę

przy tych

wodnych zbiornikach, ciemnych i niezmiernie gł

ę

bokich.

Czasami na dnie takiego jeziorka biło podwodne

ź

ródło,

zaznaczaj

ą

c si

ę

na powierzchni b

ą

blami i kr

ę

gami na

wodzie. Zwłaszcza poci

ą

gały j

ą

te „oka", które, otoczone

g

ę

st

ą

gmatwanin

ą

wiklin, na brzegach zarosłe tatarakiem,

ukryte jak gdyby przed człowiekiem, poci

ą

gały go tajem-

niczo

ś

ci

ą

i tym,

ż

e na ich brzegu osi

ą

gało si

ę

zupełn

ą

samotno

ść

. Zdawało si

ę

nad takim jeziorkiem,

ż

e si

ę

jest

zupełnie poza

ż

yciem.

Kiedy pani Marta ze swoj

ą

przyjaciółk

ą

wyszły na wał,

było ol

ś

niewaj

ą

ce majowe popołudnie. Niebo było bez-

chmurne, a wierzby stały nieruchomo. Tylko białodrzewy
szele

ś

ciły.

Przyjaciółki szły w sło

ń

cu po mi

ę

kko wygi

ę

tej linii wału.

Po lewej stronie ku ł

ą

kom spadało zbocze niebieskie od

niezapominajek, po prawej w kwitn

ą

cych sadach stały

domki ogrodników i błyszczały okna inspektów. Pani
Marta znowu oboj

ę

tnie słuchała słów swej dawnej kole-

ż

anki.

W pewnym momencie ujrzała siedz

ą

c

ą

na skraju wału

par

ę

. Byli to owi znajomi z przystani. Dziewczyna miała na

sobie jasn

ą

sukienk

ę

, chłopiec koszul

ę

koloru khaki, byli

codzienni, powszedni. Dziewczyna mówiła co

ś

przekony-

waj

ą

co, chłopiec gryzł trawk

ę

i odwracał si

ę

w stron

ę

rzeki,

która w tym miejscu przebijała niebiesko przez zaro

ś

la

wikliny.
Pani Marta ujrzała ich z daleka i zwróciła uwag

ę

na styl

ich rozmowy. Kiedy dwie kobiety zrównały si

ę

z siedz

ą

cy-

mi, młodzi zamilkli. Gdy panie wracały ze spaceru —ju

ż

ich

na brzegu wału nie było. Pani Marta wiedziała, w jakim
miejscu siedzieli, i ujrzała tam zgniecione koniczynki i nie-
zapominajki.
Po paru dniach przyjaciółka wyjechała. Które

ś

z jej dzieci

miało przyjecha

ć

z Ameryki, musiała by

ć

w Warszawie.

Pani Marta znowu została sama.
I pewnego popołudnia wybrała si

ę

na przechadzk

ę

wa-

łem. Zdawało jej si

ę

,

ż

e znowu spotka t

ę

par

ę

, która j

ą

fascynowała swoj

ą

urod

ą

i młodo

ś

ci

ą

. I rzeczywi

ś

cie, pra-

wie w tym samym miejscu, co wtedy, siedział ów młodzie-
niec, ale bez dziewczyny. Pani Marta ju

ż

wiedziała, jak si

ę

nazywa i co robi: był to Bogusław K. i pracował od do

ść

dawna, cho

ć

miał mo

ż

e dwadzie

ś

cia pi

ęć

lat zaledwie,

w zarz

ą

dzie wodnym. Bogu

ś

był bardzo popularny w mie

ś

-

cie i znał go ka

ż

dy. Pani Marta te

ż

była wszystkim znana.

Tote

ż

, kiedy uwa

ż

nie popatrzyła na chłopca, ten zarumienił

si

ę

i pozdrowił j

ą

. Pani Marta zatrzymała si

ę

przy nim.

— I có

ż

to dzisiaj pan sam?

Bogu

ś

zarumienił si

ę

jeszcze bardziej i chciał wsta

ć

.

— Niech pan siedzi, niech pan siedzi — powiedziała pani
Marta — ja te

ż

usi

ą

d

ę

. To jest prze

ś

liczne miejsce.

Usiadła na trawie i popatrzyła. Przed nimi stał wysoki
rozło

ż

ysty białodrzew. Wiatr ukazywał jasn

ą

podszewk

ę

jego li

ś

ci.

— Sam pan? — powtórzyła swe pytanie pani Marta.
— Halinka wyjechała — niech

ę

tnie b

ą

kn

ą

ł Bogu

ś

.

background image

Pani Marta z przyjemno

ś

ci

ą

skonstatowała,

ż

e głos ma

niski i bardzo uroczy.
Było bardzo gor

ą

co i Bogu

ś

miał na sobie tylko sportow

ą

koszulk

ę

. Miał pi

ę

kne ramiona — ale twarz z załamanym

nosem z bliska zdawała si

ę

bardzo brzydka, a nawet dzika.

Pani Marta przygl

ą

dała si

ę

uwa

ż

nie Bogusiowi.

— Kto to jest Halinka? — spytała.
— To niewa

ż

ne — powiedział Bogu

ś

tym uroczym gło-

sem, u

ś

miechaj

ą

c si

ę

.

Mimo ró

ż

nicy wieku pani Marta, siedz

ą

c obok Bogu-

sia, pocz

ę

ła my

ś

le

ć

o swoim ciele. Czy on by mógł zna-

le

źć

jak

ą

przyjemno

ść

w jej rozkwitłej — i przekwitłej —

urodzie? Odczuła nagle, a tak dawno o tym nie my

ś

lała,

swoje biodra, uda; pomy

ś

lała o swoich piersiach. „On

nawet nie wie, jak ja wygl

ą

dam." I przypomniała sobie,

ż

e nałogowa po prostu mania gimnastykowania si

ę

po-

zwoliła jej zachowa

ć

do dojrzałego wieku pr

ęż

no

ść

mus-

kułów i elastyczno

ść

skóry. Piersi miała zawsze niedu-

ż

e, st

ą

pała szybko i równo. Czy to by si

ę

jeszcze podo-

bało?
Zawstydziła si

ę

swoich my

ś

li, panowało mi

ę

dzy nimi

chwilowe milczenie.
— Ona jest studentk

ą

— powiedział nagle Bogu

ś

nie

patrz

ą

c na Mart

ę

— i strasznie si

ę

m

ą

drzy. A ja przecie

jestem prosty chłopak...
W głosie jego brzmiał wyra

ź

ny

ż

al. Marta nie miała

ochoty wysłuchiwa

ć

jego zwierze

ń

.

