15505


\
V-
3>
% ' %
!"



#3^
?
^Łfc -
!
I
KO



"
Edmund NIZIIIRSKI



$3840
^Księga urwisów
[S/edM/oróg)
\

Ilustrował: Jacek SZLESZYCSKI
(

Copyright by Edmund Niziurski
ISBN 83-85193-27-1
Wydawnictwo  Siedmioróg". Wrocław 1991
Wrocławskie Zakłady Graficzne
Zam. 576/91/00

Akc.
IV
a\
Część 1
SERCE KLASY
ROZDZIAA I
Cuda się jednak zdarzają. Los dziennikarza.
 Mamo, mamo, co ty robisz?!"
U koczowników. Waga lekkopólśrednia
C^zy jest coś gorszego niż odpowiadanie przy tablicy? W ławce masz jeszcze setki możliwości, byle nie zawiodło cię oko i ucho. Ale przy tablicy jesteś bezbronny jak niemowlę. Odcięty od podpowiadaczy i ściągawek, wydany na szydercze spojrzenia wrogów. Zanim dotrze do ciebie szept przyjaciela, przechwyci go pan nauczyciel, który stanął między tobą a klasą. Czujesz się jak dąb wyrwany z urodzajnej gleby. Na cóż tu się zdadzą talenty piłkarza? Choćbyś był nawet postrachem Wilczej Góry i filarem przesławnej paczki jaskiniowców  tutaj czujesz swoją nicość.
Tak myślał Miksa wywołany z ławki przez pana Sądeja do rozwiązania zadania o szynce.
 Przeczytaj jeszcze raz  mówił łagodnie pan Sądej przeglądając zeszyty z zadaniami klasowymi.
Miksa duka z książki:
  Szynka traci po ugotowaniu Va wagi. Ile ważyła pierwotnie szynka, która po ugotowaniu ważyła 4,65 kg?" .
Brr... Takie pytanie może obrzydzić szynkę na całe życie. Ach, koniecznie trzeba na przyszłość pomyśleć nad jakimś wynalazkiem ułatwiającym odpowiadanie przy tablicy. Przydałaby się sygnalizacja bezdzwiękowa, a może
7
lepiej wyuczyć się alfabetu dla głuchoniemych... Tymczasem jednak Miksa przeżywa klapę na całej linii. Czas dany mu do namysłu ucieka. W każdej chwili pan Sądej może krzyknąć:  Cóż, Miksa, chcesz zimować po raz trzeci w klasie szóstej? Niezle sobie poczynasz od nowego roku szkolnego. Marsz na miejsce!". I wpisze do dzienniczka i do swojego notesu dwóję. A Miksa jest w tej sytuacji, że nie może sobie pozwolić na żadną dwóję. Nie dlatego, że ma wstręt do złych stopni, ale dlatego, że brzydzi się niewymownie ojcowskiego paska i zbyt szanuje swoje siedzenie, zwłaszcza że otrzymał już  zaliczkę" od przewidującego ojca.  No więc, Miksa?
Pan Sądej ogląda sobie paznokcie. To zły znak. Co tu robić, co robić? Miksa liczy już tylko na cud. Można by wprawdzie udawać, że się rozwiązuje, coś dukać, kombinować, byle zyskać na czasie, ale to jest możliwe tylko w teorii. W rzeczywistości bowiem nie można wydusić ani słowa. Gardło ściska strach, resztki skąpej wiedzy i konceptu wyciekają gdzieś z głowy i człowiek staje się ofiarą gorszą niż normalnie. Ach, żeby nagle zabrzmiał dzwonek! Ale Miksa wie dobrze, że to marzenie ściętej głowy. Do dzwonka chyba jeszcze co najmniej cały kwadrans. Żeby  chociaż" trzęsienie ziemi lub nagłe zasłabnięcie pana nauczyciela! Ale, niestety, okrutny glob ziemski nie ma ochoty się zatrząść. Kałamarz z czerwonym atramentem stoi mocno i ani drgnie. Pan Sądej wygląda zdrowo jak ryba, ogląda sobie spokojnie paznokcie i nic nie wskazuje na to, by za chwilę miał upaść na podłogę. Teraz kiwa łysawą głową, patrząc na klasę, jakby brał ją za świadka tępoty Miksowej. Więc znikąd ratunku? Znikąd. Miksa poci się jak mysz w potrzasku. Tak, stało się to najgorsze. Oto pan Sądej obraca się do Miksy i ważąc w rękach linijkę otwiera usta... I nagle... Miksie bije gwałtownie serce. Tak, to nie mogło być złudzenie!
8
Słychać pośpieszne kroki na korytarzu. Ktoś idzie. Może do gminy? Nie, do klasy. Stuka do drzwi. Miksie chce się krzyczeć zradości. Uratowany!
Drzwi uchylają się i do klasy zagląda łysa główka sekretarza Kupścia.
 Nie przeszkadzam?
Nie czekając na odpowiedz pakuje się do środka. Chwyta pana Sądej a za rękaw i szepcze mu coś do ucha. Pan Sądej marszczy się i mruczy:
 Teraz? Niemożliwe! Mam lekcję. A potem godzinę wychowawczą, bo te cymbały wciąż jeszcze myślą, że wakacje się nie skończyły  pan Sądej patrzy surowo na Miksę.
 Tak, ale...  sekretarz Kupść trze sobie ręce i uśmiecha się tajemniczo.
W tej samej chwili w drzwi wpadł zaspany stróż gminny Kropa z dzwonkiem w ręce.
 Towarzysz sekretarz prosi pana nauczyciela zaraz po lekcjach do Komitetu.
 O, właśnie  pan Kupść zaciera ręce  nawet sam sekretarz Komitetu Gminnego... też.
 Mnie?  Sądej patrzy to na stróża, to na Kupścia.
 Tak, tak... pan przecież... chłopów kusił tą spółdzielnią  sekretarz Kupść uśmiecha się szatańsko.
Sądej czerwieni się, patrzy na zegarek i nagle zaczyna zbierać gorączkowo zeszyty i wkładać płaszcz. O Miksie już zapomniał. Zresztą za drzwiami rozlega się upragniony dzwonek.
 Zawsze tak nagle... niespodziewanie... w ostatniej chwili  gdera Sądej kręcąc się zaaferowany po klasie. Przez pomyłkę pakuje do teczki dziennik klasowy. Dziwi się, że nie chce się zmieścić, wyjmuje go zawstydzony. W roztargnieniu wyciera nos ścierką od kredy, którą trzymał w ręce, i chowa ją do kieszeni  jej koniec wystaje mu śmiesznie spod marynarki  i tak wybiega z tą ścier-
9
ką, zapominając z tego wszystkiego kaloszy. Na progu coś sobie przypomina, odwraca się nagle i sapie:
 Na jutro powtórzenie!
Klasa patrzy na jego nos umazany kredą, ale nikomu jakoś nie przychodzi na myśl śmiać się. Pan Sądej jest w tej chwili bohaterem całej klasy.
A potem nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Zerwały się okrzyki:
 Hura!... Niech żyje spółdzielnia!
Z tymi okrzykami wypadli na podwórze, strasząc w korytarzu interesantów pana Kupścia. Właściwie to nikt dokładnie nie wiedział, jak wygląda taka spółdzielnia produkcyjna, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy byli przejęci, nawet Miksa.
 Ty, szwagier  trącił Wiktora kułakiem w żebro  poszedłbyś do takiej spółdzielni? Tam, bracie, swoboda... Starzy tylko na dniówki robią, a ty wolny... Ech, Osuch by cię nie puścił!
Wiktor spojrzał na niego ze złością. Tymczasem pod płotem komitet redakcyjny żywo rozprawiał nad sytuacją. Wywiad doniósł, że o siódmej odbędzie się zebranie w sprawie spółdzielni. 'j  Choina, żeby tak być na takim zebraniu!  wzdychał Batura.
 Może by pozwolili zostać? To przecież nasza klasa.
 Iii, przegonią!  machnął ręką Batura.
 Żeby chociaż delegatów wpuścili albo korespondenta  westchnęła Jadzka.
 Prawda, delegatów powinni wpuścić  podchwycił Karlik.  Ojciec opowiadał, że jak był na Kongresie Pokoju w Warszawie, to tam była też delegacja dzieci. No, to jak tam mogła być, to tym bardziej u nas.
Nagle za płotem rozległy się głośne okrzyki. W otoczeniu chłopców biegł drogą Gola naciągając futrzane rękawice na ręce okręcone gałganami.
10
'i*
 Przyjdzcie na^trening... Wilcza Góra... stary kamieniołom!  krzyknął w stronę Karlika i Wiktora.
Chłopcy popatrzyli na siebie i obaj uśmiechnęli się pod nosem. Mieli już co innego na głowie.
O siódmej wieczorem pół klasy znalazło się znów pod szkołą. Batura chciał przeprowadzić wybory delegatów, ale okazało się, że wszyscy chcą być delegatami. Spór rozstrzygnął pan Kupść, który pojawił się w drzwiach klasy, taszcząc wraz z zasapanym stróżem Kropą wielką ławę.
 Zmiatać, już was nie ma!  krzyknął na widok chłopców.  Wynoście się do jasnej Andromedy!
Mimo to Batura postanowił spróbować.
 Proszę pana, my chcieliśmy do gazetki napisać... Niech pan pozwoli zostać chociaż komitetowi.
 Co? Jakiemu znów komitetowi?
 No, redakcyjnemu... od gazetki.
 Ja wam dam gazetkę, łobuzy! To poważne zebranie. (
 Kiedy my...
 Chłopcze, nie mam czasu.
 Chociaż jednego redaktora... Nawet na Kongresie...
 A daj ty mi święty spokój! Co za smarkacz nachalny!
 To... to... biurokracja!  wykrztusił oburzony Batura.
Pan Kupść upuścił ławkę ze stukiem i poczerwieniał z gniewu.
 Panie Kropa, w ucho go! Smarkacz pyskaty! Panu Kropie, jako nieprzejednanemu wrogowi gazetki,
nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, wobec czego chłopcy wycofali się przezornie na podwórze. Tutaj Batura powiedział:
11
 Chłopaki, na skutek oporu biurokraty naszej gazetce grozi brak reportażu. Chłopaki, złamiemy opór biurokraty. Nasz specjalny korespondent musi być na obradach. Nieeech żyje spółdzielnia!
 Niech żyje!  zabrzmiały buntownicze okrzyki.
 No dobrze  wtrącił rzeczowy zawsze Rudniok  ale jak przemycimy tam korespondenta? Zobaczą i wykurzą.
 No, trzeba coś obmyślić  spoważniał Batura.
 Ja mam myśl  odezwała się Jadzia Pocieszek.  Schowamy go w szafie.
Patrzyła roziskrzonymi oczami na kolegów. Pomysł był tak niezwykły, że przez chwilę panowało milczenie. Rzeczywiście w klasie stała duża szafa, w której przechowywano pomoce naukowe, ale żeby wsadzić tam redaktora?...
 Ależ to jest klawa myśl!  krzyknął Batura.
 Zaraz, zaraz  wycedził Rudniok  przecież ta szafa jest zapchana.
 Głupstwo!  zapalał się Batura.  Trzeba tylko wsadzić kogoś chudego. Koledzy i koleżanki, kto na ochotnika?
Zapanowało przykre milczenie. Nikt nie zgłaszał swej kandydatury. Nikomu jakoś nie uśmiechało się siedzenie w ciasnej szafie.
 Koledzy, trzeba się poświęcić...  nakłaniał Batura.  Ochotnika uwiecznimy w gazetce... Specjalne wyróżnienie i tak dalej...
 No, to się poświęć, a ja napiszę dla ciebie wyróżnienie  uśmiechnął się jadowicie Wiktor.
Batura wzruszył ramionami.
Niech Jadzka włazi, jej pomysł  zapiszczała Krysia Wojtachówna.
 No wiesz  oburzyła się Jadzka, aż warkoczyki podskoczyły jej na plecach.  Ja wymyśliłam, to wystarczy,
12
a ty jak chcesz bronić swojego Batury, to wejdz sama. Jesteś w sam raz chuda... Krysia zaczerwieniła się.
 Szwagra tam wsadzić!  krzyknął Miksa ze strachu, żeby jemu nie kazali, ponieważ był najchudszy z całej klasy.  Zalega przecież z artykułem o skupie, to niech przynajmniej teraz popracuje dla gazetki.
 Racja  powiedział Batura zwracając się do Wiktora.  Mamy przecież umowę. Punkt trzeci pamiętasz? Zamiast o skupie przygotujesz reportaż z zebrania.
 Tak! Tak!  poparło go parę głosów.  Niech Wiktor włazi do szafy.
Wiktor przełknął ślinę przez skurczone gardło. Wra-biają go. Mają silne argumenty, ale Wiktor nie jest głupi siedzieć w szafie Bóg wie jak długo. To zresztą może by i ścierpiał, ale co będzie, jak go nakryją? Wiktor boi się, ale za nio w świecie nie przyznałby się do tego. Postanawia odwrócić kota ogonem. Podnosi głowę i, siląc się na niedbały, lekko drwiący ton, mówi:
 No, jeśli Batura się boi, to ja... owszem... mogę... Cios był celny. Batura poderwał się zaperzony.
 Ja się boję?! Proszę bardzo  wchodzę do szafy!  skoczył w kierunku szkoły.
Wiktor uśmiechnął się pod nosem. Już myślał, że się wywinął, kiedy usłyszał głosy:
 Nie, Batura za ciężki. Szafę rozwali.
 Za bardzo niecierpliwy!
 On-by w środku zebrania nie wytrzymał i wyskoczył  śmiała się Kryska.
 Zatrzymajcie go!
Pogonili za Baturą i przyciągnęli go z powrotem. Prawdę mówiąc opierał się słabo i raczej dla fasonu tylko.
 Już lepiej, żeby Wiktor.
 Tak... tak... niech lepiej on. Wiktor zbladł.
13
 Ja... ja mam w domu robotę.
 Te, te, szwagier, znamy się na tym, nie zalewaj, powiedz lepiej, że się boisz  Miksa zrobił taki ruch, jakby go chciał poklepać po ramieniu.
 Jak ciocię kocham, mam robotę  odsunął się Wiktor.
 Pierze drzeć!
 Gęsiskubek!
 Co, coś powiedział?  rzucił się do Miksy Wiktor.
 To, że się boisz Osucha!
 Tyle się boję, o!  pokazał wszystkim figę.
 No, to jazda!  popchnęli go w stronę klasy. Wiktor zacisnął zęby.
 Dobrze, pójdę, ale Jadzka i Miksa przeproszą mnie za to pierze.
Batura zagwizdał.
 Ho, ho, jakie wymagania! Co wam zależy, przeproście go  zwrócił się do winowajców.
 O, jeszcze czego?!  oburzyła się Jadzka.
 Jadzka, zrób to dla spółdzielni.
Jadzka popatrzyła po pełnych napięcia twarzach koleżanek i kolegów.
 Przepraszam cię za to pierze  powiedziała do Wiktora  ale robię to tylko dla spółdzielni i... dla gazetki.
 Nie gniewaj się, szwagier  uścisnął go za rękę Miksa.  Ja tak naumyślnie... żebyś się zgodził... A Osucha to my już usadzimy.
Wiktor chrząknął zakłopotany. Ten Miksa to nawet nie jest zły chłopak.
No cóż, słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Wiktor pozwolił się poprowadzić do klasy. Kroczył trochę niepewnie... bo nie wiadomo, jak tam z Kropą. Oho, niedobrze. Kręci się jeszcze. Właśnie wylazł z klasy, zacierając ręce. Za nim Kupść.
 To niech pan teraz pędzi po wodę sodową... bo
14
będzie gorąco  mruknął znacząco do Kropy i zniknął w drzwiach gminy.
Kropa minął gromadkę dzieci, przyglądając im się czujnie spode łba, i trzasnął furtką.
Wszyscy zrozumieli, że nadarzyła się sposobność. Zaciągnęli pośpiesznie pobladłego z emocji Wiktora do klasy i zamknęli w szafie. Przydałoby się dla wszelkiej pewności na klucz, ale nie da rady. Na miejscu zamka jest bowiem w drzwiach szafy dziura. To może nawet lepiej. Reporter będzie mógł nie tylko dobrze słyszeć, ale i obserwować.
 Tylko siedz cicho, szwagier, nie zdradz się, bo będzie heca  upomina go Miksa.
 Siedz... siedz!  wybuchnął Wiktor.  Myślicie, że tu można siedzieć?
 No to klęcz  radzi z okrutną obojętnością Batura.  W sam raz będziesz miał oko przy dziurze.
 A uważaj, żebyś głową nie trącił o górną półkę, tam są kwasy  ostrzega go po przyjacielsku Rudniok.
Najbardziej przejęte są dziewczynki.
 Ojej, Wiktor, tylko się nie uduś  piszczy Jadzka. Ma teraz wyrzuty sumienia, że dokuczała mu z tym pierzem. Przeprosiny też wyszły bardzo zimno. Więc teraz wsuwa Wiktorowi przez dziurkę landrynkę, ale Wiktor odtrąca ją. Zbyt świeże są rany, które mu Jadzka zadała.
 Uwaga!  syczy od drzwi Stachurka.  Kropa wraca.
Ledwie zdążyli odskoczyć od szafy, na progu ukazał się Kropa trzymając w jednej i drugiej ręce po pęku butelek lemoniady.
 A was znów tu licho przyniosło!  ryczy na widok dzieci.  Wynocha, no, już!
Wybiegają z piskiem i śmiechem. Może sobie teraz pan Kropa ich wyganiać. Wykonali, co trzeba. Tymczasem zamkniętemu reporterowi drętwieją ze
15
strachu nogi. Wiktor sam nie wiedział, że można się aż tak bać. Nie zdziwiłby się, gdyby Kropa usłyszał bicie jego serca  tak głośno wali. To wszystko przez tę głupią pozycję. Zdaje mu się, że szafa trzeszczy i że Kropa przygląda się jej podejrzliwie. Ale nie, to tylko złudzenie. Pan Kropa zajęty jest czym innym. Rozgląda się czujnie dokoła, potem nagłym ruchem odmyka butelkę i pije pośpiesznie, przymknąwszy z rozkoszy oczy. Na ten widok napada Wiktora nagłe pragnienie, czuje, że zasycha mu w ustach. Choroba, jak on tu wysiedzi te kilka godzin?
Kropa wyduldał już całą butelkę, teraz wdycha głęboko powietrze, sapie zadowolony, człapiąc po klasie jak syty kot. A to drań! Patrzcie! Do wypróżnionej butelki nalewa dla niepoznaki wodę z flakonu z kwiatami. Woda ma zgniły, żółty kolor i w sam raz imituje lemoniadę.
Tymczasem sytuacja Wiktora wcale nie była do pozazdroszczenia. Z prawej strony dzgał go w bok dziób jakiegoś wypchanego ptaka i wyschły na kamień grzbiet zwierzęcy. Chciał przesunąć się w lewą stronę, lecz tu natrafił na globus i zwinięte w rolki mapy. Próbował oprzeć się przynajmniej o tył szafy, ale i to okazało się niewykonalne, gdyż jak na złość tkwił tam potężny gwózdz, który za każdym nieostrożnym ruchem wbijał mu się boleśnie w plecy. Nie mógł wstać, bo szafa była za niska, zresztą bał się potrącić te przeklęte kwasy. Nie mógł usiąść, bo bał się narobić hałasu, a poza tym straciłby z oczu widok klasy. Jedyne, co mógł zrobić, to klęcząc opuścić się na pięty.
Nagle prztez szparę w szafie przedarł się promień światła i padł na Madagaskar na globusie. Wiktor drgnął i wyprostował się na kolanach tak gwałtownie, że aż szafa skrzypnęła.
Do sali wchodzili ludzie. Najpierw szedł pan Kupść z lampą naftową. W świetle jego łysina błyszczała pełnym blaskiem jak polerowane jajo. Za nim szedł chudy, czar-
16
ny chłop  sekretarz Komitetu Gminnego, Bryl  cienie uwydatniały jeszcze bardziej jego zapadłe policzki. Dalej  przewodniczący Prezydium GRN, Sobieszek, z jakimś nieznajomym  widać z powiatu ktoś przyjechał. Na końcu zaś  cała masa chłopów, a wśród nich  Wiktor wstrzymał oddech z wrażenia  matka! Ledwo się opanował, by nie wyskoczyć z ukrycia. Więc jednak przyszła... Czyżby zamierzała przystąpić do spółdzielni? Nigdy nie dała sobie słowa o tym powiedzieć. Kiedy raz Wiktor pod wpływem lekcji bąknął o spółdzielni, porwała za miotłę. Lecz co to?  zaniepokoił się Wiktor. Za matką sunie stary Osuch. Czyżby i ten?... Nie, to śmieszne! Więc po co przyszli? Czy tylko z ciekawości?
Ludzie schodzili się jeszcze przez kilka minut. Wreszcie sekretarz Bryl uciszył zebranych i zaczął mówić o znaczeniu spółdzielni produkcyjnej. Potrząsnął małą książeczką i mówił, że tu jest przepis na lekarstwo, które wyleczy chłopów z biedy. Wiktor przysłuchiwał się już chyba trzem takim zebraniom i znał te wszystkie agitatorskie sposoby sekretarza. Wiedział, że ta mała książeczka to statuty spółdzielni produkcyjnej i że teraz sekretarz wezmie kredę w rękę i na tablicy będzie krzywymi, niezdarnymi liczbami udowadniał, ile korzyści przyniosłoby chłopom z Wilczkowa założenie spółdzielni.
Lecz oto stało się inaczej. Sekretarz mówił, że nie będzie więcej przekonywać ludzi gołymi słowami, że mogą się przekonać na własne oczy.  O, jaki spryciarz  myśli Wiktor.  Umyślnie przerywa teraz, żeby podniecić ciekawość ludzi. Udało mu się!" Na sali poruszenie i gwar.
 Cóżeście znów sprytnego wymyślili?  pyta głośno wdowa Sitarzowa.  No, gadaj, gadaj, Bryl.
Więc Bryl oznajmiał, że właśnie organizuje się z powiatu wycieczka do spółdzielni produkcyjnej na Ziemiach Zachodnich. Chodzi o to, żeby i z Wilczkowa pojechała delegacja i zobaczyła na własne oczy, jak tam
jest. A potem poprosił, żeby się ludzie wypowiadali.
Ludzie zaczęli gadać, ale między sobą i nikt nie chciał zabrać głosu, więc sekretarz znów mówił i zachęcał i dopiero wtedy wstał ojciec Miksy i powiedział, że to jest bardzo dobry pomysł z tą wycieczką i że koniecznie musi z Wilczkowa pojechać delegacja, najlepiej niech jadą ci, którzy są najmniej przekonani. I że on proponuje, żeby pojechał Skórka, Pocieszek i wdowa Stopina.
Słysząc nazwisko matki Wiktor tak się poruszył, że nabił się na gwózdz. Ale to było głupstwo wobec radości, jaka go ogarnęła. A to frajda! Matka pojedzie do spółdzielni. Na pewno zabierze go z sobą. Poty będzie ją nudził, aż go zabierze. Wtedy dopiero Wiktor odkuje się ze wszystkim za to darcie pierza.
Ale matka milczała.
Za to od razu zerwał się Skórka.
 Bardzo dziękuję za zaufanie  ukłonił się śmiesznie Miksie  pojadę, pewnie, że pojadę. Sumiennie wszystko obejrzę... Tylko... czy to będzie dużo kosztować?
 Nie, podróż pokrywa się  powiedział sekretarz.
 No, to jadę, tylko...  Skórka zaczął przestępować z nogi na nogę, miąć kapelusz w rękach i w bok patrzeć  tylko chciałem się zapytać... ehe, zauważyć... że... ehe  chrząknął i pocierał rzadkie, szczeciniaste wąsiki  my wszyscy za polepszeniem, szkoda gadać. Bardzo to dobra rzecz spółdzielnia i my naszej kochanej władzy ludowej bardzo dziękujemy  Skórka kłaniał się.  Mój synek został górnikiem, córeczkę za mąż wydałem za kolejarza z Herbów, drugi synek w Kielcach się uczy...
 Dobrze, dobrze. Skórka, ale co to ma do spółdzielni?  przerwał mu sekretarz.
 A ma to właśnie, że rodzinka, że tak powiem, rozparcelowana... to znaczy się, ehe, że kłopotu nie ma, jak gęby zapchać... to znaczy się, już jest dobrze.  Skórka
2"
19
kłaniał się sekretarzowi i nagle zaczął pośpiesznie klaskać.
Wiktor zobaczył, że Osuch i matka też klaszczą.
Ale sekretarz Bryl siedział nachmurzony i wcale się nie cieszył.
 To znaczy się, Skórka  powiedział  że według was spółdzielnia w Wilczkowie nie jest potrzebna?
Skórka główkę przekrzywił i uśmiechnął się bezzębnymi ustami.
 Nie, ja nie mówię, że niepotrzebna. Ja nic nie mówię  usiadł uśmiechając się krzywo.  A pojechać, pojadę. Pojechać można, czemu nie.
Po Skórce zaraz wstał Pocieszek i zaczął bardzo długo opowiadać, jaka to dobra rzecz spółdzielnia.
 Ja wam tam zawsze mówię, że jak rząd wymyślił, musi być dobra rzecz.  Przerwał, po brodzie zaczął się skrobać i głos zniżył, jakby tajemnicę obwieszczał.  Ale czy rząd był u nas w Wilczkowie? Nie, rząd jest w Warszawie, a koło Warszawy płasko  dolina. Rząd nie był w Wilczkowie, więc nie wie, że tu albo kamienie, albo piach, albo górka, albo dół... Co roku pług mi się na ament szczerbi na tej skale. Dobrze, że konia mam nie-nerwowego, inaczej pług diabli by wzięli. A pomyśleć, co będzie, jak się maszynę puści!... Widziałem ja, moi ludzie, traktor, widziałem w Pawłowicach w pegeerze, jak orał, widziałem. Nie powiem, bardzo sprytna maszyna, ale nerwowa. Jak szarpnie  diabłu by ogon urwała, taka mocna. Puść ją tutaj z pługiem  na nic pług i siebie potrzaska. A taki traktor kosztowna rzecz... Jak też pan sekretarz myśli, ile to-to może kosztować? Mnie się widzi, że za te pieniądze chałupę by murowaną postawił. Żal... żal taką maszynę na te nasze skały puścić, szkoda dla nas traktora, sekretarzu. Tak, bardzo to dobra rzecz spółdzielnia, ale mnie się zdaje, że dla nas za dobra... Oj, nie dla nas, nie dla nas  Pocieszek wyciągnął z kieszeni
20
wielką chustkę i nos czy też oczy wycierał.  Już my tacy nieszczęśliwi, że nam i traktor nie pomoże, i spółdzielnia nie dla nas, może gdzie indziej, pod Warszawą albo nad Wisłą koło Sandomierza, ale u nas, w Wilczkowie...  Pocieszek wciąż oczy i nos wycierał z żalu za spółdzielnią.
Wśród ludzi podniósł się szum. Wiktor przestraszył się. Może rzeczywiście w Wilczkowie nie można zrobić spółdzielni? Osuch pewnie się cieszy. Spojrzał w tamtą stronę. Ale Osuch siedział skromniusio na brzeżku ławy, papierosa palił, na lasce wsparty.
 W gardle zaschło, pozwolicie, że się napiję  Pocieszek przysunął się do stołu prezydialnego.
 Proszę, proszę.
Pocieszek sięgnął po butelkę, chwycił pierwszą z brzegu, fachowo potrząsnął, odkorkował.
 Gazu nie ma  stwierdził.  No, ale lu! Przechylił butelkę do ust i wypluł, krztusząc się z pełną
obrzydzenia miną.
 Co za świństwo! Trucizna, nie limoniada!
Wiktor nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Na szczęście śmiali się wszyscy, choć nie rozumieli, o co właściwie chodzi, i nikt nie usłyszał odgłosu dochodzącego z szafy. Tylko jeden Kupść odwrócił się zdumiony w tamtą stronę, a nie widząc nikogo, zaczął sobie przetykać palcem ucho, sądząc, że słuch go omylił.
Tymczasem Pocieszek, wymachując rękami, rezonował dalej:
 Limoniady u nas robić nie umieją, a do spółdzielni się biorą. Tfu! Myśmy, ehe, że tak powiem, do wyższych form nie dojrzeli.
 Pokażcie no tę butelkę  zażądano w Prezydium.
 Nie dam... do gazety z nią pojadę. Niech spróbują tego świństwa i opiszą. To bardzo smutne, że brat robotnik karmi nas taką limoniada.
21
 Siadajcie już, Pocieszek!  krzyknął zdenerwowanym głosem sekretarz.
 Zaraz... jeszczem się nie wypowiedział. Wypowiedzieć się nie wolno czy jak?
 Wolno, wolno, tylko trzymajcie się tematu.
 Już się trzymam... Co ja mówiłem? Aha, że tera musi być oszczędność. Tak jest powiedziane w gazecie, że nic marnować nie wolno... a u nas by się zmarnował, jak Boga kocham, zmarnowałby się  Pocieszek bił się w piersi.  A to bardzo kosztowna maszyna... ile benzyny wypije, a ile oleju  strach pomyśleć!
 Nie więcej niż wy dzisiaj czystej, Pocieszku!  krzyknął z sali Wójtach.
Pocieszek chciał jeszcze dalej ględzić, ale go usadzono.
 Prosimy Prezydium, żeby pijaków do głosu nie dopuszczało  rzekł podenerwowany Wójtach.
Wstał sekretarz Bryl kręcąc nerwowo w palcach ołówek.
 Wrogowie nasi za każdym razem inaczej kręcą. Teraz dwu obłudników wystawili do gadania, a sami siedzą cicho. Ja nawet myślę, że Pocieszek nie przypadkiem jest pijany. Wszystko po to, żeby ludziom w głowie zamącić. Bo to, co gadali  głupie jest. Wyjaśnijcie to, towarzyszu Sądej.
Wtedy wstał Sądej i zaczął wszystko po kolei wyjaśniać, że przecież nie wszyscy mogą odejść ze wsi do miasta i nie odejdą i że Skórka nie ma racji, jak mówi, że na wsi już jest dobrze, bo wcale jeszcze dobrze nie jest, bo taka wdowa Sitarzowa musi uprawiać kawał skały i na chleb jej nawet nie starczy, i musi najmować się do posług, i ludzie się za dużo męczą, bo nie mają maszyn. A niech Pocieszka serce nie beli, że się u nich w Wilczkowie maszyny potrzaskają, bo w spółdzielni nikt nie będzie orał skał. Teraz tacy, jak wdowa Sitarzowa i Pocieszek, sieją nawet na skale, bo nie mają innej ziemi, ale w spół-
22
dzielni będzie inaczej. Skały, nieużytki zalesi się, a resztę ziemi tak dobrze uprawi, że da cztery razy więcej, niż teraz daje. I będzie się hodować krowy, które dadzą po trzy tysiące litrów mleka. A dzieci nareszcie przestaną je paść i odtąd będą mogły spokojnie uczyć się i bawić.
 Nie o sobie tylko myślcie!  krzyczał pan Sądej z palcem wysoko podniesionym do góry, aż się Wiktor dziwił, bo nie wiedział, że spokojny zawsze pan Sądej może tak krzyczeć.  O waszych dzieciach pomyślcie. Dzieci czekają na naszą decyzję!  zakończył.
Po czym ocierając czoło podszedł do okna, żeby je otworzyć. W zadymionej sali powiało chłodem, rześkim powietrzem. Z dworu dały się słyszeć jakieś okrzyki. To zebrani pod oknem szóstacy skandowali:
 My chce-my spół-dziel-ni! My chce-my spół-dziel-
ni!
Pan Sądej, uśmiechnięty, pomachał im ręką. Ośmieleni chłopcy ruszyli całą paczką do drzwi.
Tymczasem na sali podniosły się zewsząd szepty i roz-gwar rósł coraz większy.
Osuch rozglądał się niespokojnie po sali i poruszał ustami, jakby coś żuł. W końcu podniósł się ciężko i oparty na lasce zaczął bulgotać:
 Nie ma się co pan nauczyciel na dzieci powoływać. Jak je nauczył, tak świergolą, wiadomo. Ja tam tylko tyle powiem: dzieci zawsze od początku świata u rodziców pasły i korona im z głowy nie spadła. To właśnie pasąc owieczki miewał pierwsze objawienia święty Jan Bosco, co zakon salezjański utwierdził, a Bernardka dzieweczka na służbach będąc świętości się dorobiła.
I pan nauczyciel też przecież mądry i uczony, a kiedyś sam nam tu opowiadał, że u tatusia w młodości bydeł-ko pasał, znaczy się, nic w tym złego i nie to nauce przeszkadza...
 Przepraszam, przepraszam  przerwał mu gwałtow-
23
nie pan Sądej  jeśli już pan Osuch przykładami operuje, to ja też mam jeden przykład. Był u nas świetny uczeń. Siostra tego chłopca wyszła niedawno za mąż. Teść ma duże gospodarstwo i nowy dom. No i namówił matkę chłopca, by przeprowadziła się do jego domu, niby na lokatorów. I od czasu tej przeprowadzki ten najlepszy uczeń zaczął się uczyć zle, coraz gorzej, nie odrabiał lekcji, spózniał się... Ludzie uśmiechali się domyślnie i zerkali w jego stronę.
 Dosyć!  rozległ się krzyk kobiety.
Stopina wstała czerwona i mówiła na pół z płaczem:
 Nieprawda. Nieprawda. To nie dlatego. Nauczyciele się do niego uprzedzili. Przyszedł do ich klasy taki jeden nowy, jego ojciec w mundurze, nauczyciele koło niego skaczą. Tak. A mojego zepchnęli. A na spółdzielnię wy mnie nie namawiajcie, bo po mojemu to wszystko niepotrzebne. Tak, tak. Niepotrzebne. Nigdzie nie pojadę! Nigdzie!
Było cicho jak makiem zasiał. I nagle w tej ciszy, gdzieś tuż za plecami pana Sądeja, rozległ się rozpaczliwy głos chłopięcy:
 Mamo, mamo, co ty robisz?!
Ludzie rozglądali się zdziwieni! Głos było słychać, a osoby nie widać. Sekretarz Kupść odznaczał się widać najlepszym słuchem, bo od razu skoczył do szafy, gwałtownie szarpnął drzwi i... wyciągnął z wnętrza najpierw wypchanego tchórza, potem globus, a na końcu zapłakanego Wiktora.
Pomruk zdziwienia przeszedł przez salę.
 Skąd się tu wziąłeś, Stopa?  wyszeptał przestraszony pan Sądej.
 Niech pan nauczyciel nie udaje, że nie wie  zagrzmiał dyszącym od pasji głosem Osuch.  A wy, ludzie, przyjrzyjcie się dobrze. Zawsze mówiłem, że ten suchotnik dzieci męczy. Chłopca w szafie zamknął. Taki niby sło-
24
dziutki, a kat. Biedne dziecko  przytulił oniemiałego Wiktora do piersi i szorował pieszczotliwie po twarzy nie ogoloną gębą.
Wiktor wyszarpnął mu się ze wstrętem i wpadł prosto w rozłożone ramiona matki.
 Mamo! Mamo!
Wszyscy patrzyli na niego ze współczuciem. Pan Sądej biegał od chłopa do chłopa, ściskał ich za ręce, zaklinając żałosnym głosem:
 Nie wierzcie! To kłamstwo! Nie zamknąłem... Nic nie rozumiem, jak on mógł...
Wiktor patrzył przez łzy na jego zrozpaczoną twarz, chciał powiedzieć prawdę, ale zdjął go jakiś wstyd... Wstydził się teraz wszystkiego  i tego, że siedział zamknięty i że się rozpłakał, i za matkę się wstydził... Chciał być teraz jak najdalej od ludzi. Wydarł się z rąk matki i czmychnął z sali.
W korytarzu zderzył się z gromadką szóstaków.
 Stój! Gdzie uciekasz, tchórzu?!  krzyknął Batura.  Wrócisz z nami. To trzeba wyjaśnić.
Siłą pchnęli go z powrotem na salę.
 A to co znaczy?  skoczył do nich sekretarz Kupść.  Czego wy tutaj? Zmiatać mi stąd, do jasnej Andromedy!
Gromadka stała przy drzwiach z czapkami w rękach.
 Bo myśmy, proszę pana, chcieli jedną rzecz powiedzieć  krztusząc się mówili jeden przez drugiego.
Kupść poruszył błyszczącą skórą na łysinie, co nie wróżyło nic dobrego.
 A co wy tutaj macie do gadania?
 W sprawie Stopy, proszę pana.
 Stopy?
 Pozwólcie im, obywatelu  wmieszał się nieznajomy z powiatu.
25
Chłopcy zaczęli pośpiesznie tłumaczyć, wszyscy naraz, tak głośno, że aż nieznajomy zatkał sobie uszy.
 Zaraz, zaraz, powiedzcie najpierw, z kim mam zaszczyt i przyjemność. Widzę, że jakaś bojowa kompania, harcerze?
Batura zaczerwienił się.
 Nie... my jesteśmy, no... zwyczajni ludzie. Nieznajomy uśmiechnął się.
 U nas nie ma drużyny  dorzucił Rudniok. Nieznajomy zamienił parę słów z panem Sądejem.
 Nie mamy przewodnika, towarzyszu instruktorze  rozłożył ręce Sądej  przyrzekli nam nową siłę. Etat jest... ale dotąd nikogo nie widać.
 Taak  instruktor przyglądał się uważnie chłopcom, aż spuścili oczy.  No, więc o co wam chodzi,  zwyczajni ludzie"?
 A bo, proszę pana... towarzysza  poprawił się Batura  to... to myśmy Stopę tam zamknęli...
 Wy? A to po co?  brwi instruktora ściągnęły się surowo.
 Bo my byliśmy ciekawi zebrania.
 I chcieliśmy do gazetki napisać.
 Bo my wszyscy chcemy, żeby była spółdzielnia.
 Żeby były traktory.
 I żebyśmy nie musieli paść krów...
 I dlatego zamknęliście w szafie kolegę?
 Dlatego, towarzyszu. Bo nie chcieli nas wpuścić i on miał być reporterem.
 No, no  zdumiał się instruktor.  Aleście zbyt płaczliwego reportera wybrali  zauważył nie bez złośliwości.
 Co zrobić, towarzyszu? Przykrość go spotkała, ja bym też pewnie nie wytrzymał na jego miejscu... Trudno było wytrzymać, towarzyszu  tłumaczył Batura.
Ludzie przysłuchiwali się z ciekawością tej rozmowie.
26
 O, moje kochaniuśkie, jak to za spółdzielnią stoją  wyrwało się wdowie Sitarzowej i otarła oko końcem fartucha.
Osuch przypatrywał się temu wszystkiemu z tajoną wściekłością, oblizując niecierpliwie wargi.
 To przecież komedia! Komedia!  zaczął nagle wołać.  Gadają jak wyuczone. Widzieliście, nawet dzieci podbechtali. Wszystko ułożone z góry.
 Tera dzieci od starych więcej rozumu mają  mruknął Wójtach patrząc na niego surowo, po czym wylazł z ławki i zaczął zakładać okulary.
 Dajcie no mi ten statut  zwrócił się głośno do sekretarza Bryla  do domu zabiorę, rozejrzę się. Od namysłu jeszcze nikogo głowa nie rozbolała  mruknął.
Obejrzał statut i zapytał:
 To niby kiedy wyjazd?
 Wojtachu, pojedziecie?  wykrztusił Stachurka.
 Pojechać zawsze można, przejazdy darmowe  mruknął Wójtach chowając pomału statut do kieszeni.  Pocieszek z góry uważa, że spółdzielnia tu nie wyjdzie, to na co mu jechać?...
 Naprawdę byście pojechali?  Stachurka badał go podejrzliwie.
 No, przecież powiedziałem.
 No, to ja z wami.
 To i ja.
Z gęstej ciżby niemrawo zaczęły kapać ostrożne zgłoszenia.
 Zaraz, zaraz, tylu miejsc nie ma  zdumiony Kupść tarł się ołówkiem po łysinie.
 Mój tatuś jedzie, jedzie!  darła się uradowana Kryska.
 I mój!  pysznił się Stachurka. Wiktorowi znów łzy napłynęły do oczu.
Osuch ostentacyjnie nakładał kapelusz. Kiwnąwszy na
27
swoich stronników, ruszył do drzwi przepychając się gwałtownie przez tłum. Na progu odwrócił się i pogroził w milczeniu laską w stronę chłopców.
Batura opuszczał zebranie zadowolony. Wprawdzie z tym mazgajem Wiktorem trochę głupio wypadło, ale koniec końcem wszystko skończyło się dobrze. Instruktor z Komitetu Powiatowego nie pogniewał się na nich, a nawet powiedział, że spełnili na tym zebraniu  pozytywną rolę". Batura nie bardzo wiedział, na czym to polegało, ale skoro towarzysz instruktor tak powiedział, to widocznie rzeczywiście nie wypadli głupio.
Najwięcej zaś ucieszyło Baturę, że przy pożegnaniu instruktor powiedział:
 No, więc trzymajcie się dobrze, zwyczajni ludzie. Musimy zbadać, co się stało z przewodnikiem, którego wam obiecali".
Nareszcie może założą w Wilczkowie drużynę harcerską. Oczywiście Batura objąłby tam jakieś kierownicze stanowisko. Wtedy dopiero zabłysną jego talenty. Zorganizuje natychmiast ekipę do zbadania starych chodników w Wilczej Górze. Kto wie, czy nie odkryje nawet wielkiego gniazda rudy  szybciej niż górnicy w kopalni. No i założy prawdziwą drużynę piłkarską. Nie będą potrzebowali łaski Goli. Kupią sobie własną piłkę. Skąd wezmą pieniądze? Batura się o to nie boi. Samemu trudno zdobyć. Ale w dwudziestu załatwią się szybko. Wystarczą dwie, trzy wyprawy do lasu. Nazbiera się trochę ziół, owoców dzikiej róży, głogu, a choćby grzybów, i sprzeda.
 Hej, hej... redaktor mazgaj  usłyszał nagle wołanie.
To Miksa zatrzymał Wiktora, który z ponurą miną opuszczał podwórze szkolne.
 Nie nawiewaj, szwagier. Co będzie z artykułem?
 Daj mi spokój!  Wiktor trzasnął furtką.
 Zostaw go  machnął ręką Batura.
28
 - Nie po to go przeprosiłem  mruczał Miksa.  Kto teraz napisze?
 O to się nie bój  powiedział Batura.
Rzeczywiście chętnych do pisania o spółdzielni produkcyjnej znalazło się aż nadto. Trzeba było wybierać. Jadzka pokłóciła się przy tym z Jońcem. Żadne nie chciało ustąpić. W końcu Batura wybrał Jońca, bo Joniec obiecał, że zilustruje swój artykuł podobiznami Skórki, Pocie-szka i Osucha. Jadzka, która nie umiała tak dobrze rysować jak Joniec, wyszła obrażona i powiedziała, że już nigdy nic do gazetki nie napisze.
 Obejdzie się bez łaski  wycedził Batura i zaczął się umawiać z Miksą i Stachurką, kiedy napiszą swoje artykuły. Obaj chłopcy zobowiązali się przynieść artykuły pojutrze.
 Mur?  zapytał Batura.
 Żelazobeton  odpowiedzieli.
*
Szosa, przy której stoi Wilczkowska szkoła, nie biegnie przez cały Wilczków, lecz kilkadziesiąt metrów za szkołą w stronę Wilczej Góry zostawia wieś i skręca w dół. Reszta wsi, aż do stóp Wilczej Góry, zbudowana jest przy krętym, kamienistym i pełnym czerwonego błota wąwozie, podobnym raczej do wyschłego łożyska górskiej rzeki niż do drogi. Tutaj znajduje się nowy dom Osucha, tutaj mieszka Gola, a jeszcze dalej  pan Sądej.
Wyrwawszy się Miksie Wiktor puścił się pędem w stronę domu, ale wkrótce zwolnił. Uświadomił sobie, że nie ma po co tak śpieszyć się do domu. Czekała go tam przeprawa z matką, a w najlepszym razie  zapędzenie do roboty. Wtem na wzgórzu po prawej stronie drogi zobaczył ogień.  To pewnie Gola koczuje".
Nie namyślając się wiele skręcił pod górę. Był już tak
29
blisko, że rozróżnił sylwetki koczowników, uwijające się przy ognisku, gdy zatrzymał go ostrzegawczy gwizd i okrzyk:  Stój, kto idzie!"
Z bruzdy ziemniaczyska podniósł się usmarowany sadzami malec i gryząc kartofel zagrodził mu drogę.
 Czego chcesz?
 Powiedz twojemu Wielkiemu Chanowi, że przyszedł przyjaciel.
Ale w tej samej chwili rozległ się znajomy skrzypiący głos:
 A, szwagier, jak się masz! Puśćcie go tutaj, Wartownicy rozstąpili się.
 No co, przyszła koza do woza? Wykręciłeś się od artykułu?  pytał Gola. Siedział przy ognisku obłożony pieczonymi kartoflami. Obok leżały rękawice.
 Mam ich w nosie  mruknął Wiktor.
Gola zagwizdał z podziwem i zaczął przyglądać się Wiktorowi z uśmiechem, kręcąc w palcach jeden z pojedynczych włosków porastających mu brodę. Nie cierpiał gazetki, odkąd z racji swego wybryku z listonoszem znalazł się tam w satyrycznej rubryce  Palcem w oko", wyrysowany przez Jońca.
Potem podniósł żagiew z ogniska i oświetlił Wiktora.
 Buczałeś?
 Nie, skąd  zaczerwienił się Wiktor.
Gola uśmiechał się niedowierzająco, gmerając patykiem w ogniu.
 Żałuj, że nie poszedłeś z nami. Wiesz co?  dodał, bawiąc się rękawicami.  Organizuję drużynę.
 Ty?
 A co, myślisz, że nie ma chętnych?
 Z tymi pętakami?  wzruszył ramionami Wiktor.  Co za przyjemność.
 Nie bój nic! Starsi też się do nas zlecą. Zobaczysz. Batura zostanie sam ze swoimi nożycami, klejem i zadar-
30
tym nosem. Na ciebie też liczę. Chyba nie nawalisz więcej? Jutro rano będziemy ważyć zawodników.
Nagle rozległy się ostrzegawcze gwizdki. Gola zerwał się na nogi i gwizdnął przerazliwie na dwu palcach. Gromada koczowników rozproszyła się w ciemności.
 Czego jeszcze siedzisz?  syknął na Wiktora.  Pocieszek do nas z kijem leci.
31
Nie czekając na Stopę, rzucił się do ucieczki. Wiktor za nim.
 A złodzieje, rabusie!  krzyczał za nimi Pocie-szek.  Ziemniaków im się zachciało.
Wiktor ostrożnie odemknął furtkę. W kuchni świeciło się jeszcze.  Niedobrze"  pomyślał. Nie chciał ryzykować zetknięcia z matką. Postanowił wejść  górnym wejściem". Lecz gdy był już na dachu, rozległ się tupot na podwórzu i przerażone starcze okrzyki:
 Ratunku, złodzieje! Trzymajcie złodzieja! Na dach wszedł!
Po chwili ściągnięto struchlałego Wiktora na ziemię. Matka od razu zasypała go złorzeczeniami:
 To tak... to tak... wejść po ludzku się wstydzisz! Ino jak złodziej! Sumienie cię gryzie... Trzeba było tam, w szkole, się wstydzić.
Widząc, że zanosi się na grubszą operację, chciał dać nogę, lecz matka schwyciła go błyskawicznie za kołnierz i wepchnęła do kuchni. Był tam już Osuch, człapał po izbie, sapiąc i wzdychając. Matka porwała ścierkę.
 A, ty wycieruchu!...  krzyczała.  Ledwo od ziemi odrósł, już przeciw matce rodzonej. A, gałgan wyrodny! Polityki mu się zachciewa... Jeść nie masz co? Butów nie masz? Dachu nad głową? Tak ci zle, że do spółdzielni chciałbyś?!
Wiktor skulił się pod razami.
 Ja wiem  syczała matka  leń cię tam ciągnie... Na szczęście otworzyły się drzwi i na progu stanął Felek Osuch w górniczym rynsztunku.
 A dajcie mu, matka, spokój! Szwagier, za cóż ci tak skórę maglują?
Stopina podniosła oczy. Korzystając z nieuwagi matki
32
Wiktor wyrwał się i wypadł na szosę. Biegł jak szalony przed siebie. Nagle usłyszał gwałtowny turkot. Jakaś furmanka pędziła na złamanie karku z góry. Widać obca i konie musiały się spłoszyć. Wiktor ledwie zdążył odskoczyć na bok. Na bosych łydkach poczuł uderzenia odprysków kamiennych. Obrócił się, by przypatrzyć się temu zwariowanemu woznicy, ale fura była już daleko.
*
Następnego dnia przed lekcjami na wadze dziesiętnej w magazynie Gminnej Spółdzielni odbywało się ważenie zawodników.
Chłopcy podchodzili kolejno. Gola sprawdzał najpierw walory fizyczne kandydatów, macał muskuły, żebra i szczęki. Przebierał jak kupiec na targowisku. Malcy z czwartej nadymali piersi i naprężali mięśnie, by ukryć niedostatki kondycyjne, ale waga dziesiętna demaskowała ich bezlitośnie. Poniżej trzydziestu kilo Gola nie brał.
Niejeden z malców opił się wodą i objadł, aż pękał, byle dosięgnąć upragnionej trzydziestki, ale Gola, zdumiony ciężarem znanych chucher, połapał się wkrótce. Odtąd każdego  nieletniego" kandydata szturchał w żołądek przed wpuszczeniem na wagę. Kto miał brzuch jak bęben  odpadał. Batura przyglądał się z daleka tym brutalnym obrządkom z uśmiechem pogardy. Gola zachęcał go, by i on wstąpił na wagę, ale Batura skrzywił się tylko z niesmakiem. W ten sposób Gola został bez partnera równego mu wagą.
Przyjęci przechodzili na drugą stronę magazynu, gdzie na workach z mąką i grochem odbywał się już nieoficjalny trening, i pierwsza krew popłynęła z nosa.
Z kolei Gola przystąpił do klasyfikacji według wag.
3 - Druga Księga Urwisów
33
Wyciągnął z brulionu tabelę i po kolei ważył zawodników, po czym wpisywał do poszczególnych grup, według tabeli:
Waga musza  od trzydziestu do trzydziestu dwu i pół.
Waga kogucia  od trzydziestu dwu i pół do trzydziestu pięciu, i tak dalej po kolei: waga piórkowa, lekka, lekkopółśrednia, półśrednia, lekkośrednia, średnia, półciężka i ciężka  powyżej pięćdziesięciu pięciu kilo.
Wiktor Stopa ze swoją wagą czterdziestu trzech kilo został zaliczony do lekkopółśredniej.
Pochłonięci ważeniem, spóznili się dobry kwadrans do szkoły. Szczęściem Sądej, który miał mieć pierwszą lekcję, jeszcze nie przyszedł.
W klasie wzmagał się hałas. Joniec chciał znokautować Stachurkę i strącili doniczkę z kwiatkiem ze stolika. Po klasie fruwały gołębie i strzały z papieru. Miksa krzyczał, że on puści strzały zatrute. Umaczał koniec strzały w atramencie i wycelował do Batury stojącego pod drzwiami. Nagle drzwi otwarły się i do klasy wszedł stróż Kropa z dziennikiem. Batura usunął się i opływająca atramentem strzała trafiła Kropę prosto w biały, nakrochmalony kołnierzyk od koszuli.
Klasa oniemiała z przerażenia. Ale tym razem pan Kropa nie wymyślał, tylko od razu poszedł do pana kierownika.
Pan kierownik popatrzył na rozbitą doniczkę, na zaśmieconą podłogę, na strzały i gołębie, na kołnierzyk pana Kropy, potem oparł się ciężko obiema rękami o stół i, zamiast krzyczeć, powiedział zmęczonym i bardzo smutnym głosem:
 Jestem już osiem lat nauczycielem. Uczyłem dwanaście szóstych klas, ale takiej jak wasza jeszcze nie widziałem. Co dzień nowe wybryki i awantury. Byłem już zdecydowany zastosować wobec was specjalne środki.
34
Twierdziłem, że jesteście klasą złą i niepoprawną. Pan Sądej was wtedy bronił. Objął wychowawstwo, zobowiązał się w waszym imieniu, że się podciągniecie... Ale widać nie miał racji... Wy jesteście naprawdę zli. Macie kamienne serca... Właśnie teraz, kiedy on tak ciężko zachorował... wy się tak zabawiacie... Klasa popatrzyła po sobie przerażona.
 My... my nie wiedzieliśmy, proszę pana  wykrztusił Batura.  A co się panu Sądej owi stało?
 Uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Wczoraj wieczorem pogotowie zabrało go do szpitala.  Zajączkowski patrzył ciężkim wzrokiem po klasie.  Do dziś nie odzyskał przytomności.
W śmiertelnej ciszy zapisał do dziennika przyczynę nie-odbycia się lekcji.
 Klasa przeprosi pana Kropę  powiedział surowo. Miksa podszedł do woznego i wybełkotał słowa przeprosin.
Na przerwie Gola, jak zwykle najlepiej poinformowany, dostarczył bliższych wiadomości o wypadku Sądej a.
 Wiecie już o Aysku?  przybiegł zadyszany.  Wracał z kolacji do domu, on się stołuje u kierownika, i wtedy... fura jakaś rozpędzona najechała z tyłu... Zdaje się, że coś tam ma złamane i ranę w głowie.
 On był zawsze taki roztargniony  szepnął wstrząśnięty Batura.  Jeszcze wczoraj tak się tym wszystkim przejął...
Wiktor wpatrywał się w Golę, blady jak trup.
 Fura... rozpędzona fura... z góry...  powtarzał jak nieprzytomny.
 Co ci jest?  szepnął Rudniok. - Nic... nic... to takie straszne!
35
ROZDZIAA II
U Baturów.  Boicie się, Stachurka?" Wyjazd delegacji. Historia z butami
Cóż z tego, że się jest najsilniejszym w klasie, że zostało się wybranym do komitetu redakcyjnego, że na gimnastyce i pochodach maszeruje się w pierwszej czwórce, że jest się uważanym za najśmielszego i gdy trzeba gdzieś iść, coś załatwić czy przemówić w imieniu klasy, wszyscy cię wypychają  kiedy wystarczy przejść próg domu rodzinnego, żeby stać się niczym.
W domu Batura nie jest Baturą, ale po prostu Antkiem. Tutaj kończą się wszystkie jego przewagi. Cóż z tego, że jak wszyscy Baturowie jest, jak na swój wiek, wielki i silny? W domu są jeszcze więksi i silniejsi. Nawet ojciec, odkąd mu reumatyzm w Busku podleczyli,  metr" jak złoto na plecy zarzuca. Wszyscy tylko:  Antek  to, Antek  tamto, uskrob kartofli, podaj worek, skocz po naftę". Prawda, że w święto przy gościach gładzą go po głowie, biorą pod brodę, wtykają cukierki  ale to chyba jeszcze gorsze. A wszystko dlatego, że Antek jest najmłodszy w rodzinie. Nazywają go,  wyskrobkiem", bo urodził się zupełnie nad program, kiedy rodzice mieli już czterech synów i córkę Anielkę na dokładkę i kiedy w dodatku najmłodsze z tamtego rodzeństwa liczyło sobie już siedem lat. Więc choć Antek rośnie jak na drożdżach, przy nich zawsze jest mały i w ogóle nic nie znaczy... po prostu nie liczy się.
Tego wieczoru znów te same gorzkie myśli przychodzą mu do głowy, kiedy tak siedzi z podkurczonymi nogami na progu komory i patrzy, jak rodzice przygotowują do drogi Piotra, który wyjeżdża z wycieczką do spółdzielni produkcyjnej. Tyle się naprosił  i Piotra, i rodzi-
36
ców  żeby mu pozwolili z nim pojechać. Gdzie tam! Szkoda gadać!
 Nie ma miejsc  odburknęli.  Myślisz, że rząd będzie płacił za twoją podróż? Takich smarków jak ty tam nie potrzeba.
Czy im warto mówić o tym, że reportaż jest potrzebny, że młodzież też jest ważna przy zakładaniu spółdzielni, że... Ech, nic nie rozumieją. Największy żal ma Antek do Piotra. Rodzice jak rodzice. Ale on, aktywista, i nic nie kapuje.
Myśli pewnie, że Antkowi pachną wagary, że chciałby jechać tylko dla przyjemności...
Swoją drogą, to podróż nielicha, gdzieś pod Zieloną Górę. Dlatego rodzice tacy przejęci. Matka pakuje mu bochen chleba, dwanaście jajek na twardo i kwartę masła do garnuszka.
Piotr złości się i mówi, że nie będzie tego dzwigał.
 Wez, wez... nie wiadomo, jak w takiej spółdzielni...  mruczy nieustępliwie matka.  Tam ci może i piętki chleba bez księgowego nie wydadzą. Będziesz to kupował?
Ojciec Batura chodzi zafrasowany po izbie, myśli nad czymś, wzdycha, spodnie poprawia, wreszcie znika za drzwiami.
Piotr dopiero jutro rano ma wyjechać, a już dzisiaj musi być wszystko przygotowane. Baturowie nie lubią nic odkładać na ostatnią godzinę. Ojciec stale powtarza:  Co masz zrobić jutro  zrób dzisiaj, co masz zjeść dzisiaj  zjedz jutro". Ta zasada nie przeszkadza, że wszyscy bardzo dobrze wyglądają. Jednakże Antek w tej chwili wolałby najpierw zjeść kolację, bo jest głodny jak wilk. Ale kolacji jakoś nie widać, matka nie poda nic do zjedzenia, zanim pakowania nie skończy.
Wtem otwarły się drzwi i wrócił ojciec z wiankiem suchej kiełbasy. Była to sławna na całą gminę  Kowalowa
37
kiełbasa", którą stary w obawie przed apetytami rodziny przechowywał gdzieś w zakamarkach kuzni, rzekomo dla lepszej konserwacji. Wszyscy zaniemówili z wrażenia na widok tego gestu.
 Niech tata da, zapakuję  zaofiarował swoją pomoc Antek zrywając się z progu.
Ojciec nie wierzy jednak w bezinteresowność tej pomocy.
 Idz... już ja wolę sam.
Wącha kiełbasę, kładzie na stole i sięga po  Przyjaciółkę".
 Zostaw, nie czytałam jeszcze  broni matka gazety-
 Nic ci nie przyjdzie z czytania, za staraś. Profesorką nie będziesz  docina jej stary.
Nagle rozległ się krzyk. To Brudas korzystając z nieuwagi ojca porwał kiełbasę ze stołu i błyskając na strony chytrym okiem, czmychnął za drzwi.
Na widok takiego niesłychanego zuchwalstwa Baturo-wie stanęli osłupiali. Dopiero po chwili podniósł się ogólny krzyk i wszyscy jak jeden mąż, z ojcem na czele, rzucili się w pogoń za Brudasem.
Po minucie powracają z wyprawy zadyszani, ale zwycięzcy. Na czele znów sapiący ojciec z odzyskaną kiełbasą.
W izbie nad stołem stary obwąchuje jeszcze raz kiełbasę, rozwija z papieru, bada ślady zębów, znów zawija...
 Nie wezmiesz chyba, Piotruś?  łypie na syna z nadzieją w oku.  Ten hycel Brudas miał w zębach, a ty brzydliwy jesteś  przekłada kiełbasę z ręki do ręki.
Piotr z trudem udaje powagę i przeczy głową. Ojciec mrucząc coś o chytrości psów i ucierając głośno nos wynosi kiełbasę z powrotem do kuzni, oglądając się, czy kto nie idzie za nim śledzić schowka.
38
piotr śmieje się i Antek też, chociaż mu kiszki marsza
grają.
Ale co to? Na progu rozlega się szuranie. Przez drzwi zagląda chuda, mała główka i daje jakieś znaki Piotrowi.
39
Spod wielkiego, oklapłego kapelusza wyglądają małe, wystraszone oczka.
To sąsiad Stachurka, ojciec małego Stachurki ze szkoły. Stachurka nigdy nie wchodził do izby zwyczajnie, jak inni ludzie, tylko wsuwał najpierw ostrożnie głowę, kiwał palcem, wywoływał na próg, pukał do okna, dawał znaki ruchliwą główką.
Tym razem wyglądał jednak na naprawdę wystraszonego. Zaniepokojony Piotr podszedł do drzwi i wciągnął go do środka. Stachurka stał z drżącą szczęką i nie mógł ani słowa wydobyć. W ręce zaciskał kawałek papieru.
 Co wam się stało?  mruknął ojciec Batura, który wszedł właśnie do kuchni.
Stachurka podał mu papier. Ojciec Batura założył okulary, odebrał papier Piotrowi i oglądał zdziwiony. Był to kawałek zerwanego plakatu przedwyborczego, zmięty i zatłuszczony. Na białej stronie było coś napisane ołówkiem. Batura odsunął papier daleko od oczu i przeczytał głośno:
 Nie pchaj się, ofiaro, do kołchozowego raju, bo cię urządzimy. Już tu był taki jeden, co najwięcej krzyczał, i go Pan Bóg pokarał połamaniem kości.
Ojciec Batura powiódł wzrokiem po obecnych.
 Patrzcie no, a to dopiero... a to dopiero... Znaczy  straszą. Skąd to wziąłeś?  chodził po izbie zaaferowany.
 A... a... we drzwi wetknęły. Batura podniósł palce do góry.
 Znaczy się... znaczy się, nie chcą, żebyś jechał... znaczy... boją się ciebie.
 Mnie?  szturchnął się kciukiem w pierś Stachurka z niedowierzaniem.
 A ciebie!
40
"
 - E...  Stachurka uśmiechnął się krzywo.
 Tak, boją się  Batura potrząsnął papierem.  Widzisz, nawet temu oprychowi ręka zadrżała, niemożliwe kulfony stawiał.
 Niech się ojciec nie śmieje  wtrącił Piotr stojąc w oknie z rękami w kieszeni.  Ojciec to zawsze tak... tam gdzie trzeba poważnie  to wesoło, a tam gdzie wesoło  to poważnie.
Zatrzymał się nagle i, patrząc Stachurce w oczy, zapytał wprost:
 Boicie się, Stachurka?
 Boicie... boicie!  zagrzmiał zagniewany ojciec.  Człowieka nie obrażaj! Smarkacz jesteś i ludzi nie znasz. Jak po takim czymś człowiek do nas przyszedł, a nie do nich, to... to znaczy, że już swoje wie.  Podszedł do Stachurki i uścisnął go za ramię.  Stachurka, bracie kochany, my ich, łotrów... o, tak!  rozcapierzył potężną, wielką jak bochen łapę i zacisnął.
 Żeby to im wystarczyło  tak"... toby ojca pewnie zrobili ministrem  mruknął Piotr.
 Co... coś powiedział?  zasapał stary.
 Tak, zrobiliby ojca ministrem. Tylko że zaciskanie pięści nie na wiele tu się przyda. Ojciec nawet nie wie, kogo grzmocić.
 Nie bój się, wiem, wiem.
 Tak, ojciec wie, tylko jak Sądeja urządzili i mówiłem, wyśledzić kto, to ojciec, że nikt... że przypadek... nieszczęście. Takie u ojca rozeznanie. A dzisiaj sami się przyznali, że to ich sprawka.
 Chwalą się tylko... chwalą. Panem Bogiem wyręczają  opędzał się ręką stary.
 Chwalą. Ojciec to chyba dopiero by wtedy uwierzył, jakby mu się wróg podpisał, ale on podpisywać się nie lubi. Ślepota polityczna tam u was w kopalni, że ojca do partii przyjęli.
41
Stary poruszał gniewnie żuchwami.
 Myślisz, żeś ty tylko rozumy polityczne zjadł.
 Ojciec tyle widzi, co mu wróg pokaże.
 Nie bój się, widzę... widzę.
 Nic ojciec nie widzi. Ani we wsi, ani w kopalni. A oni się ruszają.
 Kopalnię to ty zostaw, z łaski swojej. Kopalnia jest czysta.
 Czysta. Otóż właśnie. Tylko ciągle te podejrzane kradzieże... a niedawno dwu smarkaczy łobuzowało się na dole i nikt nie widział, jak weszli. To znaczy... to znaczy, że końskie okulary macie na oczach.
Przybył Adam z drugiej zmiany, obejrzał papier z pogróżkami i zagwizdał.
 No, to już do tego doszło!
 Chodzcie, Stachurka  powiedział Piotr.  To trzeba na milicję zanieść. Pewnie nie tylko was zaszczycili taką pamięcią. Ciekawym, co Bryl na to powie.
Ojciec Batura też kapelusz nałożył, wyciągnął z komory jakąś laskę sękatą, obejrzał, w ręce spróbował i wziął z sobą. Nigdy przedtem z laską nie chodził.
Antek odprowadził go wzrokiem. Gdy został sam z bratem, zapytał:
 I ty też myślisz, że z panem Sądejem to nie był wypadek?
 Pewnie że nie  mruknął Adam szorując się nad miednicą.  To przecież jasne, że chcieli go sprzątnąć. Już przedtem dwa listy z pogróżkami dostał!
Rano Batura wpadł jak bomba do szkoły.
 Wiecie, że z panem Sądejem to nie był wcale wypadek?
Chłopcy, grający w dychę przy ścianie, podnieśli ciekawie głowy.
 Wiecie... to był zamach... chcieli go zabić... To
wszystko było naumyślnie zrobione... Chcieli zatratować na śmierć. Wiktor zbladł i podniósł się z kucek.
 Skąd wiesz?  wyszeptał.
 Sami się przyznali... zagrozili tym, co dzisiaj mają wyjechać, że z nimi to samo zrobią.
Opowiedział, co się stało wczoraj wieczorem.
 E, bujasz...  chłopcy wstawali pomału.
 Nie, Batura mówi prawdę  powiedziała zadyszana Krysia Wojtachówna.  Mojemu tatusiowi też tak napisali.
 Przestraszył się, co?
 Nie, mój tatuś nikogo się nie boi. Dzieci zbierało się coraz więcej.
 I wiecie, co jeszcze sekretarz Bryl powiedział mojemu bratu?  ciągnął Batura.  Że pan Sądej na długo przedtem dostawał listy z pogróżkami.
Ostatnia wiadomość poruszyła wszystkich.
Wiktor wzdrygnął się. Gdyby tak on, Wiktor, otrzymał list od nieubłaganych, bezlitosnych wrogów, że zginie, nie mógłby spać ani jeść, szalałby pewnie ze strachu. A po panu Sądej u nie można było niczego poznać.
Przypomniał sobie pierwsze dni po wyprawie, kiedy nie wiedział, co z sobą począć, i spotkanie z panem Sądejem, i jak wszystko się od razu zmieniło, i jak biegli razem do szkoły, i pózniej... Ach, już wtedy Wiktor wiedział, że pan Sądej nie jest zwykłym nauczycielem! Pan Sądej to jest ktoś. I oni właśnie takiego człowieka...
 Zaniesiemy mu kwiaty  mówią wzruszone dziewczynki.
 Głupia, co mu przyjdzie po kwiatach  mruknął Batura.
 Wypchajcie się kwiatami  Miksa z rękami w kieszeniach wypluł łuskę słonecznika  z kwiatami do cioci na imieniny. Musimy coś zrobić... coś takiego fest.
42
43
Ale wszystko, co przychodziło im na myśl, wydawało się głupie i niegodne.
 Och, żebym tak dostał tych zbójów w swoje ręce! % mruknął Batura.
 Dużo byś im zrobił.
 Nawet nie wiesz, kto to jest  dodał Rudniok. Wiktor zagryzł wargi.
 Karlik, mam ci coś do powiedzenia  pociągnął Rudnioka za rękaw  ale to tajemnica.
Odeszli na bok.
 Karlik, ja wtedy widziałem te konie, co stratowały pana Sądeja.
 Co ty mówisz?  ścisnął go za rękę Rudniok.  I wiesz, kto to jest?
 Nie wiem... ale przedtem widziałem... w naszej starej chacie w wieczór takie różne rzeczy...  opowiedział po kolei o zdarzeniach tego wieczoru.  Może... może to oni tam właśnie zbierają się  zakończył.
Karlikowi zabłysły oczy.
 Nie mów o tym nikomu  szepnął.
 Może powiedzieć milicji... a może Brylowi?
 Nie. Zobaczysz, nie uwierzą ci. Wiesz, jacy są ci starzy. Ich tak trudno poruszyć. Ostatecznie nie masz przecież dowodów.
 No, widziałem  oburzył się Wiktor.
 Powiedzą, że ci się przywidziało, jeszcze się będą śmiać. Ja mam praktykę. Gdyby pan Sądej był zdrowy, jemu powiedziałbym. Ale tak...
 % No, to co zrobimy?
 - Musimy najpierw sami ich dobrze wytropić. Chyba że się boisz.  % Ja... bać się? No wiesz!...  % No, to fajno. Pójdziemy tam dzisiaj wieczorem. Tego dnia nie było pierwszej lekcji. Pan Gondere bie-
44
gał z sekretarzem Brylem i z Piotrem Baturą, bratem Antka, po wsi i wszystko załatwiał. Delegacja mia-}a jechać furmankami do Kielc, bo żaden pociąg nie podpadał, a tu podwody nawaliły. Widocznie woznice pili gdzieś wczoraj wódkę i nie mogli się dzisiaj pozbierać.
Antek chodził dumnie koło swojego brata. Ale Piotr nie zwracał na niego wcale uwagi. Bryl dawał mu jakieś polecenia. Ludzie zaczepiali go po drodze.
 Pietruś, a uważaj, żeby cię trachtór nie potrącił  klepał go po ramieniu Pocieszek.
Przyszedł dziadek Kryza, zgięty we dwoje, chciał się docisnąć do Piotra, ale nie mógł, więc tylko z daleka stuknął go w plecy końcem laski, dając mu jakieś tajemnicze znaki.
 O co chodzi, dziadku?
Kryza odciągnął Piotra na bok i skrzypiał bezzębnymi ustami, trzymając go kurczowo za klapę marynarki.
 Nie daj się oprowadzać. Szurnij im w bok i zajrzyj do chlewików... - mrugał na Piotra sprytnym czerwonym okiem.
 Dobra jest, zajrzę  rzekł zdziwiony Piotr.  Nie wiedziałem, że was tak hodowla obchodzi.
 E tam, hodowla  dziadek Kryza machnął niecierpliwie laską.
 No, to dlaczego chcecie, żebym do chlewików zaglądał?
 Nie wiesz... mówią, że oni staruszków emerytów w chlewikach trzymają  położył palec na różowych ustach.
Do Wojtacha przyczepił się Skórka.
 A przywiezcie tam trochę tej pszenicy, co to z pyrzu rośnie.
To znów Pocieszek uczepił się Sitarzowej.
45
 Sitarzowa, a patrzcie na drzewa przy drodze... osobliwie na wierzby.
 A czemuż to?
 Może gruszki wypatrzycie... Tam są takie czarodzieje, jak Boga kocham. Największy nazywa się Miczu-ra, a jego uczeń  Aysek.
Sitarzowa stała czerwona, nie wiedząc, co odpowiedzieć kpiarzowi.
Nagle przez tłum zaczęła przeciskać się Pocieszkowa. Pocieszek od razu zaniemówił.
 Pójdziesz, pijaku, pójdziesz! Nie mądruj się... lepiej do młocki się wez. Sitarzowa, dowiedzcie się, czy oni mają na pijaków lekarstwo. To się pierwsza zapiszę... Do Lucypera bym się zapisała, żeby tego pijusa ukrócić!
Ludzie śmiali się ucieszeni...
Nareszcie rozległ się turkot. W tumanie kurzu przyjechał Gondera z podwodą. Furman kiwał się ciężko na snopku, gnębiła go czkawka. Gondera sam powoził koniem. Ludzie ustępowali z drogi. Gondera zakręcił z fantazją i zatrzymał się nieomal na miejscu.
 Ledwo tego jednego wyciągnąłem  pokazał na furmana.  Jeszcze nie oprzytomniał.
 Naumyślnie ich spiły, żeby nas do rowu po drodze wywaliły  denerwowała się wdowa Sitarzowa.  Nie dam powozić gałganom, sama wolę.
Piotr wyciągał co trochę zegarek z kieszeni. Powinni byli już odjechać, a brakowało dwu delegatów: Stachurki i drugiego jeszcze chłopa, Bieńka. Posyłali po nich dwa razy, ale nie zastali nikogo w domu.
 Ano, nastraszyli chłopów  westchnął Wójtach miętosząc w palcach papierosa.
 O Bieńku nie mówię, ale za Stachurkę ręczyłbym... Jeszcze wieczorem przyrzekał, że przyjdzie, no i patrzcie, nawalił  Piotr podawał Wojtachowi ogień w dłoniach.
Wypalili papierosy, ale brakujący delegaci nie pojawili
46

