Nabokov Vladimir Przejrzystość rzeczy


Wstęp

Z perspektywy historycznej, za sto lub więcej lat, wyda się to zapewne drobną aberracją, wkrótce skorygowaną

Vladimir V. Nabokov urodził się w 1899 r. w Petersbur­gu, w rodzinie arystokratycznej, która wprawdzie plaso wała się stosunkowo nisko w hierarchii swej klasy, ale znana była z działalności publicznej: dziad Vladimira przez dwanaście lat zajmował stanowisko ministra spra­wiedliwości (a wcześniej jeszcze jako bliski doradca Wielkiego księcia Konstantego otrzymał zadanie zrefor­mowania prawa polskiego), podobny urząd przez krótki czas pełnił na Krymie również ojciec pisarza, znany i po­pularny polityk, którego liberalne poglądy przerażały ro­dzinę, lecz imponowały Yiadimirowi.

Nabokoycwie opuścili Krym w 1919 r. na pokładzie


ostatniego statku, jaki odpłynął z Sewastopola. Na emi­gracji Vladimir ukończył studia w Cambridge, a w 1923 r. osiedlił się w Berlinie. Mimo że spędził tam czternaście lat, nigdy nie złagodził swej niechęci do Niemiec, mani­festowanej między innymi ostentacyjną nieznajomością języka niemieckiego; z drugiej strony tam właśnie kon­centrowało się artystyczne i intelektualne życie emigracji rosyjskiej i rozpoczynający karierę literacką Nabokov potrzebował choćby substytutu przedrewolucyjnej atmo­sfery kulturowej, jaki mógł mu wówczas zapewnić tylko Berlin.

Pierwociny literackie Nabokova nie rokowały bynaj­mniej wielkich nadziei; jeszcze przed wyjazdem z Peter­sburga zdążył wydać kilka tomików poezji i doczekać się zjadliwych recenzji oraz rad, aby trzymał się z dala od literatury". Okres berliński również otwierają wiersze, wkrótce jednak Nabokov publikuje szereg krótszych i dłuższych sztuk, a w 1926 r. pierwszą powieść zatytułwaną Maszeńka. Drugą powieść Król, dama, walet" (Koro!. Dama, Walet.) jej o wiele późniejsza wersja filmowa zrealizowana przez Jerzego Skolimowskiego po­kazywana była i w Polsce opublikował w 1928 r. Po­dobnie jak Maszeńka także ten utwór ukazał się wkrótce w niemieckim tłumaczeniu, co w istotny sposób poprawi­ło sytuację materialną pisarza. Choć bowiem coraz po­wszechniej uważano go za najciekawszego pisarza emi­gracji rosyjskiej, dochód z książek nie wystarczał na utrzymanie dwojga ludzi. Dwojga, gdyż w 1925 r. Nabo-kov poślubił Wierę Słonim. Pochodziła ona z rodziny żdowskiej, co ogromnie wzburzyło liczne ciotki pisarza, ale zgadzało się z przekonaniami jego ojca. Małżeństwo to przetrwało aż do śmierci Nabokova w 1977 r.; w 1934 roku urodził się z niego jedyny syn, Dmitri.

Cala trójka bohaterów powieści Król, dama, walet" to Niemcy, choć, jak Nabokov pisał we wstępie do wy­dania amerykańskiego z 1967 r.; Nie znałem niemieckie-


go, nie miałem przyjaciół wśród Niemców, nie przeczyta­łem też żadnej niemieckiej książki ani w oryginale, ani w tłumaczeniu." Zabieg odejścia od doskonale mu zna­nego środowiska emigracji rosyjskiej i wkroczenia na teren, z którym nie czuł się związany emocjonalnie, po­trzebny był pisarzowi do pełnego zdystansowania się od postaci. Są one świadomie dwuwymiarowe, sprawiają wrażenie marionetek, którymi Nabokov dowolnie ma­nipuluje; chwyt ten powtórzony został w wielu później­szych książkach i z tego względu Król, dama, walet" nie będąc powieścią wybitną w istotny sposób pomaga zrozumieć ewolucję stosowanych przez pisarza technik.

Charakteru wprawki" nie ma już natomiast następna powieść Nabokova Obrona Łużyna" (Zaszczita Łużyna), opublikowana w 1930 r., utwór nie tylko wybitny, lecz także zdaniem np. E. Zamiatina najważniejsza powieść rosyjskiego środowiska emigracyjnego. Doszła w niej do głosu wielka pasja pisarza, jaką były szachy: Łużyn jest szachistą, a charakter powieści określa wzajemne nakłdanie się i współgranie dwóch płaszczyzn rzeczywi­stości zewnętrznej i rzeczywistości szachowej. Gdy wy­mogi obiektywnej" sytuacji zaczynają kolidować z ko­niecznością ciągłego doskonalenia technik szachowych, Łużyn ucieka od niej skacząc z okna ■ posunięcie rónie ostateczne, a zarazem zaprzeczające podstawowym regułom postępowania, jak paralelny motyw szachowy prowadzący do samomata".

Okres berliński okazał się niezmiernie istotny dla kształtowania się pisarskiej sylwetki Nabokova. W ciągu mniej więcej dziesięciu lat opublikował on siedem po­wieści, tyleż dramatów (w tym Wydarzenie, Sobytje", wystawione i w Warszawie), trzy tomiki wierszy i jeden zbiór opowiadań nie licząc recenzji, artykułów pole­micznych czy przekładów (wśród jego dokonań w tej dziedzinie pozycje najbardziej znaczące to Colas Breug-non ! Alicja w krainie czarów). Z drugiej strony, mimo iż


ani Nabokov, ani jego otoczenie z zasady nie włączali się w życie polityczne Niemiec, to, co działo się wokoło, nie mogło pozostać bez wpływu na los emigracji rosyj­skiej. Wychowany w duchu liberalizmu i tolerancji, Na-bokov specjalnie ostro reagował na wszelkie przejawy totalitaryzmu i wyjeżdżając z Niemiec napisał do przjaciela, iż cokolwiek się stanie, nigdy nie wrócę do Niemiec. To ohydny i przerażający kraj." Wieie lat póź­niej wyznał, że chce jednak tam powrócić ale tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy obozy i napisać ich straszliwe oskarżenie"; nigdy jednak nie zdobył się na powtórne odwiedzenie tego kraju.

Następne kilka lat Nabokovowie spędzili w Paryżu, mieście znanym pisarzowi i wcześniej, które jednak nie mogło zastąpić mu atmosfery kraju ojczystego. Zdając sobie sprawę z nieodwracalności sytuacji, Nabokov, powszechnie już wtedy uznawany za najwybitniejszego rosyjskiego pisarza emigracyjnego, podjął dramatyczną decyzję: postanowił odejść od języka ojczystego. Kilka drobnych prac napisał po francusku, ale językiem, ku któremu zwrócił się i przy którym z pełną konsekwencją pozostał, był język angielski. Nie był to dla niego język nowy nauczył się go jeszcze jako dziecko, a w latach dwudziestych studiował w Anglii. Czym innym jest jed­nak biegła nawet znajomość języka, a czym innym tworze­nie w nim, co związane jest przecież i z głębszymi uwarun­kowaniami kulturowymi. Nabokov nie wybrał Anglii, choć bowiem znał jej kulturę, nie czuł się w niej dobrze i gdy w 1940 r. musiał wraz z rodzinę opuścić Francję, postanowił udać się do kraju, którego nigdy przedtem nie widział, którego nuworyszowska w dużej mierze kultura ogromnie różniła się od arystokratycznych tradycji ro­syjskich, ale który zarazem był otwarty dla nowych idei nieporównanie bardziej niż jakikolwiek kraj europejski: 28 maja 1940 r. Nabokovowie zeszli na iąd w Nowym Jorku.


Romans Nabokova z Ameryką miał trwać przez na­stępne osiemnaście lat i był miłością od pierwszego wej­rzenia: od zetknięcia się z rozbawionymi celnikami, gdy ci, zamiast wzorem swych europejskich kolegów — aż nadto dobrze znanych pisarzowi •— drobiazgowo prze­glądać cały bagaż, zadowolili się znalezieniem dwóch par rękawic bokserskich i przeprowadzeniem zaimpro­wizowanego sparringu. Od tamtej pory Ameryko miała się kojarzyć Nabokovowi przede wszystkim z nastrojem dowcipu i niewymuszonej zabawy — późniejszym Imi­grantom zawsze radził, by przebywali wśród Ameryka­nów, a nie w środowisku urzędowo wręcz napuszonej, i poważnej emigracji rosyjskiej. Jej gniewu miał zresztą wkrótce zaznać na własnej skórze, gdy w 1941 r. opu­blikował pierwszą powieść napisaną po angielsku The Rea/ Life of Sebastian Knight („Prawdziwe życie Seba­stiana Knighta"). Struktura książki opiera się na typowe} dla Nabokova zasadzie ciągłego kwestionowania sposo­bu istnienia opisywanej w książce rzeczywistości. Ma pierwszym planie jest to próba odtworzenia kolei losu pisarza, Sebastiana Knighta, podjęta przez jego brata, określanego jedynie jako V. Im bardziej jednak zagłę­biamy się w książkę, tym bardziej realna staje się moż­liwość, że mamy tu do czynienia nie z biografią, lecz ze specyficzną formą autobiografii, pióra Sebastiana. Ca więcej, jego utwory przypominają książki samego Naboko-va — lecz z drugiej strony, czy Nabokov to nie V. (jak Vladi-mir)? Dla kogoś, kto zna choćby tylko anglojęzyczną część twórczości Nabokova, jest zupełnie oczywiste, dla­czego upatruje się w nim oraz w Borgesie dwóch wiel­kich patronów prozy postmodernistycznej. Dla środowi­ska emigracji rosyjskiej ważny był jednak tylko fakt, iż pisarz „zdradził" własny język i własną kulturę - smut­ny przyczynek do historii zaściankowości.

W czasie pobytu w USA, a później w Szwajcarii Mabo-kov wydał po angielsku większość swych rosyjskich utwo-

9


rów na ogół tłumacząc je sam lub wraz z synem. W trakcie prac translatorskich wprowadzał jednak wiele zmian czasami kosmetycznych, niekiedy strukturalno--styiistycznych (Król, dama, walet"), a nawet, jak w przypadku powieści Camera obscura (tytuł angielski Lau-ghter in the Dark, „Śmiech w ciemności") na tyle pod­stawowych, iż mamy właściwie do czynienia z inną książ­ką. Ta obsesja ciągłego ulepszania utworów znalazła takie odbicie w powracaniu w poszczególnych powie­ściach do tematów przedstawionych już uprzednio w opo­wiadaniach, a także w powtórnym podejmowaniu wąków raz już przedstawionych w rozwiniętej postaci. Naj­bardziej chyba uderzający przykład takiej metody stano­wi para utworów Prigiaszenije na kazń (Zaproszenie na egzekucję", 1938) i Bend Sinister (Znak bękarta", 1947). W obu tych książkach Nabokov tworzy wizję jed­nostki zniewolonej, a następnie unicestwionej przez ota­czający ją system totalitarny. O ile jednak pierwsza z nich, mimo zaprzeczeń autora, wykazuje dość wyraźne pokre­wieństwo ze światem Kafki, to druga, późniejsza o dzie­sięć lat i jedną wojnę światową, osadzona jest w bar­dziej rozpoznawalnej rzeczywistości. Bohater pierwszej, Cincinnatus C. popełnił przestępstwo, gdyż był nieprze­zroczysty w przezroczystym świecie. Po serii groteskowych przejść zostaje ścięty, a jego katem okazuje się domnie­many współwięzień i jedyna życzliwa mu osoba, absur­dalny M'sieur Pierre. Powieść obfituje w wiele typowych dla Nabokova chwytów nakładające się postaci, pod­wójne i potrójne tożsamości ale sam główny bohater jest stosunkowo płaski, łatwy do manipulowania zaróno przez autora, jak i nieokreślone siły, rządzące fik­cyjnym światem powieści. Inną natomiast postawę przyj­muje bohater drugiej Adam Krug, filozof, któremu przyszło żyć w państwie rządzonym przez tępego dykta­tora Paduka, zwanego Ropuchą". Krug i Paduk byli kolegami szkolnymi, przy czym Krug, silniejszy także fi-


zycznie, stale prześladował słabszego i głupszego Padu-ka. Gdy więc obecnie żqda się od Kruga złożenia swe­go rodzaju deklaracji lojalności, ten odmawia. Jego opór, wynikający nie tylko z zasadniczych pobudek, lecz także z osobistej pogardy wobec Paduka, nie trwa jed­nak długo: zausznicy dyktatora odkrywają, że z miłości do syna Kruga stać na każdy czyn. Mały David zostaje więc porwany, ale przez pomyłkę ginie wkrótce potem z rąk bandy szaleńców. Krug, gotów już do podpisania żądanego oświadczenia, zdobywa się wtedy na akt des­peracji, który nie daje jednak żadnych efektów i kończy się jego śmiercią. Klęska Kruga jest nawet bardziej przejmująca od losu, jaki spotkał Cincinnatusa, gdyż wy­nika nie z bezwolności, lecz z bezsilności wszelki opór wobec totalitaryzmu okazuje się daremny.

Nabokov nie był pisarzem politycznym; co więcej, na­wet te poglądy, jakie głosił w Bend Sinister czy innych utworach, nie mogły liczyć na szerszy rozgłos ze względu na ograniczoną popularność ich autora. Po przyjeździe do USA Nabokov uzyskał stałą, choć nie w pełni formal­ną posadę na uniwersytecie Wellesley. Próby uzyskania stanowiska na wydziałach slawistyki bardziej znanych uczelni (i poprawienia sytuacji materialnej) kończyły się niepowodzeniem, w czym duży udział miał fakt opubliko­wania w 1944 r. przez Nabokova nader kontrowersyjnej monografii Gogola. Dopiero w 1948 r. pisarz otrzymał posadę w Cornel! University, gdzie pozostawał przez na­stępne dziesięć lat (z tego też okresu pochodzi przypisy­wany Romanowi Jacobsonowi argument przeciw zatrud­nieniu Nabokova w Harvard w University: Nawet Jeśli uznamy, że jest on ważnym pisarzem, to czy w na­stępnym semestrze wydział zoologii ma na profesorskim stacie zatrudnić słonia?"). Natomiast po 1958 r. Nabo-kov nie musiał już wykładać, a jego poglądy zaczęły się spotykać z należną im uwagą. Stało się to za sprawą, fak ujął to sam pisarz, pewnej dziewczynki, na której

11


utrzymaniu pozostaję", a której na imię było Lolita. Lolita ukazała się w 1955 r. nakładem paryskiej firmy Olympia znanej z publikowanych w języku angieiskim dzieł narażonych na cenzurę obyczajową w Anglii czy USA. W 1958 r. książkę opublikowano jednak w Stanach, a wydanie londyńskie było tylko o rok późniejsze. Sława nieprzyzwoitej książki" zrobiła mimo to swoje i Loliia stała się szybko bestellerem, do dziś właściwie nie tra­cąc na popularności (nawet pod wpływem dość nieudol­nego filmu, jaki swego czasu pokazano i w polskiej te­lewizji). Niezależność finansowa, jaką zapewniła Nabo-kovowi Lolita, pozwoliła mu porzucić czasochłonne zaję­cia uniwersyteckie, przenieść się do Szwajcarii (gdzie przebywał aż do śmierci) i w pełni poświęcić się pracy twórczej. Lo//fa sprawiła też, że i inne książki Nabokova mogły liczyć na wysokie nakłady, co w wypadku pisarza tak wyrafinowanego i awangardowego jest zjawiskiem nader rzadkim. Lecz tak jak Lolita początkowo uszczęśli­wia Humberta Humberta, by potem stać się przyczyną Jego dramatu, tak Lolita, przynosząc Nabokovowi sławę i fortunę, na długo zdeformowała obraz pisarza w po­wszechnym odbiorze. Stopniowo jednak, w miarę jak książ­ka Nabokova ukazywała się w przekładach na całym świecie, mit niemoralnej" Lolity ustępował miejsca po­czuciu, że oto mamy do czynienia z jednym z najwięk­szych pisarzy XX wieku, który wszedł może na salony od tyłu, ale któremu to miejsce słusznie się należy. Czy­telnik polski jest w odmiennej, niestety, sytuacji Przejrzystość rzeczy to pierwsza publikowana u nas książ­ka Ńabokova, na następne zaś, w tym i na Lolitę, wy­padnie jeszcze nieco poczekać. Mit Lolity ma więc u nas żywotność dłuższą niż gdzie indziej, choć nie opiera się na racjonalnych przesłankach: jest to powieść dobra0 może nawet bardzo dobra, a jej osławiona niemoralność istnieje tylko w wyobraźni dziennikarzy i podrzędnych re­cenzentów, którym nie chciało się swego czasu przeczy-

12


tać książki i którzy nie mogą sobie wyobrazić, że opis miłości dorosłego mężczyzny do młodziutkiej dziewczynki może być pozbawiony wszelkiej drastyczności.

Kolejna powieść Nabokova Pn/n (1957) to opis nieu­danego życia tytułowego bohatera, rosyjskiego emigran­ta, który po pobycie w Paryżu osiedlił się w USA, gdzie wykładał literaturę rosyjską, by wkrótce stracić i tę mi­zerną posadę. O rzeczywistej wartości książki stanowi jednak nie sama akcja, lecz niekonwencjonalne potrak­towanie narratora, na którego wiedzy nie można pole­gać i który wchodzi w bardzo interesujące relacje z bo­haterem, autorem i czytelnikiem. To jednak, co w Pninie stanowiło zarys możliwości i wskazanie drogi, pełnię wy­razu artystycznego osiągnęło w późniejszym o pięć lat utworze Pale Fire (Blady ogień").

Książki Nabokova trudno poddają się streszczeniu, ale w przypadku Pale Fire zabieg taki jest prawie niemożli­wy. Głównymi jej postaciami są Charles Kimbote, nauko­wiec (a uprzednio, być może, władca państwa zwanego Zembią), oraz John Shade, sławny poeta. Kimbote opo­wiedział Shade'owi historię Zembli, podczas gdy ten tworzył poemat Pale Fire". Natychmiast po jego ukoń­czeniu Shade ginie z ręki szaleńca (choć Kimbote uwa­ża, iż morderca nasłany został przez obecnych władców Zembli i pomylił stojących razem Kimbote'a i Shade'a), a Kimbote zajął się opracowaniem i wydaniem poematu drukiem. Sama książka składa się z czterech części: Wstępu" napisanego przez Kimbote'a, poematu Pale Fire", rozbudowanych komentarzy Kimbote'a do tekstu oraz zupełnie bezużytecznego i ogromnie zabawnego Indeksu". Kimbote był oczywiście przekonany, iż Shade opisuje w poetyckiej formie historię Zembii; w rzeczywis­tości poemat traktuje o czymś zupełnie innym, Kimbote zaś usiłuje w komentarzu nagiąć interpretację tekstu do swoich o nim wyobrażeń. Tyle streszczenia, które zupeł­nie jednak nie jest w stanie oddać faktu, że po pierwsze

13


cała książka jest niezwykle (nawet jak na Nabokova) śmieszna, po drugie zaś, że w niej właśnie Nabokov zmierzył się z całą problematyką wiarogodności narrato­ra, zamierzonego i niezamierzonego zniekształcenia fak­tów w miarę ich przekazywania czy w zależności od oso­by opowiadającego, relacji między obiektywnym" istnie­niem świata fikcji a sposobem jego opisywania, czylt jego subiektywizacją słowem z problemami, z który­mi usiłują poradzić sobie pisarze współcześni określani mianem postmodernistów". Trudno rozstrzygnąć, czy właśnie Pale Fire jest najwybitniejszą książką Nabokovaf ale na jej to przykładzie najlepiej widać całą moc i nie­zwykłość talentu pisarza. Nabokov, wyrósłszy z ducha kul­tury rosyjskiej i będąc uznanym kontynuatorem jej tra­dycji, potrafił stać się w drugim półwieczu swego życia jednym z protagonistów nowego kierunku literackiego powstałego niemal wyłącznie na gruncie kultury amery­kańskiej. Nie sądzę, by historia literatury znała drugi taki przypadek.

Pale Fire wywodzi się z rozpoczętej jeszcze w 1940 r. i nigdy nie ukończonej powieści Solus Rex a z drugiej sirony jej struktura związana była zapewne z przygoto­wywanym przez długie lata największym przedsięwzięciem translatorskim Nabokova, Eugeniuszem Onieginem. Przekład ten, opublikowany w 1964 r., obejmuje cztery tomy, na które składa się tekst oryginalny, tłumaczenie oraz komentarze i objaśnienia Nabokova. Publikacja ta wzbudziła ogromne kontrowersje: krytycy, z Edmundem Wilsonem na czele, zarzucili Nabokovowi, że w imię do­słowności posłużył się w tłumaczeniu taką liczbą rzad­kich i nieużywanych słów angielskich, iż nawet wykształ­cony czytelnik nie może obejść się bez słownika, co ne­guje sens całej publikacji. Kontrowersja ciągnęła się latami i tu możemy jedynie stwierdzić, że Nabokoyow-ski Oniegin jest niewątpliwie dziefem unikalnym w hi­storii przekładu, a także, iż Nabokov, sam nader oJtry


w sformułowaniach krytycznych, okazał się nieodporny na ich działanie: różnica poglądów na temat Onieglna spowodowała, iż zerwał on wieloletnią przyjaźń z Ed­mundem Wilsonem, któremu przecież wiele zawdzięczał w początkowym okresie pobytu w Stanach (i który, choć to zupełnie inna historia, bardzo niewiele z twórczości Nabokova rozumiał...).

Poza omawianymi tu powieściami Nabokov publikował w tym okresie także zbiory opowiadań, wiersze, artykuły krytyczne i zamierzoną na kilka tomów autobiografię. Wiele z tych krótszych form, jak na przykład The Vane Sisters (Siostry Vane"), zasługuje na zaliczenie do ncj-doskonalszych jego utworów, w powszechnym jednak od­biorze większą popularnością cieszyły się powieści nawet tak wydawałoby się ezoteryczne jak Ada (1969) czy Przejrzystość rzeczy (Transparent Things", 1972).

Zaskakuje szczególnie duża stosunkowo popularność Ady, książki bardzo trudnej, celowo pogmatwane!, przez wielu krytyków umieszczanej w tradycji Finnegons Wake Joyce'a. Przejrzystość rzeczy jest niewątpliwie powieścią łatwiejszą w odbiorze, ale przecież równie wymagającą w stosunku do czytelnika któremu, jak sądzę, należy pozostawić zadanie odkodowania przekazu Nabokova i płynącą stąd satysfakcję. Nie uważam, żeby słuszna była zasada przedstawiania autora poczynając od jego bardzo późnych dzieł; w tym jednak wypadku sądzę, iż Przejrzystość rzeczy to książka na tyle fascynująca, iż jej publikacja może jedynie przyspieszyć prezentację w Polsce dalszych utworów Nabokova. Wtedy zaś jego wielkość będzie mogła bronić się sama, bez protez streszczeń i uogólnień, które przy najlepszych chęciach nie mogą oddać jej sprawiedliwości.

Zbigniew Lewicki

15


Oto potrzebna mi persona. Halo! Nie słyszy mrtie.

Możliwe, że gdyby istniała przyszłość jako coś, co Ja­kiś wyższy umysł mógłby konkretnie i indywidualnie wy­różnić, to przeszłość nie wydałaby się aż tak urzekająca: jej roszczenia byłyby równoważone przez wymagania przyszłości. A wówczas każda osoba mogłaby siąść okra­kiem na takiej huśtawce i zastanawiać się nad tym i owym. To by nawet było zabawne.

Lecz przyszłość nie zawiera podobnej realności (nie to co zamknięta w obrazach przeszłość i bezpośrednio doświadczana teraźniejszość); przyszłość to jedynie zwrot retoryczny, widmo myśii.

Halo, osobo! O co chodzi, proszę dać mi spokój. Ja naprawdę mu nie dokuczam. Ale już dobrze, dobrze. Halo, osobo... (po raz ostatni i bardzo nieśmiało).

Nas, gdy zdarzy się nam skupić uwagę na jakimś przedmiocie materialnym obojętne w jakich okoliczno­ściach, sam akt skupienia może doprowadzić do mimo­wolnego zanurzenia się w historię tego przedmiotu. No­wicjusze muszą się uczyć ślizgania na powierzchni, jeśli chcą, by sprawa utrzymała się dokładnie w płaszczyźnie bieżącej chwili. O rzeczy przejrzyste, przez które prze­śwituje przeszłość!

Wytwory ludzkiej ręki czy też natury, same z siebie nie­ruchome, lecz mocno zużyte przez niedbałe życie (masz na myśli i słusznie leżący na zboczu pagórka ka­myk, przez który skakało mnóstwo stworzonek w ciągu niezliczonych pór roku) to rzeczy, wobec których szcze­gólnie trudno zachować powierzchowne widzenie, nowi­cjusze przebijają powierzchnię i nucąc beztrosko w krókim czasie pogrążają się z zapamiętaniem w historii te­go kamyka, tamtej kępy wrzosu. Wyjaśnię to bliżej. Za­równo naturalną, jak i sztuczną materię pokrywa niby

yf 2 Przejrzystość rzeczy


0x08 graphic
werniksem cienka warstwa aktualnej rzeczywistości i ten, kto pragnie pozostać w obecnym teraz", z naszym te­raz", na wierzchu tego teraz" za nic nie powinien na­ruszać błony otaczającej daną chwilę. W przeciwnym razie niedoświadczony cudotwórca ani się obejrzy, jak zamiast chodzić po wodzie znajdzie się w głębinie wśród zdumionych ryb. Więcej za chwilę.

Jako owa persona Hugh Person (zniekształcone Peter-son i przez niektórych wymawiane Parson) wyładował kanciastą bryłę swego ciała z taksówki, która przywiozła go z Trux do tego podłego górskiego uzdrowiska i pod­czas gdy pochyloną głową tkwił jeszcze w otworze prze­znaczonym raczej dla karzełków, oczami powędrował w górę nie po to, by podziękować szoferowi za uprzej­my gest otwarcia drzwi, lecz by porównać wygląd hotelu Ascot" (Ascot!) ze wspomnieniem sprzed ośmiu lat, jednej piątej jego życia przepojonego zgryzotą i smut­kiem. Okropny budynek z szarego kamienia i brunatne­go drewna wyróżniał się okiennicami wiśniowego koloru (nie wszystkie były zamknięte), które jakiś mnemooptycz-ny lapsus kazał mu zapamiętać jako jabłecznozielone. Stopni ganku z dwóch stron strzegły przerobione na lam­py i zawieszone na dwóch żelaznych słupach latarnie od powozu. Z tych stopni zbiegł drobnym kroczkiem słżący w fartuchu, by zabrać obydwie torby i pudło z bu­tami (wetknął je pod ramię), które szofer wyjął usłużnie z rozdziawionego jak paszcza bagażnika. Person płaci usłużnemu szoferowi.

