Kraszewski Józef Ignacy STARY SŁUGA tom 1 2


Kraszewski Józef Ignacy

STARY SŁUGA

Tom 1

Ciekawy to kraj Polesie nasze: zapadły, pusty, dziki mole, smutny i głuchy, ale lak ma swoją odrębną fizyognomią, tak uderza właściwym sobie charakterem, ze niepodobna-bliżej poznawszy ten kątek, nie znaleść w nim naw et pew nego uroku i wdzięku. Kątek len może nam dać dziś jeszcze wyobrażenie, ezem przed secinami lat była cała niemal Litwa i część znaczna Rusi. Geografow ie nasi nie zgadzają się na granice Polesia; bo tez w istocie niewia­domo gdzie się ono zaczyna i gdzie koń­czy: nieznacznie rozrzedzają się lasy, twardnieje ziemia pod stopami wędrowca, powolnie nikną sosny, ukazują się dęby, wzgórza zielone podnoszą, i nie wiesz jak i kiedy stanąłeś na Wołyniu. Miejscami znowu rzeka płynąca rozrytym od wieków jarem, dzieli nagle i raptownie krainę la­sów od ziemi złocistych tanów. Ale czę­ściej wjeżdżasz powolnie w tę giębinę la­sów, błot, piasków, w ciemne wieńce bo­rów szumiących i zdrzemanych moczarów, wtę ciszę głuchą, uroczystą, wielką, któ­ra przypomina czasem amerykańskie pu­szcze, czasem coś od nich straszniejszego. Przebywasz okolicę nienazwaną, bezimien­ną, dwu twarzą, zakrawającą na Wołyń i przypominającą Polesie, i obudzasz się na płaszczyznie płowej lub szarej, wdali juz okolonej sinemi bory, przeciętej gro­blą, która się wije wśród kępiastego bło­ta; widzisz gdzieś zdała dymy oznąjmują-

ce wioskę, tu znowu krzyż zbutwiały ob­wieszony płachtami oflarnemi, karczemkę czarną i na pozór pusią, wśród rzadkiej choiny zasiadłą, kilka grusz rozpierzch­łych w polu jak stado owiec rozegnane przez wilka—jesteś na Polesiu.

Nie potrzebuję może przestrzegać was, mili czylelnicy moi, (bo mam nadzieję, ze własny kraj staraliście się poznać zbliska) iż Polesie jest niejedno, że to nazwanie stosuje się u nas do kilku mniej więcej obszernych przestrzeni kraju wielce od siebie różnych, i ze przenosiemy się z tobą w tak zwane Polesie wołyńskie.

Kfoby dumać nie umiał, mógłby się tu nauczyć: tu wszystko zda się zadumane głęboko, od ludzi począwszy do drobnej trawki, klóra na piasku smętnie się koły­sząc , marzy o ciszy co ją otacza. Milcze­nie wywołuje dumę, a więcej jeszcze te szumy niewyraźne, stłumione, które na tle ciszy powszechnej, śpiewają wielką, nieodgadnioną pieśń stworzenia, (przyznać potrzeba) dość ochrypłym głosem. Najmniej ze wszystkich chórystów słychać tu człowieka, a przyrodzenie w całej sile odzywa się, tłumiąc słabe i rozpierzchłe jego wykrzyki. Ono tu jeszcze panem i przemawia autokratycznie, bo nikt nie może zgłuszyć przeważnej jego pleśni. Ci­sza przedadamowa szeroko padła na tę zaczarowaną zda się ustroń; wśród niej słyszysz dziwnie smętne, dziwnie niepoję­te, drażniące swą niezrozumiatością ro­zmowy powietrza z puszczą, ptastwa z drzewami, krzewów z robaczkiem, traw z brzęczącemi gromadami komarów. Co to wszystko mówi, śpiewa, szepcze?— mimo­wolnie spytać i zadumać się musisz. Ka­żdy z tych głosów ma znaczenie przecie, ma myśl, którą wyraża choćby mimowol­nie, nie zdając sobie z niej sprawy. A więc z głową spuszczoną zadumasz się i ty także, jak dumają tu wszyscy: sosny słuchając ptaków, ptacy słuchając gwaru

chmur nad głowami i chmury słuchając hałasu borów.

Chwilami— zdaje się jedna część chóru tego ciekawie nastawiać ucho, gdy druga z szalonym zapałem śpiewa pieśń swoją; to znów milkną śpiewacy pierwsi, choryfe- usz podniósł głos, a za nim zawrzał cały Iłum przed chwilą milczących słuchaczy. Niekiedy i razem głusząc się wzajemnie ozwą się wszyscy: a człowiek słuchacz niemy truchleje w tym chaosie dźwięków, szukując słowa coby je wytłómaczyło dla niego: chmury, bory, zwierzęta, pta^i, pła­zy, trawy, piaski nawet krzyczą mu w u- szy ogromnym chórem burzy życia.

To znowru jakby Wszechmocnego ręka dała znak milczenia i przerwy — dźwięki , uleciały kędyś daleko, giną w przestrze­niach i niepokojąca grobowa cisza, noc dla- ucha, rozszerza swój płaszcz ciężki nad zamarłą pustynią.

Powiedzieliśmy już, człowiek tu naj-* mniej widoczny, najsłabszy, najbiedniej-

szy: jest to królestwo roślin i zwierzątek, w które on wkrada się peiznąc i mozolnie je zdobywa. Dzielą rąk jego są stosunko­wo do przestrzeni małe i nicznaczące.

W piasczystej lub glinkowatej ziemi wy- orane ślady kół prostego wozu, pnie drzew ściętych, wydarte pólko maleńkie, stóg na obszernych łąkach, chatka do bobrowej podobna, grobla licha, mostek drżący— oto wszystko co dotąd zrobił tu człowiek. Obok jego mizernych wysiłków, ogromne przestrzenie lezą jeszcze ręką nie tknięte, a rok |ub dwa przypadkowego zapuszcze­nia, zmienia je w pustynie znowu i ślad nóg ludzkich całkowicie zaciera. Zaludnić tych nieźyznych krain nie potrafił jeszcze pan zieini, wyludnić je przecie podołał: zwierz juz zszedł z miejsc wielu i zostawił je owadom i tym upartym tylko Bożym stworzeniom, które nawet człowiekowi nie ustępują.

Głębiej, to jeszcze królestwo łosi, dzi­ka, wilków i pomniejszej czworonożnej le-

snej gawiedzi, po nad której jamami i bar­łogami, szczebiocząc gromadnie, ptacy się unoszą żarłoczni. Tam piękny bocian czar­ny, tak lubiący dziką samotność jak na­sze pstre bociany cenią towarzystwo, ście­le swe gniazda na wysokich drzewach, w niedostępnych uroczyskach, które chy­ba bartnik lub strzelec zwiedzi raz do roku.

Zabłąkany wśród tego poleskiego świa­ta, podróżny zdziwić się musi nowym dla siebie obrazem i zadumać nad przyszło­ścią, która z rydlem i siekierą stoi już, go­tując się ożywić pustynie i zaludnić je pracowitemi osadnikami.

Nierychło to jednak nastąpić może; po­trzeba wprzód żeby cena i niedostatek ziemi tak silnie uczuć się dały, by i na te niewdzięczne pola znalezli się nabywcy łakomi. Tutejszy autochton, który już wrósł w swój piasek, przywykł do upra­wy swych hromoszów, nauczył się korzy­stać z lasu i wody, długo jeszcze sam jeden

panować będzie na rozległych obszarach. Ale kiedyś....

My powieść naszą zacznijmy.

W tem właśnie Polesiu, nie opodal od granicy Wołynia, na rzadko uczęszczanej drodze, łączącej dwa ubogie żydowskie miasteczka, stała mała karczemka, którą pospolicie zwano karczmą na Zapadni, lub po prostu Zapadnią. Wilcza jama stara, której ślad nie opodal pozostał jeszcze, dała zapewne powód temu charakterysty­cznemu nazwaniu. Na mil dwie, jadąc tak nazwanym traktem, nie było nigdzie ani wioski ani karczemki; Zapadnia więc ko­rzystała z (ego i żaden j^j podróżny, po piasku i korzeniach przebywszy smutny drogi kawał, ominąć nie mógł, jeżeli nie dla siebie, to się zatrzymując dla koni. Kraj do koła dziwnie był smutny i pusty. Gościniec ów wielki, był wprawdzie sze­roką ale najgorzej utrzymywaną, (raczej całkiem nie utrzymywaną) drogą. Ślady tylko kół stanowiły ją: szły one tu środ­

kiem tryby niegdyś oczyszczonej, to po za blizszemi sosnami, między pniami, wśród gałęzi, omijając wiecznie błotniste jamy nie zgruntowane, wody nie wysychąjące lub wydmy głębokiego piasku; tu i owdzie kawałek grobelki wpadłej i ledwie juz widocznej świadczył, ze ktoś kiedyś my­ślał o tym gościńcu; ale wymowniej dale­ko o zaniedbaniu go, przemawiały lezące koła i drągi, któremi wozy z błota wydo­bywano.

Potrzeba było dobrego woźnicy, zeby tu sobie we dnie dał rady, a w nocy nie wiem jak nawet ludzie jeździć mogli. Dro­ga szła kręta, nierówna, trzęska i najdzi­waczniej powykładana.

Miejscami porastały ją krzaki, przeci­nały ogromne na wpół zgniłe kłody i su­che gałęzie, lub obnażone sterczące sosen korzenie. Zwinny wóz poleszuka omijał to wszystko nie zawsze bez szwanku, bo bli­żej stojące drzewa nosiły ślady na korze

wydarte, licznych zaczepek, które zwy- cięzko odeprzeć musiały.

Koio karczemki, którą zaraz opiszemy, byt bór sosnowy przerzedzony, porosty od ` dołu młodzieżą i krzewami, a nie co dalej błotko zatęchłe, w którem pół roku śpie­wały nieznośne gospodarne żaby, Za bło­tkiem widać było las znowu, na którego tle zielonawem sterczały poopalane olbrzy­my stare, w niewielkiej juz pozostałe ilo­ści. Do koła słała się wydma żółta pias- czysta, w twardszych tylko kilku miejscach zielono-zóttą pokryta trawką. Na tej wy­dmie, od wieku sklecona ' z sosnowych krąglaków, przedłużona plecioną z chru­stu stajnią, pokryta dranicami, przez burzę poszarpanemi i poodgniwałemi od stoty, stataowa karczemka samotna; towarzyszy­ły jej tylko, o niskim zrębie studeńka z żó- rawiem na bok pochylonym, loszek odra­pany i osiadły, a na przeciwnej stronie drogi, obórka pochylona i podparta.

Nie jednemu przywykłemu do ludniej­

szych krain, a wyobrażającemu sobie, że lasy tak obszerne mogą być schronieniem złoczyńców, dziwnie się zapewnie wyda­wać musiało, iż tu się człowiek mieszkać odważył Ale wieś, chociaż żadnej na tra­kcie samym o parę mil nie było, kryta się za lasem na ustroni, o trzy tylko ćwierci mili, a żyd odwieczny Zapadni mieszkaniec, tak doskonale był ze swoją pustynią oswo­jony, iz nie wiem czyby się na pozornie weselszą zamieniał dzierżawę.

Zresztą, dziś sam jeden z niewielkim swoim dworem był tu stałym mieszkań­cem, czasami na gościach mu nie zby­wało. W niedziele, święta i doroczne jar­marki bliższych miasteczek, Zapadnia le­dwie mogła przybyłych pomieścić, tak ich tyło pełno. Nie minął jćj żaden z przejeż­dżających, dla wódki, ogrzania, ochłodze­nia lub gawędki z arędarzem, starozakon- nym Juchimem Moszkowiczem Rejzą, żydem wielce wziętym, o którjm zaraz powiemy

St. Sługa T. I. 2

obszerniej, bo mu się słusznie należy szczegółowy rysopis i biografia.

Teraz jeszcze powróćmy (lo karczmy; karczma bowiem również zasługuje na uwagę. Juześmy napomknęli5, ze to był budynek stary i trochę w ziemię w klęsły, z okrąglaków sosnowych sklecony i dra­nicami pobity. Czas kościstą swoją dłonią w ziemię go powoli w tłaczał, tak ze okna z jednej strony juz prawie się z darniną ró­wnały. Ściany niczem nie oblepiane i nie bielone, miały tę smulną barwrę szarą, która właściwą jest wioskom Polesia i czę­ści Litwy. Nic weselszego tynku nie bły­skało na tej ciemnej budowie, nawet ka­mień od dymu był poczerniał. Ogromne wrota, nadwerężone i na jednej tylko za­wiasie wiszące, wpuszczały do środka, i z sieni dopiero, zarzuconej saniami, wo­zami, drwami, poprzedzielanej w obórki i komórki, wchodziło się do wielkiej izby karczemnej.

Izba ta otoczona ław ami, bez podłogi,

z piecem ogromnym, z drugim obok do cJjleba, z bondurem do oświecania łyczyną w'zimie, okopcona, czarna, z oknami poza-

• klejanemi i zasmolonemi, w znacznej czę­ści służyła za skład sprzętów Jucbimowi. Sprzęty to były choć bardzo potrzebne, choć wielce malownicze, wcale jednak nie wytworne i nie kosztowne. Zaraz odedrzwi stała, jakby na straży, przysadzistych kształtów kadka, dalej stępa, dalej tarcza- ny różnych rozmiarów cisnęły się wr kąty, a na nich jeszcze leżały pierzyny, w orki, węzełki i tajemnicze gałgany, których • przeznaczenia i wrartości nie każdy mógł odgadnąć. Ławy, stół, żelazny lichtarzyk u pułapu, obszerne schronienie zimowe ba- churów wśród trzasek na pieoysku, z któ­rego wyglądały brudne poduszki i nie mniej zużyte kołdrzyny, dopełniały obrazu izby karczemnej. Obok niej zaraz był alkierz

o połowę mniejszy, mieszkanie gospoparzy, skład kosztowniejszych sprzętów, sypial­nia, kuchnia, kancellarya Juchima, pokój

bawialny dla dostojniejszych gości, i wszy­stko czem tylko pierwsza izba nie była. Tu opis trudniejszy; — łatwo w natłoku rzeczy bezimmiennych dla nas. rozpoznać je i rozklassyfikować. Najpokaźniejsze by­ło loże państwa, niegdyś firankami osła­niane', dziś tylko otoczone patykami na których wysiały. Tuz stolik z kałamarzem, pełnym jakichś czarnych flejtuszków, kilką książkami do nabożeństwa, szklanką z so­lą, butelką obitą pełną ćwikły i pomniej- szemi gracikami, pokrywał sobą jeden ku­ferek. Drugi większy, obok stużyi za sie­dzenie, trzeci dalćj jeszcze byt podstawą kupie bielizny i odzienia. Nad niemi pólka na sznurach dźwigała księgi hebrajskie, jakiś butel czarny i zwinięty łapserdak, którego niebiesko podszyle poty, stanowi­ły malowniczą draperyą. W kącie była kupka kartofli; dalej skrzynia z pościelą dwojga dzieci, potćm beczka z wódką na ligarach wysokich, wór mąki, ćwierć wy­wrócona i t. p.

Pomnażały ciasnotę wszelkiego rodzaju stworzenia gospodarstwo składające, spo- ufalone z ludźmi i na stopie równości znie- mi żyj \ce, które im tu towarzyszyły, jako to: kilka kur, para indyków', gęsi, kaczki i stara koza.

Lecz xzas przystąpić do ludzi.

Główną tą postacią był gospodarz', Ju- chim Moszkowicz Rejza, którego dziad, pradziad, ojciec siedzieli w Zapadni, i on tez uważał ją raczćj za dziedzictwo już swoje, niżeli za arędę doroczni, choć co roku nowy o nią robił kontrakt. Juchini Moszkowicz wart zaiste byśmy się w niego wpatrzyli. Zaraz na oko przedstawiał się uderzając oryginalną postawą: mały, zwin­ny, ruchawy, zaschły, trochę krzywy bo jedno ramię miał znacznie niższe od dru­giego , blady na twarzy, nieco zyzowaty, bez brody, bo mu t a w upokarzający spo­sób rosnąć nie chciała, z długiemi pejsami, prostemi, ciemnej barwy, miat coś w sobie dziwacznego, zagadkowego. Oczy biega-

2*

jące, żywe, błyszczące, zdradzały w nim wewnętrzną gorączkę. Mówił prędko, nie­zrozumiale i bełkotliwie, a całe ciało to­warzyszyło ustom, wyginając się dziwnie; szczególnie wyższe jedno ramię co chwila podrzucało się konwulsyjnie. Najmniejsza rzecz, byle nie w porę i nie po myśli zro­bioną lub powiedzianą była, niecierpliwiła go nadzwyczajnie; wówczas uśmiech ust gniewliwy, wejrzenie oczów iskrzących, ruch postaci połamanej, miały w sobie coś szatańsko złego. Juchim zaperzony, miotał się jak opętany. W chw ilach spo­kojnych, prócz nałogu szyderstwa ze wszystkiego i ze wszystkich, był wcale pospolitym żydem. Znano go jako najzrę­czniejszego z handlarzy, najeży nniejszego z szachrajów, i nie obeszła się żadna tru­dna sprawa żydowska, żeby w niej palców nie umoczył Niepospolita przebiegłość, znajomość ludzi i miejscowości, umysł ży­wy, upór w postaw ieniu na swojem nad­zwyczajny, były przyczyną może, że mu

się wszystko co przedsiębrał zwykle uda­wało. Żydzi jeździli do niego na poradę zdaleka, przyjmowali go do spółek zysku­jąc sobie w ten sposób jego pomoc, a nie było prawie wypadku, zeby mu się noga pośliznęła. Czem Juchim handlował, co było jego zajęciem? trudno to powiedzieć, Najczęściej w podróżach, przejazdem tyl­ko w domu, kupował, sprzedawał, mieniał najrozmaitsze przedmioty.

Nabywał zboże, skóry, bydło, konie, frymarczył dziegciem, smołą, najmował robotników, kupował wełnę, robił kon­trakty o wódkę,' żadnego nie opuszczał jarmarku, kręcił się od wsi do wsi, od dworu do dworu, z miasteczka do miaste­czka; bywało pół roku czasem, że się ni­gdzie nie pokazał. Nagle potem zjawiał się ze swoją biedką i bulaną szkapą, a nikt dojść nie mógł, gdzie przez tak długi czas wędrował.

Sura Juchimowa tajemniczą była jak stybilijska wyrocznia; ona sama mogła po­

prawić opinją wszystkim kobietom o wie- lemówność posądzanym od wieków, nie mówiła bowiem prawie nigdy, a jeśli się odzywała, to pół słowami i w pochmur­nej zadumie, nieustannie się krzątając z ką­ta w kąt, ciągle cóś robiąc, to koło dzieci, to koło gospodarstwa, to w piecu; jak zaklęta, na zapylania skinieniem głowy, ruszeniem ramion, ręką tylko odpowiada­ła. Była to otyła i podżyłajuż Żydowica, z twarzą posępną, niemal poważną i miną pogardliwą. Cały świat traktowała z gó­ry i dumnie, nie wyjmując panów nawet i usługiwała wszystkim jako gospodyni karczmy, ale nie bratała się z nikim. Do dzieci nawet własnych rzadko słowo wy­rzekła, najczęściej karciła je i prostowała raczlj ręką niż ustami. Ludzie tak już wiedzieli o jćj nałogu milczenia, że jej na­wet nigdy py tań nie zadawali. Nieustanną czynnością sowicie zresztą płaciła za mil­czenie uparte, i nie wiem czy kto nad nią niezmordowańszy był w pracy. Jak świt

na nogach, z alkierza do izby, z izby do sieni, z sieni do obórek i chlewów włóczy­ła się klapiąc pantoflami do północka. Kury piały a Sura jeszcze jak widmo krę­ciła się po karczmie. Nie wiem czy ją kto widział siedzącą; rzadko posługiwuła się kim w najcięższej robocie, sama wszystko i za wszystkich spełniając.

Nie policzone bachury różnego kalibru, potomstwo Juchima Moszkowicza, kręciły się po karczmie; ale wyjąwszy najstarsze­go, który już powoli na człowieka wycho­dził i czasem z ojcem jeździł, a nawet sam bywał do miasteczka posyłany, reszta ©szarpanych dzieci nie zasługuje na wspo­mnienie. Do dwóch mniejszych chłopaków troskliwy ojciec trzymał Belfera. nauczy­ciela, który choć był w Zapadni postacią znpełnie podrzędną, zastanawiał jednak powagą, jaką mu biegłość jego w czytaniu talmudu nadawała. Był to mały zydęk, blady, suchy, starowitej twarzy, równie milczący jak Sura, a najpocieszniej zadu­

many. Męczyła go kabała; ciągle kiwał głową nad księgą i nad jej język podobno innego nie umiał. Gdy kto przypadkiem, znalazłszy go w karczmie, wziął omyłką za pospolitego żyda i śmiał mu zadać ja­kie pytanie, Belfer jak indyk do najśmie­szniejszego zaperzał się gniewu.

Ale dajmy juz pokój izraelitom, bo nam pozostają jeszcze dwie postacie do nary­sowania, nim naszą powieść rozpoczniemy.

Zapadnia położona była dosyć od wsi odlegle , sama w lesie. Juchim często się oddalał, Sura więc miała sobie w pomoc dodanego stróża i stróżkę. Tych dwoje lu­dzi było to małżeństwo, gospodarze nie­gdyś z sąsiedniej wsi Zaborza, do której karczma należała; bezdzietni, podupadli, na starość kąty wycierali u żydów. Nie zdawało im się to wszakże zbyt przykrem i upokarzającem.

Stróż, którego zwano nie wiem dla cze­go Zmorą, nie wielki człowiek w szarej świcie, okrutnie zasmolony, nadzwyczaj

rozlazły, zwykle siadywał pod piecem z rę­koma w tył po za siebie założonemi, i zmru­żywszy jedno oko, fajkę palił. Fajka była jego ulubionem zajęciem, a jeżeli go pra­wie gwałtem nie napędzono do roboty, od której się jak mógł wykręcał, ciągle i za­wsze miał cóś z tą fajką do czynienia. Je­żeli jćj nie trzymał w ustach, to ją czy­ścił, odmuchiwał, przetykał, nakładał, skrobał, krzesał do niej ogień, krajał ty­toń; a wszystkim tym czynnościom to­warzyszyło niedźwiedziowate mruczenie. Przebudzony w nocy, natychmiast chwytał za swój cybuszek, którego jedząc nawet z rąk nie wypuszczał. Zresztą, choć ja­wnie leniwy, był to bardzo dobry czło­wiek; żydzi go szturchali, popychali, ła­jali, bili nawet; nigdy się na to nie ofu­knął, nie pisnął, najwięcej jeżeli ramiona­mi ruszył. Prawda, że za to nie łatwo ich słuchał zwłaszcza gdy o robotę chodziło: mówiono do niego zdawrał się nie słyszeć; wyprowadzono do sieni, wychodził i sia-

dal sobie spokojnie na kłodzie; dawano mu w rękę siekierę lub wiadro, stawiał je flegmatycznie przy sobie, a przynaglony czasami nawet do lasu umykał i lam so­bie gdzieś sclironieńko obrawszy, wracał dopiero do jadła. Godziny jedzenia, trze­ba mu oddać tę sprawiedliwość, nie zapo­mniał nigdy.

Miał jeszcze i .to dobrego w sobie, ze przy zdarzonej okoliczności, za siebie i za milczącą Surę gadał chęlnie, a gdy mu brakło towarzysza, mruczał, sam zadając pytania i sam je rozwiązując. Dnie jarmar­kowe były dla niego najpożądańszą uro­czystością, bo z każdym przejeżdżającym obficie się mógł ugadać.

Nikogo nie minął, i liurnor tez Zmory był wówczas najlepszy; uważano nawet, że nieco ochotniej udawał, że się czemś zajmuje.

Przy takich usposobieniach, Zmora na­turalnie długo na własnem gospodarstwie wytrwać nie mógł; bardzo szczęśliwy zbieg

okoliczności zrobił go stróżem karcze­mnym, bo żadna funkcya stosowniejszą dla niego być nie mogła. Opuścił chatę pra­dziadów bez wielkiego żalu, zwłaszcza że się już ona i całe obejście waliło, a oprócz psa Zajada i dwóch kur czubatych, chudo­by żadnej nie mieli. Żona Naścia przenio­sła się z nim chętnie do Juchimów, którym przędła i dzieci niauczyła. Podżyła, chu­da i wyżółkła st róży (ha, tyle przynajmniej lubiła wódkę, co mąż jej fajkę; do robo­ty też nie była zbyt skorą i w tem chara­ktery małżonków zupełnie się z sobą zga­dzały; za to liczne posiadała wiadomości tajemnicze i talent miała wielki wróżenia i odgadywania. Cały świat niewidomy cza­rów, zagadek, uroków, stał dla nićj otwo­rem. Zamawiała skutecznie, przepowiada­ła zręcznie, odpędzała uroki doskonale i za kieliszek wódki podejmowała się czę­sto uszczęśliwienia całej rodziny.— Wszy­stek grosz jaki miała, szedł za tę nie­szczęsną wódkę do Sury; ale na cóż go 9». »Inga T. I. 3

było chować, kiedy dzieci nie mieli a gar­dło paliło?

Szczęśliwe więc dosyć życie prowadzili Zmorowie na Zapadni; on nigdy na wieś nie wychodził, ona czasem do chorych tylko lub oczarowanych ściągnąć się dawa­ła. Całem ich mieniem były dwa kożuchy, dwie świly wyszargane i zapaśnych łapci oberemek; miejscem spoczynku ławy w pierwszej izbie karczemnej, a majątkiem dwadzieścia złotych rocznie, z których obojga państwo Juchim kwitował rachun­kami gorzałczanemi i tytuniowemi. Nie­kiedy nawet kożuchy jeszcze bywały w zastawie.

Tacy byli mieszkańcy karczemki, w chwi­li gdy się nasza rozpoczyna powieść. Wio­sna młoda rozwijała listki na drzewach, bór był wonny a wiaterek przynosił roz­koszny zapach brzóz świeżo pękniętych. Zmora siedział na kłodzie przed karczmą i wpatrując się w zachodzące słońce, pu­szczając dymek z fajki, którą palcem przy-

wykiym do tego nieustannie naciskał i mruczał sam do siebie, nie mając mówić do kogo.

Zwykłym przedmiotem jego monologów', było (o położenie karczemnego stróża, które go widać bolało, choć je znosił z naj­większą cierpliw-ością i poddaniem.

— Mówią stróż! szeptał do siebie; al- boż to co złego stróż? Jakby to stróż co- gorszego od... od... zastanowiłsię—a choć­by od parobka, choćby od pryjnaka, choć­by od gospodarza. Niech ja sobie będę stróżem! żyd mi nic nie zrobi, wybić nie wybije, chyba tak szturchnie trochę; łajać łaje, ale ja nie słucham jego szwargotania, jakby sobaka brechał. a jeść i wódki musi dać. Zresztą zje licha żebym mu co robił! Ciupnę tam siekierą jak za napaść, ale wszystko t o nie to co na pańszczyznie i ja sobie pan w karczmie. A jeszcze byleby kto nocował, a choćby popasał, trzygro- * szówka się oberwie. Mówią stróż! niechaj gadają! co mnie to szkodzi. A taki choć

Zmoryclia st różowa, a byle konni palec za­bolał, chudoba zaniemogła, dziecko za­kwiliło, byle uruk czyzawertka, bez Na­ści się nie obejdą!

Zamyślił się.

— Tylko to bieda, mówił dalej, ze la Naścia, choćby i zioty zarobiła gdzie, wszystko bestya przepije... taka to ju£ jej natura od najmłodszych lat. Czasem trzech groszy na lytuń 11 niej nie wyproszę; za­klina się: nie mam i nie mam! a patrz! po­szła już do Sury i kieliszek gorzałki szmyrg! I myśli, że ja śpię, a ja wszystko widzę! Oj! Sura bo tez niepoczciwa! nie­my diabeł: chodzi, drepta pantoflami. Słowa nie powie do człowieka, a ostatni grosz gotowa milczkiem wysmoktać. Do roboty i kijem pędzić rada, a jeść tak na­warzy jak dla psów. Żydowska to wiara zawsze! Juchim także, choć to gadają źyd 'mądry do pieniędzy, ale nie lepszy ne- cliryst od niej. Kręci się, wierci się, siud tud lata, pójdzie, wyszachruje, obje się

z jakim panem, a w domu przed tą milczą­cą Surką swoją—ti usia! Jeszcze mu i kie­szenie zrewiduje zeby i dydka nie scho­wał przed nią. Ale te niewierne bestye mają grosza! oj mają! gdyby ich trząść, byłoby za co cztery gospodarstwa kupić, i (yluniu na całe życie! Kto go tam wie jak on te pieniądze zbiera, ale nie przyj­dzie do domu zeby tam w alkierzu czego nie liczył... zaw sze z zarobkiem. Co za dziwo... na to żyd!

Gdy przerywając sobie wolno puszcza- nemi kłębami dymu i poprawianiem tytu- niu, który porządnie palić się nie chciał, Zmora marzy tak, siedząc na klocu, usły­szał brzęk i turkot bryczki i głowę ku uiej zawrócił. Na drodze w oddaleniu uka­zała się jadąca, żółto malowana, czterma róznoraastnemi końmi zaprzężona najdy- czanka, którą pow oził kozak z ogromnym z pod małej czapeczki wywieszonym ose- tedcem, w białych płóciennych szarawa­rach i granatowej kurtce. Obok niego sie-

3*

dział drugi kozaczek, młodziusieńki, ru­miany chłopak, podobnie do pierwszego ubrany, trzymając w ręku cybuch pański i kapciuch. Za niemi na bryczce migała się postać dorodnego mężczyzny z potę­żnym wąsem, której z daleka jeszcze ro­zeznać nie było można.

Zmora popatrzał i szepnął du siebie:

— To ten Kalanka!

Bryczka podjechała pod karczmę i grzmiący głos pana kazał się jej zatrzy­mać. Zmora powstał, fajkę przychował za koszulę i w postaci uległej odstąpił na bok nieco, udając wielce zajętego koło drzewa, choć w ręku nie miał nawet sie­kiery. Była to stara sztuka: ile razy zbliżali się podróżni mogący od niego po­trzebować pomocy, zawsze to czynił, aby ioi drożej, odrywając się od zatrudnienia pilnego, pracę śwoję kazać cenić. Przy tern chodziło mu o to aby się nie ukazać próżniakiem. Wszyscyśmy ludzie; każdy z nas najlepiej ukrywa swoją najsłabszą

stronę. Teraz już pan bryczki, wyskaku­jący z niej właśnie, malował się w całej okazałości: był to dwudziestu kilku lat młodzieniec, na którym niedogasłego ba- łagulst wa widoczne pozostały ślady. Ubiór jego zdradzał tę niedawno jeszcze minioną przeszłość: miał na sobie kurtkę czarną, opiętą, bez guzików, na haftki ujętą i pa­skiem kaukazkim srebrnemi guzikami na­bijanym podpasaną, szarawary szerokie nankinowe, a na głowie fantastyczną cza­peczkę. Z kurtki wyglądało krzesiwko i łańcuszek od zegarka. Twarz pana Ka­tanki, przystojna ale nieznacząca, rucha- wa zbytecznie i w ciągłych zmianach wy­razu najdziwniejszych', okazywała czło­wieka nieumiejącego wole panon ać nad sobą, przywykłego do rozkazywania i sa- niowolności, charakteru gwałtownego, ale przebiegłości wielkiej. Oczy miał jasne i szare, bezmyślne i blade, usta odęte, policzki rumiane, wąs ryży, spuścisty. Dla praczek i garderobianek byl to ładny

chłopiec, ale wykształceńszy smak, oce­niwszy piękne kszlaily jego budowy, od­wróciłby się od (warzy pospolitej i niemi­łej. Ubiór jego opięty i staranny wskazy­wał', ze wiedział jak go uposażyła natu­ra, i cenił swą atletyczną postawę. Bała- gulstwo, oprócz stroju pana i kozaków, dobitnie też odcechowywało się w brycz­ce i zaprzęgu. Wiadomo wszystkim, że to, dziś do historyi, niestety! należące społe­czeństwo bałagulskie, szczególnie zaprzą­tało się końmi, zaprzęgiem i wszystkiem 0,0 ze stajnią i psiarnią miało związek. W pozostałych po rozbiciu stowarzyszenia szczętach, żyła jeszcze troskliwość o za­chowanie prawideł furmańskich; nie dziw, samo nazwanie Bałagułów (jest to nazwi­sko furmanów po żydowsku)— usprawie­dliwiało ją.

Cztery konie pana Kalanki, sławne na całą okolicę ze swych nadzwyczajnych przymiotów, były furmanką co się nazy­wa bałagulską. Były to szkapy nie zbyt

rosłe, nie bardzo wzrostem nawet dobra­ne, wjak najprostszych szlejach, ale dziel­ne i silne bieguny. Dwa dyszlowe, szpak żelazny i deresz (ostatni jedno ucho miał trochę nadcięte), warte były od siebie rzu­cając po jakie czterysta kilkadziesiąt zło­tych, choć osobiście ich nie poznawszy, na pierwszy rzut oka, nie dałbyś tyle za oba razem. Podsobny gniady nieco kulał tylną nogą, ale ciągnął tęgo, a czwarty kasztan mniejszy od wszystkich, z łbem spuszczo­nym, ogon miał przy wiązany do postron­ka bo nim nieprzyzwoicie wywijać był zwykł; pomimo tej małej wady, w pracy był nieoceniony.

Kozacy dobrali się do koni: woźnica, z przeogromnemi konopiatemi wąsiskami, blady i widocznie nieobojętny do kieliszka, miał minę zuchwałą i nosił na policzkach różne hierogliilczne dowody, że zuchwal­stwa swojego nie hamował. Jedno oko zmrużał zwykle od niechcenia; w zębach na krótkim cybuszku wisiała fajka wyga- *

sła, od której gdy ją wyjął, dołek wy. goieciony nałogiem zostawał mu zawsze. Imię miał Zabijaka, i w istocie stosowniej­szego trudno dobrać było, bo jeden pan tylko i to nie zawsze, od chętki do bijaty­ki mógł go powstrzymać nahajką.

Drugi kozaczek, który piorunem z kozła zeskoczył i juz fajkę panu oczyszczał, zo- wiący się Jagoda, świeży, młodziuchny, zwinny, żywy, choć mu z oczów patrzała pojętność i spryt, popsuty był widać za- wcześnie. W twarzy jego malowała się dojrzałość, zawsze prawie gdy zbyt po­śpieszna, zgniliznę z sobą wiodąca. Był to ulubieniec pana i dobrze o tem w iedział.

Kalanka zsiadając z bryczki zawołał do swoich ludzi:

— Hej, słysz Zabijaka!

— A co bat ku?

— Koniom dobrze wytchnąć, można sia­na rzucić, niech zęby przetrą. Wy napij­cie się po kieliszku wódki.

— Dobrze, bafku!

I Zabijaka zsiadł zaraz z bryczki, lejce do kółka nejdyczanki przywięzując.

Właśnie gdy pan Kalanka zabierał się wyciągnąwszy wnijść do karczmy, Juchim, który wprzód przez okno popatrzał, wy­szedł na jego spotkanie.

Żyd, jak zawsze, miał minę niecierpli­wą, rozgorączkowaną i ramieniem jednem gwałtownie potrząsał, a oczyma latał jak­by niemi i pana i konie chciał pożreć. Zszyderskim uśmieszkiem powitał przyby­łego ; Kalanka pozdrowił go rubasznem:

— Jak się masz stary szacbraju?

— Kłaniam panu młodemu ; dodał

żyd trochę ciszej.

— Co? podchwycił stając podróżny.

— Co? a cóż ? kłaniam panu! rozśmiał się Juchim. Wyglądałem pana i wyglądał, myślałem, ze juz i miniecie Zapadnię.

— Wiesz przecie, ze ja ciebie nigdy nie mijam.

— A któż może minąć Zapadnię; do­rzucił żyd ruszając dumnie ramieniem.

Rozśmiał się pan Kolanka, spojrzał na kozaków, potem na żyda, który juz się koniom przypatrywał i ludziom, postąpił kilka kroków jakby chciał wnijść do kar­czmy, ale zaraz zawrócił.

— A dobra u ciebie Juchimie wódka? spytał, bobym i sam gotów kroplę się na­pić; wieczór chłodnawy, ja juz głodny, samowara pewnie nie masz?

— Na co mnie tych nowości! rzekł Ju- chim, ruszając połową ciała. Co się tycze wódki, mogę panu dać choćby szabasówki.

A dobrze, i siana dla koni wiązkę niech rzucą.

Gospodarz zawołał Zmory.

— Stróż! stróż!

Zmora uknzai leniwo głowę zza węgla.

— Co ty tam robisz?

— Co? juśeiz koto drew! i ruszył ra­mionami, jakby go bolało niesłuszne po­sądzenie o próżniactwo.

Pójdź i daj pańskim koniom wiązkę sia­

na , a pau łaskaw do izby, czy może tu wynieść wódki?

Kalanka zdawat się niewiedzieć dla cze­go roztargniony i wahający.

— Do izby! rzekł, no, no, pójdę do izby

Wziął fajkę od Jagody, któremu kazał zostać przy koniach, a sam zJuchimem wsunął się do sieni.

Wwielkićj izbie zastali Surę, swoim zwyczajem zajętą tak, ze nawet przybyłe­mu głową kiwnąć nie raczyła, gdy. ją przywitał:— Jak się masz pani Sura? Na- ścia przędła pod piecem i okiem tylko z u- kosa rzuciła na pana i żyda. Z alkierza dolatywał donośny głos belfera, popra­wiający niesforne intonacye bachurów, re­cytujących wśród ciągłych zachłystywań lekcyą z Miszny.

Kalanka obejrzał to wszystko rzutem oka, poszedł do stołu, rzucił nań czape­czkę i fajkę, a sam przeciągnął się na ła­wie. Po chwilce sam Juchim przyniósł mu St. Sługa T. I. 4

kieliszek, którego nóżka lakiem przytwier­dzona była, i flaszeczkę do szyi mającą przywiązany sznurkiem wysłużony korek, drugiemu już podobno pokoleniu wódkę od zwietrzenia zachowujący.

Sura z wielkim pośpiechem, jakby jej ciężko było od bardzo ważnych odrywać się zatrudnień, pokrajany w kostkę chleb i szczyptę soli postawiła na stole milcząc i zaraz odeszła.

— Za twoje więc zdrowie Juchimie! zawołał Kalanka wychylając szabasówki; splunął potćm, zakąsił i dodał:

— Dalibóg wódka niezła! niezła!

Żyd szydersko się rozśmiał i postawił ją na stole; po czem założył obie ręce za pas, poprawił jarmułki i zapytał:

— Jasny pan z miasteczka powraca?

— A toż wiesz, od pana pomocnika! Niedoimki, a niedoimki, pokoju mi nie da­ją; musiałem go uprosić żeby mi pofolgo­wał!

— To bardzo dobry człowiek! bąknął żyd mrugając oczyma i pokazując zęby.

— Aha! dobry człowiek! rzekł Kalan­ka—ale mój owies jeszcze lepszy od niego.

Juchim rozśmiał się znowu.

Kalanka obejrzał się, w estchnął i ku oknu rzucił okiem.

— Dawno tu był Boikowski? zapytał.

— Boikowski? On tu rzadko bardzo przyjeżdża; po co jemu tu jeździć? Mało on ma roboty w Zaborni. Tam także nie­doimki i gospodarstwo i z chłopami za­targi.

— A daleko ztąd wprost do Zaborza?

— Przez las.... począł żyd, i urwał za­raz, z zaiskrzonem okiem pytając: A panu co do Zaborza?

— Co mnie do Zaborza! rozśmiał się młodzieniec z niejaką radością... To tak! Boikowski ,mi dawno znajomy, służył u mnie i myśliwy; chciałem z nim zapolow ać.

Żyd głową pokręcił i rzucił ramieniem gwałtownie.

— Przez las, kończył wlepiając bada­wcze oczy w przybylca. Przez las.... na wprost, ale (o droga niegodziwa, będzie mała milka, może trzy ćwierci mili.

— Dawno byłeś wZaborzu?

— O! wczoraj! Ale co pan (ak się do­pytuje o Zaborze!

— A o czem-że gadać będę? juściż po­trzeba o cóś pytać!

— No! to czemu pan nie pyta o Hałuki, albo o Obodyńce?

— Bo mi przyszła na myśl wioska wa­sza, wszak Zapadnia do Zaborza należy?

— Nu! a jakże!

Trochę zamilkli; żyd przemyślał coś, zdawał się kombinować i dochodzie, prze­szedł się ku alkierzowi i powrócił.

— Pan bywa wZaborzu?

— A czemuż nie? bywam!

— To piękna wioska.

— Zachciałeś! jak wszystkie nasze po­leskie wsie, dużo lichej ziemi, wiele błota i na nic niezdatnego lasu.

— Co pan gada! co pan gada! uniósł się arędarz żywo-— takiej drugiej nie ma na całą okolicę. To złote jabłko! Czego jemu brak? Las, choćby towarny, łąki nie skoszone; pola i dobrego po uszy; a ludzie bogaci i chaty siemieniste. Młyn, woda, tylko gospodarza nie ma, nie ujmując pa­nu Boikowskiema. On także dobry gospo­da r z, ale co innego kiedy pan a gospo­darz razem. Za nieboszczyka naszego Sę­dziego', co to było za gospodarstwo! gwałt! on bywało sprzedawał żyta i po pięćset korcy, pszenicy nie raz po dwie­ście i trzysta. Z samej arędy z młynem mają trzy tysiące. Nu, to zła wioska?

Żyd cały się aż zaperzył mówiąc o tem.

Jakiżeś ty śmieszny, Juchimie, rzekł mu Kalanka; aiboż to wjednem Zaborzu to jest?

— Niech-że mnie pan pokaże drugą ta­ką wieś na okoliczność? Już pańska część w Otrębach pewno tego niedokaże co Za­borze. Zaborze! gwałt! tu`tylko gospoda-

4*

rza daj! A kobiecie samej, choćby ekonom najlepszy, nie gospodarować— to darmo! Nasza pani dobra, poczciwa, bardzo po­czciwa , ale ją nie do tego pan Bóg stwo­rzył. Dopóki Sędzia gospodarował, było i chleba i mięsa i pieniędzy, a teraz często po rubla na Zapadnie posyłają. Ja dawno j6j mówię: Jejmuść jaśnie pani potrzeba zięcia... poczciwego (ztowieka, a nie, to powoli, powoli i chleba nie stanie....

— Ależ Boikowski dobry gospodarz?

Chciał cóś powiedzieć z prędkości Ju-

chim, ale widząc, że cały ten ustęp, umy­ślnie na zbadanie intenryj pzybyłego wv- deklamowany, na nic się nie przydał i je* go jeszcze badano, wstrzymał się nagle i zamilkł. Przybyły nagląc, powtófzył pytanie: żyd tylko brwi podniósł, usta wykrzywił ramieniem wstrząsnął i od­szedł wr milczeniu:

— No? ale pani z niego konteuta i lubi go i słucha? spytał znów Kalanka, biorąc milczenie w znaczeniu negacyi.

— A kogo pani nie lubi? a kogo pani nie słucha? rzekł po cichu żyd.

— Mówią że i starego Stanisława bar­dzo też lubi?

— To co innego! odparł żyd; to stary sługa jeszcze nieboszczyka Sędziego; oń w domu jakby krew ny, nie jak sługa.

— 1 to poczciwy mówią człowiek?

— Ou to poczciwy! ale ja jego nie lubię!

— Czemuż?

Jucliim ręką tylko machnął. '

Kalanka fajkę sobie nałożył i czy to że go wypytywanie bawiło, czy że miał po­trzebę czegoś się dowiedzieć, rozpoczął je na nowo.

Nim jednak od komina, dokąd po ogień chodził powrócił, żyd wywołany przez Surę, która ramionami ruszyła na niego i głową polrzęsła, dając mu znak żeby milczał—stracił całkiem ochotę do ro­zmowy.

Zabrał tlaszeczkę, chleb i sól, i ustąpił

do alkierza, potem czegoś pilno wybiegt do sieni, a powróciwszy, począł indagują, cego jegomości zbywać pól-siowami. Wtem głos obcy dał się słyszeć pod oknem.

— Hej, Zmora, psia wiaro, a juz gdzieś w kącie Jeżysz do góry brzuchem! w eź no mi konie potrzymaj!

Wszyscy wyjrzeli przez okno.

— To Boikowski! zawołał Juchim z ja­kąś miną frasobliwą.

— A! to Boikowski! ot dobrze się tra­fiło, umówiemy się o polowanie, żywo za­wołał Kalanka. Słuchaj no! daj tu swoją szabasówkę.

Drzwi się otworzyły zamaszyście i no­wa postać, na widok której Naścia od ką- dzieli wstała z uszanow aniem, ukazała się na progu.

Był to młody jeszcze człowiek, w sza* raczkowym surducie, z rzemiennym pa­skiem, w butach do kolan, znahajką w rę­ku; mina gęsta, wąs czarny do góry, oczy

na wierzchu głowy wypukłe i błyszczące, nos orli, czoło niskie i zmarszczone. W u- stach zaciętych i wązkich malowała się surow ość i przy wyknienie do gniewu; w ru­chach widać było pewność siebie, jaką na­daje swobodne i bezpieczne miejsce, i do­bry kawałek chleba. Zresztą, pan Boiko­wski mógł służyć za typ nowego pokole­nia ekonomów', którzy się bardzo różnią od pomocników ojcówr naszych. Tamci byli to ludzie skromni, niewielką rzeczą się kontentujący, nie myślący ze swego wy­chodzić stanu, pokorni aż do zbytku, ule­gli aż do pochlebstw a, drobnym zyskiem zadowoleni i przygotowani stać całe życie u progu; nowsi są pospolicie tylko ekono­mami tymczasowie: kaldy z nich wzdycha do dziedzictwa, dzierżawy i uobywatele- nia; spiesznie chwyta co tylko schwycić się daje, i na rachunek przyszłej niepo­dległości nie bardzo chce słuchać; dbały

o swą dostojność, woli często miejsce utracić, niż: nąjmniejszego, choć najbar­

dziej zasłużonego doznać upokorzenia. Nowe to plemie ekonomów nosi głowę do góry, chętnie się bierze pod boki, czuje godność swoją, ale niestety! gorzej dale­ko, bo na większą skalę kradnie od pokor­nych poprzedników. Przytem wszystkie wady wieku wypięlnowały się na niem.

Pracować się nie chce, bawić i hulać celem życia; gawrędka, karty, polowanie najmilsze zajęcie, obowiązek się spełnia od niechcenia, dla oka, wyręczając dru- giemi; a uchowaj Boże wymówki, harda odpowiedź gotowa na ustach. Gdybyć tyl­ko odpowiedź! często najpodlejszą zemstą wypłaca się odprawiony dawnemu panu, nie patrząc wcale środków jakiemi jej dopnie.

Pan Boikowski był właśnie ekonomem tego rodzaju; służył on w przekonaniu, że to nie potrwa długo, że nakradnie tyle ile mu będzie potrzeba na dzierżawę, a z niej przejdzie na dziedzictwo; i szanu­

jąc w sobie przyszłego obywatela wcze­śnie uczył się grać jego rolę.

— A! pana Boikowskiego? jak mi się pan miewa? powitał go Kalanka na krok postępując przeciwko niemu.

Ekonom uśmiechnął się, zdjął czapkę i dosyć poufale odparł:

— Do nóg upadam pańskich! do nóg upadam! Pan dobrodziej zapewne z miaste­czka?

Żyd na obu wejrzawszy, dziwną zrobił minę i cofuął się chmurny aż do alkierza.

W izbie tymczasem ciągnęła się dalej rozmowa.

— Jakże się cieszę, żeśmy się tu spo­tkali, rzekł Kalanka;—pytałem się Ju- chima właśnie czy tu nie bywasz, tylko cośmy o tem mówili, ażeś się i zjawił, chwała Bogu!

— Jeśli Juchim nie obiecywał mnie, to nie bez przyczyny, odparł ekonom — albo to mnie można odjechać? Wszystko tam na mojej głowie; zajęcia bez miary, cały

majątek na mnie, gosdodarstwo, intere­sa... ledwie (emu rady dać mogę. Czło­wiek ledwie ma czas odetchnąć. A nieza- wadziłoby i do Juchima zajrzeć, bo i tu porządku nie ma!

Juchim słysząc to z progu alkierza, ra­mieniem rzucił, i jakby usiłując pozostać chłodnym, do drugiej izby się skrył.

— Nie możnaby ci służyć kieliszkiem wódki? spytał Kalanka,— dobrą ma sza- basówkę.

— Dziękuję panu, po herbacie wyje­chałem z domu, bo miałem gości, rzekł kłaniając się nieco Boikowski.

— No! a na polowanie się zbierzemy?

— A! dobrzeby to było, odparł eko­nom— ale zajęcia tyle, ze człowiek czasu połapać nie moze.

— Właśnie chciałem cię prosić do sie­bie, mój panie Boikowski; mam w Otrę­bach knieję dobrq, jesteś amatorem my­ślistwa, strzelasz wybornie, zabawiliby­

śmy się, mam psy doskonałe. Może byś przecie urwał kiedy chwilkę wolną?

— Jeśli pan tak łaskaw, muszę mu słu­żyć.

Po tych kilku słowach, których żydzi z wielką słuchali uwagą, choć zdawały się nie zajmujące, zaczęto mówić o koniach, i Kalanka z panem ekonomem wyszli do bryczki obejrzeć bieguny, a razem i koza­ckiego wierzchowca, którym się chwalił Boikowski.

Był to także niepozorny szkapa, chu- dowaty, grubokościsty, grubonogi, szyja długa, łeb wielki, ale miał niezrównane posiadać przymioty.

Kalanka wsiadł na niego i przejechał po piasku, sprobowai czy zwrotny, wypu­ścił, osadził i zmęczonego oddał w ręce Zmorze.

— A co ? śmiejąc się zapytał Boiko­wski, prawda że dobry koń?

— Nie ma co mówić, tęgi, pod charty St. StugaT.I* 5

byłby jedyny; niech no pan przyjedzie do mnie, utniemy może facyendkę.

— I owszem, ja od tego nie odbiegam; kładnąc ręce w kieszenie rzeki Boikowski, aby tylko dobra!

To mówiąc odeszli na bok powoli i po­częli rozmawiać ciszćj, nieco oddaliwszy się od karczmy. Rozmowa ta trwała do­bry kwandrans, ale nikt jej podsłuchać nie mógł, bo niby oglądając konie, ustąpił Kalanka na trakt i o kilkadziesiąt kroków od karczmy się odsunął. Nie uszła ona wszakże bacznych oczu Sury i Juchima.

Żydówka pierwsza wychyliwszy się przez okno, wskazała w milczeniu mężowi ro­zmawiających; spojrzał za nią arędarz i zamyślił się głęboko, potrząsł głową jakby nie małą wagę przywięzywał do tego spotkania, i nie spuścił juz z oka pa­na Kalanki i Boikowskiego, jakby z ru­chów ich i min usiłował odgadnąć co z so­bą mówili.

Wkrótce jednak narada się skończyła,

a ze konie popasły, Kalanka odesławszy przez Jagodę pieniądze za wódkę do kar­czmy, sam zaraz siadł na bryczkę. Zabija­ka krzyknął na konie, i pan podał rękę ekonomowi żegnając go bardzo serdecznie i odjechał.

Boikowski przez chwilę popatrzał za odjeżdżającym i wszedł nazad do karczmy, jeszcze wzgardliwszy, dumniejszy, hała­śliwszy niż wprzódy. Czapki juz nie zrzu­cając, rozwalił się na ławie i kazał sobie ognia podać do fajki. Naścia z pokorą i po­śpiechem mu służyła. Juchim chodził je­szcze po alkierzu, wzdłuż, wszerz, latał, rzucał się, ale nie śpieszył do Boikowskie­go, starając się widocznie wprzód uspo­koić i ukołysać.

— Żydzie, a chodź-no tu! zakrzyknął pan ekonom. Arędarz pokazał się na pro­gu, ręce za pasem, oczy błyszczące, wargi drżące, uśmiech złośliwo-szyderski w całej twarzy.

— No? a co?

— A co ? wszakześ powinien tu stać i czekać co ci powiem, o co cię zechcę się spytać? Ty nie w iesz ze ja tu pan?

Zyd tylko ramieniem rzucił i usta od- dął pogardliwie, ale Boikowski tego nie zobaczył.

— Czemuś mi mojej baryłki nie nalał? hę?

— Bo wódki tyle tylko mam co na szynk? jutro Benjamin pojedzie to i barył­ka będzie.

— A co mnie do tego wiele u ciebie wód­ki! mnie moje o każdym czasie być powin­no. Słyszysz! pytał, widząc ze żyd nie od­powiada.

— A słyszę.

— Zeby mi baryłka była dziś jeszcze wieczorem w Zaborzu.

— Nu, to będzie.

— Tak! pilnuj się! ty wiesz żeja tu mo­gę wszystko, ja tu pan.

— Nu! a paniż co! zapytał trochę szy* dersko Juchim.

— Pani, śmiejąc się odparł Boikowski, pani u mnie w kieszeni; ja co chcę to robię.

— Nu, to panu, chwała Bogu! dobrze się dziać powinno? rzekł dalej rozmowę ciągnąc żyd.

— Zdaje się.

— A pan myśli i robi żeby to dobre się skończyło?

— Ja? oszalałeś czy co?

— Pan myśli, że my nie rozumiemy co to za lacyenda z Kalanką?

Porw ał się z ław y z niejakim przestra­chem ekonom, w lepił oczy w żyda zdziwio­ny, pomieszany i dodał:

— Co ty pleciesz?

— On pana nie darmo hołubi, ale w koń­cu zobaczycie że się oszukacie.

Domyślnością żyda i jego słowy dwu- znacznemi przez chwilę tak był strapiony ekonom, że nic odpowiedzieć nie mógł; wreszcie usiłując się wykręcić, podchwycił:

— Na czem? na koniu? .

— Ej! gorzćj jak na koniu.

— Coś bo tobie chodzi po głowie, Ju- chimie, czego ja doprawdy nie rozumiem.

— Bo pan rozumieć nie chce. Aj! aj! na co to juz darmo przedemną udawać; żyd wszystko wie, nawet co kto myśli!

Widocznie mięszał się Boikowski.

— Głupiś! rzekł impetycznie, sam nie wiesz co ci się śni.

— Nu! nu! niechaj tak! patrz pan tylko żebyś sobie sam nie wyrzucał, jak co zro­bisz niedobrze.

Ekonom wyraźnie walczył z chęcią wy­nurzenia się przed żydem i zasiągnienia jego rady, a potrzebą zachowania jakiejś taje­mnicy i zadumał się, zdawał rachować; wreszcie porwał za czapkę:

— Durzysz się nie wiedzieć czem Ju- chim, zawołał; wam żydom zawsze w gło­wie czego drudzy i nie pomyślą, Pamię- taj-no,. żeby mi wódka była.

. — Nu! nu! to będzie; niechaj ja i nic nie wiem.

Jeszcze na progu zaciął się Boikowski, odwrócił do arędarza, chciał mówić i cza­pkę nacisnąwszy na uszy, pośpieszył mil­cząc do konia. Juchim może w nadziei zwierzenia odprowadzał go.

Przed karczmą Zmora z fajeczką w li­stach trzymał kozacką szkapę, która głowę spuściwszy resztek siana szukała na ziemi. Siadł raźnie pan Boikowski, ski­nął tylko głową i poleciał wązką drożyną do Zaborza wiodącą.

Długo z szyderskim uśmieszkiem wiódł za nim okiem żyd, chodząc po zajeżdzie karczemnym, coś gadał do siebie, jarmułkę podrzucał, pejsy targał Zmora patrzał z kąta na niego.

— Już go diabli męcaą, mówił do sie­bie nakładając nową fajkę—o! jak się Mierci.... kręć się nie kręć, tak i ja się do­czekam, że cię czarci porwą. I pieniądze cię nie obronią i Sura nie uratuje sza­tańskie plemie A wówczas komuż kie*

56

dy nie mnie zostać tutaj szynkarzem!! Do­piero będę pau!

Tej słodkiej nadziei uśmiechnął się Zmora!

— Ale wówczas zje diabła i moja Na- ścia, żebym ja jej dał wódki ani kro­pelki dosyć się jej napiła; na mnie ko­lej. Tylko że to żydzi ci, to twarde licho.

Ten zwrot wywiódł mu z piersi west­chnienie, ognia skrzesał, siadł na kłodzie i głęboko się zadumał.

WE DWORZE.

..MY--

Z karczemki na trakcie, opisanej na po­czątku powieści, jechał pan Boikowski- wprost przez lasy do wsi Zaborza; nazy­wano tę objazdkę drogą, ale wcale na to nie zasługiwała. Widnieliśmy* juz wyżej jak wyglądał trakt; ten stosunkowo był wyborny, bo nim przecie choć wywraca­jąc się czasem jechać było można; tu zaś miejscowi tylko konno, wozem lub bryczką odważali się puścić, a i ci nocą najczęściej

błądzili. Zrazu, na zjeżdzie z gościńca obie­cywało się (o nie najgorzej, ale im dalej w las, ścieżynka stawała się coraz węższa, mniej znaczna, przecinały ją tysiączne dro­żyny, któremi tylko po drwa i na łąki je­żdżono; nareszcie ginęła zupełnie miejsca­mi, tak, ze na oślep szukać jej nie było potrzeba. Tu instynkt poleszuka zastępo­wać ją musiał: w przerzedzonym borze pustym, gdzie gęsta trawa nizka puściła się, okryta szy szkami i opadłemi igłami sosen, koła nie zostawiały śladów po so­bie , ziemia była równa i gładka;— wszę­dzie więc mogła być droga, a wszędzie znacznej nie było.

Dalej następowały brody niezmiernie długie i porozgałęziane, a lak głębokie i mętne, ze na ich dnie nic widać nie było; te do reszty nieznającego miejscowości zbi­jały z tropu.

Pan Boikowski wszakże znał zbyt do­brze okolicę, by w niej mógł zabłądzić; sam koń byłby pana, w niedostatku innego

przewodnika, odprowadził do domu. Wię­ksze pół mili trwał las nieprzerwany, wre­szcie rozrzedzać się począł stopniami, gę­stsze coraz pnie się pokazywały, choiny młodsze i rozrzucone; w dali migały z za gałęzi pola jaśniejsze, droga widoczniej­szą się stała i wszy stko zwiastować poczy­nało niedaleką już wioskę.