— Czy pan ma rodziców? — spytała.
— Nie mam — odpowiedział — zgin

ę

li w powstaniu.

Babcia mnie wychowała.
— Wychowała chłopca na schwał — powiedziała z prze-
konaniem pani Marta i zaraz si

ę

połapała. „Sk

ą

d mi do

głowy przychodz

ą

takie głupie rzeczy?"

— Gdzie si

ę

pan uczył? — spytała rzeczowo, dla zatarcia

tamtego niem

ą

drego zdania.

Bogu

ś

popatrzył na ni

ą

z niech

ę

ci

ą

. Wygl

ą

dał, jakby

my

ś

lał: „Przecie

ż

nie jestem na egzaminie."

— W Elbl

ą

gu — powiedział — na wodniaka.

— A nie chciałby pan czego innego?
— Zaczyna pani — do

ść

niecierpliwie powiedział Bogu-

sław — jak Halina. Nic ze mnie innego nie b

ę

dzie, rozumie

pani? Nic. Jestem urodzony na wodniaka — mierniczy
wodny i ju

ż

.

— A ona czego chce od pana? — spytała Marta, ucieszo-
na ostrym tonem chłopca. Nie zauwa

ż

ył nawet tamtego

idiotyzmu.
— No, chce,

ż

ebym czytał ksi

ąż

ki i chodził z ni

ą

nad

rzek

ę

przy ksi

ęż

ycu.

— A pan woli brid

ż

a?

— Pewnie.
— Widziałam pana wówczas na „przystani".
— No, wła

ś

nie.

Dołem, u stóp wału p

ę

dzili krowy. Objedzone, z poziele-

nionymi wysok

ą

traw

ą

wymionami szły pomału i nie

poddawały si

ę

woli poganiaczy, wołaj

ą

cych co chwila:

„a nu!" Jedna z nich trzymała w pysku p

ę

k niezapomina-

background image

jek — i nie połykała go.
Pani Marta poło

ż

yła sw

ą

dło

ń

na r

ę

ce Bogusia.

— Ja bym te

ż

chciała,

ż

eby pan si

ę

uczył,

ż

eby pan czytał

ksi

ąż

ki.

Bogu

ś

nie zabrał swej r

ę

ki, komar gryzł go w rami

ę

, pani

Marta zabiła go, kropla krwi ukazała si

ę

na pi

ę

knej okr

ą

g-

ło

ś

ci muskułu.

— Ja czasem czytam — gł

ę

bokim basem powiedział

Bogusław — ale nie mam sk

ą

d bra

ć

. Kupowa

ć

nie mog

ę

.

Jeszcze babce musz

ę

posyła

ć

fors

ę

— dodał jak gdyby dla

wyja

ś

nienia.

— Niech pan bierze ksi

ąż

ki ode mnie — powiedziała

niespodziewanie dla samej siebie Marta. — My mamy
troch

ę

ksi

ąż

ek. Mój m

ąż

sprowadza i kupuje w Domu

Ksi

ąż

ki, a sam nie ma czasu na czytanie. Le

żą

najcz

ęś

ciej

nie rozci

ę

te.

— Dzi

ę

kuj

ę

— zmieszał si

ę

Bogu

ś

, który bynajmniej do

ksi

ąż

ki si

ę

nie palił.

— Kiedy pan przyjdzie? — spytała Marta.
Nic jej nie powiedział. Siedział nachmurzony i gryzł
trawk

ę

. Dotkn

ę

ła jego przedramienia. Nie zauwa

ż

ył tego,

my

ś

lał o swoim. Nagle wybuchn

ą

ł:

— Bo jej si

ę

zdaje Bóg wie co. Ona b

ę

dzie profesorem

uniwersytetu i powiada,

ż

e jej wstyd takiego nieuka. Niech

sobie b

ę

dzie nieuk. Mnie tam

ż

adnej filozofii nie trzeba.

Mnie jest dobrze, jak jest. Chce i

ść

za mnie za m

ąż

, to

dobrze, a nie chce, to drugie dobrze.
Marta zdziwiła si

ę

:

— Pan jeszcze za młody na mał

ż

e

ń

stwo.

Bogu

ś

spojrzał na ni

ą

z pewn

ą

irytacj

ą

.

— Za młody, za młody — powtórzył — ona tak samo
mówi. Ja inny nie b

ę

d

ę

.

— Niech pan przyjdzie jutro — powiedziała na to do

ść

natarczywie Marta i wstała. Bogu

ś

te

ż

si

ę

zerwał. — Pan

wie, gdzie my mieszkamy? Za Krakowsk

ą

Bram

ą

.

Podała mu r

ę

k

ę

. Widziała w wyci

ę

ciu koszulki, jak mu

drgała skóra na piersi.
— Pan pływa? — spytała.
— Pływam, oczywi

ś

cie — odpowiedział i pocałował j

ą

w r

ę

k

ę

.

— To mo

ż

e spotkamy si

ę

kiedy nad rzek

ą

? — spytała.

Bogu

ś

nic nie odpowiedział. Był troch

ę

zdziwiony, ale nie

zmieszany.
Pani Marta okazała niezły humor przy kolacji. Doktor
był bardzo zm

ę

czony, ale si

ę

rozchmurzył. Mówili o bie

żą

-

cych sprawach, ale z pewnym o

ż

ywieniem, którego ju

ż

dawno nie było przy ich smutnym stole.
Wspólne ich po

ż

ycie od dawna ju

ż

nie miało sensu.

