Marquez Gabriel Garcia Szarańcza


Gabriel Garcia Marquez

Szarańcza

Dla Germana Vargasa

A zaś obwieścił, aby Polinika

Nieszczęsne zwłoki bez czci pozostały,

By nikt ich płakać, nikt grześć się nie ważył;

Mają więc leżeć bez łez i bez grobu

Na pastwę ptakom żarłocznym i strawę.

Słychać, że Kreon czcigodny dla ciebie,

Co mówię, dla mnie też wydał ten ukaz

I że tu przyjdzie, by tym go ogłosić,

Co go nie znają, nie na wiatr zaiste

Rzecz tę stanowiąc, lecz grożąc zarazem

Kamienowaniem ukazu przestępcom.

Sofokles “Antygona” (przekład Kazimierza Morawskiego)

Nagle, jakby trąba powietrzna zapuściła korzenie w samym środku miasteczka, zjawiła się kompania bananowa, a w ślad za nią szarańcza. Wymieszana, wrzaskliwa szarańcza, złożona z odpadków ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, która wydawała się coraz bardziej odległa i nierzeczywista. Szarańcza była bezlitosna. Zatruwała wszystko zbełtaną wonią tłumów, odorem wydzielin skóry i skrytej śmierci. W niespełna rok rozrzuciła po miasteczku zgliszcza wielu wcześniejszych od niej katastrof, rozsiała po ulicach swój zagmatwany bagaż odpadków. A odpady te, błyskawicznie, w oszałamiającym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zaczęły oddzielać się, indywidualizować, by to, co było uliczką ograniczoną z jednej strony rzeką, a z drugiej zagrodą dla zmarłych, przemienić z czasem w odrębne, splątane miasteczko, wzniesione z odpadków innych miast.

Przybyły tu, wymieszane z ludzką szarańczą, porwane przez jej rwącą siłę, odpadki ze sklepów, szpitali, domów rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i mężczyzn, którzy przywiązywali muła do słupa przed zajazdem, mając za cały bagaż drewniany kufer lub tobołek z ubraniem, a którzy po kilku miesiącach posiadali już własny dom, dwie kochanki i stopień wojskowy, choć z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt późno ruszyli na wojnę.

Nawet odpadki smutnej, miejskiej miłości trafiły do nas z szarańczą, zbudowały najpierw małe drewniane domki z wydzielonym kącikiem, gdzie resztki polowego łóżka były ponurym legowiskiem na jedną noc, później hałaśliwą, nielegalną ulicę, wreszcie, w środku miasteczka, miasteczko rozpusty.

Wśród tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiotów rozbitych na placach, chodnikach, w tłumie mężczyzn przebierających się na ulicy, kobiet siedzących na kufrach, pod otwartymi parasolami, wśród niekończących się stad mułów, opuszczonych, zdychających z głodu w stajni przy zajeździe, my - pierwsi - byliśmy ostatni; to my byliśmy przybyszami.

Po wojnie, gdy przybyliśmy do Macondo i doceniliśmy jego ziemię, wiedzieliśmy, że szarańcza kiedyś i tak nadleci, ale nie przeczuwaliśmy siły uderzenia. Gdy poczuliśmy więc nadejście lawiny, jedyne, co mogliśmy zrobić, to wynieść talerz, widelec i nóż przed drzwi, usiąść cierpliwie i czekać, aż nowo przybyli poznają nas. Wtedy pociąg zagwizdał po raz pierwszy. Szarańcza zakłębiła się, ruszyła powitać go, a zawracając straciła impet, lecz osiągnęła jedność i solidną trwałość; i poddała się ziemi, zapadła w nią i stała się jej częścią jak wschodzące ziarno.

(Macondo, 1909)

1

Po raz pierwszy zobaczyłem trupa. Jest środa, ale czuję się, jakby to była niedziela, bo nie poszedłem do szkoły i włożyli mi to ubranie z zielonego welwetu, które mnie uwiera w jedno miejsce. Trzymając się ręki mamy, idąc za dziadkiem, który przy każdym kroku postukuje laską, żeby na coś nie wpaść (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszedłem obok lustra w salonie i zobaczyłem siebie całego, w zielonym ubranku z białą nakrochmaloną kokardą, która uwiera mnie w szyję. Zobaczyłem się w okrągłym, zabrudzonym lustrze i pomyślałem: “To jestem ja, taki, jakby dziś była niedziela”.

Przyszliśmy do domu, gdzie jest umarły.

W zamkniętym domu upał aż dusi. Na ulicach słychać bzyczenie słońca i nic więcej. Powietrze jest nieruchome; ma się wrażenie, że można go dotknąć, skręcić jak cienką blaszkę. W pokoju, gdzie położyli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widzę. W kącie hamak zawieszony z jednego końca na kółku. Pachnie odpadkami. I myślę, że zniszczone i prawie rozpadające się przedmioty, ustawione wokoło, mają wygląd rzeczy, które powinny pachnieć odpadkami, choć tak naprawdę mogą mieć inny zapach.

Zawsze myślałem, że zmarli muszą mieć kapelusz. Teraz widzę, że nie. Widzę, że mają twarz stalowego koloru i szczękę obwiązaną chustką. Widzę, że mają usta trochę otwarte, a za sinymi wargami brudne i nierówne zęby. Widzę, że mają z jednej strony przygryziony język, gruby, ciastowaty, trochę ciemniejszy od twarzy, która ma taki sam kolor jak palec ściśnięty nitką. Widzę, że oczy mają otwarte o wiele bardziej niż zwykły człowiek, łakome i wytrzeszczone, i że skóra wygląda jakby była z wilgotnej, ubitej ziemi. Myślałem, że umarły wygląda jak spokojny, śpiący człowiek, a teraz widzę, że na odwrót. Widzę, że wygląda jak człowiek przebudzony i wściekły, jakby po bójce.

Mama też ubrała się tak, jakby dziś była niedziela. Włożyła stary słomkowy kapelusz, który zakrywa jej uszy, i czarną suknię, zapiętą u góry, z długimi rękawami. A że dziś jest środa, patrzę na nią jak na daleką, nieznaną osobę i wydaje mi się, że chce mi coś powiedzieć, kiedy dziadek wstaje, żeby przywitać ludzi, którzy przynieśli trumnę. Mama siedzi koło mnie, plecami do zamkniętego okna. Oddycha ciężko i co chwila poprawia sobie włosy, bo wyłażą jej spod włożonego w biegu kapelusza. Mój dziadek rozkazał ludziom, żeby ustawili trumnę przy łóżku. Dopiero wtedy zauważyłem, że umarły rzeczywiście może się w niej zmieścić. Kiedy mężczyźni przynieśli skrzynię, pomyślałem, że jest za mała na to ciało, które zajmuje całe łóżko.

Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie byłem w tym domu i nawet myślałem, że nikt tu nie mieszka. Jest to duży dom na rogu, którego drzwi, jak mi się wydaje, nigdy nikt nie otwierał. Zawsze myślałem, że dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedziała: “Dziś nie pójdziesz do szkoły”, a ja się nie ucieszyłem, bo powiedziała mi to poważnym, suchym głosem, i zobaczyłem, jak wróciła z moim welwetowym ubraniem i nic nie mówiąc włożyła mi je, i ruszyliśmy w stronę drzwi, żeby dołączyć do mojego dziadka, a potem minęliśmy trzy domy, co oddzielają ten dom od naszego, dopiero wtedy zauważyłem, że ktoś na tym rogu mieszkał. Ktoś, kto umarł i kto musi być tym człowiekiem, o którym myślała moja mama, kiedy powiedziała: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie doktora”.

Wchodząc nie zobaczyłem trupa. Zobaczyłem mojego dziadka, jak rozmawiał z mężczyznami, a później zobaczyłem, że daje nam znak, żebyśmy poszli za nim. Pomyślałem wtedy, że ktoś jest w pokoju, ale wchodząc wyczułem, że pokój jest ciemny i pusty. Zaduch uderzył mnie od razu w twarz i poczułem ten smród odpadków, który na początku był mocny i trwały, a który teraz, tak jak i zaduch, napływa fala za falą i znika. Mama poprowadziła mnie za rękę przez ciemny pokój i posadziła w kącie obok siebie. Dopiero po chwili zacząłem odróżniać rzeczy w pokoju. Zobaczyłem mojego dziadka, jak waląc laską w uchwyt próbuje otworzyć okno, jakby sczepione z framugą, przylutowane do drewna futryny, i zobaczyłem, jak po każdym uderzeniu unosi się kurz z marynarki. Odwróciłem głowę w tę stronę, gdzie teraz stanął mój dziadek, bo zrezygnował już z otwarcia okna, i dopiero teraz zauważyłem, że ktoś leży na łóżku. Że leży ciemny, wyciągnięty, nieruchomy mężczyzna. Wtedy odwróciłem się do mamy, która siedziała ciągle daleka i poważna i patrzyła w innym kierunku. A że stopy nie sięgają mi do ziemi, tylko wiszą w powietrzu, więc podłożyłem ręce pod uda, tak że dłonie leżały na krześle, i zacząłem machać nogami, o niczym nie myśląc, dopóki nie przypomniałem sobie, że mama powiedziała mi: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie doktora”. Wtedy poczułem coś zimnego na plecach, znowu rozejrzałem się i zobaczyłem tylko ścianę z suchego, popękanego drewna. Ale to było tak, jakby ze ściany ktoś mi powiedział: “Nie machaj nogami, bo człowiek, który leży na łóżku, to doktor, i on nie żyje”. I kiedy popatrzyłem na łóżko, to już go nie zobaczyłem takiego jak przedtem. Teraz już nie leżał, tylko był nieżywy.

Od tej chwili, choćbym nie wiem jak starał się nie patrzeć na niego, czułem, jakby ktoś trzymał mnie za głowę i odwracał ją w tamtą stronę. I chociaż robię wszystko, żeby patrzeć gdzie indziej, to i tak wszędzie go widzę, z wytrzeszczonymi w ciemnościach oczami, z zieloną i nieżywą twarzą.

Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszedł na pogrzeb. Przyszedł mój dziadek, mama i czterej Indianie, którzy pracują dla mojego dziadka. Indianie przynieśli torbę z wapnem i wysypali je do trumny. Gdyby moja mama nie była taka dziwna i zamyślona, zapytałbym ją, po co to robią. Nie rozumiem ,dlaczego musieli wrzucić wapno do skrzyni. Kiedy torba była już pusta, jeden z mężczyzn wytrząsnął ją nad trumną, posypały się jeszcze resztki, bardziej podobne do trocin niż do wapna. Wzięli umarłego za ręce i nogi. Ma zwykłe spodnie z szerokim czarnym paskiem i szarą koszulę. Ma tylko lewy but. Jest, jak mówi Ada, jedną nogą królem, a drugą niewolnikiem. Prawy but leży rzucony na łóżku. Zmarły na łóżku wyglądał, jakby mu nie było najlepiej. Wydaje się, że w trumnie jest mu wygodniej, że jest spokojniejszy, a twarz, która była twarzą człowieka żywego, przebudzonego jak po jakiejś bójce, jest teraz wypoczęta i pewna. profil mu złagodniał, jakby tam, w trumnie, czuł się na swoim miejscu, które należy mu się jako umarłemu.

Mój dziadek cały czas chodził po pokoju. Zebrał jakieś przedmioty i włożył je do trumny. Znowu popatrzyłem na mamę, miałem nadzieję, że mi powie, dlaczego dziadek wrzuca te rzeczy do trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje się, że usiłuje nie patrzeć w to miejsce, gdzie leży umarły. Ja też chcę to zrobić, ale nie mogę. Ciągle się w niego wpatruję, dokładnie go oglądam. Dziadek wrzuca jakąś książkę do trumny, daje znak ludziom i trzech z nich przykrywa wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuję, że się uwolniłem od rąk, które trzymały moją głowę i odwracały w tamtą stronę, i zaczynam rozglądać się po pokoju.

Znowu patrzę na moją mamę. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszliśmy do tego domu, patrzy na mnie i uśmiecha się wymuszonym, nic nie mówiącym uśmiechem; i z daleka słyszę gwizd pociągu, który znika za ostatnim zakrętem. Słyszę jakiś hałas w kącie, gdzie jest trup. Widzę, jak jeden z mężczyzn podnosi trochę wieko, a dziadek wkłada do trumny but, ten, co go zapomnieli wziąć z łóżka. Pociąg znowu gwiżdże, coraz dalej, i nagle myślę: “Jest wpół do trzeciej”. I przypominam sobie, że o tej porze (kiedy pociąg gwiżdże na ostatnim zakręcie miasteczka) chłopcy w szkole ustawiają się w szereg przed dzwonkiem na pierwszą popołudniową lekcję.

„Abraham” - myślę.

Nie powinnam była przyprowadzać dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla niego. Mnie samej, dorosłej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera udziwaczniona przez obecność trupa. Moglibyśmy teraz wyjść. Moglibyśmy powiedzieć ojcu, że nie czujemy się dobrze w tym pokoju, gdzie przez siedemnaście lat rozsypywał się w proch człowiek odizolowany od wszystkiego, co nazwać można przyjaźnią lub wdzięcznością. Może mój ojciec był jedyną osobą, darzącą go jakąś sympatią. Niepojętą sympatią, która teraz przyda się temu człowiekowi, by nie zgnił w tych czterech ścianach.

Martwi mnie śmieszność, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie myśl, że po jakimś czasie będziemy musieli wyjść na ulicę, iść za trumną, która w nikim nie wzbudzi nic prócz zadowolenia. Wyobrażam sobie w oknach twarze kobiet patrzących na mnie i dziecko, jak idziemy za trumną z gnijącym wewnątrz ciałem tej jedynej osoby, którą miasteczko tak właśnie chciało ujrzeć; odprowadzaną na cmentarz pośród bezwzględnego osamotnienia, odprowadzaną przez trzy osoby, zdecydowane spełnić miłosierny uczynek, który powinien być początkiem ich własnej hańby. Możliwe, że ta decyzja ojca sprawi, że jutro nie znajdzie się nikt, kto gotów byłby pójść za naszą trumną.

Chyba dlatego przyprowadziłam dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedział: “Musisz mi towarzyszyć”, pierwsze, co mi przyszło na myśl, to wziąć z sobą dziecko, żeby czuć się bezpieczniej. Teraz jesteśmy tu, w duszne, wrześniowe popołudnie, czując, że wszystkie otaczające nas rzeczy to bezlitośni szpiedzy naszych wrogów. Ojciec nie ma się czym przejmować. W rzeczywistości przez całe życie tak właśnie postępował; zawsze wypełniał najbłahsze zobowiązania, nic sobie nie robiąc z konwenansów, doprowadzając ludzi do białej gorączki. Już dwadzieścia pięć lat temu, kiedy ten człowiek zjawił się w naszym domu, ojciec powinien był się domyślić (widząc absurdalne zwyczaje gościa), że dziś nie będzie w miasteczku nikogo, kto byłby gotów bodaj rzucić trupa sępom na pożarcie. Może ojciec przewidział wszystkie przeszkody, wziął pod uwagę ewentualne trudności. A teraz, po dwudziestu pięciu latach, czuje chyba, że jest to zaledwie wypełnienie długo obmyślanego zadania, które i tak mimo wszystko doprowadziłby do końca, nawet gdyby musiał sam wlec trupa ulicami Macondo.

A jednak gdy wybiła godzina, nie miał odwagi zrobić tego sam i zmusił mnie; żebym wzięła udział w spełnieniu tej niewybaczalnej obietnicy, którą złożył chyba na długo przedtem, zanim zdolna byłam do samodzielnego myślenia. Gdy powiedział mi: “Musisz mu towarzyszyć”, nie starczyło mi czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami jego słów, nie mogłam rozważyć, ile śmieszności i hańby kryje się w pochówku człowieka, którego wszyscy pragnęli ujrzeć rozsypującego się w proch w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i przygotowywali się na to, by sprawy potoczyły się właśnie w taki sposób, pragnęli tego całym sercem, bez wyrzutów sumienia, nawet z satysfakcją wyprzedzającą dzień, w którym poczują rozkoszny odór tego rozkładającego się ciała, smród roznoszony po całym miasteczku, gdzie nie będzie ani jednej wstrząśniętej, poruszonej czy zgorszonej osoby, a jedynie ludzie w pełni zadowoleni z tego, że dożyli upragnionej godziny, ludzie marzący o tym, by sytuacja przedłużała się aż do chwili, gdy poskręcany odór trupa zaspokoi najskrytsze urazy.

Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wyśnionej, rozkoszy. Odnoszę wrażenie, jakby nasza decyzja miała w pewien sposób zrodzić w sercach ludzi nie tyle melancholijne uczucie porażki, ile uczucie chwilowego odroczenia.

Również i z tego względu powinnam była zostawić dziecko w domu; nie narażać go na tę zmowę, która teraz obróci się przeciw nam, tak jak przez dziesięć lat wymierzona była w doktora. Ta obietnica nie powinna była obejmować dziecka. Mały chyba nawet nie wie, dlaczego znalazł się tutaj, dlaczego przyprowadziliśmy go do tego pokoju pełnego śmiecia. Siedzi milczący, bezradny, jakby czekał, aż ktoś wytłumaczy mu sens tego wszystkiego; jakby siedząc z nogami dyndającymi w powietrzu i dłońmi między udami a krzesłem, czekał, aż ktoś rozszyfruje za niego tę przeraźliwą łamigłówkę. Chcę wierzyć, że nikt tego nie zrobi, że nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi, które uniemożliwiają mu wyjście poza jego odczucia.

Patrzył na mnie wielokrotnie i wiem, że zobaczył mnie dziwną, zmienioną nie do poznania, w zapiętej pod samą szyję sukni i starym kapeluszu, który włożyłam, by nie rozpoznały mnie nawet moje własne przeczucia.

Gdyby Meme żyła w tym domu, może wszystko byłoby inaczej. Można by pomyśleć, że przychodzę dla niej. Można by uwierzyć, że przyszłam, by dzielić z nią ból, którego ona nie odczuwałaby, ale który mogłaby udawać, a miasteczko - wytłumaczyć sobie. Meme zniknęła mniej więcej jedenaście lat temu. Śmierć doktora odbiera możliwość, by dowiedzieć się, gdzie przebywa Meme lub przynajmniej, gdzie złożone są jej kości. Meme tu nie ma, ale możliwe, że gdyby była - gdyby nie stało się to, co się stało, i czego nigdy nie udało się wyjaśnić - opowiedziałaby się po stronie miasteczka, przeciwko człowiekowi, który przez sześć lat grzał jej łóżko z miłością i tkliwością muła.

Słyszę gwizd pociągu na ostatnim zakręcie. “Jest wpół do trzeciej” - myślę; i nie mogę pozbyć się wrażenia, że o tej porze całe Macondo zastanawia się, co robimy w tym domu. Myślę o pani Rebece, chudej, wysuszonej, mającej w sposobie patrzenia i ubierania się coś z domowej mary, jak siedzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cień drucianych siatek w oknach. Pani Rebeca słyszy znikający za ostatnim zakrętem pociąg, pochyla głowę w stronę wentylatora, zmęczona upałem i rozgoryczeniem, ze śmigłami swego serca wirującymi niczym łopatki wentylatora (ale w odwrotnym kierunku), i szepcze: “Diabeł macza palce w tym wszystkim” - i drży, uczepiona życia małymi korzonkami codzienności.

A Agueda, paralityczka, właśnie widzi jak Solita - wracająca ze stacji, bo odprowadzała narzeczonego - skręca w pustą ulicę otwierając parasolkę i czuje, jak ta zbliża się, pełna seksualnego zadowolenia, kiedyś i przez nią odczuwanego, zadowolenia, co przeistoczyło się w tę cierpliwą, religijną chorobę, która każe jej mówić: “Będziesz się tarzać w łóżku jak świnia w chlewie”.

Nie mogę oprzeć się temu. Nie mogę przestać myśleć, że jest wpół do trzeciej; że przechodzi muł pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim mężczyźni, którzy przerwali środową sjestę, by odebrać pakiet gazet. Ojciec Angel śpi w zakrystii, siedząc z otwartym brewiarzem na tłustym brzuchu, słyszy przechodzącego muła, odgania muchy zakłócające jego sen, czka i mówi: “Trujesz mnie tymi twoimi klopsikami”.

Tata zachowuje w tym wszystkim zimną krew. Nawet wtedy, gdy każe zdjąć wieko i wrzuca but zapomniany na łóżku. Tylko jego mogła zainteresować pospolitość tego człowieka. Nie będę zaskoczona, jeśli w chwili gdy wyjdziemy za trumną, przed drzwiami oczekiwać nas będzie tłum z ekskrementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, że nie poddaliśmy się woli miasteczka. Być może - ze względu na tatę - nie zrobią tego. Być może zrobią to, ponieważ chodzi o coś tak podłego, jak odebranie ludziom przyjemności długo smakowanej, obmyślanej podczas wielu dusznych popołudni, za każdym razem, gdy mężczyźni czy kobiety przechodzili obok tego domu i mówili sobie: “Wcześniej czy później nasycimy się tym smrodem”. Tak bowiem mówili wszyscy, od pierwszego aż po ostatni dom.

Niedługo będzie trzecia. Panienka już to wie. Pani Rebeca zobaczyła ją, gdy ta przechodziła obok - i niewidzialna za osłoną okiennej siatki - zawołała ją, wyszła na chwilę z zasięgu wentylatora i powiedziała: “Diabeł z panienki. Panienka wie”. A jutro to już nie moje dziecko pójdzie do szkoły, ale inne dziecko, zupełnie inne; dziecko, które dorośnie, spłodzi swoje dzieci, w końcu umrze bez zaciągniętego długu wdzięczności który on skredytowałby komuś, byle go pogrzebano jak chrześcijanina.

Gdyby dwadzieścia pięć lat temu nie przybył do mojego ojca z listem polecającym ten człowiek, o którym nikt nigdy nie dowiedział się, skąd przybył, i gdyby nie pozostał między nami, żywiąc się trawą i patrząc na kobiety tymi lubieżnymi oczyma psa, które teraz wyskoczyły mu z orbit, teraz siedziałabym w domu, spokojna. Ale kara była mi pisana zanim jeszcze przyszłam na świat, i tkwiła w ukryciu, powstrzymywana, hamowana aż do owego śmiertelnego roku przestępnego, w którym miałam skończyć trzydzieści lat, a ojciec miał mi powiedzieć: “Musisz mi towarzyszyć”. A później - nim zdążyłam o cokolwiek zapytać - uderzając laską o podłogę: “Trzeba z tego wybrnąć za wszelką cenę, córko. Dziś rano doktor się powiesił”.

Mężczyźni wyszli i wrócili do pokoju z młotkiem i pudełkiem gwoździ. Ale nie zamknęli trumny. Położyli rzeczy na stole i usiedli na łóżku, gdzie przedtem leżał zmarły. Mój dziadek wygląda na spokojnego, ale jego spokój jest niezupełny i rozpaczliwy. To nie jest spokój trupa w trumnie, tylko spokój zdenerwowanego człowieka, który usiłuje ukryć zdenerwowanie. To nieprawdziwy i łapczywy spokój mojego dziadka, który kręci się po pokoju, kulejąc, przestawiając nagromadzone rzeczy.

Kiedy odkrywam, że w pokoju są muchy, zaczyna męczyć mnie myśl, że w trumnie zostało pełno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi się, że bzyczenie, które na początku wziąłem za szum elektrycznego wentylatora w sąsiedztwie, to bzyczenie roju much uderzających ślepo o ściany trumny i o twarz zmarłego. Potrząsam głową; przymykam oczy, widzę dziadka, jak otwiera kufer i wyciąga parę rzeczy, których nie mogę zobaczyć; widzę na łóżku cztery ogniki jarzących się papierosów, ale ludzi nie widzę. Osaczony przez duszący upał, przez minutę, która nie mija, przez bzyczenie much, mam wrażenie, jakby ktoś mi mówił: “Taki będziesz. Będziesz w trumnie pełnej much. Niedługo skończysz jedenaście lat, ale pewnego dnia tym będziesz, żerem dla much w środku zamkniętej skrzyni”. I wyciągam zmęczone nogi, i widzę moje czarne wypastowane buty. “Mam rozwiązane sznurowadło” - myślę i znowu patrzę na mamę. Mama też patrzy na mnie i pochyla się, żeby mi zawiązać sznurowadło.

Zapach unoszący się z włosów mamy, ciepły zapach szafy, zapach świeżego drzewa znowu przypomina mi zamkniętą trumnę. Zaczynam ciężko oddychać, chcę stąd wyjść; chcę odetchnąć rozżarzonym powietrzem ulicy i uciekam się do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, mówię jej cicho: “Mamo”. Ona uśmiecha się, mówi: “No”. A ja nachylając się w jej stronę, w stronę błyszczącej, surowej twarzy, mówię drżąc: “Ja chcę iść tam, na tyły”.

Mama woła dziadka, mówi mu coś. Widzę jego nieruchome, wąskie oczy za szkłami, kiedy przybliża się do mnie i mówi: “Przyjmij do wiadomości, że teraz jest to niemożliwe”. I przeciągam się, i siedzę spokojnie, nie przejmuję się porażką. Ale znowu wszystko dzieje się za wolno. Był jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A później mama znowu pochyla się nad moim ramieniem, mówi: “Już ci przeszło?” I mówi to poważnym, rzeczowym głosem, jakby to było nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje się miękki, pełny, rozluźniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywające. “Nie - mówię. - Jeszcze nie przeszło”. Ściskam żołądek i próbuję uderzać stopami o podłogę (inny ostateczny środek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustkę, która dzieli mnie od podłogi.

Ktoś wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta i człowieka, który też ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i który trzyma w ręku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, żeby się z nim przywitać. Mężczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemności, mówi coś do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszląc rozkazuje policjantowi wyważyć okno.

Drewniane ściany wyglądają na słabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popiołu. Kiedy policjant wali kolbą w uchwyt, wydaje mi się, że okno się nie otworzy. Dom runie, ściany rozsypią się, ale bez trzasku, tak jakby zawalił się w powietrzu pałac z popiołu. Myślę, że po drugim uderzeniu znajdziemy się nagle na ulicy, siedzący w pełnym słońcu, z głowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera się i światło przenika do pokoju; wdziera się gwałtownie, tak jak wtedy, gdy otwiera się drzwi bezdomnemu zwierzęciu, które nieme biegnie, węszy, które wścieka się, śliniąc drapie ściany, a później zawraca, by spokojnie wyciągnąć się w najchłodniejszym kącie pułapki.

Po otwarciu okna rzeczy stają się lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nierzeczywistości. Wtedy mama oddycha głęboko, wyciąga do mnie ręce, mówi: “Chodź, popatrzymy przez okno na nasz dom”. I z jej ramion raz jeszcze widzę miasteczko - jakbym wracał tu po jakiejś podróży. Nasz dom wydaje mi się bezbarwny, zniszczony, ale chłodny w cieniu migdałowców; i z tego miejsca czuję się, jakbym nigdy nie był w środku tego zielonego, serdecznego chłodu, jakby nasz dom był doskonałym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mamę w te noce, kiedy dręczą mnie koszmary. I widzę, jak obok, nie dostrzegając nas, przechodzi Pepe, zamyślony. Chłopczyk z sąsiedniego domu, który idzie pogwizdując, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwilą obcięli mu włosy.

Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpiętej koszuli, z twarzą pełną niepokoju. Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywołują w nim jego własne argumenty. “Nie możemy stwierdzić, że nie żyje, póki nie zacznie cuchnąć” - mówi i kończy rozpinać koszulę, i zapala papierosa, z twarzą znów zwróconą ku trumnie, myśląc może: “Teraz nie mogą powiedzieć, że działam bezprawnie”. Patrzę mu w oczy i wiem, że popatrzyłem wystarczająco stanowczo, by dać mu do zrozumienia, że przenikam jego najskrytsze myśli. Mówię mu: “Pan działa bezprawnie, żeby tamtym sprawić przyjemność”. A on, jakby właśnie usłyszał to, co spodziewał się usłyszeć, odpowiada: “Pan, panie pułkowniku, jest szanowanym człowiekiem. Pan wie, że postępuję zgodnie z prawem”. Odpowiadam mu: “Pan bardziej niż ktokolwiek wie, że on nie żyje”. A on mówi: “Prawda, ale mimo wszystko jestem tylko urzędnikiem. Jedynie wystawienie świadectwa zgonu byłoby legalne”. A ja mu mówię: “Jeśli ma pan za sobą prawo, to proszę z niego skorzystać i sprowadzić lekarza, który wyda świadectwo zgonu”. A on, z uniesioną, ale bez pychy, głową, jednak uspokajająco, choć bez najmniejszego śladu słabości czy zmieszania, mówi: “Pan wie, że jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan również, że byłaby to jednak samowola”. Słysząc to, pojmuję, że zidiociał nie tyle od wódki, ile ze strachu.

Teraz uświadamiam sobie, że alkad podziela wrogość miasteczka. Jest to uczucie podsycane przez dziesięć lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przynieśli pod drzwi rannych i krzyknęli do niego (bo nie otworzył drzwi, mówił nie ruszając się ze środka): “Panie doktorze, niech pan zajmie się tymi rannymi, bo inni lekarze już nie dają rady” - i jeszcze przed zamkniętymi drzwiami (bo drzwi ciągle się nie otwierały, ranni leżeli pod drzwiami): “Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam został. Musi pan zrobić ten miłosierny uczynek, a on (także i wtedy drzwi pozostały zamknięte) odpowiedział tłumowi wyobrażającemu go sobie, jak stoi na środku pokoju, trzymając wysoko lampę, oświetlającą twarde, żółte oczy: “Zapomniałem wszystko; co na ten temat wiedziałem. Zanieście ich gdzie indziej” - ciągle przy zamkniętych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy już się nie otworzyły), podczas gdy niechęć rosła, rozgałęziała się, zamieniała w zbiorową śmiałość, która nie opuści Macondo, dopóki tamten będzie żyć, po to, by wciąż rozbrzmiewał wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - który skazał doktora na zginięcie pośród tych ścian.

Minęło jeszcze dziesięć lat, w czasie których nie pił nawet miejscowej wody, osaczony przez strach, że może być zatruta; żywił się warzywami, które on i jego indiańska konkubina uprawiali w ogródku. Teraz miasteczko przeczuwa, że wybija godzina odmowy miłosierdzia, którego on odmówił miasteczku dziesięć lat temu, i wiedząc już o jego śmierci (bo dziś rano wszyscy chyba obudzili się z nieco lżejszym sercem) Macondo przygotowuje się, by przeżyć tę tak upragnioną rozkosz, którą wszyscy uważają za w pełni zasłużoną. Pragną jedynie poczuć rozchodzący się zza tych drzwi, wówczas nie otworzonych, odór rozkładającego się ciała.

Teraz zaczynam wierzyć, że wobec okrucieństwa całego miasteczka na nic nie zda się moja obietnica, że jestem osaczony, oblężony przez nienawiść i upór bandy urażonych. Nawet kościół znalazł sposób, by opowiedzieć się przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedział mi dziś: “Nie zezwolę na to, byście pogrzebali w poświęconej ziemi człowieka, który wiesza się po sześćdziesięciu latach życia z dala od Boga. Na pana także Zbawiciel spojrzałby łaskawszym okiem, gdyby powstrzymał się pan od zrobienia czegoś, co byłoby nie tyle miłosiernym uczynkiem, ile grzechem buntu”. A ja powiedziałem: “Chować zmarłych, tak jak zostało napisane, to miłosierny uczynek”. A ojciec Angel odparł: “Tak. Ale w tym przypadku nie my powinniśmy to zrobić, ale zakład oczyszczania miasta”.

Przyszedłem. Zawołałem czterech ludzi, którzy wychowali się w moim domu. Zmusiłem moją córkę Izabelę, by mi towarzyszyła. W ten sposób mój uczynek staje się bardziej rodzinny, bardziej ludzki, a mniej osobisty i wyzywający, niż gdybym sam ciągnął trupa uliczkami miasteczka aż na cmentarz. Po tym, co widziałem w ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu lat, wierzę, że Macondo zdolne jest do wszystkiego. Ale jeśli nawet mają nie uszanować mnie, choćby z racji mego podeszłego wieku czy stopnia pułkownika republiki, przy tym człowieka upośledzonego na ciele, ale nie na umyśle, to mam nadzieję, że przynajmniej przez wzgląd na to, że jest kobietą, uszanują moją córkę. Nie robię tego dla siebie. Być może również nie dla spokoju zmarłego. Po to tylko, by spełnić święte przyrzeczenie. Jeśli przyprowadziłem Izabelę, to nie ze strachu, lecz z litości. Ona przyprowadziła dziecko (rozumiem, że zrobiła to z tych samych powodów) i teraz jesteśmy tu, w trójkę, znosząc ciężar tego bezlitosnego wydarzenia.

Przyszliśmy przed chwilą. Myślałem, że zastaniemy ciało wiszące jeszcze na sznurze, ale ludzie pospieszyli się, złożyli je na łóżku i niemal już owinęli w całun, przekonani, że nie potrwa to dłużej niż godzinę. Wchodzę, czekam aż przyniosą trumnę, widzę moją córkę i dziecko, jak siadają w kącie, i rozglądam się po pokoju myśląc, że doktor zostawił może coś, co tłumaczyłoby jego decyzję. Biurko jest otwarte, pełne porozrzucanych w nieładzie papierów, z których żaden nie jest zapisany jego ręką. Na biurku leży oprawny receptariusz, ten sam, który miał z sobą przed dwudziestu pięciu laty, gdy przyszedł do domu i otworzył ten olbrzymi kufer, gdzie pomieściłyby się ubrania całej mojej rodziny. Ale w kufrze nie było nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczną szczęką, na pewno nie jego, bo on miał swoje naturalne uzębienie, mocne i całe; portret i receptariusz. Otwieram szuflady i we wszystkich znajduję druczki, papiery - nic więcej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szufladzie, jeszcze tę sztuczną szczękę, którą miał przed dwudziestu pięciu laty, zakurzoną, pożółkłą z powodu upływu czasu i nieużywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, leżą pliki nie rozciętych gazet. Przerzucam je. Są po francusku, ostatnie sprzed trzech miesięcy: lipiec 1928. I są inne, również nie rozcięte: styczeń 1927, listopad 1926. I najstarsze: październik 1919. Myślę: “Od dziewięciu lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcinał gazet. Od tamtej pory zerwał ostatnie więzy łączące go z ojczyzną i rodakami”.

Ludzie przynoszą trumnę i układają w niej zwłoki. Wtedy przypominam sobie dzień sprzed dwudziestu pięciu lat, kiedy zjawił się w moim domu i oddał mi list polecający, datowany w Panamie i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrzeża Atlantyckiego pod koniec wielkiej wojny, pułkownika Aureliano Buendia. W mroku tego bezdennego kufra przerzucam walające się drobiazgi. Kufer stoi w drugim kącie, bez klucza, jest w nim wszystko, co miał dwadzieścia pięć lat temu. Przypominam sobie: “Dwie liche koszule, pudełko na zęby, portret i ten stary receptariusz w oprawie”. I zbieram te rzeczy, zanim przybiją wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze na dnie kufra, prawie w tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiegoś wojskowego obwieszonego medalami. Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczną szczękę i na koniec receptariusz. Potem daję znać ludziom, by przybili wieko. Myślę: “Teraz znów udał się w podróż. Jest rzeczą jak najbardziej naturalną, by w tę ostatnią wziął rzeczy, które towarzyszyły mu w przedostatniej. Przynajmniej to jest całkiem naturalne”. I wtedy wydaje mi się, że po raz pierwszy, odkąd umarł, jest mu wygodnie.

Rozglądam się dokładnie po pokoju i widzę, że zostawił but na łóżku. Z butem w ręku daję następny znak moim ludziom, a oni znów unoszą wieko dokładnie w tej samej chwili, kiedy gwiżdże pociąg, znikający za ostatnim zakrętem miasteczka. “Jest wpół do trzeciej - myślę. Wpół do trzeciej, 12 września 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 1903 roku, kiedy ten człowiek usiadł po raz pierwszy przy naszym stole i poprosił o trawę do jedzenia”. Adelajda spytała go wtedy: “Jakiego rodzaju trawę, panie doktorze?” A on, swoim ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia, jeszcze zniekształconym mówieniem przez nos: “Zwyczajną, proszę pani. Taką, jaką jedzą osły”.

2

Jest prawdą, że Meme me ma w domu i że nikt nie mógłby dokładnie powiedzieć, od kiedy jej tu nie ma. Po raz ostatni widziałam ją jedenaście lat temu. Wtedy miała jeszcze na tym rogu sklepik, który wskutek wymagań mieszkańców powoli, niedostrzegalnie zmienił się w mały bazar. Wszystko na swoim miejscu, ładnie ułożone przez skrupulatną, metodyczną pracowitość Meme, która przez cały dzień szyła dla mieszkańców na jednej z czterech istniejących wówczas w miasteczku maszyn do szycia “Domestic” lub kręciła się za ladą, obsługując klientów z tą sympatycznością Indianki, której nigdy nie zatraciła, a która była zarazem otwarta i pełna rezerwy; zawiła mieszanina naiwności i podejrzliwości.

Przestałam widywać Meme od dnia, gdy opuściła nasz dom, ale tak naprawdę nie mogłabym już dokładnie powiedzieć, kiedy odeszła, żeby zamieszkać z doktorem, ani jak mogła zachować się tak nikczemnie, popaść w taką krańcowość i zostać konkubiną człowieka, który odmówił jej swej pomocy, pomimo iż oboje mieszkali pod dachem mojego ojca, ona - jako dziecko służących, a on - jako stały gość. Od mojej macochy dowiedziałam się, że doktor był człowiekiem o złym charakterze, że przeprowadził z tatą długą rozmowę, by przekonać go, że choroba Meme to nic groźnego. I mówił to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy się ze swego pokoju. W każdym razie, nawet gdyby choroba Indianki była jedynie przejściową dolegliwością, powinien był jej pomóc, choćby przez wzgląd na to, jak traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, które w nim spędził.

Nie wiem, jak to wszystko się stało. Wiem, że pewnego ranka Meme zniknęła z domu i on również. Wtedy moja macocha kazała zamknąć pokój i wróciła do tego tematu dopiero przed dwunasty laty, kiedy szyłyśmy moją suknię ślubną.

Trzy lub cztery niedziele później, po tym, jak opuściła nasz dom, Meme zjawiła się w kościele na mszy o ósmej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym kapeluszu, przystrojonym wiązanką sztucznych kwiatów. W naszym domu zawsze chodziła ubrana skromnie, przez większą część dnia boso, więc w tamtą niedzielę, gdy weszła do kościoła, wydała mi się jakąś Meme zupełnie inną od naszej. Wysłuchała mszy przy ołtarzu, pośród pań z towarzystwa, napuszona i afektowana w tym mnóstwie rzeczy, które włożyła na siebie, a które czyniły z niej kogoś nowego, nowością tandetną i na pokaz. Klęczała przy ołtarzu. I nawet pobożność, z jaką wysłuchała mszy, była u niej zupełnie odmienna; nawet w sposobie przeżegnania się było coś z tej przeładowanej, świecidełkowatowej pretensjonalności, z jaką weszła do kościoła ku zdumieniu tych, którzy znali ją jako służącą w naszym domu, i zaskoczeniu tych, którzy nigdy jej nie widzieli.

Ja (nie miałam wtedy więcej niż trzynaście lat) zadawałam sobie pytanie, skąd ta nagła przemiana; dlaczego Meme zniknęła z naszego domu, a tej niedzieli zjawiła się w kościele wystrojona raczej jak bożonarodzeniowa szopka niż jak dama, albo tak, jak mogłyby się ubrać trzy damy naraz idące na mszę wielkanocną, choć pierścieni i paciorków było na Indiance tyle, że starczyłoby przynajmniej dla jeszcze jednej. Kiedy msza się skończyła, kobiety i mężczyźni stłoczyli się w przedsionku, by przyjrzeć się jej, gdy będzie wychodziła; ustawili się przed głównym wejściem w dwóch rzędach i nawet sądzę, że było coś skrycie ukartowanego w tej ospałej i kpiarskiej powadze, z jaką w milczeniu czekali na chwilę, w której Meme stanęła w drzwiach, zamknęła oczy, a następnie otworzyła je w doskonałej harmonii z siedmiobarwną parasolką. Szła tak między dwoma rzędami kobiet i mężczyzn, śmieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, póki jeden z mężczyzn nie podszedł zamykając krąg, a Meme stanęła w środku, zdruzgotana, zmieszana, próbując uśmiechnąć się dystyngowanym uśmiechem, który okazał się równie przesadny i fałszywy jak jej wygląd. Ale w chwili, gdy Meme wyszła, otworzyła parasolkę i zaczęła iść, tata, który był przy mnie, zaczął ciągnąć mnie w stronę zgromadzonych. Kiedy więc mężczyźni zaczęli zacieśniać krąg, ojciec torował już sobie drogę ku Meme, która, zmieszana, próbowała się wydostać. Tata, nie oglądając się na stłoczonych ludzi, wziął ją pod rękę i przeprowadził przez pół placu, przybierając dumną i wyzywającą postawę, jak zawsze, gdy robi coś, z czym reszta ludzi nie będzie się zgadzać.

Minął jakiś czas, nim dowiedziałam się, że Meme poszła mieszkać z doktorem jako jego konkubina. Sklepik był wtedy czynny, a ona nadal przychodziła na mszę niczym wielka dama, nie przejmując się tym, co inni będą mówić czy myśleć, jakby zapomniała o wydarzeniach z pierwszej niedzieli. Mimo to w dwa miesiące później już jej w kościele nie ujrzano.

Pamiętałam doktora w naszym domu. Pamiętałam jego czarne, przycięte wąsiki i sposób, w jaki patrzył na kobiety swymi lubieżnymi i pożądliwymi oczami psa. Pamiętam jednak, że nigdy się do niego nie zbliżyłam, być może dlatego, że patrzyłam na niego jak na dziwne zwierzę, które siadało do stołu wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i żywiło się taką samą trawą, jaką daje się osłom. Do dnia, kiedy ojciec zachorował trzy lata temu, doktor ani razu nie ruszył się ze swego narożnego domu od czasu, gdy odmówił pomocy rannym, tak jak sześć lat przedtem odmówił kobiecie, która dwa dni później miała zostać jego konkubiną. Sklepik został zamknięty, nim miasteczko wydało wyrok na doktora. Ale ja wiem, że Meme nadal tu żyła, wiele miesięcy lub nawet lat po zamknięciu sklepiku. Zniknąć musiała o wiele później, a w każdym razie o wiele później dowiedziano się o tym, bo dopiero z paszkwilu, który pojawił się na tych drzwiach. Według tego paszkwilu doktor zamordował swoją konkubinę i zakopał w ogródku z obawy, by miasteczko nie wykorzystało tego, żeby go otruć. Ale widziałam Meme przed jedenastu laty, przed moim ślubem. Kiedy wracałam po odmówieniu różańca, Indianka wyszła przed drzwi sklepiku i powiedziała mi swoim wesołym, trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie się pochwalić”.

- Tak - mówię mu - chyba zrobił to w ten sposób. Ciągnę wtedy za sznur, na jednym z końców widać jeszcze rdzeń włókien niedawno przeciętych nożem. Zawiązuję ponownie węzeł, który moi ludzie przecięli by zdjąć ciało, i przerzucam jeden z końców nad belką, aż sznur zwiśnie, przywiązany dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden człowiek znalazł na nim śmierć podobną do tej śmierci. Wtedy zaś alkad, wachlując kapeluszem twarz otępiałą od upału i wódki, patrząc w stronę sznura, mierząc jego wytrzymałość mówi: “To niemożliwe, żeby taki cienki sznur utrzymał jego ciało”. A ja odpowiadam mu: “Ten sam sznur utrzymywał jego hamak przez wiele lat”. On przesuwa krzesło, podaje mi kapelusz i zwisa w powietrzu na sznurze z twarzą czerwoną od wysiłku. Następnie staje znów na krześle przypatrując się zwisającej linie. Mówi: “To niemożliwe. Ten sznur jest za krótki, żebym mógł go sobie owinąć wokół szyi”. I wtedy rozumiem, że umyślnie jest nielogiczny, że wymyśla przeszkody, by nie dopuścić do pogrzebu.

Stojąc na wprost niego przyglądam mu się badawczo. Mówię mu: “Czy nie zauważył pan, że był co najmniej o głowę wyższy od pana?” A on raz jeszcze przygląda się trumnie. Mówi: “Mimo wszystko nie jestem pewien, czy zrobił to na tym sznurku”.

Jestem pewien, że stało się to właśnie w ten sposób. I on wie o tym, ale zamierza zwlekać, ze strachu, żeby nie narobić sobie kłopotów. Jego tchórzostwo rozpoznać można po tym kręceniu się bez celu. Tchórzostwo dwojakie i sprzeczne: żeby udaremnić ceremonię i zarazem zarządzić ją. Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca się na piętach, patrzy na mnie, mówi: “Musiałbym zobaczyć go wiszącego, żeby się przekonać”.

Zrobiłbym to. Wydałbym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumnę i powiesili ponownie wisielca, tak jak wisiał niedawno. Ale tego byłoby już za wiele dla mojej córki. Byłoby za wiele dla dziecka, którego ona nie powinna była przyprowadzać. Chociaż nie miałbym wyrzutów sumienia, by w ten sposób potraktować nieboszczyka, zgwałcić bezbronne ciało, zakłócić spokój człowieka po raz pierwszy pogodzonego z gryzącym go robakiem; nawet jeśli wywleczenie trupa, leżącego spokojnie i zasłużenie w swej trumnie, byłoby wbrew moim zasadom, kazałbym go powiesić znowu, żeby zobaczyć, do jakich granic ten człowiek zdolny jest się posunąć. Ale to niemożliwe. I mówię mu to: “Może być pan przekonany, że nie wydam takiego polecenia. Jeśli pan chce, niech go pan sam wiesza i bierze odpowiedzialność za to, co się stanie. Proszę pamiętać, że nie wiemy, od jak dawna nie żyje”.

Nie ruszył się. Jeszcze stoi przy trumnie, patrząc na mnie, później na Izabelę, później na dziecko, a następnie raz jeszcze na trumnę. Nagle jego twarz staje się posępna i złowroga. Mówi: “Powinien pan wiedzieć, co może pana przez to spotkać”. A ja potrafię zrozumieć, jak dalece prawdziwa jest jego groźba. Mówię mu: “Oczywiście, że wiem. Jestem odpowiedzialnym człowiekiem”. A on, teraz ze skrzyżowanymi rękami, pocąc się, kierując się w moją stronę wystudiowanymi i komicznymi ruchami, które usiłują być pełne groźby, mówi: “Mógłbym zapytać - skąd pan się dowiedział, że ten człowiek powiesił się dzisiejszej nocy”.

Czekam, aż dojdzie do mnie. Stoję nieruchomo, przyglądając mu się, póki nie uderza mnie w twarz jego ciepły i cierpki oddech; póki nie zatrzymuje się, wciąż ze skrzyżowanymi rękami, poruszając wystającym spod pachy kapeluszem. Wtedy mówię mu: “Gdy pan zada mi to pytanie oficjalnie, z wielką przyjemnością panu odpowiem”. Tkwi na wprost mnie, w tej samej pozycji. Kiedy mówię, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. Mówi: “Oczywiście, panie pułkowniku. Właśnie oficjalnie pana pytam”.

Gotów jestem dogadzać mu tak długo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, że bez względu na to, jak długo będzie się czepiał, w końcu zmuszony będzie ustąpić wobec żelaznej, ale cierpliwej i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: “Ci ludzie odcięli ciało, nie mogłem bowiem pozwolić na to, by wisiało, póki nie zdecyduje się pan przyjść. Dwie godziny temu prosiłem, żeby pan przyszedł, a pan potrzebował tyle czasu, żeby przejść dwie ulice”.

Jeszcze się nie rusza. Stoję na wprost, wsparty o laskę, nieco pochylony. Mówię: “A po drugie, był moim przyjacielem”. Nim kończę mówić, uśmiecha się ironicznie, nie zmieniając jednak pozycji, wciąż dysząc mi prosto w twarz swym gęstym i kwaśnym odorem. Mówi: “No, jasne, jakie to proste, nie?” I nagle przestaje się uśmiechać. Mówi: “To znaczy, że wiedział pan, że ten człowiek się powiesi”.

Spokojnie, cierpliwie, przekonany, że tylko usiłuje zawikłać sprawę, odpowiadam: “Powtarzam, że kiedy dowiedziałem się, że się powiesił, przede wszystkim posłałem po pana, a od tego czasu minęły dwie godziny”. A on, jakbym to ja go pytał, a nie zeznawał, mówi: “Jadłem obiad”. A ja mówię: “Wiem. Wydaje mi się, że nawet miał pan czas na małą drzemkę”.

Wtedy nie wie, co powiedzieć. Odchyla się. Patrzy na Izabelę siedzącą przy dziecku. Patrzy na ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmienił mu się. Wydaje się decydować na coś, co zajmuje jego myśli już od dłuższej chwili. Odwraca się, rusza w stronę funkcjonariusza, mówi mu coś. Policjant robi jakiś gest i wychodzi z pokoju.

Później wraca do mnie i bierze mnie pod rękę. Mówi: “Chciałbym porozmawiać z panem w drugim pokoju, panie pułkowniku”. Teraz jego głos zmienił się całkowicie. Teraz jest napięty i zmieszany. I kiedy idę do sąsiedniego pokoju czując niepewny ucisk jego ręki, zaskakuje mnie myśl, że wiem, co chce mi powiedzieć.

Ten pokój, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest obszerny i chłodny. Wypełniony jest światłem wpadającym z patio. Tu widzę jego zmieszane oczy, uśmiech, który nie pasuje do wyrazu jego spojrzenia. Słyszę jego głos, gdy mówi: “Panie pułkowniku, moglibyśmy to załatwić w inny sposób”. A ja nie dając mu skończyć, pytam: “Ile?” I wtedy przeistacza się w całkiem innego człowieka.

Meme przyniosła talerz ciasteczek i dwie słone bułeczki, takie, jakie nauczyła się piec od mojej matki. Zegar wybił dziewiątą. Meme siedziała w kantorku naprzeciwko mnie i jadła bez apetytu, jakby ciasteczka i bułeczki były tylko pretekstem do złożenia wizyty. Tak to właśnie rozumiałam i pozwalałam Meme błądzić w jej labiryntach, zatopić się w przeszłości z tym nostalgicznym i smutnym entuzjazmem, który powodował, że w świetle lampki dopalającej się na ladzie okazywała się o wiele bardziej zwiędła i postarzała niż w dniu, w którym weszła do kościoła w kapeluszu i na wysokich obcasach. Było oczywiste, że tamtego wieczoru Meme miała ochotę wspominać. I kiedy tak wspominała, ja miałam wrażenie, że przez poprzednie lata stała w miejscu, w ciągle tym samym, statycznym, bezczasowym wieku, i że tamtej nocy, wspominając, ponownie puściła w ruch swój osobisty czas i zaczęła ulegać długo odwlekanemu procesowi starzenia się.

Meme była sztywna i posępna, gdy mówiła o tym malowniczym, feudalnym splendorze naszej rodziny w ostatnich latach ubiegłego wieku, przed wielką wojną. Meme wspominała moją matkę. Wspominała ją tej nocy, gdy wracałam z kościoła, a ona powiedziała mi swym wesołym i trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie się pochwalić”. Było to właśnie w tych dniach, kiedy bardzo potrzebowałam mojej matki i próbowałam przywrócić ją całą siłą mojej pamięci. “Jesteś żywym jej portretem” - powiedziała. I naprawdę tak myślałam. Siedziałam naprzeciw Indianki mówiącej tonem, w którym precyzja przemieszana była z niedokładnością, jakby w tym, co wspominała, było wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki sposób, jakby wspominała w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, że upływ czasu przemienił legendę w odległą, ale nie dającą się zapomnieć rzeczywistość. Powiedziała mi o podróży moich rodziców podczas wojny, o gorzkiej pielgrzymce, której kres miało położyć osiedlenie się w Macondo. Moi rodzice uciekali przed nieszczęściami wojny i szukali dostatniego, spokojnego zakątka, by tam osiąść, i usłyszeli, jak mówiono o złotym cielcu, i przyszli odszukać go w miejscu, gdzie wówczas ledwie zaczęło powstawać miasteczko, założone przez kilka rodzin uciekinierów, których członkowie starali się w tej samej mierze o zachowanie swych tradycji i religijnych zwyczajów, co o tuczenie swoich świń. Macondo było dla moich rodziców ziemią obiecaną, pokojem i złotym runem. Tu znaleźli miejsce odpowiednie dla zrekonstruowania domu, który po kilku latach miał stać się wiejską rezydencją z trzema stajniami i dwoma gościnnymi pokojami. Meme nie zatrzymywała się na szczegółach - mówiła o rzeczach najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowaną wolą przeżycia ich raz jeszcze, choć z bólem, wywołanym oczywistością, że nie przeżyje ich po raz drugi. Nie odczuwaliśmy żadnych cierpień ani niedostatku w podróży, mówiła. Nawet konie spały pod moskitierą, nie dlatego, by mój ojciec był marnotrawcą czy szaleńcem, ale dlatego, że moja matka miała dziwne poczucie miłosierdzia i uważała, że oczy Boga cieszy to, że chroni się od komarów nie tylko człowieka, lecz i zwierzę. Wszędzie nieśli swój dziwaczny i kłopotliwy bagaż; kufry pełne garderoby przodków zmarłych na długo przed narodzeniem moich rodziców, przodków, którzy nie mogli spotkać się dwadzieścia sążni pod ziemią; skrzynie pełne kuchennych naczyń, nie używanych od wielu lat, a należących do najdalszych krewnych moich rodziców (byli kuzynami) i nawet kufer pełen świętych, z których powstawał domowy ołtarzyk wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali. Była to dziwaczna trupa z końmi i kurami, i czterema Indianami (towarzyszami Meme), którzy wychowali się w domu i towarzyszyli moim rodzicom w tej wędrówce po kraju niczym tresowane zwierzęta w cyrku.

Meme wspominała ze smutkiem. Miało się wrażenie, że uważa upływ czasu za osobistą stratę, jakby przeczuwała rozdartym przez wspomnienia sercem, że gdyby czas nie upłynął, ona jeszcze byłaby w tej pielgrzymce, która przez moich rodziców musiała być uważana za karę, dla dzieci miała jednak coś ze święta, pełnego niezwykłych widowisk, jak te z końmi pod moskitierą.

Później wszystko zaczęło toczyć się na odwrót, powiedziała. Przybycie do powstającego Macondo w ostatnich dniach wieku było wjazdem zrujnowanej, zniszczonej przez wojnę rodziny, związanej jeszcze z niedawną, wspaniałą przeszłością. Indianka wspominała moją matkę, wówczas będącą w ciąży, gdy siedząc po damsku na mule przybyła do miasteczka, z zieloną, malaryczną twarzą, z nogami unieruchomionymi przez obrzęk. Być może w moim ojcu dojrzewało ziarno urazy, ale przybywał zapuścić korzenie na przekór wszystkim burzom, oczekując tymczasem, by moja matka doczekała się tego syna, który podczas podróży zaczął rosnąć w jej brzuchu, i który, w miarę jak zbliżała się godzina porodu, stopniowo ją uśmiercał.