Mrok padać poczynał, ale Zaborze uka­zywało się jeszcze widocznie, oświecone w pełni oslatnienii jaskrawego zachodu brzaskami. Była to osada położona - na płaszczyznie opasanej lasami, nad mało widocznym bo wznacznćj części zarosłym stawem; czarna cerkiewka drewniana pa­nowała zjednej strony chatom ukrytym w zarośla, z drugiej zabudowania dworu wśród wyższych drzew-, podnioślejszemi wzbijały się ścianami, gdzie niegdzie bie­lejąc kawałem starego rnuru lub tynku. Dom mieszkalny, nieco okazalszy od ota­czających go domostw, ze staroświeckim łamanym dachem, na tle lip, kilku cie-

St. Sługa T. I. g

mnych świerków i rozłożystych klonów, białemi wyskakiwał kominami; po za nim kopułkę małćj kapliczki, wysoki lamus, stodołę i długie obory widać było.

Niskie chaty włościan ginęły wśród płotów, sadów, grusz i wiśni; gdzie nie- gdzie tylko sterczał nad niemi żuraw stu- dni, lub wązki niebieskawego dymu pasek w złociste niebo się unosił.

Wieczór wiosenny odzywał się w śpie­wach pastuszków jak szczebiotanie pta­sząt, właściwych tej roku porze; wierz­bowe fujarki towarzyszyły im wdzięcznie i ochoczo. Włościanie na drobnych sw'ych konikach ruszali już w lasy gromadami, pędząc przed sobą spracowaną i głodną chudobę.

Pan Boikowski, wcale nie zajęty pię­knym obrazem jaki go otaczał, zadumany, przeleciał cwałem wiejską ulicę, .świ­szcząc krzykliwą jakąś i niesforną zwrot­kę kułackiej piosenki, potem zawrócił w lewo i płotami otoczoną drogą ku dwo­

rowi pognał. Tu znowu zjechał wprawo, na węższą uliczkę i po nad ogrodami krą­żąc, minąwszy dwór. stanął na folwarku.

Folwarczny dom równie był stary jak sam dwór, i dosyć powierzchownie opu­szczony. Dzieliły go od dworu ogród, sad i warzywne grzędy; na ustroni usunięty, panował wszechwładnie stodołom, obo­rom i całemu gospodarskiemu zabudowa­niu, do którego przytykał. Jeszcze bliżej otaczały go stajnia, chlewki, drwalnia, obórka na wyłączny użytek pana ekono­ma służące, i okalające dziedzińczyk, w środku którego brzeziną misternie od zwierza obwarowany, był kwiecisty krąg georgin, irysów i róży.

Ukazanie się pana Boikowskiego było hasłem wrzawy na folwarku; krzyknął potężnie na parobków żeby od niego ko­nia wzięli; nie dosyć szybko przybiegają­cego fornala skropił nahajem po grzbiecie i rozpoczął gniewać się srodze, że gumien- ny w ganku na niego nie czekał i śmiał

się ku stodole udać, a może do swojej chaty, nie odebrawszy wprzód dyspozycyi.

Domyślając się przybycia mężowskiego, po krzyku i ruchu jakie zrodziło, pani ekonomowa wyszła na ganek. Była (o młoda kobiecina, jjwcaie przystojna, ubra­na wykwintnie i zpretensyą, z włosami do koła głowy w pukle zawinionemi, zczarnćm źywem okiem, z minką lwicy, fajką w ustach i pieskiem na ręku. Ani po Boikowskim takiej zony, ani po folwarku takiej pani nikłby się pewnie nie spodzie­wał.

Postawa jej dowodziła, ze się wcale nie ulękła straszliwego swego małżonka; on obejrzawszy się i spostrzegłszy ją, trochę z tonu spuścił.

— A gdzieżeś to tak długo bywał, pa­nie Michale? spytała Jejmość wyjmując na chwilę z ust cybuch z pięknym burszty­nem.

— Zmiłuj się, małoż tu jest dokąd je-! żdzić, za tem szelmoskiem gospodarstwem

ziemi niegodziwemi chamami! Człowiek nie wie prawdziwie jak się rozerwać na wszystkie strony; a tych tu trutniów nie dopilnować!

— No, ale gdzieżeś przecie był?

— Wszędzie być musiałem, na ostatku dojechałem, aź do Zapadni, bo kochany Jucbim juz nam i wódki nie daje.

— Trzebaz mu było gałganowi dobrze uszy natrzeć; za nadto coś sobie ufa! Nie wie tego, ze jak my tylko zechcemy, choć dwadzieścia lat tu siedzi, wykurzyć go po- traflm. Ale to fraszka. Pani tu kilka razy przysyłała po ciebie; czegoś jej tam po­trzeba!

— O! ba! Toz człowiek wszędzie razem być nie może; niech pani poczeka, są pil­niejsze rzeczy.

To mówiąc weszli do środka.

Posądzam was, może niesłusznie, ko­chani czytelnicy, że niezrażeni jeszcze drobnostkowością moich opisów, gotowi-

6*

ście żądać abym wam przedstawił mie­szkanie państwa Boikowskich?

Stanie się zadość woli waszej, chociaż tylko przeczutej. Powieść zawsze ma na celu wystawić jak najwięcej stron życia, które wzięła za przedmiot swych studjów; chętnie więc maluje nawet zewnętrzną je­go postać, gdyż lo co otacza człowieka, wiąże się z nim potężnie i charakteru jego tajemnice odsłania.

Pierwszy pokój, bo izbą nie godzi się go już nazywać, jak się zaraz przekona­cie, pomimo że był niski, bez sufitu i ścia­ny miał grubo a dość garbato powylepia- ne; starannie jednak pracował nad pokry­ciem swych ułomności. Krzywe, maluśkie okienka o czterech szybach, prostowały i powiększały firanki, podłoga była nowa i olejno wymalowana; w jednym kątku sta­ła kanapa i stół, na którym w szklance woniał kwiatów bukiecik; w drugim ko­moda serwetą kolorową pokryta, szklan­kami rzniętemi posrebrzanemi i rużnemi

gracikami podejrzanego smaku przybrana. Pod samem oknem wyciągał się stary sze- sląg skórą obiły.

Na ścianach wisiały w czarnych ramach różne nieszczęść ludzkich nieszczęśliwe przedstawienia, jako to: Paweł i Wirginia, Atalla, Genowefa Brabantska, Heloiza z czuły m Abellanlem, a nawet, jeśli się nie mylę i bardzo małpowato wyglądająca Franrzeska. W miejscu które pani Boiko- wska zajmowała przed chwilą na kanapie, roztwarta książka świadczyła o jej szla- chetnein zamiłowaniu w literaturze. Czy­tała, niestety! 'Żyda tułacza!

Zresztą nigdzie nie widać było śladu zajęć gospodarskich, a nawet kalendarz ze ściany absentować się musiał, wygnany, jak się domyślam, dla swych staroświe­ckich okładek.

Drugi obok, mniejszy, ciemny pokoik sypialny, równie starannie przybrany, nie był też przeznaczony do pracy; mylę się, stała tam na widoku najniepożytetzniejsza

a najkosztowniejsza z robót kobiecych: za­częta w krosnach kwiecista na kanwie po­duszka.

Drzwi mniejsze z bawialnego pokoju wiodły do kanrelaryi pana Boikowskiego, izdebki przyozdobionej kollekcyą nahajek, zbiorem cybuchów i kilku parami wykrzy­wionych bulów. Stojący tu stół, obryzga­ny atramentem, zarzucony regestrami i ra­portami, zdobił kalendarz, sennik, linja i szczotki do włosów. Naprzeciw jeszcze była piekarnia, czeladna izba, kuchnia, gdzie synek państwa Boikowskich które­go wychowaniem sama pani, dla słabego zbyt: zdrowia i rozdrażnionych nerwów, zatrudniać nie mogła, cały dzień spędzał w towarzystwie ochoczo mu posługujących pastuszków. Dziecię ekonoma wprawiało się tu do przyszłego stanu swego, targa­jąc ich bezkarnie za włosy i bijąc po po­liczkach gdy mu przyszła lantazya.

Państwo ekonomowstwo weszli tymcza­sem do bawialnego pokoju; ona rzuciła

się na kanapę, przygasłą rozdmuchując fajkę; on przed nią w dosyci uniżonej po­został postawie.

— A cóz, widziałeś się z Kalanką? spy­tała Jejmość puszczając kłąb dymu.

— O! a jakieś to zgadła? trochę usta zaciąwszy zapytał mąz.

— Wielka sztuka! sameś mi mówił że się tam macie zobaczy ć.

— Ja?

— A ty?

— Kiedy?

— O! dajze mi pokój! Alboż mogę spa­miętać? Wczoraj, czy dzisiaj; inaczej, pro­szę cię, zkądzebym to wiedzieć mogła?

Jegomość tylko głową pokiwał.

— Widziałem się rzekł cicho, widzia­łem, zgadłaś.

— No, i cóz tedy?

— A cóz ma być? zwyczajnie, złote gó­ry tymczasem obiecuje, ale żebyśmy tylko żle na tem nie wyszli, moja Tereniu. Re-

tlektuję się ze podobno wielkie robiemy głupstwo.

— Znowu poczynasz swoje! nieznośny z ciebie ciamajda.

— Juz ja to wiem, że ty mnie nigdy nie posłuchasz. A mnie ten łotr Juchim, któ­ry nie wiem jak wszystko zdaje się prze- wąchał, pierwszy strachu napędził.

. — Na cóześ się przed nim wypaplał?

— Ja! miałbym się wygadać? Co ci się dzieje! Byłbym istotnie ciamajda! Słowa z nim o tem nie mówiłem, ale jak zobaczył żeśmy poszli na ustroń, niby konie opa­trując z Kalanką, zaraz pomiarkowai! I ze to jak wiesz, żyd gorączka, języka za zę­bami nie strzyma, dał mi do zrozumienia, co o tem myśli. Kolnęło mnie to w serce, bo zdaje się ze ma racyą.

— Słuchasz żyda; jemu o swoją skórę chodzi!

— Pomiarkuj-no jednak kochanie; — nam się tu, nie ma co mówić, wcale do­brze dzieje.

— No! i cóż z tego!

— A jak zrobiemy co myślim, majątek pójdzie winne ręce, kto wie czy tu nam tak panować pozwolą?

— Głupi jesteś, kochany ¡Michale, po­zwól to sobie powiedzieć, zawołała Jej­mość ruszając ramionami. Jeżeli zgodzie- my się pomagać Kalance, to pewnie nie darmo. Ja to już wprzód dobrze.obracho- wałam. Musi nam część swoją w Otrębach puścić darem darmo na lat trzy, a oprócz tego utrzymamy się na ekonomii tutejszej.

— Dobrze to obiecywać, a nuż nam po­tem da koziołka? procesować go o to nie­podobna?

— A któżby na słowo się zdawał i na łasce chciał zostać? Kontrakt na Otręby weźmiemy wcześnie; i o ekonomię też czarno na białem spisać nie zawadzi.

'— Chy ba! chyba! rzekł zamyślony Boi- kowski.

— Danno sobie tem głowy nie susz, odezwrala się sama pani; ja to już wszy­

stko ułożę za ciebie z Kalanką; twoja rzecz żeby się staranie udało. Masz nad panią przewagę, korzystaj; trzeba o sobie myśleć.

* — No! to się rozumie, ja swojego pe­wny!

Wśród tych słów, otworzyły się drzwi i podżyła kobieta, którą ekonomowa powi- tatadośćzłośliwem:— Cóż to za szczęście, że możemy powitać u siebie pannę Kune- gundę?— ukazała przez nie głowę.

Panna Kunegunda, nie młoda, smutna, bardzo skromnie ubrana, w szlafroku per- kalowym, w wełnianej chusteczce, wcze- peczku bez pretensyi na głowie; twarz miała nie piękną, pospolitą, ale z wyra­zem wielkiej dobroci i cierpliwości. Nie była to nigdy piękność, ale i wiatach pięć­dziesięciu ślady zostały ze się podobać mogła. Dobroć ma to do siebie, ze wyry­ta na twarzy, nad wszystkie przymioty serca ku sobie pociąga. Jasno-blond wło­sy, jasno-niebieskie dziś zbladłe juz oczy,

usta'uśmiechnięte, powaga poczciwości oblekająca postać całą, pomimo ubogiego stroju i ułożenia pokornego, mimowolny dla niej budziły szacunek. Ona i młoda ekonomowa były istotami tak sobie sprze- cznemi, tak z różnych elementów złożone- mi, ze najmuiej przebiegłe oko, zgody i przyjaźni między niemi na chwilę przy­puścić nie mogło.

Na powitanie pani * Boikowskiej wymu­szone i szyderskie, które ona postępując ku drzw iom, z przyciskiem powtórzyła raz jeszcze:

— Cóż to za szczęście, że możemy po­witać u siebie pannę Kunegundę?— Klu­cznica, gdyż to był urząd dzisiejszy przy­byłej, odparła bardzo spokojnie, zlekkiem tylko ramion poruszeniem:

— Żadne to szczęście, moja Jejmość; przyszłam tylko prosić pana Boikowskie- go, bo oddawna oczekują na niego we dworze.

St. Sługa T. I.

7

— Toż powinniście wiedzieć, ze się nie mogę rozerwać, żywo ofuknął ekonom; trudno wszędzie być razem. Nigdy mi i odetchnąć nie dacie nawet. Ruszaj do dworu, pani woła! Dobrze wacpannie, co sobie z garderoby do spiżarni, a ze spiżar­ni do ogrodu, zdrowaśki odmawiając, spa­cerem się przejdziesz; — dobiedz kiedy pani woła, ale ja nie mogę jak lokaj cze­kać na rozkazy w przedpokojach.

Panna Kunegunda wysłuchała całej tej perory, popatrzała, nic nie odpowiedziała, zawróciła się i wyszła.

— Oj to ziółko, ozwała się Teresa do męża, takie to ciche, pokorne, rzekłbyś ze gęby nie ma, a do wszystkiego złego nąj- pierwsza. Niech co najmniejszego zobaczy, zaraz pani doniesie, a nie ustrzedz się przed nią, wszystko wyszpera.

— Niechaj sobie donosi, śmiejąc się rzekł Boikowski, co ja powiem pani, to święte. Ona zamilknie, a ja każdą rzecz jak chcę wytłómaczę.

W tem powtórnie drzwi się z trzaskiem otwarły, żywo, zamaszysto i już nie smę­tna panna Kunegunda, ale piękna, zwinna czarno-brewa, wyskoczyła przez próg pa­nienka. Strojna bardzo, wyświeżona jak laika, w jedwabnej sukience, w Iloranso- wym fartuszku, w safianowych trzewi­czkach, z chustką w ręku, z parasolikiem wdrugiem, z różą w« włosy wpiętą, dosko­nale przedstawiała subretkę starych ko- medyj. Nie wielkie to a ładniuchne stwo- rzenieczko wleciało jak ptaszek, świergo­cząc i chichocząc, oglądając się, śmiejąc, jakby rade, że się z sobą popisze, bo wie­działo— o! wiedziało jak było ładne! W twarzyczce małej, okrągławej, jak ja­błuszko rumianćj, w koralowych uste­czkach, w oku czarnem i płomienlstem, w zadartym trochę ale bardzo kształtnym nosku, zgrabnych ramionach, popiersiu i zręcznej kibici, był nadmiar może trzpio- towatości, zalotności, ruchu; ale się to wybaczało tej oryginalnej subretce.

Była to` uosobiona Rozynka komedyi XYIII-go wieku, gryzetka paryska iLizeta Berenger'a—zlane w jedno.

Pani ekonomowa podała jej rękę po angielsku na progu, a Boikowski ze staro­świecka ująwszy przydużą trochę łapkę, ucałował serdecznie pokrywającą ją glan- sowaną rękawiczkę.

— A! Frunia! przeeieżeś sobie przypo- muiała o nas! Jakżem ci wdzięczna żeś choć zajrzała do mnie'

— Podziękowanie nie zasłużone; na ten raz przybiegłam tylko za interesem.

. — No, może i pani po mnie? zapyta! Boikowski.

— A cóż pan myślisz? właśnie pani mnie przysyła!

— No, idź bo juz, idź, zaw ołała Tere­sa, gotowa się pani zniecierpliwić i po­gniewać.

— Gdzież znowu! odparł Boikowski, biorąc niechęlnie za czapkę— alboż się to

ona umie gniewać? Ale wszelako, do zo­baczenia, musi być coś pilnego, pójdę.

— Pilnego? widzisz pan przyszły jakieś rządow e obw ieszczenia czy palet, pani już niespokojna, a tu nikt jej przeczytać nie potrafił.

Frunia rozsiadła się wygodnie na kana­pie obok ekonomowej, a Boikowski nie bez * pomrukiwania wyszedł nareście na ganek.

Tu jeszcze połajał parobków, wyciągnął się pary razy i leniwo poszedł ścieżką przez sad i ogród ku dworowi.

My za nim.

Dwór, któryśruy już zdała ujrzeli, był stary, ale się jeszcze jako tako trzy­mał. Zbliska wiek na nim b)l znaczniej­szy; część ścian dla pognitych podw alin chyląc się, prosiia o podpory i dach miej­scami dziurami świecił, niedbale przyrzu- conerai słomą; okna wypaczone miały pozór wypadających, a staroświeckie o- kiennice z serduszkami, po większej części na jednej tylko trzymały się zawiasie.

7*

W około nie wiele zmieniono z dawnego rozporządzenia: dziedziniec od sadu oddzie­lał jeszcze częstokół wysoki, a w ogrodzie drzewa siedziały posłuszne, w wyprosto­wanych rzędach, formujących ulice i kwa­tery. Kilka kanapek darniowych, altanka zgrzybiała, huśtawka zepsuta, stół po­chylony, dowodzHy ze ogród dawniej nie dla saraej korzyści i wygody, ale do prze­chadzki i zabawy też służył. Ryło w nim cienisto, trochę wilgotno i opuszczono;— wszystko dziczało, drzewa i ulice, których graca nie tknęła od dawna. Sam dwór po­zór miał smutny, bo koło niego brak by­ło starania;— pobiała dawno poodlatywa- •ła, a o nowej nikt nie pomyślał; tu i ow­dzie chwast już ciekawie do okien zaglą­dał, mchy rozsiadły się na dachu, grzyby rosły na spróchniałych brukach bliższych podwaliny. W częstokole oddzielającym ogród wypadłe szczerby,*żle zaplecionym na pręilce połatano płotem.

Obszerne to dosyć było domostwo: pan

Boikowski przeszedł naprzód wielką sień pustą, wktórej oddawna zgasła, wisiała u sufitu potłuczona latarnia, zajrzał potem do niemniej rozległej kawiarni, w klony parawany tworzyły osobny pokoik Fmni, a zastawszy (u tylko dziewczynkę u komi­na drzemiącą, śmiało uderzy! w klamkę bawialnego pokoju.

Troje okieu z niego wychodziło na ogród, posępny, czarny i pusty, ożywiony tylko kilką bliższemi domu grzędami kwia­tów; dwoje drzwi wiodły na prawo i lewo. Stara kauapa, stół, gierydonik ztiliżanka- mi, piec kaflowy, kilkanaście krzeseł, ubie­rały niedostatecznie smutną tę i chłodną salkę. Posadzka w niej chwiała się pod nogami, dziwne doliny i pagórki kształtu­jąc, a dawne malowanie obrukane, poza- tynkowane miejscami, gdzie indziej opadłe, przykro sprzeczało się z otaczają'ą je za- pyioną pobiałą. Wielki portret mężczyzny, w dawnym polskim stroju, na przeciw zwier­ciadła wiszący, ożywiał trochę tę pustkę.

t

Boikowski przeszedł z niej na prawo, nie starając się wcale o przygłuszenie stu­kot u jaki podkulę jego buły robiły; owszem, umyślnie zdawał się sląpać gło­śno. Drugi pokój cały b>ł zajęty kobiecym sprzętem, krosienkami różnego rodzaju, stoliczkami, krzesłami, poduszkami; ale w niru równie nikogo nic znalazł pan eko­nom. Świeżo widać rzucona książka do na­bożeństwa, przy której leżały na widni dwa z pieczęciami wielkiemi papiery, zdawała się mówić o niedawnem oddaleniu się pani. Boikowski obejrzał się, ramionami ruszył niechętnie i niecierpliwie, tu i owdzie po­wlókł oczyma zszyderską ciekawością, i nie idąc już dalej, chrząknął parę razy, a potem zakaszlał głośno.

— Kto tam? spytano łagodnie z sąsie­dniego pokoju.

— Ta ja, Jaśnie pani,. Boikowski.

— A dobrze, właśniem po niego kilka razy już posyłała, odpowiedziała wycho­dząc z sypialni niemłoda już kobieta Do­

bry wieczór ci, panie Boikowski; powiedz proszę, niech mi świecę przyniosą.

Skrzywiwszy się, czego po ciemku wi­dać nie było, pan ekonom, poszedł kazać dać świecę i powolnie, z przyzwoitą powa­gą powróciwszy, ujął się za krzesło bli­sko stojące, nogę na nogę założył, głowę podniósł, i czekał.

— Gdzież to pan bywał? odezwała się pani zasiadając na kanapie i poprawiając wkoło siebie poduszki.

— Byłem w polu... musiałem być wszę­dzie koło gospodarstwa; pani wić, że wszystko na mojej głowie; w) dolać tru­dno, ledwie teraz do domu się przywlo­kłem.

Dziewczynka z kawiarni przyniosła świe­cę i szyczypce.

— A Stanisław gdzie? spytała pani,

— Poszedł za panienką na przechadzkę.

— To jeszcze nie powrócili?

— Nie, pani.

Przyniesiona świeca rzuciła na twarz

dziedziczki blask, dający się jej lepiej przypatrzeć. Była to niemłoda kobieta, blada, okryta wczesnemi marszczkami, któ­re piękne niegdyś rysy zmieniły; z oczyma zapadłemi, z ciałem zgiętera, z wyrazem znużenia i boleści, który w ruchu, głosie i wejrzeuiu zarówno się malował. Widać jeszcze było, jak niegdyś prześliczną być ruusiała, widać było że przecierpiane bole­ści zawcześnie z niej smutną zrobiły ruinę. Nie tyle bowiem lala jak raczej nieszczę­ścia wypiętnowały ślad swego przejścia na jej twarzy; siła życia widocznie paso­wała się tu jeszcze z rozkładającym ją ciężarem smutku, z gryzącą boleścią. Cho­roba złych nasion wyrosła, dojadała ją do reszty i wychudzenie nadzwyczajne, kaszelek krótki, częsty a suchy, blask oczów głęboko pod sklepienie powieki za« padłych, żólto-woskowa bladość, jakieś gorączkowe poruszenia i niepokój zdradza­jący się co chwila, potem osłabienia na­głe;— aż nadto wyraźnie stan jej objawiały

Głowa ciążąca pochylała się ciągle na je­dno lub drugie ramie, oczy spuszczały ku ziemi przymykając powiekami, całe ciało zginało szukając podpory.

Z trudnością zdawała się nie tylko po­ruszać, ale mówić nawet. Pomimo cierpie- niajednak, nadzwyczaj łagodną i pełną dobroci twarz miała, a dobrotliwość jej zarówno zdawała się pochodzić z usposo­bień serca i z rozpaczliwego jakiegoś zo­bojętnienia. Ubrana była stosownje do wieku, ale z widoeziR*m staraniem i sma­kiem; nic w tym stroju nie sprzeczało się, nie biło w oczy i wszystkie jego części harmonijną a skromną stanowiły całość.

Taką była pani Żacka, dziedziczka Za- borza, wdowa po Jerzym Żackim, Sędzią per exeelfenfium zwanym, bo długo ten urząd piastował i polubownie we wszyst­kich sporach współobywateli spełniał go do samej śmierci. Lecz odłóżmy hisłoryą jego, a wróćmy do rzeczy.

Pani Żacka sparła się na krawędzi ka-

napy i słabym głosem odezwała się do ekonoma:

— Mój Boikowski, zobacz-no tam, kolo mojej książki nabożnej na stoliku, lezą (lwa jakieś dzisiaj przysłane pisma; jestem niezmiernie niespokojna, przeczytaj je i powiedz mi o co to chodzi.

Zbliżył się ekonom, przysunął sobie świecę i począł rozpatry wać się w urzędo­wych poleceniach.

— Jeduo, rzeki, o niedoimkę, a drugie, dodał po chwili chowając do kieszeni pa­piery — o pod wody.

— Nic więcej?

— Nic więcej.

— Wielez tam zuowu tej niedoimki?

— Tysiąc kilkaset złotych.

— To jakieś nieśmiertelne tysiąc kilka­set złotych; zawsze je płace, nigdy zapła­cić nie mogę.

Boikowski drgnął niecierpliwie i po­kręcił wąsa.

— Cóż to za dziw, rzekł porywczo, ro­sną winy i nowe podatki przychodzą.

— Powiedz-że mi zkąd my to zapła- ciemy?

— Juz co tego jaśnie pani. to nie wiem.

— Ja nie mam nad trzysta złotych, odezwała się pani Żacka niemal z pła­czem.

— Co jaśnie pani rozkaże, to ja zrobię.

— Ale poradź-że mi co ci mam kazać? mamy co do sprzedania?

— Nic nie ma.

— Jakto? już nic? Mieliśmy przecież ty­le żyta?

— Żyto się rozeszło na ordynarye, na odsiew, na potrzeby" dworu, a trochę ja­śnie pani sama sprzedała.

— Wszak nie więcej nad pięćdziesiąt korcy.

— No! a reszta w rozchodzie.

— Stanisław mi mówił niedawno, ze są jeszcze dwie sterty.

Słowa te pani Żackiej, nie śmiało i po St. Sługa t. i. s

cichu wymówione przez nią, były hasłem okropnćj, niespodziewanej burzy.

Boikowski zaczerwienił się i konwylsyj- nie rzucił, pani Żacka zadrżała.

— Pani bo słucha Stanisława, a stary prawi sam nie wie co, banialuki jakieś wy­plata , donosy na mnie robi. On nie może wiedzieć co się u mnie w gospodarstwie dzieje; i nosa w to nie powinien wtykać; to do niego nie należy.

— Ale mój Boikowski, nie gniewaj-że się, bo mnie tem przykrość robisz i choro­bę; wiesz jak mnie to szkodzi! Cóż tak złego żem się spytała?

Ekonom przerwał gwałtownie.

— Bo to jaśnie pani źle, bardzo źle, niech mi pani daruje moją szczerość, że pani lada kogo słucha.... Wszyscy tu plo­tki sieją, a człowiek co pracuje, boruje, co mało duszy nie wyzionie; —nie ma u pani wiary i dobrego słowa. Przyznam się, że jeżeli tak dalej wszyscy do mego gospo­darstwa mięszać się będą, Stanisław sobie,

panna Kunegunda sobie, to ja tu niepotrze­bny i za służbę dziękuję.

Z przestrachem porwała się na wpół z kanapy pani Żacka.

— Ale mój Boikowski, nie unoś-że się, proszę cię, zawołała niespokojna.— O cóż ci chodzi? Pytam się tylko, to mnie obja­śnij.

— Jak Boga kocham, że będę zmuszo­ny jaśnie pani za służbę podziękować.

— Proszęż cię, co ci się stało? cóżem ci tak okropnego powiedziała?

— Ja jestem człowiek honorowy, mó­wił ciągle Boikowski; mnie sumienie moje droższe nad chleba kawałek, wolę tułać się i na bruku siedzieć, niż żeby mi kto oko zapruszyi.

— Ale któż ci co wymawia? Kto cię o co posądza? Upamiętaj się, uspokój się, proszę cię mój Boikowski. Co ci się takie­go stało? Najlepszy jesteś człowiek, zu- pełaie ci wierzę, wszystko zdałam na rę­

ce twoje, ale mnie nieznośnie męczysz te- mi swojemi wybuchami.

— Jaśnie pani bo wierzy tylko Stani­sławowi.

— Stanisław jak człowiek, bardzo się mylić może, odpowiedziała Sędzina; mu­szę mu jednak wierzyć, bo to mój stary i wierny sługa, znam jego poczciwość, znam przywiązanie do nas.

— Przyznam się jaśnie pani, ze trzeba nareszcie, żeby pani jednego z nas wybrała.

Sędzina wzięła się za głowę, pochyliła na poręcz, zakaszlała.

— Panie Boikowski, odezwała się wysi­loną głosu reszlką, nie dziwacz, proszę cię; pytałam się ciebie o żyto, bo mi isto­tnie Stanisław' mówił, że są jeszcze dwie sterty, i odpowiedz-że mi po prostu, a nie nabawiaj mnie choroby.

Ekonom postrzegł się po niewczasie, że za daleko zabrnął; zmiana głosu zatrwo­żyła go, zaczął więc żywo z innej beczki.

— Niech Jaśnie pani raczy mi darować,

jeśli mnie uniosła żywość moja, ale niewia­ra srożej wszystkiego boli. Życie moje i zdrowie chętnie i ochotnie dia Jaśnie pani poświęcam. Bóg świadek, że staram się jak mogę; jedynie przez gorliwość, przez przywiązanie, miałem lepsze kondycye, a wolałem tu zostać.

— Bardzo ci dziękuję, w ierzę ci kocha­ny Boikowski, szanuję ciebie, jesteś naj­poczciwszy człowiek, ale się poprawr z tej niepotrzebnej draźliwości; wrszakżem ci nic takiego nie powiedziała?

— Ja, dla Jaśnie pani w ogień i w w odę gotów' jestem.

— Dziękuję ci serdecznie; jeśli ja nie potrafię, Bóg ci to nagrodzi, przerwała szybko Sędzina; ale proszę cię, wróćmy już do tego o co pytałam. Żyta więc nie ma?

— Magazynowe to jest, ale tego ruszyć nie można.

— A! to więc sterty magazynowe?

— Pszenicy także nie ma.

— Spytałabym cię o przeszłoroczną stertę, ale znowu....

— Ja już nie śmiałem o niej i wspomi­nać, żeby Jaśnie pani nie martwić.

— A cóż się z nią siato?

— Myszy całkowicie zi&rno pojadły.

— Doprawdy! całkowicie, powiadasz?

— Sama plewa i otręby; nie tylko to u nas tego roku taka szkoda, ale i po sąsie­dztwie wszędzie. Musiałem ją na poślady obrócić.

— To wyraźne nieszczęście; ale po- radź-że mi co mam zrobić; wiesz, ze ja twoją szczerą i poczciwą radę cenię.

— Prawdziwie, nie wiem skądby to wziąść; chyba juz u Juchima.

— Masz racyę, weźmiemy u Juchima.

— Ale u niego już i tak dwie raty na­przód wzięte.

— Dwie raty! Ja nic nie brałam!

— Kwitkami to się wybrało na potrze­bę dworską, rzeki chrząkając ekonom.

— AJe któż te kwitki dawał? ja ich nie dawałam?

— Ja sam od siebie, na moją odpowie­dzialność, chrząknął znowu Boikowski, to się okaże regestrami; zdaje się nic, nic, a to się tego przyzbieralo.

Sędzina westchnęła żałośnie.

— Gdyby Jaśnie pani była łaskawa zo­baczyć regestra...

— O! dajże mi z tćm pokój.

— Możeby Juchim zresztą dał jeszcze, choć sposobem pożyczanym? spytała po chwili.

— Ja jutro znim o tern pomówię; jeśli nie zechce, to pojadę do miasteczka, uprosiemy się do żniwa.

— Rób, proszę cię, co chcesz... jak tyl­ko można; wiesz, ze ja nad wszystko oba­wiam się egzekucyi.

•— Już ja w tem, że do niej nie przy­puszczę...

— Bardzo ci będę wdzięczna.

— Czy Jaśnie pani ma co jeszcze do rozkazania?

Nic więcej, mój kochany Boikowski; je stem słaba, bardzo słaba, potrzebuję spo­czynku. Dobra noc ci, i tobie pora trochę spocząć.

— O! juz to prawda', źe człowiek le­dwie dyszy; ale dla Jaśnie pani gotów je­stem do ostatka sił. Nóżki całuję.

— Dobra noc ci, dobra noc.

Boikowski szybko, uśmiechając sie, wy­szedł widocznie rad z siebie; a pani Żacka pozostała sama, zmęczona, z sił opadła i drżącą ręką zadzwoniła.

Nie rychło weszło toż same dziewczę zaspane, które jak widać za wszystkich straż sprawiało w garderobie.

— Gdzie Frunia? spytała pani Żacka.

— Albo to ja wiem? gdzieś poszła.

— A Kunegunda?

— Także poszła.

— A Stanisław?

— ZJpanienką.

— Jeszcze nie powrócili?

— Zdaje się, że już głos panienki sły­szałam wr dziedzińcu.

Tych słów' domawiała dziewczynka, gdy drzwi od bawialnego pokoju, pow oli, ostro­żnie się otwarły, i dwie nowe weszły po­stacie.

Pierwszą była córka jedynaczka samej pani, Justyna; drugą stary, chudy, maleń­ki, przygarbiony człowieczek, który drzwi jej otworzywszy, wcisnął się za nią po ci­chu, ze szczególną troskliwością pogląda- jąc na panią Zackę, jakby usiłow ał rozpo­znać w jakim ją stanie znajdzie.

Justyna była w całym blasku piękności i rozkwitu młodego: oprócz wdzięku i świeżości rysówr jej twarzy, opromieniał ją jakiś idealny urok, nadziemską, zachw y­cającą czyniąc istotę. Miała w' sobie coś czystego, smętnego, powietrznego, coś niemal anielskiego. Jasnych włosów', czar­nych oczu, biała, blada, łzawego i magne­tycznie poruszającego wejrzenia, kibici

wysmukłej a poważnej, nadzwyczaj szla. chetnego a niewymuszonego obejścia; wzrosła cudem w tym zapadłym Polesia kątku, sama się naturą swą i (larem Bo* zym kształcąc na urocze zjawisko. Nie było wnićj nic pospolitego, nic dysharmo- nijnego, coby zachwiału, ostudziło uwiel­bienie, jakie wzbudzała na pierwszy rzut oka, pomnażające się blizszem poznaniem. Wejrzenie jej, słodki a smętny półuśmiech, ruchy, słowa, wszyslko tworzyło całość zadziwiającej doskonałości i uroku nad­zwyczajnego. Piękność jej zresztą nie by­ła czczą i powierzchowną maseczką; czuł każdy, że wynikała zgłębi, ze była two­rem i objawem pięknej duszy, a to ją po­dwajało jeszcze.

Z czarnych oczów, wilgotnych a ogni­stych, których spojrzenie wyraźne było i porywające, tryskała myśl żywa, strzela­ło uczucie śmiało się wyrażające, w naj- czystszem czerpane źródle. Wszystko w niej nosiło tę cechę dziewictwa, niewiu*

ności, rzadką w jej rówiennicach, a spotę- gowującą piękność, która tylko wybrane twory Boże piętnuje. Poglądaia odważnie; pytała śmiało, «cale niepojmując niebez­pieczeństwa, tak ją osłaniała tarcza mło­dości, tchem jeszcze grzechu nieskalanej. Pogodna zawsze i uśmiechniona i wśród wesela zachowywała powagę i jakieś tło smutku wrodzonego, zktórem jej dziwnie było do twarzy.

Za panną Justyną stał ów staruszek, równie w swoim rodzaju zastanawiający i wybornie towarzyszący dziewczynce, którą troskliwem marierzyńskiem obejmo- wał wejrzeniem, przechodząc niem z mat­ki na córkę, z córki na matkę. Był to wspomniony juz Stanisław Skiba, niegdyś kamerdyner pana Sędziego,* cało wieczny a nieodstępny jego towarzysz, rówiennik, powiernik; dziś wdowy i sieroty przyja­ciel raczćj niż sługo. Nie zęby się od po­sług wyłamywał wiekiem, bo te spełniał ze zbyteczną mole gorliwością, nie dając

się w nich nikomu zastąpić; ale ze godzien był imienia przyjaciela dla swego serca i niezliczonych poświęceń.

Piękną jest każda ofiara, ale ofiara ży­cia całego, zaparcie się siebie, poświęce­nie nieustanne, złożone z codziennych, drobnych a ciężkich posług, ponawiają, cych co chwila ślub raz uczyniony ukocha­nym;— najtrudniejszą jest pewnie i naj­mniej pospolitą. Uczyniona przez rachubę, bez serca, ofiara ta nie ma wartości; ale gdy ją podnosi uczucie, uśw ięci przywią­zanie, jest to bezwątpienia najpiękniejsze, bo najskromniejsze z poświęceń. Życie całe Stanisława składało się z ofiar, po­nawianych bez końca, nieocenianych wy­soko przez niego, choć istotnie. wielkich; z zaparcia ciągłego samego siebie i wszel­kiej pamięci na los własny. Wcielił się 011 był w pana swego, potem w jego rodzinnę, przyrósł do niej, i zapomniał o życiu odrę­bnym, własnem, żyjąc nią tylko.

Serce najpoczciwsze towarzyszyło w nim

wyższemu wykształceniu moralnemu, ja­kiem go obdarzyło obcowanie ciągłe zje- dnym z najpoczciwszych w świecie ludzi, nieboszczykiem panem Żackim. Prawość pana odbi ta się w słudze jego. Od niego wziął on uczciwość poślinioną do ostate­cznych jej granic, do przesadzonej delika­tności, i nadzwyczajną przyićm skromność, łagodność i pokorę, pobożność do unie­sień skłonną i dar zapominania o sobie dla bliźnich. Pierwszy zawsze do poświę­cenia, ostatni do ocenienia tego co czynił, cichy, małomówny, czynny pomimo wieku, rozpalał się tylko i oburzał, gdy go traf do szaleństwa i niepoczciwości przybliżył; rozgadywał, gdy o swoim nieboszczyku kochanym mógł przed kim poufale a sze­roko rozpowiedziec. Nigdy zdaje się nie- pomyślał o sobie, chyba na tajemnej zBu- giern rozmowie, wrktórej surow o się liczył z tego co zrobił i co był winien uczynić ; nigdy nie dopomniał się o nic, nawet o najsprawiedliwićj należne.

St. Sługa T. I. j)

Życia już resztka spływała mu teraz na tajemnej pracy i czuwaniu nad ukochane, mi, Jub na cichej, długiej, przerywanej łzą i wspomnieniami modlitwie. Nie mając co robić, wiązał siatkę, oczyszczał drzewka w obranym kątku wielkiego ogrodu, który zwano ogródkiem Stanisława, chodził zJu. stysią na przechadzki, Tub uczył pacierza i katechizmu wiejskie dzieci.

Maleńki, wychudły, zgarbiony latami, które przezył, Stanisław miał twarz ujmu­jącą, a uśmiechnioną, czoło odkryte i wzniosłe, oko jakby zapłakane, postawę pokorną;— chodził cicho, słuchał chętnie, żartował zwesołemi, czasem westchnął niespodzanie, i niewiedzieć zkąd i dla cze­go, wśród najweselszej rozmowy łza mu pociekła po zmarszczonej twarzy i poły­kał ją nieznacznie, bojąc się olrzeć by na siebie nie zwrócić uwagi. Ten anioł stróż Justysi, wszedłszy za nią stanął przy progu, i niespokojnie spojrzawszy na

— O! to nieznośny człowiek, ze wstrę­tem ale cicho szepnęła Jusiysia.

— Ja wiem, ze ty go nie lubisz, moje dziecię, wszyscy go tu nie lubią, ale on mi potrzebny i wierzcie mi nie lak zły jak są­dzicie. Ludzie go nie lubią, bo mojego dobra pilnie strzeże. Tak (o zawsze kocha­na Juslysiu. Prawda, ze gorączka, ale naj­poczciwszy człowiek i pełen uczucia ho­noru.

Nic na to nie śmiała odpowiedzieć cór­ka. a Sędzina ciągnęła z westchnieniem:

— Poczciwy, dobry Stanisław, serce anielskie, ale stary juz, ocięzat i przywi- duje mu się często co nie jest. Z tćj oso­bliwszej o nas troskliwości, widzi wszędzie i nieustannie oszukaństwa, kradzieże i po­dejrzewa każdego. Potrafił loz samo wmówić Kunegundzie i niepokoją mnie oboje razem. Boikowski to moja prawa ręka, cózbym ja bez niego poradziła sobie?

Wiedziała Jusiysia dobrze, ze matkę sprzeciwianie się drażniło; wszelka zła

9*

wiadomość o choroby przyprawiała; za­milkła w ięc, nie śmiejąc już popierać spra­wy Stanisława. Poczęła mówić o swojej przechadzce, o powietrzu, o zieloności, 'o kwiatach, i usiłując chorą rozerwać, sia* dła wjćj nogach udając wesołość, clioc w duszy miała smutek i rada była pohiedz pocieszyć starego sługę, który wyszedł wid oczni e zm a r t w i o n y.

Pani Sędzina zbliżeniem się dziecięcia odżyła nieco, ale wyraz boleści i smutku nie starł się z jej twarzy.

Długo tak rozmawiały we dwoje, a że się opóźniała wieczerza. J stysia wzięła w rękę ulubioną matce książkę. Pieśni Karpińskiego i poczęła je czytać. ' Miły głos czytelniczki dodawał jeszcze wdzię­ku tej słodkiej i pełnej melancholii poezyi. Sędzina słuchała ze łzami w oczach, a gdy córka zaczęła znany wiersz:

Rzeka w górę nie popłynie....

wstrzymała ją pocałunkiem, zamykając usta.

WSPOMNIENIA.

lii

panią, chciał juz odejść, gdy go Sędzina

zobaczyła.

— Mój Stanisławie, odezwała się, pro­szę cię, cóźeś to ty mi przed kilku dniami mówił o życie?

— O życie, pani?

— Tak, o dwróch stertach zyta.

Justysia widocznie niespokojna, obejrza­ła się na Stanisława.

— A cóżem ja mógł o niera pani powie­dzieć? spylał po cichu stary sługa.

— Mówiłeś mi, ze jeszcze dwie sterty mamy?

Stanisław umilkł zamyślony ponuro.

— A tu pokazuje się, kończyła pani Żacka, ze żyta prócz magazynowego cał­kiem nie ma.

— Nie ma! nie ma! kiwając głową po­wtórzył jeszcze ciszej Stanisław, wido­cznie wahając się, czy mówić co myślał, czy zamilczeć, ale

Chociazem zaledwie Boikowskieoiu wspomniała o tem, ześ mi mówił o dwóch

stertach jeszcze, tak się obruszył, tak na mnie i na ciebie nasrozył, inką mi zrobił scenę, ze jeszcze źle się po niej czuję. Mój kochany Stanisławie, ile razy mówisz mi co podobnego, proszę cię przekona/się dobrze wprzódy, żebym potem za ciebie nie cierpiała.

Stanisław stal jak przykuty do ziemi, Justyna spoglądała na niego nieśmiało, z politowaniem i współczuciem, bo starco­wi (lwię łzy kręciły się w oczach. Zdaw ał się myśleć, usta otworzył jakby już miał wybuchnąć, potem zamknął je, skłonił się tylko i wyszedł powoli.

— Moja droga mamciu, przybiegając do Sędzinej, zaszczebiotała Justysia, cóź to się stało? biedny Stanisław7 wychodząc miał łzy w oczach.

— Doprawdy? doprawdy? niespokojnie spytała matka. Ale bo nie wiesz, jaką zjego przyczyny dostałam burę od Boi* kow7skiego.

Justysia umilkła, zrozumiawszy, ze ja­kieś tęskne wspomnienie nie dozwalało matce dosłuchać pieśni do końca; i juz się biedziła jak obrócić rozmowę, gdy Stani­sław z serwetą na ręku, oznajmił wie­czerzę.

Oczy obojga kobiet podniosły się na starego sługę, szukając na jego twrarzy śladów zmartwienia; ale oblicze miał wy­pogodzone i usta uśmiechnięte poczciwy starzec, bo juz swą boleść złożył na cha­rę Bogu i zapomniał o niej w modlitwie.

/

4'f"

ftŻT?

INie pojęlibyśmy dobrze charakterów na­szego domowego dramatu, nie znając przeszłości osób które do niego wchodzą; musiemy więc oa chwilę zobaczyć jeszcze i przypatrzyć się ich ubiegłemu iyciu.

Zaczniemy od pani Żackiej. W powieści naszej widzimy ją juz podzyłą niewiastą; zrzućmy z niej lat ślady, cierpienie i prze­bolałe godziny, a okaże się nam dziewicą w kwiecie w ieku, podobną Justysi. Była

&

to przed laty dwudziestu kilku wielka pię. kność i bogata dziedziczka; rodzice ma. rzyli dla niej świetne losy i zawczasu szu­kali zięcia w wyższej towarzystwa strelie. Inaczej przecie Bóg losem jej rozrządził. W liczbie osób, które uczęszczały do doinu Podkomorstwa Zaliwskich, był młody, zu­pełnie ubogi chłopak, znanego w okolicy imienia, ale sierola i bez majątku.

Pan Józef Żacki, z mnóstwem innych ra­zem, niewiedząc jak i kiedy rozkochał się w pannie Anieli. Nikt lam przecie na niego i nie spojrzał, nikt o nim nie myślał w do­mu, a Podkomorstwu ani się śniło, zehy mu córkę oddać mogli.

Pan Podkomorzy, mając na wydaniu pannę tak piękną, bogatą, a na owe czasy jak najskromniej i najświetniej wychowa­ną, i po staroświecku, nie przypuszczając by swoję wolę mieć mogła, wcześnie roz­począł układy z ojcem hrabiego Platen- berga, o w ydanie jej za najstarszego syna. który podówczas w stolicy się zna jdował.

Panna Aniela nic o tem jeszcze nie wie­działa; dla pokrycia umowy, którą do cza­su stary hrabia chciał mieć tajemną, da­wano bale i przypuszczano młodzież, nie broniąc nikomu wrstępu do gościnnego i otwartego domu Podkomorstwa. Józef Żacki, sąsiad bliski, począł bywać coraz częściej, i niepostrzeżenie, bo go nikt na­wet nie posądzał o staranie, wkradł się do serca panny.

Nie dziw, był to choć ubogi ale wielce juz na ówczas szanowany, prawy, szlache­tny i miły człowiek. Do powierzchowno­ści ujmąjącej, do słodyczy pełnej twarzy, łączył charakter wzniosły, energię wiel­ką i dobroć niewyczerpaną, rządkiem szczęściem połączone razem. Wśród mło­dzieży szalejącej, durzącej się zabawą bez celu, hulającej ze stratą drogiego czasu i drogich często talentów, on jeden wyró­żniał się korzystnie. Oddany pracy i u- kształceniu się pożytecznemu na przy­szłość, którą sam sobie budować musiał;

St. Sługa T.I.

usposobiony do czynnego życia, Józef Ża­cki skromny i cichy nie rościł wiele, nie marzył o nadzwyczajnych powodzeniach i naprzód powiedział sobie, ze żadnej na­grody od losu za to co dla siebie uczyni, co dla ludzi zrobi, żądać nie ma prawa.

Jakkolwiek podobała mu się panna Aniela, nie przyszło rau na myśl nigdy, by się zVią mógł ożenić;— oceniał dobrze położenie swoje i nadzieje Podkomorstwa, pojmował czego rodzice życzyć mogą dla córki, i jedyną oznaką jego przywiązania do pięknej Podkomorzanki były, że w ci­szy serca zapowiedział sobie:— Nie znajdę takiej i drugiej, bo nie ma ich dwóch na świecie, a więc się nie ożenię.

Jak piorunem raziła go w początku na­dzieja, którą wyczytał w oczach panny, potem wyraźniejsze coraz oznaki jej przy­wiązania. Serce zabiło mu gwałtownie, w oczach zamgliło się na chwilę, ujechał do ubogiego domku swego i surowo ro­zmyślać począł nad sobą.

Mylić się nie mógł, Aniela go kochała: miiośćjej pozyskał niespodzianie, mimo­wolnie; uczucie to, wywołane najniewin- niej, wyrzucał sobie teraz jak zbrodnię. Po co mu było jeździć, na co uczęszczac do tego domu, gdy obudzone przywiąza- zanie, cierpieniem tylko tej którą kochał, zawrzeć się musiało.

Łzy puściły mu się z oczów', wahał się. chwilę, ale uczucie poczciwe i szlachetne zwyciężyło.

— Byłbym niegodziwym, rzekł sobie, gdybym dłużej siebie i ją nadzieją próżną miał karmić; ona młoda jeszcze, przy- wiąże się do kogo innego, do tego kogo jej rodzice wybiorą, przeboleje chwilę i zapomni. Ja usunąć się muszę, bo tak ka­że sumienie.

! z bólem serca uczynił postanowienie niebywania u Podkomorstwa; a nigdy ża­dnego stanowczego kroku nie zwykł był cofać, dawszy raz sobie słowo.

Usiłując zagłuszyć serce, oddał się pra­

cy zabójczej, zamkną! się w domu i p0(j pozorem choroby, poi roku spędził w naj. zupełniejszej samotności.

Spostrzeżono wkrótce, że panna Anielą dziwnie się zmieniła i z wesołego dzie- wczęcia staia się smutną i zamyśloną pa. nienką; miłość u raczej cierpienie dojrzą, ły ją nagle. Cały tłum młodzieży wirują, cy wokoło rozbawić jej nie mógł, wyrny. ślane rozrywki rozweselić; pobladła, spo. chmurniała, stała się bardzo pobożną, mil­czącą i zdrowie coraz widoczniej opusz­czać ją zaczęło. Troskliwi o nią rodzice wzięli to w początku za skutek przemija­jący rozwinięcia; lecz gdy się przeciągało i zwiększało przelękli się i zadrżeli. Ró­żnym powodom przypisywano tę zmianę; powołano lekarzy, rozpoczęto leki; matka wywiozła ją do wód, potem do Warszawy, gdzie młody hrabia Platenberg rozpoczął widoczne staranie.

Nadaremne były wszystkie środki, Anielka w oczach schła, niszczała, ginęła.

Hrabia się jćj oświadczył, a wypadek ten tak straszny wywarł na nią skutek, że przelęknieni rodzice, szczególnie matka, wpadli nareszcie na myśl wybadania jej, czy jaka tajemna skłonność nie jest wszy­stkiemu przyczyną. Aniela ani na chwilę nie przypuściła żeby się ojcu i matce sprzeciwić można, ale przywiązanie jej do Żackiego tak było nadzwyczajne, tak po­tężne, iż zezwalając na żądanie rodziców, uczuła jakby ją żywą w grób zagrzebano; a silne wrażenie o mało ją o śmierć nie przyprawiło. Biedni Podkomorstwo w« łzach, na modlitwie, spędzili miesiąc męki straszliwej u doża swego dziecięcia. Już serce matki poczynało coś przeczuwać, wreszcie lekarz jeden stary zwrócił ich uwagę na to, że powodem choroby zdaje się być cierpienie moralne.

Chora siedziała jeszcze w'krześle, nie mając siły się podnieść, gdy spłakana matka i ojciec strapiony przyszli do niej oboje. Podkomorzy kilka tylko słówprze-

10*

mówił, ogólnie zapewniając Anielę o swo. jem przywiązaniu i gotowości uczynienia dla niej, co tylko będzie podobna. Zosta. ła matka sama, a ta już nie wytrzymawszy niepewności, upadła na kolana przed cór. ką i zaklęła ją na wszystko święte, aby jej odkryta jeżli miała co na sercu, bole- ści jakiej tajemnej, obawy, strapienia...

Aniela zmięszana ze się jej tajemnicy domyślano, z początku niemowie nie chcia­ła; nareszcie pieszczotami wydobyła z niej matka wyznanie ciche, które ojcu zanio­sła. Stary zastanowił się chwilę długą, pomyślał smutnie nad wywrotem swoich nadziei i odezwał się w końcu:

— Dziej się wola Boża, moja Jejmość! Wola Boża! Powiedz jej niech-że się tern nie trapi. Z hrabią grzecznie zerwę, a je­żeli pan Józef uczciwy jak był, i przemó­wi za nim bliższe poznanie, nie będę prze­ciwny.

Wkrótce potem, gdy Aniela nieco do sił

nadzieją przyszła, wyjechali Podkomor- stwo z Warszawy na wieś.

Żacki wciągu tego wszystkiego praco­wał w domu i starał się uparte w spomnie­nie Anieli z pamięci swej i serca wyrzucić nowemi wrażeniami, osłonić je myślami powazniejszemi — nadaremnie! I on cier­piał i on zapomnieć nie mógł. Podwajał lekarstwa, choroba się zwiększała.

W' tem jednego poranku, gdy zamknięty siedzi w ubogim swoim domku, krytym słomą,— zaturkotaio pod oknami, a Sta­nisław przybiega, oznajnnijąc przestraszo­ny, że Podkomorzy, sam Podkomorzy in persona przyjechał. Istotnie, było się cze­go przestraszyć, bo Podkomorzy prawie nigdzie nie bywał, a Żacki tak wielkiego i rzadkiego gościa nie miał czem przyjąć w swej chacie ubogiej.

Wyszedł na próg z powitaniem, blady i drżący, pomięszany, osłupiały niemal; zdziwił się widząc w gościu choć większą wytrwałością i dłuższego życia doświad­

czeniem nieco pokryte, ale jeszcze wido* cznie się przebijające też same uczuci« trwogi jakiejś i zakłopotania. Podkomo­rzy był równie zmięszany: zdawało się że nie wiedział od czego zacząć, i gdy zwykle na wymowie aż do zbytku rozwle- klej mu nie zbywało, fu mu prawie slow brakło.

Jakoś przecie z wielką obudwóch rado­ścią przełamali pierwsze Jody i Podkomo­rzy zaraz zaczął o interesie, pod którego pokrywką przyjechał do Żackiego, życząc sobie niby rady jego zasięgnąć. Pokazało się, ze chcąc coś o tein gruntowniej wy­rzec, potrzeba było papiery rozpatrzeć; nie miał ich z sobą sąsiad, umyślnie nie wziąwszy, i zaprosił pana Józefa do siebie.

Żacki rozmailemi sposobami wymówić się starał od lego, ale gdy Podkomorzy nareszcie począł mu przymawiać, że chy­ba domu jego odwiedzić nie chce i brater­skim afektem gardzi,— potrzeba było by­tność przyrzec. Pojechał więc zaproszony

na konferencyą; tu jakby na większe jego udręczenie, już o interesie nie wspomnia­no; wyszły matka i córka, przyjmowano go jak gościa. Miody człowiek przeląkł się, widząc zmienioną bardzo Anielę;— już ją ożywiała nadzieja, a jeszcze ślady długiej boleści nosiła w twarzy i całej po­staci. Nadszedł wieczór, ani wzmianki o papierach: nazajutrz juz się o nie Żacki przypominał; pokazało się że ich w domu nie było i postano dopiero po nie do jakie­goś prawnika; tymczasem nie puszczano go i zatrzymywano ciągle. Pod różnemi pozorami wyrywał się, chcąc odjechać, ale nie mógł: rozpacz i przestrach ogarniać go zaczynały.

Podkomorzy nie spuszczał oka z mło­dzieńca. Trzeciego czy czwartego nare­szcie dnia ukazały się papiery na stole.

Sprawa to była tego rodzaju, że sąd o niej najlepiej mógł dać poznać człowieka; darujmy Podkomorzemu, ze się takiego chwytał wybiegu; zamierzył on sobie do­

świadczyć poczciw ości lackiego; zadawaj mu pytanie, na które odpowiedź o łosię jego stanowić miała. Zastarzała pretensya, dawno zaniechana, była w istocie prawni ale nieprawa; myślał starzec, ze młody człowiek przez pochlebstwo może dla nie. go, przez słabość, przez występni) grze. czność, wyda o niej wyrok na jego stronę korzystny. Byłoby to niechybnie zgubiło Żackiego, okazując niewyrobiony i nie- energiczny charakter; ale on ani na chwi­lę się nie zachwiał; przejrzał dokumenta, rozpoznał naturę processu, a choć Podko- morzy bardzo swej pretensyi na pozór bro­nił, młody prawnik wręcz mu odpowie­dział:

— Mylisz, się szanowny panie, jak się często mylą ludzie własną sądząc sprawę; podług mnie, gdyby nawet wygraną być miała, co bardzo być może, wznawianą być niepowinna— sumienie na to nie po­zwala. Mozę być pozornie dobrą, złą jest w istocie, bo Bógby ją zawsze przeciw

panu Podkomorzemu osądził. A zatem życzę jćj zaniechać.

Rozpłakał się starzec z radości, i nie mogąc wytrzymać, uściskał młodego czło­wieka, który tą zmianą w sposobie w idze­nia rzeczy, tak nagłą i niespodzianą, zdzi­wiony był nadzwyczajnie. Chciał zaraz potem odjechać, ale go już po staropolsku napadł Podkomorzy i nie puścił z domu.

Po obiedzie, poszli panow ie do gabine­tu gospodarza; tu zwróciła się rozmowa nie wiem jak na los dzieci, na pretenden­tów panny Anieli, i ojciec od niechcenia rzekł do Żackiego.

— Co się tycze mojej córki, dawno to sobie pow iedziałem, ze jej bronić niebędę, choćby sobie najuboższego człow ieka, byle uczciwego wybrała. Wszystko się naby­wa, a serce i sumienie, komu ich Bóg nie dał, najtrudniej. Będzie miała dosyć po nas, chleba jej nie zabraknie, a jak szczę­ścia domowego nie znajdzie i chleb naj­bielszy zgorzknie. Powiadam Assindziejo-

\vi, ze ją wydam za kogo zechce sama, choćby nie miał za co koni sobie kupić do wózka i dokąd ją zaprowadzić; byle c0 poczciwego.

— Daruj panie Podkomorzy, przerwał Żacki zadziwiony',— lo nie moja rzecz,—, aleśmy inaczej dawniej o jego zamiarach słyszeli.

— Mogło to być trochę inaczej w isto. cie, rzekł powolnie stary; ale człowiek czasem i zmylić się może, a omyliwszy po­prawić powinien. Mnie chodzi o szczęście córki, a nie o tytuł dla niej.

Bardzo to było wyraźne, i kto inny na miejscu Żackiego, byłby już roił sobie; ale on nadto był skromny; zresztą sądził, że to są słowa na wiatr tylko wyrzeczone; odjechał więc, najserdeczniej zapraszany, znowu rozkochany, rozmarzony, ale z po­stanowieniem unikania Anieli. Nie przypu­szczał żeby go tak wielkie, tak niesły­chane szczęście spotkać miało.

