Powrot na aleje Rotschildow Stefanie Zweig

background image
background image
background image

Spis treści

Karta redakcy j na

Dedy kacj a

1 – Nie oglądaj się!

2 – Niebezpieczeństwo i wy bawienie

3 – Powrót, lecz nie do dom u

4 – Czy ste sum ienie i słonina

5 – Cuda się j ednak zdarzaj ą

6 – Spotkanie przy drzwiach

7 – Grom z j asnego nieba

8 – Im ponderabilia

9 – Gościnne wy stępy doktora Friedricha Feuereisena

10 – Pożegnanie i nowy początek

11 – To nie m oże by ć prawda

Przy pisy

background image

Ty tuł ory ginału: HEIMKEHR IN DIE ROTHSCHILDALLEE


Przekład: KATARZYNA SOSNOWSKA
Redaktor prowadzący : ADAM PLUSZKA
Redakcj a: ANNA MIRKOWSKA
Korekta: AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Proj ekt okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne, łam anie: TO/STUDIO
Zdj ęcie na okładce: © Margie Hurwich / Arcangel Im ages

Heimkehr in die Rothschildallee Copy right © 2010 by LangenMüller at F.A.
Herbig Verlagsbuchhandlung Gm bH, München
All rights reserved.

www.herbig.net

Copy right © for the translation by Katarzy na Sosnowska
Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo Marginesy,
Warszawa 2016

© Library of Congress, Rom erberg and Nicholas Church, Frankfort on Main (i.e. Frankfurt am
Main), Germ any

www.loc.gov/item /2002713664/


Warszawa 2016
Wy danie pierwsze

ISBN 978-83-65282-37-8

Wy dawnictwo Marginesy
ul. Forteczna 1a
01-540 Warszawa
tel. (+48) 22 839 91 27
e-m ail:

redakcj a@m arginesy.com .pl

Konwersj a:

eLitera s.c.

background image

Pam ięci m oj ego ukochanego oj ca,

który od dzieciństwa uczy ł m nie

dostrzegać obie strony m edalu.



Rodzina by ła podporą i iskierką nadziei,

której potrzebowali ci, co wy padli

poza bieg ży cia, by się nie poddać.

Ty lko naj bliżsi wiedzieli, kim by liśm y

wcześniej . Stanowili m ost m iędzy

przeszłością a teraźniej szością.

background image

=

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

1

N I E O G L Ą D A J S I Ę !

1 9 p a ź d z i e r n i k a 1 9 4 1

Poranna m gła spowij ała dom y we frankfurckiej dzielnicy Ostend. Odciskała się j esiennie na
zwiędły ch kwiatach w przy dom owy ch ogródkach oraz na gęsty ch ży wopłotach chroniący ch
dom y przed obcy m i spoj rzeniam i. W oparach poranka nie by ło j eszcze widać przy sadzisty ch
dębów ani potężny ch kasztanowców, które rosły przy ulicy, nadaj ąc j ej spokoj ny, leniwie wiej ski
charakter. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, z duszącej szarej m gły wy łoniła się sy lwetka Wielkiej
Hali Targowej . Chwilam i widok tego im ponuj ącego budy nku wy dawał się uspokaj ać
przerażony ch i wy czerpany ch ludzi, pędzony ch niczy m by dło do rzeźni. Padło kilka westchnień
ulgi, j akieś „ach”, dwoj e dzieci, które nie wiedziały o niczy m , klasnęło w dłonie. Łaska
pozostawania poza rzeczy wistością trwała j ednak nie dłużej niż j edno uderzenie serca.

– Dalej , przeklęte ży dki! – ry knął potworny głos.

Wielka Hala Targowa, dum a frankfurtczy ków, została zbudowana w latach 1926–1929.

W tam ty m czasie j ej architekturę uważano za unikatową i prekursorską. Budy nek znany by ł
w cały ch Niem czech, stał się sy m bolem nowy ch czasów, czasów wolności, ale j esienią
1941 roku nawet naj odważniej si nie śm ieli j uż przy woły wać publicznie tam ty ch chwil nadziei
i przełom u.

Dla ty ch spośród ży dowskich m ieszkańców m iasta, który m nie udało się go w porę opuścić

i poszukać ratunku za granicą, podziwiana niegdy ś hala stała się stacj ą końcową dla wszelkiej

nadziei. Mim o że nikt oficj alnie nie m iał prawa wiedzieć o tak zwany ch Judenaktionen

[1]

i deportacj ach Ży dów, dla wszy stkich by ło j asne, co czekało ty ch nieszczęśników. Wsadzano ich
do piwnic, by kolej ny raz sprawdzić, czy nie m aj ą j akichś kosztowności, ciągle od nowa poniżano
i szy kanowano, odm awiano im j edzenia i wody, bestialsko torturowano i na koniec wy sy łano
w wagonach by dlęcy ch na wschód. Nikt nie wiedział dokąd. Codziennie poj awiały się nowe
pogłoski, wzaj em nie sprzeczne, w które ludzie i tak nie wierzy li, ponieważ j eszcze nie nadszedł
czas panowania spraw niewiary godny ch. Mim o to każdy czuł, że z Wielkiej Hali Targowej nie

background image

m a powrotu. Frankfurt, ukochane m iasto rodzinne, zerwało ostatnie związki ze swoim i Ży dam i,
ostatecznie wy rzuciło ich ze swoj ej wspólnoty, uznało za wy j ęty ch spod prawa.


Wielka Hala Targowa, ze swą szeroką fasadą i liczny m i oknam i, przez j edną niezwy kłą chwilę
dawała zrozpaczony m odwagę potrzebną, by się do końca nie załam ać i nie położy ć na ulicy,
i tam po prostu um rzeć. Widok znaj om ego budy nku niósł otuchę, na którą ci nieszczęśnicy j eszcze
sobie pozwalali. Każdem u, kto m im o wszy stkich cierpień, j akie go spotkały, nie dopuszczał do
siebie obrazów tego, co czeka ich na koniec ży cia, ta fałszy wa otucha podsuwała historie z czasów,
w który ch nie poniżano ich ani nie prześladowano. By ły to historie pełne ży wy ch obrazów, koj ące
dusze i łagodzące strach.

Zm ieniło się tem po m arszu tej kolum ny udręczony ch ludzi. Kroki silny ch wy dłuży ły się,

nawet słabi stawiali j e m ocniej i z zaangażowaniem . Dzieci uczepione rąk m atek podniosły głowy
i pokazały twarze. Na końcu drogi odważy ły się zadać py tania, na które nie by ło j uż odpowiedzi.
Jakaś kobieta, chociaż siwa i niedołężna, nagle ruszy ła ze swoj ą wielką walizą do przodu, j uż nie
kaszlała i nie zatrzy m y wała się. Widać by ło, że j ej waliza waży ła więcej niż dozwolone
pięćdziesiąt kilogram ów, ale siwa kobieta trzy m ała ten owinięty cienkim sznurkiem bagaż, j akby
to by ła lekka torba podróżna. Machała nim , j ak przedwoj enne panie z towarzy stwa m achały
podczas swy ch beztroskich podróży leciutkim i pudłam i na kapelusze. Nagle wy buchła śm iechem .
Histery czny rechot wy doby wał się z j ej szeroko otwarty ch ust. Kobieta zaczęła biec, wpadła na
starszego m ężczy znę z plecakiem , m inęła dwie m atki z trój ką m ały ch dzieci, wy przedziła
uty kaj ącą staruszkę w znoszony ch butach ortopedy czny ch, pchaj ącą stary wózek dziecięcy
z doby tkiem . Przez chwilę biegła obok czterech brodaty ch m ężczy zn, którzy nie otwieraj ąc ust,
kierowali swe m odlitwy do tego, w którego nadal wierzy li. Wreszcie oszołom iona biegaczka
dotarła na sam przód kolum ny. Zatrzy m ała się i obej rzała w stronę zrozpaczony ch ludzi.
Machnęła lewą ręką, na której dy ndała wielka biała letnia torba, sprawiała wrażenie, j akby
chciała zachęcić towarzy szy niedoli, by poszli j ej śladem . W ty m m om encie rozległ się ostry
głos człowieka w m undurze:

– Dalej , śm ierdziuchy. Albo zaraz wam dam popalić, wy icki.

To by ł głos diabła – nawet dzieci o ty m wiedziały. Budził panikę i wy woły wał śm iertelne

przerażenie u ty ch niegdy ś m ile widziany ch, pewny ch siebie oby wateli, którzy nie m ogli poj ąć,
że teraz otwarte by ły dla nich ty lko bram y piekła. Do transportu wy klęty ch frankfurtczy ków
dołączono także Ży dów z okolic. Sądzili oni, że w wielkim m ieście, królestwie anonim owości,
łatwiej unikną prześladowania niż w rodzinny ch wioskach, gdzie wszy scy ich znaj ą. Po paleniu

sy nagog 9 listopada 1938 roku

[2]

Ży dzi z okoliczny ch wsi i m iasteczek ściągnęli do Frankfurtu.

Ale i ci nieszczęśnicy, który ch los zależał teraz od zabezpieczaj ący ch transport władczy ch

członków SA

[3]

, zostali o świcie wy rwani ze swego ostatniego schronienia. By ły nim m ieszkania,

w który ch od początku woj ny przy m usowo kwaterowano Ży dów. Z m iesiąca na m iesiąc ży ło się
tam coraz gorzej , a nadziej a na poprawę um ierała codziennie ty siącem rodzaj ów śm ierci.
W ty ch nędzny ch pom ieszczeniach, określany ch oficj alnie m ianem „dom ów ży dowskich”, 19
października 1941 roku policj a i gestapo odebrały Ży dom ostatnie pieniądze oraz wszy stkie inne
cenne rzeczy, j akie j eszcze im pozostały, a także ubrania, sztućce i naczy nia, nawet garnki

background image

i pościel – a na końcu klucze. Wy gnańcy utracili resztki swoj ego i tak niepewnego bezpieczeństwa.
Nie m ieli adresu ani tożsam ości.

Już od dawna ży dowskie dowody osobiste stem plowano w Niem czech literą „J” – j ak Jude. 19

września 1941 roku weszło w ży cie rozporządzenie będące preludium do ostatniego aktu tej
tragedii. Od sześciu lat Ży dzi m usieli nosić na ubraniu żółte gwiazdy i by li określani j ako
„podludzie”. Materiał z napisem Jude m usiał by ć tak przy szy ty, by j ego nosiciel m ógł zostać
naty chm iast i przez każdego rozpoznany j ako Ży d. Z sześcioram iennej gwiazdy Dawida, będącej
od wieków sy m bolem j udaizm u, uczy niono w Niem czech piętno. Oznaczała poniżenie,
wy kluczenie, prześladowanie i śm ierć. Sprzed pozbawionej drzwi budki telefonicznej m undurowy
rzucił rozkaz: „Marsz!”. Jego głos brzm iał j ak zapowiedź piekła. Zniewoleni ludzie wstrzy m ali
oddech i wbili wzrok w ziem ię. Czuli, j ak um ieraj ą ich ciała, a głowy staj ą się lekkie, ale nikt
z udręczony ch nie próbował bronić się przed śm iercią. Gdy kom uś pozostała j edy nie walizka
w dłoni, nie patrzy on w niebo i nie oczekuj e od Boga ni posłuchania, ni pom ocy.

Ty lko głos szatana, stukot j ego butów, przekleństwa, obsceniczne wy zwiska i groźby, nie do

końca zrozum iałe dla ty ch, którzy by li ich celem , upewniały udręczony ch, że śm ierć ich j eszcze
nie wy bawiła. Iskra ży cia, j uż ty lko tląca się w popiele, zaczęła gasnąć. Nikt nie wy ciągnął
pom ocnej dłoni, nikt nie powstrzy m ał diabła, nikt nie wsty dził się, że j est człowiekiem . Szatan
pocierał czoło, bo bolała go głowa, i m y ślał o swoj ej m atce. W niedzielę obiecała m u przy rządzić
gulasz i knedle.

Zakwiliło j akieś niem owlę. Jego skarga by ła zby t cicha, by zwrócić na siebie uwagę na ziem i,

i zby t słaba, by dotrzeć do niebiańskich obrońców dzieci. Starszy m ężczy zna, który tulił dziecko do
siebie, przerażony wcisnął j e pod swój czarny, gruby płaszcz i zdawało się, że chciał coś
powiedzieć. Kobieta idąca po j ego prawej stronie wy ciągnęła rękę do płaczącego wnuka, lecz j ej
m ąż, którego oczy by ły j uż m artwe, a serce obrócone w kam ień, zdecy dowanie odepchnął
towarzy szkę ży cia. Nie słuchał j ej , chociaż sły szał, j ak krzy czała, i zam knął oczy na j ej los, gdy ż
ży wił j eszcze nadziej ę, że on sam i dziecko um kną przeznaczeniu.

Kobieta zaczęła lam entować. Na koniec sły chać by ło ty lko ciche j ęki. Jeszcze pochodziły ze

świata, w który m ludzie m ogli wy krzy czeć swoj e cierpienia. I wtedy, gdy kobieta j uż prawie
um ilkła, j ej głos znowu stał się ostry i głośny. Jej pełna strapienia, blada twarz zniknęła j ak kartka
zanurzona w wodzie. Czoło, oczy i nos nie m iały ani kształtu, ani koloru, ale usta, wy daj ąc z siebie
wrzask, otwarły się szeroko – by ły j ak dziura w spieniony m m orzu, j ak sm oliste, upiorne piekło.

Staruszka błagała w j ęzy ku swoj ego dzieciństwa o litość. Obiem a rękam i obej m owała cienką

szy j ę, by ła zdy szana, prawie straciła oddech. Szara chustka na j ej głowie się rozwiązała. Przez
chwilę m ateriał opadaj ący na bruk wy glądał j ak flaga, podobny do szy buj ącego
w przestworzach papierowego sm oka, który lekko wraca na ziem ię. Chustka spadła w kałużę.
Staruszka postawiła walizę i m im o bólu pleców schy liła się, by podnieść cenny kawałek ciepła.
Już sięgała ręką m okrego bruku, gdy nagle się pośliznęła. Przez ułam ek sekundy chwiała się, j akby
j ej ciało nie m ogło się zdecy dować, gdzie upaść. Potem runęła na ziem ię niczy m ścięte drzewo
i nie m ogła j uż wstać.

– Dobrze ci tak! – wrzasnął człowiek w m undurze SA. Jego szeroka twarz by ła czerwona. Gdy

wy trząsał z siebie złość i przenikaj ącą go do szpiku kości nienawiść, długa blizna nad j ego prawy m
okiem robiła się fioletowa. Podkuty m butem nadepnął na leżącą na ziem i rękę. Zrobił szeroki

background image

zam ach i dwukrotnie kopnął kobietę w plecy. Zawy ła j ak bity łańcuchem pies i nie m ogła się
odwrócić. Jej m ąż, który nadal trzy m ał dziecko pod płaszczem , spróbował pom óc j ej wstać.
Przesunął się nieco w j ej kierunku, wy ciągnął lewą dłoń, ale potwór w m undurze go odepchnął.

– Jeszcze raz coś takiego zrobisz, pierdolona zdziro! – zaskrzeczał. – Nie ze m ną takie num ery.

Wy ciągnął spod kurtki pej cz i trzasnął nim nad staruszką. Wy starczy ł j eden raz. Kobieta, która

ostatkiem siły próbowała się podnieść, ostatecznie upadła. Leżała na ulicy bez ruchu, j ej twarz
by ła przy ciśnięta do bruku. Nikt do niej nie podszedł, nikt nie wiedział, czy j eszcze ży j e.

– Jazda – rzucił diabeł w skórze m łodzieńca. Jego głos by ł spokoj ny i stanowczy. Brzm iał

zadowoleniem i opanowaniem , w uszach równy ch m u ludzi by ł to po prostu głos bliźniego.

Dłuży ły m u się godziny pły nące od chwili, gdy zaczął poganiać bezbronny ch i bezsilny ch ludzi

w stronę piekła. Poprzedniego wieczoru tłum aczy ł koledze, którego znał j eszcze z początków
ruchu, że „każdy niem iecki m ężczy zna m usi wiedzieć, j ak nauczy ć Ży dów m oresu”. Ten ceniony
przez przełożony ch członek SA nie doznał j ednak oczekiwanego zaspokoj enia w dręczeniu
i m altretowaniu – ani na początku, ani na końcu tego długiego m arszu. Uległy dy spozy tor
nieludzkiego traktowania m usiał włoży ć o wiele więcej wy siłku w popędzanie wy czerpany ch
kobiet, przestraszony ch dzieci i poty kaj ący ch się starców, ty ch wszy stkich nędzarzy, który ch
widok tak go raził, niż kiedy zaczy nał j ako poganiacz ludzkiego by dła prowadzonego na rzeź. Nie
ty lko w bezsenne noce przy chodziło m u na m y śl, że bicie Ży dów na ulicach by ło zadaniem , które
tak sam o dobrze m ógłby wy kony wać pierwszy lepszy wioskowy głupek, a ty m bardziej różne
m iglance z biur. Zakrawało to na kpinę i bezczelność, że człowiek w m undurze SA zaj m ował się
Ży dam i, którzy „nie m ieli na ty le pom y ślunku, by się ulotnić na czas”.

– Oni padaj ą – skarży ł się po swoim pierwszy m transporcie towarzy szowi – j ak ty lko się na

nich dm uchnie. Ale nawet kiedy nie m ożna wy pełnić swoj ego obowiązku wobec oj czy zny tak
dobrze j ak człowiek ze zdrowy m i kończy nam i, m a się m oralne prawo do przy służenia się
sprawie.

Ten człowiek j uż pierwszego dnia woj ny zapom niał o zachowaniu dy scy pliny, którą by ł winien

Führerowi i oj czy źnie. W euforii na wieść, że Niem cy wreszcie będą m ogły obj awić odwagę
i siłę nieustraszony ch na polu walki, wy pił naj pierw cztery piwa, a potem pół butelki borówkowej
nalewki własnej roboty. O dziesiątej wieczorem , gdy wy śpiewuj ąc na całe gardło pieśni
woj enne, chciał się wy sikać z m ostu do Menu, zleciał z sam ej góry żelazny ch schodów. Upoj ony
zwy cięstwem żołdak złam ał obie nogi i rozwalił sobie twarz. Teraz j ego prawa noga by ła krótsza,
a przy każdej zm ianie pogody bolał go łeb.

– Długo j eszcze? – wrzasnął żądny walki m undurowy. – Wy śm ierdziuchy ! – Popchnął j akąś

dziewczy nkę, m oże czteroletnią, walnął pej czem o ziem ię i splunął z niesm akiem . Ślina pieniła
m u się na ustach. Poczuł gorzki sm ak piołunu i zaraz potem naglącą potrzebę ponownego skopania
j akiej ś kobiety. – Ty m razem dorwę j akąś m łódkę – wrzasnął przerażaj ąco we m gle.

Nazy wał się Georg Maria Griesinger. Gdy rano spoglądał w lustro, nie unikał widoku własnej

twarzy. Codziennie czuł dum ę, że po swoim uwłaczaj ący m wy padku m ógł w ogóle stanąć na
wy sokości zadania, i to naprawdę nie gorzej niż szczęśliwcy z dwiem a zdrowy m i nogam i.

– Twój sy n nie m usi iść na front, aby wy pełnić swój żołnierski obowiązek – wy j aśniał m atce,

gdy m iał dobrze wy pełniony żołądek i ponownie sięgał po wódkę pędzoną przez wuj a z Fischbach.

background image

– Walkę o przy szłość Niem iec trudniej j est prowadzić w dom u niż na wschodzie. Możesz m i
wierzy ć.

Matka nie zwy kła przeciwstawiać się m ężczy znom . Co do zasady przy znawała naj m łodszem u

sy nowi racj ę z pełny m przekonaniem . Ty lko w duchu py tała, dlaczego j ego bracia nie dostali
takiej sam ej szansy – walki na bezpieczny m posterunku. Herbert, chłopak, którem u nikt nie m ógł
się postawić, zginął w Polsce. Günther, który m iał takie dobre świadectwo szkolne i właśnie został
przy j ęty do cechu m alarzy, poległ we Francj i. Co wieczór i oczy wiście podczas niedzielny ch
nabożeństw dziękowała Bogu, że chirurg, który zaj m ował się złam any m i nogam i j ej
naj m łodszego sy na, nie sprawdził się tak, j ak m ożna by ło oczekiwać po niem ieckim lekarzu
w niem ieckim szpitalu.

Mim o nierównego kroku i ataków astm y, które j uż w m łodości uczy niły z niego odludka, Georg

Griesinger m iał siłę i głos, j akich wy m agano od człowieka, który zaj m ował się Ży dam i.

– To pasoży ty i wrogowie ludu – tłum aczy ł m atce. – Wy niucham ich j ak pies zaj ące. Ży da

wy węszę na kilom etr.

– Robiłeś to j uż j ako dziecko – potwierdziła m atka. – Zawsze to w tobie podziwiałam .

Przełożeni zgadzali się, że po wy padku, którego dokładne okoliczności nie by ły szerzej znane,

nadal m ożna by ło liczy ć na Georga Marię Griesingera. Jego koledzy również daliby sobie za
niego rękę uciąć. Każdy z nich by ł gotowy przy siąc, że Schorschi, j ak go nazy wali, nie m iał
żadny ch słaby ch stron.

– A na pewno nie tak j ak niektórzy, co preferuj ą front wewnętrzny i paplaj ą o bohaterstwie j ak

baron von Münchhausen po piąty m kieliszku. Ci to m aj ą nie po kolei w głowie.

A j ednak w pewne dni, zwłaszcza gdy zanosiło się na burzę i stare blizny bolały go tak m ocno,

j akby by ły świeży m i ranam i, Griesinger nie by ł człowiekiem , po który m m ożna by ło się
spodziewać naprawdę wielkich rzeczy. Nie widział wtedy za dobrze w ciem ności, a o zm ierzchu
wy dawało m u się, że drzewa się nad nim uginaj ą. Gęste krzaki wodziły go za nos i często w ciszy
sły szał sam oloty, które j ednak nie poj awiały się na niebie. W j ego koszm arach świat stawał się
j eszcze bardziej chaoty czny. Griesinger widział w nich wierzby płaczące i czarne łabędzie
z łańcucham i na szy i i często powracał do niego sen, w który m skakał z m ostu pozbawionego
poręczy prosto w czarną wodę.

Ludzie, który ch Griesinger m iał przepędzić z m iasta pod Wielką Halę Targową i przy ty m –

wbito m u to głowy j uż przy pierwszy m udany m transporcie – wy wołać j ak naj m niej poruszenia
wśród ludności, by li dla niego niczy m krowy lub owce. Rolnik m ógł robić ze swoim i zwierzętam i,
co ty lko chciał. Ży ły ty lko tak długo, j ak im na to pozwolił. Tak sam o m ógł postępować członek SA
Griesinger z przekazany m i m u ludźm i. Mógł ich dręczy ć, aż się załam ią, napawać się ich
śm iertelny m przerażeniem , by ł dla nich słońcem i księży cem , panem i władcą świata.
Mężczy zna, którego skopał, nieprzy tom na kobieta na ulicy, dziecko patrzące z niedaj ący m się
ukry ć strachem – wszy scy ci ludzie stanowili dla Griesingera m niej szy problem niż splunięcie.
Jego krew nie burzy ła się z powodu kilku Ży dów, który ch m iał dostarczy ć do Wielkiej Hali
Targowej . Kiedy j ednak wy pełnił zadanie, kiedy dopełnił obowiązków, j edzenie wcale nie
sm akowało m u bardziej niż w ty ch dniach, kiedy niczego od niego nie wy m agano. Kiedy patrzy ł
w niebo, gwiazdy nie by ły wcale j aśniej sze, zdej m uj ąc buty z cholewam i, nadal przeklinał

background image

schody, z który ch spadł wtedy na m oście. Wieczoram i, kiedy leżąc w łóżku, gapił się w sufit,
widział pozbawione ciała postacie, m artwe j uż za ży cia. Długim i ram ionam i chwy tały takich
m ężczy zn j ak on, obowiązkowy ch, niezadaj ący ch py tań, którzy bez obaw m ogli patrzeć
w otchłań.

19 października 1941 roku by ł dniem j ak wiele inny ch – pełny m szary ch postaci w szarej

m gle. Na kilka sekund paraliżuj ące oszołom ienie przej ęło j ednak kontrolę nad ży ciem członka SA
Griesingera. O wpół do siódm ej rano patrzy ł j ak otum aniony na Wielką Halę Targową. Czuł się,
j akby po raz pierwszy widział ten ogrom ny budy nek. W ułam ku sekundy j ego ciało uszty wniło
poczucie paniki, a kolej ka ludzi, który ch m iał doprowadzić do celu, wy dała m u się potworem
o dwóch głowach.

– Zatrzy m ać się – zaskrzeczał szatański pom iot, nim zupełnie zaczął tracić zm y sły. Nie m ógł

złapać oddechu, gdy ż uroił sobie, że ktoś się na nim zem ści i go udusi. – Stać – krzy knął i złapał się
za szy j ę, j akby się dławił, ale usły szał swój oddech i zauważy ł, że nadal rozgrzewa m u on ciało.
Odsunął wzrok od obrazów, które nie licowały z wizerunkiem niem ieckiego bohatera. Griesinger,
m ężczy zna o j ednej nodze krótszej od drugiej , znowu by ł ty m , kim m iał by ć.

Jakaś kobieta leżała na ziem i. By ła ty lko kupą czarny ch łachm anów. Nie wiedział, czy by ła to

ta staruszka, którą podeptał. Zam achnął się nogą. Jego but ty m razem nie trafił, ale wróciła m u
m ęskość i chęć ży cia. Do starca, który wzy wał pom ocy niebios, krzy knął:

– Nie m a j uż twoj ego Boga. Zapam iętaj to sobie, icku. Poszedł sobie i nie zostawił adresu.

Dopiero gdy wspom niał o Bogu, przy pom niał sobie, że j est niedziela. Wy obraził sobie, że

w j ego świecie ży li również ludzie, którzy w niedzielę wy znawali swoj e grzechy i błagali o łaskę.
Na sam ą tę m y śl wy buchnął tak głośny m śm iechem , że blizna nad j ego uchem pękła i try snęły
iskry. Jakieś dziecko, by ć m oże pięcioletnie, spoj rzało na niego. Bezbożnik zrobił taki sam groźny
ruch, j aki j ego oj ciec robił zawsze, nim zdj ął z haka rózgę i ze wszy stkich sił zaczął bić nią sy nów.
Biały j ak śm ierć chłopiec m iał na sobie za dużą czapkę z daszkiem . Przy każdy m kroku zsuwała
m u się na oczy, ale co chwila poprawiała m u j ą m atka.

Dzwon na pobliskim kościele uderzy ł siedem razy. Obwieszczał pokój , zaufanie, nadziej ę

i wiarę. Powietrze by ło wilgotne i przesiąknięte j esienią. Wiewiórki spały j eszcze na drzewach,
gołębie kuliły się na dachach. Latarnie uliczne zostały wy gaszone. Przerażeni ludzie pędzeni ku
Wielkiej Hali Targowej wiedzieli, że to ich ostatni dzień w rodzinny m m ieście. Wiedzieli również,
że czekało ich piekło, ale szli naprzód, j akby m ieli j akąś przy szłość, ku której warto by ło zm ierzać.
Boga, który ich opuścił, prosili ty lko o j edną łaskę: by dzieci nie zorientowały się, że idą na
śm ierć. Te biegły z opuszczony m i głowam i. Nie widziały drzew ani dom ów, ani krzewów, ty lko
stopy i buty – bły szczące, j akby wszy scy ci ludzie szli, odświętnie ubrani, do sy nagogi.

– Dlaczego? – poskarży ła się dziesięcioletnia Fanny. – Dlaczego m am w środku nocy nagle

czy ścić buty ? Nigdy nie m usiałam tego robić.

– Bo nie wy rusza się w podróż w brudny ch butach – odparła j ej babcia Betsy. – Nigdy tak nie

by ło.

Teraz truchtały obie, babka i wnuczka, razem z ty m i, którzy j uż nie m y śleli o ży ciu. Gdy

Griesinger i j ego kom pani dręczy li naj słabszy ch spośród bezbronny ch za to, że nie by li w stanie
dotrzy m ać kroku pozostały m , Betsy Sternberg wtuliła się j ak dawniej w swoj ego m ęża. Inaczej

background image

j ednak niż w tam ty ch pewny ch czasach, to ona j em u dawała pocieszenie.

– Przy j dzie – powiedziała cicho. – Czuj ę to w kościach. Nasza Anna zawsze dotrzy m y wała

słowa.


– Ty m razem to nie zależy od niej – odszepnął Johann Isidor. – Nie powinienem by ł pozwolić, by
w ogóle o ty m m y ślała. Nie w j ej stanie.

Przed nim i szła Victoria, niegdy ś naj piękniej sza i naj trudniej sza z ich czterech córek. Victoria

Feuereisen, z dom u Sternberg, m iała trzy dzieści trzy lata i nie by ła j uż tak piękna ani tak trudna.
Straciła złudzenia i siły, od pierwszego tak zwanego transportu ży dowskiego nie m y ślała j uż
o ratunku. Mim o to na ostatni dzień, j aki m iała spędzić w rodzinny m m ieście, włoży ła czarny
płaszcz z kołnierzem z lisa. Na początku lat trzy dziesty ch kupiła go w znany m berlińskim dom u
m ody, który odwiedziła ze swoj ą siostrą Clarą. Płaszcz nie dawał j ej ani ciepła, ani pocieszenia,
a na wy sokości piersi przy szy to do niego żółtą gwiazdę. Płaszcz ten by ł świadectwem
niewiary godny ch j uż historii o m łodej m arzy cielce, która chciała odlecieć do nieba, ale spadła
na ziem ię ze spalony m i skrzy dłam i. Teraz Victoria, która by ła zby t uparta, zby t naiwna, aby
odczy tać złowróżbne znaki, błagała Boga o j eszcze j edną łaskę – żeby j ej sy n nie zorientował się,
co się dziej e.

– Nasuń m u czapkę bardziej na oczy – wy szeptała Betsy – żeby nie widział, co się tutaj dziej e.

Ośm ioletni Salo nie puścił ręki m atki od m om entu, gdy wy ruszy li z m ieszkania, do którego ich

j uż dawno przesiedlono. By ł m ały j ak na swój wiek, m iał dużą niedowagę, kaszlał od m iesięcy,
a od zeszłego lata cierpiał na napady gorączki. Zawsze by ł nieśm iały i boj aźliwy. Mówił niewiele
i rzadko o coś py tał, ale rozum iał z bieżący ch wy darzeń więcej , niż j akikolwiek ośm iolatek m oże
unieść. Od kiedy wy ruszy li, dwa razy upadł, poty kał się coraz częściej . Skarży ł się na ból
w nogach szeptem , do którego przy zwy czaił się w m ieszkaniu, dokąd ich przesiedlono.

– Niedługo będziem y na m iej scu – powiedziała Victoria. – Wtedy będziesz sobie m ógł

odpocząć. I to nawet dłużej . – Rozglądała się za Anną, swoj ą zaufaną, nieustraszoną, zawsze
gotową pom agać przy rodnią siostrą, ale widziała ty lko pozbawiony ch twarzy towarzy szy niedoli
oraz rozprom ienione oblicza członków SA, którzy z każdy m przeby ty m kilom etrem coraz bardziej
paśli się na cierpieniu wy pędzony ch. Jak długo j eszcze, py tała sam ą siebie, wy trzy m a tę drogę?

Fanny podążała za m atką i bratem – bez ręki, która by rozgrzewała j ej dłoń, i j uż bez kontaktu

z ludźm i, którzy przekazaliby j ej swoj e ciepło. Miała dziesięć lat i od dnia, w który m trzy lata
tem u spalono sy nagogi, nie by ła j uż dzieckiem . Nie trzeba by ło j ej m ówić, co m iała robić,
o czy m m ogła m ówić, wiedziała też, że m ilczenie oznacza przetrwanie. Dziewczy nka nie
wspom inała j uż swego ukochanego oj ca, który zostawił rodzinę w m roczny ch czasach, uciekł do
Holandii i do wy buchu woj ny bezskutecznie prosił żonę, by przy j echała do niego z dziećm i.

Przed nocą grozy nie ogłoszono we Frankfurcie alarm u przeciwlotniczego. Dla ty ch, którzy

m ieli dom y, łóżka i garnki, dla ludzi, którzy czy tali swoim dzieciom baj ki o szczęściu i nie nosili
żółtej gwiazdy na ubraniu, by ła to niedziela j ak przed woj ną. Kobiety upiekły ciasta z m ąki
i płatków owsiany ch, wy j ątkowo dodały nawet j aj ka. Chodniki porządnie zam ieciono, klam ki
wy pucowano, ży wopłoty przy cięto. Ty lko zaciem nione okna i napis „Wróg podsłuchuj e” na
drzwiach budki telefonicznej wskazy wały na to, że trwa woj na. W j edny m z przy dom owy ch

background image

ogródków z wielkiej j abłoni kapała woda. Wisiały na niej nadal owoce, czerwone i dorodne.
Trzy kołowy rowerek z niebieskim siodełkiem oraz kolorowa piłka leżały na trawniku, ciągle
j eszcze broniący m się przed zim ą.

Czerwony na twarzy członek SA Griesinger m ocny m głosem ciągle poganiał wy czerpany ch

ludzi, który ch uczy nił swoim i poddany m i.


– Macie m aszerować, a nie się m odlić, icki – drwił. – Modlitwy wam nie pom ogą. Niem ieckie
pociągi odj eżdżaj ą na czas.

– Poj edziem y do Polski – wy m am rotał starszy m ężczy zna. – Wszy scy tak m ówią.

– A j a sły szałam , że do Theresienstadt – odparła biegnąca obok kobieta. – Zawieźli tam m oj ą

ciotkę. Napisała do nas.

– Theresienstadt to m iej sce dla wy brany ch – powiedział m ężczy zna. – Sły szałem to od

pracownika cm entarza.

– Ja j estem z ty ch wy brany ch. Mój błogosławionej pam ięci m ąż by ł odznaczony Żelazny m

Krzy żem pierwszej klasy. By ł ciężko ranny.

– Martwi m ałżonkowie na nic się nie przy daj ą.

– Żadnego gadania – wrzasnął władca z pej czem w ręku. – Nie j esteśm y w ży dowskiej szkole.

Tutaj m ówi ty lko j eden, czy li j a. Zrozum iano?

Na parterze dom u pod j abłonią podniesiono rolety. Kobieta z włosam i zawinięty m i w ogrom ną

siatkę sięgaj ącą czoła otworzy ła okno. Wachlowała się z głupkowaty m wy razem twarzy, nagle
obej rzała się i na chwilę zniknęła, gdy ż za tiulową firanką dostrzegła nadchodzącą kolum nę. Zaraz
j ednak wróciła i wy chy liła się przez okno, na ile ty lko pozwalało j ej obfite ciało. Odkąd zaczęły
się deportacj e frankfurckich Ży dów, stała się regularną obserwatorką ty ch okropności. W rodzinie
uważano j ą za dobroduszną i bardzo wrażliwą, chociaż dokładne przy patry wanie się upokarzaniu
i dręczeniu ludzi z żółty m i gwiazdam i na ubraniu sprawiało j ej przy j em ność. Mim o to sapała,
j akby j ą sam ą też poganiano, kładła rękę na lewej piersi i kręciła głową.

– Gdzie też oni lecą tak wcześnie – dziwiła się.

Szpic u j ej stóp, z który m m im o pogarszaj ącego się zaopatrzenia nadal dzieliła ży cie,

zaszczekał dwa razy.


– Cicho – powiedziała kobieta. Nasunęła siatkę na włosach bardziej na czoło i poczłapała w swy ch
filcowy ch kapciach w ciem ność salonu, skąd wróciła z czerwoną j edwabną poduszką. Otrzepała
j ą i położy ła na parapecie. Chętnie by się dowiedziała, dokąd trafią Ży dzi, gdy j uż staną pod
Wielką Halą Targową. Od swej siostrzenicy Luizy, która tam pracowała, usły szała, że ładuj e się
ty ch ludzi do wagonów i wy wozi na zawsze. Ciotka wątpiła j ednak, by Luiza, o której wszy scy
wokół m ówili, że m a rozbuchaną wy obraźnię, m ogła cokolwiek wiedzieć. Co z m ieszkaniam i,
które opróżniono? – Na pewno są w lepszej sy tuacj i – powiedziała do psa. Piszczał na sofie
w salonie, bo by ł przy zwy czaj ony leżeć obok swej pani na oknie. – Zostań, zostań tam – rozkazała
kobieta. – To nie j est widok dla psa. – Tak m ocno zaabsorbowała j ą kwestia Ży dów w Wielkiej
Hali Targowej i pracuj ącej tam siostrzenicy, że powiedziała to głośno. Przerażona zatkała sobie
usta dłonią.

background image

Anna Dietz, która szukaj ąc schronienia, przy cisnęła się do płotu niezm ordowanej

zwiadowczy ni, usły szała te słowa i tak się przestraszy ła, że aż dostała m dłości. Próbuj ąc
powstrzy m ać torsj e, poczuła, j ak m iękną j ej nogi. Twarz j ej zdrętwiała. Nie waży ła się głębiej
odetchnąć, ogarnął j ą lęk, że pies j ą wy czuj e, że kobieta w oknie j ą dostrzeże. Przede wszy stkim
bała się, że straci siły i odwagę, lękała się także o swoj e nienarodzone dziecko.

Anna, nieślubna córka Johanna Isidora Sternberga, wy chowy wała się po śm ierci m atki

w oj cowskim dom u przy alei Rothschildów 9 i nawet j ego żona Betsy szy bko j ą pokochała, j akby
ta by ła j ej własny m dzieckiem . Teraz Anna by ła w siódm y m m iesiącu ciąży. Po niespokoj ny ch
dniach i nieprzespanej nocy, m im o wy siłku, j aki j ą to kosztowało, i śm iertelnego strachu, a także
wbrew złożonej m ężowi obietnicy, by ła zdecy dowana na niebezpieczną próbę uratowania
przy naj m niej j ednej osoby skazanej na śm ierć.


Anna tak dobrze widziała kobietę z ciem ną poduszką i biały m szpicem , który j uż um ościł się na
oknie, j akby oboj e znaj dowali się w świetle reflektorów na scenie. Widziała tę kobietę j uż we
wtorek i piątek – za pierwszy m razem wcześnie rano, potem późny m popołudniem . Anna
przy puszczała, że czatuj ąca w oknie kobieta tak sam o j ak ona chce zobaczy ć Ży dów
zm ierzaj ący ch do Wielkiej Hali Targowej . Ta m y śl j ą przeraziła, tacy żądni sensacj i gapie, po
który ch m ożna się by ło spodziewać wszy stkiego, m ogli j ą naty chm iast zdem askować. Długie
godziny oczekiwania wy dały j ej się darem ne, a nadziej a, której się trzy m ała – dziecinadą
i nieloj alnością wobec m ęża.

Wtedy, w strasznej chwili żalu i naj głębszego zwątpienia, dotarło do niej , że pierwsi

nieszczęśnicy są j uż przy hali. Jej serce zaczęło bić m ocniej , poczuła, j ak j ej ciało nabiera
lekkości, i przez chwilę, której nie zapom ni do końca ży cia, by ła pewna, że się przewróci i straci
przy tom ność, a członkowie SA wrzucą j ą j ak tobół do j ednego z ogrodów. W ułam ku sekundy
przeży ła własną śm ierć. Postanowiła, że nie będzie krzy czeć, że zacznie spokoj nie oddy chać
i ułatwi śm ierć własnem u dziecku, ścisnęła głowę, by się uspokoić, ale strach w niej by ł tak
ogrom ny, że niebo stało się ciem ne i zaczęły się na nim kotłować chm ury.

Pełna zwątpienia usły szała wrzaski i przekleństwa Georga Marii Griesingera. Jego m atka

nazy wała go Schorschi i na śniadanie sm arowała m u krom kę chleba m asłem . Teraz Griesinger
groził śm iercią wszy stkim , za który ch Anna gotowa by ła wstąpić do piekieł. I właśnie ten wrzask
odwołał j ą ze świata, w który m prowadzono dzieci na śm ierć i dawano ordery za m orderstwa.
Okrutny głos powstrzy m ał w niej chęć ucieczki i zapadnięcia się pod ziem ię. Poczuła, że m a ręce,
które m ogą chwy tać, oraz odwagę ty ch, którzy nie py taj ą, czy pom aganie m a sens. Stała tam bez
ruchu, zapom niała, że j est w ciąży i że ry zy kuj e ży cie swoj ego dziecka, by ratować inne –
dziecko, którego przy j ście na świat widziała, z który m się śm iała i które j uż oduczy ło się płakać.

Poprzedniej niedzieli Anna dowiedziała się od swoj ego m ęża Hansa, że znowu będą

deportować frankfurckich Ży dów.

– Nic więcej Karl nie wie – poinform ował j ą Hans. – Żadnej dokładnej daty i w ogóle nic

o ty m , kogo m aj ą na liście. By ć m oże będą to teraz starcy i dzieci. Nie chciałem ci tego m ówić,
ale nie m ogłem utrzy m ać tego w taj em nicy. Gdy ty lko pom y ślę o dzieciach Vicky i o ty m , z j aką
godnością stary Sternberg zniósł wszy stkie upokorzenia, i że j ego żona nie poskarży ła się dotąd ani
słowem , m am chęć od razu się powiesić. Po co m i ta cała przeklęta przy zwoitość? No i co to

background image

kom u daj e, że j a nie m ogę pogodzić się z ty m , co się dziej e?

Anna chciała od razu iść na Bockenheim strasse 73, gdzie m ieszkali Sternbergowie z Victorią

i j ej dziećm i od czasu, gdy m usieli opuścić własny dom przy alei Rothschildów. Od ponad dwóch
lat głodowali i m arzli w pry m ity wny m m ieszkaniu, straciwszy nadziej ę na j ego opuszczenie.
Hans i Anna dy skutowali pół nocy o ty m , czy Anna powinna ry zy kować, by odwiedzić ich po raz
ostatni.

– Gestapo nie spuszcza ży dowskich dom ów z oka – ostrzegał Hans. W końcu udało m u się

przekonać ciężarną żonę, by zrezy gnowała z pożegnania z rodziną.

– Jeśli Sternbergowie rzeczy wiście są na liście deportacy j nej , powinnaś oszczędzić tego oj cu,

Anno.

– A j eśli ich j uż nie zobaczę i nie pożegnam się z nim , Betsy i biedną Vicky ? Wsty dziłaby m się

tego do końca ży cia.

– Ty le że tak j est lepiej . Johann Isidor to zrozum ie, uwierz m i. On zawsze m y ślał ty lko

o rodzinie. A m y m usim y teraz m y śleć o naszej m ałej Sophie. Nie m ożem y j uż iść za swoim i
przekonaniam i. Nie m ożem y sobie więcej pozwolić na przy zwoitość i odwagę.

Nie by ło j eszcze pewne, j akiej płci będzie pierwsze dziecko Dietzów. Hans i Anna, nie wierząc

w siłę m odlitw od czasów płonący ch sy nagog i tej nienawiści oraz scham ienia wobec Ży dów,
j akie się wtedy rozpętały, od m iesięcy błagali Boga o córkę – której nikt nie wetknie broni do ręki
i nie rozkaże w obcy ch kraj ach palić dom ów czy obej ść ani wy ry wać płaczący ch dzieci
z ram ion m atek.

Hans Dietz, który w 1934 roku m usiał odpokutować swoj e przekonania polity czne poby tem

w obozie koncentracy j ny m Dachau, wiedział, o co chodzi. W Polsce, zaj ętej przez Niem cy
w takim pośpiechu, j akiego nie widziano od czasu bitwy pod Tannenbergiem podczas pierwszej
woj ny światowej , starszy szeregowy Dietz stracił lewą nogę. Do lata 1940 roku leżał
w krakowskim lazarecie, skąd pisał do Anny długie, tęskne listy, nie wierząc, że j ą j eszcze kiedy ś
zobaczy. W końcu j ednak przeniesiono go do Frankfurtu i wkrótce potem zwolniono ze służby
woj skowej .

– Ktoś, kto m a o m nie dobre m niem anie, m iał ostatnie słowo – zwy kł m ówić Annie, gdy

uty kaj ąc, spacerował z nią po frankfurckim Ostparku. Tam m ogli się oboj e łudzić, że nadej dzie
pokój i wszy scy ich ukochani przetrwaj ą. Siady wali na ławkach, na który ch nie by ło j uż napisów
„Nie dla Ży dów”, gdy ż j uż prawie nie by ło Ży dów, a ci, którzy się j eszcze ostali w m ieście, nie
m ogli w ogóle wchodzić do parków publiczny ch. Młoda para karm iła wiewiórki i ptaki i m arzy ła
o m ieszkaniach, gdzie nie m a stróżów zaglądaj ący ch w garnki i czatuj ący ch na każdą kry ty czną
wy powiedź m ieszkańców.

Hans wrócił do swoj ej Anny z żarliwy m sercem i z taką sam ą wdzięcznością do frankfurckiej

drukarni. Z powodu wątpliwego „ary j skiego certy fikatu”

[4]

Anny odważy li się pobrać dopiero

w zam ieszaniu woj enny m . W „uznaniu za zasługi wnioskodawcy wobec oj czy zny ” otrzy m ali
dwa i pół pokoj u na Thüringer Strasse, po której Anna niegdy ś przechadzała się ze swoj ą pierwszą
m iłością. Gdy okazało się, że j est w ciąży, obiecali sobie solennie, że nie będą świadom ie
wpląty wać się w kłopoty ani się okłam y wać.

Oboj e nie dotrzy m ali przy rzeczenia, dla żadnego z nich nie by ło to j ednak wsty dem czy

background image

nieloj alnością, raczej koniecznością. Od początku dopuścili m ożliwość kłam stwa z dobroci serca.
Nieugięty Hans Dietz nadal utrzy m y wał kontakty z towarzy szam i sprzed woj ny, a ci bez wy j ątku
działali w ruchu oporu. W ich piwnicach m iędzy stosam i kartofli i węgla leżały anty nazistowskie
pism a, które kolportowano nocam i. Naj odważniej si z nich ukry wali także ludzi skazany ch na
deportacj ę i śm ierć w obozach koncentracy j ny ch.

Anna obiecała m ężowi, że nie będzie odwiedzać Sternbergów tak regularnie, j ak to robiła, gdy

on by ł na froncie. Mim o to chodziła tam tak często, j ak ty lko m ogła. Zanosiła im ży wność,
ubrania i leki. Dla Betsy, która w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat powoli wy chodziła
z zapalenia płuc, zdoby ła środki wzm acniaj ące – wy m ieniła j e w aptece na papier do pisania,
który Hans przy niósł z drukarni.

Gdy dowiedziała się o zaplanowanej deportacj i Ży dów, wtaj em niczy ła oj ca w swój niezwy kle

odważny plan. Johann Isidor się wściekł. Zszokowany odm ówił i przez resztę wieczoru się do niej
nie odezwał, chociaż przy pożegnaniu łzy popły nęły m u po twarzy i wy j ątkowo długo tulił swoj ą
ukochaną córkę.


W ty m decy duj ący m dniu Anna dostrzegła, że Betsy bardzo starała się dotrzy m ać kroku m ężowi
i ciągle m iała na oku Fanny. Od razu zrozum iała, że Betsy wie. Starsza kobieta kilkakrotnie się
obej rzała. Powiedziała coś do m ęża. Annie wy dawało się, że Johann Isidor przy taknął. Podeszła
do Fanny i chwy ciła j ą za ram ię. Chuda, blada i oniem iała z przerażenia dziewczy nka coraz
bardziej oddalała się od m atki i brata. Babka wy szeptała j ej coś do ucha, nie pochy laj ąc się. Tak
dy skretnie, że towarzy szący konwoj owi ludzie SA niczego nie zauważy li, popchnęła Fanny ku
zewnętrznej części kolum ny. Wtedy Anna po raz pierwszy wy raźnie j ą zobaczy ła.
Dziesięcioletnia Fanny nie m iała j uż sił. Co chwila się poty kała, odstawiała torbę, chwiała się,
łapała się powietrza, znowu się prostowała i szła dalej .

Jakaś kobieta, która doszła j uż do hali, krzy knęła przerażaj ąco: „Ogień!” i „Pom ocy !”. Z j ękiem

upadła na ziem ię. Nawet leżąc, ściskała walizę z naklej ką „Hotel Europa, Bad Gastein”. Ci, którzy
nie m ogli upaść, zgubili krok. Dwóch uzbroj ony ch członków SA krzy kiem poganiało ich naprzód.
Griesinger wrzeszczał tak m ocno, aż j ego głos przeszedł w falset. Zbliży ł się do m ężczy zny,
którego sparaliżował okrzy k „Ogień!”. Mniej więcej szesnastoletni chłopiec pochy lał się nad
leżącą na ziem i kobietą. Widać by ło, że j est epilepty czką i m iała atak.

– Zachciało ci się! – wrzasnął Griesinger.

W oknach widać by ło gapiów, którzy roili sobie, że są ludźm i. By dobrze wszy stko widzieć,

j akaś kobieta wy biegła z dom u pod j abłonią. Wskazy wała palcem bezbronny ch ludzi i py tała
w przy j em ny m heskim dialekcie, dokąd się wy bieraj ą. Właścicielka białego szpica pluła ze
swoj ego salonu w stronę nieszczęśników i krzy czała: „Fuj !”. Jej pies szczekał i m achał ogonem .

Anna zbliży ła się j uż do kolum ny. Nadal czuła, że j ej wielki brzuch j est lekki niczy m u m łodej

dziewczy ny i że spły nął na nią anioł. Prowadziła j ą własna wola. Stawiała długie, m ocne kroki.
Zim ną j ak lód, lecz j uż nie drżącą rękę wy ciągnęła ku oznaczonej żółtą gwiazdą Fanny
Feuereisen, dla której podstawiono j uż wagon j adący na wschód. Anna Dietz, zawsze posłuszna
kobieta, której nikt nie wy tłum aczy ł, co znaczy by ć człowiekiem i m ieć obowiązki wobec bliźnich,
chwy ciła Fanny.

background image

– Nie oglądaj się – poprosiła.

W bocznej uliczce, której m ieszkańcy spali spokoj nie przy niedzieli, Anna zdarła płaszcz

z naszy tą gwiazdą z pleców zszokowanej dziewczy nki. Mógłby j e wpędzić w kłopoty, wcisnęła go
więc do torby na zakupy. Owinęła Fanny brązową kurtką, którą przy niosła z dom u. Bez słowa szły
ram ię w ram ię z powrotem , tam skąd przy szły.

background image

2

N I E B E Z P I E C Z E Ń S T W O I W Y B A W I E N I E

M a r z e c – k w i e c i e ń 1 9 4 4

– Gorzej j uż by ć nie m oże, na m iły Bóg – powiedziała pani Schm and, m im o piątego roku woj ny
nadal dobrze odży wiona. Drutem wskazała sufit piwnicy, policzy ła współm ieszkańców, którzy
siedzieli m iędzy stosam i kartofli, węgla, słoj am i, na połam any ch stołkach, krzesłach kuchenny ch
i zniszczony ch m ateracach. Po chwili powtórzy ła: – Rzeczy wiście, nie m oże by ć gorzej . –
Niem niej j ednak na j ej podołku leżały dwa kłębki ciem noniebieskiej wełny, będące j ednoznaczną
wskazówką, że liczy ła się z dłuższy m nalotem . Aby m ieć do dy spozy cj i ładną wełnę
przedwoj ennej j akości, m usiała spruć sweter naj m łodszego sy na. Hans-Dieter poległ przed
dziesięciom a m iesiącam i w Rosj i. Teraz pani Schm and robiła na drutach ciepłe skarpety dla
naj starszego. Mim o że od czterech m iesięcy nie dostała żadnej wiadom ości od Eberhardta, dotąd
pilnego i rozm ownego korespondenta, wierzy ła, że m a się on dobrze na froncie wschodnim .
Gdy by straciła tę wiarę, by łaby to z j ej strony zdrada niem ieckiej sprawy. A nie przepuszczała
żadnej okazj i, by j ej służy ć. W Narodowosocj alisty cznej Wspólnocie Kobiet, a także
w kobiecy m kole kościelny m , z który m utrzy m y wała kontakty, j ej opty m izm i energia by ły
stawiane za wzór. Również pan Schm and uznawał za krzepiące, że j ego Gudrun nawet w dom u,
gdzie nikt nie m ógł j ej usły szeć, nie wątpiła w ostateczne zwy cięstwo.

Silna j ak dąb Gudrun Schm and, z ciasno zapleciony m warkoczem i zam iłowaniem do

ludowy ch bluzek, by ła żoną stróża dom u przy Thüringer Strasse 11. Gdy ogłaszano alarm
bom bowy, schodziła do piwnicy z pięciom a krom kam i chleba, słoiczkiem sm alcu wieprzowego,
sznurkiem do pakowania, m ały m noży kiem kuchenny m oraz drutam i.

Za wekam i z zieloną fasolką, którą pani Schm and trzy m ała na czas powrotu Eberhardta

z frontu, gdy ż obiecała, że j uż pierwszego dnia po powrocie ugotuj e m u zupę fasolową
z boczkiem , ukry ła m ały notes i ołówek. Bardzo dbała o to, by j ak naj szy bciej notować
defety sty czne, a więc zagrażaj ące państwu wy powiedzi m ieszkańców. Obciążaj ące wy powiedzi
m uszą naty chm iast zostać zapisane, nie m a co polegać na pam ięci – tego nauczy ła się od
swoj ego m ęża Wilibalda. W czasie pierwszej woj ny światowej odniósł on ciężkie rany, ogłuchł
na lewe ucho i stracił trzy palce u prawej ręki. Musiał więc wy pełniać swe obowiązki wobec
Führera i oj czy zny na froncie wewnętrzny m , ale stawał na wy sokości zadania niczy m
prawdziwy germ ański woj ownik. Wilibald Schm and pilnie i zdecy dowanie walczy ł o niem iecką
sprawę, m ożna m u by ło na ty m polu zaufać. Żona szła za j ego przy kładem .

background image

Do m om entu wy buchu woj ny pracowała j ako sprzedawczy ni w renom owany m sklepie

z kapeluszam i na Töngesgasse. Szefowa, wy bredni klienci i eleganckie klientki – wszy scy cenili
pracowitość i sm ak pani Schm and. Ży cie u boku człowieka, który długo pozostawał bezrobotny
i za nazistów nie ty lko dostał pracę, ale też odzy skał dum ę i sam oświadom ość, zm ieniło Gudrun.
Już we wczesny ch latach trzy dziesty ch stała się loj alną służebnicą Führera. A w czasie woj ny,
także wtedy, gdy co noc nad Niem cam i przelaty wały alianckie bom bowce, a Frankfurt stawał się
m iastem duchów, m ocno wierzy ła w taj ną broń Hitlera. Upaj ała się m y ślą, że kobiety takie j ak
ona zostały powołane do tego, by wy soko trzy m ać pochodnię.

W roku 1937 rodzinie Schm andów przy dzielono parterowe m ieszkanie przy Thüringer Strasse.

Wcześniej m ieszkała tam ży dowska rodzina Wolfsohnów, która dosłownie z dnia na dzień m usiała
opuścić dom oraz oj czy znę. Piękny serwis Rosenthala i srebra stołowe poprzednich m ieszkańców
pani Schm and wy ciągała ty lko w dni świąteczne. Drogi kredens w sty lu biederm eier polerowała
regularnie. Liczne książki przekazała do księgarni, a obrazy do anty kwariusza, który bardzo się
z tego ucieszy ł. Po przeprowadzce Wilibald Schm and został stróżem dom u. W piąty m roku woj ny
m ieszkańcy opowiadali sobie po cichu historie o ty m , że podsłuchiwał nawet sześcioletnie dzieci
i wy py ty wał j e, „gdzie kochana m am usia kupuj e bez kartek”. Ponoć także zdradziecko intonował
im : „Ta-ta-ta-taa”, aby dowiedzieć się, czy znaj ą m oty w z piątej sy m fonii Beethovena, który stał
się przery wnikiem m uzy czny m niem ieckoj ęzy cznego program u BBC. Londy ński nadawca
uważany by ł za j edy ne wiary godne źródło inform acj i o działaniach woj enny ch. Za słuchanie
BBC i inny ch „wrogich stacj i” przewidziano wy sokie kary. Mówiono nawet o karze śm ierci.

Pani Schm and, nawet bardziej niż j ej wzbudzaj ący strach m ąż, nieustannie stała na czatach,

gotowa przy łapać m ieszkańców i sąsiadów na czy m ś zakazany m lub podej rzany m .
Zadenuncj owała j uż trzy kobiety, dwie z własnego dom u i j edną wdowę woj enną, m atkę
siedm ioletnich bliźniaków, po ty m j ak ty godniam i szpiegowała j e przy kupowaniu ży wności. By ła
wściekła, gdy ż nie poniosły spodziewany ch konsekwencj i. Na szczęście uważna pani Gudrun nie
znalazła dotąd żadny ch tropów wskazuj ący ch, że historia panienki Fanny, która zawsze tak
grzecznie kłaniała j ej się na kory tarzu, by ła m istrzostwem kam uflażu. Już tam tej niedzieli przed
trzem a laty, gdy Anna zabrała Fanny prosto z ram py, skąd wy wożono Ży dów, m ałżeństwo
Dietzów zaprowadziło dziecko do stróża i j ego żony. Powiedzieli im , że Fanny straciła oboj e
rodziców w czasie zam achu w Pradze, przez cztery ty godnie leżała w szpitalu i trafiła do nich za
pośrednictwem pewnej pielęgniarki, dalekiej krewnej Hansa. Nie chcieli posy łać j ej do szkoły,
nim zupełnie nie wy j dzie z szoku.

Hans i Anna, który ch odwaga, gotowość poświęcenia i m iłość uratowały Fanny ży cie, nie

zdecy dowali się zam eldować na policj i dziecka bez dokum entów. O szkole nie by ło co m y śleć.
„Im m niej j ą widać, ty m wszy scy j esteśm y bezpieczniej si” – powiedział Hans.

Nie powiedział za to głośno, że w ich dom u od dawna nie by ło bezpiecznie. Z czasem j ednak

oboj e z Anną odzy skali spokój .

– Któreś z nas m a chy ba bezpośrednie połączenie z niebem – m ówił Hans. I chociaż nigdy

w ży ciu nie m iał zaufania do nieba, wiedział, co m ówi.


– Wszy scy troj e j e m am y – odpowiadała Anna. – Tacy ludzie j ak m y nie przeży liby z j edny m
ty lko aniołem stróżem .

background image

Żaden z m ieszkańców dom u nie wspom inał nic o zam achu w Pradze. Sąsiedzi plotkowali

w kory tarzu lub wy rażali swoj e wątpliwości przy ży wopłocie, ale w j edny m by li zgodni – że to
m ilczące dziecko przy garnięte przez Dietzów, „tak podle ubrane, że nawet w czasie woj ny pies by
zapłakał”, sprawiało zawsze wrażenie nieśm iałego i przestraszonego i że po swoich okropny ch
przeży ciach zasługuj e na ochronę.

Podczas długich nocy spędzany ch w piwnicy Fanny wzruszała stary ch i m łody ch, m ężczy zn

i kobiety. Ten „praski robaczek”, j ak j ą nazy wali, gdy Anna i Hans nie sły szeli, troszczy ł się
z m atczy ną m iłością o m ałe dzieci Dietzów. Fanny usy piała j e, śpiewała im koły sanki
i opowiadała historie, który ch nie rozum iały. Gdy piwnica trzęsła się w posadach, panował
piekielny hałas, a strach sprawiał, że wszy scy zam ierali, Fanny by ła spokoj na. Naj gorsza rzecz,
j aka m oże spotkać dziecko, przy trafiła j ej się j uż wcześniej . W ciągu dnia nie wy chodziła
z m ieszkania. Gdy by ła sam a w dom u, nie m ogła otwierać drzwi, chy ba że ktoś podał hasło. „Jak
w baj ce o wilku i siedm iu koźlątkach” – powtarzała.

Anna często wspom inała ku radości Fanny : „Jesteś taka j ak twój wuj Erwin. On także nie dał

sobie nigdy odebrać odwagi. Nikom u. Aż do końca. Zawsze go podziwiałam ”. Sam o wspom nienie
tego im ienia oraz faktu, że w dalekiej Palesty nie m ieszkał j ej własny wuj , który by ć m oże o niej
m y ślał, sprawiało j ej przy j em ność.

Stróż Schm and i pani Gudrun uważali szpiegowanie i denuncj acj e za swój obowiązek wobec

oj czy zny, m im o to nie podej rzewali nawet, że pod ich dachem m ieszkało ży dowskie dziecko,
uratowane przez żonę kom unisty. Niem niej j ednak dobrze wy chowana sierota z rudawy m i
włosam i i bły szczący m i zielony m i oczam i nie by ła klasy czny m przy kładem rasy „podludzi”,
którą dla dobra narodu niem ieckiego trzeba by ło „tępić”. Od czasu do czasu zdarzało się, że pani
Schm and dawała w piwnicy pół krom ki chleba z m asłem m ałej Sophie oraz Fanny. W okresie
Bożego Narodzenia budziła się w niej dziecięca wiara, że Bóg nagradza dobre uczy nki. Co roku
w pierwszą niedzielę adwentu dawała Annie w prezencie m ałą główkę białej kapusty
z gospodarstwa siostry w Odenwaldzie.

– Chętnie by m j ą walnęła tą przeklętą kapustą w głowę – zży m ała się Anna co roku w zaciszu

własny ch czterech ścian.

– Na dum ę m ożem y sobie pozwolić dopiero po woj nie, m oj a droga.

– Nie m ogę sobie w ogóle wy obrazić – powiedziała Fanny – j ak to j est by ć dum ny m i się nie

bać.

– Poczekaj j eszcze trochę – zapowiedział Hans trzy nastolatce – nadej dzie czas, gdy inni będą

m ieli stracha, a m y kapustę. Obiecuj ę. Wtedy będziem y śpiewać Międzynarodówkę na dachach.

– Jeśli ty lko ostanie się j akiś dach w ty m m ieście – odparła Anna.

– Oczy wiście, zapy taj pani Schm and. Ona j est tego pewna.

Pani Schm and przy sięgała, że warto zdać się na j ej insty nkty i przewidy wania. Gdy ty lko

schodziła do piwnicy w trakcie alarm u przeciwlotniczego, zaj m owała swoj e m iej sce, wy ciągała
robótkę i dy skretnie spoglądaj ąc ku zeszy towi ukry tem u za słoj em z zieloną fasolką czekaj ącą na
powrót Eberhardta, zaczy nała m owę o niem ieckim „ostateczny m zwy cięstwie”. Coraz częściej
zachwy cała się cudowną bronią, która wszy stko zm ieni. Przy ty m uważnie patrzy ła na
siedzący ch dookoła. Nawet takiej kobiecie j ak ona potrzebne by ło przekonanie, że wszy scy się

background image

z nią zgadzaj ą.


18 m arca 1944 roku pani Gudrun uznała, że po ciężkich nalotach bom bowy ch z 26 listopada i 20
grudnia 1943 roku oraz 29 sty cznia i 8 lutego 1944 roku, które zniszczy ły ogrom ne połacie m iasta
i zabiły wielu ludzi, nic gorszego nie m oże się j uż frankfurtczy kom przy darzy ć. Opowiadaj ąc
o swoich przeczuciach, szczerzy ła zęby do naj m łodszego m ieszkańca kam ienicy, ale Erwin Dietz
nie odwzaj em niał uśm iechu. Miał wy pić wieczorną porcj ę m leka, by ł j ednak w zły m hum orze
i zachowy wał się niespokoj nie, zacisnął piąstki i wierzgał nóżkam i. Nie podobało m u się, że m leko
sm akuj e j ak woda. Wy m agało tego racj onowanie ży wności. „Niem ieckie krowy to tchórzliwe
zdraj czy nie oj czy zny i odrażaj ące sabotaży stki” – wy j aśniał m u oj ciec, gdy zostawał sam
z roczny m sy nkiem i om awiał z nim przebieg działań woj enny ch.

Nie m ożna się by ło j ednak pom y lić bardziej niż pani Gudrun, która 18 m arca ogłosiła, że we

Frankfurcie „nie m oże stać się j uż nic gorszego”. Tam tej soboty siedem set am ery kańskich
bom bowców i osiem set angielskich m y śliwców zrzuciło swój śm iertelny ładunek na m iasto.
Centrum zostało zrównane z ziem ią. Rum owisko rozciągało się od Mostu Starego po Strażnicę
Miej ską, Dworzec Główny, obj ęło także dzielnice podm iej skie. Szpital Świętego Ducha, Gazownia
Wschód, Fahrgasse i j ej okolice ucierpiały naj bardziej . Siedem ty sięcy dom ów zostało
zburzony ch, ponad cztery stu m ieszkańców zginęło, a pięćdziesiąt ty sięcy straciło dach nad głową.
Wszędzie stali bezradni ludzie. Starcy, chorzy, m ałe dzieci czekali na ewakuacj ę. Zam ilkły boj owe
okrzy ki.

W poniedziałek o świcie Hans Dietz wy ruszy ł przed siebie, by zobaczy ć, co zostało z m iasta,

w który m chodził do szkoły, przeży ł chłopięce chwile radości oraz pierwszą m iłość i zaczął pracę
zawodową. Na m urze j ednego ze zniszczony ch dom ów na Lange Strasse ruch oporu przy kleił
ostrzeżenie: „Nadej dzie dzień, w który m swasty ka zawiśnie na szubienicy ”.

– To j uż nie potrwa długo – powiedział Hans po powrocie do dom u.

– Cicho – ostrzegła go Anna. Przy sunęła m u kubek i wlała z westchnieniem nielubianą kawę

zbożową. – Nasze ściany m aj ą ostatnio uszy.

– I j ęzy ki – szepnęła Fanny. Położy ła palec na ustach.

– Czego nie potrą gum ką? – spy tała Sophie.

Przy szła na świat siedem ty godni po ocaleniu Fanny, teraz m iała lat trzy, by ła ciekawska j ak

sam a pani Schm and i bardzo gadatliwa. To ży we dziecko stanowiło perm anentne zagrożenie dla
rodziców, którzy ty le rozm awiali o klęsce Niem iec, a nie wspom inali w ogóle o niem ieckim
zwy cięstwie. Sophie Dietz, która odcięła lalce nogę („bo m ój tatuś też m a ty lko j edną” –
uzasadniła), nie bała się bom b zm uszaj ący ch ludzi do ucieczki do piwnicy ani widoku
zniszczony ch dom ów. Urodzona i wy chowana w czasie woj ny, nie budziła się, gdy Rzeszy
Niem ieckiej biły dzwony pogrzebowe. Na bom by m ówiła „m isie”, ale nie chciała nikom u
wy j aśnić, dlaczego j ej pluszak nazy wał się Bom ba i m ógł spać ty lko na podłodze.

Sy n Dietzów otrzy m ał im ię po Erwinie Sternbergu, ukochany m przy rodnim bracie Anny.

Nieustraszona postawa dużego Erwina od dawna j ej im ponowała. Męstwo Anny, która
zdecy dowała się rzucić na szalę własne ży cie, by ratować Fanny, by ło również rezultatem nauki,
j aką pobrała u brata. Nie oszczędzaj ąc j ej niczego, otworzy ł j ej oczy na to, co robiono

background image

w Niem czech z Ży dam i. Gdy by podczas przeszukania znaleziono u nich j ego palesty ński adres,
całej rodzinie groziłaby śm ierć. „Naucz się go na pam ięć” – poradził j ej dalekowzroczny Erwin,
gdy się żegnali. Anna posłuchała. Powtarzała go codziennie przed zaśnięciem .


Gdy rodzina zaczęła się rozj eżdżać we wszy stkie strony, Fanny m iała zaledwie sześć lat. Mim o to
pam iętała wuj a Erwina, j ego bliźniaczą siostrę Clarę i j ej córkę Claudette. Ostatniego dnia przed
wy j azdem z kraj u Erwin nary sował j ej Moj żesza z cudowną laską w j ednej ręce oraz białą flagą
z niebieskim i pasam i i gwiazdą Dawida w drugiej . Clara przeczy tała siostrzenicy historię
o m ały m lordzie w błękitny m j edwabny m garniturze, a Claudette, wówczas dziewiętnastoletnia
i j eszcze dobrze pam iętaj ąca, co dzieci lubią naj bardziej , poleciała ze swoj ą kuzy nką w zielony m
sam olocie ku gwiazdom .

Fanny nigdy nie rozm awiała z Anną o obrazach, które j ej się nasuwały, gdy leżała w łóżku i nie

m ogła zasnąć albo gdy siedziała w piwnicy i sły szała, j ak z nieba spada śm ierć. Dręczy ło j ą to, że
nie widziała j uż swoj ego brata w chwilach, gdy zam y kała oczy, i że głos j ej m atki dla niej
zam ilkł. Wsty dziła się także, że nie pam iętała j uż m odlitw, który ch niegdy ś uczy ła się przy stole
rodzinny m i w szkole. W noce pozbawione zm artwień i strachu spoty kała swoj ego oj ca
w Holandii. Zawsze rozm awiał z nią po cichu, ale um iał pięknie śpiewać, a swoj ą córkę obdarzał
taj em niczo brzm iący m i pieszczotliwy m i im ionam i, które znali ty lko oni oboj e. Te im iona również
wy leciały j ej z głowy. Raz oj ciec przy by ł w saniach przez zam arznięte m orze, aby j ą zabrać
z niem ieckiej ziem i. „Jaka piękna urosłaś” – powiedział i j eszcze tej sam ej nocy kupił j ej nowy
płaszcz. Starego nie m ogła j uż nosić, bo każdy zobaczy łby m iej sce, w który m przy szy to żółtą
gwiazdę.

Pewnego razu Fanny śniła, że babka prowadzi j ą do lasu pełnego kwitnący ch kasztanowców

i tam otwiera paczkę różany ch ciasteczek. Sen przerodził się nagle w ty siące zabój czy ch iskier,
zanim j eszcze Fanny zdołała spy tać j ą o dziadka. Gdy wciąż nierozbudzona powróciła wreszcie
do rzeczy wistości, w której nie wolno śnić takich rzeczy, m am rotała pod nosem z całej siły :
„Betsy i Johann Isidor Sternbergowie”. Zaraz po rozstaniu z rodziną, j uż bezpieczna u Anny
i Hansa, ale sparaliżowana strachem i przeży ty m szokiem , Fanny Feuereisen poj ęła to, co
naj istotniej sze dla ży dowskiego dziecka: trzeba walczy ć o każdy skrawek przeszłości, by nie dać
się pogrzebać za ży cia.

Mały Erwin tak j ak siostra przesy piał naloty bom bowe, które niszczy ły j ego oj czy znę. Rzadko

płakał, raczej piszczał i śm iał się sam do siebie. Mim o coraz m niej szy ch racj i ży wnościowy ch
chłopczy k m iał rum iane, zaokrąglone policzki, j akby ży ł w czasach pokoj u. W piwniczne noce
siedział na kolanach Fanny i bawił się łańcuszkiem , który m u zrobiła z kolorowy ch guzików. Nawet
pani Schm and, która się nie rozglądała, j eśli nie by ło takiej potrzeby, powiedziała kiedy ś: „Też
robiłam takie łańcuszki, j ak by łam m ała. Zawsze m iałam naj piękniej sze guziki. Moj a m atka by ła
krawcową”.