Światło lampy padało na nią z boku. Meme ze swym surowym indiańskim wyrazem twarzy, gładkimi, grubymi włosami jak z końskiej grzywy, zdawała się przypominać siedzącego bożka, zielonego i widmowego w gorącym kantorze, bo mówiła tak, jak mówiłby bożek wspominający swój dawny ziemski pobyt. Nigdy nie miałam z nią bliższego kontaktu, ale tamtej nocy, po owym nagłym i spontanicznym odruchu zażyłości, czułam, że łączą mnie z nią więzy silniejsze od więzów krwi.

Nagle, gdy Meme przerwała na chwilę, usłyszałam jego kaszel dochodzący z pokoju, z tego samego pokoju, gdzie teraz jestem z dzieckiem i moim ojcem. Zaniósł się suchym, urywanym kaszlem, później odchrząknął, a następnie rozległ się ów szczególny odgłos, jak zawsze kiedy mężczyzna przewraca się na łóżku. Meme natychmiast przestała mówić i na jej twarz padł ciemny, milczący cień. Zapomniałam o nim. Dotychczas (było około dziesiątej) czułam się, jakbyśmy były w tym domu same. Później atmosfera stała się napięta. Poczułam zmęczenie ręki, w której trzymałam, nic nie spróbowawszy, talerzyk z ciasteczkami i bułeczkami. Pochyliłam się ku niej i powiedziałam: “Nie śpi”. Ona, teraz już zimna i całkowicie obojętna, powiedziała: “Nie będzie spał aż do świtu”. I nagle zrozumiałam rozgoryczenie, które można było w niej dostrzec, gdy wspominała przeszłość naszego domu. Nasze życie zmieniło się, nastały dobre czasy, a Macondo było zgiełkliwym miasteczkiem, w którym dość było pieniędzy nawet na to, by marnotrawić je w sobotnie noce; Meme żyła jednak lepszą przeszłością. Podczas gdy na zewnątrz ćwiartowano złotego cielca, wewnątrz, w kantorze, ona żyła swym jałowym, anonimowym życiem, całymi dniami za ladą, a nocami przy mężczyźnie, który nie spał aż do świtu, przez cały czas kręcąc się po mieszkaniu, spacerując, patrząc na nią pożądliwie tymi swymi lubieżnymi oczami psa, których nie mogłam zapomnieć. Przejmowała mnie myśl o Meme żyjącej z tym człowiekiem, który kiedyś odmówił jej swej pomocy, z mężczyzną, będącym wciąż gruboskórnym zwierzęciem, nie odczuwającym ani goryczy, ani litości, nie przerywającym swej zapamiętałej krzątaniny po mieszkaniu, mogącej wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej zrównoważoną osobę.

Odzyskawszy mój normalny ton, wiedząc, że on tu jest, że nie śpi, że otwiera być może swoje lubieżne oczy psa za każdym razem, gdy z kantoru dochodzi do niego odgłos naszych słów, spróbowałam zmienić temat naszej rozmowy.

- A jak interesy? - zapytałam.

Meme uśmiechnęła się. Jej uśmiech był smutny, melancholijny, jakby nie był wywołany tym, co teraz czuła, ale jakby trzymała go w szufladzie - wyjmując go stamtąd jedynie w niezbędnych chwilach, ale używając go bez celu, tak jakby to, że rzadko korzystała z uśmiechu, spowodowało, iż zapomniała, w jaki sposób normalnie należy się nim posługiwać. “Jakoś idzie” - powiedziała, poruszając głową w dwuznaczny sposób i znów stała się milcząca, nieobecna. Wtedy zrozumiałam, że powinnam sobie pójść. Oddałam Meme talerzyk, nie tłumacząc się z tego, że jego zawartość jest nienaruszona, zobaczyłam, jak wstała i odstawiła go na ladę. Stamtąd popatrzyła na mnie i powtórzyła: “Jesteś żywym jej portretem”. Siedziałam w takim miejscu, że światło padało na mnie z tyłu, łamiąc się w płynącej z przeciwka jasności i Meme rozmawiając ze mną nie widziała mojej twarzy. Później, kiedy wstała, by odstawić talerz na ladę za lampą, zobaczyła mnie na wprost siebie i dlatego powiedziała: “Jest żywym jej portretem”.

Wtedy zaczęła wspominać dni, kiedy moja matka przybyła do Macondo. Natychmiast została przeniesiona z mulicy na fotel na biegunach i tkwiła w nim przez trzy miesiące, nie ruszając się, jedząc bez apetytu. Czasami przynoszono jej obiad, a ona siedziała aż do późnego popołudnia, trzymając talerz w ręku, nie bujając się, wyprostowana, z nogami opartymi na krześle, czując rosnącą w nich śmierć, aż w końcu ktoś przychodził i wyjmował jej talerz z rąk. Kiedy nadszedł dzień, bóle porodowe wyrwały ją z bezwładu, sama stanęła na nogi, trzeba było jednak pomóc jej, by przeszła dwadzieścia kroków dzielących korytarz od sypialni, zmaltretowana przez wypełniającą ją śmierć, która w ciągu dziewięciu miesięcy milczącego cierpienia utożsamiła się z nią. Jej przeprawa od fotela na biegunach aż do łóżka zawierała cały ból; gorycz i cierpienie, których nie było w podróży odbytej przed kilkoma miesiącami, ale doszła tam, gdzie wiedziała, że musi dojść, zanim spełni ostatni akt swego życia.

Ojciec wydawał się zrozpaczony śmiercią mojej matki, powiedziała Meme. Ale według jego własnych słów, które wypowiedział później, gdy został sam w domu: “Nikt nie może ufać w przyzwoitość domu, w którym mężczyzna nie ma u swego boku prawowitej małżonki”. Przeczytawszy zaś w jakiejś książce, iż kiedy umiera ukochana osoba, należy zasadzić jaśmin, by każdej nocy ją wspominać, zasadził krzew przy murze patia i w rok później po raz drugi ożenił się z Adelajdą, moją macochą.

Chwilami myślałam, że Meme w trakcie opowieści rozpłacze się. Ale pozostała niewzruszona, zadowolona z pokuty za to, że nie jest szczęśliwa i że przestała nią być z własnej woli. Później uśmiechnęła się. Następnie rozsiadła się wygodnie na krześle i stała się całkiem ludzka. To było tak, jakby wewnętrznie rozliczała się ze swego bólu i kiedy pochyliła się i zobaczyła, że zostało jej jeszcze dodatnie saldo w dobrych wspomnieniach, wtedy uśmiechnęła się ze swoją dawną, niewyczerpaną i kpiarską sympatią. Powiedziała, że tamto zaczęło się pięć lat później, kiedy stanęła w drzwiach jadalni, w której jadł mój ojciec, i powiedziała do niego: “Panie pułkowniku, panie pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś przyjezdny”.

3

Za kościołem, po drugiej stronie ulicy, znajdowało się niezadrzewione podwórze. Było to pod koniec ubiegłego roku, gdy przybyliśmy do Macondo i jeszcze nie rozpoczęto budowy kościoła. Był to suchy, goły grunt, na którym bawiły się dzieci po wyjściu ze szkoły. Później, kiedy rozpoczęto budowę kościoła, z jednej strony podwórza wbito cztery słupy i ktoś zauważył, że ogrodzona przestrzeń nadawała się na wybudowanie jakiegoś pomieszczenia. I tak zrobili. Składowali tam materiały na budowę kościoła.

Po zakończeniu prac przy kościele ktoś wybielił pokoik i wybił drzwi w tylnej ścianie wychodzącej na gołe, kamieniste podwórze, na którym nie rosła ani jedna kępka agawy. Po roku wybudowany pokoik sprawiał wrażenie, że mogą zamieszkać w nim dwie osoby. W środku pachniało palonym wapnem. Był to jedyny zapach, jaki przez dłuższy czas dawało się wyczuć w tym lokalu i jedyny przyjemny. Po wybieleniu ścian ta sama ręka, która zakończyła budowę, zasunęła rygiel na drzwiach od podwórza i założyła kłódkę na drzwiach od ulicy.

Pokój nie miał właściciela. Nikt nie był zainteresowany tym, by dochodzić swych praw czy to wobec terenu, czy wobec materiałów budowlanych. Kiedy przybył pierwszy proboszcz, zatrzymał się u jednej z zamożnych rodzin Macondo. Później został przeniesiony do innej parafii. Ale w tamtych dniach (być może zanim jeszcze odszedł pierwszy proboszcz) jakaś kobieta z niemowlęciem zajęła pokoik, przy czym nikt nie dowiedział się ani kiedy wprowadziła się tam, ani skąd przybyła, ani w jaki sposób zdołała otworzyć drzwi. W kącie stała czarna i zielona od mchu kadź, na gwoździu wisiał dzbanek. Ale na ścianach nie było już wapna. Kamieniste podwórze pokryła skorupa stwardniałej od deszczów ziemi. Kobieta zbudowała dach z gałęzi, by osłonić się przed słońcem. A że nie miała pieniędzy na dach z liści palmowych, dachówki czy blachy cynkowej, zasiała dzikie wino przy gałęziach i - by ustrzec się złych czarów - powiesiła gałązkę aloesu i chleb na drzwiach od ulicy.

Gdy w 1903 roku ogłoszono, że przybywa nowy proboszcz, kobieta z dzieckiem nadal mieszkała w pokoiku. Połowa miasteczka wyszła na główną drogę oczekując na przyjazd księdza. Orkiestra miejscowa grała sentymentalne melodie, póki nie nadleciał zadyszany, zmordowany chłopiec, by powiedzieć, że muł proboszcza jest już na ostatnim zakręcie drogi. Wtedy muzycy wyprostowali się i zaintonowali marsza. Człowiek, który miał wygłosić przemówienie powitalne, wszedł na zaimprowizowaną mównicę i zaczął wyglądać proboszcza, by rozpocząć ceremonię powitania. W chwilę później przerwano jednak marsz wojskowy, mówca zszedł ze stołu, a zdumiony tłum ujrzał nadjeżdżającego przybysza, siedzącego na mulicy, na której grzbiecie podróżował także największy kufer, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo. Mężczyzna, na nikogo nie patrząc, pojechał w stronę miasteczka. Chociaż proboszcz mógłby w podróż ubrać się po cywilnemu, jednak nikomu nie przyszło na myśl, że ten śniady podróżny w wojskowych sztylpach był księdzem w świeckim przebraniu.

I rzeczywiście nim nie był, o tej samej bowiem godzinie ktoś widział, jak skrótem, z drugiej strony miasteczka, wjeżdża dziwaczny, nieprawdopodobnie chudy ksiądz o suchej i podłużnej twarzy, siedzący okrakiem na mule, z podwiniętą do kolan sutanną, osłaniany od słońca spłowiałym i sponiewieranym parasolem. Proboszcz zapytał o adres kościoła, gdzie miała się mieścić plebania i widać zapytał kogoś, kto nie miał o niczym najmniejszego pojęcia, bo usłyszał odpowiedź: “To lokalik na tyłach kościoła, proszę księdza”. Kobieta wyszła, ale dziecko bawiło się w środku, za wpółotwartymi drzwiami. Ksiądz zsiadł z muła, wniósł do pokoju pękatą, niedomkniętą walizkę bez zamków i przewiązaną jedynie paskiem ze skóry innej niż skóra walizki, a następnie, przyjrzawszy się dokładnie pomieszczeniu, wprowadził muła i przywiązał go na podwórzu, w cieniu winorośli. Później otworzył walizkę, wyciągnął hamak, który był chyba tak samo stary i zniszczony jak parasol, zawiesił go w pokoju po przekątnej, od słupa do słupa, zdjął buty i spróbował zasnąć, nie przejmując się dzieckiem, które patrzyło na niego okrągłymi z przerażenia oczyma.

Kiedy kobieta wróciła, poczuła się widocznie speszona niespodziewaną obecnością księdza, którego twarz była tak bez wyrazu, że niczym nie różniła się od krowiej czaszki. Kobieta przypuszczalnie przeszła na palcach przez pokój. Zapewne przesunęła składane łóżko aż do drzwi, zwinęła w tobołek rzeczy swoje i dziecka i wyszła, zbita z tropu, nie zainteresowawszy się kadzią ani dzbankiem, bo w godzinę później, gdy witający przebiegli miasteczko w odwrotnym kierunku, z orkiestrą na czele grającą wojskową melodię, otoczeni zgrają dzieciaków, które uciekły ze szkoły, znaleźli proboszcza samego w pokoju, rozwalonego w hamaku, z rozpiętą sutanną i bez butów. Widać ktoś zaniósł wiadomość na główną drogę, ale nikomu nie przyszło na myśl zapytać, co robi proboszcz w tej izbie. Pomyślano widocznie, że był spokrewniony z kobietą, a ona opuściła pokoik pomyślawszy, że proboszcz miał nakaz jego zajęcia, lub że pomieszczenie było własnością kościoła, czy też po prostu ze strachu, że zapytają ją, dlaczego mieszkała ponad dwa lata w tym pokoju, który do niej nie należał, nie płacąc komornego i nie pytając nikogo o zezwolenie. Nie przyszło również nikomu na myśl zażądać wyjaśnień - ani wtedy, ani kiedykolwiek później - dlaczego proboszcz nie zgodził się na przemówienia, dlaczego odłożył podarki na podłogę i jedynie pozdrowił parafian, chłodno i z pośpiechem, gdyż według jego słów “przez całą noc oka nie zmrużył”.

Wobec tego chłodnego przyjęcia ze strony księdza, najdziwniejszego, jakie kiedykolwiek widzieli, ludzie rozeszli się. Zauważono twarz podobną do krowiej czaszki, szare włosy ostrzyżone na jeża i to, że nie miał ust, a jedynie poziomą szczelinę, która, zdawać się mogło, znajdowała się w tym miejscu nie od urodzenia, lecz pojawiła się później, od jednego cięcia nożem. Tego samego jednak popołudnia wydał się ludziom do kogoś podobny. I jeszcze przed świtem wiedzieli do kogo. Przypomnieli sobie, że latał nago, ale w butach i w kapeluszu, z procą i kamieniami w czasach, gdy Macondo było skromną osadą uciekinierów. Weterani pamiętali jego udział w wojnie domowej z osiemdziesiątego piątego roku. Przypomnieli sobie, że mając siedemnaście lat był pułkownikiem, że był buntowniczy, odważny i uparty. Tylko że w Macondo nie wiedziano nic o jego losach do dnia, kiedy wrócił, by objąć parafię. Niewielu pamiętało imię, jakie dano mu na chrzcie. Za to większość weteranów pamiętała to, którym przezywała go matka (był bowiem samowolny i buntowniczy), a które było tym samym, pod jakim znali go wojenni towarzysze. Wszyscy nazywali go: Szczeniak. I tak nazywano go w Macondo aż do godziny jego śmierci: - Szczeniak, Szczeniaczek.

Tak więc człowiek ten przybył do naszego domu tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie, w której wrócił do Macondo Szczeniak. Tamten główną drogą, choć nikt go nie oczekiwał i nikt nie miał najmniejszego pojęcia, jak się nazywał ani jaki był jego zawód;

proboszcz zaś skrótem, gdy na głównej drodze czekało na niego całe miasteczko.

Wróciłem do domu po akcie powitania. Właśnie siedliśmy do stołu - nieco później niż zazwyczaj - kiedy podeszła do mnie Meme, by powiedzieć: “Panie pułkowniku, panie pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś przyjezdny”. Powiedziałem: “Niech tu przyjdzie”. A Meme odpowiedziała: “Czeka w gabinecie i mówi, że musi się koniecznie z panem zobaczyć”. Adelajda przestała karmić zupą Izabelę (która miała wówczas najwyżej pięć lat) i poszła zająć się nowoprzybyłym. Po chwili wróciła, wyraźnie czymś przejęta:

- Chodził w kółko po gabinecie - powiedziała. Widziałem ją zza świeczników. Następnie zaczęła znów karmić Izabelę. “Mogłaś go zaprosić do środka” - powiedziałem nie przerywając jedzenia. A ona odpowiedziała: “Właśnie miałam to zrobić. Ale on chodził w kółko po gabinecie, kiedy weszłam i powiedziałam dzień dobry, i nic nie odpowiedział, bo patrzył na tancerkę stojącą na konsoli. I kiedy miałam powiedzieć jeszcze raz dzień dobry, zaczął nakręcać tancerkę, postawił ją na biurku i patrzył, jak tańczy. Nie wiem, czy to przez muzykę nie słyszał, że znowu powiedziałam mu dzień dobry i że stanęłam naprzeciw biurka, nad którym był pochylony i przyglądał się tancerce, która mogła jeszcze długo tańczyć, bo była nakręcona do końca”. Adelajda karmiła zupą Izabelę. Powiedziałem jej: “Widocznie ta zabawka zainteresowała go”. A ona, wciąż karmiąc Izabelę: “Chodził w kółko po gabinecie, ale później, kiedy zobaczył tancerkę, zdjął ją, jakby już wiedział, do czego służy, jakby znał jej mechanizm. Nakręcał ją, kiedy powiedziałam mu dzień dobry po raz pierwszy, zanim zaczęła grać pozytywka. Wtedy postawił tancerkę na biurku i zaczął się jej przyglądać, ale bez uśmiechu, jakby interesował go nie taniec, tylko mechanizm”.

Nigdy nie anonsowano mi wizyt. Niemal codziennie ktoś mnie odwiedzał: moi znajomi podróżni, którzy zostawiali zwierzęta w stajni i przychodzili bez obaw, z pełnym zaufaniem, jak ktoś, kto spodziewa się zawsze znaleźć wolne miejsce przy naszym stole. Powiedziałem Adelajdzie: “Widocznie przynosi jakąś wiadomość lub coś w tym rodzaju”. A ona powiedziała: “Mimo wszystko ma dziwny sposób zachowywania się. Patrzył na tancerkę póki nie przestała tańczyć, a tymczasem ja stałam naprzeciwko biurka, nie wiedząc, co mu powiedzieć, bo sądziłam, że mi nie odpowie, póki będzie słychać melodię. Później, kiedy tancerka podskoczyła, tak jak zawsze, gdy przestaje tańczyć, on wciąż przyglądał jej się z zaciekawieniem, pochylony nad biurkiem, ale na stojąco. Wtedy popatrzył na mnie i uświadomiłam sobie, że wiedział, że jestem w gabinecie, ale że się mną nie interesował, bo chciał sprawdzić, ile czasu będzie tańczyć tancerka. Ale ja wtedy już nie powtórzyłam dzień dobry, tylko uśmiechnęłam się, kiedy na mnie spojrzał, bo zauważyłam, że ma olbrzymie oczy z żółtymi źrenicami, które patrzą jakby obejmując całe ciało naraz. Kiedy uśmiechnęłam się, on nadal był poważny, tylko schylił głowę, bardzo grzecznie, i powiedział: «Pan pułkownik? Potrzebuję pana pułkownika». Ma głęboki głos, sprawia wrażenie, że mógłby mówić z zamkniętymi ustami. Tak jakby był brzuchomówcą”.

Karmiła Izabelę. Ja nadal jadłem obiad, myślałem bowiem, że chodzi jedynie o jakąś wiadomość; nie wiedziałam, że tamtego popołudnia zaczynały się sprawy, które dziś dobiegają końca.

Adelajda, wciąż karmiąc Izabelę, powiedziała: “Na początku chodził w kółko po gabinecie”. Wtedy zrozumiałem, że przybysz sprawił na niej niezwykłe wrażenie i że bardzo jej zależy, bym się nim zajął. Mimo to nie przerwałem obiadu, podczas gdy ona karmiła Izabelę i mówiła. Powiedziała: “Później, kiedy stwierdził, że chciałby zobaczyć się z pułkownikiem, powiedziałam mu: niech pan będzie łaskaw przejść do pokoju stołowego, a on wyprostował się, nie ruszając się z miejsca,

z tancerką w ręku. Wtedy podniósł głowę, stanął sztywno na baczność jak wojskowy, tak mi się zdaje, bo ma wysokie buty i takie zwyczajne ubranie, i koszulę zapiętą pod samą szyję. Nie wiedziałam, co powiedzieć, kiedy nie odezwał się słowem i stał spokojnie, z zabawką w ręku, jakby czekał, aż wyjdę z gabinetu, żeby ją znów nakręcić. I nagle uświadomiłam sobie, że kogoś mi przypomina, że to wojskowy”.

Powiedziałem jej: “Uważasz więc, że to coś poważnego?”. Popatrzyłem na nią ponad świecznikami. Nie patrzyła na mnie. Karmiła Izabelę. Powiedziała:

- Bo przedtem, kiedy chodził w kółko po gabinecie, nie mogłam zobaczyć jego twarzy. Ale później, kiedy zatrzymał się przy ścianie, miał głowę tak podniesioną i oczy tak pewne, że wydaje mi się, że to wojskowy i powiedziałam mu: Pan chce się widzieć z pułkownikiem na osobności, nieprawdaż? A on przytaknął ruchem głowy. Wtedy znów powiedziałam sobie, że jest podobny do kogoś lub, lepiej powiedziawszy, że jest tą właśnie osobą, do której jest podobny, chociaż nie mogę sobie wytłumaczyć, jak to się stało.

Ja nie przerywałem jedzenia, ale patrzyłem na nią ponad świecznikami. Przestała karmić Izabelę. Powiedziała:

- Jestem przekonana, że to nie jest żadna wiadomość. Jestem przekonana, że to nie to, że on jest podobny, ale że on jest tą właśnie osobą, do której jest podobny. Właściwie jestem przekonana, że to wojskowy. Ma czarne i podcięte wąsy i twarz jakby z miedzi. Ma długie buty, i jestem przekonana, że to nie to, że on jest podobny, ale on jest tą właśnie osobą, do której jest podobny.

Mówiła jednostajnym, monotonnym, uporczywym tonem. Było gorąco i być może dlatego zacząłem odczuwać irytację. Powiedziałem: “Aha, a do kogo jest podobny?” A ona powiedziała: “Kiedy chodził w kółko po gabinecie; nie widziałam jego twarzy, dopiero później”. A ja, zirytowany monotonią i uporczywością jej słów: “Już dobrze, dobrze, jak tylko skończę jeść, pójdę się z nim zobaczyć”. A ona, znów karmiąc Izabelę: “Na początku nie mogłam zobaczyć jego twarzy, bo chodził w kółko po gabinecie. Ale później, kiedy powiedziałam mu: niech pan będzie łaskaw przejść, on zatrzymał się przy ścianie, z tancerką w ręku. Wtedy właśnie przypomniałam sobie, do kogo jest podobny, i przyszłam ci powiedzieć. Ma olbrzymie i zbyt śmiałe oczy i kiedy odwróciłam się, żeby wyjść, poczułam, że patrzy prosto na moje nogi”.

Nagle zamilkła. W jadalni wibrowało jedynie metaliczne dzwonienie łyżki. Skończyłem jeść i przycisnąłem talerzykiem serwetkę.

Wtedy z gabinetu dobiegła wesoła melodyjka mechanicznej zabawki.

4

W kuchni w moim domu jest stare krzesło z rzeźbionego drewna, bez oparcia, i tam, na zepsutym siedzeniu mój dziadek kładzie buty, żeby się wysuszyły przy piecu.

Tobiasz, Abraham, Gilberto i ja wyszliśmy wczoraj ze szkoły o tej samej porze i poszliśmy na plantacje z procą, z wielkim kapeluszem, żeby do niego wrzucać ptaki, i z nowym scyzorykiem. W drodze przypomniałem sobie o niepotrzebnym krześle w kącie kuchni, kiedyś służącym do przyjmowania gości, a teraz używanym przez zmarłego, który każdej nocy siada, w kapeluszu na głowie, by patrzeć na popiół wygaszony w piecu.

Tobiasz i Gilberto szli w stronę wylotu ciemnego tunelu. A że rano padało, buty ślizgały im się na zabłoconej trawie. Jeden z nich gwizdał i ten gwizd, prosty i chropowaty, rozlegał się w roślinnym lochu tak jak wtedy, gdy ktoś zaczyna śpiewać w środku tunelu. Abraham szedł z tyłu, ze mną. On z procą i kamieniem gotowym do wystrzelenia. Ja z otwartym scyzorykiem.

Nagle słońce rozerwało sufit twardych liści i świetliste ciało spadło na trawę trzepocąc jak żywy ptak. “Widziałeś go?” - zapytał Abraham. Popatrzyłem przed siebie i przy wylocie z tunelu zobaczyłem Gilberta i Tobiasza. “To nie jest ptak” - powiedziałem. - “To słońce, które się przedarło”.

Kiedy doszli nad brzeg, rozebrali się i machając nogami zaczęli pryskać na siebie tą wieczorną wodą, która jakby nie moczyła ich skóry. “Dziś po południu nie ma ani jednego ptaka” - powiedział Abraham. “Kiedy pada, nie ma ptaków” - powiedziałem. I sam wtedy uwierzyłem w to. Abraham zaczął się śmiać. Jego śmiech jest głupi, prosty i brzmi jak strumyczek wody w kranie. Rozebrał się. “Wejdę ze scyzorykiem do wody i będę miał cały kapelusz ryb” - powiedział.

Abraham stał nago naprzeciwko mnie, z otwartą dłonią, czekając na scyzoryk. Nie odpowiedziałem od razu. Ściskałem scyzoryk w dłoni i czułem jego czystą, hartowaną stal. “Nie dam mu scyzoryka”, pomyślałem. I powiedziałem mu: “Nie dam ci scyzoryka. Dopiero wczoraj go dostałem i będę go trzymał przez całe popołudnie”. Abraham nadal trzymał wyciągniętą rękę. Wtedy powiedziałem mu:

- Niekoliwemoż.

Abraham zrozumiał mnie. Tylko on rozumiał moje słowa. “Dobrze” - powiedział i ruszył do wody przez stwardniałe i kwaśne powietrze. Powiedział: “Rozbieraj się, poczekamy na ciebie na kamieniu”. I mówiąc to rzucił się do wody i wyłonił się błyszczący jak posrebrzana, olbrzymia ryba, jakby woda dopiero w zetknięciu z nim stawała się wodą.

Leżałem wciąż na brzegu, w ciepłym błocie. Kiedy raz jeszcze otworzyłem scyzoryk, przestałem patrzeć na Abrahama i spojrzałem dokładnie w drugą stronę, w stronę drzew, w stronę oszalałego wieczornego nieba, które było tak wielkie, że przypominało płonącą stajnię.

“Pospiesz się” - powiedział z drugiego brzegu Abraham. Tobiasz siedział na skraju kamienia i gwizdał. Wtedy pomyślałem: “Dziś nie będę się kąpał. Jutro”.

Kiedy wracaliśmy, Abraham schował się za głogami. Chciałem iść za nim, ale on powiedział: “Nie przychodź tu. Jestem zajęty”. Zostałem na ścieżce siedząc na zwiędłych liściach, patrząc na jaskółkę, jedyną, która kreśliła koło na niebie. Powiedziałem:

- Dziś po południu jest tylko jedna jaskółka.

Abraham nie odpowiedział od razu. Milczał za głogami, jakby nie mógł mnie słyszeć, jakby czytał. Jego milczenie było głębokie i skupione, pełne ukrytej siły. Dopiero po długim milczeniu westchnął. Wtedy powiedział:

- Jaskółki.

Znowu mu powiedziałem: “Dziś jest tylko jedna”. Abraham nadal siedział za głogami, ale nie wiem, co robił. Milczał w skupieniu, ale ten spokój nie był spokojny. Był to spokój niecierpliwy i porywczy. Po jakiejś chwili powiedział:

- Tylko jedna? Ach, tak. Jasne, jasne.