>. Ludzie zaczęli uśmiechać się znacząco. Coraz gęściej padały uszczypliwe uwagi.
Jaś Stachurka stał osamotniony pod płotem. Z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach słuchał tych prześmie-chów. Chłopcy i dziewczynki nadokuczali mu, że jego ojciec stchórzył, i zostawili samego. Teraz rozbiegli się po drodze i podwórku, tylko czasem dotknie go czyjś szyderczy uśmiech albo któryś z chłopców przebiegając wrzaśnie mu nad uchem:
 Stachurku! Przyprowadz ojca na sznu-urku! Batura trzepnął jednego z takich dokuczalskich
w ucho. Nie znosił niesmacznych żartów z kolegi. Czy Stachurka jest co winien? Czy można odpowiadać za starszych? Batura dobrze wie, że nie można. Z własnego doświadczenia. Bo jak można odpowiadać za kogoś, kto sobie z nas nic nie robi i na którego nie ma się żadnego wpływu?
Uśmiechnął się do Stachurki, wyciągnął dwa jabłka, wytarł o nogę i jedno podał Stachurce. Ale ten wzruszył ramionami i obrócił się zagniewany. Nie cierpiał w tej chwili wszystkich kolegów i nie znosił, żeby ktoś go pocieszał. Batura nie przejął się tym zbytnio i zaczął swobodnie zżerać swoje jabłko.
 Twój stary był wczoraj u nas i mówił, że pojedzie  zauważył obojętnie, wypluwając pestkę.
Stachurka pokraśniał jeszcze bardziej.
 Ale mówią, że się przestraszył...  ciągnął Batura.
 To kłamstwo, tata się nie boi!...  wybuchnął Stachurka.
Chciał coś więcej powiedzieć, ale umilkł nagle i odszedł w bok. Antek skoczył za nim.
 Stachurka, poczekaj!
 Daj mi spokój!  wyrwał się Stachurka.
 Pamiętasz, co przyrzekliśmy sobie?
47
 I co z tego?
 To, że nie powinieneś ukrywać przede mną... Stachurka milczał.
 Janek, mnie możesz powiedzieć  nalegał Batura  będę milczał jak kamień.
Stachurka spojrzał na niego przez łzy. Zawahał się.
 A nie będziesz się śmiał?
 Nie.
 I nikomu nie powiesz?
 Nikomu.
 No, to słuchaj  Stachurka przełknął ślinę przez ściśnięte gardło  mój tata nie pojedzie... ale nie dlatego, że się przestraszył, o nie, mój tata się nikogo nie1 boi!  zapewniał z ogniem w załzawionych oczach.  i Tylko... tylko mama go nie chce puścić. I płacze. Strasznie płacze...
 I twój stary dlatego nie pojedzie? Ja bym tam żadnych płaczów nie słuchał. Popatrz, Sądejowi śmiercią grozili, a nie bał się...
 Mój tata też nie słucha, tylko... tylko...  Stachurka znów pokraśniał i umilkł.
 Tylko co?
 Ale nie będziesz się śmiał?
 Ojej, powiedziałem już, że nie. Stachurka spuścił oczy zawstydzony.
 Widzisz... mamusia schowała tacie buty, żeby nie mógł pojechać. Tata ją skrzyczał, ale ona nie chce powiedzieć, gdzie schowała, tylko płacze. A innych butów w domu nie ma.
 Hm...  zasępił się Batura.  A to heca!
 Tak, heca  jęknął Stachurka.
 Czekaj, a jakby tak pożyczyć twojemu staremu bu tów?
 Ale skąd?
 Powiem bratu, on zaraz skombinuje!
48
__Nie, Batura!  przestraszył się Stachurka.  Obiecałeś, że nikomu nie powiesz. Ludzie by się śmiali.
__A niechby.
. Nie! Nie wolno, żeby ktoś o tym wiedział! Taki wstyd!
. No to ja sam pożyczę... Jakie chcesz, z cholewami?
. E, nie... wystarczą zwyczajne trzewiki.
Aatwo było powiedzieć, że pożyczy. Ale od kogo? Zajrzał do siebie do domu. Tutaj nie da rady. Ojciec i matka kręcą się po mieszkaniu. Szkoda gadać, żeby się udało. Buty zamknięte w komorze, a ojciec na ręce patrzy. Antek podarowałby swoje, gdyby wiedział, że nie będą za ciasne.
Chłopcy kręcili się bezradnie po wsi, rozglądając się dookoła. Gdyby mieli pieniądze! W gminnej spółdzielni w oknie zobaczyli nowiutkie trzewiki, a na nich karteczkę z ceną 290 zł. Ale skąd wziąć dwieście dziewięćdziesiąt złotych?
Nagle Batura zatrzymał się. Na placyku za spółdzielnią stało kilka wozów z ziemniakami przywiezionymi widocznie na punkt skupu. Konie jadły spokojnie, z głowami zanurzonymi w torbach obroku. Wozniców nie było. Tylko z jednej furmanki zwisały nogi obute w stare, zakurzone trzewiki. Trzewiki te przykuły uwagę Batury. Ich właściciel, tęgi, czerwony na twarzy chłop, chrapał w najlepsze, rozwalony na snopku.
Batura zmarszczył brwi. Olśniła go zuchwała myśl.
 Słuchaj, Stachurka, a... a... jakbyśmy tak pożyczyli buty od tego człowieka?  rzekł z bijącym jak młot sercem.
 Jak to?  Stachurka spojrzał wystraszonymi oczami.
 Cii... bo go obudzisz  szepnął Batura.  Innej rady nie ma. Chcesz, żeby twój stary pojechał do spółdzielni?
 O, tak!
49
4 - Druga Księga Urwisów -1
 No, to do roboty! Tylko ostrożnie!
Rozzucie chłopa nie było sprawą łatwą. Jedno sznurowadło było zaciągnięte na węzeł. W końcu, pomagając sobie zębami, jakoś rozplatali. Jednak buty nie chciały schodzić. Chłopu napęczniały od gorąca nogi, a trzewiki były na niego widocznie trochę ciasne.
 Co robić?  szepnął bezradnie Stachurka.
 Nic, ciąg!
Stachurka przeżegnał się, włożył sobie trzewiki pod pachy i pociągnął z całej siły. Puściło. Chłop poruszył się, ale trzewiki zeszły mu z nóg. Nawet widocznie zdjęcie ciasnych butów musiało mu sprawić ulgę, bo uśmiechnął się przez sen i zaczął poruszać śmiesznie palcami. Tymczasem Batura widząc, że uradowany Stachurka zabiera się z butami, zatrzymał go.
 Czekaj, tak chcesz odejść jak ze sklepu?
 A bo co?
 Zapisz sobie adres, o, tu z tabliczki od wozu, żebyś wiedział, komu zwrócić i podziękować!
Stachurka zaczerwienił się i szybko zapisał.
Po chwili biegli już z butami przez wieś. W domu u Sta-churki zastali jednak tylko zapłakaną matkę. Starego nie było.
 Gdzie tata?  zapytał zadyszany Janek.
 Poleciał... Wstydu nie miał, boso do nich poleciał. O, ja nieszczęśliwa, na naszą zgubę poleciał!  zaniosła się płaczem matka.
 Dłużej już się czekać nie będzie. Pół do dziesiątej  mruknął Pietrek Batura, chowając zegarek do kieszeni.
Wóz ruszył powoli. Chłopi wychodzili przed chałupy i przyglądali się w milczeniu odjazdowi delegacji, gnębieni sprzecznymi uczuciami.
50
 Cicho żegnają  szepnął nachmurzony Pietrek.
 Jezusie, na pogrzebie nieboszczyka męża weselej było...  otarła łzę wdowa Sitarzowa.
 Nastraszyli, psiekrwie!  splunął Wójtach.  Naród jak ta trzcina, bele wiatr go zegnie.
51
Dopiero gdy wóz przejechał, zaczęły padać na drodze niemrawe uwagi:
 A Stachurka i Bieniek nie przyszli.
 Ani Sądej...
 O, ten nieprędko się podniesie!
 Dogodzili mu!
 A ci i tak pojechali!  splunął stary Miksa i odszedł z rękami założonymi z tyłu.
Na zakręcie zaczepił delegację Pocieszek.
 He, he! Jakoś zeszczuplała kompania  zaśmiał się.  Gdzieście to Stachurkę i Bieńka podzieli?!  rozglądał się złośliwie po wozie.  I pana Sądeja nie ma, świeć, Panie, nad jego duszą, to jest tego... chciałem po-; wiedzieć... zwróć mu zdrowie, ament. Hej, Piotruś, bracie miły, dałbyś litra, a pojechałbym na zastępstwo. Jak Boga kocham, pojechałbym honor Wilczkowa ratować.
 Obejdzie się. Niech ci Osuch da!  mruknęła Sitarzowa.
Piotr zaciął konia. Zjechali szosą w dół. Ale ledwo wydostali się na nizinę, usłyszeli za sobą wołanie:
 Stójcie! Hej, ludzie, stójcie!
Z góry na przełaj przez rude pola biegł do nich jakiś człowiek. Sitarzowa przyłożyła rękę do czoła osłaniając oczy i przyglądała mu się uważnie.
 W imię Ojca i Syna!  wyszeptała zdziwiona.  \ Toż to Stachurka!
 Co?!  Piotr tak gwałtownie przyhamował konie, że stanęły dęba. Na wozie zawrzało. Wszyscy wyciągali szyje.
Zadyszany Stachurka machał im ręką.
W chwilę pózniej dopadł do wozu. Ściskali sobie ręce.
 Myśleliśmy, że już nie przyjdziecie  powiedział Wójtach.
52
 Wyrwałem się...  dyszał Stachurka.  Ledwiem się kobiecie wyrwał.
Nagle wszyscy zaniemówili i zaczęli przyglądać się jego nogom. Był boso.
 Boso w delegację?!  krzyknęła zgorszona Sitarzowa.
Stachurka spojrzał na swoje nogi i zmieszał się.
 Ehe!  zakaszlał zawstydzony.  Sprawiedliwie, boso  oglądał z głupia frant ukurzone stopy, jakby sam dopiero teraz zauważył, że nie ma trzewików.
 Jakże tak pojedziecie? Nie idzie jakoś  zafrasował się Wójtach.  Gdzieżeście buty podzieli?
 Nie widzicie? Niosą mu, nawet dwie pary!  krzyknął Pietrek.
Stachurka zamrugał oczami i obrócił się.
Od strony wsi pędziło co tchu w piersiach dwu chłopaków. W jednym rozpoznał swojego Jaśka. Krzyczeli coś niezrozumiale, wymachując czterema trzewikami.
 Co to się wyrabia, ludzie kochani, w imię Ojca i Syna!...  żegnała się wdowa Sitarzowa.
 Buty! Buty tacie przynieśliśmy!  dyszał mały Stachurka.
Stary Stachurka ujął niedowierzająco trzewiki w ręce i oglądał.
 Moje trzewiki, jak Boga kocham! A te drugie?
 A to pożyczone  zaczerwienił się Jasiek.
 Na wszelki wypadek pożyczyliśmy  uzupełnił Batura.
 Ale już niepotrzebne, bo tata ma własne  dodał Jasiek.
 Ano, sprawiedliwie... moje  jąkał oszołomiony chłop.  Jakeś je znalazł?
 Mama dała.
 Dała?
 Ano, dała. Jak zobaczyła, że tata i tak poleciał, to
53
się strasznie zmartwiła i sama wyjęła... W grochu były schowane. I to jeszcze dała.
Jasiek wyciągnął z zanadrza pakunek w zatłuszczonym papierze. Sitarzowa porwała go chciwie i podniosła do nosa.
 Oho, powąchajcie, Wójtach, wędzonka! A już pomstowaliście na kobiety!
 Iii, kto by tam doszedł z wami do ładu!  obruszył się Wójtach odkładając wędzonkę.
 To na drogę  mówił dalej Jasiek.  Tylko mama kazała, żeby tata na raz wszystkiego nie zjadł, bo znów zachoruje jak na święta.
 He! he!  śmiał się Wójtach.  Słyszeliście, Sta-churka?!
 I jeszcze jedno mama kazała...
 No, co takiego?  pytał ubawiony Pietrek.
 Żebym z tatą pojechał!
 Ty, a na co?
 Żebym taty pilnował.
Cały wóz wybuchnął śmiechem.
 No to cóż, trzeba go zabrać, jak mama kazała  powiedział Wójtach ucierając wąsa  i tak Bieńka nie ma, to jedno miejsce wolne.
 No, wskakuj, tylko prędko  mruknął Pietrek. Stachurce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Konie
ruszyły kłusem.
 Pietrek, pojadę i ja!  napraszał się Antek biegnąc przy wozie.
 O, jeszcze czego! Dwa takie grzybki w barszcz to za dużo!
 Czekaj, a Jaśka zabrałeś?
 On ma, że tak powiem, misję specjalną.
Nową falę śmiechu zagłuszył turkot. Wóz potoczył się razno w dół. Antek został na szosie, dysząc ciężko... Spocone włosy
54
zalepimy mu oczy. Patrzył przez łzy na odjeżdżający wóz. jasiek Stachurka stał między siedzeniami i machał mu wesoło ręką. Antek rozchmurzył się nieco. Dobrze, że udało się ulokować przynajmniej jednego redaktora Głosu Wilczkowa". Będzie artykuł w gazetce.
.__ A przypatruj się dobrze!  krzyknął z całej siły. 
Jesteś naszym delegatem!
Utarł nos, przewiesił buty przez plecy i ciężkim krokiem ruszył z powrotem do wsi.
Mimo że minęło już dobre kilka minut od odjazdu delegacji, przed szkołą panowało wielkie poruszenie. Rosły, czerwony chłop z batem biegał boso między ludzmi i pomstował okropnie:
 A to oprychy! Złodziejski naród w tym Wilczkowie! Buty skradli na jawie! Aapać złodzieja! Aapać złodzieja!
Ludzie, a szczególnie kobiety, użalali się nad nim. Podobnie bezczelna kradzież nie zdarzyła się w Wilczkowie od czasu wojny.
 Co za naród!
 Z nóg śpiącemu człowiekowi zzuć!
 W biały dzień!
 Na oczach ludzkich! %
Karlik z Wiktorem przypatrywali się zajściu siedząc na płocie. Na próżno usiłowali odgadnąć, kto mógł okraść furmana.
Wtem ktoś zagwizdał za nimi.
W zaroślach jaśminu przy płocie zobaczyli Baturę dającego im jakieś rozpaczliwe znaki. Zeskoczyli z płotu i podeszli do niego.
Batura trzymał ręce za plecami i miał bardzo wystraszoną minę.
 Czego chcesz?
 Cii...  stęknął Batura  ja mam jego buty.
 Co?
Opowiedział im całą historię z wyjazdem Stachurki.
55
 Teraz cały kawał polega na tym  zakończył  -J żeby mu oddać te trepy.
 No to oddaj!  mruknął Karlik.
 Tak, myślisz, że to takie proste. Aatwiej było wziąć niż oddać. Widzisz, jak ja mu oddam tak zwyczajnie, powie, że ukradłem. Nikt mi nie uwierzy, że ja tylko chciałem pożyczyć. Stachurka z ojcem wyjechał, nawet nie ma kto świadczyć...
 Hm... to rzeczywiście kłopot!  Karlik przygryzł paznokieć.
 Odeślij mu pocztą, masz przecież adres  powiedział bez przekonania Wiktor.
 Myślałem już o tym, ale to za długo... Nie miałby w czym chodzić przez ładne parę dni. A poza tym Wcisło by się skapował. Patrzcie, jak się przygląda.
Rzeczywiście z okna urzędu pocztowego wychylała się zaciekawiona twarz pana Wcisły.
 Uwaga, panowie, Kropa w polu widzenia!  szepnął Karlik.
Gwoli bezpieczeństwa zaszyli się głębiej w zarośla.
Kropa niósł w ręce ociekające wodą ścierki. Rozwiesił je na płocie i oddalił się nie raczywszy nawet okiem rzucić na to, co się dzieje na szosie.
 Panowie, mam myśl!  powiedział Karlik.  A jakby tak zwyczajnie zawiesić te trepy na sztachetkach? Tylko tak, żeby nikt nie widział, a potem odejść i krzyknąć:  O, jakieś buty na płocie!"
 Dobra myśl!  zapalił się Batura.  Już się robi! '
 Zaczekaj!  w oczach Karlika pojawił się figlarny błysk.  Jeszcze coś zrobimy do śmiechu. Dajcie no ka-l wałek papieru!
 Na co?
 Zobaczysz. No, prędzej, potrzebuję kawałka papie-! ru! Może być nie zadrukowany brzeg gazety.
56
Batura oddarł róg  Trybuny", w którą miał zawinięty chleb na śniadanie. Karlik nagryzmolił tam coś pośpiesznie i zapisany papier wepchnął do buta.
 Gotowe! Możesz wieszać! Czekaj, zrobimy ci parawan.
57
Pół minuty pózniej rozległ się czyjś zdziwiony okrzyk
 Patrzcie no! Jakieś buty na sztachetach! _ Hej, furman, może to wasze? Chłop rozepchnął nerwowo ludzi, doskoczył do sztal
chet i zerwał buty.
 Moje  wykrzyknął rozglądając się po ludziaclj niedowierzająco.  Naprawdę moje!  obracał je w rę| kach zdziwiony i uradowany zarazem.
Nie zauważył nawet, że z butów wypadł jakiś kawałel|
papieru.
Podniósł D spostrzegawczy Pocieszek, obejrzał zain
trygowany i odczytał na głos:
Szanowny panie nasz i właścicielu! Sprzykrzyło nam M na Twych brudnych nogach i wybrałyśmy się na godzink,
w świat. Przepraszamy cię za to najmocniej, nie gniewa* ółdJemi
się i lepiej zanieś nas do szewca
Twoje buty
ROZDZIAA III
Dobre pomysły nie spadają z nieba Niezwykły wieczór. Joniec i Miksa pod pręgierzeni
odrzekł Za
 Jeśli nie przyjdzie nowy pan nauczyciel, to nie.
 Proszę pana, a pan wie, że pan Sądej został napadnięty i że to nie był wypadek, tylko wszystko było zrobione naumyślnie?  powiedział nagle Batura.
 Co ty mówisz?!  zmarszczył brwi kierownik.  - Tak, proszę pana, bo on chciał założyć spółdzielnię. Zajączkowski popatrzył badawczo na Baturę, ale nic
nie powiedział. Jednakże po lekcji przywołał go i odprowadził pod okno w głąb korytarza.
 Skąd wziąłeś te plotki o panu Sądeju?  zapytał jkładąc teczkę na oknie.
 To wcale nie plotki. Brat mówił, że on już dwa razy ogróżki dostał, tylko nikomu nie mówił, jednemu Bry-owi. Niech pan kierownik spyta w Komitecie Gminnym,
Ito Bryl powie. Oni się uwzięli na wszystkich, co mówią
<
Na lekcji polskiego Zosia Szkło spytała kierownika, czy długo jeszcze nie będzie pana Sądej a.
_ Myślę, że wróci dopiero za miesiąc jączkowski.
Miksa mrugnął porozumiewawczo do Jońca i podniósł
palce do góry.
 Proszę pana, czy będzie zastępstwo?  zapytaj opuściwszy obłudnie powieki.
Zajączkowski spojrzał na niego podejrzliwie.
Kierownik nie pytał o nic więcej, tylko zaczął bębnić paznokciami po parapecie, zapatrzony w jakiś punkt za oknem.
A potem szybko odszedł.
 Proszę pana, proszę pana, teczki pan zapomniał!  [Batura porwał teczkę i pogonił za nim.
Wzięło Zajączka, mówię wam, roztrzęsiony chodzi  sapał Batura w parę minut pózniej do chłopców, gdy wchodzili po dzwonku do klasy.
Lekcje przeszły w podnieconym nastroju. Nawet Miksa przestał myśleć o kawałach. Karaluchy na próżno grzebały się w pudełku. Na tablicy ktoś napisał wołowymi literami:
Niech żyje pan nauczyciel S! A pod spodem:
Żeby jak najprędzej wyzdrowiał!
58
59

Miksa skrzywił się trochę, jak to przeczytał. On osobi ście nie miałby nic przeciwko temu, żeby Aysek pochoro wał sobie z pół roku, ale nie zaprotestował. Mogliby po myśleć, że zle Ayskowi życzy. A on wcale nie chciał, żeb Aysek cierpiał, tylko żeby tak troszeczkę pochorował so bie, nieszkodliwie. A najlepiej, żeby pojechał na dług urlop zdrowotny.
Stelmach, gdy wszedł do klasy, od razu zauważył nie codzienny napis. Stanął przed tablicą. Zarumienił się czy.
Chrząknął, chciał o coś zapytać, ale o nic nie zapytał.
Tego dnia klasa nie mogła go poznać. Wyprostowa zgarbione plecy, nie postawił ani jednej dwói, uśmiecha się do klasy i... mówił chłopcom po imieniu.
Klasa przyjmowała te oznaki sympatii z rezerwą i za kłopotaniem. Czyżby nieszczęsny sądził, że to jego miel na myśli?... Po dzwonku zatrzymał klasę i kazał zetrze) tablicę. Klasa ucichła przeczuwając coś niezwykłego.
 Zdradzę wam jedną nauczycielską tajemnicę rzekł cicho nie swoim, zachrypłym jakimś głosem.  Pa miętajcie, że największą przyjemnością, jaką mogą ucz niowie sprawić nauczycielowi, są nie deklaracje na tabli AC, ale postępy z jego przedmiotu.
Ledwie opuścił zmieszaną tym wyznaniem klasę rozległ się donośny głos Batury:
 Nie wychodzić! Nie wychodzić! Mam jedną myśl!
 Dzieciństwo! Na głowę chyba upadli. Guzik z tego wyjdzie. Jutro, najdalej pojutrze wszystko się rozleci. Ajo, co stoicie! Do roboty!  spędził ich z murawy.  Zakładać rękawice! Trzymaj gardę! Wyżej pięści! Tak. Uwaga, zaczynamy! Gong!
Na znak Goli mały Kryza z czwartej uderzył hufnalem w starą pokrywę od garnka. Runda się zaczęła.
Tymczasem na wsi działy się tego wieczoru dziwne rze-
Tego popołudnia trener Gola na próżno oczekiwał naj bardziej obiecujących juniorów z szóstej. Dopiero gdziei koło czwartej przyszli z krowami Miksa, Joniec i par^ z ich paczki. Wydali mu się jacyś nieswoi, zakłopotaj i niespokojni.
 Co z resztą?  zapytał ostro.
Nieskorzy byli do wyjaśnień. Wreszcie Miksa zaczął szepj tać mu coś na ucho. Gola słuchał najpierw ze zmarszczonymi brwiami, a potem z pogardliwym uśmiechem]
Najpierw krowy powróciły truchtem podejrzanie wcześnie z pastwisk, żałośnie porykując z głodu i oglądając się z wyrzutem na pędzących je bezlitośnie pasterzy. Pasterze zaganiali je krzykiem i nerwowym pośpiechem na podwórka i nie wiążąc nawet, wymykali się chyłkiem na wieś.
Tutaj panował już niezwykły ruch i bieganina. Rozlegały się przerazliwe gwizdy, stukania do okien, nawoływania. Kto by jednak uważnie obserwował te zjawiska, znalazłby w nich niejaką prawidłowość.
Oto można było zauważyć, że ruch ten robią trzynastolatki z szóstej. Zbierają się po trzech i znikają w chatach, skąd z reguły wylatuje po chwili rozwrzeszczane rodzeństwo.
Tym, którym na przeszkodzie stanęła złość losu, krnąbrność zwierząt, nakazy rodzicielskie czy inna siła wyższa  śpieszyli z pomocą koledzy.
Do Wiktora Stopy, który z nieszczęsną miną smykał siano z chudego brodełka, wpadli Rudniok i Batura.
 Co, jeszcześ się nie. wy grzebał?
Dorwali się do brodełka. Skaczą, ciągną, wieszają się, aż brodełko jak podgryziona wieża zachwiało się raz i drugi i runęło grzebiąc pod sobą sprawców. Osuch, wywabiony krzykiem, wyszedł na próg, oczy przetarł, przeżegnał się. Co to? Tam gdzie stał bróg, nie ma brogu.
60
61
Dopiero patrzy, a tu jakaś kupa siana rusza się jak żyw i pędzi na sześciu nogach do bramy.
Zaniemówił ze złości i pas zaczął z portek ściągać, a szukaj wiatru w polu. Nawiali. Tylko ślad z siana za sob zostawili.
Jadzka Pocieszkówna chciała dziś wcześniej niż zwyk spędzić swoje kozy z Wilczej Góry, ale chytre brodacz wyniuchały, że chce je oszukać, i rozbiegły się po górz z żałosnym beczeniem, że jeszcze głodne. Na próżn Jadzka chciała je wyłapać. Gdzie tam! Skacze to po sk łach niczym pchły po poduszkach. Nie dasz rady. Dopie ro przybiegły dwie dziewczynki, które jej szukały po c; łej wsi, i pomogły.
 Patrzcie, kozy gonią kozy  śmiał się Gola z dal ka, ocieniając oczy rękawicą bokserską.
Ale one nie zważały na prześmiechy. W trzy minut kozy zostały schwytane, powiązane za rogi, a-w minuta pózniej maszerowały już grzecznie dwójkami do wsi.
 Oj, kochane, żebyście mi tak zawsze pomagały śmiała się do koleżanek Jadzka.
Po Zośkę Szkło wpadły dwie dziewczynki, a tu matk^ zapędziła ją do robienia masła. Na dobitkę Zośka, jak te Zośka, rusza kijem, jakby maselnica była ze szkła, a k| z porcelany.
 Poczekaj! Wyrwały jej maselnicę, szast, prast, biją kijem, aż fuJ
czy, na dwie zmiany. Za dziesięć minut masło było zra bione, tylko się trochę śmietany wylało. A że kij się zła mał, też głupstwo. Oniemiałą Zośkę prowadzą pod ręcdj Nie wyrwie się, szkoda gadać!
Kiedy wieczorem Gola wracał z koczownikami z pid czenia kartofli, zdumiał się, że w tylu oknach jeszczj
0j(na. Zobaczyłby wszędzie trzy głowy schylone nad lampą i wszędzie w zeszytach te same zadania:
o szynce, która po ugotowaniu traci #; wagi, i
o okręcie, który płynie z Szanghaju do Europy.
Tego samego dnia koło dziesiątej wieczorem Wiktor z Karlikiem poszli jeszcze do Starej Chałupy. Z dreszczykiem w krzyżu uchylili drzwi. Ale wewnątrz nikogo nie było. Nie zauważyli też nic podejrzanego. Żadnych odgłosów czy świateł. Tylko wiatr świstał w dziurach dachu i skrzypiały monotonnie okiennice.
Czekali jeszcze godzinę. Nic się nie zdarzyło.
 Zdawało ci się wtedy  powiedział Karlik. Wiktor potrząsnął głową.
 Nie, na pewno widziałem.
 Może ktoś się schował przed deszczem  bąknął Rudniok.
Kiedy rozstawali się, powiedział:
 Nie od tej strony trzeba zaczynać. Wezmy się lepiej za rozpracowanie Bolesławca. To jest ptaszek!
Nazajutrz na polskim Zajączkowski przyłapał Jońca smarującego coś w zeszycie.
 Pokaż, co tam mażesz! Joniec wstał zakrywając książką dwa zeszyty.
 Co tam skryłeś? Kierownik podszedł do ławki i wyciągnął spod książki
zatłuszczony zeszyt Jasia Skórki oraz drugi  Jońca, z świeżo rozmazanym zadaniem o szynce.
 Co?  zdumiał się.  Odpisujesz rachunki? Przecież dzisiaj nie będzie lekcji arytmetyki.  Spodziewał się raczej wszystkiego niż zadania o szynce.
Joniec milczał zawstydzony. Czuł na sobie ciężkie spoj-
się świeci. Nawet w tych, gdzie dawniej chodzili spa rżenia całej klasy.
z kurami.  No, powiedz, po co odpisywałeś to zadanie?  na-
Jeszcze więcej by się zdumiał ten, kto by zajrzał w *egał kierownik, ale na próżno. Joniec milczał jak grób.
62
63
 Może ty powiesz?  zwrócił się kierownik do Skó ki.  Widzę tu twój zeszyt.
Jasio Skórka przecierał wystraszone oczy nic nie rozu miejąc.
Zajączkowski spojrzał na niego ze wstrętem.
 Siadaj, jak zwykle nieprzytomny jesteś. Ledwie zamknęły się drzwi za kierownikiem, przypart
Jońca do ściany. Jego bezwstydny czyn wywołał oburzę nie i pogardę. Zwykłe zadanie może sobie odpisywać chce, ale takie zadanie! To tak, jak ocyganić w grz w okręty. Jeszcze gorzej!
 Chciałeś oszukać klasę!  Batura chwycił go za ko nierz.  Nie odrobiłeś nawet jednego zadania. Bezcze ność!
 Nie miałem czasu, słowo daję!  krzyczał przestra szony Joniec.
 Obejrzeć mu twarz! Wizja została przeprowadzona z sumiennością i do
kładnością, która zawstydziłaby niejednego łapiduch z ośrodka zdrowia. Diagnoza brzmiała:
 Boksował się. Nawet kawę mu puścili. Skwar w nosie. Oko podpuchłe na nowo i warga rozcięta.
 Co z nim zrobimy?
 Zamknąć w ziemiance koło Figury na godzinę.
 Wtrącić do Dzikiego Szybu bez lampy.
 Niech lepiej przygotuje na jutro zadanie o szy: i o Szanghaju i jeszcze trzy nowe za karę.
Po dyskusji wybrano to ostatnie.
Przed lekcją arytmetyki, która miała być wolna, kierov ?V: wywołał Baturę i wręczył mu  W pustyni i w @& szczy" ze szkolnej biblioteki.
 Lekcja będzie wolna. Macie być cicho. Żebym słyszał wrzasków. Czytajcie to sobie na głos.
Batura chrząknął zakłopotany, trzymając jak głujj
książkę- Chciał powiedzieć, że mają co innego do roboty, ale ugryzł się w język. Jak tajemnica, to tajemnica.
Ha lekcji zaszedł nowy wypadek. Wszyscy krzyczą, żeby sprawdzić zadania, a Miksa jakby nigdy nic.
 Ring wolny!  odsuwa ławki i odpycha wszystkich.  Pokażę wam nowy chwyt. Japoński. Chodz, Stopa.
Nie czekając, aż się Wiktor zgodzi, rąbnął go w kolano, poderwał mu błyskawicznie drugą nogę i obalił na ziemię.
 Co, niezłe?  rozglądał się z uśmiechem.  Japończycy tak robią.
Wiktor zerwał się wściekły z pięściami.
 Na miejsca!  krzyczy Batura.  Będziecie się grzmocić potem.
 Ty mi każesz?  zaperzył się Miksa.  Wychowawca się znalazł!
Ale już klasa ryczała:
 Miksa, na miejsce! Stopa, oddasz mu na przerwie!
Wiktor mrucząc pozwolił się odciągnąć. Upłynęło jeszcze parę minut, zanim Miksa i wszyscy inni wrócili do ławek. Usiłując przekrzyczeć klasę Batura wołał, żeby ustawili się w swoje trójki i podchodzili do stołu nauczycielskiego, to  się sprawdzi".
  Się", to znaczy kto?  pytano zaczerwienionego Batury.
Rozległy się gwizdy.
 Zdjąć go!  krzyczał Miksa.  Co on tu się będzie rządził!
 Batura, na miejsce!  wołano z różnych stron.
 Przecież ktoś musi sprawdzić  usiłował się bronić.
 Ale z jakiej racji ty?
64
Druga Księga Urwisów
65
 Ale! Kto go upoważnił?!
 Znów się rządzi!
 Ja też mogę sprawdzić  zaofiarowała się Zosi; Szkło.
 Ty? Ty byś do północy nie zdążyła.
Nie mogli dojść do zgody. W końcu zaczęli sprawdzać jeden od drugiego, jak kto chciał. Po prostu przychodzi chłopak i zaglądał ci w zeszyt:
 Pokaż, jak napisałeś?
Zrobił się szum i hałas. Niektórzy napisali zle i wstydzili się pokazać, więc wyrywano im zeszyty i zaglądano przemocą. Batura patrzył ze zgrozą na ten bałagan. Tyl ko koło Miksy zajmowano się czym innym. Odchodziła tam jakaś dyskusja sportowa nad wymiętym  Przeglą dem". Batura przygryzł wargi, podszedł do Miksy i zapy tał:
 A ty?
 Czego chcesz?
 Pokaż, czy odrobiłeś zadanie!
 Idz, odwal się!
 Dlaczego nie odrobiłeś?
 Bo nie.
 Więc nie uznajesz akcji?
 Wypchajcie się, jeszcze nie upadłem na głowę. Batura posiniał.
 Po raz ostatni pytam, czy się będziesz uczył?
 Ani mi się śni!
Batura cofnął się o krok i z całej siły trzasnął g< w twarz.
W klasie uciszyło się, jak makiem zasiał. Miksa otaii twarz, oczy zabłysły mu jak kotu, zacisnął zęby i skoczył na Baturę. Na pomoc sypnęli mu się sojusznicy z paczki! Ale za Baturą stanęła klasa. Zakotłowało się w całej saj li. Po dwu minutach słabszych liczebnie sojusznikó)! Miksy rozgromiono bezlitośnie, nie stawiali zresztą zbyt
66
zaciętego oporu. Miksa po rozpaczliwej obronie został złapany w końcu za ręce i nogi i rozciągnięty jak długi na ławce. Próbował się wydrzeć, pienił się z wściekłości, skręcał jak piskorz, gryzł chłopców po rękach, ale
67
trzymała go mocno dziesiątka dłoni nie mniej zaciekłych Tak rozłożonemu haniebnie na ławce wtłaczano linijki poszanowanie dla akcji uchwalonej przez klasę. Puszczo no go dopiero wtedy, gdy rozległy się kroki śpieszącegc na następną lekcję Stelmacha. Bano się puścić go wcze śniej, żeby się nie mścił. Przy Stelmachu już nie śmiał rozcierając plecy, powlókł się na swoje miejsce.
Tak rozpoczął się w szóstej sławny okres samokształcę nia.
ROZDZIAA IV
Kartki z dziejów Seminarium Wyższego.
Powrót Stachurki. Złamany oszczep.
Sprawa nadzwyczajnego wydania
Z notatnika Batury
27 września, sobota
A więc przyjęli mój pomysł. Robimy niespodziankę Są-1 dejowi. Tego się na pewno nie spodziewa. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego. A jaką minę będziJ miał Zajączek! A Stelmach! To on nam niechcący podsuł nął tę myśl. Tylko tajemnica musi być zachowana aż do ostatka! Nikomu ani mru-mru!
Swoją drogą nie wiedziałem, że to tak ciężko pójdziej Nie wszyscy się podporządkowali. Joniec próbował oszul kać, a Miksa w ogóle się uchylił. Wczoraj spraliśmy gol ale nic nie pomogło, tylko się zaciął, obrażony na całl klasę, dyszy zemstą. Dzisiaj znów nic nie przygotował! Nie wiem, co robić, przecież nie możemy go co dziel prać. Tu zresztą nie chodzi o niego. Na nim to mi wcall
68
0ie zależy. Sądej wie, co on za ptaszek, i nie zdziwi sję, jak on jeden.nie będzie nic umiał. Ale chodzi mi
0 to, że on zle wpływa na klasę. Cała paczka go małpuje. Jak mu się będzie pobłażać, to i inni spróbują się uchylać.
Wczoraj i dzisiaj był straszny bałagan przy sprawdzaniu zadań. Nawet dobrze nie wiadomo, kto napisał i czy dobrze. Karlik mówi, że to dlatego, że nie ma organizacji i że trzeba uchwalić statut. Więc od razu wszyscy, żeby ułożyć statut, bo jakże bez statutu. No, niby racja.
29 września, poniedziałek
Dzisiaj też nie sprawdzaliśmy zadań. Sprawy organizacyjne nas pożarły. Układaliśmy statut. A to wcale nie takie łatwe. Najpierw kłóciliśmy się, od czego zacząć. Ja chciałem, żeby od tego, jak kontrolować odrabianie zadań, czyli kto ma prowadzić przepytywanie na lekcji, i co robić z tymi, którzy nie będą się chcieli uczyć, ale mnie zakrzyczeli i powiedzieli, że trzeba zacząć od wymyślenia nazwy. Bo tak jest we wszystkich statutach.
Cała godzina na tym zeszła, bo nie mogliśmy się zgodzić.
Wiktor chciał nazwać naszą akcję:  Samopomoc koleżeńska", ja   Spółdzielnia nauki", ale jakoś nie spodobało się.  Nudne nazwy"  powiedzieli. Więc znów ktoś chciał, żeby było:  Zrzeszenie uczniowskie Liczydło, ale też nie przeszło, że nieładne. Zosia Szkło chciała:  Związek osób podciągających się", a Pocieszkówna   Towarzystwo wzajemnego podciągania", ale Miksa od razu dodał: ... na sznurku" i wszystkim te nazwy obrzydził.
Wtedy wstał Karlik i powiedział, że ma nazwę poważną
1 uczoną. Podszedł do tablicy i napisał:
69
Technikum Arytmetykum Magnifikum


Nie można powiedzieć. Zrobiło wrażenie. Nazwa nie zwykła i naukowa, tylko wydzwięk jakiś za bardzo koś cielny. Odrzuciliśmy.
I wtedy wstał Jasio Skórka. Wszyscy myśleli, że on śpi a on słuchał. I jego ruszyło. Więc wstał i powiedzia żeby nazwać  Seminarium", bo jego brat, ten, co jest n uniwersytecie w Krakowie, opowiadał, że oni tam mą takie ćwiczenia naukowe i nazywają je seminarium
Klasa ucichła. Wszyscy dziwili się, że taka łajza ospała a wymyślił. Od razu spodobało się. Nazwa mądra i poważ na. A najwięcej ten uniwersytet wszystkich przekonał.
 Niech będzie Seminarium  zgodził się Karlik  a wyższe".
 Dlaczego wyższe?"  zapytał Skórka.
 Głupi, zawsze to lepiej brzmi: Seminarium Wyższe"
I tak zostało.
Mówiąc prawdę, to mnie to przypomina trochę tj budę, gdzie na księży uczą. Ale niech im tam będzi Grunt, żebyśmy się uczyli, a nazwa nieważna.
30 września, wtorek