Podczas nalotu 18 m arca bom by spadły na kościół Świętego Pawła, galerię Liebieghaus,

m uzeum Städla, piękny pałac książąt Thurn und Taxis, Wielką Halę Targową oraz wiele szpitali.
Katedra, klasztor Dom inikanów, całe Stare Miasto i kam ienice we wszy stkich dzielnicach stanęły
w ogniu. Ludzie nie m ieli j uż siły choćby uskarżać się na swój los. Ży cie straciło sm ak, a słowo
„przy szłość” sens. Frankfurt um arł, j eszcze zanim trafiło go ostatnie, śm iertelne uderzenie.

background image

Gudrun Schm and wołała o odwet. Wzy wała Boga, aby zniszczy ł nieprzy j aciela, a oj czy znę,

aby nie zaprzestała walki i wy trwała. Już nie m ówiła nic o losie Frankfurtu. Wierna służka Führera
dowodziła w żarliwy ch przem owach m ieszkańcom dom u przy Thüringer Strasse 11, klientkom
piekarni i kobietom o poszarzały ch twarzach, stoj ący m w kolej ce po podstawowe produkty
u kupca Haberm anna, że j uż niedługo nadej dzie wielka chwila dla Niem iec.


– Nie chciałaby m by ć wtedy w skórze tego tłuściocha Churchilla – m ówiła i oblizy wała wargi,
j akby postawiła właśnie na stole chrupiącą pieczeń z knedlam i w tłusty m sosie.

Kalendarz wskazy wał 22 m arca 1944 roku. Pod tą datą m ożna by ło przeczy tać cy tat

z islandzkiej Eddy: „Ży ć wiernie, walczy ć dzielnie, um rzeć z uśm iechem ”. Po drugiej stronie
znaj dował się przepis na om astę z kaszy j ęczm iennej i porada lekarska, by „j ak naj częściej
w ty godniu zastępować j aj ko inny m i produktam i”. Żona stróża nie m iała tej środy nastroj u na
j aj ka. Zachowy wała się uderzaj ąco spokoj nie, a j ej twarz by ła blada. Gdy zaj ęła swoj e m iej sce
w piwnicy, nie posm arowała chleba sm alcem , nie odkręciła słoika z napisem „Uwaga, trucizna!”
– by ł to pom y sł j ej wesołego sy nka Eberhardta z czasów ostatniego urlopu. Wy j ęła ty lko j abłko
z torby, w której trzy m ała zapasy, potrzy m ała j e, spoglądaj ąc w zam y śleniu pod wątłe światło
piwniczne, ale go nie obrała. Absolutnie nie bała się, że nastąpi taki nalot j ak ten straszliwy sprzed
czterech dni, wy j aśniła naty chm iast swoim towarzy szom , dostrzegaj ąc ich badawcze spoj rzenia.

– Absolutnie, naprawdę – podkreśliła niezłom na kobieta. Broniła swoich racj i j ak ktoś, kto staj e

przed sądem i przy sięga m ówić ty lko prawdę.

Dla Gudrun Schm and świat się nie zm ienił. W tej rzeczy wistości pełnej złudzeń

i sam ookłam y wania się nie by ło ani gruzu, ani popiołu. Niebo nie barwiło się na czerwono,
a żadne niem ieckie m iasto nie korzy ło się w obliczu niosący ch śm ierć ataków. Ci, co um ierali,
robili to dla Niem iec. Inni natom iast, j ak pani Schm and, odwracali wzrok i zaty kali uszy. Zburzone
dom y i zawalone ulice by ły dla niej ty lko czy m ś ty m czasowy m . Niem ieckie bohaterki nie
dawały się przerazić liczbą zabity ch, nie współczuły ty m , którzy stracili dach nad głową, czy
m atkom , które nie m iały j uż czego dać swoim dzieciom , ani ludziom , którzy nie wiedzieli, skąd
wziąć trum nę dla swoich um arły ch. Dla Gudrun Schm and nawet w obliczu zagłady liczy ły się
ty lko Obowiązek, Führer, Naród i Oj czy zna. Mim o że ta posągowa Germ ania straciła j ednego
sy na w Rosj i, a o losach drugiego nie m iała wieści, pozostała niewzruszona niczy m niem iecki
dąb, który nie ugina się przed żadną burzą. Swój stan ducha w trakcie nalotów sam a opisy wała
j ako „bom basty czny ”.

– Ży czę j ej wszy stkiego naj gorszego – powiedziała Anna po wielkim sobotnim nalocie. –

Powinien j ą szlag trafić, tę przeklętą wiedźm ę, a potem bom ba. Cała bom ba na nią j edną. Ży czę
j ej tego z całego serca.

– By le nie w naszej piwnicy – zastrzegł Hans. – Boby i nas trafiła.

– My ślisz, że Bóg by łby tak niesprawiedliwy ?

– Tak m y ślę. Czy ż od lat nie udowadnia nam , że nie m a nic wspólnego ze sprawiedliwością?

– No dobrze. W takim razie niech j ą trafi szlag przy sraniu. Erwin zawsze to powtarzał, gdy by ł

wściekły, przy naj m niej gdy oj ciec nie sły szał. Och, Hans, czasam i m y ślę sobie, że nigdy się nie
nauczę ży ć ze swoim i wspom nieniam i.

background image

– Musisz. Fanny zapy ta cię o rodzinę. Ma prawo się dowiedzieć.

Dwudziestego drugiego m arca, gdy pani Schm and by ła tak spokoj na i m ilcząca, to nie

beznadziej ne położenie Niem iec przy prawiało j ą o troskę, lecz ból gardła. W aptece nie dostała
j ednak soli em skiej ani środka na gardło. Ty lko poradę, by zaparzy ć sobie kwiat lipy i się
wy pocić. „Właściwie wolałaby m zostać w łóżku” – tłum aczy ła chora. Skubała brązową wełnianą
pończochę, którą owinęła sobie szy j ę. „Ciepły gęsi tłuszcz – pouczy ła – pom aga lepiej niż j akiś
tam doktor. Już m oj a babka uży wała go, gdy któreś z nas, dzieci, zachorowało. Gęsi tłuszcz to
niezawodny środek leczniczy ” – powtarzała.


– Zabawne, ale u nas gęsi tłuszcz służy ł zawsze do j edzenia, gdy j uż go m ieliśm y – odparł Hans. –
Nie pom agał nam ani trochę na ból gardła, ale dzięki niem u by liśm y naj edzeni. Tak to j uż j est
u biedny ch ludzi, proszę pani. Są głupi i nieuczeni, i nienażarci. Zj adaj ą lek, który m ógłby im
pom óc, i dziwią się potem , że sapią j ak parowóz.

Anna dy skretnie pociągnęła m ęża za ram ię – gdy się nakręcił, zapom inał o ostrożności. Gdy

coś go rozdrażniło, by ł w stanie wpędzić się w kłopoty swoim gadaniem . Postawiła stopę na j ego
stopie, spoj rzała w kierunku zielonej fasolki pani Schm and i j ej siej ącego grozę notatnika, który
u Dietzów nazy wano „zeszy tem do denuncj acj i”. Przez cały wieczór Hans by ł w zły m hum orze
i nie chciał zej ść do piwnicy. Teraz zachowy wał się tak, j akby nie rozum iał, czego Anna od niego
chce. Dalej gapił się na panią Schm and, przy czy m dwukrotnie klepnął się m ocno po protezie, by
przy pom nieć, j aką ofiarę złoży ł na ołtarzu oj czy zny.

– Nie – zapiszczał m ały Erwin.

Dwa ty godnie tem u po raz pierwszy wy powiedział to słowo i od tam tej pory z rozkoszą

udowadniał wszy stkim , że j est sy nem swoj ego oj ca, cały czas gotowy m do sprzeciwu. I chociaż
j ego oj ciec wiedział j uż, czy m w ty m kraj u m oże się skończy ć wolność wy powiedzi, uchy lał się
przed nauką m ilczenia. Im silniej sze by ły naloty bom bowe i im większe zwątpienie wśród
m ieszkańców, ty m częściej wy powiadał się w sposób „podm inowuj ący zdolności obronne”, który
skłaniał denuncj antów w rodzaj u Schm andów do donoszenia na oj ców rodzin, starców, m łode
m atki i niedorostków.

– Nie – powtórzy ł Erwin.

– Wrzucę cię do śm ietnika – zagroziła m u Fanny, podnosząc palec.


– W żadny m razie, dziecko – wtrącił się Hans. – Führer potrzebuj e niem ieckich sy nów.

– Nie – sprzeciwił się Erwin.

Dzień by ł spokoj ny.

– Jak w czasach pokoj u. Prawie wiosna – powiedziała Anna, gdy wieczorem postawiła na stole

gulasz z czerwoną kapustą i w napadzie wesołości, którego nie potrafiła wy j aśnić, zacy towała
starą dziecięcą wy liczankę: – Czerwie w czerwonej kapuście. – Dzieci się roześm iały, a Hans
zrobił gry m as, j akby powiedziała coś wulgarnego. Nawet Fanny, zwy kle przy stole m ilcząca
i zam knięta w sobie, zaczęła się śm iać.

– Niebo w niebieskiej kapuście – podchwy ciła i po chwili dodała: – Nauczy ł m nie tego wuj ek

Erwin. Pam iętałam całą. Wtedy.

background image

Ciepło tego dnia skusiło dwa gołębie do gruchania o m iłości i pokoj u na m alutkim balkonie, na

który m pani dom u próbowała hodować szczy piorek i pietruszkę, a latem nawet pom idory.

– Biedni głupcy – powiedział Hans – m y lą się na całej linii. Od czasów Noego nie m a j uż

gołąbków pokoj u. A m iłość ty lko wedle specj alnego przy działu. Członkowie partii, walczący na
froncie i kobiety ze złotą odznaką m atki m aj ą pierwszeństwo. Zam knąć oczy i siedzieć cicho!

Jak zawsze kwadrans po ósm ej zaczął się radiowy program wieczorny. Z powodu fatalnego

błędu nie wspom niano nawet o ośm iuset bry ty j skich lancasterach, halifaksach i m osquitach, które
tego dnia obrały kurs na Frankfurt. Mówiono ty lko o j edny m alianckim bom bowcu, który
przy leciał nad m iasto.

– Miej m y nadziej ę, że nie j est sam – zażartował Hans. – Nocą sam otne sam oloty czuj ą się

nieswoj o.

Wielu m ieszkańców zniszczonego m iasta zakładało, że noc będzie dla nich równie łaskawa j ak

ten dzień i oszczędzi ludzi będący ch u kresu sił. Ufali w swoj ą odwagę fatalistów, nie schodzili do
piwnic i zostawali w m ieszkaniach. Pom y lili się nie ty lko opty m iści i lekkoduchy, nie ty lko
krótkowzroczni, pełni nadziei czy wy m ęczeni na śm ierć. Przy trafiło się to nawet obronie
przeciwlotniczej , dała się zm y lić pozornem u atakowi na Kassel. Gdy w końcu za kwadrans
dziesiąta we Frankfurcie rozbrzm iały sy gnały alarm owe, śm ierć trzy m ała j uż m iasto
w potrzasku.

Bom bowce trzy krotnie zrzucały swój ładunek. Gdy się wy cofały, dum ny m ieszczański

Frankfurt ze sły nny m i na całe Niem cy dom am i z m uru pruskiego stał w ogniu. W sto dwunastą
rocznicę śm ierci Goethego j ego rodzinne m iasto zm ieniło się w pusty nię pełną ruin. Dom na
Hirschgraben, w który m się urodził, m iej sce pielgrzy m ek literackiego świata, zniknął
z powierzchni ziem i. Płonęła cała zachodnia strona Starego Miasta. Zniszczone zostały Strażnica
Główna, ulica Schillera, giełda, Poczta Główna i history czny ratusz. Im ponuj ące gm achy
przedsiębiorstw na ulicy Zeil stanęły w ogniu, kam ienice Nordendu i Ostendu zostały
zbom bardowane, tak sam o j ak dom y dzielnic Bockenheim i Rödelheim . Całe ulice płonęły. Nie
by ło j uż prądu, przestała działać kanalizacj a, a drogi i tory kolej owe zostały zm iecione
z powierzchni ziem i. Ludzie dusili się i ginęli w ogniu. Zwęglone ciała wy glądały, j akby nigdy nie
by ły ży wy m i ludźm i.

Miasto stało nad przepaścią – to by ła naj większa katastrofa, j aką przeży ło od czasów

średniowiecza. Wraz z ludźm i ginęły zwierzęta. Zoo zostało zrównane z ziem ią. Wy j ące w panice
dzikie koty, um ieraj ące m ałpy, j elenie i niedźwiedzie zostały dobite m iłosierny m strzałem
z karabinu. Lwy, które w trakcie pożogi wy rwały się z klatek, m usiały zostać zastrzelone w obronie
ludności. Dom na Thüringer Strasse 11 śm ierć pom inęła. Mury wy trzy m ały. Ty lko okna
wy padły, a białe zasłony, teraz czarne j ak węgiel strzępy m ateriału, zwisały z ciem ny ch dziur.
Wszędzie walały się szkło i części fram ug. Drzwi wej ściowe do budy nku, lekko ty lko uszkodzone,
wy leciały j ak z katapulty i upadły na przeciwległy m chodniku. Leżał na nich m artwy kot.
Stróżowi Schm andowi m ieszkańcy wiele razy ży czy li wszy stkiego naj gorszego oraz śm ierci na
szubienicy, którą straszy ł dzieci, lecz teraz by ł bohaterem . Wy ciągnął ze spiżarni trzy m ane tam od
pięciu lat worki z piachem i toczy ł udaną walkę z bom bam i.

Piekielny hałas i ogniste powietrze sprawiły, że siedzący w piwnicy ludzie oślepli i ogłuchli.

background image

Um ierali ty siącam i rodzaj ów śm ierci i m im o to błagali o ży cie. Na j edny m oddechu kobiety
krzy czały o odwecie i wołały o boską pom oc. Dwaj m ężczy źni, j uż za starzy i za słabi na służbę
pod gradem pocisków, uroili sobie, że znowu są w okopach pierwszej woj ny światowej . Krzy czeli,
że zaraz poj awią się gazy, i m odlili się o śm ierć. Hans Dietz kurczowo ściskał sy na, szeptał m u do
ucha taj em nice, który ch pani Schm and nie powinna sły szeć nawet w czasach naj wy ższego
zagrożenia. Jej wy łożone papierem półki straciły równowagę. Weki z kosztowną zieloną fasolką
dla zaginionego na froncie sy na spadły razem z notatnikiem i ołówkiem , który m i walczy ła na
froncie wewnętrzny m .

– Ma pani swoj ą cudowną broń! – krzy knęła do niej ile tchu m łoda wdowa z troj giem dzieci.

– Cicho bądź – rozkazał j ej dziesięcioletni sy n. Zasłonił m atce usta i wy szeptał: – Nie m ożesz

tak m ówić.

– Czy um arłam ? – zabrzm iał przenikliwy niewinny głosik w sam y m środku piekła.

Dziewczy nka wy tarła sobie pot z czoła j ednonogą lalką w falbaniastej spódnicy.

– Nie, Sophie – uspokoiła j ą Fanny. W ty m sam y m m om encie, w który m rozpadał się świat,

poj ęła, że konieczne kłam stwa nie są ani grzechem , ani tchórzostwem . – Dzieci nie um ieraj ą –
powiedziała – bo dobry Bóg na to nie pozwala.


Od dłuższego czasu wielu ludzi w Niem czech nie chciało dostrzec, że to właśnie ludność cy wilna
zapłaci za niem ieckie bom by zrzucone na Rotterdam , Coventry i Londy n. Zdziwieni faktem , że
alianci chcieli płacić oko za oko, ząb za ząb, w dodatku z większą siłą, uciekali z m iasta, j ak
w średniowieczu po pożarach i epidem iach. Liczy li, że otrzy m aj ą pom oc na wsiach
i u krewny ch. Zdawali się na ty ch, z który m i od lat nie utrzy m y wali kontaktów. Straciwszy
wszy stko poza ży ciem , gotowi by li j eszcze wierzy ć w niem iecką j edność. Jak tonący chwy taj ą
się brzy twy, ludzie ze zbom bardowanego m iasta czepiali się wiecznej nadziei, że potrzebuj ący
dostaną m iłość i chleb.

Hans i Anna Dietzowie się nie pakowali. Wprawdzie sam i od trzech lat dawali świadectwo

tego, do j akiej ofiarności zdolny j est człowiek, ale nie wierzy li w baj ki o bezinteresowności
rolników. Bardziej niż pozostania w zagrożony m m ieście obawiali się tego, że na wsi j akiś wój t lub
inny urzędnik zapy ta o papiery Fanny. Na wsi trudniej by ło coś ukry ć. We Frankfurcie nawet pani
Schm and j uż o nic nie py tała.

– Musicie zostać tutaj z m oj ego powodu? – przeczuwała Fanny.

– Nie – uspokoił j ą Hans – i tak by śm y nie poj echali.

Nalot 24 m arca 1944 roku zaczął się o dziewiątej rano. Przy leciało sto siedem dziesiąt pięć

am ery kańskich m aszy n, które zrównały z ziem ią ruiny Frankfurtu. Bom by zabiły członków grup
ratowniczy ch i spadły na trum ny stoj ące w rzędach na peronach, skąd m iano j e zabrać. Zabiły
kobiety, dzieci i starców, którzy w okolicach Dworca Głównego oczekiwali na ewakuacj ę.

Kuchnie polowe obsługiwały m ieszkańców zbom bardowany ch dom ów, grupy ratunkowe

ściągnięte do Frankfurtu z całego południowego zachodu Niem iec, żołnierzy i j eńców woj enny ch,
którzy wspólnie zaj m owali się pogrążony m i w nieszczęściu ludźm i. Ludzie poszukuj ący
krewny ch, przy j aciół i sąsiadów stali j ak w transie przed wy palony m i, rozwalony m i dom am i.

Przy palący ch się zgliszczach naziści odbierali od ty ch zostawiony ch sam y m sobie ludzi

background image

przy sięgę wierności Hitlerowi. Aby podnieść m orale, przed trum nam i defilowała kapela

woj skowa. Gauleiter

[5]

Jakob Sprenger ogłosił Frankfurt m iastem frontowy m . Plakaty z hasłem

„Miasto frontowe Frankfurt się nie podda” zostały j ak naj szy bciej rozklej one na zniszczony ch
ścianach kam ienic. Nam alowano na nich m ężczy znę, kobietę i dziecko gotowy ch do walki,
stoj ący ch z flagą ze swasty ką w ręce pod nienaruszoną katedrą, z której w rzeczy wistości nie
zostało nic poza stertą kam ieni.

– Co to j est m iasto frontowe? – spy tała Fanny.

– W m ieście frontowy m naj pierw warzy się piwo, a potem się j e pij e – odparł Hans.

– To j akiś żart?

– Skąd w ty ch czasach m am y wiedzieć, co to j est żart, Fanny ? Trzeba spy tać m ądrzej szy ch

ludzi niż j ednonogi drukarz.

– Przecież nie m y ślisz nogam i.

Gdy by tej rozm owie przy słuchiwał się oj ciec Fanny, o który m nie wiadom o by ło, czy ży j e,

czy ukry wa się gdzieś w Holandii, czy też trafił do niem ieckiego obozu, zapewne przy pom niałby
sobie, że j ego córka j uż j ako trzy latka czepiała się każdego słowa.

Pierwszego kwietniowego poniedziałku roku 1944 Fanny i Hans przechodzili przez m iasto

skam ieniały ch duchów, j akby takie zwy czaj e by ły czy m ś oczy wisty m dla ży dowskiej
dziewczy nki w tam ty ch czasach. Cieszy li się ciepłem słońca, a gdy się zapom nieli, nawet
tchnieniem ciepła w sercu. Między dwiem a ruinam i, kiedy ś czteropiętrowy m i dom am i pełny m i
ludzi, którzy wstawiali do kredensu filiżanki okolone złoty m paskiem , a na ścianach wieszali obrazy
przedstawiaj ące niem iecki las, rosnąca by lina negowała powszechne panowanie śm ierci. Rosły
tam stokrotki z niewinnie biały m i płatkam i. Fanny schy liła się nad kwiatem , ale go nie zerwała.
Odważny m ężczy zna i dziecko, które zapom niało, co to płacz, niczego się nie bali. Przy pom nieli
sobie tak wspaniałe słowa j ak „szczęście” i „nadziej a”.

Fanny zatrzy m ała się przed dom em , z którego pozostały ty lko dwie ściany nośne.

Rozm asowała dłonie.

– Nie m ogę m y śleć o ty ch, co tu m ieszkali. Staram się od rana nie by ć taka, j aka j estem , ale

bez skutku. Tak bardzo się wsty dzę – powiedziała.

– Mam te sam e problem y ze współczuciem – przy znał Hans. Ścisnął j ej dłoń i pom y ślał, że

chciałby, żeby j ego córka by ła taka j ak Fanny. – Ty lko że j a się tego nie wsty dzę. Zapom niałem ,
co to wsty d, gdy by łem w Dachau.

– Ja nie by łam w Dachau.

– Przeży łaś coś gorszego, drogie dziecko.

Skręcili w Biebergasse, chociaż Hans tego nie chciał. Wy m y ślał sobie w duchu od

bezrozum ny ch głupców, gdy przy pom niał sobie, że oj ciec Fanny m iał w ty m m iej scu swoj ą
kancelarię, z której m usiał zrezy gnować w 1934 roku. Fanny j ednak tego nie pam iętała. Dom
został doszczętnie zniszczony, obrócił się w kupę gruzu. W sąsiednim budy nku ty lko okna by ły
uszkodzone. Założono j e kocam i woj skowy m i i papierem uży wany m do zaciem niania. Na
parterze zakład fry zj erski kusił kartonowy m szy ldem z dwom a błędam i: „Cokolwiek się wy daża,
włosy rosno”.

background image

Mury zniszczony ch dom ów m ogły pom ieścić m nóstwo takich właśnie haseł świadczący ch

o dalszy m ży ciu m iasta. Naj częściej m ożna by ło przeczy tać: „Stawim y czoła terrorowi”,
„Raczej m artwy niż niewolnik”, „Rozkazuj , Führerze, j esteśm y z Tobą”, „To dopiero początek”
i stare „Powoli ku zwy cięstwu”. W niektóry ch zbom bardowany ch m ieszkaniach ostały się nawet
ścianki działowe. Z dachów zwisały kable, niczego j uż niełączące. W j edny m zruj nowany m
dom u na Lange Strasse widać by ło m uszlę klozetową, która naj widoczniej została wy czy szczona
tuż przed nalotem . W alei Wittelsbachów, pośrodku kupy gruzu tkwiło wy palone łóżeczko
dziecięce, a pod nim nadpalona lalka z długim i blond warkoczam i. Na j ednej z dwóch nadal

stoj ący ch ścian ktoś napisał białą kredą, staranny m sütterlinem

[6]

: „Rodzina Mey erów ży j e.

Jesteśm y u cioci Anni w Karben”.

– Niem cy dostały to, na co zasłuży ły – powiedział Hans. – Zarówno winni, j ak i ci, którzy

odwracali wzrok. Wszy scy sobie na to zasłuży li. Nie m usim y j uż przegry wać tej woj ny.

Fanny spoj rzała na niego.

– Zgadzam się – odparła.

Cztery ty godnie tem u skończy ła trzy naście lat. Dziewczęta w ty m wieku chodziły do szkoły.

Miały m atki, które opowiadały im , że Niem cy wy graj ą woj nę, j eśli dzieci będą się grzecznie co
wieczór m odlić i wy sy łać żołnierzom na froncie wschodnim wełniane onuce. Dziewczęta
w wieku Fanny m iały dziadków, którzy nie zniknęli we m gle. Marzy ły o zielony ch spódnicach
z lodenu i alpej skich kurteczkach i m im o bom bardowania by ły pewne, że Bóg trzy m a
z Niem cam i. Gdy sły szały, j ak Zarah Leander śpiewa Wiem, że pewnego dnia zdarzy się cud,
wilgotniały im oczy. Trzy nastolatki chodziły do kina i chichotały w trakcie scen pocałunków. Rano
przed lekcj am i wołały : „Heil Hitler”, prostuj ąc ram iona, ale ich serca zawoj ował Willi Forst,
śpiewaj ący szlagier Masz szczęście do kobiet, Bel Ami.

Fanny, dziewczy na, która widziała, j ak j ej m atka opuszcza ten świat pod Wielką Halą Targową,

i która nie pam iętała j uż ani oj ca, ani brata, nic nie wiedziała o szlagierach, które oczarowały j ej
rówieśniczki. Nie m ogła chodzić do kina. Jedy na rodzina, która j ej j eszcze została, bała się, że
wpadnie na j akiś patrol i zostanie zabrana. Fanny ucieszy ła się, gdy Anna uszy ła j ej z koca
płaszcz, a z resztek m ateriału bluzkę. Nie m arzy ła o kurteczce alpej skiej ze srebrny m i guzikam i,
nie liczy ła, że j akiś m łodzieniec zaśpiewa j ej Całuję twoją dłoń, madame. Wiedziała za to, że żółta
gwiazda oznacza śm ierć, a obóz koncentracy j ny j est piekłem dwudziestego stulecia. Dlatego też
rozum iała, co Hans m iał na m y śli, gdy m ówił o niem ieckiej winie.

Stali przed zbom bardowaną szkołą na terenie zoo. Blade dzieci, w zby t krótkich płaszczy kach,

z tornistram i na plecach biegły w stronę budy nku. Za m ały m i pobiegły też większe dziewczęta
o poważny m spoj rzeniu, ze schludnie zapleciony m i warkoczam i. Naj widoczniej lekcj e odby wały
się w prowizory cznie przy gotowany ch pom ieszczeniach, który ch nie by ło widać z ulicy.

W m ieście um arły ch dzieci nadal uczy ły się na pam ięć Pieśni o dzwonie

[7]

oraz tego, że

posłuszeństwo i bohaterstwo są niem ieckim i cnotam i. Przede wszy stkim zaś uczy ły się, że kobieta
m a służy ć m ężczy źnie, a ten oj czy źnie.


– Widzisz, nie potrzebuj ą nawet wszy stkich szkolny ch budy nków, by pom ieścić w nich ty ch,
którzy stracili dach nad głową – powiedział Hans. – Niektóre nadal służą dzieciom . Niedługo ty też

background image

pój dziesz do szkoły. Wreszcie załatwim y ci papiery. W ty m cały m chaosie nikt nie będzie j uż
o nic py tał. Wiele osób straciło swoj e dokum enty.

– Jakie papiery ?

– Takie, dzięki który m będziem y m ogli cię zam eldować. Potrzebne do ży cia i do szkoły. Od

dawna m nie gry zie, że nie m asz tożsam ości. W razie potrzeby nie m ogliby śm y udowodnić, że
j esteś nasza, że j esteś naszą córką. Jeśli będziem y m ieli szczęście, dostaniem y też kartki
ży wnościowe na ciebie.

– I j ak by m się nazy wała?

– Fanny Dietz, oczy wiście. Wtedy nikt nam cię nie odbierze. Będziesz m iała w papierach

przy naj m niej tę ary j ską babkę, której potrzebuj e każdy Niem iec. Na litość boską, co z tobą,
Fanny ? Jesteś blada j ak ściana. Płaczesz...

Złapał j ą, nim upadła, i przy tulał, dopóki nie przestała drżeć. Usiedli na kam ieniu, który

stanowił część m uru, i patrzy li w stronę słońca. Hansowi też napły nęły łzy do oczu, j ednak nie
rozum iał, co zrobił. Fanny sły szała swój oddech, przy ciskała obie ręce do piersi i starała się
wy obrazić sobie to, co niewy obrażalne. W końcu wstała. Strzepnęła wilgoć kam ienia ze spódnicy
i stanęła na palcach, bo m usiała m ówić bardzo cicho, a Hans także j uż wstał.

– Nie m ogę stracić m oj ego nazwiska – wy j aśniła. – Wy obraź sobie, że m ój oj ciec j ednak ży j e

albo wraca m oj a m atka. Albo dziadkowie. Może wuj ek Erwin przy j edzie z Palesty ny i będzie
m nie szukał. Jak m iałby m nie znaleźć, j eśli nie będę się j uż nazy wać Feuereisen?

Wieczorem siedzieli przy kuchenny m stole i j edli chleb z m arm oladą z j arzębiny i dzikiej róży,

które Anna zeszłego lata zebrała w lesie. Hans m arzy ł o szklance piwa i flanelowej koszuli
z guzikam i z m asy perłowej , Anna o sklepie, w który m m ożna kupować m ięso na kilogram y,
a szy nkę na m etry. Spostrzegła, że oczy Fanny nadal by ły zaczerwienione, i pom y ślała, że m oże
to dobrze, gdy dziecko, które przez całe lata nie płakało, wreszcie sobie ulży ło. Gdy wstała, by
przy nieść radio, pocałowała Fanny w czoło. Dziewczy nka zaśm iała się, j akby by ła szczęśliwa –
tak j ak zaśm iałoby się dziecko, które zostało pochwalone przez swą piękną m atkę.

Ze względów bezpieczeństwa Anna okry wała radio niebieskim kocy kiem z wózka dziecięcego

i nastawiała j e tak cicho, że wszy scy troj e m usieli się pochy lić w wy ćwiczony m układzie, by
usły szeć głos prawdy. BBC donosiło, że rano został zatopiony niem iecki okręt „Tirpitz”.

– To nas nie rusza – powiedział Hans. – Niem cy m aj ą przecież cudowną broń.

– Jak zawsze m asz racj ę – przy taknęła Anna. Mim o to pokręciła głową i nazwała m ęża

głuptasem . – Jesteś arcy głuptas – dodała. – Naprawdę m y ślałeś, że córka Johanna Isidora
Sternberga pozwoli, żeby ś pozbawił j ego wnuczkę rodowego nazwiska?

background image

3

P O W R Ó T , L E C Z N I E D O D O M U

C z e r w i e c 1 9 4 5

– Don’t fence me in – śpiewał kierowca am ery kańskiego autobusu woj skowego. Miał donośny głos
i by ł w bardzo dobry m hum orze, j ak zawsze, gdy pozwalano m u śpiewać. Ta popularna piosenka
to by ł dla niego kawałek oj czy zny. Tak j ak wspom nienie Polly Patch, córki sąsiadów, dziewczy ny
o blond loczkach i niebiańskim nosku. Polly obiecała, że będzie swoj em u koledze ze szkoły posy łać
codziennie ty siąc całusów, ale w ciągu ty ch dwóch lat nie wy słała m u j eszcze kartki na urodziny
ani na święta.


Don’t fence me in w interpretacj i Binga Crosby ’ego zostało właśnie wy dane na pły cie, gdy
sierżant Patrick Johnson z Arkansas poj echał do Europy. Gdy kończy ła się woj na w Europie,
dobroduszny Patrick, zwany przez kolegów Patem , by ł j edny m z żołnierzy okupuj ący ch Niem cy.
Nie m ogli oni nawiązy wać kontaktów z dawny m wrogiem . Nawet z ładny m i m łody m i kobietam i,
które tak chętnie uśm iechały się do am ery kańskich woj skowy ch. Zakaz fraternizacj i m artwił
sierżanta Johnsona tak sam o j ak niewierność Polly. Teraz szy bko odrzucił tęsknotę za j ej
kształtny m i piersiam i. To sam o zrobił z nagłą potrzebą zj edzenia zapiekanki dy niowej swoj ej
m atki.

Patrick Johnson by ł z siebie dum ny, bo wy konał w ciągu ostatnich czterdziestu ośm iu godzin

kawał dobrej roboty. Żadnego, nawet naj drobniej szego wy padku! Wy krzy wił twarz, spoglądaj ąc
w lusterko, zdj ął ręce z kierownicy i zaklaskał.

– Home, sweet home – zanucił na cały autobus. Wesoły kierowca nie dziwił się, że nikt nie

zareagował. Przez całą drogę by ło tak sam o. Jego ulubione żarty pozostały bez odpowiedzi. –
Nawet pies z kulawą nogą... – wy m am rotał i zazgrzy tał zębam i.

Mim o że j ego przełożony zadał sobie wiele trudu, by wy tłum aczy ć m u tę niezwy kłą sy tuacj ę,

sierżant Johnson nie zrozum iał, o co chodziło z ty m i ludźm i. Miał zawieźć ich z kraj u ofiar do
Niem iec, kraj u sprawców. Po co? Dlaczego? Kom u coś takiego m ogło przy j ść do głowy ?
Dlaczego ludzie, po który ch od razu widać by ło, że nie są szczęśliwi, a właściwie – m y ślał sobie
Pat – wy glądaj ą j ak skazańcy w celach śm ierci, zaraz po zakończeniu woj ny m usieli ruszać w tak
uciążliwą podróż? Sierżant uznał, że to ty powe dla woj ska. Jego przy j aciel Mike podsum ował to
kiedy ś tak: „Każdy m y śli, a wszy stko wy chodzi bez pom y ślunku”.

background image

– Hi! – krzy knął zachęcaj ąco Pat.


Oblizał usta i pom y ślał znowu o Polly. Ty m razem przy pom niały m u się j ej śliczne prześwituj ące
bluzeczki.

Betsy Sternberg właśnie na nowo przy zwy czaj ała się do swoj ego nazwiska oraz tego, że obcy

ludzie nie m ówią sobie na ty – j ak to prakty kowano w Theresienstadt. Teraz m iała wrażenie, że
sierżant się j ej przy gląda. Przez chwilę poczuła się ziry towana. Czuła potrzebę opowiedzenia
tem u przy j acielsko nastawionem u m łodem u Am ery kaninowi, że zna szlagier Don’t fence me in ze
swoj ego poprzedniego ży cia. W tam ty m ży ciu norm alne by ło picie kawy z filiżanek i słuchanie
m uzy ki. Am ery kański kom pozy tor Cole Porter napisał Don’t fence me in w roku 1934. Erwin
uwielbiał tę piosenkę.

– Nikt nie m usi o ty m wiedzieć, Vicky – usły szała własne słowa. – To niebezpieczne. –

Przestraszona zakry ła dłonią usta. Zaczęła się dusić i zebrało j ej się na wy m ioty. – Już dobrze –
wy szeptała Betsy. Próbowała wy tłum aczy ć sam ej sobie, że nie m usi j uż um ierać na ty siąc
sposobów, nim śm ierć przy j dzie naprawdę. Strach opanował j ednak j ej ciało. Zam knęła oczy,
powtarzaj ąc sobie, że m usi oddy chać tak delikatnie, żeby w razie czego m ożna j ą by ło wziąć za
m artwą. Mim o to naty chm iast poj ęła, że ten wy siłek by ł darem ny.

Nie pierwszy raz podczas tej niekończącej się podróży, której celem podobno by ł Frankfurt,

Betsy zanurzy ła się w świat um arły ch. Za każdy m razem , gdy to sobie uświadam iała, kręciło j ej
się w głowie. Ciągle widziała Vicky i z nią rozm awiała. Kiedy ty lko obraz j ej naj piękniej szej
i naj trudniej szej córki j ą opuszczał, zastanawiała się, czy te wy pady w przeszłość zwiastuj ą
chorobę psy chiczną, czy też takie zm iany m iej sca i czasu są ty powe dla starszy ch kobiet.
Dręczy ła j ą własna słabowitość. Coraz chętniej skłaniała się ku m y śli, że m oże j est chora
psy chicznie. Gdy by przestała j ej działać głowa, nie wiedziałaby j uż o ty m , że nie udało j ej się
ochronić m ęża, Vicky i j ej m ałego rozczochranego sy nka Sala. Betsy pom y ślała o gram ofonie
stoj ący m w j ej m ieszkaniu, o um arły ch członkach rodziny i o nigdy nietracącej nadziei pani
Feuereisen, m atce j ej zięcia. Do ostatniej chwili w Theresienstadt wierzy ła ona, że j eszcze
zobaczy sy na.

Betsy Sternberg powróciła z piekieł. Niem iłosierny Bóg skazał j ą na przeży cie. Pierwszej

środy czerwca 1945 roku, o dwunastej , znaj dowała się wraz z towarzy szam i niedoli zaledwie
dziesięć kilom etrów od Frankfurtu. Po doświadczeniach ty ch czterech lat ludzie w autobusie
woj skowy m , którzy przeży li czasy um ierania, uznawali tę długą podróż nie ty le za m ękę, ile za
wy prawę ku nierzeczy wistości. Znowu przeby wali drogę ku nieznanem u, by ł to dla nich kolej ny
krok w stronę wiecznego zwątpienia. Na trasie m ieli ty lko kilka przerw, m iędzy inny m i nocleg
w am ery kańskim obozie w Raty zbonie w Bawarii. Dostali tam na kolacj ę grubą białą fasolę,
słodki sos pom idorowy i czekoladowe ciasto z lodam i waniliowy m i. Prawie nikt nie tknął ty ch
potraw. Chorzy, starzy, na wpół przy tom ni, m ężczy źni, kobiety i j edna trupioblada
dziewięcioletnia dziewczy nka, która nie powiedziała ani słowa i próbowała wcisnąć sobie lody pod
bluzkę. Musieli spać na łóżkach polowy ch i w ciągu godziny dwukrotnie ich odwszawiano. Lekarz
woj skowy z ręką na tem blaku rozdał tabletki przeciw biegunce, a j ego asy stentka z ustam i
pom alowany m i na ognistą czerwień poradziła, by przeszli się wokół bloku i „pom y śleli o czy m ś
ładny m ”.

background image

– Frankfurt nad Menem ! – krzy knął kierowca Pat tak głośno, że aż sam się przestraszy ł. Na

chwilę zakry ł prawe ucho. Wesoły chłopak z Arkansas wy m ówił te trzy słowa w taki sposób, że
nikt w autobusie nie wiedział, o czy m m owa. – Tak – krzy knął Pat.


Podkręcił na cały głos radio stoj ące na siedzeniu pasażera m iędzy dwiem a wieżam i z konserw, na

który ch napisano: Only for army dogs

[8]

. – Good old Ike

[9]

– wy krzy kiwał radośnie.

Spiker przeczy tał popołudniowe wiadom ości. Betsy przez cztery lata uczy ła się angielskiego

w szkole dla panien, a potem przepy ty wała sześcioro swoich dzieci z angielskich słówek, ale teraz
nie rozum iała nawet prognozy pogody. Znowu zaczęła sobie wy obrażać, j akim niesły chany m
błogosławieństwem by łoby, gdy by m ogła zapom nieć o przeszłości. To ży czenie j ednak, ta
nieśm iała tęsknota sprawiła, że się zawsty dziła, aż zrobiło się j ej ciężko na sercu.

– Jeszcze m am ty le do zrobienia – wy m am rotała w stronę nieruchom o siedzącej sąsiadki. –

Ty le spraw.

Ku j ej zaskoczeniu kobieta się wy prostowała i spoj rzała na Betsy.

– Może pani dziękować Bogu. Ja j uż ty lko czekam na śm ierć – powiedziała wy raźnie, prawie

ostro.

Po wiadom ościach w radiu zabrzm iała m elancholij na piosenka Ol’ Man River. Betsy

przy pom niała sobie od razu, że to by ł utwór z m usicalu Statek komediantów. Clara dała tę pły tę
Annie na urodziny. To by ł wspaniały pom y sł. Cała rodzina zasiadła przy gram ofonie, na podłodze
wnuczka Betsy Claudette i naj m łodsza córka Alice, pom iędzy nim i zielonooka Fanny z kciukiem
w buzi. Na niewielkim afgańskim dy waniku ze śladam i po m archewce, sięgaj ący m i czasów, które
pam iętała ty lko pani dom u, przy czaił się Snipper i m achał ogonem . Wesoły foksterier m iał taką
sam ą sierść j ak piesek z okładek pły t firm y His Master’s Voice. Nawet Johann Isidor, który nie
lubił psów, śm iał się ze Snippera.

– Jak on się śm iał – powiedziała Betsy. – Boże drogi, że też m uszę to tak dobrze pam iętać. To

niesprawiedliwe.

Miała wrażenie, że ciągnące się przy drodze drzewa nieustannie rosły. Zarówno wzdłuż, j ak

i wszerz. Nieprzekraczalny m ur sm olisty ch drzew. Z oczu Betsy popły nęła paląca woda. Nie by ło
ucieczki od tego szum u, z tego świata pozbawionego światła i powietrza. Czarne chm ury zasłoniły
niebo. Betsy wy ciągnęła ręce przed siebie, ale by ło j uż za późno. Rzuciła się w stronę drzew
i oślepła. Dobrze j ednak widziała Victorię i m ałego Sala. Jakiś człowiek wepchnął ich do pociągu.
Rzucił się w stronę Betsy. Chciała krzy czeć, ale podobnie j ak wtedy, nie m ogła wy doby ć z siebie
głosu.

– Proszę siedzieć spokoj nie. Zaraz pani na m nie spadnie – ofuknęła j ą kobieta w autobusie.

– Kto siedzi, ten nie spada – broniła się Betsy.

Nie wiedziała, czy nadal by ła wśród ży wy ch, czy też udało się j ej wskoczy ć za Victorią do

pociągu. Wtedy usły szała piosenkę – w radiu nadal grali Ol’ Man River. Ten wzruszaj ący utwór
wołał j ą z powrotem , by ł daj ący m ulgę snem , którego Betsy uczepiła się w ty ch okrutny ch
latach.

– Znowu zapalili światła – powiedziała.

background image

– Spała pani. Zazdroszczę ludziom , którzy zawsze i wszędzie m ogą usnąć.

Ta j asność by ła bezlitosna. Betsy widziała przed sobą zatrute prom ienie słoneczne. Zakry ła

twarz rękam i. Krzy knęła z cały ch sił, bo zdała sobie sprawę, że j uż nie kontroluj e tego, o co błaga
– tego, co długo by ło zrozum iałe i kiedy ś nawet j ą chroniło. Znieruchom iała, nakazała swoj em u
ciału spokój i poczuła, j ak opuszczaj ą j ą strach i bezsilność. Ty lko j edno j ą iry towało: gry zący
zapach środka dezy nfekuj ącego, który m od m om entu wy j azdu z Raty zbony kierowca przecierał
kierownicę i deskę rozdzielczą, a od czasu do czasu także własne czoło.

Pat Czy ścioszek śpiewał j eszcze Ol’ Man River, chociaż radio m u j uż nie wtórowało. W j ego

wy konaniu ta m elancholij na piosenka brzm iała walecznie, m oże nawet radośnie. Kierowca m iał
naj wy żej dwadzieścia trzy lata, grube dłonie i niezwy kle długie ram iona. Jego twarz okraszały
piegi. Geografia Europy by ła m u naj widoczniej obca – wielokrotnie stawał przy drodze, aby
przeglądać m apy i odręczne zapiski. Raz zapy tał siedzącego za nim m ężczy znę: „Is this Germany

or Australia?”

[10]

. Bez wątpienia chodziło m u o Austrię, bo wspom niał potem graniczne m iasto

Lofer i pokazał na m apie górę, która wy glądała j ak Matterhorn.

Głos Pata nie brzm iał władczo, by ł to głos m ężczy zny, który pociesza pokonany ch i chce ich

wy ciągnąć z ciem ności na słońce. Teraz gwizdał wesoło m elodię Whistle while you work z film u
o Królewnie Śnieżce. Wreszcie krzy knął ponownie: „Frankfurt nad Menem ”, i z całej siły nacisnął
klakson. Zdj ął ręce z kierownicy, spoj rzał w prawe okienko i zaśm iał się j ak dziecko pierwszego
dnia wakacj i.

– Good old Ike – wrzasnął, położy ł lewą rękę na sercu i powiedział zam y ślony m tonem : – God

bless America

[11]

.

Ty m razem Betsy od razu zrozum iała, że wesoły chłopak za kierownicą m ówił o m ieście, które

kiedy ś by ło j ej dom em . Jej tętno przy spieszy ło, ciało odm ówiło posłuszeństwa, każdy oddech
sprawiał ból. Mim o to udało się j ej obronić przed wspom nieniam i z ostatniego dnia we
Frankfurcie. Obrazy by ły łaskawie niewy raźne. Betsy widziała ty lko poranną m głę tam tego dnia,
skazani na śm ierć nie m ieli twarzy. Nie m ogła j ednak uwolnić się od przerażaj ącego głosu.
Jeszcze w autobusie wy zwolicieli sły szała wrzaski człowieka z SA, który popędzał ich przed Wielką
Halą Targową. Ty m razem j ednak Bóg wy słuchał j ej m odlitw. Anioł wy rwał szatanowi broń
i powiedział, że nie m oże j uż j ej dręczy ć.

– To nic – uspokoiła swoj e serce – zupełnie nic.

Potem kazała Fanny obiecać, że nie będzie się odwracać.

Kobieta obok krzy knęła.

– Proszę pozwolić ży ć tem u dziecku – błagała – ty lko dziecku. To takie dobre dziecko. –

Z oliwkowego koca z napisem Property of the US Army

[12]

wy stawały j ej ty lko ram iona. By ły

tak suche j ak obum arłe gałęzie, a j ej oczy by ły m artwe.

– Proszę się nie bać – uspokaj ała Betsy szlochaj ącą kobietę. – Już nie m usim y się bać. To j uż

m inęło.

– Ten, kto się nie boi, j est j uż m artwy – odpowiedziała tam ta. Jej głos by ł zaskakuj ąco m ocny.

– W obozie ciągle to powtarzano. Pani też to pewnie sły szała.

– Oczy wiście – odparła Betsy – sły szałam , ale nigdy w to nie wierzy łam . Kiedy ś ży liśm y bez

background image

strachu.

To by ł prawdziwie czerwcowy dzień. Nawet w obozie Betsy nie zapom niała, j ak wy glądało

lato w alei Rothschildów. Róże w ich przy dom owy m ogródku by ły naj buj niej sze w okolicy. Nie,
Josepho, nie zry waj m y ich. Niech każdy przechodzień cieszy się naszy m i różam i.


Na chodniku przed dom em Victoria bawiła się ze swoj ą przy j aciółką Marie Hickelkreis. Białą
kredą nam alowały koła i kwadraty, które m iały przedstawiać niebo i piekło. „Jestem w niebie” –
cieszy ła się Victoria. Stała na j ednej nodze, w żółtej sukience i drogim naszy j niku od ciotki
Jettchen, którego nie m ogła nosić do szkoły – m im o to ciągle to robiła. Czy m ożesz choć raz m nie
posłuchać, Vicky ? Dlaczego nie pozwalasz Mariechen nam alować nieba? „Mariechen
powiedziała, że nieba nie m a. Co niby m iałaby nam alować?” – odpowiedziała.

– Ciągle widzę j ą j ako dziecko – wy j aśniła Betsy siedzącej obok kobiecie. – Vicky by ła

naj piękniej sza z m oich pięciu córek, ale uparta j ak osioł. Tak do tego doszło. Może w Holandii
udałoby się j ej przeży ć. – Przez chwilę zastanawiała się, czy do swoich córek wliczy ła także
Annę. Dzieci liczy ła na palcach. Nawet Ottona. – Zginął w 1915 roku – powiedziała głośno. – Nie,
w 1914 – poprawiła się. Stropiło j ą, że pom y liła się co do roku śm ierci sy na.

Autobus przej echał przez dziurę po wy buchu. Pat odwrócił się, j ednocześnie zaklął, zaśm iał się

i głośno wrzasnął: „Wow!”. Obudziło to śpiący ch pasażerów, a ci, którzy czuwali, skulili się. Betsy
chciała sięgnąć po ram ię Johanna Isidora. Zaraz potem przy szła Anna. Nie m ogła się do niej
odezwać, bo Fanny by łaby zgubiona. Jak j ej brat. Lepiej m oże znowu powąchać róże z alei
Rothschildów i zobaczy ć, j ak Vicky skacze na chodniku. Do nieba, Vicky, nie do piekła. Przecież
wiesz, gdzie j est niebo.

Ram iona Betsy odłączy ły się od j ej ciała. To sam o stało się z nogam i. Nie przestawała czuć

ognia w gardle. Czy to by ła przedśm iertna gorączka, o której wszy scy m ówili, czy ty lko
wy czerpanie ty m , że wy m agano od niej , by dalej ży ła? Bez Johanna Isidora, bez Victorii, bez
Sala. Ty lko nie py tać, gdzie się podziali ci wszy scy, który ch kochałaś, po prostu nie rzucać się
w oczy, nie poty kać się na drodze do śm ierci, bo zagraża się wtedy ludziom , którzy m aj ą j eszcze
ży cie przed sobą. Anno, przy j dź wreszcie. Jeśli teraz nie przy j dziesz, będzie za późno.

– Anna by ła z nas wszy stkich naj odważniej sza – stwierdziła Betsy. Wiedziała, że m ówi za

głośno. Potrząsnęła głową i wbiła paznokcie prawej ręki w lewą – przy zwy czaj enie z dzieciństwa.
Robiła tak, gdy coś nieoczekiwanego stawało j ej na drodze. W ten sposób sprawdzała, czy
w ogóle ży j e. A m oże to wszy stko j ej się przy śniło. – Nasza Anna nie m ówiła wiele, ale zrobiła
to, co trzeba by ło zrobić. Dotrzy m ała obietnicy, chociaż by ła w zaawansowanej ciąży. Jeszcze
ostatniego dnia o niej rozm awialiśm y.

– Moj e dwie córki i czworo wnucząt. I m ąż, oczy wiście. Wszy scy w pierwszy ch dwóch

ty godniach w Theresienstadt zostali wy słani na wschód. Ty lko o m nie zapom nieli.

– O m nie też – odpowiedziała Betsy. – Nigdy tego nie zrozum iem , dlaczego nie by ło m nie na

żadnej liście. Może dlatego, że pracowałam w przedszkolu. Ciągle powtarzano, że ci, którzy
pracuj ą w przedszkolu, są ostatni w kolej ce.

Nawet przez grudki gliny, kurz i m artwe kom ary, który m i usm arowane by ły szy by autobusu,

przebij ały się prom ienie słońca. Powietrze drgało od upału. Chm ury przesuwały się niczy m statki

background image

pły nące ku błękitnem u bezkresowi. Na brzegu strum ienia bły szczały buj ne kaczeńce. Uwaga,
dzieci, kaczeńce są niebezpieczne! Przy podziurawiony ch przez bom by ulicach rosła m ocna,
ży wozielona trawa. Trawa pokoj u! Drzewa wiśniowe także przetrwały ogień lecący z nieba.
Owoce bły szczały na nich czerwony m blaskiem . Czarno upierzone ptaki z żółty m i dzióbkam i
skakały po gałęziach i zbierały obfite żniwo. Czy to by ły kosy ? Betsy zdziwiła się, że nadal
pam iętała to słowo. W Theresienstadt nikt nie m ówił o ptakach. Czy w ogóle tam j akieś by ły ?
Dopiero po odj eździe autobusu z Raty zbony Betsy zobaczy ła wróble, pierwsze od lat.

To j est wróbel, Erwin, a nie grubel. Kiedy nauczy sz się porządnie m ówić? „Kiedy ś – roześm iał

się Erwin – kiedy będą biedy ”. Miał trzy lata i by ł pupilkiem Josephy. Mówiła o nim „m ój
pieszczoch” nawet wtedy, gdy chodził j uż do gim nazj um , i potaj em nie wciskała m u pieniądze,
żeby oj ciec nie dowiedział się, że chłopak regularnie przepuszczał kieszonkowe na gry i zakłady.
Josepho, proszę nie pozwolić m u podj adać tortu. To ciasto dla pań z m oj ego kółka. Moj e kółko! Co
za słowo! Idioty czne! Takie słowa pasuj ą do ludzi, którzy m ieli złudzenia, że pewnego dnia Ży dzi
będą m ogli obracać się w niem ieckich sferach wy ższy ch i żenić ze szlachciankam i.

Zakłopotana Betsy uciekła ze świata plotkuj ący ch m ieszczek i bogato zastawiony ch stołów.

Wy dało j ej się, że sły szy śm iech Erwina. Nigdy nie śm iał się głośno, raczej drwiąco się
podśm iewy wał, m iał cięty dowcip i by ł m ądry.

– Tak – potwierdziła Betsy – m ądry. A nawet naj m ądrzej szy.

Jak m iał się dowiedzieć w tej Palesty nie, że j ego m atka nadal ży j e? Od 1939 roku nie dostała

żadnej wiadom ości ani od niego, ani od Clary i nie pam iętała j uż, czy m ieszkali w Haj fie, czy
w Tel Awiwie. O Alice wiedziała ty lko, że wy szła za m ąż i m ieszkała w Afry ce Południowej , ale
nie znała nawet j ej nowego nazwiska.

Nagle uświadom iła sobie, że nie m iała też adresu Anny. Czy nadal nosiła nazwisko Haferkorn,

czy wreszcie udało się im z Hansem pobrać? Czy ich poszukiwanie nie będzie dla niej nową
porcj ą cierpienia? Co, j eśli powiedzą j ej , że cała ta odwaga na nic się zdała i że naziści znaleźli
Fanny i j ą deportowali?

– Dzieci też zabierali – powiedziała na głos.

– Wszy stkich zabierali – dodała kobieta obok.


Stado j askółek poleciało wy soko. W dzieciństwie Betsy ry sowała j e j ako grube czarne kreski na
biały m papierze. Jasne, białe światło. Jak na Sy cy lii – pom y ślała nagle. Kiedy ś ktoś przy słał j ej
pocztówkę z Palerm o. Kto? Kiedy ? Kto podróżował po Sy cy lii i wy sy łał kolorowe pocztówki? Kto
tak sobie m ógł się wy brać w taką podróż?

– Ja j uż nigdy nie będę m ogła, przy sięgam – powiedziała. Odebrało j ej m owę, gdy zobaczy ła

swoj ą dłoń – dłoń bezradnej kobiety zaciskaj ącą się w pięść. Głośne m onologi z Bogiem zawsze
uważała za coś pry m ity wnego, niegodnego. Jej głowa płonęła. Oparła j ą o chłodną szy bę, przed
oczam i zam igotały j ej iskry, potem zobaczy ła kulę ognistą, zobaczy ła zniszczenie i śm ierć. – Boże
drogi, przecież przeży łam nie ty lko ostatnie cztery lata. Przeży łam też 1933 rok – wy j ęczała.
Dlaczego każde westchnienie huczało j ej w uszach j ak piorun, gdy ty lko przestawała się
pilnować? Na pewno wcześniej tak nie by ło. – Na pewno nie – stwierdziła.

Frankfurt by ł j uż na wy ciągnięcie ręki. Nie czuła podniecenia ani radości. Nie m a radości

background image

w m ieście, które oddało swoich m ieszkańców w ręce kata. Czy to by ł wreszcie koniec
zdradzieckich inform acj i i kłam stw ratuj ący ch ży cie? Fałszy wego współczucia i wielkich słów?
Przed oczam i stanęły j ej j ednak przy j em ne, piękne obrazy. Widziała szare dom y ze sm ukły m i
kom inam i, wieże kościołów i m osty. Widziała Men, wielkie parki, m ałe przy tulne skwery i szerokie
alej e. Widziała kwitnące wiosenne drzewa, pozdrawiała te z ogrom ny m i koronam i, które j esienią
odziewały się na złoto, a w listopadzie nosiły żałobę. Taką, j aką m iała teraz w sercu.

Wspom nienia z tego nieistniej ącego j uż świata wy dały j ej się bezwsty dny m i i sady sty czny m i

kłam stwam i. Każdy obraz łudził, że nikom u z rodziny Sternbergów nie przy darzy się nic złego.
W drzwiach dom u przy alei Rothschildów 9 stał ceniony kupiec Johann Isidor Sternberg. Patrzy ł
na dach, nad który m latały gołębie, zacierał ręce i m ówił: „Własność zobowiązuj e”. Lubię
słuchać, j ak to m ówisz – zaśm iała się Betsy. Nasze dzieci też się m uszą tego nauczy ć. „Od kiedy ż
to dzieci uczą się od oj ców?”

W ogrodzie zim owy m egzoty czne rośliny wy puszczały kolorowe kwiaty, ptaki świergotały na

drzewku wiśniowy m za dom em . W kręgu przy j aciół ceniono m arm oladę od Sternbergów. A pani
Mey erbeer by ła zazdrosna, bo j ej m arm olada nigdy nie by ła tak gęsta. Na kuchenny m
parapecie stały dwa garnuszki z biało-niebieskim i naklej kam i. Josepho, na litość boską, proszę
oszczędnie ze szczy piorkiem . Będzie potrzebny j eszcze na święta.

Obrazy by ły bezlitosne. Siały spustoszenie w głowie i biczowały duszę. Uderzały niczy m

m ordercy w m undurach, którzy bili m ężczy zn, kobiety i dzieci w by dlęcy ch wagonach
podążaj ący ch na wschód. Zam knij oczy, Betsy. Nie m y śl j uż, nie patrz w przeszłość, nie m iej
żadny ch nadziei, ży j ty lko. Obiecałaś to m ężowi. Kto m a dzieci, nie m oże się poddać. To by łby
grzech.

Jej dobra pam ięć zawsze zaskakiwała Johanna Isidora i dzieci. Ale to przede wszy stkim Josepha

nie chciała wierzy ć, że to norm alne, iż Betsy pam iętała każdą drobnostkę. Josepha by ła
wsparciem rodziny, troskliwą kwoką, ukochaną zaufaną dom owniczką, a m iała ledwie dwa lata
więcej niż Betsy. Bez czarnego notatnika wierna służąca z pewnością przepadłaby j ednak j uż na
sam y m początku. Nie wiedziała, j aką gazetę dla pana dom u należało położy ć do śniadania, a j aką
w salonie. Stawiała niewłaściwy dzbanek do zielony ch filiżanek ze złotą obwódką. A także
nieustannie m y liła siostry Betsy, które przy j eżdżały z Pforzheim . Erwin zawsze się z Josephą
drażnił. „Nie przej m uj się, Josepho, Naj ważniej sze, że nie daj esz oj cu « Die Gartenlaube» i że
nie m usim y pić ze spodków. Wiesz przecież, że j esteśm y bardzo wy rafinowani. « Die
Gartenlaube» czy tam y ty lko w piwnicy, gdy nikt nas nie widzi, no i picie z talerzy ków j est
niewy godne”.

Ach, gdy by tak j eszcze kiedy ś usły szeć żarty Erwina. Powiedzieć m u wreszcie, j ak bardzo j ej

przy kro, że wraz z oj cem tak surowo się z nim obchodzili i zby t późno odkry li j ego prawdziwy
charakter. Jeszcze w dniu poprzedzaj ący m ich deportacj ę na wschód Johann Isidor m ówił, że
Erwin zawsze tak bardzo troszczy ł się o swoj e siostry, a przede wszy stkim o m ałą Claudette.
Miałaś racj ę, Josepho – przepraszała w m y ślach gospody nię. Erwin naprawdę by ł wy j ątkowy,
ale j ego niby taka spry tna m atka by ła ślepa. Jak kret.

Czy Josepha przetrwała woj nę, bom by i cały ten strach? Jeśli tak, to gdzie? Ostatniego dnia

frankfurckiej ery Sternbergów przy szła nocą do ich kwatery, uparta j ak zawsze. Nie chciała
poj ąć, że to pożegnanie na zawsze. Nie by ła też przekonana, że Palesty na leży tak daleko, że j est

background image

niedostępna j ak księży c. Josepha Krause z Bad Nauheim , która nigdy nie przekroczy ła granic
ziem i frankfurckiej , nie rozum iała, że Johann Isidor, Betsy, Victoria i dwoj e j ej dzieci prosto spod
Wielkiej Hali Targowej trafią do piekła. „Proszę nie płakać, Josepho, nie tutaj , nie dzisiaj . Fanny
i Salo j eszcze nic nie wiedzą”. By ć m oże Josepha, która nigdy nie rezy gnowała, m iała j akiś
kontakt z Anną. Ona by ła ulepiona z tej sam ej gliny. Niechże Josepha przestanie m ieć nadziej ę,
na litość boską. Kiedy wreszcie poj m ie, że Bóg nie dał j ej głowy po to, by waliła nią w m ur?

Wsty d i zwątpienie targały Betsy. Dlaczego tak rzadko m y ślała o Josephie w Theresienstadt?

Nie zobaczy pewnie j uż j ej twarzy, zapom niała całą j ej dobroć, odwagę i przy wiązanie. To
Josepha w dniu boj kotowania Ży dów poszła do piekarni po chałkę. Jakby to by ło coś oczy wistego.
Nigdy pani tego nie zapom nim y, Josepho! Ona to wtedy powiedziała czy Johann Isidor? Dlaczego
Betsy Sternberg, której dobry charakter wszy scy cenili, pozwoliła sobie tak zlodowacieć? Ty lko po
to, by przetrwać, wy rzuciła z serca wszy stkich, który ch kochała.

Już nie pam iętała, że w Theresienstadt poddawanie się tęsknocie za przeszłością i troska

o ukochany ch oznaczały wy rok śm ierci. Kto by ł słaby i choćby na m om ent uciekał od okrutnej
rzeczy wistości we wspom nienia, by ł j uż m artwy. Jednak ciągnęło j ą do rozm owy z ludźm i,
chociaż nauczy ła się – i tego doświadczy ła! – że każde słowo skierowane do obcy ch j est
niebezpieczne.

– Josepha by ła naszą kucharką – tłum aczy ła swoj ej zeszty wniałej ze strachu towarzy szce

niedoli. – Dbała o nas j ak m atka o dzieci. Nie sądzę, by zrozum iała, że nikogo j uż nie m a. By ła
zupełnie od nas zależna. A m y od niej . My ślę, że m ój sy n Erwin bardziej by ł przy wiązany do
niej niż do m nie. Gdy przy chodził ze szkoły, nie wołał m nie, ty lko Josephę. Już na schodach!
Zawsze m nie to złościło.

Kobieta podciągnęła koc. Widać by ło j uż ty lko j ej ptasią głowę, spiczasty biały nos i m artwe

oczy. Na chwilę na j ej twarzy poj awił się wy raz ponurej dezaprobaty.

– Ja zawsze gotowałam sam a – przerwała ostry m głosem . – Moj em u m ężowi nie

sm akowałaby kuchnia innej kobiety. Na litość boską, nigdy ! Nie znosił nawet, gdy j ego własna
m atka przy gotowy wała w piątek karpia. Powtarzał, że ry ba j ego m am y sm akuj e j ak tektura.
Słodzona tektura. Mój Arthur dobrze wiedział, czego chciał. Z każdą kucharką szy bko zrobiłby
szlus. A m ogliśm y sobie bez kłopotu na taką pozwolić. Mogliśm y sobie pozwolić!

Betsy wy czuła, że kobieta obok wy rzuca j ej posiadanie kucharki. Chciała tę rozm owę

zakończy ć, ale nie pam iętała j uż ty ch towarzy skich zwy czaj ów m ieszczańskiego ży cia – nie
wiedziała, j ak ktoś, kto się wy głupił, m ógł pokry ć swoj e zakłopotanie.

– Ach – powiedziała ty lko. Po chwili zapy tała, chociaż nie oczekiwała odpowiedzi: – Dlaczego?

Po raz kolej ny poczuła wy raźnie, j ak niedorzeczny i m ęczący by ł powrót do Frankfurtu

i udawanie, że to j akiś nowy początek. Może nawet z biały m i obrusam i, serwetkam i na kolanach
i filiżankam i? Czy ktoś w ogóle spy tał wdowę po Sternbergu, której m ąż, córka i wnuk zostali j ak
paczki wy słani na wschód na śm ierć, czy chce znowu m ieszkać we Frankfurcie? A gdy by nawet
ktoś spy tał, co by odpowiedziała? Dziękuj ę, są państwo zby t uprzej m i, aż się palę, by wrócić do
Frankfurtu i udawać, że nic się nie stało i że nigdy stam tąd nie wy j eżdżałam ? Proszę m i
powiedzieć, gdzie znaj dę swoj ą rodzinę i swój dom , swoj e m eble i srebra swoj ej babki?

– Stary m ężczy zna z długą białą brodą, który siedzi z ty łu, opowiedział m i wczoraj przy kolacj i,

background image

że to sam burm istrz rozkazał, by frankfurccy Ży dzi zostali tu przy wiezieni z Theresienstadt –
zagaiła Betsy.

– Wierzy w to pani? – zdziwiła się kobieta pod kocem . – Szanowny pan burm istrz m ógł się

raczej postarać o to, żeby w ogóle nas nie deportowano. Nazy wa się Krebs – dobrze to
pam iętam . Przez te lata nie zapom niałam j ego nazwiska. Przez cały ten czas.

– By ć m oże j est tam teraz nowy burm istrz. W każdy m razie by łoby to zrozum iałe. Może ten

nowy chce pokazać, że nie j est żadny m nazistą. O Boże, to Men! – wy rwało się Betsy. – To m usi
by ć Men. Tak. Na pewno!

Wszy stkie frankfurckie m osty zostały w ostatnich dniach woj ny wy sadzone przez Niem ców.

Jedy nie zbudowany przez woj sko am ery kańskie m ost pontonowy łączy ł oba brzegi. Dom y po
stronie frankfurckiej leżały w ruinie, ale panoram a m iasta wy dała się Betsy swoj ska. Jej oczy
płonęły. Poczuła ciepło w kończy nach i j ednocześnie pewną przekorę, której nie chciała sobie
tłum aczy ć, ale która nie by ła dla niej przy kra. Czy to m ożliwe? Czy to nie zdrada wobec ty ch, co
stracili ży cie, pam iętać dobre rzeczy, które wy darzy ły się we Frankfurcie? Czy żby rzeka i niebo
nad nią, trawa na brzegu i drzewa nie by ły ty m i sam y m i co w dniach obfitości? Betsy uznała za
swój obowiązek nie cieszy ć się więcej pięknem . Piękno j est ty lko dla ży wy ch. Czy więc ten
prosty brak strachu oznaczał j uż bezpieczeństwo lub wręcz nową pewność? Martwy m ta pewność
na nic się j uż nie przy da, a ona, Betsy Sternberg z Frankfurtu, by ła m artwa.

– Oddy chać głęboko – napom niała się Betsy. – Nie ruszać się, gdy to się dziej e. Nie wołać do

Boga i nie zwracać na siebie uwagi. Bóg um arł.

Własny głos dudnił j ej w uszach, przy gotowała się na ostatnią podróż, ale śm ierć przeszła obok.

Tak j ak wtedy. Oszołom iona patrzy ła na Men. Mieniące się światło m ęczy ło j ej oczy, ale m im o to
by ła znowu m łodą i zam ożną, powszechnie szanowaną m adam e Sternberg – z kucharką
i opiekunką do dzieci oraz w purpurowy m boa na szy i. Z bliźniakam i chodziła spacerować do
parku Nizza nad Menem , ale dzieci uciekały i nie wiedziała, gdzie ich szukać. Ciągle wołała Clarę
i Erwina. A te wiecznie nieposłuszne brzdące siedziały za wielkim drzewem , rzucały
w spaceruj ący ch i psy łupinam i orzechów i wy krzy wiały twarze w groźny ch gry m asach. Ty lko
dzieci z bogaty ch rodzin waży ły się na tak bezwsty dne zachowanie. Dosy ć – ostrzegała Betsy.
„Czego dosy ć?” – py tała Clara.

Spod m gły wspom nień wy chy nęły stare pocztówki. Widniały na nich katedra i ratusz, stare

dom y w Sachsenhausen, dzbany i precle. Na ich odwrocie – „Pozdrowienia z oj czy zny ” pism em
sütterlinowskim . Cudowne śnieżnobiałe m ewy latały na m odry m niebie. Gołębie pokoj u –

ucieszy ła się Betsy. „Nebich

[13]

, ty lko gołębie pokoj u” – odpowiedział Johann Isidor. „Ale nie

będzie j uż pokoj u. Dla nas nie będzie j uż pokoj u”. Skąd m ożesz to wiedzieć? Może by ć też lepiej .
„Oby się szanowna pani nie rozczarowała. Nie będzie lepiej ”.

Gdy m ąż wy powiedział te słowa, poj awiła się twarz j ego dawnego wspólnika z firm y

produkuj ącej kartki pocztowe – Piusa Ehrlicha. Ukłonił się Betsy i wy j aśnił, że nie m a powodu się
przed nią ukry wać. „Naj m niej szego” – powtórzy ł dwukrotnie. Głowę nosił wy soko i się
uśm iechał, ale Betsy to nie zm y liło. Co do Piusa Ehrlicha się nie m y liła. Po spaleniu sy nagog
wziął sobie dwie z trzech parceli Sternbergów. Prawdopodobnie przej ął także pasm anterię przy
Hassengasse oraz dom przy alei Rothschildów 9.

background image

– Pius Ehrlich, uczciwy człowiek – krzy knęła. Jej głos wy brzm iał nieznośnie głośno. Gardło j ej

płonęło, potem poczuła ogień w cały m ciele. Próbowała obronić się rękam i, ale płom ień
postępował. Wołała ty ch, którzy nie m ogli j uż nadej ść.

– Uczciwy ? Jak m oże pani uży wać takich słów? Niem cy od początku nie by li uczciwi –

skrzy wił się starszy m ężczy zna siedzący za kierowcą. Kręcił m ałą głową i wy m achiwał przed
nosem Betsy śnieżnobiałą pięścią, nie większą niż u dziesięciolatka. – Uczciwy – wy sapał. –
Wielkie nieba. Proszę nie m ówić, że to słowo j eszcze coś dla pani znaczy ! Gdzie spędziła pani
ostatnie lata? W sanatorium ? Dobre sobie, sanatorium Theresienstadt. Muszę to zapam iętać.


– Nie chciałam pana urazić – wy j ąkała Betsy – naprawdę. Nie pom y ślałam o ty m . Nie to
m iałam na m y śli. To by ło zupełnie coś innego. Ty lko nie um iem tego wy j aśnić.

Wy dawało j ej się, że widzi katedrę. Mim o skwaru panuj ącego w autobusie j ej palce skostniały

z zim na.

– Nie m oże by ć – wy m am rotała. – Katedra nie wy szła z tego bez szwanku. Bóg nie chroni

swoich dom ów. Nie ocalił też płonący ch sy nagog.

Do Betsy Sternberg znowu m ówiono, nazy waj ąc j ą im ieniem i nazwiskiem , a obcy ludzie

regularnie i z troską j ej doglądali, j akby w Niem czech istniał urząd, który zaj m ował się
fizy czny m i duchowy m stanem ty ch, którzy przeży li obozy koncentracy j ne. Teraz m iała
wrażenie, że widzi operę. Szukała w pam ięci, czy opera m iała kiedy kolwiek j akieś znaczenie dla
rodziny Sternbergów. Czy by ło to m iej sce przy j azne, przy tulne, ładne? Wy dawało j ej się, że
przem ierza góry i przeskakuj e m ury. Nic nie sły szeć i niczego nie widzieć, ty lko szare postacie we
m gle, które z niej szy dziły i deptały j ą czarny m i oficerkam i. Przy pom niała sobie j ednak, że
operowe przedstawienia by ły istotną częścią ży cia rodziny, tak j ak spotkania z przy j aciółm i
w kawiarniach, teatr czy kino. A w dni świąteczne pój ście do sy nagogi. Nie zapom niała, że
sy nagoga na Börnestrasse spłonęła, tak j ak cm entarz i prawdopodobnie wszy stko inne. Czy by ła
j eszcze j akaś sy nagoga we Frankfurcie?

