1986 06 Starachowicki wrzesień

background image

Leszek Zioło

STARACHOWICKI WRZESIEŃ

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1986

Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Jadwiga Jegorow

background image

I

— Panowie, to nasze ostatnie spotkanie przed październikiem. Jaka jest sytuacja, wiecie doskonale.

Jeszcze w tym miesiącu wasze jednostki otrzymają wzmocnienie. Planujemy powołanie rezerwy i
oddelegujemy do poszczególnych ośrodków po kilku podchorążych. Na zakończenie odprawy chcę panom
pokazać mapę, którą przygotowało dowództwo OPL z Przemyśla. Zobaczycie dokładnie, na jakie siły
możecie liczyć na swoim terenie.

Podpułkownik z Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa rozsunął zasłony zakrywające ścienną

tablicę. Na przytwierdzonej do niej mapie południowo-wschodniej Polski wyraźnie odcinały się kontury
granic obszaru X Dowództwa Okręgu Korpusu.

— Major Pilecki, oficer OPL z przemyskiego DOK, naniósł na tę mapę siły obrony przeciwlotniczej,

jakimi dysponujemy na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego — kontynuował podpułkownik. — Są
to tylko te środki, które bezpośrednio podlegają dowódcy OPL Obszaru Kraju, pułkownikowi Ludwigowi.
Zakładamy, że w razie potrzeby do osłony obiektów przemysłowych i węzłów komunikacyjnych kierowane
będą także plutony i baterie z dywizji i brygad.

Uczestniczący w odprawie dowódcy jednostek OPL z zakładów zbrojeniowych, położonych na terenie

podległym wojskowej kompetencji X Dowództwa Okręgu Korpusu, już od dwóch dni przebywali w
Przemyślu. Wezwano ich natychmiast po tym, jak kilkuosobowa grupa oficerów z Inspektoratu Obrony
Powietrznej Państwa zakończyła przegląd gotowości bojowej fabrycznych jednostek OPL. Podczas tego
sprawdzianu ujawniono, że nie wszystkie zakłady wywiązały się z obowiązku wystawienia własnych
plutonów dział przeciwlotniczych. Odpowiedzialni za ten stan ludzie tłumaczyli się wysokimi kosztami
sprzętu i brakiem odpowiednio przygotowanego personelu. Kontrolujący odnieśli jednak wrażenie, iż nie
wszędzie do spraw związanych z obroną powietrzną podchodzi się z należytą powagą. Po prostu niektórzy
szefowie zakładów przemysłowych nie wierzyli, by kiedykolwiek mogło ich fabrykom coś zagrozić ze
strony obcego lotnictwa. A skoro tak, to po co pchać pieniądze w nie przynoszący dochodu interes?

— Instrukcja Inspektora Obrony Powietrznej Państwa generała Józefa Zająca wyraźnie mówi, które

zakłady muszą zakupić sprzęt artyleryjski — grzmiał na początku odprawy podpułkownik. — Mija drugi rok
od jej wydania, mamy już sierpień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, a tylko w
Starachowicach sprawę doprowadzono do końca. To, co dotychczas zrobiono w Stalowej Woli, Skarżysku i
Kielcach, jest daleko niewystarczające! A czas nagli!

Wtedy, w ostatniej dekadzie sierpnia, uczestnicy odprawy wiedzieli już, że istotnie czasu pozostało

niewiele. Ile jeszcze miesięcy uda się powstrzymać Hitlera? Przecież jego żądania nie pozostawiają żadnych
wątpliwości: Niemcy chcą wojny.

Oficer rozpoczął objaśnianie mapy.
— Celowo przedstawiamy panom obszar wykraczający poza przemyskie Dowództwo Okręgu Korpusu.

Traktujemy Centralny Okręg Przemysłowy jako całość. Szczęśliwie się składa, że te wszystkie tereny
znalazły się w tak zwanym obszarze krajowym. Ma to swoje pozytywne następstwa dla obrony powietrznej.
Siły w takim przypadku pozostają w całkowitym podporządkowaniu dowództwu OPL Obszaru Kraju.
Spójrzmy na mapę. Pierwszego sierpnia, bo pokazuje ona stan na ten dzień, mieliśmy ukształtowane trzy
zgrupowania obrony przeciwlotniczej, zgodne z trzema wyraźnymi skupiskami przemysłu zbrojeniowego —
podpułkownik lśniącą wskazówką zakreślał omawiane rejony. — Obszar pierwszy pomiędzy Dunajcem a
Sanem z fabrykami sprzętu w Sanoku, Rzeszowie, Stalowej Woli, Mielcu, Dębicy, Tarnowie i Mościcach.
Obszar drugi pomiędzy Pilicą a Wisłą z ośrodkami przemysłowymi w Pionkach, Radomiu, Skarżysku,
Starachowicach, Ostrowcu, Kielcach oraz z przeprawami w Sandomierzu i Dęblinie. Wreszcie obszar trzeci
pomiędzy Wieprzem a Sanem.

Kolorowe symbole znaczyły miejsca, w których rozmieszczono siły OPL. Obszar był dość znaczny, a

sił niezbyt wiele. Na mapie plutony artylerii wyglądały jak oddzielne, samotne wysepki.

— Obecnie szczupłość środków zmusza nas do tego, by przyjąć zasadę punktowego systemu obrony

przeciwlotniczej — ciągnął oficer swoje wyjaśnienia. — Oznacza to, że do ochrony poszczególnych
ośrodków przydzielamy odpowiednie siły obrony czynnej i biernej. Najważniejsze obiekty, jak to
zaznaczono na mapie, są bronione przez artylerię przeciwlotniczą, do innych przydzieliliśmy tylko
przeciwlotnicze ciężkie karabiny maszynowe, a najmniejszym ośrodkom pozostaje jedynie obrona bierna.
Na razie na więcej nas nie stać. Nasza kontrola wykazała, że służby łączności, dozorowania i ostrzegania
funkcjonują prawidłowo. Na początku września będziemy jeszcze chcieli sprawdzić, jak są wyszkolone
obsługi dział. Myślę, iż po tym spotkaniu i przestudiowaniu mapy macie, panowie, pełen obraz możliwości
obronnych na waszym terenie. Nie muszę chyba podkreślać, jak ważny dla kraju jest ten obszar. A zatem do

background image

zobaczenia w październiku. W oznaczonym dniu otrzymacie sygnał z Inspektoratu. Zaprosimy was jako
obserwatorów na wielkie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej wojsk. Będzie co oglądać! — podpułkownik
tym stwierdzeniem zakończył odprawę.

Kilku oficerów rezerwy pozostało jeszcze na sali. Z zainteresowaniem, w skupieniu, studiowali

rozwieszoną na tablicy mapę.

— Trochę za rzadka ta sieć — przerwał milczenie młody mężczyzna.
— Co pan ma na myśli? — zainteresował się ktoś tą uwagą.
— Wystarczy popatrzeć, jak daleko od jednego zgrupowania artylerii do drugiego. Chyba nie może być

mowy o stworzeniu skutecznego parawanu ogniowego.

— To prawda, dlatego tak ważną sprawą jest silna obrona punktowa — dodał ktoś inny.
— Od miesiąca w naszej fabryce, w Stalowej Woli, stacjonuje zmotoryzowana bateria dział

siedemdziesięciopięciomilimetrowych. Mówię panom, to są cuda nie działa! Wypluwają pociski co kilka
sekund, i to aż na jedenaście kilometrów w górę.

— Słyszę, że pan chwali nasze działa — czterdziestoparoletni, ciemnowłosy mężczyzna zwrócił się do

swego sąsiada. — Bardzo się cieszę z tych komplementów. Te cuda robimy u nas, w Starachowicach.

Inżynier Stefan Kistelski, porucznik rezerwy, dowodził fabryczną jednostką OPL w Starachowickich

Zakładach Górniczo-Hutniczych. Pracował w fabryce od kilkunastu już lat, ostatnio jako kierownik wydziału
elaboracji, gdzie uzbrajano pociski. Znał się doskonale na sprzęcie ahyleryjskim i był gorącym
zwolennikiem rozwoju polskiego przemysłu obronnego. Dlatego z takim zainteresowaniem i, oczywiście, z
satysfakcją przyjął słowa kolegi ze Stalowej Woli.

— Możemy tylko żałować, że tak mało tych armat dotychczas zrobiliście.
— Dopiero przed pięcioma miesiącami ruszyła seryjna produkcja — odparł inżynier Kistelski. — Na

pewno zrobimy ich więcej. Ale chciałem zwrócić uwagę panów na coś innego. Ta armata to przecież nasze,
polskie dzieło! Skonstruowana od podstaw w zakładach starachowickich. Na przyfabrycznym poligonie
pierwszy strzał oddaliśmy z niej już w październiku trzydziestego czwartego roku.

— A potem, przez cztery lata, nic nie robiliście? — dziwił się inżynier ze Stalowej Woli.
— Po wszystkich niezbędnych próbach armata była gotowa w trzydziestym szóstym roku. Wojskowi się

nią zachwycali, bo też jest ona naprawdę nowoczesna i niezawodna, ale jeszcze dwa lata minęły na
przepychankach, dyskusjach i przekonywaniach. Samych komisji z Warszawy było u nas kilkanaście. W
końcu, jak już mieliśmy wszystkie świadectwa, że ten nasz produkt strzela jak trzeba, zabrakło odważnego,
żeby podjąć decyzję o rozpoczęciu seryjnej produkcji. Niektórzy twierdzili, że działo jest za drogie i polskiej
armii nie stać na taki luksus.

— Niech pan powie, ile to techniczne cudo może kosztować?
— Niemało. Pewnie, że niemało, ale jest tego warte. Liczymy, że koszt jednej armaty wyniesie sto

trzydzieści pięć tysięcy złotych, już niedługo dojdzie do niej specjalny ciągnik. W marcu otrzymaliśmy
prototyp z Warszawy. O, widzicie, panowie, z mapy wynika, że bateria tych dział ma bronić lotniska i
przeprawy w Dęblinie.

Inżynier Kistelski zagłębił się ponownie w zawiłości mapy sztabowej. Szczególnie interesował go

obszar pomiędzy Wisłą a Pilicą. Odnalazł Starachowice i zorientował się, że przy fabryce dział i amunicji
zaplanowano umieszczenie dwóch plutonów artylerii przeciwlotniczej. Trzy czarne literki „F” oznaczały, że
w razie wojny obronę powietrzną mają w tym rejonie prowadzić także trzy plutony fabryczne.

Przeniósł wzrok wyżej. Pionki — wytwórnia prochu i materiałów wybuchowych. W obronie dwa

plutony. Radomskich fabryk broni ręcznej i masek przeciwgazowych także bronią dwa plutony. Podobną
obronę mają fabryki w Skarżysku i Ostrowcu. Cóż, z tej pobieżnej analizy wynika, że najgęściejszy ogień
powinien powitać agresora nad Starachowicami. Ile to razem będzie armat? Cztery należące do wojska,
sześć fabrycznych, razem dziesięć. To już jest spora siła. Gdyby tak jeszcze mieć reflektory i balony
zaporowe...

— Panie inżynierze, o której ma pan pociąg? — To pytanie przerwało Kistelskiemu dalszy ciąg

kalkulacji. — Jeśli dysponuje pan czasem, zapraszam na kawę. Chętnie bym pogawędził ze starym
znajomym.

Major Marian Pilecki poznał Kistelskiego przed rokiem podczas wizyty w Starachowicach. Lubił

rozmowy z inżynierem, cenił bowiem ludzi rzeczowych i towarzyskich, a taki właśnie był Kistelski.

Inżynier przyjął to nieoczekiwane zaproszenie i po chwili siedzieli obaj przy niewielkim stoliku w głębi

kasyna.

— Tylko pogratulować, panie Stefanie. Zebrał pan tyle pochwał od oficerów z Warszawy. Bo też i

wszystko u was zapięte na ostatni guzik — zaczął rozmowę major Pilecki.

— Dziękuję za uznanie. Szkoda, że nie widział pan, jaki duch panuje wśród naszych ludzi. Oni wierzą

background image

w swoją siłę, a to jest niezwykle istotne — odparł Kistelski.

Zamyślili się obaj. Dłuższą chwilę trwało milczenie, które wreszcie przerwał Pilecki:
— Wiara wiarą, ale tak po prawdzie to tych sił jest przecież sporo. Jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą

to nasz obszar jest w sytuacji uprzywilejowanej. Możemy się z tego tylko cieszyć. Ale, panie Stefanie, dajmy
spokój tym teoriom. Po co ciągle mówić o wojnie? Jeszcze kawał lata przed nami. Pan już po urlopie?

— Chyba dopiero we wrześniu będę chciał się gdzieś wybrać na kilka dni. Najlepiej z wędką, nad

Wisłę. Teraz nie mam czasu. Zaczęliśmy seryjną produkcję armaty siedemdziesiąt pięć milimetrów. Przyszły
duże zamówienia z wojska. Muszę być cały czas na miejscu. Ale skoro mówimy o pracy, to chciałem
zapytać, jak długo pan jest w dowództwie OPL w Przemyślu?

— Od samego początku, panie Stefanie. Dostałem przydział w trzydziestym siódmym, gdy wydano

rozkaz o tworzeniu przy DOK dowództw obrony przeciwlotniczej. Jestem artylerzystą przekwalifikowanym
na przeciwlotnika. Coraz więcej teraz będzie oficerów o takiej specjalności.

— Co pan powie? A ja nic nie słyszałem, żeby otwarto jakąś szkołę przeciwlotniczą?
— Specjalnej nie stworzono, ale o Trauguttowie musiał pan słyszeć.
— To gdzieś koło Brześcia?
— Właśnie. Mniej więcej od roku w Trauguttowie mieści się Centrum Wyszkolenia Artylerii

Przeciwlotniczej. Jest tam szkoła podchorążych artylerii przeciwlotniczej i dwie szkoły podchorążych
rezerwy. To oznacza koniec naszych kłopotów kadrowych.

— Słyszałem co nieco o tym Centrum, ale chyba nie ma jeszcze absolwentów Trauguttowa?
— Są, są, panie Stefanie. Mogę panu powiedzieć, że kilku za parę dni zamelduje się w Starachowicach,

w waszej jednostce. A gdzie pan uczył się artylerii?

— Byłem na kursie w pierwszym pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie, jednak najwięcej

nauczyłem się na fabrycznym poligonie. Jeśli chodzi o dowodzenie, to mam trochę praktyki z wojny. Byłem
w Legionach. Ale, panie majorze, mieliśmy przecież nie mówić o sprawach służbowych.

— Dobrze, nie mówmy. Sam pan jednak widzi, jak trudno oderwać myśli od tego wszystkiego, czym

żyje się na co dzień. Proszę, niech pan mi opowie, co słychać w Starachowicach? Przepraszam, w
Starachowicach-Wierzbniku, bo teraz tak nazywa się wasze miasto?

— Od pierwszego kwietnia, gdy połączono Wierzbnik ze Starachowicami. Miasto ma teraz dwadzieścia

pięć tysięcy mieszkańców i zobaczy pan, jak będzie wyglądało za parę lat! Chcemy rozwijać zakłady, tym
bardziej że obiecująco wypadają badania geologiczne. Podobno są spore pokłady rudy.

— Oglądałem kopalnię „Majówka'”, jak ostatnio u was byłem — wtrącił major. — To jest

nowoczesność! Dwudziesty wiek! Kolejka podziemna, elektryczne windy w szybach. Ponoć ostatnio ruszyły
nowe kopalnie?

— Trzy odkrywkowe, „Myszki”, „Strzelnica” i, „Czerwona”. Ale na potrzeby huty to ciągle za mało.

Oblicza się, że za rok, dwa będziemy już samowystarczalni, bo uruchomi się nowe odkrywki.

— A co w mieście, jakie zmiany? — dopytywał się major.
— Niedługo ukończymy budowę Domu Społecznego, rusza budowa nowego szpitala na Bugaju, a i

domów przybywa. Jednak do zaspokojenia wszystkich potrzeb jeszcze daleko. Chociaż, wie pan, jak w
fabryce idzie dobrze, to i w mieście się ożywia. Chętnych do pracy nie brakuje, żeby tylko zamówienia były.

— Gdzie jak gdzie, ale w waszej fabryce wojsko sporo tych zamówień ulokowało. Przez całe lata

będzie co robić. Przecież samych siedemdziesiątekpiątek ma być w pierwszej serii coś z pięćset. Znam te
liczby, bo byłem w komisji oceniającej przydatność tej armaty.

— Ja panu powiem coś jeszcze. Duże zamówienia to nie tylko interes dla fabryki, ale i dla wojska. Tak,

tak, zwykła ekonomia.

— Niech pan poda jakiś przykład — major przejawiał zainteresowanie tematem.
— Duże zamówienia to duże pieniądze i szansa na zakup nowych maszyn. Tylko dzięki nowym

maszynom potaniał koszt produkcji dział i amunicji. Zna pan naszą haubicę stumilimetrową? Jeszcze w
trzydziestym czwartym wojsko płaciło za jedną sztukę sto czterdzieści pięć tysięcy złotych. A dziś o
trzydzieści tysięcy mniej. Dlaczego? Bo znacznie zmniejszyły się koszty produkcji. Koniunktura wszystkim
się opłaca.

— I eksport też — uzupełnił major.
— Z eksportem to trochę inna sprawa. Na pewno się opłaca, ale teraz nie możemy o tym myśleć.

Musimy zrezygnować z eksportu. I zrezygnowaliśmy. Ostatni transport poszedł w czerwcu do Anglii i
Holandii. Tego też szkoda. Wie pan najlepiej, jak liczy się każde działo. W czasie dzisiejszej odprawy
odniosłem wrażenie, że nasi przełożeni mają poważne problemy. Szczególnie z uzbrojeniem. Jeśli w tym
roku nie dojdzie do wojny, to w znacznym stopniu będziemy mogli zaspokoić potrzeby naszej artylerii
przeciwlotniczej, zwłaszcza w armatach małego kalibru. U nas produkcja idzie na pełnych obrotach,

background image

miesięcznie możemy zmontować siedemnaście Boforsów.

— Tak się broniliśmy przed rozmową o wojsku, a znów wkraczamy na ten teren — wtrącił major

Pilecki. — Panie Stefanie, chyba pora iść na dworzec?

— Tak, tak. Najwyższy czas, zbliża się piętnasta.
Wsiedli w dorożkę. Po paru minutach byli już na dworcu, gdzie pożegnali się serdecznym uściskiem

dłoni.

— Do zobaczenia, panie Stefanie, w Brześciu, na ćwiczeniach!
— Do widzenia, panie majorze. Zapraszam do siebie, do Starachowic!

II

— Hierbatki, z czajniczka, z samowarka! — ostry głos handlarki wyrwał Kistelskiego z zadumy. Pociąg

stał na stacji. Słychać było ostry syk pary i szum wody wlewanej do kotła ze stacyjnej pompy. Inżynier
wyjrzał przez okno. Sandomierz. Jeszcze ze dwie godziny drogi, westchnął.

— Panie dziedzic, do hierbatki, do hierbatki! — natarczywie zapraszała stara Żydówka.
Kistelski, nie zwracając uwagi na zachęcające słowa handlarki, zawołał do konduktora:
— Ile postoimy?
— Jak w rozkładzie, piętnaście minut. Palacz musi napoić maszynę. Nielichy dziś mieliśmy upał —

konduktor udzielił dość wyczerpującej odpowiedzi.

Inżynier wyszedł z wagonu na żwirowany peron. Pomyślał, że dumny napis „Peron 1” jest sporo na

wyrost przy tej lichej stacyjce. Może za pięć, dziesięć lat, kiedy w Sandomierzu skupią się wszystkie nici
kierowania COP-em, przyjdzie czas na peron i dworzec z prawdziwego zdarzenia.

Kistelski przespacerował się raz i drugi wzdłuż pociągu, zamienił jeszcze kilka słów z konduktorem i

wsiadł do wagonu.

— Odjazd! — zawiadowca dał sygnał do dalszej drogi.
Za oknem przesuwała się krawędź wyżyny stromo opadającej do Wisły. Powyżej bujnej, soczystej, aż

szmaragdowej zieleni wznosiły się stare budowle Sandomierza. W dole Wisła — srebrna, rybna, ruchliwa od
barek i łodzi. Kistelskiego zawsze pasjonowało życie tej wody. Kiedyś, gdy jeszcze studiował, patrzył na
Wisłę zupełnie inaczej — stanowiła zachętę do sportów i wędkowania. Z latami pojął, że ta rzeka potrzebna
jest polskiemu przemysłowi jako bardzo ważny surowiec i droga wodna. A co mówił o Wiśle oficer podczas
odprawy? Że jest to ważny punkt naszej obrony. Oczywiście wtedy, gdy przyjdzie do najgorszego i trzeba
będzie się oprzeć na tej rzece. Kapitan, który przyjechał do Przemyśla z Sandomierza, meldował, że miasto
ma obronę powietrzną na dobrym poziomie. Miejscowe obiekty, w tym obydwa mosty na Wiśle, ochrania
bateria Boforsów.

— W razie potrzeby — mówił podpułkownik — obronę w Sandomierzu wzmocni artyleria

przeciwlotnicza. Tutejsze przeprawy na Wiśle mają znaczenie zasadnicze tak dla ewentualnego odwrotu, co,
oczywiście, jest tylko skrajnym przypuszczeniem, jak i dla bieżącego zaopatrzenia wojsk. Chodzi o
transporty z Mielca, Rzeszowa, Stalowej Woli, Dębicy. Przecież najbliższy most jest dopiero w Solcu, a
kolejowy aż w Dęblinie.

Tuż za Wisłą pociąg zatrzymał się w Metanie. Sama nazwa — Metan — miała świadczyć o nowym,

które wkraczało na te ziemie. Co prawda ludzie nadal nazywali swą wieś — jak przed laty — Kamień, ale
przystanek kolejowy to był już Metan.

Obok torów szkielet budującej się huty szkła. Widoczny znak, że plany rozwoju COP ogarniają także i

te małe, nadwiślańskie wioski, w których do niedawna szczytem awansu było zostać flisakiem na rzecznej
barce. Kistelski znał tę wioskę, bo tu właśnie, w pobliżu mostu kolejowego, było ulubione miejsce
harcerskich biwaków i wędkarskich wypraw. Sam kiedyś dał się namówić na taki wyjazd.

Pociąg rozpoczął mozolną wielokilometrową wspinaczkę na Wyżynę Kielecko-Sandomierską. Sapiąc i

buchając parą mijał Dwikozy, Jakubowice, Ćmielów, Bodzechów, by wreszcie wtoczyć się na stację w
Ostrowcu. Inżynier przypomniał sobie, że ostrowieckiej hucie poświęcono sporo uwagi w Przemyślu.

— Zarządzenie w sprawie zakupu przez zakład dział przeciwlotniczych zrealizujemy do połowy tysiąc

dziewięćset czterdziestego roku — referował komendant obrony huty. — Spodziewamy się, iż nasz zakład
będzie celem ataków z powietrza. Niemcy wiedzą dokładnie, że mamy wytwórnię wież pancernych. Wiedzą,
bo nie tak dawno został w Ostrowcu zatrzymany ich agent. Oprócz wytwórni wież liczy się dla obronności
nasza stal. Ostatnie ćwiczenia LOPP wypadły dobrze. Brakuje nam jednak masek przeciwgazowych, a
łączność telefoniczna szwankuje. Obrona czynna zakładu to dwa plutony Boforsów dowodzone przez

background image

podchorążych.

Czy to wystarczy? Właśnie, czy to wystarczy. Pytanie to nurtowano nie tylko inżyntera Kistelskiego.

Wracało ono podczas odprawy, w rozmowach z kolegami, w czasie ćwiczeń obrony przeciwlotniczej. Jak
jesteśmy przygotowani na ataki z powietrza? Na przykład w Ostrowcu. Czy zaklejenie paskami papieru
szyb, kilkaset masek, okopy na terenie huty, syreny, łączność telefoniczna i jeszcze cztery Boforsy, czy to
wszystko wystarczy?

— Zależy, co będą chcieli osiągnąć Niemcy — powiedział kiedyś stary ogniomistrz, którego Kistelski

poznał w czasie jakiejś odprawy. — Niech pan pomyśli, panie poruczniku, że wybuchła wojna i Niemcy
miesiąc czy dwa nie mogą przedrzeć się przez naszą obronę. Co im pozostaje? Zniszczyć wszystko co nasze,
aż do fundamentów. A jeśli, niech ręka boska broni, będą mieli widoki na zwycięstwo? Panie poruczniku,
wtedy może być pan pewien, że będą oszczędzać wasze Starachowice. Ja nie jestem strategiem, ale
nasłuchałem się sporo ciekawych rzeczy od oficerów naszego sztabu.

Podpułkownik z IOPP reprezentował inny pogląd.
— Z analiz naszego inspektoratu wynika, że jesteśmy dobrze przygotowani — mówił. — Od stycznia

do dziś przeprowadziliśmy we wszystkich miastach kraju po kilka alarmów ćwiczebnych i próbnych.
Artyleria przeszła gruntowne szkolenie, podczas którego zwracaliśmy szczególną uwagę na wszechstronne
zapoznanie obsług z różnymi rodzajami sprzętu. Jeśli chodzi o nasycenie placówek OPL
najnowocześniejszymi armatami, to mogę panom powiedzieć tylko tyle, że do końca czterdziestego
pierwszego roku będzie to nasycenie pełne. Pragnę jeszcze poinformować panów, iż w przyszłym roku, w
czerwcu, rozpoczną się dostawy z Francji armat dziewięćdziesięciomilimetrowych. Jednorazowo
otrzymywać będziemy po cztery egzemplarze, a więc kompletne wyposażenie baterii. Traktujcie tę
wiadomość jako ściśle poufną!

Gwar dobiegający zza okna pociągu przerwał medytacje inżyniera. Pociąg stał przy ubożuchnym, ale

zatłoczonym peronie stacji Wierzbnik. Do wagonów szturmował tłum podróżnych objuczonych
najróżniejszymi pakunkami, koszami, kuferkami, zawiniątkami. Przepychając się nawzajem ludzie ci
oblegali wejścia do przedziałów trzeciej klasy. Miejscowi handlarze i drobni rzemieślnicy udawali się do
Skarżyska, skąd dalej wędrowali szlakiem odpustów i festynów. Sprzedawali zabawki, świecidełka i
jarmarczne pamiątki z gipsu, aby uciułać trochę grosza. Nie dla wszystkich starczało pracy w przemyśle, a i
nie wszyscy do takiej pracy się garnęli.

Kistelski przygotował się do wyjścia. Zdjął z półki niewielką walizeczkę i podszedł do drzwi. Za

oknami przesuwały się już światła starachowickich zakładów. Oświetlony wielki piec wyznaczał serce starej
fabryki. Powyżej, na wzgórzu, nowa część zakładu, którą należy chronić za wszelką cenę. Tam bowiem, w
snopach iskier i jazgocie maszyn, rodzą się armaty i pociski. Wielka nadzieja polskiej armii. Wśród
artylerzystów działa ze Starachowic zdobyły sobie dobrą ocenę. Sztabowcy w swoich planach biorą pod
uwagę produkcję tych zakładów. W biurze konstrukcyjnym opracowano już dwa nowe modele: 100-
-milimetrową haubicę wz. 39 i 155-milimetrową armatę dalekonośną, jeszcze bez indeksu fabrycznego.
Poligonowe próby wypadły obiecująco, nie wiadomo tylko, kiedy będą wdrożone do produkcji. Można
przypuszczać, że tym razem Departament Uzbrojenia nie będzie zwlekał z podjęciem stosownej decyzji.