Pani Marta spełniała wszystkie obowi

ą

zki dobrej gospo-

dyni, ale w kuchni panowała stara Zosia, która wycho-
wywala chłopców — i teraz jakby z lito

ś

ci została przy

rodzicach. Układanie kwiatów w wazonach i przyjmowa-
nie telefonów to nie była zbyt absorbuj

ą

ca praca. Pani

Marta odczuwała t

ę

pustk

ę

, ale nie umiała jej zaradzi

ć

.

Od czasu do czasu sprowadzała jak

ąś

dawn

ą

kole

ż

ank

ę

ze stolicy, ale najcz

ęś

ciej taka osoba uciekała z domu

background image

doktorostwa po kilku dniach. Jedna z nich pu

ś

ciła tak

ą

gadk

ę

po Warszawie: „Nie mog

ę

wytrzyma

ć

w takim

ibsenowskim nastroju." I okre

ś

leniem atmosfery domu pa-

ni Marty odp

ę

dziła ch

ę

tne jeszcze do tej wizyty przyja-

ciółki. A doktor nie miał wielkich wymaga

ń

: lubił dobrze

zje

ść

, a niedzielami czytał gazety i pisma medyczne.

Z

ż

on

ą

nie rozmawiał na

ż

adne tematy, zreszt

ą

był tak

ogłupiony nadmiern

ą

prac

ą

i zbijaniem pieni

ę

dzy,

ż

e po

prostu nie miał do

ść

sił wieczorami, aby usta otwo-

rzy

ć

.

Tego dnia jednak co

ś

si

ę

mi

ę

dzy nimi odmieniło. To

chwilowe o

ż

ywienie obojgu sprawiło niespodziank

ę

— i sie-

dz

ą

c naprzeciwko siebie jak gdyby ujrzeli siebie na nowo.

Doktora to bardzo zainteresowało. Ujrzał, jak Marta pod-
nosi obie r

ę

ce do głowy i poprawia sobie włosy z tyłu. Był to

dawny, zapomniany gest młodo

ś

ci.

Doktor westchn

ą

ł, odwrócił oczy i znowu patrzył w ta-

lerz. Jedzenie dzisiaj wieczór było bardzo dobre: potrawka
z raków i krem przypalany. I nagle po kolacji pani Marta
wstała i wyj

ę

ła klucz z szuflady małego stolika, stoj

ą

cego

przy fortepianie. M

ąż

popatrzył na ni

ą

zdziwiony. Ale ona

krokiem, który usiłowała uczyni

ć

oboj

ę

tnym (pomy

ś

lała,

ż

e Bogu

ś

chodzi tak rytmicznie, jakby ta

ń

czył), podeszła

do drzwi pokoju chłopców, otworzyła je kluczem i weszła
do

ś

rodka. Zapaliła

ś

wiatło. Pokój był martwy i pusty

i mało w nim zostało z dawnej atmosfery. Pani Marta
usiadła przy stole, który chłopcom słu

ż

ył do nauki. Par

ę

lat temu sp

ę

dzała przy tym stole po par

ę

godzin dzien-

nie, teraz nie przychodziła tu bardzo dawno.
Doktor nie ruszył si

ę

od stołu i popijał na pozór spo-

kojnie herbat

ę

. Drzwi do pokoju chłopców miał przed

sob

ą

i widział przy stole sylwetk

ę

ż

ony. Po chwili ukry-

ła twarz w dłoniach i siedziała tak z łokciami wspartymi
na stole. Gdy wypił herbat

ę

, wstał ci

ęż

ko i podszedł do

Marty.
— Chod

ź

— powiedział kład

ą

c jej r

ę

k

ę

na ramieniu —

nie sied

ź

tutaj.

Marta drgn

ę

ła. Odwróciła do niego twarz.

— Czy ty nie masz uczucia wstydu — powiedziała do
m

ęż

a — czy ty nie wstydzisz si

ę

,

ż

e

ż

yjesz?

Doktor wzruszył ramionami.
— Bo mnie jest wstyd mojego

ż

ycia wobec wszystkich

zmarłych — powiedziała Marta i wstała z miejsca. Zacz

ę

ła

chodzi

ć

po obszernym i pustawym pokoju. — Mnie jest

wstyd wobec wszystkich zmarłych, a có

ż

dopiero wobec

naszych...
Doktor bezradnie stał po

ś

rodku pracowni chłopców.

R

ę

ce jak kamienne opadły mu ku dołowi.

— I pomy

ś

l sobie, taka masa jest młodych — mówiła

Marta — a naszych nie ma.
— Nie byliby ju

ż

tacy młodzi — westchn

ą

ł stary lekarz.

— Jak my

ś

lisz? Byliby ju

ż

ż

onaci? — spytała.

— No, na pewno. Mieliby

ś

my prócz nich młode kobiety

w domu.
— Och, to okropne — wzdrygn

ę

ła si

ę

. — Nie cierpi

ę

młodych kobiet — dodała — to takie pretensjonalne.

background image

Doktor znowu podszedł do niej. Wzi

ą

ł j

ą

pod r

ę

k

ę

.

— No, chod

ź

st

ą

d — powiedział — niepotrzebnie si

ę

denerwujesz.
Marta poddała si

ę

jego namowom.

— Mnie zawsze ogarnia taki straszny wstyd, kiedy widz

ę

jakie

ś

młode

ż

ycie. Bo młodo

ść

jest bezwstydna. Prawda?

— powiedziała id

ą

c z m

ęż

em do sypialni.

Ale doktor zaprzeczył głow

ą

.

— Zapominasz o jednej rzeczy — powiedział —

ż

e

ż

ycie

tak łatwo mo

ż

e si

ę

sta

ć

ś

mierci

ą

.

Nazajutrz przyszedł Bogu

ś

. Pani Marta nie zdawała sobie

nawet sprawy z tego,

ż

e fakt ten bardzo j

ą

ucieszył. Po

chwili dopiero zrozumiała, czego chciał od niej: oczywi

ś

cie

wzi

ą

ł na serio to wszystko, co mu wczoraj mówiła o ksi

ąż

-

kach. Chciał po

ż

yczy

ć

co

ś

do czytania. Nie umiał tylko

powiedzie

ć

co. Powiedział tak dziwacznie: co

ś

z polonistyki.