Nie dający się zidentyfikować hali prawdopodobnie zawsze był tak samo zaniedbany.

Kładąc swój podpis na liście w recepcji i rozstając się

ts


2 paszportem spytał po francusku, angielsku, niemiecku i znów po angielsku, czy jest jeszcze stary dyrektor Kro-nig, którego tłustą twarz i fałszywą jowialność tak wy­raźnie pamiętał.

Recepcjonistka (jasny kok, ładna szyja) powiedziała, że nie, monsieur Kronig, proszę sobie wyobrazić, opuścił Ascot" po to, by zostać dyrektorem hotelu Fantastic" w Biur (przynajmniej tak to zabrzmiało). Dla ilustracji czy na dowód pokazała trawiastozieloną i lazurowonie-bieską widokówkę przedstawiającą wylegujących się go­ści. Trójjęzyczny napis na pocztówce tylko po niemiecku był bez błędów. Angielska wersja brzmiała: Leżący trawnik", w perspektywicznym skrócie powiększony do monstrualnych rozmiarów.

19


stro w windzie odbiło przez parą jasnych mgnień postać dżentelmena z Massachusetts o długiej, chudej, posęne] twarzy z lekko cofniętą szczęka i głębokimi bruzda­mi na obwisłych policzkach w stylu sugerującym imponu­jącą końską wytrwałość alpinisty, gdyby melancholijnie zgarbione plecy nie przeczyiy w każdym calu tak wspa­niałym kwalifikacjom.

Pokój istotnie wychodził na wschód, lecz na pewno był z widokiem mianowicie na ogromny krater pełen ko­parek (które milczały w sobotnie popołudnie i przez ca­łą niedzielę).

Służący w jabłecznozielonym fartuchu wniósł dwa ne­sesery i tekturowe pudło z napisem Fit" na banderoli; potem Person pozostał sam. Wiedział, że to hotel staro­świecki, lecz chyba już z tym przesadzono. Be//e cham-bre au ąuatr/eme, za duży dla jednej osoby i za ciasny dla grupy turystów, pozbawiony był jakichkolwiek wygód. Pamiętał, że pokój o piętro niżej, gdzie jako rosły, trzy-dziestodwuletni mężczyzna płakał więcej i żałośniej niż kiedykolwiek w swoim smutnym dzieciństwie, również był brzydki, jednakże nie tak bezkształtny i zagracony jak to jego nowe pomieszczenie. W „łazience" stał bidet (dostatecznie szeroki, by zadowolić kucającego słonia z cyrku), ale za to brakowało wanny. Deski sedesowej w toalecie nie można było podnieść. Kran stawiał opór: najpierw wypluwał obficie jakąś rdzawą ciecz, potem pociekła z niego skąpa strużka normalnej wody któ­rą nie dość cenimy, która jest płynną tajemnicą, a tak, tak, zasługującą na pomniki, chłodne świątynie! Opu-szczGJąc tę haniebną umywalnię Hugh ostrożnie zamknął za sobą drzwi, lecz zaskomlały jak głupie szczenię i dźwięk ten wszedł za nim do pokoju. Przedstawmy te­raz nasze trudności.

20


W poszukiwaniu komody, w której mógłby ułożyć swo­je rzeczy, Hugh Person, człowiek schludny, spostrzegł, że w starym biurku wsuniętym w ciemny kąt pokoju i podtrzymującym tam lampę pozbawioną żarówki i aba­żuru, i podobną do szczątków połamanego parasola, środkowa szuflada była nie domknięta przez lokatora lub służącego (faktycznie ani jednego, ani drugiego), ostatnią osobę, chcącą sprawdzić, czy szuflada jest pu­sta (nikt tego nie robił). Mój poczciwy Hugh usiłował domknąć szufladę: z początku się opierała, potem, w odpowiedzi na wrogie szarpnięcie (kumulujące w sobie poniekąd energię kilku poprzednich szturchnięć), wysu­nęła się niespodziewanie i wypluła ołówek. Hugh obej­rzał go pobieżnie, zanim włożył z powrotem do śro­dka.

Nie była to sześciokątna piękność z wirgińskiego ja­łowca czy afrykańskiego cedru z nazwiskiem producenta wytłoczonym srebrnymi literami, lecz zupełnie zwyczaj­ny, okrągły, właściwie bez oblicza stary ołówek z taniej sosny ufarbowanej na kolor liliowy. Włożył go do szufla­dy przed dziesięciu laty przez pomyłkę pewien stolarz, który nie tylko nie naprawił, ale nawet nie obejrzał do­kładnie starego biurka, ponieważ udał się po jakieś na­rzędzie, którego nigdy nie znalazł. Teraz nadszedł mo­ment uwagi.

W warsztacie stolarza, a na długo przedtem w wiej­skiej szkole ołówek ten został zużyty do dwóch trzecich swojej pierwotnej długości. Drewno obnażone na zatem-perowanym końcu ołówka ściemniało aż po odcień śliw­ki i w ten sposób kolorystycznie stopiło się z barwą stę­pionego grafitu, który jedynie przyćmionym połyskiem odcinał się od drewna. Nóż i metalowa temperówka porządnie znęcały się nad tym ołówkiem i gdyby to by-

21


ło konieczne, moglibyśmy odtworzyć skomplikowaną hi­storię tych wszystkich dawnych zacięć, fioletowych z jed­nej, brunatnych z drugiej strony, gdy były świeże, teraz jednak zredukowanych do atomów pyłu, które rozsiały się, rozproszyły szeroko, jakby w nieogarniętej panice, lecz bądźmy ponad to, względnie szybko człowiek do czegoś podobnego przywyka (istnieją gorsze okropności). Ogólnie biorąc, ołówek jako wyrób staroświecki podda­wał się struganiu ze słodyczą. Cofając się nieco wstecz (jednakże nie do roku urodzin Szekspira, kiedy wynale­ziono grafit do napełniania ołówków) i śledząc historię tego przedmiotu w kierunku teraz", widzimy bardzo drobno zmielony grafit mieszany z wilgotną gliną przez dziewczynki i starców. Tę masę, ten prasowany kawior, wkłada się do metalowego cylindra o niebieskim oku to szafir z wywierconą pośrodku dziurką przez którą ów kawior się przepuszcza. Z dziurki wychodzi nieprze­rwane apetyczne pasemko (nie spuszczajmy wzroku z na­szego małego przyjaciela) wyglądające tak, jakby zacho­wało kształt przewodu pokarmowego glisty (lecz patrzmy, patrzmy, nie odwracajmy oczu). Teraz tnie się to na ka­wałki odpowiadające długości takich właśnie ołówków (rzut oka na przecinacza, starego Eliasza Borowdale, spojrzenie ukradkiem maca jego przedramię, lecz tu stop, stop i w tył zwrot, idźmy za wybranym odcinkiem grafitu). Widzimy, jak się piecze, warzy w tłuszczu (tu ujęcie wełnistego dawcy tłuszczu pod toporem rzeźnika, ujęcie rzeźnika, ujęcie pastucha, ujęcie ojca pastucha Meksykanina) i wreszcie oprawia w drewno.

Uważajmy teraz, żeby nie zagubić naszego cennego kawałka ołowiu podczas przygotowania drewnianej oprawy. Oto drzewo! Ta właśnie sosna! Zostaje ścięta. Użyje się tylko pnia odartego z kory. Słyszymy zawodze­nie świeżo wynalezionej piły parowej, widzimy schnące kłody, cięte równo deski. Oto deska, która wyda powłkę ołówka leżącego w owej płytkiej szufladzie (wciąż nie

22


domkniętej). Rozpoznajemy jego istnienie w kłodzie, jak rozpoznajemy istnienie kłody w rosnącej sośnie, a sos­ny w lesie i lasu w świecie, który zbudował majster-kiep-ka. Rozpoznajemy tę obecność po czymś, co dla nas jest zupełnie jasne, lecz nie nazwane i czego opisać nie sposób, jak nie opiszesz uśmiechu komuś, kto nigdy nie widział uśmiechniętych oczu.

Tak oto w mgnieniu oka przebiega od początku do końca cały dramacik od skrystalizowanego węgla i powalonej sosny do tego skromnego narzędzia, do tej rzeczy przezroczystej. Niestety, ołówek tak trwały, ołówek sam w sobie, pobieżnie zbadany przez Hugha Persona, dziwnie się nam wymyka! Lecz Person się nie wymknie, o nie.

Była to jego czwarta wizyta w Szwajcarii. W czasie pierwszej, przed osiemnastu laty, zatrzymał się z ojcem w Trux na kilka dni. Dziesięć lat później, mając trzy­dzieści dwa lata, odwiedził ponownie stare miasteczko nad jeziorem i ulegając odruchom sentymentu pół-ciekawości, półskruchy poszedł zobaczyć stary hotel. Od bezbarwnej stacyjki na wysokości jeziora, dokąd przywiózł go lokalny pociąg, stroma ścieżka i stare scho­dy zawiodły go do hotelu. Zachował w pamięci jego na­zwę Locquet" ponieważ przypominała panień­skie nazwisko jego matki, Kanadyjki, którą Person se­nior miał przeżyć o niecały rok. Pamiętał również, że był to podrzędny, tani hotelik, stojący ku własnej hań­bie obok o wiele lepszego hotelu, w którym przez okna na parterze widniały blade zjawy stolików i jakby podwodnych kelnerów. Obydwa hotele przestały istnieć i na ich miejscu wyrósł Banque Bleue" konstrukcja

23


stalowa, polerowany kamień, szklane płyty i zieleń w do­nicach.

Spał wówczas w jakiejś niewydarzonej alkowie, od­dzielony od łóżka ojca występem muru i trójkątnym wie­szakiem na ubrania. Noc to zawsze olbrzym, lecz ta by­ła przerażającym potworem. Hugh przywykł w domu do własnego pokoju i ten wspólny grób snu budził w nim odrazę; ponury i zawiedziony liczył na to, że obietnica oddzielnych syp;a!ni zostanie dotrzymana na następ­nych postojach owej szwajcarskiej podróży, majaczą­cych przed nim jak malowidło we mgle. Ojciec Hugha, mężczyzna sześćdziesięcioletni, niższy od syna i tęższy, po niedawnej śmierci żony postarzał się w sposób nie-opetyczny; jego ubranie zalatywało charakterystycznym, słabym, lecz nie budzącym wątpliwości zapaszkiem, chrząkał i wzdychał w nocy, gdy śniły mu się ogromne i oporne zwały ciemności, które należało usunąć z dro­gi albo na które trzeba się wspiąć w stanie przerażają­cej niemocy i rozpaczy. W annałach wycieczek po Eu­ropie zalecanych starym rentierom przez ich domowych lekarzy dla uśmierzenia bólu samotności nie możemy znaleźć ani jednej wyprawy, która osiągnęłaby swój cel.

Person senior zawsze miał niezręczne ręce, lecz spo­sób, w jaki ostatnio szukał rzeczy w przestrzeni jak w wannie, pogoń palcami za przezroczystym mydłem wy­mykającej się materii albo próby związania czy rozwią­zania tego, co w wyrobach przemysłowych należało przymocować albo odłączyć, stawały się coraz śmiesz-niejsze. Hugh odziedziczył coś z tej niezręczności; wie­lokrotnie wzmożona u ojca irytowała go jak powielana parodia. Rankiem ostatniego dnia pobytu owego wdow­ca w tak zwanej Szwajcarii (tzn. na bardzo krótko przed wydarzeniem, po którym wszystko stało się dla niego tak zwane") stary fajtłapa walczył z żaluzją, chcąc zo­baczyć, jaka jest pogoda; w rezultacie żaluzja opadła z szumem lawiny, ale zdążył dostrzec kawałek mokrego

24


chodnika i postanowił wziąć parasol, Parasol byt źle złożony, starzec wziął się zatem do składania go na no­wo. Z początku Hugh przyglądał s'<ą ojcu w pełnej nie­smaku ciszy, nozdrza mu drgały z irytacji. Oburzenie nieuzasadnione, skoro tyle rzeczy na tym świecie, od żywych komórek aż po martwe gwiazdy, uiega raz po raz drobnym wypadkom w różnych bezimiennych, nie dość zręcznych czy ostrożnych rękach. Czarne skrzydła para­sola, które opadły niechlujnie, należało zwinąć, ale za­nim została odnaleziona pętelka na wstążce (mały krą­żek dający się wyczuć palcem i kciukiem), odpowiada­jący jej guziczek chował się w fałdach i bruzdach prze­strzeni. Hugh przyglądał się przez chwilę owym niezdar­nym zabiegom, po czym wyrwał ojcu parasol tak gwał­townie, że starzec jeszcze przez chwilę gniótł pustymi rękami powietrze, nim odpowiedział na ów niespodzie­wany brak grzeczności łagodnym uśmiechem, błagają­cym o wybaczenie. Wciąż milcząc rozwścieczony Hugh złożył i zapiął parasol, który, prawdę mówiąc, zyskał niewiele lepszy kształt od tego, jaki by mu w końcu na­dał ojciec.

Jakie mieli plany na dzień? Śniadanie zjedzą w tym samym miejscu, gdzie wieczorem jedli kolację, potem za­kupy i zwiedzanie, zwiedzanie... Lokalny cud natury wodospad Tara wymalowany był na drzwiach toalety w korytarzu, jak również przedstawiony na dużej foto­grafii zdobiącej ścianę westybulu. Doktor Person za­trzymał się w recepcji, aby zapytać tonem jak zwykle zaaferowanym, czy nie ma dla niego poczty (nie oczeki­wał żadnej). Po krótkim poszukiwaniu znalazł się tele­gram dla jakiejś pani Parson, lecz nic dla niego (jedy­nie stłumiony szok z powodu tak niedoskonałego zbie­gu okoliczności). Tak się złożyło, że odkrył leżącą tuż koło jego łokcia taśmę mierniczą; zaczął owijać ją do­koła swej grubej talii, kilkakrotnie gubiąc koniec taśmy i wyjaśniając ponurej konsjerżce, że zamierza kupić so-

25


bie w mieście parę letnich spodni i pragnie mieć w tej sprawie pełne rozeznanie. Nieznośnie śmieszne były te zabiegi, i Hugh ruszy! w stroną wyjścia nawet nie cze­kając, aż szara taśma zostanie ponownie zwinięta.

Po śniadaniu trafili na odpowiednio wyglądający sklep Confections. Notre vente tr/omphaJe de so/des". Huraganowa sprzedaż naszych tryumfalnych soldów" przetłumaczył ojciec, a syn poprawił go ze znużoną po­gardą. Koszyk pełen koszul stał przed sklepem na żlaznym trójnogu, niczym nie osłonięty przed deszczem, który padał coraz gęściej. Rozległ się grzmot. Zaj­rzyjmy do środka rzekł dr Person nerwowo; jego lęk przed wyładowaniami elektrycznymi był jeszcze jednym źródłem irytacji dla syna.

Tak się złożyło owego ranka, że Irma, znużona i za­łatana sprzedawczyni, sama jedna obsługiwała ów nędz­ny sklepik z odzieżą, do którego Hugh niechętnie wkro­czył za ojcem. Pracująca razem z nią para małżonków leżała akurat w szpitalu po pożarze swego małego mie­szkania, szef wyszedł gdzieś w interesach, a do sklepu zaglądało więcej ludzi niż zwykle we czwartki. Była właśnie w trakcie doradzania trzem niezdecydowanym starszym kobietom (część autobusowego ładunku z Lon­dynu) i jednocześnie informowania innej osoby, Niemki, blondynki w czerni, gdzie może zrobić sobie zdjęcie do paszportu. Każda z trzech starych kobiet po kolei przykładała sobie do piersi i brzucha tę samą suknię w kwiaty, a dr Person gorliwie tłumaczył ich niechlujne londyńskie gdakanie na złą francuszczyznę. Dziewczyna w żałobie wróciła po paczkę, której zapomniała. Przy­mierzano dalsze suknie, zerkano na metki z ceną.

26


Wszedł jeszcze jeden klient z dwiema małymi dziewczyn­kami. Tymczasem dr Person poprosił o parę spodni. Otrzymał kilka par do przymierzenia w przyległej kabi­nie, a Hugh wymknął się ze sklepu.

Wałęsał się bez celu szukając schronienia przed desz­czem pod różnego rodzaju daszkami i okapami, gdyż codzienna gazeta wychodząca w tym deszczowym mie­ście na próżno domagała się gromkim głosem wybudo­wania krytych pasażów w dzielnicy handlowej. Hugh przyjrzał się wystawie sklepu z pamiątkami. Uznał za dość atrakcyjną zieloną figurkę narciarki zrobioną z cze­goś, czego nie mógł zidentyfikować przez szkło wysta­wowe (była to alabasterette", imitacja aragonitu, a fi­gurkę wyrzeźbił i pomalował w więzieniu Grumbel pe­wien więzień homoseksualista, nieugięty Armande Rave, który udusił kazirodczą siostrę swego przyjaciela). A mo­że tamten grzebień w etui z prawdziwej skóry, może, mo­że... ech, zabrudzi się natychmiast i trzeba będzie stra­cić godzinę, żeby brud i tłuszcz usunąć spomiędzy gę­stych zębów jednym z mniejszych ostrzy tamtego scyzory­ka, co się jeży wśród zuchwale panoszącej się tandety. Milutki zegarek na rękę z tarczą ozdobioną wizerunkiem pieska i tylko za dwadzieścia dwa franki. A może by kupić (dla kolegi, z którym dzieli się pokój w college'u) tamten drewniany talerz z białym krzyżem pośrodku w wieńcu z emblematów wszystkich dwudziestu dwu kan­tonów. Dwadzieścia dwa to również liczba jego lat i zawsze intrygują go przypadkowe symbole.

Dźwięk dzwonka dzyń-dzyń i mruganie czerwonego światła na przejeździe kolejowym oznajmiły groźne wy­darzenie: nieubłaganie opadał powolny szlaban.

Spod brązowej kurtynki tylko do połowy opuszczonej widać było eleganckie nogi siedzącej w środku kobiety obciągnięte przezroczystą czernią pończoch. Z szalonym pośpiechem pragniemy odtworzyć ów moment! Kurtyna w budce na brzegu chodnika z kręconym stołkiem jak

27


przy fortepianie, dia osób wysokich i niskich, 1 automat umożliwiający każdemu zrobienie sobie zdjęcia do pasportu aibo dla hecy. Hugh spojrzał na te nogi, a polem na napis na budce. Męska końcówka i brak akcentu skaziły niezamierzony kalambur:


3P

hotos oses


Podczas gdy Hugh wciąż prawiczek wyobrażał sobie te wyzywające pozy, doszło do podwójnego wyda­rzenia: grzmot pociągu, który przeleciał nie zatrzymując się, i błyskawica magnezji w budce. Blondynka w czer­ni, wbrew pozorom, nie zginęła na krześle elektrycznym, lecz wyszła zamykając torebkę. Jeśli pragnęła uczcić jakiś pogrzeb pamiątkowym zdjęciem piękności oprawio­nej na tę okoliczność w krepę, na pewno nie miało to nic wspólnego z trzecim równoczesnym wydarzeniem w najbliższym sąsiedztwie.

Należało iść za nią, byłaby to dobra lekcja iść za nią zamiast pójść i gapić się na wodospad: dobra lek­cja dla starego człowieka. Z westchnieniem i przekleń­stwem Hugh zrejterowa! przed pokusą (uchodziło to niegdyś za zgrabną metaforę) i zawrócił do sklepu. Ir-ma mówiła później sąsiadom, że była przekonana, iż stary dżentelmen wyszedł razem z synem, bo z początku nie mogła zrozumieć, co ten drugi powiedział, chociaż mówił płynnie po francusku. Gdy zrozumiała, zaśmiała się z własnej głupoty, szybko zaprowadziła Hugha do przymierzalni i wciąż serdecznie się śmiejąc odsunęła zieloną, a nie brązową kurtynę gestem, który w retro-spekcji stał się gestem dramatycznym. Nieład przestrzen­ny i dyslokacja mają swoją zabawną stronę i mało jest rzeczy śmieszniejszych od trzech par spodni splątanych


i jakby zamrożonych w tańcu na podłodze letnie brą­zowe, niebieskie dżinsy, stare spodnie z szarej flaneli. Niezdarny Person senior, usiłując przepchnąć nogę w bucie przez zygzak wąskiej nogawki, poczuł w głowie szum i uderzenie krwi. Zmarł, zanim dotknął ciałem po­dłogi, jakby spadł z dużej wysokości, i leżał teraz na plecach, jedna ręka wyciągnięta, parasol i kapelusz niedosiężne w wysokim lustrze.

Otóż ów Henry Emery Person, ojciec naszego Persona, dałby się określić jako poważny, pełen najlepszych in­tencji, zacny staruszek lub też jako nędzny oszust, a to zależnie od kąta padania światła i pozycji obserwatora. Nie ma końca załamywaniu rąk w mroku wyrzutów, w lochach nieodwracalności. Lecz w latach szkolnych chłopiec, choćby i tak silny jak dusicie! z Bostonu Hugh, pokaż ręce! nie może sobie poradzić z wszy­stkimi kolegami, gdy wszyscy bezustannie robią okrutne uwagi na temat ojca. Po dwóch czy trzech niezdarnych bójkach z tymi, co mu najbardziej obrzydli, Hugh przy­brał sprytniejszą i nikczemniejszą zaiste postawę milczą­cej półzgody, która go przerażała, gdy wspominał tamte czasy; jednakże wskutek dziwnego wybiegu sumienia świadomość własnej okropności pocieszała go dowo­dząc, że nie był skończonym potworem. Obecnie musiał coś zrobić z garścią brzydkich uczynków, które ciążyły na nim aż po ten dzień, należało pozbyć się ich zręcz­nie i dyskretnie wraz ze sztuczną szczęką i okularami nieboszczyka, które odnośne władze zostawiły przy nim w papierowej torebce. Jedyny krewny, jakiego zdołał się doszukać, jakiś wujek w Scranton, poradził mu poprzez ocean, aby ciało kazał spalić za granicą zamiast wysyłać je

29


statkiem do domu. I rzeczywiście ten mniej zalecany tryb postępowania okazał się łatwiejszy pod wielu względami, głównie zaś dlatego, że ■ praktycznie biorąc pozwalał pozbyć się tej okropnej rzeczy natychmiast.

Wszyscy okazali mnóstwo dobrej woli. Chciałoby się wyrazić wdzięczność zwłaszcza panu Haroldowi Hali, amerykańskiemu konsulowi w Szwajcarii, który przyczy­nił się do wsparcia naszego biednego przyjaciela wszechstronną pomocą.

Z dwóch doznań, jakie stały się jego udziałem, jedno miało charakter ogólny, drugie szczegółowy. Najpierw przyszło uczucie pełnego wyzwolenia niby silny po­wiew wiatru, ekstatyczny i czysty, unoszący ze sobą spo­ro życiowego brudu. Jeśli chodzi o szczegóły, to dużo radości przyczyniło mu odkrycie trzech tysięcy dolarów w zniszczonym, lecz pękatym portfelu ojca. Jak wielu młodych ludzi o mrocznej duszy, dla których plik bank­notów oznacza bezpośrednio dotykalną niezliczoność roz­koszy, Hugh nie miał zmysłu praktycznego, ambicji wzbo­gacenia się i żadnych skrupułów, jeśli chodzi o przyszłe środki utrzymania (okazały się one zresztą niepokażne, gdy wyszło na jaw, że gotówka stanowiła więcej niż jedną dziesiątą spadku). Jeszcze tegoż dnia zmienił mie­szkanie na o wiele wytworniejsze przenosząc się do Genewy, zjadł na kolację homard a 1'americaine i udał się na poszukiwanie pierwszej w swoim życiu prostytutki w zaułku na tyłach hotelu.

Z przyczyn optycznych i animalistycznych miłość seksu­alna jest mniej przejrzysta niż rzeczy o wiele bardziej złożone. Wiadomo jednak, że Hugh w swym rodzinnym mieście zalecał się kiedyś do trzydziestoośmioletniej mat­ki i jej szesnastoletniej córki, ale wobec pierwszej oka­zał się impotentem, a wobec drugiej kochankiem nie dość przedsiębiorczym. Mamy tu banalny przypadek przewlekłego erotycznego świądu, nałogu samotnych praktyk, wreszcie znaczących snów.

30


Dziewczyna, którą zaczepi!, była toporna, lecz miała fadną, bladą, wulgarną twarz, oczy Włoszki. Zabrała go do jednego z lepszych łóżek w ohydnym starym hoteli­ku pokoje na godziny ściśle biorąc dokładnie do tego samego numeru", gdzie dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt dwa, prawie dziewięćdziesiąt trzy lata temu pewien rosyjski pisarz zatrzymał się w drodze do Italii. Łóżko - inne, o mosiężnych gałkach zasłano, rozesłano, ciśnięto na nie surdut, znów zasłano; opodal stał na wpół otwarty sakwojaż w zieloną kratę, surdut spoczywał na ramionach podróżnego, którego w nocnej koszuli, z gołą szyją i ciemnym rozwichrzonym włosem zaskakujemy w trakcie rozważania, co wyjąć z wa­lizy (wyśle ją naprzód dyliżansem pocztowym) i przenieść do plecaka (weźmie go ze sobą na wędrówkę przez gó­ry do włoskiej granicy). Spodziewa się lada moment swojego przyjaciela Kandidatowa, malarza, który będzie mu towarzyszył w tej wyprawie, jednej z owych beztro­skich wędrówek, podejmowanych przez romantyków na­wet w czasie sierpniowych deszczów; w owych niemiłych czasach nawet deszcze padały częściej; buty jeszcze mokre po dziesięciomilowej przechadzce do najbliższego kasyna. Stoją za progiem w pozie wygnańców, a nogi zostały owinięte w parę warstw gazety wydawanej w ję­zyku niemieckim, języku, który przypadkiem okazał się łatwiejszy w czytaniu niż francuski. Zasadniczy problem w tej chwili to to, czy powierzyć rękopisy plecakowi, czy poczcie: bruliony listów, oprawiony w czarne płótno ro­syjski zeszyt z nie dokończonym opowiadaniem, fragmen­ty filozoficznego eseju w niebieskim cahier nabytym w Genewie i luźne kartki zawierające szkic powieści pod tymczasowym tytułem Faust w Moskwie. Gdy tak siedzi przy stole zbitym z sosnowych desek a jest to tenże sam stół, na który dziwka naszego Persona zwaliła swo­ją przepastną torbę, to odnosi się wrażenie, że przez tę torbę niejako prześwituje pierwsza strona epokowego

31


Fausta pełna zamaszystych skreśleń i niechiujnych do­pisków atramentem fioletowym, czarnym, jadowicie zie­lonym. Fascynuje go widok własnego pisma; nieład na stronie to dia niego ład, kleksy to obrazy, notatki wy­biegające na margines to skrzydła. Zamiast ułożyć pa­piery otwiera swój podróżny kałamarz i z piórem w ręce podchodzi do stolika. Lecz w tejże samej chwili rozlega się radosne walenie w drzwi. Drzwi gwałtownie się otwierają i znów zamykają.

