Pellegrino Nicky Przepis na życie (PERN)


NICKY PELLEGRINO

Przepis
na życie

Recipe for life

Przełożyła Agnieszka Lipska-Nakoniecznik

Prószyński i S-ka

0x01 graphic

Dla Hatty,
która jest od samego początku

PROLOG

Z ogrodu przy Villa Rosa dolatywało szczekanie starego psa, który gnał za jakimś ptaszkiem pomiędzy kępami wybujałych karczochów, zupełnie jakby nie wyrósł jeszcze ze szczenięcych lat. Przebiegł w poprzek tarasu, gdzie niepodzielnie królowała bugenwilla, przedarł się przez lasek splątanych drzewek cytrynowych i ruszył na ukos przez wypłowiały na słońcu trawnik. Kiedy wreszcie ujadanie ucichło, wszechobecną ciszę mąciły jedynie szum lekkiego wietrzyka między gałęziami granatów oraz miarowe uderzenia morskich fal, które rozbijały się o leżące w dole głazy.

Dom stał pusty, zamknięty na głucho w obawie przed nieproszonymi gośćmi; wysokie skrzydła bramy także były zasunięte. Tylko mały pies i jaszczurka o zielonym grzbiecie potrafiły przecisnąć się przez dziurę w murze, którą prawie zupełnie zarosło zielsko.

Cała posiadłość sprawiała wrażenie opuszczonej i zaniedbanej. Grządki kwiatowe już dawno przestały się opierać chwastom, wisteria rosła dziko. Jednak niewątpliwie ktoś tutaj zaglądał. Przy końcu lata czyjaś ręka pozdejmowała z drzew owoce, a potem zamiotła ścieżki, na których spoczywały opadające jesienią liście.

Pogoda zawsze surowo obchodziła się z tym domem. Słonawe wiatry i ostre słońce sprawiły, że lakierowane drewno okiennic pokryło się bąblami, i wyssały kolor z pomalowanych różową farbą ścian. Gdyby dach nie został przyciśnięty kamieniami, gwałtowne wichry mogłyby pozrywać dachówki i zimowe deszcze przedostałyby się do wnętrza. Warstwa kurzu w środku leżała nienaruszona, odwrócone do góry dnem filiżanki do kawy stały na ociekaczu, gdzie ktoś je zostawił, a łóżko pozostało nieposłane. Ze ścian zdjęto obrazy i tylko cienie wskazywały miejsca, gdzie niegdyś wisiały. Sufit pokrywała sieć pajęczyn.

Od czasu, gdy ktoś tutaj ostatnio mieszkał, mogło upłynąć kilka miesięcy. Albo też parę lat.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Twój czas jest ograniczony, więc nie trać go,
żyjąc cudzym życiem.

Steve Jacobs, CEO, Apple Inc.

Alice

Najpierw poczułam na sobie jego ciężar, nieznany i wrogi, który przygniótł mi całe ciało. Natychmiast otworzyłam oczy, lecz w ciemności zdołałam dostrzec jedynie zarys czyichś długich, kręconych włosów. Przypuszczam, że wtedy podniosłam wrzask, a on syknął, żebym się zamknęła, ale akurat tego dokładnie nie pamiętam. W pamięci zachował mi się jedynie dotyk czegoś ostrego, co przyciskał do mojej twarzy. To musiał być kuchenny nóż albo nożyczki, a przez moją głowę przelatywały myśli... Nie, wcale nie to, że lada chwila on mnie zabije, ale że zostanie mi blizna. Że mój policzek będzie oszpecony szramą. Wydaje się, że to głupie martwić się takimi rzeczami w momencie, kiedy ktoś cię gwałci.

Niezdarny, niechlujny akt nie trwał długo. Już po wszystkim leżałam na łóżku, nasłuchując, jak on zbiega po czterech kondygnacjach schodów. Dopiero gdy byłam pewna, że już sobie poszedł, wyskoczyłam z łóżka i popędziłam na dół, do pokoju Charliego.

- Zostałam zgwałcona!

Żeby wykrzyczeć te słowa, otworzyłam usta tak szeroko, że aż rozbolała mnie szczęka.

Nie jestem pewna, czy z początku ktokolwiek poza Charliem wierzył w to, co mówiłam - aż do chwili, gdy na dróżce prowadzącej do drzwi znaleziono pieniądze, które gwałciciel zgubił, uciekając. Policja zasugerowała nawet, że cała sprawa mi się przyśniła. Ale to zdarzyło się jeszcze w czasach, zanim przeszli specjalne szkolenie. Jestem pewna, że teraz zachowaliby się inaczej.

Słyszałam, jak rozmawiają przez walkie-talkie, określając mnie mianem „ofiary”. Nienawidziłam tego słowa. I nienawidziłam stać na kawałku brązowego papieru i rozbierać się w obecności lekarza, który następnie włożył moje rzeczy do plastikowej torby i gdzieś zabrał. Nienawidziłam tego, jak mnie szturchał i dźgał, a potem zostawił w jaskrawo oświetlonym pokoju, gdzie przez parę godzin siedziałam nad filiżanką cieniutkiej herbaty. Nienawidziłam patrzeć na nagłówki - „Gwałt na studentce” - na pierwszej stronie gazety, która ukazała się następnego dnia, i wiedzieć, że to chodzi o moją osobę. W dodatku wszyscy moi przyjaciele - każdy, kto kiedykolwiek pojawił się w moim malutkim pokoiku - musieli się zgodzić na pobranie odcisków palców, więc nie było szans, żebym mogła utrzymać wszystko w tajemnicy, by nie wskazywano mnie palcami, ilekroć pojawiłam się na terenie kampusu.

- Spójrzcie, to ta dziewczyna, która została zgwałcona.

Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło. Gdy byłam w klubie, zawsze po głowie krążyła mi myśl, że on może się tutaj znajdować. Inni prowadzili beztroskie pogawędki, słuchali kapeli albo rzucali strzałkami do tarczy, ja zaś rozglądałam się w poszukiwaniu mężczyzny z długimi, kręconymi włosami.

Podczas wieczorów spędzanych samotnie w domu nasłuchiwałam odgłosu jego zbliżających się kroków na schodach. Pójście spać nie wchodziło w rachubę. Nawet nie starałam się próbować.

Charlie został ze mną o wiele dłużej, niż się spodziewałam. Sądzę, że czuł się winny. Gdyby wciąż był moim chłopakiem, spałby w łóżku obok mnie, kiedy tamten obcy wślizgnął się do pokoju.

Nasz dom był taki przyjemny i przytulny: wysokie sufity, grube dywany, centralne ogrzewanie... Nic dziwnego, że kiedy ze sobą zerwaliśmy, żadne z nas nie miało ochoty się wyprowadzić. Tak więc z uporem mieszkaliśmy przez ścianę - Charlie w jednym pokoju, a ja w drugim - trwając w przekonaniu, że właśnie to drugie powinno się stąd wynieść, i nie dostrzegając, jak śmieszne jest nasze zachowanie.

W końcu bielizna pościelowa pomogła mi podjąć decyzję. Policjanci zabrali ją, by przeprowadzić testy w laboratorium, ale wkrótce odesłali z powrotem, ponieważ powiedziałam, że życzę sobie ją odzyskać, gdyż jestem spłukana i nie stać mnie na kupienie nowego kompletu. Tamci sprawiali wrażenie nieco zdziwionych, ale tak czy owak przynieśli pościel z powrotem. Jednak gdy rozpostarłam prześcieradło na łóżku, okazało się, że wciąż pokryte jest plamami. Niektóre z nich zakreślone były niebieską kredą, a oprócz tego parę kawałków tkaniny zostało wyciętych, zapewne do analizy. Bez namysłu zwinęłam całość w kłębek i wrzuciłam do kosza na śmieci.

Właśnie wtedy pomyślałam, że nie powinnam zostawać tutaj, czepiając się poszarpanych brzegów własnego życia. To wcale nie jest dobrze dla mnie, uznałam. Muszę dokądś się przenieść. Dokądkolwiek.

Zapakowałam w parę toreb te trochę rzeczy, które miały dla mnie jakieś znaczenie, i złapałam ekspres jadący na południe, nie mówiąc nikomu - z wyjątkiem Charliego - że wyjeżdżam. Kołysana rytmem pociągu robiłam plany na nowy początek. Zaczęłam myśleć, że to szczególny czas... moje życie po osiemnastym listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, w którym to dniu nieznajomy mężczyzna przyłożył mi nóż do twarzy. Gapiłam się przez okno na umykający w dal angielski krajobraz, a w mojej duszy rodziło się postanowienie, że odtąd każdy dzień będę traktować jak nadzwyczajny dar od losu. Że dobrze wykorzystam ten czas. Wycisnę z życia wszystko, aż do ostatniej kropli.

Babetta

Babetta spojrzała w kierunku morza, starając się odkryć, co takiego ujrzał jej mąż, że od dłuższego czasu gapi się tam jak urzeczony. Siedział na starym, wiklinowym fotelu, który wyciągnął na taras, i chociaż naprawdę było dość chłodno, nie wykazywał najmniejszych oznak, że zamierza ruszyć się z miejsca. Zupełnie jakby na kogoś czekał. Ale dziś nie spodziewali się żadnego gościa. Rzadko się zdarzało, że ktoś tu zaglądał.

Tego dnia czekało ich trochę pracy. Babetta chciała przenieść do ziemi sadzonki cebuli - kruchej, czerwonej cebuli, która tak doskonale pasowała do letnich sałatek. Zwykle o tej porze Nunzio był już w ogrodzie; lekko przygarbiony, lecz wciąż mocny w rękach dzierżył swój wykrzywiony, stary szpadel i przygotowywał grządki. Jednak dzisiejszego ranka wiklinowy fotel zawładnął nim całkowicie; interesowało go jedynie obserwowanie horyzontu.

Gapił się w dal, prawie nie mrugając powiekami, i nawet nie zadał sobie trudu, by na nią popatrzeć, chociaż specjalnie szurała miotłą po płytkach terakoty, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Naciągnął głęboko na oczy swój stary, brudny kapelusz i zacisnął palce na podłokietnikach fotela, jakby się bał, że żona spróbuje wyciągnąć go stamtąd siłą.

Przerwała zamiatanie.

- Buongiorno, Nunzio - odezwała się głośno, bo stopniowo zaczynał mieć problemy ze słuchem.

Wreszcie odwrócił się w jej stronę. Jego spojrzenie było zimne jak lód, a twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu.

- Buongiorno umarło, Babetta - odparł cicho. - Buongiorno nie żyje.

I znowu spojrzał na horyzont, jakby wcale się nie odzywał.

To najdziwniejsze słowa, jakie wypowiedział podczas wielu długich lat małżeństwa, dumała Babetta, szukając szpadla, żeby zabrać się do szykowania grządki pod cebulę. Od czasu do czasu zerkała na taras; za każdym razem widziała sylwetkę męża, który w milczeniu gapił się w pustą przestrzeń, jakby było mu całkiem obojętne, że na żonine barki spadła cała ciężka praca.

W porze lunchu Nunzio wszedł do środka i zajął swoje zwykłe miejsce przy kuchennym stole, czekając aż Babetta poda mu jedzenie. Jak zwykle zamoczył chleb w parującej, gęstej zupie z makaronu i fasoli i poczekał, aż zmięknie na tyle, żeby dało się go żuć, a potem szybko i hałaśliwie pochłaniał łyżkę za łyżką, przełykając łapczywie. Jeszcze nie przełknąwszy ostatniej porcji, odsunął na bok pusty talerz i zostawił go, żeby Babetta sprzątnęła ze stołu, sam zaś ruszył na swój posterunek na wiklinowym fotelu.

Wraz z zapadnięciem nocy wrócił do domu, ale nadal nie odezwał się ani słowem. Babetta owinęła głowę wełnianym szalem i wyszła, żeby przynieść trochę drewna do kominka. Noc była całkiem bezwietrzna, malutki księżyc mienił się żywym srebrem. Podnosząc kosz z polanami, Babetta odruchowo popatrzyła w stronę góry, na której stał wysoki, biały posąg Chrystusa, jak zawsze oświetlony jaskrawym światłem.

Ona i Nunzio mieszkali tu od wielu, wielu lat - od chwili, kiedy umarł poprzedni dozorca, stary Umberto Santoro - i każdej nocy świadomość, że w nieprzeniknionej ciemności czuwa nad nimi sam Chrystus, wywoływała w niej poczucie głębokiego spokoju.

Dom znajdował się na uboczu. Nie mieli żadnych sąsiadów, żeby móc zamienić z kimś kilka słów, ani samochodu, który zawiózłby ich na górę, do miasteczka. W dziewczęcych latach Babetta mieszkała niedaleko stąd i raz w tygodniu wraz z siostrami chodziła pieszo do Triento, żeby sprzedawać kosze, które wyplatał ojciec. Ale teraz na wstążce szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża zrobiło się tłoczno od szybkich samochodów, więc nie odważyłaby się iść do miasta na piechotę, nawet gdyby uznała, że nogi zdołają zanieść ją tak daleko. Została więc na miejscu, mając do towarzystwa jedynie Nunzia i ten odległy posąg Chrystusa Zbawiciela.

Oczywiście zdarzało się, że ludzie ich odwiedzali. Na przykład we wtorki przyjeżdżał swoją otwieraną po bokach ciężarówką człowiek, który handlował warzywami, i Babetta sprzedawała mu wszystkie nadwyżki, jakie zdołała wygospodarować z zebranych w ogrodzie plonów. W środy zjawiał się rzeźnik w vanie z chłodnią, więc jeśli akurat była potrzebna większa ilość pieniędzy, Babetta mogła sprzedać mu kurczaka albo pozbyć się części szynek, które wisiały w piwnicy od czasu, kiedy ostatnio zabiła świnię. W każdy czwartek wstępował właściciel sklepu rybnego, żeby zaoferować jej młode kałamarnice lub torbę mięczaków. Nigdy nie kupowała dużo - jedynie tyle, żeby wymieszać owoce morza z makaronem i podać wieczorem na kolację.

Taki tryb życia oznaczał, że Babetta rzadko musiała sięgać po pieniądze, jakie razem z Nunziem otrzymywali za opiekowanie się ogrodem przy pustym domu na sąsiedniej posesji. Villa Rosa była odludnym miejscem, szczelnie ukrytym za osłoną wysokiego muru. Kiedy Babetta i jej mąż tu zamieszkali, rodzina właścicieli każdego lata przyjeżdżała na południe, żeby popływać w morzu i pożeglować na swoich łodziach; Babetta pamiętała, jak w tamtych czasach domostwo tętniło życiem. Ale upłynęło już wiele lat, odkąd nikt nie zadał sobie trudu, żeby tu przyjechać, więc budynek wyglądał na zaniedbany; różowa farba odłaziła ze ścian wielkimi płatami, a zdaniem Babetty także dach z pewnością zaczął już przeciekać.

Mimo wszystko nie poczuwała się do odpowiedzialności za ten dom. Ona i Nunzio dostawali pieniądze wyłącznie za opiekowanie się położonymi na tarasach ogrodami, które schodziły aż do morza. Rosły na nich cytrynowe gaje i drzewa granatu, a pomiędzy nimi gdzieniegdzie wplątały się kępy karczochów i długie nitki dzikiej fasoli, które zagnieździły się w glebie koloru cynamonu natychmiast, gdy tylko się zorientowały, że nikt już tu nie mieszka.

Babetta była zdumiona, kiedy regularnie co miesiąc na ich koncie pojawiała się ustalona kwota. Dlaczego ktoś miałby troszczyć się o to, że ogrody Villa Rosa zdziczeją i zarosną chwastami? Przez całe lata kapitał leżał na koncie, aż zebrała się całkiem pokaźna sumka. I kiedy z Palermo przyjeżdżała jej córka, Sofia, Babetta zawsze się upierała, że muszą koniecznie pójść razem do banku i upewnić się, czy wszystko jest tak, jak powinno być.

Córka za nic nie mogła pojąć, czemu matka nie chce wydawać tych pieniędzy.

- Mamo, kup jakieś nowe ciuchy albo jasne zasłony, żeby rozweselić czymś ten dom. Zafunduj sobie coś. Cokolwiek.

Ale Babetta zawsze kręciła głową. Miała wszystko, czego jej trzeba. Poza tym dobrze było wiedzieć, że pieniądze leżą w banku i zgromadzona kwota z miesiąca na miesiąc rośnie.

Przenikliwy wiatr znad morza przeszywał ją na wylot, więc Babetta wciągnęła drewno do środka i zastała w kuchni Nunzia, który siedział w fotelu przed kominkiem, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w płomienie. Zaczęła się zastanawiać, co mu się stało tym razem. W ciągu długich lat małżeństwa nieraz się zdarzało, że wpadał w zły nastrój. Siostry Babetty zawsze powtarzały, że w ogóle nie powinna była wychodzić za mężczyznę pochodzącego z Kalabrii - ich krew przyprawiona jest zbyt dużą ilością chili i stąd się biorą napady złego humoru.

- Trzeba było sobie wybrać jakiegoś chłopca stąd - mówiły, ilekroć skarżyła się na wybuchowy charakter męża.

Nawet gdy już stali przed księdzem, zastanawiała się do ostatniej chwili, czy dobrze robi. Nunzio był dziesięć lat od niej starszy i z pewnością nie wyglądał jak mąż, o jakim marzyła. Ale wtedy było już za późno. Sama wybrała kierunek, w którym miało zmierzać jej życie i musiała postępować zgodnie z tym wyborem.

W miarę jak upływały kolejne dekady, Babetta i Nunzio przyzwyczajali się do siebie. Kiedy wpadał w złość, zamykała się w piwnicy i siedziała tam dopóty, dopóki nie przyszedł pod drzwi, przysięgając z płaczem, że odtąd będzie już spokojny. Czasami jego ponure nastroje rozciągały się na całe tygodnie i miesiące, lecz wiedziała, że jedyne, co może zrobić, to czekać w milczeniu, aż w końcu w duszy Nunzia coś drgnie i mąż znów zechce do niej wrócić.

Jednak ten nowy nastrój Nunzia wydawał się całkiem odmienny od poprzednich. Nigdy dotąd nie widziała, żeby stronił od codziennej roboty. Wszystko jedno, jak bardzo czuł się smutny albo wściekły - zawsze brał do ręki szpadel i szedł do ogrodu. Jego obowiązki należały do rutynowych zajęć: zimą było to przycinanie pędów winorośli, na wiosnę zaś kopanie ziemi, żeby Babetta mogła posadzić na grządkach sadzonki. Nunzio ciężko pracował, aż do chwili gdy dzień robił się zbyt gorący lub gdy zapadał zmierzch.

Nigdy wcześniej nie widziała, żeby siedział w fotelu przez cały boży dzień i od świtu aż do nocy gapił się przed siebie. Tak samo nigdy nie zauważyła na jego twarzy takiego wyrazu, nieruchomego i całkiem obojętnego, jakby Nunzio powoli zamykał się w sobie.

Babetta zaczęła się martwić, że być może jej mąż naprawdę traci zmysły.

Alice

Po tym, jak zostałam zgwałcona, uciekłam do Leili. Była jedyną osobą, której ufałam, że pomoże mi na nowo poukładać sobie życie. Na pierwszym roku na uniwersytecie mieszkałyśmy w tym samym akademiku i muszę przyznać, że byłam nią zupełnie oczarowana. Pamiętam, jak częstowała mnie czerwonym winem i jak rozmawiałyśmy o sprawach, o których dotąd rzadko zdarzało mi się myśleć: o strajkach głodowych Bobby'ego Sandsa albo sytuacji w Iranie.

Nie było sposobu, żebym zdołała się oprzeć tak barwnej, żywej osobowości. Leila była jak sukienka, o której wiem, że mi w niej nie do twarzy, a mimo to okropnie chcę ją mieć, i to właśnie tę, a nie inną. W moim dotychczasowym, zwykłym i nudnym życiu, spędzanym na eleganckich przedmieściach, nigdy nie spotkałam kogoś równie interesującego.

W pubie Leila piła guinessa i utrzymywała, że jest wegetarianką, choć kiedyś ją przyłapałam, jak na wpół ukryta za filarem obok naszej piekarni pałaszowała w najlepsze stek i pierożki z podrobami. Nosiła ciuchy ze sklepów z używaną odzieżą - wyszywaną paciorkami sukienkę z jedwabiu i wełniane palto, pod które wkładała męską marynarkę od smokingu, wciąż pachnącą dymem cygar.

Będąc na drugim roku, rzadko ją już widywałam. Przeprowadziła się do miasta, żeby zamieszkać z jakimiś ludźmi, którzy ubierali się wyłącznie na pomarańczowo i mieli obsesję na punkcie indiańskiego guru zwanego Bhagwan. Wpadłam do niej tylko raz; poczęstowała mnie dziwną herbatką, która śmierdziała dymem, a potem siedziała na sofie, przez cały czas kreśląc na kolejnych kartkach białego papieru jeden i ten sam rysunek.

Kiedy Leila zrezygnowała z uniwersytetu, wcale mnie to nie zdziwiło, choć odniosłam się do tego pomysłu z dezaprobatą. Teraz postąpiłam tak samo - idąc w jej ślady, wyruszyłam na południe, do Londynu.

Mieszkała w apartamencie swojej matki, w wieżowcu na Maida Vale. Było tam tak czysto i biało, że mieszkanie wyglądało jak sala operacyjna w szpitalu.

- Nie dotykaj ścian, nie dotykaj ścian - brzmiał stale powtarzany refren Leili.

Najwyraźniej zostały pomalowane jakimś świństwem, na którym od razu zostawały paskudne plamy, jeśli tylko ktoś przesunął po nim palcami.

- Więc czemu twoja matka nie pomalowała ich czymś, co można wytrzeć? - dziwiłam się.

- Bo uzyskałoby się znacznie gorszy efekt - odpowiadała w taki sposób, jakby cytowała usłyszane od kogoś słowa.

Skończyło się na tym, że chodziłam po mieszkaniu z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Mimo wszystko mogłam przecież mieszkać tam za darmo, więc zależało mi, żeby nie zdenerwować matki Leili, kiedy przy rzadkich okazjach opuszczała swój dom na południu Francji, żeby przyjechać do Londynu.

Każdego wieczora kupowałam „The Evening Standard” i dokładnie przeglądałam część z ogłoszeniami o pracy, podczas gdy Leila siedziała obok, zaciągając się francuskimi papierosami. Nawet wybrałam się na kilka spotkań w agencjach rekrutacyjnych i do pewnej restauracji przy Covent Garden, ale znalezienie stałego zajęcia okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażałam. Albo się okazywało, że nie mam wystarczającego doświadczenia, albo pracodawcy obawiali się, że skoro zaliczyłam połowę studiów, to praca u nich szybko mi się sprzykrzy.

Mogłam poprosić mamę, żeby przysłała mi trochę pieniędzy, ale od razu wpadłaby w złość, że nie zrobiłam dyplomu, a ja nie czułam się na siłach, żeby tłumaczyć, dlaczego tak się stało. Żyła zupełnie sama, odkąd ojciec odszedł wiele lat temu, i należała do osób, które uwielbiają jęczeć i narzekać. Miała zwyczaj gderać całymi godzinami, wyrzucając z siebie całą gorycz i żal, a poza tym uwielbiała martwić się rzeczami, o których ja nie chciałam nawet myśleć. Instynktownie wiedziałam, że opowiedzenie jej, co się wydarzyło, będzie równoznaczne z tym, że poczuję się tak, jakbym jeszcze raz przeżywała tamten gwałt.

- Jeśli wkrótce nie uda mi się dostać jakiejś pracy, to doprawdy nie wiem, co ze sobą pocznę - powiedziałam do Leili któregoś ranka.

Siedziałam nad filiżanką mocnej jak diabli herbaty, po kolei otwierając listy, w których odrzucano moją ofertę, podczas gdy Leila wypełniała popielniczkę niedopałkami kolejnych papierosów.

- Może chcesz wziąć moją robotę? - zaproponowała.

Pracowała jako kelnerka w małym lokaliku pod nazwą Maida Vale Brasserie.

- A co ty będziesz robić?

Wsunęła do ust kosmyk włosów i zaczęła ssać. Potem po prostu wzruszyła ramionami.

- Nie wiem - mruknęła, nie wypuszczając włosów z ust. - Może będę żyć tak jak Holly Golightly w „Śniadaniu u Tiffany'ego”.

Była jedyną znaną mi osobą, która mogła wymyślić coś równie śmiesznego.

Zachichotałam.

- Jak to sobie wyobrażasz?

- No cóż, będę jeść, kiedy faceci zaproszą mnie na obiad, i pić, gdy postawią mi szampana.

Zapaliła następnego papierosa, jednocześnie obdarzając mnie radosnym uśmiechem. Była naprawdę śliczna z tymi kruczoczarnymi włosami, czarną jak węgiel oprawą oczu i wspaniałymi czerwonymi wargami. Bez trudu mogłam sobie wyobrazić, jak żyje z tego, co mężczyźni są skłonni jej zaoferować.

- Ale czy tamci w lokalu nie będą mieli nic przeciwko temu?

Znów wzruszyła ramionami.

- Kogo to obchodzi, nawet jeśli będą?

W ten sposób następnego wieczoru zjawiłam się na zmianie Leili, i chociaż jej szef, Robbie, wcale nie wydawał się tym zachwycony, to w końcu dał mi jej fartuszek i pozwolił iść na salę. Pierwszego wieczoru starałam się przede wszystkim dotrzymać kroku innym pracownikom i cała zmiana upłynęła mi we mgle cassoulette'ów i sałatek z kozim serem. Nie potrafiłam ustawić na ręku tylu talerzy co druga kelnerka i z całych sił starałam się zapamiętać więcej niż dwa zamówienia. Około północy rozbolały mnie stopy, a kolana skrzypiały przy każdym ruchu.

- Jesteś młoda i silna - huknął na mnie szef kuchni, kiedy się przyznałam, że jestem wykończona. - Jak twoim zdaniem ja mam się czuć, hę?

Podał mi szklaneczkę czerwonego wina; zwróciłam uwagę, że sobie nie nalał.

- Tak przy okazji, mam na imię Guyon - powiedział. - To niegrzecznie ze strony Robbiego, że nas sobie nie przedstawił.

- A ja nazywam się Alice - odparłam. - Jestem przyjaciółką Leili i można powiedzieć, że zgodziła się oddać mi swoją pracę.

- Ach, to wszystko tłumaczy! Robbie ma bzika na punkcie uroczej Leili. Uważa, że to dzięki niej mamy tylu klientów i być może ma rację. Oczywiście to nie oznacza, że ty nie jesteś równie urocza - dodał z pośpiechem.

Zaśmiałam się, żeby okazać mu, że wcale nie czuję się urażona. To żadna nowina, że nie należałam do dziewczyn tej samej klasy co Leila. Zawsze byłam taką małą, szarą myszką: dość niedużą i zawsze nadającą na tej samej fali. Może nie byłam szczególnie odrażająca, ale również niczym się nie wyróżniałam.

- Jak myślisz, czy Robbie pozwoli mi zostać?

- Nie widzę powodu, dla którego miałby nie pozwolić. Ostatecznie prościej jest zatrzymać ciebie niż szukać kogoś nowego. Tylko postaraj się niczego nie upuścić - poradził. - Och, i jutro przyjdź trochę wcześniej. Jedzenie dla personelu jest o czwartej trzydzieści. Lubię, żeby każdy spróbował moich specjałów, bo potem może odpowiednio opisać je klientom.

- Leila nic mi o tym nie mówiła.

- No cóż, zdaje się, że nie należała do ludzi, którzy zawracają sobie głowę jedzeniem - odparł Guyon cierpkim tonem.

Nasza knajpka należała do dość pospolitych lokali, wyposażonych w białe metalowe stoliki i krzesła, które w słoneczne dni wystawia się na ulicę. Ściany były dość wyblakłe, ale za to pokryte jaskrawymi malowidłami autorstwa miejscowych artystów, a na barze zawsze pysznił się olbrzymi wazon z naprawdę ekstrawagancką aranżacją kwiatową. Jednym słowem, było to jedno z tych miejsc, do których ludzie zaglądają wtedy, kiedy nie chce im się gotować w domu, lecz Guyon lubił robić wszystko tak, jakby była to najbardziej wyrafinowana restauracja w mieście.

Przywiązywał niezwykłą wagę do sposobu podania jedzenia i często kazał nam czekać, aż wytrze z brzegu talerza kilka kropli kremowego sosu albo udekoruje deser perfekcyjnym wzorem z malinowego soulis. To stawało się przyczyną wielu nieporozumień, ponieważ z kolei Robbie stawiał na szybkość obsługi. „Ściągnij ich tu, nakarm, a potem wyproś”, lubił mawiać. Wtedy Guyon kręcił głową i domagał się przełożenia potrawy na inny talerz, żeby poprawić jej wygląd - wyłącznie po to, żeby zrobić szefowi na złość.

- Pieprzony, stary pijus - warczał Robbie, ilekroć tamten znalazł się poza zasięgiem słuchu. - Ma cholerne szczęście, że w ogóle załapał się do roboty po tym, co mu się zdarzyło.

Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że Guyon jest alkoholikiem. Jego policzki pokrywała sieć czerwonych pajączków, a nos wydawał się nieco zbyt grudkowaty. Pewnego razu Robbie wyszeptał mi na ucho, że w swoim czasie Guyonowi zdarzało się pić tak dużo, że w końcu stracił kontrolę nad tym, co działo się w pewnej eleganckiej restauracji w Mayfair, gdzie pełnił funkcję szefa kuchni. W lodówkach psuło się jedzenie, a urządzenia kuchenne zarosły brudem i rozpanoszyło się w nich robactwo. W końcu Guyonowi udało się struć czymś paru szacownych klientów i lokal nigdy się nie podźwignął po skandalu, jaki wówczas wybuchł. Potem już nikt nie chciał mieć z nim do czynienia, nieważne, jak dobrym był kucharzem. Przez pewien okres pracował w domu starców, bo to była jedyna posada, jaką udało mu się dostać. Aż wreszcie znalazł się tutaj - już jako ozdrowiały alkoholik - i serwował co dzień steki i pommes frites.

- Pretensjonalny, stary pedał - skarżył się Robbie, wypisując na tablicy menu dnia. - Spójrz, co sobie wymyślił: poulet aux olives vertes. Dlaczego nie może nazwać tego jakoś zwyczajnie, na przykład „gulasz z kurczaka z oliwkami”?

Zastanawiałam się nad tym samym, więc pewnego wieczoru, kiedy był mniejszy ruch i Robbie nie kręcił się w pobliżu, zadałam Guyonowi to pytanie.

- Alice, chodzi o to, że ludzie nie przychodzą do restauracji wyłącznie po to, żeby zjeść - tłumaczył cierpliwie. - To pewnego rodzaju doznanie. Przychodzą nawet do takiego lokalu jak ten, ponieważ przez parę godzin chcą się poczuć kimś wyjątkowym, zanim znów będą musieli powrócić do własnego życia.

Właśnie wycierał ścierką rondle i odwieszał według rozmiaru na ścianę nad blatem. Zastanowiłam się, czy ma kłopoty z powstrzymaniem się od picia, kiedy pracuje tuż obok skrzynek pełnych butelek wina, ale nie odważyłam się o to zapytać.

Pewnej wyjątkowo ruchliwej niedzieli w porze lunchu Robbie dostał napadu złego humoru i po prostu wyszedł, a tydzień później właściciele lokalu zaproponowali mi, żebym objęła jego posadę.

- Co prawda nie masz wielkiego doświadczenia, ale Guyon powiedział, że jesteś dość rozgarnięta i grzecznie odnosisz się do klientów, więc uważamy, że trzeba dać ci szansę.

Kiedy poszłam podziękować Guyonowi, roześmiał się perliście.

- Pamiętaj, dziecinko, że płacą ci jedną trzecią tego, co musieli płacić Robbiemu. Mogą sobie na to pozwolić, ponieważ nie masz doświadczenia w branży. I przekonasz się, że będą chcieli wycisnąć z ciebie siódme poty.

Nie miałam nic przeciwko dodatkowej pracy albo spędzaniu w knajpce większej ilości czasu. W pewnym sensie była to dla mnie ulga, ponieważ plany Leili, żeby żyć jak Holly Golightly, niezupełnie wyszły, tak jak sobie wyobrażała. Owszem, miewała mnóstwo facetów, ale wszyscy byli muzykami, artystami albo rzeźbiarzami, i żaden z nich nie śmierdział groszem.

Kiedy wracałam z pracy do domu, nigdy nie było wiadomo, który z nich akurat dziś wylądował w jej łóżku, ale bez trudu mogłam ich usłyszeć, bo mieszkanie miało ściany cienkie jak wafelek. Którejś nocy Leila krzyczała tak głośno, że zaniepokoiłam się na serio i wtargnęłam do jej sypialni. Jeden z jej kochanków - jakiś artysta jak sądzę - przycupnął nagusieńki na wierzchu kufra na ubrania. Muszę przyznać, że ten widok zupełnie wytrącił mnie z równowagi.

- Wybacz, kochanie - powiedziała następnego ranka Leila, kiedy biedak już sobie poszedł. - Oboje mieliśmy nieźle w czubie.

- Zdaje się, że każdej nocy sypiasz z innym facetem. Czy nigdy nie robi ci się od tego niedobrze?

- Nie. - Uśmiechnęła się słodko. - Jestem dobra w seksie, Alice. Naprawdę, naprawdę dobra. Czy to nie byłaby hańba, nie wykorzystać tego talentu najlepiej jak się da?

Nie miałam nic przeciwko zachłannej satysfakcji, jaką Leila czerpała z uprawiania seksu. Tyle tylko, że przypominało mi to o całkiem innych doznaniach, które stały się moim udziałem: o przemocy i nienawiści, niemających nic wspólnego z pożądaniem. Ale mężczyźni Leili byli całkiem nieszkodliwi i tak w nią zapatrzeni, że ledwie zauważali moją obecność. Rankami zastawałam ich w kuchni, jak popijali herbatę; zachowywali się wobec mnie uprzejmie, lecz bez najmniejszego zainteresowania.

Często czułam się samotna i wtedy wracałam myślami do Charliego. Wciąż tęskniłam za jego fizyczną bliskością. Przez cały ten czas nie napisał do mnie ani razu, i o ile wiedziałam, wciąż spotykał się z Sarah White - dziewczyną, która mi go ukradła.

Najśmieszniejsze wydawało się to, iż wcześniej wyobrażałam sobie, że uda mi się zatrzymać Charliego na zawsze. Był daleki od ideału męskiej urody - miał bladą karnację, rudawe włosy i oczy prawie pozbawione rzęs. Gdy pierwszy raz znalazłam się obok niego w łóżku po jakiejś mocno zakrapianej imprezie na pierwszym roku studiów, nie mogłam się doczekać, kiedy się go pozbędę. Nawet jego ciało odbiegało od ideału - co prawda było szczupłe, ale zwiotczałe na skutek braku ćwiczeń.

Tym, co przemawiało na korzyść Charliego, były jego mądrość i poczucie humoru. Rozśmieszył mnie do łez i w ten sposób wszedł w moje życie, rozrzucając po moim malutkim studenckim pokoiku buty, ubrania i płyty. Stopniowo coraz mocniej odciskał na mnie swoje piętno. Zaczęłam słuchać zespołów z północy - Smithsów i Big Country - bo on je lubił. Spędzałam długie godziny w sklepach muzycznych, przerzucając albumy z nagraniami, albo oglądałam filmy z obcojęzycznymi podpisami. Wreszcie wyprowadziłam się z akademika, żeby zamieszkać z nim w wynajętym domu, gdzie każdej nocy spał ze mną w mojej sypialni.

Gdybym miała odpowiednie przyjaciółki, poradziłyby mi na pewno, żebym nie decydowała się na to tak prędko. Ale to było całkiem nowe życie i wszystko zdążyło się uformować jedynie połowicznie, zwłaszcza przyjacielskie więzi. Charlie studiował na drugim roku. Wciągnął mnie do kręgu swoich znajomych i właśnie oni - z wyjątkiem Leili - stanowili towarzystwo, w którym się obracałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mogłabym egzystować bez Charliego.

I wtedy na horyzoncie pojawiła się Sarah White. Pierwszy raz wpadliśmy na nią w mieszczącym się na terenie kampusu Centrum Modlitwy. Nabraliśmy zwyczaju, żeby tam zaglądać, ponieważ zawsze byliśmy podejmowani talerzem gotowanej fasoli albo spaghetti z tostem. Tamci robili to wyłącznie po to, by schwytać nas w pułapkę i móc rozmawiać z nami o Bogu, ale Charlie uwielbiał gorące dyskusje, ja zaś nie miałam nic przeciwko temu, żeby się najeść za darmo.

Zauważyłam, że Sarah zwraca na niego uwagę, jednak nie zaprzątałam sobie tym głowy. Nie przyszło mi na myśl, że jej osoba może stanowić jakieś zagrożenie. Teraz dochodzę do wniosku, że jej zainteresowanie pochlebiało Charliemu. Nie należał do przystojnych facetów, co nie znaczyło, że nie był próżny. A Sarah potrafiła przemówić do jego próżności.

Zdobyła go na własność w czasie pewnego weekendu, kiedy pojechałam w odwiedziny do matki. Zaraz po powrocie wyczułam w Charliem pewną zmianę. Był jakiś wycofany i nieprzystępny. Raz czy dwa przytulił się do mnie w łóżku, a potem gwałtownie mnie odepchnął. Później przyszła noc, kiedy nie wrócił do domu. Obudziłam się samotnie następnego ranka i wiedziałam, że musi być z nią.

Czułam się zrozpaczona i upokorzona i przez chwilę wydawało mi się, że tracę rozum. Na pewno właśnie tak się zachowywałam. Leila z dziecięcą radością wysłuchiwała, jak wyliczam różne szaleństwa, które zdarzyło mi się popełnić. Na przykład jak wtargnęłam do domu Sarah, kiedy był tam Charlie, i zalałam się łzami. Albo jak pojawiałam się u niej przez kilka kolejnych wieczorów i urządzałam sceny rozpaczy - wyłącznie po to, żeby uniemożliwić im spędzenie razem czasu.

- Opowiedz mi jeszcze raz, jak wpadłaś na nich w pubie w porze lunchu i wylałaś na nią całe swoje piwo - zachęcała mnie Leila.

Przyznawała, że sama chętnie posunęłaby się dalej i rzuciła talerzem z jedzeniem w twarz Sarah albo dziabnęła ją widelcem. Zaśmiewałam się do rozpuku, słuchając, jak opisuje wszystko to, co byłaby w stanie zrobić, żeby tylko zaspokoić chęć zemsty. Ale tak naprawdę wstydziłam się jak diabli. Nachodziłam Charliego i Sarah White. Zrobiłam z siebie idiotkę.

A potem, kiedy sądziłam, że życie nie może już być gorsze, jakiś nieznajomy z długimi, kręconymi włosami włamał się nocą do mojego pokoju, żeby coś ukraść, i zastawszy mnie samą w łóżku, wykorzystał nadarzającą się sposobność. Tak więc wyglądała moja sytuacja - w ciągu kilku krótkich tygodni najpierw zostałam porzucona, a później zgwałcona. Doprawdy nie wiem, jak wszystko mogłoby się potoczyć, gdyby nie Leila, która właśnie wtedy do mnie napisała i nakłoniła mnie do przyjazdu do Londynu, oferując mi mieszkanie w gościnnym pokoju swojej matki.

W miarę jak mijały kolejne miesiące, moje życie coraz bardziej kręciło się dookoła trattorii i ludzi, którzy tam pracowali. Uwielbiałam obyczaj wspólnych posiłków dla całego personelu, kiedy popołudniami spotykaliśmy się o określonej porze i opowiadaliśmy sobie niestworzone brednie, tłocząc się przy stole w małej, zagraconej kuchni, żeby spróbować specjałów dnia. Lubiłam odpowiedzialność, wynikającą z konieczności przestrzegania rozpisanych dyżurów, i podliczanie kasy przy końcu każdego wieczoru, bo to pozwalało mi zająć umysł i wypełniało całe dnie. Tylko poniedziałki bywały trudne, ponieważ wtedy lokal był zamknięty. Myśl o wolnym czasie przerażała mnie do tego stopnia, że zaczęłam się włóczyć z Guyonem. W słoneczne dni chodziliśmy na dalekie spacery, a kiedy padało, wpadaliśmy do kina albo zaglądaliśmy do muzeum. Guyon wyglądał na tak samo zdesperowanego jak ja i tak samo starał się być stale zajęty i zmęczony.

- Wcale nie jesteś zabawna - poskarżyła się Leila pewnego ranka, włażąc do mojego łóżka. - Obudź się wreszcie i ze mną pogadaj. Jaki z ciebie pożytek, jeśli w ogóle ze mną nie rozmawiasz?

- Proszę cię, idź sobie - błagałam. - Nie położę się dziś spać wcześniej niż o drugiej nad ranem i teraz potrzebuję jeszcze z godzinkę snu.

Leżała na ukos na mnie; w pewnej chwili przysunęła twarz do mojej twarzy, i to tak blisko, że czułam w jej oddechu zapach kawy.

- Ty zawsze albo pracujesz, albo włóczysz się z tą obleśną, tłustą ciotą Guyonem - wyrzekała. - Czemu nigdy nie wychodzisz ze mną, żeby gdzieś się zabawić?

Otworzyłam oczy i popatrzyłam się na nią sennie.

- Zrobię, co chcesz - obiecałam. - Ale nie teraz.

Podskoczyła, nieco zmieniając pozycję.

- Kocham cię, Alice.

- Wiem, wiem... - mruknęłam.

- Strasznie się nudzę. - Znowu się przesunęła. - A ty robisz się coraz bardziej beznadziejna.

Nie było szans, żeby sobie poszła.

- No dobrze, czego chcesz? Co mam zrobić?

Natychmiast wyskoczyła z łóżka.

- Ubieraj się, tylko szybko. Chcę ci pokazać najpiękniejszy widok w Londynie.

Leila włożyła jedwabną sukienkę i czarne martensy, wepchnęła kilka papierosów do wyszywanej perełkami torebki i zmusiła mnie, żebym przemaszerowała z nią całą drogę aż do St. James Park. Zatrzymałyśmy się na mostku biegnącym przez sam środek jeziora.

- Popatrz, to wcale nie wygląda jak Londyn, prawda? - oznajmiła z tryumfem. - Bardziej jak sceneria z jakiejś bajki.

Kiedy już poczuła się usatysfakcjonowana, że doceniłam najbardziej atrakcyjny widok, jaki miało do zaproponowania miasto, poszłyśmy na piechotę do Chinatown, żeby tam przejeść marną sumkę w jednej z restauracji przy Wardour Street. Potem przeniosłyśmy się do pubu na tyłach teatru w Soho, gdzie przez całe popołudnie sączyłyśmy drinka za drinkiem. Chyba zaczęłyśmy wyglądać trochę zbyt swobodnie, ponieważ pewien facet, który stawiał nam wino, koniecznie chciał nas zabrać do restauracji w sąsiedztwie. W dodatku z uporem twierdził, że jest właścicielem tamtego lokalu. Być może mówił prawdę, bo chociaż obie miałyśmy nieźle w czubie, a nasze zachowanie było stanowczo zbyt głośne, kelnerzy bez sprzeciwu przynieśli nam szampana i pozwolili zamówić pizzę.

Życie w cieniu Leili okazało się niebezpieczne i niszczące. Kiedy już, zarumienione i cuchnące winem, złapałyśmy ostatnie metro do domu, a Leila zaśmiewała się z tego, co sobie ów bogaty facet wyobrażał, zorientowałam się, że zdołałam zapomnieć o gwałcie na prawie cały dzień.

W ten sposób spędziłam blisko rok, mieszkając w apartamencie w Maida Vale i dokładając wszelkich starań, by nie dotykać ścian. Zdarzały się dni, kiedy pracowałam zbyt ciężko, ale i takie, kiedy piłam stanowczo za dużo. I pewnego popołudnia, gdy pomagałam nakrywać stoliki w knajpce, przypadkiem zerknęłam przez okno i zobaczyłam pewnego rudawego faceta, który właśnie przechodził przez ulicę, paląc skręta. To był Charlie, oczywiście. Zmierzał w kierunku naszego lokalu, żeby z powrotem wejść w moje życie.

Babetta

Przez długi czas nikt poza Babettą nie dostrzegał, co się dzieje z Nunziem. Minęło już parę miesięcy, odkąd przemówił albo ostatni raz pracował w ogrodzie. Wyłożyła wiklinowy fotel poduszkami i przyniosła dodatkowy pled, żeby wygodniej mu było siedzieć, lecz zmagając się samotnie z codzienną pracą, wnikliwie obserwowała męża w oczekiwaniu na jakieś zmiany.

W końcu Sofia, ich córka, zwróciła uwagę na to, że coś jest nie tak.

- Za każdym razem, kiedy do was przyjeżdżam, tata siedzi w tamtym fotelu nieruchomy jak posąg. Co mu się stało?

Babetta nie była pewna, jak to wytłumaczyć.

- Jak uważasz, czy on ma depresję? - naciskała Sofia. - Może powinnyśmy zabrać go do doktora, żeby przepisał mu jakieś leki.

- Nie ma potrzeby, córeczko. Tata czuje się całkiem dobrze. Potrafię się nim zaopiekować.

Babetta przestraszyła się, że jeśli wieść o tym się rozejdzie, mogą stracić swoje zajęcie w ogrodach Villa Rosa.

Sofia westchnęła ciężko i rozpoczęła zwykłą tyradę.

- Jesteś tutaj strasznie osamotniona. Nie macie telefonu ani samochodu. Przypuszczam, że dam radę przyjeżdżać tu z Salerno częściej niż dotąd, żeby sprawdzić, co się tu dzieje, ale mimo to... - spojrzała na ojca. - Byłoby lepiej, gdybyście przeprowadzili się na górę, do Triento. Może gdybyście mieszkali wśród ludzi, tata byłby weselszy. A ty nie powinnaś tak ciężko pracować. Ostatecznie można przecież kupić warzywa na rynku, zamiast hodować wszystko we własnym ogródku.

Babetta oczyma wyobraźni ujrzała mroczne mieszkanko przy jednej z tych wąskich bocznych uliczek w miasteczku.

- Tu jest nam całkiem dobrze - powtórzyła. - Nunzio na pewno nie chciałby zamieszkać w mieście. Lubi patrzeć na morze i mieć dookoła trochę przestrzeni. Jest do tego przyzwyczajony.

Córka pokręciła głową.

- W którymś momencie i tak będziecie musieli się przeprowadzić. Ten dom jest za duży i masz tu za wiele roboty. Co będzie, jeśli pewnego razu potkniesz się i upadniesz? Pomyśl o przyszłości, mamo.

Ale Babetta nie chciała sięgać myślami tak daleko na przód. Wydawało się, że czekają ich tam same niemiłe rzeczy: słabość, choroba, śmierć... O wiele łatwiej ciężko pracować i nie zastanawiać się zbyt często, co będzie.

- Nie jesteśmy na to gotowi - upierała się. - Nie chcemy się nigdzie przenosić. Jakoś damy sobie radę.

Nie zwierzyła się Sofii, że wszystkie warzywa, jakie zasadzili w ogrodach Villa Rosa, poszły w nasiona, bo nie było komu ich zebrać. Ani o tym, że chwasty zarastają grządki z kwiatami w pobliżu domu i że zabrakło czasu, by przyciąć pędy bugenwilli, która beztrosko rozprzestrzeniła się po całym tarasie.

- Nie musisz się o nas martwić - powiedziała w zamian. - Całkiem dobrze nam tu się żyje.

Trzy miesiące później Babetta zauważyła, że na jej bankowe konto przestały wpływać pieniądze. Mimo to nadal w miarę możliwości starała się troszczyć o ogród przy Villa Rosa, i czekała, co się wydarzy. Ale nic się nie wyjaśniło, a mieszkająca na północy rodzina nie odezwała się ani słowem. Babetta zapragnęła przedyskutować tę sytuację z Nunziem, on jednak nadal tkwił zamknięty w głębi swojego milczenia i niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w dal, opuszczając fotel tylko w porze posiłków albo gdy robiło się ciemno.

- Buongiorno nie żyje - mruczała do siebie z goryczą, patrząc na posąg Chrystusa na szczycie wzgórza.

Dopiero kiedy na drodze pojawił się obcy samochód, Nunzio okazał odrobinę zainteresowania. Przeszedł całą ścieżkę aż do końca, żeby popatrzeć z bliska na lśniącego, czarnego fiata, który stał zaparkowany przed bramą Villa Rosa.

Babetta już wcześniej dostrzegła młodą, elegancką kobietę, ubraną w kostium z czerwonej wełenki i pantofle na wysokich obcasach. Nieznajoma wysiadła z samochodu, włożyła klucz do zamka i weszła do ogrodu. Teraz musiała spoglądać na grządki z kwiatami, splątane jak nierozczesane włosy, i opadłe kwiatki bugenwilli, które domagały się uprzątnięcia ze ścieżki. Oficjalnie żadna z tych rzeczy nie należała do obowiązków Babetty. Nikt nie płacił jej za wykonaną pracę, więc czemu miała nadal to robić? Mimo wszystko zrobiło się jej przykro, że ktoś przyjechał na inspekcję akurat wtedy, kiedy ogród nie był w najlepszym stanie.

Przez pół godziny gapiła się na otwartą bramę, zupełnie tak samo jak Nunzio, ale kobieta w kostiumie nie pojawiła się w polu widzenia. Wiedziona ciekawością Babetta podeszła bliżej, żeby zerknąć na dziedziniec i przekonać się, czy zdoła cokolwiek zauważyć, i jej wysiłek został nagrodzony. Nieznajoma stała pod drzewem granatu i robiła notatki w wielkim, skórzanym notesie.

W pewnym momencie podniosła głowę i dostrzegła Babettę.

- Buongiorno! - zawołała przyjaźnie.

Babetta postąpiła kilka kroków naprzód, przekraczając otwartą bramę.

- Buongiorno - odpowiedziała z niezdecydowaniem. - Jestem tutejszą ogrodniczką. Czy mogę pani w czymś pomóc, signora?

- Nie sądzę. - Kobieta szerokim gestem wskazała na zaniedbany ogród. - Wygląda na to, że od pewnego czasu nikt niczego tu nie robił.

- Pieniądze przestały przychodzić - odparła cierpko Babetta. - Mimo to starałam się choć trochę dbać o ten ogród, ale ostatnimi czasy mój mąż zaczął chorować i wszystko...

- Proszę się nie tłumaczyć - przerwała jej kobieta. - Tak czy owak, będziemy musieli sprowadzić tu firmę ogrodniczą. Budynek także wymaga odmalowania. Czeka nas mnóstwo roboty.

- Czy mam rozumieć, że rodzina Barbieri zdecydowała się tu wrócić? - spytała Babetta z nadzieją.

- Nie, postanowili sprzedać posiadłość. To znaczy, żona postanowiła, bo jej mąż umarł parę miesięcy temu. Zdaje się, że był znaną tutaj osobą, prawda?

- Prawda - Babetta skinęła głową, zadowolona, że może podzielić się wiedzą. - Był Amerykaninem. To on wzniósł ten wielki posąg Chrystusa, który stoi na górze. Więc mówi pani, że on nie żyje? No cóż, przynajmniej pozostał ten posąg, żeby ludzie o nim pamiętali.

- Tak sądzę. - Kobieta wzruszyła ramionami. - W każdym razie wdowa nie zamierza tu przyjeżdżać, żeby go podziwiać. Dostałam instrukcje, że mam sprzedać posiadłość najszybciej, jak będzie to możliwe.

Babetta się odwróciła, żeby rzucić okiem na starą willę z pomalowanymi na różowo ścianami, okiennicami pokrytymi warstwą lakieru i tarasem, który został wyłożony płytkami w jaskrawym kolorze.

- Aż przykro patrzeć, że taki dom stoi pusty i niszczeje - mruknęła.

- Kiedy trochę się go odnowi, powinien być wart niezłą sumkę. Stąd można zejść na dół, aż do samego morza, prawda?

- Tak, ale schody nie są już bezpieczne. Stopnie trochę się porozpadaly.

Kobieta zmarszczyła brwi i szybko zapisała następną uwagę w skórzanym notesie.

- Ta firma ogrodnicza, o której pani mówiła... - Babetta się zawahała, ale odważnie mówiła dalej. - Oni na pewno będą chcieli mnóstwo pieniędzy za swoje usługi. Mój mąż niedługo wyzdrowieje i będziemy mogli z powrotem pracować przy porządkowaniu ogrodu. Zrobimy to za o wiele lepszą cenę.

Kobieta nie wyglądała na przekonaną.

- Zobaczymy - odparła.

- No cóż, w takim razie przynajmniej niech pani pozwoli zaproponować sobie coś do picia. Może kawę? A może sok z naszych własnych pomarańczy?

- Poproszę espresso. To będzie fantastycznie.

Robiąc kawę, Babetta mówiła do Nunzia, chociaż mąż nie dawał najmniejszego znaku, że w ogóle słucha.

- Czy uwierzysz, że oni sprzedają Villa Rosa? Ta posiadłość była w rękach rodziny Barbierich od ponad pięćdziesięciu lat! A teraz ktoś to przejmie i w końcu doprowadzi do porządku. Pewnie różni ludzie będą tu przyjeżdżać i odjeżdżać. Dzięki temu widok z twojego fotela będzie trochę bardziej urozmaicony, co?

Postawiła dzbanek z kawą na tacy, a obok dwie maciupeńkie filiżanki i cukiernicę.

- Lepiej się pospiesz z tym powrotem do zdrowia - syknęła, zabierając tacę, żeby zanieść ją do Villa Rosa. - Musimy zrobić porządek w ogrodzie albo stracimy robotę.

Razem z signorą sączyły kawę pod rosnącym na środku dziedzińca drzewem granatu. To było miejsce, w którym Babetta często odpoczywała; przysiadała na niskim murku, żeby ulżyć nogom i rozkoszować się ciepłem słonecznych promieni.

- Zastanawiam się, kto mógłby kupić taką posiadłość - dumała, spoglądając na rzędy drzew owocowych i rozciągnięty na horyzoncie niebieski plasterek morza.

- Pewnie jacyś cudzoziemcy - odpowiedziała signora. - Albo jakiś biznesmen, który będzie wynajmować dom na lato.

Ale Babetta miała nadzieję, że sprowadzi się tu jakaś porządna włoska rodzina z dziećmi, a ona będzie mogła nasłuchiwać, jak maluchy bawią się na dziedzińcu.

- To taki piękny dom. - Wiedziała, że w jej głosie brzmi tęsknota. - Ktoś zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia. Jestem tego pewna.

Alice

Charlie z niepewną miną zatrzymał się przy ladzie. Do piersi przyciskał brązową torbę z płótna, zawierającą dzisiejszy numer „The Guardian”, kilka egzemplarzy NME i jedną z tych starych powieści z serii Penguin Classic w pomarańczowych okładkach. Wszystko w nim było takie znajome, a mimo to wydawało się jakby odmienione.

- Stęskniłem się za twoją buzią - oznajmił na wstępie.

Nie spodziewałam się takich słów, więc jego wyznanie na chwilę zupełnie mnie rozbroiło. Potem znów obudził się we mnie gniew.

- Tak? A co z Sarah White?

- To była pomyłka. Już skończone.

- Pomyłka?

Knajpka nie wydawała się odpowiednim miejscem do kłótni, więc starałam się mówić cicho i spokojnie.

- Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Cieszysz się, że mnie widzisz, Alice?

- Tak... Nie. Sama nie wiem. Po co przyjechałeś?

- Zwyczajnie, żeby się z tobą zobaczyć. To już prawie rok. - Zrobił taką minę, jakby pragnął mnie wzruszyć. - Masz teraz dłuższe włosy i wydaje mi się, że zeszczuplałaś.

Przeczesałam palcami czuprynę.

- Biegam tu przez sześć nocy w tygodniu i to pozwala mi zachować figurę - odpowiedziałam i zaraz zezłościłam się sama na siebie, że zbyt przyjaźnie odnoszę się do niego. Za szybko ustąpiłam. - Posłuchaj, Charlie. Nie mogę z tobą rozmawiać. Zaraz będzie tu pełno ludzi, a ja mam jeszcze mnóstwo roboty.

- Może później?

- Później będę zmęczona.

- W takim razie umówmy się rano na kawę.

- W porządku. Jeśli chcesz, możemy się spotkać w kafejce przy stacji metra. Byle nie za wcześnie.

Patrzyłam za nim, jak odchodził. Stawiał kroki z mniejszą pewnością siebie, zwieszając przy tym nisko głowę. Rok temu nie wyobrażałam sobie, że jego widok mógłby nie sprawić mi przyjemności.

- Czy to był twój dawny chłopak?

Guyon podglądał nas przez uchylne drzwi od kuchni.

- Czemu tak sądzisz?

- Bo widzę twoją minę, Alice. Jesteś bardzo poruszona.

Uśmiechnęłam się.

- Poruszona? To brzmi strasznie dramatycznie. Chodzi o to, że właściwie nauczyłam się żyć bez niego.

- W takim razie odeślij go do wszystkich diabłów. Powiedz, że już nie jesteś zainteresowana.

- To nie takie proste.

Przez cały wieczór, gdy witałam po imieniu wszystkich naszych stałych gości, odbierałam od nich płaszcze i wskazywałam drogę do stolików, moje myśli krążyły dookoła Charliego. Pewnie był gdzieś w pobliżu. Powiedział, że stęsknił się za moją buzią i że Sarah to pomyłka. Przez tak długi czas chciałam usłyszeć od niego te słowa.

Gdy wreszcie powiedzieliśmy ostatniemu klientowi „dobranoc”, pozwoliłam, żeby Guyon nalał mi kieliszek wina i bombardował mnie pytaniami.

- Dlaczego się z nim rozstałaś?

- Sam odszedł z jedną z naszych znajomych.

- Miły gość, nie ma co. - Guyon odsunął na bok butelkę wina.

- Wydaje mi się, że już zerwali ze sobą. Przynajmniej tak powiedział.

- Po prostu rzuciła go w cholerę, więc przywlókł się tutaj, żeby cię odszukać. - Sprawiał wrażenie poirytowanego. - Mam nadzieję, że powiesz mu, dokąd ma się wynosić.

- Nie wiem.

Powoli sączyłam wino. Czułam się niezręcznie - jak zawsze, kiedy piłam alkohol w obecności Guyona.

- Byłam zupełnie rozbita, gdy mnie zostawił. Myślałam wtedy, że mogłabym zabić, byleby go odzyskać...

- Powiedz mu, że już za późno. Że masz kogoś innego.

- Ale przecież nie mam.

- To nie pora, żeby mówić prawdę. - Guyon znów wyciągnął butelkę i napełnił mój kieliszek. - Pomyśl o Glorii Gaynor, skarbie.

Poszedł wreszcie dokończyć porządki w kuchni; słyszałam, jak podśpiewuje pod nosem „I will Survive”, i to bardziej wylewnie niż zwykle. Roześmiałam się, bo wiedziałam, że tego oczekuje, kiedy jednak poszłam podliczyć kasę, bardziej było mi do płaczu niż do śmiechu.

Czy jeśli Charlie chciałby znowu być ze mną, to czy bym się zgodziła? Przez dwa lata byliśmy tak blisko. Spaliśmy w jednym łóżku i wszystko robiliśmy razem, z wyjątkiem chodzenia na wykłady i seminaria. Wydawało się, że jakaś część mnie zawsze pozostaje z nim związana.

Wiedziałam, że nie znalazł wspólnego języka z moją mamą, ale uważałam, że to jej wina. Żyła w wąskim, mocno ograniczonym świecie, gdzie najważniejszym problemem była lista zakupów i nowa pralka, ładowana od przodu. Nigdy wcześniej nie spotkała ludzi takich jak Charlie i jego rodzina. Nie miała pojęcia, jak z nimi rozmawiać.

Z początku ja również czułam się onieśmielona rodziną Charliego. Jego tata był lekarzem; dwaj starsi bracia poszli w ślady ojca, wybierając taki sam zawód. Mieszkali w olbrzymim domu, pełnym książek i staroci, i zawsze toczyli dyskusje na temat kwalifikacji zawodowych różnych ludzi. „Poznałaś już Jane. Ona ma dyplom z biochemii” - tak zwykle zaczynały się rozmowy. Należeli do osób, które każde towarzyskie spotkanie potrafią zmienić w coś w rodzaju modlitewnego zgromadzenia. Lubili ustawiać krzesła w ciasnym kręgu i toczyć dyskusje na odpowiednie tematy.

Nikt z nich nie zawracał sobie głowy moją osobą. Wiem to na pewno, ponieważ zawsze wspominali byłą dziewczynę Charliego i pilnowali, żeby na bieżąco wiedział, co u niej słychać. Któregoś razu nawet zaprosili ją na herbatę, kiedy ja tam byłam. Usiadła na jednym z drewnianych krzeseł, ustawionych w krąg, a ja zostałam na sofie i zajęłam się przeglądaniem magazynów, które właśnie kupiłam. Matka Charliego orzekła, że niepotrzebnie marnuję pieniądze, bo za tę samą sumę można kupić jakąś przyzwoitą książkę.

Po pewnym czasie zaczęli akceptować moją rolę w życiu Charliego. Musieli przecież widzieć, jak trzyma mnie za rękę albo bawi się moimi włosami, i doszli do wniosku, że całkiem poważnie traktował nasz związek. Albo może dodali mnie do listy innych jego niepowodzeń i uporczywych zachcianek. Dyplom z historii sztuki zamiast z medycyny i małe stworzenie z brązowymi włosami i północnym akcentem zamiast dziewczyny stąd. Coś, co należy znosić z pogodnym uśmiechem.

To śmieszne, jak w związku zmienia się układ sił. Z początku Charlie starał się sprawić mi przyjemność. Miał zwyczaj planować dla nas krótkie, jednodniowe wycieczki. Jechaliśmy na wybrzeże, żeby tam posiedzieć na ustawionych na pomoście leżakach i pogapić się na morze, albo odkrywał nagle jakieś historyczne miejsce i zabierał mnie tam, abyśmy mogli zwiedzić kościół i cmentarz, przejść się po starych szlakach, a potem w porze lunchu wpaść do pubu na frytki i piwo.

Ta rutyna uległa zakłóceniu podczas naszego pobytu w Szkocji. Wsiedliśmy do pociągu, a potem jeździliśmy po nizinach autostopem, śpiąc, gdzie popadnie, bo brakowało nam kasy na hotel ze śniadaniem. W dodatku nie byliśmy zbyt dobrze wyekwipowani. Nie mieliśmy nawet latarki i musieliśmy używać zapalniczki Charliego, żeby cokolwiek widzieć, kiedy zapadł zmrok. Pierwszą noc spędziliśmy, leżąc w naszych śpiworach na przystanku autobusowym, a ja starałam się usilnie zapomnieć o istnieniu szczurów. Drugiej nocy zdążyło zrobić się ciemno, zanim znaleźliśmy kościół, w którym drzwi nie zostały zamknięte na klucz. Przespaliśmy się na podłodze koło ławek, ale było nam twardo i niewygodnie.

- Pomyśl tylko o tych ludziach, którzy mieszkają w domach w pobliżu - powiedziałam tęsknym tonem. - Leżą sobie w wygodnych łóżeczkach pod puchowymi pierzynkami i przy włączonym kaloryferze.

- Nudziarze - odparł Charlie. - Nie ma to jak wyruszyć na spotkanie przygody, tak jak my. Możemy jechać dokądkolwiek i robić wszystko.

Po przebudzeniu położyliśmy parę monet na tacy i wyszliśmy na zewnątrz, prosto w wiosenny, rześki poranek. Okazało się, że kościół znajduje się w całkiem odludnym miejscu, nad samym brzegiem jeziora, a otaczają go pofałdowane pola i wysokie, liściaste drzewa.

- To coś wspaniałego, nieprawdaż? - zachwycałam się. - Wczoraj wieczorem było tak ciemno, że nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy.

Charlie przyciągnął mnie do siebie.

- Tak to właśnie jest z przygodami - powiedział. - Mogą się zdarzyć całkiem nieprzewidziane rzeczy.

Nagle ogarnęło mnie poczucie niezmąconego szczęścia, gdy wszystko - łącznie z nami - wydaje się całkowicie doskonałe. Zupełnie jak wtedy, kiedy umierasz z głodu i dolatuje do ciebie zapach smażonego boczku albo właśnie ugryzłeś pierwszy kęs czekolady.

Charlie zdawał się wyczuwać mój nastrój i w ciągu kilku następnych tygodni wyraźnie zaczął się wycofywać. Oznaki były dość subtelne. Już nie dotykał mnie tak często, a przedrzeźniał odrobinę bardziej niż zwykle; poza tym nie zawsze był uprzejmy powiedzieć, dokąd wychodzi. Właśnie tak mnie traktował. I teraz nagle przyjeżdża za mną do Londynu, a ja się zastanawiam, czego chce.

Z roztargnieniem pomogłam Guyonowi zamknąć lokal i wróciłam do mieszkania, marząc tylko o tym, żeby jak najszybciej położyć się spać i zapomnieć o wszystkim aż do rana. Zastałam Leilę samą i mimo późnej pory zupełnie przytomną. Siedziała przy kuchennym stole, skrobiąc coś zawzięcie w grubym zeszycie w linię.

- Cześć - powiedziała, nie podnosząc głowy.

- Dobranoc - odparłam i wyniosłam się chyłkiem z kuchni, wdzięczna, że nie wciągnęła mnie w żadną konwersację.

Sen za nic nie chciał jednak przyjść. W głowie trzepotały mi tysiące myśli i w żaden sposób nie mogłam się uspokoić. Od czasu do czasu słyszałam, jak Leila chodzi po kuchni, robiąc sobie herbatę albo przypalając papierosa od palnika na gazowej kuchence. Być może sen też jej unikał.

Musiałam trochę drzemać, ponieważ rzeczywistość mieszała mi się z marzeniami, a w większości z nich pojawiał się Charlie. Niósł swoją brązową torbę i zabierał mnie na kolejną przygodę, ale nie udawało nam się nigdzie dotrzeć.

Rano czułam się fatalnie, gorzej niż na kacu. Oczy miałam zapuchnięte jak świnka, a moja cera nabrała brzydkiego, żółtawego odcienia. Leila była tam, gdzie widziałam ją po raz ostatni - wciąż zapełniała kartki zeszytu szalonym, pająkowatym pismem, mając pełną niedopałków popielniczkę pod łokciem.

- Co robisz?

- Hmm... Piszę książkę - odparła głosem nieco zachrypniętym od nadmiaru papierosów.

- Naprawdę? O czym? Mogę przeczytać?

Odłożyła długopis i pogrzebała po omacku w poszukiwaniu następnego papierosa.

- Ale może wtedy, kiedy ją skończę, dobrze? To jest o psach.

Byłam zupełnie zdezorientowana.

- O tym, jak je tresować, czy...?

- Nie, to powieść. Anglicy mają obsesję na punkcie psów, prawda? W takim razie czy książka o nich może nie stać się bestsellerem?

- Najpierw będziesz musiała ją wydać. Nie sądzę, żeby łatwo ci poszło.

Leila nie należała do osób, które przejmują się przeszkodami, jakie piętrzy przed nimi życie.

- Znam pewnego chłopaka, z którym czasem piję w Coach & Horses. Jest agentem literackim. Spodziewam się, że mi pomoże.

Spróbowałam przeczytać parę linijek, ale zaśmiała się i zasłoniła zeszyt łokciem.

- Przestań!

- No, pozwól!

- Nie. Czeka mnie jeszcze długa droga, zanim ktoś będzie mógł to zobaczyć. Czy mogę cię prosić o przysługę?

- Jasne. O co chodzi?

- Załatw mi parę zmian kelnerskich w waszej knajpie. Potrzebuję kasy.

Całe wieki trwało, zanim Leila w końcu wydała fundusze, jakie zostawiła jej matka. Nie miała zbyt wielu wydatków. Ja wypełniłam jej lodówkę jedzeniem, głównie sałatą i chlebem z ziarnem sezamowym z miejscowego greckiego sklepiku, a ponieważ nie musiała płacić czynszu, to właściwie jedynym jej wydatkiem były papierosy, choć i tak wycyganiała je, gdzie tylko mogła.

- Nie chcę pracować więcej niż przez dwie albo trzy noce w tygodniu, bo muszę się skoncentrować na pisaniu - dodała.

- Okay, w takim razie zerknę dziś na rozkład dyżurów i zobaczę, czy uda mi się gdzieś cię wcisnąć - obiecałam. - Ale pamiętaj, że musisz być o czwartej trzydzieści na posiłku dla obsługi. Guyon wpada w szał, jeśli ktoś nie spróbuje jego specjałów.

Zmarszczyła brwi.

- Ja chcę tam pracować, a nie obżerać się jak prosię. Robbie nie miał nic przeciwko temu, że nie przychodziłam na jedzenie.

- No cóż, ale Robbie już nie jest menedżerem. Pamiętaj, że teraz ja jestem szefową.

Uśmiała się serdecznie.

- Hej, ty! A tak przy okazji, to co ci się stało? Czemu tak wcześnie poderwałaś się z łóżka i w dodatku wstałaś lewą nogą?

Wiedziałam, że nie będzie zachwycona, jeśli jej powiem o randce z Charliem.

- Bo muszę wyjść. Umówiłam się na śniadanie z przyjacielem.

To wszystko, co powiedziałam.

- Tak? Z kim?

- Powiem ci później. Chwilowo idę wziąć prysznic.

Spóźniłam się i Charlie już na mnie czekał. Brązowa torba wisiała smętnie z tyłu na krześle, a cały stolik zasłany był różnymi gazetami, które ze sobą przyniósł. Na mój widok odsunął je na bok i wstał.

- Alice...

Pochylił się, żeby mnie uścisnąć. Poczułam zapach papierosów i wilgotnej wełny, co dziwnym trafem wydało mi się pokrzepiające.

- Witaj, Charlie. - Zmusiłam się, żeby go odepchnąć.

- Jak dobrze znów cię widzieć. - Uśmiechnął się, kiedy usiedliśmy naprzeciwko siebie. - Wyglądasz fantastycznie, wiesz?

Odsunęłam na bok kosmyk włosów.

- Naprawdę? Dzięki.

- Proszę. - Podał mi menu. - Może zamówimy sobie wystrzałowe śniadanko, jakie zawsze jedliśmy w niedziele? Zobacz, dają tu to jajeczne coś, co tak lubisz, podlane takim lepkim sosem.

- Sosem holenderskim - rzuciłam okiem na kartę dań. - Szczerze mówiąc, wcale nie jestem głodna.

- Zjedz coś - upierał się. - Ja zapraszam.

Zachowywał się tak oficjalnie i nienagannie, jakbyśmy byli na pierwszej randce.

- Charlie, nie wiem, po co przyjechałeś ani czego ode mnie chcesz, więc nie mogę jeść, bo jestem strasznie zdenerwowana - wypaliłam.

- Prawdę powiedziawszy, ja też trochę się denerwuję - przyznał.

- Ty? Dlaczego?

Wyciągnął coś z torby i postawił na stole między nami. Małe, kwadratowe pudełeczko, pokryte zielonym aksamitem. Gapiłam się na nie z nadzieją, że wewnątrz znajduje się coś innego, niż podejrzewałam.

- Co to jest?

- Pierścionek.

Kelnerka wybrała sobie ten właśnie moment, żeby do nas podejść; miałam wrażenie, że to trwa całą wieczność, zanim zapisała w notesie moje skromne zamówienie, składające się z kawy i croissanta.

- Charlie, czemu przyniosłeś mi ten pierścionek? - spytałam natychmiast, kiedy odeszła.

- Chyba wiesz czemu. - Sięgnął przez stół i objął moje palce ciasnym uściskiem. - Bo stęskniłem się za tobą i doszedłem do wniosku, że spieprzyłem sprawę. I chciałem ci dać do zrozumienia, że mamy przed sobą wspólną przyszłość.

- Proszę, nie... - jęknęłam, ale nie cofnęłam dłoni.

- Alice, czy zostaniesz moją żoną?

Co prawda nie ukląkł przede mną, ale jego słowa zabrzmiały niezwykle uroczyście.

- Nie. To nie byłaby właściwa decyzja.

- Przecież ty wciąż mnie kochasz, mam rację?

- Uczciwie mówiąc, sama nie wiem.

- Przynajmniej popatrz na ten pierścionek. To szmaragd. Będzie pasował. - Wydało mi się, że w jego oczach pojawiły się łzy.

- Proszę, schowaj go z powrotem. Nie chcę go oglądać.

- Jesteś pewna? Jest naprawdę przepiękny. Całe wieki trwało, zanim go wybrałem.

Teraz łzy poleciały mi już na dobre. Niektóre nawet zaczęły spływać po policzkach.

- Charlie, rzuciłeś mnie - powiedziałam miękko. - I nie wydaje mi się, żebym ci to już wybaczyła. Poza tym, co z tymi wygłupami, które wyprawiałam z tobą i Sarah? Z tym całym szaleństwem? Podkradałam ci w barze drinki i zjawiałam się pod jej domem w środku nocy, żeby płakać.

Zdołał się uśmiechnąć.

- Sarah wściekała się jak diabli. W którymś momencie chciała nawet zadzwonić na policję. Ale wiesz, kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że właściwie to było niesamowicie śmieszne.

- Naprawdę?

- Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy się zjawisz. Byłaś taką małą furiatką i myślałem, że to głupie, żeby się ciebie bać. Sarah jest dwa razy potężniejsza od ciebie. Zresztą, można powiedzieć, że zasłużyła sobie na to. Zniszczyła ciebie i mnie, mam rację?

- Zasłużyła tylko na połowę oskarżeń - przypomniałam mu.

Kelnerka przyniosła nasze zamówienie, a potem zatrzymała się, żeby zetrzeć rozsypany na stole cukier. Zastanawiałam się, czy zauważyła, że Charlie płacze.

- Tak, wiem, że to także moja wina. - Wpatrywał się w pudełeczko, które wciąż stało między nami. - Ale teraz rozumiem, że to był błąd, i to olbrzymi. Nawet jeśli nie chcesz za mnie wyjść, i tak przecież możemy być razem.

- Nie bardzo wierzę, żeby to było możliwe.

- Oczywiście, że jest! Przeprowadzę się do Londynu, jeśli chcesz. Możemy znaleźć sobie jakieś mieszkanie. Proszę cię, Alice!

- Nie jestem pewna - oświadczyłam z niezdecydowaniem. - Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć.

- Widujesz się z jakimś chłopakiem?

- Nie.

- Czy byłaś z kimś od... no wiesz, od tamtej nocy? - W głosie Charliego brzmiało zakłopotanie.

- Chciałeś zapytać, czy z kimś spałam? Nie.

Potrząsnął głową.

- Z punktu widzenia psychologii to nie jest dla ciebie dobre, Alice. Powinnaś zostawić przeszłość za sobą, pozwolić, żeby ta rana się zagoiła.

- Kiedy ja naprawdę czuję się całkiem nieźle - obstawałam przy swoim.

- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się rozmawiać z kimś na ten temat?

- Nie, nie zdarzyło.

Nie chciałam niczyich porad ani, co gorsza, nie chciałam się dzielić swoją historią z jakąś inną kobietą, która także została zgwałcona. Wydawało się, że o wiele lepszym rozwiązaniem byłoby odsunąć tę sprawę, ukryć ją gdzieś na dnie pamięci, aż będę wiedziała, co z nią zrobić. Mimo to pewnie Charlie miał rację. Tamto zdarzyło się ponad rok temu i być może potrzebowałam poczuć, jak to jest być z kimś.

- Zatrzymałem się w mieszkaniu brata w Camden. - Puścił moją dłoń i wsunął pudełeczko z pierścionkiem do wierzchniej kieszeni torby. - Możesz tam ze mną pojechać, jeśli chcesz. Tylko po to, żeby się poprzytulać.

Skrzyżowałam ramiona na piersi.

- Według mnie to nie jest dobry pomysł.

- Tylko ten jeden raz, Alice...

Uśmiechnął się, jakby wiedział, jak podnosząca na duchu wydaje się perspektywa, że wreszcie będę mogła go objąć, a potem zwinąć się w kłębek w namiocie z koców i prześcieradeł i bezpiecznie spocząć tam w cieple męskich ramion.

Charlie złożył gazety i odsunął książkę.

- To zależy od ciebie, Alice.

- No dobrze, możemy się poprzytulać - ustąpiłam. - Ale tylko przez pół godziny.

Uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby już zwyciężył.

- No oczywiście, jeśli tego sobie życzysz.

Po wyjściu z kafejki znów wziął mnie za rękę, a drugą ręką machnął, żeby przywołać czarną taksówkę. Kiedy już siedzieliśmy na tylnym siedzeniu, przycisnął swoją nogę do mojej; w ten sposób przez całą drogę do mieszkania jego brata w Camden część mnie stykała się z ciałem Charliego.

Babetta

Nawet w te dni, kiedy niebo było sinoszare i pełne deszczowych chmur, a zimny wiatr rozrywał powierzchnię morza, Babetta zakładała na głowę stary szal i szła pracować w ogrodach Villa Rosa. Zbierała owoce, które spadły z drzewek cytrynowych obok domu, wyrywała chwasty z grządek z kwiatami i ustawiała donice z czerwonym geranium przy szorstkich, kamiennych ścianach. Nie troszczyła się o to, że jej własny ogród leży odłogiem albo że w palenisku wygasł ogień, czy że mąż został w domu i będzie musiał sam o siebie zadbać. Mógł sobie siedzieć przy kuchennym stole przez całe popołudnie, jeśli przyszła mu na to ochota, ale i tak nikt nie postawił przed nim talerza z zupą, nie podał grubo krojonych kromek chleba czy kawałków ziarnistego parmezanu. Na razie Babetta nie miała czasu, żeby się nim zajmować. Jej jedyną troską była Villa Rosa.

Pomimo bólu w lewym biodrze i sztywnych kolan czuła, jak ogarnia ją podekscytowanie. Od tak dawna nie działo się nic interesującego, a teraz tyle miało się zmienić. Pracując przez cały boży dzień, bez chwili wytchnienia, wyobrażała sobie rodzinę, która być może przyjedzie tutaj, żeby zamieszkać w starym domu - olśniewająco piękną żonę w najmodniejszych strojach, dzieci, które będą się bawić na dziedzińcu obok drzewa granatu, i męża, przyjeżdżającego z miasta na weekendy najnowszym modelem szybkiego auta. Na pewno docenią kogoś takiego jak ona, kto może mieć oko na posiadłość, gdy sami będą zajęci resztą swojego życia. Być może w letnich miesiącach będą urządzać przyjęcia na wolnym powietrzu, ze sznurami kolorowych lampek rozciągniętymi pomiędzy drzewami i muzyką, grającą przez całą noc... Wtedy Babetta znajdzie sobie drugi fotel z wikliny, usiądzie obok Nunzia i razem całymi godzinami będą się przyglądać ludziom, którzy przyjeżdżają i odjeżdżają.

Babetta już zaczynała odnosić wrażenie, że powoli odzyskuje kontrolę nad tym, co się dzieje w ogrodzie, gdy pewnego dnia zjawili się trzej mężczyźni. Wjechali na wstecznym biegu swoją białą półciężarówką wprost przez bramę Villa Rosa.

- Ostrożnie, tylko ostrożnie - zrzędziła Babetta, jednocześnie mierząc podejrzliwym wzrokiem leżący z tyłu auta sprzęt.

Ujrzała mnóstwo grabi i szpadli, coś, co wyglądało jak piła łańcuchowa, oraz masę innych narzędzi, z którymi mógł poradzić sobie tylko silny mężczyzna.

- Co tu robicie? - spytała tonem wymagającym natychmiastowej odpowiedzi. - Kim jesteście?!

- Jesteśmy ogrodnikami - odezwał się ten starszy. - Mamy doprowadzić ogród do porządku.

- Nie ma potrzeby. Sama się nim zajmuję.

Wyglądał na zmieszanego.

- Chyba trafiliśmy pod właściwy adres, prawda? Czy to Villa Rosa?

- Tak, ale chyba zaszło jakieś nieporozumienie - odparła. - Już nie jesteście tu potrzebni.

- Signora, dostaliśmy bardzo konkretne polecenia. - Wyjął z kieszeni jakąś pogniecioną kartkę i przebiegł oczyma jej treść. - Przyciąć pnącza. Wypielić grządki z kwiatami i posiać trawę. Spryskać chwasty, strumieniem sprężonej wody oczyścić ścieżki, przystrzyc trawniki. Sama pani widzi, ile jest do zrobienia. Najlepiej będzie, jeśli od razu zabierzemy się do pracy.

Babetta cierpiała przez cały ranek, prześladowały ją odgłosy ich pracy - stukot i warczenie maszyn, trzask upadających na ziemię gałęzi... Próbowała się oderwać, zająć pracą we własnym zaniedbanym ogrodzie, ale coś ciągnęło ją na taras. Przystawała obok fotela Nunzia, z ciekawością myśląc, co dokładnie dzieje się za wysokim murem, który zasłaniał widok na Villa Rosa.

W porze lunchu nie mogła już wytrzymać ani chwili dłużej. Wycisnęła sok z kilku cytryn do wielkiego, szklanego dzbanka, wrzuciła tam kilka gałązek mięty oraz masę kostek lodu i pomaszerowała do Villa Rosa, po drodze dla zachowania równowagi opierając go na piersi.

- Ragazzi - zawołała do mężczyzn. - Musicie być już porządnie głodni. Najpierw przyniosłam wam coś, co was odświeży.

Z wdzięcznością przyjęli rześki, gorzkawy napój. Kiedy pili, Babetta rozglądała się dookoła. Wszystko zostało porąbane na kawałki, nawet splątane pęta kwitnącej wisterii, która wspinała się aż do tarasu na piętrze. Teraz ogród wydawał się nagi i zawstydzony. Tu i ówdzie dostrzegła kępki chwastów, które przeoczyli, i leżące na ziemi sadzonki, przypadkowo wyrwane zamiast zielska. Babetta ze smutkiem pokręciła głową i parę razy z dezaprobatą pstryknęła językiem o zęby, ale udało jej się zachować milczenie.

Alice

Charlie mieszkał u swojego brata zaledwie od paru dni, a już zapełnił gościnny pokój swoimi rzeczami: mnóstwem porozrzucanych tu i ówdzie monet, rozmaitymi butami nie od pary i ciśniętymi byle gdzie ubraniami. Leżąc na podwójnym łóżku, przypominałam sobie, jak irytujące jest życie pod jednym dachem z kimś, komu do tego stopnia nie zależy na utrzymaniu porządku. Kilka minut wcześniej Charlie i ja - pomimo wcześniejszych ustaleń, że będziemy się tylko przytulać, ochoczo zmuszaliśmy sprężyny do nieustannego skrzypienia.

Wszystko odbyło się w dokładnie taki sposób, jak pamiętałam. Oboje wiedzieliśmy, co należy robić i jak dopasować nasze działania, żeby zmieniły się w przyjemną, dającą szczęście namiętność. A teraz, gdy było już po wszystkim, odczuwałam głównie niesamowitą ulgę. Zupełnie jakby dzięki temu udało się zepchnąć tamtą noc gwałtu nieco głębiej w przeszłość.

Kiedy tak leżałam, obserwując bałagan, jaki zrobił w pokoju Charlie, uderzyły mnie dwie sprawy. Po pierwsze, że mogłabym naprawdę łatwo zanurzyć się z powrotem w nasze wspólne życie - wynająć wspólnie jakieś nieduże mieszkanko, a w weekendy chodzić na długie spacery i oglądać zagraniczne filmy. Wydawało się to o wiele lepszym rozwiązaniem niż samotność, nawet jeśli skończyłoby się na tym, że musiałabym wiecznie walczyć z bałaganem. Drugą rzeczą była myśl, że wolałam samą siebie z czasów, kiedy byłam z Charliem. Jakimś sposobem uważałam się wówczas za mądrzejszą i bardziej atrakcyjną.

Bez trudu mogłam stwierdzić, że Charlie sprawiał wrażenie szczęśliwego. Leżał blisko, dopasowując się do kształtu mojego ciała, i nieustannie to zapadał w drzemkę, to się z niej budził. W jednej chwili pochrapywał cichutko przez zatkany nos, a za moment otwierał oczy i uśmiechał się do mnie. To wprawiało mnie w niesamowicie pogodny nastrój. Mogłabym zostać z nim przez całe popołudnie, a nawet raz albo dwa razy zmusić sprężyny do ponownego skrzypienia.

Aż nagle przypomniałam sobie o Leili. Zostawiłam ją, żeby pójść na śniadanie, a teraz minęła pora lunchu. Wysunęłam rękę spod ciężaru ramienia Charliego i wyślizgnęłam się z łóżka. Chrząknął i przetoczył się na drugi bok, zapadając w głęboki sen. Wyrwanie go z tak błogiego stanu wydało mi się dość małoduszne, więc poszukałam w rumowisku jakiegoś długopisu i naskrobałam kilka słów na białym marginesie gazety.

- „Przyjdź wkrótce do mnie do restauracji - napisałam, a słowa stopniowo skręcały w dół strony. - Postawię ci obiad i zaproszę na butelkę wina”.

Zostawiłam gazetę obok paczki papierosów, pospiesznie narzuciłam na siebie ubranie i wymknęłam się z mieszkania. Przez całą drogę na Maida Vale czułam się dziwnie rozradowana. Jeszcze nie byłam gotowa, żeby popatrzeć na szmaragd, ale powoli zaczynałam dopuszczać do siebie myśl, że może rzeczywiście powinniśmy być razem. Owe niewielkie drobinki miłości, które odrzuciłam precz, gdy Charlie mnie zostawił, z pewnością szybko powrócą. To wydawało się tak łatwe, jak przybranie na wadze kilku kilogramów. A jeśli byłabym z Charliem, to moja przyszłość przestałaby wydawać się taka głupia i niezrozumiała. Mogłabym nadal pracować w knajpce, on znalazłby sobie jakieś zajęcie i nasze relacje wyglądałyby tak samo jak wcześniej. Wszystko wydawało się takie bezpieczne i oczywiste. Sama myśl o tym sprawiała mi przyjemność.