Tymczasem rodzice Anieli, opowie­dziawszy sobie wzajemnie, co uczynili, cieszyli się nadzieją, że zbliżyli do córki jej wybranego i ukochanego. Czekali po­tem tydzień, dwa, miesiąc. Aniela znowu chorować poczęła, Podkomorzy się prze­ląkł, trochę się pogniewał, a widząc że inaczej Żackiego nie pociągnie, pojechał do niego, przygotowany, choć go to ko­sztowało, do najotwartszego postępo­wania.

Zdziwił się znowu samotnik, gdy kolasa bogatego sąsiada u drzwi się jego zatrzy­mała; powitali się oba zmięszani, czując coś niezwyczajnego wiszącego nad ich gło­wami. Starzec długo prawił, dla dodania sobie odwagi, o rzeczach obojętnych, wa­hał się,- odkładał, wreszcie przysunąwszy krzesło i biorąc za ręce Józefa, rzekł mu:

— Kochany panie Żacki, na Boga miłe­go nie bierz ze złej strony co ci powiem, bo muszę, choć mnie to wiele kosztuje. Bywałeś w domu naszym dawniej częściej;

St. Sługa t.i. ii

nie posądzam cię wcale, żebyś podstępnie starał się pozyskać przywiązanie naszej córki, wiem, ze tegobyś się nie dopuścił bez zezwolenia i wiedzy rodziców; ale.., Bóg widać tak chciał żeby cię Aniela po. kochała. Chcieliśmy ją wydać za syna hrabiego Platenberga; rozchorowała się nam i matka na niej wymogła wyznanie, ze Asindzieja kocha. Nie możesz się tego nie dorozumiewać;— dziś przyszło do te­go, ze ja, ojciec, sam ci to mówić muszę. Aniela chora, ratuj ją i ratuj nas!

Podkomorzy rozpłakał się domawiąjąc tych wyrazów, łzy płynęły mu po siwych wąsach. Żacki stał chwilę osłupiały, po­tem do nóg mu się rzucił jak długi. Gdy ochłonęli oba, młody człowiek wytłóma- czyi mu się z całego swojego postępowa­nia i ucałowawszy ręce przyszłego teścia, pojechał z nim razem do Zaborza.

Z zadziwieniem przyjęło sąsiedztwo wia­domość, ze ubogi chłopak, wedle niektó­rych nic nie mający za sobą, żenił się

z bogatą dziedziczką, z jedynaczką, zpod- komorzanką. Wieść ta była powodem do tysiąca komentarzów i plotek; byli tacy co jej wiary nie dawali, byli co ją najnie- godziwiej tłómaczyli; ale po dwóch miesią­cach zaproszono na wresele i państwo mło­dzi osiedli wZaborzu, a Podkomorstwo wynieśli się do drugiej wioski.

Życie Żackich z sobą byio tylko dalszym i nieprzerwanym ciągiem wzajemnego, niezachwianego niczem przywiązania i bingiem przedłużeniem niespodziewanego szczęścia. Ale jak nic na świecie nie jest bez boleści i kropli goryczy, w początku bezdzietność, potem powolna utrata mają­tku, zatruły im pożycie. Żacki, pomimo starań, iuimo pracy najusilniejszej, cał­kiem oddany usłudze społeczeństwa, go­tów do ofiar z siebie, ujrzał w rękach swych powolnie topniejące zapasy i do­statki Podkomorzych. Jakaś fatalność na­rażała go na ciągłe straty, a przyjście na świat córki, dla której pragnął majątku,

(a myśl ze tracił nie swoje, ciężko go bo- lało. Ale im żywićj wysilał się na wy. dżwignienie zachwianego majątku, pra­gnąc przywrócić do kwitnącego stanu, tera zdaje się szybszym krokiem szło wszystko ku ruinie. Gospodarstwo było najlepsze, dochody znaczne, cóż kiedy nad­zwyczajne wydatki, podróże, mieszkanie w mieście i cóś niepojętego, tajemniczego, jak robaki toczyły zbiór jego. Józef tra­cił chwilami głowę i niemal rozpaczał, brał się z całą mocą duszy do niewdzię­cznego zadania, a podołać mu nie umiał.

Tymczasem i żonie choroba młodości, z której była zupełnie wyszła, po niejakim czasie odzywać się poczęła. Potrzeba by­ło szukać lekarzy i jeździć do nich i zno­wu tracić dla odzyskania zdrowia. Gdyby nie to przypomnienie bolesne, że na świe* cie nigdy się szczęścia dobić nie można, bo tysiącem dróg lecą na nie cierpienia, jak pszczoły na zapach miodowego kwia­tu, gdyby nie obawy o przyszłość żony

i dziecka, Józef byłby zupełnie szczęśli­wym. Przywiązanie wzajemne małżonków do siebie, oparte na szacunku, wzmocnio­ne dziwną charakterów harmonią, codzień stawało się silniejszem, codzień zdawało się wzrastać. Tymczasem życie poczciwe­go męża Anieli biegło, pędzone ciągłą dla ludzi pracą. Znajomość prawa, znana jego szlachetność i rozum, jednały mu zaufa­nie wszystkich i wybrano go na sędziego, nie pozwalano spocząć chwili. Żacki ni­gdy nie miał odwagi odmówić swćj pomo­cy, porady, pośrednictwa, gdy ich kto za­żądał. Chwytany na wszystkie strony, częstokroć swojego szczęścia swobodnie użyć nie mógł, bo Jedwo progu nogą do­tknął wracając z jednej strony, już go oczekujący nań w drugą ciągnęli. Ubodzy zwiaszcza pewni zawsze że im ani czasu, ani pieniędzy dla dżwignienia ich nie od­mówi, cisnęli się tłumami do Zaborza. Piękny to był widok, ale ciężkie życie.

Coraz częścićj chora Aniela stękała na 11*

te męża podróże, na ciągłe jego zdomu wycieczki, na wieczne dla drugich poświę. cenią a zapominanie o sobie, które mają. tek i droższe nadeń szczęście domowe po. chtaniało; Józef ją zawsze, z łagodnością sobie właściwą, pocieszał pogodnem obli- czem, myślą że spełniają to, do czego są obowiązani.

— Ależ czasby, drogi Józeiie, pomyśleć nam o sobie! mówiła po cichu Aniela.

— My myślmy o ludziach tylko, odpo­wiadał Żacki, a Bóg za to o nas radzić będzie.

I całował ją w czoło uśmiechając się, pocieszając opowiadaniem tego co uczynił radując się przysporzonera dobrem bli­źniego. Tak mijały lata błyskawicą, i obo­je podstarzeli wcichew szczęściu u koleb­ki Justysi. Żacki nie mógł już wyrzec się stanowiska, jakie mu zaufanie i miłość ludzka wyznaczyła i szło więc wszystko po dawnemu, jednakowo. Mylę się: sił mu ubywało, a zadania się zwiększały, bo

wzrastała sława jego poczciwa i wiara w niego powszechna. Całemi miesiącami niekiedy w dalekiej stronie siedzieć mu­siał, pracując nad pogodzeniem waśni, nad ugaszeniem sporów odwiecznych; nie- spokój o żonę i dziecię, nieustanne natę­żenie umysłu, poczęły dotąd silną jego budowę rujnować. Żacki zachorował a ra­czej słabnąć począł i z sił opadać. JNieu- ważał przecie na to i cluiał wytrwać do końca.

Przybywszy raz z Wołynia do domu, od biednej wdowy i sierot, których sprawę zmożuerai męża jej krewnemi popierał, rozchorował się tak. że się w łóżko poło­żyć musiał, pirewszy podobno raz w ży­ciu. Wielki i okropny był przestrach w Zaborni: rozesłano po lekarzy na oko­ło, ale nim ci nadjediali, poczciwy Żacki już nie żył. Nie potraliemy odmalować bo­leści biednej, nieszczęśliwej wdowy; była chwila w której obłąkana prawie, przeklę­ła świat i ludzi.

Trzy dni, w przeciągu których przyg0. towywano się do pogrzebu, siedziała ziemi u łoża zmarłego męża, nieruchoma, osłupiała, trzymając zimną jego rękę j okrywając ją pocałunkami. Gdy przyszło kłaść go w trumnę, omdlałą oderwać mu­siano sifą.

Lekarze zwątpili o jej życiu, tak silnie wstrząsnęła nią ta.strata nienagrodzona, zostawująca ją samą jedną na świecie; bo rodzice oboje dawno żyć przestali. Dzi­wny wypadek wrócił jej jeśli nie siły i zdrowie, to przynajmniej trochę uspokoje­nia, przytomności, ochoty do życia.— Sę­dzina opowiadała, że we śnie pokazał jej się mąż, z wyrzutem gorzkim i żalem na zapomniane dzićcię, dla którego ma obo­wiązki;—ujął ją za rękę, powiódł do łó­żeczka Justysi, dał w dłoń książkę nabo­żną, rozwartą na godzinkach o Opatrzno­ści, i dotknąwszy jej czoła zimnemi usta* mi, zniknął.

Nazajutrz po tym śnie, Sędzina wstała,

zbolała jeszcze ale przytomna, i pobiegła do dawno zapomnianego pokoju małej Justysi, koło której krzątali się poczciwa Kuuegunda i Stanisław. Od tej chwili sta­ła się matką i ośmieliła do życia, uczuwrszy jego obowiązki. Ale boleść nie przeszła! została zawsze jedną, zawsze niezwalczo- ną, czuwając z nią u kolebki, modląc się jej usty o siłę i pomoc z niebios.

Śmierć Żackiego była hasłem nowych strat majątkowych; pokazały się po nim niespodziane a w ielkie długi.— Bóg jeden wiedział co z pieniędzmi pozaciąganemi zrobił; nikt nie był mu w inien, on wszyst­kim. Potrzeba było opłacać, a wdowa szanując pamięć ukochaną, choć ściśle obowiązaną nie b)ła do umorzenia jego osobistych długów ze swojego majątku, sprzedała dwie wioski, by je zaspokoić. Została przyjednem tylko Zaborzu. Naj­mniej to ją bolało; co przykrzejszym da­leko było, to ze śmiercią męża zapomnie­nie o nim ludzi, prędkie i niewdzięczne:

dawni przyjaciele, ci dla których się p0. święcał, którym pracował, pierzohnęli bo. jaźliwie, jak gdyby się lękali, żeby p0. święceniem za poświęcenie, pracą za pra. cę żonie jego i dziecku wypłacić nie byli obowiązani. Wdowa pozostała osamotnio. na, opuszczona, bez opieki, bez stosunków; nikt jej ręki nie podał, nikt nie wlał w to serce pociechy współczucia. Ów popular- ny, ukochany, na ręku noszony Żacki, bez którego żadna się sprawa, żaden dział, żadne nie obeszło zajście, umarł nietylko ciałem, ale wspomnieniem nawet.

Na pogrzeb zjechali się ledwie bliżsi są- siedzi i nie pokazali już więcej. Do kilku po ufałszych przyjaciół zgłaszała się Sę­dzina o radę o pomoc, ale jej odpowie­dzieli zbyt grzecznemi listami i czczemi słowy, na które widocznie rachować nie było można. Za to wierzyciele bez li­tości nad wdową i sierotą dokazywali, do­póki im do grosza nie popłacono. Zabola­ło serce Anieli, zapłakała gorzkiemi łza*

mi; w chwili wybuchu uczucia powiedziała sobie, że nie warto poświęcać się dla lu­dzi, ale wprędce przyszło jej na myśl, co mąż powtarzał zawsze: -Jeśli czyniemy dobrze, nie prośmy nagrody ani od Boga, ani od ludzi; dobre płaci się samo z sie­bie, podnosząc nas i uzacniając."

Stanisław Skiba, z włościan maleńkiej wioseczki niegdyś rodziców Żackiego po­chodzący, od dzieciństwa był przy niebo­szczyku. Dwaj ci ludzie zrośli się rzec można z sobą i jeden bez drugiego nie stąpił. Żacki z młodości uczył Skibę i kie­rował sam początkowem jego ukształce- niem; przykład poczciwego i obcowanie z nim dokonały reszty. Stanisław stał się tem, czemeśmy go już odmalowali, wzorem poświęcenia cichego a całkowitego, i zapar­cia się siebie dla drugich. W ciągu kilku­dziesięciu lat; nie odstąpił on swego pana na chwilę, towarzyszył mu we wszystkich podróżach i wpływał, rzecz można, do wszystkich spraw, które sądził. Często

bowiem Żacki, w za wikłanych sporach, nje wahał się odzywać do czystego, prostego a poczciwego rozumu i serca Stanisław^ Slanisiaw pomyślał chwilę, spojrzał w0. czy panu, jakby z nich miał zaczerpnąć natchnienie i powiedział zdanie swoje które nigdy nie zboczyło z drogi sumienia. Potem rozsądziwszy tak często (rudne za. gadnienie, szedł pokornie buty czyścić i śpiewać godzinki.

Co najdziwniejszem było w Stanisławie i odznaczało go wśród mnóstwa jemu po* dobnych sług, umiejących się nad siaa swój podnieść duszą, to, ze przyjaźń pana, szacunek ludzi, znaczenie do jakiego do* szedł, nie wzbtfy go wcale w dumę, nie uczyniły zarozumiałym i pysznym, jak się to najczęściej trafia; nigdy nie zaparł się pochodzenia swego, nie przypytywał do szlachectwa, które u nas nadaje wdzianie cieńszej sukni i szuwaksowanych butóff. Pojmował on, ze prawdziwe szlachectwo całe jest w duszy człowieka; przeczuł

naturę tej instytucyi, która więcej wyma­ga niż daje, większe wkłada obowiązki niż prawa. Uszlachcał się wewnętrznie, a gdy pochlebcy niezręczni zwali go panem Skibińskim, wręcz im odpowiadał, ze jest synem chłopa i zowie się po prostu Skibą.

— Nie gardzę ja szlachectwem, powia­dał, i owszem, ale go kraść nie myślę; zresztą, na świecie mi ono nie bardzo po­trzebne, a święty Piotr o papiery nie pyta.

Po stracie paca, Stanisław długi czas . był niepocieszony, i gdyby nie ta wiara, która go podtrzymywała, kto wie jakby był skończył; szczęściem, uratowała go pobożność i poszedł także do pokoju Ju- stysi, rozpłakał się i tu pozostał. Odtąd był niańką, piastunem, aniolem-stróżem dziecięcia; nie odstępował go na chwilę, strzegł zdaleka gdy mu obowiązki zbli­żyć się nie dozwalały, a czuwaniu około niego, koło domu i pani, resztę życia po­święcił.

St. Sługa T. I.

12

Wdowa, wypieszczona przez rodziców niegdyś, poleru przez troskliwego męża, opuszczona dziś od wszystkich, nieprzy­wykła do zajęcia, bojaźliwa nad miarę, łatwowierna jak wszyscy poczciwi, gdy. by nie Stanisław, nieustannym byłaby oszukaństwa łupem. On jeden czuwał nad nią, nad jej mieniem, bronił ją w po­trzebie i nieulękniony narażał się wszyst­kim, bojował zotaczającemi, nie dając jej uczynić najmniejszej krzy wdy.

A ze mu chodziło o to aby swojego do­piąć, nie żeby się z uczynku pochwalić, wszystkie swe czynuości przypisywał jej samej i najtroskliwiej się ich zapierał. Co tylko uczynił, było z rozkazu pani, co wy­szperał, to ona się domyśliła lub doszła, co dokonał, to drogą przez nią wskazaną, Obok niego, we dworze żywej duszy życzliwej nie miała Sędzina, prócz starej panny Kunegundy, dalekiej krewnej Ża-

- ckiego, dziś klucznicy w Zaborzu. Razem ze Stanisławem powszechna ścigała ją

nienawiść; równie jak Stanisław umiała ją znieść umysłem spokojnym. Panna Ku- negunda, niegdyś raiła i piękna panienka, ubogich rodziców, którzy ekonomowali całe życie, córka, miała w swoim czasie bogatego pretendenta, który ją później, rozmyśliwszy się i dając rodzicom odwieść się od ożenienia — opuścił. Od tej pamię­tnej epoki, nie myślała juz o zamążpój- ściu, a że ją przykro dotknął zawód do­znany, dostała była na czas Jekiego po­mieszania, które później zmieniło się w po­ważny i cichy smutek. Wzięta przez Ża­ckiego do Zaborza, w początku była bez zajęcia, potem zabrała do siebie klucze, i w milczeniu pracować poczęła, usiłując się za kawałek chleba i przytułek wy­wdzięczyć. Ludzie jej nie lubili, ale ona najmniej na to uwalała; najczęściej na miotane obelgi i wyrzuty złośliwe nie ra­czyła nawet odpowiadać.

Traf nieszczęśliwy sprowadził do Zabo­rza przed parą laty Boikowskiego, który

piękne miał świadectwa i rekomendacye, na jakich u nas niezbywa najgorszym, b0 nikt nie .waha się stręczyć drugim czego sam radby się jak najrychlej pozbyć. Jest to może źle zrozumiane pobłażanie. Os lu­tnią służbą Boikowskiego była ekonomia w Zielonce, wiosce pana Alfreda Katanki. Tam on się ożenił z niejaką panną Teressą Szwarc, która wwielkiem była zachowa­niu u dziedzica, a ludzie o tern rozmaicie mówili. Teressa była córką fabrykanta powozów, wpobliskiem miasteczku dawniej zamieszkałego.— Boikowski, zręczny a śmiały, wiele o sobie mówiący, umiejący zachwalać się bez miary, potrafił wkrótce dowieść, że jest niezbędnym wZaborzu. Sędzina, której w początku trochę lepiej służył, odganiając od niej wszelkie zaję­cie, za co mu nadzwyczaj była wdzięczna, tak przywykła powoli do niego, że się juz obejść nie mogła. Zasiadł więc wZaborzu, a gdy mu się jeszcze udało parę razy do­niesienia Kunegundy i Stanisława znisz­

czyć wymową hałaśną, krzykiem i zaklę­ciami, w których honoru i uczciwości a sumienia nie szczędził, puścił sobie cugle zupełnie.

Widzieliśmy już jak go uważała Sędzi­na, a poczciwi słudzy niemal rozpaczali, żeby oczy pani na niegodziwości jego otworzyć kiedy mogli. Stanisław sam tyl­ko nadziei nie tracił; wiedział że wstę­pnym bojem nie pokona nieprzyjaciela, bo go nie przekrzyczy; czyhał na niego po cichu, upatrując tylko chwili.

Po wieczerzy gdy Sędzina powlokła się na swoję kanapkę znowu,*resztę wieczora spędzając wedle zwyczaju zKunegundą i Justysią, stary Stanisław, uprzątnąwszy kredens, zamknąwszy naczynia, osadzi­wszy na swojćm miejscu lokaja, odszedł do swej izdebki w oficynie.

Miał on przy kuchni, blizko dworu, nie wielkie schronienko, które od lat dwu­dziestu kilku zajmował. Było to cóś na- kształt celi zakonnika: jedno okienko wy-

12*

chodziło z niej na ogród, patrząc na ścież­kę wiodącą od folwarku do dworu; naa. leńkie, twarde łóżeczko, obwieszone obrazkami świętych, stoliczek ze starą szkatułką i kuferek pod nim, trochę ru­pieci w symetrycznym porządku porozkia- danych, kilka książek do nabożeństwa, przyciśnionych okularami, calem były Sta­nisława bogactwem. Ale to ubogie mienie jego, ułożone było tak wdzięcznie, «trzy­mane tak czysto, ze się większem i pię- kniejszem przez to wydywalo. Wkąte- j czku przy piecu, maleńki stoliczek, zasła- i ny czystą serwetą, mial na sobie rodzaj ołtarzyka, przed którym zwykł byl się modlić Stanisław. Stał na nim wielki dre­wniany krucyfiks w pośrodku, z owalnym u podnóża na blasze malowanym obraz­kiem N. Panny Częstochowskiej; obok, w ramkach złocistych Ś. St anisiaw wskrze­szający Piotrowina; z obu stron krzyża, w szafirowych buteleczkach były świeże z bzu i jaśminu bukiety, odnawiane co­

dziennie. Na ziemi miejsce przeciwko kru­cyfiksu wyklęczane było tak, że w podło­dze ślady kolan starca wyraźnie się wy­gniotły.

Wszedłszy do swej izdebki z zapalonym w kuchni kawałkiem świecy, Stanisław po­stawił ją na stoliku pod oknem, a sam za­brał się do porządkowania. Widać było ze lubił ład i nigdy go dosyć nie miał, bo przekład, ścierał, ustawiał, podmiatał, zdmuchiwał, a obejrzawszy wszystkie ką­tki, pozbierawszy nawet opadłe z bukie­tów przy krucyfiksie kwiateczki, zrzuciwszy śmiecie do pieca, począł dopiero się mo­dlić.

Kilka westchnień ciężkich wyrwało mu się z piersi, gdy za duszę pana swego lita­nią odmawiał; potem począł inne modli­twy, uderzył się w piersi i pow stał. Uchy­lił nieco drzwi i zawołał:

— Maciek!

Cóś zaszeleściało od strony kuchni, i wkrótce ukazał się na progu mały, chudy,

czarny, osmolony, zbiedzony chłopaczek, mogący mieć Jat dwanaście lub nieco wię­cej. Strój jego okazywał kuchtę biednego, pomywacza rądlów, nieszczęśliwe popy. chadło, klórem się wszyscy wysługują, a którego szturchają wszyscy,który każdego słuchać musi, a od nikogo dobrego nie po­słyszy słowa. W tłustych i zakopconych spodenkach, w brudnej koszulinie wydartej na łokciach, z włosem najeżonym na glo« wie, nieumyty, zawalany, Maciek mimo to wszystko miał twarzyczkę wesołą, pojętną, na której dwoje małych, czarnych oczów, okrągłych jak tareczki, ruchawo świeciły. Stanął w progu i ukłonił się.

— No, cóż lam, robota twoja w kuchni skończona? zapytał Stanisław.

— O! jeszcze mi się cztery rądie zosta­ło, ale stróż obiecał za mnie wyszorować.

— Masz więc czas?

— A już teraz mam.

— Gdzież twój elementarz?

Maciek poszedł do kątka i wyjął z niego

zwiniętą w trąbkę szarą książczynę zdre­wnianą skazówką.

Z nią przystąpił do stoliczka; stary usiadł na swojem łóżku i powoli rozpo­częła się nauka wieczorna. Trwała ona dobrze pół godziny, a po niej nastąpiły pytania i przestrogi.

— A mówiłeś dziś pacierz moje dzie­cko? spytał naprzód Stanisław.

— Kiedyż czasu nie było. Do świtu musiałem latać po wsi za jajami i kurą, potem trzeba było podpalić pod blachą, stoły poszorować, do ogrodu zbiedz.

— Alboż to biegając nie można się mo­dlić? rzekł stary. Pan Bóg od ciebie przyj­mie i bieganą modlitwę, kiedy jej klęczą­cy zmówić nie masz czasu. Drugi raz jej nie opuszczaj. To jedno; drugie: słysza­łem jakeś się tam darł z Hryćkiem, mając się za coś lepszego od.niego, dla tego że ja cię czytać uczę. Możesz więc wyjść na urwisa; ja cię nie uczę na to, żebyś się tem chełpił, żebyś nosa zadzierał, ale że­

byś naprzód umiat się Panu Bogu pomodlić a potem lepiej ludziom służyć. Nauką powinna być pokorna, inaczej na nic się nie zdała.

— Ja bo —proszę pana, mówił kuchta zaczerwieniony, ja bo...

— Juz lepiej nie kłam, bo tem jeszcze sprawę pogorszysz, odparł stary; comsły. szał to dobrze słyszałem. Im kto rozu­mniejszy tem pokorniejszy i cichszy. Chry- stus był Bogiem, to jest samą mądrością i siłą, a dawał przykład cichości i poko­ry. Inaczej, moje serce, jak zobaczę ze się nie poprawisz, to cię uczyć przestanę.

A teraz masz oto chleba kawałek i kil­ka łyżek strawy, możeś nie podjadł; ja nie jestem głodny, weź je sobie i idź spocząć; a pamiętaj com <i mówił.

Maciek pokłonił się, schwycił talerz i kromkę i zniknął

Długo potem jeszcze chodził staruszek po swojej izdebce, powoli do snu się za­bierając. Już się był w części rozebrał

i miał świecę zagasić, szepcząc resztę mo­dlitw, gdy z lekka zapukano do drzsvi.

Niezwykłem to być musiało, bo się Stanisław bardzo zastanowił i trochę mo­że nawet nastraszył; przyszło mu na myśl, czy pani lub panienka nie zachorowała, czy nie przysyłają po co do niego; chwy­cił na siebie kapotę, gdy w tem otworzyły się drzwi nieco i dziwna głowa ukazała się z nich, poruszając w milczeniu z błaga- jącem wejrzeniem.

Zjawisko to bardzo mogło przestraszyć; bo nie wiem, czy kiedy malarz flamandzki lub sztycharz tworzący fantazyjnych dzia­dów głowy, co poczwamiejszego mógł wymyślić. Łeb to byt ogromny, kudłaty, w którym jedno ślepie krwawą obramowa­ne oprawą, połyskiwało z pod brwi zwie­szonej, wpół czarnej, na wpół zsiwiałej; pofałdowane czoło, brodawkami okryte, nos czerwony i gulowaty, usta z kilku żół- temi zębami, oślioione i wykoszlawione, broda rzadkim, dawno niegolonym sterczą-

cym włosem nasiana, harmonijnie wykoń­czały ten odrażajacy potwór. Jednego oka inu brakło, a pozostałe po niem miejsce, zdawało się roztwarte. krwią jeszcze pfy. nąć i łzami. Stanisław' trochę się cofnął.

— A ty (u jeszcze? rzekł surowo, nitj. wiłem ci juz żebyś więcej nie przychodził do muie.— Obiecałeś mi i przysiągłeś po- prawę a pijesz; dawnobym juz chciał co

l dla ciebie uczynić, wolę poczciwszemu do- pomódz. Nie godzi się do zguby ci rękę wyciągać. Idź sobie, idź, mówię ci, żebyś mi tu nie był we dworze. Znowu wczoraj widzieli cię pijanago.

Straszny łeb żebraka ciągle błagając poruszał się tylko w milczeniu; reszta nie śmiała progu przestąpić; krwawe oko bły­skało zwracając się na starca, który ze wstrętem uchylał się.

— Dałem ci suknię porządną, przepiłeś ją niegodnie; dałem ci kilka groszy, zo­stawiłeś je w karczmie, wszystko to wiem; dość tego, idź sobie, mówię ci, idź sobie.

Żebrak nie ustępował, milczał a stał uparty, jakby wiedział ze się wreszcie ulituje nad nim Stanisław.

— Nie kuś mnie zły człowieku, żywiej coraz mówił stary; nie wart juz jesteś li­tości, kiedy się sam gubisz.

Nareszcie głos się od drzwi odezwał schrypły, słaby i drżący.

— Ej, panie Stanisławie, darujcie mi tylko ten ostatni raz... Na co mam kłamać, wy wszystko wiecie... prawda że mnie ta szelmoska gorzałka pociągnęła, że mnie te juchy żydy obdarli, ale com leżał w ro­wie to nie moja Mina.

— Jak to, nie twoja ? a po cóżeś się upił? .

— To prawda żem się upił, alebym był tak nie leżał, żeby nie diabli...

Stanisław nieznacznie się uśmiechną­wszy ruszył ramionami.

— Diabli, rzekł, znowu diabli! zawsze składasz na nich; najgorszy diabeł to twój nałóg obrzydły, który już z ciebie zrobił

St. Sługa T.I. 13

żebraka* a uczyni ci gorzśj jeszcze, bo cię wiekuiście potępi. Diabła trzeźwy krzy. żem odpędzi, pijany nie może ręki podnieść; wie to szatan i włazi na niego bezkarnie. Po cóż pijesz?

— Czyżbym ja pił żeby nie diabli? od. powiedziała głowa zza drzwi. Pozwólcie mi tylko wszystko wyspowiadać jak b>ło, a sami zobaczycie...

— Nie wchodź tylko, bo mi izbę zasmro- dzisz; prześmiardłeś wódką i zgnilizną jak stara kufa;—otwórz drzwi i stój na progu.

Posłuszny żebrak puścił klamkę, roz­tworzył drzwi i ukazał się w całej okaza­łości. Norblin byłby go radośnie pochwy­cił na blachę, taki to byt malowniczy obraz nędzy, spodlenia i zezwierzęcenia ostatecznego. Głowa zapowiadała resztę, ciało nie zadało jej wcale kłamstwa. Po­kręcony, pogięty, zgarbiony, złamany, że­brak opierał się na kiju i kuli; noga jedna wlokła się za nim bezwładna, grubo obwi­nięta łachmanami; drugą wpół nagą, ozu*

wał zrobiony ze starego buta trzewik i oszarpane spodnie. Jakiś nieopisany szczątek odzienia, niezliczonemi łatami okryty, wisiał mu na grzbiecie; ręce re­sztka tylko zdartej wniwecz koszuli osła­niała.

Spart się o uszak ubogi, i wpokornśj postawie, tak począł mówić z cicha:

— Juz to wiecie panie Stanisławie do­brodzieju, ze nigdybym nie przyszedł do takiego nieszczęścia, żeby mnie ten skur- czypałka szatan nie prześladował...

— Powiedz lepiej nałóg — przerwał Stanisław.

— Az czegóż ten nałóg, kiedy nie z szatana! odparł wzdychając pijak. Zna­liście mnie, widzieli; nikt mi nie powie że­bym co niepoczciwego w życiu zrobił, że­bym ukradł, żebym skłamał, żebym...

— No, no, nie chwal się.

— Co to i wspominać, gorzej tylko ser­ce boli; wszystkiemu winien skurczypaika. Jeszcze jakiem był kredencerzem u niebo-

szczyka, świeć Panie nad duszą jego, toć rai się wódka i nie śniła; jednego razu...

— Mówiłeś mi to juz do syta... wiem...

— Bo taki tak prawda; pierwszy raz com się tej gorzałki napił, to mnie diabet pokusił. Przysięgnę że on. Byłem za po. trzebą dworską u Moszka, a wiecie że nie pijałem; wchodzi ktoś, przyjechał skur- czypałka na czarnym koniu, przystojnie odziany, surdut sajetowy, ale śmierdział bestyja! Niby jakiś majster, niby oflcyali- sta od smoły, myślałem sobie, a grzeczny jak cbleb z miodem. Ja sobie stoję z boku, ten ni z tego ni z owego do mnie obce* sem, w gawędę, w różne czułości, a nako- niec tyć!... kieliszeczek wódki mi stawi. Ja mu mówię że nie piję, nic to, jak za­czął prosić, jak zaczął psia M iara molesto­wać,— ha! myślę sobie, kieliszeczek, nie otruję się i wypiłem.— A to ranie i zgu­biło — słowo honoru. -- Nazajutrz spojrzę a ja w karczmie leżę, a ów jegomość juz

dmuchnął: tyleż go i widziałem. Ot, jak mnie skurczy pałka podprowadził.

— Miałeś mi mówić i wytłumaczyć się ze wczorajszego, a pleciesz stare androny, które tysiąc już razy od ciebie słyszałem.

— Otóż to wracam do dzisiejszego; czyżbym ja, zakląwszy się że waszej ka­poty i złotówki uie przepiję, mógł taką podłość zrobić i u żyda ją zostawić, żeby nie diabeł! Słowo honoru! sami pomiar- kujcie! Albo żebym się w błocie walał?

— A jednakże to było? Któż temu wi­nien, czy znowu oflcyalista od smoły?

— Słowo honoru daję panu Stanisła­wowi, że nie ja...

— Zapewne, nie ty, ale wódka.

— Od razu, widzi pan Stanisław, tak się raptem wstrzy mać, żeby już ani kropli nie pić, będąc wprzódy trochę nałogo­wym, nie można; mogłoby być nieszczę­ście, choroba, albo i gorzej! Słowo hono­ru... doktór mi to jeden mówił bardzo u- czony.— Myślę ja tedy sobie, pod szelmą

13*

i kpem nie wypiję tylko jeden maleńki kie. liszeczek, dla żołądka...

— Widzisz, że (o nie diabeł ci pić ka. zał, ale ty sam.

— Ale poczekajcież. Wszedłem do Mo- szka', słowo honoru sobie dawszy; a u mnie słowo honoru, to juz największa rzecz... Moszkowa daje rai kieliszeczek za dwa grosze, jak pana szanuję, że tylko za dwa; biorę go do ust i jakoś kiedy juz przechylałem, tak, ze wstrzymać się było niepodobna... kiedy spojrzę. A! panie com ja tam zobaczył! v

— A cóż? wódkę trutniu!

— Gdzie tam! gdzie tam! Ta bestya, skurczypałka, diabeł widząc, ze juz ina­czej rady sobie ze mną nie da, wlazł w kie­liszek! Widziałem go własnemi oczyma. ol' tak, jak teraz na pana i dobrodzieja mego hajłaskawszego patrzę; wiercił kopytkami po kieliszu i podskakiwał. Nimem ja się spostrzegł, już mi siedział w żołądku; plu­łem nadaremnie, chciałem wyrzucić, nie

sposób! Dopieroż jak nie zacznie mi doka­zywać od pięt począwszy do głowy i nie wiem już co się ze mną stało dalej... a to prawda, że Moszkowa i kapotę jegomości- ną i złotówkę potem zabrała.

Stanisław nie mogąc się nie uśmie­chnąć; prędko jednak przybrał surową postać sędziego.

— Janie, Janie, rzekł,— nie durz mnie, > bo nie odurzysz, i bez pomocy diabła zgu­ba cię czeka doczesna i wiekuista, jeśli się nie poprawisz.— Jesteś, a przynaj­mniej byłeś poczciwy, to wiem...

— A! a >vidzi pan Stanisław... co pra­wda to prawda, a poczciwość grunt. Na­wet raz na drodze dwieście złotych zgu­bionych znalazłszy, wiecie sami, że je od­dałem do rąk; nawet mi znaleźnego wię­cej nie dali tylko sześć groszy, śledzia i kwartę wódki.

— Ale cię twój nałóg zgubił i dogubi: straciłeś zdrowie...

— E! to kołton, panie Stanisławie...

— To wódka! panie Janie.

— A kołtun nic innego tylko diabeł,—. cicho dodał żebrak,— to już wiadomą rzecz...

—. Nigdyż się już nie upamiętasz? nie poprawisz?

Jan westchnął żałośnie, może nawet szczerze.

— Patrz-ino, proszę cię; ja i ty byliśmy jednego stanu ludźmi, wyszliśmy z jednej w ioski; mogłeś tak jak ja kończyć spokoj­nie i uczciwie, aleś sam nie chciał.

— Poradźcież mi, co ja mam robić... z tym skurczypałką — ciszej domówił że­brak. Stanisław ramionami ruszył.

— A dajcież mi co zjeść, bo dalibóg dwa dni nic w ustach nie miałem...

— Czemużeś wprzódy o tera nie mó­wił? zapytał z wymówką stary sługa, i spiesznie poszedł do szafeczki w ścianie. Masz, jedz i idź spać do ogrodu, do budki, a nie oddalaj mi się. Jutro ci wyszukani jakiej płachty znowu, pieniędzy już.gro­

sza nie dam; będziesz mi sadu pilnował, ale za pierwszą razą co do karczmy pój­dziesz, nie pow racaj więcej do mnie.

Żebrak stał widocznie pumięszany.

— Za pozw oleniem pana Stanisław a,— odezwał się zniejakiem wahaniem — to gotowo być nieszczęście! Wiadoma rzecz, nawet doktorowie powiadają, że od wódki jak od tabaki raptem odwyknąć nie można; mogłoby mnie ubić... Muszę taki choć kie­liszeczek czasem...

— A jeśli tak, rzekł s.tary — to ruszaj sobie gdzie chcesz; znowu tam jakiego diabła wypijesz, a ja z niemi nie chcę mieć do czynienia. -

■ — Ale gdyby tak jeden tylko kielisze­czek z rana, drugi o południu w edle jedze­nia; a trzeci...

— A! a idź-że mi precz! ofuknął się Stanisław, chcesz żebym cię jeszcze dobi­jał i rozpajał; cóż to znowu jest!

— Trzy tylko kieliszki! trzy nie wiel­

kie kieliszki panie Stanisławie: błagającym głosem wznowił Jan.

— Jeden to ci dam, niepoprawiony bj. buło! odparł zbywając się go starzec, ale więcej ani kropli....

— Jeden... co to jeden! tak raptem się wstrzymać, to ja wiem od doktora—może być nieszczęście; — żałośliwie skamlał ubogi—jeden to tak'jak nic; gdyby zre­sztą choć dwa to juzbym siedział.

— A więc jak chcesz! jeden ci daję, więcej nie mogę...

— No! to już wola Boża, pójdę się le­piej pod płotami walać, westchnął pijak— ja wiem, że to będzie nieszczęście! Wolę gdzie zginąć na# ustroniu.

I mówił to tak żałośnie, ze staremu Sta­nisławowi serce się wzruszyło.

— Niech cię juz zresztą licho bierze, mruknął niechętnie; dam ci dwa kieliszki; ale mi siedź, sadu pilnuj choć jeszcze nie ma czego, i krokiem się nie ruszaj. A je­śli byle raz pójdziesz do karczmy, więcej

juz do mnie nie powracaj. Kawałek Chle­ba mieć możesz tutaj; szanuj-że go i pil­nuj się.

— Za siebie to ja ręczę, słowo honoru! rzekł żebrak kładnąc nagą rękę na pier­siach ; tylko za tego diabła prześladowcę, to mi 'rudno. Oj! żeby to mi tak jakiego dobrego księdza, coby mi na skurczypai« kę poradził, byłoby wszystko debrze; jeszczebym i ja wyszedł na ludzi....

I westchnął nieborak, a zabrawszy chleb i ser do torby, o kuli i kiju powlókł się powolnie przez furtkę ku znanćj sobie ogrodowej budzie.

Stanisław wywietrzywszy przyzwoicie izbę po gościu, który schronienie jego a nawet i sień wódką i właściwym jakimś dziadowskim swędem zaraził,— pozamy­kał wszystko i pomodliwszy się jeszcze, zgasiwszy świecę, ujął za kij sękowaty, z którym codziennie obchodził dw ór do koła. Opatrzywszy kuchnię i oficynę, po-, szedł do domu mieszkalnego i począwszy

od ganku, okrążył go krokiem powolnym przysłuchując się niekiedy czy wszyscy byli na swoich miejscach, przypatrując się czy światła pogaszone; wreszcie około północka, gdy już pierwsze kury piały, powrócił do izdebki.

Szczęściem, folwark był daleko i gios zlej strony, przytłumiony drzewami, nie dochodził; byłby bowiem, stary Stanisław ze snu się wybił strapieniem usłyszawszy co się tam działo. Ekonomostw o mieli gości, a wrzawa towarzystwa zabawiającego się na ganku, szeroko się rozlegała. Frunia, pani Boikowska, dwie panny przybyłe z miasteczka, chychotały z kilką mężczy­znami, którzy już o mroku, konno, na pó­źną herbatę przyjechali do Zaborza. Tym czasem pod stodołę podjeżdżały spokojnie fury po skradziono zboże, ładowano je z pomocą w artow ników , a pszenica ow a od myszy zjedzona, jechała nocką do miasta, dokąd już była skontraktowana.

Nazajutrz rano Justysia była w ogrodzie, a matka jej ostawiona poduszkami, bo słab­sza niż zwykle, świeższem powietrzem wy­szła odetchnąć na ganek od ogrodu. Na bliższych kwiatowych grządkach przesa­dzając ulubione swe rośliny, Justysia pra­cowała wesoło, podnosząc niekiedy oczy ku matce, i ciągle wesołą podsycając roz­mowę. Stary Stanisław krzątał się tuż przy niej z rydlem i nożem, pomagając swo-

jej panieiice, w dość dobrym humorze, któ. ry nie wiem czy udawał, czy istotnie dzie. lit z dziew częciem sierotą.

Był to poranek wiosenny, a w ogródku choć przyćmiono i wilgotno, miło było wo. nią drzew i rozkwitłych krzewów oddy. cbać; pod staremi jabłoniami rosa jeszcze ukryta perliła się na chwastach i trawkach, i powolnie ulatniając się w rozgrzanem po­wietrzu, roznosiła z sobą zapach bzowi jaśminów, bliskie osłaniających płoty.

Cisza głęboka panow ała w tym kątku zewsząd okrytym i osłoniętym, do którego gospodarska wrzawa i hałasy dojść nie mogły; przerywał ją niekiedy tylko sze­lest liści, po których wiaterek uciekający gdzieś przeleciał tajemniczo. Na krzew ach świergotały chmury ptasząt, które tam liczne pod opieką Justysi słały gniazda.

Przesadziła juz ona była dosyć floksów i portulaków, których dia niej nie wiem zkąd dostał stary Stanisław, gdy ucho matki pierwsze posłyszało turkot przed

gankiem od dziedzińca. Stanisław szybko wdział kapotę i pośpieszył zobaczyć kto przyjechał. Minęła chwilka nikt się nie pokazywał, nareszcie drzw i od salki otwo­rzyły się i piękny młody chłopiec w nich się ukazał. Tak mu dobrze było w tych ramaci: na ciemnćm tle pokoju, jak gdyby do portretu stanął. Był to nie wielkiego wzrostu, bardzo kształtny młodzieniec, z wypogodzoną i uśmiechnioną twarzą, z wejrzeniem swobodnem i w esołym;— na czole jego szerokiem i czystem zdawała się mieszkać myśl poczciwa a skrzydlata, bo i przez niebieskie oczy poglądała poję­tnie, i usta wiele także były mówiące. Włos nie długi ale lśniący i złocistemi odbiciami ogrzany, nie zakrywał mu pię- knćj skroni. Maleńki wąsik zarastał na wierzchniej wardze i zakręcony do góry, jakąś raźną i wojskową dawał mu posta­wę. Ubrany wczarną czamarkę i wcale nie strojny, trzymał w ręku książkę, rękawi­czki i czapkę.

Pani tacka spojrzała na niego ze swoją zwykłą uprzejmością i dobrocią go wita. jąc, ale z cieniem nieukontentowania.

— A! pan Bolesław!

Justysia, której twarzy w pierwszej chwj. li widzieć nie było można, bo się bardzo pilnie kwiatkami zajęła, podniosła na głos ten główkę do góry i uśmiechem tylko i skinieniem powitała gościa.

— Jakże się ma pani dobrodziejka? jak się ma panna Justyna? zapytał Bolesław siadając przy wdowie i całując podaną so­bie rękę.— Doprawdy, wieki już jak nie byłem w Zabór z u, i tak mi już było tę. skno, ze wreszcie porzuciwszy gości w do* mu, choć na chwilę przybiegłem służyć pani. Ale naprzód, jakże zdrowie?

— Dziękuję ci, panie Bolesławie; zdro­wie moje,— odpowiedziała pani Żacka,— zawsze bardzo biedne, lada co mnie poru­szy, lada co przestraszy, i lada przestrach siły odejmuje...

— Niech to pani zda na kogo wszystko

co ją może martwić i niepotrzebnie wzru­szać. Gospodarstwo i kłopoty, jakie ono za sobą pociąga, to rzecz męzka. a ze sła- bem zdrowiem pani., ani podobna do tego się porywać!

— Cóż zrobić przeciw konieczności?

— Ale, jestli to tylko koniecznośc?

— Zdaje mi się! odpowiedziała wdowa. Zresztą, choć mój Boikowski samowładny tu pan, zawsze w niektórych rzeczach i o mnie otrzeć się cóś musi...

W tem Justysia wesoło wbiegła na ga­nek.

— A co? mój Zaleski! przywiozłeś mi go pan?

— Godziż się nawet pytać o to? podno­sząc książkę do góry i ukazując ją z wy­mówką rzekł Bolesław. Mógłżem rozkazu pani zapomnieć?

— Dziękuję, bardzo panu dziękuję — i przepraszam.

Justysia się mocno zarumieniła, wzrok

matki padł na ten rnmieniec i wdowa we­stchnęła, smutnie spuszczając głowę.

Tymczasem młodzi juz się sobą zajęli, a żywa rozmowa, w której jak rakietą pod­rzucane latały słówka skrzydlato, obija- ia się o uszy matki pilnie jej podsłuchu­jącej.

Nie wiem czemu coraz bardziej zasępia­ła się biedna pani Żacka, a ile razy ukrad­kiem wzrok jej pobiegł ku córce, wracał ciężki i chmurny. Młodzi tego nie widzieli; im z sobą było tak dobrze, tak wesoło!

Najobojętniejszy byłby postrzegł, ze to nie zwykła tylko sąsiedzka znajomość, że ich juz łączył tajemniczy węzeł wiosenne­go przywiązania, które jeszcze same sobą szczęśliwe, nie patrzy na jutro, nie pamię­ta na wczoraj, nie widzi co je otacza. Twarz Bolesława promieniała, usta Justysi śmiały się wdzięcznie; stanęli naprzeciw siebie i tak się zgadali, tak zapomnieli, źe aż matka, coraz chmurniejsza, pod jakimś pozorem odwołać musiała Justysię.

Córka przybiegła całując jej rękę i wpatrując się w oczy; nie uszła baczności dziecka chmurka zasępiająca twarz matki.

— Czy mamie nie gorzćj? spytała tro­skliwie.

— Nie! nie moja dziecino.

— Ale kiedy ja widzę, że mamie coś jest.

— Jak cię kocham, że nie; bądź o mnie spokojna.

Tych kilka słów wymieniły cichutko. Justysia przysunęła żądany stołeczek, po­prawiła poduszki i wstała oczyma zwraca­jąc się ku Bolesławowi, który wciąż na nią tylko patrzał.

Wzrok jego jednak nie był już wesół jak przed chwilą; rzekłbyś, że łzą zaszedł kryjomą, i brew się nad okiem zmarszczy­ła. Zmianę wyrazu jego oczów postrze­gła zaraz Justysia i jakby zdziwiona nią, to w niego, to w matkę się wpatrywała;— swobodna przed chwilą rozmowa ze zla- manem skrzydłem upadła.

Justysia przysiadła się przy matce, Bo- łesław wziął krzeszło i naprzeciw nich usiadł, a poglądając w ogród, podparłszy się na poręczy, dumać zaczął.

— Gdzieżeś pan bywał temi czasy? za­pytała go pani Sędzina chcąc niedobre przerwać milczenie.

— Ja, pani? Wszędzie! w miasteczku naprzód, na polowaniu, ale najwięcej przy mojśj biednej chorej matce.

— Jakto? chora pani Wilczek?

— O! tak, coraz mi się ma gorzej a go­rzej. Wprawdzie się z tem jak może kry­je, ale to gorzej jeszcze trapi i niepokoi; jużem i lekarzy przywoził i sam jak na kwiatek chucham i pilnuję; ale są boleści, których ani lekarz żaden, ani synowska troskliwość uleczyć nie potrafi

Łza zakręciła mu się w oku.

Justysia spuściła oczy, by swoją ukryć przed matką; zamilkli znowu.

Bolesław po przerwie mówił dalej:

— Gdybym choć mógł jej nie odstępo­

wać! ale ona się niepokoi, kiedy ciągle przy nićj jestem, kłopocze się mojem go­spodarstwem, bojąc się bym go nie opu­ścił; turbuje się sądząc, że się nudzę, jak gdyby przy matce nudzić się kiedy można; nielitościwa doprawdy wyprawia mnie, od­pycha, odpędza. Czyżbym mógł wyjeż­dżać na polowanie gdyby mi nie kazała!

Justysia ciągle z oczów nie spuszczała Bolesława. Zdawała się płacić mu wzro­kiem pełnym współczucia, za wszystko co mówił.

— Tak tedy, kończył Bolesław, mu­siałem trochę, dla zaspokojenia jćj, ru­szać się i jeździć; ale nigdy i nigdzie nad kilka godzin nie bawiłem; dziś zostawiłem przy niej dawną młodych lat przyjaciółkę, która do nas przyjechała, mogę więc....

Wzrok pani Żackiej wstrzymał dokoń­czenie tych wyrazów; Bolesław zrozumiał niepokój jaki się w oczach wdowy odma­lował, i przerwawszy trochę, dodał ciszćj:

— Mogę więc choć godzinkę pani po. święcić.

— Dziękuję panu, szczerze dziękujęt cichutko szepnęła wdowa, ale tak zmię. szana, ze jej podziękowanie wrale inne przybrało znaczenie.

Justysia wstała żywo, przeszła się po ganku, wzrok jej spotkał się z oczyma go- ścia, spojrzeli na siebie długo, wyraziście, młodo....

— Cóż słychać w sąsiedztwie ? poka- szlując spytała obojętnie pani Żacka; my­śmy tu jak na pustyni, ze o niczem nie wiemy.

— I odemnie nie wiele się pani dowie, rzekł Bolesław; ja także na dobrowolnej pustyni osiadłem; mało z kim żyjemy, tak jak nigdzie nie bywam prócz w Z ab orz u, a plotek słuchać nie lubię.

— To zupełnie jak u nas, odezwała się Justysia.

— Przecież niepodobna, żebyś nic a nic nowego nie słyszał? zapytała Sędzina

usiłując widocznie sprowadzić rozmowę na- tór obojętny.

— A zapewne, nie jestem i ja bez no­win, rzekł Bolesław uśmiechając się jakoś smutnie— ale moje nowiny są zbyt pospo­lite i nadto może niewinne, by na to im się zasługiwały. Bzy są w kwiecie, lasy wo­nieją cudownie, słowik śpiewa noce całe, natura w pełni swych sił, w młodej sza­cie, w wieńcu róż polnych, podnosi uśraie- chnione oblicze, zboża nasze już podro­sły, już powiewają falą zielonawą; a ma­jowe pszenice i dobre jarzyny....

Pani Żacka się rozśiniała.

— O, poeta! poeta! szepnęła po cichu.

— I pani mówi poeta! smutnie przerwał Bolek, przecież mówiłem o nąjprozaiczniej- szej prozie, o życie, pszenicy i jarzynie.

— Tak, aie jak to było poetycznie!

— A! nie prześladuj mnie pani; wszyscy mi już dosyć jak występkiem tą poezyą, której ledwie szczyptę mam w duszy, rzu-

St. Sługa T. I. 15

cają w oczy.— Niestety! nie jest to po. chwała! znam się na tem! Za cóż mam cier. piec jak poeta, kiedy nim wcale nie je- stem? Ręczę pani, że ze mnie najprzykła- dniejszy, najgorliwszy tylko hreczkosiej.

— Krzywdzisz siebie, panie Bolesławie, z niejakim przekąsem przerwała mu Żacka: alboź to źle być poetą?

— Nie wiem pani, ale to wiem, ze u nas na kogo powiedzą poeta, to tak jakby go nazwano warjatem. Dla tego odpraszam się od pięknego ale nieszczęśliwego na­zwiska. Za poezyą idzie marzenie, idzie niepojmowanie świata, ideały, sny i zupeł­ne zapoznanie rzeczywistości Cóż, gdy

bez niej żyć nie można?

— O! prawda! prawda!

— Zapieram się więc poezyi, żeby ucho­dzić, o co mi daleko pilniej, za człowieka statecznego. Wiesz pani, że poecie u nas nikt nie wierzy, nikt bez uśmiechu zdania jego nie przyjmie, nikt w najdrobniejszej nie zaufa sprawie, bojąc się by do nićj nie

domięszał tego nieszczęsnego ideału, któ­ry się z niego wrszystkiemi porami sączy.

— Ale kochany panie Bolesławie, rze­kła Żacka, cóż z lego że się zapierasz na­zwiska, gfly w rzeczy podobno tak jest jak mówią.

■— Niech-że mi paui tego dowiedzie? Albożem opuścił jaką robotę dla pięknego widoku, pracę w polu dla książki, groch dla ideałów!

— Może gdybyśmy więcej byli z sobą, dałoby się to dowieść; tymczasem nawet z tego co widzę osądziłam pana poetą.

— Straszny to wyrok pani! rzekł Bole­sław smutnie zwieszając głowę.

Justysia, która dotąd w milczeniu słu­chała rozmowy, zbliżyła się i wmięszała do niej.

— Droga mateczko — mówiła po cichu pogiądając na gościa—ja w panu Bolesła­wie nie widzę tak bardzo, tak bardzo po­ty, żeby go aż nazwać poetą. Juściż w ka­żdym z nas choć za młodu musi być ziarn- .

ko tego co poezyą zowią; musi być chwila rozkwitu ... ale ten tylko poeta, w kim na. sionko małe, zgłuszone u innych, na krzew kwiecisty wyrasta!

— Ojakżeś to pani ślicznie powiedzą, ta!— zrywając się z krzesła zawołał Bo­lesław—to święta i wielka prawda!.. Któż nie poeta trochę; znam żydów co są poe­tami trochę w swoich handlowych czynno­ściach, zawsze sobie rojąc więcej, niz być może. Juchim należy podobno do takich poetów; — a ja do jego pułku zochotą przystaję... Jestem zapewne tyle poetą co 011....

— Tak mi się pan bronisz,— z uśmie­chem rzekła wdowa—ze i ja mam ochotę swojego niejodstąpić; za cóż pana wszyscy tu w okolicy i w sąsiedztwie zowią poetą?

— O! to nie dziw! Najprzód niekiedy czytam i uczę się, to juz pierwszy wielki mój grzech; powtóre nie lubię hałaśnego towarzystwa i karczemnej rozmowy; po­trzecie, umiem żyć samotny; poczwarte,

chciano mnie tym stygmatem ukarać za to, ze końmi nie handluję i na sąsiedzkich wieczorkach nie bywam...

— Niech-że i tak będzie, znużona od­powiedziała wdowa — nie jesteś więc pan poetą.

— Nie jestem nim wcale, nie jestem! zawołał Bolesław—obawiam się tego na­zwania jak ognia i zapieram najuroczy- ściej...

Po tej krótkiej walce rozmawiający uci­chli. Justysia zabrała rzeczy swoje poro­zrzucane w ganku i powroli wyszła się ubierać; Bolesław widział jak brała przez niego przywiezioną książkę i zarumienił się nie wiem czemu, gdy mu z nią znikła z oczów.

Gość i gospodyni domu pozostali sam na sam i chwilę jeszcze milczeli; potem pani Żacka także przeprosiła Bolesława, że musi odejść do siebie, a on wybiegł do ogrodu.

Ze spuszczoną głową, zamyślony, puścił

15*

się cienistą ulicą w głąb sadu; twarz jego zdradzała niepokój i smutek.

Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy się spotkał ze Stanisławem.

— Dzień dobry, kochany panie Stani- sławie.

— Dzień dobry panu, dzień dobry, z wy­razem serdecznej uprzejmości odezwał się stary sługa, widocznie gotując się do ro­zmowy.

— No! cóż tu u was słychać?

— Nic, kochany panie, wszystko jakoś po staremu.

— Wasza pani czegoś smutna?

— Ona tak panie zawsze! Jakże się jej nie smucić straciwszy takiego człowieka.

— Widywałem ją czasem weselszą... dziś czegoś jakby podrażniona.

— Zwyczajnie to panie, gospodarskie kłopoty, a ona tak słabego zdrowia.

— Cóż to? czy wam gospodarstwo źle idzie, czy interesu?

— A! uchowaj Boże, wszystko jak z pła­

tka, u nas źle iść nie może; sama pani do­skonale się na wszystkiem zna i prowadzi to jak potrzeba, ale tyle zatrudnień, to ją męczy.

— Chwała Bogu, że to tak dobrze idzie! ja wiedząc, że tu macie Boikowskie- go którego trochę znam, obawiałem się.

Stanisław się uśmiechnął.

— I Boikowski, rzekł nie jest to tak zły człowiek, a przytem pani, pani! To głowa! ona wszystkiemu zaradzić umie, wjej rękach najgorszy musi być dobrym...

— Nigdym nie sądził, żeby była laką gospodynią.

— Spytaj pan, czem ona nie jest? Go­spodyni to już się ma rozumieć; interesu nikt tak nie ogarnie jak ona, człowieka zaraz pozna na wylot, i oto jak ją pan wi­dzisz, taka zdaje się słabiuteńka, a gdzie potrzeba tęgo się postawić, nie ustąpi, i rady sobie da.

Uśmiechnął się Bolesław nieznacznie.

— Pan bo widzę się śmiejesz, rzeki Sta­nisław, — a to tak szczera prawda...

— Ale ja nie przeczę.

— A czegożeś się pan uśmiechnął?

— O! to zupełnie z innego powodu, ko­chany panie Stanisławie.

— Pan bo może myślisz, ze ja bała­mucę?

— Nie, mój poczciwy Stanisławie,

— No, a u pana tam jak ? zapytał sta­ry sługa,— w domu. w gospodarstwie, czy

.tez dobrze?

■— Dobrze, dziękuję ci, idzie jako to.

— E! tylko, jako tako!

— Cóż chcesz, jako tako, to juz dobrze.

— Nie, panie Bolesławie dobrodzieju, panu to nie powinno by(; jeśli zaś pan po­zwolisz sobie otwarcie powiedzieć, panu to nie powinno być dobrze, trzeba się sta­rać o lepiej.

— Ja nie pragnę wiele.

— Daruje zaś pan, ale w mTodości trze­ba koniecznie pragnąć wiele, tak jak

w targu; potem się z tego trochę spuścić, a jeśli się więcej zrazu zaceniło, to się więcej weźmie.

— A kiedy mi to co mam wystarcza?

— Trzeba paneczku mieć zapas wszyst­kiego, życie długie...

Bolesław zamyślił się i umilkł.

— I on, rzekł sobie wr duchu, ma mnie za poetę— Ha! stało się, już się z tego nie wyplączę.

Stary sługa czule spojrzał na młodzień­ca, jakby smutek jego zrozumiał.

— Coś bo mi pan smutny, a to nie do­brze ! rzekł z uczuciem.

— Nie', nie! tak to ci się zdaje panie Stanisławie...

— I rzadko pan do nas przyjeżdża.

— Mam ci prawdę powiedzieć?

— O! o! bardzo bym o nią prosił.

— Któż wie, czy mnie tu wszyscy dobrze . widzą?

— O czemuż! czemuż! zawołał żywo

Stanisław — i zkądże to myśl taka przy- widuje się panu.

— Nie mam podobno łaski u pani Sę­dziny.— Zafrasował się widocznie starzec, co odpowiedzieć, ale żywo pokrył zamię- szanie.

— Juz to proszę pana dobrodzieja, na­sza kochana pani czasem tak umie ludzi próbować; nie potrzeba się lada czem zno­wu zrażać. O! to kobieta co głęboko i da­leko widzi, ona sobie pomyśli nie raz: zo- baezemy tez czy wytrwa ta przyjaźń na chudej strawie, na trochę chłodniejszem przyjęciu, i tak sobie poprobuje...