Statut wciąż jeszcze nie jest gotowy. Dzisiaj przez cali wolną lekcję wybieraliśmy przepytywaczy do komis! kontrolnej. Weszło nas tam pięcioro najlepszych z aryl me ty ki. Zgodziliśmy się, że będziemy pytać na zmiana każdego dnia kto inny. Znów cała lekcja na tym zeszłąj Zadań nie było czasu sprawdzić.
1 pazdziernika, środa
ue Dzisiaj to już się nikt nie kłóci o nic  na wszystko się gadzali- A więc uczymy się w trójkach i każdy odpowiada kolegów swojej trójki. Kto nie będzie chciał pracować w Seminarium Wyższym, do tego nie wolno się odzywać i będzie się go wywieszać w gazetce. Tak mówi ż 13 statutu. Zostało nam jeszcze do końca lekcji prawie pół godziny i chcieliśmy sprawdzić zadania. I wtedy wyszło na jaw, że prawie połowa nic nie odrobiła, a reszta  byle jak. Zezłościłem się i krzyczałem.
Nie wiem, czy co pomogło, bo Pocieszkówna powiedziała, że nudny jestem a Miksa śmiał się. Oni sobie z Jońcem nic z niczego nie robią.
2 pazdziernika, czwartek Siódma rano
Dzisiaj o piątej powrócił Pietrek z delegacją. Całą noc jechali pociągiem. Są bardzo pomordowani. Pietrek nic nie chciał opowiadać, tylko poszedł spać. Ale nic się nie przespał, bo zaraz naschodziło się ludzi i zaczęli go wypytywać. No, to on opowiadał. Ale jak ludzi przybywało coraz więcej, to się rozzłościł i powiedział, żeby mu dali spokój. Jak będzie zebranie sprawozdawcze, to wtedy wszystko sam opowie.
Zaraz pobiegnę do szkoły dowiedzieć się, co opowiada Stachurka. Boję się tylko, czy przyjdzie do szkoły i czy nie śpi tak jak Pietrek.
li a.
ó.
sma wieczorem
Ufff! Statut nareszcie ułożony i zaprzysiężony. Najwyż szy był czas, bo zdaje się, że klasa zmęczyła się już tro
70
Stachurka przyszedł do szkoły! Mówi, że położyli go na półce w wagonie i wyspał się zupełnie dobrze. Jak była lekcja polskiego, to Zajączek kazał mu, żeby się podzielił wrażeniami, i on się dzielił. Całą godzinę opowiadał, potem my go wypytywaliśmy, a potem znów opowiadał.
71
Byli w takich spółdzielniach, gdzie woda idzie sama do żłobów.  Rurami  mówi  na pompę ciągną i nie trzeb] nosić". A pasza to jedzie na takiej linie i tylko oborowy rd zdzielą. I jest specjalny pastuch, który nic innego nie robi tylko pasie.
Wtedy wstał Wiktor Stopa i zapytał, czy tam krowy s! tylko spółdzielcze. Stachurka odpowiedział, że nie tylko, b< każdy członek spółdzielni ma jeszcze w domu dwie alb< przynajmniej jedną krowę i cielęta własne, i świnie te: mają.
 To znaczy, że i tak się paść musi"  mruknął Wikto i usiadł.
Wszyscy ucichli. Prawda, o tym nikt nie pomyślał, że tan też będą przy chałupie krowy. Cała klasa patrzyła na Sta churkę.
 Ja nie widziałem, żeby tam kto z chłopaków pasał"  odrzekł zaczerwieniony.
Widziałem, jak Miksa mrugnął do Jońca.
 To co robili po południu?"  zapytał z chytrym u śmieszkiem.
 Niektórzy byli w domu... pewnie odrabiali lekcje a inni na boisku".
 No, to kto pasie te prywatne krowy? A może się wcali nie pasą?"  pytał złośliwie Miksa.
Stachurka spojrzał zakłopotany na kierownika.
 Nie bój się, pasą  rzekł kierownik do Miksyj marszcząc brwi.  Jak będzie zebranie sprawozdawcza to się bliżej o tym dowiecie".
Ale zaraz wstała Jadzka Pocieszkówna i zapytała St churkę słodziutkim głosikiem:
 To mówisz, że oni mają krowy i świnie?"
 Tak, świń to mają, ile chcą".
 I kury też?"
 1 kozy?"
Stachurka zastanowił się. Kóz tam nie widziałem, ale owce to mają".
 I wszystko trzymają przy domu?" Tak, i jeszcze mają morgę pola na kartofle. To się nazywa działka przyzagrodowa".
I starsi odrabiają dniówki w spółdzielni?"
0:".
,No to...  wykrztusiła, czerwona.  No, to mnie się zdaje, że... że tam dzieci mają jeszcze więcej do roboty".
W klasie wybuchła wrzawa.
 No tak, jak rodzice zajęci są na wspólnym, to dzieci muszą pewnie same robić koło tych działek, koło tych krów i świń, i owiec, i na podwórku". I wszystkie oczy obróciły się na kierownika. A on przypatrując się uważnie Jadzce powiedział:
 Ty nie martw się o dzieci w spółdzielni, Jadziu, ich rodzice mają więcej czasu niż wasi, w spółdzielni praca jest tak zorganizowana, że nie trzeba robić cały dzień, i jest lżejsza. Zdążą i swoim podwórkiem się zająć. Ale powiedz, skąd u ciebie takie pytania. Sama na nie wpadłaś?"
Jadzka milczała, zaczerwieniona.
 Ale zawsze nawet przy spółdzielni robić trzeba"  szepnęła któraś z dziewczynek.
 A czy jest coś na świecie bez pracy?  nasrożył się kierownik.  Coś mi tu towarzystwo zbyt leniem pachnie".
Klasa umilkła, zawstydzona, i już nikt nie chciał pytać, więc ja wstałem i zapytałem Stachurkę, czy tam jest drużyna harcerska.
Znowu wszystkie oczy powędrowały na niego.
 Jest"  odpowiedział.
Podobno nielicha. Mają własną świetlicę i tam jest stół do ping-ponga. I nauczyli Stachurkę grać. Przywiózł na-
73
wet piłeczkę. I gazetkę ścienną też robią. I widział, ja\ grają na boisku w siatkówkę.
 A kopali?"  podchwycił Miksa.
 Nie widziałem".
Miksa usiadł uśmiechając się krzywo. Jemu tylko noil na się podoba.
Połowa klasy nie widziała jeszcze, jak się gra w pingB -ponga. Na przerwie oglądali piłeczkę. Miksa zaraz @> rwał ją i zaczęli z Jońcem grać piórnikami, aż rozbili. Zoł stała z niej tylko skorupka, jak z jaja. Stachurka @V0:0H Mówił, że mu nie chodzi o piłkę, ale że to pamiątka.
Po południu nie mogłem odrabiać lekcji, bo znów sie naschodziło ludzi do Pietrka i Pocieszek też przyszedł, ale nic nie mówił. Nie w humorze jakiś. Więc poszedłem dcl Stachurki. A tam niespodzianka. Okazało się, że najciekawsze zostawił na koniec. Otóż przywiózł ze spółdzielni małego wilczura. Harcerze podarowali. Szczeniak jes szary, okrąglutki i taki tłusty, że jak się rozpędzi na swoich krótkich łapach, to nie może zahamować i przewracć się. Mamy z niego dużo pociechy.
3 pazdziernika, piątek
Okazało się, że z tym szczeniakiem to nie taka prosta sprawa. Stachurce wstyd było się tamtym harcerzom I przyznać, że u nas nie ma drużyny, i zbujał ich, że jest. I Więc jak odjeżdżał, patrzy, a oni mu wtykają tego szczeł niaka i mówią, że to dla naszej drużyny.
Nie wiemy teraz, co robić. Chyba powinniśmy im odesłać ten podarunek i napisać, że Stachurka powiedział nieprawdę. No, bo teraz nie wiadomo, czyj ten psiak jest.
Ale prawdę mówiąc, to ciężko byłoby odesłać. JuM
I
" przyzwyczaił do Stachurki, biega za nim i na krok go n;e odstępuje. A poza tym co to za szczeniak! Zaraz poznać, że rasa.
Cała nadzieja, że założą u nas drużynę i będziemy mieli czyste sumienia.
4 pazdziernika, sobota
Dzisiaj rano była znów awantura z Kropą.
Joniec przyniósł do szkoły oszczep. Zupełnie jak prawdziwy, z żelaznym ostrzem. Joniec mówi, że to jest okucie ze specjalnej stalowej blachy. Mnie się wprawdzie zdaje, że po prostu z blachy ze starego wiadra. No, ale ostatecznie, co za różnica? Grunt, że pomysłowo zrobione.
Rzucaliśmy po kolei. Miksa chciał pokazać, co on nie potrafi, i rzucił z takim rozmachem, że oszczep wylądował na dachu szkoły.
Nie było innej rady, Miksa musiał wdrapać się po drzewie na dach. Lecz co to jest dla niego? Po minucie miał już oszczep w ręce. Na nieszczęście w tym momencie na podwórzu pojawił się Kropa. Chłopaki zaczęli dawać znaki ostrzegawcze, ale Miksa nie zauważył i zrzucił oszczep w dół. I jeszcze tak nieszczęśliwie rzucił, że wprost pod nogi Kropie. Zanim Joniec zdążył dopaść, Kropa podniósł oszczep i połamał na kolanie, na oczach całej klasy.
Chociaż jestem teraz z Miksą i Jońcem na bakier, to muszę powiedzieć, że to było świństwo. Trzeba już być zupełnie złym, żeby tak zrobić. Co mu oszczep przeszkadzał?
Gola mówi, że Kropa dlatego jest taki zły, bo ma kamień w piersiach.
Myśleliśmy, że Gola sobie tylko tak powiedział, jak to się mówi o złych ludziach, ale przysięgał się, że Kropa ma prawdziwy kamień. Od ojca słyszał.
75
To Karlik w śmiech.
 Głupi jesteś, Gola  powiedział  czy można mid kamień? To się tylko tak mówi o złych ludziach, że maj serca z kamienia. A ty myślisz, że naprawdę?"
Wtedy Gola się obraził i odrzekł, że nie jest dzieckieil i wie, że się tak mówi, ale jeśli chodzi o Kropę, to moż^ my wierzyć albo nie, ale on ma prawdziwy kamień.
Zabił nam ćwieka tym kamieniem. Jak pan Sądej wre ci, trzeba będzie kiedy o to na wolnych pytaniach zapj tać.
5 pazdziernika, niedziela
W spółdzielni nie pasie się krów. Już wiemy na pewnoj Ani tych spółdzielczych, ani tych prywatnych czy, jak irl tam, przyzagrodowych. Znaczy się nikt z uczniów nie pal sie, bo wszystkie  i jedne, i drugie, pasie ten pastuch! o którym opowiadał Stachurka. Na spółdzielczym pastwi! sku pasie, tylko pózniej jedne idą do obory spółdzielczej] a te przyzagrodowe  do obórek przy zagrodach, gdzil je doją na własny użytek.
Tak mówili wszyscy, co wrócili z wycieczki, na zebraniij w szkole. Gondera pozwolił i ja też tam byłem razem ze Stachurka. Jako redaktorzy, siedzieliśmy w pierwszym rzęj dzie. Ludzi się tyle napchało, że aż zrobiło się duszno i mul sieliśmy okna otwierać. A za oknami też stali.
Najwięcej mówił Pietrek, aż chrypiał, ale nie żałował gardła. Wszystkim dogodził, tylko naszemu ojcu nie. Co trochę głową kręcił i na głos wtrącał:
 Pofolguj, Pietruś, pofolguj, nerwowy się zrobiłeś, jal profesor językiem trzepiesz. Nie tak trza do ludzi, statej czniej, ludzie narwańców nie lubią. Już lepiej jak @3H boszcz zaciągaj".
Pietrka krew zalewała, że ojciec tak go przy ludziacl poucza, i ze zdenerwowania jeszcze głośniej zaczyna
-po ojciec znów:
Kie drzyj się tak i rękami nie wymachuj, pomyślą  o partyjniak, komenderuje!"
potem przyszedł dziadek Kryza i przepchał się aż do stołu. Ustąpiłem mu miejsca, bo on jest głuchy i musi siedzieć zupełnie blisko, żeby co słyszeć. Ale i tu było dla niego za daleko, więc wziął krzesełko i usiadł naprzeciw pietrka. Z dłonią zwiniętą w trąbkę pod samą gębę mu się podstawiał. A jak czego nie dosłyszał, to zaraz przerywał:
 Co? Jak mówisz? Musiało cię zawiać po drodze, bo głos zupełnie straciłeś. Mówże, jucho, głośniej!"
No, ale jak Pietrek głos podniesie, to go znów ojciec ucisza, więc tylko czoło ucierał. Bo czyż można ludziom dogodzić?
Ledwie się zaczęła dyskusja, dziadek Kryza o głos poprosił.
 A do chlewików zajrzałeś"?  zapytał Pietrka.
Pietrek popił wody ze szklanki.
 Zajrzałem"  otarł usta.
 No i emerytów widziałeś?"
 Widziałem".
 Hę? Jak powiadasz?  podniecił się dziadek.  A... a co im tam zryć dają?"
 Aupiny, żołędzie, chwast siekany, otręby".
Dziadek zatrząsł się z gniewu.
 I jedzą?"
 Aż im się uszy trzęsą i pokwikują z rozkoszy".
 Hę?"
 Tak, i każdy ma po sto osiemdziesiąt żywej wagi, a słoninę grubą na pięć palców".
Sala zatrzęsła się śmiechem i potem już do końca było wesoło. Tylko jeden Pocieszek, chociaż zawsze taki weso-#, tym razem nie miał humoru. Krzywił się i mruczał,
76
77
a w końcu zapytał Pietrka, ile mu zapłacili, żeby tak g dał, i Pietrek wyrzucił go z sali.
* Po zebraniu sekretarz Bryl długo rozmawiał z Pie kiem, a potem Pietrek zawołał mnie i powiedział, że n sza ostatnia gazetka podobała się (no, myślę, tyle mri zdrowia kosztowała! Szkoda, że zaraz zdarli, bo leps gazetki zaraz przez złość ktoś zdziera  nie można up nować) i żebyśmy zrobili teraz  wydanie nadzwyczajne z okazji tej wycieczki (masz ci buty!), i że da mi zdjęci fotograficzne z tych spółdzielni, to będziemy mogli wyk rzystać jako ilustracje. Więc ja tłumaczyłem, że jesteśnl zapóznieni w nauce i że nie mamy zupełnie czasu, ale o powiedział, że muszę się postarać, bo to jest bardzo wa: ne, że dopiero teraz rozpocznie się prawdziwa bit\vcale nie jest walka, tylko trening, i że on się z nikim nie o spółdzielnię, bo powstał komitet założycielski, i że mAije, tylko  kształci narybek". Pokazał mi numer  Prze-
Simy pOmÓC. %-i-J- A------*-----------   _--------------i-j~i_ii . _j_:_"._.____
7 pazdziernika, wtorek
Wstyd mi się pokazać na wsi, bo gazetka jeszcze niego-towa. Pietrek też wciąż się dopytuje. A tu tylko dziewczynki napisały, a chłopcy to w ogóle nic.
Wszystko przez te lekcje boksu, które urządza Gola. Okręcają sobie łapy szmatami, na to wkładają futrzane rękawice i grzmocą się po gębach. W dodatku Gola nie przestrzega wagi. Stare byczysko, waży chyba z sześćdziesiąt kilo, a walczy z chuchrami trzydziestokilowymi. Sta-churkę tak zamroczył, że musieliśmy go cucić zimną wodą.
Najgorsze, że nie da sobie nic powiedzieć. Mówi, że to
6 pazdziernika, poniedziałek
i glądu Sportowego" z zeszłego poniedziałku, gdzie piszą:
i  Podnieść poziom kształcenia młodych kadr spprto-
I svych". On właśnie kształci, powiada, więc żebym się go
I nie czepiał. Że puszcza kawę z nosa? Tak, owszem, przy-
Zmobilizowałem cały komitet redakcyjny. Nawj maje, zdarza się, ale bez tego nikt nie zostanie bokse-
dziewczynki. Wszyscy chcieli napisać. Ale najwięcej lica rem. No i co na to poradzić?
na Stachurkę. Wieczorem Pietrek znów mnie męczył. Zapytał szyder-
Nie wiem tylko, co będzie z Seminarium Wyższym. / :zo, czy wiem, co to jest wydanie nadzwyczajne, niedbaliśmy się najpierw przez ten statut, pózniej prze  Tak jest"  odrzekłem, powrót delegacji, a teraz ta gazetka na karku.
Dzisiaj przepytywaliśmy z arytmetyki. Przeszło połowi nie nauczyła się. Ręce opadają. Czy wszystko ma pójśł
 No, to czego się, u licha, grzebiecie?"  powiedział.  Nie ma z kim robić  odparłem  kolektywu nie ma". Pietrek zaczął się śmiać i poklepał mnie po ramieniu.
na marne? Po tośmy statut układali? Powiedzialei^ie wiem, co to ma właściwie znaczyć. Przecież nic śmie-
o sprawie Pietrkowi, myślałem, że się będzie śmiał, afenego nie powiedziałem. Sam Pietrek też tak stale mówi
nie. Podobało mu się. Powiedział, że dobra myśl, tyli nikt się nie śmieje. Ci starzy są tacy dziwni.
formalizm nas zjadł. Nie wiem, co to takiego jest, ale wi
docznie coś takiego, co zżera jak formalina, którą dezyn $ pazdziernika, środa
fekowali u nas chlewy, gdy świnie na różycę zdychaffl
Ale ja myślę, że to nie żaden formalizm, tylko słomian Nic nie wychodzi  wszystko się rozpada! Wczoraj je-
ogień. Znudziło im się już. pcze dwie trójki przygotowały arytmetykę, dzisiaj już
78
79
.
nikt. Nawet ja nie miałem z kim pracować. Rudnid i Stopa nie przyszli i nigdzie nie mogłem ich znalezć. Oi teraz znikają gdzieś wieczorami. Myślałem, że chodzą dc Goli na te jego treningi, ale nie. Gola też się skarży, I porzucili ring. Mają jakieś swoje tajemnicze sprawi Gdybym miał więcej czasu, tobym ich zaczął tropić.
O gazetce wolę nie pisać, bo to wstyd i hańba!
A najgorsze, że człowiek nic nie może zrobić! Gdi by była drużyna! Poszedłbym wtedy do rady drużyi i powiedział:  Dajcie nam obkutego siódmaka do 03G metyki". I sprawa załatwiona. Swojego nikt nie słucl i nie poważa, ale siódmaka baliby się i słuchali!
No i dyscyplina! Harcerze przyrzekają karność i dobi naukę. A jakby coś nie grało, zrobiłbym zaraz zbiórlj i obsztorcował, kogo trzeba. A jak nie poskutkuje  fo ze dwora! Niech usycha poza drużyną! Nie wiem, czy ) chciałby usychać.
Gdyby była drużyna! Ale ten nowy, co miał być prze wodnikiem, jakoś nie przyjeżdża. Chłopaki tracą już n dzieję. A przecież towarzysz z Komitetu Powiatowe, obiecał. Chyba nie zarwie. A może zapomniał? To pra da, że mógł zapomnieć.
Pytałem w tej sprawie Zajączka. Kazał być cierpliwyd Mówi, że jeśli ten nowy nie przyjedzie, to pan Gondeij nam zorganizuje, i każe czekać. Ale czy z taką ważfl sprawą można czekać? Swoją drogą to byłoby morowi! jakby Gondera... Ale nawet nie śmiem o tym myśleć. Zj jączek chyba mnie tylko tak pociesza. Przecież wszys<| wiedzą, że pan Gondera nie ma zupełnie czasu. Jeszcj teraz... kiedy idą wybory!
9 pazdziernika, czwartek
Dzisiaj Gola puścił Jońcowi farbę z zębów. Joniec @VG krwią. Baliśmy się, żeby zęba nie wypluł. Nawet sal
80
Gola się przestraszył. Kazał go posadzić i wachlował go mokrą chustką od nosa. A potem prosił mnie, żebym Jońcowi obejrzał zęby, czy mu co nie brakuje. Obejrzałem. Ma wszystkie, ale gdy spróbowałem palca-BV5 to jeden na przodzie mu się chwieje jak obruszany gwózdz.
Powiedziałem Jońcowi, żeby nic nie gryzł, bo mu ten ząb wypadnie, i dla pewności zabrałem mu wszystkie orzechy.
Pomyślałem, że za wcześnie tracimy mleczne zębyl Żeby tak można było zatrzymać je, aż się przejdzil pierwszy trening!
Godz. 9 wieczór
Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. PrzygnębiłenJ Jońca tym zębem i wziął się nareszcie do rysowania dla gazetki. Stachurka też pisze. Na jutro ma być wszystkJ gotowe.
Szczeniaka trzeba ochrzcić, bo każdy na niego woła inaczej: Grubas, Bimbek, Bimpuś, Trombuś, Ciapa = i gotów biedak zgłupieć do reszty. Bo i tak nie wie, co t( ma znaczyć, że ma tylu panów.
Postanowiliśmy, żeby do czasu drużyny codziennie by u kogo innego z komitetu.
Będziemy go tresować, żeby był taki mądry jak wilki WOP-u. Może kiedy złapie jakiego dywersanta?
10 pazdziernika, piątek
Nie mogę już tak dłużej. Straciłem cierpliwość. Niech się dzieje, co chce, będę dzwonił do Komitetu Powiatowego.
Wszystko się rozlazło. Seminarium Wyższe nie istnieje. Reportaż Stachurki do luftu, gorzej niż w zwyczajnej gazecie.
 W spółdzielni widzieliśmy ładne krowy, świnie, owce, kury. Krowy dają dużo mleka... Dzieci mają drużynę, boisko, świetlicę. Świetlica jest ładna"  i tak w ten deseń nudzi.
I to ma być reportaż? Kto to przeczyta? Już by lepiej napisał to, co w klasie opowiadał, możliwiej by wyszło.
Joniec też. Narysował jakichś drabów i pokraki i chciał
82
" wniówić, że to są spółdzielcy i ich dzieci. Przegoniłem
Otępienia od tego boksu dostali czy co? Jak nie będzie drużyny, to wszystko formalizm zeżre, jak mówi Pietrek.
ROZDZIAA V
Telefon Batury
Batura stał czerwony przy aparacie telefonicznym, przyciskając mocno słuchawkę do ucha. Czekał na połączenie z Komitetem Powiatowym. Gdyby nie asysta, rzuciłby słuchawkę i uciekł, gdzie pieprz rośnie, ale dzięki przeklętej uprzejmości pana Wcisły wpakowało się dziesięcioro z szóstej i pilnują. Właściwie to cała klasa chciała się wpakować, ale Wcisło bał się, że mu zdemolują pocztę, i wpuścił tylko  dziesięcioro sprawiedliwych"  jak zażartował. I teraz pilnują.
Wpatrują się z napięciem w twarz Batury. Czuje na sobie ich spojrzenia. Z wyrazu twarzy chcą poznać, jak sprawy stoją. Dlatego nie dość, że nie może się ruszyć, to jeszcze musi udawać olimpijski spokój.
Nikt nie śmie się dowiedzieć, że i nieustraszone serca drżą czasami.
No, nareszcie! W słuchawce zachrobotał głos:
 Słucham, kto mówi?
 Proszę towarzysza instruktora  wykrztusił Batura.
 Którego?
Ba, żeby to Batura wiedział. Nie zna przecież nazwiska. Tymczasem instruktorów jest widocznie dużo.
 Ja... my bardzo przepraszamy... bo my dzwonimy z Wilczkowa i... i tu był niedawno instruktor... ale my nie wiemy, jak się nazywa.
6*
83
 Zaraz, zaraz, kto mówi?
 Szósta klasa, przy telefonie Batura.
Po tamtej stronie ktoś chrząknął jakby zdziwiony. A potem zapanowało milczenie. Widocznie zatkała ich jego bezczelność, a może nie chcą rozmawiać i rzucili słuchawkę?
Batura spocił się jak mysz. Chłopcy patrzyli na jego czerwoną twarz i czuli, że coś niedobrego się święci.
Nie, nie rzucili słuchawki. Słychać stukot maszyny do pisania, jakieś głosy... kroki...
 No, teraz mnie obsztorcują jak złoto"  myśli Batura.
Zdjął go strach. Nagle wydało mu się, że to było zbyB śmiałe z jego strony dzwonić tam do nich. Zabiera im I czas, jakby nie mieli ważniejszych spraw na głowie. Już I chciał odłożyć słuchawkę, gdy usłyszał chrobot i jakiś I inny głos powiedział:
 Chodziło wam pewnie o towarzysza Aąckiego, ala jego nie ma. Wyjechał w teren. Powiedzcie, jaką macie sprawę, a może sami załatwimy.
 My... my mamy taką sprawę, że... że towarzysz Aącki miał sprawdzić w województwie, czemu do nas przewodnika drużyny nie przysyłają. Bo u nas nie ma drużyny, bo nie ma kto prowadzić i...
 Jak to? A wasi nauczyciele? Nie nadają się?
 Jeden się bardzo nadaje, pan Gondera.
 No więc...
 Tak, ale on jest bardzo zajęty. Bo on jest aktywistą. I dopiero ma jego sprawa stanąć na Prezydium... Więc pan kierownik pociesza nas, że jak nie przyślą nowego, to pan Gondera zorganizuje i każe, żebyśmy byli cierpliwi. Ale czy można być cierpliwym? Więc my chcemy się dowiedzieć, jak jest z tym nowym panem, bo towarzysz Aącki obiecał, że sprawdzi, no, ale widać zapomniał, bo już tyle czasu...
84
 Zaraz, zaraz. A kiedy on wam to obiecał?
 Równo dwa tygodnie temu.
Człowiek po drugiej stronie telefonu chrząknął zakłol potany.
 Hm, i mówicie, że już dłużej w żaden sposób niJ możecie czekać?
 W żaden sposób, towarzyszu  Batura przestąpił z nogi na nogę.
 Może jednak dacie nam jeszcze ze trzy dni zwłoki J niecierpliwi ludzie?
Batura zaczerwienił się.
 Ciężko będzie, towarzyszu, bo rozkład się wkradł. I
 Jak mówicie?
 Rozkład, towarzyszu.
 Co przez to rozumiecie?
 Poważna sytuacja, towarzyszu. Nawet gazetki nia możemy zrobić. Znaczy się, wydania nadzwyczajnego, ba zwykły numer już zrobiliśmy, ale też na nic, bo zaral zdarli. Tak, już piąty dzień od zebrania, a deski gołe, ba redaktorzy boksują się. Rady sobie dać nie można I I mamy już trzydzieści dziewięć dwój, to znaczy jedna i ćwierć na każdego, a z arytmetyką to w ogóle nie wiem! co będzie, bo Seminarium Wyższe leży i pan Sądej nia wyciągnie nas do półrocza. No, to chyba jest poważna sy-j tuacja! Nie?
 Tak, to jest poważna sytuacja  przyznał głosi w słuchawce.  Poczekajcie chwilę.
Batura sapał ciężko.
Jadzka utarła mu czoło. Stachurka przyniósł szklanka wody. Batura wypił chciwie.
Nie upłynęły dwie minuty, gdy w słuchawce znów zal brzmiał głos. Tym razem jakoś wesoło:
 No, uszy do góry! Sprawę da się załatwić. Najdalej za miesiąc będziecie mieli drużynę. Do widzenia,  zwyj czaj ni ludzie"!
86
;
 Do widzenia!
 Zaraz... jeszcze jedno. Mówiliście o jakimś Seminarium Wyższym, co to jest właściwie?
Gdy zawstydzony Batura wyjaśnił, głos mrukrjął;
 Niezły pomysł! A zadzwońcie do nas, jak się poprawicie.
Batura z przejęciem położył słuchawkę.
 Co mówił?  wszyscy rzucili się do niego. Batura wypił resztę wody.
 Uff, to była denerwująca rozmowa.
 Gadaj, co mówili.
 Ochrzanili cię? Wyglądasz jak ugotowany burak.
 Nie, nie ochrzanili.
 A co z przewodnikiem?
 Załatwiają. Ma przyjść najdalej za miesiąc.
 Hura! No, to czego masz taką minę?
 No, bo to nie wszystko. Kazali jeszcze zadzwonić.
 Na co? Kiedy?  zaniepokoił się Miksa.
 Jak się z dwój wy grzebiemy. Klasa miała dość niewyrazną minę.
 No, to będą długo czekali  mruknął złośliwie Miksa.
 Stul gębę!  zachrypiał Batura.
Ale naprawdę to nie był przekonany, czy Miksa nie ma racji. Rozeszli się zakłopotani i niespokojni.
ROZDZIAA VI
 Nowy". Miksa ma pecha. Dwie godziny strachu. Anonimy
len tydzień rozpoczął się dziwnym zdarzeniem. W poniedziałek przed drugą lekcją do chłopców, ze-
87
branych przy starej ławce, przybiegł Gola z najświeższą wiadomością.
 Słyszeliście, nowy belfer przyjechał! Batura zerwał się na nogi.
 Bujasz, niemożliwe!
 Jak Boga kocham! Widziałem. Szedł z Zajączkiem. Zaraz tu do was przyjdzie.
 Patrzcie, jak szybko załatwili  szepnął oszołomiony Batura.
Wśród szóstaków rozległy się radosne okrzyki na cześć drużyny. Ale Gola zgasił ich szybko.
 Czego wrzeszczycie? Nie ma się czego cieszyć. To jakaś zrzęda stara ten nowy.
 Zrzęda?  chłopcy spojrzeli po sobie zawiedzeni.
 A co myślicie? Już się tam Zajączek wystarał. Niech go kule biją.
 Skąd wiesz, że zrzęda?
 Bo ledwo przyjechał, już z pretensjami, że brudno. U nas w klasie pod pulpity zaglądał i palcem po szafie przejechał, a potem Zajączkowi pod nos, niby że kurz.
 Patrzcie, a to dopiero... Zajączkowi pod nos.
 Tak. Na kilometr zrzędą od niego czuć.
 A Zajączek?
 Na dwu łapkach przy nim kica. Teraz to i on pewnie żałuje, bo minę ma nietęgą. Mówię wam, ten wam da wciry. A do tego kulasek... Kulaski są złośliwe.
 Kulasek?  osłupieli wszyscy.
 E, z tym kulaskiem to zbujałeś.
 Jak Boga jedynego kocham, kuśtyka. Ledwie nóżką powłóczy, o tak...
Gola naśladował  Nowego".
Chłopcom zrzedły miny. Chcieli go jeszcze o bliższe szczegóły zapytać, ale on oddalał się już szybko. Przy furtce obejrzał się ze złośliwym uśmiechem i wiodąc ich zmartwione miny pokuśtykał im na złość.
88
To prawda, że co ich struł, to struł. Nie tak sobie wyobrażali przewodnika harcerskiego. Młody, zręczny, wesoły, a tu  kulas. Taki gotów ci zrobić z drużyny kompanię karną. Zamęczy, zanudzi na śmierć. Będzie się mścił Za kalectwo.
Gdy tylko zabrzmiał dzwonek, wszyscy, mimo że miała być lekcja Gondery, pośpieszyli do klasy i czekali w ciszy. Tak im się przynajmniej zdawało.
Faktem jest, że nie było ich słychać na szosie, ale dopiero na korytarzu. Nie chcieli kusić złego.
Najbardziej przybity nowiną był Miksa. A to się udał Nowy! Kulasek! Pod pulpity zaglądał! Zrzęda! Widać z tych porządalskich! Przygnębiony otworzył swój wielki tornister z zajęczej skórki. Książki i zeszyty zajmowały tu zaledwie skromną część. Czeluści tornistra wypełniały natomiast inne niezbędne przedmioty. Były tu gwozdzie i druty, kawał cyny do lutowania, flaszka od lemoniady z hermetycznym zamkiem, z pół kilo metalowych guzików, podkowa końska, którą znalazł parę dni temu i schował do tornistra, chcąc się przekonać, czy to prawda, że przynosi szczęście, oraz szereg innych przedmiotów, których zastosowania-trudno było w pierwszej chwili odgadnąć.
Spośród tych skarbów wydobył na światło dzienne jeden najbardziej zagrożony i przyglądał mu się smętnie. Było to blaszane pudełko, gdzie przechowywał głodzone karaluchy. Pewnie przyjdzie mu się z nimi pożegnać. Czy utrzyma je przy takim! Wszyscy uważają trzymanie karaluchów za obrzydliwość, cóż dopiero taki grduła, co palcem kurz z szafy ściera? Tylko jedni Chińczycy podobno znają się na rzeczy, urządzają nawet wyścigi... Miksa też chciał urządzić, ale nie udało się. Karaluchy po prostu uciekły w szpary i tyle je widział. Od tej pory poprzestawał na wpuszczaniu ich dziewczynkom pod ławki.
Uchylił ostrożnie wieczko pudełka, wyjął największego
89
i patrzył w milczeniu, jak niecierpliwy owad przebiera noł gami w powietrzu.
Wszyscy wiedzą, że z ciszą w klasie jest jak ze starynł prześcieradłem. Nie trwa długo, drze się. Toteż gdy mi-l nęły trzy minuty, a Nowy nie przychodził, klasa zaczęła powoli oswajać się z niebezpieczeństwem i gwar rósł.
Wiktor wyskoczył z ławki i napisał wielkimi literami na tablicy: Niech żyje drużyna, a Joniec wyrysował łamagę w krótkich spodenkach, z jedną nogą krótszą, jak wspina się o kuli na jakąś górę, i podpisał: Przewodnik. Po klasie zaczęły fruwać gołębie i strzały. Dwu chłopaków  kiwało się" o papierową piłkę. Karlik wycelował pompkę w najbliższe dziewczynki i zaczął strzykać wodą, krzycząc:
 Na ostatek! Na ostatek!
Dziewczynki z piskiem uciekały po klasie, a wreszcie poszukały schronienia za drzwiami. Karlik rzucił się za nimi, nie zważając, że już dawno po dzwonku, zapędził je po schodach aż na górę.
 Wszyscy na miejsca!  krzyczał Batura.  Przecież on zaraz może przyjść. Joniec, zetrzyj tablicę!
W tym mniej więcej czasie na progu szkoły pojawił się lekko utykający mężczyzna w białym rozpiętym płaszczu. Na chwilę zatrzymał się przed gazetką ścienną  Głos Wilczkowa". Spod pluskiewek sterczał strzęp papieru. Na pustej desce ktoś nasmarował: Antoś Batura, dęta figura, a pod spodem: Jak nie masz co, to wywieś się sam.
 Niezle... niezle  mruknął pod nosem nieznajomy.  Widać życie kulturalne kwitnie.
Nagle otworzyły się drzwi gminy i wypadł z nich spoco-j ny Kupść.
 Skocz no pan po piwo!... Wytrzymać nie można!  krzyknął ocierając czoło i nie przestając sztorcować jakie-goś interesanta.
90
Nieznajomy spojrzał zdziwiony na zadzierżystą figurę pana Kupścia.
. A jakie pan sobie życzy, jasne czy ciemne?  zapytał uprzejmie.
Na dzwięk obcego głosu Kupść odwrócił się gwałtownie.
 Myślałem, że to nasz wozny  wybełkotał zmieszany-
Poprawił okulary i zaczął taksować nieznajomego oa
góry do dołu i z powrotem. Stary płaszcz i skromna powierzchowność intruza nie wzbudzały widać należytego szacunku w rzeczniku terenowej władzy, rychło bowiem odzyskał dawny kontenans.
 A pan właściwie względem czego i w ogóle? na-siadł na gościa!  Pan sobie pozwolił żartować ze mnie?! Pan wie, kto ja jestem?!
Stropiony tym atakiem, nieznajomy cofnął się na krok. W tej właśnie chwili trysnął na niego z góry strumień lodowatej wody i ciurkiem pociekł mu za kołnierz.
 Coraz lepiej!  mruknął nieznajomy kurcząc się odruchowo.
Po schodach zbiegły ż piskiem trzy dziewczynki, a za nimi rudawy chłopak z pompką w ręce.
Na widok nieznajomego zatrzymał się na moment jak osłupiały i zatkał usta ręką. A potem rzucił się rozpaczliwie w stronę klasy.
 Poczekaj no, chłopaczku!
Nieznajomy przytrzymał go mocno za ramię, wyjął mu pompkę z rąk, obejrzał dokładnie, a potem, jakby ją chciał wypróbować, strzyknął oniemiałemu chłopcu resztkę wody w ucho.
 Widzisz, średnia przyjemność, prawda? Nie czyn drugiemu, co tobie niemiłe.
Karlik przykurczony, wyskrobując wodę z ucha, wpadł do klasy.
91
 Idzie!  zdołał wykrztusić tylko jedno słowo. Miksa z wrażenia upuścił pudełko. Kilka karaluchów!
wydostało się spod uchylonej pokrywki i raznym :3>:V5I ruszyło ku wolności. Miksa rzucił się rozpaczliwie zaj nimi. Czołgając się pod ławkami, usiłował je złapać.
Wtem otworzyły się drzwi i na progu stanął nieznajomy. Klasa powstała z hałasem i zastygła nieruchomo. Batura przyglądał się Nowemu. Więc ten stary kulas ml prowadzić drużynę? A żeby to! Cóż tam za pomysły maja w tym wydziale!
Tymczasem Nowy kazał siąść i okna otworzyć. Sam też rozłożył się wygodnie, nóżkę na nóżkę założył, od razuj widać  stary wyjadacz, czuje się w obcej klasie jak u siebie w domu. Dla takiego dwója to chlebek powsze-j dni, a na drugi rok gościa w klasie zostawić, tyle co muchę ukatrupić.
Miksa został pod ławkami o jakieś sześć metrów od swojego miejsca. Powrót miał odcięty przez dziesiątki nóg. Mógł wprawdzie próbować przecisnąć się, lecz najmniejszy ruch groził zdemaskowaniem go przez Nowego. Poza tym są to rozważania czysto teoretyczne, gdy człowiek jest sparaliżowany ze strachu.
 Głupstwo"  starał się pocieszyć. Ostatecznie przesiedzi tę godzinę pod ławkami, żeby tylko dziewczynki nie chichotały i nie zdradziły go.
Nie przewidział jednak zdradzieckiego posunięcia Nowego. No, bo kto mógł przypuścić, że Nowy wpadnie na pomysł odczytania listy obecności? Przecież to nie pierwsza lekcja, a on nie wychowawca, więc z jakiej racji, a tymczasem, patrzcie go, zabrał się do sprawdzania. Miał rację Gola, że zrzęda. Przy każdym nazwisku mruczał coś i kiwał głową, jakby ich już skądś znał i tylko przypominał sobie:
  Batura Antoni, Baziarz Jan, Bączek Zygmunt, Cielebąk Aniela..."
92
podniósł głowę.
 Batura... Aha, to o tobie napisali w gazetce ścien-nej na korytarzu. Widziałeś?
Batura zmieszał się.
 Nie.
 No, to idz, przeczytaj.
Po chwili Batura wrócił czerwony jak burak.
 No, co ty na to?  Nowy przerwał czytanie.
 Żebym tylko wiedział kto  zacisnął pięści Batura.
 Uważasz, że nie mają racji?
 Nie. Jak tacy mądrzy, to niech sami zrobią. Oni myślą, że gazetkę to tak można wytrząsnąć z rękawa...
 Z rękawa to nie wiem, ale prawdziwy redaktor to potrafi zrobić numer tylko za pomocą nożyc i kleju, znałem takich.
 Tak, za pomocą kleju!  zasapał urażony Batura.  Co mam kleić, powietrze, jak autorzy nawalają? A poza tym jak oni śmieli?!
 Co, u was krytykować nie wolno?
 Krytykować  to krytykować, ale im wcale nie chodziło, żeby pomóc, tylko żeby dokuczyć, ja wiem. A-a poza tym mogli się podpisać, anonimów nie drukujemy.
 Hm, widzę, że jesteś starym, wyszczekanym wygą dziennikarskim, ale nie wymiguj się! Gazetkę trzeba zrobić. Jak można pozwolić, żeby gołe deski sterczały w taki gorący przedwyborczy czas? Prasa jest wielką siłą! No, a tymczasem siadaj!
To powiedziawszy Nowy wrócił do odczytywania listy, a Miksa zaczął przeżywać nowe chwile rozterki. Co robić? Udać, że go nie ma? Stopa go może wsypać, ten szwagier przeklęty. Miksa wiedział, że Wiktor mu jeszcze tego pierza nie darował. Nic nie zna się na żartach.
 Kocerkówna, Kramarzówna, Ksiuta, Kukulanka, Lel-kówna, Luśnia..."
93
Miksa poci się pod ławką. Już zaraz do niego dojdzie.
 Aącka, Maciąg, Miksa!"
Nowy rozgląda się. Cała klasa patrzy na puste miejsce Miksy w ostatniej ławce pod piecem. Niektórzy dopiero teraz zauważyli, że Miksa zniknął, inni uśmiechają się tajemniczo.
 Miksa?!  powtarza Nowy.  Nie ma dzisiaj Miksy?
 Obecny!
Głos słychać, ale osoby nie widać. Nowy, zaintrygowany, wchodzi między rzędy.
 Gdzie jest Miksa?  pyta zdziwiony.
 Tu!
Głos dobiegał gdzieś z ławek na przodzie. Nowy obrócił się i zobaczył czarnego chłopca siedzącego między dziewczynkami w drugiej ławce, z dość niewyrazną miną. W ostatniej chwili Miksa zdecydował się na ten rozpaczliwy krok.
 A skądżeś tu nagle wyrósł, przedtem cię nie było? Miksa milczał.
 Jakieś sztuczki magiczne  mruknął Nowy.  Czy on zawsze tu siedzi?  zapytał klasę.
 Nie.
 A, to tylko przyszedłeś z wizytą!  powiedział domyślnie Nowy.
Klasa parsknęła śmiechem.
 No, to pożegnaj się grzecznie z pannami i smaruj na swoje miejsce, czarodzieju. Niewygodnie wam przecież we troje.
Miksa, z opuszczoną głową, zaczął gramolić się z ławki.
 A swoją drogą łobuz jesteś, czarodzieju  mówił Nowy przyglądając mu się bacznie.  Kawał łobuza.
Nagle oparł się o ławki i zapytał znienacka:
 Pan Gondera bił was po rękach czy w twarz?
95
Klasa spojrzała wystraszona, czy Nowy nie zwariował.!
 Joniec, ile razy dostałeś w tym roku? Co?  pyta ostro Nowy.
Joniec, który właśnie rysował karykaturę Nowego, pol derwał się wystraszony. Nie bardzo wiedział, o co chodzi, i milczał zakłopotany.
 No, ile razy dostałeś w tym roku, powiedz, nie bój się!  zachęcał łagodnie Nowy.  No, nie wstydz się!
 Co się mam wstydzić, proszę pana?  wykrztusił Joniec.  Zaraz policzę.
Klasa spojrzała na niego zdumiona, a on, o dziwo, liczył na palcach, jakby usiłując przypomnieć sobie.
 Siedem razy, proszę pana. Brwi Nowego ściągnęły się.
 Czym?  zapytał ostro.
 No... rzemykiem.
 Jak? Rzemykiem?
 Paskiem od spodni, znaczy się. Nowy patrzył oburzony.
 Jak on to robił?
 No, zwyczajnie, ściągał ze spodni i bił.
 Gdzie? Joniec milczał.
 No, powiedz!
 Kiedy... wstydzę się powiedzieć, proszę pana.
 Rozumiem, siadaj. W klasie narastał gwar.
 To nieprawda!  zerwał się Batura.  Jak możesz tak kłamać! Pan Gondera nikogo palcem nie tknął! On nawet nie krzyczy!
 Co chcesz ode mnie?  nastroszył się Joniec -Przecież ja nie mówię, że pan Gondera.
Nowy zmarszczył brwi.
 Jak to, a kto?
 No, a któż by, wiadomo, tata.
96
Klasa znów wybuchnęła śmiechem. Nowy patrzył na klasę zdezorientowany.
 - U nas w szkole nie biją  powiedział obrażonym tonem Joniec.
 Siadaj, siadaj?  mruknął Nowy.
Wyjął notes z kieszeni, znów schował, wreszcie zapytał:
 Mieliście teraz mieć lekcję z panem Gondera?
 Tak  odpowiedzieli. Nowy spojrzał na zegarek.
 Pokaż no mi zeszyt do przyrody, dziewczynko  zwrócił się do Jadzki.
 Nie mam, proszę pana.
 Aha, nie rysujecie zwierząt?
 Rysujemy... w blokach.
 Pan Gondera często się spóznia? Klasa milczała.
 Przewodniczący rady klasowej! Wstała zawstydzona Zosia Szkło.
 Czy zawsze tak długo czekacie na pana Gonderę?
 Czasami...  odrzekła wystraszona. Chłopcy spojrzeli na nią ze złością. Musi paplać?! Nowy chodził wielkimi krokami, jakby się nad czymś
zastanawiał.
Klasa śledziła go podejrzliwie. Czego on chce od Gon-dery? Ledwo przyszedł, każdego się czepia.
Tymczasem Nowy przystanął i zapytał Jońca ni stąd, ni zowąd:
 Kim chciałbyś być?
 Marynarzem.
 A co wiesz o marynarzach! I Joniec musiał opowiadać.
 A ty?  zapytał Karlika.
 Inżynierem górnikiem.
 A co wiesz o kopalni?
7 - Druga Księga Urwisów
97
I znów Karlik musiał opowiadać.
 A ty?  zapytał Stopę.
 Też górnikiem.
I tak męczył jeszcze paru chłopców i parę dziewczynek. A potem zaczął pytać wszystkich po kolei, ale już nie kazał tłumaczyć dlaczego, wystarczyło mu podanie zawodu. Odpowiedzi padały szybko:
 Traktorzystą, szoferem, maszynistą, lotnikiem, krawcową, nauczycielką.
Nowy pytał coraz bardziej gorączkowo, zapuszczał się między rzędy, wybierał najbardziej przyczajonych.
Potem powrócił na środek klasy i zapytał głośno i dobitnie:
 A kto chce zostać r o 1 n i : i e m?
Klasa milczała grobowo. Nowy spuścił głowę, jakby zasmucił się bardzo.
 Więc nikt nie chce być rolnikiem?  powtórzył z wyrzutem.  Nie kochacie ziemi?
Wtedy podniosła się jedna ręka.
 Jak się nazywasz?
 Stachurka Jan.
 I ty chciałbyś zostać rolnikiem.
 Nie... tylko ja... ja chciałbym zostać przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej.
Nowy przyjrzał mu się ciekawie.
 A skąd ty wiesz o spółdzielni?
 Byłem z wycieczką, proszę pana.
 Aha  mruknął z rozczarowaniem Nowy  a przedtem nic nie wiedziałeś o spółdzielni?
 No, wiedziałem. Dlatego chciałem pojechać, proszę pana.
 A skąd wiedziałeś, powiedz no mi?
 No, przecież nauczyciele mówili, pan Gondera opowiadał... pan Zajączkowski. A najwięcej pan Sądej. Bo pan Sądej walczy o spółdzielnię  dodał z powagą.
98
Nowy przypatrywał się klasie uważnie.
 Pan Sądej uczy was polskiego?
 Nie  zdziwił się Stachurka  arytmetyki i geografii.
W tym momencie Batura pomyślał, że nadarza się sposobność wyjaśnienia tajemnicy, która nurtowała od godziny klasę. Wstał i zapytał:
 Proszę pana, a pan jakiego przedmiotu będzie nas uczył?
 Ja?  zdziwił się Nowy.  Żadnego.
 To pan będzie tylko drużynę prowadził?
 Drużynę? Co wam wpadło do głowy?
Chłopcy patrzyli po sobie trochę z ulgą, a trochę z niepokojem.
 To panu w Komitecie nic nie mówili?  wykrztusił Batura.
 W Komitecie? Nie.
Klasa milczała zakłopotana. Wszyscy chcieli zapytać:  No, to kto, za przeproszeniem, pan jest?"
Kierownik Zajączkowski zastukał nerwowo do drzwi klasy siódmej i wywołał stamtąd Stelmacha.
 Nagła wizytacja, kolego  szepnął podnieconym głosem.  Przyjechał wizytator z Kielc.
 Wizytator?  powtórzył przejęty Stelmach.
 Tak. Na razie jest w sklepie. Kupuje papierosy.
 Nie wie pan, o co mu chodzi?  nerwowo zatarł ręce Stelmach.
 Nie wiem jeszcze dokładnie. Boję się, czy nie o szóstą. Musiał nas ktoś oczernić.
 No to leżymy  jęknął Stelmach.  Te gałgany nic nie umieją.
 Spokojnie, kolego  ścisnął go za rękę kierownik.  -W tej chwili chodzi o to, gdzie jest Gondera. Godziny zajęć, a jego nie ma. Oszaleć można.
 Nie widziałem go od rana, pewnie znów go czymś
7*
99
zajęli  uśmiechnął się zgryzliwie Stelmach.  Juki nie są jeszcze zdjęte.
 Trzeba wysłać Kropę, niech go natychmiast odnajdzie. Panie kolego, bądzcie łaskawi przypilnować.
Kierownik wypchnął Stelmacha, a sam pośpieszył do szkoły. Po drodze wstąpił do sklepu. Wizytatora już nie było.
 Dawno wyszedł?  zapytał Kwapiszówny.
 O, zaraz za panem kierownikiem.
Kierownik popędził z powrotem do szkoły. Drzwi do szóstej były zamknięte. Stanął i słuchał przez chwilę. Wizytator już tam był!
Zrozpaczony, przez resztę godziny kręcił się nerwowo koło klasy. Słyszał jakieś gromadne wybuchy śmiechu, to znów coś o biciu. Kilkakrotnie wspominano Gonderę. Potem dolatywały go urywane słowa: spółdzielnia... konstytucja... władza ludowa... Za każdym razem pot perlił mu czoło. Patrzył na zegarek. Zbliżał się koniec lekcji, a Gondery nie było.
Wreszcie zabrzmiał dzwonek i wizytator wyszedł z klasy z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
 No cóż, lekcja się skończyła, a nauczyciela Gondery nie ma  zauważył cierpko.
 Co robić  uśmiechnął się słabo kierownik.  My tu na placówce... Jesteśmy filarami tutejszej organizacji, orzą nami, tak... praca społeczna, wizytatorze. Wybory, Front Narodowy, akcja skupu, kontraktacje... Wszystkich nas tu rozrywają... ZMP, TPPR, LPŻ... Komisje gminne... Niektóre organa terenowe nie chcą zrozumieć, że w godzinach lekcji nauczyciela od pracy odrywać nie wolno. Postawiliśmy tę sprawę w Komitecie Gminnym. Towarzysze przyznali nam słuszność i obiecali wpłynąć na Prezydium, ale na razie... rozumiecie... Dzisiaj jeszcze tak nieszczęśliwie wypadło.
Wizytator pokręcił surowo głową.
100
Zajączkowski urywanym ze zdenerwowania głosem opowiedział o trudnych warunkach pracy, o wypadku Są-deja, o nieprzybyciu nowej siły.
Tymczasem do sieni wsadził głowę Kropa i dzwonił natarczywie.
Wizytator przeprosił kierownika i udał się z powrotem do klasy szóstej.
Ledwo zamknęły się za nim drzwi, wpadł zziajany Gondera. Ręce miał poklejone i trzymał je rozcapierzone z daleka od siebie.
 Gdzie się pan zadekował?  syknął kierownik.
 Przysłali po mnie z Prezydium, żebym pokierował pracą przy dekoracjach. Dzisiaj w remizie zebranie z kandydatem na posła, a nic nie gotowe spojrzał na ręce.  Ale się człowiek zapaprał  ruszył do klasy.
 Stój pan!  zatrzymał go kierownik. To pan jeszcze nic nie wie?
 Nie, a co?
 Wizytator w klasie! Już drugą godzinę siedzi...
 Rety!  Gondera zapomniawszy o brudnych rękach złapał się za głowę.
 Nie bój się pan!  uspokajał go kierownik.  Może jakoś tam będzie.
Na razie gadają, posłuchaj pan, coś tam gadają...
 Co oni mogą gadać?! Nic nie umieją! Nic nie umieją!-
Gondera biegał zrozpaczony po korytarzu.
Na drugiej lekcji wizytator uczepił się zoologii. Jak jest zbudowana komórka? Co to jest plazma? Jądro? Kazał rysować na tablicy. Potem wziął do galopu Miksę.
 Miksa, jak wygląda ameba, jak się odżywia? A jakie znasz inne pierwotniaki?
Miksa połykał ślinę przez ściśnięte ze strachu gardło
101
i odpowiadał. Miał wciąż przed oczami obraz kropli wody nabranej tam z rowu i tylko go to ratowało. Do końca życia będzie pamiętał te potworki, które go tyle zdrowia kosztowały. Jaka szkoda, że nie przeczytał jeszcze o nich z książki. Mógłby teraz śpiewać, a tak duka tylko z trudem, przypominając sobie piąte przez dziesiąte, co od Gondery usłyszał na lekcji.
Wizytator jednakże słucha go z zainteresowaniem. Widać, że chłopak mówi o czymś, co mocno utkwiło w jego wyobrazni. Od razu można poznać, że to nie wykuta lekcja, ale coś więcej.
 Słuchaj, a czy ameba się rusza?  pyta jeszcze.
 Rusza.
 A jak, przecież nie ma nóg?
 To nic, ona sobie robi taką nogę... gdzie chce... albo dwie i trzy nogi i cała się przelewa do tej nogi, a potem, dawaj od nowa. Ja widziałem.
Wizytator wstał.
 Widziałeś? Gdzie?
Miksa opuścił głowę i bawił się zawstydzony ołówkiem. Wolał nie wspominać o tej mało chwalebnej przygodzie. Zresztą nie wiedział dobrze, jak się wymawia  mikroskop", i bał się zbłaznić.
Wtedy wstała Pocieszkówna.
 To było na wycieczce. Bo jak szliśmy koło rowu, to Miksa się napił i pan kazał mu zabrać tej wody i potem pokazał mu przez mi... michroskop, co on wypił, i Miksę bolało w sobie  tłumaczyła bezładnie.
 To wy często chodzicie na wycieczki?
 O, tak. Chyba... chyba że pana Gonderę gdzieś zatrzymają.
Wizytator chrząknął i uśmiechnął się pod nosem. Chłopcy patrzyli ze złością na Jadzkę. Znów papla. Nie mogła przyhamować języka. Teraz wizytator gotów py-
102
tac dalej i wszystkie wstydliwe sprawy wyciągnie. Trzeba ratować sytuację.
 Wie pan, my mamy zaskrońca w spirytusie  wykrztusił Joniec.  Sami złapaliśmy. Pokazać panu?
Wizytator obrócił się zdziwiony nagłą propozycją.
Joniec mrugnął na Baturę i obaj skoczyli żywo do szafy. Batura sapiąc podsadził długiego Jońca, a ten wydostał z górnej półki słój z wężem.
Wizytator obejrzał zaskrońca i zadał kilka pytań o gadach. Klasa orientowała się niezle w zagadnieniach odżywiania, rozmnażania oraz środowiska, w którym te zwierzęta żyją. Dopiero pózniej, przeglądając dziennik, zorientował się, że pytał o rzeczy, których jeszcze nie przerabiali.
 No, to siadaj, Miksa  powiedział zadowolony do stojącego wciąż jeszcze delikwenta.
Ale Miksa stał dalej z wyrazem przerażenia w oczach. Oto wzdłuż ściany tam i z powrotem cwałował wielki karaluch, na próżno szukając dziury, gdzie by mógł się schować. Nagle zniechęcony, zmienił widać plan i pod kątem prostym skierował się w stronę stolika nauczycielskiego.
 Co ci się stało, chłopcze?  zapytał wizytator. Ale nim Miksa zdołał wykrztusić jedno słowo, wizytator sam się połapał.
 Macie robactwo w klasie  rzekł ze wstrętem. Nagle jednak dostrzegł coś na grzbiecie zwierzęcia
i znieruchomiał. Otworzył szeroko usta, a brwi podniosły mu się do góry z wyrazem niezmiernego zdziwienia.
 A, to takie buty?  mruknął.  Czy owad ten należy również do waszych zbiorów przyrodniczych?  uśmiechnął się krzywo.
W klasie zapanowała cisza.
 Kto wypuścił tego karalucha?  krzyknął wizytator.
103
Milczeli.
Wizytator pokiwał nad nimi głową i wyszedł z klasy.
Wtedy od razu wszyscy obskoczyli Miksę.
 Ty głupia ośla głowo! No i co zrobiłeś?!
 Teraz wszystko będzie na Gonderę.
 A już szło tak dobrze.
 Musiałeś popsuć.
 Ja nie wiedziałem... nie chciałem  tłumaczył się płaczliwie zdruzgotany Miksa.  Sam uciekł.
 Tak, nie chciał!  krzyczała Zośka Szkło.  On mi znów chciał wpuścić! Obrzydliwiec! Zabierzcie mu te robaki. Stłuczcie go!
Batura zbliżył się do Miksy.
 Oddaj to świństwo.
 No, no, rączki przy sobie!
 Oddaj, powiedziałem.
 Nie oddam... co ci do tego!
 To, że cała klasa za ciebie cierpi. No, dajesz?
 Chłopaki, co on się rzuca, ten ważniak!  krzyknął Miksa do paczki.
Ale paczka stała nieruchomo. Skandal był zbyt oczywisty, żeby mieli się angażować.
 Co ci zależy?  trącił go Joniec.  Oddaj!
 Oddaj, złapiesz nowe  namawiali.
 Ani mi się śni!  pienił się Miksa.  Zbliżcie się tylko do mnie, to wam pokażę!  krzyknął do klasy.
Rudniok, Stopa, Batura i dziesięciu innych chłopców zaczęło go osaczać ciasnym pierścieniem.
Miksa widząc, że nie da rady, zasapany z bezsilnej wściekłości, wyjął pudełko, otworzył i... cisnął w chłopców.
Karaluchy rozbiegły się na wszystkie strony.
Na głos otwieranych drzwi wyczekujący na korytarz nauczyciele drgnęli nerwowo.
104
Wizytator wychodził krzywo uśmiechnięty.
 Ach, to pan Gondera!
Chciał się przywitać, ale nauczyciel uciekł z rękami.
 Najmocniej przepraszam, brudny jestem. Wizytator pokiwał głową.
 Może byśmy przeszli do pokoju nauczycielskiego?
Zajączkowski wymienił rozpaczliwe spojrzenie z Gondera. Po czym wykrztusił:
 Nie mamy specjalnego pokoju...
 No, trudno, przespacerujemy się wobec tego na podwórzu. Hm, co to ja chciałem powiedzieć? Aha, panowie mają karaluchy w klasie.
Zajączkowski spojrzał na Gonderę.
 Tak jest, niestety,  uśmiechnął się żałośnie do wizytatora.  Stale się tępi azotoksem i nic nie pomaga. Z gminy przechodzą.
 Zgadza się  rzekł szyderczo wizytator  nawet z pieczątkami na grzbietach.
Pod kierownikiem ugięły się nogi.
 Nie rozumiem... .
 Karaluch był numerowany. To pewnie dlatego, że biurokracja lubi porządek. Wciągnęła go do inwentarza, żeby się nie zgubił. A może...  wizytator uśmiechnął się domyślnie  któryś z miłośników zoologii, tak zajmująco wykładanej przez kolegę Gonderę, założył... stajnię wyścigową? Co panowie o tym myślą?
Nauczyciele popatrzyli na siebie umęczonymi oczyma.
 Rozumiem...  uśmiechał się dalej wizytator.  No cóż, tragedii nie ma... zdarza się w najlepszej klasie. Bo klasa nie jest zła. Nieprzeciętnie inteligentne dzieci. Rozmawiałem z nimi z prawdziwą satysfakcją. Zwłaszcza zoologia sprawiła mi niespodziankę. Zasadniczych błę-
105
dów wychowawczych nie stwierdziłem... Z tym znęc~ niem się to wszystko wyssane z palca... Kierownik pobladł trupio.
 Jakie... znęcanie?
 Prawda  uśmiechnął się wizytator - - winien jestem panom wyjaśnienia.  Pogrzebał w teczce i wyciągną} trzy brudne świstki papieru.  Niech sobie panowie to obejrzą.
Kierownik i Gondera wzięli do rąk kartki i z osłupieniem przeczytali:
Dopraszamy się porządek zrobić w szkole w Wilczkowie __napisane było na pierwszym świstku  bo dzieci są
katowane. Nauczyciel Gondera i kierownik Zajączkowski biją uczniów linijką, a Sądej zamyka w szafie. Zajączkowski to jeszcze mówi, że za mało bije, i na zebraniu w dniu 20 września groził, że będzie rżnął skórą, aż zmiękną, zwłaszcza Miksie Franciszkowi, Jońcowi Tadeuszowi i Stopie Wiktorowi. Dzieci nic nie umieją i zle są uczone, najgorzej jest W szóstej, gdzie wychowawcą jest nauczyciel Gondera. Gondera tylko lata, ciągle zajęty, a dzieci do kopalni są ciągnione do pracy. 17 września uczeń Stopa był zatrzymany P kinie w kopalni. A kiedy chciał odejść, zbiU go i od tego czasu choruje na nerki.
Drugi list zawierał oskarżenie polityczne:
Gondera i Sądej, żeby się pokazać, udają, że agitują za spółdziełnią, ale oni by najlepiej agitowali, jakby w szkole -czyli, a nie po zebraniach krzyczeli, bo uczniowie z szóstej to nawet nie wiedzą, co spółdzielnia, i o państwie ludowym nic. Tylko głowę mają nabitą bijatykami i sportem. A Gondera to, zamiast uczyć, po połach się włóczy i razem z nimi wałkoni. Po co smarkaczy na nauczycieli
106
przysyłać? On sam jeszcze uczyć się potrzebuje, bo zielono ma w głowie. Tacy ludzie jak oni to tylko psują robotę i bez nich toby już spółdzielnia była dawno założona, gdyby nie przeszkadzali. Ale każden się boi coś na nich powiedzieć, bo sekretarz Bryl ich broni, bo oni razem wódkę piją.
Trzeci list zawierał te same oskarżenia, tylko w bardziej ordynarnej formie. Nauczyciele patrzyli w ziemię, zmiażdżeni.
 No, no, nie przejmować się  mruczał wizytator.  Zarzuty na ogół nie potwierdziły się. Ktoś was stąd wygryzć chce i dlatego napisał. Takie wypadki w czasie walki o spółdzielnię zdarzają się często. Tylko te absencje kolegi Gondery są niedopuszczalne. Nie dajcie z siebie wielbłąda robić, kolego Gondera, bo was tu zajeżdżą...  mówiąc to wizytator patrzał surowo na kierownika.  Tak, tak, to nikomu na zdrowie nie wyjdzie!... No, ale na mnie już czas.
Wizytator schował anonimy i spojrzał na zegarek.
 Prawda, byłbym zapomniał  w szkole nie ma drużyny...
 Organizujemy, towarzyszu  wyjaśnił pośpiesznie kierownik.  Jeśli nie przybędzie nowa siła, kolega Gondera zajmie się sam tą sprawą. To już będzie ostatnia nowa funkcja naszego wielbłąda  uśmiechnął się do Gondery.
 No, no!  wizytator pogroził mu palcem i, kiwnąwszy głową nauczycielom, ruszył żwawo do wyjścia.
U furtki odwrócił się jeszcze.
 A swoją drogą to urwisów w tej szóstej klasie macie!
107
ROZDZIAA VII
Nowe nastroje. Odrodzenie Seminarium Wyższego. Wolny człowiek Miksa i lichwiarz Batura
Z notatnika Batury
14 pazdziernika, wtorek
Wizytator wyjechał, ale coś po nim dobrego zostało. Klimat się zmienił. Dawno już ludzkiego słowa nie usłyszeliśmy, zawsze jak te czarne owce, a teraz wszyscy zobaczyli, że jednak coś jesteśmy warci.
Z początku po tej wpadce z karaluchami tośmy byli struci, ale zaraz wpadł do klasy Gondera, czerwony jeszcze z wrażenia, i powiedział uradowany:
 A to niespodzianka! Myślałem, że wy nic nie umiecie. Było nie było, po wyborach zabieram całą klasę do Kielc na wycieczkę". I kazał mi zrobić listę.
Zajączek też był zadowolony, chociaż ani słowem się nie odezwał, ale wiadomo, prędzej człowiek ołysiałby w klasie, niżby od Zajączka pochwały się doczekał. W każdym razie już inaczej na nas patrzy. Gola mówi, że słyszał, jak powiedział do Stelmacha, żeśmy uratowali honor szkoły i nauczycieli. Bo był donos. I jakbyśmy w czym nawalili, toby Zajączek z Gonderą odpowiadali.
A przecież znów nic takiego nadzwyczajnego nie było. Wcaleśmy nie zrobili się nagle lepsi niż przedtem. Ale widać potrzeba było dopiero wizytatora, żeby się na nas poznał. Zresztą mniejsza z tym. Grunt, że klasa podniosła się na duchu. Chodzimy teraz dumni jak pawie, a wszyscy nas podziwiają. Nawet siódma inaczej patrzy i już nosów nie zadziera. Gola kręcił się przez całą przerwę koło nas, brodę skubał, wypytywał. Głupio mu było, że się omylił
108
i wizytatora wziął za belfra. Ale ciekawość przemogła, bo przylazł.
No pewnie, ostatecznie nie każdy z wizytatorem sobie dać radę potrafi. Żeby jeszcze porządek u nas był, tobyś-my pokazali. Bo jak pomyślę o Seminarium Wyższym, to ze złości prałbym na odlew. Dobrze, że przynajmniej z gazetką jako tako wylądowaliśmy. Stachurka i Joniec poprawili swoje wypociny i zawiesiliśmy wydanie nadzwyczajne. Szkoda, że nie o jeden dzień wcześniej. Jak wizytator był.
15 pazdziernika, środa
Dzisiaj powrócił ze szpitala Sądej. Właśnie mieliśmy lekcję ze Stelmachem i Miksa odpowiadał z Krzyżaków, kiedy Stachurka szturchnął mnie nagle. Patrzę w okno, samochód PZGS-u stoi, a z szoferki gramoli się... Sądej. Nogę jak wał grubą i białą wyciąga i o kuli z pomocą kierowcy schodzi.
 Ty, ale mu noga spuchła"  szepce do mnie przestraszony Stachurka.
A Zośka Szkło od razu oko ociera.
 Sztuczną nogę ma, widać prawdziwą ucięli".
To dziewczynki w bek. Pochlipują.
Stelmach nie od razu połapał się, skąd te lamenty i rozruch w klasie. Dopiero jak wyjrzał przez okno, zrozumiał, że to z powodu Sądej a. Widziałem, jak zmienił się na twarzy. Ale nic nie powiedział. A mnie to od razu przypomniało się leżące Seminarium i telefon. I w gardle mnie ścisnęło, jakby mnie kto dusił. Ze wstydu. No, bo jak? Człowiek zdążył wyzdrowieć, a myśmy nawet głupich ułamków nie zdążyli... Tymczasem w klasie do końca lekcji już nikt nie uważał. Co kogo Stelmach pytał, to bzdury gadał. Najwięcej to się wygłupił Joniec. Wszystko mu się poplątało, a może nie dosłyszał podpowiedzi
109
i zaczął opowia<^a^' ze Konrad Mazowiecki sprowadził Tatarów, a Krzyżacy pod Legnicą kumys popijali z koń- i skim mięsem na zagrychę. Potem zorientował się, że coś nie klapuje, bo Stelmach ze zdenerwowania szczęką rusza, i poprawił, że nie Krzyżacy, ale krzyżowcy.
N0__myślę  teraz Stelmach mu pokaże". A Stelmach nic. Tylko spojrzał na niego tak smutno. Tego dnia szybko skończył lekcje i wyszedł zgarbiony jakiś, przygaszony.
Po lekcjach postanowiliśmy iść do Sądeja z delegacją. Ja powiedziałem, że nie pójdę, bo mi wstyd, wiedzą dlaczego. Tak naumyślnie powiedziałem, żeby ich ruszyło sumienie. A oni udają, że niby nie rozumieją.
Jak nie rozumiecie, to nie, nie będę tłumaczył" 
mówię.
Zaczęli szeptać i rozgwar się zrobił. W końcu odezwała
się Jadzka:
Nie lamentuj, Batura, powtórki zrobimy, namów tylko Sądeja, żeby za wcześnie do szkoły nie wrócił".
Obliczyliśmy, że trzeba będzie utrzymać Sądeja jeszcze co najmniej dziesięć dni w łóżku. W ostateczności gotowi byliśmy użyć wszelkich środków  do zarażenia go grypą włącznie.
No i poszliśmy. Rozmawialiśmy z nim i oglądaliśmy jego nogę- Jest w gipsie> DO #*0 złamana, więc żeby ją unieruchomić, do gipsu włożyli, a jak mu się zrośnie, obtłuką ten gips i będzie znów zwyczajna noga. Stachurka nie chciał z początku uwierzyć, że to jego własna noga, więc Sądej pokazał mu duży palec sterczący spod gipsu. Stachurka bał się, czy noga nie uschnie pod tym gipsem, dopiero jak Sądej poruszył tym palcem, przestał się bać.
Sądej powiedział, że jeszcze ma zwolnienie na osiemnaście dni- Rozmawialiśmy o różnych sprawach, bałem się żeby mnie nie zapytał o sprawowanie klasy, ale nie
110
zapytał. Całe szczęście, bo co byśmy odpowiedzieli, chyba musielibyśmy skłamać. Podobno chorych wolno okłamywać, ale zawsze... Sądeja nie chciałbym.
Może zresztą rozmowa zeszłaby w końcu na zachowanie, ale dzięki jabłkom nie zeszła, bo jak myśmy roz-
mawiali, otwarły się drzwi i weszła gospodyni Sądeja, Po-cieszkowa, i dała mu jabłka zawinięte w gazetę. Powie-1 działa, że jakieś dziecko wetknęło jej przez drzwi i powiedziało, że kazali oddać dla Sądeja.
Sądej zdziwił się, ale zaczął wsuwać jabłka i my razem z nim.
16 pazdziernika, czwartek
Nie skłamaliśmy przed Sądejem, za to skłamaliśmy przed klasą. Teraz, gdy to piszę, wiem, że zle zrobiliśmy, bo nie było potrzeby, ale wtedy myślałem, że nie można inaczej. Okłamaliśmy więc klasę, że Sądej z łóżka pytał nas z arytmetyki i że zagroził, że jak tylko wyzdrowieje, zacznie pytać na stopnie. Opowiedziałem też, że się bardzo zmienił w chorobie i że się stał bardzo ostry.
Nie wiem, czy to pomogło, czy w ogóle coś się u nas I odkorkowało, dość że wszyscy wzięli się do powtórki. Mniej jest krzyku i gadania, ale jak wieczorem obszed- I łem po kilku chałupach, to się wszyscy uczyli.
17 pazdziernika, piątek
Seminarium Wyższe ożyło na fest. Zamieniamy ułamki zwykłe na dziesiętne, garnce na litry, mile angielskie na kilometry, łokcie na centymetry  jak złoto.
Tylko Miksa i jego paczka uchyla się. Nie wiem, co z nimi zrobić. Byłem dzisiaj u niego. Właśnie wrócił z krowami i wiązał je u żłobów. Mówię mu tak i tak, żeby przyszedł, to z arytmetyki się podciągniemy.
A on gwiżdże przez zęby, zły jak pieprz.
 Ty  mówi do mnie  znów zaczynasz, odczep się, pókim dobry".
 Wiesz, że Sądej wrócił"  próbuję.
 Idz, idz!"
112
 Wiesz, co klasa postanowiła".
 Klasa, klasa!  wrzasnął.  To mnie nic nie wzrusza. Klasa nic nie ma do gadania. Wolny człowiek jestem, rozumiesz? Jak będę chciał, to mogę posłuchać, nie chcę  nie posłucham. Ty mnie nie przymusisz"  brzęk-nął łańcuchem i przeskoczył przez zagrodę dla krów.
 To znaczy, że dla ciebie Sądej nic... Już zapomniałeś, jak cię bronił... Chcesz, żeby mu odebrali klasę".
 Chcę, nie chcę, moja rzecz. No, wyłaz już, bo zamykam".
Kiedy zdjął światło ze ściany, zobaczyłem, że ma ciemną pręgę na policzku. Znów widać dostał od ojca. W zły czas trafiłem.
18 pazdziernika, sobota
W klasie Miksa był znów taki sam, jak zawsze. Nikt by go nie poznał, że w domu miał jakąś przeprawę. Nawet pręgi nie było prawie widać. Dowcipkował. Znowu spróbowałem. Nie wyszło. W ogóle nie chce o arytmetyce słyszeć. Uchyla się. Tyle że teraz znów na wesoło. Mówi, że owszem oni nawet Ayska szanują (bo tam u nich Sądeja Ayskiem nazywają), ale uczyć się dla niego to jeszcze na głowę nie upadli. Oni Ayska jako człowieka szanują, że przed Zajączkiem bronił i nigdy mu tego nie zapomną. Ale piła z niego gorsza od innych i co do nauki, to mają zastrzeżenia... Nie, tutaj do żadnego porozumienia z Ayskiem dojść nie mogą, póki dwóje stawia.
Klasa słuchała ich bezczelnych wywodów z potępieniem. Za dużo Miksa wymaga. Jakby Sądej dwój nie stawiał, nie byłby nauczycielem. Jego prawo. Nauczyciel bez dwój  to jak żołnierz bez broni. Dwója jak pokrzywa  nie można mieć pretensji, że pokrzywa urosła, jak się nic nie zasiało.
Jasne było, że to wykręty i że się Miksa uchyla.
8 - Druga Księga Urwisów
113
"#> ty jesteś bez serca"  powiedziała mu na koniec Zośka Szkło i odwróciła się od niego oburzona.
Ale on udał, że to mu się właśnie bardzo spodobało. Kazał się nawet w swej paczce nazywać:  Frankus bez Serca".
Postanowiliśmy zastosować do niego ż 13 statutu Seminarium Wyższego, który, jak wiadomo, głosi:
Osobnik uchylający się od Seminarium Wyższego i nie robiący postępów będzie wywieszony w gazetce i nie wolno się do niego odzywać.
Zaraz na drugiej przerwie wywiesiłem listę pięciu bumelantów i nikt się do nich nie odzywa. Ale oni wcale się tym nie przejmują, bo jest ich pięciu  całe towarzystwo  i gadają między sobą. Co więcej, umyślnie przezywają nas i obrażają na głos, a my nie możemy im się odgryzać, bo mamy ręce związane, no bo statut nie pozwala się do nich odzywać. Tak że okazało się, że ten przepis nie jest zbyt mądry i że bije w nas samych. Trzeba zmienić.
A co do listy w gazetce ściennej, to też nie wyszło, bo zaraz i zdarli i zamiast tego wywiesili świstek z napisem:
Ogłaszamy, że Batura jest nudnym ważniakiem i że każdego, kto się będzie stawiał, uciszymy-
frankus bez Serca
Ten dzień w ogóle był dla mnie pechowy. Przychodzę do domu na obiad, a w domu piekło. Ktoś staremu gruszki podebrał. Trzymał je w kuzni na słomie, szare bery. Ojciec co roku tak trzyma i sprzedaje dopiero na wiosnę, kiedy ceny podskoczą. Nam te tylko daje, które nadgniją, bo co tydzień przegląda i przebiera. Mówi, że co najmniej pięć kilo podebrali. Jak mnie zobaczył, zaraz na
114
mnie wsiadł, nic, tylko że ja się złakomiłem. Nic nie pomaga tłumaczenie. Cały wieczór do mnie o te gruszki. Matka i bracia też podejrzewają, że to ja wziąłem.
19 pazdziernika, niedziela
Już za tydzień
WYBORY!!!
Wszyscy mają urwanie głowy. Gondera biega podenerwowany. Piotr i Adam mają zebrania po gromadach. A ojciec z tymi gruszkami!... Dzisiaj w nocy znów ktoś podebrał i ojciec nie może strawić. Nic, tylko że ja, zachodzi mnie, męczy pytaniami, straszy, żebym się przyznał. A mnie akurat gruszki w głowie! Mam ważniejsze sprawy! Cały dzień pełno piątaków u mnie. Na nich ko-lej.
Robią gazetkę pod wybory. Niby sami robią, a do mnie z wszystkim przylatują, co i jak. Wyrzuciłbym na zbity pysk, ale Zajączek specjalnie mnie prosił, żebym im pomagał.
Trochę miałem spokoju, jak ojciec wybrał się z delegacją Komitetu Założycielskiego Spółdzielni po południu Sądeja odwiedzić.
Ale za to potem! Ojciec wrócił wzburzony.
 Kłamczuchu!  krzyczy do mnie.  Już się wszystko wydało. Brałeś i Sądejowi zanosiłeś. Siedzimy i rozmawiamy, patrzę, gruszkami częstuje. Poznałem z daleka. Nikt nie ma takich drugich w Wilczkowie".
 Nie zanosiłem  mówię.  Co ojciec wciąż z tymi gruszkami".
Ale ojciec nie słuchał.
 Nie wykręcaj się... Nie o to mi chodzi, że dawałeś, ale o to, że po kryjomu. Trza było powiedzieć, że chcesz cho-
8"
115
remu zanieść, przecież bym nie odmówił... Nie, jemu nie żałowałem. Jedz, chudzino, używaj sobie, takiemu jak ty należy się. Tylko że on, nieborak, sam mało co zje, a wszystkim rozdaje".
 A niech rozdaje  mruknął zdenerwowany Pietrek.  Nie ma o byle co gwałtu robić. Ojciec do spółdzielni chce, a pięciu gruszek żałuje. Wstyd!"  splunął i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Też wygodny! Trzasnął drzwiami i nie obronił. A tu przecież nie tylko o gruszki szło, ale i o mnie.
W końcu tak mi już ojciec nadokuczał, że nie widziałem innego wyjścia i powiedziałem:
 Żeby ojcu pokazać, że to nie ja, to ja tego złodzieja złapię".
Ojciec mi nie bardzo dowierzał.
 He, co mówisz? A jak ty go chcesz złapać?"
 Będę spał w kuzni".
 Oho, a toś sprytnie wymyślił  ojciec na to  kazali liskowi gąsek strzec".
Mogłem się spodziewać, że ojciec się nie zgodzi. Nikomu do kuzni nie pozwala zaglądać. Myślałby kto, że tam nie wiem jakie skarby trzyma.
Rozbieram się, skwaszony, spać, a ojciec do mnie:
 No jak to, przecież miałeś w kuzni?"
Patrzę, stoi nade mną z pierzyną i poduchami.
 No, zbieraj się  popędza  pójdziemy oba tamoj".
Co miałem robić. Poszedłem z ojcem. Rozłożyliśmy się na plewach.
Kuznia jest wiatrem podszyta. Wszędzie wieje. A najgorzej przez komin, bo wielki, szeroki i rozwalony w dodatku. Gwiżdże, skrzypi, myszy biegają  nie mogłem usnąć. Ojciec już chrapie, a ja przewracam się z boku na bok, to mi za gorąco pod pierzyną, to znów wieje...
Nagle słyszę  coś w kominie zachrobotało. Patrzę... coś czarnego wyłazi. W diabły nie wierzę, ale wtedy ser-
116
A5 mi pod gardło podeszło i gotów byłem uwierzyć.  Dia beł" był mały, chudy, czarny, znać z tych biedniejszych. Patrzę, a to licho po gruszki na półki sięga i do kieszeni.
No, to we mnie krew zawrzała.  Taki z ciebie książę piekieł"!  pomyślałem. Jak się nie zerwę... i łaps! go za kamizelę! To on przysiadł od razu ze strachu. A ja do niego:
 Oddaj gruszki!"
Szarpnął się raz, drugi, ale widzi, że mocno trzymam, więc dalej z innego tonu zaczyna:
 Batura, bracie, wszystko oddam... tylko wstydu nie rób".
Słyszę głos znajomy, pod okno gościa prowadzę, patrzę, a to Miksa, czyli  Frankus bez Serca" we własnej osobie.
 Długo już tak te gruszki podbierasz?"  pytam.
 Dopiero trzeci raz, Antoś, jak Boga kocham, ale tylko jedną zjadłem, bo była nadpsuta..."
 A resztę Sądejowi podrzucałeś, żeby mu się nie przy-krzyło w chorobie  dobroczyńca z cudzej kieszeni"  mruknąłem.
 Antoś, przebacz, bracie, ale dobre jabłka skończyły się, a byle czego przynieść nie mogłem... A Ayska żal... jako człowieka, ma się rozumieć. Pomyśl  ręka i noga w gipsie".
Co miałem powiedzieć?
Mruknąłem tylko:
 Nie drzyj się tak głośno, bo ojca obudzisz".
Miksa, jak się dowiedział, że ojciec tu śpi, za usta się złapał i już słowa nie mógł wykrztusić ze strachu. Popchnąłem go do wyjścia i otworzyłem drzwi z zasuwy.
Księżyc zaczął się przebijać przez chmury. Świerszcze cykały.
 Nie powiesz, Antoś, ani Sądejowi, ani w klasie? 
118
prosił Miksa.  Antoś, bracie, ja zawsze z tobą".
Ale ja już o czym innym myślałem. Spłynął na mnie pomysł. Postanowiłem kuć żelazo, póki gorące.
 Dobra  odparłem.  Nie powiem, ale przyrzekniesz, że wstąpisz do naszego Seminarium, teraz przyrzekniesz, jak tu stoisz, i że wszystko dogonisz, i zgłosisz się sam do odpowiedzi, i będziesz śpiewać... z obkucia..."
 Ciężkie warunki  mruknął  żeby cię drzwi ścisnęły! Wstąpić, wstąpię i tego tam... ale samemu się zgłaszać, bracie, to już za dużo... Widzisz, śmiałości nie mam".
 Dobra, więc to skasujemy  mruknąłem po namyśle.  Ale przyrzekniesz, że dogonisz i że będziesz śpiewał..."
 Dobra, będę śpiewał".
Zaprzysiągłem go jeszcze tej nocy i poszedłem spać.
Kiedy rano otworzyłem oczy, ojciec szarpał mnie za rękę.
A, śpiochu, śpisz, że dobudzić cię nie mogę. To tak pilnujesz, jucho? Wszystkie gruszki by rozebrali, dobrze, że czujny jestem i całą noc oka nie zmrużyłem".
20 pazdziernika, poniedziałek
Zaraz po południu poszedłem do Miksy. Postanowiłem wziąć się za niego. Złościł się, że przyszedłem. Najpierw próbował się wszystkiego wyprzeć, że niby co ja od niego chcę, że mi się przyśniło, że on wcale do kuzni nie przychodzi.
Więc ja:
 Zapominasz, że na gruszkach zostawiłeś odciski palców, i to jakie! Od usmolonych paluchów".
Zbaraniał, jak mu to powiedziałem, i od razu zmiękł.
 Dobra  powiedział  ale dzisiaj nic z tego, sam widzisz. Muszę rżnąć sieczkę, a wiesz, jaki jest mój stary. Nie przetłumaczysz".
119
Zacisnąłem zęby i zakasałem rękawy.
 Dawaj!"  mruknąłem.
Tego się nie spodziewał. Tak go zaskoczyłem, że nawet słowa nie pisnął. Wzięliśmy się razem za tę sieczkę i dziesięć snopków piorunem pociachaliśmy, aż przyszedł stary Miksa i powiedział, że dosyć.
Potem Frankus przeklęty już się nie mógł wywinąć i musiał przerobić zadanie o szynce i kilka działań na ułamki.
Wróciłem zadowolony do domu.
21 pazdziernika, wtorek
Dzisiaj nie zastałem Miksy. Poszedłem do niego drugi raz wieczorem. Wyrzucał gnój z obory. Tym razem nie mogłem się jakoś zdobyć, żeby mu pomóc. Zresztą co dzień to nie ma sensu. Powiedziałem mu, żeby przyszedł do mnie, jak skończy... i... tyle go widziałem. Nie przyszedł. Nic mu nie zależy, wymiguje się, jak tylko może, za uszy go trzeba ciągnąć. Jutro biorę go na ostateczną rozmowę. Jak nie będzie dotrzymywał warunków umowy, zdemaskuję go bezlitośnie.
22 pazdziernika, środa
Miałem z Miksą rozmowę. Z początku nie chciał nic gadać, ale tak go przycisnąłem, że widział, że się nie wykręci, i wreszcie wybuchnął:
 Ty jesteś kutwa, Batura, jak się do człowieka przyczepisz, to szkoda gadać, zadręczysz na śmierć. Ja przez ciebie, słowo daję, chory się zrobiłem, tak, nerwowo chory, jeść nie mogę i w ogóle."
 Zgodziłeś się"  mówię.
 A co miałem robić, zmusiłeś mnie, tak jakbyś mi nóż do gardła przyłożył... Tak się nie robi... To... to niemoralne".
120
 Nie trzeba było gruszek podiwaniać."
 A komu by do głowy przyszło, że ty mnie na tych gruszkach przyłapiesz i takie zobowiązanie wymusisz? Złapałeś, spierz, obij, ale tak męczyć to trzeba serca nie mieć, tylko ty tak potrafisz, bo ty kutwa jesteś, zaraz myślisz, jak by na czymś zarobić".
 Nie mam czasu  mówię.  Będziesz się uczył czy
nie?".
 Antoś, wszystkiego, czego chcesz: przyrody, bracie, historii, tylko nie arytmetyki. Rozumiesz, wstręt mam. Od małego szkraba. Ja ci powiem pod sekretem, że ja tabliczki jeszcze nie bardzo... Zaciskam się, bracie, i ani w ząb nie mogę przypomnieć sobie, a najgorzej to siedem razy osiem  nigdy nie wiem dokładnie, pięćdziesiąt osiem czy pięćdziesiąt cztery. Bij, zabij, nie powiem, słabość taka, brak zdolności, mówię ci..."
Z początku słuchałem go ze współczuciem, ale potem otrząsnąłem się. Biedaka odstawia, na litość mnie chce złapać, to fakt.
I powiedziałem. Ostro:
 Nie wezmiesz mnie na to, nic ci te żale nie pomogą".
Za rękę mnie złapał. "
 Antoś, bracie, nie męcz, orzechów ci przyniosę, znaczków brazylijskich, ale nie męcz, z tej arytmetyki zwolnij".
 Nic ci nie pomoże  albo się będziesz uczył, albo ogłoszę".
 Ogłoś, bracie, już lepiej ogłoś, a uczyć się nie mogę. Od pierwszej klasy dwóje, zdolności nie mam, sam Zajączek powiedział jeszcze w trzeciej klasie i nawet Sądej nie bardzo wierzy, że mnie czegoś nauczy"  mówił ze łzami w oczach.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Może tam i co bujał, nawet na pewno, bo to udawacz pierwszorzędny. Na wszystkich nutkach gra. Ale że wstręt miał, to fakt. Samo lenistwo pół biedy, ale wstręt to gorzej. Przypomniałem so-
121
bie. Rzeczywiście z arytmetyki to on nigdy orłem nie był. Pamiętam, raz przy mnie zeszyt z klasówką podarł. Od- % tąd nawet nie próbował się uczyć. Ściągami żył, podpo- 1 wiedziami. Użebranym słowem. Do wprawy wielkiej do-szedł i tak się przepychał z klasy do klasy.
27 pazdziernika, poniedziałek
Nie pisałem pięć dni. Nie miałem zupełnie czasu. Wybory i inne sprawy.
No i nareszcie po wyborach, ale cośmy się napracowali, to napracowali. Do ostatniego dnia poprawiałem gazetkę, a w dzień wyborów staliśmy na szosie i na podwórzu i pokazywaliśmy drogę do lokalu. Gondera nas ustawił. Lokal był w naszej klasie. Urna stała pośrodku. Gola ma takie samo imię jak jego ojciec i próbował głosować zamiast ojca, ale zdemaskowali jego niepełnoletność, od-ciągnęli od urny i tylko się wstydu najadł.
*
Opiszę teraz, co się z Miksą stało. A nikt by nie zgadł!
Więc jak on mi wtedy w środę powiedział, że ma wstręt, no to straciłem wszelką nadzieję i położyłem na nim krzyżyk. Nawet nie chciało mi się ogłaszać o jego sprawie z gruszkami, do czego miałem prawo według umowy. Wiedziałem, że nic nie pomoże, dałem spokój. Nie miałem czasu nawet o nim myśleć, bo wszystko się naraz zwaliło: wybory, gazetka, seminarium i kopania. Dobrze, że u nas na piaskach to deszcz wiele nie zaszkodził, ale ludzie, co kartofle i buraki mają na glinach, to się namęczą, bo rozdeszczyło się na amen. Adam mówi, że w kopalni tyle się wody pokazało, jak jeszcze nigdy.
Jednego dnia wstawaliśmy od kolacji, kiedy ktoś zapukał. Na progu stał przemoczony Miksa z postawionym
122
kołnierzem, kuląc się w przyciasnej kurtce. Wystraszony był jakiś i zapłakany, a może mi się tylko tak zdawało, bo deszcz.
Wyszedłem do sieni. A on do mnie od razu:
 Antoś, świadkiem jesteś, że z arytmetyki jestem tuman".
 Zgadza się"  odparłem zdumiony.
 Antoś, i wiesz, że nie kapuję nic, a ułamki, żeby je pies tarmosił, to dla mnie grób".
 Zgadza się".
 No to patrz, jak na złość... akurat mnie musiało coś takiego spotkać".  Wyciąga z kieszeni brudnawy świstek i drugi jeszcze brudniejszy. I całą kupę innych szpargałów.
 Co to?"  pytam zdumiony. Widzę jakieś wezwania podatkowe, wymiary, pokwitowania, akta...
Dopiero mi zaczyna wyjaśniać, jak się życie po nim przejechało.
Jego stary złości się, bo dostał wezwanie do zapłacenia podatku gruntowego, i mówi, że zle obliczone. Kazał więc Frankowi sprawdzić, bo on niby oczy ma słabe... i cyferek nie widzi. A jak się Franek wzbraniał, pasa ściągnął.  To ja na szkołę za ciebie ciężki grosz płacę, a ty, taki owaki wycieruchu, rachować nie umiesz?!" Więc przerażony Franek wziął papiery i zaczął obliczać, ale gdzie tam, szkoda gadać. Ziemia jest w kilku kawałkach, każdy inny, w innej klasie, a do tego w aktach od rejenta i starych dokumentach jest liczona na morgi i pręty, a na wymiarze podatkowym  na hektary i ary.
 Kapujesz ty co z tego, bo ja nic?"  zapytał mnie, podsuwając papierki.
Właściwie to nic jeszcze nie kapowałem, ale rzekłem:
 Oczywiście, to dla mnie pestka".
 Antoś, no to... no to...  mruga Miksa i bezczelnie
123
wtyka mi papiery, żebym mu pomógł.  Antoś, ja zawsze z tobą".
 Czekaj, draniu  pomyślałem  ty bezwstydny!"
 Wiesz co  rzekłem przez zaciśnięte zęby  lepiej zwiewaj szybko, bo cię strzelę".
 Co, dlaczego?... Niby za co?"
 Jeszcze pytasz? Jak ty śmiesz do mnie z czymś takim!"
Wygarnąłem mu wszystko. Jak go chciałem podciągnąć, to się wykręcał. To teraz niech się wypcha. Dobrze mu tak. Palcem nie ruszę! Niech go ojciec przećwiczy.
I wyrzuciłem szczeniaka.
Biegał jak kot z pęcherzem po wszystkich chłopakach, ale nikt nie chciał z nim nawet gadać. Wiadomo. Podpada pod ż 13. Wreszcie, gdy kładłem się spać, przyszedł z powrotem do mnie.
Przy ciemnej lampce w sieni ubiliśmy interes. Franek podpisał zobowiązanie, że będzie podganiał z arytmetyki, inaczej wywieszę na tablicy w klasie jego własnoręczne oświadczenie.
Ja, Franciszek Miksa, zwany także  Frankusem bez Serca", uważałem, że jestem bardzo mądry, a jestem na poziomie pitekantropusa, bo nie umiem ułamków.
Miksa kłócił się tylko, czy ma być  małpoluda", jak pierwotnie chciałem, i w końcu zmieniliśmy na  pitekantropusa", jako mniej rażące.
Oświadczenie zostało przez niego napisane, podpisane i schowałem je uroczyście do kieszeni.  No, tym razem mi się nie wywinie"  myślałem. A Miksa tylko głową pokręcił i rzekł:  Swoją drogą lichwiarz z ciebie, Batura" Chciał, żeby od razu przystąpić do roboty. Rozłożyliśmy się na skrzyni. Zadanie było trudne. Ojciec Miksy twierdził, że mu za dużo policzyli podatku, ale nie wia-
124
domo, skąd się ten błąd wziął, czy dlatego, że za dużo ziemi mu policzyli, czy w innych klasach, bo zależnie od jakości gruntu jest on zaliczany do różnych klas, a on miał kawałek w trzeciej, kawałek w czwartej i kawałek w piątej. Czy po prostu jest to jakiś błąd rachunkowy?
Trzeba było więc sprawdzić, czy ilość ziemi, od której policzyli podatek, zgadza się z ilością ziemi według dokumentów. Ale dokumenty były, jak powiedziałem, na morgi i pręty, a podatek według hektarów i arów. Trzeba więc było najpierw przeliczyć. Pózniej trzeba było sprawdzić, czy grunt w poszczególnych klasach jest dobrze przeliczony na hektary przeliczeniowe, od których się dopiero oblicza podatek, a jeszcze stopa podatkowa czy dobrze wzięta według tabeli, a jakieś tam zaliczki odtrącone, a znów procenty za zwłokę doliczone.
Poplątało nam się wszystko, nijak nie mogliśmy z tego wylezć. Takie zadanie dobre na maturę, ale nie dla nas.
Zabrakło nam nafty w lampie i postanowiliśmy odłożyć do jutra. Kogut już piał, jak się kładłem, a na budziku było pół do pierwszej. Żałowałem, że się w taką kabałę wplątałem.
Na drugi dzień jednak zaraz po lekcjach wzięliśmy się do roboty. Po pięciu godzinach wykryliśmy błąd. Za dużo ziemi Miksie policzyli. Trzysta sześćdziesiąt złotych za dużo wypadło płacić.
Miksa porwał obliczenie i poleciał rozpłomieniony do ojca.
Drań to on jest, boję się, żeby znów mnie nie wykiwał. No, ale w każdym razie przyjemnie, żeśmy się przez te rachunki przegryzli i że wynik jest.
Ojciec Miksy bardzo był zadowolony. Na zebraniu gminnym chwalił, że w szkole dobrze uczą i że jego chłopak w rachunkach jest bardzo mocny. Brat Piotr opowiadał, że Zajączek był bardzo zakłopotany, jak to usłyszał, bo zawsze uważał Franka za bałwana.
125
Ale na tym sprawa się nie skończyła. Okazało się, że Franek wpadł. Stary Miksa zawsze najwięcej narzekał na nieporządki w gminie, więc go wybrali do komisji kontrolnej. Znosi teraz Frankowi różne niejasne sprawy rachunkowe do obliczenia i każe mu sprawdzać. Chłopak jest zaharowany jak stara szkapa. Oczy ma podkrążone, bo nie dosypia. Ojciec go żałuje. Nawet do sportu stracił ochotę. Cały czas tylko ziewa. Tyle zarobił, że pasionka i cięższe roboty przeszły na jego młodszego brata Edka.
No i jak tak dalej pójdzie, to  Frankus bez Serca" zostanie najlepszym rachmistrzem w szkole.
ROZDZIAA VIII
Serce
Sądej przyszedł do klasy o cały tydzień wcześniej, niż się spodziewano, a w dodatku zupełnie niespodziewanie. Po prostu zaraz po dzwonku otworzyły się drzwi i Sądej wszedł, jak gdyby nigdy się nie rozstawał z szóstą. Tylko spod rozpiętej marynarki sterczała mu ręka na temblaku.
Klasa wstała przerażona. Batura aż przygryzł sobie palec z niepokoju. Prawie zły był na Sądeja, że tak z nieba spadł, zupełnie bez uprzedzenia. Czy tak się robi w porządnym towarzystwie? Teraz wszystko może wziąć w łeb  całe dwa tygodnie nauki  i będzie druga klapa Seminarium Wyższego, tylko że tym razem to już na amen. Z samej tremy mogą nawalić.
I rzeczywiście klasa była potwornie speszona. Jakoś inaczej sobie wyobrażali to powitanie, bardziej serdecznie, a tymczasem nad wszystkim górę wziął wstyd i onieśmielenie. No, bo tak nagle! Zdjął ich strach, że Sądej może sobie pomyśleć, iż się nie cieszą, i jeszcze bardziej się speszyli.
126
 Co u was tak cicho? zapytał Sądej.  Przeraziliście się mnie pewnie n0 tak... wyglądam jeszcze jak truposz  prztykną} p'aiceffl w zagipsowaną rękę.  A Miksa to pewnie zjv ze slcończyła się laba...
Miksa zaczerwienił się
 No tak  ciągną Sądej  wezmę się teraz za was, będziemy musieli podg0nić bo aZ strach, jak zapóznieni jesteśmy  przewracał stronice książki.  Więc na czym to myśmy stanęli? Pamiętacje? go tego dnia nawet w dzienniku nie zanotowałem. t>rzy tablicy stał Miksa i rozwiązywał zadanie ze strony... Miksa paffiCtasz to zadanie?
 Tak jest, proszę pa'na "  wybębnił Miksa.  To było zadanie o szynce.
Sądej spojrzał na nieg0 zaskczony-
 Widzę, że ci dobrze za skóre- zaszło- Potrafisz powtórzyć?
 Tak jest, proszę pana
 No, to proszę!
Miksa wyrecytował jednym tchem jak żołnierz:
  Szynka traci p0 ugotowaniu # a wagi. Ile ważyła pierwotnie szynka, która po ugotowaniu ważyła 4,65 kg?"
 Rozwiąż! Miksa złapał kredę.
 To wypada tak: jak gz^ka traci po ugotowaniu #; wagi, to znaczy, że po ugotowaniu waży 3/4 tego, co dawniej ważyła...
 Tak by wypadało  crifząknął Sądej.
 Więc te 4 kilo i 65 deka t0 ^ PierwotneJ wagi. To jak podzielimy na trzy, to zobaczymy, ile waży y4. Więc pierwsze pytanie, ile to jest *A wagi szynki? Trzeba podzielić te 4 kilo i 65 deka na trzy. Zamieniamy na deka, dzielimy.  Miksa pisał tak rHcno> ze az kreda kruszyła się na podłogę.
Sądej bębnił palcami p0 stole ' czasem patrzał przez ramię na tablicę.
127
- Wyszło 155 deka, czyli kilo i 55 deka. Więc to jest lh. Teraz musimy się dowiedzieć, ile waży całość, czyli 4/4. No, to można zrobić na dwa sposoby. Albo te 155 deka pomnożyć przez cztery, albo dodać je do 465 deka, to jest do 3. Ja wolę mnożenie, więc pomnożę. Wychodzi, że cala szynka ważyła 6 kilo i 20 deka. Niezła waga  dodał na końcu, otrzepując kredę z palców.  Nasza szynka na Wielkanoc ważyła tylko pięć kilo. Tamta z książki musiała być z bekonowej świni, z tych, co premie dostają na skupie.
Sądej przyglądał mu się osłupiały spod okularów. A potem powiedział ostro:
 Pokaż ręce!
Czasem chłopcy mieli między palcami ukryte ściągaczki, nieraz znów całe zadania wypisane atramentem na dłoni.
Miksa z ociąganiem pokazał ręce. Były jak zawsze brudne i podrapane, ale bez ściągaw. Sądej zmierzył go nieufnym spojrzeniem. Widocznie przez czas jego choroby opanowali nowe metody podpowiadania. Trzeba je będzie rozpracować. A może po prostu wykuł? Bał się i wykuł, bo już raz był pytany. Zaraz się przekonamy. Sądej uśmiecha się chytrze i zadaje zadanko o statku płynącym z Szanghaju do Europy.
W klasie pomruk. Też się wysadził! Znają to zadanie na pamięć!
Miksa chwyta za kredę, uśmiechając się pod nosem.
 Najpierw trzeba się dowiedzieć, ile wynosi cała odległość, w milach. Dodajemy to, co przepłynął, do tego, co ma jeszcze przepłynąć. Wychodzi 11 000 mil. Mila morska ma 1,852 km, więc żeby się dowiedzieć, ile wynosi odległość w kilometrach, trzeba pomnożyć 11 000 przez 1,852... Śmiesznie łatwe, proszę pana, po prostu mnożenie ułamków dziesiętnych.
9 - Druga Księga Urwisów
129
Zdenerwowany Sądej poprawił kołnierzyk od koszuli. Coś za gładko idzie. Pewnie kpią sobie ze starego nauczyciela. Ogarnął go niepokój.
Coś tu nie jest w porządku! Ale nic podejrzanego nie słyszał. W klasie panowała cisza, rozlegało się tylko skrzypienie ławek i stukanie kredy po tablicy. Czyżby w czasie choroby słuch mu się przytępił?... Przetarł pośpiesznie okulary i zaczął patrzeć po ścianach, po tablicy, po szafie, jakby tam ukryte były jakieś ściągawy. Ale nie, ściany są czyste, a Miksa rąbie jak z nut. Zerwał się z krzesła, wszedł między rzędy, ale na próżno. Wszystko wskazywało na to, że umiejętności są zapisane tylko i wyłącznie w samej głowie delikwenta Miksy. Ale to przypuszczenie wydało mu się tak absurdalne, że odrzucił je bez wahania.
Zaniepokojony do najwyższych granic, zaczął wywoływać do tablicy po kolei: Jońca, Stachurkę, Stopę...  całe bractwo od świętego Lenia i Siedmiu Braci Ziewających.
Wszędzie same niespodzianki. Wszyscy odpowiadali śpiewająco. Obojętnie, czy pytał o ułamki, czy o liczby dziesiętne, czy kazał mnożyć, czy dzielić  rżnęli bez za-jąknienia. Rozwiązywali zadania o burakach i traktorach, o statkach i pociągach, o kranach i rurach, paskudne zadania o mieszaninach, o gazach i cieczach.
Sądej przewracał niecierpliwie kartki podręcznika...
Wreszcie wywołał do odpowiedzi Baturę i dał mu zadanie jak wół, opancerzone klamrami i nawiasami, z dzieleniem, mnożeniem, ułamkami i wszystkimi haczykami, na jakie mogła się tylko zdobyć wyobraznia złośliwego matematyka.
Kiedy Batura rozwiązał, Sądej uśmiechnął się jakoś szyderczo.
 Mam was! Tego przecież nie przerabialiśmy.
Batura milczał.
130
.__ A więc tak! Okłamaliście mnie! Ktoś was uczył.
Sądej nerwowo przewertował dziennik klasowy, chociaż wiedział, że nic tam nie znajdzie. I rzeczywiście... Wszędzie widnieje:  Lekcja wolna z powodu choroby nauczyciela". Więc jednak naprawdę nie mieli zastępstwa... Więc co się stało! Duch Święty ich oświecił czy
jak?
 Może mi z łaski swojej odpowiecie  krzyknął  co to ma znaczyć?
Ale klasa milczy, tylko wszyscy uśmiechają się do niego w ciszy tak ogromnej, że słychać, jak Kropa miotłą szeleści po schodach.
Powiódł wzrokiem po klasie, po tych wszystkich znanych mu tak dobrze twarzach. Oto czarny Miksa, o przymrużonych, trochę chińskich, trochę kocich oczach, gałgańska, niepoprawna dusza, i Joniec, jego kumpel wierny, wybujały, długogłowy, z włosami opadającymi na oczy, złośliwe, krzykliwe chłopaczysko. Oto blondas Stopa, zamknięty w sobie, cicha woda, łobuz na większą skalę. I Batura, dryblas o kwadratowej twarzy, dyktator, uparciuch i zarozumialec, nie wychowasz takiego za młodu, krzyż pański społeczeństwu zgotujesz. I Sta-churka, szczuplutki i cichy  jak taki dobry chłopak wytrzymuje z tymi urwisami? Chyba dlatego, że też gałgan, tylko minę ma taką niewinną. I Rudniok, mądrala, spiskowiec, specjalista od awanturniczych pomysłów, czu-purna, piegowata gęba. Ten ich wszystkich miastową ło-buzerką zaraził, jakby swojej, Wilczkowskiej, mieli za mało.
I jeszcze trzydzieści innych twarzy, łącznie z dziewczynkami, którym też nic nie brakuje. A teraz oto te wszystkie nieznośne gęby uśmiechają się.
I nagle Sądej zaczyna wszystko rozumieć.
Więc tak... więc tak... no patrzcie... tak starego nauczyciela zdenerwować. Nie mogli to od razu powie-
9. 131
dzieć?... Ale ich się zawsze kawały trzymają... Tam do licha... co to serce wyprawia... Trzeba się wziąć w garść, bo gotowi pomyśleć, że się stary nauczyciel rozłazi  oparł się ciężko o stół. Lekarze uprzedzali, bez wzruszeń... kto mógł przypuszczać, że w klasie... Nie, nie powinien jeszcze zrywać się z łóżka, jeszcze jest chory, bardzo chory. Klasa patrzyła na niego zaniepokojona.
 Co się panu stało?  zerwał się Batura.
 Nic, już dobrze  Sądej uśmiecha się do klasy.  To tylko... serce.
Część Z
AKCJA  5
>">
>}> %

