Konwicki Tadeusz Mała apokalipsa


Tadeusz Konwicki

Mała Apokalipsa

Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga,

zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego

świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy,

eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty,

ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę

po drabinie bezsensu. Zbudziłem się o tej mrocznej godzinie, która zaczyna

beznadziejny dzień jesienny. Leżę i patrzę w okno pełne chmur, a właściwie pełne

jednej chmury, jak sczerniała ze starości tapeta. To jest godzina podliczania

kasy życiowej, godzina codziennego obrachunku. Kiedyś ludzie podsumowywali się o

północy, przed ciężkim zaśnięciem, teraz biją się w piersi nad ranem, obudzeni

łoskotem zdychającego serca. Obok, w szafce, leży czysty papier. Nitrogliceryna

współczesnego literata, proszek narkotyczny obolałego indywiduum. Można zanurzyć

się w płytką, białą czeluść stronicy, schować się przed sobą i przed prywatnym

wszechświatem, który już niedługo eksploduje i sczeźnie. Można tę biel bezbronną

zbrukać złą krwią, wściekłym jadem, cuchnącą flegmą - a tego nikt nie lubi,

nawet sam autor. Można na tę biel bezmyślną wysączyć słodycz sztucznej zgody,

ambrozję fałszywej otuchy, ckliwy syrop pochlebstwa - a to wszyscy lubią, nawet

sam autor. W którą stronę skręcić na tym ostatnim okrążeniu? W gorzkie lewo czy

w słodkie prawo? Za oknem ta sama chmura albo kolektyw ujednoliconych chmur.

Przeleciał po zardzewiałym parapecie deszcz na długich, cienkich nogach. Coś tam

kiedyś było. Gwałtowny ruch kształtów, barw, okruchów emocji. MOje życie albo

cudze. Najpewniej jakieś wymyślone. Ulepiec z lektur, niespełnień, starych

filmów, nie dokończonych rojeń, zasłyszanych legend, nie wyśnionych snów. Moje

życie. Kotlet z białka i kosmicznego pyłu. W tej chmurze albo w tych kilku

scalonych chmurach jesiennych nurza się Pałac Kultury, który kiedyś, za młodu,

był Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Ogromna, szpiczasta budowla

budziła strach, nienawiść, magiczną zgrozę. Pomnik pychy, statua niewolności,

kamienny tort przestrogi. A teraz to tylko wielki barak, postawiony na sztorc.

Zżarty przez grzyb i pleśń stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim

rozdrożu. Mruga do mnie kilkoma wątłymi płomyczkami okienek. Kokietuje z obleśną

poufałością. A kto mnie postawił na sztorc? Mnie położono na boku. Odłożono na

bok. Leżę na lewym boku i słucham swego serca, którego nie słychać. I myślę o

tym wątłym łańcuszku reakcji chemicznych, który powoduje, że unoszę powiekę, że

burczy mi w żołądku, że marszczy się skóra na czole, że skwierczy stłumionym

bólem ordynarny pęcherz, że w głowie albo poza głową odbywa się ruch słów,

wyobrażeń, które nazywamy myślami, że pojawia się obłok fal, który jest tęsknotą

albo spazmem nienawiści, że wystrzeliwuje się w przestrzeń kosmiczną pocisk lęku

przed wiecznym nieznanym albo nabój rozkoszy poznania okruchu prawdy. U wielu

moich przyjaciół pękł nagle jednego dnia ten łańcuszek reakcji chemicznych i nie

wiem, gdzie oni teraz są, czy pokutują przy garści fosforu wietrzejącej w ziemi

cmentarnej, czy oddalają się w konwulsjach drgań właściwych falom, czy pędzą w

głąb nieskończoności i odbiją się od czarnej ściany końca tej nieskończoności i

wrócą tu, gdzie mnie już nie będzie. W domu słychać pierwsze odgłosy życia. Ta

wielka lokomobila w postaci czynszowej kamienicy rusza powoli w codzienność.

Więc i ja sięgam po pierwszego papierosa. Najsmaczniejszy jest ten papieros

przed śniadaniem. Skraca życie. Od wielu lat mozolnie skracam sobie życie. I

wszyscy ukradkiem skracają swoją egzystencję. Coś w tym musi być. Jakiś wyższy

nakaz albo może prawo natury przeludnionego globu. Lubię ten mglisty zawrót

głowy po mocnym zaciągnięciu się gorzkim dymem. Chciałbym się godnie pożegnać ze

światem. Bo ja od dziecka rozstaję się z życiem i nie mogę rozstać. Marudzę na

przejazdach kolejowych, chodzę pod ścianami, gdzie spadają dachówki, upijam się

do utraty przytomności, napastuję chuliganów. I tak zbliżam się już do mety.

Jestem na finiszowym odcinku. Chciałbym jakoś pożegnać się z wami. Pragnę zawyć

nieludzkim głosem, żeby mnie usłyszano w najdalszym zakątku planety, a może

nawet w sąsiednich gwiazdozbiorach, a może nawet w siedzibie Pana Boga. Czy to

próżność? Czy to obowiązek? Czy to instynkt, który, jak rozbitkom, jak rozbitkom

kosmicznym, każe nam krzyczeć przez wieki w rozgwieżdżoną przestrzeń?

Spoufaliliśmy się z wszechświatem. Kosmosem wyciera sobie gębę sprzedajny poeta,

głupkowaty humorysta, zdradziecki dziennikarz, więc dlaczego i ja nie mogę

zadzierać głowy do góry, gdzie szybują zardzewiałe sputniki i zamarznięte na

kość odchody kosmonautów. Więc chciałbym się jakoś pożegnać. Całą noc śniłem

zęby. Trzymałem w garści kupę zębów, jak ziarna kukurydzy. W jednym tkwiła nawet

plomba, warszawska tania plomba ze spółdzielni dentystycznej. Coś powiedzieć o

sobie do końca. Ani ku przestrodze, ani ku nauce, ani nawet ku rozrywce. Po

prostu coś powiedzieć, czego nikt inny nie może wyjawić. Bo ja przed snem, albo

może w pierwszym przelotnym obłoczku snu, zaczynam rozumieć sens egzystencji,

sens czasu i sens bytu poza życiem. Rozumiem tę tajemnicę przez ułamek sekundy,

przez mgnienie dalekich wspomnień, przez krótką chwilę kojących albo strasznych

przeczuć i natychmiast spadam na kamieniste dno złych snów. Wszyscy z jako tako

ukrwionym mózgiem napinają ostatek sił, żeby zrozumieć. A ja jestem blisko. To

znaczy bywam blisko. I oddałbym wszystko, co posiadam, do ostatniej okruszyny, a

przecież nic nie posiadam, więc oddałbym wszystko nic, żeby zobaczyć tajemnicę w

całej jej prostocie, zobaczyć za jednym razem i zapamiętać ją na zawsze. Jestem

dwunogiem spłodzonym nie opodal Wisły przez starych rodziców, to znaczy, że

odziedziczyłem w genach całe ich dwunożne doświadczenie. Sam widziałem wojnę, to

znaczy straszny amok ssaków, które mordują się wzajemnie aż do ostatecznego

wyczerpania. Obserwowałem rodzenie się życia i jego kres w postaci tego aktu,

który nazywamy śmiercią. Poznałem całą zwierzęcość swego gatunku i całą

niezwykłą anielskość. Przeszedłem tę ciernistą drogę pojedynczej ewolucji, którą

zowią losem. Jestem jednym z was. Jestem doskonałym anonimem Homo sapiens.

Dlaczego więc kaprys przypadku nie miałby mnie zawierzyć tajemnicy, jeśli w

ogóle jest przeznaczone jej ujawnienie. To, co powiadam, wygląda na jakąś

odświętność, na luksus nieroba albo na dewiacje zboczeńca. Ale przecież wy

wszyscy, którzy uruchamiacie od czasu do czasu swoje leniwe zwoje mózgowe,

podlegacie takim samym pragnieniom i ambicjom. Takim samym strachom i odruchom

samozagłady. Takim samym buntom i rezygnacjom. Dwie pijane roznosicielki obaliły

wysoką kolumnę skrzynek z butelkami mleka. Teraz, zamarłe w bezruchu, obserwują

skutki kataklizmu przeżywając skomplikowany, a zarazem prosty proces

transformacji zgrozy w lekkomyślne rozradowanie. Przezroczysty deszcz zawadził

skrzydłem o nasz dom truchlejący ze starości. O nasz warszawki dom z epoki

późnego stalinizmu, z ery dekadenckiego stalinizmu, z okresu spolszczonego i

zeszmaconego stalinizmu. Trzeba wstawać. Trzeba podnieść się z łóżka i wykonać

piętnaście czynności, nad których sensem nie wolno się zastanawiać. Narośl

automatycznych przyzwyczajeń. Błogosławiony rak bezmyślnego ładu tradycji. Ale

ostatnia wojna nie tylko zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi. Ostatnia wojna

zdruzgotała niechcąco i przypadkowo wielki pałac kultury europejskiej

moralności, estetyki i obyczaju. W rolls_royce.ach, mercedesach i moskwiczach

ludzkość wjechała z powrotem do mrocznych pieczar i lodowatych jaskiń. Za oknem

moje miasto pod chmurą, jak stara, sczerniała tapeta. Miasto, do którego

zapędziło mnie przeznaczenie z mojego własnego miasta, co go już nie pamiętam i

coraz rzadziej śnię. Los mnie przegnał tylko kilkaset kilometrów, ale oddalił od

nie spełnionej egzystencji o całą wieczność reinkarnacji. To miasto jest stolicą

narodu, który wyparowuje w nicość. O tym też trzeba powiedzieć. Ale komu? Czy

tym, których już nie ma albo którzy odchodzą w niepamięć? A może tym, co

pożerają pojedynczych ludzi i całe narody? Miasto zaczyna szumieć jak pas

transmisyjny. Ruszyło z nocnego letargu. Ruszyło ku swemu przeznaczeniu, które

ja znam i któremu chcę zapobiec. Pająk zjeżdża na niewidocznej nici spod sufitu.