Pani Marta domy

ś

liła si

ę

,

ż

e chodziło o takie ksi

ąż

ki, jakimi

interesowała si

ę

Halina.

Okazało si

ę

jednak,

ż

e nic nie czytał, a je

ż

eli czytał, to

nawet nie pami

ę

tał tytułów przeczytanych ksi

ąż

ek. Mo

ż

na

mu było wetkn

ąć

byle co w r

ę

k

ę

, ale pani Marta chciała

wreszcie wydoby

ć

z niego jakie

ś

wyznanie literackie. Pytała

go, co lubi czyta

ć

, i nie bardzo chciała si

ę

zorientowa

ć

,

ż

e

on
nic nigdy nie czytał i

ż

e nie umie po prostu wyrazi

ć

swego

ż

yczenia.

Siedzieli jaki

ś

czas w tym saloniku z szafirowymi meblami,

znowu było pi

ę

knie i znowu był zachód sło

ń

ca. Przed

oknami
mieszkania od strony ulicy rosły olbrzymie ja

ś

miny, praw-

dziwe ja

ś

minowe drzewa — jak mawiała pani Marta. Były

teraz w pełnym kwiecie i zakrywały

ś

wiatło zachodz

ą

cego

sło

ń

ca biało-zielonymi, na wpół przejrzystymi bukietami.

— Widział pan nasze ja

ś

miny? — spytała pani Marta. —

Prawdziwe ja

ś

minowe drzewa.

Było to jedno z jej ulubionych powiedze

ń

, powiedzenie jej

młodo

ś

ci. Wtedy ja

ś

miny nie były takie wielkie, chocia

ż

nie

bardzo urosły przez tych dwadzie

ś

cia lat. Ale i wtedy

nazywano je ja

ś

minowymi drzewami.

Bogu

ś

nie wiedział, zdaje si

ę

, o jakich krzakach czy

drzewach mowa. Miał wła

ś

ciwo

ść

niektórych prawdziwych

m

ęż

czyzn,

ż

e nie umiał zapami

ę

tywa

ć

nazw kwiatów

i drzew. Nie wiedział dokładnie, co to s

ą

ja

ś

miny. Wiedział

tylko, co to jest bez — i to z powodu głupiej a ordynarnej
elbl

ą

skiej anegdotki.

— Rzeczywi

ś

cie — powiedział i patrzył na pani

ą

Mart

ę

nie rozumiej

ą

cymi oczami.

— Pan jest strasznie młody — powiedziała Marta nie-
spodziewanie dla samej siebie — ile pan ma lat?
— Ju

ż

pani mówiłem: dwadzie

ś

cia pi

ęć

.

Pani Marta pomy

ś

lała,

ż

e sprawia jej specjaln

ą

przyjem-

no

ść

, je

ż

eli kto

ś

w jej obecno

ś

ci powiada,

ż

e ma

dwadzie

ś

cia

pi

ęć

lat. Sama ta liczba przyprawia j

ą

o rado

ść

. To,

ż

e jest

kto

ś

na

ś

wiecie, kto ma tak

ą

dziwn

ą

i tak

ą

pi

ę

kn

ą

liczb

ę

lat.

Przez chwil

ę

chciała powiedzie

ć

o tym Bogusiowi, ale

background image

wiedziała,

ż

e on nic z tego nie zrozumie. Wi

ę

c zaniechała

tego zamiaru.
Ale tematu do rozmowy nie brakowało. Znowu wrócili
do kwestii pływania i do powodzi, która niedawno nawie-
dziła miasteczko Z. Jako

ś

im szło dzisiaj gładziej z rozmow

ą

ani

ż

eli zeszłym razem na wale. Jednak wspomnieli i wał.

— Czy pan cz

ę

sto tam chodzi? — spytała pani Marta.

— Nie mam z kim — powiedział Bogu

ś

i zaczerwienił si

ę

.

— Jak to? — zdziwiła si

ę

Marta.

Bogu

ś

nabrał oddechu i wypalił:

— Chyba

ż

eby pani chciała ze mn

ą

i

ść

na spacer.

Pani Marta zdziwiła si

ę

.

— Ale

ż

bardzo ch

ę

tnie — powiedziała, a potem doda-

ła: — Có

ż

to, Halinka wyjechała?

— Wyjechała do ciotki i wcale si

ę

ze mn

ą

nie po

ż

egnała —

powiedział Bogu

ś

tonem dziecka. Był to u niego zupełnie

nowy ton i pani Marta popatrzyła na niego

ż

yczliwie.

— No, chyba — powiedziała. — A wi

ę

c dobrze. Jutro

o dwunastej w dzie

ń

ma pan czas? To spotkamy si

ę

na

pla

ż

y

nad rzek

ą

, pod samym mostem. Spróbujemy razem

popływa

ć

.

Bogu

ś

zgodził si

ę

skwapliwie. Zaraz potem poszedł sobie.

I ostatecznie nie po

ż

yczył

ż

adnej ksi

ąż

ki do czytania.

Nazajutrz pani Marta otrzymała list. Był to kawałek
papieru bez koperty, przyniósł go jaki

ś

chłopaczek z za-

rz

ą

du wodnego.

„Szanowna Pani,
Wczoraj byłem taki speszony,

ż

e umówiłem si

ę

z Pani

ą

na

południe, ale ja przecie

ż

pracuj

ę

. Wolny b

ę

d

ę

dopiero koło

czwartej. Czy pani mo

ż

e by

ć

o tej godzinie na pla

ż

y

w umówionym miejscu? Ł

ą

cz

ę

wyrazy prawdziwego sza-

cunku
Bogusław K."
List był napisany (przepisany?) starannym i dziecinnym
pismem i sformułowany bez zarzutu. „Czy to Halinka
pisała?" — pomy

ś

lała pani Marta.

Około czwartej poszła wi

ę

c na pla

żę

pod mostem. Pla

ż

a

była niedu

ż

a i o tej porze zupełnie pusta. Bogusia nie było.