*

ROZDZIAA IX
Miotła pana Kropy. Szpieg na widowni. Lista podejrzanych. Grupa operacyjna  S"
len dzień od początku zaczął się niezwykle.
Kiedy rano Batura przyszedł do szkoły, zastał poruszenie na podwórzu.
Chłopcy oblepiali płot i schody przed szkołą, przyglądając się czemuś z zaciekawieniem. Co trochę wybuchał śmiech, ale zaraz uciszano się nawzajem:  Cii, nie przeszkadzać!"
Batura przedarł się przez gromadę i zobaczył Kropę biegającego tam i z powrotem po podwórku. Stary szukał czegoś zapamiętale, to znów przystawał i wygrażał chłopcom pięścią.
 Co się stało?  szepnął zaciekawiony Batura do Stachurki.
Stachurka szturchnął go.
 Nie widzisz?... O, patrz tam!
 Nic nie widzę.
 Wyżej... wyżej...
Batura podniósł głowę i oniemiał. Na wysokości pierwszego piętra dyndała miotła Kropy zawieszona na niewidocznym z tej odległości sznurku. Ukryci w oknie na górze chłopcy spuszczali ją i podnosili. Stary nie widział jej ii biegał tam i z powrotem. Zaglądał wszędzie: pod scho-ay, do komórki, a nie przyszło mu na myśl, żeby spojrzeć w górę.
135
Wreszcie podszedł do niego Miksa i zapytał grzecznie, niewinnym głosem.
 Panie Kropa, czego pan tak szuka?
 Ja wam dam, łobuzy! Miotłę schowali!  pogroził mu wozny.
 A może pan zapomniał, gdzie pan zostawił?
 Jak to? Pod ścianą stała... A łobuzy! A hultaje! W tym samym momencie chłopaki z góry opuścili miotłę niziutko do ziemi.
 Co pan chce od nas?... O, przecież stoi!  zawołał Miksa.
Kropa odwraca się, patrzy, oczy przeciera. Miotła rzeczywiście stoi na swoim miejscu.
 Omamy jakieś, omamy...  mruczy  przecież nie było. Przysięgnę, że nie było.
 Była! Była!  wmawiają w niego.  Nie widział pan? Cały czas stała. No nie, chłopaki?
Kropa spogląda na nich spode łba niepewnym wzrokiem. Zdejmuje kapelusz i gładzi się skołowany po czaszce.
 Omamy, omamy jakieś  bełkocze.
 Niech pan lepiej ją wezmie i schowa, bo jeszcze zginie i będzie znów na nas  mówi Miksa.
Kropa dopada do miotły, już ma chwycić, gdy wtem miotła ucieka mu wysoko do góry.
Odskakuje jak oparzony i patrzy z osłupieniem.
Teraz już nikt nie może wytrzymać i wszyscy pękają ze śmiechu. Kropa zaczyna się domyślać, że to jakiś ciemny kawał. Dostrzega cienki sznurek, na którym uwiązana jest miotła. Sinieje ze złości. Tak sobie ze starego zadrwić!
 A hultaje!  krzyczy i wygraża pięścią.
Miotła opada razem ze sznurkiem. A chłopcy uciekają do klasy. Ale Kropa nie goni ich. Oparty rękoma o mur, dyszy
136
ciężko, patrząc gdzieś w bok. W jego szeroko otwartych oczach jest już tylko ból i strach. Chłopcy przyglądają mu się z okna zdziwieni.
 Co on tak stoi?
 Dlaczego nie goni?
 Patrzcie, jak się zmęczył!
Na widok wchodzącego Batury Miksa zeskoczył z parapetu.
 Ale komedia była, co, Antoś? Wszystko obmyślone jak w teatrze! Zapłaciliśmy mu za oszczep.
 Głupi jesteś  wyszarpnął się Batura i usiadł nachmurzony w swojej ławce.
Druga lekcja była z panem Sądejem. Na geografii u Sądeja zawsze jest tak: Na dziesięć minut przed końcem lekcji Sądej przestaje wykładać, chowa do kieszeni swój cebulasty zegarek, który dotąd spoczywał na stoliku, i mówi:  A teraz wolne pytania". Tę część lekcji chłopcy i dziewczynki najbardziej lubią. Można wtedy pytać Sądeja o wszystko ciekawe i nie tylko z geografii. Taki jest już zwyczaj.
Pokłóciłeś się z kolegami, czy można samolotem przelecieć dookoła równika bez lądowania, możesz wtedy zapytać. Ciekawi cię, ile pięter będzie miał Pałac Kultury i Nauki w Warszawie albo czy to prawda, że w kopalniach na dole jest gorąco, albo czy krowy można doić elektrycznością  możesz wtedy zapytać. Różne są pytania. Dlaczego widać wciąż tę samą twarz księżyca  przecież księżyc się kręci. Czy na Marsie są rośliny? I czy to prawda, że są takie ryby, co jak się je wyjmie z wody, to od razu pękają?
Tego dnia na wolnych pytaniach Batura podniósł palce do góry i zapytał, czy człowiek może mieć kamień w piersiach.
Sądej zmarszczył brwi zdumiony.
 Co też ci przyszło do głowy, Batura?
137
"  A bo Gola słyszał, jak ludzie mówili, że pan Kropa ma... ma w piersiach kamień. Prawdziwy kamień.
W klasie zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli to na Baturę, to na pana Sądeja. Tylko Karlik wzruszył ramionami i szepnął:
 Co takie głupstwa powtarzać? To przecież śmieszne.
Ale Sądej nie śmiał się.
 Kamień w piersiach?  rzekł zamyślony.  Zdaje się, że teraz rozumiem. Ludzie pewnie chcieli powiedzieć, że pan Kropa jest chory na pylicę.
 A... a co to jest pylica, proszę pana?
 To taka ciężka choroba  mówił Sądej.  Kropa nabawił się jej pracując na chleb daleko, w Chile. Wiesz, gdzie to jest, Batura?
 Tak, proszę pana, to taki długi, wąski kraj nad Oceanem Spokojnym, na samym brzeżku Ameryki Południowej .
 Tak. Kropa pracował tam przed wojną w wielkich kopalniach miedzi. I wtedy zachorował. W siódmej klasie będziecie się uczyć z chemii o dwutlenku krzemu Si02. Nazywa się on krzemionką. Krzemionka wchodzi w skład wielu skał. W czasie pracy drobniutki pył krzemionki osiada w płucach górnika. Broniąc się przed nim, organizm człowieka otacza chore miejsca osłonką z twardej tkanki. W płucach powstają twarde zgrubienia, podobne do guzów. Jest ich coraz więcej, zaczynają się łączyć z sobą i blokować płuca. Człowiekowi coraz trudniej oddychać, a gdy choroba posunie się zbyt daleko  dusi się.
 To... to pan Kropa umrze?  zapytał Batura.
 ...Zdaje się, że pylica u niego nie jest zbyt daleko posunięta, ale ciężko pracować nie może...
Klasa milczała wstrząśnięta. Kto by mógł przypuszczać, że Kropa, ten Kropa, którego wszyscy się boją, jest tak ciężko chory.
138
 - Proszę pana, to mój szwagier też na to zachoruje, bo on jest górnikiem?  spytał Stopa.
 I mój tata?
 I mój?
Zaniepokojeni chłopcy wpatrywali się w Sądeja.
 Nie bójcie się, w naszej kopalni nie ma krzemionki, nasze piękne malachity i azuryty tkwią w szczelinach wapieni...
 A gdyby była?
 To i wtedy są na nią sposoby, żeby nie szkodziła.
 Jakie, proszę pana?
 Różne. Na przykład wiercenie na mokro. Wtedy pyłu nie ma. Poza tym odpowiednie wietrzenie, maski przeciwpyłowe dla robotników... skrócony czas pracy...
 To czemu pan Kropa zachorował?
W tej chwili jak na złość zadzwięczał dzwonek.
 Mnie się zdaje, proszę pana, że tam było coś nie w porządku z bhp  powiedział Karlik.  Pewnie znów kapitaliści coś skrewili.
 Mnie też się tak zdaje  uśmiechnął się pan Sądej zabierając dziennik.  To nie krzemionka jest winna, że ludzie chorują na pylicę. Porozmawiamy jeszcze o tym na przyszłej lekcji.
 Ty, co to jest to  behape"?  zapytał Wiktor Karlika, gdy podnosili się z ławek.
 Nie wiesz?  zdziwił się Karlik.  Bezpieczeństwo i higiena pracy.
Na przerwie cała klasa stanęła przy schodach i przypatrywała się ciekawie Kropie. Właśnie wynosił w kuble śmieci do śmietnika za drwalkami.
 Sapie  zauważył Batura.
 Musi się męczyć  dorzucił Stachurka.
 E... może nie jest tak bardzo chory... Jeszcze jest silny. Mówię ci, jak mnie wczoraj gałganem przeje-
139
chał...  Joniec potarł się po plecach na samo wspomnienie.
 Nie, musi się męczyć. Popatrz, jak powolutku idzie. Rudniok wpatrywał się z napięciem w starego.
 Żeby on nie był taki zły, to ja bym mu pomógł, słowo daję, pomógłbym, zawsze to górnik... ale człowiekowi strach do niego podejść.
Jakby na potwierdzenie tych słów Kropa obejrzał się i pogroził im pięścią. Musiał zauważyć, że chłopcy przyglądają mu się, i to go rozzłościło. Pewnie podejrzewał, że szykują mu jakiś nowy kawał.
Tak czy owak, był bohaterem tego dnia przez całe dwie godziny.
Dopiero na ostatniej lekcji wypłynęły nowe, ważniejsze, sensacyjne sprawy i wszystko zaćmiły. Co to za sprawy? Ano, chodzmy do klasy.
Musi się tu dziać coś niezwykłego, bo parę dziesiątków rozżarzonych oczu wpatruje się w napięciu w kierownika Zajączkowskiego. A on stoi przy tablicy z założonymi do tyłu rękami i liczy wyciągnięte palce. Trzydzieści cztery. To znaczy, że trzydziestu czterech uczniów chce odpowiadać. I to koniecznie zaraz, w tej chwili.
A wszystko stąd, że klasa przeczytała  Los dobosza" Gaj dar a i właśnie odbywa się dyskusja na temat czujności. Ale jaka dyskusja! Jak szósta szóstą, jeszcze się nigdy coś podobnego nie zdarzyło w tym zespole gałganów i leni z patentem.
Przemówiły ostatnie niemowy i paralitycy klasowi. Ci, którym odbierało mowę przy tablicy, i ci, co wywołani do odpowiedzi od razu sztywnieli na kształt krochmalonych kołnierzyków. Nawet Wiesio Skórka obudził się i mrugając wystraszonymi oczkami, pytał, co się stało, no, a jeśli Wiesio się obudził, to już koniec świata, proszę państwa.
140
 Przegląd Sportowy", wymiętoszona gazeta, która bezustannie kursuje w ostatnich rzędach, legł podeptany na podłodze. Pod piecem odłożono nareszcie nieśmiertelnego szewca. Ruszyły tyły i ciury klasowe. Mało, ruszyły  najwięcej mają dziś do powiedzenia!
Joniec aż się unosi z ławki. Długie włosy opadły mu na policzki. Wyciąga rękę, aż mu trzeszczy ciasna kurtka pod pachami.
 Czekaj, najpierw ja!  ciągnie go na dół Miksa.  Ty już gadałeś.
Joniec jednak nie słuchał go wcale. Gdyby mógł, wbiłby chyba panu Zajączkowskiemu palec w oko, tak się rwie do gadania.
Ale kierownik pozwala mówić najpierw dziewczynkom, jakby one coś znały się na tych sprawach.
 Proszę pana, a jak poznać szpiega?  zapytała Zosia Szkło.
 O, to trudna sprawa  odparł kierownik.  Szpiedzy nie noszą specjalnych ubrań i starają się zachowywać jak naj zwyczaj niej si ludzie. Czasem wkręcają się nawet do pracy w różnych fabrykach czy biurach.
Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
 A w kopalni?  zapytał Wiktor.
 W kopalni też.
 A w szkole?
 Nawet w szkole  odparł Zajączkowski. Klasa zastygła, przejęta.
Nagle rozległ się czyjś okropny, bolesny śmiech podobny do rżenia konia. To Miksa połechtał Jońca, żeby opuścił rękę.
 Miksa, jak się zachowujesz?  zmarszczył brwi kierownik.
 A bo ja chciałem o jedno zapytać.
 No, to mów.
Miksa zaczerwienił się i opuścił głowę.
141
 No, czemu nic nie mówisz?
Miksa oparł się ciężko o pulpit i, zacinając się, zapytał, czy pan kierownik wierzy, że w Wilczkowie ką dywer-sanci.
 U nas?  zdumiał się Zajączkowski.  Co też ci do głowy wpadło?
 A bo chłopcy opowiadają...'
 Chłopcy?
 Tak. Chwalą się, że widzieli szpiega.
 Którzy to tacy ważni?  zapytał z uśmiechem kierownik.
Miksa milczał z opuszczonym czołem, nie wiedząc, czy wypada zdradzić kolegów. Ale już za jego plecami posypały się głosy:
 Rudniok widział. Rudniok. Kierownik zmarszczył brwi.
 Dlaczego robisz plotki?  zwrócił się do Rudnioka.
 Ja, proszę pana, wcale nie robię plotek, ja... ja naprawdę widziałem szpiega, trzy razy  odparł urażony Karlik.
 I ja też  dodał Wiktor.  Raz poszedłem do Starej Chałupy i widziałem.
Zajączkowski popatrzył podejrzliwie na Rudnioka.
 Zaraz... Mówisz, że widziałeś... No, a skąd wiesz, że to był szpieg?
 Bo... bo stał i... i przyglądał się. Ja czułem, że to był szpieg  dodał.
Kierownik machnął lekceważąco ręką.
 Siadajcie, strach ma wielkie oczy.
 Proszę pana, oni nie kłamią  ujął się za nimi Batura.  U nas jest murowany szpieg albo dywersant, szkoda gadać.
Kierownik spojrzał, zaniepokojony, po klasie.
 Mania was jakaś ogarnęła.
 Tak, mania!  gorączkował się Batura.  A kto
142
pana Sądeja o mało nie zabił? A listy z pogróżkami?... 4 wypadki w kopalni?... Mnie brat opowiadał.
. No, no, siadaj, siadaj!... Za bardzo się przejęliście tym tematem  uciszał klasę zdenerwowany już kierownik.  Owszem, nikt nie przeczy, że są u nas wrogowie spółdzielni produkcyjnej, których trzeba demaskować, ale szpiedzy i dywersanci to co innego. To o wiele poważniejsza sprawa, niż wam się wydaje.
Ale szóstaków trudno już było opanować. W klasie huczało. Coraz więcej znajdowało się takich, którzy  widzieli" szpiega. Lekcja schodziła na manowce.
Wreszcie kierownik uderzył ręką w stół.
 Cisza! Zabraniam już mówić o szpiegach. Ani słowa więcej. Kto się odezwie, wyleci za drzwi. Przechodzimy do następnego tematu. Joniec mi powie, jak się odmienia zaimki zwrotne...
Zdławiona tak brutalnie przez Zajączkowskiego dyskusja rozgorzała z powrotem na przerwie. Sensacyjny temat narobił dużo hałasu zwłaszcza w komitecie redakcyjnym. Zaczęto od razu przypominać sobie wszystkie powieści i filmy szpiegowskie, Karlik opowiadał o jednym radzieckim filmie o szpiegu, który przedostał się do pracowni inżyniera wynalazcy i zrobił zdjęcia bardzo ważnych planów. Najwięcej sprzeczano się o Sieriożę z opowiadania Gajdara. Jedni twierdzili, że był ofiarą i że oni na jego miejscu od razu by się połapali, że są narzędziem w rękach szpiegów, inni zażarcie go bronili, uważając, że właśnie zachował się bardzo dzielnie, że jego szpiedzy byli bardzo sprytni i że nawet dorośli długo nie mogli ich schwycić.
 Dorośli w ogóle mało widzą  zauważył pogardliwie Batura.  Najgorsze, że są strasznie zarozumiali i, jak im się co powie, to nie wierzą.
 Mój ojciec też nie wierzy, żeby był u nas szpieg  bąknął Rudniok  a jak powiedziałem sztygarowi Ma-
143
linowskiemu o Bolesławcu, to się śmiał  dodał z goryczą.
Przygnębieni zupełnym zanikiem czujności starszych, poczuli się osobiście odpowiedzialni za bezpieczeństwo okolicy.
 Co byście powiedzieli, jakbyśmy sami wzięli się do roboty?  rzekł nagle Batura.  Co? Urządzimy przeciw szpiegom kontrwywiad. Rozpoczniemy wielką akcję  S"!
To była myśl! Chłopcy popatrzyli z uznaniem na Baturę. Wiatr poruszył niespokojnie liśćmi. Miły dreszczyk przeszedł im po skórze. A gdyby im się tak naprawdę udało schwycić prawdziwego szpiega albo dywersanta? Pisałyby o nich gazety. Sława murowana.
 Myślisz, że udałoby się?  zapytał Stachurka.
 A co?  odpowiedział Batura.  Jakbyśmy się wzięli... No nie, Karlik?
Karlik chrząknął tajemniczo.
Wśród chłopców wybuchło poruszenie. Pewnie, że udałoby się.
 Wszyscy harcerze by nam zazdrościli  zauważył Joniec.
A Miksa szepnął do Batury:
 Jak myślisz, daliby nam ordery?
 Wstydz się! Jeszcze nic nie zrobiliśmy, a już myślisz o orderach. O orderach w ogóle nie powinno się myśleć.
 Ja tylko tak...
 Powiem wam coś  rzekł Karlik.  Tego szpiega, co mówiłem, to my z Wiktorem już dawno śledzimy.
Chłopcy uciszyli się.
 Kto to jest?  zapytał rzeczowo Batura.
 Nie znacie go. To taki typek, co udaje geologa, ale z niego taki geolog, jak ze mnie Chińczyk. Nazywa się Bolesławiec. Poza tym możecie mi wierzyć albo nie, ale jak byliśmy na dole z Wiktorem, to słyszeliśmy, jak ktoś
144
strzelał za ścianą kopalni. Musiał dostać się tam od Dzikiego Szybu, bo innego wejścia nie ma.
 Po co miałby strzelać?  zapytał Batura.
 Na pewno nie dla zabawy. Pewnie coś knuje. Może chce zatopić kopalnię? Mnie Malinowski opowiadał, że tutaj w skale są takie kawerny dyluwialne, wypełnione wodą... no, takie jeziora podziemne. Jak się na takie natrafi, może całą kopalnię zatopić. Widziałem, że ten Bolesławiec kręci się właśnie koło Dzikiego Szybu. Gdyby go tak można złapać na gorącym uczynku! Ale on się dobrze zamaskował. Udaje poszukiwacza kamieni i co mu zrobisz? A głowę bym dał za to, że on jest szpiegiem.
 Przepraszam, szpiegiem czy dywersantem?  wtrącił Batura.
 To wszystko jedno.
 A właśnie, że wcale nie. Szpieg podsłuchuje różne tajne wiadomości i wykrada dokumenty, a dywersant niszczy kopalnie, drogi, koleje, maszyny i w ogóle wszystko, co jest ważne dla państwa.
 No więc dobrze... niech będzie dywersantem. Zdania chłopców były podzielone.
 E, może on, a może nie on  mruknął Miksa. Tak więc, aczkolwiek istnienie szpiega-dywersanta na
terenie Wilczkowa nie ulegało dla nikogo wątpliwości, do rozstrzygnięcia pozostawała jedna drobna kwestia, kto jest tym szpiegiem. I tu dla kontrwywiadu roztaczało się wspaniałe pole do popisu.
 Najważniejszy jest punkt wyjścia  tłumaczył fachowo Rudniok.  Gdybyśmy mieli z Wiktorem odpowiedni punkt wyjścia, dawno byśmy już zdemaskowali ptaszka.
 Co to jest punkt wyjścia?  zapytał Stachurka.
 Jakiś ślad, dowód, od którego się zaczyna śledztwo. Słyszałem, że w kopalni giną lonty i przewody, wiecie, takie długie izolowane druty od lontów, gdyby tak można
10 - Druga Księga Urwisów
145

było wytropić, kto bierze i po co  już byłby punkt wyjścia.
 Mówisz, że druty...  Kryzie z czwartej zaświeciły się oczy.
 A co? Może ty widziałeś?  zapytał Miksa, w którym obudził się już wywiadowca.
 Widziałem.
 U kogo?
 U Pocieszków.
 O!
Krąg zaciekawionych chłopców wokół przejętego swą rolą Kryzy zacieśnił się.
 A mówiłem, że Pocieszek jest niewyrazny  szepnął Batura.
 No i co oni robili z tymi drutami?  pytał Miksa.
 Wieszali upraną bieliznę  odparł malec z powagą. Joniec parsknął śmiechem.
 Idz, głupie żarty się ciebie trzymają!  zburczał Kryzę zawiedziony Miksa.
 Jakie żarty, czego się czepiasz? Naprawdę wieszają.
 No, no, jak nie rozumiesz, o co chodzi, to się nie wtrącaj, ty łebku.
Nacisnął mu czapkę na oczy i pchnął go, aż się zatoczył.
 Zostaw, co się na słabszego rzucasz!  ujął się za nim Wiktor.
 Do luftu z takim punktem wyjścia  powiedział do Karlika Batura.  Najlepiej to zróbmy tak: zanotujmy najbardziej podejrzanych na naszym terenie, a potem każdego wezmiemy pod obserwację.
Projekt przyjęto, wobec czego Batura kazał Stachurce wyrwać kartkę z zeszytu i zapisywać kandydatów.
 Ja myślę, że może Kropa jest szpiegiem  odezwał się po chwili Joniec.
Chłopcy umilkli, zaskoczeni.
146
 Ale... dlaczego myślisz, że to właśnie on?  zapytał Batura.
 Jak to, z taką twarzą? A... a poza tym chodzi gdzieś wieczorami, jest zły... i nie lubi gazetki... no i był w Ameryce.
 E, czy człowiek chory może być szpiegiem?  mruknął Karlik.
 Chory?  uśmiechnął się tajemniczo Joniec.  On
N- 147
tylko udaje, żeby się lepiej zamaskować. Nie miałby siły kropić, jakby był chory, a on kropi.
 Dobrze, zanotuj go  powiedział do Stachurki Batura  Dalsi podejrzani?
 Inżynier Bolesławiec! Za tego głowę daję!  mruknął Karlik.
 Zanotuj  skinął Batura.  Kto jeszcze?
 Listonosz Pędzik.
 Wcisło.
 Kupść.
Nazwiska posypały się jak z rękawa. Jeden Miksa milczał .
 A ty nikogo nie podejrzewasz?  zapytał go Batura.
 Podejrzewam  odrzekł ponuro Miksa.
 No, to dlaczego nic nie mówisz?
 A nie powiecie nikomu?
 No nie, gadaj!
 Zajączka podejrzewam.
 Co ty?... Żartujesz chyba.
 Nie.
 Co ci do głowy strzeliło?
 Mam dowody  mruknął Miksa.  Czy spostrzegliście, jak się od razu zmienił, jak zapytałem, czy u nas jest szpieg, a potem się rozzłościł i nie pozwolił mówić?...
 No, niech ci będzie  zgodził się bez przekonania Batura.  Zanotuj, Stachurka.
Nim doszli do zakrętu, mieli już trzydzieści sześć nazwisk. Gdyby tak dalej poszło, to chyba wkrótce jedynymi niepodejrzanymi zostaliby tylko autorzy ponurej listy. Jednakże Batura widząc, że wyobraznia za daleko redaktorów ponosi, powiedział:
 Dosyć! Zdaje się, żeśmy się trochę zagalopowali  podrapał się po głowie.  To prawda, że jak się przyjrzeć i zastanowić, to każdy jest niewyrazny. Ale nie mo-
148
żemy przecież wszystkich mieć na oku. Najpierw zajmiemy się najbardziej podejrzanymi. Pierwszy na liście jest Kropa, od niego zaczniemy.
 E, Kropa  machnął ręką Rudnik-  Kropa może zaczekać. Bolesławiec to jest ptaszek! Mówię wam, ten się dobrze zakonspirował. Na inżyniera sie- wkręcił. Papiery ma w porządku, ale mnie nie oszuka. Ja wiem, co on za jeden. Inżynier nie czatuje pod drzewem godzinami na deszczu po nocy... Nie ucieka ni stąd, ni zowąd! Koniecznie trzeba zacząć od Bolesławca bo może być za pózno.
 Nie, od Kropy  upierał się Joniec.  On jest naprawdę niebezpieczny  dodał tajemniczy111 głosem.  Widziałem go, jak biegł na przełaj polami i rozglądał się, czy go nikt nie widzi. I zaraz potern kolejka sie- wykolei-ła. Pamiętacie, co te wagoniki pospadały z nasypu... Może rozkręcał szyny albo co podłożył.
Były to fakty poważnie obciążaj ące. ye też im wcześniej nie przyszło do głowy, że Kropa może być dywer-santem. Ta twarz, te spojrzenia. jego nienawiść do chłopców, jego złośliwość. Nawet wąsy wydaty im sie- P~ dejrzane. Kto wie, czynie przylepione? Stachurka zaproponował sprawdzić przez pociągnięcie. Ale chętnych nie znalazł.
Tak, nie ma dwu zdań, że Kropa jest podejrzany. Ale i Bolesławiec ptaszek. Ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, od którego zacząć, postanowili śledzić obu jednocześnie.
Była dopiero pierwsza godzina. Kropa do czwartej pozostawał w gminie.  Na tapetę" wobec teg poszedł Bolesławiec.
Karlik był za natychmiastowym rozpoczęciem tropienia.
 W takiej akcji jak nasza  mówił -""~ każda chwila jest droga. A może właśnie szpieg C2y jyWersant kończy
149
już swoją świńską robotę? Musimy zacząć natychmiast.
 O-czy-wiś-cie  wycedził Batura.
 No to jazda!
Niejeden wprawdzie pomyślał o krowach, które miał pognać, i o obiedzie, ale nie śmiał nawet zdradzić się ze swymi skrupułami wobec tak ważkiej akcji.
Utworzono grupę operacyjną  S", do której weszła męska połowa komitetu redakcyjnego.
 Ale żeby nikt nie stchórzył  zapowiedział groznie Batura.  Wiecie, na co się ważycie. To można przypłacić życiem. Kto się boi, niech się lepiej od razu wycofa.
Tchórzów nie było.
 Dobrze  powiedział Batura.  W takim razie podpiszecie zobowiązanie.
Nagryzmolił pośpiesznie i odczytał na głos następujące oświadczenie:
 My, niżej podpisani, przyrzekamy, że nikomu nie powiemy o akcji  S", nie uciekniemy i nie stchórzymy przed żadnym niebezpieczeństwem, choćby groziła nam śmierć.
 Podpisywać się.
Podchodzili kolejno i składali wymyślne podpisy z zawijasami (każdy od roku wyrabiał sobie już podpis), całą siłą woli starając się powstrzymać kompromitujące drżenie ręki.
 A ja?  zapiszczał jakiś głos koło nich. Zobaczyli małego Kryzę z czwartej.
 A ten łebek skąd się tutaj znów wziął?!
 Ty tu jesteś niepotrzebny  powiedział Miksa.  Wciąż się koło nas pęta, trudno się od niego odczepić  dodał zniecierpliwiony do kolegów.
 Pójdę z wami  napraszał się Kryza biegnąc za nimi.  Ja się wcale nie boję.
150
 Odczep się, powiedziałem, nieletnich nie bierzemy!  krzyknął Miksa.
 Pójdę z wami  Kryza miał łzy w oczach.  Zobaczycie, że się przydam... będę... wam nosił narzędzia.
 Co, jakie narzędzia?  zapytał zdumiony Batura.
 Jak to  jakie"? No, a jak trzeba będzie zejść do sztolni albo... albo związać szpiega, to trzeba mieć lampy i sznury.
 Nieletni ma rację  mruknął Rudniok.  Nie pomyślałem o tym. Będziemy potrzebować tragarza do ekwipunku.
 No dobrze  powiedział z rozmysłem Miksa patrząc na Kryzę.  W takim razie poniesiesz mi książki.
I nie czekając na zgodę objuczył zdumionego malca swoim tornistrem z zajęczej skórki. Tornister był wielki i ciężki. Jak wiadomo, oprócz książek i zeszytów w jego przepastnych głębiach spoczywał cały skarbiec równie cennych, jak niezbędnych przedmiotów niecodziennego użytku.
 Tylko nie zaglądaj do środka  pogroził oniemiałemu Kryzie  bo cię przeświecę.
Ruszyli szybkim krokiem. Zziajany Kryza biegł za nimi truchcikiem. Plecak był tak ciężki, że dla utrzymania równowagi malec musiał pochylać się jak chłopi, co noszą worki stukilowe.
 Jemu jest za ciężko  ujął się za Kryzą Batura.  Po co kazałeś mu to dzwigać?
 Nic mu się nie stanie. Niech się zaprawia  mruknął Miksa.  Te, łebek, może powiesz, że ci za ciężko?
 Nie, skąd!  bohatersko zaprzeczył zadyszany Kryza poprawiając rzemyki wpijające mu się w ramiona.
Gotów był na największe udręki, byle wziąć udział w wielkiej akcji  S".
151
ROZDZIAA X
Pierwsze klęski. Rozłam w szeregach
Pomaszerowali gęsiego Rudym Grzbietem. Kierunek  Wilcza Góra. Powietrze było rześkie i świeże. Wiatr pazdziernikowy przyjemnie chłodził rozpalone policzki. Wszyscy byli w najlepszych humorach. Rozmawiali głośno i śmiali się. Joniec odgarnął włosy i fałszywym głosem zaczął śpiewać piosenkę:
Maszeruję szewcy przez zielony las, Nie mają pieniędzy, ale mają czas. Słońce w górze, pypcium rypcium, A las w dole, rypcium pypcium. Nie mają pieniędzy, ale mają czas!...
Piosenka nie była bardzo mądra, ale wszystkim podobała się, bo była wesoła.
Miksa puścił Kryzę do przodu i bębnił do taktu dwoma patykami po tornistrze. Nawet Batura coś tam chrypiał, chociaż wcale nie miał talentu do śpiewania.
Niestety, ten wesoły nastrój stał się przyczyną pierwszej klęski. Przechodzili koło pola Stachurków. Stachur-kowie wyrywali właśnie buraki. Stary Stachurka usłyszawszy śpiew i podniecone głosy oparł się na widełkach i przypatrywał ze zdziwieniem maszerującym gęsiego chłopcom. Poznawszy wśród nich Jasia, pogroził mu pięścią.
 A ty tam dokąd, już cię licho gdzieś niesie? Piosenka umilkła. Stachurka junior przystanął niepewnie.
 Gazu, gazu! Nie zatrzymuj się!  popędzał go Miksa.  Bo cię twój stary zahaczy.
152
Istotnie ojciec zbliżał się z widełkami, zamierzając przeciąć chłopcom drogę i wydając nie wróżące nic dobrego pomruki.
 No, nie słyszysz, jak cię ojciec woła? W taki gorący czas po polu się włóczysz. Chodz tutaj zaraz!
Stachurka stanął ze spuszczoną głową.
 No, nie słyszysz? Czy mam cię za kołnierz przyprowadzić?
Do ojca dołączyło się piskliwe biadolenie matki:
 Takie dobre dziecko było i jak zepsuli. Już za nic ma ojca rozkazowanie... Przez tę bandę wszystko. Czekaj, Miksa, powiem ojcu... A i Batura jest. Taka porządna rodzina, a syn włóczykij. Oj, powiem ojcom! A pójdziecie wy do domu!
 Kompania, w nogi!  krzyknął Rudniok. Trudno było dłużej zwlekać. Stachurczyna słynęła nie
tylko z ciętego języka, ale i z ciężkiej ręki.
Stachurka obejrzał się żałośnie na kolegów. Ale widząc, że dali drapaka, westchnął i posłusznie wrócił na łono rodziny.
Przeprowadziwszy strategiczny manewr oderwania się od wroga, chłopcy obejrzeli się za Stachurka. Tak jest! Zaprzęgli go już do roboty. Widok pojmanego Stachurki napełnił ich ponurymi refleksjami o zmienności losu ludzkiego. Ot, jeszcze przed chwilą śpiewał o szewcach i towarzyszył wielkiej akcji  S", a teraz, zgięty żałośnie, obrywa buraczane liście.
 Co za los pieski!  westchnął Miksa.  Jeszcześmy nie zaczęli akcji, a jużeśmy stracili człowieka.
 Los! Los!  wybuchnął Batura.  Nie trzeba było iść jak banda  z hałasem i bez ubezpieczenia.
 Sam najwięcej krzyczałeś.
Wygarnąwszy sobie od serca i wątroby wzajemne żale, uradzili na przyszłość, co następuje: po pierwsze  gwoli bezpieczeństwa zakazuje się kontrwywiadowi śmiechu,
153