– Skoro nas tu przy wieźli, m usim y m ieć sy nagogę – powiedziała do swej towarzy szki podróży.

– Ależ m a pani problem y – odburknęła kobieta.

Betsy potarła oczy tak m ocno, że aż zobaczy ła m ałe kolorowe punkciki na czarnej powierzchni.

Jednak nie popły nęła j ej ani j edna łza. Zawsty dziła się, że w ogóle pom y ślała o łzach. Żona,
której m ęża zam ordowano, m atka, której córka nie m ogła przeży ć, babka, która nic nie zrobiła, by
ocalić wnuka – taka kobieta j uż nie płacze.

– By ł ty lko dzieckiem – powiedziała. – Nie m ożna wy sy łać dziecka na śm ierć.

Betsy dostrzegła odbicie swej twarzy w szy bie autobusu, ale nie chciała patrzeć w oczy tam tej

kobiecie. Sparaliżowała j ą świadom ość, że nie m iała niczego – żadnej rzeczy i żadnej nadziei.
Nawet sprana różowa koszula o poplam iony ch ram iączkach, którą m iała na sobie od wy j azdu
z Theresienstadt, nie by ła j ej własnością. Wy gładziła ręką spódnicę ledwo zakry waj ącą kolana.
Uszy to j ą z grubego m ateriału w kolorze listopadowej szarości. By ła na nią za duża
i zdecy dowanie za ciepła j ak na letnie ubranie. Betsy m iała na sobie j eszcze bluzkę z długim
rękawem – białą w m ałe czarne kropeczki i z obfitą falbanką przy piersi. Wy glądała w niej , j akby
pochodziła z zam ożnej rodziny. Zim owa spódnica i biustonosz nie pasowały do kobiety, która

background image

latam i głodowała i straciła piętnaście kilogram ów. Koszulę i oliwkowe kalesony Betsy otrzy m ała
w dniu wy j azdu wraz z brązowy m szalem , bardzo gruby m i sznurowany m i butam i, które by ły
o num er za duże, i dwiem a lewy m i rękawiczkam i. Paczkę z ubraniam i zapakowano w brązowy
papier i opatrzono inform acj ą Property of the US Army.

W dniu wy zwolenia pracownica Czerwonego Krzy ża dała j ej szarą sukienkę i sandały

o zniszczony ch podeszwach. Zabrała j e j ednak m łoda kobieta w m undurze arm ii am ery kańskiej ,
która ze względu na zakaz fraternizacj i nie rozm awiała z żadną osobą m ówiącą po niem iecku.
Swoj e współczucie okazy wała ty lko kręceniem głową i rzucaniem przekleństw. Tuż przed
odj azdem autobusu dała Betsy i j ednej otępiałej , bezzębnej staruszce papierosy, batoniki
czekoladowe z napisem „Hershey ’s”, gum ę do żucia i świece.


Betsy by ła zby t wy czerpana, by się zastanawiać, po co j ej gum a do żucia i świeca.
Naj ważniej sze, że nikom u nie udało się zabrać j ej papierosów, które ukry ła pod koszulą.
Papierosy by ły środkiem płatniczy m . Można by ło za nie dostać chleb, m asło, m ięso i lekarstwa,
nawet ży cie! Erwin, j eśli j eszcze raz przy łapię cię na paleniu w spiżarni, powiem oj cu. Skoro nie
przej m uj esz się swoim zdrowiem , to przy naj m niej nie spal dom u swoj em u rodzeństwu.

Dzieci bawiły się w salonie. Victoria wzięła żołnierzy ki Ottona. Johann Isidor czy tał

„Frankfurter Zeitung” i m ówił, że w ty m m ieście nic złego się Ży dom nie przy darzy. Frankfurt
wiedział, co zawdzięcza swoim ży dowskim oby watelom . Tak – zgodziła się Betsy. Usiadła przy
pianinie, a Josepha przy niosła dzbanek m alinowej lem oniady. Nie wy pij wszy stkiego, Erwin,
zostaw coś siostrom . Musi by ć sprawiedliwie.

Pierwszy raz od wy ruszenia w tę podróż Betsy cieszy ła się siłą ty ch obrazów. Odważy ła się

nawet zapalić świece szabasowe. Josepha w czarnej sukience i biały m fartuchu wniosła wazę.
Nie baw się nożem , Fanny. Zachowuj się j ak dam a.

– Już dosy ć – krzy knęła Betsy. – Dosy ć! – Złapała się za szy j ę i przy sięgła Bogu, na którego się

gniewała, że nigdy j uż tego nie zrobi, nie zda się na piękne obrazy, na Mozarta i śm iech dzieci. Jest
j uż za późno. Śm ierć przy niosła ogień, wy krzy wiła twarz w gry m asie i skinęła na Betsy. Na
czarny m płaszczy ku Fanny naszy wała grubą nicią żółtą gwiazdę. Siedem dziesięcioletnia kobieta
nie m a j uż wielkiego wy boru, stwierdziła śm ierć.

Betsy zrozum iała to przesłanie z piekieł. Przeży ła sam ą siebie. Jako m artwa kobieta wracała do

Frankfurtu. Jej ręce i nogi by ły szty wne, ucisk w głowie tak przem ożny, że niczego j uż nie sły szała
ani nie widziała. Wtedy wezwała pom ocy. Jej głos zabrzm iał donośnie, j ak głos m ężczy zny, ale
nikt nie nadchodził. Ani ten przy j acielski kierowca o twarzy chłopca, ani Josepha, która zawsze
gotowa by ła nieść j ej pom oc w potrzebie. Johann Isidor j uż nawet nie patrzy ł na kobietę, z którą
przeży ł w m ałżeństwie prawie pięćdziesiąt lat. „To grzech budzić um arły ch” – upom niał j ą.

Betsy nie poczuła żalu, gdy zrozum iała, że Bóg j ednak postanowił zrewidować swe wy roki i j ą

uratować. Nie m iała po co ży ć, by ła nareszcie na drodze, którą j uż od dawna m iała podążać.
Chciała pożegnać się z kierowcą, powiedzieć m u o ty m , gdzie ukry ła papierosy, i o ty m , że nie
potrzebuj e j uż dwóch lewy ch rękawiczek. Nie udało j ej się j ednak wstać i podej ść do niego.
Beztroski Pat nagle wcisnął ham ulce.

Autobus zatrzy m ał się przy płocie okalaj ący m spory teren. Dwóch uzbroj ony ch m ężczy zn

background image

w m undurach arm ii am ery kańskiej otworzy ło bram ę. Dom y stoj ące za płotem by ły
nienaruszone. Ich okna z pożółkły m i firankam i stały otworem . Drzwi wej ściowe pom alowano na
zielono. Na sznurze wisiały m ęskie kalesony. Nigdzie ani ży wej duszy. Na trawniku stało za to żółte
krzesło. Pat nałoży ł kurtkę oraz czapkę i wy siadł z autobusu, żuj ąc gum ę. Powiedział: „Ho!”,
gwiżdżąc, potarł ram iona i splótł dłonie na brzuchu. Trzej m łodzi żołnierze i dwie pielęgniarki
z noszam i podbiegli do autobusu. Siwy oficer z orderem na piersi oraz dokum entam i i pieczęcią
w dłoni szarpnął przednie drzwi.

– Attention!

[14]

– wrzasnął. – Pozostańcie na m iej scach! – Wręczał każdem u ciasno zapisane

kartki. – Rząd woj skowy – wy j aśniał i klął. Przeczy tał głośno: – Służby woj skowe otrzy m ały
rozkaz strzelania do wszy stkich, którzy podczas godziny policy j nej znaj dą się poza swoim i
dom am i i będą próbowali się ukry ć lub zbiec.


Zanim oficer dokończy ł czy tać, Betsy zrozum iała, że koniecznie naty chm iast m usi wy j aśnić, że
Frankfurt nie j est j ej dom em , że została w zły m m om encie pozostawiona sam a sobie i że nie
m usi nigdzie uciekać ani się ukry wać. Podniosła prawą rękę, by zwrócić na siebie uwagę. Ku
własnem u zaskoczeniu pam iętała angielskie słowo „proszę” i gdy oficer spoj rzała w j ej kierunku,
wy dusiła z siebie: „Please...”. W ty m m om encie zrozum iała, co j ej się przy trafiło.

Patrzy ła w osłupieniu na wy soki m ur zwieńczony drutem kolczasty m . Ani przez chwilę nie

wątpiła, że ten bezm y ślny Pat, który m y lił Australię z Austrią, wcale nie przy wiózł ich do
Frankfurtu, ty lko z powrotem do piekła, do Theresienstadt. Jako że j uż się nie bała, udało j ej się
um knąć strzałom strażników. Z poczuciem ulgi pogrąży ła się w głębokiej ciem ności.

– Biedna staruszka – powiedziała starsza z pielęgniarek, gdy położono nieprzy tom ną Betsy na

noszach. – Przeży ła obóz koncentracy j ny i nic j ej z tego nie przy szło.

– Ale ona j eszcze oddy cha.

– Nie przetrwa nawet godziny, to widać. Możesz m i wierzy ć, m oj a droga. Mój dawny szef

zawsze powtarzał, że siostra Nancy wy czuwa śm ierć.

background image

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

4

C Z Y S T E S U M I E N I E I S Ł O N I N A

J e s i e ń 1 9 4 5

Przez ostatnie dwanaście lat Niem cy nigdy nie by li tak zgodni j ak j esienią 1945 roku. Wszy scy
inaczej wy obrażali sobie pokój . „Zupełnie inaczej ” – m ówiła, pociągaj ąc nosem , Gudrun
Schm and, która j eszcze rok tem u siała postrach j ako żona stróża dom u przy Thüringer Strasse 11.
Ilekroć wspom inano o obecnej sy tuacj i Niem iec, twarz pani Schm and wy rażała cierpienie
i obrazę. Już nie nosiła bawarskiej kurteczki, która podkreślała j ej krzepką germ ańską figurę, ani
ludowy ch bluzek. Teraz wkładała perkalowe spódnice i ciem ny pulower z grubej wełny, który by ł
na nią o dwa num ery za duży. Od ostatecznego upadku Niem iec straciła sześć kilogram ów, a także
wiarę w sprawiedliwość i sporą część wspom nień.

Gudrun Schm and z trudem przy chodziła pam ięć o ty m , że przez ostatnie dwanaście lat

naj ważniej szy m m ężczy zną w j ej ży ciu by ł Adolf Hitler. Zapom niała również o całkiem
niedawny m zdarzeniu: 24 m arca 1944 roku o siódm ej rano pełna wściekłości pospieszy ła na
policj ę, by zadenuncj ować wdowę Am alię König za „szkodzący narodowi kom entarz”. Pani
König straciła j edy nego sy na pod Stalingradem . By ł on pastorem i nie doczekał narodzin swoj ego
pierwszego dziecka. Wdowa stwierdziła podczas poby tu w schronie, że naloty na ludność cy wilną
by ły „karą boską za bom by zrzucane przez Niem ców na Coventry ”.

Pani Schm and zupełnie zapom niała, że dosłownie w ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy dręczy ła

swoj ego m ęża, że powinien „zachować się j ak m ężczy zna i dowiedzieć się wreszcie, o co chodzi
z ty m obcy m bachorem ”, który m ieszkał od blisko czterech lat u Dietzów i „zawsze się tak gapił,
j akby właśnie dostał po łbie”. W tej kwestii doszło do zdecy dowanego zwrotu akcj i. Po
wkroczeniu Am ery kanów to pani Schm and odczuwała strach, gdy ty lko w kory tarzu naty kała się
na „bachora”. Jednak j uż w pierwszy ch dniach j esieni wróciła do form y. Powiedziała Fanny, że
w szafie m a j eszcze j eden drogi i nienoszony sweter Eberhardta. Chciała go wy ciągnąć i –
dodała – „sprawdzić, czy pasuj e na ciebie, drogie dziecko. Moj em u kochanem u Eberhardtowi by
to się z pewnością spodobało. Zawsze lubił sprawiać inny m radość”.

Fanny zapam iętała go inaczej . Podczas swoj ego ostatniego urlopu Eberhardt złapał j ą za pierś,

gdy m ij ali się na ciem ny ch schodach do piwnicy. Krzy knęła wtedy przerażona, a m łody
Schm and przy cisnął j ą do ściany i wrzasnął: „Bez ceregieli, ty cy gańska cipo!”.

background image


Ta nowa zaży łość ze strony pani Schm and przerażała Fanny. Nawet bardziej niż j ej wcześniej sza
wrogość. Boj aźliwie spy tała Anny, czy naprawdę m usi nosić sweter sy na tej kobiety.

– Nic nie m usisz – odparła Anna. – Przy m us się skończy ł. Raz na zawsze. – Przy cisnęła do

siebie córkę Vicky i m ilcząco błagała o cud, w który od dawna nie wierzy ła. Od końca woj ny
Hans czterokrotnie chodził do Urzędu Meldunkowego po j akieś inform acj e o rodzinie
Sternbergów, m im o to nie dowiedział się, dokąd zabrano Johanna Isidora, Betsy, Victorię i Sala.
Jak dotąd na nic nie przy dał się także am sterdam ski adres oj ca Fanny, pod który m przeby wał on
w czerwcu 1939 roku. Połączenia pocztowe z zagranicą nie istniały i naj wy raźniej Fritz
Feuereisen nie próbował znaleźć swoj ej rodziny przez naj zwy klej sze biuro poszukiwań.

– Jako prawnik na pewno by wiedział, co należy zrobić – stwierdziła Anna.

Hans wy powiedział na głos to, czego oboj e się obawiali:

– Niewielu Ży dów m ieszkaj ący ch w Holandii m ogło się uratować, gdy wkroczy ł tam

Wehrm acht. Nawet j eśli działał tam zupełnie inny ruch oporu niż u nas, ich szanse by ły raczej
cholernie m ałe.

Fanny przeczuwała, że j ej m atka i brat nie ży j ą, chociaż nie wspom inała o ty ch odczuciach

Hansowi i Annie. Często przesiady wała na parapecie ze stary m atlasem szkolny m w rękach
i Anna przy łapy wała j ą, j ak patrzy ła zam y ślona przed siebie. Atlas zawsze by ł otwarty na m apie
Holandii. We wrześniu, w czasie naj ważniej szy ch świąt ży dowskich, Fanny spy tała w końcu, czy
m ożna j uż przy j echać z Am sterdam u do Frankfurtu.

– Jak wy tłum aczy ć dziecku coś, czego nie da się wy tłum aczy ć dorosłem u? – zastanawiał się

Hans.

– Fanny nie j est dzieckiem – odparła Anna. – Już od dawna. Jestem pewna, że ona to doskonale

wie.


– Wie więcej niż wielu naszy ch szacowny ch rodaków. A m oże znasz kogoś, kto wiedział, że w ty m
kraj u istniały gestapo i obozy koncentracy j ne? I że znakowano ludzi żółty m i gwiazdam i i pędzono
ich ulicam i, a potem ci ludzie zniknęli?

Pokonani Niem cy nie zadawali py tań. Większość by ła zaj ęta gruntowny m przerabianiem

swoj ej przeszłości, podobnie j ak wy służony ch płaszczy woj skowy ch i m undurów, z który ch szy to
ubrania do kolekcj i zim a 1945. Nie rozm awiano głośno o czasach hitlerowskich. Bezczelnie
przepisy wano na nowo ży ciory sy, bo przecież nikt nie współdziałał dobrowolnie. Od początku
wszy scy wiedzieli, że „naziści doprowadzą nas do katastrofy ”. Wierzący i ateiści wreszcie doszli
do zgody : „m ły ny boże m ielą powoli, ale sprawiedliwie”. I j eszcze dwa zdania by ły ty powe dla
tego okresu: „Hitler na pewno o ty m nie wiedział” i „Takich autostrad nikt inny by nam nie
zbudował”. Ty le wiedzieli wierni poplecznicy reżim u.

– Kto m y j e ręce we własnej niewinności, oszczędza na m y dle – stwierdził Hans, gdy pani

Schm and spotkała go przy zam iataniu ulic i koniecznie chciała pom ówić o swoj ej nienagannej
przeszłości polity cznej .

– Od razu wiedziałam , że z waszą Fanny coś j est nie tak – rzuciła, dzielnie dzierżąc m iotłę – ale

na szczęście ludzie m oj ego pokroj u nauczy li się odwracać wzrok. Czegoż to j a nie widziałam i nie

background image

sły szałam . Ale zachowałam wszy stko dla siebie. Jestem z tego naprawdę dum na.

– Może pani by ć z siebie dum na. Już dawno powiedziałem do żony : nasz kraj potrzebuj e takich

j ak pani.

Przy filiżance kawy zbożowej , którą państwo Schm andowie delektowali się przy kolacj i, pani

Gudrun poskarży ła się gorzko m ężowi:

– Że też m uszę teraz traktować takiego gnoj ka j ak j ednego z nas! Pom y śleć ty lko, że j eszcze

rok tem u pan Dietz i j ego hołota przem y kali po kątach, gdy ty lko ostro na nich spoj rzałam . Aż m i
się coś robi.

– Koniec z ostry m i spoj rzeniam i – odparł Wilibald. – Teraz na nas tak patrzą. Całe zło zrzucaj ą

na stróżów. Jesteśm y teraz odpadkam i narodu. Każde słowo m usim y dokładnie przem y śleć.
Każde przeklęte słowo.

Mim o obciążenia własną biografią łatwiej sze wy dawało się ty m pogrążony m w niedoli

ludziom wy czy szczenie sum ienia niż zdoby cie krom ki chleba. W pierwszy m przy padku
wy starczy ło przedstawienie am ery kańskim władzom i niem ieckim urzędom nieskazitelnej
przeszłości, co robiono dzięki wy buj ałej fantazj i, nieustraszoności oraz bezczelnej wierze we
własne kłam stwa. Jednak tego, że w tak żarliwie wy m odlony ch czasach pokoj u całe Niem cy będą
głodować, nie wy obrażali sobie ani ci dobrzy, ani źli, ani pobożni, ani bezbożni. „W dzisiej szy ch
Niem czech są ty lko braki, ale za to m am y ich całe m nóstwo” – powtarzano dokoła. Fanny stała
w piekarni dwie godziny w kolej ce, ale do dom u przy szła bez chleba i m ąki, za to z naj nowszy m
dowcipem . „Od dzisiaj na ostatni posiłek przed śm iercią też wy daj e się kartki ży wnościowe” –
powtórzy ła. U rzeźnika przy Berger Strasse ludzie godzinam i stali w deszczu i podczas burzy, by
dostać funt końskiego m ięsa, ale niektórzy m usieli odej ść z pusty m i rękam i. Przy działów
kartkowy ch nie dało się zrealizować w sklepach, na wielu drzwiach wisiała kartka z napisem „Brak
towaru”. U rzeźnika na Sandweg na wy stawie stała ty lko srebrna waga z porcelanową świnką,
u innego przy pom inano: „Nie pozwól swoim kartkom na m ięso stracić ważności. Za kartkę na 100
gram ów m ięsa dostaniesz 40 gram ów cukru”. Do wielu sklepów wchodziło się po połam any ch
schodach, a ich okna by ły pozbawione szy b. Kto chciał kupić dziecku m leko i kartofle na zupę albo
drewno na opał, podeszwy do butów, pieluchy, nici lub lekarstwa, m usiał szukać na czarny m
ry nku. Funt m asła kosztował na nim prawie dwieście pięćdziesiąt m arek, za centnar kartofli
żądano nawet ośm iuset m arek, a za funt słoniny – dwustu. Kawa ziarnista i am ery kańskie
papierosy by ły tam naj silniej szą walutą. Jeden papieros Lucky Strike kosztował siedem m arek
pięćdziesiąt fenigów. Taniej zdoby wały j e m łode blondy ny, za który m i am ery kańscy żołnierze
wołali „frollaj n” albo „Veronika” i które obdarowy wali czekoladą i ny lonowy m i pończocham i.
Frollaj ny z ustam i wy m alowany m i czerwoną szm inką nie odrzucały żadnej saty sfakcj onuj ącej
oferty. Ich m oralność by ła tak sam o elasty czna j ak ich ciała.

Niem niej j ednak j esienią 1945 roku niem ieckie kobiety nie zważały j uż na oj czy znę ani na

narodową dum ę. Nawet te, które przez ostatnie dwanaście lat przy sięgały Hitlerowi wierność do
śm ierci. Teraz walczy ły j uż ty lko z głodem . Przy rządzały kawę z żołędzi i zupę z pokrzy w.
Z j arzębiny rosnącej w parkach i na ulicach robiły m arm oladę – dodaj ąc słodzik, środek żeluj ący
i sztuczny arom at cy try nowy. Matki pruły stare swetry, by zrobić dla swoich dzieci ubrania na
zim ę, z zasłon szy ły spódnice, a z obrusów ubranka na kom unię. Przerabiały worki po cukrze na
białe pończochy dla dziewczy nek, a z garniturów swoich poległy ch na woj nie m ężów szy ły stroj e

background image

na konfirm acj ę sy nów. Płakały ty lko wtedy, gdy nikt nie widział, a w kolej kach powtarzały, że
„w czasie woj ny nie by ło tak źle j ak teraz”. Zam iast rodzy nek, herbatników i sy ropu na kaszel
uży wano brukwi. Nadawała się na placki, robiono z niej kawę i cukierki, palono j ak ty toń. Wróciła
do łask stara dziecięca piosenka: „Liście, liście, liście, na nic m i się zdały ście. Niech no m atka da
nam m ięsa, nie zostanie ani kęsa”.

Inwalidzi woj enni i eleganckie starsze panie – wszy scy podróżowali pociągam i uczepieni

buforów, naj odważniej si wspinali się na dachy. Głoduj ący m ieszkańcy m iast j echali ze swoim i
bezuży teczny m i skarbam i na wieś, gdzie wy m ieniali srebrne zastawy, dy wany, świeczniki,
biżuterię, własną dum ę i trady cj ę wielu pokoleń na m leko, słoninę, j aj ka, warzy wa i m asło.
Krąży ły opowieści o rolnikach, którzy wy kładali obory perskim i dy wanam i i pili piwo
z kry ształowy ch kieliszków. Hełm y przerabiano na garnki i sitka, resztki drutu kolczastego na szpilki,
a rozkazodawcy czasów woj ny zaś sam y ch siebie przerobili na j ęczący ch zj adaczy chleba
o zgorzkniały m wy razie twarzy.

Zwy cięzcy j eździli j eepam i i m achali z otwarty ch poj azdów woj skowy ch. Włosy obcinali na

j eża, by li dobrze odży wieni i wy glądali j ak uczniacy. Wy palali zwy kle ty lko pół papierosa
i rzucali niedopałek na ziem ię. Bardzo się potem śm iali, widząc, j ak pokonani wrogowie padaj ą na
kolana i walczą o łup. Podziwiani żołnierze Am ery ki zaczy ty wali się kolorowy m i zeszy cikam i,

które nazy wali kom iksam i. Niem ieckie dzieci nauczy li długiego określenia chewing gum

[15]

i krótkiego słowa fuck

[16]

. Te m łode lwy by ły wręcz oczarowane cenam i w podbity m kraj u –

j eszcze bardziej niż tam tej szy m i blondy nkam i. „Dla kogoś, kto m a dolary, ceny są niezwy kle
niskie. Za karton papierosów Cam el m ogę kupić całe Niem cy. Już wszedłem w ten biznes” – pisali
w listach do dom u Tom , Sam i Jim .

We Frankfurcie, tak j ak w cały ch Niem czech, racj onowano prąd oraz gaz i nie m ożna by ło

dostać ratuj ący ch ży cie lekarstw. W szpitalach brakowało łóżek i lekarzy, a w aptekach straszy ły
puste półki. Parkowe ławki i huśtawki dawno zostały porąbane na opał. Zruj nowane dom y –
śm iertelnie groźne m iej sca, nieustanny przedm iot troski m atek – stały się ulubiony m i placam i
zabaw. Dzieci nie chodziły do szkoły. Nawet ocalone od bom b budy nki szkolne by ły nadal
zam knięte – podręczniki do niczego się nie nadawały, nie uczy ły niem ieckiej m łodzieży
nakazany ch przez Am ery kanów wolności, tolerancj i i dem okracj i. Przede wszy stkim brakowało
nauczy cielek i prawie nie by ło nauczy cieli nieum oczony ch w zbrodnie hitlerowskiego reżim u.

Teraz by li „obciążeni” i z tego względu nie m ieli prawa pracować w szkole

[17]

.

Zarówno m ężczy zn, j ak i kobiety odkom enderowano do prac przy odgruzowy waniu. Dzieci

o brzuchach wzdęty ch z głodu grzebały w śm ietnikach w poszukiwaniu resztek j edzenia.
Większość ty ch rozbitków w krótkich spodenkach wy chowy wała się bez oj ca i czuła
odpowiedzialność za m atkę i rodzeństwo. By ły one m istrzam i kradzieży i wy m iany, nie
przej m owały się zakazam i i niebezpieczeństwem . Wchodziły na ogrodzone tereny zam ieszkane
przez Am ery kanów, buszowały po ich kuchniach i stołówkach, a potem wracały do dom u
z produktam i ży wnościowy m i, j akich ich m atki nigdy nie widziały. Śm iertelnie przerażeni
uchodźcy ze wschodu napły wali do m iasta, co j eszcze zwiększało kłopoty z kwaterunkiem
i pogarszało j uż i tak fatalne zaopatrzenie. Choroby szerzy ły się j ak w średniowieczu. Nawet
eleganccy ludzie m ieli wszy i każdy bał się nocnego ataku głodu.

background image

Mężowie, oj cowie i sy nowie, bracia i narzeczeni nie wracali z woj ny. Kom u się poszczęściło,

trafił do więzienia na zachodzie i został przetransportowany do Am ery ki, Anglii lub Francj i.
Większość j eńców woj enny ch przetrzy m y wany ch przez państwa zachodnie głodowała j ednak
w wy krwawiony ch Niem czech. A o niem ieckich j eńcach w rękach sowieckich nie by ło żadnej
wieści. Winą za tę niedolę obarczano dem okracj ę. „Nie przy niosła nam nic poza liczeniem kalorii
i ograniczeniam i w dostawach prądu” – diagnozowali sy tuacj ę zgorzkniali i zatwardziali ludzie,
skarżąc się na niesprawiedliwość, j aka spotkała niem iecki lud. Pani Schm and wy powiadała się
w im ieniu całego narodu, gdy tłum aczy ła Annie: „Robiliśm y ty lko to, co nam rozkazano. A teraz
m usim y wziąć na siebie całą winę”. Mówiła to j eszcze 5 września 1945 roku. Rozm awiały
w kory tarzu. Żona by łego stróża m iała na sobie żółto-czarną podom kę, a na głowie szarą chustkę.
W prawej ręce trzy m ała lekką walizkę, w kieszeni – buteleczkę waleriany, z którą nie rozstawała
się od m om entu wkroczenia Am ery kanów. Wilibald i Gudrun Schm andowie właśnie się
przeprowadzali.

Gdy nastał pokój , początkowo nie doznali żadnego uszczerbku i by li przekonani, że ich

ewidentna przeszłość nie będzie niosła za sobą żadny ch konsekwencj i. Ostatniego dnia sierpnia
dostali j ednak nakaz opuszczenia m ieszkania, „niezwłocznie, naj później w ciągu pięciu dni”. Przy
ty m Urząd Kwaterunkowy nakazał, by „kuchenka, wszy stkie przenośne grzej niki, grzej nik
łazienkowy, um y walka i wanna pozostały na m iej scu”. Małżeństwo, które tak długo rządziło
w kam ienicy, dostało naj m niej szy z pokoików na m ansardzie. Do końca woj ny by ło to m iej sce
przechowy wania wędlin, m ąki i ry żu, a także ubrań, prania i urządzeń gospodarczy ch –
wszy stkich zdoby czy, które przez lata Wilibald Schm and grom adził na licy tacj ach poży dowskiego
m ienia. „Kupiłem to legalnie” – wy j aśniał chętnie po zakończeniu woj ny w gronie m y ślący ch
podobnie j ak on, gdy piętnowano niesprawiedliwość, j aka dotknęła ty ch pełny ch poczucia
obowiązku m ężczy zn. Jednak nawet wśród zaufany ch osób nie wspom inał o srebrny ch
świecznikach i dwóch obrazach olej ny ch, które znalazły się w j ego posiadaniu zaraz po nocy
kry ształowej w listopadzie 1938 roku.

Czteropokoj owe m ieszkanie po Schm andach, położone na parterze – którego lokatorom

przy sługiwało prawo do uży tkowania ogrodu – zaj m owała wcześniej ży dowska rodzina
Wolfsohnów, która została zm uszona do wy j azdu w ciągu j ednej nocy j uż w czerwcu 1939 roku.
Teraz zam ieszkała tam pięcioosobowa rodzina Dietzów. Dzięki wielokrotnem u, upartem u składaniu
podań Hansowi wreszcie się udało przekonać odpowiedni urząd o swoim nieskazitelny m
postępowaniu za czasów nazistowskich. Zdecy dował j ego poby t w Dachau oraz „wiary godnie
przedstawiony i potwierdzony przez wy m ienione osoby akt ratowania ży dowskiego dziecka przy
zagrożeniu własnego ży cia”. Mieszkanie by ło przestronne, a w ogródku rosły cebule i szczy piorek,
osobiście zasadzone przez panią Schm and. Ale to przede wszy stkim m y śl, że los wreszcie
zrekom pensował im lata cierpienia i ży cia w strachu, sprawiła, że Hans i Anna poczuli się tak
szczęśliwi j ak j eszcze nigdy. W obliczu tego, co przeży li i widzieli, walka z codzienny m i
trudnościam i wy dała im się teraz łatwa. By li nastawieni opty m isty cznie, radośni. Czasam i, gdy
udawało im się zapom nieć, j ak straszną drogą m usieli pój ść Johann Isidor i reszta, czuli się znowu
m łodzi.

Sophie i Erwin, którzy w schronie piwniczny m nauczy li się, co to znaczy by ć dzieckiem woj ny,

i którzy w stary m m ieszkaniu m usieli dzielić łóżko, by li wniebowzięci. Cały m i dniam i ganiali się

background image

po czterech wielkich pokoj ach, aż podłoga skrzy piała. Z radosny m krzy kiem wskakiwali do wanny,
która ze względu na brak opału nie m ogła by ć na razie uży wana. Bawili się w ganianego wokół
wielkiego czarnego pieca w pokoj u dzienny m i uważnie zdzierali po kawałku tapetę w fiołki, którą
Schm andowie położy li j eszcze w ostatnim roku woj ny.

– Tu na ścianie rosną cudowne kwiaty – m ówiła Sophie. – One m ogą wszy stko. Nawet upiec

chleb.

– Widzim y, że nie m ożna zdawać się na diabła – odparł j ej oj ciec.

– Czy diabeł to coś dobrego, tatusiu?

– Coś bardzo dobrego, panienko. Jeśli ty lko zaj m uj e się inny m i.

Wielka biała plam a na ścianie w pokoj u dzienny m także j ą fascy nowała. Nad sofą państwa

Schm andów, nakry tą własnoręcznie wy szy dełkowany m pokrowcem , wisiał dawniej portret
Hitlera, wspaniały egzem plarz, nam alowany w olej u i oprawiony w ram ę z drewna
orzechowego. Zaraz po wkroczeniu Am ery kanów pan dom u wpadł w panikę i pod osłoną
bezksięży cowej nocy pochował ten hołd dla Führera pod niem ieckim dębem na niem ieckim
trawniku.

– Skąd ta okropna plam a na ścianie? – spy tał Hans, gdy Schm and przekazy wał m u klucze do

m ieszkania. Dawny stróż czuł się niepewnie, co nowy m m ieszkańcom przy niosło ulgę.

– Musiałem tam coś poprawić – wy m am rotał zdetronizowany władca dom u przy Thüringer

Strasse 11.

– A j a, idiota, przez te wszy stkie lata nie dostrzegłem , że j est pan po prostu naprawiaczem

świata.

Fanny również cieszy ła się z przeprowadzki. Jeśli chodziło o usunięcie śladów Schm andów, nie

bała się żadnej pracy ani nie szczędziła wy siłków. Wraz z Anną m y ły okna, szorowały podłogę
i waliły trzepaczką w m eble tak, że aż kurz wy pełniał cały pokój . Wtedy wy dawała się spokoj na
i zadowolona, czasam i nawet okazy wała beztroskę i rozbawienie. Gdy prasowała poszewki na
poduszki, uczy ła Sophie piosenki, którą zaskoczona i poruszona Anna rozpoznała j ako dziwaczną
balladę kuchenną, śpiewaną przez Josephę przy obieraniu fasolki lub ziem niaków. Czy nowe
otoczenie przy pom niało Fanny czasy dzieciństwa? Czy wielkie, j asne pom ieszczenia wy ciągnęły
z m gły dawne obrazy ? Anna nie m ogła się zdecy dować, czy powinna sobie tego w ogóle ży czy ć.
Jak dziecko, które przeszło ty le co Fanny, m oże wrócić do czasów radości i się przy ty m nie
załam ać?

Już następnego dnia Fanny spy tała o dom w alei Rothschildów 9. Wy m ówiła adres z taką

oczy wistością, j akby nadal tam m ieszkała. Chciała wiedzieć, czy się tam urodziła, czy w j adalni
stał wielki stół, a w ogrodzie przed dom em rósł bez. A żółte róże? Py tała o Clarę, której nigdy nie
wspom inała, wreszcie o Claudette. Anna by ła zaskoczona, że Fanny pam iętała nawet im ię
m ałego foksteriera swoj ej kuzy nki.

– Snipper by ł zabawny – powiedziała dziewczy na – zawsze się z niego śm ialiśm y. Bardzo się

z niego śm ialiśm y. Tańcz, Snipper!

Anna także się śm iała. By ła pewna, że Fanny dobrze robi wracanie do tego, co tak długo

pozostawało stłum ione. Ale po południu, gdy Fanny wy kładała regały w spiżarni papierem ze
starego m ieszkania, Anna usły szała nagle j ej przerażony krzy k: „Nieprawda, nie m oże by ć!”. Za

background image

chwilę dziewczy na wy szła ze spiżarni. By ła blada, chwiała się na nogach i przy ciskała do ust
chusteczkę. Szy bko pobiegła do toalety.

Anna stała j ak wry ta za zasłonką, którą właśnie obcinała. Liczy ła każdy wy pełniony

cierpieniem szloch, j aki dochodził z toalety. Sły szała bicie własnego serca, czuła się zawsty dzona
j ak dziecko, które przy łapano na podsłuchiwaniu pod drzwiam i.

– Nie – poprosiła tak cicho, że nie sły szała własnego głosu – j eszcze nie dziś.


Fanny wróciła do pokoj u dziennego z zupełnie przem oczoną chusteczką w dłoni. Anna podeszła do
niej , wy ciągnęła ram iona. Chciała przy tulić to dziecko, swoj ą córkę, i powiedzieć, że ona także
straciła oj ca i rozum iała j ej ból. Nie m ogła j ednak wy krztusić ani słowa.

– Dobrze się czuj esz? – zdołała j edy nie spy tać, choć by ło to py tanie naj głupsze z m ożliwy ch.

– Tak – odparła Fanny. – Ty lko zachciało m i się płakać, sam a nie wiem dlaczego.

Zanim zam ordowano j ej dzieciństwo, Fanny by ła pełna tem peram entu, rezolutna i na

wszy stko m iała gotową odpowiedź. Teraz, j ako czternastolatka, by ła zam knięta w sobie, m ilcząca
i nieśm iała. Gdy zagady wał j ą ktoś obcy, wzdry gała się. Naj m niej sze odstępstwo od tego, do
czego by ła przy zwy czaj ona, sprawiało, że traciła pewność siebie. Zgubiona spinka do włosów lub
złam ana skuwka przy prawiały j ą o poczucie winy. Dziecięcą radość zachowała ty lko
w kontaktach z Sophie i Erwinem . Anna i Hans czuli, że Fanny bardzo cierpi, za m ało j ednak
wiedzieli o niem iłosiernej stronie pam ięci, by j ej j akoś pom óc. Ta bezradność ich dręczy ła.
Oboj e przy znawali, że z troj ga dzieci to właśnie naj starsza dziewczy nka wy m aga naj więcej
troski, a m im o to nie potrafili j ej zapewnić tego, czego naj bardziej potrzebowała. Chcieliby, żeby
Fanny by ła tak niesforna i opry skliwa j ak inne dziewczęta w j ej wieku.

– Żeby by ła j edną z ty ch nieznośny ch panienek, które ciągle tupią nogam i i doprowadzaj ą

rodziców do szału, ale który m m ożna przy naj m niej codziennie porządnie przy łoży ć – wy obrażał
sobie Hans. – Wiem , o czy m m ówię. Miałem trzy siostry. I to j eszcze j akie.

– Ja też – dorzuciła Anna. – Serce m i się kraj e, gdy sobie przy pom nę, co m atka Fanny

wy prawiała, by skruszy ć m ury i narzucić swoj ą wolę. Jak j a zazdrościłam Vicky tej odwagi
i bezczelności. I oczy wiście zastanawiam się teraz, czy zrobiłam coś nie tak z naszą Fanny.

– Uratowałaś j ej ży cie – przerwał j ej m ąż. – Miałaś ty le odwagi i m iłości bliźniego. Za cały

naród. Daj się teraz wy kazać ty m , którzy pędzili ludzi j ak by dło na śm ierć. I którzy nadal
pozwalaj ą na to, żeby dziecko wołało rodziców i nie otrzy m y wało odpowiedzi.

Fanny nie m ówiła nigdy o oj cu, m atce i bracie. Nie py tała także o dziadków. O Erwinie, Clarze

i Claudette w Palesty nie wspom inała rzadko, raz napom knęła o Alice w Afry ce Południowej .
Chciała wiedzieć, czy naj m łodsza córka Sternbergów by ła ładna i czy dobrze się uczy ła.

– Czy by ła wy bredna? Miała dużo koleżanek?

– Chcesz zobaczy ć j ej zdj ęcie? – spy tała Anna. – Uratowałam wszy stkie nasze album y. Mam y

wspaniałe zdj ęcia. Zwłaszcza te, na który ch j est Alice. Wuj ek Erwin by ł świetny m fotografem .

– Może kiedy indziej – odpowiedziała Fanny. – Teraz m uszę iść do piekarni.

Wy dawało się również, że nie interesuj e j ej własna przy szłość. Córka radcy prawnego, doktora

Friedricha Feuereisena, który raczej nie przetrwał okupacj i Holandii, gdy ż pół roku po

background image

zakończeniu woj ny nadal nie dotarło do Dietzów żadne zapy tanie o losy j ego rodziny, nie patrzy ła
przed siebie. Ty lko raz Anna zebrała się na odwagę i poruszy ła ten tem at.

– Gdy w końcu otworzą szkoły, m usim y cię j ak naj szy bciej zapisać – powiedziała. –

My śleliśm y o szkole im ienia Herdera w alei Wittelsbachów. Wiem , że straciłaś parę lat, ale
j estem pewna, że dasz sobie radę. Masz głowę do nauki. Nie to co j a. Ja zawsze potrzebowałam
dwa razy więcej czasu, żeby coś zrozum ieć.


Fanny by ła przerażona. Wy prostowała się na krześle i patrzy ła w podłogę.

– Nie m ogę chodzić do szkoły z niem ieckim i dziećm i – powiedziała wreszcie. Pot oblał j ej

czoło. Wstała, podeszła do okna, ale naty chm iast się odwróciła. – Co powiem , gdy spy taj ą, gdzie
by łam ty le czasu? Dlaczego w ogóle ży j ę? Będą na pewno chcieli wiedzieć. Obcy ludzie zawsze
chcą wszy stko wiedzieć. Wszy stko.

– Ale tak m usi by ć, Fanny. Pom ożem y ci, dobrze o ty m wiesz. Porozm awiam y

z nauczy cielam i. Hans m ówi, że tobie nikt nie odważy się nie pom óc.

– Nie chcę żadnej pom ocy. Nie chcę iść do szkoły.

– Nie m a co płakać, dziecko. Chodź tutaj , usiądź przy m nie. Nie będziem y cię do niczego

zm uszać, na pewno. Ty lko co będziesz wtedy robić cały m i dniam i?

– To co zawsze. Pom agać ci, opiekować się Sophie i Erwinem . Nauczę się robić na drutach,

gdy ty lko znowu będziem y m ieć wełnę. I będę czy tać. Ile ty lko się da.

– Ty lko że tak niczego się nie nauczy sz. To znaczy nie nauczy sz się właściwy ch rzeczy, niczego,

co przy stoi tobie i twoj ej rodzinie.

– Nauczy łam się j uż, czego trzeba – rzuciła Fanny. – Wy starczy m i tej nauki do końca ży cia.

Czteroletnia Sophie zdoby wała j uż budzące zaufanie doświadczenia ży ciowe. By ła wesoła

i pełna fantazj i, nie troszczy ła się o m łodszego brata ani m u nie zazdrościła, zawsze by ła
zadowolona i nie wy m agała więcej niż inne dzieci w m iej scach pozbawiony ch dóbr. Jej rodzice
uważali j ą za codzienny dowód na to, że dla rodziny Dietzów wreszcie zaświeciło słońce.

– Ilekroć patrzę przez okno – śm iał się Hans pierwszej październikowej niedzieli – sły szę

radosny głosik naszego skowronka. Czy m sobie zasłuży liśm y na tak szczęśliwe i wesołe dziecko?

Jego córka śpiewała właśnie starą piosenkę: „U Jakuba nie m a chleba. Jednak j em u nie

potrzeba. Jakub j utro, Jakub dziś. Jakub to kudłaty m iś”. Kudłatem u m isiowi niczego nie brakowało
do szczęścia. Nosił starannie wy prasowaną zieloną kurteczkę, pod nią białą koszulę z wy łożony m
szerokim kołnierzem – by ł w zasadzie ubrany lepiej niż większość niem ieckich m ężczy zn, który ch
garnitury, m ary narki i koszule pochodziły z lat tłusty ch, podczas gdy ich ciała należały j uż do lat
chudy ch. Widać by ło po nich nie ty lko czasy głodu, ale też zwątpienie i zranioną dum ę. Miś m iał
pod ty m względem lepiej – j ego figura nie zm ieniała się ani w latach chudy ch, ani tłusty ch.
Wprawdzie spędził wiele nocy w schronie piwniczny m , ale wy szedł stam tąd j edy nie bez lewego
buta i szklanego oka, które zresztą z czasem odzy skał.

Naj bliższy powiernik Sophie siedział na ziem i z rozpostarty m i łapkam i, gotowy z całej swej

m isiowej siły bić brawo zapalonej arty stce, która okraszała swój wy stęp wokalny tańcem
i recy tacj am i z książeczki z baj kam i. Mała diwa nosiła grube blond warkocze splecione w koronę

background image

i podtrzy m y wane szeroką j edwabną wstążką w kolorze czerwony m , która pam iętała j eszcze złote
czasy bom bonierek i dżentelm enów. Chociaż by ło j uż za zim no, by chodzić z goły m i nogam i,
panienka Sophie nie m iała na sobie pończoszek. By ła właścicielką zaledwie dwóch par, które
trzeba by ło oszczędzać na zim ę. Wszy scy m ówili, że pierwsza zim a pokoj u będzie nawet gorsza
od tej z 1944 roku.

Co wieczór Sophie chciała słuchać baśni o słodkiej zupie

[18]

, której by ło ty le, że nawet dzieci

żebraków nie m usiały j uż cierpieć niedoli. Ale to nie baj ki o krainach m lekiem i m iodem
pły nący ch by ły dla niej naj większy m szczęściem , lecz sy cące spotkania z żołnierzam i
am ery kańskim i. Młodzi zwy cięzcy, nazy wani przez ludność „Am ery kańcam i”, przy sięgali, że nie
wy baczą swoj em u niedawnem u wrogowi i że będą nieustannie radować się niem ieckim
cierpieniem . Nie doty czy ło to j ednak dzieci. Ilekroć spoty kali na swoj ej drodze gładko
przy lizany ch chłopców w spodenkach lub dziewczy nki z włosam i upięty m i w trady cy j ną koronę,
obrzucali ten nary bek pokonanego wroga gum ą do żucia, batonikam i czekoladowy m i, ciastkam i
i gruby m i kanapkam i z serem lub szy nką.

Po raz pierwszy w ży ciu Sophie Dietz spróbowała banana. Brała wszy stko j ak leci. Gdy

poj awiły się pom arańcze i popularne cukierki z dziurką w środku, stała w pierwszy m rzędzie.
W swoj ej czerwonej spódniczce i czarnej kam izelce wy glądała j ak Czerwony Kapturek –
ubranko to uszy ła j ej w ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy nieustraszona m atka z flagi ze swasty ką,
którą w spiżarni schowali kiedy ś Schm andowie. Pewnego razu Sophie dostała nawet słoik m asła
orzechowego. Ponieważ nie m ogła go otworzy ć, przy niosła zdoby cz do dom u, ale j ej m atce także
się nie udało dostać do środka.

– O Boże, to by łaby wspaniała pasta do podłogi – żałowała Anna.

Sophie m iała trzy m arzenia, które dotąd się nie spełniły. Prosiła Boga, żeby oj ciec odzy skał

nogę i żeby j ej brat zam ienił się w sarnę.

– Erwin za dużo płacze i ciągle chce j eść z m oj ego talerza – skarży ła się. A na Boże

Narodzenie chciała wy j ść za m ąż. – W biały m czołgu – wy obrażała sobie ten dzień nad zupą
z chleba i pęczaku. Jej wy branek m iał by ć czarnoskóry i zaopatry wać wszy stkich w te słodkie
pączki, które Am ery kanie nazy wali donutam i. – Czarni – wy j aśniała Sophie zdziwiony m
rodzicom – daj ą dzieciom znacznie więcej czekolady i cookiesów niż biali.

Słowa cookie, oznaczaj ącego ciastko, uważna dziewczy nka nauczy ła się j uż dwa ty godnie po

wkroczeniu Am ery kanów do Frankfurtu. Podczas gdy Wehrm acht nadal j eszcze nawoły wał do
okazy wania niem ieckiej dum y i składania ofiar na froncie wewnętrzny m , m ała Sophie ćwiczy ła
j uż swoj e spoj rzenie na am ery kańskich żołnierzach, którzy pod ty m wpły wem ciągle zapom inali,
że ich zadaniem nie j est odgry wanie Świętego Mikołaj a w kraj u wroga. Mieli rozkaz, by nauczy ć
naród niem iecki dem okracj i.

– Gdy by Hitler o ty m wiedział – westchnął Hans, gdy j ego córka wróciła do dom u z paczką

popcornu. – Po kim ona m a tę bezczelność? Na pewno nie po m nie.

– Ani po m nie – dodała Anna. – Erwin zawsze powtarzał: „nasza Anna otwiera buzię ty lko po

to, by włoży ć do niej cukierka”.

– Niech go ty lko dorwę, dostanie za swoj e.

– Chciałaby m , żeby ś m ógł m u osobiście nawty kać.

background image

– Ja też – westchnął Hans. – Oddałby m ostatnią koszulę, żeby znowu zobaczy ć j ego i Clarę.

– Znowu zapom niałeś o Claudette. Założę się, że ona nie zapom niała o nikim z nas. Odj eżdżała

z tak ciężkim sercem . Nigdy nie zapom nę wy razu j ej twarzy tam tego okropnego dnia. Boże drogi,
Sophie znów gdzieś pobiegła. To dziecko ży j e po prostu na ulicy.

– Dziękuj m y niebu, że znowu m oże tak biegać. Bez strachu przed bom bam i i naszy m i

rodakam i.

Sophie i j ej przy j aciółka Lena Litkowski właśnie kończy ły robić ławkę. Dziewczy nki poznały

się dopiero pół roku tem u. Matka Leny zm arła z głodu w trakcie ucieczki z Wrocławia, a j ej
oj ciec zginął w Rosj i. Od sierpnia sierotka m ieszkała z dziadkiem w dom u przy Thüringer Strasse
11 – zostali przy m usowo dokwaterowani do m ieszkania na trzecim piętrze, gdzie główni naj em cy
(pięćdziesięcioletni pracownik gazowni z żoną, bratem i teściową) szy kanowali przy by ły ch j ak
podczas woj ny robiono to z „napły wowy m i robotnikam i”. Pozostali m ieszkańcy także traktowali
uchodźców tak, j akby to m ieszkańcy Śląska i Prus Wschodnich by li winni niem ieckiej porażki.
Sophie by ła j edy ny m dzieckiem , którem u nie zabraniano bawić się z Leną.

– Swój zawsze znaj dzie swego – skwitowała to pani Schm and w rozm owie z m ężem . – Ten

niby porządny pan Dietz by ł przecież zawsze kom unistą. Boże drogi, na cośm y pozwolili!

Ty lko Litkowscy by li w ty m dom u katolikam i. Nowi sąsiedzi wy m y ślali więc im od Cy ganów

ze wschodu, Polaczków i zakłam anej hołoty. W obecności wnuczki m ówiono do dziadka: „Nie
m aj ą czy m posm arować chleba, a wy j adaj ą nam ostatnie okruszki”.

Doktor Hans Litkowski, em ery towany siedem dziesięcioletni nauczy ciel gim nazj alny, cierpiał

z powodu śm ierci swoj ej córki, wieloty godniowej ucieczki, głodu i sm ętnego przy j ęcia we
Frankfurcie, ale się nie poddawał i chronił wnuczkę przed sąsiadam i. Mała Lena za dużo j ednak
przeży ła i sły szała, by zaufać ludziom . Ośm ielała się ty lko w zabawie z Sophie. Nowa
przy j aciółka, o rok m łodsza, lecz większa, silniej sza i nieustraszona, wy znaczała zabawy
i narzucała rozkład dnia. To właśnie Sophie wpadło do głowy, żeby ze zbom bardowanego
sąsiedniego dom u przy ciągnąć na ich podwórko kawałki gruzu i położy ć na nich zwęglone deski
przy niesione z ruin w alei Wittelsbachów. Na tej nowej ławce dziewczy nki om awiały swoj e
zadania na poniedziałek.


– Pozry wam y kwiaty – zaproponowała opty m istka Sophie.

– No nie wiem – wy raziła wątpliwość Lena.

Obie wiedziały, że sprzedaż kwiatów przez dzieci w ogóle się nie opłaca, ale zaj m owały się nią

w każdy poniedziałek. Jeszcze w październiku rosły w ruinach piękne żółte kwiaty, bły szczące
m ocno w j esienny m słońcu i pachnące pokoj em . Swój zbiór dziewczy nki przewiązy wały
źdźbłem trawy, robiąc niewielkie bukiety, i niosły do piekarni, rzeźnika lub sklepu kolonialnego.
Chociaż ciągle im odm awiano, nie traciły nadziei, że dostaną wreszcie bułeczkę albo plaster
szy nki. Jesienią 1945 roku błagalne spoj rzenie dzieci robiło j ednak wrażenie ty lko na zwy cięzcach.
Żaden niem iecki piekarz nie dawał bułeczki za żółty kwiatek.

Więcej szczęścia w handlu m iał za to oj ciec Sophie. Wprawdzie nie pracował, gdy ż w kraj u,

w który m nie drukowano prakty cznie gazet, nie wspom inaj ąc j uż o książkach, nie by ło zaj ęcia dla
drukarza. Jednak, j ak to sam często powtarzał, rozkładaj ąc wieczoram i swoj ą zdoby cz na

background image

kuchenny m stole, nie narzekał na swój los.

– To naprawdę naj lepszy m om ent, żeby by ć bezrobotny m – tłum aczy ł żonie, gdy ty lko

zaczy nała m ówić, że m artwi się o ich przy szłość. – Za to, co by m przy niósł do dom u j ako
drukarz, m ogliby śm y kupić m oże j akiś kilogram m asła, ale zabrakłoby j uż na porządny sznur, na
który m m ogliby śm y się powiesić. W naszej oj czy źnie znów panuj e handel wy m ienny. I czarny
ry nek.

W handlu wy m ienny m osiągnął Hans m istrzostwo. Nie przepuścił żadnej okazj i korzy stnego

kupna ży wności, węgla, drewna, ubrań czy stary ch hełm ów żołnierskich. Te ostatnie j ego dawny
kolega przerabiał na garnki, sita i sztućce. Szy bko się rozchodziły. Nie wahał się przed żadną
transakcj ą ani pom y słem . Noży ce do drobiu i rdzewiej ącą m aszy nkę do m ięsa, które pochodziły
z kuchni j ego od trzech lat nieży j ącej m atki, wy m ienił na kawałek szarego m y dła, dziesięć
kam y ków do zapalniczki i garnuszek sm alcu. Za starą koły skę Erwina dostał ćwierć funta herbaty
oraz kule o odpowiedniej dla siebie wy sokości. Za pochodzącą j eszcze z alei Rothschildów piękną
paterę przy niósł do dom u dwie szpule nici, cztery igły do cerowania i czerwoną wełnę,
wy starczaj ącą akurat na dwa sweterki dla dzieci i dwie pary pończoch.

– Po co nam patera, skoro nie pieczem y j uż tortów – stwierdziła Anna. Rozstała się także

z duży m i kwadratowy m i guzikam i z m asy perłowej , ukochany m wspom nieniem z pasm anterii
j ej oj ca na Hassengasse.

Cztery godziny później j ej m ąż wrócił z błękitny m m ateriałem na ubrania.

– Jakość przedwoj enna – cieszy ł się. – Kobieta, która m i go sprzedała, chciała nawet pokazać

na dowód rachunek z dom u towarowego Wronkera.

– Na litość boską, co j ej na to powiedziałeś?

– Że nie trzeba. I rozej rzałem się dookoła ze złością. „Wronker to by ł ży dowski dom towarowy

– powiedziałem do niej – a porządni Niem cy nie m ogli kupować u Ży dów”. Szkoda, że nie
widziałaś j ej m iny ! Na coś takiego czekałem całe lata!

Ze względu na brak nogi rower nie by ł m u j uż potrzebny, więc Hans sprzedawał go partiam i.

Opony i pom pkę wy m ienił na centnar bry kietów, łańcuch – na funt sm alcu. Za kierownicę dostał
zim owy płaszcz dla Anny – niedawno przerobiony, który przedłuży ła potem resztkam i zielonej
zasłonki. Za rowerowe siodełko m ieli obiecanego królika na święta.

– By ć m oże także trochę m ąki na ciasto drożdżowe, j akie Josepha piekła zawsze na święta –

rozm arzy ła się Anna. – Dodam y do niego trochę rodzy nek i arom atu cy try nowego.


– Do tego doszło, że żona bohatera woj ennego m usi ugry źć się w j ęzy k, gdy wspom ina
o arom acie cy try nowy m . A j ego dzieci nie wiedzą, co to są rodzy nki.

Naj większy sukces w swoj ej działalności Hans odniósł, gdy nie m usiał niczego oddawać.

Utrzy m y wał kontakt z j edny m kolegą z drukarni, który m iał z kolei kontakty z nowy m intendentem
teatralny m , Tonim Im pekovenem . Dzięki tem u, m im o wielkiej konkurencj i – bo m ieszkańcy
m iasta by li żądni kultury tak sam o j ak chleba – udało się Hansowi zdoby ć j eden bilet wstępu na
przedstawienie 3 listopada. By ł to dzień, w który m m iej skie sceny Frankfurtu przeniosły się do
pom ieszczeń giełdowy ch – do tej pory m ieściły się w sali nagraniowej lokalnego radia. Nawet
ty tuł przedstawienia prem ierowego na ty m otwarciu, Frankfurt będzie żyć, wy dał się Hansowi

background image

osobiście ważny m przesłaniem .

– Dla naszej Fanny – powiedział, wy j m uj ąc bilet z kieszeni kurtki. – My ślałem , że nigdy go nie

dostanę. Ludzie zupełnie oszaleli na punkcie teatru.

– Zawsze tak by ło – skwitowała Anna. Przy pom niała sobie, j ak Victoria, m im o

niebezpieczeństwa, j akie groziło j ej j ako Ży dówce, po ciem ku przem y kała na świąteczne
przedstawienia w dzielnicy Röm erberg.

– Musim y ci ty lko dać kilo bry kietów, Fanny. Kolega m ówi, że to bardzo ważne.

Fanny wpatry wała się w bilet leżący na stole. Jak zawsze, gdy czuła się zakłopotana, ssała

górną wargę.

– Czy będzie tam dużo ludzi? – spy tała wreszcie. – To znaczy, co się w takim teatrze robi?

– Śm iej e się – powiedziała Anna. – Po prostu cieszy się ty m , co się dziej e na scenie. A gdy ci

się podoba, klaszczesz. Spy taj Sophie, j ak to się robi.


Trudno j ej by ło opisać teatr. Brakowało j ej słów oraz wspom nień. By ł ty lko sm utek i przenikliwy
ból, odbieraj ący j ej powietrze. Bardzo się starała opowiedzieć Fanny o j ej m atce, o m agii
otaczaj ącej Vicky i o ty m , j akie by ły j ej m arzenia o teatrze. Widziała j ednak nie swoj ą piękną,
kapry śną siostrę, ty lko kobietę trzy m aj ącą za rękę m ałego Sala, podążaj ącą razem z nim w stronę
Wielkiej Hali Targowej .

Fanny zauważy ła łzy, które poj awiły się w oczach Anny.

– Chcę tam iść – wy j ąkała. – Hans zadał sobie ty le trudu. Naj lepiej będzie, j ak założę niebieską

spódnicę. I białą bluzkę. Nie szkodzi, że j est trochę za szeroka. W końcu nikt m nie nie zna.

– Wy kluczone – zaperzy ł się Hans. – Moj a córka nie pój dzie w za szerokiej bluzce do teatru.

Tam chodzą bardzo eleganccy ludzie.

Z niebieskiego m ateriału, który dostała za swoj e perłowe guziki, Anna uszy ła j ej dopasowaną

sukienkę z długim i rękawam i. Podobny strój nosiła kiedy ś Claudette na lekcj ach tańca. Materiału
wy starczy ło j eszcze na pasek, niewielkie m arszczenie przy kołnierzu i m ankiety, a także na szeroką
wstążkę do włosów. Ubrana w faluj ącą sukienkę, ozdobiona niebieską wstążką, która pięknie
odbij ała się od j ej lekko czerwonawy ch włosów, z bły szczący m i policzkam i i zielony m i oczam i,
Fanny zachwy ciła całą rodzinę. Gdy spoj rzała w lustro, zobaczy ła tam m łodą dziewczy nę
upoj oną tą niezapom nianą chwilą, w której wiedziała wreszcie, co to m łodość i radość ży cia.

Hans, Anna, m ały Erwin w wózeczku, Sophie, a także Lena towarzy szy li Fanny kroczącej

w stronę giełdy z paczką bry kietów. Przed salą wszy scy się z nią pożegnali, j akby j uż nigdy nie
m ieli j ej zobaczy ć. Fanny by ła po raz pierwszy sam a wśród obcy ch, ale zachowała spokój .
Naty chm iast znalazła człowieka, który odbierał od widzów węgiel, a potem swoj e m iej sce.
Starsza kobieta z lorgnon zawieszony m na szy i i haftowany m woreczkiem przy prawej ręce
uśm iechnęła się do niej . Fanny odwzaj em niła uśm iech i ostrożnie usiadła na swoim krześle.

Ci eleganccy ludzie, o który ch opowiadał Hans, siedzieli w nieogrzewanej m im o

listopadowego chłodu sali owinięci w grube swetry, szale i płaszcze. Fanny spoj rzała na kobietę
obok, sędziwą dam ę o biały ch włosach, w czarny m kostium ie. Nie dało się ukry ć, że został on
przerobiony z m unduru i przefarbowany. Donośny m głosem osoby niedosły szącej rozm awiała

background image

ona z sąsiadką Fanny po lewej stronie – także starą kobietą w wy tarty m szary m płaszczu, niską,
chorowitą i niezwy kle bladą. Jej ży we oczy nie pasowały do zapadniętej twarzy. Obie panie
perorowały nad głową Fanny o wzdęciach i zupie z brukwi.

– Stary Ganeff znowu zabrał cały nasz przy dział m ięsa – skarży ła się dam a w czarny m

kostium ie. Krzy czała tak głośno, że j akiś m ężczy zna w rzędzie przed nim i zasłonił sobie rękam i
uszy.

Niska, blada kobieta dostrzegła j ego niezadowolenie, z trudem wstała, położy ła rękę na

ram ieniu Fanny.

– Zam ieniam y się m iej scam i – rozkazała.

– Ależ m ój oj ciec wy starał się dla m nie o ten bilet.

– Nic ci nie będzie, j eśli wy świadczy sz przy sługę starej kobiecie. Matka cię tego nie nauczy ła?

– Tacy teraz są – dodała kobieta w czarny m kostium ie, gdy Fanny wstała, czerwona na twarzy.

– Trzeba im ciągle rozkazy wać. Zanim będą m ieli ty le lat, żeby sam i wy dawać rozkazy.

– Proszę, nie gniewaj się, m oj a droga. Dziewczy na nie m iała na pewno nic złego na m y śli. To

ty lko nieporozum ienie, j akby to powiedziała nasza pani Sternberg. Ciągle to powtarza. Mim o to
dobra z niej kobieta. Jakie to okrutne, że właśnie j ej nie m ożna wy bić z głowy ty ch pom y słów.
Straciła całą rodzinę w obozie, ale ciągle powtarza, że m a we Frankfurcie córkę.

W ty m m om encie podniesiono kurty nę. Szczęśliwi widzowie klaskali j ak dzieci. Śm iali się,

krzy czeli „Hura!”, m achali w stronę sceny, skakali na swoich siedzeniach i chóralnie wołali:
„Frankfurt będzie ży ć”. Ty lko dziewczy na z niebieską wstążką na włosach i pam ięcią tak bezlitosną
j ak ludzie, którzy cztery lata tem u postanowili j ą wy gnać z rodzinnego m iasta, siedziała szty wno,
zachm urzona, na swoim krześle. To, co działo się na scenie, docierało do niej j ak przez kurty nę.
Słowa eksplodowały w j ej głowie. Znowu widziała trzaskaj ący pej cz i sły szała niezapom niany
głos szatana. Chociaż ty m razem by ła pewna, że m u nie um knie, złoży ła ręce i błagała Boga, by
dał j ej siłę i odwagę, by m ogła zagadnąć obcy ch.

– Ty lko ten j eden raz – szeptała.

Podczas przerwy kobieta w czarny m kostium ie opowiadała, że w Berlinie chodziła kiedy ś

często do teatru.

– Widziałam Bergner

[19]

w każdej roli – powiedziała. – Nigdzie indziej nie by ło to m ożliwe.

– We Wrocławiu – wpadła j ej w słowo towarzy szka – nasz teatr też nie m iał się czego

wsty dzić. Często przy j eżdżał do nas Gerhart Hauptm ann

[20]

. Mieliśm y lożę.


Fanny pocierała ręce. Wiedziała, że będzie zgubiona, j eśli da się opanować strachowi, że j ej
obowiązkiem by ło nie rezy gnować z nadziei na cud. I tak Fanny Feuereisen, która nie zapom niała
dnia swego ocalenia, szarpnęła kobietę w szary m płaszczu za rękaw.

– Przepraszam – spy tała – ale czy m ogłaby m i pani podać adres pani Sternberg? My ślę, że

ona m nie zna.

background image

5

C U D A S I Ę J E D N A K Z D A R Z A J Ą

L i s t o p a d 1 9 4 5

Z pierwszej wizy ty w teatrze Fanny wróciła z liliowy m napisem na lewy m przedram ieniu.
Jąkaj ąc się, opowiedziała swoj ą historię. Ponieważ papieru brakowało tak sam o j ak chleba, rzeczy
ważne zapisy wano na rękach lub udach. Fanny zwilży ła więc ołówek poży czony od sąsiadki
w szary m płaszczu, która w decy duj ący m m om encie okazała się tak uczy nna, i zapisała nim
adres: „Magerstrasse”.

Odchodziła od zm y słów, gdy się dowiedziała, że we Frankfurcie nie m a takiej ulicy.


– Ani wcześniej , j eszcze za Hitlera, takiej nie by ło, ani teraz na pewno nie m a – wy j aśnił j ej
Hans.

– Ale sły szałam wy raźnie, co ta kobieta powiedziała. Tak głośno krzy czała, że aż zrobiło m i się

głupio. Ludzie patrzy li w naszą stronę ze wściekłością. Pom y ślałam sobie, że zaraz się na nas
rzucą.

– Masz babo placek! Powtarzam zawsze, że gdy ktoś krzy czy, to raczej nie m a do powiedzenia

nic wartościowego. Popatrz ty lko na naszego by łego Führera. Nie trzeba od razu płakać, Fanny.
Naprawdę. Jeszcze nie wszy stko stracone. Ostatecznie m ówi się też, że nie m a dy m u bez ognia.
Sprawdzim y, m oże ta ulica leży w dzielnicy Höchst, ale od razu ci m ówię: cierpliwości. Przy
dzisiej szej kom unikacj i Höchst j est prakty cznie na końcu świata.

– W końcu nazwisko Sternberg nie wy stępuj e tak często – dorzuciła Anna – a to właśnie j e

usły szała Fanny. Nie znałam inny ch Sternbergów niż m y. I nasi krewni z Górnej Hesj i,
oczy wiście. Ale żadna ży dowska klientka naszej pasm anterii nie nazy wała się Sternberg. Widzę
teraz wy raźnie spis osób. Nasz subiekt m iał bardzo staranne pism o. Po Steinberży nie by ła
Sternheim owa. Friederike Sternheim . Za każdy m razem kupowała bordiurę i j edwabne wstążki.

– Jak ty wszy stko dobrze pam iętasz. Musi ci to sprawiać ból.

– Sprawia.

– Cieszę się, że m oj a pam ięć m a dla m nie litość.

– Może i m oj a się kiedy ś opam ięta.

Anna nie wierzy ła wprawdzie w szczęśliwe przy padki i znaczące om eny, ale nie przestawała

background image

sobie wy obrażać, że przeży cia Fanny z teatru i j ej niety powa reakcj a by ć m oże m ogą by ć dla
nich j akim ś znakiem .


– Gdy by m chociaż wiedziała, w który m kierunku patrzeć – m y ślała w ciem nej sy pialni. By ła
dziesiąta wieczorem , właśnie wy łączono prąd, a ze świecy został j uż ty lko ogarek. – Fanny
szy bciej odgry złaby sobie j ęzy k, niż zaczepiła obce osoby. Nie m ożem y się zachowy wać, j akby
nic się nie stało.

– Owszem , ale nie m ożem y też robić sobie j akichś nadziei. Jeśli ta kobieta rzeczy wiście

powiedziała „Sternberg”, nie chodziło na pewno o m atkę Fanny. Victoria by nas szukała.

– Gdy by m ty lko wpadła na j akiś pom y sł, co teraz zrobić, by łoby m i lepiej . Czuj ę się taka

bezradna.

Jednak następnego ranka to właśnie Anna zwietrzy ła trop – decy duj ący trop. Żeby węgiel j ak

naj dłużej się żarzy ł, zawij ała bry kiety w wilgotną gazetę, którą Hans przy nosił regularnie ze
swoich wy praw. Teraz włoży ła do piecy ka bry kiet obłożony w pierwszy, j eszcze sierpniowy
num er „Frankfurter Rundschau”, w który m zam ieszczono wiadom ość o wy borach
parlam entarny ch w Wielkiej Bry tanii. „Attlee nowy m prem ierem ” – dało się j eszcze odczy tać.

Słaba sm uga dy m u podnosiła się w stronę sufitu. W przy tłum iony m świetle poranka wy glądała

j ak szeroki budy nek z kopułą. W pierwszej chwili ten kształt wy dał się Annie znaj om y, ale kontury
szy bko się rozwiały. Nadal j ednak wpatry wała się w sufit. Przy j em nie j ej by ło siedzieć tak przed
piecem , czuć ciepło, cieszy ć się niedzielny m spokoj em i świadom ością, że m im o niewielkich
zapasów ży wnościowy ch i inny ch ograniczeń rodzina by ła bezpieczna.

– Fanny – powiedziała do siebie z zadowoleniem .

Zaraz potem wy m am rotała: „Gagernstrasse”. Oszołom iona wrzuciła do żaru drugi bry kiet,

następnie zam knęła drzwiczki pieca. Zrobiła to trochę za m ocno, więc zaczęła nasłuchiwać, czy
żadne z dzieci się nie obudziło. Poczuła piekący ból w głowie i karku.

– Nie – rozkazała sam a sobie i zaraz powiedziała sm utny m głosem : – Nic się nie stało, zupełnie

nic.

A j ednak cienie j uż j ą dopadły. Długonogie postacie z żelazny m i ram ionam i, które wracały, by

j ą zabrać. Aby im uciec, złapała za m iech. By ł to drogi przedm iot z czerwonej skóry, przeszy ty
złoconą nicią. Wy dało j ej się ważne, by przy pom nieć sobie, skąd go m a, ale pam ięć odm ówiła
współpracy.

Jej czoło płonęło. Pom y ślała, czy by nie zm ierzy ć sobie tem peratury. Przy ilu stopniach

m ogłaby wziąć cenną tabletkę aspiry ny ? Zostały ty lko trzy pigułki i dopiero za j akieś dwa
ty godnie by ć m oże uda się Hansowi zdoby ć nowe.

– Obej dę się – zdecy dowała. I wtedy, j akby nigdy nie zwątpiła w swoj e wspom nienia,

wy powiedziała głośno i wy raźnie, a nawet trium fuj ąco: – Gagernstrasse 36.

Pod ty m adresem stał niegdy ś ży dowski szpital – do roku 1933 znany w cały m Frankfurcie

z wy sokich standardów m edy czny ch i znakom itej opieki. Podczas pierwszej woj ny światowej
szesnastoletnia Clara Sternberg pielęgnowała tam ranny ch żołnierzy – bez wiedzy rodziców.
Jeszcze lata później dy skutowano o ty m w dom u przy alei Rothschildów 9. Johann Isidor spotkał
swoj ą córkę flirtuj ącą z pewny m oficerem z zabandażowaną głową. Piękna buntowniczka nawet

background image

wobec oj cowskiego gniewu odm ówiła opuszczenia stanowiska przy łożu bohatera. Bez skutku
Anna próbowała odsunąć obrazy przeszłości. Zby t często odważna Clara ponownie odgry wała tę
scenę. „Po m aturze idę na m edy cy nę” – powiedziała swoim skonsternowany m rodzicom .
„I nigdy nie wy j dę za m ąż. Nie róbcie sobie żadny ch nadziei”.


– Przy naj m niej z ty m ostatnim ci się udało – lubił przekom arzać się z nią Erwin, gdy znowu
przy woły wała tam te wy darzenia.

Anna otarła twarz fartuchem . Nie m ogła m y śleć o Erwinie, zaraz poj awiały się łzy. Nigdy nie

wiedziała, czy to łzy radości, czy sm utku. Ty m razem cierpiała nie ty lko z powodu obrazów, lecz
także dlatego, że sły szała dźwięki i czuła zapachy tam ty ch wspaniały ch czasów. Naj pierw
usły szała delikatnie śpiewny głos Erwina, który drwił sobie z ich oj ca. Potem poczuła zapach
perfum Clary, ziołowy, skom ponowany przez nią sam ą. „Śm ierdzi j ak m oj a woda po goleniu” –
powiedział Erwin i zatkał sobie nos. Clara nazwała go ignorantem , a Anna poczuła się zakłopotana,
bo nie znała tego słowa.