Schudł biedak, zmizerniał, bo much coraz mniej. Współżyje tak ze mną od wiosny.

Ułatwiałem mu swego czasu polowania. Zaprzyjaźniliśmy się z konieczności. On

czemuś nie ma kolegów, a moi wyekspirowali. Więc najpierw się pomodlę. Za

siebie, za bliskich i za zmarłych przyjaciół. Moja modlitwa, ułożona praktycznie

i spoiście przeze mnie, wygląda jak płaczliwe ultimatum. Same żądania i niewiele

kurtuazji. Kiedy się modlę, płochliwe bluźniercze myśli pobzykują wokół głowy.

Odpędzam je gorliwie, choć one tylko przymierzają moją skromną wiedzę do

ogromnej i staroświeckiej konstrukcji aksjomatów religijnych w inkrustowanych w

to posępne i melancholijne gmaszysko wzniesione przez ludzi z epok światłych i

ciemnych, dobrych i okrutnych. Potem długo się żegnam, rozpaczliwie żegnam się

bez końca, żeby tym gestem rytualnym odpędzić złe myśli, złe pragnienia i złe

duchy. Jestem wolny. Jestem jednym z niewielu ludzi wolnych w tym kraju

przezroczystego zniewolenia. Zniewolenia pokrytego niechlujnie lakierem

nowoczesności. Walczyłem długo i bezkrwawo o tę marną wolność osobistą.

Walczyłem o moją wolność z pokusami, z ambicjami i z głodami, które wszystkich

gnają na oślep ku rzeźniom. Ku niby nowoczesnym rzeźniom godności ludzkiej,

honoru i czegoś tam jeszcze, o czym dawno zapomnieliśmy. Jestem wolny i sam. Bo

samotność jest dosyć niską ceną za ten mój niewielki luksus. Wyzwoliłem się na

ostatnim okrążeniu, kiedy już gołym okiem widać metę. Jestem wolnym anonimem.

Moje wzloty i upadki odeszły w czapkach_niewidkach, moje sukcesy i grzechy

pożeglowały w korwetach_niewidkach i moje filmy oraz książki poleciały w

przepaść w sejfach_niewidkach. Jestem wolnym anonimem. Zapalę sobie wobec tego

jeszcze jednego papierosa. Na pusty żołądek. Oto nadchodzi mój koniec świata. To

wiem na pewno. Mój przedwczesny koniec świata. Kto będzie zwiastunem? Czy nagły

przeszywający ból pod mostkiem w piersiach? Czy przeraźliwy wizg opon hamującego

samochodu? Czy wróg, a może przyjaciel? A te baby za oknem ciągle jeszcze

omawiają katastrofę z mlekiem. Przysiadły sobie na zabytkowych pojemnikach z

ciemnoszarego plastiku, zapaliły papierosa i obserwują, jak wodniste mleko

ścieka do ulicznej studzienki, z której bucha para, bo pewnie znowu przez

pomyłkę do rur wodociągowych puszczono gorącą wodę z elektrociepłowni. I nagle

uświadamiam sobie, że już od lat nikt nie roznosi mleka, że taki widok robotnych

bab w nieokreślonym wieku, pchających wózki z butelkami mleka, że taki widok już

dawno zapomniałem, że ten obrazek kojarzy mi się w mojej świadomości z dawnymi

laty, kiedy ja byłem młody i świat był młody. Pewnie kręcą film kostiumowy,

myślę sobie i przytykam czoło do wilgotnej szyby. Ale za oknem normalna,

codzienna, zabłocona ulica. Niewielkie tłumki ludzi śpieszą pod ścianami domów

do swoich zajęć. Z Pałacu Kultury, jak zwykle rano, kiedy wzrasta temperatura,

odrywa się zmurszały blok kamiennej okładziny i leci z hukiem na dół po

szczerbatych żlebach budowli. Dopiero teraz spostrzegam na ścianie tego gmachu

wielkiego orła na czarnym tle, to znaczy na czerwonym, ale sczerniałym od

deszczu. Biały nasz orzeł trzyma się nieźle, bo od spodu wspiera go ogromna kula

ziemska spleciona ciasno sierpem i młotem. Jakaś rynna odzywa się głębokim

głosem okaryny. To wiatr, może jeszcze letni, a może już zimowy, gna z placu

Defilad i obraca topole srebrną stroną do słońca, które uwięzło w mokrych

chmurach. Skończyły się papierosy. A jak się skończą papierosy, wtedy ogarnia

człowieka raptowna chęć zaciągnięcia się dymem. Więc otwieram kolejne szuflady

mojego skarbczyka, w którym chowam obelżywe listy i stare rachunki, popsute

zapalniczki i kwity urzędu finansowego, fotografie z młodości i proszki nasenne.

A tu, między kłakami waty i rolkami bandaży z dawnych dobrych czasów, kiedy

jeszcze opłacało mi się poddawać operacjom, więc w tym omszałym starością

zakamarku znajduję zżółkłą stronę sprzed wielu lat, stronę jak kartusz pomnika

albo jak płyta nagrobna, stronę, na której kiedyś rozpocząłem nową prozę, nigdy

już nie dokończoną. A rozpoczynałem pracę w owej świetnej epoce na Nowy Rok,

zaraz po Sylwestze, jeszcze z miłym kacem pulsującym w zdrowej głowie. A

rozpoczynałem na Nowy Rok dlatego, że hołdowałem wtedy przesądom i chciałem nowy

cykl biologiczny i astronomiczny uczcić pracą. Później zrozumiałem, że mój

własny Nowy Rok zaczyna się w końcu lata albo na początku jesieni i dlatego

pewnie przerwałem pisanie i nigdy już więcej nie napisałem ani słowa. Więc

leżała ta kartka, dawniej biała, dziś żółta, przez długie miesiące, kwartały i

lata nie dokończona, nie zapełniona, z wyblakłym mottem, co miało błogosławić

rzewnym scenom, podniosłym myślom i ślicznym opisom przyrody. Zdmuchuję proch

warszawskich fabryk z tego woskowego trupa mojej wyobraźni i czytam słowa, które

były dewizą życiową starego magnata polskiego z XIX wieku: "Jeżeli interesy

Rosji na to pozwalają, chętnie zwracam uczucia ku swojej pierwotnej ojczyźnie."

O co mi wtedy chodziło? Czy chciałem każdego ranka, na czczo, odczytywać to

wyznanie swoim dzieciom? Czy zamierzałem rozesłać je na świątecznych kartkach do

współczesnych sobie magnatów nauki, literatury albo filmu? Czy próbowałem

pozyskać względy cenzora dla prozy umarłej już w łożysku anemicznego

natchnienia? Szyby w oknach brzęknęły boleśnie. Wyskoczył gdzieś z przecznicy

histeryczny sygnał wozów milicyjnych. Spojrzałem na zegarek przywieziony mi

kiedyś przez przyjaciela Stanisława D. z wycieczki do Związku Radzieckiego.