Bolesław obejrzał się ku niemu, bo sta­ry tych słów nie dokończywszy przerwał sobie tok rozmowy i zakończył nagle:

— Są tu bardzo piękne gatunki drzew: owoce z nich wyśmienite, szczepione je­szcze przez nieboszczyka pana Podkomo­rzego, którego portret pan w sali widzia­łeś.... zwłaszcza gruszek mamy tu osobli-

flrych różne rodzaje, jakich w całej okoli­cy nie znaleść.

Po za drzewami w tej chwili przesuwa­ła się Frunia, idąca na folwark do Boiko- tfskich. Bolesław zawrócił się do ganku, a stary sługa powlókł się za nim. Nie mó­wili już więcej do siebie, tylko urywane- mi pół-slowami, bo gość się dziwnie za­myślał.

Na ganku, z którego drzwi szklanne otworem stały do salki, nikogo nie było, ale biała sukienka migała wewnątrz; Bo­lesław7 przeczuł Justysię, ścisnął za rękę staruszka i w biegł do pokoju.

Pani S<;dzina siedziała już na kanapie— córka i ona, miały tw arze smutne. Nie prę­dko rozpoczęła się rozmowa i nie poszła już tak łatw o jak rano; gość czując to po­chmurniał także, przebąknąi cóś o potrze­bie powrotu do matki i prędzej niż chciał i zamierzał odjechał.

Justysia pożegnała go wejrzeniem wy- raówoiejszem nad wyrazy, strapionem i pra-

gnącem nadziei. Tak wesoło począł się im ranek, tak smutno przerwał wyrazistym niepokojem matki, którzy się odbił w ich sercu. W ganku na odjezdnćm, stary Sta- nisław podał sam płaszcz panu Bolesła- wowi.

— Nie potrzebnie pan się śpieszysz, szepnął mu z cicha, panią trochę głowa boli, ale toby przeszło; niech-że pau o nas na długo nie zapomina.

— Dziękuję ci, kochany Stanisławie.

— Doprawdy, doprawdy, wkrótce uro­dziny pani, proszę nie zapominać,

W tem konie ruszyły i gość pożegnany wejrzeniem czułem starca, odjechał.

W sake Justysia chodziła ciągle, a pani Żacka ze spuszczoną głową siedziała jak wryta: długo tak słowo z ich ust nie wyszło.

— Co czytasz Justysiu? spytała wdo­wa po półgodzinnem milczeniu.

— Zaleskiego, mamo.

Matka sposępniała więcej jeszcze.

— Dziwnie lubisz poezyą i trochę nad­to poetów, odezwała się z westchnieniem. :ł Kiedyż jeśli nie dziś mi ich czuć i lu­bić, odpowiedziała córka. A prawda, mam­ciu droga, ze ty także lubisz Karpińskiego?

— I może dla tego nie chciałabym, dro­gie dziecię, żebyś się jak ja wcześnie upa­jała tą niebezpieczną wonią, która jak woń kwiatów, mile łechce, ale i zabić może.

— Droga mamciu, przybliżając się i sia­dając 11 nóg jej, cicho przemówiło dziecię; na co nam te dalekie kręgi, mówmy otwar­cie. Co mama ma przeciwko panu Bole­sławowi?

' — Ja! nic! ale twoje pytanie świadczy, ze ty jesteś za nim?

— Ja się z tem jak z niczem ukrywać nie myślę — pan Bolesław mi się podoba.

— Dobrze żeś mnie na szczere wyzna­nie wyprowadziła; powiem ci więc wszyst­ko a' wszystko, co mi na sercu cięży. Widzisz mnie, do czego strapienia, cierpie­nie i młodej główki choć poczciwy zawrót

St. Sługa T.I. 16

doprowadził... Na starość sama jedna, opuszczona, zrujnowana, konam; chciała­bym umrzeć i boję się zostawić ciebie samą.

Justysia z płaczem jej przerwała:

— Na Boga! nie mówmy o tem...

— Musiemy mówić otwarcie, słuchaj dziecię moje. Wiem z doświadczenia, że wiele życiu braknie, gdy mu Bóg nie da podstawy rzeczywistej, krótko mówiąc grosza i mienia. Są chwile, wr których ser­ce stanie za chleb i wodę, są później inne, gdy skarby świata chcielibyśmy mieć w rę­ku, by je podesłać pod nogi ukochanym, jak ja tobie. Podobał ci się Bolesław i ja go cenić umiem, ale Bolesław nie żartem poeta. Nie da on sobie nigdy rady na świe- cie; ubogi, bez stosunków, własną siłą nie dorobi się niczego, a co najgorzej za­wsze trochę marzyć będzie. Z nim czekać cię może ubóstwo, niedostatek, strapienie bez liku,— a jako poety ja i sercu jego nie wierzę!

Justysia spuściła głowę.

— Mamciu droga, może ci trochę tro­skliwość twoja fałszywie pokazuje rzeczy, piie wiem czemuby Bolesław jak inni w święcie nie poszedł, i nie dobił się cze­goś. Sama przyznajesz mu wyzsze dary i lepsze »kształcenie; miałozby jaśniejsze świata pojęcie z piękniejszej jego strony, prowadzić za sobą koniecznie zawody? Mnie się zdaje przeciwnie; przytem on jest poetą tylko, by się napawać poezyą; sam jej nie tworzy, a zapał swój hamuje za­wsze , ile razyby go chciał unieść z drogi rzeczywistości i powszednich obowiązków.

— Jakżeś wymowna w jego sprawie! odezwała się matka - nie mówmy lepiej o tem i nie myślmy, Justysiu; zapomnij tro­chę o panu Bolesławie, zdaje mi się, ze nadto główkę ci zawrócił.— Prawda? spy­tała ciszej zarumienionej córki,— prawda, kochanie moje?

Justysia nic nie odpowiedziała; szczę­ściem wszedł Stanisław'.

— Ot znowu, rzeki — będziemy mieli jakiegoś gościa; widziałem bryczkę i po­znałem konie.

— A! któż to taki?

— A to ten pan— jakie się zowie? co tu byt kilka razy— z Otrębów ... podobno Kalinkowski.

Pani Sędzina spojrzała na córkę; ta niezwykła taić swe uczucia, okazała lek­kie zniecierpliwienie.

— To bardzo miły człowiek! odezwała się Sędzina. •

— Tak, w Zaborzu może i bardzo mi­ły,— mruknął Stanisław7—ale potrzeba go widzieć na jarmarku, albo u Szymka gdy zinnemi sobie podobnemi hula... oj! tam to zupełnie co innego!

— Nie wiem, czemu ty go Stanisławie nie lubisz?

— Pozw olisz mi pani powiedzieć sobie żywą prawdę, jak to dawnićj bywało, anio­łowi memu nieboszczykowi mawiałem?

— I owszem kochany Stanisławie; wiesz, ze mi to od ciebie miłe.

— Powiem pani, ze to jest truteń i po wszystkićm, żywo zawołał sługa — prze­biera się 011 różnie, komedye gra, ale w gruncie nic dobrego.

— Zmiłuj się, coś bo go za nadto potę­piasz!

— Zapewne, że może za szparko go są­dzę, ale ile razy tu przyjeżdża, po mnie ciarki chodzą — to nie darmo! I on tu nie bez myśli zagląda, a z Boikowskiemi zby­tecznie serdeczna przyjaźń...

Szybko to powiedziawszy, Stanisław starł stół przed panią i w chwili gdy gość wchodził, usunął się na bok, okiem go tylko mierząc surowem. Justysia szybko wysunęła się do drugiego pokoju.

* Przybjły, któregośmy już widzieli w Za­padni, tak był teraz innym, że ledwie go poznać było można; zrzucił wszystkie go­dła balagulstwa, wdział suknię odmienną, a z nią zdaje się wyraz, charakter i mowę.

16*

Ubrauy był wykwintnie, starannie, z pe. wną nawet pretensją, wyświecony, uśmie­chnięty, i jak wprzód rubasznym, tak tu grzecznym i nadskakującym wydać się usi. łował. Twarz jego miała powlokę spokoj­ną, beznamiętną, chłodną, dobroduszną prawie. Zmiana ta dowodziła wprawdzie wielkiej siły nad sobą, ale znawcę ludzi byłaby przeraziła. Ten człowiek, co się tak zmienił dwa razy, nie byłże wgłębi innym jeszcze, i jakim był?

Porównanie go z Bolesławem całe było na korzyść ostatniego: w tym biło serce, tu panowała głowa, a oczów błyski zdra­dzały gwałtowną namiętność. Nie ma nie­bezpieczniejszej pary nad zimną głowę zgorącemi spojoną żądzami—kiedy w nich serce nie bije.

Pan Alfred Kalanka z nadzwyczajną pie­szczotliwą troskliwością; na palcach przy­stąpił do pani Żackiej, usiłując jak naj­mniej zrobić sobą szmeru, przesunąć się jak najciszej i zająć jak najmniej miejsca.

Przysiadł się przy nićj od powitania, poprawił jej usunięty stołeczek pod nogi i wesołą, łatwą rozmowę nieustannie prze­rywał, dopytując ojej zdrowie, wynosząc anielską starej cierpliwość; — jedyną mo­że cnotę jakiej poczciwej kobiecie brakło. Widać było, ze ta strategia pospolita tra­fiała jednak do celu, bo pani Żacka bardzo dobrze przyjęła gościa i była z nim zupeł­nie swobodną. On ją tez bawił, a obojętność córki dla niego, może wnieodgadnionem sercu matki, za nim także przemawiała. Wszystkie matki są trochę zazdrosne: zda­je im się, że miłość ku obcemu odejmie coś od winnego im przywiązania.

Alfred równie swobodny i wesół, choć się parę razy obejrzał oczyma szukając Justysi, która nie przybywała, utrzymywał ciągle rozmowę, nie dając poznać po sobie czy to na nim jakie robiło wrażenie. Widać było jak usilnie pragnął zabawić gospody­nię: prawił jej nowinki z sąsiedztwa, po­

budzał do śmiechu, i nie oszczędzał łatek nikomu z bliższych znajomych.

— Nowin massa, mówił szybko — nie wiem tylko czy je wypowiedzieć potrafię i uporządkować jak należy. Pocznę od mojego stryja, jako od najbliżej mi niezna­jomego?

— Jak lo? nieznajomego?

— Nie inaczej, najmniej znamy zawsze najbliższych... to aksjomat.

— Ale czy się o stryju mówić panu go­dzi?

— Kto ma szczęście takiego jak ja stry­ja posiadać, jakże nie ma o nim choć mó­wić? bo innego użytku z tego Bożego da­ru trudno uczynić.

— Jakiś pan złośliwy!

— Ja! pani! Przecież choć pośmiać mi się z niego wolno; zwłaszcza, że niepodo­bna aby się z takiego oryginała obcy i swoi nie śmieli.

— Cóż więc stryj pański?

— Stryj mój zawsze jak najmocnićj za­

jęty powiększeniem fortuny; świeżo wy* nalazł wyśmienity i oszczędny bardzo spo­sób karmienia wieprzów; ale o nim ze szczegółami powiedzieć trudno. Majątek jego co rok o sto tysięcy się pow iększa.

— Tego mu pan zapewne nie masz za złe?

— O! bynajmniej, choć prawdę powie­dziawszy, będzie to fortuna tego rodzaju, że nie wiem, czy się w rękach spadko­biercy utrzyma— glos powszechny zapo­wiada jej rozproszenie.

— Alez stryj pański nikogo nie skrzy­wdził?

— Szeroko by o tem mówić —ale naj­więcej siebie; chyba go już za nic nie li­czyć?

— Z sobą miał praw o postąpić jak mu się podobało.

— Nie wiem, to kwestja. Sąsiedzi u- trzymują, że od niejakiego czasu nie je już jak raz na dzień, przekonawszy się że to jest do utrzymauia życia zupełnie do-

statecznem, źe więcćj ruchem i powietrzem niź pokarmem żyć powinien człowiek.

. — Biedny skąpiec!

— Druga nowiną, ze pani Marszałko- wa pokłóciła się z mężem.

— Co pan mówisz?

— Tak jest istotnie, — jedni utrzymują że wina jego, drudzy ze jej wina, a ja ze obojga.

— Pogodzą się znowu.

— Teraz wątpię, bo jak wiadomo, tyl­ko do trzech razy sztuka.

Nie wiem jak długo byłyby te plotki trwały, gdyby nareszcie Justysia nie we­szła. Zerwał się na jej przyjęcie pan Al­fred, obsypał ją mnóstwem francuzkich zwietrzałych grzecznostek, którym śmie­szek właściwy mu towarzyszył, i zaraz przysiadł przy niej usiłując zabawić.

Ale Justysia była poważna, milcząca, zimna jak marmur, nie dawała się ani wprowadzić w rozmowę, ani rozśmieszyć, ani zająć, pomimo wysileń Alfreda, który

nareszcie obrócił się znowu do matki. Stanisław' przesuwał się niekiedy przez pokój, z ukosa spoglądając na przybyłego i ruszając nieznacznie ramionami. Trwało to do wieczora, a o zmierzchu pan Kalan- ka odjechał

Matka z pomocą Justysi zawlokła się znużona do łóżka, i tu cicha jeszcze mię­dzy niemi zawiązała się rozmowa o panu Alfredzie. Pani Żacka gorąco utrzymy­wała jego stronę, milczała córka, rozeszły się obie zachmurzone.

Stanisław' tymczasem mrucząc pacierz uprzątnął w kredensie. .Na wyjezdnem, pan Alfred uznał był za potrzebne wsunąć mu kilkanaście złotych w rękę, które sta­rzec z oburzeniem odrzucił. Napróżno gość usiłował go skłonić do przyjęcia, stary sługa na prawdę się pogniewał.

— Truteń, mówił do siebie, myśli mnie przekupić! Ktoś mn powiedział, że stary Stanisław we dworze trochę znaczy, ze go czasem pani posłucha — i chce sobie

ująć Stanisława! Niedoczekanie twoje! Bądź poczciwy, to się obejdziesz bez bizę. czącćj rekomendacyi. Jaki rai pan! I wzdy­cha!

— Bieda z tą poczciwa panią naszą— mówił dalej w sobie— osobliwszą ma sła­bość do złych ludzi. Pana Bolesława to nie lubi, a tego drągala przyjmuje najle­piej— jabym go jednaj godziny za drzwi wyrzucił! I jemu to właśnie starać się o kogo— o rnoję Justysię! A w ara! a do Fruni, kiedy chcesz basałyku.... to samo dobre dla ciebie. Ale jak tu powiedzieć co się wie? Nie uwierzyłaby biedaczka! o nie uwierzyłaby pewnie, bo nie ma pojęcia jakich to ludzi ziemia nosi. O! o! widziało się ich po świecie sporo, tak ze teraz le­dwie nie wejrzeniem poznam; co pod pię­kną często siedzi skorupką. Truteń! my­ślał mnie przekupić, mnie starego ująć pieniędzmi! o! to* mu ciężko daiwać! Ha! niechby zresztą szedł sobie gdzie pieprz rośnie i koło panienki mi się nie uwijał,

darowałbym mu i tę krzywdę. Bo że na to „ie pozwolę to nie.— Gdyby mi przyszło nieboszczyka anioła mego z grobu do Jej­mości sprowadzić.

Powoli jednak, powoli, ja poczciwą moją panię przekonam! Serce złote, ale tak się da ująć lada komu przez tę dobroć swroję.

Mrok padał, noc się zbliżała, Stanisław wyszedł zamyślony do ogrodu i zmierzył ku budzie słomianej, w którćj powinien się był Jan znajdować.

— Jesteś Janie? zapylał schylając się kujśj otworowi.

— Czy to na wódkę? ocykając się od­parł żywo pijak.

— Jeszcze ci w głowie la w ódka?

— Gdzież tam! gdzie tam,— to tylko względem żołądka, bo się boję żeby od te­go nagiego wstrzymania nie było jakiego nieszczęścia — ot cała rzecz, słowo ho­noru.

~ Obchodziłżeś sad?

St. Siuga t. i. 17

— Ajakże.

— Nie ma szkody?

— A jakaż (eraz hyc może?

— A od folwarku w grzędach?

— Byłem i od folwarku, właśnie wtedy gdy tam gość ten co był we dworze, do Boikowskich zajeżdżał

Jak to? był u nich?

— I jest jeszcze podobno, więcćj go­dziny.

— Alboż ekonom w domu? wszak miał jechać do miasteczka?

— I pojechał, ale ekonomowa u siebie, rzekł Jan i odchrząknął wyraziście.

Stanisław głową pokręcił.

— Pójdźno zajrzyj, rzekł— czy jeszcze tam stoi jego bryczka?

— A potem mi dacie kieliszek mój wie­czorny? bo bardzo jakoś od wilgoci tej kręci w żołądku.

— Dam, dam ci kieliszek, który ci się słusznie według umowy należy.

— Idę, panie Stanisławie, ale darujcie mi, tylko słowo. Czy u was nie ma wre dworze teraz większych kieliszków? to na­parstki, z przeproszeniem. Jakiem był jeszcze kredencerzem, pamiętam jedne z gwiazdeczkami ~ ot to były!— szlache­ckie! co się zowie; teraźniejsze szkio dia­bła warto!

Westchnął stary sługa.

— Janie, dość o tej wódce, rzekł su­rowo.

— Wszakże już idę, przerwał opojus, idę i natychmiast powracam. Co prawda to prawda, te z gwiazdec zkami były co się zowie kielichy.

Zwinął się w istocie prędzej Jan, niżeli się można było po jego kuli i nodze spo­dziewać; powrócił z doniesieniem, że bry­czka stała jeszcze przed folwarkiem. Za­myślił się Stanisław i poszepnął z cicha.

— Dobrze i to wiedzieć.

Żebrak poszedł za nim do oficyn na obie­cany kieliszek; a my zajrzemy co się dzie­

je z panem Alfredem goszczącym na fol­warku.

W ciemnym sypialnym pokoiku, pani Boikowska i 011 siedzieli przy sobie na maleńkiej kanapce, ochrzczonej imieniem kozetki, paląc z kolei z jednego cybucha i rozmawiając po cichu.

— Moja Tereniu, mówił pan Alfred— co raz przyrzekłem to dotrzymam święcie. Pomagajcie mi tutaj, a Otręby na lat trzy wasze będą, i w Zaborzu także panować sobie możecie.

— Patrzcie! toś się tak zakochał w tej ślamazarnej dziecinie.

— A! dajze mi pokój!

— No! to ci się Zaborza zachciało!

— Widzisz, kochana Tereniu, Zaborze ładna wioska i przyległa do majątków, które po moim stryju odziedziczę. Co się tycze panienki, coś to bardzo rozlazłego; zdaje się, że czasem jej coś zoczów bły­śnie, ale zaraz zagasa.

— Kto to wie, śmiejąc się i odbierając

cybuch odezwała się filuternie pani eko- nomowa, może tam co i jest w tych oczach, ale nie dla pana Alfreda.

Porwał się z kanapki pan Kalanka, a Boikowska obrażona tą oznaką uczucia, odepchnęła go silnie.

— Co ci jest? spytał młody człowiek.

— Patrz, jeszcze pyta! a czegóż cię to tak obchodzi?

— Któż ci mówił, że mnie to obchodzi!

— Alboż tego nie widzę.

— Prawdziwie, jesteś zazdrośna do śmieszności.

— O! bo ty mnie oszukujesz! Ty się ko­chasz w tśm dzieciaku!

— Proszę cię! co za myśl!

— ia to czuję.

— To się mylisz.

— Ja się nigdy nie mylę.

— Cóżeś przecie chciała mówić.

— A ha! ciekawyś panicz)ku!

— Jakże nie mam być ciekawy, kiedyś

17*

rai przez pół coś powiedziała, a dokończyć nie chcesz.

— I nie dokończę.

— Tereniu! no! jak mnie kochasz!

— Ja ciebie nie kocham.

— Tak juz!

— A tak!

— Ale proszęż cię', nic dziwnego żem ciekawy; wszak jeśli się mam żenić...

— No, to się ożenisz, a ona cię będzie zwodzić.

Pan Alfred mocno się jakoś zastanowił, pobladł trochę, zaciął zęby.

— Kocha mnie czy nie kocha, odparł sucho się śmiejąc, o i o mniejsza, ale zwo­dzić ranie nie będzie.

— O! będzie!

— Nie dręcz-ze mnie, proszę cię.

— No, siadaj wacpan, co mnie to ma obchodzić; powiem ci wszystko. Wiedz wcześnie, że serduszka panny już w domu nie ma. Frunia, która koło niej jest cią­gle, a to wielka moja przyjaciółka i sprzy­

mierzeniec, powiada i przysięga, że się kochają, z panem... No, zgaduj!

— Jakże chcesz żebym ci odgadł, u was nikt przecie nie bywa.

— Przepraszam, bywa któś i był nic dalćj jak dziś.

— A! dziś był Bolesław Wikzek! poe­ta! a! poeta! Rozśmiał się szydersko pan Alfred. To dla mnie wcale nie jest niebez­pieczny człowiek. Będzie się sobie kochał platonicznie.

— Co to jest platonicznie? z udaną nie- wiadomością spytała figlarnie Teressa.

— To tak, moje serce, jakeśmy my się kochali przez pierwszy tydzień.

Teressa dała mn klapsa po ręku.

— Doprawdy, nie boisz się Bolesława? spytała.

— Zlituj się! to biedne chłopię, w gło­wie Bóg w ie co; poczciwy jak Bernardyn, niezręczny jak kulawy koń, a ciemięga jak stary profesor.... niech się sobie ko­cha....

— Ale jeśli ona go kochać będzie?

— Ha! z biedy i na to clo czasu pozwa­lam, bo wcale się go nie boję. Jak się ja lylko ożenię, bywać przesianie, bo to człowiek lego rodzaju co mają zasady.

— Myślisz?

— Jestem lego pewny, kocha się póki myśli ze się ożenić może; gdy mu ją z przed nosa schwycę, rozpłacze się i u- trapi, wzywając gwiazd i księżyca na świa­dectwo swych cierpień. O to chodzi czy­ją przed nim pochwycić potrafię — matkę mam dosyć za sobą.

— Podziękuj za to nam, przerwała pa­ni Boikowska; wszystko to zrobił mój mąż, ona go siucha jak wyroczni. Słaba głowa, bez żadnej energii, bez własnego zdania, jak chcąc kierować nią można. Jeden Stanisław tylko szkodzić ci tu mo­że; Frunię masz za sobą, ale potrzeba że­byś jej zrobił jaką grzeczność.

— Jaką grzeczność? spytał Alfred; na

wszystkie a wszystkie gotów jestem, cho­ciażby przyszło...

Taresa dała mu znowu klapsa i zawo­łała.

— A cóz to za łajdak z tego Alfreda!

Panicz się rozśmiał zwycięzko.

— Nie zawsze widzisz ztemi grzeczno­ściami, udaje mi się; dziś pan Stanisław

o mało ze mnie nie wyłajał za grzeczność.

— Bo tez wybrałeś się do niego z pie­niędzmi nie radząc się mnie! Kto tak robi! To stary kutwa pieniężny, nie dba wrcale

0 podarki i nie bierze ich. Jego-by nam się pozbyć potrzeba; mąz mój juz pracuje nad tem i w ostatku dokaże, jestem pe­wna.

— Widzę, że mąz twój tutaj wszech­mocny.

— Mąz mój, przerwała uśmiechając się ekonomowa— między namy mówiąc, on tylko to robi co ja mu kazę - bezemnie

1 mojego kierunku trzech groszy-by nie był wart.

— O tćm wiem, moje kochanie; powró­ci on dziś do domu?

— Wątpię, wyprawiłam go do miaste­czka, wiedząc, ze masz być tu dzisiaj, i tyle mu tam dałam do roboty, ze ciężko, by do wieczora podołał. Opóźniłam je­szcze umyślnie jego w>jazd.

— A wiedział, ze tu mam być?

— Coś tak z lekka mu napomknęłam; widziałam ze niebardzo chciało mu się je­chać, bo zawsze ma nas w podejrzeniu, ale ze raną nie przelewki, musiał!

Alfred się zadumał.

—■ Nie psujmyż sobie sprawy, rzekł; trzeba mi jechać.

— Mógłbyś śmiało zostać jeszcze.

— Powiedzą mu ludzie ze tu siedzia­łem tak długo.

— I cóż z tego?

— Będzie ci robił wymówki!

— On, mnie! nie śmie! Zakrzyczę go, zahałasuję; w najgorszym razie od czegóż płacz i mdłości! Jak się rozpłaczę a do­

brze, wnogę mnie tylko pocałuje i ko­niec.

Alfred śmiał się wesoło i całując Te- ressę w czoło rzekł powolnie:

— O! o! co (o za szatańska główka!

Teressie oczy zabłysły.

— Winnam ją tobie, odpowiedziała; tyś mnie pierwszy nauczył świata, ludzi, ży­cia, dałeś mi w rękę książki, rzuciłeś myśl we mnie.... jestem uczennicą twoją. Dzięki tobie, wyniosłam się nad gmin i dumnam ¡szczęśliwa! Wprawdzie czuję, że nie je­stem na stanowisku jakiem powinna zaj­mować; ale z moją twarzyczką i talentem, mogę pójść wyżćj, muszę i pójdę! powoli! powroli! polecę!

— Tylko nie odlatuj za daleko odemnie.

— O! nie b«j-że się, nie bój! z dziwnym ogniem a żywo odparła kobieta - jak sza­tan swrej pastwy, nie puszczę ja ciebie! Wiesz, że kochać umiem.

— Tak, i zwodzić.

— Wymówki?

— Nie! proste tylko przypomnienie!

— Dajmy im pokój; przecież i zwodzić tyś mnie nauczył. Tak, umiem zwodzie, ale kocham dla tego.

— Przyznam ci się, że tego nie rozu­miem.

— Nie potrzeba ci i niepodobna tego pojąć; tyś sobie mężczyzna.

— Macie więc osobny kodex dla siebie?

— Może być, ale go wam nie dajemy czytać.

Rozmowa przeszła w szepty ciche, ci­chsze coraz i przerwana została na chwi­lę.— Długo tak jeszcze siedzieli we dwo­je, gdy zegar wreszcie uderzył jedenastą i pan Alfred odjechać musiał.

Teressa pożegnała go w ganku cichem: Bądź zdrów—i wróciła do siebie.

Gdy się to na folworku dzieje, we dwo­rze już cisza snu panuje; Stanisław ob­chodzi domostwo kończąc pacierze, gasną światła, a on powraca do swojej izdebki.

205

Zdziwiony postrzegł w progu przytulo­nego do ściany Jana.

— Co ty tu robisz ?

— Anawódkęż? rzekł dobrodusznie pijak.

— Co? znowu? gromiąc ofuknął starzec.

— No! a drugi kieliszek?

— Albożeś go nie pił?

— To to był `drugi! a*! zapomniałem! przepraszam pana Stanisława, niech się pan nie gniewa; ja myślałem, że mi się co należy gratyfikacyi za to żem chodził... A jeżeli nie, to ja sobie pójdę...

— Ej Janie! Janie! rzekł Stanisław, widzę, że już z ciebie nic nie będzie; nie masz siły nad sobą, bo nie masz woli i po­stanowienia poprawy.

— A! panie Stanisławie, wy bo mnie nie wierzycie; świadczę się sumieniem, słowo honoru, a to u mnie największa rzecz, że radbym z duszy porzucił to go- rzałczysko; tylko raptownie, strach mi

St. Sługa T.I. 18

zeby nie było nieszczęścia, a druga rzecz, ze taki ten diablisko siedzi wę mnie.

Stanisław wszedł do siebie i drzwi mu przed nosem zamknął.

W OTRĘBACH.

/j&aje się, ze dom młodego nieżonatego człowieka zaraz z daleka poznać można; przynajmniej w Otrębach na chwilę nie wątpił przejeżdżający, ze budynek który się dworem nazywał, zamieszkany być musiał przez młodego szaławiłę.

Mijam to, ze dziedziniec pełen był psów i koni, bryczek powyprzęganych, kuso u- branych a wąsatych masztalerzy i kozaków, którzy się wśród niego poufale zabawiali;

18*

sama budowa zdradzała charakter posia­dacza. Widać było, ze dawniej nie zamie­szkiwał tu dziedzic, bo-by choć drzewinę posadził, choc ogródek założył, ocienił się, okopał i pozamykał. Stary folwarczek stał wśród gołego pola, w towarzystwie wylepionćj kuchenki i porządniejszej nieco stajni, ukośnie do drogi, ni przypiął ni przyłatał, z rozczochranym jak nieuczesa­na czupryna i nastrzępionym słomianym dachem, z trzema kominami, z których ka­żdy innego był kalibru, z ganeczkiem świe­żo przylepionym do niego, z miną roztrze­paną, jakby się wcale nie troszczył co o nim ludzie powiedzą.

Do starej chatki przyłatarto na prędce widać, z jednej strony dwa pokoiki, z dru­giej jeden, z oknami na weneckie zakra- wającemi, ale widocznie krzywemi od uro­dzenia. Ściany jnż były połatane, ale nie wytynkowane jeszcze. Obok leżały kupy cegły porozbijanej, trocha nadgniłego i zczerniałego drzewa, stos gliny i gromad­

ka piasku, okazujące, że fabryki nie mia­no jeszcze za skończoną.

Na dziedzińcu toż samo co w domu, wiele rzeczy pozaczynanych nieporządnie, popsu­tych nim skończonych, nigdzie ładu za trzy grosze. Była ochota ozdobniejszego opar- kanienia z białej brzeziny, ale w zimie, dla niedostatku podpałki, użyto części suchych płotów na kuchnię. Był zamiar zrobienia trawnika w środku podwórza, ale również nie doszedł do skutku, bo gorące pomyje i kupki śmiecia, zieloność chudą i proszo­ną plamiły. Posadzono klombiki tu i o- wdzie, ale drzewka nie w porze wkopane posr.hły, a resztę na biczyska i kije poła­mano, tak, że tylko pieńki pozostawały. W jednym rogu podwórza stał kawałek murn, porzucony i do naprawy pieców nade­brany, a w drugim zrąb niski nowego dwo­ru, obrócony na drwalnię.

Wejdźmy teraz do środka — i tu nie le­piej! W sieniach pełno myśliwskich i koń­skich przyborów; siodeł, wojłoków, hara­

pów, smyczy, trąbek, na kółkach, na ła­wach, na ścianach i ziemi; płaszcze i bur­ki klipami walą się z krzeseł, na których je umieszczono; wrzawa z bawialnych po­kojów dochodzi aż tutaj.

Pierwsza, dość duża izba, do koła osta- wiona sofami, na których jeszcze nie ze­brane o południu widać pościele gościnne, z dwoma oknami, około których pozawie­szane firanki zbrukane, służyły widać czę­sto zamiast serwet i chustek do nosa — pełna dymu, pełna gwaru i ludu.

Sama w niej młodzież, z brodami i bez bród, z wąsami i bez \vąsówr; nasza to mło­dzież hulacka, krzykliwa, zamaszysta, co ledwie skończywszy szkoły bierze za kar­ty i kieliszek, znajdując, w nich ostateczny cel człowieka. Chłopcy na oko przystoj­ne , tęgie, żwawe; cóż kiedy na nieszczę­ście , jak nie o koniu, nie o diable i nie o dziewczynie mowa, gęby nie umieją otwo­rzyć. Najwięksi literaci czytają Bragellona przez Dumasa, w Warszaw ie przekabaco­

nego na język nie polski, Żyda Tułacza jak pani Boikowska, Tajemnice Paryża i Pamiętnik Nieukoivo-\\itvMV\ pana Pod- bereskiego, któren już znajdują za głębo­ko uczonym! O simplicilasl Co im tam do tego, że na świecie teraz wiele od ludzi wymagają, żeby się godnie ludźmi nazwać mogli, że utrzymują jakoby było potrzeba nauki, pracy; ładu przyzwoitości wżyciu; że moralna poprawa, dla nas zwłaszcza, jest wTarunkiem bytu; — oni tak nudnych prawd znać nie chcą,— Ale też spojrzyjcie jak weseli! Dwóch wyzwało się kto wię­cej prostej wódki wypije, i szklenicami leją wsiebie do upadłego; dwóch drugich poszli wrzakład kto kogo powali; inni za­bierają się już dzikie konie ujeżdżać, a re­szta nie tracąc czasu, do diabełka zasiada. Kilku poważniejszych wyłączyło się do preferansa, a w tych liczbie gospodarz.

Szumnie, krzykliwie, hałaśnie, wesoło tutaj;— my przejdźmy dalej po cichu.

Drugi pokój już cóś zarywa na salonik;

firanki przez wpół jedwabne, we drzwiach portjery, posadzka była przed rokiem raz zawoskowana, ale błoto ją dość okrywa; kanapa i meble od Testorego, choć dzi­wnie jakoś poobłamy wane; na serwantce cacka; a na ścianach zwierciadła i kilka czarnych bardzo obrazów w złotych ra­mach.

Ale wśród tego wszystkiego, kurzu, śmiecia, brudu, gałganów więcej jeszcze niż elegancyi. Charty leżą na kanapie, na na fortepianie futro, na stoliku kalosze, a portjery któś żartobliwy pozwiązywał w kształt kozackich szarawarów. Z tego salonu wprost sypialnia pana: i tu była ochotka upięknienia, ale się skończyło jak wszędzie indziej na samej intencyi.

Łóżko przepyszne, dywan nad niem per­ski, broń liczna i ładnie w rodzaj panoplij związana; cybuchy, fajki, toaleta wykwin­tna— ale popiołu cygarowogo pełno wszę­dzie, woda rozlana w pośrodku, tytoń roz­sypany na łóżku, pieniędzy garść w szu­

fladzie otwartej, głowa cukru rozpłatana na lavabo, funt herbaty w kącie na przy- murku; a Jagoda gospodarny cygara kra­dnie, obładowuje niemi kieszenie i poglą- dając ku drzwiom, zabiera się nawet do pieniędzy.

Po cóż mamy iść dalej? tak wszędzie.

W kredensie kozacy w elbika się zarzy­nają, opalając pańskie cybuchy i fajki; w stajni sztos i drużbart z gorzałką, na folwarku piją miód i grają faraona. W ku­chni psy poczęły sztukę mięsa, a kucharz spity zasnął, głowę położywszy wygodnie na świeżo przywiezionych ilakach...

Niechby sobie zresztą dostatek i osta­tek licho brało i topniały resztki mają­tku;— ale spojrzeć na tych młodzieńców, na ich siły źle użyte, na zabite w zarodku zdolności, na zmarnowane talenta, na czas tak marnie stracony, ciężko nie westchnąć, trudno nie zapłakać! Podsłuchajmy ich rozmowy: — trwa ona juz trzy dni i trzy

nocy.... a tak dziwnie czcza, jednostajna i bezmyślna!

Cale sąsiedztwo przesiano juz przez ję­zyki złośliwie; jeden drugiego zachęca do złego, ośmiela do rozpusty; szydzą ze skromniejszych, w śmiech obracają poczci­wych; zgnilizna ich wylewa się słowy bez- wstydnemi jak piekło... Znużeni, usypiają na chwilę i budzą się z nową siłą do wczo­rajszego życia, ani poczuwszy potrzeby zastanowienia się nad sobą, nad zużyciem i spodleniem swojem. Kalanka przewodni­czy tej ciżbie hulackiej, która poklaskuje każdemu jego słowu, bierze za wzór ka­żdą jego czynność i stara się choć zdała zbliżyć do tak wysokiej, idealnej dosko­nałości.— Bo też on wyższy zepsuciem nad innych—rozwiązły zrozpustnemi, po­ważny ze starcami, grzeczny i nadskaku­jący przy kobietach, w potrzebie trochę literat, wyrokujący o poezyi i dziełach sztuki z ostrożnością zręczną, żeby się nie wygadać do dna i nie wydać z pochwyta*

nemi wiadomostkami i zdaniami bez ładu i porządku;— z szachrajami koniarz, z go­spodarzami niby hreczkosiej, słowem, co- dzień inny, codzień nowy, nieodgadniony Proteusz, wzbudza w swym dworze uwiel­bienie i podziw niezmierny. Lecz zbliżmy się do niego i odsłońmy trochę przeszłości.

Alfred Kalanka, syn rodziców maję­tnych, których nieład zniszczył, a ubó­stwo przedwcześnie do grobu wpędziło, pozostał z dzieciństwa sierotą pod opieką stryja. Stryj ten, o którym już była wzmianka, był to drugi Harpagon, bez­wstydny i najpoeieszniejszy w świecie ską­piec, którego tyle obchodził synowiec, co pastuszki trzodę dworską pasące. W po­czątku, gdy się do niego urzędownie ode­zwano o opiekę nad małoletnim, chciał się jej wyrzec zupełnie, bojąc się, by go co nie kosztowała; ale gdy się okazało, że Alfred miał resztki majątku, z których skorzystać było można, namyśliwszy się wziął pod swe skrzydła synowca i wioskę.

St. Sługa T. I. 19

Eustachy Kalanka stryj, niegdyś dzier­żawca wielkich dóbr na Ukrainie, w któ­rych ogromny zrobił majątek środkami niewiadomemi i różnie tłómaczonemi, ale najpewniej niesłychanem i obrzydliwym skąpstwem; — by i człowiekiem monoma­nem, z jedną tylko myślą chodzącym po świecie. Wszystko a wszystko redukowa­ło się dla niego do robienia pieniędzy—na co, komu? to zrozumieć było trudno, gdyz nie był żonaty i żenić się nie myślał. Naj­brudniejsze skąpstwo nic go nie koszto­wało, nie zawstydzało go wcale. Jeździł sam do miasteczka sprzedawać warzywo i drób; źył o Chlebie i serze; w niedzielę `kazał ucinać uszy i ozory świniom swej trzody na juszkę, która dla niego była zbytkowym przysmakiem; nic nigdy nie kupował, na nic nie tracił, grosz zbierał a zbierał; co roku prawie nabywał mają­tek w ziemi, co roku coś do Banku skła­dał; a ze majątek do pewnego stopnia po­mnożony wzrasta potem olbrzymie, juz go

na miliony liczono. Zrazu, zagarnąwszy części wioski w Otrębach i w Zielonce, po­zostałe po rodzicach Alfreda, myślał sie­rotę wykierować na gorzelnianego pisa­rza; ale mu się to nie powiodło. Alfredek buntował się, uciekał; opuszczenie siero­ty wzbudziło uwagę, ludzie zwrócili oczy, sąd się wmięszał. poczęto krzyczeć, ode­brano pod jakimś przorem Otręby od opie­kuna i chłopca do szkół oddano. Opieka zawsze niby liczyła się przy stryju, ale ograniczała się na tem, że w Zielonce go- spodarował i procenta chowając do kie­szeni, doskonałe w opiece składał rege­stra. Alfredek tymczasem jako tako skoń­czył szkoły, wiele się rzeczy nie nauczył, bardzo wiele domyślił, do reszty nie miał ochoty. W szesnastym roku fajkę palił okrutnie, wódkę mógł pić szklanką, w kar­ty grał doskonale, słowem był juz skoń­czonym młodzieńcem. Do emancypacyi zu­pełnej brakło mu tylko majątku do rąk; kilka lat przewałęsał się po świecie, a gdy

długo oczekiwana chwila pełnoletności nadeszła, rozpoczął proces ze stryjem, odebrał mu Zielonkę i życie juz niezale­żne , wesołe, na stopie hulackiej, to jest bez jutra i rachunku, pędzić zaczął.

Karty wprowadziły go do tak zwanych niewiem za co lepszych towarzystw; była bowiem chwila na Wołyniu, gdy wszyst­kich kto się nawinął z workiem i poniter- ką, przyjmowano(do zielonego stolika. Ka- lanka , obdarzony sprytem niepospolitym, nabrał powierzchownej ogłady, formy, otarł się, uzuchwalii i wyszedł na przy­zwoitego w salonie człowieka. Pod spodem jednak tej politury zewnętrznej zostały wszystkie stare nałogi, wszystkie namię­tności pierwszego niczem niehamowanego i zwierzęcego życia. Zielonka, połowa pię- knćj wioski wołyńskićj, poszła z korkami szampańskiego wina i talijami kart podar­tych w cudze ręce; poszły odiuzone Otrę­by i dalekie, niepewne na stryju nadzieje. Alfred życzył mu gwałtownej i lekkiej

śmierci bez testamentu; bo gdyby stary miał czas rozmyśleć się i rozpisać, wie­dział , że mu nic nie zostawi. Sposób ży­cia i bojażń zgonu, niedająca myśleć o roz­porządzeniu, robiły niejaką nadzieję sy­nowcowi.

W takim stanie rzeczy, wszyscy znajdo­wali, ze panu Alfredowi pora się było ożenić; ale że jego sposób prowadzenia się, majątek i charakter aż nadto powsze­chnie był znany;—2 gdzie się tylko posu­nął, dawano mu jak najprędzej odkosza. Z tych to niepowodzeń wyrósł projekt swatania się do panny Justyny, podany przez kogoś nawiasem, schwycony chciwie gdy ją zobaczył, a do skutku doprowa­dzić się mogący, bo rachowano nie bez powodu na brak charakteru matki, na przyzwoite formy młodzieńca, którego nic nie kosztowało pochlebstwo, na odoso­bnienie pani Żackiej i jej niewiadomość tego co ją otaczało; w dodatku zaś przez Boikowskich, którzy dawniej ekonomowali

19*

w Zielonce, Alfred miał wstęp niejaki i re- komendacyą do Zaborza. Teresa była da­wną jego przyjaciółką; ona władała mę­żem, mąź miał przewagę nad panią Żacką, Alfred był śmiały, zręczny, w potrzebie zuchwały; — rachowano więc, że to się udać musi.

Właśnie w pierwszym pokoju zgroma­dzone towarzystwo prześladowało gospo­darza zpowodu#wczorąjszij jego wZabo- rzu bytności.

— A! mówił jeden, — darmo się juz przynajmniej przed nami nie zapieraj — starasz się o Justysię, to jawna i oczewi- sta. Jeśli się przyznasz, to ci szkodzić nie będziemy, rozgiosim, że się żenisz, i nikt się do niej nie posunie.

— Jakto znać na Michasiu młodość i brak doświadczenia, odparł szydersko gospodarz; zdaje mu się, źe jak skoro po­wiedzą o pannie, iż za mąż wychodzi, juz nikt i nie spróbuje odbijanego,—a to

I właśnie na świecie przeciwnie ; byleby je- . den wybrał, roje przylecą. j[ — No, toś się i przyznał! przerwał drugi,— choć niedobitnie, ale dla nas do­statecznie. Wybrałeś! Vivat wybrana! Wi­działem twoję narzeczonę w kościele; ni­czego dziewczyna, oczko śliczne, kibić pię­kna i gibka, szyjka łabędzia, a skromniu- . tka!...

/ — Wierz kiedyś głupi tej skromności,— r zaśmiał się trzeci;— ta skromność juz się kocha najpotęznićj !

— W panu Alfredzie!

— O ba! tobym o tern i nie mówił!

— No! a w kimże?

— Zgadujcie jeśliście mądrzy.

— W pisarzu prowentowym?

— Wyżej mości panowie.

— W ekonomie?

— Żonaty.

— Nic przecie nie szkodzi.

— Wyżej mości panowie.

— W kuratorze magazynowym?

— Wyżej jeszcze.

— W pomocniku?

— O! poszliście złą drogą — nie zga­dniecie juz widzę.

— No, to powiedz po prostu.

— W poecie!!

Wszyscy się mocno śmiać zaczęli, prócz Alfreda, który wąsa musnął z niechęcią widoczną.

— Dałbyś pokój tym żartom, — rzekł serio bardzo—Bóg wie co pleciesz, a lu­dzie pomyślą żeś tego z palca nie wyssał.

— Bom i nie wyssał— tak jest!

— Wjakim-źe poecie?

— A! przecież jednego tylko mamy na cały powiat — w Bolku.

Wszyscy spojrzeli na Alfreda, który wargi zagryzł i począł udawać, ze gra z wielką uwagą.

— Dość tych żartów! szepnął sucho, proszę cię, dosyć tych żartów*.

— Ale to nie są żarty.

— Żarty!—dobitnie rzekł Alfred.

— A! jeśli koniecznie chcesz, niech-że będą żarty!— odparł ze śmiechem pierw­szy.— Basta!

Wszyscy umilkli, kilka ukośnych spoj­rzeń padło na .Alfreda; on grał zajadle i wściekle przegrywał.

~ Muszą to być żarty, przerwał ktoś, bo pan Alfred nieszczęśliwie gra, a.... Go­spodarz nie odezwał się, zaczynał świstać, co u niego było oznaką najgorszego hu­moru.

— Panna jak panna, począł znowu któś, żeby rozmowa nie upadała — ale wioska pyszna.... Będzie czem zahuiać, nieprawda Fredku?

— Myślisz? Spytał gospodarz zimno.

— Alboż nie?

— Wiesz przysłowie: że kto się ożeni, ten się odmieni.

— O! to się już lepiej nie żeń. Żalby nam ciebie było.

— Do nóg upadam!

— Ale któż jest ten Bolek poeta—ode­zwał się z kąta gość z Wołynia na Polesie przybyły — ciekawym poleskiego poety; opowiedzcież mi jego biografiją jeśli łaska.

— Pan Maryan ma głos, jako najbliższy sąsiad i wymowny; — a przynajmniej jako obowiązany do wymowy, bo dwa lata de- pendował przy adwokacie J...

— Przyjmuję wyzwanie i poczynam bio­grafię — Pan Bolesław jest to młodzian...

— O ba! już młodzian od razu, kiedy ma być biografia, niechże się poczyna od początku; przyjdziemy później do mło­dziana...

— Chcecie żebym zaczął od Adama i Ewy, czy pozwolicie od potopu?

— Od średnich wieków— rzekł gospo­darz.

— Od kolebki poety?..

— A zatem silentium.

— Cicho! cicho! pan Maryan ma głos.

— Lat temu kikadziesiąt, żyli w Pole­siu na wybrzeżu Wołynia....

— Osobliwsza rzecz, że w Polesiu ka­żda wioska chwali się, że jest wybrzeżem Wołynia.

— Proszę nie przerywać.

Żyli powiadam, państwo Wilczkowie.

— Jakto? poeta zowie się Wilczek?

— Czegóż się dziwujesz? wilcy i poeci zarówno lubią lasy.

— Prawda, idźmy dalej.

— Ci tedy państwo Wilczkowie, szla­chta jak dowodzi herbarz, którego mam tylko tom czwarty, bez początku i końca, mieli mająteczek, cząstkę.... Pobrali się z afektu, kochali się bardzo, i Pan Bóg dał im syna. Chudo było koło nich, chę- dogo, ale ubogo; wlokło się to jednak do­póki Wilczek byt w domu.

— A cóż się z Wilczkiem stało?

— Nie wiem dokładnie co; dość że wdo­

wa została sama z synkiem i cała się po­święciła wychowaniu jedynaka.

— Cóż to za stworzenie?

— Wypieszczony jedynak, któremu książki głowę zawróciły; — w szkołach stronił od wszystkich, czytał i pracował, towarzystwa nie lubił — taki sam i teraz. Trzyma dzierżawę małą, bo im część ich odebrano; niby to gospodaruje, ale mi się wszystko zdaje, ze więcej tam musi być gryzmolenia niz czego innego, bo z poczty raz wraz książki odbiera, na pocztę posy­ła, i nie zobaczysz go bez papieru za na- drą. Od nas stroni jak od ognia; po jar­markach go nie zobaczyć, w kościele jak kobiecina się modli złożywszy łapki, sło­wem cóś osobliwszego— nie nasz....

— Więc jeśli go tak malujecie, a on my­śli Alfredowi przeszkadzać, cóź to trudne­go takiego jegomości przydybać gdzie i dać mu nauczkę. Pójdzie panicz, ani się obejrzy.

— Zdaje mi się — obojętnie przerwał Alfred, — że to wszystko marne słowa i gawędy. Wiem że bywa w Zaborzu, ale od tego do przeszkodzenia mi jeszcze da­leko! Dziękuję za życzliwe rady, ale ja moje interesa sam robić zwykłem.

Znowu wszyscy umilkli; jeden zaśpie­wał kozaka, reszta chórem ogroraoym mu towarzysz) ła.

W tem Jagoda przyszedł do pana i cóś mu szepnął na ucho; Alfred oddał karty bliższemu żeby go zastąpił, a sam szybko wyszedł do sypialnego pokoju. Tujuż za­stał Boikowskiego, ktorego rękę uścisną­wszy serdecznie, podał mu krzesło i za­dzwonił. Wszedł Jagoda.

—- Herbaty i fajek! zawołaf gospodarz.

— Zaraz bat ku.

— Jak-że mi się masz, kochany panie Michale?

— Bardzo panu dziękuję, zdrów je­stem; był pan wczoraj w Zaborzu?

— A jakże! albożeś nie z domu?

St. Sługa T. I. 20

— Nie, wstąpiłem jadąc z miasteczka; dopiero powracam.

— Byłem i zajeżdżałem do ciebie, nie zastawszy przyczekiwaiem nawet trochę na twój powrót; — układaliśmy projekta z żoną twoją.

Boikowski się zasępił i potarł czupry­nę; postrzegł to Alfred i poprawiając sprawę, dodał:

— Otręby na lat trzy wasze, a Zabo- rzem dla tego zajmować się będziecie, by­leby się rzeczy udały. ' ■

— O! niech pan będzie spokojny, od­parł udobruchany Boikowski — udać się nam musi— na to mam głowę nie dla pro­porcji. Tylko już pan będzie łaskaw zda się na mnie i posłucha co ja powiem — Właśnie po części dla tego interesu tu wstąpiłem.

— Dowiedziałeś się czego?

— Trochę.

— Tyczącego się nas?

— Niech-no pan posłucha trochę... Pan

Bolesław Wilczek myśli się oświadczać na­szej pani do panny Justyny... sprowadza tam jakiegoś sąsiada dla większej powagi, j podobno Derew iańskiego... Ja mu tam już i' jak mogłem buty szyłem i wiem że pani nie przyjmie, bodajby dziesięciu Derewiań- skich go prowadziło; ale potrzeba i panu t ' się może z oświadczeniem pośpieszyć.

1 Alfred zmięszał się bardzo.

. — Nie czekając, nie zwlekając, wziąć... f kogoby naprzykład?

Potrzeba się namyśleć, odparł Al- .. fred zakłopotany.

jf W istocie, rzecz namysłu wymagała, bo t Alfred nie miał nikogo poważniejszego co- ł by za nim chciał przemówić; zagryzł pal- T cejak zwykł był, gdy nad czem niepo- | myślnem dumał i milczał. Boikowski koń-

1 czył:

; — Ot, tak panie, wziąć kogo, pojechać

i oświadczyć się co najrychlej; ja już panią potroszę do tego przygotuję, potem je­szcze poddmucham, i jak raz słowo da-

dzą — rzecz skończona. Ale żeśmy wszy­scy śmiertelni — bąknął Boikowski trochę spuszczając oczy i osłaniając się dymem fajki—mozeby te nasze umowy, zdawało się panu spisać. ,

Alfred spojrzał, uśmiechnął się...

— Dobrze, rzekł — tylko pomiarkuj pan sam jak to obrócić, żeby się napisać dało? Dać ci kontrakt trzyletni na Otręby i na ekonomię w Zaborzu, a nuź się nie udadzą rzeczy, a myśmy wszyscy, jak to wybor­nie powiedziałeś, śmiertelni....?

— No — to napisać tak jakoś warun­kowo...

— Widzę ze mi nie wierzysz... mniejsza

o to.

— Ale jak Boga kocham, proszę pana, pan mnie nie rozumie.

— Warunkowo! — przerwał Alfred — jeśli napiszę za co ci to daję, gdziez i ko­mu taki dokument będziesz mógł pokazać?

Boikowski w głowę się poskrobai.

— To sęk!— rzekł cicho.

— Żaden to sęk, odparł Alfred— przy­jadę do was, naradziemy się z twoją zoną.

— Z moją zoną!— frasobliwie i niechę­tnie szepnął ekonom.

— Tak, z twoją zoną, która ma dobrą

i do interesów głowę.— Jakoś to zrobić musiemy, ieby był wilk syty i koza cała.

— Mozebyśmy mogli i sami?

— No, to powiedz-ze mi, jak?

Boikowski się zaciął.

— To ja naradzę się juz z nią, i do pa­na dobrodzieja przyjadę.

Gospodarz ukrył lekki pół-uśmiech, od­wracając się pod jakimś pozorem do sto­lika.

— Bardzo dobrze, panie Michale, bar­dzo dobrze!— jak zechcesz.

— A pan tymczasem niech sobie kogo wyszuka do oświadczenia, na swata, bo lak chcą zwyczaje.

— Dobrze, pomyślę nad tem.

— A teraz pożegnam, bo tam w Zabo­rzu wszystko bezemnie musi być do góry

20*

nogami, i pani pewnie już do ranie z dzie­sięć razy przysyłała.

— Wypij-że herbatę...

— Dziękuję panu, chwili nie mam do stracenia; wszystko tara na mojej głowie; boję się jakiego figla pana Stanisława, po­trzeba spieszyć.

Wyprowadził go aż do bryczki pan Al­fred, pożegnali się i tłuste mierzynki Bob­kowskiego, pełnym kłusem pobiegły dro­gą do Zaborza.

W istocie, pani Żacka, jak się nie źle do­myślał Boikowski, kilka razy już przysy­łała po ekonomabiednej kobiecie był on co chwila potrzebny, umiał jej to wmó­wić, i jak wszystkim śmiałym, bezczelnym a wyszczekanym, doskonale mu się udało przekonać ją, że bez niego stąpić uie po­trafi. Dziwiemy się nieraz na świecie, wi­dząc świeżemi oczyma fenomena podobne; nałogowe przywiązanie ludzi poczciwych do największych łotrów i zaślepienie ich na wady ulubieńców; ale do tego przycho­

dzi się nieznacznie i stopniowo; ci którym się to trafia nie wiedzą sami jak i kiedy się wplątali;— śmiejemy się znich dobro­dusznie z boku, ale każdy z nas prawie ulega podobnej słabości.

To pewna, że pani Żacka nie mogła się obejść bez tego nieszczęsnego Boikowskie- go, nad czem biedny Stanisław utyskiwał nadzwyczajnie, ale rzeczy doszły już były do tego stopnia, że iść, przeciwko nim przebojem niepodobna. Stary siuga pier­wszy to poczuł; postanowił wyrugować Boikowskiego, ale nie prędzej zamierzał sobie wziąść się do tego, pókiby nie miał w rękach niezbitych dowodów fałszu i szal­bierstwa.

O te nie było tak łatwo; Boikowski był zręczny, pani Żacka przez zbytnią słabość i obawę zakłócenia spokoju, któ­ry wyżej wszystkiego ceniła, brała za do­bre jakiekolwiek ze strony jego uniewin­nienie. Dla tego Stanisław ani probował już mówić o owem życie, choć doskonale

wiedział, że były sterty oprócz magazy­nowych, które zaszaehrować chciano, — odłożył to do rozprawy ostatecznej w dzień sądu, na który się powolnie za wąs targa­jąc gotował Przyjechawszy Boikowski zaledwie zsiadł z bryczki i z zoną się przywitał, wypytaw­szy ludzi co robi pani i czy jest sama, do­wiedziawszy się, ze Justysia ze Stanisła­wem poszła na przechadzkę wieczorną, pospieszył do dworu. Zastał panią wjej pokoju na kanapie, z różańcem w ręku, słabą i tęskną, jak zawsze.

— A cóż, mój panie Michale, udało ci się tam w miasteczku?

— Wszystko Jaśnie Pani zrobiło się jak należy; może Jaśnie Pani być zupełnie spokojna.

— Egzekucyi nie będzie?

— Wyrobiłem to, choć nie bez kosztu, ze jej nie postawią.

— A! jakże ci wdzięczną jestem!

— Dałem sto kilkadziesiąt złotych!

— Mniejsza o to, mój Boikowski, ale zkądże je wziąłeś?

— Założyłem swojemi.

— To ci będę winna..

— Nic to, Jaśnie pani.

— Coześ słyszał w miasteczku?

— Żadnych nowin tak dalece; jedną tylko może coby panią obejść mógła, ale

o tern wolę i niemowie.

— Przestraszasz mnie, mój Boikowski; proszę cię cóż to jest? mów, zaklinam na wszystko.

— Wiedząc, że to Jaśnie Pani może być nieprzyjemnem, chciałem utaić, ale kiedy Jaśnie Pani rozkazuje....

— Każę, każę mój Boikowski; mów co to jest?

— Choć to mała rzecz, ale myślę, że Jaśnie Pani nie będzie temu rada.

— Aie cóż to? nie męcz mnie, proszę.

— Już to pani uważać musiała, że nie bez przyczyny jeździ tu pan Wilczek.

— A! istotnie! istotnie, prawdę powie­dziawszy dosyć mnie to martwi.

— Jakże to nie ma martwić; nikt lepiej nad Jaśnie Panią nie zna się na ludziach, co ja nie raz podziwiam; byle człowiek usta otworzył, juz pani wie zdaje się co on myśli i co wart.

— Mój kochany Boikowski, może i nad­to wielkie masz o mnie wyobrażenie, ale mnie istotnie doświadczenie nauczyło tro­chę poznawać serce ludzkie.

— Pan Bolesław słyszę ma się już w tych dniach formalnie oświadczyć.

— Otóż jest; ja to już przeczuwałam od dawna. Co tu począć! co tu począć!

A cóż, proszę pani, to nie ma co i my­śleć— odmówić i puścić z kwitkiem; po­wiem szczerze to wcale nie jest mąż dla naszej panny. Z niego nigdy nie będzie gospodarz, on do książki stworzony, i je­mu książka za wszystko stanie. Przytem ubogi, matkę ma w domu, może jeszcze

i ojciec kiedy powróci; wszystko to zwali się na Zaborze.

— Alboż to myślisz ja tego nie prze­widywałam i nie przeczuwałam? ale jakże lak odmówić?

* — Nie śmiałbym Jaśnie Pani radzić.

— Cóż przecie myślisz?

— Jeśli mam prawdę mówić, naszej pa­nience podobno pan Bolesław trochę się podoba.

Pani Żacka smutnie zamilkła:

— Formalnie mu od razu odmówiwszy, zoczówzejdzie. Naszej panience potrzeba jakiego porządnego człowieka, gospoda­rza, wytrawnego. O tym, z przeproszeniem pani, chłystku, zapomni. To i lepiej że się już rzeczy rozwiążą; gdyby dłużej bywał, mogłaby się więcej przywiązać, pani by się ulitowała — uchowaj Boże! mogłaby się zgodzić. .