Ale nie wzięłam pod uwagę zdania Leili. Kiedy powiedziałam jej, co zamierzam, wpadła we wściekłość.

- Więc chcesz zmarnować cały ten czas, który poświęciłaś na odbudowanie swojego życia?! - Z zawziętością zgniotła w popielniczce niedopałek papierosa. - Masz zamiar zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni? Znów zostać przyjaciółeczką Charliego?

- Nie wiem, czemu tak go nie lubisz - jęknęłam.

- Bo jest dla ciebie niedobry. Niszczy twoją osobowość.

- Przecież to śmieszne, co mówisz - odparłam.

- Wcale nie. Naprawdę tak uważam. Bez niego bardziej jesteś sobą.

- Tak?

Ta myśl wydała mi się dość osobliwa. Mieszkałam przecież w mieszkaniu Leili, pracowałam na jej stanowisku, chodziłam do jej ulubionych pubów. Czy to oznaczało, że jestem sobą? A może prawda wygląda tak, że jestem zupełnie mdła - jak coś w rodzaju ludzkiego tofu - i nasiąkam posmakiem każdej silniejszej osobowości, która znalazła się w pobliżu. Ten pomysł szalenie mnie przygnębił.

- Nie wracaj do niego - nalegała Leila. - Obiecaj mi, że tego nie zrobisz.

- Nie mogę przecież siedzieć ci na głowie przez całą wieczność - zauważyłam. - Zresztą nie chcę mieszkać sama albo z kimś obcym.

- Możesz zostać tak długo, jak to ci będzie odpowiadało.

- Czy twoja matka nie ma nic przeciwko? A jeśli wróci i powie, że ten pokój jest jej potrzebny?

- Moja matka? - Leila roześmiała się perliście. - Za bardzo zajmuje się swoimi własnymi dramatami, żeby ją obchodziło, czy tu jesteś, czy nie. Ostatnio słyszałam, że postanowiła porzucić południe Francji i przeprowadzić się do Włoch. Mówi, że tamtejszy krajobraz bardziej ją inspiruje, ale podejrzewam, że miała romans z jakimś Francuzem i nic z tego nie wyszło, więc zwyczajnie chce stamtąd uciec.

Matka Leili była malarką. Niektóre z jej wcześniejszych obrazów wisiały w naszym mieszkaniu. Były to płótna dużych rozmiarów, przedstawiające ogromne bryły w różnych odcieniach błękitu, ustawione jedna obok drugiej. Nie znam się na sztuce, ale wydawało mi się, że rutynowo powiela różne wersje tego samego pomysłu. Jednak to widocznie działało, ponieważ sprzedawała je za małą fortunę i bez przerwy pisano o niej w niedzielnych wydaniach gazet.

- Wcześniej czy później i tak będę musiała się wyprowadzić - zaznaczyłam. - W końcu twoja matka zechce wrócić do Londynu.

- Pewnie tak, ale nie ma sensu martwić się tym już teraz. - Leila z sykiem wypuściła powietrze. - Posłuchaj mnie, Alice... Według mnie możesz się z nim widywać, jeśli tak bardzo ci na tym zależy, ale nie przeprowadzaj się do niego. Zostań ze mną, pracuj w restauracji i twardo trzymaj się życia, które sama stworzyłaś po tym, jak on ci je zrujnował.

- Jeśli jesteś pewna, że ci nie przeszkadzam...

Podbiegła i otoczyła mnie ramionami, a jej długie włosy spadły mi na twarz.

- Uwielbiam, że ze mną mieszkasz, Alice! Bez ciebie byłabym bardzo samotna.

Nagle poczułam się uwiedziona - tak jak każdy z mężczyzn, których przyprowadzała do domu.

- W takim razie zostanę - obiecałam. - Ale Charlie od czasu do czasu będzie mnie odwiedzał? Dasz radę się z tym pogodzić?

- Chyba tak.

- No to w porządku. Wszystko udało się ustalić.

Odetchnęłam z ulgą, szczęśliwa, że decyzja została podjęta.

Tyle tylko, że potem się okazało, że właściwie nie wszystko było tak do końca ustalone. Bo kiedy później tego samego popołudnia przyszłam do pracy, Guyon rzucił bombę. Gdy tylko mnie zobaczył, przywołał mnie do kuchni.

- Odchodzę - syknął mi wprost do ucha. - Mam nową robotę. Mówię ci, coś niewiarygodnego.

- Co? - Byłam zszokowana.

- To taka nowa knajpa o nazwie Teatro, którą otwiera znakomity młody kucharz. - Twarz Guyona płonęła rumieńcem podniecenia. - Ja mam poprowadzić ranną kuchnię i odpowiadać za wstępne przygotowania: pilnowanie zapasów, zupy, obieranie mięsa z kości, filetowanie ryb i tego typu sprawy.

- Ale czemu tak ci zależy, żeby to robić? - spytałam zdziwiona. - Czy to nie jest krok wstecz? Tu przecież masz swoją własną kuchnię.

- Chodzi o jedzenie, Alice. Menu będzie niesamowite. Coś w rodzaju tego, co powinienem był zawsze gotować... Przekonasz się, że wieść o tamtym lokalu szybko się rozejdzie. To krok w kierunku miejsca, w którym byłem, zanim wszystko się spieprzyło.

Guyon nigdy dotąd nie rozmawiał ze mną o tym, jak wypadł z obiegu.

- Ja po prostu chcę tam być - dodał po chwili zastanowienia.

Nie zdołałam się powstrzymać.

- Bez ciebie będzie okropnie nudno! - zawołałam. - Co mam teraz zrobić?

Uśmiechnął się szeroko.

- Chodź ze mną. Mogę cię zarekomendować. Oczywiście nie na szefową, o nie! Ty także będziesz musiała zrobić parę kroków wstecz.

- No nie wiem. Muszę to przemyśleć.

Przez całą nocną zmianę zastanawiałam się nad sytuacją Guyona. Jak do tego doszło, że stał się takim entuzjastą pracy w kuchni? Dla mnie to była ciężka harówa dzień w dzień siedzieć w takim upale, a w dodatku wiązała się z nią spora dawka stresu. Zdarzali się przecież klienci, którzy rozgrzebywali danie po całym talerzu albo szukali byle powodu, żeby się poskarżyć. Co tak ważnego widział Guyon w przygotowywaniu jedzenia, że z pogodną miną znosił to wszystko?

Kłusowałam tam i z powrotem, od sali do kuchni, żeby popatrzeć, jak pracuje. Poruszał się szybko i w pewnego rodzaju rytmie. Mięso skwierczało na oleju, płomienie wyglądały spod rondla, Guyon zaś w pocie czoła i z lekko roztargnioną miną pochylał się nad garnkami.

Ku mojemu zdumieniu ogarnęło mnie coś w rodzaju zawiści. Ja także chciałam wiedzieć, co to znaczy przeżywać taką pasję; jak to jest być nią całkowicie pochłoniętym i tak jej oddanym, jak teraz Guyon. Jednak byłam pewna, że nic takiego mi się nie przytrafi - przynajmniej dopóty, dopóki będę sterczeć przy stołach.

- Zrobię to, zrobię! - powiedziałam impulsywnie, kiedy nasza zmiana dobiegała końca. - Przechodzę z tobą do tego nowego lokalu. Jak on się nazywa? Teatro?

- Wspaniale. W takim razie porozmawiam z szefem. - Guyon wyraźnie się ucieszył.

- Jeszcze jedno. Nie chcę już być kelnerką. Jeśli tam przejdę, chcę pracować z tobą w kuchni.

- Ależ, Alice! Przecież nie masz odpowiednich kwalifikacji!

- No to co? Zacznę od najniższego poziomu. Będę kroić mięso i odwalać całą nudną robotę. Zostanę niewolnicą kuchenną.

- To oznacza, że każdego dnia musisz zaczynać wcześnie rano, potem ciężko pracować przez długie godziny i nie zarobisz dużo - ostrzegł. - Dlaczego chcesz robić akurat to?

- Z tego samego powodu, co ty. To krok w pewnym kierunku. Po prostu chcę spróbować, dobrze?

Wziął mnie za rękę i podniósł moją dłoń na wysokość twarzy.

- Widzisz, jaka gładka jest twoja skóra? Nie ma na niej żadnych śladów.

Skinęłam głową, przyglądając się, jak Guyon przysuwa swoją dłoń do mojej. Była pokryta siecią szram po skaleczeniach nożem i oparzeniach.

- Rozumiem twój punkt widzenia, Guyon. Wiem, że będzie mi ciężko - odparłam. - Ale mimo wszystko uważam, że warto spróbować. Ostatecznie nie mogę przez całą wieczność być tylko kelnerką, prawda? Najwyższa pora, żebym zaczęła dawać sobie radę w życiu.

- W porządku, Alice. Zobaczę, czy uda mi się tam cię wcisnąć - obiecał. - Ale nie miej potem pretensji, że cię nie uprzedzałem.

Wracając tej nocy do domu, czułam się bardziej podekscytowana niż kiedykolwiek przedtem. Przed rokiem obiecałam sobie, że zacznę mądrze kształtować swoje życie i wycisnę je aż do ostatniej kropelki. Dotąd jednak mi się to nie udało. Może wreszcie dostałam swoją szansę?

Babetta

Babetta coraz częściej i częściej przyłapywała się na tym, że gapi się w otwartą bramę Villa Rosa. Wydawało się, jak gdyby dom w końcu budził się do życia. Okiennice były otwarte na oścież, na dziedzińcu stało pełno drabin i kubłów z farbą. Przez cały dzień ludzie przychodzili i wychodzili; wielu z nich nie zwracało uwagi na Babettę, ale nawet ci, którzy ją dostrzegli, rzucali krótkie buongiorno i ruszali w swoją stronę. Mieli mnóstwo roboty: należało pomalować ściany na różowo, przykleić brakujące płytki, wyreperować skalne schody, które schodziły aż do morza... Babetta nie brała w tym udziału, lecz mimo wszystko coś ją ciągnęło do otwartych bram, gdzie mogła stać i patrzeć.

Nawet Nunzio przyszedł i raz czy dwa zatrzymał się obok niej. Pozdrowił ręką pracujących robotników, ale kiedy próbowała się do niego odezwać, po prostu odwrócił się i szurając nogami, powędrował z powrotem do swojego fotela.

Osobą, którą Babetta najbardziej pragnęła zobaczyć, była owa signora z notatnikiem. Chciała jej przypomnieć o swojej propozycji, że z powrotem zajmie się ogrodami. Chyba teraz było już oczywiste, że ci idioci z firmy porządkowej tylko narobili bałaganu. O wiele lepiej powierzyć jej opiekę nad roślinami, nawet jeśli od czasu do czasu będą zmuszeni wynająć jakiegoś mężczyznę, żeby pomógł przy cięższych pracach. Jednak kiedy wreszcie signora przyjechała swoim zgrabnym fiatem, wydawała się czymś mocno poruszona. Chłodnym skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie Babetty i szybko przeszła przez bramę, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Najwyraźniej była z jakiegoś powodu wściekła, bo ostrym tonem zwróciła się do robotników, żeby szybciej robili to, co do nich należy. Babetta mogłaby podpowiedzieć jej, że to nie jest właściwy sposób załatwiania tego typu spraw, ale zamiast tego stała na swoim miejscu i tylko patrzyła.

- Signora, czy mogę zamienić z panią słowo? - zapytała, kiedy agentka wróciła do swojego auta. - Chodzi o ogrody.

- Nie mam teraz czasu o tym rozmawiać. - Tamta już wsiadała do samochodu i Babetta widziała, że okazja wymyka jej się z rąk. Nagle jednak zatrzymała się i odwróciła do Babetty. - Prawdę mówiąc, być może rzeczywiście mogłaby pani mi pomóc. Czy zechce pani wyświadczyć mi małą przysługę?

- Oczywiście - odparła Babetta z entuzjazmem. - Co mogę zrobić?

- No cóż, ten dom jeszcze nie jest oficjalnie wystawiony na rynku nieruchomości, ale pewna klientka tak czy owak chciałaby go zobaczyć. Ona ma przyjechać dziś, tylko później, a kłopot w tym, że ja w tym czasie muszę być gdzie indziej. Jeśli zostawię klucze, czy zechce pani wpuścić ją do środka i oprowadzić po pokojach? Wiem, że proszę o dużo, ale...

- Nie ma problemu, absolutnie. Z przyjemnością to zrobię. - Babetta wyciągnęła rękę i skwapliwie wzięła klucz, by od razu schować go do kieszeni, zanim signora się rozmyśli. - Jak się nazywa ta klientka?

- Aurora Gray. Jest Angielką, ale mówi trochę po włosku i sporo rozumie, pod warunkiem że mówi się do niej wolno i wyraźnie. Proszę pokazać jej dom i ogrody. Chciałabym zrobić to osobiście, ale... - Wystrzeliła swoim zgrabnym fiatem, wznosząc za sobą tumany kurzu.

Babetta położyła rękę na kieszeni, w której spoczywał klucz do Villa Rosa. Czuła się tak, jakby dostała nagrodę. Nigdy dotąd nie widziała domu od środka i nie przypuszczała, że kiedykolwiek go zobaczy.

Przez cały dzień płonęła z niecierpliwości, żeby podzielić się z kimś nowiną, ale w pobliżu nie było nikogo, kogo by to obeszło. Z pewnością nie obchodziło Nunzia, który opuścił swój wiklinowy fotel i podreptał na górę, żeby położyć się do łóżka. Tak więc Babetta znów została sama z całą mozolną robotą, a ponadto musiała mieć oczy otwarte, czy nie nadjeżdża ta Angielka. Zastanawiała się, jak ona wygląda, czy jest bogata i dlaczego interesuje ją Villa Rosa.

Robiło się późno i Babetta powoli zaczynała się obawiać, że być może jednak nikt nie przyjedzie, kiedy dostrzegła jakiś samochód, który powoli zjeżdżał drogą od strony miasteczka. Czym prędzej pomknęła w stronę bramy, ściskając w ręku klucz, żeby być gotowa na spotkanie.

- Buonasera! - zawołała radośnie, gdy nieznajoma zatrzasnęła za sobą drzwiczki.

Kobieta uśmiechnęła się na powitanie. Była wysoka, miała burzę rudych włosów, a jej twarz zachowała ślad dawnej piękności.

- Buonasera - odpowiedziała. - Czyż to nie piękny wieczór? Bałam się, że zacznie padać i że nie uda mi się zobaczyć tego miejsca w pełnej krasie.

- Czy pani nazywa się Aurora Gray? Ja jestem Babetta. Signora prosiła, żebym pokazała pani Villa Rosa, ponieważ sama ma dziś wieczorem jakieś inne obowiązki. Jeśli będzie pani tak łaskawa pójść ze mną, od razu zaprowadzę panią do domu.

- Nie, nie! Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to najpierw wolałabym przespacerować się po ogrodach i zejść na dół, do morza. Dom może poczekać.

Babetta poczuła się rozczarowana, ale posłusznie podreptała przez ogrody, po drodze wskazując Angielce rozmaite gatunki drzew owocowych. Nie omieszkała przy tym zauważyć kilka razy, że jeszcze niedawno to właśnie ona dbała, żeby dobrze rosły.

Schodziły ścieżką wiodącą ku morzu, aż w pewnej chwili Babetta zauważyła, że stopnie prowadzące w dół aż do skał wciąż nie zostały odpowiednio naprawione.

- Signora, to niebezpieczne schodzić dalej. Ale w lecie jest tu naprawdę przepięknie. Może pani przymocować do skały metalową drabinkę i zejść po niej do wody, żeby popływać w morzu, kiedy akurat jest spokojne.

- To brzmi całkiem sympatycznie. - Kobieta uważnym wzrokiem mierzyła leżące niżej stopnie. - Wie pani, jestem pewna, że uda mi się zejść aż na skały. Muszę tylko zachować należytą ostrożność.

I zanim Babetta zdążyła ją powstrzymać, zaczęła się zsuwać po zniszczonych schodach. Być może pierwszą młodość miała już za sobą, ale wciąż cechowała ją zwinność ruchów, więc wkrótce stała już na samej krawędzi skały, spoglądając na pokłady błękitu, którymi niebo schodziło aż do samego morza.

- Być może to właśnie to - mruknęła do siebie.

Sam dom nie wzbudził w niej większego zainteresowania. Babetta przeprowadziła ją przez każdy pokój, marszcząc brwi na widok warstwy kurzu, która pokrywała białe ceramiczne płytki. Dostrzegła także, że ozdobione frędzlami zasłony wyraźnie zaczynają butwieć. Starała się zapamiętać każdy szczegół, bo kto wie, kiedy jej pozwolą znów tutaj wejść. Ale Aurora Gray wydawała się bardziej zafascynowana widokami, jakie rozciągały się z okien. W końcu zatrzymała się i patrzyła, jak słońce opada za horyzont, a błękit zaczyna zmieniać się w róż. Wreszcie odwróciła się do Babetty.

- Wydaje mi się, że zobaczyłam już dość - powiedziała.

Kiedy Angielka ruszyła w drogę powrotną, Babetta wzniosła oczy do posągu Chrystusa, który stał wysoko ponad jej głową. Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem wzruszyła ramionami i weszła do domu, żeby znaleźć coś, z czego można będzie przyrządzić kolację dla biednego Nunzia.

Alice

Było zupełnie tak, jakbym dostała się do czegoś w rodzaju piekła - buchającego parą lochu ze ścianami wyłożonymi nierdzewną stalą i zatłoczonego niesłychaną ilością ludzkich ciał. Jedyne, co mogłam zrobić, to pracować szybciej i szybciej, ponieważ jeśli zatrzymałam się choćby na moment, nie nadążałam za innymi, a to w ogóle nie wchodziło w grę.

Kuchnia w Teatro znajdowała się od frontu, a jej okna wychodziły prosto na ulicę, żeby każdy przechodzień mógł na nas popatrzeć, jak się uwijamy w białych kucharskich fartuchach, schyleni nad deskami do siekania, albo wytężamy wszystkie siły, by przeciągnąć pojemnik z kurczakami. Goście, żeby dostać się do sali jadalnej, musieli przechodzić wąskim korytarzykiem, który biegł obok kuchni, dzięki czemu mogli poczuć buchający stamtąd żar piecyków i płomieni, a także poczuć woń tego, co akurat się gotowało. Nawet jedząc, mogli obserwować przez wielką ścianę ze szkła cały proces szykowania potraw.

Następną rzeczą, która różniła Teatro od mojego poprzedniego miejsca pracy, był brak piwniczki z winami. Wszystkie butelki przechowywano na półkach sięgających aż do sufitu i zajmujących trzy ściany jadalni. Dla somelierów przygotowano specjalne drabiny, żeby mogli się dostać na górę, oraz małe koszyczki na krążkach linowych do spuszczania butelek.

- Nie jesteśmy tu tylko po to, by karmić klientów - oznajmił Guyon. - Oferujemy im wieczór spędzony w prawdziwym teatrze.

Oczywiście kiedy my tam byliśmy, sala jadalna świeciła pustkami, ponieważ Teatro otwierano dopiero wieczorem. Mieliśmy przygotować zawczasu maksymalnie dużo półproduktów, żeby kucharze pracujący na drugiej zmianie mogli tylko dokończyć gotowanie i kłaść jedzenie na talerze.

Główny kucharz, Tonino Ricci, był sławny ze swej nowoczesnej, włoskiej kuchni, więc przygotowywaliśmy mnóstwo lekkich sosów i wywarów, filetowaliśmy ryby i obieraliśmy mięso z kości. Z początku nie pozwalano mi się do niczego dotknąć, ponieważ te prace wymagały większego doświadczenia. Przez czas, który zdawał się ciągnąć całymi tygodniami, zajmowałam się wyłącznie krojeniem warzyw w kostkę.

Pierwszego dnia Guyon dał mi torbę marchewek i kazał je pokroić na równiutkie sześcianiki. Zabrało mi to pełne dwie godziny, a on od czasu do czasu zerkał w moją stronę, żeby się upewnić, czy robię wszystko jak należy.

- Co zrobisz, jeśli nie będą idealne? - spytałam.

Skinął głową w kierunku garnka przeznaczonego do gotowania rosołu.

- Wrzuć je tam.

- Żartujesz, prawda?

Z poważną miną pokiwał głową.

- Alice, za dużo mamy do stracenia. Tyle pieniędzy poszło na otwarcie tej restauracji... Nie możemy pozwolić, żeby ktoś coś spieprzył. Dotyczy to również pomocy kuchennej.

Nigdy nie słyszałam, żeby odzywał się takim tonem, zupełnie jak surowy nauczyciel. Byłam tak zaskoczona, że nagle poczułam napływające do oczu łzy, więc szybko schyliłam głowę i wróciłam do krojenia.

Kiedy już nauczyłam się ciąć równiutko warzywa, zostałam dopuszczona do krojenia mięsa na sześciany do ragout i ścierania skórki z owoców cytrusowych. Dopiero gdy Guyon oświadczył wszem wobec, że opanowałam sztukę posługiwania się nożem - zamiast go podnosić, kołysałam nim w przód i w tył - pozwolono mi zajmować się innymi rzeczami: rozbieraniem kaczek i kurcząt, przygotowywaniem ziół do sałatek, krojeniem cienkich płatów cielęciny na involtini. Wreszcie pokazano mi, jak się zagniata ciasto na makaron, a potem je wałkuje i tnie w takie kształty, jakie są potrzebne do wieczornego menu.

Późnym popołudniem przychodzili kucharze z nocnej zmiany i zaczynali przygotowywać swoje stanowiska pracy. Wtedy w kuchni naprawdę robił się ścisk i praca szła, że aż miło. W powietrzu unosiły się zapachy duszonego mięsiwa, kipiących wywarów i doprawianych sosów. Najdziwniejsze, że przy tym prawie nikt nie robił hałasu; słychać było jedynie szczęk noży, a od czasu do czasu pobrzękiwanie rondli.

Muszę przyznać, że to była ciężka robota. Pod koniec dnia bolały mnie ręce i ramiona, włosy śmierdziały jedzeniem, i w ogóle czułam się tak zmęczona, że mogłam myśleć jedynie o położeniu się do łóżka, lecz mimo to niechętnie opuszczałam kuchnię Teatro, bo dopiero wtedy zaczynały się tam dziać ciekawe rzeczy.

- Jak uważasz, czy pewnego dnia będę na tyle dobra, żeby pracować na wieczornej zmianie? - spytałam Guyona, kiedy pewnego ranka szatkowałam selery.

Roześmiał się i wycelował we mnie czubek noża.

- Widzę, że złapałaś bakcyla - odparł, ale nie odpowiedział na moje pytanie.

Wieczorami w naszej restauracji robiło się tłoczno, ponieważ był to modny i nowy lokal w mieście, a poza tym Tonino Ricci należał do grona kucharzy, o których się mówi.

- Uwierz mi, tym ludziom wcale nie chodzi o jedzenie - mówił Guyon. - Jak tylko otworzą następną modną knajpę, wszyscy się stąd wyniosą. Żeby ściągnąć tu właściwy rodzaj klienteli, będziemy potrzebować kilku pozytywnych, konkretnych recenzji.

Nawet ja w niedzielę z samego rana biegłam po gazety, żeby sprawdzić, czy jest tam jakaś notka o Teatro. Bez trudu dawało się wyczuć, że wszyscy w napięciu czekają, na jakie oceny zasłuży restauracja. Tylko Tonino sprawiał wrażenie, że wcale go to nie interesuje. Był dość zrównoważony, a wyglądem bardziej przypominał maratończyka niż szefa kuchni. Miał piwne oczy i głos tak cichy, że trzeba było nieźle wytężać słuch, żeby go zrozumieć. To jego zastępca, Nico, robił najwięcej szumu. Tonino po prostu płynął spokojnie, szepcząc coś komuś do ucha albo delikatnie odsuwając ludzi na bok, żeby pokazać im, jak się powinno zrobić to czy tamto. Był dość młody, bo miał zaledwie dwadzieścia parę lat, ale Guyon powiedział mi, że pracował w kuchni w rodzinnej knajpce gdzieś na południu Włoch od chwili, kiedy podrósł wystarczająco, żeby unieść nóż.

Wreszcie w prasie pojawiły się recenzje i okazało się, że są całkiem niezłe, ale my nadal nie mogliśmy odetchnąć, ponieważ Toninowi zależało na uzyskaniu pierwszej gwiazdki Michelina. Dodał do menu kilka następnych specjałów, co oznaczało, że Guyon musi przychodzić do pracy jeszcze wcześniej, żeby sporządzić listę rzeczy, które należało ugotować danego dnia. Teraz pracował od szóstej rano, spędzając na swojej zmianie dwadzieścia pełnych godzin. Zaczynałam poważnie się obawiać o jego zdrowie.

Wszyscy byliśmy mocno obciążeni nadmiarem obowiązków i wyczerpani, ale sprawy układały się jak najlepiej i mniej więcej w rok po otwarciu lokalu Tonino dostał tę swoją gwiazdkę Michelina, na której tak bardzo mu zależało. Tego popołudnia nalał wszystkim po kieliszku szampana, wygłosił małe dziękczynne przemówienie i zaproponował toast za pracowników Teatro. Guyon razem z innymi wzniósł kieliszek i wypił jego zawartość. Zrobiwszy to, bez oporów przyjął drugi.

Nic nie mówiłam, ponieważ nie musiałam wiedzieć, że Guyon ma problemy z alkoholem - sam nigdy z nikim nie rozmawiał na ten temat. Tak czy owak, nasza zmiana prawie dobiegała końca, a poza tym świętowaliśmy wielki sukces i z pewnością parę kieliszków z bąbelkami nie mogło nikomu zaszkodzić, prawda?

Z początku Guyon jakoś się trzymał. Nikt poza mną nie zwrócił uwagi na to, że w jego oddechu pojawiła się dziwna, kwaśna woń, albo że po południu zdarzało mu się w regularnych odstępach czasu wchodzić do chłodni i stamtąd wychodzić. To ja znalazłam tam na wpół opróżnioną butelkę białego wina, ukrytą za stosem tacek ze smardzami, jednak nadal nie powiedziałam ani słowa. Zresztą, czyż mogłam? Wydawało się, że o wiele łatwiej będzie obserwować i czekać, co z tego wyniknie.

W niedługim czasie coś zaczęło się psuć. Pewnego razu Guyon zostawił na palniku duszone mięso, aż cały sos wyparował i mięso zaczęło przywierać. Poza tym zaczął popełniać błędy. Kiedyś jeden z szeregowych kucharzy pożyczył od niego nóż i poskarżył się, że nie jest ostry, co w kuchni stanowi oznakę poważnego zaniedbania. Później Guyon zapomniał przyrządzić sos i Tonino musiał wykreślić z wieczornego menu specjalne danie z makaronu. To było mnóstwo drobiazgów, z których żaden nie okazał się katastrofalny w skutkach. Poza tym nic nie wskazywało, że Guyon pije - nie trzęsły mu się nogi i nie bełkotał, kiedy się z nim rozmawiało. Tak więc zostawiłam sprawy własnemu biegowi w nadziei, że same się ułożą.

Nie zdarzył się żaden dramat, żaden z gości niczym się nie struł, nawet nic się nie stłukło. Ale Tonino, na swój spokojny, nierzucający się w oczy sposób, obserwował wszystko, co działo się w kuchni. Jeśli ja spostrzegłam, że Guyon zachowuje się niestosownie, to z pewnością on też to zauważył. Pewnego ranka przyszłam do pracy i zamiast mojego przyjaciela zastałam przy blacie jakąś chudą pannicę, ubraną w fartuch kucharza, która pisała listę zadań na dzisiejszy dzień.

- Gdzie Guyon? - spytałam.

- Jest nieobecny - brzmiała odpowiedź.

- To znaczy, że co, wyjechał na wakacje?

- Nie, po prostu go tu nie ma - odparta krótko. - Ja nazywam się Chloe. Teraz odpowiadasz przede mną.

Nie mogłam się doczekać końca zmiany, żeby pójść do mieszkania Guyona i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Spieszyło mi się tak bardzo, że wzięłam taksówkę. Ale w mieszkaniu nie było po nim śladu, mimo że pukałam i dzwoniłam przez całe wieki. Wreszcie poszłam do restauracji, żeby sprawdzić, czy Leila jest dziś w pracy.

- Według mnie Tonino zachował się jak ostatnia świnia, wyrzucając go w ten sposób - powiedziałam, przyjmując od niej sporych rozmiarów szklaneczkę wina. - Tak ciężko pracował. Jeśli Teatro odnosi sukcesy, to spora w tym zasługa Guyona.

- Być może przyjmą go z powrotem tutaj. - Zerknęła na nowego kucharza, który był zajęty ustawianiem czegoś w kuchni. - Zdaje się, że sprawy nie układają się najlepiej... Ale Guyon musiałby udowodnić, że potrafi się trzymać z dala od butelki. Jak uważasz, czy go na to stać?

- Nie mam pojęcia. Może problem jest poważniejszy, niż myślałam. W każdym razie nie otworzył mi drzwi, kiedy pukałam.

- A co z tobą? - spytała. - Ty także odejdziesz?

- Nie. Wydaje mi się, że raczej tam zostanę.

- Dlaczego? - Wydawała się szczerze zdumiona.

Wzruszyłam ramionami.

- Co innego miałabym robić?

- No cóż, nie wiem. Myślałam, że masz jakieś plany na przyszłość.

Zaśmiałam się.

- Nie bardzo. Na razie ciężko pracuję i uczę się wszystkiego. Pod koniec dnia jestem tak padnięta, że nawet nie chce mi się myśleć, nie mówiąc o robieniu planów. Zresztą, kto teraz robi jakieś plany?

- Ja - odpowiedziała Leila z całkowitą pewnością siebie, ale zaraz musiała iść, żeby przyjąć zamówienie, potem wytrzeć parę stolików i usadowić kilku klientów, którzy właśnie weszli do lokalu, tak więc musiałam czekać ładne dziesięć minut, żeby się dowiedzieć, o co chodzi.

Oczywiście nic mi nie wyjawiła.

- Sama się przekonasz - powiedziała tylko, z uśmiechem owijając wokół palca pasemko włosów.

Powędrowałam do domu przyjemnie oszołomiona winem; na zmianę myślałam o Leili i zastanawiałam się, co z Guyonem. Kiedy tam dotarłam, na sekretarce czekała wiadomość od niego.

- Wszystko spieprzyłem, Alice - oznajmił głosem tak gęstym jak jeden z jego ulubionych francuskich sosów ze śmietaną. - Naprawdę spieprzyłem.

Babetta

Cisza była pierwszą sprawą, na którą Babetta zwróciła uwagę. Nie było słychać pisku hamulców ciężarówek, próbujących się uporać z pochyłością wzgórza, nawoływań robotników ani rozmów sprzątaczek, które przyjeżdżały uzbrojone w wiadra i miotły. Prace w Villa Rosa zostały ukończone i teraz dom stał w milczeniu za zamkniętą bramą, czekając, aż wprowadzi się następny właściciel.

Tamta Angielka, Aurora Gray, nie pojawiła się więcej, ale zgłosił się cały tłum innych potencjalnych nabywców. Czasami signora oprowadzała ich osobiście, lecz znacznie częściej - zwłaszcza gdy chodziło o miejscowych, którzy tylko chcieli rzucić okiem na posiadłość - zostawiała klucz i prosiła Babettę, żeby się nimi zajęła.

Wśród ludzi pragnących jedynie oglądać znalazło się kilka znanych jej twarzy. Na przykład Fabrizio Russo; ten człowiek wzbogacił się na rzeczach, o których Babetta wolała nawet nie myśleć. Wygłosił parę kąśliwych uwag na temat Villa Rosa, deklarując na ostatku, że posiadłość jest za mało wyrafinowana jak na jego gust. Był także jego brat, Stefano, właściciel sklepu tekstylnego w miasteczku, traktowany z pogardą przez ambitną, chciwą żonę. Babetta oprowadziła ich tak szybko, jak tylko było to możliwe, nie zatrzymując się nawet na chwilę, by dać im okazję do podziwiania widoków albo dotknięcia miękkich, atłasowych zasłon.

Jedyną osobą, dla której miała dość czasu, była piękna Raffaella Ricci. Od razu się przyznała, że do przyjazdu zachęciło ją wyłącznie to, iż niegdyś pracowała w Villa Rosa i chciała wykorzystać okazję, żeby jeszcze raz popatrzeć na wnętrze domu.

- Z tym miejscem wiąże się dla mnie tyle wspomnień - mówiła Raffaella, popijając espresso, którym poczęstowała ją Babetta. - Kiedy byłam bardzo młoda, gotowałam dla tego Americano, tego, który postawił na górze figurę Chrystusa. Pamiętasz go?

Babetta się uśmiechnęła. Zawsze lubiła Raffaellę i jej drugiego męża, Cira. Oboje byli dobrymi ludźmi o wielkim sercu i wiedzieli, co to ciężka praca.

- Pamiętam, jak widziałam tego Americano w dniu, kiedy poświęcili ten posąg - odparła. - Był naprawdę przystojnym mężczyzną. Co za wstyd, że on i jego rodzina nigdy nie zadali sobie trudu, żeby tutaj wrócić. Cała posiadłość mocno podupadła.

Raffaella wyjrzała na taras, świeżo wyłożony ceramicznymi płytkami, i popatrzyła na wspaniałą panoramę morza.

- Dziwne, ale mam wrażenie, że zawsze tak było. Tu jest tak pięknie, a mimo to nikt nie chciał długo tutaj mieszkać.

- A ty czemu nie chcesz go kupić? - spytała Babetta z nadzieją.

- Nie, to nie dla mnie. Dobrze mi się mieszka w starym domu rodziców, przy samym porcie. W tamtym domu też zostawiłam wiele wspomnień.

Wiele lat temu Raffaella była najpiękniejszą dziewczyną w Triento. Młodo owdowiała i Babetta bez trudu mogła sobie przypomnieć, jak bardzo ludzie mieli jej wszystko za złe. Całe miasto trzęsło się od plotek. Właśnie z tego powodu Babetta wolała mieszkać na odludziu, gdzie nie było nikogo, kto mógłby się czegoś dowiedzieć o jej sprawach.

Wyszła z domu w ślad za Raffaellą i obie powędrowały ścieżką, która schodziła do samego morza.

- Bardzo długo nie byliśmy w porcie - zauważyła Babetta, żeby nawiązać rozmowę. - Od wielu, wielu lat.

- Och, wszystko bardzo się zmieniło! Kręcą się tam tłumy turystów i jest o wiele więcej kafejek i restauracji niż dawniej. Moi rodzice na pewno by nie poznali portu, gdyby go zobaczyli teraz.

- Ale to chyba pomaga wam w biznesie, że przyjeżdża tylu nowych ludzi, co? - spytała Babetta, pokonując świeżo wyremontowane schody, które wiodły do leżących w dole skał.

- O tak, w restauracji w lecie jest naprawdę spory ruch. A pizzeria funkcjonuje całkiem nieźle przez cały rok. Teraz prowadzi ją mój syn, Lucio.

Stały obok siebie, spoglądając w dół na fale, które z dziką furią uderzały w skaliste wybrzeże.

- Twoja rodzina doskonale sobie radzi - zauważyła Babetta. - Musisz być bardzo dumna. A co z twoim starszym synem? Słyszałam, że wyjechał do Anglii.

Raffaella westchnęła.

- Tonino otworzył w Londynie wielką restaurację, bardzo drogą i elegancką. Pracuje przez tyle godzin, że nawet nie ma czasu pomyśleć o żonie czy założeniu rodziny. Jedyne, co go obchodzi, to gotowanie. Gdyby tylko przyjechał do domu... Ale on jest młody i bardzo ambitny, więc sądzę, że jeszcze nie nadeszła pora.

Wróciły do bramy przez ogrody i Raffaella przeprosiła, że Babetta zmarnowała przez nią tak dużo czasu. Potem wsiadła na swoją starą vespę i popędziła na szczyt wzniesienia, a jej długie włosy powiewały za nią dokładnie tak samo jak w czasach młodości.

Babetta po raz ostatni spojrzała na Villa Rosa - na świeżo odmalowane na różowo ściany, szeroko otwarte okiennice - a następnie zamknęła starannie bramę i wróciła do własnego domu. Niebawem przyjedzie córka, żeby ją zabrać do Triento; tam Babetta napełni koszyk rzeczami, których ona i Nunzio potrzebowali do codziennego życia. Znajdą się wśród nich kawałek parmezanu, może torebka mąki i odrobina drożdży, butelka octu, oliwa z oliwek, sól i cukier. Lista zakupów nigdy nie była długa, ponieważ wiedli tutaj proste życie, wciśnięci w zbocze góry na samym brzegu morza. Babetta nigdy nie widziała powodu, dla którego miałaby coś zmieniać.

Alice

Bez Guyona kuchnia przygotowawcza w Teatro była dla mnie pustym, samotnym miejscem. W milczeniu szatkowałam warzywa, wałkowałam ciasto na makaron i filetowałam ryby, zastanawiając się jednocześnie, co się z nim dzieje.

Codziennie przez cały tydzień zaglądałam do jego mieszkania, ale Guyon nie dawał znaku życia. Nawet pukanie do sąsiadów niewiele mi pomogło. Jedna z kobiet powiedziała, że jej zdaniem gdzieś wyjechał, ale ponieważ sprawiała wrażenie niezbyt rozgarniętej, a z głębi mieszkania dochodził wrzask gromadki dzieci, nie do końca byłam przekonana, czy na pewno coś zauważyła.

Im mocniej się denerwowałam, tym bardziej byłam skłonna oskarżać Tonina. Odkąd zaczęłam pracować w Teatro, nasz szef prawie się do mnie nie odzywał. W jego kuchni panowała ściśle określona hierarchia - on znajdował się na szczycie, ja na samym dole. Jeśli przypadkiem wpadł na mnie, kiedy coś robiłam, zawsze była to moja wina, za którą należało przeprosić. Jeżeli czegoś ode mnie chciał, przekazywał to przez Guyona. Tak więc kiedy podeszłam prosto do niego i spytałam, czy mógłby poświęcić mi chwilę, wyglądał na szczerze zdumionego.

Poszliśmy do chłodni, żeby nikt nie mógł nas usłyszeć; tam zatrzymałam się obok tacy z wołowiną i drżąc z lekka, powiedziałam, że składam rezygnację.

- Czy mogę zapytać dlaczego? - Jego głos był spokojny i wyważony, tak jak zawsze.

- Z powodu Guyona. - Słuszny gniew wzniecał we mnie odwagę. - Pan go stąd wyrzucił, prawda?

Skinął głową.

- Zgadza się.

- No cóż, uważam, że to niezbyt ładnie z pańskiej strony. Dlaczego nie dał mu pan trochę więcej czasu, żeby mógł się pozbierać?

- Dlatego, że to tylko pogorszyłoby sytuację. - Teraz mówił suchym, rzeczowym tonem. - Widziałem to już wcześniej. Guyon nigdy nie powinien był gotować w restauracji tak wysokiej kategorii. Ma do tego talent, niestety, brak mu charakteru.

- Ale on zniknął. Nikt nie wie, co się z nim stało.

- Jest w pewnym ośrodku odwykowym w Kent. Sam go tam zawiozłem.

- Och...

- Zadowolona?

- Tak... Ogromnie przepraszam...

- Nie przyjmuję twojej rezygnacji. - W sposobie bycia Tonina dawało się zauważyć lekką arogancję, tak charakterystyczną dla Włochów. - Myślę, że nadszedł czas, żeby cię przenieść. Chcę, żebyś rozpoczęła pracę na wieczornej zmianie. Zaczniesz od makaronów.

- Naprawdę, szefie? Uważa pan, że jestem gotowa?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ale najwyższa pora sprawdzić, czy masz talent i odpowiedni charakter. Jeśli ci się nie uda, przyjmę twoją rezygnację. Zgoda?

- Och, tak. Ja...

Ale Tonino nie czekał, żeby wysłuchać do końca tego, co miałam mu do powiedzenia. Zwyczajnie odwrócił się i odszedł do swoich zajęć, pozostawiając mnie na środku chłodni, zziębniętą i zdumioną.

W miejscu takim jak Teatro na stanowisku do przygotowywania makaronu zawsze jest mnóstwo pracy, ponieważ prawie każdy, jeśli decyduje się na włoską kuchnię, lubi zamawiać danie z makaronu. Tak więc chociaż moja nowa praca nie była tak uciążliwa jak na przykład dyżur przy grillu, mimo wszystko należała do dość skomplikowanych. Wymagała zwinności i wytrzymałości; robienie makaronu, jak wciąż mi powtarzano, zawsze przypadało w udziale komuś młodemu.

Wieczorami atmosfera w kuchni zmieniała się nie do poznania. Tonino - albo Nico, drugi kucharz - stał w przejściu i przekazywał zamówienia, reszta zaś reagowała jak sfora dobrze wyszkolonych psów gończych, rzucając się do wypełniania rozkazów tak szybko, jak tylko możliwe.

Mnóstwo rzeczy uważałam za trudne do zniesienia; jedną z nich była wysoka temperatura. Przez większość wieczorów przez przynajmniej pięć godzin dziennie pociłam się nad kotłem do gotowania makaronu. Powtarzanie w myśli szczegółów zamówienia, pamiętanie, który sos podaje się do określonego kształtu makaronu, odpowiednie ułożenie całości na talerzu - to wszystko sprawiało mi sporo kłopotu.

Nad moim stanowiskiem wisiała ściągawka z przypomnieniem, jak należy skomponować każde danie, ale ciągły strumień pary z bojlera tak rozmoczył kartkę, że właściwie stała się nie do odczytania. Nawet gdy wychodziłam z pracy, nie przestawałam powtarzać w myślach składników poszczególnych potraw: tortelloni napełnione kozim serem podaje się polane masłem i posypane świeżym tymiankiem; pappardelle pasują do zawiesistego ragoût z kaczki, rozrzedzonego odrobiną wody z garnka po gotowaniu makaronu, doprawionego masłem i posiekanymi ziołami... Wreszcie mogłam wyrecytować z pamięci składniki każdego dania tak samo płynnie jak słowa ulubionego wiersza.

Przez pierwsze kilka wieczorów zupełnie mi nie szło. Zapomniałam o dosypaniu chili do jednej z potraw, o dodaniu pokrojonego pomidora do innej...

- Następnym razem zrób to dobrze, Alice - syczał do mnie Nico. - Zrób wszystko jak należy.

Żyłam na adrenalinie, ale tak samo było ze wszystkimi. Chłopak, który przy grillu odwracał perfekcyjnie wypieczone mięso, dziewczyna od warzyw - każdy z szeregowych kucharzy dokładał swoją cząstkę, by mieć pewność, że klienci jak najszybciej dostaną zamówione jedzenie, które będzie wyglądało i smakowało dokładnie tak samo jak ostatnim razem, kiedy je zamawiali.

- Konsekwencja jest tak samo ważna jak smak - powtarzał mi Nico. - Więc zrób to jak należy.

W ciągu tygodnia na moich rękach w miejscach, gdzie wyciągając szczypcami makaron, opryskałam się osolonym wrzątkiem, pojawiły się paskudne, czerwone bąble. Znalazłam jakąś szmatę i owiązałam ją dookoła głowy, żeby pot z czoła nie kapał na talerze. Poza tym zobaczyłam, jak wielu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć.

Zdarzały się wieczory, kiedy poruszałam się tak niezgrabnie, że rondle z hukiem lądowały na podłodze, sos rozlewał się dookoła, Nico zaś - wyciągnąwszy mnie poza zasięg wzroku klientów - dawał mi solidną burę. Innymi razy robiłam wszystko tak źle, że odsuwał mnie od blatu i kazał się przyglądać, jak sam wykonuje moją pracę.

- Spójrz, Alice, jak to powinno wyglądać. A teraz spróbuj sama. I postaraj się zrobić to dobrze.

Spodziewałam się, że lada dzień Tonino powie mi, że nie mam talentu ani charakteru i że w związku z tym przyjmuje moją rezygnację, ale każdego popołudnia przychodziłam do pracy, wkładałam biały fartuch i zaczynałam przygotowywać swoje stanowisko. I każdej nocy wychodziłam z restauracji dobrze po pierwszej, kiedy skończyłam czyścić kocioł do gotowania makaronu. Wreszcie zauważyłam, że Nico przestał mnie besztać. Orecchiette były przyrządzone perfekcyjnie, podobnie jak delikatne włoskie brokuły gotowane na parze, a na talerzu znalazł się nawet czerwony pieprz... Zaczynałam robić wszystko, jak należy.

Mniej więcej w tym czasie zaczęły mnie dręczyć napady płaczu. Nigdy nie płakałam w restauracji ani w obecności kogokolwiek z pracy, lecz wyłącznie wtedy, kiedy zostawałam sama. Płakałam, budząc się ze snu, pijąc pierwszą mocną kawę i biorąc prysznic. Raz czy dwa wysiadłam z metra kilka stacji wcześniej i przespacerowałam się przez Green Park, spuszczając nisko głowę, żeby dać upust łzom. Płakałam w dni wolne od pracy i nocami, zanim zapadłam w sen, ale wtedy robiłam to cichutko, z twarzą przyciśniętą do poduszki, żeby Leila mnie nie słyszała. Naprawdę nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Wiedziałam jedynie, że wystarcza mi sił na dwie rzeczy: gotowanie makaronu i wylewanie łez.

Raz czy dwa Charlie zauważył moje zaczerwienione oczy. Spotykaliśmy się w niedziele, ponieważ w ten jedyny dzień obydwoje mieliśmy wolne. Teatro w niedziele było zamknięte, podobnie jak firma zajmująca się produkcją filmów, gdzie Charlie pracował jako goniec. Zwykle około południa umawialiśmy się w kafejce, żeby zjeść śniadanie połączone z lunchem, a na resztę dnia kładliśmy się do łóżka. Godziny spędzone w ramionach Charliego były jedyną porą, kiedy nie chciało mi się płakać. Mimo to znał mnie na tyle, że bez trudu się zorientował, iż coś jest nie tak.

- O co chodzi? - dopytywał się. - Dobrze się czujesz?

- Tak, znakomicie - odpowiadałam z naciskiem. - Przestań wreszcie zadręczać mnie tymi ciągłymi pytaniami.

Nie potrafiłam mu nic wytłumaczyć, ponieważ sama ledwie to rozumiałam. Prawdę mówiąc, było mi żal ludzi takich jak Charlie, pracujących w biurze regularnie od dziewiątej do siedemnastej, którzy nie znali takiego wszechogarniającego zawrotu głowy, jakiego ja doświadczałam każdego wieczoru, gdy wisząc nad kotłem do makaronu, szykowałam danie za daniem.

Czułam, że Teatro wiele mnie kosztuje, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, ale byłam pewna, że po takiej pracy każda inna musi wydawać się niesłychanie nudna i monotonna. Tak więc cieszyłam się z tych niewielkich przerw w niedzielne popołudnia - wiedząc, że już jutro z powrotem włożę biały fartuch, i na wpół cierpiąc na samą myśl o tym.

Czasami, kiedy miałam krótki przestój w mojej pracy, przesuwałam oczyma po naszej kuchni i chłonęłam wszystko, co udało mi się dostrzec. Wtedy także ogarniało mnie zdumienie: jak to się stało, że wylądowałam w takim miejscu? Dlaczego to zajęcie stało się całym moim życiem?

A potem padało polecenie i rzucałam się z powrotem w wir pracy, drżąc z obawy i rozradowania.

Babetta

Właściwie sporo rzeczy w Triento prawie wcale się nie zmieniło. Na głównym placu handlarze nadal rozstawiali swoje stragany ozdobione girlandami z suszonych papryczek chili i grubymi wałkami salami i zastawione aż po dach stosami woskowatego sera caciocavallo oraz sezonowymi owocami. Ratusz wciąż wznosił się dumnie nad domami, a stojąca na fontannie brązowa figura nagiej nimfy chlustała strugami wody - dokładnie tak samo jak wtedy, gdy Babetta była dziewczynką.

Prawda, że teraz kręciło się tu o wiele więcej turystów. Stojąc w kolejce w salumerii czy mijając znajdujący się na rogu bar, Babetta wsłuchiwała się w obcojęzyczny gwar. Ulice zatykały się niesłychaną ilością samochodów, trzeba więc było zatrudnić więcej policjantów, których zadaniem było rozładować powstające korki. Jednak mimo wszystko Triento nie straciło swojego charakteru, tak jak wiele innych miasteczek. Stare domy i kościoły ściśle przylegały do siebie, więc nie było sposobu, żeby wepchnąć gdzieś nowoczesne budynki. Nie było miejsca dla supermarketów ani stacji paliw, brakowało wolnych działek na amerykańskie bary z hamburgerami.

W Triento życie biegło niemal tym samym torem jak przez minione stulecia. Kobiety szły z koszykami po zakupy i zatrzymywały się na chwilę, by pozdrowić przyjaciółki albo wymienić plotki. Młody rzeźnik Fernando stał u wejścia do swojego sklepu, czekając na klientów - tak samo jak przed nim jego ojciec i jego dziadek. Miękkie portiery trzepotały na lekkim wietrzyku przed sklepem Russo. Piętro wyżej, na tarasie, dwie starsze panie zawzięcie dziergały na drutach wełniane szale, nie spuszczając z oka przypływów i odpływów tłumu, który przewalał się przez piazza.

Zawsze, kiedy Sofia przywoziła ją na zakupy do miasta, Babetta trzymała się utartego szlaku. Najpierw kierowały się do banku, żeby tam mogła sprawdzić, czy jej oszczędności nadal bezpiecznie spoczywają na rachunku. Potem zwykle córka domagała się, żeby wstąpić na kawę i coś słodkiego.

- Jeśli chciałaś się napić kawy, to mogłam ją zrobić za darmo w domu, zanim wyjechałyśmy - narzekała Babetta, kiedy już siedziały przy stoliku przed kawiarnią.

Prawdę mówiąc, lubiła tam przesiadywać, spoglądać na przechodzących ludzi i pozdrawiać starsze kobiety, które znała jeszcze jako mała dziewczynka.

Potem szły do sklepu i Sofia pilnowała, żeby Babetta napełniła swój koszyk aż po brzegi.

- Mamo, co powiesz o tych dzikich szparagach? Są doskonałe, jeśli się je usmaży z jajkiem. Może ja także wezmę trochę, zrobię je na kolację.

Mąż Sofii pracował na kolei. Nie zarabiał zbyt wiele i Babetta się martwiła, że nawet te nieduże pieniądze wydawał zbyt szybko na rzeczy, bez których doskonale można się obejść.

Czasami wstępowały do piekarni po świeżo upieczony, okrągły bochenek chleba z przyrumienioną cebulą i prosciutto albo posypany rozmarynem. Zwykle można tam było spotkać starą Silvanę, która wygrzewała się w słońcu na ławeczce przed sklepem, choć sprzedała piekarnię już wiele lat temu. Była na wpół ślepa i głucha, ale zachowała przenikliwość umysłu, więc jeśli w mieście zdarzyło się cokolwiek wartego uwagi, Silvana z pewnością o tym wiedziała i mogła podzielić się swą wiedzą. Nawet to nie uległo zmianie.

Babetta nigdy się nie spieszyła. Powoli przesuwała się pomiędzy straganami, starannie wybierając produkty i targując się o cenę.

- Nie łudź się, że uda ci się zdzierać ze mnie tak jak z tych biednych turystów - uprzedzała, gdy kupiec pakował dla niej kawałek pecorino. - Widzisz ten mały kawałeczek z samego końca, który wygląda jak wosk? Na pewno nikt go nie kupi, więc równie dobrze możesz mi go dać.

Kupcy mruczeli pod nosem jakieś nieżyczliwe uwagi, a Sofia sprawiała wrażenie zawstydzonej, ale Babetta wcale się nie przejmowała - kilka groszy zaoszczędzonych tu i tam dawało na koniec pokaźną sumkę.

Pewnego razu, kiedy już wracały do samochodu, Babetta zauważyła tamtą kobietę - Angielkę, którą przed paroma tygodniami oprowadzała po Villa Rosa. Siedziała samotnie przy kawiarnianym stoliku, sącząc szklaneczkę prosecco. Na widok Babetty uniosła rękę i pomachała na powitanie.

W odpowiedzi Babetta ledwie kiwnęła głową, ale Sofia zdążyła zauważyć tę wymianę uprzejmości. Była taka ciekawa, że natychmiast zarzuciła matkę pytaniami.

- Kim jest ta pani, która machała do ciebie? Skąd ją znasz?

Co chwila odwracała się do tyłu, wyciągając przy tym szyję.

- Nie gap się. Lepiej patrz, dokąd idziesz - warczała Babetta, przyspieszając kroku.

- Jest naprawdę olśniewająca. Dlaczego do ciebie kiwała?

Babetta cmoknęła ze zniecierpliwieniem.

- To po prostu jest ktoś, komu parę tygodni temu pokazywałam Villa Rosa. Sofia, dlaczego mi dokuczasz? Czemu tak cię obchodzi to, że jakaś kobieta pomachała mi ręką?

Ale córka zupełnie się nie przejęła.

- Jeśli przyjechała drugi raz do Triento, to musi oznaczać, że jest zainteresowana kupnem Villa Rosa. Jestem pewna, że ma na to dość pieniędzy. Czy widziałaś te eleganckie ciuchy i wielką skórzaną torebkę, która leżała obok niej na stoliku?

I nieuchronnie zaczęła swoją zwykłą śpiewkę.

- Załóżmy, że ona kupi ten dom, co wtedy zrobicie? - pytała nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Być może nie zechce zatrzymać was jako dozorców. Jeżeli stracicie dom, to dokąd pójdziecie, ty i papa? Czy pomyślałaś o tym?

Babetta patrzyła na góry, starając się zamknąć uszy i nie słuchać tych słów.

- Czemu się uparłaś, żeby czekać, aż was wyrzucą? - ciągnęła twardo Sofia. - Zwłaszcza teraz, kiedy papa jest chory na umyśle, tym bardziej powinnaś znaleźć jakieś małe mieszkanko w miasteczku, i to wcześniej niż później. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mnie posłuchać. Czemu musisz być aż tak uparta? Gdybyście przeprowadzili się do miasta, nie musiałabym tak bardzo się o was martwić.

Babetta zrobiła groźną minę, stanowczo odmawiając dyskusji na ten temat. Bez słowa ruszyła do samochodu, choć była świadoma, że swoim zachowaniem denerwuje Sofię. Kiedy córka trochę się zestarzeje, z pewnością lepiej ją zrozumie. Będzie wiedziała, co to znaczy nie chcieć żadnych zmian, i ściskać w zaciśniętej dłoni to, co jeszcze pozostało ci z życia.

Alice

Wyglądało na to, że wszyscy jesteśmy mocno zajęci własnymi sprawami. Leila kupiła używaną maszynę do pisania; postawiła ją na kuchennym stole i - jeśli akurat nie musiała pracować w knajpce - w każdej wolnej chwili z dziką zaciętością waliła w klawiaturę, przerywając tylko po to, żeby tu i ówdzie coś maznąć długopisem. Charlie także był mocno zajęty. Nowa praca pochłaniała go całkowicie. Spędzał w firmie coraz więcej czasu w nadziei, że uda mu się nieco przyspieszyć swój awans. Każde z nas usiłowało codziennie wchłonąć tyle nowych doświadczeń, wiedzy... Nic dziwnego, że mieliśmy niewiele czasu dla siebie nawzajem.

Właściwie wówczas znałam tylko jedną osobę, której dni upływały na słodkim lenistwie w jakimś ośrodku leczenia uzależnień w Kent. Tak bardzo pragnęłam pogadać z Guyonem, ale Tonino za nic nie chciał podać mi adresu.

- Guyon jest tam z konkretnego powodu - oświadczył na swój arogancki sposób. - Nie wolno mu przeszkadzać. Kiedy nadejdzie właściwy moment, sam się z nami skontaktuje.

Od razu narodziło się we mnie poczucie winy, że chciałam rozmawiać o swoich kłopotach z kimś, kto miał wystarczająco dużo własnych problemów. Tak więc postarałam się wyrzucić z głowy myśl o Guyonie i jeszcze bardziej skoncentrowałam się na pracy w Teatro; tkwiąc na stanowisku do przygotowywania makaronu, pomiędzy kolejnymi zamówieniami ledwie miałam czas, żeby w ogóle o czymś pomyśleć.

To zaskakujące, jak można się uzależnić od pośpiechu towarzyszącego procesowi gotowania. Właściwie była to jedyna rzecz, która przypominała mi, że wciąż jeszcze żyję. Kiedy więc usłyszałam, że w kuchni przygotowawczej brakuje rąk do pracy, natychmiast zgłosiłam chęć przychodzenia na podwójną zmianę. W ten sposób spędzałam spokojne, ciche dni na robieniu lekkich poduszeczek ravioli i małych supełków tortellini, a potem szalone, parne noce, kiedy gotowałam je zgodnie z kolejnością zamówień. W pewien osobliwy sposób przynosiło mi to satysfakcję. Teraz mogłam tworzyć całą potrawę od początku do końca, zamiast zajmować się jedynie drobnym fragmentem procesu jej powstawania. Moją działalność nareszcie można było nazwać gotowaniem i ta myśl ogromnie mi się spodobała.

Praca pochłonęła mnie bez reszty. Matka skarżyła się coraz żałośniej, że upływają kolejne tygodnie, a ja nigdy nie mam czasu jej odwiedzić. Razem z Charliem nadal spędzaliśmy leniwe niedziele, wylegując się w łóżku, czasami udawało mi się późnym wieczorem wypić z Leilą szklaneczkę wina, ale poza tym mój świat skurczył się do rozmiarów restauracyjnej kuchni, mieszkania na Maida Vale i wagonu metra, którym przemieszczałam się z miejsca na miejsce.

To Tonino położył temu kres. Pewnego popołudnia wezwał mnie na rozmowę i zaprowadził przez korytarz do jadalni, gdzie usiadłam przy stoliku. Pierwszy raz miałam okazję spojrzeć na restaurację z miejsca klienta i ta nieco wykrzywiona perspektywa trochę wytrąciła mnie z równowagi.

- No więc, Alice, jak ci leci? - spytał Tonino, siadając naprzeciwko.

- Mam wrażenie, szefie, że wszystko jest okay.

- Wygląda na to, że nieźle sobie radzisz z makaronem.

- Dzięki, szefie... Tak... Zdaje się, że zaczynam nabierać wprawy.

- Czy to ci się podoba?

Wpatrywał się we mnie uważnie i ten bezpośredni kontakt wzrokowy sprawił, że w dziwny sposób poczułam się zakłopotana. Nagle poczułam pod powiekami piekące łzy, które ku mojemu przerażeniu zaczęły spływać po policzkach.

- Ta praca jest trochę stresująca... - wykrztusiłam.

Tonino jakby w ogóle nie zauważył, że płaczę. Nie było mowy o starannie wyprasowanej chusteczce ani nawet o takiej zwykłej, papierowej. Zamiast tego po prostu wzruszył ramionami.

- Oczywiście, że jest stresująca. Nie masz absolutnie żadnego wykształcenia w tym kierunku ani żadnej praktyki, a pracujesz w kuchni jednej z najlepszych restauracji w mieście. Osobiście dziwię się, że tak doskonale dajesz sobie radę.

Wytarłam twarz rękawem.

- Czy mam rozumieć, że zamierza pan mnie zwolnić? - spytałam.

Nie odpowiedział.

- Problem w tym, Alice, że tak naprawdę nie wiesz, jak się gotuje. Potrafisz przyrządzać potrawy, jeśli ktoś ci powie, jak to robić, lecz nadal nie znasz podstawowych zasad dotyczących jedzenia. Na przykład, czy wiesz, dlaczego nadziewamy gęś albo kaczkę, zamiast piec je puste w środku?

Pokręciłam głową.

- Nie.

- A chcesz się dowiedzieć?

- Oczywiście, że tak!

- Nadzienie spowalnia proces gotowania, więc tłuszcz równomiernie się wytapia i dzięki temu mięso zachowuje doskonały smak. To jedna z podstawowych reguł, które musi znać każdy kucharz. Ugotowany tłuszcz jest wyśmienity, a surowy smakuje paskudnie. Ty nie znasz tych zasad, Alice. Nie możesz ich znać, ponieważ nikt nigdy cię tego nie uczył.

- Więc uważa pan, że powinnam wrócić do college'u i tam zdobyć kwalifikacje?

- Uważam, że powinnaś znaleźć jakiś sposób, żeby nadrobić brak wiedzy.

- Czy to znaczy, że pan mnie zwalnia? - spytałam raz jeszcze.

- Nie. - Uśmiechnął się. - Ciężko pracujesz i nie brak ci zdolności, więc czemu miałbym cię zwolnić? Ale nie chcę, żebyś pracowała na podwójnej zmianie. Kuchnia przygotowawcza czy praca przy makaronach? Wybór należy do ciebie.

- Makarony - odparłam bez wahania.

- Dobrze. W takim razie zostają ci całe dnie, żebyś miała czas dowiedzieć się czegoś na temat gotowania.

- Ale jak mam się dowiedzieć, czy to naprawdę jest moim powołaniem? Być może nie mam do tego charakteru, podobnie jak Guyon.

Tonino wzruszył ramionami.

- Zaszłaś już tak daleko. Tylko ty możesz zdecydować, czy chcesz kontynuować to, co robisz.

Nie powiedziałam mu o łzach, które stale skapywały do mojej porannej kąpieli i przez większość nocy wsiąkały w poduszkę. Tak samo się nie przyznałam, jak wstrętna wydaje mi się myśl o siedzeniu godzinami w jakieś ponurej kuchni college'u, gdzie zdobywałabym kwalifikacje zawodowe. Zamiast tego posłusznie skinęłam głową.

- W porządku, szefie, rozejrzę się za jakąś szkołą, gdzie będę mogła uzupełnić wykształcenie. - Sama myśl o tym wyczerpała mnie do cna.

- Jeszcze jedno. Chciałbym, żebyś w wolnym czasie zaczęła jadać w restauracjach. Nie chodzi mi o drogie lokale. Zaglądaj do tanich azjatyckich knajpek, do tureckich kafejek w północnej części Londynu, do któregoś lokalu w sąsiedztwie, gdzie podają spaghetti. Zastanawiaj się nad tym, co jesz; co jest dobre w danej potrawie, a co złe. I postaraj się o jakieś książki kucharskie, żebyś mogła gotować w domu. Pokochaj to, Alice. Wypełnij tym całe swoje życie.

Zostawił mnie samą w pustej jadalni; wpatrywałam się w sięgające sufitu regały z butelkami wina i bardziej niż kiedykolwiek pragnęłam, żeby Guyon był w pobliżu. Żeby mógł mnie wysłuchać.

Babetta

Babetta starała się, jak mogła, żeby jej dom cieszył oko i sprawiał sympatyczne wrażenie. Wiele lat temu zawiesiła ściany wyplatanymi ręcznie koszyczkami, które różniły się nieco między sobą wzorami i sposobem wykonania. Z salonu korzystali jedynie przy wyjątkowych okazjach, ale mimo to prawie każdego dnia przychodziła tam z mokrą ścierką, owiniętą wokół szczotki, i starannie wycierała podłogę. Razem z Nunziem większość czasu spędzali w kuchni, gdzie na blacie stał stary telewizor, a radio brzęczało przez okrągły dzień. Obydwoje czuli się tu najlepiej. Łatwo było im zapomnieć, że tak naprawdę ten dom należy do kogoś innego.

Teraz Sofia zmusiła matkę do zastanowienia się, co będzie, kiedy wszystko ulegnie zmianie - nieważne, czy jej się to podoba, czy nie. Babetta budziła się każdego dnia z myślą, czy to właśnie dziś nie przyjadą nowi właściciele, aż w końcu łapała się na tym, że zerka przez kuchenne okno za każdym razem, gdy nadjeżdżał jakiś samochód. Nunzio ze swej strony okazywał całkowitą obojętność wobec wszystkiego, co się wydarzyło. Wędrował tam i z powrotem od swojego łóżka do wiklinowego fotela, a na widok żony odwracał głowę, co doprowadzało Babettę do furii.

- To wszystko twoja wina! - wykrzyczała mu nieraz prosto w twarz. - Gdybyś żył jak normalny człowiek, nigdy by do tego nie doszło.

Kiedy wreszcie samochód signory zajechał przed bramę i z fotela pasażera wygramoliła się ta Angielka, Aurora Gray, Babettę ogarnęło coś na kształt ulgi. Obie kobiety szybko weszły na teren posiadłości i wynurzyły się stamtąd po dobrej pół godzinie. Poczuła ukłucie niepokoju, gdy ujrzała, jak idą ścieżką w kierunku jej domu, a signora zatrzymuje się co parę kroków, żeby zwrócić uwagę swej klientki na jakieś interesujące rzeczy, które dostrzegła w ogrodzie.

- Sama pani widzi, że tutaj jest naprawdę spory kawałek ziemi. Na razie są tu zagonki, ale z łatwością można zmienić ten teren z powrotem w piękny ogród. Domek zaś będzie znakomity do przenocowania dodatkowych gości albo może pani przerobić go na dwa niezależne apartamenty i po prostu je wynająć.

Aurora skinęła głową, ale wyraźnie coś nie dawało jej spokoju. Chyba musiała zdawać sobie sprawę, że Babetta kręci się gdzieś w pobliżu i być może słyszy ich rozmowę.

- Czy ten domek został wybudowany w tym samym czasie co Villa Rosa? - spytała.

- Tak, tak. - Signora przycisnęła do piersi swój skórzany notatnik. - Od zawsze służył jako mieszkanie dla służących i ogrodników. Jeśli zdecyduje się pani na wynajem, zyska dodatkowe źródło całkiem niezłego dochodu. Moim zdaniem można nawet urządzić tutaj basen.

Babetta wysunęła się na taras i w milczeniu czekała, aż kobiety wejdą po schodkach. Signora powitała ją promiennym uśmiechem.

- Miss Gray chciałaby zobaczyć, jak domek wygląda w środku. Czy nie będziemy pani przeszkadzać?

Babetta skinęła głową, nie odzywając się ani słowem. Poprowadziła je do wyłożonej kafelkami kuchni i została tam, podczas gdy kobiety zwiedzały dom: słoneczny pokój od frontu, gdzie niegdyś sypiała Sofia, ze starannie posłanym łóżeczkiem, i ten od tyłu, dokąd uciekał Nunzio, ilekroć wolał uniknąć spotkania z żoną. W którymś momencie usłyszała okrzyk zachwytu - to ta Angielka zobaczyła ustawione na górnym podeście schodów stare koszyki, zrobione wiele lat temu przez siostry Babetty. Być może sądziła, że będzie mogła je kupić razem ze wszystkim, co znajduje się w środku.

Dopiero gdy zeszły na dół, Babetta zdołała odzyskać głos.

- Czy mogę zaproponować kawę albo coś zimnego do picia? - spytała uprzejmie.

- Nie, to nie będzie konieczne - odparła signora z pośpiechem.

- Prawdę mówiąc, zaschło mi w gardle - odezwała się przepraszającym tonem Aurora. - Postaram się nie zatrzymywać pani długo, ale z przyjemnością bym się czegoś napiła.

Napełniając kostkami lodu dwie wysokie szklaneczki, Babetta wykorzystała okazję.

- Więc zamierza pani kupić Villa Rosa? - zwróciła się do Angielki.

- Jeszcze nie wiem na pewno. - Aurora Gray z wdzięcznością przyjęła zimny napój. - Kiedy przyjechałam tu za pierwszym razem, nie zdawałam sobie sprawy, że oferta obejmuje dwa domy. W sumie kosztuje to znacznie więcej, niż zamierzałam wydać.

- Moim zdaniem powinna pani kupić tę posiadłość. - Babetta wzniosła w geście toastu swoją szklankę. - Spodoba się pani życie tutaj.

- Tak, też tak sądzę - przyznała Aurora.

- Mieszkam tutaj od wielu, wielu lat. To dobre miejsce. Bardzo spokojne. Nunzio i ja byliśmy tu szczęśliwi.

Aurora skinęła głową. Zapadła niezręczna cisza, ale signora od razu ją przerwała, popukując znacząco w zegarek.

- Przepraszam, że panią popędzam, ale muszę wracać do miasta.

Kiedy wyszły z powrotem na taras i skierowały się do schodów, Nunzio ledwie zwrócił uwagę na ich obecność.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę.

Babetta w milczeniu patrzyła, jak tamte dwie odjeżdżały, czując, że znowu ogarnia ją wściekłość na męża.

- To twoja wina, ty stary durniu - syknęła ze złością. - Gdybyśmy wciąż byli ogrodnikami, mielibyśmy ten problem z głowy.

Alice

Leila obsesyjnie dbała o porządek w mieszkaniu - na wypadek gdyby jej matce strzeliło kiedyś do głowy wpaść do nas z niespodziewaną wizytą. Jednak tego ranka na kuchennym stole walało się mnóstwo fotografii. Czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, podeszłam bliżej, żeby rzucić na nie okiem. W większości przedstawiały zamknięty na głucho dom z bladoróżowymi ścianami, ozdobiony mnóstwem wąskich balkoników o misternie kutych poręczach, gdzie stała niezliczona ilość doniczek z geranium. Poza tym dostrzegłam kilka panoramicznych zdjęć morza i mniej więcej pięć takich, na których było samo niebo - nieskończona przestrzeń błękitu, przerwanego tu i ówdzie przez białe baranki obłoczków.

- Co to jest? - spytałam Leilę.

- Posiadłość, którą moja matka kupuje na południu Włoch. Dokładnie na samym południu. Mama uważa, że znalazła tam właściwe niebo.

- Przecież niebo to niebo, prawda? - zdziwiłam się. - Na całym świecie wygląda tak samo.

- Najwidoczniej nie. - Leila zapaliła swojego pierwszego w tym dniu papierosa, przytykając go do palnika na kuchence. - W każdym razie strasznie jej zależy, żebym tam przyjechała i pomieszkała z nią przez jakiś czas. Ty też powinnaś jechać.

- Nie mogę - odpowiedziałam automatycznie. - Pracuję.

- Nie możesz wziąć urlopu tak jak normalni ludzie?

Zajęłam się parzeniem herbaty w nadziei, że uniknę dalszego namawiania. Ale Leila nie zamierzała dać za wygraną.

- No więc, czemu nie możesz?

- Pewnie mogę.

- Więc czemu nie weźmiesz?

- Bo akurat teraz nie jest dobry moment. Tonino chce, żebym uzupełniła wykształcenie, więc mam zamiar rozejrzeć się za jakimiś kursami gastronomicznymi czy czymś w tym stylu. Może innym razem.

Stawiając przed nią czajniczek z herbatą, jeszcze raz zerknęłam na zdjęcia.

- Wygląda na to, że tam jest bardzo ładnie.

Leila zdążyła mnie zatrzymać, zanim uciekłam do swojego pokoju.

- Nie miej złudzeń, że nie wiem, co się dzieje - mruknęła.

- Co masz na myśli?

- Te twoje płacze... Stan, w jakim jesteś przez większość czasu. Jestem na ciebie wściekła jak diabli, Alice. Dlaczego nie porozmawiasz ze mną, nie powiesz, co cię dręczy?

Nalała herbatę do dwóch filiżanek i jedną posunęła po stole w moim kierunku.

- Siadaj i mów, o co chodzi.

- Problem w tym, że sama nie bardzo wiem, co jest nie tak. - Wzięłam filiżankę, nadal stojąc. - Czuję się... czuję się przytłoczona. Przynajmniej tak mi się wydaje.

- Pracą?

- Częściowo...

- Więc daj sobie z tym spokój. Na trochę zostań znowu kelnerką. Bądź miła dla samej siebie, Alice. Ostatecznie masz za sobą dość trudny czas.

Poddając się Leili, posłusznie usiadłam przy stole.

- Kiedy ja lubię to robić - próbowałam jej tłumaczyć. - Prawdę mówiąc, to najbardziej fascynująca praca, jaką dotąd wykonywałam. Rozklejam się właściwie tylko wtedy, kiedy nie mam nic do roboty. Sama nie wiem, co jest ze mną nie w porządku. Może powinnam brać jakieś prochy albo coś takiego. Ale naprawdę nie mogę wziąć sobie wolnego i pojechać na wakacje. Nie mogę tego zostawić. Nie teraz.

- Tylko na dwa tygodnie.

- Nie. Jeśli teraz przerwę, to być może już nigdy do tego nie wrócę.

- Czy naprawdę byłoby to takie nieszczęście? Chciałam przez to powiedzieć, że jest milion innych rzeczy, które możesz robić.

Nawet ja nie bardzo rozumiałam, czemu tak kurczowo trzymam się myśli, że moim przeznaczeniem jest gotowanie. Ale sam pomysł wyjazdu do Włoch i wylegiwania się przez dwa tygodnie na skąpanym w słońcu leżaku sprawił, że nagle poczułam ciężar własnych kończyn. Byłam pewna, że już nigdy nie zdołam się pozbierać.

- Wiesz co? - odezwała się Leila. - Po prostu kupię ci bilet na samolot i zmuszę, żebyś ze mną poleciała, chcesz tego czy nie. To są Włochy, Alice. Pamiętaj, że Włosi mają bzika na punkcie jedzenia, więc jeśli naprawdę zamierzasz się dowiedzieć czegoś na temat gotowania, to pobyt tam będzie lepszy niż jakakolwiek szkoła gastronomiczna. Tak uważam.

- Ja nie mogę...

- Owszem, możesz.

Podsunęła mi fotografię jasnoróżowego domu.

- Jedziesz do Triento i przez co najmniej dwa tygodnie będziesz mieszkać w Villa Rosa. Jedź ze mną, Alice. Jedź popatrzeć na tamto niebo.

- Leila, ja...

- Nie trać czasu na sprzeczanie się ze mną, bo nic ci to nie da. Zwyczajnie powiedz Toninowi, że jedziesz na wakacje. - Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Na pewno bez trudu znajdzie sobie kogoś, kto przez dwa tygodnie będzie mu gotował makaron.

- Tak, ale jeśli wezmę wolne, to przede wszystkim będę musiała pojechać do domu, żeby odwiedzić mamę. Nie widziałyśmy się od wieków.

- Ona z pewnością zrozumie, że należy ci się porządny wypoczynek. Założę się, że też się martwi o ciebie.

Kiedy Leila wbiła sobie coś do głowy, trudno było jej się przeciwstawić. Przy lada okazji wspominała o wyjeździe do Włoch, wprowadzając mnie w swoje zamysły z subtelnością parowego walca, aż w końcu doszłam do wniosku, że najlepiej zgodzić się na jej propozycję.

- Wygrałaś - powiedziałam.

Uśmiechnęła się tylko.

- Wiedziałam, że tak będzie.

Najśmieszniejsze, że Tonino od samego początku wydawał się bardzo zadowolony z moich planów. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby był tak serdeczny i pełen entuzjazmu, jak wówczas gdy poruszyłam ten temat.

- Włochy, tak, tak! - powtarzał na okrągło. - Powinnaś jechać tam na dłużej niż dwa tygodnie. Teraz jest sezon na wiosenne warzywa, delikatny groszek, dzikie szparagi, malutkie pączki karczochów... Jedź i zostań tam przez całe lato. Ucz się gotować przez cały sezon.

Później, kiedy po zakończeniu zmiany czyściłam noże i łyżki, przyszedł znowu, żeby o tym porozmawiać.

- W którym dokładnie miejscu kupiła dom ta matka twojej przyjaciółki? - spytał dość gwałtownie.

- Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że gdzieś na południu, w pobliżu Triento - przyznałam. - Na razie nie wiem nic więcej.

Wydawał się mocno zaskoczony.

- W pobliżu Triento? Nie żartuj!

- Nie. Jestem pewna, że Leila wspomniała właśnie o tym miasteczku.

- Właśnie stamtąd pochodzę! Wiedziałaś o tym?

W gazetach bez przerwy przewijały się jakieś wzmianki na temat Tonina, w których podkreślano jego włoskie korzenie, ale nie zwracałam na to większej uwagi, ponieważ sama nazwa miasta nic mi nie mówiła.

- Jakie to dziwne. Co za niezwykły zbieg okoliczności - mruknęłam.

- To coś więcej niż zbieg okoliczności. To prawdziwy dar od losu - odparł. - Jutro z samego rana zadzwonię do mojej mamy. Będziesz mogła trochę popracować w restauracji moich rodziców, specjalizującej się w owocach morza. Alice, masz szansę, żeby uczyć się gotować w ten sam sposób, jak ja się uczyłem. Jestem bardzo zadowolony ze względu na ciebie.

- Ale co z moją pracą tutaj?

Roześmiał się uspokajająco.

- Nie martw się. Łatwo znajdę kogoś do pomocy przy makaronach. A kiedy już wrócisz, być może pojawią się nowe możliwości. Sama zobaczysz, jak wiele zyskasz.

Tak więc nieoczekiwanie się okazało, że spędzę lato we Włoszech. Miałam tam pojechać, by zobaczyć niebo, w którym zakochała się matka Leili, i nauczyć się gotować tak jak Tonino. Na pewien czas zostawiałam Charliego, pracę i wszystkie moje zmartwienia. Oczywiście, byłam podekscytowana tą perspektywą, zresztą kto by nie był? Ale muszę przyznać, że czułam się również przerażona, i to znacznie bardziej niż trochę.

Babetta

Ta myśl wylęgła się w głowie Babetty pewnej nocy, kiedy przystanęła przed swoją bramą i zadzierając głowę, wpatrywała się w jasno oświetlony posąg Jezusa, wzniesiony na samym szczycie góry. Następnego dnia z samego rana wzięła do ręki szpadel i powędrowała prosto do Villa Rosa. Tam zatrzymała się w tym samym miejscu, gdzie stała wówczas, gdy ekipa z firmy ogrodniczej przekopywała warzywne grządki, na których niegdyś ona i Nunzio sadzili rzędy słodkiej, czerwonej cebuli i pnące sadzonki malutkich pomidorów. Teraz nie zostało nic poza przyklepaną ziemią w cynamonowym kolorze. Babetta się spodziewała, że lada dzień ktoś tutaj wróci i zapełni to miejsce bezużytecznymi kwiatami, które wkrótce zwiędną i umrą jeszcze przed końcem lata, o ile ta sama osoba nie przypomni sobie, że należy je regularnie podlewać. Ale nikt się nie pojawił i ziemia pozostała naga.

Zaznaczyła szpadlem kawałek ziemi do przekopania i zaczęła planować, co gdzie należy posadzić. Karczochy na pewno z tyłu, ponieważ tam szybko się rozprzestrzenią i urosną wysoko, owinięte luźno dookoła tyczek; potem dwa rządki palików do podparcia pomidorów; w cienistym kącie gmatwanina dzikiej rukoli nadmorskiej; i wreszcie odporne na upał zioła tam, gdzie słońce praży najmocniej.

Zaczęła podważać szpadlem ziemię. Później przekopie ją razem z przegniłym kompostem, który pochodził z organicznych resztek z jej własnego ogrodu i został wzbogacony odchodami hodowanych przez nią kurcząt i świń. Dopiero wtedy delikatnie włoży w glebę sadzonki i wrzuci nasiona, i będzie podlewać tak długo, aż rośliny zapuszczą korzenie. Niech staną się jej prezentem dla tej Angielki, Aurory Gray.

Babetta uważała, że ich życie w tym miejscu prawie dobiegło końca. Wkrótce wraz z Nunziem zostaną poproszeni o spakowanie swojego niewielkiego dobytku, a potem będą musieli pożegnać się z domkiem, który pracowicie szorowała każdego dnia, i z ziemią, która żywiła ich rodzinę od tak wielu lat. Ta myśl sprawiała, że Babettę ogarniało raczej coś w rodzaju odrętwienia niż smutku. Być może tak jak Nunzio powoli zaczynała obumierać od środka - wycofywać się w odlegle rejony własnej duszy, skąd już nigdy nie zdoła odnaleźć drogi na zewnątrz. Była bardzo zła na swojego męża, ale teraz, wbijając szpadel w twardą ziemię, zastanawiała się, czy przypadkiem jego postępowanie nie było dla niej wskazówką, jak najłatwiej przeżyć te kilka ostatnich lat. Być może Nunzio dokonał najbardziej rozsądnego wyboru.

Nagle zdała sobie sprawę, że zaczyna się starzeć, choć jej ciało wciąż było mocne na skutek długich dni wypełnionych fizyczną pracą, a oczekiwania wobec życia nie zmieniły się wcale od czasu, kiedy była młodą dziewczyną.

Tak samo jak siostry poszła drogą, którą wybrał dla nich ojciec. Rankami pomagały przy wyplataniu koszyków, przez całe popołudnia zaś pracowały z matką w ogrodzie lub kuchni, czekając, aż w końcu zjawi się właściwy mężczyzna, z którym będą mogły założyć własną rodzinę.

Pod wieloma względami Nunzio był dobrą partią. Miał stałą pracę w jednej z firm drogowych zajmujących się drążeniem tuneli w górach. Każdego ranka wysyłała go z domu z solidną porcją jedzenia, by wystarczyło go na cały dzień: chlebem z chrupiącą skórką, kiełbaskami mortadeli, rigatoni z mięsnymi kulkami, które upiekła wcześniej i owinęła w folię. Potem całe dnie upływały jej na uprawianiu warzyw, doglądaniu świń i kurczaków oraz wyplataniu koszyków, aż wreszcie po długim, bardzo długim czasie na świecie zjawiła się Sofia.

Teraz jej córka była już dorosła i mieszkała daleko od rodziców; podejmowała rozpaczliwe starania, żeby urodzić własne dziecko. Babetta i Nunzio zaś powoli zmierzali do końca swoich dni. Na myśl o tym Babetta nie czuła jednak smutku. Można powiedzieć, że w ogóle nic nie czuła.

Tak więc uporządkuje ogród w prezencie dla tej Angielki, a potem postąpi tak, jak chciała Sofia. Znajdzie w Triento małe mieszkanko dla siebie i Nunzia - niewielkie pokoiki z małymi oknami, skąd nie rozciąga się żaden widok, i bez kawałka ogródka, w którym mogłaby przewracać szpadlem ziemię. Jej ciało zrobi się miękkie jak masło i ociężałe od lat, ale to nie będzie miało żadnego znaczenia. Nikt poza nią nie zwróci na to uwagi.

Schyliła głowę i z zawziętością atakowała ziemię szpadlem, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, żeby poprawić kapelusz, który nosiła, aby chronić stare oczy przed słońcem. Nie zostało już wiele czasu. Ta Angielka lada dzień się tu sprowadzi, a Babetta chciała, żeby warzywnik był już skończony i przygotowany na jej przybycie.

Drgnęła przestraszona, gdy tuż obok rozległ się szczęk drugiego szpadla, który z rozmachem wbił się w skamieniałą glebę. Podniosła wzrok i na przeciwnym końcu grządki ujrzała męża. Ze zgiętymi w pałąk plecami przekopywał ziemię, a obok leżały jego motyka i worek z kompostem przyniesiony z ich ogrodu.

Nunzio popatrzył na nią; ich oczy się spotkały lecz nie powiedział ani słowa. Babetta także zachowała milczenie. Wróciła do swojego zajęcia i pracowała dalej, jakby ten dzień nie różnił się niczym od wczorajszego.

Alice

Leila twierdziła, że podróż wynajętym samochodem z Neapolu do Triento w ogóle nie sprawi jej trudności. Od lat była szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy i chociaż ostatnio nie miała okazji do prowadzenia auta, była pewna, że wszystko, czego się nauczyła, automatycznie powróci, kiedy tylko usiądzie za kółkiem.

Jednak nawet ona wydawała się nieco zaniepokojona, kiedy na samym początku dwa lub trzy razy zgasł nam silnik, a potem wyjechałyśmy z parkingu w stylu przypominającym królicze susy. Gdy wreszcie znalazłyśmy się na autostradzie, sytuacja znacznie się pogorszyła. Wszystkie pasy ruchu wypełnione były mknącymi jak strzały samochodami, które poruszały się stanowczo zbyt szybko. Olbrzymie ciężarówki przetaczały się dosłownie o centymetry od naszego wozu, kierowcy z całej siły przyciskali klaksony i nawet jeśli obowiązywały tu jakieś przepisy, to chyba nikt ich nie przestrzegał.

Leila uczepiła się środkowego pasa i klęła jak szewc, ja natomiast ściskałam w ręku mapę, próbując nas wyprowadzić na właściwą drogę. Kilka razy zdarzyło nam się minąć zjazd i aż krzyczałam z przerażenia, lecz w końcu znalazłam trasę wiodącą na południe.

Zatrzymałyśmy się w pobliżu Salerno na jakiejś stacji benzynowej, żeby Leila mogła się napić kawy i nieco uspokoić skołatane nerwy. Paliła papierosa za papierosem, ja zaś wyszłam, żeby przejrzeć zawartość półek w sklepie, i muszę przyznać, że byłam zdziwiona tym, co tam znalazłam. W chłodziarce leżały świeża mozzarella z Avellino i Caserty oraz plasterki prosciutto, a obok pęczki świeżych, liściastych jarzyn, których nie potrafiłam zidentyfikować, bo w Londynie tego typu produkty znajdowały się tylko w superdrogich delikatesach, a tu sprzedawano je przy drodze po obniżonych cenach. Od razu napełniłam tymi smakołykami spory koszyk i nie mogłam się doczekać, kiedy ich spróbuję.

Znów wyruszyłyśmy w drogę, choć tym razem na tylnym siedzeniu piętrzyły się stosy toreb, a po całym wnętrzu rozchodził apetyczny zapach sera i wędzonego mięsiwa. Z początku z ulgą przyjmowałam fakt, że wreszcie wydostałyśmy się z autostrady na podrzędne drogi, które przecinały wąwozy i biegły tunelami, szybko jednak się okazało, że urok tarasowatych gajów cytrynowych albo wdzięk miasteczek przycupniętych na samym szczycie gór mocno rozprasza uwagę Leili.

- Leila, patrz na drogę... Zwolnij - jęknęłam parę razy.