Dochodziła ósma. Wiedziałem, co to znaczy. Jak codziennie o tej porze, pędziła

prez miasto w asyście karetek milicyjnych pancerna chłodnia z artykułami

żywnościowymi dla ministrów i sekretarzy partyjnych. Kawalkada maszyn

przeleciała pod moim domem rozbryzgując kałuże mleka na jezdni. Archaiczne

mleczarki, wydobyte na ten dzień z jakiegoś domu starców, zadeptywały pety w

błocie chodnika żegnając się ukradkiem. Nagle odezwał się gong przy moich

drzwiach. Zamarłem koło okna nie wierząc własnym uszom. Byłem przekonany, że to

urządzenie nie funkcjonuje już od wielu lat. Ale wytworny dźwięk ksylofonu

powtórzył się natarczywiej. Wciągając na grzbiet stary szlafrok, prezent od

szwagra, Jana L., ruszyłem czujnie pod próg. Uchyliłem drzwi. Na podeście

schodów stali Hubert i Rysio, obaj w odświętnych garniturach pamiętających

środek pogodnych lat siedemdziesiątych. Hubert w prawej ręce trzymał laskę, a w

lewej groźnie wyglądającą czarną teczkę. Zaczęło mi bić szybko serce, i nie bez

powodu, bo obaj przychodzili do mnie jakieś dwa razy do roku i każda ich wizyta

oznaczała radykalne zmiany w moim życiu. - Można? Nie za wcześnie? - spytał

jowialnym tonem Hubert. Znałem dobrze te ich sztuczne uśmieszki, za którymi krył

się cios wymierzany w moją wygodę. Uśmiechnąłem się też swobodnie, rozwarłem

gościnnie drzwi i kiedy wchodzili ceregieląc się do korytarza, ja błyskawicznie

w myślach odgadywałem cel ich odwiedzin. Dzięki nim podpisałem dziesiątki

petycji, memoriałów i protestów kierowanych przez lata do naszego małomównego w

tym względzie reżymu. Kilka razy traciłem pracę, wiele razy byłem cichcem

pozbawiony praw obywatelskich, prawie codziennie podlegałem jakimś drobnym,

niewidocznym szykanom, o których wstyd nawet wspominać, ale które, zsumowane

przez lata, mocno zniechęcały do życia. Więc ściskaliśmy się kordialnie

przepychając się w ciasnym korytarzu, ciągle z tymi uśmieszkami starych kumplów,

ale ja już byłem dobrze napięty i zasychało mi w gardle. Wreszcie znaleźliśmy

się w moim pokoju i usiedliśmy w drewnianych fotelach, w jednym rzędzie niczym w

samolocie lecącym ku nieznanym i podniecającym przygodom. - Dobrze wyglądasz -

rzekł Hubert stawiając obok siebie tę złowróżbną teczkę. - Tobie też niczego nie

brakuje - powiedziałem życzliwie. Chwilę przyglądaliśmy się sobie ze

skrępowaniem. Hubert opierał żylaste dłonie na lasce. Oślepłe oko było

nieruchome, drugie zmrużył i przyglądał mi się ni to przyjaźnie, ni to

ironicznie. Kiedyś w zamierzchłych czasach został skatowany może przez podziemie

antykomunistyczne, a może przez oficerów śledczych z Bezpieczeństwa i od tego

zapomnianego już przez wszystkich incydentu chodził zawsze o lasce i szwankował

na zdrowiu. Rysio, którego pamiętałem jeszcze jako złotowłosego aniołka, był

teraz przytytym łysawym blondynem, kapłanem afabularnych powieści bez znaków

przestankowych i bez dialogów. Dobrze wyglądaliśmy, jak na starych pryków, to

fakt. Ale ta pauza milczenia trochę się przedłużała i należało coś powiedzieć. -

Może napijecie się kielicha? - Kielich nie zaszkodzi - rzekł Hubert. - A co

masz? - Czystą. Kartoflaną. Z importowanych kartofli. - To tym bardziej nie

można odmówić. - Głos Huberta był tubalny, jakby ustawiony na większe

pomieszczenie niż mój zagracony pokój. Kiedy wydobywałem z szafki flaszkę i

kielichy, obaj z Rysiem rozglądali się dyskretnie po pokoju. Zabulgotał płyn z

importowanego surowca, przycupnąłem na brzeżku fotela. Papieros na czczo to

niezdrowo, ale seta kartoflanki to po prostu śmierć. Może i lepiej. Uniosłem

kieliszek do góry. - Za pomyślność. - Twoje zdrowie - odezwał się wreszcie Rysio

i szybko przełknął zawartość kieliszka. Za oknem ucichł na chwilę wiatr i topole

odwróciły się dojrzałą solidną zielenią w naszą stronę. Dom był, jak na złość,

wyjątkowo cichy i nasze milczenie stawało się coraz głośniejsze. Ale

postanowiłem twardo nie odzywać się i zmusić ich do odkrycia kart. Hubert

odstawił z rozwagą kieliszek. - Mało wychodzisz z domu - powiedział. - A tak.

Jesień mnie rozstraja. - Depresyjka? - Chyba coś w tym rodzaju. - Piszesz coś? -

Właśnie rozpocząłem. Przyglądał mi się jakby z niedowierzaniem. Rysio nalał

sobie następnego dzioba. - I co to będzie? - Nic rewelacyjnego. Przyszła mi

ochota napisać trochę głupstw o sobie. - Zawsze pisałeś o sobie. - Może masz

rację. Ale chciałem o innych. - Najwyższa pora. - Żeby się zagłuszyć. Wszystko

to wyglądało na egzamin. I ja czułem się jak maturzysta. Ale przecież całe życie

czułem się jak maturzysta, najwyżej jak student. - No co, Rysiu - rzekł raptem

Hubert. - Czas chyba przystąpić do rzeczy. Rysio skinął głową. - Coś podpiszemy?

- odgadywałem usłużnie, zerkając na czarną teczkę. - Nie, tym razem mamy inną

sprawę. Może ty, Rysiu, zaczniesz? - Mów, mów, skoro zacząłeś - powiedział

skwapliwie Rysio. Jakieś głupkowate ciepło rosło we mnie. Machinalnie sięgnąłem

po butelkę. Chciałem przy okazji nalać Hubertowi. - Dziękuję. Wystarczy -

powstrzymał mnie jakby odrobinę oficjalnie. A ja pomyślałem, że to niedobry

znak. Właściwie wszystko mi jedno. Jestem wolnym człowiekiem, który zawisł

wysoko nad tym miastem i z oddali z łagodnym zdumieniem przygląda się dziwnym

ludziom oraz ich dziwnym poczynaniom. Bezmyślnie włączyłem stojący na stole

telewizorek. Odezwało się wycie wiatru, łopot jakichś płócien, a po chwili

wypłynął ze srebrzystego punkciku obraz uroczyście udekorowanego lotniska.

Kompania honorowa marzła w poprzek ekranu, jacyś cywile osłaniali się

paltocikami przed wiatrem, a nad tą kompanią i nad cywilami wzdymały się jak

żagle czerwone flagi przetkane gdzieniegdzie, jakby wstydliwie, biało_czerwonymi

sztandarami. - Właśnie - zdecydował się przerwać milczenie Hubert. - Dawno z

tobą nie rozmawialiśmy. Odetchnąłem wstydząc się tego odetchnięcia. Siadłem

głębiej w fotelu. - Tak. Tracimy ze sobą kontakt - powiedziałem tonem światowca.

- A coraz nas mniej. - Każdy sobie rzepkę skrobie - dodał Rysio. - Ale ja

obserwuję waszą działalność. - Jaka tam działalność - machnął ręką Hubert. -

Podtrzymujemy tlący się płomyk. - To fakt. Mam wrażenie, jakby ten kraj naprawdę

umierał - rzekłem nie wiedząc, do czego zmierzają. - Tyle lat szarpaniny.

Zestarzeliśmy się, skapcanieliśmy wydając te nasze półlegalne biuletyny,

periodyki, odezwy, które mało kto czyta. Owszem, młodzież. Ale młodzież żeni

się, płodzi dzieci, kupuje małego fiata, wydzierżawia działeczkę, sadzi

pomidory. Zalewa nas mieszczaństwo, sowieckie mieszczaństwo. - Koniec. Mogiła -

dodał Rysio nalewając sobie kielicha. Przez nieszczelne drzwi balkonowe sączy

się na podłogę woda. Powinienem znaleźć ścierkę i zapobiec szkodzie, ale trochę

mi się nie chce, a trochę się wstydzę kolegów. Ciężko nam idzie ta mowa.

Niesporo ględzić o sprawach, o których myślimy cały boży dzień, o których nawet

śnimy w kiepskie noce. Kiedyś wyglądało to lepiej. Byliśmy dziećmi XIX wieku.

Ojcowie nasi należeli do legionów albo do Pow, my byliśmy w Ak albo w Zwm_ie. To

znaczy, jak to dziś powiedzieć, to znaczy, jak to po latach objaśnić, to znaczy,

to nic nie znaczy, do diabła, w końcówce naszego wspaniałego XX wieku, wieku

tyranii i rozpasanej demokracji, głupkowatej świętości i genialnego łajdactwa,

skapcaniałej sztuki i rozwydrzonej grafomanii. Widzę utkwione we mnie zdrowe oko

Huberta. - Słyszysz? - pyta. - Tak, oczywiście. - Chcemy ci coś zaproponować. W

imieniu kolegów. Czuję jakiś mróz na plecach. Odstawiam bardzo wolno nie dopity

kieliszek. - Co chcecie zaproponować? - Żebyś dziś o ósmej wieczorem spalił się

pod gmachem Centralnego Komitetu Partii. W obrazie telewizora nic się nie

zmieniło. Wiatr, gwałtowny łopot flag i oczekiwanie. Dopiero teraz wysupłuje się

muzyka nadawana ze studia, czcigodna i uroczysta. Przełykam ciężko ślinę

zmieszaną z wódką. - Żartujesz, Hubert? - Nie. Nie żartuję. - I ociera z czoła

niewidoczny pot. - Ale dlaczego ja? Dlaczego do mnie z tym przychodzicie? - No,

a kto? Ktoś musi to zrobić. - Rozumiem, wszystko rozumiem, tylko nie rozumiem,

dlaczego ja? Hubert spogląda na Rysia. - Mówiłem, że tak będzie. Rysio patrzy w

podłogę. - Słuchaj - odzywa się wreszcie z męką - myśmy długo rozmawiali.

Przeanalizowaliśmy wszystkie kandydatury. Wyszło na ciebie. Na oknie stoi moje

drzewko szczęścia. Dopiero teraz widzę, jak wybujało ostatnio, jak obrosło w

młode, silne listki. Tyle lat cherlało, a teraz nagle bez żadnej zewnętrznej

przyczyny śmignęło w górę, puściło na boki wiele mocnych węźlastych gałązek. -

Widzisz - powiada cicho Hubert - taki czyn będzie tylko wtedy miał sens, jeśli

wstrząśnie ludźmi tutaj w kraju i wszędzie za granicą. Jesteś znany naszym

czytelnikom, a i na Zachodzie gdzieniegdzie słyszano o tobie. Twój życiorys i

twój charakter jak najbardziej pasują do tej sytuacji. Oczywiście my ciebie nie

możemy namawiać i nie będziemy tego robić, to jest twoja sprawa i twego

sumienia. Chcę ci tylko przekazać opinię nie tylko moją czy Rysia, ale całej tej

społeczności, która próbuje walczyć. Wybacz, że nie użyję większych słów. - Mam

wątpliwości, czy moja śmierć spełni tę rolę, jakiej się po niej spodziewacie. Ja

widzę takich, których ta ofiara uczyniłaby symbolem na miarę światową.