Pociąg zatrzymał się na stacji. Biało-czarna, umocowana na niepozornym baraku, tabliczka

informowała, że to już Starachowice. Inżynier wyszedł na peron. Przywitał skinieniem głowy znajomego,
który przyszedł spotkać się z kimś na dworcu.

Był ciepły, późny wieczór i Kistelski zamierzał wybrać się pieszo do domu, gdy przed dworcową bramę

zajechała mocno sfatygowana dorożka i jej właściciel zapraszającym gestem wskazał inżynierowi miejsce w
głębi pojazdu.

— Bardzo proszę, panie inżynierze. Podwieziemy pod górkę, do domu.
Kistelski chwilę się wahał, ale postanowił skorzystać z tego zaproszenia. Znał dorożkarza, bo dwa lata

temu stary, którego żona codziennie przynosiła mleko do domu Kistelskich, prosił inżyniera o pomoc.
Chodziło o przyjęcie wnuczka do szkoły zawodowej przy zakładach. Rzecz cała ułożyła się pomyślnie i od
tej pory dorożkarz jak potrafił, tak okazywał swoją wdzięczność. Nie mógł więc inżynier sprawić mu
zawodu.

Droga nie dłużyła się zbytnio, dorożkarz bowiem zabawiał go rozmową. Początkowo była to

konwencjonalna wymiana zdań na temat pogody, zbiorów i podróży, wkrótce jednak przeszli do spraw, które
żywo zajmowały ludzi w tych dniach. Co słychać w świecie? Będzie wojna, czy Hitler ustąpi?

— Po mojemu, panie inżynierze, nie ma się czego obawiać — kończył swe rozważania dorożkarz. —

Kto by tam chciał się narwać na naszą siłę? Teraz, panie, mamy tyle żelastwa, że trzeba być samobójcą, żeby
lecieć na pewną śmierć.

— Niemcom też tego żelastwa nie brakuje — podjął temat Kistelski. — I mogą chcieć spróbować, kto

background image

silniejszy.

— Jasne, że myśmy silniejsi — dorożkarz nie tracił rezonu. — Panu nie będę tłumaczył, bo lepiej pan

wiesz ode mnie, co słychać w świecie. Ludzie na mieście i po wioskach powiadają, że nasza siła wielka.
Mamy uszy i słyszymy ten huk koło fabryki. Działa pewnikiem się próbuje. Tak rok temu to puknęło coś raz
na dzień, a teraz i w dzień strzelają, i w nocy. Dużo tych huków, to i dział musi być sporo. Dobrze, panie
inżynierze, bardzo dobrze. Jeszcze powiem panu — kontynuował — że w ludziach taka ochota bić Niemca,
żem jeszcze takiej nie widział. I to nie tylko u nas, w całej Polsce.

— Skąd pan wie, co jest w całej Polsce? — spytał Kistelski.
— A wiem, od wnuka, od Józka. Był niedawno na takim wielkim wiecu, gdzie przemawiał marszałek

Śmigły-Rydz.

— Cóż tam robił pana wnuczek?
— Był w grupie harcerzy ze Starachowic. Pojechało ich kilku chłopaków i Józka wzięli, bo najlepszy

uczeń w klasie i jest harcerzem orlim. I był na tej, jak to mówią, manifestacji. Ludu chmara z całej Polski
tam zjechała. Marszałek mówił, że jesteśmy gotowi i że się nie damy. Można było obejrzeć broń i pogadać z
żołnierzami. Józek opowiadał, że to siła, wielka siła, panie inżyrrierze. Nawet jak ten sukinsyn napadnie na
nas, nie będzie musiał mój wnuk uciekać, jak ja kiedyś.

— To pan ma takie smutne wojenne wspomnienia?
— A bo można mieć z wojny wesołe? Jak człowiek strzela do człowieka, to nie ma zabawy. Ja byłem

ranny w czternastym roku, na froncie, a potem, w dwudziestym, uciekałem przez Wisłę. Na drzwiach od
stodoły płynąłem pod Zawichostem. Wiem, co to wojna. Nasze harcerzyki nie widzieli wojny i nie życzę im
tego. Ale jak przyjdzie co do czego, chyba nie będą musieli uciekać? Co, panie inżynierze? — dorożkarz
oczekiwał jasnej odpowiedzi.

— Pewnie, siły nam nie brakuje. I dobrze pan słyszał te strzały z poligonu koło zakładu. Jeśli już będzie

wojna, to na pewno nie taka, jak te z czternastego i dwudziestego roku — odparł inżynier.

— Jakże nie taka? — zdziwił się dorożkarz. — Nie będą się zabijać? Przecież teraz są samoloty, gaz

będzie puszczany...

— No właśnie, stąd te różnice. Nie będzie już tak, że tam gdzieś front, a za frontem zwykłe życie. Jak

wojna, to cały kraj walczy. Samoloty daleko dolecą. Trzeba strzec tego, co się da, nawet kilkaset kilometrów
za frontem. Wszyscy musimy się włączyć do takiej obrony.

— Wnuk mówił, że harcerze szykują się do kopania rowów na zakładzie.
— Tak, teraz każdy musi od siebie coś dać. Nawet chwycić za łopatę i kopać rowy przeciwlotnicze.
— Panie inżynierze, jak trzeba będzie, to ja moją chabetą chłopaków do roboty zawiozę, jedzenie im

dostarczę. I pociski można wsadzić do dryndy — rozochocił się dorożkarz.

— Chyba do tego nie dojdzie, żeby pana pojazd do armii wcielać.
— Wie pan, ludzie powiadają, że i starozakonni z Wierzbnika chcą się bić. Ich rabin, spokojny

człeczyna, zamyka się w swojej izbie i nic nie mówi, ale podobno stary Mincberg ogłosił składkę na
Boforsa. Chcą podarować działo wojsku.

— To nie plotki — odparł Kistelski. — Rabin Beneja nie chce się do niczego mieszać, ale działacze

Syjonu włączają się do prac obronnych. I niedługo będzie już to działo od Żydów z Wierzbnika. Symcha
Mincberg cieszy się uznaniem w wielu okolicznych gminach.

Dorożka zajechała przed dom inżyniera. Kistelski pożegnał się ze starym i otworzył furtkę w

ogrodzeniu. Jutro niedziela, dwudziesty sierpnia, można będzie odpocząć. Na wtorek zarządzi odprawę
zakładowej jednostki OPL. Ostatni przegląd, w połowie lipca, wypadł nieźle. Inspektorzy z Warszawy i
Przemyśla też wystawili dobre oceny. Jest to powód do satysfakcji, ale trzeba zrobić wszystko, żeby było
jeszcze lepiej. Kolejny sprawdzian nie zaszkodzi.

III

Spośród tych, którzy nieźle orientowali się w organizacji i środkach obrony przeciwlotniczej obszaru

kraju, raczej niewielu było zadowolonych z obecnego stanu rzeczy. Owszem, od stycznia 1937 roku, kiedy to
ukazało się rozporządzenie wykonawcze do starszej o trzy lata ustawy o obronie przeciwlotniczej i
przeciwgazowej, władze wojskowe i administracyjne poczyniły wiele istotnych przygotowań. Lecz gdyby
wojna miała rozpocząć się na przykład za miesiąc lub nawet za rok, nikt nie dałby gwarancji, że obrona nie
dopuści niemieckiego lotnictwa nad polskie miasta. W szybkim tempie odrabiano wieloletnie zapóźnienia,
ale do zrobienia było jeszcze wiele. A czas biegł nieubłaganie. Ile potrzeba miesięcy na wyposażenie eskadry

background image

myśliwców? Ile dni na wyprodukowanie dział dla jednej baterii? Przemysł obronny pracował pełną parą,
pomyślnie przebiegały ćwiczenia obrony przeciwlotniczej biernej i czynnej, celujące oceny uzyskiwali
harcerze i drużyny PCK, wszystko to jednak nie wystarczało. Potrzebny był jeszcze czas, kilka lat, by
doprowadzić polską obronę przeciwlotniczą do poziomu nakreślonego w skromnym zresztą planie jej
rozbudowy.

Te kalkulacje, przymiarki i wyliczenia znali mobilizowani w sierpniu rezerwiści z jednostek OPL.

Wystarczyło choćby zajrzeć do prac pułkownika Sergiusza Abżółtowskiego, który w swoich artykułach
informował o złym stanie polskiej obrony powietrznej. Pułkownik Abżółtowski został przeniesiony w stan
spoczynku i nie zamilkł nawet wtedy, gdy byli przełożeni inspirowali przeciwko niemu niewybredną
kampanię oszczerstw, oskarżając tego trzeźwo patrzącego na rzeczywistość oficera o... defetyzm! W roku
1937 Abżółtowski opublikował obszerną pracę „O niebezpieczeństwie lotniczym i obronie przeciwlotniczej
kraju”, w której przedstawił koncepcję organizacji OPL zgodną z wymogami nowoczesnej wojny. Oceny i
wnioski pułkownika zmuszały do niewesołych refleksji.

Ot, choćby tak ważna sprawa jak system dozorowania. Przecież bez wcześniejszego dostrzeżenia

agresora, określenia jego sił i kierunku lotu trudno przygotować skuteczną obronę! Przez długie lata kwestia
ta nie była właściwie brana pod uwagę. Dopiero po zorganizowaniu Inspektoratu Obrony Powietrznej
Państwa, po przeprowadzeniu wielu ćwiczeń i gier wojennych nikt nie miał wątpliwości, że obserwator z
lornetką usadowiony na dachu fabryki czy wieży kościelnej to jednak za mało. Śmiesznie mało wobec
takiego Ju-87, który — produkowany seryjnie od 1936 roku — przemieszczał się z prędkością 350
kilometrów na godzinę. A przecież nie było to ostatnie słowo niemieckiego przemysłu lotniczego.

Wyniki gry wojennej z września 1937 roku miały decydujący wpływ na ukształtowanie systemu

dozorowania. Utworzono więc na szczeblu dowództwa OPL stanowisko szefa służby i główną składnicę
dozorowania. Szefowi podlegali bezpośrednio komendanci oddziałów. Przyjęto rozwiązanie, iż na każdym
kierunku operacyjnym będą plutony dozorowania z dziesięcioma lub piętnastoma posterunkami. Każdy
posterunek to dziewięciu obserwatorów.

W sierpniu 1939 roku ośrodki polskiej obrony przeciwlotniczej dysponowały dwoma łańcuchami

posterunków: pierwszy w odległości od stu do stu trzydziestu, drugi od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu
kilometrów. Posterunki oddalone były od siebie o około dziesięć kilometrów. Obserwatorami zostawali
policjanci {pomimo iż niechętnie godzili się na tę nową funkcję), urzędnicy pocztowi oraz żołnierze rezerwy
niezdolni do czynnej służby wojskowej.

Ta sieć nie rozwiązywała jednak sprawy, gdyż miała jeden bardzo słaby punkt — łączność.

Powiadamianie i alarmowanie oparto na państwowej sieci telefonicznej, rzadkiej i bardzo już zużytej. W
dodatku niczym nie osłoniętej przed atakami z powietrza.

Jeszcze w marcu 1939 roku generał Zając zobowiązał dowódców okręgów korpusów do wprowadzenia

nowych, skuteczniejszych środków łączności. Niestety, było już zbyt późno, by podjąć działania zakrojone
na szeroką skalę. Jedynie stolica miała dobrą sieć dozorowania i łączności. O nadciągających nad Warszawę
wrogich samolotach miały powiadamiać drużyny telefoniczne i radiowe.

Plan obrony powietrznej obszaru kraju powstał pod koniec 1937 roku. Jednak w miarę przybywania

środków walki rozwijano go i doskonalono. Czas, ów nieubłaganie płynący czas, nie pozwolił na pełne
zrealizowanie planu i we wrześniu polskie niebo było słabo zabezpieczone przed atakami wroga. Bo przecież
nieliczne lotnictwo i rzadka sieć obrony czynnej nie mogły skutecznie zagrodzić drogi agresorom.

W stosunkowo najlepszej sytuacji, jeśli chodzi o siły OPL, znalazły się Warszawa, Śląsk i Wybrzeże,

gdzie — zgodnie z koncepcją IOPP — zgromadzono najwięcej sprzętu artyleryjskiego. Czwartym z kolei
najsilniej bronionym obszarem miał być Centralny Okręg Przemysłowy. Tu bowiem, z dala od granic
państwa, rozwijał się przemysł, głównie obronny, według planu nakreślonego przez zainteresowane resorty
stosownie do postulatów Ministerstwa Spraw Wojskowych.

Na krótko przed wybuchem wojny w COP zdołano uruchomić pięć dużych zakładów, kilkanaście

innych znajdowało się w budowie. Zakres podjętych inwestycji był szeroki i ambitny, obejmując również
nowe osiedla mieszkaniowe dla załóg fabrycznych, sieć połączeń kolejowych i dróg bitych. Park maszynowy
sprowadzano głównie z Francji w ramach przyznanego Polsce kredytu materiałowego. Pełna realizacja tych
zamierzeń mogła nastąpić najwcześniej w 1942 roku, ale obrona przeciwlotnicza tego obszaru była
problemem innego rzędu, który musiał być rozstrzygnięty niezwłocznie.

W planie systemu OPL uwzględniono również zakłady sąsiedniego rejonu kielecko-radomskiego, w

tym zwłaszcza fabryki nad Kamienną, w starym staszicowskim zagłębiu — Skarżysku, Starachowicach i
Ostrowcu — obłożone wówczas, jak nigdy dotąd, wysokimi zamówieniami wojska. Wydajność tych
wytwórni rosła i nowy sprzęt był kierowany do jednostek i magazynów mobilizacyjnych. Zbyt późno jednak
rozkręcono tę produkcję, która nawet i wtedy, w warunkach otwartego zagrożenia, nie osiągnęła

background image

maksymalnego pułapu. Jedna tylko Państwowa Fabryka Broni w Radomiu mogła miesięcznie produkować
12 tysięcy karabinów przy pełnej obsadzie załogi i pracy na dwie zmiany z rytmiczną dostawą wszystkich
materiałów. Tak, niestety, nie było i główna przyczyna tego stanu rzeczy tkwiła latami w niskim budżecie
wojska, ograniczającym wysokość zamówień. Broń szła do użytku bieżącego, na stworzenie rezerwy nie
starczyło już pieniędzy. Od stycznia do sierpnia 1939 roku radomska PFB wyprodukowała 15 tysięcy
karabinków wz. 29, 4800 karabinów Mauser wz. 98 a i 6300 pistoletów Vis. Skarżyska fabryka amunicji —
posłużmy się jeszcze jednym przykładem — mogła miesięcznie produkować 150 tysięcy scalonych naboi do
100 mm haubic i 75 mm armat polowych, ale na dzień 1 kwietnia 1939 roku do wypełnienia planowanego
zapasu brakowało odpowiednio 1 359 000 i 600 000 naboi w tych dwóch podstawowych kalibrach artylerii
lekkiej. Według kalkulacyjnych ocen Sztabu Głównego WP wszystkie wytwórnie broni i amunicji,
przestawione w lecie 1939 roku na przyspieszony rytm pracy, mogły przeciętnie w połowie pokryć
przewidywane zużycie i straty wojenne. Zapowiedzią zmian na lepsze stawały się inwestycje w COP, na
pewno cenne, lecz dopiero w przyszłości.

Zakłady w Starachowicach były głównym producentem dział, toteż w planach OPL, opracowanych w X

DOK z rozkazu generała Zająca, te obiekty potraktowano ze szczególną uwagą. Tu miała być najsilniejsza
obrona przeciwlotnicza.

Kompleks fabryczny w Starachowicach należał do największych zakładów przemysłu obronnego w

województwie kieleckim. Potencjałem produkcyjnym, różnorodnością asortymentu i liczbą robotników
wyprzedzał inne fabryki tego regionu. A jednak starachowickie zakłady, podejmując produkcję dla wojska,
zachowały swój dawny charakter. Nie były to więc fabryki ściśle wojskowe, jak na przykład radomska
Fabryka Broni, Wytwórnia Prochu w Pionkach, Fabryka Amunicji w Skarżysku czy Spółka Akcyjna
„Granat” w Kielcach, które powstały i produkowały wyłącznie dla potrzeb obronności kraju, a wytwórnie na
podstawie corocznie lub też co kilka lat zawieranych umów dostarczające armii swoje wyroby.

Okresem decydującym dla przemysłu wojskowego w rejonie radomsko-kieleckim były lata 1921—

1923. Wtedy rozpoczęto budowę nowych fabryk i zawarto umowy z już istniejącymi, m.in. z Suchedniowską
Hutą „Ludwików” (SHL), Spółką Akcyjną Wielkich Pieców i Zakładów Ostrowieckich, Modrzejowskimi
Zakładami Górniczo-Hutniczymi, na podjęcie przez nie produkcji obronnej.

Pierwszą umowę z kierownictwem Towarzystwa Zakładów Starachowickich Ministerstwo Spraw

Wojskowych zawarło w 1921 roku. Zamysł był następujący: wykorzystać miejscowe zasoby rudy żelaza
oraz już istniejące zakłady, hutniczy i mechaniczny, i utworzyć pierwszą w kraju wytwórnię sprzętu
artyleryjskiego oraz amunicji. Współudziałowcem tej inwestycji była francuska firma Schneider-Creusot,
która za wysoką kwotę dostarczyła część maszyn, a także dokumentację licencyjną na trzy typy dział.
Opracowany w 1926 roku plan rozbudowy przemysłu zbrojeniowego przewidywał, że już w 1930 roku
wytwórnia rozpocznie produkcję 75-milimetrowych armat polowych w liczbie 40 egzemplarzy miesięcznie.
Plan okazał się zupełnie nierealny, bo jeszcze w 1931 roku wytwórnia nie uruchomiła produkcji — z
wyjątkiem niekompletnej amunicji — zajmując się remontem starych dział i tzw. koszulkowaniem luf w
armatach dla artylerii konnej celem ujednolicenia kalibru. Dla odbioru tego sprzętu z ramienia Departamentu
Uzbrojenia powołano komisję w składzie kilkunastu oficerów i podoficerów, którzy urządzili między innymi
poligon przyfabryczny do próbnych strzelań.

Wytwórnia nie miała więc łatwego startu, dostawa maszyn i urządzeń trwała latami, obok Francji

poczyniono też zakupy w brytyjskim koncernie Vickers-Armstrong i w czechosłowackiej firmie Škoda. Tam
również władze wojskowe złożyły zamówienie na dostawę 160 haubic 100-milimetrowych z przodkami i
jaszczami amunicyjnymi, które — na podstawie licencji — miały być produkowane w Starachowicach.
Wskutek ciągłych zmian w harmonogramie uruchomienia wytwórni sprzętu artyleryjskiego sprowadzono do
kraju kolejną partię 207 haubic tego wzoru z Austrii, Jugosławii i Rumunii, odstępując w zamian taką samą
liczbę 75-milimetrowych armat polowych.

Równolegle z wyposażeniem fabryki w zagraniczny sprzęt przystąpiono w Starachowicach do

przebudowy huty pamiętającej jeszcze okres dziewiętnastowiecznej prosperity. Uruchomiono nową
walcownię i stalownię. Ministerstwo Spraw Wojskowych, zgodnie z umową, każdego roku składało własne
zamówienia. Było więc co robić i gdyby nie ekonomiczne załamanie się gospodarki w roku 1924, w wyniku
tak zwanego kryzysu poinflacyjnego, okres niezakłóconego rozkwitu fabryki mógłby trwać długie lata.

Dopiero rok 1928 przyniósł zdecydowaną poprawę, co wiązać należy z decyzjami Rady Ministrów o

przyznaniu ulg podatkowych i preferencji inwestycyjnych przedsiębiorstwom zlokalizowanym w tak
zwanym trójkącie bezpieczeństwa i produkującym dla wojska. W tym uprzywilejowanym obszarze znalazła
się także część województwa kieleckiego: teren położony między Nidą od południa i Radomką od północy, a
od zachodu ograniczony drogą łączącą Kielce ze Skarżyskiem i Radomiem. Starachowice z tych uprawnień
wyciągnęły dla siebie wiele korzyści.

background image

Pieniądze, które można było przeznaczyć na inwestycje, spółka skierowała przede wszystkim na

remonty kapitalne działów mechanicznych, rozbudowę odlewni, stalowni i walcowni. Po tych
modernizacjach starachowicka metalurgia nie ustępowała w niczym światowej czołówce. Znaczne kwoty
przeznaczono także na rozwój kopalń rudy i zakładu wzbogacającego ten surowiec. Rozpoczęło pracę
nowoczesne urządzenie systemu Greenwalta, służące do aglomerowania rud.

Nowoczesność stała się teraz cechą charakterystyczną starachowickiej fabryki. Zwłaszcza po roku 1930,

gdy zakład i miasto włączono do sieci energetycznej Zjednoczenia Elektrowni Okręgu Radomsko-
-Kieleckiego. Co prawda już wcześniej, przed ośmiu laty, ruszyła w Starachowicach niewielka elektrownia o
mocy 1000 kW, ale dopiero prąd z sieci ZEORK pozwolił na pełne zasilenie wielkiego zakładu. W 1931
roku rusza elektrostalownia z piecem systemu Hercult-Brown-Boven, w którym wrze jednorazowo pięć ton
stali! Stali bardzo dobrej jakościowo na odlewy korpusów pocisków artyleryjskich i na blachy pancerne. W
dwa lata później Starachowice, jako pierwsze w Polsce, fundują sobie najnowocześniejszy piec indukcyjny.
Starym fachowcom trudno w to uwierzyć, ale ten piec — obsługiwany tylko przez cztery osoby — co dwie
godziny wylewa 360 kilogramów płynnej, iskrzącej się stali. Jest to stal narzędziowa, z której produkuje się
noże do obrabiarek i lufy do karabinów maszynowych.

Modernizują się w szybkim tempie kuźnia, wydziały mechaniczne i stalownia. Starachowice to

gwarancja wysokiej jakości wyrobów, to nowoczesność i niezawodność na polu walki. Wysoko sobie cenią
te przymioty sprzętu bojowego ze znakiem „ST” oficerowie z Departamentu Uzbrojenia i dzięki temu
Starachowicom nigdy nie zabraknie zamówień i poparcia armii. Zresztą od roku 1925 państwo jest
właścicielem połowy akcji Towarzystwa Zakładów Starachowickich i przedstawiciele rządu mogą
skutecznie wpływać na politykę inwestycyjną spółki. Chociaż ciągle jeszcze kilkanaście procent dywidend
opuszcza kraj, jako część zysku kapitału francuskiego i belgijskiego, współwłaścicieli zakładu.

Wielki kryzys gospodarczy początku lat trzydziestych, dzięki stałym zamówieniom ze strony armii i

specjalnej ochronie państwa, odbił się w Starachowicach mniej boleśnie niż w innych rejonach kraju. Jednak
i tu byli bezrobotni, i tu ustawiały się długie kolejki po darmową zupkę lub groszowy zasiłek. Fabryka
pracowała, lecz zatrudnieni w niej robotnicy zarabiali niewiele, zbyt mało, by móc utrzymać rodzinę. Bieda
zajrzała do robotniczych domów i dopiero rok 1935 zaczął przynosić odmianę. Kryzys się kończył.
Przychodziły większe zamówienia i więcej ludzi potrzeba było do pracy.

Bardzo wyraźny przełom nastąpił w dwa lata później, po podjęciu decyzji o budowie Centralnego

Okręgu Przemysłowego. Strumień pieniędzy spłynął także na Starachowice, które szybko odzyskały swą
przedkryzysową zdolność produkcyjną. I znów zaczęto inwestować. Armia wobec napiętej sytuacji
międzynarodowej zwiększa swe zamówienia. Starachowice w 1938 roku dostarczają armat i amunicji za
ponad 50 milionów złotych. Plan na rok następny opiewa już na 80 milionów!

Żeby temu sprostać, projektuje się budowę nowych hal, nowych wydziałów, kopie fundamenty pod

Kuźnię Średnią i Kotlarnię, gdzie będzie się produkować ramy samochodowe. Jednocześnie już
funkcjonujące wydziały przekraczają plany. Elektrostalownia — 140 procent planu, odlewnia — 120, kuźnia
— blisko dwa razy tyle niż planowano. W tej sytuacji zarząd spółki może sobie pozwolić na inwestycje poza
zakładem i Towarzystwo staje się udziałowcem nowego, jednego z większych w COP, Zakładu Hutniczo-
-Metalowego w Stalowej Woli.

W 1939 roku zakłady starachowickie należały do najnowocześniejszych i najszybciej rozwijających się

polskich fabryk. Zatrudnienie znalazło tu blisko dziesięć tysięcy ludzi, pracowników pionu inżynieryjno-
-technicznego i kwalifikowanych robotników. Dzięki tej ofiarnej załodze ruszyła w 1935 roku produkcja
dział, zbudowano wtedy siedem pierwszych 105 mm armat dalekonośnych wz. 29, a w roku następnym już
dwadzieścia. W dniu wybuchu wojny artyleria WP dysponowała 254 armatami tego typu, większość jednak
pochodziła z zakupów we Francji. W 1936 roku przystąpiono do produkcji 100 mm haubic wz. 14/19 P,
częściowo zmodernizowanych w porównaniu z pierwowzorem licencyjnym. Starachowicka wytwórnia
przekazała wojsku 248 tych dział, w tym samym okresie opuściła hale fabryczne w Stalowej Woli druga
seria w liczbie 285 egzemplarzy. Największe trudności montażowe i technologiczne wystąpiły przy
produkcji 155 mm ciężkiej haubicy wz. 17, w ciągu trzech lat wojsko otrzymało tylko 43 egzemplarze dział
tego modelu, zakupiło natomiast 302 egzemplarze w firmie Schneider. Bezawaryjnie rozwijała się
najwcześniej podjęta produkcja skorup pocisków artyleryjskich kilku kalibrów i bomb lotniczych.

Załoga z dumą spoglądała na swoje działa, kiedy użytkownik kwitował ich odbiór po skrupulatnej

kontroli. Nie jej winą był fakt, że te armaty i haubice, choć technicznie sprawne, nie należały już do klasy
wzorów nowoczesnych. Nie od niej też zależała wysokość składanych przez wojsko zamówień. Uczucie
dumy wzrosło, gdy na taśmach montażowych pojawiły się 40 mm armaty przeciwlotnicze, budowane na
licencji renomowanej firmy Bofors. Nastąpił od tego czasu jakościowy skok na miarę nowoczesnego
przecież zakładu. Źle się jednak stało, że te znakomite armaty jeszcze w lecie 1939 roku wyjeżdżały za

background image

granicę, podczas gdy wojsku zdołano przekazać tylko 306 egzemplarzy, mniej niż połowę z zaplanowanej
liczby do wypełnienia i tak szczupłego etatu. Rodziła się również gorycz z powodu zbyt późnego wdrożenia
do produkcji własnej 75 mm armaty przeciwlotniczej wz. 36. Gdy wreszcie zapadła decyzja, do głosu doszła
bariera czasu. W teoretycznym założeniu wytwórnia mogła budować osiem takich armat miesięcznie, ale
praktyka tego nie potwierdziła. Montaż objął tylko 44 egzemplarze, odbierane natychmiast po próbach
ogniowych i trakcyjnych.