Trzy letnia Fanny w zielonej falbaniastej spódniczce zaczęła się śm iać. Oj ciec podrzucił j ą do

góry, złapał, warcząc j ak niedźwiedź, potem znowu podrzucił i na koniec obsy pał j ej twarz
pocałunkam i.

– Jestem ptakiem – krzy czała z radości.

– Nie rozpuszczaj dziecka – strofowała m ęża Victoria. – Któregoś dnia powinna zacząć

zachowy wać się j ak dam a.

– Naj ważniej sze, żeby by ła dam ą z poczuciem hum oru – odparował j ej m ąż.

Przez chwilę odpowiadaj ącą j ednem u uderzeniu serca Anna wy obrażała sobie doktora

Feuereisena, j ak stoi przed ich drzwiam i i dopy tuj e się, czy j ego córka ży j e. Obiecała sobie, że
nie będzie j uż płakać – j ednak zwątpienie zwy cięży ło. Pogrzebała w popiele, ale nie pom ogło to
słabem u ogniowi. Wodę na kawę zbożową nastawiła o wiele za wcześnie. Mim o poprzedniego
postanowienia wy ciągnęła z szafki sy rop z buraków.

– Przecież j est niedziela – uspokoiła swoj e sum ienie dobrej pani dom u. Widziała Josephę,

dum na kucharka brała się pod boki, nazy wała sy rop z buraków „żarciem dla biedny ch”
i przy sięgała, że „to coś trafi do tego dom u ty lko po m oim trupie”.

Hans ciągle od nowa py tał o Josephę. I ciągle bez skutku – nie sły szano o niej w żadny m

z urzędów. Anna zastanawiała się, ile lat m oże m ieć Josepha – j eśli w ogóle przeży ła woj nę –
i czy wie, że Johann Isidor, Betsy, Victoria i Salo zostali deportowani na wschód. Trudno by ło
Annie m y śleć o dawnej kucharce i j ednocześnie przy gotowy wać śniadanie. Niem rawo wy j ęła
z szafki czerwono-biały kieliszek na j aj ko, a z szuflady ulubioną ły żeczkę pochodzącą z dom u
Clary. Przed wy j azdem do Palesty ny siostra powiedziała, że tam kurom na pewno j est wszy stko
j edno, czy ich j aj ka zj ada się ły żeczkam i, czy rękam i. „Jeden szaj s” – podsum owała, a Fanny
naty chm iast wy próbowała to obce sobie słowo.

Anna położy ła właśnie piątą ły żeczkę obok talerzy ka Sophie, gdy nagle wróciła do

rzeczy wistości. Przy pom niała sobie, że m iała ty lko j edno j aj ko i że od dwóch lat u Dietzów nie
podawano j uż j aj ek na niedzielne śniadanie.

– Jedno j aj ko na pięć osób – zaniepokoiła się Anna. Odłoży ła kieliszek i ły żeczki z powrotem do

background image

kredensu i obiecała sobie, że w ty m ty godniu uszy j e dla dzieci bieliznę z nieuży wany ch ręczników
frotowy ch, które oszczędzała na specj alną okazj ę. Chciała także postarać się o m ąkę i arom at do
pieczenia na placek bożonarodzeniowy. Zrezy gnowała za to z wizy ty u fry zj era. Za ondulacj ę
i ścięcie pan Oberm üller brał dwa bry kiety i pięć kam y ków do zapalniczki. Hans chował kam y ki,
które przy nosił z czarnego ry nku, j ak kiedy ś swoj ą srebrną papierośnicę. Zagroził, że publicznie
nazwie „tego chy truska Oberm üllera” wy zy skiwaczem i arcy nazistą. „Widziałem , j ak 9 listopada
targał srebro i porcelanę wy niesione z ży dowskiego dom u na Sandweg”.


Gdy Anna m y ślała o łupie fry zj era Oberm üllera, przy pom niała sobie, że porcelanowy serwis
z Lim oges należący do Betsy, a także cała zastawa stołowa, srebra i obie m enory babki
z Pforzheim zostały w dom u przy alei Rothschildów 9, gdy rodzina Sternbergów m usiała
przenieść się do „ży dowskiej kwatery ”. Poczuła wielką chęć, by zaciągnąć kuchenne zasłony
i usiąść przy piecu z m okry m ręcznikiem na głowie, by m y śleć wy łącznie o arom acie
cy nam onowy m i pierniku. Jednak otrząsnęła się i podeszła do drzwi. Na palcach przeszła do
sy pialni. W niedziele Hans leżał w łóżku często do dziewiątej . Zwy kł m awiać, że przy pom ina m u
to niedziele z czasów przedwoj enny ch, gdy m iał j eszcze dwie nogi i m ógł liczy ć na pieczeń
wieprzową z knedlam i.

Czwartego listopada o poranku z m arzeń o niedzielny m obiadku nic nie wy szło. Hans j eszcze

spał, gdy Anna odsłoniła okno. Wy dawał się odprężony, ręce złoży ł na piersi. Na kocu leżał j akiś
papier zapisany j ego spiczasty m wy raźny m pism em . „Zarzucam y sobie, że nie przy znawaliśm y
się z większą odwagą, nie m odliliśm y się z większą wiarą, nie wierzy liśm y radośniej i nie
kochaliśm y goręcej ” – przeczy tała Anna. To by ły słowa – j ak j ej później wy j aśnił m ąż –
pewnego prawnika, Gustava W. Heinem anna, który w im ieniu ewangelików uznał
współodpowiedzialność swoj ego Kościoła za czy ny nazistów. Anna wy gładziła papier i odłoży ła
go na nocny stolik. Ogarnęły j ą czułość i podziw dla m ęża. Te uczucia j ą rozgrzały. By ło dziesięć
po siódm ej .

– Na Gagernstrasse – przy pom niał sobie Hans, gdy by ł j uż na ty le rozbudzony, by zrozum ieć,

co tak poruszy ło j ego żonę – do 1942 roku m ieścił się ży dowski szpital. We wrześniu albo
październiku naziści opróżnili cały budy nek i wszy stkich deportowali: lekarzy, pielęgniarki,
pacj entów, nieważne, czy by li w stanie iść o własny ch siłach, dzieci i starców, wszy stkich wy słali
na śm ierć. Mój stary kolega, z który m by liśm y razem w Dachau i który m ieszka na
Maxim ilianstrasse, powiedział m i, j eszcze w tam ty ch straszny ch czasach, że widział to wszy stko
z okien swoj ego m ieszkania. Wiem ty le, że naziści chcieli wy korzy stać ten budy nek na tak zwany
Szpital Wschodni. Bóg j ednak okazał się wy j ątkowo sprawiedliwy i zadbał o to, by j uż rok później
cały budy nek został solidnie zbom bardowany. Wy daj e m i się, że wy ciągnęli stam tąd sporą liczbę
trupów.

– Nikt by tam dzisiaj nie m ieszkał. Kto odbudowałby taki wielki budy nek w pół roku? Może

powinniśm y sobie dać spokój i poszukać tej cholernej Magerstrasse. Tak na zdrowy rozsądek to
Fanny j akoś m usiała to usły szeć.

– Mnie też się tak wy daj e – zgodził się Hans. – Kto nie szuka, nic nie znaj duj e. Tak m ówiła

m oj a babcia. I znalazła w końcu tego faceta, który j ej zrobił dziecko.

Półtorej godziny i filiżankę kawy zbożowej później wy ruszy ł w wy prawę na Gagernstrasse.

background image

– To rzut beretem stąd – dodawał sobie odwagi po pierwszy ch dziesięciu m inutach.

W gruncie rzeczy nie by ło to tak daleko od Thüringer Strasse, dla m ężczy zny z j edną ty lko

nogą i niewielką nadziej ą na powodzenie tej wy czerpuj ącej ekspedy cj i by ła to j ednak m ęcząca
odległość. Zanosiło się na burzę, m gła osnuwała dachy i kom iny, powietrze by ło wilgotne i zim ne.
Ostry wiatr wschodni wiał m u prosto w twarz, trudno by ło iść o kulach po m okrej ziem i. Pół
godziny potrzebował, by dotrzeć do alei Wittelsbachów.

Niektóre z okazały ch m ieszczańskich dom ów przetrwały woj nę. Dawne m ieszkania

naj bogatszy ch m ieszczan dotknęły j ednak przy m usowe dokwaterowania – widać to by ło nawet
z zewnątrz. Prawie w każdy m oknie widniała rura od piecy ka, a na większości wizy tówek zapisano
po dwa nazwiska. Takie obrazki świadczy ły ewidentnie o ty m , że uchodźcy ze zbom bardowany ch
dom ów i opuszczony ch przez Niem cy ziem by li tu j edy nie niechciany m i podnaj em cam i. Lepiej
niż dom om wiodło się drzewom – j eszcze w listopadzie i na ostry m wietrze przy kuwały oko
koloram i j esieni i wy glądały opty m isty cznie. Na gałęziach ćwierkały kosy. Przed bram ą z kutego
żelaza siedziały dwa gołębie.

– To zły czas dla was – pouczy ł j e Hans. – Wcześniej dostawały by ście chleb. Dzisiaj chętnie

do was strzelam y, by was potem zeżreć.

W pasie zieleni, który dzielił alej ę, leżała brązowa papierowa torebka. Hans przekuśty kał przez

ulicę. Udało m u się w odpowiedniej chwili przy cisnąć kulą suchy papier, zanim złapał go wiatr.
Troskliwie złoży ł swoj ą zdoby cz i wsadził do kieszeni płaszcza.

– Mam cię, podróżniczko – wy m am rotał uspokoj ony. Papierowy ch torebek brakowało, nie

m ożna by ło ich ani kupić, ani dostać w sklepie czy piekarni. Bez własny ch baniek na m leko,
m enażek, papieru gazetowego, siatek lub stary ch torebek chodzenie na zakupy by ło darem ny m
trudem . Naiwny okazy wał się też ten, kto wy sy łał do kolej ek bezbronne dzieci. Odbierano im
naczy nia, garnki, m iski, a nawet pozbawione wieczek słoiki, często z całą zawartością.

Mim o kiepskiej pogody Hans by ł w dobry m nastroj u i nawet czuł się m niej głodny niż

zazwy czaj – dzięki dwóm krom kom chleba, które przy dzieliła m u Anna. Przy puszczał, że co
naj m niej j edna z nich by ła pierwotnie przeznaczona dla niej sam ej . Stary płaszcz woj skowy
chronił go przed deszczem i zim nem . W ostatnich m iesiącach woj ny Anna przefarbowała go na
czarno i doszy ła nowy kołnierz. W oddali dzwon kościelny wy bił godzinę. Dźwięk niósł się po
zniszczony m m ieście, poj ednawczy, prawie zapom niany. Hans zadum ał się nad ty m , że w ogóle
we Frankfurcie ostały się j akieś dzwony kościelne.

– My ślałem – wy m am rotał do siebie – że Kościół oddał naszem u ukochanem u Führerowi

wszy stkie dzwony dla celów j ego świętej woj ny. – Wy obraził sobie dokładnie taki akt darowizny
i się zaśm iał.

Na skrzy żowaniu alei Wittelsbachów i Habsburskiej natknął się na taką scenę: starsi m ężczy źni

w płaszczach, które wy glądały na ich wy głodzony ch ciałach j ak prześcieradła suszące się na
wietrze, i w czapkach z czasów przedwoj enny ch targali zniszczone walizki i po brzegi wy pełnione
węglem siatki na zakupy. Ich łup, tak niezbędny do przetrwania, pochodził z pociągów
towarowy ch, które m usiały zatrzy m y wać się tuż przed Dworcem Wschodnim , gdy ż by ły
trudności z wj azdem na odpowiedni tor. Stare kobiety w ciem ny ch chustkach na głowach,
o strapiony m , zgorzkniały m wy razie twarzy ciągnęły za sobą wózki. W niektóry ch na szary ch

background image

kocach lub po prostu w m etalowy ch skrzy niach leżały zasm arkane m ałe dzieci w czapkach
naciągnięty ch głęboko na czoło. Na wielu z ty ch skrzy ń widniał napis „Towar niebezpieczny ”.
Wózki wy pełnione by ły gałęziam i z parków i skwerów. Jedno m ałżeństwo naj widoczniej nie bało
się ani policj i, ani m ożliwej kontuzj i – wspólnie ciągnęło ciężkie oparcie j akiej ś ławki. Jeszcze
wy raźnie by ło widać ślad po tabliczce „Nie dla Ży dów”. W j ednej chwili wspom nienie o ty m
napisie wy wołało w Hansie wściekłość. Gniew i ból huczały w j ego głowie j ak uderzenia m łota.
Spoj rzał na m ałżeństwo tak dziko, j akby skradziona ławka należała do niego. Mężczy zna się
zawahał i postawił swoj ą zdoby cz.

– Dzień dobry – powiedział cicho.

– Z kim ty gadasz? – fuknęła j ego żona. – Już do tego doszło, że m am y się tłum aczy ć przed

by le wy m oczkiem .

Hans, m ilcząc, pokuśty kał dalej . Tram waj , który do końca woj ny łączy ł alej ę Saalburską i zoo,

nie wznowił j eszcze kursowania. Ty lko j eden z przy stanków pozostał nienaruszony. Część rozkładu
j azdy wisiała na starej tablicy. Olbrzy m i szary sznaucer o skołtunionej sierści i wy staj ący ch
kościach węszy ł za j edzeniem w wy rośniętej trawie. W wy zwolony ch Niem czech psy by ły taką
sam ą rzadkością j ak papierowe torebki, ławki parkowe i talony na podeszwy do butów, ubranie na
zim ę czy opatrunki. Dwaj rozbry kani chłopcy, m niej więcej dwunastoletni, m ieli gołe, niebieskie
z zim na nogi. Czubki ich wy sokich butów zostały obcięte, by łatwiej by ło dopasować j e do stopy.
Kopali pogniecioną puszkę w biało-niebiesko-czerwone paski i gwiazdy am ery kańskiej flagi.
Tomato soup – przeliterował Hans. Obiecał sobie, że postara się o to, aby j ego dzieci w swoim
czasie nauczy ły się angielskiego.

– I francuskiego – dorzucił. Mówił tak głośno, że aż się odwrócił ze strachem .

Na ty m odcinku ulicy widać by ło wiele śladów woj ny i wszędzie widniały resztki woj ennej

propagandy. Siedem m iesięcy po porażce hasła wzy waj ące do dalszej walki zakrawały na kiepski
żart. Na m urach podziurawiony ch kulam i i oknach zabity ch deskam i m ożna by ło przeczy tać:
„Powoli ku zwy cięstwu”, „Narodzie, broń się!” i „Raczej m artwi niż zniewoleni”. „Wszy stko to
gówno – twój Fritz” dodał ktoś na niezam ieszkały m dom u. W budce telefonicznej , w której nie
by ło j uż drzwi ani aparatu, nadal widniała naklej ka „Wróg podsłuchuj e”. Hans po raz pierwszy
pom y ślał, że podsłuchuj ący wróg, który podkopy wał woj enne powodzenie Niem iec, by ł
nam alowany j ako podstępny Ży d.

Mij ał po drodze rowery w każdy m wieku, na wszy stkich załadowane by ły pełne plecaki, na

bagażnikach stały nieporęczne kartony lub balie wy pełnione stary m sprzętem dom owy m . Od
czasu do czasu przej eżdżał otwarty sam ochód na niem ieckich num erach, na j ego pace stał silnik
napędzany drewnem – benzy ny zwy kły Niem iec prakty cznie nie m ógł dostać. Ty m większe by ło
zaskoczenie, gdy na krótkiej i cichej Maxim ilianstrasse, która łączy ła się z Gagernstrasse, poj awił
się nagle j eep. Za kierownicą siedział oficer, a obok niego bardzo m łody żołnierz obcięty na j eża,
z dwom a paskam i na ram ieniu. Wy chy lał się z sam ochodu, śpiewał donośnie piosenkę
urodzinową For he’s a jolly good fellow i walił się w pierś. Jeep nabierał prędkości, gnał w stronę
Hansa, który dotąd podążał środkiem ulicy i teraz w panice ruszy ł w stronę chodnika. Przez chwilę
wy glądało to tak, j akby sam ochód m iał go zaraz uderzy ć albo wpaść w poślizg, j ednak
gwałtownie się zatrzy m ał. Ham ulce i opony zazgrzy tały, kierowca nacisnął klakson, nie puścił go

background image

j uż i rzucał wy zwiskam i. You fucking German fool

[21]

. Jego towarzy sz bił brawo. Śm iesznie

wy sokim głosem krzy knął:

– Bravo, jumping jack!

[22]

. – Podrapał się po głowie j ak iskaj ąca się m ałpa i wy krzy wił twarz

w gry m asie. Potem splunął daleko i rzucił swoj ego dopiero co napoczętego papierosa na ulicę. –

For the Kraut – wy skrzeczał. – For the ugly German Kraut

[23]

.

– Aleś to sobie obm y ślił – rzucił Hans za odj eżdżaj ący m j eepem . – Dziwkę napy chacie

czekoladą, a kalekę chcecie przej echać! – Poczuł fizy czne cierpienie, gdy zdecy dował, że nie
schy li się po papierosa. Zostało go więcej niż połowa, a Hans nie palił nic od ty godnia. Ostatnią
paczkę cam eli z czarnego ry nku wy m ienił na kilo pęczaku i trzy sta gram ów słoniny. – Papieros za
talerz krupniku – wrzasnął wściekły w kierunku, w który m zniknął j eep – ale to żaden biznes. –
Rozdeptał kulą resztki j eszcze palącego się papierosa. Wsty dził się swoj ego gniewu i tego, że nie
potrafił się opanować.

Maxim ilianstrasse by ła znów spokoj na. We wszy stkich m ieszkaniach okna by ły zam knięte.

Nigdzie nie by ło widać, j ak w inny ch m iej scach, idący ch do kościoła ludzi ze śpiewnikam i lub
kobiet, które ruszały z m ały m i wiadram i do Parku Wschodniego na poszukiwanie j agód i j adalnej
zieleniny. Nawet chłopcy graj ący w piłkę zniknęli, ty lko pognieciona puszka nadal leżała tam
gdzie wcześniej . Hans patrzy ł na ulicę. Przeklinał woj nę i przeklinał swoj e ży cie. Gdy wreszcie
podniósł głowę, stwierdził, że wkroczy ł j uż na Gagernstrasse.

Ty lko dlatego, że wielkie okna wy dały m u się znaj om e, powoli uświadam iał sobie, że stoi przed

dawny m szpitalem ży dowskim . Gm ach m ocno zniszczony podczas bom bardowania został
odbudowany – choć ty lko częściowo, a to ze względu na brak czasu.

– A niech to szlag! – powiedział Hans. Usły szał własny gwizd i się zdziwił; nawet

w naj lepszy ch latach nie um iał gwizdać. Jego lewa kula pośliznęła się. Uderzy ła głośno o bruk.
Więcej wy siłku niż zwy kle kosztowało go j ej podniesienie. Schy laj ąc się, aż j ęknął. – A niech to
szlag – powtórzy ł.

– Dziwisz się, co nie? – powiedział do niego j akiś m ężczy zna. – Wszy scy się dziwim y.

Hans nie widział, kiedy ten człowiek do niego podszedł. Na oko sześćdziesięcioletni, m im o

silnego deszczu nie m iał na sobie płaszcza, ty lko sweter i szal. Znoszony szary sweter by ł na niego
o wiele za duży i m iał czerwone łaty na łokciach. Czarny szal w białe kwiaty z pewnością należał
wcześniej do j akiej ś kobiety. Do zielony ch pum pów nosił szelki z biały m sercem na środku.
Zam iast butów m iał na nogach kawowo-białe papucie z filcu. W ręku trzy m ał wiadro wy pełnione
końskim łaj nem , m iotłę i szufelkę. Naj wy raźniej m ieszkał w dom u, przed który m stali.

Hans przez krótką chwilę się zastanawiał, czy powinien zapy tać tego natrętnego obcego

człowieka, który naj widoczniej dąży ł do nawiązania rozm owy, o j ego skarb. W czasach, gdy
brakowało węgla, nic lepiej niż końskie łaj no nie nadawało się na opał. Jednak bardziej piliło go
py tanie, na które szukał odpowiedzi. Wskazał by ły ży dowski szpital.

– Wie pan m oże, kto tu teraz m ieszka?

– Ży dzi – odrzekł m ężczy zna. – Znowu Ży dzi. A któż by inny ?

– Co? Od kiedy ?

– Jakoś od dwóch ty godni. Całkiem ich tam sporo, m uszę powiedzieć. Nagle przy j echali. Spadli

background image

j ak z nieba. A ciągle nam gadaj ą, że wszy stkich Ży dów szlag trafił w obozach.

– Tak, a więc to znowu j est ży dowski szpital?

– Raczej dom starców, tak żem sły szał. W każdy m razie wszy scy, który ch dotąd widziałem ,

łażą o lasce. Ale one zawsze by ły ślam azarne. Jak stare kurczaki. Co panu? Źle się czuj em y ?

– Tak – odparł Hans. – Mdli m nie j ak wszy scy diabli. Nie m ogę ty le wy rzy gać, ile m i się

nazbierało. – W chwili naj większego oburzenia wy obraził sobie, że j est j edny m z nich. Usta m u
zwilgotniały, gdy uświadom ił sobie, że też m ógłby tak chodzić z wiadrem łaj na j ak ten facet
w papuciach. Jednak nic nie powiedział. Skierował wzrok na ziem ię i ruszy ł w stronę swoj ego
celu, do którego tak bardzo bał się dotrzeć.

– Co za ludzie – pom stował facet za Hansem . – Ani be, ani m e, ani kukury ku.

Pokonany Hans z trudem przeszedł przez szeroką bram ę. My ślał o czasach, które spędził j ako

żołnierz w Polsce. Starał się do nich wracać j ak naj rzadziej . Ponownie zaatakowało go
wspom nienie tego dnia, w który m został ranny i naj pierw stracił orientacj ę, a potem wiarę, że
uda m u się wrócić do Anny. Znowu palił go dawny koszm ar, że m usi sm aży ć się w piekle,
ponieważ nie udało m u się we właściwy m czasie wnieść apelacj i od wy roku śm ierci. Wiedział,
że upadnie, i wiedział, że zostawią go tak, aż j ego ciało całkowicie się rozłoży. Nie m oże
w żadny m razie zam knąć oczu, m usi dalej oddy chać, cokolwiek się zdarzy, m am rotał do siebie.
Wtedy usły szał własny kaszel. To by ł kaszel ży j ącego. Wrócił do ży wy ch.

Hans dotarł do dużego ogrodu z trzem a j asny m i ławkam i. Na skraj u trawnika stały stare

kasztanowce, j uż bezlistne, ale z niezwy kle wielkim i gałęziam i. Dwie tłuste owce o grubej wełnie
pasły się na trawie. W przeciwieństwie do drzew i krzaków nadal by ła ona buj na j ak w lecie.

– Owce – westchnął Hans. – Je też czeka wy prawa do rzeźnika.

Dziwiło go, że by ł w stanie m ówić tak spokoj nie, j akby by ł w dom u.

– Owce – powtórzy ł, by wy próbować swój głos. Potem j eszcze raz: – Rzeźnik.

Czy żby się zaśm iał? A j eśli tak – dlaczego? Z kieszeni płaszcza wy j ął chustkę i wy tarł sobie

oczy tak m ocno, że aż pociekły m u łzy i na m om ent go oślepiły. Mim o to nie m ógł wy rzucić
z głowy żadnego z ty ch obrazów, które sam e m u się nasuwały. Ciągle widział katów w m undurach
SS. Pej czam i i pałkam i wy pędzali przerażony ch ludzi z ży dowskiego szpitala – tak j ak to by ło
w opowieści Anny o m arszu w stronę Wielkiej Hali Targowej . Jak długo chorzy i niedom agaj ący,
starcy i dzieci z Gagernstrasse m usieli czekać na śm ierć? Kogo wołali? Kto by ł świadkiem ich
nieszczęścia? Czy ktoś, kto wy j rzał przez okno, a potem z apety tem zj adł, j ak zwy kle, obiad,
wierzy ł j eszcze, że j est stworzeniem Boży m ?

Hans widział w Polsce śm ierć m ężczy zn, kobiet, dzieci, żołnierzy, towarzy szy broni

i oprawców. Teraz patrzy ł w ziem ię. Z pokorą czekał na ostatni rozdział własnego ży cia. Potem na
chwilę nie dłuższą niż uderzenie serca ogarnęło go przekonanie, że śm ierć, której um knął podczas
woj ny, dosięgnie go w czasach pokoj u. Wreszcie dostrzegł, że drzwi do wielkiego dom u stały
otworem . Zm usił się do wy siłku i działania – tak j ak by ł przy zwy czaj ony. Biegł tak szy bko, j ak
ty lko pozwalało m u ciało. W końcu dotarł do długiego, pogrążonego w m roku kory tarza, który
pachniał chorobą i um ieraniem . Tam zatoczy ł się i poczuł m dłości. Jakiś m ężczy zna zaczął sapać.
Hans uznał go za starca, chociaż nie widział j ego sy lwetki. Potem , po całej wieczności zagubienia
w strachu, poj ął, że to on sam głośno łapał oddech.

background image

Pod wy sokim sufitem dy ndała żarówka na długim kablu. Zanim oczy Hansa przy zwy czaiły się

do j ej drgaj ącego światła, wpadł na stołek na trzech nogach. Rozej rzał się przestraszony,
zastanawiaj ąc się, czy ktoś go widzi, postawił chy botliwy m ebel z powrotem pod ścianą i usiadł
na nim . Poczuł ogrom ną ulgę, ale też przem ożny wsty d. Uczciwy Niem iec Hans Dietz, który nie
zboczy ł ze słusznej drogi, ukry ł twarz w dłoniach. Z przerażeniem zrozum iał, że by ł przeklęty,
gdy ż po wszy stkie czasy należał do narodu oprawców.

Gdy j ego dusza płonęła, wy ciągnął przed siebie ręce i zawołał Annę. Ciało m u zeszty wniało

j ak zam rożony konar, j ęzy k wy sechł, a usta się kleiły. Czy babka Fanny rzeczy wiście m ieszkała
w ty m dom u duchów? Jak j ą rozpoznać? Zaledwie kilka razy widział Betsy Sternberg, i to by ło j uż
dawno tem u. Jak m a rozm awiać Niem iec z kobietą, która wróciła z obozu koncentracy j nego? Czy
powinien zacząć od tego, że udało im się uratować Fanny ? Opowiedzieć o Annie, dzielnej córce
Johanna Isidora, która dokonała niem ożliwego? By ć m oże należało pogratulować Betsy ocalenia?

– Pani Sternberg, cieszę się bardzo, że się pani udało – wy szeptał Hans. Własny głos wzbudził

w nim wstręt. Pogardzał tą swoj ą niezdarnością i ty m , że czuł silną j ak nigdy potrzebę uderzenia
sam ego siebie w twarz. – Proszę, wy bacz m i – powiedział. W ten sposób błagał o wy baczenie
tego, w którego j uż nie wierzy ł.

Nagle usły szał stukot laski o podłogę. Nieustaj ący, równy. Każdy odgłos oznaczał zagrożenie.

Zbliżała się do niego j akaś postać. Ciężko oddy chała, sapała zupełnie tak sam o j ak on wcześniej .
Stopy obute w pantofle szurały po podłodze. Czy to znowu ten człowiek z końskim łaj nem ? Diabeł
przebrany za poczciwca?

– Szuka pan kogoś? – spy tała kobieta. Sapała, nawet stoj ąc. Miała drobną twarz i rzadkie siwe

włosy w nieładzie. Laska by ła dla niej stanowczo za długa.

– Nie – odparł Hans. Nie m ógł wy m ówić tego słowa, bał się, że się ośm ieszy, ręką dotknął

czoła. – Nikogo – dorzucił z zakłopotaniem .

– Nie rozpoznaj ę tego nazwiska – powiedziała kobieta. Jej głos zupełnie nie licował z sy lwetką,

by ł wy raźny, silny i sy m paty czny, o berlińskim akcencie. Czy to m iał by ć dowcip? Hans uważał,
że ludzie o oczach pozbawiony ch ży cia raczej nie robią sobie dowcipów.

– Ty lko sobie chwilę odpocznę – wy j ąkał. – Szukałem w zasadzie j ednej osoby, ale nie wiem ,

czy to właściwe m iej sce.

– Mam y biuro, m ożna tam spy tać. W razie gdy by spotkał pan j uż ty lko kota.

– Dziękuj ę. To na pewno m i coś pom oże.

– Jak kot m oże panu pom óc? – kobieta spoj rzała na niego karcący m wzrokiem , ale m im o to

przez j eden szczęśliwy m om ent wy dawało się, że się uśm iecha. Jej oczy wy dały się m niej
zm ęczone niż wcześniej , a usta nabrały koloru. Zaczęła się wiercić j ak m łoda dziewczy na, która
poprawia włosy ty lko po to, by zwrócić na siebie uwagę. – Pan i to krzesło – powiedziała – m acie
razem cztery nogi. Gdy by łam dzieckiem , uwielbiałam takie zagadki. Moi sy nowie też. Musiałam
im ciągle wy m y ślać coś nowego. Zanim um arłam , m iałam czterech sy nów. Został m i ty lko
Benny. Jego nie dostali. Mieszka w Detroit, m a żonę i troj e dzieci. Dowiedziałam się dopiero
cztery ty godnie tem u. Am ery kański żołnierz przy niósł m i list od niego, ze zdj ęciam i. I cały funt
kawy. Ma piękną blondy nkę za żonę. Zawsze chciał m ieć taką. Już j ako m łody chłopak czy tał ty lko
baśnie, w który ch kobiety nosiły długie blond włosy. Jak Roszpunka. No tak, j ak Roszpunka. Trzeba

background image

to sobie wy obrazić. Sły szał pan kiedy ś o Detroit?

– Tak – skłam ał Hans. – To m usi by ć piękne m iasto.

Poruszy ło go, j ak bardzo staruszka dąży ła do tego, by opowiedzieć m u o swoich sy nach, ale nie

udało m u się podnieść głowy. Skupił się na podłodze i liczy ł ry sy w kam ieniu. Podczas gdy kobieta
opowiadała o sy nu, który powinien ży ć, zrozum iał, że w Niem czech nic nie będzie j uż takie j ak
kiedy ś. Gdy j akiś Niem iec zapy ta Ży da o j ego rodzinę i przeszłość, otworzy rany, który ch nie
m ożna uleczy ć.

– Nigdy – powiedział.

– Co panu j est? – spy tała kobieta. – Wy gląda pan j akoś niewy raźnie, j ak duch. Moj a m atka

zawsze tak m ówiła. Już nie m a duchów. – Postukała laską o podłogę. Jeszcze by ła w niej
ciekawość, która pozwala ludziom cieszy ć się słońcem . – Jak udało się panu przeży ć z j edną nogą?

– W m om encie wy buchu woj ny m iałem dwie – wy j aśnił Hans. Chciał powiedzieć coś

dowcipnego, ale nie przy szło m u nic do głowy.

Kobiecie nie trzeba by ło głupich żartów, aby zrozum ieć.

– Ach, więc to tak – powiedziała. – Jest pan j edny m z ty ch, którzy m ieli um rzeć za oj czy znę.

A nie z ty ch, którzy m ieli um rzeć w obozach. To ogrom na różnica, m oże m i pan wierzy ć. Proszę
wy baczy ć, nie m iałam nic złego na m y śli. Jestem starą kobietą. Często zapom inam , że inni ludzie
też by li ofiaram i. Nie ty lko m y.


W drodze do dom u zm agał się z zim ny m deszczem . Szedł przy gnieciony ciężarem , który uważał
za brak odwagi i niezdarność, zam iast uznać go za brzem ię ty ch, co cierpieli z powodu winy, która
nie należała do nich.

– Nie m ogłem wy doby ć z siebie słowa – powiedział Annie. – Mogłem j ą po prostu zapy tać,

czy zna panią Sternberg, ale nie dałem rady. Twój m ąż j est naj większy m tchórzem w cały m
Frankfurcie. Mógłby m go sprać porządnie, dawać m u wy cisk przez całe dwa dni.

– Hej , nie m ów źle o m oim m ężu – zaperzy ła się Anna. – To twoj a żona zasługuj e na lanie.

Przez całe dwa dni. Powinnam by ła wiedzieć od początku, że to j a m am iść na Gagernstrasse,
a nie ty. Ty lko się bałam .

– To dobrze, że przy naj m niej by liśm y na ty le m ądrzy, że nic nie powiedzieliśm y Fanny.

Wy obraź sobie j ej rozczarowanie: nie dość, że źle zrozum iała nazwę, to j eszcze Betsy by ć m oże
nie m ieszka na Gagernstrasse.

– Fanny nie j est j uż dzieckiem . Nie m ożem y j ej obronić przed rozczarowaniem . Jutro pój dę

tam razem z nią. By ć m oże to ona będzie m usiała bronić m nie, j eśli wszy stko to okaże się
darem ne. Nie m ożesz sobie wy obrazić, j ak bardzo chciałaby m znaleźć tam Betsy. Już dawno
zapom niałam , że właściwie nie j est m oj ą m atką.

– Gdy by m nie um iał sobie tego wy obrazić, nie przy dałby m się j uż na nic. Co powiesz Fanny ?

– Prawdę. Jesteśm y j ej to winni. Pochodzi z rodziny, w której się nie kłam ało. Ja też j estem

stam tąd, j eśli zapom nim y pierwsze osiem lat m oj ego ży cia.

Niewiele rozm awiali w ten poniedziałek naznaczony oczekiwaniem . Inaczej niż dzień

wcześniej pogoda by ła j esiennie przy j em na, świeciło słońce. Chm ury przy pom inały baranki,

background image

a kałuże by ły czy ste j ak lustra. Wiewiórki znosiły zapasy na zim ę. Fanny co chwila patrzy ła
w niebo i obiecy wała Bogu nie wątpić j uż we własną m ądrość, j eśli ty lko nastąpi ten cud, o który
codziennie się m odliła.

– My ślisz, że babcia m nie pozna? – spy tała Annę. – Jeśli ty lko tam będzie, oczy wiście.

Czy tałam kiedy ś, że nie m ożna m ówić o przy szłości. Ty też tak uważasz?

– Musisz spy tać kogoś m ądrego.

– Dla m nie ty j esteś wy starczaj ąco m ądra – stwierdziła Fanny.

Maxim ilianstrasse by ła j eszcze bardziej pusta niż poprzedniego dnia. Pieluchy i ścierki

trzepotały na kij ach wy stawiony ch w oknach. Kobiety w pożółkły ch biały ch podom kach
i w turbanach z chustek na głowach wy glądały z okien, gapiąc się w pustkę. Ręce opierały na
poduszkach.

– Zupełnie j ak kiedy ś – powiedziała Anna. – Twój wuj Erwin nie znosił takich kobiet. Mówił, że

gapią się j ak sroka w gnat. Chodź, j esteśm y na m iej scu. To j est ten dom starców.

– Teraz się boj ę – rzuciła Fanny.

– Ja też. I nie ty lko teraz. Chodź, j esteśm y razem , nic nie m oże się nam stać. Zupełnie nic.

– Już m i to powiedziałaś.

– Kiedy ?

– Kiedy odprułaś m i od płaszcza żółtą gwiazdę.

– Ciągle to pam iętasz? Po cały m ty m czasie!

– Tak.

Wzięły się za ręce j ak dzieci, które dokazuj ą na letniej łące, ty le że się nie śm iały. Ich strach,

że los sobie okrutnie z nim i pogra, by ł zby t wielki. W ogrodzie wiele się działo, trawnik by ł m okry
od niedawnego deszczu. Owce stały j edna obok drugiej , wy glądały, j akby by ły ze sobą zrośnięte.

– Hans powiedział m i o ty ch owcach. Wiesz, on j uż tu wczoraj by ł.

– Wiem – odparła Fanny. – Odkąd woj na się skończy ła, nie szepczecie j uż zby t cicho.

Na ławkach wokół trawnika siedziały grubo ubrane kobiety okry te kocam i. Obok nich starszy

m ężczy zna tłukł laską o ziem ię. By ł to spokoj ny, harm onij ny obraz, m im o że kobiety rozm awiały
ze sobą rozkazuj ący m tonem osób niedosły szący ch. Jedna staruszka, niezwy kle wy soka, ale
bardzo wy chudzona, o czerwonej twarzy, wstała.

– Nie, nie m y lę się. Do końca m oich dni będę to widziała – zapewniła. – To by ł naj lepszy

przy j aciel m oj ego sy na. Od sam ego początku. Nazy wał się Falk. Falk von Wagenheim . Miał
dwanaście lat, by ł naj lepiej wy chowany m chłopcem , j akiego kiedy kolwiek spotkałam . I w noc
kry ształową zabrał z naszego m ieszkania, na m oich oczach, szufladę ze srebrem i walnął m oj ego
sy na w brzuch. W ty m m om encie zrozum iałam , że nie m a j uż dla nas nadziei.

– Popatrz – wy szeptała Anna. – Kobieta na ławce. Ta, co siedzi sam a i czy ta. Mój Boże,

niechaj się nie m y lę. Ten j eden raz. Ona zawsze dużo czy tała. – Napręży ła ciało, m ocno ścisnęła
rękę Fanny i ruszy ła szy bko do przodu, bo wiedziała, że j est j uż u celu. – Chodź Fanny, klam ka
zapadła.

Betsy spoj rzała do góry, dopiero gdy usły szała nad sobą ich oddech. Przez całą wieczność nie

background image

ruszała się, m y śląc, że to ty lko wiatr, ale wreszcie podj ęła tę grę i odłoży ła książkę. Jej ciało
zeszty wniało. Czy z radości, w szoku, czy to by ła j uż śm ierć? Oczy nie wierzy ły tem u, co widzą,
ale m im o to Betsy rozpostarła ram iona. Obj ęła Annę i Fanny, wąchała ich skórę i czuła ich
radość. By ła ogłuszona szczęściem , którego nie potrafiłaby nazwać. Książka spadła na ziem ię,
leżała otwarta, a wiatr przerzucał j ej strony i opowiadał niebu niezwy kłe historie. Pozostałe ławki
stały puste, ty lko j eden szary koc j eszcze gdzieś tam leżał. Owce beczały, unosząc głowy. W oknie
na pierwszy m piętrze stała m łoda kobieta i dzwoniła złoty m dzwoneczkiem .

– Pani Sternberg, obiad – krzy czała. – Nie j est pani przy padkiem głodna?

Betsy się nie ruszy ła. Nie płakała, bo wahała się, czy ostatnią godność, która j ej j eszcze została,

utopić we łzach. Gdy przy ciągnęła do siebie Annę, j ej serce biło j ak u m łodej kobiety, j ej dłonie
by ły tak ciepłe, j ak j uż j ej się to dawno nie zdarzy ło.

– Jesteś – powiedziała, a Annie wy dało się, że śpiewa – naj lepszy m , co spotkało m nie

w m ałżeństwie. Już dawno powinnam to powiedzieć Johannowi Isidorowi. Chodź, Fanny, usiądź.
Muszę cię czuć, by dotarło do m nie to, co się wy darzy ło. Nie wierzy łam , że cię j eszcze zobaczę,
ale m im o to cały czas o tobie m y ślałam .

background image

6

S P O T K A N I E P R Z Y D R Z W I A C H

L i s t o p a d 1 9 4 5

Dla Betsy zawsze by ło ważne, by nie folgować swoj em u tem peram entowi ani nie podążać za
pierwszy m im pulsem . Już j ako dziecko nie pchała się do przodu – m im o konkurencj i liczny ch
sióstr o uwagę ukochanego oj ca. „Kto stoi w cieniu, tego nie razi słońce” – zwy kła później
m awiać. Powtarzała swoim córkom , które ciągle chciały bły szczeć i by ć podziwiane, że
naj ważniej sze są: skrom ność, em patia i dy skrecj a. Rzadko kiedy to do nich docierało. Jej zdaniem
energiczne wy stępy i pozowanie na ważniaka by ło ty lko dom eną m ężczy zn, nadęci ludzie działali
j ej na nerwy, do egocentry ków zaś czuła wstręt. Nawet w dobry ch czasach intuicy j nie nie ufała
przy j aźniom na wy łączność, po powrocie z Theresienstadt w ogóle nie chciała zaś zdawać się na
obcy ch. Nie m ogła znieść opowieści o towarzy szach niedoli, którzy tak j ak ona przeszli przez
obozy koncentracy j ne i stracili rodziny. Męczy ły j ą także banalne plotki.

Poważana m adam e Sternberg, m ałżonka bogatego i szanowanego człowieka, nie szukała taniej

sensacj i, nie by ła nawet ciekawska. Nie przy szło więc j ej na m y śl, że ktokolwiek w dom u starców
będzie się zaj m ował j ej osobą.

– Czuj ę się tu tak dobrze, bo nikt m nie nie zauważa – wy j aśniała Annie. – Wy daj e m i się, że

wszy scy śm y zapom nieli w obozie, j ak to j est interesować się inny m i.

Rzadko zdarzało j ej się aż tak pom y lić. By ła ciągle obserwowana. Zwłaszcza przez kobiety,

które zgadzały się, że „tej Sternberży nie m ożna pozazdrościć tak m łodego wy glądu w wieku
siedem dziesięciu trzech lat”. Zastanawiano się, czy „dostaj e od taj em niczego protektora
dodatkowe przy działy lub lekarstwa wzm acniaj ące, a m oże m a j akieś kontakty z Am ery kanam i”.
Pani Olschowsky, sprzątaczka z Wiesbaden, która przez trzy lata ukry wała się pod podłogą
w dom u ary j skiej przy j aciółki i m ogła przez cały ten czas rozm awiać ty lko ze swoj ą
wy bawicielką, m im o problem ów z wy słowieniem się powiedziała w sposób nieznoszący
sprzeciwu:

– Ona wy gląda tak, j ak kiedy ś wy glądali bogacze, gdy wy chodzili z dom u w ciepły letni dzień.

A przecież cztery m iesiące leżała w niem ieckim szpitalu, ledwo z tego wy szła.

Podobnie m y ślał doktor Goldschm idt, który opiekował się m ieszkańcam i dom u i przy j m ował

tam co środę. Gdy po raz pierwszy badał Betsy, powiedział:

background image

– Jeśli dalej będzie się pani tak trzy m ać, przeży j e pani nas wszy stkich.

Reakcj a Betsy na tak niecodzienną diagnozę, której przy padkowy m świadkiem by ła stara pani

Friesländer, stała się tem atem dnia. Otóż gdy doktor, który nie docenił znaczenia swy ch słów,
m ierzy ł j ej puls, Betsy ze złością wy rwała m u rękę i szorstko go pouczy ła:

– Panie doktorze, w Theresienstadt nauczy łam się raz na zawsze, że na to, czy się przeży j e, nie

m a wpły wu ani zdrowie, ani własna wola.

Niedługo po ty m zdarzeniu wy obraźnię m ieszkańców dom u starców rozpaliła ty powa dla

tam ty ch czasów wy m iana handlowa. Ta transakcj a („zdecy dowanie osobliwa, j eśli o m nie
chodzi”) wy wołała napły w plotek. Niewielka liczebnie, ale bardzo akty wna grupa stacj onuj ący ch
we Frankfurcie ży dowskich żołnierzy z okazj i święta Chanuki podarowała każdem u m ieszkańcowi
dom u puszkę koszernej wędliny, funt kawy i angielsko-hebraj ski m odlitewnik. Dwa dni później
Betsy oddała swoj e salam i panu Mahlkem u, „o który m nawet tutej sze owce wiedzą, że koszerna
wędlina pasuj e m u j ak wieprzowina rabinowi”.

O Sigism undzie Mahlkem , siwowłosy m i nerwowy m nauczy cielu licealny m bez posady,

przebąkiwano, że wstąpił do partii na sam y m początku i z tego powodu zwolniono go teraz ze
szkoły. W dom u starców zaj m ował się księgowością i kontaktam i z urzędam i. Niezależnie od tego,
czy by ł członkiem partii, czy podej rzany m o niegodne czy ny, naty chm iast zgodził się na
propozy cj ę Betsy, by za wędlinę oddać j ej zbiór esej ów Stefana Zweiga Momenty zwrotne
w historii. By ło to pierwsze wy danie i dlatego wartościowe, toteż Mahlke uratował j e od spalenia
w m aj u 1933 roku, m im o swoj ej wierności Hitlerowi i później szy ch wy rzutów sum ienia.
Opowiedział Betsy o ty m skarbie ty lko dlatego, że zawsze m ówiła m u „dzień dobry ” – czego nie
robili inni m ieszkańcy. Gdy kiedy ś by ł m ocno przeziębiony, ży czy ła m u także zdrowia.

– Muszę ty le nadrobić, m uszę ty le sobie przy pom nieć – m iała wy m am rotać Betsy „z wielkim

zakłopotaniem ”. Pani Sim on („niechcący, m ożecie m i państwo wierzy ć!”) by ła świadkiem tej
zadziwiaj ącej wy m iany. Nikt nie m ógł tego poj ąć. Kobieta, która przeży ła śm iertelny głód
w Theresienstadt, straciwszy blisko dwadzieścia kilogram ów, oddawała wędlinę za książkę.

– W dodatku zupełnie cienką – donosiła pani Sim on. – „Boże, chroń nas przed wy kształcony m i

ludźm i” – powtarzał zawsze m ój m ąż.

Chociaż zarówno j ej m ąż, j ak i dwie córki z dwój ką wnucząt stracili ży cie, Henny Sim on

zachowała swoj e wy czulenie na drobnostki, j ak również zam iłowanie do fantazj owania. Jako
pierwsza wiedziała, że „ta Sternberży na by ła profesorem literatury na Uniwersy tecie
Frankfurckim ”.

– Ponoć bardzo poważany m . Miała nawet dwa pom ieszczenia do swoj ej dy spozy cj i.

Z j edwabny m i zasłonam i.

Dwa dni później pani Sim on doniosła swoj ej współlokatorce, pani Feigenbaum , która ze

względu na problem y ze słuchem często coś źle powtarzała, że ponownie zaoferowano Betsy j ej
dawne stanowisko, ale ona tę propozy cj ę odrzuciła pod pretekstem , że m a ty lko j edną parę butów,
i to z podziurawiony m i podeszwam i. Ocena obuwniczej sy tuacj i Betsy by ła następuj ąca: m a za
duże stopy, by skorzy stać z akcj i, w ram ach której w dom u na Gagernstrasse rozdawano buty
nieznanego pochodzenia.

Mężczy źni z dom u starców także wiedzieli coś niesam owitego o „tej niespełna rozum u

background image

Sternberży nie, m olu książkowy m ”. Otóż „m im o Hitlera i ary zacj i”

[24]

m iała ona podobno „ty le

posiadłości we Frankfurcie, że m ogłaby kupić cały ten dom ”. A gdy Betsy podczas szabasu
wspom niała m iędzy zupą z rozgotowanego szpiku a kaszą z przy palony m i kawałkam i kapusty, że
wcześniej m ieszkała przy alei Rothschildów i chce tam j ak naj szy bciej wrócić, by sprawdzić, czy
j ej stary dom j eszcze stoi, poj awiła się pogłoska, która nie pozostawiła nikogo z towarzy szy niedoli
oboj ętny m . Pani Sternberg pochodzi z Rothschildów, m ówiono, i m a krewny ch na cały m świecie.

– Nawet w Wenecj i – stwierdziła pani Feigenbaum . W j ej oczach poj awiły się łzy,

a ram ionam i wstrząsał szloch. – Poj echaliśm y tam w 1929 roku na nasze srebrne gody.
Pły nęliśm y sły nny m kanałem . By ł m aj , świecił księży c i sły chać by ło śpiewy. Mój m ąż m ówił
o ty m j eszcze podczas naszego ostatniego wieczoru, choć ledwo m ógł oddy chać.

Ludzie, którzy widzieli, j ak ich m ałżonkowie, dzieci, rodzeństwo, wnuki i starzy rodzice um ierali

z głodu albo niczy m by dło by li przepędzani do pociągów j adący ch na wschód, ciągle zadawali
sobie to bolesne py tanie: dlaczego to właśnie j a zostałem oszczędzony ? Ci, którzy zwątpili, że ich
losem by ło przeży ć, cierpieli z powodu nieustaj ącego poczucia winy oraz z powodu sam otności,
której rozm iarów nie by li nawet w stanie sobie wy obrazić w czasach sprzed obozów. Mim o to ci
cierpiący i zniechęceni, w przeciwieństwie do Betsy, by li żądni inform acj i o ży ciu inny ch. Gdy
ktoś m iał krewny ch za granicą, poruszenie ogarniało wszy stkich. Oznaczało to oparcie i iskierkę
nadziei, której tak potrzebowali ci, którzy powrócili do ży wy ch, by się nie poddać. Ty lko część
z nich wiedziała, skąd wracali – by li m ostem łączący m przeszłość z teraźniej szością.

Issac Birnbaum urodził się we Frankfurcie i m im o przeży tej w ty m m ieście m ęki nadal uży wał

pełnego uczucia j ęzy ka swoj ej oj czy zny. Ten osiem dziesięciotrzy letni dawny agent
nieruchom ości, odnoszący w swej karierze liczne sukcesy, chętnie udzielał inform acj i o swoim
m ieście.

– Sternbergowie – wspom inał – m ieli trzy sklepy. Jeden większy od drugiego. To by ły grube

ry by. Johanna Isidora Sternberga, właściciela pasm anterii na Hassengasse i sklepu z m ateriałam i
przy Glauburgstrasse nie dało się niczy m om am ić. Moj a żona, która nie do końca by ła
zadowolona z tego, co m iała, zawsze stawiała m i go za wzór. „Ten Sternberg m a twarde łokcie –
m awiała – i nosa do interesów”. I właściwy ch przy j aciół. Mieliśm y tego sam ego lekarza.
Nazy wał się Mey erbeer. To by ł świetny facet, m ądrzej szy niż m y wszy scy razem wzięci. Miał
odwagę się zabić, gdy ty lko dostał nakaz deportacj i. Jego żona też to zrobiła. Często rozm awiałem
w obozie ze Sternbergiem o ty m sam obój stwie. Obaj im zazdrościliśm y. „Bóg nagradza
odważny ch” – m ówił m i Sternberg. „Ja pozwoliłem , żeby m oj a żona wy rzuciła truciznę do
sedesu”.

To, że Betsy m iała rodzinę we Frankfurcie, chociaż wiadom o by ło, że „j ej cała rodzina zginęła

w Theresienstadt”, by ło nieustanny m tem atem plotek.

– Już, tak szy bko? – py tał ironicznie pan Weisshaupt, gdy dowiedział się o Annie i Fanny.

Pani Olschowsky skwitowała to j edny m słowem : „Bezczelność”.

– Tak sobie tu przy chodzą, po prostu, i siadaj ą obok nas na ławce – podsum owała pani Sim on to

cudowne wy darzenie.


Gusti Bielm ann, pochodząca z Kassel, gdzie j ej wcześnie zm arły m ąż m iał dwie kam ienice i sklep

background image

dla bogaty ch panien, za pom ocą swoj ego osławionego ciętego j ęzy ka dostarczy ła dowodów, że
ulubione przy słowie zazdrośników nie zm ienia się ani w dobry ch, ani w zły ch czasach.

– Kto j uż m a, tem u Bóg doda – podsum owała.

– Na wielką kupę to i diabeł sra – stwierdził z kolei Alfred Grün, m niej znany z ciętości swoj ego

j ęzy ka i w ogóle niepodej rzewany o wulgarność

– Jak to j est, że pani Sternberg m a j eszcze j edną córkę i wnuki? Jakoś m i to wszy stko nie pasuj e.

Skąd nagle ta fam ilia? Czy j ej córeczka spacerowała sobie z żółtą gwiazdą po cały m Frankfurcie,
a ludzie przy j acielsko klepali j ą po plecach i ustępowali m iej sca na ławkach z napisem „Nie dla
Ży dów”? – py tała pani Schotten.

Mim o tej lawiny plotek, zazdrości i zdziwienia m ieszkańcy dom u przy Gagernstrasse cieszy li

się z wizy t Anny – także ci, którzy o Betsy wiedzieli ty lko, że „ta szczęściara cały czas
w Theresienstadt przepracowała w przedszkolu”. Anna przy chodziła co drugi dzień, zawsze
z Erwinem w wózku i często z Sophie, która po drodze zbierała gałęzie do palenia w kuchenny m
piecy ku. Niekiedy towarzy szy ła im Lena, wy straszona przy j aciółka Sophie z Wrocławia.
Zazwy czaj nie rozm awiała z obcy m i, ale w ogrodzie dom u starców opowiedziała j ednookiem u
m ężczy źnie o kulach, i to j uż przy drugiej wizy cie, o ty m , że j ej m atka um arła z głodu podczas
ucieczki ze wschodu.

– Mój dziadek – poinform owała – m ówi, że ona j est teraz bardzo j asną gwiazdą. On zna

dobrego Boga.

Mężczy zna rozpłakał się swy m j edny m okiem . By ł kiedy ś nauczy cielem historii

i w m om encie wy zwolenia Dachau przy siągł, że będzie się cieszy ł każdy m cierpieniem , którego
doświadczy j akiś Niem iec.

Mim o listopadowy ch deszczy i zim na zapowiadaj ącego sm utną zim ę dzieci bawiły się

w ogrodzie. Mężczy źni obserwowali j e w zam y śleniu, a większość kobiet z westchnieniem
przy ciskała j e do swoich wy cieńczony ch ciał, tuliła, całowała i zasy py wała starom odny m i
czuły m i słówkam i, który ch dziewczy nki nie rozum iały. Sophie i nawet Lena pozwalały chętnie na
te czułości, bo pocałunkom i szeptom towarzy szy ły często cukierki, twardy piernik lub kawałek
wy schniętego j abłka.

Obie dziewczy nki naj bardziej lubiły kuśty kaj ącą, na czarno ubraną kobietę. Nie by ła wy ższa

od dwunastolatki, m iała m alutką głowę i szare włosy sterczące na wszy stkie strony, podkrążone
oczy i pożółkłą cerę. Mim o że przy garbiona staruszka o powy kręcany ch rękach wy glądała raczej
na czarownicę, Sophie nazwała j ą dobrą wróżką, taką j ak ta, która uratowała Śpiącą Królewnę.
Garbata wróżka przy nosiła dzieciom do ogrodu ciepłą m iętową herbatę, do której dodawała
m nóstwo sachary ny, by uwierzy ły, że posłodzono j ą m iodem i cukrem kandy zowany m .
Nalewała swój cudowny napój z wy sokiego srebrnego dzbanka.

– Ten dzbanek – opowiedziała – znalazłam pod krzakiem różany m . Na Röderbergweg. Wsadził

go tam gruby Göring. Widziałam to na własne oczy. Teraz siedzi w am ery kańskim więzieniu, ten
gad. Na pewno nie daj ą m u tam herbaty m iętowej .

Srebrny dzbanek cieszy ł także Betsy. Gdy patrzy ła, j ak kobieta nalewa z niego herbatę,

przy pom inała sobie niedzielne popołudnia nad kawą w ogrodzie zim owy m przy alei Rothschildów.
Obawiała się bólu, ale te obrazy sprawiały j ej przy j em ność. Pewnego niedzielnego poranka

background image

opowiedziała o swoich żółty ch begoniach, które stały na parapecie w doniczce pom alowanej
w płaczące serca. Victoria j e uwielbiała.

– Nazy wała j e cudowny m i kwiatam i – przy pom niała sobie. Jeszcze gdy wy m awiała te słowa,

zobaczy ła stoj ącą na balkonie sześcioletnią Vicky w niebieskiej j edwabnej sukience
z koronkowy m kołnierzy kiem . Betsy wpatry wała się w ten obraz zby t długo, oślepła i oniem iała.
Kobieta ze srebrny m dzbankiem płakała razem z nią.

W czasie popołudniowy ch spotkań Betsy m ówiła swoj ej odnalezionej córce:

– Prakty cznie nie m a tu nikogo, kto nie straciłby dzieci i wnucząt w obozach. Ciągle j e

wy liczaj ą. Jakby to, że zam ordowano j edno dziecko, nie by ło dostatecznie przerażaj ące. A j a tu
sobie siedzę i nie m ogę tego poj ąć, że uratowałaś Fanny. Do końca ży cia będę złorzeczy ć Bogu,
że twój oj ciec się o ty m nie dowiedział. Tak bardzo cię kochał i taki by ł z ciebie dum ny.

Podczas następnej wizy ty wy j awiła Annie, co stało się z Salem .

– Vicky trzy m ała go cały czas za rękę. Widziałam to. Jednak w który m ś m om encie m usiała go

puścić, gdy pchali j ą w stronę pociągu. Sły szałam j ego krzy k, j ak się bronił. Miał taki cieniutki
głosik. Ciągle go sły szę i nigdy nie zapom nę. Płaczące dzieci by ły w ty m wszy stkim naj gorsze.
Nasz Salo nie m iał siły, by ży ć. Johann Isidor j eszcze trwał, ale on też by ł j uż m artwy, chociaż
zabrali go dopiero po czterech ty godniach. O czy m j a tu w ogóle opowiadam ? Jak j akaś praczka.
Obiecałam sobie, że nie będę m ówić o Theresienstadt nikom u, kto tam nie by ł. Jestem okropna.

– Ja nie j estem nikim . – Anna przełknęła łzy. – Jestem twoj ą córką.

– Jesteś. Niech Bóg chroni niewierny ch m ężów.


Obie się zaśm iały. Po raz pierwszy, odkąd się odnalazły, śm iały się razem . Potem znowu się
roześm iały, gdy Betsy opisała – z taką dokładnością, j akby to się wy darzy ło wczoraj – j ak Johann
Isidor stanął przed nią, zakłopotany, ale z podniesiony m czołem , trzy m aj ąc za rękę ośm ioletnią
przestraszoną Annę, która m iała na sobie taką sam ą sukienkę, j aką przy wiózł z Pary ża Vicky.

– Nie trzeba m i by ło niczego więcej – wspom inała Betsy. – Nawet j eśli złam ał przy sięgę, j ak

to się wtedy m ówiło, by ł dobry m m ężem . Nie nadawał się ty lko na kłam cę.

– Za to nadawał się na oj ca – odparła Anna.

Betsy patrzy ła na ogród. Owce i ławki pokry te by ły m głą. Mim o to przy cisnęła twarz do

szy by. Nie chciała, żeby Anna zobaczy ła j ej oczy w m om encie, gdy wchodzi w nie przeszłość.

– Boj ę się – powiedziała w końcu – że się nie zm ieniłam . Ani trochę. Ciągle zadaj ę py tania,

które do niczego nie prowadzą. My ślisz, że Fanny kiedy ś spy ta o m atkę? Albo o oj ca, albo o Sala?
Pom y ślałam sobie, że powinnam przej ąć inicj aty wę. Skąd m am j ednak wiedzieć, czego m ogę od
niej wy m agać? Nadal nie wiem j eszcze, czy ona j est dzieckiem , czy j uż nim nie j est. Jak
wy tłum aczy ć dziecku obozy ?

– Ona nie j est dzieckiem , Betsy. Jest ty lko m ało pewna siebie i strachliwa. Te czasy, kiedy nie

m ogła nawet pój ść do skrzy nki pocztowej i kiedy m y wszy scy za każdy m szm erem kuliliśm y się
i czekaliśm y na uderzenie, źle na nią wpły nęły. Od sam ego początku by ła wszy stkiego świadom a.
Ciągle j eszcze boi się obcy ch. Dlatego też nie chce iść do szkoły.

– Co to za ży cie, kiedy się ży j e j ak j akiś kret? Może m ogłaby m na własny m przy kładzie

background image

pokazać j ej , że przeży cie obarczone j est pewną odpowiedzialnością. Może m ogłaby m
zaproponować j ej , by przeszła się ze m ną na alej ę Rothschildów? Muszę zobaczy ć dom , teraz,
kiedy znowu was m am , j eszcze silniej czuj ę tę potrzebę. I chcę, żeby Fanny by ła ze m ną.
Potrzebuj ę j ej . Widzisz, Anno, udało im się. Z odważnej pani Sternberg, która uważała strach za
słabość charakteru i pozwoliła sy nowi pój ść na woj nę, nie roniąc przy ty m ani j ednej łzy, zrobili
m y sz, nie, m y szkę. Ciągle m uszę się na kim ś opierać. I ocierać łzy. I m uszę m ieć kogoś, kto m i
powie, co powinnam robić, a co sobie odpuścić, oraz przy pom ni, kim j estem . Naj chętniej j uż na
śniadanie piłaby m walerianę, ty lko że nigdzie nie m ożna j ej dostać.

– Jesteś odważniej sza niż m y wszy scy, Betsy.

– Pozwoliłam wszy stkiem u się wy darzy ć. Do tego odwaga j est niepotrzebna. Ty coś zrobiłaś.

To ogrom na różnica.

We wtorek 20 listopada, o godzinie dziewiątej rano – by ł to dzień poprzedzaj ący Dzień Pokuty

i Modlitwy

[25]

– Betsy Sternberg i j ej wnuczka wy ruszy ły w stronę dom u, do którego starsza

z kobiet czterdzieści pięć lat tem u wprowadziła się ze swoim m ężem i naj starszy m sy nem .

– Urodziłam tam czworo dzieci.

– A nie pięcioro? Otto, Erwin, Clara – wy liczała Fanny na palcach – Victoria i Alice. – Im ię

własnej m atki wy m ówiła cicho, powieki j ej lekko zatrzepotały, ale Betsy udawała, że niczego nie
zauważy ła.

– Otto by ł j uż na świecie. Urodził się j eszcze w m ieszkaniu na Sandweg. Przeprowadziliśm y

się, kiedy m iał cztery lata. W dniu urodzin cesarza po raz pierwszy zj edliśm y śniadanie w alei
Rothschildów. Słońce świeciło. Prawdziwie cesarska pogoda.

– W Niem czech by ł kiedy ś cesarz? – zdziwiła się Fanny. – My ślałam , że zawsze rządził tu

Hitler.

– Ty lko przez dwanaście lat – wy j aśniła Betsy – ale w piekle czas pły nie inaczej . Dla nas by ła

to cała wieczność. Nigdy właściwie nie przem inie.

Ten 20 listopada to by ł dla Niem iec ważny dzień – chociaż Betsy dowiedziała się o ty m

dopiero wieczorem , gdy słuchała wraz z Hansem i Anną radia. Tego dnia rozpoczął się przed
try bunałem woj skowy m w Nory m berdze proces dwudziestu j eden czołowy ch przy wódców
nazistowskiego reżim u. Przed try bunałem stanęli m iędzy inny m i: m arszałek Rzeszy i szef
lotnictwa Herm ann Göring, Julius Streicher, który wy dawał anty sem ickie pism o „Der Stürm er”,
zastępca Hitlera Rudolf Hess i feldm arszałek Wilhelm Keitel, by ły szef naj wy ższego dowództwa
Wehrm achtu.

Także w Lüneburgu w ten wtorek rozpoczął się proces. By ły kom endant obozu

koncentracy j nego w Bergen-Belsen Josef Kram er wraz z dziesięciom a inny m i oskarżony m i
został przez Bry ty j czy ków skazany na śm ierć. Również 20 listopada 1945 roku woj skowe władze
am ery kańskie we Frankfurcie opublikowały listę ponad ty siąca znany ch Niem ców obj ęty ch
zakazem działalności w sektorze kulturalny m . Na tej liście znaleźli się by li sy m paty cy nazizm u,
tacy j ak: Wilhelm Furtwängler, dy ry gent z Filharm onii Berlińskiej , pianista Walter Gieseking,
aktor Em il Jannings i pisarz Ernst Jünger.

– Mogę się założy ć, że po tak długim czasie nie trafiłaby ś na alej ę Rothschildów beze m nie –

background image

droczy ła się Betsy.

– Przegrałaby ś. Nawet j ako dziecko um iałam dokładnie odtworzy ć tę drogę. I tę do m oj ej

ży dowskiej szkoły, i na alej ę Günthersburską, gdzie m ieszkali m oi rodzice. Zawsze się bałam , że
kiedy ś zapom nę, kim j estem .

– Niech Bóg cię chroni, Fanny. Gdy by m by ła j edną z takich ży dowskich babć, j aką sam a

m iałam , toby m cię teraz pobłogosławiła. Ty lko że nie um iem tego robić. Nie błogosławiłam
nawet swoich dzieci. My, Sternbergowie, wcześnie odsunęliśm y się od Boga.

Przeszły alej ą Habsburgów. Potem , na Arnsburger Strasse, Betsy się zatrzy m ała.

– Tu m ieszkał nasz dostawca węgla – przy pom niała sobie. – Zacny człowiek. W czasie

pierwszej woj ny tak nas zaopatry wał, j akby śm y by li j ego rodziną. A w 1933 roku zachowy wał
się, j akby nikt go nie poinform ował, że Ży dzi są wy j ęci spod prawa. Spój rz, j aka piękna brukselka
rośnie przed ty m dom em z zabity m i oknam i. Ślina m i napły wa do ust. Brukselka w sosie
śm ietanowy m i z gałką m uszkatołową. W wy konaniu Josephy to by ło istne cudo.

Wszy stkie ogrody zostały przeznaczone pod uprawę roślin j adalny ch. Kartofle j uż zebrano,

została j eszcze biała kapusta. Pory nadal tkwiły w ziem i. W m ały ch doniczkach rosły pietruszka
i szczy piorek. Na balkonach liście ty toniu stawiały czoło nadchodzącej zim ie. Tabliczka
przy czepiona drutem do żelaznego płotu ostrzegała: „Złodziej e będą bezwzględnie przekazy wani
policj i”.

– Nebich – naigrawała się Betsy. – Jakby niem iecka policj a nie m iała nic innego do roboty,

ty lko ochraniać niem iecką kapustę. Wy bacz, Fanny, m asz naprawdę oziębłą babkę, która ciągle
zapom ina, że nie m ożesz znać tego słowa.

– Ależ znam ! Wuj ek Erwin zawsze j e powtarzał. Doskonale to pam iętam .

– Twój wuj ek Erwin j est m oim sy nem .


– Wiem , ale zanim się nie poj awiłaś, nie by ło to dla m nie tak do końca j asne. Co wieczór m odlę
się, żeby do nas napisał. Anna tak bardzo na to czeka. Czasam i m y ślę sobie, że się w nim durzy ła.

– Z całego rodzeństwa m iał naj większe serce i naj lepszy charakter. Do końca ży cia będę się

wsty dzić, że Anna odkry ła to wcześniej niż j a.

– Anna także m a wielkie serce – powiedziała Fanny.

– I kom u ty to m ówisz? Chodź, podej dźm y na m om ent do dom ku wodnego. Tak dawno żadnego

nie widziałam . To ty powe budowle frankfurckie. Dzieci wy dawały tam każdego feniga na
oranżadę w proszku i lukrecj owe ślim aki. Ty lko nasza Alice nigdy się nie skusiła. Oczarowały j ą
śliskie zielone gum owe węże. Jak to później powiedział Erwin, w ten sposób przy gotowy wała się
do wy j azdu do Afry ki Południowej . Boże, chroń m nie przed m oj ą pam ięcią!

Dom ek wodny z nieheblowany ch desek stał na pasie zieleni rozdzielaj ący m obie j ezdnie alei

Habsburgów. Jedna z desek została zdj ęta z drzwiczek i funkcj onowała j ako lada. Widniał na niej
stary napis „Uwaga! Trucizna!”. Na ladzie opierał się m ężczy zna o pożółkłej twarzy, w szarej
wełnianej czapce na głowie i w okularach. Już z daleka skinął głową Fanny i Betsy. Na prawej
ręce m iał podziurawioną rękawicę woj skową. Palcem wskazał na papierowy szy ld, na który m na
czerwono zapisano: „Gorący napój , zawsze świeży ”. Przed drzwiam i stał niewielki piecy k

background image

opalany drzewem , w który m żarzy ł się ogień, a z czarnego garnka z chy botliwą pokry wką unosiła
się para.

– Za pięć m inut będzie gorący j ak sam o piekło – zachwalał m ężczy zna. – Gorące napoj e Thea

Tausendsassy rozgrzewaj ą od góry do dołu i z powrotem . Wtedy zaczy na się rozum ieć swoj e
szczęście, że się przeży ło tę przeklętą woj nę. Nie m ieliśm y takich rary tasów na wy cieczce do
Stalingradu. Rozpuszczaliśm y śnieg i zdy chaliśm y na czerwonkę.

– Skoro tak – powiedziała Betsy – to bierzem y dwie porcj e. Który bardziej rozgrzewa:

czerwony czy zielony ?

– Naj ważniej sze, żeby nie by ł brunatny. – Theo zarechotał. Chwy cił ustam i gum kę, na której

wisiały j ego okulary. – Z brunatny m i koniec. Przy naj m niej tak m ówią ludzie, którzy wiedzą
lepiej . Lepiej niż Bóg i lepiej niż Am ery kanie. Teraz m am y dem okracj ę. Każdy krety n m oże
m ówić, co m y śli. Ty le że m y ślą ciągle to sam o. Chleb ze sm alcem za Adolfa by ł ty siąc razy
zdrowszy niż głód w czasach dem okracj i. Pobożny m i sentencj am i nikt się j eszcze nie naj adł.

Betsy i Fanny oparły się o ścianę dom ku i piły z pognieciony ch blaszany ch kubków paruj ący

napój o kolorze truskawek, m ocno posłodzony sachary ną i z tego powodu zby t gorzki. Już przy

pierwszy m ły ku Betsy przy pom niał się Hans Fallada

[26]

.

– Kto choć raz żarł z blaszanego naczy nia – m ruknęła. Zobaczy ła siebie siedzącą na pokry tej

czerwony m pluszem sofie stoj ącej w ogrodzie zim owy m . Książka Fallady leżała na biały m
lakierowany m stoliczku do kawy w sty lu wiedeńskim , który dostała od Johanna Isidora na
piętnastą rocznicę ślubu.

Fanny zaczęła się śm iać tak m ocno, że m usiała odstawić swój kubek.

– Zawsze m y ślałam , że ty lko psy żrą – pry chnęła. W j ej oczach bły snęła wesołość osób

pozbawiony ch trosk. Przez ułam ek sekundy wy glądała j ak dziecko.


– Wy daj e m i się, że zostaniem y przy j aciółkam i, panno Feuereisen – stwierdziła Betsy. –
Pierwszy raz sły szę, j ak się śm iej esz. Nie wiesz nawet, ile to dla m nie znaczy. Zobaczy ć twoj ą
radość to więcej niż to, na co liczy łam . Poza ty m m usisz wiedzieć, że bardzo się cieszę, że nie
m uszę by ć trady cy j ną babką. Ze srebrny m i loczkam i i w koronkowy m kołnierzy ku. Taką, która
rzuca piłeczki, szy j e ubranka dla lalek i śpiewa „Piecz się, piecz, ciasteczko”, bo nie um ie policzy ć
nawet do trzech. To j uż m nie dawno om inęło.

– Mnie też – dodała Fanny. – Ty lko inaczej . Nie wiem , czy m iałam kiedy ś lalki, który m trzeba

by ło szy ć ubranka.