Hugh Person szedł za swą przygodną dziewczyną po długich stromych schodach w dół, a potem aż na jej ulubiony róg ulicy, gdzie rozstali się na wiele lat. Miał nadzieję, że dziewczyna zatrzyma go do rana i w ten sposób oszczędzi mu nocy w hotelu ze zmarłym ojcem obecnym we wszystkich mrocznych kątach samotności lecz ta gdy spostrzegła, że Hugh ma ochotę zostać, zbu­rzyła jego plany oświadczając brutalnie, że straciłaby za dużo czasu na doprowadzenie z powrotem do formy tak nieudolnego klienta, i wyprowadziła go na ulicę. Jed­nakże nie duch zmarłego przeszkadzał mu zasnąć, tylko zaduch. Otworzył szeroko obydwa okna wychodzące na parking cztery piętra niżej. Cienki menisk na niebie błszczał za słabo, aby rzucić biask na dachy domów scho­dzących ku niewidocznemu jezioru. Światło jakiegoś ga­rażu wyłowiło stopnie opustoszałych schodów, które wio­dły w chaos cieni. Wszystko to było bardzo ponure i bardzo dalekie i nasz agorafobiczny Person odczuł siłę przyciągania zapraszała do połączenia się z no­cą i ze zmarłym ojcem. Wiele razy chodził nagi śpiąc, jako mały chłopiec, lecz chroniło go znane mu otocze­nie, w końcu dziwna choroba ustąpiła. Tej nocy, na naj­wyższym piętrze obcego hotelu, pozbawiony był jakiej­kolwiek ochrony. Zamknął okna i przesiedział w fotelu do rana.

32


Nocami w młodości, gdy miał iunatyczne napady, Hugh potrafił wyjść ze swego pokoju przyciskając do piersi poduszkę i zawędrować na dół. Pamiętał przebu­dzenia w dziwnych miejscach, na schodach wiodących do piwnicy albo w szafie w haiiu wśród kaloszy i płasz­czy deszczowych, i jakkolwiek te wyprawy na bosaka nie przejmowały chłopca nadmiernym lękiem, to jednak nie chciał zachowywać się jak duch" i prosił, żeby za­mykano go na klucz w sypialni. Nie dawało to jednak żadnych rezultatów, gdyż wydostawał się przez okno na pochyły dach galerii wiodącej do szkolnych dormitoriów. Za pierwszym razem zbudził go chłód dachówek pod sto­pami, powrócił więc do swego ciemnego gniazda, kieru­jąc się bardziej słuchem niż innym zmysłem w omijaniu krzeseł i różnych przedmiotów. Jakiś stary i głupi doktor poradził jego rodzicom, żeby kładli na podłogę przy łóżku mokre ręczniki i ustawiali w strategicznych pun­ktach miednice z wodą, ale skutek był taki, że wyminąszy w swym magicznym śnie wszystkie przeszkody Hugh ockną! się drżący u stóp komina w towarzystwie szkolne­go kota. Wkrótce po tej eskapadzie astralne przypadłści zaczęfy występować rzadziej, a ustały całkowicie w wie­ku młodzieńczym. Daiekie ich echo zabrzmiało w dziw­nym incydencie walce z nocnym stolikiem. Wydarzyło się to, gdy Hugh jako student zajmował do spółki z ko­legą, niejokim Jackiem Moore (żaden krewny), dwupoko-jowe mieszkanie w nowo zbudowanym Snyder Hal!. Po męczącym dniu wkuwania do egzaminu zbudził Jacka w środku nocy nagiy trzask i łomot dobiegający z przy­ległego pokoju. Poszedł zbadać przyczynę. Hugh wyo­brazi! sobie we śnie, ie nocny stolik, niewielki mebelek na trzech nóżkach (pożyczony spod telefonu w koryta­rzu), wykonuje w pojedynkę wściekły taniec wojenny

gj 3 Przejrzystość izeczy


widział coś podobnego na pewnym seansie, gdy taki sam stoliczek zapytano, czy przywołany duch (Napoleo­na) tęskni do wiosennych zachodów słońca na Świętej Helenie. Jack Moore zastał koiegę wychylonego daleko poza tapczan, na którym spał, i ze.wszystkich sił ściska­jącego oburącz niewinny mebel w śmiesznej i niedo­rzecznej próbie powstrzymania jego wyimaginowanych ruchów. Książki, popielniczka, budzik, pudełko z pastyl­kami na kasze! wszystko to spadło na podłogę, a tor­turowane drewno trzeszczało i pękało w uścisku idioty. Jack Moore rozdzielił walczące strony. Hugh bez słowa przewrócił się na drugi bok i spał dalej.

8

W czasie tych dziesięciu lat, które miały upłynąć mię­dzy jego pierwszą i drugą wizytą w Szwajcarii, Hugh Person zarabiał na życie w różny, nieciekawy sposób, co bywa udziałem bardzo wielu świetnych młodych ludzi pozbawionych określonego talentu czy ambicji i przywyk­łych do angażowania w nudne lub wręcz niepoważne zajęcia tylko niewielkiej części swych zdolności. Co ro­bią z pozostałą, o wiele większą porcją, jak i gdzie lo­kują swe upodobania i uczucia, nie stanowi właściwie żadnej tajemnicy dziś nie ma już tajemnic lecz pociągnęłoby wyjaśnienia i stwierdzenia zbyt smutne, zbyt straszne, aby stawiać im czoło. Niedole umysłu po­winni badać tylko specjaliści na użytek specjalistów.

Potrafił mnożyć ośmiocyfrowe liczby w pamięci i utra­cił tę zdolność w ciągu kilku szarych kurczących się no­cy w szpitalu, gdzie leżał z powodu infekcji wirusowej, gdy miał dwadzieścia pięć lat. Opublikował poemat w akademickim periodyku, długi i bezsensowny kawałek, który zaczynał się dość znamiennie:

34


Błogosławiony niech będzie wielokropek... Słońce świeciło

jezioru niebiańskim przykładem

Był autorem listu do londyńskiego Timesa", zamiesz­czonego parę lat później w antologii Szanowny Panie Redaktorze. Jeden ustęp tego listu brzmiał następująco: Anakreont udiawił się «kościq wina» (jak to ujął inny Jończyk) mając lat osiemdziesiąt pięć, a pewna Cygan­ka przepowiedziała szachiście Aliochinowi, że zginie w Hiszpanii pod martwym bykiem."

Po ukończeniu studiów był przez siedem lat sekreta­rzem i cichym pomocnikiem pewnego znanego szalbie-rza, nieżyjącego już symbolisty Atmana, i ponosił całko­witą odpowiedzialność za takie na przykład przypisy:

Cromlech (od milk, milch, mleko) jest oczywiście symbolem Wielkiej Matki, podobnie jak m e n h i r {mein Herr") jest oczywiście rodzaju męskiego."

Przez czas jakiś pracował w handlu artykułami piś­miennymi i wieczne pióro, które wprowadził na rynek, nosiło jego nazwisko: Person Pen". Było to i pozostało jego największym życiowym osiągnięciem.

Jako nadęty osobnik w wieku lat dwudziestu dziewię­ciu związał się z dużym wydawnictwem, gdzie wykony­wał różne prace pomocnika w dziale dokumentacji, asystenta, zastępcy redaktora, adiustatora, korektora, pochlebcy naszych autorów. Ponury niewolnik oddany został do dyspozycji pani Flankard, damy wylewnej i pre­tensjonalnej, o twarzy rumianej i oczach ośmiornicy, au­torki ogromnego romansu Samiec, który zgodzono się wydać pod warunkiem dokonania radykalnych popra­wek, drakońskich skrótów i napisania części na nowo. Te na nowo napisane kawałki parę siron tu i ódzie miały wypełnić czarne krwawiące luki w hojnie pokreślonym tekście rozdziałów zachowanych. Zadanie to wykonała jedna z koleżanek, ładniutka panna z koń­skim ogonem, która już opuściła firmę. Jako pisarka posiadała jeszcze mniej talentu niż pani Fiankard i Hugh

35


?.ostai teraz obarczony nie tylkG leczeniem ran, które za­dała, !ecz także usunięciem defektów, których nie tknęła. Byt wielokrotnie na herbacie u pani Flankard w jej uro­czym podmiejskim domu, ozdobionym niemal wyłącznie olejnymi obrazami jej zmarłego małżonka, w salonie wczesna wiosna, w jadalni lato, cała wspaniałość No­wej Anglii w bibliotece, a w sypialni zima, Hugh nie lu­bił tego pokoju, gdyż miał niejasne wrażenie, że pani Fiankard umyśliła sobie, że zostanie zgwałcona pod lilio­wymi płatkami śniegu pędzla pana Flankarda. Jak wiele przekwitających, lecz wciąż przystojnych pań, które zaj­mują się sztuką, sprawiała wrażenie nieświadomej, iż wielki biust, pomarszczona szyja i woń stęchłej kobieco­ści na podkładzie z wody kolońskiej może odstręczyć nerwowego samca. Odetchnął z ulgą, gdy nasza książ­ka" została wreszcie wydana.

Dzięki finansowemu sukcesowi Samca Hugh został promowany do bardziej zaszczytnego zadania. Pan R., jak go nazywano w biurze (miał długie niemieckie na­zwisko, dwuczłonowe, ze szlachecką partykułą pomiędzy zaimkiem i skałą), pisał po angielsku znacznie lepiej, niż mówił. W kontakcie z papierem język ten nabierał kształtu, bogactwa, uderzającego rozmachu, co ponie­którym mniej wybrednym krytykom w jego przybranej ojczyźnie kazało nazwać go mistrzem stylu.

Pan R. okazał się korespondentem drażliwym, niemi­łym i niegrzecznym. Kontakty z nim przez ocean pan R. mieszkał przeważnie w Szwajcarii albo we Francji pozbawione były owego serdecznego żaru cechującego przeprawy z Flankard, lecz pan R nie będąc może mi­strzem najwyższej klasy, był przynajmniej prawdziwym artystą, który walczył na własnym terenie własną bronią o prawo do nieortodoksyjnej interpunkcji zgodnej z to­kiem myśli. Nieoceniony Person głcdko skierował do drukarni popularne w/donie jednego z jego wcześniej­szych dzieł, potem jednak zaczęło się długie czekanie


na nową powieść, którą pan R, obieca! dostarczyć pod koniec wiosny. Wiosna minęła bez rezultatu i Hugh po­leciał do Szwajcarii na osobiste spotkanie z ospałym autorem. Była to druga z czterech jego wypraw do Eu­ropy.

Poznał Armandę w wagonie szwajcarskiego pociągu pomiędzy Thur i Versex pewnego pięknego popołudnia w wigilię spotkania z panem R. Wsiadł do pociągu oso­bowego przez pomyłkę, ona wybrała pociąg, który za­trzymuje się na małej stacji, skąd był autobus do Witt matka jej miała tam w górach dom. Armanda i Hugh jednocześnie zajęli miejsca przy oknie naprzeciw siebie po tej stronie przejścia, skąd widać jezioro. Ja­kaś amerykańska rodzina zajęła cztery miejsca po dru­giej stronie. Hugh rozpostarł Journal de Geneve".

Ach, jaka była ładna, a byłaby prześliczna, gdyby mia­ła wargi trochę pełniejsze. Ciemne oczy, jasne włosy, skóra o odcieniu miodu, na opalonych policzkach dwa dołki w kształcie półksiężyców z obu stron smutnych ust. Miała na sobie czarny kostium i bluzeczkę z falbanka­mi. Na jej kolanach leżała książka, na książce dłonie w czarnych rękawiczkach. Wydało mu się, że rozpoznał okładkę o barwach sadzy i płomieni. Mechanizm ich pierwszego spotkania był doskonale banalny.

Wymienili pełne przygany spojrzenia ludzi wytwornych, gdy trójka amerykańskich dzieci z dziką furią zaczęła wyrzucać z walizki swetry i spodenki szukając czegoś przez głupotę zapomnianego w hotelu (sterty komiksów, o które do tej pory zdążyła się już zatroszczyć, podob­nie jak o używane ręczniki, sprawna pokojówka). Któreś z dwojga dorosłych, napotkawszy zimny wzrok Armandy,

37


odpowiedziało spojrzeniem petnym dobrotliwej bezrad­ności. Wszedł konduktor pytając o biiety.

Hugh przechylił lekko głowę i z satysfakcją stwier­dził, że się nie mylił: była to rzeczywiście popularna edycja Postaci w złotym oknie.

Jeden z naszych tytułów stwierdził .głośno, kiw­
nąwszy głową.

Przyjrzała się książce leżącej na jej kolanach, jakby szukała w niej wyjaśnienia tej uwagi. Miała bardzo krótką spódniczkę.

Chciałem powiedzieć dodał Hugh że pracu­
ję u tego wydawcy. W amerykańskiej firmie, w której
ukazało się pierwsze wydanie. Podoba się pani ta książ­
ka?

Płynną, choć nienaturalną angielszczyzną odpowie­działa, że nie znosi surrealistycznych powieści w stylu poetyckiej prozy. Domagała się surowego realizmu da­jącego obraz naszego stulecia. Lubiła książki o przemo­cy i o mądrości Wschodu. Czy dalej ta powieść będzie lepsza?

No cóż... jest tam dość dramatyczna scena w pew­
nej willi na Riwierze, kiedy ta mała dziewczynka, córka
narratora...

■ June.

Tak, June. Podpala swój nowy dom lalek i ogień
niszczy całą willę. Obawiam się, że scen brutalnych jest
niewiele, wszystko raczej symboliczne, w wielkim stylu
i, że tak powiem, dziwnie tkliwe jednocześnie, tak przy­
najmniej twierdziła notka reklamowa na skrzydełku w
naszym pierwszym wydaniu. Ok
ładkę robił słynny Paul
Plam.

Doczyta do końca, oczywiście, niezależnie od tego, że ją nudzi, ponieważ każdą rozpoczętą rzecz należy w żciu doprowadzić do końca, jak budowę tej drogi powy­żej Witt, gdzie mają dom, luksusowa willę, ale musiały wędrować aż na Drakonitę do kolejki linowej, zanim

38


ukończono nowq drogę. P/onqce okno, czy jak się to nazywa, dostała zaledwie wczoraj na swoje dwudzieste trzecie urodziny od pasierbicy autora, którą on zapew­ne...

Julia.

Tak. Julia. Ostatniej zimy obydwie z Juliq uczyły cu­dzoziemskie panny w szkole w Tessin. Ojczym Julii właś­nie rozwiódł się z jej matką, którą traktował w sposób ohydny. Czego uczyły? Och, gracji, rytmiki takich różnych rzeczy.

Hugh przeszedł tymczasem z tą nową, porywającą osobą na francuski; władał nim co najmniej tak samo dobrze, jak ona angielskim. Poproszony, by odgadł jej narodowość, sugerował duńską albo holenderską. Nie, rodzina jej ojca pochodziła z Belgii, ojciec był archi­tektem, zginął poprzedniego lata doglądając rozbiórki pewnego słynnego hotelu w wymarłym uzdrowisku, a jej matka urodziła się w Rosji w bardzo arystokratycznym milieu, lecz oczywiście kompletnie zrujnowanym przez rewolucję. Czy lubi swoją pracę? Czy zechciałby ściąnąć trochę niżej tę ciemną zasłonę na oknie? Pogrzeb zachodzącego słońca. Czy to jakieś przysłowie, dopyty­wała. Nie. Wymyśli! to na poczekaniu.

W dzienniku prowadzonym od przypadku do przypad­ku Hugh zapisał tego wieczora w Versex:

Rozmawiałem z pewną dziewczyną w pociągu. Roz­koszne brązowe gołe nogi i złote sandałki. Szaleńcze, sztubackie pożądanie, romantyczny niepokój nigdy dotąd nie zaznany. Armande Chamar. «La particule aurait jurę avec la derniere syllabe de mon prenom.* Zdaje mi się, że Byron używał słowa «chamar» w zna­czeniu: wachlarz z pawich piór w bardzo arystokratycz­nym milieu na Wschodzie. Uroczo wyrafinowana, a prze­cież cudownie naiwna. Willa w górach nad Witt zbudo­wana przez ojca. Jeśli się pan znajdzie w tych parages. Była ciekawa, czy lubię moją pracę. Moja praca! Odpo-

39


wiedziałem: «Niech pani zapyta, co mogę zrobić, a nie co robię, śliczna dziewczyno, śliczne przenikanie słońca przez na wpół przezroczysty czarny materiał. Po­trafię wbić sobie w pamięć całą stronę książki telefoni­cznej równo w trzy minuty, a niezdolny jestem do zapa­miętania mojego własnego numeru telefonu. Potrafię napisać urywek wiersza tak dziwnego i nowego jak ty sama albo jak coś, co może zostanie napisane za trzy­sta lat od dzisiaj, lecz nie opublikowałem nigdy an! jed­nej linijki z wyjątkiem jakichś młodzieńczych bzdur w co!lege'u. Umiałem na kortach w szkole mego ojca przyjąć serwis ścinając piłkę w morderczy sposób raz za razem, ale po jednym gemie dostaję zadyszki. Tuszem i akwarelą potrafię namalować pejzaż z jeziorem o nie­porównanej przejrzystości, w którym odbijają się wszyst­kie góry raju, nie potrafię jednak narysować fódki czy mostu, czy ludzkiej paniki w płonących oknach jakiejś willi jak Plam. Uczyłem francuskiego w amerykańskich szkodach i nigdy nie mogtem pozbyć się odziedziczonego po matce kanadyjskiego akcentu, chociaż słyszę go bar­dzo wyraźnie, kredy szepczę francuskie słowa. Owe ta robe, De/an/re, abym się mógł wspiąć sur mon bucher. Potrafię lewitować na wysokości jednego ca'a nad zie­mią, lecz nie potrafię wdraoać się na jabłonkę. Zdoby­łem tytuł doktora filozofii, a nie znam niemieckiego. Zakochałem się w tobie, ale nic z tym nie zrobię. Kró­tko mówiąc wszechstronny ze mnie geniusz.» W da­nych okolicznościach wort tyleż co ten drugi geniusz, od którego pasierbicy dostałaś tę książkę do czytania. Julia Moore na pewno zapomniała, że miałem ją przed kHku !aty. Obydwie, matka i córka, namiętnie podróżją. Zwiedziły Kubę i Chiny, i podobnie ponure, dzikie, okolice i z uznaniem mówią o wielu uroczych i dziwnych ludziach, z którymi tam się zaprzyjaźniły. Parlez-moi o jej ojczymie. Czy jest tres fasc/ste? Nie mogła zrozu­mieć, dlaczego nazwałem iewicowość pani R. modą po-


spolitą wśród burżujów. Mais au contrake, ona i jej córka uwielbiają radykałów! W każdym razie, powie-dziatem, pan R,, tui, nie przejmuje się polityką. Moja ukochana była zdania, że cały kłopot na tym właśnie polega. Szyja barwy karmelowego kremu z cienkim złtym krzyżykiem i z grain de beaute. Smukła, silna, za­bójcza!"

10

A jednak coś z tym zrobił wbrew wszystkim zastrze­żeniom na własny temat. Posłał jej kartkę z dostojnego ,,Versex Pałace", qdzie za parę minut czekał go koktajl t naszym nieocenionym autorem, którego najlepsza książka tak się pani nie podobała. Czy pozwo!i pani odwiedzić się, powiedzmy we środę, czwartego, ponie­waż będę wówczas w hotelu Ascott" w pani Witt, gdzie, jak mi mówiono, sq świetne tereny narciarskie nawet w 'ecie. Natomiast ołówny cel mojego pobytu tutaj to dowif?H7!eć s;e, kiedy ten stary łaidak ukończy swoją ksia^ke. Ze zdumieniem myślę, że ieszcze przedwczoraj nie moą'em się doczekać chwili, kiedy ujrzę nareszcie teqo wie'kieao człowieka na w'asne oczy.

Rzeczywistość bvła wspanialsza, niż móqł się nasz Person spodziewać na podstawie ostatnich fotografii. Gdy zerknął przez okno westybulu i zobaczył pisarza wysiadającego ze swojego samochodu, ni hejnał sławy, ni ryk rozałosu nie tknął echem nerwów Persona, całko­wicie zawładnęła nimi dziewczyna o gołych udach w pociągu orzeszytym promieniami słońca. A przecież R. orzedstawia' widok zaiste imponujący przystojny szo­fer podtrzymywał ooasłego oldboja z jednej strony, se­kretarz z czarną broda podpierał go z drugiej, a dwóch hotelowych chasseurs ze stopnia u wejścia mimiką zgła-

41


szalo gotowość pomocy. Co było w Personie z reportera, kazało mu zanotować w pamięci, że pan R. miał kape­lusz o aksamitnym odcieniu kakao, cytrynową koszulę, liliową chustkę na szyi i pomięty szary garnitur pozor­nie niczym się nie wyróżniający przynajmniej w o-czach przeciętnego Amerykanina. Halo, Person! Usiedii w hallu blisko baru.

Złudną wspaniałość całego wydarzenia przygasił wy­gląd i rozmowa owych dwu postaci. Ten potężnej budo­wy mężczyzna z gliniastym makijażem i fałszywym uśmie­chem i pan Tamworth z brodą rozbójnika zdawali się odgrywać niezdarnie napisaną scenkę przeznaczoną dla niewidocznych widzów, od których Person, jak owa kukła Sherlocka Holmesa przesuwana wraz z krzesłem przez jego gospodynię stale się odwracał, niezależnie od tego, jak siedział i w którą stronę patrzał podczas tego krótkiego, lecz suto zakropionego spotkania. Wszystko zaiste było skłamane i z wosku w porównaniu z realno­ścią Armandy; obraz tej dziewczyny odcisnął się w oczach jego duszy i przebijał przez tę scenę na różnych wysokościach, czasem odwrócony do góry nogami, cza­sem na skraju pola widzenia, lecz obecny zawsze, za­wsze prawdziwy i porywający. Banały, które wymienili ze sobą on i ona, miały oślepiającą autentyczność w ze­stawieniu z hałaśliwym, wymuszonym śmiechem w tej makiecie baru.

No cóż, wygląda pan naprawdę wspaniale po­wiedział Hugh z wylewnym zakłamaniem, gdy zamówio­no trunki.

Baron R. miał grube rysy, szarą cerę, rozszerzone pory na bezkształtnym nosie, krzaczaste wojownicze brwi, nie dające się oszukać przenikliwe spojrzenie i pełne ze­psutych zębów usta przypominające pysk buldoga. Złośli­we zmyślenie, tak typowe dla jego pisarstwa, ujawniało się również w zawczasu przygotowanych fragmentach rozmowy, na przykład gdy powiedział, że nie tylko nie

42


wygląda wspaniale", lecz także coraz bardziej czuje się zgrzybiałą podobizną gwiazdora filmowego Rueben-sona, który grał kiedyś starych gangsterów, kiedy filmy kręcono na Florydzie; aktor taki nie istniał.

Pociągnął potężny łyk whisky i płucząc nią usta w sposób, którego Person nigdy w życiu nie widział, bar­dzo powoli odstawił szklankę na niski stoliczek. Potem a deux z płynem trzymanym w ustach, przełknął i prze­stawił się na drugi styl swojej angielszczyzny, znakomity styl jego najgłośniejszych, niezapomnianych bohaterów.

- W porządku, synu. A jak się czuje Phil? Omówił pokrótce wigor, wdzięk wydawcy, jego rozsą­dek i dobry smak.

Tyle, że on chce, abym pisał niedobre książki. On
chce... udając skromność zniżył ochrypły głos, gdy
wymienia
ł powieści swego konkurenta, wydawane ró
nież przez Phila on chce Chłopca dla przyjemności,
ale zgodzi się na Smukłą dziwkę, a ja mogę mu ofiaro­
wać nie Tralala, lecz jedynie pierwszy i najnudniejszy
tom moich Tralatycji.

43


Zapewniam pana, że czeka na rękopis z najwyższą
niecierpliwością. Skoro już o tym mowa,..

Jaka mowa, doprawdy! Należałoby zastąpić ten wy­bryk nielogiczności jakimś właściwym zwrotem retorycz­nym. Skoro już o tym mowa, to za czarną tkaniną na oknie przesuwał się niezwykły widok. Skoro już o tym mowa, zwariuję, jeśli nie będę jej miał.

Pan R. nie znosi żadnych wzmianek o pannie Moore i jej matce."

1 nie ganię go za to. Ale gdzież się podziało słynne poczucie taktu Hugha? Roztargniony Hugh całkiem nie­źle znał sytuację, poinformowany przez Phila, nie przez Ju!ię, zmysłową, lecz małomówną dziewczynkę.

Ta część naszego prześwietlania rzeczy jest nieco nudna, ale musimy doprowadzić do końca nasze spra­wozdanie.

Pan R. odkrył pewnego dnia z pomocą wynajętego detektywa, że jego żona Marion ma romans z Chri-stianem Pines, synem bardzo znanego filmowca, który zrealizował film Z/ofe ofcna (ryzykowna przeróbka naj­lepszej powieści naszego autora). Pan R. powitał tę sy­tuację z zadowoleniem, ponieważ zalecał się wytrwale do Julii Moore, swej osiemnastoletniej pasierbicy, i mógł teraz snuć plany na przyszłość w pełni godne sentymen­talnego rozpustnika, którego nie zaspokoiły nawet trzy

44


czy cztery małżeństwa. Bardzo szybko jednak dowiedział się od tego samego detektywa, umierającego właśnie w dusznym, brudnym szpitalu na wyspie Formozie, że młody Pines, przystojny żabiooki plejboj mający nieba­wem również umrzeć, by! kochankiem zarówno matki, jak i córki, i obsługiwał obie w Cava!iere w Kalifornii przez dwa kolejne letnie sezony. Stąd też seperacja zy­skała na bólu i wymiarze, którego się R. nie spodziewał. Okazuje się, że wśród tego wszystkiego również nasz Person z właściwą sobie dyskrecją i skromnością (choć faktycznie był o pół cala wyższy od wielkiego R.) prze-myśiiwał, jak tu się wcisnąć choćby w sam róg tego za­tłoczonego ringu.