Popatrzyli na mnie z ciekawością. Hubert uporczywie rozcierał siniejące palce. -

Pewnie myślisz o Janie? - spytał. - A chociażby. Jego filmy zna cały świat i

jego książki są czytane w wielu krajach na prawach uniwersalnej literatury. Co

roku czekamy z biciem serca, że zostanie nagrodzony Oscarem albo Noblem. Hubert

uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie. - To za duży koszt, za duża cena dla tego

kraju i tej społeczności. Sam sobie odpowiedziałeś. - Dobrze. A nasi filmowcy, a

nasi kompozytorzy? MOgę zaraz wymienić kilka nazwisk godniejszych ode mnie. - Ty

jesteś w sam raz, stary - powiedział Rysio i sięgnął po butelkę. Odczuł widać,

że słabnę, nabrał nowej otuchy. - Życiem i krwią trzeba szafować rozsądnie -

odezwał się zmęczonym głosem Hubert. - Oni mają do spełnienia inną rolę. W tym

zmasakrowanym narodzie każdy samorodek geniuszu posiada najwyższą cenę. Ich

śmierć niewiele by nas wzbogaciła i straszliwie zubożyła. - A dlaczego nie ty,

nie Rysio? Spojrzeli na siebie z niesmakiem. Zawstydziło ich moje mazgajstwo. -

Po cóż mielibyśmy wtedy do ciebie przychodzić? - spytał Hubert. - Powiedzmy

sobie otwarcie: twoja śmierć jest o całą skalę bardziej spektakularna. Czy tego

nie rozumiesz? - Stary, ty jesteś w sam raz - dodał Rysio, który miał miękkie

serce i męczył się teraz razem ze mną. - Posłuchaj mnie, Hubert. Nigdy nie

ingerowałem w funkcjonowanie naszego organizmu artystycznego. Do waszych spraw,

spraw udręczonej opozycji w nikogo nie obchodzącym kraju, do tych waszych spraw

także nigdy się nie wtrącałem. Ale teraz muszę ci powiedzieć, co o tym myślę.

Wyhodowaliście głuchych i ślepych demiurgów. Takich, którzy w cudownym

artystycznym uniesieniu, produkując piękną sztukę uniwersalną, nie zauważali ani

nas czołgających się w błocie, ani codziennej męki społeczeństwa. Oni pilnowali

skrzętnie buzującego w nich ognia genialności i skwapliwie korzystali z klaki

masowej propagandy reżymu, która codziennie się nimi chwaliła i ich rozgłosem

światowym karmiła swoje kompleksy. Wy, zabiedzona opozycja, również nie

szczędziliście im klaki namaszczając charyzmą aprobaty moralnej. Oni utuczyli

się z naszej poniewierki, z naszych upokorzeń, z naszej anonimowości. Oni hasali

swobodnie po uroczyskach sztuki narodowej, bo nas stamtąd wypędzono albo sami

odeszliśmy z dobrej woli. Kiedy chodziliście żebrać o ich podpis pod

najskromniejszym apelem humanitarnym, który nie podobał się rozwydrzonej ekipie

rządzącej, oni was arogancko odprawiali z kwitkiem, mrugając do swoich orszaków

dworskich, że jesteście prowokatorami, ajentami Bezpieczeństwa. Ich wielkość

wzięła się z naszego dobrowolnego skarlenia. Ich geniusz wyrósł na naszych

mogiłach artystycznych. Dlaczego któryś z nich nie ma zapłacić okrutną fizyczną

śmiercią za dziesięciolecia skradzionej, nadludzkiej wielkości? Wyłączyłem

telewizor, w którym cywile i wojskowi czekali na kogoś i nie mogli się doczekać.

Po balkonie przeleciał grad strącając w przepaść prezerwatywę więdnącą na

żelaznej balustradzie. Te prezerwatywy to były bukieciki konwalii, którymi

obdarowywali mnie sąsiedzi z górnych pięter w dni wolne od pracy. - Każdego z

nas w mniejszym albo większym stopniu dręczy zawiść - powiedział z zażenowaniem

Hubert. Był blady i coraz gorliwiej rozcierał siniejące palce. - Ale o tym dziś

nie mówmy, może kiedy indziej. - A kiedy ze mną porozmawiasz, jeśli teraz

usłucham twego rozkazu? - No wiesz, stary - odstawił kieliszek Rysio. - To

nieładne argumenty. - Nigdy nic nie mówiłem, chociaż przewracały się we mnie

flaki. Mam ci, Hubert, wymienić tych, którzy szli całe życie pod rękę z rządem

udając, że idą osobno? A swe dziełka co sprytniejsi przyoblekli w szatki mód

uniwersalnych, światowych frustracji, zachodnich melancholii i niby to

lewicowych newralgii. Kiedy zsowietyzowaliśmy się do tego stopnia, że i u nas

wybuchł kult niedozwoloności, dwuznaczny głód lizania zabronionego, żałosna

rozkosz z pornografii politycznej ubranej w desusy aluzji, kiedy i u nas

pojawiło się to zboczenie udziału w wychytrzonej kontestacji dla

samousprawiedliwienia się za wszystkie grzechy kolaboracji, to oni pierwsi,

chciwi poklasku, rządni powodzenia, chwycili się nowej koniunktury i zaśmiecili

sztukę fałszywymi gestami szczwanych Rejtanów, skołowali tę naszą biedną sztukę,

zadeptali w niej resztkę sumienia. Dlaczego ty przed nimi padasz plackiem, kiedy

oni po twoich krzyżach wspinają się po złote jabłuszka, które sycą ich pychę? Po

co kadzisz uwielbieniem, kiedy ich los jest przeciwko twemu losowi? - Sam

wybrałeś swój los. To nie pora na takie dyskusje. Cóż, Rysiu, chyba na nas już

czas? - Hubert pochylił się ciężko i wyciągnął spod stołu tę czarną teczkę,

która mogła zawierać apel o zniesienie kary śmierci, tom niecenzuralnych wierszy

albo zwykłą bombę domowego wyrobu. - Zaczekaj, Hubert. - Przytrzymałem jego

rękę. - Powiedz mi prywatnie, jak człowiek człowiekowi, dlaczego wyznaczyłeś

mnie? Wyrwał rękę z mojej dłoni. - Ja nikogo nie wyznaczam. Mam takie same prawa

jak ty. I obowiązki te same. - Ale musi być coś we mnie takiego, że ja się

nadaję, a inni mniej się nadają. Deszcz zamglił szyby. Jakieś dziecko w

sąsiedztwie grało jednym palcem melodię, którą pamiętałem z dawnych, bardzo

dawnych lat. - Przecież ty żyjesz obsesją śmierci - szepnął Hubert ochryple. -

Ja nigdy twego kompleksu nie traktowałem jako maniery literackiej. Ty z tą

śmiercią jesteś najbardziej spoufalony, ty się jej nie powinieneś bać.

Najstaranniej przygotowałeś siebie i nas do swej śmierci. O czym myślałeś, zanim

tu przyszliśmy? - O śmierci. - Widzisz, ona jest przy tobie. Wystarczy podać

rękę. - Wystarcza podać rękę. - Tak, tylko tyle. - Dziś? - Dziś o ósmej

wieczorem, kiedy skończą się obrady zjazdu partii i delegaci z całego kraju

wyjdą przed gmach. - A oni wszyscy? - Kto? - Ci, potrzebni narodowi. - Oni w

grzechu i świętości, w konformizmie i buncie, w zdradzie i odkupieniu przeniosą

w wieczność duszę narodu. - Łżesz. Udławisz się tą brednią. Już wychodzą ci oczy

z orbit. Rysio zerwał się z fotela przewracając kieliszek. - Zostaw go! -

krzyknął i zaczął szperać w zanadrzu Huberta, który zesztywniał, wyciągnął nogi,

jakby chciał obejrzeć własne zabłocone buty. Rysio jął wpychać mu w zsiniałe

usta białe grochy tabletek. Przemocą wlał między zaciskające się zęby kilka

kropel wódki. Hubert ruszył żuchwami, przymknął powieki, potem rozgryzł jedną

tabletkę i spróbował przełknąć. Ktoś dzwonił do drzwi. Otworzyłem zatrzask

trzęsącymi się rękami. W progu stał podchmielony gość trzymając się futryny. -

Niech pan nabierze wody, bo zamykamy. - Buchnął kłębem nie strawionego alkoholu.