krzyku i śpiewu, po drugie  na sto metrów przed głównymi siłami grupy ma iść czujka, to znaczy jeden chłopiec, który w razie niebezpieczeństwa gwizdem na palcach winien ostrzec pozostałych. Żeby było sprawiedliwie, co dzień kto inny ma być czujką. Na początek wybrano Jońca.
Wszystko to jednak nie na wiele się przydało. Grupę  S" prześladował widać szczególny pech. Na próżno usiłowali wpaść na trop inżyniera, kręcąc się całe popołudnie koło Góry i wież wiertniczych, gdzie według informacji Karlika miał najczęściej przebywać. Nadaremnie czatowali przy Dzikim Szybie i wypatrywali go przez drucianą siatkę ogrodzenia kopalni. Nigdzie ani śladu.
 Czekajcie, musimy coś wymyślić, bo tak do niczego nie dojdziemy  powiedział wreszcie Batura, kiedy po trzecim z kolei bezskutecznym okrążeniu Góry znalezli się pod laskiem przykopalnianym. Na napuchłym od zmęczenia nosie i szerokich policzkach błyszczały mu kropelki potu.
 Uwaga, na horyzoncie kobieta!  meldował Joniec.
 Co tam kobieta!  mruknął Batura ocierając chusteczką twarz.
 Kobieta w zapasce dyma w naszą stronę  komunikowała lakonicznie czujka.
Batura wzruszył ramionami. Ale mały Kryza zbladł i zakręcił się niespokojnie. Miksa przymrużył oczy.
 Te, nieletni, co ci... mucha cię ugryzła?
 Zdaje się, że ta kobieta naprawdę tu dyma  mruknął Karlik.  Po co ma widzieć, zejdzmy jej z oczu...
Zaszyli się w zarośla lasu i rozłożyli swobodnie na mchu.
 Wiesz, Batura  powiedział Miksa leżąc z oczami
154
utkwionymi w skrawek nieba obrzeżony zielenią  dajmy dziś Bolesławcowi spokój.
 Co, może ci się już znudziło?
 Nie, tylko... ojciec się będzie pieklił... robota czeka.
 Już ty nie udawaj, że ci na tym zależy.
 No, więc dobrze...  zerwał się Miksa  znudziło mi się!
 Słomiany ogień! Dzieciuch, idz się bawić w chowanego  syknął Karlik.
 Sam najpierw tyle krzyczał, a teraz...  oburzył się Batura.
 Tak, bo myślałem... ty też myślałeś... że to będzie inaczej... A tu co? Zmarnowane popołudnie!
 Możesz iść, nikt cię nie trzyma  powiedział ze złością Karlik.  A w ogóle kto nie ma cierpliwości, to niech się pożegna. Jakby szpiedzy sami wpadli w ręce tak od razu, to... to nie byliby grozni i nie byłoby całej sprawy, i w ogóle nie byłoby o czym mówić.
 No pewnie  dodał Batura.  On myśli, że tak łatwo być wywiadowcą. Byle chojrak się tam nie utrzyma. Czasem tropi się kilka miesięcy... to ciężka praca.
 No, to ja dziękuję  uśmiechnął się krzywo Miksa  i żegnam. Kłaniajcie się ode mnie Bolesławcowi. Aebek, dawaj tornister.
 Hola, a zobowiązanie? Mogłeś nie podpisywać!  zawołał Batura.
Zajęci sprzeczką, nie zauważyli, że gałęzie rozchyliły się gwałtownie.
 Mama!  krzyknął Kryza.
Nim się połapali, wpadła między nich kobieta w zapasce.
 Gdzie to dziecko włóczycie? To ja się martwię, czemu do domu nie wraca! A, łotry! Co to za chowanie
155
się po krzakach? Wódkę pewnie pijecie  patrzyła podejrzliwymi oczami na Baturę.  Wstyd. Taki młody, a już pijak... nos ci sczerwieniał od wódki.
Batura machinalnie pociągnął się za nos.
 My wcale nie pijemy wódki.
156
Ale Kryzina nie słuchała go wcale. Pochwyciła syna i trzęsła nim z całych sił.
 Marsz do domu! Co cię do nich ciągnie? Na obiad i do krowy! Chcesz wyrosnąć na takiego zbuka jak Miksa? A to co ci te gałgańskie dusze na plecach uwiesiły?! Jezus Maria, taki ciężar założyli dziecku! A, dranie, kuca sobie znalezli!
Zerwała malcowi tornister i cisnęła o drzewo. Po czym chwyciła chłopca mocno za rękę i pociągnęła za sobą.
 Czekajcie... już ja waszym ojcom powiem!  pogroziła im jeszcze na odchodne i zniknęła za drzewami.
Wkrótce Kryza dreptał już na szosie przy boku matki, oglądając się żałośnie na kolegów.
Na zakręcie odwrócił się po raz ostatni. Azy zakręciły mu się w oczach. Już po wszystkim. Wzięli go jak ostatniego smarkacza za rękę i prowadzą do domu. Żegnaj, swobodo! Bo nawet dzwigając dziesięciokilowy tornister można być swobodnym i szczęśliwym, kiedy się to robi dla wielkich celów. Żegnaj, przygodo! Żegnaj, wielka akcjo  S"!
Pozostali w lasku chłopcy milczeli ponuro. Batura zacisnąwszy zęby skrobał się boleśnie patykiem po nodze i patrzył, jak mu wychodzą najpierw białe, a potem czerwone krechy. I na co im przyszło? Zwymyślali, pogrążyli, od pijaków wyzwali. Że łebka zabrali, to jeszcze nic, ale tak naurągać! I za co, że człowiek dla publicznej sprawy życie poświęca? Jeszcze nie natrafili na ślad Bolesławca, a już tyle przykrości i upokorzeń. A co ich czeka w domu, lepiej nie myśleć. Kryzina ich tak oczerni, że białej plamki nie zostawi, a Stachurkowie dołożą.
 Mówiłem, żeby tego łebka nie brać  przerwał wreszcie głuchą ciszę Miksa.
Stęknąwszy podniósł z ziemi rozbity tornister i usiadł na pniaku, majstrując koło zapięcia.
157
 Miałeś iść do domu. Czego nie idziesz?  mruknął Batura.
 Nie chce mi się.
 Boisz się teraz, co?  uśmiechnął się Karlik złośliwie.
Miksa wzruszył ramionami. Głupie pytanie.
 Każdy ma swoją politykę  mruknął.  Inna rzecz, że z Bolesławcem... to nie ma sensu... Od razu mówiłem. Prędzej nas wyłapią jak raki, niż odnajdziemy tego typa. Trzeba było zacząć od Kropy. Kto to jest Kropa  wszyscy wiedzą. A ten Bolesławiec... Może on jest, a może go w ogóle nie ma...
 Jak śmiesz?!  podniósł się Karlik.  Zapytajcie w portierni, to wam powiedzą.
 W każdym razie to dziwne  uśmiechnął się Miksa  śledziłeś go tyle czasu i nic nie wyśledziłeś. A przecież mówisz, że mieszka po sąsiedzku. Może on jest naprawdę naj zwyczaj niej szym pod słońcem inżynierem?
 Tak, wy myślicie, że tak można od razu... Zresztą ja tylko tak od wypadku do wypadku... ale zobaczycie, jak go będziemy codziennie tropić tak krok w krok, to na pewno wytropimy.
Jednakże zniechęcenie Miksy udzieliło się innym chłopcom.
 My tu będziemy się głowić, a tymczasem Kropa się ulotni  powiedział Joniec.  Już pewnie kończy pracę i zaraz wyjdzie.
 Joniec ma rację, wezmy się za Kropę  poparł go Miksa.
 A idzcie sobie!  krzyknął Karlik  Mnie wcale nie jesteście potrzebni.
 Pewnie, że pójdziemy  podnieśli się Miksa i Joniec.
 Zaraz  zatrzymał ich Batura  przecież to można zrobić inaczej. Podzielmy się po prostu na dwie grupy.
158
Joniec i Miksa będą śledzić Kropę, a Stopa i Rudniok  Bolesławca.
 A ty?
 Ja... ja będę szefem kontrwywiadu  odparł skromnie Batura.
 To znaczy, będziesz nami rządził?  zapytał podejrzliwie Karlik.
 No...  zaczerwienił się Batura.  Ktoś musi przecież kierować. Ja będę w centrali.
 Tak dobrze to nie ma!  oburzył się Karlik.  Szef tu niepotrzebny ani żadna centrala.
Batura umilkł urażony.
 Będziesz tropił razem z nami  powiedział surowo Miksa.
 Nie, z nami, Bolesławiec jest trudniejszy  sprzeciwił się Karlik.
 Tak, ale my nie mamy tyle czasu, co ty. Ty nic nie robisz w domu. Zresztą potem dojdzie do was Sta-churka.
Ponieważ nie mogli się zgodzić, ciągnęli losy. Wypadło, że Batura będzie tropił Kropę razem z Miksą i Jońcem, a Stachurka, jeśli uda mu się jutro wykręcić od roboty, zasili grupę Karlika.
 Dla porządku nasza grupa będzie się nazywała  Si", a wasza  S2"  powiedział Batura.
 Przepraszam, z jakiej racji wy macie być  1", a my  2"?  oburzył się Karlik.
 Bo Kropa jest pierwszy na liście.
 To nie ma znaczenia. Bolesławiec jest ważniejszy.
Żadna strona nie chciała ustąpić ze względów honorowych. Wreszcie Batura zawiązał supełek na chusteczce od nosa i podsunął Karlikowi cztery rogi do ciągnięcia.
 Jeśli wyciągniesz węzełek, będziecie  Si". Karlik cofnął się z pogardą.
 Mądry, jedna szansa na cztery. A w ogóle... jeszcze
159
by tego brakowało, żeby twoja brudna chustka rozstrzygała. Możecie sobie być  Si", jak wam na tym zależy. Chodz, Wiktor. Batura ze wstydem schował chusteczkę do kieszeni.
 Ojej, jacy honorowi! Myślałby kto! Nazwa tu nieważna. Możecie wy być  Si".
 Nie, upierałeś się, to proszę! My będziemy  S2" -4* rzekł stanowczo Karlik.
 Chodz już, Batura  pociągnął kolegę Miksa widząc, że znów zanosi się na dłuższą licytację.
 Hej, wy kropiści!  krzyknął za nimi Karlik.  A uważajcie, żeby was Kropa miotłą nie poskrobał!
Kropiści zaśmiali się lekceważąco i ruszyli biegiem w stronę szkoły. Miksa przynaglał do pośpiechu.
ROZDZIAA XI
Sukcesy wywiadowcze Wiktora. Gdzie zniknął Bolesławiec?
Dobrze, że sobie poszli  powiedział Karlik, gdy zostali sami w zaroślach  przeszkadzali tylko.
 Tak, ale teraz jak nie wyniuchamy, będą się śmiać  zauważył stropiony Wiktor.
 Nie bój się. Wyniuchamy, choćbym miał na głowie stanąć.
 No, to stawaj prędzej, bo zmarzłem  Wiktor rozcierał gołe nogi.
 Czekaj, zaraz ci się zrobi gorąco. Mam jeden pomysł  ożywił się Karlik.  Słuchaj.
 No?
 Widzisz przez gałęzie... o, tam... tego strażnika w bramie kopalni?
160
 Widzę. No i co?
 Pójdziesz do niego i powiesz, że masz polecenie dla inżyniera Bolesławca.
 Jakie znów polecenie?
 Głupi, naumyślnie tak powiesz. Żeby go za język pociągnąć. Strażnik uświadomi cię wtedy, czy Bolesławiec jest na kopalni, czy nie. Jak powie, że nie, zapytasz się go, czy dawno wyszedł i dokąd.
Wiktor skrzywił się i podrapał pod czapką.
 E, może lepiej ty pójdziesz... Głupio tak jakoś...
 Nie wykręcaj się. Chyba... chyba że się boisz. Wtedy, proszę bardzo, zmiataj do domu. Dam sobie sam radę. Szkoda, że nie ma Kryzy, jego byśmy posłali, jak ciocię kocham, poszedłby z radością i wcale by się nie bał. To jest przecież najłatwiejsze zadanie pod słońcem.
 No dobrze, spróbuję  mruknął Wiktor ponuro.
 No, tylko nie z taką nieszczęśliwą miną, bo się od razu skapują. Wywiadowca musi być pewny siebie. Wyprostuj się, podnieś głowę, uśmiechnij się.
Wiktor uśmiechnął się sztucznie, wyszczerzając zęby.
 Dobra, możesz iść  orzekł Karhk.
Wiktor wylazł z zarośli. Karlik podczołgał się parę kroków na skraj lasu i obserwował go uważnie.
Stopa podszedł na drżących nogach do strażnika.
 Dzień dobry!  usiłował uśmiechnąć się łagodnie. Strażnik popatrzył na niego.
 Co chciałeś, mały?
Wiktor znów uśmiechnął się tak niemiłosiernie, że strażnikowi twarz wykrzywiło. Widać wrażliwy był człowiek.
 Mam polecenie do inżyniera Bolesławca.
 Nie ma go tutaj.
 A gdzie może być?
 Pewno u siebie w mieszkaniu.
 No, to... no, to do widzenia!  bąknął Wiktor. Nie miał już innego pragnienia, tylko jak najprędzej
11 - Druga Księga Urwisów
161
wrócić, toteż zmartwiał, gdy nagle usłyszał głos strażnika.
 Czekaj no, mały.
 Teraz mnie capnie"  pomyślał przerażony. Ale strażnik zapytał tylko:
 Co to, zęby cię bolą? Powiedz matce, żeby szałwi zaparzyła.
Stopa bąknął coś pod nosem i wykręcił się na pięcie. Posłyszał jeszcze, jak ów litościwy strażnik mówił do drugiego:
 Biedny chłopak, jak to mu gębę wykrzywiło.
 To nie od zębów  odparł drugi  on, zdaje się, nienormalny...
  Nienormalny, nienormalny"  mruczał urażony Wiktor, gdy znalazł się w bezpiecznej odległości  niech będzie nienormalny, ale dowiedziałem się, czego chciałem.
Otarł spocone czoło, poprawił czapkę i pełnym godności krokiem podszedł do Karlika.
 No i czego się dowiedziałeś?
 Jest w domu.
 W domu?  zdziwił się Karlik  A to ptaszek! Dekuje się. Trzeba będzie zobaczyć, co on tam robi. Poszedłbyś?  zapytał nagle Wiktora.
Stopa splunął z udaną obojętnością. Powodzenie pierwszej misji dodało mu pewności.
 Mogę iść, wielkie co.
 No to jazda.
Tym razem Wiktor długo nie wracał. Karlik już się zaczął niepokoić, czy go nie spotkało nieszczęście, i chciał iść na zwiady, gdy usłyszał trzask suchych gałązek. Z zarośli wynurzył się zadyszany Wiktor.
 No i co?  zapytał zaintrygowany Karlik.  Masz wiadomości?
Wiktor skinął głową.
162
 No to gadaj!
 Zaraz, niech odsapnę.
 Czemu tak biegłeś?
 Gonili mnie...
 Kto?
 Zaraz wszystko opowiem... Byłem u Bolesławca w pokoju.
 Bujasz!  Karlik zerwał się na nogi.
 Mówię ci. Zajrzałem do jednego pokoju, do drugiego... przez dziurkę... w trzecim drzwi były uchylone. Tam był Bolesławiec.
 Co robił?
 Spał.
 Spał?  powtórzył zawiedziony Rudniok.
 No, a co myślisz, że szpieg nie potrzebuje spać? Ho, ho, spał jak zabity! Chrapał, aż furczało.
 No i co?
 I wtedy jakaś gruba kobieta w fartuchu wyjrzała z drugiego pokoju i narobiła krzyku, że złodziej. No, to... no, to uciekłem.
 Hm  mruknął Karlik nie wiedząc, jak się ustosunkować do tego postępku wywiadowcy.  No, w każdym razie to już jest coś. Będziemy czekać, aż wyjdzie z domu.
 Znów czekać?  jęknął Wiktor.  Aadna zabawa!
 Co?!  oburzył się Karlik.  Jeśli ty uważasz to za zabawę, no, to już nic nie mamy sobie do powiedzenia: Zmiataj!
Wiktor kucając ssał jagodę jałowca.
 A jak on będzie spał do rana?
 To będziemy czekać do rana  odparł ostro Rudniok.
Godzinę pózniej Wiktor wstał i zaczął otrzepywać ubranie z igieł.
w
163
 Idę  powiedział  do rana to możesz sobie czekać. Ja i tak dzisiaj dużo zrobiłem.
Karlik przygryzł wargi. Nic nie powiedział, tylko obrócił się do niego plecami.
Czy z takim szczeniakiem można w ogóle pracować? Nie potrafi zdobyć się na deka cierpliwości. A jakby tak w czasie wojny jakiś żołnierz otrzepał spodnie i powiedział:  Znudziło mi się czekać na nieprzyjaciela, wracam do domu. Czołem, trzymajcie się powietrza!"
Karlik z oburzeniem cisnął szyszkę. Jednak poszedł, drań. Miejsce puste. Tylko poruszona gałązka chwieje się jeszcze. Niech sobie idzie. On, Rudniok, zostanie. Chociaż samemu to żadna przyjemność. Nie, samemu to w ogóle nie ma sensu. Zerwał się z ziemi. Trzeba Stopę zatrzymać choćby siłą. Podpisał przecież zobowiązanie...
W tej samej chwili poruszyły się gwałtownie gałęzie i na polankę wpadł z powrotem Wiktor.
 Idzie  szepnął podniecony.
Karlik zatkał mu usta i pociągnął za sobą na ziemię.
Rzeczywiście, ścieżką przez lasek szedł krępy, grubawy osobnik w czapce i wiatrówce z bardzo wypchanymi kieszeniami. Karlik poznał go od razu. Tak, to Bolesławiec. Był tak pogrążony w swoich myślach, że nie zwrócił uwagi na chwiejące się podejrzanie gałązki, potrącone sekundę przedtem przez Wiktora.
Kiedy zniknął za drzewami, Karlik dał znak i ostrożnie ruszyli za nim.
Inżynier wyszedł na szosę i maszerował w kierunku Miedzianego Pola. Parę razy obrócił się, musiał nawet zauważyć chłopców, ale nie zmienił kroku. Może nie domyślał się, że go śledzą. Przeszedł przez wieś Miedziane Pole. Przy końcu wsi, gdzie prowadzono roboty wiertnicze, zatrzymał się i wymienił kilka słów z robotnikami. Potem ruszył dalej.
164
 Gdzież on idzie, u licha  myśleli chłopcy  czyżby do Wilczkowa?"
Nagle stanęli zdumieni. Bolesławiec skręcił do ostatniej chałupy stojącej samotnie kilkanaście metrów od drogi.
 Popatrz, to przecież nasza chałupa!  szepnął przejęty Wiktor.
Rzeczywiście, była to Stara Chałupa Wiktora, ta sama, z której się wiosną wyprowadzili. Bolesławiec przeskoczył dziurawy mostek na rowie przydrożnym, ominął kilka rudych kałuż na ścieżce i znikł za ciężkimi drzwiami. Zachowywał się tak pewnie i swobodnie, jakby nie pierwszy raz tu zaglądał. Lecz po co? Do kogo? Chałupa przecież nie była zamieszkana, pusta. Więc?
Poczuli, że robi im się trochę zimno na plecach.
 No, teraz widzisz...  wyjąkał Stopa nie bez satysfakcji.  A mówiłem ci, że wtedy w chałupie... to światło!...
Karlik był wyraznie speszony.
 Słuchaj, Wiktor, on... on chyba widział, że szliśmy za nim.
 Chy... chyba  szepnął Wiktor.  Nie... nie stójmy tak na widoku i... i zejdzmy lepiej do rowu. On ma na pewno rewolwer. Strzeli teraz przez okno i co?
Karlika nie trzeba było zachęcać. Schronili się więc do rowu, nie spuszczając jednakże oka z chaty.
 Może naumyślnie nas tu wywiódł, żeby się z nami rozprawić  szepnął Wiktor rozglądając się trwożliwie dokoła. Nie było nikogo. Najbliższa chałupa znajdowała się o ćwierć kilometra. Doskonałe miejsce do krwawych porachunków.
 Ja... ja to myślę, że on mnie widział, jak do niego zajrzałem.
 Przecież mówiłeś, że spał  zdenerwował się Karlik.
165
 Zdaje mi się, że on tylko udawał  szepnął przerażony Wiktor.  Tak, na pewno udawał. Jedno oko miał na pół otwarte.
 I ruszał powieką  dodał Rudniok.
 Skąd wiesz? Naprawdę ruszał.
Rudniok roześmiał się. Wiktor patrzył na niego zdziwiony, w pierwszej chwili nic nie rozumiał. Dopiero pózniej połapał się, że Rudniok żartuje, i też się roześmiał.
 Masz rację, chyba to wszystko mi się tylko zdawało  powiedział i już prawie przestał się bać.
Rudniok odwrócił głowę. Ach, żeby Wiktor wiedział, jak mu się wcale nie chciało ani żartować, ani śmiać!  czy chce się śmiać, kiedy człowiekowi chodzą po krzyż mrówki ze strachu? Najchętniej uciekłby z tego rowu, gdzie pieprz rośnie. Ale wie, że nie ucieknie. Będzie si śmiał i dowcipkował. Jeśli trzeba będzie, stanie nawet n rękach, żeby Wiktor myślał, że się wcale nie boi, i żeb on też zapomniał o strachu.
 No, stary, do roboty  mruczy, jakby chodziło o najzwyklejszą rzecz pod słońcem, a nie o tropienie groznego dywersanta.  Ty zostań tu i uważaj, żeby się Bolesławiec nie wymknął z chałupy, a ja... ja pójdę zobaczyć, co on tam robi.
 Chcesz wejść do środka?  z twarzy Wiktora znikł uśmiech.
 Tak.
 Karlik, nie chodz, kropnie cię  przerażony Wiktor chwycił Karlika za marynarkę.  Le... lepiej obserwujmy stąd.
Rudniok zobaczył, że Wiktor ma łzy w oczach.  Dobry chłopak"  pomyślał i utarł mokry nos, choć wcale nie miał kataru.
 No, puść mnie  wydarł się stanowczo.
Chwilę pózniej czołgał się już szybko rowem pod mostek, gdzie zaczynała się ścieżka do chałupy. Tu rozejrzał
166
się ostrożnie, a potem paroma susami dopadł do drz i... znikł w ciemnym wnętrzu.
Upływały pełne napięcia sekundy. Wiktor wlepia przerażone oczy w chałupę. W każdej chwili spodziewa się czegoś strasznego. Ale żaden podejrzany odgłos nie zakłócił ciszy. Tylko na pół zerwane okiennice skrzypiały leciutko na wietrze.
Wtem rozwarły się drzwi i na progu stanął Rudniok. Cały i zdrowy. Szybkim krokiem zbliżył się do Wiktora Był jakiś zakłopotany i zmieszany.
 Słuchaj, tam nikogo nie ma  wyjąkał.
Przez całą godzinę obszukiwali chałupę od dołu d góry, zaglądali do wszystkich zakamarków. Przecież wy kluczone, żeby Bolesławiec wyszedł. Od chwili gdy znik nął za drzwiami, nie spuszczali chaty z oka. A jednak.. Fakt pozostawał faktem.
W Starej Chałupie nikogo nie było.
Zapadł zmierzch. Przez dalekie drzewa Wilczkowski na północnym zachodzie czerwono przeświecały chmury W zaroślach za oknem cykał spózniony świerszcz. W cha łupie zrobiło się nieprzyjemnie.
 Chodzmy już lepiej!  pociągnął Karlika Wiktor. Rudniok zajrzał na odchodnym jeszcze raz do piec
chlebowego i pogmerał dla pewności kijem, chociaż przy puszczenie, by tam siedział Bolesławiec, wydawało m się śmieszne i głupie.
Lecz oto nagle w piecu poruszyło się coś, zachrobota ło... załomotało. Przerażeni, rzucili się do ucieczki. W te samej chwili poczuli na twarzach gwałtowne uderzeni powietrza. Tuż nad ich głowami przemknął bezszelestni jakiś cień.
 Czego się boisz? To tylko nietoperz  zawoła Wiktor.
Wyszli na dwór. Karlik patrzył na czarny kłębek wiru-
168
jacy wokół jabłoni na tle dogasającego nieba i nie mógł się uwolnić od głupiego wrażenia, że to Bolesławiec przemieniony w nietoperza.
ROZDZIAA XII
Śladem Kropy.  Gorący" uczynek.
Chata za judaszowymi srebrnikami.
Cmentarne strachy
.Datura z Jońcem i Miksą zajęli stanowiska na podwórzu szkolnym przy starych ławkach. Ledwo usadowili się, usłyszeli skrzypienie ciężkiego wozu i podniesiony głos Kropy. To na podwórze wtoczyła się fura z węglem i Kropa kłócił się z woznicą, że zle podjechał. Ale woznica nie chciał cofnąć i zwalił węgiel tam, gdzie stanął.
Klnąc na czym świat stoi Kropa powlókł się do komórki, wydostał stamtąd wiaderko z wapnem, którego używał do bielenia, i zaczął skrapiać węgiel.
Zaintrygowani chłopcy opuścili punkt obserwacyjny.
 Po co pan to robi?  zapytał Batura.
 Żeby do jutra nikt nie ruszył. Dzisiaj już nie zdążę sprzątnąć.
 A co to pomoże?
 Pomoże  mruknął Kropa.  Na kolei tak robią. Będzie ślad, jak kto wezmie.
 No i co z tego?
 Jak to  co"? Będzie się wiedziało, że ktoś wziął. Złodziej boi się kraść taki węgiel.
 Głupi sposób  splunął Miksa.
 Hę, coś powiedział?  wyprostował się stary.
 Że głupi. A jak złodziej przyniesie ze sobą wapno i zamaluje to miejsce, z którego wziął, to co?
169
Kropa popatrzył na niego zdziwiony.
 Co też masz za pomysły.
I nagle zaczął krzyczeć, jakby dopiero teraz zauważył chłopców:
 A wy po co się jeszcze tutaj pętacie?! Do domu, już. Bo was pędzlem przeświecę, łaziki!
 My... my tylko tak  bąknął przerażony Joniec.
 Pan nas za karę zostawił  mrugnął nieznacznie okiem do chłopców Miksa  za karę na dwie godziny pod płotem.
Kropa spojrzał na nich podejrzliwie, ale nic nie powiedział i dał im spokój. Tłumaczenie widać trafiło mu do przekonania. Zawsze szanował wymiar kary. Uważał tylko, że za mało się tym łobuzom dostaje.
 Z nim to tak  mówił Miksa do kolegów, gdy zajęli z powrotem pozycję na ławkach.  Jak chcesz mu humor poprawić, powiedz, że zostałeś ukarany. Gola opowiadał, że jak raz Zajączek wyrzucił go z klasy na korytarz, Kropa dał mu jabłko.  Myślę  mówił  jabłko daje, to znaczy, żałuje. A jak żałuje, to nie będzie przeszkadzał, jak dam drapaka. No i rzucam się  mówi  w nogi. A ten jak nie ryknie! Popędził za mną, złapał, za uszy przyprowadził i jeszcze Zajączkowi naskarżył". Taki z niego judaszek. Bo on wcale nie z litości dał to jabłko, ale na odwrót, z uciechy, że chłopaka ukarali. Taki potwór!
Chłopcy przyglądali się w milczeniu, jak Kropa bielił węgiel.
 Wiesz, drań to on jest, ale chyba nie szpieg  zauważył Batura.  Czy szpiegowi zależałoby tak na tym węglu?
 Głupi jesteś  wzruszył ramionami Joniec.  Każdy wróg na posadzie udaje gorliwego, żeby się lepiej zamaskować. Oho, on mnie nie oszuka.
Wolno wlokły się minuty. Musiało być już po trzeciej,
170
bo z Prezydium GRN zaczęli wychodzić urzędnicy. Na końcu dreptał Kupść zajadając kromkę chleba. Widok ten przypomniał chłopcom, że mają od rana puste brzuchy. Joniec przełknął ślinkę.
 Może byśmy najpierw poszli na obiad?  zaproponował nieśmiało.
 Co, chcesz przerwać akcję?  oburzył się Batura.  As wywiadu o jedzeniu myśli na końcu!
 Tak, niech sobie myśli, ale ja jestem głodny.
 Nie możemy odchodzić, bo tracimy trop  odburknął Batura.
Widząc jednak, że głód może zdemoralizować szeregi, zaczął szperać po kieszeniach i wyciągnął stamtąd dwie stare kromki z serem, których nie zjadł rano.
 Masz, żryj.
Jeśli myślał, że Miksę tym zawstydzi, to się grubo przeliczył. Chłopak dorwał się bezwstydnie do pokarmu, jakby od dwu dni nie miał nic w ustach. Batura początkowo spoglądał na niego z pogardą, ale co pomogą spojrzenia, kiedy człowiekowi burczy w brzuchu. Widząc, że kromka zadziwiająco szybko znika w czeluściach głodnej paszczy Miksy, nie wytrzymał i mruknął ostrzegawczo:
 No, no, tylko nie zjedz wszystkiego... Dla mnie zostaw.
 A ja to co?  upomniał się Joniec.
Zbyt skąpa racja posiłku, podzielonego na trzy głodne gęby, tylko rozdrażniła żołądki domagające się obiadu. Siedzieli skwaszeni, patrząc ze złością na Kropę. Ale się grzebie stare próchno!
Tymczasem Kropa, zakończywszy porządki na podwórku, sprzątał teraz opustoszałe biuro. Z otwartych szeroko okien raz po raz migał koniec jego długiej szczotki.
 Ojej, jak czas się wlecze!  ziewał Joniec. Nawet Batura zaczął się już niecierpliwić. Ech, u licha,
na filmie to inaczej wygląda. Tam wszystko idzie szast-
171
-prast. Oni czekają tu już ze dwie godziny i nic. W tym czasie na filmie zdążyliby szpiega wyśledzić, rozpoznać, złapać, zdemaskować i powiesić. Tak, nie ma dwóch zdań, w książkach i na filmie jest prościej i ciekawiej niż naprawdę. Batura oburza się na film o szpiegu. Bujda. Bujają ci macherzy od powieści i filmu. Tropienie wcale nie jest takie przyjemne, jak się naiwniakom zdaje. To tylko na filmie pokazują same ciekawe momenty, a nudne opuszczają. Ale naprawdę to tych nudnych jest chyba więcej niż ciekawych. Trzeba mieć diabelną cierpliwość. Tak, tak. Gdyby mógł, toby tego reżysera od filmu postawił tutaj w kącie podwórza, niech śledzi, niech będzie mądry, kiedy szpiegowi się nie spieszy i wymachuje sobie miotłą.
Z nudów zaczęli żłobić scyzorykiem swoje inicjały na płocie. Dopiero gdy ozdobili dwa metry płotu, pojawił się nareszcie na schodach pan Kropa. Bez miotły i w marynarce zakrywającej kamizelkę, w której chodził po szkole, wyglądał jakoś inaczej, obco, zupełnie niepodobny do zwykłego Kropy.
I nagle uderzyło Baturę, jak mało właściwie o nim wiedzą. Chociaż żyje tuż koło nich i codziennie go widują. Mniej niż o kimkolwiek. Właściwie nic. Tyle tylko, że był górnikiem w Chile, a teraz jest woznym. No i to, co powiedział Joniec, że biegł wieczorem z workiem na plecach, na przełaj polami i że tej nocy wykoleiła się kolejka, która wywozi kamień z kopalni. Ale wszystko to jest właściwie nic. Nie mają przecież nawet pojęcia, gdzie mieszka, czy jest sam, czy z rodziną, z kim przestaje; cd robi w wolnych chwilach i w ogóle, jakie są jego dzieje.
Tymczasem Kropa założył połówkę papierosa do lufki, zapalił i puszczając wielkie kłęby błękitnego dymu ruszył w stronę furtki. Dopiero tutaj zauważyli, że trzyma pod pachą jakieś zawiniątko.
 Co on takiego niesie?  szepnął Batura.
Miksa przymrużył oczy.
 To jest zwinięty worek  stwierdził stanowczo. Joniec chwycił go za rękę.
 Coś powiedział? Worek? A widzicie, nie mówiłem wam?  sapał podniecony.
 Tak, to się zgadza  wycedził Batura. Miksa przesunął ręką po czole.
 O Boże... więc myślicie, że on naprawdę?
 Tak!  mruknął Batura.  Ale teraz ani słowa. Idziemy ostrożnie za nim.
Byli tak niecierpliwi i ciekawi, co się dalej stanie, że trudno im było zachować bezpieczny dystans. Szli tak blisko, że czuli zapach dymu, który snuł się za starym. Gdyby nie to, że smarował bardzo szybko, deptaliby mu chyba po piętach.
 Nie wyrywajcie się tak naprzód  na próżno powstrzymywał chłopców Batura.  Obejrzy się i co wtedy? Wszystko przepadło!
Ale Kropa nie miał wcale zamiaru się oglądać. Szczęśliwie minęli zakręt, potem szli kawałek szosą w dół na północ aż do miejsca, gdzie łączy się ona z szosą biegnącą w dolinę. Tutaj serca zabiły chłopcom gwałtownie. Oto Kropa, nie skręcając w tę szosę, puścił się prosto przez pola.
 Dokąd on idzie?  szepnął Miksa.
Batura w milczeniu pokazał szereg słupów telegraficznych ciągnących się o kilkaset metrów na północ.
 Linia kolejowa  wykrztusił Miksa  o Boże! Wszyscy trzej pomyśleli o tym samym i serca ścisnęły
im się z trwogi. Miksa chciał zaraz biec za starym, ale Batura powstrzymał go.
 Teren jest płaski i pusty. Musimy zwiększyć odległość, inaczej spostrzeże nas.
Ruszyli dopiero po chwili, zachowując największą
173
ostrożność, pochyleni nisko i gotowi w każdej sekundzie przypaść do ziemi.
Tymczasem Kropa obszedł jakąś oziminę, przeciął na ukos kartoflisko i zatrzymał się tuż koło toru, na polu porośniętym na pół już uschłą, zmierzwioną i poplątaną lucerną. Tutaj rozłożył worek i obejrzał się trwożliwie, czy nikt go nie widzi.
Ledwo mieli czas przypaść do ziemi.
 To, to... naprawdę dywersant  wymamrotał Miksa leżąc plackiem na brzuchu.  Słuchaj  szepnął do Batury rozpaczliwym głosem  i my będziemy tak patrzeć, jak on... Musimy mu przeszkodzić!
 Leż cicho i nie szalej  mruknął nieporuszony Batura gryząc wąs lucerny  nie wolno nam go płoszyć.
 No, to... no, to mamy pozwolić, żeby taki gad niszczył ...
 Nie, ale trzeba go przyłapać na gorącym uczynku. Niech zacznie minować, wtedy... rozumiesz...
Ściskając się za ręce i drżąc z niecierpliwości i emocji wpatrywali się chciwymi oczyma w Kropę. Klęli w duchu, że pozycję mają nieszczególną. Tor znajdował się w wykopie i szyny wymykały się spod obserwacji.
Tymczasem Kropa upewniwszy się, że nikt go nie widzi, pośpiesznie rozwinął worek i nagle stało się coś, czego się najmniej spodziewali: stary rzucił się na kolana i zaczął gwałtownie, pełnymi gaściami rwać lucernę i wpychać do worka.
Chłopcy, z ustami rozwartymi ze zdumienia, wymienili rozczarowane spojrzenia. Było im strasznie głupio i wstyd.
 No i co teraz?  wyjąkał Miksa.
 Nic  mruknął ze złością Batura  zdarzają się takie rzeczy.
 Trudno, trzeba tropić dalej.
 Popatrz, jak rwie  Joniec nie mógł patrzeć na
174
spustoszenie dokonywane przez zachłannego woznego.  Może byśmy go jednak przepłoszyli?
 Idz!  zbeształ go Batura.  Przez głupią lucernę nie możemy psuć śledztwa.
Napchawszy worek, Kropa zarzucił go sobie na plecy i przełazi przez tor kolejowy. Chłopcy ruszyli za nim. Na prawo, może o pół kilometra, widać było barak przystanku kolejowego, dokąd dochodziła kolejka z kopalni. Po drugiej stronie toru stało kilka rozrzuconych chałup należących do pobliskiej wsi Jeżynów. Kropa skręcił do jednej z nich.
Chałupa była stara, otoczona zapuszczonym ogródkiem, pełnym chwastów i resztek uschłych kwiatów, które od lat widocznie same się tu rozsiewały. Wśród nich zwracały szczególną uwagę rośliny o błyszczących, bia-łosrebrnych, okrągławych i płaskich jak blaszki owocniach, zwane srebrnikami Judasza. Chłopcy nieraz używali ich do zabaw jako pieniędzy.
 Patrzcie, ile tego tutaj jest  szepnął oczarowany Miksa.  Można by bank założyć.
Ale uwagę chłopców przykuło co innego. Okna chałupy. Tylko jedno z nich miało szyby. Wszystkie pozostałe były zabite deskami.
 Ta buda zupełnie przypomina Starą Chałupę Wiktora  zauważył Joniec.  Chyba tam nikt nie mieszka, tylko on sam.
Wiecie, jemu musi być bardzo smutno  dodał nieśmiało.
 Idz, głupi, nie masz się co rozczulać  zburczał go Batura.  On sobie naumyślnie taką chałupę wybrał, żeby mu nikt nie przeszkadzał w jego świńskiej robocie.
Wszystkie te spostrzeżenia czynili przycupnięci za krzakiem koło pogruchotanej furtki. Wkrótce jednak sprzykrzyło im się takie kucanie. Zachęceni ciszą panującą w chałupie, podczołgali się do ogródka, przelezli przez
175
gęstwiny martwych kwiatów i ukryli się w zaroślach marcinków pod oknami.
Zza zabitego okna dochodziły dziwne, ciche szelesty i skrobania. Miksa i Joniec zaciekawieni unieśli się na palcach i zajrzeli przez szparę do wnętrza, osłaniając oczy rękami. Nagle cofnęli się z wyrazem przestrachu na twarzach.
 Co widzieliście?  zapytał zaniepokojony Batura.
 Coś... coś tam się rusza białego!
Batura spojrzał na nich z niedowierzaniem i sam wspiął się na palce. Chwilę na próżno wypatrywał w ciemnościach, a potem twarz mu się rozjaśniła i omal nie roześmiał się na głos. W mrocznej, brudnej izbie o odrapanych, dawno nie bielonych ścianach, z których miejscami poodpadała już nawet glina, skakały króle. Cała masa króli. Było ich może ze dwadzieścia, może trzydzieści, dużych i małych, i zupełnie maleńkich. A wszystkie białe. Trudno je było policzyć, gdyż ustawicznie zmieniały miejsca.
 Mieliście się czego bać, to przecież króle  rzekł z uśmiechem.
Chłopcy zajrzeli lękliwie i oblali się rumieńcem.
 Ciemno było... myśleliśmy...
Chwilę przyglądali się baraszkowaniu króli. Wtem otworzyły się drzwi i do izby wszedł Kropa z naręczem lucerny. Króle, skacząc jeden przez drugiego, otoczyły go zwartym kręgiem, ruszając niecierpliwie nosami. Kropa rzucił im paszy i przyglądał się, jak jedzą. Kiedy zobaczył, że silniejsze odtrąciły mniejszego od posiłku, kucnął, wziął go ostrożnie za uszy i przytulił do zarośniętej twarzy. Zdawało się chłopcom, że coś mu szepce pieszczotliwie do ucha. Potem zaczął go karmić z ręki, gładząc po miękkim futerku.
 Jak mamę kocham, on chyba nie jest szpiegiem  mruknął Miksa ucierając nos.
176
 Co, wzruszyło cię, że się z królami pieści?  powiedział Batura.  On ci, bracie, nad królem się rozczula a ciebie lekką ręką na drugi świat wyprawi. Taki typ bracie. Kto go tam wie, może on naumyślnie te króle trzyma, żeby takim jak ty oczy mydlić! Ty nie wiesz, do czego szpiedzy są zdolni.
 E...  wahał się Miksa.
 Zresztą nie wiesz jeszcze, co to za króle  wtrącił ponuro Joniec.  Może zarażone dżumą albo wścieklizną... jak te szczury na Korei.
Miksa zmierzył króle nieufnym wzrokiem.
 E, toby ich nie głaskał.
 Dlaczego? On jest pewnie szczepiony.
 Myślisz?  Miksa spojrzał z uznaniem na Jońca.
 No, a co?
Upływały minuty. Słońce już zaszło, w zakamarkach podwórza pod drzewami czaiła się noc.
 Dokąd będziemy czekać?  denerwował się Miksa.
 Aż się zupełnie ściemni  odrzekł Batura. - Oni pracują najchętniej w nocy, nie wiesz?
 A jak on pójdzie po prostu spać i nigdzie nie wyjdzie?
 Nie bój się, wyjdzie, ja mam nosa. Upłynęło znów kilka minut i nikt nie wychodził.
 A ja ci mówię, że śpi  mruknął Miksa. Ponieważ nuda prowokuje często do ryzyka, odważyli
się na bardzo śmiały krok. Podpełzli między ścianą a zaroślami do jedynego oszklonego okna i zajrzeli.
Stary nie spał. Siedział tyłem do nich nad otwartą szufladą i szukał w niej czegoś. Po chwili wyjął stamtąd grubą, krótką świecę, zakręcił się po pokoju, wydostał zza pieca kawał sznura, nawinął na patyk, schował to wszystko do kieszeni. Potem podniósł spod ściany łopatę i obejrzał.
12 - Druga Księga Urwisów
177

Chłopcy z zapartym tchem śledzili te tajemnicze czynności.
Kropa splunął, zatarł ręce, wziął łopatę na ramię i wyszedł. Na tle czerwonych chmur ponuro rysowała się jego czarna, przygarbiona sylwetka.
 Widzisz, nie mówiłem ci?  szepnął do Miksy Batura zadyszany z wrażenia.
Tymczasem stary zamknął drzwi na kłódkę i pośpiesznym, kocim krokiem ruszył naprzód, rozglądając się podejrzliwie na wszystkie strony. Chłopcy przywarli plackiem do ziemi. Dopiero gdy dzieliła ich odległość ponad stu metrów, wysunęli się zza krzaków, przedarli się przez judaszowe srebrniki i rzucili za nim. Biegli od zarośli do zarośli, od drzewa do drzewa, wpatrując się w czarną sylwetkę, coraz słabiej widoczną na tle gasnącego nieba.
Stary szedł na zachód ścieżkami polnymi, jakby umyślnie unikając ludzi. Dokąd ich prowadził? Na próżno usiłowali odgadnąć. Kopalnia i linia kolejowa leżały w zupełnie innym kierunku. A przecież nie ulegało wątpliwości, że szedł w jakiejś niezwykłej sprawie. Tajemniczy podkop, wykopanie broni, przejęcie broni, przyjęcie i ukrycie zrzutu  to wszystko przechodziło im przez myśl.
Wtem stanęli jak wryci. Znajdowali się pod murem je-żynowskiego cmentarza. Cmentarz był stary, porośnięty wielkimi brzozami, olchami i dębami. Ich olbrzymie, rozkołysane na wietrze korony wylewały się zza wysokiego muru jak fale wzburzonego morza. Ściemniło się już prawie zupełnie. Zerwał się zimny wiatr i prószył zwiędłymi liśćmi.
Tutaj stary obejrzał się po raz ostatni i znikł za furtą cmentarną.
 Antoś  Joniec szarpnął Baturę za rękaw  mo--może już wrócimy. Zi-zimno się zrobiło.
178
 N-nie, trzeba dokończyć  Batura dzwonił zębami-  Podaj mi rękę, bo się jeszcze zgubimy.
Trzymając się kurczowo za lodowate dłonie, pchnęli ciężkie drzwi. Zaskrzypiało nieprzyjemnie. Pod stopami zachrzęściły martwe liście. Znajdowali się na cmentarzu. Z ciemności wyłaniały się nieruchome krzyże i drzewa. Kropy nie było już widać.
 Zgubiliśmy trop  szepnął Batura.
Szli pomału, rozglądając się bojazliwie na wszystkie strony. Nogi uginały im się dziwnie w kolanach, jakby były z waty. Paskudne uczucie. A najgorsze, że człowiek nie może tego opanować.
 Patrz, tam ktoś stoi  Miksa ścisnął Baturę za rękę.
 Nie. Zdaje ci się, to tylko biały pomnik.
Wiatr szeleścił liśćmi, skrzypiały stare krzyże, brzęczały blachy...
 Boję się  przyznał się Miksa pierwszy raz w życiu głośno.  A wy się nie boicie?  dodał z nadzieją, że nie jest odosobniony w tym mało chwalebnym uczuciu.
 Nie... właściwie to... trochę...  wykrztusił Batura.  Ale to nic. Duchów nie ma. Naprawdę nie ma  pocieszał go drżącym głosem.
 Tak, nie ma!  dzwonił zębami Joniec.  Ty-tylko tak nieprzyjemnie. Same groby... umrzyki.
 Dam wam radę  szepnął Batura  patrzcie do góry... Tylko do góry... I nie myślcie, gdzie jesteście... zobaczycie, pomoże.
Chłopcy zadarli głowy do góry.
Wysoko pomiędzy konarami drzew resztkami zachodnich różowawych odblasków prześwitywało niebo. Takie samo jak na wsi, jak na Wilczej Górze, jak w lesie, jak wszędzie. Tak, nie ma sensu się bać... Poczuli się razniej.
12
179
 Tylko uważajcie, żebyście sobie nosów nie stłukli  mruknął Batura.
Ale ostrzeżenie przyszło za pózno. Zapatrzony w niebo Joniec potknął się o nagrobek i wpadł prosto w tkliwie rozstawione ręce marmurowego anioła. Mimo że to był
180
anioł, zetknięcie z nim nie było wcale przyjemne. Duch niebieski ciało miał twarde jak kość i Joniec nabił sobie potężnego guza o jego marmurową pierś.
 Do kitu z taką metodą!  złościł się na Baturę rozcierając czoło.
Błądzili jeszcze parę minut między grobami, na próżno poszukując starego. Nie było go nigdzie widać. Zniknął. Rozpłynął się... jak duch.
 Czekajcie  zatrzymał chłopców Batura.  Będziemy tak do rana chodzić w kółko i nic z tego nie wyjdzie w tej ciemności. Musimy zorientować się po słuchu, w którą stronę poszedł.
Stanęli i nadsłuchiwali. Z początku wydało im się, że nic nie słychać i że cisza jest zupełna. Nawet wiatr jakby ucichł i nie szeleścił liśćmi. Ale gdy się wsłuchali dobrze, przekonali się, że wcale nie jest tak cicho. Gdzieś daleko turkotała fura, szczekały psy, jakiś ptak przebudzony zakwilił u góry na gałęzi, a nawet posłyszeli wesołą piosenkę.
 Widzicie, nie trzeba się bać  szeptał Batura.  Nigdy się nie jest sam...
Nie dokończył, kiedy tuż koło chłopców rozległo się jakieś charczenie i skrobanie. Śmiertelny krzyk zastygł im na ustach. Rzucili się do panicznej ucieczki. Ale nogi zaplątały się im w jakieś druty czy jeżyny. W tej samej chwili tuż koło ich stóp przemknął zwierz z wielką kitą zamiast ogona.
 Lis  zawstydził się Joniec.
 Widzisz, po co uciekałeś!  złościł się Miksa, stropiony, że dał się ponieść panice.
 Ty zacząłeś pierwszy.
 Nieprawda, bo ty.
Kłóciliby się może jeszcze dłużej, gdyby nie to, że rozległy się jakieś nowe podejrzane odgłosy. Najpierw
181
było to coś podobnego do szurania, potem usłyszeli chru-pot podobny do trzasku łamanych kości.
Obrócili się w stronę, skąd dochodziły te straszliwe odgłosy, i serca zabiły im gwałtownie. Daleko między drzewami migotało samotne światełko.
 To on  szepnął z ulgą Batura.
Obecność człowieka na cmentarzu, choćby to był nawet Kropa, dodała mu animuszu.
Poczęli przedzierać się przez zarośla między opuszczonymi grobami, jak mogli naj ostrożniej, drętwiejąc, gdy jakaś gałązka trzasnęła im pod nogą. Nagle Batura poczuł, że Joniec przytrzymuje go za rękaw.
 Czego chcesz?
 Jak myślisz, co on tam robi takiego?
 Zobaczymy... może ma coś ukryte... broń.
 Może nieboszczyków obdziera?  szepnął przejęty Miksa.
 Tfu, też masz pomysły.
 A co, są takie hieny grobowe... złoto zabiera, ubranie, buty.
 Ciszej  syknął Batura. Przez chwilę szli w milczeniu.
 Antoś, a co my z nim zrobimy?  zapytał znów Joniec.
 To zależy... Może wystarczy tylko przyjrzeć się i zapamiętać, a może trzeba będzie...  Batura zawahał się.
 Co trzeba będzie?
 Stoczyć z nim walkę na miejscu  odrzekł zimno Batura.
Zarośla skończyły się, zaczynała się mniej zapuszczona część cmentarza. Od celu oddzielało ich tylko kilka drzew ciemniejących pokracznie na tle czerwonawego światła. Batura pokazał chłopcom pochyłą brzozę o rozdwojonym pniu. Jej puszyste gałęzie jak wielkie miotły pochylały się do ziemi.
182
Podkradli się do niej i ostrożnie wychylili głowy zza gałęzi.
Pierwszą rzeczą, którą zauważyli, była świeczka na pniaku ściętego drzewa. Obok leżała łopata i sznur. Parę kroków dalej ujrzeli starannie i równo okopany i wygra-cowany maleńki grób, cały porośnięty wypielęgnowanymi kwiatami. Nad grobem schylał się Kropa. Nie widzieli jego twarzy. Stał tyłem do nich, nieruchomy jak posąg, tylko ramiona wstrząsało mu ledwie dostrzegalne drżenie.
 Modli się  szepnął przejęty Miksa. Batura potrząsnął głową.
 Nie, on płacze.
Długo czekali, zanim odszedł. Wtedy dopadli do grobu, Batura poświecił zapałką i odczytał półgłosem na pół zatarty napis na krzyżu.
MARYSIA KRO PIANKA
ur. 2. 12. 1933 r.
zm. 11. 2. 1946 r.
ROZDZIAA XIII
Sen Wiktora. Metoda  nit". Pomysł racjonalizatorski.
Ciekawość i dyplomacja. Hura na karlistów!
Tajemnica pieca chlebowego
Gdy Wiktor wrócił do domu, było już zupełnie ciemno.
 Nogi!  krzyknęła matka.
W zakasanej spódnicy, na klęczkach, szorowała podłogę, a Wiktor z tego wszystkiego oczywiście nie wytarł
183
bucisków i zostawił rude ślady na świeżo umytych deskach. Bał się, żeby matka nie pytała go, gdzie się włóczył, ale ona w milczeniu pokazała mu kartofle i cisnęła nóż. Już taki zwyczaj utarł się u Stopów, że jeśli Zośka pasła za Wiktora po południu krowy, to on za to musiał do kolacji pomagać. Niechętnie zabrał się do obierania. Nie dadzą człowiekowi nawet zebrać myśli, tylko zaraz do roboty. W ogóle jak można poświęcać się śledztwu, kiedy człowiekiem wyręczają się jak ostatnią kuchtą.
Był w podłym humorze. Czuł się upokorzony, że Bolesławiec z taką łatwością wywiódł ich w pole. Jutro Batura będzie pewnie pytał o wyniki. Co powiedzą? Przyznać się, że zostali oszukani i wystrychnięci na dudków?
Nie, tutaj nie było ich winy. To tylko ten Bolesławiec jest jakimś nieprzeciętnym łotrem. Cały czas myślał o tajemniczym zniknięciu inżyniera. Co, u licha, mogło się z nim stać? Nie rozpłynął się przecież w powietrzu. Obaj widzieli, jak wszedł do chałupy. Co do tego, nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Na pewno wszedł, ale nie wyszedł. Przeszukali przecież całą chałupę od góry do dołu. Rudniok nawet do pieca zajrzał. Nadzwyczaj niepokojąca sprawa.
 Skrobże no, skrob te ziemniaki  poganiała go matka przynosząc mleko z wieczornego udoju.
Wiktor zaczyna szybciej manipulować nożem. Ze złości struga łupiny grube na palec.
Gdyby matka wiedziała, kim jest naprawdę jej syn skrobiący posłusznie w kącie kartofle! Jakie poważne sprawy ma na głowie. Jakich odpowiedzialnych i niebezpiecznych zadań się podjął. Ale matka jest chyba ostatnią osobą, której by się do tego przyznał. Matka nie ma za grosz zrozumienia dla takich spraw. Nigdy chyba nie uzna Wiktora za poważnego człowieka. Ale Wiktor jeszcze
184
wszystkim pokaże. Niech tylko uda im się zdemaskować Bolesławca.
Na samą myśl o Bolesławcu czuje łaskotanie gdzieś w okolicy serca. To już nie zabawa. Karlik miał rację. Bolesławiec to niebezpieczny człowiek. Przyjdzie im się zmierzyć na śmierć i życie. To prawda, że tym razem wywiódł ich w pole. Ale gra nie skończona. Nie zna jeszcze Rudnioka i Stopy. Rudniok i Stopa tak łatwo nie ustępują.
Z rozmyślań wytrącił Wiktora brzęk głośno odstawianego garnka i podejrzane odgłosy przy kuchni, znak, że dzieje się coś niedobrego. Podniósł głowę i zbladł. Nieszczęście.
Matka chciała wypłukać oskrobane kartofle, ale zamiast kartofli nabrała z garnka garść łupin. Widocznie pogrążony w myślach, wrzucał łupiny do garnka z czystą wodą, a obrane kartofle do wiadra.
 Głupie psikusy się ciebie trzymają! Mało masz ło-buzerki po całych dniach? Jeszcze sobie w domu pozwalasz. Z matką zaczynasz?  potrząsnęła garścią ociekających wodą obierzyn i cisnęła w Wiktora.
Ledwo się uchylił. Aupiny wylądowały na ścianie tuż koło obrazu świętego Antoniego. Jedna z nich przylepiła się nawet do nosa świętego, co jeszcze bardziej rozgniewało matkę.
Ze strachu wylądował aż na podwórku, goniony okrzykami:
 A, łajdak, rodzoną matkę łupinami by karmił? Ja cię oduczę, gałganie, tych bezeceństw!
Nie próbował nawet wyjaśnić, że takie posądzenia były głęboko niesprawiedliwe i że wszystko stało się niechcący i nienaumyślnie. Z matką nie było dyskusji. Rządy absolutne. Najlepiej milczeć. Zrobić się maleńkim. Nie rzucać się w oczy, póki jej gniew nie minie.
W nocy nie mógł długo zasnąć, a kiedy usnął wreszcie,
185
śnił mu się Bolesławiec. Był zupełnie podobny do sztuk-mistrza-magika, którego dawno temu widział w Piekuto-wie na odpuście: niska, okrągła figurka z laseczką w ręce i kapeluszem na bakier. Wyszedł ze Starej Chałupy, gdzie czyhali na niego. Ziewnął, przeciągnął się jak tłusty kot.
 Wiem, że mnie tropicie  uśmiechnął się lekceważąco.  Mogę wam pomóc.
Kiwnął na zdumionych chłopców. Weszli za nim jak zahipnotyzowani. Gdy znalezli się w izbie, Bolesławiec nagle podskoczył do sufitu, dotknął go laską i tak pozostał zawieszony na lasce w powietrzu. Huśtał się jak małe dziecko, to znów kręcił się jak fryga z niesamowitą szybkością.
Wiktor chciał coś powiedzieć, chciał uciekać, ale nogi wrosły mu w ziemię, a język przyrósł do gardła.
 Nie bójcie się  rzekł Bolesławiec zeskakując z powrotem na ziemię.  Tutaj nie ma żadnych cudów, tylko ja jestem fenomenalnie zdolny.
Przypatrywał im się z leciutkim uśmiechem.
 I wy mnie chcieliście tropić?! Proszę, możecie mnie związać.
Rzucili się na niego i okręcili bardzo mocnym sznurem, a sznur dla pewności zaplątali jeszcze na różne węzły.
 No już?  zapytał.
 Już  odpowiedzieli.
Wtedy on zaczął wciągać wielkimi wdechami powietrze i nadymać się. I chłopcy zobaczyli, że staje się za każdym razem coraz grubszy. Nadymają mu się z sykiem nie tylko policzki i piersi, ale i brzuch, i nogi, i ręce, jakby cały był z gumy. Jego związane muskuły coraz bardziej przypominały baleron ściśnięty sznurkami... Tak pęczniał, aż stał się gruby jak balon. Sznurki nie wytrzymały tego naporu i nagle prysły na wszystkie strony.
Chłopcy rzucili się do niego i chwycili go mocno pod
186
ramiona... Nagle ze zdumieniem zobaczyli, że trzymają puste ubranie. Bolesławiec wypłynął do góry jak balon i w bieliznie żeglował pod sufitem. I wtedy, przerażeni, poznali, że to wcale nie jest Bolesławiec, ale pan Kupść. Żeglował tak z pół minuty, potem westchnął i zaczął powoli opadać, aż miękko stanął na ziemi.
 Ale teraz zniknę  oświadczył osłupiałym chłopcom i nagle zaczął wzdychać głęboko i żałośnie, a po każdym westchnieniu robił się coraz mniejszy... wiądł i kurczył się w oczach jak przekłuty balon, stał się mniejszy od Ciapy, pózniej tyli co mysz... co mucha... pchła, a w końcu zniknął zostawiając po sobie maleńki wilgotny ślad.
A kiedy pochyleni oglądali ten ślad, ktoś zaśmiał się szyderczo przez okno.
To był dywersant Kupść, ale już inny, grozny, odmieniony zupełnie. W ręku trzymał automat.
 Dość zabawy!  krzyknął.  Teraz rozprawimy się poważnie.
I nagle Wiktor zobaczył w izbie pełno ludzi. Stała matka z garnkiem łupin i Kropa ze zdartą gazetką ścienną, i Osuch z miotłą wyciągniętą z komina, i Balcerek z próżną butelką po mleku, i ukurzeni górnicy, i Zajączkowski z czapką Wiktora w ręce... a wszyscy patrzyli surowo na Wiktora.
 Na co go skażemy?  zapytał dywersant Kupść.
 Na rozstrzelanie.
Wiktor czuje, że go oblewa zimny pot. Ogląda się za chłopcami, ale chłopców nie ma. Wszyscy poszli na podwórze i grają z Golą w piłkę. Dochodzą stamtąd ich wesołe śmiechy i okrzyki. Nic ich nie obchodzi, że Wiktora chcą rozstrzelać.
Chce uciekać, ale nie może oderwać nóg od ziemi. Może dlatego, że podłoga była świeżo umyta i przykleiła
187
mu się do ubłoconych trzewików. Dywersant Kupść podnosi automat... W tej samej chwili wpada pan Sądej i woła:
 Stójcie! Stopa nie jest złym chłopcem.
Ale oni nie słuchają go i przybliżają się złowrogo. Wtedy Sądej popycha Wiktora.
 Uciekaj!
 Nie mogę nóg oderwać!  krzyczy Wiktor.
Sądej chwyta go za nogi pod kolana i ciągnie. Wspólnymi siłami odrywają nogi z podłogi razem z kawałkami desek i Wiktor ucieka. O, jak szybko może teraz uciekać! Ale nagle wyrasta przed nimi góra. Podobna do Wilczej, tylko trzy razy wyższa. Wiktor pnie się pod górę... brakuje mu tchu...
Nagle góra się kończy i Wiktor widzi zieloną, pełną słońca dolinę. Mnóstwo chłopców w czerwonych chustach bawi się tu w podchody.
Wiktor macha do nich ręką.
 Chodzcie, złapiemy razem dywersanta!
Ale oni nie słyszą, zajęci zabawą. Więc znów woła z całych sił. Chłopcy obracają się niechętnie.
 Nie przeszkadzaj, psujesz nam zabawę!  krzyczą niezadowoleni.
 Kiedy naprawdę...
 Ty nie jesteś harcerzem. Nie znamy cię. Nie mieszaj się do nas.
Wiktor stoi zrozpaczony.
Dywersant Kupść sapiąc wygramolił się już na górę. Jest cały zarośnięty szczeciną, tylko łysa głowa połyskuje mu niebezpiecznie. Wymachuje automatem. Wiktor patrzy przerażony na swoje puste ręce...
 Co ci jest? Krzyczysz przez sen. Wszystkich pobudziłeś.
Helka stała nad nim w koszuli i szarpała go za ramię. Zza drzwi wychylały się przerażone twarze matki i Zośki.
188
 Musiał mu się diabeł przyśnić, bo wołał ratunku, sumienie go gryzie.
 liii, gruszek się, gałgan, obżarł i przez to. Wiktor zawstydzony i zły mruknął, że nic mu nie jest,
i naciągnął koc na głowę. Ale nie mógł już zasnąć.
Wstał, kiedy jeszcze wszyscy chrapali, wybiegł na dwór. Całe podwórze zatopiły mgły. Obora i drzewa wyłaniały się niewyraznie z białych oparów, jakieś wielkie i tajemnicze, zupełnie podobne do średniowiecznych zamków i wież, o których uczą się właśnie w szkole. Wiktor otwiera oborę. Krowy się już pobudziły, wyciągają do niego ciepłe głowy. Teraz już obora zupełnie nie jest podobna do zamku. Po prostu jest oborą. Wiktor chwyta wiadra i pędzi do studni.
Jeśli o szóstej mają być znowu w Starej Chałupie, trzeba się szybko uwinąć. Zresztą wolał już nie drażnić matki. Bał się przeciągnąć strunę. Znów gotowa zamknąć go w chałupie i zasadzić do jakiej roboty. Trzeba ugłaskać staruszkę i uśpić jej czujność. Przemyka się więc przez podwórze we mgle jak niewidzialny człowiek i robi wszystkie gospodarskie obrządki umyślnie głośno i z rozmachem.
Matka stanęła na schodach i nadsłuchuje. Słyszy skrzypienie studni, brzęk wiader, trzask drzwi, szuranie słomy  tylko osoby nie widać. Mruczy domyślnie pod nosem i kiwa głową.
Dziwny chłopak z tego Wiktora. Nierówny. Czasem robota mu się aż pali w rękach, a czasem przepada jak kamień w wodę i nic go nie obchodzi.
Punktualnie o szóstej przyszedł Karlik.
 No, gotów jesteś?  zapytał Wiktora.
 Zaraz, jeszcze tylko kartofli z piwnicy przyniosę. Puścił się biegiem do piwnicy.
Piwnica jest wykopana w ziemi. Na zewnątrz sterczy tylko mały, zielony garb. Do drzwiczek schodzi się po
189
stromych schodkach. Wiktor zawsze biega z rozpędem i uderza się boleśnie czubkiem głowy o niską futrynę. Ale choć głowa boli, znosi to z podziwu godnym męstwem. Było nie było, jest to dość oczywisty dowód, jak się urosło od zeszłego roku. Jest się prawie dorosłym. Dzieci mogą wbiegać tu nie schylając głowy. On sam jeszcze w zeszłym roku wcale się nie uderzała taki był szkrab. No, ale człowiek dojrzewa, proszę państwa!
Pocierając bolesne miejsce na czubku głowy, dojrzały człowiek zauważył, że tym razem nie jest jedynym poszkodowanym. Na całej szerokości wejścia rozsnuta była pajęczyna. Teraz porwane jej szczątki kołysały się smętnie, poruszane prądem powietrza. Przerażony pająk, z białym krzyżem na plecach, zostawił omotanego trupa muchy i opuszczał się pośpiesznie na nitce jak strażak na linie ratunkowej.
Wiktorowi żal się zrobiło, że popsuł mu robotę.
Nagle usłyszał z góry okrzyk Karlika. Karlik zbiegł po schodkach i przyglądał się, dziwnie podniecony, zerwanej pajęczynie.
 Słuchaj, mam jedną genialną myśl  rzekł do Wiktora.  Musisz postarać się natychmiast o długą nitkę przędzy.
 Na co?
 Pózniej ci powiem, no, biegaj!
Wiktor wzruszył ramionami, poszedł jednakże do kuchni i zabrał matce z pudełka na nici cały kłębek szarej przędzy. Karlik wysnuł z niego pośpiesznie jedną nitkę, a następnie rozszczepił ję delikatnie na słabiutkie i cieniutkie jak pajęczyna niteczki.
 Widzisz, co to jest?  zapytał Wiktora.
 No, nitki  bąknął coraz bardziej zdziwiony Wiktor.
Karlik uśmiechnął się, podłubał w kieszeni i wyciągnął
190