Pani Marta rozebrała si

ę

w krzaczkach — jak wszyscy to

robili bez wzgl

ę

du na wiek i sytuacj

ę

społeczn

ą

— i w kos-

tiumie weszła do rzeki. Siła wody była tak pot

ęż

na,

ż

e

o płyni

ę

ciu pod pr

ą

d nie mogło by

ć

mowy. Trzeba było pły-

n

ąć

jaki

ś

czas z pr

ą

dem, potem wychodziło si

ę

na brzeg

i szło si

ę

z powrotem ł

ą

k

ą

i piaskiem. Doktorowa zrobiła

par

ę

takich przechadzek. Nie chciała si

ę

przyzna

ć

przed so-

b

ą

,

ż

e nieobecno

ść

Bogusia była dla niej du

żą

przykro

ś

ci

ą

.

Za trzecim razem popłyn

ę

ła troch

ę

dalej, za most, i wra-

caj

ą

c piechot

ą

zauwa

ż

yła na mo

ś

cie, od przeciwnej strony

ni

ż

le

ż

ała pla

ż

a, znajom

ą

sylwetk

ę

i taneczny krok. Bogu

ś

szedł mostem razem z Halink

ą

— wida

ć

Halinka do cioci

jeszcze nie wyjechała. Szli w stron

ę

stacji rozmawiaj

ą

c

wesoło.
Pani Marta wróciła do miejsca, gdzie zostawiła swoje
ubranie, pod du

ż

ym krzakiem je

ż

yn, obok zaro

ś

li wikli-

nowych. Usiadła zmia

ż

d

ż

ona i nie mogła oprzytomnie

ć

.

background image

Zdała sobie spraw

ę

z charakteru swoich uczu

ć

do Bogusia

i skonstatowanie tego faktu spowodowało uderzenie jak
obuchem w łeb. Trz

ę

sła si

ę

jak w febrze.

Tyle lat spokój i smutek panowały w jej sercu. I teraz,
kiedy czuła w sobie zarodek

ś

miertelnej choroby, posta

ć

(bo

co innego?) młodego chłopca, który był młodszy od jej
dzieci, sprowadziła taki zam

ę

t w jej duszy. Gotowa była

przeklina

ć

Bogusia. Chocia

ż

z drugiej strony powtarzała

sobie: a co on winien?
Siedziała tak długo. Przez pla

żę

przechodziły ró

ż

ne oso-

by,

ż

ołnierze k

ą

pi

ą

cy si

ę

w gaciach, dzieci. Chłopcy nie

ś

li

p

ę

ki tataraku, stamt

ą

d, z ł

ą

k, gdzie le

ż

ały małe relikty

wodne, resztki chronicznych powodzi. Jutro miały by

ć

Zielone

Ś

wi

ę

ta, tatarak niesiono do umajenia domów.

Siedziała długo. „I po tym trzeba b

ę

dzie jeszcze

ż

y

ć

? —

my

ś

lała. — To straszne, lepiej umrze

ć

od razu."

Nagle usłyszała jaki

ś

głos nad sob

ą

:

— Prosz

ę

pani, prosz

ę

pani.

Spojrzała w gór

ę

, na mo

ś

cie stał u

ś

miechni

ę

ty Bogu

ś

.

— Przepraszam,

ż

e si

ę

spó

ź

niłem — wołał do niej prze-

chylaj

ą

c si

ę

przez krat

ę

— ja zaraz zejd

ę

. Narwiemy

tataraku.
Pani Marta skin

ę

ła ku niemu r

ę

k

ę

. Podniosła zielone

pasmo wodnej ro

ś

liny, któr

ą

upu

ś

ciło przechodz

ą

ce dziec-

ko. Pow

ą

chała wonny li

ść

. Przepadała za tym zapachem.

Potem podniosła si

ę

i poszła w stron

ę

, sk

ą

d miał przyj

ść

Bogu

ś

. Czekała chwilk

ę

, a

ż

wyłonił si

ę

spomi

ę

dzy wiklin.

Zdołał si

ę

ju

ż

rozebra

ć

i szedł ku niej swoim tanecznym

krokiem, zupełnie nagi w malutkich slipach cytrynowego
koloru. Nie był opalony i ciało jego było białe i mi

ę

kkie jak

jedwab. Mimo to spostrzegła,

ż

e jest niebywale pi

ę

knie

zbudowany. Harmonia linii opisuj

ą

cej jego piersi i uda była

tak doskonała,

ż

e pani Marcie odebrało mow

ę

. W milczeniu

podała Bogusiowi r

ę

k

ę

, której ten nie ucałował. Patrzył jej

prosto w oczy. Jego brzydka twarz, osadzona na tak
pi

ę

knym ciele, nabierała innego wyrazu. „Byle tylko nic nie

mówił" — pomy

ś

lała Marta.

Ale Bogu

ś

mówił.

— Przepraszam,

ż

e si

ę

spó

ź

niłem. Ale musiałem od-

prowadzi

ć

Halink

ę

na dworzec.

— Wi

ę

c ona nie wyjechała?

— Nie miała pieni

ę

dzy na bilet. Musiałem jej odda

ć

wszystko, co miałem, i zostałem bez grosza.
U

ś

miechn

ą

ł si

ę

tak promiennym u

ś

miechem,

ż

e twarz mu

si

ę

odmieniła. U

ś

miech opromieniał całe ciało.

— Dam ci pieni

ę

dzy — powiedziała Marta.

— Naprawd

ę

? — ucieszył si

ę

Bogu

ś

.

To było okropne.
Marta chciała jak najpr

ę

dzej zamaza

ć

t

ę

pospolit

ą

, stra-

szn

ą

rozmow

ę

. Chciała jego i siebie odosobni

ć

od całego

ś

wiata. Chciała go okry

ć

zielonym namiotem li

ś

ci. I

ż

eby

milczał. Nagle pla

ż

a, most, wołaj

ą

ce przeci

ą

gle dzieci,

k

ą

pi

ą

cy si

ę

ż

ołnierze stali si

ę

nie do zniesienia. Nie chciała

spojrze

ć

na widoczne st

ą

d domy miasteczka.