— A! nigdy! nigdy! zawołała energi­cznie pani Żacka.

Boikowski się uśmiechnął i wąsa po­kręci!

— Pannie Justynie nie zabraknie ka­walerów; ot, naprzykład pan Alfred, taki piękny, do rzeczy, rozmowny mężczyzna. Choć dziś nie majętny, ale po stryju we- • żmie miliony;—i gospodarz z niego, bo się już wyszumiał. Ja go znam zbliska. bośmy u niego byli na ekonomii w Zielonce ; naj­poczciwszy człowiek.

— Słyszałam, że trochę hulaka.

— Juściż to nie bez tego; było to, by­ło dawniej, ale teraz całkiem co innego; w domu taka oszczędność, laki ład że aż miło, gospodarstwo śliczne, sam go pilnu­je i mogę powiedzieć śmiało, rozumie się na tem.

— Ze rozsądny i miły (o pewna, doda­ła Żacka.

— A ja tu zawołał Boikowski ośmielo­ny, nie widzę na około nikogo nad niego. Co się nazywa człowiek!

Wdowa spuściła głowę i znowu zamil­kła.

— Za nim to mogę zaręczyć, że nasza panienka byłaby szczęśliwa i Jaśnie Pa­ni spokojna; pyłby przed nią zdmuchi­wał, tak ją szanuje i wielbi.

— Ale zkądże ty to wiesz?

— Pani dobrodziejko, ile razy się spot­kamy, nie może się przedemną nachwalić, nauwielbiać Jaśnie Pani.... tak o nićj mó­wi, jak o matce.

— Poczciwy chłopiec', szepnęła pani Żacka, ale kiedy juz o tćm mowa, jak on tę Zielonkę stracił?

— A! to cała historya; wszystko to stryjaszek godny zrobił! pan Alfred ode­brał ją tak niby na swoje wychowanie odłużoną, że cudem się przynićj utrzymy­wał, i naturalnie w ostatku sprzedać mu­siał. Byłem tego świadkiem.

B\łby zapewne Boikowski mówił dłużej wpadłszy na tak zajmujący go przedmiot, gdyby w tćj chwili Justysia ze Stanisła-

St. Sługa T. I. 21

wem nie nadeszła. Ekonom się skrzywił, wziął za czapkę, ukłonił się i wyszedł szybko.

Córka przesunęła się ucałowawszy rę­kę matki do swego pokoju, a stary sługa pozostał udając, ze krzesła porządkuje i prostuje stoliki.

— Cóż tam, mój poczciwy Stanisławie, nie gniewasz się na mnie? odezwała się po chwili pani Żacka.

— Ja? odwrócił się Skiba—ja? ja?

Wymówił te wyrazy ztakiem podziwie-

niem, ze pani Żacka, która złego humoru koło siebie nad wszystkie obawiała się klęski, uśmiechnęła się aż z radości.

— Widzisz, mój kochany Stasiu,— tak go nazywała chcąc mu się przymilić i przy­pomnieć dni jego młode, bo i nieboszczyk zwykle imię jego spieszczał— widzisz mój Stasiu, bałam się, żebyś mi za złe nie wziął tego żyta....

— A! droga moja pani, odezwał się zbli­żając stary i składając ręce — kiedy też

uwierzysz że wasz Stanisław gotów dla was całe życie, nie tylko drobną chwilę bólu poświęcić? Całe to moje szczęście, źe mi przy sobie i przy naszym aniołku być pozwalasz; — rób ze mną co chcesz...

— Dziękuję ci Stanisławie; widzisz, że ci się to żyto przywidziało!

Stanisław począł ścierać, ale nic nie odpowiedział.

— Nie prawdaż ? nagliła wdowa.

— Hm! nie wiem.

— Boikowski uczciwy człowiek.

— Oj! i to nie wiem! — odparł stary trzęsąc głową.

— Stasiu, ty bo się uprzedzasz, ty go nie lubisz...

— Że go nie lubię to prawda, kochana pani moja!— cóż robić... taka moja natura, że jak człowieka znielubię od pierwszego wejrzenia, już się potem nie przekonam. A przypomnijcie sobie nieboszczyka świę­tego pana mojego; on tak był przywykły do tego, że mnie wejrzenie nie myli, iż

bywało, gdy kto nowy przyjedzie a zabie­ra się do interesu, nie raz mnie zawoła wieczorem, i poufale, jak on to umiał, py­ta — No! Stasiu! jakie on się tobie wyda­je? Trailało się, ze się jakoś niezgodzie- my, bo nieboszczyk jak to pani wiadomo, zbyt dobrego był serca, i przez to nie rad w złe wierzył—to mi Jegomość zaprzeczy, ja zmilczę; przyjdzie interes, z interesu najlepiej człowieka poznać:— wyszła oli­wa na wierzch i pan się odzywa do mnie:— Oj! Stasiu, coś twoje na wierzchu. Juz pod koniec — westchnął Stanisław — bywało się nawet nie sprzeciwia i z uśmiechem, jak on tylko umiał śmiać się, powiada:— poradzę-no się mego konsyliarza, pana Skiby.

— Wszystko to prawda, smutnie odpo­wiedziała pani Żacka, ale czyześ się juz nigdy nie omylił?

— Z pomocą Bozą,— bo nigdy na niko­go nic nie powiem, póki nie westchnę do Stwórcy — nie trafiło mi się oszukać. Ja

coś tak czuję złego człowieka jak kot myszy;— nie wiem sam czemu, dla czego, ale przewącham zawsze.

— Jednakże na Boikowskiego nie masz nic, tylko ze ci się nie podoba, a mnie on służy jak nikt.

— Droga pani, czekał po namyśle Sta­nisław, nie rad to ja źle mówię; ale tu mi chodzi o najdroższe bo o wasze dobro ;... nic teraz nie powiem, zaczekajmy; jeszcze nie pora go sądzić, zbiorę więcej.

— Ale masz-ze cokolwiek? spytała nie­spokojnie juz wdowa.

— Hm! znalazłoby się... tylko jak mó­wiłem, nie pora. Proszę kochanej mojej pani i zaklinam na popioły drogiego na­szego anioła, nie Mierz mu zbytecznie, nie odkrywaj mu się całkowicie... bądź pani ostrożna...

Wdowa zdawała się tern poruszoną, ale niepokój ten zniechęcał ją jeszcze do Sta­nisława, bo nikomu biedna istota nie mogła darować, kto jej spoczynek przerywał;

21*

zawsze nie miłe zostawało wrażenie ka­żdego podobnego wzruszenia, którego zimną krwią i siłą ducha pokonać nie umiała.

— Stanisławie kochany, czy się tylko nie uprzedzasz?

— Wiem to, moja pani namilejsza i da­ruj, że ci powiem; siwe moje włosy i sta­rość źle za mną mówią. Myślicie sobie nie­raz: Stanisław dziwaczeje, przywiduje mu się, majaczy przez niewczesną gorliwość. Nie! nie! nie! mogę ja pobredzić gdzie o mnie chodzi, ale gdzie o was—nigdy! Oczy widzą jasno, dusza czuje mocno—nie omy­lę się, nie omylę. "«

Wdowa spuściła głowę strudzoną na po­duszkę i ujęła ją ręką okazując znużenie. Stanisław zafrasował się i zamilkł.

— Bez Boikowskiego, jabym sobie ra­dy nie dała! szepnęła z cicha.

— Dobrodziejko moja, stu takich znaj­dziemy i nie takich, bo lepszych— to tru­teń. On i żonka, para godna; ale nie łapmy

ryb przed niewodem ; przyjdzie pora, że się wszystko odkryje...

— Ale cóż się ma odkryć?

— Tylko mi się pani moja nie gryź wcześnie, nie frasuj i nie choruj, to naj- pierwsza rzecz. Jakoś to będzie, jakoś to będzie. *

•— Ale cóż się to odkryje? cóź on zrobił?

Stanisław zakłopotał się, nie chciał mó­wić, a przyparły nie wiedział jak się wy­kręcić; przyszedł do pani, przykląkł i po­całował ją w rękę.

— Nie ma nic strasznego, rzekł, czuwa nad nami aniół nasz, święty nasz, kochana pani; nic się nam nie stanie, wierzaj mi droga moja dobrodzejko; a wreszcie i ja nie śpię.

To ucsucie głębokie, zjakiem wymówił starzec ostatnie słowa, roztkliwiło panią Zackę; porwała się i uściskała siwą gło­wę Stanisława, który się do nóg jćj rzucił.

— Wierzcie mi choć trochę, zaklinam was, rzekł łkając; nigdym nie zdradził,

nie zawiódł i nie zawstydził ani mojego anioła, ani was.— Spuśćcie się na mnie.

— Powiedz-że co mam robić?

— Na teraz, odparł po cichym namyśle Stanisław, nic nie potrzeba zmieniać, ale nie wierzyć i strzedz się franta... a mieć go tylko na oku. Ręczę pani źe to żyto wyjdzie na wierzch, a z niem wiele innych rzeczy. Tylko powoli, ja wszystkiego doj­dę i dowiodę.

— Więc myślisz? z przestrachem ode­zwała się wdowa załamując ręce, ie on mnie zdradza i kradnie?

— Bądź pani spokojna! bądź pani spo­kojna, anioł twój przykazuje ci z nieba żebyś swoje zdrowie dla córki pielęgno­wała; nie obawiaj się, nie myśl, nie frasuj, a spuść się na mnie.

— A jeślibyś się omylił?

— W waszej sprawie jeszcze mnie ni­gdy nie omyliło* serce, żywo odparł sługa; ale pozwalam jeśli ten raz zawiodę cię, kochana pani moja — no, to mnie już nie

posłuchasz nigdy, i wyślesz mnie gdzie pod kościół, ostatek dni niezdatnych nikomu, koronkę odmawiać.

— A! cóż ty mówisz kochany Stanisła­wie! proszę cię, nie martwże mnie.

Wtem nadbiegła Justysia i zapytała staruszka jeszcze pochylonego u stołe­czka, na którym nogi trzymała pani Ża­cka... myślała że osłabł i rzuciła się do niego, ale Stanisław powstał żywo i ro­zjaśniając twarz, zawołał.

— O! panienka mnie posądziła żem już taki niedołęga, a to ja schyliłem się tylko chustkę podać pani...

KONIEC TOMli PIERWSZEGO.

Kraszewski Józef Ignacy

STARY SŁUGA

Tom II

DOMEK POETY

Nie wiem czy jest kto biedniejszy nad dzierżawcę, jeśli, to się jednak nie często przytrafia, ma on uczucia i zaprząta się cokolwiek tem co go otacza; gdyż pospolicie dzierżawca ze stanu swego ani patrzeć, ani czuć nie powinien, tylko rachować.

Wzorowy dzierżawca robi grosz, a o resztę nie stoi; ale i między niemi są ludzie obdarzeni smakiem i uczuciem (choć rzadko), są co żyjąc z pracy, chleb swój powszedni gorzki i ości pełen, smarują odrobiną poezyi.

Takim właśnie anormalnym dzierżawcą był Bolesław Wilczek, któremu tez Pan Bóg nadarzył i kątek wcale dla niego stosowny.

Nie wiem czy sam sobie budując, byłby pożądał milszego domku, i spokojniejszego a wdzięczniejszego ustronia.

Nie wyobrażajcie sobie, kochani czytelnicy, z urywków które mogliście postrzedz po nad drogą pocztową, że całe Polesie składa się z tego piasku, sosninki, kałuż błotnistych, i trząskich grobel, które was tak znudzić musiały, iak i mnie znudziły nieraz; wyjąwszy ramy siwych lasów wszędzie jednakie, Polesie jest pełnem rozmaitości i bardzo niekiedy wdzięcznym kątkiem.

Prawda ze bywa tez i szkaradnie brzydkie. Ma ono swe wielkie rzeki: Styr, Nucz, Horyń, Prypeć, które je ożywiają pięknemi często brzegami; ma wzgórza, a bujna i wiekuista zieloność drzew jego, zdobi nawet najmniej ponętne położenia. Któż nie kocha lasów? ktoby drzew nie lubił? a czegóż one nie ubiorą i nie uwdzięczą?

Wieś którą trzymał dzierżawą Bolesław Wilczek zwała się Kluki; leżała właśnie nad brzegiem Styru, wśród przetrzebionych już ale pięknych jeszcze borów sosnowych i dębowych lasów. Sama osada ciągnęła się nieco opodal od rzeki na wzgórzu, oddzielona od koryta Styrowego zieloną rozległą łąką; o kilka staj od niej był dwór, na podniosłości zbudowany nad samą wodą, otoczony jeszcze lasem, któren nie wiem jaki traf szczęśliwy, czy upodobanie oszczędziło.

Wysokie sosny, z wieńcami zielonemi na skroniach, podszyte gęstą leszczyną, kilka przestarych ogromnych dębów, i dołem olchy, opasywały z jednej strony zabudowania dworskie, odkryte z drugiego boku

od wioski, która przeglądała przez krzewy ze swą szarą cerkiewką i domostwami, w rząd wysadzonemi, na piasczystem wybrzeżu. Domek mieszkalny był nie wielki ale czysty i porządny; znać koło niego staranie i zamiłowanie ładu; spojrzawszy nań, czytałeś spokój i swobodę jaka tu panować musiała. Wielka brama słomą kryta, owa brama starodawna z furtką podniesioną, do której wchodziło się po wschodkach, z daszkiem na wierzchu, szeroko roztwierająca się, wiodła na dziedzińczyk czysty i zamknięty z jednej strony domkiem, który miał ganeczek na dwóch słupkach rzeźbionych wsparty, i po dwa okna z każdego boku; z drugiej stajenką osadzoną bzami, z trzeciej kuchnią i płotem Wirginią okrytym. W podwórku tem, niewykwintnem i niezarażonem niewczesną angielsczyzną, stado białych gołębi, mieszkających na strychach sąsiednich budowli, zabawiało się poufale. Pod samemi oknami był malutki dawnym trybem opar

kaniony brzeziną ogródeczek, z którego niecierpliwe krzewiny wysadzały zielone i różowe główki, wyglądając jedne w dziedziniec, drugie wpatrując się w okna. Tuż po za kuchnią i domem był ów lasek, o którym wspomnieliśmy, a o kilka kroków, nagle brzeg wysoki ucięty, dozwalał widzieć rzekę szeroko i wspaniale płynącą, na której przeciwnej stronie szumiała daleko rozlegająca się puszcza.

Trochę opodal między sosnami wznosiły się zabudowania gospodarskie, stodoły, obory, chlewy i owczarnie, w dwa prostokąty wielkie ustawione. Między niemi a dworem, był domek dla ekonoma.

Wielka cisza panowała tu, przerywana tylko mruczeniem rzeki, na której w dole niedaleko stał pływak nieustannie huczący swemi niezmordowanemi kołami, i szumem sąsiedniego lasu. W chwili gdy do Kluków przychodziemy, właśnie Bolesław konno powraca z gospodarskiego przeglądu i oddawszy konia pod stajnią, spieszy do matki.

Wejdźmy i my za nim do cichej jego ustroni. Oto otworzył pierwszy pokoik, ubogo przybrany ale miły i czyściuchny. Jest to prosta izdebka folwarczna, którą smak mieszkańców i wytworne staranie przerobiły na cóś, niezmiernie szczerą prostotą, wdzięcznego. Podłoga zmyta jakby dzisiaj jeszcze, pułap z belkami, piec biały i komin szeroki, — bo w Polesiu ile izb tyle kominów, — w głębi sofa opasana poręczą poduszkową do koła, szarem płótnem tylko z czerwoną życzką przykryta, kilka krzeseł i fotel podobny do sofy, stół wielki politurowany na ciemny mahoń, drugi pod oknem mniejszy: — nic więcej tu nie było. Żadnej ozdoby, żadnego wyszukania i pretensyi. Zapomniałem tylko o kilku wazonach z kwiatami na oknie, i o dużym puharze z bukietem leśnym, złożonym z konwalii, irysów, żonkilów, i paproci, na stole. Łatwo to opisać, ale trudno wyobrazić holenderską czystość i białość, jaka ten pokój zdobiła, czyniąc go nad wszelki

wyraz miłym i powabnym. Obok był drugi nieco mniejszy, podobny do pierwszego, o jednem oknie, z sofą, stolikiem i szafeczką, w której widać było trochę książek.. Z niego były drzwi do sypialni matki Bolesława.

Tu doskonale malowała się kobieta schludną tę izdebkę zamieszkująca — wszędzie nadzwyczajny panował porządek, wszędzie owa lśniąca i wesoła czystość, niemająca jednak przy sobie tego chłodu, jaki czasem przesadne, metodyczne uporządkowanie wyziewa. U okna łóżeczko wązkie, ze stolikiem zarzuconym robótkami, książkami i kobiecym porządeczkiem; przed niemi maleńki na ziemi ale prosty kobierczyk. W głowach Najświętsza Panna, ta wszystkich matek i dzieci opiekunka, palma, i maleńka fajansowa kropielniczka, a przy niej ćwiek do wieszania kluczów. Dalej skrzynie, komody, krosna, stoliki, pełno pozaczynanych kobiecych robótek; tam skrojona bielizna, owdzie zwinięte

nici, motków stosy, płótno w sztukach, białe talki, świeżo z blechu oddane. W rogu, w maleńkiej szafce zioła i lekarstwa, w większej odzienie, bielizna i zapasy domowe, starannie ułożone. Zegar szafkowy, stojący naprzeciw łóżka, powolnym chodem oznajmywał pani domu bieg czasu, którego wartość znała lepiej nad innych.

Jej tu nie było w tej chwili; Bolesław zajrzał tylko na palcach podszedłszy do cichego kątka, nie zobaczył matki i wyszedł do siebie, smutnie potrząsnąwszy głową.

Dwa pokoiki Bolesława, na których również znać było rękę i pieczę kobiecą, sień tylko przegradzała od pierwszych. Większy służył mu dla przyjęcia gości jego bardzo rzadkich; rozweselały go broń zawieszona na ścianach, kilka sztychów ze Smuglewicza i widoków Canalettego, trochę kwiatów, wreszcie i widok na dalekie lasy i rzekę. Drzwi szklarnie wprost wiodły z tych do nad — Styrowego ogródka.

Drugie łączyły go z sypialnią Bolesława, utrzymaną w porządku nie przesadnym a miłym. Tu wszędzie przebijało się upodobanie gospodarza: wreszcie pokoików nie walała się żadna książka, żaden papier mogący wydać tajemnicę poety, (przyjmiemy to przezwisko nadane mu przez niechętnych) — ale w sypialni książki miały pierwsze miejsce. Pełno ich było wszędzie, stół duży przy łóżku cały się pokrył niemi. Na sofie z przeciwnej strony spoczywało także kilka otwartych, półka przy ścianie dźwigała ich jeszcze trochę, było parę na kominie, parę w kącie na stoliczku. Ale najjawniejszym dowodem grzechu poezyi, był stos papierów i papierków, w głowach łoza, na których zdala odgadnąć było można jakoś od razu, że nie rachunki gospodarskie mieściły.

Papier zapisany ma także właściwą sobie fizyognomią; oko co się z nim częściej widuje, pozna od razu, czem jest każdy jego zwitek, każdy obdarty szpargalik.

Inaczej wygląda urywek listu plenipotenta, inaczej kartka w powieści, regestrzyk z miasta, piosenka. Co więcej, powiedziałbym że zdaleka poznam i odróżnię odę do słońca, sonet do N. N., lub balladę. Zdaje mi się, ie sam nawet gatunek papieru ma jakiś związek zmyślą, która się na nim błąka — ale o tem szeroko rozpisywać się nie będę, wpadłbym w papierowy mistycyzm; wróćmy do Bolesława i jego stolika.

Nie same on dźwigał poezye; owszem, więcej tam było nie rymowanych studiów historycznych, z książek mało znanych, wypisów i tłómaczeń, a najmniej tych grzesznych wiązanek słów, które z dwojga jedno okrywają sławą lub śmiesznością człowieka — najczęściej niestety! ostatnią!

Wśród papierów, dziwne tez spotkały się ślady innych zajęć — byty kłosy zaschłe w jesieni zerwane, był suchy bławatek,

kilka łodyg zżółkłych kwiatów, garstka mchu, jakiś dziwnych kształtów oset. Na kominie, zwyczajem poleskim, tlał ogień wiekuisty, dzień i noc trwający; przed nim wielki pudel biały smacznie się sobie wylęgał. Posłyszawszy jednak chód pana, podniósł się i o trzech nogach przyszedł go powitać; kulał bowiem na czwartą. Zmyślne to zwierzę w milczeniu przysunęło się do ręki Bolesława i polizawszy ją, krok w krok za nim poszło do kanapy.

— A! Wierny! rzekł Bolesław głaszcząc ulubieńca — żal ci żeś nie mógł pójść za mną; a na cóż ci było kota gonić i nogę sobie kaleczyć! Teraz musisz w domu posiedzieć.

Pudel spojrzał, coś zaskowyczał i wynagradzając sobie za opuszczoną przechadzkę, wskoczył na kanapę, głowę kładnąc na kolanach pana.

Wtem z za drzwi łagodny, pieszczony odezwał się głosek:

— Do kogoż to mówisz, mój Bolku?

— To mama!! zawołał szybko zrywając się młody chłopiec. Mówiłem z moim Wiernym. Ale gdzież mama była? szukałem jej i znaleźć nie mogłem. Godziż się to słabej, ledwie cokolwiek sił odzyskawszy, zaraz się znowu dobijać pracą? Moja mamo! moja najdroższa mamo!

Matka Bolesława, która z uśmiechem wdzięcznym weszła do jego pokoju, była nie młodą już kobietą, dziwnie wyrazistych rysów twarzy. Jakiś smutek i mocą duszy przytępiona boleść malowały się na niej; ciągła myśl i wysiłek by osłonić powierzchownym spokojem wewnętrzne cierpienie, znamionująca niepospolitą potęgę woli, biła z jej rysów statecznych. Ubrana ubogo ale czysto i niemal wykwintnie, wysokiego wzrostu, postawy poważnej, pani Wilczek zastanawiała nie tylko ostatkami wielkiej niegdyś piękności, dziś jeszcze bardzo widocznej, ale ogółem rysów charakterystycznych i przejętych duszą silną.

Jakby męczeńska aureola światła błyskała na jej wybladłych skroniach, tem wybitniej, ze heroicznie stłumić w sobie i upokorzyć usiłowała, ten wspaniały wyraz zwycięzkiej boleści.

Wejrzenie jej było łagodne, słowo dźwięczne i miłe, uśmiech macierzyństwem przejęty; całość twarzy tworzyła jedną z tych głów, na które dość wejrzeć by przez nie wyczytać napiętnowane palcem Bożym istoty wyższe — wybranych.

Na zapytanie syna odpowiedziała z uśmiechem żartobliwym i wesołym.

— Mój Bolku, tybyś mnie przez zbytnią swoją troskliwość zamordował w domu, a mnie, wiesz, potrzeba do życia powietrza i ruchu pracy. Gnuśność poniewiera tyciące ludzi, praca nie zabija nikogo.

— Ale mamo, z twojem zdrowiem?

— Zdrowie moje, jak wszystkich wychuchanych nazbyt za młodu, ciągle się niby psuje, ale trwa widzisz i posłuży mi

dłużej pewnie, niż inne na pozór olbrzymie.

Bolek zamilkł, ale nie przekonany odezwał się po chwili: — Droga mamo, czyż myślisz, że ja nie widzę i nie czuję tego to się z tobą dzieje? O! serce synowskie najtajemniejsze cierpienia odgadnie, póki bije razem z tem macierzyńskiem sercem, którego jest gałązką. Ty się pracą zamęczasz; nieraz w nocy podsłuchałem twej modlitwy bezsennej, wiem jakie bóle znosisz w cichości, odprawiwszy wprzód wszystkich, aby cię nikt nawet pożałować nie mógł. We dnie wstajesz potem i pokazujesz twarz wesołą. Kłamany święcie uśmiech, żeby mnie nie martwić, aleś chora, chora...

Pani Wilczek dwie łzy stanęły w oczach, zarumieniła się, usiadła i po chwili odpowiedziała głosem pełnym wzruszenia:

— Przywiduje ci się moje dziecko; gdybym wreszcie i cierpiąca była trochę, na

cóż wołać o litość i pomoc, gdy nie ma coby pomogło?

— Ale jest ktoby się ulitował! zawołał syn.

— Nie rozumiem tego egoizmu, który pragnie litości, by trochę zwolnić swego bólu kosztem cudzym. Co się tyczę pracy, ty wiesz jak ona mi jest miłą, potrzebną, konieczną; to moje lekarstwo jedyne, to moja rozrywka, to życie...

— Ale ta rozrywka zabija, mama jej nadużywa.

— Nie! nie! spuść się na mnie; dobijać się nie myślę, nie mogę, nie chcę; jestem matką, i mam ciebie.

Bolek rzucił się jej do nóg i chwytając za ręce, rzeki półgłosem:

— Biedna, biedna matko moja, tyś święta, tyś męczennica! Czyż ci Bóg losu i na starość nie osłodzi?

— Dziecko! ja się przecie nie skarżę!

— Ale cierpisz?

— Któż nie cierpi?

— Tak jak ty, święcie, jak ty łagodnie i anielsko, nikt pewnie.

— O mój Bolku, nie przesadzaj; więcej daleko cierpieli święci pańscy za wiarę i i któś — ty wiesz. — Ktoś jeszcze więcej cierpi.

Bolek spuścił głowę, umilkł, i płakał.

— No, dość tego, przerwała matka żywo, otrząsając się z wrażenia tej chwili rozmowy — człowiek nie na jęki stworzony, pracujmy, ufajmy w Bogu; skarga to oręż słabych i oręż słaby, męczy ich i ludzi od niczego nie broni; zostawmy go biednym wiecznie tylko sobą zajętym samolubom. Gdzie byłeś?

— Byłem w polu przy radłach, u siewaczy, na łąkach, wszędzie gdziem myślał, ze może oko moje być potrzebne. Ale cóż moje oko warte! wszakże to tylko niewprawny wzrok nieuka, którego ośmiewają poetą!

— Nie uważaj Bolku; mniejsza o śmiechy ludzkie gdy sumienie spokojne mówi

ci, że spełniasz powinności jak możesz. Powoli nabierzesz doświadczenia, rozmiłujesz się W swoim stanie wieśniaczym i przestaniesz tęsknić za czem innem, bo wy młodzi zawsze tęsknicie.

— O! nie ja przynajmniej.

— Nie chcę cię badać, ale Boga proszę żebyś ten stan swój zamiłował. Mnie się widzi ze poczciwszej ubogiej doli nie ma, jak na szlacheckim zagonie. Swoboda, lasy, natura, cisza, lud w około poczciwy, dla którego nie wielkim kosztem ojcem być można — bo kosztem serca tylko i — praca miia, urozmaicona, zajmująca; wieczorem spoczynek z książką i myślą — czegóż więcej pragnąć można?

Bolek westchnął i zarumienił się, zakłopotał widocznie; matki oko widziało rumieniec, odgadło myśl co go wydobyła.

— Tak, to prawda, rzekł Bolek, czegoż pragnąć, chyba...

— No, dokończ szczerze, czegóż?

— Mamo, obawiam się.

— Jakto? zemną? — Prawda! nie godzi się żebym dłużej taił się przed tobą i tak dziś wszystko powiedzieć miałem.

— O! wiem ie długo taić byś się nie potrafił.

— To prawda! z tobą!

— Wiem zresztą, ze wzdychasz po młodemu za życia towarzyszką; wiem i to że kochasz Justysię.

— No, kiedy tak, droga marno, kiedy już pierwsze lody złamane, powiedz mi co o tem myślisz?

— Jak matka, szczerze, po prostu, chcesz bym ci mówiła całą prawdę, choćby nie miłą?

— Nie miłą! możesz że... !

Posłuchaj, usiądź i bądź chwilę cierpliwy; niech cię to co powiem nie zraża; mówię co myślę, ty zrobisz jak zechcesz. Nie życzyłabym sobie żebyś się żenił tak młodo; ubogi jesteś ale przynajmniej swobodny, ja ci nie wiele zawadzam. Żona, dzieci,

to obowiązki często nart siły sumiennego człowieka: podjąć się ich za młodu i porywczo, nierozmyślnie — aż straszno! a dla ciebie, mój drogi poeto, podwójnie. Chciałabym żebyś wprzód wyrobił w sobie charakter, moc duszy, którą masz w zarodku, aleś jej potęgi nie pewien jeszcze; chciałabym żebyś dojrzał i ochłódł; bo życie małżeńskie to zawsze bój powolny i ofiary bez końca. Kto wie czy żony nie będziesz potrzebował wychowywać dla siebie, przerabiać, że tak powiem. Masz li na to siły? Miłość jest jednym z żywiołów życia małżeńskiego, ale nie jedynym; wiele cnót potrzeba i wielkich by ten zawód sakramentalny rozpocząć z Bogiem, i w Bogu. Lecz mijam to wszystko; serce moję chce dla ciebie dłuższej swobodnej młodości, bo te lata co ci może ciężą, drogie są mój Bolku, drogie!! To kwiatek życia któremu spieszno na zawiązkę owocu przekwitnąć. Czas jeszcze będzie na owoce... Zresztą, mało znam Justysię; wierzę, że kiedy ci

się podobała, kiedy ma dla ciebie choć troche przywiązania, dla ciebie ubogiego, nieznanego, nie błyskotliwego chłopaka, już to być musi dobra dziewczyna, bo się poznała na istotnej wartości twojej; — ale za nic nie chciałabym żebyś się żenił bogato, z bogatszą od ciebie. Dla mężczyzny to upokorzenie, to są zawsze więzy na przyszłość. Ty nie masz nic, lub tak jak nic; szukaj równej sobie, coby ci serce i poczciwą dłoń pracowitą przyniosła w posagu. Takiej ja dla ciebie pragnę, mój Bolku.

Widzę smutek na twojej twarzy — daruj kochany, ale czyż to nie obowiązek matki powiedzieć co jej rozum i serce szepczą?

— Moja mamo, droga moja mamo, wszystko to prawda, święta prawda co mówiłaś mi, ale... ja ją kocham.

— O! wieleś mi powiedział tem jednem słowem Bolku — ale pomyśl, pomyśl, zapuść się w głąb serca, czy ją tak kochasz,

że to wielkie przywiązanie wszystko ci wżyciu opłaci?

— A! wszystko!

— Bolku! pomyśl!

— Mamo! ty nie wiesz, ty się jeszcze nie domyślasz mojego do niej przywiązania; ja ją kocham myślą całą, sercem, kocham duszą, kocham wszystkiem życiem mojem, — jest to urzeczywistniony ideał mój, jest to moje szczęście jedyne...

— Na Boga, nie puszczaj cugli uczuciu ani wyrazom, bo ucierpisz, drogi Bolku; — ucierpisz okropnie... oni cię nie mogą przyjąć, oni cię nie przyjmą.

Bolek zamilkł i podparł głowę na dłoni.

— Któż wie! ona mnie kocha!

— Możesz się uwodzić. — Kto zna serce płochego młodego dziewczęcia?

— Mamo, ona nie płocha.

— Zresztą, ona cię kochać może, pozwalam, ale matka?

— W tym względzie nie uwodzę się;

matka mnie nie lubi... ona mnie takie prześladuje poetą.

— Biedna, słaba istota! odezwała się pani Wilczek... nie mówmy o tem, dość tego na dziś. Bóg tem pokieruje, ty musisz pojechać na kilka miesięcy...

Bolek zarumienił się jak dziewczę.

— Mówmy owszem, rzekł żywo, nie mam co taić; — muszę wreszcie wiedzieć czy się mam czego spodziewać; bo w tym stanie niepewności nie wytrwam dłużej.

— Cóżeś zamierzył? Sam tak, bez porady! bezemnie!

— Nigdybym tego bez ciebie nie zrobił — miałem się zawsze poradzie wprzódy i za twoją pójść radą; alem nie wątpił, że się na to zgodzisz, iż mi czas — wybrnąć z tego...

Pani Wilczek pomyślała. — Chcesz się więc oświadczyć? —

— Tak jest.

— Sam?

— Nie, uprosiłem pana Derewiańskiego; on tu dziś przyjedzie...

— Jakto, dziś? tak, zaraz.

— Dziś, daruj mamo! Matka trochę pobladła, zarumieniła się potem, ale prędko utaiła w sobie miotające nią uczucie, i z rezygnacyą spokojną odparła:

— Będę się modliła za ciebie, a Bóg niech uczyni co tam zgóry opatrzył Lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tobyś to przynajmniej trochę odłożył.

— Nie mogę, droga mamo — tam ktoś już jest, tam mnie mogą uprzedzić, i wyrwać mi ten skarb.

Westchnęła pani Wilczek.

— Trzebaż mi było powiedzieć, że Derewiański dziś będzie; muszę pójść do kuchni i cóś jeszcze w obiedzie odmienić; pewnie na obiad przyjedzie?

— Spodziewam się go co chwila.... ale wszak do kuchni posłać można?

— Wolę pójść sama.

Bolek jeszcze raz pocałował ją w rękę, ona go czule za głowę uścisnęła i pocałowała w białe czoło; szeptali potem coraz ciszej, a on ją przeprowadził aż do ganku. Ztąd po chwili rozmowy — pilna gospodyni pośpieszyła do kuchni.

Ten obrazek z życia matki Bolesława, któryśmy tu skreślili, słabo nam ją maluje; potrzeba ją było widzieć ciągle, w nieustannem zajęciu, w niezmordowanej pracy przy niefolgujących jej boleściach, bez jęku, bez użalenia, bez skargi, od rana do nocy krzątającą się z robotą w ręku, ze spojrzeniem zdradzającem więcej nadludzką cierpliwość niżeli cierpienie — by to ciche poświęcenie siebie chrześcijańskiej niewiasty ocenić.

Zaledwie stanęła na progu kuchni a Bolek odszedł zamyślony do swego pokoiku, gdy zaturkotało i drobne dzwonki koników oznajmiły znany zaprząg pana Derewiańskiego.

Poczciwe to było człowieczysko ten

pan Derewiański, sąsiad Kluków; — szlachcic na jednej wiosce, rad ze swego położenia, wesoły przy mierności, chętnie żartujący łagodnie ze wszystkich śmieszności ludzkich, trochę wychowaniec ośmnastego wieku, ale religijnie poprawiony przez żonę, żywą i trochę dziwaczną kobietę, oryginał powszechnie pomimo oryginalności swojej szanowany, wszystkim miły i pożądany gość w każdym domu. Już to bojąc się, już poważając ludzie go bardzo słuchali, i tak miał ustaloną opiniją, ze komu dłoń podał inaczej zaraz na niego spoglądano. Pan Derewiański powierzchowność miał bardzo pospolitą; maleńki, otyły, łysy, rumiany, niepocześnie obrany, z ruchami żywemi, z flzyognomią zmienną i wyrazistą a prawie zawsze na uśmiech zarywającą; dodawał sobie oryginalności, jeszcze pretensyą do włosów, które pożyczał z tyłu głowy, usiłując, zawsze niefortunnie, trzymać je na przodzie

i pewnego rodzaju rubasznością młodzieńczą, trochę wiekowi niewłaściwą.

— Cichusieńko! puściusieńko i nikogo w domu a to pora obiadowa! zawołał wysiadając.

— I gospodarz i gospodyni kochanego gościa otwartemi rękoma i sercem witają! odezwał się Bolek nadbiegając.

— A daruj! posądziłem ze poeta zabłąkał się gdzie w lasach, i porozumiawszy się z zakochanym, poszli sobie na przechadzkę, zapomniawszy o sąsiedzie.

— Kochany panie, na Boga, niejestem poetą!

— No, o tem potem, a poczciwa i godna matka twoja?

— Zaraz, zaraz ci służyć będzie; ale znasz ją pan; chwili sprożnować nie może, poszła do swojego gospodarstwa.

— Jakże bo ty na to pozwalasz?

— Czyż mogę się jej sprzeciwić?

— Prawda i to! święta kobieta, ale musi być uparta.... bo to ich rzecz.

— Zmiłuj się drogi panie, ona!!

— Wypsnęło mi się — przepraszam, ale widzisz, mając zawsze przed oczyma wzór poczciwości razem i uporu, moją kochaną Domicelkę, wszędzie już widzę ten upor...

— Gdzież pójdziemy, do mnie czy do mamy?

— Gdzie chcesz, ale jeśli jej nie ma, to do ciebie, i każesz mi dać wódki.

Wszedł i kozaczek którego zaraz po śniadanie posłano; pan Derewiański tymczasem jak najpilniej się krzątał około swej łysiny, i mocno się zajął przed lusterkiem zburzoną architekturą swych włosów.

— No, a co u was słychać, spytał; siejesz już hreczkę?

— O jeszcze wcześnie.

— Ej poeto! żeby potem nie było za późno.

— Sąsiedzie a dobrodzieju, znowu poeta; przynajmniej we własnym moim domu mnie nie łaj.

— Gdzież jeśli nie tu, wśród tysiąca dowodów twego powołania.

I wskazał na książki i papiery.

— Czyż już czytać nie można nie będąc poetą?

— Ba! choć to się inaczej czyta, inaczej obchodzi z książką. I u mnie się tam znajdzie jedna, i druga, ale ja czytam beznamiętnie, idąc spać, siadając do drzemki, w czasie upartej słoty, lud gdy Domicelka łaje.... najczęściej jednak na sen... I powiem ci, że jeden doktór niemiec, chytra sztuka, przez pochlebstwo chciał mi wytłómaczyć że tak czytać najlepiej, bo i dzieci na noc lekcyą powtarzając, dłużej ją pamiętają.

Bolek się rozśmiał serdecznie; Derewiański już nareszcie był uporządkował swoich pięć włosów, misternie je rozłożywszy po jednemu na łysinie, a dokonawszy tego wielkiego dzieła, usiadł jak najwygodniej.

— Mówiłeś co matce? zapytał.

— Nie odważyłbym się moie, ale matka mi powiedziała sama.

— Ba! wszystkiego się domyśliła! byłem tego pewny; na to kobiety węch mają przedziwny; — daruj, ale to znowu moja Domicelka temu winna; najpoczciwsza niewiasta ale domyślna! — No, i cóż?

— Matka, jakiem się spodziewał, jest temu przeciwna.

— Bytem i tego pewny, ale powody?

— Wiele i słuszne, wyznaję: młodość moja, ubóstwo, jej wyższe położenie w społeczeństwie.

— Co waspan zwaryowai? zakrzyknął Derewiański — a czemże to ona od waści wyższa, wzrostem?

— Choćby tylko majątkiem!

— No, toć nie wielkie nieszczęście.

— Matka moja ma słuszność, wolałaby równą mnie a ubogą.

— Coś tych waszych rafineryj nie rozumiem.

— Chyba nie chcesz rozumieć, kochany sąsiedzie.

— Bo powiem ci szczerze, bez pochlebstwa, taki chłopiec jak ty więcej wart niż odłużone Zaborze, które po Justysi wziąść można; nie ty więc im, ale raczej oni tobie pokłonić się powinni.

— Nadto mnie pan pochlebnie sądzisz, rzekł Bolek skromnie. — Ale otóż i mama.

Wchodziła właśnie pani Wilczek i wesoło powitała gościa, zaraz go ciągnąc na przeciwną stronę. Bolesław, któremu dała jakieś chwilowe zajęcie, poznał, ie go nie chciała mieć świadkiem rozmowy, i wyszedł smutny ku zabudowaniom gospodarskim. W pokoiku bawialnym podano tym czasem śniadanie, a pani domu przyniosłszy swoję pończochę, bez której nie stąpiła, odezwała się spokojnie do Derewiańskiego:

— Kochany sąsiedzie, wiesz już zapewne o mego biednego Bolka zamysłach.

— Wiem; bardzo winszuję, rzekł zaja

dając Derewiański — dobra panienka, ładna panienka, nie uboga, jedynaczka, ród poczciwy, i czegóż więcej żądać?

— Ale powiedz mi, do czego jemu ożenienie?

— Żeby miał żonę, pani dobrodziejko, śmiejąc się odparł sąsiad; alboż nie ma dobrych odlewanych lat dwadzieścia kilka? Pani wie przysłowie, że kto się wcześnie ożenił nigdy nie żałował, a przysłowia są mądrością narodów, według nie starej jeszcze teoryi. A lepiej — żeby to było gdyby zasmakował w kawalerskiem życiu, naprzykład, nie obmawiając pana Alfreda lub jemu podobnych?

— Zlituj się; uchowaj Boże mnie i jego od takiego nieszczęścia! ale z drugiej strony uważ proszę: — młody, niewytrawiony, niemający pojęcia ile trudności to najsłodsze życie mu gotuje, bez majątku; ona bogatsza, matka przeciwna, po co to wszystko?

— Pani dobrodziejka zebrałaś przeci

wko nam massę zarzutów na raz, a ja ich inaczej jak segregując odeprzeć nie mogę. A zatem kategorycznie; — miody? młodemu się tylko i żenić; będzie miał czas oswoić się ze swoim stanem i do jarzma małżeńskiego, jak to postaremu zwali, nawyknąć. Ożenienie późniejsze licha warto, to tak jak gruszki co je na drzewie długo trzymają żeby dojrzały lepiej, dopóki nie pomarzną; człek podszeptawszy się, nawyknie nadto do swobody, gderliwy, znudzony, bez czucia. Co się tycze niewytrawienia, powiadasz pani, przepraszam, ale on na swój wiek jest bardzo wytrawny i charakteru pewnego. Potrzecie, że bez majątku, ale pracowity i stateczny; z tamtej strony tez majątek nie tak wielki, nie miliony. Bolek więcej może wart czegoś niż Zaborza z długami; właśnie i jemu to mówiłem. Matka by sobie może życzyła coś świetniejszego, ale powoli ją przekonamy, że nie wszystkie złoto się świeci, a co się świeci nie koniecznie złoto. Nie

stawaj pani Bolkowi na drodze do jego szczęścia; mnie się staremu widzi, ze to dla niego dobre, stosowne, a co największa wszak się mościa dobrodziko kochają? To argument nie zbity. Spuściła głowę matka.

— Przeczuwam tysiące trudności i przeciwności.

— Cóż na świecie bez boleści przychodzi? to tylko rzeczy nabytej wartości dodaje.

Ale nuż matka całkiem odmówi, żadnej mu nie zostawując nadziei?

— Zdaje mi się, ze to być nie może!; gdyby jednak tak być miało jak pani mówisz, ha! cóż robić; lepiej niech chłopiec za jedne nogę nie wisi, i nie bałamuci się dłużej. Kiedy ma to przeboleć, niech wcześniej rozpocznie, to prędzej skończy.

— Zawsze to dla mnie wielkie strapienie, wielka boleść, mówiła po cichu matka; jakkolwiek się to skończy, serce mi się ścisnąć musi — ale niech się dzieje wola Boża!

Wejście powolne Bolesława zmieniło tok rozmowy; pan Derewiański z właściwą sobie zwrotnością dobrze wyjeżdżonego konia, przeskoczył na obojętne nowinki weselsze, chcąc panią domu w dobry wprowadzić humor. Napróżno! tkwiło przykre wrażenie w sercu matki, która choć je starannie ukryć pragnęła, choć uśmiechała się i rozmawiała, znać było, że myślą biegła gdzieindziej.

Im więcej zbliżała się chwila wyjazdu Bolka do Zaborza, tem częściej poczciwa matka chodziła na krótkie modlitewki do swego pokoju, żebrząc u Boga ducha, którego jej na ten stanowszy raz brakło. Gdy przyszło juz siadać, a Bolek rzucił się jej do nóg, prosząc by mu pobłogosławiła, błagając by była spokojną, pani Wilczek, pomimo największego wysilenia na odwagę i rezygnacyę, pobladła, chciała się pochylić by syna uścisnąć, i siły ją zupełnie opuściły.

Uśmiechem starała się jeszcze zetrzeć z twarzy wyraz boleści, i z tym uśmiechem omdlała.

Naturalnie odłożono wyjazd dnia tego, pomimo jej naglenia i tłomaczeń, ze zbyt gorąco było w pokoju, ze post; był temu przyczyną. Syn pozostał przy niej nieodstępny, a Derewiański silił się na dodawanie otuchy swoim sposobem, to jest żartami. Tak spędzili czas do wieczora, i matka jakby wstydząc się tego chwilowego braku rezygnacyi i męztwa, resztę dnia dość dobrze udawała wesołość i spokój. o mroku wyszli na przechadzkę do ogródka i tu nad brzegiem rzeki spędzili resztę czasu do nocy; bo i wieczerzę pod sosnami zastawiono.

Gdy się spać rozchodzili, Bolesław milczący przykląkł przed matką znowu, ona go w cichości, nie mówiąc i słowa, pobłogosławiła i odprawiła żywo, kryjąc łzy, które znowu wytrysnęły. Nazajutrz o świcie wyjechać postanowili.

Derewiański tak poradził, aby uniknąć scen nowych, i oszczędzić wzruszeń biednej kobiecie.

Lecz gdy przyszło wychodzić z domku do bryczki stojącej za bramą, ujrzeli na ganku postać białą, która zdaleka żegnała ich krzyżykiem, — była to matka. Obawiali się ją budzić, ona całą noc nie spała. Gdy konie ruszyły z przed wrót, usiadła na ławeczce, i nieruchoma pozostała w zamyśleniu głębokiem, nie wiedząc co się wkoło niej dzieje. Nie dziwujmy się niepokojowi jej serca: los syna miał się dnia tego rozwiązać!

OŚWIADCZENIE.

VII.

Stanisław powitał przybywających gości uśmiechnioną twarzą, wychodząc naprzeciw nim na ganek, a pana Derewiańskiego, dawnego znajomego i przyjaciela nieboszczyka, czuie w ramię pocałował. Wszystko co mu stare przypominało czasy, było dla niego relikwią.

— Jak się masz, jak się masz kochany Skibo! zawołał gość; zawsze zdrów, czerstwy i młody.

— O! o! drogi panie! wolne żarty! gdzież zaś!

— A doprawdy, jak rydz mi wyglądasz, choć dziś się żenić.

— Chyba z Kostuchą, szanowny panie.

— A fe! mógłbyś i z Kostuchą, ale nie z tą paskudnicą o której wspominasz. Co tam u was słychać ? pani w domu ? panienka ?

— I są i nie ma, odparł Stanisław — korzystając z pięknego dnia, panna Justyna zawiozła matkę do pasieki, ale niedługo powrócić muszą, bo kochana pani moja zabawić nie może, jej i powietrze czasem szkodzi, boją upaja.

— Zawsze tak słabowita!

— Zawsze, kochany panie; wszystko jej Bóg dał, tylko zdrowia pożałował. Wielkie to nieszczęście dla tych co ją kochają, patrzeć jak stęka i boleje.

Derewiański z Bolkiem usiedli w ganku, a Stanisław nieodchodząc już, krzątał się przy nich w wybornym humorze. Coraz to

spojrzał na Bolka, i znowu na swata, jakby się chciał upewnić ze nie darmo przyjechali; nareszcie nie wytrzymał, zbliżył się do pana Derewiańskiego, i szepnął:

— A co? pan z ręcznikiem?

— Gdybyś tez zgadł, to co?

— Podziękowałbym Panu Bogu, bo mi się tego dawno chce — ale czy tak? doprawdy?

— Moie to być wszystko; Powiedz że mi ty co ich tu znasz na palcach, a niepójdziemy my z kwitkiem?

Bolesław trochę się usunął, słysząc ze zaczynają szeptać po cichu.

— Za nic ręczyć niemogę, powolnie rzekł stary sługa — kocham pana Bolesława bardzo, jakoś mi aż nieboszczyka mego anioła zdaje się przypominać, a to wielka rzecz! — ale muszę wyznać wara wcześnie, że moja pani do niego nie ma serca. Pan Bolesław bardzo koło panienki chodzi, a tu potrzeba i starszym się przypodobać. Poczciwa, najlepsza i najdroższa

pani moja, ale lubi żeby o niej nie zapominali, boć lego Marta; a biedaczka samotna, opuszczona. Zresztą nie wiem czemu pan Bolesław jej jakoś nie w smak.

— O! to źle mój Stanisławie, a cóż będziemy robić?

— To nic, powoli tylko panie kochany, a posłuchajcie mnie. Coś mi się widzi, między nami, że panienka dla niego dobrze usposobiona, to już pierwsza wygrana; potem i nasza pani da się nakłonić, ale nie nacierajcie zbyt żywo, nie wymagajcie od niej stanowczego słowa, bo możecie sobie naprowadzić odmówienie; — kontentujcie się odłożeniem, namysłem, byleby nie zrywać. Pan jak byłeś przyjacielem nieboszczyka anioła mego, i masz wagę u mojej pani; jeśliby mu odkryła powody, dla których może być przeciwna, potrafisz jakoś przełamać jej wstręt.... jeśli jest wstręt.

— Alboż o tem nie wiesz !

— Mogę z panem szczerze mówić; niko

go tu nie zdradzani, a widzi mi się, ze naszemu dziecku służę. Według mnie, pan Bolesław ze wszystkich tu najpożądańszy, ale go kochany panie ośmiewają ludzie, że nadto lubi książki; jak gdyby to lepiej było żeby karty, kieliszek, hulankę, i szachrajkę lubił, jak inni. Toć w książce nigdy tyle złego być nie może co w próżniactwie i rozpuście. A pani moja słysząc o tem, zakosztowawszy biedy, najwięcej widzę boi się dla córki niegospodarza.

— Niegospodarza! wykrzyknął Derewiański z zapałem przyjaźni, — a któż to a licha zmyślił, ze on nie gospodarz! Niechże mi w okolicy lepszego pokażą. U nich chyba gospodarz ten, co nieustannie ma na języku to czego nie zrobił i chwali się jak żyd krostą. On, nie gospodarz! któż mógł tak bezczelnie skłamać!

— Dużoby to o tem mówić, ale dość że pani ma go zawsze za młodzieniaszka co sobie nie da rady na świecie; pańskie słowo wiele tu pomódz może. Ale z panią

powoli, nie nastawajcie, nie napędzajcie jej; powtarzajcie tylko swoje a swoje.

Bóg ci zapłać mój stary przyjacielu za dobrą radę; widzę żeś ty się poznał na Bolku! Niech że cię za to uściskam i w dodatku pocałuję.

Stanisław z uśmiechem wziął za rękę gościa i serdecznie przytulili się do siebie; poczem westchnął stary sługa.

— Oj panie, panie, rzekł, aż mi łzy do oczów podchodzą — gdzie to nasze dobre czasy, kiedy mój anioł żył. Stał tu kiedy dom tak głuchą pustką? było u nas kiedy tak smutno? Pamięta pan imieniny pańskie lub zapusty! albo na Najświętszą Pannę Anielską! Co gości, co wrzawy! co życzliwych! A teraz — głucho, cicho jak w klasztorze, wszyscy o nas pozapominali. Bieda panie!

— Zachciałeś stary; ludzie mają krótką pamięć i ciasne serca, to rzecz wiadoma...

— Oj prawda, prawda. Żebyście też

wiedzieli, jak moja pani to czuje, jak jej życie ciężkie! A jeszcze w dodatku... ale to domowe sprawy.

— No? cóż tam takiego?

— E! nic! nic! obojętne to fraszki, i mówić się już o tem nie godzi. Pozwólcie mi odejść, bo i pani może nadjechać wkrótce, a u mnie w kredensie nieporządek.

To mówiąc szybko usunął się stary, żwawiej pospieszając w sieniach, a do kredensu biegiem już niemal dopadł. Czy przeczuwał, czy usłyszał, ale nim pan Derewiański miał czas rozmówić się z Bolesławem, stary koczyk pani Żackiej zatoczył się przed ganek.

— Komenderówka taka, szepnął Derewiański na prędce, widząc gospodynię nadjeżdżającą. — Waćpan przy pannie, ja przy matce; wprzódy nim co będzie, trochę ją spenetruję.

Ledwie miał czas tych słów domówić, gdy wdowa wysiadła, a ujrzawszy Bolka z panem Derewiańskim, mocno się zmię

szała i zarumieniła; Justysia spojrzała także, przywitała ich, i widać było jak jej ręce drżały gdy zdejmowała kapelusz.

Goście wprowadzili tylko gospodynię do domu, i dając jej czas do spoczynku, ubrania, rozporządzenia, wyszli zaraz do ogrodu. Przechadzka ich trwała dobre pół godziny. — Bolesław był zamyślony i smutny; wszelką odwagę odjęło mu zimne, więcej może niż zimne powitanie; Derewiański jak mógł i umiał żartował, i serio go pocieszał. Nareszcie zbliżyli się do domu i weszli do niego. Pani Zacka już siedziała na swej kanapie i dosyć uprzejmym uśmiechem przyjęła wchodzących; — Justysi nie było jeszcze. Razem oba zbliżyli się, spiesząc zapytać o zdrowie i rozpoczęli tkankę rozmowy jak zwykle od obojętnych i oklepanych rzeczy. Derewiański sadził się na wesołość, chcąc nią dobrze przygotować panie domu; z nienacka wrzucił parę razy pochwałę gospodarstwa Bolesława, na którą [grzecznie choć niedo

wierzającym uśmiechem odpowiedziano; potem wpadł na opowiadania o dawnych czasach.

Justysia nie wychodziła długo, a Bolesław który do najmniejszego jej kroku wielkie przywiązywał znaczenie, zbladł, zmięszał się, i widocznie cierpieć począł.

Upłynęła godzina, jej nie było jeszcze; nareszcie zbliżyła się pora obiadowa i dziewczę wsunęło się po cichu, jak cień, blade, smętne mimo uśmiechu, widocznie zmięszane i przelękłe. Matka w progu zmierzyła ją okiem niespokojnem, przerywając co chwila rozmowę, a odgadnąwszy stan dziecka, spuściła głowę zakłopotana. Derewiański pośpieszył powitać Justysię z zalotnością XVIIIgo wieku, zowiąc ją naprzemiany bóstwem wiosny i królową Polesia, a po wynurzeniu swego zachwycenia powrócił do matki, zostawując Bolesławowi porę zbliżenia się z kolei do swojej bogdanki. Ale Bolesław tak był strapiony długiem jej nieukazywaniem się, tak

stracił wszelką nadzieję i przeczuwał odprawę, tak zwątpił o sercu Justysi, że pochmurzony, nie wiedział co zrobić z sobą i nieśmiało podniósłszy oczy na nią, spuścił je ku ziemi.

Wszyscy zresztą równie byli skłopotani, i jedna tylko Justysia spostrzegła zmianę w Bolesławie, zwykle ożywionym i wesołym. Derewiański probując załatać ten zły humor sadził się na dowcip, ale i jemu szło jak z kamienia; odzywał się nie do rzeczy, plątał, poprawiał i brnął w pocie czoła, starając się wywiązać zprzyjętych obowiązków swata. Coraz to z pod oka spojrzał na Bolesława, radby go był popchnąć ku Justysi; ten siedział milczący, nieruchomy, sparaliżowany jak wkuty. Justysia przechadzała się trochę po pokoju, usiadła na chwilę, zajęła się robotą i wstała niby szukając czegóś; — był to doskonały powód zbliżenia się jej w pomoc, — Bolesław, popchnięty wejrzeniem i ruszeniem ramion przyjaciela, wstał nareszcie.

Zbliżyli się do siebie, nie ze swobodą dawniejszą, nie z wesołością dni powszednich, ale jakby z obawą i przeczuciem mającego ich dotknąć smutku.

— Pozwoli pani, bym jej dopomógł?

— Dziękuje panu — bardzo panu dziękuję — sama nie wiem czegoś brakującego mi do roboty szukałam.

— Justysiu, zawołała matka, widzę, ie ci zaszkodziło słońce; głowa cię boli, położyłabyś się może?

— O nie mamo, stanowczo odpowiedziała sił nabierając córka nic mi nie jest, — szukam roboty...

— Połowę życia traciemy na szukaniu, przerwał Derewiański, to rzecz niezawodna; drugą połowę na gubieniu. To mówiąc obrócił się do matki, przysiadł do niej, i ciszej począł rozmowę.

Serce zabiło Bolesławowi i Justysi, która wejrzeniem jednem odgadła wszystko; pani Zacka była wpłomieniach.

Bolek tymczasem znalazłszy początek

do rozmowy, odzyskawszy trochę śmiałości, nie opuszczał Justysi, która unikała oczów matki, wiedząc, ze ją odwołują od niego.

Dwie te ciche rozmowy, w dwóch końcach pokoju wiedzione, dziwny tok przybrać musiały — każdy z przytomnych mówił, zapytywał, odpowiadał roztargniony, i usiłował jeszcze choć słowo podchwycić od drugiej pary. Matka pragnęła dojść co mówił Bolek z jej córką, Derewiański nastawił ucho na dochodzący go szept Justysi, a Bolek i ona, zarówno pragnęli złapać co mówił sąsiad i co odpowiadała matka. Każdy rozerwany tak, męczył się i niepokoił sobą i drugiemi.

Słuchajmy pierwszej rozmowy:

— Szanowna pani Sędzino i Dobrodziejko, odezwał się swat, całując wdowę w rękę z uśmiechem wypracowanym, — nie myślcie żebym ja tu bez interesu naprzykrzał się w Zaborzu.

— Zawsze mi bardzo miło widzieć kochanego sąsiada.

— Ale dziś może, chce pani mówić, nie najbardziej?

— Czemu?

— Boś już pani odgadła zezem przyjechałem, spojrzawszy z kim jadę, nieprawdaż!

— O, dobrawdy, nie.

— Być nie może! być nie może! Ale mnie to bynajmniej nie zraża, że Sędzina Dobrodziejka zrozumieć mnie nie chce; będę chociażby syllabizował to, co jej mam powiedzieć.

— Wierz mi pan, że istotnie nie udaję, ale się nie domyślam.

— Daruj mi, szanowna i droga pani, nie moja to wina, ale zepewne najpoczciwszej w świecie i ukochanej mojej Domicelki, z której miarę biorąc, zawsze posądzam kobiety o udawanie.

— Co też pan pleciesz na tę swoję Żonę!

— Najzacniejsza kobiecina, święta z kościami, ale z kościami kobieta!

— No, i cóż z tego?

— Więc często, gdy nie chce słyszeć głuchnie nagle, gdy nie chce widzieć, ślepnie..

— Aleja, doprawdy...

— To wina Domirelki... Otoż, pani Dobrodziejko do rzeczy wracamy: pani się nie domyśla, że ja tu po prostu w swaty?

Sędzina spojrzała obłąkanym wzrokiem, usta się jej zatrzęsły, nie rzekła słowa.