Nic zatem dziwnego, że pomimo ograniczonych środków dla tej ogromnej wytwórni ciężkiego

uzbrojenia przewidziano w planach OPL stosunkowo dobrą obronę przed atakami z powietrza.

IV

Inżynier Julian Denk, oficer rezerwy w stopniu majora, przyjechał do Starachowic w roku 1931 z opinią

doskonałego znawcy problemów technicznych sprzętu artyleryjskiego. Powiadano, że z pochodzenia jest
Rumunem lub może Węgrem, a z Polską związał się na stałe dzięki żonie, rodowitej radomiance. Może i
było w tym coś z prawdy, bo w chwili zdenerwowania inżynier prezentował wcale nie słowiański charakter.
Niewielu tylko orientowało się, iż Denk spełnia ważną rolę jako oficer. Był mianowicie przewidziany na
komendanta obrony zakładu. Jemu podporządkowano między innymi jednostkę OPL dowodzoną przez
Kistelskiego.

Kompetencji Denka podlegało to wszystko, co składało się na bezpieczeństwo zakładu w czasie wojny.

Miał odpowiednie środki i dobrze przygotowanych ludzi. Już w kwietniu plan obrony zyskał akceptację
sztabu X Dowództwa Okręgu Korpusu. Inżynier Denk wiedział doskonale, że nie może zawieść, bo — gdzie
jak gdzie — ale tu, w Starachowicach, praca podczas wojny musi iść rytmicznie. Potrzebna więc jest pewna
obrona przed atakami z powietrza i żelazna dyscyplina wśród załogi. To jedno. Z drugiej strony, aby mogła
iść produkcja, musiały być zapewnione ciągłe dostawy surowców i materiałów.

Plan obrony także i temu zagadnieniu poświęcał sporo miejsca. Jeśli — co przecież łatwo przewidzieć

— współpracujące ze Starachowicami zakłady nie będą w stanie zapewnić rytmicznych dostaw, produkcja
załamie się. Jedyne wyjście to zgromadzenie odpowiednich zapasów. Od kwietnia w zakładowych
magazynach tych zapasów systematycznie przybywało. Ostatnio — informował dział planowania — było
ich tyle, że nawet przerwanie dostaw z zewnątrz pozwoli na pracę przez dwa miesiące, a dział elaboracji
miałby co robić nawet przez kwartał. To dobrze, bardzo dobrze, bo front — jeśli dojdzie do wojny — będzie
potrzebował dział i pocisków. Starachowice muszą sprostać tym oczekiwaniom.

Niedzielę, 27 sierpnia, inżynier Denk miał rozplanowaną w najdrobniejszych szczegółach. Przyszedł

bowiem czas na działanie, na mobilizowanie ludzi do wysiłku obronnego. Od dawna już mówi się o wojnie,
prasa pełna jest złowieszczych zapowiedzi, ale tak naprawdę w Starachowicach chyba niewielu domyśla się,
jak blisko do jej wybuchu.

Inżynier ma przed sobą najnowszy rozkaz przekazany przez majora Trzebińskiego, który — wedle

planów mobilizacyjnych — przewidziany jest na stanowisko komendanta obrony miasta i powiatu. Rozkaz
nie pozostawia już wątpliwości: groźba wojny jest bardzo realna. Czuje to Denk, gdy czyta polecenie o
budowie umocnień, urządzaniu placówek sanitarnych, zaciemnianiu okien. I dlatego w tę niedzielę, ostatnią
niedzielę upalnego sierpnia, musi zrezygnować z odpoczynku. Będzie to zresztą pracowity dzień sporej
części mieszkańców miasta.

Godzina dziesiąta. Powiadomieni przez łączników stawiają się na głównym placu fabryki ludzie z

zakładowej jednostki obrony. Jest ich stu dwudziestu, dobrze przygotowanych do bojowych zadań. Trzon tej
jednostki stanowią obsługi dział przeciwlotniczych. Ludzi wybierano starannie, spośród setek ochotników,
preferując tych, którzy pracują przy produkcji dział i mają za sobą służbę wojskową. Od marca prowadzono
z nimi szkolenie ogniowe na przyfabrycznym poligonie. Dobrze sprawdzono wartość każdego. Po ostatnich
ćwiczeniach z uznaniem mówił o nich major Pilecki z dowództwa OPL okręgu korpusu.

Stoją przed swoim komendantem w dwuszeregu, wezwani jak do boju, robotnicy starachowickich

zakładów, związani wielorakimi więzami z tą fabryką, która żywi ich rodziny i daje szansę lepszego życia.
Wszyscy mężczyźni tu zatrudnieni zgłosili się pół roku temu do organizowanej jednostki obrony. Ale
wybrano tylko ich, najsprawniejszych, o najlepszej opinii z lat służby wojskowej. Tylko kilku służyło w
artylerii. I tym od początku szło łatwiej. Pozostali mozolnie uczyli się artyleryjskiego abecadła.
Instruktorami byli oficerowie z miejscowej jednostki odbioru sprzętu. Później przybyli jeszcze do
Starachowic rezerwiści, a kilka dni temu trzej podchorążowie z Trauguttowa.

Teraz w skupieniu oczekują na słowa dowódcy. W skupieniu i z niepokojem: czy to już ten prawdziwy,

background image

bojowy alarm, do jakiego sposobią się od miesięcy? Czy tylko jeszcze jeden sprawdzian, kolejna próba?

Inżynier Jerzy Sosnowski, porucznik, który ledwo dwa miesiące temu dostał przydział do Starachowic,

melduje Denkowi jednostkę gotową do działania. Denk wita się z Sosnowskim. Zapada pełna napięcia cisza.
Komendant zwraca się do swych podwładnych:

— Koledzy, otrzymałem dziś rozkaz, który nakłada na nas nowe obowiązki w związku z ciągle

pogarszającymi się stosunkami między Polską a Trzecią Rzeszą. Wiecie z pewnością, że Niemcy wyraźnie
zmierzają do wojny. Jesteśmy przygotowani na to, by dać im godną odpowiedź, ale od dziś musimy być
jeszcze czujniejsi. To rozkaz naszych przełożonych. Porucznik Kistelski zapozna dowódców poszczególnych
grup z decyzjami, które w związku z tym zostały podjęte. Pozostałych podchorąży Murczyński odprowadzi
do magazynu, gdzie otrzymają umundurowanie. Od dziś wszyscy jesteśmy żołnierzami. Nikt nie może
odchodzić od swojej grupy bez pozwolenia dowódcy. Czy są pytania?

— Tak, ja mam pytanie! — do przodu przesunął się Bolesław Kłoczowski z odlewni. — Czy oznacza

to, że już nadchodzi najgorsze? Wojna pewna?

— Tego nie wiem — odparł Denk. — I chyba nikt nie potrafi dzisiaj odpowiedzieć na to pytanie. W

każdym razie sytuacja dojrzała do tego, byśmy osiągnęli wysoki stopień gotowości. To tyle.

— Panie inżynierze, czy dzisiaj wrócimy do domów, bo jeśli nie, chcielibyśmy powiadomić rodziny —

robotnik z wydziału mechanicznego, Marian Jazgier, był wyraźnie zaniepokojony tym, co usłyszał przed
chwilą.

— Będzie na to czas. Jeszcze dzisiaj nie przewidujemy skoszarowania jednostki. — Denk tą

odpowiedzią zakończył niedzielną zbiórkę.

Plan obrony zakładu powstał przy wydatnym udziale inżyniera Denka, a opierał się na wytycznych

sztabu dowództwa okręgu korpusu, w których uwzględniono znane częściowo oficerom z Przemyśla
założenia planu „Zachód”, powstającego od 4 marca 1939 roku w Sztabie Głównym. Dla obszaru COP, a
więc i dla Starachowic, istotne w tym planie było to, iż przewidywano wojnę na zachodnich rubieżach kraju.
Nie dopuszczając wroga w głąb państwa, miano bronić terenów niezbędnych do prowadzenia wojny tak
długo, aż sprzymierzeni na Zachodzie zaczną zadawać skuteczne ciosy armii Hitlera.

Ziemie pomiędzy Wisłą a Pilicą były „niezbędne do prowadzenia wojny” co najmniej z dwóch wielce

ważnych powodów. Tu przecież skoncentrowany był przemysł obronny i tu właśnie formowała się od
czerwca armia „Prusy”. Pomiędzy Tomaszowem Mazowieckim, Radomiem i Kielcami — według planu
„Zachód” — powinien powstać odwód strategiczny Naczelnego Wodza, najsilniejsze ze zgrupowań
odwodowych, mające wspierać armie pierwszego rzutu, „Łódź” i „Kraków”, działaniem zaczepnym w
przypadku, gdyby udało się nieprzyjacielowi przełamać polską obronę.

Oczywiście, szczegółowych planów i zamierzeń dowództwa nie znał ani major Denk, ani porucznik

Kistelski. Ich dotyczył tylko niewielki wycinek planu „Zachód” w części mówiącej o obronie
przeciwlotniczej głębokiego zaplecza frontu. Przygotowując zakład do obrony oparli się na założeniu, że
wszystkie siły muszą być przeznaczone do zapewnienia rytmicznej pracy fabryki. Gdyby jednak Niemcy
zdołali wedrzeć się w głąb kraju, to zakład ma być ewakuowany na wschód, do Kowla. Przygotowano
odpowiednią grupę ludzi, którzy mieli sprawnie tę ewentualną ewakuację przeprowadzić.

Na razie z rozkazu dostarczonego Denkowi wynikało, że do 30 sierpnia wszystkie działa przewidziane

do obrony przeciwlotniczej miasta i zakładu mają znaleźć się na planowanych stanowiskach. Od tego też
dnia powinna rozpocząć stałe dyżury służba dozorowania. Poza tym natychmiast należało przystąpić do
budowy okopów na terenie zakładu i wprowadzić obowiązkowe zaciemnienie tak w fabryce, jak i w
osiedlach.

Podczas spotkania z najbliższymi współpracownikami omówił Denk szczegółowe zadania dla

wszystkich grup — dla artylerzystów, łącznościowców, służby dozorowania i alarmowania. Ustalono, że
sztab obrony przeciwlotniczej będzie się mieścił w jednym z domków Kolonii Urzędniczej przy ulicy
Francuskiej. Tego samego dnia zainstalował się tam sztab porucznika Kistelskiego.

W ciągu następnych dni stu dwudziestu ludzi, umundurowanych w zielone kombinezony i czarne berety

z fabrycznym znakiem „ST”, miało pełne ręce roboty. Najpierw urządzano stanowiska ogniowe na
wytypowanych wzgórzach. Nie była to praca lekka, ale i pomocników nie brakowało. Do pracy zgłosili się
harcerze, ci najstarsi, z zastępu „Żubrów”. Pomagali też uczniowie z Fabrycznej Szkoły Zawodowej i z
powstałego niedawno gimnazjum. Kopano ziemianki, które miały służyć jako podręczne składy amunicji,
urządzano schrony dla obsług dział. Sporo wysiłku wymagało przygotowanie dróg dojazdowych, gdyż
należało wyrównać strome podejścia, aby ciągniki bez trudu mogły przyholować działa. Zadbano też o
system łączności. Pierwotnie plan zakładał, że wszystkie stanowiska będą połączone telefonicznie ze
sztabem przy Francuskiej. Jednak niedostatek sprzętu spowodował, iż tylko działony na Majówce, poligonie
i przy gimnazjum uzyskały łączność kablową. Reszta miała polegać na obserwacji własnej, a komunikować

background image

się z dowództwem poprzez dysponujących rowerami łączników.

Inżynier Denk zdawał sobie sprawę, że wojna może wybuchnąć lada dzień. Wiedział, iż na terenie

sąsiedniego, lubelskiego DOK trwa mobilizacja, przyjechała bowiem z Kraśnika do Starachowic
przyjaciółka jego żony mocno zaniepokojona tym, że jej mąż, porucznik rezerwy, 20 sierpnia został
powołany do wojska. Dziś, 27 sierpnia, rozpoczyna się mobilizacja alarmowa wszystkich jednostek
znajdujących się na terenie podległym X DOK.

Tego dnia odeszło z zakładu kilkudziesięciu ludzi do służby w mobilizowanych pułkach. Jednak

zdecydowana większość pracowników miała przydział wojenny właśnie tu, do macierzystego zakładu. To
miał być ich front. Przy maszynie zamierzali walczyć o zwycięstwo w tej wojnie.

W mieście już wiedziano o nadzwyczajnym stanie gotowości bojowej. Harcerze chodzili od domu do

domu i powiadamiali gospodarzy o konieczności szczelnego zasłaniania okien. Przypominali także, jak
należy zachować się podczas ataku z powietrza. Masek przeciwgazowych jest niewiele, zasępił się Denk,
wystarczy tylko dla obsług dział, pozostali muszą ograniczyć się do wdychania powietrza przez zwilżoną
szmatkę. Zresztą, nie ma chyba potrzeby przypominania raz jeszcze o tym wszystkim, bo przecież
wałkowano te sprawy podczas powszechnych kursów PCK i Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej.
Każdy, kto chodził do szkoły, miał zajęcia na ten temat. Nawet przedszkolaki musiały przejść odpowiedni
kurs! A już harcerze byli najlepszymi specjalistami w tej dziedzinie. Nieraz przecież jedenaście drużyn
starachowickiego hufca ćwiczyło obronę przed atakiem lotniczym. „Żubry” oglądały nawet na poligonie
prawdziwego Boforsa w akcji. Napawało ich to dumą i oczywiście wzbudzało zazdrość młodszych kolegów.

Inżynier Denk dokonuje ostatniego przeglądu sprzętu. W magazynie jednostki spoczywa ponad sto

karabinów. Jest dziesięć Browningów, ręcznych karabinów maszynowych wzór 28, które mogą także
posłużyć do strzelań przeciwlotniczych. Wystarczy ustawić je pod odpowiednim kątem. Obok kilka
Hotchkissów, ciężkich karabinów maszynowych kaliber 7,92 mm. Te egzemplarze przekazał starachowickiej
jednostce pułk z Kielc, gdy sam otrzymał nowoczesne cekaemy Browning wzór 30. Kilkadziesiąt
karabinków Mosin, skrzynki z granatami obronnymi, spory zapas naboi karabinowych — oto arsenał
fabrycznej jednostki. Dla oficerów przeznaczono pistolety Vis. Spoczywają obok lśniących,
ciemnobrązowych futerałów. W specjalnym hangarze oczekują na swój czas armaty przeciwlotnicze.

Prace trwały trzy dni i wieczorem 30 sierpnia wszystkie działa przeciwlotnicze były już na

wyznaczonych stanowiskach. Otaczały miasto. Obsługom dział postawiono zadanie: nie dopuścić do tego,
by niszczycielskie bomby spadły na Starachowice; zakłady w żadnym wypadku nie mogą ucierpieć!

W dowództwie obrony przeciwlotniczej, w skromnym domku przy ulicy Francuskiej, inżynier Kistelski

wraz ze swym sztabem analizował sytuację.

— Nasza jednostka znajduje się w dość korzystnym położeniu, jeśli chodzi o liczbę sprzętu i

wyszkolenie ludzi — stwierdził inżynier. — O wiele gorzej jest na przykład w Skarżysku, gdzie nieba bronić
będą tylko cztery Boforsy. I dlatego musimy zwrócić szczególną uwagę na kierunek zachodni. Obserwacja
ma być prowadzona bez przerwy. Możemy liczyć na powiadomienie telefoniczne o zbliżającym się wrogu,
ale tylko wtedy, gdy sieć telefoniczna pozostanie nie uszkodzona. Liczmy więc raczej na własnych
obserwatorów. Drugi z możliwych kierunków napadu powietrznego to południe. Nasz sąsiad Ostrowiec —
kontynuował Kistelski — również dysponuje raczej lichą obroną. I od tej strony musimy zachować daleko
posuniętą czujność. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że eskadry niemieckie, zanim zjawią się nad
Starachowicami, napotkają jeszcze ogień obrony przeciwlotniczej jednostek bojowych. A jeśli już powietrzni
piraci dotrą nad miasto i zagrożą zakładom, spotka ich godne powitanie: ogień z dział, które rozlokowane na
okolicznych wzgórzach pozostają w pełnej gotowości bojowej.

Wtedy, 30 sierpnia, gdy jeszcze mobilizowano wojska z terenu X Dowództwa Okręgu Korpusu, a

starachowicka jednostka OPL osiągnęła już nakazany stan gotowości, w niebo nad Starachowicami
wycelowanych było dziesięć najnowocześniejszych dział przeciwlotniczych, jakimi dysponowało wojsko
polskie. Dwa plutony, przydzielone zakładom jeszcze w marcu przez IOPP, to doświadczeni artylerzyści,
którymi dowodzą pierwsi absolwenci Centrum w Trauguttowie. Trzy plutony Boforsów wystawiła fabryka. I
tyrn ludziom także nie brakuje doświadczenia. Są ostrzelani, przeszli w ostatnich miesiącach gruntowne
przeszkolenie ogniowe na przyfabrycznym poligonie, znają tajniki powierzonej im broni, bo właśnie spod
ich rąk wychodzą Boforsy. I jedni, i drudzy przepełnieni są wolą walki. Wierzą w jej powodzenie.

Działa, zgodnie z planem, zajęły pozycje na wzgórzach Trzech Krzyży, Majówce i Łubiance, w

Starachowicach Górnych, na terenie poligonu i obok gimnazjum. Przy drodze na Tychów ulokowano jedno
działo polowe 75 milimetrów. Wszystkie stanowiska są dobrze przygotowane, ale różnie bronione. Tylko na
dwóch wzgórzach rozstawiono karabiny maszynowe, reszta stanowisk nie ma ochrony broni ręcznej.

W tej dramatycznej chwili, gdy nikt z zebranych w domku przy Francuskiej nie miał już najmniejszych

złudzeń co do szans uratowania pokoju, powróciło pytanie, które tak często powtarzano podczas ostatniej

background image

odprawy w Przemyślu; czy to wystarczy? W jakim stopniu jesteśmy gotowi do podjęcia walki powietrznej
jak równy z równym?

Wiele mówiono tej nocy o szansach polskiej obrony. Interesujący pogląd przedstawił podchorąży Jan

Murczyński, skierowany do Starachowic przed kilkoma dniami wprost z Centrum Wyszkolenia Artylerii
Przeciwlotniczej.

— To, o czym chcę panom powiedzieć, opiera się na bardzo prostych wyliczeniach matematycznych,

trzeba wziąć pod uwagę możliwości techniczne naszej artylerii i zdolności bojowe niemieckich samolotów.
Załóżmy, że teoretyczne prawdopodobieństwo strącenia jednego samolotu wymaga użycia trzystu
dwudziestu pocisków.

— Skąd ta liczba, panie podchorąży? — wtrącił Bogusław Twardowski, który wkrótce miał objąć

dowodzenie jednym z dział w Starachowicach Górnych. — Skąd ta liczba? To chyba czysta teoria.

— Tak, teoria, ale oparta na żmudnych wyliczeniach. Tych obliczeń dokonał profesor Pogorzelski z

Uniwersytetu Warszawskiego. Dysponował wszelkimi potrzebnymi informacjami i sformułował pogląd, że
właśnie tyle pocisków trzeba do strącenia jednego samolotu.

— Dobry artylerzysta trafia w cel pierwszym pociskiem — zauważył ktoś z obecnych, przypominając

stary, szkoleniowy frazes.

— Jasne, że trafia, ale na poligonie, do tarczy. W warunkach, gdy samolot leci z dużą prędkością i na

sporej wysokości, wymieniona przeze mnie liczba ma swój sens — podchorąży nie dał zbić się z tropu. —
Posłuchajcie, panowie, dalej. Wielkość ustalona przez profesora Pogorzelskiego stała się podstawą dalszych
prac i obliczeń. Zaangażowano do nich oficerów z Inspektoratu i z Trauguttowa. Interesowałem się trochę
tym zagadnieniem i wiem, że nie były to tylko rozważania teoretyczne. To były długie tygodnie strzelań na
poligonie, ćwiczeń i gier wojennych.

— I jaki był ich wynik? — pytał dalej Twardowski.
— Taki, że skuteczna obrona jakiegoś punktu wymaga zgrupowania ośmiu armat średniego kalibru.
— Dlaczego akurat ośmiu? Może pan to bliżej wyjaśnić?
— Załóżmy, że samolot leci z prędkością czterysta kilometrów na godzinę, jak na przykład bombowy

Heinkel sto jedenaście. W zasięgu armaty średniokalibrowej będzie więc tylko przez dwie minuty. Ile w tym
czasie może oddać strzałów siedemdziesiątkapiątka?

— Do pięćdziesięciu dojdzie. Nasza armata półautomatyczna ma takie osiągi — odpowiedział

Twardowski.

— Przyjmijmy, że odda ze czterdzieści strzałów. Żeby w ciągu dwóch minut było ich trzysta

dwadzieścia, musi strzelać jednocześnie osiem armat — kończył wyjaśnienia podchorąży.

— Ten pana wywód jest dość ciekawy, ale nie ma żadnej wartości w naszej sytuacji — inżynier

Kistelski starał się zająć obecnych sprawami konkretnymi, spoza kręgu naukowych teorii. — Po pierwsze,
nie będziemy mieli do czynienia z jednym samolotem, a zdaje się, że te wyliczenia mają sens tylko wtedy,
gdy w grę wchodzi jedna maszyna. I po drugie, nasza obrona to działka małokalibrowe i automatyczne. To
Boforsy, armaty szybkostrzelne! Na poligonie znacznie przekraczaliśmy sto dwadzieścia strzałów na
minutę. Średnio przyjmujemy, że w ciągu sekundy Bofors potrafi oddać dwa strzały. Biorąc to pod uwagę,
panie podchorąży, trzeba by dość poważnie zmienić pańskie wyliczenia.

— Zgadzam się z panem, panie poruczniku — odparł Murczyński. — Myślę, iż jesteśmy w korzystnej

sytuacji, jeśli chodzi o siłę obrony powietrznej zakładu. Teoria powiada, że cztery Boforsy to już skuteczna
obrona obiektu.

— Tym bardziej że to mały obiekt — dodał Kistelski. — Przecież my mamy bronić tylko jednej fabryki.

Oczywiście nie będziemy mogli zagrodzić drogi niemieckim samolotom, ale nie możemy dopuścić do tego,
by obniżały lot. Ogień musi być na tyle gęsty, aby zniechęcał do takich manewrów. Proponuję, żebyśmy
jeszcze raz omówili system łączności i powiadamiania. Trzeba wszystko sprawdzić. Panie podchorąży,
skontroluje pan gotowość działonów. O wyniku zamelduje mi pan jutro o szóstej rano.

Długo jeszcze w sztabie rozpatrywano różne warianty prowadzenia obrony. Najsłabszym ogniwem

okazała się łączność, a co za tym idzie, nie mogli liczyć na pełne skoordynowanie ognia wszystkich armat.
Jeśli chodzi o sprzęt artyleryjski, to wiedzieli, że jest on najwyższej jakości, i byli z tego dumni. Wszelkich
części zamiennych mieli aż w nadmiarze. Podobnie środków transportu: jedenaście samochodów i ciągników
do dział. Ciężarowym Fordem postanowili rozwozić amunicję na stanowiska polowe. Do dyspozycji
dowódcy obrony przeznaczono dwa motocykle Sokół, które — w razie potrzeby — mogły z powodzeniem
posłużyć łącznikom. W kasie spoczywała gotówka na zaopatrywanie jednostki w żywność. O wszystkim
pomyślano wcześniej. Obrońcy Starachowic byli gotowi.

background image

V

O tym, że 1 września o godzinie 4 minut 45 Niemcy — niemalże na całej długości granicy —

zaatakowali polską obronę, w Starachowicach dowiedziano się dopiero po szóstej. Telefon, jaki odebrał
starosta, nie pozostawiał już nawet cienia wątpliwości: wojna!

Tego ranka, jak zwykle, w domach kolonii robotniczej i urzędniczej oraz w mieszkaniach pracowników

fabryki tuż po godzinie piątej rozpoczął się normalny ruch. Trzeba było zdążyć na szóstą do pracy!

Jan Krzyżanowski, pracownik działu planowania produkcji wojskowej, wstał o piątej minut trzydzieści.

Nie potrzebował się zbytnio spieszyć, bo do pracy miał zaledwie paręset metrów drogi. Żona przygotowała
śniadanie, Jan zabrał paczkę i w chwili, gdy rozległ się fabryczny buczek, przekroczył bramę. Nie minęła
godzina, gdy zaczęto odrywać od pracy łączników obrony przeciwlotniczej. Wszyscy oni otrzymali rozkaz
natychmiastowego zgłoszenia się w miejscach służby. Czyżby jeszcze jeden alarm? Krzyżanowski jest
pewien, że to jednak nie ćwiczenia...

O siódmej wiedzieli już wszyscy: wybuchła wojna! Gdzie tylko to było możliwe, uruchamiano aparaty

radiowe. Pełny komunikat o wybuchu wojny został przekazany o godzinie ósmej. Polska Agencja
Telegraficzna zawiadamiała, że najeźdźca napotyka zdecydowany opór placówek granicznych.
Zapowiedziano nadanie orędzia prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Po tych wieściach, nie pozostawiających żadnej nadziei, niezwykły ruch wszczął się w fabrycznych

wydziałach. Ludzie byli wyraźnie poruszeni, podnieceni wieściami o wojnie. Początkowy niepokój szybko
jednak zmienił się w przemożną wolę czynu, dokonania czegoś, co mogłoby posłużyć obronie. W tej
niezwykłej chwili tylko niewielu zdobyło się na trzeźwy osąd, tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, iż
najlepiej tejże obronie przysłuży się praca tu, przy maszynach, gdzie powstają pociski i armaty. Większość
przekonana była, że należy stanąć do walki z bronią w ręku. Do dyrekcji zaczęły się schodzić delegacje.

Najpierw zgłosiło się kilku młodych ludzi z linii Boforsa. W ich imieniu Emil Osiecki, technik,

zadeklarował chęć ochotniczego wstąpienia tej grupy do wojska. Z godziny na godzinę mnożyły się te
postanowienia. Inżynier Rajmund Szczeciński, który rozmawiał z ochotnikami, zapewniał, że wszystkie
zgłoszenia będą przekazane władzom wojskowym.

— Może więc teraz chociaż wzmocnimy obronę przeciwlotniczą zakładu — proponował Osiecki. —

Mamy nawet konkretną propozycję. Po zakończeniu zmiany dodatkowo zmontujemy Boforsa i
skompletujemy spośród siebie jego załogę.