Gdzie

ś

w dole rzeki wołała wilga. Na białodrzewie,

niedaleko mostu, migała złota jej łuska. Pani Marta trzy-

background image

mała Bogusia za r

ę

k

ę

.

— Chod

ź

my, narwiemy na jutro tataraku — powiedzia-

ła i poci

ą

gn

ę

ła go w stron

ę

ł

ą

k. Wzdłu

ż

rzeki, mi

ę

dzy

brzegami poro

ś

ni

ę

tymi wiklin

ą

a szerokimi połaciami tra-

wy, pokrytymi w tej chwili g

ę

st

ą

sieci

ą

stokroci — ci

ą

gn

ę

ły

si

ę

owe wi

ę

ksze i mniejsze „oczka" stoj

ą

cej wody. Były to

resztki jakich

ś

dopływów, których uj

ś

cia si

ę

zamuliły, lub

dziury, które wypełniały wezbrane fale powodzi. W

ś

ród

tych „oczek" niektóre tworzyły prawdziwe jeziorka, malo-
wnicze, zaro

ś

ni

ę

te tatarakiem i okryte wachlarzami płas-

kich li

ś

ci lilii wodnych. Odbijały si

ę

w ich zielonawej wodzie

jak w lustrze wysokie, przystrzy

ż

one wierzby, zaro

ś

la wik-

linowe i białe obłoki — w wodzie zabarwiały si

ę

one

zielonkawo — spokojnie sun

ą

ce po wysokim niebie. Mijali

je w milczeniu.
Nad jednym z tych jeziorek, poło

ż

onym daleko od drogi

i oddalonym nieco od innych, stał wielki białodrzew. Kiedy
przechodziło si

ę

koło niego, nawet w bezwietrzny dzie

ń

,

li

ś

cie drzewa szele

ś

ciły bezustannie.

Była to osobliwa muzyka, któr

ą

nade wszystko lubiła

pani Marta.
Tam si

ę

wi

ę

c skierowała teraz z Bogusiem. W jednym

ko

ń

cu długiego, ciemnego i zapewne bardzo gł

ę

bokiego

jeziorka na brzegu było nieco białego piasku — taka mała
pla

ż

a. Tam rzucili zabrane ze sob

ą

ubrania i zostali w kos-

tiumach. Dzie

ń

był gor

ą

cy, ale

ś

wie

ż

y. Była ju

ż

jaka

ś

szósta

po południu.
Bogu

ś

miał na sobie tylko te w

ą

skie slipy cytrynowego

koloru. Pani Marta wci

ąż

była wstrz

ąś

ni

ę

ta doskonało

ś

ci

ą

jego kształtów, do których tak nie pasowała twarz per-
gamo

ń

skiego barbarzy

ń

cy z małym, wzniesionym w gór

ę

nosem. Bogu

ś

le

ż

ał płasko na piasku, patrz

ą

c na rzadkie

obłoki, wypływaj

ą

ce nad jeziorko.

ś

aby skrzeczały gwał-

townie, ale w innych jeziorkach, troch

ę

dalej. W wiklinach

nad rzek

ą

bez

ż

adnej przerwy kwiliły z przesadnym patosem

słowiki. Milczeli.
— O czym my

ś

lisz? — spytała pani Marta.

— O niczym — z nieprzyjemnym po

ś

piechem powiedział

Bogu

ś

.

— O Halinie? — powiedziała ona.
— O Halinie — potwierdził chłopak i usiadł.
— Masz całe plecy w piasku — oburzyła si

ę

Marta. —

Daj, oczyszcz

ę

ci

ę

. — I zacz

ę

ła otrzepywa

ć

skór

ę

Bogu-

sia.
— Przecie

ż

zaraz si

ę

o p łuk

ę

— zniecierpliwił si

ę

Bogu

ś

.

Marta nie słuchała i starannie gładziła plecy chłopca.
Potem mocno przytuliła do nich policzek.
— Co pani robi? — zaniepokoił si

ę

Bogusław. Szybko si

ę

odwrócił. Marta cofn

ę

ła głow

ę

i odchyliła si

ę

w tył. Przez

chwil

ę

patrzyli sobie w oczy, a

ż

wreszcie Bogu

ś

przyci

ą

gn

ą

ł

głow

ę

Marty do siebie i pocałował w usta. Pocałunek trwał

długo.
Kiedy oderwali wargi od warg, z kolei pani Marta
powiedziała:
— Co ty robisz, Bogu

ś

?

Bogu

ś

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

i powiedział leciutko:

background image

— Pani jest taka dobra.
Marta zapłon

ę

ła rumie

ń

cem. Zirytowało j

ą

to powiedze-

nie.
— M

ęż

czyzna nigdy nie powinien mówi

ć

kobiecie,

ż

e jest

dobra...
— A co ma mówi

ć

? — naiwnie, ale z pewnym zniecierp-

liwieniem powiedział Bogu

ś

.

— Nic — przez z

ę

by sykn

ę

ła pani Marta i odwróciła si

ę

.

Siedzieli przez chwilk

ę

naprzeciwko siebie w milczeniu.

Wreszcie Bogu

ś

westchn

ą

ł.

— Trzeba nabra

ć

tego zielska — zdecydował.

Zerwał si

ę

i wskoczył do jeziorka. Z miejsca była tutaj

ę

bina. Nurkował, wypłyn

ą

ł na

ś

rodek i po chwili znaj-

dował si

ę

ju

ż

w drugim ko

ń

cu, gdzie rosły zielone p

ę

dy

wonnej ro

ś

liny.

Pani Marta została sama na brzegu. Serce jej

ś

cisn

ę

ło si

ę

rozpacz

ą

. Wła

ś

ciwie, tak przynajmniej my

ś

lała, nie zostało

jej nic innego, jak popełni

ć

samobójstwo. Wszystko przepa-

dło. Kiedy Bogusław przepłyn

ą

ł jeziorko z powrotem i zja-

wił si

ę

przed ni

ą

z p

ę

kiem tataraku, spojrzała na niego jak

na jak

ąś

obc

ą

, nie znan

ą

istot

ę

.