- Mnie już woda niepotrzebna. - Do wanny proszę napuścić i gdzie się da. Na całą

dobę odcinamy. - Dziękuję. Pewnie rura pękła? - Wszystko pęka. Można u pana

posiedzieć z kwadransik, bo ledwie na nogach stoję? - Przepraszam, ale

przyjaciel zasłabł. Muszę sprowadzić pogotowie. - Wszyscy słabi w dzisiejszych

czasach. Nie będę przeszkadzać. Zdrowia życzę. - Nawzajem. Poszedł stukać do

sąsiadów. Wróciłem biegiem przez korytarz. Hubert siedział już wyprostowany w

swoim fotelu. Uśmiechał się boleśnie, żeby ukryć nagły popłoch. - Zadzwonić po

lekarza? - Nie trzeba. Już dobrze. To na czym stanęliśmy? Jak wielki latawiec

płynął przez dachy miasta spłacheć słonecznego światła. Znajomy wróbel wskoczył

na pręt balustrady i dziwił się, że go nie witam. - Hubert, czy jest sens? Czy

ty wierzysz w ten sens? - Dzisiaj dopiero pytasz? - Dlaczego całe życie byłeś

taki zajadły? W każdą stronę. To sprawa hormonów czy wyższego nakazu? - Zostaw

go, on musi wracać do domu - odpychał mnie Rysio. - A nie bliżej do gmachu

partii? - Widzisz, śmierć śmierci nierówna - rzekł zdławionym głosem Hubert. -

Nam wszystkim potrzebna podniosła, majestatyczna, święta. Ty taką nam możesz

ofiarować. - Za grzechy, stary - dodał Rysio i spróbował się uśmiechnąć. - Masz

sporo swoich i naszych grzechów na sumieniu. - Ale oni wszyscy mają tyle samo -

powiedziałem z rozpaczą, bo i mnie udzieliła się histeria tego paskudnego,

jesiennego dnia. - Ich już nie ma. Zostajesz sam na sam z Bogiem albo, jeśli

wolisz, ze swoim sumieniem. - A gdzie się podzieli? - Zostali daleko na małej

nieszczęśliwej planecie. - Hubert, to jakiś głupi żart. Ktoś was podpuścił. -

Nie, to nie żart. Sam dobrze wiesz. Czekałeś na nas wiele lat. Bądź wreszcie

uczciwy i powiedz, czy czekałeś. Patrzył na mnie długo tym zdrowym okiem, a

potem zaczął szukać teczki, którą wkopał pod stół w czasie ataku. - Hubert, to

ty mi odpowiedz, czy wierzysz, że to jest potrzebne. Podszedł z trudem, objął

mnie i pocałował zimnymi ustami w oba policzki. - Bądź o jedenastej na ulicy

Wiślanej 63. Tam czeka na ciebie Halina i Nadzieżda. One są od techniki. - Od

techniki samopalenia? - Nie utrudniaj, stary - wtrącił Rysio. Ogarnęła mnie

nagła wściekłość. - A co ty grasz tu jowialnego kmiecia spod kiosku z piwem?

Zacznij lepiej, kurwa, stawiać przecinki i kropki. Rysio zmieszał się, odstąpił

w stronę drzwi. - Przeszkadza ci brak kropek? - powiedział niepewnie. - Bo

gdybyś używał znaków przestankowych, to może nie trzeba by było w tym kraju

umierać na pokaz. Przetoczył się leniwy grzmot z jednego końca miasta na drugi.

Drzwi balkonu otworzyły się z jękiem pod naporem wiatru. Chciałem je zamknąć,

ale oderwała się klamka. - Stary, to pożycz jeszcze pięć tysięcy na taksówkę, on

nie dojdzie do domu w taką pogodę. - Rysio odebrał Hubertowi zaczarowaną teczkę

i spoglądał już w mrok korytarza. Wygrzebałem z kieszeni pięciotysięczny

banknot. Wzięli bez podziękowania, ruszyli do przedpokoju. A tu przywitało nas

jakieś buczenie, wysoki dźwięk drutów telefonicznych zwiastujących niepogodę.

Tak jęczały one szkliście przed wielu laty, kiedy świat był jeszcze normalny i

spokojny. Hubert zatrzymał się przy górze starych kapci, których nazbierało się

nie wiadomo skąd przez całe życie. - Kiedy przestałeś pisać? Już nie pamiętam -

powiedział spoglądając z ukosa niewidzącym okiem na te śmiecie walające się po

podłodze. - Przecież ja piszę. - Zacząłeś pisać na nowo w tej chwili. Piszesz

swój testament. Ale ja pytam o beletrystykę. - Nie pamiętam. Może pięć, może

siedem lat temu. Zniosłem wtedy za jednym zamachem dwie cenzury, własną i

państwową. Napisałem opowiadanie do podziemnego pisemka i to był mój ostatni

tekst. Stałem się wolnym impotentem. - Urodziłeś się na niewolnika. Niewola cię

wyemancypowała, przypięła skrzydła i uczyniła prowincjonalnym klasykiem. A potem

za karę, jak zła czarodziejka, wszystko odebrała. - Niewola zawsze ginęła z rąk

niewolników - odezwał się Rysio. - Ty mnie rozumiesz, stary? Ten dziwny dźwięk,

dźwięk jakby do zabijania szczurów, pojawił się w naszym domu kilka miesięcy

temu. Szukałem tygodniami jego źródeł, spenetrowałem strychy i piwnice, ale nic

nie znalazłem. Odzywał się znienacka i raptem po kilku kwadransach ucichał. W

dzień i w nocy. Utrzymywał domowników w stałym histerycznym pogotowiu. - Ale ten

raport napiszę do końca. Nie raport, tren żałobny. Napiszę w myślach i zaraz

zapomnę. Dzieło literackie dla jednego czytelnika. - Oszczędzaj słowa. Te

najlepsze zachowaj na wieczór. Musisz tam krzyczeć z całych sił. Samymi złotymi

myślami. Ludzie to zapiszą i przechowają jak wersety Biblii. Twoje arcydzieło

literackie. Poszukał w ciemności mojej ręki i ścisnął ją mocno. Wydało mi się,

że dostrzegam szybkie ironiczne błyski w tym zdrowym jego oku. Ogarnęła mnie

znowu wściekłość. - Kto was podkusił? Jaki sukinsyn poszczuł na mnie? - Ktoś

musi to zrobić. Dajemy ci szansę. Ty będziesz pierwszy. Ubiegniesz wszystkich

rywali. Oni cichcem będą pomniejszać twój czyn. Pierwszy raz pokonasz ich

bezapelacyjnie. - Czy warto? Trzeba palić się codziennie tam w centrali, pod

murami Kremla. Tamte pożary zachwycają gapiów na całym świecie. A nasze

regionalne zaprószenia ognia irytują światową publikę, wprowadzają niepotrzebne

komplikacje do emocjonującego widowiska walki dobra ze złem. Słuchaj, Hubert, a

może nasz system słoneczny zszedł ze swego toru wyznaczonego przez opatrzność i

pędzi teraz w głąb wszechświata, gdzie wszystkich nas pogodzi nieznany,

kosmiczny los? Może nas czeka wspólna wygrana albo wspólna przegrana? - Cóż

można wygrać albo przegrać poza tym, co tu mamy do wygrania albo przegrania? -

Dobrze, idźcie już. Otworzyłem drzwi. Marudzili jakoś z wychodzeniem. Hubert

zaczął czytać wizytówkę sąsiada. Zawsze byli trochę ciekawi mojego życia, choć

do dobrego tonu należało pogardzanie moją egzystencją. Czytał więc tę wizytówkę

jak szyld sekretarza Kc i nie wiedział, że za tymi drzwiami od dziesięciu lat

umiera stary rencista, umiera z wysiłkiem co dnia i nie może umrzeć. Z góry, po

stopniach i po krawędziach schodów, spadały brudne krople wody. To nasz dozorca,

w dzisiejszych czasach nazywany już naczelnikiem domu, niepoprawny wariatuńcio,

mył klatkę schodową. Już go tyle razy pokazywano w telewizji, opisywano w

gazetach, a on ciągle z tym samym uporem mył co kwartał nasze schody, jedyny

naczelnik domu w całym kraju, który to praktykował. - Nie nawal, stary - odezwał

się Rysio. - Muszę się namyślić. - One czekają o jedenastej. Halina i Nadzieżda

- dodał Hubert. - A jeśli tego nie zrobię? - To będziesz żył tak, jak żyjesz

dotąd. Odchodzili w dół po schodach podtrzymując się nawzajem niczym dwaj

święci, niczym Cyryl i Metody. A ja przecież pamiętałem Rysia z dawnych lat,

kiedy byliśmy młodzi. Pamiętam taką szaloną pijacką noc w jakimś dworze pod

Warszawą i wspólny nocleg pokotem na słomie. Rysio był wtedy ni to krytykiem, ni

to filmologiem i leżał obok, a między nami była pijana dziewczyna, której już

potem nigdy nie spotkałem. Leżeliśmy półprzytomni na moim zielonym, brezentowym

płaszczu, który rozesłałem usłużnie, dziewczyna pojękiwała przez ciężki pijacki

sen, Rysio coś przy niej manipulował posapując chrapliwie z raptownej chuci,

więc ona odwróciła się twarzą do mnie, a plecami do Rysia. Czułem teraz jej

wilgotny, senny oddech na moim policzku. Rysio nie zrezygnował, nieprzytomny,

ale robotny, gmerał coś tam przy niej, szarpał jej odzież, podkładał się pod jej

bezwładne ciało dysząc histerycznie. A potem, kiedy już zapadałem w malignę,

Rysio widać dopiął swego, bo zaskuczał raptownie, zaszamotał się w skotłowanej

słomie. Ona, nieświadoma ekstazy sąsiada, owiewała mnie lekkim spokojnym

oddechem. Dopiero rano, kiedy w kacu zbieraliśmy się wszyscy z tej wiejskiej

pościeli, naciągnąłem na grzbiet swój brezentowy płaszcz, machinalnie włożyłem

rękę do kieszeni i ze zgrozą przekonałem się, że to moja kieszeń w ciemnościach

nocnych stała się ofiarą namiętności Rysia, że moją kieszeń kochał młodzieńczą,

zajadłą miłością, może nawet pierwszą miłością. A teraz Rysio pisze amorficzną

prozę bez znaków przestankowych, adiutantuje Hubertowi i jest czcigodną postacią

świata literackiego. Wróciłem do swego pokoju, żeby spojrzeć na nich przez okno.

Właśnie jakimś cudem trafiła się wolna taksówka, ale oni ją ominęli i poszli

godnie w stronę Nowego Światu. Byłem ciekaw, czy są śledzeni. Ale żadne auto nie

ruszyło się z chodnika i nikt nie wybiegł za nimi z podcieni sąsiedniego domu.