11

Julia lubiła wysokich mężczyzn o mocnych rękach i smutnych oczach. Hugh poznał Julię na przyjęciu w pewnym nowojorskim domu. Kilka dni później wpadł na nią u Phila i wtedy go spytała, czy chce zobaczyć Spry­tne sztuczki, awangardowy szlagier. Miała bilety dla siebie i dla matki, lecz ta musiała jechać do Waszyng­tonu w związku z jakimiś formalnościami prawnymi (do­tyczącymi postępowania rozwodowego, jak Hugh traf­nie wyd edukował), czy zechciałby jej towarzyszyć? W sprawach sztuki awangarda" znaczy niewiele więcej niż schlebianie pewnym przekornym filisterskim gustom i gdy kurtyna poszła w górę, Hugh wcale się nie zdzi­wił, że uraczono go widokiem nagiego pustelnika sie­dzącego na popękanym sedesie na środku pustej sceny. Julia zachichotała przeczuwając rozkoszny wieczór. Hugh został zachęcony do objęcia swą nieśmiałą łapą dziecinnej rączki, która mimo woli musnęła jego kolano. Oko erotomana rozkoszowało się jej twarzą lalki, skoś-


nymi oczyma, uszami z łezką topazu, drobną figurka w pomarańczowej bluzce i czarnej spódniczce, zgrabnymi, smukłymi kończynami i egzotycznie prostymi włosami z grzywką na czole. Nie mniej przyjemne było przypuszcze­nie, że w swej szwajcarskiej samotni pan R., który chwa­lił się kiedyś pewnemu reporterowi posiadaniem niema­łej porcji zdolności telepatycznych, bezwzględnie musiał odczuwać ukłucia zazdrości w tym właśnie momencie czasu kosmicznego.

Krążyły plotki, że sztuka może być zdjęta z afisza za­raz po premierze. Grupa hałaśliwych młodych demon­strantów protestujących przeciw tej ewentualności zdo­łała przerwać przedstawienie, które w istocie popierała. Wybuch kilku małych petard wypełnił przestrzeń gorz­kim dymem, gwałtowny ogień objął zwinięte serpentyny różowego i zielonego papieru toaletowego, i teatr ewa­kuowano. Ju!ia oznajmiła, że umiera z frustracji i prag­nienia. Modny bar tuż obok teatru okazał się bezna­dziejnie zatłoczony, więc dzięki promieniowaniu raj­skiej prostoty obyczajów" (jak napisał R. w związku z czymś innym) nasz Person mógł zabrać dziewczynę do swego mieszkania. Nie w porę zastanowił się gdy zbyt namiętny pocałunek w taksówce doprowadził do ulania się kilku ognistych kropli niecierpliwości czy nie rozczaruje Julii, która według Phila została zdepra­wowana w wieku lat trzynastu przez R., na samym po­czątku fatalnego małżeństwa z jej matką.

Kawalerskie mieszkanie, które Hugh wynajmował na Sześćdziesiątej Piątej Wschodniej, znalazła mu jego fir­ma. Otóż dziwnym przypadkiem tu właśnie, w tych po­kojach, przed kilku laty Julia odwiedzała jednego ze swych najlepszych młodych samców. Miała dość dobrego sma­ku, aby o tym nie wspomnieć, lecz cień owego młodego człowieka, którego śmierć na dalekiej wojnie głęboko ją dotknęła, bezustannie wynurzał się z łazienki, pląta! wśród wiktuałów w lodówce i tak dziwnie przeszkadzał


w tej drobnej sprawie, jaką miała załatwić, że odmówiła rozebrania się i pójścia do łóżka. Oczywiście po przy­zwoitej chwili dziecko poddało się i niebawem całkiem dzielnie dotrzymywało kroku dużemu Hughowi w jego niezdarnych manewrach miłosnych. Ledwie się jednak skończyło zwykłe w takich razach ściskanie i sapanie, i po dość nędznym popisie swej jurności Hugh udał się po nową porcję trunków, gdy obraz opalonego Jim-my'ego Majora z białym zadkiem ponownie zastąpił mi­zerną rzeczywistość. Spostrzegła, że lustro na drzwiach szafy, widziane z łóżka, odbijało dokładnie ten sam układ martwej natury, pomarańcze w drewnianej misie, jak w owych krótkich, palmą zwycięstwa uwieńczonych dniach Jimmy'ego, który był żarłocznym konsumentem owego owocu stulatków. Zrobiło się jej niemal smutno, gdy rozejrzawszy się dokoła, źródło tej wizji odkryła w układzie fałd swojej jaskrawej bluzki przerzuconej przez oparcie krzesła.

Następną randkę odwołała w ostatniej chwili i wkróce potem wyjechała do Europy. W pamięci Persona po­został ślad niewiele mocniejszy od śladu jasnej szminki na bibułce i romantyczna świadomość, że trzymał w objęciach ukochaną wielkiego pisarza. Jednakże czas przystępuje do pracy nad tego rodzaju efemerycznym wydarzeniem i wspomnienie nabiera nowego smaku.

Widzimy teraz strzęp gazety La Stampa" i pustą butelkę po winie. Dużo budowano dokoła.

12

Dużo budowano dokoła Witt, kalecząc i rozgrzebując całe zbocze, gdzie, jak mu powiedziano, znajduje się Vilia Nastia". Jej bezpośrednie otoczenie zostało jako tako uporządkowane i tworzyło oazę ciszy na peł-


nym stuku I huku pustynnym obszarza gimy ! dźwigów. Błysnął nawet jakiś boutiąue wśród sklepów otaczają­cych półkolem młodziutką, świeżo posadzoną jarzębinę, pod którą leżaSy już śmieci, na przykład pusta wyrzucona przez robotnika butelka i włoska gazeta. Zmysł topografii zawiódł teraz Persona, lecz kobiecina sprzedająca jabłka na pobliskim straganie wskazała mu właściwy kierunek. Przesadnie wrażliwy duży biały pies nieprzyjemnie rzucił się za nim, ale kobieta przywołała go z powrotem.

Poszedł stromą asfaltową ścieżką wzdłuż białego muru z wystającymi górą świerkami i modrzewiami. Okratowa-na brama w murze wiodła do jakiegoś obozu czy szkoły. Krzyki bawiących się dzieci docierały spoza muru, nad któ­rym przeleciała okrągła lotka i wylądowała u stóp Persona. Zignorował ją, nie należał do ludzi, którzy podnoszą cudze rzeczy rękawiczkę, toczącą się monetę.

Nieco dalej przerwa w kamiennym murze ujawniła kilka stopni i wejście do białego bungalowu z biegną­cym kursywą napisem Villa Nastia". Jak to się często zdarza w powieściach R., nikt nie odpowiedział na dzwonek". Hugh spostrzegł kilkanaście stopni z boku ganku wiodących w dół (po całym tym głupim wspina­niu się w górę!), w przenikliwą wilgoć bukszpanu. W ten sposób obszedł dom dokoła i znalazł się w ogrodzie. Nie dokończona, oszalowana deskami sadzawka przy­tykała do małego trawnika, pośrodku którego opalała się na leżaku dama w średnim wieku, o ciele natłusz­czonym i odrażająco różowym. Znany mu już egzem­plarz (na pewno ten sam) książki Postaci... w wydaniu kieszonkowym, ze złożonym we czworo listem (naszym zda­niem. Person dla własnego dobra nie powinien go roz­poznać) wetkniętym pomiędzy stronice książki jako zakład­ka, spoczywał na szczycie brzucha z trudem wtłoczonego wraz z resztą tułowia w kąpielowy kostium tej damy.

Żona pana Charlesa Chamar, nee Anastazja Pietrow-na Potapow (całkiem zacne nazwisko tendencyjnie prze-

43


kręcone przez jej zmarłego małżonka na Patapouf"), była córką bogatego handlarza bydłem, który wkrótce po wybuchu rewolucji bolszewickiej wyemigrował wraz z rodziną z Riazania via Charbin i Cejlon do Anglii. Od dawna przywykła podejmować różnych młodych lu­dzi wyprowadzonych w pole przez Armandę, lecz ten nowy zalotnik ubrany był jak komiwojażer i miał w so­bie coś (twój geniusz, Person!), co zastanowiło i przy­gnębiło Madame Chamar. Lubiła ludzi odpowiednich. Młody Szwajcar, z którym Armanda w tym właśnie mo­mencie jeździła na nartach gdzieś na wiecznych śnie­gach wysoko nad Witt, był człowiekiem odpowiednim. Podobnie jak bracia Blake, bliźnięta. Tak samo syn sta­rego przewodnika, złotowłosy Jacques, mistrz bobslejo­wy. Lecz mój niezdarny i ponury Hugh Person ze swoim okropnym krawatem prostacko zawiązanym pod kołnie­rzem taniej koszuli i w niemożliwym brązowym garnitu­rze w odcieniu kasztana nie należał do świata akcepto­wanego przez Madame Chamar. Gdy powiedziała goś­ciowi, że Armanda bawi gdzie indziej i może nie wró­cić na herbatę, nie zadał sobie trudu, aby ukryć zasko­czenie i niezadowolenie. Stał drapiąc policzek. Wnętrze jego tyrolskiego kapelusza było ciemne od potu. Czy Armanda dostała jego list?

Madame Chamar odpowiedziała wymijającym zaprze­czeniem mogła wprawdzie zajrzeć do wiele mówiącej zakładki wetkniętej w książkę, lecz powstrzymała się od tego wiedziona instynktem rozsądnej matki. Zamiast tego wsunęła książkę do swojej plażowej torby. Hugh wspo­mniał odruchowo, że niedawno widział się z autorem tej książki.

4C 4 Przejrzystość rzeczy


wiono mi, źe to staroświecka fandara. Omawialiśmy sprawy zawodowe. Oczywiście dom jest zawsze pełen... jakby tu powiedzieć... wesołych gości. Poczekam chwilą i pójdę.

Odmówił zdjęcia marynarki i krótkiego odpoczynku na krześle ogrodowym u boku Madame Chamar. Od słońca dostaje zawrotów głowy, wyjaśnił.

Allors allons dans la ma/son powiedziała do­
słownie tłumacząc z rosyjskiego.

Widząc, że z trudem próbuje wstać z leżaka, Hugh zaofiarował pomoc, lecz Madame Chamar ostro na­kazała mu stanąć z daleka, ponieważ jego bliskość może się okazać psychologiczną barierą". Mogła dźwi­gnąć swoje oporne, korpulentne ciało jedynie przy wyko­naniu małego, ale precyzyjnego skrętu: aby ten skręt wykonać, musiała najpierw w głębokim skupieniu zasta­nowić się, jak oszukać prawo ciążenia, potem czekać spokojnie, aż w niej coś zaskoczy i wtedy właściwy ruch następował jak cud kichnięcia. Leżała więc na leżaku nieruchomo i jakby przyczajona, a jej pierś i liliowe łuki czoła nad poczernionymi brwiami okrywał pot bohatera,

fo zupełnie niepotrzebne powiedział Hugh.
Doskonale mogę poczekać tu w cieniu drzew, ale muszę
mieć cień. Nigdy nie myślałem, że w górach może być
tak gorąco.

Nagie całe ciało Madame Chamar dźwignęło się z takim impetem, że rama leżaka wydała niemal ludzki krzyk. W następnej chwili Madame znalazła się już w pozycji siedzącej, z nogami na ziemi.

Wszystko w porządku oświadczyła zadowolona
i z nagłością magicznej metamorfozy wstała otulona
barwnym kąpielowym prześcieradłem. Chodźmy, chcę
pana poczęstować jakimś przyjemnym zimnym drinkiem
i pokazać moje albumy.

jPrzyjemny drink okazał się ietnią wodą z kranu w wy­sokiej szklance ze rżniętego szkła, do wody dodano łyż-


kę domowego dżemu z truskawek, który jq zmącił odcie­niem zgniłoróżowym. Albumy, cztery grube oprawne to­my, wyłożone zostały na bardzo niski i bardzo okrągły stoliczek w saloniku urządzonym niezwykle modernę.

■ Zostawię teraz pana na kilka minut powiedziała Madame Chamar i na oczach publiczności wstąpiła z imponującą energią na zupełnie odsłonięte i bardzo akustyczne schody wiodące na podobnie odsłonięte piętro, gdzie można było dostrzec przez otwarte drzwi łóżko i przez drugie drzwi bidet. Armanda mawiała zawsze, że to dzieło architektonicznego kunsztu jej zmar­łego ojca było dziełem dosłownie pokazowym i ściągało turystów z krajów tak dalekich jak Rodezja i Japonia.

Albumy w równym stopniu niczego nie ukrywały jak cały dom, jakkolwiek mniej były przygnębiające. Serię zdjęć Armandy, ciekawą wyłącznie dla naszego voyeur malgre lui, otwierała fotografia zmarłego Potopowa w wieku lat siedemdziesięciu kilku, niezwykle wytwornego pana z szarą bródką imperiał" i w chińskiej bonżurce, kreślącego dłonią z prawa na lewo znak prawosławnego krzyża nad niewidocznym w głębokiej kołysce niemow­lęciem. Amatorskie zdjęcia tropiły Armandę nie tylko we wszystkich fazach jej rozwoju i w miarę ulepszeń tech­niki fotograficznej, lecz także ukazywały dziewczynkę w różnych stanach niewinnego roznegliżowania. Rodzice i jej ciotki, nienasyceni autorzy milutkich obrazków, wie­rzyli, że dziesięcioletnia dziewczynka, o jakiej mógłby marzyć jakiś następca K.F.W. Ludwiga *, ma takie samo prawo do całkowitej nagości co niemowlę. Hugh ułżył albumy w wysoki stos, aby osłonić płomień swego zainteresowania przed spojrzeniem z piętra, i wielokrot­nie powracał do zdjęć małej Armandy w kąpieli, przy­ciskającej gumową zabawkę w kształcie słoniowej trąby

* Karl Friedrich Wilhelm Ludwig (18161895) fizjolog niemiecki (przyp. tfum.).

§1


do swego lśniącego brzuszka, albo Armandy wypinają­cej do namydlenia pupkę o dwóch dołeczkach. Inny obraz delikatnego niedojrzałego łona (dzielącą je przez środek pionową linię ledwie można było odróżnić od przechylonego obok źdźbła trawy) dawało zdjęcie Ar­mandy czeszącej spłowiałe od słońca włosy; siedziała na trawie szeroko rozrzuciwszy śliczne nóżki, które w ostrym skrócie wyglądały jak nogi jakiejś olbrzymki.

Na piętize zaszumiała spuszczona w toalecie woda, ogarnięty poczuciem winy Hugh wzdrygnął się i z trza­skiem zamknął album. Jego kurczliwe serce ociągając się zaczęło bić spokojniej, lecz z owych piekielnych wy­sokości nikt do niego nie zszedł, powrócił więc z hałsem do swych głupich obrazków.

Pod koniec drugiego albumu fotografie buchnęły ko­lorem dla uczczenia barwnych młodzieńczych wylinek Armandy. Oglądał ją w sukienkach w kwiatki, w zabaw­nych spodenkach, tenisowych szortach, kostiumach ką­pielowych, pośród ostrych zieleni i błękitów. Objawiła się wytworna i ostra linia jej opalonych ramion, zarys wąskich bioder i pośladków. Dowiedział się, że kiedy miała osiemnaście lat, jasne włosy spływały jej do połwy pleców. Żadna agencja matrymonialna nie mogłaby ofiarować swym klientom tylu wariacji na temat jednej dziewicy. W trzecim albumie odnalazł, z miłym uczuciem powrotu do domu, okruchy swego bezpośredniego oto­czenia- cytrynowo-czarne poduszki na tapczanie stoją­cym w drugim kącie pokoju, a nad kominkiem oprawio­ny w ramki u Dentona motyl o ptasich skrzydłach Czwarty, jeszcze nie wypełniony do końca, album połskliwych, niezwykle wiernych portretów Armandy. Ar­manda w różowej wiatrówce z futrzanym kapturem. Armanda lśniąca klejnotami, Armanda sunąca na nar­tach przez cukrowy pył.

Wreszcie z górnej części przezroczystego domu Ma-dame Chamar ciężko stąpając zeszła na dół; nagie


przedramię trzęsło się jak galareta, gdy schodziła trzy­mając się balustrady. Była teraz ubrana w letnią suknię przybraną falbankami, jak gdyby wzorem swej cóki przechodziła również kilka etapów przemiany.

Wciąż był naiwny; to zdarza się kochankom. Należało powiedzieć tej grubej, wulgarnej Madame Chamar: jak pani śmie pokazywać swoje dziecko wrażliwym przyby­szom? Lecz nasz Person wyobrażał sobie niejasno, że ma do czynienia z przypadkiem nowoczesnej nieskrom-ności modnej w towarzystwie" Madame Chamar. A cóż to za towarzystwo, mój Boże? Matka tej damy była cóką wiejskiego weterynarza, tak samo jak matka Hugha (jedyny zbieg okoliczności wart zanotowania w całej tej smutnej aferze). Zabierz sobie te obrazki, głupia nudy-stko!

Zadzwoniła około północy, budząc go z głębi znikają­cego już zdecydowanie złego snu (to po tym topionym serze i młodych kartoflach z butelką młodego wina w ho­telowej carnofzef). Chwycił niezdarnie słuchawkę szuka­jąc drugą ręką okularów, bez których, wskutek dziwnego kaprysu współistniejących zmysłów, nie mógł we właści­wy sposób prowadzić rozmowy przez telefon.


0x08 graphic
To ty Person?

Wiedział już od chwili, gdy w pociągu odczytała na głos wręczoną jej wizytówkę, że jego imię Hugh" wy­mawia jak you", ty.

Oczywiście, że może. m

Skoro nie znosi swego imienia Hugh, będzie go odtąd , nazywać Percy" i zaprosiła go na letnią wyprawę nar­ciarską na Drakonitę. Usłyszał: Darkened Heat" su­gerujące przyćmiony żar i wyobraził sobie gęsty las chroniący romantycznych wędrowców od błękitnego bla­sku alpejskiego południa. Powiedział, że nie zdołał nau­czyć się jazdy na nartach w czasie wakcji w Sugarwood w stanie Vermont, będzie jednak uszczęśliwiony, jeśli podąży obok niej ścieżką nie tylko istniejącą w jego wyobraźni, lecz nawet starannie wymiecioną miotłą bał­wana ze śniegu jedna z tych nagłych i nie sprawdzo­nych wizji, które mogą oszukać najsprytniejszych.

13

Teraz musimy skierować nasze spojrzenie na główną ulicę w Witt, taką, jaka była we czwartek, następnego dnia po telefonie. Roi się na niej od przezroczystych lu­dzi i działań, w których przenikając przez nie mo­żemy utonąć z anielską lub autorską rozkoszą, jednakże


dia niniejszego sprawozdania musimy wybrać sobie tyl­ko jednego Persona. Nieprzywykły do długich wędrówek, ograniczył się do spaceru przez tę nudną wieś. Nieubłgany potok samochodów płynął i płynął ulicą; niektóre z ociężałą ostrożnością niechętnej maszynerii szukały miejsca na parkowanie, inne przyjeżdżały z północy al­bo tam się kierowały, spiesząc do dużo modniejszego uzdrowiska Thur, odległego o dwadzieścia mil. Kilkakrot­nie minął starą fontannę, z której woda kapała do ko­ryta z wydrążonego pnia obsadzonego geranium, obej-rzoł pocztę i bank, kościół i agencję turystyczną, i stoją­cą między pensjonatem a pralnią słynną czarną budę, której pozwolono dożywać swoich dni przy grządce ka­pusty i ukrzyżowanym strachu na wróble.

Napił się piwa w dwóch różnych gospodach. Przysta­nął na chwilę przed sklepem sportowym, rozmyślił się, potem namyślił, zawrócił i kupił przyjemny szary golf z maleńką i bardzo ładną flagą amerykańską wyhafto­waną na sercu. Madę in Turkey" szepnęła metka na swetrze.

Orzekł w duchu, że pora znowu czegoś się napić, i ujrzał jq siedzącą przy stoliku w kawiarence na ulicy. Ruszyłeś w jej stronę myśląc, że jest sama, potem spo­strzegłeś za późno drugą torbę na przeciwległym krześle. Jednocześnie towarzyszka Armandy wyszła z her­baciarni i zajmując swe miejsce powiedziała uroczym nowojorskim akcentem z owym nalotem ulicznicy, który rozpoznałby nawet w niebie.

Strasznie śmieszne klo.

Tymczasem Hugh Person, niezdolny do przybrania maski układnego uśmiechu, podszedł i został zaproszo­ny do stolika.

Najbliższa sąsiadka w zabawny sposób podobna do nieboszczki ciotki Persona, Melissy, którą bardzo lubi­my, czytała ,,1'Erald Tribune". Armandzie zdawało się (wulgarna aluzyjność w tym słowie), że Julia Moore zna


Percy'ego. Julii też się tak zdawało. Hugh również tak sądził, naprawdę. Czy sobowtór jego ciotki pozwoli sko­rzystać z wolnego krzesła? Owszem, pozwoli z przyjem­nością. Była to miła staruszka mająca pięć kotów i mie­szkanie w domku dla lalek na końcu brzozowej alei, w najcichszej części...

Rozmowę przerwał nam ogłuszający trzask to bez­namiętna kelnerka, swoją drogą biedna kobieta, upu­ściła tacę ze szklankami lemoniady i ciastkami i przy­klęknęła, rozszczepiając się na całą masę drobnych, szybkich gestów typowych dla tej kobiety o beznamiętnej twarzy.

Armanda poinformowała Percy'ego, że Julia przyje­chała aż z Genewy, żeby zasięgnąć jej porady w spra­wie przekładu kilku zdań, którymi ona, Julia, wyjeżdżjąca nazajutrz do Moskwy, pragnęła olśnić swych ro­syjskich przyjaciół. Obecny tu Percy pracuje dla jej ojczyma.

62


Armanda i dodafa sucho: Tyie tylko, że w sierpniu nie mają tam tak dużo śniegu.

Julia roześmiała się. Julia tryskała szczęściem i zdrwiem. Julia była jeszcze ładniejsza niż przed dwoma la­ty. Czy przyśni mi się teraz z tymi swoimi nowymi brwia­mi, nowymi długimi włosami? Jak szybko sny doganiają nową modę? Czy w najbliższym śnie zobaczę ją wciąż jeszcze z fryzurą japońskiej lalki?

Pozwoli pan, że zamówię coś dla pana powie­
działa Armanda do Percy'ego, jednakże bez charakte­
rystycznego ruchu ręki, jaki zazwyczaj towarzyszy takim
słowom.

Percy miał ochotę na filiżankę gorącej czekolady. Straszne i zarazem fascynujące jest takie publiczne spotkanie z byłą flamą! Armanda nie miała się czego obawiać, to oczywiste, ona należała do zupełnie innej klasy, poza konkurencją. Hugh przypomniał sobie słynną nowelę R. Trzy czasy.

Żałował teraz, że nie zamówił kawy jak Armanda i Julia. Czekolada okazała się nie do picia. Podano ci filiżankę gorącego mleka. Dostałeś również oddzielnie trochę cukru i czegoś jeszcze w szalenie eleganckiej torebeczce. Oderwałeś jej górny brzeg. Zawierała beżo-


0x08 graphic
wy proszek, który wsypałeś do bezlitośnie homogenizo­wanego mleka w filiżance. Łyknąłeś i pośpiesznie dodałeś cukru, Ale żaden cukier nie mógł poprawić mdłego, żałosnego, oszukańczego smaku.

Armanda, która śledziła kolejne fazy jego zdumienia i niedowierzania, uśmiechnęła się i powiedziała:

Urok Czasu przeszłego polegał na konspiracji. Znając Julię był całkiem pewien, że ani słowem nie wspomniała przygodnej przyjaciółce o ich romansie jeden łyk wśród niezliczonych kęsów. Tak oto w tym cennym i kru­chym momencie Julia i on (alias Alicja i narrator) za­warli pakt z przeszłością, nieuchwytny pakt skierowany przeciwko rzeczywistości takiej, jaką był ten hałaśliwy róg ulicy, świst pędzących samochodów, drzewa i tłum obcych ludzi. B. z owego trio to ruchliwe Witt, podczas gdy najważniejszy przybysz i tu jeszcze jeden dreszcz to jego jutrzejsza ukochana, Armanda zaś również mało była świadoma przyszłości (którą autor, oczywiście, znał w każdym szczególe), jak i przeszłości, którą Hugh na nowo teraz smakował popijając swoje mleko z brązowym proszkiem, hugh, sentymentalny pro­staczek i poniekąd wcale nie z tych dobrych Personów

64


(ci dobrzy sq ponad to, on byt raczej z tych poczciwych), źolswał, ie całuj tej scenie nie towarzyszyła muzyka, jakiś rumuński skrzypek nachylony nad zawiłym mono­gramem dwóch istot. Brakło nawet mechanicznego od­tworzenia Oczarowania (walc) przez głośnik kawiarenki. A jednak tło wibrowało pewnym rytmem tworzonym przez glosy przechodniów, brzęk zastawy, górski wiatr w do­stojnej koronie rosnącego na rogu kasztana.

W końcu wstali. Armanda przypomniała o jutrzejszej wycieczce. Julia podała mu rękę i prosiła, żeby modlił się za nią, kiedy będzie mówić temu bardzo namiętne­mu, bardzo wybitnemu poecie: je ta/me po rosyjsku, co brzmi po angielsku (jeśli się to odpowiednio prze­ciągle wymówi) yellow blue tiebia". Rozstali się. Oby­dwie dziewczyny wsiadły do małego wytwornego auta Julii. Hugh Person ruszył z powrotem do swego hotelu, lecz zawrócił w miejscu z przekleństwem i poszedł do kawiarenki po zapomnianą paczkę.

14

Piątek rano. Pospiesznie wypita Coca-cola. Beknięcie. Szybkie golenie. Włożył swój zwykły garnitur dodając sweter z goifern, by wyglądać stylowo. Ostatnie spojrze­nie w lustro. Wyrwał czarny włos z czerwonej dziurki w nosie.

Pierwsze tego dnia rozczarowanie czekało go z wy­biciem godziny siódmej na umówionym miejscu (skwer przy poczcie), gdzie zastał Armandę w towarzystwie trzech sportowców Jacka, Jake'a i Jacąuesa, których miedziane twarze z wyszczerzonymi zębami widział już obok niej na jednym z ostatnich zdjęć w czwartym albu­mie. Spostrzegłszy, jak ponuro Hugh rusza jabłkiem Adama, rzuciła tonem beztroskim, że może w końcu nie

gs 5 Przejrzystość rzeczy


zależy mu na wspólnej wycieczce, ponieważ chcemy dojść do Jedynej czynnsj w lecie kaiejki linowej, a to już jest prawdziwa wspinaczka dla kogoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony", Biaiozęby Jacąues, na wpół obej­mując rezolutną pannę, poufale zwrócił mu uwagę, że monsieur powinien wtożyć solidniejsze obuwie, ale Hugh odparł, że w Stanach chodzi się na wycieczki w byle czym, nawet w tenisówkach.