– Na pewno trzeba by ło, ty lko Hitler się sprzeciwił. Nie m ieliśm y j uż głowy do tego, żeby

rozpieszczać dzieci i tworzy ć wy m y ślone światy. Nikt też z tobą nie śpiewał.

Fanny otarła z czoła i oczu ból ukry ty pod postacią potu.

– Mój oj ciec pięknie śpiewał – powiedziała do swoj ej babki, którą znała nie dłużej niż trzy

ty godnie.

– Nie zapom niałaś? Po wszy stkich ty ch latach pam iętasz, że m iał niesam owity głos! Zawsze

powtarzaliśm y, że z takim głosem Fritz m ógłby zarabiać na ży cie j ako kantor. Raz nam
odpowiedział: „Ży dowski chleb j est twardy ”. By łaś taka m ała, gdy wy j echał. My śleliśm y, że nic

background image

nie pam iętasz. Nigdy o niego nie py tałaś.

– Nie zapom niałam niczego. A j uż na pewno nie m oj ego oj ca. Ty lko czasam i brakuj e słów,

żeby powiedzieć to, co się chce powiedzieć, więc nic się nie m ówi. Poza ty m gdy j estem z tobą,
j ęzy k m i się plącze, od razu to zauważy łam . A teraz ci coś powiem : dobrze wiem , gdzie teraz
j esteśm y. Jeśli zam kniesz oczy i pozwolisz m i się poprowadzić, sam a trafię na alej ę Rothschildów.
Staniem y przed dom em i będziem y udawać, że nigdy stam tąd nie odeszły śm y. Sophie lubi się ze
m ną bawić w psa przewodnika.

– Na litość boską! Jeśli będę korzy stać ze swoich oczu, to właśnie w ciągu następnego

kwadransa. Niedobrze m i. To wszy stko z em ocj i.

– Mnie też. Ale ty lko troszeczkę. Reszta przeszła na ciebie.

Przeszły przez handlową Berger Strasse, znaną we Frankfurcie j ako „Zeil Bornheim u”, dum ę

całej dzielnicy. Przed woj ną m ówiło się, że na tej ulicy m ożna znaleźć wszy stko – od spinek do
kołnierzy ka po gwoździe do trum ny. W sklepie warzy wny m , którego Betsy wcale nie zapom niała,
gdy ż zawsze ty dzień wcześniej niż gdzie indziej sprzedawano tam szparagi, szy ld obwieszczał, że
tu przy j m uj e się pończochy do cerowania. Na czterech cegłach leżała dachówka, na której stała
ręczna m aszy na do szy cia. Na stołku siedziała chuda m łoda kobieta o ustach pom alowany ch na
czerwono. Wy dawała się przerażona, gdy zauważy ła, że Betsy się j ej przy patruj e, ale zam achała
do niej szarą m ęską skarpetą.

– Pończochy do cerowania. – Fanny pokręciła głową. – Ktoś tu j est w gorącej wodzie kąpany.

Skąd w ogóle weźm iem y pończochy, nawet takie do zacerowania?

Przed dom em , z którego zostało ty lko pierwsze piętro i parter, siedziało dwóch czarnoskóry ch

żołnierzy. Zaj adali się długim i kiełbaskam i włożony m i m iędzy dwie grube bułki i polany m i
keczupem . Rozbawieni Am ery kanie przy ciągnęli trzy m łode, lubieżnie zerkaj ące blondy ny i całą
chm arę żebrzący ch dzieci. Chłopcy krzy czeli na zm ianę: chewing gum i camels, a kilkuletnie
dziewczy nki w za m ały ch kurtkach wołały : candy, i wy ciągały przed siebie ręce.

– Jeszcze ty lko pięć m inut – powiedziała Betsy – i będziem y na m iej scu. Jesteśm y j uż na

Höhenstrasse.


Mim o że wiele dom ów by ło zniszczony ch, nadal istniały sklepy, które znała z dawny ch czasów.
Niektóre z nich by ły zam knięte, a w inny ch trudno by ło dociec, co tak naprawdę sprzedawano.
Ostrzy ciel noży w podziurawionej czapce stał przed zbom bardowany m dom em . Na zm ianę
podnosił sztućce do kroj enia m ięsa i swoj ą ostrzałkę. Inwalida woj enny z kulam i wy stawił na
wy świechtany m papierze m ałe wy rzeźbione z drewna koniki.

– Um iej ą nawet rżeć – powiedział do Fanny, która się przed nim zatrzy m ała.

Na dawny m sklepie kolonialny m , znany m z szerokiego asorty m entu kawy, zam ieszczono

zdobiony kolorowy m i nićm i napis: „Sprawdzona wróżbiarka czy taj ąca z rąk. Ty lko za kartki na
m ięso lub na chleb albo inne produkty spoży wcze. Potrzebuj e także niezniszczonego płaszcza dla
dziecka”.

– My ślę, że wróżbiarki m aj ą powodzenie. Ty lu ludzi szuka zaginiony ch krewny ch.

– Gdy by m m iała kartki na m ięso – powiedziała Fanny – też by m do niej poszła. I j a kogoś

szukam .

background image

– Nam nie pom oże żadna wróżbiarka. Czekam y ty lko na ponowne uruchom ienie połączeń

pocztowy ch z zagranicą.

Przed piekarnią na skrzy żowaniu z Heidestrasse stała zwy czaj na kolej ka sm utny ch, bezradny ch

ludzi. W oknie wy stawowy m naklej ono m ałą gałązkę świerkową i ogłoszenie: „Z powodu zakazu
pieczenia w dom u nie przy j m uj em y ciasta do wy pieczenia od osób postronny ch”. Przed ladą
z nabiałem stały głównie kobiety i dzieci, wszy stkie trzy m ały w ręku naczy nia, m enażki
z m agazy nów Wehrm achtu, dzbanki lub słoj e wekowe.

– Tutaj – powiedziała Betsy – też zawsze robiliśm y zakupy. Josepha za nic nie przy niosłaby

m asła z innego sklepu. Nawet z Fressgasse. Właściciel nie by ł zby t przy j azny, ale nie żaden
nazista, broń Boże. Do ostatniego dnia m ówił m i „dzień dobry ”. Dobry Boże, tam stoi. To nie
m oże by ć prawda. Nic się nie zm ieniło, świat nadal się kręci, j akby nie by ło nazistów ani obozów.
Pozwól, że się o ciebie oprę, Fanny. Powiedz m i, że ży j ę i że to wszy stko się dziej e. Mam
wrażenie, że zaraz zabraknie m i powietrza. Albo że się przewrócę.

W oczach Fanny bły snęła radość. Jeszcze nigdy nie by ła podporą dla słabszej osoby, zawsze

sam a wy ciągała ram ię w poszukiwaniu wsparcia. Po chwili czuła j uż ty lko dum ę, która j ą
rozgrzewała, a potem przepły nęła przez nią m iłość. Poczuła się silna i pewna siebie. Ty m razem
nie dziwiło j ej , że nie potrafiła wy dusić z siebie ani słowa, powiedzieć tego, co w niej buzowało.

– Jesteśm y nie po tej stronie – zauważy ła Betsy. – Zabawne, j a zawsze szłam po tej stronie,

a dziewczęta po drugiej . Dlaczego przy pom inam sobie takie szczególiki? I dlaczego tak bardzo ta
przeklęta pam ięć m nie boli?

Na skrzy żowaniu alei Rothschildów i Burgstrasse rozpoznała drogerię, w której każdej wiosny

Josepha kupowała świeże lepy na m uchy, kulki przeciwm olowe, przy prawy i spiry tus na wielkie
porządki. Drzwi do sklepu by ły otwarte, właścicielka w biało-niebieskiej wełnianej sukience
w grochy i ściśle upięty m koku stała przed ladą ze skrzy żowany m i rękam i. Betsy zauważy ła, że
kobieta od razu j ą rozpoznała, zachowy wała się, j akby nie wiedziała, co zrobić, złapała się za
głowę. Zrobiła j ednak ruch w j ej kierunku.

– Chodź, Fanny, szy bko. Jeśli będę z kim ś teraz rozm awiać, a zwłaszcza z nią, to sobie nie

poradzę. Ani z głową, ani z nogam i. Zawsze by ła taka przeraźliwie ciekawska. Już wtedy nie
m ogłam tego znieść. Jeszcze j ą widzę, j ak nas obserwuj e, gdy opuszczam y nasz dom . Nic wtedy
nie powiedziała, a nie m ożna przecież m ij ać ludzi bez słowa. Jeszcze m inuta i będziem y na
m iej scu. Raz na zawsze. Czy w ogóle m ożna tak patrzeć za siebie, przerzucać kartki przeszłości,
j akby to by ła książka? Czy znaj dę to, czego szukam , czy też zm ienię się w słup soli j ak żona Lota?

Stała przed dom em , którego dum ną właścicielką by ła przez trzy dzieści osiem lat, dom em ,

gdzie ży ła nadziej ą, cierpiała i na zawsze pożegnała się ze złudzeniem , że Niem cy staną się j ej
oj czy zną, a Frankfurt własny m m iej scem na ziem i. Oczy zaszły j ej łzam i. Nic j uż nie sły szała,
a j ej usta drżały. Lewą rękę przy cisnęła do serca i z każdy m j ego uderzeniem czuła powracaj ący
strach i zwątpienie ostatniego dnia w ukochany m dom u. Znowu ogarnęły j ą wsty d i rezy gnacj a
związane z ty m , że należała do wy obcowany ch i przeklęty ch.

– Musiałam przy j ść – wy szeptała. – Nie m ogłam zapom nieć. – Położy ła dłoń na ścianie.

Obrazy, które widziała, ciągnęły j ą do piwnicy i spiżarni, przed drzwi naj em ców i wreszcie do

j ej własnego m ieszkania z bordowy m i poduszkam i przy oknach w salonie, a na koniec do wiśni

background image

rosnącej na podwórku. W ty m roku trzeba zawczasu zebrać wiśnie, nigdy nie wiadom o, kiedy
uderzą wróble. „Nie ty lko wróble” – powiedział Erwin. Johann Isidor klepnął go w ram ię. „Sy n
okazał się m ądrzej szy od oj ca” – stwierdził. „To wszy stko by ło złudzeniem , ale na nic lepszego nie
zasłuży łem . Wierzy łem w Niem cy ” – dodał. „Nie ty lko ty, oj cze”.

– Nie wiedziałam , że j estem tak m ocno związana z ty m dom em , Fanny. – Betsy przełknęła łzy,

gdy wreszcie opuściły j ą cienie. Chwy ciła pręt kraty, j ej kny kcie zbielały. – Tem u bzowi j est
oboj ętne, dla kogo kwitnie. Zawsze powtarzałam , że natura nie m a sum ienia. Ptaki ćwierkały także
w Theresienstadt i słońce wstawało tam tak sam o j ak w Wenecj i czy Tim buktu. Zobacz, dom
oberwał podczas bom bardowania. Nie m a trzeciego i czwartego piętra.

Nad drugim piętrem położono prowizory czny dach z drewna i blachy. W m ieszkaniu na

pierwszy m piętrze, w który m Sternbergowie j eszcze w pam iętny m roku 1933 twierdzili, że m ożna
zaufać narodowi poetów i m y ślicieli, ty lko okna od frontu by ły j eszcze oszklone. Te na ścianie
bocznej zabito deskam i. Na wy brukowany m podwórzu uparta trawa rozprzestrzeniała się m iędzy
pły tam i, a w ogrodzie przed dom em , na dawny m klom bie różany m , rosła kapusta. W ży wopłocie
widać by ło dziurę wielkości szczura. Drzwi wej ściowe – niegdy ś dum a Johanna Isidora ze
względu na ich kunsztowne wy konanie i to, że przeciwstawiały się przepy chowi swoich czasów –
zostały prowizory cznie załatane. Brakowało ołowiany ch części, szkło zostało stłuczone, a m osiężna
gałka zam ieniona na zwy kłą bakelitową klam kę. Skrzy nki pocztowe by ły zniszczone, pogięte
i zapisane większą liczbą nazwisk niż kiedy ś. Także nazwiska przy dzwonkach, czasam i po prostu
dopisane ołówkiem , wskazy wały, że w dom u m ieszkało więcej niż sześć rodzin, dla który ch by ł on
przewidziany.

– Neugebauer – przeliterowała Betsy. – Na niebiosa, oni tu nadal m ieszkaj ą. Cała ta banda!

Naziści do szpiku kości. W oknie wy wiesili swasty kę, ale co niedziela chodzili do kościoła. Mąż
pracował chy ba w księgach wieczy sty ch. O, j ak cudownie! Jeszcze j edno nazwisko na parterze:
Jensen. A więc szy kowna pani Neugebauer, która biła swoich sy nów sm y czą i której na koniec tak
się baliśm y, że przem y kaliśm y z przerażeniem po kątach, gdy j ą spoty kaliśm y, m a
przy m usowego lokatora. Naj widoczniej j est j eszcze j akaś sprawiedliwość. Mam nadziej ę, że to
rodzina z czwórką dzieci. Niech wszy stkie m aj ą krztusiec i sm aruj ą po ścianach. A kto trafił do
naszego starego m ieszkania?

Nie zdąży ła przeczy tać tabliczki z nazwiskiem lokatora z pierwszego piętra. Ktoś tak m ocno

szarpnął drzwiam i do wewnątrz, że Betsy, która oparła rękę na klam ce, ledwie utrzy m ała się na
nogach. Mężczy zna zm ierzy ł j ą wzrokiem , gdy j eszcze zastanawiała się, czy m a przepraszać.
Miał na sobie długi, zielony, skórzany płaszcz. Przy pom inał j ej okry cia gestapowców.

Fanny by ła blada, wy glądała niewy raźnie. Zacisnęła oczy i przerażona przy tuliła się do m uru.

Betsy chciała do niej podej ść, bo lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że j eśli w odpowiedniej chwili
nie weźm ie się dziecka za rękę, czeka j e śm ierć.

– Tak – powiedziała. Jej głos zabrzm iał donośnie, chociaż w ty m właśnie m om encie

pom ieszały j ej się czas i m iej sce. My ślała, że Fanny to Claudette. – Tak, j esteś j uż od dawna
w Palesty nie – stwierdziła.

– Ależ j estem przy tobie – odparła Fanny. Już nie opierała się o ścianę. Już nie by ła m ała ani

nie zaciskała oczu.

background image

Mężczy zna zdj ął kapelusz. Jego siwe włosy by ły gęste, przez czoło przebiegała m u głęboka

zm arszczka. Nad szary m i oczam i j eży ły się buj ne brwi. Mógł m ieć około pięćdziesięciu lat
i naj widoczniej stracił sporo na wadze. Płaszcz by ł na niego za duży, spodnie za długie. Miał
cienką, pom arszczoną szy j ę. Na lewej nodze nosił but ortopedy czny.

Betsy naty chm iast go rozpoznała. Mim o to spoj rzała na j ego luźno zwisaj ącą prawą rękę.

– Ach – powiedziała. Zrobiło j ej się niedobrze. Poczuła dłoń Fanny na swoim ram ieniu. Czy

m usi m u tłum aczy ć, kim j est? Co m u powiedzieć, j ak znieść to, co trzeba by ło znieść?


– Pani Sternberg – odezwał się m ężczy zna. Jego głos, tak przy j em ny dla m uzy kalnego ucha,
Betsy rozpoznałaby bez pudła. – Cóż za radosny dzień dla wszy stkich. Nie spodziewałem się tego.
Nic się pani nie zm ieniła. Ani trochę. Zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Naj lepiej nic, Theo. Już pan wy starczaj ąco wiele powiedział, gdy się ostatnio widzieliśm y.

– Chciałby m się dowiedzieć, j ak się państwu powodziło w ty ch okrutny ch czasach. Zwłaszcza

pani m ałżonkowi. Zawsze by ł właściwy m człowiekiem na właściwy m m iej scu. Podziwiałem go
j uż j ako chłopak. Mój Boże, widzę go teraz...

– Moj ego m ałżonka zam ordowali w obozie. Prawdopodobnie w Auschwitz. Jak również

Victorię i j ej m ałego sy nka.

– Zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Już pan to m ówił.

Nazy wał się Theodorich Rudolph Bergham m er. Od szóstego roku ży cia m ieszkał w dom u przy

alei Rothschildów 9. By ł naj lepszy m przy j acielem Ottona. Uwiódł siedem nastoletnią Clarę i by ł
oj cem Claudette. Podczas pierwszej woj ny światowej stracił stopę, siłę w ręce i chęć do ży cia,
a w czasach nazizm u sum ienie i przy zwoitość. To, że po woj nie nie ty lko m ógł zatroszczy ć się
o rodzinę, ale też wy j ść na zadowolonego, pewnego siebie człowieka, zawdzięczał swoj ej żonie
Waltraud, która urodziła m u czworo dzieci i zm usiła go, by w czasie zam ętu po bom bardowaniu
zaj ęli m ieszkanie dawny ch właścicieli dom u. W 1945 roku inwalida woj enny Theodorich
Bergham m er złoży ł w Urzędzie Mieszkaniowy m oświadczenie, że m a córkę Ży dówkę, która
m usiała wy em igrować do Palesty ny i którą „w bliskiej przy szłości” zam ierzał „sprowadzić do
dom u”. W przekonaniu urzędnika o prawdziwości swoich słów pom ógł m u kilogram słoniny
i j eszcze j eden świńskiego sm alcu. Urzędnik wziął kolej ny kilogram słoniny i przekazał Theowi
m ieszkanie dawnego gospodarza dom u „do dalszego korzy stania”.

Theo powiedział Betsy, że m a nadziej ę, że „ze względu na dawne czasy ” będzie ona wkrótce

ich odwiedzać.

– Moj a żona bardzo się ucieszy. Tak wiele j ej opowiadałem o rodzinie Sternbergów – m ówił,

patrząc dawnej gospody ni prosto w oczy. Nie brakowało m u odwagi ani elasty czności.

– Gdy by m ty lko wiedziała, co m am pam iętać – odparła Betsy. – To, że by ł pan naj lepszy m

przy j acielem m oj ego sy na, czy też to, że wy rwał m i pan w kory tarzu siatkę z zakupam i i nazwał
m nie przeklętą ży dowską szm atą.

background image

7

G R O M Z J A S N E G O N I E B A

G r u d z i e ń 1 9 4 5 – m a r z e c 1 9 4 6

– Kochany Bóg rzuca bom by na nasz dom – krzy czała Sophie. – Musim y szy bko do piwnicy.

– Nie – uspokoił j ą oj ciec. – Nie, to ty lko złe burzowe diabły. Chcą nas przestraszy ć, ale m y się

wcale nie boim y. Wiem y, że j uż nigdy nie będzie woj ny. Żadne dziecko nie m usi j uż się chować
w piwnicy.

– Lena m ówi, że nadchodzą Ruscy. Zaciągaj ą kobiety do lasu i gotuj ą dzieci w wielkich

garach.

– Nie w czasie pokoj u, Sophie, powiedz to Lenie.


Rok 1945, rok biedy, odchodził z Frankfurtu w czasie wielkiej burzy. W poraniony m m ieście
drżały zniszczone dom y. Ruiny się zapadały, a prowizory cznie zreperowane drzwi wej ściowe
leżały na ulicy. Nieliczne tram waj e, które wróciły na trasy, stały bez ruchu. Przez całą noc
zacinaj ący wiatr ściągał z dachów ogrom ne połacie papy, które na nieoświetlony ch ulicach
wy glądały j ak m onstrualne sm oki. Na ludzi przechodzący ch po chodnikach spadały kam ienie
i gałęzie. Włam y wacze korzy stali z okazj i, wskakiwali do piwnic pozbawiony ch okien i okradali
głoduj ący ch z ostatnich zapasów – kartofli i lasek dla inwalidów, pordzewiały ch rowerów, wózków
dziecięcy ch bez kółek i całego szrotu, który obecni właściciele sam i wcześniej ukradli.

„To bardzo zły znak dla roku 1946” – krakali przesądni m ieszkańcy. „Kara boska” – twierdzili ci

pobożni.

Nieszczęście zostało zapowiedziane długo przed Boży m Narodzeniem . Z dnia na dzień

zaopatrzenie by ło coraz gorsze i narastało zwątpienie. Gazety, stacj e radiowe i publiczne głośniki
niezm ordowanie przy pom inały, że ty siąc pięćset kalorii dziennie, które do tej pory przy sługiwało
każdem u dorosłem u, j uż nie obowiązy wało – nawet w strefie am ery kańskiej , która uchodziła za
naj lepiej zaopatrzoną. Rzeźnicy, handlarze ży wnością i piekarze stali za pusty m i ladam i
i odczuwali gniew ludu. Mleko dla niem owląt i m ały ch dzieci by ło rozcieńczane, do m argary ny
dodawano wody, a szny cle, j eśli w ogóle by ły, robiono ty lko z końskiego m ięsa. Mówiono, że
piekarze sprzedaj ą racj e ży wnościowe na czarny m ry nku, a rzeźnicy na śniadanie zaj adaj ą się
słoniną i napy chaj ą swoj e dzieci wątróbką. W kolej kach sklepowy ch i w urzędach szeptem
przeklinano Am ery kanów, a dem okracj ę posy łano do diabła. Ludzie nie wahali się publicznie

background image

m ówić: „Za Adolfa przy naj m niej się naj adaliśm y ”. Bez oporów m arzy li o dobry m m aśle, które
sy nowie i m ężowie przy sy łali do dom u z okupowanej Holandii. Wspom inali dobrą polską kiełbasę
i py szną belgij ską czekoladę.

– I koniaku z Francj i i łososia z Norwegii też nie chcem y zapom nieć – kpił sobie Hans, gdy

z Berger Strasse za kartki na pięćdziesiąt gram ów m ięsa przy niósł j ednorazowy przy dział
pięciuset gram ów ry by (nieoczy szczonej , z głową i ogonem ). – Nikt nie zauważy ł ironii – skarży ł
się potem Betsy. – Mógłby m nim i wszy stkim i potrząsnąć, tak j ak tam stali. Te puste łby.

– Głodni nie wy czuwaj ą ironii – powiedziała Betsy. – Nie czuj ą też wsty du. Nauczy łam się

tego w Theresienstadt.

Po m ieście krąży ły nieprzy j em ne historie. „Ta banda uchodźców, która wy j ada nam resztki,

przy wlokła tu świerzb i wszy. Ci z obozów – ty fus plam isty, cholerę i gruźlicę. A od Am ery kanów
co druga złapała j uż sy filis”. O stary ch ludziach donoszono, że zam arzali w nieogrzewany ch
pom ieszczeniach, o rachity czny ch dzieciach – że rodzice m usieli j e przy prowadzać pod strefę
am ery kańską na żebry, a o pozbawiony ch sum ienia spekulantach – że rzucą na czarny ry nek
nawet przy dzielone im leki wzm acniaj ące dla niem owląt i środek na wszy. „Moralność
i przy zwoitość ty lko za okazaniem dokum entu” – powtarzano na ulicach.

Każdy m iał krewnego lub sąsiada, który dla dobra rodziny cierpiącej głód poj echał szukać

j edzenia, ale którem u policj anci albo żandarm i zabrali łupy na dworcu lub w pociągu. Na
czarny m ry nku ceny osiągnęły kolej ny nieboty czny pułap. Słabnąca m arka nie by ła warta j uż
nawet papieru, na który m j ą drukowano. Wy łącznie za „j ankeskie papierosy ” m ożna by ło dostać
m asło, m ąkę, m ateriał, buty i odrobinę woli ży cia. Mim o to ludzie pożądali nie ty lko chleba.
Godzinam i wy stawali w kolej kach do nieliczny ch kin, które ponownie otwarto. Gazety ukazy wały
się zaledwie dwa razy w ty godniu i trafiały do tak wielu rąk, że m usiały by ć odprasowy wane.
Z pusty m żołądkiem , ale w kapeluszach i szalach frankfurtczy cy trzęśli się w nieogrzewanej sali
giełdy – i zaśm iewali do łez, bo niej aki pan Harpagnon siedział na buj any m fotelu w szlafm y cy
i pełny m troski wzrokiem wpatry wał się w nocnik z pięknej porcelany. Siegfried Nürnberger
wy reży serował nieśm iertelną kom edię Moliera Chory z urojenia. Ludzie stali po bilety
w kolej kach tak sam o długo j ak po chleb, wszy scy j ednak zgadzali się, że te niedogodności by ły
warte zachodu. A na Boże Narodzenie wy stawiono sztukę dla dzieci, które bawiły się w ruinach
i nie m iały oj ców. By ła to historia Piotrusia Kłam czuszka.

– To baj ka bożonarodzeniowa – wy j aśniła Betsy.

– Czy m ożna to j eść? – spy tała Sophie.

– Ty lko oczam i, ale to daj e nawet większą radość niż j edzenie buzią – powiedziała Betsy.

Pom y ślała o Victorii, która w czasach nazistowskich, gdy Ży dzi nie m ogli j uż nawet siadać na
publiczny ch ławkach, przem y kała pod osłoną nocy na przedstawienia do dzielnicy Röm erberg. –

Jej ży cie zawisło na włosku dla Floriana Gey era

[27]

– m ruknęła Betsy. – Nikt dziś w to nie wierzy.

Chociaż naty chm iast zam knęła oczy, zobaczy ła Victorię, która wsiada w Theresienstadt do

pociągu, i usły szała, j ak Salo woła m atkę. Mim o to j ej córkę wy słała wraz z Sophie na Piotrusia
Kłamczuszka – m iasto Frankfurt chciało pokazać, że czasy się zm ieniły, i przekazało ży dowskiem u
dom owi starców dwa bilety na prem ierę. Nie przy dały się one j ednak za bardzo ludziom , którzy
utracili wnuki w obozach koncentracy j ny ch.

background image

Przedostatniego dnia roku, który choć rozpoczął się j eszcze w czasie woj ny, to nazy wany by ł

rokiem pokoj u, rodzina Dietzów by ła w tak dobry m hum orze, j akby wy grała los na loterii ży cia.
Hansowi udało się zdoby ć kilogram chleba, szklankę m asła orzechowego, dwie puszki białej fasoli
w sosie pom idorowy m i litr am ery kańskiej whisky. Na butelce napisane by ło „Bourbon”
i Property of the US Army.

– Co to znaczy „bourbon”?

– Nie m am poj ęcia. Zapy taj m ister Morgenthaua

[28]

. On wie wszy stko. Nawet to, j ak

z Niem iec zrobić państwo rolnicze, tak aby śm y j uż nigdy więcej nie pom y śleli sobie, że świat do
nas należy. Zabierz to stąd, Anno. Gdy ktoś zobaczy tę butelkę, pom y śli, że ukradliśm y j ą naszy m
wy zwolicielom .

– Wszy stko j edno. Naj ważniej sze, że nie obciąża to twoj ego sum ienia.

– Moj e sum ienie m a się dobrze. Który z naszy ch rodaków m oże tak o sobie powiedzieć?

Anna pozwoliła Hansowi na pięć kieliszków na spróbowanie i powiedziała, że chce zrobić

z bourbona poncz.

– To barbarzy ństwo – zaprotestował. – Taka whisky to lekarstwo.

– Chcesz j ą wy sączy ć sam ? Na sy lwestra trzeba się dzielić z inny m i. Zawsze tak by ło. Inaczej

będziem y m ieli zły rok.

Anna rozcieńczy ła whisky wodą i resztkam i soku berbery sowego, który sam a zrobiła.

Następnie posłodziła całość sachary ną i dodała dla sm aku kieliszeczek prawdziwej kawy oraz trzy
krople kosztownej esencj i do pieczenia z arom atem rum owy m , który upatrzy ła sobie Sophie.
W wieczór sy lwestrowy podała tę m istrzowską m iksturę w brzuchatej zielonej m isie
kry ształowej , którą udało się j ej uratować j eszcze z dom u Sternbergów.


Betsy zm usiła się, by spoj rzeć na naczy nie bez przy woły wania wspom nień.

– Nie trzeba opłakiwać rzeczy, które m ożna kupić za pieniądze – powiedziała do wnuczki

i chociaż Fanny nie znała dziej ów m isy, wiedziała, że j ej babka nie m ówi o zastawie stołowej .
Wbiła wzrok w podłogę.

– Też tak uważam – zgodziła się.

Naj m łodsi uczestnicy święta lekko się wstawili ty m napoj em . Sophie pozwolono pociągnąć po

ły ku ze szklanek m atki i oj ca. By ła tak uradowana, że zaśpiewała wszy stkie piosenki ze swoj ego
bogatego repertuaru. Wreszcie po Wiem, że kiedyś zdarzy się cud Zarah Leander nastąpiło Wiatr
opowiedział mi pieśń oraz naj nowszy hit uliczny Odra, Nysa, ojczyzna łysa.

– Przestań – rozkazał j ej oj ciec. – Naty chm iast!

– Niech śpiewa – broniła wnuczki Betsy. – Nie m a zły ch piosenek dla dzieci.

Po pierwszy m ły ku ponczu Erwin by ł tak pokoj owo nastawiony, że pozwolił, by siostra

odebrała m u połowę j ego chleba z m asłem orzechowy m . Fanny śm iała się do ochry pnięcia, gdy
Anna opowiedziała, że w rodzinie Sternbergów w sy lwestra wy pełniano naleśniki szam panem
zam iast m usem śliwkowy m .

– Nie m ogę sobie wy obrazić, że kiedy ś ty le by ło j edzenia, że naleśniki wy pełniano

szam panem .

background image

– Ja też – powiedziała Anna. – Jak również tego, że punkt dwunasta wszy scy rzucaliśm y się do

okien, by oglądać faj erwerki. Biedna m ała Alice wy biegła raz na balkon i oznaj m iła, że tam też
niebo płonie. A potem rzewnie się rozpłakała.

– Biedna m ała Alice zawsze rzewnie płakała – wspom niała j ej m atka. – Mam nadziej ę, że

oduczy ła się tego w Afry ce.

– Jak wy glądaj ą faj erwerki? – spy tała Fanny.


– Dokładnie tam sam o j ak to, co nasi wy zwoliciele zrzucali nam na głowy – powiedział Hans. –
Ty le że przy nalotach bom bowy ch chowaliśm y się po piwnicach, nic nie widzieliśm y i pilnie się
m odliliśm y, żeby bom by spadły raczej na sąsiada. Nie pam iętasz j uż, Fanny ? Pani Schm and
m arzy ła o cudownej broni, a Anna trzy m ała nas krótko. Nie pozwoliła, by m ukręcił łeb tej
Schm andowej .

– Jeszcze to wszy stko pam iętam . Zawsze sobie wy obrażałam , że panią Schm and trafia szlag,

a j a spokoj nie wstaj ę, pakuj ę zieloną fasolkę do naszej torby i wy żeram na j ej oczach
m arm oladę truskawkową.

– Grzeczna dziewczy nka.

– Ja by łam w żadnej piwnicy – stwierdziła Sophie. – Bawiłam się z aniołam i.

– Sam a j esteś aniołkiem – roześm iała się Betsy. – One nie wiedzą przecież, j ak stosować

podwój ne przeczenie.

To właśnie Betsy uczy niła ten wieczór szczególny m . Dziesięć m inut przed północą postawiła

swój kieliszek na stole. Spoj rzała na Hansa i Annę, złapała Fanny za rękę i lekko drżący m głosem ,
nad który m , m im o starań, nie m ogła zapanować, powiedziała:

– Mieliście wszy scy racj ę, od początku to wiedzieliście. Ty lko m ądra pani Sternberg m usiała

cały m i dniam i walczy ć sam a ze sobą, zanim doszła do przekonania, że Bóg nie pozwolił j ej
przeży ć Theresienstadt po to, by wegetowała w j akim ś dom u starców i liczy ła owce na trawniku.
Jeśli dobrze to sobie przem y śleliście i naprawdę chcecie wziąć do siebie starą kobietę, która na
plecach niesie j edy nie worek koszm arów i nie potrafi j uż nawet przy pilnować zupy, tak żeby nie
trzeba by ło się m artwić o obiad, j eśli to sobie przem y śleliście, to j a bardzo chętnie się do was
przeprowadzę. I zostanę przy naj m niej do chwili, gdy stanie się cud i Ży dom , który ch nie udało
się zabić, zostanie zwrócone to, co im zabrano. To m oże j ednak potrwać. Zakładam , że całe
pokolenia. Więc... to by ła za długa przem owa. To j uż się nie powtórzy. Stare kobiety za wiele
paplaj ą.

Jej zwilgotniałe oczy, dodała, nie m aj ą nic wspólnego z decy zj ą o przeprowadzce na Thüringer

Strasse. Wy wołał j e wy łącznie poncz.

– Ostatnio alkohol piłam w alei Rothschildów, a zresztą nigdy nie by łam zby t wielką am atorką

trunków.

– Raz nawet zapom niałaś w sy lwestra, że nie j estem twoj ą córką – zaśm iała się Anna.

– Ciągle o ty m zapom inam . Nie ty lko w sy lwestra.

O północy w przerażony m wy j ący m wiatrem m ieście rozbrzm iały dzwony kościelne. Dało

się nawet rozróżnić głosy, które przy pom inały radość zapom niany ch dni. W dom u naprzeciwko

background image

j akaś kobieta, o której m ówiono, że m iała trzech sy nów i wszy scy zginęli na froncie wschodnim ,
włączy ła pły tę i otworzy ła okno. Heinz Rühm ann, Willy Fritsch i Oskar Karlweiss zaśpiewali
piosenkę Przyjaciel, prawdziwy przyjaciel.

– Trzech chłopaków ze stacj i benzy nowej – zdziwiła się Betsy. – Boże drogi, j eszcze to. Johann

Isidor uwielbiał Rühm anna. Dwa razy poszliśm y do kina zobaczy ć ten film , a na urodziny
podarowałam m u pły tę. Tak, teraz to j uż naprawdę płaczę.

– Ja też – powiedziała Anna. – Czy to się nigdy nie skończy ?

– Nigdy. Pam ięć j est sady stką.

W blady m świetle latarni, która zwy kle świeciła się ty lko do dziesiątej wieczorem , stało kilkoro

niedorostków. Machali cienkim i gałązkam i i się śm iali. Ich śm iech by ł tak wątły j ak oni sam i.
Jeden z nich wy konał gest w stronę krzaków, chciał j e podpalić, ale inni go powstrzy m ali. Opał by ł
wart więcej niż krótka radość z ogniska. Dwaj m łodzieńcy krzy czeli j eszcze: „Niech ży j e nowy
rok!”. Rzucali czapki w górę, prosto w ciem ne niebo, i skakali za nim i. Przez chwilę wy dawało się,
j akby przez cały dzień naj edli się do sy ta, a w szafie na każdego z nich czekało ciepłe palto.

– Czy to j est pokój ? – spy tała Fanny.

– A j akże! – potwierdziła Betsy. – Już m oj a babka powtarzała, że radość przepędza cierpienie.

– My ślałam , że wcześniej nikt nie wiedział, co to znaczy cierpieć.

– Ży dzi zawsze to wiedzieli. Czterdzieści lat szli przez pusty nię w poszukiwaniu ziem i obiecanej .

To nie by ły wakacj e. Nawet m anny spadaj ącej z nieba m ożna m ieć powy żej uszu.

Erwin spał w fotelu, ssąc kciuk. Sophie drzem ała przed piecy kiem , w który m z okazj i nadej ścia

tak wy czekiwanego nowego roku podsy cono ogień dwom a dodatkowy m i bry kietam i. Hans
zaopatrzy ł kanciastą kuchenkę w resztki j akiej ś ławki, którą znalazł porąbaną w alei Habsburgów,
pewnie zanim ten, który j ą porąbał, zdąży ł wszy stko zaciągnąć do dom u. Anna podgrzała zupę
z wy suszony ch pokrzy w, m niszka, świeży ch obierek ziem niaczany ch i zachowany ch na sy lwestra
pasków kapusty włoskiej . Ten posiłek, który podała o północy, określiła m ianem gulaszu, gdy ż
dodała do niego prawdziwego pieprzu oraz węgierskiej papry ki, którą Hans wy targował j ako
dodatek do whisky. Betsy wy glądała na tak wy poczętą j ak j eszcze nigdy od czasu powrotu
z piekła. Zgasiła świece w niebieskim porcelanowy m lichtarzu.

– Trzeba oszczędzać – powiedziała – bo teraz będzie j eszcze j edna gęba do wy karm ienia.

– Tak strasznie się cieszę – szepnęła j ej Fanny. – Nie wiem , j ak to wy razić, j ak bardzo j estem

szczęśliwa. Jeszcze nigdy nie spełniło się żadne m oj e ży czenie. Przy naj m niej od dnia, w który m
powiedziałaś, że m uszę wy czy ścić buty na wielką podróż. Pam iętasz j eszcze, że to wtedy
powiedziałaś? Wy czy ściłam też botki Sala. Widziałaś to, ale nie pam iętam , czy coś powiedziałaś.

Pierwszy raz Fanny wy powiedziała im ię swoj ego brata. Betsy przy cisnęła j ą do piersi tak

m ocno, j ak j eszcze nigdy nie przy tuliła żadnego z własny ch dzieci. Podziękowała Bogu, że znowu
pozwolił j ej kochać, i ostrzegła Fanny :

– Nie ciesz się zby t wcześnie, dziecko. Na koniec twoj a babka zdobędzie się na odwagę, by

zdradzić swoj e naj głębsze ży czenie.

– Zrób to! Naprawdę! Musisz sobie ty lko zaufać. Nie będziesz rozczarowana. Um iem szy ć,

robić na drutach, wy szy wać i haftować. Mogę czy tać bez zm ęczenia i potrafię dość dobrze

background image

m alować i ry sować. Przy naj m niej m oj a nauczy cielka m nie chwaliła. Szkoda, że m am y tak
niewiele papieru i że j uż nie pam iętam , j ak wy gląda pudełko z akwarelam i. Więc m uszę j ednak
zaczekać, aż czasy będą lepsze.

– Obawiam się, że znalazłaś sobie niewłaściwą babkę. Już j ako m atka nie by łam w guście

m oich dzieci. Nie reagowałam okrzy kiem zdziwienia, gdy dawały m i prezenty własnej roboty.
Nie wieszałam ich obrazków w kuchni, a naszy j niki i bransoletki, które wszy scy dla m nie robili,
wędrowały do pudełek, a te pudełka potem do piwnicy. Nie by łam jidysze mamełe i nie uważałam
swoich dzieci za geniuszy. Dzisiaj się wsty dzę, że nie rozpoznałam od razu talentu twoj ego wuj a
Erwina. Patrzy łam na j ego obrazki i m ówiłam : „Ładne, ładne”, a potem chowałam j e do
szuflady.

– A nie by ło m u okropnie sm utno?

– Na pewno, ale j a tego nie zauważałam . Bóg j eden wie, czy m się wtedy zaj m owałam .

Zresztą szczególnie ciężko m i by ło z dziełam i szy dełkowy m i, ale wy obraź sobie, ile podkładek pod
naczy nia m ogą wy dziergać przez całe dzieciństwo cztery córki. Na każdą okazj ę, a czasam i
nawet po dwie. Później Claudette. Moj a naj starsza wnuczka by ła pilny m dziewczątkiem ,
wy produkowała więcej podkładek, niż m ieliśm y naczy ń. Do każdej doniczki wy dziergała
serwetkę, wszy stkie ręczniczki ozdobiła obrębkiem . Widzisz, Fanny, trudno ży ć z ludźm i, którzy j uż
wszy stko kiedy ś przeży li. W każdy m razie j eśli chodzi o m oj e naj głębsze ży czenie, to by j e
spełnić, nie m usisz m ieć ani akwarelek, ani wełny. Potrzebna j est ty lko odwaga, ale za to m nóstwo
odwagi. Mianowicie bardzo by m sobie ży czy ła, by ś poszła do szkoły. Ty lko tego, co m am y
w głowie, nikt nam nie odbierze.

– Wiem – odparła Fanny. – Przeczuwałam to j uż wtedy, gdy wszy stko zm ierzało ku końcowi.

Nie chodzi o to, że nie chcę się uczy ć. Boj ę się dziewcząt, z który m i będę m usiała się uczy ć.
I nauczy cielek, które nigdy nie widziały ży dowskiej uczennicy, nie m ogę sobie tego w ogóle
wy obrazić.

– A j a tak – westchnęła Betsy. – Theo Bergham m er z alei Rothschildów 9 by ł dobry m

wstępem do tego tem atu. Dobrze, że przy ty m by łaś.

Cały m aj ątek Betsy nadal m ieścił się w m ałej brązowej walizce, którą po wy zwoleniu

Theresienstadt wcisnęła j ej am ery kańska pielęgniarka o twardy m głosie i m iękkim sercu. Na
walizce napisane by ło to sam o co na butelce whisky : Property of the US Army. Przetrwała ona
nawet m iesiące w szpitalu – w przeciwieństwie do spódnicy, którą Betsy także otrzy m ała
w Theresienstadt. Pani Sternberg ukradziono również dwie bluzki oraz zostawione j ej przez m łodą
lekarkę dziesięć tabletek aspiry ny. Jej naj nowszy m skarbem by ł wy cinek z „Münchner Zeitung”
z wy głoszoną w sy lwestra m ową Wernera Fincka, kabareciarza prześladowanego dawniej przez
nazistów. Betsy podziwiała go j uż we wczesny ch latach trzy dziesty ch. Mistrz puenty pożegnał
stary rok następuj ący m i słowam i: „Czy m ożem y czterdziestem u piątem u produktowi
dwudziestego wieku poświęcić choć j edną łzę? Nie, bo j uż żadnej nie m am y ”. Finck poprosił też
rok 1946: „Odm ień nasz los, daj nam nowe złudzenia!”.

W czwartek 3 sty cznia pani Sternberg, której tak bardzo zazdroszczono i o której nadal uważano,

że pochodziła z Rothschildów i posiadała stosowne do tego nazwiska bogactwa, pożegnała się ze
swoim i towarzy szam i z dom u starców. Walizkę włoży ła do wózka Erwina i wspieraj ąc się na

background image

Annie wy ruszy ła wielkim i krokam i i z niespokoj ny m sercem ku nowem u etapowi ży cia w dom u
na Thüringer Strasse 11. Szron pokry wał szy by, drzewa i ostatnie kapusty w ogrodach. Na m ały m
drzewku bożonarodzeniowy m przed zachowany m w całości dom em powiewała lam eta.

– Chciałaby m wiedzieć, skąd to wzięli.

– Przechowy wali pieczołowicie przez całą woj nę – snuła przy puszczenia Betsy – tak j ak j a

swoj e obrazy w głowie. Dlaczego Fanny nie przy szła?

– Po raz enty szoruj e pokój Erwina, w który m będziesz spać.

– I co na to Erwin, że go wy pędza j akaś stara kobieta, którą j ego rodzice każą m u uważać za

babkę?

– Nic. Jego siostra dobrze go wy chowała. Poza ty m teraz dzieci nie wy brzy dzaj ą ty le co

kiedy ś.

– Ty nigdy nie wy brzy dzałaś. Już inni robili to z nawiązką za ciebie. Gdy coś szło nie po ich

m y śli, m arudzili niem iłosiernie. Czy Fanny zawsze j est taka pilna i dokładna?

Fanny nie szorowała podłogi, nie trzepała m ateraca ani poduszek. Siedziała przy kuchenny m

stole, ssała żółty guzik, wy obrażaj ąc sobie, że to cy try nowy cukierek, i m alowała na kawałku
papieru, który w ostatniej chwili zdoby ł dla niej Hans, pry m ulki, róże i niezapom inaj ki. Na
czerwono wy pisała duży m i literam i: „Witaj w dom u, Betsy Sternberg!”. Wy krzy knik pom alowała
na granatowo. Na górze dory sowała j askółkę z listem w dzióbku. W ty ch nerwach pilna
ry sowniczka zapom niała, że j ej babka nie radzi sobie z m łody m i ludźm i, którzy wy rażaj ą swoj e
em ocj e za pom ocą farb i pędzla.

– Czy m ogę nie zdej m ować obrazka? – spy tała m im o to Betsy. Kilka sekund później podwoiła

pochwały i zachwy ty, m rugaj ąc przy ty m do Fanny.

Po wy prowadzce z dom u starców stała się kobietą, j aką by ła wcześniej . Gdy się śm iała, nie

wsty dziła się swoj ej wesołości, m ogła j uż m y śleć o przy szłości bez strachu, że zapeszy.
W dobry ch chwilach by ła pewna, że wkrótce dostanie wiadom ości od Erwina i Clary i że Alice
napisze do niej z Afry ki. W m arzeniach na j awie widziała Claudette, która w dawny ch czasach
nazy wała swego dziadka „dziadzią m isiem ”, j ak zbiera w Palesty nie pom arańcze. Jednak nocam i
m odliła się o cud – by oj ciec Fanny przeży ł na wy gnaniu w Holandii.

– Gdy w naj bliższej przy szłości nadal nic o nim nie usły szy m y – powiedziała do Hansa – to

koniec nadziei.

– Chciałby m m óc ci teraz zaprzeczy ć.

Pierwszego poniedziałku nowego roku, 7 sty cznia, Betsy wy szła z dom u o ósm ej rano. Na ty m

sam y m posterunku policj i, na który m w 1939 roku m usiała zgłosić, że rodzina Sternbergów nie
m ieszka j uż we własny m dom u przy alei Rothschildów 9, podała swój nowy adres.

– Jestem podnaj em cą u zięcia Hansa Dietza – powiedziała.

– To nie tutaj się zgłasza – burknął urzędnik. – To nie j est urząd stanu cy wilnego. – Lizał skórkę

od chleba, bo od ty godni m iał problem y z protezą i, niestety, żadnego odpowiedniego towaru na
wy m ianę, by przy pom nieć denty ście o obowiązku pom ocy chorem u. – To nie nasza sprawa –
powtórzy ł.

– Moj a j ednak tak – podkreśliła Betsy.

background image

Um undurowany m ężczy zna wlepił wzrok w biurko poplam ione atram entem , wy raz j ego

twarzy wskazy wał, że nie ży czy sobie pry watny ch rozm ów. Mim o to Betsy spy tała o pannę
Josephę Krause. Do 1938 roku m ieszkała w alei Rothschildów 9. Spy tany przej echał rękawem po
twarzy. Potrząsnął głową i pokazał dziąsła.

– Jeśli chce pani uzy skać inform acj e o ży j ący ch osobach, m usi się pani udać do biura

m eldunkowego – wy dusił.

– My ślałam ... – Betsy odważy ła się zaoponować.

– Gdy by ż ludzie ty le nie m y śleli. Wtedy m ożna by popracować w spokoj u. Dlaczego każdy

dziś m usi podkreślać, że m y śli?

– Bo w dem okracj i m y ślenie nie j est karane.

Betsy by ła zaskoczona, że właśnie ona to powiedziała. Zwy kle ludzie wy powiadali się

o dem okracj i, kiedy chcieli obciąży ć j ą winą za swoj e trudne położenie. Urzędnik patrzy ł tępo
przed siebie. Jego twarz by ła purpurowa, oczy pozbawione ży cia. Resztę skórki od chleba wsadził
do kieszeni kurtki, postawił m nóstwo stem pli wokół blaszanego kubka z pły nem o kolorze kawy
i kilkakrotnie chuchnął na m okry j eszcze tusz. Z szuflady wy ciągnął niezwy kle grube akta, zaczął
się przy gotowy wać do ich przej rzenia, ale ponownie j e zam knął i j eszcze raz potrząsnął głową –
nie tak m ocno j ak poprzednio, lecz j akby błagaj ąco i z zażenowaniem .

– Nie to m iałem na m y śli – wy j aśnił. – Ani trochę. Cieszę się, że m am y dem okracj ę. Nie

chciałem też pani obrazić.

– Nie udałoby się panu m nie obrazić – upewniła go Betsy. – Do tego trzeba bowiem dwóch

rzeczy : kogoś, kto obraża, i kogoś, kto pozwala się obrażać.

Zakłopotany ton m ężczy zny sprawiał j ej przy j em ność. Widziała, j ak trzepocze powiekam i

i robi się blady. Uczucie, że niem iecki urzędnik za biurkiem boi się j ej , a nie ona j ego, oży wiło j ą,
wzm ocniło i w j akiś przerażaj ący sposób ośm ieliło. Nie zaniepokoiło j ej nawet odkry cie, że
również ci ludzie, którzy m aj ą wstręt do zła i brutalności, są zdolni do sady zm u. Przez Betsy
przem awiało wspom nienie tego, co przeży ła. Pom y ślała o roku 1938, gdy Ży dzi by li w urzędach
szy kanowani, obrażani i dręczeni. Johann Isidor Sternberg, człowiek nieustraszony i nieugięty, nie
odważy ł się zam eldować rodziny w „dom u ży dowskim ”. To Betsy poszła wówczas na posterunek
policj i. Musiała trzy godziny stać na kory tarzu i ilekroć py tała o toaletę, wszy scy j ą ignorowali.
Młody chłopak w m undurze, z przedziałkiem po prawej i wąsikiem j ak u Führera, który wreszcie
przy j ął j ej wniosek o przem eldowanie, m ówił j ej na ty, w dodatku trzy m aj ąc chusteczkę przy
twarzy

– Ta szm ata śm ierdzi cebulą na dziesięć m etrów pod wiatr – uskarżał się koledze.

– Jak oni wszy scy. To j uż by ło u Wilhelm a Buscha

[29]

. Cebula to ży dowskie j edzenie.

– Już nie m ogę. Znasz to, Sara? Ży dek z krzy wą łapą, w krzy wy ch portkach, z krzy wy m nosem

wpełza na porządną giełdę, bez m orale i bez duszy.

– Może m ógłby m i pan podać adres Gm iny Ży dowskiej ? – spy tała Betsy. Ani j ej głos, ani

wy raz twarzy, ani ręce nie wskazy wały na to, że przeszła drogę z królestwa duchów, które nigdy
nie przestaną j ej dręczy ć. – Musi by ć gdzieś tu niedaleko – konty nuowała. – Czy o ten adres też
m uszę się gdzieś indziej dowiady wać? Może w zakładzie pogrzebowy m ? Albo w zieleni m iej skiej ?

background image

Mnóstwo naszy ch zm uszano do pracy na cm entarzach, zanim nie wy słano nas w podróż. Ostatnią
podróż.

Widziała, j ak władcy przy biurku głowa opadła j ak m arionetce, której zerwała się nitka. Ścisnął

swój kubek, kny kcie m u zbielały.


– Gm ina Ży dowska – powtórzy ł. Między pierwszy m a drugim słowem wciągnął powietrze.
Zadrżała m u górna warga. Patrzy ł tępo na Betsy, j akby go zaskoczy ła i trzy m ała na m uszce.
Przez chwilę by ła zupełnie pewna, że m ężczy zna się j ej wy m knie i spróbuj e ukry ć twarz
w dłoniach. Jej wy obraźnia m ocno trzy m ała j ą w świecie, gdzie są ty lko zem sta i niegodziwość,
a ludzie, którzy wierzy li w Boga, kochali swoj e dzieci i wieczoram i zakry wali klatki z ptakam i,
staj ą się potworam i. Betsy poczuła ucisk w głowie, łzy napły nęły j ej do oczu. Zawsty dziła się
swoj ej żądzy zem sty, a j ednak nie ustępowała, dalej kopała leżącego, a ten nie m ógł się bronić.
Nie m iał prawa się bronić. Już nie. Czy od tej pory j uż zawsze będzie poddawać się tem u
przy m usowi wpędzania ludzi w przerażenie, które sam a m usiała kiedy ś znosić?

– Czy m ógłby m i pan powiedzieć, gdzie tu j est toaleta? – zapy tała.

– Toaleta dla pań j est na pierwszy m piętrze, drugie drzwi po lewej – odpowiedziała j ej ofiara.

Mężczy zna puścił kubek, przesunął go na skraj biurka i poszukał oparcia w pordzewiały ch
noży cach.

– Dziękuj ę. W tej chwili nie potrzebuj ę. Chciałam ty lko wiedzieć. Na wszelki wy padek.

Zakładam , że toalety są dostępne dla wszy stkich.

– Ty lko dla gości – podkreślił urzędowy m tonem m ężczy zna – nie dla obcy ch. – Przekartkował

zapisany ręcznie zeszy t, w który m każda linij ka by ła podkreślona na czerwono. Zeszy t
przy pom inał Betsy brulion, w który m nauczy ciel Gotthold Grundig z Pforzheim notował błędy
i złe uczy nki sześcioletnich dzieci. Ponowne spotkanie z nauczy cielem Grundigiem niezm iernie j ą
zm ieszało. Nastąpiło po raz pierwszy po sześćdziesięciu ośm iu latach. By ł on barczy sty m
m ężczy zną, nosił wąs w sty lu cesarza Wilhelm a II i trzy m ał pod ręką rózgę z krwawoczerwony m
uchwy tem . „Ręce na stół” – rozkazy wał Gottfried Wilhelm Grundig. „Rozczapierzy ć!” Jego głos
by ł nadal donośny. Gdy krzy czał, j ego cesarska broda by ła cała m okra, a nienawiść rozpalała m u
twarz.

– Mam ten adres – powiedział urzędnik. – Baum weg pięć przez siedem .

– Słucham ?

– Gm ina Ży dowska. Py tała pani o ten adres. Tu w każdy m razie j est napisane, że m ieści się

tam ży dowskie biuro pom ocy. No tak, wszy stkim należy się pom oc, zawsze to powtarzam . Trzeba
ty lko spy tać kiedy i kom u.

Betsy włoży ła do kieszeni potwierdzenie, że przem eldowała się z Gagernstrasse 36 na

Thüringer Strasse 11. Kwadrans później dotarła na Baum weg. Naty chm iast przy pom niała sobie
tę krótką uliczkę – przez czterdzieści lat przy chodziła tu do warzy wniaka na skrzy żowaniu
z Sandweg, kupowała wczesne ziem niaki i pierwsze m aliny z Kronbergu. W przeciwieństwie do
sklepiku zachowała się lipa, która kwitła wy j ątkowo wcześnie i obficie. Betsy obroniła się dzięki
radości z tego, że drzewo przetrwało woj nę. Zobaczy ła j ednak siebie z czteroletnim Ottonem ,
wtedy j eszcze rozpieszczony m j edy nakiem i j uż przy szły m spadkobiercą uświadom iony m

background image

klasowo, j ak biegną Berger Strasse, by kupić karpie na wielkie święta. To by ło ostatnie święto Rosz

Haszana

[30]

dziewiętnastego wieku. Otto dostał wtedy swój pierwszy strój m ary narza, ale czapkę

Betsy pozwoliła m u nosić j uż w ty godniu poprzedzaj ący m święta. Ottonie, podnoś stopy. Chcesz
przecież zostać porządny m żołnierzem . Cesarz się sm uci, gdy tak szurasz nogam i.


Dom y na Baum weg, które przetrwały woj nę, m iały silnie uszkodzone dachy, a z ich ścian
odpadał ty nk. Okna by ły ty lko prowizory cznie naprawione, w wielu ogródkach leżał j eszcze gruz,
w j edny m także dwa krasnale ogrodowe bez głów. Słup ogłoszeniowy j eszcze sprzed pierwszej
woj ny, postawiony naprzeciwko stolarni, by ł j ednak nienaruszony i obklej ony tak sam o j ak
w czasach dobroby tu. Wśród ogłoszeń wy różniał się wielki plakat przedstawiaj ący
zbom bardowany kościół. „Kościoły zruj nowane doszczętnie, dzieło Hitlera nam iętne” – brzm iał
podpis.

– Nie ty lko kościoły – dodała Betsy.

Stara kobieta w chustce na głowie i w czarny m płaszczu, który nawet w sty czniowy m zim nie

pachniał naftaliną, z trudem postawiła torbę na ziem i. Oparła się na lasce i skinęła głową.

– Naj pierw spalili sy nagogi – powiedziała Betsy. – Zniszczone kościoły to ty lko wy równanie

rachunków. Kara boska, m ożna powiedzieć.

– Nic o ty m nie wiem – wy m am rotała kobieta. – Polity ką się nie interesowałam . Miałam

piątkę dzieci i m ęża chorego na py licę. Nie by ło czasu na chodzenie do kościoła. Mój Gustav
zawsze m ówił, że Bóg nas nie potrzebuj e.

Spoj rzała wściekle na Betsy, złapała torbę i pokuśty kała w swoj ą stronę.

Dom na Baum weg m iał dwa piętra i szare ściany. Między bram ą a drzwiam i wej ściowy m i

znaj dowało się długie przej ście na podwórze. Szkody wy rządzone przez działania woj enne dało
się dostrzec wszędzie, m im o to budy nek by ł j uż na drodze ku pokoj owi – prawie w każdy m oknie
wstawiono szy bę, w niektóry ch powieszono nawet szare zasłony i odm alowano ram y. Na m ałej
m etalowej tabliczce przy czepionej drutem do czarnego m etalowego płotu widniał napis: „Gm ina
Ży dowska. Biuro pom ocy. Wizy ta ty lko po wcześniej szy m um ówieniu się”.


– Mnie to nie doty czy – powiedziała Betsy. – Um awiałam się w ży ciu na zby t wiele wizy t. –
Poczuła zakłopotanie, gdy usły szała własne słowa. Zam y śliła się. Czy rzeczy wiście j est
wy czerpana, czy po prostu ludzie w j ej wieku rozm awiaj ą sam i ze sobą, bo nikt inny nie chce ich
słuchać? – Chwilowo wy czerpana z powodu wieku – zdecy dowała. – Jeszcze nie j est ze m nie

żadna meszuge

[31]

.

Ironia, puenta tego, że świadom ie zdecy dowała się na rozm owę z sam ą sobą i na znane

z dawny ch czasów słowo „m eszuge”, oży wiła j ą. Podeszła do drzwi, zauważy ła, że nie są
dom knięte, i uderzy ła energicznie w cienkie drewno. Pewność straciła, dopiero gdy stanęła
w m roczny m kory tarzu i odkry ła, że m a przed sobą trzy pary zam knięty ch drzwi. Na każdy ch
z nich widniały niewielkie napisy. Nikogo nie by ło widać. Wiatr trzasnął okienkiem . Betsy stanęła
na czubkach palców, otworzy ła.

– Halo! Jest tam kto? – krzy knęła tak głośno, j ak ty lko m ogła.

background image

Nie by ło odpowiedzi.

Usły szała dźwięk, który przy pom inał stukot m aszy ny do pisania, weszła więc po schodach na

górę. Jedne z czworga drzwi stały otworem . Betsy zaj rzała do niewielkiego pom ieszczenia,
naj widoczniej nieogrzewanego, bo na rurze od piecy ka wisiały ścierki kuchenne i ciem noszary
m ęski sweter. Jedy ne światło padało ze stoj ącej lam py, w której tkwiła sam otna żarówka osłonięta
zielony m szklany m abażurem . Przy stole nakry ty m ceratą siedział siwowłosy brodaty
m ężczy zna w płaszczu, szalu i kapeluszu. Układał dokum enty, z j ękiem podnosząc j e z ziem i
i m am rocząc coś pod nosem . Betsy starała się rozpoznać, czy m ówił po niem iecku, po polsku czy
w j idy sz. Mógł m ówić także po czesku – od czasów Theresienstadt m iała ucho do tego j ęzy ka. Na
grubej księdze w niebieskiej obwolucie stał kubek, wy glądał tak sam o j ak ten na posterunku policj i.

– Nie – broniła się Betsy – j uż nie. Nie m ogę więcej . – Zrozum iała, że obrazy i em ocj e

zniekształca j ej własna panika, ale ty m razem nie udało j ej się uciec z piekła przem ocy. Kubek
zm ienił się w naszpikowaną gwoździam i m aczugę, ściana za stołem zachwiała się. Ostro brzm iące
głosy wy wrzaskiwały rozkazy, a niebo płonęło. Pierwsze zginęły dzieci.

Betsy ogłuchła, oniem iała i oślepła. Nadal wiedziała, że m usi sobie przy pom nieć, co

zam ierzała, ale j ej pam ięć walnęła w m ury Theresienstadt i j uż się nie podniosła. Betsy
poszukała wzrokiem drzwi, przez które tu weszła, chciała przeprosić i wy j ść. Jej ram iona by ły
j ednak szty wne, a stopy j akby przy rosły do podłogi.

Mężczy zna spoj rzał na nią.

– Nu? – zagadnął.

Zawieszona, dobrze j ej znana sy laba, słowo z przeszłości, od dawna niesły szane, ale nigdy

niezapom niane. Johann Isidor uży wał takiego py taj ącego nu w trudny ch negocj acj ach
handlowy ch, by dać inny m czas na zastanowienie i sam em u się nam y ślić. Jego nieży dowscy
partnerzy często się m y lili co do znaczenia tego zwrotu. Betsy ścisnęła dłonie, znowu poczuła
ży cie, została odczarowana, oddy chała bez bólu i wy siłku. Spoj rzała na człowieka, który swoim nu
przy wrócił j ą światu ży wy ch, spoj rzała tak, j akby nic j ej nie by ło.

– Przy szłam zgłosić w gm inie swoj ą wnuczkę – powiedziała.

Mężczy zna zdj ął szal, rozpiął płaszcz, ponownie zaczął m am rotać niezrozum iałe słowa i złapał

się za głowę.

– Jest więc Ży dówką? – spy tał.

– Kto?

– No, wnuczka. Czy m ówim y tu o Roosevelcie lub Moj żeszu?


– Czy m eldowałaby m tutaj Fanny, gdy by nie by ła Ży dówką? My śli pan, że to j est j akaś zabawa
w by cie Ży dem ?

– Mnie nikt nie py tał, co m y ślę.

– Mnie i m oj ej wnuczki też nikt nie py tał.

Mężczy zna m iał ty lko dwa zęby w górnej szczęce, w dolnej tkwiły czarne pieńki. Jego oczy

pełne by ły wiedzy o przeży ciach, o który ch nie dało się m ówić. Mim o to wy dało się Betsy, że się
zaśm iał.

background image

– We Frankfurcie – wy j aśnił – m ieszkaj ą Ży dzi i Ży dzi m leczni. Przed ty m i drugim i gm ina

m usi się bronić. To są pij awki. Pij awki z zębam i.

– Kto to są ci Ży dzi m leczni, na litość boską?

– To pani nie wie? Skąd się pani wzięła? Ży d m leczny przy pom niał sobie, że j est Ży dem , po

ty m j ak inny Ży d m leczny powiedział m u, że w Gm inie Ży dowskiej od czasu do czasu rozdaj ą
dodatkowe przy działy. Naj częściej am ery kańskie dary. Na Chanukę przy targali cały worek
prezentów i nie m inął ty dzień, a m nóstwo ludzi przy pom niało sobie, że zawsze j edli m acę na

Pesach

[32]

i od pierwszej chwili nienawidzili nazistów. Wszy scy próbowali gasić płonące

sy nagogi i wszy scy by li przez dobry ch Niem ców ukry wani w ogrodowy ch altankach. Teraz na
kolanach dziękuj ą Bogu, że wreszcie znowu m ogą by ć Ży dam i. Skąd m am wiedzieć, czy pani
wnuczka także nie stała się Ży dówką ty dzień tem u?

– Mieliśm y pecha. Od początku by liśm y Ży dam i. Mój m ąż, m oj a córka i m ój wnuk zginęli

w Theresienstadt. Matka m oj ego zięcia również. Obie m oj e siostry zm arły z głodu we Francj i.
Ty lko j a m usiałam przeży ć. I m oj a wnuczka. Rzeczy wiście Fanny ukry wała się przed nazistam i.
Przed ty m i, który ch przesadą by łoby nazwać ludźm i.


– Moich wnuczek nikt nie ukry ł. By ło ich pięć. Nie, pięć i trzy czwarte. Moj a córka by ła
w siódm y m m iesiącu. Ty lko m oj a żona m iała szczęście.

– Dzięki Bogu. Gdzie udało się j ej przeży ć?

– Na cm entarzu przy Eckenheim er Landstrasse. Zm arła w 1936 roku.

– Przepraszam , że tak głupio zapy tałam .

– Wcale niegłupio. Dobrze m i robi, gdy rozm awiam z ludźm i, który m nie trzeba nic

tłum aczy ć. Wy j aśnienia są j ak nóż, który człowiek sam sobie wbij a w ciało. Proszę popatrzeć.
Powiem pani, że u nas też panuj e dobry pruski porządek. Pani Betsy Sternberg, z dom u Strauss, od
1945 roku należy do Gm iny Ży dowskiej we Frankfurcie.

– Od 1894 roku – poprawiła Betsy. – Wtedy wy szłam za m ąż i przeniosłam się tu z Pforzheim .

Pokazała zdj ęcie Johanna Isidora, m ałe i pożółkłe.

– Ta fotografia to dar od Boga – wy j aśniła. – Moj a córka Anna przez cały ten czas

przechowy wała j ą w leksy konie francuskim . Swoj ą drogą, nikt w rodzinie nie zna francuskiego.

– Ma pani szczęście. Zdj ęcia swoj ej rodziny m usiałem zachować w głowie.

Gdy wpisy wał Fanny Mathilde Feuereisen na listę członków gm iny, Betsy zobaczy ła na j ego

przedram ieniu wy tatuowany num er z Auschwitz. Poczuła silną potrzebę powiedzenia czegoś
odpowiedniego, ale każde słowo, które przy chodziło j ej do głowy, wy dawało się bluźnierstwem .

– Gdy do gm iny wpły waj ą py tania lub ogłoszenia poszukuj ący ch krewny ch, wy sy ła się

odpowiedzi? – spy tała.

– Oczy wiście. Jak pani m y śli, co j a tutaj robię cały m i dniam i? Odpisuj ę ludziom , że niestety,

Bóg nie m iał okazj i, by uczy nić cud.


– Oj ciec Fanny dość wcześnie wy em igrował do Holandii. My także trzy m am y się nadziei, że
zdarzy się cud i znowu go zobaczy m y.

background image

– Sły szałem , że Holandia nie j est kraj em , w który m Ży dom przy darzaj ą się cuda.

A j ednak słoneczna niedziela 10 m arca okazała się dniem cudu. Około drugiej po południu

Sophie tłum aczy ła na ulicy swoj em u m isiowi zasady przetrwania. Nagle zaham ował przed nią
j eep, z którego wy siadł ogrom ny czarnoskóry żołnierz. Na głowie m iał stalowy hełm , a w ręce
trzy m ał paczkę, która wy dała się Sophie naj większa ze wszy stkich, j akie widziała w swoim
czteroipółletnim ży ciu. Olbrzy m w m undurze zaśm iał się donośnie, wy j ął z kieszeni spodni kartkę,
pokazał j ą Sophie i zapy tał o Dietza. Słowo to stanęło m u w gardle i m ała nie rozpoznała własnego
nazwiska. Chociaż potrafiła powiedzieć j edy nie candy, cookies, chesterfield i thank you, a on po
niem iecku znał ty lko słowo „frollaj n”, Sophie zaprowadziła w końcu żołnierza do dom u num er 11
i dzwoniła do drzwi tak uporczy wie, j akby stał za nią sam diabeł.

Anna, Hans, Betsy i Fanny stanęli zakłopotani, zdziwieni i oniem iali przed barczy sty m

m ężczy zną w hełm ie. Ten powiedział naj pierw hi, a potem from Frizzie. Postawił na podłodze
m ocno osznurowaną, w dawno tu niewidziany sposób paczkę, przy j rzał się wszy stkim –
a naj uważniej Fanny ubranej w zby t m ały sweterek – wetknął w wy ciągniętą dłoń Sophie paczkę
gum y do żucia i wy szedł sam , ponieważ nikt nie odważy ł się ruszy ć z m iej sca, by go
odprowadzić.

– Kto to j est Frizzie? – krzy knął Hans przez w pośpiechu uchy lone okno, ale j eep j uż odj echał.

Anna zaniosła paczkę do kuchni, a cała rodzina podąży ła za nią. Tam j ą rozpakowała, bez słowa

stawiaj ąc na kuchenny m stole kolej ne skarby : kawę, j aj a w proszku w żółtej puszce, m leko
w proszku w białej , wołowinę w puszce, m asło, steki, słoninę, płatki owsiane, kakao, suszone śliwki,
budy ń i ananasy w puszce. Znalazły się też dwa kartony cam eli. Hans odzy skał m owę
i powiedział, że ty ch ostatnich wy starczy, aby zapewnić im chleb do końca roku.

– I będzie na buty dla Sophie – rozm arzy ła się Anna.

Z kartonu wy ciągnęła j eszcze dwa funty rodzy nek, zupki w proszku i cztery tabliczki czekolady.

Na trzech paczkach nary sowano ciasto udekorowane lukrem i wielkim i orzecham i laskowy m i.

– Dodać ty lko m leko, j aj ka i m asło. – Betsy przetłum aczy ła przepis na opakowaniu. – Ależ

m aj ą tupet!

– Popatrz ty lko! – powiedziała Anna. Wy pakowała puszkę orzeszków ziem ny ch. – Robi się

coraz ciekawiej .

Na denku przy klej ono brązową kopertę zaadresowaną do pani Betsy Sternberg. Nie rozpoznała

pism a, ale j ej serce od razu zaczęło bić j ak szalone. Mim o drżenia rąk udało j ej się wy ciągnąć
z koperty cztery kartki. Przeczy tała ty lko pierwszą linij kę i list wy padł j ej z dłoni.

– On ży j e. – Rozpłakała się. – Ży j e, Fanny. Jest w Nory m berdze.

Sophie obserwowała, j ak j ej m atka i Fanny płaczą, podczas gdy oj ciec znieruchom iał na

kuchenny m taborecie. Jego prakty czna córka pom y ślała, że ktoś um arł. Wy j ęła gum ę z buzi,
schowała uważnie kulkę do kieszonki fartuszka i wzięła j edną z tabliczek czekolady ze stołu.

background image

8

I M P O N D E R A B I L I A

K w i e c i e ń 1 9 4 6

Urzędnik cy wilny am ery kańskich władz okupacy j ny ch Friedrich Feuereisen został zatrudniony
j ako tłum acz, ponieważ by ł bezpaństwowcem „z dobrą znaj om ością angielskiego
i niderlandzkiego, pły nną znaj om ością niem ieckiego w m owie i piśm ie oraz ukończony m i
studiam i prawniczy m i”. Od 1946 roku m ieszkał na udręczonej woj ną ulicy w pobliżu
nory m berskiego kościoła Mariackiego. Miasto zostało doszczętnie zniszczone w trakcie
bom bardowań. Jego m ieszkańcy oraz uchodźcy ze wschodu opowiadali przy różny ch okazj ach,
kiedy czuli się j eszcze bardziej przy gnębieni niż w inny ch chwilach swoj ego nędznego by towania
i beznadziei, o „nieludzkim akcie zem sty zwy cięzcy na niewinny ch cy wilach”.

Dom wdowy woj ennej von Hochfeld, w który m arm ia am ery kańska zakwaterowała

Friedricha Feuereisena, pozostał nienaruszony – kule, chociaż pozostawiły wy raźne ślady na
m urach budy nku, nie spowodowały niczy j ej śm ierci. Zostały wy strzelone przez pewnego
m łodego bohatera z Teksasu, który w sierpniu 1945 roku świętował zrzucenie bom b atom owy ch
na Hiroszim ę i Nagasaki. Um ilało m u to stare wino frankońskie i j eszcze starszy francuski koniak.
Dom pani von Hochfeld wy stąpił zaś o północy w roli tarczy strzelniczej . Wino frankońskie
w brzuchatej butelce, takiej j akie, także opróżnione, ceniono j ako souvenirs from fucking

Germany

[33]

, wpadło w ręce olbrzy m a w m om encie szturm u na znaną w cały m m ieście

winiarnię. Koniak wraz z wartościowy m zbiorem bawarskich kufli do piwa i równie cenną bronią
palną z osiem nastego wieku przy padł m u zaś w udziale podczas konfiskaty w pewnej willi w Fürth.