Agenci mieli dzisiaj poważniejsze sprawy na głowie. Hubert powiesił się swego

czasu w szafie, tak go zaszczuto w jakiejś akcji, bo wtedy, pod koniec lat

sześćdziesiątych, jeszcze reżym miał siłę do widowisk okrutnych i akcji

zbrodniczych. Więc ten Hubert się powiesił, ale uczynił to pewnie pierwszy raz w

życiu i nie miał wprawy. Wieszak się zerwał, szafa się przewróciła, a Hubert

wyżył. Tak, wyżył, aby po latach przyjść do mnie z wyrokiem śmierci. Znowu

zagrzmiało w tym ciasnym niskim niebie. Poszedłem do łazienki, żeby się umyć.

Rura zarzęziła boleśnie, czknęła, ale poszła jeszcze resztka wody. Myłem się

machinalnie i myślałem, czy dobrze robię, myjąc się i ubierając wobec takiej

perspektywy. Ale przecież śmierć trzeba przyjąć jak komunię, na czczo i

schludnie. Czy jednak muszę umierać? Czy ktoś mnie siłą zepchnie z mostu albo

obleje benzyną? Decyzja jest przecież w moich rękach. Mogę z honorem umrzeć i

niehonorowo żyć dalej. Znowu odezwał się gong. Pomyślałem, że Rysio i Hubert

czegoś zapomnieli albo wracają odwołać wyrok. Ociekając skąpo wodą podbiegłem do

drzwi. Na stopniu schodów siedział staruszek z wielką skórzaną torbą. - Pan do

mnie? - spytałem. - Tak, do pana. Mam polecenie odciąć gaz. - Przecież już w tym

roku odcinaliście trzy razy. - Panie, ja tam nie wiem, każą, to odcinam, każą,

to włączam. Oni, panie, potracili głowy. Codziennie jakiś dom wylatuje w

powietrze, to żeby była podkładka, każą odcinać. I tak szczęście, że pana

mieszkanie istnieje, bo tu, panie, mam numery, których nie ma w całym domu. - I

pokazał mi brudną karteczkę. - No to niech pan za jednym zamachem i

elektryczność odetnie. Mnie wszystko jedno. - Panu wszystko jedno - rzekł z

chytrym uśmieszkiem staruszek i zręcznie wskoczył do łazienki. - Ale mnie nie

wszystko jedno. Ja mam uprawnienia tylko na gaz. I rzeczywiście, w ułamku

sekundy zakręcił zawór, zdemontował palenisko w piecyku i już siedział na

krawędzi wanny zapalając rozklejającego się papierosa. - Dobrze się wykąpać w

ciepłej wodzie, choćby tylko, za przeproszeniem, tyłek umyć - prawił staruszek

rozglądając się po łazience. - Ale co robić, jak rozkaz, to rozkaz. Chyba żeby

pogadać z kierownikiem, pan rozumie. Przemówić do ręki. - Nie chce mi się

rozmawiać z kierownikiem. Ja dziś umrę. Staruszek_hydraulik zachichotał wesoło.

- Co pan tak na dzisiejszy dzień wycyrklował? Nie szkoda okazji? Dziś ten ich

ruski sekretarz przyjeżdża. Całe miasto udekorowane, od rana orkiestry wszędzie

grają. Mówią, panie, że jakiś festiwal odbywa się, wielkie ichnie święto, a może

i nasze. Rzucili towar na stoiska, wszędzie, panie, pod Pałacem Kultury, nad

Wisłą, ludzie od rana stoją w ogonkach, a pan wybiera się umierać. - To umrę im

na złość. Sędziwy rzemieślnik wycierał łzy radości. - Panie, pan to komik. Jakby

można było im na złość umrzeć, to już by nie było Polaków. Wiesz pan co,

podłączę panu gaz, ale rączki od zaworów zaplombuję. Zrobię taką szeroką pętlę,

że pan będzie mógł używać gazu, byle ostrożnie. - Nie potrzebuję gazu. Niech pan

weźmie piecyk na pamiątkę. - Obraźliwy pan. Jak nie, to nie. Proszę tu podpisać.

Wyprowadziłem go do korytarza. Przy okazji pomacał mój płaszcz wiszący koło

drzwi. - Dobra wełna. Zagraniczna. - Bierz pan na zdrowie. - Coś pan, mogę

zapłacić. Dam pięćdziesiąt tysięcy. - Oddam darmo. Tylko niech pan nakładając

ten płaszcz westchnie nad moją duszą. - Pan to chyba artysta, nie? Do śmiechu

pan lubi, nie? Ale zręcznie zwinął płaszcz, wpakował go do torby i już był przy

drzwiach sąsiada. Z surowym wyrazem twarzy nacisnął taster dzwonka. Ja wróciłem

do swego pokoju, siadłem na fotelu, który jeszcze nie wystygł po Hubercie.

Rzeczywiście wiatr niósł nad miastem jakieś strzępiaste dźwięki muzyki. Dobrze,

że oddałem płaszcz, ubiorę się lżej, lżej będzie przeskoczyć na tamten świat.

Tak jakbym od nich otrzymał życie i gniewnie im je zwracał. Jakiś symbol.

Jeszcze jeden symbol. Wobec wieczności czy wobec idiotów współczesnych?

Skomplikowany i nieczytelny gest. Gest piętnujący nasz marionetkowy, uwikłany w

serwilizmie reżym, czy gest oskarżający wieczną Ruś ukrytą za butwiejącym

parawanem Związku Radzieckiego. Protest przeciwko niewoli społecznej czy przeciw

niewoli narodowej. O jaką wolność tu chodzi, za którą z wielu wolności wskoczę w

ogień, w święty ogień śmierci? Czy to błazenada, czy wniebowstąpienie? Zawsze

mogę wskoczyć w ostatniej chwili w jakąś mysią dziurę, powiadam sobie na

pocieszenie, ale wiem, że nigdzie indziej nie wskoczę, tylko tam, gdzie trzeba,

gdzie mi kazali. Ubieram się skromnie, ale chędogo. Polecili krzyczeć, a to dla

mnie najgorsze. Ogień może zniosę, ale wstydu nie przeżyję. Bojownik musi być

nachalny i bezczelny. A ja wiele okazji erotycznych zmarnowałem, bo wstydziłem

się rozpiąć spodnie. Zapalam telewizor, muszę coś robić, trzęsą mi się ręce, nie

mogę zebrać myśli. Na małym obrazku widzę samolot, a pod nim dwóch grubych

facetów całujących się w usta. (...) Chowam do kieszeni dowód osobisty. Bez tego

ani rusz. Nazwisko, imię, data urodzenia, ojciec, matka, wzrost, oczy, wszystko

nieważne. Ważny jest mój kod, kilka liter i rząd cyfr. Takiego zna mnie policja,

urząd miejski, służba zdrowia. Takiego mnie znają komputery i pilnują, żebym nie

umknął, nie schował się przed ciemiężcami, nie wykręcił się od nachalnego

protektoratu. Wyjdę z domu. Trzeba wyjść z tych czterech ścian. Wyjście z

mieszkania to jeszcze nie decyzja. Przede mną cały dzień. W ciągu dwunastu

godzin rodziły się fortuny i ulegały zagładzie dynastie. W ciągu dwunastu godzin

powstawały i ginęły imperia. Schodząc po schodach zajrzałem do skrzynki na

listy, nawet ją otworzyłem na wszelki wypadek. Zazgrzytało, posypała się rdza. W

środku było trochę zwietrzałej pajęczyny. No i chwała Bogu. Dobrych listów

poczta nie roznosi już od wielu lat. Na ulicy uderzył we mnie wielki zgiełk

muzyki. Huczały gigantofony, pojękiwały jakieś kapele, gdzieś grzmiał z ponurym

uporem bęben wojskowy. A pod Pałacem Kultury, który mnie kiedyś tak fascynował

jak uroczysko, jak straszny kurhan, w którym pokutują złe duchy, więc pod tym

Pałacem na estradzie hasało mnóstwo hożych par w kierezyjach i staniczkach

obszytych cekinami, w pawich piórach i żywieckich koronkach. A wodzirej

przytupując podśpiewywał ze złym akcentem: Krakowiak wot tak ja! Starym

zwyczajem stanąłem w ogonku do kiosku z gazetami, kupiłem paczkę papierosów, ale

gazet już zabrakło. To też zły omen. Szczęśliwe kupno gazety rano było zawsze

naszym pierwszym sukcesem. Z gazetą pod pachą człowiek zwracał uwagę. Kiedyś

nawet nawiązałem intymne stosunki z dziewczyną, która łakomie patrzyła na moją

gazetę. Gazet nikt nie czytał, choć zdobycie ich kosztowało wiele trudu. Ale

gazetę należało mieć. Taki się wytworzył obyczaj. Z kamienicy po drugiej stronie

jezdni wyszedł jegomość o trochę cierpiących oczach w chudej twarzy. Znałem go

już z widzenia i cała ulica go znała. Był to oryginał i dziwak, dygnitarz, który

z niewiadomych powodów nie wybudował sobie zamczystej willi w rządowej dzielnicy

i dalej mieszkał razem z nami, zwykłym bydłem peerelowskim. Spojrzał na mnie i

ja spojrzałem na niego, nie ukłoniliśmy się sobie, bo jemu nie wypadało, a mnie

honor nie pozwalał. Wsiadł do czarnego mercedesa i ruszył w głąb ulicy, za nim

pomknął wóz ochrony. Zawsze miałem jakieś dziwne przeczucie, że mój los splecie

się z jego losem. Podejrzewam, że on również żywił podobne obawy. Dlatego

obserwowałem ukradkiem ubogie życie dygnitarza, jego odjazdy i przyjazdy, jego

nudne tasiemcowe przemówienia w telewizji, śledziłem w gazetach jego podróże

służbowe, życzliwie przyjmowałem pojawianie się rządowej chłodni, która

przywoziła mu serwolatkę, karkówkę, podroby i twarożki niskotłuszczowe.