- Och, zamknij się, Alice - warknęła w końcu. - Czy ty nie potrafisz niczym się cieszyć?

W końcu gdzieś w oddali mignęło nam morze - niebieska wstążka na horyzoncie - i niedługo potem dostrzegłyśmy na wierzchołku jakiejś góry wysoką figurę Chrystusa.

- Jesteśmy już blisko - oznajmiła Leila. - Mama mówiła, że z ogrodów Villa Rosa widać ten posąg.

Kiedy wreszcie dotarłyśmy nad samo wybrzeże, okazało się, że musimy jeszcze pokonać spory odcinek niebezpiecznie wąskiej szosy, a potem czekał nas podjazd stromą dróżką, która kończyła się pod wysoką bramą.

Leila nacisnęła klakson.

- Jesteśmy! - wrzasnęła na cały głos. - Otwierać bramę!

Villa Rosa okazała się tak piękna, że na jej widok zaśmiałam się z radości. Sam budynek był dość prosty, ale otaczały go ogrody, które opadały tarasami aż do samego morza. Z tyłu graniczył z górskim zboczem, a przed frontową ścianą znajdował się niewielki dziedziniec, na środku którego rosło drzewo granatu.

Matka Leili, Aurora, wyniosła na zewnątrz szklanki pełne zmrożonego limoncello i wspólnie zasiadłyśmy na tarasie, żeby podziwiać zachodzące słońce.

- Mam wrażenie, że zaczynam się cieszyć, że tu jestem - powiedziałam do Leili, sycąc się kwaśnym smakiem lemoniady.

Dolewając sobie do szklanek, siedziałyśmy tak w prawie całkowitym milczeniu, zapatrzone w kawałek nieba, który był teraz własnością Aurory. Przez kilka chwil pomyślałam o tym, co zostało za mną - dręczącym poczuciu winy, że zaniedbuję własną matkę, moim życiu, w połowie dzielonym z Charliem, upale, który panował w kuchni Tonina... To miejsce było tak cudowne, że wszystkie moje problemy wydawały się tutaj daleko mniej istotne niż przedtem.

Kiedy blask dnia zgasł na dobre, padła propozycja, żeby podjechać na pizzę, ale ja podałam tacę z jedzeniem, które wcześniej kupiłam w sklepiku przy drodze. Szybko sparzyłam niezidentyfikowaną zieleninę i przyprawiłam ją cytryną z oliwą, a obok wyłożyłam różne gatunki serów, salami, konserwowe karczochy, zielone oliwki i pikantną pastę z pomidorów, anchois i chili. Aurora nalała czerwonego wina z gąsiora, na którym nie było żadnej nalepki, i we trzy zasiadłyśmy dookoła kuchennego stołu.

To było szybkie, łatwe do przygotowania danie, a mimo to okazało się niezwykle smaczne. Napełniając drugi raz talerz, pomyślałam, jak wybredny był Tonino, gdy chodziło o pochodzenie potrzebnych produktów. Jeśli któryś z dostawców nie mógł czegoś zapewnić, nasz szef wolał wykreślić z menu określone danie niż zamówić towar u kogoś innego. Wtedy wydawało mi się, że jest nadmiernie drobiazgowy, ale teraz przyswoiłam sobie pierwszą lekcję - składniki potraw są tak samo ważne jak to, co potem z nimi robisz. Jeśli są kiepskiej jakości, nie wyjdzie z nich nic dobrego.

Jadłyśmy i rozmawiałyśmy o obrazach Aurory i jej planach dotyczących malowania tutejszego nieba. Jednak wkrótce poczułam się tak zmęczona, że po sprzątnięciu z grubsza bałaganu, którego narobiłam w kuchni, zabrałam walizkę i powędrowałam na górę, żeby poszukać przeznaczonej dla mnie sypialni i trochę się zdrzemnąć.

Dopiero gdy się tam znalazłam, przyszło mi do głowy, że może z tym być pewien problem. Aurora ulokowała mnie w małym pokoju na końcu długiego korytarza w bocznej części willi. Znajdowały się tu przeszklone drzwi, które prowadziły na mały taras, całkiem pokryty kwitnącą wisterią, skąd kilka schodków prowadziło wprost na dziedziniec. Przypuszczam, że uznała, iż będzie to dla mnie wygodne i pozwoli na zachowanie pewnej prywatności, ale teraz, siedząc na łóżku, wpadłam w panikę. Ryzyko, że do tego pokoju dostanie się ktoś obcy, wydawało się zbyt wielkie. Zamki sprawiały wrażenie raczej kiepskich, a dom położony był na odludziu. Pomyślałam, że nie dam rady tutaj zmrużyć oka.

W Maida Vale łatwo mi było odzyskać poczucie bezpieczeństwa. Mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze, a przynajmniej cztery solidne zamki oddzielały mój pokój od reszty świata. Poza tym po drugiej stronie cienkiej ściany spała Leila. Tu panowała absolutna cisza, co tylko potęgowało poczucie osamotnienia. Ogarnął mnie strach. Znowu poczułam się jak ofiara gwałtu.

Skończyło się na tym, że przepchnęłam łóżko pod drzwi balkonu, łudząc się nadzieją, że Aurora nie usłyszy zgrzytania drewnianych nóg przesuwanych po wykładanej płytkami podłodze. Mimo to spałam jak zając pod miedzą; najlżejszy szelest sprawiał, że zrywałam się ze snu, żałując, że ściany domu są zrobione z kamienia i że Charlie nie leży obok mnie. Pewnie należało o tym powiedzieć i poprosić o przeniesienie gdzie indziej, ale samo przyznanie się do własnych lęków przestraszyłoby mnie jeszcze bardziej.

Kiedy tylko zrobiło się widno, ubrałam się i wymknęłam z pokoju. Pomyślałam, że na pewno poczuję się pewniej, jeśli obejrzę teren otaczający dom i sprawdzę, co się tam znajduje.

Z początku poszłam ścieżką prowadzącą do morza i zobaczyłam tam kilka schodków - wyglądających na całkiem nowe - a dalej połać postrzępionych, dziko rosnących kwiatów i łachę żwiru, która nieoczekiwanie zmieniła się w poszarpaną skałę. Poniżej kłębiły się dzikie fale, a na ich grzbietach pędziły białe szumowiny.

Uspokojona powędrowałam z powrotem do ogrodów i dalej, wyszłam przez bramę poza teren Villa Rosa. Tam ujrzałam niewielki domek, otoczony starannie utrzymanymi grządkami pełnymi warzyw. Słyszałam odgłosy kurcząt zamkniętych w kojcu i zastanowiłam się przelotnie, czy kwaśny odór niesiony przez lekki wietrzyk może mieć coś wspólnego ze świniami. Ktokolwiek tu mieszkał, mógł z łatwością obserwować Villa Rosa i widzieć wszystkich, którzy wchodzili tam bądź wychodzili z posiadłości. Teraz było jeszcze dość wcześnie, więc nie zauważyłam żywej duszy.

Wreszcie poszłam z powrotem, żeby zaparzyć kawę; kręcąc się po kuchni, postanowiłam, że przestanę się dręczyć. Już i tak z powodu krzywdy, jaką wyrządził mi ów nieznajomy, musiałam zrezygnować ze studiów i obrać inną drogę życiową. Mój gniew na niego wciąż był świeży, a rozczarowanie samą sobą nie osłabło ani odrobinę. Nie mogłam znieść myśli, że teraz strach mógłby mnie wygnać również z tego miejsca.

Byłam zdeterminowana zostać w Villa Rosa przez całe, długie lato - dokładnie tak, jak sobie zaplanowałam.

Babetta

Babetta nie mogła się oderwać od okna. Najpierw przyjechały ciężarówki firmy przewozowej i paru silnych mężczyzn wyładowało z nich rzeczy należące do Aurory Gray. Potem pojawiła się sama właścicielka i zniknęła w głębi domu. A teraz, zaledwie po kilku tygodniach znów przyjechały jakieś nowe osoby. Niewysoka dziewczyna o brązowych włosach i ze ściągniętą buzią, na której zastygł wyraz znużenia, przystanęła przy bramie prowadzącej do domku Babetty i przyglądała się jej ogrodowi. Nieznajoma już dawno powędrowała z powrotem do Villa Rosa, a Babetta wciąż się zastanawiała, czy powinna była zaprosić przybyłą do środka.

Wreszcie wzięła kosz i przeszła między zagonkami, napełniając go grubymi strąkami bobu, słodkim zielonym groszkiem i młodymi pędami wiosennej cebulki. Uwielbiała woń ziemi o wczesnym poranku, kiedy na roślinach wciąż srebrzyły się krople rosy. Zawsze zatrzymywała się na chwilę przy tyczkach z pnącymi pomidorami i groszkiem, żeby poranne promienie słońca mogły musnąć jej twarz. W końcu podniosła pełny kosz i zabrała go prosto do Villa Rosa.

Z kuchni dolatywał mocny zapach świeżo zaparzonej kawy; Babetta ujrzała dziewczynę o brązowych włosach, jak się krzątała przy piecu.

- Buongiorno! - zawołała, podnosząc wyżej kosz z warzywami.

Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną.

- Och, to dla nas? Bardzo pani dziękuję. To znaczy, chciałam powiedzieć grazie.

Babetta podała jej koszyk, a dziewczyna zajrzała do środka.

- Jak to miło! Widać, że wszystko świeżutkie, przed chwilą zebrane... - Podniosła dłoń i dotknęła palcami piersi. - Ja jestem Alice. Strasznie mi przykro, ale nie mówię po włosku, a pani pewnie nie rozumie ani słowa z tego, co powiedziałam.

Babetta uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Potem wymówiła swoje imię i kiwnęła palcem, żeby nieznajoma wyszła na zewnątrz.

- Viene, viene qua - ponagliła ją.

Idąc po ścieżce, która opadała aż do morza, Babetta zaprowadziła dziewczynę do miejsca, gdzie wycięto w skale otwór, i wskazała parę stopni wiodących do naturalnego basenu, otoczonego zewsząd przez wysoki, urwisty brzeg. Rękoma wykonała parę pływackich ruchów, a tamta skinęła głową.

- Tak, tak, rozumiem - powiedziała z uśmiechem.

Potem Babetta nakłoniła ją, żeby poszły do nowego ogródka warzywnego, i tam pokazała, jak należy podeprzeć młode sadzonki pomidorów, które zdążyły urosnąć na tyle wysoko, że wymagały przywiązania do palików, oraz jak zanurzać palce w ziemi, żeby w całości wyrywać chwasty. Dziewczyna wyglądała na lekko zdezorientowaną. Uśmiechała się do Babetty, ale nie przyszło jej do głowy, żeby się schylić i pomóc w pieleniu grządki.

Wreszcie czyjś głos zawołał z głębi domu jej imię i dziewczyna skorzystała z okazji, żeby się wycofać, lecz Babetta, pozostawszy na miejscu, nadal pracowała na swój powolny, spokojny sposób. Szkoda, żeby ogród zarósł zielskiem, a ponieważ nikt z mieszkańców Villa Rosa nie wykazywał najmniejszej chęci, by o to zadbać, postanowiła, że nadal będzie się zajmowała roślinami, przynajmniej przez jakiś czas.

Kiedy skończyła, poszła poszukać miotły, żeby zmieść zwiędłe kwiaty granatu. Po chwili natknęła się na Nunzia, który pracował bliżej domu, w cytrynowym gaju - podnosił leżące na ziemi owoce, zanim zdążyły się zepsuć, i wkładał do koszyka. Spojrzał na nią - choć bez trudu się zorientowała, że tak naprawdę wcale jej nie widział - i po chwili wrócił do swego zajęcia.

Uśmiechając się do siebie, Babetta wzięła miotłę i zabrała się do sprzątania.

Alice

Nie chciałam iść z tą starszą Włoszką aż na sam brzeg, ale widać bardzo jej na tym zależało, a ja w żaden sposób nie potrafiłam wytłumaczyć, że dziś rano już tam byłam. Jednak dobrze, że poszłam, bo pokazała mi znakomite miejsce, gdzie można się kąpać, kiedy morze jest spokojne, a potem zabrała mnie do ogródka warzywnego, którego nie zauważyłam wcześniej. Znajduje się na jednym z tarasów. Chyba się spodziewała, że jej pomogę przy pieleniu, ale na szczęście usłyszałam, jak Aurora mnie woła, więc wykorzystałam okazję, żeby się wymknąć.

- Czy ta staruszka to twoja ogrodniczka? - spytałam. - Trzeba przyznać, że jest w znakomitej formie.

- Och, więc znowu tu przyszła? - Aurora zmarszczyła brwi i wyjrzała przez okno. - Cały czas przychodzi, żeby coś tam robić. A jej mąż bez przerwy szwenda się wszędzie. To zaczyna być trochę krępujące. Kiedyś obydwoje pracowali tu jako ogrodnicy.

- Ale już nie pracują?

- No cóż, oficjalnie nie. Ale i tak przychodzą codziennie, żeby popracować przez parę godzin, a potem znikają bez słowa.

- To dziwne.

- W pewnym sensie. - Aurora wsadziła do ust pasemko włosów i zaczęła je żuć w ten sam sposób co Leila. - Przypuszczam, że się boją, że ich wyeksmituję z tego malutkiego domku tuż za bramą. Mieszkają tam zupełnie za darmo od dwudziestu lat, a teraz ich domek należy do mnie.

Ledwie znałam Aurorę, ale trudno mi było sobie wyobrazić, że mogłaby postąpić w tak okrutny sposób z dwojgiem starzejących się ludzi.

- Pozwolisz im tam zostać? - spytałam.

- Tak sądzę. Chociaż to zależy.

Znów wzięła między palce pasemko włosów i zaczęła się nim bawić.

- Muszę przyznać, że kupując tę posiadłość, trochę przeceniłam swoje możliwości, chociaż wszystko powinno być okay, jeżeli znowu uda mi się coś namalować. Jednak nawet jeśli zostaną, to nie mogę się zgodzić, żeby tyrali w moim ogrodzie jak jacyś niewolnicy. Mam na myśli wyłącznie to, że obydwoje są dość leciwi. Poza tym spójrz na tego staruszka. Mam wrażenie, że on ma nierówno pod sufitem.

Przesunęłam spojrzenie za jej wzrokiem i ujrzałam, jak starszy mężczyzna człapie ciężko po ścieżce, z trudem trzymając pod pachą kosz pełen cytryn. Głowę okręcił jakąś brudną, brązową szmatą i szedł z na wpół otwartymi ustami. Postawił kosz przy wejściu do kuchni i ruszył w swoją stronę, nawet nie zadając sobie trudu, żeby nam kiwnąć głową na powitanie.

- No cóż, przynajmniej dzięki nim nie musimy się martwić, że zabraknie nam jedzenia - zwróciłam się do Aurory. - Ta staruszka przyniosła nam wcześniej koszyk własnych warzyw. Masz tu jakieś książki kucharskie? Chcę spróbować, co mi się uda z nich zrobić.

Wykombinowałam, że spróbuję zmieszać groszek, bób i młode cebulki i teraz jeszcze raz przepowiadałam sobie w myśli cały jadłospis. Może zrobię makaron na lekkim bulionie warzywnym, co tylko podkreśli jego intensywny smak. Spostrzegłam na zielonych liściach koronkową sieć dziurek, maleńkie krostki na strąkach bobu i jakieś owady, które należało spłukać. To były prawdziwe jarzyny, a nie spryskane płynem przeciw insektom, sflaczałe warzywa, których całe stosy piętrzyły się w każdym z londyńskich supermarketów. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę je gotować, eksperymentując z rozmaitymi połączeniami.

Kiedy zaczęłam szukać pudła ze starymi książkami kucharskimi, przyszła Leila, żeby mi pomóc w rozpakowywaniu rzeczy matki. Tyle było do przejrzenia! Sterta obrazów w salonie, niezliczone kartony książek, pudła z czymś, co wyglądało na pędzle do malowania, i ogromne ilości rozmaitych zdjęć. Nie wyobrażałam sobie, jak można upchnąć tyle klamotów w domu, który został zaprojektowany z myślą, że ma służyć jedynie jako letnia rezydencja.

Jak z góry można było przewidzieć, porządkowanie rzeczy należących do matki szybko się Leili sprzykrzyło. Mniej więcej po godzinie pojawiła się w kuchni, ubrana w czarny kostium do pływania i długi kremowy rozpinany sweter z kapturem.

- Chodź na plażę! - zawołała. - Chcę popływać!

- Chyba trochę za zimno, co? - spytałam. - To jeszcze nie jest lato. Poza tym właśnie miałam się zabrać do przygotowywania czegoś na lunch.

Tak samo jak ta Włoszka z sąsiedztwa, Leila nie uznawała słowa „nie”. Bez ceregieli wyciągnęła mnie z kuchni i po chwili szłyśmy razem wąską dróżką, o której Aurora mówiła, że prowadzi wprost na ogólnodostępną plażę. W lecie działało tu pełnoprawne kąpielisko, z leżakami, łódkami do wynajęcia i małym barem, gdzie można było dostać jakiś niezbyt wyszukany lunch, lecz do początku sezonu pozostał przynajmniej miesiąc i teraz plaża wydawała się całkiem wyludniona.

Zlazłyśmy z klifu po wykutych w skale stopniach i ruszyłyśmy na ukos przez brzeg wypełniony drobnymi kamykami.

- Naprawdę masz zamiar wejść do wody? - spytałam Leilę, widząc, z jaką zajadłością fale uderzają o plażę.

Ale ona zdążyła już zrzucić sweter i wbiegła do morza. Woda sięgała jej do kostek. Odwróciła twarz ku słońcu, wzięła głęboki oddech i nagle rzuciła się jak do ataku prosto przed siebie, piszcząc z uciechy.

- O Boże, to fantastyczne! - wrzeszczała na cały głos. - Woda jest zimna jak cholera! Teraz już wiem, co to znaczy pływać w ginie z tonikiem!

Ja zostałam na plaży, zabawiając się układaniem otoczaków w małe piramidki. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że to dopiero pierwszy dzień moich wakacji. Upłynie jeszcze wiele, wiele tygodni, zanim będę musiała wrócić do swojego prawdziwego życia.

Leila nie pływała długo. Wyszła z wody, drżąc jak osika, z sinawymi ustami i gęsią skórką, więc pomogłam jej wytrzeć się ręcznikiem. Gdy otrzepywała włosy, krople słonej wody prysnęły mi prosto w twarz i poczułam na języku słony smak. Ktoś mógłby pstryknąć teraz całkiem fajne zdjęcie: dwie roześmiane dziewczyny na plaży, jedna znacznie ładniejsza od drugiej, ale obie szczęśliwe na myśl, że oto zaczyna się długie, gorące lato.

- Wracajmy do domu - powiedziałam. - Chcę zrobić świeże pierożki.

Roześmiała się.

- Czy ty w ogóle potrafisz się odprężyć? Ale jeśli jesteś na tyle szalona, żeby coś pichcić, to ja chętnie zjem.

Owinięta ręcznikami i przykryta swetrem, z mokrymi włosami zwiniętymi w kędziorki, wlazła z powrotem po stopniach wykutych w skale i po chwili wdrapywałyśmy się na klif. Już byłyśmy na samej górze, kiedy doleciało do nas żałosne popiskiwanie. Dochodziło z kontenera na śmieci wepchniętego w sam róg parkingu.

- Musiał tam wpaść jakiś zwierzak. - Leila popędziła na parking, żeby sprawdzić wszystko osobiście. Wsadziła głowę do kontenera i jej głos odbił się echem. - Och, biedne maleństwo! Kto cię tutaj wsadził? Czy jest was więcej? Czekaj, muszę zobaczyć... No, na szczęście nie. A teraz nie ugryź mnie, przecież chcę ci pomóc. No proszę... Chodź... Grzeczny chłopczyk. A może dziewczynka? Wszystko jedno...

W dłoniach miała jakąś brudną kulkę biało-brązowego futra, z której gapiły się na mnie przerażone ślepia. Owinęła swoje znalezisko w ręcznik i przytuliła do piersi.

- Kto mógł wyrzucić takie maleństwo do kontenera i zostawić na pewną śmierć? - spytała drżącym głosem. - Założę się, że o tej porze roku nikt tu nie zagląda. Ten psiak miał szczęście, że go usłyszałyśmy.

Zerknęłam na zwierzaka.

- On może mieć pchły - ostrzegłam.

- Dobrze, później pojedziemy do miasta, żeby kupić coś do odpchlenia. I jakieś psie jedzonko. Ale na razie trzeba zabrać go do domu i dać mu trochę mleka.

Niosła szczeniaka na rękach przez całą drogę powrotną, a on wydawał się całkiem zadowolony, że ktoś tuli go do ciepłej piersi. Skomlenie ucichło i psie ślepia powoli zaczęły się zamykać.

- On mógł tu zginąć - powtórzyła Leila. - Mój Boże, ludzie potrafią być tacy okrutni.

Kiedy dotarłyśmy do Villa Rosa, na progu małego domku w sąsiedztwie ujrzałyśmy tamtego starego mężczyznę. Wpatrywał się w Leilę, jakby usiłował się domyślić, co przyniosła w ręczniku.

- Widzi pan, to mały szczeniaczek - odchyliła ręcznik, pokazując pieska. - Ktoś go zostawił w koszu na śmieci przy plaży. Chcę zobaczyć, czy mamy w domu coś, co można dać mu do zjedzenia.

Nadal się na nią gapił, ale na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, więc byłam pewna, że biedak absolutnie niczego nie jest w stanie pojąć, nawet gdybyśmy mówiły po włosku.

Na szczęście nie było możliwości, że Aurora zdenerwuje się na córkę za przyniesienie do domu bezpańskiego szczeniaka, ponieważ sama również miała bzika na punkcie psów. Obie skakały dookoła maleństwa i podgrzewały mleko, podczas gdy ja bezowocnie szukałam po kuchni mąki i paru jajek, żeby zrobić pierożki.

- Idę do tej starszej kobiety z sąsiedztwa, żeby zobaczyć, czy uda mi się pożyczyć od niej parę produktów. Jak ona ma na imię? Babetta?

- Hmm, zdaje się, że tak - Aurora była całkiem pochłonięta obserwowaniem szczeniaka, który z zapałem chłeptał mleko.

Okna małego domku były szeroko otwarte i słyszałam ze środka brzęczenie radia. Stary mężczyzna siedział w wiklinowym fotelu na tarasie i wpatrywał się w morze. Moim zdaniem sprawiał wrażenie dziwaka, ale za to jego żona Babetta była naprawdę urocza. Z wiekiem zrobiła się przysadzista, jak wiele starszych kobiet, a kwiecisty szal w jaskrawych kolorach sprawiał, że przypominała Cygankę.

Na migi pokazałam jej, że potrzebuję mąki i jajek, żeby zagnieść ciasto, ona zabrała mnie do kuchni - wyposażonej dość skromnie, lecz nieskazitelnie czystej - i otworzyła szafki. „Proszę wziąć wszystko, co potrzeba”, mówił ten gest.

Potem poszła do zagrody z kurami i przyniosła mi sześć świeżych jajek, jeszcze lepkich od piór i brudu. Byłam zakłopotana, że tyle jej zabieram, więc kiedy zobaczyłam, że wkłada mi do koszyka jakieś nieduże naczynie, próbowałam odmówić i nie przyjąć poczęstunku.

Jednak kobieta upierała się przy swoim.

- Per il cane - wyjaśniła i śmiesznie pociągnęła nosem. - Capisce?

- Och, więc to resztki dla pieska! - W końcu zrozumiałam, o co jej chodzi. - Widocznie mąż powiedział pani, że znalazłyśmy szczeniaka.

Usiłowałam podziękować, ale Babetta wyglądała na bardzo zadowoloną, że wychodzę od niej z koszykiem pełnym najróżniejszych produktów.

- La mia casa e sempre aperta - powiedziała, kiedy szłam ścieżką w stronę Villa Rosa.

Zapamiętałam te słowa i powtórzyłam je Aurorze, która całkiem płynnie mówiła po włosku.

- Ach, to znaczy, że jej dom zawsze stoi dla ciebie otworem! - wykrzyknęła. - Cóż za przemiła kobieta!

- Włożyła mi jeszcze to - dodałam, wyjmując z koszyka naczynie z resztkami. - Może ugotuję trochę ryżu, wymieszamy go z mięsem i tym nakarmimy szczeniaka?

Psiak zwinął się na kocu, który Leila położyła obok miski z mlekiem, i zapadł w głęboki sen.

- Jak to miło z jej strony - powiedziała Aurora na widok okrawków. - Dzięki Bogu, że na tym świecie są jeszcze dobrzy ludzie.

- Tak, dzięki Bogu - powtórzyłam.

Myśl, że w pobliżu mieszka ta bardzo dobra stara kobieta, która jak najlepszy wartownik strzeże dostępu do bram Villa Rosa, przyniosła mi ukojenie.

Babetta

Babetta wciąż nie mogła uwierzyć, że Nunzio przemówił. Sam przyszedł do niej do kuchni, żeby zakomunikować nowinę.

- Przyniosły szczeniaka - oznajmił niskim, zachrypniętym głosem.

I zanim zdążyła otworzyć usta, wycofał się pośpiesznie na taras, żeby w milczeniu zająć swoje miejsce na fotelu.

Zastanawiała się, czy powinna spróbować łagodnie nakłonić go do powiedzenia następnego słowa, kiedy nagle w progu pojawiła się ta niewysoka dziewczyna o brązowych włosach, Alice. Chciała pożyczyć kilka rzeczy do jedzenia, a Babetta wsunęła jej także do kosza garnuszek z resztkami mięsa, ponieważ nie mogła znieść myśli, że jakieś stworzenie umiera z głodu, nawet jeśli miałby to być bezdomny pies. Sama nigdy nie trzymała żadnego zwierzaka - o ile nie nadawał się do zjedzenia - ale wiedziała, że Nunzio często wynosił spleśniałe resztki kilku zdziczałym kotom, które mieszkały w chaszczach w pobliżu domku.

Trochę później Babetta obejrzała kilka zdjęć swojego męża z czasów młodości, które jeszcze jej pozostały. Stał w gronie innych robotników z brygady drogowej - wszyscy młodzi, nadzy do pasa, o skórze koloru oliwki i mocno umięśnieni. Łatwo jej było odnaleźć wśród nich Nunzia ze względu na jego twarz, okrągłą jak księżyc w pełni, i trochę niepewny uśmiech. Nigdy nie należał do przystojnych mężczyzn, ale kiedy rozświetlało go szczęście - jak na przykład w dniu narodzin Sofii albo wtedy, gdy w niedzielne popołudnia szli razem na plażę - można było zauważyć jego wdzięk.

W miarę upływu lat kurczył się coraz bardziej, a rysy jego twarzy wyraźnie się wyostrzyły, ale Babetta wciąż miała nadzieję, że kiedyś uda jej się dostrzec pod tą pomarszczoną maską tamtego dawnego, pełnego uroku młodzieńca. Potem przyjechały te Angielki, a ich obecność najwyraźniej obudziła w sercu Nunzia jakąś małą iskierkę. Najpierw z własnej woli przyszedł do ogrodu Villa Rosa, żeby pomóc Babetcie w pracy, a teraz wydusił z siebie tych kilka prostych słów.

Starała się nie podchodzić do tego zbyt entuzjastycznie, ale w głębi duszy gorąco pragnęła doczekać się czegoś więcej.

Alice

Leila wydawała się zdumiona tempem, w jakim udało mi się przygotować pierożki - pulchne małe poduszeczki ravioli, wypełnione puree ze świeżego groszku i bobu, zmieszanym z kozim serem, który kupiłam w sklepiku przy autostradzie. Zjadłyśmy je polane roztopionym masłem i posypane liśćmi szałwi, przysmażonymi szybko na rozgrzanej patelni, żeby nabrały kruchości.

We trzy wyciągnęłyśmy na słońce kuchenny stół, a Aurora przyniosła butelkę różowego wina.

- Po prostu niebo w gębie - powiedziała, krojąc widelcem poduszeczkę ravioli. - Leila, w jaki sposób udało ci się zachować tak szczupłą figurę, skoro przez cały czas zajadacie się takimi pysznościami?

- Prawdę mówiąc, to pierwszy raz, kiedy Alice coś dla mnie ugotowała. W domu najbardziej wyszukanym daniem były tosty z serem i cebulą - zaśmiała się Leila.

Rzeczywiście, w Londynie starałam się zachować maksimum energii na pracę w restauracji Tonina. Na samą myśl o zrobieniu porządnego obiadu dla siebie ogarniało mnie zmęczenie i zwykle kończyło się na tym, że przygotowywałam przekąski, które wymagały niedużo czasu: prostą sałatkę z greckiego sklepu, który mieścił się przy naszej ulicy, albo pokrojony ser feta z pomidorami. Leila nigdy dotąd nie widziała mnie przy garnkach.

- Później pojedziemy do sklepu w miasteczku, żeby uzupełnić zapasy, a wtedy ugotuję ci to, na co będziesz miała ochotę - obiecałam.

- Ale naprawdę nie musisz brać na siebie całego gotowania - szybko wtrąciła Aurora. - Możemy robić to na zmianę.

Lecz ja już czułam, że wzięłam we władanie kuchnię w Villa Rosa. Przejrzałam nieduży zbiór poobijanych rondli, należących do Aurory, oraz kolekcję mocno zniszczonych drewnianych łyżek i zrobiłam sobie w pamięci listę niezbędnych zakupów. Równie dobrze do przygotowywania ciasta mogłam używać starego wałka, ale porządne wyposażenie powinno znacznie uprościć pracę.

- Nie mam nic przeciwko temu. To będzie niezła zabawa przeprowadzić parę eksperymentów z różnymi składnikami - oświadczyłam. - Zresztą Tonino kazał mi gotować. Powiedział, że mam się nauczyć, jak robić proste, porządne dania z produktów dostępnych tu, na miejscu.

- Nie dostaniesz nic bardziej miejscowego niż jarzyny, które ma w ogródku nasza sąsiadka - Leila zlizywała z noża resztki smakowitego puree. - Kiedy zamierzasz pójść i przedstawić się rodzinie Tonina? Czy nie powinnaś zacząć u nich pracować?

- Niedługo będę musiała tam pójść, jak sądzę - odparłam bez entuzjazmu.

To, co w Londynie wydawało się wspaniałym rozwiązaniem, teraz okazało się kiepskim pomysłem wobec możliwości wylegiwania się na plaży przez całe długie lato.

- No cóż, pierożki były naprawdę znakomite. - Aurora odsunęła na bok pusty talerz. - Alice, jestem bardziej niż szczęśliwa, powierzając ci pieczę nad kuchnią, jeśli rzeczywiście tego chcesz.

Kiedy we dwie sprzątały po obiedzie, chodząc na palcach obok śpiącego szczeniaka, zapakowałam resztę ravioli dla Babetty. Może to trochę bezczelne z mojej strony częstować włoskim jedzeniem prawdziwą Włoszkę, ale ravioli szybko tracą świeżość i po prostu szkoda mi było, żeby się zmarnowały.

Wydawała się szczerze zdumiona, kiedy podałam jej tacę. Nawet ten staruszek z zaciekawieniem zerkał, co przyniosłam, choć nie pofatygował się, żeby wstać z fotela.

Wykorzystując moje nowo nabyte umiejętności mimiczne, próbowałam wytłumaczyć, że wybieramy się do Triento i że możemy ją podwieźć, jeśli sobie życzy. Nie zauważyłam obok ich domku żadnego samochodu i doprawdy trudno mi było sobie wyobrazić, w jaki sposób udaje im się robić zakupy.

Uśmiechnęła się szeroko, kiedy zrozumiała co proponuję, i wyciągnęła w górę palec, co zapewne miało oznaczać, żebym chwilę zaczekała. Kiedy po niedługim czasie zjawiła się znowu, miała narzucony ładniejszy szal z mniej spłowiałego materiału, a na łokciu zawiesiła ręcznie wyplatany kosz, najwyraźniej przeznaczony na zakupy.

- Pronto? - spytała, obdarzając mnie tak szerokim uśmiechem, że mogłam zauważyć, że brakuje jej kilku zębów z tyłu.

Podczas jazdy do Triento siedziała w milczeniu, zajęta podziwianiem widoków, choć przecież musiała to wszystko oglądać już tysiące razy. Panorama była zresztą naprawdę godna podziwu: na skalistych płaszczyznach pyszniły się ruiny wież, błyszcząca jak niebieski klejnot zatoka przechodziła w następną, łącząc się gdzieś na horyzoncie z ogromną przestrzenią nieba, w którym matka Leili zakochała się bez pamięci.

Malutkie miasteczko przycupnęło mniej więcej w połowie góry; plątanina wąskich uliczek powstała na długo przedtem, nim ktokolwiek pomyślał o samochodach. Za pomocą wskazującego palca i niezliczonej ilości powtórzeń „si” i „no” Babetta wreszcie pokazała nam, gdzie możemy zaparkować. Potem poprowadziła nas stromymi zaułkami, aż znalazłyśmy się na uroczym placu, po brzegi wypełnionym straganami.

Gdy robiłam zakupy, Babetta nie odstępowała mnie nawet na krok, pilnując, żebym wybierała najświeższe produkty i wyłącznie w dobrym gatunku. Z dezaprobatą pokręciła głową nad pomidorami, które mocno mnie kusiły, i zamiast nich wpakowała mi do koszyka wiązkę dzikich szparagów i garść delikatnych, młodych karczochów. Wreszcie zabrała mnie do ulubionego rzeźnika i salumerii, wskazując najlepszy gatunek prosciutto, najsmaczniejsze sery i najdelikatniejsze miejscowe kiełbaski. Raz czy dwa odezwała się podniesionym głosem i już myślałam, że targuje się o coś z właścicielem sklepiku, ale wymiana zdań zakończyła się śmiechem. Musiała znać tych ludzi od bardzo, bardzo dawna i wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do jej zachowania.

Leili szybko znudziły się zakupy, więc odłączyła się od nas, żeby poszukać jakichś rzeczy dla swojego szczeniaka. Po niedługim czasie zjawiła się, niosąc proszek na pchły, obrożę, smycz i kilka piszczących zabawek.

- Rozumiem, że masz zamiar go zatrzymać? - spytałam, a w odpowiedzi uśmiechnęła się radośnie.

Zwiedzanie miasta, kiedy człowiek jest obładowany torbami pełnymi zakupów, wydawało się kompletnie bez sensu, skierowałyśmy się więc z powrotem do samochodu, żeby upakować zdobycz w bagażniku.

- Pojedźmy w drodze powrotnej przez drugą część Triento - zaproponowała Leila. - Zdaje się, że jest tam osada rybacka i mnóstwo małych kafejek i butików. Może wpadniemy gdzieś na szybkiego drinka?

Tak więc ruszyłyśmy inną drogą, która zakręcała dookoła wzgórza, a następnie opadała ku morzu. I rzeczywiście, po niedługim czasie naszym oczom ukazały się wzniesione nad mariną domy w kolorze piasku - z zielonymi okiennicami i balkonami ozdobionymi donicami z mnóstwem barwnych kwiatów.

Tutaj, w pobliżu portu, Babetta nie była tak pewna siebie jak przed chwilą. Rozglądała się dookoła, jakby znalazła się w obcym miejscu, i nie wyraziła sprzeciwu, gdy ruszyłyśmy w stronę kafejki położonej najbliżej wody.

- Zdaje się, że gdzieś tutaj prowadzą swoją restaurację rodzice Tonina - powiedziałam do Leili, gdy usiadłyśmy i zamówiłyśmy nasze drinki. - To jakaś knajpka z owocami morza. Nazywa się Trattoria Ricci.

Kelner przyniósł nasze drinki i trąciłyśmy się szklaneczkami. Przyznaję - to nieco dziwne spędzać wolny czas w towarzystwie podstarzałej Włoszki, z którą nie potrafiłyśmy się porozumieć, ale Babetta wyglądała na całkiem zadowoloną. Przyglądała się przechodzącym obok ludziom, od czasu do czasu kiwając głową, jeśli akurat kogoś rozpoznała.

- Babetta! - rozległ się czyjś energiczny głos.

Do naszego stolika zmierzała najatrakcyjniejsza starsza kobieta, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć. Jej twarz od razu mnie zafascynowała. Urodą przypominała nieco Sophię Loren z jej błyszczącymi, czarnymi włosami, oliwkową cerą, pełnymi wargami i pięknie ukształtowanymi kośćmi policzkowymi.

- Ciao, Raffaella - odparła Babetta, najwyraźniej uradowana spotkaniem.

Wstała, żeby ucałować nieznajomą w obydwa policzki, po czym obie przez chwilę gawędziły w błyskawicznym tempie po włosku. Wreszcie piękna kobieta odwróciła się do mnie i powiedziała po angielsku, starannie dobierając każde słowo.

- Ty nazywasz się Alice, tak? Ja jestem Raffaella Ricci, matka Tonina. Uprzedził mnie, że tutaj będziesz.

Poczułam się lekko zażenowana, że odnalazła mnie, zanim zdążyłam przyjść do jej trattorii i przedstawić się tak, jak wypadało.

- Och, bardzo się cieszę, że mam okazję panią poznać. Właśnie chciałam zajrzeć do państwa któregoś dnia w tym tygodniu - wyjaśniłam pospiesznie. - Jestem wdzięczna za tę sposobność, która nadarzyła się dzięki pani.

Raffaella uśmiechnęła się, lekko wzruszając ramionami.

- Proszę się nie spieszyć. Mój syn, Tonino, myśli wyłącznie o pracy. Na to zostanie jeszcze sporo czasu. Najpierw powinnaś zwiedzić okolicę, pobawić się, trochę odpocząć. Kiedy będziesz gotowa, czekamy na ciebie tam. - Wskazała mały, biały budyneczek na samym końcu mariny, gdzie na zewnątrz stało kilka stolików, schowanych pod niebieskimi parasolami, które leciutko drżały w powiewach wiatru.

O ile udało mi się zauważyć, nigdzie nie było żadnej tabliczki - nawet małego napisu nad wejściem. Odnalezienie tego miejsca na własną rękę musiałoby sprawić mi spory kłopot.

- Wygląda bardzo milutko - powiedziałam uprzejmie.

Raffaella się zaśmiała.

- Zobaczysz, jak bardzo różni się od wytwornych restauracji Tonina, ale mam nadzieję, że dobrze będziesz się u nas czuła. Pamiętaj, nie ma pośpiechu. Przyjdź, kiedy będziesz gotowa.

Odeszła, a ja patrzyłam, jak wszyscy mężczyźni odwracali się, patrząc za nią. Raffaella szła w taki sposób, jakby wiedziała, że tamci na nią zerkają, ale nic a nic ją to nie obchodziło. Przesuwała się między stolikami, wysoko unosząc głowę i poruszając się żwawym, sprężystym krokiem.

- Ma babka klasę, prawda? - zauważyła Leila. - Czy ten jej Tonino też jest taki przystojny? Jak to się stało, że mnie z nim nie zapoznałaś?

- On nie jest w twoim typie - odparłam prędko.

- Tak? A jaki jest mój typ? - rzuciła prowokująco.

- Zubożały artysta, niedomyty muzyk, łobuz w fajnych ciuchach, ale bez grosza przy duszy... - wyrecytowałam. - Czy mam mówić dalej?

Jej śmiech przepojony był smutkiem.

- No cóż, chcę, żebyś przedstawiła mnie Toninowi, kiedy już wrócimy do Londynu. Być może okaże się, że ktoś taki jak on jest jednak w moim typie.

Zamówiłyśmy jeszcze po drinku i gawędziłyśmy, podczas gdy Babetta przymknęła oczy i zdawała się drzemać na krześle pomiędzy nami. Miło było tak leniwie spędzać wolny czas, grzejąc się w promieniach ciepłego słoneczka; z niejakim zdumieniem pomyślałam, że od chwili przyjazdu do Villa Rosa ani razu nie zebrało mi się na płacz. Prawie cały dzień upłynął mi bez łez. Z zaciekawieniem pomyślałam, jak długo uda mi się tak wytrzymać.

Babetta

Chociaż Babetta wiedziała, że te dwie młode Angielki mogą wyjechać równie nagle, jak przyjechały, pozwoliła sobie jednak cieszyć się ze zmian, jakie ich obecność wprowadziła w jej życiu. Codziennie proponowały, że zabiorą ją w jakieś miejsce, gdzie dotąd nie była - na przykład na objazd dookoła wybrzeża albo na wycieczkę dalej na południe, w stronę Kalabrii. Ta poważniejsza z nich dwóch, Alice, lubiła kupować wszędzie miejscowe specjały, więc Babetta pomagała jej wybierać to, co najlepsze: świeżutką mozarellę, najdelikatniejsze płaty wołowiny. Po powrocie do Villa Rosa często szła z nią do kuchni, żeby pokazać, jak można je przyrządzić.

Dziewczyna była bystra i pewne rzeczy naprawdę doskonale jej wychodziły. Na przykład miała zręczne palce do lepienia ciasta i potrafiła siekać cebulę w takim tempie, jakiego Babetta nigdy nie zdołała osiągnąć. Jednak wielu dań nie umiała przyrządzać; brakowało jej wiedzy, którą każda włoska matka przekazuje swoim córkom. Babetta cmokała nad rondlami wrzących sosów i tacami pełnymi mięsa, a ta dziewczyna w lot rozumiała, o co chodzi, choć jej znajomość włoskiego ograniczała się do paru podstawowych słów.

Każdego kolejnego dnia słońce przygrzewało coraz mocniej i coraz wyżej wspinało się po niebie. W końcu Babetta przestała czekać, aż ktoś jej powie, że razem z Nunziem muszą opuścić dom. Przestała przyglądać się ich skromnemu dobytkowi i planować, co ze sobą zabierze, a co może zostawić. Z pewnością zmartwienia mogłyby nadal atakować jej umysł, gdyby im na to pozwoliła, ale odwracała się od ponurych myśli i udając, że ich nie ma, dalej zajmowała się gotowaniem, pogłębiała dziwną, milczącą przyjaźń z młodą Angielką i przyglądała się, jak rośnie ogród, który sama zasadziła.

Czasami w chłodnych godzinach poranka pracowały tam we dwie, siejąc zioła potrzebne w kuchni, sadząc fasolę, która wkrótce będzie się wspinać po bambusowych tyczkach i obsypując ziemią krzaczaste sadzonki pieprzu i papryczek chili. Zapowiadały się obfite zbiory i Babetta miała nadzieję, że ta dziewczyna wciąż tu będzie, żeby spróbować, jak smakują warzywa z ich upraw.

Druga z dziewcząt, ta ciemnowłosa piękność, nigdy nie chciała się do nich przyłączyć. Spędzała czas z papierosem i książką w ręku albo wystukiwała coś na maszynie do pisania, podczas gdy mały piesek, którego uratowała od śmierci, ciągnął ją za spódnicę i skomlał, żeby się z nim pobawiła. Tylko jej matka, Aurora Gray, nie znalazła sobie żadnego zajęcia. Codziennie rano siadywała na skałach i osłaniając twarz kapeluszem, wpatrywała się w niebo. W porze lunchu zjawiała się w kuchni, żeby otworzyć butelkę wina i zjeść cokolwiek, co akurat było pod ręką, ale całą jej uwagę nadal zaprzątało niebo. Powody owej fascynacji pozostały dla Babetty tajemnicą, lecz zachowanie Aurory trochę przypominało jej Nunzia, który siadywał w fotelu i także wpatrywał się w przestrzeń, czekając aż coś się wydarzy.

Alice

Leila śmiała się do rozpuku, zakrywając dłonią usta jak psotne dziecko.

- Ten śmieszny staruszek chyba usiłuje przekupić mojego psa - powiedziała. - Spójrz na niego.

Obserwowałam przez chwilę tę scenę i doszłam do wniosku, że Leila ma rację. Szczeniak chodził krok w krok za Nunziem, który kręcił się po ogrodzie, wyrywając chwasty i zamiatając ścieżki. Od czasu do czasu sięgał do kieszeni i wyjmował jakiś smakołyk, żeby nakarmić pieska.

- Czy to nie dziwne, że ten gość wcale się nie odzywa? - spytałam.

- Może po prostu nie ma nic do powiedzenia - Leila wciąż patrzyła z kuchennego okna na swojego pupilka. Psiak biegał jak szalony dookoła Nunzia, więc na widok jego radosnych podskoków znów wybuchnęła śmiechem.

- Czy już się namyśliłaś, jak go nazwać? - spytałam.

- Przyszło mi do głowy, żeby dać mu na imię Błękitek. Gdyby nie fascynacja mojej matki tutejszym niebem, nigdy byśmy nie przyjechały do Villa Rosa, a pies zginąłby marną śmiercią na tamtym parkingu.

- Świetne imię - przytaknęłam, a potem moje myśli popłynęły od męża Babetty i psa do matki Leili.

Od kilku dni jej zachowanie mocno mnie zastanawiało. Zauważyłam, że wygląda na podenerwowaną i rozkojarzoną; godzinami wpatrywała się w horyzont, a jej mina świadczyła, że coś ją nurtuje.

- Twoja mama jeszcze nie zaczęła malować, prawda?

- Nie - Leila zmarszczyła czoło. - Mówi, że nie może się zdecydować, jak zacząć.

Osobiście sądziłam, że mogłaby po prostu chlapnąć na płótno mnóstwo niebieskiej farby w różnych odcieniach, a rezultat byłby ten sam co zawsze, ale oczywiście zachowałam swoje zdanie dla siebie.

- Czy to zawsze tak wygląda, kiedy Aurora zabiera się do pracy? - zapytałam.

- Czasami. Chyba dlatego tak trudno jej zacząć, że kiedy już to robi, poświęca cały czas malowaniu, podporządkowuje temu całe swoje życie. Tylko poczekaj, a zobaczysz. Rzadko kiedy uda ci się zamienić z nią słowo, nie mówiąc o ściągnięciu jej na posiłki.

Początkowy plan zakładał, że ja zostanę w Villa Rosa, a Leila wyskoczy do Rzymu, żeby tam odwiedzić przyjaciółkę ze szkoły, i być może wróci do nas na kilka ostatnich tygodni. Miałam nadzieję, że w związku z pojawieniem się szczeniaka zmieni pierwotne zamiary, zwłaszcza gdyby jej matka popadła w stan umysłowego odrętwienia i odzywała się jedynie monosylabami, ale Leila potrzebowała podniecających przeżyć - nowych mężczyzn do zakochiwania się, zakrapianych alkoholem imprez, nocnych szaleństw i eskapad. Nasze życie w Villa Rosa każdego dnia zdawało się toczyć coraz wolniej i wolniej, obawiałam się więc, że wkrótce poczuje się znudzona.

- Błękitek, chodź tutaj! - zawołała psa.

Zapewne nie wiedział, że to jego imię, ale rozpoznał brzmienie głosu Leili i przydreptał pod okno, przekrzywiając komicznie łebek.

- No powiedz, czy nie jest cudowny? - zawołała, porywając go na ręce i całując w czubek nosa.

- Co się z nim stanie, kiedy już wrócimy do Anglii?

- Moja matka się nim zaopiekuje. Będzie dotrzymywał jej towarzystwa. A ja będę mogła go widywać, ilekroć tu przyjadę.

Tego dnia późno zjadłyśmy śniadanie składające się z tostów posmarowanych dżemem z granatów, który Babetta usmażyła zeszłej jesieni z owoców zebranych z drzew rosnących koło domu. Widziałam ją, jak pracuje na położonym niżej tarasie; pracowicie przekopywała motyką skrawek gruntu, żeby zasadzić tam kukurydzę. Niestety, dziś nie miałam czasu jej pomagać. Leila ofiarowała się, że po śniadaniu zawiezie mnie do trattorii, żebym porozmawiała z rodzicami Tonina. Chodziło o ustalenie, kiedy mam tam przyjść, żeby pomagać im w restauracji. Nie byłam pewna, czy zechcą umówić się ze mną na normalną pracę w określonych godzinach i czy w ogóle będę im potrzebna.

Przynajmniej spędziłam prawie trzy tygodnie, odpoczywając i bawiąc się w przyrządzanie posiłków w kuchni Villa Rosa. Robiłam małe pierożki z serem ricotta, polewane lekkim sosem pomidorowym, smażyłam kałamarnice i nadziewałam je liśćmi rukoli, która rosła w ogrodzie, przyprawionymi ziołami. Czasami gotowałam zawiesisty gulasz z ryb ze świeżym czosnkiem. Jedzenia było zwykle tak dużo, że musiałam częstować Babettę i Nunzia, bo inaczej nie udałoby nam się tego zjeść. Starsza pani zachowywała się wręcz wspaniale - pokazywała mi, jak przyrządzić rozmaite proste dania, które gotowała jeszcze jej matka. Teraz nadszedł czas, bym nauczyła się czegoś od prawdziwych profesjonalistów. Nawiasem mówiąc - tak sobie powtarzałam - z pewnością zdążyłam już zatęsknić za gwarem kuchennym w dużej restauracji.

Maleńka osada rybacka tętniła życiem jeszcze bardziej, niż kiedy byłyśmy tu ostatnim razem. Przy kawiarnianych stolikach kłębili się pierwsi turyści, zewsząd słyszałam głosy Amerykanów, znajomy akcent Anglików, a nawet kilku przyjezdnych z Australii. Trudno sobie wyobrazić, jak tłoczno musiało tu być w szczycie sezonu.

Zostawiłam Leilę w jakimś butiku, obeszłam dookoła port i skierowałam się do małego, białego budyneczku z niebieskimi parasolami, który wskazała mi Raffaella. Tak jak podejrzewałam, nigdzie nie było szyldu wskazującego, że mieści się tutaj restauracja; przy drzwiach wisiała jedynie czarna tablica, na której kredą wypisano podawane dziś potrawy. Zauważyłam, że mają talerz owoców morza z mięczakami, smażone nadziewane sardynki, sałatkę z ośmiornicy i moje ukochane spaghetti alle vongole.

Wewnątrz poczułam się tak, jakbym weszła do czyjegoś domu. W sali znajdowało się kilka drewnianych stolików z krzesłami, następna tablica z tą samą listą dań i stary kredens, wypełniony talerzami i szklankami. W odległym końcu pomieszczenia Raffaella kroiła cieniutkie jak papier plasterki prosciutto i układała je na talerzach z przystawkami.

- Ach, buongiorno, Alice - powitała mnie uśmiechem i znów przytłoczyła mnie jej wspaniała uroda. - Zjawiłaś się akurat w odpowiednim momencie. Zaczyna się ruch, więc przyda się każda para rąk do pracy.

- Mogę zacząć jeszcze dziś, jeśli pani chce - zaproponowałam. - Tylko proszę mi pokazać, co mam robić.

- Ależ nie, nie - Raffaella pokręciła głową. - Dzisiaj będziesz naszym gościem. Jutro możesz przyjść, żeby pomóc w gotowaniu.

- Ale...

- Chyba mówiłam ci, że nasza restauracja nie jest taka jak restauracja Tonina, prawda? A gdzie się podziała twoja urocza przyjaciółka? Przyjechałyście razem? Tak? W takim razie przyprowadź ją i usiądźcie przy stoliku na zewnątrz.

Leila trochę gderała, kiedy wyciągałam ją z butiku spomiędzy wieszaków pełnych kolorowych sukienek. Dopiero co jadła śniadanie i nie miała zamiaru znów się obżerać, mówiła. Ale gdy usiadła w cieniu parasola ze szklaneczką chłodnego białego wina w ręku, mając przed sobą rozległą panoramę portu, jej nastrój uległ zdecydowanej poprawie.

Raffaella najpierw przyniosła nam kilka talerzy z przystawkami: cieniutkie płaty prosciutto, pokrojone razem z salami, młode kałamarnice z grilla, duszone warzywa i koszyczek chleba z chrupiącą skórką. Potem przyszła kolej na małe miseczki spaghetti z mięczakami, polanego pikantną oliwą z oliwek i udekorowanego zieloną pietruszką. Wreszcie podano nam sardynki, wypatroszone i wypełnione okruchami chleba i kawałkami pomidorów, a potem zwinięte w rulon i szybko usmażone. Serwowane były bardzo zwyczajnie, na liściach dzikiego pieprzu. W żadnym momencie nikt nie zaproponował nam menu, więc powoli zaczęłam się zastanawiać, czy wypisane kredą na tablicy sześć lub siedem dań to przypadkiem nie jedyne potrawy, jakie można zjeść w restauracji.

Leila była oczarowana smakiem jedzenia i jego ilością.

- Proszę, powiedz jej, żeby już niczego więcej nie przynosiła - błagała.

Lecz nawet ona nie potrafiła się oprzeć brzoskwiniom w czerwonym winie, które dostałyśmy na deser.

- To coś na odświeżenie podniebienia po dobrym posiłku - oświadczyła Raffaella.

Restauracja nie należała do dużych i kiedy ją opuszczałyśmy, wszystkie stoliki były już zajęte. Obok nas usiadł jakiś Włoch o oliwkowej cerze; masywny rolex na ręku zdawał się przygniatać swoim ciężarem jego nadgarstek. Raz czy dwa uśmiechnął się do Leili, a ona nie mogła się oprzeć, żeby nie zerknąć na niego spod opuszczonych rzęs.

- Czy to typ twojego nowego amanta? - spytałam szeptem.

- Nie, ale myślę, że mógłby się spodobać mojej matce. Potrzebne jej coś, co oderwałoby ją od pracy.

Raffaella nie zgodziła się, żebyśmy zapłaciły za lunch.

- Nie chcę od was pieniędzy - powiedziała, zwracając się do mnie. - Tylko pamiętaj, przyjdź jutro dość wcześnie. Najpierw pojedziesz z moim mężem kupować ryby, a potem możesz przygotować świeży makaron. Tonino mówił, że jesteś w tym naprawdę dobra.

Wychodząc zauważyłam, że facet z roleksem znów gapi się na Leilę, a jego spojrzenia wyraźnie sprawiają jej przyjemność. Zainteresowanie mężczyzn nigdy jej nie onieśmielało ani nie wprawiało w zakłopotanie, jak na przykład mnie. Nawet jeśli jakiś zalotnik wydawał się mało atrakcyjny albo był po prostu stary, Leila z radością przyjmowała jego awanse.

Za to obie mogłybyśmy ulec pokusie buszowania pośród wieszaków pełnych sukienek, gdyby butik był otwarty. Niestety, okazał się zamknięty na cztery spusty, podobnie jak reszta sklepów, a przerwa miała trwać aż do piątej po południu. Spodobało mi się, że tutejsi ludzie jedzą porządny lunch, nic ich nie goni i mają czas, by rozkoszować się smakiem potraw, a potem spokojnie przetrawić posiłek. Ja nauczyłam się żyć w wiecznym pośpiechu panującym w Londynie, gdzie każda minuta wypełniona była sprawami, które pilnie należało załatwić. Życie w Triento wydawało się antidotum na tamto szybkie tempo. Co za ulga znaleźć się w takim miejscu, myślałam.

Babetta

Babetta próbowała sobie przypomnieć, jaka była w młodości. Nie tak nerwowa i pełna obaw jak Alice, a już z pewnością nie tak rozhisteryzowana i impulsywna jak ta ładniejsza pannica. We własnych wspomnieniach była spokojną dziewczyną, która zawsze wiedziała, czego się od niej oczekuje. Jako najmłodsza z czterech sióstr mogła pozostać w szkole o wiele dłużej niż każda z nich, bo w domu nie było już dzieci do bawienia, a jednak ojciec zabrał ją stamtąd, kiedy skończyła trzynaście lat - dokładnie tak samo jak pozostałe. Wtedy potrafiła już czytać i pisać, i całkiem nieźle radziła sobie z podstawowymi rachunkami. I tak wkrótce miała zostać czyjąś żoną i urodzić dzieci, więc po cóż było zawracać sobie głowę i uczyć się czegoś więcej?

Jej ojciec trzymał krótko wszystkie córki. W jego rodzinie nie zdarzały się żadne kłopoty, żadne nieprzewidziane ciąże. Wolność oznaczała dla Babetty czas spędzany z siostrami, gdy chichocząc, zaplatały sobie nawzajem długie, ciemne włosy, a czasami grały w karty. Wyprawy do Triento wchodziły w grę jedynie wtedy, gdy dziewczętom towarzyszyła matka albo ojciec. Nie było mowy o szalonych jazdach na skuterach po wybrzeżu, jak robili to dziś młodzi ludzie. Nie wchodziło w grę włóczenie się po placu, palenie papierosów i plotkowanie Bóg wie o czym.

Najważniejszym dniem każdego tygodnia była oczywiście niedziela. Najpierw poranna msza w kościele, a potem powrót do domu, gdzie czekał dobry obiad, zwykle jakieś mięso albo ryba, jeśli mogli sobie na to pozwolić. Czasami matka kupowała cielęcą głowiznę, która, obrana z kości, długo, bardzo długo dusiła się na wolnym ogniu z cebulą, selerem, marchewką i szklanką octu winnego. Takie mięso kroiło się na cienkie plastry, dosłownie rozpływające się w ustach. W zimniejszych porach roku gotowano zupę, którą Babetta uwielbiała - na wieprzowej giczy, z zimową kapustą rosnącą w ogrodzie. Po jedzeniu dziewczęta odpoczywały i układały włosy, aż nadeszła pora, żeby włożyć najlepsze sukienki i iść wraz z innymi na spacer do Triento.

Passeggiata w niedzielny wieczór zawsze wyglądała tak samo. Wziąwszy się pod ręce, przechadzały się z matką tam i z powrotem po głównej ulicy oraz placu, pozdrawiając sąsiadów i znajomych, a czasem zatrzymując się, żeby zamienić z kimś kilka słów. W ten sposób prezentowało się córki w wieku odpowiednim do małżeństwa i tak wyszukiwało się dla nich mężów. Trzy starsze siostry Babetty znalazły sobie w ten sposób chłopców, których następnie poślubiły, lecz w jej wypadku sprawy ułożyły się inaczej.

Nunzio nie był stąd. Przyjechał z regionu położonego jeszcze bardziej na południe, żeby podjąć pracę w brygadzie budującej drogę. Zawsze spotykały jego ekipę, kiedy szły do Triento, niosąc koszyki na sprzedaż. Babetta czuła, że jej się przyglądał, lecz była o wiele za skromna, by odwzajemnić jego spojrzenie, chociaż siostry chichotały i stroiły sobie z niej żarty. Wreszcie Nunzio zjawił się u nich w domu i poprosił ojca o zgodę na oficjalne spotkania.

Po tym wydarzeniu pozwolono im się widywać raz albo dwa razy w tygodniu, ale nigdy bez przyzwoitki. Czasem wychodzili razem na spacer, a wtedy - jeśli akurat towarzyszyła im któraś z sióstr - Babetta odwracała głowę, udając, że nie wie, iż on trzyma ją za rękę.

Jej uczucia wobec Nunzia trudno by nazwać miłością, było to raczej coś w rodzaju zaciekawienia. Nie licząc ojca, Babetta rzadko miała okazję przebywać w towarzystwie jakiegokolwiek mężczyzny. W wyglądzie Nunzia fascynowały ją drobne rzeczy: czarna szczecina na rękach, która połyskliwie odbijała się od skóry, szerokie bary, kwadratowe dłonie... Pragnęła poznać jego zapach i przyglądać się, jak obnażony do pasa pracuje w gorącym słońcu.

W dniu, kiedy Nunzio wreszcie poprosił ją o rękę, Babettę ogarnął strach. Niespodziewanie wszedł do stodoły, gdzie wyplatała koszyki, a ona nie zdążyła nawet przygładzić włosów ani otrzeć potu, który wystąpił jej na czoło.

Nunzio najwyraźniej był mocno podniecony faktem, że zastał ją zupełnie samą. Przygarnął ją mocno do siebie i całował namiętnie. W jego zachowaniu pojawiła się jakaś nuta szaleństwa i Babetta próbowała się wyślizgnąć.

- Już dobrze, już wszystko w porządku. Chcę, żebyś została moją żoną - wystękał, przyciągając ją jeszcze bliżej siebie.

Osobiście wolałaby jeszcze poczekać i przez rok albo dwa kontynuować te nieśpieszne zaloty. Poza wszystkim przecież miała dopiero szesnaście lat. Ale Nunzio nie przyjmował do wiadomości odmowy. Kiedy starała się powiedzieć, że nie, jeszcze nie teraz, usiadł obok i rozpłakał się jak dziecko. Wreszcie nie mogła znieść tego ani chwili dłużej i obejmując Nunzia za szyję, szepnęła, że się zgadza i zostanie jego żoną.

Pobrali się w kościele, który znajdował się na górskim zboczu parę kilometrów dalej na południe od ich miasteczka, w Kalabrii. Ołtarz mieścił się w słabo oświetlonej grocie; ze sklepienia zwisały ociekające wodą stalaktyty, a powietrze przesiąknięte było wilgocią i chłodem. Babetta drżała jak liść w swojej pięknej sukni ślubnej. Zauważyła miny sióstr; rozpoczynanie małżeńskiego życia w takim zimnym, dziwacznym miejscu nie wróżyło zbyt dobrze na przyszłość. Jednak był to kościół parafialny Nunzia, a ona chciała sprawić przyjemność narzeczonemu.

Przez pierwszy rok mieszkali u jego rodziny w Kalabrii, ale ten okres zapisał się w jej pamięci jako niezbyt szczęśliwy. Matka męża nie mogła się doczekać narodzin wnuków; po kilku miesiącach zaczęła się wtrącać w ich intymne sprawy i wciąż pozwalała sobie na złośliwe uwagi. Pod koniec roku teściowa ledwie odzywała się do Babetty, lecz wystarczająco często dawała synowi do zrozumienia, co o tym wszystkim myśli.

- Dokonałeś fatalnego wyboru, Nunzio. Ta dziewczyna jest jałowa i nie urodzi ci dziecka. Trzeba było się zdecydować na którąś z jej starszych sióstr - zrzędziła, nie przejmując się tym, że synowa wszystko słyszy.

Zazwyczaj Nunzio był dobrym mężem, ale docinki matki napełniały go goryczą. W tamtym czasie Babetta czuła się bardzo samotna. W końcu przekonała go, żeby zamieszkali w pobliżu jej rodziny w Triento. Mogłaby z powrotem wyplatać kosze, oszczędzić nieco pieniędzy, a kiedy na świecie pojawi się dziecko, może w końcu znajdą sobie własny kąt.

Tak wyglądało jej marzenie, które ziściło się po wielu latach, ale po urodzeniu Sofii sprawy nadal nie układały się dobrze. Babetta była przewrażliwioną matką. Wyobrażała sobie tysiące nieszczęść czyhających na życie niemowlęcia, które wydało na świat jej oporne ciało. Nunzio zgodził się, że najlepiej będzie, jeśli Babetta pozostanie obok matki i sióstr. Tak więc sypiali w maleńkim pokoiku, który zajmowała od dzieciństwa, a Sofia leżała w kołysce między nimi.

Kiedy umarł stary Umberto Santoro, rozeszły się wieści, że rodzina Barbierich szuka kogoś, kto zająłby się pielęgnacją ogrodów w Villa Rosa. Poza uposażeniem nowy ogrodnik miał otrzymać całkiem przyzwoity domek. Kiedy go zobaczyli, dla obydwojga stało się jasne, że trafiła się im niesamowita okazja.

Zamieszkali więc w tym spokojnym zakątku, gdzie rzadko kiedy ktoś przyjeżdżał w odwiedziny, ale przez wiele lat mieli stareńką vespę, którą jeździli we troje, z Sofią wciśniętą pomiędzy rodziców. Spoglądając wstecz, Babetta myślała, że to były dobre czasy. Mieli mnóstwo ciężkiej pracy i niewiele pieniędzy, ale mimo to nie wyobrażała sobie, że można oczekiwać od życia czegoś więcej.

Alice

Ciro, mąż Raffaelli, był silnym mężczyzną o mrocznej urodzie; od razu zrozumiałam, do kogo jest podobny Tonino. Miał w twarzy pewną surowość, lecz na widok świeżych małży albo skrzyni pełnej srebrnych sardynek po jego ustach przemykał radosny uśmiech. Każdego ranka chodził pieszo do portu i tam kupował owoce morza wprost z rybackich łodzi. To był dość hałaśliwy ceremoniał: mężczyźni wykrzykiwali coś do siebie podekscytowanymi głosami, chwytając za macki ośmiornicę i podnosząc ją wysoko albo w ten sam sposób prezentując nabywcom okazałego miecznika. Ciro nie mówił po angielsku, ale byłam pewna, że nawet gdyby znał ten język, to i tak nie miałby czasu ani cierpliwości, żeby wyjaśniać, dlaczego tak długo krąży pomiędzy rybakami, wybierając towar i wyjmując ze zwitka kolejne banknoty, żeby za niego zapłacić.

Ostatecznie kupił znacznie mniej, niż się spodziewałam, a po powrocie do trattorii Raffaella wyjaśniła mi dlaczego.

- Najlepszy czas na przyrządzenie ryby to parę godzin po złowieniu - powiedziała. - Widzisz, że kiedy naciskam palcami, mięso tej ryby po cofnięciu ręki natychmiast wraca do poprzedniego stanu i nie zostaje na nim najmniejsze nawet wklęśnięcie?

- Ale co się stanie, jeśli jedzenie się skończy? - spytałam.

- Och, zawsze się kończy i o to właśnie chodzi. Kiedy sprzedamy wszystko, co było przygotowane, po prostu zamykamy restaurację na resztę dnia. Dlatego przychodzą do nas wszyscy z miasteczka.

Raffaella powitała nas mocną kawą i pieczonym w domu biszkoptem, a teraz wraz z mężem oglądali to, co zostało kupione, i decydowali, co należy przyrządzić. Kiedy już się namyślili, pomogłam Raffaelli wypisać kredą na obu tablicach menu. Na dziś zaplanowane zostało spaghetti z ośmiornicą w sosie pomidorowym z oliwą, chili i pietruszką, zupa z małych, słodkich krewetek, ostryg i małży oraz długie paski makaronu z sardynkami i dzikim koprem. Z kolei Raffaella kupiła od wieśniaków kilka kurcząt; zamierzała pokroić mięso, a potem ugotować z niego gulasz, doprawiony rozmarynem i cytryną. Z ogrodu swoich dostawców przyniosła pęki świeżych ziół i garść młodych pokrzyw, wczoraj zaś przygotowała nadzienie, które jeszcze należało zmiksować z serem ricotta i włożyć do ravioli.

Kuchnia okazała się dość mała, ale Raffaella i Ciro mieli chyba szósty zmysł, bo ani razu nie zauważyłam, żeby choć otarli się o siebie. Proces szykowania potraw odbywał się w całkowitym milczeniu, bo każde wiedziało, co do niego należy: Ciro kroił mięso kurcząt na małe kawałki, a Raffaella zajmowała się przyrządzaniem sosów. Kiedy już zagniotłam ciasto na makaron, nie mogłam się nadziwić, w jaki sposób udało im się pracować obok siebie dzień po dniu przez tyle lat małżeństwa. Ciekawe, co myśleli na temat Tonina i jego wielkomiejskiej restauracji ze starannie garnirowanymi potrawami.

Wreszcie kuchnia wypełniła się zapachami duszących się na wolnym ogniu potraw i przeważająca część przygotowań została ukończona. Nadszedł czas na chwilę przerwy. Raffaella wyciągnęła z piecyka blat do pizzy, posypała go solą i ziołami, i zjedliśmy ciasto z cienkimi jak papier plasterkami prosciutto oraz mozzarellą tak świeżą, że jeszcze czuło się w niej mleko.

- No więc, Alice... - odezwała się w pewnej chwili. - Opowiedz mi coś o sobie.

Nie wiedziałam, jak się zachować. Byłoby nietaktem przyznać się, że moje gotowanie to pomyłka, więc powiedziałam, że praca w Teatro wydawała mi się niesamowitą szansą, ale okazała się znacznie cięższa, niż się spodziewałam.

Raffaella zmarszczyła nos.

- Według mnie to nie ma nic wspólnego z prawdziwym gotowaniem. Pracować w jakiejś wielkiej kuchni, wykonywać czyjeś polecenia, robić potrawy wymyślone przez kogoś innego... Nigdy nie miałabym ochoty na coś takiego.

- W takim razie skąd pani bierze przepisy? - zainteresowałam się.

Z uśmiechem podeszła do kredensu i wyciągnęła zniszczoną książkę kucharską, którą ktoś napisał ręcznie. Kartki były mocno wystrzępione i na wpół powyrywane, atrament wypłowiały i miejscami zamazany, ale Raffaella trzymała tę książkę z taką czcią, jakby była najcenniejszym skarbem.

- Należała do mojej matki - wyjaśniła, ostrożnie odwracając strony, bym nie musiała ich dotykać. - Była znakomitą kucharką i przez całe życie zbierała różne przepisy. Wiele naszych potraw pochodzi z tej książki, inne gdzieś podpatrzyliśmy albo wymyśliliśmy sami w czasie tych wielu lat wspólnej pracy. Codziennie dowiaduję się czegoś nowego o gotowaniu. Właśnie dlatego tak kocham to robić.

- A ja wcale nie jestem pewna, czy kocham gotować, czy też wręcz przeciwnie. - Sama poczułam się zaskoczona, że zdobyłam się na tak szczere wyznanie.

- Naprawdę? - Raffaella wydawała się mocno zdumiona. - Jedzenie jest czymś szalenie istotnym. W mojej rodzinie w ten sposób ze sobą rozmawiamy, wyrażamy miłość, okazujemy troskę, czasami nawet potrafimy powiedzieć, że nam przykro. Dobre jedzenie musi być robione z pasją. Jeśli jest przeciwnie, od razu się to wyczuwa.

- Nawet w restauracji?

- Och, zwłaszcza tam!

Gotowanie z pasją było dla mnie czymś zupełnie nowym, ale z całą pewnością praca w kuchni w trattorii nie wiązała się z najmniejszym nawet stresem. Kiedy zaczęli napływać goście, Raffaella stanęła w progu, wskazywała przybyłym miejsca i zbierała zamówienia. Ja przynosiłam potrawy do stolików, zbierałam brudne naczynia i napełniałam wysokie szklaneczki lodami albo tiramisu, które były przewidziane na deser. W kuchni niepodzielnie panował Ciro. Pracował w spokojnym skupieniu i tylko od czasu do czasu prosił, żebym nałożyła za niego jakieś danie, wskazując palcem albo pstrykaniem, o co mu chodzi.

Goście jedli posiłek w maleńkiej jadalni i na tarasie. Nie było mowy o subtelnym posługiwaniu się nożem i widelcem, tak jak w Teatro. Nikt tu nie przychodził, żeby się pokazać albo nawiązać stosunki towarzyskie. Ludziom chodziło o to, żeby się najeść i znaleźć w tym przyjemność. Schyleni nad talerzami siorbali głośno i resztką chrupiącego chleba wycierali tłusty sos aż do ostatniej kropelki.

Kiedy ludzie skończyli jeść i wyszli, zebrałyśmy brudne naczynia, a Ciro nałożył porcje dla nas. Po rybie nie zostało nawet wspomnienie, tak jak mówiła Raffaella, więc zamiast tego zjedliśmy moje ziołowe ravioli, polane maślanym sosem z mielonymi orzechami i serem pecorino. Do skosztowania zostały resztki ośmiornicy, odrobina gulaszu z kurcząt, miska parującej zieleniny przyprawionej cytryną i oliwą z oliwek oraz kawałek chleba.

Zjedliśmy posiłek na tarasie, popijając przy tym białe wino, w którym wyraźnie czułam smak jabłek, Raffaella zaś wtajemniczała mnie w historię rodziny. Opowiedziała, jak Ciro odziedziczył pizzerię w samym centrum Triento i przez długi czas obydwoje tam pracowali.

- Kiedy zaczęli do nas zaglądać turyści, nauczyłam się trochę po angielsku, żeby móc się z nimi porozumieć - powiedziała.

- Teraz mówi pani całkiem płynnie - zauważyłam.

- Lubiłam się uczyć i jakoś to szło. A potem się okazało, że Tonino jest bardzo ambitny. Był taki młody, kiedy zdecydował, że wyjeżdża do Londynu, więc spędziłam z nim tam trochę czasu, żeby się upewnić, że dobrze sobie radzi. Mój drugi syn, Lucio, także mówi po angielsku. Tylko Ciro nie potrafi.

- A co się stało z pizzerią? Czy państwo ją sprzedali?

- Nie, teraz prowadzi ją Lucio. Myślałam, że przejdziemy na wcześniejszą emeryturę. - Raffaella się zaśmiała i wskazała na restaurację. - Ale mój mąż właśnie tak wyobraża sobie życie emeryta.

- Och, jaka pani biedna, że musi tak ciężko pracować!

- Wcale nie jest mi z tym źle. - Spojrzała przyjaźnie na męża, który właśnie nakładał na talerz ostatnią porcję ośmiornicy. - Jak mówi Ciro, kiedy człowiek przestaje pracować, wtedy umiera. Zresztą pracujemy tylko w porze lunchu, a w niedziele restauracja w ogóle jest zamknięta, bo rybacy nie wypływają na połów.

Kiedy skończyliśmy jeść, Raffaella zaprowadziła mnie do nich do domu. Znajdował się zaledwie minutę drogi od trattorii, przycupnięty na nagiej skale. W pokojach panował rozgardiasz, ale było tam czysto i Raffaella z dumą oprowadzała mnie po swoich włościach, pokazując wspaniałe widoki, jakie rozciągały się z każdego okna. Potem zostałam zaproszona do garażu, gdzie stał zniszczony, stareńki skuter.

- Moja stara vespa... - powiedziała Raffaella. - Jeździ się nią dużo lepiej, niż na to wygląda. Wystarczy, żebyś mogła przyjeżdżać tutaj z Villa Rosa i z powrotem.

Byłam przerażona i pełna wątpliwości. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się jeździć na skuterze, nie mówiąc już o tym, że nigdzie nie zauważyłam kasku. Ale śmigałam drogą pełna animuszu. Jak prawdziwa Włoszka na każdym zakręcie naciskałam klakson, żeby dać znak pędzącym z przeciwka pojazdom, że tam jestem. Na samym szczycie zjechałam na pobocze, żeby rzucić okiem na port. Bez trudu udało mi się rozpoznać dach koloru terakoty na domu Raffaelli oraz malutką trattorię i przylegający do niej taras, na którym zwinięto już na resztę dnia niebieskie parasole. Obok znajdowała się przystań, szczelnie wypełniona łodziami, lekko podskakującymi na delikatnych falach, a dalej błękitniała ogromna przestrzeń morza, niknącego w bezkresnej dali.

Nie rozumiałam, jak można być nieszczęśliwym, mieszkając w tak przepięknym miejscu.

Babetta

Przez całe lata córka Babetty nie wykazywała żadnego zainteresowania ogrodami należącymi do Villa Rosa. Jako dziecko spędzała tam długie godziny na zabawie, podczas gdy rodzice pracowali, lecz nie przejęła od nich miłości do ziemi ani do tego, co w niej rosło. Nie chciała, by jej dłonie stały się podobne do matczynych, stwardniałych od pracy i szorstkich od ciągłego kontaktu z ziemią. Sofia miała zawsze paznokcie starannie opiłowane i pomalowane na różowo i pamiętała, by nosić na głowie kapelusz z szerokim rondem, który osłaniał jej twarz od słońca. Ogród w ogóle jej nie nęcił.

Jednak odkąd sprowadziły się tutaj te trzy Angielki, Sofia zaczęła częściej zaglądać do rodziców. Przywiozła nawet parę bawełnianych rękawiczek i wkładała je, gdy szła pomagać matce przy pracy na grządkach. Oczywiście nie oznaczało to, że nagle zafascynowało ją pielenie albo pielęgnacja sadzonek. Po prostu ogromnie się interesowała życiem Angielek i przy każdej sposobności zadawała różne pytania na ich temat. Zwracała uwagę na fryzury i styl ubierania, chciała wiedzieć, co robią przez cały dzień, i gapiła się na nie, jeśli akurat nadarzyła się okazja.

Z kolei Babetta starała się udzielać jak najbardziej wymijających informacji. Na przykład nie wspominała o długich godzinach spędzanych z Alice na zakupach i gotowaniu. Prawdę mówiąc, celowo starała się niemal ignorować tę dziewczynę o brązowych włosach, jeśli córka akurat była w pobliżu. Nunzio oczywiście nie odzywał się ani słowem. Nawet jeśli zauważył, że żona nawiązała przyjaźń z młodą Angielką, widocznie nie interesowało go to na tyle, by wygłosić jakiś komentarz.

Sofia chodziła za matką po całym ogrodzie, udając, że jest bardzo potrzebna. Pchała taczki, nosiła kosz i odganiała małego pieska, ilekroć szczeniak podszedł bliżej, żeby poskarżyć się na mrówki czy dokuczliwe owady. Babetta zastanawiała się, kiedy córce znudzi się zadawanie pytań.

- I co, dokąd ta mniejsza pojechała dziś na skuterze? Kiedy zamierza wracać? A ta starsza, co robi na skałach? I czemu ta ładniutka w kółko pisze coś na maszynie?

- Nie mam pojęcia. Wiesz chyba, że nie znam angielskiego, więc w jaki sposób mam z nimi rozmawiać? - odpowiadała Babetta. - Zresztą czy to powinno mnie interesować? Ostatecznie przychodzę tu do pracy.

I z powrotem zajmowała się przerzucaniem nawozu w kompoście, podrywając do góry roje maleńkich muszek, dzięki czemu Sofia trzymała się w przyzwoitej odległości.

Przez większość poranków Nunzio przychodził pomagać. Pracował u boku Babetty, wykonując cięższe prace. Bez słowa wyjmował jej z rąk motykę albo szpadel i zabierał się do roboty. Wydawało się, że nie słyszy natarczywych pytań Sofii ani nie obchodzi go, że córka jest z nimi. Gdyby któraś z Angielek pojawiła się w ogrodzie, zapewne też nie zwróciłby uwagi. Ale widać było, że polubił małego psa. Babetta zauważyła, jak wyjmował z kieszeni drobne smakołyki i dawał szczeniakowi, a raz nawet odniosła wrażenie, że na wpół się uśmiechnął, gdy piesek biegał w kółko, goniąc za własnym ogonem. Jedno było pewne - Nunzio każdego dnia spędzał coraz mniej czasu w swoim wiklinowym fotelu, za to coraz więcej w Villa Rosa.

Od czasu do czasu Babetta spoglądała na wznoszący się nad jej głową posąg Chrystusa, tak czysty i nieskalany na tle błękitnego nieba, i posyłała w jego stronę milczące słowa wdzięczności.

Alice

Kolejne dni zaczęły się układać według przyjemnego dla mnie porządku. Każdego ranka budziłam się na długo przed Leilą i Aurorą, żeby mieć pewność, że dotrę do portu na czas i będę mogła popatrzeć, jak Ciro kupuje ryby. Potem we troje siadaliśmy przy kawie, omawiając przewidziane na dany dzień potrawy. W niedługim czasie poczułam się na tyle pewnie, że ośmieliłam się sama coś sugerować i przepełniona dumą wypisywałam kredą na tablicy swoje propozycje.

Czasami, kiedy pora lunchu dobiegła końca i trattoria była już zamknięta na resztę dnia, wychodziłam z Raffaellą szukać potrzebnych artykułów. Jeździłyśmy wzdłuż wybrzeża i w góry, wstępując po drodze do różnych dostawców i kupując to, co sami wyhodowali. Na nasz widok wszyscy uśmiechali się radośnie. Częstowali nas zimnymi napojami i przynosili talerzyki pełne oliwek, a potem na stole zjawiały się kosze z grzybami zebranymi osobiście przez gospodarzy albo delikatne karczochy, które urosły w ich ogrodzie. Czasem oferowano nam kawałek prosciutto albo obdarte ze skóry króliki. Zdarzało się, że wychodziłyśmy z pękami świeżych ziół, naręczem kopru albo torbami soczystych pomarańczy.

Wycieczka zawsze kończyła się w Triento, w piekarni prowadzonej przez siostrę Raffaelli. Kiedy wchodziłyśmy do środka, Raffaella wylewnie witała jakąś starszą kobietę z wąsikami, która w słoneczne dni siedziała na ławce przed piekarnią.

- Silvana jest dobrą przyjaciółką - wyjaśniła Raffaella. - Moja siostra całe wieki temu kupiła od niej tę piekarnię, ale Silvana zapomina, że ten sklep już do niej nie należy. Wciąż lubi tu przychodzić i spędzać tu całe dnie. Właśnie dzięki temu zna najświeższe plotki z całej okolicy.

- Ile ma lat?

- Tego nikt z nas nie wie na pewno. Wiadomo, że dwukrotnie owdowiała i że wnuki wcale się nią nie zajmują. Teraz my jesteśmy jej rodziną.

Siostra Raffaelli była parę lat od niej młodsza, ale nie zestarzała się w tak ładny sposób. Jej czoło pokrywała sieć głębokich zmarszczek, a skóra pod oczami była sina i nosiła ślady wiecznego przemęczenia. Za to tak samo lubiła gadać, jak obsługiwać klientów. Przy ladzie stało nawet wysokie krzesło, żeby gawędzący z nią ludzie mogli sobie odpocząć.

- W Triento zawsze dzieje się coś ciekawego - mówiła Raffaella. - Wybucha jakiś skandal, ktoś umrze, ktoś się urodzi albo się okaże, że ktoś zdradzał żonę czy męża.

- Tu chyba wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą - mruknęłam.

- Tak. Wychowywaliśmy się razem i mamy świetną pamięć, prawda, Silvana? W tym mieście mieszkają ludzie, którzy nienawidzą mnie od czasu, gdy byłam młodą dziewczyną. Na szczęście mieszkają również tacy, którzy równie długo są moimi przyjaciółmi.

- Więc rozumiem, że zna pani Babettę od dawna?

Ogarnęła mnie ciekawość, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat naszej starej ogrodniczki.

- Nie za dobrze, ale wiem, że to dobra, porządna kobieta. Tego jestem pewna.

- Czy zna pani jej przeszłość?

- Och, to nic nadzwyczajnego. Wyszła za mąż, urodziła córkę i zawsze ciężko pracowała. Tak właśnie wygląda życie kobiety w miejscu takim jak Triento.

- Ale chyba są jakieś inne możliwości? Czy nigdy nie chciała pani stąd wyjechać? Mieszkać i żyć gdzie indziej? - pytałam.

Raffaella wzruszyła ramionami.

- Miałam rodziców, którymi trzeba było się opiekować. A kiedy oni zmarli, została Silvana. Poza tym oczywiście była nasza pizzeria. Ciro nigdy nie zgodziłby się jej zostawić.

Pizzeria Riccich mieściła się w wąskim pasażu tuż przy rynku. Zajmowała nieduże pomieszczenie z pomalowanymi na biało ścianami i długimi, drewnianymi ławami, a wewnątrz unosił się zapach pieczonej bazylii i bulgoczącej mozzarelli. Młodszy syn Raffaelli, Lucio, pracował tam niemalże samodzielnie; ten pierwszy moment, gdy ujrzałam, jak rozciągał ciasto swoimi długimi palcami, mrucząc przy tym coś pod nosem, zapisał się w mojej pamięci niczym ulubione zdjęcie.

Spodziewałam się zobaczyć młodszą wersję jego brata, Tonina - twarz o ostrych rysach, które nieco tonowały przebłyski wyniosłości. Ale Lucio wyglądał całkiem inaczej. Kiedy weszłyśmy, podniósł głowę i wtedy się przekonałam, że należy do ludzi, którym jest bardzo do twarzy z uśmiechem. Miał lekko skrzywiony nos, gdyż złamał go, jeszcze będąc chłopcem, pełne wargi, wysokie czoło i wydatne kości policzkowe. Ale gdy na nas spojrzał i uśmiechnął się, cała jego twarz promieniała zachwycającą otwartością.

Mniej więcej pięć sekund trwało, zanim rozpalił we mnie płomień. Naprawdę straciłam dla niego głowę, i to natychmiast, choć dla mnie samej było to zaskoczeniem. Charlie nigdy nie zdołał doprowadzić mnie do stanu tak niemądrego zadurzenia, podobnie jak chłopcy, z którymi się spotykałam, jeszcze będąc nastolatką. Chciałam im się podobać, ale nie tęskniłam za tym, by zwyczajnie siedzieć i gapić się na nich, przyglądać się, jak rzucają oliwki na pizzę albo skrapiają miskę świeżej sałaty oliwą i octem winnym.

- Musisz kiedyś spróbować pizzy Lucia - powiedziała Raffaella. - Robi najlepszą pizzę na świecie, o wiele lepszą niż ta, którą robił jego ojciec, choć oczywiście nigdy nie powiem tego mojemu mężowi.

- Na czym polega sekret, że tak świetnie ci to wychodzi? - zapytałam Lucia, nadal nie mogąc oderwać od niego oczu.

- Robię to z pasją, naturalnie - odparł, a potem zerknął na matkę i uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby powiedział doskonały dowcip.

Zrobił dla mnie pizzę na najcieńszym spodzie, przypieczoną i przydymioną w piecu opalanym drewnem, posmarowaną rozpływającym się w ustach przecierem z pomidorów, a później udekorowaną świeżą bazylią i liśćmi sałaty.

- No i jak? - zapytał, przyglądając się, jak nabijam na widelec pierwszy kęs.

- Och, niewątpliwie to najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam - zgodziłam się z entuzjazmem. - Prosta, ale doskonała. Zdecydowanie zrobiona z pasją.

- No to gryź, rozrywaj ją palcami - zachęcił mnie. - Jedz, jakbyś była piekielnie głodna. U nas, we Włoszech, właśnie to uważa się za objaw dobrego wychowania.

Oczywiście nie potrafiłam. Musiałam zjeść pizzę po swojemu - wolno i dokładnie przeżuwając każdy kęs. Nie dlatego, żeby delektować się smakiem, lecz by jak najdłużej przebywać w towarzystwie Lucia.

Gdy już zbierałyśmy się do odejścia, Raffaella wpadła na pewien pomysł.