Teraz ja nie odpowiedziałem. To on zaczął ruszać się za głogami. Siedziałem na zwiędłych liściach i usłyszałem, że pod nogami Abrahama, tam gdzie był schowany, też trzasnęły suche liście. Potem znowu ucichł, tak jakby odszedł. Później odetchnął głęboko i zapytał:

- Co mówisz?

Znowu mu powiedziałem: “Że dziś jest tylko jedna jaskółka”. I mówiąc to widziałem zakrzywione skrzydło, kreślące kółka na niewiarygodnie błękitnym niebie. “Wysoko leci” - powiedziałem.

Abraham odpowiedział natychmiast:

- Tak, tak, jasne. W takim razie to dlatego. Wyszedł zza głogów zapinając spodnie. Popatrzył w górę, gdzie jaskółka wciąż zataczała koła, i patrząc na mnie zapytał:

- Co mówiłeś przed chwilą o jaskółkach?

Spóźniliśmy się przez to. Kiedy dochodziliśmy, w miasteczku już paliły się światła. Szybko wbiegłem do domu i w korytarzu wpadłem na dwie grube i ślepe kobiety, na bliźniaczki z San Jerónimo, które w każdy wtorek przychodzą śpiewać dla mojego dziadka, od dawna, wtedy mnie jeszcze nie było na świecie, jak powiedziała moja matka.

Całą noc myślałem o tym, że dziś znowu wyjdziemy ze szkoły i pójdziemy nad rzekę, ale bez Gilberta i Tobiasza. Chcę iść tylko z Abrahamem, żeby zobaczyć, jak błyszczy jego brzuch, kiedy skacze do wody i wyłania się podobny do metalicznej ryby. Całą noc pragnąłem, żebyśmy wracali sami przez ciemność zielonego tunelu, żeby pogłaskać go po udzie, jak będziemy szli. Zawsze kiedy to robię, czuję się tak, jakby ktoś gryzł mnie delikatnymi ukąszeniami, od których dostaję gęsiej skórki.

Jeśli ten człowiek, który wyszedł porozmawiać z moim dziadkiem do drugiego pokoju, przyjdzie niedługo, może uda nam się wrócić do domu przed czwartą. Wtedy pójdę nad rzekę z Abrahamem.

Został w naszym domu. Zajął jeden z pokoi przy korytarzu, ten, który wychodził na ulicę, bo tak uznałem za stosowne; wiedziałem bowiem, że człowiek o jego charakterze nie czułby się wygodnie w miejscowym hoteliku. Na drzwiach wywiesił ogłoszenie (przed kilku laty, kiedy pomalowano dom, wisiało jeszcze w tym samym miejscu, wypisane jego własną ręką, ołówkiem, pochylonymi literami), a w następnym tygodniu trzeba było przynieść nowe krzesła w trosce o wygodę licznych pacjentów.

Od chwili, kiedy oddał mi list pułkownika Aureliano Buendia, nasza rozmowa w gabinecie przeciągnęła się tak długo, że Adelajda nie miała wątpliwości, iż chodzi o wysoko postawionego wojskowego wypełniającego ważną misję, i kazała zastawić stół jak z okazji jakiegoś święta. Mówiliśmy o pułkowniku Buendia, jego córeczce - wcześniaku i skretyniałym pierworodnym. Ledwie zaczęliśmy rozmowę, zdałem sobie sprawę, że człowiek ten znał dobrze Intendenta Generalnego i że szanował go w wystarczającym stopniu, by zasłużyć na jego zaufanie. Kiedy Meme przyszła powiedzieć nam, że podano do stołu, myślałem, że moja żona zaimprowizowała na przyjęcie gościa jakiś skromny poczęstunek. Ale daleko było do improwizacji temu okazałemu stołowi nakrytemu nowym obrusem, zastawionemu chińską porcelaną, przeznaczoną wyłącznie na rodzinne kolacje w święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku.

Adelajda stała przy jednym końcu stołu, uroczyście wyprostowana, ubrana w aksamitną, zapiętą pod samą szyję suknię, którą nosiła przed naszym ślubem w mieście podczas rodzinnych wizyt. Adelajda miała subtelniejsze od naszych maniery, pewne obycie towarzyskie, które od naszego ślubu zaczęło oddziaływać na zwyczaje mojego domu. Włożyła rodzinny medalion, zakładany na wyjątkowe okazje, i tak ona, jak i stół, jak meble, jak powietrze, jakim oddychało się w jadalni, sprawiały jakieś surowe wrażenie schludności i czystości. Gdy weszliśmy do salonu, nawet on, który nigdy nie zwracał uwagi ani na formy towarzyskie, ani na ubiór, poczuł się widocznie zawstydzony, nie przystający do atmosfery, bo sprawdził guzik przy kołnierzyku, jakby miał krawat, i dało się zauważyć lekkie wahanie w jego stanowczym i mocnym kroku. Niczego nie pamiętam z taką dokładnością, jak właśnie tamtą chwilę, kiedy weszliśmy do jadalni i nawet ja poczułem się ubrany zbyt domowo jak na ten stół przygotowany przez Adelajdę.

Na talerzach leżało mięso i dziczyzna. To wszystko, prawdę mówiąc, jadaliśmy wtedy codziennie, ale podanie tego na porcelanowej zastawie, pośród świeżo wypolerowanych świeczników, wyglądało okazale i znacznie różniło się od tego, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Mimo iż moja żona wiedziała, że będziemy mieli jednego tylko gościa, rozstawiła osiem nakryć, a butelka wina na środku była przesadnym dowodem staranności, z jaką przygotowała przyjęcie na cześć człowieka, którego od pierwszej chwili pomyliła z wybitną osobistością wojskową. Nigdy nie wyczuwałem w moim domu atmosfery bardziej naładowanej nierzeczywistością.

Strój Adelajdy mógłby okazać się śmieszny, gdyby nie jej ręce (były rzeczywiście piękne i aż nazbyt białe), które równoważyły swoją autentyczną wytwornością pewien fałsz i zbytnią staranność jej wyglądu. Właśnie kiedy on sprawdzał guzik przy kołnierzyku i zawahał się, ja pospieszyłem powiedzieć: “Moja druga żona, panie doktorze”. Twarz Adelajdy spochmurniała, przybrała posępny wyraz. Nie ruszyła się z miejsca trzymając wyciągniętą rękę, uśmiechnięta, ale już nie tym ceremonialnie rozciągniętym uśmiechem, którym witała nas, gdy wchodziliśmy do salonu.

Gość stuknął obcasami jak wojskowy, dotknął skroni końcem wyprostowanych palców, następnie ruszył ku niej.

- Bardzo mi miło - powiedział. Ale nie wymienił nazwiska.

Dopiero gdy zobaczyłem, jak uścisnął, potrząsnąwszy mocno, niezręcznie dłoń Adelajdy, zdałem sobie sprawę z wulgarności i pospolitości jego zachowania.

Usiadł na drugim końcu stołu, pośród nowych szkieł i świeczników. Jego niedbały wygląd rzucał się w oczy jak plama zupy na obrusie.

Adelajda nalała wina. Jej początkowe podniecenie zmieniło się w bierną nerwowość, jakby chciała powiedzieć: “No, dobrze. Wszystko odbędzie się tak, jak było przewidziane, ale winien mi jesteś wytłumaczenie”. I właśnie gdy nalała wina i usiadła przy drugim końcu stołu, podczas gdy Meme podawała zupę, on odchylił się na krześle, oparł dłonie o obrus i uśmiechając się powiedział:

- Niech panienka posłucha, proszę zagotować trochę trawy i proszę mi to podać tak jak zupę.

Meme nie ruszyła się. Spróbowała się uśmiechnąć, ale zrezygnowawszy z tego odwróciła się ku Adelajdzie. Wtedy ona, również z uśmiechem, ale wyraźnie speszona, zapytała go: “Jakiego rodzaju trawę, panie doktorze?”. A on swoim ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia:

- Zwyczajną, proszę pani. Taką, jaką jedzą osły.

5

Jest taka minuta, w której dogorywa sjesta. Nawet skrzętna, tajemna, ukryta żywotność owadów ustaje w tej właśnie chwili; bieg natury zostaje wstrzymany; świat chwieje się na skraju chaosu, a kobiety wstają, zaślinione, z kwiatem poduszki wyhaftowanym na policzku, dusząc się od upału i lęku i myślą: “Jeszcze jest środa w Macondo”. Wówczas znów przykucają w kącie, spajają sen z rzeczywistością i godzą się tkać szept, jakby był on olbrzymim prześcieradłem, tkanym wspólnie przez wszystkie kobiety miasteczka.

Gdyby czas wewnętrzny miał ten sam rytm, co ten na zewnątrz, teraz stalibyśmy w pełnym słońcu, z trumną na środku ulicy. Na zewnątrz byłoby później: byłaby noc. Ociężała noc wrześniowa z księżycem i z kobietami siedzącymi na podwórzach, rozmawiającymi w zielonej jasności; a na ulicy my, trójka renegatów, w pełnym słońcu tego spragnionego września. Nikt nie przeszkodzi ceremonii. Miałam nadzieję, że alkad będzie nieugięty w swej decyzji i nie dopuści do pogrzebu, a my będziemy mogli wrócić do domu; dziecko do szkoły, a mój ojciec do swych chodaków, do miednicy podstawionej pod głowę ociekającą zimną wodą i do dzbana z mrożoną lemoniadą z lewej strony. Ale teraz jest inaczej. Mój ojciec znów okazał się wystarczająco stanowczy, by narzucić swój punkt widzenia i przełamać to, co ja na początku uznałam za niezłomną wolę alkada. Na zewnątrz jest miasteczko w stanie wrzenia, całkowicie zajęte tkaniem długiego, jednorodnego i bezlitosnego szeptu, i czysta ulica, bez odrobiny cienia na kurzu czystym i nietkniętym od czasu, gdy ostatni wiatr zmiótł ślad ostatniego wołu. I jest to martwe miasteczko, z zamkniętymi domami, gdzie z mieszkań nie dochodzi nic prócz głuchego brzęczenia słów wypowiadanych ze złego serca. A w pokoju dziecko, które siedzi, sztywne, wpatrzone w swoje buty; to zerka jednym okiem na lampę, drugim na gazetę, to znów na buty, i w końcu obydwoma na wisielca, jego przygryziony język, szklane oczy psa, pozbawione teraz pożądania; psa bez apetytu, zdechłego psa. Dziecko patrzy na niego, myśli o wisielcu, który leży wyciągnięty pod deskami; robi smutny gest i wtedy wszystko się zmienia; przed drzwiami fryzjera pojawia się taboret, a za nim stolik z lusterkiem, pudrami i wodą kolońską. Ręka staje się piegowata i duża, przestaje być ręką mojego syna, zamienia się w dużą i zręczną dłoń, która obojętnie, ze skalkulowaną oszczędnością zaczyna ostrzyć brzytwę i kiedy ucho słyszy metaliczne bzyczenie hartowanego ostrza, przez głowę przebiega myśl: “Dziś przyjdą wcześniej, bo dziś jest środa w Macondo”. I wtedy przychodzą, wyciągają się na krzesłach w cieniu i opierają się o chłód filarów, źli, zezowaci, z nogą założoną na nogę, z dłońmi splecionymi na kolanach, zagryzając końce cygar; patrząc, mówiąc o tym samym, widząc naprzeciwko zamknięte okno, cichy dom z panią Rebeką w środku. Ona również o czymś zapomniała: zapomniała wyłączyć wentylator i chodzi po pokojach o oknach zasłoniętych siatkami, zdenerwowana, podniecona, przerzucająca rupiecie swego wyjałowionego i zadręczonego wdowieństwa, aby przekonać siebie, nawet swój zmysł dotyku, że nie umarła, że nie umrze, zanim nadejdzie godzina pogrzebu. Otwiera i zamyka drzwi swych pokoi, czekając aż patriarchalny zegar otrząśnie się z poobiedniej drzemki i obdaruje jej zmysły biciem trzeciej. Wszystko to w chwili, gdy gest dziecka zaczyna zamierać, znów staje się twardy, prosty, nie zużywszy nawet połowy czasu potrzebnego kobiecie, by zszyła ostatni ścieg na maszynie i uniosła głowę pełną papilotów. Zanim dziecko znów zastyga w bezruchu, zamyślone, kobieta przesuwa maszynę w kąt korytarza, a mężczyźni dwa razy zagryzają cygara obserwując pełny ruch brzytwy, w dół i w górę rzemienia; a Agueda, paralityczka, robi ostatni wysiłek, by przebudzić obumarłe kolana; a pani Rebeca znów przekręca zamek w drzwiach i myśli: “Środa w Macondo. Dobry dzień na pochówek diabła”. Ale wtedy dziecko znowu się porusza i następuje nowa przemiana w czasie. Póki coś się rusza, można spostrzec, że czas mija. Przedtem nie. Przedtem, zanim się poruszy, jest czas wieczny, pot, koszula obśliniająca skórę i nieprzekupny trup, zimny, ze swym przygryzionym językiem. Dlatego dla wisielca czas nie mija: bo jeśli nawet ręka dziecka wykonuje ruch, on o tym nie wie. I póki zmarły o tym nie wie (bo dziecko nadal rusza ręką), Agueda powinna przesunąć następne ziarnko różańca; pani Rebeca, wyciągnięta na leżaku, jest zdumiona widząc, że zegar tkwi nieporuszenie na skraju nieuniknionej minuty, a Agueda ma czas (choć na zegarze pani Rebeki nie minęła sekunda) przesunąć następne ziarnko różańca i pomyśleć: “Zrobiłabym to, gdybym mogła pójść do ojca Angela”. Później ręka dziecka opada, a brzytwa wykorzystuje ten ruch na rzemieniu i jeden z mężczyzn siedzących w chłodzie podcieni mówi: “Chyba będzie gdzieś koło wpół do czwartej, nie?” Wtedy ręka zatrzymuje się. Znów obumarły zegar na skraju następnej minuty, znów brzytwa wstrzymana w granicach własnej stali i Agueda oczekująca następnego ruchu ręki, by stanąć na nogi i wpaść do zakrystii z wyciągniętymi ramionami, z ożywionymi znów kolanami, mówiąc: “Ojcze, ojcze”. A ojciec Angel, drzemiący w znieruchomiałym spokoju dziecka, oblizujący wargi, by poczuć lepki smak odbijających mu się klopsików, na widok Aguedy powiedziałby: “To musi być cud, bez wątpienia” - a później, przewracając się jeszcze w upale sjesty, stęknąłby w przepoconej, zaślinionej drzemce: “Mimo wszystko, Agueda, to nie jest pora na to, by odprawiać msze na intencje dusz czyśćcowych”. Ale nie ma następnego ruchu, mój ojciec wchodzi do pokoju i obydwa czasy jednoczą się, dwie połówki dopasowują, spajają i zegar pani Rebeki zdaje sobie sprawę, że zmyliło go z jednej strony lenistwo dziecka, z drugiej niecierpliwość wdowy, a wtedy ziewa, zamroczony daje nurka w cudowny spokój chwili, następnie wynurza się spływając wodą czasu, czasu dokładnego i poprawionego i pochyla się, i mówi z ceremonialnym dostojeństwem: “Jest punktualnie godzina druga czterdzieści siedem”. A mój ojciec, który nie wiedząc o tym, że zepsuł paraliż chwili, mówi: “Bujasz w obłokach, córko”. A ja pytam: “Ojciec myśli, że coś się może stać?” A on, spocony, uśmiechając się: “Przynajmniej jestem pewien, że w wielu domach przypali się ryż i wykipi mleko”.

Teraz trumna jest zamknięta, ale pamiętam twarz zmarłego. Zapamiętałem ją z taką dokładnością, że patrząc na ścianę widzę otwarte oczy, wydłużone i szare jak mokra ziemia policzki, przygryziony z jednej strony język. Wywołuje to we mnie palące uczucie niepokoju. Na dodatek spodnie nigdy chyba nie przestaną uwierać mnie tutaj, w nogę.

Dziadek usiadł przy mamie. Kiedy wrócił z sąsiedniego pokoju, przysunął krzesło i teraz siedzi tu, przy niej, bez słowa, opierając podbródek o laskę i wyciągając kulawą nogę. Mój dziadek czeka. Moja mama, tak jak on, czeka. I ludzie, którzy przestali palić na łóżku i siedzą spokojnie, równo, nie patrząc na trumnę - oni też czekają.

Gdyby zawiązali mi oczy, wzięli za rękę, oprowadzili dwadzieścia razy wokół miasteczka i przyprowadzili z powrotem do tego pokoju, poznałbym go po zapachu. Nie zapomnę nigdy, że ten pokój pachnie odpadkami, nagromadzonymi kuframi, chociaż widziałem tylko jeden kufer, w którym moglibyśmy się schować z Abrahamem i jeszcze zostałoby miejsce dla Tobiasza. Ja poznaję pokoje po zapachu.

W zeszłym roku Ada posadziła mnie na kolanach. Miałem przymknięte oczy i widziałem ją przez rzęsy. Widziałem ją ciemną, jakby to nie była kobieta, a tylko twarz, która patrzy na mnie i buja się, i beczy jak owca. Naprawdę już zasypiałem, kiedy poczułem ten zapach.

Nie ma w domu zapachu, którego bym nie znał. Kiedy zostawiają mnie samego w korytarzu, zamykam oczy, wyciągam ręce i idę. Myślę: “Kiedy poczuję lekki zapach rumu, będę przy pokoju mojego dziadka”. Idę dalej z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi rękami. Myślę: “Teraz przeszedłem obok pokoju mamy, bo pachnie nową talią kart. Później będzie pachnieć smołą i kuleczkami naftaliny”. Idę dalej i czuję zapach nowej talii kart w tej samej chwili, w której dobiega mnie z pokoju głos śpiewającej mamy. Wtedy czuję, jak pachnie smołą i kuleczkami naftaliny. Myślę: “Teraz będzie jeszcze pachnieć naftaliną. Wtedy skręcę na lewo od zapachu i poczuję inny - bielizny i zamkniętego okna. Tam się zatrzymam”. Później, kiedy przechodzę trzy kroki i staję - z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi rękami - słyszę głos Ady: “Dzieciaku! Znowu chodzisz z zamkniętymi oczyma”.

Tej nocy, kiedy zaczynałem usypiać, poczułem zapach, którego nie ma w żadnym pokoju. Był to silny i ciepły zapach, jakby potrząsano jaśminem. Otworzyłem oczy węsząc gęste, naładowane powietrze. Powiedziałem: “Czujesz?” Ada patrzyła na mnie, ale kiedy odezwałem się, zamknęła oczy i odwróciła twarz w inną stronę. Ja znów spytałem: “Czujesz? Pachnie, jakby gdzieś tu był jaśmin”. Wtedy ona powiedziała:

- To zapach jaśminu, który dziewięć lat temu rósł przy murze.

Rozsiadłem się na jej kolanach. “Ale teraz nie ma jaśminu” - powiedziałem. A ona: “Teraz nie. Ale dziewięć lat temu, kiedy się urodziłeś, przy murze rósł krzew jaśminu. Nocą było gorąco i pachniało tak samo jak teraz”. Ja oparłem się o jej ramię. Patrzyłem na jej usta, gdy mówiła. “Ale to było, zanim ja się urodziłem” - powiedziałem. A ona: “Potem była ciężka zima i trzeba było oczyścić ogród”.

Zapach ciągle tam był, ciepły, prawie namacalny, poruszający inne zapachy nocy. Powiedziałem Adzie: “Chcę, żebyś mi to opowiedziała”. A ona na chwilę zamilkła, później popatrzyła na pobieloną ścianę z księżycem i powiedziała:

- Jak dorośniesz, będziesz wiedział, że jaśmin to kwiat, który wychodzi.

Nie rozumiałem, ale poczułem dziwne drżenie, jakby mnie ktoś dotknął. Powiedziałem: “Dobrze”; a ona: “Z jaśminami jest to samo co z ludźmi, którzy po śmierci wychodzą w nocy i włóczą się”.

Wciąż siedziałem oparty o jej ramię, nic nie mówiąc. Myślałem o innych rzeczach, o krześle w kuchni, na którego zepsutym siedzeniu mój dziadek kładzie w deszczowe dni buty, żeby wyschły. Już wtedy wiedziałem, że w kuchni jest umarły, który co noc siada, nie zdejmując kapelusza, i patrzy na popiół w wystygłym piecu. Po chwili powiedziałem: “To chyba jest tak jak z tym umarłym, który siada w kuchni”. Ada spojrzała na mnie i powiedziała: “Z jakim umarłym?” A ja jej odpowiedziałem: “Z tym, który co noc siada na krześle, gdzie mój dziadek kładzie buty, żeby mu wyschły”. A ona: “Tam nie ma żadnego umarłego. Krzesło stoi przy piecu, bo nie nadaje się do niczego innego, tylko do suszenia butów”.

To było w zeszłym roku. Teraz jest inaczej, teraz widziałem trupa i wystarczy zamknąć oczy, żeby nadal widzieć go w środku, w ciemności oczu. Powiem to mamie, ale ona zaczęła rozmawiać z dziadkiem. “Ojciec myśli, że coś się może stać?” - pyta. A dziadek, podnosząc podbródek oparty o laskę i ruszając głową: “Przynajmniej jestem pewien, że w wielu domach przypali się ryż i wykipi mleko”.

6

Na początku spał do siódmej. Można go było zobaczyć, jak wchodzi do kuchni w zapiętej pod samą szyję koszuli bez kołnierzyka, ze zmiętymi, brudnymi, podwiniętymi do łokci rękawami, w brudnych, podciągniętych na brzuchu spodniach, przewiązanych paskiem dużo poniżej talii. Miało się wrażenie, że spodnie ześlizną się, opadną z braku ciała, na którym mogłyby się oprzeć. Nie schudł, ale w jego twarzy dostrzegało się już nie ową wojskową, dumną minę z pierwszego roku, a jedynie apatyczną i zmęczoną minę człowieka; który nie wie, co przyniesie mu następna minuta życia i nie ma najmniejszej ochoty dowiedzieć się tego. Po siódmej pił kawę i wracał do pokoju, po drodze rozdzielając swoje beznamiętne “dzień dobry”.

Cztery lata już mieszkał w naszym domu i zdobył sobie uznanie w Macondo jako poważny fachowiec, mimo że jego szorstki charakter i niedbałe obejście wytworzyły wokół niego atmosferę bardziej przypominającą lęk niż szacunek.

Był jedynym lekarzem w miasteczku - póki nie zjawiła się kompania bananowa i nie rozpoczęły się prace przy kolei. Wtedy zaczęło być w pokoiku za dużo krzeseł. Ludzie, którzy przychodzili do niego przez pierwsze cztery lata jego pobytu w Macondo, zaczęli omijać go, z chwilą gdy kompania zorganizowała służbę medyczną dla swoich pracowników. Musiał zauważyć nowe drogi, którymi nadciągała szarańcza, ale nic nie powiedział. Nadal otwierał drzwi od ulicy, wyciągał swoje skórzane krzesło i siedział na nim przez wiele godzin, i tak aż do dnia, kiedy wielu przeszło obok, ale nie znalazł się wśród nich ani jeden pacjent. Wtedy zaryglował drzwi, kupił hamak i zamknął się w pokoju.

W tym okresie Meme nabrała zwyczaju zanoszenia mu śniadania składającego się z bananów i pomarańczy. Zjadał owoce i rzucał skórki w kąt, skąd Indianka wyciągała je w soboty, kiedy sprzątała pokój. Ale ze sposobu jego postępowania każdy mógł podejrzewać, że niewiele by go obeszło, gdyby pewnej soboty przestała sprzątać, a pokój zmienił się w chlew.

Odtąd nie robił absolutnie nic. Całymi godzinami wylegiwał się w hamaku. Przez niedomknięte drzwi można go było dostrzec w ciemności, jego suchą, pozbawioną wyrazu twarz, potargane włosy, chorobliwą żywotność jego żółtych oczu, która nadawała mu charakterystyczny wygląd kogoś, kto zaczął uważać się za pokonanego przez okoliczności.

Przez pierwsze lata jego pobytu w naszym domu Adelajda zachowała pozorną obojętność lub pozorne przyzwolenie, lub rzeczywiście zgodziła się z moją wolą, by zamieszkał u nas. Kiedy jednak zamknął swój gabinet, a pokój zaczął opuszczać jedynie w godzinach posiłków - by usiąść przy stole z tą samą co zawsze milczącą i ponurą apatią - wyrozumiałość mojej żony dobiegła kresu. Powiedziała mi: “To herezja utrzymywać go nadal. To tak, jakbyśmy karmili diabła”. A ja, zawsze mając do niego słabość wynikającą z uczucia litości, podziwu i żalu (bo choć mógłbym próbować zniekształcić teraz to uczucie, było w nim wielu żalu), uparcie powtarzałem: “Trzeba go znosić. To człowiek, który nie ma nikogo na świecie i potrzebuje zrozumienia”.

Nieco później uruchomiono linię kolejową. Macondo było bogacącym się miasteczkiem, pełnym nowych twarzy, z kinem i licznymi lokalami rozrywkowymi. Pracy starczało dla wszystkich prócz niego. Nadal żył w zamknięciu, obojętny aż do dnia; kiedy nieoczekiwanie pojawił się w jadalni przy śniadaniu i wygłosił żywiołową, nawet entuzjastyczną mowę o wspaniałych perspektywach miasteczka. Tego ranka po raz pierwszy usłyszałem to słowo. On je wypowiedział: “To wszystko nadejdzie, kiedy przyzwyczaimy się do szarańczy”.

Parę miesięcy później można było zauważyć, że często wychodzi z domu przed zapadnięciem zmroku. Ostatnie godziny przed zmierzchem przesiadywał u fryzjera, biorąc udział w dyskusjach, jakie toczono przed drzwiami wokół stolika i wysokiego fotela, które fryzjer wynosił na ulicę, aby klienci korzystali z wieczornego chłodu.

Lekarze z kompanii nie poprzestali na pozbawieniu go możliwości zarobku; w 1907 roku, gdy w Macondo nie było już ani jednego pacjenta, który by o nim pamiętał, i gdy on nawet już przestał ich oczekiwać, jeden z lekarzy kompanii poddał radzie miejskiej myśl, by przeprowadzono wśród wszystkich miejscowych lekarzy rejestrację dyplomów uprawniających do praktyki. Gdy pewnego poniedziałku na czterech rogach placu ukazało się obwieszczenie, uznał chyba, że nie dotyczy ono jego osoby. To ja powiedziałem mu, że należy wypełnić tę formalność. Ale on, spokojny, obojętny, odparł tylko: “Ja nie, pułkowniku. Ja już nie będę się bawił w te rzeczy”. Nigdy nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście miał dyplom w porządku. Nawet nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście był Francuzem, jak sądzono, i czy zachowywał w pamięci rodzinę, którą musiał przecież mieć, ale o której słowem nigdy nie wspomniał. Parę tygodni później, kiedy alkad i jego sekretarz stawili się w moim domu, aby zażądać od niego przedstawienia dyplomu i licencji, stanowczo sprzeciwił się wszelkim indagacjom. Tego dnia - po pięciu latach przebywania pod wspólnym dachem, jedzenia przy tym samym stole - uświadomiłem sobie, że nawet nie wiedzieliśmy, jak się nazywa.

Nie trzeba było mieć siedemnastu lat (tyle wtedy miałam), by zauważyć - od czasu gdy zobaczyłam wystrojoną Meme w kościele i później, gdy rozmawiałam z nią w sklepiku - że w naszym domu pokoik od ulicy był zamknięty. Później dowiedziałam się, że macocha założyła kłódkę i sprzeciwiła się przeniesieniu mebli pozostawionych w środku; łóżka, na którym doktor spał, póki nie kupił sobie hamaka, stolika na lekarstwa, skąd wziął do narożnego domu jedynie pieniądze, odłożone w swych najlepszych latach (tych pieniędzy musiało być sporo - w domu nie miał przecież żadnych wydatków - bo starczyło ich na to, by Meme otworzyła sklepik), jak również miednicy, walającej się wśród sterty odpadków i starych gazet w jego ojczystym języku i bezużytecznej bielizny. Sprawiało to wrażenie, iż wszystkie te rzeczy moja macocha uważała za zarażone tym, co ona uznała za zły urok, diabelskie moce.