Przypuszczam, że on także, tknięty jakąś złą myślą, dyskretnie interesował się

moim równie nieciekawym żywotem. Wyszedłem na Nowy Świat obrośnięty krzakami

flag, flag czerwonych i biało_czerwonych. Ale w tych naszych biało_czerwonych

przez lata czerwień z wolna rosła, a biel malała. I teraz nasze flagi też były

czerwone, ale z małym białym szlaczkiem u góry. Więc te stare domki, jak ceglane

larwy obłuskujące się permanentnie z kokonów tynku, wypuściły z siebie złą krew

świątecznych flag i drzemały nad wąskim kanionem ulicy, po której maszerowała

dziatwa szkolna i załogi urzędów oraz fabryk. A nad świątecznym tłumem łopotał

gigantyczny transparent z napisem: "Niech żyje czterdziesta rocznica Polskiej

Rzeczypospolitej Ludowej". Zadumałem się kontemplując ten slogan i to zwróciło

uwagę rencisty z gazetą pod pachą. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. - Pan

też zauważył? - Przepraszam, co? - No, niech pan nie udaje. - Myśli pan o

czterdziestej rocznicy. - Dodali sobie parę ładnych lat - zachichotał. - Ja mam

dobrą pamięć. - Myśli pan, że dodali? - Ja nie myślę, ja wiem. - Niech pan

pokaże gazetę. Zobaczymy datę. - To pan mało spostrzegawczy. Od dawna daty w

gazetach jakieś takie rozgniecione, jakby ktoś na litery obcasem nastąpił. Niech

pan sam zobaczy. I podsunął mi gazetę, a ja chwyciłem ją mocno w garść. - O, co

to, to nie! - zaprotestował rencista. - Żona jeszcze nie czytała. - Błagam pana,

muszę mieć gazetę. Zaczął wyszarpywać z mojej dłoni cienki zwitek "Trybuny

Ludu". - Puść, puść, bo zawołam milicję. - Jestem ciężko chory, może pójdę do

szpitala albo w ogóle umrę. - Każdy tak mówi. W tym momencie gazeta rozerwała

się i w mojej dłoni została drogocenna połowa z repertuarem kin, teatrów, z

programem telewizji, z ostrymi dyżurami szpitali i aptek, z zawiadomieniami o

odczytach i zlikwidowanych liniach komunikacyjnych. Jemu przypadła ta druga

połowa, której nikt nigdy nie czytał: depesze polityczne, przemówienia, także

przemówienia mojego znajomego dygnitarza, eseje o rozpadzie kapitalizmu i apele

o zwiększenie ideowości. - Żulik, żulik! - wrzasnął poszkodowany starzec, ale

nikt na niego nie zważał, ponieważ wszyscy coś krzyczeli tego świątecznego dnia.

Wmieszałem się skwapliwie w tłum unosząc zdobycz. Było mi jakoś przyjemnie, że

zwymyślał mnie tym starym wyzwiskiem, które pamiętałem z dzieciństwa. Trzymałem

poza tym w garści przewodnik po dzisiejszej Warszawie. Ale w tym momencie

zasalutowało mi grzecznie dwóch młodych milicjantów. - Poprosimy pana do bramy.

Weszliśmy w krótki tunel o zasikanych ścianach. W samą porę, bo znowu zaczął

padać deszcz. - Dowód osobisty - rzekł wyższy milicjant. Podałem tę zniszczoną

książeczkę, która już w pierwszym kwadransie mojej podróży okazała się

potrzebna. Podróży dokąd? Zrobiło mi się zimno. - Którego dziś mamy? - spytałem.

- A po co to panu? - odezwał się nieufnie niższy. - Warto wiedzieć. Popatrzyli

na siebie i ten wyższy rzekł z naciskiem: - Dwudziestego drugiego lipca. - Jak

to lipca? Przecież już późna jesień. Grad pada. Wyższy nie odpowiadając zaczął

spisywać moje personalia. Niższy obserwował mnie bez życzliwości. Kolega coś mu

pokazał w dowodzie, a on skinął głową, że rozumie. - Nie dziwi pana, że

spisujemy? - zapytał. - Mnie często spisują. - To niedobrze. A dokąd pan idzie?

- Do "Familijnego". - Co to znaczy? - Bar mleczny, mój ulubiony. Chciałem

jeszcze zapytać o rok bieżący, ale czułem, że przeciągnąłbym strunę. Ktoś

nadchodził z mroku bramy. - Zdarow, diadia. - Klepnął mnie poufale. Poznałem

Kolkę Nachałowa. - To mój znajomy. O co chodzi? - Proszę przechodzić - rzekł z

naciskiem wyższy. - Ej, maładiec, patisze. Gdie twoj nomier? - Słucham? - Nomier

dołżen byt'. - Pociągnął go za rękaw munduru. - My ze szkoły milicyjnej. Z

Golędzinowa. - Wsio taki nomier dołżen byt'! Trochę speszeni, usiłując zachować

godność, zwrócili mi dowód i odeszli. - Cegły nie potrzebujesz? Dobrej,

stalinowskiej? - Czyś ty zwariował? Na co mi cegła? - Na daczę albo na osabniak.

Hutę "Warszawa" rozbierają. Można tanio kupić. - Nie, dziękuję. - Mam

prezerwatywy z rządowego sklepu. Państwowa cena, pięćset złotych. - Nie używam.

- To chociaż może rozbijemy pół litra. - Dziękuję, ale jestem chory. - Chcesz,

sprzedam balsam Szostakowskiego. Prosto z Pribałtyki. Znałem Kolkę Nachałowa nie

wiadomo skąd. Krążył po Warszawie od lat, robiąc jakieś dziwaczne interesy.

Podobno jego ojciec, generał Kgb, był doradcą Bezpieczeństwa w Szczecinie. Kiedy

przeszedł na emeryturę, zdjął polski mundur, nałożył radziecki, spakował graty i

wyjechał z rodziną do domu, do Moskwy. A Kolka został. Spodobało mu się w

Polsce, choć czasem po pijanemu dostawał od kogoś po mordzie. - Muszę już iść -

powiedziałem, żeby coś powiedzieć. - Ja też lecę. W którą stronę, na lewo czy na

prawo? - Przed siebie. Na drugą stronę ulicy. - No to bud' zdarow. Jakbyś miał

kłopot, zawsze znajdziesz mnie w "Paradyzie". Odszedł prawie biegiem, a ja w

wylocie bramy zobaczyłem młodego, prowincjonalnie ubranego młodzieńca, który

ukłonił się z szacunkiem mnie albo komuś za moimi plecami. Ale za mną nikt nie

stał, więc oddałem ukłon z pewnym zdziwieniem. Chłopak uśmiechnął się nieśmiało,

jasnowłosy chłopak o szczerych oczach, takich chłopców pełno było podczas wojny

w akowskiej konspiracji. - I wtedy przyszła nagle śmierć. W tej zimowej

roziskrzonej gwiazdami nocy przyszła okrutna śmierć - zarecytował przyciszonym

głosem chłopiec z prowincji. Coraz więcej spotykało się wariatów, nikt ich już

nie leczył, bo szpitale psychiatryczne były przepełnione ministrami,

sekretarzami, dyrektorami. Kiedyś zdarzali się opozycjoniści, których

umieszczano tam ku przestrodze. Ale wkrótce zabrakło dla nich miejsc, bo nastała

moda wśród dygnitarzy chronienia się przed upadkiem, detronizacją albo wyrokiem,

w szpitalach wariatów. Udając obojętność minąłem chłopca i przeszedłem na drugą

stronę ulicy. Zanurzyłem się w gorące, woniejące zjełczeniem wnętrze baru

mlecznego pod nazwą "Familijny". Do kasy stał ogromny ogonek. Speszyło mnie to

nowe niepowodzenie, zakręciłem się niepewnie koło szklanych, popękanych stolików

i postanowiłem wyjść, kiedy z ogonka ktoś zawołał przyjaźnie: - Panie kolego!

Chciałem uciec, bo poznałem brata Rysia, ale było już za późno. - A, to pan? -

rzekłem z przykrością. - Co zamówić? - Może gorące mleko i jakąś bułkę. - Mleka

dziś zabrakło. Ale jest maślanka. - Niech będzie maślanka. Czekając na brata

Rysia i na swoje śniadanie, męczyłem się z jego imieniem. Ani rusz nie mogłem

przypomnieć. Gorączkowo przepowiadałem sobie w myślach imiona słowiańskie,

zachodnie i te wszystkie pochodzenia antycznego, ale żadne jakoś nie pasowało do

surowej sylwetki filozofa_marksisty, tak serdecznie nienawidzonego przez Rysia.

Obaj bracia nie utrzymywali stosunków, pogardzając sobą nawzajem. Po dwudziestu

minutach siedzieliśmy już przy stoliku zastawionym nie sprzątniętymi naczyniami.