stamtąd starą pluskiewkę, jeden koniec nitki przypiął do drzewa, drugi delikatnie naprężył w ręce.
 No, a teraz zamknij oczy i idz  pchnął oszołomionego chłopaczynę na naciągniętą poziomo nitkę. Nitka przerwała się.
 Poczułeś, jak ją przerwałeś?
 No, nie.
 Nie mogłeś poczuć, chociaż przerwałeś ją nosem  tłumaczył podniecony Rudniok.  Taka nitka nie stawia oporu. Jest bardzo cienka i słaba, prawie jak pajęczyna. Odejdz na trzy kroki  wcale jej nie widać.
Wiktor patrzył na niego jak na wariata.
 No dobrze, ale... ale co to ma wspólnego z akcją?
 To, że mam plan tropienia Bolesławca. Mówię ci, szatański plan. Metodą  nit"  patrzył triumfalnie na Wiktora.  Co, jeszcze nie kapujesz?
Wyciągnął z kieszeni kłębek przędzy i potrząsając nim mówił:
 Nie możemy cały dzień śledzić Starej Chałupy. Jak się przekonamy, czy kto do niej wchodzi? Właśnie za pomocą tej metody. Wystarczy w sieni przeciągnąć taką nitkę. Jak będzie przerwana, to znaczy, że ktoś wchodził. Proste jak drut, nie? Ale to nie wszystko  zapalał się.  Jeśli przeciągniemy kilka takich nitek na różnej wysokości, no... no na przykład pięć nitek co dziesięć centymetrów na wysokości od metra czterdzieści do metra osiemdziesiąt  to będziemy w dodatku wiedzieli, jakiego wzrostu był człowiek, który wszedł. Jeśli będą przerwane na przykład tylko dwie nitki dolne na wysokości metr czterdzieści i metr pięćdziesiąt, to znaczy, że wszedł ktoś, kto był wyższy niż metr pięćdziesiąt, a niższy niż metr sześćdziesiąt.
 Zaraz, zaraz... Powtórz jeszcze raz  Wiktor nie mógł się połapać w skomplikowanym mechanizmie metody  nit".
191
Karlik przygryzł wargi.
 No, to ci inaczej wytłumaczę. Wyobraz sobie, że wszystkie nitki zostały przerwane. Co to będzie znaczyć?
 Że ktoś poznał się na tym i popsuł  odpowiedział Wiktor.
Karlik zaczerwienił się.
 To znaczy, głupia pało, że wszedł ktoś bardzo wysoki, wyższy niż metr osiemdziesiąt.
 Albo chłop z kosą na ramieniu  zauważył Wiktor. Karlik zmarszczył brwi.
 E, po co tam miałby wchodzić z kosą? Zresztą ja nie mówię, że mój pomysł jest na sto procent, ale tak na... siedemdziesiąt pięć.
Wiktor nie wydawał się zachwycony metodą  nit", zrobiono jednak wszystko według pomysłu Karlika. W sieni Starej Chałupy przymocowano pluskiewkami co dziesięć centymetrów spreparowane przez Rudnioka niteczki. W mrocznej sieni, zwłaszcza dla tego, kto przychodził z dworu, były zupełnie niewidoczne. Po południu mieli przyjść i zobaczyć, co się z nimi stało.
Tego samego rana zebrani  w sztabie" na starej ławce w kącie podwórza szkolnego kropiści omawiali wyniki wczorajszego tropienia.
 No i co?
 No i nic. Kto by pomyślał?
 Właśnie, kto by pomyślał?
 Nie znało się człowieka.
 I co teraz?
 Ja jestem za tym, żeby zbadać, co to za dziewczynka  powiedział Joniec.
 Jego córka, to jasne. Mówiłem już  bąknął Miksa.
 Tak, ale dlaczego umarła?
 No... zwyczajnie, umarła, i już. Pomyślmy lepiej,
192
co będzie z akcją  rzucił ponuro Miksa.  Niech się tylko karliści dowiedzą, będą się śmiać.
 Dlaczego mają się śmiać?  mruknął Joniec.  Czy to z Kropą to też nie jest ważne?
 Ważne, ale... no, sam przecież wiesz, chodzi o dy-wersanta.
 To co, mamy Kropę zostawić?
 No nie  zawahał się Miksa  ale akcji nie wolno opózniać.
 Masz rację, Miksa  powiedział Batura.  To jest państwowa sprawa. Zresztą tropienie Kropy nie da nam już nic więcej... Tu trzeba inaczej.
Nagle zeskoczył z ławki.
 Patrzcie, idą karliści. Trzeba ich ostrożnie wziąć na spytki.
 Nie było to jednak łatwe. Takie same intencje żywili bowiem i karliści. W rezultacie nie dało się nawiązać kontaktów. Na przerwach obie strony milczały skrupulatnie co do wyników wczorajszego tropienia.
Tym większe zresztą panowało zaciekawienie. I karliści, i kropiści uważali, że jest to milczenie dyplomatyczne, pokrywające ważne wiadomości.
 Musieli wpaść na jakiś ślad, kropiści przeklęci  szepnął Karlik do Wiktora, pokazując mu Baturę i towarzyszy rajcujących w kącie.
 Patrz, jacy tajemniczy  mruczał z goryczą Batura do Miksy i Jońca patrząc na szepczących karlistów.  Na pewno odkryli coś. Coś bardzo strasznego  dodał po chwili.
Na drugiej przerwie przyplątał się Stachurka. Wciąż jeszcze zawstydzony wczorajszą wsypą, wypytywał się nieśmiało Jońca, jak im poszło, ale Joniec uchylał się od odpowiedzi.
 Teraz, bracie, są dwie grupy.
 A ja?
13 - Druga Księga Urwisów
193
 Ty... ciebie tatuś trzyma w grupie buraczanej  -zaśmiał się Joniec.
Ale Batura uciszył go i powiedział Stachurce, że został przydzielony do grupy Sz", czyli do karlistów, więc niech idzie do nich. Karlik i Wiktor przyjęli go trochę lekceważąco, ale nie robili mu wstrętów. Nieszkodliwy chłopak. Trochę fujara, ale poczciwy.
Po południu karliści zajrzeli do Starej Chałupy. Wszystkie nitki były przerwane.
 Wszedł  szepnął przejęty Karlik.
 Ten twój dywersant to musi być olbrzym na dwa metry  zauważył Wiktor.  Coś to nie pasuje do Bolesławca.
Nie bez lęku weszli do chałupy, poobchodzili wszystkie kąty, ale skrupulatne oględziny nie przyniosły żadnych odkryć.
 Mówiłem, że twoja metoda jest do kitu  mruknął Wiktor.  Wiemy jeszcze mniej niż przedtem.
 No... przepraszam  bronił się Karlik.  Wiemy, że tu wszedł ktoś inny niż Bolesławiec i że jest to gość bardzo wysoki.
 Guzik,'wcale nie wiemy.
 Jak to, a nitki?
 Nitki...  powtórzył Wiktor  nitki mógł przerwać... nietoperz.
Karlik zbladł. Prawda. Na śmierć zapomniał o nietoperzu.
Wtem niespodziewanie rozległ się głos milczącego dotąd Stachurki:
 Nie, to nie mógł być nietoperz.
 Dlaczego?  zaperzył się Wiktor.
 Bo nietoperz lata, jak jest ciemno, wieczorem i w nocy.
 Wiktor zmieszał się. Przy skrzyni! go Stachurka.
 No tak...  powiedział.  Ale jego mogli spło-
194
szyć, więc wyleciał w dzień. Myśmy go wczoraj też spłoszyli.
Schwycił kij stojący pod ścianą i podłubał nim energicznie w piecu. Ale nietoperza nie było.
 Widzisz, musieli spłoszyć. Karlik uśmiechnął się triumfalnie.
 Teraz... sam się złapałeś. Jeśli spłoszyli, to znaczy, że ktoś był w chacie. Tak czy owak, na jedno wychodzi.
  Ktoś!... Ktoś!"  przedrzezniał go zdenerwowany Wiktor.  Dużo nam z tego przyjdzie!
 No, więc znajdz lepszą metodę.
Wiktor wzruszył ramionami. Zapadła chwila nieprzyjemnej ciszy. Przerwał ją dopiero głos Stachurki:
 Ja... ja mam jeden sposób.
 Ty?  Rudniok i Stopa spojrzeli na niego zaskoczeni.
 Ja bym... wiecie... nasypał mokrego piasku do sieni. Jakby kto wchodził czy wychodził, toby zostawił ślad. Po nodze można by poznać.
Prawda. To jest myśl. Aż dziw, że im taki prosty sposób nie przyszedł wcześniej do głowy.
 To jest w każdym razie lepsze od twoich nitek  powiedział do Rudnioka Wiktor.  Ja bym jeszcze jedno zrobił.
Pognębiony Karlik spojrzał na niego krzywo.
 No?
 Posmarowałbym tam trochę wapnem. No i jakby kto wszedł, toby musiał wdepnąć i zostawiłby potem ślady, i widzielibyśmy, dokąd by poszedł. I w ogóle co z sobą zrobił.
Myśl wydała się chłopcom tak wspaniała, że nawet Karlik zerwał się z ziemi i walnął Wiktora po plecach.
 Tak zrobimy. Może nareszcie dowiemy się, gdzie on zniknął, ten przeklęty Bolesławiec. U kogo jest wapno?
13*
195
 U mnie  powiedział Stachurka  zostało od bielenia.
 U mnie też  dodał Stopa.
 No to jazda!
Kilkanaście minut pózniej dwu chłopców przemykało się na przełaj przez pola z wiaderkiem w ręku. Rozglądali się trwożnie, czy ich kto nie śledzi, dopadli do Starej Chałupy.
 Widział was kto?  zapytał Rudniok.
 Ten szczeniak Kryza musiał łebek wysadzić  zasapał Wiktor.
 A poza tym?
 Nikt.
Wapno było dobre, świeżo zlasowane, gęste jak masło. Wiktor nasmarował patykiem w sieni pas półmetrowej szerokości, tak żeby nikt nie mógł przejść nie stanąwszy w wapno.
 Gotowe  mruknął. Karlik przyglądał się krytycznie.
 Zauważy  rzekł ponuro.
 Ryzyk fizyk  zaśmiał się Stopa, uradowany ze swego dzieła.
 Nie zauważy  bąknął Stachurka  wejdzie ze światła w ciemną sień, nic nie będzie widział.
 Dla pewności posypmy z wierzchu ziemią, wtedy nie zauważy  powiedział Karlik.
Pomysł przyjęto z uznaniem. Nawapnioną powierzchnię  ocukrzyli" pyłem zdrapanym ze zniszczonej polepy chałupy.
 Ale zasadzka!  krzyknął uradowany Wiktor.  Jak ciocię kocham, nic nie widać. Wdepnie jak złoto!
 I jeszcze odciski stopy wezmiemy  przypomniał Karlik.
Zgodnie z pomysłem Stachurki, na początku sieni nasy-
pali piasku i zmoczyli dobrze wodą z kałuży. Stachurka na próbę nadeptał nogą. Stopa odbiła się bardzo dobrze. Widać nawet było deseń gumy na obcasie.
Następnego dnia w szkole przyszedł do kropistów Kryza i zameldował:
196
197
 Widziałem, jak wczoraj Stachurka i Stopa biegł gdzieś polem z wiaderkiem wapna.
Tajemnicze praktyki karlistów zatruły spokój grupy  Si". Na próżno usiłowali domyślić się, do czego może być kar listom potrzebne wiaderko wapna. Jedno w każdym razie nie ulegało teraz dla kropistów wątpliwości  że karliści są na tropie.
Na drugiej przerwie Joniec nie wytrzymał nerwowo i podszedł do Stopy.
 No i co, jak wam idzie?
 Wybornie  spuścił oczy Stopa.  A wam?
 O, nam wy... wyśmienicie  wykrztusił Joniec. Przez moment mierzyli się nieufnymi spojrzeniami.
 Odkryliście co?  zapytał wreszcie Joniec oglądając sobie paznokcie.
 O, tak  szepnął Wiktor.  A wy?
 No. Mówię ci! Nigdy byście się nie spodziewali  zaczerwienił się Joniec.  A wy?
 My... my widzieliśmy coś... coś niezwykłego  wyjąkał Wiktor.
Obaj czuli, że powinni przerwać tę męczącą rozmowę. Ale nie mogli się na to zdobyć. Ciekawość przemogła. Cóż, nawet najwięksi dyplomaci są tylko ludzmi.
 A... a dokąd wasz poszedł?  zapytał po chwili Joniec.
 Nasz?  zawahał się Stopa.  Do Starej Chałupy.
 Tak?  Joniec wyglądał na rozczarowanego.
 A wasz?  pytał Wiktor.
 Na cmentarz.
 Na cmentarz?  Stopa spojrzał na Jońca z respektem.  I... i poszliście za nim?
 A co? Pewnie, że poszliśmy.
Stopa milczał pobity. Tak jest. Stara Chałupa nie może się równać z cmentarzem.
 Ale za to nie wiesz, co nasz zrobił  odezwał się po chwili, próbując ratować honor grupy  S2".
198
 Phi, na pewno coś mniej ciekawego niż nasz  Joniec ciągnął go za język.
 A właśnie że na pewno ciekawszego...
 No, cóż on mógł takiego zrobić?
 Zniknął.
 Co?
 Zniknął.
 Nie rozumiem  bąknął zaskoczony Joniec.
 O, tak  dmuchnął Wiktor  był człowiek i nagle nie ma.
 E tam  Joniec spojrzał nieufnie.  Zwyczajnie wam nawiał. Przyznajcie się!
 Jak śmiesz?  obraził się Wiktor.  Co innego jest  nawiał", a co innego  zniknął".
Niestety, bliższe wyjaśnienia tej kwestii przerwał dzwonek.
Po lekcjach kropiści odbyli naradę  w sztabie" na ławce w kącie podwórza.
 Nic nie odkryli  dowodził Joniec.  Stopa łże jak pies. Ten Bolesławiec miał niby pójść do jego Starej Chałupy i tam zniknął. Grubymi nićmi szyte. Nawet zbujać porządnie nie potrafił. To jasne jak słońce, że im po prostu nawiał. Tylko wstydzą się przyznać.
 No, a to wiadro z wapnem? Joniec wzruszył ramionami.
 Nie miałem czasu go wybadać. Ale nie wierzę, żeby to miało jakieś znaczenie. Takim narwańcom wszystko może do głowy strzelić. Nie dziwiłbym się nawet, gdyby sobie to wiadro na głowę założyli.
 A ja mówię, że warto byłoby ich śledzić  powiedział Batura.
 Można, dlaczego nie  zgodził się Joniec  przyła-piemy ich na kłamstwie, chwalipiętów.
 No to jazda!  zakomenderował Batura.  Czy wyszli już ze szkoły?
199
Miksa z Jońcem popędzili na górę. Pierwsza i trzecia zbierały się na lekcję, Miksa prztyknął w nos jakiegoś pierwszaka, Joniec połechtał któregoś z trzeciej. Malcy z piskiem rozsuwali się robiąc miejsce kropistom. Ale nikogo z grupy  S2" już nie było.
 No co?  zapytał Batura, gdy wrócili na podwórze.
 Nigdzie ich nie ma. Sami smarkaci smarkacze.
 Już nam nawiali, karliści przeklęci!  zaklął Batura.
 Dogonimy ich!
 Chodzcie, pójdziemy na Wilczą, stamtąd wszystko widać.
 Nie ujdą nam! Grupa  Si" wybiegła pośpiesznie na szosę.
 Hura, na kar listów! Tuż za wsią dopędził ich Kryza.
 A ty co znów, nieletni?  fuknął na niego Miksa.  Nawiewaj, już! Bo znów mamusia za tobą przyleci!
Zawstydzony Kryza spuścił oczy.
 Pójdę z wami...
 Zmiataj, no już!
 Ja... ja wam dam coś, jak mnie wezmiecie.
 Patrzaj, a to łebek, przekupić chce!  Zaśmiał się Miksa.
 Dam wam to  Kryza wyciągnął z kieszeni jakiś ciemny przedmiot.
 Lornetka! Najprawdziwsza lornetka!  krzyknął Batura.
Chłopcy wydzierali sobie z rąk cenny przyrząd.
Rzeczywiście, była to najprawdziwsza poniemiecka lornetka. Ojciec Kryzy znalazł ją kiedyś na pogorzelisku w miejscu potyczki partyzantów z niemiecką żandarmerią. Lornetka miała wprawdzie wytłuczone szkła, ale i tak przybliżała  jak stwierdzili stanowczo wszyscy chłopcy. Przybliżała i widziało się przez nią wyrazniej niż gołym okiem.
200
Oceniwszy w ten sposób zalety nowego sprzętu, nie sposób było odrzucić ofertę Kryzy.
 No, dobra, nieletni, możesz iść  orzekł łaskawie sam Miksa.
Po Górze chodziły chmurki, jakby Góra paliła się wewnątrz, i ze szczelin skalnych przedostawał się dym. Matka Batury mówi, że to diabeł w Górze pali. Zawsze potem jest zła pogoda.
Chłopcy wytrzeszczali oczy złoszcząc się, że widok raz po raz przesłania mgła. Nawet lornetka Kryzy nie pomogła.
Wtem rozległ się pisk Kryzy:
 Idą! Idą!
 Co? Gdzie?... Pokaż!  Batura z lornetką przy oczach śledził za palcem Kryzy.
 O, tam, koło Starej Chałupy.
Rzeczywiście, do chałupy zbliżało się kilka maleńkich jak przecinki figurek.
 Tak, to karliści  orzekł Batura podając lornetkę niecierpliwiącemu się Miksie.
 Jednak idą do chałupy  westchnął Miksa. Batura pstrykał nerwowo palcami. Wreszcie wybuchnął:
 Żeby to piorun spalił!
 Czego się złościsz?
  Czego, czego"!... Głupie pytanie!
 Myślisz, że oni naprawdę coś odkryli?  zapytał cicho Miksa odejmując od oczu lornetkę.
 Tak  mruknął Batura.
 Ich szczęście  bąknął zrezygnowany Miksa.
 Nic nie rozumiesz  złościł się Batura  przecież oni wszystko zepsują. Karlik robi dużo krzyku, ale ma w głowie pstro. Bałaganiarz. Narwaniec. Wiktor głupie cielę, a Stachurka... sami wiecie, jaki jest Stachurka.
201
Szpieg ich będzie wodził za nos i wykiwa w końcu. A my będziemy przyglądać się z założonymi rękami.
 No to idz, skocz do nich!
 Tak... właśnie, skocz. Mógł Joniec nie nabujać. Wszystko popsuł. Unieruchomił nas.
 Co się czepiasz?  mruknął urażony Joniec.
 Niepotrzebnie im nakłamałeś...
 Wcale nie nakłamałem... Przecież naprawdę byliśmy na cmentarzu.
 No tak, ale powiedziałeś to w taki sposób, że oni teraz sobie nie wiem co o Kropie wyobrażają.
 A bo mieli takie zarozumiałe gęby, że aż się prosiło, żeby ich zgasić. A zresztą, myślisz, że oni by uwierzyli, gdybym im powiedział, jak jest naprawdę z Kropą.
 No i co z tego, że ich zgasiłeś. W końcu i tak się wyda, że Kropa nie jest szpiegiem, i będą się z nas jeszcze więcej śmiać. A teraz jesteśmy w kropce, bo po tym, co ty nabujałeś, to głupio jest pójść do karlistów i powiedzieć:  Wiecie co, my będziemy z wami śledzić Bolesławca".
 Ja bym i tak nie poszedł. Trzeba było przedwczoraj nie odchodzić, a teraz przepadło. Nie będę się wygłupiał. A zresztą przecież ty sam...
 Co?... Ja?...  zaperzył się Batura.
 No, ty też się wstydziłeś.
 Ale przynajmniej nic nie paplałem, nie nakłamałem.
 Nie wykręcaj się. Przecież słyszałeś moją rozmowę z Wiktorem. Mogłeś sprostować, a nie sprostowałeś.
Batura wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Ze złością rzucał kamienie w dół i patrzył, jak skakały po skałach i ginęły gdzieś w dole. To prawda. On też się wstydził. A teraz co?
Nagle wstał.
 Chłopaki, jak myślicie, czy to jest zabawa, czy poważna operacja?
202
 Poważna operacja  mruknęli.
 Polityczna?
 No... polityczna  zgodził się Joniec.
Batura otrzepał ręce. Patrzyli na niego zaniepokojeni.
 Co chcesz robić?
 Idę  mruknął ponuro Batura podciągając pasek u spodni.
 Gdzie chcesz iść?
 Pójdę i powiem im, że Kropa nie jest szpiegiem... że zbujaliśmy ich i że będziemy razem z nim śledzić Bolesławca.
Chłopcy zbledli i zerwali się z ziemi.
 Nie zrobisz tego! Zwariowałeś? Będą się śmiać.
 No to co? Jak będą głupi, to mogą się śmiać. Chodzi o to, żeby złapać tego drania, a nie o jakieś tam prywatne honory. A jak się będą śmiać, to ich tak nawalę, że im się zaraz odechce.
 Nawalisz?
 No.
Batura zaczął opuszczać się ze szczytu po nagich, śliskich głazach. W połowie drogi obejrzał się na towarzyszy. Zobaczył, że gramolą się niezdarnie za nim, i uśmiechnął się pod nosem.
Dopędzili go pod samą chałupą. Zadyszani pchnęli ciężkie drzwi i wbiegli do sieni.
W chałupie nikogo nie było.
Mimo że paliła ich ciekawość, karliści długo krążyli dokoła Starej Chałupy, zanim zdecydowali się wejść. Karlik wmawiał w siebie i w towarzyszy, że to w celach taktycznych, żeby nie spłoszyć szpiega i samemu nie zostać zauważonym, ale po drżeniu serc wszyscy czuli, że chodzi jeszcze o co innego. Kto wie, czy za chwilę wszystko się nie rozstrzygnie. Może przyjdzie im zmierzyć się oko w oko z wrogiem. A może wszystko na nic. Pułapka nie
203
chwyciła. Mieli tremę. Czuli się po trosze jak maturzyści przed egzaminem.
Wreszcie z duszą na ramieniu przestąpili próg.
Gdy drzwi się zamknęły za nimi, ogarnął ich półmrok. Ze wstrzymanymi oddechami wpatrywali się w podłogę w sieni. Na razie nic nie widzieli. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegli jasną plamę piasku.
 Jest ślad!  krzyknął Wiktor zapominając o ostrożności.
Ku swojemu zdumieniu spostrzegli nie jeden, ale chyba kilkanaście śladów, jakby cała banda dywersantów przespacerowała się tędy. Z plątaniny śladów wyróżniał się tylko jeden ślad  obcasa. Zostawił on po wklęsłościach gumy, którą był widać podbity, znaki podobne do brodawek.
Wtem usłyszeli podniecony głos Stachurki:
 Patrzcie, tutaj!
Od miejsca, gdzie było rozsmarowane wapno, szły wyraznie ślady prosto do... pieca chlebowego i tam się nagle urywały.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
 Co to znaczy?
 Może oczyścili sobie buty przy piecu i dlatego potem już nie robili śladów?
 E tam... też wykombinował  machnął ręką Wiktor.
 Czekaj, dobrze, że Stachurka przypomniał  zauważył Karlik.  Wytrzyjmy sobie buty i w ogóle za-trzyjmy te ślady po wapnie. Tak robią porządni wywiadowcy, bo ten ślad może teraz z kolei posłużyć wrogowi.
Zaczęli wycierać, ale skończyło się na tym, że tylko rozmazali wapno po całej izbie.
 W każdym razie nie widać, że idzie do pieca  odsapnął Karlik.
204
 Gotowe, komendancie, i co dalej?  żartował Wiktor.
On jeden nie przejmował się tajemniczym kierunkiem śladów i bawiło go podniecenie towarzyszy. Znał przecież piec jak własną kieszeń, trzynaście lat żył z nim w jednej izbie i wiedział, że to jest naj zwyczaj niej szy pod słońcem piec. Tyle że stary i że nie dało się w nim piec chleba, bo był popsuty, więc matka tam tylko kury zamykała, te, którym przyszła ochota znieść jajko.
 Czekajcie  bił się z myślami Karlik  wszystko wygląda na to, że oni... wchodzili do pieca  umilkł, jakby sam zaskoczony niedorzecznością takiego przypuszczenia.
Stachurka otworzył drzwiczki i zajrzał do środka. Nic nadzwyczajnego. Piec był stary, pogruchotany, dno pory-pane, pełne grudek zeschłej gliny i pyłu.
 A to co?!  krzyknął nagle.  Patrzcie.
Karlik wsadził ciekawie głowę i zobaczył wyraznie na żółtoczerwonym tle gliny biały ślad wapna.
Nie namyślając się wiele, szybko wgramolił się do pieca. Ale jeszcze szybciej wycofał się, blady jak ściana.
 Co ci się stało?  szepnął naprawdę już przejęty Wiktor.
 Tam... ten piec... to... to wcale nie jest piec  wybełkotał Karlik.
 Co ty opowiadasz?  zdziwił się Wiktor.
 No, to... no, to zobacz sam, tylko ostrożnie.
Wiktor wzruszył ramionami i pewnymi, szybkimi ruchami wczołgał się do środka. Nagle poczuł, że dno pieca podejrzanie się obniża.  Spód się zapadł czy co?"  pomyślał; wykręcił się nogami do przodu, próbując nama-cać grunt. Lecz nogi trafiły na oparcie i całym ciałem obsunął się w dół.
Zdławiony, przerazliwy krzyk przeszył chłopców jak iskra elektryczna.
205
Karlik wsunął się natychmiast do otworu. Jaka szkoda, że nie zabrali lampy! Wyciągnął pudełko zapałek i roz-
trzęsionymi rękami skrzesał ognia.
 Karlik! Stachurka!... Ratunku!  krzyczał gdzieś z dołu Wiktor.
  Chwała Bogu, żyje"  pomyślał Karlik.
W świetle zapałki zobaczył to, co przedtem namacał
206
przerażonymi rękami. Szeroki prawie na metr otwór zionący wilgocią i chłodem. Zapalił drugą zapałkę i spuścił w głąb rękę. Płomyk oświetlił chropawą i mokrą ścianę szybiku wykutego wprost w skale. Trzecią zapałkę spuścił na dół, nim zgasła. Usłyszał oburzony głos Stopy:
 Zwariowałeś, chcesz mnie spalić? Zapałki na głowę mi rzucasz! Właz prędzej, tchórzu!
Nie mam zamiaru wylądować jak ty i zbierać kości  odgryzł się Karlik.
Opierając się plecami o jedną ścianę, a nogami o drugą, schodził ostrożnie na dół. Nie było to specjalnie trudne, gdyż nierówne, pełne występów ściany dostarczały oparcia dla nóg i uchwytów dla rąk. Zresztą cały szybik nie miał więcej niż trzy metry głębokości. Znalazłszy się na dnie, zapalił zapałkę i rozejrzał się ciekawie. Zobaczył Wiktora siedzącego na ziemi i trzymającego się za głowę.
 Rozbiłeś się?
 Trochę. Dobrze, że mi się udało w ostatniej chwili złapać rękami za jakąś wystającą skałę, inaczej gnaty bym sobie połamał.
 Cii  uciszył go nagle Karlik  słyszę jakieś odgłosy.
Okazało się jednak, że strach ma duże oczy. To tylko Stachurka gramolił się na dół, sapiąc z wysiłku i trwogi.
 No, to jesteśmy w komplecie  szepnął Karlik.  Zaraz przystępujemy do badań. Tylko cisza, panowie, szpieg słucha.
 Znów nam nawiali karliści przeklęci!  złościł się Miksa na widok pustej izby.
Batura kazał otworzyć szeroko okiennice i szczegółowo oglądał wnętrze chałupy. Ale żadnych podejrzanych śladów prócz brudnego wapna roztartego po całej izbie nie znaleziono.
207

 To na to im było potrzebne to wapno  zdumiał się Joniec.
 Jak ciocię kocham, bzika dostali!  wykrzykiwał Miksa.
 Nie bój się, już tam im na coś było potrzebne  mruknął Batura, zły.  W każdym razie potrafili nam umknąć sprzed nosa.
Po raz dziesiąty zadawał sobie pytanie, gdzie się mogli podziać karliści. Przecież cały czas, gdy zbiegał z Góry, wpatrywał się w chałupę i nie zauważył, żeby ktoś wychodził. Drzwi znajdowały się od jego strony i widział je jak na dłoni. Chyba, u licha, nie wyszli oknem z tyłu. Ale i wtedy musiałby ich prędzej czy pózniej zobaczyć. Chałupa stała odosobniona, w szczerym polu. Drzewa rosły tylko przy samym domu, zresztą teraz, ogołocone z liści, nie stanowiły już żadnej zasłony. Dalej widać było wyraznie nie zakryty niczym teren, wznoszący się lekko w górę aż do Rudego Grzbietu.
Zapytani chłopcy też stanowczo oświadczyli, że cały czas mieli oczy wlepione w chałupę i nic nie zauważyli.
Wniosek nasuwał się jeden. Karliści musieli być w chałupie. Ale taki wniosek wydawał się niedorzeczny. Więc znikli? Druga niedorzeczność.
 Nie mogli przecież wywietrzeć jak benzyna z butelki  mruczał Batura  a przynajmniej powinien po nich pozostać jakiś smród.
 No, Bolesławiec też niby znikł w tym miejscu  przypomniał na pół kpiąco Joniec.
Tym razem jednak nikomu nie było do śmiechu.
Parę minut pokręcili się jeszcze bezradnie po chałupie, ale ponieważ żaden mądry pomysł nie chciał im przyjść do głowy, wycofali się w końcu, zawiedzeni i pełni niepokoju. Batura postanowił odbyć jutro stanowczo rozmowę z Karlikiem. Tak w otwarte karty...
208
Karlik z sykiem upuścił zapałkę, która przypiekła mu palec. Wypalił już całe pudełko i zdołał z grubsza zorientować się w sytuacji. Znajdowali się w niedużej, niskiej piwniczce o nierównym, spadającym w jedną stronę dnie i krzywych, w skale wapiennej wykutych ścianach.
Pierwszą jego myślą było, czy z tej jamy nie ma jakiegoś dalszego wyjścia. Ale mimo że obszedł ją dookoła, żadnego otworu nie znalazł. Z chropawych, mokrych ścian sączyła się bez przerwy woda, szczególnie obficie z jednego rogu, gdzie widać było szeroką na pół paznokcia, a długą jak szabla szczelinę. Szeleszcząc nieprzyjemnie, woda spływała stąd ku niżej położonej części piwnicy, gdzie w zagłębieniu tworzyła ogromną kałużę.
Mimo to nie ulegało wątpliwości, że ktoś do piwniczki schodzi. Świadczyła o tym drabina leżąca koło szybiku przy ścianie. Była ona wprawdzie stara, ale dwa szczeble miała świeżo naprawione. Główki gwozdzi nie zdążyły jeszcze zardzewieć. Ogólny wynik oględzin rozczarował Karlika. Więc tak wyglądała cała tajemnica zniknięcia Bolesławca? Po prostu zszedł sobie do piwnicy.
Jedno tylko pozostawało niejasne. Po co schodził? Może tylko podobnie jak oni zauważył otwór w piecu i chciał zobaczyć, dokąd prowadzi? A może... Karlik przypomniał sobie ślady wapna, które wskazywały, że nie jeden, ale paru ludzi zaglądało w ciągu ostatniej doby do pieca, a więc chyba i do piwnicy. Spojrzał pytająco na kolegów. Znać było, że dręczy ich ta sama zagadka.
 Słuchaj, może zbiera się tu jakaś banda?  zachrypiał cicho Wiktor.
Przeszedł ich nieprzyjemny dreszczyk. Przypuszczenie Wiktora było bardzo przekonywające.
 Wyjdzmy już stąd  szepnął Stachurka.  Co będzie, jak oni teraz przyjdą?
 Tak, wracamy lepiej  poparł go Wiktor.
 No, dobrze... Na razie... na razie możemy wyjść 
14 - Druga Księga Urwisów
209
zgodził się Rudniok, na próżno starając się swemu głosowi nadać obojętne brzmienie.  Teraz nie mamy tu nic więcej do roboty  dodał, żeby usprawiedliwić się przed samym sobą. Wstyd mu się było przyznać, że też się trochę boi.
 Ty, Karlik, przystawimy chyba drabinę  zaproponował Wiktor.  Kości mnie bolą... jak ja stąd się wygramolę?
 Idz! Jeszcze czego? Wygód mu się zachciewa. Aadny wywiadowca. Przecież oni od razu by się poznali, że tu ktoś był. Nie trzeba ich płoszyć.
Pojękując umyślnie głośno, Wiktor zaczął się wspinać, podtrzymywany przez Stachurkę. Kiedy wreszcie wydostali się z piwnicy, długo nie mogli patrzeć na oczy. Tak ich oślepiło dzienne światło.
 A to co?  Stachurka pokazał na otwarte okiennice.
 Ktoś tu był  wyszeptał zbielałymi wargami Karlik.
Nie doprowadziwszy nawet do porządku mokrych i upapranych ubrań, pośpiesznie opuścili podejrzaną chałupę. Wyglądali strasznie i śmiesznie zarazem z krechami czerwonej gliny na czołach i policzkach, ale w tej chwili nie zwracali na takie szczegóły uwagi. Ich myśli całkowicie zaprzątała nie odkryta tajemnica.
Gdy rozstawali się pod Rudym Grzbietem, Karlik powiedział :
 O siódmej zbiórka u Wiktora. Zaczaimy się na noc.
 Na noc?  zdrętwieli chłopcy.
 Nie ma innej rady. Banda na pewno zbiera się w nocy. Musimy dowiedzieć się, kto i po co. Ukryjemy się na strychu. Potem podczołgamy się do pieca i podsłuchamy, o czym będą mówić.
Niestety, do spotkania nie doszło. Cały plan wziął w łeb. Z powodu siły wyższej. Sile tej zbyt często ulegają
210
prawie dorośli mężczyzni. W Wilczkowie występowała ona najczęściej w postaci wąsatego ojca lub matki zbrojnej w miotłę. Takie już jest okrucieństwo natury. W wieku gdy człowiek ma głowę pełną najśmielszych planów i kolumbowych zamierzeń, siła wyższa gniecie nas naj-bezwzględniej.
Kiedy Karlik przybył do Wiktora, nie zastał go. Okazało się, że pojechał z Osuchem po węgiel na stację. To samo ze Stachurka. Do póznego wieczora ciągnęły pod Górę wozy z węglem. Wiktor i Stachurka wrócili dopiero po dziesiątej. Wyglądali jak Murzyni, czarne twarze świeciły im się od potu. Karlik czyhał na nich pod płotem.
 Idziemy  szarpnął Wiktora za rękaw. Wiktor podniósł na niego białe oko.
 Jutro, Karlik... dzisiaj już rąk nie czuję. Tego dnia sam przeładował tonę węgla.
ROZDZIAA XIV
Nowe wiadomości.
Robić dobre kawały jest trudniej niż złe.
Batura pozostaje wierny.
lymczasem następny dzień przyniósł ze sobą nowe sprawy. Idąc rano do szkoły Karlik zauważył kilku robotników kręcących się koło Dzikiego Szybu. Krzycząc i machając rękami wciągali do otworu drabiny. Sztygar Malinowski coś im tłumaczył i pokazywał.
Karlikowi zabiło mocno serce. Poprawił tornister na plecach i biegiem ruszył do wsi. Wpadł jak bomba do Wiktora.
 Akcja  RP"! Zawiadom natychmiast Golę. Zakładają nowe drabiny w Dzikim Szybie.
211
Wiktor, młynkujący zajadle zboże w stodole, puścił korbę i pobiegł na poddasze. Tutaj zadzwonił do Goli naciskając trzykrotnie z całej siły przycisk, co mniej więcej według umownego szyfru znaczyło:  Wstawaj szybko, stary koniu, ważna nowina".
Gola zjawił się na pół przytomny, podtrzymując w ręku gimnastyczne spodenki, nieco za obszerne na jego chude biodra. Gdy jednak Wiktor powiedział mu, o co chodzi, zaraz oprzytomniał i chciał biec w majtkach do szybu. Ledwie go zatrzymali.
 Teraz nie da rady  tłumaczył mu Karlik.  Robotnicy się jeszcze kręcą. Poza tym trzeba się przygotować. Musisz skombinować buty i lampę. Ja już nie mogę. Po tamtej hecy ojciec schował.
 Zrobi się. Musi się zrobić.  Przejęty Gola skubał nerwowo brodę.  Tylko żebyście zaczekali po szkole. Musimy od razu wziąć szyb pod obserwację. Jak tylko górnicy odejdą, przystąpimy do akcji. No, to cześć, biegnę robić przygotowania  z podniecenia zapomniał o spodenkach i w samej furtce omal mu nie opadły.
 A co z akcją  S"?  szepnął Wiktor do Karlika, gdy Gola oglądając się, czy go nikt nie widzi, zniknął za płotem.
 Nie bądz grdułą  mruknął Karlik  zdążymy przecież do wieczora... Z piłką nie możemy czekać  dodał cicho po chwili  Dziki Szyb będzie wysadzony. Obejrzą tam coś tylko dla uzupełnienia planów geologicznych i wysadzą w powietrze. Szkoda byłoby piłki. Zresztą obiecaliśmy Goli czy nie?
 No, tak.
 A więc nie ma gadania!
W tym samym czasie do Batury kończącego śniadanie przyszedł Miksa. Też się musiał wczoraj narobić przy węglu, bo poruszał się jak niedzwiedz w smole, a na nie do-
212
mytej twarzy miał jeszcze ciemne smugi. Batura odstawił półlitrowy garnuszek i, ucierając wąsy z mleka, przyglądał mu się zaskoczony. Nigdy Miksa nie wstępował po niego, gdy szli do szkoły.
 No, co tam?  zapytał z wypchanymi ustami.
Miksa usiadł ciężko na ławie, zupełnie tak samo jak ojciec Batury, gdy przychodzi zmęczony z pracy. Chwilę milczał wpatrując się w czubki butów, a potem podniósł oczy i powiedział z jakimś dziwnym zakłopotaniem czy zawstydzeniem:
 Mam wiadomości.
Batura zerwał się na równe nogi.
 Co? Dowiedziałeś się, gdzie zniknęli karliści?
 Nie, to nie jest o karlistach.
 Tylko o kim?
 O Kropie.
 O Kropie?
 Tak... Wiesz, woziliśmy wieczorem węgiel z Jeżynowa. Najpierw nasz, a pózniej chrzestnego. No i chrzestny zatrzymał nas na kolację i wtedy się dowiedziałem  zasapał Miksa. -7- Pytał mnie o szkołę i zgadało się o Kropie... a potem  Miksa znów rzucił na kolegę to zakłopotane spojrzenie.
 No... no, mów dalej  popędzał go Batura. Miksa poruszył się niespokojnie, uciekając oczyma po
kątach.
 Chodz, pójdziemy do budy  mruknął.  Po drodze ci opowiem.
W minutę pózniej maszerowah' już szosą do szkoły, ale Miksa nic nie mówił, tylko chrząkał i spluwał raz po raz. Widać wiadomość musiała go bardzo poruszyć.
Batura przyglądał mu się coraz bardziej zdenerwowany, aż w końcu wybuchnął:
 Przestań już pluć i gadaj. No, czego nic nie gadasz?
213
 To nieprzyjemna historia, Antoś. Ciężko opowiadać, słowo daję!
 Coś o tej dziewczynie?
 Skąd wiesz?
 Nie wiem, tylko tak sobie pomyślałem. Miksa spuścił głowę.
 Tak, to o tej dziewczynce... Ale czekaj, to trzeba, widzisz... opowiedzieć po kolei. Wiesz, że Kropa przed wojną był w Chile?
 Wiem.
 No, to słuchaj!  Miksa opowiadał z dziwnym przejęciem. Na blade policzki wyszły mu rumieńce. Szedł środkiem drogi, nie zwracając uwagi na kałuże. Czerwone błoto pryskało pod jego stopami. Batura patrzył na niego zdziwiony. Jeszcze nigdy tak Miksa nie opowiadał. A historia była taka:
Kropa wyjechał do Ameryki, żeby zarobić pieniądze, potem chciał wrócić do Polski i kupić gospodarstwo. Bo jego rodzice byli biedni i nie dostał ziemi, tylko parę złotych spłaty. Najpierw był w Brazylii, a w końcu zawędrował do Chile i zaczął pracować w kopalni. Tam w tym Chile urodziła mu się córeczka Marysia. Potem przyszło bezrobocie. Zwolnili go z pracy i przed samą wojną wrócił do Polski. Miał trochę uciułanych pieniędzy, myślał, że kupi parę mórg i będzie gospodarować. Ale po okolicy od razu się rozniosło, że przyjechał chłop z Ameryki i że pieniądze przywiózł. Złodzieje mieli na niego oko, no i na trzeci dzień ukradli te pieniądze. Kropowie nie mieli z czego żyć. Musieli najmować się do roboty.
Bardzo biedowali, bo Kropa miał zdrowie stargane i wiele nie zarobił. A jak była wojna, to nowe nieszczęście na nich spadło, bo żonę hitlerowcy wywiezli na roboty do fabryki gdzieś w Niemczech i tam zginęła w czasie nalotu. Kropa chorował i tylko z tego żyli, co im krewni dali i Marysia zarobiła. Ale co ona mogła zarobić? Miała
214
przecież tylko dziesięć lat. Dopiero po wojnie wzięto Kropę do szpitala i podleczono. A potem dostał robotę przy kolei.
Marysia poszła do szkoły. Uczyła się bardzo dobrze. Nauczyciele mówili, że ma wielkie zdolności. Wszyscy na wsi zazdrościli Kropie takiej córki. Bo ona i w domu umiała wszystko zrobić. Miała dwanaście lat, a zupełnie jak dorosła gospodyni! I jeszcze kwiatów nasadziła, i te króliki, które chłopcy widzieli, to też ona hodowała. Taka była dziewczyna! A najważniejsze, że była dobra... Bardzo dobra... może właśnie dlatego umarła.
A było to tak: w Jeżynowie jest staw. W zimie chłopaki z Jeżynowa urządzają na tym stawie ślizgawkę. Zbierają się tam najgorsze zabijaki z całej okolicy. Teraz to jeszcze nic, ale zaraz po wojnie! Nikt nie wyszedł stamtąd bez guza. Szalała tam banda niejakiego Julka Lewego, hulaki i pijaka. Ale każdy chciał się ślizgać, więc choć tam się nie obeszło, żeby komuś nosa nie rozbili, na lodzie zawsze było pełno.
Bractwo ślizgało się, na czym kto mógł, prawdziwych łyżew było mało, na drewnianych się ślizgali, obciągniętych od spodu drutem, albo po prostu na butach. Ale wszyscy bawili się wesoło. Nawet dziewczyny przychodziły, tylko one ślizgały się po drugiej stronie stawu, z daleka odchłopaków, bo ci wyśmiewali je i dokuczali im.
Jeden tylko chłopak nigdy się nie ślizgał. Chrzestny opowiadał Miksie, jak on się nazywał, ale Miksa zapomniał, pamiętał tylko, że na imię miał Jędrek. Ten Jędrek był kaleką  garbusem. Nie takim jeszcze, jak zwykłe garbusy, ale gorszym, bo w ogóle cały był pokrzywiony i nogi miał słabe, tak że o kulach chodził. Nikt z nim nie chciał się bawić, nikt się do niego nie odzywał. A jemu przykrzyło się u matki w izbie siedzieć. Ciągnęło go do towarzystwa. Przyłaził więc na ten staw, stawał na lodzie i podparty kulami, patrzył, jak się dzieci bawią. Podobno
215
godzinami mógł tak bez ruchu stać i tylko oczami pożerał wszystko.
Raz chłopaki urządzili wyścigi na lodzie. Julek Lewy, który miał prawdziwe łyżwy, byłby na pewno pierwszy przyjechał, ale w rozpędzie zawadził o Jędrka-garbusa. Potknął się, przewrócił i strasznie się potłukł. Wtedy rozzłościł się i sklął Jędrka, że stoi na lodzie i przeszkadza, i kazał mu się wynosić. Inni chłopcy też zaczęli krzyczeć i zgonili biedaka z lodu.
Jędrek nie pokazywał się przez dwa dni, ale na trzeci  znów się przywlókł. Z początku stał z daleka, ale potem przysunął się bliżej. Nie mógł się oprzeć pokusie.
Na jego widok od razu posypały się wyzwiska:
 Patrzcie, znów przylazł garbus. Wynocha, no już, zabieraj się stąd!
I zaczęli go wyganiać. Przy brzegu lód był połamany, ktoś pchnął kalekę i biedak wpadł do wody. Staw w Jeży-nowie nie jest głęboki, przy brzegu woda nie sięgała wtedy wyżej niż do pasa, ale nieszczęśliwy nie mógł się wygramolić. Na próżno czepiał się rękami lodu. Nie dawał rady.
Chłopaki przyglądali mu się ze śmiechem i szydzili z jego nieporadnych ruchów. Dopiero dziewczynki .zauważyły, co się wyprawia, narobiły pisku. Marysia Kro-pianka ślizgała się wtedy na drugim końcu stawu. Gdy usłyszała wrzawę, przybiegła zgrzana.
 Pomóżcie mu wyjść!  krzyknęła z oburzeniem.  Jak wy możecie?! To wstrętne.
 Odejdz  odpowiedzieli.  Garbus nie utonie! W garbie ma powietrze.
Widząc, że zabawę sobie z tego urządzili, chciała przemocą przedrzeć się przez ciżbę i sama pomóc kalece.
 Puśćcie!  prosiła ze łzami.  Jak wam nie wstyd nad kaleką się znęcać!
217
Ale oni odpychali ją, rozbawieni. W końcu Lewy powiedział :
 Dajcie spokój, ona się chce pokąpać  i mrugnął okiem na swoich, żeby ją przepuścili.
A kiedy podawała rękę Jędrkowi, zepchnęli ją znienacka do wody...
Na dworze był wtedy mróz. Musiała się przeziębić, bo zaraz dostała gorączki. Stawiali jej bańki, doktora sprowadzili. Ale nic nie pomogło... Przyplątały się jakieś inne choroby.
Tydzień czasu się męczyła i umarła.
Przez cały czas jej choroby Kropa chodził jak błędny. Ludzie nie mogli go poznać. Nie mył się i nie golił. A po śmierci Marysi otępiał na wszystko. Zamknął się w chacie i ludzi nie wpuszczał. Trzeba go było siłą odrywać od umarłej.
Po pogrzebie długo nie mógł przyjść do siebie. Zaniedbał się w pracy, aż go w końcu zwolnili. Ogród zdziczał, chałupa się waliła, nic go nie obchodziło. Od ludzi stronił jak od wilków. Nikt nie wiedział, z czego żył przez teł miesiące.
Byłby się do szczętu zmarnował, gdyby nie króle. Że to były jej, Marysine, więc kiedy zaczęły jeden po drugim padać, opamiętał się. Zaczął znosić im karmę i troszczyć się o nie, pielęgnować jak skarb jaki. Miał przynajmniej jakieś zajęcie i to go ratowało.
Bo chrzestny Miksy mówił, że jak człowiek nic nie robi, tylko sam ze swymi myślami zostaje, to już najgorzej. A tak zaczął się ruszać trochę, na świat wychodzić i powoli oprzytomniał.
I wtedy sołtys postarał mu się o posadę woznego w Wilczkowskiej gminie.
Gdy Miksa skończył opowiadać, Batura długo milczał, wstrząśnięty. Wreszcie zapytał:
 A tamci chłopcy?
218
 No... pewnie też żałowali. Przecież nie chcieli, żeby Marysia umarła. Tylko tak skąpać... Ale niektórzy z nich to jeszcze dzisiaj się rozbijają. Słyszałeś pewnie o Lewym?
 A ten kaleka, ten Jędrek?
 Marysia go uratowała. Chorował, ale wyszedł z życiem. Teraz już go nie ma, wyjechał z matką gdzieś na Ziemie Zachodnie.
Resztę drogi szli w milczeniu.
Dopiero gdy otwierali furtkę na podwórze szkolne, Miksa powiedział:
 Teraz już wiesz, czemu Kropa tak nie lubi chłopaków?
Na podwórzu nie było jeszcze nikogo. Tylko przy górze węgla kręcił się powoli Kropa. Aadowali węgiel do wiaderka i, sapiąc z wysiłku, nosił do drwalni.
Chłopcy stanęli i przyglądali mu się w skupieniu. Kropa udawał, że ich nie widzi, ale bokiem rzucał na nich ponure spojrzenia.
Pomału zaczęli się schodzić do gminy urzędnicy. W końcu przy dreptał zziębnięty Kupść. Był dziś po raz pierwszy w futrzanej czapce 0 głowie. Stanął przy Kropie i rozcierał ręce...
 Zimą idzie, panie dziej u. Przymrozek chwycił w nocy... W piecach napalone, Kropa?
 Napalone  mruknął wozny nie odrywając się od roboty. Kupść poprawił futrzaną czapkę i ruszył razno do gminy, odprowadzony wzrokiem przez chłopców. Nie minęły dwie minuty, gdy nagle z trzaskiem otworzyły się okna w gminie i zaczęły z nich wylatywać bure kłęby dymu. Wśród nich pojawiła się łysa głowa pana Kupścia.
 Panie Kropa! Co z tymi piecami, do jasnej ciasnej! Dymi jak sto diabłów. Biegaj no pan!
Kropa zaklął pod nosem, postawił z brzękiem wiaderko i poczłapał do gminy.
219
Batura przygryzł wargi i rozejrzał się dokoła.
 Ty, zrobimy mu kawał  szepnął do Miksy. Miksa zmarszczył brwi.
 No, co tak patrzysz?  zaśmiał się Batura.  Bierz za wiaderko.
 Co ty chcesz zrobić?  nastraszył się jeszcze bardziej Miksa.
 No, nie bój się. Bierz, mówię!
Miksa wziął wiadro, patrząc nieufnie na Baturę. Tymczasem Batura, sapiąc i stękając z wysiłku, zaniósł węgiel do komórki i wysypał.
 O, taki kawał!  uśmiechnął się odgarniając usmoloną ręką czuprynę.  Podoba ci się to?
Miksa otworzył oczy ze zdumienia.
 No...
Popędzili z powrotem z pustymi wiadrami i zabrali się na nowo do ładowania.
Obrócili tak chyba z dziesięć razy. Dla ułatwienia pod kabłąk wiadra włożyli mocny kij. Nosili teraz we dwu po jednym wiaderku.
Właśnie wysypywali któryś tam z rzędu raz węgiel w komórce, gdy Kropa wyszedł z gminy. Zauważył brak jednego wiaderka i pokazny ubytek węgla.
Chwilę rozglądał się, oniemiały, jakby własnym oczom nie wierzył, a potem narobił krzyku, że złodzieje, że węgiel ukradli. Z gminy wybiegli zaalarmowani urzędnicy z Kupściem na czele. Zaczęła się bieganina po podwórku, po szosie...
Chłopcy przywarli do ściany komórki...
Pózniej sami nie rozumieli, co ich wtedy na miejscu trzymało. Tymczasem na podwórzu zaczęło się gromadzić coraz więcej chłopców i dziewczynek przybyłych na lekcje. Stawali zaciekawieni i słuchali.
 Zaraz... zaraz... to przecież niemożliwe. Kto mógł-
220
by wziąć?! Przecież furą nie podjechał i nie zabrał  uspokajał Kupść roztrzęsionego stróża.
 Kręciło się tu dwu... Myszkowali.
 Czy widzieliście  zwrócił się Kupść do uczniów  żeby ktoś niósł węgiel przez wieś?
 Nie, nikogośmy nie widzieli.
 A tych chłopców... jak im tam?
 Baturę i Miksę?  podpowiedział Kropa.
 O, właśnie. Baturę i Miksę widzieliście? Potrząsali głowami. Nie, nie widzieli.
 Przeszukajcie no, ojciec, podwórko  rzucił Kupść do Kropy.
Kropa bez przekonania zaczął chodzić po zakamarkach podwórka. Wreszcie znikł w drwalni.
Do zebranych doszły jakieś podejrzane odgłosy, stukot węgla, brzęk wiaderka, a po chwili ujrzeli Kropę prowadzącego powoli usmolonych winowajców.
 No, co z nimi?  pytał surowo Kupść.
 Do drwalni nosili  powiedział Kropa z oczami utkwionymi w ziemię.
Kupść otworzył szeroko usta.
 He, do drwalni? Nic nie rozumiem. No, po coście nosili ten węgiel?
Chłopcy tnilczeli ocierając czarnymi rękami nosy. Gdyby mogli, zapadliby się chętnie pod ziemię. Taki wstyd! Na oczach wszystkich urzędników i kolegów.
Kupść wzruszył ramionami i odszedł kręcąc głową. Za nim pośpieszyli urzędnicy, oglądając się na chłopców rozbawionymi oczyma. Ostatni z nich pokazał Kropie zegarek. A widząc, że Kropa stoi nieruchomo, zawołał:
 Hej, panie Kropa, ósma!
Kropa poczłapał ze spuszczoną głową do swojej komórki, wydostał dzwonek i, patrząc chłopcom pod nogi, zaczął dzwonić na lekcje. Długo, dłużej niż zwykle.
221
*
Miksa i Batura nie zdążyli nawet się umyć, gdy na schodach pojawił się punktualny jak zawsze Stelmach. Jakoś się tam z grubsza rękami otarli i kryjąc twarze dopadli do ostatniej ławki. Goniły ich uśmieszki, pytania i wesołe zaczepki. Tym większą budzili ciekawość, że nikt nie rozumiał, co się właściwie stało.
Zaczęła się lekcja.
Jako trzeciego z kolei pan Stelmach wywołał do odpowiedzi Baturę.
 Co to, Batury nie ma?  zapytał nie widząc go na zwykłym miejscu.
Batura wstał łypiąc białymi ślepiami i zaczął coś bełkotać.
Stelmach odwrócił się i osłupiał.
 Co to? Czy to ty, Batura?
 Tak, to ja, proszę pana.
 Co za dowcipy znów! Jak ty wyglądasz?!
 To nie dowcipy, ubrudziłem się tylko, proszę pana.
 A, brudas! Pierwszy raz coś podobnego widzę. Miałem cię zawsze za chłopaka czystego, Batura! W tej chwili umyć się!
Batura poczłapał do kącika czystości. Ale dziewczynki od razu narobiły pisku. Niech się przypadkiem nie waży wycierać! Aadnie by ręcznik wyglądał!
 No, to co mam zrobić?
Rozglądał się bezradny, ociekający wodą, wreszcie ktoś się zlitował i dał mu chustkę do nosa.
Stelmach uspokoił klasę i zabrał się z powrotem do przepytywania uczniów. Miksa z drżącym sercem krył się za plecami kolegów. Jak to dobrze, że człowiek siedzi w ostatniej ławce! Może się uda? Ach, żeby tylko nie wsypali! Czy koniecznie muszą się oglądać? O rany, Stelmach już zauważył. Wchodzi między ławki.
222
 Czemu się tak kryjesz, Miksa? Wstań! Co? Ty też?!  patrzył przerażony na chłopca.  Kto jeszcze jest pobrudzony na twarzy, proszę wstać  powiedział rozglądając się po klasie.
Na szczęście więcej brudasów nie było.
Stelmach zwrócił uwagę na konieczność przestrzegania higieny ciała, zapowiedział częstsze niż dotąd sprawdzanie czystości osobistej i wreszcie kazał Baturze i Miksie wrócić na miejsca.
Batura podparł rękami zbolałą głowę.  Jednak robić dobre kawały jest trudniej niż złe"  myślał rozbity duchowo.
 Wprawy nie ma, bracie  pocieszał go Miksa.  Nie, to los się sprzysiągł na sprawiedliwego  myślał
z goryczą Batura.  A niech to wszystko!... Taki wstyd!" O... tam Karlik szepce coś do Wiktora. Obaj zerkają na Baturę i uśmiechają się złośliwie. Głupcy! Gdyby wiedzieli, jak było naprawdę!
Właściwie to jeszcze wczoraj Batura zdecydował się wyłożyć karty na stół. Powie Karlikowi o Kropie, a Karlik niech powie o Bolesławcu! W obecnej sytuacji dwie grupy nie mają żadnego sensu. Sprawa Kropy została wyjaśniona ostatecznie. Teraz trzeba skupić siły i wziąć się za prawdziwego dywersanta.
Batura wydarł kartkę z zeszytu i zabrał się do pisania.
Ostatecznie po wielu przeredagowaniach puścił pocztą ławkową do Karlika pismo treści następującej:
Muszę z Tobą porozmawiać w ważnej sprawie na osobności. Przyjdz na przerwie za drwalkę.
Karlik przeczytał list i schował do kieszeni. Kiedy jednak wychodził na podwórze, od razu dopadł do niego Gola i zaczął trajkotać. Cała przerwa zeszła im na omawianiu szczegółów akcji  RP". Tymczasem zasępiony
223
Batura na próżno czekał za drwalką. W końcu wylazł i zobaczył, że Karlik rajcuje z Golą. Przygryzł wargi z upokorzenia. Zlekceważyli. Nie chcą nawet rozmawiać. Miksa zobaczywszy Baturę przybiegł do niego zaniepokojony.
 Z Golą się znów zwąchali  zasapał pokazując na karlistów.  Chcą go wciągnąć do grupy czy jak?
Przez dobre dwie godziny Batura walczył z sobą. Iść do Karlika czy nie iść? Rozmawiać czy nie rozmawiać? Czy w ogóle jest sens pertraktować z takim fąflem  ważnia-kiem, co wolał przez całą przerwę paplać z Golą niż przyjść na umówioną konferencję? Naumyślnie nie przyszedł. Chciał Baturę upokorzyć. Marchewka. Drań taki. Pyszałek. Cymbał. Myśli może, że Baturze na nim coś zależy. Batura ani słowem by się do niego nie odezwał, gdyby nie sprawa. Tylko dla sprawy chce się porozumieć, a poza tym nic go Rudniok nie obchodzi. Gdy tylko zakończy się akcja, w ogóle nie będzie z nim utrzymywał stosunków. Tak. A zresztą nie ma już o czym mówić. Nie przylazł  to nie! Zajmą się Bolesławcem na własną rękę. W każdym razie Batura ma czyste sumienie.
Kiedy jednak na lekcji przyrody, zanim przyszedł Gon-dera, było trochę wolnego czasu, Batura zacisnął zęby i przysiadł się do Karlika.
Rudniok zajęty rozmową z Miksą, który pokazywał mu najnowsze kontry Drogosza, odwrócił się zdziwiony i na widok Batury podniósł wysoko brwi. Zdawało się Antkowi, że uśmiecha się szyderczo.
 Witam prezesa. Czemu mam zaszczyt przypisać tak rzadkie odwiedziny?  rzekł z wyszukaną grzecznością.
 Miałeś ze mną rozmawiać  mruknął zaczerwieniony Batura.
 A... ten list  Rudniok leniwie wydobył z kieszeni zmięty papierek.  Zapomniałem. To jest... nawet nie
224
zapomniałem, tylko... tylko konferencja stanęła mi na przeszkodzie.
 Nie błaznuj! Mów po ludzku! Albo od razu powiedz, że nie chcesz rozmawiać  zasapał Batura.
 O co ci chodzi?  zapytał ostro Karlik.
 Ustaliliśmy, że Kropa nie jest szpiegiem  rzekł ściszonym głosem Batura.
Karlik przyglądał mu się szparkami oczu z ironicznym uśmiechem.
 Dziękuję ci, że mi o tym zameldowałeś  wycedził.  Zresztą o tym to ja dawno wiedziałem  dorzucił z lekceważeniem.
Batura miał ochotę kropnąć go w twarz. Opanował się jednak i mówił dalej przyciszonym głosem:
 On nie jest szpiegiem, ale z nim jest bardzo... bardzo ciekawa historia... nigdy byś nawet nie pomyślał.
 Ech, nie zalewaj, co tam może być ciekawego?
 No, to słuchaj, opowiem ci, a ty mi opowiesz o Bolesławcu, zgoda?
 A, tu cię boli  zaśmiał się Karlik  chcesz mnie naciągnąć. Nie ma głupich. Trzeba było śledzić z nami... a teraz dobrze wam tak. Zdychajcie z ciekawości. Nic wam ńie powiemy.
Batura posiniał.
 Tu nie chodzi o naszą ciekawość... tylko o sprawę...  wykrztusił.  Ponieważ Kropa nie jest szpiegiem, powinniśmy wszystkie siły wytężyć na śledzenie Bolesławca. Dlatego... dlatego chcemy go tropić razem z wami.
Karlik uśmiechał się w dalszym ciągu, a potem uciął krótko:
 Nie.
Batura przygryzł wargi do krwi.
 Nie masz prawa sprzeciwiać się.
 Mam.
15 - Druga Księga Urwisów
225
 Ciekawym jakie.
 Takie, że jesteście ciemniaki i nie nadajecie się do poważnej roboty.
 Jak śmiesz?...
 To ty jak śmiesz do mnie z tym przychodzić? Wtedy zostawiliście nas samych. Odeszliście. Wyśmieliście się z nas i z Bolesławca. A teraz...
 Nie przyszedłbym z tym do ciebie, ale to jest ważna sprawa, rozumiesz. Więcej mi zależy na złapaniu szpiega niż na gniewach i wstydach. I honorach.
 O szpiega się nie bój. Złapiemy go bez was. Wy byście tylko przeszkadzali  odparł dumnie Karlik.
W tej chwili do klasy wszedł Gondera i Batura musiał wiać na swoje miejsce.
Zaraz po lekcji przybiegli do Karlika Wiktor i Stachur-ka. Ciekawi byli, co mówił Batura. Karlik opowiedział im znudzonym, obojętnym głosem.
 Dobrześ mu zalał  skinął głową Wiktor.  Mielibyśmy znów z tymi patałachami... Z Miksą i Jońcem? Nigdy!  dorzucił mściwie.
 Ja to myślę  powiedział po chwili Stachurka  że samego Baturę można by przyjąć. On nie jest wcale zły i czasem ma dobre pomysły i... jest silny. On by się przydał...
Karlik zapatrzył się w ziemię. Właściwie, to nie miałby nic przeciwko temu, żeby Baturę przyjąć... Sam by mu nawet to powiedział, chciał się tylko z nim trochę podro-czyć. Pamięta przecież dobrze, że wtedy to tylko Miksa i Joniec się śmiali i tylko oni nie chcieli śledzić Bolesławca. Batura zachowywał się porządnie. Tylko pózniej trochę się posprzeczali o nazwy grupy, ale to głupstwo. Nie, żadnych wielkich pretensji nie można mieć do Batury. Widać zresztą, że jest szczery i że mu naprawdę zależy na akcji. Nie wstydził się przyjść pierwszy... Kto wie, czy na jego miejscu Karlik zdobyłby się na to.
226
 Biorąc milczenie Karlika za sprzeciw, Stachurka dorzucił :
 Poza tym... poza tym on ma lornetkę.
Karlik pokiwał głową. Tak, lornetka by się przydała.
 Dobrze  powiedział nagle  przyjmiemy go, ale musi podpisać zobowiązanie, że się nie będzie rządził.
Uradowany Stachurka pobiegł do Batury. Znalazł go w klasie zapisującego coś ponuro w grubym zeszycie. Na widok kolegi zamknął gwałtownie brulion.
 Antoś, chodz!  zasapał Stachurka.  Postanowiliśmy cię przyjąć.
 Kawał jakiś  Batura chrząknął podejrzliwie.
 Nie kawał, mówię ci.
Batura podniósł się ciężko. Za drwalką czekali karliści.
 Przyjmujemy cię  powiedział krótko Rudniok. Batura nastroszył brwi.
 Jak to  mnie"? Grupę przyjmujecie. To znaczy łączymy się.
Karlik potrząsnął głową.
 Tylko ciebie przyjmujemy.
 A co z Miksą, Jońcem i Kryzą?
 Nic. Możesz ich zdemobilizować.
 Nam zależy tylko na tobie  dorzucił uśmiechnięty Stachurka.
Batura nachmurzył się. Gdzieś na dnie serca łechtało to jego ambicję. Nie może zaprzeczyć. Ale co z tamtymi? To prawda, że nieraz miał po uszy tego drania Miksy... Ale czy wolno mu ich porzucać?
 Ja... ja mówiłem o całej grupie  zachrypiał.
 Mętów z twojej grupy nie potrzeba  rzekł poważnie Karlik.  Sam mówiłeś, że najważniejsza jest sprawa. Oni by tylko zawadzali.
 Nie obrażaj moich ludzi  szepnął Batura czerwieniejąc.
 Co ci na nich zależy?
 Nie mogę  sapnął Batura  to byłaby zdrada. Jacy byli, to byli, ale pracowało się razem. Albo przyjmiecie wszystkich, albo nikogo.
 Jak chcesz  rzekł urażony Karlik.  Powiedziałem: tylko ciebie.
 No to nie!  Batura zacisnął zęby i wykręcił się na pięcie.
Na środku podwórza podszedł do niego Joniec.
 Co oni chcieli od ciebie?
 Nic  odburknął.  Nie rozłazcie się po lekcjach!
ROZDZIAA XV
Na tropie karlistów. Manewr taktyczny. W pułapce.
K.ęką uzbrojoną w lornetkę Batura otarł pierwszą kroplę deszczu, która mu spadła na czoło. Żeby tylko znów nie lunęło. Patrzył z troską na bure chmury przewalające się po niezdrowym, jesiennym niebie. W Wilczej Górze diabeł pali. Po szczycie łażą mgiełki. Jeśli przeklęci karliści się nie pośpieszą, ulewa gotowa zgonić go z posterunku. Siedział bowiem właśnie okrakiem na konarze na pół uschłej gruszy na Rudym Grzbiecie i obserwował podwórze Osucha.
Od kilku minut czterech podejrzanych osobników wszczęło tam tajemniczy ruch. Widocznie Osucha nie ma, bo poczynają sobie zupełnie swobodnie. Prawda. Jutro Wszystkich Świętych. Stary pewnie groby porządkuje.
Oho, uwaga, znów się coś dzieje. Czterech podejrzanych osobników chyłkiem opuszcza podwórko. Dwu z nich coś niesie na ramionach. Jakiś tajemniczy pakunek dynda im na drążku. Oglądają się, ale nie widzą oczu śledzących ich spomiędzy gałęzi. Wkrótce skryły ich drzewa.
228
Batura zeskoczył z gruszy.
 Maszerujemy! Karliści ruszyli! Kryza, na zwiad!  zakomenderował.  Ciapa niech zostanie.
Szczeniak piszcząc toczył się jak bura kulka za Kryzą, do którego czuł specjalną sympatię. Batura pochwycił go i przyłożył mu lornetkę do ślepków.
 No... no, uspokój się, będziemy razem obserwować.
W trzy minuty pózniej Kryza przyniósł meldunek potwierdzający spostrzeżenia Batury.
 Wyszli z tajemniczym pakunkiem... Gola jest z nimi.
229
 Kierunek? Kryza zawahał się.
 Na Wilczą Górę.
 Bujasz?!
 Naprawdę... sam się dziwię.
 Więc nie idą do Starej Chałupy? To podejrzane. Mówili co?
 Nie słyszałem.
 Ruszamy za nimi. Miksa będzie czujką.
Karliści zaraz za wsią skręcili w stronę Góry i przemykali się u jej podnóża, ukryci za krzakami. Pochód otwierał Gola, za nim dreptali Stopa i Stachurka dzwigając na drążku ekwipunek, a na końcu szedł czujny na każdy szelest Karlik. Umyślnie został w tyle. Spodziewał się, że po wczorajszej rozmowie Batura będzie chciał go śledzić, a to nic przyjemnego mieć na karku obrażonego typka Gotów szkodzić przez złość. Dlatego Karlik rozglądał si pilnie. Kilkakrotnie zdawało mu się nawet, że słyszy z sobą trzask łamanych gałązek, ale nikogo nie było.
Nagle zatrzymał się w bezruchu. Usłyszał wyraznie cienkie szczeniacze szczekanie. Obejrzał się i zdawało mu się, że kawałek czyjejś głowy mignął za krzakiem. Dopę-dził kolegów.
 Ktoś idzie za nami  szepnął  szpiegują nas. Chłopcy obejrzeli się poderzliwie.
 To na pewno Batura. Ciapa ich zdradził. Słyszałem szczekanie.
Gola chciał zawrócić i, jak mówił,  przetrącić któremuś kość ogonową", ale Karlik zdołał go przekonać, że to nie jest w stylu wywiadowcy.
 Daj spokój, lepiej wykiwamy ich. Zobaczysz, jakie będą mieli miny.
 Jak to chcesz zrobić?  zapytał Gola.
 Wy pójdziecie dalej, ja skręcę na lewo i będę ich
230
wodził jak głupich po lasku najdłużej, jak potrafię, a pózniej postaram się im urwać i dołączę do was.
Pomysł wydawał się dość prosty, dowcipny i złośliwy. Przeszedł jednomyślnie.
 No, to czekajcie na mnie przy szybie  powiedział Karlik  a teraz ruszcie z kopyta.
 Dobra jest.
 Kiedy grupa znikła za zakrętem, Karlik zaczął mówić na głos do siebie. To udawał piskliwy głos Goli, to znów naburmuszony  Stopy. Używał sobie przy tym ile wlezie, obrzucając kropistów ohydnymi wyzwiskami. Umyślnie zwolnił kroku, żeby dać grupie możność oderwania się od tropicieli, po czym nie zaprzestając głośnej konwersacji skręcił w drugą stronę do lasku.
*
Batura dał znak kropistom, żeby zatrzymali się.
 Słyszycie, jak pyskują?  szepnął nadsłuchując.
 Pewnie się kłócą.
 Nie... mówią coś o nas.
Wytężyli słuch i po chwili wydłużyły im się miny. Tematem dyskusji były mało chwalebne cechy kropistów.
 Batura jest tchórzliwszy od królika  mówił jeden głos.
 Widziałem, jak zląkł się pchły, kiedy mu nadepnęła na odcisk  odpowiedział drugi.
 To w ogóle same patałachy.
 A Miksa największy.
 Aajzy!
 Fagasy!
 Pitekantropusy!
 Zetrzeć z powierzchni kropistów plemię płaczliwe! Batura mruczał wściekły. Najchętniej byłby wyszedł
z roli wywiadowcy i zapłacił im za te zniewagi. Miksa
231
i Joniec tylko czekali na sygnał. Jednakże dla dobra sprawy postanowił poświęcić miłość własną i powstrzymywał szlachetny zapał towarzyszy.
 Pózniej im zapłacimy, a teraz lepiej pilnujmy tropu.
 Patrz, gdzie oni skręcają. Więc nie idą do kopalni?  rzekł zdziwiony Miksa.
Batura przystanął. Rzeczywiście słychać było wyraznie głosy po lewej stronie ścieżki. By nie stracić tropu, pośpieszyli szybko w tę stronę i zagłębili się w lasek. Miksę jako czujkę wypuścili przodem. Droga była trudna. Trzeba było przedzierać się przez gęste, kłujące gałęzie. Kar-liści szli jakimś krętym, bardzo dziwnym szlakiem.
Po dziesięciu minutach tropienia Miksa zatrzymał się zdezorientowany.
 Co u diabła? Zdaje mi się, że chodzimy w kółko.
 No, to jak prowadzisz?  rzekł zły i zmęczony Batura.
 Prowadzę dobrze, bo za śladem. A że oni dostali kręćka, to nie moja wina.
 Ty uważaj, żeby nas nie nabili w butelkę.
Po tej krótkiej wymianie zdań chcieli ruszyć dalej.
Na próżno jednak Miksa wytężał oko i ucho. Karlistów ani widu, ani słychu. Ulotnili się w zdumiewający sposób, zaprzestając swej namiętnej konwersacji.
 Znikli, nie widzę ich  bąknął bezradnie  a jeszcze przed chwilą słyszałem tego bubka Karlika.
 Fujaro, straciłeś ślad!
 A gdzie Ciapa?
 Nie ma Ciapy!
 Widocznie poszedł z nimi.
Cały kwadrans stracili na szukanie śladów. Wreszcie Miksa odnalazł pojedyncze ślady butów na mokrym piasku.
 To buty Karlika. Ale dlaczego tylko jego? Przecież była ich cała banda.
232
Batura badał w ponurym milczeniu kierunek śladów.
 Idioci z nas... Jasne, że idą w stronę szybu.
 A to kołowanie?
 To był manewr taktyczny, ofermo!
Oderwawszy się od tropicieli, Karlik, ile sił w nogach, pośpieszył do starych kamieniołomów. Był już w połowie drogi, gdy poczuł, że coś mu się pęta pod nogami. Ku swojemu zdziwieniu rozpoznał Ciapę. Z początku chciał go odegnać, ale okazało się, że to wcale nie takie łatwe. Szczeniak wracał z piskiem. W końcu dał mu spokój, bo przyszło mu na myśl, że odegnany psiak mógłby naprowadzić na jego trop kropistów.
Ledwo znalazł się w kamieniołomach, zobaczył, że z otworu Dzikiego Szybu macha na niego ręka. Odetchnął z ulgą. Widocznie górników już nie ma. Zatem wszystko w porządku.
Towarzystwo było już przebrane, lampka zapalona. Goli nie mógł poznać. W nieprzemakalnym płaszczu ojcowskim z kapturem, obwiązany sznurami, wyglądał jak mnich żywcem przeniesiony ze średniowiecza. Również Wiktor, nauczony doświadczeniem pierwszej wyprawy, miał na głowie kaptur. Jakiś damski, kraciasty, czerwo-no-zielony. Widocznie odczepił go siostrze od płaszcza.
Zasypali Karlika pytaniami:
 No, jak ci poszło? Dali się wykiwać? Jak im się urwałeś?
 Zwyczajnie  uśmiechnął się Karlik wyciągając gumowe buty.  Dostali kręćka i stanęli jak głupi. Widzę, że się kłócą, no, to skorzystałem i w nogi.
Rozprawialiby jeszcze dłużej, ale podniecony Gola przynaglał do pośpiechu.
 Jazda, jazda, panowie, czasu nie ma!
Kiedy Karlik z ciekawości wyjrzał po raz ostatni na
233
dwór, ludzi Batury jeszcze nie było. Po rudych skałach pryskał za to rzęsisty deszcz.
 Nie dość, że trop stracili, to jeszcze zmokną na dodatek"  pomyślał z satysfakcją.
W doskonałym nastroju zaczęli się zapuszczać w głąb pochylni. Psiak piszcząc kręcił się koło nich. Bał się widać ciemności i wody. Ale po pewnym czasie pogodził się z nową trasą i nawet zaczął obwąchiwać ściany. Gola przypatrywał mu się z uznaniem.
 Rasowy szczun  mruknął do Stachurki.
Pochylnia wykuta była w litej skale. Musiała mieć blisko dwa metry wysokości, bo nawet Gola, gdy podniósł rękę, ledwie dostawał do stropu. Z lampą szłoby się nawet zupełnie znośnie, tym bardziej że droga wiodła pochyło w dół, gdyby nie woda. Mało tego, że wszystko naokoło błyszczało od wilgoci, a po ścianach ściekały tu i tam warkoczyki wody, to jeszcze kapało gdzieś z góry prosto na nos. Tylko kapturowcy  Gola i Wiktor  nic sobie z tego nie robili.
Co jakiś czas na drodze spotykano głazy olbrzymie, oślizgłe, wymyte przez wodę. Oberwały się u stropu kiedyś, dawno temu, może przed setkami lat, i tak zostały.  Kto wie, czy z każdym nie jest związana jakaś tragedia ludzka  myśli Karlik.  Malinowski mówił, że dawniej praca górnika była wielkim ryzykiem. Katastrofy i wypadki zdarzały się na porządku dziennym". Chłopcy mimo woli spoglądali w górę, czy i im co nie grozi. Uczyli się przecież na geografii o erozji, jak to woda i powietrze nadkruszają skały. Wisi sobie pózniej taki głaz nad chodnikiem i czeka, aż kto będzie przechodził. Wystarczy wstrząs od kroków idącego człowieka, żeby się oberwał. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby i ich to spotkało. Przejęty tym Stachurka tak się zapatrzył, że potknął się i wpadł po kolana w jakąś dziurę pełną wody. Nalało mu się do gumowców i jeszcze guza sobie nabił. Już jednak mimo
234
wszystko lepiej patrzeć pod nogi. Dno chodnika, czyli, jak mówi Karlik, spąg, stawało się coraz bardziej nierówne i kryło w sobie zdradliwe zasadzki, ukryte pod powierzchnią wody. Normalnie płynęła ona wartkim strumykiem pod ścianą, ale miejscami rozlewała się na całą szerokość chodnika i trzeba było brodzić nieraz po kolana.
Niespodziankę sprawił Ciapa. Mimo szczenięcego wieku i wyraznego wstrętu do zimnej kąpieli dawał sobie doskonale radę z wodą. Kiedy drogę zagradzało większe rozlewisko, którego nie można było ominąć, najpierw piszczał przerazliwie, ale widząc, że wszyscy przechodzą, rzucał się desperacko w  spieniony nurt" i przepływał wśród głośnego dopingu chłopców.
Wkrótce jednak zaczęły im się przykrzyć te ciągłe zawody z wodą. To dobre na pięć minut, ale męczyć się tak przez całą drogę... Tym bardziej że nic nie wskazywało na poprawę sytuacji. Wprost przeciwnie. W miarę jak schodzili niżej, wody było coraz więcej. Gdzieś z pobliża dochodził okropny szum i trzask, jakby znajdował się tam co najmniej młyn albo wodospad.
Wraz ze zmęczeniem ogarnęły ich ponure refleksje co do szans całej akcji  RP".
 Jak tam wszędzie jest taka woda, to twoja piłka popłynęła sobie Bóg wie jak daleko  zauważył głośno Karlik obracając się do Goli.
 Trzeba było z łódką się wybrać. Nie wiadomo, czy tam można wszędzie dojść.
 Nie bójcie się. Gola świetnie pływa... popłynie  pokpiwał Wiktor.
Ale był to humor wisielczy. Gola posępniał i kurczył się coraz bardziej w swoim habicie. Tylko siny nos sterczał mu żałośnie spod kaptura.
Po kilkunastu minutach uciążliwej drogi doszli wreszcie do  filaru". Tak nazwał Karlik miejsce, gdzie pochylnia rozszerzała się w szeroką pieczarę. Dno tej pieczary przy-
235
pominało kształtem ogromny lejek. Pośrodku czerniał otwór wewnętrznego szybu, w który z szumem i hukiem wpadała struga wody. To ona robiła tyle hałasu.
 Zupełnie jak wpdospad  powiedział Gola, ciekawie wysuwając nos spod kaptura.
 Czy tamta kopalnia, gdzie pracują górnicy, też taka mokra?  pytał Stachurka.
 Tam pracują bez przerwy pompy  odparł Karlik.  Bez pomp może wyglądałoby jeszcze gorzej. Sztygar Malinowski mówi, że największym wrogiem naszej kopalni jest woda. Gdzieś tutaj w pobliżu ma się znajdować podziemne jezioro.
Wiktor zbliżył się do szybu i zajrzał, czy jest drabina. Była. W świetle latarki błyszczały złowrogo oślizgłe szczeble, wiodące gdzieś... zdawało się, w nie kończący się dół.
 Brr, i my tam mamy zejść?  wzdrygnął się Gola.  Gorzej niż do studni, bo z wodą na grzbiecie.
 Ty nie masz co narzekać w swoim płaszczu, ale my?
 Przemoczymy się zupełnie  szepnął Stachurka.
 To już może lepiej rozebrać się  zauważył Wiktor.
 Z koszulą w zębach niewygodnie  uśmiechnął się Karlik.  Jak będziemy ostrożnie schodzić, to się nie bardzo zamoczymy. Szyb jest szeroki.
To mówiąc, pierwszy wsunął się do otworu.
Drabina miała dość rzadkie szczeble i trzeba było dobrze wyciągnąć nogę, zanim się natrafiło na następny. Składała się, jak zauważyli, z pięciu drabin opartych na półkach skalnych. Największą trudność stanowiło przechodzenie z jednej drabiny na drugą, bo następna drabina stała zawsze trochę z boku i trzeba było dawać potężny krok w lewo lub w prawo. Pierwsze dwie drabiny były stare i tylko gdzieniegdzie miały doprawione nowe szczeble. Dopiero trzy następne bieliły się drzewem świeżo ciosanym.
236
-8- Licz szczeble  powiedział Karlik do schodzącego za nim Wiktora  obliczymy pózniej, jak głęboki jest szyb.
Wiktor obliczył wszystkich szczebli trzydzieści pięć. Rudniokowi wypadło trzydzieści sześć.
Na dole chodnik rozwidlał się w trzech kierunkach. Dwa chodniki szły wyraznie pod górę, trzeci, bardzo mokry, opuszczał się pochyło w dół. Nie ulegało dla nikogo wątpliwości, że właśnie w tym chodniku należało szukać piłki.
Zapuścili się w niego nie bez lęku. Nie budził zupełnie zaufania. Był niski, tak że w niektórych miejscach musieli pochylać głowy. Woda płynęła tu całą szerokością spągu. Posuwać można się było tylko przy zachowaniu największej ostrożności, gdyż gdzieniegdzie woda sięgała po kolana i wlewała im się do cholew. Czasami odnosili wrażenie, że gdzieś w górze zerwała się tama skalna trzymająca na uwięzi jezioro i masy wodne walą za nimi, by ich pogrzebać w skalnej pułapce.
 Jak głęboko jesteśmy pod ziemią?  zapytał Wiktor.
Karlik widząc rozszerzone strachem zrenice machnął lekceważąco ręką.
 Głupie pięćdziesiąt metrów najwyżej.
 Skąd wiesz?  zapytał Gola.
 Tak obliczam. Pochylnia u góry schodziła upadem chyba ze dwadzieścia metrów. Szyb... łatwo obliczyć po drabinach. Naliczyłem trzydzieści sześć szczebli...
 Nie, trzydzieści pięć  sprostował Wiktor.
 To już głupstwo... Szczeble były co pół metra... może co czterdzieści centymetrów. No, to wypadałoby, że szyb ma jakieś piętnaście, szesnaście metrów. Teraz tym przeklętym chodnikiem zeszliśmy też najwyżej piętnaście metrów.
 Pięćdziesiąt metrów to sporo. Powinno już być
237
ciepło, a tu zimno jak w psiarni  mruknął Gola rozcierając kolana.
 Niby dlaczego ma być ciepło?  zapytał Stachurka.
 Jak to, to nie wiesz? W środku ziemi jest taki żar, że się skały topią, a żelazo to w ogóle pływa jak jajecznica na rzadko. Sądej mówi, że dlatego im głębiej, tym cieplej. Dziwne, że tutaj jakby na odwrót  coraz zimniej.
Karlik uśmiechnął się z politowaniem.
 Głupi, pięćdziesiąt metrów to jest nic. Jakbyś był pięćset metrów, tobyś się już porządnie spocił. Sądej mówi, że temperatura rośnie o dwadzieścia stopni na każdy kilometr w głąb ziemi, to znaczy, że na pięciuset metrach byłaby o dziesięć stopni wyższa niż na powierzchni. Teraz mamy na dworze piętnaście, to znaczy, że pół kilometra w głąb już by było dwadzieścia pięć. Wystarczyłoby, nie?
 Ii, to chyba lipa. Bo w każdym razie pod ziemią nawet na pięćdziesiątym metrze powinno być o ten jeden stopień cieplej, a tu chyba jeszcze o parę stopni zimniej niż na dworze. Przecież wszyscy czują  mruczał Wiktor.
 Bo te obliczenia stosują się tylko do większych głębokości  bronił się Karlik  a tutaj  machnął lekceważąco ręką  tutaj tak, jak w zwyczajnej piwnicy.
 Mogłeś o tym wszystkim powiedzieć przed wyprawą  jęknął Stachurka.
 Jak to, nie mówiłem, żebyś się cieplej ubrał? Chłopcy marzli jeszcze i z tego powodu, że każdy
z nich miał już wodę w butach. Chlapiąc ciężko brnęli naprzód, ale coraz mniej mieli nadziei. Na próżno Gola łudził się, że piłka zatrzyma się w którymś z wirów kręcących się w załomach chodnika. Nigdzie jej nie było. Uszli tak może ze trzysta metrów. Wody wciąż przybywało. Wkrótce nie dało się już iść. Stanęli bezradni nad przewalającą się im koło kolan wodą, czarną i martwą. Pływać jakoś nikt nie miał ochoty. Nawet Gola.
238
 Musisz chyba pożegnać się z piłką  mruknął bezlitośnie Karlik.  Pewnie porwało ją z prądem, gdzieś na koniec kopalni.
Gola milczał ponuro, skurczony w swoim habicie.
 Miksa z Jońcem odkupią  zachrypiał w końcu. Droga powrotna była trzy razy cięższa. Szli bowiem
pod górę i pod prąd. Umęczeni i zziajani przybyli wreszcie pod szyb. Przybyli i... stanęli jak wryci. Drabiny nie było.
Nie chcieli zrazu oczom wierzyć. Karlik podniósł lampę do góry. Ani śladu.
 Może... może pomyliliśmy chodniki  wykrztusił Goła.
Ale o pomyłce nie było mowy. To był ten sam szyb. Z czarnej otchłani ściekała z hukiem woda rozbijając się po ścianach, w wirze przy głazie, o trzy kroki, kręciło się kilka wiórów drzewa.
 Ktoś zdjął  wyszeptał zdrewniałymi z przerażenia wargami Karlik.
 Kropiści zabrali, mówię ci, przez złość  rzekł struchlały Wiktor.
 Albo po prostu górnicy...  wykrztusił Stachurka  skończyli robotę i zdjęli. A teraz... będą wysadzać... w powietrze.
Powiało grozą. Gola spojrzał na chłopców wysadzonymi na wierzch ze strachu oczami, oblizując nerwowo wargi. I nagle zaczął krzyczeć okropnym, zwierzęcym głosem:
 Ratujcie! Ludzie! Ra...
Karlik rzucił się na niego i zatkał mu usta.
 Nie krzycz!
 Cze... czego?  bełkotał Gola.
 A jak tu jest... ktoś... na dole?...
 Kto?
 On... wiesz.
239
Gola podniósł rękę do ust. Nowe przerażenie rozszerzyło mu zrenice. Słowa Karlika wywołały wręcz przeciwny skutek. Nie panując już nad sobą, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, jeszcze rozpaczliwiej:
 Ludzie!... Ludzie!... Drabina!... Ratunku!... Potem zamarł w nasłuchiwaniu... Kaptur opadł mu na
plecy, mokre włosy kleiły się do czoła. Ale nie było słychać żadnej odpowiedzi. W martwej ciszy szeleściła obojętnie woda rozbijająca się po kamieniach.
Znów zaczął wołać, ale z gardła wydobył mu się tylko zachrypły pisk. Znów nasłuchiwał.
 Nie ma nikogo  wybełkotał.  Co my teraz zrobimy?... Boże!... Boże!... No, czego stoicie?  chrypiał na chłopców.  Krzyczcie... wołajcie... Może usłyszą.
Nagle znieruchomiał z oczami utkwionymi w jakiś przedmiot pod ścianą. Chłopcy powędrowali za jego wzrokiem.
Pod skałą, spychany wodą, kołysał się krótki kawałek białej deski. Gola schwycił go łapczywie i obejrzał. Na jednej stronie widać było jakiś napis ołówkiem.
Karlik odczytał na głos:
Nędzni oszuści i oportuniści, zostaliście zdemaskowani. Zamiast tropić Bolesławca szukacie piłki.
A pod spodem inną ręką dopisano:
Czemu zdjęliście ostatnie drabiny? Pomoglibyśmy wam szukać. Czekaliśmy na was godzinę, ale już dłużej nie mamy czasu.
Podpisano: Grupa operacyjna  Si".
Chłopcy popatrzyli po sobie zdumieni.
 Co oni piszą?  wykrztusił Gola.  Zwariowali czy co? My mielibyśmy zdejmować drabinę? Nic nie rozumiem!
240
16 - Druga Księga Urwisów
 Czekaj  mruknął zamyślony Karlik  to ważna wskazówka, że oni tak myślą. Piszą, że byli godzinę na górze, to znaczy, że widzieliby, gdyby w tym czasie ktoś zdejmował z góry drabinę. Sami też nie zdjęli.  Karlik popatrzył przerażonymi oczyma na Wiktora.  Z tego wypadałoby, że...
 Że ten, co zdjął drabinę, jest tu... na dole  wyszeptał Wiktor.
Obejrzeli się trwożliwie dookoła, lecz poza szumem wody nie słyszeli nic.
 Czy jesteś pewien, że to nikt z góry?...  zapytał drżącym głosem Gola.
 No, tak zupełnie to nie. Górnicy mogli sprzątnąć drabinę, zanim zjawili się kropiści.
 To znaczy, że teraz wysadzą  bełkotał przerażony Gola.
 Słuchaj... a., a kto by mógł sprzątnąć drabinę tu na dole?  zapytał pobladły Stachurka.
 No... on...  zawahał się Karlik.
 Bolesławiec? Karlik przytaknął głową.
 Pamiętacie, jak jeszcze staremu Mikołajowi drabinę ktoś buchnął?
Chłopcy milczeli, przykuci przerażeniem do miejsca. Obojętne, jak się tłumaczyło zniknięcie drabiny, jedno nie ulegało wątpliwości, że znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli drabinę zabrali górnicy, przystąpią teraz do wysadzenia szybu i chłopcom grozi pogrzebanie w skalnym grobie. A jeśli... Bolesławiec  śmierć z jego ręki.
Wzrok chłopców wędrował to w czarną czeluść szybu, to w dwa tajemnicze chodniki. W którymś z nich ukrywał się on.
 Co robić?... Czego milczycie?... Chłopaki... Co robić?  denerwował się Gola.
242
 Nie lamentuj  syknął Karlik  trzeba pomyśleć Z każdej sytuacji jest wyjście.
 Ale nie z grobu.
 Czemu oni piszą  zdjęliście ostatnie drabiny"?  zastanawiał się na głos Karlik.  No tak drabin było pięć. Z tego by wynikało, że nie wszystkie drabiny zostały zdjęte, tylko ostatnie, to znaczy najniższe. Może gdybyśmy się jakoś wspięli na kilka metrów, dosięgnęli-byśmy górnych drabin, tych, co zostały.
Podszedł do szybu.
 Podsadzcie mnie.
Chłopcy skwapliwie podnieśli go do góry.
 Nie tak, to za mało. Ty się wdrap na Golę__powiedział do Wiktora  a ja na ciebie.
Chcieli jeszcze postawić na tej piramidzie Stachurkę ale Gola nie mógł ich udzwignąć, choć się opierał o skałę
W rezultacie na szczycie piramidy stanął Karlik z lampą w ręku. Woda ciekła mu za kołnierz i zalewała lampę ale on skrupulatnie badał szyb. Rzeczywiście, na jakieś sześć siedem metrów nad sobą ujrzał końce drabiny Wsparte na wąskim występie skalnym. Ale jak się tam dostać?
Gdyby szyb był na tyle ciasny, żeby można było opierać się plecami o jedną ścianę, a nogami o drugą5 wtedy można by się gramolić, ale niestety szyb miał prawie półtora metra szerokości i nie dawał żadnego oparcia Na próżno szukał Karlik jakiegoś występu skalnego, którego mógłby się uchwycić. Wszystko oślizgłe od wody, wygładzone. Na wysokości głowy miał tylko wąską półkę o którą wspierała się zdjęta drabina, parę szerokich na grubość ołówka otworów po hakach, i to wszystko Następna półka, o trzy metry wyżej, była taka wąska że szkoda marzyć, by mogła utrzymać człowieka. Gdyby mieli narzędzia jak taternicy! Choćby jakiś młotek.
Nagle olśniła go jedna myśl. Przecież mają sznury.
i6*
243
Gdyby tak udało się przerzucić sznur przez ostatnie szczeble drabiny!
 Podaj mi sznur  zachrypiał do Stachurki.  Na końcu sznura uwiąż kamień.
Stachurka gorliwie spełnił polecenie. Zaopatrzony w ciężarek sznur doskonale wylatywał w powietrze, ale nie chciał trafić między szczeble drabiny. Za trzecim razem kamień spadł prosto na głowę Goli, który stracił równowagę, i piramida zawaliła się. Wiktor, a jeszcze bardziej Karlik potłukli się dotkliwie.
Mimo to nie zaprzestali prób. Stachurka okazał się lepszym miotaczem od Karlika. Chociaż rzucał z dołu, o parę metrów niżej od niego, udało mu się parę razy uderzyć o drabinę. Zachęcany przez towarzyszy, nie ustawał w wysiłku i wreszcie po kilkudziesięciu bezowocnych próbach z piersi chłopców wydarł się tryumfalny okrzyk. Kamień przeleciał między szczeblami i, opadając za drabinę, przewlókł przez szczeble sznur. Od razu zrobili na jego końcu pętlę, przeprowadzili przez nią drugi koniec i zaciągnęli mocno na szczeblu.
 Kto pierwszy na ochotnika?  zapytał Karlik.
 Ja  zapalił się Stachurka rozruszany sukcesem.
 No to jazda.
Stachurka zaczął wspinać się powoli. Chłopcy z podniesionymi do góry głowami śledzili każdy jego ruch. Żeby mu tylko ręce nie omdlały!
I nagle... Sami nie wiedzieli, jak to się stało. W pewnym momencie rozległ się przerazliwy krzyk, trzask i łomot.
Kiedy oprzytomnieli, zobaczyli, że leżą wszyscy na dnie szybu. Obok nich szczątki szczebli.
Karlik wygramolił się pierwszy. Bolały go rozbita noga i ramię. Najbardziej bał się o Stachurkę. Ale zobaczył, że chłopaczysko siedzi całe i zdrowe, tylko oszołomione. Spadł z wysokości dwu metrów, i tak szczęśliwie, że na
244
towarzyszy! Dostał tylko zerwanym szczeblem drabiny, ale nie odniósł innych obrażeń. Najwięcej poszkodowani byli Gola i Stopa, którzy niechcący posłużyli za materac bezpieczeństwa niefortunnemu taternikowi. Obaj mieli rozbite do krwi nosy. Ale też grzebali się już powoli. Hełmy górnicze znów się przydały. Karlik zbadał zerwany szczebel.
 Był na pół przegniły  orzekł z goryczą.  Nie wytrzymał obciążenia.
Musiano zaniechać prób wydostania się tym sposobem z pułapki. Stachurka ważył najmniej z nich wszystkich, no i jeśli jemu się nie udało, to innym tym bardziej.
 No i co teraz zrobimy?  spytał Stachurka.
 Nie martwcie się. Nie martwcie...  powtarzał Karlik.  Jeszcze nic straconego... Przecież Batura z chłopcami wie, gdzie jesteśmy. Będą nas szukać. Zaraz znajdą. Jeśli do tego czasii nie wylecieliśmy w powietrze razem z szybem, to znaczy, że górnicy odłożyli całą robotę.
Postanowili czekać. Cóż zresztą innego im pozostało? Karlik potrząsnął lampą. Wewnątrz gruchotał jeszcze karbid.
 Starczy na parę godzin  powiedział z jękiem Gola  świeżo naładowałem. Przykręć, to będzie na dłużej.
Karlik przykręcił kurek. Z szerokiego, białego płomienia zrobił się czerwony, cienki wąs.
Czas dłużył się nieskończenie. Z zimna kostniały im nogi. Rozłożyli na suchym głazie worek i siedzieli skuleni wpatrując się w czarny szyb i nadsłuchując, czy nie nadchodzi pomoc. Wkrótce zaczęli wszyscy dygotać z zimna.
 Tak to się wykończymy, panowie  zeskoczył z głazu Karlik.  Gimnastyka, gimnastyka na rozgrzewkę!  zaczął boksować otępiałego Stopę. Ale chłopców ciężko już było rozruszać. Zmęczenie, chłód, porozbijane głowy, nieudane próby ocalenia przybiły ich ostatecznie.
245
Wtem jak na komendę wszyscy podnieśli głowy. Z głębi chodnika poprzez monotonny szum wody dobiegło ich cichutkie, ale wyrazne kucie.
 Górnicy  szepnął Karlik.  Może z kopalni przekuwają tu chodnik  dodał podniecony.
 E, przecież sam mówiłeś, że mają ten szyb wysadzić  zauważył Gola.
 Mają, no i co z tego?  zapalił się Karlik.  Może właśnie dlatego chcą go wysadzić, że zaczynają roboty w tej części kopalni i nie chcą, żeby było drugie,  dzikie" wejście.
 Myślisz, że dla zabezpieczenia?
 A pewnie.
 Naprawdę słyszałeś, że tu mają być prowadzone jakieś roboty?  wtrącił Wiktor niedowierzająco.
 To co, że nie słyszałem  odburknął Karlik.  Myślisz, że oni co mówią? Ojciec jest teraz taki tajemniczy...
Wtem rozległ się cichy głos Stachurki:
 A... a jeśli to Bolesławiec?... Zapanowało milczenie.
 Po co on miałby kuć?  odezwał się po chwili Gola.  To przecież nie górnik.
 Może chce się dostać do kopalni  odparł Stachur-ka.
Zatkał ich tym podejrzeniem.
Tymczasem kucie to ucichało, to znów wzmagało się. Karlik słuchał chciwie, patrząc z rozterką na twarze kolegów.
 Pójdę i zobaczę  powiedział nagle.
 Nie chodz... jeszcze cię ukatrupi  szepnął przerażony Stachurka.
Widząc jednak, że Karlik sięga zdecydowanie po lampę, zerwał się na nogi.
 Idę z tobą!
246
 I ja!  powiedział Wiktor.
 No, to i ja!  oświadczył Gola.
 Zostań, ktoś musi zostać. A jak przyjdzie pomoc?
 Nie, nie zostanę sam.
Ponieważ nikt nie chciał zostać, ruszyli wszyscy. Najpierw zastanawiali się, w który chodnik. Zapuszczali się  na próbę" to w jeden, to w drugi, ale podejrzane kucie słychać było równie dobrze w obu. Na chybił trafił wybrali więc prawy. Chodnik był bardzo obszerny, ale nierówny, pełen bocznych wyrw i zakamarków, jakby próbowano w kilku miejscach robić rozgałęzienia i zaniechano.
 O, tu dawniej odchodziła robota!  mruknął Rud-niok.  Widać, że gwarkowie szli za żyłami. Tu kiedyś musiało im się trafić całe gniazdo  pokazał na niecko-wate wgłębienie w chodniku.
Uszli może ze sto metrów, gdy nagle gdzieś za ich plecami rozległ się huk straszliwy. Pęd powietrza rzucił ich na ścianę. Lampa zgasła. Czuli, że w oczach mają pełno piekącego pyłu, a w uszach potworny, nieustający szum.
Karlik po omacku odnalazł lampę i zapalił. W nie opadłej jeszcze kurzawie zobaczył najpierw gdzieś nisko kaptur, a potem jęczącego na kolanach Golę. Obok miotała się szara, skomląca kulka. To Ciapa. Reszty towarzystwa nie było widać.
 Wiktor! Stachurka! Gdzie jesteście?!  krzyknął przestraszony.
 Tu  rozległy się żałosne stękania o kilka metrów dalej.
 Cali?
 Cali.
 Czy tobie też tak w uszach szumi?  zapytał Stachurka.
 Tak. Zupełnie jak morze.
 To pewnie od wybuchu.
247
 A co to właściwie było?  zapytał Wiktor.
 Ty się jeszcze pytasz?  zaśmiał się jakimś nienaturalnym, strasznym głosem Gola.  Wysadzili szyb. Ro zumiesz? Jesteśmy żywcem pogrzebani!  znów.zaniósł się swoim strasznym śmiechem.
Chłopcy stali jak skamieniali. Nagle ujrzeli, że coś błyska im pod nogami i chlupocze. To woda! Skąd tyle jej się tu wzięło? Sunie szerokimi językami, podnosi się...
 Uciekajmy!  krzyknął Rudniok.  Woda zatapia chodnik!
Chłopcy rzucili się w kierunku szybu.
 Gdzie biegniecie?!  wołał za nimi Rudniok.  Nie widzicie, że stamtąd przecież płynie?
Chłopcy zatrzymali się. Przed nimi szalała woda. Całe kaskady wody, czarne, błyszczące jak smoła, z szumem i hukiem przerazliwym spadały gdzieś z góry. Pieniąc się i rozpryskując o skały, wypełniały szybkim nurtem chodniki. A wszystko to pokrywała mgła  tysiące drobniutkich kropelek zawieszonych w powietrzu na cząsteczkach kurzu skalnego i mieniących się złotawo w blasku lampy.
Cofnęli się przerażeni i zaczęli uciekać w przeciwną stronę, ile sił w nogach.
A woda ścigała się z nimi.
Mimo że ten chodnik prowadził wyraznie pod górę, chłopcy myśleli, że obniża się on coraz bardziej. Ale to nie chodnik się obniżał, to wody przybywało.
Ciapa stracił grunt pod nogami i płynął z żałosnym skomleniem. Karlikowi zrobiło się żal psiny i wziął go na ręce.
Wkrótce brodzili już do połowy łydek. Jedyne, co ich mogło uratować, to zahamowanie się przypływu, ale wody przybywało coraz więcej.
 A co będzie, jeśli chodnik jest ślepy i skończy się nagle?  Karlikowi włosy stanęły na głowie.  Albo jeśli obniży się niespodziewanie?"  Nie znali go przecież zu-
248