- A może przez parę dni popracujesz tutaj? - zaproponowała. - Jesteś tu po to, żeby czegoś się nauczyć, tak? Być może pizza nie należy do dań, które będziesz szykować w pierwszorzędnej restauracji w Londynie, ale wciąż uważam, że to znakomite jedzenie.

- Och, z przyjemnością! - zawołałam prędko.

Skinęła głową, jakby od razu przeczuwała, że się zgodzę.

- Lucio, czy Alice może przyjść już jutro? Pokażesz jej, jak przygotowujesz podkład i jak się robi sos. Zdradź jej wszystkie nasze sekrety.

- Zrobisz to? - Odwróciłam się w jego stronę.

- No cóż, może...

Lucio nie uśmiechał się, odprowadzając nas do wyjścia, ale i tak aż do białego rana widziałam przed oczyma jego rozradowaną twarz.

Babetta

Chociaż Babetta nigdy by się do tego nie przyznała, trochę brakowało jej towarzystwa tej małej Angielki. Dziewczyna codziennie wstawała o wczesnej porze i niewiele czasu spędzała w Villa Rosa. Jednocześnie ta druga sprawiała wrażenie coraz bardziej znudzonej. Trochę stukała w maszynę do pisania, a potem szła na trawnik pobawić się ze szczeniakiem, ale Babetta bez trudu mogła odgadnąć, że wolałaby spędzać czas w innym towarzystwie.

Już wcześniej miała okazję poznać takie dziewczęta - piękne i urocze, ale skłonne do robienia głupstw. Starsza siostra Babetty była zupełnie taka sama i Babetta pamiętała, jak ojciec odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie udało się wydać ją za mąż i zaszła w ciążę. Ale Leila nie wyglądała na kogoś, kto pozwoli sobą kierować. Dzisiejsze dziewczęta oczekują od życia znacznie więcej; potrzebują ciągłych podniet i ładnych rzeczy, a to często prowadzi do nieszczęścia... Przynajmniej tak sądziła Babetta.

Przyglądała się Leili, która właśnie siedziała na trawie i kręciła młynka patykiem, prowokując szczeniaka, żeby za nim biegał. Ta zabawa mogła zająć ją przez krótki czas, ale wiadomo było, że wkrótce zacznie rozglądać się za czymś innym. Dziewczęta takie jak ona rozkwitają tylko wówczas, gdy uda im się zwrócić czyjąś uwagę.

Skończywszy pracę w ogrodzie, Babetta ruszyła z powrotem do własnego domu. Tutaj czekały na nią podłogi, które należało umyć, i zamiatanie podwórka.

Mimo to zdecydowała, że najpierw ugotuje coś specjalnego dla Nunzia. Od wielu dni ta myśl krążyła jej po głowie. Zabiła dwie stare kury, które od dawna nie znosiły już jajek i teraz ich korpusy od paru godzin bulgotały na małym ogniu w garnku do rosołu. Mieszając drewnianą łyżką wywar, Babetta złapała się na tym, że zastanawia się, czy przypadkiem ludzie nie przypominają takiego długo gotującego się bulionu. Może w miarę upływu czasu ich charaktery wygotowują się do cna, przemieniając się w coś znacznie mocniejszego; niektórzy stają się zgorzkniali, inni niepohamowani, tacy jak Nunzio zaś wpadają w melancholię, która wpędza ich w głęboki smutek.

Babetta zadecydowała więc, że postara się nakarmić męża czymś, co przyniesie mu ukojenie, a nawet jeśli nie, to przynajmniej sprawi odrobinę przyjemności. Wiedziała, że w ciągu ostatnich lat jej gotowanie stało się zbyt oszczędne i praktyczne aż do przesady. We dwoje żyli zupami z grochu, które doprawiała odrobiną boczku i pomidorami. Tak długo, jak tylko się dało, podawała ten sam kawałek mięsa albo owoce morza, bez końca podgrzewając i odgrzewając resztki, i odmieniając ich smak za pomocą świeżych ziół z ogrodu albo odrobiny chili. Jej potrawy zawsze były smaczne, ale dalekie od tego, co gotowała w czasach swojej młodości. Wtedy starannie planowała każdy posiłek. Już przy obiedzie myślała, co podać na kolację. Była dumna, że dwadzieścia osób potrafi nakarmić równie łatwo jak dwie, a moment, gdy wszyscy zasiadali do stołu - jej siostry i ich mężowie z dziećmi, rodzice i dziadkowie - należał do najważniejszych chwil dnia.

Dopiero ucząc tę małą angielską dziewczynę, jak się gotuje proste miejscowe potrawy, Babetta uświadomiła sobie, że straciła znacznie więcej, niż myślała, odkąd jej bliscy umarli albo wyprowadzili się gdzieś daleko. Czas spędzany w kuchni wydawał się stracony, kiedy do nakarmienia było tylko ich dwoje. Zresztą Nunzio siadał do stołu z taką miną, jakby niewiele obchodziło go to, co znajdzie się na talerzu.

Ale teraz Babetta chciała przyrządzić coś specjalnego - jakieś danie, którym będzie można długo się delektować i które zapadnie w pamięć... Żeby jej mąż, wspominając smak przeszłości, przypomniał sobie mężczyznę, którym niegdyś był.

Alice

Zdarzały się chwile, kiedy łapałam się na tym, że ogarnia mnie tęsknota za Charliem. Każdej nocy, samotnie zwijając się w kłębek na łóżku, pozwalałam sobie wracać do niego myślami. Z pewnością spodobałyby mu się wakacje we Włoszech; bez trudu wyobrażałam sobie, jak wędruje od kafejki do kafejki i całymi godzinami włóczy się po starych kościołach. Oczywiście wcześniej zapoznałby się z treścią wszystkich dostępnych przewodników, żeby móc opowiedzieć mi, co właśnie oglądamy. Nosiłby przy sobie spis wszystkich miejsc, które z historycznego punktu widzenia zasługują na zwiedzenie, a wieczorami siadywałby pod drzewem granatu i zwijając papierosa, spoglądał na zachodzące słońce. O tak, Charlie z pewnością chciałby tutaj przyjechać.

Ale biedak musiał całe lato spędzić w Londynie, tyrając od świtu do nocy. Zresztą nawet gdyby mógł wyrwać się na jakiś urlop, to Leila raczej bez entuzjazmu powitałaby go w Villa Rosa. Przez krótki czas pamiętałam, żeby wysyłać mu nabazgrane w pośpiechu kartki i z niecierpliwością czekać na jego listy. A potem poznałam Lucia.

Pierwszego dnia, gdy wyruszyłam z Villa Rosa, by u jego boku poznawać tajniki przygotowywania pizzy, czułam, że cała bulgoczę z podekscytowania jak garnek wrzącego sosu. Jednak gdy dotarłam do pizzerii, okazało się, że uśmiech Lucia zniknął, a on sam jest w dziwnie drażliwym nastroju. Dla zachowania pozorów zaproponował mi kawę i malutkie, nasączane rumem ciasteczka, a potem zajął się ustawianiem ław i wycieraniem stołów.

- Dziewczyna, którą zatrudniam do sprzątania, wczoraj wieczorem kiepsko się postarała - mruknął pod nosem. - Spójrz tylko, jaki tu bajzel.

- Czy mogę ci w czymś pomóc?

- Nie, nie, zaraz to uporządkuję, a potem możemy zaczynać.

Zastanawiałam się, czy Lucio przypadkiem nie zmienił zdania, jeśli chodzi o propozycję wspólnej pracy. Widziałam, jak zmarszczył brwi, przyglądając się szklaneczkom do wina i jak zawzięcie polerował smugi ścierką do naczyń, którą miał przewieszoną przez ramię.

- Czy jesteś pewien, że chcesz, żebym tu pracowała? - spytałam w końcu. - Nie chcę ci przeszkadzać. Jeśli wolisz, mogę siedzieć z boku i tylko się przyglądać.

Przerwał polerowanie i na mnie spojrzał.

- Co? Nie, nie, wszystko w porządku.

- Chyba się przyzwyczaiłeś, że pracujesz sam, prawda? - naciskałam.

Obrzucił mnie zdawkowym uśmiechem.

- Sam albo z kimś z mojej rodziny.

Wydawało się oczywiste, że pomiędzy nim a jego bratem istnieje coś w rodzaju rywalizacji. Fakt, że ktoś jest znany z tego, że robi najlepszą pizzę w miasteczku, nijak nie dawał się porównać z gwiazdkami Michelina i uznaną pozycją jednego z najlepszych kucharzy w Londynie, więc czy mogłam obwiniać Lucia, że niechętnie akceptował moją obecność? Być może przypuszczał, że jestem ulubienicą Tonina i dlatego tu przyjechałam.

- Twój brat powiedział, że muszę nauczyć się mnóstwa rzeczy - wyjaśniłam. - Muszę przyznać, że w jego kuchni przeżyłam ciężkie chwile.

- Tak, mama coś o tym wspominała... Powiedziała mi także, że strasznie serio traktujesz przygotowywanie jedzenia i jesteś zbyt surowa dla samej siebie.

- Naprawdę?

- Moja mama lubi pomagać ludziom, jeśli tylko istnieje taka możliwość. Dlatego chce, żebym ci pokazał, jak można czerpać przyjemność z gotowania, jak się tym cieszyć.

- Ale ty wolałbyś tego uniknąć?

- Obiecałem, że cię nauczę, jak zrobić dobrą pizzę i dotrzymam słowa. - Lucio nareszcie przypomniał sobie, jak wygląda uśmiech. - Być może nawet uda się nam mieć z tego jakąś przyjemność, jak mówi mama, co?

Wszystko przychodziło mu z taką łatwością. Wyrabiał ciasto na pizzę, odkąd wyrósł z chłopięcych lat, i potrafił uczynić z tego prawdziwy pokaz, zręcznie podrzucając je w powietrzu albo obracając palcami. W porównaniu z nim byłam rozpaczliwie niezgrabna. Robiłam dziury przy rozciąganiu ciasta, wychodziły mi najróżniejsze dziwne kształty, a raz czy dwa upuściłam pizzę na podłogę. Migiem zaczęłam nienawidzić zapachu drożdży i przeklinałam ciasto, które odlepiało się od moich palców jak płaty martwej skóry. Ale przede wszystkim byłam wściekła, że przez takie głupstwo zrobiłam z siebie idiotkę, choć tak bardzo mi zależało, żeby wywrzeć na Luciu korzystne wrażenie.

Kiedy wyjął swoją pizzę z opalanego drewnem pieca, była pokryta doskonałymi bąbelkami, podczas gdy moja okazała się przypalona i kształtem przypominała niezgrabną gruszkę. Za każdym razem wszystko wychodziło nie tak jak trzeba. Wreszcie dotarło do mnie, że Lucio przestał mi pomagać i z całych sił stara się powstrzymać śmiech.

- To wcale nie jest śmieszne - warknęłam na niego. - Nie potrafię tego zrobić. Jestem beznadziejna. Może po prostu powinnam dać sobie spokój.

- Nie, przecież w końcu musi ci się udać. Śmieję się, bo widzę, że moja mama ma rację. Bierzesz wszystko zbyt serio, Alice. Nic nie szkodzi, jeśli zmarnujesz trochę ciasta albo jeśli pizza wyjdzie zbyt gruba czy też nie będzie idealnie okrągła. Pamiętaj, że wciąż się uczysz.

- Ale nie lubię, jak mi coś nie wychodzi - przyznałam.

- Nikt nie lubi. - Lucio poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu. - Chodź, zrobimy sobie dziesięć minut przerwy. Potem wrócimy i dokończymy.

Zaprowadził mnie do piekarni i usiedliśmy na ławce razem z Silvaną, we trójkę sącząc z filigranowych kubeczków kawę, którą kupił w sąsiednim barze. Przechodzący obok ludzie kiwali nam głowami i uśmiechali się przyjaźnie, niektórzy rzucali kilka słów na powitanie, a inni przystawali na krótką pogawędkę. Parę osób zaczynałam rozpoznawać. Był wśród nich mężczyzna ze złotym roleksem, który gapił się na mnie i Leilę podczas lunchu, oraz dwie starsze, elegancko ubrane kobiety, które często jadały lunch w trattorii. Kiedy już sobie poszli, Silvana szeptem powtórzyła parę najświeższych plotek, a Lucio przetłumaczył je dla mnie.

Po niedługim czasie zaproponował, żebyśmy wracali do pracy.

- Czy czujesz się wystarczająco silna, aby znów wyrabiać ciasto? - spytał, uśmiechając się od ucha do ucha.

Mimo złego nastroju wybuchnęłam śmiechem.

- Jestem zupełnie beznadziejnym przypadkiem, prawda?

Wzruszył ramionami.

- Ludzie uważają, że pizza to nic trudnego. Można ją kupić wszędzie. Wydaje mi się, że w Londynie można nawet zamówić i otrzymać w tekturowym pudełku. Ale jest mnóstwo złej pizzy i wielu, wielu ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia, jak powinno się ją robić. Nie będziesz jedną z tych osób, to mogę ci obiecać.

W drodze powrotnej pomiędzy straganami i przez rynek czułam, że serce mi się ściska na myśl o następnym upokorzeniu. Ale zamiast fundować mi zapasy z ciastem, Lucio pokazał, jak zgromadzić coś, co większość kucharzy nazywa górnolotnie mise-en-place, a co on sam określił jako „niezbędnik do pizzy” - butelki z oliwą, różne rodzaje octu winnego, sosy, sezonowe warzywa i inne składniki, które trzeba mieć pod ręką, kiedy otwiera się lokal i zaczyna obsługę klientów.

Dla Lucia prostota stanowiła klucz do sukcesu. Jego pizza nie była przeładowana dodatkami. Nie widziało się tam skrawków różowej szynki, niepasującej zupełnie do pozbawionych smaku, wydrążonych oliwek i oczywiście ani śladu ananasa. Klienci mogli wybierać między pizzą z cieniutkimi paskami prosciutto i porwanymi listkami rukoli albo taką, na której znajdowały się młode kałamarnice i plasterki czosnku. Poza tym była prosta pizza z anchois, kaparami i świeżym pomidorem lub nieco bogatsza - z młodymi karczochami i roztopioną mozzarellą. Lucio zmieniał składniki w zależności od pory roku i podawał pizzę wyłącznie z liśćmi zwykłej sałaty, skropionymi oliwą i cytryną.

Co wieczór otwierał lokal o piątej po południu i już wkrótce w pizzerii tłoczyli się turyści i miejscowi. Młoda dziewczyna, którą zatrudnił jako kelnerkę, ledwie nadążała ze zbieraniem zamówień. Lucio był w swoim żywiole. Robił znacznie więcej hałasu niż jego brat i często przerywał pracę, żeby powitać jakiegoś stałego klienta albo zbesztać nieszczęsną kelnerkę, jeśli jego zdaniem obsługiwała gości zbyt wolno, i samemu zademonstrować, w jaki sposób należy podawać pizzę na stół.

Próbowałam schodzić mu z drogi, pomagając jedynie przy przygotowywaniu sałaty albo uzupełniając mise-en-place, jeśli zauważyłam, że coś się kończy, ale przede wszystkim przyglądałam się, jak pracował.

W lokalu aż do dziesiątej trzydzieści pełno było klientów. Kiedy ostatni gość wychodził, pozostawało jeszcze zmywanie, a oprócz tego Lucio musiał sporządzić listę produktów, które trzeba było kupić następnego dnia, tak więc często nasza praca kończyła się dopiero dobrze po północy. W Londynie o tej porze razem z resztą personelu szliśmy na parę wódek, żeby się zrelaksować; potrafiliśmy urządzać niezłe pijatyki o najdziwniejszych godzinach. Ale tu, w Triento, wszystko było już zamknięte, więc nie potrafiłam sobie wyobrazić, w jaki sposób Lucio może się wyciszyć po całym tym zamieszaniu i szaleńczym tempie codziennej pracy.

- Jaki piękny wieczór - zauważył, zamykając na klucz drzwi pizzerii, gdy wyszliśmy. - Czy masz ochotę wybrać się ze mną na małą przejażdżkę?

- Chętnie - odpowiedziałam zdawkowym tonem. - Dokąd pojedziemy?

Lucio jeździł małym fiatem, który mógł się przecisnąć przez wąskie boczne uliczki i piazza. Opony piszczały przeraźliwie, kiedy auto skręcało ze zbyt dużą prędkością, to znaczy prawie zawsze. Pojechaliśmy serpentynami w górę obok niedużej osady z kaplicą na wolnym powietrzu, a potem dalej, na sam szczyt. Mój pas bezpieczeństwa okazał się zablokowany, a nad drzwiami brakowało rączki, więc kurczowo ściskałam palcami brzegi fotela, starając się nie piszczeć, kiedy Lucio brał kolejne zakręty.

- Zabieram cię do Jezusa! - krzyknął ponad pełnym bólu rykiem silnika, a ja miałam nadzieję, że nie traktował tego zbyt dosłownie.

Stroma, wąska droga prowadziła na pusty parking i Lucio nie zdołał oprzeć się pokusie, by zakończyć naszą przejażdżkę efektownym zwrotem przy zaciągniętym hamulcu ręcznym.

- No, to jesteśmy na miejscu - oświadczył, wyciągając kluczyk ze stacyjki. - Chodź obejrzeć nasze cudo.

Minęliśmy kilka sklepików z pamiątkami, zamkniętych w nocy na cztery spusty, a potem po kamiennych schodach wspięliśmy się do figury Chrystusa, rzęsiście oświetlonej na tle ciemnego nieba. Dopiero tam zdałam sobie sprawę, jak zadziwiający jest ten posąg - podobnie jak ten z Rio de Janeiro - tylko znacznie nowocześniejszy i prawdopodobnie nie tak wysoki jak tamten. Zaskoczyło mnie, że nie patrzy na morze, jak przypuszczałam, tylko stoi skierowany twarzą ku górom.

- To dziwne... Czemu on odwraca się plecami do wybrzeża? - spytałam Lucia.

- Ten posąg wzniesiono w latach sześćdziesiątych. Mama mówiła, że toczyły się wielkie boje, kto ma za niego zapłacić. Rybacy nie chcieli dać ani grosza, więc Jezus odwrócił się do nich tyłem. W konsekwencji sam najbardziej na tym przegrał, bo teraz ma nieciekawy widok.

Lucio stał tak blisko mnie, że czułam unoszący się z jego ubrania słodki zapach ciasta na pizzę i bardzo męską woń potu, którym oblewał się podczas całego wieczoru spędzonego obok opalanego drewnem pieca.

- Zawsze uwielbiałem ten widok - powiedział. - W dzień jest bardziej efektowny, ale wolę go w nocy, kiedy morze jest czarne i widać gromadki świateł ze wszystkich osad rybackich wzdłuż wybrzeża.

- Rzeczywiście jest przepiękny - zgodziłam się.

- Stąd tak dobrze widać gwiazdy - ciągnął. - Po tych wszystkich godzinach spędzonych w pizzerii lubię tu przyjeżdżać, żeby sobie przypomnieć, jak ogromne jest niebo.

- W Londynie nie ma szans, żeby zobaczyć takie gwiazdy - zauważyłam.

Skinął głową.

- Światła wielkiego miasta zasłaniają widok nieba. Jak możesz tam żyć, Alice? Pizza w pudełkach, nie widać nieba... Cóż za okropne miejsce.

- No cóż, takie życie ma też pewne zalety - upierałam się, choć w danej chwili nie potrafiłam wymienić żadnej z nich.

- W dodatku pracujesz u mojego brata - dodał. - Chyba nie jest ci łatwo, co?

Nie byłam pewna, na ile szczerości mogę sobie pozwolić.

- Raczej nie...

- Wiesz, gotowałem razem z nim, kiedy jeszcze byliśmy chłopcami - powiedział Lucio. - Razem uczyliśmy się robić pizzę.

- Jaki był wtedy?

- Przypuszczam, że pewnie taki sam jak teraz. Zawsze marzył o czymś większym, wspanialszym... Zawsze był straszliwie ambitny i absolutnie pewny, że jego droga jest tą jedyną i słuszną - zaśmiał się sucho. - Nic dziwnego, że gotowanie tak cię stresuje.

- Och, ja lubię gotować - zapewniłam. - Naprawdę lubię. Nie wiem tylko, czy odpowiada mi praca kucharza.

Skinął głową.

- Rozumiem.

- A ty? - odważyłam się zapytać. - Czy ty lubisz gotować?

Popatrzył na mnie, wytrzymując moje spojrzenie, i przez moment przypominał mi Tonina.

- Moim zdaniem gotowanie to coś najbardziej intymnego, co można dla kogoś zrobić - powiedział miękko. - Własnymi rękoma tworzę coś dla ciebie, a ty potem wkładasz to do ust. Czy może być coś bardziej intymnego?

Z trudem przełknęłam ślinę.

- Nie - zdołałam wykrztusić.

- Moim zdaniem wokół jedzenia powstało mnóstwo nonsensów - mówił dalej Lucio, całkiem nieświadomy wrażenia, jakie na mnie wywierał. - Ludzie chcą o tym mówić, pisać i robią wiele zamieszania. Układają na środku talerza maleńki kopczyk, a dookoła malują kolorowymi sosami jakieś dziwne wzory. Jaki w tym sens? To przecież nie jest sztuka, to zaledwie jedzenie. Więc gotuj, jedz, ciesz się i basta!

Tyle było spraw, o które pragnęłam go zapytać. Ciekawiła mnie jego przeszłość, rodzina, to, co kiedyś robił i co zamierzał robić... Ale zamiast zadawać pytania, stałam w milczeniu obok niego i oddychając tym samym nocnym powietrzem, powtarzałam sobie, że mam jeszcze całe lato, żeby go lepiej poznać.

Naprawdę nie było powodu do pośpiechu.

Babetta

Babetta ujrzała zaskoczenie na twarzy Nunzia. Usiadł w kuchni na swoim zwykłym miejscu, spodziewając się, że żona poda mu placek z wczorajszego ryżu, odgrzany w piecyku, albo talerz zwyczajnego spaghetti z oliwą z oliwek i czosnkiem. Zamiast tego Babetta przyniosła porcję parujących tortellini in brodo i postawiła przed nim na stole. Sama ulepiła malutkie pierożki, nadziewane boczkiem i parmezanem, i podała pływające w delikatnym rosole z kury. Nunzio przez chwilę wdychał chciwie smakowity zapach, zanim wziął do ręki łyżkę, by spróbować.

Wyczyścił talerz do ostatka i popatrzył na Babettę, spojrzeniem prosząc ją o dokładkę. Ale ona potrząsnęła głową i przyniosła mu drugie danie, które przygotowała z myślą o nim: osso buco, golonkę cielęcą duszoną długo z cebulą, czerwonym winem i pomidorami, aż mięso zmiękło i dawało się łatwo oddzielać, a sos nabrał odpowiedniej gęstości. Nunzio gapił się na talerz takim wzrokiem, jakby nie wiedział, co to jest.

- No jedz, jedz - ponagliła go Babetta.

Przełknął pierwszy kęs, potem następny, i w niedługim czasie trzymał w ręku ogryzione kosteczki, i wysysając z nich smakowity szpik, postękiwał z wysiłku i ukontentowania.

Po skończonym posiłku udali się na krótki odpoczynek, żeby w spokoju strawić jedzenie i przeczekać najgorętszą porę dnia. Babetta postarała się na chwilę zapomnieć o czekającej ją robocie i leżała wsłuchana w oddech męża, jednocześnie powtarzając sobie w myślach przepisy dań, którymi zamierzała uszczęśliwić go jutro. Być może będą to czerwone cebule, nadziewane serem pecorino, kawałek miecznika uduszonego w gęstym sosie z pomidorów albo nawet potrawka z jagnięciny, z karczochami, posypana siekaną szałwią.

Ukołysana myślami o gotowaniu, Babetta odpłynęła w sen, a jej głowa osunęła się z poduszki i leciutko oparła na ramieniu Nunzia.

Alice

W końcu udało mi się nabrać pewnej wprawy w robieniu pizzy, choć nie potrafiłam obracać nią z taką pewnością jak Lucio i nigdy nie smakowała tak wyśmienicie, jak ta zrobiona przez niego. Pracowaliśmy razem w ruchliwe weekendowe wieczory, w tygodniu zaś spędzałam całe dnie w trattorii, przygotowując owoce morza z Raffaellą i jej mężem.

Nie zostawało mi wiele czasu na leniuchowanie w Villa Rosa. Chociaż robiło się coraz cieplej i plaża w końcu została otwarta, tylko raz czy dwa mogłam pójść z Leilą, żeby popływać w morzu. Wciąż obiecywałam, że wybiorę się z nią następnego dnia, ale kończyło się na tym, że do późna byłam zajęta w którejś z restauracji albo zaczynałam pomagać Babetcie przy pracy w ogrodzie, który osiągnął jedną trzecią swej pierwotnej wielkości i dostarczał nam różnych składników do potraw, na przykład ziół albo liściastych warzyw. Cóż to była za przyjemność, własnymi rękoma wybierać je z ziemi, a potem gotować jeszcze świeże i pachnące! To sprawiało, że wcale nie tęskniłam za leżeniem całymi dniami na gorącym piasku.

Wyraźnie widziałam, że Leila zaczyna się nudzić, nawet wtedy, gdy mały Błękitek kręcił się wokół jej nóg. Wciąż wystukiwała coś na maszynie do pisania, twierdząc, że pisze swoją książkę, ale nigdy nie zajmowało jej to przez dłuższy czas. Chyba powinnam była się spodziewać, że w końcu zacznie mnie szukać w trattorii, a nie znalazłszy tam, ruszy na górę i odkryje, że zagniatam ciasto na pizzę w lokalu Lucia.

Tego dnia wyglądała wyjątkowo pięknie. Od długiego wylegiwania się na słońcu jej skóra nabrała złotawego połysku, a oprócz tego Leila przybrała trochę na wadze, co trochę złagodziło ostre rysy twarzy, i bardzo dobrze wyglądała. Gdy weszła do pizzerii, Lucio zagwizdał przeciągle.

- Ach, więc tu jesteś, Alice! - Leila nieśpiesznie zajrzała za ladę, żeby rzucić okiem na słoiki z dużymi czarnymi oliwkami i solone kapary, które tam przechowywał. - Czyli uczysz się teraz, jak robić pizzę, mam rację?

Wolałabym, żeby nie wyglądała tak znakomicie. Żeby przyszła z nieumytymi włosami albo żeby jej letnie ciuchy nie opinały się tak ładnie w wiadomych miejscach.

- Trochę pomagam - odparłam zdawkowo, przedstawiając ich sobie. - Leila, to jest Lucio.

- Cześć! - Uśmiechnęła się do niego. - Miło cię poznać.

- Ja też się cieszę, że cię poznałem - odrzekł, i muszę przyznać, że zabrzmiało to wyjątkowo szczerze.

Leila usiadła przy barze.

- Hej, Alice, przyszłam, żeby ci powiedzieć, że jutro rano jadę do Rzymu. Moja przyjaciółka, Caroline, nie daje mi spokoju i zaprasza, żebym do niej wpadła.

- No cóż, w porządku. - Skinęłam głową. - Ale wrócisz tu jeszcze, prawda?

- Pewnie tak... Chociaż muszę zobaczyć, czy uda mi się znaleźć jakąś pracę dla kelnerki w którejś z turystycznych miejscowości, gdzie nie będzie wielkim problemem, że nie mówię dobrze po włosku... - Znów uśmiechnęła się do Lucia. - No, chyba że ty potrzebujesz kelnerki.

- Wręcz przeciwnie - powiedziałam prędko.

- Szkoda. - Nawet w słowach żalu potrafiła zawrzeć nutkę flirtu. - Tak czy owak, Alice, mam nadzieję, że urwiesz się na to popołudnie, żebyśmy mogły spędzić razem trochę czasu, skoro to mój ostatni dzień tutaj.

Zerknęłam na Lucia.

- No cóż, ja...

- Może ja też zrobię sobie godzinkę przerwy - odparł, ku mojemu rozczarowaniu. - Właściwie wszystko już przygotowane. Jeśli chcesz, to akurat mamy czas, żeby pojechać na szczyt góry, tam gdzie stoi posąg, i pokazać twojej przyjaciółce, jaki piękny rozciąga się stamtąd widok.

Zwykle nie miałam nic przeciwko temu, że mężczyźni woleli Leilę. Nie obchodziło mnie, że nie przyciągałam ich spojrzeń, że prawie mnie nie zauważali. W Londynie zawsze gdzieś obok kręcił się Charlie i to całkiem mi wystarczało. Jednak teraz miałam za złe Leili jej uderzającą piękność i to, że tak beztrosko ją wykorzystywała. Nie chciałam być jedynie małym, brązowym cieniem. Nie, jeśli to znaczyło, że Lucio w ogóle przestanie mnie dostrzegać.

Niemniej wcisnęłam się posłusznie na tylne siedzenie fiata, zostawiając dla Leili fotel z przodu, i uporczywie próbowałam nie przejmować się tym, w jaki sposób odrzucała do tyłu głowę, śmiejąc się jak szalona z wariackiej jazdy Lucia, on zaś popisywał się tak, że tylko cudem nie doszło do wypadku.

Pierwszy raz zobaczyłam ten widok za dnia i muszę przyznać, że naprawdę był absolutnie niezwykły. Góry wznoszące się za naszymi plecami brązowiały w upalnym letnim słońcu, morze w dole migotało urokliwie, a stare wioski rybackie zdawały się osuwać po zboczu, dążąc ku brzegowi. Widziałam iglice kościołów, labirynt wąskich uliczek Triento i całe miasteczko wtulone w zagłębienia terenu.

Kiedy już mieliśmy dość napawania się tym obrazem, we troje obeszliśmy posąg, a następnie ruszyliśmy w dół zarośniętą ścieżką, która wiodła przez ruiny starej osady.

- Kiedyś to właśnie tu było Triento - wyjaśnił nam Lucio. - W dawnych czasach w tej części Włoch roiło się od bandytów, więc pierwsze osiedle powstało wysoko na górze, gdzie łatwiej było bronić się przed ich atakami.

Zwróciłam uwagę, że on i Leila stanowią piękną parę. Ścieżka była szeroka na tyle, że mogły zmieścić się na niej dwie osoby idące obok siebie; w pewnej chwili zorientowałam się, że albo o kilka kroków wyprzedzam Lucia albo jestem tuż za nim. To Leila wciąż znajdowała się koło niego.

Nawet kiedy wstąpiliśmy do małego baru obok sklepików z pamiątkami, Leila postarała się tak manewrować, by wsunąć się między nas. Mówiła nieco za głośno i w ogóle odgrywała komedię, która jemu z kolei zdawała się sprawiać przyjemność.

- Jaka szkoda, że jutro wyjeżdżasz do Rzymu - powtarzał. - Wiesz chyba, że teraz będzie tam strasznie gorąco. Lepiej zostań tutaj, nad morzem, gdzie powietrze jest świeże i rześkie.

Gdy wróciliśmy do pizzerii, to ja musiałam zająć się przygotowaniem lunchu, podczas gdy Lucio siedział na zewnątrz, żeby podać Leili ogień albo napełnić jej szklaneczkę chłodnym prosecco.

Zanurzając ręce aż po nadgarstki w cieście na pizzę, nie mogłam powstrzymać oburzenia. Czy naprawdę Leila musi mieć każdego faceta, który znalazł się na jej drodze? Czy nie mogła tego jednego zostawić dla mnie?

W dodatku była zbyt zajęta podrywaniem Lucia, by dostrzec, że zachowuję się nieco inaczej niż zwykle. Zgasiła niedopałek papierosa, a potem podzielili się z Luciem pizzą, jedząc tym samym widelcem.

Później tego samego wieczoru w Villa Rosa przyglądałam się, jak wrzuca do walizki jaskrawe sukienki z jedwabiu, małe wyszywane torebeczki i delikatną bieliznę ze śliskiego materiału, i słuchałam, jak dzieliła się ze mną wrażeniami na temat Lucia.

- Szkoda, że nie trafiłam na niego parę tygodni temu, zaraz po naszym przyjeździe... Jest dla mnie trochę za młody, ale tak cholernie, naprawdę cholernie brakuje mi odrobiny rozrywki, że... Co o tym sądzisz? Diabelnie żałuję, bo mogła być świetna zabawa...

- No cóż, w Rzymie pewnie znajdziesz całe mnóstwo takich facetów, nieprawdaż? - spytałam lekko.

- Myślisz, że spotkam tam paru innych chłopaków od pizzy z takimi długimi, pięknymi palcami? No może... - Leila uśmiechnęła się, zatrzaskując zamki w walizce. - Zresztą jeśli ich tam nie będzie, to zawsze mogę wrócić, jak przypuszczam.

Chociaż od razu poczułam się winna, pomyślałam jednak z nadzieją, że w Rzymie Leila z pewnością znajdzie coś, co zatrzyma ją tam na dłużej.

Babetta

Ta pretensjonalna ślicznotka wyjechała wcześnie rano i nie wróciła, ale Babetta wcale tego nie żałowała. Nie tęskniła za stukotem maszyny do pisania, który przerywał idealną ciszę poranka, ani nie akceptowała zachowania tej dziewczyny, godzinami wylegującej się na tarasie z papierosem w dłoni albo wyćwiczonym ruchem odrzucającej pasmo ciemnych włosów, kiedy układała się na trawniku.

Bez niej życie w Villa Rosa upływało w znacznie spokojniejszym tempie. Każdego ranka Babetta i Nunzio zaczynali pracę w ogrodzie, kiedy jeszcze było chłodno. Często Aurora przynosiła im tam kawę, a czasem nawet koszyczek chleba i słoik dżemu z granatów. Zwykle miała już na sobie słomkowy kapelusz z szerokim rondem i wypłowiały kombinezon, tu i ówdzie upstrzony plamami z jaskrawoniebieskiej farby. W pogodne dni Nunzio pomagał jej znieść cały ekwipunek malarski na dół, na skały, gdzie tkwiła całymi dniami, malując niebo.

Kiedy słońce zaczynało mocno przypiekać, Babetta lubiła znikać w kuchni. Wkrótce wrzucone na gorącą oliwę cebule zmieniały kolor na złoty, kawałki kurczaków zaczynały skwierczeć, a risotto ze szparagów albo cykorii bulgotało na małym ogniu. Nunzio dobrze wiedział, kiedy należy przyjść. Zajmował miejsce przy stole, z niecierpliwością czekając na to, co przygotowała mu żona, a potem wymiatał wszystko aż do ostatniego kęsa, na końcu wycierając talerz kawałkiem chrupiącego chleba.

Dania zmieniały się codziennie - spaghetti z zieleniną na ostro i anchois; potrawka z solonego dorsza z pieprzem; cielęce eskalopki z szynką i mozzarellą... I chociaż Babetta cierpiała, z konieczności wydając pieniądze u rzeźnika czy sprzedawcy ryb, to widok męża pochylonego nad talerzem i jego zadowolona mina, gdy kończył posiłek, zawsze wynagradzały jej poniesione koszty.

Jednak mimo jej wysiłków Nunzio nadal trwał w milczeniu i wciąż spędzał całe popołudnia w swoim wiklinowym fotelu. Babetta tęskniła za brzmieniem głosu męża. Przez pewien czas reagowała na to milczenie uporczywym spokojem, wkrótce jednak do niej dotarło, że to nie ma sensu. Może jemu skończyły się tematy do rozmowy, ale ona wciąż miała mnóstwo do powiedzenia. Tak więc mówiła do niego, gdy wyrywali chwasty w ogrodzie; powtarzała jakieś bzdury; opowiadała, że jej zdaniem w tym roku będą niezłe zbiory, bo pogoda sprzyja uprawom; zwracała mu uwagę, jak bardzo urosły pomidory od dnia, kiedy spadł ciepły deszcz... Nie było sposobu, żeby z miny Nunzia domyślić się, co sądzi o tej paplaninie. Być może wolałby pracować w ciszy, przerywanej jedynie cykaniem świerszczy i śpiewem ptaków.

Ożywiał się nieco, gdy przyjeżdżała z wizytą Sofia, nadstawiał jej policzek do pocałowania, a potem machał ręką na pożegnanie. Jednak nawet córka nie zdołała wydobyć z niego ani słowa.

Pewnego ranka Babetta obudziła się później niż zwykle. Kiedy zeszła do kuchni, mąż już tam był, zajęty mieleniem ziaren kawy.

- Buongiorno, Nunzio - powiedziała jak zwykle, dłonią wycierając z oczu resztki snu.

Ku jej zdumieniu podniósł wzrok i ledwo dostrzegalnie skinął głową.

- Buongiorno, Babetta - odpowiedział ochrypłym od długiego milczenia głosem, a potem znów ucichł i zajął się parzeniem kawy.

Alice

Nigdy nikomu się nie przyznałam, co czuję do Lucia. Być może byłam nieco zażenowana albo nawet uważałam, że to głupie zadurzyć się jak nastolatka. Trzymałam więc swoje uczucia w zupełnym sekrecie, toteż Leila miała wszelkie podstawy przypuszczać, że po powrocie do Londynu odnowię swój związek z Charliem w takiej samej formie jak przedtem. Nasze układy od wieków wyglądały tak samo i żadne z nas nie okazywało, że pragnie coś zmienić. Spędzaliśmy razem każdą niedzielę, na początku tygodnia wracaliśmy do pracy, i nie umawialiśmy się na spotkanie wcześniej niż w następny weekend.

To porozumienie doprowadzało Leilę do szału. Jej teoria wyglądała tak, że zdecydowałam się na Charliego, ponieważ po tym, co mi się przydarzyło, obsesyjnie bałam się innych mężczyzn.

Prawda, że nadal niełatwo obdarzałam kogoś zaufaniem i może właśnie to stanowiło o uroku Lucia. Zanim się poznaliśmy, zdążyłam na dobre wrosnąć w tę rodzinę: jego matka była moją przyjaciółką, a brat szefem, i nawet ojciec zdawał się mnie lubić. Poza tym samo towarzystwo Lucia było całkiem okay.

Kiedy już opanował początkową złość, że jakaś obca dziewczyna kręci mu się po kuchni, okazało się, że razem dobrze się bawimy. Lubił zabierać mnie na swoje szalone przejażdżki wzdłuż wybrzeża, jeśli akurat nie musieliśmy pracować, albo jechał ze mną do portu, żeby zjeść frytki i napić się zimnego piwa. To pozwalało mi mieć nadzieję, że w miarę upływu lata nasza przyjaźń się pogłębi i przemieni w coś więcej. Czasami Lucio szczypał mnie w policzek, mówiąc „cześć”, to znów obejmował, gdy szliśmy na ukos przez piazza, ale te nieśmiałe początki poufałości nigdy nie stały się odważniejsze ani bardziej zdecydowane.

Może inne dziewczyny umiały w bardziej oczywisty sposób sygnalizować swoje uczucia. Ja jednak nie potrafiłam tak się zachowywać - nawet zanim tamten obcy wtargnął do mojego życia - a już z całą pewnością po tamtym wydarzeniu.

Tak więc pracowałam pilnie i cierpliwie czekałam. Nauczyłam się na pierwszy rzut oka rozpoznawać, czy ryba jest naprawdę świeża, i targowałam się z rybakami o cenę. Stopniowo nabierałam wprawy w obchodzeniu się z butelką oliwy i wiedziałam, u którego ogrodnika można dostać najlepszy zielony groszek, a gdzie są najsmaczniejsze pomidory. Kiedy szłam przez Triento, tutejsi ludzie zatrzymywali się, by powitać mnie przyjacielskim buongiorno, zupełnie jakbym już była jedną z nich. Nawet umiałam przyglądać się obrazom nieba namalowanym przez Aurorę i odnajdywać na każdym coś, co różniło go od pozostałych. Jedynie w przypadku Lucia nie udało mi się zrobić żadnych postępów.

- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiłam pewnego popołudnia, krojąc prosciutto na cieniutkie plasterki, które były potrzebne na wieczór do pizzy. - Czy zawsze wiedziałeś, że zostaniesz kucharzem?

- Dla kogoś, kto urodził się w mojej rodzinie, nie było innego wyboru. Tylko tym się zajmujemy - odpowiedział niemal z żalem. - Po lekcjach inne dzieciaki mogły iść się bawić, a my przychodziliśmy tutaj, żeby pomóc tacie.

- Rozumiem, że wcale ci to nie odpowiadało?

- Tonino przychodził całkiem chętnie, ale ja robiłem, co mogłem, żeby się jakoś wymigać. Ojciec nieraz wpadał w złość.

- A twoja mama?

- Myślę, że ona wiedziała, że zawsze jest czas na to, żeby nauczyć się robienia pizzy. Przymykała oko na moje wybryki. Zresztą Tonino pracował za nas dwóch. Już wtedy miał obsesję na punkcie gotowania. Rodzice zawsze mówili, że on do czegoś w życiu dojdzie.

- Ale twoja mama powtarza, że chciałaby, żeby się ożenił i miał dzieci - zauważyłam, przypominając sobie zwierzenia Raffaelli podczas naszych wypraw po okolicy w poszukiwaniu świeżych warzyw. - Wydaje mi się, że wolałaby, żeby Tonino nie był aż tak ambitny.

Lucio wybuchnął śmiechem.

- Każda włoska mamma chce mieć wnuki. Moja wcale nie różni się w tym od innych.

Niewypowiedziane pytanie na chwilę zawisło pomiędzy nami w powietrzu, aż wreszcie Lucio sam z siebie zdecydował się na odpowiedź.

- Ja także zawiodłem mamę na całej linii. Prawie codziennie zadręcza mnie pytaniami, kiedy wreszcie znajdę sobie dziewczynę, i gdera, żebym się pospieszył.

- I co ty na to? - spytałam z pewną nieśmiałością.

Lucio zanurzył palce aż po kostki w cieście, które akurat wyrabiał.

- Od dziecka znam wszystkie dziewczyny w tym miasteczku i na żadną nie zwróciłem uwagi. Ale jeszcze mam czas, tak jak Tonino. To tylko mamma się spieszy.

- Czy myślałeś, że być może kiedyś wyjedziesz z Triento, jak twój brat? Że zaczniesz pracować na przykład w Rzymie albo w Londynie?

To było coś, co mnie ciekawiło od chwili, gdy się poznaliśmy.

- A czemu? - Wyczułam w jego głosie lekką irytację.

- No cóż, sama nie wiem... Może żeby zdobyć trochę doświadczenia? I poznać nowych ludzi.

- Ty jesteś całkiem nowa, a poznałem cię, nie ruszając się od mojego pieca do pizzy - odparł.

- Czyli jesteś tu całkiem szczęśliwy?

- Tak naprawdę pytasz o to, czy chciałbym być jak Tonino.

- No tak...

- Uważasz, że powinienem pragnąć tego samego, co on?

- Nie.

Wyraźnie widziałam, że jest zdenerwowany.

- Ale ja nie jestem Toninem, rozumiesz? I owszem, jestem całkiem szczęśliwy, żyjąc tak, jak żyję.

Z powrotem zajął się wyrabianiem ciasta, kończąc w ten sposób rozmowę. Tego dnia pracowaliśmy obok siebie w niezręcznym milczeniu. A kiedy wszyscy wyszli z lokalu i Lucio zamknął już pizzerię, nie zaprosił mnie, żebym pojechała z nim fiacikiem na wierzchołek góry ani na żadną z tych odludnych, kamienistych plaż, gdzie gapiliśmy się na ciemne morze, żeby pozbyć się napięcia i stresu wywołanego wieczorną krzątaniną.

Zamiast tego pojechał sam, a ja wróciłam do Villa Rosa, rozczarowana i pełna obaw, czy w ogóle zdołałam go poznać.

Babetta

Życie okazało się całkiem inne, niż Babetta oczekiwała. Jako dziewczynka nie potrafiła sobie wyobrazić, że nadejdzie czas, gdy nie będzie jej otaczał rodzinny gwar i zamieszanie. W domu rodziców wszyscy żyli razem. Zawsze ktoś z kimś się kłócił, wrzeszczał na któreś z dzieci albo gadał, tworząc tło dla innych wydarzeń. Nawet gdy przeprowadzili się z Nunziem do tego domu, jej rodzina lubiła tutaj przychodzić, zupełnie jakby i oni byli tu u siebie.

Potem powoli sprawy zaczęły ulegać zmianie. Najpierw umarli dziadkowie, potem rodzice. Potem siostry, jedna za drugą, wyprowadziły się daleko stąd. Najstarsza zamieszkała w Rzymie, następna podążyła za swoim mężem do Ameryki, najmłodsza wywędrowała do Londynu... Wszystkie wyjechały w poszukiwaniu lepszego życia. W końcu w Triento zostali tylko we dwoje - ona i Nunzio - z malutką córeczką - i nadal żyli tak, jak dotychczas.

Babetta tęskniła za gwarem ludzkich głosów. Radio w kuchni rzadko kiedy bywało wyłączone, ale paplanie obcych nie wypełniało całkowicie tej nieznośnej ciszy. Kiedyś, jeszcze za młodych lat, ona i Nunzio tak łatwo potrafili znaleźć temat do rozmowy! Babetta często zachowywała w pamięci skrawki myśli, żeby podzielić się nimi później z Nunziem, albo długo mówiła mu o drobnych sprawach, które zdarzyły się w ciągu dnia. Wcale jej nie przeszkadzało, że słuchał tylko po to, by sprawić jej przyjemność.

Cisza wkradła się pomiędzy nich wówczas, gdy wyprowadziła się Sofia. Coraz częściej zdarzały się dni, gdy zamieniali ze sobą zaledwie parę słów - przy stole w czasie posiłku albo pracując w ogrodzie. Kiedy Nunzio zakończył pracę w brygadzie drogowej i przeszedł na emeryturę, spędzali razem całe dnie. Dziwne, ale wydawało się, że im więcej mieli czasu, tym mniej było do powiedzenia.

Babetta nigdy nie zdołała do tego przywyknąć. Zaczęła przemawiać do stojącego na górze posągu, do zielonych jaszczurek, które zażywały kąpieli słonecznych na kamieniach w ogrodzie, nawet do kiełków, które wtykała w wydrążone w ziemi otwory. Dźwięk własnego głosu wpływał na nią kojąco, zwłaszcza od czasu gdy Nunzio zamilkł na dobre.

Zawsze należał do mężczyzn, którzy nie idą na żadne kompromisy. „Buongiorno nie żyje”, powiedział jej tamtego dnia i wiedziała, że naprawdę miał to na myśli. Po prostu Nunzio nie widział powodu, żeby się odzywać. Przestał udawać, że cokolwiek go interesuje.

Podczas tych cichych dni Babetta uważnie obserwowała męża. Dostrzegała drobne rzeczy, które sprawiały mu przyjemność: obecność małego psiaka, smak pewnych potraw... Zastanawiała się, czy w ogóle istnieje coś, co dokuczy mu na tyle, by wyrwać go z milczenia. Każdy ranek na nowo dodawał jej odwagi, gdy słyszała, jak Nunzio odpowiada na jej buongiorno swoim burkliwym tonem. Czekała na następne słowa, ale nie nadchodziły. Mimo wszystko Babetta nadal pielęgnowała w sobie nadzieję.

Alice

Wszystko wskazywało na to, że mój czas dobiega końca. Leila przysłała kartkę, szczelnie wypełnioną pająkowatym pismem i poplamioną kawą. Podobno wielkie miasto już jej się znudziło i niebawem zamierzała wsiąść do powrotnego pociągu do Triento.

Przez kilka następnych dni wykorzystywałam każdą okazję, żeby zbliżyć się do Lucia w jego pizzerii, ale w naszych układach nic się nie zmieniło. Nadal byliśmy zaledwie przyjaciółmi.

Zdarzały się momenty, które pozwalały mi mieć nadzieję. Pewnego dnia w porze lunchu Lucio zabrał mnie na długi, kilkukilometrowy spacer brzegiem morza do restauracji słynącej z doskonałych makaronów. Zamówiliśmy posiłek, oddaliśmy kartę z menu i nagle się okazało, że siedzimy przy stoliku naprzeciw siebie i chwilowo poza rozmową nie mamy nic do roboty.

Nieoczekiwanie zaczął pytać mnie o sprawy, które wcześniej wcale go nie interesowały. Gdzie się wychowałam? Czy mam chłopaka? Opowiedziałam mu szczerze o małej, nudnej mieścinie, z której jak najprędzej chciałam się wyrwać, a nawet zwierzyłam się z istnienia Charliego.

- Czuję, że tak naprawdę to on już nie jest moim chłopakiem. Bardziej chodzi tu o coś w rodzaju przyzwyczajenia - wyjaśniłam. - Zwykle spotykamy się w niedziele, bo wtedy oboje mamy wolne.

- Gotowałaś coś dla niego? - spytał.

Zastanowiłam się nad tym pytaniem i nagle doszłam do wniosku, że nie. Zawsze jadaliśmy dania na wynos albo tanie curry w jednej z hinduskich knajpek.

- Nie, nigdy - przyznałam szczerze.

- W takim razie wasz związek nie ma przyszłości - oświadczył z przekonaniem. - Jeśli nie zawracacie sobie głowy, żeby przygotować jedzenie dla tej drugiej osoby, to znaczy, że ona niewiele was obchodzi.

- Czemu tak sądzisz?

- Spójrz na moich rodziców. Nie pakują do pudelka resztek z restauracji, żeby potem odgrzać je w domu na kolację. Co wieczór któreś z nich gotuje dla tego drugiego, a potem siadają przy stole i razem jedzą. Zawsze uważałem, że w ten sposób okazują sobie miłość.

- Zdaje się, że wciąż wariują na swoim punkcie, prawda?

Nieraz obserwowałam Raffaellę i Cira, jak pracowali w trattorii, i chociaż nie należeli do par, które ciągle się obejmują i obdarzają pocałunkami - a nawet rzadko kiedy zdarzało im się mruknąć jakieś czułe słówko - jednak łączące ich uczucie było oczywiste.

- Tak, wariują za sobą, nawet po tylu latach - zgodził się Lucio.

Na szczęście wtedy zjawił się kelner z naszymi porcjami; łatwiej było jeść niż dalej rozmawiać. Makaron okazał się wyśmienity. Ja zamówiłam roladę ze szpinakiem i serem ricotta, Lucio zaś spaghetti z sardynkami, posypane koprem i pokropione cytryną.

- Mmm, niewiarygodnie smaczne - wymruczałam. - Jedzenie takich rzeczy to sama przyjemność.

- Te potrawy robią tu wyłącznie na zamówienie - wyjaśnił. - Nie ma mowy o pakowaniu w torebki i późniejszym odgrzewaniu, tak jak się praktykuje w Londynie, jak podejrzewam.

- W Teatro nie możemy robić inaczej. Tam jest za duży ruch. Ale mimo to nasz makaron jest naprawdę dobry. Całe jedzenie jest dobre. To dlatego ta restauracja tak świetnie sobie radzi.

- A czy mój brat Tonino osobiście zajmuje się gotowaniem? - spytał Lucio jadowitym tonem.

- Właściwie to nie - przyznałam. - Gotuje sam tylko wtedy, kiedy tworzy jakieś nowe danie, ale przez większość czasu jest jak generał, który rozkazuje podległej mu armii.

Lucio owinął spaghetti wokół widelca, ale nie wziął do ust.

- Przypuszczam, że w waszej kuchni kucharze przez cały wieczór mają czyste fartuchy?

- Owszem, na ogół tak.

- Jaki w tym sens? To przecież nie jest gotowanie.

Spróbowałam zmienić temat.

- Ten makaron jest doskonały - powtórzyłam i prędko dodałam: - Pamiętam, że jako dziecko jadałam ravioli z puszki... I najgorsze było to, że naprawdę mi smakowały!

Ale Lucio nie dał zbić się z tropu. Nadal rozwodził się na temat Tonina.

- Niektórym ludziom zależy wyłącznie na nagrodzie - powiedział gorzko. - Chcą odnieść wielki sukces, a kiedy już im się uda, zaczynają rozglądać się za następnym celem. Mojego brata nie interesuje przygotowywanie jedzenia; on myśli jedynie o tym, żeby odnieść sukces.

Nie byłam pewna, co odpowiedzieć, ale to nie miało znaczenia. Lucio wcale nie zamierzał mnie słuchać.

- Zawsze wyobrażałem sobie, że to on obejmie pizzerię, a ja wyjadę i zajmę się innymi sprawami - kontynuował. - Ale Tonino wyjechał z domu najprędzej, jak było można. Najpierw do Rzymu, potem do Paryża, a następnie do Londynu. Nigdzie nie zagrzał długo miejsca, ponieważ tak pilno mu było do ulepszania samego siebie. I wyszło na to, że to ja musiałem zostać i zająć się pizzerią.

Przestałam jeść; zauważyłam, że kelner rzuca w naszą stronę zaniepokojone spojrzenia.

- A czym konkretnie chciałeś się zajmować? - zapytałam.

- Och, miałem swoje zamiary, plany, ale po wyjeździe Tonina musiałem o nich zapomnieć. Teraz to już nie ma znaczenia. Prowadzę tutaj dobre życie. Jestem całkiem szczęśliwy.

Lucio dziabnął swój makaron i znów zaczął jeść, ale z taką furią, jakby nie sprawiało mu to żadnej przyjemności.

Jego nastrój potrafił w jednej chwili ulec zmianie. Kiedy skończyliśmy lunch i jedliśmy na plaży lody, wszelkie humory odeszły w zapomnienie. Zaproponował, żebyśmy podwinęli nogawki spodni i pozwolili, by fale zalewały nam stopy; zaśmiewaliśmy się przy tym do rozpuku, bo lody przesączyły się przez rożki i spłynęły nam po palcach. Potem Lucio posunął się nawet do tego, że wziął mnie pod rękę i ruszyliśmy na przechadzkę wykładaną chodnikiem promenadą, która ciągnęła się obok plaży.

W następny weekend do Villa Rosa wróciła Leila. Miała na sobie same nowe ciuchy, a włosy ostrzygła na pazia. Zaraz po powrocie zabrała Błękitka i popędziła z nim dookoła ogrodu. A potem zaproponowała, żebyśmy pojechały do pizzerii.

- W Rzymie nie udało mi się zjeść równie pysznej pizzy jak ta, którą dla mnie wtedy zrobiłaś - oświadczyła. - Moja przyjaciółka, Caroline, wciąż się starała namówić mnie na jakieś miejscowe smakołyki, na przykład flaczki albo pieczone prosię. Boże, co to za świństwa! Uwielbiam zwykłą pizzę z pomidorami i listkami bazylii. Skropioną odrobiną oliwy...

- Ale ja już uprzedziłam Lucia, że dziś wieczorem nie przychodzę - wypaliłam. - Może zostaniemy w domu i coś ci ugotuję? W ogrodzie właśnie dojrzewają przepiękne pomidory i całe mnóstwo świeżej bazylii. Mogę zrobić ci pizzę tutaj.

Zmarszczyła brwi.

- Nie, raczej wolę gdzieś wyjść. Zapytam, czy mama wybierze się z nami. Pewnie będzie zadowolona, że może na chwilę oderwać się od malowania.

Lucio wydawał się uszczęśliwiony, gdy we trzy weszłyśmy do środka. Chociaż w pizzerii było pełno klientów, a on pracował dziś sam, wyszedł zza lady specjalnie po to, żeby ucałować nas w oba policzki. Co prawda nie zatrzymał się na dłużej przy Leili, ale ciągle zerkał na nasz stolik. Poza tym poczęstował nas prawdziwymi specjałami: przystawką z młodych kałamarnic, obgotowanych krótko w opalanym drewnem piecu, i cieniutko pokrojoną cukinią przyprawioną cytryną i oliwą.

Leila usadowiła się tak, by móc obserwować go przy pracy. Zjadła więcej niż zwykle, pochłonęła pizzę do ostatniego okruszka. Aurora także dogadzała sobie bez umiaru. Ja nie miałam tak dobrego apetytu. Zdobyłam się na pewien wysiłek, ponieważ pizzę przygotował Lucio i nie chciałam, żeby myślał, że mi nie smakuje, lecz niemal siłą wmuszałam w siebie każdy kęs.

Walcząc z zawartością własnego talerza, myślałam, że obie, matka i córka, wyglądają po prostu świetnie. Z rysów Aurory bez trudu można było odczytać, jak w przyszłości będzie wyglądać Leila. Było w niej jakieś pełne zadumy, nieco nerwowe piękno, podkreślone burzą potarganych włosów w miedzianym kolorze i zwiewnym ubiorem. Pomyślałam o własnej matce, która nigdy nie zadała sobie trudu, by ufarbować siwiejące pasma, ponieważ tam, gdzie bywała, nikt nie zwracał uwagi na takie drobiazgi; o spodniach ze stretchu, które zawsze nosiła, żeby mogła się czuć swobodnie; o tym, że rzadko kiedy zdarzyło jej się musnąć usta jakąś ładną, błyszczącą pomadką. Czułam się jak outsider. Nie byłam podobna do tych dwóch. Nie należałam do tego samego gatunku co one.

Kiedy wychodziłyśmy, Lucio znów wyszedł zza lady. Całując Leilę na pożegnanie, delikatnie ujął jej dłoń.

- No i jak, czy w Rzymie nie było tak gorąco, jak mówiłem? Widzę, że jednak zdecydowałaś się do nas wrócić.

- Tak, miałeś zupełną rację. - Uśmiechnęła się słodko. - W Rzymie jest strasznie gorąco i paskudnie. Nie mogę się doczekać, żeby jutro z samego rana wyskoczyć na plażę i trochę popływać.

- Poranne pływanie? To brzmi zachęcająco - przyznał. - Być może wybiorę się z tobą. Alice, pójdziesz z nami?

Potrząsnęłam głową.

- Obiecałam twoim rodzicom, że rano przyjadę pomóc w trattorii. Nie chcę sprawić zawodu.

- No cóż, więc będziemy tylko we dwoje - powiedział do Leili.

Miałam ochotę krzyczeć, ale nie odezwałam się ani słowem. Nie zrobiłam nawet żadnej aluzji, starannie ukrywając swoje uczucia. Zresztą, czy mówienie o tym miało jakikolwiek sens? Lucio nie był mną zainteresowany. Nic się między nami nie wydarzyło.

Przez następny tydzień lub coś koło tego starałam się schodzić im z oczu, żeby utorować Leili drogę. Nie było sensu walczyć z tym, co wydawało się nieuniknione, choć nadal nie miałam sił, by przyglądać się z boku, jak zaczyna się ich romans. Tak więc zaczęłam spędzać więcej czasu w trattorii, przychodziłam jak najwcześniej i wychodziłam tak późno, jak tylko się dało. Przez resztę dnia pracowałam razem z Babettą w ogrodzie albo kąpałam się w kamienistym basenie poniżej domu.

Kiedy kilka dni później Leila nie wróciła na noc, dokładnie wiedziałam, z kim teraz jest.

Babetta

Babetta przyzwyczaiła się do obserwowania. Była w tym całkiem niezła. Minione lata, spędzone z Nunziem, nauczyły ją dostrzegać najmniejszą zmianę w wyrazie czyjejś twarzy i w mig odczytywać cudze uczucia. I chociaż nie mogła porozmawiać z Alice, a także nie miała pojęcia, jak wyglądało życie tej dziewczyny poza ogrodami Villa Rosa, łatwo zdołała odgadnąć, że mała Angielka jest nieszczęśliwa. Właściwie widziała to od samego początku. Było w niej coś kruchego - coś, co pękło i nigdy nie zostało naprawione we właściwy sposób. Babetta nieraz się zastanawiała, co musiało się wydarzyć, że pozostawiło po sobie tak trwały ślad.

Przez chwilę wydawało jej się, że dostrzega w Alice pewną beztroskę - zwłaszcza wtedy, gdy ta druga wyjechała. Na twarzy małej Angielki częściej gościł uśmiech, a jej krok nabrał sprężystości i swobody. Ale potem tamta efektowna dziewczyna wróciła i Alice znów wydawała się podchodzić do życia z zaciśniętymi zębami. Babetta zwróciła uwagę, że ta mała wynajduje sobie nowe zajęcia, byle tylko móc być z dala od domu; nawet raz czy dwa przyszła, żeby pomóc Nunziowi w ich maleńkim ogródku. We dwoje stanowili interesującą parę. Mąż Babetty ledwie się ruszał, natomiast Alice nie zatrzymywała się nawet na chwilę; mimo to Babetta czuła, że oboje mają ze sobą coś wspólnego. Jakiś głęboko ukryty smutek. Rezygnację.

Obserwowała dziewczynę podczas pracy w ogrodzie. Czasami zapraszała ją do kuchni na szklankę świeżo wyciśniętej lemoniady i częstowała tym, co akurat gotowała. Jednak Alice podchodziła do tych oznak sympatii z całkowitą obojętnością. Uśmiechała się i kiwała głową, lecz nigdy nie poprosiła o dodatkową porcję jakiegoś wyjątkowo udanego sosu albo nie wyraziła zainteresowania, z czego się składa.

Babetta chciała jej pomóc. Starała się wymyślić jakiś sposób, żeby mała Angielka odnalazła w życiu odrobinę szczęścia. Gdy pracowały obok siebie, zastanawiała się gorączkowo, pewna, że coś można z tym zrobić. I wreszcie wpadła na pewien pomysł. Przypomniała sobie o miejscu, które było jeszcze smutniejsze i bardziej ponure niż nastrój Alice. Być może wizyta tam mogłaby coś zdziałać. Alice sama się przekona, co znajdzie na końcu ścieżki, którą podąża.

Musiała długo przekonywać tamtą, żeby wsiadła na skuter. Dziewczyna najwyraźniej była zaskoczona tą nagłą propozycją wycieczki i opuszczała ogród z wyraźną niechęcią. W końcu jednak wyraziła zgodę i Babetta, wskakując na siedzenie za nią, wskazała kierunek. Jazda okazała się dłuższa, niż zapamiętała; trochę drżała ze strachu, ilekroć na krętej drodze wyprzedzały ich olbrzymie ciężarówki, ale wreszcie udało się jej odnaleźć tamto miejsce - fasadę kościoła przyklejoną do skalnej ściany z nisko sklepioną kaplicą w wilgotnej pieczarze. Podejście okazało się dość strome, a w dodatku na końcu znajdowały się kamienne schody, ale Babetta wciąż była silna, a jej stare nogi bez trudu niosły ją pod górę.

- O kurczę, to zdumiewające!

Alice rozglądała się w zachwycie po przestronnej, pełnej ociekających stalaktytów grocie, w której znajdował się rzeźbiony ołtarz. Nic się nie zmieniło od chwili, gdy przed wielu laty Babetta brała tutaj ślub; wciąż odnosiło się wrażenie, że to najbardziej opuszczone miejsce, jakie mógł wybrać Bóg na swoją siedzibę. Ale Alice tu się podobało. Dotykała ścian, wilgotnych i zimnych jak skóra węża, i wykrzykiwała z podziwu na widok wyrzeźbionych w skale figur.

Babetta zanurzyła czubki palców w święconej wodzie, przeżegnała się i poszła naprzód, by uklęknąć przed ołtarzem. Była zadowolona, że dziś nie ma tu księdza; nie przeszkodzi jej w modlitwie ani nie spróbuje namówić do spowiedzi. Zamknęła oczy i prosiła Boga o pomoc dla tej dziewczyny. Jej prośby nieraz już zostały wysłuchane, więc miała nadzieję, że tak będzie i tym razem, ale wiedziała, że musi cierpliwie poczekać. Przez wiele lat błagała o dziecko, bo ono było wszystkim, czego pragnęła na tym świecie, i w końcu po długim, długim czasie przyszła na świat Sofia. Ale Bóg spełniał tylko te życzenia Babetty, które miał ochotę spełnić. Był jak Nunzio, milczący i zadumany, choć od czasu do czasu potrafił sprawić jej niespodziankę.

Alice uklękła obok - niezgrabnie, jakby nie robiła tego od dłuższego czasu. Zamiast zamknąć oczy, wzniosła je ku sklepieniu kaplicy, i nie złożyła rąk do modlitwy, lecz Babetta była pewna, że dziewczyna się modli. To ją uradowało. Dwa głosy zamiast jednego mogą przyspieszyć boską decyzję.

Alice

Nie chciałam, żeby Leila się domyśliła, jak bardzo jestem nieszczęśliwa, ponieważ tak naprawdę to wcale nie była jej wina. Podobała się mężczyznom, lubiła ich towarzystwo i trudno by uznać jej postępowanie za coś niewłaściwego. Najbardziej bolało mnie to, że wiedziałam, iż Lucio nie jest dla niej niczym więcej niż tylko rozrywką - kimś, z kim można przyjemnie spędzić kilka ostatnich wakacyjnych tygodni. Zapomni o nim natychmiast, gdy tylko wrócimy do Londynu.

Starałam się schodzić jej z drogi. W ogrodzie zawsze było coś do zrobienia, a Babetta wyraźnie lubiła, jak jej pomagałam. Wciąż zabierała mnie do swojego domu na małe poczęstunki, proponowała zimne napoje albo kęski gotowanych potraw. W niektóre dni szła za mną aż do skał i obserwowała, jak kąpię się w skalnym basenie. Zupełnie jakby chciała się mną opiekować.

Bomba wybuchła pewnego dnia, gdy Babetta zabrała mnie na wycieczkę do tego dziwnego kościoła w grocie. Leila zauważyła, jak odjeżdżałyśmy, i poczuła się urażona, że nikt jej nie zaprosił.

- Ja też chciałabym zobaczyć ten kościół - powiedziała, gdy wyjaśniałam, gdzie byłyśmy i jaki cud widziałam. - Mogłyśmy pożyczyć od mamy samochód i pojechać razem.

- Przepraszam, ale nie miałam pojęcia, dokąd właściwie jedziemy - odparłam. - Zresztą dość łatwo tam trafić. Narysuję ci mapkę i możesz wybrać się z mamą.

- A czemu ty mnie nie zawieziesz? - dopytywała się.

- Ponieważ już tam byłam. Jeśli twoja mama nie będzie miała ochoty, to poproś Lucia, żeby cię zawiózł.

- Alice, co się dzieje? - W głosie Leili zabrzmiała prawdziwa troska.

- Nic. Co masz na myśli?

- Odkąd wróciłam z Rzymu, zachowujesz się jakoś dziwnie. Zupełnie jakbyś miała do mnie pretensję, że przyjechałam. A później, kiedy Lucio i ja... - Urwała nagle, jakby coś jej zaświtało. - O cholera! Wpadł ci w oko, prawda?

Nic nie odpowiedziałam.

- Psiakrew! To pierwszy facet, do którego po tym napadzie coś poczułaś, a ja tam poszłam i wpieprzyłam się między was!

- Nic podobnego! - zawołałam pospiesznie. - Nie było czego spieprzyć, naprawdę.

- Ale spodobał ci się, tak?

- Owszem - przyznałam.

- Tak mi przykro. - Leila zakryła usta dłonią. - Boże, ale jestem głupia! Nawet nie przyszło mi do głowy...

- Dlaczego miało ci przyjść? Przecież nic ci nie mówiłam... Zresztą Lucio i tak nie był mną zainteresowany. To nie twoja wina, Leila.

- Kiedy on naprawdę cię lubi! Przez cały czas gada o tobie... czeka, kiedy wreszcie przyjdziesz do pizzerii... Czuje się urażony, że ostatnio przestałaś tam zaglądać. On bardzo, bardzo cię lubi!

- Ale nie w ten sposób, jak ja jego.

- Nie, sądzę, że nie...

Leila próbowała chwycić pasemko włosów i wepchnąć je do ust, ale było zbyt krótkie, więc tylko szarpała je nerwowo.

- Zaraz z nim zerwę, obiecuję. Nie muszę mu tłumaczyć dlaczego. Mogę zwyczajnie powiedzieć, że było fajnie, ale to już skończone.

- Nie rób tego - poprosiłam, choć muszę przyznać, że trochę mnie to kosztowało. - Jaki byłby w tym sens?

Leila wyglądała na nieco przybitą.

- On nigdy nie był dla ciebie ważny, mam rację? - spytałam cicho. - Był tylko kimś, z kim można dobrze się zabawić?

Skinęła głową.

- Ale wiesz, Alice, on może wcale nie być taki, za jakiego go uważasz. Jest kapryśny, trochę niedojrzały, żyje w dość ograniczonym świecie...

- Wiem. O tym wszystkim już wiem.

- I mimo to go lubisz?

Przytaknęłam.

- Ale moje lubienie nie ma tu nic do rzeczy.

- Czy kiedyś dałaś mu poznać, co czujesz? - zapytała Leila.

- Uważasz, że to by coś zmieniło?

Znów usiłowała chwycić pasemko włosów.

- Szczerze mówiąc, nie wiem.

- Tak czy owak, to już się nie liczy. Na wszystko jest za późno, więc najlepiej zapomnijmy o całej sprawie, dobrze?

Leila chciała, żebym ją objęła i bez końca powtarzała, że nasza przyjaźń nie może na tym ucierpieć. Siedziałyśmy aż do późnej nocy, sącząc czerwone wino i rozmawiając o byle czym. Leila wspominała nasze wyczyny w college'u i dzikie nocne imprezy, które były na porządku dziennym w ciągu tych pierwszych kilku lat spędzonych w Londynie. Śmiała się stanowczo za głośno i piła zbyt dużo.

Ja zaś, słuchając jej gadaniny, rozglądałam się po dziedzińcu - po wybujałych pędach bugenwilli, która zarastała taras, po niewiarygodnie starych ceramicznych płytkach z obrazkami, po obsypanym liśćmi drzewie granatu, otoczonym niskim murkiem... Przypomniało mi się, jak pomyślałam, że mieszkając w tak cudownym otoczeniu, chyba trudno być nieszczęśliwym.

Od tamtej pory sporo się nauczyłam: o jedzeniu, pielęgnacji roślin i sztuce ich gotowania. Ale, co najważniejsze, dowiedziałam się, że nieszczęśliwym można być wszędzie. Nawet w tak doskonale pięknym miejscu jak Villa Rosa.

CZĘŚĆ DRUGA

Najlepszą rzeczą w ciężkiej pracy jest to,
że nie masz okazji zamartwiać się sprawami,
które zdarzyły się w przeszłości, albo tymi, które dopiero się zdarzą.
Ciężka praca zmusza człowieka do życia tu i teraz.

Dave Hughes, australijski komik

Alice

Nigdy nie podobała mi się hierarchia panująca w kuchni Teatro - konieczność noszenia służbowych białych uniformów albo wykrzykiwanie: „Tak jest, szefie”, kiedy nadchodziło jakieś zamówienie - ale teraz zatęskniłam za tamtą rutyną, mając nadzieję, że surowa dyscyplina pozwoli mi odsunąć od siebie myśli o tym, jak fatalnie się czuję. Jeśli będę ciężko pracować, uznałam, to być może nie starczy mi czasu na myślenie.

Mimo wszystko wyjazd z Triento napełnił mnie smutkiem. Tak lubiłam być blisko ziemi i morza, czuć na twarzy ciepłe promienie słońca, a w bezwietrzne, gorące dni zanurzać się w słonawej wodzie. Wiedziałam, że będzie mi brakowało widoku niebieskiej farby na malowanych przez Aurorę wielkich panoramach przestworzy, ale największy ból rozstania towarzyszył mi wówczas, gdy żegnałam się z ludźmi, do których zdążyłam się przywiązać.

Zwłaszcza Lucio wydawał się zaskoczony, kiedy pewnego popołudnia przyszłam się z nim pożegnać, w czasie gdy Leila była zajęta swoją pisaniną.

- Miałem wrażenie, że podoba ci się tutaj - powiedział. - Myślałem, że może zdecydujesz się zostać na stałe.

- Bardzo bym chciała, ale muszę wracać do mojego własnego życia.

- Ledwie się widzieliśmy przez tę parę ostatnich tygodni, a teraz mi mówisz, że wyjeżdżasz. - W jego głosie brzmiał autentyczny żal. - Kiedy znowu przyjedziesz?

Wzruszyłam ramionami.

- Najpierw muszę się przekonać, co przyniesie przyszłość.

- Zobaczysz, że to szybko nastąpi - odparł z przekonaniem. - Miesiąc albo dwa w Londynie i zatęsknisz za widokiem morza i smakiem przyzwoitego spaghetti alle vongole.

- Będę tak zajęta, że nie starczy mi czasu na wspominki. A jeśli chodzi o spaghetti alle vongole, to mogę je jeść w Teatro, kiedy tylko mam ochotę. Tonino sprowadza mięczaki drogą lotniczą z jakiejś hodowli obok Wenecji. Prawdę mówiąc, są tak samo pyszne jak tutejsze, daję ci słowo.

Lucio natychmiast zmarszczył brwi.

- Pozdrów ode mnie mojego braciszka - wycedził. - Powiedz mu, że świetnie dajemy sobie radę. Telefony działają jak należy, poczta też, więc gdyby przyszło mu do głowy skontaktować się z rodziną, nie powinien mieć z tym najmniejszego problemu.

Nie zamierzałam dać się wciągnąć w rozgrywki pomiędzy Luciem a Toninem ani przedłużać samego pożegnania, więc szybko cmoknęłam go w obydwa policzki i wyszłam, zanim miał okazję się przekonać, jak bardzo mnie smuci nasze rozstanie.

Tak samo było w trattorii, gdy żegnałam się z Raffaellą i Cirem. Obydwoje narobili strasznego zamieszania, dziękując mi za ciężką pracę, a potem otworzyli butelkę prosecco i wznieśliśmy toast za moją przyszłość.

- No cóż, jedziesz do prawdziwej restauracji, a nie takiego skromnego, rodzinnego lokaliku - oświadczyła Raffaellą. - Powiedz naszemu synowi, że wiemy, jak strasznie jest zapracowany, ale mimo wszystko byłoby miło, gdyby od czasu do czasu postarał się zadzwonić.

Uścisnęliśmy się serdecznie; gdy wyszłam, oboje stali w drzwiach i machali, dopóki nie zniknęłam z pola widzenia.

Jednak popłakałam się dopiero wówczas, gdy nadeszła chwila rozstania z Babettą. Była stara, dobiegała kresu życia, i wydawało się całkiem możliwe, że już więcej jej nie zobaczę.

Kiedy zrozumiała, że wyjeżdżam, przyniosła mi w prezencie jutowy worek napełniony zebranymi przed chwilą warzywami, a potem długo gładziła mnie po policzku szorstką, zniszczoną od pracy na roli dłonią.

- Arrivederci e buona fortuna - powiedziała i wtedy z oczu pociekły mi łzy. Niezgrabnie wytarłam je wierzchem dłoni.

- Buona fortuna i dla ciebie. I grazie... Za wszystko.

Znów zaskoczyłam samą siebie, bo nagle objęłam tę małą, przysadzistą staruszkę, obdarzając ją gwałtownym uściskiem.

I tak z powrotem znalazłam się w gwarnym i hałaśliwym Londynie. Znów wdychałam spaliny samochodów, starając się nie tracić zbyt wiele czasu na tęsknotę za Villa Rosa. Moje życie było tutaj i musiałam jakoś się z tym pogodzić.

Pierwszy dzień w restauracji okazał się szokiem. Co prawda bałam się, że upłynie trochę czasu, zanim na nowo zdołam się przyzwyczaić do morderczego tempa, wiedziałam, że do menu doszły nowe potrawy, więc będę zmuszona szybko opanować tajniki ich przygotowania, bo w przeciwnym razie moje miejsce przy makaronach obejmie ktoś inny, a ja zostanę zdegradowana do kuchni przygotowawczej. Jednak zmiany sięgały znacznie głębiej, niż sądziłam.

Wkładając biały fartuch, usłyszałam dźwięk nieznanego głosu. Był szorstki i głośny, bez trudu przebijał się nad panującym w kuchni szumem rozmów, który zwykle towarzyszył nam na wieczornej zmianie.

- No dalej, chłopcy, zostały wam jeszcze dwie minuty. Chcecie dostać pieniążki za całą zmianę? No to do roboty!

- Kto to? - spytałam szeptem Maria, który pracował na stanowisku przy sałatkach.

- Nasz nowy kucharz - syknął w odpowiedzi.

- A gdzie Tonino?

- Otwiera następną knajpę w City. Jest zajęty jak diabli, bo oczywiście musi wszystko urządzić po swojemu. Tak więc teraz nazwał się naczelnym kucharzem, a ten gość, Raul, odpowiada za całodzienną pracę w Teatro.

- Jaki on jest?

Szybko zapięłam fartuch i wcisnęłam na głowę czepek.

Mario przepuścił mnie w drzwiach.

- Zaraz sama się przekonasz.

To zdumiewające, w jaki sposób jedna osoba potrafi zepsuć atmosferę w kuchni. Dotąd było to najspokojniejsze miejsce na świecie, pracujące niemal z taką precyzją, jaka obowiązuje w fabryce, a jedynym dźwiękiem było brzęczenie rondli albo trzask zamykanych w piekarniku drzwiczek. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z obecności klientów i z tego, że goście przez ogromną szybę widzą każdy nasz ruch, więc wszyscy starali się zachowywać najlepiej, jak można.

Ale Raul miał w nosie, kto na nas patrzy. Albo może wręcz przeciwnie - i koniecznie chciał zademonstrować, że należycie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Był malutkim człowieczkiem, słabowitym i cherlawym - jak ktoś, kto spędził zbyt wiele lat na intensywnej pracy w kuchennym upale i nadużywał leków. Przyjechał prosto z Nowego Jorku, z pewnej piekielnie drogiej francuskiej restauracji, i najwyraźniej uważał, że pracownicy Teatro potrzebują, żeby nimi potrząsnąć. Przez cały wieczór wdawał się w głośne sprzeczki z resztą zmiany, bez wahania pozwalając sobie na ostre riposty. Przeklinał jak szewc, obrażał wszystkich dookoła i sypał okrutnymi dowcipami, posługując się przy tym slangiem, którego nigdy dotąd nie słyszałam, ale który wszyscy najwyraźniej uważali za niesamowicie zabawny. W naszej kuchni zaczął nagle dominować testosteron; zwróciłam uwagę, że dwie pracujące wcześniej kobiety zniknęły bez śladu, a ich miejsce zajmują nieznani mi mężczyźni.

Raul nie tylko krzyczał; także rzucał tym, co akurat miał pod ręką, głównie nożami. Widać było, że nie znosi kelnerów - z których chyba wszyscy cierpieli już na nerwicę - bo nie zadał sobie trudu, żeby nauczyć się ich imion. Zamiast tego zmuszał ich do reagowania na wymyślone przez siebie przezwiska: Świński Ryj, Pan Srajek i tak dalej. Raul miał swój własny, nowojorski slang kuchenny i wyglądało na to, że wszyscy musimy się do tego przyzwyczaić.

- Hej, Alice, zrób porządek w tych cholernych szkłach - wrzasnął na mnie w połowie pierwszego wieczoru i dopiero wtedy ktoś mi wytłumaczył, że Raul miał na myśli moje mise-en-place, czyli podręczny zestaw podstawowych składników.

To było straszliwie peszące, zupełnie jakby człowiek wrócił do domu i znalazł swoje mieszkanie zajęte przez całkiem obcych ludzi. Mnóstwo naszych chłopców starało się dopasować do stylu Raula; ich rozmowy stały się głośniejsze, język bardziej nieokrzesany. Niektórzy próbowali nawet rzucać nożami, jak kolesie w tanich hollywoodzkich westernach, a Raul dodawał im śmiałości i gwizdał z uznaniem, jeśli ktoś dobrze rzucił, a potem zręcznie złapał.

- Cholera jasna - wyszeptałam do Maria, gdy tylko nadarzyła się okazja. - Ten facet jest psychopatą!

- Mmm.

To było wszystko, co usłyszałam w odpowiedzi.

Ulga, że moje miejsce pracy przy stanowisku makaronów pozostało wolne, szybko zniknęła. Od chwili, gdy przekroczyłam próg kuchni, Raul wyraźnie uwziął się na mnie.

- Ee, a więc to ty jesteś Alice! - wycedził. - Wiem o tobie wszystko. No cóż, przekonajmy się, co potrafisz.

Z początku nie prześladował mnie otwarcie, lecz gdy tylko nadarzyła się okazja, niby przypadkiem wpadał na mnie i popychał, zwłaszcza kiedy niosłam coś ciężkiego. Znienacka trącał mnie w łokieć, a potem krzyczał, że jestem niezręczna, gdy upuściłam szczypce do makaronu. Czasem przyglądał mi się w taki sposób, że od razu podejrzewałam, iż chciałby powiedzieć - albo przynajmniej pomyśleć - coś wyjątkowo brutalnego. Od razu dostawałam gęsiej skórki.

Próbowałam zamienić słowo z Nikiem, zastępcą głównego kucharza, ale nie okazał zainteresowania.

- A czego się spodziewałaś, Alice? Wracasz z Włoch, gdzie przez całe wakacje mieszkałaś u rodziny Tonina, jesteś jego małą ulubienicą... Oczywiście, że czeka cię ciężki czas. Przetrzymaj to albo odejdź. Wybór należy do ciebie.

- Wcale nie mieszkałam z jego rodziną... - odparłam z oburzeniem, ale Nico nie zwrócił uwagi na moje słowa.

Wciąż gotowaliśmy menu firmowane przez Tonina, więc wiedziałam, że wcześniej czy później będzie musiał przyjechać tu ze swojej nowej restauracji w City, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ostatecznie nie mógł przecież spuścić z oka Teatro i pozwolić, by lokal podupadł. Gdy zobaczy, jak zachowuje się ten gnojek Raul, to chyba przywoła go do porządku?

Na razie starałam się wprowadzić w życie radę Nica i wytrzymać. Posłusznie wrzeszczałam: „Tak jest, szefie”, ze spuszczoną głową ignorując przekleństwa i brak ogłady. Wydawało się, że to jedyny sposób, by przetrwać.

Babetta

Nunzio znów ofiarował jej jedno słowo.

- Wyjechały? - spytał, gdy ujrzał samochód Aurory wyładowany bagażami.

Ona sama siedziała za kierownicą, córka obok niej, a Alice na tylnym siedzeniu.

- Wyjechały - przytaknęła Babetta.

Jej myśli natychmiast pofrunęły do ogrodu, do równych rzędów rosnących tam warzyw, których teraz nie będzie miał kto pozbierać i zjeść.

- A pies? - odezwał się Nunzio, znów sprawiając jej niespodziankę.

- Nie wiem. Pewnie pojechał razem z nimi.

Nunzio wzruszył ramionami i wysunął dolną wargę, jakby cała sprawa nic a nic go nie obchodziła, ale Babetta odgadywała, że w jego sercu kłębi się burza uczuć.

Później, gdy Aurora znów przejechała obok ich domu, tym razem pustym samochodem i z nieco zadumaną miną, Babetta odniosła wrażenie, że po twarzy jej męża przesunął się cień uśmiechu.

- Sądzę, że podrzuciła je na stację - odezwała się do niego. - Być może ona i ten mały piesek zostają.

Wtedy Nunzio napełnił kieszenie różnymi resztkami z kuchni, wziął szpadel i powędrował do Villa Rosa. Babetta ujrzała go dziesięć minut później - chodził po ogrodzie, a psiak łaził za nim, obwąchując mu dłonie w poszukiwaniu smakołyków. Nunzio był spokojny i w pogodnym nastroju, więc Babetta poczuła przypływ zadowolenia.

Sama nie podzielała jego spokoju. Poranny odjazd mieszkanek Villa Rosa znów obudził w niej poczucie niepewności. Wszystkie obawy, które przycichły, gdy dziewczęta były tutaj, teraz wezbrały na nowo. Wciąż nie usłyszała ani słowa na temat, czy ona i Nunzio mogą dalej mieszkać w swoim malutkim domu. Aurora nigdy nic o tym nie wspomniała. Przyglądała się, jak pracują w ogrodzie, jadła to, co wyhodowali, pozwalała, by Nunzio był na każde jej zawołanie i uśmiechała się z sympatią, ilekroć się spotkali. Ale nigdy nie zaproponowała im jakiejś pensji, więc Babetta nadal nie miała pojęcia, co tamta planuje.

Wzięła do ręki miotłę i poszła posprzątać ścieżki wokół willi. To nie była odpowiednia pora na leniuchowanie. Wkrótce zaczną opadać liście, owoce dojrzeją, a ziemia będzie wymagała przekopania, żeby przygotować ją do wiosennych zasiewów. Jesienią bardziej niż kiedykolwiek ona i Nunzio mogli dowieść, ile są warci.

Alice

Unikałam Leili o tyle, o ile się dało. To zresztą wcale nie było trudne, ponieważ obie długie godziny spędzałyśmy w pracy. Leila wydawała się zdecydowana; postanowiła zarobić trochę pieniędzy, a potem wziąć sobie wolne i nareszcie skończyć książkę. Zdaje się, że matka ostatecznie odcięła jej i tak nieregularny dopływ gotówki, więc Leila zmuszona była brać podwójne zmiany i wracała do domu zupełnie wykończona.

Kiedy już spędzałyśmy czas razem, odnosiłam wrażenie, że Leila chce rozmawiać jedynie o wakacjach w Villa Rosa.

- Strasznie tęsknię za moim pieskiem - powtarzała dość często. - Jak sądzisz, może warto by tam pojechać na Boże Narodzenie? Mama byłaby wniebowzięta, gdybyśmy przyjechały.

- No to jedź... Ja muszę pracować - odpowiadałam zawsze to samo.

Ale Leila pozostała niewzruszona.

- No dobrze, przecież nie musimy teraz decydować! Zobaczymy, co będziesz myślała na ten temat bliżej świąt.

Żadna z nas nie wspominała o Luciu. Wydawało się, że nie ma najmniejszego powodu, by o nim mówić, a jednak w tajemniczy sposób zawsze stał pomiędzy nami.

Z Charliem spotkałam się już pierwszej niedzieli po powrocie do Londynu. Było coś uspokajającego w samym widoku jego postaci, z nieodłącznym „Guardianem” pod pachą i stertą starych penguinów w miękkich okładkach. Minione lato zupełnie go nie odmieniło, choć na mnie wywarło tak wielki wpływ.

- Tęskniłem za tobą - oznajmił, kiedy odpoczywaliśmy pod lekko pożółkłymi prześcieradłami, w otoczeniu zakurzonych stosów czasopisma „Rolling Stone”. - A ty? Też tęskniłaś?