Na zamknięty pokoik musiałam zwrócić uwagę w październiku lub listopadzie (trzy lata po tym, jak on i Meme opuścili nasz dom), z początkiem następnego roku zaczęłam bowiem marzyć o umieszczeniu w tym pokoju Martina. Pragnęłam tam zamieszkać po ślubie; co chwila o tym napomykałam, w rozmowie z macochą zaczęłam nawet sugerować, że najwyższy czas zdjąć kłódkę i znieść tę niedopuszczalną kwarantannę, narzuconą jednemu z najintymniejszych i najmilszych miejsc w domu. Ale nim zaczęłyśmy szyć moją ślubną suknię, nikt nie mówił ze mną wprost o doktorze, a jeszcze mniej o pokoiku, który nadal pozostał jakby jego własnością, częścią jego osobowości, która nie może zerwać więzów z naszym domem, póki żyć w nim będzie ktoś, kto mógłby go pamiętać.

Miałam wyjść za mąż przed upływem roku. Nie wiem, czy to okoliczności, w jakich minęło moje dzieciństwo i młodość, wpłynęły na to, że w owym czasie niejasno odbierałam znaczenie wielu faktów i rzeczy. W każdym razie na pewno w tych miesiącach przygotowań do mojego ślubu nie znałam jeszcze wielu sekretów. Na rok przed ślubem z Martinem widziałam go poprzez mgiełkę nierzeczywistości. Być może właśnie dlatego tak bardzo pragnęłam mieć go blisko siebie, w pokoiku: żeby przekonać się, że chodzi o konkretnego mężczyznę, a nie narzeczonego znanego ze snu. Nie czułam się jednak na siłach, by porozmawiać z macochą o moich planach. Najprościej było powiedzieć: “Zdejmę kłódkę. Stół przesunę pod okno, a łóżko pod przeciwległą ścianę. Postawię doniczkę z goździkami na konsolecie, a nad drzwiami powieszę gałązkę aloesu”. Ale do mojego tchórzostwa, do całkowitego braku zdecydowania dochodziła jeszcze mglista nierealność mojego narzeczonego. Jawił mi się jako niejasna, nieuchwytna postać, której jedynymi konkretnymi elementami zdawały się być połyskliwe wąsy, głowa nieco przechylona w lewo i ta niezniszczalna marynarka, zapinana na cztery guziki.

Był w naszym domu pod koniec lipca. Całymi dniami przebywał wśród nas, w gabinecie rozmawiał z moim ojcem, omawiając bez końca jakąś tajemniczą sprawę, o której nigdy nie zdołałam dowiedzieć się czegoś konkretnego. Po południu Martin i ja szliśmy z macochą na plantacje. Gdy wracając patrzyłam na niego w fiołkowym świetle zmierzchu, kiedy ocierając się niemal o moje ramię był najbliżej mnie, wówczas wydawał się najmniej konkretny i rzeczywisty. Wiedziałam, że nigdy nie będę potrafiła dostrzec w nim istoty z krwi i kości, ani znaleźć oparcia na tyle mocnego, bym na jego wspomnienie poczuła przypływ odwagi i siły, w chwili gdy miałabym powiedzieć: “Przyszykuję pokój dla Martina”.

Nawet myśl, że mam wyjść za niego, wydawała mi się na rok przed ślubem nieprawdopodobna. Poznałam go w lutym, gdy czuwałyśmy przy zwłokach dziecka Paloquemada. Śpiewałyśmy i wybijałyśmy klaskaniem rytm, usiłując, na ile się da, wykorzystać tę jedyną rozrywkę, na jaką nam pozwalano. W Macondo było kino, tańce przy gramofonie i wiele lokali, ale mój ojciec i macocha stanowczo sprzeciwiali się, by dziewczęta w moim wieku brały udział w tego typu rozrywkach. “To zabawy dla tej całej szarańczy” - mówili.

W lutym w południe było gorąco. Moja macocha i ja siadałyśmy na werandzie szyjąc bieliznę, a ojciec ucinał sobie drzemkę. Szyłyśmy, póki nie przeszedł, człapiąc chodakami, by zmoczyć głowę nad miednicą. Ale nocą było chłodno i ciemno, a w całym miasteczku słychać było głosy kobiet, które śpiewały przy trumnach dzieci.

Tej nocy, kiedy czuwałyśmy przy zwłokach dziecka Paloquemada, wyraźniej niż kiedykolwiek wybijał się głos Meme Orozco. Była chuda, pokraczna i sztywna jak kij, ale jak nikt potrafiła poddawać ton. W pierwszej przerwie Genoveva Garcia powiedziała: “Przed domem siedzi jakiś obcy”. Zdaje się, że wszystkie, prócz Remedios Orozco, przestałyśmy śpiewać. “Wyobraź sobie, że przyszedł w marynarce” - powiedziała Genoveva Garcia. “Gadał przez całą noc, a reszta słuchała go i nikt słowa nie pisnął. Ma na sobie marynarkę zapinaną na cztery guziki, nogę założył na nogę i widać mu skarpetki z podwiązkami i sznurowadła w butach”. Meme Orozco nie przerwała jeszcze śpiewu, gdy klasnęłyśmy w dłonie i powiedziałyśmy: “Wyjdziemy za niego za mąż!”

Później, gdy wspominałam go w domu, nie mogłam znaleźć żadnego związku między tymi słowami a rzeczywistością. Wspominałam je, jakby były wypowiedziane przez grupę nierealnych kobiet, które klaskały i śpiewały w domu, gdzie zmarło nierealne dziecko. Inne kobiety paliły przy nas. Poważne, czujne, wyciągały w naszą stronę długie, sępie szyje. Za nimi, w cieniu framugi, inna kobieta owinięta aż po głowę w czarną chustę czekała, aż zagotuje się kawa. Nagle do naszego śpiewu przyłączył się męski głos. Z początku był niezgrany, niezdecydowany. Później stał się wibrujący i metaliczny, jakby mężczyzna śpiewał w kościele. Veva Garcia trąciła mnie łokciem w żebra. Wtedy podniosłam wzrok i zobaczyłam go po raz pierwszy. Był młody, schludny, miał mocną szyję i zapiętą na cztery guziki marynarkę. I patrzył na mnie.

Słyszałam, że powróci w grudniu, i myślałam, że nie ma dla niego lepszego mieszkania, niż ten zamknięty pokoik. Ale już tego sobie nie wyobrażałam. Mówiłam sobie: “Martin, Martin, Martin”. I to imię - skrupulatnie przebadane, smakowane, rozłożone na cząstki najistotniejsze - traciło dla mnie całe swe znaczenie.

Gdy wychodziłyśmy od Paloquemada, potrząsnął przy mnie pustą filiżanką. Powiedział: “Wyczytałem pani los w fusach”. Szłam z dziewczętami do drzwi i słyszałam jego głęboki, namawiający, łagodny głos: “Proszę policzyć siedem gwiazd, a będę się pani śnić”. Przechodząc obok drzwi zobaczyłyśmy w trumnie dziecko Paloquemada, z twarzą pokrytą pyłem ryżowym, z różą w ustach i powiekami podtrzymywanymi zapałkami. Luty owiewał nas chłodnym tchnieniem jego śmierci, a w pokoju unosił się zapach jaśminów i fiołków, zwarzonych od upału. Ale ten głos, wyodrębniony z milczenia zmarłego, był niezmienny i jedyny: “Proszę to dobrze zapamiętać. Tylko siedem gwiazd”.

W lipcu był w naszym domu. Lubił opierać się o ustawione na poręczy doniczki. Mówił: “Przypomnij sobie, że nigdy nie patrzyłem ci w oczy. To sekret mężczyzny, który zaczął się obawiać, że się zakocha”. Rzeczywiście, nie pamiętałam jego oczu. W lipcu nie umiałabym powiedzieć, jakiego koloru źrenice miał mężczyzna, którego miałam poślubić w grudniu. Mimo to, sześć miesięcy wcześniej, luty był zaledwie głębokim milczeniem w południe; para stonóg, samiec i samica, zwijających się w łazience; wtorkowa żebraczka prosząca o wiązankę melisy i on, wyprostowany, uśmiechnięty, z marynarką zapiętą na wszystkie guziki: “Doprowadzę do tego, że będzie pani myśleć o mnie o każdej porze. Postawiłem portret za drzwiami i wbiłem szpilki w oczy”. A Genoveva Garcia krztusząc się ze śmiechu: “To głupoty, których mężczyźni uczą się od Indian”.

Pod koniec marca przychodził już chyba do domu. Długie godziny spędzał w gabinecie ojca, przekonując go do czegoś bardzo ważnego, do czegoś, czego nigdy nie mogłam rozszyfrować. Minęło już jedenaście lat od mojego ślubu; dziewięć od dnia, w którym zobaczyłam go w oknie pociągu, gdy mówił “do widzenia”, gdy kazał mi przyrzec, że będę opiekować się dzieckiem, póki on po nas nie wróci. Minęło dziewięć lat bez żadnej wiadomości od niego, a ojciec, który pomógł mu w przygotowaniach do tej podróży bez końca, ani jednym słowem nie wspomniał o jego powrocie. Ale nawet podczas tych trzech lat naszego małżeństwa nie był bardziej konkretny i namacalny niż w dniu, gdy czuwałyśmy przy trumnie dziecka Paloquemada, czy w tę marcową niedzielę, gdy zobaczyłam go po raz drugi, kiedy Veva Garcia i ja wracałyśmy z kościoła. Stał w drzwiach hoteliku z dłońmi w kieszeniach marynarki na cztery guziki. Powiedział: “Teraz będzie pani myśleć o mnie przez całe życie, bo szpilki już wypadły z portretu”. Powiedział to tak przytłumionym i napiętym głosem, że wydawało się to prawdą. Ale nawet ta prawda była dziwna i odmienna. Genoveva uparcie twierdziła: “To świństwa Indian”. Trzy miesiące później uciekła z dyrektorem jakiegoś objazdowego teatru kukiełkowego, lecz tamtej niedzieli wydawała się jeszcze bardzo pruderyjna i poważna. Martin powiedział: “Uspokaja mnie myśl, że ktoś będzie mnie wspominał w Macondo”. A Genoveva Garcia, patrząc na niego z twarzą wykrzywioną irytacją, krzyknęła:

- Tfuj, na psa urok! Ażebyś tak zgnił razem z tą twoją marynarką na cztery guziki!

7

Choć może spodziewał się czegoś wręcz przeciwnego, w miasteczku uważany był za osobę dziwną, apatyczną, mimo widocznych wysiłków z jego strony, by udowodnić, że jest osobą towarzyską i serdeczną. Żył w Macondo między ludźmi, ale odizolowany od nich wspomnieniem przeszłości nie do naprawienia. Patrzono na niego z ciekawością jak na ponure, posępne zwierzę, zachowujące po długim okresie przebywania w mroku stare odruchy, które miasteczko uważać mogło jedynie za nienaturalne, a tym samym za podejrzane.

O zmierzchu wracał od fryzjera i zamykał się w pokoju. Od pewnego czasu zrezygnował z kolacji i początkowo wydawało się nam, że wracał zmęczony i od razu rzucał się na hamak, śpiąc do rana. Wkrótce zrozumiałem jednak, że coś niezwykłego działo się z nim po nocach. Słychać było, jak z dręczącym i szaleńczym uporem kręcił się po pokoju, jakby w czasie tych nocy nachodził go duch człowieka, którym był dawniej, i obaj, dawny człowiek i człowiek obecny zaczynali toczyć między sobą głuchą walkę, w której ów dawny bronił swej wściekłej samotności, swej niedostępnej równowagi, swej nieustępliwej indywidualności, a obecny swej nieugiętej woli uwolnienia się od siebie samego sprzed lat. Słyszałem, jak do świtu chodził po pokoju, aż w końcu jego własne zmęczenie wyczerpywało siły niewidzialnego przeciwnika.

Tylko ja dostrzegłem, jak bardzo się zmienił od czasu, gdy przestał nosić sztylpy, a zaczął codziennie się kąpać, skrapiać odzież wodą kolońską. Po paru miesiącach jego przemiana doszła do punktu, w którym uczucie, jakim go darzyłem, przestało być zwykłą, pobłażliwą tolerancją, a zmieniło się w litość. I wcale nie poruszył mnie jego wygląd, gdy wychodził na ulicę. Wzruszyło mnie wyobrażenie go sobie w nocy, zamkniętego w pokoju, zdrapującego błoto z butów, moczącego szmatkę w miednicy, rozmazującego pastę na zniszczonych od wieloletniego, ciągłego noszenia butach. Poruszała mnie myśl o szczotce i pudełeczku pasty - ukrywanymi przed ludzkim wzrokiem pod dywanem - jakby były elementami starego, wstydliwego sekretu, zdobytego w wieku, w którym większość mężczyzn staje się łagodnymi i praktycznymi. W rzeczywistości, przeżywając późną i jałową młodość, starał ubierać się niczym młody chłopak, w spodnie co noc wygładzane kantem dłoni, na zimno, ale nie na tyle młody, by mieć przyjaciela, któremu mógłby zwierzać się ze swych złudzeń czy rozczarowań.

Miasteczko również musiało dostrzec tę zmianę, gdyż po jakimś czasie zaczęto mówić, że był zakochany w córce fryzjera. Nie wiem, czy istniała jakakolwiek podstawa do takich twierdzeń, ale prawdą jest, że dzięki tej plotce zdałem sobie sprawę z jego przerażającego erotycznego osamotnienia, biologicznej furii, jaka musiała go dręczyć w tych latach brudu i zaniedbania.

Każdego popołudnia szedł do fryzjera coraz staranniej ubrany. W koszuli z nakładanym kołnierzykiem, w mankietach ze złoconymi spinkami, w czystych i wyprasowanych spodniach, tyle że z paskiem nadal poza szlufkami; sprawiał wrażenie żałośnie eleganckiego narzeczonego - wiecznego pechowca, upadłego kochanka, któremu zawsze na pierwszą wizytę potrzebny był bukiecik kwiatów.

Takim zastały go pierwsze miesiące 1909 roku, choć nadal miasteczkowe plotki mogły się karmić jedynie tym, że każdego popołudnia widywano go, jak siedzi u fryzjera, rozmawia z klientami, nikt jednak nie mógłby z całą stanowczością powiedzieć, że doktor choć raz widział córkę fryzjera. Uderzyło mnie okrucieństwo tych plotek. W miasteczku wszyscy wiedzieli, że córka fryzjera była panną okrągły rok nawiedzaną przez ducha, niewidzialnego kochanka, który garściami wrzucał jej ziemię do jedzenia, mącił wodę w kadzi, przysłaniał mgiełką lustra w zakładzie i bił ją, póki twarz jej nie zzieleniała i nie zniekształciła się. Na nic zdały się wysiłki Szczeniaka, przewiązywania stułą, zawiła terapeutyka święconej wody, święte relikwie i środki znachorskie aplikowane z dramatyczną troską. Żona fryzjera, traktując to jako ostateczny środek, zamknęła zauroczoną córkę w pokoju, rozrzuciła w nim garście ryżu i oddała ją niewidzialnemu kochankowi na samotny, martwy miesiąc miodowy, po którym nawet mężczyźni w Macondo uznali, że córka fryzjera zaszła w ciążę.

Po niecałym roku przestano oczekiwać monstrualnego porodu, a ciekawość ludzka zwróciła się ku doktorowi; zaczęto rozpowiadać, że jest zakochany w córce fryzjera, chociaż wszyscy byli przekonani, że zauroczona zamknie się w pokoju, by rozsypać się za życia o wiele wcześniej, nim jej ewentualni pretendenci dorosną do żeniaczki.

Stąd wiedziałem, że były to nie tyle domysły, które miałyby jakieś uzasadnienie, ile okrutna, z całą złośliwością przemyślana plotka. Pod koniec 1909 roku nadal przychodził do fryzjera. Ludzie ciągle plotkowali, obgadywali przyszły ślub, choć nikt nie mógłby stwierdzić, że dziewczyna choć raz pokazała się w jego obecności, a tym bardziej, że mogli ze sobą zamienić parę słów.

Przed trzynastu laty, we wrześniu gorącym i martwym jak ten, moja macocha zaczęła szyć dla mnie suknię ślubną. Każdego popołudnia, kiedy ojciec spał, siadałyśmy nie opodal ustawionych przy poręczy doniczek z kwiatami, obok gorejącego rozmarynu. Wrzesień zawsze był taki, przez całe moje życie, trzynaście lat temu i wiele wcześniej. Ponieważ ślub miał być ceremonią tylko dla najbliższych (tak zarządził ojciec), szyłyśmy bez pośpiechu, z drobiazgową pieczołowitością ludzi, którym się nie spieszy, a którzy znaleźli w swojej mrówczej pracy najlepszy sposób na zabicie czasu. Wtedy rozmawiałyśmy. Nadal myślałam o pokoiku, zbierając się na odwagę, by powiedzieć macosze, że jest to najlepsze miejsce dla Martina. I tego południa powiedziałam jej to.

Macocha szyła właśnie długi tren z krepdeszynu, w olśniewającym świetle tego odległego września, nieznośnie jasnego i dźwięcznego, i wydawała się jakby zanurzona po ramiona w chmurze tego właśnie września. “Nie” - odpowiedziała. A później, wracając do szycia i czując, jak przelatują jej przez głowę wspomnienia ośmiu gorzkich lat: “Oby Bóg nie dopuścił do tego, by ktoś wszedł tam znowu”.

Martin wrócił w lipcu, ale nie zamieszkał u nas. Lubił opierać się o poustawiane na poręczy doniczki i patrzeć na drugą stronę. Lubił mawiać: “Zostałbym w Macondo na całe życie”. Po południu szliśmy z macochą na plantacje. Wracaliśmy, nim w miasteczku zapalano światła. Wtedy mówił mi: “Bez względu na ciebie zostałbym na zawsze w Macondo, mimo wszystko”. I to również, przez to, jak to mówił, wydawało się prawdą.

Wówczas minęły już cztery lata, odkąd doktor opuścił nasz dom. I właśnie dokładnie wtedy, gdy zaczęłyśmy szyć suknię ślubną - tego dusznego popołudnia, kiedy wspomniałam jej o pokoiku dla Martina - macocha po raz pierwszy zaczęła mówić mi o dziwnych zwyczajach doktora.

- Pięć lat temu - powiedziała - jeszcze tam był zamknięty jak zwierzę. Bo był nie tylko zwykłym zwierzęciem, ale czymś więcej; zwierzęciem przeżuwającym, trawożernym, jak pierwszy lepszy wół zaprzęgowy. Gdyby ożenił się z córką fryzjera, z tą cichą wodą, która wmówiła ludziom swoje wierutne kłamstwo, że zaszła w ciążę po niespokojnym miodowym miesiącu z duchami, możliwe, że to wszystko nie wydarzyłoby się. Ale nagle przestał chodzić do fryzjera, a w ostatniej chwili dokonał nowej przemiany, która była niczym innym, jak tylko następnym punktem w jego przerażającym, skrupulatnie realizowanym planie. Oczywiście, tylko twojemu ojcu mogło przyjść do głowy, że człowiek o tak nikczemnych manierach może pozostać w naszym domu po tym wszystkim, żyjąc jak zwierzę, gorsząc miasteczko i co chwila przyczyniając się do tego, że mówiono o nas jak o ludziach, co mają w pogardzie moralność i dobre obyczaje. W ucieczce Meme jego plan miał osiągnąć punkt kulminacyjny. Ale nawet wtedy twój ojciec nie przyznał się do swego, tak fatalnego błędu.

- Nie słyszałam nic o tym - odrzekłam.

W patio ruszył właśnie tartak świerszczy. Macocha opowiadała nie przerywając szycia, nie unosząc głowy z nad bębenka, na którym haftowała inicjały, wyszywała białe labirynty. Mówiła: Tamtego wieczoru siedzieliśmy przy stole (wszyscy prócz niego, bo od dnia, kiedy wrócił po raz ostatni od fryzjera, przestał jeść kolację), gdy Meme przyszła podać nam talerze. Była blada. “Co ci jest?” - zapytałam. “Nic, proszę pani. Bo co?” Ale wiedzieliśmy, że nie czuje się dobrze - chwiała się stojąc obok lampy, wyglądała na chorą. “Ależ, Meme, przecież coś ci jest” - powiedziałam. A ona próbowała przemóc się jak tylko mogła, dopóki nie odwróciła się, niosąc tacę w stronę kuchni. Wtedy twój ojciec, który przez cały czas nie spuszczał z niej oka, powiedział jej: “Jeśli Meme nie czuje się dobrze, niech Meme pójdzie się położyć”. Nic nie odpowiedziała. Nie zatrzymała się, zniknęła z tacą w korytarzu i nagle doszedł nas brzęk tłukącego się fajansu. Meme słaniała się, próbując resztką sił, drapiąc ścianę paznokciami, utrzymać równowagę. Wtedy twój ojciec udał się do tamtego pokoju, by poprosić o zbadanie Meme.

W ciągu ośmiu lat pobytu w naszym domu - mówiła moja macocha - ani razu nie prosiliśmy go o pomoc w żadnych poważnych przypadkach. Kobiety zaniosły Meme do pokoju, czekając na powrót twego ojca. Zaczęłyśmy nacierać ją spirytusem. Ale nie przyszedł, Izabelo. Nie przyszedł zbadać Meme, mimo iż człowiek który żywił go przez osiem lat, zapewniał dach nad głową i pranie, osobiście poszedł prosić go o pomoc. Za każdym razem, gdy przypominam to sobie, myślę, że jego przyjazd był karą boską. Myślę, że i ta trawa, którą dawaliśmy mu przez osiem lat, i te wszystkie starania, i ta troskliwość - wszystko to było wystawieniem nas przez Boga na próbę, żeby nas doświadczyć, dać lekcję ostrożności i nieufności wobec ludzi. Tak jakbyśmy zebrali osiem lat gościny, jedzenia, czystego ubrania i rzucili to świniom. Meme umierała (tak przynajmniej myślałyśmy), a on - tuż obok - siedział w zamknięciu odmawiając tego, co nie było już miłosierdziem, ale zwykłą uczciwością, wyrazem wdzięczności i poszanowania dla opiekunów.

Twój ojciec wrócił dopiero o północy - mówiła dalej. Powiedział cichym głosem: “Nacierajcie ją spirytusem, ale nie róbcie lewatywy”. A ja poczułam się tak, jakby mnie spoliczkował. Po nacieraniu Meme nieco oprzytomniała. Rozwścieczona krzyknęłam: “Tak, tak, spirytusem, oczywiście. Już to zrobiłyśmy i czuje się lepiej. Ale żeby to zrobić, nie musiałyśmy wcale żyć przez osiem lat na cudzym garnku”. A twój ojciec, wciąż uległy i wciąż idiotycznie nas uspokajając: “To nic poważnego. Pewnego dnia zrozumiesz”. Jakby tamten był jasnowidzem.

Tego popołudnia wydawało się, sądząc z egzaltacji w jej głosie i gwałtowności, z jaką wypowiadała każde słowo, że macocha znów przeżywa epizod tamtej odległej nocy, kiedy doktor odmówił pomocy Meme. Rozmaryn zdawał się dusić w oślepiającej jasności września, w sennym graniu świerszczy, w sapaniu mężczyzn próbujących wyjąć drzwi w sąsiednim pokoju.

- Ale wtedy, pewnej niedzieli, gdy Meme przyszła do kościoła wystrojona w swoje najlepsze rzeczy jak dama - powiedziałam. “Pamiętam, jakby to było dziś, że miała parasolkę mieniącą się kolorami”.

- Meme, Meme. To też była kara boska. W tym wszystkim, w tym, że wyrwaliśmy ją jej rodzicom, którzy morzyli ją głodem, że zaopiekowaliśmy się nią, daliśmy dach nad głową, jedzenie i imię, w tym również była ręka Opatrzności. Gdy nazajutrz zobaczyłam ją w drzwiach, jak czekała, aż któryś z Indian weźmie jej kufer, nawet ja nie wiedziałam, dokąd się wybierała. Była jakaś inna, poważna, stała tam (mam ją jeszcze przed oczyma), przy kufrze, rozmawiając z twoim ojcem. Wszystko zostało przeprowadzone bez skonsultowania się ze mną, Chabela; jakbym była nabazgranym na ścianie pajacem. Zanim zdążyłam zapytać, co tu się dzieje, bo w moim własnym domu działy się dziwne rzeczy, a ja nic o nich nie wiedziałam, twój ojciec przyszedł powiedzieć mi: “Nie masz co pytać Meme. Ona odchodzi, ale być może wróci za jakiś czas”. Zapytałam, gdzie ona odchodzi, a on nie odpowiedział. Odszedł, człapiąc chodakami, jakbym nie była jego żoną, tylko jakimś nabazgranym na ścianie pajacem.

Dopiero po dwóch dniach dowiedziałam się - mówiła - że tamten odszedł o świcie i nawet nie było go stać na to, żeby przyzwoicie się pożegnać. Wszedł tu jakby wchodził do własnego domu i po ośmiu latach wyszedł jak z własnego, bez słowa. Jak złodziej, po prostu jak złodziej. Sądziłam, że twój ojciec wyprosił go za to, że odmówił pomocy Meme. Ale kiedy zapytałam twojego ojca, odpowiedział tylko: “To temat na długą rozmowę między nami”. I minęło pięć lat, a on nawet słowem o tym nie wspomniał.

- Tylko twojemu ojcu i tylko w domu tak bałaganiarskim jak ten, gdzie każdy robi, co mu się żywnie podoba, mogło przydarzyć się coś podobnego. W Macondo o niczym innym się nie mówiło, kiedy ja jeszcze nie wiedziałam, że Meme przyszła do kościoła obwieszona jak kokota, która udaje wielką damę, i że twemu ojcu na tyle zabrakło poczucia godności, że wziął ją pod rękę i przeprowadził przez plac. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że wcale nie jest tak daleko, jak sądziłam, ale że mieszka w tym narożnym domku razem z doktorem. Tam zamieszkali razem, nawet nie przestępując progu kościoła, jak dwie świnie, mimo że przecież Meme nie była poganką. Pewnego dnia powiedziałam twojemu ojcu: “Za tę herezję też spotka go kara boska”. Ale on nic nie powiedział. Nadal zachowywał zwykły spokój, chociaż to on patronował temu publicznemu konkubinatowi i skandalowi.

Teraz jednak jestem mimo wszystko zadowolona, że sprawy przybrały taki obrót, i że doktor opuścił nasz dom. Gdyby to się nie stało, do dziś siedziałby jeszcze w pokoiku. Ale kiedy dowiedziałam się, że się wyprowadził i że zabrał ze sobą do narożnego domu wszystkie swoje świństwa i ten kufer, który nie mieścił się w drzwiach wejściowych, poczułam się spokojniejsza. Było to moje - długo, bo osiem lat odwlekane - zwycięstwo.

Dwa tygodnie później Meme otworzyła sklepik i nawet miała maszynę do szycia. Za pieniądze, które on w tym domu zaoszczędził, kupiła nową “Domestic”. Uznałam to za obrazę i tak to powiedziałam twemu ojcu. Ale choć nie odpowiadał na moje protesty, można było zauważyć, że zamiast odczuwać skruchę, zdawał się być zadowolony ze swojego dzieła. Jakby uratował swoją duszę - przeciwstawiając uczciwości i godności tego domu swą przysłowiową tolerancję, wyrozumiałość, liberalizm. I trochę nawet brak rozsądku. Powiedziałam mu: “Między świnie rzuciłeś twoje najlepsze zasady”. A on, jak zwykle:

- To też pewnego dnia zrozumiesz!