pełnie, uciekali na ślepo, ujęci w straszliwą pułapkę wody i skały. Trzydzieści metrów pod ziemią. A wreszcie najstraszniejsza, odbierająca wszelką nadzieję myśl:  Co będzie, jeśli szyb został naprawdę wysadzony?"
Wkrótce każdy zdał sobie sprawę, że niebezpieczeństwo jest śmiertelne, a zguba bliższa, niż przypuszczali. Woda sięgała już po kolana i wlewała się do butów. Biec było coraz trudniej. Nogi drętwiały im z zimna, a na czołach pot perlił się kroplami. Śmiertelnie znużeni, podtrzymywali się wzajemnie, żeby nie upaść. Niebawem woda sięgała im już do bioder.
 Nie idę dalej  jęknął Gola.  My się nigdy nie wydostaniemy.
 Wydostaniemy! Nie bój się!  dyszał Karlik.  Jeszcze trochę, no, Stefek.
Gola trząsł się na całym ciele i miał wielkie, obłąkane strachem oczy.
 A jak to jest ślepy chodnik?
 Nie, to na pewno nie jest ślepy chodnik  powtarzał z uporem Rudniok.
Upływały minuty pełne grozy. Woda podnosiła się ustawicznie, jakby ktoś gdzieś w górze stale pompował w tym samym tempie. Lecz widać rozstrzygnięcie losów nieszczęśliwych ofiar miało być szybsze, niż się zrazu wydawało. Bo oto niespodziewanie napłynęła nowa fala  poziom wody podskoczył od razu o jakieś dziesięć centymetrów i zaczął przybierać w nowym, wzmożonym tempie. Widocznie głębiej położone korytarze zostały już całkowicie zalane i cała masa runęła na chodnik, którym szli chłopcy.
Uderzenie było tak silne, że chłopcy padli twarzą na wodę. Karlik upuścił Ciapę. Psiak poszedł pod wodę, ale zaraz wypłynął i bijąc łapkami zaczął razno posuwać się naprzód. Chłopcy też doszli do wniosku, że już lepiej pływać niż przedzierać się w wodzie po piersi. Nieraz
249
">=xj;
w skwarne dni lipca biegli do Wiernej Rzeki i paćkali się w wodzie, a pózniej kładli na plecach i woda niosła ich na wznak z prądem, póki nie najechali plecami na mieliznę. Czy myślał kto z nich wtedy, że przyjdzie im płynąć pod potężnej grubości pokrywą skalną, podziemnym korytarzem, w ciemnościach i lodowatej wodzie, w zaciekłej walce o życie?
Tylko jeden Gola szedł dalej z lampą na ramieniu.
Wreszcie woda podniosła się tak wysoko, że dzieliło ją od stropu nie więcej niż dwadzieścia centymetrów. Miejscami fala tłukła już o sklepienie.
Zrozumieli, że to koniec...
Gola oparł się o ścianę i dyszał ciężko.
Karlik zauważywszy, że światło zostaje w tyle, obejrzał się na niego.
 Płyń, stary!  krzyknął usiłując przekrzyczeć szum.  Słyszysz? Płyń!
 Po co... wszystko jedno, czy tu... czy metr dalej  wymamrotał słabym głosem Gola.
Karlik nie usłyszał tych słów, ale zrozumiał, że Gola ma już dosyć. Ostatnim wysiłkiem podpłynął do niego, wziął lampę i pociągnął go za sobą. Widząc, że się opiera, zacisnął zęby i uderzeniem w pierś pozbawił go równowagi. Gola zanurzył się z głową, ale zaraz wypłynął na powierzchnię. Krztusząc się i parskając zaczął płynąć za Karlikiem.
Karlik posuwał się z trudem, trzymając w ręku lampę. Bryzgi wody przewalały się z sykiem przez płomień. Żeby nie zgasła, rozkręcił kurek na największy gaz.
W głowie tłukły mu się słowa ojca:  Górnik nigdy nie porzuca lampy".
Lampa teraz była najważniejsza. Chyba tylko ona utrzymywała ich jeszcze przy świadomości i życiu. Ona jeszcze pozwalała im wierzyć, że to wszystko, co przeżywają, to tylko przygoda... straszna, ale przygoda, rze-
250
czywiście przygoda, a nie jakiś potworny majak senny, że naprawdę jest woda i skały, a wśród nich... oni. Gdyby ona zgasła, to byłby koniec. Przestaliby wierzyć, że jeszcze żyją, że walczą, że są, i wtedy zginęliby naprawdę. Więc, chociaż wyczerpany nieludzkim wysiłkiem, ledwie sam utrzymuje się na powierzchni, chociaż lampa ciąży mu nieznośnie i przeszkadza, chociaż każde włókno umęczonych mięśni żąda, by ją cisnął w wodę, choć kusi
251
go ochota dać się pochłonąć wodzie, skale i ciemnościom  ściska ją wytrwale w omdlewającej ręce i wie, że nie puści, choćby mu przyszło trzymać ją zębami.
Lecz tymczasem podróż zdawała się zbliżać do swego straszliwego kresu. W pewnym momencie wynurzywszy z wody głowę nie zobaczył już dalszego ciągu chodnika, owej czarnej czeluści, która huczała trwogą, lecz i nadzieją. Zamiast niej ujrzał wyraznie żółtawą ścianę, o którą załamywał się spieniony nurt. To znaczy... koniec. Więc jednak chodnik był ślepy.
W tej samej chwili potężny wir porwał go za sobą i zapędził gdzieś obok. O mało co nie wypuścił lampy z odrętwiałej ręki. Spróbował dostać nogą do dna. Ale nie dało się. Poczuł tylko silne podwodne wiry. Woda napotkawszy skalną zaporę kotłowała się, cofała, zderzała. Żeby nie dać się wessać w ten śmiertelny korkociąg, uczepił się kurczowo skały. Gdy ochłonął, spostrzegł, że pozostali chłopcy podobnie trzymają się ściany i wpatrują gdzieś w górę. Dopiero teraz zorientował się, że nad głową nie ma sklepienia. Zamrugał oczami, by strząsnąć wodę z powiek, i patrzył jak urzeczony. Ściana biegła wysoko w górę. Na wysokości jakichś trzech metrów nad nimi widać było spękany strop. Pod samym stropem czernił się otwór. Na ten widok z gardła Karlika wydarł się radosny okrzyk. Więc jest stąd jakieś wyjście?
Rzeczywiście było to typowe dla starej kopalni zakończenie jednego chodnika i rozpoczęcie drugiego na innej wysokości.
Lecz jak się wdrapać na wysokość trzech metrów? Gdyby można było dostać nogami do dna, wtedy wspięliby się jeden na drugiego jak tam, w szybie, a pózniej wciągali po sznurze... ale tak? Ściana nie była wprawdzie gładka i mogli od biedy przytrzymywać się rękami za wystające skały, ale co innego jest trzymać się leżąc na wodzie, a co innego wspinać. Najgorszą jednak trudność przedstawiała pochyłość
252
ściany. Nachylała się ona nad wodą, jakby za chwilę miała na nią runąć. I nagle, gdy patrzył tak na zwierciadło wody, przyszła Karlikowi jedna myśl. Obejrzał się na chłopców. Widząc, że patrzą na niego bezradnie  zachrypiał, jak tylko mógł najgłośniej:
 Hej... tam, głowa do góry! Woda nas uratuje! Chłopcy wytrzeszczyli oczy zdziwieni. Mieli poważne
obawy, czy nieszczęścia nie pomieszały Karlikowi klepek w głowie.
 Żeby tylko nie przestało jej przybywać!  dorzucił. Tak, nie ulega wątpUwości, że biedny Karlik zwariował. Nie minęło jednak pięć minut, a już nikt nie uważał
Karlika za wariata. Zrozumieli, co miał na myśli. Woda wynosiła ich w górę. Co trochę musieli postępować rękami po ścianie. Strop zbliżał się powoli. Dolnego chodnika już prawie nie było widać. W pewnej chwili poczuli, że jakaś nowa potężna siła podsadza ich do góry. Ledwie mieli czas połapać się w sytuacji. Pracując rozpaczliwie rękami i nogami, by nie dać się zalać przez wodę, w ciągu kilku sekund zostali podniesieni, zupełnie jak okręt w śluzie kanału, do wysokości górnego chodnika. Tutaj woda znalazła nowe ujście i szybkość prądu zmalała. Wytężając ostatnie siły chłopcy zdołali uczepić się wylotu Chodnika Ocalenia, jak go nazwali w myśli. Pomagając jedni drugim, wdrapali się wszyscy razem z Ciapą do korytarza i poczęli, jak tylko mogli najszybciej, biec naprzód. Zapasy z wodą jeszcze się nie skończyły. Znów jej mieli po kolana. Czy czeka ich powtórnie ta sama historia?
Po kilku minutach z ulgą stwierdzili jednak, że im dalej idą, tym poziom wody nie tylko nie podwyższa się, ale nawet obniża. Wystarczyło jednak zatrzymać się, by poznać, że wody wciąż przybywa.
 Naprzód!  zachrypiał z nową nadzieją Karlik.  Ten chodnik idzie przecież do góry.
253
 Do góry"? Na dzwięk tego słowa podniosły się zwieszone głowy, wyprostowały skostniałe plecy i chód stał się mniej chwiejny.  Do góry"!  a więc jest jeszcze jakaś nadzieja?
Ale Karlik wiedział, jak złudna być może, jak oszukańcza. Nawet jeśli dotrą do względnie suchego miejsca, to cóż z tego? Ten chodnik nie prowadzi przecież na powierzchnię. On nie ma wyjścia. Nie może mieć wyjścia. Wyjście było tylko jedno. Przez Dziki Szyb. Ale to wyjście już nie istnieje. Zostało zatopione.
Nie mówił jednak nic chłopcom. Nie chciał zabijać w nich nadziei.
Wiedział, że tylko ona dodaje im siły. Wiedział, z jakim wysiłkiem wloką się naprzód, wyczerpani, poobijani, a nade wszystko przemarznięci do szpiku kości w ociekających wodą ubraniach.
Wkrótce dotarli do względnie suchego miejsca. Zatrzymali się dla nabrania oddechu. Pozdejmowali ubrania i wyżymali je z wody. Wylewali wodę z butów.
Żeby tak można było rozpalić ogień, wysuszyć się, napić czegoś gorącego! Ale wiedzieli, że są to marzenia ściętej głowy. W chodniku nie było ani kawałka drzewa. Musieli wilgotne ubrania włożyć z powrotem na dygocące ciała.
Po kilku minutach dalszej drogi natknęli się na zawalisko. Widocznie kiedyś oberwał się tu strop. A może został wysadzony? Karlik podniósł lampę. Wysoka pod strop kupa gruzów i kamieni, między którymi znajdowały się skały metrowej średnicy, zagradzała drogę. Co jednak zwróciło ich uwagę, to to, że wśród starych, poczerniałych gruzów znajdowały się kamienie zupełnie białe, jakby świeżo odłupane. Gdy wdrapali się po zawalisku na samą górę, okazało się, że pod stropem czernieje jakiś szczelinowaty otwór. Bez wahania wczołgali się do niego. Po krótkiej, ale uciążliwej węd-
254
rówce przez kręty, ciasny tunel wyszli na otwarty chodnik.
Sto metrów dalej chodnik ten łączył się z drugim. Orientując się po kierunku płynącej wody, stwierdzili z otuchą, że idą wciąż do góry. Ciapa też okazywał ożywienie. Obwąchiwał namiętnie ściany i parskał.
Lecz oto najzupełniej niespodziewanie korytarz urwał się. Stanęli jak wryci i rozglądali się ze zgrozą, z uczuciem zbiegłych więzniów, którym przed nosem wyrósł mur.
Chodnik nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był stary, sczerniały, mokry. Z niskiego pułapu ściekała ciurkiem woda. Zwyczajny ślepy chodnik  stara, nie prowadząca donikąd odnoga, jakich pełno w kopalni.
Po to więc zdobyli się na nieludzki wysiłek, po to wyrwali się z objęć  mokrej śmierci", po to śpieszyli do ostatniego tchu, by dowiedzieć się w końcu, że z tej pułapki nie ma wyjścia?
By nie poddawać się rozpaczy, Karlik zaczął badać skrupulatnie ściany. Robił to bardziej dla nich niż dla siebie. Żeby nie poddali się ostatecznemu zwątpieniu. Póki człowiek szuka, ma jeszcze nadzieję. Ale skała wszędzie była lita, zwarta.
 Nawet Ciapa poczuł, że stąd nie ma wyjścia"  pomyślał na widok psiaka, który zadarłszy wysoko łebek skomlał rozpaczliwie w kącie, nie bacząc, że woda z góry pryska mu prosto na pyszczek.
 Tak, tak... piesku, tam jest ziemia, dom  pogłaskał małego przyjaciela po mokrej sierści.  Tak... piesek chce do domu, ale tędy nie przejdzie...
Podniósł do góry lampę... i nagle omal nie krzyknął z wrażenia. Zamiast stropu zobaczył w tym miejscu nad sobą coś w rodzaju szerokiego na pół metra komina wybitego w skale. Serce załomotało mu gwałtownie.
 Podsadzcie mnie!  wykrztusił.
255
Chłopcy wzięli go na ramiona. Karlik wyprostował się gwałtownie i boleśnie uderzył głową o coś twardego.  Komin" był krótszy, niż się spodziewał. W tej samej chwili zaskrzypiało coś i na chłopców lunęła z góry struga wody, zupełnie jakby kto beczkę strażacką nad głową im rozbił. Z tego wszystkiego puścili Karlika i potłukł się porządnie. Kiedy wreszcie prychając i otrząsając się przyszli do siebie i z ciekawością oświetlili lampą dziwny strop, ujrzeli nad  kominem" coś w rodzaju uchylonej pokrywy.
Wyjście! Nie zastanawiając się dłużej, jeden po drugim zaczęli się drapać do otworu. Pokrywa odsunęła się łatwo. Zobaczyli, że znajdują się w małej piwniczce wykutej w litej skale, mokrej, o dnie nierównym i spadzistym. Ściekająca ze ścian woda spływała do kąta, gdzie znajdował się lejkowaty otwór, z którego przed chwilą wyszli. Zdawało im się, że kiedyś już coś podobnego widzieli. Ciapa skakał i szczekał z radości jak oszalały.
 Chłopcy  zawołał Wiktor  przecież to jest piwnica pod Starą Chałupą!
 E, przecież pamiętam dobrze, w tamtej piwnicy nie było żadnego otworu  powiedział Stachurka.
Wiktor dopadł do pokrywy, ujął za żelazne uchwyty i nasunął na otwór. Spływająca woda już po minucie zakryła całkowicie pokrywę, tworząc w zagłębieniu lejka dużą kałużę.
ROZDZIAA XVI