- Mmm, tak... Tak sądzę.

Starałam się opisać mu Villa Rosa, opowiedzieć o ogrodzie Babetty i ołtarzu w grocie, choć wydarzenia tamtych dni postrzegałam już jako przeszłość, o której najlepiej zapomnieć.

- Szkoda, że nie mogłem wpaść do ciebie chociaż na dwa tygodnie - westchnął z żalem. - Może następnym razem?

- Nie wiem, czy będzie następny raz - odparłam. - Już się nauczyłam tego, czego miałam się nauczyć w Triento. Być może na następne wakacje pojadę całkiem gdzie indziej.

- Może do Hiszpanii? - Charlie uwielbiał robić dla nas długoterminowe plany. - Albo do Portugalii? Słyszałem, że tam jest naprawdę pięknie.

- Zobaczymy.

Nie ma nic złego w tym, że człowiek marzy, choć byłam pewna, że akurat te marzenia nigdy się nie spełnią.

Owego wieczoru, gdy szliśmy do taniej hinduskiej knajpki przy tej samej ulicy, żeby zjeść curry, przypomniał mi się Lucio i jego opinia, że troszczyć się o kogoś znaczy gotować dla niego. Miał w sobie coś tak błyskotliwego, szumnego i oszałamiającego... W porównaniu z Luciem Charlie wydawał się nieco przygaszony. Postarałam się więc wyrzucić z pamięci wspomnienia o Luciu i skoncentrować na mężczyźnie, z którym byłam teraz.

Charlie wciąż nie zrezygnował z planów wspólnego zamieszkania. Od czasu do czasu wracał do tej sprawy, ale szybko zmieniałam temat. Jednak tego wieczoru, gdy jadłam przyprawione mocno balti, ciesząc się odmianą po włoskiej kuchni, pozwoliłam, żeby mówił.

- Mój kumpel Dave ma w Highbury mieszkanie na parterze, z malutkim ogródkiem od tyłu. Wyjeżdża pod koniec miesiąca i mieszkanie będzie do wynajęcia. Jak sądzisz, czy by ci się tam podobało? Jest niedaleko od metra, a poza tym mogłabyś hodować własne warzywa, tak jak robiłaś we Włoszech.

- Tak sądzę...

Muszę przyznać, że wzbudził moją ciekawość.

- Czy nie masz już dość mieszkania z tą nadętą królewną, Leilą? Oczywiście, to wspaniale nie musieć płacić czynszu, ale chyba wiesz, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie.

- Wiem.

- Więc jak, pojedziemy obejrzeć to mieszkanie Dave'a? Byłoby cudnie, gdybyśmy się pospieszyli, zanim trafi do działu ogłoszeń o wynajmie.

Nie mogę powiedzieć, że szczególnie cieszyła mnie myśl o wynajmowaniu mieszkania wspólnie z Charliem; chodziło mi raczej o to, by wyprowadzić się od Leili. Samodzielne mieszkanie nadal nie wchodziło w grę. Nie zasnęłabym sama w nocy; wciąż się obawiałam, że jakiś obcy mężczyzna z nożem w ręku może wtargnąć do pokoju - nieważne, jak wiele zamków broniło okien i drzwi.

Tak więc pojechałam obejrzeć mieszkanie i spotkało mnie przyjemne zaskoczenie. Ogródek był naprawdę spory i zupełnie wystarczał, żebym mogła hodować własne warzywa. Stało tam nawet coś w rodzaju komórki, którą przy odrobinie wysiłku można było przekształcić w prymitywną szklarnię, gdzie trzymałabym w doniczkach sadzonki pomidorów. Dom mieścił się niedaleko pływalni Highbury, a choć nie mogła się równać z naturalnym basenem u stóp Villa Rosa, lepsze to niż nic. Poza tym przeprowadzenie się tutaj oznaczało, że nie będę musiała codziennie oglądać Leili, a jej widok przypominał mi o Luciu.

- Wspaniałe - powiedziałam Charliemu. - Moim zdaniem powinniśmy to wziąć.

- Naprawdę? - Wydawał się mocno podekscytowany.

- Tak, ale pod pewnymi warunkami.

- Ach tak... - Teraz w jego głosie pojawiło się zwątpienie. - Jakimi?

- No cóż... Na początek: nie chcę nigdzie widzieć tego pudełeczka z pierścionkiem zaręczynowym - oznajmiłam poważnym tonem, który miałam zarezerwowany wyłącznie dla Charliego. - Zamieszkam z tobą, ale to nie jest krok zbliżający nas do małżeństwa.

Nawet nie starał się ukryć rozczarowania.

- W porządku.

- Druga sprawa: nie życzę sobie wracać do zwyczaju odwiedzin u twojej rodziny. Nie ma mowy o wspólnym Bożym Narodzeniu ani wizytach w weekendy. Oni nigdy nie darzyli mnie sympatią i niech się na tym skończy.

- Okay, co jeszcze? - Wyglądał na urażonego, co od razu popsuło mi samopoczucie.

- Chyba wszystko, jak mi się zdaje. - Rozejrzałam się po kuchni, zatrzymując spojrzenie na wyszorowanym stole z sosny i przeszklonych drzwiach, które prowadziły do ogrodu. - To mieszkanie będzie dla nas doskonałe dopóty, dopóki obydwoje będziemy pracować i starczy nam na czynsz.

Nie zastanawiałam się zbytnio nad konsekwencjami zamieszkania z Charliem: że będę musiała codziennie go widywać, spać obok niego każdej nocy, sprzątać bałagan, jaki niezmiennie zostawiał... Skoncentrowałam się raczej na tym, jak miło będzie mieć w środku miasta własny kawałek ogródka. Mogłabym siadywać tam w spokoju, z kuflem zimnego piwa w ręku, żeby się zrelaksować po wieczorze spędzonym na coraz bardziej stresującej pracy w Teatro.

Kiedy zakomunikowałam Leili, że się wyprowadzam, zrobiła smutną minę, ale nie wydawała się zaskoczona. Leżała w wannie, mocząc się w pachnących bąbelkach; przyniosłam jej szklaneczkę wina, a następnie usiadłam na brzegu wanny, żeby porozmawiać.

- Według mnie Charlie nie jest odpowiednim facetem dla ciebie - powiedziała mi, jednocześnie wcierając szampon we włosy. - Nie rozumiem, czemu podtrzymujesz ten związek.

- Bo ten facet się o mnie troszczy.

- Ja też się o ciebie troszczę, Alice - odparła Leila cienkim głosikiem.

- Tak, wiem. Ale nadszedł czas, żebym się wyprowadziła.

- Lecz nadal będziemy się spotykać, prawda? - spytała, a potem nagle wsunęła głowę pod wodę, żeby spłukać szampon, w ten sposób pozwalając mi uniknąć odpowiedzi.

Niedługo potem Charlie i ja przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Czułam się taka przejęta, zaczynając wszystko na nowo, wypełniając pokoje rzeczami, które sama wybrałam, zamiast wiecznie przyzwyczajać się do cudzych mebli. Kupiłam mnóstwo urządzeń do kuchni: elektrycznego robota, zestaw rondli i głębokie, żaroodporne naczynie z pokrywką z Le Creuset. Układając naczynia na półkach w szafkach, pomyślałam, że najwyższy czas, żebym zaczęła gotować dla Charliego.

Babetta

Jesień zawsze była ulubioną porą roku Babetty. Niektórzy woleli wiosnę, ze względu na delikatne, młode warzywa i jagody; inni tęsknili za letnim upałem i obfitą słodyczą owoców. Babetta nie miała nic przeciwko temu, ale najbardziej kochała jesień. Jesień była porą zbierania i wkładania do słoików wszystkiego, co nie mogło zostać zjedzone; czasem dojrzewania cime di rapa - liściastej zielonej rzepy o delikatnych pączkach. Wtedy na samym końcu ogrodu pyszniły się monstrualnie wielkie dynie, a drzewa granatów wokół Villa Rosa uginały się pod ciężarem owoców. Jesień była dla Babetty nagrodą za trud włożony w pielęgnowanie roślin.

Wystawiła już słoje, które czekały, aż zostaną napełnione rozgotowanymi owocami, syropami i galaretkami. Niektóre z przetworów dostanie Sofia, większość pójdzie na sprzedaż, a tylko kilka Babetta ustawi we własnej szafce, wśród pozostałych zapasów. Lubiła wiedzieć, że tam są, żeby w razie czego ratować ich przed głodem.

W tym roku planowała podarować część przetworów Aurorze, ponieważ większość owoców pochodziła z jej ogrodu. Właśnie starała się wykalkulować, czy to będzie w porządku, gdy nagle ujrzała, jak Angielka podchodzi do furtki.

- Babetta! Babetta! Czy jesteś w domu? - wołała.

- Tak, signora? - Babetta wysunęła się na taras, osłaniając dłonią oczy. - Proszę wejść. Właśnie miałam zaparzyć sobie kawę. Czy mogę zaproponować pani filiżankę?

- Och, jak to miło! - Aurora szła ścieżką, a psiak kręcił się u jej nóg. - Prawdę mówiąc, przyszłam zapytać, czy mogę prosić cię o przysługę.

- Oczywiście. Co mam zrobić?

- Muszę na parę tygodni pojechać do Londynu, żeby przygotować wystawę obrazów. Zastanawiałam się, czy podczas mojej nieobecności mogłabyś zająć się Błękitkiem? Jestem pewna, że nie sprawi ci kłopotu.

Babetta spojrzała na psa. Merdał radośnie ogonkiem i wyraźnie przymilał się do niej.

- Jasne, że może u nas zostać - odparła, starając się ukryć ulgę, że to pies, a nie dom był przyczyną tej wizyty.

- Och, fantastycznie, bardzo dziękuję! Mam nadzieję, że nie będzie bardzo za mną tęsknił, skoro będziesz się nim zajmowała ty i twój mąż - Aurora zawahała się na moment. - Ach, jeszcze jedna sprawa...

- Tak? - spytała z obawą Babetta.

- Chodzi o pracę, jaką obydwoje wkładacie w utrzymanie ogrodu. Jeśli sprawy w Londynie ułożą się pomyślnie, to być może uda się przejść do jakichś bardziej konkretnych ustaleń. Zamierzam zaproponować wam sumę, jaką kiedyś otrzymywaliście od poprzedniego właściciela. Muszę przyznać, że porządnie wykonujecie swoją robotę.

Babetta starała się nie okazać, jak wielki kamień spadł jej z serca.

- Bardzo dziękuję.

- Bardzo proszę, żebyś swobodnie korzystała z tego, co wyhodowaliście w ogrodach Villa Rosa. Być może zechcesz coś sprzedać? Alice opowiadała, że kobieta, która prowadzi trattorię i u której pracowała, przez cały sezon jeździ po okolicy, skupując od ludzi świeże warzywa.

- Raffaella Ricci. Tak, dobrze ją znam.

- No cóż, może powinnam zadzwonić i zaproponować, żeby do was zajrzała? Och, a w niedzielę przyprowadzę wam Błękitka, przyniosę jego posłanie i miskę, dobrze? Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę to doceniam.

Kiedy odeszła, Babetta udała się na poszukiwanie Nunzia. Znalazła go w pobliżu kurnika; właśnie przewracał widłami kompost.

- Ta Angielka wraca do domu i na parę tygodni zostawi nam swojego psa - powiedziała mu.

Przez moment przetrawiał tę wiadomość, a następnie skinął głową i z powrotem zabrał się do pracy.

- Ja mam dość roboty, zwłaszcza o tej porze roku - upierała się Babetta. - Pomyślałam więc, że może ty zajmiesz się karmieniem psiaka i wyprowadzaniem go na spacery?

Znów na nią spojrzał.

- Va bene. Będę chodził z nim na spacery i pilnował, żeby miał co jeść - odparł szorstko.

To było najdłuższe zdanie, jakie wygłosił od bardzo, bardzo długiego czasu. Babetta poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Szybko otarła je wierzchem dłoni i wróciła do parujących rondli, które wypełniały kuchnię lepkim, słodkim zapachem.

Alice

Nigdy nie sądziłam, że będę zachwycona, czytając złą opinię o Teatro, zwłaszcza że jej autorką była budząca grozę Fay Maschler z „London Evening Standard”. Dzięki Bogu, w artykule nie krytykowano jakości jedzenia, lecz obsługę. Tamtego wieczoru nasi kelnerzy byli w dość kiepskiej formie, a zawdzięczali to swojemu dręczycielowi Raulowi. Wszystko mogło ujść płazem, gdyby nasza restauracja zaliczała się do lokali średniej kategorii, ale ceny, jakie płacili tu klienci, pozwalały się spodziewać zręcznej i szybkiej obsługi, nie zaś arogancji i opryskliwości. W kuchni jak zwykle panował straszny hałas, rzucano nożami, zawartość kilku rondli śmignęła w powietrzu, a Raul demonstrował swój słynny numer ze ścierką do naczyń, którą tłukł nieszczęsnych kelnerów z taką energią, że trzaskała jak bicz. Fay Maschler niczego nie przeoczyła.

- Tonino dostanie szału - powiedziałam Charliemu. - Wróci do Teatro tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Ten wariat Raul tkwi teraz w gównie po uszy.

- Ale przecież jedzenie jej smakowało...

- Tak, tyle że nie chodzi wyłącznie o jedzenie. Dla Tonina wszystko musi być absolutnie perfekcyjne. Sam fakt, że nikt się nie zorientował, iż ona siedzi w sali, jest już wystarczającym powodem, żeby odesłać tego faceta do odkorkowywania butelek. Nie, Tonino na pewno wróci i wtedy zobaczymy, ile jeszcze Raul tu zostanie.

Tyle tylko, że nie spodziewałam się, iż powrót szefa znacznie pogorszy moją sytuację. Tonino przyjechał już następnego dnia, tak jak oczekiwałam. Zanim dotarłam do pracy, od kilku ładnych godzin trzymał w napięciu starszą rangą załogę. Wszyscy w kuchni wydawali się dziwnie wyciszeni, zwłaszcza Raul, więc nie mogłam się doczekać, by zobaczyć, co z tego wyniknie.

Ustawiając na miejscu swoje mise-en-place, usiłowałam podsłuchać cichą rozmowę, którą prowadzono w pobliżu wejścia do chłodni. Kilka rezerwacji na dzisiejszy wieczór zostało odwołanych i Tonino był pewien, że to skutek wczorajszej recenzji. Odważyłam się rzucić nań szybkie spojrzenie i ujrzałam na jego czole głębokie bruzdy - zbyt głębokie jak na kogoś w tym wieku. Wyglądał na człowieka, który jest raczej śmiertelnie zmęczony niż wściekły. Krążyły pogłoski, że uruchomienie restauracji w City znacznie przekroczyło przewidziany budżet i wspólnicy nie są tym zachwyceni. Tonino miał teraz mnóstwo problemów.

Kiedy mnie zauważył, wyraz jego twarzy uległ zmianie. Uśmiechnął się przelotnie i podszedł, gdy tylko zakończył tamtą rozmowę.

- No więc, Alice, jak ci się udały wakacje we Włoszech?

Czułam, jak wszyscy koledzy wysuwają czułki w moim kierunku.

- Znakomicie, szefie, bardzo dziękuję - odpowiedziałam, zdając sobie sprawę, że każdy pilnie mnie słucha.

- A moi rodzice, co u nich słychać?

- Wszystko w porządku. Bardzo miło mi się pracowało w ich restauracji. Poza tym pomagałam pańskiemu bratu w pizzerii.

Teraz już ludzie gapili się na nas otwarcie.

Tonino zmarszczył brwi.

- Nie wysłałem cię tam po to, Alice, żebyś uczyła się robić pizzę... Mam nadzieję, że nie traciłaś czasu.

- Nie, dużo się nauczyłam. Bardzo dziękuję, że mi pan to zorganizował, szefie. Naprawdę doceniam pańską troskę.

Nawet niedawno utemperowany Raul zerkał w naszym kierunku, więc modliłam się, żeby Tonino się pospieszył i wreszcie sobie poszedł.

- Nie ma problemu. - Poklepał mnie po ramieniu, żeby reszta kolegów mogła się upewnić, że jestem w łaskach. - Musimy kiedyś pogadać sobie o tym, co tam gotowałaś. Z przyjemnością posłucham wszystkiego, co będziesz miała do powiedzenia.

Przez następne dwa wieczory Tonino przechadzał się po kuchni tam i z powrotem, żeby przypilnować każdego, najmniejszego nawet drobiazgu. Kilka razy pokazał się nawet w sali i chodząc od stolika do stolika, wymieniał uściski dłoni z siedzącym tam towarzystwem. To było coś, czego dotąd starannie unikał, teraz jednak widocznie uznał, że warto osobiście pokazać się gościom.

Trzeciego dnia wcale się nie pokazał. Atmosfera w kuchni była dość stonowana, ale raz czy dwa Raul znalazł okazję, żeby przejść obok i dać mi kuksańca. Wydaje mi się, że szepnął pod nosem coś obraźliwego, być może słowo puta, lecz zrobił to tak cicho, że nie byłam pewna.

W następnych tygodniach Tonino nabrał zwyczaju wpadania na niezapowiedzianą kontrolę, więc dla Raula i jego kumpli zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. Na ile mogą sobie pozwolić podczas nieobecności szefa, żeby im to uszło bezkarnie? Jak szybko potrafią się uspokoić, kiedy przypadkiem przyjedzie?

Prostackie maniery coraz bardziej brały górę; zwróciłam uwagę, że niektórzy zbyt często i całkiem niepotrzebnie wchodzą do chłodni i stamtąd wychodzą. Najpierw pomyślałam, że pewnie chowają tam alkohol, ale wkrótce zaczęłam podejrzewać, że to coś poważniejszego - prawdopodobnie kokaina. Zwłaszcza że Raul od czasu do czasu w dziwny sposób tryskał energią i nieustannie pociągał nosem.

Nie chodziło o to, że powiedziałam o czymś Toninowi. Wyróżniając mnie, dał Raulowi wymówkę, której ten potrzebował, żeby posunąć się dalej w swojej małej wojnie ze mną. Teraz już nie krył się z poszturchiwaniem mnie i obraźliwymi uwagami. Czasem nawet wzbudzały one śmiech.

Tak więc skurczyłam się ze strachu, gdy przy następnej wizycie Tonino znów przypomniał sobie o moim istnieniu.

- Hej, Alice! - zawołał. - Nie zapominaj, że masz mi opowiedzieć o swoich wrażeniach z podróży do Włoch!

- Tak jest, szefie! - przytaknęłam, nie podnosząc głowy.

- Och, jest jeszcze coś, o czym chciałem ci wspomnieć. Twój kumpel, Guyon, jest już z powrotem w Londynie. Ma pracę i dobrze sobie radzi, jak mi mówiono. Pomyślałem, że może będziesz chciała wpaść do niego.

Tym razem oderwałam się od pracy.

- Naprawdę? Bardzo dziękuję - powiedziałam z wdzięcznością. - Na pewno do niego pójdę.

Poczułam wielką ulgę. Guyon był osobą, której najbardziej teraz potrzebowałam. Może to nieładnie obciążać go swoimi problemami, kiedy sam dopiero co wyszedł z odwyku, ale nie mogłam dłużej czekać, żeby opowiedzieć mu o Raulu. Z pewnością w swojej karierze trafił na takich szefów kuchni jak on. Spróbuję rozbawić go paroma śmiesznymi historyjkami o moich przeżyciach i przekonam się, czy znajdzie dla mnie jakąś radę.

Nie mogłam się doczekać, kiedy znów go zobaczę.

Babetta

Okiennice Villa Rosa zostały zamknięte dla ochrony przed słońcem i dom znów wyglądał nieprzyjaźnie i bez wyrazu, tak jak przez większość tych lat, kiedy Babetta mieszkała w sąsiedztwie. Jednak teraz dodatkowo w tej pustce dominował głęboki smutek, jakby dom został ostatecznie porzucony.

Pracując w ogrodzie, myślała, że brakuje jej gwaru ludzkich głosów, brzęku kuchennych naczyń, echa rozmów, nawet stukotu maszyny do pisania, który przerywał monotonię nieustannego cykania świerszczy. Babetta próbowała nie popadać w przygnębienie, powtarzając sobie, że nadal ma większość tego, co pragnęła mieć, ale mimo to ogarniał ją pewien rodzaj letargu. Wszystko trwało dłużej i wydawało się trudniejsze niż przedtem; więcej czasu musiała poświęcać na odpoczynek, odczuwała nieznane dotąd bóle, robiła się coraz bardziej niezdarna. Początek jesieni był jednym pasmem zmartwień i w końcu zaczęła się zastanawiać, czy jej córka przypadkiem nie miała racji. Być może rzeczywiście była już za stara na takie życie.

Podczas gdy Babetta czuła, że wiek ją przygniata, Nunzio z każdym dniem zdawał się coraz bardziej wyzwalać z uścisku minionych lat. Pracował dłużej i do coraz późniejszych godzin; zbierał granaty z drzew, rozpalał ogniska, na których palił zepsute owoce i warzywa, zamiatał ścieżki, mimo że teraz nie korzystał z nich nikt poza nim i Błękitkiem.

Mały pies stał się wiernym towarzyszem każdej chwili życia Nunzia. Kiedy Nunzio jadł, zwierzak stał pod stołem z łbem przyciśniętym do kolan pana, w nadziei, że skapną mu jakieś smakołyki. Spał na kłębku starych szmat w nogach łóżka i budził się, gdy pan otwierał oczy. Dokądkolwiek szedł Nunzio, pies deptał mu po piętach.

Babetta obserwowała, jak mąż zachowywał się wobec zwierzaka; jak się schylał, by pogłaskać jego łeb, jak karmił go z ręki albo mruczał coś do niego podczas pracy. Czasem nawet przystanął, by z uśmiechem popatrzeć, jak pies pędzi za tańczącymi na wietrze liśćmi albo goni ptaka. A kiedy siadał odpocząć w swoim wiklinowym fotelu, wydawał się zadowolony, gdy ulubieniec odpoczywał razem z nim.

Któregoś dnia zauważyła, że Nunzio przysiadł w cieniu drzewa, żeby schronić się przed upałem, a zziajany pies ułożył się obok. I wtedy ujrzała, jak jej mąż wyciąga rękę i opiera ją na grzbiecie zwierzaka, a Błękitek liże ją z oddaniem.

Babetta przez chwilę obserwowała tych dwóch, którzy tak dobrze się czuli w swoim towarzystwie, i w końcu mimo woli poczuła, jak ogarnia ją zazdrość.

Alice

Znalazłam Guyona w wegetariańskiej knajpce w Covent Garden - jednym z tych miejsc, które stworzono specjalnie po to, by pracownicy biur mieli dokąd chodzić na lunch. Jedzenie było dość proste: wielkie sałatki ze świeżymi ziołami i nasionami roślin strączkowych, parę zup, kilka rodzajów kanapek i ciastka. Przy takim menu Guyon powinien zabłysnąć bez większego trudu, ale kiedy go zobaczyłam, od razu wiedziałam, że biedak zmaga się z nieludzko trudnym zadaniem.

Guyon wyglądał mizernie; życie wyraźnie dało mu w kość. To był szok zobaczyć go w takim stanie - zupełnie jakby ktoś odsunął zasłonę, a ukryty za nią pokój prezentował się znacznie gorzej, niż oczekiwałam. Mimo to, gdy mnie zobaczył, jakimś cudem zdołał odnaleźć odrobinę swojego dawnego ja i przez chwilę czy dwie znów był taki, jakiego znałam.

- No więc, mała Alice, czy nadal podążasz drogą wiodącą do stanowiska naczelnego kucharza? - spytał z niepewnym uśmiechem.

- Tak, ale muszę przyznać, że ta droga jest niebezpieczna, kamienista i pełna wybojów - odparłam.

Było dla mnie oczywiste, że Guyon potrzebuje pomocy. Stosy warzyw czekały na krojenie, wielkie białe misy domagały się, żeby napełnić je jedzeniem, a pora lunchu zbliżała się wielkimi krokami. Niemal automatycznie umyłam ręce i energicznie zabrałam się do pracy, krojąc w kostkę cebule, marchew i selery, które miały stanowić bazę zup. Guyon chyba się zdziwił, ale nie usłyszałam ani słowa komentarza.

- Uprzedzałem cię, że praca w Teatro będzie ciężka jak diabli, prawda? - powiedział, kiedy razem gotowaliśmy. - Jeśli chcesz zrobić karierę w jednej z najlepszych restauracji, musisz naprawdę kochać gotowanie. Nawet mieć obsesję na tym punkcie. Inaczej twoje życie stanie się nie do zniesienia.

- Owszem, ale ono jest nie do zniesienia z innego powodu, nie przez jedzenie.

Siekając na miazgę amerykański orzech, żeby następnie dodać go do zupy, uraczyłam Guyona historyjkami o Raulu. Samo opowiedzenie komuś o ledwie maskowanych obelgach i ukradkowych zaczepkach sprawiło, że poczułam się znacznie lepiej. Zanim skończyłam, zupa od dawna bulgotała na kuchence, ja zaś byłam zajęta krojeniem buraka na dodającą energii surówkę.

Guyon prawie się nie odzywał, tylko często kiwał głową, jakby słyszał to wszystko już wcześniej.

- I co mam teraz zrobić? - spytałam.

- No cóż, najłatwiej byłoby odejść, prawda? W tym mieście jest mnóstwo innych restauracji. Nie widzę powodu, dla którego musiałabyś tam tkwić.

- Ale wtedy Raul uzna, że zwyciężył.

- To nie są zawody, Alice. Nawiasem mówiąc, już wygrał, jeśli udało mu się sprawić, że czujesz się nieszczęśliwa. Więc zmiataj stamtąd. Nie wiem, czemu znosisz to od tak długiego czasu. Ostatecznie jesteś rozsądną i stanowczą dziewczyną, nie?

Problem tkwił w tym, że Teatro było jedynym ogniwem, jakie łączyło mnie z rodziną Tonina, a nie chciałam zerwać kontaktu z nimi. Jednak za nic bym się do tego nie przyznała, więc po prostu zamilkłam i udałam, że muszę pilnie zająć się mieszaniem pogniecionych orzeszków ziemnych z utartymi na tarce burakami, żeby na końcu dodać do nich drobno posiekaną czerwoną cebulę, która tak długo moczyła się w soku z cytryny, aż napęczniała i nabrała pięknego, różowego koloru. Posypawszy sałatkę świeżą kolendrą i skropiwszy ją dressingiem z chili, poczułam się całkiem zadowolona ze swego dzieła.

- Chyba Raulowi w końcu znudzi się dręczenie mnie, jak sądzisz? - odezwałam się po długim milczeniu. - Jeśli wytrwam, jeżeli przetrzymam to wszystko, może wreszcie da mi spokój.

- Być może... Choć osobiście szczerze w to wątpię. Bydlak zawsze zostanie bydlakiem. - Guyon wziął moją sałatkę z buraków i postawił ją na ladzie, obok dań, które sam przygotował. - Czemu nie spróbujesz się załapać do kuchni w tej nowej restauracji, którą Tonino właśnie otwiera?

- Nie, już nam zapowiedział, że nie zamierza przenosić załogi z jednego miejsca w drugie. Teatro to jego okręt flagowy. Nie chce go osłabiać wprowadzaniem zbyt wielu zmian. Przyszedł specjalnie, żeby z nami trochę pogadać, dodać nam animuszu, i właśnie to nam powiedział.

- Założę się, że tak. Ta krytyka w „The Standard” musiała napędzić mu stracha. Trafiła się w najgorszym momencie. Teraz w tym nowym lokalu bez przerwy będzie miał naloty. Potrzebuje Teatro, żeby jego dobra opinia przyciągnęła ludzi do następnej knajpy.

- Prawdę mówiąc, Tonino wygląda okropnie. Jest straszliwie przemęczony - stwierdziłam. - Zastanawiam się, czy nie żałuje, że postanowił otworzyć następną restaurację?

Guyon zamieszał zupę.

- Taka ambitna bestia jak on? Musiał tak zrobić. Widziałem to wiele razy przedtem. Pierwsza knajpa odnosi wielki sukces, więc trzeba to wykorzystać i otwiera się następny lokal, a potem jeszcze następny, aż w końcu powstaje całe imperium.

- Ale nigdy nie można być pewnym, że w którymś momencie wszystko nie weźmie w łeb.

- No właśnie.

- Boże... Mam nadzieję, że w wypadku Tonina będzie inaczej.

- Ja też mam nadzieję. Potrafi być aroganckim sukinsynem, ale był dla mnie dobry, kiedy znalazłem się na dnie.

Pierwszy raz Guyon zrobił aluzję do swojego pobytu na odwyku.

- Wiem, że ci pomógł - powiedziałam miękko, a potem odważyłam się zadać pytanie. - A co teraz? Jak ci leci?

- No, jakoś. W porządku. - Chyba nie był gotów na taką rozmowę.

- Czujesz się lepiej? Jesteś silniejszy? - nie dawałam za wygraną.

- Niestety nie, Alice. - Jego ton sugerował, że to wyznanie wiele go kosztowało. - Tak naprawdę wcale nie czuję się silniejszy.

Nie chciałam widzieć, jak Guyon znowu wpada w alkoholizm, ale udało mi się wymyślić tylko jeden sposób, żeby mu pomóc. Codziennie rano o wczesnej porze zjawiałam się w knajpce, jeszcze zanim przychodziła obsługa baru. Nigdy nie tłumaczyłam, dlaczego to robię, a Guyon nigdy nie pytał. Pracowaliśmy obok siebie, jak niegdyś w kuchni w Teatro. Czasami krytykował sposób, w jaki coś posiekałam, albo się upierał, żebym dodała jakiś składnik do jednej z moich potraw. Nie oponowałam, bo było to dla mnie oznaką, że Guyon odzyskuje pewność siebie.

Długie godziny pracy absolutnie mi nie przeszkadzały. Jeśli nie miałam rąk zajętych przygotowywaniem jedzenia, a umysłu następną pracą do wykonania, ogarniało mnie zdenerwowanie. Zupełnie jakby ciężka praca była jedynym czynnikiem, który pomagał mi utrzymać formę. To oznaczało, że nie wystarczało mi czasu i energii, aby martwić się o cokolwiek albo coś planować. Praca stanowiła cały mój świat i nie miałam nic przeciwko temu.

Lepsze to, myślałam, niż zostawić miejsce na pustkę i nicość.

Babetta

Kuchnia była wręcz zawalona granatami - stało w niej mnóstwo koszy wypełnionych po brzegi woskowatymi kulami, które Nunzio zbierał przez cały tydzień. Na sam ten widok Babettę ogarniało zmęczenie. Prawie żałowała, że nie zostały na ziemi, żeby tam zgnić.

Zeszłej jesieni drzewa przyniosły równie obfity plon i Babetta spędziła wiele godzin, rozcinając owoce i wyciskając z nich sok, z którego następnie zrobiła zdrową, czerwoną galaretkę i syrop. Wtedy to nie wydawało się takie żmudne.

Od tamtej pory minął zaledwie rok, a ona czuła się tak, jakby upłynęła co najmniej dekada. Na myśl o czekającej ją pracy wymknęła się na taras i usiadła na wiklinowym fotelu Nunzia, żeby przez chwilę popatrzeć, jak mąż układa drewno na zimę, a psiak jak zwykle kręci mu się pod nogami.

Babetta starała się nie myśleć o granatach ani energii, której potrzeba, żeby ostrym nożykiem rozciąć ich twardą jak podeszwa skórę, wyciągnąć mięsiste pestki, a potem wycisnąć do sucha z soku, który spływa do muślinowego woreczka. Nagle zapragnęła, żeby praca była już na ukończeniu, by zmieszany z cukrem i cytryną sok sam się wygotował aż do pożądanej gęstości i został przelany do czystych słoików, a słoiki stanęły szeregiem na półce w szafce.

Odgłos nadjeżdżającego samochodu zapowiadał pożądaną rozrywkę. Przez chwilę Babetta pomyślała, że może wraca ta Angielka, i że jej pobyt w Londynie był naprawdę krótki. Nawet zdążyła się zaniepokoić, co powie Nunzio, kiedy zostanie poproszony o oddanie psa. Jednak ten samochód nie należał do Aurory; był mniejszy i ciemniejszego koloru, a kobieta, która wygramoliła się zza kierownicy, nieco starsza od malarki, okazała się o wiele piękniejsza.

- Ciao, Raffaella! - zawołała Babetta, podnosząc się z fotela.

- Ciao! - odkrzyknęła tamta; na moment zatrzymała się, żeby pogłaskać psa, i dopiero wtedy weszła na ścieżkę. - Dzwoniła do mnie ta twoja angielska sąsiadka. Powiedziała, że masz na sprzedaż jakieś produkty. Podobno przez całe lato sadziłaś różne warzywa, a teraz w domu nie został nikt, żeby je jeść.

- Tak, rzeczywiście jest tego sporo. Chodź sama zobaczyć.

Babetta otworzyła kluczem bramę Villa Rosa i poprowadziła gościa do położonego na zboczu ogrodu, gdzie równe rzędy liściastych warzyw i ziół falowały nieznacznie od lekkich powiewów wiatru.

- Och, widzę, że udało ci się wyhodować cime di rapa! Chętnie trochę wezmę - zawołała Raffaella. - I cykorię, pietruszkę i koper także! Ile mogę wziąć?

- Ile chcesz, cara. I tak pewnie większość tego się zmarnuje.

Babetta przyniosła z domu parę koszyków i pomogła Raffaelli napełnić je ziołami i warzywami, które tamta wybrała.

- Znalazłam prawdziwy skarb - mruczała z zadowoleniem. - Ciro będzie zachwycony. Jestem pewna, że przyśle mnie po więcej.

Dopiero gdy szły z powrotem, Raffaella zwróciła uwagę, że na drzewach nie ma już granatów.

- To strasznie ciężka praca - powiedziała. - Pamiętam, jak kiedyś sama to robiłam. Co się stało z tymi wszystkimi owocami?

Babetta westchnęła ciężko.

- Leżą w kuchni i czekają, aż się nimi zajmę. Zwykle robiłam całą masę syropu z granatów i galaretki, ale zdaje się, że w tym roku nie mam na to dość siły.

- Ach, syrop z granatów - rozmarzyła się Raffaella. - Jest doskonały do pieczeni wieprzowej, gęsi albo pieczonego kurczęcia.

- Do wszystkich pieczeni - zgodziła się Babetta.

- Wiem to z książki kucharskiej mojej matki - wyjaśniła Raffaella. - Z tej, którą odziedziczyłam po jej śmierci. Ale minęło już trochę czasu, odkąd mogłam dodawać do potraw syrop z granatów.

- Jeśli w ogóle się do tego zabiorę, to będę o tobie pamiętać - obiecała Babetta.

Raffaella odwróciła się do niej.

- A może ci pomogę? Chętnie popracuję w zamian za parę słoików syropu.

- Naprawdę? - Babetta wyprostowała się, jakby ktoś zdjął jej z ramion część ciężaru. - Nie masz nic przeciwko temu?

- Och, wręcz przeciwnie. Będziemy na zmianę przecinały owoce i wyciskały sok.

- Tylko pamiętaj, że to brudna robota - ostrzegła ją Babetta. - Włóż jakieś stare ciuchy.

- Tak, tak, pamiętam. Nic nie zostawia takich plam jak świeży sok z granatów.

Babetta myślała, że Raffaella zapomni o swojej obietnicy. Ale kilka dni później przyjechała, ubrana w stary kombinezon, gotowa do pracy. Nie zniechęcił jej widok niezliczonych koszy z granatami. Nawet uśmiechnęła się przelotnie, kołysząc w skulonej dłoni pierwszy owoc, zanim przecięła go ostrym nożem, który dała jej gospodyni.

- Jaki piękny granat - zachwycała się. - Skórka błyszczy, jakby ktoś ją wypolerował. Choć z drugiej strony nigdy nie lubiłam ich soku. Jest za gorzki, żeby go pić bez żadnych dodatków.

- Właśnie dlatego robię syrop - zgodziła się Babetta. - Chociaż wymaga to sporo pracy.

We dwie stanowiły zgrany zespół. Raffaella rozcinała owoce, a Babetta wyciskała z nich sok. Jej uwadze nie umknęło zachowanie Nunzia; kiedy w domu przebywał ktoś obcy, on trzymał się z dala. Od czasu do czasu wydawało się jej, że słyszy, jak gwizdał na psa, ale była zbyt zajęta wyciskaniem i wlewaniem czerwonego soku do naczynia, żeby się martwić o męża.

Podczas tej pracy rozmawiały - Raffaella opowiadała o synach; o pragnieniu, by przynajmniej jeden się ożenił i miał dzieci; o nadziei, że restauracje, w których tak ciężko pracowali, zostaną kiedyś odziedziczone przez kogoś z rodziny. Z kolei Babetta mówiła o przeszłości; o cennych listach, które tak rzadko nadchodziły od siostry z Ameryki; o zmianach, jakie zaszły w Triento, i o tym, co w miasteczku zostało takie samo jak dawniej. Gawędziły i pracowały przez całe długie popołudnie, aż w końcu opróżniły wszystkie kosze i po owocach pozostały jedynie stosy skórek, obsychające pestki i wysokie dzbanki uzyskanego z takim trudem czerwonego płynu, który teraz należało postawić na niewielkim ogniu, żeby zgęstniał.

- Niewiele z nich zostanie, kiedy się wygotują - uprzedziła Raffaella.

- Każdego roku jest to samo. Mimo to powinno nam wystarczyć aż do przyszłych zbiorów, a to najważniejsze.

- Jeszcze dziś porozmawiam z Cirem, jak możemy wykorzystać ten sok w trattorii - zapewniła uśmiechnięta Raffaella. - Kiedyś, wiele lat temu, robiłam kaczkę w syropie z granatów z sokiem z czerwonych pomarańczy i słodką cebulą. Być może warto znów spróbować.

- To zabrzmiało bardzo smakowicie - Babetta nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadła coś, co przygotował ktoś inny. - Chętnie spróbowałabym takiej kaczki.

- Może więc zajrzysz do nas, żeby coś zjeść? - zaproponowała natychmiast Raffaella. - Razem z Nunziem możecie przyjechać tą starą vespą, którą pożyczyłam Alice. Pewnie nadal stoi gdzieś w Villa Rosa. I pamiętaj, że nic nie zapłacicie. Rozliczymy się w warzywach.

- Nunzio na pewno nie będzie chciał pojechać - odparła Babetta z żalem.

- Zapytaj go. Może zechce.

Babetta pomyślała o mężu. Zamiast paska do spodni używał kawałka starego sznurka, a ręce miał zniszczone od ciągłej pracy w ziemi. Rzadko zdejmował z głowy przygnieciony słomkowy kapelusz i całe wieki minęły od chwili, gdy oddalił się z domu dalej niż na parę metrów. W żaden sposób nie zgodzi się pojechać do miasta, żeby zjeść posiłek na tarasie w restauracji, do której przychodzą turyści. Nie ma szans, żeby kiedykolwiek do tego doszło.

Alice

Tonino nadal wyróżniał mnie specjalnymi względami, Raul zaś dalej mi dokuczał. W końcu zaświtała mi myśl, że muszę być skończoną idiotką, skoro znoszę takie traktowanie, zwłaszcza że za najlepsze godziny dnia uważałam czas, gdy krzątałam się, robiąc sałatki i zupy w wegetariańskiej knajpce Guyona. Uwielbiałam panującą tam swobodę, dzięki czemu mogłam dodawać sezonowe składniki według własnego gustu i podczas gotowania kierować się smakiem, a nie sztywno trzymać przepisów. To chyba było gotowanie z pasją, jak mówił Lucio, tłumacząc, że powinnam się tego nauczyć.

Jednak przejście na stałe do takiej kafejki wydawało się czymś w rodzaju porażki. Ostatecznie pracowałam u najbardziej znanego kucharza w Londynie i znajdowałam się na najlepszej drodze, by zrobić karierę w tym fachu. Rezygnacja byłaby szaleństwem, upierałam się, ilekroć Charlie labidził o niezliczonych godzinach spędzonych w pracy i fatalnym stanie moich nerwów, o czym miał okazję przekonać się przy tych rzadkich okazjach, gdy udawało mu się zastać mnie w domu.

- Czy naprawdę tak ci zależy, żeby zostać sławną kucharką? - spytał którejś niedzielnej nocy. - Czy to twój cel? A co z rodziną, dzieciakami? Raczej nie uda ci się pogodzić wszystkiego.

- Mam dopiero dwadzieścia kilka lat - zwróciłam mu uwagę, zwijając się na sofie z pilotem w ręku i odruchowo przeskakując z kanału na kanał. - Nie sięgam myślami tak daleko w przyszłość.

Charlie wyraźnie posmutniał.

- Problem w tym, niestety, że ja myślę o przyszłości. Chciałbym któregoś dnia ożenić się i mieć dzieci. Chciałbym z tobą, ale...

- Czy nie mówiłam ci, żebyś nigdy nie próbował podejmować tematu małżeństwa? Zdaje się, że postawiłam sprawę jasno, kiedy decydowaliśmy się zamieszkać razem.

- Tak, wiem.

- No więc?

Charlie wziął ode mnie pilota i wcisnął guzik wyłączający dźwięk.

- Jak długo jeszcze zamierzasz karać mnie za błąd, który popełniłem... Za jeden, głupi skok w bok?

- Wcale cię nie karzę.

- A mnie się zdaje, że tak. Dlaczego nie możesz mi wybaczyć, Alice? Co ci nie pozwala? Bardzo chciałbym to wiedzieć.

- Rzuciłeś mnie, a potem zostałam zgwałcona. - Ledwie się zmusiłam, żeby wymówić to słowo. - To raczej nie był skok w bok ani przygoda na jedną noc.

- Więc może pójdźmy do jakiejś poradni, na terapię czy cokolwiek, na co chodzą ludzie, żeby wreszcie się uporać z takimi rzeczami - zaproponował całkiem łagodnie. - Wiesz, Alice, jesteśmy razem już od dość dawna. Nadszedł czas, żeby zrobić krok w przyszłość.

- Co to ma znaczyć? - spytałam uszczypliwie. - Co to znaczy „krok w przyszłość”? To zwykła bzdura, którą powtarzają głupi ludzie.

- To znaczy tylko tyle, że chciałbym, żebyśmy zaczęli myśleć o przyszłości. Nie tylko o małżeństwie i dzieciach, ale o tym, kim jesteśmy i czego pragniemy. Trzeba wreszcie zrobić jakieś życiowe plany.

Właśnie takiej rozmowy absolutnie sobie nie życzyłam. Nie mogłam uwierzyć, że Charliemu udało się mnie w to wmanewrować.

- A jeśli powiem, że jestem zupełnie zadowolona z naszego życia i nie potrzebuję niczego planować ani z niczym się uporać? - spytałam.

- Wtedy będą musiały nastąpić pewne zmiany - odrzekł z żalem.

- Jakie zmiany?

Z zakłopotaną miną gapił się na wyciszony telewizor.

- Charlie?

- No cóż... Jeśli się okaże, że nasze oczekiwania znacznie się różnią, a ty nie jesteś gotowa, żeby dołożyć starań... Wtedy chyba będzie rozsądniej... - urwał, a po chwili spróbował ponownie. - To nie tak, że ja tego chcę, ale...

Nagle zaświtało mi, do czego on zmierza.

- Charlie, ty ze mną zrywasz.

- Nie, wcale nie.

- Ale stawiasz mi ultimatum.

- Po prostu proszę, żebyś pomyślała, czego chcesz od życia. To wszystko. A gdyby się okazało, że chcesz czegoś innego niż ja, to owszem, może nasze drogi powinny się rozejść. Tak będzie najlepiej dla nas obydwojga.

W pierwszej chwili wpadłam we wściekłość.

- Na litość boską, i bez tego mam teraz dość problemów na głowie!

Chwyciłam z powrotem pilota i włączyłam dźwięk.

Charlie wzruszył ramionami, a potem wycofał się do naszej sypialni, żeby poczytać albo posłuchać muzyki. Kiedy już sobie poszedł, moja złość zamieniła się w smutek. Przez lata nasz związek był dla mnie oparciem, a teraz wyglądało na to, że wszystko stracone, no chyba że przystanę na małżeństwo. A jak mogłam wyrazić zgodę, skoro wiedziałam, że łatwo przyszło mi stracić głowę dla takiego przystojnego i pełnego żaru mężczyzny jak Lucio? Serial, który właśnie nadawano w telewizji, był czymś w rodzaju komedii, ale ja płakałam jak bóbr.

Następnego wieczoru Raul zdaje się wyczuł mój nastrój i zaczął mi docinać już na samym początku zmiany.

- Co, Alice, jesteś trochę nie w sosie? Ciota cię dopadła, czy co? Ech, a może miałaś ciężką noc?

Trzymałam buzię zamkniętą na kłódkę, tak jak zawsze.

- Teraz rozumiecie, czemu baby nigdy nie zostają szefami kuchni? - zwrócił się do reszty kolegów. - Mają górki i dołki, a wszystko zależy od pieprzonych hormonów. Są cholernie zmienne.

Zerknął na mnie, żeby się przekonać, jak zareaguję. Ja zaś starałam się zachować obojętną minę, koncentrując się na ustawieniu wszystkiego, co składało się na mise-en-place.

- Popatrzcie tylko, kim są znakomici kucharze na całym świecie. Wyłącznie mężczyźni, prawda? - ciągnął z rozkoszą. - Kobitki nie dają rady osiągnąć wysokiego poziomu. Sam nie wiem, czemu w ogóle zadają sobie trud, żeby próbować.

Nikt nie odważył się odezwać, a zwłaszcza Sarah, odpowiedzialna za wyroby cukiernicze, która starała się omijać Raula z daleka i chyba była zadowolona, że to na mnie dziś padło. Jakimś cudem nadal zdołałam zachować milczenie, choć powoli zaczynałam mieć dość cierpliwego znoszenia jego chamskich zaczepek.

Później tego wieczoru w rekordowym tempie sprzątnęłam swoje stanowisko i jak najszybciej wyniosłam się stamtąd. Już wcześniej udało mi się wykręcić ze wspólnych wypadów do knajp z resztą zmiany, więc mogłam pojechać prosto do mieszkania, a tam próbowałam rozładować napięcie przy butelce piwa i porannej gazecie, którą Charlie zostawił otwartą na kuchennym stole.

Zakreślił wielką recenzję z otwarcia galerii. Obok znajdowały się zdjęcia trzech czy czterech obrazów, z których wszystkie przedstawiały dobrze znany mi widok. Warstwy błękitu opadały ku kamiennym bryłom wysp, znikając w odmętach wiecznie rozkołysanego morza. To były obrazy, nad którymi Aurora spędziła całe lato. Niektóre z nich widziałam już przedtem, inne musiały powstać po moim wyjeździe. Interesujące było zobaczyć, co jej pędzel potrafił wydobyć z zapamiętanych przeze mnie widoków... Nagle pożałowałam, że Aurora nie namalowała także innych scen; Babetty przycupniętej nad grządkami warzyw, Nunzia, który pchał taczki, granatów i ukrytego za nimi domu o różowych ścianach. Być może dokładnie o tym samym myślał ów krytyk, który oglądał obrazy. Malarstwo nie budzi zastrzeżeń pod względem technicznym, napisał, ale nadszedł czas, by Aurora uczyniła pewien postęp. Żeby na nowo odkryła swój talent.

W gazecie nie umieszczono zdjęcia Leili, ale wiadomo, że musiała być na otwarciu, żeby wspierać matkę. I choć sama podjęłam decyzję, że nie chcę dłużej być częścią ich życia, to jednak było niemożliwe, żebym teraz nie poczuła czegoś w rodzaju żalu.

Popijałam piwo i gapiłam się na wypełnione błękitem obrazy, nasłuchując dobiegającego z sypialni pochrapywania Charliego. Na własne życzenie rozstałam się z Leilą, a teraz wyglądało na to, że niedługo stracę również jego. Ile jeszcze mogę namieszać we własnym życiu, pomyślałam.

Babetta

Widok rzędów słoików z przetworami, które piętrzyły się w szafie, budził poczucie satysfakcji. Było ich tak wiele, że Babetta była pewna, iż wkrótce zabraknie miejsca na następne. Za każdym razem, gdy jej wzrok spoczął na syropie z granatów, przypominało jej się zaproszenie Raffaelli, żeby przyjechać do portu i zjeść posiłek w ich małej trattorii.

Babetta wiedziała, że spokojnie może poprosić córkę, żeby ją zawiozła. Sofia będzie zachwycona, że trafia jej się okazja zjedzenia na mieście, że wszyscy zobaczą, jak dobre kontakty z właścicielami lokalu utrzymuje jej matka i że ona sama może się wystroić w wyjściowe ciuchy i najbardziej niewygodne buty na obcasie. Ale Babetta wciąż miała przed oczyma obraz Nunzia, który siedzi przy stoliku naprzeciwko niej, tuż obok przystani. Widziała biały obrus i lniane serwetki, karafkę czerwonego wina i sztućce, które tak długo były polerowane, aż zaczęły błyszczeć. W wyobraźni czuła smak kaczki połączony ze smakiem granatów i wyobrażała sobie minę męża, który miło spędza czas. Trzy albo cztery razy dziennie odrywała się od pracy, żeby wpatrywać się w posąg Chrystusa na górze i zastanawiać, w jaki sposób urzeczywistnić te marzenia.

W końcu któregoś ranka wybrała się do Villa Rosa, żeby zabrać starą vespę, na której podczas swojego pobytu w Triento jeździła Alice. Przyprowadziła ją przed ich domek i pokazała Nunziowi.

- Spójrz - powiedziała. - Co o tym sądzisz?

Wzruszył ramionami i popatrzył na małego psa, a potem wymownie spojrzał na skuter.

Babetta skinęła głową ze zrozumieniem, zupełnie jakby przemówił.

- Tak, tak, masz rację. Oczywiście, że to jest pewien problem. Zobaczę, co się da poradzić.

Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz wyplatała kosz, ale jej palce nie zapomniały, jak to się robi. Zasiadła do pracy przy kuchennym stole w nocy, podczas gdy Nunzio zabrał psa na górę, gdzie obydwaj szybko zapadli w sen. Pierwszy plecak nie wyszedł tak, jak tego chciała; paski na ramiona okazały się za długie albo za wąskie, a sam pojemnik nie był odpowiednich rozmiarów. Pokrzepiona paroma kromkami chrupiącego chleba, grubo posmarowanego dżemem z granatów, Babetta podjęła kolejne próby, aż wreszcie stwierdziła, że tym razem jest zupełnie usatysfakcjonowana.

Jednak gdy następnego dnia zaprezentowała swoje dzieło, Nunzio miał dość niepewną minę. Mimo to zgodził się założyć kosz na plecy i nie protestował, kiedy Babetta włożyła do wiklinowego plecaka małego Błękitka; jeśli zaś chodzi o zwierzaka, to nie miał on nic przeciwko temu. Był blisko pana, co zupełnie mu wystarczało.

Babetta nie proponowała mężowi żadnej przejażdżki vespą - przynajmniej na razie. Zadowalał się chodzeniem po ogrodzie, pies łaził krok w krok za nim, a ona poprzestawała na patrzeniu.

Raffaella przyjeżdżała dwa razy w tygodniu, aż grządki z warzywami zostały całkiem opróżnione. Na widok starej vespy, która stała na środku dziedzińca w cieniu drzewa granatu, uniosła ze zdumienia brwi.

- Czy już nią jeździliście?

Babetta potrząsnęła głową.

- Więc powiedz mężowi, żeby ją uruchomił i pojechał na szczyt wzgórza. Ta maszyna jest dość stara, więc jeśli długo nikt nie będzie jej używał, to potem silnik łatwo się zatrze.

Nunzio tylko pokiwał głową, gdy Babetta powtórzyła mu słowa Raffaelli. Później tego samego dnia zobaczyła, jak majstrował przy skuterze, a potem z rykiem silnika jeździł szosą w górę i w dół, a mały pies pędził za nim w podskokach. Robił tak przez parę następnych dni, czasami wkładając psa do plecaka, jeśli uznał, że jest zbyt gorąco albo że zwierzak jest zmęczony.

Gdy Raffaella przyjechała po ostatni transport warzyw, zauważyła, że vespa była używana.

- Och, jak dobrze, że udało się wam ją uruchomić! - zawołała. - I to w znakomitym momencie. Właśnie spróbowałam zrobić to danie z kaczki i muszę przyznać, że bardzo dobrze mi wyszło, więc włączyliśmy je do jutrzejszego menu. Zarezerwuję dla was stolik, dobrze?

- Och, nie sądzę, żebyśmy... - zaczęła Babetta, ale Raffaella nie pozwoliła sobie przerwać.

- Kaczki kupiłam od starego Angela Sesto. Utuczył je specjalnie dla mnie. Będą doskonałe. Nie możecie tego przegapić.

Babetta z przykrością pokręciła głową.

- Nunzio na pewno nie pojedzie - odparła. - Nawet nie mam co próbować.

Jednak Raffaella nie zwróciła uwagi na jej słowa.

- Zarezerwuję dla was stolik. Pamiętaj, Babetto, będziemy czekać.

Alice

Tej nocy ostatecznie straciłam pracę i muszę przyznać, że trochę mnie to zaskoczyło. Na wieczornej zmianie Raul zachowywał się dość spokojnie - tylko raz albo dwa strzelił ze ścierki w moim kierunku - ale potem raptem przysunął się blisko, otwartą dłonią wymierzył mi solidnego klapsa i mocno ścisnął mnie za pośladek.

- No, Alice, chyba trochę ci się przytyło, co? - zauważył.

Tak się złożyło, że akurat miałam w ręku widelec na długiej rączce. Odwróciłam się i odruchowo machnęłam nim w stronę Raula. Ten cofnął rękę i błyskawicznie odskoczył w tył, i całe szczęście, bo bym go ukłuła jak amen w pacierzu.

Przez moment panowała lodowata cisza, kiedy obydwoje analizowaliśmy, co się właściwie wydarzyło, a potem Raul wyraźnie się rozpromienił.

- Jesteś zwolniona! - obwieścił z rozradowaniem. - Natychmiast! Nie sądzę, żeby fakt, że jesteś protegowaną Tonina, tym razem mógł ci w czymś pomóc. Taka sprawa nie może ujść na sucho i on z pewnością na to nie pozwoli.

- Nie możesz mnie zwolnić, ponieważ to ja sama odchodzę, na własną prośbę - odparłam natychmiast.

- Naprawdę? No to wynoś się stąd, ale już. I pamiętaj, że nie masz po co wracać.

Zrzuciłam z siebie biały fartuch kucharza tak szybko, jak tylko się dało. Zwijając go w kłębek i wpychając do szafki, rozpłakałam się jak dziecko. Teraz naprawdę nie zostało mi już nic. Wszystko straciłam.

Nikt nie próbował popatrzeć mi w oczy, gdy po raz ostatni szłam przez naszą kuchnię. Wezwałam taksówkę i pojechałam prosto do małego mieszkanka Guyona na Maida Vale. O tej porze był już po pracy i siedział nad otwartą butelką czerwonego wina. Ani słowem nie skomentowałam tego, że znów pije, tylko pozwoliłam, by przyniósł mi szklaneczkę.

- Może faktycznie powinnam poszukać sobie czegoś innego. Chyba nie jestem wystarczająco wytrwała, żeby zajmować się gotowaniem - oświadczyłam, przełknąwszy duży haust wina.

Guyon mlasnął językiem.

- Dziś możesz się uwalić do nieprzytomności, ale jutro masz kupić gazetę i zacząć szukać następnej roboty. Nie wszyscy szefowie kuchni są tacy jak Raul. Zobaczysz, że znajdziesz jakieś dobre miejsce.

- Jak uważasz, czy powinnam pójść do Tonina? Wyjaśnić, co się zdarzyło? Czuję się tak, jakbym sprawiła mu zawód.

- Ja bym tam nie zawracał sobie głowy. Po prostu zacznij od nowa. Zapomnij o tamtej knajpie.

- A jeżeli Raul obgada mnie w całym mieście i nie uda mi się nic znaleźć?

- Mnie się udało i to po wszystkim, co mi się przydarzyło. A ty próbowałaś jedynie nadziać na widelec szefa kuchni. - Guyon się roześmiał. - Chryste, szkoda, że tego nie widziałem.

- W głębi serca trochę żałuję, że nie udało mi się go trafić - przyznałam. - Prawdę mówiąc, nie wiem, co mnie naszło. Nigdy w życiu nie pozwoliłam sobie na podobne zachowanie.

Guyon okazał się dobrym przyjacielem. Dał znać kilku swoim znajomym i w niedługim czasie dostałam pracę we francuskiej restauracji w Covent Garden. Specjalizowała się w przekąskach, na które wstępowano przed pójściem do teatru, i często aż do późnej nocy przesiadywali tam aktorzy. Pili na umór, jedli niewiele i rzadko kiedy płacili rachunki, więc nie było wielkim zaskoczeniem, gdy po paru tygodniach knajpka zbankrutowała, a ja znów znalazłam się bez pracy.

Kusiło mnie, żeby wczołgać się do łóżka, zarzucić sobie kołdrę na głowę i tak pozostać przez kilka tygodni, ale bałam się, że wywołam kryzys w moim związku z Charliem i w konsekwencji zostanę bezrobotna i bezdomna, a o tym nie chciałam nawet myśleć. Matka naprawdę bardzo się niepokoiła i wciąż zawracała mi głowę, powtarzając, że powinnam wrócić do domu i z nią zamieszkać, ale to była ostatnia rzecz pod słońcem, jakiej sobie życzyłam. Ona tkwiła cały czas w przegrzanych pokojach, wiodąc życie według schematu dyktowanego przez rozkład programów w „TV Times”, a swoje opinie czerpała wprost z rozmaitych tabloidów. Niemal zawsze pod koniec wspólnego weekendu z byle powodu wybuchała ostra sprzeczka.

Tak więc skwapliwie skorzystałam z okazji, gdy trafiła mi się tymczasowa posada w restauracji specjalizującej się w spaghetti, która mieściła się w pobliżu Holborn. Szef kuchni musiał na parę miesięcy wrócić do Włoch, żeby zająć się chorym ojcem, więc teraz to ja byłam odpowiedzialna za utrzymanie menu. To była urocza tania knajpka i bardzo polubiłam tę pracę. Owszem, gotowałam suchy makaron zamiast robionego na świeżo, a potem topiłam go w czerwonym sosie, zamiast pozwolić, by ujawnił swój smak. Tak, risotto było wstępnie przygotowywane, a potem tylko „wykańczane”, kiedy nadchodziło zamówienie. Pieczywo i desery kupowaliśmy na zewnątrz, zamiast robić je na miejscu, a serwowane przez nas owoce morza przywożono w postaci mrożonek. W tej robocie nie było nic błyskotliwego, a mimo to sprawiała mi uciechę.

Dzięki ciężkiej pracy znów trzymałam swoje życie w ryzach i znów towarzyszyło mi uczucie, że wszystko mam pod kontrolą. Nie pozwalałam sobie myśleć, co się zdarzy, gdy wróci stały szef kuchni, i szerokim łukiem obchodziłam Charliego, starając się zachowywać normalnie, czyli tak, jakbyśmy nigdy nie przeprowadzili pamiętnej rozmowy o przyszłości.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu i znalazłam go śpiącego na sofie. Obok stały dwie wypchane walizki.

- Charlie! - Potrząsnęłam go za ramię. - Co się dzieje?

- Zdecydowałem, że jutro rano odchodzę od ciebie, Alice. Bardzo mi przykro.

- Nie rób tego, proszę. Jesteś mi potrzebny.

- Tak... Wiem, że jestem ci potrzebny. Ale czy ja w ogóle choć trochę cię obchodzę? - Odwrócił się do mnie plecami i zamknął oczy.

Kiedy wychodziłam z pokoju, odezwał się jeszcze raz.

- Ach, zapomniałem, że dzwonił ten twój kumpel, Guyon. Kazał ci powiedzieć, że z powrotem zgłosił się na odwyk, i prosił, żebyś pilnie się z nim skontaktowała, bo podobno znalazł dla ciebie jakąś pracę. Nie martw się, Alice. Może twoja kariera znów nabierze rozpędu.

Babetta

Zdaniem Babetty zdarzył się prawdziwy cud. Wprawdzie Nunzio był tak samo milczący jak zawsze, a swoją uwagę dzielił pomiędzy psa i jedzenie, które miał przed sobą na talerzu, poza tym jednak wszystko wyglądało tak, jak sobie wymarzyła. Dzień okazał się całkiem bezwietrzny, choć należał do tych dni, gdy wyczuwa się w powietrzu pierwszy powiew nadchodzącej zimy. Tłum turystów wyraźnie się przerzedził i tylko oni dwoje byli wystarczająco odporni, by jeść posiłek na zewnątrz. Raffaella dała im stolik nad samym brzegiem wody. Nie było żadnej karty z menu ani zastanawiania się nad wyborem dań; jedzenie i wino po prostu znalazły się na stole i Raffaella bez słowa wróciła do swoich zajęć.

Namówienie męża, żeby tu przyjechali, było znacznie łatwiejsze, niż Babetta się spodziewała. Ubrała go w trochę niemodne rzeczy, które przez wiele lat spoczywały w głębi starej komody, i choć Nunzio wydawał się nieco skołowany, włożył jednak posłusznie wszystko, co przyniosła. Następnie pomogła mu wsunąć na ramiona wiklinowy plecak, wsadziła do środka psa i skierowali się w stronę vespy.

Ogarnięta uczuciem nieskrępowanej wolności jechała drogą prowadzącą wzdłuż wybrzeża, z Nunziem na przedzie i psem, który siedział w wiklinowym tornistrze, bezpiecznie wciśnięty pomiędzy ich dwoje. Wydawało się, że mąż niewiele troszczy się o to, dokąd właściwie jadą. Bez protestu słuchał jej poleceń, aż wreszcie dotarli do portu. Tutaj Nunzio okazywał większe zaniepokojenie; dłużej niż zwykle majstrował przy psiej obroży, przypinając smycz, ale mimo to bez protestu pozwolił poprowadzić się w kierunku trattorii.

Gdyby Raffaella zachowała się inaczej, być może sprawy nie ułożyłyby się tak gładko; na szczęście nie robiła żadnych ceregieli przy przywitaniu i dzięki temu obeszło się bez zbędnego zamieszania. Po prostu wskazała stolik, przy którym mieli usiąść, i zostawiła ich w spokoju.

A teraz Nunzio zajadał kaczkę, z upodobaniem rozkoszując się słodko-kwaśnym smakiem, i tylko od czasu do czasu z chytrą miną opuszczał rękę pod stół, żeby pies także mógł spróbować smakowitych kąsków.

Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi restauracji, do uszu Babetty docierał szum prowadzonych wewnątrz rozmów. Po przystani spacerowało parę osób, które chciały nacieszyć się ciepłem jesiennego słońca. Ludzie zatrzymywali się co chwila, by wymienić parę słów ze znajomymi, a siedząca przy stoliku na tarasie Babetta czuła, że znów staje się częścią tego świata, choć jeszcze nie całkiem do niego należy.

Smak potraw przyniesionych przez Raffaellę wydawał się niezwykle intensywny, jeden albo dwa łyki wina, które Babetta zdążyła wypić, od razu zaszumiały jej w głowie. Jadła najwolniej, jak mogła, z rozwagą smakując każdy kęs, bo wiedziała, że każdy przybliża ją do chwili, gdy ten wyjątkowy i niezwykle piękny dzień dobiegnie końca.

Alice

Zbieg okoliczności w pewien sposób okazał się moim sprzymierzeńcem. Guyon postanowił z powrotem zgłosić się do centrum odwykowego, zanim picie znów wymknie mu się spod kontroli. Wydawał się dobrej myśli, a nawet okazywał pewien optymizm co do swojej przyszłości, jednak musiał koniecznie znaleźć kogoś, kto przez parę tygodni zastąpi go w roli szefa kuchni wegetariańskiej knajpki. Musiała to być osoba, której mógł zaufać, że nie spróbuje zabrać mu tej posady, w czasie gdy będzie przebywał poza miastem, toteż wydawałam się najbardziej oczywistą kandydatką. Miałam pracować tam w dzień, a wieczorem chodzić do restauracji ze spaghetti, dopóki włoski kucharz nie wróci do Londynu. W ten sposób mogłam wypełnić sobie cały czas, i to tak ściśle, że ledwo zdążyłam zauważyć, że Charlie się wyprowadził. Właśnie takie rozwiązanie było mi potrzebne.

Mimo wszystko robota okazała się trudniejsza, niż się spodziewałam, bo musiałam się zajmować również takimi sprawami jak zamawianie towaru i kalkulacja kosztów menu. Nie miałam z tym do czynienia w poprzednich miejscach pracy, więc teraz popełniałam błąd za błędem, łudząc się nadzieją, że w końcu uda mi się utrzymać wszystko pod kontrolą, jeśli tylko nie będę marnować niczego i zacznę wykorzystywać tanie sezonowe produkty. Często wspominałam Tonina, szczegółowo zaplanowane menu w jego restauracji, dokładnie opracowany budżet i kalkulację cen. Ale ostatecznie moja praca miała potrwać tylko kilka tygodni, więc chyba nie mogłam narobić wielkich szkód? Uważałam, że dobrze wywiązuję się z obowiązków, dopóki jedzenie jest smaczne, a klienci zadowoleni.

Poza tym z różnych powodów czułam się bardzo samotna. Otaczało mnie mnóstwo ludzi, nikt jednak nie miał ochoty posłuchać, jakie myśli plączą mi się po głowie, z nikim nie mogłam się podzielić swoimi troskami ani pomysłami. Leila, Charlie, Guyon... To oni byli moją rodziną, a teraz musiałam się bez nich obyć.

Od poniedziałku do piątku moje życie przebiegało według nieubłaganej rutyny. Wstawałam wcześnie, żeby przygotować wszystko w kafejce, potem nadchodziły godziny wzmożonego ruchu w porze lunchu, a później musiałam posprzątać i zaplanować dania na następny dzień. Gdy tylko skończyłam, wskakiwałam do taksówki i pędziłam do włoskiej restauracji w Holborn, żeby tam robić właściwie to samo. Gdy późną nocą docierałam do domu, byłam zupełnie padnięta i - mając przed sobą zaledwie kilka godzin snu - marzyłam wyłącznie o tym, żeby położyć się do łóżka.

W drzwiach i oknach mieszkania kazałam zamontować dodatkowe zamki, ale nie lubiłam przebywać tam sama. Przed pójściem spać sprawdzałam każde pomieszczenie, zaglądałam do szafy i nawet pod łóżko; budził mnie najlżejszy szelest wiatru poruszającego drzewami w ogrodzie, a na dźwięk policyjnych syren serce waliło mi jak młotem. Pocieszałam się myślą, że gdy tylko moje sprawy zawodowe jakoś się ułożą, znajdę sobie inne mieszkanie - na wyższym piętrze, dokąd prowadzi kilka kondygnacji schodów, a od obcych ludzi oddzielają mnie niezliczone zamki i zabezpieczenia. Do tego czasu musi mi wystarczyć to, w którym mieszkałam.

Weekendów raczej nie lubiłam, ponieważ miałam zbyt wiele czasu do zagospodarowania. Wegetariańska knajpka była zamknięta, więc należało wypełnić czymś pustkę wolnych godzin, zanim nadeszła pora, by jechać do pracy we włoskiej restauracji. Parę razy kupiłam „Time Out”, a potem zakreślałam na czerwono wystawy i filmy do obejrzenia, lecz ostatecznie nigdzie się nie wybrałam, gdyż byłoby mi przykro iść samej i spędzać czas w otoczeniu nieznajomych par i cudzych rodzin. Zamiast tego zostawałam w domu i bawiłam się w gotowanie, przyrządzając ciasto na pizzę, tak jak pokazał mi to Lucio, albo robiąc pierożki nadziewane dynią i kozim serem. Nigdy nie dałam rady zjeść tego, co zrobiłam, ale sama praca wpływała na mnie uspokajająco.

Podczas tych długich, pustych dni jedyną osobą, której nie mogłam wyrzucić z myśli, był Tonino. Żal mi było, że moja kariera w Teatro zakończyła się w taki sposób, w dodatku wiedziałam, że w jego oczach to ja ponoszę całą winę. Czy mogłam wierzyć, że ktoś odważył się powiedzieć szefowi prawdę? Z pewnością każdy bał się ryzykować, że rozzłości Raula i zostanie nowym obiektem jego docinków. Nawet kelnerzy, którzy go nienawidzili, woleli się nie wtrącać.

Wytężałam umysł, żeby wymyślić jakiś sposób, który pozwoli mi zbliżyć się do Tonina i wytłumaczyć, jak naprawdę wyglądała tamta sprawa. W Teatro nie byłam mile widziana, tak samo trudno byłoby mi iść do Palio - nowej restauracji w City - i czekać tam w nadziei, że w końcu na niego wpadnę.

Zachowałam pewien artykuł, który znalazłam w jednym z kolorowych dodatków do jakiejś niedzielnej gazety, a który został opublikowany wkrótce po tym, jak nowa restauracja została oficjalnie otwarta. Fotografia przedstawiała Tonina, wystrojonego w nienagannie biały fartuch szefa kuchni, ale mnie znacznie bardziej zainteresowała inna, znacznie mniejsza fotka, na której został uwieczniony jeszcze jako chłopiec. Był chudy i poważny, zwłaszcza w porównaniu z uśmiechniętym i znacznie okrąglejszym Luciem. Raffaella ulokowała się pomiędzy synami i pomyślałam, że chyba rozpoznaję ławkę, na której siedzą - to była ławka przed piekarnią, tuż przy rynku w Triento. Gdy spoglądałam na ten wycinek, za każdym razem ogarniała mnie beznadziejna nostalgia.

Kiedy niespodziewanie wrócił do pracy kucharz z włoskiej restauracji, wieczory nagle stały się dla mnie równie trudne jak weekendy. Powinnam była wykorzystać wolny czas na znalezienie jakiegoś lepszego i tańszego lokum, ale czułam się tak, jakby uszła ze mnie cała energia. Całymi godzinami wylegiwałam się na sofie, nieśpiesznie przeglądając książki z przepisami; czasami zapadałam w drzemkę i budziłam się po godzinie albo dłużej z głową opartą na zdjęciu bitek cielęcych z młodymi ziemniakami.

W końcu Tonino sam przyszedł do mnie. Zjawił się w wegetariańskiej knajpce w samym środku poniedziałkowego popołudnia, kiedy nerwowo gryząc koniec ołówka, starałam się wymyślić pozory planu na resztę tygodnia.

Widok znajomej twarzy sprawił mi taką przyjemność, że uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Tonino wszedł do kuchni i oparł się o blat, jakby był właścicielem tego lokalu.

- Zwolniłem Raula - oświadczył bez żadnego wstępu i zaraz umilkł, czekając na moją reakcję.

- Rozumiem, że przyszedłeś, żeby zaproponować mi powrót do pracy?

- Nie.

- Więc czemu?

- Czemu go wywaliłem?

- Nie, czemu przyszedłeś?

Przesunął oczyma po wyposażeniu mojej kuchni, w ciągu kilku sekund rejestrując każdy szczegół.

- No cóż, przyszedłem zapytać, czy nie zechciałabyś pójść ze mną na kolację?

- Słucham? - Zupełnie nie spodziewałam się takiego pytania.

- Jeśli nie masz innych planów na ten wieczór, to chciałbym zaprosić cię na kolację - oświadczył dziwnie oficjalnym tonem. - Jeszcze nie mieliśmy sposobności porozmawiać na temat twoich wakacji we Włoszech. A dziś wieczorem mam trochę czasu, więc pomyślałem, że nadarza się świetna okazja.

- Dokąd pójdziemy?

- Do Teatro, oczywiście.

- Dlaczego?

- Alice, nie tak się odpowiada na zaproszenie na kolację. - Tym razem wydawał się nieco rozbawiony. - Nie mówi się „dlaczego” i „po co”. Mówi się „tak” albo „nie”. Więc jak?

- Hmm... No cóż, tak, jak sądzę. Przyjmuję zaproszenie.

- Doskonale. W takim razie zarezerwuję stolik na siódmą. Tylko postaraj się nie spóźnić.

- Opowiesz mi o Raulu? - spytałam skwapliwie. - Dlaczego go zwolniłeś?

Uśmiechnął się.

- Bo pomyślałem o tych wszystkich ludziach, których znasz.

Teraz skoncentrowanie się na tak przyziemnych sprawach jak zamówienia i budżet stało się całkiem niemożliwe. Zamiast dodawać długie kolumny cyfr, wyobrażałam sobie, jak siedzę w sali jadalnej Teatro, mając naprzeciwko Tonina, który prowadzi ze mną beztroską rozmowę, podczas gdy znajomi kelnerzy spieszą, żeby nas obsłużyć, a moi dawni współpracownicy przygotowują nam posiłek.

Sama wizja tego wydawała się czymś osobliwym, a mimo to czekałam niecierpliwie, aż stanie się rzeczywistością.

Babetta

Zima zawsze była dla Babetty pustym, jałowym czasem; wiatry i deszcze zaganiały ją do domu i przygniatały do ziemi rośliny w ogrodzie. Nie było nic do roboty poza rozłupywaniem drewna, podtrzymywaniem ognia w piecu i nieśpiesznym gotowaniem zup albo gulaszu. Tego roku jednak sprawy wyglądały całkiem inaczej.

Chociaż Villa Rosa stała zamknięta na cztery spusty, a sztormy uderzały w wybrzeże z taką samą potworną siłą jak zawsze, Babetta nie pamiętała równie przyjemnej zimy. A wszystko dzięki starej vespie, którą zatrzymali na wyraźne żądanie Raffaelli. Zniszczona, stara maszyna na nowo otworzyła przed nimi świat.

Babetta wciąż nie czuła się dość pewnie, by samej poprowadzić skuter, ale w pogodniejsze dni Nunzio dawał się namówić, żeby pojechać na górę do Triento; nawet raz czy dwa zabrał ją w niedzielę do kościoła, choć sam czatował na zewnątrz, podczas gdy ksiądz słuchał jej spowiedzi.

Pies zawsze jeździł z nimi, usadowiony wygodnie w wiklinowym tornistrze na plecach Nunzia, więc Babetta nie mogła objąć męża w pasie nawet wtedy, kiedy przemykali przez zakręty biegnącej wzdłuż wybrzeża drogi. Mimo wszystko czuła, że jest mu bliższa niż kiedykolwiek, podążając razem z nim w stronę świata, od którego odseparowali się na tak wiele lat.

Nunzio zdawał się lubić te wycieczki do Triento albo dalej, wzdłuż wybrzeża, do Kalabrii i większych miejscowości, które leżały jeszcze parę kilometrów dalej. Niekiedy sam szedł szukać Babetty, niosąc już w plecaku psa, i wtedy musiała pośpiesznie zmieniać szal i doprowadzać do porządku swój wygląd.

Teraz, gdy pod bramą zjawiał się rzeźnik albo przyjeżdżał handlarz rybami, Babetta odsyłała ich z niczym, ponieważ kuchnię miała już pełną produktów, w które zaopatrzyła się na bazarze.

Ludzie w Triento uśmiechali się na ich widok - starego mężczyzny z żoną i psem, który dreptał za nimi krok w krok. Niektórzy przystawali by pogłaskać zwierzaka, a kelnerka w barze na rogu zawsze podsuwała mu przygotowaną wcześniej miskę wody. Nunzio rzadko się odzywał, ale nie miał nic przeciwko temu, żeby zatrzymać się na chwilę, podczas gdy Babetta wymieniała z kimś uprzejmości albo chciała posłuchać jakiejś miejscowej ploteczki.

Każdy pobyt w Triento trwał pół godziny albo niewiele dłużej, ale dla niej było to wystarczająco długo, by zasmakować normalnego życia. I zawsze z radością wracała do domu, do swojej kuchni, żeby tam przygotować coś smacznego dla Nunzia, podczas gdy mąż drzemał przy piecu.

Kiedy zrywał się wicher albo nadchodziła ulewa, zostawali w domu. Wtedy Babetta naprawiała stare ubrania albo robiła makaron, który wysychał potem na blatach w kuchni, gdy ona ucinała sobie popołudniową drzemkę. Śniła o wiośnie, ciepłej ziemi w ogrodzie i powrocie Angielki; odważyła się śnić nawet o tym, że znowu jedzie do trattorii przy porcie, żeby wymienić wyhodowane przez siebie warzywa na wspaniałe jedzenie Raffaelli.

Być może czasem dręczyły ją obawy, że życie nie może zbyt dobrze się układać, że coś złego czai się za rogiem, ale starała się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Leżała obok Nunzia, nasłuchując jego pochrapywania i czekając cierpliwie, aż zima dobiegnie końca.

Alice

Spodziewałam się jakiejś rewelacji, że Tonino wyjawi prawdziwy powód, dla którego zostałam zaproszona na kolację. Czekałam na ten moment przez cały wieczór, kiedy siedzieliśmy przy stole, ale na próżno.

Pobyt w Teatro w charakterze gościa otworzył przede mną całkiem inny świat. Przez moment posmakowałam dawnego życia, gdy przechodząc korytarzem w stronę sali jadalnej, usłyszałam dolatujący z kuchni gwar i buchnęło na mnie gorąco. Rzuciwszy okiem na bok, ujrzałam kilka znajomych twarzy i kilka całkiem obcych; wszyscy pracowali z tą samą gorączkową koncentracją, którą tak dobrze pamiętałam.

Nasz stolik znajdował się na samym końcu restauracji, a Tonino odsunął mi krzesło, żeby się upewnić, że usiądę tyłem do przeszklonej ściany, oddzielającej salę od kuchni. Całkiem niepotrzebnie. W jadalni, w otoczeniu wysokich pod sufit regałów z butelkami wina, w których odbijało się światło świec, zdumiewająco łatwo było zapomnieć o czyimś wysiłku. Zagubiłam się w luksusie sztywno wykrochmalonego, białego lnu i lśniących kryształów, i w tych wszystkich drobnych rytuałach związanych z otwieraniem menu, kosztowaniem wina, wybieraniem świeżej bułeczki z koszyka z pieczywem.

W menu znalazło się kilka nowych dań, ponieważ Tonino zawsze się starał oferować gościom coś innego. Z przyjemnością zauważyłam kilka moich ulubionych potraw i zastanowiłam się przelotnie, kto teraz pracuje przy stanowisku makaronów.

- Może ja coś dla ciebie zamówię? - zaproponował, choć właściwie nie było to pytanie.

- Znakomicie - zgodziłam się, odkładając na bok kartę.

Szybko podjął decyzję i wydał polecenia bez głębszego zastanawiania się nad wyborem. Dostaliśmy maleńkie pierożki z nadzieniem z ziemniaków i sosem z dzikimi ziołami, grzyby z puree z groszku, gotowaną paprykę z migdałami, sałatkę z porcini i letnich trufli, a potem pieczonego królika. Jedzenia było więcej, niż przypuszczalnie mogliśmy zjeść, ale wiedziałam, że nikt tego nie oczekiwał. Chodziło o spróbowanie i docenienie kunsztu Tonina, a nie ordynarne napychanie żołądka.

- A więc, jak ci idzie w Palio? - spytałam, kiedy kelner zabrał karty i zniknął w głębi kuchni.

Tonino skrzywił się, jakby nagle przełknął coś gorzkiego.

- Wciąż mam sporo problemów. Jak wiesz, jest tam dwa razy większa sala i klienci też są całkiem inni. Wynikło wiele trudności, których się nie spodziewałem... Mimo wszystko jakoś dajemy sobie radę.

Przypominając sobie, jak niegdyś posłusznie wołałam do Tonina: „Tak jest, szefie”, czułam się niemal wyróżniona, że siedzę tu razem z nim, a on opowiada mi o swoich kłopotach.

- Kto teraz jest tu naczelnym kucharzem? - zapytałam w nadziei, że uda mi się skierować konwersację z powrotem na temat Raula.

- Awansowałem Nica. Muszę przyznać, że fantastycznie daje sobie radę.

To wszystko, co powiedział.

- Czyli wszystkie konflikty w kuchni zostały załagodzone? - próbowałam dalej.

- Nie martw się, Alice. Na pewno dostaniesz dobre jedzenie. - Tonino uśmiechnął się do mnie. - Nico wie, co robi.

- A co z Raulem? - naciskałam.

- Wydaje mi się, że wrócił do Nowego Jorku. Bardziej pasuje do tamtego miasta.

Dopiero dużo później odkryłam, co się wydarzyło. Przypadkiem wpadłam na ulicy na jednego z szeregowych kucharzy i to on mi powiedział, że Tonino przyjechał na jedną ze swoich niezapowiedzianych inspekcji i znalazł w chłodni Raula i Nica, którzy we dwóch wciągali kokę. Podobno dostał szału, a jego gniew był straszny. Tonino należał do tych spokojnych, łagodnych ludzi, którzy starannie ważą każdy ruch i każde słowo; zupełnie nie pasował do wyobrażenia typowego Włocha. Niewątpliwie więc napad furii w jego wykonaniu musiał być szokującym doświadczeniem dla ludzi, którzy go znali.

Raul nawet nie próbował protestować, kiedy usłyszał, że ma się wynosić i więcej nie pokazywać. Jeśli chodzi o Nica, to musiał się zniżyć do błagania o zachowanie posady i obiecać niemal wszystko w zamian za zostawienie go na stanowisku. A potem Tonino zaskoczył wszystkich, awansując Nica na głównego kucharza; podobno powiedział, że ma do niego zaufanie, że da sobie radę i poprowadzi kuchnię równie dobrze, jak on sam.

Oceniając jedzenie, musiałam przyznać, że ta decyzja była słuszna. Oczywiście wszyscy starali się nam dogodzić. Kiedy naczelny kucharz je we własnej restauracji, wszędzie panuje podwyższone napięcie. Każdy stara się, jak może. A przy szefie takim jak Tonino, który zawsze wymagał perfekcji, atmosfera w kuchni musiała być wręcz nie do zniesienia.

Wszystko okazało się znakomite. Delektując się smakiem potraw, rozglądałam się po jadalni, którą Tonino praktycznie sam zaprojektował, i bardziej niż kiedykolwiek doceniałam jego geniusz.

- A więc już nie ma Raula - powiedziałam, gdy przyniesiono nam amuse bouche.

Zastanawiałam się, czy Tonino zamierza skarcić mnie za tamto zajście, kiedy straciłam kontrolę nad sobą, i powiedzieć, że tracę czas i zdolności, gotując zupy z soczewicy i curry z kalafiora w wegetariańskiej knajpce. Ale ani słowem nie wspomniał o moim nowym zajęciu. Zamiast tego rozmawialiśmy o Włoszech, potrawach, jakie tam gotowałam i jadłam, i o tym, co myślę o małej mieścinie, w której się wychował.

- Trudno mi uwierzyć, że od mojego wyjazdu minęło zaledwie parę miesięcy - powiedziałam.

- Powinnaś znaleźć na wiosnę trochę czasu, żeby znów tam pojechać - odrzekł Tonino. - Moi rodzice na pewno docenią dodatkową pomoc, gdy znów zacznie się sezon turystyczny.

Pokręciłam głową.

- Kiedy Guyon wróci, będę musiała się rozejrzeć za jakąś stałą robotą. Nie mogę poświęcić następnego lata na robienie sobie wakacji.

- No cóż, w takim razie może za rok? Nie sądzę, żeby moja rodzina przeniosła się dokądkolwiek.

Czas spędzany z Toninem znacznie różnił się od tego, który spędzałam z jego bratem. Tonino mówił tak cicho, że musiałam pochylać się nad stołem w jego kierunku, żeby usłyszeć, co do mnie mówi ponad szumem panującym w sali. Prawie wcale się nie uśmiechał, nie mówiąc o wybuchach śmiechu. Życie było dla niego poważnym przedsięwzięciem, a jedzenie najważniejszą sprawą pod słońcem. Zawsze wiedziałam, że ma bzika na tym punkcie, ale teraz, spędzając z nim wieczór przy maleńkim restauracyjnym stoliku, przekonałam się, jak bardzo Tonino różni się od Lucia; ich charaktery wydawały się tak odmienne, że bez trudu zrozumiałam, czemu ci dwaj nigdy nie potrafili się porozumieć.

Podczas przystawki i głównego dania rozmawialiśmy o mało znaczących drobiazgach. Spodziewałam się, że najpóźniej przy deserze Tonino przejdzie do sedna sprawy, ale oto kończyliśmy kawę i sery, a nasza rozmowa wciąż krążyła dookoła błahostek.

W którymś momencie wymknął się do toalety, zostawiając mnie samą, ja zaś próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy uważam, że jest atrakcyjny, czy wręcz przeciwnie. Było prawie niemożliwe odgadnąć, o czym akurat myślał, co bez wątpienia dodawało mu uroku, a siła jego osobowości wzbudzała szacunek. Jednak miał też w sobie coś zimnego, dalekiego... Zupełnie jakby żaluzje zostały podniesione tylko do połowy i w każdej chwili mogły opaść z powrotem.

Pożegnaliśmy się na ulicy, gdy Tonino wsadził mnie do taksówki.

- Było bardzo miło - oświadczył. - Musimy to powtórzyć.

Uśmiechnęłam się na znak zgody, zastanawiając się przez cały czas, czego on na litość boską może ode mnie chcieć.

Babetta

Nunzio umarł jeszcze przed nadejściem wiosny. Pewnego pogodnego, słonecznego poranka Babetta znalazła go na wiklinowym fotelu; siedział nieruchomy i zimny jak lód, a mały pies leżał zwinięty u jego stóp. Delikatnie otuliła go kocem i wróciła do domu, żeby zająć się zwykłymi domowymi obowiązkami - zupełnie jakby Nunzio tylko zasnął. W porze lunchu ugotowała jedzenie, a porcję męża wstawiła do piecyka, podobnie jak wtedy, gdy pracował w ogrodzie i przychodził na posiłek o późniejszej godzinie. Ale wówczas usłyszała dobiegające z tarasu skomlenie psa i ten dźwięk przywrócił jej poczucie rzeczywistości.