8

Grudzień nadszedł niczym nieprzewidziana wiosna, jakby opisany w książce. A z nim Martin. Zjawił się w domu po obiedzie, z podręczną torbą, ciągle w zapinanej na cztery guziki marynarce, teraz czystej i świeżo wyprasowanej. Nic mi nie powiedział, od razu poszedł do gabinetu porozmawiać z ojcem. Datę ślubu ustalono już w lipcu. Ale w dwa dni po grudniowym powrocie Martina ojciec zawołał moją macochę do gabinetu, by powiedzieć jej, że ślub musi się odbyć w poniedziałek. Była sobota.

Suknię już miałam gotową. Martin całymi dniami przesiadywał w domu rozmawiając z ojcem, który przy posiłkach przekazywał nam własne wrażenia. Nie znałam swojego narzeczonego. Nigdy ani przez chwilę nie byłam z nim sama. Mimo to zdawało się, że Martina łączy z moim ojcem przyjaźń serdeczna i mocna - ojciec mówił o nim takim tonem, jakby to on, a nie ja, miał poślubić Martina.

Nie czułam żadnego podniecenia na myśl o zbliżającej się uroczystości. Nadal otaczała mnie owa szara mgławica, przez którą Martin przychodził, wyprostowany, abstrakcyjny, gestykulując przy mówieniu, zapinając i rozpinając swoją marynarkę na cztery guziki. W niedzielę jadł z nami. Moja macocha ustawiła krzesła wokół stołu, tak by Martin siedział przy moim ojcu, oddzielony ode mnie trzema miejscami. Podczas obiadu powiedziałyśmy z macochą zaledwie kilka słów. Ojciec i Martin rozmawiali o swoich sprawach; a ja - siedząc trzy miejsca dalej - patrzyłam na człowieka, który za rok miał być ojcem mojego syna, a z którym nie łączyła mnie nawet powierzchowna przyjaźń. W niedzielę wieczorem przymierzyłam ślubną suknię w pokoju macochy. Zobaczyłam w lustrze, otoczone chmurą zakurzonego krepdeszynu, moje blade i czyste odbicie, które przypominało mi widmo mojej matki. Stojąc na wprost lustra mówiłam do siebie: “To jestem ja, Izabela. Mam na sobie ślubną suknię, bo o świcie wychodzę za mąż”. I nie poznawałam samej siebie; czułam się rozdwojona we wspomnieniu mojej zmarłej matki. Parę dni wcześniej Meme mówiła mi o niej w tym narożnym domu. Powiedziała, że po moim narodzeniu ubrano matkę w ślubną suknię i złożono w trumnie. I teraz, patrząc na swoje odbicie, widziałam kości mojej matki pokryte grobową śniedzią, w stosie zniszczonego krepdeszynu i gęstego, żółtego kurzu. Byłam poza lustrem. Wewnątrz, znów żywa, była moja matka, która patrząc na mnie, wyciągając ręce ze swej lodowatej przestrzeni, próbowała dotknąć śmierci chwytającej pierwsze szpilki mojego ślubnego welonu. A z tyłu, na środku pokoju, mój ojciec, poważny, zdumiony: “Teraz, w tej sukni, wyglądasz tak samo jak ona”.

Tej nocy otrzymałam pierwszy, ostatni i jedyny list miłosny. List od Martina, napisany ołówkiem na odwrocie programu kinowego. Pisał: “Ponieważ tej nocy nie zdążę, wyspowiadam się o świcie. Powiedz pułkownikowi, że co do naszej rozmowy, jest to już prawie załatwione i dlatego nie mogę przyjść teraz. Bardzo wystraszona? M”. Poszłam do pokoju, mając w ustach mączysty smak tego listu, a w parę godzin później, gdy potrząsana przez moją macochę budziłam się, czułam jeszcze gorycz na podniebieniu.

Nim obudziłam się całkowicie, minęło jednak wiele godzin. W chłodnym, wilgotnym, pachnącym piżmem świcie znów poczułam na sobie ślubną suknię. Czułam, że mam sucho w ustach jak przed podróżą, gdy z braku śliny nie można przełknąć chleba. Od czwartej czekali w salonie świadkowie. Znałam ich wszystkich, ale teraz, w tych elegancko ubranych mężczyznach i kobietach w kapeluszach na głowie, rozprawiających i zapełniających dom gęstymi, drażniącymi oparami swych słów - widziałam jakieś nowe, odmienione postacie.

Kościół był pusty. Parę kobiet odwróciło się, by spojrzeć na mnie, gdy szłam główną nawą jak młodzieniec, na którego czeka już kamień ofiarny. Szczeniak, chudy i pełen godności, jedyny człowiek posiadający realne kształty w tym niespokojnym i milczącym koszmarze, zszedł po stopniach i czterema ruchami swych szczupłych rąk oddał mnie Martinowi. Martin, spokojny, stał przy mnie uśmiechając się - jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy przy zwłokach dziecka Paloquemada, tyle że teraz miał obcięte włosy - jakby chciał mi pokazać, że w dniu ślubu nie żałował trudu, aby jego osoba wydawała się jeszcze bardziej nierzeczywista niż zazwyczaj, na co dzień.

Tego dnia rano, już po powrocie do domu, po śniadaniu i po wygłoszeniu przez świadków i chrzestnych zwykłych przy takich okazjach słów, mąż mój wyszedł z domu i wrócił dopiero po sjeście. Ojciec i macocha udali, że nie dostrzegają mojej sytuacji. Pozwolili, by dzień upłynął jak zwykle, nie zmieniwszy niczego w normalnym porządku zajęć, tak by nikt nie odczuł nadzwyczajnego powiewu tego poniedziałku. Zdjęłam ślubną suknię, zwinęłam ją w kłębek i wspominając moją matkę schowałam na dno komody, myśląc: “Te szmaty przydadzą mi się przynajmniej na całun”.

Nierealny nowożeniec wrócił o drugiej po południu i powiedział, że już jadł. Gdy zobaczyłam go, z krótko obciętymi włosami, wydało mi się, że grudzień przestał być niebieskim miesiącem. Martin usiadł przy mnie i chwilę milczeliśmy. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam bać się, że nadejdzie zmrok. Widać jakimś gestem pokazałam to po sobie, bo Martin nagle jakby się ożywił, pochylił nad moim ramieniem i zapytał: “O czym myślisz?” Poczułam, jak coś przekręca mi się w sercu: nieznany zaczął do mnie mówić per ty. Spojrzałam w górę, gdzie grudzień był gigantyczną, błyszczącą kulą, świetlistym, szklanym miesiącem; odpowiedziałam: “Myślę, że teraz tego tylko brakuje, żeby zaczęło padać”.

Ostatniej nocy, kiedy rozmawialiśmy na werandzie, było cieplej niż zazwyczaj. Za parę dni miał wrócić od fryzjera już po raz ostatni i zamknąć się w pokoju. Ale tej ostatniej nocy na werandzie, jednej z najcieplejszych i najgęstszych, jakie zachowałem w pamięci, był pełen zrozumienia, jak rzadko do tej pory. Jedyne, co wewnątrz tego olbrzymiego pieca zdawało się żyć, to głuche cykanie świerszczy podżeganych przez pragnienie natury i drobna, nieznacząca, a jednak niezmierna aktywność rozmarynu i tuberoz, gorejących wewnątrz pustynnej godziny. Przez chwilę milczeliśmy, wydzielając z siebie tę tłustą i kleistą substancję, która nie jest potem, lecz płynną śliną żywej materii w stanie rozkładu. Czasami patrzył na gwiazdy, na niebo odarte przemocą z letniego przepychu, potem znów milczał, jakby całkowicie oddany przemijaniu tej monstrualnie żywej nocy. Siedzieliśmy tak zamyśleni, na wprost siebie, on na skórzanym krześle, ja w fotelu na biegunach. Nagle; w przelocie białego skrzydła, ujrzałem jego smutną, osamotnioną głowę przechyloną na lewe ramię. Przypomniałem sobie jego życie, samotność, przerażające rozterki duchowe. Przypomniałem sobie dręczącą obojętność, z jaką uczestniczył w spektaklu życia. Poprzednio czułem, że darzę go uczuciami skomplikowanymi, czasem sprzecznymi i zmiennymi jak i jego osobowość. Ale w tej chwili nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zaczynam go lubić z całego serca. Wydawało mi się, że odkrywam w sobie tę tajemniczą siłę, która od pierwszej chwili kazała mi go chronić, i całym sobą poczułem ból tego dusznego pomieszczenia. Zobaczyłem, jak bardzo człowiek ten był przygnębiony, pokonany, zmiażdżony przez przypadki losu. I nagle, czując kolejne spojrzenie jego twardych i świdrujących żółtych oczu, nabrałem pewności, że tajemnica labiryntu jego samotności została mi odkryta przez napięte tętno tej nocy. Nim zdążyłbym pomyśleć, dlaczego to robię, zapytałem:

- Proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie, doktorze: wierzy pan w Boga?

Spojrzał na mnie. Włosy opadły mu na czoło, cały płonął jakąś wewnętrzną dusznością, ale jego twarz nie ujawniała jeszcze podniecenia czy zmieszania. Po czym, odzyskawszy swój ospały głos przeżuwającego zwierzęcia, powiedział:

- Po raz pierwszy ktoś mi zadaje takie pytanie.

- A czy pan, doktorze, zadał je sobie kiedykolwiek?

Nie okazał ani obojętności, ani przejęcia. Zdawał się być zaledwie zainteresowany moją osobą. Bo już nie pytaniem, a jeszcze mniej kryjącymi się w nim intencjami.

- Trudno powiedzieć - odrzekł.

- Ale czy noc taka jak ta nie wzbudza w panu lęku? Nie ma pan wrażenia, że istnieje gdzieś człowiek o wiele większy niż wszyscy, że idzie przez plantacje i nic wokół się nie porusza, i wszystko wydaje się zakłopotane obecnością tego człowieka?

Teraz zmilczał. Świerszcze wypełniały przestrzeń, wykraczając poza ciepły, żywy, nieomal ludzki zapach, który unosił się znad krzewu jaśminu zasadzonego ku pamięci mojej pierwszej żony. Człowiek bezmierny szedł tam, przez noc.

- Nie przypuszczam, pułkowniku, by coś takiego mogło mnie onieśmielać.

I teraz on również wydawał się zdeprymowany - jak przedmioty, jak rozmaryn i tuberoza w swych gorejących doniczkach.

- Jeśli mnie coś onieśmiela - powiedział długo patrząc mi w oczy, stanowczo, dokładnie - jeśli mnie coś onieśmiela, to istnienie kogoś takiego jak pan, kto może z całym przekonaniem powiedzieć, że zdaje sobie sprawę z obecności tego człowieka, który wędruje nocą.

- My próbujemy ratować duszę, doktorze. To jest różnica.

I wtedy poszedłem dalej niż to sobie na początku zakładałem. Powiedziałem:

- Pan go nie słyszy, bo jest pan ateistą. A on, niczym nie zmieszany, spokojnie:

- Proszę mi wierzyć, pułkowniku, nie jestem ateistą. Po prostu w zakłopotanie wprawia mnie zarówno myśl, że Bóg istnieje, jak myśl, że Bóg nie istnieje. W takim razie wolę o tym nie myśleć.

Nie wiem, skąd miałem przeczucie, że tak właśnie mi odpowie. “Jest zakłopotany Bogiem” - pomyślałem, słuchając tego, co właśnie mi mówił tak szczerze, jasno, precyzyjnie, jakby przeczytał to w jakiejś książce. Byłem nadal oszołomiony usypiającą monotonią nocy. Czułem się jakby w samym środku ogromnej galerii proroczych obrazów.

Tam, za balustradą, był ogródek, który uprawiała Adelajda z moją córką. Dlatego tak pachniał rozmaryn, każdego dnia doglądały go bowiem, wzmacniały, by w noce takie jak ta, jego odurzająca woń nasycała dom, pozwalała zasnąć spokojnie. Krzew jaśminu rozsyłał swój natarczywy zapach, a my wdychaliśmy go; bo miał tyle samo lat co Izabela i w pewnym sensie był przedłużeniem życia jej matki. Świerszcze cykały pośród zarośli przy patio, ponieważ zapomnieliśmy wyplenić chwasty, kiedy ustały deszcze. Jedyną niewiarygodną i cudowną rzeczą była obecność tego człowieka ze swą olbrzymią i lichą chustką, którą ocierał błyszczące od potu czoło.

Po kolejnej chwili milczenia powiedział:

- Chciałbym wiedzieć, dlaczego zadał mi pan to pytanie, pułkowniku?

- Ach, tak nagle przyszło mi do głowy - powiedziałem.

- Być może zadałem je dlatego, że od siedmiu lat pragnę dowiedzieć się, co myśli taki człowiek jak pan. - Też byłem zlany potem. Mówiłem: - A być może dlatego, że przejmuję się pańską samotnością.

Czekałem na odpowiedź, której nie było. Przyjrzałem się siedzącej naprzeciw mnie postaci, nadal samotnej, smutnej. Przypomniałem sobie Macondo, szaleństwo mieszkańców palących na zabawach banknoty; zaślepioną szarańczę, która wszystkim pogardzała, tarzała się w bagnie swoich instynktów i znajdowała w rozpuście swój upragniony smak. Przypomniałem sobie jego życie, zanim pojawiła się szarańcza. I jego późniejszą egzystencję, tanie wody kolońskie, stare wypastowane buty, plotkę, która nie odstępowała go, jak cień przez niego samego nie dostrzegany. Zapytałem:

- Czy pan, doktorze, nigdy nie myślał o małżeństwie? Jeszcze nie skończyłem, gdy on już odpowiadał, zaczynając jeden ze swych długich, okrężnych wywodów:

- Pan bardzo kocha swoją córkę, pułkowniku, prawda?

Odpowiedziałem, że jest to chyba rzeczą naturalną. Mówił dalej:

- Tak, ale pan jest inny. Nikt, prócz pana, nie lubi wbijać gwoździ własnymi rękami. Widziałem, jak pan zakładał zawiasy w drzwiach, podczas gdy ma pan do swojej dyspozycji wielu ludzi, którzy mogliby to za pana zrobić. Pan to lubi. Zdaje mi się, że pański ideał szczęścia polega na tym, by chodzić po domu ze skrzynką narzędzi i szukać czegoś do naprawienia. Pan, pułkowniku, gotów jest dziękować każdemu, kto zepsuje panu zawiasy. I jest pan mu wdzięczny, gdyż w ten sposób daje panu okazję, by poczuł się pan szczęśliwy.

- To takie przyzwyczajenie - powiedziałem nie wiedząc, do czego zmierza. - Mówią, że moja matka była taka sama.

Zareagował. Zachowywał się spokojnie, ale stanowczo.

- Tak - powiedział. - To dobre przyzwyczajenie. Poza tym jest to najtańszy ideał szczęścia, jaki znam. Dlatego pana dom jest taki, jaki jest i wychował pan tak a nie inaczej córkę. Chcę powiedzieć, że to chyba dobrze mieć taką córkę jak pańska.

Jeszcze nie domyślałem się celu tak długiego kluczenia. Pomimo to zapytałem:

- A czy pan, doktorze, nie pomyślał o tym, jakim dobrem byłaby dla pana własna córka?

- Ja nie, pułkowniku - powiedział. I uśmiechnął się, ale natychmiast znów spoważniał. - Moje dzieci nie byłyby takie jak pańskie.

Wtedy nie miałem już najmniejszej wątpliwości: mówił poważnie i ta powaga, ta sytuacja, wydały mi się przerażające. Myślałem: “Za to - bardziej niż za cokolwiek innego - zasługuje na litość. Potrzebuje opieki”.

- Słyszał pan o Szczeniaku? - zapytałem.

Odpowiedział, że nie.

Powiedziałem: - Szczeniak jest proboszczem, ale bardziej jeszcze przyjacielem wszystkich. Powinien go pan poznać.

- Ach, tak, tak - odrzekł. - On też ma dzieci, tak?

- Nie to mnie teraz interesuje - powiedziałem. - Ludzie wygadują plotki na Szczeniaka, bo go bardzo lubią. Ale w jego osobie mamy do czynienia z ciekawym przypadkiem, doktorze. Szczeniak jest jak najdalej od tego, żeby być świętoszkiem, czy, jak to mówimy, nabożnisiem. Jest przede wszystkim mężczyzną, który wypełnia swoje obowiązki jak przystoi mężczyźnie.

Słuchał teraz z uwagą, w milczeniu, skupiony, nie spuszczając ze mnie swych twardych, żółtych oczu. Powiedział:

- To dobrze, nie?

- Myślę, że Szczeniak zostanie świętym - powiedziałem. I w tym też byłem szczery.

- Nigdy nie widzieliśmy w Macondo czegoś takiego. Z początku odnoszono się do niego nieufnie - bo jest tutejszy, bo starzy pamiętają go z czasów, gdy strzelał do ptaków jak wszyscy chłopcy. Walczył na wojnie, był pułkownikiem i w tym również tkwiła przyczyna nieufności. Wie pan, ludzie nie szanują weteranów za to samo, za co szanują księży. Poza tym nie byliśmy przyzwyczajeni do tego, by odczytywano nam kalendarz Bristol zamiast Ewangelii.

Uśmiechnął się. Musiało mu się to wydać równie zabawne jak nam, w pierwszych dniach. Powiedział:

- To ciekawe, nie?

- Szczeniak już taki jest. Woli kierować ludźmi powołując się na zjawiska atmosferyczne. A jego troską, niemal naczelnym problemem teologicznym, są burze. W każdą niedzielę mówi o nich. Z tej też przyczyny jego kazania opierają się nie tyle na Ewangelii, co na prognozach meteorologicznych kalendarza Bristol.

Teraz uśmiechał się, słuchał uważnie, z ożywieniem i zadowoleniem. Ja również czułem ponoszący mnie entuzjazm. Powiedziałem:

- Jest jeszcze coś, co pana powinno zainteresować, doktorze. Czy wie pan, kiedy Szczeniak przyjechał do Macondo? - Odpowiedział, że nie, - Dziwny zbieg okoliczności, ale tego samego dnia, co i pan - powiedziałem.

- I jeszcze coś. Gdyby pan miał starszego brata, jestem święcie przekonany, że byłby właśnie taki jak Szczeniak. Fizycznie, oczywiście.

Teraz wydawał się myśleć jedynie o tym. Widząc jego pełną powagi, skupioną minę, napiętą uwagę, zrozumiałem, że nadszedł moment, kiedy mogę powiedzieć mu to, co zamierzałem.

- A więc, doktorze - powiedziałem - proszę odwiedzić Szczeniaka, a zrozumie pan, że rzeczy wcale nie mają się tak, jak pan je widzi.

A on odparł, że tak, że odwiedzi Szczeniaka.

9

Kłódka, zimna, milcząca, energiczna, mozolnie wypracowuje swoją rdzę. Adelajda założyła ją, gdy dowiedziała się, że doktor odszedł z Meme. Moja żona uznała odejście doktora za swój triumf, za ostateczny wynik systematycznego, uporczywego trudu podjętego przez nią w tej samej chwili, w której zarządziłem, by doktor zamieszkał z nami. Po siedemnastu latach kłódka nadal broni dostępu do pokoju.

Jeśli w mojej postawie, od ośmiu lat niezmiennej; mogło być coś niegodziwego w oczach ludzi lub nikczemnego w oczach Boga, kara spotkałaby mnie wcześniej niż śmierć. Być może miałem za życia odpokutować to, co uważałem za zwykłą ludzką powinność, chrześcijański obowiązek. Bo kłódka nie zaczęła jeszcze pokrywać się rdzą, gdy w moim domu pojawił się Martin, z niezłomnym postanowieniem poślubienia mojej córki, z teczką spęczniałą od projektów, których autentyczności nie mogłem nigdy sprawdzić. Zjawił się w domu w marynarce zapiętej na cztery guziki, z całej jego postaci emanowała młodość i dynamizm, otoczony był promienną atmosferą uroku. Ożenił się z Izabelą w grudniu, jedenaście lat temu. Minęło dziewięć lat od dnia, gdy odjechał z teczką podpisanych przeze mnie obligacji, przyrzekając, że wróci, jak tylko przeprowadzi operację, której podjął się licząc na mój majątek. Minęło dziewięć lat, ale nie to jest przyczyną pozwalającą mi sądzić, że był oszustem. Nie mam prawa przypuszczać, że małżeństwo było dla niego jedynie manewrem, mającym przekonać mnie o jego dobrej woli.

Ale osiem lat doświadczeń na coś się przydało. Martin miał zająć pokoik. Adelajda sprzeciwiła się. Jej sprzeciw był tym razem stanowczy, zdecydowany, nieodwołalny. Wiedziałem, że moja żona kazałaby raczej stajnię przemienić w małżeńską sypialnię niż zezwolić, by młoda para zajęła ten pokój. Tym razem, bez wahania, podzieliłem jej zdanie. W ten sposób uznałem jej odwlekany przez osiem lat triumf. Jeśli oboje popełniliśmy błąd ufając Martinowi, to wina spada na nas dwoje. Żadne z nas nie odniosło ani zwycięstwa, ani porażki. A jednak to, co miało nastąpić, było ponad nasze możliwości i siły, niczym przepowiadane w kalendarzu zjawiska atmosferyczne, które nieuchronnie muszą nadejść.

Gdy powiedziałem Meme, by opuściła nasz dom i poszła drogą, którą uważa za najodpowiedniejszą dla siebie, i później, gdy Adelajda rzuciła mi w twarz moją słabość i niezdecydowanie, mogłem sprzeciwić się, narzucić, wbrew wszystkim, swoją wolę (zawsze tak robiłem) i uporządkować sprawy zgodnie z moim punktem widzenia. Czułem jednak, że jestem bezsilny wobec wydarzeń. To nie ja regulowałem ich bieg we własnym domu, ale jakaś tajemnicza siła, która ustalała tok naszego życia i wobec której byliśmy jedynie biernym i nic nie znaczącym narzędziem. Wszystko zdawało się wtedy poddawać naturalnemu i nieuniknionemu spełnianiu jakiegoś proroctwa.

Ze sposobu, w jaki Meme otworzyła sklepik (zresztą wszyscy byli chyba w głębi ducha przeświadczeni, że pracowita kobieta, która z dnia na dzień zostaje konkubiną miejskiego lekarza, wcześniej czy później otwiera jednak sklepik), zrozumiałem, że doktor zdołał odłożyć w naszym domu większą, niż mogliśmy przypuszczać, sumę pieniędzy, które trzymał w szufladzie nie przeliczając banknotów i monet rzucanych byle jak w okresie, gdy pacjenci zgłaszali się do niego.

Gdy Meme założyła sklepik, domyślano się, że doktor też tam jest, w kantorze, osaczony przez Bóg wie jakie bezlitosne, prorocze bestie. Wiedzieliśmy, że nie jada żadnych rzeczy kupionych w miasteczku, że zaczął uprawiać ogródek, i że Meme, która w pierwszych miesiącach kupowała dla siebie nieco mięsa, po roku zaniechała i tego, może ze względu na to, że ciągłe przebywanie z kochankiem spowodowało w końcu, że i ona stała się wegetarianką. Odtąd oboje żyli w zamknięciu - do czasu, gdy władze wyłamały drzwi, przeszukały cały dom; przekopały ogródek próbując odnaleźć ciało Meme.

Domyślano się, że był tam, zamknięty, bujający się w starym i wytartym hamaku. Ale wiedziałem już, nawet w tym okresie, kiedy przestano oczekiwać jego powrotu do świata żywych, że jego uporczywe zamknięcie, głucha walka z wiszącą nad nim karą boską, miały osiągnąć punkt kulminacyjny o wiele wcześniej nim dosięgnie go śmierć. Wiedziałem, że wcześniej czy później będzie musiał wyjść, nie ma bowiem człowieka, który spędziłby pół życia w zamknięciu, z dala od Boga, i który nagle nie zapragnąłby wyjść i pierwszemu napotkanemu na rogu człowiekowi bez najmniejszego trudu zdać rachunek ze swych spraw, czego ani kajdany i dyby, ani próba ognia i wody, ani męka krzyża i łamanie kołem, ani drewno i rozżarzone żelazo w oczach, ani sól wieczna na języku, ani tortury ławy katowskiej, ani biczowanie i rozpalone blachy, ani miłość nie wymogłyby na nim w obliczu inkwizytorów. A godzina ta miała nadejść parę lat przed jego śmiercią.

Wiedziałem o tym wcześniej - od tej ostatniej nocy, kiedy rozmawialiśmy na werandzie i po tym, gdy poszedłem do niego, by prosić go o pomoc dla Meme. Czy mogłem sprzeciwić się, by żył z nią jak mąż i żona? Przedtem, być może, tak. Teraz już nie, od trzech miesięcy zaczął się spełniać bowiem następny rozdział nieubłaganego przeznaczenia.

Tej nocy nie spędził w hamaku. Leżał na łóżku, z głową odrzuconą do tyłu, ze wzrokiem wbitym w miejsce, gdzie, gdyby światło lichtarzyka było mocniejsze, widziałby sufit. Miał w pokoju żarówkę, której nigdy jednak nie używał. Wolał leżeć w półmroku, z wzrokiem utkwionym w ciemność. Gdy wszedłem do pokoju, nie ruszył się. Spostrzegłem jednak, że z chwilą gdy przekroczyłem próg, poczuł, że nie jest w pokoju sam. Wtedy powiedziałem:

- Jeśli to nie sprawi panu zbytniego kłopotu, doktorze. Wydaje mi się, że Indianka nie czuje się najlepiej.

Usiadł na łóżku. Przed chwilą wyczuł, że nie jest sam. Teraz już wiedział, że to ja jestem w pokoju. Bez wątpienia były to dwa całkowicie odmienne wrażenia, bo teraz nastąpiła w nim gwałtowna przemiana, przygładził włosy i nadal siedząc na brzegu łóżka wyczekiwał.

- To ze względu na Adelajdę, doktorze. Chciałaby, żeby przyszedł pan zobaczyć Meme - powiedziałem.

A on, siedząc, odpowiedział mi swym ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia:

- Nie ma potrzeby. Po prostu jest w ciąży. Następnie pochylił się, zdawał się dokładnie wpatrywać w moją twarz i dodał:

- Meme od lat żyje ze mną.

Muszę przyznać, że nie poczułem się zaskoczony. Nie poczułem się ani speszony, ani zagniewany. Nic nie poczułem. Być może jego wyznanie było, z mojego punktu widzenia, zbyt poważne, może nie mieściło mi się w głowie. Stałem spokojnie, niewzruszony jak on, jak jego ospały głos przeżuwającego zwierzęcia. Po dłuższej chwili milczenia, podczas gdy on nadal siedział na łóżku nieporuszony, jakby oczekując, bym pierwszy się zdecydował, z całą ostrością zrozumiałem to, co mi przed chwilą powiedział. Ale wtedy było już za późno, bym poczuł się speszony.

- Oczywiście, zdaje pan sobie sprawę z sytuacji, doktorze - to było wszystko, na co mogłem się zdobyć.

Odpowiedział:

Każdy w jakiś sposób się zabezpiecza, pułkowniku. Jeśli podejmujemy ryzyko, wiemy, na co się narażamy. Kiedy nie udaje się, to dlatego, że czegoś nie przewidzieliśmy, że coś leżało poza naszymi możliwościami.

Znałem tego rodzaju okrężne wywody. Jak zwykle, nie wiedziałem dokąd zmierza. Przysunąłem krzesło i usiadłem naprzeciwko niego. Wtedy wstał, zapiął pasek i podciągnął spodnie. Mówił dalej, tym razem z głębi pokoju. Powiedział:

- Prawdę mówiąc zabezpieczyłem się do tego stopnia, że po raz drugi zaszła w ciążę. Za pierwszym razem półtora roku temu i państwo niczego nie zauważyli.