— Dodatkowy Bofors bardzo się przyda, ale raczej walczącym jednostkom niż nam — odparł

Szczeciński, czym tylko częściowo usatysfakcjonował członków brygady.

Krzyżanowski, który do 1927 roku służył w kieleckim 4 pułku piechoty legionów, zgłosił w imieniu

fabrycznego koła byłych podoficerów zawodowych chęć ochotniczego wstąpienia tej grupy do zakładowej
jednostki obrony. Propozycję przyjęto i w ciągu najbliższych godzin kilku byłych plutonowych i sierżantów
wezwano do sztabu porucznika Kistelskiego. Był wśród nich także Krzyżanowski, któremu powierzono
funkcję podoficera łącznikowego dowódcy.

Wola walki i przekonanie, że ta wojna może zakończyć się tylko polskim zwycięstwem, sprawiły, iż w

czasie zwołanego na godzinę dziesiątą wiecu panował nieopisany entuzjazm. Przybyli na główny plac
fabryki zarówno pracownicy pierwszej zmiany, jak i zaczynający pracę później. Stawiły się też rodziny
robotników. Głowa przy głowie, w skupieniu, wsłuchiwał się tłum w słowa inżyniera Dąbrowskiego,
dyrektora zakładu.

— Wybuchła wojna, to już wiemy. Nasi dzielnie się bronią, tego się spodziewaliśmy! Starachowicka

fabryka odda wszystko, co tylko można, dla zwycięstwa. Pewnie każdy z was tak myśli...

— Hura! Hura! — gromki okrzyk zagłuszył ostatnie słowa Dąbrowskiego.
Na zaimprowizowaną mównicę wchodzi kapitan Wyporek, oficer rezerwy, zatrudniony przez zakład

jako leśniczy. Wyporek stoi na czele miejscowego koła weteranów legionowych. Mówi o wojnie, o tym, że
Polacy będą się bronić ze wszystkich sił.

— Nasza potęga jest niemała i jeśli ktokolwiek powinien dzisiaj czarno widzieć przyszłość, to Niemcy

— w jego słowach brzmi głęboka, autentyczna wiara. — My przecież, o czym zapewniał naród pan
marszałek Śmigły, jesteśmy silni i zwarci, i gotowi! My, weterani, zobowiązujemy się zakupić z własnych
składek ciężki karabin maszynowy, który podarujemy polskim żołnierzom.

Popłynęły dalsze deklaracje. Nikt nie przypuszczał, że kapitan Wyporek może się mylić. Wszyscy

myśleli tak samo. Był pierwszy dzień wojny, ledwie pierwsze jej godziny. Duch w ludziach wspaniały i
umacniająca się pewność, że naszego nie damy! Ani guzika!

Po wiecu robotnicy powrócili na swoje stanowiska. Ustały wszelkie rozmowy i tylko maszyny

background image

pracowały jakby ze zdwojoną mocą. Należało wykonywać plany wojenne, sprostać zwiększonym
zamówieniom.

Gdy do fabryki zaczęły napływać pierwsze, jeszcze przecież nie do końca pewne wieści o wojnie, w

siedzibie starostwa zebrali się ludzie, którzy mieli zadecydować, co dalej. Oni już wiedzieli, że prezydent
wprowadził na całym obszarze państwa stan wojenny, a prezes Rady Ministrów stan wyjątkowy. Obligowało
to władze terenowe do przeorganizowania dotychczasowych komórek administracyjnych i wprowadzenia
powszechnego obowiązku świadczeń na rzecz obronności.

Tego ranka starosta iłżecki, rezydujący i urzędujący w Wierzbniku, wespół z organami wojskowymi

powołał komendę Obrony Miasta i Powiatu. Znaleźli się w niej przedstawiciele administracji, wojska,
organizacji społecznych i samorządu. Komendantem został, zgodnie z planami, major Trzebiński. W jej
skład weszli między innymi inżynier Julian Denk, harcmistrz Stanisław Waleńczak i podharcmistrz Zygmunt
Lewiński — komendant i zastępca komendanta starachowickiego hufca.

Bardzo spokojnie mijały w mieście pierwsze godziny wojny. Ludzie zajęci byli swymi codziennymi

sprawami. Tylko ci, którzy na wypadek wojny mieli stawić się w określonych punktach, najszybciej — jak
tylko to było możliwe — swój obowiązek spełnili. Od ósmej, po komunikacie PAT, zaczęli zbierać się w
Izbie Harcerza druhowie z zastępu „Żubrów”. Zgodnie bowiem z rozkazem komendanta hufca „Żubry” w
przypadku wojennego alarmu winni zgłosić się do służby obronnej. Wszyscy, co do jednego, stawili się tego
ranka. Z wypiekami na twarzach, podnieceni niezwykłą sytuacją, z niecierpliwością oczekiwali na słowa
druha Lewińskiego.

Zastęp „Żubrów” to wyjątkowa grupa. Są tu najlepsi harcerze, najbardziej doświadczeni, choć w

różnym wieku. Obok uczniów gimnazjum i szkoły zawodowej jest kilku robotników z fabryki. Mimo to
stanowią zgrany zespół. Są kolegami, a raczej przyjaciółmi, którzy zawsze mogą na sobie polegać.
Zahartowały ich harcerskie wyprawy w Góry Świętokrzyskie, podczas których sami musieli zadbać o
jedzenie, spanie, znaleźć drogę w gąszczu, pokonać terenowe przeszkody i, na dodatek, zaliczyć niełatwe
egzaminy z harcerskich sprawności. Poza tym część z nich ma za sobą przeszkolenie PW. Niektórzy właśnie
niedawno wrócili ze specjalnego obozu wojskowego dla młodzieży szkolnej zorganizowanego w
podprzemyskim Starżewie. Był tam Andrzej Rek, którego młodszy brat, Dzidek, również należy do zastępu
„Żubrów”. Inni, pracujący w zakładach, zdobyli niezłe przeszkolenie w ramach ćwiczeń OPL i podczas
specjalnych zajęć na przyfabrycznym poligonie (na przykład Tadeusz Sokół i Marian Nocoń).

Do najmłodszych należy Mieczysław Matynia. Dopiero co ukończył szkołę powszechną i zdał

pomyślnie egzamin wstępny do szkoły technicznej w Radomiu. Matynia to dobry harcerz. Chociaż taki
młody, znalazł się w zastępie „Żubrów”; wcześniej był przybocznym szkolnej 2 drużyny męskiej imienia
Mariana Langiewicza. Słynie jako niezrównany organizator biwaków i wypraw w nieznane. Matynia,
„harcerz orli”, to doskonały zadatek na instruktora. Podobnie jak jego trzej przyjaciele — Włodzimierz Rek
„Dzidek” i dwaj bracia Wiśniewscy.

Obok nich oczekują na rozkazy: Roman Baka, Tadeusz Linek, Henryk Kliczewski, Bogusław Cielecki,

Tadeusz Łęcki, Stefan Wosiek, Władysław Korona, Franciszek Kmieciak, Bolesław Horoszczuk, Kazimierz
Kolanowski... Trzydziestu druhów z zastępu „Żubrów”.

Zygmunt Lewiński stawia konkretne zadania. Cała trzydziestka, rozkazem nadzwyczajnym, zostaje

powołana do służby obronnej. Najstarsi dostają przydziały do obsług armat. Grupka najmłodszych będzie
utrzymywała łączność pomiędzy stanowiskami dział a sztabem przy Francuskiej. Kilku harcerzy pozostanie
w dyspozycji Komendy Obrony Miasta i Powiatu. Ci zaś, którzy przeszli przeszkolenie w zakresie obsługi
środków łączności, mają zameldować się u naczelnika poczty. Służba trwa nieprzerwanie, aż do odwołania.
Na wyznaczone stanowiska zgłosić się do godziny dziesiątej.

Lewiński kończy odprawę i kolejno ściska dłonie swoim chłopcom. Co tu dużo gadać, to wspaniali

młodzi ludzie. Kwiat harcerstwa! Dzisiaj przychodzi im zdawać jeszcze jeden, może najtrudniejszy egzamin.
Jest pewien, że nie zawiodą.

W pobliżu Izby Harcerza, przed niepozornym, drewnianym budynkiem, odbywała się nadzwyczajna

zbiórka uczniów przyfabrycznej szkoły zawodowej. Przyszli wszyscy, mimo iż tego dnia nie przewidziano
lekcji. Oni także chcą walczyć, bić wroga, pomagać żołnierzom.

Staje przed nimi porucznik Kazimierz Starowicz. Służy w wierzbnickiej PKU i jest nauczycielem PW.

Młody, energiczny, cieszy się autorytetem wśród chłopców. Dzisiaj, w tak wyjątkowej chwili, nie musi
używać wielu słów, by trafić do serc swych uczniów. Porucznik ogłasza ochotniczy zaciąg do kompanii
służby pomocniczej.

— Będziemy chronić most, tory kolejowe, dworzec i linie łączności. Musimy być czujni, bo choć

jesteśmy na dalekim zapleczu i tutaj możemy spotkać się z wrogiem. Mówiliśmy na zajęciach PW o
dywersantach, o ich zadaniach. Wybuchła wojna i właśnie teraz możemy zetknąć się z ich wrogim

background image

działaniem tu, bezpośrednio w Starachowicach. Dlatego fabryka i miasto potrzebują czujnych strażników.
Kto z was chce pełnić służbę wartowniczą?

Wszystkie ręce podniosły się w górę.
— Ja! Ja! — przekrzykiwali się chłopcy.
— Baczność! — porucznik wydał komendę, która przywróciła porządek w grupie uczniów. —

Baczność! — powtórzył. — Teraz spokojnie, po kolei, zgłaszać się do mnie. Dziękuję wam, chłopcy, za
wasz zapał, ale muszę was ostrzec, że to nie są kolejne ćwiczenia. To nie zabawa, a prawdziwa wojna.
Służba nielekka, żołnierska.

Te słowa nie ostudziły zapału chłopców. Porucznik z prawdziwą satysfakcją zapisywał podawane

pewnym głosem nazwiska.

Już tego samego dnia uczniowie z ochotniczej kompanii rozpoczęli służbę wartowniczą. Uzbrojeni w

szkolne karabinki, w mundurkach PW wyruszyli na patrole wzdłuż torów, wokół dworca, poczty, obok
zakładów. Rozpoczynali wojenne czuwanie. Ich wrześniowa służba zakończy się daleko od Starachowic, bo
aż w Lublinie, bohaterskim epizodem obrony gmachu „Bobolanum”.

Tymczasem „Żubry” meldują się na wyznaczonych stanowiskach. Ci, którzy dostali przydział do

obrony przeciwlotniczej, zgłaszają się najpierw na Francuską. Tam następuje ostateczny podział zadań.
Matynia i Rek zostają skierowani do Starachowic Górnych, gdzie umieszczono dwa Boforsy. Jedną obsługą
dowodzi technik z zakładu, plutonowy rezerwy Witold Świerzbiński, drugą — dwudziestosiedmioletni
kontroler jakości luf Bogusław Twardowski, który zasłynął z tego, że doskonale znał się na wszelkich
urządzeniach celowniczych. Podobno w tajemnicy pracował nad nowym, rewelacyjnym przyrządem do
celowania.

Matynia był zadowolony, że przydzielono go właśnie do Twardowskiego. Znał swego dowódcę bardzo

dobrze, bo byli sąsiadami. Twardowski mieszkał trochę powyżej Matyniów, w Kolonii Robotniczej, a poza
tym był również harcerzem. Może teraz trochę mniej „praktykującym”, ale dobrze znanym harcerskiej braci.

Mietek i Dzidek udali się piechotą do swojego działonu. Armata stała na wysokiej górze, na polu. Od

skraju lasu dzieliło ją nie więcej jak czterysta metrów. Do samego stanowiska prowadziła wygodna,
wysypana szutrem droga dojazdowa. Wykonano ją parę dni wcześniej, by móc bezpiecznie doholować
działo. Obok Boforsa, ale trochę odsunięty w stronę lasu, znajdował się schron na amunicję. Lufa,
wycelowana w niebo, jakby wypatrywała powietrznych intruzów.

Chłopcy, jak każe regulamin, zameldowali się Twardowskiemu i — już całkiem nieregulaminowo —

zaczęli podziwiać Boforsa. Interesowało ich wszystko, każde pokrętło, każda nawet najmniejsza część, a gdy
Twardowski pozwolił im usadowić się na miejscu celowniczego, obaj nie posiadali się z radości. Bo przecież
tyle mówi się o tym cudzie nowoczesności, tyle nadziei wiąże z jego niezawodnością, a tak naprawdę to oni
po raz pierwszy mogą je dotknąć. Byli raz z zastępem „Żubrów” na poligonie, obserwowali ze schronu, jak
strzela armata, ale była ona wtedy tak daleko. Natomiast teraz...

— Wasz komendant. Lewiński, o wiele lepiej ode mnie zna się na działach — zaczął skromnie

Twardowski. — Jest pierwszym kontrolerem jakości luf i zamków. Jednak i ja coś niecoś mogę powiedzieć o
Boforsie. Co chcecie, chłopcy, wiedzieć?

— Wszystko! — wykrzyknęli zgodnie.
— Powiem wam to, co powinien każdy żołnierz mieć w małym palcu, a już artylerzysta szczególnie —

uśmiechnął się Twardowski. — Kaliber czterdzieści milimetrów. To znaczy, że jest to armata małokalibrowa.
Długość lufy pięćdziesiąt sześć koma dwa kalibra, szybkostrzelność sto dwadzieścia strzałów na minutę, kąt
ostrzału w płaszczyźnie poziomej trzysta sześćdziesiąt stopni, w płaszczyźnie pionowej od minus sześciu
stopni do plus dziewięćdziesięciu. Prędkość początkowa pocisku około ośmiuset siedemdziesięciu metrów
na sekundę — Twardowski wyrecytował podstawowe dane taktyczno-techniczne Boforsa.

Chłopcy chcieli wiedzieć jeszcze więcej, na przykład, ile waży takie działo.
— W położeniu bojowym, czyli na stanowisku ogniowym, dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt kilogramów

— odpowiedział Twardowski. — Ale w czasie marszu dwie i pół tony, bo dochodzą różne elementy
zapasowe, skrzynia narzędziowa, osłaniacz przelicznika i pokrowiec brezentowy.

— Druhu, czy mamy szanse w walce z niemieckimi samolotami? — zapytał Dzidek. — Na ile metrów

w górę bije nasz Bofors?

— Na trzy kilometry. Jak widzisz, niemało. Te trzy kilometry to ogień skuteczny. Wiesz, co to znaczy?

Że Niemcy będą się bali latać niżej niż trzy kilometry od ziemi.

— A gdyby trzeba było strzelać na wprost, to Bofors też może być groźny?
— Jasne! Kąt ostrzału pionowego, o którym mówiłem, wyjaśnia, że można strzelać na wprost. Jednak

takiej możliwości chyba mieć nie będziemy. Na razie, chłopcy, dajcie spokój tym pytaniom. Rozejrzyjcie się
dookoła.

background image

Słowa Twardowskiego przerwał nagle potężniejący, przenikliwy dźwięk fabrycznych syren. Wkrótce do

tego chóru dołączyły syreny kolejowe, ze straży pożarnej, poczty i innych punktów miasta.

Alarm!
Była godzina jedenasta. Do Starachowic zbliżała się flotylla wrogich maszyn. Tym razem ostrzeżenie

przyszło wcześnie: Kielce powiadomiły telefonicznie starachowicką placówkę OPL o zbliżających się
samolotach wroga.

Jeszcze nie widać agresora, jeszcze hitlerowskie bombowce nie przebyły linii Gór Świętokrzyskich, a

już wszystkie armaty są gotowe. Obsługa z działonu Twardowskiego pilnie wpatruje się w jasne, wrześniowe
niebo. Celowniczy w skupieniu manewruje lornetką. Już wkrótce ukaże się pierwszy, a potem kolejne obce
samoloty nad polską ziemią.

Jest kilka minut po godzinie jedenastej. Są! Z południa ciągnie flotylla niemieckich bombowców. Lecą

cztery, może pięć tysięcy metrów nad ziemią. Obładowane bombami aż jęczą z wysiłku. Huk ciągle narasta.
Groźnie połyskując w słońcu nadlatują nad pozycje obrońców miasta. Ci, którzy powinni się ukryć, już
dawno są w piwnicach i okopach. Lot śledzą obsługi dział i nieliczni mieszkańcy miasta.

— Ognia, ognia, ognia! — krzyczy podniecony Twardowski.
Seriami, zagłuszane hukiem bombowców, mkną w górę pociski z Boforsa. Padają pierwsze strzały w

obronie miasta.

— Ognia!
Ten sam rozkaz rozbrzmiewa na wszystkich dziesięciu stanowiskach. Niebo nad miastem usiane jest

białymi, pierzastymi obłoczkami rozrywających się granatów. Niestety, powietrznym agresorom ani jeden z
nich nie zagroził. Lecą wysoko, zbyt wysoko jak na możliwości Boforsów!

Wtem od grupy niemieckich samolotów odrywa się niewielki dolnopłat. Schodzi nad stanowisko

Boforsa usytuowanego na Górze Trzech Krzyży. Messerschmitt Me-109 to doskonały myśliwiec. Świetnie
uzbrojony. Dla pilota niezła okazja, by zmierzyć się z Polakami. Z pokładowych karabinów maszynowych
sypie się grad pocisków. Dosięgają one ludzi z obsługi Boforsa. Działo milknie, a Messerschmitt, złowrogo
kołysząc skrzydłami, szybko dołącza do oddalającego się klucza.

Na Górze Trzech Krzyży umiera ciężko ranny Bolesław Kłoczowski, brygadzista z odlewni,

przydzielony do obsługi działa jako były żołnierz-artylerzysta. W pierwszym starciu z niemieckim
samolotem lekką ranę odnosi Andrzej Rek, starszy brat Dzidka. Niemcy odlatują bez strat.

VI

W sztabie obrony przeciwlotniczej oceniono, że pierwszy nalot wykazał, iż przygotowanie zakładu i

miasta na wypadek alarmu powietrznego jest dobre. Ludzie zareagowali właściwie na dźwięk syren, ogień
otworzono natychmiast, służby przeciwpożarowe zebrały się od razu na wyznaczonych posterunkach.
Pojawienie się samolotów nie wywołało żadnej paniki ani w zakładzie, ani w mieście. Niektórzy byli jednak
nieco zawiedzeni, że nie udało się strącić ani jednej maszyny wroga.

— Są to żale przedwczesne i nieuzasadnione — tłumaczył „zawiedzionym” podchorąży Murczyński. —

Heinkel sto jedenaście, bo to one z pewnością przeleciały nad miastem, są poza zasięgiem Boforsa. Heinkel
może lecieć na wysokości do siedmiu kilometrów! Dwa razy wyżej niż sięga skuteczny ogień naszego
działka. Dobrze jest, jak się nie dopuści do obniżenia lotu. To już naprawdę dobrze.

Kistelski polecił Krzyżanowskiemu, by ciężarowym Fordem objechał stanowiska i uzupełnił zapasy

amunicji. Przy okazji Krzyżanowski miał także sprawdzić, jaki nastrój panuje wśród załóg, i przestrzec przed
możliwością bezpośredniego zaatakowania działonów przez hitlerowskie myśliwce.

Lustracja wypadła pomyślnie. Obsługujący działa, chociaż przytłoczeni śmiercią Kłoczowskiego, pełni

byli optymizmu i wiary we własne siły. Przy okazji nie obyło się bez pytań.

— Jak to jest, panie plutonowy — zaczął Jan Skowron, robotnik z działu zapalników. — Nasze Boforsy,

wiadomo, klasa, światowy przebój, jak to się mówi. W gazecie sam czytałem, że niemiecka technika to
mydlenie oczu. Jeśli tak jest, to czemu nie zestrzeliliśmy tych drani?

— Mydlił oczy ten, co pisał, że Niemcy mają tanki z dykty i samoloty z drewna — odparł

Krzyżanowski. — Wiem, jak u nich jest, niejedno się słyszało. A Bofors, panie Skowron, naprawdę jest
rewelacją.

— To dlaczego nie strąca?
— Ale nie pozwala obniżyć lotu i to już jest dobrze —- Krzyżanowski powtórzył argumenty, jakie

niedawno usłyszał w sztabie. — Przyjdzie czas, to i strącać będzie.

background image

— Jasne, że w końcu tych drani przegonimy i wojnę wygramy, ale na razie nasz Bofors za nisko bije —

nie ustępował Skowron.

— Z dział małokalibrowych na pewno najwyżej i najgęściej — replikował Krzyżanowski. — Nie ma

teraz na świecie lepszej armatki przeciwlotniczej małego kalibru. Nasza siedemdziesiątkapiątka też jest
najlepsza pośród średniokalibrowych. O, gdybyśmy tych armat mieli dzisiaj tyle co Boforsów, to nie wszyscy
Niemcy dolecieliby do celu! Armata potrafi strącić samolot nawet z dziesięciu kilometrów. Trzeba tylko
trafić — zakończył.

Tego dnia jeszcze raz, przed wieczorem, rozległy się jazgotliwe głosy Boforsów. Kolejna grupa

niemieckich bombowców podążała szlakiem na północ, w kierunku Radomia. I tym razem ani jedna bomba
nie spadła na Starachowice. Niemcy mieli, na razie, inne cele.

Samoloty Heinkel He-111, które przed południem i wieczorem pojawiły się nad miastem, stanowiły

część sił 4 Floty Powietrznej, dysponującej ponad 300 bombowcami, 180 bombowcami nurkującymi i 120
myśliwcami. Lotnictwo 4 Floty rozpoczęło wojenne rejsy z samego rana. Już o godzinie szóstej pierwsze
bomby spadły na lotnisko Kraków-Rakowice. Niewiele później zostały zniszczone pasy startowe lotniska
katowickiego i łódzkiego. Po południu bomby zrzucono na lotnisko koło Lwowa, a niemalże w samo
południe łupem agresora padło lotnisko w Radomiu. To właśnie tam, ponad Kielcami, Górami
Świętokrzyskimi i Starachowicami podążały objuczone bombami Heinkle. Radom był także celem
wieczornego nalotu.

Drugiego września samoloty niemieckie skupiły się na niszczeniu naziemnych obiektów polskiego

lotnictwa, licząc, że uda się do końca i skutecznie je sparaliżować. 4 Flota Powietrzna zbombardowała tego
dnia Lubelską Wytwórnię Samolotów, lotniska w Mielcu, Lublinie, Lodzi, Radomiu, Koninie...

Na posterunkach obronnych w Starachowicach najwyższe pogotowie bojowe. Obserwacja nieba

prowadzona jest bez przerwy. W sztabie przy Francuskiej krzyżują się meldunki i polecenia, trwa ciągły ruch
wbiegających i wybiegających łączników.

W Starachowicach Górnych stanowisko Boforsa zmieniło nieco swój wygląd. Obaj harcerze

uporządkowali najbliższe otoczenie, a z tyłu, za armatą, ułożyli z szyszek wielkiego orła. I tuż obok wpisane
w okrąg litery: „ST”. Dwa najbliższe im znaki: symbol ojczyzny i fabryki. Byli zadowoleni z tej pracy, tym
bardziej że z uznaniem o wykonaniu obu symboli wyrażali się wszyscy członkowie obsługi.

Pierwsze samoloty pojawiły się nad miastem o godzinie dziesiątej. Było ich o wiele więcej niż dnia

poprzedniego. Pod osłoną myśliwców sunęła na północny wschód silna wyprawa bombowa. Ukryty w
okopie pod lasem Mietek Matynia ostrożnie wychylił głowę. Usiłuje liczyć lecące maszyny. Jeden, dwa,
trzy... dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści. Jazgot Boforsów mylił rachunki, zresztą samoloty wskutek
huraganowego ostrzału zaczęły zachowywać się jak dzikie gęsi, ciągle zmieniające miejsce w kluczu. Ale to
tylko złudzenie. Bombowce spokojnie zmierzały do celu, a tylko niewielkie, zwinne myśliwce myliły
Mietkowi liczenie.

— Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa...
Chyba nie zdąży więcej naliczyć, bo samoloty szybko — lekceważąc wściekłe ujadanie armatek —

znikają za północnymi wzgórzami.

Nagle od wyprawy odrywają się dwa Messerschmitty. Nurkują w stronę Majówki, gdzie bez przerwy

prowadzą ogień Boforsy. Sypią się pociski z pokładowych karabinów, ale polskie działka nie milkną.
Zdumiony Mietek dostrzega, że jeden z samolotów jak oparzony podrywa się do góry, zmienia kierunek lotu
i szybuje w stronę lasów siekierzyńskich. Za nim ciągnie się wąska smużka dymu. Czyżby dostał?

To samo widzą także ludzie z innych stanowisk. Radość ogromna, ale jej powód nie został nigdy

potwierdzony. Z wiosek położonych na północ od Starachowic nie nadeszła żadna wiadomość o tym, by
niemiecka maszyna spadła gdzieś w pobliżu.

Mietek doliczył tylko do trzydziestu dwóch; w sumie w tej wyprawie brało udział blisko

dziewięćdziesiąt bombowców z 4 pułku 4 Floty Powietrznej. Leciały nad Dęblin, który tego dnia przeżył
nadzwyczaj ciężkie bombardowanie trzech lotnisk. Zniszczeniu uległa baza zaopatrzeniowa, urządzenia
szkoleniowe, pasy startowe. Na szczęście większość polskich samolotów zdołała przebazować się na
lotniska zapasowe.

Trzeciego września, z rana, Kistelski otrzymał wiadomość, która go wręcz przeraziła. Oto ze sztabu

obrony przeciwlotniczej kraju nadeszła informacja, że zdarzają się przypadki strącania polskich samolotów
przez polską artylerię! Jako przykład podano wydarzenie z dnia poprzedniego, kiedy to w Pionkach
fabryczny pluton obrony zestrzelił Karasia. W związku z tym należy bezzwłocznie przeszkolić obsługi w
rozpoznawaniu sylwetek samolotów.

— Dopiero teraz? — dziwił się podchorąży Murczyński. — Przecież od dawna stosuje się na świecie

taką metodę szkolenia artylerii przeciwlotniczej. Ci, co strzelają, muszą po sylwetce odróżnić wroga od

background image

swojego, bo inaczej dochodzi do takich tragedii jak w Pionkach.

— Regulaminy szkolenia nie przewidywały tego typu zajęć — mówił Kistelski. —- Instruktorzy

powiadali, że należy spodziewać się niemieckich samolotów z polskimi znakami rozpoznawczymi. No i jest
skutek, tym bardziej że nasi ludzie nigdy nie widzieli Karasia i mogli go łatwo pomylić z Junkersem.

Było już za późno, aby uczyć ludzi odróżniania sylwetek samolotów. Zresztą sztab Kistelskiego nie

dysponował żadnymi rysunkami ani zdjęciami. Pozostawało jedno: wydać rozkaz zabraniający otwierania
ognia do maszyn z biało-czerwonymi szachownicami.