Zabrała z haczyka za drzwiami klucz i powlokła się w stronę Villa Rosa. Od wyjazdu Angielki nie było potrzeby, żeby choć raz musiała wejść do środka, więc teraz czuła się jak zwykły intruz. Ale zostawiono jej klucz po to, żeby mogła z niego skorzystać w nagłym wypadku, i Babetta uznała, że tę sytuację można do takich zaliczyć.

Wnętrze domu tchnęło chłodem i wilgocią. Kurz osiadł na stosach czasopism i książkach, martwe muchy zaścielały grubą warstwą parapety okienne. Babetta odnalazła telefon i odczytując na głos kolejne cyfry, wybrała numer, który zapisała jej Sofia.

Po trzech czy czterech sygnałach usłyszała głos córki.

- Pronto - powiedziała Sofia zwykłym, energicznym tonem.

Babetta wzięła głęboki oddech.

- Twój ojciec odszedł - szepnęła.

Czekała, aż z drugiej strony dobiegnie odgłos rozpaczliwego łkania.

Ostatecznie to Sofia zajęła się załatwianiem wszystkich spraw. Zorganizowała przeniesienie ciała ojca z domu do kaplicy pogrzebowej i dokładnie zaplanowała całą uroczystość. Sporządziła listę spraw, które trzeba było załatwić, formularzy, które należało wypełnić, otrzymanych zaświadczeń, płatności do uregulowania i stopniowo wykreślała to, co zostało zrobione. Poza tym zajmowała się gotowaniem dla nich obu i porządkowaniem domu.

Ograbiona tak nagle ze wszystkich swoich obowiązków Babetta czuła się zagubiona i niepewna. Siadywała na wiklinowym fotelu Nunzia pod kocem, w którym jeszcze został jego zapach, i szukała w pamięci wspomnień sprawiających jej największą przyjemność. Najlepiej było myśleć o czasach, gdy Sofia była mała, a Nunzio zabierał je obie na plażę i bawił się z dzieckiem w wodzie, podrywając nagle córeczkę do góry, gdy zalewała ich fala, aż dziewczynka zaczynała krzyczeć z uciechy.

Babetta opuściła rękę i przesunęła dłonią po szorstkiej sierści psiaka. Ciepło Błękitka przynosiło jej ulgę. Przywołała w myślach obraz Nunzia rozebranego do kąpielówek; widziała jego opalone ciało, mocne i twarde od pracy fizycznej przy budowie drogi. Obydwoje nie zastanawiali się wówczas nad przyszłością; nigdy nie przyszło im na myśl, jak szybko nadejdzie starość.

A teraz, wpatrując się w krajobraz, na który jej mąż tak często kierował wzrok, wciąż nie mogła zmusić się do zastanowienia się nad tym, co jeszcze ją czeka. Spędzała bezczynne godziny, głaszcząc psa i czepiając się myśli o dniach, które od dawna należały do przeszłości.

Tam czuła się bezpieczniej.

Alice

Ucieszyłam się, kiedy Guyon wyszedł z ośrodka odwykowego w doskonałym humorze i gotów wrócić do pracy. Z drugiej strony, jego powrót postawił mnie w trudnej sytuacji, bo znów zostałam bez zajęcia, z mieszkaniem, na które przypuszczalnie nie mogłam sobie pozwolić, i nieskończoną ilością czasu do zagospodarowania.

Złapałam się na tym, że często myślę o Charliem. Nie odezwał się od tamtego ranka, gdy wyprowadził się z mieszkania, i to mnie zabolało. Kilka razy dzwoniłam do biura, w którym pracował, i zostawiałam mu wiadomość, ale nigdy nie otrzymałam odpowiedzi.

W dokładnie ten sam sposób ja potraktowałam Leilę, więc nie powinnam się uskarżać. Przez całe tygodnie po mojej wyprowadzce z Maida Vale otrzymywałam od niej telefony z na wpół sformułowanymi propozycjami spotkań na drinka, o których potem wygodnie mi było zapomnieć. Były też niezliczone zaproszenia na kawę, śniadania i lunche, ale zawsze się wykręcałam. Wreszcie Leila dała za wygraną i zrezygnowała, a teraz Charlie podążył jej śladem. Mogłam za to winić wyłącznie siebie, lecz w moich najbardziej samotnych chwilach wciąż nie mogłam zapomnieć o tym, co straciłam.

Kiedy więc Tonino zadzwonił i po raz drugi zaprosił mnie na kolację, nie widziałam powodu, żeby odmawiać. Zaproponował, abyśmy się spotkali w Palio, a ja byłam ciekawa, jak wygląda ten lokal.

Nie było sensu specjalnie się stroić dla niego. Ostatecznie Tonino widywał mnie w białym kucharskim fartuchu i czepku, w którym prezentowałam się wyjątkowo niekorzystnie. Teraz jednak sprawiłam sobie na tę okazję małą czarną, choć właściwie nie mogłam sobie na nią pozwolić, oraz pantofelki z delikatnymi rzemykami i na nieprawdopodobnie wysokich obcasach.

Nawet gdy szykowałam się do wyjścia, dłużej niż zwykle bawiąc się układaniem włosów i robieniem makijażu, zastanawiałam się, co ja wyprawiam, do wszystkich diabłów.

Jednak gdy przekroczyłam próg Palio, ogarnęło mnie zadowolenie, że zadałam sobie trochę trudu. W tym miejscu czuło się zapach pieniędzy. Jadalnia miała kształt muszli, podobnie jak główny plac w Sienie, a ściany pokrywały wielkie malowidła scen z wyścigów konnych, z których słynęło to miasto. Siedząc tam, można było ulec złudzeniu, że człowiek znalazł się w samym środku jakiegoś wielkiego widowiska, pełnego kolorowych strojów i łopoczących sztandarów. Wrażenie było uderzające i imponujące, więc zatrzymałam się na moment, bo znowu ogarnęło mnie uczucie, że pomimo ochronnego pancerza drogiej sukienki i pantofli wcale nie pasuję do tego otoczenia.

Wtedy dostrzegłam Tonina, który stał za barem. Podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę, a następnie powitał mnie, całując w oba policzki. Czułam, że ludzie nas obserwują; pełne wdzięku młode kobiety, wypasieni bankierzy, ich nieskazitelnie ubrane żony - wszyscy się zastanawiali, kim, na litość boską, jest ta zwyczajna dziewczyna o brązowych włosach i co ją może łączyć z najznakomitszym spośród londyńskich kucharzy.

Sącząc koktajl, zrobiony osobiście przez Tonina, przeglądałam menu; nagle zaświtała mi myśl, że decyzja o otwarciu Palio była z jego strony niezwykle odważnym krokiem. Zupełnie jakby rzucił wyzwanie wymogom stawianym przez kuchnię północnych Włoch, gdzie dominowały potrawy takie jak polenta, niezliczone dania z bażantów, przecierane zupy z kasztanów i pancetty. To nie był ten rodzaj jedzenia, z którym Tonino był zaznajomiony od dziecka. Wydawało się, że celowo zadał sobie trud, by odsunąć się od potraw kojarzonych z południem kraju - od makaronów, lekkich sosów na bazie pomidorów, owoców morza. Menu w Palio było znacznie bogatsze - podobnie jak klientela.

Tonino obserwował mnie uważnie, gdy czytałam listę dań głównych, ale nie pozwolił sobie na żaden komentarz. Znów sam wybrał to, co miałam jeść, nie kłopocząc się, by poznać moje upodobania, a ja znów nie próbowałam się z nim sprzeczać.

Zaczynałam się zastanawiać, o czym będziemy rozmawiali podczas długiego wieczoru, spędzonego na jedzeniu i piciu, ale okazało się, że Tonino zdążył już ustalić temat. Kiedy przyniesiono pierwsze danie, rozpoczął rozmowę o swoim bracie i nie odpuścił aż do chwili, gdy kończyliśmy sery, kawę i panforte.

Wydawał się zdeterminowany, by wyciągnąć ze mnie wszystkie szczegóły - jak Lucio wygląda, co gotuje, jakie ma plany na przyszłość.

Z początku byłam wdzięczna losowi, że mogę śmiało rozmawiać o mężczyźnie, o którym myśli nie dawały mi spokoju. Udzielałam wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania, opisując dni spędzone wspólnie z Luciem, a nawet rozmowy, które z nim prowadziłam.

Dopiero po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że rywalizacja między braćmi odbywa się w obydwie strony. Zupełnie jakby Tonino ze strachem oglądał się przez ramię, czy Lucio przypadkiem go nie dogania, i jakby się bał, że brat mimo wszystko może za nim nadążyć. Pomyślałam z obawą, że postąpiłam nieostrożnie, pozwalając sobie na zbyt dużą szczerość.

Próbowałam zmienić kierunek rozmowy, nawiązując do spraw biznesowych, do Guyona i jego obecnego stanu zdrowia, do wszystkiego, co nas łączyło, ale na próżno. Tonino jeszcze nie skończył.

- Widzę, że mnóstwo czasu spędziliście razem, ty i Lucio - zauważył. - Wycieczki, lunche, zmiany w pizzerii... Kto ci zaproponował, żebyś tam pracowała?

- Prawdę mówiąc, twoja matka.

Tonino zmarszczył czoło.

- Ach tak, mamma. Zawsze wykorzysta okazję, żeby podsunąć któremuś ze swoich synów jakąś młodą, ładną dziewczynę.

- Jestem pewna, że chodziło o coś zupełnie innego - przerwałam prędko. - Po prostu uważała, że Lucio może nauczyć mnie pożytecznych rzeczy.

- Ale mój brat zna się jedynie na robieniu pizzy, a młoda, utalentowana kucharka, taka jak ty, może nauczyć się wszystkich potrzebnych rzeczy w czasie krótszym niż pół dnia. Jestem pewien, że nie dlatego spędzałaś z nim tyle czasu.

Znacząco podniósł brew, a ja doszłam do wniosku, że podejrzewa mnie o to, że próbowałam nawiązać romans z Luciem.

- Och nie, między nami naprawdę nic się nie wydarzyło... - zaczęłam, ale zrobiło mi się głupio i zamilkłam w pół zdania.

Posłał mi rozleniwiony uśmiech, jak gdyby wcale go to nie obchodziło, i gładko zmienił temat.

- Wiesz, jest jeszcze dość wcześnie... Może wpadniesz do mojego apartamentu na kilka drinków?

Chyba zobaczył moją minę, bo znów się uśmiechnął, tym razem bardziej protekcjonalnie.

- To tylko jeden czy dwa drinki, Alice. Potem wsadzę cię do taksówki i odeślę do domu. Wiesz przecież, że ze mną jesteś bezpieczna.

Powiedział to na wpół żartobliwie i nagle własne obawy wydały mi się mocno nietaktowne. Doszłam do wniosku, że zawsze podejrzewam mężczyzn o niecne zamiary, choć nie zrobili niczego, by zasłużyć na takie traktowanie. Zresztą ufałam Toninowi. Był zarozumiały i miał o sobie wysokie mniemanie, lecz uważałam go za przyzwoitego człowieka.

Nie czekając na moją zgodę, kazał przynieść mi płaszcz i poprosił kelnera, żeby wezwał taksówkę. Usiadłam na tylnym siedzeniu i przez całą drogę uważałam, żeby nasze ciała przypadkiem się nie zetknęły. Ledwie starczało mi śmiałości, by popatrzeć Toninowi w oczy. Owszem, ufałam mu, ale nie chciałam wysyłać fałszywych sygnałów.

Mieszkał w apartamencie na poddaszu, tuż przy samej rzece. To było luksusowe mieszkanie z wyeksponowanymi ścianami z cegieł, przeszklonymi ścianami i widokiem na światła Londynu. Każdy kawałek przestrzeni był dobrze zagospodarowany i uporządkowany tak, jakby Tonino lada chwila spodziewał się wizyty fotografów z magazynu wnętrz.

Od razu nalał nam po sporej lampce irlandzkiej whisky.

- Trzydziestoletnia, z czystego ekstraktu słodu - powiedział, wręczając mi szklaneczkę. - Zakładam, że ci odpowiada?

Na zewnątrz było zimno, ale Tonino wyraźnie chciał, żebyśmy usiedli na tarasie. Przyniósł gruby pled i oświadczył, że whisky powinna wkrótce dopełnić dzieła, jeśli chodzi o rozgrzanie mnie.

- Uwielbiam ten widok - dodał, gdy siedzieliśmy blisko siebie, wpatrując się w nocne niebo. - Zdarzają się dni, kiedy zakopuję się w kuchni na szesnaście albo więcej godzin i wcale nie widuję nieba, więc odpoczynek tutaj dobrze mi robi.

- Ja także czasami tęsknię za takim widokiem - przyznałam ze smutkiem. - Zwłaszcza lubiłam patrzeć na niebo z okien domu, w którym mieszkałam podczas pobytu w Triento. Tam było absolutnie wyjątkowe.

Tonino nic nie powiedział, a potem pochylił się i delikatnie musnął wargami moje usta - tak lekko, że trudno było to uznać za pocałunek.

- Wybacz, Alice... Mówiłem, że zapraszam cię na drinka, ale nie mogłem się powstrzymać.

Uśmiechnął się, ale nie w ten leniwy, protekcjonalny sposób jak przedtem.

- Nic nie szkodzi - odwzajemniłam uśmiech, bo zachowanie Tonina połechtało moją próżność. - Oboje smakujemy whisky - dodałam.

- W dodatku dobrą whisky, i to jest najważniejsze. - Pochylił się i znów mnie pocałował, tym razem tak jak należy.

Zamknęłam oczy i odchyliłam do tyłu głowę, nie protestując.

Babetta

Dla Babetty kolejne dni zlewały się w jedną, zamazaną nicość. Nie uświadamiała sobie, jaka jest pogoda czy pora roku; czasem siedziała godzinami w wiklinowym fotelu Nunzia i dopiero po długim czasie do niej docierało, że jest przemoczona do suchej nitki, a siedzący u jej stóp mały pies trzęsie się z zimna. Pewnie tak właśnie wygląda żałoba, myślała. Mimo to nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego - ani wówczas, gdy zmarli jej dziadkowie, ani wtedy gdy odeszła młodsza siostra czy rodzice. Tym razem to uczucie pustki było zupełnie innego rodzaju.

Raffaella była teraz częstym gościem w jej domku. W zimne dni okrywała Babettę mnóstwem pledów i zostawiała w kuchni coś do zjedzenia. Sofia także zjawiała się kilka razy w tygodniu, jak dobra córka, która troszczy się o swoją osamotnioną matkę, ale wtedy panująca w domu cisza wypełniała się słowami, których Babetta nie chciała słuchać.

- Kiedy wreszcie pomyślisz o przeprowadzce, mamo? Nie możesz mieszkać tutaj sama. To odludne miejsce, a poza tym jest tu za dużo schodów. Niedługo będziesz za stara, żeby sobie z nimi poradzić, więc lepiej przenieś się do miasta już teraz, kiedy jeszcze zdrowie ci dopisuje.

Jej córka chciała dobrze. Nie potrafiła zrozumieć, że ktoś może przedkładać ten spokojny zakątek nad wygodne życie w mieście, a Babetta nie umiała tego wytłumaczyć. Lubiła Triento i miasto przyciągało ją tak, jak przyciąga błyskotka, ale jej dom był tutaj. Mieszkała tu od wielu, wielu lat i nie czuła się gotowa, by opuścić to miejsce.

- Poradzę sobie - upierała się. - Zresztą wcale nie jestem tu sama. Zobacz, mam przecież psa.

Wskazywała na nieduże stworzenie, które zawsze kręciło się obok, choć nigdy nie częstowała go smakołykami ani nie okazywała mu sympatii.

Sofia parskała z pogardą.

- Rzeczywiście, bardzo ci ten pies pomoże, jeśli jakiś chuligan włamie się do środka i będzie chciał cię pobić, tak jak w tych wypadkach, o których czyta się w gazetach.

- Nigdy nie czytam gazet - odparła z uporem Babetta.

- Świetnie. - Sofia była zupełnie wyprowadzona z równowagi. - W takim razie pewnie słyszałaś o tym w radiu.

- Nie boję się mieszkać tutaj. Nigdy się nie bałam.

- Ale i tak nie pozwolą ci tu zostać! Bez papy nie dasz sobie rady z pracą w tamtym ogrodzie! Ta bogata Angielka z ekstrawagancką torebką wygna cię stąd natychmiast, jak tylko usłyszy, że zostałaś sama!

- Nie sądzę, żeby to zrobiła - skłamała Babetta.

- Może przynajmniej pojedziesz do Triento i obejrzysz kilka ofert? - błagała Sofia. - W mieście działa niezła agencja. Poszłam tam, żeby się czegoś dowiedzieć. Myślę, że będziesz zaskoczona, jak urocze są niektóre z tych mieszkań. Wyposażone w nowoczesne urządzenia, łatwe do utrzymania w czystości, niedaleko od targu... Może coś ci się spodoba?

- Dobrze, mogę je obejrzeć - niechętnie zgodziła się Babetta. - Ale nie ma pośpiechu. Nigdzie się nie przeprowadzę, dopóki nie będę musiała.

- Więc mogę cię umówić na spotkanie z signorą z agencji? - ciągnęła Sofia.

- Tak, zrób, co ci się podoba.

Babetta nie chciała już o tym myśleć. Chciała jedynie siedzieć i wpatrywać się w niebo.

Alice

Noc z Toninem pod każdym względem była dla mnie zaskoczeniem. Nie pamiętam żadnego skrępowania, żadnego niezdarnego gmerania przy moim ubraniu, kiedy je ze mnie zdejmował. Tak samo nie pamiętam, żeby padło choć jedno słowo o tym, co zamierzamy zrobić. To było jak nowy taniec; Tonino od razu przejął prowadzenie, a ja tylko powtarzałam kroki.

Niewątpliwie whisky przytępiła nieco mój zmysł samokontroli. Zdążyłam wypić trzy albo cztery szklaneczki, zanim wróciliśmy do środka, chłód i pocałunki zaś zupełnie mnie oszołomiły. Najpierw usiadłam obok Tonina na sofie, potem przenieśliśmy się do sypialni, choć w tej kwestii także nie miałam nic do powiedzenia. Żadne z nas nie odezwało się ani słowem. W pewnej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę tego chcę, ale wówczas wydawało mi się, że już za późno, by powstrzymać bieg wydarzeń.

Już po wszystkim Tonino niemal od razu zapadł w sen, a ja leżałam zupełnie przytomna, starając się wyobrazić sobie, co teraz nastąpi. Czy rano czeka nas sztywna, krępująca rozmowa, a po niej nieszczere obietnice rychłego spotkania? Czy on będzie chciał to powtórzyć? A jeśli tak, to czy ja także mam ochotę?

Jakaś część mnie rozkoszowała się uczuciem tryumfu, że wreszcie ostatecznie uwolniłam się od Charliego i pozwoliłam się dotknąć innemu mężczyźnie. Przypuszczam, że chodziło także o to, iż po latach grania drugich skrzypiec w obecności Leili moja próżność została wreszcie mile połechtana. Ale gdy się odwróciłam, żeby spojrzeć na spoczywającą obok na poduszce ciemną głowę Tonina, ogarnęło mnie ogromne niedowierzanie. To nie mogło wydarzyć się naprawdę.

W końcu musiałam zapaść w sen. Rano zbudziłam się wtulona w pierś Tonina, który delikatnie mnie obejmował jednym ramieniem i przytulał do siebie. Próbowałam się wysunąć, ale mnie nie puścił, więc dałam za wygraną i ponownie ułożyłam się obok niego.

Gdyby nie dokuczała mi samotność, być może okazałabym się silniejsza. A tak, w ciągu następnych kilku miesięcy pozwoliłam się wciągnąć w życie Tonina. Nikt nie wiedział o naszych wspólnie spędzanych nocach, nawet Guyon. Rankami zrywałam się wcześnie i biegłam pomagać mu w wegetariańskiej knajpce, ale nie miał najmniejszych powodów przypuszczać, że nie przychodziłam tam z własnego mieszkania.

Za jego radą zapisałam się do agencji pracy tymczasowej, więc przez większą część wieczorów pracowałam w tej albo innej kuchni, głównie w okolicach West Endu. A gdy kończyłam, jechałam prosto do mieszkania Tonina, i często znajdywałam go siedzącego na tarasie z dwiema szklaneczkami whisky, gdy już czekał na mój powrót.

Muszę przyznać, że odznaczał się zdumiewającą siłą charakteru. Dokładnie wiedział, czego chce, działał powoli i wytrwale, aż wreszcie osiągnął cel. Restauracje, pieniądze, oklaski, kobiety - podejście do zagadnienia zawsze było takie samo. Był silny, dawał mi poczucie bezpieczeństwa, zapewniał ochronę. Najważniejsze jednak, że był delikatny.

Nikt o nas nie wiedział, tego jestem pewna. Obydwoje staraliśmy się, żeby ten romans nie wpływał na pozostałą część naszego życia. Jeśli w mieszkaniu dzwonił telefon, nigdy nie podnosiłam słuchawki. Większość swoich rzeczy trzymałam wciąż w wynajmowanym mieszkaniu, choć teraz rzadko się zdarzało, bym spędzała tam noc. I, podobnie jak owego pierwszego wieczoru, żadne z nas nie zastanawiało się, co przyniesie przyszłość.

Myślę, że czułam się szczęśliwa z Toninem. Było mnóstwo rzeczy, które w nim uwielbiałam, na przykład jego lekko dudniący akcent albo włoskie piosenki, które śpiewał niemelodyjnym głosem, przygotowując dla nas w niedzielę nieskomplikowane danie z makaronu albo pierożki. Lubiłam słuchać, jak opowiada o jedzeniu i domu. Poza tym byłam mu wdzięczna, że nie muszę spać sama, no chyba że tego chciałam. I choć daleko było do burzliwych emocji, które obudził we mnie jego brat, to nic nie poradzę na to, że stopniowo przyzwyczaiłam się do dobrobytu, jaki mi ofiarował.

Po mniej więcej dwóch latach od tamtej pierwszej wspólnej nocy Tonino zaproponował, żebym się do niego przeprowadziła. Nie było w tym krzty romantyzmu ani wrażenia, że nasz związek przeradza się w coś głębszego. Chodziło o czysto praktyczną stronę życia.

- To głupie płacić tyle pieniędzy za czynsz, skoro większość czasu i tak spędzasz tutaj - oświadczył. - Pomyśl, ile uda ci się zaoszczędzić.

Kupił mi nawet telefon komórkowy, żebym nie musiała używać stacjonarnego, zainstalowanego w apartamencie. Tak więc mieszkaliśmy razem, ale nasz związek wciąż utrzymywany był w tajemnicy. To wydawało się śmieszne, ale Tonino wyjaśnił, że są ku temu powody.

- Wiesz chyba, jak bardzo moja matka pragnie, żebym się ustatkował i dał jej wnuki - powiedział lekko. - Nie chcę dać jej kolejnego pretekstu, żeby mogła mnie zadręczać, zwłaszcza że moja rodzina tak bardzo cię lubi. To tylko utrudniłoby sytuację, a przecież jest nam dobrze tak, jak jest, prawda, Alice?

Tak naprawdę dyskrecja całkiem mi odpowiadała. Dzięki temu nie musiałam niczego tłumaczyć Guyonowi, choć czułam, że ten romans nie spotkałby się z jego aprobatą. Poza tym byłam szczęśliwa, że mogę uniknąć niezręcznych spotkań Tonina z moją matką i nie muszę włączać się w jego działalność zawodową. Po prostu znacznie łatwiej było nam żyć razem, a jednak osobno. To znaczyło, że oboje możemy kierować się poczuciem rzeczywistości.

Zresztą właściwie nie przeprowadziłam się do niego w pełnym tego słowa znaczeniu. Rzeczy, które kupiłam do kuchni, nie zostały nawet rozpakowane. Czemu miałabym zadawać sobie ten trud, skoro Tonino zgromadził wszystko, co było nam potrzebne? Całe wyposażenie mieszkania - dzieła sztuki na ścianach, meble, drobiazgi - należały do niego. Ja tylko rzuciłam trochę swoich rzeczy w różne kąty i zakamarki; kilka ciuchów do szaf i szuflad, parę płyt CD obok stereo. Ktokolwiek wszedłby tutaj i rozejrzał się dookoła, nie miał prawa się domyślić, że tu mieszkam.

Zresztą Tonino nigdy nikogo nie zapraszał. Publicznie istniał jedynie w restauracji, a zamknięcie frontowych drzwi oznaczało wycofanie się do sfery prywatnej. Jednak nawet wtedy były pewne sprawy, które starał się utrzymywać w tajemnicy - na przykład nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo lubił czytać, dopóki nie natrafiłam na szafę pełną książek. Były tam powieści, w większości należące do znakomitej literatury, a także opasłe tomiska na temat historii i sztuki. Aż do tej pory sądziłam, że jedynymi książkami w apartamencie są te dotyczące gotowania i jedzenia, ustawione porządnie na jednej z kuchennych półek.

Powoli, kawałek po kawałku, odsłaniał przede mną swoją osobowość. To była prowokacja, która podtrzymywała moje zainteresowanie, moją ciekawość. Stopniowo zapominałam, że ważniejszy był dla mnie ten drugi brat. Związek z Toninem oznaczał pójście łatwiejszą drogą.

Babetta

Babetta prawie natychmiast pożałowała, że zgodziła się zobaczyć apartamenty w Triento. Sofia szybko się uwinęła, umawiając szereg spotkań z signorą z agencji wynajmu nieruchomości, i teraz Babetta musiała spędzić męczący dzień na oglądaniu smutnych mieszkanek, które mieściły się w wiekowych domach z kamienia.

- To mieszkanie wyglądałoby uroczo, gdyby na parapetach postawić doniczki z czerwonym geranium - mówiła żywo córka. - Poza tym ładne zasłony i parę poduszek na pewno by je ożywiły, jak sądzisz? A co myślisz o tamtym z malutkim tarasem? Być może udałoby ci się wyhodować jakieś zioła.

- Tam jest za dużo cienia. Nic nie urośnie, kiedy nie widać słońca - mruknęła Babetta w odpowiedzi.

- Nie musisz tak negatywnie podchodzić do każdego mieszkania, które oglądamy, mamma. Idealne mieszkania nie istnieją.

Babetta nie powiedziała córce, że kiedy na chwilę przystanęła na tym tarasie, podniosła wzrok w kierunku nieba i jedyne, co udało się jej zobaczyć, to kwadracik błękitu nie większy od chustki do nosa.

- Po prostu nie podobało mi się, i już - oświadczyła z uporem. - Zresztą to mieszkanie też mi się nie podoba.

- No cóż, musisz przecież gdzieś mieszkać. - Sofia powoli traciła cierpliwość. - Signora poświęciła ci dzisiaj mnóstwo czasu. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.

- Ja jej o to nie prosiłam - powtórzyła Babetta i spojrzała w górę. Niebo było jedynie wąską wstążeczką, która wiła się pomiędzy bocznymi uliczkami, ciasno otoczonymi przez stare budynki.

- Moja matka od wielu lat mieszka w tym samym domu. - Usłyszała głos Sofii, która najwyraźniej poczuła się w obowiązku wyjaśnić to agentce. - Dlatego trudno jest jej zdecydować się na przeprowadzkę.

Tamta kobieta, energiczna i pewna siebie w swoim modnym kostiumie, także zaczęła się już irytować. Na wyjaśnienia odpowiedziała krótkim skinieniem głowy.

- Idziemy w jeszcze jedno miejsce i to już będzie wszystko, co mogę wam zaproponować - burknęła. - Triento to mała miejscowość, a obecnie ludzie coraz częściej zatrzymują swoje mieszkania, żeby wynajmować je na wakacje. Ci, którzy mieszkają w Triento od lat, nie mają zbyt wielkiego wyboru.

Ostatnie mieszkanie także nie wzbudziło zachwytu Babetty, choć Sofia widziała w nim same zalety: nowoczesną kuchnię, prysznic, wannę i bidet. Z wąskiego przesmyku widać było kawałek placu.

- Mamma, moim zdaniem to mieszkanie jest najsympatyczniejsze ze wszystkich, jakie oglądałyśmy. Co prawda trochę droższe od tamtych, ale nadal uważam, że powinnyśmy je wziąć. Masz mnóstwo oszczędności i na pewno wystarczy ci pieniędzy. Możesz sobie na nie pozwolić.

- Pomyślę o tym - odparła Babetta.

- Jest blisko targu i niedaleko piekarni, widzisz? Będziesz mogła tam chodzić i nawet codziennie ucinać sobie pogawędki ze starą Silvaną, żeby usłyszeć najświeższe ploteczki.

Babetta pomyślała, że niewiele będzie ją obchodzić gadanina staruszki i jej opinie o innych ludziach, jeśli zacznie codziennie tego wysłuchiwać.

- Pomyślę o tym - powtórzyła.

A teraz z powrotem siedziała na wiklinowym fotelu, patrząc na niebo nad głową, sięgające daleko w głąb horyzontu. Sofia miała rację; wcześniej czy później będzie musiała się stąd wyprowadzić. Jednak zbliżała się wiosna i Babetta miała zamiar zająć się ogrodem tak jak zawsze; przywiązać sadzonki pomidorów do palików, które wbił w ziemię Nunzio, przekopać nawóz dookoła miejsca, gdzie rosły karczochy, posiać sałatę tam, gdzie gleba była najlepsza... Być może będzie to ostatni sezon, w którym przy odrobinie szczęścia uda się jej wyhodować własne warzywa.

Alice

Myślę, że właśnie wtedy doszłam do wniosku, że nigdy nie zostanę szefową wielkiej kuchni. Choć Tonino się upierał, że mam talent, ja czułam, że brakuje mi napędu. W agencji pracy tymczasowej zawsze wybierałam te miejsca, które najbardziej przypominały mi trattorię Raffaelli - małe lokaliki w sąsiedztwie, gdzie proponowano skromne menu, ale za to wśród personelu panowały przyjacielskie układy. Przestałam się troszczyć o dalszy rozwój, nie myślałam o tym, że brak mi wykształcenia kulinarnego, a nawet odpuściłam sobie długie godziny pracy.

W dzień miałam sporo wolnego czasu, ponieważ Guyon już mnie nie potrzebował. Wreszcie udało mu się zapanować nad uzależnieniem od alkoholu, podobnie jak nad wyzwaniami, jakie czekały na niego w wegetariańskiej knajpce. Teraz nie musiałam płacić czynszu, co oznaczało, że nie muszę zbytnio się martwić przerwami w pracy. W tamtym okresie miałam mnóstwo wolnego czasu, ale to coraz mniej mnie martwiło. Wypełniałam go, czytając książki, które wygrzebywałam z szafy Tonina, albo bawiąc się w kuchni. W którymś momencie poszłam na kurs dekoracji ciast i okazało się, że mam do tego smykałkę. Jednak nie czułam potrzeby, by rozwijać dalej te umiejętności, ponieważ nie bardzo widziałam siebie zarabiającą na życie lukrowaniem weselnych tortów. Tak naprawdę nie widziałam siebie przy żadnej pracy.

Któregoś ranka, przeglądając nieśpiesznie prasę w jednej z kafejek w Covent Garden, zauważyłam w dziale recenzji fotografię Leili. Podobnie jak ja wyglądała nieco starzej, a wokół oczu - tam, gdzie parę lat wcześniej miała całkiem gładką skórę - ujrzałam promieniście rozchodzące się delikatne linie. Wpatrując się w zdjęcie, poczułam lekkie ukłucie tęsknoty. Potem moją uwagę zwróciła treść artykułu; okazało się, że to recenzja powieści, którą Leila niedawno opublikowała. Nosiła tytuł „Siostrzane dusze”, a krytyk nie posiadał się z zachwytu. Jego zdaniem powieść emanowała świeżością, była oryginalna i zgrabnie napisana, co świadczyło o tym, że autorka należy do nowo ujawnionych talentów, których poczynania zasługują na baczną obserwację. Najbardziej wprawiło mnie w zaskoczenie to, że pamiętałam, jak Leila mówiła, że pisze książkę o psie, ale w streszczeniu fabuły recenzent nie wspominał o żadnym zwierzaku. Powieść przedstawiała dzieje dwóch dziewczyn, które zaprzyjaźniły się na studiach; ich przyjaźń skończyła się dość gwałtownie, gdy wyszło na jaw, że jedna z nich przespała się z chłopakiem drugiej i musiało minąć wiele lat, zanim odnalazły drogę powrotną do siebie.

Przeczytałam tę recenzję przynajmniej trzy razy; byłam zszokowana i wściekła, że Leila wykorzystała naszą historię, nie pytając nikogo o zgodę. Owszem, zmieniła imiona i kilka faktów, ale każdy z łatwością mógł odkryć, że intryga powieści została zaczerpnięta z naszych losów.

Obok stacji metra znajdowała się księgarnia, więc poszłam tam, by zapytać, czy mają już w sprzedaży ten tytuł. Znalazłam wielki stos egzemplarzy, a obok recenzję, wyciętą z gazety i wyłożoną na wystawie. Lekko urażona, że dokładam parę groszy do honorarium Leili, kupiłam książkę, a następnie wezwałam taksówkę i pojechałam prosto do mieszkania Tonina. Czytanie w samochodzie zawsze wywoływało u mnie mdłości, ale mimo to nie zdołałam się opanować i jeszcze podczas jazdy zabrałam się do przeglądania pierwszego rozdziału.

Leila pisała tak samo, jak mówiła: z werwą, dowcipnie i zawsze z odrobiną dramatyzmu. Jeszcze tego samego popołudnia, przeglądając pobieżnie książkę, przekonałam się, jak bardzo Leila jest inteligentna - wycięła z naszego życia pewne fragmenty i pozszywała je za pomocą innych wątków i wspomnień. To nie była dokładnie nasza historia, ale obie główne bohaterki wydawały się prawie we wszystkim podobne do nas.

Na przykład obie dziewczyny wychowywały się bez ojców, tak samo jak Leila i ja. Doskonale wiedziała, że mój tata odszedł, gdy byłam dzieckiem, żeby założyć nową rodzinę z inną kobietą, którą wolał od mojej matki. Wiele razy jej opowiadałam, że odkąd wkroczyłam w wiek nastolatki, ledwo zadawał sobie trud, by wysłać mi kartkę na Boże Narodzenie albo życzenia z okazji urodzin. Leila zaś ze swej strony zwierzyła mi się kiedyś, że jej ojciec był żonatym facetem, gdy Aurora miała z nim krótki romans; nawet mu nie powiedziała, że zaszła w ciążę.

Zawsze podejrzewałam, że brak ojców był jedną z niewielu spraw, które nas łączyły, i teraz, czytając powieść, odniosłam wrażenie, że Leila się z tym zgadzała. Właśnie to zbliżyło i związało jej bohaterki, choć jedna miała nieposkromiony charakter i wywodziła się ze sfer artystycznych - podobnie jak ona - druga zaś była raczej zwyczajna i pochodziła z klasy pracującej, zupełnie jak ja.

Stopniowo opadła ze mnie złość, a jej miejsce zajęła ciekawość; intrygowało mnie, w jaki sposób Leila postrzegała nasze losy. Kiedy doszłam do fragmentu, w którym była mowa o przespaniu się z moim chłopakiem, na moment znów ogarnęło mnie oburzenie, później jednak, gdy pod koniec powieści doprowadziła do pojednania dziewczyn, byłam bliska łez.

Za oknami zdążyła zapaść ciemność, zanim odwróciłam ostatnią kartkę. Znajdowałam się w tym rozmarzonym nastroju lekkiego oszołomienia, który dobrze zna każdy, kto w cichym pokoju spędza długie godziny na czytaniu. Trudno mi było się zdecydować, co właściwie czuję. Jakaś część mnie uważała, że Leila postąpiła niewłaściwie, kradnąc naszą historię. Czyż tak trudno było się domyślić, że na pewno to przeczytam? Chciałam do niej zadzwonić, zapytać, co właściwie sobie wyobraża, ale nawiązanie kontaktu mogło znowu pogmatwać moje sprawy. Tak więc zamknęłam książkę, wepchnęłam ją do jednej z anonimowych, małych szaf, których pełno było w mieszkaniu Tonina, i zdecydowałam się o niej zapomnieć.

Zaledwie parę tygodni później moje stare, powikłane życie po raz drugi wpadło z impetem na to nowe, które dotąd tak gładko się układało. Właśnie szłam spacerkiem przez Long Acre w Covent Garden, gapiąc się bezmyślnie na wystawy sklepowe, gdy dostrzegłam znajomą postać, która zmierzała w moim kierunku. Niezbyt przystojny facet o rudawych włosach, z nieodłącznym papierosem w ustach...

- Charlie! - wrzasnęłam na cały głos.

Popatrzył na mnie i uśmiechnął się lekko.

- Cześć, Alice - powiedział takim tonem, jakbyśmy zaledwie wczoraj rozmawiali ze sobą po raz ostatni.

- Co tutaj robisz? - pytałam bez tchu, nieludzko szczęśliwa, że go widzę.

- Wziąłem wolny dzień i tak sobie łażę po sklepach muzycznych. A ty?

Zatarasowaliśmy ruchliwy chodnik, zmuszając ludzi, żeby nas omijali.

- Ja też szwendam się bez celu. Może wpadniemy gdzieś na szybkiego drinka? - spytałam pod wpływem impulsu. - Tu niedaleko w bocznej uliczce jest fajny, nieduży pub.

- W porządku. Postawię ci piwo, jeśli chcesz - zgodził się Charlie.

Uznałam, że zupełnie się nie zmienił. Nosił taką samą starą torbę, wypełnioną książkami i gazetami, tak samo lekko podniszczone ubranie, a na nogach miał zdarte martensy.

- Całe wieki minęły - powiedziałam, kiedy barman napełnił nasze kufle. - Parę razy próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale...

Przerwał mi w połowie zdania.

- Musiałem na dobre oderwać się od ciebie, Alice. Inaczej byłoby mi zbyt trudno.

- Rozumiem. Czasami jedyny sposób to zdecydowanie zakończyć sprawy. Mam rację?

Przez chwilę rozmawialiśmy na bezpieczne tematy, głównie o naszej pracy. Charlie parę razy awansował i jego kariera w branży filmowej rozwijała się w dość żwawym tempie. Wydawał się zdziwiony informacją, że straciłam dawny impet.

- Być może gdybyś nie parła do przodu tak szaleńczo, kiedy byliśmy razem, nasze sprawy mogłyby ułożyć się w całkiem inny sposób... - mruknął z zadumą.

- Ale chyba tego nie żałujesz, co? Mam na myśli twoje odejście.

- No cóż, udało mi się zrealizować swoje zamiary - powiedział prosto i zwyczajnie.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął stamtąd oprawioną w laminat fotografię. Ładna, ciemnowłosa kobieta trzymała na ręku niemowlę, z czułością przytulając policzek do główki dziecka.

- Czy to twoje? - zapytałam.

Skinął głową.

- Ja i Mary nie znaliśmy się zbyt długo. Nie może mnie o nic oskarżać, nie mam na sumieniu żadnych grzeszków, przynajmniej na razie. No i na szczęście jest Grace. Śliczna, prawda?

- Obie są śliczne.

- To mogłaś być ty, Alice.

Te słowa zabrzmiały tak, że natychmiast poczułam coś w rodzaju współczucia dla ślicznej, ciemnowłosej Mary.

- No cóż, ja także jestem z kimś związana - odwzajemniłam się prędko. - Mieszkam z Toninem Riccim, głównym kucharzem z Teatro. Kojarzysz go?

Ledwo wypowiedziałam te słowa, a już zaczęłam ich żałować. To, co łączyło mnie z Toninem, było tak starannie odmierzone, że nazywanie tego związkiem wydawało się grubą przesadą; rozmowa z Charliem na ten temat rozwiała cały urok złudzeń, bo nagle uświadomiłam sobie, do jakiego stopnia tamten układ odbiega od normalności. Tak naprawdę powinnam się wstydzić, pomyślałam. Oczywiście wiedziałam o tym już wcześniej, tylko jakoś udawało mi się wyrzucić z myśli tę sprawę.

- A więc to jest mężczyzna, któremu jesteś gotowa urodzić dzieci? - pytał Charlie, chowając z powrotem do kieszeni swoje cenne zdjęcie.

- Tak - odparłam, zdecydowana trzymać się fikcji. - Myślę, że tak. Wtedy, kiedy nadejdzie właściwy czas.

CZĘŚĆ TRZECIA

Czy kiedykolwiek doświadczyliście uczucia
oderwania się od własnego życia?
Mnie często zdarza się coś podobnego,
kiedy na przykład wkładam klucz do zamka
i nie mogę uwierzyć, że to moje drzwi i moje życie.

Sheherazade Goldsmith,
bywalczyni brytyjskich salonów

Alice

W ciągu mniej więcej następnych dziesięciu lat Tonino zbudował swoje imperium, a jego imię stało się sławne daleko poza kręgami wytwornego londyńskiego towarzystwa. Nadeszła era, kiedy szefowie kuchni przestali być anonimowymi ludźmi, którzy zajmowali się wyłącznie gotowaniem jedzenia; teraz stali się kimś znacznie ważniejszym - otoczonymi sławą znakomitościami z siecią własnych restauracji, własnymi książkami kucharskimi i polecanymi przez siebie przepisami - a poziom ich życia znacznie przekraczał przeciętną. Tonino skorzystał z tego w znacznie większym stopniu, niż kiedykolwiek się spodziewałam.

Kiedy zaczął zarabiać naprawdę poważne pieniądze, kupił wielki dom na przedmieściach uroczej wioski Hertfordshire, dokąd wycofałam się w końcu, ostatecznie uciekając z Londynu. Ten dom wyglądał jak powieściowa wersja typowego wiejskiego dworu w Anglii - zbudowany ze starej, czerwonej cegły, zarośnięty bluszczem, otoczony ogromnym ogrodem, który krył się za wysokim murem. Mając do dyspozycji mnóstwo czasu, postanowiłam spróbować go uprawiać, tak jak wiele lat temu nauczyła mnie Babetta. Wiele godzin poświęciłam na przekopywanie dobrze przetworzonego nawozu i kompostu, a potem zasadziłam rośliny. Klimat był tu o wiele chłodniejszy niż we Włoszech, więc hodowałam pomidory w eleganckiej szklarni, którą Tonino kazał wybudować na moje urodziny. Każdej wiosny dodawałam kolejny kawałek gruntu, sadząc na nim drzewa owocowe i krzewy, żeby ziemia znów zaczęła dawać plony.

Czasami moja matka wsiadała do pociągu i przyjeżdżała w odwiedziny, ale ponieważ czuła się niezręcznie w towarzystwie Tonina, wolała odwiedzać mnie jedynie wówczas, gdy on akurat był zajęty pracą. Przez większość czasu zostawałam więc zupełnie sama, co zbytnio mi nie przeszkadzało. Dom został wyposażony w solidne zamki i system alarmowy, a we wsi mieszkało kilka zaprzyjaźnionych ze mną osób. Były wśród nich dwie mamusie ze szkółki jeździeckiej, które zawsze miały czas wpaść na kawę, i starsi państwo, wymieniający się ze mną sadzonkami. W tym otoczeniu czułam się całkiem bezpiecznie. Wiosną i latem spędzałam długie godziny na pracy w ogrodzie, jesień przeznaczona była na butelkowanie i wekowanie tego, co udało mi się wyhodować, zima zaś stanowiła dobrą porę na snucie planów.

Żyłam z dala od blasku reflektorów, które nieodmiennie skierowane były na Tonina. Ilekroć zjawiał się ktoś z prasy, żeby napisać artykuł o jego cudownym, uprawianym na naturalnych nawozach ogrodzie, Tonino pozował do fotografii w gumiakach, zajęty wykopywaniem ziemniaków albo zbieraniem do koszyka warzyw lub jajek, które znosiły nasze kury. Gdyby jakiś reporter przypatrzył się dokładniej, mógłby bez trudu zauważyć, że te gumiaki są prawie nowe i że pod paznokciami Tonina nie ma wiele mówiących ciemnych półksiężyców, świadczących, że ten ktoś zajmuje się ogrodnictwem. Ale to było nieważne, bo dziennikarze wyjeżdżali stąd z takim materiałem, na jakim im zależało - z obrazem sielskiego życia, które prowadzi na prowincji szef modnych restauracji, z wizją robionych w domu pikli i przetworów, sprzedawanych na miejscowym bazarze, ze smakiem groszku zbieranego osobiście przez celebrytę na lunch z pasta e piselli, z zapachem zakwasu chlebowego, jakim przesiąknięta była jego kuchnia... Nie wiedzieli tylko, że mniej więcej w godzinę po ich wyjeździe do City Tonino ruszy ich śladem, ponieważ nawet w niedzielne popołudnia miał szczelnie wypełniony kalendarz. A ja zostawałam, by spędzić kolejny tydzień w swoim ogrodzie.

Prawie zawsze znalazłam tam coś do roboty - trzeba było wyrywać chwasty, przycinać drzewka, doglądać sadzonek. Czasami zimową porą dostawałam zaproszenie, żeby wskoczyć w wyjściowe ciuchy i pojechać do Londynu na lunch z Toninem w jednej z założonych przez niego restauracji - na przykład w ekologicznym barze, który otworzył w Belgravii, gdzie znajdowała się półka szczelnie wypełniona moimi przetworami, które zostały starannie opisane moją własną ręką i wystawione tam na sprzedaż.

Oczywiście wówczas już ludzie wiedzieli, że jesteśmy razem. Guyon odkrył to wkrótce po mojej przeprowadzce na wieś, i kiedy tylko otrząsnął się ze zdumienia, od razu wyraził dezaprobatę, tak jak się spodziewałam.

- Dlaczego akurat Tonino? Dlaczego on? - dopytywał się.

- Sama nie wiem... Tak jakoś wyszło - odrzekłam wykrętnie.

- Spodziewałem się po tobie czegoś więcej - zauważył zirytowanym tonem. - A co z twoimi ambicjami? Zupełnie z nich zrezygnowałaś?

- Rzecz w tym, że wcale nie jestem pewna, czy naprawdę miałam jakieś ambicje - odparłam. - Na pewno miałam poczucie, że muszę koniecznie do końca przeżyć każdy moment, wycisnąć z życia tyle, ile się da. Ale tego nie da się osiągnąć, prawda? Może prawdziwa mądrość życiowa polega na tym, żeby być szczęśliwym z tym, co się zdobyło, zamiast wiecznie dążyć do czegoś nowego?

- No cóż, każdy ma w życiu swoje cele, zgadza się?

- Owszem i ja też je mam. W tym roku moim celem jest zasadzenie szparagów. Może uda mi się wyhodować więcej pomidorów, żebym mogła zrobić sos w butelkach, a Tonino sprzeda go później w swoim barze. Czy to nie wystarczy?

- Widać satysfakcjonuje cię życie na wolnych obrotach - zauważył Guyon. - Tam na wsi wszystko toczy się wolniej i czas płynie w zupełnie innym tempie.

Mówił zjadliwym tonem, ale ja pomyślałam, że takie życie bez pośpiechu jest dość wygodne i przyjemne.

- A co z twoją przyszłością? - nie dawał mi spokoju.

- Nie mam pojęcia - odrzekłam szczerze. - Zresztą, kto ma?

Nie wspomniałam, że mój układ z Toninem był tak samo tymczasowy jak przedtem. Niewiarygodne, ale jego rodzina nadal o niczym nie wiedziała. Starał się trzymać ich na długość ramienia i zniechęcał do wizyt w Londynie, mówiąc, że jest zbyt zajęty, żeby poświęcić im choć trochę czasu, a jeśli sam wybierał się do Włoch, ja zawsze zostawałam w Anglii, w swoim ogrodzie.

Traktował mnie czule w tych niedługich chwilach, kiedy mógł być ze mną, ale nie miałam zielonego pojęcia, co porabia w czasie, który spędzamy osobno. Szybko zrozumiałam, że dla niego przyszłość oznacza jedynie więcej pracy i kolejne sukcesy. Mimo nacisku, jaki na Tonina wywierała jego matka, nigdy nie zdarzyło się nam rozmawiać o małżeństwie i dzieciach, i przypuszczalnie wcale nie przyszłoby mi do głowy, że mogę pragnąć podobnych doświadczeń, gdyby pewnego dnia nie zaświtała mi myśl, że nie mam na to najmniejszych szans.

Jednak w moim życiu były pewne sprawy, w których Tonino nie uczestniczył, i nie mam na myśli wyłącznie zajmowania się ogrodem, moich przyjaciół na wsi ani nawet czasu spędzanego z Guyonem. Były inne rzeczy, o których nigdy nawet mu nie wspomniałam.

Dwa razy w miesiącu wsiadałam do pociągu jadącego do Londynu, żeby spotkać się z Charliem. Zwykle chodziliśmy do Regent Park Zoo albo któregoś z muzeów, a wszędzie zabieraliśmy ze sobą coś, co mogło zabawić dzieciaki.

Teraz Charlie miał ich dwoje - Grace i Mię - urocze, małe dziewczynki, którym starał się zaplatać warkoczyki równie zgrabnie, jak robiła to ich matka. Nie wyszło im z Mary, więc rozstali się, gdy Mia była jeszcze niemowlęciem. Co drugi weekend Charlie zabierał dziewczynki i starał się wypełnić im czas aż do ostatniej minuty różnego typu zajęciami. Nosił w teczce książeczki do kolorowania i lalki Barbie i znał słowa piosenek, które nigdy nie doczekały się recenzji w NME. Pod wieloma względami nadal był moim dawnym Charliem, kimś, przy kim mogłam czuć się zupełnie swobodnie. Poza tym podobała mi się myśl, że potajemnie spędzam z nim czas.

Kontaktowaliśmy się drogą mejlową; nowa wiadomość od niego zawsze podnosiła mnie na duchu. Łapałam się na tym, że włączam laptopa wyłącznie po to, żeby sprawdzić, czy w poczcie jest coś od niego. Zwykle polecał mi jakąś książkę, która jego zdaniem powinna mi się spodobać, albo film, którego nie wolno mi przegapić.

Od czasu do czasu pozwalałam sobie udawać, że te dwie dziewczynki są moje. Czesałam im włosy i nie prostowałam, jeśli ktoś brał mnie za ich matkę. Nazywały mnie ciocią Alice i gdy zdarzyło się nam przechodzić przez jakąś ruchliwą ulicę, zawsze trzymały mnie za rękę. Były takie słodkie i kochane. Bardziej zazdrościłam Mary tego, że je urodziła, niż związku, który łączył ją z Charliem.

Tonino raczej na pewno byłby szalenie zazdrosny, gdyby wiedział o naszych spotkaniach. Pewnie uznałby je za plamę na swoim nieskazitelnym, męskim honorze. Ja jednak wolałam nie stwarzać problemu, więc chociaż nie łączyło nas nic poza przyjaźnią, umówiliśmy się, że Charlie nie będzie do mnie telefonował.

Kiedy więc w pewien deszczowy, niedzielny ranek zadzwoniła moja komórka, odebrałam, niczego nie podejrzewając, i na dźwięk znajomego głosu podskoczyłam jak oparzona.

- Czego chcesz? - syknęłam.

- Właśnie kupiłem gazetę i zobaczyłem nekrolog matki Leili - powiedział Charlie. - Zmarła na jakąś rzadką chorobę krwi, której nikt wcześniej nie rozpoznał. Przepraszam, że dzwonię, ale pomyślałem, że pewnie chciałabyś wiedzieć.

Rozłączył się, a ja usiadłam na brzegu łóżka, sparaliżowana i pełna niedowierzania, że ktoś tak pełen życia mógł tak szybko odejść. Aurora, która tak kochała niebieskie przestworza i wszystkich wokół darzyła swoją wspaniałą wielkodusznością... Jej śmierć wydawała się szczególnie dotkliwą stratą. Nie spotkałyśmy się od tamtego pamiętnego lata w Villa Rosa, więc nie miałam okazji obserwować, jak się starzała. Zresztą może chodziło o to, że była tak bardzo podobna do Leili. Teraz czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg; okazało się nagle, że sprawy, które uważałam ze oczywiste, wcale takie nie są.

- Kto to był? - spytał Tonino lekko schrypniętym od snu głosem.

W niedzielę rano wylegiwaliśmy się w łóżku dłużej niż zwykle i jeszcze na wpół spał.

- Jeden z moich przyjaciół. Dzwonił, żeby powiedzieć, że matka Leili nie żyje. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.

- Idź i sprawdź w Google'u - zasugerował, nie otwierając oczu. - Przekonasz się, czy to prawda.

Zrobiłam, jak mówił, i okazało się, że w sieci jest już parę informacji na ten temat, co zapewne wiązało się z faktem, że Aurora była wybitną postacią w świecie sztuk pięknych, Leila zaś stała się znana jako autorka bestsellerów. Przeglądając artykuły, czułam, że należałoby coś zrobić. Leila została zupełnie sama, więc przynajmniej powinnam wysłać jej list albo kartkę.

Pół dnia spędziłam na układaniu tych paru słów, podczas gdy deszcz spływał po szybach, uniemożliwiając wyjście do ogrodu. Znudzony obserwowaniem moich starań Tonino w końcu wsiadł do pociągu zmierzającego do Londynu, ja zaś zostałam, by samotnie zmagać się z nawałem banalnych frazesów i wytartych do cna schematów kondolencji. Bardzo prawdopodobne, że Leila dostawała całe worki listów i mojego nigdy nie przeczyta, ale wciąż uważałam za istotne, żeby załatwić sprawę jak należy.

Wreszcie opisałam szereg własnych wspomnień z tamtego lata, spędzonego pod błękitnym, włoskim niebem: jak Aurora siedziała całe dnie na skałach przy sztalugach, jak próbowałyśmy ściągnąć ją do domu, żeby zjadła parę pierożków albo trochę makaronu, jak razem piłyśmy limoncello, patrząc na zachód słońca. Podpisałam się pod listem i poszłam na pocztę, by wrzucić go do skrzynki, zanim się rozmyślę. Co prawda nie miałam pojęcia, gdzie Leila teraz mieszka, ale na szczęście w internecie udało mi się znaleźć adres jej agentki, więc miałam nadzieję, że list zostanie przekazany.

Mniej więcej po miesiącu nadeszła odpowiedź, nabazgrana znajomym, pajęczym pismem. Czytając list, słyszałam w myślach głos Leili.

Kochana Alice!

Jak cudownie dostać od Ciebie list! Byłam tak przygnieciona własną żałobą i smutkiem innych ludzi, że czułam się zupełnie wykończona. Poza tym jest tyle przyziemnych spraw do załatwienia, kiedy ktoś opuszcza ten świat. Wręcz nie potrafię Ci powiedzieć, jaką ulgą było dla mnie usiąść na kilka chwil i czytając Twój list, oddawać się wspomnieniom. Jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie przeżyłam równie cudownego lata, choć od tamtej pory bywałam dość często w Villa Rosa.

Och tak, Villa Rosa... Jeszcze nie zdecydowałam, co zrobić z tą posiadłością. Sprzedać, wynająć, zatrzymać... Sama nie wiem. Chciałabym zasięgnąć rady mamy. Raz nawet zdarzyło się, że wybrałam numer jej komórki. To głupie, prawda? Alice, kiedyś byłaś dla mnie jak siostra. Teraz jestem sama i strasznie potrzebuję siostry. Może byś wróciła? Może przyjedziesz do Villa Rosa i pomożesz mi podjąć decyzję, co zrobić? Mogłabym zapytać innych ludzi, ale z jakiegoś powodu czuję, że powinnam zapytać Ciebie. Proszę, powiedz, że przyjedziesz.

Oczywiście przesyłam moc pocałunków

Leila

Jej list zupełnie mnie zaskoczył, bo spodziewałam się czegoś znacznie bardziej wymijającego. Poza wszystkim przecież przed wieloma laty potraktowałam ją naprawdę fatalnie. Zdarzały się chwile, zwłaszcza we wcześniejszym okresie, kiedy korciło mnie, żeby do niej zadzwonić, ale duma zawsze brała górę. A potem Leila zaczęła pisać książki, stała się sławna i na wszystko było już za późno. Gdybym wtedy próbowała się z nią skontaktować, mogłaby pomyśleć, że staram się zawłaszczyć część jej sukcesu.

Teraz Leila oferowała mi możliwość ponownego spotkania, ale przyjęcie propozycji oznaczało konieczność powrotu do Triento, a ja nie byłam pewna, czy jestem na to gotowa.

Było wiele powodów, żeby odmówić: komplikacje związane z mieszkającą tam rodziną Tonina, szaleństwo dalekiej podróży z kimś, kogo nie widziało się od dziesięciu lat, praca w ogrodzie, która zawsze zatrzymywała mnie w domu... Aż tu nagle doszłam do wniosku, że uważam ten wyjazd za całkiem słuszny.

Być może byłam już trochę znudzona i zrozumiałam, że moje życie musi nieco zboczyć z obranego kursu. Może zwyczajnie stęskniłam się za Leilą. Kto zresztą wie, czemu człowiek postępuje tak, a nie inaczej? W pewnej chwili zorientowałam się, że chwytam laptop, wystukuję adres mejlowy, który znalazłam w nagłówku listu Leili i wysyłam jej krótką wiadomość: „Okay, przyjadę”.

Raffaella

Ktoś otworzył bramę Villa Rosa i odsunął okiennice. Ze środka dobiegało brzęczenie radia, przed frontowymi drzwiami zaś stało wiadro z mopem. Tym razem sprzątanie przeprowadzano w pośpiechu. Zabrakło czasu, żeby powoli obudzić uśpiony dom, pomalować ściany i wygładzić wyszczerbione deski. Należało jedynie usunąć najgorszy brud, zamieść i umyć podłogi, a zmatowiałe sprzęty wyczyścić do połysku.

- Skąd tu się wzięło tyle kurzu? - Z sypialni na piętrze dobiegł głos Raffaelli. - W życiu się nie spodziewałam, że jeszcze kiedyś będę tu sprzątać - dorzuciła po chwili. - Porca la miseria, kiedy wreszcie nauczę się mówić ludziom „nie”?

Położyła na łóżkach świeżą pościel, a potem zeszła na dół i zatrzymała się w wejściu, bacznym wzrokiem oglądając zrujnowany ogród. Należało w niego włożyć mnóstwo ciężkiej pracy, a ona z pewnością nie nadawała się do takiej harówki. Mimo wszystko może uda jej się wygospodarować trochę czasu, żeby powyrywać chwasty z rabat, które znajdowały się najbliżej domu, oraz postawić przy ścianie kilka donic z nagietkami, co powinno ożywić nieco widok.

- Co za wstyd - mruknęła do siebie. - Prawdziwy wstyd.

Później zabrała wiadro i mop i ruszyła do kuchni, by zająć się podłogą.

Zgadzając się przygotować dom na przyjazd angielskiej pisarki, sądziła, że to kwestia zaledwie paru godzin. Była nawet zadowolona, że może wyświadczyć jej przysługę. Jednak całkiem zapomniała, co potrafią zrobić z domem lata zaniedbań i jak czas odbija się na wyglądzie nieużywanych pokojów, kiedy pleśń i wilgoć niszczą puste pomieszczenia.

Zaczynała poważnie się zastanawiać, czy w tym domu jest coś, co prowokuje ludzi do zostawiania go na pastwę losu. Tak, ściany wymagały odmalowania, a splątany ogród solidnego przeczesania grabiami. Ale nawet jeśli dom odzyska dawny urok, czy ktoś wreszcie zechce się o niego zatroszczyć?

Villa Rosa prawie się nie zmieniła od czasu, gdy Raffaella była dziewczyną. Po raz pierwszy zjawiła się tu jako młoda, niedawno owdowiała kobieta, która się zastanawiała, czy czeka ją w życiu jeszcze coś dobrego. Większość dni spędzała na gotowaniu dla Amerykanina, twórcy statuy Chrystusa, i pamiętała, jak czuła się oszołomiona wyglądem rzeźbiarza i jego znaczeniem. W ostatecznym rozrachunku dla nich obojga Villa Rosa stała się jedynie pewnym etapem, pełnym uroku łącznikiem pomiędzy jednym życiem a drugim. Zostawili za sobą ten okres życia tak samo jak każdy, kto tu mieszkał.

Raffaella pomyślała, że to miejsce zasługiwało na coś lepszego - na właściciela, który spędzałby tutaj kolejne letnie miesiące, kolejne następujące po sobie dni. Zmywając mopem grubą warstwę brudu z kuchennej podłogi i zastanawiając się, czy starczy jej czasu na wyczyszczenie piecyka, rozmyślała, jaka przyszłość czeka teraz ten dom.

Alice

Jaką ulgą było znów zobaczyć Villa Rosa! Oczyma wyobraźni widziałam zmiany, jakie mogły nastąpić w ciągu minionych lat, kiedy mnie tu nie było, ale wystarczyło jedno spojrzenie przez otwartą bramę i już wiedziałam, że wszystko wygląda tak jak dawniej.

Przyleciałam samolotem do Rzymu, stamtąd pojechałam pociągiem na południe, a ze stacji w Triento wzięłam taksówkę. Kiedy kierowca pokonywał kolejne zakręty prowadzącej brzegiem morza drogi, ja nie odrywałam wzroku od krajobrazu. W Villa Rosa czekała na mnie Leila, ale starałam się o tym nie myśleć. Przyglądałam się urwistym brzegom, które opadały warstwami ku morzu, i postrzępionym skałom, ukształtowanym w ciągu wieków przez impet fal. Wpatrując się w niezmierzoną przestrzeń wody i szeroko rozpostarte niebo, zatrzymywałam wzrok na tych wszystkich rzeczach, których istnienie dotąd mi umykało.

Kiedy taksówka zatrzymała się przed bramą, zerknęłam na domek, w którym niegdyś mieszkała Babetta. Była taką uroczą staruszką; zastanawiałam się, co się z nią stało. Z pewnością musiała umrzeć w ciągu tych długich lat, a jeśli tak, to miałam nadzieję, że śmierć przyszła do niej jako dobry przyjaciel.

A potem z domu wybiegła Leila, żeby mnie powitać. Zatrzymała się pod drzewem granatu, podczas gdy ja grzebałam po kieszeniach w poszukiwaniu kilku euro, żeby zapłacić za taksówkę. Jak zwykle była piękna, ale teraz jej uroda sprawiała wrażenie kruchej i delikatnej.

- Ciao, bella! - wykrzyknęła.

W tym okrzyku dostrzegłam ślad dawnej Leili, choć złudzenie szybko przeminęło. Smutek pozbawił ją barw i radości życia. Wręczając mi szklaneczkę limoncello popchnęła mnie lekko w stronę tarasu.

- Za nasze wspomnienia - odezwała się ledwo słyszalnym głosem.

Wyglądała na wyczerpaną. Miała ziemistą cerę, a ciemne włosy, poprzetykane teraz pasmami siwizny, sterczały sztywno wokół twarzy.

- Tak mi przykro - wyszeptałam.

Moje słowa zabrzmiały słabo i nieprzekonująco, ale cóż mogłam powiedzieć?

Odwróciła się do mnie.

- Właściwie to czemu jest ci przykro?

- Bo straciłaś matkę... Bo tak strasznie cię zawiodłam.

Zamyśliła się na chwilę.

- Uważam, że powinnyśmy już dać sobie z tym spokój, dobrze? Może wtedy uda nam się zapomnieć. Tylko powiedz mi, Alice, dlaczego. Dlaczego tak mnie zostawiłaś? Czemu odwróciłaś się do mnie plecami? Czy chodziło ci o tamtą sprawę z Luciem?

Wiedziałam, że wcześniej czy później musi paść to pytanie, a wciąż nie byłam gotowa, by na nie odpowiedzieć.

- Nie jestem pewna - odparłam niechętnie.

- Musiałaś przecież wiedzieć, że jesteś dla mnie szalenie ważna. - Leila wyraźnie nie potrafiła powstrzymywać negatywnych emocji. - Wiedziałaś, jak bardzo potrzebuję naszej przyjaźni.

Patrzyłam na nią, do głębi wstrząśnięta, i marzyłam, żeby tamtą sprawę na zawsze zamknąć w przeszłości, razem z tyloma innymi paskudnymi rzeczami, o których wolałam nie myśleć.

- A jednak mnie opuściłaś - zakończyła ze smutkiem.

- Wiem... I bardzo mi przykro.

- Nie musisz wciąż tego powtarzać. Jedyne, co chcę wiedzieć, to czemu tak zrobiłaś.

Bawiłam się szklaneczką limoncello, starając się wymyślić jakieś wiarygodne wyjaśnienie.

- Alice, powiedz mi, proszę - nalegała tym samym bezbarwnym, niepodobnym do dawnego głosem.

- Przypuszczalnie pomyślałam sobie, że skoro ja nie mogę mieć Lucia, to ty nie będziesz miała mnie - przyznałam w końcu.

- Więc chodziło o to, żeby mnie ukarać?

Ze wstydem skinęłam głową.

- Tak sądzę. A gdy już doszłam do wniosku, że postąpiłam głupio, było za późno, żeby się cofnąć.

- Kiedy wydałam pierwszą książkę, byłam pewna, że spróbujesz nawiązać ze mną kontakt - powiedziała z zadumą. - Ta powieść była o nas... W pewnym sensie to był mój list do ciebie. Ale może ty wcale jej nie przeczytałaś?

- Przeczytałam. Czytałam wszystko: twoje powieści, wywiady w gazetach i czasopismach... Naprawdę wszystko.

- A mimo to nie zadzwoniłaś.

- Wtedy tak dobrze ci szło, iż nie sądziłam, że w ogóle może to mieć dla ciebie jakieś znaczenie.

Leila zaśmiała się z goryczą.

- Wiesz, moja matka zupełnie nie mogła tego pojąć. Do końca uważała, że musiałam wyrządzić ci jakąś straszną krzywdę. Tłumaczyłam jej, że poszło o Lucia, ale nie chciała wierzyć. Ciągle pytała, co jeszcze mam na sumieniu i co tak naprawdę się wydarzyło? Mówiła, że to musiała być moja wina, bo przecież Alice nie należy do osób, które zrywają z kimś bez powodu.

Każde słowo Leili tylko pogarszało mój i tak nie najlepszy nastrój.

- Dlaczego chciałaś, żebym tu przyjechała? - zapytałam. - Czy po to, żeby przeprowadzić ze mną tę rozmowę?

- Nie, oczywiście, że nie! - Wyciągnęła rękę i musnęła lekko mój łokieć. Palce miała zimne od trzymania szklanki wypełnionej lodem. - Tak jak napisałam w liście, zawsze czułam się tak, jakbyśmy były siostrami. A teraz zostałam zupełnie sama. Mama odeszła, mam mnóstwo kochanków, ale nie mam męża ani żadnej rodziny. Potrzebuję siostry, Alice. Naprawdę, bardzo potrzebuję.

- I wybrałaś właśnie mnie? Chcesz mi wybaczyć, że tak się zachowałam, choć ja nie potrafiłam ci wybaczyć romansu z Luciem?

- Tak - odparła z prostotą.

- Wiesz chyba, że nasza przyjaźń już nigdy nie będzie taka jak przedtem. Obie jesteśmy teraz całkiem inne.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. - Nie wiesz, że przez te wszystkie lata od czasu do czasu dzwoniłam do Charliego, żeby się dowiedzieć, co u ciebie słychać.

- Przecież nigdy go nie lubiłaś - zaprotestowałam. - Zawsze złościło cię, że związałam się z kimś takim jak on.

- Och, nie wiem, może trochę złagodniałam? - Leila wzruszyła ramionami. - W sumie Charlie okazał się bardzo przydatny, bo dzięki niemu przez te wszystkie lata mogłam wiedzieć, co się z tobą dzieje.

Przeżyłam szok na wieść, że kontaktowali się za moimi plecami.

- W takim razie pewnie wiesz, że związałam się z Toninem? - zapytałam.

Skinęła głową.

- Tak. Chociaż Charlie uważa, że wcale nie jesteś z nim szczęśliwa. Mówi, że tkwisz w tym związku, bo tak ci łatwiej. Zresztą tak naprawdę to nie bardzo chciał o tym rozmawiać.

Zapomniałam, że nie można okłamać ludzi, którzy dobrze cię znają; z łatwością potrafią obedrzeć cię z pięknych pozorów, stworzonych na pokaz i wydobyć z ukrycia te fragmenty twojego „ja”, które człowiek chciałby schować przed całym światem. Ta myśl wcale mi się nie spodobała.

- Mieszkam w przepięknym domu i przez całe dnie robię tylko to, co lubię - odparłam, żeby się bronić. - Każdy chciałby mieć takie kłopoty.

Leila znów się uśmiechnęła.

- Nieważne. Wypij jeszcze jedną szklaneczkę, a potem pójdziemy do środka, żeby coś zjeść. Tak, ugotowałam coś specjalnie dla ciebie, choć nie obiecuję, że zdołałam ci dorównać.

Gdy atmosfera nieco złagodniała, nareszcie mogłam rozejrzeć się dookoła. Dopiero teraz dostrzegłam, że Villa Rosa wyraźnie przybladła. Dom pilnie wymagał odmalowania, położone zaś na tarasach ogrody zarosły niezbieranymi karczochami, które rozkwitły, zmieniając się w szkarłatne osty, a niesforny gąszcz krzaków pomidorów rozrastał się swobodnie, gdzie tylko chciał.

- Jaka szkoda - mruknęłam. - Babetcie na pewno byłoby przykro, że jej ukochany ogród warzywny tak strasznie zdziczał. Dobrze, że jej już nie ma i tego nie widzi.

Leila rzuciła mi przenikliwe spojrzenie.

- Babetta? Przecież ona nigdzie nie wyjechała! Sama nie wiem, co musiałabym zrobić, żeby ją wykurzyć z tego małego domku.

- Naprawdę? Więc staruszka jeszcze żyje? - nie mogłam w to uwierzyć. - Chyba musi mieć teraz ze sto lat!

Leila się roześmiała.

- Nie mam pojęcia, ile ma, bo mi się nie zwierzała. Wiem jedynie, że jeździ tą starą vespą i szaleje na drodze wzdłuż wybrzeża jak jakaś wariatka. Jest z tego znana. Zdarza się, że wkłada tego starego psa, Błękitka, do koszyka, który nosi na plecach, i pędzi na złamanie karku. To dopiero jest widok!

- Chyba żartujesz!

Pokręciła głową.

- Wcale nie. Chciałabym, żeby to był żart. Powinnaś tam pójść i ją odwiedzić. Na pewno się ucieszy.

Myśl, że Babetta wciąż mieszka w sąsiedztwie, w dziwny sposób dodała mi otuchy. W takim razie może nie wszystko się zmieniło przez te lata?

Weszłyśmy do środka dopiero wtedy, gdy słońce zniknęło za horyzontem, a różowy poblask na niebie przybladł. Leila przygotowała lekką kolację - delikatne filety z białej ryby, pieczone w folii razem z kaparami, skropione oliwą z oliwek i sokiem z cytryny, oraz miskę ostro doprawionej sałaty i koszyk z pieczywem, które podgrzała w piecyku.

- Wspaniałe jedzenie - zachwyciłam się. - Proste, ale wyśmienite.

Zmarszczyła nos.

- Niestety, nie mogę przypisać sobie tej zasługi. Raffaella powiedziała mi, co mam zrobić.

- Raffaella? - Znów ogarnęło mnie zdumienie. - Często ją widujesz?

- Tak, bez przerwy tu przyjeżdża. Zaopiekowała się Babettą, kiedy umarł jej mąż. To jej wina, że starsza pani zasuwa tą vespą.

- Jak wygląda Raffaella? - dopytywałam się. - Czy nadal jest taka piękna jak przedtem?

- O tak - przytaknęła Leila. - Moim zdaniem ona będzie piękna aż do śmierci.

Wbiłam wzrok w swój pusty talerz.

- Chętnie znów się z nią spotkam.

- Jestem pewna, że Raffaella także będzie chciała cię zobaczyć, skoro jesteś z jej synem.

- Ale przecież ona o niczym nie wie! - zawołałam z pośpiechem.

Leila zrobiła zawstydzoną minę.

- Hmm, niestety wie. I to z mojej winy. Kiedy dowiedziałam się o was od Charliego, przypadkiem wspomniałam o tym w rozmowie z Raffaellą. Nie miałam pojęcia, że to sekret.

- Nic nie rozumiem. Skoro ona wie, to czemu nigdy nie powiedziała ani słowa Toninowi?

- Może poczuła się urażona? Albo wściekła? Jeśli chodzi o Raffaellę, to trudno coś powiedzieć. Zresztą zdaje się, że ona i Tonino rzadko ze sobą rozmawiają. Raffaella mówi, że on jest tak zajęty prowadzeniem biznesu, że nie ma czasu do niej dzwonić.

Przytaknęłam.

- Naprawdę tak jest.

Kusiło mnie, żeby zapytać o Lucia; było zupełnie niemożliwe, żebym nie chciała wiedzieć, czy wciąż robi pizzę, czy nadal jest przystojny, czy wciąż jest sam... Ale nie mogłam się zmusić, żeby przyznać się przed samą sobą, że wciąż o nim myślę. Skierowałam więc rozmowę na bezpieczne tory, prosząc Leilę, żeby opowiedziała mi coś więcej na temat Babetty.

- Moja matka zgodziła się, żeby nadal mieszkała w tamtym domku, a w zamian zajmowała się ogrodem i psem - mówiła Leila. - Chociaż teraz Babetta jest za stara, żeby robić coś więcej poza zamiataniem ścieżek. Zajmuje się tym przynajmniej przez godzinę dziennie i udaje, że nie widzi, jak wygląda ogród. Mimo to nigdy się nie odważyłyśmy z mamą zatrudnić kogoś z zewnątrz, żeby zrobił tam porządek. Babetta pewnie ciężko by to przeżyła.

- Ja chętnie się tym zajmę - zaproponowałam od razu. - Mogę uporządkować ogród, skoro już tu jestem. I tak będziesz musiała komuś zapłacić, żeby zajął się tym w dłuższej perspektywie. Ogrody są strasznie uparte. Wystarczy, że na chwilę zostaną bez opieki, a już zaczynają żyć po swojemu.

- Naprawdę mogłabyś się tym zająć? - Leila wyraźnie się odprężyła. - To zupełnie mnie przerasta. Wystarczy mi sama świadomość, że wszystko dziczeje, i już mam ochotę schować się w domu.

Roześmiałam się.

- Tak, znam to uczucie.

Teraz było nam o wiele łatwiej rozmawiać. Leila przyniosła wielki talerz serów, orzechów i pokrojonych w cienkie plastry owoców i postawiła na stole pomiędzy nami. Przyjemnie było tak siedzieć i gawędzić, pojadając ser. Czułam, że mój nastrój wyraźnie się poprawia.

Ale potem przypomniały mi się pewne sprawy, które czekały na mnie poza bramami Villa Rosa i którym wkrótce będę musiała stawić czoło: gniew Raffaelli, urok Lucia... Tyle komplikacji. Lepiej ukryć się tutaj pomiędzy wybujałą trawą i splątanymi chwastami na tak długo, jak tylko będzie to możliwe.

Babetta

Babetta zdecydowała, że włoży żałobny strój dla uczczenia pamięci angielskiej artystki, choć w żaden sposób nie była z nią spokrewniona. Jednak tamta kobieta dobrze ją traktowała, więc publiczne okazanie pewnego szacunku wydawało się całkiem uzasadnione. Być może udałoby jej się wbić w stare czarne suknie, które nosiła po śmierci Nunzia. Jeden szew tu i tam i na pewno jakoś wytrzymają. Babetta wiedziała, że w obecnych czasach młodzi ludzie nie zawracają sobie głowy właściwym strojem w okresie żałoby, ale nie widziała powodu, żeby cokolwiek zmieniać w swoich przyzwyczajeniach.

Strząsając kurz z czarnych ubrań, pomyślała z nadzieją, że pewnie wkłada je po raz ostatni. Zostało już tak niewiele osób, o które mogła się troszczyć. Tylko jej córka, ukochane wnuczki, bliźniaczki urodzone wyłącznie dzięki wysiłkom lekarzy, oraz Raffaella, bo dla Babetty niemal należała do rodziny. Z pewnością jednak one wszystkie ją przeżyją.

Oczywiście nie znaczyło to, że Babetta myślała już o śmierci. Prawda, co roku ciało sprawiało jej coraz większe dolegliwości, kręgosłup osłabł, a plecy wygięły się lekko w łuk, jakby zawsze pochylała się nad skrawkiem ziemi, który wymagał wypielenia. Ale odkąd Raffaella nakłoniła ją do korzystania z vespy, Babetta poczuła się jak znacznie młodsza kobieta zamknięta w starszym ciele; kobieta, która lubi jazdę bez kasku, żeby wiatr rozwiewał jej włosy, i mknie na skuterze najszybciej, jak się da, wyłącznie dla przyjemności szybkiej jazdy. Dzięki temu czuła się znacznie swobodniejsza niż kiedykolwiek przedtem.

Zmiany, jakie dokonały się w jej życiu, stanowiły dla niej samej wielkie zaskoczenie. Teraz każdy dzień przynosił jakieś drobne radości. Zazwyczaj codziennie rano Babetta jechała na dół, do portu, i spędzała godzinkę lub dwie w trattorii, udając że pomaga Raffaelli. Mogła pokroić na cienkie plasterki nieduży kawałek prosciutto albo rozstawić naczynia na kilku stolikach, ale głównie zajmowała się piciem kawy i jedzeniem tego, co postawił przed nią Ciro. Lubiła próbować nowych potraw i chętnie wyrażała swoją opinię na ich temat.

Popołudniami zamiatała liście ze ścieżek w Villa Rosa i z przyjemnością obserwowała, jak chwasty kolonizują warzywny ogród. Kiedyś palce by ją swędziały, żeby powyrywać zielsko z korzeniami, ale teraz uważała, że nie ma sensu. To tylko mogło sprowokować je do walki o odzyskanie straconego terenu. Poza tym żywotność chwastów kryła w sobie swoiste piękno; było coś fascynującego w ich niespożytej bujności, w sposobie, w jaki rozprzestrzeniały się tak szybko i tak obficie.

Czasami Babetta wtykała w ziemię parę sadzonek, a potem o nich zapominała. Po paru tygodniach odnajdywała je przypadkiem, zaplątane w zielsko. Zresztą, czy to miało znaczenie? Pomidory i tak dojrzeją, nawet jeśli krzaki nie wyrosną proste i wysokie, a pomiędzy chwastami zawsze da się zebrać garść ziół, żeby zawieźć je Raffaelli. Ogród mógł zdziczeć, lecz wciąż zaskakiwał ją swą płodnością.

Kiedy już czuła się usatysfakcjonowana wyglądem ścieżek, lubiła wsiąść na skuter i znowu jechać do Triento. Najczęściej po to, żeby wypić kawę w swoim ulubionym barze, a potem odpocząć na ławeczce Silvany przed piekarnią. Stara kobieta odeszła już wiele lat temu, przegrywając walkę o życie z surowością długiej zimy, ale ludzie nadal przysiadali na jej ławce, żeby odpocząć i wymienić się ploteczkami, tak jak zawsze robili. Babetta była zdziwiona, że uczestniczenie w tym rytuale sprawiało jej prawdziwą przyjemność.

Świat zmieniał się w szaleńczym tempie, albo przynajmniej tak jej się wydawało. Ludzie pragnęli rzeczy, które dotąd nie były im potrzebne, a mimo to Triento nie różniło się wiele od dawnego miasteczka, jakie zapamiętała z czasów młodości. Na straganach i w salumerii widziała wciąż te same twarze, postarzałe i pomarszczone, ale znajome. Ludzie gotowali takie potrawy jak zawsze i bawili się tam, gdzie wcześniej. Wiosna to była la festa, pokazy sztucznych ogni, muzyka i jarmark Cyganów. W lecie tłumy ciągnęły na plażę. W zimie wszyscy zbierali się w domach, przy kominkach. Życie toczyło się wciąż w tym samym rytmie.

A kiedy dobiegało końca, zawsze zostawało paru starych przyjaciół, którzy wdziewali czarne stroje, żeby w godny sposób opłakiwać stratę.

Alice

Przez chwilę leżałam zdezorientowana. Nie rozpoznałam pomalowanych na biało ścian ani spłowiałej starej kołdry, którą na siebie naciągnęłam. Dopiero po kilku sekundach przypomniało mi się, że jestem w Villa Rosa, w tym samym pokoju, w którym spałam kiedyś podczas tamtych, dawno minionych letnich miesięcy.

Leila i ja siedziałyśmy aż do późnej nocy, pijąc i rozmawiając. Osuszyłyśmy parę butelek miejscowego czerwonego wina, ale nie mogło być ono bardzo mocne, ponieważ spałam całkiem dobrze i obudziłam się bez charakterystycznego, głuchego dudnienia w głowie.

Pierwszą rzeczą, jakiej potrzebowałam, była kawa - gęsta i mocna, zgodnie z upodobaniami Włochów. Poza tym przyszło mi na myśl, że może należałoby zadzwonić do Tonina. Był wściekły, że tu przyjechałam. W jego oczach równało się to złamaniu jakiejś niewypowiedzianej obietnicy. Trudno mi było sobie wyobrazić, co powie Tonino, kiedy się okaże, że jego rodzina od dłuższego czasu wie o naszym związku, więc łatwo przekonałam samą siebie, że o wiele lepiej będzie oznajmić mu o wszystkim już po powrocie do Londynu.

Leila wciąż leżała w łóżku, a w całym domu panowały cisza i półmrok. Cichutko przeszłam do kuchni, starając się nie robić hałasu; sińce pod oczyma Leili jasno wskazywały, że ostatnio miała poważne problemy ze snem.

Kiedy już wypiłam kawę, wymknęłam się z domu i przeszłam przez bramę Villa Rosa. Leila rozbawiła mnie swoim opowiadaniem o Babetcie, która pędzi na starej vespie drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża, a poza tym już się nie mogłam doczekać spotkania ze staruszką.

Być może istnieje punkt, po którym proces starzenia nie postępuje. Tyle lat minęło, odkąd widziałam po raz ostatni Babettę, ale w jej wypadku upływ czasu prawie nie miał znaczenia. Może była bardziej pomarszczona, a jej plecy nieco mocniej się przygarbiły, ale gdy ujrzała mnie na progu, uśmiech rozjaśnił jej twarz, tak jak zawsze.

Słyszałam dobiegające z kuchni szczekanie starego psa. Błękitek był już zbyt leniwy i nie zamierzał z byle powodu wyłazić ze swojego koszyka. Babetta poprowadziła mnie przez swój niski salon i usadowiła na fotelu przy ogniu, do którego dołożyła parę świeżych polan, żeby nieco złagodzić chłód wiosennego poranka.

Wymruczała coś w języku, którego nadal nie mogłam zrozumieć, i zniknęła za drzwiami. Gdy wróciła, niosła przed sobą tacę, a na niej filiżanki z kawą i talerzyk biskwitów, które bez wątpienia sama upiekła.

Przez chwilę coś mówiła do mnie, ja zaś uśmiechałam się, kiwając głową, jakbym wszystko rozumiała. Potem skinęła, żebym wyszła z nią na taras i po schodkach do ogrodu.

Stareńka vespa stała w szopie, zbudowanej byle jak z arkuszy blachy falistej. Babetta wyprowadziła skuter i zaprosiła mnie gestem, żebym za nią usiadła.

Próbowałam odmówić, gwałtownie kręcąc głową, ale nie dawała za wygraną, tylko z uporem klepała podarte skórzane pokrycie na tylnym siedzeniu.

- Andiamo, andiamo - powtarzała, a ja przypomniałam sobie, że zawsze trudno mi było się z nią sprzeczać.

Skuter szarpnął i po chwili przy akompaniamencie rozpaczliwego wycia silnika pędziłyśmy drogą w górę; jeśli nawet Babetta słyszała moje protesty, to najwyraźniej postanowiła je zignorować. Z determinacją parła naprzód, nie zważając na klaksony samochodów i wściekły ryk ciężarówek, ze świstem przelatujących obok nas. Panorama morza rozmazywała się przed moimi oczyma, ponieważ skuter wciąż podskakiwał na wybojach; nagle bez ostrzeżenia zanurkowałyśmy w dół, w stronę portu.

Zdołałam złapać oddech dopiero wtedy, gdy vespa zwolniła i zatrzymała się przy krawężniku. Rozejrzałam się dookoła. Niewiele się zmieniło. Na przystani cumowały te same zdezelowane kutry, wepchnięte pomiędzy smukłe sylwetki jachtów, port otaczały te same kafejki i butiki, a na samym końcu cypla znajdowała się trattoria Riccich z łopoczącymi na wietrze parasolami, tyle że teraz parasole były czerwone, a nie niebieskie.

Babetta skierowała mnie w tamtą stronę, ciągnąc za rękę i jednocześnie popychając ramieniem. Oczywiście opierałam się, ale wszelki protest wydawał się bezcelowy. Pozwoliłam więc, żeby wlokła mnie w stronę czerwonych parasoli, ponieważ wiedziałam, że w końcu i tak musi dojść do tego spotkania.

- Raffaella! - wykrzyknęła staruszka. - Raffaella!

- Och, to ty, Babetta. - Usłyszałam ze środka jej głos.

Zza drzwi sączył się słodkawy zapach smażonej cebulki, a przy wejściu stały kartony ze świeżymi karczochami. Raffaella wyszła z kuchni, z uśmiechem wycierając ręce w fartuch. Na mój widok zamrugała raz i drugi, ale szybko odzyskała zimną krew.

- Alice! To naprawdę ty?

Wciąż była niezwykle piękna, tak jak zapewniała Leila. Jej włosy stały się zupełnie srebrne, lecz nadal nosiła je długie do ramion; cera wydawała się bez skazy, a figura nie straciła dziewczęcych kształtów. Tonino w niczym jej nie przypominał - starszy syn odziedziczył swoją spokojną urodę po ojcu.

- Tak, to naprawdę ja - odparłam, wciąż trzymając się parę kroków za Babetta, jakbym się obawiała, że nie jestem tu mile widziana.