Wkrótce wyszło na jaw, że Hugh nie zdoła dotrzymać im kroku i nie dotrze do celu na wysokości czterech tysięcy stóp, aby tam wsiąść do kolejki na północ od Witt. Zapowiedziana przechadzka" okazała się kosz­marną wyprawą, gorszą od wszystkich szkolnych wycie­czek w Vermont czy New Hampshire. Trasa obfitowała w bardzo strome podejścia, bardzo śliskie zejścia i po­nowne gigantyczne wzniesienia na stoku następnej góry, i pełna była wybojów, skał i korzeni. Z trudem nadążał zgrzany, nieszczęsny Hugh za jasnym kokiem Armandy, która zwinnym krokiem szła za Jacquesem. Angielskie bliźnięta stanowiły straż tylną. Być może, gdyby tempo było nieco wolniejsze, Hugh poradziłby sobie z tą nie­skomplikowaną wspinaczką, lecz jego bezmyślni i bez serca towarzysze nielitościwie sunęli naprzód, biorąc do­słownie biegiem strome kawałki i ochoczo ślizgając się


po pochyłościach, nad którymi Hugh przystawał, błagal­nym gestem rozkładając ręce. Odmówił posłużenia się ofiarowanym sobie kijem, lecz po dwudziestu minutach tortur wybłagał w końcu krótki odpoczynek. Ku jego przerażeniu nie Armanda, lecz Jack i Jake zostali przy nim, gdy usiadł na kamieniu, ciężko dysząc z głową schyloną i kroplą potu na czubku nosa. Bliźnięta stano­wili milczącą parę; wymieniali spojrzenia bez słów, sto­jąc nieco wyżej na ścieżce, podparci pod boki. Wyczu­wał przypływ ich sympatii i błagał, żeby szli naprzód, pójdzie zaraz za nimi. Po ich odejściu odczekał chwilę i pokuśtykał w dół, do wsi. W pewnym miejscu pomiędzy dwoma odcinkami lasu znów odpoczął, tym razem na urwistym cyplu, skąd stojąca tam ławka, ślepa, lecz gor­liwa, zapewniała wspaniały widok. Gdy siedział paląc, dostrzegł wysoko w górze swoje towarzystwo niebie­skie, szare, różowe, czerwone machające do niego rękami ze szczytu jakiejś skałki. Pomachał im w odpo­wiedzi i podjął swój ponury odwrót.

Lecz Hugh Person nie godził się na rezygnację. Wspaniale obuty, uzbrojony w alpejską laskę, żując gu­mę, towarzyszył im ponownie następnego ranka. Popro­sił, aby nie narzucano mu tempa i nigdzie na niego nie czekano, i byłby doszedł do stacji kolejki, gdyby nie zbłądził i nie wylądował w jakichś chaszczach nad poto­kiem obrośniętym jeżynami. Następna próba w dzień czy dwa później zakończyła się większym powodzeniem. Dotarł prawie do granicy lasu, lecz tam pogoda się zmieniła, otuliła go wilgotna mgła i przez parę godzin drżał samotnie z zimna w cuchnącym szałasie dla owiec, czekając, aż kłębiaste mgły odsłonią słońce.

Innym razem zaoferował się nieść jej nowo zakupione narty wyglądające jak jakieś dziwaczne zielone gady z metalu i włókna szklanego. Wymyślne wiązania robiły wrażenie blisko skuzynowanych z ortopedycznymi przy­rządami, które kalekom pomagają chodzić. Pozwolono

67


mu nieść t® drogocenne narty z początku zdawały się cudownie iekkie, !ecz po krótkim czasie zaciążyły mu na ramieniu niby wielkie bloki malachitu idąc w ślad za Armandą zataczał się pod tym ciężarem jak cyr­kowy klown na arenie pomagający przy zmianie rekwi­zytów. Wyrwano mu z rąk ten ciężar, gdy tylko usiadł, żeby odpocząć. W zamian zaproponowano papierową torebkę (cztery małe pomarańcze), lecz odsunął ją nie patrząc.

Nasz Person był uparty i potwornie zakochany. Jakiś element czarów, jak w bajce gotyckiej woda różana, zdawał się przenikać wszystkie jego wysiłki pokonania smoka, broniącego tej panny. Po tygodniu udało mu się i odtąd uchodził już za mniej dokuczliwą figurę.

15

Gdy siedział na nasłonecznionym tarasie Cafe du Glacier" poniżej schroniska Drakonita" sącząc rum i, rozweselony działaniem trunku w górskim powietrzu, obserwował z niejakim zadowoleniem trasę zjazdu (ja­kiż cudowny widok po tych ilościach wody i zmatowia­łej trawy!); gdy chłonął wzrokiem szklistość górnych par­tii, a poniżej krechy od nart układające się w błękitny wzór jodełki na śniegu i różnobarwne figurki rzucone na lśniącą biel jakby przypadkowym dotknięciem pędzla jakiegoś flamandzkiego mistrza, Hugh orzekł w duchu, że oto ma przed sobą projekt prześlicznej okładki dla autobiografii słynnej narciarki (autobiografii kompletnie przerobionej i wzbogaconej przez kilku redaktorów wy­dawnictwa) Krystynki i inne dziewczynki; maszynopis ten ostatnio przygotował do druku, opatrując znakiem zapy­tania takie wyrażenia, jak: godilles i wedeln (reto­rom.?). Zabawnie patrzyło się poprzez trzeci kieli-

68


szek na te namalowane ludziki śmigające w dół, gubią­ce to nartę, to kijek, albo zwycięsko lawirujące w chmu­rze srebrzystego pyłu. Hugh Person, przerzucając się na kirsch, zada! sobie pytanie, czy potrafiłby pójść za jej radą (Taki miły, duży, niezdarny Jankes wygląda jak sportsmen, a nie umie jeździć na nartach!") i utożsamić się z tym czy innym typem szusującym w dół na stylowo ugiętych kolanach lub przeciwnie skazanym na prze­ciąganie w nieskończoność owej pauzy po upadku, gdy duży i ciężki nowicjusz poddaje się z humorem koniecz­ności narzuconego mu odpoczynku na plecach.

Nigdy nie mógł wypatrzyć oślepionymi, załzawionymi oczami sylwetki Armandy wśród narciarzy. Raz był już pewien, że dostrzegł ją niesioną pędem, w czerwonej wiatrówce, z gołą głową, zwinnie lawirującą tam, tam i teraz tam; wyrzuciło ją w górę na muldzie, teraz szu­suje w dół, jest coraz bliżej i bliżej, robi skręt i na­gle zamienia się w jakiegoś obcego typa w goglach.

W końcu nadeszła z drugiej strony tarasu w lśniącym zielonym nylonie, niosąc narty, lecz nadal w swoich ogromnych butach. Dostatecznie dużo czasu spędził studiując stroje narciarskie w szwajcarskich sklepach, by wiedzieć, że buty skórzane zostały zastąpione przez plastykowe, a sznurowadła przez twarde klamry.

Wyglądasz jak pierwsza dziewczyna na księżycu powiedział wskazując na jej buty; i gdyby nie obejmo­wały stóp tak ciasno, to poruszałaby palcami w butach, jak robi kobieta, kiedy jej obuwie staje się tematem po­chlebnych uwag (uśmiechnięte palce imitują układ ust).

•— Słuchaj no powiedziała przyglądając się swoim Mondstein Sexy" (niewiarygodna nazwa firmowa!) zostawię tu narty, włożę buty do chodzenia i wrócę z tobą do Witt a cfeux. Jacąues pojechał z parą swoich kochanych przyjaciół, pokłóciłam się z nim. Wszystko skończone, chwała Bogu.

Siedząc naprzeciw niego w niebiańskim wagoniku ko-


lejki przedstawiła oględną wersję tego, co miała mu nieco później opowiedzieć z niesmacznie wyrazistymi szczegółami. Jacąues domagał się jej obecności na ona-nistycznej sesji z bliźniakami Blake w ich schronisku. Raz już namówił Jacka, aby pokazał jej swój organ, lecz tupnęła nogą i zmusiła ich do przyzwoitego zacho­wania. Tym razem Jacąues postawił jej ultimatum albo przyłączy się do nich w tych obrzydliwych zaba­wach, albo on przestanie być jej kochankiem. Owszem, może być ultranowoczesna towarzysko i seksualnie, ale coś takiego było obraźiiwe i wulgarne, i tak stare jak Grecja.

Wagonik sunąłby wiecznie w błękitnej mgiełce, jak przystało w raju, gdyby krzepki pracownik kolejki nie zatrzymał go przed wyruszeniem z powrotem do góry. Wysiedli. Była wiosna w szopie, gdzie maszyneria speł­niała swój pokorny i nigdy nie kończący się obowiązek. Armanda, szepnąwszy skromnie: Przepraszam zniknęła na chwilę. Na dworze stały krowy wśród mle­czów i z radia w przyległym buvette dobiegała muzyka.

Przeniknięty nieśmiałym drżeniem młodej miłości Hugh zastanawiał się, czy może zaryzykować pocałunek, kie­dy najprawdopodobniej przystaną na chwilę, scho­dząc w dół krętą ścieżką. Spróbuje, gdy dojdą do rodo­dendronów, gdzie zapewne zatrzymają się, ona, aby zrzucić swoje eskimoskie futerko, on, aby usunąć ka­myk z prawego buta. Rododendrony i jałowce ustąpiły miejsca olchom i głos znanej mu rozpaczy zaczął naglić do odłożenia na później i kamyka w bucie, i pocałunku. Weszli do jodłowego iasu, gdy ona zatrzymała się, rozej­rzała dokoła i powiedziała (z taką swobodą, jakby pro­ponowała zbieranie grzybów czy malin):

A teraz będziemy się kochać. Znam tu jedno przy­jemne miejsce na mchu zaraz za tymi drzewami, gdzie nikt nam nie przeszkodzi, jeśli zrobisz to szybko.

Skórka pomarańczy znaczka to miejsce. Chciał objąć


Armandę jego nerwowe usposobienie wymagało wstępnych zabiegów (szybko" to był błąd), iecz wymknęła mu się jakimś rybim skrętem ciała i usiadła na kępie czarnych jagód, żeby zdjąć buty i spodnie. Następnie zraził go widok grubych, prążkowanych, czarnych tryko­tów, które nosiła pod spodniami narciarskimi. Zgodziła się ściągnąć je tylko na tyle, na ile to było niezbędne. Nie pozwoliła się też całować ani głaskać ud.

Na następnym zakręcie ścieżki pojawił się u ich stóp pierwszy sad w Witt, za nim widać było błysk strumienia, skład drewna, zżęte pola, brunatne chaty.

Nienawidzę Witt powiedział Hugh. Niena­
widzę życia. Nienawidzę siebie samego. Nienawidzę tej
wstr
ętnej starej ławki.

Przystanęła, aby pójść wzrokiem za jego palcem, i wtedy ją objął. Z początku usiłowała wymknąć się jego wargom, lecz upierał się desperacko. Nagie uległa i zdarzył się ten mniejszy z cudów. Dreszcz czułości na­ruszył jej rysy niby powiew wiatru odbicie w wodzie. Rzę­sy jej zwilgotniały, ramiona zadrżały w jego uścisku. Ten moment słodkiego niepokoju nigdy nie miał się powtó­rzyć lub raczej nigdy nie odnalazł tej chwili w czasie, by do niej wrócić gdy raz na zawsze zamknął się cykl o własnym naturalnym rytmie; a przecież krótki mo­ment owej wibracji, gdy Armanda rozpłynęła się w słoń­cu, w drzewach wiśniowych, w przywróconym do łask krajobrazie, nada! ton jego nowej egzystencji, nasycając ją przeświadczeniem, że wszystko w porządku", nawet


wtedy, gdy bywała w najgorszym humorze, miewała naj­głupsze kaprysy, najbezwzględniejsze żądania. Ów po­całunek, a nic z tego, co go poprzedziło, był prawdzi­wym początkiem ich romansu.

Uwolniła się z jego objęć bez słowa. Długi szereg ma­łych harcerzyków z drużynowym na końcu piął się ku nim stromą ścieżyną. Jeden z chłopców wdrapał się na leżący opodal ogromny głaz i zeskoczył z radosnym pi­skiem.

Pomyśli, że zwariowałeś powiedziała ona.
Przez gaj bukowy i przez rzekę dotarli na obrzeża

Witt. Skrót wiodący przez błotniste zbocze pomiędzy na wpół zbudowanymi domkami doprowadził ich do ,,Vil!a Nastia", Anastazja Pietrowna była w kuchni, zajęta układaniem kwiatów w wazonach.

Chodź tu, mamo krzyknęła Armanda. Żen/-
cha priwiela. Przyprowadziłam narzeczonego.

16

Witt posiadało nowy kort tenisowy. Pewnego dnia Ar­manda wyzwała Hugha na jednego seta.

Od czasów dzieciństwa i nocnych lęków sen stanowił dla naszego Persona nieustający problem. Problem pod­wójny. Niekiedy całymi godzinami zabiegał o łaskę tego czarnego automatu, powtarzając automatycznie jakiś żwy obraz to jedno. Po drugie chodziło o quasi--obłęd, w jaki sen wprawiał go z chwilą, gdy wreszcie nadchodził. Bo czyż można było uwierzyć, żeby przyzwoi­ty człowiek miewał tak nieprzyzwoite i absurdalne kosz­mary jak te, które przekreślały mu noc i nękały jeszcze

72


w clqgu dnia, Ani opowiadane raz po raz przez przyja­ciół złe sny, ani przypadki cytowane we Freudowskich sennikach wraz z zabawnymi wyjaśnieniami nie dały się porównać ze złożoną ohydą jego niemal conocnych do­świadczeń,

W młodości usiłował rozwiązać pierwszą część tego probiemu metodą skuteczniejszą od proszków nasen­nych (bo te, gdy za słabe, zapewniały za mało snu, a gdy za silne, wzmacniały sugestywność monstrualnych wizji). Wynaleziona przez niego metoda polegała na powta­rzaniu w myśli z precyzją metronomu kolejnych uderzeń stosowanych w jakiejś sportowej grze na powietrzu. Je­dyna, jaką znał w młodości i mógł uprawiać mając lat czterdzieści, to tenis. Grał w tenisa nie tylko dość do­brze, niewymuszonym stylem (przejętym od pewnego ku­zyna, świetnego tenisisty, trenera przed wielu laty pewnej szkoiy w Nowej Anglii, w której ojciec Hugha by! dyrektorem), lecz wypracował taki rodzaj uderzenia, który i dla Guya, i dla szwagra Guya, jeszcze lepszego tenisisty, był nie do obrony i nie do naśladowania. Za­wierał w sobie jakiś element sztuki dla sztuki, ponieważ nie dawał możności odbicia zaskakujących płaskich pi­łek, wymagał idealnej równowagi ciała (niełatwo o taką w pośpiechu) i sam w sobie nigdy nie pomógł mu wygrać meczu.

Wykonywało się to Uderzenie Persona sztywno wypro­stowanym ramieniem, nadając piłce jednocześnie pęd i rotację trwającą od momentu uderzenia do końca lo­tu. Pitkę należało uderzyć (i to była najprzyjemniejsza część zadania) samym szczytem naciągu, stojąc przy tym możliwie daleko od miejsca, gdzie piłka kozłuje, aby uderzyć ją w tckim momencie zawieszenia w powietrzu, żeby szczyt rakiety móg! się do piłki pod właściwym kątem przyłożyć. Wychylając się całym ciałem do przodu, przyj­mując, niejako przyklejając" piłkę do rakiety na ułmek sekundy, należało ją bez najmniejszej próby pod-

73


cięcia odbić i z cafym impetem posłać po linii prostej. Jeżeli piłce nie nadało się dostatecznego pędu, jeżeli uderzono jq środkiem rakiety, wówczas zamieniała się w zwyczajny, nędzny kalosz", nietrudny oczywiście do odbicia; natomiast gdy uderzenie zostało wykonane bar­dzo precyzyjnie, to wraz z towarzyszącym mu ostrym od­głosem odbijało się silnym dreszczem w całym ramieniu, zaś ścięta piłka szybując ze świstem po dokładnie obli­czonej trajektorii lądowała niezawodnie w najdalszym kącie kortu. Dotknąwszy ziemi przywierała do niej w ta­ki sposób, jak przywierała do strun rakiety w czasie ude­rzenia. Były to piłki, które nie tracąc nic z nadanej im szybkości ledwie odbijały się od ziemi; Hugh naprawdę wierzył, że po jakimś ogromnym, pełnym wyrzeczeń tre­ningu Uderzenie Persona mogłoby w ogóle nie wybić piłki w powietrze, tylko posłać ją z szybkością błyskawicy po powierzchni kortu. Nikt nie odbije piłki, która nie uniosła się w górę, i na pewno w niedalekiej przyszłości tego rodzaju metody będą zabronione jako chwyt niedo­zwolony. Lecz nawet niedoskonała wersja tego pomysłu może dostarczyć wynalazcy niebywałej satysfakcji. Re-turn był zawsze strasznie śmiesznie sfuszerowany, ponie­waż tak niskich piłek nie można wygarnąć rakietą, cóż dopiero prawidłowo odbić. Guy i ten drugi Guy byli za­skoczeni i zitytowani, ilekroć Hugh zdołał wykonać swo­ją sztuczkę co niestety rzadko się zdarzało. Kompen­sował to sobie wobec zaskoczonych graczy zachowa­niem sekretu, gdy chcieli imitować Uderzenie Persona (i osiągali jedynie słabiutkie wirowanie piłki niby dzie­cinnego bączka); cała sztuka polegała nie na podcięciu, lecz niejoko przytrzymaniu piłki i ważny tu by! nie tylko moment tego przytrzymania piłki na szczycie rakiety, ale także sztywność wyciągniętego ramienia i siła szerokie­go zamachu. Hugh przechowywał w pamięci to swoje uderzenie niczym skaib przez całe lata, jeszcze długo potem, kiedy szansa jego stosowania skurczyła się do

74


jednego lub dwóch uderzeń w jakiejś przypadkowe] grze, (Jeśli chodzi o ścisłość, to ostatni raz wykonał je owego dnia w Witt grając z Armandą, która zeszła z kortu nadąsana i najczulszymi słowami nie dała się na­mówić do powrotu.) Stosowany w tenisie trik służył obec­nie jako środek nasenny. W owych przedsennych ćwi­czeniach Hugh ogromnie ulepszył swój wynalazek, na przykład skrócił wstępne przygotowania do błyskawicz­nego serwisu i nauczył się w lusterku stosowania bek-hendu (by nie biegać dokoła piłki jak wariat). Wystar­czyło, że znalazł wygodne miejsce dla swego policzka na chłodnej miękkiej poduszce, a w tejże samej chwiii znany silny dreszcz przebiegał przez jego ramię, pod czas gdy on sam bezlitośnie kładł przeciwników, gern po gemie. Nie brakowało przyjemnych dodatków: repor­ter, któremu się mówiło we śnie, że piłkę należy odbić mocno, ale zostawić nietkniętą"; albo zdobyty już w sta­nie błogiego zamroczenia Puchar Davisa po brzegi na­pełniony makiem.

Dlaczego zrezygnował z tego specyficznego leku na bezsenność, gdy ożeni! się z Armandą? Chyba nie dla­tego, że uważała jego wypieszczone uderzenie za obra­zę i nudziarstwo? Czy była to nowość wspólnego łóżka i obecność drugiego mózgu, który mrucząc cicho obok niego zakłócał intymność owych usypiających i upu-piających przyzwyczajeń? Być może. W każdym razie zrezygnował z podobnych starań, wmówił sobie, że jed­na lub dwie zupełnie bezsenne noce na tydzień to nor­ma raczej dla niego nieszkodliwa, a w pozostałe noce zadowalał się przeglądem wydarzeń dnia (automat sam w sobie) troski i miseres monotonnego życia i tylko raz po raz barwny jak paw moment, który więzienni psychiatrzy nazywają stosunkiem płciowym".

Więc powiedział, że nie tylko ma trudności z zaśnię­ciem, lecz na domiar złego odczuwa lęk przed snem?

Tak, lęk przed snem! Jeśli chodzi o natarczywe nawro-

75


ty pewnych koszmarnych tematów, to móg! rywalizować z każdym wariatem. W niektórych wypadkach potrafił ustalić pierwotny szkicowy zarys, po którym w dość znacznych odstępach przychodziły różne wersje od­mienne w drobniejszych szczegółach, ze zmianami akcji, wprowadzaniem nowych odrażających sytuacji, lecz za każdym razem była to przeróbka tej samej, skądinąd nie istniejącej historii. Posłuchajmy części odrażającej. Otóż szczególnie jeden erotyczny sen powracał z kre­tyńską natarczywością przez okres kilkunastu lat, przed i po śmierci Armandy. W tym śnie, który psychiatra (nie­bywały dziwak, syn nieznanego żołnierza i matki Cygan­ki) odrzucał jako zbyt czytelny", podawano mu na ogromnym półmisku garnirowanym kwiatami uśpioną piękność z całym zestawem przyrządów na poduszce. Różniły się długością i szerokością, a ich liczba i rodzaj zmieniały się z każdym snem. Były starannie ułożone rzędem: jeden długości jarda z wulkanizowanej gumy z fioletową główką, obok niego krótki, masywny, wypo­lerowany drążek, potem znów coś cienkiego i podobne­go do szpikulca z nadzianymi krążkami surowego mięsa i półprzeźroczystego tłuszczu na przemian i tak dalej oto wybrane na chybił trafił przykłady. Wybieranie aku­rat tego czy innego narzędzia nie miało większego sen­su koralowy czy brązowy, czy ta straszna guma ■skoro każde przy użyciu zmieniało kształt i wielkość i nie dało się dokładnie dopasować do anatomii jego ciała, łamało się w momencie rozgrzania albo pękało na dwoje pomiędzy nogami czy kośćmi owej mniej lub więcej nie­określonej damy. Tu pragnął zaznaczyć, z całą ostrością i z całą mocą występując przeciw Freudowi, że: owe oniryczne tortury nie miały nic wspólnego ani bezpo­średnio, ani w sensie symbolicznym" z czymkolwiek, czego doświadczył w życiu świadomym. Temat erotyczny był po prostu jednym z wielu tematów, podobnie jak Chłopiec dla przyjemności pozostał po prostu jednym

76


2 nie liczących sią kaprysów w dorobku powainego, ibyt pokaźnego pisarza, którego satyryczny portrst zawiera pewna ostatnio wydana powieść.

W innych nie mniej znaczących nocnych przeżyciach usiłował zatrzymać albo skierować w drugą stronę ziar­na czy drobny żwir sypiący się ciurkiem z jakiejś szpary w powłoce przestrzeni, lecz przeszkadzało mu w tym wszystko, co tylko można sobie wyobrazić: a to jakieś pajęcze, łamliwe, włókniste elementy, to znów góry i do­ły, kruche ruiny, zapadające się kolosy. W końcu walił się na niego stos odpadków i gruzu i t o znaczyło śmierć. Mniej straszne, lecz być może groźniejsze dla umysłu były lawiny koszmarów w pośpiechu przebudze­nia, gdy senne obrazy spływały potokami słów do doliny Toss i Thurn, tam gdzie szare, obłe skały noszą nazwę Roches etonees z powodu ich powierzchni przypomina­jącej zagadkowo wyszczerzone zęby pod parą ciemnych gogli" (ecarqu//Jages). Człowiek śniący to idiota nie całkiem pozbawiony zwierzęcej przebiegłości; groźnie skażony jego umysł sprawia się podobnie jak niezdarny język, gdy usiłuje wymówić poprawnie nie pieprz Pięrze wieprza pieprzem".

Powiedziano mu, że to wielka szkoda, iż nie udał się natychmiast do swego psychoanalityka, gdy tylko kosz­mary przybrały na sile. Odparł, że nie miał swego psy­choanalityka. Z ogromną cierpliwością doktor wyjaśnił, że zaimek dzierżawczy użyty tu został nie w sensie po­siadania, lecz zaufania, jak na przykład w ogłoszeniu Zwróć się do swego sklepu kolonialnego". Czy Arman-da zasięgała kiedykolwiek porady psychoanalityka? Je­śli pytanie odnosiło się do pani Person, a nie do jakie­goś dziecka czy kota, to odpowiedź brzmiała: nie. Po­dobno będąc młodą dziewczyną zdradzała zaintereso­wania neobuddyzmem i różnymi takimi rzeczami; jej no­wi amerykańscy przyjaciele nalegali, żeby jednak podda­ła się tak zwanej psychoanalizie; powiedziała im, że mo-

77


ź© spróbuje, o!@ po ukończeniu swoich studiów orian-taiistycznych.

Pouczono go, że sugestia, by nazywa! jq po imieniu, miała na ceiu jedynie stworzenie niewymuszonej atmo­sfery. Zawsze tak się robi. Zaledwie wczoraj jeden z więźniów poczuł się zupełnie swobodnie, gdy mu pora­dzono: lepiej powiedz wujciowi, co ci się śniło, bo bę­dzie źle". Czy Hugh, a raczej pan Person, odczuwał w swoich snach destrukcyjne popędy" tu rzecz wyma­gała bliższego wyjaśnienia. Być może sam termin nie jest dostatecznie jasny. Rzeźbiarz może sublimować de­strukcyjny popęd, atakując nieożywiony przedmiot dłtem i młotkiem. Chirurgia stanowi sama w sobie jeden z najpożyteczniejszych sposobów uwolnienia się od de­strukcyjnego popędu: pewien szanowany, jakkolwiek nie zawsze zręczny chirurg wyznał prywatnie, że w czasie operacji z trudem powstrzymuje się od wycięcia wszy­stkich organów w otwartej jamie brzusznej. W każdym z nas nazbierało się dużo ukrytych napięć z czasów dzieciństwa. Hugh nie powinien się tego wstydzić. Praw­dę mówiąc, popęd seksualny powstaje w okresie doj­rzewania jako substytut pragnienia mordu, zaspokaja­nego zazwyczaj we śnie, a bezsenność jest po prostu lękiem przed uświadomieniem sobie w czasie snu włas­nych podświadomych pragnień mordu i seksu. Mniej więcej osiemdziesiąt procent wszystkich snów dorosłego osobnika płci męskiej to sny seksualne. Proszę zwrócić uwagę na odkrycie Klarysy Dark przebadała na włsną rękę około dwustu zdrowych opryszków, skracając im, oczywiście, wyroki o noce spędzone w dormitorium Instytutu Doświadczalnego. Otóż u stu siedemdziesięciu ośmiu mężczyzn zaobserwowano potężną erekcję w okre­sie snu zwanym HAREM (hyperakceleracja ruchów em-fatycznych"), który charakteryzował się wizjami powodu­jącymi lubieżne przewracanie oczu oftalmiczne rolo-

78


wonie, rodzaj wewnętrznego perskiego oka". Przy oka­zji, k]edy pan Person zaczął nienawidzić pani Person I Nie ma odpowiedzi. A może nienawiść była od pierw­szej chwili częścią jego uczucia dla niej? Nie rna odpo­wiedzi. Czy kupił jej kiedykolwiek sweter z golfem? Brak odpowiedzi. Czy zirytował się, kiedy powiedziała, że golf ściska jej szyję?

Zwymiotuję powiedział Hugh jeżeli będzie­cie mnie dalej dręczyć całym tym ohydnym świństwem.

17

Teraz zastanowimy się nad miłością.