Starachowice dopiero w trzecim dniu wojny miały poznać, co znaczy niszczycielska siła niemieckich

bomb, gdyż od 3 września Luftwaffe, zaprzestając ataków na lotniska, skupiła się na bombardowaniu
zaplecza. Pociski zaczęły spadać na obiekty przemysłowe, kolumny wojska i uciekającą ludność. Bomby
rozrywały się w rejonach ważnych węzłów komunikacyjnych, na przeprawach wodnych i szlakach
kolejowych. Setki samolotów wypatrywało z bezchmurnego nieba miejsca dogodnego do ataku. Miasta
padały ofiarą barbarzyńskich nalotów.

I znów, jak podczas ubiegłych dwóch dni, dźwięk syren obwieścił, że nad Starachowice zbliżają się

niemieckie samoloty. Eskadry Dornierów Do-17, ochraniane przez smukłe, dwusilnikowe Me-110, podążały
stałą trasą. Jak wczoraj i przedwczoraj bez przeszkód piracka flotylla przeleciała nad miastem.

Nie minęła godzina i w polu widzenia obrońców miasta pojawiły się kolejne maszyny. Ich sylwetki

wyraźnie różniły się od poprzednich. Były to jednosilnikowe dolnopłaty.

Junkersy, na pewno Junkersy! — stwierdził inżynier Jerzy Sosnowski. — No, chłopcy, teraz może

być gorąco!

— Nalot nam nie pierwszyzna — zauważył obojętnym tonem Jan Skowron.
— Człowieku, to są bombowce nurkujące! — inżynier Sosnowski pragnął, aby jego podwładni nie

lekceważyli niebezpieczeństwa. -— One potrafią błyskawicznie zejść nad cel i zrzucić, gdzie trzeba, swoje
bomby. Uwaga, pełna gotowość! Cel, samolot. Ognia! — wydał komendę.

I znów białe obłoczki rozerwały się poniżej kadłubów nieprzyjacielskich maszyn.
Nagle samoloty wyraźnie przechyliły się na prawe skrzydło i z przerażającym wyciem zeszły nad

miasto. Trzy ruszyły wprost nad dolny zakład i stację kolejową. Powietrzem wstrząsnęło kilka wybuchów.
Część samolotów skierowała się na południe, wzdłuż linii kolejowej. Obniżyły lot. Próbują zbombardować
żelazną nić łączącą Starachowice z Ostrowcem.

Te znad dolnego zakładu i stacji kolejowej, już lżejsze, usiłują powrócić do szyku. Utrudnia im ten

zamiar gęsty ogień z Boforsów. I wreszcie — jest! Nie ma wątpliwości, któryś ze strzałów okazał się celny.

Z ogona Junkersa zaczyna wykwitać pióropusz dymu. Samolot, jak ranny ptak, przewalając się ze

skrzydła na skrzydło, obniża gwałtownie lot i szybuje, hen, na południe, nad lasy koło Siekierna. Jeszcze
widać, jak jego płaty zaczynają muskać czarne sklepienie lasu i maszyna — wzniecając chmurę dymu —
niknie z oczu obrońcom miasta.

Tymczasem pozostałe spiesznie dołączają do szyku. Chcą jak najprędzej osiągnąć bezpieczną wysokość,

oderwać się od pękających wkoło granatów. Jeszcze chwila i są już poza zasięgiem Boforsów. Odlatują w
oznaczonym marszrutą kierunku.

Wyeliminowanie z walki jednego z przeciwników wywołało, rzecz jasna, nieopisany entuzjazm wśród

obrońców miasta. Wreszcie uzyskali tak bardzo pożądany sukces! Wreszcie trafili wroga!

Skutki nalotu okazały się w sumie niegroźne. Straż pożarna bardzo szybko uporała się z ogniem na

terenie elektrowni i w pobliżu stacji kolejowej. Służba sanitarna zajęła się rannymi.

Mizerne efekty bombardowania wzbudziły u niejednego złudną pewność, że niemieckie samoloty wcale

nie są takie groźne, jakby się mogło wydawać. Do tych pewnych siebie nie należał jednak inżynier Denk,
odpowiedzialny za bezpieczeństwo zakładów. Rozumiał on, że po dwóch dniach, kiedy to Niemcy jakby
celowo oszczędzali Starachowice, musiały zajść jakieś zmiany w planach wroga. Luftwaffe zaczęła przecież
wyraźnie atakować przemysł i kolej. A zatem ataki muszą się powtórzyć. I będą na pewno o wiele
groźniejsze. Widzieli już na własne oczy, jakimi możliwościami dysponują nurkujące Junkersy. Te samoloty
mogą dość dokładnie przymierzyć się nad celem. A Boforsy? Zanotowały wprawdzie jeden sukces, ale przy
większej liczbie samolotów trudniej im będzie sobie poradzić, tym trudniej że zwinne niemieckie myśliwce
paraliżują obronę ogniem z karabinów maszynowych.

Inżynier Denk podjął więc decyzję: trzeba już teraz zacząć zabezpieczać to, co w zakładzie

najcenniejsze. Inaczej mówiąc, postanowił rozpocząć przygotowania do ewakuacji. Wszystkie
przedsięwzięcia z ewakuacją związane miały być zachowane w największej tajemnicy, by nie wzbudzać
paniki.

Rozkazał więc Denk zdemontować i przygotować do wysłania urządzenia i wyposażenie fabrycznego

laboratorium i biura konstrukcyjnego — placówki eksperymentalno-badawczej, w której powstały prototypy

background image

armat i testowano nowe materiały oraz mechanizmy. Tu opracowano między innymi oryginalne konstrukcje
armaty przeciwlotniczej o kalibrze 75 mm. Starachowickie centrum naukowe i eksperymentalne głośne było
w środowiskach wojskowych nie bez powodu, gdyż stanowiło swoistą forpocztę postępu i nowoczesności.

Placówka zajmowała nowy, dość wygodny budynek. Miała cztery laboratoria: chemiczne,

wytrzymałościowe, obróbki termicznej i metalurgiczne. Znajdowały się w nich drogie urządzenia o
światowych parametrach. Wystarczy choćby powiedzieć o precyzyjnej aparaturze do zdjęć i prześwietleń
rentgenowskich, o mikroskopach Zeissa czy młocie Ruchla do badania materiałów pod względem
wytrzymałości na zginanie.

Zestaw nowoczesnych aparatów badawczych to jedno. Z drugiej strony inżynier Denk pamiętał, że w

laboratoriach znajdują się najnowsze mechanizmy armat przygotowane do testowania, że są tam plany i
miniaturowe prototypy dopiero rodzących się dział i pocisków. Całe to bogactwo myśli technicznej musi być
uratowane. Stąd już 3 września Denk rozmyślał, co uczynić, by te skarby nie wpadły w ręce wroga.

Dyrektor Dąbrowski początkowo oponuje. Uważa, że nie nadeszła jeszcze pora, by myśleć o ewakuacji,

w końcu ulega sile argumentacji Denka. Maszyny i aparaty, plany i prototypy wędrują do specjalnych
skrzyń. Złożone w obszernych piwnicach laboratorium mają oczekiwać na ewakuację. Denk ma jeszcze
nadzieję, że do tej ostateczności nie dojdzie. Nadzieję jego umacnia jakże radosna wiadomość: Anglia i
Francja przystąpiły do wojny! Można ufniej patrzeć w przyszłość.

Wieść o wywiązaniu się sojuszników z podjętych zobowiązań wywołuje ogromną radość wśród

robotników w fabryce i wśród mieszkańców miasta. Jako bardzo pomyślną odbierają ją w Komendzie
Obrony Miasta i Powiatu. Dlatego tym większym zaskoczeniem jest rozkaz przekazany już tylko do
wiadomości Komendy: należy przygotować się do odejścia za linię Wisły. Na razie, jeszcze w ciągu tego
dnia, powinna miasto opuścić ochotnicza kompania młodzieży.

Uczniowie, zmobilizowani przez porucznika Starowicza, od początku wojny pełnią stałe dyżury

wartownicze. Można spotkać ich patrole chodzące wzdłuż torów, w pobliżu zakładów, poczty i starostwa. Po
otrzymaniu tego niezrozumiałego rozkazu porucznik Starowicz zbiera swoją kompanię w świetlicy
„Strzelca”. Zbliża się wieczór, ale chłopcy są jeszcze pod wrażeniem niedawnej walki powietrznej.
Rozmawiają o strąconym samolocie, podziwiają swych starszych kolegów. Porucznik mówi, że trzeba odejść
za Wisłę już dzisiaj. Konsternacja. Z pytaniem zgłasza się Wacław Nowak:

— Dlaczego, panie poruczniku, dlaczego już teraz?
Starowicz nie potrafi dać jasnej odpowiedzi, toteż kwituje pytanie krótkim stwierdzeniem:
— To rozkaz, chłopaki. I musimy go wykonać.
Pod jego dowództwem kompania udaje się do magazynu firmy „Bata”, gdzie chłopcy otrzymują

zarekwirowane obuwie. Z magazynu broni PW pobierają nowe karabinki i ruszają w drogę. Na wschód! W
mieście, by pełnić nadal służbę wartowniczą, pozostaje tylko dwudziestu chłopców. Dowodzi nimi
nauczyciel wychowania fizycznego — Szopski.

Późnym wieczorem 3 września miasto przeżywa jeszcze jeden nalot. I tym razem bomby spadają w

pobliżu stacji i linii kolejowej. Zakłady pozostają nietknięte. Świetliste smugi pocisków z Boforsów nie
pozwalają Dornierom na obniżenie lotu. Bomby nie wyrządzają więc większych szkód, chociaż
wprowadzają spore zamieszanie na stacji, przez którą przemieszczają się właśnie wojskowe transporty.
Mimo to przed północą wszystkie pociągi zdołały opuścić Starachowice.

Od rana znowu na stacji jest tłoczno. Jadą eszelony do armii „Prusy”. Wyładowywać się będą po

sąsiedzku, w Skarżysku. Jęk syren powiadamia, że wyładunek nastąpi pod gradem niemieckich bomb.

Czwartego września miasto przeżywa dwa bombardowania. W kilku miejscach wybuchają pożary, ale

obrońcy miasta likwidują je błyskawicznie. Jeszcze starcza sił, jeszcze jest sporo środków do obrony. Nikt
nie myśli, że może być źle, choć już tego dnia pojawia się w Starachowicach pierwszy, jakże niepokojący,
symptom klęski. Otóż zostaje trafiony pociąg wiozący jednostkę wojskową na zachód. Ludzi ogarnia panika.
Pędzą w popłochu byle dalej od torów, byle dalej od płonącego pociągu. Samoloty wroga są już daleko, nim
dowódcy udaje się zebrać rozproszonych żołnierzy.

Wieczorem Krzyżanowski po raz kolejny jedzie na stałą trasę swoim Fordem. Wiezie, jak zwykle,

amunicję do Boforsów. Siedzi obok kierowcy, kurząc ulubionego skręta z tytoniu „tureckiego
najprzedniejszego”. Nagle, w ciągu kilku sekund, na spokojne dotąd miasto zaczynają spadać bomby.
Samochód staje jak wryty. Nalot! Ale czemu nie było alarmu? Krzyżanowski domyśla się. Sieć telefoniczna
nie działa. Samoloty, wyskakujące spoza wzgórz, zaskoczyły miasto. Syreny nie zdążyły zawiadomić o
niebezpieczeństwie.

— Z wozu! — krzyczy Krzyżanowski do kierowcy. — Z wozu, migiem!
Wyskakują z samochodu, tulą się do stromych ścianek ulicznego rowu. Licha to osłona, bo gdyby

pocisk trafił w Forda, eksplozja miałaby tragiczne następstwa...

background image

Samochód stoi na gęsto zabudowanej ulicy. Krzyżanowski oczyma wyobraźni widzi, co będzie się

działo, jeśli w tym miejscu eksplodują pociski Boforsa. Masakra! Nie namyśla się długo, wyrywa
osłupiałemu kierowcy kluczyki i wpada do szoferki. Silnik zaskakuje od razu. Samochód powoli wytacza się
spomiędzy domów i skręca w kierunku otwartej przestrzeni nad rzeką. Krzyżanowski słyszy detonacje
rozrywających się bomb. Dodaje gazu, pędzi na złamanie karku. Myśli tylko o jednym — odjechać jak
najdalej! Wreszcie zatrzymuje się. Dookoła panuje dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Hen, daleko gaśnie
buczenie samolotowych silników. Koniec. Udało się! Napięcie opada. Krzyżanowski ciężko opiera czoło na
kierownicy.

— Panie plutonowy, panie plutonowy, jak pan to zrobił? Pan chyba nie wie, co to strach? — Kierowca

zdyszany dobiegł do samochodu i schwycił za rękę Krzyżanowskiego. — Panie plutonowy, ja z panem teraz
nawet do piekła!

Fakt, że Niemcy nadlecieli niepostrzeżenie, wzbudził spory niepokój w sztabie porucznika Kistelskiego.

Od tej pory obrońcy miasta nie mogą już liczyć na wcześniejsze powiadomienie o nalocie, zdani są tylko na
własną czujność.

VII

O ile w ciągu czterech pierwszych dni września wśród ludności miasta panowały optymizm i wiara w

rychłe zwycięstwo, podsycone jeszcze wieścią o przystąpieniu do wojny Anglii i Francji, to już piątego
można było wyczuć niepokój. Pilnie wsłuchiwano się w audycje radiowe, ale podawane tam dość skąpe
wiadomości niewiele wyjaśniały. Tymczasem rzeczywistość jawiła się w coraz ciemniejszych barwach. Oto
na okolicznych drogach zaczęli pojawiać się uciekinierzy. Zrazu niewielki strumyk dość szybko zmienił się
w potok samochodów, furmanek, bryczek, wózków i pieszych objuczonych najprzeróżniejszymi pakunkami.
Ludzie ci podążali spod Łodzi, Piotrkowa i Tomaszowa. Wszyscy ciągnęli na wschód, w kierunku Wisły.

Najwięcej obaw starachowiczan wzbudziła decyzja o ewakuacji zakładów. Owszem, robotnicy

wiedzieli, że są przygotowane takie plany. Nawet dwukrotnie, w kwietniu i w sierpniu, sprawdzano
gotowość do przeprowadzenia tej akcji. Nikt jednak nie spodziewał się, że tak szybko zajdzie konieczność
zwinięcia zakładów.

Niestety, wymowa faktów była bezlitosna. W fabryce rozpoczęto demontaż maszyn i urządzeń.

Pracowano na tempa, bez wytchnienia, bo czas naglił. Wbrew naiwnym kalkulacjom i nadziejom ludzi,
którzy w zdecydowanej większości uwierzyli zapewnieniom o sile i zwartości, wróg był coraz bliżej.

Jak w ciągu poprzednich dni, tak i dzisiaj dzień roboczy rozpoczął się bez fabrycznego buczka. Lecz

tego ranka majstrowie otrzymali inne niż zwykle zadania. Zaczyna się ewakuacja. Ewakuacja, to słowo
powtarzane jest z dziwnym lękiem przez wszystkich robotników. Nie ma czasu na zastanawianie się,
rozmowy. Transport, jak poinformowano, musi wyruszyć z miasta jeszcze dzisiaj.

— Czemu tak szybko? — dziwi się Emil Osiecki, ceniony pracownik linii Boforsa. — Plan przecież

przewidywał trzy doby na przygotowanie transportu. Czyżby było aż tak źle?

Jak wygląda naprawdę sytuacja, wiedział inżynier Dąbrowski, dyrektor fabryki. Pierwszy sygnał o

potrzebie ewakuacji otrzymał przecież od Denka już 3 września. Nie był to rozkaz, ale przypomnienie, by
wszystko było gotowe. Zapakowano wówczas cenne wyposażenie laboratoriów. Praca w fabryce,
przerywana alarmami przeciwlotniczymi, miała trwać tak długo, jak to będzie możliwe. Surowców i
zapasów do produkcji nie brakowało, zatem wojsko ciągle mogło liczyć na dostawy sprzętu ze Starachowic.

Piątego września ewakuacja okazała się konieczna. Dąbrowski spodziewał się tego rozkazu, toteż nie

zdziwił go telefon, który odebrał późną nocą. Polecenie było jasne: 5 września o godzinie siedemnastej musi
wyruszyć ze Starachowic pociąg specjalny. Ma on dotrzeć do Kowla, gdzie w ciągu tygodnia powinna zostać
odtworzona zdolność produkcyjna linii Boforsa i działu amunicji. Trzeba zadbać także o to, by w nowym
miejscu uruchomić warsztaty naprawy sprzętu artyleryjskiego. W pierwszym etapie mają zostać wysłane
urządzenia gwarantujące wykonanie wspomnianych zadań, reszta znajdzie się w następnych transportach.
Jeśli okaże się to niemożliwe, wówczas dowódca fabrycznej jednostki obrony wykona rozkaz oznaczony
kryptonimem „Grad”.

Dyrektor Dąbrowski nie tracił czasu. Jeszcze w nocy pościągał swych najbliższych współpracowników.

Ustalili, co i skąd należy zdemontować. Z obliczeń wynikało, że na przewiezienie maszyn i niezbędnych
materiałów potrzeba około trzydziestu wagonów towarowych. Dyrektor łączy się z naczelnikiem stacji.

— Wiecie już o transporcie specjalnym?
— Tak — brzmi odpowiedź. — Właśnie zestawiamy skład. O szóstej pod rampę podjedzie dwadzieścia

background image

wagonów i platform. Na stacji czekają dwie lokomotywy.

— To mało! Jeszcze dziesięć wagonów! Inaczej ten transport nie będzie miał sensu — mówi

poirytowany Dąbrowski.

— Panie dyrektorze, wszystko, co mamy, oddajemy do waszej dyspozycji. Naprawdę nie mamy więcej

wagonów.

Nie pomogły interwencje i prośby. Nic nie dało się zrobić. Dyrektor musiał się zadowolić tymi

wagonami, które podstawili na teren zakładu starachowiccy kolejarze.

Wyznaczone grupy ludzi rozpoczęły zrywanie maszyn z fundamentów. Z korpusów troskliwie

wykręcano mechanizmy i pakowano je w zawczasu przygotowane skrzynie. Osobno ładowano silniki, części
zamienne, narzędzia. Praca posuwała się szybko i sprawnie. Kolejne wagony wypełniały się cennym
sprzętem. Na platformach stanęły ciężkie korpusy maszyn pokryte brezentowymi płachtami. Po południu
załadunek ukończono i, zgodnie z kolejowym rozkładem, o godzinie siedemnastej pociąg ruszył w kierunku
Ostrowca.

Mniej więcej w godzinę po odejściu transportu nad miastem pojawiło się kilka niemieckich samolotów.

Poleciały wzdłuż torów, na wschód. Po chwili mieszkańcy Starachowic usłyszeli głuche wybuchy. Czyżby
nieprzyjaciel obrzucił bombami starachowicki pociąg specjalny?

Do dziś nie wyjaśniono, czy celem nalotu był ów transport, czy też Niemcy dokonując codziennych

bombardowań linii kolejowej przypadkowo natrafili na jadący ze Starachowic pociąg specjalny. Dość że
cenne maszyny cudem chyba uniknęły zagłady. Bombardowanie bowiem okazało się niecelne. Ale już
następnego dnia, gdy transport zbliżał się do Lublina, został ponownie zaatakowany z powietrza. Teraz nie
obyło się bez ofiar. Jeden z wagonów został trafiony. Zginął na miejscu osiemnastoletni harcerz Ryszard
Fruner z załogi ochraniającej transport. Drugi ze starachowickich harcerzy, Marian Nocoń, odniósł lekkie
obrażenia.

W tym czasie, gdy Niemcy atakowali fabryczny transport, spod bramy zakładu ruszyła na Wołyń

kolumna samochodów. Cztery ciężarówki i trzy wozy osobowe. W ciężarówkach złożono plany
produkowanego sprzętu, trochę precyzyjnych narzędzi i część aparatury z laboratorium, w wozach
osobowych znaleźli się ludzie, którzy kierowali fabryką, stanowili jej mózg. Szefowie wydziałów,
konstruktorzy. Odjeżdża między innymi inżynier Wasiutyński, kierownik linii Boforsa. Ten znakomity
fachowiec i konstruktor już nie powróci z wojennej tułaczki.

Kolumna samochodów kieruje się w lewo, na ulicę Tychowską. Jeszcze przed nocą ma dotrzeć do

mostu na Wiśle. Potem jeden skok do Lublina i dalej na wschód, do Kowla.

Inżynier Dąbrowski przed opuszczeniem miasta postanawia jeszcze podjechać na Francuską. Jego

czarny Fiat „Ardita” zatrzymuje się przed sztabem. Robotnicy pełniący służbę przy wejściu stają na
baczność. Dyrektor wita się z Kistelskim.

— Panie Stefanie, zostajecie sami w zakładzie. Zadbajcie o to, by jeszcze choć jeden transport odszedł

w ślad za nami. Gdybyście musieli się wycofać, czekam na was w Kowlu. Roboty nie zabraknie.

Zakład zostaje zamknięty. Straż przy bramach obejmują ludzie z jednostki obrony i harcerze

wyznaczeni przez harcmistrza Waleńczaka. Wraz z szybko zapadającym zmrokiem fabryka pogrąża się w
ciszy.

Tylko w Biurze Głównym trwa jeszcze ruch. Kilkudziesięciu ludzi zebrało się na dole, w obszernym

korytarzu. Chcą wiedzieć, co będzie dalej, chcą rozmawiać z kimś z dyrekcji. Na próżno podoficer z
fabrycznej jednostki, pełniący służbę przy wejściu do biura, stara się zaprowadzić jaki taki porządek. Nie jest
to łatwe. Zebrani mężczyźni są wzburzeni i rozgoryczeni.

— Obiecywano, że jak fabryka wyjedzie z miasta, to dostaniemy kwartalną odprawę. I co? Gdzie te

pieniądze? — woła któryś.

— Dlaczego nie dostałem karty do Kowla? Co to ja gorszy? Już piętnaście lat tracę zdrowie na

elaboracji i teraz jestem niepotrzebny? — pyta ktoś inny.

Niezadowolenie i niepokój ludzi wywołane są dwiema sprawami. Pierwsza to obiecane pieniądze, druga

— niepewność o przyszłe losy. Ale tych kwestii nikt nie potrafi rozstrzygnąć. Bo kto wie, co będzie jutro
albo za tydzień?

— Nie wywróżę przyszłości i nie odpowiem na wasze pytania — zaczął wyjaśniać inżynier Rajmund

Szczeciński, który jako jedyny z kierownictwa zakładu pozostał jeszcze w Starachowicach. — Nie wiem, co
będzie dalej, ale wiem jedno, nie możemy ulec panice. Jeśli chodzi o pieniądze, to spółka przygotowała
odpowiednią kwotę na wypłacenie odprawy. Pieniądze są w drodze z Kielc. Na miejscu, w kasie i banku, nie
mamy więcej niż dwieście tysięcy. Dla wszystkich nie starczy. Poczekajcie do jutra.

Następnie inżynier wyjaśnił, dlaczego ci, a nie inni ludzie pojechali pierwszym transportem do Kowla.

Po prostu najpierw muszą znaleźć się tam tacy, którzy potrafią pokierować montażem maszyn i wstępnie

background image

przeszkolą miejscowych. Przewiduje się, że poza stu pięćdziesięcioma majstrami i robotnikami, którzy już są
w drodze, jeszcze co najmniej dwustu otrzyma skierowania. Cierpliwości, niech tylko nadejdzie wiadomość,
że maszyny są już w Kowlu.

Szczeciński zażegnał jakoś wzbierającą burzę, choć sam nie był przekonany, czy będzie czas na to, by

wyekspediować jeszcze jeden transport. Jeśli nie, to jego słowa okażą się czczą obietnicą.

Nie ma jednak czasu na zastanawianie się nad tą kwestią. Szczeciński musi załatwić jeszcze jedną

sprawę. Zniszczyć wszystkie dokumenty mówiące o ludziach i ich fachowym przygotowaniu. Gdyby papiery
te wpadły w ręce Niemców, to wróg z łatwością mógłby skompletować nie tylko załogę fabryki, ale także
zespół konstruktorów. Wrzuca więc dokumenty w głąb rozpalonego pieca.

W chwilę po tym, jak Starachowice opuściła kolumna pojazdów, Kistelski postanawia wysłać do miasta

patrol. W dół ulicy Francuskiej wyrusza czterech uzbrojonych ludzi z podchorążym Murczyńskim na czele.
Mają obejść przyfabryczne osiedla, zajrzeć do Wierzbnika i na stację.

Służba zaczyna się dość niezwykle. Patrol spotyka kilku młodych chłopców w mundurkach PW, którzy

prowadzą między sobą jakiegoś cywila, ubranego w ciemną marynarkę, jaśniejsze spodnie i pilśniowy
kapelusz. Mężczyzna trzyma w ręku niewielką walizeczkę.

— Panie podchorąży, prowadzimy dywersanta. Złapaliśmy go koło torów, przy dolnym zakładzie —

zaczął któryś z chłopców.

— Jesteście od pana Szopskiego, tak? — upewnił się Murczyński.
— Z ochotniczej kompanii PW. Pełniliśmy służbę patrolową obok torów i tam natknęliśmy się na tego

dywersanta.

— Skąd wiecie, że to dywersant?
Zanim padła odpowiedź, odezwał się ów cywil:
— Panie podchorąży, to nieporozumienie. Ja przyjechałem z Radomia, za interesami, jestem kupcem,

handluję drzewem, szedłem do tartaku...

— Tylko ci się trochę kierunki pomyliły — przerwał któryś z eskorty. — Walił prosto na stację w

Wierzbniku.

— Czekajcie, czekajcie, po kolei. Jak to było? Opowiedzcie dokładnie. Nie każdy, kto idzie w kierunku

stacji, musi być dywersantem — podchorąży starał się wyjaśnić sprawę. — Zresztą, musimy być ostrożni,
łatwo o pomyłkę. Atmosfera gorąca, to i uczciwemu człowiekowi można niechcący krzywdę wyrządzić.
Słucham, mówcie, chłopaki.

Jeden z chłopców wysunął się do przodu i zaczął już spokojnie relacjonować. Okazało się, że mniej

więcej godzinę temu dowódca wysłał ich, żeby sprawdzili, czy nie dzieje się nic niepokojącego w okolicy
stacji kolejowej i na torach. Szli więc powoli i obserwowali uważnie wskazany teren. W pewnym momencie
dostrzegli jakiegoś człowieka idącego ścieżką przy torach. Wydało im się to podejrzane. Dlaczego wybrał
tak niewygodną dróżkę, skoro do stacji mógł przejść ulicą. Poza tym żaden go nie znał. Więc zatrzymali go
na wszelki wypadek. Mężczyzna początkowo jakby się spłoszył, ale kiedy zobaczył młodych, uzbrojonych w
szkolne karabinki chłopców, uśmiechnął się i zatrzymał.