Raffaella uśmiechnęła się i podeszła bliżej, żeby ucałować mnie w oba policzki, jednocześnie wołając Cira, żeby przyszedł i zrobił to samo. A potem zapadła nieprzyjemna cisza, kiedy stanęłyśmy naprzeciw siebie.

Nieświadoma wiszącego w powietrzu napięcia Babetta przerwała milczenie potokiem szybkich, podekscytowanych słów.

- Mówi, że przywiozła cię tutaj, żebym przetłumaczyła to, co chce ci powiedzieć - wyjaśniła Raffaella.

- Co chce mi powiedzieć?

- Że jej mąż, Nunzio, umarł już dawno temu i teraz jest całkiem sama; że zastanawia się, czym byłaś tak bardzo zajęta, żeby nie odwiedzać nas przez tyle lat. Pyta, czy jesteś szczęśliwa, czy wyszłaś za mąż, czy masz dzieci? Co mam jej powiedzieć?

- Nie, nie wyszłam za mąż... - zająknęłam się. - I nie mam dzieci.

Raffaella zmarszczyła brwi.

- Dobrze o tym wiem - odezwała się tonem przeznaczonym jedynie dla mnie. - Ale nie rozumiem dlaczego.

- Po prostu jest, jak jest - odpowiedziałam. - Trudno to wytłumaczyć.

- Ale to ty tego nie chcesz, czy tak? - dociekała.

- Ja... I Tonino... - zaczęłam z wahaniem, ale Babetta przyszła mi z pomocą, wyrzucając z siebie kolejny potok słów. Pogładziła mnie przy tym po policzku, zupełnie jakbym wciąż była małą dziewczynką.

- Mówi, że cieszy się, że wróciłaś - przetłumaczyła Raffaella. - Jest wiosna, najlepsza pora na pracę w ogrodzie, więc ma nadzieję, że zostaniesz, żeby jej pomóc. Więc powiedz mi, jak długo zamierzasz zostać? Znów do końca wakacji?

- Nie wiem na pewno - powiedziałam. - Na pewno tak długo, jak długo Leila będzie mnie potrzebować. Ale nie sądzę, żebym mogła spędzić tu całe lato. Ostatecznie mam teraz swój własny duży ogród, którym wiosną też trzeba się zająć.

- Chciałabym kiedyś go zobaczyć. - Raffaella rzuciła mi znaczące spojrzenie. - Ale o tym pomówimy innym razem. Teraz wejdźcie do środka, bo wyraźnie zanosi się na deszcz. Dam wam zaraz coś do picia i poczęstuję ciasteczkami, które Ciro upiekł dziś rano. No, chodźcie, chodźcie!

Wewnątrz wszystko wyglądało po staremu. Wciąż czułam się tak, jakbym weszła do czyjegoś domu. Ciro zajęty był gotowaniem, więc usiadłyśmy we trzy przy stoliku w pobliżu kuchni, żeby przeczekać deszcz. Po chwili wstałam, bo korciło mnie, żeby zajrzeć do Cira, i z radością się przekonałam, że na mój widok uśmiechnął się i skinął głową, a potem uniósł pokrywki z kilku rondli, żebym mogła poczuć zapach bulgoczących sosów.

- Widzę, że nadal jesteś kucharką - zauważyła Raffaella.

- Och, właściwie to nie. Nie pracuję już w restauracjach. Nie zajmuję się tym od lat.

- Tak, ale nadal jesteś kucharką. Przecież to widać. - Znów spojrzała na mnie w taki sposób, iż wiedziałam, że to miało coś znaczyć.

Z ulgą wyszłam z trattorii, gdy tylko przestało padać. Nie przeszkadzała mi nawet perspektywa kolejnej przejażdżki z Babettą. Tym razem prowadziła znacznie ostrożniej, a nawet od czasu do czasu odwracała do mnie głowę, żeby coś tam paplać; najwyraźniej nie obchodziło jej, czy cokolwiek zrozumiem. Raz czy dwa usłyszałam imię Raffaelli, a także Lucia. Za każdym razem, wspominając o nim, cmokała z dezaprobatą, ale i tak nie miałam zielonego pojęcia, co chciała mi powiedzieć.

Gdy dojechałyśmy do Villa Rosa, Leila była już całkiem przytomna i gotowa wstać z łóżka. Poszłam prosto do kuchni, żeby ugotować wielką misę spaghetti, które miało wystarczyć dla nas trzech. Znalazłam w lodówce jakąś ostrą kiełbasę, nadającą się do sosu.

Podczas posiłku Leila próbowała rozmawiać z Babettą, ale zacinała się tak często, że nawet ja zrozumiałam co nieco z ich konwersacji. Zdaje się, że głównie rozmawiały o psie. Nagle w oczach Leili pojawiły się łzy; szybko porwała leżącą obok talerza serwetkę, żeby je osuszyć.

- Co się stało? - zapytałam, wstrząśnięta tą nagłą zmianą nastroju.

- Czy zastanowiłaś się, czemu Babetta jest ubrana na czarno, łącznie z szalem na głowie?

- Nie, właściwie to nie...

Sądziłam, że we Włoszech wszystkie stare kobiety zawsze ubierają się na ciemno.

- Właśnie mi powiedziała, że nosi żałobę, bo chce w ten sposób okazać szacunek mojej matce... Och, Alice, ta staruszka znalazła sposób, żeby wyrazić smutek po śmierci mamy, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że ona odeszła. Co mam teraz zrobić? - Leila ukryła twarz w dłoniach. - Jak mam sobie poradzić z tym wszystkim?

- Zostanę z tobą - obiecałam bez zastanowienia, ale naprawdę tak myślałam. - Zostanę tak długo, jak długo będę ci potrzebna.

Babetta

Babetta obserwowała, jak mała Angielka wyrywa chwasty w ogrodzie; pracowała z taką pasją, jakby chciała wyładować długo powstrzymywany gniew na wszystkim, co tam rosło. Zdecydowanym ruchem obcinała opadające zbyt nisko gałęzie, w brutalny sposób obchodziła się ze zbitą gęstwiną pnączy i poskramiała wszędobylskie zielsko, które zarosło grządki warzywne. Choć nie prosiła o pomoc, Babetta przyszła do niej, żeby zbierać wyrwane chwasty i układać je w stos w niżej położonej części ogrodu. Mogła znaleźć sposób, by nauczyć się jakoś żyć z tym zielskiem, ale nie żałowała, kiedy znalazło godnego siebie przeciwnika.

Ta druga, Leila, przez większość czasu trzymała się z boku. Babetta wiedziała, że pewnie siedzi przy kuchennym stole i uderza w klawiaturę, a pies śpi u jej stóp. W ten sposób spędziła kilka ostatnich tygodni, odrywając się od pracy jedynie po to, by pójść na spacer na skały albo poleżeć w łóżku, jeśli akurat padał deszcz. Babetta zauważyła także, że Leila zaczęła nosić żałobę. Blada cera dziewczyny wydawała się jeszcze bledsza na czarnym tle.

Dziś, kiedy zapadnie zmrok, obie Angielki pójdą razem z nią, aby popatrzeć, jak podpala stos. Dookoła ułoży suche gałązki, żeby ogień mógł łatwo je pochwycić, a gdy płomienie dotrą do zielonych gałęzi, w nocne niebo wystrzelą snopy iskier. Zapach dymu wciśnie się w ubrania i włosy, zwrócone do ogniska twarze zaróżowią się od gorąca, choć plecy nadal pozostaną zimne.

Później, już po wszystkim zasiądą razem do kolacji, jak robiły przez większość wieczorów. Być może przyjedzie Raffaella, przywożąc na spróbowanie jedną ze swoich smakowitości, która została z lunchu.

Przez wszystkie lata spędzone w samotności Babetta odzwyczaiła się od patrzenia na ludzkie twarze, a mimo to potrafiła wyczuć zmianę, jaka zachodzi w tej małej Angielce, ilekroć ta znajdzie się w pobliżu Raffaelli. To nie było nic rzucającego się w oczy - lekkie zesztywnienie ramion, nieznaczne napięcie na twarzy, jakby Alice zbierała się w sobie.

Dziś wieczorem, kiedy zapłonie ogień, a one we cztery staną dookoła, blask ogniska oświetli wszystkie twarze. Babetta pomyślała, że może uda jej się zaobserwować coś, co widziała już tyle razy - z pewnością nadszedł czas, by prześladujący tę dziewczynę smutek wypalił się do cna, tak jak chwasty rzucone na stos pogrzebowy.

Alice

Zawsze lubiłam ogniska. Ich widok przypominał mi czasy, kiedy byłam bardzo mała, a mój tata w noc Guya Fawkesa rozpalał ogień na trawniku z tyłu domu. Pozwalano mi jedynie przyglądać się mu z okna sypialni, ponieważ mama panicznie się bała, żeby gorące płomienie nie wyrządziły mi krzywdy; w ten sposób starała się chronić swoje jedyne dziecko. Stałam przy parapecie od samego początku aż do końca i patrzyłam, jak ogień wybucha jasnym płomieniem, a potem przygasa, zmieniając się w popiół, który jeszcze długo iskrzył się jak drogocenny klejnot.

Jednak Babetta wydawała się o wiele bardziej podekscytowana czekającym nas ogniskiem niż ja, o ile to możliwe. Zgromadziła na wielkim stosie wszystkie chwasty, które wyrwałam z grządek w ogrodzie, i najwyraźniej zaplanowała coś w rodzaju przyjęcia. Nawet wyciągnęła z zakamarków piwnicy zakurzoną butelkę brandy, żeby koniecznie wznieść z nami toast.

- To pewnie jakiś samogon i jak go wypijemy, to stracimy wzrok - ostrzegła Leila, gapiąc się na splątaną masę gałęzi i zielska. - Jak myślisz, czy to w ogóle da się zapalić?

Według mnie Leila przypominała zbyt długo odgrzewane danie, z którego uszedł już cały zapach i pikantny smak.

Często zostawiałam ją samą, żeby pisała, ponieważ nie bardzo było wiadomo, o czym możemy rozmawiać. Dawna Leila traktowała życie z przymrużeniem oka; obecna myślała jedynie, jak się przed nim ukryć.

- Zawsze można użyć tej brandy jako rozpałki - zażartowałam.

Leila nawet się nie uśmiechnęła.

- Wciąż się obawiam, że masz zamiar mnie porzucić, Alice - powiedziała niskim głosem, w którym brzmiało napięcie. - Budzę się co rano z myślą, że zaraz zobaczę, jak pakujesz walizki.

- Przecież ci powiedziałam, że zostanę, prawda?

- Na całe lato?

- Tak... Jeśli będziesz mnie potrzebować.

Leila spojrzała na mnie z dziwnym uśmiechem i zaczęła krążyć wokół stosu, najpierw normalnym krokiem, a potem w szaleńczych podskokach. Nagle ogarnęła ją dzika energia, choć przed chwilą wydawała się całkiem bez sił.

- Wypełnijmy cały dom! - wołała, obiegając nierozpalone jeszcze ognisko. - Zaprosimy przyjaciół z Anglii, będziemy urządzać imprezy i robić mnóstwo hałasu! Namów Tonina, żeby przyjechał. I niech przyjedzie Charlie, najlepiej razem z dziewczynkami. I Guyon także, jeśli chcesz.

- Jesteś pewna? - Ta nieoczekiwana zmiana zupełnie mnie zaskoczyła. - A co z twoim pisaniem? Czy nie potrzeba ci do tego ciszy i spokoju?

- Nie, teraz potrzebuję wyłącznie wrzawy. - Podniosła głos. - Potrzebuję ludzi... Hałasu... Życia!

- Leila?

- Nie patrz na mnie w taki sposób. Nie chcę być wiecznie smutną kobietą, która nosi czarne ciuchy i cierpi w milczeniu. Mam tego powyżej uszu. Więc dziś, kiedy zapłonie ognisko, urządźmy sobie imprezę z prawdziwego zdarzenia, tak jak chciała Babetta. Chodź, nałożymy grubą warstwę makijażu i spryskamy się perfumami. Będziemy pić, śpiewać i krzyczeć. Jaka szkoda, że nie mamy sztucznych ogni... Może Babetta wie, gdzie można je kupić.

Przez chwilę zastanawiała się nad czymś, potem uśmiechnęła od ucha do ucha i w lekkich podskokach pomknęła przez trawnik, a stary pies starał się dotrzymać jej kroku. Kilka chwil później ujrzałam ją z Babettą, jak jechały vespą drogą w górę. Muszę przyznać, że tamta słaba, smutna Leila działała mi na nerwy, ale kobieta, w którą tak nagle się przeistoczyła, budziła we mnie strach.

Wróciły mniej więcej godzinę później, taszcząc wielkie pudło i szepcząc coś do siebie konspiracyjnie, kiedy wnosiły je do kuchni. Znów zostałam całkiem sama, więc zaczęłam wyrywać z ziemi kępki zbyt wysokiej trawy, rozmyślając, czy przypadkiem nie posunęłam się za daleko przy przycinaniu bugenwilli. Ogród wyglądał teraz nago, co wcale nie było moją intencją, gdy zabierałam się do pracy. Jednak wyrywanie chwastów z ziemi okazało się dość uzależniającą czynnością, tak samo jak usuwanie zbyt przedsiębiorczych roślin z miejsc, gdzie nikt nie życzył sobie ich obecności. Teraz, gdy sytuacja wydawała się opanowana, czułam się znacznie lepiej.

Kiedy weszłam do domu, okazało się, że Babetta zdążyła zabrać się do gotowania czegoś, co miało być kolacją dla nas wszystkich. We dwie z Leilą szykowały jakąś ucztę ze skorupiaków na bazie gęstego sosu z pomidorów, ale żadna nie życzyła sobie mojej pomocy.

- Wyjdź z kuchni, no już - ponaglała mnie Leila.

- Ale...

- Nie, same przygotujemy wszystko, co potrzeba na nasze przyjęcie. Ty dziś napracowałaś się w ogrodzie, więc należy ci się trochę odpoczynku.

Wciąż emanowała tą dziwaczną, wymuszoną wesołością, więc nawet nie próbowałam z nią dyskutować. Zamiast tego położyłam się na łóżku; pomyślałam o Toninie i o tym, że wcale nie tęsknię za nim tak bardzo, jak powinnam. Ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależało, to zapraszać go do Villa Rosa, żeby stał się częścią grona złożonego z trojga moich starych przyjaciół. I mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie jestem z nim dlatego, że taka opcja wydawała mi się najłatwiejsza, jak powiedział Leili Charlie. Myśl, że tych dwoje o mnie rozmawiało, znów wywołała we mnie złość, poderwałam się więc na równe nogi i wielkimi krokami ruszyłam przez oplątany wisterią taras, by po chwili wrócić do pokoju, bo naprawdę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Dopiero gdy słońce zawisło nad horyzontem, usłyszałam wołanie Babetty.

- Alice! Alice!

- Idę! - odkrzyknęłam, szczęśliwa, że wreszcie coś zaczyna się dziać.

We trzy otoczyłyśmy ognisko, trzymając w ręku kieliszki z czerwonym winem i czekając, aż przyjedzie Raffaella i zapadnie zupełna ciemność.

- Właśnie w ten sposób chcę się pożegnać z matką! - zawołała Leila. - Przy wielkim, wspaniałym ognisku!

Skinęłam głową.

- W porządku, w takim razie my wszystkie tak się z nią pożegnamy.

Raffaella zjawiła się dokładnie w chwili zachodu słońca. Miękkie światło i długie cienie dodawały jej uroku. Wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle.

Stałyśmy w uroczystym milczeniu, gdy Babetta przykładała pochodnię do stosu. Przez moment myślałam, że się nie zapali, ale Leila potraktowała poważnie moje słowa i wylała na stos całą butelkę brandy, na wszelki wypadek dodając odrobinę nafty, Babetta zaś dołożyła parę szczap suchego jak pieprz drewna, które nie wiadomo jak długo leżało pod najlepiej osłoniętą od deszczu ścianą jej domu.

Żadna z nas nie odezwała się ani słowem. W milczeniu patrzyłyśmy, jak płomienie liżą resztki zielska, które wyrwałam z ogrodu. Gdy ogień nabrał siły i z rykiem wystrzelił w górę, odsunęłyśmy się o parę kroków. Twarze płonęły nam od żaru, a w oczach pojawiły się łzy wyciśnięte przez dym. Leila roześmiała się i dolała sobie wina do kieliszka.

- Jakie to piękne! - krzyknęła. - Uwielbiam patrzeć na ogień!

Zerknęłam z ukosa na Raffaellę, zastanawiając się, czy ona także dostrzega w zachowaniu mojej przyjaciółki coś niezwykłego, ale tamta wpatrywała się w płomienie.

- Jeśli przypatrzysz się dokładniej, zobaczysz różne kształty - szepnęła do mnie Leila. - Galopujące konie, duchy... Widzisz je?

Babetta dołożyła do ognia, a uśmiech nie schodził z jej ust. Wręcz promieniała radością. Czyżbym ja była jedyną osobą w tym gronie, na którą nie działał czar ognia? Jedyną, która nie uważała płomieni za coś ekscytującego?

Leila dolała wina do naszych kieliszków, a potem zarzuciła na głowę czerwony, wełniany szal i tańczyła wokół ogniska, mamrocząc coś do siebie. Cofnęłam się o kilka kroków, żeby spojrzeć na tę scenę tak, jak widziałby ją ktoś obcy. Patrzyłam na schyloną postać starej kobiety, na drugą, młodą postać, spowitą w szal, i na tę trzecią, nieruchomą i dziwnie milczącą.

Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno i stary pies został bezpiecznie zamknięty w domu, Babetta i Leila zabrały się do podpalania sztucznych ogni. Na początku były kaskady iskrzących brylantów, które spadały tuż nad naszymi głowami, a potem zapłonęły rzymskie świece i koła Katarzyny.

Rakiety zostały na sam koniec. Było ich mnóstwo i zapewniły nam niezwykłe widowisko, rozkwitając wysoko na atramentowym niebie, a potem gasnąc w powodzi iskier. Spoglądając w górę, zrozumiałam, że Leila miała rację. To był najlepszy sposób, żeby pożegnać jej matkę.

Zupełnie jakbyśmy mówiły niebiosom, że Aurora odeszła na zawsze.

Babetta

Babetta wciąż czuła na policzkach ciepło ognia. Teraz siedziała w kuchni, zajęta tarciem parmezanu i krojeniem na małe kawałki chrupiącego chleba. Małże i młoda ośmiornica, kupione specjalnie na dzisiejszą kolację, wymagały jeszcze paru minut gotowania w wywarze, który we dwie z Leilą przygotowały już wcześniej, i zaraz będzie można siadać do jedzenia.

Wszystkie wypiły mnóstwo wina, zwłaszcza Leila, więc w kuchni Villa Rosa zapanowała naprawdę ożywiona atmosfera. Babetta przysłuchiwała się rozmowie trzech kobiet i wcale jej nie przeszkadzało, że nie rozumiała ani słowa z tego, co mówiły. Wystarczył jej gwar ich głosów i poczucie, że znów znalazła się w centrum jakiegoś wydarzenia.

Dziś wieczorem starała się uważnie wszystko obserwować, tak jak sobie obiecywała. Z początku niewiele było do zaobserwowania, ale potem wyraźnie spostrzegła, że ta mała Angielka unika przebywania w pobliżu Raffaelli. To nie rzucało się w oczy i całkiem prawdopodobne, że sama Raffaella niczego nie zauważyła, ale zdaniem Babetty ta dziewczyna zachowywała się jak bojaźliwe zwierzątko, które przysuwa się i zaraz ucieka, w ostatniej chwili wycofując się na bezpieczną odległość. Nawet teraz, w kuchni, szerokim łukiem okrążyła stół, żeby usiąść na krześle znajdującym się jak najdalej od miejsca Raffaelli.

Babetta nalała zupę do talerzy i postawiła na stole. Przelotnie zwróciła uwagę na fakt, że Leila znów napełniła swój kieliszek, a jej policzki płonęły krwistym rumieńcem, który mocno odcinał się od bladości cery. Wciąż trzymała palce we włosach i nerwowo okręcała wokół nich pasma.

Próbując rosołu z wazowej łyżki, skierowała spojrzenie na Raffaellę i wyraz twarzy przyjaciółki zupełnie ją zaskoczył. Choć tamta się uśmiechała, chętnie wznosiła toasty i powtarzała, że pokaz sztucznych ogni był naprawdę udany, jej wesołość wydawała się jednak sztuczna i nieco wymuszona. Babetta zaczęła się zastanawiać, jak gęsty cień zawisł nad życiem Raffaelli, że poczucie szczęścia nagle stało się dla niej czymś tak trudnym i mało oczywistym.

Alice

Próbowałam znaleźć okazję, by wytłumaczyć się przed Raffaellą, ale za każdym razem, gdy się zbliżałam, na nowo ogarniały mnie wątpliwości. Tajemniczość i skrytość Tonina bolała nas obie i nie było sposobu, by jakiekolwiek słowa mogły uleczyć tę ranę. Tak więc chodziłam wokół jego matki na paluszkach w nadziei, że może uda mi się uniknąć konfrontacji.

Kolacja po ognisku stanowiła dla mnie trudną próbę. Starałam się tak prowadzić rozmowę, by nie wracać do tematu mojego życia w Londynie i w żadnym wypadku nie wymieniać imienia Tonina.

Ogarnęła mnie ulga, gdy wreszcie kolacja dobiegła końca i Raffaella wstała, zbierając się do odjazdu. Razem z Leilą poznosiłyśmy do zlewu brudne naczynia, Babetta zaś poszła do swojego domku, by odnieść niezjedzone resztki chleba, które wcześniej pieczołowicie zawinęła w serwetkę. Wiedziałam, do czego posłużą - wykorzysta ten chleb do zrobienia kulek z mielonego mięsa, które następnie upiecze w piecyku, albo zrobi tosty na śniadanie. W kuchni Babetty nic nie mogło się zmarnować.

Pozostanie sam na sam z Raffaellą było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam, ale upłynęło trochę czasu, zanim zebrała się do odjazdu. Najpierw musiała wziąć swoje rzeczy: kluczyki od samochodu, telefon, naczynie z resztkami tego, co przywiozła, słoik z marynowanymi karczochami, podarowanymi przez Babettę... Do tej pory Leila już dawno poszła na górę, życząc nam dobrej nocy, i nie został nikt, kto mógłby pełnić funkcję przegrody pomiędzy nami dwiema.

Przez moment patrzyłyśmy na siebie wyczekująco, a potem Raffaella postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Jej głos brzmiał szorstko i surowo.

- A więc, Alice, czy aż tak bardzo się wstydzisz, że nie chcesz ze mną porozmawiać?

- Nie, to wcale nie tak - próbowałam jej tłumaczyć.

- Zdaje się, że wszyscy źle cię oceniliśmy, prawda? - Była tak wściekła, że z trudem panowała nad własnymi emocjami. - Jaka kobieta zgadza się być z mężczyzną, który nawet nie chce się do niej przyznać? A potem przyjeżdżasz tu jak gdyby nigdy nic i masz nadzieję, że uda ci się utrzymać w tajemnicy związek z moim synem? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi... Mój mąż i ja dobrze cię traktowaliśmy i miałam nadzieję, że to doceniasz.

Starałam się wtrącić coś na swoją obronę.

- To nie ja wymyśliłam, żeby utrzymać wszystko w sekrecie. Tonino wiele razy mógł wam o nas powiedzieć, ale uznał, że woli tego nie robić. Może powinniście raczej wściekać się na niego, zamiast złościć się na mnie?

- Och, nie martw się, na niego też jestem zła. Jestem zła na obu swoich synów, choć z różnych powodów. Jestem wręcz przepełniona złością.

- A Ciro?

Raffaella potrząsnęła głową.

- No cóż, musiał się pogodzić z tym, że mamy takich synów, jakich mamy. Stara się nie oceniać zbyt surowo wad, które widzi w nich obu.

A więc Lucio także musiał czymś ich zasmucić. Zastanawiałam się, co zrobił i dlaczego.

- Rozumiem, że masz prawo czuć się urażona - próbowałam ułagodzić jej gniew. - Ale Tonino uważał, że zaczniecie wywierać na nas presję, żebyśmy wzięli ślub i mieli dzieci. Chciał tego uniknąć.

- Presję? - Raffaella machnęła ręką. - Przez cały wieczór czekałam, aż zaczniesz tę rozmowę. Czego właściwie się boicie? Że co ja zrobię, co?

- No, nie wiem... To było dość krępujące...

- Kochasz mojego syna. Co w tym jest krępującego?

- Chodzi o to... Nie sądzę, żebym naprawdę go kochała... Właściwie to nie wiem - zamilkłam, bo ogarnęło mnie przerażenie, że odważyłam się wyrazić na głos swoje wątpliwości.

Raffaella syknęła z irytacją, a potem odwróciła się do mnie plecami i szybko wyszła z kuchni, z rozmachem zatrzaskując za sobą drzwi.

Przez chwilę stałam bez ruchu i nasłuchiwałam; najpierw dotarły do mnie odgłosy włączanego silnika, a potem głośny warkot samochodu, który z impetem ruszył wąską drogą. W końcu usłyszałam głos Leili. Musiała podczas tej awantury kręcić się po korytarzu.

- Zdaje się, że nie poszło zbyt dobrze, co? - mruknęła, wracając do kuchni.

- Och, tak uważasz? - spytałam oschle.

- Nie martw się. Raffaella była w okropnym nastroju. Do rana się uspokoi i będziesz mogła z nią porozmawiać w bardziej rozsądny sposób.

- Chyba wszystko popsułam, prawda?

Leila wyjęła ze zlewu nieumytą szklankę i nalała do niej resztkę wina.

- Życie jest pogmatwane i nieprzyjemne, Alice. Właśnie dlatego można je tak ciekawie opisywać. Więc ty naprawdę nie kochasz Tonina?

- Nie rozumiem, jak mogłabym się w nim zakochać.

- I jesteś pewna, że nie gonisz za czymś, co nie istnieje?

- Masz na myśli wielką namiętność? Wspaniały romans? Nie, podejrzewam, że ty i Charlie mieliście rację. Jestem z Toninem, bo tak mi wygodnie. Bezpiecznie. A on jest ze mną, ponieważ zgadzam się żyć w taki sposób, jaki jemu odpowiada.

- Przy tego typu układzie możesz być szczęśliwa przez długie, długie lata - odparła Leila.

- I byłam szczęśliwa. W pewnym sensie.

- A teraz?

- Powinnam od niego odejść, ale takie rozwiązanie mnie przeraża. Nie chcę być sama.

- Nie jesteś sama - powiedziała łagodnie Leila. - Masz mnie, pamiętasz?

- Tak, ale chyba wiesz, co mam na myśli.

- Poczekaj. Zostań tu przez całe lato. Odpocznij od Tonina i spróbuj wszystko przemyśleć. A potem wróć do Londynu, żeby wyprostować swoje życie.

- Co z Raffaellą? Czy nie powtórzy Toninowi tego, co powiedziałam?

- Nie sądzę.

- Skąd ta pewność? - nie dowierzałam.

- Raffaella jest wściekła na obu swoich synów. Na Tonina, bo nic jej nie mówi. Na Lucia, bo mówi za dużo.

- Co to znaczy?

- No cóż, najwyraźniej w zeszłym roku Lucio wpędził w kłopoty jakąś miejscową dziewczynę i obydwoje podjęli decyzję, że powinna usunąć ciążę. Z jakiegoś powodu zwierzył się Raffaelli, która oczywiście chciała, żeby dziecko się urodziło. Proponowała, że sama będzie je wychowywać albo pomagać tej dziewczynie na wszelkie możliwe sposoby.

- A oni mimo to zdecydowali się na zabieg.

- Tak, i złamali jej tym serce. Moja mama o wszystkim mi opowiedziała. Sprawa się rozeszła i wybuchł wielki skandal.

- Ale przecież aborcja jest we Włoszech legalna, mam rację?

- Owszem, ale... Porządne dziewczyny tego nie robią, a przynajmniej nie tutaj. Wystarczy, jak powiem, że są w tym mieście ludzie, którzy ostatnio przestali jadać pizzę.

- Biedny Lucio - westchnęłam.

- Biedna Raffaella - odwzajemniła się Leila.

- To tłumaczy, czemu dziś wieczorem tak fatalnie mnie potraktowała.

- Jak wiesz, Raffaella ma wielkie serce, tak samo jak temperament. Pojedź tam jutro, żeby z nią porozmawiać. Żeby wszystko wyjaśnić.

- Może... Zastanowię się nad tym.

Nie powiedziałam Leili, że to Lucio był kimś, kogo najbardziej chciałam zobaczyć. Ani o swoich odczuciach, że nie mogę z tym czekać ani chwili dłużej.

Babetta

Babetta spała bardzo długo, a kiedy się zbudziła, wystarczyło jej sił jedynie na to, by usiąść w nowym wiklinowym fotelu, który pomogła wybrać Raffaella. Babetta nie lubiła marnować pieniędzy na nowe rzeczy, ale sfatygowany fotel Nunzia zbutwiał i się rozpadł, a ona lubiła przesiadywać na tarasie, przykryta starym kocem, wspominając męża i wspólnie przeżyte lata.

Od czasu do czasu zerkała w stronę Villa Rosa, zastanawiając się, czy słyszała głosy dziewczyn, czy też zmylił ją śpiew jakiegoś ptaka.

Cieszyła się jak dziecko każdą chwilą wczorajszego wieczoru. Według niej wszystko doskonale się udało - ognisko, jedzenie, a zwłaszcza sztuczne ognie, dostarczone przez Lucia. Przyniósł z budynku szkoły całe pudełko takich zabawek, które skonfiskowano uczniom w ciągu ostatniego roku albo dwóch lat. Nie pytała, skąd o tym wiedział, ale miała pewne podejrzenia. W szkole pracowała pewna nowa młoda, urocza nauczycielka, z gatunku tych dziewcząt, z którymi Lucio lubił się zaprzyjaźniać.

Babetta pomyślała, że to szkoda, że nie przyjechał popatrzeć. Wciąż pamiętała dreszcz, z jakim przykładała zapałkę do rac, i oczekiwanie na moment, kiedy wystrzelą w niebo. Lucio z pewnością doceniłby ich piękno, ale z jakiegoś powodu niechętnie przyjął zaproszenie, choć Babetta zaproponowała, że mogą poczekać z fajerwerkami, aż on skończy prace w pizzerii.

Odwracając twarz ku słońcu, pogrążyła się w rozkosznej drzemce, ale wspomnienia wczorajszego wieczoru mieszały się w jej umyśle z nierozwikłanymi dotąd tajemnicami. Co się stało z Raffaellą? A co z Alice? Czy można coś zrobić dla tej biednej Leili? Nie spodziewała się, że jej życie aż tak mocno zwiąże się z losami innych kobiet. Wydawało się, że tylko ona dostrzega jakieś problemy, które wymagają ingerencji.

Jednak nie teraz. Ten ciepły, wiosenny dzień przeznaczony był na inne rzeczy. Babetta postanowiła drzemać przez cały ranek, wiedząc, że nie ma nic, czym pilnie musiałaby się zająć. Półki w szafkach kuchennych uginały się od przetworów, dom lśnił czystością, ogród w Villa Rosa był w dobrych rękach... Mogła pozwolić sobie na zmarnowanie tego czasu na obserwowanie kun, które przemykały między drzewami, głaskanie starego psa, jeśli trącił nosem jej kolano, wpatrywanie się w morze, tak jak to robił Nunzio.

Było coś uspokajającego w tym bezruchu, tym nieśpiesznym upływie dnia. Jutro wyprowadzi z szopy starą vespę i pojedzie do portu albo na górę, do Triento. Jutro zajmie się sprawami swoich przyjaciółek i zobaczy, co da się zrobić. Ale nie teraz. Dzisiejszy dzień był tylko dla niej.

Alice

Ranek następnego dnia po ognisku okazał się zupełnym rozczarowaniem. Po wczorajszym wybuchu szaleńczej energii Leila wydawała się zupełnie wyczerpana, a w domku Babetty panowała kompletna cisza.

Aby wypełnić sobie czas, wybrałam się na spacer nad samo morze, a potem ruszyłam dalej ścieżką wzdłuż brzegu. Zauważyłam tam kilka nowych willi, lecz okiennice wszystkich były zamknięte na głucho. Domy czekały na lato, kiedy przyjadą ich właściciele. Ktoś zadał sobie trud, by wybudować normalną drogę, obsadzoną z obu stron drzewami, którą teraz pokrywała gruba warstwa sosnowych igieł. Ktoś inny podniósł z ziemi rozklekotany płot, zrobiony z krzyżujących się młodych drzewek, i wyciął w skale kilka nierównych stopni prowadzących do małej zatoczki, ukrytej pomiędzy urwistymi brzegami. Wyglądało na to, że w pogodne i bezwietrzne dni da się tu popływać, choć plaża była kamienista, a głazy wyglądały na ostre. W powietrzu unosił się zapach butwiejących wodorostów, wywrócona dnem do góry łódź leżała wyciągnięta powyżej zasięgu wysokiej fali, w skałach zaś tkwił zwój wędkarskiej linki.

Kiedy tak przyglądałam się morzu i niebu, myśl o spędzeniu tu całych letnich wakacji wydała mi się znacznie bardziej kusząca niż przedtem. Poza tym wcale nie było mi spieszno, by wsunąć klucz do zamka w drzwiach wiejskiego domu Tonina i na powrót stać się osobą, która tam mieszka. Tak naprawdę tęskniłam jedynie za swoim ogrodem, ale ziemia taka jak tam ma swoje wymagania i wcale nie było mi żal, że obarczyłam Tonina listą spraw, których należy pilnować podczas mojej nieobecności. Niech dla odmiany on zacznie się o coś martwić. Zresztą na wsi bez trudu powinien znaleźć kogoś, kto za pieniądze zajmie się ogrodem. Ja na razie musiałam zająć się położoną na stromym zboczu parcelą Leili i zastanowić, co i gdzie tam posadzić.

Przy wejściu do kuchni przydałby się chyba jakiś mały ogródek z ziołami i sałatą, dumałam, wracając pod górę w stronę domu. Drzewa owocowe oczywiście musiały zostać tam, gdzie są, ale na wyższych tarasach należało zasadzić parę palm, które poprawiłyby układ ogrodu, albo coś, co daje trochę cienia. Nie było sensu zaczynać roboty, zanim nie zostanie zrobiony odpowiedni plan, więc ze zmarszczonymi brwiami przez chwilę przyglądałam się nagiej ziemi, a potem ruszyłam do kuchni, żeby poszukać czegoś, co mogłabym ugotować na kolację.

W domu Leili trudno było znaleźć coś do jedzenia. Natrafiłam na dwa na wpół opróżnione pudełka ryżu Arborio - oba tak zanieczyszczone wołkami zbożowymi, że nadawały się tylko do wyrzucenia - słoik z oliwkami, całkiem zarośnięty pleśnią, oraz twardy jak kamień kawałek parmezanu. Większość naszych posiłków pochodziła z kuchni Babetty - lazania, którą przyniosła już gotową, żeby ją upiec w naszym piecyku, delikatny w smaku rosół z makaronem i młodymi warzywami, ugotowana na parze botwinka, owinięta w plastry boczku i podsmażona na spienionym masełku, szerokie strąki bobu, przyprawione szałwią...

Chociaż przez jakiś czas przyjemnie było oddawać się słodkiemu lenistwu i jeść to, co przygotował ktoś inny, teraz jednak zapragnęłam robić to sama. Chciałam siekać cebulę, nasłuchując rytmicznych uderzeń noża o deskę do krojenia, a potem smażyć ją na gorącej oliwie i czuć jej smakowity zapach, gdy skwierczała na kuchence; widzieć twarze innych osób, gdy próbowały gęstego, kremowego risotto, które osobiście mieszałam przez dwadzieścia minut; doprawiać pieczeń cielęcą sokiem z cytryny, zerwanej z drzewka, które wyrosło tuż przy kuchennych drzwiach, i gotować kałamarnice w sosie własnym, bogatym i ciemnym jak atrament.

Najpierw jednak musiałam pojechać do Triento po zakupy. Był późny ranek i wiedziałam, że tuż po południu stragany zostaną zamknięte i już wkrótce pozostanie do kupienia tylko to, co inne gospodynie uznały za niewarte zainteresowania. Przy bocznej ścianie domu stał stary jeep Aurory i przez chwilę się zastanawiałam, czy go nie wziąć, ale w tym samochodzie zacinały się biegi, a hamulce miały dużą bezwładność, więc nie byłam pewna, czy dam sobie radę na ostrych zakrętach szosy wzdłuż wybrzeża albo później, na stromej drodze, która wiodła do miasta.

Chwyciłam czapkę i kurtkę i poszłam sprawdzić, czy uda mi się znaleźć Babettę. Siedziała na tarasie, wystawiając do słońca twarz, pomarszczoną jak orzech włoski. W pierwszej chwili pomyślałam, że śpi, ale gdy podeszłam bliżej, otworzyła oczy.

- Buongiorno - powiedziałam radośnie, a ona w odpowiedzi leniwie machnęła ręką.

Na migi próbowałam wytłumaczyć, że potrzebuję, żeby podwiozła mnie do miasta, ale zdaje się, że samo patrzenie na moją pantomimę mocno ją wyczerpało. Jeszcze zanim zdążyłam skończyć, wskazała kciukiem w kierunku szopy, gdzie stała vespa, i ponownie zamknęła powieki.

W pewnym sensie byłam zadowolona, że Babetta nie chce jechać. Miałam ochotę sama poprowadzić mały skuter i naciskać klakson podczas wchodzenia w ostre zakręty oraz tunele. Już prawie zapomniałam, jakie to przyjemne.

Starannie robiłam zakupy, tak jak uczyła mnie Babetta; nie pozwalałam, by skusiły mnie ogromne krążki parmezanu, stosy młodych warzyw albo sznurki tłustych, mocno przyprawionych kiełbasek. W następnych tygodniach będzie mnóstwo czasu, by kupić te wszystkie pyszności, ale na razie musiałam skoncentrować się jedynie na tym, co potrzebne mi było na dzisiejszą kolację.

Kiedy torby zrobiły się ciężkie i już zaczynałam się zastanawiać nad powrotem do skutera, usłyszałam głos, który miałam nadzieję wkrótce usłyszeć.

- Alice, to ty? - Lucio zatrzymał się przy straganie, na którym sprzedawano świeżą mozzarellę. - To naprawdę ty?

Czas niewiele go odmienił, jedynie wokół oczu pojawiły się delikatne zmarszczki, a we włosach nitki siwizny. Rysy twarzy właściwie pozostały takie same: wydatne kości policzkowe, pełne usta i lekko zakrzywiony nos. Uśmiech też się nie zmienił. Wszystko to podziałało na mnie tak samo jak zawsze.

Lucio podszedł i ucałował mnie w oba policzki, odsunął się o krok, by uważnym wzrokiem zmierzyć moją postać, a potem znów mnie pocałował. Jedną ręką objął mnie w talii i ściskał tak przez cały czas naszego powitania.

- Wspaniale wyglądasz - oświadczył.

- Ty też - odwzajemniłam się.

- Leila powiedziała mi, że przyjechałaś. Miałem zamiar wpaść do was, gdy tylko znajdę wolną chwilę, żeby się przywitać. Ale sama wiesz, jak to jest z pracą w kuchni. W zimie bywa trochę spokoju, lecz teraz lada moment zacznie się ruch w interesie.

Jego ręka wciąż spoczywała tam, gdzie poprzednio, dotykając delikatnie mojego ciała, jakby tam było jej miejsce.

- Ja też myślałam, żeby do ciebie zajrzeć - powiedziałam lekko. - Ale nakupiłam tyle jedzenia, że muszę prędko wracać do domu, by coś z tego ugotować.

Lucio zaśmiał się głośno.

- Alice, jesteś taka sama jak zawsze! Wciąż masz obsesję na punkcie jedzenia.

Zastanawiałam się, czy on wie o moim związku z Toninem. Chyba raczej tak. Ale nie chciałam poruszać tego tematu, na wypadek gdyby Raffaella o niczym mu nie powiedziała.

- Masz czas na kawę? - spytałam. - A może musisz wracać do pracy?

- Tak, oczywiście, że mam czas, ale pozwól, że pójdziemy do mnie i sam ją zaparzę - zaproponował. - Możemy swobodnie porozmawiać, kiedy będę to robił. Zupełnie jak za dawnych, dobrych czasów, co?

Skinęłam głową na znak zgody, a on, zgrabnie przesuwając rękę w okolice mojego krzyża, poprowadził mnie przez plac i dalej, boczną uliczką w stronę pizzerii.

Wewnątrz było całkiem chłodno, ponieważ w piecu się nie paliło. Na ścianach dostrzegłam świeżą powłokę białej farby, a w powietrzu wciąż unosił się ślad jej zapachu. Długie, drewniane ławy zostały porządnie wyszorowane i wypolerowane, a skrzynka z czerwonym geranium znalazła swoje miejsce na zewnątrz przy samych drzwiach.

Za to menu nie zmieniło się ani trochę. Lucio uśmiechnął się smutno, gdy zobaczył, że przesuwam wzrokiem po spisie dań.

- Wciąż primavera i marinara - powiedział. - Zawsze to samo.

- Nie robisz żadnych specjalności zakładu? - zdziwiłam się.

- Och, tak! Latem, kiedy przyjeżdżają turyści, robię pizzę z chipsami, specjalnie dla dzieci.

- Chipsy? Zapiekasz je w pizzy?

Przytaknął i zaśmiał się.

- Tak, tak... Ale tobie nie mam zamiaru proponować tych pyszności, Alice. Już widzę po twojej minie, że ci się to nie spodobało.

- A co z pasją, która jest niezbędna przy robieniu jedzenia? - spytałam z przekąsem. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że marnujesz pasję na pizzę z chipsami.

Lucio znowu roześmiał się serdecznie. W czasie rozmowy najwyraźniej szukał pretekstu, żeby mnie dotykać; podając kawę musnął palcami moje palce i położył mi rękę na ramieniu, gdy poprowadził mnie w stronę wysokiego stołka przy barze...

- Powiedz, co po tak długim czasie sprowadziło cię do nas, do Włoch? - zapytał, wymiatając z pieca resztki popiołu.

- Leila mnie potrzebowała. Wiesz chyba, że jest całkiem sama, odkąd umarła jej matka.

- O tak, to bardzo smutne stracić matkę. Biedna Leila, los zawsze obchodził się z nią tak okrutnie. Według mnie nigdy nie była szczęśliwa. Nie tak jak ty, Alice. Wyglądasz tak, jakby twoje życie całkiem ci odpowiadało.

- Leila odniosła wielki sukces - broniłam jej. - Ciężko pracowała i wyrobiła sobie nazwisko. Ja tak naprawdę niczego w życiu nie dokonałam. To znaczy niczego, co można porównać z jej osiągnięciami.

Lucio wypełnił wnętrze pieca suchymi szczapami i drewnem, a potem włożył tam płonącą zapałkę. Musiał podtrzymywać ogień przez całe popołudnie, aż grube kamienne ściany wchłoną ciepło i piec nabierze odpowiedniej temperatury do pieczenia pizzy na cienkim spodzie.

- Udane życie z pewnością jest czymś, co ludziom służy - odezwał się, obserwując, jak ogień chwyta drewno. - Na przykład spójrz na mnie. Tkwię tutaj, robiąc dla turystów pizzę z chipsami, ponieważ to mi pasuje. Czy moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym mieszkał w Londynie i podawał bogaczom malutkie porcyjki fikuśnego jedzenia? Nie sądzę. Czułbym się dokładnie tak jak twoja przyjaciółka Leila.

Ta bardziej podła część mojej duszy czerpała z tych słów prawdziwą przyjemność. Można nawet powiedzieć, że drżała z radości. Wszystkie stare zawiści, jego i moje, bulgotały jak wilgotne ciasto na pizzę. I znów pomyślałam, że ciekawe jak wiele Lucio wie na temat mojego życia w Londynie.

- Muszę iść - powiedziałam. - Pożyczyłam od Babetty jej skuter, więc pewnie będzie się zastanawiać, dokąd pojechałam.

Lucio otrząsnął z dłoni pojedyncze drzazgi i odprowadził mnie do drzwi, jakbym była jakimś ważnym gościem, a nie dziewczyną, która niegdyś pomagała mu w kuchni. Kiedy już stałam w progu, położył mi dłoń na ramieniu, a ja odwróciłam się do niego z głupią nadzieją, że być może ma zamiar mnie pocałować.

Ale Lucio tylko potrząsnął głową.

- Alice, nie mogę uwierzyć, że należysz do mojego brata - powiedział półszeptem, a potem zamknął za mną drzwi.

Zobaczyłam przez okno, jak znów się odwrócił w stronę pieca do pizzy.

Babetta

Po długim śnie przez całą następną noc Babetta obudziła się wcześnie, dość wypoczęta i z gotowym postanowieniem. Jak zwykle wypiła na śniadanie kubek mocnej kawy i posmarowała gęstym dżemem ze śliwek kawałek czerstwego chleba. Żując kolejne kęsy, chciała spokojnie pomyśleć, od czego należy zacząć.

Wczoraj, siedząc na swoim wiklinowym fotelu, najczęściej rozmyślała o Raffaelli. Babetcie życie przyjaciółki zawsze wydawało się opromienione blaskiem słońca. Miała męża, który nie bał się ciężkiej pracy, miała udanych synów, wiodło się jej w interesach... Czego jeszcze mogłaby pragnąć kobieta? Ale teraz było nad nią wyraźnie widać jakiś cień.

Babetta wyruszyła wcześnie. Ubrała się ciepło dla ochrony przed wiatrem, który dmuchał przenikliwie, gdy pędziła vespą po szosie wzdłuż wybrzeża. Wkrótce nadejdzie lato i grube warstwy czarnej, wełnianej odzieży nie będą już potrzebne, ale dziś czuła się zadowolona, że miała to wszystko na sobie.

Znalazła swoją przyjaciółkę w trattorii; Raffaella siedziała w słońcu przy jednym ze stolików na zewnątrz, pogrążona w rozmowie z mężem. Na widok Babetty przerwała konwersację i uśmiechnęła się na powitanie.

- Witaj, brakowało nam ciebie wczoraj. Miałam zamiar później pojechać do ciebie i sprawdzić, czy wszystko w porządku.

- Nie ma potrzeby, czuję się całkiem nieźle. Tyle tylko, że zmarzłam w czasie jazdy. Dobrze byłoby się napić czegoś ciepłego, żeby się rozgrzać.

Ciro wstał z krzesła.

- Oczywiście, zaraz zrobię kawę - zaproponował. - A może masz ochotę na parę biscotti, które upiekłem wczoraj wieczorem? Jeśli będą ci smakowały, to możesz sobie wziąć trochę do domu.

Kiedy odszedł, Babetta z uśmiechem odwróciła się do przyjaciółki.

- Obydwoje tak się o mnie troszczycie. Gdzie bym dziś była, gdyby nie wy?

- Masz przecież rodzinę - zauważyła Raffaella. - Sofię i bliźniaczki. One także mogą się tobą zająć.

Babetta skinęła głową.

- Tak, ale rodzina to coś całkiem innego. Spójrz na moją Sofię. Zawsze mi mówi, co powinnam robić, a czego nie, i jak ma wyglądać moje własne życie. Ty nigdy nie zawracasz mi głowy takimi sprawami.

- To prawda. Rodzina może być najcudowniejszą rzeczą pod słońcem... ale też najbardziej irytującą - zgodziła się Raffaella.

Do uszu Babetty dotarły plotki o Luciu i tamtej dziewczynie, która zaszła z nim w ciążę. Wszyscy je powtarzali. Przez cały tydzień ludzie nie mówili o niczym innym, przysiadając na ławeczce Silvany koło piekarni.

- Wiesz przecież, że on jest naprawdę dobrym chłopcem - powiedziała do Raffaelli. - Po prostu ma słabość do kobiet, tak jak wielu innych mężczyzn.

- O którym z moich synów mówisz? - W głosie Raffaelli pojawił się nieprzyjemnie ostry ton.

- No cóż, oczywiście o Luciu. Bardzo go lubię, jak zapewne wiesz - dodała śpiesznie Babetta. - Prawie każdy go lubi.

- Problemy z Luciem to już przeszłość. - Raffaella utkwiła wzrok w przystani. - Teraz mam inne zmartwienia.

- Z Toninem?

Raffaella skinęła głową.

- Powiedz mi, który syn ukrywa przed matką ważne sprawy, jakie się wydarzyły w jego życiu? - spytała, a jej głos przypominał teraz nierówne staccato. - Nie mówi o tym, co mogłoby ją uszczęśliwić? To pierwsza myśl, jaka towarzyszy mi każdego ranka zaraz po przebudzeniu. I potem przez cały dzień nie daje spokoju.

Kątem oka Babetta dostrzegła Cira, który wracał, niosąc tacę z kawą i biszkoptami.

- Ale ja nie rozumiem... - zaczęła.

- Nieważne. - Raffaella wzruszyła ramionami. - To już nie ma znaczenia. Ale pozwól, że ci powiem, Babetta, że oboje z Cirem jesteśmy szczęśliwi, że możemy się tobą opiekować. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek dożyję twoich lat, to znajdzie się ktoś, kto zrobi to samo dla mnie.

Alice

Nie brałam na serio tej całej gadaniny Leili o zapraszaniu przyjaciół do Villa Rosa, ale ona powróciła do tego tematu podczas lunchu. Jadłyśmy na świeżym powietrzu, żeby skorzystać z pierwszych ciepłych promieni słońca.

- Wygląda na to, że będziemy mieć piękne lato - mówiła. - Kąpiele w morzu, pyszne jedzenie, mnóstwo wina... Co powiedział Charlie, kiedy zaproponowałaś, żeby przywiózł ze sobą córeczki? A Guyon?

- Jeszcze ich nie zaprosiłam - przyznałam szczerze. - Nie byłam pewna, czy naprawdę tego chcesz.

- Oczywiście, że tak! Czy w innym wypadku w ogóle bym o tym wspominała?

- A co z twoimi przyjaciółmi? Nie chcesz ich zaprosić?

Zrobiła zamyśloną minę.

- Moi przyjaciele oczekują, że będę się zachowywać w określony sposób, a ja czuję, że jeszcze nie jestem na to gotowa.

- Co masz na myśli?

- Ciągną mnie na swoje imprezy, żebym odgrywała rolę fascynującej, słynnej autorki, która zrobi wrażenie na innych znajomych. Wtedy człowiek od razu znajduje się w dość skomplikowanym położeniu. Niektórzy czują się dotknięci, inni od razu są zdecydowani, żeby cię nie polubić... Trzeba mieć mnóstwo siły, by funkcjonować w takim świecie. Mam na myśli mocną psychikę.

- A rozumiem, że ty ich nie masz?

- Jeszcze nie.

- Ale przecież tak naprawdę Charlie i Guyon...

- Nigdy nie darzyli mnie sympatią?

- No cóż, ujmijmy to tak, że obaj byli raczej moimi przyjaciółmi, prawda?

- Wiem, i dlatego czuję, że ich obecność nie będzie dla mnie wielkim wysiłkiem. Po prostu tutaj przyjadą, wypełnią ten dom swoimi rozmowami, utworzą wokół mnie jakiś krąg znajomych... Nie będę musiała ich zabawiać, zyskiwać uznania w ich oczach. Ostatecznie przyjadą do Villa Rosa dla ciebie, nie dla mnie - dokończyła.

Zaśmiałam się.

- Nie jestem całkiem pewna, czy dobrze cię zrozumiałam, ale zaproszę ich, jeśli tego chcesz. Będzie cudnie mieć tu córeczki Charliego. Są takie słodkie.

Leila znów się zamyśliła.

- Moja matka czułaby się szczęśliwa, widząc w tym domu dzieci. Zawsze była smutna, że ja ich nie mam.

- A właściwie dlaczego? - zainteresowałam się.

- Raz prawie mi się udało. - Leila zdobyła się na szczerość. - Przez przypadek zaszłam w ciążę, ale skończyło się na paskudnym poronieniu. Kiedy wypuścili mnie ze szpitala, pojechałam taksówką prosto do schroniska dla psów w Battersea i wzięłam stamtąd dwa kundelki. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, oczywiście oprócz ciebie. To smutne, prawda?

- Gdzie są teraz?

- Zostały w moim mieszkaniu w Woldingham; zajmuje się nimi gosposia. Bardzo za nimi tęsknię... A co z tobą, Alice? Czemu ty i Tonino nie macie dziecka?

Zagryzłam wargę.

- Przypuszczam, że dlatego, iż on nie chce.

- A ty nie masz nic przeciwko temu?

- Owszem, mam - przyznałam. - Chociaż długo trwało, zanim to sobie uświadomiłam.

- Czy kiedykolwiek się zastanawiałaś, jak ułożyłoby się twoje życie, gdybyś nie została zgwałcona? - zapytała znienacka Leila.

Z zaskoczenia na moment zapomniałam języka w gębie.

- Mam wrażenie, że udało mi się doszczętnie wyrzucić z pamięci tamtą sprawę.

- Chociaż to właśnie ona całkiem zmieniła twoje życie.

- Ale nie jest powodem, dla którego nie mam dzieci - wyraziłam sprzeciw.

- W pewnym sensie tak. Od tamtej pory wybierasz najbardziej bezpieczny sposób postępowania i kurczowo się go trzymasz. Nawet teraz przyznajesz, że wcale nie jesteś pewna, czy kochasz Tonina, choć moim zdaniem pod koniec lata wrócisz prosto w jego ramiona. Każda inna opcja niosłaby za sobą zbyt wielkie ryzyko, mam rację?

- Leila, nie chcę, żebyś wsadzała nos w nie swoje sprawy - warknęłam, podnosząc się od stołu i zbierając brudne naczynia. - Czemu zawsze starasz się wchodzić z butami w moje życie?

- Bo jesteś moją przyjaciółką - wyjaśniła. - I dlatego twoje sprawy bardzo mnie obchodzą.

Ze złością zmywałam naczynia, robiąc przy tym sporo hałasu i nie troszcząc się, czy wyszczerbię jakiś talerz. Kiedy wrzucałam je do kuchennych szafek, przypomniało mi się, z jaką determinacją obiecywałam sobie, że przeżyję w pełni swoje życie. Jeśli Leila miała rację, to dotąd robiłam coś wręcz przeciwnego.

Kiedy już odzyskałam spokój, zadzwoniłam do Charliego i Guyona, zostawiając im na sekretarkach zaproszenie i błagając, żeby z niego skorzystali. Im więcej ludzi zamieszka w tym domu, tym rzadziej Leila będzie miała okazję wciągać mnie w ważne rozmowy. I tym mniej będę miała z nią do czynienia.

Babetta

Wyszedłszy na swój taras, Babetta usłyszała dziecięce głosy. Dwie małe dziewczynki śmiały się na cały głos, nawołując jedna drugą. Zaciekawiona, zeszła po schodkach i powoli powędrowała w stronę bramy wiodącej do Villa Rosa. Po dziedzińcu biegały dwie prześliczne istotki, z długimi, jasnymi włoskami splecionymi w luźne warkoczyki. Ktoś zrobił im huśtawkę, zawiesił ją na mocnej kracie, po której wspinała się bugenwilla.

Zza drzewa granatu ich poczynania obserwował jakiś mężczyzna o bladej cerze, który siedział na leżaku. Na głowie miał kapelusz dla ochrony przed słońcem, w ręku trzymał gazetę. Babetta na chwilę zatrzymała się przy bramie, zastanawiając się, kim są ci ludzie. Wtedy z kuchni wyszedł następny mężczyzna, o rumianej twarzy, ubrany w kwiecistą koszulę. Ostrożnie niósł przed sobą dzbanek z herbatą.

W inne, bardziej zwyczajne dni, Babetta po prostu przeszłaby na ukos przez dziedziniec i zapukała do kuchennych drzwi willi, ale widok tych obcych zupełnie ją onieśmielił. Nawet jej obecność przy bramie i spoglądanie na bawiące się dzieci wydawały się czymś w rodzaju narzucania. Odwróciła się niechętnie i poszła do własnego domku.

Dzień wlókł się w nieskończoność, a samochody przyjeżdżały i odjeżdżały. Babetta słyszała głosy ludzi, którzy jedli posiłek na świeżym powietrzu, brzęczenie noży i widelców, przypływy i odpływy śmiechów i rozmów. Leila zachowywała się najgłośniej, ale Alice także robiła sporo zamieszania, zwłaszcza podczas zabawy z dziećmi. Przez chwilę Babetta zastanawiała się, czy powinna pójść pozamiatać ścieżki, ale pomyślała, że okaże lepsze maniery, trzymając się teraz z daleka.

A potem staruszek Błękitek wylazł ze swojego koszyka, otrząsnął się i wywiesił język. Na sztywnych łapach zszedł po stopniach, żeby powęszyć na ścieżce, ukrytej w wysokiej trawie. Nagle nastawił uszu, podniósł wysoko szarawy nos i szczeknął chrapliwie.

- Błękitek! Błękitek, chodź tutaj, piesku! - Babetta usłyszała wołanie Leili. Pies także je usłyszał. Machając ogonem, potruchtał w kierunku bramy Villa Rosa.

- Stój, ty psi idioto - syknęła Babetta, ale ją zignorował.

Prychnęła z dezaprobatą, bo jej zdaniem nie powinno się go dopuszczać do dzieci; ich paluszki były takie delikatne, a Błękitek miał spróchniałe brązowe zęby. Co będzie, jeśli dziewczynki podbiegną zbyt gwałtownie, a pies się przestraszy? Najszybciej, jak tylko pozwalał jej zaawansowany wiek, Babetta podreptała jego śladem.

Leila klęczała na ziemi, pokazując małym, jak powinny ostrożnie głaskać psa. Błękitek od razu rozciągnął się jak długi i przetoczył na grzbiet, wystawiając do drapania swój kudłaty brzuszek.

- Babetta, wszystko w porządku - powiedziała Leila, kalecząc włoski. - Widzisz, jak on lubi dzieci. Chodź i poznaj naszych przyjaciół. Zostaną tu przez parę tygodni lata, więc powinniście się poznać.

Nastąpiła niezręczna prezentacja, bo Leila powtarzała imiona swoich znajomych tak długo, aż Babetta nauczyła się prawidłowo je wymawiać.

- Charlie... Guyon... Charlie... Guyon...

Żaden z mężczyzn nie znał ani słowa w jej języku i Babetta zastanawiała się, co ich przyjazd może dla niej oznaczać.

- Momento - wykrztusiła i wróciwszy do swojego małego domku, przejrzała dokładnie zawartość kuchennych szafek.

Wyłożyła ładnie koszyk lnianą ściereczką w kratkę, a następnie wypełniła go najbardziej wyszukanymi smakołykami, jakie udało jej się znaleźć. Znalazły się wśród nich ciasteczka, które sama piekła poprzedniego wieczoru, słoik dżemu brzoskwiniowego z ostatniego lata, a także małe panettone, które kupiła jej Sofia. Dopiero wtedy wróciła do Villa Rosa, gdzie wszyscy zgromadzili się wokół stołu, żeby łuskać groszek.

Skłaniając głowę w stronę mężczyzny w jaskrawej koszuli, podała mu koszyk ze swoim drobnym upominkiem. Wydawał się zadowolony, bo uśmiechnął się z wdzięcznością i od razu otworzył puszkę z ciasteczkami. Leila wstała, żeby zrobić herbatę, a Alice posunęła się, żeby Babetta mogła zmieścić się obok niej.

Babetta usiadła tam, gdzie jej pokazano; sięgnęła do ustawionej na środku stołu plastikowej torby, wyjęła stamtąd pokaźną garść strąków i po kolei zaczęła je rozrywać, wrzucając ziarna do cedzaka, tak jak robili pozostali.

Siedzący w pobliżu Alice i Guyon pogrążyli się w rozmowie, choć ani na chwilę nie przerywali pracy. Czasami jakieś ziarnko grochu wystrzeliło i toczyło się pod stół, gdzie już czekał pies, węsząc w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Potem Leila przyniosła dzbanek z herbatą i ciasteczka szybko się skończyły.

Głaskana promieniami słońca, które ogrzewały jej ramiona, Babetta łuskała groszek z innymi, podczas gdy jej uszy wypełniała prowadzona w obcym języku rozmowa.

Alice

Lato powoli zmieniało się w idyllę. Częściowo czułam się winna, że te dni umykały mi w tak szaleńczym tempie, ale łatwo było nie robić nic więcej, tylko chodzić rano na plażę i odpoczywać po południu na leżaku, kiedy córeczki Charliego bawiły się na tarasie. W garażu na tyłach domu natrafiliśmy na wszystkie rodzaje produkowanych w dawnych czasach zabawek, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Charlie wyciągnął na zewnątrz stary stół do ping-ponga i wyzwał Guyona na pojedynek, dziewczynki znalazły kilka wiaderek i łopatek. Te skarby musiała zostawić jakaś mieszkająca w Villa Rosa rodzina, która wyjechała stąd przed laty, a teraz my robiliśmy użytek z rzeczy uznanych przez tych ludzi za niepotrzebne.

Przez pewien czas niepokoiła mnie myśl, iż Leila może żałować, że otworzyła swój dom dla moich przyjaciół, lecz wkrótce się przekonałam, że często sama szuka ich towarzystwa, chętnie gra w ping-ponga albo zabiera dziewczynki na wędrówki po okolicy. Wydawało się, że całkiem nieźle się bawi. Nawet Babetta znalazła swoje miejsce w naszym wakacyjnym gronie i prawie codziennie zjawiała się z koszykiem pełnym czegoś, co właśnie upiekła, albo domagała się, żebym pozwoliła się zastąpić przy garnkach.

- Głupio mi, że ta starowinka tyra w kuchni, kiedy jest wśród nas dwoje kucharzy - przyznał Guyon. - Czy nie powinna usiąść i odpocząć, a my upichcimy coś do jedzenia?

Spojrzałam na Babettę, która właśnie pokazywała dziewczynkom, jak należy zrobić długi wałek z ciasta, żeby potem pokroić go w gnocchi.

- Myślisz, że uda ci się ją stąd przegonić? - zaśmiałam się. - Ona jest w swoim żywiole. Chyba w życiu nie widziałam, żeby była tak szczęśliwa.

- Zimą pewnie czuje się tu strasznie samotna - zauważył.

- Samotna i na pustkowiu - przytaknęłam. - Czy widziałeś obrazy Aurory przedstawiające burzę? Niektóre z nich wciąż stoją oparte o ścianę w salonie.

- Ach tak, rzuciłem na nie okiem. Ta Aurora była bardzo utalentowana, zresztą jej córka też jest. Doprawdy, zdumiewające.

Skinęłam głową.

- To musi być wspaniałe mieć jakiś wielki talent. Wtedy pewnie o wiele łatwiej zdecydować, w którą stronę pójść w życiu.

- Przecież ty masz talent. Jesteś wspaniałą kucharką - powiedział Guyon.

- Miło, że to mówisz, ale wiesz, że to nieprawda. Jestem ogólnie w porządku, ale do niczego nie mam specjalnych zdolności.

- Więc żałujesz, że w ogóle weszłaś w ten biznes?

- Prawdę powiedziawszy, nie żałuję, tylko czuję się tak, jakbym nagle zbudziła się ze snu i przekonała, że prowadzę życie kogoś całkiem innego. Zastanawiam się, w jaki sposób się tu znalazłam, jak do tego doszło.

- Wydaje mi się, że każdy od czasu do czasu miewa takie myśli.

- Reszta ludzi, których znam, raczej ich nie miewa. Na przykład ty i Charlie. Ty chyba nigdy się nie zastanawiałeś, czy kroczysz właściwą drogą.

- My też mamy swoje problemy. Zresztą, jeśli chodzi o ciebie, to wcale jeszcze nie jest za późno. Wciąż możesz coś zmienić. Robić coś, co kochasz... - Guyon przerwał i popatrzył na mnie. - Być z kimś, kogo kochasz.

- Jak? Jak mogę dokonać takich zmian? - potrzebowałam kogoś, kto da mi wskazówkę. - Nie wiem, od czego zacząć.

Guyon westchnął.

- Alice, przeszedłem mnóstwo terapii, sama możesz to sobie wyobrazić. I wcale nie jestem przekonany, czy to wszystko nauczyło mnie, jak lepiej żyć. Ale wiem na pewno, że od czasu do czasu musisz się zdecydować na zrobienie czegoś i wierzyć, że wyjdzie ci to na zdrowie.

Gdyby to Leila próbowała przeprowadzić ze mną taką rozmowę, pewnie dawno bym uciekła, ale z Guyonem było inaczej. Przez następnych kilka dni rozmyślałam o tym, co mi powiedział. Wszystko jedno, czy bawiłam się z dziewczynkami na piaszczystej plaży, na którą jeździłyśmy prawie każdego ranka, czy gotowałam dla nich prosty lunch, składający się z makaronu i sosu pomidorowego, ta sprawa nie dawała mi spokoju. Czasami nawet wymykałam się na skały poniżej ogrodów Villa Rosa i siadałam tam, żeby popatrzeć na morze. W tym miejscu zawsze najlepiej mi się myślało.

Jednak przez długi czas mogłam myśleć tylko o tym, czego sobie nie życzyłam. Doszłam do wniosku, że nie jest moim przeznaczeniem rola szefa kuchni, tak samo jak funkcja rekwizytu Tonina. Łatwo mi było zrozumieć, jakie błędy popełniłam w przeszłości, ale to nie zmieniało faktu, że nadal nie wiedziałam, jaką drogę mam teraz obrać.

I oto pewnego ranka podczas pracy w małym ogródku przy kuchni, który założyłam dla Leili, zaczęłam się zastanawiać, czemu ludzie sami nie uprawiają warzyw. Nawet gdyby ograniczyć się do kilku zielonych sałat albo ziół, to i tak z takiej maleńkiej grządki można było czerpać satysfakcję i poznać ten specjalny rodzaj radości, jaki daje zebranie i zjedzenie czegoś, co samemu się wyhodowało. Z jakiegoś powodu w obecnych czasach bardzo niewiele osób zadawało sobie taki trud, chociaż mieli nawet całkiem przyzwoite ogrody. Wtedy coś zrozumiałam. Zrozumiałam, co chcę w życiu robić.

Odważyłam się ubrać swoje marzenia w słowa dopiero po paru dniach, kiedy razem z Charliem spacerowaliśmy pod sosnami po wąskiej ścieżce, która prowadziła do kamienistej zatoczki.

- Wiesz, przyszedł mi do głowy pewien pomysł - zaczęłam niezdecydowanym tonem.

- Ach tak - powiedział zachęcająco.

- Chcę założyć własną firmę ogrodniczą.

- Ale przecież nie jesteś architektem krajobrazu - zauważył. - Dotąd zajmowałaś się wyłącznie uprawą tego, co nadaje się do jedzenia, prawda?

- Wiem, i właśnie o to mi chodzi. Pomyślałam, że mogę pomagać ludziom w zakładaniu ogródków z ekologicznymi warzywami. - Czułam, że z coraz większym entuzjazmem podchodzę do tego pomysłu. - Mogłabym dostarczać gotowe podłoże i pomagać w początkowej fazie uprawy, jeśli byłaby taka potrzeba.

- Zawsze wydawało mi się, że twoją pasją jest gotowanie. W takim razie co z karierą szefa kuchni? - Charlie wydawał się mocno zaskoczony.

- Och, już dawno przestałam o tym myśleć - odpowiedziałam. - Owszem, nadal kocham przygotowywać jedzenie, ale już całe wieki temu przekonałam się, że ta miłość nie dotyczy restauracyjnych kuchni. Tamten rodzaj gotowania uzależnia. Wspaniale jest wypełnić tym sobie życie i zyskać pewność, że nie będziesz mieć czasu na myślenie o czymkolwiek innym, ale w tej pracy tak naprawdę nie chodzi o jedzenie, tylko o sztukę kulinarną. Nie ma mowy o gotowaniu z pasją.

- Naprawdę? A czemu nie? - Teraz w jego głosie brzmiało zainteresowanie. - Zawsze uważałem, że masz obsesję na punkcie przygotowywania potraw.

- Tak, jeśli chodzi o uprawianie roślin i wymyślanie sposobów, jak przyrządzić z nich coś smakowitego - zgodziłam się. - Dla mnie to coś w rodzaju alchemii. Natomiast praca szeregowego kucharza polega na powtarzaniu wciąż tej samej czynności. Nie ma w tym żadnej magii.

Wyjaśniłam, co przeczytałam w internecie na temat przygotowywania miejsca pod uprawę warzyw - że można opierać blaty z ziemią na drewnianych palikach praktycznie na każdej wysokości, więc bawiąc się w ogrodnictwo, nie trzeba się schylać ani klękać.

- Nawet nie musisz kopać - mówiłam. - Nie każdy może mieć taki ogród jak ten w Villa Rosa. Takie ogrody wymagają mnóstwa pracy. Ale to nie znaczy, że ludzie nie mogą jeść świeżych warzyw prosto z ziemi, zamiast przynosić je w plastikowych torbach z supermarketu. Właśnie na tym polega sekret zdrowej żywności.

Spodziewałam się, że Charlie przedstawi mnóstwo powodów, dla których mój pomysł nie ma prawa się udać, ale przeciwnie, wydawał się całkiem zainteresowany.

- Mogłabyś sprzedawać te blaty przez internet - powiedział. - Robić je w różnych rozmiarach, żeby ludzie, którzy mają ogródki wielkości chustki do nosa, też mogli znaleźć coś dla siebie. Oczywiście drewno na paliki musiałoby być surowe, ale i tak taka konstrukcja przetrwa lata.

- Więc uważasz, że to może się udać?

- A czemu nie? Nie ma powodu, żeby się nie udało, jeśli solidnie odrobisz pracę domową.

- Naprawdę?

- Naprawdę - Charlie uśmiechnął się do mnie. - Moim zdaniem to wspaniały pomysł. Jak, do licha, udało ci się wymyślić coś takiego?

Podekscytowana jego aprobatą wyrzuciłam z siebie cały potok słów.

- Chciałam odkryć, czym tak naprawdę potrafię się pasjonować - mówiłam. - I w pewnym momencie doszłam do wniosku, że uprawa jadalnych roślin zawsze sprawiała mi przyjemność. Babetta pomogła mi nauczyć się podstaw, a teraz chciałabym przekazywać tę wiedzę dalej. Myślałam, żeby sprzedawać zestawy nasion, a nawet dostarczać odpowiednie przepisy. Oczywiście mogę trochę posiedzieć w kuchni, żeby coś poprawić albo wypróbować, ale to wszystko. Przynajmniej będę pracowała przy czymś, na czym naprawdę mi zależy.

Później tego samego popołudnia usiedliśmy w salonie, a Charlie pomógł mi obmyślić plan działania. W pierwszej chwili wydawało się, że liczba spraw, nad którymi należy się zastanowić, może zniechęcić każdego, lecz on spokojnie rozwiązywał problem po problemie, w skupieniu gryząc koniec ołówka.

- Jeśli chcesz, to mogę wejść w ten interes - zaproponował. - Zainwestuję trochę pieniędzy. Zostanę twoim cichym wspólnikiem. No cóż, jeśli mnie chcesz, to masz to załatwione.

- O Boże, tak! Strasznie chcę! - zawołałam.

- Czyli wygląda na to, że będziemy wspólnikami. - Spojrzał na mnie. - Nie tak wyobrażałem sobie relacje między nami, ale przypuszczam, że lepsze to niż nic.

Nie zrozumiałam aluzji, przynajmniej nie wtedy. Być może byłam zbyt zajęta układaniem planu działania dla mojego nowego przedsięwzięcia, żeby w ogóle pomyśleć o Charliem i uczuciach, jakie niegdyś nas łączyły. Jego słowa przypomniały mi się dopiero później, kiedy leżałam w łóżku, bezskutecznie czekając aż nadejdzie sen, i wówczas zaczęłam się zastanawiać, co mogły oznaczać. Czyżby Charlie wciąż odrobinę mnie kochał, mimo że minęło już tyle lat? A co ja czułam do niego?

Gdzieś około szóstej rano miałam już dość rzucania się w pościeli; uznałam, że na pewno nie zasnę, skoro po głowie tłucze mi się tyle myśli, i zdecydowałam się wstać. Dom poczuł się chyba zaskoczony moim widokiem. Okiennice były zamknięte, a z kolejnych pokojów dobiegały odgłosy porannego pochrapywania i pokasływania. Idąc do łazienki, nie spodziewałam się, że usłyszę skrzypnięcie znajdujących się za moimi plecami drzwi sypialni Leili, które najpierw otworzyły się cichutko, a potem równie cicho zamknęły.

- Czy ty też nie możesz spać... - zaczęłam, ale rzuciwszy okiem za siebie, ujrzałam, że to nie Leila stoi na korytarzu w półmroku poranka.

To był Lucio; rozczochrany, we wczorajszym ubraniu i z butami w ręku. Na mój widok uśmiechnął się i przyłożył palec do ust.

- Ciii, ona jeszcze śpi - wyszeptał.

Nie odezwałam się do niego ani słowem. Ku mojemu zdumieniu przekonałam się, że niewiele mnie to wszystko obchodzi.

Babetta

Życie za murami Villa Rosa stało się tak frapujące, że Babetta zapomniała o całym świecie. Przestały interesować ją wycieczki do Triento, zakupy i plotki, a nawet wizyty u Raffaelli w porcie. Kolejne dni układały się według tego samego, jakże przyjemnego schematu. Rano Babetta spała tak długo, jak miała ochotę, potem budziła się, żeby upiec trochę biskwitów albo bochenek chleba i przed lunchem zanosiła swój poczęstunek do Villa Rosa. Tam zamiatała ścieżki, przeszkadzała w kuchni, a potem siadała na krześle na tarasie, żeby zjeść ze wszystkimi lunch. O tej porze dziewczynki zwykle wracały z plaży, lepkie od piasku i słonej wody. Ubrane w frotowe poncha z kapturami w pastelowych kolorach biegały po ogrodzie, ściskając w łapkach kawałki chleba posmarowane nutellą, podczas gdy dorośli otwierali butelkę schłodzonego wina, przesiadali się od zacienionego stolika na słońce i skubali kawałeczki sera, owoce i wypieczone, twarde obwarzanki tarallini.

Kiedy w popołudniowym upale dopadała ją senność, Babetta wracała do domku, żeby uciąć sobie drzemkę na wiklinowym fotelu. W tym czasie mieszkańcy Villa Rosa często urządzali sobie jakieś wycieczki: spacer dookoła posągu Chrystusa na szczycie góry albo przejażdżkę wzdłuż wybrzeża, podczas której zatrzymywali się w jakiejś kafejce na kawę i ciastka. Obie dziewczynki zawsze machały do staruszki przez tylną szybę, gdy samochód z mozołem piął się drogą w górę, Błękitek zaś szczekał im na pożegnanie swoim ochrypłym głosem starego psa.

Tego popołudnia wyruszyli jak zwykle, Babetta zaś została w swoim fotelu, oddając się spokojnej drzemce, kiedy dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu. Ze zdziwieniem otworzyła oczy i nagle ogarnęło ją coś na kształt poczucia winy, gdy ujrzała starego fiata należącego do Raffaelli.

- Tak okropnie mi przykro, moja droga, zupełnie cię zaniedbałam! - zawołała, gdy przyjaciółka wdrapywała się po schodach na taras. - Właśnie przyszło mi do głowy, że powinnam do ciebie zajrzeć.

- A ja trochę się martwiłam. Pomyślałam, że może jesteś chora, ale potem spotkałam Leilę i dowiedziałam się od niej, że masz teraz mnóstwo zajęć.

Siadając na ostatnim stopniu, Raffaella westchnęła ciężko.

- Ach, tak jest lepiej... Te schody są strasznie strome i doprawdy nie wiem, jak sobie dajesz z nimi radę. Może twoja córka ma rację i powinnaś pomyśleć o wyprowadzce z tego domu, zanim życie tutaj zacznie ci sprawiać trudność.

Stara twarz Babetty zmarszczyła się groźnie.

- Nigdzie się nie wyprowadzam... I wcale nie jestem chora.

Mówiła ponurym, niechętnym tonem, ale Raffaella wydawała się to ignorować.

- No więc, opowiedz mi, co porabiasz. Leila mówiła, że ostatnio często się widujecie.

- Tak, tak, pomagam tym Anglikom gotować i opiekuję się ich dziećmi - oznajmiła Babetta, tym razem z nieukrywaną dumą.

- Ach, masz na myśli te dwie urocze dziewczynki? Widziałam je w porcie, jak biegały za mewami.

- Są urocze, ale bardzo męczące - westchnęła Babetta. - To szczęście, że tutaj jestem, bo inaczej biedna Alice nie miałaby chwili spokoju.

- A jak tam Alice? - zainteresowała się Raffaella.

Babetta zastanowiła się nad tym pytaniem i doszła do wniosku, że od chwili przyjazdu znajomych dziewczyna bardzo się zmieniła. Na jej twarzy częściej gościł uśmiech i wszędzie było jej pełno. Teraz już nie sprawiała wrażenia osoby, która jest cieniem samej siebie.

- Nieźle. - To było wszystko, co powiedziała przyjaciółce. - Zresztą wydaje się, że wszyscy mają się nieźle.

Kiedy trochę porozmawiały, Babetta zaparzyła kawę w dzbanku, żeby mogły wypić ją na tarasie.

- Przypuszczam, że oni wkrótce wyjadą, ci Anglicy i dziewczynki - zauważyła obojętnie.

- Też tak sądzę - odparła Raffaella. - Przyjechali tu tylko na wakacje. Ale Leila mówiła, że ona i Alice zostają przez całe lato. Podobno chcą popracować nad ogrodem.

Babetta zerknęła na rzędy pomidorów, które udało się jej zasadzić we własnym ogródku. Wszędobylskie zielsko już zdołało je przydusić.

- Tak, utrzymanie ogrodu wymaga mnóstwa pracy - westchnęła.

Raffaella przesunęła wzrok za jej spojrzeniem i uśmiechnęła się.

- Wiesz, mam parę godzin wolnego. Powiedz, gdzie trzymasz taczki i pazurki, a ja zobaczę, czy uda mi się uratować twoją grządkę z pomidorami.

Pracowały we dwie, a Babetta czuła się winna, że robota idzie jej znacznie wolniej niż przyjaciółce.

- Jeśli uda mi się zrobić parę butelek przecieru, to możesz być pewna, że część z nich dostaniesz - obiecała. - Oprócz tego całe mnóstwo słodkiej, czerwonej cebuli, o ile w tym roku będą dobre zbiory.

- Mogę przysyłać tu swojego męża, żeby ci pomógł w ogrodzie, jeśli chcesz - zaproponowała Raffaella. - W domu mamy miejsce tylko na parę doniczek z ziołami, więc jestem pewna, że Ciro ucieszy się, że będzie miał możliwość coś posadzić i potem patrzeć, jak rośnie. Niezależnie od tego, co mówisz, Babetta, uprawianie tego ogrodu znacznie przekracza twoje siły.

- Och, minęło wiele lat od chwili, gdy miałam jakiegoś mężczyznę do pomocy - przyznała staruszka. - Bardzo mi tego brakuje.

- Cóż, w takim razie można uznać, że jesteśmy umówione. W niektóre popołudnia będziemy pomagać ci w ogrodzie, a w zamian weźmiemy sobie to, co wyrośnie i czego nie będziesz potrzebować. Na pewno wszystko przyda nam się w trattorii. Uważam, że to doskonały układ. Sama nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłam.

Pracowały jeszcze przez dłuższy czas, uwalniając pomidory z uścisku chwastów, aż na drodze rozległ się szum samochodów powracających do Villa Rosa. Potem usłyszały trzaśnięcie drzwiczek; Babetta podniosła głowę akurat w chwili, gdy Leila i dzieciaki gramoliły się z auta, żeby resztę drogi odbyć pieszo i przy okazji nazbierać rosnących na poboczu polnych kwiatów.

Obserwując, jak idą, Babetta zmrużyła oczy.

- Wiesz co - powiedziała cicho, jakby do samej siebie. - Wydaje mi się, że ta dziewczyna jest w ciąży.

- Co takiego?! - Raffaella wydawała się zaszokowana.

- Mówię o Leili. Spójrz na jej figurę. Wyraźnie pogrubiała w talii, a na brzuszku widać wypukłość. Ale nie tylko to. Zauważyłam, że w czasie lunchu ledwie pije parę łyków wina, a wczoraj nie chciała kawy. Ze mną było tak samo, kiedy miała się urodzić Sofia. Nie mogłam patrzeć na kawę ani na wino.

- W ciąży? - powtórzyła bezmyślnie Raffaella.

- Tak, tak! Tak sądzę.

Raffaella wbiła wzrok w Leilę, przyglądając się, jak obie dziewczynki podają jej niezgrabne bukieciki, a ona pokazuje im, że mogą zebrać jeszcze więcej kwiatów.

- Wydaje mi się, że masz rację... Teraz ja też to widzę... O Boże!

Babetta spojrzała z niepokojem na przyjaciółkę.

- Co się stało?

Raffaella zastanowiła się, a na jej pięknej twarzy pojawiło się napięcie.

- Proszę, nie mów o niczym mojemu mężowi, jeszcze nie - błagała. - Wydaje mi się, że wiem, kto może być ojcem.

Żadna z nich nie musiała wymieniać na głos imienia Lucia. Nie było takiej potrzeby. Później, kiedy Babetta odnosiła narzędzia ogrodnicze do szopy, w której stała stara vespa, raz jeszcze pomyślała o minie Raffaelli. Miała nadzieję, że tym razem najmłodszy syn przyjaciółki zachowa się tak, jak należy.

Alice

Spodziewałam się, że Leila będzie zawstydzona, kiedy się dowie, że przyłapałam Lucia, jak wymykał się z jej pokoju, ale ona zachowała się wręcz wyzywająco. Zapaliła papierosa od palnika kuchenki, nalała sobie szklankę soku pomarańczowego, a potem usiadła przy kuchennym stole naprzeciwko mnie, kwitując moje słowa tak charakterystycznym dla niej beztroskim wzruszeniem ramion.

- Więc teraz pewnie od razu wyjedziesz, jak sądzę - powiedziała.

Zatkało mnie.

- Czy dlatego to zrobiłaś? Żeby się przekonać, czy ta sprawa skłoni mnie do wyjazdu?

- Nie bądź śmieszna.

- Więc czemu?

- Bo zawsze tak robiłam. Co roku, kiedy latem przyjeżdżałam w odwiedziny do mojej matki, zdarzało mi się spędzać z nim kilka nocy. Dlaczego nie? Ty już od dawna zniknęłaś z mojego życia, więc nie miało większego znaczenia, co byś sobie pomyślała.

- A ty oczywiście nie potrafisz być sama. Zawsze potrzebny ci jakiś adorator.

- No cóż, dzięki temu życie jest bardziej interesujące. Ludzie tacy jak ja i Lucio świetnie to rozumieją. Ale nie chciałam, żebyś się dowiedziała - dodała Leila szybko. - Zresztą byliśmy ze sobą tylko parę razy. Myślałam, że uda się utrzymać to w tajemnicy.

Przyglądałam się jej, kiedy gasiła niedopałek papierosa i sięgała po następnego.

- Zresztą teraz jesteś z Toninem, więc miałam prawo sądzić, że przestałaś myśleć o Luciu - powiedziała kącikiem ust, wciągając pierwszy haust dymu. - Nie możesz mieć przecież obu braci, prawda?

- Nie chcę żadnego z nich - warknęłam.

- Och, na litość boską, daj spokój z tymi humorami i nie zachowuj się jak dziecko! Jeśli masz zamiar tak się zachowywać, to równie dobrze możesz wyjechać.

I zanim opuścił ją ten operowy nastrój, Leila zakręciła biodrami i schroniła się do swojej sypialni. Ostatnio spędzała tam coraz więcej czasu, bo spała dłużej niż zwykle - być może w końcu udało jej się odzyskać trochę spokoju, który utraciła po śmierci matki. Wydawało się, że na razie lepiej zostawić ją samą, dopóki trochę nie ochłonie, bo może wtedy łatwiej uda mi się przemówić jej do rozsądku.

Na zewnątrz padał drobny deszcz i choć niebo pobielało od chmur, dla roślin w ogrodzie był prawdziwym ukojeniem. Miałam ochotę uciec gdzieś z tego domu, więc gorączkowo usiłowałam znaleźć jakieś miejsce, gdzie niepogoda nie stwarzałaby żadnego problemu. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to ta dziwna kaplica w jaskini, dokąd przed wieloma laty zawiozła mnie Babetta. Mroczna atmosfera kościoła, przyćmione światło i ociekające wodą stalaktyty pasowały jak ulał do dzisiejszego dnia. Poszłam poszukać Charliego i dziewczynek, by zapytać, co sądzą o moim pomyśle.

Wyciągnięcie ich z domu jak zwykle spowodowało mnóstwo zamieszania, bo trzeba było wytropić buty i znaleźć płaszczyki oraz swetry. Wrzawa, która temu towarzyszyła, doprowadzała do szału ich ojca, ale dla mnie wciąż miała urok nowości.

- Tak, Mia, możesz zabrać swoją lalkę, jeśli chce z nami pojechać. Nie, Grace, tym razem nie będzie lodów! - odpowiadałam cierpliwie, gdy Charlie schował się za starym egzemplarzem „Vanity Fair” i udawał, że nic szczególnego się nie dzieje.

Jechaliśmy drogą wzdłuż wybrzeża, śpiewając na cały głos piosenki, których nauczyły się w przedszkolu, a ja śmiałam się z Charliego, kiedy się okazało, że zna słowa.

- Kiedyś byłeś takim fajnym chłopakiem, kolekcjonowałeś egzemplarze NME i miałeś świetny zbiór płyt winylowych - prowokowałam go. - A teraz spójrz tylko, co z tego zostało.

- Dzieci wszystko zmieniają, jak zapewne się przekonasz któregoś dnia.

Szybko pokręciłam głową.

- Nie, już jestem za stara. Za długo z tym czekałam.

- W obecnych czasach mnóstwo kobiet zostaje matkami w późniejszym wieku - zauważył.