„Jedno z nas musi umrze

ć

" — pomy

ś

lała. I wyobraziła

sobie, jak niesko

ń

czon

ą

ulg

ę

uczułaby, gdyby tego chłopca

nie było. Nie byłoby wtedy człowieka na ziemi, który by
znał jej tajemnic

ę

. Piek

ą

ca m

ę

ka i piek

ą

cy wstyd ust

ą

piłyby,

nie istniałyby po prostu.
— Niech pani trzyma — zawołał Bogu

ś

wesoło i bynaj-

mniej nie zmieszany tym, co zaszło. — Ja jeszcze przynios

ę

.

I rzucił do stóp Marty cały p

ę

k zielonych p

ę

dów.

„Przyzwyczajony do takich rzeczy" — z gorycz

ą

pomy

ś

-

lała Marta i nie chciała spojrze

ć

na Bogusława. Patrzyła na

snop zielonej ro

ś

liny le

żą

cy na piasku.

— Chyba b

ę

dzie dosy

ć

— powiedziała.

— Nie, za mało. Potem pani b

ę

dzie narzeka

ć

,

ż

e jestem

leniwy — za

ś

miał si

ę

Bogu

ś

i nagle obj

ą

ł j

ą

za szyj

ę

i lekko

musn

ą

ł wargami jej wargi. Marta chciała go zatrzyma

ć

.

— Zaraz, zaraz — powiedział porozumiewawczo —
tylko przynios

ę

jeszcze tego

ś

wi

ń

stwa.

Oderwał si

ę

od niej i z rozbiegu skoczył do ciemnej wody.

Znikł pod ni

ą

i długo si

ę

nie wynurzał. Wreszcie Marta

ujrzała jego głow

ę

w samym

ś

rodku wodnego oka. Posuwał

si

ę

naprzód powoli i jak gdyby z trudem.

— Co mu jest? — powiedziała do siebie Marta.
Ale Bogu

ś

dopłyn

ą

ł spokojnie do ko

ń

ca. Jego ramiona

klasycznie wynurzały si

ę

z wody i dłonie elegancko klepały

powierzchni

ę

. Drobne bryzgi wylatywały spod jego palców.

Marta widziała, jak osi

ą

gn

ą

ł dno, stan

ą

ł przy tatarakach

i wyrywał długie pasma. Oczywi

ś

cie z zielonym snopem

trudno mu było płyn

ąć

z powrotem. Mógł wiosłowa

ć

tylko

jedn

ą

r

ę

k

ą

. Tote

ż

posuwał si

ę

powoli.

— Co mu jest? — powtórzyła Marta.
Nagle w

ś

rodku jeziorka poszedł pod wod

ę

.

— Po co on nurkuje? — zaniepokoiła si

ę

doktorowa.

Głowa Bogusia wynurzyła si

ę

na chwil

ę

z topieli. Było to

do

ść

daleko, ale Marta spostrzegła w jego oczach co

ś

jakby

przestrach. Zerwała si

ę

na równe nogi.

background image

Bogu

ś

znowu si

ę

schował. A kiedy si

ę

wynurzył, uczynił

r

ę

k

ą

w stron

ę

Marty gest przera

ż

aj

ą

cy. Ton

ą

ł.

Marta wskoczyła do wody i płyn

ę

ła w jego kierunku. Nic

nie wida

ć

było nad wod

ą

. Na samym

ś

rodku jeziorka Marta

zanurzyła si

ę

w gł

ę

bok

ą

, zimn

ą

wod

ę

. Otworzyła oczy

i ujrzała owo zielonawe, m

ę

tne

ś

wiatło, jakie zazwyczaj

widzi si

ę

nurkuj

ą

c. R

ę

kami falowała tu i ówdzie staraj

ą

c si

ę

natkn

ąć

na ciało topielca. Ale nic nie znajdowała.

Poszła jeszcze gł

ę

biej. Nie mogła wytrzyma

ć

bez oddechu

i ju

ż

szła ku górze zamkn

ą

wszy powieki, kiedy o ciało jej

musn

ę

ły bezwiednie i bezsensownie przebieraj

ą

ce r

ę

ce. Po-

d

ąż

yła za nimi i chwyciła jakie

ś

ciało. W tej chwili dwa

mocne ramiona otoczyły jej szyj

ę

. Chciała wraz z nimi

wypłyn

ąć

na powierzchni

ę

. Ale ramiona ci

ąż

yły, cisn

ę

ły

i ci

ą

gn

ę

ły j

ą

w dół, na dno. Traciła oddech i za chwil

ę

mogła

si

ę

napi

ć

wody.

Wówczas jednym uchyłem głowy w dół wyci

ą

gn

ę

ła szyj

ę

z dławi

ą

cych ramion i podbiwszy si

ę

lekko w gór

ę

wy-

płyn

ę

ła. Była pod samym brzegiem. Nie pami

ę

tała, jak

wyskoczyła na piasek. Obejrzała si

ę

na jeziorko: po

ś

rodku

czerniej

ą

cej wody bulgotało co

ś

przez chwil

ę

i pojawiły si

ę

p

ę

cherze. Zakryła oczy r

ę

kami. Gdy je odj

ę

ła, woda była

gładka.
Wskoczyła na wał nadbrze

ż

ny i biegła nim krzycz

ą

c:

— Ratujcie, ratujcie!
Zza wierzb wyleciało dwóch chłopaków, którzy tam
kosili ł

ą

k

ę

. Krzykn

ę

ła do nich, wskazuj

ą

c na jeziorko.

— Tam, pod wysokim drzewem! Bogu

ś

si

ę

utopił! —

wołała.
Chłopcy biegli pr

ę

dzej od niej i kiedy doleciała do

jeziorka, ju

ż

si

ę

rozebrali i skakali do wody. Zacz

ę

li nur-

kowa

ć

, systematycznie obszukuj

ą

c dno. Wynurzaj

ą

c si

ę

pohukiwali na siebie.
— Po samym

ś

rodku, po samym

ś

rodku! — wołała

Marta.
Chłopcy przemierzyli całe „oko" wodne do ko

ń

ca i po-

tem ruszyli z powrotem. Nagle jeden z nich, Stasiek,
zakrzykn

ą

ł wynurzaj

ą

c si

ę

:

— Jest, jest!
— Ci

ą

g za włosy, ci

ą

g! — wołał drugi.