Mówił bez emocji, kierując się znów w stronę łóżka. Słyszałem dochodzący z mroku odgłos jego pewnie stawianych na posadzce kroków. Mówił:

- Ale wtedy ona była zdecydowana na wszystko. Teraz już nie. Dwa miesiące temu powiedziała mi, że znowu jest w ciąży, a ja zaproponowałem jej to samo, co za pierwszym razem: przyjdź tej nocy, będę miał już wszystko przygotowane. Wtedy powiedziała, że dziś nie, że jutro. Kiedy poszedłem do kuchni po kawę, powiedziałem jej, że czekałem na nią, ale ona odpowiedziała, że nigdy już nie przyjdzie.

Doszedł do łóżka, ale nie usiadł. Znowu odwrócił się do mnie plecami i rozpoczął następne okrążenie. Słuchałem, co mówi. Słyszałem jego głos dochodzący to ciszej, to znów głośniej. Jakby mówił bujając się w hamaku. Mówił o wszystkim spokojnie, ale stanowczo. Wiedziałem, że nie ma co mu przerywać. Ograniczyłem się do słuchania. A on:

- Mimo to przyszła dwa dni później. Wszystko miałem przygotowane. Kazałem jej tu usiąść i podszedłem do stołu po szklankę. I wtedy, kiedy powiedziałem jej: wypij to, właśnie wtedy zrozumiałem, że tym razem nie zdecyduje się. Popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała z nutką okrucieństwa: Tego się nie pozbędę, doktorze. To urodzę, żeby je wychować.

Poczułem się oburzony jego spokojem. Powiedziałem mu:

- To niczego nie usprawiedliwia, doktorze. Pańskie postępowanie nie jest niczym innym jak nikczemnością, i to nikczemnością, której dopuścił się pan dwukrotnie: raz - utrzymując tego rodzaju stosunki w moim domu, i drugi - usuwając ciążę.

- Ale przecież wie pan, pułkowniku, że zrobiłem, co mogłem. To było wszystko, co mogłem. Później, gdy zobaczyłem, że nie da się rozwiązać tej sprawy, postanowiłem z panem porozmawiać. Miałem to zrobić w tych dniach.

- Przypuszczam, że pan wie, iż tego rodzaju sprawy, gdy rzeczywiście chce się zmyć hańbę, można jednak rozwiązać. Pan wie, jakie zasady panują wśród mieszkańców tego domu.

- Nie chciałbym sprawiać panu żadnego kłopotu. Proszę mi wierzyć. Chciałem oznajmić panu moją decyzję: wezmę ze sobą Indiankę, aby zamieszkała ze mną w tym pustym, narożnym domu.

- W jawnym konkubinacie, doktorze - odparłem. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy, co to dla nas oznacza?

Ponownie stanął przy łóżku. Usiadł, pochylił się, mówił opierając łokcie o kolana. Zmienił intonację głosu. Z początku mówił tonem oschłym. Teraz jego głos stał się okrutny, wyzywający. Powiedział:

- Proponuję jedyne niekłopotliwe dla pana rozwiązanie, pułkowniku. Inna możliwość, to powiedzieć, że dziecko nie jest moje.

- Ale Meme powiedziałaby, że tak - odrzekłem. Poczuł się znieważony. Mówił teraz tonem zbyt obraźliwym i agresywnym, bym mógł przyjmować to ze spokojem. Ale on, twardy, nieubłagany, powiedział:

- Proszę mi wierzyć, że Meme z całą pewnością nie powiedziałaby tego. A że jestem o tym całkowicie przekonany, więc powtarzam, że zabiorę ją do tego narożnego domu, tylko dlatego, by zaoszczędzić panu kłopotu. I to wszystko, pułkowniku.

Z takim przekonaniem śmiał twierdzić, że Meme nie potwierdziłaby jego ojcostwa, że teraz rzeczywiście poczułem się speszony. Zaczęła niepokoić mnie myśl, że siła jego przekonania brała się nie z ostrości wypowiadanych słów, ale tkwiła gdzieś o wiele głębiej. Powiedziałem:

- Ufamy Meme jak własnej córce, doktorze. W tym wypadku stanęłaby po naszej stronie.

- Gdyby pan wiedział to, co ja wiem, nie powiedziałby pan tego, pułkowniku. Proszę wybaczyć, że powiem to panu, ale jeśli porównuje pan Indiankę ze swoją córką, obraża pan córkę.

- Nie ma pan podstaw, aby tak mówić - odrzekłem.

Wciąż z tą gorzką stanowczością w głosie odpowiedział:

- Mam. A jeśli twierdzę, że ona nie może powiedzieć, że ja jestem ojcem jej dziecka, to również mam podstawy, by tak twierdzić.

Odrzucił głowę do tyłu. Odetchnął głęboko, powiedział:

- Gdyby miał pan czas pilnować Meme, gdy wychodzi nocą, to nawet nie wymagałby pan ode mnie, bym zabrał ją ze sobą. Tutaj akurat tym, kto podejmuje ryzyko, jestem ja, panie pułkowniku. To ja biorę sobie kłopot na kark, aby pana uchronić od kłopotliwej sytuacji.

Zrozumiałem, że nawet nie przestąpi z Meme progu kościoła. Zaś niebezpiecznym okazało się to, iż - po jego ostatnich słowach - nie wziąłbym już na siebie tego, co później mogłoby się okazać dla sumienia ciężarem nie do wytrzymania. Miałem w ręku wiele atutów. Ale ten jeden, który on miał, starczał, by pokonać opory mojego sumienia.

- Dobrze, doktorze - powiedziałem. - Dziś jeszcze zajmę się tym, by przygotowano dla pana ten dom. Mimo to chciałbym podkreślić, aby nie było żadnych wątpliwości, że wyrzucam pana z domu, doktorze. Nie opuszcza go pan z własnej woli. Pułkownik Aureliano Buendia kazałby panu drogo zapłacić za to, że nadużył pan w ten sposób jego zaufania.

Zdawało mi się, że rozjątrzyłem go do żywego i kiedy czekałem na wybuch ciemnych, prymitywnych instynktów, on przygniótł mnie całym ciężarem swojej godności.

- Pan jest uczciwym człowiekiem, pułkowniku - powiedział. - Wszyscy o tym wiedzą, a dość długo tu mieszkałem, by pan musiał mi to przypominać.

Kiedy wstał, nie widać było po nim żadnych oznak triumfu. Wydawał się ledwie zadowolony z możliwości odwzajemnienia się nam za ośmioletnią opiekę. To ja czułem się winny i zaniepokojony. Tej nocy widząc, kiełkującą śmierć - coraz wyraźniejszą w jego twardych, żółtych oczach - zrozumiałem, że postąpiłem egoistycznie, i że ta jedna plama na moim sumieniu jest już wystarczającym powodem, bym przez resztę życia cierpiał straszliwe męki. On zaś, mając wobec siebie samego czyste sumienie, dorzucił:

- A jeśli chodzi o Meme, to proszę nacierać ją spirytusem. Ale nie robić lewatywy.

10

Dziadek wrócił i usiadł przy mamie. Mama siedzi, kompletnie nieobecna. Suknia i kapelusz są tutaj, na krześle, ale mamy już w nich nie ma. Dziadek podchodzi, widzi mamę zamyśloną i przesuwa laskę przed jej oczami, mówiąc: “Obudź się, córko”. Moja mama mruga, potrząsa głową. “O czym tak myślisz?” - pyta dziadek. A ona z trudem się uśmiechając: “Myślałam o Szczeniaku”.

Dziadek znów siada przy niej, opierając podbródek o laskę. Mówi: “Co za zbieg okoliczności. Właśnie myślałem o tym samym”.

Oni się rozumieją. Mówią nie patrząc na siebie, mama na krześle, wyprostowana, poklepując się po ramieniu, a dziadek przy niej, wciąż opierając podbródek o laskę. Ale i tak się rozumieją, tak jak ja rozumiem się z Abrahamem, kiedy chodzimy do Lukrecji.

Mówię do Abrahama: “Teraz okana niekośpi”. Abraham ciągle idzie z przodu, jakieś trzy kroki przede mną. Nie odwracając się mówi: “Jeszcze nie, za chwilę”. A ja mówię: “Kiedy niekośpi bakaba kosię wścieka”. Abraham nie odwraca głowy, ale słyszę, że śmieje się cicho, głupim i prostackim śmiechem, jak strużka wody skapująca z pyska wołu, który skończył pić. Mówi: “To zawsze jest gdzieś tak o piątej”. Przyspiesza trochę i mówi: “Jeśli pójdziemy teraz, to może się wściekać bakaba”. Ale ja powtarzam: “I tak okana niekośpi”. On odwraca się i zaczyna biec, mówiąc: “No to dobrze, lećmy”.

Żeby zobaczyć Lukrecję, trzeba przejść przez pięć podwórek zarośniętych drzewami i poprzecinanych kanalikami. Trzeba przejść przez zielony płotek z jaszczurkami, gdzie przedtem liliput śpiewał głosem kobiety. Abraham szybko przebiega, błyszcząc w mocnym świetle jak metalowy liść, unosząc pięty popędzane psim ujadaniem. Później zatrzymuje się. W tym momencie jesteśmy przy oknie. Mówimy: “Lukrecja”, tak jakby Lukrecja spała. Ale nie śpi, siedzi na łóżku, boso, w dużej nocnej koszuli, białej i nakrochmalonej, która sięga jej do kostek.

Kiedy odzywam się, Lukrecja podnosi wzrok, rozgląda się po pokoju i wbija w nas swoje jedno oko, okrągłe i wielkie, jak oko alkarawana. Wtedy śmieje się i przechodzi na środek pokoju. Ma otwarte usta i przypiłowane, drobne zęby. Ma głowę okrągłą i włosy obcięte jak u mężczyzny. Kiedy staje na środku, przestaje się śmiać, schyla się i patrzy na drzwi, póki ręce jej nie dotkną kostek, i wtedy zaczyna unosić koszulę z wyrachowaną powolnością, w okrutnym, wyzywającym rytmie. Abraham i ja ciągle patrzymy przez okno, podczas gdy Lukrecja unosi koszulę, rozciąga wargi w dyszącym, pożądliwym grymasie, nie spuszczając z nas swego błyszczącego, olbrzymiego oka alkarawana. Wtedy widzimy biały brzuch, który niżej przechodzi w gęsty błękit, a ona zasłania sobie twarz koszulą, stoi wyprostowana na środku pokoju, tak mocno ściskając nogi, że widać, jak drżą najpierw pięty, a później ona cała. Nagle odsłania sobie gwałtownie twarz, wyciąga w naszą stronę wskazujący palec, a błyszczące oko wyskakuje jej z orbity pośród strasznego wycia, które roznosi się po całym domu. Wtedy otwierają się drzwi do pokoju i wpada wrzeszcząca kobieta: “Odpierdolcie się, do jasnej cholery!”

Od wielu dni nie chodzimy patrzeć na Lukrecję. Teraz chodzimy nad rzekę, przez plantacje. Jeśli wyjdziemy stąd wcześnie, Abraham będzie czekać na mnie. Ale mój dziadek ani drgnie. Siedzi przy mamie, z podbródkiem opartym o laskę. Patrzę na niego, próbując dojrzeć jego oczy za szkłami, a on czuje chyba, że patrzę na niego, bo nagle mocno wzdycha, otrząsa się i mówi do mamy smutnym i zgaszonym głosem: “Szczeniak by ich tu pasami przypędził”.

Później wstaje i idzie tam, gdzie leży umarły.

Po raz drugi przychodzę do tego pokoju. Pierwszy raz byłem tu dziesięć lat temu; wszystko stało tak samo. Jakby od tamtego czasu niczego tu nie ruszył, lub jakby od tego odległego świtu, kiedy przyszedł tu zamieszkać z Meme, przestał interesować się swym życiem. Papiery leżały na tym samym miejscu. Stół, trochę lichych ubrań, wszystko było w tym samym miejscu co i dziś. Tak samo jak wtedy, gdy przyszliśmy tu ze Szczeniakiem pogodzić tego człowieka z władzami.

W owym czasie kompania bananowa przestała nas uciskać i odeszła z Macondo z odpadkami odpadków, które przywlokła ze sobą. A z nimi odleciała szarańcza, ostanie ślady tego, czym było kwitnące Macondo z roku 1915. Pozostawili tu zrujnowane miasteczko z czterema biednymi, obskurnymi sklepikami, zamieszkane przez ludzi bezczynnych, bojaźliwych, dręczonych wspomnieniem dostatniej przeszłości i goryczą przytłaczającej, statycznej teraźniejszości. A jedynym, co przynieść mogła ze sobą przyszłość, była ponura, groźna niedziela wyborów.

Sześć miesięcy wcześniej, o świcie, na tych drzwiach pojawił się paszkwil. Nikt się nim nie zainteresował i wisiał tu długo, do czasu, gdy ostatnie deszcze zmyły jego niewyraźne litery, a papier, porwany przez ostatnie wiatry lutego, zniknął. Ale pod koniec 1918 roku, gdy bliska już data wyborów nasunęła rządowi myśl o potrzebie utrzymywania nerwów swych wyborców w nieustannej czujności i rozdrażnieniu, ktoś powiadomił nowe władze o tym samotnym lekarzu, o którego życiu od dłuższego już czasu nikt nie mógłby dać wiarygodnego świadectwa. Informator widać powiedział, że w pierwszych latach mieszkająca z lekarzem Indianka prowadziła sklepik, korzystając z tej samej fali rozkwitu, która swym dobrodziejstwem obdarzała wówczas w Macondo nawet najmizerniejsze przedsięwzięcia. Pewnego dnia (nikt nie pamięta dokładnej daty, nawet roku) drzwi sklepiku nie otworzyły się. Domyślano się, że Meme i doktor nadal tam mieszkają, w zamknięciu, żywiąc się uprawianymi przez siebie w ogródku warzywami. Ale paszkwil, który pojawił się na drzwiach, twierdził, że lekarz zabił swoją konkubinę, a ciało jej zakopał w ogródku z obawy, by miasteczko nie wykorzystało tego, by go otruć. Niewytłumaczalne jest, że twierdzono tak w okresie, gdy nikt nie miał powodów, by życzyć doktorowi śmierci. Zdaje mi się, że do owego roku, kiedy rząd wzmocnił policję i siły porządkowe swymi zaufanymi ludźmi, władze zapomniały o jego osobie. Dopiero wtedy odgrzebano zapomnianą legendę paszkwilu i policja wyłamała drzwi, przewróciła cały dom, przekopała ogródek i nawet przeszukała szambo próbując odnaleźć ciało Meme. Nie znaleźli jednak najmniejszego śladu.

Przy tej okazji prawdopodobnie wyciągnęliby doktora, zmasakrowali na oczach wszystkich i stałby się jeszcze jedną ofiarą umęczoną w imię ładu i skutecznego działania czynników oficjalnych. Ale w jego obronie wystąpił Szczeniak, który przyszedł do mnie z prośbą, bym razem z nim odwiedził doktora, święcie przekonany, iż uzyskamy od niego zadowalające wyjaśnienie.

Gdy weszliśmy tylnymi drzwiami, w hamaku zastaliśmy go kompletnie opuszczonego, strzęp człowieka. Nie ma na świecie chyba nic bardziej przerażającego, jak człowiek doprowadzony do takiego stanu. Ale jeszcze bardziej przerażający był stan tego człowieka znikąd, który ujrzawszy nas, usiadł w hamaku; on też zdawał się być przykryty warstwą kurzu, która zakrywała wszystkie przedmioty w pokoju. Twarz miał koloru stali, a twarde, żółte oczy nadal zdradzały tę władczą siłę wewnętrzną, którą poznałem w moim domu. Miałem wrażenie, że gdybyśmy go lekko dotknęli paznokciem, ciało rozsypałoby się, zmieniając się w stertę ludzkich trocin. Nie miał już wąsów, ale zarostu nie golił, tylko strzygł nożyczkami tak, iż zdawało się, że twarz zarasta mu nie twardą, mocną szczeciną, ale delikatnym białym puszkiem. Patrząc na niego myślałem: “Teraz nie wygląda jak człowiek. Teraz wygląda jak trup, któremu jeszcze nie zgasły oczy”.

Kiedy odezwał się, usłyszałem ten sam, co wtedy, kiedy zjawił się u nas, ospały głos przeżuwającego zwierzęcia. Powiedział, że nie ma nic do powiedzenia. Powiedział, jak gdyby sądził, że nic nie wiemy o tym, że policja włamała się i przekopała ogródek bez jego zgody. Ale nie była to skarga. Było to zaledwie utyskujące i smutne wyznanie.

Zaś co do Meme - złożył wyjaśnienie, które mogło wydać się dziecinne, ale powiedział to takim tonem, jakby wyznawał szczerą prawdę. Powiedział, że Meme odeszła, to wszystko. Kiedy zamknęła sklepik, zaczęło ją męczyć siedzenie w domu. Z nikim nie rozmawiała, nie miała żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Mówił, że zobaczył ją pewnego dnia, jak zaczęła szykować walizkę i nic jej nie powiedział. Mówił, że nie odezwał się również w chwili, gdy zobaczył ją już ubraną, z walizką w ręku, jak milcząc stała w drzwiach i to też tak, jakby zaledwie chciała mu uświadomić, gotowa już do wyjścia, że odchodzi. “Wtedy - powiedział - wstałem i dałem jej pieniądze, które zostały jeszcze w szufladzie”.

Zapytałem: - “Jak dawno temu to było, doktorze?”

A on odpowiedział: - “Proszę ocenić po moich włosach. To ona mi je obcinała”.

Szczeniak podczas tej wizyty niewiele powiedział. Od chwili gdy wszedł do tego pokoju, zdawał się być pod wrażeniem spotkania z jedyną osoba, której nie poznał w czasie swego piętnastoletniego pobytu w Macondo. I tym razem zdałem sobie, wyraźniej niż kiedykolwiek, sprawę (być może dlatego, że doktor nie miał wąsów) z niezwykłego podobieństwa tych obu mężczyzn. Nie byli tacy sami, ale zdawali się być braćmi. Jeden z nich o wiele starszy, chudszy i mizerny. Ale łączyły ich wspólne cechy, zawsze istniejące między braćmi, choćby jeden był podobny do ojca, a drugi do matki. Wtedy przypomniałem sobie o ostatniej nocy na werandzie. Powiedziałem:

- To jest Szczeniak, doktorze. Kiedyś przyrzekł mi pan, że go odwiedzi.

Uśmiechnął się. Popatrzył na księdza i powiedział:

- Rzeczywiście, pułkowniku. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.

I nie przestał przyglądać się badawczo, póki Szczeniak nie odezwał się:

- Dla chcącego nigdy nie jest za późno - powiedział. - Chciałbym, byśmy zostali przyjaciółmi.

Szybko zauważyłem, że przy nieznajomym Szczeniak stracił swą normalną moc. Mówił nieśmiało, bez tej nieugiętej pewności, z jaką jego głos grzmiał z ambony, gdy złowróżbnym tonem nawiedzonego odczytywał prognozy meteorologiczne z kalendarza Bristol.

Wtedy spotkali się po raz pierwszy. I również po raz ostatni. Mimo to życie doktora zostało przedłużone aż do dzisiejszego ranka, gdy Szczeniak raz jeszcze stanął w jego obronie - tej nocy, kiedy błagano doktora, by zaopiekował się rannymi, a on nawet nie otworzył drzwi i wykrzyknięto mu ten przerażający wyrok, którego wykonaniu spróbuję się teraz przeciwstawić.

Mieliśmy już wychodzić, gdy przypomniałem sobie coś, o co chciałem go zapytać już od wielu lat. Powiedziałem Szczeniakowi, że gdy on będzie interweniował u władz, ja jeszcze posiedzę chwilę z doktorem. Gdy zostaliśmy sami, zapytałem:

- Proszę powiedzieć, doktorze, co się stało z dzieckiem?

Jego twarz nadal pozostała obojętna.

- Z jakim dzieckiem, pułkowniku? - odrzekł. A ja spytałem:

- Z waszym, Meme była w ciąży, kiedy opuściła mój dom.

A on, spokojny, nieporuszony:

- Rzeczywiście, pułkowniku. Nawet i o tym zapomniałem.

Ojciec siedział w milczeniu. Później powiedział: “Szczeniak by ich tu pasami przypędził”. W jego oczach błyszczy tłumione zdenerwowanie. I gdy przedłuża się to oczekiwanie, które trwa już chyba pół godziny (jest mniej więcej trzecia), zaczynam martwić się bezradnością dziecka, czymś dalekim w jego twarzy, zdającej się o nic nie pytać, jego abstrakcyjną i zimną obojętnością, upodabniającą go do jego ojca. Mój syn zniknie w rozpalonym powietrzu tej środy, tak jak stało się to z Martinem, który dziewięć lat temu, machając ręką z okna pociągu, zniknął na zawsze. Daremny będzie cały mój trud, poświęcony memu synowi, jeśli będzie coraz bardziej upodabniał się do swego ojca. Na próżno będę błagać Boga, by uczynił z niego człowieka z krwi i kości, kogoś, kto miałby kształt, wagę i kolor jak ludzie. Wszystko na nic - póki w jego żyłach płynąć będzie krew jego ojca.

Pięć lat temu dziecko nie miało nic z Martina. Teraz nabiera wszystkich jego cech - odkąd do Macondo wróciła Genoveva Garcia z sześciorgiem dzieci, wśród których były dwie pary bliźniaków. Genoveva utyła i zestarzała się. Wokół oczu miała błękitne żyłki, dzięki którym jej twarz, przedtem czysta i gładka, teraz wyglądała jakby była brudna. Stojąc, niczym kwoka, w środku swego stadka ubranego w białe buciki i falbanki z organdyny, okazywała hałaśliwe i bezładne zadowolenie z życia. Wiedziałam, że Genoveva uciekła z dyrektorem objazdowego teatru kukiełkowego, i czułam odrazę na widok tych dzieci, które zdawały się poruszać automatycznymi gestami, jakby uruchamiane przez jeden centralny mechanizm. Sześcioro dzieci, małych, niepokojąco do siebie podobnych, w identycznych bucikach i identycznych falbankach. To jej bezładne zadowolenie z życia wydawało mi się bolesne i zasmucające, jak i jej przeładowana miejskimi rekwizytami obecność w tym zrujnowanym, unicestwionym przez kurz miasteczku. Było coś gorzkiego, jakby nieukojona śmieszność, w jej sposobie poruszania się, w tym udawaniu szczęśliwej, w ubolewaniu nad naszym trybem życia, tak różnym - mówiła - od tego, do jakiego przywykła w teatrze kukiełkowym.

Patrząc na nią przypominałam sobie inne czasy. Powiedziałam jej: “Aleś utyła, kobieto”. Wtedy posmutniała. Powiedziała: “Widać od wspomnień się tyje”. Przez chwilę uważnie przyjrzała się dziecku. Zapytała: “A co się stało z tym czarownikiem od czterech guzików?” Odpowiedziałam jej oschle, bo wiedziałam, że wie: “Wyjechał”. A Genoveva: “I zostawił ci tylko to?” Odparłam, że tak, że zostawił mi tylko jedno dziecko. Genoveva zaśmiała się nieopanowanym, wulgarnym śmiechem: “No, to rzeczywiście trzeba być słabowitym, żeby przez pięć lat zrobić tylko jedno dziecko” - powiedziała - i nie przestając się kokosić, gdakać pośród szamoczącego się stadka, dodała: “I pomyśleć, że szalałam za nim. Przysięgam, odbiłabym ci go, gdyby nie to, że poznałyśmy go przy trumnie jakiegoś dziecka. Wtedy byłam bardzo przesądna”.

Zanim się pożegnała, zaczęła przypatrywać się dziecku i powiedziała: “Rzeczywiście przypomina ojca. Brakuje mu tylko marynarki”. I od tej chwili dziecko zaczęło wydawać mi się podobne do swego ojca, jakby Genoveva rzuciła na niego urok podobieństwa. Czasami zastaję dziecko z łokciami opartymi o stół, głową pochyloną na lewe ramię, z zamglonym, nic nie widzącym wzrokiem. Jest taki sam jak Martin, kiedy opierał się o doniczki z goździkami poustawiane przy poręczy i mówił: “Bez względu na ciebie, zostałbym na zawsze w Macondo, mimo wszystko”. Czasem mam wrażenie, że to powie, tak jak mógłby powiedzieć to właśnie teraz, gdy siedzi przy mnie, milcząc, dotykając czerwonego od upału nosa. “Boli cię?” - pytam. A on dopowiada, że nie, że myślał, że nos nie mógłby mu utrzymać okularów. “Nie masz się czym przejmować” - mówię i rozwiązuję mu kokardę pod szyją. Mówię: “Kiedy wrócimy do domu, wykąpiesz się i odpoczniesz”. Później patrzę w stronę ojca, który przed chwilą zawołał najstarszego z Indian: “Cataure”. Jest to mały, krępy chłop; dotąd palił siedząc na łóżku, a teraz, na dźwięk swojego imienia, unosi głowę i małymi, posępnymi oczyma szuka twarzy ojca. Ale gdy ojciec chce coś dodać, z drugiego pokoju słychać właśnie zbliżające się kroki alkada, który chwiejąc się wchodzi do pokoju.

11

To południe w naszym domu było straszne. Choć wiadomość o jego śmierci nie zaskoczyła mnie, czekałem na nią bowiem już od dłuższego czasu, nie przypuszczałem, że spowoduje takie przemiany w moim domu. Ktoś musiał iść ze mną na ten pogrzeb i myślałem, że będzie mi towarzyszyć żona, szczególnie po mojej chorobie sprzed trzech lat, jak i po tym wieczorze, kiedy przeszukując szufladę biurka, znalazła laskę ze srebrną rączką i nakręcaną tancerkę. Zdaje się, że wtedy nie pamiętaliśmy już o zabawce. Tego wieczoru jednak nakręciliśmy ją, a ona, jak dawniej, zatańczyła w rytm muzyki, niegdyś wesołej, teraz, po długim milczeniu w szufladzie, melancholijnej i smutnej. Adelajda patrzyła na tańczącą zabawkę i wspominała. Odwróciła się ku mnie, spoglądając zwilgotniałymi od smutku oczyma:

- Kogo ci przypomina? - zapytała.

Wiedziałem, o kim myśli Adelajda, gdy zabawka napełniła pokój żałością swojej steranej melodyjki.

- Co się z nim może dziać? - zapytała wspominając Adelajda, jakby przebudzona odgłosem tamtych czasów, kiedy o szóstej po południu pojawiał się w drzwiach pokoju i zawieszał lampę nad drzwiami.

- Mieszka w tym narożnym domu - odpowiedziałem. - Umrze któregoś dnia i my będziemy musieli go pochować.

Adelajda pochłonięta tańcem zabawki milczała, a ja spostrzegłem, że zarażam się jej nostalgią. Powiedziałem:

- Zawsze chciałem wiedzieć, z kim go pomyliłaś w dniu przyjazdu. Przygotowałaś stół, bo wydał ci się do kogoś podobny.

Adelajda odpowiedziała z bezbarwnym uśmiechem:

- Śmiałbyś się ze mnie, gdybym ci powiedziała, do kogo wydał mi się podobny, gdy stanął tam w kącie, z tancerką w ręku - i wyciągnęła palec w stronę pustki, gdzie ujrzała go dwadzieścia cztery lata przedtem, w nie zniszczonych butach i ubraniu, które wydawało się być wojskowym mundurem.

Myślałem, że tego wieczoru poprzez wspomnienie pogodzili się; dziś więc powiedziałem żonie, by idąc ze mną włożyła czarną suknię. Ale zabawka znów jest w szufladzie. Muzyka straciła swoją moc. Adelajda umartwia się teraz. Jest smutna, zmaltretowana, całymi godzinami modli się w pokoju.