Jakież potężne słowa, jaka broń gromadzona jest w górach, we właściwych miejscach, w specjalnych kry­jówkach granitowego serca, za osłoną stalowych płyt o barwach imitujących żyłkowaną powierzchnię skał! Lecz gdy pragnął wyrazić swą miłość w krótkich dniach zalotów i małżeństwa, Hugh Person nie wiedział, gdzie szukać słów, które by przekonały Armandę, poruszyły ją, wywołały świetliste łzy w jej twardych, ciemnych oczach! Per contra, gdy powiedział coś przypadkiem, bez myśli o bólu i o poezji, coś banalnego, budził nieoczekiwa­nie szczęśliwy, histeryczny odruch ze strony tej kobiety o oschłym sercu, w zasadzie głęboko nieszczęśliwej. Świadome wysiłki zawodziły. Jeżeli co się czasem zdarzało o najcichszej szarej godzinie bez najmniej­szych seksualnych intencji odkładał swoją lekturę, aby wejść do jej pokoju, przyczołgać się na kolanach i łok­ciach jak ekstatyczny, nie istniejący w opisach i nie na drzewach żyjący leniwiec i wyszczekać swoje uwielbienie, chłodna Armanda mówiła mu, żeby wstał i przestał ro­bić z siebie durnia. Najczulsze wyrażenia, jakie potrafił wymyślić: moja księżniczko, moja ukochana, mój aniele,

79


moje zwtangtko, moja rozkoszna hestyjko - dsprewo dialy jq wręcz do rozpaczy,

Kochał ją, choć tak zupełnie nie budziła miłości. Ar-manda miała wiele męczących, jakkolwiek niekoniecz­nie rzadkich cech, z których wszystkie akceptował niby absurdalne hasła w jakiejś chytrej krzyżówce. Mówiła matce prosto w oczy, że jest skatina, bydlę" oczywi­ście, nie zdawała sobie sprawy, że nigdy już matki nie zobaczy, gdy z mężem wyjeżdżała do Nowego Jorku po swoją śmierć. Lubiła wydawać starannie zaplanowane przyjęcia i choćby nie wiadomo jak dawno odbyło się to czy owo wdzięczne zebranie (przed dziesięcioma miesią­cami, piętnastoma miesiącami czy nawet jeszcze w do­mu jej matki w Brukseli lub w Witt przed ich małżeń­stwem) przebieg każdego z nich i tematy rozmów zakon­serwowane były na zawsze w rytmicznie szemrzącym szronie jej schludnego umysłu, W retrospekcji widziała

go


te zebrania jako konstelację gwiazd na falującej zasłnie minionego czasu, a swoich gości jako wynaturzone projekcje własnej osobowości: wrażliwe punkty, które na­leżało odtąd traktować z nostalgicznym szacunkiem. Je­śli Julia czy June wspomniały mimochodem, że nigdy nie spotkały u niej historyka sztuki pana C. (kuzyna zmarłgo Charlesa Chamara), podczas gdy zgodnie z tym, co zarejestrowała pamięć Armandy, i Julia, i June były na owym przyjęciu, Armanda potrafiła być bardzo nieprzy­jemna; wyniośle i wzgardliwie wypierała się swej po­myłki i kołysząc biodrami jak w tańcu brzucha dodawa­ła: W takim razie nie możecie również pamiętać tych małych kanapek od Pere Igora (pewien specjalny sklep), a przecież się nimi zajadałyście. Hugh nigdy nie spotkał tak przykrego usposobienia, tak przygnębiającej amour-propre, natury tak egoistycznej. Julia, która jeź­dziła z nią na nartach i na łyżwach, uważała, że Arman­da jest bardzo miła, lecz większość kobiet oceniała ją krytycznie i w telefonicznych pogawędkach przedrzeźnia­ła jej żałosne metody napaści i riposty. Jeśli ktoś po­wiedział: Zanim złamałam nogę... Armanda wtrą­cała tryumfalnie: A ja w dzieciństwie złamałam oby­dwie nogi. Dla jakichś niezbadanych powodów odzy­wała się do męża przy ludziach tonem ironicznym i w ogóle nieprzyjemnym.

Miała dziwne kaprysy. W czasie miodowego miesiąca w Stresa, ostatniej nocy (nowojorskie biuro natarczywie domagało się powrotu Hugha), Armanda wyraziła prze­konanie, że w hotelach pozbawionych zapasowych wyjść najniebezpieczniejsza jest, statystycznie biorąc, ostatnia noc i że w takiej masywnej staroświeckiej budowli, w ja­kiej właśnie mieszkali, na pewno bardzo łatwo o pożar. Z jakichś powodów producenci telewizyjni uważają, że nie ma nic bardziej fotogenicznego i powszechnie fas­cynującego jak porządny pożar. Armanda, która oglą­dała telewizję włoską, przygnębiona była albo udawała

i przejrzystość rzeczy


0x08 graphic
przygnębioną (lubiła pozować na osobę interesującą) z powodu takiej właśnie katastrofy przedstawionej w lo­kalnym programie małe płomyki niby chorągiewki w slalomie, nagłe duże płomienie jak demony, woda leją­ca się skrzyżowanymi łukami jak w tylu rokokowych fon­tannach i nieustraszeni mężczyźni w lśniących cerato­wych kombinezonach, którzy kierują najróżniejszymi ope­racjami w ogólnym bałaganie wśród dobrze skompono­wanych efektów dymu i zniszczenia. Owej nocy w Stresa Armanda uparła się, żeby zrobili (on w krótkich nocnych spodenkach, ona w swojej Chudo-yudo piżamie) próbę akrobatycznej ucieczki w burzliwym mroku i zeszli po przeładowanej ornamentami ścianie hotelu z czwartego na drugie piętro, a stamtąd na dach galerii, między targane wiatrem wierzchołki drzew. Hugh na próżno się z nią spierał. Dzielna dziewczyna zapewniła, że jako do­świadczona alpinistka jest pewna, iż można to zrobić używając jako podparcia dla stóp owych wybrzuszonych ornamentów na ścianie i balkoników z balustradami, gwarantujących zupełnie bezpieczne zejście. Hugh miał oświetlać trasę z góry elektryczną latarką, schodzić tuż za Armandą i w razie potrzeby przytrzymać ją za ręce, by mogła w zwisie, który dodaje ciału długości, wyma­cać bosą stopą następne oparcie dla nogi.

Silny w ramionach Hugh był jednak wyjątkowo nie­zdarnym antropoidem. Wprowadził mnóstwo zamieszania do tej eskapady. Utknął na występie ściany tuż pod ich balkonem. Smuga światła niepewnie musnęła fragment fasady, po czym latarka wypadła mu z rąk. Krzyknął w dół nawołując Armandę do powrotu. Na dole otworzyła się nagle jakaś okiennica. Hugh zdołał wdrapać się z powrotem na swój balkon, bez przerwy wołając żonę po imieniu, jakkolwiek był już przekonany, że zginęła. Ale okazało się w końcu, że wylądowała w pokoju na trze­cim piętrze, gdzie znalazł ją owiniętą w kołdrę i spokoj­nie palącą papierosa; leżała na łóżku nieznajomego pa-

82


na, który siedział obok na krześle i czytaf jakiś maga­zyn.

Jej seksualne dziwactwa przyprawiały go o zakłopota­nie i przygnębienie. Godzi' się na nie w czasie podróży. Weszły w zwyczaj, gdy osiadł z trudną małżonką w swym nowojorskim mieszkaniu. Armanda zarządziła regularne uprawianie miłości w porze popołudniowej herbaty w sa­loniku, jak na wyimaginowanej scenie przy nieprzerwa­nym akompaniamencie towarzyskiej pogawędki, przy czym oboje wykonawcy mieli być ubrani, on w swoim najlepszym biurowym garniturze i krawacie w kropki, ona w szykownej czarnej sukni pod szyję. Ustępstwem wobec natury było pozwolenie na rozpięcie albo nawet zdjęcie pewnych części bielizny, lecz tylko bardzo, bardzo dy­skretnie i bez przerywania eleganckiego ple-ple; nie­cierpliwość została uznana za nieprzyzwoity ekshibicjo­nizm, za coś strasznego. Gazeta albo leżący zawsze na stoliczku do kawy album osłaniały te z przygotowań, ja­kie nieszczęsny Hugh uważał za niezbędne, i biada mu, jeśli później drgnął czy guzdrał się w czasie samego zbliżenia; ściśnięte krocze lub chłodny dotyk jej poń­czoch gładkich jak zbroja przyprawiały go o zawrót gło­wy, lecz o wiele gorszy od okropnego ściągania długiej halki był obowiązek gawędzenia o znajomych, o polity­ce albo znakach zodiaku, albo o służących, gdy równo­cześnie należało ukradkiem rzucający się w oczy po­śpiech był wykluczony doprowadzić pikantne zadanie do końca, siedząc w konwulsyjnym skręcie na niewy­godnej małej kanapce. Umiarkowana potencja Hugha mogłaby była nie przetrwać podobnych przejść, gdyby Armanda potrafiła ukryć przed nim o wiele skuteczniej, niż myślała, swoje podniecenie zrodzone z kontrastu po­między wyobrażeniem i faktem kontrast, który mimo wszystko miał pewne pretensje do artystycznego wyrafi­nowania, jeśli wspomnimy obyczaje niektórych ludów Dalekiego Wschodu, pod wielu innymi względami cał-

33


kłam jeszcze prymitywnych. Lecz główną jego podpora, było nigdy nie zawiedzione oczekiwanie owego wyrazu oszołomienia i ekstazy, który stopniowo ogłupiał rysy jej kochanej twarzy pomimo usilnego podtrzymywania błhej paplaniny, W pewnym sensie wolał scenerię salonu od jeszcze mniej normalnej scenerii w tych rzadkich wypadkach, kiedy pragnęła, aby jq posiadł w łóżku za­grzebaną w pościeli i zajętą plotkowaniem przez tele­fon z przyjaciółką albo nabieraniem jakiegoś nie znane­go mu samca. Zdolność naszego Persona do wybacza­nia tego wszystkiego, do wynajdywania rozsądnych usprawiedliwień i wyjaśnień i tak dalej budzi naszą sympatię, ale niekiedy prowokuje również, niestety, szcze­rą wesołość. Na przykład: tłumaczył sobie, że Armanda odmawia rozbierania się, ponieważ wstydzi się swoich małych sterczących piersi i blizny na udzie po jakiejś kraksie narciarskiej. Giupi Person!

Czy była mu wierna przez wszystkie miesiące małżeń­stwa spędzone w lekkomyślnej, rozwiązłej, wesołej Ame­ryce? W czasie pierwszej i równocześnie ich ostatniej zimy wyjeżdżała parę razy bez niego na narty do Aval w prowincji Quebec albo do Chute w Kolorado. Gdy zostawał sam, zabraniał sobie rozmyślań o banalnych formach niewierności, jak na przykład o trzymaniu się za ręce z jakimś typem albo pozwoleniu, by pocałował ją na dobranoc. Wyobrażenie takich drobiazgów drę­czyło go równie boleśnie jak wizje najbardziej wyuzda­nego stosunku. Stalowe drzwi umysłu pozostawały bez­piecznie zamknięte, póki jej nie było, lecz gdy tylko zja­wiała się z błyszczącą, opaloną twarzą, z tą swoją schludną sylwetką stewardesy w niebieskiej kurtce z płaskimi guzikami lśniącymi jak złote żetony, otwierało się w nim coś upiornego i z tuzin gibkich sportsmenów zaczynał się kręcić koło Armandy i rozbierać ją spoj­rzeniami we wszystkich motelach jego wyobraźni, cho­ciaż faktycznie, jak wiemy, doznała przyjemności pełne-


go zbliżenia jedynie z tuzinem doborowych kochanków w czasie trzech wypraw.

Nikt nie potrafił zrozumieć, a najmniej ze wszystkich jej matka, dlaczego Armanda poślubiła raczej przecięnego Amerykanina na dość skromnej posadzie, lecz tu musimy już skończyć nasze rozważania o miłości.

18

W drugim tygodniu lutego miesiąc później miała ich rozdzielić śmierć Personowie polecieli na parę dni do Europy: Armanda, żeby odwiedzić matkę umie­rającą w szpitalu w Belgii (sumienna córka przybyła za późno), zaś Hugh na polecenie swojej firmy żeby zo­baczyć się z panem R. i innym amerykańskim pisarzem rezydującym również w Szwajcarii.

Padał ulewny deszcz, gdy taksówka przywiozła go pod duży, stary, brzydki dom wiejską rezydencję pana R. leżącą powyżej Versex. Poszedł ścieżką wysypaną żwi­rem, stąpając pomiędzy dwoma wezbranymi strumienia­mi deszczowej wody. Drzwi frontowe były otwarte na oścież; depcząc nogami wycieraczkę został zaskoczony i rozbawiony widokiem Julii Moore w hallu stojącej ty­łem do niego przy stoliczku z telefonem. Znów miała swoje śliczne uczesanie pazia jak kiedyś i tę samą po­marańczową bluzkę. Kończył wycierać nogi, gdy odłżyła słuchawkę, i okazało się, że to zupełnie obca dziewczyna.

Przepraszam, że kazałam por,u czekać *-*- powie­działa wbijając w niego spojrzenie roześmianych oczu. Zastępuję pana Tamwortha, który jest na wakacjach w Maroku.

Hugh Person wszedł do biblioteki wygodnie ume­blowanego, lecz zdecydowanie staroświeckiego i zupet-


nie niewystarczająco oświetlonego pokoju o ścianach wyłożonych rzędami encyklopedii, słowników, skorowi­dzów, kompendiów, autorskich egzemplarzy wielokrot­nych wydań i przekładów dzieł naszego autora. Usiadł w fotelu klubowym i wyciągnął z teczki spis spraw do przedyskutowania. Dwa zasadnicze pytania dotyczyły na­stępujących kwestii: jak zmienić niektóre zbyt łatwo da­jące się zidentyfikować postacie w maszynopisie Trala-tycji i ca zrobić z tytułem, który pod względem handlo­wym był nie do przyjęcia.

Wreszcie wszedł pan R. Nie golił się od trzech albo czterech dni i miał na sobie śmieszny niebieski kombi­nezon, pozwalający mu nosić przy sobie narzędzia pisar­skiej profesji: ołówki, długopisy, trzy pary okularów, fisz-ki, duże spinacze, gumki i sprytnie ukryty sztylet, który po kilku stówach powitania wycelował w Persona.

Mogę tylko powtórzyć powiedział opadając na zwolniony przez Hugha fotel i wskazując mu ręką iden­tyczny naprzeciw co nie jeden raz mówiłem, ale czę­sto: można zmienić kota, ale nie moich bohaterów. Co do tytułu, który jest całkowicie godnym szacunku syno­nimem słowa metafora", to najdziksze rumaki nie wyrwą go spode mnie. Mój lekarz polecił Tamworthowi zam­knąć na klucz moją piwnicę, co on zrobił i schował klucz, a ślusarz nie zdoła dorobić duplikatu przed poniedziałkiem; duma nie pozwala mi, wie pan, kupować tanich win, które mają we wsi, zatem wszystko, czym mogę panu służyć, z góry potrząsa pan głową i bardzo słusznie, synu, to puszka soku z moreli. A teraz niech mi pan pozwoli mówić o nazwiskach i wyzwiskach. Wie pan, że to, co mi pan w liście napisał, to pochleb­stwa, które podbiły mi oko. Oskarża się mnie o igraszki z nieletnimi, ale od tego, co robię z moimi pełnoletnimi, wara!

W dalszym ciągu wyjaśnień oświadczył, że jeśli auten­tyczny artysta, jakiego macie, uważa za właściwe tworzyć


postacie literackie na wzór postaci faktycznie istniejących, to jakiekolwiek poprawki w celu zamaskowania proto­typu równają się zniszczeniu żyjących osób; jest z tym wie pan, tak samo, jak wbić szpilkę w laleczkę z gliny, i dziewczyna u siąsiadów pada martwa. Jeśli dzieło jest artystyczne, jeśli zawiera nie tylko wodę, lecz i wino, wtedy w pewnym sensie jest odporne, w innym sensie straszliwie delikatne. Delikatne, bo kiedy lękliwy redaktor zmusi artystę, żeby zmienił smukły" na otyły", albo bru­netkę" na blondynkę", to deformuje zarówno wizerunek, jak i ramę, w której się mieści, i burzy całą kaplicę, i odporne, ponieważ nawet gdy najdrastyczniej zmieni się wizerunek postaci, jej prototyp da się rozpoznać przez zarys luki, jaką pozostawi w materii opowiadania. Zresztą niezależnie od tego wszystkiego, klienci, o któ­rych sportretowanie obwinia się autora, to twarde sztu­ki nie zdradzą swego istnienia, nie zgłoszą sprzeciwu. A tak naprawdę, to chętnie by się zabawili słuchaniem plotek w literackich salonach, robiąc domyślną minkę, jak mówią Francuzi.

Kwestia tytułu Tralatycje to inna para kaloszy. Czytel­nicy nie zdają sobie sprawy, że istnieją dwa typy tytu­łów. Jeden typ to tytuł znaleziony przez tępego autora albo sprytnego wydawcę, kiedy książka została już na­pisana. Coś takiego równa się etykietce naklejonej i przybitej pięścią. Większość naszych najgorszych, ale najlepiej idących książek ma tego rodzaju tytuł. Istnieje jednak i drugi rodzaj tytuł, który przebija przez książ­kę jak znak wodny, tytuł, który urodził się wraz z książ­ką, tytuł, do którego autor tak się przywiązał w ciągu lat gromadzenia zapisanych stronic, że stał się częścią każdej z nich i wszystkich razem. Nie, pan R. nie może zrezygnować z Tralatycji.

Hugh wziął się na odwagę i zauważył, że język ma tendencje do wymawiania li" zamiast ty".

Język ignorancji wykrzyknął pan R,

87


Jego śliczna sekretarka weszła drobiąc i oznajmiła, że nie woino mu się denerwować ani męczyć. Wielki człowiek podniósł się z wysiłkiem i, trzęsąc się i szcze­rząc zęby, wyciągnął dużą owłosioną dłoń.

19

Jesteśmy z powrotem w Nowym Jorku i jest to ich ostatni wspólny wieczór.

Po podaniu doskonałej kolacji (trochę czegoś pożyw­nego, być może, lecz niewiele żadne z nich nie jadało dużo) otyła Paulina, femme de menoge, którą dzieliłt z belgijskim artystą mieszkającym tuż nad nimi, zmyła naczynia i wyszła o zwykłej porze (piętnaście po dzie­wiątej lub coś koło tego). Ponieważ miała irytującą skłonność do siadania na chwilę przed telewizorem, Armanda zawsze czekała na odejście Pauliny, by jej własnej przyjemności już nikt nie zakłócał. Teraz włączy­ła telewizor, na moment pozwoliła mu żyć, zmieniła ka­nał - i parsknąwszy z niesmakiem zabiła obraz (w tych sprawach gusty jej pozbawione były jakiejkolwiek logiki mogła śledzić jeden czy dwa programy z namiętną re­gularnością albo przeciwnie, nie dotykać telewizora przez tydzień, jakby dla ukarania tego wspaniałego wy­nalazku za jakieś jedynie jej znane wykroczenie, i Hugh wolał nie zwracać uwagi na te niedocieczone spory Ar-mandy z aktorami i komentatorami). Otwarła książkę, lecz w tym momencie zadzwoniła żona Phila, żeby za-

88


prosić jq na przedpremierowe przedstawienie jakiegoś lesbijskiego dramatu z iesbijską obsadą, które miało się odbyć nazajutrz. Rozmowa trwała dwadzieścia pięć minut. Armanda mówiła poufnym szeptem, Phyllis gada­ła tak głośno, że Hugh siedzący przy okrągłym stoie nad korektą całej sterty szpalt mógł słyszeć, gdyby chciał, obydwa nurty owego potoku banałów. Zamiast tego za­dowolił się rozmyślaniem nad resume, którym poczęsto­wała go Armanda po powrocie na szarą pluszową ka­napkę przy fałszywym kominku. Jak już nieraz bywało, około godziny dziesiątej usłyszeli nagle nad głowami przerażający hałas, szuranie i zgrzytanie to ten kre­tyn na górze przesuwał ciężką bryłę zagadkowej rzeźby (skatalogowanej jako Pauline anide) ze środka swojej pracowni w kąt, gdzie spędzała noc. Armanda w odpo­wiedzi niezmiennie spoglądała na sufit i mówiła, że gdyby to nie był tak miły i uczynny sąsiad, dawno by się poskarżyła kuzynowi Phila (który zarządzał budyn­kiem). Gdy znów zapanował spokój, zaczęła rozglądać się za książką, którą trzymała w ręce, zanim zadzwonił telefon. Mąż jej zawsze w takich chwilach odczuwał przypływ szczególnej czułości1 godzącej go z nudą albo brutalną brzydotą, zwaną „życiem" przez ludzi niezbyt szczęśliwych za każdym razem gdy dostrzegał w schludnej, praktycznej, roztropnej Armandzie piękno i bezradność ludzkiego roztargnienia. Odnalazł przed­miot jej żałosnych poszukiwań (w koszyku na pisma ko­ło telefonu); gdy wręczył jej książkę, pozwolono mu do­tknąć pełnymi szacunku wargami jej skroni i pasma jas­nych włosów. Potem wrócił do swojej korekty Tralatycji, ona zaś do swej książki francuskiego przewodnika z bogatym wykazem najlepszych restauracji opatrzonych znakiem widelca i gwiazdką, lecz z niewielką liczbą „przyjemnych, spokojnych, dobrze położonych hoteli" z trzema albo i więcej wieżyczkami i czasem z małym czer­wonym ptaszkiem śpiewającym na gałązce.


Nie ruszała się z miejsca jeszcze przez chwilę, zato­piona w myślach, potem założyła stronicę czerwoną wstążeczką i poszła do kuchni po szklankę.

Hugh lubił czytać korektę dwukrotnie: raz, by wyła­pać błędy drukarskie, i raz, by ocenić zalety tekstu. Uważał, że lepiej jest, gdy wzrokowa kontrola poprze­dzi rozkosz umysłu i w niej właśnie był pogrążony, gdy nie szukając już błędów, znajdował jeszcze jakiegoś przeoczonego w korekcie byka jego wina lub druka­rza. Pozwalał sobie również z najwyższą nieśmiałością stawiać znak zapytania na marginesie kopii (przezna­czonej dla autora) w wypadkach pewnych dziwactw z zakresu stylu i ortografii, ufając, iż wielki człowiek zro­zumie, że kwestionuje się tu nie geniusz, lecz grama­tykę.

Po długiej naradzie z Philem postanowiono zaryzyko­wać ewentualny proces o zniesławienie, którego można

90


się spodziewać wskutek szczerości, z jaką R. opisywał swoje skomplikowane życie miłosne. Zapłacił już raz samotnością i skruchą i gotów był teraz zapłacić brzę­czącą monetą każdemu durniowi, który może się poczuć dotknięty tą opowieścią" (skrócona i uproszczona cyta­ta z jego ostatniego listu). W długim rozdziale o cha­rakterze daleko swobodniejszym (mimo wzniosłego słow­nictwa) od rynsztokowych anegdot modnych pisarzy tak przez niego krytykowanych, R. przedstawia matkę i cókę obdarzających młodego kochanka wyszukanymi pie­szczotami na krawędzi skaiy nad efektowną górską prze­paścią i w innych mniej niebezpiecznych miejscach. Hugh nie dość blisko znał panią R., by stwierdzić, na ile była podobna do matrony w książce (obwisłe piersi, zwiotczałe uda, niedźwiedzie pomruki w czasie kopulacji itp.); lecz sposób bycia córki, niepohamowane gadul­stwo i inne cechy, może nie najlepiej mu znane, ale pa­sujące do obrazu, świadczyły, że na pewno chodzi o Ju­lię, jakkolwiek autor uczynił z niej blondynkę i mocno stuszował euroazjatycki typ urody. Hugh czytał z zacie­kawieniem i w skupieniu, lecz przez przejrzystą płynność materii tekstu nadal dokonywał korekty jak to nie­jeden z nas próbuje w jednym miejscu poprawił nie-dobitą literę, gdzie indziej zaznaczył kursywę; jego oczy i kręgosłup (główny organ prawdziwego czytelnika) zgo­dnie ze sobą współpracowały. Czasem zastanawiał się, co właściwie sugerowało słowo rimiform" i jak wyglą­da bałańska" śliwka albo czy nie należałoby dać du­że ,,B" i wstawić k" po „ł"? Słownik, którego używa! w domu, zawierał mniej informacji od ogromnego zni­szczonego słownika w biurze i teraz czuł się zupełnie bezradny wobec rzeczy tak pięknych jak na przykład całe złoto drzewa kew" albo cętkowane nebris". Opatrzył znakiem zapytania środkową część nazwiska epizodycznej postaci Adam von Librikow", ponieważ ta niemiecka partykuła wydała mu się sprzeczna z

91


brzmieniem całego nazwiska; a może chodzi tu o prze­mycenie jakiejś perfidnej aluzji? W końcu skreśiił swój znak zapytania, za to w innym akapicie przywrócił pa­nowanie Cnuta", poprzedni mniej zorientowany od nie­go korektor uważał, że w słowie Cnut" należy albo przestawić litery albo poprawić na Knutć" osoba była rosyjskiego pochodzenia jak Armanda.

Nasz Person, nasz czytelnik, nie był pewien, czy bez zastrzeżeń aprobował kwiecisty i łajdacki styl R.; chociaż w najlepszym swym wydaniu (szara tęcza mgłą zdłwionego księżyca") był diablo nastrojowy. Złapał się również na tym, że na podstawie danych z powieści pró­bował ustalić, w jakim wieku, w jakich okolicznościach pisarz zaczął deprawować Julię: czy w jej dzieciń­stwie łaskocząc ją w kąpieli, całując jej mokre ra-mionka, potem pewnego dnia niosąc ją otuloną w duży ręcznik do swojej jaskini, zgodnie ze smakowitym opi­sem w powieści? Czy też flirtował z nią, kiedy była na pierwszym roku coi!ege'u, a jemu płacono dwa tysiące dolarów za odczytanie dla ogromnej widowni całe miasto i uczelnia jednego ze swoich krótkich opo­wiadań, wydanych i wielokrotnie wznawianych, lecz na­prawdę świetna rzecz? Jak dobrze mieć tego rodzaju talent!

20

Było już po jedenastej. Zgasił światło w saloniku i otworzył okno. Wietrzna noc marcowa zakradła się po coś do pokoju. Neonowy napis DOPPLER przebijał fio­letowym odcieniem przez na wpół zaciągnięte story i okrasił trupiobiałe kartki papieru pozostawione na stoie.