Obaj zanurzali si

ę

i wynurzali w jednym miejscu, a

ż

potem razem płyn

ę

li ku Marcie ci

ą

gn

ą

c pod wod

ą

jaki

ś

ci

ęż

ar. Dobili do brzegu i wylazłszy na wierzch wyci

ą

gn

ę

li

Bogusia. Przewalili go przez cembrowin

ę

i wyci

ą

gn

ę

li ze

strasznym trudem na piasek. Trwało to wszystko z pół
godziny.
Zacz

ę

li mu robi

ć

sztuczne oddychanie.


Woda wylewała si

ę

z ust topielca, ale nie dawał znaku

ż

ycia.

— Czekaj— powiedział Stasiek — polec

ę

po chłopaków,

trzeba go pobuja

ć

.

— Ja z tob

ą

— krzykn

ą

ł drugi, niepewnie zerkaj

ą

c na

ciało. Widział chyba,

ż

e daremne ich trudy. Bogu

ś

był

zreszt

ą

dobrym pływakiem. Musiało go chwyci

ć

serce.

A wtedy wszelkie „bujanie" było zb

ę

dnym trudem.

background image

— Pani tu popilnuje — powiedział Stasiek.
Wrzucili na mokre ciała bielizn

ę

i pognali. Słycha

ć

było

jeszcze przez chwil

ę

ich pokrzykiwania. Bose ich stopy

dudniły po ubitej powierzchni ochronnego wału.
I oto nad jeziorkiem zapanowała

ś

miertelna cisza, której

nie m

ą

ciły okrzyki oddalaj

ą

cych si

ę

chłopców. Ciało Bo-

gusia le

ż

ało na piasku obok p

ę

ków tataraku, tak jak je

porzucili ratownicy. Ramiona miał rozrzucone na krzy

ż

i na

włosach pod pachami błyszczały okr

ą

głe, zielonawe krople.

Otwarte oczy nie patrzyły i były matowe jak u staro

ż

ytnych

pos

ą

gów. Z rozdziawionych ust wyciekał w

ą

ski strumie

ń

wody czy

ś

luzu.

Pani Marta siedz

ą

c w kucki w pobli

ż

u ciała przypatry-

wała mu si

ę

z napi

ę

ciem, jakby na wieki chciała zawrze

ć

w oczach zarysy nieprawdopodobnej pi

ę

kno

ś

ci. Cała posta

ć

topielca powlekała si

ę

jakby celofanem obco

ś

ci i sztywno-

ś

ci, ciało to z minuty na minut

ę

przestawało by

ć

człowie-

kiem.
W jasnym sło

ń

cu czerwcowego dnia błyszczały ostrym

kolorem

ż

ółte, szczelnie obci

ś

ni

ę

te k

ą

pielówki, których

barw

ę

tylko nieco przełamywał zielony nalot zgniłej wody.

„Dlaczego nie utopiłam si

ę

z nim razem? — my

ś

lała po-

chylaj

ą

c si

ę

nad ciałem. — Czy chciałam

ż

y

ć

?

ś

y

ć

dalej —

po co?"
I bez przerwy powracała w jej pami

ę

ci chwila, gdy

jednym gwałtownym ugi

ę

ciem wy

ś

lizn

ę

ła szyj

ę

z jego dła-

wi

ą

cych u

ś

cisków.

ś

y

ć

? — powtarzała. —

ś

y

ć

!

Zrazu ostro

ż

nie dotkn

ę

ła jego piersi. Skóra topielca

szybko wysychała, cho

ć

sło

ń

ce zni

ż

yło si

ę

ju

ż

ku zachodo-

wi. Poczuła pod palcami co

ś

zimnego, jak gdyby marmur.

Ś

ci

ą

gni

ę

te mi

ęś

nie wypinały skór

ę

. Ka

ż

da linia przeprowa-

dzona po tych wypukło

ś

ciach była sko

ń

czenie pi

ę

kna. Pani

Marta przyło

ż

yła usta w miejscu, gdzie na przeł

ę

czy pomi

ę

-

dzy dwoma wzgórkami porastał delikatny puszek. Ju

ż

i on

wysechł.
Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poni

ż

ej piersi,

gdzie przebiegały najpi

ę

kniejsze mi

ęś

nie gorsu, a potem

nagłym poruszeniem zacz

ę

ła całowa

ć

piersi, przepon

ę

,

brzuch, p

ę

pek i w gwałtowno

ś

ci pocałunków, którymi

obsypywała zmarłego, schodziła coraz ni

ż

ej. Całe to zimne

i kształtne jak rze

ź

ba ciało pachniało tatarakiem.

Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami r

ą

bek

ż

ół-

tych slipów, do nozdrzy jej doleciał zapach błotnistego iłu,
gnij

ą

cych rybich łusek i wo

ń

błota — aromat

ś

mierci, która

miała si

ę

sta

ć

niebawem równie

ż

jej udziałem.

1958


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
IWASZKIEWICZ TATARAK streszczenie
Jarosław Iwaszkiewicz Tatarak
Iwaszkiewicz Jarosław Tatarak
Iwaszkiewicz Jaroslaw Tatarak
Prozaicy - Burkot o Iwaszkiewiczu, Opracowania(1)
Jarosaw Iwaszkiewicz, dwudziestolecie(1)
Iwaszkiewicz Panny z wilka, FILOLOGIA POLSKA, XXlecie miedzywojenne
Iwaszkiewicz Panny z Wilka
Iwaszkiewicz opowiadania (1)
Iwaszkiewicz 2 (2)
MiI Tatara lab2 1
Iwaszkiewicz - Dziewczyna i gołębie, Iwaszkiewicz
Omówienie lektur, O Ikarze Różewicz Brylli Iwaszkiewicz, O Ikarze Różewicz Brylli Iwaszkiewicz
iwaszkiewicz
41 Iwaszkiewicz opowiadania
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW

więcej podobnych podstron