Światła na grobach. Karlik zostaje egipskim kapłanem.
Pojednanie z Kropą
ryło już zupełnie ciemno, gdy Karlik przywlókł się wreszcie do domu. Miał szczęście. Ojca w mieszkaniu nie
256
było. Ściągnął sztywne z wilgoci ubranie i schował głęboko do pudła z brudną bielizną, żeby ojciec nie widział. Umył się z grubsza, napił wody i położył do łóżka. Bolała go głowa i drapało w gardle, czuł, że ma gorączkę. Wziął pastylkę aspiryny, ale mimo ogromnego zmęczenia nie mógł usnąć.
Od chwili gdy wraz z chłopcami wydostał się z podziemnych chodników, nie myślał o niczym innym, tylko żeby dostać się do domu, zrzucić przemoczone łachy i rozgrzać się. Rozgrzać za wszelką cenę.
Dopiero teraz zaczął zastanawiać się nad całą przygodą. Było w niej dużo tajemniczych, nie wyjaśnionych punktów. Kto zabrał drabiny? Kto kuł w starym chodniku? Co to był za wybuch? Czy to górnicy wysadzili Dziki Szyb, czy też...
Tajemnicze, zamaskowane przejście z piwnicy pod Starą Chałupą do kopalni skierowało znów wszystkie jego podejrzenia na Bolesławca. Teraz stawało się jasne, po co wchodził do Starej Chałupy i gdzie znikał. Tak, to nikt inny, tylko on zdjął drabiny, to on zatopił chodnik, żeby mu nie przeszkadzali w jego brudnej robocie. A jeśli właśnie ten wybuch... ta woda..."  straszliwa myśl poraziła rozpaloną gorączką głowę Karlika. Jeśli właśnie wtedy Bolesławiec zatopił kopalnię?
Zeskoczył z łóżka, narzucił płaszcz i wybiegł na dwór. Przed kopalnią zwolnił kroku i serce zabiło mu gwałtownie. Patrzał i słuchał pełen złych przeczuć, dygocąc jak osika.
Wiatr z deszczem huczał w zagajniku. Nad kopalnią wisiały w gęstej ciemności zamglone, mleczne kule świateł. Kompresor pracował równo. Ktoś gwizdał wesołą piosenkę. Strażnicy ziewali w oświetlonej jaskrawo portierni.
Karlik poczuł, że kamień spadł mu z serca. Więc jednak nic się nie stało. Nic nie wiedzą. Bolesławcowi chodziło widać na razie tylko o zamknięcie dostępu do chod-
17 - Druga Księga Urwisów 257
ników od strony Dzikiego Szybu. Zatem jest jeszcze czas pójść teraz do ojca i powiedzieć:  Odkryliśmy nową nieznaną pochylnię, zamaskowane wejście do starych chodników, gdzie ukrywa się dywersant. To on zniszczył drabiny, to on zatopił dzisiaj część starych chodników". Teraz by mu uwierzyli. Musieliby uwierzyć. Ma dowody.
Przygryzł wargi. Dowody? Czy to są na pewno dowody? Tyle razy już się sparzył i wyśmiano go. I dawne myśli wróciły z nową siłą. A jeśli to naprawdę sami górnicy sprzątnęli drabiny i zatopili chodniki? Przecież Malinowski wyraznie wspominał, że Dziki Szyb będzie wysadzony w powietrze.
Te ostatnie wyjaśnienia wydały mu się tak prawdopodobne, że zaczął się wahać, czy powiedzieć o wszystkim ojcu. Wiedział, ile by go taka spowiedz kosztowała. Musiałby się przyznać do wszystkiego. Nie... najlepiej jeszcze nic nie mówić. W każdym razie nie dziś... nie teraz... jeszcze wiedzą za mało. Tropienie Bolesławca trzeba doprowadzić do końca... upewnić się na sto procent. Żeby nikt nie powiedział znów, że to dzieciństwo. Jeszcze Karlik zobaczy, kto jest naprawdę tym dywersantem i co tam robił. Wtedy pójdzie... z dowodami w ręku pójdzie i powie:  Mam ścisłe dane... proszę".
Noc przeszła Karlikowi niespokojnie. Kiedy rano otworzył oczy, zobaczył pochylonego nad sobą ojca. Usiadł wystraszony na łóżku i wybełkotał:
 Co się stało?
Zdawało mu się, że ojciec przyszedł go zawiadomić o jakimś nieszczęściu. Musiał wyglądać dość nienormalnie, bo zaniepokojony ojciec położył mu rękę na czole.
 Nic się nie stało, tylko ty jesteś chyba chory  powiedział z troską w oczach.  W nocy rzucałeś się na łóżku i mamrotałeś przez sen. Pewnie znów skutki jakichś łobuzerskich wyczynów. Co tam znów było?
258
 Nic, włóczyliśmy się trochę.
Ojciec zmierzył mu temperaturę. Miał trzydzieści siedem z kreskami.
 Zostaniesz dziś w łóżku. Całe szczęście, że święto.
 Nie mogę zostać. Mamy dziś porządkować z klasą groby partyzantów.
Karlik opadł na poduszkę.
 Napiszę ci usprawiedliwienie  uciął ojciec.
 Tato...  Karlik zdobył się na odwagę widząc, że ojciec tak dba o niego.
 Czego chcesz?
 Tato, czy... czy wysadziliście Dziki Szyb? Ojciec spojrzał na niego ostro.
 To nie twoja sprawa  uciął krótko.
Karlik przygryzł wargi ze wstydu i złości. Słowa ojca zacięły go jak bicz. Mógł się spodziewać... Ojciec jest właśnie taki... Karlik nie zapyta go już o nic więcej. Ale niedługo ojciec sam się przekona, że nie miał racji nie ufając Karlikowi. Gdyby on wiedział, co jego syn wie! Ale rodzice tak mało wiedzą o swoich dzieciach.
Wszystkie klasy biorące udział w porządkowaniu grobów już dawno poszły do domu, a szóstacy pod komendą Batury kręcili się jeszcze po cmentarzu, wszyscy bardzo podnieceni, z tajemniczymi minami.
Dopiero po dwunastej poszczególne grupki chłopców i dziewczynek zaczęły zdążać do bramy cmentarnej.
 Więc pamiętajcie, spotykamy się jutro, jak było umówione  rzucił Batura do chłopców zatrzymując się przy wyjściu.
 A ty nie idziesz z nami?
 Nie, muszę jeszcze coś załatwić. No, idzcie już  zniecierpliwił się, widząc, że stoją niezdecydowani.
 A dlaczego Miksa i Joniec też zostają?  pytali patrząc podejrzliwie na kropistów.
17'
259
 Musimy jeszcze świeczki zapalić  mruknął Miksa.
 Nie wierzcie im  odezwała się nagle ze złośliwym uśmiechem Jadzia Pocieszkówna  wcale nie o świeczki im chodzi. Już ty mi nie powiesz, Batura  obróciła się do czerwonego ze wzburzenia chłopca.  Macie jakieś swoje tajne sprawy. I wcale nam dzisiaj wszystkiego nie opowiedzieliście. Myślisz, że ja nie zauważyłam, że ty, Rudniok, Stopa, Miksa i Joniec, i Sta-churka, wy wszyscy macie jakąś zmowę?  przypatrywała mu się przymrużonymi bystrymi oczkami.
Kropiści zaczerwienili się.
 Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy  mruknął zły Batura.  No, idzcie już. Czemu stoicie?... To... to są sprawy polityczne i tajne  dodał.  Niczego się nie dowiecie.
Kiedy wreszcie klasa wyniosła się, Batura podszedł do kapliczki stojącej na początku głównej alei cmentarnej i dał znak głową. Drzwi kapliczki natychmiast otworzyły się z ogromnym trzaskiem i skrzypieniem i z wnętrza wybiegło dwu chłopców: Kryza i jeszcze jeden z czwartej nazwiskiem Jelito.
 No co?  zapytał Batura.
 Na razie nic. Batura skinął głową.
 Teraz zajmijcie stanowiska  grobowe"  powiedział.
 Tak jest,  grobowe"  wyszeptali z przejęciem. Batura sięgnął do kieszeni i wyciągnął zapałki.
 Wiecie, kiedy macie zapalić?
 Tak jest.
 A potem?
 Też wiemy.
 No to biegiem.
Malcy razno ruszyli w głąb cmentarza. Batura chwilę przyglądał im się z uśmiechem.
260
 O tę sprawę możemy już być spokojni  mruknął odwracając się do kolegów.  A teraz, panowie, szybko do akcji. Gęsiej skórki dostaję, jak pomyślę, co się tam mogło przez ten czas zdarzyć. Zauważyliście, że żadnego karlisty nie było dzisiaj na cmentarzu? Musiało się stać coś ważnego.
Dwadzieścia minut pózniej byli już we wsi. A w niecałą godzinę byli już w posiadaniu sensacyjnej wiadomości: wszyscy karliści chorują. Nawet Ciapa też.
Goli i Stachurce stawiano bańki, a Stopa leży z kaszlem, bólem gardła i katarem. Batura usiłował dotrzeć do każdego z nich i wziąć ich na spytki, ale niczego się nie dowiedział. Gola miał wysoką gorączkę i bredził nieprzytomny. Stachurka i Wiktor milczeli na temat wczorajszej wyprawy jak zaklęci.
Nie pozostało nic innego, jak prowadzić dalej tropienie, polegając tylko na własnych siłach. Pod wieczór udali się na czaty do Starej Chałupy, zaopatrzeni w pokazną ilość lampek nagrobkowych i świec. Najwięcej sobie obiecywał po tej wyprawie podniecony Kryza. Mówił, że w dzień Wszystkich Świętych wychodzą na jaw wszystkie diable sprawki i odkrywają się tajemnice.
Nie wiadomo, czy rzeczywiście świeczki zaduszkowe pomogły, w każdym razie faktem jest, że po dwu godzinach chłopcy wybiegli ze Starej Chałupy podnieceni i, dyskutując nad czymś żarliwie, pognali do wsi.
Kropa przybył na cmentarz, kiedy już się ściemniło. Chciał uniknąć ciekawskich spojrzeń ludzkich. Co roku w dniu święta umarłych pokazywano go sobie palcami, prześladowano litością i grzecznościowymi żalami. Nienawidził tego z całej duszy.
Marysia spoczywała w najdalszej części cmentarza, gdzie znajdowały się groby najuboższych.
261
Część ich była od dawna opuszczona i zaniedbana, na innych błyszczały nieliczne światła.
Skulony, z pochyloną głową przekradał się bocznymi ścieżkami. Znał na pamięć tę drogę. Z zamkniętymi oczyma by trafił.
Tym razem jednak pobłądził. Zmylił go jakiś nowy grób żarzący się światłami i otoczony gromadką ciekawych ludzi. Parę minut krążył zdezorientowany w pobliżu. Poznawał znajome mogiły, ścieżki, drzewa, ale nie mógł odnalezć grobu córki. Raz po raz zapędzał się w kierunku tego nowego grobu i cofał, coraz bardziej zdenerwowany. Czoło pokryły mu kropelki potu. Nie, to niemożliwe... A jednak... te same wykrzywione brzozy... ten pniak ścięty...
Wreszcie zdobył się na odwagę, przedarł się przez ludzi... i stanął osłupiały.
Tak, to był grób Marysi. Ale jaki niepodobny. Biła od niego gorąca, duszna łuna świateł. Lampka przy lampce... tyle lampek... Takiego grobu nie było na całym cmentarzu. Szczupła mogiłka ustroiła się w cały leśny i polny przepych. Czegóż tam nie było! W rogach pyszne grona czerwonej jarzębiny, na skraju obramowanie z gałązek jodły, dalej kasztany, żołędzie i szyszki ułożone w przeróżne wzory. Pośrodku wielkie serce z głogów, a pod nim olbrzymi, zielony wieniec z białą, szeroką wstęgą. Kropa rozwinął ją niecierpliwą ręką i przeczytał: Marysi Kropiance  chłopcy i dziewczynki klasy VI Szkoły Podstawowej w Wilczkowie. Cześć Jej pamięci!
Oczy przysłoniła mu piekąca mgła. Wstęga wypadła mu z ręki. Z ciężkim szlochem osunął się na kolana.
Nazajutrz był Dzień Zaduszny. Tak się szczęśliwie złożyło w tym roku, że akurat wypadał w niedzielę i był drugi dzień laby.
Batura od rana urzędował w sztabie na starej ławce
262
w kącie podwórza szkolnego. Joniec trzymał wartę przy furtce, a Miksa, jako oficer służbowy, przekazywał meldunki.
 Przybyli ludzie ze stanowisk grobowych  zameldował właśnie.
 Wprowadzić. Wszedł Kryza i Jelito.
 No i jak tam?  spytał Batura.
 Płakał.
 Płakał?
 A potem siedział przy grobie. Długo siedział. Kiedy odchodziliśmy, jeszcze siedział.
Batura wytarł nos i odwrócił się do Miksy.
 Co z królami?
 Robi się.
 Worki są? -Są.
 A paszowcy?
 Działają.
 Dobrze, a on?
 Jeszcze dzisiaj nie wychodził z domu.
 Aha. Utrzymać więc dalej w polu widzenia i o wszystkich ruchach meldować.
 Tak jest.
 No, dobrze. Przechodzimy do akcji  S". Co ze Starą Chałupą?
 Nikt nie wchodził ani nie wychodził.
 Hm, niedobrze. Widocznie ruchy odbywają się w nocy. A ślady?
 Nie ma. To znaczy, cała podłoga tak zapaprana, że już w ogóle nie można nic poznać.
Batura zasępił się.
 Trudno  mruknął wreszcie.  Idę. Będę z powrotem najpózniej za dwie godziny. Gdyby się tam coś ruszyło, działaj na własną rękę.
263
Miksa zaczerwienił się.
 E, Antoś, wolałbym nie.
 Cóż to, boisz się? Przecież to tylko cywilna sprawa.
 No tak, cywilna  jąkał się Miksa  no właśnie dlatego, że cywilna. Wstydzę się, Antoś.
 No wiesz!
Batura wzruszył ramionami i wybiegł na szosę.
Karlik zaniepokojony usiadł na łóżku.
 Tato, zdaje się, że ktoś stukał.
Ojciec podszedł do drzwi i otworzył. Na progu stał Batura z bardzo oficjalną miną. Inżynier obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
 Czy ty też należysz do tych łobuzów, co przeziębia-ją się w jakichś wyprawach spod ciemnej gwiazdy?
 Nie, proszę pana, ja należę do grupy  Si" i my dbamy o zdrowie.
Ojciec Karlika otworzył szeroko usta. Nic nie rozumiał. Jakieś grupy, tajemnicze sprawy. Ale wolał już o nic nie pytać i zaprowadził Baturę do pokoju Karlika.
 Kolega do ciebie przyszedł.
Karlik zmarszczył brwi i nic nie powiedział, tylko patrzył gdzieś w kąt.
Batura też milczał.
Ojciec spojrzał zdumiony na jednego, potem na drugiego, i wyszedł kręcąc głową:  Dzieci powojenne są bardzo dziwne".
Ledwo zamknął drzwi, oczy chłopców natychmiast się spotkały.
 Nie cieszysz się jakoś, że kolega przyszedł, Marchewko Sparciała.
 Witam cię, witam, Buraku Skisły.
 Zdemaskowaliśmy cię, stary oszuście. Szukałeś piłki zamiast tropić.
 No to co?
264
 To, że to jest zdrada, mój Marchewko  cedził przez zęby Batura.  To tak, jakby oficer na froncie zamiast atakować wroga, poszedł sobie szukać zgubionego guzika od spodni.
Zielone oczy Karlika zaświeciły pogardą.
 Nic nie rozumiesz, patałachu. My działaliśmy według planu. W dwie godziny mieliśmy znalezć piłkę, a potem ciągnąć dalej akcję  S".
 Jakoś nie pociągnęliście  uśmiechał się krzywo Batura.
 Mieliśmy małą przeszkodę.
 Wskutek czego powędrowałeś do łóżka.
 Co zrobić, wirusy mnie zaatakowały.
265
 W każdym razie roztrwoniłeś siły na szukanie nędznej piłki tego łamagi Goli i jesteś unieruchomiony.
Karlik nic nie powiedział. Rozmowa się urwała. Batura obrócił się i zaczął oglądać przez szybę książki w szafie.
 Wiemy już o Starej Chałupie  powiedział nagle. Karlikowi serce podskoczyło gwałtownie, ale nie dał
po sobie poznać, że obeszła go ta nowina, i uśmiechał się niby obojętnie.
 Tak?
 Wiemy o piecu  Batura odwrócił się gwałtownie i zajrzał Karlikowi w oczy.
 No i co?  zachrypiał wyzywająco Karlik.
 Wiemy już, jak się znika. Kiepska sztuczka  uśmiechnął się Batura.
Karlik czuł, że poci się pod swoim kocem.
 Ażesz, nic nie wiecie.
 W piecu jest dziura  ciągnął Antek patrząc Karlikowi w oczy  zgadza się? A pózniej? Pózniej to się schodzi do takiej mokrej piwnicy, gdzie jest kałuża. Tak?
 No i co dalej?  Karlik podniósł się na poduszce.
 Dalej... Dalej to ty już powiesz, chyba że nie wiesz. Karlik opadł z ulgą na poduszkę. Więc jednak tego
najważniejszego nie wiedzą. Odetchnął. Z początku myślał, że to Stachurka zdradził, ale nie, widać oni sami doszli do tego.
 Słuchaj, Karlik  Batura przysiadł na łóżku  powiedz o wszystkim, my będziemy za was tropić... Akcja nie może zostać przerwana. Zrozum. Każda godzina droga. Zanim wyzdrowiejecie, może być za pózno.
Karlik oddychał ciężko. Przymknął oczy i szarpał róg koca. Powiedzieć im?! Zbyt drogo zapłacił za odkrycie tej tajemnicy, żeby owoce tego miał zbierać kto inny. I to kto? Batura! Ten pyszałek Batura.
 Nie, sami muszą doprowadzić tę akcję do końca. Zresztą Batura mógłby popsuć. Tak, na pewno popsułby.
266
 Nie mogę ci powiedzieć  zachrypiał.
 Batura zerwał się z łóżka.
 Nie powiesz?
 Nie.
 Więc tak  zasapał Batura  teraz już wiem, jaki ty naprawdę jesteś. Chodzi ci tylko o siebie, nie o sprawę. Ty jesteś taki jak... jak... ci kapłani egipscy, co zabierali ze sobą do grobu naukowe tajemnice, żeby tylko komuś nie posłużyły...
 No, jeszcze nie myślę umierać  obruszył się Karlik  a do sprawy to się nie mieszaj, wiesz? Jak wziąłem w swoje ręce, to niech cię już o nią głowa nie boli.
 Ty... ty prywatna inicjatywo!  wykrztusił Batura.  Dobrze, możesz sobie zgnić w tym łóżku razem ze swoją tajemnicą. My i tak wszystkiego się dowiemy.
Wybiegł z pokoju. Ze zdenerwowania przekręcił klucz w drzwiach wyjściowych w drugą stronę i szamotał się z zamkiem. Dopiero ojciec Rudnioka musiał mu przyjść z pomocą.
 Pokłóciłeś się z Karlikiem?  zapytał widząc, że Batura jest czerwony ze złości.
 Tak, bo to taki... taki kapłan egipski.
Wracając od Karlika Batura spotkał na drodze zadyszanego Kryzę.
 Batura, chodz, Batura. Kropa się ruszył.
 Dobrze  odrzekł siląc się na spokój Batura  co z paszowcami?
 Gotowi. Właśnie wymaszerowali z Miksą w kierunku toru.
Batura ruszył biegiem. Tuż za torami na polnej drodze dopędził grupę. Był Miksa, Joniec i jeszcze dziesięciu chłopaków z szóstej. Trzech z nich niosło na plecach wypchane worki. Batura sprawdził zawartość ładunków.
 Dobra  uśmiechnął się.  Idziemy dalej.
267
Nie uszli jednak dziesięciu kroków, gdy Miksa krzyknął:
 Stać! To on! Widzicie go?
Chłopcy zatrzymali się z walącymi sercami. Z przeciwnej strony nadchodził Kropa. Pod pachą niósł zawiniątko, takie samo jak wtedy za pierwszym razem. Na widok chłopców stanął zaskoczony. W pierwszej chwili chciał zawrócić, ale chłopcy zdecydowanie postąpili naprzód. Zrozumiał, że nie da się uniknąć spotkania. Zgarbił się i skurczył.
 Czego chcecie?  zapytał cicho nie swoim, zachrypłym głosem.
 Przynieśliśmy paszy  odrzekł Batura.  Może pan już nie rwać lucerny.
 Lucerny?  wymamrotał Kropa.
 Tak. Niech pan zobaczy  Batura skinął na chłopców.
Paszowcy pośpiesznie zdjęli ładunki.
 Mamy trawę i głąby kapusty, i różne liście: z buraków, z brukwi, z rzepy...  demonstrował Batura wydostając coraz to inne okazy z worka.  Pasza pożywna i urozmaicona. Króle to lubią.
 Króle? Skąd wiecie?  szepnął coraz bardziej zmieszany Kropa.
 My... my dużo wiemy. I bardzo, bardzo chcielibyśmy panu pomóc  ściszył głos Batura  i... żeby pan... nie był sam. My naprawimy płot i będziemy karmić króle, a dziewczynki na wiosnę zasadzą kwiaty.
Kropa podniósł głowę i patrzył na nich szeroko rozwartymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, ale z gardła wydarło mu się tylko chrapnięcie.
 Moi chłopcy...  znów zaczął i utknął. Tylko oczy mu złagodniały. Zrobiły się miękkie, aksamitne.
Chłopcy też jak na komendę zaczęli pociągać nosami i nie wiadomo, co by z tego wszystkiego wyszło, gdyby
268
nie Kryza. Czwartoklasista zachował w tych trudnych chwilach godną podziwu przytomność umysłu.
 No, to chodzmy teraz do króli, proszę pana  zaproponował rzeczowo.  Batura mówił, że pan ma rasowe sztuki.
Kropa skinął głową i bez słowa zawrócił. Chłopcy otoczyli go milczącą gromadą. W chwilę pózniej maszerowali w stronę Jeżynowa szybkim, pośpiesznym jakimś krokiem. Sami nie wiedzieli, dlaczego tak gnali. Napotkani ludzie przystawali zdumieni na drodze i przyglądali się temu niecodziennemu pochodowi.
Co ma znaczyć ta tajemnicza procesja? Ten zadyszany stary i ci chłopcy z wypiekami na twarzach? Dokąd razem tak śpieszą? Co to za worki? Kto by pomyślał, że ten stary dziwak ma jakieś konszachty z urwisami. Ech, możesz żyć sto lat z człowiekiem, a jeszcze dzień przyjdzie, że cię zadziwi!
Ale Kropa i chłopcy nie zwracają na to wszystko uwagi i pędzą naprzód. Już minęli przystanek w Jeżynowie, już dochodzą do chałupy. Kropa drżącymi rękami otwiera kłódkę u drzwi i wpuszcza milczącą gromadkę do wnętrza. Jeszcze jedne drzwi i już są w króliczej izbie.
Króle zrazu patrzą zdziwione, ruszają śmiesznie nosami, a potem obskakują przybyłych. Paszowcy pośpiesznie odwiązują worki i pełnymi garściami rzucają przysmaki zwierzętom.
 Nie, nie wszystko! Nie zjedzą tyle, chociaż to obżartuchy  powstrzymuje ich Kropa i po raz pierwszy widzą, jak uśmiecha się. Króle wskakują mu na kolana, skubią zielony krawat, ocierają się o szorstkie policzki. Kropa podnosi coraz to innego za uszy do góry i pokazuje chłopcom. Ten biały to angora, ten srebrzysty  szyn-szyl. O każdym parę słów rzuca. Ten łakomczuch  sam by wszystko zjadł, tamten  straszny zbój, wszystkie targa za futra. A ten  pieszczoch. Chłopcy zostaliby tu
269
chyba do wieczora, ale Batura nie pozwolił, żeby odwiedziny się przeciągnęły. Coraz niecierpliwiej patrzył na rozbawionego Miksę i Jońca, wreszcie wstał, otrzepał kolana i powiedział:
 Musimy już iść, proszę pana.
Kropa podniósł głowę i przymrużył oczy, jakby niezupełnie rozumiał, potem spocłimurniał jakoś i rzekł smutno:
 Nudno ze starym... hę? Batura zaczerwienił się.
 Nie, skąd... tylko... tylko my musimy już iść, bo mamy akcję  S". Jutro znowu przyjdziemy.
Stary słuchał go z napięciem na pomarszczonej twarzy.
 Akcja?... Aha... aha...  powtarzał kiwając głową.
Niewiele mu to mówiło, ale zrozumiał, że sprawa jest ważna. Zakręcił się niecierpliwie po izbie.
 Czekajcie jeszcze  zasapał  skoro tak lubicie króliki, to wezcie sobie po jednym. Wybierajcie.
 Ojej! Naprawdę!  Ucieszeni chłopcy rzucili się do króli.
Kropa schylił się, uniósł do góry ogromnego szynszyla i pokazał Baturze.
 Jak ci się podoba ten zbój? No, wez go sobie. Batura wziął wystraszonego króla, pogłaskał i puścił
wolno.
"  Nie, proszę pana, my nie wezmiemy tych króli. Niech one tu wszystkie zostaną. Tak będzie lepiej  rzekł rzeczowo do Kropy.  Założymy tu fermę króliczą, taką jak ci harcerze na filmie. No, zbierajcie się, chłopaki!
Wybiegli rozgadani. Kropa odprowadził ich do furtki. Kiedy już byli daleko i obrócili się, zobaczyli, że stał jeszcze i patrzył za nimi.
271
ROZDZIAA XVII
Ostatni trop
Po wyjściu Batury Karlik długo nie mógł odzyskać spokoju.  Prywatna inicjatywa". Jak on śmiał. Przez zazdrość wszystko. Myślałby kto, że on strasznie dbały o sprawę. Stroi się w piórka aktywisty. Ale Karlika na to nie złapie. Karlik wie, co o tym myśleć. Baturze po prostu zazdrość. Skręca się z zazdrości, że on, taki ważniak, a nic nie wie. Dobrze mu tak. Niech się trochę powście-ka. Ale co mu utrą nosa, to utrą. Za bardzo się stawiał.
Ale mimo tych samouspokajających myśli na dnie duszy pozostawała zadra. Co tu ukrywać! Porządnie go Batura zajechał. Bo jeśli naprawdę ten wybuch i zatopienie to robota dywersanta, jeśli to było takie przygotowanie do właściwej akcji, no, to ładnie Karlik wygląda, szkoda gadać. Zdjął go strach. Pomyślał o kopalni. Wyobraził sobie, jak spienione masy wody wdzierają się na chodniki, gdzie pracują górnicy, jak zatapiają upadową i wszystkie przodki. Tamy bezpieczeństwa? Owszem. Ale jeśli nie zdążą ich zamknąć? Albo jeśli woda wtargnie od razu na podszybie? Wtedy odetnie wszystkie chodniki. Karlik przeżył to samo wczoraj i wie, co to znaczy. Nie, nie można tej sprawy tak zostawić. Trzeba akcję doprowadzić do końca. Ale jeśli jutro już będzie za pózno? Jeśli dywer-sant kończy już swoją świńską robotę?... Wtedy wszystko będzie na Karlika. Batura powie, że to przez niego...
A jeśli... jeśli Batura będzie miał szczęście i odkryje przejście do chodnika i uprzedzając Karlika zdemaskuje szpiega? Do tego też nie można dopuścić. O, nie, za nic w świecie. Żeby taki Batura upasł się na Karlikowym odkryciu.
Ani na chwilę nie mógł uwolnić się od tych natrętnych myśli. W miarę jak upływały godziny, ogarniał go coraz
272
większy niepokój. Rzucał się na łóżku z rozpaloną głową. On tu leży sobie wygodnie na poduszkach, szczęśliwy, że tanim kosztem wykpił się z opresji, a tam nad kopalnią zawisło straszliwe niebezpieczeństwo. Co robić? Co robić?
Zwlókł się z łóżka, chwiejnym krokiem polazł do łazienki i wsadził głowę pod kran. Potem zaczął się gorączkowo ubierać.
W niecałą godzinę pózniej drogą z Wilczkowa do Miedzianego Pola szło dwu chłopców. Wyglądali na pijanych, bo zataczali się nieco po drodze i podtrzymywali za ramiona. Koło Starej Chałupy rozejrzeli się, czy ich nikt nie widzi, i znikli w mrocznej sieni. Zeszli do piwnicy i odsunęli z wysiłkiem pokrywę. Rozległo się głuche cmoknięcie. Woda zabulgotała i chlusnęła w dół. Zsunęli się niezgrabnie do lochu i zamknęli za sobą wejście.
Poprawili światło i zaczęli posuwać się chodnikiem tak szybko, jak tylko pozwalał im na to krótki oddech w piersiach i zdrewniałe nogi. Kilkakrotnie zatrzymywali się zlani zimnym potem i nadsłuchiwali. Zdawało im się, że słyszą kroki, głosy i kucie, potem znów wszystko cichło i słyszeli tylko szum w uszach i stukot własnych serc. Karlik nie pozwalał na dłuższe postoje i poganiał zadyszanego Wiktora. Tym razem to już nie tylko ciekawość go gnała, lecz także niecierpliwość i niepokój. Chciał jak najprędzej zrzucić z siebie tę nieznośną niepewność. To już ostatni trop. Za kilkanaście minut wszystko się rozstrzygnie. Przekona się, czy jego podejrzenia były słuszne.
Plan mieli prosty. Należało szukać w drugiej  prawej odnodze chodnika, którą zauważyli przedwczoraj, wychodząc z Chodnika Ocalenia.
Karlik przyłapał się przy tym na ukrytym życzeniu, by chodnik okazał się zatopiony. To by rozwiązywało spra-
18 - Druga Księga Urwisów
273
wę bez reszty. Mogliby się wy chorować z czystym sumieniem, spokojni, że w kopalni nie ma dywersanta.
Jednakże dotychczas nic nie wskazywało na to, by życzenie Karlika miało się ziścić. Chodnik okazał się suchy. Nie różnił się niczym od Chodnika Ocalenia, którym maszerowali dwa dni temu. Widocznie przypływ wody uległ zahamowaniu.
Po pięciu minutach drogi stanęli przed nowym rozwidleniem. W którą stronę skręcić? Karlik zatrzymał się i oświetlił wejścia do obu chodników. W chodniku wiodącym na lewo zobaczył pod ścianą niedopałek papierosa. Podniósł go i wsunął do kieszeni. Zrobiło mu się trochę nieswojo. Pierwszy ślad. Lekki dreszcz przeszedł mu po skórze.
W tym kierunku należało iść. Wzięli się pod ręce i zaczęli zapuszczać się ostrożnie w nieznany korytarz. Robił on wrażenie bardzo starego. W świetle lampy ściany i wysoki strop błyszczały zimno jak zastygła lawa, oszlifowane działaniem wody i powietrza, jakby pomalowane ciemnym lakierem. Niekiedy drogę zagradzały rumowiska oberwanej czy wysadzonej skały.
Karlik przyglądał się im z niepokojem. Znać było, że ktoś torował sobie tędy niedawno drogę. Miejscami gruz był świeżo ruszany. Uprzątnięte miejsca przypominały bia-ło-żółte liszaje na ciemnym licu spągu. Każdy taki ślad przyprawiał chłopców o dreszczyk na skórze.
Teraz już nie mieli nadziei, że uda im się uniknąć spotkania. Czuli w tych kamiennych chodnikach obecność człowieka.
Decydujący moment przybliżał się nieubłaganie. Lada chwila tam przed nimi w ciemnościach zabłyśnie światełko i wtedy co? Co innego wróg na powierzchni, ale tu w tej skalnej pułapce, trzydzieści, a może i więcej metrów pod ziemią? Tu nikt nie pośpieszy na ratunek. Tu mogą liczyć tylko na siebie. Co będzie, jeśli ich spostrze-
274
że? Dokąd uciekną? Gdzie się schowają? Zanim dobiegną do wyjścia, dopędzi ich i zastrzeli jak psy.
 Wracać. Wracać"  tłukła się im pod czaszką natrętna myśl. Już dosyć wiedzą. Ale gdy tylko Wiktor zwalniał kroku, Karlik ciągnął go nieubłaganie.
 Czego zostajesz?
Uszli tak może dwieście metrów, gdy uszu ich dobiegł szum wody. Serce zabiło im nową nadzieją. Więc może jednak chodnik jest dalej zalany? Przyśpieszyli kroku i stanęli jak wryci. Oczom ich ukazało się trzecie rozwidlenie. Lewe jego ramię odcinała jednak zamknięta zapora przeciwpowodziowa. Wzniesiono ją ze starych bali, ale widać niedawno, bo na sczerniałym drzewie jaśniały białe ślady siekiery.
 Karlik, to z naszej szopy ukradli, mówię ci  szepnął Wiktor przypomniawszy sobie sprawę skradzionego drzewa z rozebranej szopy.
 Cicho  syknął Karlik.
Obserwował z zapartym oddechem zaporę. Zbudowana była solidnie i fachowo, kropka w kropkę taka sama, jaką widział w kopalniach. Mimo to z niewidocznych szpar między balami tryskały cienkie strużki wody.
Musiała widać powstrzymywać napór olbrzymich mas wodnych. Zdawało się, że za chwilę nie wytrzyma i potężna ściana wodna runie na chodnik. Chłopcy spojrzeli po sobie i cofnęli się odruchowo.
Na uginających się nogach ostrożnie ruszyli w głąb drugiej odnogi.
Nagle Karlik uchwycił boleśnie Wiktora za ramię:
 Popatrz... popatrz, co tam leży  wykrztusił.
 Gdzie?
 A tam, za tym klocem przy ścianie.
 Wiktor przymrużył z wytężeniem oczy i nagle twarz mu się rozjaśniła.
 Piłka!
275
Doskoczył do kloca i porwał ją na ręce. Była mokra, ale cała, nie uszkodzona, uderzył nią o spąg, podskoczyła wysoko.
 Co robisz, zwariowałeś?  szepnął przestraszony Karlik.
 Nie bój się  szeptał uradowany Wiktor  chodz, idziemy.
Nie uszli jednak pięćdziesięciu kroków, gdy zza zakrętu chodnika błysnęła jasna smuga przecinając w poprzek korytarz, a raczej rumowisko skalne. Ostre odłamy kamienne rzucały na ścianę chodnika spiczaste, wydłużone cienie, jakby oświetlane światłem od dołu.
 Uciekajmy  szepnął Wiktor  to oni.
 Zaraz, zobaczymy tylko...  syknął Karlik czołgając się między głazami.
Wkrótce otworzył się przed nimi niesamowity widok.
Na przestrzeni około czterech metrów bok chodnika był rozdarty odsłaniając najeżoną ostrzami skał czeluść, coś w rodzaju niekształtnej, poszarpanej groty wiodącej pochyło w dół. W głębi uwijało się dwu ludzi. Jeden, rozebrany do pasa i ucukrzony pyłem, ładował pośpiesznie wydłubane w szczelinach otwory cienkimi laskami meta-hitu, zakładał zapalniki z lontami i uszczelniał czymś podobnym do plasteliny. Drugi dłubał nerwowo koło przewodów.
Widać było, że robota szła im opornie i żmudnie. Nie dysponując kompresorem nie mogli stosować świdrów pneumatycznych i w drążeniu otworów strzelniczych posługiwali się dłutem i młotkiem, wykorzystując pęknięcia i szczeliny skalne. Odstrzelone odłamy i gruz wynosili w koszach i rzucali w głąb chodnika. Urobisko oczyszczono zresztą tylko z grubsza. Wokół walały się nie uprzątnięte kamienie.
Nawet człowiek nie mający pojęcia o robotach górniczych na pierwszy rzut oka poznałby, że ci ludzie to nie
276
górnicy, a to, co robią, to nie drążenie chodnika. Ci ludzie mają inny cel.
 Włamywacze  szepnął Karlik przez zaciśnięte zęby.
Przyglądał się im z natężeniem. Ale nie mógł poznać. Twarze mieli odwrócone. Który z nich jest Bolesławcem?
Pierwszy odwrócił się człowiek ładujący naboje. Chłopcy ujrzeli zupełnie obcą, nieznaną twarz, z żółtym, nie golonym od kilku dni zarostem, przyprószonym pyłem skalnym jak pudrem. Charakterystyczna w niej była duża przestrzeń między mięsistym nosem a grubymi, wywiniętymi wargami.
Człowiek ten, którego w myśli ochrzcili Wargaczem, otarł z wyrazem udręki i znużenia zlane potem czoło i mruknął coś do siedzącego towarzysza pokazując ręką na ścianę. Towarzysz obrócił się i chłopcom dech zaparło. Myśleli, że się mylą, że im się tylko zwiduje z gorączki. Ale nie, to nie mogła być omyłka  obaj wyszeptali to samo nazwisko.
Więc nie Bolesławiec. Przed nimi siedział dobry znajomy  człowiek, którego codziennie widywali. I właśnie dlatego, że to był on  włosy zjeżyły im się ze strachu. Chcieli uciekać, lecz nogi odmówiły im posłuszeństwa. Szarpnęli się nerwowo. Spod stóp stoczyło się na dół kilka kamyczków.
Usłyszawszy stukot siedzący mężczyzna zastygł na sekundę z wyciągniętą szyją, a potem, porwawszy lampę, błyskawicznie zerwał się na nogi i olbrzymimi susami zaczął sadzić w stronę chodnika.
Chłopcy słysząc pogoń przyśpieszyli tempo. Jednakże nogi mieli jak z gumy. Po kilkudziesięciu metrach siły zaczęły ich opuszczać. Szumiało im w uszach, brak powietrza dusił.
 Stać! Stać!  usłyszeli za sobą głos. Jednocześnie huknął strzał. Stanęli i przywarli do ściany, z zamkniętymi oczami oczekując końca. Ale drugiego
277
strzału nie było. Mężczyzna zatrzymał się zadyszany. Chwilę przyglądał im się wzrokiem, w którym lęk walczył z gniewem i wściekłością.
 %* Szczeniaki!  wycedził wreszcie przez zaciśnięte zęby. Chwycił ich oburącz za klapy u marynarek i przycisnął do muru.
278
 Gadajcie, wie kto, że tu przyszliście?
Chłopcy nie mogli głosu wydobyć z gardła. Mężczyzna uderzył ich głowami o skały.
 No?
 Nie, nikt nie wie  jęknął Karlik.
 Kłamiesz  mężczyzna uderzył go w twarz.
 Nie kłamię... my sami...
 Po co?
 My... my po piłkę... nie wiedzieliśmy...
Mężczyzna wahał się przez chwilę. Potem podniósł powolnym ruchem pistolet... i grzmotnął Karlika rękojeścią w głowę, aż się osunął bezwładny. Wiktor szarpnął się przerażony, ale krzyk zamarł mu na ustach. Nowe uderzenie pozbawiło go przytomności. Upuszczona piłka odbiła się głucho o spąg i potoczyła wolno chodnikiem.
Mężczyzna skinął na towarzysza. Wzięli chłopców pod pachy i zawlekli w głąb korytarza.
Przed trzecim rozgałęzieniem niedaleko tamy znajdowała się w ścianie na wysokości półtora metra wnęka podobna do tej, z której przed kilkoma tygodniami Karlik z Wiktorem wypłoszyli bumelanta. Tutaj mężczyzni zatrzymali się i wymienili parę krótkich zdań, po czym War-gacz udał się do urobiska i po chwili wrócił z kawałkiem drutu. Skrępowali chłopcom ręce i nogi, a następnie wrzucili ich do wnęki.
ROZDZIAA XVIII
Grupa  SI" w akcji. Śmiertelne starcie. Bolesławiec
1 egoż dnia pod wieczór na podwórzu Starej Chałupy pojawiła się grupa  SI" w pełnym składzie.
279
Przeprawa przez piec odbyła się szybko i sprawnie. Kiedy jednak znalezli się w piwnicy, utknęli tak jak za poprzednim razem. Batura chrząkał zakłopotany, patrząc na bezradnie opuszczone ręce kolegów i, żeby podtrzymać ich na duchu, zabrał się do opukiwania ścian. Gdzieś czytał, że w ten sposób można odkryć w ścianie zamaskowane przejście. Po półgodzinie ofiarnego wykonywania tej czynności miał wprawdzie gruntownie poobijane palce, jednakże tajemnego przejścia nie znalazł. Ściana odpowiadała wciąż tym samym, tępym, pełnym dzwiękiem.
 A jednak stąd musi być jakieś wyjście  mruknął rozcierając palce.
Chłopcy siedzieli zniechęceni.
 Nie ma tu co sterczeć  bąknął Miksa.  Ja myślę, że to jest fałszywy ślad i że oni wcale nie tędy przeszli. Zbadajmy lepiej dom.
Ale Batura nie ruszał się, zapatrzony w wodę ściekającą do kałuży.
 No, chodz  pociągnął go Miksa.
Batura wstał zamyślony. Wyszli z powrotem na podwórze.
 Ja to radzę zaczaić się tutaj  Joniec pokazał na bocianie gniazdo.  Zobaczymy, kto do chałupy wchodzi, i będziemy mu deptać po piętach.
Nie czekając na zgodę chłopców, wdrapał się na dach i wysadził głowę spod przegniłej strzechy. Prawie nie było go widać. Miksa celował do niego bryłkami zeschłej gliny.
 Te, bracie, zdejm czapkę, to nic a nic nie będzie znać.
 Dlaczego?  pytał Kryza.
 A bo się strzecha od strzechy nie odróżni.
Jeden Batura nie brał udziału w tych żartach i chodził zamyślony koło chałupy.
Kiedy po kilku minutach Jońcowi sprzykrzyło się sie-
280
dzenie w strażnicy i zlazł, spostrzegł, że Batury nie ma.
 Gdzie Antek?  zapytał.
Miksa i Kryza rozglądali się równie zdumieni. Dopiero teraz spostrzegli, że Batura zniknął.
 Co jest, do jasnej Andromedy? Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy w tej chałupie poznikają!  krzyknął Miksa niby żartem, ale naprawdę zaniepokojony.
Obeszli chałupę dookoła, wpadli do środka. Batury nigdzie nie było. Wołali go. Nie odpowiadał.
 Może znów do pieca wlazł!  rzekł w końcu Joniec.
Miksa stękając wgramolił się do otworu. Po dwu minutach wrócił jeszcze bardziej zaniepokojony.
 Tam go też nie ma.
Spojrzeli po sobie wystraszeni. Tu naprawdę chyba dzieją się jakieś tajemnicze sprawki.
 Dziadek mówi, że czasem to diabeł porywa  tłumaczył Kryza.  A dzisiaj Zaduszki, to potępieńcy mają urlop.
 Cicho bądz z diabłami  fuknął na niego Miksa.  Batury diabeł nie wezmie, bo to kowalik. Nie wiesz, że kowali do piekła nie biorą?
Joniec zachichotał i Kryza nie wiedział, czy ma wierzyć, czy nie. Miksa się często z niego lubi nabijać.
 Ty, a jak tu jest zasadzka i po jednym wszystkich łapią?  odezwał się nagle zupełnie innym tonem Miksa do Jońca.
 E, toby karliści nie wrócili. A oni znikli, a pózniej wrócili. Nic, tylko Antek musiał znalezć to zamaskowane wejście. Albo zwyczajnie zaczaił się w piwnicy, tylko nie widziałeś. Coś za prędko wróciłeś. Przyznaj się, żeś wcale nie schodził do samej piwnicy.
 No, do samej nie, ale widziałem, że nikogo nie ma  wzruszył ramionami urażony Miksa.  Możesz sam zobaczyć.
281
Joniec spuścił się do piwnicy i nie wracał. Czekali pięć minut, czekali dziesięć.
 Co, i on zniknął?!  krzyknął Miksa i ruszył do piwnicy zobaczyć, co się stało.
Joniec nie zniknął. Siedział na głazie i szeroko rozwartymi z przerażenia oczami patrzył w jeden punkt piwnicy. Miksa powędrował za jego wzrokiem i zobaczył zjawisko równie zdumiewające, jak straszliwe.
Oto na dnie piwnicy widniała głowa Batury. Bez tułowia, bez rąk i nóg, tylko sama głowa. Co jednak było najbardziej niesamowitego, to to, że ta głowa poruszała się jak żywa i wydawała jakieś gniewne pomruki.
 No, co się tak gapicie? Jak długo mam tak wisieć? Co za patałachy, no, pomóżcie, na kość orangutana!
Sądząc po tych klątwach była to głowa autentycznego Batury. Ruszyli niepewnie naprzód. Dopiero z bliska zobaczyli, że głowa sterczy z jakiegoś otworu, i pomogli Baturze wygramolić się.
 No, teraz widzicie, co to za tajemnica  rzekł wycierając się bezceremonialnie czapką Jońca, po czym wziął z kąta piwnicy ciężką drewnianą pokrywę o żelaznych, klamrowatych  uszach" i zakrył wejście. Spływająca woda zalała ją natychmiast i po kilkunastu sekundach nic nie było widać prócz kałuży.
 Jak na to wpadłeś?  zapytał Miksa patrząc z podziwem na Baturę.
 Zwyczajnie. Po prostu dobrze obserwowałem. Więc najpierw mnie zastanowiło, dlaczego wczoraj w kałuży było więcej wody, niż jest dzisiaj. Przecież leje się ze ściany tak samo jak wczoraj. A drugie, co mnie zastanowiło, to to, co się w ogóle robi z tą wodą. Przecież stale spływa ze ścian, i to tak nielicho, że powinna zatopić piwnicę, a tymczasem nie zatapia. To znaczy, że gdzieś ucieka. Ale gdzie? Zacząłem grzebać w kałuży, patrzę, żelazo... ucho jak u garnka. Pociągnąłem, a tu jak nie chluśnie!
282
Cała woda na dół uciekła. To był ten otwór. Jak on jest zatkany, to tylko część wody przecieka, reszta zatrzymuje się i zakrywa klapę tak, że nic nie widać. Ktoś to sprytnie urządził, tyle że za mokro. Nie wejdziesz, żeby ci się za kołnierz nie nalało. I trzeba uważać. Mnie zgasła świeczka, poślizgnąłem się i zawisłem w  kominie".
Wszystko już było jasne. Po krótkiej naradzie postanowili nie zwlekając zejść na dół i zbadać odkryty loch. Dla ubezpieczenia jeden z nich zostanie na powierzchni. W razie niebezpieczeństwa albo gdyby długo nie wracali, zaalarmuje milicję. Ciągnęli losy. Wypadło, że Joniec ma zostać. Nie zaprotestował, nawet z podejrzanym pośpiechem opuścił piwniczkę. Batura zauważył, że chłopcy patrzą za nim w posępnym milczeniu, jakby mu zazdrościli. Jednak tchórzą. Przed najważniejszą próbą tchórzą.
 Boicie się?  zapytał szorstko.  Nikogo nie ciągnę. Kto tchórzy, niech się teraz namyśli, bo pózniej będzie za pózno.
 Może jutro...  bąknął Miksa.  Dzisiaj i tak już dużo odkryliśmy... Trzeba przedtem buty skombinować, takie gumowe, jak mieli karliści. Szkoda trzewików na taką wodę.
 Pójdziemy zaraz  rzekł ostro Batura  nie ma ani chwili do stracenia.
*
Grupa zmarnowała dużo czasu, nim weszła na właściwy trop. Zawodziła chłopców intuicja. Najpierw niepotrzebnie zabrnęli do Chodnika Ocalenia, przedzierali się przez zwalisko i dopiero gdy stanęli nad wodą, połapali się, że ten chodnik jest nie do przebycia i że nie tędy droga.
Zawrócili więc i ruszyli drugim korytarzem. Na nowych rozstajach poszli na prawo. Zrazu zapuszczali się z duszą
283
na ramieniu. Ale chodnik był stary i suchy, przypominał loch w jakimś średniowiecznym zamku. Nie było tu najmniejszego śladu świeżej bytności człowieka. Powoli więc ogarnęło chłopców poczucie bezpieczeństwa, prawie już przestali wierzyć, by w tych podziemiach przebywał jakiś dywersant. Co miałby tu robić? Byli przekonani, że pierwsi od wieków odkrywają na nowo ten chodnik.
 Ty... w takim lochu to można nawet pieniądze znalezć  zapalił się Miksa.  Ojciec opowiadał, że przed pierwszą wojną to koło Piekutowa chłop jeden chciał padlinę w polu zakopać. Patrzy, a tu mur jakiś w ziemi, uderzył łopatą, ziemia się obsuwa i kamienie, patrzy, dziura jakaś. Na loch natrafił. Wszedł tam, bracie, i skarb znalazł, garnek z pieniędzmi złotymi, a koło tego garnka kościotrupa na łańcuchu. Jak go dotknął palcem  cały się rozsypał, łańcuch, znaczy się. Taki był przez rdzę zjedzony.
 Słyszysz, Kryza, może i ty na co tu natrafisz  uśmiechnął się Batura.
 Na Wojtka Miedzianą Stopę  dorzucił Miksa.  Zieloną Komnatę ci pokaże.
 Nie śmiej się  powiedział poważnie Batura.  A jak to jest ten chodnik, gdzie Szwedów zasypało? Można będzie naprawdę co znalezć.
 Tak rozmawiając uszli może trzysta metrów, gdy drogę zagrodziło im zawalisko.
 Zgadza się!  krzyknął podniecony Kryza.  Oni tu są zagrzebani.
I chopiaż się przedtem podśmiewali, teraz rozbiegli się po gruzach, zaczęli się nawet kłócić o lampę. Ale Batura powiedział, że lampa jest ogólna, i postawił ją wysoko, żeby wszystkim świeciła.
 Każdy może sobie zapalić świeczkę  powiedział. Powyciągali więc z kieszeni zaduszkowe świeczki i po-
284
zapalali. Ale jakoś nic nie mogli znalezć. Zaczęli już tracić nadzieję, gdy nagle Miksa zawołał:
 Mam coś! Rzucili się do niego.
 Pokaż!
 Co masz?
 Kość?
 Żelazo jakie?
 E, nie...  Miksa z zakłopotaną miną chował coś za plecami.
 No, pokaż, co  nalegali.
 O, to.
Na ręce Miksy czernił się mały blaszany guzik od spodni. Chłopcy mieli dość niewyrazne miny. Zupełnie jakby kto z nich zażartował.
 Gdzie to znalazłeś?  zapytał Batura.
 O, tam, na kamieniach.
 On jest zupełnie nowy  zauważył Kryza.
 Niezardzewiały  dorzucił Miksa.  Musiał go ktoś niedawno zgubić.
Chłopcy stracili humor.
 To znaczy, że my nie jesteśmy tu pierwsi  zasmucił się Kryza.
 Nie ma tu co szukać, wracajmy  mruknął Miksa.
Guzik popsuł im cały nastrój i nasycił pesymistycznymi refleksjami. To prawda. Ciężko w dzisiejszych czasach być pionierem-odkrywcą. Wszystko odkryte, zbadane, wyszabrowane.
 No, co tak idziecie, jak na własnym pogrzebie?  rzekł Batura.  Nie ma się co złościć. Nie przyszliśmy tu przecież na poszukiwania historyczne, tylko Bolesławca przyskrzynić.
Niby prawda, ale chłopców już nie rozchmurzył. W milczeniu wrócili do miejsca, gdzie rozwidlały się korytarze, i zagłębili się w drugi chodnik. Szli teraz tą
285
samą drogą, co kilka godzin temu Karlik i Wiktor. Zanim jednak dotarli do zapory, Batura zatrzymał ich gwałtownie.
 Stójcie, widać światło.
Rzeczywiście, gdzieś w głębi chodnika migotało słabiutkie światełko. Gdy przyjrzeli się dobrze, rozróżnili nawet dwa światełka.
 Zgaś lampę  szepnął Batura do Kryzy.
Kryza dmuchnął przerażony. Ogarnęła ich ciemność. Chłopcy stali jak skamieniali, z zapartym tchem w piersiach. Więc jednak nie mylili się. Wilcza Góra miała swoją tajemnicę. Oby to nie była tajemnica zła! Na samą myśl, że to mogli być rzeczywiście dywersanci, zjeżyły im się włosy na głowie. To prawda, szli na to spotkanie. Spodziewali się go od dawna. Ale teraz stracili nagle do niego wszelką ochotę. Dotąd dużo rozprawiali o służbie wywiadowczej, marzyli o walce  z dreszczykiem emocji w plecach, ale bez prawdziwego strachu; w każdym napotkanym człowieku skłonni byli widzieć dywersanta, ale  bądzmy szczerzy  chyba dlatego właśnie, że tak naprawdę, w głębi duszy, to nie bardzo wierzyli...
 Wiesz co, my lepiej sobie pójdziemy  przełknął ślinę Miksa.
 Zaraz... musimy się najpierw przekonać, kto to, może to górnicy?
Dużo by za to dali. O dywersantach to dobrze mówić i czytać, ale spotkać się w podziemnym chodniku to już lepiej ze zwyczajnymi górnikami.
Ostrożnie podczołgali się kilkadziesiąt metrów aż do rumowiska i, skryci za kamieniami, obserwowali. W świetle lamp górniczych ujrzeli sylwetki dwu mężczyzn pochylonych nad przewodami. Twarzy skrytych w cieniu nie mogli z tej odległości rozpoznać. Zauważyli tylko, że w ręce jednego z mężczyzn błyszczał metalowy przedmiot.
286
 Rewolwer  szepnął Kryza.
 Nie, to obcążki elektrotechniczne  odparł Batura.  Popatrz, oni sztukują przewody.
 Będą strzelać  dodał Miksa.
Ale mężczyzni rozwijali tylko kawałki przewodów, łączyli je ze sobą i nawijali na kołek jak na szpulę. Nagle przerwali robotę i, pochyleni nad przewodami, zaczęli sprzeczać się o coś gwałtownie, a potem szybko ruszyli w głąb chodnika.
 Kto to był, poznałeś?  zapytał Miksa.  Bolesławiec?
 Nie  odparł stanowczo Batura.  To mnie właśnie gryzie, że żaden z nich nie jest Bolesławcem. Karlik mi go raz pokazywał. Bolesławiec jest niski i tęgi, a to dwaj chudzielcy i drągale.
Chwilę patrzył zamyślony w stronę, gdzie zniknęli mężczyzni, a potem rzekł nagle do Miksy:
 Miksa, pobiegniesz do kopalni i powiesz, co widzieliśmy.
Miksa ociągał się.
 A jak to nie dywersanci, tylko ludzie z kopalni, to co? Zbłaznimy się.
 Trudno  mruknął Batura  lepiej się zbłaznić niż narazić kopalnię.
 A jak oni nie uwierzą?
 Zrób tak, żeby uwierzyli.
Miksa wyciągnął niechętnie świecę, zapalił.
 A wy... a wy niby po co macie zostać?... Poszlibyśmy razem.
 My musimy ich śledzić do końca  odrzekł Batura.  No, pośpiesz się.
Długo patrzyli za znikającym Miksą. Serce ściskało im się niepokojem.
 Żeby tylko mu uwierzyli, żeby mu uwierzyli  westchnął Batura.
287
Potem zaczęli posuwać się ostrożnie w kierunku, gdzie zniknęli mężczyzni. Wkrótce ujrzeli światło bijące gdzieś z dołu chodnika. Przystanęli z dreszczem w krzyżu. Czuli, że zbliżają się do celu.
W chodniku było cicho, tylko woda pluskała i szumiała gdzieś w pobliżu. I nagle w tej ciszy tuż koło siebie usłyszeli cichy, ale wyrazny jęk.
Batura drżącą ręką zapalił lampę i uniósł wysoko. W ścianie chodnika w niecce skalnej na wysokości swojej głowy ujrzał ciała dwu chłopców.
 Karlik... Wiktor...  szepnął z niewysłowionym zdziwieniem.
Przerażonymi oczyma patrzył to na nich, to w stronę, gdzie znajdowało się tamtych dwóch... Teraz wszystko było jasne. Teraz już nie było wątpliwości, kim oni są. W pierwszej chwili oblał się zimnym potem i nogi ugięły się pod nim. Ale to zaraz przeszło. Tylko krew pulsowała mu w skroniach i serce waliło jak młot. Zacisnął zęby.
 Kryza, właz!  szepnął i podsadził chłopca, który, choć drżał jak osika, posłusznie wdrapał się do niecki.
Batura wciągnął się na rękach za nim. Związane ciała poruszyły się słabo. Zobaczył spieczone gorączką, z trudem chwytające powietrze usta i półprzytomne, błyszczące, przymrużone od światła oczy.
 Poznajecie mnie?  szarpnął ich za ramię.  To ja, Antek.
Karlik uniósł z wysiłkiem głowę.
 Batura  szepnął  Batura... Głowa opadła mu z powrotem.
 Czy to tamci was tak urządzili?  spytał Batura. Karlik skinął głową.
Batura spojrzał spod zmarszczonych brwi w kierunku, skąd biło światło.
 Powinienem ci pysk skuć, Marchewko  sapnął rozcinając więzy Karlikowi.  Sam nie ugryzłeś, a ko-
288
legom żałowałeś. Co z sobą zrobisz, jak przez ciebie kopalnię zło spotka?... Wiesz chociaż, kto to jest... te typy? Oczy Karlika napełniły się przerażeniem.
 To jest...  wyjąkał i urwał.
 No, kto?  potrząsnął nim Batura.
 Wcisło  wykrztusił Karlik.
 Wcisło? Wcisło?  Batura puścił go oszołomiony.  Nie, to nie może być! Bredzisz nieprzytomnie.
 Ratujcie się...  dyszał Karlik.  Oni chcą... wszystko... zatopić. Zapora... popatrz... zapora  bełkotał.
Batura rozejrzał się nerwowo. O kilka metrów zobaczył tamę bezpieczeństwa tryskającą wodą. W dolnej belce widniało kilka wywierconych otworów.
 Wysadzą ścianę do kopalni i tamę  dyszał Karlik.  Woda zaleje kopalnię i wszystko... tam za tamą... jezioro.
Kryza przeciął tymczasem więzy Wiktora, ale Wiktor leżał bezwładny, z oczyma półprzymkniętymi i niewrażliwymi na światło. Musiał mieć dużą gorączkę.
 Wiktor, Wiktor, zbudz się!  targał go za ramię ze łzami w oczach. Ale na próżno. Wiktor był nieprzytomny.
 Musimy go wziąć na plecy. Sam nie da rady  orzekł Batura.  Kryza, skacz pierwszy.
Było już jednak za pózno. Po chodniku rozlało się światło. Dywersanci wychodzili z lampami. Chłopcy śledzili ich z zapartym oddechem. Z przerażeniem zobaczyli, że niosą z sobą marynarki i wielki kłąb nawiniętych na kołek przewodów. Wyglądało, jakby zakończyli swoją robotę. Ale nie spieszyli się zbytnio. Wargacz wyciągnął zegarek ze spodni i machnął ręką.
Batura zrozumiał, że akcję chcą zakończyć o oznaczonej godzinie. Widocznie jest to czas uzgodniony z kimś innym jeszcze, kto współpracuje z nimi. Musiał to być
289
decydujący moment akcji, bo Wcisło zdradzał wyraznie zdenerwowanie. Chwilę kręcił się z oczami wbitymi w ziemię, potem zapalił papierosa i wypaliwszy do połowy, rzucił na ziemię. Towarzysz mruknął coś do niego.
Wcisło spojrzał na zegarek, po czym wziął pudło strzelnicze, podszedł do zapory i zaczął minować ją. W otwory wsuwał krótkie kawałki metanitu, umocowywał zapalniki z lontami, uszczelniał i dołączał do przewodów podobnych do tych, które wy taszczył Wargacz.
Gdy robota była skończona, zawinął rękawy, nadstawił brudne dłonie pod strumyczki wody tryskające z zapory i długo mył ręce...
Wargacz cisnął mu rozwinięty pakunek, z którego wyglądała bielizna i ubranie. Zrzucili robocze spodnie i bieliznę, przebrali się w mundury pocztowe, otrzepali i założyli nieprzemakalne płaszcze. W końcu podjęli z ziemi każdy swój kłąb przewodów i rozwijając je zaczęli posuwać się w kierunku wyjścia. Mimo że na ścianach widniały haki do zawieszania przewodów, nie chciało im się zawieszać.  Widocznie nie będą już im więcej potrzebne  myślał Batura drętwiejąc z przerażenia.  To już ostatni strzał". Zaczynał także rozumieć, dlaczego przygotowali takie długie przewody. Dla bezpieczeństwa. Boją się, żeby ich nie zalało. Będą strzelać z dużej odległości, z bezpiecznego miejsca, gdzieś w pobliżu wyjścia. Krew pulsowała mu w skroniach, niecierpliwe ręce bezsilnie wpijały się w skałę. Raz po raz oglądał się na korytarz. Może Miksa zdążył. Nie, to niemożliwe. Nie mógł zdążyć. Próżno się łudzić... Za chwilę lampy zbrodniarzy oświetlą wnękę. Gdy zobaczą Baturę i rozwiązanych chłopców, zabiją ich od razu i bez skrupułów. Nie będą się nawet bawić w wiązanie i wyręczać powodzią. Szkoda już czasu i fatygi. Więc...
" Pierwszy szedł Wcisło. Gdy dochodził do kawerny, przyśpieszył kroku i podniósł karbidówkę, jakby chciał
290
rzucić okiem na więzniów. W tej samej chwili z góry oderwała się jakaś gibka postać i spadła na niego. Silne uderzenie lampą górniczą obaliło go na ziemię.
Idący za nim Wargacz wydał wściekły okrzyk, ale nim zdołał doskoczyć do Wcisły, zwalił się na niego Karlik
19*
291
i zdzielił w głowę kamieniem. Po chwili obaj tarzali się po spągu.
Drab, zaskoczony zrazu niespodziewanym atakiem, szybko odzyskał przytomność umysłu. Ciosy wycieńczonego chłopca były zbyt słabe i tylko go rozjuszyły. Wyrwawszy się chłopcu stanął na nogi i uderzeniem pięści rozłożył go na ziemi.
Tymczasem Batura uporawszy się z Wcisłą chciał mu wydrzeć rewolwer i pośpiesznie obszukiwał kieszenie. Broni jednak nie było. Może po drugiej stronie? Odwró-. cił ciężko ciało draba i wreszcie w dolnej kieszeni marynarki namacał podłużny, zakrzywiony przedmiot... Ledwie jednak wziął maszynę w ręce, gdy czyjeś uderzenie podbiło mu ją do góry. Strzał huknął głucho o sklepienie. Na próżno usiłował wyrwać się z żelaznych rąk Warga-cza. Drab przygwozdził go do ziemi i zaczął tłuc głową o kamienny spąg, charcząc w nieprzytomnej wściekłości:
 Szczenię głupie... szczenię.
Ogłuszony Wcisło wstał na nogi i opierając się o ścianę przyglądał się tej scenie.
 Ma dość  mruknął  nie paprz rąk. Niech lepiej ryby połowi.
Wargacz puścił nieprzytomnego Baturę i powoli otarł ręce o spodnie.
 Szczenięta, skąd ich się tylu tu wzięło?  zaczął ssać otarty do krwi palec.  Po co się pchali, nie lubię walczyć z dziećmi  mruczał patrząc na nieruchome ciała chłopców.
 Prędzej, prędzej  popędzał go Wcisło.
Zajrzał do Wiktora. Stwierdziwszy, że jest nieprzytomny, porwał przewody i zaczął się pośpiesznie oddalać. Za nim sapał zadyszany Wargacz.
Ale nie byli to jedyni ludzie kierujący się w tej chwili do wyjścia. Na dwieście metrów przed nimi biegł Kryza. Odważny chłopak widząc, że Batura został rozłożony
292
przez draba i że nie ma już żadnych szans, zsunął się z wnęki i rzucił do ucieczki. Biegł, przerażony, ciemnym chodnikiem, aż potknął się o odłam skalny i runął rozcinając do kości kolano. Zerwał się jednak natychmiast i trzymając się ściany, z zaciśniętymi z bólu zębami, próbował posuwać się naprzód. Droga była ciężka, pod górę.
Nagle zobaczył odblask światła w chodniku. Odwrócił się i zdrętwiał. Za nim biegli zbrodniarze rozwijając przewody. Wiedział, że nie zdoła im umknąć, i drżąc jak liść osiki przycupnął za głazem. Przestępcy zbliżyli się na dwadzieścia metrów od niego i zatrzymali. Wargacz podał Wciśle zapalarkę. Wcisło spojrzał gorączkowo na zegarek i zaczął pośpiesznie zaciskać końce przewodów na maszynce.
Kryza skamieniał. Będą strzelać. Za chwilę zapora roz-pryśnie się na drzazgi. Ściana wodna runie i pogrzebie pozostałych w chodniku chłopców. Boże... Boże..-
Wcisło podniósł do góry maszynkę i krzywiąc boleśnie twarz w oczekiwaniu na wybuch, kręcił gwałtownie.
Kryza zamknął oczy. Ale wybuchu nie było.
Zdenerwowany Wcisło ponownie podładował zapalarkę i znów skręcił. Nic. Krople potu zabłyszczały mu na czole. Wargacz wydarł mu maszynkę i sprawdził żabki zaciskające druty.
 Teraz!  krzyknął podając ją Wciśle.
Wcisło zaczął skręcać rączkę maszynki coraz bardziej nerwowo i gwałtownie... Wtem tuż za Kryzą rozległ się dzwięczny głos:
 Szkoda talentu, panie Wcisło, niech się pan nie wysila. Nie wystrzeli.  W chodniku stał młody człowiek w cywilnym ubraniu z rewolwerem w ręce. Za nim połyskiwały czerwonawo lufy wojskowych automatów.
Wcisło drgnął i podniósł głowę. W jednej chwili oczy jego napełniły się zwierzęcym przerażeniem, skurczył się, z rąk wypadła mu zapalarka.
293
Drugi z dywersantów dał susa w bok za załom skalny, przypłaszczył się do ziemi i błyskawicznie wydobył broń. Jednak w tej samej chwili padły dwa strzały. Syknęła skała i ręka obwisła mu bezwładnie.
Za chwilę rozbrojeni stali obaj przy ścianie.
 Spuśćcie ręce!  mruknął cywil.  I gadać, co z chłopcami! Prędzej! Milczeli z pochylonymi głowami.
 Co z chłopcami?!  cywil potrząsnął ich za klapy marynarki.
 Są tam...  Wcisło pokazał na chodnik.
 Zatopiliście, gadajcie, ścierwa! Tama już wysadzona?!
Wcisło spojrzał na niego ponuro, jakby zdumiony.
 Przecież pan sam wie, że nie...
Cywil umilkł, jakby zaskoczony. Przygryzł wargi.
 Odprowadzić ich  mruknął do żołnierzy.  Czterech z lampą za mną. I wy, sierżancie  zwrócił się do podoficera z granatowym otokiem wokół czapki.
Pobiegli w głąb chodnika. Wkrótce znalezli się przy tamie.
Na jasnym spągu w kałuży krwi leżał Batura, obok  Karlik. Z nienaruszonej tamy tryskały cienkie fontanny wody.
 Tam jeszcze jakiś leży  zauważył sierżant pokazując na Wiktora.
Zniesiono go z wnęki i ułożono przy kolegach. Cywil pochylił się nad nimi.
 Żyją!  powiedział.  Pierwszy opatrunek i natychmiast dzwonić na pogotowie!  wydawał szybkie rozkazy.
Gdy wyniesiono chłopców, wydłubał ostrożnie z tamy jeden ładunek, oglądał zapalniki i lont.
 Nie rozumiem, co się stało  mruknął do sierżanta.
 Jak to... przecież wiedzieliście, że nie wysadzą.
 Ale nie tamę... nie tamę...  rzekł podniecony cy-
294
wil.  Myślałem o ładunkach w ścianie kopalni... bo że ściany nie mogli wysadzić... no, to nasza w tym była głowa, ale tama?... Tama, i owszem, miała wylecieć... Dlatego, jak usłyszałem, że te pędraki tu są... no, to mnie ciarki przeszły.
EPILOG
Szpital stał na górze, wysoko nad miastem. Znajdowały się tu same dzieci. Na oddziale chirurgicznym uwagę wszystkich zwracał nowy pacjent, duży chłopiec z głową jak biała kula  całą obandażowaną; leżał nieprzytomny i blady, tylko krótki, ciężki oddech świadczył, że walczy jeszcze o życie.
Nazywali go na sali Głowaczem albo Marchewką, bo czasem rzucał się na łożu i chrypiał ustami spieczonymi od gorączki:
 Marchewko, widzisz, coś narobił".
Niekiedy w nocy budził wszystkich pełen przerażenia okrzyk:  Zgaś lampę, Kryza!" Nowi pacjenci, ci, którzy go pierwszy raz słyszeli, patrzyli zdziwieni, bo przecież nigdzie nie świeciła się lampa. Dopiero starsi chłopcy uspokajali ich:  To tylko Głowacz tak majaczy".
Tak było przez cztery dni, a na piąty Batura otworzył oczy i patrzył zdziwiony, skąd się wziął w tej białej sali pełnej chorych chłopców. Chciał się podzwignąć, ale zle obliczył siły i upadł na poduszki. I wtedy zaraz gdzieś spod okna jakiś głos zachrypiał żałośnie:  Marchewko, widzisz, coś narobił?"
Batura zwlókł się z łóżka i chciał nabić łobuza, ale nie mógł ani jednego kroku zrobić i rąbnął jak długi na podłogę.
Wpadła wystraszona pielęgniarka.
295
 Co się tu wyrabia?!
 Nic,.tylko Szulc przedrzeznia Głowacza. Przeniesiono Baturę na łóżko, a pielęgniarka pogroziła
chłopcu o krótko ostrzyżonej głowie, który leżał pod oknem, z białą, grubą nogą zawieszoną u sufitu.
 Już zapomniałeś, że spadłeś z gruszki? Znów brykasz?
Szulc nakrył się kocem po same uszy.
Dwa dni pózniej była niedziela  dzień odwiedzin. Do wszystkich chorych poprzychodzili rodzice, krewni, koledzy. Nawet do Szulca przyszło dwu dryblasów o ponurym spojrzeniu i poszarpanych obliczach. Widać razem z nim te gruszki podbierali.
Baturze było trochę smutno. Leżał z oczami utkwionymi w sufit i śledził spękania tynku, układające się w jakieś fantastyczne mapy nieznanych lądów. Gdy znudziły mu się podróże po suficie, patrzył za okna, gdzie przez chmury przeświecało niskie słońce postrzępione o grzebień czarnych lasów na horyzoncie. Batura wie  za tymi lasami jest Wilczków i gdyby tak iść i iść w tamtą stronę, doszłoby się do domu.
Na dworze huczy listopadowy wiatr i rzuca w szyby garście czerwonych, zdartych z pobliskiego klonu liści. Jeden z nich przylepił się do szyby jak rozcapierzona przerażeniem ręka. I znów ogarnia Baturę niepokój i strach. Co z kopalnią, co z tamtą sprawą?! Dlaczego nikt mu nic nie mówi?
Nagle wstrzymuje oddech i siada na łóżku nadsłuchując. Zdawało mu się, że słyszy jakieś głosy i tupot kilkunastu nóg. Tak. Idą na pewno. Już są pod drzwiami. I nagle wybucha jakiś potworny raban, słychać podniesiony głos pielęgniarki. Widocznie nie chce wpuścić. Potem wszystko ucicha. Kroki oddalają się.
Baturze bije mocno serce. Omylił się. To nie do niego. Do niego wpuściliby na pewno.
296
Lecz oto po chwili otwierają się drzwi i wjeżdża fotel na kółkach.
 Który to jest Batura?  pyta posługacz szpitalny.
 To ja...
 Pakuj się, bracie, do limuzyny, bo goście przyjechali.
Batura zerwał się tak gwałtownie, że załupało w głowie.
 A... a nie mogą wejść tu?
 Nie da rady. Zbyt liczebne towarzystwo i trzewiki mają nie bardzo tego... higieniczne.
Wiezie Baturę do gabinetu lekarskiego, sadza go na skórzanej kanapce, poduszki pod plecy mu wtyka.
I zaraz potem otwierają się z hukiem drzwi i do pokoju pakuje się wiara w ciężkich buciorach ubłoconych czerwoną Wilczkowską glinką. Ale ubrania odświętne  wy-sztyftowani, że szkoda gadać, i gęby oficjalnie uśmiechnięte. Obie grupy  S" w pełnym składzie. Karlik, Wiktor, Miksa, Joniec, Stachurka i Kryza z czwartej. A na końcu matka. Jeszcze wystraszona i zapłakana, ale już szczęśliwa, że widzi Antka żywego, przytomnego i prawie zdrowego. Ściska go i całuje, ale słowa wykrztusić nie może, tylko siada na brzeżku kanapki i patrzy na syna przez łzy.
Chłopaki rozglądają się po gabinecie, z czapkami przy piersiach, sztywno...
 Chy, jak minister przyjmuje!
Potem obstępują go dookoła zakłopotani, ściskają mu ręce jacyś zawstydzeni. Dzika sytuacja. Rozczulać się wstyd, a znów stać jak głupie kołki nie można.
 No, jak ci... Boli cię jeszcze łeb?  pyta wreszcie Miksa.
 Już nie... tylko trochę podczas opatrunku. Doktor mówi, że mam twardą głowę.
 Kiedy cię puszczą,
297
 Doktor jeszcze dokładnie mi nie powiedział... obiecuje, że już niedługo. Dlaczego dopiero dzisiaj przyszliście?... Tak czekałem... Nikt mnie nie odwiedził. A przecież ja... Ja jeszcze nic nie wiem... Ja nawet nie wiem, czy ich złapali.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Prawda! Przecież on jeszcze nie wie. Miksa odchrząknął.
 Złapali ich... Bracie! Już wtedy wszystko było obstawione!
 A Bolesławiec? Co z Bolesławcem... też go złapali? On pewnie był szefem?
Chłopcy spuścili oczy zakłopotani.
 E, nie... widzisz... Bolesławiec... Bolesławiec właśnie był prawdziwym wywiadowcą. To porucznik z Bezpieczeństwa.
Batura poczerwieniał.
 No, bracie Marchewko, a toś nas wrobił  mruknął do Karlika.
Karlik wzruszył ramionami.
 Co chcesz, ja i tak pierwszy poznałem, że on jest niewyrazny i że to nie żaden inżynier.
 On właśnie kierował całą akcją i zdemaskował Wci-słę  ciągnął podniecony Miksa.  Jak ty mnie wysłałeś, żeby iść zawiadomić kopalnię, to, bracie, zaraz w chałupie wpadłem na niego. I Joniec też już z nim był, z dachu go ściągnęli. A Bolesławiec strasznie się wściekał, po cośmy się wplątali i że mu akcję psujemy.
Ale jak usłyszał, że tam pod ziemię jesteś jeszcze ty i Kryza, to się okropnie przejął. I zaraz ruszył na dół...
 A oni już właśnie mieli wysadzić tamę i ścianę do kopalni w powietrze  wtrącił Kryza.  Ale nie chciało im strzelać i Bolesławiec ich przyłapał.
Karlik uśmiechnął się krzywo.
 Wiesz, Antek, ja to najwięcej nie mogę sobie da-
298
rować, że się na Wciśle nie poznałem, przecież dwa razy szedł mi sam w ręce. Był u mnie w mieszkaniu.
 E, bujasz  ożywił się Batura.
 Tak, bracie, ale to był szpieg kuty na cztery nogi. On, bracie, wcale nie nazywał się Wcisło, tylko Lemke i był volksdeutschem w czasie okupacji, a potem wkręcił się na pocztę. I tam podsłuchał, jak paplałem o dokumentacji, i myślał, że ojciec ma u siebie plany. A potem raz przyszedł do nas z telegramem, że ojciec ma jechać, i wtedy umyślnie klucz potrącił... A jak go podnosił z ziemi, to odcisk zrobił. Miał w łapie wosk czy inne świństwo. I w ogóle wtedy rozejrzał się po mieszkaniu. A w tę noc, co wróciłem z wyprawy do kopalni, to się włamał i szukał tych planów. Ja się wtedy nawet obudziłem i słyszałem, że ktoś zbiegł po schodach, ale myślałem, że mi się zdawało, a on naprawdę wtedy był.  Karlik odsapnął i wytarł nos.
 No, a plany?! Znalazł je?
 Nie... widzisz  Karlik spuścił oczy  ja... mnie się tylko tak zdawało... Ojciec nie rysował żadnych prawdziwych planów... tylko... tylko... no, wiesz, uczył się... bo ojciec był w kopalni węglowej i musiał się dokształcać w kopalnictwie miedzi.
Karlik znów wytarł nos.
 Opowiadaj, opowiadaj wszystko  popędzał go Batura.
 To, bracie, była wielka dywersja. Chcieli się, uważasz, przebić do podziemnego jeziora, a potem wysadzić ścianę dzielącą stare chodniki od czynnej kopalni i całą wodę tego jeziora skierować do kopalni na poziom dwadzieścia cztery. W tym samym czasie miały w kopalni wylecieć w powietrze tamy przeciwpowodziowe, bo oni też tam mieli swojego człowieka. I od razu cały poziom czterdzieści osiem byłby odcięty. A woda podeszłaby aż
299
w górę szybu. Ojciec mówi, że to by unieruchomiło kopalnię na kilkanaście miesięcy.
No i udało im się osiągnąć pierwszy cel, to znaczy, bracie, przebili się do jeziora i wtedy, cośmy piłki szukali i woda zalała chodniki, to właśnie oni wysadzili ścianę jeziora. A na trzeci dzień mieli ukończyć przebijanie się do kopalni. Ale tego dnia już nic kopalni nie groziło, bo Bolesławiec już ich miał w sieci.
On nie chciał o tym opowiadać, ale ja to myślę, że on im coś popsuł albo zamienił  może zapalniki, może lonty  tak że już nie mogli wysadzić ściany do kopalni.
Ale z nami, bracie, to mogło być kiepsko, bo tama miała wylecieć i woda zalałaby stare chodniki. One i tak miały być przez kopalnię zatopione, więc Bolesławiec nie zabezpieczył tamy. Na szczęście, nie wyleciała. Z początku to nikt nie wiedział dlaczego.
 Dopiero potem specjalna komisja zbadała wszystko i wiesz, co odkryli?  wtrącił Wiktor.
 No?
 Że przewody od tamy były w dwu miejscach przerwane.
 Dlaczego? Kto je mógł przerwać?
 Stary Osuch.
 Bujasz!
 Słowo daję. Wtedy, jak miotłę z komina wyjmował i jak się zaplątał. Bo to były przewody od naszego dzwonka.
 Nic nie rozumiem.
 Prawda, ty przecież nie wiesz!  uśmiechnął się Stopa i opowiedział mu o całej sprawie z dzwonkiem i jak chcieli dokuczyć Osuchowi, i szczura mu podrzucić, i jak natrafili na przewody pod łóżkiem, i jak zamienili.
 I okazało się, że te przewody przy tamie to były właśnie te zepsute, co myśmy z Golą Osuchowi wtedy
300
podrzucili  zakończył.  Dobre wzięliśmy, a te podrzuciliśmy. .. Rozumiesz teraz? Batura uniósł się na łokciu.
 To znaczy, że Osuch też... A to dziad!
 Nie, stary został już wypuszczony. Za mało dowodów. Przewody kradł młody... no... Felek... ten mój niby szwagier  zaczerwienił się Wiktor.  Wynosił z kopalni i sprzedawał Wciśle. Tłumaczył się, że nie wiedział, że to do dywersji, tylko że Wcisło, jako elektrotechnik, do różnych tam swoich robót potrzebuje. No i posiedzi teraz. Helka płacze. Matka roztrzęsiona.
Zapadła chwila milczenia.
 Słuchaj, a skąd ci dywersanci wiedzieli, że pod waszą Starą Chałupą jest wejście do chodnika?  zapytał Batura.  Ja to z początku pomyślałem, że to Osuch im zdradził i że on was specjalnie namówił do opróżnienia tej chałupy, żeby dywersanci mogli działać. No, ale jeśli mówisz, że on ani Felek o niczym nie wiedzieli...
 Widzisz, tego to ja też nie mogę sobie wytłumaczyć. Jedno tylko wiadomo, że ten drugi dywersant, no, ten Wargaęz, to on wiedział o tym wejściu. Bo, wiesz, jego tu specjalnie przysłali z Zachodu i zrzucili na spadochronie z samolotu i on miał podobno przy sobie stare plany kopalni. Ale skąd je wziął, nie wiadomo. Czy tam dostał, na Zachodzie, czy tu od kogoś.
Śledztwo jeszcze trwa. Jak będzie proces, wszystkiego się dowiemy. Może i tego, kto chciał zabić pana Sądeja.
 Nie... nie mówmy już o tym  szepnął Batura  powiedzcie lepiej, co tam na wsi... jak spółdzielnia.
 Tata mówi, że jest już dziewięciu gotowych  odpowiedział Stachurka.  Jeszcze jednego brakuje, żeby można spółdzielnię założyć. Matkę Wiktora najwięcej teraz wszyscy agitują, tata mówi, że ona już się na Osu-chach poznała i powinna zrozumieć... No, więc jak się
301
im uda Stopinę przyciągnąć, to będzie można podpisać statut i zaorać miedze.
Batura zauważył, że Wiktor zaczerwienił się, zmienił więc temat rozmowy i zapytał:
 A jak nasz Kropa, chłopaki? Chodzicie do niego?
 Chodzimy  skinął głową podniecony Miksa.  Bracie, żebyś wiedział, co on nam o tym Chile opowiada! A jak płynął przez ocean, a jak był w dżunglach Brazylii, a w Andach! On po indiańsku umie i po hiszpańsku, słowo daję!
 Po indiańsku?  poruszył się Batura.
 Tak, żebyś wiedział! Pan Sądej wziął go raz na lekcję i przez całą godzinę nam opowiadał. Teraz, bracie, z Południowej Ameryki to wszyscy umiemy na piątkę.
 A co w szkole? Mieliście po tym wszystkim fest grandę, co?
 No, bracie  jęknął Miksa.  Ten Bolesławiec na-skarżył Zajączkowi, że mu wchodziliśmy w paradę i płoszyliśmy dywersantów.  Gdzie się obrócę  mówi  to oni mi depczą po piętach, zaglądają do każdej dziury, pchają palce między drzwi i nos tam, gdzie nie potrzeba. Nasmarowali  mówi  wapnem sień, o mało nogi nie złamałem". No, to Zajączek dawaj paternoster! Wiktor i Karlik byli chorzy, to na mnie i Jońcu znów się skrupiło.
 A Sądej?
 Sądej, bracie, chodził struty i mówił, że my się już chyba nigdy nie poprawimy i że go Zajączek na półrocze pognębni. Ale Gondera go pociesza, że w drużynie się wyrobimy.
 W drużynie?...
 Prawda, to ty tego też jeszcze nie wiesz  podrapał się w głowę Miksa.  No, bo... bracie, u nas już jest drużyna.
Batura uniósł się na poduszce, z wypiekami na twarzy.
 Przyjechał Nowy?
302
 Nowy to dopiero przedwczoraj przyjechał. I też się strasznie zdziwił, bo patrzy, a tu już jest drużyna. Bo Gondera zaraz po tych wszystkich historiach zorganizował.
Batura, rozpromieniony, zerwał się z kanapy. Wtem otwarły się drzwi i weszła pielęgniarka. Spojrzała na Baturę i nagle załamała ręce.
 Co wy tu wyprawiacie?! Antek! Marsz do łóżka! Chłopcy, zmieszani, cofali się na palcach.




SPIS RZECZY
Część I
SERCE KLASY
ROZDZIAA I
Cuda się jednak zdarzają. Los dziennikarza.  Mamo, mamo, co ty robisz?! U koczowników. Waga lekkopółśrednia .............................
ROZDZIAA II
U Baturów.  Boicie się, Stachurka?" Wyjazd delegacji. Historia z butami..... 36
ROZDZIAA III
Dobre pomysły nie spadają z nieba. Niezwykły wieczór. Joniec i Miksa pod pręgierzem ......................................... 58
ROZDZIAA IV
Kartki z dziejów Seminarium Wyższego. Powrót Stachurki. Złamany oszczep. Sprawa nadzwyczajnego wydania ............................ 68
ROZDZIAA V
Telefon Batury.................................... 83
ROZDZIAA VI
 Nowy". Miksa ma pecha. Dwie godziny strachu. Anonimy ............ 87
ROZDZIAA VII Nowe nastroje. Odrodzenie Seminarium Wyższego. Wolny człowiek Miksa i lichwiarz Batura..................................... 108
ROZDZIAA VIII Serce......................................... 126
! z ę ś ć II
AKCJA  S"
ROZDZIAA IX
Miotła pana Kropy. Szpieg na widowni. Lista podejrzanych. Grupa opera-
ROZDZIAA X
Pierwsze klęski. Rozłam w szeregach ........................ 152
ROZDZIAA XI Sukcesy wywiadowcze Wiktora. Gdzie zniknął Bolesławiec? ............ 160
ROZDZIAA XII Śladem Kropy.  Gorący" uczynek. Chata za judaszowymi srebrnikami. Cmentarne strachy........................................ 169
ROZDZIAA XIII
Sen Wiktora. Metoda  nit". Pomysł racjonalizatorski. Ciekawość i dyplomacja. Hura
na karlistów! Tajemnica pieca chlebowego ..................... 183
ROZDZIAA XIV
Nowe wiadomości. Robić dobre kawały jest trudniej niż złe. Batura pozostaje wierny....................................... 211
ROZDZIAA XV Na tropie karlistów. Manewr taktyczny. W pułapce................. 228
ROZDZIAA XVI
Światła na grobach. Karlik zostaje egipskim kapłanem. Pojednanie z Kropą .... 256
ROZDZIAA XVII
Ostatni trop ..................................... 272
ROZDZIAA XVIII Grupa  Si" w akcji. Śmiertelne starcie. Bolesławiec ................ 279
EPILOG ....................................... 295

I

%*. : . **9(


Wyszukiwarka