— Czego sobie życzą panowie żołnierzyki? — zaczął pewny siebie.
— Dokumenty, proszę pokazać dokumenty!
— Ojej, to już człowiek nie może przejść paru kroków bez legitymowania?
— Proszę dokumenty! — powtórzył z naciskiem Mroczek. — Co pan tu robi?
— Przyjechałem z Radomia, szukam desek, dobrych desek. Chcę ubić interes z tartakiem.
— To nie tędy droga. Dokumenty! — jeszcze raz zażądał Mroczek.
— Dobra, dobra, cześć chłopaki, spieszy mi się — nieznajomy usiłował zbagatelizować sprawę.
— Stój! — krzyknął Luciak i zarepetował broń.
Przyjezdny roześmiał się głośno, ale cztery lufy skierowane w jego stronę świadczyły, że sprawa jest

poważna. Posłusznie podniósł ręce do góry, a nogą próbował wepchnąć w krzaki niewielką walizeczkę.
Chłopcy zauważyli ten manewr.

Luciak obszukał nieznajomego. W kieszeni znalazł dokument na nazwisko Henryk Losse. I właśnie ten

dokument pokazywał teraz Murczyńskiemu, by go przekonać, że to jednak dywersant.

— Nazwisko, wiecie sami, o niczym nie świadczy. — Murczyński ciągle się wahał. — To żaden dowód.
— Tym bardziej że tam dalej napisane jak wół: zamieszkały w Radomiu — zatrzymany zdawał się

odzyskiwać dawną pewność siebie. — To zwykłe nieporozumienie.

— Mimo to rzecz musimy wyjaśnić do końca. Niech pan otworzy walizkę — polecił podchorąży.
Losse ociągał się, wyraźnie nie miał chęci wykonać polecenia. Wtedy Murczyński za pomocą wyciora

od pistoletu podważył zamki. W walizce była koszula, jakieś osobiste drobiazgi i... pistolet. Nowiutki,
niemiecki pistolet! Na ten widok chłopcom aż dech zaparło.

background image

— Widzi pan, jednak mieliśmy nosa. Dywersant! — triumfował Mroczek. — O, proszę, jeszcze coś tu

jest!

Pod koszulą leżał plik niewielkich kartek ściągniętych sznurkiem. Mroczek wyjął jedną z nich i zaczął

czytać:

— „Żołnierze! Wasza władza was oszukała. Idziecie na śmierć! Armia niemiecka jest już nad Wisłą,

jutro podda się Warszawa. Wracajcie do...”

Zbaraniały Mroczek zamilkł.
— Jak to: nad Wisłą? Co to znaczy, panie podchorąży? — wybąkął po chwili.
Murczyński już nie miał wątpliwości. Naprawdę schwytano dywersanta.
— Dobra robota, chłopaki. Ten drań na pewno szedł na stację, żeby te ulotki podrzucić naszym

żołnierzom. Dobrze wiedział, gad jeden, że dziś idą transporty na Skarżysko. Ale, na szczęście, wpadł. Już z
tego nie wyjdzie.

— Panie podchorąży, czy to, co tam piszą, jest prawdą? — dopytywał się któryś.
— Kłamstwo, przyjacielu, wierutne kłamstwo. Piszą tak, żeby naszych nastraszyć. Zabieramy ptaszka

ze sobą. Oddamy go policji. Dziękuję wam, chłopaki!

Patrol wraz z zatrzymanym odszedł w stronę, w której mieściła się siedziba policji. Po drodze Losse

usiłował jeszcze przekonać podchorążego, że jest niewinny. Wreszcie sięgnął po najpotężniejszy z
argumentów.

— Nie radzę panom oddawać mnie policji — prawił. — Mamy wszędzie swoich ludzi i moi przyjaciele

dowiedzą się o tym. Możecie być pewni, że kara was nie minie. A klęska już bliska. Dzień, dwa i przyjdą tu
niemieckie wojska. Nie lepiej mieć we mnie oddanego przyjaciela? Oj, przydałbym się wam, przydał.

— Panie podchorąży, trzasnę go w jadaczkę, jak się sam nie zamknie! — nie wytrzymał któryś z

eskorty.

Na takie dictum Losse wolał zamilknąć.
Okazało się jednak, iż nie dane im było dotrzeć spokojnie do komisariatu. Kiedy zbliżali się do

budynku, dostrzegli stojące na ulicy dwa samochody, a obok kłębiący się, wzburzony tłum. Jakaś kobieta
szarpała za klamkę u drzwi wiodących do biur.

— Uciekają, dranie! — krzyczała. — Wieją pierwsi. Nasze chłopy dulczą przy działach, Niemcy do

nich strzelają, a ci tutaj, proszę! Tyłek w garść i w drogę. Bo tu robi się gorąco. Tfu, tylko plunąć na takich!

Starszy policjant stojący na podeście schodów starał się przekrzyczeć tłum.
— Ludzie, to nie ucieczka. Mamy rozkaz, żeby jechać w ślad za ewakuowaną fabryką.
— Do Kowla, do Kowla się zachciewa — nie ustępowała kobieta. — A po co tam policja? Tu zostać,

pomagać naszym chłopom, ludzi bronić...

— Nie jazgocz, babo, boś za głupia, żeby nam dyktować, co mamy robić! — wtrącił się inny policjant.
Te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły ludzi.
— Głodnych pałować, wyciągać ostatni grosz z chałupy, to te psie syny potrafią — dolatywało z tłumu.

— A co było pierwszego maja, kto rozbijał nasze pochody?

Ktoś inny przypomniał los robotnika Józefa Krzosa, zamordowanego bestialsko przez wierzbnickich

policjantów. Już tylko krok dzielił ludzi od zaatakowania komisariatu. W tym właśnie momencie nadszedł
patrol prowadzony przez podchorążego. Murczyńskiemu udało się uspokoić ludzi.

— Po co wszczynać awantury, skoro i tak wszyscy jedziemy na jednym wózku — tłumaczył.
Losse został przekazany policji, a przy okazji podchorąży dowiedział się, że istotnie nadszedł rozkaz z

Kielc, by policjanci podążyli w ślad za ewakuowaną fabryką. Polecenie otrzymano rankiem, później
łączność z województwem została przerwana. Była to wiadomość bardzo niepokojąca i z takim uczuciem
przyjęto ją w sztabie Kistelskiego. Nikt w mieście nie wiedział wówczas, że tego dnia pobliskie Kielce
zostały zajęte przez Niemców.

Późnym wieczorem 5 września na Francuskiej zameldował się łącznik wysłany ze sztabu 3 dywizji

piechoty legionów, rozlokowanej w okolicach Skarżyska. Przekazał on obrońcom miasta polecenie, które
nadeszło do dywizji z dowództwa obrony przeciwlotniczej obszaru kraju. Otóż pułkownik Ludwig
nakazywał, aby obydwa plutony obrony przeciwlotniczej opuściły natychmiast miasto i zameldowały się w
Dęblinie u pułkownika Kobielskiego. Reszta dział miała czekać na dalsze decyzje.

Rozkaz ten wywołał liczne komentarze.
— Wygląda na to, że cofamy się na całej linii — stwierdził Kistelski. — No cóż, panowie, my będziemy

się bronili dalej. Ile sił starczy.

— A jak przyjdzie rozkaz, żeby opuścić miasto? — spytał Murczyński.
— To opuścimy. Jesteśmy przecież żołnierzami. Na razie musimy pomyśleć o tym, w jaki sposób

zapełnić lukę po tych czterech działach. Chyba te, które znajdują się na sąsiednich stanowiskach, będą

background image

musiały przejąć ich sektor ostrzału. Innej rady nie widzę.

Nocą obydwa plutony zjechały ze stanowisk. O świcie 6 września ruszyły drogą na Dęblin.
Łącznik z dywizji przyniósł także wiadomość o upadku Kielc. Obrońcom Starachowic pozostała jedynie

nadzieja, że Góry Świętokrzyskie okażą się dla wroga za trudne do przebycia.

— Polska obrona rygluje przejścia i Niemcy powinni na świętokrzyskich szlakach połamać sobie zęby

— stwierdzono w sztabie Kistelskiego.

VIII

— Ucieka, chłopaki, ucieka! — radośnie wykrzykiwał Dzidek Rek. — Aleśmy im dali. Już tu nie

wrócą!

Kilka niemieckich samolotów, które rankiem 6 września podążały w piracki rajd, zniknęło za lesistymi

wzgórzami.

Mietek Matynia podzielał radość swego przyjaciela. Miał jeszcze w pamięci ową smugę dymu, jaka

ciągnęła się za zestrzelonym Junkersem, a teraz nowe zwycięstwo! Myśliwce, po nieśmiałej próbie
zaatakowania stanowisk polskiej artylerii, jakby spłoszone gęstym ogniem natychmiast powróciły do szyku.

— Nie cieszcie się, druhowie, nie cieszcie — Twardowski starał się ostudzić radość chłopców. — Może

i boją się naszej obrony, ale po co mają ryzykować. Dookoła jest tyle miejsca, że mogą lecieć, gdzie chcą.

Obsługa rozpoczęła zwykłe czynności po walce. Poprawiano usadowienie działa, tu i ówdzie

podsypywano ziemię, uzupełniano naboje. Harcerze przystąpili do czyszczenia lufy. Szło im to sprawnie i...
elegancko.

— Elegancko glansujecie naszego Boforsa. Elegancko w wojsku musi być, bo wojsko bez elegancji to

jak chłop bez... — Bernat w ostatniej chwili ugryzł się w język. — Co wam będę gadał, jeszcze w krótkich
portkach ganiacie.

Marian Bernat, najstarszy w tej obsłudze, już dwadzieścia lat pracował w Zakładach Górniczych.

Mieszkał w świętokrzyskiej wiosce, ale pochodził z daleka, aż z Francji. Powrócił dó kraju w 1919 roku jako
żołnierz generała Hallera. Zdemobilizowany, odnalazł rodzinę na Kielecczyźnie i osiadł tu na stałe. Chociaż
już przekroczył pięćdziesiątkę, przyjęto go do jednostki OPL, gdyż był doświadczonym przeciwlotnikiem.
Chrzest bojowy przeszedł dwadzieścia kilka lat temu pod Paryżem.

— W krótkich portkach ganiacie, a chcielibyście samoloty strącać jak gruszki — ciągnął dalej. — Mnie

też tak się zdawało: wystarczy przymierzyć, odpalić i drzazgi polecą!

— Drzazgi to leciały pewnie pod Paryżem, za tamtej wojny, jak strzelaliście do drewnianych

aeroplanów — Dzidek zaczął przekomarzać się z Bernatem.

— Drewniane, nie drewniane, ale tyle, ile ich wtedy naraz leciało, to w tej wojnie jeszcze nie widziałem

— odparł Bernat.— Wam się wydaje, że jak tony żelaza latają nad głową, to dopiero jest wojna. A ja wam
powiem, że jak jednego dnia zobaczyłem na niebie coś z pięćdziesiąt tych drewnianych pudeł, to mi aż
chlupotało za koszulą, takem się spocił!

I opowiedział pan Marian, jak to było pod Paryżem 18 września 1918 roku, kiedy to jeden tylko

niemiecki samolot powrócił do bazy z nalotu. Resztę zestrzelono.

Rek wyraźnie zainteresowany opowieścią przysiadł na kopczyku opodal działa.
— Mówi pan, że aż pięćdziesiąt samolotów brało udział w nalocie? Trudno w to uwierzyć. To chyba był

pierwszy wielki nalot?

— Pierwszy na pewno nie. Znałem jednego pilota, Francuza, i on mi opowiadał, że już na początku

wojny, chyba w grudniu czternastego roku, ich samoloty zbombardowały niemiecki Freiburg. To był
prawdopodobnie pierwszy duży nalot.

— Panie Marianie, niech pan powie, z czego wtedy strzelaliście do samolotów?
— Na pewno nie z takich zabawek jak dzisiaj. Pamiętam, że na samym początku wojny były to po

prostu zwykłe armaty polowe. Trochę tylko je przerobiono, wprowadzono specjalne platformy, celowniki i
tabele strzelnicze. Ale potem zaczęły przychodzić armaty specjalnie robione dla obrony przeciwlotniczej. Z
tymi wróciliśmy do Polski w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku.

— To znaczy, że byliście pierwszymi polskimi przeciwlotnikami — zauważył Twardowski.
— Nie inaczej. Nasza bateria siedemdziesiątekpiątek była pierwszą polską jednostką obrony

powietrznej. Tuż po powrocie wcielono nas do garnizonu warszawskiego. Ja służyłem tam jeszcze trzy
miesiące, potem wróciłem w ojczyste strony. Jeszcze w dwudziestym roku powołano mnie do wojska. I
prawie rok przesłużyłem w baterii. Odszedłem, gdy zaczęto formować w Warszawie dywizjon artylerii

background image

zenitowej. Właściwie to mogłem zostać na zawodowego, bo sprzęt był ten sam, francuski, ale wiecie,
czekała żona, dzieciak był w drodze. Nigdy bym nie przypuszczał, że po tylu latach znów przyjdzie mi
strzelać do niemieckich samolotów — zakończył Bernat swe wspomnienia.

Minęło południe szóstego dnia wojennej służby. W mieście i okolicy nadal panuje spokój, ale wieści

nadchodzące z innych rejonów kraju budzą obawy. Z komunikatów radiowych wynika, że Niemcy wdzierają
się w głąb Polski. Bitwa graniczna już przegrana. Westerplatte broni się jeszcze — bronią się krajanie, z
kieleckiego pułku piechoty, którzy stanowią tę bohaterską załogę, walczy jeszcze polskie wojsko na froncie.
Ale miasta, węzły komunikacyjne i drogi zatłoczone uciekinierami dzień w dzień są bombardowane przez
niemieckich pilotów. I to daleko za linią frontu. Tylko w niewielu miejscach agresora wita ogień artylerii.

Leon Kański, któremu przypadła kolej przygotowania posiłku, rozpoczyna krojenie chleba. Nagle

zastyga w bezruchu. W popołudniową ciszę wyraźnie wdzierają się wybuchy pocisków artyleryjskich.
Strzela któryś z działonów, a u nich pełniący właśnie służbę harcerze nie informują o zbliżających się
samolotach.

— Co jest, do diabła! Śpicie, chłopaki! — nie wytrzymuje Kański. — Patrzcie uważnie!
Rek i Matynia nie rozumieją, o co chodzi koledze. Czemu tak wrzeszczy. Przecież na niebie nie pokazał

się ani jeden samolot.

Zdenerwowanie udziela się pozostałym. Strzały słychać nadal, a niebo jest czyste. Co się mogło

wydarzyć? To na pewno w okolicy Góry Trzech Krzyży.

— Mietek, wsiadaj na rower i jedź na dół. Rozpoznaj, co się dzieje — poleca Twardowski.
Matynia pędzi w dół, mija przejazd na stawie, dąży w stronę Wierzbnika. Nie słyszy już strzałów

artylerii, tylko — jakby trochę dalej — ogień z karabinów maszynowych. Czyżby wróg był tak blisko? Nie,
to chyba niemożliwe! Skąd tu Niemcy?

To samo pytanie zadawał sobie porucznik Jerzy Sosnowski, dowódca plutonu na Górze Trzech Krzyży,

gdy przez okulary swej lornetki dostrzegł dwa samochody pancerne z białymi krzyżami. Skąd tu Niemcy?
Przecież do miasta nie dotarły żadne sygnały, świadczące o tym, że w okolicy pojawił się wróg. Jeszcze
wczoraj, gdy rozmawiał telefonicznie z Kistelskim, obaj byli pewni, że Gór Świętokrzyskich hitlerowcy tak
łatwo nie sforsują.

Zbliżała się godzina druga po południu. Porucznik Sosnowski podejmuje błyskawiczną decyzję: cel —

samochód pancerny, na wprost — ognia! I to były te strzały, które tak zdumiały załogę Starachowic
Górnych. Zresztą nie tylko tam odbiły się echem. Na ich odgłos sekretarz szefa działu broni w zakładach,
porucznik Kazimierz Bujnowski, organizuje zbrojną grupę „czarnych beretów”. Zabierają ze sobą kilka
Mosinów i karabin maszynowy z posterunku ochraniającego wieżę ciśnień. Kierują się w stronę Trzech
Krzyży. W tym samym czasie kilkunastu harcerzy z placówki w Wierzbniku, pod wodzą Zygmunta
Lewińskiego, także zmierza w tym kierunku.

Oddział niemiecki, który niespodziewanie pojawił się na przedpolach Starachowic, był częścią sił

prących na północ i wschód przez Góry Świętokrzyskie. Wczesnym rankiem 6 września rozbił polską obronę
pod Świętą Katarzyną i — nie natrafiając już na żaden opór — spiesznie zmierzał na Bodzentyn i Pawłów.
Niemcy dysponowali informacjami, że droga, przynajmniej aż po Ostrowiec, jest wolna, że na tym terenie
nie ma żadnych polskich sił, a trasy kolejowe są sparaliżowane, więc nie napotkają żadnej przeszkody.

Na czele kolumny szły samochody opancerzone pododdziału rozpoznawczego. Niemcy pewni siebie,

zbliżają się do Michałowa. Te kilometry spokojnej jazdy rozleniwiają i uspokajają. Nic już nie powinno
utrudnić „wycieczki ku Wiśle”.

Rozwidlenie dróg pod Michałowem. Oddział kieruje się na Ostrowiec, ale dowódca szpicy postanawia

wysłać niewielki zwiad w kierunku Wierzbnika. Trzeba sprawdzić, choć to chyba jedynie zwykła
formalność, bezpieczeństwo boków. W lewo od kolumny odbijają dwa wozy i grupa motocyklistów.

Sosnowskiego zaniepokoił tuman kurzu, jaki od paru minut zdawał się przesuwać drogą wiodącą od

Słupi. Początkowo porucznik sądził, iż jest to jakiś zapóźniony pododdział polskiego pułku, który rankiem
przemieszczał się w kierunku Skarżyska. Ale tamci szli ze wschodu, tymczasem ci zbliżają się od południa.

Porucznik uważnie obserwuje obłok kurzu, który na krzyżówce w Michałowicach rozdziela się na dwie

części. Większa chmura płynie na prawo, mniejsza wali wprost na Wierzbnik. Jest coraz bliżej. W końcu
wyłania się z niej sylwetka pojazdu. Jeszcze moment i porucznik Sosnowski widzi biały krzyż na burcie
wozu. Niemcy! Pierwszy pojazd skręca w drogę na Wierzbnik i niknie za wzniesieniem. Drugi już tak łatwo
nie ujdzie.

— Cel, samochód pancerny! Na wprost, ognia! — wykrzykuje komendy.
Obsługa Boforsa, przejęta i zaskoczona nie mniej niż dowódca, szybko przygotowuje działo.

Celowniczy, Zygmunt Kurc, precyzyjnie przymierza. Pada strzał. Niecelny. Wóz przyspieszył, jakby chciał
umknąć przed ogniem. Drugi pocisk również nie trafia w cel. Rozrywa się za daleko, roztrzaskując

background image

przydrożny słup telegraficzny.

— Spokojnie, spokojnie, bez nerwów — mówi przez zaciśnięte zęby dowódca. — Jeszcze raz

spróbujemy. To nasza ostatnia szansa!

Niemiecki wóz ma jeszcze do przebycia kilkanaście metrów i zniknie z pola widzenia Polaków. Kurc

przymierza ponownie. Pada strzał. Samochód zatrzymuje się, unosi lekko do góry, przewraca na bok i wali
do rowu. Zwycięstwo!

Ale to jeszcze nie koniec walki. Powoli, zza fałdy terenu wyłania się pojazd, który jechał pierwszy. We

włazie wychylony Niemiec daje znaki, że się poddają. Ale zanim Polacy zdołali podjąć decyzję, co robić z
niespodziewanymi jeńcami, obronę przygniata do ziemi ogień z karabinów maszynowych. To motocykliści
zdołali zająć pozycję za przydrożnym nasypem i teraz ostrzeliwują obsługę działka. Jeszcze moment i
dołączają do nich żołnierze, którzy przed chiwilą zamierzali się poddać. Polacy szybko otrząsają się z
zaskoczenia i odpowiadają ogniem. Zaczynają płonąć okoliczne zabudowania. Pod ich osłoną Niemcy
zbliżają się do wzgórza.

Idą coraz śmielej, bo z polskiej strony nie pada ani jeden strzał z karabinu. Ogień z Boforsa, nawet z

dwóch, nie wystarcza, by powstrzymać atak piechoty. Ludzie Sosnowskiego z rosnącym niepokojem patrzą
na zbliżających się nieprzyjaciół. Jeszcze moment i zaczną podchodzić pod górę, a wtedy polska załoga
będzie zupełnie bezbronna.

— Panie poruczniku, w naszym Boforsie zaciął się zamek, co robić? — woła do Sosnowskiego Dróżdż.

— Co robić?

Zanim dowódca zdążył odpowiedzieć, rozległy się wybuchy granatów przeciwlotniczych. Co za ulga!

Do akcji włączyły się działa z Majówki, gdzie dowodzi Jan Cieślik. Okładają ogniem szosę ostrowiecką.
Niemcy, zdezorientowani, zatrzymują się. A Boforsy z Majówki nie żałują pocisków!

— Panie poruczniku, co robić? — powtarza Dróżdż.
Sytuacja jest trudna. Brak osłony broni ręcznej uniemożliwia jakikolwiek opór. Sosnowski chwyta

aparat telefoniczny, chce rozmawiać ze sztabem. W słuchawce panuje martwa cisza. Łącze przerwane!

Porucznik podejmuje decyzję:
— Wymontować zamki, zabierać co się da. Odchodzimy!
Na dole, tuż koło przepustu, spotykają Krzyżanowskiego, który jedzie do nich z rozkazami ze sztabu.

Jest z nim kilku wartowników z pociągu ewakuacyjnego stojącego na stacji w Wierzbniku.

— Macie zostać tu, przy moście. Pan będzie dowodził swoimi ludźmi i wartownikami. Zaraz dowiozą

cekaem i karabiny — Krzyżanowski w pośpiechu przekazuje rozkazy.

Tymczasem w stronę szosy ostrowieckiej nadciągają dwie grupy: Bujnowskiego i Lewińskiego.

Harcerze mają o wiele bliżej i są pierwsi na miejscu.

Lewiński błyskawicznie ocenia sytuację. Jest ich dwunastu, ale nie znają siły przeciwnika. Poleca więc

chłopcom, by zajęli stanowiska w rowie, po lewej stronie drogi. Obserwują przedpole. Pomiędzy
zabudowaniami osiedla widać skradających się Niemców.

— Chłopcy, każdy bierze na cel swojego i pojedynczym ognia! — rozkazuje.
Padają strzały. Niemcy nie spodziewają się ataku z tej strony, ale szybko dostosowują się do nowej

sytuacji. Odpowiadają ogniem z pistoletów maszynowych. I... zaczynają się cofać!

Widzą to harcerze i radość ich nie ma granic. Któryś krzyczy: hura! hura!, inny wychyla się spoza

nasypu. Wtem Tadeusz Sokół, drużynowy, technik z fabryki, osuwa się w głąb rowu przeszyty serią z
pistoletu maszynowego. Ginie na miejscu.

Tymczasem Niemcy rezygnują z ataku. Wycofują się.
— I zaraz po ich odejściu — opowiada z przejęciem Mietek Matynia, który tę historię usłyszał od

naocznego świadka, swego przyjaciela Wiśniewskiego, i teraz przekazuje obsłudze działa w Starachowicach
Górnych — słychać było strzały gdzieś na Wanacji. Nie chciałem już czekać, bo spieszyłem się do was —
kończy.

— Co się stało z tym nie uszkodzonym wozem? — docieka Twardowski. — Ilu Niemców nasi zabili?
— Na pewno kilku i sporo ranili. Chłopaki widzieli, jak zbierali z drogi swoich przed odejściem. Jeden

został we włazie rozbitego samochodu. Znaleźli przy nim jakieś pismo i wynikało z niego, że się nazywał
Redling czy Relich, dokładnie nie wiem. A ten drugi samochód sam widziałem na podwórku u
Wiśniewskich. Jak Niemcy odeszli, ludzie pana Bujnowskiego przyprowadzili konie i chcieli odholować ten
pojazd na zakład. Jest trochę postrzelany, ale i tak nieźle wygląda. Na razie stoi koło Wiśniewskich.

— Powiedz jeszcze, co w mieście. Jak ludzie się zachowują?
— Nie jest dobrze. Wystraszeni tacy, że przykro patrzeć. Niektórzy to nawet zaczęli się szykować do

ucieczki. Ale gdzie tu uciekać, jak od wschodu i zachodu Niemcy? Powiadają w mieście, że tylko droga na
Tychów wolna — opowiada Matynia. — Na dworcu w Wierzbniku stoi jakiś pociąg z żołnierzami, ale chyba

background image

nigdzie nie pojedzie, bo tory w obydwu u kierunkach przerwane. O, a tu, patrzcie, mam pamiątkę z tej bitwy.

Mietek otworzył zaciśniętą dotychczas dłoń i z dumą pokazał trzy naboje z niemieckiego karabinu,

które znalazł w uszkodzonym wozie opancerzonym.

Tajemnicze strzały na Wanacji, o których wspomniał w swej opowieści Mieczysław Matynia, były

odgłosem krwawych, tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się w tym robotniczym osiedlu sąsiadującym ze
wzgórzem Trzech Krzyży.

Na odgłos pierwszych strzałów polskiej artylerii z podążającej w kierunku Ostrowca niemieckiej

kolumny oderwała się grupka wozów i motocykli. Pododdział skoncentrował się w lasku Ćwielucha, paręset
metrów przed miejscem, z którego starachowicka obrona ostrzeliwała wozy opancerzone. Niemcy zamierzali
już opuścić lasek i ruszyć swoim na pomoc, kiedy ów ostrzeliwany pododdział zaczął się cofać. Po chwili
połączone siły poszły ponownie na Starachowice, ale w innym niż walka celu. Chodziło o zemstę, straszliwą
zemstę na bezbronnych ludziach.

Na miejsce odwetu wybrali Niemcy osiedle osłonięte przed ogniem obrońców fałdą terenową —

Wanację. Dopadli domów na Wanacji i tam bestialsko rozprawili się z mieszkańcami. W niebo wzbiły się
słupy dymów. Płonęła cała ulica. Pożar trawił domy Pawelców, Bogaczów, Bajów, Kadłuckich, Gilów,
Łuczkiewiczów, Janickich...

Niemieckim żołdakom wystarczyło niewiele ponad pół godziny, by dokonać zniszczeń i wymordować

dwadzieścia troje mieszkańców Wanacji. Na swoje ofiary wybierali z premedytacją młodych mężczyzn.
Zginęło ich tego dnia dziewiętnastu. Wśród pomordowanych były także dwie kobiety: Janina Węgrzynowska
i Zofia Jasińska, kilkuletnia dziewczynka Adela Krzepkowska i czternastoletni Ajek Wacowski.