Bezpaństwowy cy wil Feuereisen pisał do swoj ej teściowej w korespondencj i nawiązanej po

latach śm iertelnego strachu i wątłej nadziei, że ży j e na książęcej stopie: „Każdego ranka Bóg py ta
m nie: « Fritz, skąd u ciebie taka bezczelność?» . Swój świeży dobroby t i zdoby ty szacunek
społeczny zawdzięczam wy łącznie tem u, że m am prawo robić zakupy w tak zwany m sklepie

PX

[34]

, który j est raj em dla am ery kańskich żołnierzy i osób zatrudniony ch przez arm ię. Można

tu dostać wszy stko to, czego także w Holandii nie widzieliśm y od lat. Nawet wiarę w siebie
i odwagę ży cia. Także zawartość paczki, którą wy sy łam Tobie i Annie, pochodzi z tego
niewiary godnego kawałka Am ery ki na naszej ziem i. My ślę, że m oj a szlachetnie urodzona
gospody ni w ciągu kilku ty godni złoży m i z tego powodu propozy cj ę m atry m onialną. Nebich!”.

Pani von Hochfeld wy chwalała przed szwagierką swoj ego lokatora j ako „j edy ny dar, j aki j ej

background image

niebo zesłało”. Bardzo się starała, by Fritz czuł się w j ej m ieszkaniu, a przede wszy stkim w j ej
obecności, j ak u siebie. Ponieważ w j ej pam ięci powstały luki ty powe dla większości Niem ców
tam tego czasu, nie wzięła pod uwagę, że tacy ludzie j ak Fritz nigdzie j uż nie są „u siebie”
i szczególny ból sprawia im słowo „oj czy zna”.

W dniu, w który m Wehrm acht wkroczy ł do Holandii, aż do wy zwolenia j ej przez aliantów

w 1944 roku Fritz Feuereisen przestał się bać o swoj e ży cie i stracił nadziej ę na to, że kiedy kolwiek
j eszcze zobaczy rodzinę. Już w grudniu 1945 roku dowiedział się przez Czerwony Krzy ż, że j ego
żona, córka, sy n, m atka oraz teściowie zostali deportowani z Frankfurtu. Chociaż stale czy nił sobie
wy rzuty, że nie m a na ty le silnego charakteru, by nie wracać do kraj u m orderców, naty chm iast
zdecy dował się przy j ąć stanowisko tłum acza w Nory m berdze. „To by ł zupełny przy padek –
donosił w liście Betsy – ale odebrałem go j ako znak z nieba”.

Po raz pierwszy od m om entu, gdy wy em igrował, dawny radca prawny i notariusz m iał

regularne dochody i ży ł na poziom ie, którego się nie wsty dził. Zam ieszkiwał naj większy pokój
w m ieszkaniu pani von Hochfeld. By ło to pom ieszczenie urządzone niezwy kle gustownie,
z inteligenckim szny tem , j eszcze zim ą przełom u lat 1945 i 1946 wskazuj ący m na
sam oświadom ość niem ieckiej szlachty. Ściany obito eleganckim krem owy m j edwabiem , półki
biblioteczne wy pełnione by ły wy daniam i klasy ków i album am i o sztuce, a skórzane fotele
przy pom inały te z elitarny ch klubów angielskich. Na ścianie wisiały oprawione w złote ram ki
kopie Koncertu fletowego w Sanssouci Adolpha Menzla i Wyspy umarłych Böcklina. Fritz znał oba
te obrazy, wisiały także w salonie j ego rodziców. Ku własnem u zaskoczeniu opowiedział swej
gospody ni, j akby by ło to coś oczy wistego dla m ężczy zny z j ego przeszłością, o fascy nacj i
swoj ej m atki Böcklinem . Mim o że pani von Hochfeld oczy wiście znała j uż nazwisko Fritza
i z przy działu m eldunkowego wiedziała, że pracował dla Am ery kanów, rozum iała więcej , niż on
chciał j ej powiedzieć.

– Przepraszam – powiedział zakłopotany Fritz – zwy kle ty le nie gadam .

– Moim zdaniem to dobrze, że ludzie ze sobą rozm awiaj ą – uspokoiła go pani von Hochfeld.

Tak sam o j ak j ego m atka nazy wała zasłony portieram i. Także sposób, w j aki ustawiała

posrebrzane m isy lub układała biederm eierowskie podstawki na noże, wy zwalał w nim
wspom nienia.

– Czegoś panu potrzeba? – py tała z troską.

– Ty lko opanowania.

– I tak spokoj nie pan to m ówi? Większość ludzi nie j est w stanie nawet przeliterować tego

słowa.

Fritz początkowo nie chciał tego przy j ąć do wiadom ości, ale wkrótce po swoj ej przeprowadzce

do pani von Hochfeld poczuł, że m im o tego wszy stkiego, co m u zrobili naziści, wracał do swoj ego
starego świata. Wsty dził się odczuwanej m elancholii, a j eszcze bardziej własnego zadowolenia.
Naj bardziej niepokoiła go j ednak sy m patia, j aką odczuwał do tej kobiety, której m ąż nie ty lko
walczy ł za hitlerowskie Niem cy, lecz także w nie wierzy ł. Pani Adelheid nie wahała się do tego
przy znać. Fritz, nadal podporządkowany nawy kom obiekty wnego m y ślenia, wy pracowany m
podczas studiów i kariery zawodowej , wzbraniał się j ednak obarczać wdowę grzecham i j ej m ęża.

background image

Adelheid von Hochfeld m iała głęboki m elody j ny głos. Taki j aki zawsze podobał m u się u kobiet.
Jej piersiom czasy braków ży wnościowy ch odj ęły niewiele uroku i nic z siły przy ciągania
m ężczy zn. Jej im iona – pierwsze: Adelheid, a potem j eszcze: Beatrix, Alexandra i Louisa-Marie

– nasuwały Fritzowi m y śl o j akim ś dram acie Kleista

[35]

, j ego ulubionego poety j eszcze z czasów

studenckich. Pani Adelheid swoj e buj ne blond włosy upinała wy soko i nosiła zieloną kurteczkę
bawarską, która przy pom inała Fritzowi j ego wędrówki z rodzicam i po ty m regionie. Bezdzietna
wdowa by ła w wieku Fritza, ale wy dawała się m ieć m niej lat niż w rzeczy wistości. Zdawało m u
się na pewno, że Adelheid j est m łodsza niż on. By ła kobietą wy soką i o pełny ch kształtach, chociaż
zaliczała się do zwy kły ch zj adaczy chleba, o który ch m ówiono we wszy stkich strefach
okupacy j ny ch, że ich racj e ży wnościowe są za m ałe, by ży ć, a za duże, by um rzeć. Kobiety
z tendencj ą do lekkiej nadwagi zawsze fascy nowały Fritza i zastanawiało go, że j ego gust tak
niewiele się zm ienił.

Jeszcze bardziej niż wy gląd pani Adelheid podobało się Fritzowi to, że gospody ni zawsze

ty tułowała go doktorem . Krótko po przeprowadzce zwierzy ł się j ej , że odwy kł od tego podczas
poby tu w Holandii, ona j ednak zaperzy ła się z cały m urokiem , który dla niego świadczy ł o j ej
wy kształceniu i kulturze osobistej .

– Zapracował pan na ten ty tuł – wy j aśniła. – Więc m a pan do niego prawo.

Im ponowało m u, że Adelheid von Hochfeld nie uskarża się na swój los. Nigdy nie próbowała

retuszować swoj ej przeszłości. Starała się okazać elegancj ę i m ądrość. Okoliczności zm usiły j ą do
dzielenia wy pielęgnowanego dom u z uchodźcam i ze wschodu, który ch nazy wała po prostu
ludźm i, chociaż czasy sprzy j ały łatwy m do przewidzenia ocenom . W pańskim m ieszkaniu
kwaterowała obecnie wdowa po blacharzu z Opola. Według pism a z biura m eldunkowego
przy znano j ej pokój „z prawem do codziennego uży tkowania kuchni oraz coty godniowego
korzy stania z łazienki i ciepłej wody, j eśli ty lko będzie to m ożliwe”. Twardy dolnośląski głos pani
Konietzky brzm iał dla bawarskich uszu j ej gospody ni j ak zniewaga, a ośm ioletnie bliźniaki
obrażały m oralność bogoboj ny ch. Oba dzieciaki cierpiały na krztusiec, zawsze zapom inały
spłukiwać wodę w toalecie i budziły się nocą z przeszy waj ący m krzy kiem : „Polacy przy szli”.

„Mały salon” z arty sty cznie wy konany m zestawem wy poczy nkowy m z Zakładów

Niem ieckich pani von Hochfeld m usiała oddać by łem u nauczy cielowi licealnem u Hugonowi
Winterowi i j ego żonie Edeltraut. Parze przy sługiwało także uży tkowanie kuchni oraz łazienki.
Winterowie uciekli do Nory m bergi z Królewca. Mim o że gospody ni traktowała ich poprawnie,
nieustannie dawali do zrozum ienia, że uważaj ą Bawarię za nie do końca cy wilizowaną część
Rzeszy Niem ieckiej , a j ej m ieszkańców za ograniczony ch i bezpodstawnie aroganckich.

Adelheid von Hochfeld, w przeciwieństwie do wielu znaj om y ch i obu szwagierek, nosiła ty tuł

szlachecki j eszcze przed ślubem . Jej rodzina, osiadła przed wiekam i w okolicach Würzburga,
w czasie woj ny nie straciła nic poza wiarą w Führera i oj czy znę. To, że akurat j ej warunki
m ieszkaniowe się teraz pogorszy ły, wy nikało nie ty lko z tego, j ak urzędnicy postępowali z klasą
posiadaj ącą. Po zasoby wdowy von Hochfeld sięgnęły zarówno Urząd Mieszkaniowy, j ak
i am ery kańskie władze okupacy j ne. Inaczej niż radca Friedrich Feuereisen, który j uż
w gim nazj um Lessinga we Frankfurcie nauczy ł się szanować obiekty wizm i sprawiedliwość j ako
m iarę rzeczy, takie traktowanie pokonany ch uważały one za uzasadnione. Generał Victor Ludwig

background image

von Hochfeld, udekorowany na froncie rosy j skim i w ostatniej fazie działań woj enny ch
przeniesiony do Norm andii, stracił ży cie w wy niku nalotu. Zginął we własny m służbowy m
sam ochodzie. Należał do partii od sam ego początku. W ży ciu pry watny m pracował j ako architekt
i planista cieszący się zresztą ponadlokalną sławą i by ł j edny m z uczestników decy duj ącego
zj azdu party j nego w Nory m berdze w roku 1935.

Po woj nie nie om ieszkano obciąży ć wdowy tą ochoczą pracą j ej m ęża. Tego, że Am ery kanie

przy dzielili j ej ży dowskiego naj em cę – ledwie po ty godniu zorientowała się co do j ego wy znania
– w żadny m razie nie uznała za ironię losu. Wbrew złośliwy m insy nuacj om znaj om y ch uznała
zakwaterowanie w j ej m ieszkaniu „wy kształconego człowieka z Am sterdam u” za oznakę zaufania
ze strony „szanowny ch wy zwolicieli”. Swoim wy brzy dzaj ący m krewny m i znaj om y m dawała
do zrozum ienia, że j est bardziej niż zadowolona.

Doktor Feuereisen podobał się pani von Hochfeld niezależnie od wszy stkich kwestii

polity czny ch i zwy kły ch dla tego czasu wy siłków, by pokazać swoj e oddanie dem okracj i.
Wzruszały j ą j ego oczy, które w swoim dzienniku określiła górnolotnie j ako „bliskie poezj i
i zatracone dla świata”. Jego rezerwa i grzeczne zachowanie sprawiały j ej przy j em ność. Nie
pozwolił j ej nigdy odczuć, że należy do zwy cięzców, a ona do pokonany ch. Im ponowało j ej , że
by ł tłum aczem w procesach nory m berskich.

– Całkiem gruba ry ba – wspom niała swoj ej szwagierce Sieglinde, skłonnej nie ty lko do

zazdrości, ale też do niewy obrażalnej nienawiści. – Takiego by nie zakwaterowano by le gdzie.

– Powiedziałaby m , że ty lko u by ły ch członków partii – odparła szwagierka. Polity cznie

znaj dowała się w sy tuacj i, którą potocznie określano j ako niczego sobie. Jej m ąż, m im o
nieustanny ch nacisków, wy m igał się od członkostwa w partii, więc uchodził za „polity cznie
nieobciążonego”. Nigdzie nie zapisano, że pracuj ący w adm inistracj i inży nier budowlany w 1938
roku podczas nocy płonący ch sy nagog j ako j eden z pierwszy ch splądrował m ieszkanie swoj ego
by łego lekarza rodzinnego – Ży da.

Piękne biureczko w sty lu em pire uratowane przed śląskim i bliźniakam i przeniosła pani von

Hochfeld ze swoj ej sy pialni do „salonu pana doktora”. Wczesny m popołudniem trzeciego
kwietniowego piątku siedział on przy ty m dziele bawarskich rzem ieślników i po raz kolej ny czy tał
niepoj ęty, rozdzieraj ący m u serce list z j ego niegdy siej szej oj czy zny.

To by ł Wielki Piątek. Niektóre ze zniszczony ch kościołów zostały pokry te prowizory czny m i

dacham i, wiele pozostało j ednak zam knięty ch. Mnóstwo ciem no ubrany ch kobiet chodziło po
m ieście, widziało się też wy chudzony ch starców i m łody ch inwalidów woj enny ch
w przefarbowany ch płaszczach woj skowy ch, którzy opierali się na kulach. Dzieci o starannie
przy czesany ch włosach trzy m ały się rąk m atek. Polecenie „podnoś nogi” przetrwało dwie woj ny
światowe, inflacj ę i głód. Małe dziewczy nki trzy m ały w rękach lalki ubrane lepiej od nich
sam y ch. Chłopcy patrzy li tęsknie w stronę ruin, w który ch chętnie się bawili. Gdy m atka nie
patrzy ła, m achali przej eżdżaj ący m j eepom . W kościołach, gdzie ponoć Bóg wy słuchuj e
wszy stkich, m odlili się o bilet na statek do Am ery ki. W am ery kańskiej strefie okupacy j nej dzieci
powy żej szóstego roku ży cia dostały dodatkowo po j edny m j aj ku.

Dla try bunału woj skowego w Nory m berdze Wielki Piątek by ł zwy kły m dniem pracy. Rano

by ły generalny gubernator okupowany ch terenów Polski Hans Frank został uznany za winnego –

background image

j ako pierwszy z dwudziestu sześciu oskarżony ch. W czasie przerwy obiadowej tłum acz do zadań
specj alny ch Friedrich Feuereisen otrzy m ał list z Frankfurtu, choć j ego nazwisko na poczcie dla
urzędników cy wilny ch zapisano błędnie – brzm iało tam „Fredric Fereisen”.

– Z Polski – zdziwił się doręczy ciel, spoj rzał na Fritza ostro i zm arszczy ł czoło. Pochodził

z Minnesoty i według arm ii świetnie się orientował w geografii Europy. W ty m j ednak przy padku

kapral Kingston przeoczy ł fakt, że poza ty m leżący m nad Odrą, a więc w Polsce

[36]

, istniał

j eszcze j eden Frankfurt. Rodzinne m iasto Fritza, w który m znaj dowała się kwatera główna
am ery kańskiej strefy okupacy j nej , położone by ło niecałe dwieście kilom etrów od Nory m bergi.

– Nad Menem – m ruknął Fritz po niem iecku. – Dobry Bóg oszczędził m i kontaktów z Polską. –

Usta m u spierzchły, gdy to m ówił. Głowa także m u płonęła.

Zrezy gnował z przy sługuj ącego tłum aczom posiłku, a nawet z dwóch filiżanek kawy, z który ch

nadal codziennie się cieszy ł. Z ulgą stwierdził, że z wokandy wy padło popołudniowe posiedzenie,
do którego by ł przy dzielony. Pobiegł do m ieszkania pani von Hochfeld tak szy bko, j akby uciekał
przed niebezpieczeństwem . Zegar w pokoj u wy bij ał trzecią, gdy Fritz rozry wał kopertę. A gdy
zachodziło słońce – to j ego obecność sprawiła, że ten dzień by ł tak wy j ątkowy – nadal siedział
przy biurku, z oczam i pełny m i łez, odrętwiały.

Pani von Hochfeld wy dało się w pewny m m om encie, że usły szała szloch swoj ego lokatora,

m im o to nigdy w ży ciu nie przy znałaby się dobrowolnie, że m a zwy czaj podsłuchiwać pod
cudzy m i drzwiam i. Tak więc nie m ogła m u okazać tego, co uważała za swój obowiązek – z uwagi
na wy znanie swoj ego naj em cy nie chciała uży wać określenia „obowiązek chrześcij ański” ani
w m y śli, ani w m owie.

Betsy napisała do zięcia:

Przy j edź j ak naj szy bciej nas odwiedzić. Nawet j eśli m iałby ś doj echać o trzeciej
w nocy. Dopóki Cię nie zobaczy m y i nie obej m iem y, nie będziem y do końca
przekonani, że ży j esz. Bóg uczy nił trzy cuda w j ednej rodzinie: pozwolił przetrwać
Fanny, Tobie i m nie, starej kobiecie – nie poj m ę tego do końca ży cia. Musiał się
pom y lić w obliczeniach ten nasz nieom y lny Wszechm ocny. Resztę naszy ch dni
m usim y koniecznie poświęcić wy j aśnianiu sobie nawzaj em , dlaczego przeży liśm y.
Twoj a kochana m atka także chciałaby przeży ć. Do końca nie porzuciła nadziei, że
Cię znowu zobaczy. Nie wiem , czy powinnam Ci o ty m pisać. I to j est dla nas
ty powe: nie wiem y, czy m ożem y m ówić, czy raczej powinniśm y m ilczeć. Ja na
przy kład nie zdoby łam się na to, żeby porozm awiać z Fanny o j ej m atce i bracie,
a kiedy ostatnio o nich wspom niała, nie m ogłam m ówić o Victorii i Salu. Ani
o Johannie Isidorze, który długo przedtem nim um arł z głodu w Theresienstadt,
powiedział m i: „Przeży łem sam ego siebie”.

Dopiero po dłuższy ch rozm y ślaniach zrozum iałam , że m usiałeś dostać m ój adres

od tutej szej Gm iny Ży dowskiej , j eszcze zanim tam poszłam , żeby zapisać Fanny.
Annie i Hansowi nie przy szło do głowy, żeby to zrobić. Przez lata drżeli, że ktoś się
dowie o pochodzeniu Fanny i zdradzi ich przed gestapo. Jeszcze nawet teraz Fanny
blednie na widok żony dawnego stróża, m im o że role się j uż odwróciły i to ona boi

background image

się nas. Hans i Anna m ieszkaj ą od końca woj ny w dawny m m ieszkaniu
nieszanownego pana stróża, a tam ci przenieśli się na poddasze. Przy pom nij sobie
ty lko: Justitia przy źródle sprawiedliwości przed frankfurckim ratuszem nigdy nie
m iała opaski na oczach. Erwin zwrócił m i na to uwagę. Ach, Fritz, wspom nienia, nic
poza wspom nieniam i, które łam ią serce! Fanny Cię zadziwi. Nie ty lko dlatego, że
m oim zdaniem j est do Ciebie tak bardzo podobna, j ak ty lko córka m oże by ć
podobna do oj ca. Jest także taka j ak Ty w sposobie by cia: powściągliwa, rozważna,
a również m ądra. Stopniowo dostrzegam (znam j ą przecież ledwie kilka m iesięcy ),
że m im o wszy stkiego, co przeży ła, j est pełna ży cia. Chociaż rzadko się śm iej e, m a
poczucie hum oru, i to takie, j akie czasem przy pom ina m i Erwina. Ależ m ój daleki
sy n by się cieszy ł, że przeży łeś. Zawsze bardzo wy soko cenił swoj ego szwagra –
kiedy j eszcze utrzy m y waliśm y kontakt, nie om ieszkał nigdy wspom nieć o Tobie. Jak
dotąd nie udało m i się ustalić, czy m ożna pisać do Palesty ny lub otrzy m y wać
stam tąd listy. Hans co ty dzień chodzi na pocztę się dowiady wać.

Przy j edź, ukochany, naj droższy Fritzu, przy j edź. Nim nastanie m aj

i niecierpliwość nas wszy stkich zabij e. Niecierpliwość i radość! Boże drogi, że też
radość wstrząsa ludźm i tak sam o j ak kłopoty i strach. Fanny wy biega z dom u za
każdy m razem , gdy widzi sam ochód na ulicy. Godzinam i siedzi przy oknie.
Wcześniej nie chciała w ogóle pój ść do szkoły, ponieważ bała się spoty kać z ludźm i,
którzy nie wiedzą, co j ej zrobiono. Gdy j ednak otrzy m aliśm y Twój list,
postanowiła, że dla Ciebie się przem oże. Słowo „oj ciec” podkreśla w taki sposób,
j akby by ła j edy ną osobą na świecie, która m a oj ca. Za każdy m razem trudno m i
powstrzy m ać łzy. Wy obraź sobie po prostu, że Twoj a teściowa j uż nie j est tą silną
Betsy, która nadaj e ton, lecz starą kobietą, potrzebuj ącą, by inni m ówili j ej , co m a
robić.


Fritz złoży ł list. Bezustannie starał się wy obrazić sobie starą kobietę, która widziała, j ak j ej m ąż,
córka i wnuk idą na śm ierć, podczas gdy j ą sam ą Bóg skazał na przeży cie. Z m ozaiki swoj ej
przeraźliwej fantazj i nie poj ął j ednak w naj m niej szy m choćby stopniu rzeczy wistości, którą
chciał zrozum ieć. Nie zauważy ł, że drży, że skulił się w sobie j ak człowiek, który widzi
nadchodzący ch siepaczy, ale nie m oże się poruszy ć, gdy ż stoi j uż na przedpolu piekła. Pokry ty
stiukam i sufit spadał na niego, a z obrazu Koncert na flecie w Sanssouci wy brzm iewały znane,
ukochane m elodie.

Wspom nienia j eszcze nie sprawiały bólu, j eszcze patrzy ł wstecz bez strachu. Udało m u się

j ednak, j akby po ośm iu latach tego ży cia bez korzeni i światła by ło to zrozum iałe, przy pom nieć
sobie własną córkę. Widział czerwono poły skuj ące włosy Fanny, j ej zielone oczy, odkry ł m ały
wieniec laurowy, który Victoria przy pięła j ej na piersi do białej sukni w dniu pierwszy ch urodzin.
Z tak uwieńczoną córką stał przed obrazem Franza Marca. Przedstawiał on trzy krowy, czerwoną,
żółtą oraz zieloną. Mistrzowskie dzieło. „Obraza dla oczu” – kry ty kowała Victoria. „Jesteś
kom pletny m idiotą, żeby pokazy wać coś takiego m ałem u dziecku”.

Czy ż Victoria nie odrzucała zawsze tego, co podobało się j ej m ężowi? Książki, obrazy, ludzi,

j ego przy j aciół. Czy ż nie opóźniała swoj ego przy j azdu do Holandii? Boże drogi, Victorio,

background image

m usiałem spróbować. Wszy scy próbowali, wszy scy m ężczy źni w m oim wieku. To nie grzech –
m ieć nadziej ę. „Kto wszelką nadziej ę zgubił i nie dał się j ej odrodzić, niech za ży cia do grobu się

rzuci, po co by ło m u się rodzić”

[37]

. Gottfried Keller. Moj a m atka uwielbiała ten wiersz.

Specj alnie dla niej nauczy łem się go na pam ięć. W 1938 roku nadal j eszcze wierzy łem , że uda
nam się przeży ć w Holandii, Vicky. Całej czwórce.

Świece, zapalone j ak co wieczór po wy łączeniu prądu, powoli wy gasały. Ich chy botliwe

światło przy wróciło Fritza do piekła ty ch, którzy zostali oszczędzeni. Nagle sprawą ży cia i śm ierci
stało się dla niego, by j eszcze raz zobaczy ć twarz żony, ale j ego podniecaj ąca i pełna taj em nic
Victoria, kobieta o ty gry sim tem peram encie, tak nieustępliwa i zawsze pełna sprzeczności, j uż się
nie poj awiła. Czy nie sły szała, j ak on, Fritz, j ą woła? Czy nie widziała, że wy ciąga do niej ręce?
Powróciła ty lko raz. Wspom nienie pochodziło z ich m iesiąca m iodowego w Brixen. Słońce
świeciło, rękawy j ej bluzki powiewały na wietrze. Piękna Malutka stała w ogrodzie obok
kwitnącego m aku i żółty ch róż, ale nie m iała twarzy. Wy bacz, Vicky, wy bacz m i noc poślubną.
By łem m łody. I rozczarowany !

Gdy kładł się do łóżka, dzwon na wieży kościelnej wy bił dwunastą. Fritz liczy ł uderzenia

i z ostatnim schował się pod ciężką kołdrę, wy obrażaj ąc sobie ży cie, w który m m ężczy zna
odm awia wieczorną m odlitwę, zanim zaśnie. Chociaż wszy scy m ówili, że Fritz Feuereisen m iał
niezwy kle dobrą pam ięć, nie pam iętał słów, który m i należało się zwracać do Boga. Potem
zobaczy ł, że kalendarz wskazy wał 10 m aj a 1940 roku, dzień wkroczenia Niem ców do Holandii.

W chwili gdy dostrzegł żołnierskie buty, niebo pokry ło się ciem ny m i burzowy m i chm uram i.

Bóg, do którego Friedrich Feuereisen nie um iał się zwrócić, rozkazał m u naty chm iast
zdecy dować, czy by ł szczęśliwy, że j ego córka przeży ła, czy chciał um rzeć, bo naziści
zam ordowali m u sy na. Wszechm ocny groził bły skawicam i, bo Fritz zam y kał oczy i kręcił głową,
chociaż j ako prawnik wiedział, co oznacza wahanie przed sądem . Wtedy usły szał krzy k. To
ośm ioletni bliźniacy z Opola wołali o pom oc, bo na ich oczach m ordowano im oj ca. Zadziwiało
go, że m atka nie pochy lała się nad swy m i dziećm i, tak j ak robiła to j ego m atka, gdy nocam i
dręczy ły go koszm ary. Można j ednak powiedzieć, że pani Konietzky by ła j uż tak przy zwy czaj ona
do dziecięcy ch łez, że naj widoczniej j ej dusza się na nie uodporniła, a ona sam a nie potrafiła j uż
współczuć płaczącem u dziecku. Za to nad ży dowskim oj cem , który wołał swoj ego
zam ordowanego sy na, pochy liła się wdowa po Victorze von Hochfeldzie.

Ostatniego dnia urlopu generał posprzątał piwnicę i wy ciągnął z niej późne wino reńskie,

rocznik 1937. Wy pił całą butelkę na pusty żołądek i przed ostatnim ły kiem opowiedział przerażonej
żonie o „przeklętej okrutnej woj nie przeciwko cy wilom ”, która toczy ła się na Wschodzie. Miał
płaczliwy głos, co w ogóle nie licowało z j ego naturą. „Ale nikt z nas – dodał bohater woj enny na
schodach do piwnicy – nie m oże teraz żałować, że pobrudził sobie ty m ręce. Nawet m y,
oficerowie. Kto zapom ina, że to Ży dzi są winni niem ieckiego nieszczęścia, grzeszy przeciwko
oj com i dzieciom ”.

– Kim j est Salo? – spy tała Adelheid.

Miała na sobie czarny j edwabny szlafrok ozdobiony złoty m i kwiatam i i czerwony m i

ptaszkam i. Jej latarka m alowała na ścianie krąg koj ącego światła. Fritz rozpoznał tę królową nocy,
a orkiestra zagrała uwerturę do Czarodziejskiego fletu. Chociaż naty chm iast zasłonił sobie uszy

background image

i nakazał sercu siłę, godność i przy zwoitość, poczuł ból i przy gotował się do ucieczki. Jeździec
znalazł rów, który m iał przeskoczy ć, ale kusicielskich dem onów nie dało się j uż powstrzy m ać. Salo
nie przestawał krzy czeć, ale uciekaj ącem u udało się j ednak wy tłum aczy ć sy nowi, że Bóg nie
pozostawia dzieci w potrzebie. Fritz obiecał drżącem u chłopcu, że naj później w południe obaj
będą bezpieczni. Razem odm ówili m odlitwę za podróżny ch. W tej sam ej j ednak chwili, w której
ten silny, odważny, wszy stkom ogący i na wszy stko zdecy dowany oj ciec chciał się podnieść,
potknął się i ponownie wpadł w m rok. Na zawsze.

– Nie j estem przy zwy czaj ony do niem ieckich kołder – powiedział Fritz. – Są takie ciężkie.

Przy sparzaj ą człowiekowi koszm arów.

– Wszy stko będzie dobrze – uspokoiła go kobieta, która nauczy ła się patrzeć do przodu.

Mówiła głębokim i m iękkim głosem . W świetle latarki j ej włosy m iały kolor lata, leżały na

ram ionach j ak tkana chusta. Skóra Adelheid pachniała niczy m róże w południowy m słońcu.
My dło różane dzień wcześniej przy niósł Fritz ze sklepu PX. Zaczerwieniła się niczy m m łoda
dziewczy na. Gdy się śm iała, przy pom inała m u Monę Lisę. Fritz zapom niał j uż, co to znaczy
śm iech wdzięcznej kobiety. Teraz ręce tej Giocondy głaskały j ego rozdy gotaną głowę. Różane
ręce ścierały m u z czoła zwątpienie i strach nieudacznika.

– Coś cię gry zie? – spy tała. – Musiało ci się coś przy śnić. Krzy czałeś przez sen, j akby

wszy stkie furie świata cię ścigały. Sły szałam cię, chociaż bliźniaki darły się j ak dzicy.

Mężczy zna, który kilka godzin tem u dowiedział się, że j ego żona i sy n nie ży j ą, nie zauważy ł, że

pani dom u m ówiła do niego na ty. Przy zwy czaił się do tego w Holandii. Na początku j ego
em igracj i to holenderskie „ty ” dawało m u nadziej ę, że nauczy się, j ak zwalczać swoj ą nostalgię,
j ednak szy bko zauważy ł, że „zapom nieć” to ty lko słowo i że człowiek nie m oże ot tak uwolnić się
od swoich wspom nień.

W ty m m om encie kobieta z uśm iechem Mony Lisy pozwoliła zapom nieć człowiekowi

z zasadam i o ty m , o czy m zapom nieć nie powinien. Zam knął oczy i przekroczy ł granicę. Poddał
swoj e ciało, j akby by ł m ężczy zną, od którego nikt nie wy m agał żadny ch wy j aśnień. Na j edno
uderzenie serca udało m u się wy przeć to, co czy nił tą swoj ą słabością zm arły m – żonie, sy nowi,
m atce, teściowi i m ilionom Ży dów, którzy zostali zam ordowani w Niem czech.

– My ślałam , że nic takiego nie m oże m i się j uż przy darzy ć – wy szeptała Adelheid.

– Ja nadal tak m y ślę – odparł Fritz.

Gdy światło nocy zaczęło się barwić nadchodzący m dniem , a kos radować się na

wczesnowiosennej lipie, królowa nocy zeszła z tronu. Owinęła się w szlafrok i powoli zam knęła od
zewnątrz drzwi do pokoj u swoj ego lokatora. Jej krok by ł lekki, ale pokonany m ężczy zna sły szał,
j ak w kory tarzu skrzy pią deski. My ślał, że j ego serce pęknie wreszcie i podczas snu usły szy trąby
gniewu, ale nie py tał j uż więcej sam siebie, dlaczego przekroczy ł granicę i dlaczego j ego
poczucie przy zwoitości, godności i szacunku go nie powstrzy m ało. Przy pom niał m u się znak na
czole Kaina, pam iątka m ordu na bracie. Ból rozdzierał m u ciało i głowę, ale bardziej dręcząca niż
wsty d by ła świadom ość, że nie będzie m ógł wy baczy ć sobie tej nocy z 19 na 20 kwietnia
1946 roku.

– Przy gotowałam nam śniadanie. Nie w kuchni, ty lko w m oim pokoj u – powiedziała Adelheid.

– Dzisiaj przecież Wielka Sobota. Człowiek potrzebuj e trochę świątecznego nastroj u. Ty m

background image

bardziej w tak zły ch czasach, zawsze to powtarzam . W Boże Narodzenie zapaliłam dla siebie
sam ej świece i zaśpiewałam Cichą noc. Rozum iesz to?

– Ja nie śpiewam Cichej nocy.

Urząd Kwaterunkowy zostawił pani von Hochfeld ty lko j ej dawną sy pialnię. Tam spała,

czy tała, swetry m ęża przerabiała na dam skie skarpety i ciepłe kam izelki, cerowała pończochy
i bieliznę, rozm y ślała o prawie i sprawiedliwości oraz codziennie robiła zm arłem u m ężowi
wy rzuty, że „nie przewidział tego, co m usiało nadej ść” oraz „do sam ego końca dosiadał
niewłaściwego konia”. Co naj m niej dwa razy w ty godniu pisała obszerne podania zarówno do
niem ieckich, j ak i do am ery kańskich władz. Miała potrzebę dokładnie wy j aśnić, że nie by ła
członkinią partii ani żadnej innej organizacj i narodowosocj alisty cznej . Prosiła, by „ży czliwie
przy chy lić się” do j ej „uzasadnionego roszczenia do j eszcze j ednego pokoj u”.

Do swoj ego sy pialniosalonu wstawiła ty le m ebli, ile ty lko zdołała uratować przed narzucony m i

j ej lokatoram i. Z szerokiego szezlonga, który nocą tak spiesznie opuściła, zdj ęła pościel. Stosowne
j edwabne poduszki i fioletowy pled pasuj ący do zasłonek leżały na swoim m iej scu. Pod oknem
stało niewielkie biureczko z końca osiem nastego wieku, na który m w ozdobiony m kwiatam i
porcelanowy m naczy niu zatknęła gęsie pióro. Szczególnie dum na by ła zaś ze srebrnego
kałam arza, który odziedziczy ła po ciotecznej babce Am alie z Würzburga. Jeszcze godzinę tem u
na biurku stał również oprawiony w srebrne ram ki portret zm arłego generała w m undurze i ze
wszy stkim i orderam i. Gdy wdowa nalewała kawy, Fritz dostrzegł, że portret zniknął. Właściwie
nie chciał tego robić, a j ednak się zaśm iał. Zawsty dził się, gdy dostrzegł, że Adelheid m u się
przy patruj e.

– Kawa ze sklepu PX – zachwy ciła się przy pierwszy m ły ku. – Warta każdego grzechu.

– Nie każdego – sprzeciwił się Fritz.

– Kiedy chcesz j echać i j ak?

– Gdy by m to wiedział, czułby m się lepiej . Wiem ty lko, że za osiem dni po raz pierwszy będę

m ógł wziąć cztery dni wolnego. Muszę koniecznie wy korzy stać tę okazj ę. Inaczej będę m usiał
czekać sześć ty godni na kolej ne wolne dni. My ślę, że oj ciec potrzebuj e co naj m niej czterech dni,
by poznać swoj ą córkę. Gdy by śm y się spotkali na ulicy, m inęliby śm y się, nie wiedząc nic
o sobie.

– Tak by ło z m oim kuzy nem , który wy szedł z francuskiego obozu j enieckiego w Badenii.

Wrócił zupełnie odm ieniony. Rozpoznałam go ty lko po głosie.

Między Nory m bergą a Frankfurtem nadal nie kursowały pociągi. Wśród woj skowy ch

kierowców obsługuj ący ch try bunał by ł j ednak pewien niezwy kły człowiek, którem u wiele radości
sprawiało robienie dobry ch uczy nków, zachowy wał się j ak harcerz. Nazy wał się Washington
Gay lord Jones, by ł kapralem , pochodził z Charlestonu i przy siągł swoj ej m atce, której naj starszy
sy n poległ w Ardenach, że „będzie kopał każdego przeklętego Niem ca w obm ierzły ty łek”. Jednak
j ak ty lko dotarł do kraj u wroga, złam ał tę przy sięgę. Zawsze nosił przy sobie gum y, czekolady
i papierosy na wy padek, gdy by spotkał obdarte dzieci o błagalny m wzroku albo j akąś piękną
niem iecką frollaj n, która przy naj m niej na chwilę pozwalała m u zapom nieć o tęsknocie za trzem a
m ały m i córeczkam i i sernikiem m am usi.

Fritz poznał tego pełnego pasj i filantropa zupełnie przy padkowo, j ak to się zdarzało w ty ch

background image

czasach, kiedy nie m ożna by ło ufać ani doświadczeniu, ani insty nktowi, a j uż na pewno nie swoim
nadziej om . Kapral Jones zagadnął go w kanty nie i w bardzo poruszaj ący sposób opowiedział
o swoj ej oj czy źnie i tęsknocie za dom em . Pozwolił, by j ego lody m alinowe się rozpuściły, wy pił

trzy filiżanki kawy, czwartą wy lał na spodnie, nazwał kucharza bloody bastard

[38]

i nie owij aj ąc

w bawełnę, poprosił Fritza, by napisał m u list do żony. Pani Jones bowiem tak m ocno zwątpiła
w wierność m ęża, że zagroziła m u rozwodem . Washington by ł człowiekiem czy nu, nie słowa –
dlatego też stwierdził j asno, że list z wy j aśnieniam i m usi napisać m u „człowiek poj ętny, oby ty
w świecie”. Fritz okazał się właściwą osobą, czego dowodziła odpowiedź od pani Jones.
Przy sięgała w niej szczęśliwem u m ężowi m iłość i wierność do śm ierci. Na koniec zacy towała
dwie linij ki z sonetów Szekspira, co zdaniem Fritza, który list przeczy tał, wskazy wało z całą
pewnością, że zauroczona m ałżonka także poprosiła kogoś o wy ręczenie j ej w pisaniu.

Od tam tej pory Washington nazy wał wielce ty m zadziwionego autora „swoj ego

naj piękniej szego listu m iłosnego w ży ciu” po prostu Frizzie. Zaproponował m u, żeby nazy wać go
Washi – j ak m ówili na niego w dom u. Prośba Fritza, by wy brał się z nim do Frankfurtu, bardzo
Washiego uszczęśliwiła. Podczas j ednej z podróży służbowy ch poznał tam bowiem szczególnie
przy chy lną frollaj n. Miała biust j ak Jane Russell w film ie Wyjęty spod prawa, by ła ochoczą
i zawsze wesołą blondy nką. Gdy śpiewała Na lüneburskim wrzosowisku lub Orzechy są
ciemnobrązowe, Washi czuł bliskość z kulturą europej ską. Piękna blondy nka m iała m arzenie,
którego z powodu braku wspólnego j ęzy ka nie zdradziła Washiem u – m ianowicie widziała siebie
w biały ch szortach na pokładzie statku pły nącego do Am ery ki, gdzie m iała zostać żoną żołnierza.

Swój frankfurcki grzech nazy wał Washi Veronicą, chociaż prawdziwe im ię dziewczy ny

brzm iało Ortrud. Za uciechy na j ej niewielkim tapczanie odwdzięczał się ny lonowy m i
pończocham i, które wy woły wały u frollaj n ostry krzy k zachwy tu, co go sty m ulowało tak sam o
j ak j ej pełne piersi. Z Nory m bergi przy woził pełne torby chesterfieldów i kilogram y kawy,
a także whisky dla pogrążonej w depresj i m atki, która j eszcze w luty m 1945 roku wierzy ła
w cudowną broń, oraz czekoladę dla brata Herm anna-Dietricha. Miał on tak zręczne palce, że
przy każdej wizy cie okradał Washiego z paczki prezerwaty w, które żołnierze m usieli nosić przy
sobie, gdy opuszczali teren woj skowy. Washi by ł m istrzem organizacj i i im prowizacj i. Zaledwie
dwa dni zaj ęło m u zdoby cie benzy ny na podróż do Frankfurtu i z powrotem oraz pozwolenia na
j ednorazowe zakupy w sklepie PX we Frankfurcie, a także na spędzenie czterech nocy w dom u
dla podróżuj ący ch am ery kańskich woj skowy ch. Znał j uż drogę na Thüringer Strasse 11. To on
by ł ty m zaraźliwie wesoły m żołnierzem w im ponuj ący m hełm ie, który przed czterem a
ty godniam i przy j echał j eepem pod ten właśnie adres, by dostarczy ć paczkę w im ieniu swoj ego
przy j aciela Frizziego.

– Tej paczce zawdzięczam y naszą podróż – wy j aśnił m u Fritz.

– Nic nie rozum iem , ale m oj a babcia zawsze powtarzała, że nie wszy stko trzeba rozum ieć.

– Miała racj ę! Im m niej rozum iesz z tego świata, ty m lepiej ci się powodzi.

W poniedziałek 29 kwietnia by ło j uż właściwie j ak w m aj u. Jabłonie i bez rozkwitły wcześniej

niż zwy kle, j askółki latały j ak w lecie, słońce rozścielało złote prom ienie na polach niedoj rzałej
kukury dzy, wodzie w rzece, w strum ieniach i stawach, a nawet na m iej skich ruinach
i zniszczony ch wiej skich dom ach. Osiem dziesiąty ósm y okres rozdawania przy działów zaczął się

background image

poza ty m od dobrej wiadom ości. Po raz pierwszy od końca woj ny ludność otrzy m ała przy dział
na cukier. Popularna tancerka rewiowa Marika Rökk, gwiazda film ów To był upojny bal i Kobiety
są lepszymi dyplomatami, z powodu swoich powiązań z nazistam i dostała zakaz wy stępów. Washi

natknął się na niem ieckiego obdarciucha, nazwał go a fucking German

[39]

i zarekwirował j ego

zieloną kurtkę m y śliwską. Kapelusz z długim rdzawy m piórem j eszcze bardziej rozwiązał m u
j ęzy k. Potok słów przerwało m u dopiero włożenie do ust nowej gum y do żucia.

Fritz m usiał się wy silić, by nadąży ć za kręty m i ścieżkam i wspom nień Washiego. My lili m u się

j ego brat i oj ciec, bo i j eden, i drugi m iał na im ię Joseph, na każdego z nich m ówiono też Jake.
Brat zginął na woj nie, oj ciec zaś opuścił rodzinę, gdy j ego żona przeby wała u um ieraj ącej m atki,
a dzieci m odliły się w kościele o powrót do zdrowia ukochanej babci. Gdy przej eżdżali przez
zruj nowany Würzburg, Fritz próbował uporczy wie wm ówić sobie, że to m iasto nie m a dla niego
znaczenia. Właśnie tam nie ty lko poznał wino frankońskie i niem iecki barok, lecz także pożegnał się
ze złudzeniem , że koledzy przy j m ą go j ak j ednego ze swoich. Jego m y śli zatrzy m ały się przy
studencie o delikatny m głosie i m iękkim spoj rzeniu, którego do ostatniej chwili uważał za
przy j aciela. Nagle zorientował się, że drogowskaz pokazuj e Hanau i Offenbach. Na palcach
policzy ł lata, które upły nęły od m om entu, gdy uciekł ze swoj ej oj czy zny.

– Osiem lat – powiedział po niem iecku. – Nie, osiem lat i siedem m iesięcy.

– Hej – zaprotestował Washi – ustaliliśm y przecież, że nie będziesz m ówił po chińsku. Kogo

właściwie odwiedzasz w ty m Frankfurcie?

– Teściową – wy j aśnił Fritz. Jeszcze nie by ł w stanie rozm awiać z obcy m i o Fanny.

– Mój Boże, j a przed swoj ą uciekałby m , gdzie pieprz rośnie, by le ty lko j ej nie widzieć.

Śm ierdzi, gry zie i łapie m nie za ty łek.

– Nie widziałem swoj ej teściowej osiem lat.

– To dopiero szczęście.

– By ła w Theresienstadt.


– A gdzie to znowu j est? By łem niezły z geografii, ale do końca ży cia nie rozeznam się w tej
przeklętej Europie.

– Theresienstadt to by ł obóz koncentracy j ny. Czy m ożesz się na m om ent zatrzy m ać? Słabo m i

j akoś. Powinienem by ł j ednak wy pić rano trochę herbaty.

Widząc j uż z daleka ruiny Frankfurtu, Fritz wy m iotował pod niem ieckim dębem i wspom inał

pannę Farn z kokiem i wy staj ący m i zębam i. Panna Farn kazała m u dziesięć razy napisać: „Im
silniej sze burze, ty m m ocniej zakorzenia się niem iecki dąb”. „To cię nauczy, j ak zachowuj e się
niem iecki chłopiec” – krzy czała.

Fritz by ł przerażony, że j ego ciało m usiało się poddać i nie opanowało wy obraźni. Mim o to

zachował spokój i pozostał nieustraszony, gdy z powrotem wsiadł do j eepa.

– Jesteśm y Ży dam i – wy j aśnił krótko.

– A więc j edziem y na ty m sam y m wózku – stwierdził Washi. – I czarny m , i Ży dom rzednie

m ina, gdy inni ruszaj ą na polowanie.

– Świetnie to uj ąłeś, przy j acielu. Wy świadcz m i przy sługę, Washi. Gdy doj edziem y na

background image

Thüringer Strasse, zatrzy m aj się, proszę, na rogu. Chciałby m ten ostatni kawałek przej ść sam .

– Zawsze m ówisz „proszę”, kiedy czegoś chcesz. To m i się podoba. Tacy j ak j a nie nawy kli do

podobnej grzeczności.

Mężczy zna, który dopiero dziesięć dni i cztery godziny tem u dowiedział się, że j ego córka

przeży ła, stał przed dom em o num erze 11 i patrzy ł w stronę odj eżdżaj ącego j eepa. Sły szał
własny oddech i czuł chęć, by z powrotem sprowadzić tu Washiego. Potem zeszty wniały m u
ręce, wreszcie i szczęki. Py tał sam siebie – choć bez strachu – czy człowiek sły szy, gdy j ego
serce przestaj e bić.

Sznur dzwonka w drzwiach wej ściowy ch by ł biały i rzucał się w oczy. Fritz dostrzegł, że na

j ednej z tabliczek napisano nazwiska Dietz i Sternberg. Przeliterował oby dwa, podszedł do drzwi,
wy ciągnął rękę, ale nie odważy ł się nacisnąć dzwonka.

– Ach – powiedział do siebie. Już to j edno słowo utknęło m u w gardle. Postawił walizkę na

podłodze, znowu j ą podniósł, schy lił głowę i by ł pewien, że m usiał j uż przestać oddy chać.

– Czego tutaj szukasz? – spy tała j akaś dziewczy nka. Na niebieskiej sukience m iała kwiecisty

fartuszek dziecięcy, a we włosach białą wstążkę.

Sophie odsunęła swoj ą przy j aciółkę Lenę, posadziła lalkę w różowej sukni balowej m iędzy

prętam i płotu, wy ciągnęła do Fritza prawą rękę i złoży ła m u głęboki ukłon, bo widziała, że wy siadł
z j eepa. Ponieważ spry tna kilkulatka zobaczy ła, że odstawił walizkę, wiedziała j uż, że m usi ona
dużo waży ć i że grzeczne zachowanie j est pożądane.

– Jesteś j edny m z Am ery kańców? – spy tała.

Fritz chciał się do niej uśm iechnąć, wy razić zachwy t lalką i spróbować wy j aśnić dziewczy nce,

dlaczego tutaj przy szedł, ale j ego usta pozostały sklej one. Sophie zaczęła chichotać, naj pierw
cicho, potem głośno, a po chwili śm iała się do rozpuku. W tej chwili Fritz się potknął, stracił
odwagę i orientacj ę. Zobaczy ł, że j ego walizka stanęła w ogniu, płom ienie buchnęły, pom y liły
m u się czas i m iej sce, szczęście wy nikłe z odnalezienia pom y liło m u się ze zwątpieniem
wy nikły m z utraty. Dlaczego nie rozpoznawał oczu, w które patrzy ł? Dlaczego j ego córka by ła
taka m ała i m iała j asne włosy ? Dlaczego nie by ła podobna ani do niego, ani do Vicky ? Jak m ogła
po ty m wszy stkim , co j ej się przy trafiło, bawić się lalką i dy gać sobie j ak kilkuletnie dziecko?

– Jestem twoim tatusiem – powiedział do niej j ednak.

– Mnie nie nabierzesz – odparła Sophie. – Nie m nie. – Znowu zachichotała, tupnęła prawą nogą

i potrząsnęła głową. Jej długie warkocze uderzy ły j ą w twarz. – Mój tatuś m a ty lko j edną nogę –
zapiszczała. – I j est w dom u.

– Ale Fanny tutaj m ieszka, prawda? Fanny Feuereisen?

– Oczy wiście, że tak. Przecież to m oj a siostra. Ale j ej nie m a w dom u. Jest w szkole.

background image

Darm owe eBooki: www.e B o o k 4 m e.pl

9

G O Ś C I N N E W Y S T Ę P Y

D O K T O R A F R I E D R I C H A F E U E R E I S E N A

M a j 1 9 4 6

Chociaż kasztanowce po drugiej stronie ulicy kwitły j uż od dwóch ty godni, a w ogrodzie
sąsiedniego dom u niewielka j abłoń cała obsy pana by ła kwiatam i, Anna intonowała na zm ianę
„Nadszedł m aj , drzewa wy puszczaj ą pąki” oraz „Chodź, ukochany m aj u, zazieleń drzewa znów”.
Ani wesoła piosenka, ani radość z natury nie by ły dla niej czy m ś oczy wisty m . Odkąd j ednak j ej
szwagier Fritz stanął z Sophie za rękę w drzwiach – prawie wtedy zem dlała, bo przez krótką chwilę
sądziła, że to Erwin wrócił do dom u – Anna cieszy ła się nieustannie.


Tego słonecznego dnia, w który m przy pom niała sobie wszy stkie wiosenne piosenki, m iała również
nadziej ę, że pokroj ona w kostkę wy suszona brukiew położona na rurze piecy ka zm ieni się
w rodzy nki. Anna chciała upiec ciasto, które w publikowany m na Wielkanoc przepisie określano
j ako świąteczny tort. Przepis, podobno autorstwa pewnej szlachcianki z Herm annshofen,
rozdawano w piekarni zam iast piernika z czarnej m ąki, który początkowo m iały otrzy m ać dzieci
poniżej szóstego roku ży cia. Szlachecki tort świąteczny składał się z płatków owsiany ch, czarnej
m ąki, j aj w proszku, sachary ny oraz ekstraktu słodowego i sztucznego m iodu.

To kuchenne dzieło stworzenia m iało nie ty lko ukoronować wizy tę Fritza. Już od dwóch ty godni

Anna by ła w stanie naj wy ższego podniecenia. Los sprawił, że spełniło się j ej naj większe
m arzenie.

– Teraz znowu j esteśm y poważany m i ludźm i – m ówiła, kiedy ty lko zostawała z m ężem sam na

sam .

– Ty lko tego nie rozpowiadaj . Ty lko głupcy pracuj ą na swój chleb powszedni – odpowiadał za

każdy m razem .

Inwalida woj enny Hans Dietz też to j ednak robił. Jego by ły pracodawca otrzy m ał od

am ery kańskich władz licencj ę na wy dawanie „Frankfurter Neue Presse”. Pierwszy num er ukazał
się 15 kwietnia. Przechowy wano go w szafie pod adam aszkowy m obrusem na dwanaście osób,
który pochodził j eszcze z dom u Sternbergów. Podczas pierwszego posiłku z Fritzem pani dom u
z trium fem go zaprezentowała. Podpis na stronie pierwszej brzm iał: „Człowiek służy prawu”.

background image

– To przy ty k do m nie – powiedział Fritz.

Ponieważ Hans Dietz by ł znany wy dawnictwu i poza ty m m ógł udowodnić, że nie ty lko nie by ł

polity cznie obciążony, ale też odsiedział swoj e w obozie w Dachau, zatrudniono go j ako drukarza.
Na początku zarówno „Frankfurter Neue Presse”, j ak i „Frankfurter Rundschau” z powodu
ograniczony ch dostaw papieru m ogły ukazy wać się zaledwie dwa razy w ty godniu. Nowo
zatrudniony drukarz uznał to za uśm iech losu. Kiedy ty lko upewnił się, że Anna go nie usły szy,
wy j aśnił Fritzowi, że dzięki tem u zostawało m u „wy starczaj ąco dużo czasu, by godnie zaopatrzy ć
rodzinę na czarny m ry nku”.

W dniu piękny ch pieśni Sophie by ła tak sam o wesoła j ak j ej m atka. To, że na śniadanie dostała

gorzką kawę zbożową i suchy chleb, w dodatku nie ty le, ile by chciała, ty m razem j ej nie
zm artwiło. Odkąd wuj ek Fritz wkroczy ł do j ej ży cia, stała się księżniczką z własną krainą m lekiem
i m iodem pły nącą. Dla księżniczki Sophie rosły żółte chleby z m arcepana na łąkach z czekolady,
a przed pój ściem spać zj adała ty le kiełbasek z biały m i bułeczkam i, „ilu nie m a na cały m
świecie”.

W rzeczy wistości obdarzona buj ną wy obraźnią dziewczy nka ssała j uż od rana zielone cukierki

z dziurką w środku. Dostawała j e za każdy m razem , gdy naty kała się na człowieka z pełny m i
kieszeniam i, który nie m ógł się opędzić od żadnego dziecka i nigdy nie dał j ej odczuć, że j est
oj cem ty lko Fanny, a j ej j uż nie. Zaraz po śniadaniu Sophie zaczy nała na m ałej łączce
w podwórku zbierać dla „króla Fritza” stokrotki, m niszek i liliowe koniczy ny. Chciała m u także
śpiewać piosenkę o oj cu chrabąszczu na woj nie.

– Chrabąszcz Sum sem ann także stracił nogę. Jak m ój tata – opowiadała dzielna ogrodniczka

swoj ej przy j aciółce Lenie.

Ponieważ Lenie zdarzało się wątpić w nową wiedzę, Sophie zachowy wała się, j akby o ty m ,

o czy m m ówiła, wiedziała j uż od dawna. Tak naprawdę opowieść o pięcionogim chrabąszczu
poznała z klasy cznej książeczki dla dzieci Wyprawa Piotrusia na Księżyc dopiero trzy dni tem u.
Betsy i Fanny nie ty lko dokładnie przej rzały nową centralę handlu wy m iennego na ulicy Zeil,
lecz także tam handlowały, tak sam o wy trwale i z powodzeniem j ak Hans, który szrot i zuży te
opony wy m ieniał na m asło, słoninę, buty dziecięce i sztuki m ateriału. Starą gofrownicę Anny,
która stała bezuży teczna, bo nie by ło składników na gofry, oraz kociołek, który w głodny m roku
1946 przy dałby się ty lko budzący m zazdrość działkowiczom , niezm ordowana Betsy i j ej
zaskakuj ąca wnuczka zam ieniły na godną podziwu stertę książek. Radośnie przy targały do dom u
Götza, Tassa i Egmonta Goethego, Marię Stuart i Don Carlosa Schillera, oprawiony w zieloną
skórę tom wierszy z trzech stuleci oraz zbiorek opowiadań Ernsta von Wildenbrucha, pruskiego
pisarza z czasów Bism arcka, bardzo cenionego niegdy ś przez Johanna Isidora. Do tego zdoby ły
Walkę o Rzym Feliksa Dahna, którą naj pierw Erwin i Clara, a potem Vicky czy tali z latarką pod
kołdrą. Wreszcie – sły nną powieść anty woj enną Na Zachodzie bez zmian Ericha Marii
Rem arque’a. Egzem plarz tej ostatniej przetrwał palenie książek i cały okres nazistowski, j ak
poinform ował j e przej ęty właściciel, w wy służony m kory cie w chlewni. Sprzedawcę poruszy ła
radość klientek. Dorzucił im Wyprawę Piotrusia na Księżyc, chociaż j uż wzięły ty le, ile im się
należało.

Sły nna książka dla dzieci autorstwa Gerdta von Bassewitza j eszcze w centrali handlu

wy m iennego wy wołała u Betsy przy pły w wspom nień, a nocą j ezioro łez. Te poety ckie utwory

background image

czy tała naj pierw Alice, potem Claudette, wreszcie pięcioletniej Fanny. Minęła j edna woj na
światowa i doszło do ludobój stwa, wtedy nadeszła kolej Sophie. W każdy m razie j ako pierwsza
spośród zaciekawiony ch słuchaczek Betsy chciała wiedzieć, czy piernikowy człowiek
z bożonarodzeniowej łąki by ł j adalny i kom u potrzebna by ła noga bez j ej właściciela –
chrabąszcza. Gdy Fanny by ła dzieckiem , nie znalazł się nikt, kto by znał odpowiedzi na j ej
py tania, m usiała więc odpowiedzieć sobie sam a po cichu. Kiedy odnalazła oj ca, zabrakło j ej
słów, aby powiedzieć m u, co czuła. Także Fritz wzbraniał się m ówić o odwadze, błogosławieństwie
i zbawieniu. W chwili osłabienia oj ciec i córka chcieli ty lko na siebie patrzeć i się nieśm iało
doty kać. Gdy ich dłonie się spoty kały, przeczuwali, co m ieli na m y śli beztroscy ludzie o giętkich
j ęzy kach, gdy m ówili o szczęściu. Bali się j ednak wy powiedzieć to słowo.

– Znasz tę niezwy kłą pracę Michała Anioła, na której Bóg doty ka Adam a? – spy tał wieczorem

Fritz, gdy j eszcze raz słowa pokonały m ilczące porozum ienie.

– Nie znam j eszcze Michała Anioła – odparła Fanny. Zdziwiła się, że udało j ej się wy m ówić to

dziwne nazwisko i ośm ieliła się po raz pierwszy zaśm iać w obecności oj ca. – Do powrotu babci
nie znałam w ogóle nikogo, kto by m ówił o obrazach. I o m uzy ce. Nigdy się tego nie nauczę.

– Nie m asz poj ęcia, ile j eszcze się nauczy sz! Poczekaj ty lko, aż będę na ty le zam ożny, żeby

kupić dwa bilety do Rzy m u i Florencj i. I do Pary ża. Tak, do Pary ża poj edziem y w pierwszej
kolej ności. Zobaczy ć Monę Lisę. Jej uśm iech nie zniknął. A potem poj edziem y do Am sterdam u.
To wspaniałe m iasto, gdy nie widać w nim niem ieckich m undurów i nie trzeba się bać o ży cie.

– Co będziem y robić podczas ty ch podróży ?

– Nadrabiać to wszy stko, czego pozbawili nas naziści. Ży cie i sztukę. I śm iech. Nigdy j uż nie

będziem y się sm ucić, ty i j a, i kupim y sobie tłustą kurę.

– Na rosół?

– Na j aki znowu rosół? Żeby składała j aj ka. Złote j aj ka w gnieździe z gwiezdnego py łu. Już j ako

dziecko m arzy łem o takim gnieździe.

– A j a m arzę o bry tfance. Dla Anny. Ta, którą m a, zupełnie j uż się nie nadaj e.


– Nie m usim y ty m zawracać głowy Fortunie. Ani dobrem u Bogu. Bry tfanki m ożna kupić
w sklepie PX.

Pierwszego dnia na nowej drodze ży cia Fritz i Fanny zy skali świadom ość, że znowu m ogą by ć

oj cem i córką. Już następnego ranka um ieli patrzeć na siebie spokoj nie, bez obaw, że los spłata im
figla.

– Nadal nie m ogę w to uwierzy ć – wy szeptała Fanny. Chciała powiedzieć oj cu, że nie

zapom niała o bracie, a na pewno nie o m atce, nie potrafiła j ednak rozm awiać o ty ch, który ch
pędzono na śm ierć w szarej m gle pod frankfurcką Wielką Halą Targową. – Anna – przełknęła łzy
– m nie wy ciągnęła. By ła w ciąży. Z Sophie.

– Wiem , zawsze to będę pam iętał.

– Zdj ęła m i na ulicy płaszcz. Ten z gwiazdą. Wiesz, że Ży dzi w Niem czech m usieli nosić

gwiazdy przy szy te do ubrania? Żeby m ożna by ło ich rozpoznać. Żółte gwiazdy.

– W Holandii by ło tak sam o.

background image

– My ślisz, że m ożna coś takiego zapom nieć?

– Oby nie. Gotowość do zapom nienia o zm arły ch zawsze by ła grzechem .

– Chodzi m i o to, co nam zrobili.

– Nie wy bieram y tego, co chcem y zapom nieć, Fanny.

Trzeciego dnia Betsy powiedziała:

– Nawet naj szczęśliwsze chwile kiedy ś się kończą. Zanim się obej rzy m y, Fritz będzie m usiał

wrócić do Nory m bergi. Dlaczego nie pój dziecie sobie we dwoj e do zoo? To niedaleko i m ożecie
tam naprawdę poby ć sam na sam . Powiedzieć sobie to wszy stko, co powinno zostać powiedziane
w cztery oczy. Są tam też ławki, widziałam niedawno, piękne, starom odne ławki, takie, j akie by ły
tam wcześniej , gdy ludzie na widok kawałka drewna nie m y śleli od razu o swoich piecach
i kuchenkach.


– Powiedz ty lko, że znowu m am y zoo we Frankfurcie. Skąd, na litość boską, biorą j edzenie dla
zwierząt, gdy cały kraj głoduj e? My ślałem , że teraz w Niem czech raczej zabij a się lwy, niż j e
karm i.

– Bez obaw – wy j aśnił Hans. – We Frankfurcie żadnem u zwierzęciu włos z głowy nie spadnie,

gdy ż niestety nie m a tu ani j ednego zwierzęcia.

Oj ciec i córka usiedli na ławce przed dawną klatką lwów, w której naj ukochańsze pluszowe

lwiątko całego m iasta siedziało na niebieskiej poduszce i złoty m i oczam i patrzy ło w stronę słońca.
Biała kartka obram owana czarną taśm ą izolacy j ną przy pom inała o obu lwach, które straciły
ży cie w ostatnim ataku lotniczy m na Frankfurt. Złodziej e drewna odcięli ławce oparcie, a j akiś
narwaniec wy ry ł na niej nożem napis „Wszy stko gówno!”. Taki pesy m izm nie licował j ednak
z ty m ciepły m m aj owy m dniem . Trawa wokół stawu by ła m ocna, kwiaty kwitły letnią
czerwienią, chabrowy m błękitem i cy try nową żółcią. Pry m ulki na drodze, fiołki i niezapom inaj ki
sprawiały, że nawet ci, którzy dawno zwątpili, odzy skiwali nadziej ę. Drzewa i krzewy pachniały
tak, j akby w ty m m ieście nie um arły nagle ty siące ludzi. Pszczoły i m oty le nadal um iały
rozwiązy wać swoj e ży ciowe sprawy. Maślanożółte słońce wy glądało zza zasłony chm ur.
Ogrzewało zm ęczone kości i poranione dusze. Ludzie, którzy m ęczy li się z wy pełnianiem
kwestionariuszy, by ukry ć swą nazistowską przeszłość, właśnie dzięki słońcu nie zważali j uż na to,
że wielkie zapom nienie i wielkie przebaczenie są ty lko kwestią energii i czasu. Ponieważ ptaki nie
straciły podczas bom bardowań ani własny ch dóbr, ani własnej godności, znowu budowały
gniazda i wy śpiewy wały pieśni przy szłości.

– Czy nie śpiewałeś m i, kiedy by łam dzieckiem , „Ptaki chciały m ieć wesele”?


– „W lesie otoczony m zielem ”. Boże drogi, Fanny, że też to nadal pam iętasz! To by ło całe ży cie
tem u.

– Mam dopiero piętnaście lat. Może dzięki tem u pam iętam lepiej niż wy, starsi.

W zoo stały ręcznie obsługiwane karuzele z biały m i rum akam i przed pozłacany m i karetam i,

starom odne huśtawki w kształcie statków. Obsługiwali j e m ężczy źni w podkoszulkach. Poza ty m
by ły tam też loterie i strzelnice, na który ch wy gry wało się papierowe kwiaty i torebki
z lem oniadą w proszku, a w przy padku wy j ątkowego szczęścia pusty słoik, drewnianą chochlę lub

background image

kubek, który j eszcze niedawno by ł hełm em . Młodzi chłopcy, którzy także w ty m czasie niedoboru
trenowali swoj e m uskuły, by zaim ponować dziewczętom , m ieli do dy spozy cj i m łot. Na sam y m
szczy cie skali siły królował korpulentny m ary narz w pasiastej koszulce i czapce adm iralskiej .
Cy rk Helene Hoppe wy stępował gościnnie dwa razy dziennie. Zachęcał do wej ścia kolorowy m
plakatem , na który m ogłaszano, że m ożna tam zobaczy ć osiem set różny ch zwierząt.
Frankfurtczy cy m ogli podziwiać śm iej ącą się ży rafę i ozdobionego biżuterią słonia, na który m
siedział czerwono ubrany szlachcic ze Wschodu.

– Ja też chcę j eździć na słoniu – zdecy dował sześcioletni chłopczy k z nogam i cienkim i j ak

zapałki i rękom a czerwony m i od blizn. Spodnie m iał usm arowane atram entem i tak duże, że
wy starczy ły by m u j eszcze na kolej ne trzy lata.

– Gdy tata wróci – obiecała m u m atka.

– Zawsze m ówisz: „Gdy tata wróci”, j ak ty lko czegoś chcę. Willi m ówi, że tata nie ży j e. Jest

m artwy, m ówi Willi.

– Williem u trzeba by dziś wieczorem sprawić lanie. Następny m razem naj pierw się zastanowi,

zanim powie coś takiego o swoim oj cu.


Zoo oferowało także przedstawienia teatralne i operetkowe. Aktorzy spoj rzeli w otchłań, nadal
karm ili się głównie m arzeniam i, bo brakowało chleba. Ich oczy j ednak ży ły, a głosy um iały
wznieść się wy soko. Recy towali wiersze, które m im o katastrofy hum anitarnej pozostały
w pam ięci publiczności. Utwory, które czy tali, m ówiły o wierze, m iłości i nadziei.

– W sali giełdowej widziałam Ogrodnika z Tuluzy Georga Kaisera – opowiedziała Fanny. –

Oraz Nasze miasto Thorntona Wildera. Całą noc nie m ogłam spać, tak m nie ta sztuka poruszy ła.
Sły szałeś coś o Thorntonie Wilderze?

– Szczerze m ówiąc, nie.

– To Am ery kanin. Napisał j eszcze j edną sztukę: O mały włos. Bardzo chciałaby m j ą zobaczy ć,

ale nasz nauczy ciel niem ieckiego m ówi, że graj ą j ą ty lko w Darm stadcie. Naj chętniej
poszłaby m któregoś dnia do teatru. Nie wiem właściwie dlaczego.

– Ja wiem – powiedział Fritz. Przełknął z trudem ślinę, gdy ż ukazała m u się Victoria. Pom y ślał

o tragedii swoj ego m ałżeństwa i ży cia. Wiedział, że nigdy nie pozbędzie się tego gniewu. Vicky
nie m ogła odej ść z j ego snu, odgry wała w nim role wszy stkich bohaterek. Jeszcze będąc
w drugiej ciąży, stała przed złocony m lustrem z tulipanem we włosach i grała Ofelię. Czy Fritz
by łby w stanie rozm awiać z Fanny o j ej m atce bez tego uczucia, że j ego serce płonie? Prawie
każdej nocy obwiniał się o to, że nie dość energicznie próbował wy bić Victorii z głowy te j ej
złudzenia.

– W szkole czy tam y Wilhelma Tella. To dla m nie zupełna nowość. Nigdy nie czy tałam sztuki

teatralnej . To, co stare, upada, czasy się zm ieniaj ą, a nowe ży cie rozkwita wśród ruin. Uważam ,
że to przepiękne.

– „Kto nazby t m y śli, nie dokona wiele” – wpadł j ej Fritz w słowo. – To zawsze by ł m ój

ulubiony cy tat. Nie wiem , j ak to się stało, że utkwił m i w głowie. „Siekiera w dom u – oszczędność

na cieśli”

[40]

.

background image

– Niem iecki to j edy ny przedm iot w szkole, który m i się podoba. Tam nie czuj ę się tak, j akby m

m ieszkała na księży cu i m usiała się z tego tłum aczy ć.

– Chciałaby ś kiedy ś sam a stanąć na scenie?

– Na pewno nie. Nie m ogę zrozum ieć, j ak ktoś w ogóle chce by ć aktorem . Wy obrażam sobie,

że to j est przerażaj ące, gdy wszy scy na ciebie patrzą. Zaraz by m się rozpłakała. Powiedziałam
coś niewłaściwego?

– Wręcz przeciwnie. Powiedziałaś coś wspaniałego, poza ty m zupełnie nie um iesz powiedzieć

niczego niewłaściwego. Od razu to zauważy łem .

Matki pchały wy służone wózki z odkształcony m i kołam i, ale z czy ściutkim i poduszkam i

i m ały m i kołderkam i w eleganckich poszewkach. Niem owlęta w szy dełkowy ch czapeczkach ssały
sm oczki sprzed woj ny, które koiły j uż ich starsze rodzeństwo.

– Wszy stkie wy glądaj ą, j akby m am usia prowadziła j e do ziem i obiecanej , m lekiem i m iodem

pły nącej – stwierdził Fritz.

– Ja by m wolała truskawki z bitą śm ietaną – rozm arzy ła się Fanny. – Nie pam iętam , kiedy

ostatnio j adłam truskawki.

– Dzisiaj będziesz – obiecał j ej oj ciec. – Przy naj m niej w postaci lodów. Gdy pój dziem y do

sklepu PX kupić dla Anny nierdzewną bry tfankę, oko ci zbielej e. A raczej sczerwieniej e –
truskawki są przecież czerwone. Am ery kanie wy m y ślili nie ty lko piorunochron, żarówkę
i rewolwer. Robią też wy śm ienite lody. Będziesz m ogła zj eść ich ty le, że aż zrobi ci się niedobrze.


– To m usi by ć piękne: zj eść ty le, że aż się człowiekowi robi niedobrze. Nigdy m i się coś takiego
nie zdarzy ło.

– Więc j uż naj wy ższy czas na to, m adam e.

Chłopcy w krótkich spodenkach uszy ty ch z przefarbowany ch m undurów i koszulach

przerobiony ch z ręczników kuchenny ch nosili buty z obcięty m i czubkam i i wy ciętą piętą, tak by
pasowały na ich stopy. Jedli zupę z pokrzy w, kradli węgiel z ciężarówek i pociągów towarowy ch
oraz wy j m owali staruszkom kartki ży wnościowe z torebek, a j ednak wierzy li w Boga oraz w to, że
któregoś dnia ich zaginieni w Rosj i oj cowie staną w drzwiach.