— Tak to panią dziwi! Nic przecie nadzwyczajnego. Ze spokojniejszem sumieniem nie szedłbym do niej za własnym synem przemówić, bo ten za kim się wstawiam, poczciwy, zdolny i najpiękniejszych nadziei chłopiec. Nie wątpię, ze i pani go ocenić potrafiłaś. Mówię o przytomnym tu Bolesławie Wilczku.

Z razu Sędzinie trudno było i słowa wymówić, tak się mocno zmięszała; ale

przyszedłszy powoli do siebie, odparła cicho:

— Bardzo mu jestem wdzięczna, prawdziwie umiem to uczuć... ale... ale..

— Niech mi pani daruje otwartość moją, nie przyjechałem tu dobijać się zaraz o stówo, o przyrzeczenie; wiem, ze to rzecz wielkiej wagi. Przybyłem tylko polecić go pani i niejako zaręczyć za niego, choć zdaje mi się nie potrzebuje zaręczeń kto go zna.

Sędzina się tem troche ośmieliła. — Szanowny panie Derewiański, szepnęła. — Znaszże go tak dobrze z bliska?

— Jak własne dziecko.

— Nie przeczę, ze to jest piękna dusza, charakter miły, ale...

— Otwarcie, proszę pani, otwarcie... — Pozwalasz?

— Najmocniej proszę — jak najszczerzej, po przyjacielsku.

— Zważ więc, kochany Derewiański, zważ moje położenie matki, zważ potrzeby

i powiedz czy mogę pomyśleć nawet o takim wyborze dla Justysi? Chłopiec młody, niedoświadczony, niegospodarz, poeta!... Znasz nasze interesa, potrzebę opieki, moje zdrowie; ja muszę szukać człowieka któryby był czynny, wytrawny i zapewnił jej i mnie spokojność.

— Wiem doskonale czego pani potrzeba, i dla tego nie zawstydzę się z Bolesławem. Pani go widzę zna mało i sądzi powierzchownie; to człowiek gruntowny choć miody. Dla pani potrzeba właśnie zięcia z charakterem i sercem, któryby ją otoczył troskliwością, delikatnością, staraniem. Dał on dowody w obejściu z matką, jak umie czuć i spełniać obowiązki. Pani ktoś nieprzyjazny zapewne odmalował go marzycielem, poetą; takim on nie jest. Lubi książki, nie przeczę, ale dla nich nie opuszcza pracy jaką mu Bóg wyznaczył.

— Zdaje mi się, że sam się trochę mylisz, kochany sąsiedzie; zbyt cię oczarował,

— Nic a nic, jestem owszem surowym sędzią. — Kluki sąsiadują z Międzyługami, lany nasze stykają się z sobą; wzorowe powiadam pani gospodarstwo.

Wdowa z uśmiechem niedowierzania potrząsnęła głową.

— Słowo uczciwe daję pani; jak moją Domicelkę kocham, że nic nie przesadzam.

— Muszę wierzyć choć mi trudno. Nie wiem dla czego obawiam się ludzi co lubią książki; są zwykle mili, wymowni, ale im życie nie idzie, bo na nie nie patrzą.

— Czy (o ma być reguła bez wyjątku?

— Dotąd przynajmniej tak bywało.

Derewiański ruszył ramionami. — Co tu począć? pomyślał w duchu; uparta jak Domicelka! Zacznę z innej beczki.

— Nie bogaty to prawda, nie wielkiego imienia, ale serce, ochota do pracy.... nagrodzą to sowicie. Zresztą gdyby się pannie Justynie podobał?

— To dziecię, to dziecię, żywo przerwała pani Żacka; nie mogł się jej ani podobać, ani niepodobać... ona o tem nie myśli....

A teraz posłuchajmy drugiej rozmowy. Bolek stal nad krzesłem schylonej u roboty Justysi.

— Czy istotnie nie jesteś pani cierpiąca? pytał z cicha — zdaje mi się że widzę w niej zmianę.

— Trochem się zmęczyła przechadzką.

— A moie i niespodziewanemi gośćmi nie w porę.

— My tak jesteśmy opuszczeni, tak zawsze sami, że żaden gość nie w porę dla nas być nie może.

— Więc byle gość?

— Nie łap ranie pan za słowa; nie potrafię doprawdy obronić mu się dzisiaj, — jestem w jakiemś usposobieniu leniwem.

— A jam pragnął znaleźć panią inaczej, jeśli kiedy to dzisiaj.

— Dzisiaj? powtórzyła zcicha.

— Tak... Czy pani nić mi nie dopomożesz?

— Radabym owszem, żebyś sani mnie do rozmowy dopomógł; sil do niej nie czuję w sobie, jestem tak zmęczona...

— Mam odejść?

— O! nie! nie! pan mnie nie rozumiesz!

— Pani także zrozumieć mnie niechcesz.

— Nie moge, nie powinnam. Bolesław zamilkł strapiony.

— Więc pani wiesz już, że mnie zrozumieć nie wolno? Zapytał po chwili.

Justysia spojrzała w okno, potem na niego, wymownie, tęskno, podała mu rękę w milczeniu, i wróciła do swojej roboty.

Przysłuchiwali się urywanej rozmowie pani Zackiej. Bolesław nie wiedział jak swoje na nowo rozpocząć; przewidywał złe ciągle, czuł, że mu z tej chwili zbliżenia się do Justysi korzystać było potrzeba, drżał i poradzić sobie nie umiał.

— Daruj pani, rzekł nareszcie, ze jej jestem tak nieznośnie natrętnym, ale któż

wie czy jutro będę mogł jeszcze odezwać się do niej; muszę korzystać z drogiej dla mnie godziny. Dziś rozwiąże się los mój tutaj, a jeżeli mi odmówią nawet nadziei, chciałbym po sobie tylko jedno słowo jej zostawić, jedno — na wieki — na wieki!.. !

Justysia łzawe oczy szybko zwróciła ku niemu.

— Wierzę, odpowiedziała wzruszona, wierzę, bo wiem, ze nie igrasz ze słowem jak inni, że u niego słowo jest świętym myśli i serca wyrazem. Wierzę... wstrzymała się. Miejmy nadzieję, dodała cichutko, schylając się nad krosienka, zawsze nadzieję do końca, nawet kiedy jej już mieć nie będzie wolno...

— O! dziękuję pani, i radbym rzucić się jej do nóg za to słówko orzeźwiające.

— Mogę więc mówić z jej matką, a cokolwiek wypadnie...

— Przyjąć jak od matki, z pokorą, z poddaniem, i ufać Bogu, a sobie więcej niż dotąd, i w ostatku komuś jeszcze, ufać trochę.

Tu przerwać musiemy i drugą ramowe, bo obie w tej chwili, wejście Stanisława oznajmującego obiad rozprzęgło, a Derewiański musiał na potem odłożyć dowodzenia, do których w czasie stołu miał porę przygotować się i uzbroić.

Na obiad przyszła panna Kunegunda, ale milcząca jak zawsze, nie przyłożyła się wcale do ożywienia przytomnych. Spytana kilka razy odpowiadała lakonicznie i zamilkła. Stanisław który dobrze widział jak się nie kleiło gościom i pani, użył przywileju oddawna mu służącego, mięszania się do rozmowy, i wciąż się prawie odzywał.

Ale i on nie był ochoczy, bo czytał w oczach panienki, matki, i Derewiańskiego zakłopotanie, wróżące złe skutki dziewosłębów. Jednego Bolka z pogodniejszą twarzą, ze śmielszem wejrzeniem pojąć na ten raz nie umiał, nie domyślając się co mu tę siłę i pewność dawało; z ciekawo

ścią wlepiał w niego oczy; starzec tego wytłómaczyć sobie nie mógł.

Obiad, nieprzedłużany rozmową skończył się bardzo prędko i na czarną kawę powrócili wszyscy do salonu, a wkrótce pani Żacka z Derewiańskim wyszła do drugiego pokoju; siadając tak, żeby z niego widziała Justysię i Bolka, którym za milczącego świadka dodała pannę Kunegundę z pończoszką.

Po chwili wypoczynku, Derewiański znowu powoli szturm przypuszczać zaczął.

— A zatem, kochana Sędzino, odezwał się — coż mi na moje usilne i najuniżeńsze prośby odpowiedzieć raczysz?

— Prawdziwie, zbierając się na siłę odezwała wdowa — chciałabym z serca, tak zacnemu pośrednikowi nie odmawiać, a jednak muszę...

— Jakto? tak wręcz odmówić?

— Tak jest. Trudnoby mi się było z powodów wytłómaczyć; są obawy, są uczucia z których człowiek sprawy sobie zdać

nie potrafi; cóż dopiero drugim? I tu tak właśnie, nie umiem ci się wyspowiadać co mnie do tego skłania, panie Derewiański: szanuję pana Bolesława, ale ile razy na myśl mi przyjdzie, że mógłby być zięciem moim, dreszcz po mnie przechodzi; uważam to za rodzaj przeczucia.

— Może to po prostu chimera, odparł żywo przyjaciel. — Daruj mi pani, ale tu znów Domicelka temu winna.

Pani Żacka musiała się roześmiać, prędko jednak powróciła do swojej powagi.

— Miałażbyś pani serce tak mi wbrew odpowiedzieć?

— Muszę, bo nie pojmuję, żebym to zdanie jakie mam dziś, zmienić kiedy mogła.

— Zostawże nam pani nadziei choć na lekarstwo!

— Jakąż mogę dać panu? mnie się zdaje, że lepiej daleko nie łudzić się żadną, to leczy najskuteczniej.

— Ale jeśli córka pani?...

— Moja córka, spiesznie wrzuciła wdowa — maja córka podziela myśli i uczucia

moje.

— Pani Dobrodziejka jesteś tego pewna?

— Najzupełniej! rumieniąc się skłamała matka.

— Więc przynajmniej nie masz pani powodu odmawiać panu Bolesławowi domu swego. Biednemu chłopcu zbyt to będzie ciężkiem i tak do zniesienia. Pojmowałbym, żebyś pani widząc jaką rodzącą się skłonność w córce, a nie chcąc jej rozdmuchiwać, zakazała mu bywać, ale kiedy tak jest...

Pani Zatka okropnie uczuła się złapaną; kłamstwo jedno wpędziło ją wsieć nierozplątaną.

— Ale na cóż, odparła broniąc się — na cóż ma się uwodzić, do czego bałamucić?

— O! nie rozraniajże mu pani serca

nadaremnie, żywo przerwał Derewiański — co to szkodzi, ze choć popatrzy na nią.

Wdowa tak w tej chwili była zmieszana, że zamilkła, a zręczny swat skorzystał z tego, pocałował ją w rękę i zagadał wesoło.

— Więc choć za to dziękuję, żeś mu pani ze wszystkiem głowy nie ucięła. — Biedny chłopiec, przynajmniej będzie miał czas oswoić się że swojem nieszczęściem i pokonać srogi ból, z daleka na bóstwo swych myśli spoglądając... Dziękuję pani serdecznie dziękuję...

— Ale ja panu nic nie obiecywałam!

— Owszem pani, wiele, bardzo wiele, jak skoro mu pani choć bywać dozwalasz; i za to niech ci będą jak największe dzięki. Nie znam kobiety wyższej umysłem i wspanialszej nad panią...

Gdy tak Derewiański dziękował choć nie było za co, pani Żacka chciała się koniecznie wycofać, a nie wiedziała sposobu, to sąsiad i bardzo zręcznie po

czął tak odprowadzać rozmowę od pierwszego jej przedmiotu, żeby jej już nie dać stoczyć się na niebezpieczną pochyłość. Wdowa dostała niezwykłych rumieńców, i z tego pragnienia powrotu do pierwszej treści, a niemożności zagadnienia go w rzeczy tak delikatnej, z pełności myśli różnych, które się w jej głowie krzyżowały, zupełnie zamilkła na chwilę, wodząc oczyma rozognionemi niepokojem po podłodze, po suficie, po ścianach.

Sąsiad tymczasem zacierał jak mógł ślady, któremiby nazad wrócić było można; nie chciał nagle uciąć, żeby to się nie zdało zbyt widocznem a bojaźliwem, i za przejście użył porównania Bolesława z otaczającą go młodzieżą.

— Powiem pani Dobrodziejce, odezwał się żywo i pospiesznie, że mój Bolesław, mój ukochany Bolek, to istotnie perła młodzieży naszej, choć go pani tak surowo sądzisz. — A! cóż na to poradzić, są niewytłómaczone wstręty; — ale nie mniej

jest to najznakomitszy w okolicy młodzian. Radbym, żeby mój syn był mu podobny, ale go moja Domicelka pieści, nie mogę temu zapobiedz, bo zaraz płaczę, a ja znowu płaczu kobiecego gorzej ognia się lękam. Otóż, wracając do niego, perła pani Dobrodziejko, perła uryańska! Gdzież mi kto pokaże co podobnego! wszystko to przy nim hałastra i błazny, jeśli mi się pani tak wyrazić pozwolisz. On jeden na człowieka się kieruje! Nie daleko szukając, ten dudek Alfredek, cóż to za truteń!

— Nie łaskawie się pan o nim wyrażasz ! z przyciskiem przerwała wreszcie pani Żacka — ale to bardzo przyzwoity młody człowiek.

— Przepraszam panią Dobrodziejkę, ale to najnieprzyzwoitszy hultaj jakiego ziemia nosi.

— Panie Derewiański! — z wymówką przerwała wdowa.

— A już ciż choć (ego bronić pani nie możesz?

— Dla czego? — Boć to cały Boży świat wie., ze nie ma łotra i szaławiły nad niego.

— Nie wiem jego życia, ale w salonie... A! ba! niech bo się pani nie spuszcza

na to co w salonie — to właśnie źle. ze w salonie taki śliczny, przyzwoity, gładki, grzeczny, pachnący, a za drzwiami kozak. Czuje ze wstydzićby się powinien za życie które prowadzi, a nie chce się poprawić.

— Ale cóż to za życie prowadzi? coraz żywiej spytała pani Żacka, zapominając o dwojgu młodych zostawionych w pierwszym pokoju. Juściż nie kradnie, nie rozbija, nie...

— Wszystkiego tego jest po trochę, tylko inną formą: kradnie bo ma długów tyle że ich nie będzie w stanie popłacić, robi jeszcze nowe, i wie ie nie będzie miał ich czem oddać. Zabija, bp młodzież najniepoczciwiej psuje. — Ma Boga! panie Derewiański unosisz się; cóż on panu zrobił?

— Co mi zrobił! Nic a nic! owszem byłem przyjacielem jego poczciwej matki i ojca, dobrze mu życzę, i właśnie dla tego w oczy i za oczy tak surowo go sądzę. Pani mówisz, ie się uprzedzam; ja jeszcze pobłażający jestem.

— Ale to fałsz przecie, żeby tak źle miał być w interesach; mówiono mi nawet że dobry gospodarz!

Na te słowa wymówione serio, Derewiański tak dziwną zrobił minę, tak się zdumiał, a nareszcie tak homerycznym parsknął śmiechem, biorąc się przez ostrożność za boki, że wdowa spłonęła z gniewu i niecierpliwości.

— W Imię Ojca! któż to pani mówił! kto to pani mówił! Toż nie bez przyczyny, nie bez kozery tak panią oszukują. On gospodarz! on gospodarz!

I począł znowu latając po pokoju, zagarniając i rozrzucając swych włosów kupkę, tak się śmiać, jakby śmiech ten nie

pohamowany nigdy nie miał ustać. Wdowa zacięła usta trochę gniewna.

— On gospodarz! powtórzył stając nareszcie. Przecież jak żyw nie był na polu chyba z chartami; całe dnie gra w karty! Stracił co gdzie tylko miał.

— Ale pan zapomina, że stryj był główną przyczyną jego strat, przerwała pani Żacka.

Na te słowa Derewiański śmiać się poprzestał, i nagle przechodząc do smutnopoważnego tonu, rzekł powolnie:

— Ktoś widzę Acani Dobrodziejce androny tu poplótł o nim; a ze te zapewne nie bez celu, czuję się więc w obowiązku powiedzieć jej o nim zimną a gołą prawdę; nic nadto, nie mniej. Chciej że mnie Acani Dobrodziejka wysłuchać.

— Ja mówię z głosu powszechnego, nikt mi nic o nim nie mówił; — szepnęła tłómacząc się gospodyni. — Ależ głos powszechny wcale inaczej mówi; muszę się więc domyślać w tym

głosie szczególnego i interesowanego może, odpowiedział Derewiański — proszę o chwilę cierpliwości. Rzecz się ma tak: pan Alfred jest chłopiec bystry i zdatny, to prawda.

— Widzisz pan.

— Proszę wysłuchać do końca; — zdatny i bystry, to prawda, ale zepsuty, zły i chytry w najwyższym stopniu. Stracił zdrowie na rozpuście, pieniądze w karty, czas na hulance, a wstyd na drobnych brudnych awanturkach. Stryj, którego procesował, oddał mu majątek mimowoli może czystym: on sam go zatachlował. Dziś ma cztery razy tyle długu ile warte Otręby, i w sperandzie, ze jeszcze straci co kiedykolwiek mieć może. U niego od dnia do nocy pijatyka, gra i najgorsze towarzystwo; gospodarstwo gorzej niż złe bo żadne, nigdy nie doglądane; w worku dziura, w głowie zielono, w sercu pusto. Ot, cały pan Alfred! Ale co prawda to prawda; jak się ogoli, wysztafirkuje, jak minkę

ułoży, pazurki powciąga, i przed progiem zamaskuje się wniewiniątko, to go w salonie do rany przyłożyć. Miły, grzeczny, sprytny, nie głupi, uda kogo zechce, nawet porządnego — i uczciwego człowieka.

— Panie Derewiański! przelękniona tym

obrazem odezwała się Żacka, i to pan mówisz bez gniewu, bez uprzedzenia?

— Jest to taka prawda, jak szanuję pamięć jej zacnego rnęża, jak cenię jej przyjaźń dla mnie, i jak moją Domicelkę kocham, co wszystko kwestyi nie ulega, zdaje mi się...

— Ale toby była poczwara!

— Bo i jest! rzekł Derewiański. Kto go chwali, albo bardzo głupi, albo zły bardzo. Zlituj się pani, to najniebezpieczniejszy człowiek! Żacka z niecierpliwością ruszyła ramionami; Derewiański począł się przechadzać, poprawiając włosy; coś myślał. Nagle stanął wśród pokoju, podniósł brwi,

usta nadął i rzekł jakby się opamiętywając

— Ba! ba! ba! jestem w domu! rozumiem!

— Co to jest? spytała wdowa.

— U pani podobno służy dawny jego ekonom, co to się ożenił z Terenią — z jego — z jego.... (połknął wyraz) z tą fertyczna córunią Szwarca! Boikowski! on to zapewne wychwalić tak musiał dawnego swego pryncypała! Nie inaczej!

Zawstydziła się odgadniona i rumieniąc się pośpiesznie odparła:

— Nie mówiłam z nim o tem nigdy!

— Jeśli tak, to już nie wiem kto go tak mógł okłamać

— Przecież go może nie wszyscy z tak złej strony widzą, i sądzą tak surowo.

— Wszyscy uczciwi ludzie... Postawię pani do jej wyboru osób dwadzieścia; jeśli jedna powie inaczej — tom winien.

Derewiański wymówił to tak serio, i z głębokiem przekonaniem, że pani Żacka,

strapiona widocznie, umilkła, uczula się zachwianą, przestraszoną. W tej chwili ujrzała razem przezedrzwi, ze panna Kunegunda nad pończoszką drzemać zaczynała, a Justysia i Bolek zostali prawie bez świadka; ruszyła więc, przerywając dalszą rozmowę, do pierwszego pokoju.

Szelest przychodzących obudził pannę Kunegundę, która silnie odchrząknąwszy naprzód, poczęła nadzwyczaj szybko obracać w ręku druty, jak gdyby czas stracony na drzemce, nagrodzić usiłowała.

Bystrem okiem zmierzała matka córkę i Bolka: on stal za jej krosnami, oparty na poręczy próżnego krzesła, ona ze spuszczoną głową szyła zamyślona; oboje mieli twarze smutne ale spokojne. Sąsiad wyjrzał także ku nim i zdziwi! się niepomału widząc Bolka tak obojętnym.

— Dziękuj Panu Bogu, rzekł do siebie w duchu, żem ci twoją sprawę podreperował i wyłatał. Kawaler widzę już jak

by po przyrzeczeniu, zdawszy na mnie wszystko, odpoczywa bezpieczny...

Wiem i Stanisław wsunął się pod jakimś pozorem do bawialnego pokoju, dla obejrzenia co się też tam działo. Wielki znawca ludzi, i jak wszyscy słudzy przywykły z oczów czytać stan duszy i to co go spowodowało; z pod brwi nawisłej nieznacznem wejrzeniem powiódł po wszystkich: spostrzegł niepokój i niecierpliwość swej pani, Derewiańskiego niemal wesołe zdziwienie, spokój Bolesława, Justysi pozorną obojętność, i wywnioskował, ie rzeczy nie doszły do ostateczności. Kołysany tem, pozamykał drzwi, pościerał pył, szepnął pannie Kunegundzie, że na nią czekają w kawiarni, i spojrzawszy jeszcze baczniej na twarze, do swej izdebki przy kredensie powrócił.

Trzeba go tu widzieć było, jak wsparty na łokciu zadumał się głęboko, i pójść zmysłami jego na wędrówkę, by uwierzyć, ze i jedna z nich nie uleciała nad

nim? wszystkie gnały albo w przeszłość uświęconą życiem (ego anioła, którego ciągle miał na ustach, albo po nad głowy jego dziedziców, co serce poczciwego sługi po nim objęli. Dumał Stanisław o wdowie, o dziewczęciu, o nieszczęsnych więzach w jakie go skówała potrzebna w obejściu z panią Żacką ostrożność; dumał jak odepchnąć niebezpiecznych a przybliżyć pożądanych, i niepostrzeżony przynieść im spokój i szczęście, których pragnął zarówno dla matki i dla córki. Wśród rozmyślań jego, nadbiegł Maciek od kuchni, odrapany i brudny jak był, ale oblany potem rzęsistym w dodatku.

— A co? spytał Stanisław, chodził Jan do karczmy?

— Nie, taki nie, spi w budzie.

— Co to za furmanki szły drogą?

— Żyto powieźli od nas do miasteczka. — Wiele było furmanek?

— Dziesięć. — Liczyłeś?

— A jakże.

— Bo to widzisz, dodał Stanisław, pani mi się kazała dowiedzieć, a mnie samemu pójść ciężko. Nie wiesz gdzie jest Boikowski?

— Pojechał podobno do Juchima na Zapadnię.

— Dawno?

— Jeszcze z rana!

— Któż w polu przy siewaczach?

— Nie ma nikogo.

— Nikogo! prawda! nikogo! pokręcił stary głową; no to pójdżże powiedz odemnie Janowi, niech zdaleka, ponad ogrodu, nagląda na siewaczy; on to się zna i na gospodarstwie trochę.

— Dobrze panie!

— I pamiętaj Maćku, żebyś mi znowu przez to, że cię tam i owdzie posyłam, nie nauczył się niepotrzebnych nosić plotek. Ja stary, pani mnie to zaleca, a nie zdążam sam; za to cię nauczę cokolwiek, ze mnie wyręczysz. Co do ciebie nie należy

i czego ci nie polecono, o tera nie gadaj, a nie ucz się donosić. Rozumiesz mnie?

Stanisław pogłaskał go po głowie z uśmiechem.

— Idźże i powiedz Janowi com ci polecił, zza płotu nie wielka mu rzecz spojrzeć na ludzi.

Po chwili szybko powrócił Maciek.

— A cóż to?

— Nic, tylko że Jan już powędrował.

— A to dokąd?

— Mnie się zdaje, że musiał pójść do Moszka, bo się coś mrucząc zawrócił w tę stronę; ja go odwołałem. — Czegoś klął i spluwał; długo mnie nie chciał zrozumieć, tylko ciągle powtarzał swoje. — Wciurnastki! Wciurnastki? i słowo honoru!; ale jakiem mu oznajmił coście przykazali, zastanowił się, pomacha? ręką i krzyknął do mnie: Idźze powiedz panu Stanisławowi, niechaj sobie innego przyjmie sługę; ja tu za dwoma kieliszkami na dzień nie będę; wolę zdechnąć.

— A to łotr niepoprawiony! zawołał Stanisław i pobiegł do ogródka.

Tu już Jana nie było; ale drożyną zobaczy! jeszcze zdala wlokącego się powoli do karczemki stojącej pod lasem. Stanisław krzyknął na niego od furtki:

— Wróć się! Stanął.

— A co? odparł ruszając ramionami z wyraźnie buntowniczą miną.

— Dokądże to ?

— Dokąd! gdzie mi się podoba! No! choćby i do Moszka, to co?

— A jeśli tak, to zapewne wiesz, że już tu powracać nie powinieneś!

— U! wa! wielka mi rzecz twoje dwa kieliszki wódki, myślisz że się na nie połakomię? Nie — nie! Waćpan jesteś człowiek zdradliwy i nieszczery, panie Stanisławie; ja Waćpana znać nie chcę! Nie powrócę! nie powrócę!

— Co ci się stało?

— A! co mi się stało! Jeszcze się pyta

cie? Ha! a godziło się to ze mną taki targ robić o mizerny kieliszeczek wódki, kiedy ogrodnik pije po trzy na dzień i to większych u panny Kunegundy; i słyszę że jest takie prawo we dworze od samej pani dane, żeby koniecznie pili wszyscy po trzy.

Stanisław nieznacznie się uśmiechnął ruszając ramionami.

— Dają po trzy tym co pracują a nie upijają się, rzekł.

— A jaż nie pracuję i upijam się, czy co? Jeszcze piję! Wzniósł ręce do góry jakby na taką potwarz skarżył się. niebu.

— Cóż ty robisz?

— Nie pilnujęż sadu?

— Co w nim jest do pilnowania?

— Co jest to jest, ja sadu pilnuję — należy mi się trzy nie dwa kieliszki; Waćpan chcesz na mnie biednym się bogacić! Fe! fe! wstydź się Waćpan, ja jestem żebrak a tegobym nie zrobił! Bądź Waćpan zdrów.

To mówiąc dumnie odwrócił się Jan i poszedł.

— Hej Janie czekaj! zawołał Stanisław. Co ci za muchy w nos wlazły?

— Muchy! muchy! powtórzył Jan bądź Wacpan zdrów, pójdę drwa rąbać do Moszka to mi da trzy kieliszki.

— No, idźże! odezwał się sługa; ale pamiętaj nie powracaj, i na oczy ani się więcej nie pokazuj.

Jan postąpił jeszcze kilka kroków mrucząc, i stanął chwilę.

— Oj dola! dola! rzekł — kiedy dola to dola! Pijak i pijak! Kto się wyrwie: pijak! dwa kieliszki, kiepskie dwa kieliszeczki! Panie Stanisławie, posłuchajno!

— A co jeszcze?

— Dajcie mi trzy jak ogrodnikowi?

— Nie dam.

— To już okrucieństwo! krzyknął Jan. A kiedy jest takie prawo we dworze od samej pani, ze wszyscy po trzy piją?

— No, a ty masz odemnie prawo na dwa.

— A mówicie żem pijak?

— Boś pijak! — A oni to nie?

— Oni pracują i nie upijają się.

— No, kiedyż im nie pijakom dajecie po trzy, to ranie kiedy już mam być nałogowym, i trzy nawet mato! To w oczy skacze! gorąco zgestykulacyą dramatyczną dodał Jan. — Inaczej może być nieszczęście, to oczewista!

Stanisław już był furtkę zamkną? i odszedł. Jan sparł się na kiju, spoglądając to ku karczemce Moszka, to na dwór i ogród; poczem następujący monolog, w rodzaju Hamletowego, deklamował z wielkiem uczuciem.

— Iść — czy nie iść? Tu jeść dają to prawda, ale wódki mało; tam głód może ale wódka, choćby ją tylko wąchać przyszło, cały dzień.... Moszkowa dobra kobieta, niech sobie co chcą mówią.... Prawda że obedrze do koszuli, ale wódki dla jakichś głupich przesądów nigdy nie od

mówi. Serce dobre, głowa dobra, nieszczęście ze żydówka. Stanisław ogromnie zły i skąpy człowiek; nie chce wejść w moje położenie, ze mi pragnienie pali wnętrzności; zimna istota! Słowo honoru — kamień! Wciurnastki! wciurnastki! co tu począć; może mnie nawet już nie przyjmie. Powiedziałem mu słowo prawdy.... gorzkie.... U Moszka siedź póki chcesz.... i miła to pozycya tej karczemki; nieraz któś się nowy nawinie, a we dworze diable tęskno. Pójdę, niech ich tam diabli wezmą! Moszkowa da na kredyt: udam ze mam dwa złote; zawiążę guzik w węzełek i będę się szeptał z rozwiązywaniem, póki nie wypiję; dopiero jej poproszę o poczekanie.... Wybiją! ale nie! żyd nie będzie śmiał mnie tknąć; zresztą przecież oddam!

To mówiąc posunął się ku karczemce; — Stanisław, który tej walce przypatrywał się zdaleka, ruszył ramionami i poszedł do dworu z głową zwieszoną.

Tu już się miało ku odjazdowi, i pan

Derewiański właśnie, z głośnemi komplementami i uśmiechem pokrywającym zły humor, wychodził z bawialnego pokoju, wiodąc za sobą Bolesława równie smutne go, ale uspokojonego.

— A co? zapytał po cichu Stanisław, podając płócienny płaszczyk panu Derewiańskiemu — a co tam?

— Niechaj to na później, odpowiedział sąsiad — od razu trudno.

— Aleście nie wzięli odprawy broń Boże?

— O! ba! za kogoż mnie macie, żebym do tego dopuścił, rzekł uśmiechając się krzywo swat.

— A bardzo się pani opiera?

— Dosyć....

Stanisław ruszył ramionami i pobiegł do Bolesława.

— Paneczku, rzekł po cichu — nie traćcie nadziei, jakoś to będzie — jakoś to będzie! zobaczycie!

— Dziękuję ci, dobry panie Stanisławie.

— A przyjeżdżajcie często, często.... cboćby się pani trochę skrzywiła czasem; cóż robić!

Na tych słowach, zawołanie Stanisława do pokoju, przerwało przyjacielską jego radę.

INTRYGI.

VIII.

Reszta dnia, po odjeździe pana Derewiańskiego z Bolesławem, zatruta była dla pani Żackiej, wzruszeniem którego z rana doznała. Biedna kobieta nie mogła znieść nic silniej ją wstrząsającego, i każdą podobną domową scenę, po której na jakiś czas opadała na duchu, musiała rozdrażniona okupić cierpieniem, wymagającem długiego spoczynku. Zaledwie drzwi się zamknęły za gośćmi, córka która ją znała pobie

gła ku niej, wołając w pomoc Stanisława, i przeprowadziła ją na wygodniejszą kanapę w jej pokoiku, gdzie osłabiwszy ją poduszkami, umieściwszy jak najtroskliwiej, sama u nóg na stołeczku milcząca i strapiona usiadła.

Stanisław pobiegł po wodę gorącą, i po krople na podobne razy doświadczone, z młodocianą żywością spiesząc ją poratować; rad ze usłużyć może, że go zapotrzebowano, gniewny na chorobę która najmniejszy powód odnawiała.

Justysia nadto znała matkę, by śmiała ją w tej chwili dopytywać; musiała pomimo ciekawości czekać, aż sama mówić o tem rozpocznie. Pani Zatka milczała, pokaszliwała, skarżyła się na ból głowy nieznośny, na zmęczenie, wzdychała, i po długim przeciągu czasu, poczęła od narzekań na pana Derewiańskiego.

— Mój Boże, jakże się ten Derewiański odmienił! Taki się zrobił nudny, szyder

ski, złośliwy, pełen wybiegów, tak mnie swoją rozmową umęczył...

Justysia patrzała na matkę w milczeniu, okrywała jej nogi, osłaniała od chłodnego przewiewu, nie ośmielała się mówić jeszcze.

— Wystaw sobie, moje dziecko, ciągnęła dalej matka śmiał mi z taką dziwną propozycyą przyjechać!

Córka spojrzała.

— O! domyślasz się moje dziecko, wszak z nim przyjechał! Chciał cię połączyć z panem poetą! Z uśmiechem gniewu niemal dodała żywo.

Justysia zapłoniła się mocno i spuściła oczy łzawe.

— Alem mu odpowiedziała...

Mówiąc te słowa matka spojrzała na nia., zobaczyła łzy w jej oczach i przerwała załamujcie ręce.

— A! ja nieszczęśliwa! ty płaczesz!...

— Ja mamo? ale nie! gdzież tam! Czegożbym miała płakać?

— Pokaz oczy Justysiu?

— Zakręciło mi, tak..

— Pewna już teraz jestem, ty masz słabość do niego!

Córka zmilczała.

— Ale ty to sobie wyperswadujesz; ja nie moge, ja nie chcę wydać cię na wieczne ubóstwo i żale... to być nie może — to dzieciństwo. Derewiański dziwny, doprawdy, śmieszny człowiek! Co oni widza, w Bolesławie? i ty Iakże z niemi, ja tego nie rozumiem! Ani przystojny, ani tak się znaleźć umie, ani imienia, ani majątku, ani głowy, a w dodatku... poeta!

— Mamo! odezwała się wreszcie przywiedziona do ostatka Justysia — marno, szanuję woię twoją, nigdy się jej nie sprzeciwię, możesz być o to spokojna; ale uczyń to dla mnie, nic nie mów na niego!

Zacka wzruszyła ramionami, niespokojnym rzutem oka zmierzyła córkę.

— Nic nie powiem więcej, dodała ale zmiłuj się Justysiu droga, pracuj nad sobą.,

żebyś zbyt o tem nie myślała; zgóry ci mówie, ze to niepodobieńsiwo!

Znowu łzy błysły i wstrzymała się matka, ale kaszel jej wzmógł się nagle, gdy Stanisław bardzo w porę, wpadł z wodą i kroplami.

— A co? pani coś gorzej widzę! rzekł potrząsając głową.

— Widzisz Stanisławie......

— Oj widzę, widzę i język mi świerzbi... Rozśmiała się zlekka pani Sędzina.

— To pozwólze sobie, mój stary przyjacielu.

— Prawdę powiedziawszy wielką mam ochotę, ale....

— Ale cóż?

— Boję się zęby to gadulstwo gorzej pani nie zaszkodziło.

— Gorzej mi już nie będzie, mów poczciwy Stanisławie.

— Powiem pani, powiem pani... począł stary, ale nie miał siły dokończyć. — E! dajmy dziś temu pokój, niech to będzie na

potem. Ot, wolałbym się dowiedzieć, co to pani zaszkodziło, od czego to pani gorzej? Czyżby przejażdżka?

— Ale nie....

— Cóż? goście? Kiwnęła głową.

— Ba! zaraz bo sobie pomyślałem; ale nie byliż to tacy niemili i męczący goście, proszę pani.

— A! i ty za niemi, przeciwko mnie.

— Uchowaj Chryste Jezu! Kiedyżbym ja mogł być przeciwko drogiej mojej pani! Ale Bogiem a prawdą, cóż im zarzucie?

— A! Derewiański nieznośny!...

Stary głową pokiwał. — Nieboszczyk nasz anioł bardzo go szanował, to człowiek poczciwy! — Ale język!

— No, kolący, słowa nie ma; ale to się i gorszym trafia a wybacza, cóż dopiero jemu?

— A Bolesław?

— Doprawdy, nie wiem coby można mieć przeciwko niemu!

— Nudny, mój Stanisławie!

— Hm! może on panie i nudzi; ale jak innych, to i bawi nawet.

— Zawsze w obłokach.

— E! umie on i po ziemi chodzić!

Pani Żacka zamilkła, Stanisławowi trudniej się już było powstrzymać.

— Dobry chłopiec; mnie on nawet czegoś mego nieboszczyka anioła trochę przypomina.

— Zmiłuj ze się!

— Wiedziałem że pani tak powie; ale taki cóś jest, cóś jest; nie wiem, w głosie, wchodzie, w mowie, bo nie w twarzy. I tak grzeczny i tak dobry jak on, i czegoś mu z oczów patrzy poczciwie.

Żacka ruszyła ramionami.

— To już dzikie przywidzenie.

— Ze poczciwy pani, to już pewna — najlepszy słyszę syn dla matki, i jakaż to

matka! W domu gdyby w gniazdeczku gołębiem.

— Albożeś tam był?

Stanisław mocno się zmięszał.

— A byłem, rzekł zakłopotany wytłómaczeniem się — bytem.

— Ty? tam? kiedy? po co?

— Prostym przypadkiem. Kilka tygodni temu będzie, jechałem jakoś późno z miasteczka i pobłądziłem w lesie. Jedziemy, jedziemy — nic; tylko w oorze drożyn bez liku i ani się z nich wyplątać. Ożyna co mnie powoził, już począł myśleć ze nas licho wodzi; a to był prosty przypadek. Już nie wiem jakąśmy tam długo błąkali się w lesie, aż widzę wioskę przed sobą, poznaję Kluki. Poczynało zmierzchać, koniska się pomęczyły, nie ma sposobu, nocuj. Karczma jak figa, ani wózka zatorzyć, ani konia postawić; bieduję, aż widzę ktoś konno pędzi... Patrzę, a to on...

Pani Żacka zżymnęła się.

— Dobry wieczór, dobry wieczór! A co tu robisz panie Stanisławie? — Ot jak pan widzisz, zabłądziłem. — A zmiłuj się, przenocuj u mnie we dworze. Jak zaczął prosie, molestować, naglić, nie było sposobu; zaprzęgaj Ożyna i do dworu. Konie mi wzięli, a mnie tak poczciwie jakoś, ludzko i serdecznie przyjęli, tak się ze mną obeszli, ze im tego nigdy nie zapomnę. Bo że jeść i pić dali to nie wielka rzecz, ale poczciwa pani nawet o starych kościach pamiętała, materac mi przysłała, poduszkę... on sam przychodził zobaczyć, czy mi czego nie braknie,

Wówczas byłem wszędzie i widziałem przy tej zręczności dom i gospodarstwo; powiem pani ze nigdzie takiego porządku, ładu, spokoju, a nawet szlacheckiego dostatku nie zdarzyło mi się zobaczyć jak tam. Wszędzie czysto jak w pokoju, wszystko na miejscu; bez krzyku, bez wrzawy, bez zatargów, idzie robota jak w zegarku!

Co to za gospodarz! co to za ojciec dla ludzi!

— Stanisławie! oczarował cię czy co? cóż bo ty mówisz? Materacem cię, widzę, przekupił.

— Droga pani, gdybym i na bruku był u niego spał, toż samo by było; — co prawda to prawda...

— Dajże mi już z tem pokój! zamknęła pani Żacka. Stary spojrzał na Justysię, która wdzięcznym wzrokiem zdawała mu się dziękować, i zamilkłszy, ze spuszczoną głową wyszedł powoli.

My wynijdźmy zajrzeć co się też dzieje na folwarku u państwa Boikowskich. W chwili gdy Bolesław odjeżdżał, pod niebytność gospodarza domu, zgromadzenie jednak było dosyć liczne. Samowar wcześnie kipiał w kominie, bo już się zabierano do herbaty; ekonomowa jednak nie ruszyła się nim zajmować sama, wyręczała ją służąca, dosyć niepoczesna, brzydka, bosa, ale ogromną chustką tak poobwiązywane,

ie jej szpetność i podrapania odzieży widać nie było. Sama pani siedziała z nóżkami na kanapie, z nieodstępną fajką W ustach, którą tylko co Motruna świeżo nałożyła i podała; — bawiła się trzymając pieska na kolanach, jedną ręką sparta na poręczy, głowę przechyliwszy od niechcenia na dłoń dosyć małą i zręczną; w drugiej piastując długi cybuch pieprzowy.

Obok niej, u nóg raczej, siedział młody mężczyzna z wielkiemi rozstrzępionemi wąsami; był to pisarz assessora, niezmiernie dobrego tonu człowiek, co dowodziły łańcuszki któremi był obwieszony, pierścionki które nosił na palcach, i szalik misternie tombakową szpilką zapięty. Wreszcie szerokie strzemiona szarawarów i buty z uciętemi nosami, nadawały mu cechę wytwornego, i wynosiły nad resztę śmiertelnych chodzących w butach wykrzywionych i szarawarach bez strzemion. Widocznie chodziło mu o podbicie serca pię

knej Teressy, lub niemniej wdzięcznej Fruni, byleby coś podbił. Na krześle, przy kanapie rozpierał się drugi mężczyzna, nie młody już, szpakowaty ale dobrze pofarbowany bo tylko od spodu siwizna trochę odpuściła, a w górze włosy miał pysznie fioletowe; surdut jego przekonywał o pretensyach do młodości, opartych na wysokich kłębach i wciętym pasie przy szerokich plecach, wydającym się bardzo malowniczo. Twarz jego ogolona, dla trudności farbowania porostu który już był zsiwiał przedwcześnie, uśmiechała się figlarnie, czerwieniała wspaniale; a wargi szeroko rozwieszone nadawały jej wyraz zwierzęcy, tak, ze spojrzawszy nań mimowolnie zadumać się było potrzeba, do kogo podobniejszy, do starego żydowskiego konia, czy do innego bydlęcia. Był to pan PalibaPokorski, niegdyś plenipotent niewiadomo czyj, dziś właściciel trzech poddanych w Ciemierówce; stary wyga który miał ze trzydzieści processów; uchodził za

bardzo zamożnego, a szczególną pałał miłością ku całej płci pięknej, nawet kiedy płeć miała nie bardzo piękną. Od niejakiego czasu zaprzężony on został do zwycięzkiej kwadrygi pani Boikowskiej i ciągnął jak mógł, zaciągając się nawet, swoją piękną tryumfatorkę. Trzeci, niezmiernie skromny chłopaczek, jeszcze w studenckiej łupince, ale słuszny i pod wąsem, nie ładny ale świeży i rumiany, z oszpeconą dziwnym uśmiechem twarzą, która nim była wykrzywiona dziwacznie, z oczkami rzekłbyś zapuchłemi od śmiechu, był synem pana Sędziszewskiego, wielkim łotrem na swoje lata, i częstym gościem państwa Boikowskich. Student ten, który miał niejaką nadzieję samą zastać gospodynię domu, bo się z jej mężem w drodze minął, zwarzony był wydocznie przytomnością nieznajomych sobie współgości. Pocieszały go jedynie rzucane nań niekiedy spojrzenia Teressy, która wierna przysłowiu, że czego nie kupować tego nie żałować,

obdarzała niemi kolejno i pana pisarza, i pana Palibę, i wyrostka.

Takie było towarzystwo zgromadzone w pierwszym pokoju, gdy Frunia zawsze ładna, zawsze trzpiotowata, wpadła gdyby burza z ogromnym drzwi trzaskiem, spodziewając się może same zastać Boikowskę, niecierpliwa czegoś i oczyma dając znać, ze ma coś pilnego do powiedzenia. Ale jak było ruszyć z oblężonej kanapy i rzucić towarzystwo tak miłe! Zerwał się pan pisarz ucałować rękę pięknej garderobianej, a za jego przykładem poszli pan Paliba i student. Posadzono Frunie na kanapie, rozmowa poszła żywo.

Pisarz przysiadł się gorąco do nowo przybyłej, ciągle powtarzając: — Do kroćset diabłów, jakaż ona ładna! niech diabli wezmą, jakaż ładna! Nu, ładna kiedy ładna !

Paliba widocznie porównywał dwie te próbki płci pięknej; student poważnie ciągnął cygaro, które go nudzić poczynało.

O czemże mogła być rozmowa, jeśli nie o tych co siali wyżej szczeblem w klassyflkacyi społecznej, wyżej moralnie, pieniężnie, znaczeniem. Niestety! nie chrześcijańskie tam uczucie wiodło sądem zgromadzonych, niechęć buchała z nich kłębami, zazdrość, gniew, wszystko tam było, prócz pobłażania i miłości.

Wszystko to wszakże mówiło się w imię braterstwa i chrześcijaństwa, wedle wzorów z Żyda Tułacza i Tajemnic Paryża wziętych. Przecinały tylko to pasmo złośliwe umizgi pisarza, śmiech konwulsyjny emancypowanego studenta, na którym każde drzwi otwarcie robiło jakieś niemiłe wrażenie, (jak gdyby ojciec wchodził z admonicyą w ręku) i pocieranie czupryny z wykrzyknikami pana Paliby.

Trzeba albowiem wiedzieć, że zacny ten obywatel, wyrażał się sposobem sobie tylko właściwym, oszczędnym, szybkim i pełnym najgłębszych myśli, bo do niego wszelką myśl, jaką się komu podobało,

przywiązać było można. Nie mówił on nigdy całemi słowami, chyba w ostateczności; na dnie powszednie i expens zwykły miał wykrzyki i zgłoski różne, które mu wystarczały. To mu jeszcze bardziej zwierzęcy nadawało charakter.

Ha! ha! ha! no! no! ba! ba! to! to! sa! fe! oj! ts! pst! csyt! i t. p. składały jego skarbiec hieroliglificzny. Jeśli go już okoliczności nieprzewidziane zmusiły powiedzieć słów kilka, bąkał je na prędce, ale nie kończył nigdy, uważając na zbyteczne, urywał zwyle dodając tego.

Tego było jakby pieczęcią, którą kładł u spodu wszelkiej swojej mowy, i koniecznym jej finałem.

— O! już to nie ma co mówie, odezwała się sama pani, iż panowie żyją bez żadnej wiary, bez żadnej moralności; zepsucie okropne, ale po wierzchu go nie znać!

— O! jaka to prawda! powtórzyła Frunia, która więcej zwykła była mówić oczyma i śmiechem, niż ustami i słowy.

— Nadzwyczajna prawda! dodał pisarz ujmując Frunie za ręce.

— Prawda, echem wybąknął spluwając od cygara student i cofając się, bo w tej chwili drzwi otworzyła Motruna.

— Ha! ha!... tego — zapieczętował pan Paliba. — O! o! tego!

— Przejść całe sąsiedztwo, kończyła gospodyni — zajrzeć do ich domów, włosy powstają na głowie...

Paliba machinalnie wziął się za farbowaną czuprynę, którą potarł jakby probując czy nie powstała.

— Wszędzie trąd, zgnilizna, egoizm...

— Nadewszystko egoizm, rzekł pisarz — korca owsa dla koni nie dostać!

Paliba wykrzyknął tylko:

— Ha! ha! tak! tego...

Frunia patrzała na studenta, i dla tego młody pan Sędziszewski nie potwierdził zdania gospodyni; szukał on znaczenia tego wzroku i kombinował w myśli wszystko symplifikacye niewielkiej ilości wej

rzeń jakie spotkał; chcąc usilnie dojść co mu też mówiła Frunia. Trudno było odgadnąć, bo czułe wejrzenie mówiło tylko: — Cóż to za dryląg! ale to syn pana Sędziszewskiego! gdyby się tez ożenił!

Rozmowa toczyła się dalej, a głos z kanapy jak z trójnoga kończył:

— Wszystko to przepowiada nową epokę...

— O jakiej to epoce mowa? spytał ciekawie pisarz. Paliba żywo mu wytłómaczył.

— Ot... tego, kiwnął głową i zamilkł.

— Aha! zamruczał pisarz, chcąc uchodzić za domyślnego.

— Epoka postępu i duch wieku!... począł nagle student, chcąc zrobić wielkie wrażenie wyrazami, które jak uważał zawsze budziły uwagę i podziwienie, i wzruszały do głębi najwięcej tych, co ich nie rozumieli.

— Właśnieś mi pan te szczytne wyrazy z ust wyjął! przerwała czule spoglądając pani domu. — Student rozpiął jeden guzik

jakby go otrzymane zwycięztwo dusiło i piersi jego gniotło; Frunia spójrzała na niego z podziwieniem, Paliba kiwnął głową, potarł włosy i czując potrzebę zawyrokowania, odezwał się stanowczo: — Ba! ba!... tego!

W tym rodzaju rozmowa toczyła się niezmiernie długo, ale stenografować jej braknie nam cierpliwości.

Pisarz, pomimo nęcących wdzięków dwóch bóstw, musiał odjechać po pierwszej szklance herbaty, którą na ten raz pił bez wódki, nie chcąc drażnić skrytej swej słabości do tego pociągającego trunku. Student i pan Paliba chcieli jeden drugiego przesiedzieć, i mocno się na swych krzesłach porozpierali, ale pan Sędziszewski wkrótce przypomniał sobie ojca i jego admonicye niekiedy zbyt dobitne, a ze go i cygaro w niebezpieczny i kompromitujący sposób nudziło, cofnął się. Paliba z widoczną radością uściskał odjeż

dżającego, że nawet powiedział ma na drogę:

— Padam... tego; po czem przysunął się jeszcze bliżej do pani Boikowskiej, ale ta widząc rosnący niepokój Fruni, zbita go z tropu, zapytaniem.

— Prosiłam pana o pozwolenie mi koni do miasteczka; mąż mój swoich nieustannie potrzebuje; spodziewam się, że mi ich pan nie odmówisz?

Była to jeszcze jedna słaba strona pana Paliby, ze konie swe lubił, pielęgnował i cenił nadzwyczajnie; zmięszał się więc bardzo, coś zabełkotał i wymownie rzekłszy: — A!... tak... tego — lecz... porwał za czapkę, pożegnał się i uciekł. Rozśmiała się gospodyni.

— Widzisz Franiu, jakiem go prędko odprawiła; czuję, że mi masz coś pilnego do powiedzenia; chwała Bogu pozbyłyśmy tych nieznośnych parafianów.

— Kupę rzeczy nadzwyczaj walnych przynoszę ci, szybko poczęła Frunia —

tylko słuchaj! nadzwyczaj ważne i osobliwsze nowiny!

— Mówie, zmiłuj się prędko!

Frunia żywo chodziła po pokoju trzymając się za głowę i powtarzając: — Najciekawsze rzeczy, najciekawsze...

— Mówże, proszę cię.

— Nadzwyczaj ważne...

— Zaczynaj Fruniu!

— Wystaw sobie, naprzód cud, ie ja to wszystko wiem...

— Ale coż?

— Podsłuchałam...

— Ale czegóz?

— Czekajże niech odetchnę!

— Ginę z niecierpliwości!

— Ratuj jeżeli możesz swego ulubieńca, bo źle koło niego.

— Koło kogo, proszę cię?

— Wszyscy się spiknęli na pana Alfreda — wiesz zapewne ze pan Derewiański był dzisiaj z Bolesławem, i to nie darmo.

Bolek pannie naszej bardzo do gustu; wiedząc o tem przyjechał się oświadczyć....

Ekonomowa głową potrzęsła. — E! nic z tego nie będzie.

— I ja wiem ze nic z tego nie będzie, ale posłuchaj tylko jak to było. Jak przyjechali, zaraz pani nasza i panienka wróciwszy z pasieki, z twarzy pokazywały że się już coś święci. Ale nie było sposobu podsłuchać co, i jak; kilka razy podchodziłam do drzwi od sieni, zawsze mi ten Stanisław nieznośny przeszkadzał, a ja się jego gderów tak boję, żem wolała wszystkiego się wyrzec. Po obiedzie pani z tym starym wyszła do drugiego pokoju, a Kunegundę zostawili przy młodych. Tu już mnie było wygodnie, bo sobie jak u Pana Boga za piecem stałam za drzwiami i słuchałam całej ich rozmowy. Derewiański prosił bardzo za Bolesławem, wychwalał go, ale pani wręcz odpowiedziała...

— No! odpowiedziała! to dobrze!

— Posłuchaj no tylko, nie tak to i do

brze. Nie udało się pani ze wszystkiem; zaręczyła, że panna Justyna nie ma serca do Bolesława, co fałsz, ja wiem, ze fałsz, a Derewiański tak się uczepił, że mu wyrobił pozwolenie bywania.

— No! mniejsza o to!

— Nie koniecznie! oni się z sobą znają i coraz będą lepiej. Ale co najgorsza, to ie na Alfreda, szczuty lis, jak zaczął gagać, wygadać, wygadywać, niestworzone rzeczy...

— A! podły!

— Było tam coś i o twoim mężu i o tobie, ale tego dobrze niedosłyszałam.

— Co? i o nas! łotr! poczekaj stary! zawołała Boikowska — odwdzięczym my się tobie i twojemu Bolkowi. — Słyszane rzeczy! na niego! na nas! Dla czegóż o nas mówił?

— Powiem ci, że jakoś tego dobrze nie zrozumiałam, bo Derewiański chodził i nos ucierał raz wraz. To wiem, że pan Alfred wiele straci u Sędziny, bo takich jej naga

dał rzeczy, ze pani aż choruje teraz ze wzruszenia. — Na to mój mąż, żeby to wszystko przerobił, zawołała ekonomowa — damy temu rady. Dziękuję ci Fruniu za pana Alfreda; on ci to zawdzięczy,.. Nam potrzeba radzić.

Zamyśliła się jak dyplomata nad kartą Europy, i zwolna dymek puszczając, pół słówkami się tylko odzywała.

— Fruniu... a pewnaz ty jesteś, że się nasza panna kocha w tym chrząszczu Bolesławie?

— Nie ma wątpliwości; wozi jej książki, które ona nosi przy sobie jak relikwie. Przyjedzie to się nagadać nie mogą; zresztą widziałam ich we dwoje to dosyć... z oczów im patrzy, że się kochają.

— A pana Alfreda?

— Źle przyjmuje, to widoczna.

— Źle, uśmiechnęła się Teressa — a! cóż robić! — Kończyły te słowa gdy w sieni ktoś zapytał?

— Jest pan? a potem ciszej? — Sama?

— To on! rzucając się do drzwi krzyknęła Teressa.

— Kto?

— Alfred! Ruszaj Fruniu i nikomu nie mów nawet żeś tu była; musiemy się z nim naradzić.

Nie dopuszczając wejść do pokoju przybyłemu, pani Boikowska narzuciła na siebie mantylkę i wybiegła przeciw niemu.

— Nie trzeba żeby cię tu widzieli, rzekła mu do ucha — jedź sobie, wyjdę gdzie

wiesz i tam się rozmówiemy.

— Nie ma pana Boikowskiego ? spytał głośno Alfred.

— Niema, pojechał.

— Więc żegnam panią! To mówiąc wybiegł, siadł na konia i ruszył z dziedzińca.

W kwadrans potem, Teressa wysunęła się pod pozorem przechadzki po za ogrody, i poszła ścieżką ku lasowi. Tu u brze

gu zarośli czekał na nią przechadzając się Alfred.

— Czegoześ ranie tak odprawiła? spytał czy się już rnęża boisz?

Ruszyła ramionami. — Nie chcę żebyś bywał widocznie u nas, bo to może popsuć wszystko. Wiele rzeczy mam ci do powiedzenia. Siadaj, słuchaj, nie przerywaj mi i nie trać serca; musiemy na swojem postawić.

Tu opowiedziała mu wszystko co zaszło dnia tego, i odmalowała nową przeszkodę, której powodem być musiał obraz przez Derewiańskiego skreślony.

Alfred z zaciętą wargą, z zagryzionym wąsem siedział gniewny, drąc chustkę, od nosa.

— Ale, to wszystko nic, zawołała Boikowska — naprzód mój mąż potrafi Sędzinę, znowu na twoją stronę nakłonić; gdyby się to nie powiodło — ha! to potrzeba śmiało działać!

— Ale jak?

— Ja mam już cały plan w głowie, zdaje mi się, że najlepszy.

— Mówże?

— Potrzeba pannę wykraść.

— Cóż? chyba gwałtem, kiedy jak mówisz i panna przeciwko mnie?

— Gwałtem, nie! byłoby to niebezpieczne, — ale są sposoby! — zamyślając się dodała Teressa.

— Naprzykład?

— Chcesz się ożenić koniecznie?

— Muszę, zawołał Alfred z wybuchem — muszę, jeźli się tu nie ożenię przepadłem. Rachowałem na to i rachuję... Jakiemi bądz środkami bylebym się ożenił,

o to mi tylko idzie.

— Chodżmyż powoli, ja zbiorę myśli,

i powiem ci wszystko, szepnęła Boikowska — boję się podsłuchania. Usłuży nam (o, co miało szkodzić; właśnie najlepiej, że się panna kocha w Bolku.

— Ale to fałsz!

— Owszem, chcę żeby tak było, i tak jest.

— Coż z tego dla mnie możesz wywinąć?

— Wszystko...

— Nie pojmuję wcale!

— Na (o potrzeba mojej głowy, uśmiechając się zwycięzko odezwała z wyższością Teressa; mogę powiedzieć ie mnie wtem nikt nie przepisze. Uważaj tylko dobrze; Bolesław jest nieśmiały i po staroświecku rozkochany; wiem pewnie ze do siebie nie śmieli jeszcze i karteczki napisać. Potrzeba udać list jeden, drugi, trzeci od Bolesława niby pisany. Frunia odda i dopilnuje żeby go nie pokazała. Gdyby się to nawet stało, a panna odkryła przed matką, tem lepiej, jemu dom zamkną, a rzecz uduszą. Ale wedle wszelkiego podobieństwa tak być nie może; ona odbierze, za drugim listem odpisze. W tych listach potrzeba ją namawiać na ucieczkę z domu na wykradzenie się. Będzie wal

czyć, będzę się bać Justysia, bo to wielka trusia, ale go kocha a matka nie pozwala, pewnie da się namówić. To już Frunia dopomoże; ona będzie naszą prawą ręką. Skończy się na tem, że wykradnie się dla Bolesława, a ty ją pochwycisz i uwieziesz. Potem matka przebaczy, wykradzenie muszą ślubem zamalować, i koniec... A cóż? nie dobrze? Alfred się wzdrygnął.

— Ale to ohydna zdrada! zawołał.

— Zdrada! uśmiechnęła się ekonomowa, może i zdrada, ale kiedy pokazuje się że siedm grzechów głównych, jak ten nieporównany Sue dowodzi, są tylko siedmią zpotwarzonemi cnotami, na których się ludzie nie poznali, zdrada także moie być cnotą, przynajmniej czasem.

— Ale Justyna?

— Popłacze, przywyknie, z losem się zgodzi i oszukiwać cię będzie!

— Ale świat i ludzie!

— Któż tam będzie wiedział jak się to zrobiło!

Alfred stanął zamjślony.

— Nie, rzekł, to szkaradne! ty sobie żartujesz ze mnie.

Na twarzy Teressy szatański błysnął uśmiech; oczy jej zaiskrzyły się jak u dzikiego zwierzęcia a rumieniec wstydu na chwilę nie oblał jej twarzy, z której życie niepoczciwe starto wszelki srom i uczucie.