- Tak, ale one mają partnerów.

Charlie na moment oderwał wzrok od drogi, żeby spojrzeć na moją twarz.

- A ty nie masz? - spytał. - Czyżbyś zerwała z Toninem?

- Owszem. Choć przyznam uczciwie, że jeszcze nie zdążyłam mu zakomunikować tej nowiny.

- No, nareszcie postanowiłaś z tym skończyć. Myślisz, że bardzo się zmartwi? - spytał obojętnie, jakby niewiele go to obchodziło. - A może się tego spodziewał?

- Nie wiem, on zawsze zachowuje się z taką rezerwą. Myślę, że trochę go to zirytuje, bo namieszam mu w życiu, które z taką perfekcją sobie ułożył. Poza tym na pewno ucierpi jego męska duma. Ale to pewnie wszystko, jeśli mam być szczera.

- Czemu więc nie zadzwonisz do niego, żeby mu o tym powiedzieć?

- On był dla mnie dobry, zostawiał mi mnóstwo wolności. Nie mogę tak po prostu powiedzieć mu przez telefon, że odchodzę.

Przez chwilę Charlie się nie odzywał, a potem mruknął coś do siebie, wystarczająco głośno, by wszyscy to usłyszeli.

- Pieprzony, zarozumiały dupek.

- Co to jest „dupek”, tatusiu? - zapiszczała z tylnego siedzenia Grace.

- To coś w rodzaju osła.

- Czy jedziemy, żeby na nim pojeździć?

- Hmm, nie, jedziemy obejrzeć pewną grotę, którą chce nam pokazać ciocia Alice. Od dupków będziemy się trzymać z daleka.

Całkiem zapomniałam, jak strome są schody, na które trzeba się wdrapać, by dotrzeć do wejścia do kaplicy. W połowie drogi obie dziewczynki skamlały jak psiaki, więc Charlie wziął Mię na ręce, a ja posadziłam sobie Grace na barana. Dla obcych ludzi bez wątpienia wyglądaliśmy jak rodzina; nawet ja chwilami czułam się tak, jakbyśmy rzeczywiście nią byli.

Gdy znaleźliśmy się w obszernej wapiennej grocie, dziewczynki wpadły w zachwyt. Natychmiast pobiegły wszystko obejrzeć, nawołując się głośnym, scenicznym szeptem.

- Strasznie dziwne miejsce - zauważył Charlie. - Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego.

- Zdaje się, że właśnie tutaj Babetta i jej mąż brali ślub.

- Och, fantastyczne miejsce na taką uroczystość. - Wzdrygnął się, oglądając wapienne ściany. - Potrafisz sobie to wyobrazić? Dla mnie to coś niewyobrażalnego.

- Też tak sądzę, ale chyba na tym etapie życia żadne z nas nie ma powodu, żeby martwić się o oprawę uroczystości weselnej, prawda?

- Całkowicie się z tobą zgadzam - przytaknął z kwaśną miną. - Właściwie o co chodzi w tej historii z Toninem? Skąd ta nagła decyzja, żeby wszystko zmienić?

- Wcale nie taka nagła. Powinnam była podjąć ją całe wieki temu, lecz dopiero teraz się zorientowałam, że sama pozwalam, żeby mijały kolejne lata, choć sprawy nadal nie układają się tak, jak bym sobie tego życzyła.

- A więc co teraz? Nowa praca? Nowy mężczyzna? - spytał beztroskim tonem.

- Nie wiem, ale na pewno najpierw muszę poszukać nowego mieszkania. Nie mogę nadal mieszkać w jego domu.

- Jesteś bardzo dzielna, Alice - mruknął, obserwując swoje córeczki, które starały się zajrzeć przez zakurzone szyby do wnętrza bocznej kaplicy. - Ale ty zawsze byłaś dzielna.

- Dzielna? Nie sądzę. Raczej idę tam, dokąd życie mnie prowadzi. Albo przynajmniej tak było do tej pory.

- Mam nadzieję, że wiesz, iż zawsze jestem obok, żeby ci pomóc - praktycznie, emocjonalnie, jakkolwiek będziesz chciała... - Charlie zapomniał o dziewczynkach i teraz patrzył prosto na mnie. - Wystarczy jedno słowo.

- Dziękuję. Nie wiem, gdzie bym teraz była, gdyby nie przyjaciele tacy jak ty i Guyon. Nie jestem pewna, czy na was zasługuję.

- Tak? A Guyon powiada, że tylko dzięki tobie wciąż ma pracę. A jeśli chodzi o mnie... no cóż, obydwoje na siebie zasługujemy, ty i ja.

Akurat wtedy przybiegły z krzykiem dziewczynki, błagając, żebym zmieniła zdanie w kwestii lodów. Przez szeroką szparę w skale zobaczyłam, że deszcz ustał, a ponieważ wiadomo było, że w pobliżu znajduje się kamienista plaża, postanowiliśmy się zgodzić na ich prośby.

Charlie zamówił lody pistacjowe, ja zdecydowałam się na cytrynowy sorbet, a obie dziewczynki oczywiście wybrały lody truskawkowe. Siedzieliśmy na prawie pustej plaży, obserwując inne rodziny, które robiły to samo co my, i wtedy pomyślałam, jak łatwo te dzieci mogły naprawdę być moimi dziećmi. Wystarczyło parę zwrotów, kilka decyzji, które zostały albo nie zostały podjęte, i życie mogło się potoczyć całkiem inaczej.

- Czy masz jeszcze tamten szmaragd? Ten pierścionek, którym chciałeś się ze mną zaręczyć?

Sama nie wiem, co mnie napadło, żeby o to zapytać.

Charlie nie dał się wprawić w zakłopotanie.

- Tak, Alice, prawdę mówiąc wciąż go mam.

Potem odgryzł spód swojego rożka, a obie małe córeczki śmiały się do łez, kiedy resztki lodów spłynęły mu po palcach.

Babetta

Babetta zrezygnowała ze swoich zamiarów, że zacznie pomagać ludziom w znalezieniu szczęścia. Wszystko wokół zbyt szybko ulegało zmianie, a ona była za stara, żeby za tym nadążyć albo cokolwiek zrozumieć. Jednak wciąż mogła zajmować się innymi rzeczami: mogła wyciągać z ziemi w swoim ogrodzie świeże zioła i ostre w smaku warzywa, piec chleb i posypywać mąką jego złotą skórkę, pokazywać małej dziewczynce, jak zagniatać ciasto, żeby pod palcami zmieniło się w spód do pizzy. Mogła dzielić się z innymi jedzeniem, swoją obecnością i wiedzą, lecz nie mogła zrobić nic, jeśli chodzi o wstrząsy, które miotały życiem innych ludzi.

Teraz staruszka była już pewna, że córka malarki jest w ciąży, i tak samo przekonana, że ta dziewczyna o niczym jeszcze nie ma pojęcia. Wczoraj, kiedy Babetta poszła do Villa Rosa, żeby przygotować sos do spaghetti, Leila poskarżyła się, że nie może znieść zapachu smażonego czosnku, zwłaszcza tak wcześnie rano. Mówiąc to, nagle zrobiła się biała jak płótno i szybko wybiegła z kuchni. Później, gdy nadeszło popołudnie, Babetta przyniosła ciasteczka przyprawione imbirem, a Leila przyjęła je z wdzięcznością i od razu zaczęła chrupać.

- Właśnie na to miałam ochotę - powiedziała do Babetty. - Chyba musiałam złapać jakąś infekcję żołądkową albo coś w tym stylu. Jeszcze nigdy nie czułam się tak paskudnie jak teraz.

Staruszka nic nie odpowiedziała. Potem jej uwagę zwróciła ta druga, Alice, która zawsze miała w sobie smutek, a teraz wydawała się przepełniona radością. Nagle jej cera nabrała rumieńców, a uroda nie była tak ulotna jak przedtem. Babetta zaobserwowała, jak patrzyli na nią ci dwaj mężczyźni - Guyon przyjacielsko, a Charlie inaczej. To ją mocno zastanowiło. Zaczęła odciągać dzieci od tych dwojga, zabierając je na huśtawkę albo do ogrodu, i żeby zabawić je najdłużej, jak się dało, namawiała do zrywania kwiatków lub zbierania ziół. Nie była pewna, czy jej starania przynoszą jakiś rezultat, ale kiedy wracała, Charlie i Alice zawsze siedzieli razem.

Mimo to nie zawsze mogła pozwolić sobie na zajmowanie się cudzymi dziećmi. Przynajmniej co drugi dzień starała się wstać wcześnie, jechała wypić poranną kawę z Raffaellą, a potem pomagała jej nakrywać do lunchu stoliki w trattorii. Starannie polerowała ściereczką sztućce, wycierała szklanki i sprawdzała, czy przy każdym nakryciu leży porządnie złożona serwetka. Zwykle o tej porze w kuchni było już coś, czego należało spróbować, sprawdzić, czy nie trzeba dodać odrobiny soli albo skropić sałatki octem balsamicznym. Czasami we troje zastanawiali się, co zrobić z owocami morza, które Ciro kupił tego ranka. Raz czy dwa Babetta została nawet dłużej, żeby zbierać zamówienia i radzić klientom, co jej zdaniem najbardziej będzie im dziś smakowało.

Zdecydowała, że nie będzie zamartwiać się problemami innych ludzi. Zwyczajnie nie miała na to czasu.

Alice

Zostało już tylko kilka dni do momentu, kiedy Charlie i Guyon powinni wraz z dziewczynkami wyjechać do Rzymu. Początkowy plan zakładał, że mają spędzić tam trochę czasu, by zobaczyć sławne miejsca, takie jak Koloseum, Fontanna di Trevi czy Hiszpańskie Schody. Pokoje od dawna były już zarezerwowane i zapłacone, decyzje podjęte, ale teraz perspektywa rychłego wyjazdu w nikim nie wzbudzała entuzjazmu.

- Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy i gdzie czułem się bardziej wypoczęty i zrelaksowany niż tutaj teraz - oświadczył mi Guyon. - Rzym z tymi tłumami turystów i upałem wydaje się jakimś sennym koszmarem.

Trochę się denerwowałam, kiedy Guyon miał przyjechać, zupełnie jakbym była odpowiedzialna za to, żeby nie pił, dopóki jest w moim towarzystwie. Jednak nawet jeśli przeżył jakieś załamanie, to nie dał tego po sobie poznać. Z obojętną miną sączył wodę mineralną albo sok, podczas gdy my na potęgę żłopaliśmy wino.

- Szkoda, że nie możesz zostać trochę dłużej - powiedziałam impulsywnie. - Szczerze mówiąc, trochę przeraża mnie myśl o pozostaniu tu sam na sam z Leilą.

Guyon zmarszczył brwi.

- Coś z nią jest nie w porządku, prawda? To znaczy poza żałobą po stracie matki i jej zwykłym poziomem wariactwa. Wydaje się, że bardziej niż zwykle odstaje od normy.

- Nie wiem, co będzie, kiedy lato dobiegnie końca. Nie sądzę, by mogła zostać tu sama.

- No cóż, tak czy owak masz jeszcze parę tygodni. Może w tym czasie dojdzie do siebie. - W jego tonie usłyszałam jednak wyraźne wątpliwości.

- Ona sprawia wrażenie, jakby nie była w stanie o niczym zdecydować. Nie wie, czy ma sprzedać ten dom, gdzie powinna zamieszkać... Zupełnie jakby się zacięła.

- Jedyne, co możesz zrobić, to być z nią tutaj, Alice.

- Wiem.

- Charlie i ja od lat myślimy to samo - przyznał Guyon.

- Że ugrzęzłam?

Skinął głową.

- Teraz próbujesz się uwolnić, prawda? Ale musisz sama tego chcieć. Nikt z nas nie może ci pomóc - Zaśmiał się nagle. - Jak się mnie słucha, to człowiek ma wrażenie, że przeszedłem zbyt wiele terapii. Muszę się pohamować.

Taką samą rozmowę odbyłam z Charliem, kiedy pomagałam dziewczynkom zdecydować, jakie ubrania mają nosić w Rzymie. Odkładałam na bok wybrane rzeczy, żeby znalazły się na wierzchu nad innymi różowymi cudeńkami, którymi wypchane były walizki.

- Nie, to nie. - Mia wskazała na dżinsy. - Księżniczki nie noszą spodni, tylko piękne suknie.

Charlie spojrzał na mnie zmęczonym, ojcowskim spojrzeniem.

- Proszę, jedź z nami do tego Rzymu. Sam nie dam sobie rady.

- Wiesz przecież, że bardzo chciałabym pojechać. Ale teraz nie jest najlepszy moment, żeby zostawiać Leilę samą.

- Tak, ona zachowuje się nieco dziwnie - przytaknął Charlie. - Z początku kiedy tu przyjechaliśmy, wydawało się, że świetnie się bawi, potem coś się jednak zmieniło.

- Cały czas męczą ją ataki nudności, z którymi nie może dać sobie rady. Czy zauważyłeś, że teraz potrafi siedzieć nad jedną szklanką wina przez cały wieczór? Zupełnie jak nie Leila.

- Tak samo prawie nie tyka espresso... - Oczy Charliego rozszerzyły się nagle, jakby błysnęła mu nagła myśl. - Cholera jasna! Wiesz co? Ona musi być w ciąży!

Teraz z kolei mnie zrobiło się niedobrze.

- Na pewno nie! To znaczy, Leila jest po czterdziestce, a wcześniej zdarzyło jej się poronienie.

- No i co z tego? Wszystko pasuje. Śpi więcej niż zwykle. Żyje tylko na tych ciasteczkach z imbirem, które wpycha nam Babetta. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu tak długo trwało, zanim na to wpadłem. Mary miała te same objawy przy obydwu dziewczynkach.

- O mój Boże, może ona naprawdę jest w ciąży. - Nagle uświadomiłam sobie, że to całkiem możliwe. - Ale nic nie mówi na ten temat.

- Bo może sama jeszcze nie wie. Mary była już cztery miesiące w ciąży z Mią, kiedy się zorientowała, co jest grane. Przypuszczała, że po prostu chwilowo gorzej się czuje, bo jest zestresowana. Leila może myśleć tak samo. Przecież dopiero co straciła matkę. - Zamilkł na chwilę i nad czymś się zastanowił. - Ciekawe, kto jest ojcem.

W głowie błysnęło mi wspomnienie Lucia, w półmroku poranka wyślizgującego się z sypialni Leili.

- Chyba wiem, kto to jest - przyznałam.

- Kto?

- Nie znasz go. To nic ważnego.

- Sądząc po twojej minie, jest wręcz przeciwnie - odparował. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że to twój dawny ukochany, co?

- Nie, to tylko ktoś, o kim myślałam, że może być tym wyjątkowym - powiedziałam niechętnie. - Ale okazało się, że nie jest.

- No cóż, może teraz będzie kimś wyjątkowym dla niej - rzucił lekko. - Pewnie teraz Leila nieco zwolni tempo, co? To zupełnie inna rzecz tak się szastać, kiedy dziewczyna ma dwadzieścia parę lat, ale w jej wieku to zaczyna być smutne.

- Charlie... - Szturchnęłam go. - Przestań być takim seksistą.

- Powiedziałbym dokładnie to samo, gdyby chodziło o faceta.

- Nie każdy musi się ustatkować i zachowywać tak jak inni. Może ona nawet nie zechce urodzić tego dziecka. Jakaś dziewczyna Lucia też zaszła w ciążę, ale się jej pozbyła.

- Lucio... - powtórzył z zadumą Charlie. - Czyli to właśnie on miał być tym kimś wyjątkowym?

- Ale nie jest - zapewniłam. - Absolutnie nie.

Babetta

Babetta była pewna, że ludzie o niczym nie wiedzą. Na starej ławce Silvany przed wejściem do piekarni toczyły się dyskusje o całkiem innych sprawach - o tym, że pewna żona przyłapała swojego męża na kłamstwie, że burmistrz jest zamieszany w jakiś finansowy przekręt... Dopiero po dłuższej chwili ktoś w luźnej rozmowie wymienił imię Lucia. Angielki mieszkające na dole już od dawna nie wzbudzały wśród miejscowych żadnych komentarzy. Gdyby ludzie cokolwiek podejrzewali, na pewno ktoś by o czymś wspomniał, zwłaszcza w obecności Babetty, która mogła podeprzeć plotki garścią nowych faktów. Nikt jednak nie powiedział ani słowa.

Przy następnej wyprawie do Triento Babetta zboczyła ze swojej normalnej trasy wokół straganów na targu i powędrowała boczną uliczką do pizzerii Lucia. Był w środku; w obezwładniającym upale letniego dnia pracował tuż obok rozpalonego pieca.

- Uff - poskarżyła się, ledwie przekroczywszy próg. - Ale tu u ciebie skwar!

Lucio podniósł głowę i uśmiechnął się na powitanie.

- Ach, to ty, Babetta! Znowu przyszłaś po fajerwerki, co? A może chcesz spróbować najlepszej pizzy, jaką kiedykolwiek zdarzyło ci się jeść?

Nie czekając na odpowiedź, podniósł wysoko kulę ciasta i zaczął ją rozciągać między palcami.

- Domyślam się, że wolisz proste dodatki: plasterki pomidorów, porwane liście bazylii, kawałeczki mozzarelli. Nic wyszukanego, prawda?

- Skoro tak uważasz...

Babetta wdrapała się na stołek, który Lucio trzymał za ladą.

- Ale nie przyszłam tutaj, żeby się najeść - dodała.

- Naprawdę? W takim razie po co?

Przez chwilę wpatrywała się w niego uporczywym spojrzeniem. Lucio, który zawsze był tak niesamowicie przystojny, nadal zachował swój chłopięcy urok. Gdy pochylał się nad pizzą, niesforne kosmyki włosów opadały mu na czoło. Babetta bez trudu domyślała się, że kobiety łatwo ulegają jego czarowi i przez moment poczuła wdzięczność dla losu, że wyszła młodo za mąż za Nunzia i w związku z tym nigdy nie miała okazji być wodzona na pokuszenie przez żadnego atrakcyjnego mężczyznę.

- Tak naprawdę to przyszłam z tobą porozmawiać, ale myślę, że najpierw spróbuję tej twojej pizzy - powiedziała.

Zjadła wszystko do ostatniej okruszynki, nawet twardy, przypieczony brzeg, rozkoszując się łagodnym smakiem roztopionej mozzarelli i delikatnie kwaśnymi plasterkami pomidorów.

- No, trzeba przyznać, że apetyt ci dopisuje - zauważył z podziwem.

- Owszem. Tak samo jak tobie - odrzekła staruszka.

Odsunęła na bok pusty talerz i wytarła usta w serwetkę.

- Nie bardzo wiem, co masz na myśli.

- Och, a mnie się wydaje, że wiesz.

Lucio popatrzył na nią figlarnym wzrokiem.

- Chyba będzie mi pani musiała to wytłumaczyć, stara damo.

Spiorunowała go spojrzeniem.

- Za moich czasów, jeśli jakiś mężczyzna wpędził dziewczynę w tarapaty, to musiał się z nią ożenić. Nie było mowy, żeby jechał z nią do szpitala pozbyć się kłopotu. Nie zostawiał jej w hańbie.

- Znowu to samo - Lucio westchnął ciężko. - Zostałbym z nią, gdyby wyraziła takie życzenie, ale jej rodzina nie chciała o tym słyszeć. Woleli, żeby związała się z kimś lepszym niż zwykły chłopak, który żyje z robienia pizzy. Wysłali ją do Londynu, jak najdalej ode mnie.

- Ja wcale nie mówię o tamtej dziewczynie - oświadczyła Babetta.

- Więc o kim? Żadna inna nie zaszła ze mną w ciążę, o ile się orientuję. - Nagle urwał, bo dostrzegł wyraz twarzy Babetty. - Kto to? Co o tym wiesz?

- Ciekawe, ile dziewcząt przeszło przez twoje łóżko - mruknęła.

Lucio zabrał pusty talerz i włożył go do zlewu.

- Wydaje mi się, że to nie twoja sprawa, co?

Jego opryskliwy ton mocno ją zirytował.

- W dawnych czasach, jeśli mężczyzna nie chciał się ożenić z panną, którą pohańbił, wysyłano policję, żeby go do tego przymusiła - przypomniała mu.

- Wiem o tym. Ale na szczęście dawne czasy już minęły, prawda?

Babetta zsunęła się ze stołka.

- No cóż, Lucio... W takim razie sam musisz wybrać właściwe rozwiązanie. - Odwróciła się, żeby odejść. - Teraz to zależy wyłącznie od ciebie.

- Poczekaj! - zawołał za nią. - Może z łaski swojej powiesz mi, o kogo chodzi?

Babetta przez chwilę rozważała taką możliwość, ale zaraz zdecydowanie pokręciła głową.

- Niedługo sam się dowiesz, jak przypuszczam. Dziękuję za pizzę. Była dokładnie taka, jak obiecywałeś.

Alice

Był wczesny ranek, kiedy z pokoju Leili dobiegły do mnie odgłosy wymiotów. Zastałam ją z oczyma pełnymi łez, pochyloną nad sedesem w łazience; jedną ręką odgarniała włosy z twarzy.

- Czy coś ci przynieść? - spytałam. - Może wody? Albo ręcznik?

Odchyliła się do tyłu i przysiadła na kolanach.

- Nie. Na litość boską, czuję się fatalnie. Chyba później pojadę szukać jakiegoś lekarza. Ta żołądkowa infekcja trwa już stanowczo za długo.

- Czy nigdy wcześniej nie miałaś takich objawów?

- Do diabła, nie!

Usiadłam na brzegu wanny.

- Może chociaż raz?

- O co ci chodzi? Czy nie możesz mnie po prostu zostawić, żebym tu umarła?

Znów schyliła się nad toaletą, krzywiąc się mocno, bo mimo pustego żołądka dopadła ją kolejna fala torsji.

- Chcę tylko powiedzieć, że może to wcale nie jest wirus - wyjaśniłam, kiedy skończyła wymiotować. - Rano robi ci się niedobrze, odeszła ci ochota na alkohol i kawę... Według mnie to objawy czegoś całkiem innego, nie infekcji.

Leila popatrzyła na mnie i ujrzałam, jak zmienia się jej twarz, gdy pomyślała o tym samym co ja.

- Cholera... Chcesz powiedzieć, że jestem w ciąży?

- A możesz być?

- Ostatnim razem czułam się całkiem inaczej. Wcale nie wymiotowałam.

- Ale taka możliwość istnieje, prawda?

Nagle Leila ukryła twarz w dłoniach.

- Chryste, to ostatnia rzecz, jakiej mi teraz trzeba! - Miałam wrażenie, że na przemian śmieje się i płacze. - No powiedz, czy to nie jest cholerny pech?

- Musimy kupić w aptece test. Taki z paskiem, na który trzeba nasikać.

- Tak, jak najbardziej - zgodziła się. - O rany, jak mogłam być taka głupia?

- Jeśli okaże się, że jesteś w ciąży... Czy powiesz Luciowi?

- Nie - odparła zdecydowanie.

- Co w takim razie zrobisz?

- Nie wiem. W jaki sposób mam w pojedynkę wychowywać dziecko? Przecież nawet nie umiem zadbać sama o siebie!

- No cóż, może Lucio...

- Nie! Nasze układy wyglądają całkiem inaczej. Nie chcę być do niego przywiązana na wieki tylko dlatego, że mamy dziecko!

- Ale chyba nie zamierzasz pozbyć się ciąży?

- Nie. - Tym razem jej głos zabrzmiał znacznie łagodniej. - Nie, nie sądzę, żebym była do tego zdolna.

- Cóż, nie musisz sama zmagać się z tym problemem - zwróciłam jej uwagę. - Masz mnie. Będę ciocią. Zresztą bardzo chcę nią zostać. Mogę razem z tobą opiekować się tym dzieckiem.

Słysząc to, Leila zalała się łzami.

- Naprawdę?

Wyciągnęłam rękę, żeby pogładzić ją po splątanych włosach, przetykanych siwymi nitkami.

- Leila, jeśli jesteś w ciąży, twoje życie na pewno się zmieni, ale ta zmiana niekoniecznie musi oznaczać coś złego.

- To ja zawsze ci to powtarzałam, zgadza się?

- No cóż, może teraz moja kolej.

Leila oparła ręce na brzuchu ruchem charakterystycznym dla kobiet w ciąży.

- Dziecko - powiedziała z zadziwieniem. - Przez cały czas się zastanawiałam, co mam ze sobą zrobić, a teraz wydaje się, że los zadecydował za mnie.

Może to śmieszne, ale kiedy już zyskałyśmy pewność, że Leila jest w ciąży, wszystko nagle stało się takie oczywiste. Jej sylwetka uległa wyraźnej zmianie - ciało zaokrągliło się, a brzuszek wyraźnie wystawał. Zaczęłyśmy się zastanawiać, czy to możliwe, że Babetta domyśliła się prawdy, i to dużo wcześniej niż my. Ciasteczka z imbirem zdawały się to potwierdzać; choć nikt nie powiedział ani słowa, od pewnego czasu Babetta zaczęła przygotowywać pewne dania specjalnie dla Leili, na przykład łagodne rosoły, maleńkie porcje delikatnych ravioli i potrawy, które w niczym nie przypominały zwyczajnych, mocno przyprawionych dań, jakie dotąd nam przynosiła.

Ja z kolei nabrałam zwyczaju opiekowania się Leilą. Starałam się zapewnić jej spokój, żeby mogła odpoczywać, i czas, by przyzwyczaiła się do myśli o tym, co nastąpi. Często chodziłyśmy na wolne spacery, a stary pies dreptał tuż za nami. Kiedy pracowałam w ogrodzie, Leila przysuwała jak najbliżej swój leżak, żeby prowadzić ze mną dyskusje o przyszłości.

- Jeśli to będzie dziewczynka, oczywiście dam jej imię po matce - zwykła mawiać. - Ale jeśli chłopiec, to sama nie wiem. W moim życiu nie było męskich imion, które miałyby dla mnie szczególne znaczenie. Może coś włoskiego?

Obie świetnie zdawałyśmy sobie sprawę, że tuż za bramą Villa Rosa znajduje się ogród Babetty, gdzie często pracowali Raffaella oraz jej mąż. Przyjeżdżali do niej trzy albo cztery razy w tygodniu, żeby utrzymywać w ryzach grządki z warzywami, pielić zagonki i motyką wzruszać glebę. Leila trzymała się od nich z daleka, unikając w ten sposób niewygodnych pytań. Mające się narodzić dziecko nigdy nie będzie należało do tamtej rodziny, postanowiła i niewzruszenie trwała w swym zamiarze. Dziecko miało być tylko nasze. Przez moment starałam się jej to wyperswadować, przypominając, że ona i Raffaella zawsze się przyjaźniły i to trochę nie w porządku karać ją za czyny Lucia, ale Leila była przeciwko całej rodzinie i za nic nie chciała ustąpić.

- Lucio i ja tylko miło spędzaliśmy czas - oświadczyła. - Nigdy nie wiązało nas coś poważnego. A dziecko sprawia, że związek od razu nabiera poważnego wymiaru.

- Ale on będzie mógł przynajmniej je zobaczyć, prawda? - naciskałam.

- Ty chyba wciąż nie pozbyłaś się dawnego sentymentu, co? - Leila wydawała się prawie ubawiona. - Zrozum, Lucio to zwyczajny chłoptaś z małego miasteczka, który korzysta z tego, że jest przystojny. Tak naprawdę wcale nie chce czegokolwiek zmieniać. Urządził sobie życie tak, jak mu to odpowiada.

- Według ciebie jest okropny.

- Nie okropny, tylko samolubny.

- Wiesz, mam wrażenie, że Tonino jest taki sam. - Nagle uderzyła mnie pewna myśl. - Ci dwaj wydają się bardzo różni, ale w gruncie rzeczy są tacy sami. Wszystko jest w porządku tak długo, jak długo spełniamy ich zachcianki.

- Zdaje się, że we Włoszech mamusie strasznie rozpieszczają swoich synków i potem tak to się kończy. - Leila się zamyśliła. - Ale to nie dlatego nie chcę, żeby Raffaella mieszała się w wychowanie mojego dziecka.

- Więc dlaczego? Jeśli mi powiesz, to być może przestanę cię dręczyć.

- Mnie wychowywała samotna matka i zobacz, jak dobrze sobie radzę - powiedziała łagodnie. - A to będzie moje jedyne dziecko.

- Więc chcesz, żeby wasze relacje ułożyły się tak samo, jak między tobą a Aurorą?

- Chcę, żeby były bez zarzutu.

Próbowałam na wiele sposobów przemówić jej do rozsądku, ale odrzucała wszelkie argumenty. Nie chciała włączać obcej rodziny w życie dziecka, żeby ktoś jej mówił, w co on lub ona ma się ubierać albo co jeść, czy też do jakiej chodzić szkoły.

- To moje dziecko, nie ich - powtarzała z uporem.

W miarę upływu lata obie zaczęłyśmy czuć się silniejsze i przygotowane do zmian, które nieuchronnie musiały nastąpić. Gotowe, żeby pożegnać się z Villa Rosa ze świadomością, że ten dom może zostać sprzedany i już nigdy tu nie powrócimy. I w końcu gotowe, żeby wrócić do Londynu i dać sobie radę z całkiem innym życiem.

Babetta

Dni stawały się coraz zimniejsze i Babetta wyczuła, że coś dobiega końca. W Villa Rosa odbywało się wielkie pranie prześcieradeł i ręczników, które następnie starannie złożone trafiły do bieliźniarek. Narzędzia ogrodnicze oczyszczono z ziemi, naoliwiono i schowano. Kuchenne szafki opróżniono ze wszystkiego, co mogłoby się zepsuć.

Tydzień wcześniej Leila uparła się, żeby w domu Babetty zainstalować telefon. Stanął w kącie w kuchni na osobnym stoliczku - lśniące, plastikowe pudełko, które już dwa razy musiała odkurzać, choć jeszcze go nie użyła. Obiecała, że podniesie słuchawkę, kiedy telefon zadzwoni, kilkakrotnie podziękowała Leili, ale w głębi duszy pomyślała, że tamta marnuje pieniądze. Ostatecznie przez tyle lat Babetta obchodziła się bez telefonu i nie widziała potrzeby, żeby to zmieniać.

- Będziemy mogły do ciebie dzwonić, kiedy już wrócimy do Londynu - wyjaśniła Leila. - Czy możesz przypilnować nam domu, tak jak zawsze? I zamiatać ścieżki, choć oczywiście będzie tu przyjeżdżał ogrodnik, żeby doglądać tego, co zrobiła Alice.

Przez cały czas gładziła się po brzuchu, bo ostatnio nabrała takiego zwyczaju. Nosiła teraz ciuchy luźniejsze niż zwykle, więc jej ciąża nadal pozostawała tajemnicą, którą dzieliły, a do której Leila jakoś jeszcze nie zdążyła się przyznać.

Nawet Raffaelli nie udało się dotąd znaleźć sposobu, żeby szczerze z nią porozmawiać. Brama Villa Rosa wciąż była zamknięta, a Raffaella nie chciała wpychać się tam na siłę. Jej syn Lucio próbował skontaktować się z Leilą, został jednak odprawiony z kwitkiem i nie zdecydował się przyjść ponownie. Tylko Babetta była wpuszczana do środka, bo przynosiła jedzenie uśmierzające dolegliwości i świadczyła drobne usługi. Dla niej jednej robiono wyjątek. Poza tym wszyscy inni wydawali się nieproszonymi gośćmi.

A teraz zaczęła się pora pakowania i sprzątania, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że lato dobiega końca. Wkrótce nadejdzie pora zbierania owoców granatu. Trzeba będzie jeszcze uprzątnąć z ogrodu resztki krzaczków pomidorowych, przekopać nawóz i zasiać na zimę łubin. Potem jeszcze pozostanie zrobienie marynat i przetworów, żeby uzupełnić zapasy w kuchennych szafkach, i ułożenie porąbanego drewna wzdłuż długiej, osłoniętej od deszczu ściany domu. Niedługo słońce przyblednie, niebo pociemnieje, a wybrzeżem będą szarpać zimowe wichury.

Przygotowując się do nadejścia zimy, Babetta zastanawiała się, czy one kiedykolwiek tu wrócą, te dwie Angielki? A może Villa Rosa znów będzie stać zamknięta na cztery spusty przez szereg długich lat, aż ubrana modnie signora powróci tu ze swym oprawionym w skórę notatnikiem, żeby przygotować posiadłość do sprzedaży?

Ostatniego dnia pomagała załadować walizki do starego jeepa Aurory, a potem pozwoliła, żeby obie Angielki objęły ją i ucałowały na pożegnanie; poczuła, jak coraz pełniejszy brzuch Leili mocno przyciska się do jej brzucha. Patrzyła, jak machają do niej przez otwarte okna, a następnie znikają w głębi prowadzącej w górę wzniesienia drogi, zostawiając za sobą obłok spalin.

Babetta niemal miała pewność, że to był ostatni raz, kiedy przyjechały do Villa Rosa.

Alice

Najbardziej obawiałam się zawiadomić Tonina o swojej decyzji. Całkiem niesłusznie. Powinnam była wiedzieć, że nigdy niczego mi nie utrudniał i teraz też nie miał zamiaru zaczynać. Pomógł mi spakować moje rzeczy w kartony, które sam przywiózł, a potem zaniósł je do vana, wynajętego przez Guyona. Wreszcie usiedliśmy we dwoje na ławce przed domem, skąd rozciągał się widok na ogrody, którym poświęciłam dekadę swojego życia, żeby tam odbyć naszą ostatnią rozmowę.

- Dasz sobie radę? - zapytał. - Masz wystarczająco dużo pieniędzy?

- Na pewno. Zamierzam przez pewien czas mieszkać u Leili.

- Jestem przekonany, że to słuszna decyzja.

Mówił łagodnym, opanowanym tonem, tak jak za dawnych czasów w Teatro, kiedy pokazywał komuś, jak przyrządzić daną potrawę, albo poprawiał czyjeś błędy.

- A ty? Co ty zrobisz? - zapytałam.

- Oczywiście będę za tobą tęsknił, Alice.

- Ale znajdziesz sobie kogoś, prawda?

Jego włosy przyprószyła siwizna, a skóra nie wydawała się tak gładka jak przedtem, lecz bez wątpienia Tonino nadal był atrakcyjnym mężczyzną.

- Owszem. Tak samo jak ty.

Podnosząc się z ławki, schyliłam się, żeby wyrwać parę chwastów, które nowy ogrodnik musiał przeoczyć.

- Tak naprawdę nikogo nie szukam - odpowiedziałam.

- To nie dlatego zdecydowałam się od ciebie odejść. Po prostu chcę przez pewien czas pozostać sama. Odkryć, kim jestem i kim chcę być.

- Nigdy nie powstrzymywałem cię od robienia czegokolwiek, nie mówiąc o byciu sobą - Tonino wydawał się szczerze urażony.

- Wiem. - Znów usiadłam obok niego. - Po prostu dzięki tobie było mi łatwiej unikać samej siebie.

- Czy nie uważasz, że szkoda zostawiać to wszystko? - Skinął ręką w kierunku ogrodów. - Tak ciężko tu pracowałaś, a teraz po prostu chcesz odejść?

- No cóż, mam nadzieję, że w moim życiu będą jeszcze inne ogrody. Całe mnóstwo ogrodów.

Wziął mnie za rękę, tak stwardniałą od kontaktu z ziemią i pracy w kuchni, że niemal zadrapała jego delikatną dłoń.

- Bardzo mi przykro, jeśli nie dałem ci tego, czego potrzebowałaś, jeśli byłem zbyt pochłonięty moim własnym życiem... Ale moim zdaniem zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo, kiedy ktoś zostaje naczelnym kucharzem. Zresztą powiem uczciwie, że w żadnej sprawie nie postąpiłbym inaczej, nawet gdybym miał taką szansę.

Potem pochylił się i delikatnie musnął wargami moje usta - zupełnie tak samo, jak podczas pierwszego spotkania, gdy pocałował mnie na balkonie zawieszonym wysoko nad Tamizą.

- Lepiej już pójdę - powiedziałam. - Guyon na mnie czeka.

- W takim razie do widzenia, Alice. - Po raz ostatni uścisnął moją rękę. - Bądź, kim zechcesz, i niech ci się wiedzie.

Wsuwając się na siedzenie pasażera w wynajętym vanie, byłam bliska łez. Natomiast Guyon wydawał się w szampańskim nastroju. Szybko ruszył z miejsca.

- Nie oglądaj się za siebie, Alice, nie oglądaj - podśpiewywał, pędząc po wysypanym żwirem podjeździe przed domem Tonina.

Kiedy skręciliśmy na drogę, zagwizdał tryumfalnie.

- Gdybym mógł pić, zabrałbym cię gdzieś na szampana, Alice - oświadczył.

- Nie jestem w nastroju do świętowania czegokolwiek.

- Jesteś wolnym człowiekiem. Ta sprawa nie dawała ci spokoju przez całe długie lato, a teraz nareszcie masz ją za sobą.

- Tak, i teraz zaczynają się kłopoty - zauważyłam. - Muszę pomóc Leili przebrnąć przez poród, ruszyć od podstaw z własną firmą... Jest mnóstwo rzeczy do zrobienia.

- Nie ma niczego, z czym nie mogłabyś sobie poradzić. Po prostu rób wszystko po trochu, stopniowo.

Zmarszczyłam brwi.

- Po trochu każdego dnia? To miałeś na myśli?

Guyon się zaśmiał.

- Tego nie powiedziałem. Nawet ja nie wygłaszam takich komunałów.

Pojechaliśmy prosto na Maida Vale, żeby ustawić moje kartony w gościnnej sypialni. Dziwnie było znaleźć się tu znów po tych wszystkich latach. Leila na razie przebywała na wsi, w swoim wielkim, starym domu na południe od miasta, otoczonym wielkim ogrodem, wokół którego ciągnął się żywopłot z cisów. Tak więc na razie miałam mieszkanie dla siebie. Przypomniałam sobie, jak przyjechałam tutaj po raz pierwszy - prosto z pociągu, pełna obaw i determinacji. Minęło wiele lat, a ja wciąż czułam się tak samo.

Życie zatoczyło pełne koło; zdarzyło się nawet, że kilka razy pracowałam w tamtej knajpce. Miała nowych właścicieli, została odmalowana i wyposażona w nowe meble, ale wciąż była tętniącym życiem miejscem, do którego wpadali okoliczni mieszkańcy. W weekendy prowadziłam kuchnię, prawie bez wysiłku wskakując w biały fartuch.

Z kolei w ciągu tygodnia spędzałam długie godziny na rozkręcaniu własnego biznesu. Wieczorami często wpadał Charlie i przy butelce wina dyskutowaliśmy o tym, co do tej pory udało mi się osiągnąć. Wydawał się taki przejęty, że bierze w tym udział, choć z drugiej strony przejawiał wyraźną ostrożność w kontaktach ze mną. Zwróciłam uwagę, że wciąż stara się trzymać mnie na długość ramienia, starannie unikając sytuacji, w których moglibyśmy się do siebie zbliżyć. Kiedy gotowałam kolację, on zmywał naczynia. Jeśli zwijałam się na sofie, żeby pogapić się w telewizor, on zawsze wybierał fotel. A gdy wychodził, nie było mowy o pocałunku w policzek; wystarczało machnięcie ręką i obietnica, że rano wyśle mi gotowy tekst.

Przez ten krótki czas w Villa Rosa wydawało mi się, że między nami narodziła się pewna więź. Teraz Charlie wyraźnie starał się wycofać, więc w te wieczory, które spędzaliśmy osobno, zastanawiałam się, czy może w jego życiu pojawił się ktoś nowy. Wyobrażałam sobie, jak idzie do kina z inną kobietą, jak wspólnie jedzą posiłki...

I muszę przyznać, że smuciło mnie to o wiele bardziej, niż przypuszczałam.

Babetta

Babetta wyciągnęła z szaf wszystkie pledy i szale i pilnowała, żeby przy piecu stale znajdował się zapas drewna. Zimą jej życie toczyło się na wolniejszych obrotach, tak jak zawsze. Otulona wełnianymi rzeczami siedziała w domu, czekając, aż ktoś wpadnie z wizytą. W porze lunchu przyjeżdżała Sofia z córeczkami, żeby zjeść z nią talerz zupy, a kiedy późne popołudnie zanurzało się w ciemność, wpadała Raffaella. Jednak większość czasu staruszka spędzała samotnie.

Gdy któregoś dnia ciszę przerwał piskliwy dzwonek telefonu, w pierwszej chwili była tak zaskoczona, że nawet go nie odebrała. Ale nawet gdy w końcu podniosła słuchawkę i usłyszała głos Leili, ich rozmowa była sztuczna i wymuszona. Kiepska znajomość języka włoskiego tamtej, dzieląca je tajemnica oraz mało komfortowa konieczność przyciskania do ucha kawałka twardego plastiku sprawiły, że wymiana paru zdań wypadła raczej niefortunnie.

Zresztą tak czy owak Babetta niewiele miała do powiedzenia. Każdy dzień był podobny do poprzedniego i raczej się nic nie zdarzało. Od czasu do czasu Raffaella przywoziła z miasta garść świeżych plotek, bo wiedziała, że jej starania zostaną docenione. Przynajmniej przez pewien czas mogła wypełnić czymś wszechobecną ciszę, Babetta zaś łapczywie chwytała każde słowo.

Czasem, gdy Raffaella przyjechała wcześniej, a pogoda była sprzyjająca, Babetta pozwalała się nakłonić do wyjścia i we dwie szybkim krokiem ruszały w stronę Villa Rosa, by przespacerować się przez ogrody, zimą puste i nagie, a następnie zejść po kamiennych stopniach i popatrzeć na rozszalałe morze, które rozbijało się o skały.

- Tego lata, gdy tu mieszkałam, mnóstwo czasu przesiedziałam na tych skałach - powiedziała z zadumą Raffaella, gdy drobniutkie kropelki morskiej wody prysnęły jej w twarz. - Przychodziłam tutaj zawsze, kiedy musiałam o czymś pomyśleć. Ale to było dawno temu, zanim jeszcze wyszłam za mąż i urodziłam dzieci. Kiedy miałam więcej życia przed sobą niż za sobą.

- Wcale nie jesteś taka stara - przypomniała jej Babetta. - Czeka cię jeszcze mnóstwo wspaniałych rzeczy.

- Ale czasami czuję się tak, jakby nie zostało już nic, na co mogłabym oczekiwać z nadzieją - odparła Raffaella niewesołym tonem.

- W Anglii niedługo urodzi się twój wnuk. Musisz przecież wiązać z tym jakieś nadzieje.

- Jak? Leila postawiła sprawę jasno, że nie życzy sobie, żeby mój syn brał w tym jakiś udział. Przypuszczam, że mógłby się czegoś domagać, wymusić jakieś rozwiązanie... Ale oczywiście niczego takiego nie zrobi. Nie Lucio.

- Pewnie wiesz, że próbowałam z nim porozmawiać.

- Tak, mówił mi o tym... - Raffaella uśmiechnęła się na samo wspomnienie. - Prawdę mówiąc, był mocno przestraszony. A potem się zorientował, że to Leila jest z nim w ciąży, i chyba wyraźnie mu ulżyło. Ona jest zamożną kobietą sukcesu. Może sobie pozwolić na to, żeby wychowywać dziecko bez niczyjej pomocy.

Babetta chrząknęła i odwróciła wzrok ku morzu, czekając, by przyjaciółka mówiła dalej.

- Nie mam pojęcia, dlaczego obaj moi synowie postępują w ten sposób. Czyż ja i Ciro nie daliśmy im wystarczająco dobrego przykładu? Jaki popełniliśmy błąd, kiedy dorastali?

- Nie możesz się o nic obwiniać - zaprotestowała Babetta.

- Wydaje mi się, że taki sposób życia wziął się niestety z mojej rodziny. Mój brat, Sergio, zachowywał się dokładnie tak samo. Nigdy nie chciałabym mieć synów, gdybym wiedziała, że odziedziczą ten okropny charakter.

- Wcale tak nie myślisz, Raffaello. Przecież kochasz swoich chłopców.

- Oczywiście, że tak! Ale im bardziej ich kocham, tym mocniej mnie ranią. Czasami łatwiej mi się gniewać na nich niż kochać.

- Oni nie są z gruntu źli... Wcale nie. Tonino ciężko pracuje, a Lucio jest uroczy i taki kochany.

Przyjaciółka milczała, lecz na jej czole pojawiła się głęboka zmarszczka.

- Oni nie są źli - powtórzyła Babetta z naciskiem, choć wcale nie była pewna, czy to w czymś pomoże.

- Nie są źli, ale mają mnóstwo wad - odparła w końcu Raffaella. - Wszyscy je mamy, dobrze o tym wiem. A wady Lucia oznaczają, że mój wnuk będzie się wychowywał w Anglii i nigdy się nie dowie o moim istnieniu. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak się z tym czuję?

- A co mówi Ciro?

- Że powinnam poczekać, bo sprawy same się ułożą. Ale ja w to nie wierzę. Brakuje mi nadziei, że tak się stanie.

Babetta wzięła ją pod rękę i zawróciła w stronę schodków prowadzących do Villa Rosa.

- Kiedy Nunzio umarł, czułam się taka samotna - zaczęła mówić, gdy ruszyły pod górę. - Wtedy bardzo mi pomogłaś. Myślałam, że najlepszą część życia mam już za sobą, że wszystko się skończyło i dobre dni nieodwołalnie przeminęły. Ale dzięki tobie zdecydowałam się wsiąść na tę starą vespę i wszystko się odmieniło. To ty mnie do tego namówiłaś.

- Oczywiście, że ja. Doskonale to pamiętam.

- A teraz ty czujesz się osamotniona i smutna. Chciałabym jakoś ci pomóc.

- Nie możesz nic zrobić.

- Pamiętasz tamten wieczór przy ognisku, kiedy we cztery byłyśmy sobie tak bliskie?

- Tak, jasne, że pamiętam! - W głosie Raffaelli brzmiało coraz większe zniecierpliwienie.

- Byłyście wtedy dobrymi przyjaciółkami, ty i Leila.

- Tak mi się zdaje.

- Jak myślisz, co by się stało, gdybyś teraz do niej pojechała?

- Do Londynu?

Babetta skinęła głową.

- Leila powiedziałaby, żebym wynosiła się do diabła, a potem zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. O ile w ogóle udałoby mi się ją odnaleźć. Przecież nawet nie wiem, gdzie one obie mieszkają.

- Ja mam adresy i numery telefonów - szybko powiedziała Babetta. - Same się upierały, żeby mi je zostawić. Jak więc widzisz, dość łatwo możesz ją odszukać. Tylko czy jesteś gotowa podjąć ryzyko?

Raffaella wpatrywała się w różowe ściany opustoszałego domostwa.

- One mogą nigdy tu nie wrócić - odezwała się wreszcie. - Będą spędzać letnie miesiące gdzie indziej, tak jak ci wszyscy, do których przez całe lata należała Villa Rosa. Przeznaczeniem tego domu jest samotność i pustka. To nieszczęśliwe, puste miejsce.

- Być może tak - zgodziła się Babetta. - Ale ty możesz to zmienić, jeśli tylko chcesz.

- Nie wierzę, że mi się uda. - W głosie Raffaelli brzmiała niezachwiana pewność. - To dziecko jest dla mnie stracone. Nie ma sensu robić sobie nadziei.

Alice

Leili przestał wreszcie dokuczać żołądek i zdaje się, że podobnie było z jej huśtawką nastrojów. Przyjechała w końcu do Londynu, więc mogłam jej pomóc przy kompletowaniu wyprawki dla dziecka i muszę przyznać, że ta cała zabawa sprawiła nam prawdziwą radość. Miło było szastać pieniędzmi, wypełniać szuflady i szafy malutkimi ubrankami i całą resztą najprzeróżniejszych drobiazgów.

Obawiałam się, że rzeczywistość okaże się mniej różowa, kiedy dziecko będzie płakać przez pół nocy w swojej ślicznej kołysce albo zwymiotuje na ciuszki Baby Dior. Wałęsając się po czystych, białych pokojach, pachnących balsamem i talkiem, spoglądałam na brzuch Leili, rozpychany przez dziecko Lucia, i myślałam, jak to będzie, kiedy maleństwo zjawi się już na świecie.

Jednak dopiero Charlie uświadomił mi, jak bardzo Leila jest nieprzygotowana do macierzyństwa.

- Rozmawiałem z nią i powiem ci, że ona o niczym nie ma pojęcia - powtarzał w kółko i na okrągło. - Nie wie, co to karmienie w środku nocy, zmienianie pieluszek, płacz z powodu kolki... I zdaje się, że poza tobą nie ma nikogo, kto mógłby ją wspierać.

- Ale mimo to da sobie radę, prawda?

- Czy Leila kiedykolwiek należała do osób, które dają sobie radę?

- Nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek zdarzyła się jej sytuacja, w której byłaby do tego zmuszona.

- Moim zdaniem to się nie uda - ostrzegał Charlie.

- Więc co mam zrobić?

- Przecież we Włoszech mieszka cała rodzina Lucia. Czy nie możesz namówić Leili, żeby pozwoliła tamtym włączyć się do pomocy?

- Niestety. Dla niej Lucio był tylko facetem, z którym mogła od czasu do czasu się przespać - odpowiedziałam z powątpiewaniem. - Z tego, co wiem, Leila nie chce się z nim wiązać.

- A co z jego rodzicami? Jak oni się czują? A może Leila jak zwykle zajmuje się tylko sobą i guzik ją obchodzą inni ludzie?

- Nie wiem. - Muszę przyznać, że bardziej niż kiedykolwiek czułam się winna wobec Raffaelli. - Mogę spróbować jeszcze raz z nią porozmawiać, ale nie robiłabym sobie zbyt wielkich nadziei.

Gdy tylko poruszyłam ten temat, z twarzy Leili zniknął słaby rumieniec. Przypomniała mi, że nie ma powodu, żeby jej dziecko potrzebowało ojca, skoro i ona, i ja poradziłyśmy sobie bez tatusia.

Z każdym tygodniem robiła się coraz grubsza, ale jej upór w tej kwestii nie słabł ani odrobinę. Nadeszło Boże Narodzenie, które spędziłyśmy w domu na wsi, dokąd na kilka dni w okresie Nowego Roku przyjechali Guyon i Charlie z dziewczynkami. Wszyscy chodzili na paluszkach wokół Leili, starając się maksymalnie uprzyjemnić jej życie.

Ja większość czasu spędzałam w kuchni, gotując zawiesiste gulasze, które godzinami dusiły się na wolnym ogniu, aż wołowina zmiękła, a sos nabrał gęstości. Piekłam kurczaki pochodzące z ekologicznych hodowli i z podrumienionych na patelni warzyw robiłam aksamitne zupy, które bulgotały na kuchence przez cały długi dzień. Za oknem na trawniku spoczywał białawy dywan mrozu, a błotnista droga wiodąca do domu Leili stała się twarda i pokryta koleinami. Siedzieliśmy w domu, trzymając się blisko starego piecyka, w którym mogliśmy piec gruboziarnisty chleb, obficie posmarowany solonym masłem, albo objadając się ciastkami lepkimi od toffi i melasy.

Leila odzyskała dawny apetyt. Jadła z pełną spokoju determinacją, usypując w zupie stosy tartego parmezanu i dodając do każdej słodkości mnóstwo gęstej bitej śmietany. To, czego tak bardzo się obawiała przedtem - zawartość tłuszczu i kalorie - teraz poszło w zapomnienie. Pewnego dnia Guyon ugotował gęsty, mocno przyprawiony ryż z sosem z soczewicy i parę godzin później znalazł Leilę w kuchni, jak wybierała łyżką z garnka zimne resztki, delektując się każdym ziarenkiem. Kiedy Charlie zrobił na grillu filet z wołowiny, bez skrępowania pożerała wielkie płaty mięsa, pokryte obficie warstwą chrzanu. W porze posiłków gromadziliśmy się wokół solidnego, wiejskiego stołu, obok ognia trzaskającego na kominku - wieczorem zaś przy zapalonych świecach - a Leila zmiatała z talerza wielkie porcje tego, co akurat zostało przygotowane do zjedzenia.

- Ach, następna uczta - powiedział Guyon, gdy ostatniego wieczora zasiedliśmy do kolacji. - Znów musiałem przesunąć o kilka dziurek zapięcie w pasku. To był najwspanialszy Nowy Rok, jaki pamiętam.

Razem z Leilą wznieśli toast mieniącą się od bąbelków wodą, a ja i Charlie przyłączyliśmy się do nich, trzymając wielkie puchary wypełnione pinot noir.

- Za przyszłość - powiedziałam. - Za przyszłość nas wszystkich.

To Guyon odważył się poruszyć temat, którego tak starannie unikaliśmy.

- Jaka szkoda, że nie ma tu Babetty, żeby zjadła z nami kolację, tak jak we Włoszech - zauważył, gdy napełnialiśmy talerze tym, co znajdowało się w wazach i na półmiskach. - Zastanawiam się, co ta starowinka porabia w święta i w Nowy Rok. Jak myślicie, czy siedzi w domu całkiem sama?

- Nie, przecież ma rodzinę - odparła szorstko Leila. - Przypuszczam, że jest z nimi.

- Czy wybierasz się tam latem? - spytał od niechcenia. - Do tego uroczego domu?

Leila wyglądała na zakłopotaną.

- Najprawdopodobniej sprzedam Villa Rosa. Tak naprawdę nie ma powodu, żebym tam jeździła, kiedy moja matka nie żyje.

Ale Guyon brnął dalej, jakby o niczym nie miał pojęcia.

- A ojciec dziecka? To ten chłopak z pizzerii, tak? Może będzie chciał zobaczyć swojego dzieciaka? A dziadkowie? Z pewnością będziesz musiała tam pojechać.

- Prawdę mówiąc, niczego nie muszę.

Guyon usłyszał ostrą nutę w jej głosie.

- Ach, rozumiem. Trochę ci to nie na rękę, co?

- Nie wiem, o co ci chodzi, Guyon. To nie ma nic wspólnego z tobą i w ogóle wydaje mi się, że to nie twój interes.

Wzruszył ramionami.

- Jasne, masz rację, ale bardzo bym nie chciał, żebyś popełniła jakiś błąd.

- Super! W takim razie porozmawiajmy o tym, skoro tak się upierasz - wyglądało na to, że lada chwila Leila wpadnie w furię. - A więc ojciec dziecka, to znaczy Lucio, próbował skontaktować się ze mną jeden jedyny raz, przypuszczalnie wtedy, gdy się dowiedział, że jestem w ciąży. Jego mamusia wcale się nie pofatygowała. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich interesował się moim dzieckiem i muszę przyznać, że całkiem mi to odpowiada.

- Obie wiemy, że to nieprawda - odezwałam się cicho. - Nie ma mowy, żeby Raffaella zapomniała o istnieniu tego maleństwa. Od wielu, wielu lat marzy o wnukach.

- A co z Babettą? - Guyon był wstrząśnięty.

- Da sobie radę... Zawsze umiała sobie radzić. Zresztą pamiętaj, że ona ma tam rodzinę.

- Tak, podobnie jak twoje dziecko - odważyłam się wtrącić, choć wiadomo było, że te słowa dotkną Leilę do żywego.

Tak więc nasze świętowanie Nowego Roku skończyło się w raczej fatalnym nastroju. Leila z ponurą miną wycofała się do swojego pokoju; Charlie i ja wypiliśmy stanowczo za dużo wina, Guyon zaś zadowolił się wygłaszaniem nadętych uwag.

- Alice, chyba wiesz, że ona się spodziewa, że nadal będziesz ją obsługiwać. Jeśli na to przystaniesz, to będzie znaczyło, że jesteś taką samą wariatką jak ona.

Razem z Charliem siedzieliśmy na sofie, na puchatych poduszkach.

- Nie, Alice na pewno tego nie zrobi - uspokoił Guyona Charlie. - Ja jej nie pozwolę.

- Och, przyjrzyj się uważnie! Ona nie potrafi zaprotestować. Tak właśnie wyglądają stosunki pomiędzy nimi. Leila jest królową pszczół, a Alice robotnicą.

- Hej, może będziecie łaskawi pamiętać, że ja też tu jestem! - wtrąciłam się. - Zwróćcie uwagę, że ten układ nie działa w jedną stronę. Leila także mi pomogła, kiedy tego potrzebowałam.

Guyon prychnął z pogardą, a potem jeszcze bardziej narzekał na Leilę, aż w końcu zmęczyła go własna gadanina i poszedł do łóżka. W ten sposób zostaliśmy sami, Charlie i ja, żeby rozkoszować się ostatkiem ciepła z dopalającego się kominka. Nasze biodra prawie się stykały, ponieważ poduszki sofy trochę się przesunęły.

- Śmieszne - mruknęłam sennie. - Zawsze uważałam, że to wy jesteście moją prawdziwą rodziną: ty, Guyon i Leila.

- Przypuszczam, że tak - zgodził się Charlie. - Prawdę mówiąc, traktuję Leilę tak jak siostrę. Doprowadza mnie do szału, ale jednocześnie jej los bardzo mnie obchodzi.

- Za to Guyon zachowuje się jak starszy, dość apodyktyczny brat.

- W takim razie co z tobą i mną? - Noga Charliego niemal ocierała się o moją.

- Hej! - Na moment straciłam równowagę.

- Jak wyglądają nasze relacje, Alice? Bo ja nie uważam cię za siostrę. Nigdy nie uważałem.

- Nie - zgodziłam się. - Ale od bardzo długiego czasu jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Ty naprawdę jesteś moją rodziną.

Charlie nonszalancko oparł nogę o moje biodro. Czułam jej ciężar i bijące od niej ciepło.

- W ten sam sposób, co Leila - starałam się dokończyć myśl. - Wydaje mi się, że zachowywałam się wobec ciebie trochę tak jak ona... Wyrzuciłam cię ze swojego życia... Obwiniałam o wszystko, co mi nie wyszło... Chyba wiesz, że bardzo tego żałuję. Żałuję, że w ten sposób cię traktowałam.

Otoczył mnie ramieniem i przycisnął do siebie.

- Charlie? - Wtuliłam się w niego i wreszcie wykrztusiłam z siebie pytanie, które dręczyło mnie od ładnych kilku tygodni. - Czy w twoim życiu ktoś jest? Jakaś kobieta?

- Nie - odparł. - Nie chcę już żadnej kobiety, skoro nie mogę mieć tej, na której mi zależy.

- A jeśli byś mógł ją mieć? Co by było, gdyby nareszcie zrozumiała, czego oczekuje od życia?

Wpatrzył się we mnie i w jego wzroku dostrzegłam wahanie. Po chwili zdjął rękę z moich ramion.

- Charlie... - zmusiłam się, żeby mówić dalej. - Czy sądzisz, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, mógłbyś jeszcze brać pod uwagę ewentualne małżeństwo ze mną?

Zaśmiał się suchym, nerwowym śmiechem.

- Małżeństwo z tobą, Alice? A więc jednak chcesz dostać ten szmaragd!

- Nie, Charlie - odpowiedziałam z niezachwianą pewnością. - Chcę tylko ciebie.

Babetta

Nadeszła wiosna i Babetta oczekiwała, że lada dzień zjawi się tu signora z oprawionym w skórę notatnikiem. Była zupełnie pewna, że tamta w końcu przyjedzie i ruszy na obchód po domu i ogrodzie, żeby zrobić listę rzeczy wymagających załatwienia. Potem na bramie Villa Rosa pojawi się tablica z informacją, że nieruchomość jest wystawiona na sprzedaż, choć poza Babettą niewiele osób mogłoby zobaczyć ogłoszenie albo przywiązywać do tego wagę.

Nie mówiła nic, ale w niektóre popołudnia obserwowała przez kuchenne okno, jak Raffaella i Ciro pracują w ogrodzie, dokładnie tak jak obiecywali, i denerwowała się na myśl, że być może tylko tracą czas. Czy jeszcze będą mogli cieszyć się pierwszymi letnimi pomidorami albo zobaczyć, jak posiana przez nich wiotka pietruszka zamienia się w grube, zielone łodygi? Nie, jeśli przyjedzie agentka, a akurat tego Babetta była pewna jak amen w pacierzu.

Poza tym czuła się tak, jakby w niej również nastąpiła zmiana pory roku. Próbowała przypomnieć sobie, jak dawno jej krok zamienił się w posuwiste szuranie? Od kiedy zaczęła ostrożnie wchodzić po schodkach prowadzących na taras i każdego popołudnia ucinać sobie drzemkę? W ciągu ostatniej zimy poznała, co to znaczy ból kości, a teraz miała wrażenie, że świeża wiosna jest dla niej zbyt jaskrawa, zbyt ożywiona. Tak więc Babetta została w domku, czekając i bacznie wszystko obserwując.

Nawet telefon przestał dzwonić. Babetta wcale nie żałowała męczących konwersacji z Leilą, lecz nadal często o niej myślała, zastanawiając się, jak wygląda jej życie w Anglii. Być może to niemowlę, dziecko Lucia, zjawiło się już na świecie, i teraz leżało bezpiecznie w swoim nowo urządzonym pokoiku. Alice z pewnością też tam była i zajmowała się tym wszystkim, co wymagało załatwienia, a o czym Leila nawet nie pomyślała. Babetta bez trudu potrafiła sobie wyobrazić, jak we dwie biegają koło maleństwa albo rozpływają się w czułościach, i jak całe godziny upływają im na kołysaniu w ramionach cieplutkiej, delikatnej istotki.

Przypominała sobie uczucia, jakie rodzą się na samym początku. Dzieci dorastają i bardzo szybko odsuwają się od rodziców, ale przez te kilka pierwszych miesięcy są bardziej twoje niż cokolwiek, co dotąd zdarzyło ci się mieć. Babetta wyobrażała sobie, jak Leila odkrywa tę tajemnicę. A potem gapiła się przez okno na swoją przyjaciółkę Raffaellę, która sadziła fasolę w powoli rozgrzewającej się ziemi, podczas gdy Ciro przekopywał motyką grządki, dokładnie tak samo jak niegdyś Nunzio, i dumała o tym, jak bardzo tych dwoje musi teraz cierpieć.

Ona także cierpiała. Czasami w czasie ostatniego lata tworzyła sobie w myślach pewien obrazek, w którym było także miejsce dla niej. Wyobrażała sobie, jak siedząc pod drzewem granatu, kołysze jedną ręką śpiące w wózku dziecko albo zajmuje się nim, kiedy Leila pisze, a Alice gotuje w kuchni, i pozwoliła się oczarować tym marzeniom o letnich miesiącach, jakie jeszcze ją czekały.

A potem uświadamiała sobie, że nic podobnego się nie wydarzy. Leila zabrała najlepszą część przyszłości i zatrzymała ją dla siebie, a Lucio jej na to pozwolił.

Babetta skierowała spojrzenie na pusty wiklinowy fotel, który stał na tarasie w promieniach słońca i przykryty pledem kusił ją, żeby na nim usiadła. Westchnęła ciężko, jednocześnie zasuwając podniszczone zasłony w kuchennym oknie, i pomyślała, że być może Raffaella miała rację.

Być może naprawdę nie było już na co czekać.

Alice

Po raz drugi w życiu znalazłam się w takiej sytuacji, że musiałam ukrywać swój związek. Szmaragd od Charliego pozostał w pudełeczku i tylko my dwoje wiedzieliśmy, że nasze relacje uległy zmianie. Utrzymywanie tajemnicy miało swój urok, podobnie jak kradziona przyjemność w odkrywaniu na nowo naszych ciał, i nie chciałam tego niszczyć przejmowaniem się, co inni powiedzą lub pomyślą na nasz temat.

W swoim czasie i tak będziemy musieli stawić czoło sądom otoczenia. Rodzina Charliego z pewnością wyrazi swoją dezaprobatę, podobnie jak Leila. Była żona także będzie miała własną opinię, tak samo jak obydwie córki. Nawet Guyon wygłosi swoje zdanie. Ale jeszcze nie teraz. Nie, dopóki im nie powiemy.

Chciałam poczekać, aż dziecko przyjdzie na świat. Od świąt Bożego Narodzenia Leila była nieco rozdrażniona, jakby prawda o moim związku w jakiś sposób stała się dla niej oczywista. Należało jednak przebrnąć jakoś przez okres porodu i kilka pierwszych tygodni połogu, zanim oznajmię mojej przyjaciółce, że mam plany, które nie uwzględniają jej obecności w moim życiu.

Starałam się osłodzić jej ten ostatni okres ciąży różnymi smakołykami. Ubijałam delikatny mus z czekolady i ricotty, robiłam kruche ciasto z lawendą albo małe ciasteczka na miodzie, pokryte maślanym lukrem. Napełniałam nimi puszki, niegdyś zostawione w jej domu, a potem okazywało się, że są puste. Więc piekłam następne pyszności - marchewkowe ciasteczka w pastelowym kolorze, malutkie kwadraciki cytrynowej tarty albo pełnoziarniste, lepkie krążki.

Uzależniając Leilę od słodyczy, doszłam do wniosku, że wcale jej nie zazdroszczę, że jest tak bardzo dumna z dziecka Lucia i tak mocno nim zaabsorbowana. Kiedy zmuszała mnie, bym kładła rękę na jej brzuchu, żeby poczuć energiczne kopnięcia, wcale nie pragnęłam znaleźć się na jej miejscu. Byłam szczęśliwa, że mam Charliego oraz jego dwie dziewczynki, i że czeka mnie całkiem nowe życie.

Tak więc stałam się bardziej życzliwa dla Leili. Całe dnie spędzałam na ustalaniu konkretów dotyczących działalności mojej firmy, noce zaś mijały mi w przytulnej miękkości łóżka Charliego. Czas, który pozostał, poświęcałam wyłącznie Leili. Ona mnie potrzebowała.

Tuż przed wyznaczoną datą porodu przeprowadziła się z powrotem na Maida Vale i przez chwilę żyłyśmy jak dawniej - jak wtedy, gdy obie byłyśmy młodymi dziewczynami.

- Nie chcę żadnego zawracania głowy z porodem w domu - powtarzała Leila. - Chcę mieć wokół siebie lekarzy, mnóstwo piszczących urządzeń i kogoś, kto potem posprząta cały bałagan. I chcę, żebyś ty też przy tym była, Alice. Obiecałaś mi. Chyba pamiętasz o swojej obietnicy?

Jej synek urodził się z czupryną ciemnych włosków i karnacją ciemniejszą niż karnacja ojca. Patrzyłam, jak rysy malutkiej twarzyczki się wygładzają, słyszałam, jak malec pierwszym krzykiem oznajmia nam swój strach i zaskoczenie, i mocno trzymałam Leilę za rękę, aż w końcu byłam pewna, że mogę już się wycofać.

- Jestem przygotowana - powiedziała mi. - Nie sądziłam, że będę. Ale jestem.

- Czy czujesz się inna? Odmieniona? - dopytywałam się z ciekawością.

Byłam pewna, że nigdy mnie nie spotka tego rodzaju doświadczenie, więc chciałam się dowiedzieć, jak to właściwie jest.

- Czuję się potrzebna - odparła, dotykając malutkich paluszków i gładząc różowe policzki synka. Chciwie wciągnęła w nozdrza zapach noworodka. - Bardzo się cieszę, że to chłopiec.

Żadna z nas nie wspomniała o Luciu. Nie zapytałam, czy w akcie urodzenia znajdzie się jego nazwisko ani czy ma zamiar dać mu znać, że dziecko szczęśliwie przyszło na świat. Psucie tej szczególnej chwili niepożądanymi pytaniami było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam.

Bardzo szybko Leila przekonała się, że potrafi być dobrą matką. Przeniosła kołyskę z dziecinnego pokoju, który urządzała z takim staraniem, do swojej sypialni i ustawiła tuż obok łóżka, żeby przez całą noc móc nasłuchiwać, jak jej synek oddycha. W internecie naczytała się o rozmaitych rzeczach - o zasadach karmienia piersią, ustalaniu godzin snu - i teraz zasypywała mnie tymi informacjami. Ku mojemu zaskoczeniu zaczęła nawet gotować.

- W końcu przecież będę musiała gotować mu jakieś posiłki - zauważyła. - Równie dobrze mogę nauczyć się teraz.

Dziecko wciąż nie miało imienia. Przez ładnych parę tygodni cała nasza paczka zabawiała się wymyślaniem najdziwniejszych zwariowanych propozycji. Guyon i Charlie toczyli zaciętą rywalizację, który z nich wystąpi ze śmieszniejszym pomysłem. Tristan, Crispin, Gaylord... Leila przyjmowała z humorem te wygłupy, ale maluch nadal nie miał imienia.

- To będzie pierwsza określona rzecz w jego życiu - tłumaczyła. - Chcę, żeby została porządnie załatwiona.

Wiosna zamieniła się we wczesne lato, zanim któreś z nas zebrało się na odwagę, by oznajmić pozostałym nasz sekret.

- Podjęłam decyzję co do jego imienia - oznajmiła pewnego dnia Leila, gdy siedziałyśmy na trawie w jej ogrodzie pod niebotycznie wysokim żywopłotem z cisów. - Prawdę powiedziawszy, wiedziałam o tym już od chwili, gdy się urodził, tylko jakoś nie mogłam wam powiedzieć. Mam zamiar dać mu na imię Ricci.

Wymówiła to słowo z twardym, angielskim akcentem, ale mimo to wciąż pozostało wystarczająco zrozumiałe.

- Chcesz mu dać na imię rodowe nazwisko? Dlaczego?

To była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam.

- Zasługuje na to, żeby mieć jakieś dziedzictwo - odpowiedziała zwyczajnie.

- Więc zmieniłaś zamiary? Czy teraz, kiedy jesteś matką, zaczęłaś inaczej myśleć o rodzinie Lucia?

- Teraz wszystko odbieram inaczej - przyznała. - Ale na razie sama nie wiem, co mam zamiar zrobić. Na razie wiem tylko, jak chcę go nazwać.

Wtedy nadeszła pora, by obwieścić jej moją nowinę, żeby wymówić imię Charliego w całkiem inny sposób i pilnie obserwować, jakie uczucia pojawią się na twarzy Leili.

Roześmiała się głośno.

- A więc po tylu latach i po tym wszystkim, co zaszło, w końcu masz zamiar wyjść za Charliego.

- Tak - uśmiechnęłam się. - Tego właśnie chcę. Moje miejsce jest przy nim.

- O Boże, a ja tyle czasu poświęciłam, żeby cię przekonać, że to nie jest facet dla ciebie - powiedziała ze smutkiem. - No i w końcu się okazało, że byłam w błędzie.

- Może wcale nie? - odrzekłam. - Nie sądzę, żeby tamten Charlie był dla mnie odpowiednim partnerem, przynajmniej nie wtedy. Ale on bardzo się zmienił, odkąd ma dzieci... I ja też się zmieniłam. Teraz pasujemy do siebie jak ulał.

- Ty i Charlie! - Leila znów się zaśmiała. - Będziesz musiała urządzić wesele tutaj. Wyobraź sobie ślub w środku lata, w ogrodzie, pod wielkim namiotem... Pomogę ci wszystko zaplanować.

Zamilkłam na moment.

- To urocza propozycja, bardzo ci dziękuję. Ale my chcemy urządzić to gdzie indziej.

- Tak? A gdzie?

- Charlie i ja już o tym rozmawialiśmy...

- I?

- I podjęliśmy decyzję, że pobierzemy się najszybciej, jak się da, w miejscu, gdzie po raz pierwszy poczuliśmy, że coś się między nami zmieniło.

- O Boże, proszę, tylko nie tam! - zawołała Leila, krzywiąc się niemiłosiernie. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że we Włoszech, prawda?

- Owszem - przyznałam. - To miejsce znajduje się we Włoszech. Bardzo szczególne miejsce.

Babetta

Upłynęło wiele lat od czasu, gdy Babetta po raz ostatni była na czyimś weselu. Na nogach miała nowiuteńkie buty, a jej niewysoką, przysadzistą postać okrywała miękka sukienka w błękitnym kolorze - do kupienia której zmusiła ją córka - oraz pasujący kolorem szal, żeby było jej ciepło w ramiona. Na zewnątrz letnie słońce mocno przygrzewało, lecz tu, przed ołtarzem, jak zwykle panował chłód i czuło się wilgoć.

- Co to za pomysł, żeby wybrać sobie na ślub takie miejsce - syknęła do niej Sofia.

Babetta rozejrzała się po surowych ścianach groty i figurach świętych, wyrzeźbionych z białego marmuru, które były już na wpół zniszczone przez krople wody, stale kapiące z sufitu.

- Właśnie tutaj braliśmy ślub ja i twój ojciec - odpowiedziała córce w ten sam sposób. - Tu zaczęło się nasze wspólne życie. Czemu Charlie i Alice nie mogą postąpić tak samo?

Nie czuła potrzeby wspomnieć, że dostrzegła, jak w ich obecności rodzi się coś nowego. Leila i Raffaella siedziały w tej samej ławce, mając między sobą niemowlę. Obie były sztywno wyprostowane i co jakiś czas wymieniały krótkie, oficjalne uwagi. Jednak Babetta wyczuwała teraz w zachowaniu Leili pewną miękkość, delikatność. Zresztą, czy mogło być inaczej, skoro Leila znalazła się twarzą w twarz z jedyną kobietą na świecie, która kochała jej dziecko równie mocno jak ona sama?

Obserwowała je od samego początku. Raffaella starała się trzymać z tyłu, jakby czekała, aż Leila sama do niej podejdzie, a Leila nie zdołała długo się opierać. Może to trochę potrwa, ale Babetta była przekonana, że to początek czegoś zupełnie nowego.

Wokół nich w pozostałych ławkach znajdowali się sami obcy. Rodzina Charliego i matka Alice, przyjaciele, z którymi przez wiele lat utrzymywali dotąd luźne kontakty, ludzie, z którymi wiązały ich jedynie związki krwi... Babetta poruszała palcami w niewygodnych, ale eleganckich butach, choć nigdy nie miała zamiaru ich włożyć, i uśmiechała się do nieznajomych.

Guyon także przyjechał na ślub. Założył dziś koszulę w pasiasto-kwieciste wzory, a na jego policzkach kwitły rumieńce świadczące o tym, jak bardzo się cieszy. Babetta pamiętała, jak wziął ją pod ramię i pomógł jej wejść po stromych schodach, a potem usadowił razem z córką w ławce znajdującej się obok otworu w ścianie, przez który przedostawał się nikły promień słońca, niosący odrobinę ciepła. Widziała, jak bez przerwy spogląda przez ramię, by się przekonać, czy Alice już przyjechała.

Wreszcie Babetta odwróciła się także - i to akurat w chwili, gdy zabrzmiała muzyka, a w wejściu pojawiła się panna młoda w tiulach i białych koronkach. Natychmiast pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby ceremonia nie przeciągała się w nieskończoność, a ksiądz skończył przemowę, zanim całkiem zaschnie mu w ustach. Ona chciała jedynie usłyszeć głosy Charliego i Alice, zobaczyć zmianę na ich twarzach, gdy będą składać sobie przysięgę, a potem jak najszybciej wrócić do Villa Rosa, gdzie, jak wiedziała, czeka na nich wspaniała uczta.

Babetta proponowała, że sama przygotuje posiłek, ale ulżyło jej, gdy państwo młodzi grzecznie podziękowali. Zamiast tego dała im najlepsze produkty ze swojego ogrodu: świeżutki koperek i soczyste pomarańcze na sałatkę, pęczki ziół i zielone warzywa, które zostały zebrane jeszcze tego samego poranka. Miała nadzieję, że ich walory nie zostaną zmarnowane przez nieuchronne nieporozumienia pomiędzy obydwoma kucharzami, że ich wzajemna gorycz nie wpłynie na smak potraw, które postanowili przygotować.

Nawet Raffaella była zdumiona, kiedy najpierw Lucio, a później Tonino oświadczyli, że sami przygotują ucztę weselną. Żaden z nich nie miał ochoty przyjechać do kościoła i być świadkiem ceremonii ani też dzielić kuchni z tym drugim, ale za nic nie chcieli ustąpić i obaj odmówili, gdy proponowała, żeby któryś się wycofał.

Babetta wyobrażała sobie dźwięczenie rondli i szczęk łyżek wazowych, gdy obaj panowie Ricci gotowali, starając się prześcignąć jeden drugiego. Z pewnością na stole znajdzie się cała seria znakomitych dań i goście spędzą całe popołudnie oraz wieczór na jedzeniu. Tonino zrobił wielką górę delikatnych ravioli, napełnionych mięsem z kraba i przystrojonych plasterkami kandyzowanej cytryny. Lucio przygotował solidny kocioł makaronu wymieszanego z rozmaitymi gatunkami mięs. Wypożyczyli talerze i szklanki, ustawili pod drzewami granatów długi rząd stołów, a na gałęziach zawiesili lampiony, żeby zaświecić je, gdy zapadnie zmrok. Dopiero gdy zrobi się zupełnie ciemno i spokojnie, Babetta zapali ognisko, które ułożył Guyon, a potem zacznie się pokaz sztucznych ogni, jak zwykle dostarczonych przez Lucia.

Z niecierpliwością czekała, żeby zobaczyć, jak Villa Rosa wypełnia się światłem i kolorami. Zabawa przeciągnie się do późnej nocy; wszyscy będą pić, tańczyć i wznosić niezliczone toasty za szczęście innych. Nawet gdy Babetta opadnie z sił, nadal będzie uczestniczyć w tym święcie, siedząc w wiklinowym fotelu na swoim tarasie i ciesząc się gwarem ludzkich głosów i ciepłym poblaskiem widocznym na nocnym niebie.

Wyciągnęła szyję, by popatrzeć, jak panna młoda idzie do ołtarza. Alice zrzuciła dawny smutek z taką samą łatwością, z jaką w pierwszy dzień wiosny zrzuca się zimowy płaszcz, i Babetta miała nadzieję, że upłynie wiele, wiele lat, zanim ta pora roku znów się dla niej zmieni.

Alice

Byłam tak wykończona, że upadłam pomiędzy prześcieradła i leżałam jak nieżywa. Charlie zdążył położyć się wcześniej - słyszałam, jak oddychał rytmicznie, i czułam ciepło promieniujące z jego ciała. Nie było potrzeby, żeby go dotykać. Nie musiałam składać na jego ustach pocałunku. Aż nadto wystarczało mi, że mogę leżeć obok i oddychać razem z nim.

Nasz wielki dzień udał się nadzwyczajnie, choć wcześniej gnębiły mnie okropne przeczucia. Oczyma wyobraźni widziałam swoją matkę i rodzinę Charliego, jak z lodowatymi minami siadają obok siebie w ławce; jak Leila spotyka się z Raffaellą; a obaj wojujący ze sobą bracia przejmują władzę w kuchni... To prawie zepsuło mi humor, ale na szczęście Charlie w porę przypomniał mi o najgorszym, co może się wydarzyć - o jakiejś gwałtownej scenie albo przesolonej potrawie. Jeśli chodzi o niego, to żadna sprawa nie mogła zmącić jego szczęścia.

Uparł się, żebym ubrała się jak panna młoda, choć byłam pewna, że wyglądam już za staro i będę głupio się czuć w takim stroju. Miał rację, że jest coś uwodzicielskiego w szeleście jedwabiu i koronek, kiedy się idzie przez kościół. Biała suknia dodała wdzięku surowym ścianom groty i melodii kapiących stalaktytów.

Moje atłasowe pantofelki zupełnie się zniszczyły, bo poplamiłam je wodą, wchodząc w wilgotne kałuże. A biała suknia leżała w nieładzie na podłodze naszej sypialni w Villa Rosa, pognieciona i zwinięta. Teraz to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ raz na zawsze skończyłam z tego typu sprawami. Nie będzie żadnego oglądania się wstecz, postanowiłam, a jedynie patrzenie w przyszłość: w stronę porannych, pachnących kawą pocałunków, naszego miodowego miesiąca, który zamierzaliśmy spędzić wśród przyjaciół w Villa Rosa, nowego domu i nowego życia.

Nie mogłam się doczekać, kiedy znów włożę ręce w ziemię i sprawię, że rośliny zaczną rosnąć. To było jak nałóg - chciałam pokazać ludziom to, czego nauczyła mnie Babetta. Pragnienie, by podzielić się z innymi moim przepisem na życie.

- Mam czterdzieści cztery lata, a czuję się tak, jakbym zaczynała wszystko od nowa.

Charlie na wpół spał i wydawało się mało prawdopodobne, że usłyszał moje słowa, ale to nie miało znaczenia.

Liczył się tylko fakt, że zostały wypowiedziane.

Babetta

Babetta spała tak głęboko, że budzenie jej teraz wydawało się okrucieństwem. Raffaella przyniosła więc jeszcze kilka pledów i przykryła nimi staruszkę - na wypadek gdyby od morza powiał chłodny wiatr, choć noc wydawała się dość ciepła. Wkrótce zacznie świtać, a Raffaella zamierzała wrócić tu dziś rano, więc nie powinno się stać nic złego, jeśli Babetta przedrzemie na fotelu tych kilka krótkich godzin.

Przez moment stała, nasłuchując cichutkiego pochrapywania. Przyjaciółka spała z głową przechyloną na bok i z mocno zaciśniętymi powiekami, u jej stóp zaś tak samo głęboko spał stary Błękitek. Nawet nie drgnął, kiedy Raffaella znalazła jeszcze jeden koc i go przykryła.

Na moment oparła dłoń na kudłatym łbie psa, a później znów spojrzała na Babettę. Jej ciało było pokrzywione i powykręcane, a ręce i nogi zrobiły się ciężkie jak sędziwe drzewo granatu. Nikt nie wiedział, ile ona może mieć lat ani jak długo tu zostanie, wrośnięta korzeniami w ziemię. Możliwe, że czeka ją jeszcze parę ładnych lat albo może tylko następna zima.

Raffaella pochyliła się i ucałowała policzek staruszki, ciepły i gładki jak wypolerowana stara skóra.

- Dobranoc, moja kochana - wyszeptała.

A potem zostawiła Babettę, żeby odpoczęła przez te parę ostatnich godzin nocy, zanim nadejdzie świt i powita ją widok niebieskiego morza, które kłębiło się pod bladym, błękitnym niebem.

PODZIĘKOWANIA

Kilka lat temu pojechałam w charakterze ghostwritera, żeby przeprowadzić zamówiony wywiad ze słynną panią fotograf zajmującą się portretowaniem dzieci, Anne Geddes. Tak naprawdę nie chciałam tego robić, ale potrzebowałam pieniędzy. Na szczęście jej mąż, Kel, prawie od razu odmówił mi spotkania, dołączając w swoim mejlu cytat, który otwiera tę historię. Tak naprawdę wysłał mi znacznie dłuższą wersję, która wygląda tak:

Twój czas jest ograniczony, więc nie trać go na przeżywanie czyjegoś życia. Nie daj się schwytać w pułapkę czyichś zasad, co oznacza utrzymywanie się z tego, co wymyślą inni ludzie. Niech szum cudzych opinii nie zatopi twojego własnego wewnętrznego głosu. I co najważniejsze - miej odwagę słuchać podszeptów swojego serca i swojej intuicji. One w jakiś sposób wiedzą, czym naprawdę chcesz się stać. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.

Na pewien czas powiesiłam ten fragment na swojej lodówce, ponieważ dotarło do mnie wreszcie, co najlepszego robię - że naprawdę żyję życiem innych osób. I dzięki temu zaczęłam się zastanawiać, jak to się dzieje, że lądujemy w takim, a nie innym miejscu, i jak łatwo jest wypełnić sobie życie nadmierną aktywnością i nigdy zbytnio się nie zastanawiać nad ważnymi sprawami. To właśnie wtedy w mojej głowie narodziła się historia Alice i Babetty, więc mam ogromny dług wdzięczności wobec Kela Geddesa - jeszcze nigdy czyjaś odmowa nie okazała się tak cenna.

W związku z tym, że Alice była doskonałą kucharką, mogłam znaleźć wymówkę, by pofolgować własnemu zamiłowaniu do czytania o jedzeniu. Trafiłam na trzy znakomite pozycje, które uważam za szczególnie inspirujące: Heat Billa Buforda, Kitchen Confidential Anthony'ego Bourdaina i Made in Italy Giorgio Locatellego. Wszystkie serdecznie polecam!

To już druga moja powieść, której akcja rozgrywa się w Triento. Oczywiście jest to nieco zawoalowana, lekko wystylizowana wersja Maratei na Basilicata, gdzie rzeczywiście na szczycie góry znajduje się olbrzymi posąg Chrystusa i gdzie miałam szczęście mieszkać w przepięknym domu, którego właścicielami są kuzynka mojego ojca Clara DeSio oraz jej mąż Antonio. Tak więc im także należą się wielkie podziękowania, podobnie jak Annie Bidwill za gościnę w Northcote w Martinborough, gdzie powstał spory kawałek tej książki.

Dziękuję też za wsparcie wszystkim pracownikom wydawnictwa Orion i Hachette NZ and Australia, dziękuję swojej agentce Caroline Sheldon, dziękuję rodzinie i przyjaciołom, którzy wysłuchiwali moich narzekań, jęków i skarg, kiedy postępy w pisaniu nie były tak obiecujące, jak bym chciała, oraz mojemu mężowi Carne Bidwillowi za to, że ilekroć się skarżyłam, że czegoś nie potrafię, miał zwyczaj powtarzać „No to nie rób tego”, co pomaga o wiele bardziej, niż się zdaje.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tagliatelle specjalne, Przepisy na życie, jedzenie, itp
Przepis na życie, Przepisy dzien dobry tvn
Lasagne po włosku, Przepisy na życie, jedzenie, itp
przepis na życie w epoce cyfrowej
Tagliatelle specjalne, Przepisy na życie, jedzenie, itp
Przepis na życie
Przepis na życie
Przepis na dobre życie, S E N T E N C J E, E- MAILE OD PANA BOGA
Przepisy na szczęśliwe życie
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie(1), + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie, + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez log
Przepis na zdrowe i długie życie
Marzena i Tadeusz Woźniakowie Ojca Grande przepisy na zdrowe życie

więcej podobnych podstron