Mur dom ku wodnego by ł czarny od sadzy. Kiedy ś m ożna by ło w nim kupić kolorowe

lem oniady, laski lukrecj owe i pianki w czekoladzie, cukierki śm ietankowe oraz piwo w butelkach.
Dzisiaj wisiał tam wielki plakat z napom inaj ący m hasłem : „Rolniku, pom y śl o nędzy w m ieście”.
Mężczy zna z wielkim brzuszy skiem , ubrany w kapelusz, skórzaną kam izelkę i eleganckie wy sokie
buty, z zadowoloną m iną palił długą faj kę. Śliczna dziewczy nka ubrana j ak Czerwony Kapturek,
z okrągły m i zdrowy m i policzkam i, gry zła bułkę grubo posm arowaną m asłem . W tle widać by ło
kolej kę wy głodniały ch m ieszkańców m iasta stoj ącą przed piekarnią w zruj nowany m budy nku.

– Zabawne: Niem cy nadal wierzą, że plakaty m ogą zm ienić świat – stwierdził Fritz. – Tak by ło

też w czasie pierwszej woj ny. Jako uczniak uwielbiałem j e czy tać. Plakat z goty ckim i literam i
wisiał na słupie ogłoszeniowy m , który codziennie m ij ałem w drodze do szkoły. „Precz ze
szwaj carskim pozdrowieniem Adieu. Niem cy m ówią: « Do widzenia» ”. Wy j ęli m i to z ust. Nie
m ogłem znieść m oj ego nauczy ciela francuskiego. A on m nie. W 1933 roku znowu się zaczęło.
„Führer j est naszy m sum ieniem !” czy „Kto nie z nam i, ten przeciw nam ”. A wczoraj , gdy

background image

przechodziłem obok sądu – bo wielkiego głupca Friedricha Feuereisena m im o wszy stko tam
ciągnie, j akby wszy scy prawnicy Frankfurtu ty lko na niego czekali, by m u wręczy ć złote klucze –
wiesz, co głosił tam tej szy plakat? „Dziś wracaj ą prawa, które nazizm łam ał”. Kto w to wierzy, j est
święty, powiedziałaby m oj a m atka.

– Twoj a m atka – zaczęła Fanny i bardzo j ą zaskoczy ło, że odważy ła się dokończy ć to zdanie –

by ła m oj ą babką, prawda? Jak Betsy.

– Oczy wiście. Nie pam iętasz tego? Za każdy m razem przy nosiła ci paczuszkę tabletek na kaszel

i j akąś m oj ą starą zabawkę, a ty robiłaś tak nieszczęśliwą m inę, że chciałem się zapaść pod
ziem ię. A gdy dostałaś od niej trój nogiego króliczka, którego kochałem , j akby by ł ży wą istotą,
i z który m do dziewiątego roku ży cia spałem w łóżku, powiedziałaś: „Jest zepsuty, wrzucę go do
skrzy ni”. Boże drogi, ależ m atka poczuła się dotknięta. By ła tak oszczędna, że nasze służące po
kolei rezy gnowały z pracy. A j a kradłem kanapki koledze z ławki, bo sam m iałem chleb ledwie
posm arowany m asłem . Mim o to by ła fantasty czną kobietą, odważną, silną, pom ocną i w dodatku
fanaty czką sprawiedliwości. Betsy napisała m i w swoim pierwszy m liście, że by ła z nią do końca.
W ty m sam y m dom u w Theresienstadt. Koj ąca j est ta świadom ość, że m oj a m atka nie um ierała
w sam otności. Ach, twój oj ciec j est senty m entalny m stary m osłem , ale m y śli sobie, że j esteś do
niej podobna. Ty lko znacznie ładniej sza. Wy bacz, m am o! Zawsze powtarzałaś, że nie m ożna
kłam ać. Ach, Fanny, wiesz, co j est naj gorszą karą, j aką zsy ła nam Bóg? Nawet gdy odbierze nam
j uż ostatnią krom kę chleba i ostatnią nadziej ę, zostawia nam wspom nienia.

– Wiem . Ja też wiem za dużo. Za dużo pam iętam z dawny ch czasów. Nie wy obrażasz sobie,

j ak zazdroszczę dziewczętom w klasie. One ciągle m ówią o przy szłości, o konfirm acj i, o biały ch
pończochach, które sobie szy j ą z worków na cukier. O ty m , że chcą obciąć warkocze i kiedy
skończą szesnaście lat, chodzić j uż na tańce. My ślę, że zupełnie zapom niały bom by i woj nę.
O swoich m atkach m ówią tak zwy czaj nie, j ak j a o swoj ej chusteczce do nosa.

W tej sam ej chwili oboj e poczuli, że ból j est try butem płacony m przez ty ch, którzy przeży li.

Mim o to uśm iechnęli się do siebie, bo nie m ieli obaw. Nie wiedzieli tego j eszcze, ale by ł to
właśnie m om ent, w który m oj ciec i córka wreszcie się odnaleźli.

– Gdy by śm y by li Filem onem i Baucis

[41]

, zasadziliby śm y teraz drzewo – powiedział Fritz.

– Skąd znasz ty lu ludzi? Przecież też m usiałeś się ukry wać i m ogłeś wy chodzić ty lko pod osłoną

nocy.

– Po kim m ożesz m ieć to poczucie hum oru? Na pewno nie po rodzicach.

– Babcia m ówi, że po wuj u Erwinie. Znałeś go?

– Oczy wiście! Od razu poczuliśm y do siebie sy m patię. A nawet więcej . Gdy by Bóg m iał

spełnić j eszcze j edno m oj e ży czenie, po ty m j ak ciebie odzy skałem , chciałby m j eszcze raz
zobaczy ć Erwina. Mam nadziej ę, że Wszechm ocny j est świadom y, że rozsądne by łoby
przy spieszy ć tem po cudów. W każdy m razie ty ch, które doty czą Friedricha Feuereisena. Ma on
j uż przecież czterdzieści sześć lat.

– To dla m ężczy zny dużo czy m ało?

– Czterdzieści sześć to m alutka część czasu, gdy pom y ślisz o Matuzalem ie albo o ty m , w j akim

wieku Abraham spłodził swoj ego sy na. To j ednak spory kawał, gdy uświadom isz sobie, że m usisz

background image

zaczy nać wszy stko od nowa.

– My ślę, że ty też m asz poczucie hum oru – powiedziała Fanny.

Miała na sobie sukienkę w niebiesko-białą kratę, z rozkloszowaną spódnicą i wąskim gorsetem .

Do tego bły szczące różowy m blaskiem guziki z m asy perłowej i koronkowy kołnierzy k. Do
królowej m aj a brakowało j ej j edy nie korony z kwiatów i pewności siebie dziewczy ny, która nie
dorastała w ukry ciu. Anna uszy ła tę sukienkę z przedwoj ennej pościeli, a brukselskie koronki
pochodziły j eszcze z pasm anterii Sternbergów i przeczekały woj nę w puszce po herbacie. Wzór
znalazła w am ery kańskim piśm ie dla kobiet, które Hans przy niósł z drukarni. Pism o doty czy ło
przede wszy stkim m ody dla dziewcząt – w świecie nieograniczony ch m ożliwości nazy wano j e
nastolatkam i, nosiły białe skarpetki i m im o szm inek i różu na twarzy wy glądały j ak Shirley
Tem ple, dziecięca gwiazda kina lat trzy dziesty ch, z loczkam i i dołeczkam i w policzkach.

Panna Feuereisen z Frankfurtu nad Menem także m iała dołeczki, gdy się śm iała. Ty le że nikt

poza j ej oj cem tego nie zauważy ł. Gdy Fanny by ła w dobry m nastroj u lub zam ieniała po prostu
radość beztroskiej dziewczy ny w radość dziecka, który m nigdy nie m ogła by ć, w j ej śliczny ch
kocich oczach bły szczały gwiazdy. Fritz podczas ośm iu pełny ch zwątpienia lat widział te bły ski
w swoich koszm arach.

– Nigdy nie pom y ślałaby m , że m odlitwa się opłaca – wy j aśniła filozofka w nowej sukience.

– Modlitwa spaj a świat. Trzeba ty lko um ieć wierzy ć.

Oj ciec i córka spacerowali pod rękę wokół stawu w zoo i z radością podpatry wali parę kaczek,

która cieszy ła się z by cia razem i nie wiedziała nic o ubraniach ani kartkach na chleb.


– Modliłam się ty lko dlatego, że Hans zawsze powtarzał, że trzeba wy korzy stać każdą okazj ę, by
przy pom nieć niebu o sobie. Przy ty m sam nigdy się nie m odli. Mówi, że katolik z j edną nogą nie
m usi się m odlić, bo nie m oże uklęknąć.

– Prawnicy nazy waj ą to dy spensą. Twój zastępczy oj ciec to m ądry człowiek.

– Rzeczy wiście. Mądry, prawy i cierpliwy. Nigdy nie widziałam , żeby się złościł. Ani na Annę,

ani na nas, dzieci. Można z nim wspaniale się pośm iać, nawet wtedy, gdy nie m a żadny ch
powodów do śm iechu. Ciągle powtarza, że cieszy się, że m usiał oddać ty lko j edną nogę, a nie
swój śm iech. Już j ako dziecko go podziwiałam , ale nie j est m oim zastępczy m oj cem . Już nie. Bo
teraz m am swoj ego właściwego oj ca, pana Feuereisena. Proszę to sobie zakonotować.
Przepraszam , pana doktora Feuereisena. Babcia m ówi, że nie m ożna opuszczać tego ty tułu. Jak to
stwierdziła, pan doktor na swoj ego „doktora” m usiał sobie zapracować.

W chwili, w której niebo zasnuło się ciem ny m i chm uram i, Fritz usły szał głęboki głos Adelheid.

Zobaczy ł też j ej twarz i grube j asne włosy. Przerażony zam knął oczy, ale by ło za późno na
ucieczkę. Już królowa nocy pochy lała się nad nim i py tała: „Kim j est Salo?”. Jej ręce pachniały
różam i, czarny j edwabny szlafrok rozchy lał się na nagiej piersi, orkiestra grała uwerturę do
Czarodziejskiego fletu. Serce Fritza zam arło, zachwiał się. Jednak wrócił z krainy pokus
z podniesiony m czołem .

– Może m i szanowna panienka m ówić na ty – powiedział. Od dawna wy tęsknione poczucie

hum oru, o który m m y ślał, że stracił j e na zawsze, dało m u pewność siebie. Zrozum iał, że
bogowie wy baczaj ą ty m , którzy uznaj ą swoj e błędy. Jego głos odzy skał m łodzieńczą barwę,

background image

sum ienie by ło bez zarzutu, czoło suche. Odłoży ł chusteczkę. – Poza ty m – m ówił dalej – pani
oj ciec złoży ł dziś przed niebiosam i uroczy stą przy sięgę, że nie opuści swoj ego dziecka, panienki
Fanny. Grzechy i zaniedbania, nawet j eśli popełniliśm y j e z głupoty i niewiedzy, Bóg wy bacza
ty lko raz w ży ciu. Recy dy wiści nie m ogą liczy ć na karę w zawieszeniu. Wy bacz, naj wy raźniej
oduczy łem się m y śleć w tej Holandii. Na pewno nie wiesz, kto to j est recy dy wista. Sam się sobie
dziwię, że j eszcze znam to słowo. Nie zapom niałem go, m im o że upły nęło ty siąc lat.

– Naj ważniej sze, że j a wiem , że m ój oj ciec nie j est głupi, ani troszeczkę. Zgrzeszy ć też nie

zgrzeszy łeś. Gdy zaczęłam rozum ieć, co m i się przy trafiło, j akoś tak czułam , że nie m ogłeś
postąpić inaczej . Musiałeś poj echać sam do Holandii. Ty lko gdy chciałam powiedzieć to Annie
lub Hansowi, słowa nie m ogły m i przej ść przez gardło. Na pewno nie wiesz, j akie to uczucie, gdy
się nie m ożna właściwie wy słowić i stoi się j ak j akieś cielę i głupio zerka dookoła.

– Wiem na pewno, że nie m ożna się zdać na gładką wy m owę. I nie j est to nauka z tam ty ch

wspaniały ch czasów, gdy m ogłem pracować j ako radca i m ówiono do m nie „panie doktorze”,
a Gustel co ty dzień prasowała m oj ą togę. W czasie woj ny spędzonej w m oj ej przy branej
oj czy źnie m ożna by ło zapłacić głową, gdy się otworzy ło usta na ulicy. Każde dziecko, a przede
wszy stkim każdy cuchnący szczur, który postawił na zwy cięstwo Niem ców, m ógłby m nie zgłosić
władzom j ako Ży da. Nie m usiałby m nawet ściągać spodni. Przy pierwszy m słowie by ło widać,
że nie j estem Holendrem , ty lko nędzny m uciekinierem . Friedricha Feuereisena m ożna by ł
odstrzelić. Do Westerbork! To by ł punkt zbiórki, przedsionek piekła. Stam tąd holenderscy Ży dzi
by li deportowani do obozów koncentracy j ny ch.

– Nie wiedziałam o ty m . Inaczej m odliłaby m się j eszcze więcej . Zawsze m y ślałam , że

wrogowie Niem iec Ży dom nie zrobią krzy wdy.


– Z pewnością łatwo j est złapać ptaka. Moj a m atka zawsze tak m ówiła. Zrozum iałem , co to
znaczy, dopiero w Am sterdam ie, gdy zacząłem obliczać swoj e ruchy na trzy kroki do przodu, nim
się w ogóle ruszy łem . Po woj nie m oj a m owa oj czy sta także wy świadczy ła m i niedźwiedzią
przy sługę. Dla Holendrów j estem nikczem ny m Niem cem . Nikogo Holendrzy nie nienawidzą
bardziej niż Niem ców. Ty m czasem wszy scy Holendrzy, którzy dzisiaj schodzą m i z drogi,
wczoraj by li w ruchu oporu i osobiście zadbali o to, żeby Hitler przegrał woj nę. Do diabła z ty m ,
m awiał m ój nauczy ciel m atem aty ki i zaraz potem twierdzenie Pitagorasa zm ieniało się
w m ieszankę kredy i m asy m ózgowej . Dlaczego się śm iej esz, Fanny ? Tak to j uż j est, j ak się m a
oj ca, którem u tak wiele w duszy gra, a z ust wy pły wa j eszcze więcej . Naj pierw traci się poczucie
m iary rzeczy, a potem rozum . Większość ludzi, którzy tak się czuj ą, wkłada czarny garnitur i się
żeni. I j a też to zrobię. Nie patrz na m nie z takim przerażeniem , Królewno Śnieżko. Nie będziesz
m iała żadnej złej m acochy, która pozazdrości ci urody i odbierze ży cie za pom ocą zatrutego
j abłka. Ożenię się z przy szłością.

– Hurra! Będę rozrzucać kwiaty i włożę czerwone lakierki! Ach, j ak m i dobrze. Nawet j ak będę

m iała sto lat, nie zapom nę tego dnia.

– Ja też nie. Zresztą j a j uż m am sto lat. Przeży łem sam ego siebie. To nowa ży dowska choroba.

Stanie nad własny m grobem . Wiesz, gdzie j eszcze chciałby m pój ść? Naj lepiej naty chm iast. Na
alej ę Rothschildów, zobaczy ć dom twoj ego dziadka. Przej ął go pewien łotr. Z pewnością
codziennie błaga Boga, by nikt z rodziny Sternbergów nie przeży ł i żeby nie poj awili się j acy ś

background image

spadkobiercy.

– Anna powiedziałaby, że to się w głowie nie m ieści, na co ty m ożesz wpaść.


– A m ogę wpaść na j eszcze więcej . Słuchaj ! Doktor Friedrich Feuereisen, dawny radca prawny
z Biebergasse we Frankfurcie i m ianowany notariusz, stwierdza pod przy sięgą, że w ciągu
czterech ty godni dowie się, kim j est ten brunatny uzurpator. Zaczniem y j uż dziś. Ty, j a i dobry
Bóg ze swoim i sły nny m i powolny m i m ły nam i. Jeśli ty lko dobrze pam iętam , to m am y przed sobą
niezły spacer. Chodzi m i o alej ę Rothschildów.

– To nie j est tak daleko. A z zoo całkiem blisko. Naj pierw trzeba iść alej ą Wittelsbachów,

przej ść Berger Strasse i potem Höhenstrasse. Już raz tam by ły śm y, babcia i j a. Ona się bardzo
zdenerwowała. To by ło zaraz po ty m , j ak do nas wróciła.

– Wiem o ty m . Opowiedziała m i szczegółowo o tej wizy cie. Nadal się denerwuj e, kiedy

wspom ina spotkanie z ty m duchem przeszłości. Theo, tak się nazy wa ten człowiek, prawda?

– Tak, Theo.

– Nasza Betsy m a wprawdzie sprawny um y sł, ale w kwestii alei Rothschildów zupełnie traci

rezon. Uważa, że nie m a j uż żadny ch praw do dom u. W j ej głowie zakorzeniła się m ocno m y śl,
że nazistowska kradzież ży dowskiego m ienia uległa przedawnieniu i nie m oże zostać odwrócona
nawet przez państwo prawa. Nie m artw się, Fanny, j eśli nie rozum iesz ani słowa z tego, co twój
oj ciec sobie tam m am rocze. Naziści zabrali m i zawód, ale zostawili choroby zawodowe. Jeśli
ciągle będę gadać w żargonie prawniczy m , m oże ktoś m nie wreszcie zrozum ie.

– Zrozum iałam ty le, że m asz j akiś zam iar.

– Popatrz no ty lko. Może się okazać, że opłacało się studiować prawo. Gdy by łem w czwartej

klasie gim nazj um , przy łapali m nie na ściąganiu. Chciałem wtedy j echać do Afry ki polować na
dzikie zwierzęta.

– A co na to twoj a m atka?


– To by ła cudowna osoba. Ży dowskie dziecko nie strzela z broni, powiedziała, i postawiła na stole
m ój ulubiony budy ń. Czekolada z sosem waniliowy m , a sos w srebrny m naczy nku po babci. Boże
drogi, m ogę znowu m y śleć o m oj ej m atce i o niej m ówić bez tego uczucia, że m oj e ciało płonie,
i bez robienia sobie wy rzutów, że j ą zostawiłem , bo poj echałem do Holandii. Zawdzięczam to
tobie, Fanny, ty lko tobie. Rozum iesz, ile to dla m nie znaczy ?

– Gdy by m ty lko um iała!

Szli na alej ę Rothschildów j eszcze kwadrans. Fanny by ła przy zwy czaj ona do tego, że

w m ieście, gdzie brakuj e tram waj ów, przem ierza się spore dy stanse piechotą, a Fritza pchała
chęć działania.

– Nie m y ślałem , że j eszcze to um iem . Przy nosisz m i szczęście, Fanny.

– A ty m nie.

– Do ut des

[42]

, m ówią łacinnicy.

– Co to znaczy ?

background image

– Powiem ci w dom u.

– Co to dla ciebie znaczy : w dom u?

– Nigdy nie py taj .

Budy nek oznaczony num erem 9 wy glądał na zadbany m im o zniszczeń woj enny ch. Brakowało

trzeciego i czwartego piętra. Podwórko by ło ogrodzone, prawie we wszy stkich oknach wisiały
zasłony, ktoś nawet wy czy ścił tabliczkę z num erem wiszącą na płocie z kutego żelaza, a ślady
zadrapania na skrzy nce na listy zam alował tuszem . Ponownie przy m ocowano starą tabliczkę
z napisem „Żebranie oraz prowadzenie handlu obnośnego zakazane”. Dawny klom b różany
porastały kartofle, pod cierpliwy m bzem , który przetrwał bom by, rosły rzeżucha, szczy piorek,
pietruszka i trzy główki sałaty. Łopata, grabie i m ały drewniany sam ochodzik z niebieskim i
kółkam i leżały pod balkonem parteru.

– Tę pietruszkę szy bko wam wy biorę – zagroził Fritz.

Tak m ocno chwy cił Fanny za łokieć, że aż krzy knęła. Przez krótką chwilę niepewność znana

z dni strachu sprawiła, że dziewczy na poczuła dawną nędzę, ale zaśm iała się i powiedziała:

– Dobrze.

Oboj e ruszy li w tej sam ej chwili. Ram ię w ram ię, ciężko oddy chaj ąc, stali przed drzwiam i

dom u, bladzi i w napięciu.

– To j est to nazwisko, dobrze j e pam iętam – stwierdziła Fanny, przej echawszy palcem po

tabliczce, na której napisane by ło „Bergham m er”.

– Szczęśliwy oj ciec, którem u Bóg daj e m ądrą córkę. – Fritz zdj ął palec z dzwonka, gdy

usły szał, że zam ek w drzwiach się otwiera. Pchnął j e ram ieniem i powiedział uspokaj aj ąco: – Już.
Państwo proszą do środka.

– Kto tam ? – zawołał przestraszony głos kobiecy w stronę klatki schodowej . A kieruj ąc się

w głąb m ieszkania, zam eldował: – To j akiś m ężczy zna. Mężczy zna z m łodą dziewczy ną.

– Niech to szlag! Musi ci się kłaniać aż z półpiętra.

– To m ój chleb, Dieter. Powiem m am usi, j eśli m i zabierzesz – wrzasnęła dziewczy nka

z m ieszkania na pierwszy m piętrze.

– Otwórz ty lko j apę, ty zarazo, a wy bij ę ci wszy stkie zęby – zagroził Dieter, zdecy dowany

naj widoczniej na rabunek i okaleczenie ciała.

– Co za m iła rodzinka – powiedział Fritz. – Taką zawsze chętnie poznam .

Theo Bergham m er o gładko przy lizany ch włosach m iał na sobie brązową kurtkę, która

z powodu głodu by ła na niego o dwa num ery za duża, oraz ciem noniebieski krawat w białe kropki.
Sprawiał wrażenie kogoś, kto wie, o co chodzi. Jedny m szorstkim słowem , którego ani Fritz, ani
Fanny nie zrozum ieli, odprawił kłócące się dzieci do kuchni, gestem nakazał odej ście również
żonie i zaprosił gości do pom ieszczenia, gdzie stały dwa krzesła, sofa i stolik kawowy, a na nim
popielniczka i pudełko z papierosam i. Fritz dostrzegł stiuki na suficie i stwierdził, że razem z Fanny
znaj duj ą się teraz w dawnej j adalni Sternbergów. W przerażaj ący m m om encie, w który m
odezwał się palący ból, zobaczy ł białe świece w m enorze i Johanna Isidora kroj ącego chałkę
długim srebrny m nożem . Dwuletni Salo w białej falbaniastej koszulce siedział na kolanach
Victorii. Ona ubrana by ła w j edwabną suknię koloru kawy, z głębokim dekoltem i trzy rzędową

background image

kolią z pereł. „Twoj a suknia m a za duże wy cięcie, Vicky, za dużo tego dobrego”. „Możem y się
założy ć, że pan doktor Feuereisen j est j edy ny m m ężczy zną w Niem czech, który patrzy na m ój
dekolt”.

Theo widział Fanny ty lko podczas krótkiego spotkania przy drzwiach, ale dom y ślił się, skąd

przy chodzi – i szy bko wpadł na fałszy wy trop.

– Erwin? – spy tał, gdy wy ciągał do Fritza rękę. Dziwił się, że zupełnie nie rozpoznaj e j ego

twarzy. – Mój Boże – westchnął – zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Naj lepiej niech nic pan nie m ówi, panie Bergham m er. To się w Niem czech sprawdzało j uż

dawno. Nazy wam się Feuereisen. Radca prawny, doktor Friedrich Feuereisen. Przy naj m niej tak
by ło do pam iętnego roku 1933. – Już kiedy m ówił, przeszłość skum ulowała się w górę gniewu.
Widział siebie siedzącego w kancelarii i czy taj ącego list, który oznaczał zniszczenie j ego kariery
zawodowej . – Jestem m ężem Victorii – powiedział. Jego głos by ł aż nadto wy raźny. – Nie wiem ,
czy pan sobie j ą przy pom ina.


– Oczy wiście, że sobie przy pom inam . Razem dorastaliśm y, pańska m ałżonka i j a. Ona j eszcze...
Mam na m y śli, czy udało j ej się...

– Ona j uż nie i nie udało j ej się, panie Bergham m er.

– Bardzo m i przy kro, panie doktorze. Proszę przy j ąć naj szczersze wy razy współczucia. Jej brat

Otto by ł m oim przy j acielem , naj lepszy m przy j acielem .

– Otto zginął w 1914 roku! Ale m y nie o ty m . Bardzo dobrze pana rozum iem . W ty m kraj u

zawsze żałowano ty lko m artwy ch Ży dów. – Fritz stał się nieprzy j em ny, gdy to m ówił. Dręczy ło
go wy obrażenie, że odtąd będzie naduży wał oj czy stego j ęzy ka, by m ówić o winie swoj ej

oj czy zny. Czy słowa Boże: „Do m nie należy pom sta”

[43]

, j uż nie obowiązy wały ? Kiedy to

ofiary zy skały prawo do wy m ierzania sprawiedliwości?

– Dobrze znałem też Clarę – rzucił Theo.

– Szczególnie dobrze, opowiedziała m i to j ej m atka. Przy puszczam , że w roku 1946 przy znaj e

się pan także do Claudette. Ty le że ona w czerwcu skończy dwadzieścia osiem lat i nie m oże j uż
by ć pod oj cowską władzą. Chociaż ży dowska córka w dzisiej szy ch Niem czech to wielki atut.
Przepraszam , ostatnie zdanie trochę m i się sam o powiedziało. – Fritz dostrzegł, że Theo blednie,
a j ego dłonie drżą. – Nie przedłużaj m y, panie Bergham m er – powiedział. – Nie przy szedłem tu,
by m ówić o przeszłości. Chodzi m i o przy szłość. Zakładam , że przej ął pan ten dom . Jeśli rozum ie
pan różnicę, to zauważy ł pan, że nie m ówię o własności.

– Nie – powiedział Theo. – To znaczy tak. Wiem , co m i pan zechce powiedzieć, doktorze.

Zostałem skierowany do tego m ieszkania przez Urząd Kwaterunkowy. Dom należy do pana
Baldura Ehrlicha. Jego oj ciec Pius by ł niegdy ś wspólnikiem szanownego pana Sternberga. By ć
m oże sły szał pan j uż to nazwisko.

– Tak. Po 1933 roku nawet bardzo często. Gdy by pan rozm awiał z panem Baldurem , by łoby

z pana strony aktem m iłości bliźniego przy gotowanie go na to, że j eszcze o m nie usły szy. I to
wkrótce.

background image

10

P O Ż E G N A N I E I N O W Y P O C Z Ą T E K

S t y c z e ń – k w i e c i e ń 1 9 4 7

W sty czniu 1947 roku ham burski sąd denazy fikacy j ny uznał za polity cznie nienaganne
zachowanie w czasach nazistowskich niem ieckiego idola – boksera Maksa Schm elinga. Mistrz
świata w wadze ciężkiej z roku 1930 i 1931 otrzy m ał od am ery kańskich władz woj skowy ch zgodę
na walki w strefie am ery kańskiej . Poza ty m na początku roku ludność niem iecka w trzech
zachodnich strefach po raz pierwszy m ogła obej rzeć Młyny śmierci, film nakręcony w dawny ch
obozach koncentracy j ny ch w Buchenwaldzie, Dachau i Bergen-Belsen. W Zagłębiu Ruhry nowy
sy stem punktowy m iał zapewnić górnikom wy ższe racj e ży wnościowe. Do com iesięczny ch
przy działów specj alny ch należało siedem set pięćdziesiąt gram ów słoniny, dwie butelki piwa i sto
papierosów. Chciano ty m zwerbować niezbędną siłę roboczą do tak ważnego dla kraj u wy doby cia
węgla. „Trzeba by ło zostać górnikiem ” – wzdy chali głoduj ący. Mim o to robotnicy straj kowali
w prawie każdy m większy m m ieście Nadrenii Północnej -Westfalii. Masowe m anifestacj e by ły
na porządku dzienny m . W bry ty j skiej strefie okupacy j nej nawet racj e ży wnościowe dla
robotników sięgały ledwie ponad ty siąc kalorii dziennie. Plakat z wezwaniem „Nie chcem y kalorii,
chcem y chleba” odzwierciedlał nastroj e w cały m kraj u. Wszędzie wy siłki reedukacy j ne
zwy cięzców by ły wy śm iewane. Przeciętny Niem iec uznawał dem okracj ę za źródło wszelkiego
zła. W cały ch Niem czech głośno by ło o wy powiedzi Winstona Churchilla, od dwóch lat stoj ącego
na czele bry ty j skiej opozy cj i. Powiedział on w izbie niższej parlam entu: „Dem okracj a to
naj gorsza form a rządów”.

Nowy frankfurcki burm istrz, pochodzący z Bonn Walter Kolb, którego w m om encie powołania

prakty cznie nikt nie znał, ale który bardzo szy bko stał się obiektem powszechnej m iłości ze strony
oby wateli, sfotografował się z łopatą w ręku na tle ruin. Chciał zachęcić m ieszkańców do pom ocy
przy odgruzowy waniu – i porwał ich swoim urokiem . Uczniowie i nauczy ciele wspólnie
oczy szczali szkoły. Urzędnicy, policj anci, lekarze i pielęgniarki chwy tali za łopaty.
W kom binezonach i stroj ach roboczy ch, przerobiony ch spodniach i kurtkach woj skowy ch,
a nawet w stroj ach do j azdy konnej z dawny ch dobry ch lat, w fartuchach rzeźnickich
i piekarskich głodni m ieszkańcy sprzątali teren dzielnicy Röm erberg. Znaleziono pęk wielkich
kluczy. To by ły klucze do bram ratusza. Sądzono, że portier zgubił j e podczas ucieczki przed
ogniem . Zginął w m arcu 1944 roku, tam tej piekielnej nocy, która przy niosła śm ierć także całem u
Starem u Miastu.

background image

Burm istrz osobiście powiadom ił ludność, że wiosną rozpocznie się odbudowa kościoła Świętego

Pawła. Ty m razem j ednak nie by ło takiej zgodności. W kolej kach do sklepów spoży wczy ch,
rzeźników i piekarni głoduj ący i zm arznięci ludzie łapali się za głowy. Na frankfurckiej pusty ni,
wśród ruin, brakowało szpitali, szkół, dom ów starców i noclegowni. A przede wszy stkim m ieszkań.
Sieroty woj enne m ieszkały w nieludzkich warunkach, wdowy przesiady wały ze swoim i dziećm i
w piwnicach zruj nowany ch dom ów i gotowały na dworze. Powracaj ący z obozów j enieckich,
a także ci, który ch dom y spłonęły, oraz frankfurtczy cy, którzy podczas woj ny zostali ewakuowani
na wieś i tam traktowani by li j ak nieproszeni goście lub natrętni żebracy, a teraz chcieli wreszcie
wrócić do dom u – wszy scy ci ludzie nie m ieli się gdzie podziać.

„Zakwaterowanie w niebie przy sługuj e bez zezwolenia na poby t stały ” – nam azał j akiś cy nik

na m urze zniszczonego sklepu przy ulicy Zeil. Mieszkać we Frankfurcie m ożna by ło ty lko po
otrzy m aniu zezwolenia. Nawet dzieci, które urodziły się w heskich wsiach, gdy ich m atki tam
uciekły, m usiały dostać odpowiednie zaświadczenie. O ten nędzny papier walczono j eszcze
ostrzej niż o kartki na chleb, talony na rzeczy pierwszej potrzeby i ogrom nie pożądane
zaświadczenia oczy szczaj ące z podej rzeń o współpracę z nazistam i, zwane od nazwy proszku do
prania Persilschein. Do naj większy ch osobliwości tam ty ch czasów należało to, że ani troska
o codzienny chleb, ani wy ziębione m ieszkania nie powstrzy m y wały kobiet od spoglądania
w lustro. Mróz m alował na oknach wzory, zupę gotowano z obierek kartofli, w kolej ce do sklepu
ry bnego trzeba by ło stać godzinam i, by dostać ćwierć funta wsadu śledziowego lub dwie głowy,
a m im o to j edwabiście m iękkie m arzenia z przeszłości nie znikały. Niem ieckie kobiety znowu
interesowały się m odą. Dzieliły stare sukienki i szy ły z nich plisowane spódnice oraz bluzki
z falbanką, a dla córek przerabiały białe zasłony i własne suknie ślubne na sukienki do tańca.
Kapelusze po babci oddawano do m ody stek, a one wy czarowy wały z nich prawdziwe cuda
nasuwaj ące na m y śl czasy pokoj u, z woalką, pióram i i kolorowy m i szpilam i. Klientki płaciły za to
w naturze. Kto m ógł zapłacić parą ny lonowy ch pończoch, nie m usiał przy nosić nici, igieł ani
czterech bry kietów, który ch zwy kle wy m agano.

Monachij ski proj ektant m ody Heinz Schulze-Reichenbeck zaproj ektował prakty czny płaszcz

z kapturem , który łatwo m ożna by ło uszy ć według wzoru. Anna uszy ła pierwsze z takich okry ć dla
Betsy.

– Ostatni płaszcz – wspom inała – kupiłam sobie j eszcze u Wronkera. By ł w kolorze piaskowy m ,

z ciem nobrązowy m kołnierzem z j edwabiu i z wielkim i perłowy m i guzikam i. Erwin poszedł ze
m ną, żeby m i doradzić przy zakupie, bo nie bardzo orientowałam się w naj nowszej m odzie.
Powiedział wtedy, że wy glądam j ak aktorka Lilian Harvey. Ty le że j estem trzy razy większa,
szersza w biodrach i nie m am tak j asny ch włosów, w dodatku j estem o wiele sy m paty czniej sza.
Uśm ialiśm y się do łez. Sprzedawczy ni by ła bardzo obrażona. W dom u włoży łam ten płaszcz
i paradowałam przed Johannem Isidorem w tę i we w tę j ak j akiś koń cy rkowy. A kiedy wreszcie
odłoży ł gazetę i na m nie spoj rzał, powiedział: „Wy glądasz j akoś inaczej . Słabo ci? Dlaczego
biegasz ciągle po pokoj u?”. Wtedy to j a się obraziłam .


– Dobrze to pam iętam . Vicky odgry wała tę scenkę setki razy, gdy nie patrzy łaś, a Clara i j a za
każdy m razem padały śm y na podłogę ze śm iechu.

– Pam iętasz j eszcze, że przerobiłaś ten płaszcz, żeby pasował na Alice, gdy ty lko

background image

dowiedzieliśm y się, że w Afry ce Południowej też m aj ą zim ę? Ach, Anno, nawet j eśli Bóg
odbierze nam j uż wszy stko, zostawi nam pam ięć. To się nazy wa zaostrzenie kary, j ak nam to
niedawno wy j aśnił Fritz.

Krawcowa i właścicielka płaszcza obj ęły się przed zim ny m piecem .

– Ciągle ty lko płaczecie – skrzy wiła się Sophie. – My ślę, że to głupie, gdy dorośli płaczą.

– Nie głupie, Sophie, ty lko sm utne.

– Czy to nie to sam o?

Buty na drewniany m koturnie uważano za eleganckie, a kratkowane szale z Am ery ki, które

m ożna by ło nosić także j ako pelery ny, stanowiły m arzenie m łody ch i stary ch. Paczki
z dziesięciom a m etram i m ateriału oraz włóczką we wszy stkich kolorach traktowano j ak wy graną
na loterii. Kronika film owa by ła tak sam o istotna j ak sam film , bo pokazy wała m odę New Look
francuskiego proj ektanta Christiana Diora. Jego z rozm achem uszy te, szerokie spódnice sięgały
kobietom aż do kostek. W Niem czech m ateriał m ożna by ło kupić ty lko na czarny m ry nku, więc
kobiety przedłużały swoj e spódnice i sukienki obszy ciem z m ateriału uzy skanego z inny ch ubrań,
wy ciągnięty ch ze stry chu. Nawet Sophie m iała strój w dwóch kolorach. Jej ciem noniebieska
odświętna sukienka została wy dłużona żółty m obrusikiem ze stolika kawowego. Materiału
wy starczy ło j eszcze na wstążkę do włosów. Fanny dostała chustkę na głowę i szal. Na urodziny,
które przy padały w m arcu, Anna chciała j ej sprezentować własnoręcznie uszy tą spódnicę z pledu
w szkocką kratkę, który dawniej leżał na sofie u Clary. Czerwono-zielona kreacj a została obszy ta
filcem uży wany m w czasie woj ny do zaciem nienia okna. Ta kraciasta spódnica tak uskrzy dliła
Betsy, że na szesnaste urodziny Fanny dostała od niej prezent idealnie dopasowany tem aty cznie.
Za trzecim razem , po dwóch darem ny ch wizy tach w centrali wy m iany na Zeil, wreszcie udało
się Betsy zdoby ć dwie książki szkockiego pisarza Waltera Scotta. Za j ego sły nne klasy czne dzieła,
Ivanhoe i Rob Roya, oddała skórzane rękawiczki, które otrzy m ała w dniu wy zwolenia
Theresienstadt.

– Znowu płaczesz – stwierdziła Sophie, gdy zobaczy ła, j ak Betsy czy ta Ivanhoe.

W m ęskiej toalecie w drukarni Hans znalazł pierwszy num er ty godnika „Der Spiegel”.

Ostrożnie zapakował swoj ą zdoby cz do teczki, j akby to by ło surowe j aj ko. Nowe pism o ukazało
się w nakładzie piętnastu ty sięcy egzem plarzy, m iało dwadzieścia dwie strony i wy różniało się
potoczny m j ęzy kiem i wielką liczbą zdj ęć. Hans czy tał nawet przy kolacj i. Nie zauważy ł, że
podano m u udawaną pieczeń z kaszy j ęczm iennej i kartofle. Wśród tem atów om ówiono wy bory
w Hesj i, dy skusj ę o prawie do aborcj i, sy tuacj ę na czarny m ry nku oraz położenie niem ieckich
j eńców woj enny ch. U Dietzów czy tanie skończy ło się j ednak drasty cznie. Mały Erwin
wy korzy stał nieobecność m atki, Betsy i Fanny oraz to, że j ego wy m ęczony pracą oj ciec właśnie
odpoczy wał, by wy ciąć wszy stkie obrazki z gazety i wkleić j e do swoj ej książki. Uży ł do tego
klej u sporządzonego sam odzielnie przez Annę.

– Kiedy ś nieposłuszne dzieci karano brakiem budy niu i wczesny m pój ściem do łóżka – złościła

się j ego m atka. – Ale ostatni budy ń w ty m dom u j edzono rok tem u, a odesłanie Erwina do pokoj u
dziecięcego by łoby m orderstwem . Jest tam tak zim no, że nawet m uchy zam arzaj ą.

By wy nagrodzić m ężowi stratę „Spiegla”, wy m ieniła z sąsiadką pięćdziesiąt tabletek

sachary ny na m agazy n „Heute”. Na stronie ty tułowej zam ieszczono w ty m num erze zdj ęcie

background image

czterech m arznący ch berlińskich kobiet pracuj ący ch przy odgruzowy waniu, ubrany ch
w płaszcze, szale i chustki i rozgrzewaj ący ch ręce nad ogniem , który wy doby wał się z kupy
kam ieni na chodniku. Sophie ciągle wracała do tego zdj ęcia. Malowała ogień na czerwono,
a kobiety obry sowy wała niebieskim atram entem . Potem podj ęła decy zj ę, której długo nie
zapom niała.

W aptece, gdzie zaglądała ty lko po to, by rozgrzać sobie ręce przy wielkim piecu, skradziono

j ej rękawiczki. Zam iast przekląć złodziej a, który wy korzy stał chwilową nieuwagę pięciolatki,
Anna obsy pała zarzutam i j ego ofiarę. Dwa dni później o dziewiątej rano Sophie zabrała się do
dzieła. Z sąsiednich ruin przy ciągnęła naj większe kawałki gruzu, j akie ty lko m ogła ruszy ć, i wraz
z przy j aciółką Leną zbudowały sobie ognisko j ak w Berlinie. Sophie wy pełniła swoj e dzieło
gazetam i i drewnem , które j ej m atka schowała w piwnicy na czarną godzinę. Spry tna
podpalaczka wy korzy stała do wzniecenia ognia całą benzy nę, którą dzień wcześniej oj ciec
wy m ienił za trzy papierosy Lucky Strike i trzy kam ienie do zapalniczek.

Płom ień buchnął naty chm iast. Lena krzy knęła: „Ruscy idą!”, zatkała uszy rękam i i schowała

się, cicho j ęcząc, za m ały m kasztanowcem . Podczas ucieczki zgubiła czapkę. W sąsiednim dom u
żona listonosza, cały czas zaj ęta m atka troj ga dzieci, która właśnie wy wiesiła pościel do
wietrzenia, złapała się przerażona za głowę, zabrała kołdry i poduchy do m ieszkania i z hukiem
zam knęła okno. Jakiś m ężczy zna o lasce, bardzo doświadczony w patrzeniu w drugą stronę,
pospieszy ł ku Königswarterstrasse, stawiaj ąc wielkie kroki, niepasuj ące zupełnie do j ego nikłej
postury.

To, że w takich okolicznościach nie doszło do tragedii, zawdzięczano dzielnem u

osiem nastoletniem u uczniowi księgarza. Jego szef wy słał go tego poranka do Dom u Am ery ki, aby

przepisał arty kuł Ericha Kästnera

[44]

z „Neue Zeitung”. Dzięki szkoleniu w obronie

przeciwlotniczej , które by stry chłopak przeszedł w ostatnim roku woj ny, udało m u się zerwać j uż
tlący się płaszcz z przerażonej Sophie. Dziewczy nkę rzucił na ziem ię, przeturlał tam i z powrotem
j ak dy wan i sprawdził uważnie, dzięki wbitem u do głowy nawy kowi, czy nie odniosła ran. Sophie
wrzeszczała przeraźliwie. Gdy straciła głos, leżała nadal na ulicy, kwiląc z bólu i m arznąc. Jej
wy bawca, nauczony opanowania zarówno przez swoj ego nauczy ciela gim nasty ki, odznaczonego
w pierwszej woj nie światowej Żelazny m Krzy żem , j ak i w czasach Hitlerj ugend, pom ógł j ej
wstać, ale z powodów pedagogiczny ch nie zapom niał j ej też wy targać za uszy.

– To cię nauczy – krzy czał anioł stróż, kipiąc z gniewu – że z ogniem nie m a zabawy, ty

niewy darzona gówniaro.

Płaszczy k Sophie m iał wy raźne ślady po ogniu na lewy m rękawie i na kołnierzu. By ł też lekko

zabrudzony, ale poza ty m nadawał się do uży cia.

– Miałaś farta – stwierdził osiem nastolatek. By ł człowiekiem czy nu. Miał siostrę w wieku

Sophie, do której by ł m ocno przy wiązany, oraz m atkę, którą również kochał i która od października

nadarem nie starała się o talon na płaszcz dla dziecka. – Nie j estem święty m Marcinem

[45]

tłum aczy ł oczy tany chłopak szlochaj ącej Sophie. Zatrzy m ał sobie j ej płaszczy k j ako dar
wdzięczności. A także czerwoną czapkę, która ciągle leżała na ulicy i za którą dziadek Leny oddał
niedawno cały swój bożonarodzeniowy przy dział papierosów.

Konfiskata własności by ła dla Sophie wielkim szokiem . Więcej troski przy sporzy ło j ej j ednak

background image

to, że j ej przy j aciółka w m gnieniu oka uciekła z m iej sca wy padku i nie wy szła z ukry cia przez
cały dzień. Po raz pierwszy Sophie zetknęła się ze złam aną obietnicą i zostawieniem przy j aciół
w biedzie. Na Boże Narodzenie dziewczy nki przy sięgły sobie wierność na całe ży cie i wzaj em ną
pom oc w każdej sy tuacj i. Lena m ogła j eść zielone cukierki, które wuj Fritz zawsze nosił
w kieszeni. Poza ty m dzieliły się także wspaniały m i pączkam i z dziurką i m asłem orzechowy m ,
które Washi wy czarowy wał z j eepa za każdy m razem , gdy odbierał Fritza po wizy cie na
Thüringer Strasse.

– Lena nie j est j uż m oj ą przy j aciółką – zawy rokowała Sophie w dniu wy padku. – Jest zwy kłą

świnią, wściekłą świnią.

– Jest człowiekiem . – Jej oj ciec postawił sprawę j asno. – A do ludzi trzeba m ieć cierpliwość.

Tak j ak j a m am cierpliwość do swoj ej córki Sophie. Wprowadza chaos w nasze ży cie, ale i tak j ą
kocham y. Naj lepiej będzie, j eśli do czerwca nie będzie wy chodzić z dom u. Czy panienka
zam ierza rozpalić ogień na Świętego Jana przy Głównej Strażnicy ? A m oże wy grzebie j eszcze
z ruin opery j akiś niewy buch?

– Niewy buch – zdecy dowała Sophie, która usły szała to słowo po raz pierwszy.


– Przy naj m niej troszczy się o to, żeby m zawsze m iała co robić – powiedziała Anna. – Maszy na
do szy cia nie przestaj e pracować.

– Gdy by ś nie by ła taka zręczna – stwierdziła zadziwiona Betsy – żadna m aszy na do szy cia nie

przy niosłaby nam poży tku. Już j ako m łoda dziewczy na, i j ako j edy na z m oich córek, wpadłaś na
pom y sł, żeby uży wać rąk do pracy, a nie ty lko j ako wieszaków na ładne rzeczy. Ciągle j est m i
przy kro, że kiedy ś wy powiedziałam to zdanie głośno, nasza kochana Josepha by ła zupełnie
przerażona.

– A j a się bałam , że inni będą zazdrośni. Zwłaszcza Vicky. Przecież by ły śm y w j edny m wieku.

– Jeśli chodzi o zazdrość, żadna z m oich córek nie ustępowała drugiej . Wszy stkie trzy m iały do

niej naturalny talent.

Długi, ciem noniebieski, przefarbowany płaszcz woj skowy Hansa został przerobiony na krótką

kurtkę m ęską. Z odciętej części Anna uszy ła Sophie płaszcz z kapturem . Dziewczy nka by ła tak
szczęśliwa, że Anna wy korzy stała swój j edy ny zachowany z czasów przedwoj enny ch sweter, by
wy dziergać j ej nowe rękawiczki i pasuj ący do nich szalik.

– Ten j asnoniebieski sweterek – opowiadała, gdy pruła wełnę – zrobiła na drutach j eszcze

gospody ni Hansa z Offenbach. Nosiłam go ty lko w wy j ątkowe dni. Gdy Hans wrócił z Polski, na
przy kład. A te piękne guziki pochodzą j eszcze z pasm anterii.

– Guziki m ożesz sobie zatrzy m ać – pocieszy ła j ą prakty czna córka. – Czapka nie potrzebuj e

guzików. Ani szalik.

– Czas, żeby ś poszła do szkoły – powiedział j ej oj ciec. – Ktoś wreszcie m usi cię poskrom ić.

– Szkoły są zam knięte – przy pom niała m u Fanny. – Z powodu zim na. Nie m a węgla, żeby j e

ogrzać. Ostatnio siedzieliśm y w płaszczach i rękawiczkach, okry waj ąc się kocam i i om awialiśm y
klim at na Saharze. Bardzo m i przy kro, panno Glaubrecht, nie m ogę podej ść do tablicy i pokazać
pani przebiegu równika, m oj e stopy właśnie zam arzły. Ciągle j eszcze j estem zła, że to nie j a
wpadłam na tak piękne zdanie, ty lko Lore Hannewald, która zawsze wszy stko wie i w każdej chwili

background image

m oże iść odpowiadać do tablicy, nie obawiaj ąc się blam ażu.

Przeraźliwe zim no panowało w całej Europie Środkowej . Meteorolodzy odnotowali

naj m roźniej szą zim ę od 1893 roku. Burze śnieżne sparaliżowały Anglię i szalały we Francj i,
w austriackich dolinach alpej skich zanotowano tem peraturę m inus trzy dzieści stopni Celsj usza.
W Niem czech zam arzły rzeki, co spowodowało blokadę transportów węgla. Nie ty lko szkoły, lecz
także większość urzędów m usiała zostać zam knięta. Otwierano j e, j eśli w ogóle, ty lko na parę
godzin. Ludzie głodowali j eszcze bardziej niż pierwszej zim y po woj nie, zam arzali na ulicach
i w swoich zim ny ch, ciem ny ch m ieszkaniach. Do szpitali przy j m owano pacj entów
z odm rożeniam i i wzdęciam i z głodu – leżeli tam na kory tarzach i by li zby t słabi, by wy ciągnąć
rękę ku ży ciu.

Zbierano ubrania, buty, sprzęt dom owy i pościel dla sierot, inwalidów woj enny ch, ty ch, którzy

wracali do dom u, oraz uchodźców. Dary kradziono j ednak j uż w m iej scach zbiórek i sprzedawano
na czarny m ry nku. Niektórzy lekarze i denty ści odbierali swoj e należności w naturze. Aptekarze
wy dawali leki j edy nie w zam ian za węgiel i papierosy. Rzeźnicy, którzy zabij ali konie, wy m ieniali
ich łaj no na bieliznę stołową i srebrną zastawę. Coraz więcej ludzi tęskniło za przeszłością
i otwarcie m ówiło, że „za Adolfa czegoś takiego nie by ło”.

Drut kolczasty na płotach, który m i odgrodzono specj alne tereny zam ieszkiwane przez woj ska

am ery kańskie i ich rodziny, podniesiono wy żej niż w czasach tuż po woj nie. Kradzież węgla
i prądu by ła na porządku dzienny m . Dostoj nicy kościelni osobiście angażowali się w tę
rozpaczliwą sy tuacj ę. Otto Dibelius, ewangelicki biskup Berlina-Brandenburgii, poprosił radę
kontrolną aliantów o opał dla cierpiącej ludności. Kardy nał Joseph Frings w swoim noworoczny m
orędziu następuj ąco odniósł się do kiepskiej sy tuacj i zaopatrzeniowej oraz plądrowania pociągów
z węglem : „Ży j em y w czasach, w który ch j ednostka w potrzebie m oże wziąć sobie to, co
niezbędne j ej do zachowania własnego ży cia i zdrowia, j eśli w inny sposób, dzięki pracy czy
prośbie, nie m oże tego otrzy m ać”. Rzadko kiedy tak żarliwie cy towano słowa j akiegokolwiek
biskupa. Od j ego nazwiska ukuto nawet określenie na radzenie sobie z nędzą przez rabunek
i kradzież – „fringsowanie”.

– Wczoraj – powiedziała Adelheid von Hochfeld i skinęła w stronę swoj ego bulgoczącego

pieca kaflowego – trochę pofringsowałam . Z sy nem aptekarza. Młodzi znacznie łatwiej wskakuj ą
na pociągi i ciężarówki. Młody do m łodego, stary do starego, każdy trzy m a się druha swego – to
by ło ulubione powiedzenie m oj ej babci. Znowu się to sprawdza. A j eśli chodzi o aptekarza
Straubingera, to cała j ego rodzina winna m i j est podziękowania.

– A kto nie j est, pani von Hochfeld?

– Herm ann Straubinger, przy j aciel m oj ego m ęża z m łodości, nie ty lko by ł przecież członkiem

partii z pierwszego rzutu. Przy każdej okazj i chełpił się własną m iłością do oj czy zny i wiernością
Führerowi. Jeszcze gdy Nory m berga płonęła, skarży ł się klientom , j akie to dla niego straszne, że
z powodu wrodzonej wady serca nie m ógł dać się zastrzelić w obronie oj czy zny. Oczy wiście ten
wielki bonzo Straubinger po woj nie stracił wszy stkie nadziej e. O m ały włos nie poszedłby za
swoim Führerem i nie popełnił sam obój stwa, ale nie znalazł żadnego sznura.

– Odkąd to wy głasza pani m oralitety, pani von Hochfeld?

– To nie są żadne m oralitety, panie doktorze. To historia upadku naszego kraj u. Pani Straubinger

background image

w swoim m ałżeństwie nie m ogła nawet ust otworzy ć, ale gdy j ej m ąż nie widział, pom agała
ludziom w potrzebie. Dlatego że m i współczuła, zapoznałam j ą ze swoim fry zj erem . W czasach
nazistów nie um iał trzy m ać j ęzy ka za zębam i i nazwał Goebbelsa ulubioną pokraką diabła. Dostał
za to trzy lata więzienia i od tam tej pory m a na pieńku z niem ieckim wy m iarem sprawiedliwości.
Ale dzięki m oim radom i kontaktom aptekarz Straubinger dostał zaświadczenie, w który m m ożna
by ło przeczy tać, że w czasie woj ny pod groźbą utraty zdrowia i ży cia zapewniał osobie
prześladowanej z powodów polity czny ch i rasowy ch niezbędne lekarstwa. Mój fry zj er ciągle
teraz potrzebuj e lekarstw. Jego sy n cierpi na płuca, m atka j est schorowana, a on sam nabawił się
w więzieniu chroniczny ch bólów żołądka. Widzi pan, dzisiaj wszy scy Niem cy są braćm i.
Wszy stko dzięki potrzebie i fringsowaniu.

– To j a j uż wolę by ć j edy nakiem – powiedział Fritz. – W każdy m razie do m om entu, kiedy

m ożna będzie sobie wy brać ty ch braci. Poza ty m j estem zdania, że niem iecki prawnik nie m oże
by ć ani złodziej em , ani paserem . Jeśli dobrze pam iętam , nawet drobna kradzież m ogłaby
zagrozić m oj ej karierze.

– Zrozum iałam , co m a pan na m y śli, ale do końca ży cia będzie m nie gry zło, że w ogóle pan

pam ięta, że w Niem czech są j eszcze sądy. Nie, naty chm iast to odwołuj ę. Z wielkim żalem .
Mówiąc poważnie, panie doktorze, z całego serca cieszę się razem z panem , że wizy ty u rodziny
wy korzy stał pan, by znowu stać się osobą, którą pan by ł i którą zasługuj e pan by ć.


– Nadzwy czaj nie dobrze to pani wy raziła, szanowna pani, ale też nad wy raz taktownie. Czy
przeczy tała pani m oże pism o, które przekazała m i pani dziś rano z zupełną oboj ętnością?

– Oczy wiście, że nie – odparła pani von Hochfeld. – Nie j estem kobietą, która otwiera cudzą

pocztę nad czaj nikiem . „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” – m awiała nasza kucharka
i trzaskała pokry wkam i, gdy m y, dzieci, chcieliśm y podpatrzeć, co j est na obiad. Ale m am szósty
zm y sł. Ciągle m ożna go dostać bez talonu. I aby usły szeć bicie pańskiego serca, nie trzeba
studiować m edy cy ny.

– Ach, tak?

– Aby wy obrazić sobie, co zawiera list, którego nadawcą j est frankfurcki Wy ższy Sąd

Kraj owy, potrzebna j est j edy nie naj wy żej przeciętna inteligencj a i szczy pta daru obserwacj i,
którą przy pisuj e się kobietom . A pan zrobił się blady j ak trup, m onsieur, i zaczął pan m rugać.
Proszę m i to pokazać. Nie, niech pan lepiej przeczy ta. Widzę, że pan tego chce. I m a pan racj ę.
„Ty lko tchórz pozwala, aby m u czy tano” – m awiał zawsze m ój m ałżonek.

– Pozwoli pani, że j ą ostrzegę. Laikowi zarówno j ęzy k prawniczy, j ak i czy ny i pism a

prawników wy dadzą się chińszczy zną.

– Mim o to proszę przeczy tać. Moi ulubieni kuzy ni by li prawnikam i. Obaj zaginęli w Rosj i.

Zanim wcielono ich do arm ii, w każdy piątek się spoty kaliśm y i wy taczaliśm y światu proces. Tak
więc j estem przy zwy czaj ona do chińszczy zny.

Trudno by ło Fritzowi nie okazy wać poruszenia. Gdy rozkładał list, który w ciągu ostatnich

dwóch godzin wielokrotnie przeczy tał, tak że każde słowo zostało wy palone w j ego sercu,
zauważy ł, że drżą m u ręce. Czy tał j ednak głosem równie m ocny m i opanowany m j ak w czasach,
gdy by ł notariuszem na frankfurckiej Biebergasse i odczy ty wał to, co zaprotokołowano.

background image

Niniej szy m ustanawia się Pana od chwili obecnej do odwołania, na ogólny ch
warunkach zatrudnienia urzędników, sędzią pom ocniczy m i j ednocześnie wy znacza
do pracy w Sądzie Kraj owy m we Frankfurcie nad Menem . W okresie zatrudnienia
przy sługuj ą Panu status urzędnika m ianowanego i ty tuł sędziego kontraktowego.
Uprasza się o j ak naj szy bsze obj ęcie urzędu i zam eldowanie się u Prezesa Sądu
Kraj owego we Frankfurcie nad Menem w celu zaprzy siężenia. Sy gnatariusz tego
pism a j est z polecenia Prezesa Wy ższego Sądu Kraj owego upoważniony do
przekazania Panu, że poczy niono j uż stosowne kroki w celu wy starania się
o trzy pokoj owe m ieszanie dla Pana i Pańskiej córki.


Oboj e szukali słów, które nakieruj ą ich na właściwy kurs, ale ich nie znaleźli. Już dąży li do różny ch
portów, oddzielony ch od siebie cały m i konty nentam i. Fritz podniósł zasłonę. Przy łoży ł czoło do
zim nej szy by, wziął głęboki wdech i poczuł upoj enie, które odbiera wzrok zwy cięzcom . W tej
chwili zadziwienia i radości liczy ła się dla niego ty lko przy szłość. Przeszłość rozbiła się w drobny
m ak niczy m kieliszek rzucany na ży dowskich weselach. Fritz zobaczy ł siebie j ako pana m łodego
we fraku i czarny ch lakierkach, stoj ącego pod baldachim em . Rozdeptał rozbite szkło i wierzy ł
w szczęście bez granic. Vicky w białej sukni by ła piękna j ak Helena troj ańska. Jego m atka, która
przez całe ży cie szy dziła z płaczący ch m atek oblubieńców i nazy wała j e senty m entalny m i
ży dowskim i mamełe, otarła oczy. Ty m razem oszczędzono m u bólu ty ch, którzy patrzą wstecz.
Doktor Friedrich Feuereisen, sędzia kontraktowy we Frankfurcie nad Menem , człowiek, którem u
sam prezes frankfurckiego Wy ższego Sądu Kraj owego chciał zapewnić m ieszkanie, spoj rzał
w obiecane niebo i uśm iechnął się do teraźniej szości.

Nie przeszkadzało m u, że to właśnie Adelheid von Hochfeld by ła pierwszą osobą, która

dowiedziała się o zm ianach w j ego ży ciu. Nie godziło w j ego poczucie przy zwoitości i rzetelności
to, że o swoj ej przy szłości rozm awiał właśnie z nią. Fritz j uż nie brał sam ego siebie w krzy żowy
ogień py tań, nie przy pisy wał sobie żadny ch grzechów i nie odprawiał pokuty. W ram ionach
Adelheid wy ćwiczy ł się w odsuwaniu gorzkich wniosków, j akie przy nosiło ży cie.

– A teraz egzam in końcowy – wy m am rotał pod nosem . Nie zauważy ł, że powiedział to głośno.

Nie zauważy ł, że odkładał ad acta fotografie, które nie potrzebowały długiego czasu, by zżółknąć.

Pani von Hochfeld tak m ocno zacisnęła ręce, że zbielały j ej kny kcie.

– Co znaczy – spy tała – w ty m konkretny m przy padku „do odwołania”? Brzm i tak ty m czasowo.

Ślad nadziei w j ej głosie by ł sły szalny ty lko dla niego. Zachował się j ak Ody seusz i pozwolił się

przy wiązać do m asztu. Dla tego, który znał drogę, którą m iał podążać, wszy stkie rozstania stawały
się nowy m i początkam i. Nie uważał także za przy padek tego, że przed czterem a ty godniam i
znalazł w „Neue Zeitung” wiersz Herm anna Hessego Stopnie – i będąc wierny m swoj ej m łodości
– nauczy ł się go na pam ięć.

Serce na ży cia zew niechaj ochotnie

Żegna się z ży ciem , by j e wszcząć od nowa,

By się odważnie, bez żalów zby teczny ch

background image

Wdać w nowe sprawy i snuć inną nić.

[46]


Fritz Feuereisen by ł gotów. Nie wracał do dom u, ty lko do m iasta swoj ego urodzenia. Miał
rozpocząć nowy rozdział ży cia. Nie będzie j uż uciekinierem , żadny m am sterdam skim m ośkiem ,
którem u odcięto korzenie i który ze spuszczoną głową i w m owie, na której łam ie sobie j ęzy k, bo
nie j est to j ego oj czy sta m owa, prosi o pracę i dach nad głową.

Już nigdy Fritz nie dopuści do tego, by pożegnanie z j akąkolwiek kobietą go zabolało, by j ego

złudzenia powstrzy m ały go przed zrobieniem tego, co trzeba. Nauczy ł się uciekać od m elancholii,
zanim zam ieni się ona w sm utek i zwątpienie. Wiedział także, j ako m ężczy zna, który m ógł kochać
ty lko swoj ą córkę, j ak się chronić przez m iłością. Pobłażliwie patrzy ł na ludzi pełny ch nadziei, że
ży cie będzie m iało wzgląd na ty ch, którzy kochaj ą.

– Nie rozeznaj ę się j uż w finezj i urzędowego j ęzy ka niem ieckiego – powiedział i m ógł

uśm iechnąć się j ak ktoś, kto za ból uważa ty lko cierpienie ciała. – Ale z duży m
prawdopodobieństwem m ogę założy ć, że „do odwołania” j est zwy czaj owy m zwrotem
uży wany m podczas powoły wania sędziów. Szy bko odpowiedzieli na m oj e podanie.

– Niezwy kle szy bko. Nie sądziłam , że to m ożliwe.

– Ja też nie, ale j uż we wrześniu poszedłem do Wy ższego Sądu Kraj owego. Niem iecki wy m iar

sprawiedliwości poszukuj e pilnie, j ak m i otwarcie powiedziano, polity cznie nieobciążony ch
sędziów. Ze zrozum iały ch względów nie m a ich zby t wielu do dy spozy cj i. Moj e zatrudnienie
zostanie odwołane ty lko w wy padku, gdy ukradnę srebrną ły żeczkę lub przy j dzie nowy Hitler, by
udowodnić światu, że historia się powtarza.

– Bardzo chciałaby m wiedzieć, skąd u ciebie takie poczucie hum oru.

– Czerpię j e codziennie od nowa z szubienicy tutej szy ch katów. Ty lko dlatego, że kaci

w Nory m berdze nie m usieli działać w ukry ciu, zostałem tłum aczem w procesie zbrodniarzy
woj enny ch. Musi pani sobie uświadom ić, że hum or szubieniczny dla Ży da, który chce przeży ć
własne ży cie, j est ważniej szy niż m leko m atki. O naszy m hum orze m ówi się z duży m
szacunkiem , większy m niż o naszy ch zm arły ch. Nawet naj więksi anty sem ici z rozkoszą
opowiadaj ą ży dowskie kawały. Powiedzm y lepiej : kawały o Ży dach. Rozum iałem to i tego
nienawidziłem j uż j ako m ały chłopiec.

– Na litość boską, nie chciałam pana dręczy ć.

– Ależ nie dręczy m nie pani. Ani trochę. Po prostu wróciło do m nie to wszy stko, co od lat

z trudem od siebie odpy chałem . Nasza wrażliwość to także dziedzictwo nazizm u. I ta bezlitosna
pam ięć, która w każdej chwili m oże na nas spaść j ak orzeł na swoj ą ofiarę. Nawet gdy wącham y
różę lub toczy m y kolorową dziecięcą piłkę, lub tłum aczy m y m łodej dziewczy nie, że j esteśm y
m ężczy znam i. Także wtedy wspom nienia nas atakuj ą. Szanowna pani, niechże pani nie słucha,
niech pani zam knie swoj e serce. Lepiej niech m i pani potowarzy szy na pocztę. Człowiek chętnie
dzieli się swy m szczęściem . Poza ty m nadal gubię się w ty ch polity cznie obciążony ch ruinach
Nory m bergi.

– Co m ężczy zna z pańskim i widokam i na przy szłość chce robić na poczcie?

– Nadać telegram do córki. Mam nadziej ę, że nigdy nie odkry j e, że nie by ła pierwsza, która

background image

dowiedziała się o naszy m nowy m ży ciu. Fanny nie wie j eszcze, że m oj a um owa tutaj ,
w Nory m berdze, traci ważność piętnastego m arca. Nie m iałem odwagi j ej tego powiedzieć.
Wiem , że bardzo się boi, że m ógłby m znowu wy j echać do Holandii. Żadne z nas nie odważy ło
się o ty m m ówić.

– Przy naj m niej wiem , od kiedy będę m iała nowego lokatora. Nie wolałby pan raczej

zadzwonić do Fanny ?

– Wolałby m , ale nie m ogę. Hans Dietz nadal nie m a telefonu. Dwa ty godnie tem u odrzucono

j ego czwarte podanie. Obecne władze nie m aj ą względu nawet na j ego starą ży dowską teściową
z ży dowską wnuczką. Mim o że kto ty lko m oże, zapewnia go, że polity cznie i rasowo prześladowani
są uprzy wilej owani we wszy stkich urzędach. Mam nadziej ę, że obietnica ze strony wy m iaru
sprawiedliwości, że wy stara m i się o m ieszkanie, nie j est ty lko gadaniem i częścią wielkiego planu
uspokaj ania niem ieckich sum ień. By łoby ciężko m ieszkać u Anny. Mieszkanie j uż teraz ledwo
m ieści wszy stkich lokatorów.

Gdy wy łączono prąd, wy pili butelkę czerwonego wina z Doliny Loary przy świetle prawie

niezuży tej świecy kom unij nej , na którą pani von Hochfeld wy m ieniła dwa j edwabne krawaty
swoj ego m ęża. Wino, rocznik 1938, pochodziło z ciągle j eszcze dobrze zaopatrzonej piwniczki
aptekarza Straubingera. Jego bratanek, podoficer, który początkowo chciał studiować teologię,
został w czasie woj ny wy słany do Pary ża, skąd zaopatry wał całą rodzinę w koniak, dobre wina,
sery i m ateriały. Jego m atka i obie siostry nosiły futra z ży dowskiej dzielnicy. Na siedem dziesiąte
urodziny dziadka podarował m u obraz Madonny z j akiegoś wiej skiego kościółka. Nam alowana
Madonna oczarowała nawet tę część rodziny, która j uż w 1933 roku wy stąpiła z Kościoła.


– Zuch chłopak, ten Sepp Straubinger – wspom niała pani von Hochfeld, gładząc butelkę. – Że też
m usiał zginąć, a tak wielu inny ch, którzy na to nie zasłuży li, przetrwało.

– Od kiedy to żąda pani od Boga prawa do głosu?

Wino źle zniosło upły w czasu. By ło gęste niczy m olej i pły wał w nim korek. Jednak Fritz, który

nigdy nie by ł znawcą wina, a po czerwony m dostawał zgagi j uż j ako m łody chłopak, pochwalił
j ego bukiet i dwukrotnie westchnął z rozkoszą. Przy drugim „ach” j ego m y śli odbiegły zby t
daleko. My ślał o obrzezaniu swoj ego sy na i przy pom niał sobie, że m ohel zm oczy ł wacik
w czerwony m winie, by uspokoić krzy czące dziecko. Pani von Hochfeld zauważy ła, że doktor
Feuereisen m a m okre oczy, ale niewłaściwie zrozum iała tego powód. Podniosła swój kieliszek
i uśm iechnęła się do niego z m łodzieńczą nieśm iałością.

O północy stanęła w czarny m j edwabny m szlafroczku przy j ego łóżku – j ak tam tej nocy,

kiedy zaczęła się historia, która nie powinna by ła się zacząć. Jej haftowany szlafrok znowu
rozchy lił się na kształtnej piersi, j ej dłonie znowu pachniały m y dłem różany m ze sklepu PX.
Teraz j ednak przedstawienie potoczy ło się inaczej niż w dniu prem iery. Podczas powtórki Fritz
m y ślał głównie o ty m , że j ako niem iecki urzędnik we Frankfurcie nie będzie j uż m ógł kupować
w sklepie PX. Nie by ło też orkiestry graj ącej uwerturę do Czarodziejskiego fletu. Fritz nie pożądał
j uż królowej nocy tak m ocno j ak poprzednio. Gdy Adelheid zdała sobie sprawę, że j ej ży czenia,
m arzenia i rzeczy wistość j uż się ze sobą nie zgadzały, również straciła fason. Pokręciła głową
i udała, że usły szała trzask okna.

background image

– To ty lko wiatr. – Fritz podszedł do niej .

– Wiatr, wiatr, niebiański brat – próbowała zażartować. On j ednak wy m azał z pam ięci

niem ieckie baj ki, więc nie m ożna by ło podtrzy m ać rozm owy w ty m tonie. Zdm uchnęła świecę
i obiecała sobie, że zanim znowu uda się kupić świece w sklepie, będzie oszczędzać tę kom unij ną
na rodzinne okazj e.

Ostatnie dni w Nory m berdze Fritz m ógł wy korzy stać lepiej , gdy ż nie obciążały go ani sm utek

pożegnania, ani niepokój zerwania. Z Washim , ty m spry tny m m istrzem im prowizacj i, poszedł po
raz ostatni do raj u zwy cięzców, by kupić kawę, m asło, paczkowaną wieprzowinę, cukier i m ąkę,
m y dło, proszek do prania, m ateriały, nici i wełnę. Załadował bluzki i sukienki dla Fanny, Betsy
i Anny, dwie koszule i sweter dla Hansa, buty, zabawki dla dzieci i trzy wielkie j aj a wielkanocne ze
szczerzący m zęby króliczkiem , które by ły tak brzy dkie, że aż się zawsty dził. „Gustu trzeba się
nauczy ć” – usły szał głos Vicky. A potem , zatroskany, usły szał sam ego siebie: „Nie ty lko gustu,
m oj a droga. Można się także nauczy ć, że nie j est się pępkiem świata”. Dla siebie kupił ty le
papieru listowego i kopert, że kasj erka nabrała podej rzeń i zawołała przełożonego. Do tego
spinacze biurowe, dziurkacz, klej , noży czki do papieru. Washi otrzy m ał pierwsze w swoim ży ciu
wieczne pióro i notatnik oprawiony w czerwoną skórę. A także zaproszenie do Frankfurtu.

– Zawsze gdy przy j edziesz, ucieszy m y się z wizy ty przy j aciela – powiedział Fritz.

– Przy j aciel prawdziwego sędziego! – zaśm iał się Washi. – W dom u nikt m i w to nie uwierzy.

Wpisał nazwisko i adres Frizziego do notesiku i obiecał, że zawiezie go, z bagażem i liczny m i

prezentam i, do Frankfurtu.

– Na wszelki wy padek kupiłem pączki i m asło orzechowe dla twoich dzieci – wy j awił. –

A swoj ej nowej Veronice dwie pary ny lonowy ch pończoch, lakier do paznokci i lokówkę, żeby
wy glądała j ak prawdziwa panienka.


– A co się stało ze starą Veronicą?

– Znalazła sobie oficera.