— Szkaradne! powtórzyła — nie! zachwycające! powinieneś uwielbiać mój geniusz, który ci potrafił z niepowodzenia upleść pomyślność, a zamiast podziwu i podzięki, ty się wzdrygasz! Z ciebie nigdy nic nie będzie; tyś dzieciuch!

— Dzieciuchem nie jestem, odezwał się obrażony Alfred; ale miara i granica we wszystkiem — to przechodzi....

— To cię żeni.

— Ale w jaki sposób?

— Pewnie i nieohybnie, jeśli się na spo

oby oglądać będziesz, nic nigdy nie zrobisz. No? jakże?

— O! to potrzebuje namysłu. Ruszyła ramionami kobieta.

— Zatem dobranoc ci, myśl i rób sobie co chcesz.

— Czekaj Teresso, czekaj, pomówmy; w twoim dziwnym planie są rzeczy nie do spełnienia.

— Cóż przecie? niecierpliwie zawołała kobieta.

— Ona listom nie uwierzy, nie moie się dać namówić na wykradzenie.

— Niech tylko myśl ta rzuconą będzie; w ostatku Frunia potrafi ją tak naprowadzić gdzie, ze ci wpadnie w ręce... Powiemy jej ie matka przebaczyć musi, że to jest jedyny sposób... o to się nie troszcz.

— A jeśli się nie uda?

— Nie moie się nie udać!

— Jeśli odkryją, złapią?

— Co poczniesz jeśli się nie ożenisz? spytała pani.

— Podaję się do służby na Kaukazie.

— No! gdyby się nie udało, masz zawsze czas na Kaukaz uciekać, a inaczej się nie uda, tylko tak jak radzę. Myśl i decyduj się, bo zaczynać potrzeba.

— Dla czego sądzisz, ze Sędzina tak na mnie dotąd łaskawa, nie przyjęłaby, gdybym się oświadczył?

— Dla tego ze ci tu już stoika podstawili.

— Twój mąż ma na to poradzić?

— Pani uparta i bojaźliwa, jeśli się raz przelękła, nie łatwo ją teraz przekonać. Przytem Stanisław ciągle przy niej, a on ciebie nie lubi.

Alfred westchnął; była chwila w której błoto i brudy ujrzawszy do koła siebie, ze wstrętem wyrwać się z nich zapragnął; Teressa jak szatan wstrzymała go szyderstwem.

— Cha! cha! rzekła, widzę żeś daleko większy tchórz niżelim myślała, i w dodatku pełen przesądów — radźze sobie sam.

— Słuchaj Teresso, po namyśle rzekł Alfred — tak będzie: sprobuję się oświadczyć, jeśli mnie odepchną — a to przyjmuję twój projekt; co będzie to będzie, nie mam nic do stracenia!

— Pozwalam na to, ale z oświadczeniem nie zwlekaj.

— Pozajutro przyjadę.

Noc już była zapadła wśród rozmowy, i opatrzywszy się ze ją zbyt długo przeciągnęli, oboje żywo się rozeszli, ekonomowa na folwark, on do domu zamyślony spiesząc.

Niespodziany powrót rnęża, który uprzedził Teressę, zniecierpliwił ją na krótko. Boikowski czekał na nią w ganku, widocznie zły, bo łajał i bił na wszystkie strony. Zobaczywszy żonę wstał i podbiegł ku niej.

— Gdzieżeś była?

— Gdzie? chodziłam na przechadzkę!

— Po nocy?

— A jeśli mi się podoba, cóż masz przeciwko temu?

— Moja pani... to mnie się nie podoba, — jestem przecie mąż.

— I cóż dalej? zimno i dumnie spytała.

— To nieprzyzwoicie!

— Dajże mi pokój! z gniewem wybuchnęła żona, miałabym dla twojej fantazyi siedzieć jak zaklęta i wędzić się w izbie... Ile razy zechcę, pójdę choćby o północy...

— To weźże z sobą kogo.

— Na co? żeby się za mną ogon włóczył! Ja chcę być samą!

— Ale oczy ludzkie?

— Nie dbam ani o oczy, ani o języki łudzi.

Pan Boikowski mówił coraz mniej śmiało i z rozgniewanego tonu przeszedł w smutny: ona coraz się bardziej zaperzać zaczynała.

Pobiegła nareszcie do izby, wołając na Motrunę żeby jej fajkę podała, i położyła się zadąsana na kanapie.

— Patrzcie, mówiła — myśli mną kiero

wać jak mu się podoba! myśli mi zabronić chodzić gdzie i jak chcę! O! nic z tego nie będzie.

Boikowski milczał.

— Ale tu był pan Alfred, a pani... wyszła zaraz po nim.

— Zaraz po nim i do niego, jeźli chcesz wiedzieć... tak, do niego; byliśmy razem pod laskiem...

— A! to tak! rzucił się gniewnie mąż. — Tak! pani się nawet nie kryjesz?

— Nie kryję się, patrzcie! Ja temu próżniakowi robię interesa, a on mi się wywdzięcza wyrzutami.

— Interesa! możnaby je robić inaczej! nie w lesie po nocy!

Teressa zamilkła, wzięła podaną fajkę i kazała przynieść świecę.

On chodził i mruczał; trwało to może ćwierć godziny; wreszcie zbliżył się, stanął i rzekł:

— No, wytłómaczże mi się.

— Nie mam ci się z czego tłómaczyć; robię i robić będę co chcę..

— Ale cóż to była za ważna narada?

— Nie wart jesteś, ciasna głowo, żebym ci o tem mówiła.

— Tereniu kochana! odezwał się prosząc ekonom.

— Jest! — już moja Tereniu! A! idź sobie precz Michale; nie wart jesteś takiej żony jak ja...

Rozmową cichą, potem szeptami skończyło się wszystko dosyć późno, i małżeństwo rozeszło się w najlepszej zgodzie i harmonii.

INTRYG CIĄG DALSZY.

IX.

Przy Zapadni, którą już w początku tej powieści poznaliśmy, stała bryczka pana Alfreda Kalanki i jego kozacy, pana nie było widać; słudzy spiesznie łykali kryjomo wyniesioną im wódkę, a Jagoda niedopalone cygaro u fajki Zabijaki rozżarzywszy, dym chciwie pociągał.

Oba jednak, pomimo dymu i wódki, któremi się raczyli, mieli miny nie wesołe, jakby na nich strapienie pana się odbijało.

Zmora siedział opodal trochę na kłodzie, smalił także swój bakuń z drewnianego cybuszka, i czynił zajmujące uwagi nad przyjezdnemi, powozem i uprzężą. Obok niego spoczywała siekiera, godło jego zajęć, bardzo jednak rzadko zajęte.

Zmora tak mówił do siebie:

— Patrzcie! postronki jak u chłopa! a toż bryczka pańska i malowana — to nieładnie! ludzie poprzebierani w tak szerokie szarawary! coby to z nich było worków! a gdyby w te worki nasypać zboża, te zboże zanieść na targ i sprzedać! Uśmiechnął się Zmora...

No... i pójść do Juchima z temi pieniędzmi... byłoby się za co poweselić...

Te i tym podobne rachunki i spostrzeżenia zajmowały stróża, który umiejąc myśli zajęcie przenosić nad ruch ciała, całkiem się mu oddawał; tymczasem pan Alfred, właściciel bryczki i koni, przechadzał się żywo w oddaleniu po piaskach, widocznie smutny i wzruszony... Juchim,

znawca ludzi, wpatrywał się w niego zdaleka i mówił do Sury:

— Gdyby to byt handlarz, myślałbym, że rachuje ile zyska... ale on nie taki człowiek, o czemże tak może rozmyśliwać chodząc pod sosnami? Na kogoż czeka! A! otóż i Boikowski konno. Suro! Suro!

— Hm? lakonicznie wstrzymując się w wiekuistym przechodzie spytała go żona.

— Wszak to on czekał na Boikowskiego

— A nu!

— Cóś oni z sobą mają te dwa łotry!

Sura już była poszła w dalszą wędrówkę żywota, którą odbywała na niewygodnych drepcząc pantoflach. Juchim tak dalej rozważał.

— Nie trudno ich zgadnąć: Boikowski myśli mu pannę sprzedać, nie udaje się we dworze zwąchać. Knują coś za dworem. Nie dobra to sprawa... dość mamy ekonoma, cóż gdy nam jeszcze taki pan przybędzie... I tej starej pani szkoda! Źle!

Juchimie! Nam także potrzeba radzić żeby się jakie głupstwo nie zrobiło pod nosem. Ale jak tu się dowiedzieć co oni szachrują, a podsłuchiwać niebezpiecznie.

Pochodził Jurchim trochę, wziął czapkę, zawachał się i powiesił ją na kołku; podparł się w oknie i dumał jeszcze.

— Widać że sobie Zapadnię obrali na swoje narady; nie pierwsza to już, nie ostatnia: drugi raz będę wiedział co począć, teraz potrzeba dać pokój.

Oka jednak z nich nie spuścił, usiłując wybadać wejrzeniem czego nie mógł uchem. Widocznie pan Alfred był silnie rozogniony i wzruszony, bo wywijał rękoma, zastanawiał się, rzucał i chodził, brał za włosy, przyskakiwał do ekonoma i zdawał się zarazem zniecierpliwiony, zły i zapalczywy. Boikowski z założonemi w tył rękoma, to na niego spoglądał gdy mówił, to go brat za rękę i cóś mu poszeptywal, jakby go przekonywał.

Podsłuchajmy ciekawych zwierzeń łych panów.

Za ukazaniem się ekonoma, Alfred przybliżył się żywo do niego i zawołał:

— Domyślasz się już, domyślasz zapewne; dostałem stanowczą i wyraźna, odmowę... ot cóś zrobił!

— Juściż pewnie nie ja tego chciałem i nie jam to zrobił, rzekł zsiadając z konia ekonom; ale ten przeklęty Derewiański i Stanisław, którego pan nie umiałeś ująć.

— A jakiem go miał ujmować? tańcować przed nim czy co? dawałem mu pieniędzy, nie wziął; w ręce go całować nie będę. Mówiłeś przecie że masz taką przewagę nad panią, czemużeś jej lepiej nie usposobił?

— Nie żałowałem perswazji, ale to się wszystko rozbiło, ja nie wiem o co. Pani zmieniona, nawet dla mnie samego zimna, rozkazująca; o panu i mówić nic nie dała. Zaraz w początku zaparła mi usta

tem: o panu Alfredzie proszę mi nic nie mówić.

— O! srogo, srogo się pomszczę! zawołał chodząc i śmiejąc się Kalanka, choćbym miał zginąć sam; i na tym młokosie, i na tym starcu, i na wszystkich.

— Ale cóż? jak to było? spytał ekonom.

— Jak! co ci o tera wiedzieć; dość ze mi jasno i wyraźnie odmówiła, a nawet dała uczuć, żebym poprzestał bywać w jej domu. Nie przestąpi progu waszego noga moja, chyba po zemstę, chyba na pohańbienie wasze... Mówiła ci co żona?

— Przyznam się panu ze choć bardzo mojej żonie wierzę, rzekł z wahaniem ekonom, ale to jest rzecz tak niebezpieczna...

Alfred stanął i rozśmiał się.

— Musi tak być! krzyknął — ona jedna znas ma głowę i radę na wszystko. Tak zrobię! Powiedz jej niech list pośle, niech wszystko gotuje, a z mojej strony porobię

przygotowania. — Księdza nawet zamówię. Ta baba i dziewczyna poznają komu śmiały odmówić.

— A jeśli się nie uda ? cicho szepnął Boikowiki.

— No! to zawsze czas sobie i jeszcze komu będzie trzeba, w łeb wypalić.

Ekonom pobladł, a widząc gwałtowne wzruszenie, wzmagające się w Alfredzie, począł się już cofać; ten go zatrzymał.

— Jutro wieczorem będę u was, rzekł, naradzimy się o wszystkiem; teraz do domu! pamiętaj żebyś mnie nie zdradził, dam ci na lat trzy, na cztery, na sześć lat Otręby, ale ona musi być moją, jakimkolwiek sposobem — musi! Muszę im pokazać, kto jestem! i jak się umiera pomścić.

To rzekłszy pobiegł żywo do bryczki, rzucił się w nią raczej niż siadł i pojechał czwałem do domu. Boikowski pozostał, konia trzymając za uzdę, kłopotliwie zamyślony.

— Sęk! rzekł do siebie jadąc powoli — nie ma rady! poczęło się, trzeba kończyć; ale to niebezpieczny interes. Teressa mnie w niego uplatała, może być i źle. Otręby na lat sześć gratka dobra, dorobiłbym się majątku, bo chłopi zamożni i ziemia dobra, choć gospodarstwo zapuszczone — dobry kąsek! ha! Tereśsy w tem głowa! Byle tylko pannę porwać, muszą ją potem wydać za niego i kto inny jej już nie weźmie; wstyd, plama; pożenią, przyduszą i koniec. Kiedy ginąć to ginąć, a padać to z dobrego konia. Jeszcze powiedział na lat sześć — i dodał podobno: co zechcesz! Może u targuję na dziedzictwo! wówczas niech żyje pan Boikowski obywatel, dziedzic, i tylko co nie widać podsędek! Trzeba szczęścia próbować, wszak to i chłopi mówią: nie wziąwszy na duszę, nie będziesz miał w duszy...

Głos nagle blisko niego odzywający się rozbudził go z tych marzeń; ujrzał przed sobą żebraka, który z lasu ciągnął i po

zdrowił go zwykłem!... Niech będzie pochwalony. — Przeląkł się pan Boikowski.

— Coś za jeden? co tu robisz? zawołał impetycznie.

— Ja! a to wielmożny pan, słowo honoru, widzę nie poznał mnie! wszakiem miał szczęście...

— To ty Janie! co ty tu robisz?

— Przechadzam się wielmożny panie; czas i pora śliczna; przytem proszony jestem od przyjaciołki mojej Moszkowej (to dobra kobieta), żebym zaniósł kartelusik do Juchima; nie mogłem odmówić choć o kuli, gdyż Moszkowę lubię — słowo honoru...

— Oj! aż nadto ją lubisz..

— Nie można nadto kochać bliźniego! sentencjonalnie rzekł Jan.

— A żyd, to tobie bliźni?

— Cóż na to poradzić! takie prawo! Nie tylko żyd bliźni, ale żydówka bliźnia, a żydzięta bliźnięta...

Boikowski choć ponury rozśmiał się.

— Nie potrzymałbyś mi kónia, rzekł — do wsiadania.

— Gdybyś wielmożny pan chciał mieć wzgląd na mój stan i wspomógł mnie, szczególniej na buty, których od dawna nie mogę sobie kupie, bo mi pieniądze giną, odważałbym się do tego konia przystąpić...

— Coż kiedy przepijesz co ci dam!

— Ja! panie! Ja! wymówił Jan z takiem oburzeniem i zgrozą, że ekonom znając go, znowu rozśmiać się musiał i wprawiony w lepszy humor zdobył się na dziesięć groszy.

Jan obejrzał datek, wziął go w zęby, przytrzymał konia, którego ekonom dosiadł zręcznie; ukłonił mu się i Boikowiki poleciał.

Pijak weselszem poglądając nieco okiem na karczemkę, dążył ku niej pośpiewując i machając kijskiem.

— O to szelmów żydów z mańki zażyję! mówił do siebie; naprzód rai wódki dać

muszą i sporo... potem dziesiątkę im moją pokażę i sprawię sobie bankiet na wieczór; w ostatku nie wezmę odpowiedzi póki mi z rana co nie dadzą. Nie będę miał skrupułu, nie mieli i oni litości! antychrysty!

— Jest Juchim? spytał we drzwiach wchodząc zamaszysto.

— Nu, nu! a jak jest to co? rzekł żyd szydersko mierząc go oczyma.

— Mam do ciebie karteczkę romansową od pani Moszkowej, o skóry co to wiesz... ale Moszkowa zgodziła się ze mną trzy kieliszki, naprzód dawaj wódkę...

— A gdzież karteczka?

— Jest, ale nie dam póki nie wypiję; uchodziłem się za waszą sprawą...

Juchim zmierzył go od stóp do głów.

— A jak kłamiesz? spytał.

— Nie wierzysz? to nie dawaj wódki, nie oddam kartki.

Zawołano Sury i wkrótce przypuszczony do flaszy, Jan z roskoszą i cmoktaniem

wychylił swoje trzy kielichy, jeden po drugim. Zmora zazdrośnie na niego poglądał, a bardziej jeszcze Naścia, której się nawet głębokie wyrwało westchnienie.

Wtem, gdy Jan usta ocierał i karlelusika szukał, zbliżył się do niego znienacka Juahim i rzucając ramieniem, rzekł z cicha:

— Ja ci dam jeszcze trzy kieliszki, tylko mi powiedz, co oni tam z sobą gadali?

Jan pobladł i cofnął się.

— Co? kto? gdzie?

— Nu! udawaj zdrów! nibym ja ciebie nie widział jakieś podsłuchiwał z za krzaka!

— Ja? kogo?

— A wej! gadaj, a nie, to Boikowski wiedzieć będzie...

Jan poskrobał się w głowę.

— Żydku kochanku, rzekł, bardzo lubię wódkę, to prawda, to nawet poniekąd mnie gubi; ale żebym za kieliszek miał

być donosicielem twoim, z tego nic nie będzie.

— Nu! a pot kwarty? kusił żyd.

— Ani nawet.

— A kwartę! Zastanowił się Jan: — Daj garniec, rzekł po cichu.

— Dam garniec,

— Postaw mi go tutaj! filuternie dodał żebrak.

Sura, na którą kiwnął nalała i postawiła na stole, objął go rękami Jan i z iskrzącemi oczyma począł szybko:

— Nie bardzom ja dobrze słyszał o co się tam oni sprzeczali. — Pan sam mówił, ze mu ktoś czegoś odmówił, ze musi mieć, kat wie co, że się pomści. Boikowski tchórzył, a jutro wieczorem postanowili zjechać się na folwarku.

Żyd podumał.

— No! rzekł, pij swój garniec, nie odbiorę ci go choć mi wszystkiego nie chcesz powiedzieć; ale jutro rano jeśli się nie

zalejesz, idź do pana Stanisława do dworu i jemu wszystko a wszystko co słyszałeś opowiedz. Rozumiesz?

— Do Stanisława Skiby! Nie pójdę do tego człowieka, rzeki heroicznie żebrak — słowo honoru, jest to dusza nizka, żałuje mi kieliszka...

— Pójdziesz i powiesz mu, da ci za to niejeden.

— Ręczysz za niego?

— Ręczę, jak nie on to ja. Tylko dobrze zapamiętaj coś słyszał, i powiedz mu lepiej niż mnie.

Jan zniecierpliwiony gawędą, która go odrywała od garnca, chwycił naczynie i poniósł do pierwszej izby. Powąchał wódki i postawił ją.

— Samemu pić, rzekł w duchu, dobrze jest bo się więcej wypije, ale smutno... Słuchaj Zmoro i ty Naściu, choć jesteście chłopi a ja szlachcic, chodźcie i siadajcie ze mną; ja częstuję, znajcie pana! Suro!

niema diablico, dawaj chleba i soli, zapłacę. Zmora z fajką i Naścia z kądzielą przybliżyli się, nie bez uszanowania, do stołu żebraka i bankiet się rozpoczął, a Jan podżegnięty wódką, w długie się zapuścił opowiadania o diabłach, które dopiero późno w nocy zakończył upadając pod ławę.

Nazajutrz rano, Stanisław wedle zwyczaju swego, z pacierzem codziennym szedł do ogrodu. W końcu jego była darniowa ławka, od której przez sploty gałęzi widać było krzyż nad drogą; tu on zwykle wiecie siadał odmawiać długie godzinki i litanie swoje, nim powstawali państwo i zapotrzebować go mogli. Już się było słońce podniosło i dopiekać poczynało, gdy drogą ujrzał żywo bardzo idącego ku sobie Jana. Modlitwa była skończona, dumanie ledwie poczęte, wstał i uśmiechając się zapytał:

— A przecieżeś tu nigdy być nie miał?

— I nie byłbym, ale jestem przysłany, dumnie odparł Jan.

— Od kogo? Od Juchima.

Tu opowiedział starcowi zdarzenie wczorajsze i urywki rozmowy które mu pijaństwo spamiętać dozwoliło: ale z tego wszystkiego prócz stosunków Alfreda z Boikowskierai i jakiegoś knucia, nic wysnuć nie było można. Pobladł stary sługa i w pierwszej chwili rzucił się pędem ku dworowi, ale się rychło opamiętali począł zimniej obmyśłać co począć. — Stanisław zmowy żebraka nic pewnego i stanowczego nie mógł wywnioskować; musiał się starać o nowe objaśnienia, bo na nich chciał cóś zbudować.

Im niebezpieczeństwo zagrażające mniej jest poznane, im mniej objąć je możemy, tem większy strach wzbudza. Stanisław byłby się może tak bardzo nie uląkł, wiedząc o szalonych zamiarach Kalanki; nie mogąc ich dojść przeraził się ogromnie.

W pierwszej chwili chciał biedz do pani, powiedzieć jej wszystko, wypędzić Boikowskiego; ale miałże słabą kobietę nastraszyć, nie wiedząc sam dobrze co groziło, ? Rozwaga kazała się wstrzymać i siedzieć.Żebrak już się był usunął do kuchni, a Stanisław myślał i myślał co robić. Podsłuchy tajemne były dla niego niepodobieństwem; wiek i uczucie godności własnej odwodziły go od nich. Mógł walczyć otwarcie, nie potrafił śledzić zdradliwie. Powstał z modlitwą w ustach, spokojniejszy nieco, Bogu ufając, postanowiwszy jakkolwiek bądź, najsilniej strzedz dworu, panny, i wszystkich kroków Boikowskiego z oka nie spuszczać.

Powlókł się starzec do domu i cały ten dzień prawie zszedł mu na modlitwie, przerywanej domysłami najdziwniejszemi; ale mógłże się kto intrygi osnutej w tak dziwny i ohydny sposób domyślać?

Wieczorem chodziło mu bardzo o to,

zęby się przekonać czy pan Alfred przyjedzie do Boikowskith; musiał więc użyć do tego Jana i posadził go na straży; a około północy żebrak przyszedł z oznajmieniem, że istotnie któś konno po cichu przybył na folwark, i wszedł do izby ekonoma, w której się jeszcze świeciło.

Podwoił troskliwości i straży około domu starzec, sam się przeniósł do kredensu, wziął z sobą Maćka, położył Jana w ogrodzie i oka nie zmrużył.

Wyobrazić sobie niepokój starca, który trwał i przez dni następne, podwojony jeszcze oczekiwaniem czegoś niezbadanego i pojąć co się wpoczciwej jego działo duszy, trudno zaiste, bo nie wiem czy kto jak on umiał cudze dobro cenić i na cudze pracować jak na swoje. Najniepodobniejsze do uskutecznienia zamiary chodziły mu po głowie; chciwie pragnął bliżej się dowiedzieć o knującym spisku, ale zbyt był poczciwy, zbyt wahał się w wyborze

środków, by idąc prostą drogą, mógł na kryjącą się w ciemności trafić zasadzkę.

Tymczasem na wieczornej tajnej naradzie, zburzony i gniewny Alfred, zgodził się już całkiem na wnioski pani Boikowskiej, tryumfującej ze pomysł swój przyprowadzi do skutku. Ona sama podjęta się ułożyć i napisać list zmyślony, a przez Franię, którą piękny zloty łańcuszek całkiem na stronę Alfreda pozyskał, dostawszy piosnki przepisanej ręką Bolesława, obiecywała nawet udać charakter jego. Boikowski nie umiał się temu oprzeć, ale nie pochwalał wcale zuchwałego kroku, który go przerażał; czuł on całą wielkość występku i odpowiedzialności jaka mu groziła. — Strach starczył za cnotę.

Nazajutrz karteczka następująca znalazła się na tualecie Justysi pod poezyami Zaleskiego:

— "Są cierpienia nad wszelką cierpliwość, na nie musiemy szukać ratunku, choć przeczuwamy, ze w nich nowych cier

pień moie być niebezpieczeństwo. Nie zlitujesz się nademną? ani nawet słowem odpowiedzi? Przebacz mi pani zuchwalstwo, popełniłem je w chwili szału... O! gdybyś miała tyle litości w duszy, ile ja rozpaczy?

B... "

Głupi ten listek kosztował Teressę całodzienną prawie pracę; układała go mozolnie razy kilka coraz inaczej; nie udawał się jej, wreszcie przepisała go ze starego jakiegoś romansu, starannie wynaśladowała charakter, do czego miała prawdziwy talent, i złożywszy, oddała Fruni, nie bez niespokojności oczekując skutków pierwszego kroku, bo ten stanowić miał o wszystkich następstwach.

Wieczorem Justysia przyszedłszy się rozbierać, znalazła zwitek pod książką; nie domyślała się co znaczył, wzięła go w początku za jakąś zapomnianą modlitewkę, a wyczytawszy pierwsze wyrazy, pobladła i krzyknęła.

Służąca rozbierała ją właśnie; odwróciła się do niej cała spłoniona, drżąca z zapytaniem:

— Co to jest?

— Nie wiem pani.

— Kto tu położył ten papier?

Frunia surowością pytania przelękła coraz bardziej tracąc przytomność, spuszczając głowę, powtórzyła raz jeszcze: — Doprawdy, nie wiem pani; nikt tu nie chodził prócz mnie i Stanisława, a ja o niczem nie wiem.

— Nie ty: położyłaś tu tę karteczkę?

— Czyż jabym śmiała? proszę pani — ja ani wiem.... ale cóż to jest?

Justysia, widząc tak stanowczo zapierającą się służące żywo schowała papier; pomyślała że to być mogło nierozważnym krokiem starego sługi, bo wiedziała jak Bolka kochał; — przykre to na niej zrobiło wrażenie, przestraszyło ją, ale nic nie powiedziała więcej, bo że Stanisław położył tę kartkę, to już niejako w jej oczach krok

dziwny, nieuważny, czyniło tylko zbyt śmiałym, ale nie występnym.

Poczęta rozmyślać, westchnęła, odczytała list raz jeszcze; nie poznaje w nim Bolka, i zbliżywszy do świecy spaliła go, postanowiwszy nic nie odpowiadać, a Stanisławowi ani matce o tem nie wspominać. Frunia, krzątając się koło swej pani widziała wszystko, wyczytała w jej oczach przestrach, gniew, obrazę, boleść, rozwagę, niepokój, i w pierwszej chwili popłochu zrzekła się dalszej służby dla pana Alfreda. Ale w miarę jak Justysia ochłonywała z wzruszenia, otrząsała się z uczucia podbudzonego, Frunia widząc, że niebezpieczeństwo mijało, nabrała po troszę odwagi.

— To dobrze! zawołała w duchu, na pierwszy raz musiała się strapić, nastraszyć, pewnie nawet nie odpisze; ale spaliła... widać że nic Stanisławowi nie powie. Za drugą karteczką oswoi się i wszystko już pójdzie dobrze.

Justysia klękała do pacierza z bijącem jeszcze sercem i rozognioną marzeniem głową, gdy Frunia porwawszy jej suknie, ostatnie na nie rzuciwszy wejrzenie, wybiegła chyżo zdać sprawę spólniczce ze spełnionego zlecenia.

Teressa czekała na nią w ogrodzie.

— A coż? a co?

— A! byłam w strachu okropnym i panienka srogo mnie pytać poczęła, rozgniewała się...

— Rozgniewała! o! to źle, ale nie zaniosła do matki?

— Nie.

— No! to wygrana nasza; w drugim liście wspomni się pierwszy, to drugiego już pokazać nie będzie mogła.

— Ale ja, broniąc siebie, musiałam jej dać do zrozumienia, że to chyba podrzucił Stanisław?

— O! jakieś zręczna! doprawdy, jużem się takiego wykrętu paradnego po tobie

nie spodziewała! przepysznie! doskonale! I cóż zrobiła z karteczką? — Spaliła ją.

— Przeczytawszy? — Dwa razy.

— Jakże była, smutna czy rozgniewana?

— Niespokojna i poruszona, a z początku gniewała się dobrze.

— To naturalnie; pierwszy taki list, który w życiu odbiera kobieta, musi niepokoić, a zatem wszystko prześlicznie.

— A! a! ja jeszcze drżę.

— Widać, Fruniu żeś w pierwszem polu jeszcze! rozśmiała się Ekonomowa. — O! niebój się, ostrzelasz się potem; dziecko z ciebie, chodź do mnie naradziemy się co robić.

Pobiegli na folwark; w tejże samej chwili Stanisław z różańcem nadszedł, dwór i ogród wedle zwyczaju oglądając; posłyszał glosy kobiece, dotarł do furtki, ale w ciemności nikogo dojrzeć nie mógł. Nie smakowały mu te nocne wycieczki, pokrę

cił głową, postanowił pilnować się baczniej jeszcze koło domu i wziąwszy pod swe rozkazy Maćka z Janem, długo spać się nie kładł, żeby dojść kto z folwarku będzie powracał. Ale Jan i Maciek prześlepili przemykającą się Frunię, a Stanisław był z drugiej strony, gdy do garderoby wpadła, i cicho mackiem rozebrawszy się, do łóżka wskoczyła.

Dzień następny postanowiono przeczekać, dobrze uważając jaki skutek na panience zrobi podrzucony listek. Frunia kręciła się koło niej od rana, czytając na jej oczach, odgadując myśli. Justysia była tylko smutna i zamyślona. Stanisławowi który wedle zwyczaju przyszedł jej powiedzieć dzień dobry posprzątać w jej pokoju, pierwszy raz w życiu odwróciwszy się od niego, odpowiedziała tak sucho, z tak widoczną niechęcią, ze starzec popatrzy wszy na nią długo, stanął osłupiały na miejscu, i wyszedł ze łzami w oczach.

— O mój Boie! rzekł rzucając szczotkę w kredensie — cóżem ja nieszczęśliwy mógł mojemu dziecięciu zawinić, ze ono się już odemnie odwraca? Nie! to nie może być i toby była sroga niesprawiedliwość, i za ciężki żal dla mnie... śmierć może. Wszakżem słowa jej nie powiedział? wszakżem się w niczem nie sprzeciwił?

To mówiąc rozbierał napróżno wszystkie swoje czynności najdrobniejsze i winy w nich znaleźć nie mógł.

— Ha! dodał w końcu, boleść jest zwykle niesprawiedliwą; biedne dziecko cierpi i wszystkich oskarża o to... potrzeba znieść, ona sama pomiarkuje, jak jest niesprawiedliwą.

Wieczorem gotował się Stanisław do przechadzki z Justysią, wedle zwyczaju i raz pierwszy dano mu znać, ze panna pójdzie sama z Frunią.

Ta wiadomość raziła go jak piorun i przestraszyła niewymownie; zadrżał, zastanawiał się, potoczył obłąkanemi oczy

ma, załamał ręce i upadł na krzesło wołając.

— Co (o jest? co to się stało? Chwila rozmysłu dodała mu odwagi.

— Chcesz czy nie chcesz, pójdzie za tobą Stanisław choć zdaleka, rzekł do siebie; nie bardzo ja wierzę temu trzpiotowi Fruni; powlokę się za niemi tak, żeby mnie nie widziały.

Jak powiedział tak zrobił, i kryjąc się za płotami, za krzewami, za domostwy, wywlókł się smutny za swojem dziecięciem, z sercem pełnem trwogi i żalu.

Frunia tymczasem korzystała ze swego niespodziewanego zbliżenia do panienki; zcicha, ostrożnie, zdala poczęła mówić o Bolku. Milczała w początku Justysia, czując, że takie uczucie jak miłość nie odkrywa się przed lada powiernicą; —ale dała mówić dziewczynie, a ta uzuchwalona, wprowadziła ją w obojętną na pozór ale dwuznaczną rozmowę.

Stanisław, idący zdaleka, nic nie słyszał, żywą jednak rozmową niepokoił się wielce i niewiem czyby był wytrwał, gdyby przechadzka nieco dłużej przeciągnęła się. Justysia sama skróciła ją i zawróciła się do domu. Stary sługa zaczaił się pod pochyloną wierzbą, przepuścił swoje dziecko, i znów powoli szedł ku domowi za niemi.

Skoro wróciły, Frunia co najspieszniej poleciała na folwark, donosząc jak się to szczęśliwie stało, ze odtąd razem odbywać będą przechadzki, ze mogą zabłądzić, Że najłatwiej będzie Justysię pochwycić...

— A więc tu niema czego dłużej zwlekać, krzyknęła Boikowska; jutro niech Alfred stawi się wieczorem z powozem i kozakami w brzezinie pod okopami; ty pannę naprowadzisz, namówisz do przechadzki i zmroku... i... — Jakto? tak zaraz, jutro? spytała dziewczyna... tak nagle?... — Do czegóż to dalej odkładać? dosko

nale się składa wszystko; listowo trudnoby ją było namówić, tym sposobem to samo się zrobi. Byle ona godzinę była w jego ręku, będą musieli wydać ją za niego. Judasz — Frunia zbladła, i zawahała się.

— A moja Teresso, to tak prędko być nie moie; wszak inaczej ułożyłyśmy się...

— No, a inaczej zrobiemy, podchwyciła ekonomowa. U niego wszystko być musi gotowe, dziś nocą znać mu damy; koło okopów żywej duszy nigdy niema, zwłaszcza o zmroku, bo ludzie utrzymują ie tam straszy; więc choćby krzyczała nikt nieposłyszy... droga na Zapadnię takie pusta... tam traktem nie tak to już daleko do Otrębów.. Ale i ty z nią pojedziesz.

— I ja z nią?

— Musisz! po namyśle zawołała z przyciskiem Teressa; ja tak chcę i wiem dla czego... Tobie nie wypada jej opuszczać, ani się tu zostawać.... Zresztą, mnie tak potrzeba, pojedziesz z nią.

— Zmiłuj że się, ale nie jutro?

— Tu nie ma co odkładać; co prędzej to pewniej, właśnie dobrze kiedy Stanisław z nią nie chodzi, a to długo nie potrwa.

— Mnie się zdaje, żem go dziś opodal za nami przesuwającego się widziała.

— No, to jutro poślemy go do miasteczka. Frunia ciągle przestraszona na tarczywością ekonomowej, drżąca usiadła na kanapie i rozpłakała się — Boże! jakież z ciebie dziecko, klaskając w dłonie krzyknęła Teressa, patrz że na mnie i ucz się! Niczego w życiu obawiać się nie potrzeba, inaczej lepiej od razu do klasztoru.

— Dobrze wam mówie, aleja tam będę.

— A cóż ci się stanie! nie o ciebie przecie chodzi.

— Gorzej daleko.

— Tak to rozumiem; wolałabyś żeby to było z tobą. No! ale tymczasem potrzeba i drugim dopomódz. Ja ręczę za pana

Alfreda, ie ci się potrafi odwdzięczyć, i da parę tysięcy posagu.

— Bo właściwie bezemnie by nic być nie mogło! ocierając zapłakane oczy odezwała się Frunia.

— Niezawodnie! z szyderskim śmiechem poparła Teressa; ty zrobisz wszystko, tobie to będzie winien; ale nie cofajże się od połowy i nie odkładajmy. Idę do męża i wyprawieni go zaraz do Otrębów na całą noc, bo posłaniec i kartka zdradzie mogą. Nim pojedzie, trzeba zęby się postarał wprzód Stanisława wyprawić, do miasteczka!

— Panie Michale, zawołała przez okno, chodźno tu proszę, chodź, a żywo!

— A co? spytał!Żona pociągnęła go do drugiego pokoiku i poczęła żywo, gorąco szeptać mu na ucho, kończąc głośniej:

— Zwijaj się, im prędzej skończym tem lepiej. Co ma być niech będzie zaraz!

Boikowski, choć mu to w smak nie było, rad nie rad musiał posłuchać; namyślił się trochę, pomarudził, w nadziei ze może co przeszkodzi; wreszcie, kazawszy sobie osiodłać konia, poszedł do dworu, namyślając się jak na jutro Stanisława odprawić. Nim przeszedł sad i ogród, wynalazł środek, i śmielszym krokiem posunął się do pokoju pani, która go zimniej niż zwykle przywitała, mierząc okiem nieufnem. W twarzy poczciwej a słabej kobiety malowała się i bojaźń, jaką natchnęli ją ludzie, i nieco dawnej życzliwości, zaufania, które powrócić pragnęło.

— Cóż tam panie Boikowski? spytała go powolnie.

— To, proszę Jaśnie pani, wynikła mi pilna potrzeba posłania do miasteczka kogo pewnego. Jabym sam pojechał, ale jutru muszę koniecznie oddalić się dla dopilnowania osobiście kosarzy co na Medweżem kosić będą, a tu po pieniądze nie mam kogo posłać. I to pilne i to pilne...

— Jakto? czyż nie masz kogo zaufanego z gospodarzy?

— Wszystko to, z pozwoleniem Jaśnie pani, hałastra i łajdactwo; upije się, zgubie może, a to grosz nie mały. — Juchim dał nam kwit na tysiąc złotych do miasteczka, do swego szwagra Icka.

— Możebyś po te pieniądze sam pozajutrze pojechał?

— Nie można pani i godziny zwlekać.

— Więc kogoż tu wyprawić?

— Może Jaśnie. pani pośle pana Stanisława; koło dworu nic tak pilnego nie ma, mógłby się dla potrzeby skarbowej trochę przejechać; to taki pewny i stateczny człowiek.

— Spodziewam się! z niejaką obrazą, że go chwalić śmiano w taki sposób, przerwała wdowa. — Jednak mi żal starego za tem trząść; to nie jego rzecz.

— Wypoczywa dosyć; moie tez Jaśnie pani posłużyć choć raz.

— Dość się tez napracował, krótko od

parła Żacka. — Ale waćpan jestżeś tak bardzo nad Medwezem potrzebny?

— Już moi kosarze poszli.

— A gumienny?

— Chory, Jaśnie pani. Wdowa zamilkła.

— Spytam Stanisława i przyślę o tem waćpanu oznajmić.

— Ja tylko Jaśnie pani tę uwagę ośmielam się jeszcze uczynić, dokończył Boikowski — ze jeśli nie poślemy jutro, może być egzekucyą...

Na sam ten wyraz, wdowa lękająca się egzekucyi nadewszystko, choć jej nigdy nie doświadczyła, bo zawsze opłacała się nawet od tych, które ją spotkać nie mogły, dodała pospiesznie:

— Dobrze, dobrze powiem Stanisławowi a pewnie pojedzie. Boikowski, nie czekając reszty, położył papierek na stole, skłonił się żywo i odchodził.

— A Waćpan kiedy jedziesz? spytała go już w progu odchodzącego pani Żacka.

— Zaraz Jaśnie pani, żeby do dnia być nad Medweżem.

— Na całą noc?

— Tak jest, Jaśnie pani.

Drzwi się zamknęły i wnet dziewczynka pobiegła po Stanisława do oficyn. Klęczał on przed swoim ołtarzykiem, gdy główka kawiarnianej dzieweczki ukazała się we drzwiach roztwartych i przerwała mu litanię, słowy, których był przywykł słuchać całe życie.

— Panie Stanisławie, do pani!

Dokończył żywo i powstał stary, rad, że

go zapotrzebowano; ale im bardziej zbliżał się ku pokojowi, gdzie była Justysia, do której miał żal srogi i głęboki, tem więcej odstępowała go odwaga. Po tak niespodzianej zmianie ukochanego dziecięcia, które na ręku wypiastował, wszystkiego się już złego spodziewał; jakiś niepokój nieskreślony nim miotał. Ze drze

niem otworzył i wszedł po cichu, pokornie, bojaźliwie, ze spuszczoną głową, ze wzrokiem w ziemię wbitym.

— Co pani każe?

— Ot widzisz, mój Stanisławie, jak to się czasem ludzie na ludziach nie znają.. Zawsze ku Boikowskiemu masz jakąś niechęć, a on o tobie najlepiej mówi... i nie tak opieszały jak powiadasz; na całą noc pojechał nad Medweże; ale ciebie mój drogi chce pchnąć za interesem do miasteczka.

Stanisław uczuł jakby go co nagle kolnęło; ta wyprawa jego do miasta tak niezwykła, tak dziwna, przy niebezpieczeństwie, którego się zawsze obawiał, przy tajemniczem z nim postępowaniu Justysi, przestraszyła go niezmiernie.

— Mnie! wybąknął głosem drżącym.

— Tak, ciebie kochanku, bo to rzecz o pieniądze, i dosyć jak dla mnie znaczne a pilne; nie ma ich komu przywieźć.

Stanisław głowę spuścił jeszcze bar

dziej, zadumał się, coś mu mówiło wewnątrz, ze wtem była zdrada. Ale cóż miał począć? Miałże się ze swą obawą wydać i przestraszyć wdowę, nie mogąc się jej wytłómaczyć czego, i czemu się obawiał?

— Więc cóż? pojedziesz, mój kochany Stanisławie? spytała go łagodnie.

— A pojadę! nagle myśl jakąś powziąwszy rzekł stary sługa — jak skoro pani każe, najchętniej.

— Bardzo ci dziękuję. — Idź sobie zaraz spać, wypocznij, a jutro raniuteńko ruszaj i powracaj co najrychlej.

— Gdzież kwit?

— Oto leży na stole; przywieziesz mi tysiąc złotych.

W milczeniu wziął papier sługa, ukłonił się i wyszedł co prędzej, by ukryć swe pomięszanie coraz widoczniejsze, a na pozór niczem nie spowodowane. Spiesznym krokiem ruszył do swojej izdebki, ukląkł, bo tak się zawsze gotował do każdej wa

żniejszej czynności, a uderzywszy się silnie w piersi kilka razy, wstał, przeszedł się, potarł czoło i zawołał Maćka.

Maciek stawił się żywo, ocierając zatłuszczoną gębę.

— Ruszaj na folwark i spytaj kto mnie jutro do miasteczka powiezie, a proś, żeby furmanka była do dnia.

— Zaraz panie!

Z kopyta, galopem pobiegł poświstując kuchta, rad, że miał zręczność przebiegać się trochę; po drodze wywrócił parę razy koziołka, wszystkie gałęzie wiszące nad głową pozaczepiał, każdy kamyk podrzucił, przez furtkę susem przesadził i wpadł tak na folwark, że niosącą samowar Matrunę o mało nie obalił.

Nie bawił i minuty i już napowrót z odpowiedzią spieszył, równie wesoło i równie żywo; ledwie Zdrowaś Marya miał czas zmówić stary Stanisław, już Maciek znowu stał we drzwiach.

— No, a co?

— O! złe panu konie dają, rzekł kuchta — wszak to Wasyl Neczaj zpanem ma jechać.

Stanisław głową pokiwał.

— A kazałześ żeby był rano?

— Ekonom powiedział: Ja jego tam wyganiać nie będę, bo sam z domu jadę.

Starzec wziął za kij i czapkę.

— Pójdę, rzekł zamykając izbę, rozmówię się z nim sam, tymczasem zowołaj mi Jana; powrócę zaraz, niech tu na mnie czeka.

Maćkowi bardzo pięty świerzbiały znowu tak w skokach pobiedz do sadu; ale szedł jedną drogą z panem Stanisławem, musiał się więc miarkować. Najpocieszniejszy w świecie był widok tego chłopaka, który szedł wprawdzie noga za nogą, ale dla nadania sobie ruchu, potrząsał dziwacznie niemi, ramionami ruszał, głowę podnosił i przechylał i cały był w najgwałtowniejszych konwulsyach niecierpliwości, dopóki nie mógł minąć Stanisława. W miejscu

gdzie się rozchodziły ścieżki, jak piorun rzucił się naprzód i znikł w krzakach. Starzec obrócił się tylko, domyślając co za szatan przeleciał, ruszył ramionami i szedł dalej powoli ku folwarkowi.

Już był u furtki która na dziedzińczyk wychodziła, gdy za płotem ujrzał ekonoma siedzącego na koniu, a przy nim stojącą i żegnającą go Andromakę.

Oddalili się byli widać od budynku folwarcznego, żeby ich rozmowy nie słyszano, a wpadli pod ucho starego sługi, który znęcony kilką słowy, zastanowił się.

Teressa mówiła do męża:

— Niechże się stawi zawczasu.... Stanisław nie rychło powróci... nie ma się co obawiać.

— Powiem, powiem, odparł Boikowski, jeżeli go zastanę.

— Posyłaj po niego gdzie chcesz — zręczność jedyna.... jutro koniecznie...

i Stanisław stał jak wryty, każdy dochodzący go wyraz wbijał mu się w piersi

głęboko, tkwił w sercu. Nie darmo widać chciano go wyprawić i były jakieś zamiary... ale jakie? odgadnąć było niepodobieństwem. Domyślać się mógł tylko że odjazd jego, wyrachowany i uradzony, miał do czegoś posłużyć.

Na chwilę w głowie się zawróciło staremu Stanisławowi; nie wiedząc co się stać miało, zaradzić było tak trudno!! wszakże nie myśląc już mówić z Boikowskim, szybko cofnął się nazad do swojej izdebki, rozbierając jak miał postąpić.

— To pewna, rzekł w duchu, że ja jechać nie mogę; ale żeby źli ludzie nie wiedzieli o tem, muszę uczynić jak gdybym jechał, ukryć się na dzień cały i nie spuszczać z oka panienki i pani. Będę czuwał. Nieźle byłoby żeby mi kto w pomoc przybył, ale kogo tu wezwać?

Zadumany starzec doszedł tak do oficyn, a na progu zastał Jana, który w nadziei kieliszka, na pierwsze słowo Maćka przywlókł się na rozkazy pana Stanisława,

wiele go już teraz szacując, bo miał sobie zapewnione owe trzy prawem przepisane kielichy, a wynalazł sposób wyrobienia sobie podstępnie dwóch jeszcze u panny Kunegundy, co stanowiło bardzo już przyzwoitą całość.

— A co tam pan rozkaże? spytał na progu, bo nie śmiał dalej wchodzić.

— Chodź do izby i drzwi zamykaj, rzekł Stanisław poważnie.

— Jakto? do izby? wybąknął Jan zdziwiony.

— A tak! choć mi izbę zapowietrzysz, cóż robić? — A jak się tam ma twoja noga po smarowaniu?

— Trochę lepiej, bardzo dziękuję; ale ranie szczególnie służy wódka — z mydłem.

— Ba! ba! dość masz już tej wódki we środku, nie potrzeba jej na wierzch. Czy możesz przejść choć kilka kroków bez pomocy kuli?

— Kilka kroków mogę, byle kijaszek.

— Słuchajże Janie, ciszej dodał Stanisław, użyję cię jako uczciwego człowieka, do bardzo ważnej sprawy, sprawy dla mnie głównej, bo tu chodzi o moją panie i o moją panienkę. Jeśli mi się dobrze sprawisz, póki życia twego będziesz miał chleba kawałek, za to ci ręczę, choćbym ci miał swój oddawać... a jeśli się upijesz..

— Wy bo mnie panie Stanisławie, zawsze, zawsze posądzacie, zawołał z żalem Jan; czyż ja już naprzykład taki jestem pijak, nie przymierzając, jak Jacenty, albo Piotr... Ja kiedy wiem ze nie można, to nie można i koniec; a ze czasem sobie pozwolę w kompanii...

— Tak, a nuż cię znów ten diabeł pokusi?

— Mam na to sposób; na czczo tylko zmówię pacierz i już tego dnia...

— A czemuż codzień tego nie czynisz?

— Ha! rzekł wzdychając Jan, czasem szatan bestya mocniejszy nademnie.

— Ale jutro nie zdradzisz? nie zawiedziesz?

— Jaz ręczę że się sprawię.

— Słuchajże dobrze: weźmiesz mój cały ubiór, kule porzucisz i otuliwszy się dobrze, siądziesz na wóz, który po mnie rano zajedzie. Mnie potrzeba zostać w domu, a chcę żeby ludzie myśleli żem pojechał Ty mnie masz zastąpić. Neczaj będzie miał dyspozycyą zawieść cię do miasteczka, ale ty go skierujesz za wsią do Kluków.

— Do Kluków?

— Tak jest; pojedziesz co sił w koniach, a oddawszy we dworze kartkę panu Bolesławowi, wracaj sobie choćby powoli.

— A jeślibym go nie zastał?

— To będziesz miał drugą kartkę do pana Derewiańskiego. Zrozumiałeś mnie dobrze?

— Juściż zrozumiałem, rzekł Jan; ale wierz pan czy nie, przyznać się muszę,

jest coś takiego we mnie, ze ja nigdy tak doskonale i czysto nie obejmę rzeczy, jak po kieliszku.

— Mój Boże, jakżeś ty bezwstydny!

Jan ukłonił się tylko; Stanisław z westchnieniem dobył butelki, nalał i począł powtarzać swoje rozporządzenia. Teraz istotnie widać było ze pijak rozumieć poczynał; bo po otarciu ust, nadzwyczaj uważnie wlepiał oko w Stanisława potrząsał i ręką i głową, potwierdzając każde jego słowo.

— W dodatku, rzekł stary, jeśliby cię kto spotkał a chciał pytać, i zapraszał w gawędy choćby wódką...

— Choćby miodem... poparł Jan.

— Jedź i nie wdawaj się z nikim, ani koniom nie odpoczywaj przy karczmach.

— A jakby się bardzo zmęczyły i miało być uchowaj Boże! jakie nieszczęście?

— Niech będzie co chce, ty nie stawaj nigdzie.

— Słowo honoru, to dosyć!

Nie mógł widać inaczej sobie poradzić Stanisław, ale używszy Jana równie był niespokojny jak wprzódy, chodziło mu po głowie jego nałogowe pijaństwo, obawiał się żeby go co nie zatrzymało, i późno w noc zawołał drugiego swego pomocnika, Macka.

Maciek na rozkazy starego był zawsze w gotowości, zwłaszcza do posyłki; nagotowane już były dwie karteczki do Bolesława i Derewiańskiego; z niemi w ręku oczekiwał Skiba na kuchtę.

— Słuchaj Maćku, rzekł, sprawisz ty mi się, gdy cię do czego ważnego użyję?

— Choćby w ogień, panie!

— Ba! kuchcie to nie straszna rzecz, odparł stary — a w wodę? spytał ze smutnym uśmiechem.

— Choćby i w wodę, jak pan każe.

— Pojedziesz mi zaraz nocką?...

— O! pojadę.

— Stuchajno wprzódy; pojedziesz do

Kluków. Ale... umieszże siedzieć na koniu?

— Prawdę powiedzieć nie jeździłem, ale bylebym siadł, to wiem, ze potrzeba poganiać i trzymać za cugle, a kolanami się przyciskać...

— Jakto! tyle tylko wiesz! o! niedobrze!

— Niech pan będzie spokojny, to nietrudna rzecz, ale konia, żeby tylko konia!

— Konia ci da gumienny, zaniesiesz mu znaczek odemnie; siądziesz zaraz i na całą noc...

Maciek pochwycił kartki, a ledwie je miał w ręku, drzwiami trzasnąwszy poleciał. Ledwie go Stanisław przywołać nazad potrafił dla dodania, żeby konia tak brali, aby nikt o tem nie wiedział i nie widział; — Maciek jak stał, w koszulinie, w spodniach, bez czapki bo jej nigdy nie miał, bosy, bo z kitami się nie widywał chyba zimą, pognał co najprędzej do folwarcznej stajni, wprost ztamtąd wybierajac się ruszyć.

Stanisław nieco spokojnieszy w zwykły sposób spędził resztę wieczora.

Niebezpieczeństwo tak było nieokreślone, tak niedocieczone, że wzywając pomocy której potrzebę przeczuwał, Stanisław nie bardzo wiedział jak pisać; na myśl mu jakiś gwałt jednak przychodził i zażądał od Bolesława i Derewiańskiego, aby z kilką ludźmi uzbrojonemi przybyli.

Szczęściem dziwnem, nie mogąc ich wzywać do dworu na pewno, chciał mieć tylko w odwodzie na wypadek; prosił więc aby ukryci pod Okopami czekali na dalsze oznajmienie.

KATASTROFA.

X.

Całą noc nie zmrużył oka poczciwy sługa, obawiając się ciągle choć nie wiedział czego; tak go przerażały tajemnicze wyrazy które posłyszał u furtki, tak w nim odzywało się to niezbadane przeczucie, które jedno nic wywoła z serca poczciwego, gdy chodzi o ukochane istoty. O swej godzinie wyszedł z izdebki na ogląd około dworu; smutny przyłożył ucho do okiennicy pokoiku Justysi, i usłyszał za nią tyl

szczególniejszą baczność zwracał na okno i pokoik Justysi.

Otworzyło się ono ku słońcu; znów słychać było trzpiotowate szczebiotanie Fruni, kilka słów Justysi i urywek rozmowy ich nawet doleciał na pociechę starca, do uszu jego.

— A Stanisław pojechał? spytała.

— Pojechał już dawno, odparła Frunią; widziałam jak szedł przez ogród i słyszałam turkot wozu.

— Biedny stary, strzęsie się, tak mi go żal, taki smutny... a musiałam się z nim obejść surowo...

Frunia zagadała czemś innem, okno się przymknęło, Justysia wyszła do matki. Dzień wiekiem się wydał staremu słudze, który nie pomyślał nawet o jadle i spoczynku.

Poczuł w znużeniu nieopatrzność swoją, ale nie czas już było wychodzić, boby go mogli zobaczyć ludzie; siedział więc i patrzał, trzymając się sił ostatkiem.

Całe południe zeszło cicho, długo dla niego się wlokąc; nigdzie nie wyjeżdżano, nikt nie przyjechał, pani Żacka siedziała w ganku. Justysia kilka razy przeszła się po ogrodzie, koło grzędek, i powróciła do pokoju bo upał był nieznośny. Nad wieczorem chmurki poczęły okrywać niebo, zawiał wiaterek chłodniejszy, powietrze się odświeżyło... była to godzina zwykłej przechadzki, ale nikt się nie ukazywał. Stanisław tak się umieścił, że byłby mógł widzieć każdego kto się krokiem z domu ruszył, a wysada ulicy wiodącej do dworu, otoczona krzewami żółtej akacyi, dozwalała mu nawet nieznacznie wyjść za Justysia. jeśliby ona przechadzkę zamierzała.

Minęła godzina zwyczajna, i Stanisław poczynał być spokojniejszy, sądząc ze może dla skwaru i chmur nie wyjdzie jego dziecię, gdy nagle drzwi skrzypnęły i Frunia z panienką pokazały się na ganku.

— Dokąd panienka pójdzie? spytała służąca.

— Wszystko mi jedno.

— O! to do Okopów; nigdzie nie ma kwiatków jak tam, pełno ich, i prześliczne.

— Ale czy nie zapóźno, bo to kawałek drogi ?

— Najśliczniejszy wieczór się zaczyna, grosze pani, i to taka odkryta droga.

Stanisław ucieszył się kierunkiem przechadzki, wspomniawszy ze Bolesławowi i Derewiańskiemu wyznaczył stanowisko pod Okopami; nie przeczuwał on nic jeszcze, ale obawiał się wszystkiego, i myśl jakimś strachem przesiąkła zbijał w sobie rozumując, że mu się przywidują rzeczy niepodobne. Rad był wszakże iż Justysia szła ku Okopom, gdzie się spodziewał posiłku.

Ona wyszła powolnie bardzo, a Stanisław ogłądając się, ostrożnie, korzystając z krzaków i drzew o kilkadziesiąt kroków postępował za nią. Szły tak z Frunią no

ga za nogą, że stary nie pozostał w tyle; Frunia jakby naumyślnie po drodze zbierała kwiaty, i gdy się poczęty zbliżać ku lasowi, w którym o kilkaset kroków było stare zamczysko Okopami zwane, już trochę zmierzchać zaczęło.

Jak skoro pierwsze minęli drzewa, niespokojny sługa pośpieszył żeby się cokolwiek zbliżyć do swego dziecięcia; serce mu czegoś biło. głowa się zawracała, a nogi na przekór ochocie odmawiały posługi, i trzęsły się znużone.

Justysia i Frunia znikły mu z oczów pod Okopem; na chwilę się zamyślił: wyrzucając sobie strachy dziecinne; gdy w tem okropny, dziwny krzyk, nagle stłumiony, przeszył go jak żelazem. Stanął, włosy mu się najeżyły, chciał biedz, upadł, podniósł się, i poleciał z całych sił. Na zakręcie u Okopów dziwna scena, coś nakształt sennego marzenia uderzyła jego oczy.

Do stojącego powozu jacyś ludzie, mię

dzy któremi poznał Alfreda Kalanke, sadzali omdlałą Justysię; Frunia już siedząca w nim ciągnęła ją ku sobie.

Starzec krzyknął co miał w piersi głosu: — Ratujcie! ratujcie! — Panie Bolesławie. — Ratujcie! do mnie!

I z jednym kijem, który trzymał w ręku, rzucił się sam na zgraję napastników. Wielkie było osłupienie wszystkich, gdy ujrzeli starca tego, jak widmo ukazujące się z lasu, z rozpłomienioną twarzą, rozwianym siwym włosem; Frunia krzyknęła, i schowała się w głąb powozu; — Justysia ciągle była omdlałą i bezwładną; rzucono ją na siedzenie.

Alfred już ją był wniósł z pomocą ludzi do kocza, gdy Stanisław, silny gniewem i rozpaczą, pochwycił go za kołnierz, uderzając kijem przez plecy. Wylękły ale zuchwały napastnik popchnął starca, obalił go pod koła i krzyknął na ludzi:

— Ruszaj! co koń wyskoczy! ruszaj!.

Jęk tylko głuchy dał się słyszeć, gdy

koła gruchotały nogi Stanisławowi, który konwulsyjnie jeszcze się podniósł! i ręce wyciągnął, wołając ratunku niezrozumiałym głosem.... Konie parsknęły, rzuciły się, i drożyną ku Zapadni uniosły drogie dziecię zprzed zamglonych oczów starca,

W boleści w rozpaczy, Stanisław ostatka głosu dobywał, a echo tylko powtarzało, jakby na szyderstwo, próżne jego wołanie:

— Ratujcie! do mnie! ratujcie!

Nic na krzyk nie odpowiedziało, Bolesława nie było!

Nie pomyślał w tej chwili poczciwy sługa o swoich nogach, które koła połamały, ani o rozbitej głowie; — serce i myśl szalały goniąc za ukochanem dziecięciem.

Nikt nie przybywał, zmrok padał coraz gęstszy, coraz w lesie ciemniejszy, krzyk powtarzany wysilał się napróżno. Więcej on w tej godzinie bezsilnej rozpaczy uczuł boleści niż przez całe życie; — siły go opuszczały, nie stawało już głosu.