- Tylko tobie mógł przyjść do głowy pomysł urządzenia tego pogrzebu - powiedziała. - Po wszystkich nieszczęściach, które na nas spadły, tylko nam tego przeklętego roku przestępnego brakowało. A później potop.

Próbowałem przekonać ją, że jestem związany w tej sprawie słowem honoru.

- Nie możesz zaprzeczyć, że zawdzięczam mu życie - powiedziałem.

Odparła:

- To on coś nam zawdzięczał. Ratując ci życie nie zrobił nic nadzwyczajnego, po prostu wyrównał rachunek za ośmioletni nocleg, jedzenie i pranie.

Następnie przysunęła krzesło do poręczy. I chyba jeszcze tak siedzi, z oczami zamglonymi smutkiem i zabobonnym lękiem. Wydała mi się tak zdecydowana, że próbowałem ją uspokoić.

- Dobrze. W takim razie pójdę z Izabelą - powiedziałem.

Nie odpowiedziała. Wciąż siedziała, nieporuszona, obojętna, aż do chwili, gdy już szykowaliśmy się do wyjścia i powiedziałem jej, myśląc, że sprawię jej tym przyjemność:

- Póki nie wrócimy, idź do kaplicy i pomódl się za nas. Wtedy obróciła głowę w stronę drzwi, mówiąc:

- Nawet się nie ruszę do kościoła. Moje modlitwy będą niespokojne, póki ta kobieta będzie przychodzić co wtorek prosić o wiązankę melisy.

W jej głosie słychać było ciemny i wzburzony bunt:

- Zostanę tutaj, w pokorze, aż do godziny Sądu. Jeśli do tego czasu termity nie zjedzą krzesła.

Słysząc odgłosy znanych kroków, które przemierzają sąsiedni pokój, ojciec zatrzymuje się wyciągając szyję. Zapomina wtedy, co miał powiedzieć Cataure, i podpierając się laską próbuje obrócić się, ale wówczas chroma noga nie wytrzymuje wysiłku i przez chwilę wydaje się, że upadnie, tak jak upadł trzy lata temu - w kałużę rozlanej lemoniady, wśród brzęku toczącego się po podłodze dzbana, trzasku chodaków, skrzypienia fotela na biegunach i płaczu dziecka, które było jedynym świadkiem jego upadku.

Odtąd kuleje, wlecze za sobą nogę, sztywną po tygodniu gorzkich cierpień, z których, myśleliśmy, nigdy się już nie podźwignie. Teraz widząc, jak przy pomocy alkada odzyskuje równowagę, myślę, że w tej niedołężnej nodze tkwi tajemnica zobowiązania, które ojciec pragnie teraz, wbrew woli miasteczka, wykonać.

Być może jego wdzięczność pojawiła się tego dnia, gdy upadł na werandzie, mając uczucie, jak mówił później, że zepchnięto go z wysokiej wieży. Dwaj ostatni lekarze, jacy pozostali jeszcze w Macondo, poradzili, by przygotowano go na lekką śmierć. Pamiętam go piątego dnia po upadku, pomniejszonego w pościeli na łóżku; pamiętam jego wyniszczone ciało, jak ciało Szczeniaka, które w zeszłym roku odprowadzili na cmentarz wszyscy mieszkańcy Macondo w tłumnej, wstrząśniętej i pełnej kwiatów procesji. Wewnątrz trumny majestatyczność Szczeniaka miała ten sam nieuleczalny i niepocieszony cień opuszczenia, które widziałem w twarzy mojego ojca w dniach, kiedy sypialnia wypełniła się jego głosem i kiedy opowiedział o tym dziwnym wojskowym, który w wojnie z osiemdziesiątego piątego roku pojawił się pewnej nocy w obozie pułkownika Aureliano Buendia, w kapeluszu i w butach ozdobionych tygrysimi zębami, pazurami i skórą i zapytano go: “Kim pan jest?” A dziwny wojskowy nie odpowiedział; i zapytano go: “Skąd pan przychodzi?” I nadal nie odpowiadał, więc zapytano:, Po której stronie pan walczy?” I wciąż nie otrzymywali odpowiedzi od nieznanego wojskowego, póki jeden z ordynansów nie złapał głowni, nie przybliżył jej do jego twarzy, po czym przypatrywał się jej przez chwilę i krzyknął oburzony: “Cholera! To książę Marlborough!”

Podczas tej przerażającej halucynacji lekarze rozkazali, by go wykąpano. I tak zrobiono. Ale na drugi dzień lekarze mogli stwierdzić tylko lekkie zaburzenia żołądkowe... Wówczas opuścili dom, mówiąc, że mogą jedynie zalecić, by przygotowano chorego na lekką śmierć.

Sypialnia zanurzyła się w milczącej atmosferze, w której dawało się słyszeć jedynie powolny i przyciszony oddech śmierci, ten tajemny oddech, jaki sypialnie umierających nasyca ludzkim zapachem. Od udzielenia mu przez ojca Angela ostatniego namaszczenia minęło wiele godzin, podczas których nikt się nie ruszył, przyglądając się ostrym rysom nieuleczalnie chorego. Później zegar wybił godzinę i macocha wstała, by podać lekarstwo. Unieśliśmy ojcu nieco głowę próbując rozewrzeć mu zęby, aby macocha mogła wsunąć łyżkę. Wtedy właśnie w korytarzu rozległ się odgłos powolnych, lecz stanowczych kroków. Macocha zamarła z łyżką w powietrzu, przerwała szept modlitwy i odwróciła się ku drzwiom, bez kropli krwi w twarzy. “Nawet w czyśćcu rozpoznałabym te kroki” - zdołała powiedzieć w chwili, w której spojrzeliśmy ku drzwiom i zobaczyliśmy doktora. Stał tam, na progu, patrząc na nas.

Mówię córce: “Szczeniak by ich tu pasami przypędził” - i odchodzę w stronę trumny, myśląc: “Od czasu gdy doktor opuścił nasz dom, nabrałem przekonania, że naszymi czynami kieruje siła wyższa, wobec której na nic zdałby się bunt, nawet wtedy, gdy próbowalibyśmy tego z całych naszych sił lub też ograniczali się do jałowej postawy Adelajdy, która zamknęła się w modlitwach”.

I pokonując dzielącą mnie od trumny odległość, widząc moich obojętnie siedzących na łóżku ludzi, wydaje mi się, że wdychając pierwszy haust kłębiącego się nad zmarłym powietrza wciągam w płuca całą tę gorzką materię przeznaczenia, które zniszczyło Macondo. Sądzę, że alkad nie będzie długo zwlekać z zezwoleniem na pogrzeb. Wiem, że na zewnątrz, na ulicach udręczonych upałem, czekają ludzie. Wiem, że przy oknach stoją kobiety z niecierpliwością oczekujące widowiska i że nie ruszą się stamtąd, zapomniawszy; że na kuchenkach kipi mleko i przypala się ryż. Ale myślę również, że i ta ostatnia manifestacja buntu jest ponad możliwości wycieńczonej, wyniszczonej grupy ludzi. Jej zdolność walki była kaleka jeszcze przed tamtą niedzielą wyborów, kiedy powstali, ustanowili swe plany i zostali pokonani, a mimo to nadal żyli w przekonaniu, że to oni są panami swego losu i swych czynów. Ale to wszystko zdawało się być już z góry przesądzone, by ująć w jeden nurt sprawy, które, krok po kroku, miały doprowadzić nas nieuchronnie do tej środy.

Dziewięć lat temu, kiedy wszystko zawaliło się w gruzy, dla odbudowy wystarczyłby wspólny wysiłek tych, którzy pragnęli się podźwignąć. Dość było wyjść na pola ogołocone przez kompanię bananową, wyplenić chwasty i zacząć znów od początku. Ale szarańczę nauczono niecierpliwości i niewiary zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Nauczono ją wierzyć jedynie w chwilę bieżącą i w zaspokajanie w niej swych nienasyconych apetytów. Nie trzeba było zbyt wiele czasu, żebyśmy zdali sobie sprawę, że szarańcza odleciała i że bez niej odbudowa była niemożliwa. Przyniosła ze sobą wszystko i wszystko ze sobą zabrała. Po jej odejściu została nam jedynie niedziela pośród ruin miasteczka i odwieczne szalbierstwo wyborcze w ostatnią noc Macondo, stawiające na placu cztery gąsiory wódki do dyspozycji policji i sił porządkowych.

Skoro tamtej nocy Szczeniak zdołał ich powstrzymać, mimo że ich bunt miał jeszcze dość siły, to dziś również mógłby chodzić od domu do domu, uzbrojony w batog i zmusiłby ich do pogrzebania tego człowieka. Szczeniak trzymał wszystkich w karbach żelaznej dyscypliny. Nawet po śmierci księdza - przed czterema laty, a na rok przed moją chorobą - zdyscyplinowanie to ujawniło się w spontaniczności, z jaką wszyscy zerwali kwiaty i krzewy ze swoich ogródków i zanieśli je na grób Szczeniaka, jakby w ten sposób chcieli, rzucając je na trumnę niczym na tacę, oddać mu ostatni hołd.

Doktor był jedynym człowiekiem, który nie wziął udziału w tym pogrzebie. Właśnie on, który zawdzięczał życie temu karnemu i pełnemu sprzeczności posłuszeństwu miasteczka wobec księdza. Tamtej nocy bowiem, gdy na palcu postawiono cztery gąsiory wódki, a Macondo stało się miasteczkiem wydanym na łup bandy uzbrojonych barbarzyńców, sterroryzowanym miasteczkiem grzebiącym swych zmarłych we wspólnym grobie - ktoś widać przypomniał sobie, że w tym narożnym domu mieszka lekarz. Właśnie wtedy postawili nosze pod drzwiami i krzyknęli do niego (bo nie otworzył drzwi, mówił nie wychodząc na zewnątrz): “Panie doktorze, niech pan zajmie się tymi rannymi, bo inni lekarze już nie dają rady”. A on odpowiedział: “Zanieście ich gdzie indziej, nie znam się na tym”. I powiedzieli mu: “Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam został. Musi pan zrobić ten miłosierny uczynek”. A on (nadal nie otwierając drzwi) odpowiedział tłumowi wyobrażającemu go sobie, jak stoi na środku pokoju, trzymając wysoko lampę, która oświetla twarde, żółte oczy: “Zapomniałem wszystko, co na ten temat wiedziałem. Zanieście ich gdzie indziej” - ciągle przy zamkniętych drzwiach (bo drzwi już nigdy się nie otworzyły), za którymi konali mężczyźni i kobiety z Macondo. Tamtej nocy tłum był gotów na wszystko. Mieli już podpalać dom i obrócić w popiół jego jedynego mieszkańca. Ale wtedy pojawił się Szczeniak. Mówią, że wyglądało to tak, jakby był tam przez cały czas, niewidzialny, czuwając, by nie zniszczono domu i człowieka. “Niech nikt nie waży się dotknąć tych drzwi” - tak ponoć powiedział Szczeniak. I mówią, że tylko to powiedział i stanął rozkrzyżowawszy ramiona, z beznamiętną, zimną twarzą krowiej czaszki, na którą padał blask miasteczkowej wściekłości. I wtedy furia opadła nieco, tłum przyhamował, cofnął się, ale miał jeszcze dość siły, by wykrzyknąć ten wyrok, który zapewnił na wieki wieków nadejście dzisiejszej środy.

Idę w stronę łóżka, by poprosić moich ludzi o otwarcie drzwi, myślę: “Powinien nadejść lada chwila”. I myślę też, że jeśli nie przyjdzie przed upływem pięciu minut, wyniesiemy trumnę bez zezwolenia i postawimy zmarłego na ulicy, choćbym musiał wykopać grób przy samym domu. “Cataure” - wołam najstarszego z moich ludzi, ale ledwie zdążył unieść głowę, gdy usłyszałem rozlegające się w sąsiednim pokoju kroki alkada.

Wiem, że idzie prosto w moją stronę i próbuję obrócić się szybko na piętach, podpierając się laską, ale chora noga zawodzi mnie, tracę równowagę i gdy już jestem pewny, że zaraz upadnę i rozbiję głowę o kant trumny, napotykam jego ramię, chwytam je mocno i słyszę idiotycznie uspokajający głos: “Proszę się nie przejmować, pułkowniku. Zapewniam pana, że nic się nie stanie”. Wierzę w to, ale wiem, że mówi tak, by samemu sobie dodać odwagi. “Nie przypuszczam; aby miało się coś stać” - odpowiadam, myśląc coś zupełnie przeciwnego. A on mówi coś o ceibach na cmentarzu i wręcza zezwolenie na pogrzeb. Nie czytając składam je, chowam do kieszonki kamizelki i mówię: “Mimo wszystko to musiało się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”.

Alkad odwraca się do Indian. Każe im przybić wieko i otworzyć drzwi. Widzę, jak wstają, szukają młotka i gwoździ, które już na zawsze wymażą obraz tego człowieka, tego bezdomnego pana znikąd, którego widziałem po raz ostatni trzy lata temu, gdy usiadł przy moim łóżku rekonwalescenta, z głową i twarzą wyżłobioną przez przedwczesną śmierć. Wtedy właśnie wyrwał mnie z jej rąk. Siła, która powiadomiła go o mojej chorobie, która sprowadziła go tu, zdawała się być tą samą siłą, przytrzymującą go przy moim łóżku, gdy mówił:

- Musi pan tylko nieco rozruszać nogę. Możliwe, że teraz będzie pan musiał już stale używać laski.

Dwa dni później miałem zapytać go, czym mogę mu się odwdzięczyć, a on mi odpowiedział:

- Niczego pan mi nie zawdzięcza, pułkowniku. Ale jeśli chce mi pan zrobić przysługę, proszę rzucić na mnie garść ziemi, gdy zesztywnieję na amen. Jedynie tego potrzebuję, żeby nie zjadły mnie sępy.

Z samej prośby o tę przysługę, do której mnie zobowiązał, ze sposobu jej wypowiedzenia, z rytmu jego kroków stawianych na posadzce pokoju można było odgadnąć, że ten człowiek zaczął umierać już wiele lat temu, mimo że minąć miały jeszcze trzy lata nim ta śmierć, odwlekana i niedoskonała, ostatecznie nadeszła. Tym dniem stała się dzisiejsza środa. Myślę nawet, że nie potrzebowałby sznura. Wystarczyłby lekki podmuch, by zgasić ostatni płomyk życia, jaki żarzył się w jego twardych, żółtych oczach. Przeczułem to wszystko tamtej nocy, podczas rozmowy z nim w pokoiku, zanim odszedł z Meme do tego domu. Gdy zobowiązywał mnie do tej przysługi, którą teraz mu oddam, nie poczułem się zmieszany. Po prostu powiedziałem:

- To zbyteczna prośba, doktorze. Pan mnie zna i powinien pan wiedzieć, że i tak pochowałbym pana, wbrew wszystkiemu i wszystkim, nawet jeśli nie zawdzięczałbym panu życia.

A on, z uśmiechem w po raz pierwszy spokojnych, twardych, żółtych oczach:

- Wszystko to prawda, pułkowniku. Ale proszę nie zapominać, że zmarły nie mógłby mnie pochować.

Teraz już nikt nie może zapobiec tej hańbie. Akad oddał ojcu zezwolenie, a ten powiedział: “Mimo wszystko to musiało się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”. I powiedział to z tą samą obojętnością, z jaką zdał się na los szczęścia Macondo, wierny kufrom, w których leży garderoba ludzi zmarłych na długo przed moim przyjściem na świat. Od tamtej pory wszystko zaczęło podupadać. Nawet energia mojej macochy, jej żelazny i despotyczny charakter przemieniły się w gorzką udrękę. Z każdym dniem staje się coraz bardziej daleka i milcząca, a jej rozczarowanie jest tak wielkie, że dziś siadła przy poręczy i powiedziała: “Zostanę tutaj, w pokorze, aż do godziny Sądu”.

Ojciec już w niczym nie narzuca swojej woli. Jedynie dziś stał się sobą, aby spełnić ten haniebny obowiązek. Jest tutaj, pewny, że wszystko zostanie załatwione bez poważnych konsekwencji, obserwując Indian, którzy wstali, by otworzyć drzwi i przybić wieko. Widząc, że zbliżają się, wstaję, biorę dziecko za rękę i przesuwam krzesło ku oknu, żeby nie być na oczach miasteczka, kiedy otworzą się drzwi.

Dziecko jest zakłopotane. Gdy wstałam, popatrzył mi w oczy z trudnym do rozszyfrowania, nieco oszołomionym wyrazem twarzy. Teraz stoi przy mnie, zakłopotany, patrząc na pocących się z wysiłku Indian odsuwających sztaby. Drzwi otwierają się na oścież z świdrującym i narastającym lamentem zardzewiałego metalu. Wtedy znów widzę ulicę, rozświetlony, biały, palący kurz, który pokrywa domy i upodabnia miasteczko do zużytego mebla. Jakby Bóg ogłosił Macondo bezużytecznym gratem i rzucił je w kąt, gdzie spoczywają miasteczka, które przestały już służyć dziełu tworzenia.

Dziecko, w pierwszej chwili oślepione chyba gwałtownym wtargnięciem jasności (gdy otworzyły się drzwi, jego dłoń zadrżała w mojej), unosi nagle głowę i teraz skupione, uważne pyta: “Słyszysz go?” Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że na jednym z sąsiednich patio jakiś alkarawan wyśpiewuje godzinę. “Tak - mówię. Chyba jest już trzecia” - prawie w tej samej chwili, w której słychać pierwsze uderzenie młotka.

Próbując nie słuchać tego przejmującego dźwięku, od którego dostaję gęsiej skórki, by dziecko nie spostrzegło mojej udręki, odwracam głowę w stronę okna i widzę przy następnej przecznicy, na tle naszego domu, melancholijne, zakurzone migdałowce i nasz dom w głębi. Targany niewidzialnym podmuchem zniszczenia również i on jest w przededniu cichej i ostatecznej ruiny. Całe Macondo jest takie od czasu, gdy kompania bananowa wycisnęła z niego wszystkie siły. Bluszcz atakuje domy, las zarasta zaułki, pękają mury, w biały dzień można natknąć się w sypialni na jaszczura. Wszystko popada w ruinę, odkąd przestaliśmy doglądać rozmarynu i tuberoz, odkąd jakaś niewidzialna ręka stłukła w kredensie świąteczną porcelanę i zaczęła tuczyć mole w ubraniach, których nikt już na siebie nie włoży. Drzwi wyskakują z zawiasów i nie ma już troskliwej ręki, która by je naprawiła. Ojciec nie ma sił ruszać się tak jak przedtem, zanim upadł i okulał na zawsze. Pani Rebeca, za swym wiecznym wentylatorem, nie zajmuje się niczym, co mogłoby odstręczyć głód nieżyczliwości wywołany jej jałowym i udręczonym wdowieństwem. Agueda jest sparaliżowana, wyczerpana przez cierpliwą, religijną chorobę; a ojciec Angel wydaje się znajdować zadowolenie jedynie w uporczywej niestrawności po klopsikach, odczuwanej podczas codziennych sjest. Nie zmieniła się tylko piosenka bliźniaczek z San Jerómino i owa tajemnicza, jakby nie starzejąca się żebraczka, która od dwudziestu lat przychodzi w każdy wtorek po wiązankę melisy. Jedynie gwizd żółtego i pokrytego kurzem pociągu, do którego nikt nie wsiada, cztery razy dziennie przerywa ciszę. A w nocy postukiwania z małej elektrowni, którą odchodząc z Macondo, pozostawiła kompania bananowa.

Widzę przez okno dom i myślę, że moja macocha siedzi tam, nieruchoma na swym krześle, i myśli może, że zanim wrócimy, nadleci ostateczny wiatr, który zmiecie to miasteczko. Wtedy wszyscy już odejdą, prócz nas, jesteśmy bowiem przywiązani do tej ziemi poprzez pokój pełen kufrów, gdzie złożone są jeszcze naczynia kuchenne i odzież dziadków moich dziadków, i derki, którymi okrywano konie moich rodziców, gdy uciekając przed wojną jechali do Macondo. Jesteśmy zakorzenieni w tej ziemi poprzez wspomnienie dawnych zmarłych, choć ich kości nie można by już odnaleźć dwadzieścia sążni pod ziemią. Kufry są w pokoju od ostatnich dni wojny; i będą tam również wtedy, gdy wrócimy z pogrzebu, o ile nie nadleci ten wiatr ostateczny, który zmiecie Macondo, jego pełne jaszczurów sypialnie i jego milczących ludzi, wyniszczonych przez wspomnienia.

Nagle mój dziadek wstaje, podpiera się laską i wyciąga swoją ptasią głowę, na której okulary trzymają się pewnie, jakby stanowiły część jego twarzy. Myślę, że byłoby mi bardzo trudno nosić okulary. Przy pierwszym ruchu zsunęłyby mi się z uszu. I myśląc o tym lekko stukam się w nos. Mama patrzy na mnie i pyta: “Boli cię?” A ja odpowiadam, że nie, po prostu zastanawiam się, czy mógłbym nosić okulary. A ona uśmiecha się, oddycha głęboko i mówi: “Chyba jesteś cały spocony”. I rzeczywiście, ubranie parzy mi skórę, zielony gruby welwet, zapięty aż pod szyję przylepia mi się do ciała i wywołuje okropne uczucie. “Tak” - mówię. A mama pochyla się nade mną, rozwiązuje kokardę, wachluje mi szyję i mówi: “Kiedy wrócimy do domu, wykąpiesz się i odpoczniesz”. “Cataure” - słyszę...

Wtedy przez tylne drzwi wchodzi ten człowiek z rewolwerem. Stojąc w otwartych drzwiach zdejmuje kapelusz i idzie ostrożnie, jakby bał się obudzić trupa. Ale robi to po to, żeby przestraszyć dziadka, który popchnięty przez niego traci równowagę, chwieje się, ale w ostatniej chwili przytrzymuje się ramienia tego samego mężczyzny, co chciał go powalić na ziemię. Tamci przestali palić i siedzą na łóżku równo, jak cztery kruki na murze. Kiedy wchodzi ten z rewolwerem, kruki nachylają się i szepczą tajemniczo, jeden z nich wstaje, podchodzi do stołu i bierze pudełeczko z gwoździami i młotek.

Przy trumnie dziadek rozmawia z tamtym człowiekiem. Mężczyzna mówi: “Proszę się nie przejmować, pułkowniku. Zapewniam pana, że nic się nie stanie”. A dziadek odpowiada: “Nie przypuszczam, by miało się coś stać”. A mężczyzna mówi: “Może go pan pochować po zewnętrznej stronie, przy lewym murze cmentarza, tam, gdzie są najwyższe ceiby”. I daje dziadkowi jakiś papierek, mówiąc: “Zobaczy pan, że wszystko się dobrze skończy”. Dziadek jedną ręką opiera się o laskę, a drugą bierze papierek i chowa do kieszeni w kamizelce, tam gdzie ma mały, kwadratowy złoty zegarek z łańcuszkiem. Później mówi: “Mimo wszystko to musiało się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”.

Mężczyzna odpowiada: “W oknach jest trochę ludzi, ale to z czystej ciekawości. Kobiety z byle powodu wyglądają przez okno”. Ale myślę, że dziadek nie usłyszał go, bo patrzy przez okno na ulicę. Mężczyzna wtedy rusza się, podchodzi do łóżka i mówi ludziom, wachlując się kapeluszem: “Teraz możecie zabić wieko. I otwórzcie drzwi, niech wpłynie tu trochę powietrza”.

Ludzie wstają, zaczynają się ruszać. Jeden z nich pochyla się z młotkiem i gwoździami nad trumną, a reszta podchodzi do drzwi. Mama wstaje. Jest spocona i blada. Przesuwa krzesło, bierze mnie za rękę i odsuwa na bok, żeby mogli przejść ci ludzie, którzy idą otworzyć drzwi.

Najpierw próbują odsunąć zasuwę, która wydaje się przylutowana do klamer, ale nie mogą jej ruszyć. Tak jakby ktoś z drugiej strony z całej siły podtrzymywał plecami drzwi. Ale gdy jeden z ludzi opiera się o nie i uderza, w pokoju robi się głośno od zgrzytu drewna i zardzewiałych zawiasów, wszystkich zamków zlutowanych przez czas, warstwa po warstwie, i drzwi otwierają się, tak ogromne, że zmieściłoby się w nich dwóch ludzi, jeden na drugim; i słychać narastający trzask drewna i zbudzonego żelaza. I zanim możemy zrozumieć, co się dzieje, do pokoju wpada od tyłu światło, potężne i doskonałe, bo odsunęli zaporę, która powstrzymywała je przez dwieście lat z siłą dwustu wołów, i pada na plecy w pokoju, pociągając za sobą w swym hałaśliwym upadku cienie przedmiotów. Ludzie stają się okrutnie widoczni, jak błyskawica w południe, i chwieją się, i wydaje mi się, jakby musieli się czegoś złapać, żeby jasność ich nie powaliła.

Kiedy drzwi się otwierają, gdzieś w miasteczku zaczyna śpiewać alkarawan. Teraz widzę ulicę. Widzę błyszczący i rozżarzony kurz. Widzę naprzeciwko wielu ludzi opierających się o ściany domów, ze skrzyżowanymi ramionami, patrzących na pokój. Znowu słyszę alkarawana i mówię do mamy: “Słyszysz go?” A mama mówi, że tak, że chyba już trzecia. Tylko że Ada powiedziała mi, że alkarawany śpiewają, kiedy czują zapach śmierci. Chcę to powiedzieć mamie, ale w tej samej chwili słyszę silne uderzenie młotka w główkę pierwszego gwoździa. Młotek uderza, uderza, rozbrzmiewa wszędzie; odpoczywa przez chwilę i znów uderza, raniąc drewno sześć razy z rzędu, wywołując długi i smutny jęk uśpionych desek, gdy tymczasem mama, z twarzą odwróconą w inną stronę, patrzy przez okno na ulicę.

Kiedy kończą wbijać gwoździe, słychać śpiew wielu alkarawanów. Dziadek daje znak swoim ludziom. Ci pochylają się, przechylają trumnę, tymczasem ten, który stoi w kącie z kapeluszem, mówi: “Proszę się nie przejmować, pułkowniku”. I wtedy dziadek odwraca się w jego stronę, wzburzony, z szyją nabrzmiałą i siną jak u koguta przed walką. Ale nic nie mówi. Znów ten mężczyzna odzywa się z kąta. Mówi: “Myślę nawet, że w miasteczku nie ma nikogo, kto by o tym pamiętał”.

W tej chwili naprawdę czuję drżenie w żołądku. “Teraz naprawdę mam ochotę iść tam, na tyły” - myślę, ale widzę, że jest już za późno. Ludzie robią ostatni wysiłek; prostują się wbijając obcasy w podłogę i trumna płynie w jasności, jakby odprawiano pogrzeb zmarłego okrętu.

Myślę: “Teraz poczują zapach. Teraz wszystkie alkarawany zaczną śpiewać”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marquez Gabriel Garcia Szarańcza
Marquez Gabriel Garcia Szarańcza
Marquez Gabriel Garcia (1955) Szarańcza
Marquez Gabriel Garcia Opowieść rozbitka
Marquez Gabriel Garcia List do Przyjaciół
Marquez Gabriel Garcia O miłości i innych demonach
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Ostatnia Podróż Statku Widma
List do Przyjaciół, Marquez Gabriel Garcia
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach 2
Marquez Gabriel Garcia Ostatnia Podróż Statku Widma 1
MARQUEZ Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Oczy niebieskiego psa
Marquez Gabriel Garcia Kronika zapowiedzianej śmierci
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach

więcej podobnych podstron