A nic przecież nie zapowiadało tej tragedii. Przeciwnie. Po wybuchu wojny powiadano w

Starachowicach, że miejscem najbezpieczniejszym jest właśnie Wanacja! Położona najdalej od zakładu, a
więc nie narażona na bombardowanie, osłonięta wzgórzami i lasem. Gdy szóstego września usłyszano w
domach Wanacji rozlegające się pod wzgórzem Trzech Krzyży strzały, także pocieszano się jeszcze: przecież
nie bez racji ludzie mówią, że tu nic się stać nie może.

Krótka cisza po starciu utwierdziła mieszkańców osiedla w tym przekonaniu. Ukryci dotąd ludzie

zaczęli wychodzić przed domy, popatrywać na pobliski lasek Ćwielucha. I nagle spod lasu ukazały się
motocykle. Sunęły wprost przez pola, na Wanację. Michalina Bielatowa, mocno tym zaniepokojona, zaczęła
przynaglać najbliższych i lokatora, by szybko wracali do piwnicy. Kto wie, co może być dalej? W ukryciu
bezpieczniej.

To samo działo się w sąsiednich zagrodach. Ludzie wracali do kryjówek.
Regina Duda mocno zapiera drzwi. Została sama w domu z czteroletnim dzieckiem. Mąż ze starszym

synem ukrył się gdzieś pod górą. Kilkanaście osób przywarło w rozpadlinie koło mostku, gdzie stała
kapliczka Świętego Jana. W solidnej, murowanej piwnicy Ćwieluchów skryło się kilku sąsiadów. Janek Maj
w ostatniej chwili dopadł obory Sokołów. Stefan Gudej chroni się z czternastoletnim synem w dole, który
przygotował na wypadek bombardowania.

Z piwnicy Bielatów wyraźnie widać, że Niemcy są tuż, tuż. Po chwili przez okienko zaczyna się

wdzierać dym. Pali się obejście. Z obory dolatuje przeraźliwy ryk jedynej krowy. Zięć Michaliny, Marian
Glina, nie namyśla się długo. Wybiega z piwnicy, uwalnia krowę. Potem przemyka między domem a oborą i
przypada do ziemi w bruzdach kartofliska. Widzi, jak ogień, obficie podlany benzyną, ogarnia kilkanaście
zabudowań. Słyszy pojedyncze strzały i nieludzkie krzyki dobiegające z kilku stron. Nagle, tuż przed furtką
Bielatów, dostrzega dwóch uciekających mężczyzn. Krótka seria z pistoletu maszynowego kładzie ich obu.
Marian poznaje Józka Jagiełłę i Traczewskiego. Jagiełło zginął. Traczewskiemu udało się ujść śmierci.

Gdzieś z lewej strony dobiegają odgłosy dwóch wystrzałów. To u Kselów. Ginie koło własnego domu

Wacław Ksel.

Zaczyna płonąć obejście Bajów. Marian obserwuje, jak z piwnicy, mającej wyjście z boku domu,

próbują wydostać się jacyś ludzie. Najpierw ostrożnie wychyla się Zajączkowski, po nim Bajowa z dziećmi i
jeszcze kilka osób. Czmychają w kierunku sadu. Głośne: halt! halt!, osadza ich na miejscu. Niemcy są
kilkanaście metrów od tej grupki. Rozlegają się strzały. Na oczach przerażonych kobiet i dzieci padają zabici
Stanisław Baja, Stanisław Zajączkowski i Wincenty Sokół. Na rękach Sokoła sześcioletni synek. Chłopiec
ma przestrzelone obie nóżki.

Marian Glina nie czeka, co będzie dalej. Gnany przerażeniem biegnie w dół, w stronę mostku.

Szczęśliwie nie dosięgają go pociski.

W tym czasie, gdy mordowano jej męża, Bronisława Sokołowa ukryła w oborze uciekającego Janka

Maja. Ledwie zdążyła zatrzasnąć drzwi chałupy, usłyszała głuchy wybuch. Zerknęła przez okno, zobaczyła

background image

wywaloną ścianę obory i czołgającego się Janka. Pokrwawiony, poszarpany niemieckim granatem, zastyga w
bezruchu. Nie żyje.

Dudowa, osaczona zewsząd dymem i ogniem, jakimś cudem wypada z domu. Mocno tuli do piersi

maleńką Wiesię. W którą stronę uciekać? Kule świszczą, dym gryzie w oczy. Wybiera zagrodę Ćwieluchów.
Wpada do chałupy, ale i tu zaczyna szaleć pożar. W gronie przerażonych kobiet i dzieci, szlochająca,
niepewna swego losu, czeka na koniec tego sądnego dnia.

Stefan Gudej ukrył się w dole przeciwlotniczym. Dopadli go i tam. Mężczyzna własnym ciałem zasłania

syna. Pociski przeznaczone dla obydwu sięgają tylko ojca.

We własnym mieszkaniu ginie Walerian Pawlik, a na łące Kazimierz Michalski. Niemieckie pociski

przeszywają Jana Mikułę, Adama Łuczkiewicza, Tadeusza Karbowniczka, Jana Gałkę, Stefana Ucińskiego,
Jana Masternaka. Osiedle spłonęło niemal doszczętnie. Tak zakończyła się starachowicka „krwawa środa”.

Harcerze z grupy Lewińskiego i robotnicy dowodzeni przez Bujnowskiego, którzy przybyli pod Górę

Trzech Krzyży, słyszeli strzały na Wanacji i widzieli kłęby dymu z płonących zagród, nie mieli jednak
żadnych możliwości przeciwdziałania. Wszystko odbyło się błyskawicznie i Niemcy natychmiast opuścili
miejsce zbrodni.

Wieczorem w sztabie przy Francuskiej przeanalizowano wydarzenia z ostatnich godzin i teraz już nikt

nie miał najmniejszych wątpliwości, że nadciąga najgorsze. Miasto znalazło się w zasięgu wroga. Co prawda
pierwszy atak udało się odeprzeć i Niemcy nie zdobyli Starachowic z marszu, ale następna próba może
skończyć się klęską.

Jeszcze tego samego wieczoru Kistelski odebrał kolejny rozkaz ze Skarżyska. W ciągu doby reszta

środków obrony powietrznej oraz karabiny maszynowe powinny opuścić miasto. Kierować się na Iłżę i
przeprawy na Wiśle w okolicach Solca, a stamtąd pod Józefów. Wymaszerują tylko ci ludzie, którzy
stanowią obsługi dział lub są wyposażeni w broń. Pozostali z fabrycznej jednostki pozostaną w mieście.
Nakazywano, by w chwili wymarszu bezwzględnie wykonać zadanie oznaczone kryptonimem „Grad”.
Kistelski wiedział, że oznacza to zniszczenie tego wszystkiego, co mogłoby posłużyć Niemcom do
uruchomienia produkcji zbrojeniowej. Inżynier był realistą, ale jednak zaskoczył go ten rozkaz. Nie
spodziewał się, że na froncie jest aż tak źle!

— Bujnowski, sprawdzisz, czy wszystko w porządku w systemie „Grad”. Skontroluj też rozmieszczenie

ładunków w magazynie zapasów — Kistelski zaczął wydawać polecenia. — Krzyżanowski, połącz się z
Komendą Obrony Powiatu. Chcę rozmawiać z majorem Trzebińskim!

Raz, drugi i trzeci odpowiedział w słuchawce przeciągły sygnał. Nikt się nie zgłaszał.
— Panie poruczniku, chyba nikogo tam... — zaczął Krzyżanowski; ale usłyszał z drugiej strony:
— Halo, halo!
— Plutonowy Krzyżanowski z Francuskiej. Z kim rozmawiam?
— Woźny magistratu.
— Proszę do aparatu pana majora Trzebińskiego.
— Pana majora nie ma.
— To chcę rozmawiać ze starostą.
— Pana starosty też nie ma.
— Kto tam jest? — denerwował się Krzyżanowski. — W takiej chwili nie ma nikogo? Niech podejdzie

inżynier Denk.

— Pan inżynier, za przeproszeniem, też już wyjechał.
Krzyżanowskiemu na chwilę zabrakło tchu.
— Jak to, też już wyjechał! Kto jeszcze wyjechał, dokąd wyjechał?
Woźny zaczął coś tam wyjaśniać, plątać się i Krzyżanowski niewiele mógł z tego zrozumieć.
— To nikogo nie ma? Łżesz, człowieku, alboś pijany! — krzyczał.
— Jasiu, co tak głośno, z kim rozmawiasz? — zainteresował się Kistelski.
— Mam Wierzbnik na linii. Jakiś człowiek wmawia mi, że w Komendzie nikogo nie ma! Podobno

inżynier Denk „też wyjechał”.

— Też? — zdziwił się Kistelski. — Niby z kim?
— Nie wiem, panie poruczniku, nie mogę się dogadać.
— Wskakuj na Sokoła i pędź. Musisz odszukać majora. Niech się pilnie ze mną skontaktuje.
Krzyżanowski nie odnalazł majora Trzebińskiego. Nie spotkał ani starosty, ani burmistrza, ani nawet

Denka, nikogo z członków Komendy Obrony Miasta i Powiatu. W starostwie dyżurował tylko
zdezorientowany woźny magistracki.

— Chyba szósta biła na kościele, jak podjechały dwa auta — opowiadał. — Pan starosta bardzo się

spieszył. Widziałem, jak przedarł jakieś papiery, wsunął do pieca i podpalił. Wszyscy wyjechali. I pan major,

background image

i ten inżynier z fabryki, co tu był w starostwie. Tak, panie, wyjechali. Władza swoje wie. Jak oni się
spieszyli, to musi być gorąco.

Do Krzyżanowskiego dotarła wreszcie gorzka prawda. Komenda opuściła miasto bez kontaktu z jego

obrońcami! To przecież ucieczka, zwykła ucieczka z pola bitwy!

Pełen najgorszych myśli wracał na Francuską. W mieście zauważył niezwyczajny ruch. Ludzie

dowiedzieli się, że władze uciekły, i liczni mieszkańcy Starachowic krzątali się gorączkowo koło swoich
domów. Czyżby zaczynała się masowa ucieczka z miasta? To byłoby najgorsze. Wiadomo, że drogi są
zapchane wojskiem, a niemieckie samoloty bombardują kolumny uciekinierów.

U wylotu ulicy Marszałka Piłsudskiego dojrzał dwie fury wyładowane po brzegi wszelkim dobytkiem.

Obok kilku mężczyzn ciągnęło wózki.

— Gdzież to podążacie? — zapytał pierwszego z brzegu furmana.
— Na Tychów, panie wojskowy. Trza wiać, jak się chce przeżyć. Tu nie ma na co czekać.
Przed sklepem kupca Josela Welganta niezwykłe zbiegowisko. Sam właściciel wyrzuca na ulicę

najlepszy towar. Wygląda niesamowicie w czarnym kapeluszu, z rozwichrzonymi pejsami i pałającymi w
półmroku oczyma.

— Ludzie, ludzie, bierzcie wszystko! — wrzeszczy kupiec.
Żona z dziećmi daremnie starają się przerwać ten atak szczodrości. Tłumaczą, że „tatełe” ze strachu po

tym, co opowiadają o Wanacji, stał się „meszugene”. Ale już jutro będzie dobrze i lepiej nie brać tych rzeczy,
bo trzeba będzie za wszystko zapłacić, jak Josel przyjdzie do siebie.

Czyżby tak wyglądała panika? — myśli Krzyżanowski. Ucieczki, oszalały kupiec, głośne modlitwy

dobiegające z niejednego domu.

W sztabie zdaje szczegółową relację ze swej wyprawy. Kistelski rozumie, że zostali w mieście sami, że

nie ma już dowództwa, które mogłoby pokierować wycofaniem jednostki i ostatnim etapem ewakuacji
fabryki. Teraz wszystko zależy od nich, od ludzi z jednostki OPL.

— Nie wiemy, dlaczego Komenda tak szybko opuściła miasto. Prawdopodobnie otrzymali rozkaz, o

którym nie musieli nam mówić. — Kistelski starał się zrozumieć motywy ucieczki swych przełożonych. —
Pozostaje nam dokładnie wypełnić ostatnie polecenie. Panowie, każdy z was uda się do działonów i przekaże
rozkaz o ewakuacji. Pięciu z Krzyżanowskim pójdzie do osiedli. Trzeba uspokoić tych, co mają zostać.
Wytłumaczcie, że ucieczka to najgorsze wyjście. Mam pewne wiadomości o zapchanych drogach i
niemieckich samolotach urządzających prawdziwe piekło. Powiedzcie o tym ludziom.

— Kiedy wymarsz? — spytał Bujnowski.
— Wyruszymy, zgodnie z rozkazem, jutro wieczorem. Zbieramy się w lesie na Bugaju. Do tego czasu

musimy mieć bezpieczne tyły. Okolicznymi drogami idzie nasze wojsko, ale od południa prawdopodobne
jest ponowne nadejście Niemców. Porucznik Sosnowski otrzymał już rozkazy i pilnuje tego kierunku. Ma
ludzi z karabinami maszynowymi. Nie możemy dać się zaskoczyć. Nasze działa to jednak prawdziwy skarb
dla wojska — zakończył Kistelski.

IX

Rozkazy, polecające obrońcom Starachowic wycofanie się z miasta, miały swe źródło w niekorzystnej

sytuacji operacyjnej Wojska Polskiego, już 2 i 3 września poszczególne armie pod przeważającym naporem
wroga zaczęły cofać się w głąb kraju. W obliczu tych wydarzeń i przewidując dalszy, niekorzystny przebieg
wypadków dowództwo OPL Obszaru Kraju postanowiło siły, jakimi dysponowało, przegrupować za linię
frontu. Głównym celem tego manewru było maksymalne umocnienie polskiej obrony nad Wisłą.

Jako pierwsze rozkaz odwrotu otrzymały ośrodki OPL rejonu Katowic i Krakowa. Wobec braku

środków transportowych zniszczono sprzęt artyleryjski starego typu, a pozostałe armaty, Boforsy i
starachowickie siedemdziesiątkipiątki, wycofywały się w kierunku na Dęblin.

W okolicach Dęblina dowódca OPL OK nakazał utworzyć specjalną grupę przeciwlotniczą.

Dowództwo grupy, której zadaniem była obrona mostów i przepraw na Wiśle oraz magazynów amunicji w
Stawach, powierzono doświadczonemu artylerzyście podpułkownikowi Kobielskiemu. Te wszystkie
wydarzenia miały miejsce 4 września, gdy w Starachowicach nie przypuszczano nawet, że tak szybko
zajdzie konieczność ewakuacji. Jeszcze tego samego dnia wobec wyraźnie pogarszającej się sytuacji na
froncie zapada decyzja o przegrupowaniu na wschód wszystkich sił OPL OK. Decyzję podjęto z pełną
świadomością, iż w jej następstwie lotnictwo wroga zapanuje nad obszarem niezbędnym do prowadzenia
wojny. Zachodniej części COP nie sposób było już bronić, teraz linią nie do przebycia miała stać się Wisła.

background image

W jej więc kierunku 4 września podążały — wraz z innymi oddziałami — jednostki OPL ze Śląska, z
Krakowa i spod Warszawy. Wkrótce dołączą do nich plutony z terenu COP.

Kolejny rozkaz, tym razem o wycofaniu plutonów broniących fabryk zbrojeniowych, został wydany 5

września. Pułkownik Ludwig, autor planu przegrupowania działał w porozumieniu z generałem Tadeuszem
Piskorem, nowo mianowanym dowódcą tworzącej się armii „Lublin”, który poprzedniego dnia otrzymał
zadanie operacyjne od Naczelnego Wodza, a w nim taki oto rozkaz: „... zadaniem pana generała będzie w
pierwszym rzędzie obsadzenie przepraw na Wiśle i wyłapywanie plutonów artylerii plot wojskowych i
cywilnych spośród masy wycofujących się. Plutony te należy postawić na Wiśle dla obrony przepraw”.

„Wyłapywanie” w pierwszych dniach, to jest 5 i 6 września, dotyczyło raczej środków obrony

przeciwlotniczej regularnych jednostek wojskowych. Plutony fabryczne zaczęły się pojawiać nad Wisłą
nieco później i pułkownik Ludwig zamierzał wykorzystać je do obrony przepraw na południe od Dęblina aż
po Sandomierz. Wobec szczupłości środków OPL liczyło się każde działo, a z fabryk położonych na lewym
brzegu Wisły powinno przybyć, według kalkulacji pułkownika, co najmniej 18 Boforsów. Była to więc
znaczna siła, licząca się w bilansie polskiej obrony.

Obydwa wojskowe plutony obrony przeciwlotniczej Starachowic, które opuściły miasto rano 6

września, dotarły jeszcze tego samego dnia pod Dęblin. Cztery Boforsy zostały oddane do dyspozycji
podpułkownika Kobielskiego. Tym samym grupa pododdziałów obrony powietrznej na odcinku Dęblina
stawała się wcale pokaźną siłą. Składały się na nią 23 działa plot 75 mm starego typu, 3 nowoczesne kalibru
75 mm i 8 Boforsów. Po sąsiedzku, w Puławach, znajdowała się siódma bateria artylerii plot wyposażona w
4 Boforsy. Dalej na południe, wzdłuż Wisły, pomiędzy Solcem a Józefowem, rozlokowano działa przybyłe z
Ostrowca oraz kompanię ciężkich karabinów maszynowych plot. W ten właśnie rejon podążała grupa
obrońców Starachowic z fabrycznej jednostki OPL.

Kolumna starachowicka zebrała się 7 września w lesie na Bugaju. Pościągano działa z Lubianki,

Majówki, Góry Trzech Krzyży i ze Starachowic Górnych. Armaty sprawdzone, ze sporym zapasem
amunicji. Niestety, nie mogły one osiągnąć nakazanego rejonu, gdyż brakowało ciągników. Po odejściu
plutonów wojskowych pozostały jeszcze cztery gąsienicowe ciągniki artyleryjskie C2P, przystosowane
specjalnie do holowania armat i przyczepek amunicyjnych, ponadto gotowe były do drogi dwa samochody
ciężarowe: Ford i Polski Fiat 621 L. Należało więc podjąć decyzję, co zrobić z działami, których zabrać nie
sposób. Decyzja mogła być tylko jedna i podjął ją inżynier Kistelski: zniszczyć! Jeszcze nieraz w przeciągu
kilku najbliższych dni będzie wydawał takie rozkazy.

Ustalono, że na czele kolumny pojedzie Krzyżanowski swoim Fordem. Inżynier Kistelski wstrzymuje

marsz.

— Poczekajcie, chłopcy, ruszymy za chwilę. Jeszcze jedną sprawę musimy załatwić.
Kistelski wraca wraz z Sosnowskim na teren fabryki. Po chwili powietrzem targa potężny wybuch.

Błyski ognia widoczne są w promieniu wielu kilometrów. W gruzy rozsypuje się zakładowy magazyn
zapasów. W ruinach spoczywają części do Boforsów, haubic, siedemdziesiątekpiątek... Niemcy powinni
zastać tylko kupę złomu, a w halach zdekompletowane maszyny. Kończy się ważny rozdział w dziejach
Starachowickich Zakładów Górniczych.

Przed obrońcami miasta droga wyraźnie określona rozkazem: poprzez Iłżę i Lipsko dążyć do przeprawy

na Wiśle w okolicy Solca. Na prawym brzegu Wisły meldować się u dowódcy pododcinka obrony
przeciwlotniczej Solec — Józefów.

W nocy z 7 na 8 września niełatwo było wykonać taki rozkaz, gdyż w tym samym czasie, tą samą drogą

na Iłżę przemieszczały się wojska z południowego zgrupowania armii „Prusy”, którego dowódca generał
Stanisław Skwarczyński, na wieść o rozbiciu północnej części armii i pojawieniu się wroga pod Ostrowcem
Świętokrzyskim, wydaje polecenie do odwrotu za Wisłę. Po drodze jest właśnie Iłża.

Obrońcy Starachowic podążają drogą na północ. Zrazu nie dostrzegają, by działo się coś wyjątkowego.

Tuż za miastem wjeżdżają w las i po kilku kilometrach osiągają Tychów. Tu droga krzyżuje się ze szlakiem
wiodącym ze Skarżyska. Jest to droga odwrotu 3 dywizji piechoty. Zatłoczona ludźmi, pojazdami i końmi —
polska wrześniowa droga.

Mietek Matynia i Dzidek Rek z wysokości ciągnika artyleryjskiego, gdzie „na pace” znaleźli wcale

wygodne miejsce, patrzą na przelewający się potok ludzi i sprzętu. Mijają godziny — wstaje dzień 8
września. Trochę chłodno tego ranka, ale mgła wyraźnie opada zraszając przydrożne łąki. Wilgotniejący
brezent Boforsa to nieomylny znak dla obu harcerzy, że nadchodzi kolejny słoneczny dzień. Bezchmurne
niebo już od dawna ich nie cieszy, wiedzą, że pogoda sprzyja samolotom z czarnymi krzyżami.

Tymczasem przed nimi suną samochody wojskowe i cywilne, tabory, artyleria. Jest wreszcie miejsce na

starachowickie działa. Wciskają się w lukę pomiędzy kompaniami 7 pułku. Powoli jadą w stronę Małyszyna.
Tu niespodziewana przeszkoda. Psuje się Ford wyładowany bronią i zapasami żywności. Szybka decyzja

background image

dowódcy: zniszczyć! Krzyżanowski poleca wyładować karabiny maszynowe i amunicję. Wóz zostaje
zepchnięty do rowu i podpalony. Czarny, tłusty dym snuje się wzdłuż wiejskiego traktu.

Jasieniec. Stąd już tylko kilka kilometrów do Iłży. Harcerze są zmęczeni tą niezwykłą podróżą i

przerażeni tym, co obserwują na szlaku. Przygnębia ich obraz odwrotu, utrudzeni żołnierze, tabory z
rannymi. Nie tak wyobrażali sobie wojnę. Dziś oglądają jej prawdziwe oblicze.

Szeregowiec o twarzy mocno spalonej słońcem, maszerujący ze swym plutonem, ciężko opiera się o

burtę przyczepki ciągnika. Żołnierz wyjmuje manierkę, ociera z niej kurz i zachłannie pije. Zdejmuje ciążący
mu plecak i podaje Dzidkowi, potem sam wskakuje na przyczepkę.

— Podwieźcie krzynkę, chłopcy, nieco odpocznę — powiada.
— Pan z daleka wędruje? — pyta Mietek.
— Z daleka, kochany, z daleka. Aż z Zamościa.
— To chyba nie z tego kierunku?
— Z tego czy nie z tego, jaka różnica? Wojna drogi poplątała. Tak w ogóle to pochodzę z Jatutowa pod

Zamościem. Pracowałem w browarze. Pod koniec sierpnia dostałem „powiestkę” i pojechałem pod Dęblin,
gdzie formował się nasz pułk. Dalej zeszło w bojach i marszu.

— Niech pan powie, gdzieście się bili? — pytają chłopcy.
— A co wy za jedni, żeście tacy ciekawi?
— Ze Starachowic, żołnierze obrony przecivylotniczej! — odparli z dumą.
— Skoro żołnierze, to posłuchajcie, jak z nami było. Spod Dęblina piątego września pojechaliśmy

eszelonem na Radom. Potem marszem pod Skarżysko, całkiem niedaleko od waszego miasta. Tam
napotkaliśmy Niemców. Biliśmy się pod Krasną i Bliżynem. Udało się nam oderwać od dywizji niemieckiej
i wczoraj wieczorem zaczęliśmy ten marsz. Ot, cała historia. A wy co żeście zwojowali?

Nie doczekał się żołnierz odpowiedzi na swoje pytanie. Musiał spiesznie opuścić wygodne miejsce

obok harcerzy, kolumna bowiem zatrzymała się i dowódcy zaczęli porządkować szyki swych pododdziałów.
W pobliżu widać było pierwsze zabudowania niewielkiego miasteczka. Drewniane w większości domki
tłoczyły się wzdłuż wąskich ulic i u stóp wysokiej góry zwieńczonej ruinami starego zamku biskupów
krakowskich.

Ósmego września Iłża przypominała raczej gwarny obóz wojskowy niż spokojne, senne zazwyczaj

miasteczko. Wszystkie ulice, drogi wyjazdowe, rynek, okoliczne pola i rozległe łąki nad Iłżanką zapchane
były wojskiem. W tym rejonie koncentrowała się 3 dywizja piechoty legionów. Tu był jej ostatni postój
przed rozpoczęciem marszu na wiślane przeprawy. Jeszcze tego samego dnia, zgodnie z rozkazem generała
Skwarczyńskiego, dywizja miała znaleźć się na prawym brzegu Wisły, by tam podporządkować się
dowództwu armii „Lublin”.

Niemcy przewidując, iż część sił armii „Prusy” będzie zmierzać ku środkowej Wiśle, błyskawicznie

podciągnęli 3 dywizję lekką. 8 września wczesnym rankiem rozpoczęła ona marsz na północ, szlakiem na
wschód od drogi Radom — Iłża. Prostopadle do zamierzonego kierunku odwrotu polskiej dywizji. Po
osiągnięciu Lipska i przecięciu dróg wiodących ku Wiśle Niemcy skręcili na zachód, na Iłżę.

Nieświadome zagrożenia od strony wschodniej polskie pułki wykonują tymczasem rutynowe czynności

związane z planowanym postojem. Organizuje się więc obronę, wysyła patrole, naprawia sprzęt, uzupełnia
zapasy. W sztabie dywizji trwa praca nad wytyczeniem dróg dalszego odwrotu. Dowódca z niecierpliwością
oczekuje wieści od rozesłanych patroli, zamierza bowiem jak najszybciej podjąć dalszy marsz. Jest
przekonany, że Niemcy nie wiedzą nic o ruchach dywizji, bo ani razu jej marszu nie zakłócił atak lotniczy.

Gdy podwładni pułkownika Mariana Turkowskiego, dowódcy 3 DP, szykowali się do dalszej drogi,

starachowicka kolumna rozlokowała się na skraju lasu pomiędzy Iłżą a Seredzicami, tuż nad brzegiem
Iłżanki. Inżynier Kistelski udał się do sztabu po dalsze decyzje.

W sztabie rozmowa była krótka i konkretna. Dowódca dywizyjnej artylerii, pułkownik Stanisław Tatar,

podziękowawszy za sprawne wyprowadzenie ze Starachowic drogocennego sprzętu, zakomunikował:

— Sytuację mamy nielekką, poruczniku. Za wszelką cenę musimy jeszcze dziś osiągnąć Wisłę. Sami

widzieliście, że cierpimy na brak transportu. Niech więc pana nie zdziwi moja decyzja. Musicie dwa ciągniki
i samochód ciężarowy niezwłocznie przekazać do dyspozycji dowódcy dywizjonu artylerii. Pozostałe dwa
ciągniki z działami podporządkujecie dowódcy siódmego pułku. Wraz z tym pułkiem udadzą się w dalszą
drogę. Oficerowie i podchorążowie razem z panem zameldują się u mnie. Na tamtym brzegu Wisły
otrzymacie panowie nowe przydziały w pododdziałach obrony przeciwlotniczej armii „Lublin”. To tyle. Ma
pan pytania?

— Chciałbym tylko zapytać o te dwa pozbawione ciągników Boforsy i co zrobić z resztą ludzi. Jest nas

ponad czterdziestu: żołnierzy rezerwy, harcerzy i robotników z fabryki.