Wtem głuchy szmer, potem coraz wyraźniejszy tętent dat się słyszeć wdali, i zbliżał się szybko od strony Kluków ku Okopowi.

— To oni! o mój Boże, weź mi życie, byłem ją ocalił! zawołał stary — to oni — nie.... to nie oni... Tętent się zawraca... zbliża.... stanęli.

Począł wołać, znowu i głos nareszcie znany, upragniony głos zbawcy, dał się słyszeć z drugiej strony Okopów.

Minęła chwila jeszcze nim potrafiono wynaleść wołającego starca; on już niecierpliwy, ślady krwią swe znacząc pełznął ku nim, nie mogąc powstać na nogi.

— To ty! co to jest! zawołali razem Bolesiaw i Derewiański, widząc go na ziemi i straszliwie pokaleczonego.

— A! nieszczęście, słabnącym głosem zawołał starzec — śmierć — gorzej — nieszczęście — panna Justyna porwana! Lećcie, gońcie — ratujcie. Kto w Boga wierzy!

powieźli ją drogą ku Zapadni! Spieszcie na Boga! spieszcie wszyscy! ratujcie! Nikt zrozumieć nie mógł — Gwałt, rozbój, zdrada! — Alfred — Alfred Kalanka ją porwał, podprowadzili zdrajcy, nie traćcie chwili — gońcie za niemi.

— Ale ty!

— Gońcie tylko; mnie tu zostawcie, po mnie później, jutro, choćby nigdy, byleście ją wyrwali z rąk tego zbójcy...

— Jak się to stało? co tu było?

— Nie ma czasu mówić! gonić! gonie! Wielu ich?

— Kilku kozakowi on — jedźcie, jedźcie!

Bolesław nie pytał, już oddawna siedział na koniu, Derewiański i wszyscy ludzie ich odciąwszy postronki od bryczek któremi przyjechali, skoczyli także na konie i czwałem popędzili ku Zapadni.

Stanisław pozostał znowu sam, klęczący ze złożonemi rękoma. z oczyma zwróconemi ku niebu: bezsilny, pracował jesz

cze bo się modlił, a modlitwa jego była tak gorącą, strzelistą, łzami i krwią oblaną', ze Bóg usłyszeć ją musiał, i wysłuchać.

Spóźnienie wezwanych pomocników było bardzo naturalne; konie któremi pojechał Jan z całej wsi były najgorsze, karczemek pełno po drodze. Maciek stanął prędzej od niego, ale nie rychło także i pieszo, na pierwszej bowiem ćwierci mili koń poznawszy się na jeźdzcu zrzucił go. Chłopak próżno się za nim upędzał godzin kilka po pastwiskach trawą i głosem go nęcąc, koń dawał mu się zbliżyć o kilka krokowi w galop oddalał, ciągle zwodząc niemiłosiernie; wreszcie widząc, że upartej bestyi nie da rady, co go tylko odwodząc ku domowi drażniła, Maciek pieszo ale biegiem, chcąc zwłokę nagrodzić, dobił się jakoś do Kluków.

Bolesław chwili nie stracił, uzbroił się zebrał ludzi, pochwycił Derewianskiego i pobiegł ku Okopom, ale przybył za późno.

Zostawmy nieszczęśliwego starca w leśnym zakącie, klęczącego na skrwawionych i połamanych nogach, i lećmy za pogonią, ktora czwałuję drogą, świeży ślad kół widząc przed sobą.

Powóz szybko gnany pędził rozbijając się po zawałach, szarpiąc o gałęzie, co chwila grożąc wywrotem, ale Zabijaka który nim powoził był zręczny, wiedział o co chodziło, i jak zwierz gnany przez wilki, instyktowo wśród biegu kierował po krętych zawrotach...

Lepiej bo lżej jechali pogońcy, ale Kalanka miał pół godziny czasu przed niemi. Zmierzch coraz się stawał podobniejszy nocy, droga coraz mniej widoczną, a powozu ani słychu przed biednym Bolesławem, który ostatnich sił ze swego konia dobywał.

Ale nareszcie i droga rozrzedzonemi zaroślami otoczona zdawała się zbliżać ku Zapadni. Niedaleko karczmy znaleźli na ostrym pniaku rozbitego konia, któremu

kozacy postronki poobcinali tylko; był to nieszczęśliwy kasztanek, biczowy.

Widok ten dodał otuchy goniącym; koń jeszcze niezdechły ukazywał, ze tylko co go porzucono; ucieczka musiała się przez to opóźnić, stracono chwilę pozbywając się konia.

Bolesław spiął nogami swego łysego Czerkiesa i popędził tchu ostatkiem, w dali już coś turkotało; serce uderzyło mu silniej, wstąpiła w nie nadzieja, pochwycił dubeltówkę wiszącą na ramieniu.

W tem, zaświeciły okna karczemki, i ukazał się stojący przed nią powóz. Wokamgnieniu Derewiański i ludzie Bolesława otoczyli Katankę i jego kozaków. Szczęściem ucieczka dalsza z powozem była niepodobną, bo drugi koń leżał skaleczony ostrą gałęzią, która mu brzuch rozszarpała. I poleskie drogi na coś przydać się mogą...

Z powozu krzyk słaby z płaczem zmięszany słyszeć się dawał; grzmiący głos

Alfreda go głuszył; kozacy wyciągali konia, Zabijaka siadał na kozioł mając już gnać dalej; gdy wkoło zaszumiało, zatętniało, i Bolesław zawołał:

— Stójcie łotry!

Kalanka wychylił się, siedział na przodzie powozu; — Frunia dziwnym głosem wrzasnęła przeraźliwie...

W mgnieniu oka napastnik, blady, obłąkany, sam niewiedząc co czyni, pochwyciwszy pistolet, wyskoczył z powozu pędząc na Bolesława.

Bolesław celował ku niemu z dubeltówki. Spotkali się oko w oko, o dwa kroki. W twarzach obu malowała się nienawiść, zajadłość, wściekłość prawie; usta ich trzęsły się gniewem, nie mogąc wymówić słowa. Alfred nie patrzał już co się działo za nim, chciał tylko pomścić się na człowieku, który mu jedyną, ostatnią zabiegł drogę; nie myśląc co zemsta pociągnie za. sobą.

Prawie razem wystrzelili, Bolesław upadł chwytając się ręką za bok lewy, ale w tejże chwili Derewiański powalił Kalankę dobrze wymierzonym postrzałem. Ruch konia tylko znienił nieco kierunek jego i Alfred upadł, silnie w kłęby całym nabojem rażony.

Wśród huku tych strzałów i wrzawy szamoczących się ludzi, przelękła Justysia wyskoczyła z powozu widząc się swobodną, ale obłąkana, przerażona ledwie kilka zrobiwszy kroków, upadła. Frunia szalejąca ze strachu, wyrwała się w drugą stronę i wprost rzuciła się do lasu, ale ją jak innych wspólników napadu, ludzie Bolesława zatrzymali.

Zgiełk, zamięszanie, krzyki jakie powstały po pierwszem starciu, opisać się nie dają; gdyby nie Derewiański przytomny, zimnej krwi, i żywo się krzątający, napastnicy byliby może uszli unosząc rannego pana swego. Rozkazawszy otoczyć powóz i nie puszczać nikogo, sam przebił

się przez ściśnięte koło do Justysi, lezącej bez zmysłów. Już i Bolek lekko w rękę i w bok raniony, bo kula mu je razem przeszyła, powstał wołając na swoich; — Alfred z bólu i rozpaczy leżał jak trup bezwładny. Widząc to, kozacy ruszyli się wymykać, ale ich wszystkich schwytano.

Wiem szamotanie się i walka jakaś cicha wprawo, za powozem, zwróciły uwagę Derewiańskiego, który od Justysi poskoczył w tę stronę, gdzie jeszcze coś się zdawało zagrażać.

Wśród zmroku trudno było rozeznać człowieka, który twarz kryjąc, wyrywał się zapamiętale ludziom usiłującym go przytrzymać. Derewiański pochwycił go za kołnierz, ściągnął z konia, i gdy czapka spadła z głowy, poznano ekonoma z Zaborza, który z zaciętemi usty, klął na czem świat stał, Kalankę, żonę, i siebie.

Derewiański kazał go związać i z innemi jeńcami zanieść do karczmy, gdzie ich

wszystkich na gnoju tymczasowie umieszczono...

Omdlałą Justysię wniesiono ostrożnie do izby Juchima. Żyd w ciągu całej tej sprawy stał na progu wrót, ostrożny, nie mieszając się do niczego, ale ruchami i słowy mimowolnie pomagał panu Derewiańskiemu. Cała tez ludność Zapadni, Zmora, Naścia, Sura, bachury i belfer nawet, na każdy wystrzał schylając głowy i wrzeszcząc: — A waj! wlepiali się w okna i drzwi, przypatrując dziwnej scenie, która im się tak niespodzanie nasunęła na oczy. Juchim nie śmiał sam nic robić, ale nogą tupał, klął i za pejsy się targał; dopiero gdy Boikowskiego wniesiono, oczy mu zabłysły i założywszy w tył ręce, poszedł za nim powoli, nie mogąc wytrzymać żeby rochę za swoję przy podanej zręczności mu nie oddał. "

— Kłaniam panu! rzekł uchylając jarmułki — awej! co to panu jest! To jest pewnie jakiś omyłek! Pan między rozbójni

karni! między złodziejami jeszcze jak sobie chce; ale ze zbójcem... A wej!

Boikowski zgrzytał, ale milczał.

— Herst, mówił dalej nielitościwy żyd — co to ja widzę? Czyż to wielmożny pan! A cóż bez niego będzie w Zaborzu, jak jegomości powieszą?

I tak śmiał się, szydził, gadał, dopóki go ciekawszy nie odwołał widok — rannego Alfreda niesiono także na słomę. Żyd stanął przed nim, ukłonił mu się, usta wykrzywił, czapkę podniósł, klapnął się po bokach, popatrzał, zamruczał coś, i zuśmiechem pobiegł do karczmy.

Któżby w tej chwili poznał tak spokojną zwykle Zapadnię!... w pierwszej wielkiej izbie, na stole, usłanym sianem, spoczywała ledwie przebudzona z omdlenia i jeszcze drżąca od strachu Justysia; trzymała ona rękę Derewiańskiego wzdrygając się na najmniejszy szelest i krzycząc jeszcze. Piękne jej oczy to z podziwieniem przebiegały po czarnych karczmy ścia

nach, to z litością zwracały się na rannego Bolka, który krew zatamowawszy chustką, stał trochę opodal, oparty o ścianę, zadumany i zburzony gniewem jeszcze.

Dwóch ludzi w kącie pilnowało krzyczącej, płaczącej, wyrywającej się Fruni.

— Na Boga! każ pan ją puścić! szepnęła Justysia przychodząc trochę do siebie, dość i tak będzie ofiar.

— Nie! nie! nie mam prawa i nie mogę; wyprowadzić ją każę, ale puścić nie pozwolę, ani jej, ani nikogo zwinnych.

— Czy zabity kto? spytała Justysia ze strachem.

— Szkoda że nie, odparł Derewiański; Alfred trochę tylko postrzelony przezemnie, resztę odpokutuje potem.

— A ludzie?

— Nikogo, powiadam pani. nikogo zabitego; nie obawiaj się pani, zgadując myśl jej podchwycił stary, nie wiem tylko co się tam z biednym Stanisławem dzieje?

— Gdzież był Stanisław?

— Został pod Okopem z połamanemi nogami, bo chciał panią bronić jeden przeciwko wszystkim.

Justysia załamała ręce i zakryła twarz.

— Poślijcie do mamy! poślijcie po niego! zawołała — lub — jedźmy sami, jedźmy wszyscy, prędzej, prędzej!

— Trzeba mi się (u wprzódy rozporządzić, rzekł Derewiański, żeby mi winowajcy nie pouciekali; a pani samej i Bolka tak mocno rannego puścić nie mogę.

— A! ranny pan Bolesław, przerwała Justysia — jam i nie pomyślała o tem! przebacz pan!., obłąkana jestem, nieprzytomna...

— To nic, moja rana mała bardzo — spokojnie odparł Bolek; myślmy o pani, o Stanisławie, o mamie... mnie, nic nie jest.

Kiedy to mówił sparty o ścianę, usiłując nie okazać cierpienia, usunął się powolnie i z uśmiechem udanym, omdlał. Ju

stysia krzyknęła lecąc ku niemu, ale ją Derewiański uprzedził.

Nieszczęściem tyle było do zrobienia w tej chwili, ze wszystkiemu podołać było trudno. Potrzeba było połapanych napastników pod strażą odesłać do miasteczka, jechać po Stanisława, dawać ratunek Bolkowi, oznajmić matce, odprowadzić Justysię do Zaborza... Ona chciała wracać jak najśpieszniej; Bolek mdlał, kozacy krzyczeli w sieniach. — Derewiański, który nigdy nie był w podobnych obrotach, rady sobie dać nie mogł i głowę tracił.

Widząc go tak zafrasowanego, Juchim przystąpił do niego:

— Co to pan tak desperuje? spytał.

— A ba! jak niemam głowy tracić, rzekł, machinalnie zagarniając włosy poczciwy Derewiański — patrz co tu ja mani do roboty! Ot tych łotrów muszę przecie oddać w ręce komu należy. Pannę trzeba odwieźć zaraz do dworu; ten ranny z sił opada; a jeszcze w lesie i Stanisław leży,

może do tej pory nie żyw, bo pokaleczony a bez ratunku.

— Na wszystko się poradzi! rzeki żywo żyd rzucając ramieniem — Tych gałganów trzeba dobrze powiązać i zamknąć tutaj, zęby tylko nie pouciekali. U mnie jest komora zamczysta, sznurów nie zabraknie, ich tam zepchnąć.

— I trzeba przy nich straż zostawić, a tymczasem poślemy do miasteczka po większą siłę.

— Nu! wielka rzecz powiązanych dopilnować, to ja ze Zmorą potrafię.

— A któż pojedzie do Zaborza do pani.

— Państwo sami tam jedźcie; pani tani już i tak ledwie żywa bez córki.

— A co zrobić z tym biedakiem! wskazując na Bolka, rzekł sąsiad skłopotany.

— I na to można poradzić; mnie się zdaje że posyłając do miasteczka, doktorowi dać znać, a jego tymczasem trzeba zabrać do Zaborza.

Namyślał się Derewiański, skrobał nie

szczęśliwą łysą głowę, ale nic lepszego nie wymyśliwszy, pobiegł co tchu pakować jeńców do komory, opatrując sznury któremi im ręce i nogi na nowo skrępowano. Nawet rannemu Kalance, w obawie by się nie targnął z rozpaczy na własne życie, mimo wściekłego oporu, silnie związano zakrwawione dłonie. Boikowski, który odzyskał przytomność, wziął się za późno na niezgorszy wymysł i chciał dowodzić, ze przybywał na ratunek, gdy omyłką schwytany został; ale Alfred ze wzgardą spojrzawszy na niego, rozśmiał się gorzko i mruknął:

— Szalbierz!

Dość było tego na obwinienie, choć zapozna wymówka i tak ocalić go nie mogła. Frunie związaną lekko, oddano osobno pod straż Sury. Derewiański tymczasem kazał do powozu Alfreda zaprządz swoje konie, od żyda wziął latarnię dla przodem idącego sługi i Justysię jeszcze płaczącą, przelękłą, niespokojną o matkę i Bolesła

wa, wsadził, samotrzeć z niemi spiesząc do Zaborza. Dwóch ludzi zostawiono na straży u drzwi komory; syn arędarza wysłany zosta! do miasteczka.

Dziwny byt widok tej karczmy w chwili, gdy powóz odjeżdżał; ognie świecące wszędzie, ruch niezwykły, zmienione twarze mieszkańców, ich urywane i tajemnicze z sobą rozmowy, jęki i wołania w komorze zapartych, tworzyły cóś strasznego i fantastycznego. Zmora z dwoma ludźmi Bolesława, z siekierą na plecach, z fajką w zębach, począł przechadzać się poważnie przed drzwiami więzienia, długą obiecując sobie gawędę.

W komorze, do której zaglądał, Zabijaka, Jagoda, Dubina i Sołowej, kozacy Katanki, z twarzami pooszarpywanemi leżeli, stękając obok pana, przez litość czy przypadek złożonego na worach i garści słomy.

Alfred jęczał i zgrzytał zębami i rzucał się konwulsyjnie; rana jego obwiązana

była, ale krew sączyła się z niej przez chusty, twarz jego blada, miała wyraz zapiemiętałej rozpaczy, oniemiałej bo niezmierzonej, okropnej. Dalej Boikowski, w największem rozdrażnieniu i gniewie jak opętany miotał się, usiłując rozwiązać, a coraz tylko mocniej obrzynając sobie ręce sznurami.

Ohydne było (o bezsilne rzucanie się złoczyńcy, który chwilami otwierał usta by łajać Alfreda, żonę, kląć ich, grozić zemstą całemu światu, (o znów upokarzać się, błagać, stękać i płakać, choć go nikt prócz wspólników nie słuchał. Alfred ze wzgardą niekiedy tylko poglądał ku niemu.

Juchim z ciekawością filozofabadacza. ucho przykładał do szpary w ścianie i podsłuchiwał uśmiechając się z szelestów, szmerów, wykrzyków swoich więźniów.

— Dobrze wam tak, powtarzał — dobrze tak! łotry, gałgany, rabusie, a wielkie panowie. A waj! Otoż wam teraz turma! Gite nacht! Dobrze wam szelmy! to za mo

ją wódkę, to za moje pejsy, to za moje wszystko...

Sura z oka nie spuszczając Fruni, która zanosiła się od płaczu, wołając: Jam niewinna! ja nieszczęśliwa! — swoim zwyczajem dreptała z kąta w kąt, przenosząc garnki, ustawiając rynki, wałkując łokszyn, jak gdyby nic tak dalece nadzwyczajnego się; nie przytrafiło. Bachury wyglądały jak stado gęsi do którychby kto strzelił; Belfer nic nie rozumiał, ramionami ruszał i już brał się do Gamury, z wielką pogardą dla Goimów, którzy mu naukę jej przerwali.

Zmora, piastujący chwilowo dostojność stróża więzienia, był nią dosyć dumny i i namyślał się wcześnię, jak o tem wszystkiem opowiadać będzie potem. Naścia dumała, czy Sura niedopatrzy się ubytku w flaszy, bo wśród popłochu i wrzawy powszechnej, dobrała się do niej, dla dodania sobie serca i pół kwarty wychyliła.

Taki był obraz Zapadni, gdy syn Juchi

ma siadł na koń we wrotach i z listem pana Derewiańskiego, silnie machając biczyskiem, wyjechał do miasteczka.

Powóz zwolna posuwał się ku Zaborzu, a droga którą nieszczęśliwe dziecię przebyło tak szybko wprzódy, w rozpaczy, strachu, łzach, omdleniu, wśród szyderstw Fruni i zaklęć Alfreda, teraz jak wiek była długą. Na końcu tej drogi czekała stroskana matka! Bóg wie w jakim stanie, z jaką w sercu boleścią!

Przy Justysi ranny Bolek, choć z uśmiechem na ustach, choć co chwilę upewniając, ze bólu nie czuje, tracił krew, siły i omdlewał prawie.

Justysia myślą leciała przed siebie, i wracała ku temu biednemu rannemu, który ją ocalił. Derewiański jak mógł ducha dodawał, to Bolka podtrzymując i cóś mu szepcząc na ucho, to pocieszając Justysię, to upewniając że już niedaleko Zaborze, choć całkiem o tem nie wiedział.

Wyprzedźmy powolnie wracającą Justysię i zajrzyjmy co się działo pod Okopem, gdzie biedny Stanisław, modlił się sił ostatkiem na pomoc Boga wzywając; co się działo we dworze z matką nieszczęśliwą.

Jej nie wiele było potrzeba do niepokoju i trwogi; gdy o zmroku nie było dziecięcia, powstała z kanapy i zwołała zaraz cały dwór. rozsyłając go na wszystkie strony, jakby z przeczuciem jakiegoś nieszczęścia. Właśnie gdy ludzie rozejść się mieli szukać Justysi, wbiegła do pani Teressa ze swoją szyderską, i filuterną minką.

— Cóz to, pani słyszę niespokojna o panienkę? odezwała się przymilając.

— A! tak, moja Boikowska; Justysia bardzo późno wyszła na przechadzkę, sama jedna z tym trzpiotem Frunią, może gdzie zbłądziły, albo pies... albo zwierz... tak blisko las — boję się niezmiernie.

— I, niech pani będzie spokojna, żywo zagadała Teressa, toż to nie pustynia; wi

działam że poszły ku cegielni; to droga czysta, może gdzie po drodze wstąpiły do chaty, jak to panienka ma zwyczaj.

— Jak to? poszły do cegielni? mnie mówili, ze ku Okopom?

— Ale ja... ! zmieszana trochę odezwała się Boikowska...

— Widziałaś?

— Widziałam sama!

— Ludzie mnie upewniali inaczej; niech poszlą powóz i ludzi pod cegielnię.

Teressa wyrwała się szybko, uspokoiwszy trochę panią i wróciła na folwark; konie poszły ku cegielni, a matka pozostała w tym większym strachu, ze zupełnie sama, bo ani Boikowskiego, ani Stanisława, ani Fruni nie miała przy sobie. Przechadzała się po pokoju zaglądając do okien, wybiegła na ganek gdy powoź powrócił. Justysi nigdzie nie było.

Strach jej rosnąc niespodziewanie, zaczynał olbrzymieć; już widziała nieszczęście, już czuła przypadek jakiś, ale nie

pojmowała jeszcze co dziecku jej groziło. Konie czwałem wysłano ku Okopom. Na wołanie woźnicy słaby tylko głos Stanisława odpowiedział, i ciemność otaczająca nie dozwalała go wynaleźć prędko; wreszcie odkryto starca, przytulonego do zielonej ściany wałów, i ludzie wzdrygnęli się z przerażeniem znajdując go w tym stanie. Powolnie złożyli go w powozie i noga za nogą powieźli do dworu. Biedny męczennik przemyślał całą drogę co swej pani powiedzieć, by jej nie przerazić; jak swe nieszczęście okłamać, żeby się od kogo nie dowiedziała zawcześnie o większem jeszcze. To uczucie poczciwe nie dozwoliło mu nic wyjawić przed ludźmi, którzy go zabierali.

— Co to się panu Stanisławowi stało? pytali go.

— Nic, nic, wypadłem z wozu wracając z miasteczka, wóz mi nogi przejechał a konie z nim uciekły.

— Ale panienki niema?

— A! a gdzież panienka?

— Poszlą na przechadzkę; pani w strachu śmiertelnym... dotąd nie powróciły.

Zaciągnęli się tak do dworu; wdowa znowu wybiegła na ganek i myśląc powitać córkę, ujrzała w jej miejsce swego starego sługę, który usiłował ją mimo boleści wyciskającej jęki, pocieszyć i uspokoić.

— Co to jest? na Boga! co to jest? krzyknęła pani Żacka. Stanisławie! co ci się stało? zbójcy? napad?

— E! nic! mała rzecz pani kochana.... nic... wracałem z miasteczka, konie się czegoś zlękły, wóz się wywrócił, koła mi trochę nogi przygniotły.... I tak... jakoś wstać nie mogłem, dobrze ze ludzie nadjechali.

— Ale wiesz.... Justysia.... moje dziecko!... Justysi nie ma!

— Panna Justyna musiała się w lesie zabłąkać, odpowiedział Stanisław spokojnie; zdaje mi się nawet, że jej głos i śpiew tego trzpiota Fruni słyszałem przed pół

godziną gdzieś za Okopami.... Ale niech się pani nie boi, w lesie zwierza nie ma, trochę tylko będzie strachu.

— Wysiądzie mój stary.... może ci czego potrzeba.

— Zaraz, zaraz, niechno pani sobie idzie do pokoju bo wilgoć, a ja się powoli wygramolę.

Pani Żacka uwierzywszy tej całej historyi, Weszła nazad do pokoju, a ludzie zanieśli Stanisława do ciasnej jego izdebki, i złożyli na łóżku.

— Poślijcie teraz po cyrulika, rzekł cicho; tylko tak żeby pani nie wiedziała.... bo obie nogi mam połomane....

To mówiąc stary obejrzał: się na krzyż Chrystusa stojący na ołtarzyku, i jakby mu ofiarował cierpienie swoje, westchnął lżej nieco.

Na chwilę uspokojona pani Żacka, w miarę jak wieczór w noc się przemieniał, poczynała znowu z największą rozpaczą co było w domu ludzi rozsyłać, roz

pędzać, a sama we łzach usiadła na ganku załamując ręce... Wieczór zszedł cały, a o Justysi ani słychać. Przywiezienie pokaleczonego Stanisława doszło z ust do ust na folwark i domyślna ekonomowa stanęła osłupiała na chwilę, nie mogąc pojąć co on tam pod Okopami robił, a nie wątpiąc, że był świadkiem porwania. Wkrótce jednak rozśmiała się z własnego strachu i tupiąc nogą zawołała: Musi się udać i już się udało kiedy jej niema.

Trudno opisać co przez tych kilka śmiertelnych godzin działo się z panią Żacką... traciła przytomność, wyrywała się iść sama, wołała, płakała, dostawała serdecznego śmiechu i mdłości, a Kunegunda, niewiedząc już co począć, wciąż tylko świętościami ją zegnała.

Około jedenastej ukazało się światełko latami na drodze od Zapadni, za niem powolnie posuwający się powóz. Zaledwie

błysło, wdowa już leciała naprzeciw niemu, czując tam dziecię swoje.

Na moście przed domem przypadła jak obłąkana do drzwiczek powozu, wyciągnęła ręce ku Justysi, ale na widok dwóch obcych osób zadrzała i stanęła słupem.

— Co to? zawołała... co to było? krew! krew! rany! Pan Bolesław... Derewiański! co to jest! gdzie byłaś? gdzie Frunia? mówcie mi... Tyś zdrowa, tobie się nic nie stało Justysiu?

— Nic, nic, nic, z płaczem wyskakując z powozu odpowiedziała córka, i rzuciła się w objęcia matki... Bóg dobry i oni ocalili mnie od wielkiego nieszczęścia... tak — Bóg, oni, Stanisław!

Derewiański wziął na siebie opowiedzenie wszystkiego, bo nikt inny w tej chwili dopełnić tego nie mógł; niedosłuchawszy końca, pani Żacka z wściekłością prawie porwała się i posłała żeby natychmiast przytrzymać Boikowskę; domyśliła się nareszcie wszystkiego.

Dziwnym chwilowym skutkiem wrażenia, jakiego doznała, zwykle osłabiona i bezsilna, teraz była jakby odmłodzoną, czynną, a nieszczęście zdawało się Miewać w nią moc nową. Poświęcenie Stanisława do nowych ją łez rozrzewniło.

— Chodźmy Justysiu, krzyknęła biorąc ją za rękę; chodźmy i uklęknijmy u jego łoża, i przeprośmy bośmy go cenić nie umiały; — to nasz zbawca, to nasz dobroczyńca. On cierpiąc dla dania mi chwili spokoju, wstrzymał się i teraz, i pobożnie kłamał przedemną.

— Obie kobiety pośpieszyły do izdebki Stanisława. Derewiański pozostał przy Bolku, który słabł tracąc krwi wiele, a utrzymać jej nieumiano

Piękny to był i rozrzewniający widok, tego poczciwego sługi zrozjaśnionem czołem cierpiącego za ukochanych; a u nóg jego tych dwóch kobiet co łzami teraz płaciły mu za późne poznanie się na jego wielkiem sercu.

Justysia wiedziała teraz, ze Frunia była sprawcą nieporozumienia i całą przyczyną nieszczęścia, którego pomysł utworzyła Teressa, a głównym wykonawcą naznaczyła garderobianę. Jej rola późniejsza wyjaśniała całe poprzednie postępowanie.

— Mój drogi, mój poczciwy Stanisławie! nie wiemy jak ci odpłacić, jak cię dziś przebłagać, wołała wdowa; myśmy ci tyle, tyle winne!

— E! nic! ocierając łzę mówił stary po cichu — to chwała Bogu, ze panienkę uratowali; reszta to mała rzecz; mnie już nie wiele świata zostało; na drugim czeka mnie mój aniół kochany... Miło wam choć tę odrobinę nieużytecznego życia poświęcić. Niech się pani o mnie nie troska i nie dziękuje; bo mi tylko wstyd, ze się lepiej nie udało.

A widzi pani, ie staremu czasem wierzyć potrzeba...

— Prawda! prawda! mój Stanisławie; wiesz że Boikowski byt z niemi?

— A! i złapali go? spytał żywo stary.

— Schwytany.

— A ten rozbój Kalanka?

— Ranny leży w Zapadni.

— No! a moi poczciwi obrońcy? Bolesław....

Justysia zamilkła, Żacka się trochę powstydziła i cicho szepnęła:

— Trochę ranny.

— O mój Boże! ranny! a posyłajcież po doktora! A Derewiański?

— Chwała Bogu! nic mu się nie stało.

— A! dobrze i to! Już mi teraz lżej i i bez cyrulika... Niech pani wraca do pokoju; myślcie o tamtym, ja tu sobie radę dam, byle Maciek powrócił i Jan, to mój dwór!

— Nie, odezwała się Justysia; pozwól, ze i ja czuć umiem moje obowiązki; ja muszę zostać przy tobie.

— A tamże to niema obowiązków? z pół

uśmiechem nieznacznym wpatrując się w panie spytał Stanisław.

— To się podzielim, z wyrazem silnego postanowienia odezwała się matka. Zostań tu Justysiu, ja tam idę.

Bolek, pomimo osłabienia, przy pomocy Derewiańskiego, który mu radził jak umiał, oczekiwał przybycia lekarza, ból wytrzymując po męzku. Nadejście pani Żackiej jeszcze w nim nowe męztwo wzbudziło; usiłował pokryć przed nią co cierpiał, rękę schował i upewniał ją, że lekko tylko w bok go draśnięto. Ale oko kobiety łatwo odkryło to poczciwe oszukaństwo i łza wdzięczności, która obmyła niesłuszne uprzedzenie dawniejsze, wytrysła zpod powieki.

Bolek chciał koniecznie zaraz powracać do domu temi samemi końmi i powozem, jakby tylko cokolwiek rozwidniało, aby uspokoić matkę; na to nie pozwoliła gospodyni.

— Nie rób mi pan tej przykrości, zawołała ze wzruszeniem; ranny dla mnie i cierpiący nie opuszczaj mego domu: poczciwy nasz Derewiański pojedzie po matkę jego i przygotuje ją do tak niespodziewanego strapienia. — Nie puszczę pana i nie pozwolę mu wyjechać.

Bolek spuścił oczy i nie nalegał więcej. Derewiański uśmiechnął się i łysinę w wielkim nieładzie zapomnianą, poprawiać zaczął niespokojnie.

— O wszystkich państwo myślicie, odezwał się, tylko o mojej Domicelce nikt nie piśnie.... No! no! już ja jej się sam zaprezentuję, jadąc po matkę pańską, bo i ona jakby jej kto znienacka powiedział o mojem wiosennem polowaniu na wilki i lisy, gotowaby tu przylecieć, i w pierwszym ferworze za niewczesną donkiszoteryą, mogłaby mnie poczęstować szeroką dłonią... jak się patrzy... nosiłbym znak długo!... a jeszcze pocałowaćbym musiał za ten dowód troskliwości!

Po długiem dość oczekiwaniu, zjawi! się wreszcie doktór przestraszony, z bincechem pod pachą, z chirurgiem, cyrulikiem, i potową apteki. Był to nie młody już poczciwy syn Eskulapa i Hygei, mający tę tylko jedną Madę, ze się sam bat każdej choroby i niezmiernie straszył swych pacientów. Zresztą, najzacniejszy człowiek, dobroczynny, łagodny, serdeczny, ale tchórz jakich mato. Można sobie wyobrazić jakie na nim wrażenie zrobiły rany Bolka; bo go Stanisław (do niego wprzód zaszedł) odesłał zaraz opatrzyć wprzód swego ulubieńca.

— Mnie staremu nie wiele się należy, rzekł powolnie, idźcie do Wilczka; ja mogę poczekać; nawyklejszy jestem do cierpienia.

Chwacki (tak się doktor nazywał), cały zaperzony wbiegł do pokoju, w którym na kanapie umieszczono Bolesława. Derewiański spotkał go na progu szepcząc mu po cichu: — Na miłość Boga! Eskulapie

serca mego, Hipokratesie mej duszy, Gallienie moich myśli, nie wystraszaj mi Bolka!

— Ale dajże mi pan pokój! nie wstrzymuj mnie, tu potrzeba co najprędzej ratować.

Pospieszył do Bolesława, ale zaledwie oddalono panie Żacką, a on porozcinawszy odzienie rany opatrzył na prędce, taką zrobił minę, tak nosa spuścił, tak się zmięszał, że Deiewiański musiał go w bok uderzyć przypominając obowiązkową odwagę.

— Serce moje! bądźże doktorem, a nadewszystko mężczyzną.

W ręku jedna tylko kość była draśniętą, ale żaden ważny muszkuł, żaden organ nie został naruszony. Kula przeszywszy ją, odłamawszy kość trochę, utkwiła wboku. Ta rana była nie głęboka i wyjęcie kuli nie trudne. Bolek świszcząc zniósł pierwsze obejrzenie; myślał o tem, żeby Derewiańskiego i doktora nie straszyć; pomimo to jednak Chwacki dwa razy pić musiał wódkę nim dokończył oban

dażowania, poczem poleciał do Stanisława.

Tu przy wieku i osłabieniu straszniejszem było złamanie nóg obudwóch, staremu nie tak łatwo zrastają się kości, a ciało szafując na to siły swoje, wycieńcza się i niszczy.

Oddalono Justysię, która odeszła do matki, stary wziął swój różaniec, kazał sobie krzyż przynieść, i tak z modlitwą na ustach zniósł mężnie boleść, którą błogosławił.

Jak tylko powóz Justysię i jej obrońców wiozący zatoczył się przed ganek, nim jeszcze powysiadali, już niespokojna Teressa, która go z daleka zobaczyła, z krzykiem pobiegła do stajni.

— Konie do wózka! zawołała. Konie do wózka!

Sama pochwyciła pieniądze, droższe swe sprzęciki, obwinęła się salopą porwaną naprędce, nie zapomniała o fajce, a zostawując dziecię o którem nie pomyślała

nawet, chłopaka zepchnąwszy z kozła, mimo ciemności sama się powożąc, ruszyła w świat nie żałując koni.

Gdy na folwark wbiegli ludzie z rozkazu pani, aby ją przytrzymać, jej już nie było, drzwi tylko znaleźli otwarte i świecę dogorywającą w lichtarzu....

ZAKOŃCZENIE.

XI.

Jest u nas podanie o jakieś żydowskiej poczcie, którą starozakonny przed niewielą jeszcze laty ściślej niż dziś skupieni w gromadkę, do spraw swych ważniejszych używać mieli: z karczemki do karczemki, z kartką lub hasłem tajemniczem, oklep na chudej szkapie, puszczał się w łapserdaku z polami zakasanemi, lub w jednym tylko kaftanie żydek, i do najbliższego współwiercy znać dawszy o nowinie

obchodzącej Izraela, powracał nazad powoli. Wten sposób, z telegraficzną szybkością, handlowe i inne tyczące się losów narodu wiadomości, w pokoleniach wygnańców krążyć miały. Tak to mówiono; ja przyznam się, żem nigdy, widząc żyda jadącego na koniu, w tę pocztę tajemniczą uwierzyć nie mógł. Żyd zwykle (wyjmuję z powołania koniarzy) licho siedzi na szkapie, kolanami, tytkami i piętami nieustannie poddaje ducha bydlęciu, smaga, bije, cmoka, krzyczy, a rzadki koń, zęby się pod nim nie znarowił, bo czuje, ze żyd nie umie siedzieć na nim, gdyż nim włada zuchwale ale tchórzowsko razem. Nic pocieszniejszego nad tę jazdę proszoną i nadzwyczaj powolną, a dla jeźdźca pracowitszą nad wszelką inną pracę.

Tak właśnie jechał syn Juchima do miasteczka, na bułanej jego kobyle, która przywykła do chomąta i hołobli, a obdarzona przyzwoitą dozą samowolności i uporu, ani myślała słuchać takiego młokosa.

Szła wprawdzie czasem po kilka kroków gdy jej się podobało, mocno uderzona podbiegała nawet kończąc poskok wybrykiem, ale za chwilę potem stawała, spuszczała głowę, poczynała młodej wiosennej trawy kosztować, a ściskana desperacko cienkiemi nóżkami żydka, podrywała tylko tyłem, żeby mu delikatnie dać do zrozumienia, że sobie z niego żartuje.

Im upartszą była sędziwa klacz bułana, tem więcej złościł się żydek coś w sobie ojcowskiego charakteru mający; — pasowali się więc z sobą, i o pół mili od Zapadni bułana położyła się nareszcie. Roztropny potomek arędarza zsiadł i począł ciągnąć ją za uzdę, a zmusiwszy do wstania, postanowił jakiś czas w ręku ją prowadzić, aby uporu oduczyć. Niestety! nie lepiej mu się to udało, bo co kilka kroków stawali na przeciw siebie, on ciągnąć, ona cofając się z całej siły, on bijąc, ona wierzgając; bardzo nie łacno przychodziło młodzieńcowi pokonać pełną charakteru

i przyzwyczajoną tylko do swej bidki kobyłę. Męczeńska to była podroż dla obojga.

W taki sposób jechał żydek do miasteczka niezbyt oddalonego, i łatwo się domyśleć, że nie prędko tam stanął.

Tu, jak cisza po burzy, milczenie nastąpiło głębokie po okrutnej wrzawie; ale milczenie ciężkie, smętne, brzemienne wichrem i grzmotem.

W komorze jęczeli i stękali oswajając się z losem swoim więźniowie, z których nie jeden w milczeniu próbował sznury krępujące ręce towarzysza rozerwać. Alfred tylko, jakby mu wszystko było już obojętnem, leżał na słomie z zaciętą wargą, niemy i nieruchomy, kozacy szeptali z sobą, on ich nie słyszał. Boikowski klął i jęczał; głos jego obijał się próżno o uszy Kalanki.

W izbie Sury Frunia, ze spuszczoną na piersi głową dumała we łzach; — widać jakiś promień nadziei jej świtał, bo mniej

już rozpaczy widać było w zapłakanych oczach. Sura włóczyła się milcząca; Juchim potrząsając ramieniem i głową, mrużąc oczyma, śmiejąc się, (o stawał pod piecem grzejąc pięty, to latał po izbie. Belfer spał z uczoną, stanowi swemu właściwą obojętnością, która mu sprawami goimów, a do tego współczesnych i żyjących, zajmować się nie dozwalała.

W sieni, do której wychodziły drzwi z komory, dwaj ludzie zostawieni przez Derewiańskiego wartowali, znużeni widocznie, zaprzestawszy gawędy, do której próżno Zmora ich wyzywał. Ten, fajkę paląc towarzyszył im ochoczy, wesół i do tego stopnia ożywiony wypadkami, że kilka razy ciupnął siekierą w drzewo z dobrej i nieprzymuszonej woli, co mu się nigdy nietrafiło. Naścia przędła pod piecem udając trzeźwą, ale zamiast nici poślinionemi palcami kręciła powietrze, a wrzeciono oddawna leżało na ziemi. Za wszystkie czasy byłaby teraz naprzędła, gdyby jej

się udało lnu pochwycić, bo śliniła co chwila palce a kręciły się jak nigdy żywo i mocno.... Sura jeszcze się niczego nie domyślała.

Wdali szumiał: las głucho, jak gdy nocami bór rozmawia z niebem — to wichrem świsnęła chmura, to szelestem gałęzi odpowiedziały jej drzewa... i. znowu milczenie, i znowu szepty tajemnicze...

Juchim stanął i ucha nadstawił — bo cóś w dali zaturkotało; posłuchał uważniej, — ucichło. Zdawało mu się może; chodził znowu. W izbie dopalał się ogień, w sieniach było ciemno, stróżowie siedli i drzemali zmęczeni. Zmora widząc, ze z nich słowa nie wydusi, wyszedł nieco na zajazd, nową fajkę zapalić.

Coś mu się mignęło... Naścia czy Sura; to w bieli.., nie!

— Zmora! odezwał się głos cichy.

— O! a czego? odparł stróż zdziwiony, niewiedząc kto go woła, bo z razu nie poznał

— Chodź no tu... stówko....

— Gdzie?

— Tu, pod karczmę!

Zmora był bardzo odważny, poszedł spojrzał; stoi u węgła kobieta.

— Kto to?

— To ja...

— Widzę, ze jakieś ja... ale kto?

— Cicho! cicho! Ja, ekonomowa! — I niedając mu się opamiętać dodała żywo:

— Chcesz mieć chleb na całe życie? mów!

— No! a któżby niechciał?

— Gdzie oni są?

— Kto oni?

— Kto! ten pan i ci co z nim byli?

— Powiązani w komorze.

— Można do nich dostąpić?

Zmora się zamyślił.... Kat ich bierz! rzekł w sobie, jakbym miał mieć chleb na całe życie a wódkę i tytoń, niechby się z niemi robiło co chciało.

— Dostąpić, rzekł, ciężko, ale można.

— Gdzie siedzą? Ja znam karczmę.

— W komorze u żyda.

— Okno od niej na podwórze?

— A co z niego, kiedy zabite.

— Zkąd?

— Z izby.

— Masz siekierę?

— A jest.

— Prowadź mnie do okna.

— No, a cóż dacie? spytał Zmora skrobiąc się w głowę — tylko cicho, bo Juchim nie śpi a Sura się włóczy.

— Masz, wyciągając mu worek brzęczący groszem, odpowiedziała kobieta. — Chodź!

Zmora fajkę za pazuchę wetknął choć była tylko co zapalona, Morek pod kłodę we drwalni wsunął, i trzaskami przysypał, złapał siekierę i cicho poszedł za kobietą,

Okno nie było wysokie, jednak ręką ledwie go dostać było można; od środka kilka dranic broniło przystępu; szkła i

ram nie miało, tak, że przez szczeliny, spiąwszy się, Teressa po cichu przemówić mogła.

— Hej! czyście powiązani?

Alfred odwrócił się żywo, głos ten znajomy wstrząsnął nim jak wspomnienie zbrodni, wzdrygnął się, nic nieodpowiedział; Boikowski szybko zawołał: A! ratuj! ratuj!

— Milczeć! tłumiąc glos odpowiedziała Teressa,

Już Zmora powolnie począł łupać deski odrzucać je na podwórze w blizkie trawy; nóż wzięty od niego rzuciła zaraz ekonomowa do środka przez znaleziony otwór, zęby kozacy którzy już sobie nieco ręce porozplątywali, mogli prędzej powrozy rozcinać.

W izbie cicho było oczekiwaniem; Boikowski oblewając się potem, drżał z niecierpliwości. Alfred, jakby go to nic nie obchodziło, milczał. Wkrótce dwie dranice odrzucono, i śmiała kobieta wsunęła się

do izdebki, szukając, nie męża.. Alfreda; uchwyciła go za rękę gorącą i krwią zbluzganą, którą już kozak uwolnił od sznuru.

— Chodź! rzekła w milczeniu, chodź, konie czekają.

Alfred posłuszny ruszył się i jęknął.

— A ja? gwałtownie spytał Boikowski,

— Zaraz. przyjdzie kolej i na ciebie, szepnęła kobieta — to mówiąc spięła się na okno nie opuszczając Alfreda, a Jagoda i Zabijaka podsadzili swego pana... Boikowski wrzał z niecierpliwości.

— A ja? powtarzał, a ja?...

Ale nikt mu już nie odpowiadał Teressa z Alfredem znikła w ciemni lasu, posławszy Zmorę z tajemniczem jakiemś poleceniem do karczmy; kozacy wyskoczyli za panem; Ekonom, oczekując ciągle kolei, pozostał sam jeden.

Zmora tym czasem fajkę zapaliwszy — ktoby go podejrzywał o tyle przebiegłości! — poszedł z groszem do Sury na wódkę. Żydowica kręcąc się, nie bardzo

uważała jak się zbliżył do Fruni, rozciął sznurek wiążący ją, i rzekł jej w ucho: — Uciekajcie, a śmiało....

Nie trzeba jej było mówić dwa razy, nim żydzi się upamiętali,. mignęła im przed oczyma; była już za karczmą i leciała wprost do lasu...

W chwilę potem na trakcie w przeciwną od miasteczka drogę, żywo Zaturkotał w galop pędzony wózek....

Juchim rzucił się do drzwi, Naścia z kądzielą za nim, Belfer zerwał się z ławy dzieci z pościeli, Sura upuściła garnek i rozbiła nadzieję wieczerzy; Zmora z siekierą, okrutnie wrzeszcząc, wyleciał także, pobudzili się od hałasu stróże, ale Frunia już była znikła.

Okrutny zamęt powstał w karczmie. Juchim, któremu widać chodziło o jeńców, zapaliwszy drzazgę przyskoczył niespokojny do drzwi komory, te były zamknięte i dobrze podparte. Coś go jednak tknę

ło, odwalono drąg, otwarto je, i wszyscy krzyknęli.

W komorze leżał jeden tylko ekonom, zwijając się wściekły z gniewu. — Gwałt! gwałt! porwał się żyd za włosy, co to się stało! ja będę odpowiadać! ja zginiony! ja przepadły! Trzymaj tego łajdaka! trzymaj!

I rzucił się na Boikowskiego, bojąc się, zęby i ten nie uszedł mu jeszcze.

Zmora rachując na to, że w komorze nie był, a o jego współuczestnictwie nikt nie potrafi dać świadectwa, nadzwyczaj gorliwie pomagał żydowi i straży po niewczasie, klnąc zawzięcie zbiegów..

Z całej bandy, jeden tylko wynowajca, może najmniej, nie z własnego winien pomysłu, pozostał w ręku; reszta już w różne strony biegła uciekając od sprawiedliwości ludzkiej, gnana mściwą ręką Bożą, która w każdem złem umieściła ziarno kary, rosnące z niem razem.

Odwróćmy oczy od tego obrazu krwią zbryzganego i zbrodnią, a zakończmy powieść przenosząc się do Zaborza, w miesiąc po opisanych wypadkach.

Wiosna rozkwitała najwdzięczniej i znowu błogi pokój roztoczył swe skrzydła nad ubogiej wdowy strzechą, i znowu wróciło jej niezdrowie i niedołężność ze zwykłym stanem rzeczy; ale życie w tym domku zmieniło się nieco. Nie było tu tak samotnie, tak pusto. Folwark tylko po Boikowskich stał pustką, bo on siedział w więzieniu badany właśnie o napad do którego należał, a żona z Alfredem gdzieś jak w wodę wpadła. Reszta winowajców, kozacy Kalanki i ludzie jego, którzy się nie czuli winni, bo spełniali rozkaz jego, wrócili do wsi i w niej zostali ujęci. Frunia uszła niewiadomo jakim sposobem i dokąd, ale jej śladu nie było.

Pani Żacka usilnie starała się, aby całą tę sprawę udusić i nie robić ją głośną, ale na to nie było sposobu. Szczęściem może

sam sprawca skrył się tak dobrze, iż go nie schwytano. Ekonom jak najszczerszą i nikogo nie oszczędzającą spowiedzią starał się okupić swój występek, do którego został wciągniony przez żonę i Alfreda. Mówił co tylko wiedział, mówił czego nie wiedział nawet, ale i to go poratować nie mogło.

Część domu w Zaborzu po lewej stronie zajmował Bolek, jeszcze chory i niemogący odjechać do Kluków, zkąd matka do łoza jego przybyła, nieodstępnie czuwając nad ukochanem dziecięciem. Po zbliżeniu pani Żackiej do matki Bolka, i do niego, słowa poczciwego Stanisława, który złoża choroby jeszcze swoim panom służył, wywarły jak najlepszy wpływ na umysł wdowy i zmieniły jej zdanie o świecie. Nic o tem nie mówiąc wyraźnie, postępowaniem swojem okazywała, że radaby wielką przysługę uczynioną swemu dziecku wynagrodzić Bolkowi największym

darem na jaki zdobyć się mogła — ręką córki.

Może też milczenie wymowne Justysi, jej pomięszanie, gdy o chorym była mowa, i tysiączne przywiązania oznaki, skłoniły matkę, pamiętająca jeszcze jak srodze boli serce, gdy mu wyrwą nadzieję.

Nie wyrzeczono jeszcze słowa o małżeństwie ale widocznem już było, że na niem skończyć się musi; z drugiej strony, pani Wilczek codzień będąc z Justysią, która między nią a własną dzieliła się matkę, poznała lepiej ten skarb, którego syn jej tak pragnął.

I ona nic nie powiedziała, ale pomyślała w duszy: A może dobrzeby było, żeby się oni pobrali; on ją kocha i codzień mocniej do niej się przywiązuje.... To przeznaczone od Boga.... mogęż się ja sprzeciwiać? Jestżem pewna, że mu znajdę poczciwszą, łagodniejszą i przywiązańszą do niego istotę, któraby go tak jak ta rozumiała, ceniła, kochała! O! bo ona go ko

cha! I któżby Bolka nie kochał! dodawała w ostatku.

Pani Żackiej mniej jakoś ciężyło życie, mniej dolegały bóle; uczuła się mniej samotną, mając około siebie więcej osób co ją kochały i starały się rozerwać jej cierpienie i poradzić cóś na nie.

Pani Wilczek, sama daleko może więcej chora i mniej silna, ale jak anioł cierpliwa, chętnie o sobie zapominała, czasem opuszczała syna, dla tej którą codzień więcej ująć pragnęła, bo się do niej poczciwem sercem przywiązywała. Dwie te kobiety, co dotąd były sobie obojętne mało się znając, zbliżone, doskonale zgodziły się z sobą i pokochały. Żacka miała się komu zwierzyć, przed kim poskarżyć, tamta miało kogo pocieszyć, i komu posłużyć. I dobrze im było z sobą.

Dnie płynęły jak szybkie wody wiosenne; a Stanisław opatrywany, odwiedzany w swej izdebce, wychudły, znękany, ale pogodny i rad temu co uczynił, powolnie

bardzo przychodził: do zdrowia. Nogi jego już mu nigdysłużyć nie obiecywały, a Chwacki wcześnie kule zwiastował.

— Byłem choć o kuli włóczyć się mógł, mówił starzec powolnie i toby jeszcze było dobrze; mógłbym do dwora zajrzeć, do mojej pani i do dzieci....

— Do jakich dzieci? spytał zdziwiony lekarz.

— A do Justysi.

— No! a więcej.

— To się znajdzie, śmiejąc się dodał Stanisław i zamilkł; Chwacki mocno się zadumał, bo wcale domyślnością nie celował; nie wiem czy się nawet dorozumiał o kim była mowa.

Maciek, oddany do posługi starca, siedział nieodstępnie u jego łóżka, choć mu bardzo pięty świerzbiały; w chwilach od bólu wolniejszych Stanisław poduczał go czytać i katechizmu, bo i chorobę swą na korzyść ludzką obrócić umiał. Jan także przysługiwał się jak mógł staremu, chcąc

zatrzeć pamięć niefortunnej wyprawy do Kłaków, którą zresztą tłómaczył tem, że mu się przy jednej karczemce pokazał diabeł na pstrokatym koniu i wszystkiej biedy byt przyczyną. Stanisław napróżno usiłował z głowy mu wybić i diabłów i wódkę — zapóźno już było! Co dzień Jan zaklinał się, że od jutra wódki się wyrzecze, co dzień coś mu przeszkodziło, i tak ciągnęła się poprawa wiekuiście.

Bolek, choć jeszcze skazany przez bojaźliwego Chwackiego na spokój i siedzenie, jakkolwiek miło mu było i dobrze w Zaborzu, chciał już powrócić do Kluków i wyrywał się do nich, ale go niepuszczano. Zaledwie z pokoju do pokoju przejść mu było wolno.

Słodkie zaprawdę były te życia jego chwile; cierpiał za tę którą kochał, patrzał na nią co dzień, czytał w jej oczach wczucie, którego był pewien, marzył o o przyszłości uśmiechającej mu się, jak z za gór uśmiecha się złocista jutrzenka

dnia pięknego. A ciche roskoszne rozmowy wieczorne, a powitania u okna, a szepty w pokoju matki, a kwiatki które mu ona przynosiła, które on pielęgnował... o! i te tysiączne drobnostki, które z daleka tak są śmieszne, a z bliska lak dla serca święte!

Dnia tego o którym mowa, było już pod wieczór, pani Żacka leżała wpół przechylona na kanapie w swoim pokoju, na krześle przy niej siedziała z pończoszką w ręku pani Wilczek. U komina, po cichu rozmawiał Bolesław z Justysią, ręce ich się spotkały niepojętym sposobem, a twarzyczka dziewczynki rumieńcem oblała.... i mówić przestali.

Ale za nich mówiły matki, bo oko wdowy dostrzegło ich ruchów, i czytało na ustach niewymówione nawet słowa.

— Moja droga przyjaciółko, mówiła wdowa z westchnieniem, mnie tak tu teraz z wami dobrze w Zaborzu, tak miło, tak dosyć, ie nikogo więcej nie pragnę; a jak

pomyślę, że odjedziecie, to mi łzy w oczach stają.

— Dzięki ci pani za to dobre słowo.... o! wierz, że i nam pod twoim gościnnym dachem chwila boleści nawet osłódła. Wyniesieni ztąd dla ciebie wdzięczność na zawsze, i przyjaźń szczerą, jeśli pozwolisz.

— A! moja droga, porywając się odpowiedziała Żacka, wdzięczność nie dla mnie ale odemnie wam się należy, przyjaźń przyjmijcie i zachowajcie; nie znajdziecie pewnie drugiej nad moją gorętszej i stalszej.

Obie się uścisnęły, a wdowa westchnęła, chciała widocznie cóś począć i nie śmiała; nareszcie, jakby zebrawszy w sobie siły, odezwała się do towarzyszki.

— Kiedy wy nic nie mówicie, to mnie samej trzeba i należy począć cóś o naszych dzieciach. Droga pani... Bolek twój, jak wiesz zapewne, bo taki syn zniczem się nie tai przed matką, oświadczał mi się o Justysię... Jeszczem go wówczas tak da

lece nie znała, alem ceniła zawsze; odkładając tylko odpowiedziałam panu Derewiańskiemu. Dziś gdy taką winnam mu wdzięczność i nauczyłam się więcej jeszcze go cenić, moja droga pani, pozwolisz ze pierwsza....

Tu wdowie słów i odwagi zabrakło; przyjaciółka ściskając jej rękę rzuciła się ku niej.

— Dzięki ci pani, dzięki za mnie, za Bolka, za ufność i dobroć twoją; uszczęśliwiasz dwoje ludzi, więcej, bo i mnie z niemi....

— A o mnie zapominasz? żywo a czule odezwała się pani Żacka. Mówmy szczerze, najotwarciej; ja winnam wam wiele, ale czuję się winną podwójnie, bom was nie umiała poznać, ciebie pani i syna twojego... powiem ci szczerze, wahałam się.. Bolek zdawał mi się marzycielem i poetą.

— Któryż zakochany nie jest nim choć trochę?

— A teraz dzieci moje, odezwała się pani Żacka, jeśli to Bolkowi nie zaszkodzi, przejdźcie powoli, ostrożnie, do starego Stanisława, uklęknijcie przy 'łóżku starca, wzywajcie z naszem i jego błogosławieństwa. Poczciwsza ręka nad jego dłoń osłabłą nigdy was nie przeżegna, życzliwszego nie usłyszycie glosa; chodźmy wszyscy, chodźmy do niego, podzielmy się z nim naszem szczęściem.

To mówiąc, choć niezbyt silna podniosła się z kanapy pani Żacka, podniecona uczuciem, i Bolek troskliwie okryty przez matkę, podtrzymywany przez nią, zdrów swojem szczęściem, poszedł razem z niemi. Justysia zapłoniona, to na niego to na matkę z rzewnym poglądała wyrazem.

I wśród drogi pochwyciła jej rękę niepostrzeżona.... przycisnęła do ust, potem do serca... było to podziękowanie; zrozumiała je wdowa i zapłakała wzruszona.

Zapukali do drzwi izdebki.

Któż tam? to pewnie moja panienka? rzekł Stanisław podnosząc się na łokciu; o proszę proszę! Zdziwił się gdy za otwarciom drzwi wtoczyli się do niego wszyscy, których tylko pojedynczo zwykle widywał... Po twarzach wyczytał, ze nie darmo przyszli.

— Mój drogi Stanisławie, odezwała się Żacka, przyjacielu ojca i matki, wybawco dziecka mego, pobłogosław ze mną.... pobłogosław im obojgu.

Jaka radość błysła na schorzałem licu starego sługi, nie potrafię wam odmalować.... łzy gorące łzy szczęścia puściły mu się z oczów oddech zatamował na chwilę.

— Błogosławię, błogosławię, rzekł przerywanym głosem.... o! z duszy.... jakby ich błogosławił ojciec... ojciec rodzony.... i widzę i czuję, ie będą szczęśliwi.

To mówiąc, podniósł ręce z uśmiechem

uszczęśliwienia i spokoju, szepcząc jakąś modlitwę nad głowami klęczących....

I na błogosławieństwo niech spadnie zasłona....

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kraszewski Józef Ignacy SZKICE HISTORYCZNE I OBYCZAJOWE TOM 3
Kraszewski Józef Ignacy GAWĘDY O LITERATURZE I SZTUCE TOM 1
Kraszewski Józef Ignacy NOWE STUDJA LITERACKIE TOM 1
Bliska miłość z dystansu, Kraszewski Józef Ignacy
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
Bliska miłość z dystansu, Kraszewski Józef Ignacy
Kraszewski Józef Ignacy MAYSTER BARTŁOMIEJ
Kraszewski Jozef Ignacy Kopciuszek
Kraszewski Jozef Ignacy Bajbuza
Kraszewski Józef Ignacy W OKNIE NAUCZYCIELE SIEROTY
Kraszewski Józef Ignacy HISTORIA PRAWDZIWA O GRZESIU Z SANOKA WERSJA SKRÓCONA
Kraszewski Józef Ignacy Profesor Milczek
Kraszewski Józef Ignacy Półdiablę weneckie
Kraszewski Józef Ignacy Historja Sawki
Kraszewski Józef Ignacy Dzieje Polski 10 SYN JAZDONA
Kraszewski Józef Ignacy Profesor Milczek

więcej podobnych podstron