Pozwolił oczom oswoić się z ciemnością panującą w sąsiednim pokoju, po czym wślizgnął się do sypialni,

92


Pierwszy sen Armctndy charakteryzowało zwykle gromkie chrapanie. Aż trudno było skojarzyć tę smukłą i deli­katną dziewczynę z tak potężną wibracją. Byt tym zmart­wiony we wczesnym stadium ich małżeństwa podob­ne chrapanie kryio w sobie groźbę, że potrwa całą noc. Lecz wystarczyło cokolwiek, jakiś dźwięk z zewnątrz, ja­kiś wstrząs doznany we śnie !ub dyskretne chrząknięcie uległego małżonka, aby Armanda drgnęła, westchnęła, może nawet oblizała wargi czy odwróciła się na bok, po czym spała cicho. Najwidoczniej podobna zmiana rytmu musiała nastąpić, jeszcze gdy pracował w salonie, więc teraz starał się rozebrać jak najciszej w obawie, by cały cykl nie powtórzy! się od początku. Przypominał sobie później, że bardzo ostrożnie wysunął wyjątkowo skrzy­piącą szufladę (że też jej głosu nigdy przy innych okaz­jach nie zauważył!), aby wyjąć parę świeżych krótkich spodenek, w których sypiał zamiast piżamy. Zaklął pod nosem w odpowiedzi na głupią skargę starego drewna i powstrzymał się od zamknięcia szuflady; deski podłgi przejęły jej dźwięk, gdy tylko zaczął na palcach zmie­rzać ku swojej stronie podwójnego małżeńskiego łoża. Czy to ją obudziło? Tak, obudziło, może niezupełnie, w każdym razie wyszeptała coś o świetle. Zasadniczo ciem­ność naruszał jedynie ukośny promień padający przez drzwi saloniku, które zostawił otwarte na oścież. Zamk­nął je teraz ostrożnie i po omacku wrócił do łóżka.

Leżał przez chwilę z otwartymi oczami nasłuchując innego uporczywego dźwięku kapania kropli wody na linoleum pod zepsutym kaloryferem. Mówił pan, że był przygotowany na bezsenną noc? Niezupełnie. W gruncie rzeczy chciało mu się spać i wcale nie po­trzebował niepokojąco skutecznej pigułki nasennej Mur-phy'ego, do której się nieraz uciekał, lecz mimo senno­ści zdawał sobie sprawę, że czyha na niego wiele kłpotów gotowych do skoku. Jakich kłopotów? Zwyczaj­nych, nic specjalnego ani poważnego. Leżał na wznak


czekając, aż się wszystkie zbiorą, co zrobiły unisono z bladymi plamami, które wypełzły z kąta, żeby zająć swo­je zwykłe miejsce na suficie, gdy tylko jego oczy przy­wykną do ciemności. Myślał o tym, że żona znów symu­lowała kobiecą słabość, by utrzymać go z dala od sie­bie, że prawdopodobnie oszukiwała go w wielu innych sprawach, że on również w pewnym sensie zdradzał ją przez zatajenie faktu, że spędził jedną noc z inną dzie­wczyną, przed ich małżeństwem, jeśli chodzi o czas, lecz w tym właśnie pokoju, jeśli chodzi o miejsce, że przygo­towywanie do druku cudzych książek to zajęcie upoka­rzające, że ani wieczna pańszczyzna, ani chwilowe nie­zadowolenie nic nie znaczyły wobec wciąż rosnącej, co­raz czulszej jego miłości do żony, że któregoś dnia w przyszłym miesiącu będzie musiał wybrać się do oku­listy. Poprawił w tym słowie błąd literowy (i" na miej­scu o") i dalej przeglądał upstrzone szpalty, które to­nęły już w czerni po wyłączeniu wzroku. Podwójny skurcz serca jak katapulta wrzucił go z powrotem w stan pełnej świadomości i Hugh przysiągł sobie niepopra­wny! że ograniczy dzienną dawkę papierosów.

Niespokojnym snem, sądzę?

Nie, wprost przeciwnie, snem twardym jak nigdy.
Widzi pan, poprzedniej nocy spałem zaledwie parę mi­
nut.

Okej. A teraz ciekaw jestem, czy zdaje pan sobie sprawę, że pracujący w dużych więzieniach psycholo­gowie muszą zajmować się między innymi tym działem tanatologii, który dotyczy środków i sposobów zadawa­nia gwałtownej śmierci?

Person ze znużeniem zaprzeczył.

Spróbuję to panu wyjaśnić: policja lubi wiedzieć,
jakiego narzędzia użył przestępca, tanatolog pragnie

94


wiedzieć, dlaczego i w jaki sposób go użył, Jasne, Jak dotąd?

Znużone potwierdzenie.

Narzędzia to... no cóż, to są narzędzia. Mogą być integralną częścią robotnika, jak, powiedzmy, kątownica to istotnie część stolarza. Narzędzie może też być z ciała i kości, jak na przykład to (biorąc ręce Hugha, poklepu­jąc jedną, potem drugą, kładąc je na swoich jakby dla udowodnienia wygłoszonej tezy albo żeby zagrać w ko-ci-łapci").

Zwrócono Hughowi jego ogromne ręce jak dwa puste talerze. Następnie wyjaśniono, że przy duszeniu osobni­ka w młodym wieku stosuje się zazwyczaj jedną z dwóch metod: amatorską, niezbyt skuteczną metodę ataku fron­talnego i bardziej zawodowe podejście od tyłu. Metoda pierwsza polega na chwyceniu szyi ofiary ośmioma pal­cami, podczas gdy dwa kciuki naciskają nq jego albo jej krtań; jednakże ryzykuje się wtedy, że jego albo jej ręce chwycą za ręce napastnika lub w inny sposób ode­prą napaść. Druga metoda, o wiele bezpieczniejsza, od tyłu, polega na mocnym uciśnięciu obydwoma kciukami karku chłopca albo, jeśli kto woli, karku dziewczyny i ściskaniu gardła palcami. Ten pierwszy sposób nazywa się u nas Tomcio Paluszek", drugi Palcówka". Wierny, że pan zaatakował od tyłu, lecz powstaje następujące pytanie: kiedy postanowił pan udusić swoją żonę, dla­czego zastosował pan Palcówkę"? Czy instynktownie czuł pan, że taki nagły i mocny chwyt stwarzał najwięszą szansę powodzenia? Czy też były inne, subiektywne względy, na przykład myśl, że obserwowanie zmian na jej twarzy w czasie tego procesu sprawiłoby panu praw­dziwą przykrość.

Niczego nie planował. Spał w czasie tego strasznego wydarzenia, działał odruchowo i obudził się dopiero, kiedy oboje wylądowali na podłodze koło łóżka.

Czy wspomniał, że śnił mu się pożar domu?

95


ia. Płomienie buchały zawsząd i widział wszystko jak przez jakieś szkliste pasma plastiku. Przy­padkowa towarzyszka, z którą znalazł się w łóżku, o-twarła szeroko okno. Kto to był? Och, postać z przeszłści, prostytutka wzięta z ulicy w czasie jego pierwszej wyprawy za granicę, jakieś dwadzieścia lat temu, biedna dziewczyna, dziecko rodziców różnej narodowości, cho­ciaż faktycznie Amerykanka i naprawdę słodka dziew­czyna, nazywa się Giulia Romeo, nazwisko znaczy w archaicznym włoskim języku pielgrzym", ale ostatecznie wszyscy jesteśmy pielgrzymami i wszystkie sny to ana­gramy dziennej rzeczywistości. Rzucił się, żeby udarem­nić jej skok z okna. Okno było duże, niskie; parapet szeroki i wyściełany zgodnie ze zwyczajem owego kraju lodu i ognia. Jakie lodowce, jakie jutrzenki! Giulia albo Julia miała koszulę od Dopplera na swoim lśniącym cie­le i położyła się na parapecie, dotykając rozkrzyżowa-nymi ramionami obydwu skrzydeł okna. Spojrzał ponad nią w dół, a tam daleko, w przepaści podwórza czy ogrodu, unosiły się też same płomienie jak owe języki z czerwonego papieru nad wentylatorem ukrytym wśród imitacji drewnianych polan na wystawach sklepowych w Boże Narodzenie jego śnieżnych lat dziecinnych. Skok czy próba spuszczenia się na sznurze zrobionym z prześ­cieradła (wiązanie węzłów demonstrowała jakaś średnio­wieczna, jakby flamandzka długoszyja sprzedawczyni majacząca gdzieś z tyłu w lustrze jego snu) jedno i drugie uważał za szaleństwo i biedny Hugh zrobił wszystko co mógł, żeby powstrzymać Julię. Próbując naj­lepszego chwytu ścisnął ją za szyję od tyłu, jego kciuki o kwadratowych paznokciach wpiły się w jej kark obla­ny liliowym światłem, osiem palców ścisnęło gardło. Wi­jącą się z bólu tchawicę pokazywano na ekranie kina naukowego po drugiej stronie podwórza czy ulicy, lecz jeśli chodzi o resztę, to wszystko odbyło się całkiem bezpiecznie i gładko: chwycił Juiię zręcznie i byłby jq


uratował od pewnej śmierci, gdyby w samobójczej ucie­czce przed ogniem nie ześlizgnęła się z parapetu, po­ciągając go za sobą w przepaść. Cóż za upadek! Głpia Julia! Jakie to szczęście, że pan Romeo wciąż ści­ska}, gniótł, wykręcał tę pokręconą chrząstkę pierście-niowatą demonstrowaną w Rentgenie przez strażaków i przewodników górskich na ulicy. Jak oni uciekali! Su-perman unosił w ramionach jakieś młode stworzenie!

Uderzenie o ziemię byfo mniej brutalne, niż się spo­dziewał. Aież to jest jakiś popisowy numer, Person, a nie sen pacjenta. Będę musiał złożyć meldunek w pana sprawie. Pokaleczył sobie łokieć, a jej nocny stoliczek przewrócił się razem z lampą, kubeczkiem, książką, lecz chwała niech będzie Sztuce była z nim, uratowana, leżała zupełnie cicho. Po omacku odnalazł przewróconą lampę i nie zmieniając jej niezwykłej pozycji zapalił światło. Przez chwilę zastanawiał się, co robi jego żona rozciągnięta nieruchomo na podłodze, z jasnymi włosa­mi rozwianymi, jakby leciała w powietrzu. Potem spoj­rzał ze zdumieniem na swoje wstydliwe szpony.

21

Drogi Philu, jest to bez wątpienia mój ostatni list do ciebie. Opuszczam cię. Opuszczam cię dla innego, je­szcze większego Wydawcy. W owym Wydawnictwie dzie­ła moje będą poprawiać cherubiny albo psuć diabły, zależnie od departamentu, do którego należy moja du­sza. A zatem adieu, drogi przyjacielu, i oby twój spad­kobierca sprzedał ten list na aukcji z jak największym zyskiem.

Fakt, że piszę ręcznie, tym niech się tłumaczy, iż wolę nie być czytany przez Toma Tama czy któregoś z jego męskich maszynistek. Leżę śmiertelnie chory w jedynej

M 7 Przejrzystość rzeczy


separatce boiońskiego szpitala po sfuszerowanej ope­racji. Mila młoda pielęgniarka, która wyśle ten list, powiedziała mi, imitując straszne gesty cięcia nożem, coś, za co zapłaciłem jej tak sowicie, jak byłbym opłcił jej względy, gdybym wciąż jeszcze był mężczyzną. Zaiste wiedzieć o swojej śmierci to łaska nieskończenie cenniejsza niż łaska miłości. Według mego małego szpiega o migdałowych oczach wielki chirurg, niech w nim wątroba gnije, okłamał mnie wczoraj, kiedy szcze­rząc do mnie zęby jak trupia czaszka oświadczył, że operazione była perfetta. Owszem, doskonała w tym sa­mym sensie, w jakim Euler nazywa zero liczbą doskona­łą. Zaiste, rozpłatali mnie, rzucili okiem przerażnym na moją zgniłą fegato i nie tykając jej zaszyli mnie z powrotem.

Nie będę cię nudził sprawą Tamwortha. Trzeba było ci widzieć wyraz satysfakcji, jaki gościł na zarośniętych wargach tego draba, kiedy odwiedził mnie dziś rano. Jak wiesz, jak wiedzą wszyscy, nawet Marion, wpił się jak pijawka we wszystkie moje sprawy, wcisnął się na siłę w każdą szczelinę, zebrał co do jednego wszystkie moje, z niemieckim akcentem wymawiane sfowa i teraz może się natrząsać z nieboszczyka z równym powodze­niem, jak to robił w żywe oczy."Piszę równocześnie do mego i twojego radcy prawnego o środkach, które chciałbym, żeby zastosowano po moim odejściu w celu pokrzyżowania na każdym zakręcie zawiłych jak labirynt planów Tamwortha.

Jedyne dziecko, jakie kochałem, to ta porywająca, głupia, podstępna Julia Moore. Wszystko, co posiadam, do ostatniego centa i centima, jak również cała moja spuścizna literacka, którą zdołacie wydrzeć z pazurów Tamwortha, ma przejść na nią, niezależnie od jakich­kolwiek zagadkowych dwuznaczności mojego testamen­tu: Sam wie, co mam na myśli, i będzie działał odpo­wiednio.

98

~


Ostatnie dwie części mego Opusu znajdują się w twoich rękach. Ogromnie mi przykro, że nie ma Hugh Persona, który przypilnowałby wydania tego drukiem. Kiedy ten list dotrze do twoich rąk, nie zdradź ani słwem, żeś go otrzymał; tyiko w jakiś zakamuflowany spo­sób daj znać, że pamiętasz o tym liście, przekaż mi ja­ko stary poczciwy plotkarz trochę informacji o Hugh dlaczego na przykład zamknęli go na rok, a może wię­cej? czy stwierdzono, że działał w stanie epileptycznego transu? dlaczego przeniesiono go do szpitala dla umy­słowo chorych przestępców, jeżeii po ponownym rozpa­trzeniu sprawy nie udowodniono mu żadnego przestęstwa? I dlaczego przerzucano go z więzienia do domu wariatów i z powrotem przez tych następnych pięć czy sześć lat, zanim skończyło się na prywatnym leczeniu? Czy można leczyć sny? Chyba tylko gdy się jest szarla­tanem! Opowiedz mi, proszę cię, o wszystkim, ponieważ Person należał do najmilszych ludzi, jakich znałem, a takie ponieważ potrafisz pisząc o nim przemy­cić dla tego tutaj biedaka wszelkiego rodzaju poufne informacje.

Biedak to trafne określenie, wiesz. Moja nieszczę­sna wątroba ciąży mi jak odrzucony rękopis, udaje im się za pomocą częstych zastrzyków trzymać na dystans tę potworną hienę bó!, lecz mimo to wciąż jest obec­ny gdzieś za ścianą mego ciała jak stłumiony grzmot wiecznie toczącej się lawiny, która niszczy gdzieś tam, poza mną, wszystkie konstrukcje mojej wyobraźni, wszy­stkie drogowskazy mego świadomego ja. To śmieszne, lecz przywykłem wierzyć, że ludzie umierający widzą marność rzeczy, znikomość sławy, namiętności, sztuki i tak daiej. Wierzyłem, że w umyśle człowieka umiera­jącego wszystkie cenne wspomnienia zanikają niby pas­mo tęczy, lecz teraz czuję akurat coś odwrotnego, moje najpospolitsze uczucia i uczucia wszystkich ludzi zyskały wymiar olbrzymi. Cały układ słoneczny stał się jedynie

99


odbiciem światła w kryształowym szkiełku mojego (czy twojego) zegarka, który nosimy na ręce. im bardziej się kurczę, tym większy rosnę. Przypuszczam, że jest to zjawisko niezwykłe. Totalne odrzucenie wszelkich religii kiedykolwiek wymarzonych przez człowieka i totalne opa­nowanie w obliczu totalnej śmierci! Gdybym potrafił wy­jaśnić tę potrójną totalność w jednym dużym dziele, sta­łoby się ono bez żadnej wątpliwości nową Biblią, a jego autor twórcą nowej wiary. Na szczęście dla mego po­czucia własnej godności książka ta nie została napisa­na i to nie dlatego, że umierający człowiek nie może pisać książek, !ecz ponieważ właśnie ta jedna nigdy nie wyraziłaby w największym skrócie tego, co da się pojąć tylko wszystko naraz.

Odbiorca listu dopisał na dole:

Otrzymane w dniu śmierci autora. Dać do działu «Zmarli» pod R."

22

Person nienawidził swoich stóp za to, jak wyglądają, jak dokuczają. Były bardzo brzydkie i wrażliwe. Nawet jako dorosły już człowiek starał się nie patrzeć na nie, gdy się rozbierał. W ten sposób uniknął amerykańskiej manii chodzenia boso po domu tego cofnięcia się poprzez dzieciństwo do czasów większej prostoty i o-szczędności. Przejmujący dreszcz przebiegał jego ciało na samą myśl o zahaczeniu paznokciem o jedwab skar­petki (jedwabne skarpetki też się skończyły!). W taki sposób kobiety wzdrygają się na dźwięk pocieranej szy­by. Jego stopy były zdeformowane, słabe, wiecznie obo­lałe. Kupowanie obuwia równało się wizycie u dentysty. Objął teraz długim, niechętnym spojrzeniem to, co kupił u Briga po drodze do Witt. Niczego nie pakuje się


z tak diabe!skq starannością jak pudełka z butami. Zdzieranie papieru dało mu chwilę nerwowego odprę­żenia, Tę parę oburzająco ciężkich brązowych alpejskich butów raz już mierzył w skiepie. Z całą pewnością to jego numer i z całą pewnością wcale nie okażą się tak wygodne, jak zapewniał go sprzedawca. Dobrze dopa­sowane, owszem, ale aż do przesady. Włożył je stękając i zasznurował głośno złorzecząc. Trudno, trzeba to wy­trzymać. Nie ma mowy o wspinaczce, na którą się wy­bierał, w miejskim obuwiu; gdy pierwszy i jedyny raz czegoś takiego spróbował, bezustannie tracił równowa­gę na śliskich skalnych płytach. Takie buty będą przynaj­mniej mocno przywierać do zdradliwych powierzchni. Pamiętał również bąble natarte przez podobne obuwie, tyle że z zamszu, nabyte przed ośmiu laty i wyrzucone przed wyjazdem z Witt. No cóż, lewy uwierał trochę mniej od prawego kulawa pociecha.

Odłożył swoją ciemną, ciężką kurtkę i włożył starą wiatrówkę. Zanim doszedł do windy w korytarzu, potknął się o trzy stopnie. Były tu chyba tylko w tym celu, by ostrzec o czekającym go cierpieniu. Lecz zlekceważy} tę szorstką krawędź niewielkiego bólu i zapalił papiero­sa.

Góry najlepiej widać było typowe dla drugorzęnych hoteli z okien korytarza od strony północnej. Ciemny, niemal czarny skalny masyw upstrzony bielą, niektóre granie stapiały się z posępnym, chmurnym nie­bem, poniżej ruń iglastych lasów, jeszcze niżej jaśniej­sza zieleń pól. Melancholijne góry! Opiewany kształt dostojnej powagi.

Dno doliny z miasteczkiem Witt i różnymi przysiółkami nad wąską rzeczułką pokrywały przygnębiające małe łą­ki, ogrodzone płotami z kolczastego drutu i tu i ówdzie rzędem kwitnącej, smukłej czarnuszki jako jedyną ozdo­bą. Rzeka była prosta jak kanał i cała zarośnięta olszy­ną. Oko wędrowało bez przeszkód, lecz nie znajdowało

101


pociechy ni w bliższym, ni w dalszym widoku błotnistego traktu dla krów przecinającego na ukos skoszone zbo­cze albo w owe] plantacji posadzonych żołnierskim sze­regiem modrzewi na przeciwległym stoku.

Pierwszy etap jego ponownych odwiedzin (Person miał skłonność do pielgrzymek jak jego francuski przodek, katolicki poeta i nieledwie święty) wypełniła przechadz­ka przez Witt do zabudowań na zboczu górującym nad miasteczkiem. Samo miasteczko wydało mu się jeszcze brzydsze i jakieś rozlazłe. Poznał fontannę i bank, i ko­ściół, i duży kasztan, i kawiarnię. A oto urząd pocztowy z ławką blisko drzwi czekającą na listy, które nigdy nie nadeszły.

Przeszedł przez most i nie zatrzymał się, żeby posłu­chać banalnego szumu strumienia, który nie mógł mu ni­czego powiedzieć. Zbocze miało na szczycie falbankę z jodeł, za nimi stały dodatkowe jodły mgliste zjawy drzew czy makiety tkwiące szarym szeregiem pod desz­czowymi chmurami. Zbudowano nową drogę i wyrosły nowe domy wypierając mizerne zabytki pamiętał je albo wydało mu się, że pamięta.

Teraz miał odnaleźć willę Nastia", która nada! zacho­wała śmieszne zdrobnienie rosyjskiego imienia starej nie­żyjącej kobiety. Sprzedała tę willę tuż przed swoją ostat­nią chorobą bezdzietnej parze Anglików. Rzuci na ga­nek spojrzenie zamknie w nim jak w welinowej ko­percie jakiś obraz przeszłości.

Hugh zawahał się na rogu ulicy opodal straganu z jarzynami. Esf-ce que vous savez, Madame... zapytał właścicielkę. Tak, wiedziała, trzeba iść tą uliczką. Gdy to mówiła, duży biały pies trzęsąc się wylazł spoza ja­kiejś skrzynki zupełnie zbędne spotkanie. Hugh przy­pomniał sobie, że przed ośmiu laty przystanął w tym sa­mym miejscu i zauważył tego psa, który już wówczas był dość stary i dzielnie dożył bajecznego wieku tylko po to; by przysłużyć się jego ślepej pamięci.

102


Otoczenie zmieniło się nie do poznania z wyjąkiem białego muru. Serce biło mu jak po ostrej wspi­naczce. Jasnowłosa dziewczynka z rakietą od badminto­na schyliła się i podniosła z chodnika lotkę. Nieco dalej dostrzegł willę Nastia" pomalowaną teraz na kolor błękitu nieba. Okiennice we wszystkich oknach były zam­knięte.

23

Wybierając jedną z oznakowanych ścieżek wiodących w góry Hugh rozpozna! inny szczegół przeszłości, mia­nowicie szanownego inspektora ławek tak starych jak on sam, skalanych przez ptaki, gnijących tu i ówdzie w cienistych zakątkach pod nimi brązowe liście, nad nimi zielone liście ustawionych przy umiarkowanie idyiiicznej dróżce wznoszącej się w stronę wodospadu. Pamiętał fajkę inspektora wysadzaną czeskimi granata­mi (w harmonii z krostowatym nosem jej właściciela), a także zwyczaj Armandy wymieniania w szwajcarskie! niemczyżnie rubasznych komentarzy z tym staruszkiem, kiedy badał śmiecie pod popękanym siedzeniem ławki.

Region oferował teraz turystom zarówno dodatkowe trasy wycieczkowe i kolejki linowe, jak i nową drogę dla samochodów z Witt do stacji kolejki, do której Arman-da i jej przyjaciele chodzili na piechotę. W swoim cza­sie Hugh starannie studiował publiczną mapę, wielką Carfe du Tendre, czyli Mapę Tortur, wiszącą na tablicy w pobliżu poczty. Gdyby teraz zapragnął dojechać wy­godnie na stoki lodowca, mógł wsiąść do nowego au­tobusu, który łączył Wifct ze stacją kolejki iinowej. Jed­nakże pragnął zrobić to po staremu nie szczędząc tru­du i w drodze na górę przejść przez pamiętny las. Miał nadzieję, że wagonik kolejki będzie taki, jak pamiętał

103


mała kabina z dwiema ławkami naprzeciw siebie. Sunął w powietrzu na wysokości około dwudziestu jardów po­nad trawiastym stokiem przecinką wśród jodeł i krze­wów olszyny. Mniej więcej co trzydzieści sekund wago­nik ze stukiem i podskokiem mijał podporę, lecz ogólnie biorąc posuwał się naprzód z godnością.

Pamięć jego scaliła w jedną ścieżkę tych kilkanaście leśnych szlaków i dróg wiodących do pierwszego trud­nego odcinka wspinaczki mianowicie do usypiska wielkich głazów i dżungli rododendronów, przez którą trzeba było się przebić, żeby dotrzeć do koiejki. Nic dziwnego, że wkrótce zabłądził.

Tymczasem jego pamięć podążała własnym szlakiem. Znów był zdyszany spiesząc za bezlitosną Armandą. Znów przekomarzała się z Jacąuesem, przystojnym młodym Szwajcarem o lisio rudym zaroście na piersi i o sennych oczach. Znów flirtowała z parą eklektycznych angiel­skich bliźniaków, którzy na żleby mówili: żłoby, a na gra­nie dranie. Hugh pomimo całej swojej krzepy miał za słabe nogi i płuca, żeby dotrzymać im kroku nawet we wspomnieniu. A kiedy ta czwórka przyspieszyła kro­ku i zniknęła wraz ze swymi okrutnymi czekanami i zwo­jami lin, i innymi narzędziami tortur (przesadna ich licz­ba wynikała z ignorancji), odpoczął na skale i spoglą­da! w dół, jakby miał wrażenie, że poprzez ruchome mgły dostrzega strukturę owych gór, po których kroczy­li jego prześladowcy, skorupę wynurzającą się wraz z je-. go sercem z dna jakiegoś odwiecznego mor/a (morza). Ogólnie biorąc, coś go jednak powstrzymywało od wle­czenia się za nimi, nawet gdy jeszcze nie wyszli z la­su posępnej grupy starych jodeł ze stromymi, błotni­stymi ścieżkami i gąszczem wilgotnej wierzbówki.

Wspinał się teraz przez ten las t trudem łapiąc po­wietrze, boleśnie zadyszany jak kiedyś, gdy szedł w ślad za złocistym kokiem Armandy czy ogromnym plecakiem na nagich męskich barkach. I podobnie jak wtedy na

104


prawej nodze ciasny nosek buta w krótkim czasie zdarł mu skórę na zgięciu trzeciego palca, tworząc tam czer­wone, płomienne oko przepalające każdą jego najba­nalniejszą myśl. Wreszcie wyzwolił się z lasu i wyszedł na pole usiane odłamkami skał ze stodołą jakby zna­jomą, chociaż nigdzie nie widać było strumienia, w któ­rym niegdyś umył nogi, ani połamanego mostku, który nagle wypełnił lukę czasu w jego pamięci. Poszedł dalej. Trochę się wypogodziło, lecz jakaś chmura znowu przy­słoniła słońce jak dłonią. Ścieżka dotarła do pastwiska. Spostrzegł dużego białego motyla, który szeroko rozpo­starty opadł na kamień. Jego bibułkowate skrzydła u-pstrzone czernią i nakrapiane wyblakłym szkarłatem mia­ły brzegi przezroczyste o nieprzyjemnie pomarszczonej fakturze i lekko drżały na smętnym wietrze. Hugh nie znosił owadów, ten zaś wyglądał wyjątkowo obrzydliwie. Niemniej nastrój niezwykłej łaskawości kazał mu poko­nać chęć zgniecenia motyla butem. Wyobraził sobie, że to stworzenie musi być zmęczone i głodne, i byłoby wdzięczne za przeniesienie na pobliską poduszeczkę z małych różowych kwiatków. Pochylił się nad motylem, lecz motyl z głośnym szelestem umknął przed jego chust­ką, niezdarnie zamacha! skrzydłami, by pokonać siłę przyciągania, i dzielnie pożeglował w dal.