Pani von Hochfeld nie dostała zaproszenia do Frankfurtu, ale Fritz czuł potrzebę ulżenia j ej

bólowi w sposób odpowiedni do czasów. Kupił j ej kawę ziarnistą, m asło, karton chesterfieldów, by
m ogła spełniać swoj e inne ży czenia, oraz buteleczkę chanel nr 5, co wy wołało u niej łzy
wzruszenia. W pożegnalnej paczce znalazły się też m y dło różane, które wzięła do ręki
z rozanieloną m iną, oraz krwistoczerwona szm inka. My śl, że szanowna wdowa po generale von
Hochfeldzie, która gdy ży ł j ej m ąż, wiernie przestrzegała nazistowskiej zasady głoszącej , że
niem iecka kobieta się nie m aluj e, teraz wy j dzie na ulicę z ustam i um alowany m i na czerwono,
bardzo j ą poruszy ła.

– Szkoda – powiedziała na pożegnanie.

Fritz siedział j uż w j eepie. Nie widział, że zrobiła się bardzo blada ani że j eszcze na ulicy

m usiała otrzeć łzy. A wszy stko to, bo Washi zapy tał akurat o dwie wielkie paczki m acy, które Fritz
kupił w sklepie PX. Musiał uży ć wszy stkich angielskich słów, by wy j aśnić przy j acielowi, dlaczego
Ży dzi podczas ucieczki z Egiptu nie m ieli czasu wy piec porządnego chleba.

– Drożdże nie wy rosły. Co roku to wspom inam y. Zawsze w święto Pesach. Wy nazy wacie to

Paschą. Wy pada zawsze razem z Wielkanocą.

background image

Gdy w Würzburgu przekraczali Men po ty m czasowy m m oście, Washi wrócił do tem atu.

– W szkółce niedzielnej uczy liśm y się, że anioł śm ierci zawsze oszczędza Ży dów –

przy pom niał sobie.

– Ty lko raz tak by ło, przy j acielu. Podczas wy zwolenia z niewoli egipskiej . To by ło dość dawno

tem u. W inny ch przy padkach anioł śm ierci chętnie nas zabiera.


We wtorek 1 kwietnia doktor Friedrich Feuereisen, lat czterdzieści siedem , wcześnie posiwiały,
wcześnie pogrążony w troskach, choć nieprzestraszony i niezłam any, wrócił po dziesięciu latach
em igracj i do Frankfurtu nad Menem . By ło to m iasto j ego urodzenia, m iasto, którego nigdy nie
m ógł zapom nieć i o który m j eszcze w m om encie przej ęcia władzy przez Hitlera m iej scowi
Ży dzi sądzili, że nie zapom ni zasług ich przodków i nie pozwoli, by stała im się krzy wda.

– Kiedy wy j eżdżasz? – spy tała Sophie, gdy wy ciągnęła z j ego kieszeni pierwszego zielonego

cukierka.

– Nie wy j adę j uż, m oj a m ała.

– To dobrze. Chciałam , żeby tak by ło.

W latach śm iertelnego strachu, a także gdy dowiedział się o śm ierci Victorii, Sala i m atki

w obozie koncentracy j ny m , Fritz chciał zwątpić w Boga. Nie udało m u się to j ednak. Głęboki
szacunek dla tego, czego nauczy ł się w dom u rodzinny m , trady cj a i pam ięć o zm arły ch nigdy go
nie opuściły. Pierwszego piątku we Frankfurcie poszedł do sy nagogi.

– Betsy powiedziała m i, że znaj duj e się ona na Baum weg – poinform ował Fanny. – Przed

Hitlerem m ieściło się tam ży dowskie przedszkole. Zawsze chciałem , żeby ście tam chodzili, ale
nigdy do tego nie doszło. Teraz sam tam idę. U nas zwy kło się dziękować Bogu za uczy nione
dobro. Chcę m u podziękować za posadę i za to, że wreszcie m ogę m ieszkać ze swoj ą córką.

– Idę z tobą – zdecy dowała Fanny. – Też podziękuj ę m u za twoj ą posadę i za to, że j esteśm y

razem . A m oże Bóg nie lubi ludzi, którzy naśladuj ą to, co m ówią m ądrzy, i w dodatku chwalą się
w j ego dom u swoj ą nową bluzką?

– Ciebie na pewno lubi. Mnie zresztą też. Udowodnił to, chociaż j ak dla m nie to trochę długo

trwało.


Zaraz po błogosławieństwie nad winem ten, którego Fritz nie chciał opuścić, przekazał m u
wiadom ość o nadchodzący m nowy m początku. W sy nagodze Fritz stał obok m ężczy zny w swoim
wieku, który go bardzo serdecznie pozdrowił i zaraz zaczął opowiadać swoj ą historię. Przeży ł
Auschwitz, j ego żona i troj e dzieci zginęli w Bergen-Belsen. O swoim losie – także o śm ierci obu
braci i m atki – opowiadał spokoj ny m , rzeczowy m tonem , który głęboko poruszy ł Fritza. Podczas
gdy rozm awiali, sąsiad co chwila patrzy ł w stronę kobiet siedzący ch po drugiej stronie sali.

– Moj a żona – powiedział – nie m oże j uż wy stać z inny m i. Jest w szósty m m iesiącu i j est j ej

ciężko. – Odczekał chwilę, gdy ż wiedział, o czy m pom y ślał Fritz, i rozum iał, że potrzebuj e on
czasu, by nie okazać tego, co m y śli. – Mówię o swoj ej drugiej żonie – ciągnął. – Siedzi obok tej
m łodej dziewczy ny w bluzce w paski. Też by ła w obozie. Ravensburg. Pobraliśm y się w czerwcu
1945 roku w obozie przej ściowy m w Zeilsheim . Tam nas przenieśli. W m arcu 1946 roku urodził
się m ój sy n.

background image

– Że też się pan na to odważy ł! Ja nie m ogłem .

– Wszechm ocny się odważy ł. Nie chciałem się wtrącać.

Piętnasty kwietnia wy padł we wtorek. Pogoda by ła j ak w lecie. Tego właśnie dnia

zaprzy siężono doktora Friedricha Feuereisena. Frankfurckiem u wy m iarowi sprawiedliwości nie
udało się j ednak zapewnić powracaj ącem u z em igracj i sędziem u obiecanego trzy pokoj owego
m ieszkania. Urzędnikowi, który m usiał m u tę wiadom ość przekazać, by ło bardzo przy kro.

– Kto nie sm aruj e, ten nie j edzie. Jeszcze się pan przekona, doktorze. Niem cy to j uż nie ten kraj

co kiedy ś – powiedział z troską znaczący m szeptem , tak ty powy m dla ty ch czasów.

Ufny oficj alista wy brał się z nim do Urzędu do spraw Ksiąg Wieczy sty ch, gdzie Fritz chciał

sprawdzić, czy dom przy alei Rothschildów 9 fakty cznie należy do Baldura Ehrlicha. Nowo
zaprzy siężonem u sędziem u, o który m j uż od kilku dni m ówiono po kory tarzach, że j est Ży dem ,
towarzy sz zaproponował filiżankę kawy zbożowej ze swoj ego term osu. Fritz zrewanżował się
papierosem z nory m berskiego sklepu PX.

– To dla m nie szczęśliwy dzień, doktorze – powiedział urzędnik.

– Dla m nie również – odparł Fritz.

background image

11

T O N I E M O Ż E B Y Ć P R A W D A

M a r z e c – c z e r w i e c 1 9 4 8

W środę 24 m arca niebo by ło bezchm urne, a powietrze łagodne j ak w lecie.

– Pogoda na Wielkanoc zupełnie j ak przed woj ną – wy m ądrzał się Hans po swoj ej drugiej

filiżance kawy zbożowej i połówce papierosa, którą zaoszczędził z poprzedniego dnia. – Możecie
schować płaszcze. Oraz przestać się bać, że ktoś nam ukradnie węgiel z piwnicy. Wierzcie
starem u człowiekowi. Noga, której nie m am , i blizny na ram ieniu nigdy nie kłam ią. Nie to co te
gaduły w radiu. Ostatnio j eden z nich powiedział „zaciem nienie” zam iast „zachm urzenie”
i j eszcze następnego dnia sam z siebie śm iał się do rozpuku. A teraz straszy ludzi przy m rozkam i,
ochłodzeniem i przem arznięty m i kwiatam i wiśni.

Hans dokładnie rozplanował swój dzień. Chciał złoży ć piąte podanie o przy dział telefonu – ty m

razem wskazuj ąc na okoliczność, że w j ego gospodarstwie dom owy m zam ieszkiwał radca sądu
kraj owego, którem u telefon się po prostu należał. Po południu by ł zaś um ówiony z kolegą
Feldm eierem z zecerni. Nie cierpiał go. W j ego oczach Feldm eier by ł oportunistą i fałszy wy m
łaj dakiem , czasy nakazy wały j ednak nawet tak prostolinij ny m ludziom j ak Hans dbać
o przy chy lność ty ch podły ch i schlebiać oportunistom . Dzięki poży wny m darom dla
odpowiednich ludzi udało się Feldem eierowi uzy skać zaświadczenie o ty m , że nie j est obciążony
polity cznie, m im o że do partii zapisał się j uż na sam y m początku ruchu i j ako volkssturm führer,
czy li dowódca oddziału obrony tery torialnej , do końca wy kazy wał zapał woj enny.

Hans oczy wiście cenił w Feldm eierze j ego wielki ogródek działkowy w parku Huth. Nie

hodowano w nim j uż róż, lecz warzy wa. Dzięki swoim kartoflom , kapuście i cebuli Feldm eier
odnosił takie sukcesy j ak z prostowaniem własnej biografii. Właściciel ziem i, którem u wielu
zazdrościło i który z tego powodu m iał też wielu nowy ch przy j aciół, obiecał Hansowi, że
w zam ian za funt m ąki, zdoby ty z wielkim trudem , a potrzebny pani Feldm eier do wielkanocny ch
wy pieków, dostanie sześć j aj i wielki pęk ziół do zielonego sosu.

– Z dodatkową porcj ą pietruszki – przy rzekł Feldm eier. – Pietruszka j est ty siąc razy lepsza niż

szczaw. Już m oj a babcia to wiedziała.

– Jego babcia chy ba pochodzi z Konga – złościła się Anna. – Co też ludzie dzisiaj sobie m y ślą.

Kiedy doda się za dużo pietruszki, sos j est za gorzki. Przy naj m niej tak by ło kiedy ś, gdy m ieliśm y
j eszcze pietruszkę.

background image


– Ostatni zielony sos j adłam w alei Rothschildów – rozm arzy ła się Betsy. – Naszej ostatniej
wiosny w tam ty m dom u. Nie praliśm y j uż zasłon i nie wy kładaliśm y półek świeży m papierem .
Clara, Erwin i Claudette j uż wy j echali, ale j eszcze m ieliśm y nasz stek od rzeźnika i zielony sos.
Zawsze go j edliśm y w Wielki Czwartek. I ty lko wtedy. Jeśli chodzi o stek, to Josepha się nie
targowała. Boże drogi, znowu te przeklęte wspom nienia.

– Trzy m aj cie kciuki, żeby Feldm eier, ten obrzy dliwiec ze słabą pam ięcią, dzisiaj pam iętał, co

m ówił wczoraj . Inaczej będziem y m ieli taki Wielki Czwartek j ak w zeszły m roku i w poprzednich
czterech latach. Zielony sos z m niszka i pokrzy w. Z erzacem j aj w proszku. Nie patrz na m nie j ak
zbity pies, Anno. Wszy scy tu obecni m ogą zaświadczy ć, że nie ty zaczęłaś tę woj nę.

– Ani j a – ucieszy ła się Sophie.

Term om etr z napisem Property of the US Army o ósm ej rano pokazy wał j uż sześćdziesiąt

stopni Fahrenheita. Woźny sądowy Baum ann sprezentował go Fritzowi, ale ani Fritz, ani Hans nie
um ieli przeliczy ć skali. Baum ann świetnie się dogady wał z nowo zatrudniony m sędzią, bo m ógł
z nim rozm awiać o Holandii, co chętnie robił. Na początku woj ny został przeniesiony z j ednostką
do Rotterdam u. Bardzo dobrze wy korzy stał ten czas – szczególnie zapadły m u w pam ięć dobre
sery z Alkm aar i handlarka m ięsem o obfity ch kształtach.

– Proszę m i wierzy ć, panie radco – opowiadał, gdy m iał wolną chwilę – na niem ieckich

żołnierzy wcale tam nie patrzono tak źle, j ak się dzisiaj uważa. Naprawdę.

Nie ty lko wróble i sikorki, ale także dzieci i opty m iści by li w dobry ch hum orach. Po raz

pierwszy w ty m roku chłopcy m ogli założy ć krótkie spodnie. Kopali na ulicach pogniecione
puszki, kieruj ąc j e do bram ek wy znaczony ch przez położone kurtki. Gdy ich puszki j uż się nie
nadawały do gry albo gdy zostali przegonieni przez zrzędliwe stare kobiety, które bały się o swoj e
ściany i okna, bawili się w ruinach w policj antów i złodziei. Okładali się gałęziam i, na który ch
poj awiły się j uż pierwsze listki.

Dziewczy nki wy prowadzały na spacer lalki, które m iały j eszcze sporo garderoby z dobry ch

czasów. Do tego eleganckie dodatki dorobione z resztek wełny. Do wielkanocny ch wazonów
swoich m atek grzeczne córeczki zbierały piękne żółte kwiaty, które szczególnie dobrze rosły
w runiach. Sophie opowiedziała swoj ej koleżance Lenie, dlaczego nie będzie j uż dostawać
zielony ch cukierków od hoj nego wuj ka Fritza.

– Teraz j est sędzią – wy j aśniła m ądra dziewczy nka. – Może ty lko pisać i patrzeć przez okno.

I spuszczać lanie zły m ludziom .

– Ty to m asz zawsze szczęście – westchnęła Lena. – Zawsze.

– No, bo nie j estem uchodźcą.

Następnego dnia gazety ogłosiły, że odbudowa znanego w cały m m ieście hotelu Frankfurcki

Dwór posuwa się do przodu, a popularny aktor Hans Söhnker zapowiedział swój przy j azd na
prem ierę naj nowszego dzieła, Filmu bez tytułu. Donoszono też, że coraz częściej uży wa się słowa
„trizonia” na określenie gospodarczej wspólnoty stref am ery kańskiej , bry ty j skiej i francuskiej .
Chociaż Sophie m iała problem y z wy powiedzeniem tego nowego słowa, j uż od lutego śpiewała
szlagier Mieszkamy w Trizonii. Grano go w radiu równie często j ak Rybaka z Capri i Jesteś różą
z jeziora Wörther.

background image

Gdy pobliski dzwon kościelny wy bił j edenastą, Sophie znalazła na ulicy biały lalczy ny but.

Postanowiła, że odda go właścicielce – dobrze wiedziała, kto nią j est, i po całej ulicy opowiadała
o tej dziewczy nce, że j est tchórzliwą pieszczoszką m am usi – ale ty lko w zam ian za czerwoną
klam rę do włosów, na którą m iała wielką ochotę j uż od Bożego Narodzenia. Dokładnie godzinę
później Anna przy niosła zawiadom ienie pocztowe, które na początku, j ak wszy stkie urzędowe
pism a, sprawiło, że wpadła w panikę.

Pism o by ło skierowane do pani Betsy Sternberg. Inform owano j ą, że w Urzędzie Celny m

w katedrze czeka na nią paczka z zagranicy. Musi się tam osobiście stawić i paczkę „odebrać po
okazaniu dowodu tożsam ości”, inaczej „po upły wie dziesięciu dni zostanie ona niezwłocznie
odesłana do nadawcy ”.

Urząd Celny by ł otwarty ty lko rano. Odbiorczy ni, która do tej pory nie dostała żadnej paczki

z zagranicy i nie wiedziała nawet, że we Frankfurcie j est taki urząd, nie m ogła więc od razu
ruszy ć w drogę. Opanował j ą niepokój i pewien dy skom fort, który odczuwała j ako ból fizy czny.
Czuła się, j akby m iała decy dować w sprawach ży cia i śm ierci.

– Oddałaby m obie kostki m y dła, które Fritz m i przy wiózł ze sklepu PX, i cały zapas aspiry ny –

powiedziała Betsy przy obiedzie (j edli akurat zasty głą na kam ień papkę z kaszy kukury dzianej
i cebuli) – gdy by m j uż dziś m ogła pój ść do tego przeklętego Urzędu Celnego. Nie wiem , j ak j a
wy trzy m am do rana tę swoj ą niecierpliwość.

– Czy niecierpliwość boli? – spy tała Sophie. W górze żółtego gry siku wy kopała tunel i by ła

gotowa przeprowadzić przez swoj e dzieło brązowy sos za pom ocą przy pieczonej obierki kartofla.

– Gorsze niż niecierpliwość j est to, że człowiek nie uważa i nagle cofa się w przeszłość –

wy j aśniła j ej Betsy. – Gdy m u się to przy darza, całkiem m ocno go boli.

Widziała Victorię w różowej sukience i z białą wstążką we włosach, siedzącą przy świątecznie

nakry ty m stole w hotelu Pod Wiśnią w Baden-Baden. Sześcioletnia dziewczy nka przelewała sos
holenderski przez kopiec m archewek ułożony ch warstwam i. Vicky, nie rób tak! Siadaj na m iej sce!
Jedzeniem się nie bawim y. Jeśli nie um iesz się odpowiednio zachować, pój dziesz do pokoj u bez
kolacj i. Siądź wreszcie prosto. Dlaczego kiedy ś wy chowy wano dzieci przy obcy ch stołach
i m usztrowano j ak rekrutów? Dlaczego to by ło tak ważne, żeby siedziały szty wno i ły kały posiłek
w m ilczeniu?

– Prawie nic nie j esz – stwierdziła Sophie.

– Ty też nie, panno przem ądrzała – powiedziała j ej m atka. – Ty lko się bawisz. Jedzeniem się

nie bawim y. I siądź prosto. Jak będziesz m iała garb, to nie znaj dziesz m ęża.

– Nie chcę żadnego m ęża. Wy j dę za Washiego. Poj edziem y razem do Am ery ki i będę m ogła

j eść przez cały dzień pączki.

– Wcześnie zaczy nasz.

– Z czy m ?

To by ła dla Betsy długa noc. Gdy zasnęła, biegnąc boso, zderzała się z przepełniony m i

pociągam i albo wspinała na tratwę na krwawoczerwony m m orzu i błagała prezy denta
Roosevelta, by nie wy rzucał z łodzi ratunkowej psa Claudette. Gdy się obudziła, zaczęła się
zastanawiać, j ak m iał na im ię ten pies i co się z nim stało. Z każdą godziną by ło j ej coraz trudniej
odrzucić nadziej ę, że paczka przy szła od Erwina i Clary albo z Afry ki Południowej . Nie m inęły

background image

j eszcze cztery ty godnie, odkąd list adresowany do Alice, do Durbanu, wrócił z adnotacj ą
Unknown – podobnie j ak listy, które wcześniej Betsy wy słała do Pretorii i Johannesburga.

Ostatecznie krótkie godziny otwarcia Urzędu Celnego okazały się j ednak szczęśliwy m

zrządzeniem losu. Fritz m iał w Wielki Czwartek akurat wolne i powiedział, że będzie j ej
towarzy szy ł.

– Na wy padek gdy by ta paczka by ła tak duża, że nie dasz rady j ej sam a przy nieść.

– Nadal wierzy sz w Świętego Mikołaj a? Czy m oże sądzisz, że j estem tak słaba, że nie wolno

m nie sam ej wy puścić z dom u?


– Na litość boską, nawet we śnie by m tak nie pom y ślał. Tak m iędzy nam i: od kilku dni chcę ci
powiedzieć coś ważnego, ale ty lko tobie. W ty m ulu nie m ożem y by ć sam i. Poczekam y j ednak
z tą sprawą, aż odbierzem y paczkę. „Naj pierw gwizdek, potem pieśń” – m awiała m oj a m atka.

– A j a nauczy łam się od oj ca, że kto się ociąga, ten wy pada z gry, zanim się ona zacznie.

Mim o wiosennego ciepła i słońca w Urzędzie Celny m by ło zim no i ciem no. Niepom alowane

ściany wy glądały na wilgotne. Tłum ludzi czekaj ący ch na swoj e paczki sprawiał, że wielkie
pom ieszczenie wy dawało się m niej sze niż w rzeczy wistości. W powietrzu unosiła się woń
wilgotny ch płaszczy i niewietrzony ch butów. Na j ednej z przeciwległy ch ścian wisiała tablica
z napisem : „Palenie surowo wzbronione”, na drugiej instrukcj a dla oczekuj ący ch: „Naj pierw
odebrać num erek z okienka II, potem czekać na wezwanie. Inwalidzi woj enni z grupą I i kobiety
od 8. m iesiąca ciąży m elduj ą się przy okienku specj alny m ”.

– Naj ważniej sze, żeby nie uży ć słowa „proszę” – m ruknął Fritz.

Naprzeciwko okienek, w który ch wy dawano paczki, stały cztery wy służone krzesła. Wszy stkie

by ły zaj ęte. Na j edny m z nich siedziała m łoda kobieta z włosam i ufarbowany m i na platy nowy
blond, w który ch tkwiła krzy kliwa srebrna spinka. Gum a do żucia, którą na sposób am ery kańskich
żołnierzy co j akiś czas wy j m owała z ust, eleganckie ny lonowe pończochy, krwistoczerwona
szm inka, długie paznokcie pom alowane na fioletowo i nieco za ciasny j asnozielony sweter
obciskaj ący j ej wielkie piersi – wszy stko to wskazy wało, że by ła j edną z ty ch zdecy dowany ch
panien, które Niem ki powy żej trzy dziestki, niem aj ące j uż szans na awans ekonom iczny, oraz starsi
m oraliści nazy wali „kochaneczkam i Am ery kańców”. Fritz zdecy dowany m tonem – j uż w trakcie
gdy m ówił, wy dał m u się on zupełnie pozbawiony zwy kłej grzeczności – powiedział kobiecie, że
powinna naty chm iast ustąpić m iej sca j ego m atce. Mocno podkreślił rozkazuj ące „naty chm iast”
i wskazał na tabliczkę z napisem : „Pom óż starszy m , chory m , inwalidom woj enny m i dzieciom ”.
Wstrząsnęła nim świadom ość, że j est zdolny do takiej sam ej ograniczoności i nietolerancj i, j aką
gardził u inny ch. Kobieta również się przeraziła, przestała żuć gum ę i rozej rzała się j ak ktoś, kto
szuka wsparcia m y ślący ch podobnie. Potem wstała z ponurą m iną.

– Dziękuj ę za „m atkę” – szepnęła Betsy i usiadła.

– To te kłam stwa w potrzebie, które Bóg aprobuj e. W ty m kraj u teściowe nie są specj alnie

dobrze postrzegane – odparł Fritz. – Kiedy ś w ogrodzie botaniczny m widziałem ogrom nego
kaktusa. Wy glądał j ak taboret, m iał złośliwie wy glądaj ące kolce i nazwano go fotelem teściowej .
Bardzo m nie to uderzy ło. Poczekaj tu chwilkę. Twój zięć znowu m a pewien pom y sł.

– Mój sy n – zaśm iała się Betsy.

background image

Wobec człowieka z okienka specj alnego zachował się tak sam o stanowczo i posługiwał się ty m

sam y m pańskim tonem , który zaskoczy ł Betsy j uż wtedy, kiedy zięć spędził m łodą kobietę
z krzesła. Przed urzędnikiem stały m anierka i składany blaszany kubek. Przy gotowy wał się on
właśnie do wy tłoczenia w szerokim brązowy m pasku kolej ny ch dziurek za pom ocą biurowy ch
noży c. Ku zaskoczeniu Betsy Fritz przedstawił się m ężczy źnie j ako „doktor Feuereisen, radca sądu
kraj owego do specj alny ch poruczeń”. Nieznoszący m sprzeciwu tonem przełożonego wy j aśnił
m u, że j ego m atka „fizy cznie nie j est w stanie znieść zwy kłego w ty m urzędzie czekania, gdy ż
odbij a się ono na j ej zdrowiu. Od czasu poby tu w obozie koncentracy j ny m cierpi na niezwy kle
ciężkie napady lęku o długotrwały ch skutkach, j eśli m usi dłużej przeby wać w obcy ch
zam knięty ch pom ieszczeniach”. Wsty dził się, gdy to m ówił, również tego, że nadm iernie
podkreślił słowo „obóz koncentracy j ny ”, ponieważ sam gardził ludźm i, którzy starali się zbić
kapitał na swoim losie. Spoj rzał zatroskany w stronę Betsy i m iał nadziej ę, że go nie sły szała.
Wiedział, że m y ślała tak j ak on. Nigdy nie rozm awiała z obcy m i o Theresienstadt. Gdy kobiety
w kolej kach do piekarni czy rzeźnika opowiadały o swoich woj enny ch cierpieniach, nocach pod
bom bam i, poległy ch lub zaginiony ch m ężach oraz o drogach ucieczki ze wschodu, ona m ilczała.
Nie wy korzy sty wała swoj ej pozy cj i osoby prześladowanej , dzięki której m ogła m ieć przy wilej e
w urzędach i kolej kach.

Urzędnik odłoży ł noży ce i pasek. Rozej rzał się, j ak wcześniej ta kobieta, którą Fritz wy rzucił

z wy godnego m iej sca, przy gry zł dolną wargę, zrobił ruch w stronę otwarty ch drzwi i zawołał
j akiegoś pana Kam m era, który j ednak się nie poj awił. Wreszcie pogładził się obiem a rękam i po
włosach i wstał. Zwy kły m dla tego czasu solenny m tonem osoby świadom ej swej winy
przestraszony urzędnik zapewnił Fritza:

– Oczy wiście, panie radco. Osobiście zaj m ę się tą sprawą. Osobiście. – Wcisnął noży ce pod

im ponuj ącą stertę akt i wielkim i krokam i, lecz ze spuszczoną głową, odszedł do pokoj u pana
Kam m era, który nie zareagował na j ego wezwanie. Po ledwie trzech m inutach powrócił do
okienka – ty m razem z podniesioną głową, uśm iechnięty, zadowolony i z paczką zawiniętą
w j asnozielony papier pakowy. By ła tak wielka, że m usiał trzy m ać j ą w obu rękach. – Rzeczy
niem ożliwe załatwia się naty chm iast, panie radco – powiedział. Jego uśm iech zm ienił się
w nieznaczny uśm ieszek zwy cięzcy. – Cuda trwaj ą nieco dłużej . Ale u Karla Kohlm anna wciąż
nie tak długo. Ma on dry g do robienia rzeczy niem ożliwy ch.


– Mam o – zawołał Fritz. Jego głos zabrzm iał ostro, niczy m głos dziewczy nki wy bij aj ący się
wśród chichotu koleżanek. Pot oblał m u czoło, zrobiło m u się niedobrze, ręce szukały podpory i j ej
nie znaj dowały, ale odzy skał m owę. Ponownie zawołał Betsy – ty m razem tak głośno, że ściany
urzędu zatrzęsły się, j akby zaraz m iały upaść niczy m m ury Jery cha. Pochy lił się, zam knął oczy
i czekał na dźwięk trąb, ale gdy usły szał pierwsze tony, uświadom ił sobie, że to by ło ty lko silne
bicie j ego serca.

Znaczki na paczce j arzy ły się j ak pochodnie w środku nocy – Fritz j eszcze nie widział aż tak

kolorowy ch, chociaż j ako chłopiec zbierał znaczki z Afry ki. Tańczy ły na zielony m papierze,
robiły salta i wy skakiwały w j ego stronę niczy m nadzy Buszm eni w stronę wroga w książkach
przy godowy ch z j ego dzieciństwa. „Afry ka Południowa” – chciał zawołać w stronę Betsy, ale nie
m ógł wy powiedzieć ty ch słów. Utkwiły m u w gardle j ak kotlet naj eżony igłam i. Kolana się pod

background image

nim ugięły, do oczu napły nęły łzy.

– Mam o – krzy knął i złapał się za gardło.

Zobaczy ł, że starsza kobieta wstaj e. On też m ógł się j uż znowu poruszać, widzieć, sły szeć, czuć,

m y śleć, dziękować i się cieszy ć. Rozluźniony podszedł do tej , która m u pozostała. Wziął Betsy pod
ram ię, poczuł j ej oddech na swoj ej twarzy i przez krótką chwilę, której m iał nigdy nie
zapom nieć, m y ślał, że to naprawdę j ego m atka.

Stali obok siebie i patrzy li na paczkę z lśniący m i znaczkam i i liczny m i stem plam i. Próbowali

coś powiedzieć, ale m ogli ty lko szeptać, gdy ż oboj e nie wierzy li w to, co widzieli. Mężczy zna
w okienku, który m ówił o cudach, j akby od ludzi zależało to, że się wy darzaj ą, chrząknął znacząco.
Fritz podał Besty swoj ą chusteczkę, przełknął sól własny ch łez i powiedział tonem kogoś, kto
nauczy ł się pocieszać inny ch:

– Już wszy stko dobrze. Alice nas znalazła.


– Mój Boże, to pism o – zdziwiła się Betsy. – Ani trochę się nie zm ieniło. Nadal pochy lone na
lewo. Johann Isidor zawsze się z tego powodu złościł. „Moj a naj m łodsza córka zezuj e przy
pisaniu” – naigrawał się, a potem Erwin go uspokaj ał i m ówił: „To nie szkodzi, oj cze.
U dziewczy ny, która wy gląda tak j ak Alice, pism o nie m a znaczenia. Nie j est nawet ważne, czy
w ogóle um ie pisać”.

– Proszę potwierdzić odbiór przesy łki, panie radco – powiedział urzędnik. – Nie m usi pan

otwierać paczki przy m nie. Sprawdzam y ty lko wy biórczo. Właściwy ch ludzi. – Mrugnął do Betsy.
– A do ty ch, który ch trzeba sprawdzić, m am dobre oko. Karl Kohlm ann by ł znany ze swoj ego

szóstego zm y słu j uż w Barras

[47]

.

– Boże drogi, j ak m ogłam by ć taka głupia – szepnęła Betsy w drzwiach urzędu. – Taki ze m nie

ptasi m óżdżek, j akby to powiedziała Fanny. Jak m atka m oże zapom nieć nazwiska własnej córki?
Nie, nie m a na to usprawiedliwienia, m ój drogi, żadnego wy j aśnienia. Inni też by li
w Theresienstadt i nie zapom nieli, j akie nazwiska noszą ich dzieci. Wszy stkie listy wy sy łałam do
Alice Zucker do Pretorii. To by ł j ej ostatni adres, j aki m iałam . Po prostu nie wiedziałam , że j ej
m ąż nazy wa się Zuckerm an. Leon Zuckerm an.

– Znałaś go w ogóle?

– Widziałam go ty lko j eden raz. W sy nagodze. Z babińca. My ślę, że wtedy nie wiedziałam

j eszcze, że będzie m oim zięciem . Wy j echał sam , Alice poj echała za nim i tam się pobrali.
Wtedy j eszcze nie rozum ieliśm y, że to by ł dla niej ratunek. Niezam ężne kobiety j uż nie
otrzy m y wały wiz. Potem często odwiedzałam m atkę Leona. Jeszcze ty dzień przed j ej deportacj ą
by łam u niej . Jej m ąż j uż nie ży ł. Miała czwórkę dzieci, ale m ówiła ty lko o Leonie i by ła pewna,
że znowu go zobaczy. Kiedy j ą sły szałam , serce m i się kraj ało.

Ruszy li do dom u i widzieli, że stokrotki na trawnikach, j eszcze dzień wcześniej drobniutkie j ak

w m arcu, teraz wy ciągały się w stronę nieba i uśm iechały do chm ur. Kosy, o który ch ludzie
m ówili, że noszą czarne wdowie sukienki i śpiewaj ą o dawny m cierpieniu, wy glądały na sy te
i zadowolone, j akby wierzy ły w wielkie szczęście. Betsy i Fritz trzy m ali się blisko siebie, j ak
zakochani odkry waj ący chwilę, w której wy pełnia się wieczność. Ty lko w ich oczach widać by ło,
że paczka z Afry ki wy m aga dwóch m ęskich rąk i m nóstwa siły.

background image

– Alice w m oich wspom nieniach – powiedział Fritz – nigdy nie urosła, chociaż gdy j ą po raz

pierwszy spotkałem w alei Rothschildów, m iała j uż szesnaście lat. By ła przepiękna. Jeszcze dzisiaj
j ą widzę. Trzy m ała w ręku konewkę, m iała na sobie zieloną sukienkę, która idealnie pasowała do
j ej oczu. Miałem okropnie grzeszne m y śli i bardzo się tego wsty dziłem .

– By ła ty powy m późny m dzieckiem – wspom inała Betsy. – Rozpuszczony m przez wszy stkich

i j uż w wieku trzech lat pewny m swoj ej urody. Prawdziwa m ała besty j ka. Ale zawsze chętnie
dawała inny m coś od siebie. Nie m ogła znieść, gdy któraś z j ej sióstr albo Claudette by ły sm utne.
Skąd m iała adres Anny i j ak się dowiedziała, że ży j ę?

– Od dobrego Boga.

– Naprawdę tak m oże by ć.

– Jeśli dzisiaj nie udowodnił nam , że osobiście nas zna, to kiedy m a to zrobić?

Droga by ła uciążliwa, paczka z Kapsztadu ciężka j ak z kam ienia, a niespokoj na noc, napięcie

w Urzędzie Celny m i j eszcze odczuwana radość odbierały siły. Gdy ty lko naty kali się na j akąś
ławkę, która nadawała się do siedzenia, robili przerwę. W górnej części Zeil Fritz odkry ł zwęgloną
deskę, którą j akiś przy j azny człowiek położy ł na duży m , wy sokim kam ieniu przy wleczony m
z ruin.

– Zadziwia m nie, że w ogóle j estem w stanie usiąść na tak wy m y ślnej ławce – ucieszy ła się

Betsy. – Większość kobiet w m oim wieku nie m oże się ani schy lić, ani podciągnąć w górę, no i m a
spuchnięte stopy.

– Ja się tobie w ogóle nie dziwię – odparł Fritz.

– Każdego dnia zdum iewa m nie, że j eszcze ży j ę. A gdy m am trudny dzień, potrząsam głową

i py tam dobrego Boga: „Czy tak m usiało by ć?”.

– Musiało. Zapy taj Fanny, zapy taj j ej oj ca. Anna ciągle od nowa opowiada m i, ile znaczy dla

niej i dla Hansa to, że do nich wróciłaś.

Rozglądali się za tram waj em , ale przej echał ty lko raz. Za to taksówki j eździły szy bko, głośno na

nich trąbiąc. Chociaż Fritz wiedział, że to na nic, próbował j akąś zatrzy m ać. Pokazy wał na Betsy
i starał się sam wy glądać j ak człowiek idący ostatkiem sił. Żaden sam ochód j ednak nie
przy stanął. Te taksówki j eździły ty lko dla Am ery kanów, którzy płacili kierowcom głównie
benzy ną, papierosam i, kawą i ny lonowy m i pończocham i.

– A m y, biedni Niem cy, którzy zawsze robiliśm y ty lko to, co nam kazano, niszczy m y buty

i dostaj em y pęcherzy – wy rzekał Fritz. – Gdy by ty lko Führer o ty m wiedział.

– Nie pozwól, żeby dzieci to usły szały. Są za m ałe na tego ty pu żarty. Wy paplaj ą każdą bzdurę.

Na ulicy czy w sklepie.

– Nie Fanny. Z nią m ożna rozm awiać j ak z człowiekiem . Ma poczucie hum oru i zm y sł ironii.

I szare kom órki. Na pewno nie po m nie.


– Nie m iałam na m y śli Fanny. Z nią zawsze m ożna pogadać. Już w wieku dziesięciu lat by ła
dorosła. Inaczej by tego wszy stkiego nie przetrwała. Anna m ówi, że przez cały ten czas nie zadała
ani j ednego py tania i od razu wiedziała, o co chodzi. Przy pom niałam sobie, że chciałeś m i
o czy m ś powiedzieć. Może teraz? Tak dobrze nam się tu siedzi. Jesteśm y bezpieczni j ak na łonie

background image

Abraham a. I nie będziem y bardziej sam na sam w ty m naszy m gołębniku.

– Mim o to uważam , że powinniśm y raczej j ak naj szy bciej wrócić do dom u i otworzy ć paczkę.

Na pewno Alice dołączy ła list i m ogę sobie wy obrazić, co się dziej e w twoim sercu. Jedy ne, co
dotąd o niej wiem y, to że um ie robić węzły j ak m ary narz i nadal j est żoną tego sam ego
m ężczy zny. Leona Zuckerm ana. Przez j edno „n”. To, co stary Fritz m a ci do powiedzenia, m usi
poczekać. Przy naj m niej do j utra, j eśli liczy ć dokładnie. Nie przeciągaj m y struny, Betsy. Dobrze
wiesz, że za dużo szczęścia przy nosi nieszczęście.

– Kto to powiedział?

– Mój nauczy ciel w czwartej klasie. Doktor Braubach, zwany Brzuchaczem , u którego

zauważy łem ukry tą skłonność do anty sem ity zm u. Miałem naj lepsze oceny w klasie i zapy tałem
go, dlaczego z zachowania postawił m i ty lko „poprawne”.

Gdy przy szli do dom u, otworzy li cud-paczkę z Afry ki Południowej . Alice wy słała im

puszkowaną m arm oladę z pom arańczy, kawę i herbatę w kilogram owy ch paczkach oraz puszki
sardy nek zawinięte w złoty papier. Do tego ser w porcelanowy m naczy niu, oliwę w blaszanej
kance, świeże cy try ny, które przy rozpakowaniu pachniały tak m ocno, j akby nadal wisiały na
drzewie pod afry kańskim słońcem , suszone banany w paskach i trzy paczuszki suszonej wołowiny
z napisem „Biltong”.

– Wy gląda tak – powiedział zadziwiony Fritz – j akby dzieci Izraela zabrały j ą w wędrówkę ku

ziem i obiecanej . Może z tego powodu narzekali na brak egipskich garnków pełny ch m ięsa.

Każda sztuka by ła troskliwie i z m iłością w coś owinięta. Kawa w zielony ręcznik kuchenny

z obrazkiem lwa, a trzy puszki ananasa w tęczowe chustki na głowę. Paczuszki z budy niem
znaj dowały się w j asnoniebieskich kopertach, a pierniki w gruby ch słoj ach obwiązany ch
bransoletkam i z drobny ch szklany ch perełek. Do każdej z ogrom ny ch paczek kakao doczepiona
by ła niewielka lalka zrobiona na drutach, z długim i czarny m i kolczy kam i w uszach, a do ty toniu
została dołączona bibułka.

– Jeśli dostanę ty lko j edną bransoletkę, j uż nigdy nie będę niegrzeczna – obiecała Sophie. –

Nigdy, nigdy, do końca ży cia. Będę codziennie przy nosić węgiel z piwnicy i rąbać drewno.

– I nigdy j uż nie będziesz bić brata – podsunął j ej oj ciec.

Fanny szarpnęła za kolczy k j ednej z laleczek w pasiastej spódniczce na szelkach.

– A j eśli j a dostanę j edną bransoletkę, nauczę się na pam ięć wszy stkich czasowników

nieregularny ch, j akie ty lko są w j ęzy ku francuskim – obiecała, j akby też by ła dzieckiem .

– A j a by m chciał tę żółtą pachnącą piłkę – powiedział cicho Erwin. Przy trzy m ał cy try nę

przed nosem i przy brał naj bardziej proszącą m inę w ży ciu. – Nie będę nią rzucał, ty lko wąchał.
I m iał.

– Nie by ła w stanie nawet posprzątać swoj ego pokoj u. – Betsy pociągnęła nosem – ani

przy szy ć guzika. Jej zeszy ty wołały o pom stę do nieba, a j eśli się nad czy m ś zastanawiała, to
naj wy żej nad fry zurą albo nad ty m , czy będzie m ogła pój ść do szkoły w białej sukience. A teraz
zawij a czekoladę w pończochy, robi na drutach laleczki i doskonale sobie wy obraża, czego nam
brakuj e. Patrzcie, czerwony pieprz i proszek m usztardowy.

background image

– I cy nam on – ucieszy ła się Anna. Podniosła wy soko czerwoną puszkę z żółty m napisem .

– Nie. Jeśli dobrze rozum iem , tutaj j est proszek do pieczenia. Zupełnie zapom niałam , że

w ogóle coś takiego istniej e.

Do paczki z biltongiem przy twierdzono olbrzy m ią niezaklej oną kopertę. Betsy wy j ęła kolorowe

zdj ęcie. Potem patrzy ła j uż ty lko na swoj ą córkę. Alice ciągle nosiła białe sukienki. Z szerokim
paskiem i rozkloszowany m dołem , który sięgał j ej do kostek, w m odny m obecnie sty lu New Look
Diora z Pary ża. Wy glądała na dum ną i zadowoloną. We włosach sięgaj ący ch ram ion m iała
szeroką czerwoną opaskę. Na ram ieniu zaś trzy m ała czarno-białego szczeniaka spaniela
z wy ciągnięty m j ęzy kiem . Między nią a Leonem stało czworo dzieci – trzech chłopców i około
dwuletnia, bardzo ładna ciem nowłosa dziewczy nka, która uśm iechaj ąc się, pokazy wała wszy stkie
zęby i wy glądała j ak Alice, gdy by ła w j ej wieku. Leon m iał na sobie spodnie khaki, koszulę
z podkasany m i rękawam i, a na głowie m y ckę, j aką pobożni Ży dzi noszą zarówno w dom u, j ak
i w m iej scach publiczny ch. Wy glądał niesam owicie m łodo i czuć by ło j ego radosną chęć
działania. Sprawiał wrażenie brata własny ch dzieci. Także trzej chłopcy m ieli na głowach m y cki.
Wszy scy by li ubrani tak sam o – w krótkie szare spodnie, białe koszule z długim rękawem
i krawaty w niebiesko-białe paski.

– W Afry ce Południowej chy ba noszą m undurki szkolne – uznała Betsy. – Opowiadała m i

o ty m pewna kobieta w dom u starców. Jej sy n wy j echał do Johannesburga.

Średni sy n, który j ako j edy ny w rodzinie m iał poważną m inę, trzy m ał za rękę m ałą

dziewczy nkę. Widoczna więź m iędzy bratem a siostrą sprawiła, że Betsy przy pom niał się Otto,
który na zdj ęciach rodzinny ch tak sam o trzy m ał za rękę Victorię. Od tej chwili pam ięć nie
oszczędziła j ej żadnego obrazu. Kalendarz z proroczy m przy słowiem „Kto siej e wiatr, ten zbiera
burzę” pokazy wał datę 19 sierpnia 1914 roku. Otto siedział przy śniadaniu, j ego tornister by ł
spakowany. Wy pił dwie filiżanki kawy, ale nie tknął ani rogalika karlsbadzkiego, ani bułki z m akiem ,
które Josepha j uż o siódm ej rano przy niosła z piekarni na Berger Strasse. „Zj em , gdy wrócę,
Josepho. Wtedy upieczesz m i ciasto śliwkowe, którego nie da się zapom nieć, a które pan cały ch
Prus zj ada całe zupełnie sam ” – zapowiedział. „Co cios, to Francuz” – cieszy ła się Victoria. Dziś
nie m a śpiewów przy śniadaniu, Vicky.

Miała sześć lat i wy padł j ej pierwszy ząb. Jej brat nie m iał j eszcze osiem nastu, a m arzy ł

o Żelazny m Krzy żu. Z Dworca Wschodniego poj echał bezpośrednio na woj nę. Trzy m iesiące
później zginął na froncie zachodnim .

– Alice m im o czwórki dzieci – Betsy przełknęła łzy – j est nadal tak sam o szczupła i piękna j ak

zawsze. Prawie – poprawiła się. Naciąganie prawdy w tej chwili łaski Bożej wy dało j ej się
niewdzięcznością.

– Jest j eszcze piękniej sza – sprzeciwiła się Anna. – Nadal wy gląda j ak Królewna Śnieżka. Boże

drogi, ależ j a j ą podziwiałam .

List leżał na dnie paczki, m ocno przy klej ony do białego porcelanowego naczy nka z serem

stilton. Na j asnożółtej kopercie ręka j ednego z dzieci wy pisała duży m i literam i: My Darling

Granny!

[48]

. Każda litera by ła w inny m kolorze, a na wy krzy kniku powiewała bry ty j ska flaga.

Łzy paliły Betsy. Wszy stkie j ej dzieci m alowały wielkie litery – Otto, Clara, Erwin, Victoria,
Alice, także Claudette. Ty lko Fanny i Salo tego nie robili. Gdy nauczy li się pisać, ży dowskie dzieci

background image

j uż nie kolorowały literek.


Na siedm iu kartkach drobno zapisany ch na m aszy nie Alice starała się streścić dziesięć lat
swoj ego ży cia. Pierwsza strona zawierała szczegółowe wy j aśnienie, dlaczego ty le czasu zabrało
j ej znalezienie m atki.

To znowu wina Anglików – donosiła. W ciągu dwóch ostatnich lat wszy stkie listy,
które wy sy łałam do Palesty ny, tam nie dochodziły, chociaż Erwin, Clara i Claudette
od czterech lat m ieszkaj ą pod ty m sam y m adresem w Tel Awiwie. W ostatnim
liście inform owali, że napisali do Was naty chm iast, j ak ty lko się dowiedzieli, że Ty,
kochana Mam o, przeży łaś. Ty le że nie m ieli wtedy Twoj ego adresu, nie wiedzieli
też, że Anna wy szła za Hansa i nosi teraz nazwisko Dietz. Na szczęście Erwin by ł na
ty le m ądry, by napisać do frankfurckiej Gm iny Ży dowskiej . Leon i j a w ogóle nie
wpadliśm y na ten pom y sł, nie sądziliśm y, że j eszcze j akaś istniej e.

Naj wy raźniej poczta przetrzy m uj e listy rodzeństwa Sternbergów w j akim ś

angielskim biurze cenzury i j akiś oficer położy ł na nich rękę. To zem sta za hotel
King David, który przed dwom a laty został otoczony i o m ały włos nie wy sadzono
go w powietrze. Anglicy obwiniaj ą o to wszy stkich Ży dów na świecie. Zresztą by li
ostrzeżeni, że będzie taki atak, ale dokąd by śm y zaszli, gdy by Bry tania reagowała
na ży dowskie ostrzeżenia?

Widzisz, w Afry ce Południowej nie kocha się Anglików. Mim o to nasi chłopcy

chodzą do angielskiej szkoły. Te placówki są naj lepsze w kraj u, nawet j eśli dzieci
uczą się w nich, że ty lko Anglicy są odważni, a Burowie, Hindusi i Murzy ni – głupi,
zuchwali, tchórzliwi i leniwi. Nie brzm i Ci to znaj om o? Leon wsty dzi się, ilekroć coś
takiego sły szy. Nie chcę się j ednak uskarżać. Trudno j est tu znaleźć dobrą szkołę, na
którą m ogliby śm y sobie pozwolić. W tej kapsztadzkiej naszy m sy nom wolno
przy nosić swoj e koszerne j edzenie i nie zm usza się ich do udziału we wspólny ch
posiłkach. Nie m uszą też chodzić na poranną m odlitwę. Troj e dzieci w wieku
szkolny m to ogrom ny koszt. Sam e ty lko m undurki, wy posażenie na zaj ęcia
sportowe i pry watni nauczy ciele kosztuj ą m aj ątek. David gra w hokej a, Aby
według swoj ego nauczy ciela m uzy ki będzie drugim Chopinem i chodzi na lekcj e
gry na pianinie (gdy sobie pom y ślę, j aki skutek odniosło to w m oim przy padku,
włosy m i siwiej ą), a dla wszy stkich trzech zaangażowaliśm y nauczy ciela religii
z Łodzi. Trzy razy w ty godniu przy chodzi on do nas do dom u i uczy ich poza
czy taniem po hebraj sku wszy stkich ty ch rzeczy, który ch uczy ł się Leon w swoim
dom u rodzinny m . Nasza m ała Rachel, ubóstwiana, niestety, przez braci i j eszcze
bardziej rozpieszczona niż j a w naj piękniej szy m okresie swoj ego ży cia, kosztuj e nas
na razie głównie trochę nerwów. Jestem bardzo szczęśliwa, bo m a wspaniałą niańkę
(czarną), która j est dość tania i um ożliwia m i przedpołudniową pracę u j ednego
ży dowskiego okulisty oraz spotkania, co drugą środę, z m oim i dwom a
przy j aciółkam i (obie pochodzą z Wiednia). Wtedy przez trzy godziny czuj ę się tak,
j akby m nie m iała ani obowiązków, ani trosk.

background image

Mój szef to prawdziwy skarb. Pochodzi z Augsburga i j est j edny m z ty ch ludzi,

którzy nie udaj ą, że zapom nieli swej oj czy stej m owy, co tu j est dość częste wśród
em igrantów. Korzy stam z tego i m ówię z nim po niem iecku. Leon i j a
próbowaliśm y sprawić, by nasze dzieci by ły dwuj ęzy czne, ale się nie udało. Ta
banda rozum ie ty lko rozkazy wy dawane po angielsku. Doktor Hausm ann wprost
uwielbia Aby ’ego. Jego żona i sy n, którego ostatni raz widział, gdy ten by ł w wieku
Aby ’ego, nie opuścili Niem iec. Przez Czerwony Krzy ż doktor dowiedział się, że
zginęli w Auschwitz. Teraz wszy stkie ży dowskie święta i szabasowe wieczory spędza
z nam i. Tak więc ogólnie rzecz biorąc, m ożem y by ć zadowoleni z naszego ży cia,
przede wszy stkim gdy pom y ślim y sobie, co się przy trafiło inny m , którzy m usieli
zostawić wszy stko w Niem czech i wieść nędzny ży wot em igrantów. Wielu
starszy ch ludzi nawet po ty lu latach nie m ówi dobrze po angielsku. Nasze początki
też by ły trudne. Leon pracował, gdzie się dało, by le ty lko wy j ść na prostą
i wy karm ić rosnącą rodzinę. By ł górnikiem w kopalni złota, pracował na trzech
farm ach, w tartaku i dwóch warsztatach sam ochodowy ch. Przez dwa lata uczy ł
m atem aty ki w pry watnej szkole (nie biorą tu za bardzo pod uwagę papierów;
naj ważniej sze, by um ieć robić to, czego się wy m aga). Dzisiaj j est m enedżerem
w naj elegantszy m hotelu w Kapsztadzie. Jego szef się cieszy, gdy ż Leon pracuj e
w niedziele. Wy bacza m u po pierwsze to, że j est Ży dem , a po drugie to, że
potrzebuj e wolny ch sobót.

Ja pracowałam j ako niańka w angielskich rodzinach. Większość z nich

wy chowy wała dzieci po spartańsku. Kiedy sobie przy pom nę te zasady, aż m nie
skręca. W tam ty ch czasach Leon i j a by liśm y ciągle osobno. W pierwszej ciąży
opiekowałam się dwuletnią dziewczy nką, której m atka nie spędzała w dom u więcej
niż cztery dni z rzędu. Podróżowała z dzieckiem i ze m ną po cały m kraj u, a dla
m nie te przej azdy by ły okropne i wy m iotowałam pod co drugim m ij any m
drzewem . W ty m czasie Leon pracował na kolei w Pretorii, a j a w każdej wolnej
chwili ry czałam . Teraz to nam się naprawdę powodzi w porównaniu z tam ty m i
czasam i.

Leon dobrze zarabia. Mieszkam y w dom u z siedm iom a pokoj am i i dwiem a

łazienkam i (co tutaj , inaczej niż w Europie, nie j est niczy m niezwy kły m ) i m am y
sam ochód, odpowiednio duży, by pom ieścić nas wszy stkich. Ogród j est ogrom ny,
a personel nie kosztuj e nas wiele. Możem y pozwolić sobie nawet na kucharkę, ale j a
wolę gotować sam a. Trudno by łoby m i wpuścić tu j akąś kobietę, na pewno
m iałaby m nie za wariatkę ze względu na reguły koszerności. Cały m i dniam i by m
się zam artwiała, że zm iesza śm ietanę z m ięsem albo rosół ugotuj e w garnku na
m leko.

Nasze dzieci naprawdę się udały. Przy naj m niej j ak dotąd nie m ogę narzekać.

David m a dziewięć lat i um ie j uż pły nnie czy tać po hebraj sku. Aby m a siedem
i pół, j est rodzinny m filozofem i czy ta wszy stko, co ty lko wpadnie m u w ręce.
Opowiada swoj ej siostrze niezwy kłe, pełne fantazj i historie. Sześcioletni Rafael,
zwany Ralfim , spodobałby się Erwinowi. Całe dnie potrafi spędzić z kolorowy m i

background image

pisakam i nad kartką papieru. Rachel, dwa i pół roku, będzie kiedy ś ży dowską
księżniczką, a j ej m ąż obsy pie j ą diam entam i. Bo Afry ka Południowa to kraj
diam entów. Chłopcy często nas py taj ą, dlaczego nie m aj ą dziadków, podczas gdy
inne dzieci m aj ą po dwoj e z każdej strony. Brakuj e im także ciotek, wuj ów
i kuzy nów w ich wieku. Nie m ieliśm y odwagi opowiadać im o Tobie, zanim nie
nawiązaliśm y kontaktu, a na opowieść o obozach koncentracy j ny ch wszy scy są
j eszcze za m ali.

Nadal j estem z Leonem tak szczęśliwa j ak w czasach, kiedy nasza m iłość dopiero

rozkwitała, kiedy potaj em nie spoty kaliśm y się i całowaliśm y na ławce w parku
Grüneburg i m arzy liśm y o dalekich krainach (co się nam spełniło, chociaż inaczej ,
niż wtedy m y śleliśm y ). Kobiecie, która j ak j a wy chowała się w liberalnej rodzinie
i do sy nagogi chodziła ty lko po to, by robić m aślane oczy do m łody ch m ężczy zn,
nie j est łatwo by ć żoną ortodoksy j nego Ży da. Koszerne gospodarstwo dom owe m i
nie przeszkadza, j uż bardziej zakazy szabasowe i świąteczne, a naj m niej godzę się
z poglądem , że dzieci są błogosławieństwem dla m ałżonków. Nieco m niej
błogosławieństwa zupełnie by m i wy starczy ło. Ostatnią ciążę zniosłam z trudem .
Niech Bóg da, by by ła naprawdę ostatnia!

Za pół roku Leon m oże wziąć cztery m iesiące urlopu i j eśli nie będziem y znowu

przy nadziei, chcem y ruszy ć ze wszy stkim i dziećm i do Frankfurtu. Tak, właśnie to
napisałam ! Leon m ówi, że skoro Bóg zostawił j ego dzieciom przy naj m niej j edną
babcię, nie powinniśm y patrzeć ani na koszty, ani na uciążliwości podróży, ani
nawet na głód panuj ący w Niem czech. Dzięki swoj ej pracy m oże kupić korzy stne
cenowo bilety na statek. Ja, która nigdy nie nauczy łam się m odlić, m odlę się co
wieczór, żeby się nie okazało, że j estem w ciąży. To taj em nica m iędzy Bogiem
a m ną. Mam j uż trzy dzieści trzy lata i nie ważę się nawet m y śleć, j ak będzie
wy glądać m oj e ży cie, j eśli Wszechm ocny znów postanowi m nie pobłogosławić.

A skoro o taj em nicach. Nie m ogę nie zdekonspirować Erwina. Otóż m ój brat

zam ierza w czerwcu przy j echać do Frankfurtu i niespodziewanie stanąć przed
waszy m i drzwiam i. Ja j ednak nie m ogę tego wziąć na swoj e sum ienie, bo uważam ,
że tego rodzaj u niespodzianki (wy bacz, Mam o) są szaleństwem wobec osoby
siedem dziesięciosześcioletniej . Próbowałam wy bić m u ten głupi pom y sł z głowy,
ale on zawsze by ł uparty i w tej Palesty nie chy ba się to zaostrzy ło. Napisał dość
taj em niczo, że potem Claudette nie będzie m ogła podróżować i Clara m usiałaby
z nią zostać. Dla m nie wy gląda to na ciążę, ale m oże j estem przewrażliwiona pod
ty m względem . Ponieważ nie napisał nic o m ężu Claudette, m ożliwe, że poszła
w ślady m atki. Ty le że dzisiaj nieślubnego dziecka nie uważa się za tak wielkie
nieszczęście j ak w roku 1918, choć zapewne kobietom nadal wcale nie j est łatwo.
Erwin pracuj e w am ery kańskiej firm ie (nie pisze, w j akiej konkretnie) i wy daj e się,
że całkiem dobrze zarabia.

Kochana Mam o, by ć m oże uznasz, że to z m oj ej strony sam olubne, że nie piszę

nic o oj cu, Vicky i m ały m Salu, ale nie m ogę wy razić w liście tego, co czuj ę, gdy
o nich m y ślę. Brakuj e m i także słów, by Ci powiedzieć, j ak bardzo ciągnie m nie

background image

z Twoj ego powodu do kraj u, który na wieczne czasy zabrał nam naszy ch
naj ukochańszy ch i nasz dom . Mogę ty lko powiedzieć, że ciągle m y ślę o Tobie. Nim
się zobaczy m y, Twoj a córka Alice z Leonem , Davidem , Aby m , Ralfim i Rachel
wy sy łaj ą Ci uściski.

PS. Gdy do m nie napiszesz, na litość boską, nie wspom inaj o ty m , że wy słałam

Ci biltong. To nie j est koszerne m ięso i Leon zm y j e m i głowę, gdy się dowie.
Chciałam j ednak, żeby ście dostali przy naj m niej trochę m ięsa.


Gdy Betsy doczy tała list do końca, także w cały m Frankfurcie zabrakło słów. Złoży ła kartki
i starannie um ieściła j e w j asnożółtej kopercie, która pachniała lekko cy try nam i z krainy czarów,
gdzie ser trzy m a się w porcelanowy ch naczy niach, a bransoletki bły szczą nocam i m alutkim i
perełkam i niczy m żarówki. Zam knęła oczy i zobaczy ła m ałego chłopca w białej koszuli,
w krawacie w niebiesko-białe paski i czarnej m y cce na głowie. Siedział przy stole, na który m
stało pudełko z akwarelam i i blaszany kubek z pędzlam i wy pełniony wodą. Chłopiec m alował
kolorowe wielkie litery – dla swoj ej babci, której nie zna, m ieszkaj ącej w kraj u, o który m nic nie
wiedział.


– Znowu płaczecie – zauważy ła Sophie. – Nawet wuj ek Fritz. Mogę iść się pobawić?

– David, Aby, Rachel – m am rotała Betsy. – Próbuj ę zapam iętać im iona swoich nowy ch

wnucząt. Leon i Alice Zuckerm anowie. Przez j edno N. Nie Zucker.

– Zapom niałaś o Ralfim – powiedziała Fanny. – To naj m łodszy z chłopców. Ten, który tak

chętnie m aluj e.

– Jak okazać Bogu, że j estem szczęśliwa, bo pozwolił m i przeży ć?

– W naj zwy klej szy sposób i od razu, m oj a kochana, poprzez m odlitwę.

– Co zrobim y, gdy Alice i Leon przy j adą z czwórką dzieci? Albo Erwin, Clara i by ć m oże

ciężarna Claudette? Bóg pewnie wtedy powie, że problem y z zakwaterowaniem nie należą do
niego.

Tuż przed północą Fritz, nadal w ubraniu, zapukał do drzwi Betsy i to wcale nie tak cicho, j ak by

to wy nikało z późnej godziny.

– Przepraszam – powiedział. – Naprawdę próbowałem się zachować j ak dorosły człowiek, ale

nigdy nie um iałem zatrzy m ać niespodzianki dla siebie. Od trzech dni ganiam z buzią zam kniętą na
kłódkę, ale j uż nie daj ę rady. Do tego m iałem świetną sposobność, żeby porozm awiać z tobą
w drodze z Urzędu Celnego.

– Na litość boską, siadaj i nie gap się na tę ścianę. Dałam radę z czwórką nowy ch wnucząt

i cy try nam i z drzewa, to dzisiaj dam radę ze wszy stkim .

– Odzy skaliśm y alej ę Rothschildów – wy palił Fritz. – A m ieszkanie na pierwszy m piętrze

znowu będzie wolne. – Jego twarz by ła czerwona, ale tak bły szczący ch oczu Betsy j eszcze
u niego nie widziała.


– To niem ożliwe. Wiem o ty m . To, co zabrane, j est zabrane, co przepadło – przepadło. Gdy ktoś

background image

chce coś odzy skać, m usi udowodnić, że to do niego należy. Zawsze tak by ło w ty m kraj u. Tak m i
podpowiada rozum . A m y nie zabraliśm y do Theresienstadt dowodu, że dom przy alei
Rothschildów 9 należał do Johanna Isidora Sternberga.

– Nie, Betsy, ty lko że m ordercy i złodziej e nie są j uż chronieni przez niem ieckie państwo. Gdy

znaj dą się spadkobiercy, ży dowskie m aj ątki są im zwracane, a gdy ich nie m a, przechodzą na
insty tucj ę, która będzie należała do Ży dów. Jeśli chodzi o nasz przy padek, to chy try pan Pius
Ehrlich nie zadał sobie nawet trudu, by wpisać swoj ą własność do ksiąg wieczy sty ch. Jem u i j ego
sy nowi, który j eszcze trzy dni tem u by ł właścicielem dom u, wy starczało, że cała rodzina
Sternbergów została deportowana i wy dana na śm ierć. To, że ktoś z nas przeży j e, w ogóle nie
przy szło im do głowy. – Fritz oczekiwał, że będzie m usiał Betsy raz j eszcze wy tłum aczy ć
zawiłości prawne. Obj ął j ą ram ieniem j ak dziecko, które potrzebuj e pocieszenia. – Brunatny Theo
m usi oczy ścić pole – wy szeptał. – To ty lko kwestia ty godni. Dy rektor sądu kraj owego, doktor Fritz
Feuereisen, kończy właśnie to z nim załatwiać. Thea sklasy fikowano j ako obciążonego w stopniu
znaczny m i j ego kwaterunek m a pierwszeństwo w biurze m eldunkowy m .

– Nie daj esz m i chwili spokoj u – powiedziała Betsy. – Naj pierw Alice i pobożny zięć, który nie

m oże wiedzieć, że m oj a córka wy sy ła m i m ięso. Jak to się nazy wa?

– Biltong.

– Potem czwórka wnucząt, o który ch wczoraj j eszcze nic nie wiedziałam . A teraz dom . Nasz

dom . Część Johanna Isidora, część m nie. Nasze ognisko dom owe. To, co pozostało nam
z przeszłości. Nie, nie będzie wzruszeń. Ty lko zapłaczę się na śm ierć i trzeba będzie m nie wy nieść.
Nie wiem ty lko dokąd. Zawołaj Hansa i Annę. Jeśli ktoś na to zasłuży ł, to właśnie ona.
I przy prowadź Fanny. Ona j uż od dziecka wie, co to cud.

background image

P R Z Y P I S Y

[1]

Eufem isty czna nazwa akcj i m asowego m ordowania Ży dów, stosowana w propagandzie

nazistowskiej (wszy stkie przy pisy pochodzą od tłum aczki).

[2]

By ł to pierwszy otwarty i powszechny fizy czny atak na Ży dów w nazistowskich Niem czech.

Do historii to wy darzenie przeszło pod nazwą nocy kry ształowej .

[3]

SA (Sturm abteilung) – pierwsze boj ówki Niem ieckiej Partii Narodowosocj alisty cznej .

W latach trzy dziesty ch po serii walk wewnątrzparty j ny ch zaczęły tracić siłę i wpły wy na rzecz
SS. Podczas II woj ny światowej oddziały SA rekrutowały m ężczy zn, którzy z różny ch względów
nie trafili do woj ska, kieruj ąc ich m iędzy inny m i do działań związany ch z deportacj am i Ży dów.

[4]

Certy fikat ary j ski – dokum ent potwierdzaj ący ary j skość przodków okaziciela.

[5]

Gauleiter – party j ny przy wódca okręgu.

[6]

Pism o Sütterlina – uproszczone pism o kaligraficzne stworzone na początku XX wieku

w Niem czech do nauki pisania. Zabronione w 1941 r. ze względu na swoj ą nieczy telność, m im o
to uży wane j eszcze kilka lat po II woj nie światowej , do czasu upowszechnienia się pism a
m aszy nowego.

[7]

Pieśń o dzwonie – kanoniczny dla niem ieckiej literatury wiersz Friedricha Schillera.

[8]

Only for army dogs (ang.) – ty lko dla psów woj skowy ch.

[9]

Good old Ike (ang.) – stary, dobry Ike. Ike to powszechnie uży wany przez podległy ch m u

żołnierzy pseudonim generała Dwighta Eisenhowera, naczelnego dowódcy woj sk am ery kańskich
w Europie w czasie II woj ny światowej .

[10]

Is this Germany or Australia? (ang.) – to Niem cy czy Australia?

[11]

God bless America (ang.) – niech Bóg błogosławi Am ery kę.

[12]

Property of the US Army (ang.) – własność Arm ii Stanów Zj ednoczony ch.

[13]

Nebich (j id.) – zwrot, który znaczy „szkoda”, a także „nieborak”, „niedoj da”. Można nim

wy razić zarówno współczucie, j ak i pogardę. Uży wany j ako wtręt wskazuj ący na zaskoczenie lub
niechęć.

[14]

Attention! (ang.) – Uwaga!

[15]

Chewing gum (ang.) – gum a do żucia.

[16]

Fuck (ang.) – pieprzy ć.

[17]

Władze okupacy j ne podzieliły ludność niem iecką na kategorie w zależności od stosunku do

hitlerowskiego reżim u. Nauczy ciele j ako urzędnicy nazistowskiego państwa zostali włączeni do
kategorii „polity cznie obciążony ch” i obj ęci zakazem nauczania.

background image

[18]

Baśń o słodkiej zupie – j edna z baśni braci Grim m .

[19]

Elizabeth Bergner (1897–1986) – austriacka aktorka, z pochodzenia Ży dówka z Drohoby cza.

Odnosiła wielkie sukcesy na berlińskich scenach, a potem w film ie. W 1934 roku została
nom inowana do Oscara. Po doj ściu Hitlera do władzy m usiała wy j echać z Niem iec, dokąd
wróciła w 1954 roku po krótkiej karierze w Holly wood oraz na scenach nowoj orskich.

[20]

Gerhart Hauptm ann (1862–1946) – j eden z naj wy bitniej szy ch dram aturgów niem ieckich,

przedstawiciel nurtu naturalizm u. W 1912 roku otrzy m ał literacką Nagrodę Nobla.

[21]

You fucking German fool (ang.) – ty pieprzony głupi Niem cu.

[22]

Bravo, jumping jack! (ang.) – tu: Brawo, niezły z ciebie gim nasty k.

[23]

For the Kraut. For the ugly German Kraut (ang.) – dla kapuścianej głowy. Dla brzy dkiej

niem ieckiej kapuścianej głowy. (Kraut to niem ieckie słowo oznaczaj ące kapustę, które od I woj ny
światowej by ło uży wane w j ęzy ku angielskim j ako pej oraty wne określenie Niem ca).

[24]

Ary zacj a – proces wy pierania Ży dów z ży cia społecznego nazistowskich Niem iec. W j ego

ram ach pozbawiano ich własności, posad, przej m owano ży dowskie firm y oraz nieruchom ości.

[25]

Dzień Pokuty i Modlitwy – doroczne ewangelickie święto, w który m wierni dokonuj ą

podsum owania swoich grzechów oraz zastanawiaj ą się nad własną wiarą.

[26]

Hans Fallada (1893–1947) – j eden z naj wy bitniej szy ch pisarzy niem ieckich XX wieku.

[27]

Florian Gey er – j eden z dowódców woj skowy ch z okresu woj en chłopskich (XVI wiek),

ty tułowy bohater tragedii Gerharta Hauptm anna.

[28]

Hans Morgenthau (1904–1980) – prawnik i teorety k stosunków m iędzy narodowy ch,

pochodzenia niem iecko-ży dowskiego. W okresie nazistowskim wy em igrował do Stanów
Zj ednoczony ch.

[29]

Wilhelm Busch (1832–1908) – niem iecki saty ry k, autor hum ory sty czny ch obrazków

uznawany za pierwszego autora kom iksów.

[30]

Rosz Haszana – ży dowski Nowy Rok obchodzony we wrześniu. Rozpoczy na siedm iodniowy

okres pokuty, który kończy się Jom Kippur – Świętem Poj ednania.

[31]

Meszuge (j id.) – osoba szalona, ekscentry czna, niespełna rozum u.

[32]

Pesach – święto ży dowskie upam iętniaj ące wy j ście z niewoli egipskiej , obchodzone

w okolicach chrześcij ańskiej Wielkanocy.

[33]

Souvenirs from fucking Germany (ang.) – prezenty z pieprzony ch Niem iec.

[34]

PX (Post Exchange) – specj alny sklep arm ii am ery kańskiej w zagraniczny ch bazach

woj skowy ch.

[35]

Heinrich von Kleist (1777–1811) – niem iecki pisarz, poeta, uznawany za j ednego

z naj wy bitniej szy ch dram aturgów okresu rom anty zm u.

[36]

Frankfurt nad Odrą j est, rzecz j asna, m iastem niem ieckim leżący m na granicy. Ty lko j ego

background image

wschodnia część należy do Polski i nosi nazwę Słubice.

[37]

Gottfried Keller, Frühlingsglaube. Cy towany fragm ent podano w przekładzie Katarzy ny

Sosnowskiej .

[38]

Bloody bastard (ang.) – przeklęty łaj dak.

[39]

Fucking German (ang.) – pieprzony Niem iec.

[40]

Friderich Schiller, Wilhelm Tell, przeł. Jerzy Gawroński.

[41]

Filem on i Baucis – w m itologii greckiej uosobienie m iłości m ałżeńskiej , para biedny ch, lecz

szlachetny ch ludzi, którzy ugościli Zeusa i Herm esa.

[42]

Do ut des (łac.) – daj ę, aby ś dawał; łacińska form uła określaj ąca zasadę wzaj em ności.

[43]

Rdz 12,19 (za Biblią Tysiąclecia).

[44]

Erich Kästner (1899–1974) – niem iecki pisarz, kry ty k teatralny i saty ry k.

[45]

W dzień Świętego Marcina (11 listopada) niem ieckie dzieci dostawały prezenty.

[46]

Przeł. Maria Kurecka.

[47]

Barras – m iej scowość w Prowansj i. Pan Kohlm ann czy ni tu zapewne aluzj ę do swoj ego

zatrudnienia w czasie niem ieckiej okupacj i Francj i.

[48]

My Darling Granny! (ang.) – Kochana Babciu!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stefanie Zweig Rodzina Sternberg Tom 4 Nowy początek na alei Rothschildów (2016)
Dom przy alei Rothschildow Stefanie Zweig
Literackie powroty na kresy
GWSH - tur pielgrzymkowa, judaizm, Tora /hrwt/ (powrót na górę strony)
Konferencja na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego
Dzieci z alei Rothschildow Stefanie Zweig
1 3 Powrót na wieś
0101 Tinsley Nina Powrót na wyspę (Romans [Phantom Press] )
Stefan Zweig Die Welt von Gestern 2
Tinsley Nina Powrót na wyspę
Quentin Patrick Powrót na wyspy
Chess Story Stefan Zweig
Rakoczy, Marta Koncepcja symbolu u Cassirera a powrót na „szorstki grunt” co Wittgenstein wnosi do
Powroty na Białoruś
Stefan Zweig Buchmendel

więcej podobnych podstron