Boforsy, niestety, należy zniszczyć. Nie mamy innego wyjścia. Przykro podejmować takie decyzje,

background image

przykro i ciężko, ale jesteśmy do tego zmuszenii. Pyta pan o ludzi? — pułkownik Tatar na chwilę zawiesił
głos. — Cóż mogę panu doradzić? Najlepsi artylerzyści, to jasne, pozostaną przy dwóch działach z siódmym
pułkiem. Reszta niech wraca do domu. Nie mamy dla nich broni.

— Wzięliśmy ze sobą cztery cekaemy, może nasi ludzie z tymi cekaemami... —- zaczął Kistelski.
— Cekaemy przekaże pan również dowódcy siódmego pułku. Ponieśliśmy pod Krasną spore straty w

sprzęcie. Są w pułku doskonali żołnierze i oni dostaną te karabiny. Sądzę, że zadbaliście o zapas amunicji.

O dziewiątej pod Seredzicami następuje ostateczne rozformowanie starachowickiej jednostki. Kistelski,

Sosnowski, Bujnowski, Ambroż i podchorążowie odchodzą do dyspozycji pułkownika Tatara. Dwa działa z
załogami, którymi do tej pory dowodził plutonowy Krzyżanowski i ogniomistrz Drożdż, meldują się u
dowódcy siódmego pułku. Wyrok skazujący spada na działa: Świerzbińskiego i Twardowskiego.

Matynia i Rek razem z innymi, dla których zabrakło broni, wracają do domu. Przed odejściem harcerze

wykonują ostatnie polecenie Twardowskiego. W wybranym przez siebie miejscu zakopują zamki od działa i
urządzenia celownicze. Zdemontowanego Boforsa zaciągają głęboko w las. Może przyjdzie czas, że
wydobędą zakopane części i ożywią działo?

— Nie zapomnijcie, chłopcy, tego miejsca! — napomina na pożegnanie Twardowski.
— Druhu, czy naprawdę tak trzeba? Nie wystarczyłoby przeczekać w lesie z Boforsem, aż nasi znów

pójdą do przodu? — pytają z nadzieją w głosie.

— Nie, chłopcy. Tego chyba nie da się przeczekać w lesie. Tak widać trzeba. Nie ma innego wyjścia.
Przed południem chłopcy znaleźli się w samym środku Iłży. Przed udaniem się w drogę do Starachowic

postanowili jeszcze odwiedzić znajomych gospodarzy, u których nocowali podczas sierpniowej harcerskiej
wędrówki nad Wisłę. Wyruszyło ich wtedy osiemnastu. Mietek dowodził grupą. Oprócz Dzidka byli tam
wówczas Lolek Kukla, Jasio Kryj, Pecio Bednarski i inni. Wesoło biegły dni na harcerskiej wyprawie. Szli tą
samą trasą, którą przebiegał szlak odwrotu obrońców miasta. Wtedy, równo miesiąc temu, zatrzymali się na
nocleg w niewielkim domku obok kościoła. Zalewajka ze świeżym chlebem miała smak nadzwyczajny!
Pamiętają nie tylko tę zalewajkę, ale i słowa, jakimi witała ich gospodyni:

— Czyżby to już wojna? Bo harcerzyki umundurowane i uzbrojone jak na wojnę idą!
Ósmy września — ten sam drewniany domek. I wojna. Wystraszeni gospodarze pytają, co z nimi

będzie. Podobno w Starachowicach już Niemcy?

Zanim goście zdobyli się na słowa otuchy, rozległa się ostra kanonada. Słychać granie karabinów, jakieś

pojedyncze wybuchy. Gdzieś z bliska, od wschodu, wdziera się jazgot karabinów maszynowych. Na
pobliskiej wieży kościoła zegar wybija dwunastą. Ostatnie uderzenia giną w huku dział. Rozpoczyna się
walka o przebicie drogi nad Wisłę. W południe nastąpił pierwszy jej akt: czołgi i piechota zmotoryzowana
straży przedniej 3 dywizji lekkiej uderzyły z marszu na polską obronę.

Dzidek i Mietek muszą zatrzymać się w Iłży znacznie dłużej, niż zamierzali. Wraz z mieszkańcami tego

miasteczka przeżyli dramatyczne godziny krwawej bitwy, powtarzające się ataki Niemców i polskie
kontrnatarcia, bombardowanie i pożar Iłży. Na szczęście domek przy kościele nie ucierpiał od pocisków i
ognia.

Dopiero po południu 10 września ruszyli w drogę do Starachowic. Oglądali zniszczenia, ruiny,

porozbijane działa i tabory. W fosie pod zamkiem dziesiątki zabitych żołnierzy. Obok nich broń, tornistry,
amunicja i czapki. Czapki z orłami wgniecione w ziemię lepką od krwi. Przerażający obraz wojny.

Droga aż po Lubienię wiodła przez pobojowisko. Tu przecież jeszcze kilkanaście godzin temu ścierały

się z wrogiem pododdziały 12 dywizji piechoty generała Gustawa Paszkiewicza, które także zmierzały ku
Wiśle.

W przydrożnych rowach leżały kupy wojskowego ekwipunku i resztki amunicji. Na polach spalone

pojazdy. A wśród tego wszystkiego żywy, spłoszony koń! Pewnie umknął z taborów. Harcerze szybko
obłaskawili szkapę i na jej grzbiecie udało im się odbyć znaczną część drogi.

Po bitewnym zgiełku, po przerażających obrazach klęski, Starachowice zaskoczyły ich ciszą i

spokojem. Wyglądało na to, że w mieście nic ważnego nie zaszło, że istotne wydarzenia rozgrywają się
gdzieś dalej, obok.

Już następnego dnia Mietek, mimo gorących protestów matki, pobiegł do kolegów. Od nich dowiedział

się, jak wyglądały ostatnie dni w rodzinnym mieście.

— Kiedy wyszliście z miasta — opowiadał Waldemar Wiśniewski — zrobiło się jakoś cicho i pusto.

Wiesz, bracie, wszystko stało otworem. Na miejscu nie było żadnej władzy!

— Niemcy nie przyszli zaraz po nas? — dopytywał się Matynia.
— Skądże. Wyście wyszli pod wieczór w czwartek, a pierwszego Niemca zobaczyłem dopiero w

niedzielę. Przemknęło przez miasto kilka motocykli. Bardzo im się spieszyło. I tyle. Dziś już poniedziałek, a
u nas pusto!

background image

— Skąd więc taka kupa Niemców pod Iłżą?
— Bracie, tu cały czas słychać ryk motorów. Masa wojska ciągnie bocznymi drogami. Nikt z miasta

nosa nie wyściubia, ale co nieco widać. Wczoraj, przedwczoraj i jeszcze w piątek cała droga od Ostrowca na
Iłżę zapchana była ich czołgami. Mówią, że za lasem starachowickim jest to samo.

— Wczoraj sporo Niemców zjechało do Wąchocka — uzupełnił Mietek Lewiński. — Podpalili jakieś

stodoły. Późno w noc widać było jeszcze pożar, ale do nas zajrzał tylko jeden patrol. Ci na motocyklach.

— Zgadnij, bracie, kto przez te dni rządzi w Starachowicach? — zapytał podchwytliwie Wiśniewski.
— Nie wmówisz mi, że rabin z Wierzbnika, choć to jedyna władza, jaka tu została — zażartował

Matynia.

— Ci z Wierzbnika do władzy się nie rwą. Zaszyli się gdzieś głęboko i tylko w mykwie narady robią. W

Starachowicach na gospodarstwie zostaliśmy tylko my, „Żubry”!

— Nie tylko „Żubry” — zaprotestował któryś. — Są też chłopaki z innych drużyn.
A cała sprawa przedstawiała się dość niezwykle. Istotnie, od wieczora 7 września miasto było

pozostawione samo sobie. Władze miejskie i powiatowe nie dały żadnych poleceń czy wskazówek, co
czynić dalej, i gdy kolumna obrońców opuściła Starachowice, nie było tam nikogo, kto by mógł zająć się
jakąś organizacją życia. Jednak znaleźli się ludzie poczuwający się do odpowiedzialności za rodzinne
miasto. Byli to starachowiccy harcerze.

— Wtedy, gdy już wiedzieliśmy, jak sprawy stoją, zwołał nas do komendy hufca druh Lewiński —

opowiadał dalej z przejęciem Wiśniewski. — Zebrało się piętnastu ludzi. Większość na pewno znasz. Byli
tam: Bolek Horoszczuk, Gienek Cendrowski, Józek Kutrowski, Kazik Kolanowski, Arkadiusz Wnętrzak i
inni.

Do tej piętnastki zwrócił się harcmistrz Zygmunt Lewiński. Mówił krótko i tak jakoś od serca.
— Znamy miasto, fabrykę i kochamy to nasze miejsce pod słońcem. Teraz jest taki czas, że musimy je

niszczyć, żeby jak najmniej dobra wpadło w ręce Niemców. I jeszcze musimy zadbać o porządek w mieście.
Nie brak, niestety, takich, co w tej niedobrej chwili chcieliby utuczyć się na nieszczęściu innych. Druhowie,
nie będę wydawał specjalnych rozkazów, ale czujcie się od tej chwili żołnierzami naszego miasta.

Rozpoczęły się spontaniczne harcerskie rządy, a raczej wypadałoby powiedzieć służba, trwająca od

piątku do niedzieli. Gdy na rogatkach miasta pojawili się niemieccy motocykliści, harcerze
„zdemobilizowali się” i zniknęli wśród pozostałych mieszkańców.

— Ja, bracie, byłem w grupie, która zajmowała się niszczeniem łączności. We trzech obeszliśmy pocztę,

centralę telefoniczną, sieć w zakładach. Co się dało poutykaliśmy po dziurach, sieć poprzerywaliśmy —
kontynuował Wiśniewski.

— Sztab drużyny był w wartowni fabrycznej przy Tychowskiej — opowiadał Mietek Lewiński. — Tam

znosiliśmy broń, jaka pozostała w mieście. Było trochę karabinków, granatów. Nie mieliśmy czasu, żeby
wszystko starannie konserwować. Razem z Tadkiem Wrońskim, Kupieckim, Kliczewskim i Płachcińskim
zawinęliśmy broń w stare worki i zakopaliśmy w lesie. Chyba rdza nie przeżre karabinów. Przecież długo w
ziemi nie będą czekać.

— Jak w mieście, cały czas spokój? — pytał Matynia.
— Tylko początkowo niektórzy chcieli zwiewać. Ale szybko przyszły wieści, że trasy zapchane

wojskiem i najlepiej nie ruszać się z własnego domu. Znalazło się też dwóch takich cwaniaczków, co chcieli
obrobić sklepy w Wierzbniku. Dopadliśmy ich przy składzie narzędzi. Posiedzieli na wartowni i odechciało
się im rabować.

Minęło jeszcze kilkanaścje godzin od tej rozmowy, nim Niemcy ostatecznie zawładnęli miastem. Zajęli

lokale po urzędach, zarekwirowali budynki i mienie państwowe, wystawili posterunki wzdłuż zakładów. Już
wkrótce nowe władze policyjne rozpoczęły energiczne śledztwo, które miało wyjaśnić, kto zniszczył
fabryczne magazyny, gdzie podziały się elementy maszyn, gdzie jest broń i ludzie, którzy uczestniczyli w
obronie miasta. Pod hitlerowską okupacją rozpoczęła się druga połowa starachowickiego września 1939
roku.

*

W październiku, gdy złota jesień wyraźnie ustępowała miejsca coraz częstszym przymrozkom i zimnym

szarugom, zaczęli powracać do swych domów obrońcy Starachowic z załóg dwóch ostatnich dział i szkolnej
kompanii ochotniczej. Po wojennej tułaczce, po licznych przygodach, powrócił także plutonowy Jan
Krzyżanowski.

Jadwiga powitała męża z radością, ale i z niepokojem. Przecież Niemcy szukają żołnierzy! Słyszała

także o ludziach z fabryki, których nocą powybierano z mieszkań. Tak niewiele trzeba, aby jej mąż również

background image

podzielił ich los. Obawy i lęk tylko na chwilę zakłóciły myśli Jadwigi. Ta praktyczna kobieta wiedziała, że
musi niezwłocznie zająć się meżem. Rzeczywiście Jan potrzebował pomocy, a przede wszystkim
wypoczynku. Wymizerowany, sczerniały, wyglądał jak rozbitek będący u kresu sił.

Do niedzieli 23 października nikt w Kolonii Robotniczej nie wiedział, że Krzyżanowski wrócił z wojny.

Dopytywali o Jana koledzy i sąsiedzi, lecz Jadwiga odpowiadała niezmiennie, że nie wie, co się z mężem
dzieje. Jak się później okazało, była to ostrożność całkiem zbyteczna. Krzyżanowskiego nie poszukiwano.
Niemcy nie wiedzieli o jego roli w obronie miasta, a planisty nie potrzebowali do grabienia fabryki.

W przedostatnią październikową niedzielę, gdy Jan odzyskał już niemal dawne siły, odwiedził

Krzyżanowskich Józef Michalski, technik pracujący przed wojną na linii Boforsa. Przed tygodniem
wezwano go do fabryki i poinformowano, że od 20 października ma podjąć pracę. Odwołania od tej decyzji
być nie może, a za niestawienie się grozi kara jemu i rodzinie. Rozpoczął więc Michalski razem z innymi
robotnikami demontaż pozostałych jeszcze w fabryce maszyn. Niespiesznie posuwała się praca, lecz ostry
nadzór zmuszał do dotrzymywania terminów.

Michalski podejmując tę pracę przeżywał wielki dramat. Co prawda pod przymusem, ale jednak

pracował dla wroga! Znajdujący się w takiej samej sytuacji Emil Osiecki tłumaczył koledze, iż na razie nie
mają innego wyjścia. Jak ruszy się front na zachodzie, a ludzie powiadają, że jeszcze przed nowym rokiem
to nastąpi, pomyślą o podjęciu jakiejś walki.

— Nie damy sobą długo rządzić — mówił Emil. — Będziemy kąsać wroga, a wtedy sojusznikom na

zachodzie pójdzie łatwiej. Teraz trzeba przeczekać, przygotować się do walki.

Nie trafiało Józkowi do przekonania takie tłumaczenie. Był niecierpliwy i chciał walczyć teraz, dziś,

natychmiast po klęsce, z którą podobnie jak inni mieszkańcy Starachowic nie mógł się pogodzić.

Walka się przecież nie skończyła — myślał. Trzeba ją toczyć innymi metodami. Tylko jakimi?
Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Na razie wiedział jedno: musi dogadać się z ludźmi

myślącymi podobnie, poszukać kolegów. Zanim w niedzielę poszedł do Krzyżanowskiego, był już po
rozmowie z Kazimierzem Strużyckim, leśniczym, który w pełni poparł jego plany. Potem jeszcze przyłączył
się do nich Osiecki. Było więc ich trzech, którzy doszli do wspólnego wniosku, że grupie potrzebny jest
dowódca. Józek zaproponował Krzyżanowskiego i stąd jego niedzielna wizyta.

Pani Jadwiga przyjęła gościa w pokoju i przez długą chwilę zapewniała go, że mąż nie powrócił z

wojny. Józek zmartwił się bardzo i już zamierzał pożegnać się z gospodynią, kiedy drzwi otworzyły się i
stanął w nich Krzyżanowski. Michalski zaniemówił — spojrzał na panią Jadwigę, a potem serdecznie
uściskał przyjaciela. Jan szybko wyjaśnił, iż jest w domu od paru dni, ale o jego powrocie nikt nie wie, gdyż
obawia się Niemców. Teraz też, kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ukrył się w komorze.

— Nie masz się czego obawiać — powiedział Michalski. — Nie słyszałem, żeby ktoś wypytywał o

ciebie. W zakładzie też cisza.

— Ty pracujesz? — spytał Jan.
— A miałem inny wybór? — westchnął Józek. — Lepiej mów, co było z tobą, z naszymi ludźmi, ja

zaraz po rozkazie inżyniera Kistelskiego wróciłem do Starachowic. W Iłży musiało być wtedy gorąco.
Wracałem do domu lasami, całą drogę słyszałem strzały i wybuchy.

— Od samego początku byliśmy na linii — zaczął opowiadać Krzyżanowski. — Nasze obydwa działa

zajęły miejsce w obronie siódmego pułku. Strzelaliśmy na wprost, do czołgów i piechoty. Nie wiem, jaki był
tego wynik, ale po pierwszym, popołudniowym starciu Niemcy się cofnęli. Spokój był tak ze dwie godziny,
a potem dostaliśmy się pod ogień ich artylerii. Zauważyłem, że podmuch pocisku przewrócił armatę
Drożdża. Dwóch ludzi zginęło na miejscu. Bernat, wiesz, ten „Francuz”, został ciężko ranny. Zanim zjawili
się sanitariusze, stary już nie żył.

Opowiadał dalej Krzyżanowski, jak ciągle powtarzające się niemieckie ataki wykrwawiły polską

obronę, jak resztki pułków podjęły desperacką walkę o przebicie się na wschód. W Iłży wybuchła nieopisana
panika. W rozgardiaszu, ogniu pożarów, pod wzmagającym się niemieckim naporem jedynie niewielkim
grupkom udało się przebić. Chyba tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi przypadków ostatni ze
starachowickich Boforsów wyrwał się z tego piekła. Pod osłoną nocy załoga doprowadziła działo do Lasu
Antoniów, gdzie zebrało się kilkuset żołnierzy 3 DP. Cały ciężki sprzęt bojowy przepadł z wyjątkiem tego
jednego Boforsa i dwóch moździerzy.

— Zebrał nas w jedną grupę pułkownik Tatar — Krzyżanowski snuł dalejswą opowieść. — Dziwił się,

w jaki sposób udało nam się przetaszczyć Boforsa aż pod Antoniów. Ano, udało się. Pułkownik organizował
marsz do Wisły. Wybrał trasę drogami wzdłuż Iłżanki. Spytał, czy wystarczy nam paliwa. Mieliśmy w
zbiorniku jeszcze pięćdziesiąt litrów benzyny. Powinno się przejechać z osiemdziesiąt kilometrów. I
ruszyliśmy.

Grupa pułkownika Tatara rankiem 10 września dotarła do wiślanej przeprawy powyżej Chotczy. W tym

background image

samym czasie druga grupa żołnierzy z rozbitej dywizji, pod dowództwem pułkownika Jana Korkozowicza,
zbierała się w lasach kozienickich, by stamtąd rozpocząć udany rajd za Wisłę. Nie powiodło się natomiast
tym resztkom pododdziałów, które — wraz z transportem rannych — zbliżały się ku Wiśle drogą na Puławy.
W Zwoleniu razem z ciężko rannym dowódcą dywizji, pułkownikiem Turkowskim, dostały się do niewoli.

— Po osiągnięciu łąk nad Wisłą zaczęliśmy kombinować, w jaki sposób przeciągnąć Boforsa

kontynuował Krzyżanowski. — Ciągnik już się do tego nie nadawał, bo głębszego jak pół metra brodu nie
mógł pokonać. Z żalem go podpaliliśmy. Razem z nami przeprawiał się w tym miejscu jakiś pododdział
kawalerzystów. Rotmistrz, który nim dowodził, zaproponował nam zaprzęg z luzaków. Było to ryzykowne,
ale lepszego pomysłu nikt nie miał. Wisła wcale nie wyglądała groźnie, prześwitywało w niej niemało
piaszczystych łach. Trzeba było tylko uważać na wiry. I poszliśmy. Prosto z brzegu w wodę. Koniki ciągnęły
armatę równo i pewnie, ale był taki moment, że zaczęły grzęznąć. „Pod brzuchy, pod brzuchy wypychać”,
krzyczeli do nas ułani. Dopomogliśmy koniom wydostać się z błota. Dalej już poszło gładko.
Przeprawiliśmy Boforsa na drugi brzeg. Na łasze piasku, tuż przy wale, zobaczyłem wtedy sierżanta w
czapce z zielonym otokiem. Artylerzysta. Leżał martwy. Strzelił do siebie. Nie chciał uznać klęski.

Jan zamilkł. Sięgnął po papierosy. Kiedy zapalił i mocno zaciągnął się dymem, mówił dalej:
— Od razu wyniknął problem, w którą stronę się udać. Żołnierze z naszej dywizji skierowali się na

Lublin. A my? Pułkownik Tatar radził nam, żebyśmy poszli na Dęblin, gdzie jest silny zespół obrony
przeciwlotniczej. Postanowiłem jednak inaczej: pójdziemy na południe, w rejon, który wyznaczono nam
przed czterema dniami. Miałem trochę wątpliwości, czy po masowym odwrocie będziemy jeszcze tam
potrzebni. Może lepiej walić prosto do dowództwa odcinka? Jednak ruszyliśmy na Józefów. Jechaliśmy
drogą obok wiślanego wału, przez Las Dębowy, Zakrzów, Braciejowice. Nie uwierzysz, Józiu, ale przed
Kępą Gostecką, prawie naprzeciw Solca, spotkaliśmy chłopaków ze Starachowic! Uczniów z naszej szkoły
fabrycznej, z kompanii porucznika Starowicza. Dzielne chłopaki. Ochraniali stanowiska artylerii
przeciwlotniczej. Zaprowadzili nas do dowódcy pododcinka. I on wyznaczył nam stanowisko dla Boforsa w
Kępie Gosteckiej. Byliśmy wśród swoich.

Jedenastego i dwunastego września Niemcy dokonywali systematycznych nalotów na wiślane

przeprawy. Tony bomb sypały się na maszerujących żołnierzy, na rzekę, na podejścia do niej. Starachowicki
Bofors spisywał się znakomicie i wespół z innymi działami zgrupowanymi w tym rejonie skutecznie
odstraszał niemieckie bombowce. Przeprawa w Solcu funkcjonowała nieprzerwanie aż do 13 września, kiedy
to Niemcy przypuścili bezpośredni atak na Wisłę, dążąc do uchwycenia przyczółka.

— Zniszczył nas ogień artylerii — kończył swe wspomnienia Krzyżanowski. — Wymacali naszą

pozycję i jeden z pocisków rozerwał się obok Boforsa. Działo uszkodzone, trzech rannych. Paskudnie to
wyglądało. Wtedy, rano trzynastego września, wiedzieliśmy już, że nie mamy na co liczyć.

Tak zakończył swój szlak bojowy ostatni działon obrońców Starachowic.
Krzyżanowski przedostał się do Lublina. Zamierzał iść dalej, do Kowla, do swojej fabryki, ale w końcu

po licznych przygodach i ucieczce z obozu jenieckiego w Piaskach wrócił do domu.

— O naszych chłopakach z kompanii Starowicza słyszałem, że dzielnie stawali w obronie Lublina.

Trzeba z nimi pogadać. A co u was, jak się układa życie? — spytał.

— Tego się nie da opowiedzieć — odparł Michalski. — Oni znają tylko dwie kary: kulkę i stryczek. Już

na Wanacji pokazali, co potrafią.

— Ja myślę — zaczął Krzyżanowski — że to jeszcze nie koniec. Nie wierzę, nie mogę uwierzyć w to,

że nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Musimy zacząć działać.

— Właśnie, ja myślę tak samo — zgodził się skwapliwie Michalski. — Mówiłem już z kilkoma

chłopakami i wspólnie uradziliśmy, że trzeba porozmawiać z tobą. Jesteś najstarszy, masz wojskowe
doświadczenie i, po prostu, wierzymy ci. Chcemy, żebyś był dowódcą naszej grupy.

— Myślałem cały czas i podczas powrotu, i tu w domu, że nie wolno nam czekać. Musimy coś robić,

choć nie będzie nam łatwo, gdyż Niemcy nie darują żadnej akcji. Trzeba zdać sobie sprawę, że czeka nas
twarda walka.

Z uwagą słuchał Michalski słów Krzyżanowskiego. Zamyślili się obaj. Wreszcie Jan przerwał

milczenie.

— Trzeba zacząć przeszkadzać w fabryce, a także coś postanowić w sprawie broni i sprzętu, które

ukryliśmy we wrześniu.

— Byli od nas szybsi. W połowie września harcerze wydostali i przenieśli do bezpiecznych schowków

całe obozowe wyposażenie. Zrobili to tak sprytnie, że tylko można ich podziwiać. Nie znam szczegółów, ale
jestem pewien, iż to wszystko obmyślił Lewiński. Ci chłopcy poszliby za nim w ogień.

Michalski nie mylił się. Wspomnianą akcję przeprowadzili harcerze pod kierunkiem Lewińskiego. W

biały dzień wynieśli z terenu fabryki, z byłej sali harcerskiej, bezcenny sprzęt obozowy: namioty, saperki,

background image

kotły. Niemcy czuli się oszukani, gdyż wszystko to działo się pod okiem ich strażników. Od tamtego
wydarzenia stali się ostrożniejsi, nie można więc było działać na pewniaka.

— Harcerze zajęli się swoim sprzętem, a my musimy pomyśleć o broni — skonstatował Krzyżanowski.

— Najpierw jednak powinniśmy określić cel i metody. Na początek trzeba dezorganizować grabież fabryki.
Niełatwa to i ogromnie ważna sprawa. Ludziom należy też dodawać otuchy, mówić, że wojna nie skończona,
a Hitler musi kiedyś przegrać. I przegra. W to żaden z nas nie może wątpić.

*

Klęska wrześniowa nie oznaczała, iż społeczeństwo Starachowic zrezygnowało z walki. W tym samym

czasie gdy Krzyżanowski i jego koledzy przystępowali do montowania konspiracyjnej komórki, w
niejednym domu nad Kamienną snuto podobne plany, już w końcu 1939 roku w mieście działały dwie
dobrze zorganizowane grupy: Komenda Obrońców Polski i Organizacja „Orła Białego”. Ich trzon stanowili
pracownicy zakładów starachowickich, którzy w uruchomionej przez Niemców fabryce przeprowadzali
akcje sabotażu i przygotowywali podziemną produkcję uzbrojenia dla leśnych oddziałów. Przez cały okres
hitlerowskiej okupacji, aż do wyzwolenia w dniu 17 stycznia 1945 roku, Starachowice były miejscem
dramatycznej i bohaterskiej walki z wrogiem. Tu zapisano jedne z najpiękniejszych kart w dziejach
polskiego ruchu oporu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czarny Szaniec w Pozezdrzu Szz 1986 06
Leszek Zioło Starachowicki wrzesień
Program wykładów z pomp, IŚ Tokarzewski 27.06.2016, V semestr COWiG, PKM (Podstawy konstrukcji mecha
TCh zastaw B wrześień 06 organa
MT st w 06
Kosci, kregoslup 28[1][1][1] 10 06 dla studentow
06 Kwestia potencjalności Aid 6191 ppt
06 Podstawy syntezy polimerówid 6357 ppt
06
06 Psych zaburz z somatoformiczne i dysocjacyjne
GbpUsd analysis for July 06 Part 1
1986
Fizyka 0 wyklad organizacyjny Informatyka Wrzesien 30 2012
Probl inter i kard 06'03
06 K6Z4

więcej podobnych podstron