Hugh podszedł do drogowskazu. Czterdzieści pięć mi­nut do Lammerspitz, dwie i pół godziny do Rimperstein. To nie droga do kolejki na lodowiec. Wskazane odległści wydały mu się deiirycznie nierealne.

Od drogowskazu ścieżka biegła wśród szarych skał o wypukłych nawisach z plamami czarnego mchu i bla­dozielonych porostów. Spojrzał na chmury, które prze­słaniały odległe szczyty albo zwisały pomiędzy nimi jak zwały wielorybiego tłuszczu. Nie warto było kontynuować tej samotnej wędrówki. Czy chodziła tędy, czy podeszwy jej butów odcisnęły swój zawiły deseń w tej glinie? Za­dumał się nad resztkami czyjegoś pikniku skorupki


jajka, które rozbili i obrał jakiś inny samotny wędrowiec siedzący tu przed kilku minutami, zgnieciona plastykowa torebka, do której wcześniej szybkie kobiece ręce włżyły małymi szczypczykami białe cząstki obranego jabł­ka, czarne śiiwki, orzechy, rodzynki, lepką miazgę bana­na do tego czasu już strawione. Szarość deszczu nie­bawem wszystko pochłonie. Poczuł pierwszy pocałunek na wyłysiałym ciemieniu i zawrócił w stronę lasu i wdo­wieństwa.

Dnie takie jak ten dają wytchnienie oczom i pozwala­ją innym zmysłom funkcjonować z większą swobodą. Z ziemi i nieba uciekły wszystkie barwy. Padało albo zbierało się na deszcz, albo wcale nie padało, tylko zda­wało się, że pada w sensie, który tylko pewne stare pół­nocne dialekty potrafią wyrazić iub nie wyrażając sło­wami jedynie transponować ów cień dźwięku, jaki słchać w gąszczu spragnionych krzewów róż, kiedy mży. Pada w Wittenberdze, ale nie w Wittgensteinie." Nie­zrozumiały dowcip w Tralatycjach.

24

Zakres naszego działania nie obejmuje bezpośredniej interwencji w cudze życie, z drugiej strony mówiąc językiem Tralatycji los indywidualny nie jest przecież łańcuchem z góry zdeterminowanych ogniw, niektóre przyszłe" wydarzenia mogą być bardziej prawdopodob­ne od innych, okej, lecz wszystkie sq chimeryczne i każdy związek przyczyna-skutek zawsze jest sprawą chybił-tra-fIł, nawet jeśli faktycznie masz już stryczek na szyi i tłum kretynów wstrzymuje oddech.

Powstałby jedynie chaos, gdyby ktoś z nas wziął stro­nę pana X, a inna grupa popierałaby pannę Julię Moo-re, której interesy na podobieństwo odległych dyktatur

106


okazałyby sią sprzeczne z interesami Jej niedomagające­go starego wielbiciela pana (obecnie lorda) X, Sterując

naszego faworyta w najkorzystniejszym kierunku, w oko­licznościach nie zagrażających skrzywdzeniem kogoś in­nego, możemy najwyżej działać jak powiew wiatru i sto­sować najdelikatniejszy, jak najmniej bezpośredni nacisk, na przykład próbując wywołać sen, który miejmy nadzieję nasz wybraniec wspomni jako sen pro­roczy, jeśli spodziewane wydarzenie rzeczywiście nastą­pi. Słowa prawdooodobnie" i rzeczywiście" powinno się dawać w druku kursywą, lecz delikatnie zazna­czoną, by podkreślić jak delikatny powiew wiatru działa na obydwa słowa (w znaczeniu zarówno znaku jak persony). Jeśli chodzi o ścisłość, to na kursywie polega­my w jeszcze większym stopniu, niż to robią w swych wybujałych dziwactwach autorzy książek dla dzieci.

Życie ludzkie może być porównane do osoby, która tańczy dokoła samej siebie przybierając najróżniejsze pozy: w podobny sposób jarzyny na obrazkach naszej pierwszej w życiu książki otaczają chłopczyka we śnie zieiony ogórek, fioletowy bakłażan, czerwony burak, zjemniak-pere, ziemniak-f/ls, dziewczęcy szparag i jesz­cze wiele, wiele innych, kręcą się coraz szybciej i szyb­ciej kołem tworzącym stopniowo przezroczysty wielobarw­ny pierścień dokoła zmarłej osoby czy planety.

Inna rzecz, której się od nas nie oczekuje, to wyja­śnienie spraw nie dających się wyjaśnić. Ludzie nauczy­li się żyć z mrocznym ciężarem, z ogromnym, bolesnym garbem z przypuszczeniem, że rzeczywistość" może być jedynie snem". O ileż byfoby straszniej, gdyby sa­mo nasze przekonanie, iż rzeczywistość jest sennym złdzeniem, było również snem, trwałą halucynacją! Nale­ży jednak mieć na uwadze, że nie ma mirażu bez zni­kającego punktu, podobnie jak nie ma jeziora, którego nie otaczałby zamkniętym kręgiem ląd budzący zaufanie.

Przedstawiliśmy nasza potrzebę cudzysłowu (rzeczywl-


stość", sen"). Bez wątpienia znaki, którymi Hugh Per­son nadal pstrzy margines swych korekt, posiadają me­tafizyczną albo zodiakalną doniosłość. Proch niech idzie do prochu" (zmarli nie stronią od towarzystwa, przynaj­mniej to jedno jest pewne). Jakiś pacjent, towarzysz Hugha w jednej z klinik psychiatrycznych, -zły człowiek, lecz dobry filozof, w owym czasie śmiertelnie chory (ohyd­ne wyrażenie, którego nie uleczy żaden cudzysłów), wpi­sał do pamiątkowego albumu U czubków i w mamrze" (rodzaj dziennika, który Hugh prowadził w owych strasz­nych latach):

Przyjmuje się ogólnie, że gdyby człowiek miał ustalić fakt życia po śmierci, to równocześnie rozwiązałby albo znalazłby się. na drodze do rozwiązania zagadki bytu. Niestety, obydwa te problemy niekoniecznie się ze sobą pokrywają albo łączą.

Zamkniemy ten temat na owej dziwacznej notatce.

25

Czego się spodziewałeś po swojej pielgrzymce, Per­son? Jedynie rzutu okiem wstecz jak w lustro na wieko­we udręki? Współczucia ze strony starego kamienia? Albo że wskrzesisz na siłę bezpowrotne banalne dro­biazgi? Ze odnajdziesz czas utracony w skrajnie ścisłym sensie strasznych słów Goodgriefa Je me souviens, je me souviens de la maison ou je suis ne" lub zaiste Prou-stowskich poszukiwań. Nigdy nie doznawał tutaj (wy­jąwszy jeden raz pod koniec ostatniej wspinaczki) nicze­go prócz nudy i goryczy. Coś innego kazało mu odwie­dzić ponure, szare Witt.

Nie wiara w duchy. Kto by tam ścigał widmo na' wpół zapomnianych szczątków materii (nie wiedział, że

108


Jacąues leży pogrzebany pod sześciostopową warstwa śniegu w Chute w Kolorado), niepewnych wędrówek, szałasu z bierwion, do którego wskutek jakichś czarów nigdy nie dotarf i którego nazwa beznadziejnie pomy­liła mu się z Draconite" nie produkowanym już środkiem podniecającym, lecz nadal reklamowanym na płotach i nawet skalnych ścianach. A jednak coś zwią­zanego z odwiedzaniem duchów kazało mu przyjechać tutaj aż z drugiego kontynentu. Spróbujmy to wyjaśnić.

Prawie we wszystkich snach Armanda po swojej śmierci pojawiała mu się nie na ile amerykańskiej zimy, lecz szwajcarskich gór i włoskich jezior. Nie odnalazł nawet tego miejsca w lesie, gdzie banda wesołych harcerzyków przerwała pewien niezapomniany po­całunek. Jego dezyderatem by! moment kontaktu z całą jej istotą w dokładnie zapamiętanym otoczeniu.

Wróciwszy do hotelu Ascot" pożarł jabłko, z głośnym obrzydzeniem ściągnął umazane gliną buty i nie zwraca­jąc uwagi na obtarty palec i wilgotne skarpetki z ulgą włożył miejskie obuwie. A teraz z powrotem do bole­snego zadania!

W przekonaniu, że jakiś lekki optyczny szturchaniec pomoże mu przypomnieć sobie numer pokoju zajmowa­nego przed ośmiu laty, ruszył wzdłuż korytarza na trze­cim piętrze numery pokojów kolejno obdarzały go pustym wytrzeszczonym spojrzeniem, gdy wtem przysta­nął: metoda zdała egzamin. Ujrzał bardzo czarne 313 na bardzo białych drzwiach i natychmiast przypomniał sobie, że powiedział Armandzie (która obiecała odwie­dzić go, a nie chciała być anonsowana): Można ten numer zapamiętać przez wyobrażenie sobie trzech ma­łych postaci z profilu, więzień idący z jednym strażni­kiem z przodu i drugim z tyłu." Armanda odparła, że to dla niej zbyt skomplikowane i że po prosću zapisze sobie numer pokoju w małym notesiku, który nosiła w torebce.

109


Pies zaszc?ekał za zamkniętymi drzwiami znak, po­myślał sobie, że pokój bez wątpienia zajęty. Niemniej odszedł z uczuciem zadowolenia, ze świadomością odzy­skania ważnej cząstki tego właśnie odcinka przeszłości.

Następnie zszedł na dół i poprosił śiiczną recepcjo­nistkę, żeby zadzwoniła do hotelu w Stresa i spytała, czy dadzą mu na kilka dni pokój, w którym zatrzymali się przed ośmiu !aty państwo Person. Nazwa tego hote­lu przypominała coś w rodzaju Beau Romeo". Dziew­czyna powtórzyła nazwę w jej właściwym brzmieniu, lecz uprzedziła, że połączenie telefoniczne może potrwać parę minut. Zapewnił, że poczeka w hotelowym saloniku.

Siedziały tam tylko dwie osoby: jakaś kobieta jedząca kanapkę w odległym kącie (restauracja była nieczynna, jeszcze nie doprowadzona do porządku po groteskowej bijatyce) i jakiś szwajcarski biznesmen przerzucający stronice starego amerykańskiego magazynu (który, jeśli chodzi o ścisłość, Hugh pozostawił tutaj przed ośmiu laty, lecz za tym tropem życia nikt nie poszedł). Stojący obok Szwajcara stolik zarzucony był hotelowymi pro­spektami i stosunkowo nowymi periodykami. Szwajcar opierał się łokciem na egzemplarzu Transatlantic Re-view". Hugh wyciągnął mu pismo spod łokcia, Szwajcar podskoczył na krześle. Przeprosiny z jednej i drugiej strony zakwitły rozmową. Monsieur Wilde mówił po angielsku pod wieiu względami bardzo podobnie do Armandy, jeśli chodzi o gramatykę i intonację. Niepo­miernie oburzy! go pewien artykuł w Transatlantic Re-view" (pożyczył go na chwilę od Hugha, poślinionym kciukiem odwrócił kilka stion i uderzywszy wierzchem dłoni w odnaleziony oburzający artykuł zwróci? pismo).

Mowa jest o pewnym człowieku, który zamordował swoją żonę przed ośmiu laty i.

Recepcjonistka, której biurko i biust mógł dostrzec ze swego miejsca, z daleka dawała mu znaki. Wybiegła spoza swej barierki i podeszła bliżej,

110


No więc ten morderca osiem lat temu dostał dożywo­cie (Person otrzymał taki wyrok, w dawniejszym sensie tego słowa, również przed ośmiu laty, lecz zmarnował, zmarnował ten czas w jakimś chorym śnie!) i teraz na­gle go zwolniono, ponieważ, wie pan, był wzorowym więźniem i nawet nauczył swych towarzyszy w celi ta­kich rzeczy jak gra w szachy, esperanto (jest zapalonym esperantystą), najlepszego sposobu robienia szarlotki z dyni (zajmował się zawodowo wypiekiem ciast), znaków zodiaku, gry w remika et cetera, et cetera. Niektórzy ludzie, niestety, uważają kryminał za równie dobre miej­sce do spędzania czasu jak każde inne.

To przerażające ciągną! szwajcarski dżentel­
men, używając wyrażenia, które Armanda przejęła od
Julii (obecnie lady X) doprawdy przerażające, jak w
naszych czasach ludzie pobłażają przestępstwom. Nie
dalej jak dziś pewien wybuchowy pisarz oskarżony o
kradzie
ż skrzynki wina Dole z hotelowych zapasów
(Monsieur Wilde nie polecał tego wina, nawiasem mó­
wiąc) walnął w oko starszego kelnera, obdarzając go
pot
ężnym siniakiem. Czy jego rozmówca przypuszcza, że
hotel wezwał policję? Nie, panie, wcale nie wezwał
policji, £h bien, na wyższym (lub niższym) szczeblu sy­
tuacja jest identyczna. Czy bihngwista zastanawia
ł się
kiedykolwiek nad problemem więzień?

Och, tak. Sam osobiście przesiedział się w więzieniu, potem w szpitalu, znów w więzieniu, dwukrotnie sadzo-


ny za próbę uduszenia młodej Amerykanki (obecnie la-dy X).

112


w jego profesjonalnym żargonie małżeńskim stosun­kiem". Ze smutną satysfakcją muszę wyznać i równo­cześnie smutną dumą, że ani strażnicy (niektórzy z nich byli dowcipni i ludzcy), ani inkwizytorscy freudyści (wszy­scy dumie albo oszuści) nie zdołali złamać czy w jaki­kolwiek sposób zmienić tego smutnego osobnika, jakim jestem.

Monsieur Wilde biorąc go za pijanego albo wariata odszedł ciężkim krokiem. Śliczna recepcjonistka (ciało jest ciałem, czerwone żądło to l'aiguillon rouge, i moja ukochana nie pogniewa się) znów dawała mu znaki. Wstał i podszedł do jej biurka. Hotel w Stresa jest w remoncie po pożarze. Ma/s (podniosła śliczny^ paluszek wskazujący)...

Przez całe swoje życie z przyjemnością to notuje­my nasz Person doznawał dziwnego wrażenia (zna­nego trzem słynnym teologom i dwóm pośledniejszym poetom), że poza nim, niejako u jego boku, istnieje ja­kiś większy, niewiarygodnie rozumniejszy, spokojniejszy i silniejszy nieznajomy, moralnie lepszy od niego. Był to zaiste jego najbliższy cienisty druh" (pewien bła-zeński krytyk ostro rozprawił się z R. za wymyślenie tej nazwy) i gdyby Hugh nie miał owego przejrzystego cie­nia, to nie trudzilibyśmy się mówieniem o naszym dro­gim Personie. Przemierzając krótki odcinek od krzesła w saloniku do ślicznej szyi, pulchnych warg, długich rzęs, ukrytych wdzięków tej dziewczyny, Person zdał so­bie sprawę, że coś lub ktoś go ostrzega, aby natych­miast opuścił Witt i udał się do Werony, Florencji, Rzy­mu, Taorminy, jeśli wyjazd do Stresy był wykluczony. Nie dbał o swój cień i w zasadzie pewnie miał słuszność. Podejrzewaliśmy go o parę lat poświęconych zwierzę­cym przyjemnościom, byliśmy gotowi pchnąć tę dziew­czynę do jego łóżka, lecz ostatecznie to on miał decy­dować, to on miał umrzeć, jeśli sobie tego życzył.

Ma/s (odrobinkę to mocniejsze od lecz" czy nawet

8 Przejrzystość rzeczy


jakkolwiek") miała dla niego dobrą wiadomość. Chciat się przenieść na trzecie piętro, prawda? Może to zro­bić tego samego wieczoru, pani z maiym pieskiem wy­jeżdża przed kolacja. Dość zabawna historia zresztą. Okazało się, że mąż tej pani opiekował się psami pod nieobecność właścicieli. Pani, gdy wyjeżdżała, brała zwykle ze sobą jakiegoś pieska wybierając z tych naj­mniejszych i najsmutniejszych. Tego ranka mąż zatele­fonował do niej z wiadomością, że właściciel powrócił wcześniej do domu i z wielkim krzykiem domagał się swego ulubieńca.

26

Restauracja hotelowa miejsce raczej ponure •— umeblowana w stylu wiejskim daleka była od prze­pełnienia, oczekiwano jednak następnego dnia dwóch dużych rodzin, a w drugiej (tańszej) połowie sierpnia miały (albo mają następstwo czasów jest poważnie zakłócone na terenie budynku, którym się zajmujemy) przybyć całkiem przyjemne, choć nieliczne gromadki Niemców, Nowa brzydka dziewczyna w ludowym stroju odsłaniającym obfity, śmietankowy biust zastąpiła młod­szą z dwóch kelnerek, a lewe oko ponurego kapitana zakryła czarna przepaska. Nasz Person miał być prze­niesiony do pokoju 313 zaraz po kolacji; uczcił zbliżjące się wydarzenie wypiciem rozsądnej miarki wódki z sokiem pomidorowym (Krwawy lvo) przed grochówką, butelki reńskiego do wieprzowiny (ukrytej pod nazwą „kotlet cielęcy") i dwóch kieliszków brandy do kawy. Monsieur Wilde spojrzał w drugą stronę, gdy ten skre­tyniały czy znarkotyzowany Amerykanin mijał jego stolik.

Pokój był dokładnie taki, jakiego pragnął albo byłby pragnął (znów to pomieszanie czasów!) dla jej odwie-

114


dzin. Łóżko w południowo-zachodnim kącie stało schlud­nie nakryte i pokojówka, która zastuka czy mogłaby zastukać za chwilę, żeby posłać łóżko na noc, nie bę­dzie czy nie byłaby wpuszczona, jeżeli różne wejść" czy wyjść", drzwi i łóżka będą jeszcze istnieć, Świeża paczka papierosów i zegarek podróżny miały za sąsiada na nocnym stoliczku starannie zapakowane pudełko z prześwitującą zieloną figurką narciarki. Mały dywanik przed łóżkiem opiewany już ręcznik, tak samo blado-niebieski jak kapa na lóiko leżał jeszcze przed noc­nym stolikiem, lecz skoro odmówiła z góry pozostania (kapryśnica! skromnisia!) do świtu, nie widziała, nie zo­baczy nigdy, jak ten mały dywanik spełnia swój obo­wiązek powitania pierwszego kwadratu słońca i pierw­szego dotknięcia oklejonej plastrami stopy Hugha. Pęk leśnych dzwonków i bławatków sprzeczka kobhanków pomiędzy dwoma odmiennymi tonami błękitu tkwił w wazonie umieszczonym albo przez zastępcę kierowni­ka, który szanował uczucia, albo przez samego Persona na komodzie, na którą Person rzucił swój krawat w trzecim odcieniu błękitu, lecz z innego materiału (seri-canetie). Spojrzenie pod właściwym kątem odróżniłoby bezładną mieszaninę brukselki i tłuczonych kartofli, bar­wnie połączoną z różowawym mięsem, wykonującą na łeb na szyję ewolucje we wnętrznościach Persona, mo­żna by również w tym krajobrazie węży i jaskiń dostrzec pokorne podróżniczki z poprzedniego posiłku dwie czy trzy pestki jabłka. Serce Persona miało kształt łzy i było trochę za małe jak na tak dużego osobnika.

Powracając na właściwą płaszczyznę widzenia spo­strzegamy czarny płaszcz deszczowy Persona na wiesza­ku i jego marynarkę koloru marengo przerzuconą przez oparcie krzesła. Pod karłowatym biurkiem pełnym zbęnych szuflad, stojącym w północno-wschodnim kącie pokoju oświetlonego lampą, na dnie kosza, który służą­cy niedawno opróżnił ze śmieci, widać pozostałą smugę

115


tłuszczu i skrawek papierowej serwetki. Mały szpic śpi na tylnym siedzeniu amilkara, przy kierownicy siedzi żona pisarza wracająca do Trux.

Person odwiedził łazienkę, opróżnił pęcherz i pomy­ślał o wzięciu natrysku, lecz ona mogła teraz przyjść w każdej chwili jeśli w ogóle przyjdzie! Włożył swój elegancki golf i znalazł ostatnią tabletkę antacydu w zapamiętanej, nie od razu jednak odnalezionej kie­szonce marynarki (dziwne, jak niektórym ludziom trudno odróżnić prawą stronę od lewej w marynarce wiszącej na krześle). Mówiła zawsze, że prawdziwy mężczyzna powinien być nienagannie ubrany, ale nie powinien ką­pać się za często. Męski zapaszek gousset może być, mówiła, niezwykle atrakcyjny przy pewnych konfronta­cjach i tylko damy i pokojówki powinny używać dezodo­rantów. Nigdy w życiu nie oczekiwał kogoś lub czegoś w takim podnieceniu. Czoło miał spocone, dostał dre­szczy, długi korytarz milczał, nieliczni mieszkańcy hotelu znajdowali się głównie na dole, w saloniku, gdzie ga­wędzili albo grali w karty, albo po prostu błogo balan­sowali na krawędzi snu. Ściągnął kapę z łóżka i położył głowę na poduszce, obcasy jego butów stykały się z po­dłogą. Nowicjusze uwielbiają obserwowanie takich fa­scynujących drobiazgów jak płytkie wgłębienie poduszki widziane poprzez czyjeś czoło kość czołową, zwoje mózgu, kość potyliczną, tył głowy i czarne włosy. Na początku naszego nowego istnienia, zawsze porywające­go, czasem przerażającego, ten rodzaj niewinnej cie­kawości (dziecko z rozbawieniem śledzi kapryśne załmanie światła w nurcie strumienia, zakonnica z Afryki przeniesiona na północ rozkoszuje się w klasztorze do­tykiem delikatnej tarczy swego pierwszego rozkwitłego mlecza) nie jest niezwykły, zwłaszcza jeśli osobę i cienie towarzyszącej jej materii śledzi się od młodości aż po śmierć. Person, osoba, o którą tu chodzi, znajdował się na wyimaginowanej krawędzi szczęścia, gdy zabrzmiały

116


kroki Armandy - dwukrotnie skreślił wyimaginowany" na marginesie swojej korekty (marginesie nigdy nie za szerokim dla poprawek i znaków zapytania!). To właśnie tutaj orgazm sztuki przebiega dreszczem przez cały krę­gosłup z nieporównanie większą siłą niż zmysłowa eksta­za czy lęk metafizyczny.

W momencie gdy niemal dotykalna postać Armandy zaczęła świtać w przezroczystych drzwiach jego pokoju, doznał uczucia uniesienia jak turysta w startującym sa­molocie, kiedy by użyć neohomeryckiej metafory ziemia pochyla się, potem odzyskuje swoją pozycję ho­ryzontalną i dosłownie w jednym mgnieniu czasu kosmi­cznego jesteśmy tysiące stóp ponad ziemią, i chmury (puszyste jak runo, bardzo białe, rzadziej lub gęściej rozsiane) zdają się leżeć na płaskiej szklanej płycie w niebieskim laboratorium, a poprzez to szkło wia|ać dale­ko w dole skrawki brunatnej jak piernik ziemi, jakieś poorane wzgórza, okrągłe jezioro barwy indyga, ciemną zieleń sosnowych lasów, inkrustacje wiosek. Oto podcho­dzi stewardesa niosąc różnokolorowe drinki i jest nią Armanda, która właśnie przyjęła jego oświadczyny po­mimo ostrzeżenia, że na pewno wiele rzeczy przece­nia atrakcyjność nowojorskich przyjęć, wagę jego zajęcia, przyszły spadek, sklep papierniczy jego wujka, góry w Vermont a teraz samolot wydaje z siebie ryk i kaszel, od którego zbiera się człowiekowi na wymio­ty-

Kaszląc nasz Person usiadł w dławiącej ciemności i po omacku szukał światła, lecz zapalenie lampy było równie daremne, jak próba poruszenia sparaliżowaną kończyną. Ponieważ jego łóżko w pokoju na wyższym piętrze stało głową zwrócone na północ, rzucił się teraz odruchowo do drzwi i otworzył je szeroko, zamiast pró­bować ucieczki możliwej jak mu się zdawało przez nie domknięte okno, które otwarło się z trzaskiem na oścież, gdy groźny podmuch z korytarza napędził dymu.

117


Ogień, najpierw podsycany przez nasiąknięte naftą szmaty podrzucone w piwnicy, podtrzymywany potem przez benzynę do zapalniczki celowo rozpyloną tu i ódzie na schodach i ścianach, błyskawicznie objął cały hotel, chociaż na szczęście jak to miała sformułwać nazajutrz miejscowa gazeta zginęło tylko kilka osób, ponieważ zbiegiem okoliczności zajętych było tylko kilka pokoi".

Płomienie wdzierały się teraz na schody parami, trókami, gęsiego, ręka w rękę, język przy języku, szepcąc i mrucząc błogo. Jednakże nie żar ognia, tylko gryzący czarny dym zmusił Persona do cofnięcia się w głąb po­koju; najmocniej przepraszam", powiedział jeden grze­czny płomyk przytrzymując drzwi, które Hugh na próżno starał się zamknąć. Okno trzasnęło z taką siłą, że szyby posypały się potokiem rubinów, i zanim Person udusił się na śmierć, zdał sobie sprawę, że ogień szalejący we wnętrzu wsparła z zewnątrz burza. Wreszcie pod groźbą uduszenia pomyślał, żeby spuścić się w dół po ścianie, lecz z tej strony domu huczącego ogniem bra­kowało występów w murze czy balkonów. Gdy znalazł się przy oknie, wysoki płomień o barwie lawendy wzniósł się tanecznie na palce i zagrodził mu drogę pełnym gracji gestem swej urękawiczonej dłoni. Wśród trzasku walącego się przepierzenia z gipsu i desek dotarły do niego ludzkie krzyki tak samo jak on ginących bliźnich, które wziął za wołanie ludzi spieszących mu na po­moc jego ostatnia pomyłka. Opasały go kręgi roz­mazanych barw, przypominając na mgnienie oka dzie­cinne obrazki w strasznej książce o zwycięskich jarzy­nach wirujących coraz szybciej i szybciej dokoła chłop­czyka w nocnej koszuli, który rozpaczliwie usiłował się ocknąć z tęczowego oszołomienia marzeniem sennym. Jego ostatnią wizją było żarzenie się jakiejś książki czy pudła, które stawało się zupełnie przejrzyste i puste. I to jest, jak sądzę, właśnie to; nie nagi ból fizycznej

118


śmierci, lecz nie dająca się z niczym porównać męka tajemniczego mentalnego zabiegu, niezbędnego dla przejścia z jednego stanu istnienia w drugi. Tylko spokojnie, wiesz, bez nerwów, synu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nabokov Vladimir ?ralna trzynastka
Nabokov Vladimir Maszeńka
Nabokov Vladimir (1926) Maszeńka(1)
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucję
Nabokov Vladimir Feralna trzynastka
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir Maszeńka

więcej podobnych podstron