- Jak leci, panie docencie? - zapytałem, żeby okazać grzeczność. Filozof

zakrztusił się łykiem maślanki. - Wypraszam sobie taki tytuł! - Niech pan

wybaczy, ale nie miałem niczego złego na myśli. Ugryzł suchą bułkę i z nawyku

rozpoczął wykład. - Docent to w dzisiejszych czasach brzmi obraźliwie. - Nie

wiedziałem. - Proszę nie przerywać. Ta forma nagradzania przez przyznawanie

tytułu docenta nie zdała w praktyce egzaminu. Mamy teraz wielką armię docentów i

wiele kłopotów z nimi. Rozumie pan, niektórzy ledwie po maturze, a i te matury

to pożal się Boże. A jakie ambicje. Musimy przeszkalać, douczać. Powołaliśmy

specjalne studium dokształcania docentów. Jestem dyrektorem. Pan wie, co to

znaczy? Ogromny program, gigantyczny materiał, należałoby dwanaście godzin

dziennie prowadzić zajęcia, ale oni stale na wagarach. Zwolnienia lekarskie,

telefony od żon albo, co gorsza, z Komitetu Centralnego. Tracę już cierpliwość.

O właśnie. - Spojrzał na zegarek. Za pięć minut rozpoczyna się wykład. Muszę

lecieć. Szkoda. - Do docentów? - A, nie. Do cenzury. W cenzurze mam wykład. -

Tam też są docenci? - Są i docenci. Ale nie o to chodzi. W cenzurze powołano

samodzielny departament aluzji. Prowadzę wykłady zlecone. Aluzja w dziele

sztuki, aluzja w masowym środku przekazu. Pan się krzywi? Wy zawsze skwaszeni. -

Maślanka zjełczała, tylko dlatego. - Ja, proszę pana, jestem zwolennikiem

aluzji. Stworzyłem teorię funkcjonowania aluzji w społeczeństwie

socjalistycznym. Ale pan nie słucha? - Słucham, słucham. Zamyśliłem się trochę.

W końcu sali siedział ten prowincjonalny chłopak i znowu się uśmiechał. - Otóż

aluzja w naszych warunkach - ciągnął filozof - spełnia doniosłą rolę. Nie

nazywając rzeczy po imieniu, ujawnia ją, sugeruje i doprowadza do podświadomości

odbiorcy. Zatem prawda nieobjawiona staje się prawdą publiczną. Napięcia

wywołane głodem prawdy czy raczej, jak bym powiedział, kompleksem prawdy, te

groźne napięcia zostają skutecznie anulowane właśnie przez umiejętnie

zastosowaną aluzję. Dlatego aluzyjności nie wolno tępić, wręcz przeciwnie,

trzeba ją popierać, a nawet uczyć rozumnej, wyważonej aluzji. Po jakimś czasie

odbiorca będzie przedkładał aluzję do prawdy nad samą prawdę. Bo aluzja jest

swego rodzaju formą sztuki. Aluzja to prawda ubrana w szatę metafory. - Zawsze

miałem podziw dla cenzury. - Powiedzmy sobie otwarcie, nie wszystko jeszcze u

nas funkcjonuje prawidłowo. Odczuwamy stale różne dokuczliwe braki. Ale

rzeczywiście, trzeba przyznać, cenzura ma pewne ambicje i należy jej oddać

sprawiedliwość, że przoduje w naszej dynamice przemian społecznych. I nie jest

to przypadkowe, proszę pana. Nasz system jest systemem intelektualnym, zrodzonym

przez intelektualistów. Któż wymyśli lepszą cenzurę, jeśli nie intelektualista?

- Był dziś u mnie Rysio. - Jaki Rysio? - Pana brat. - To idiota. Mówię tak, bo

to w końcu mój brat. Nie użyję więc gorszego słowa - prowokator. Idiota o

rozpasanych ambicjach. Dziwię się, że nie został mianowany docentem. Jemu się

marzy światowa kariera. Dlatego pisze bez znaków przestankowych opozycyjną

prozę. Ale on nie rozumie mojej teorii aluzji w prozie. Dlatego jego powieści

takie niby prawdziwe, a zupełnie nieprawdziwe, niby nowoczesne, a zupełnie

staroświeckie. To osioł, proszę pana. Prowincjonalny chłopak patrzył ciągle na

mnie, poruszając bezdźwięcznie ustami. Ktoś arogancko reklamował nieświeże jajko

w okienku kuchennym. Urażona kucharka rozpłakała się, zaczęła zdejmować fartuch

i czepiec służbowy, chcąc porzucić pracę. Kasjerka wyjęła kasę i z kasą w

objęciach pobiegła uspokajać kucharkę. Na ulicy zagrzmiała przechodząca

orkiestra. Spojrzeliśmy wszyscy w zmatowiałe od kurzu okna. Ale była to tylko

orkiestra przedszkolaków. - Niech pan im się nawet nie kłania - powiedział

docent. - Komu? - No, tym pańskim opozycjonistom. To są tacy sami aparatczycy

jak państwowi. Etatowi, zrutynizowani, dożywotni. Reżym się do nich

przyzwyczaił, a oni do reżymu. Taka opozycja, jaki reżym. Oni są kością z kości

reżymu. Niech pan pisze dla cenzury. Ona pana ceni. Ona jedyna pana lubi. Pan

miał smykałkę do aluzji. Ale aluzja to wyższe wtajemniczenie sztuki. Pan

pamięta, co mówił Joyce? Że nawet za trzysta lat nie rozszyfrują dłubacze

literatury jego aluzji. Nie miał cenzury państwowej, więc własną powołał do

życia i ustanowił nad sobą. Na ścianie wisiał kalendarz mocno popstrzony przez

muchy. Pokazywał kwiecień 1980 roku. I nie wiedziałem, czy to stary zapomniany

kalendarz, czy nowy, który jeszcze nie rozpoczął swojej kadencji. Kasjerka

wróciła do kasy. Kucharka stanęła do pieca w kuchni. Pokonany klient jadł z

rozpaczą nieświeże jajko. - Pamiętam pana jako młodego genialnego filozofa -

odezwałem się po chwili, a on zastygł czujnie z uniesionym do ust kęsem

czerstwej bułki. - Kręcił się pan koło młodej inteligencji katolickiej. Co

pchnęło pana do marksizmu? Lenistwo, prawda? Rzucił bułkę ze wściekłością na

stół. Odbiła się od pustej solniczki i spadła na ziemię. Natychmiast podniósł ją

znajomy mi kloszard, który gnieździł się na naszej ulicy. Opierał się na

dwumetrowym, świeżo okorowanym kiju jak apostoł. - Słucham, proszę mówić dalej -

rzekł filozof usiłując opanować wzburzenie. Spojrzeliśmy obaj na telewizor,

który zawieszono pod sufitem baru. Z rozpaczliwych zakłóceń wyłonił się obraz

gigantycznego samochodu, w którym jechali obaj sekretarze, nasz i radziecki.

Właśnie zatrzymali ich hutnicy ubrani na biało jak piekarze. Z apatycznym

entuzjazmem zaczęli całować w usta naszych władców. - Lękał się pan

odpowiedzialności za życie na własny rachunek - powiedziałem dopijając maślankę.

- Bał się pan czystego papieru, bał cenzury, bał się pan konkurencji innych

dynamicznych filozofów. Więc schował się pan za ikonostas partii, zasiadł pan w

kolegiach, komitetach, rozparł się pan w fotelach dyrektorów i sekretarzy. Teraz

pan rządzi, a inni pracują. Teraz pan cenzuruje cudze teksty. Teraz pan jest

gnuśnym, leniwym, złym bogiem utalentowanych kolegów. Zobaczyłem drobne kropelki

potu na jego czole, pochylił się ku mnie z wyrozumiałym uśmieszkiem. Ale dłonie

jego, choć oparte na stole, drżały histerycznie. - Pan też jest głupcem. Czy pan

nie rozumie, że przeżywamy kolejny potop? Ocean łajna ze wschodu zalał nas od

Bugu po Łabę. I trzeba przeżyć ten kataklizm. Uratować się biologicznie. Ocalić

własną duszę. To nasze szczęście, że Rosjanie runęli na tę ziemię przeżarci

trądem komunizmu. Niech pan codziennie w modlitwie dziękuje swoim bogom za to,

że ci Rosjanie są obezwładnieni przez idiotyczną doktrynę, zdeprawowani przez

upiorne życie, wycieńczeni przez kretyński system ekonomiczny. Niech pan

dziękuje co wieczór niebu, że mają grafomańską sztukę, że błąkają się im po

mózgu strzępy jakichś myśli idealistów dziewiętnastowiecznych, że stoją w

ogonkach, że łakną modnych strojów, że czytają mieszczańskie tygodniki polskie,

że, jednym słowem, taplają się w błocie piwnicy człowieczeństwa. Niech pan

wyobrazi sobie Rosję wolną, demokratyczną, o systemie ekonomiki

kapitalistycznej. Taka Rosja w kilka lat wyda genialną sztukę, która rzuci świat

na kolana. Taka Rosja rzeczywiście prześcignie Amerykę przemysłowo. A nas taka

Rosja zassie jak elektroluks pajączka. Bez czołgów, bez zdrady, bez wywózek na

Sybir wchłonie nas na prawach wyższości kulturalnej i cywilizacyjnej. Wszyscy

będą się tam pchali, jak dzisiaj do Ameryki. Pan też poszuka wśród przodków babć

i dziadków rosyjskich, pan także zażąda wyjazdu na Kamczatkę w ramach

humanitarnej akcji łączenia rodzin. Widzi pan, oni całują sztucznie i pod

przymusem. - Pokazał na telewizor, gdzie teraz całowała obu sekretarzy młodzież.

- A powinni całować tego kałmuka po nogach z prawdziwej, rozumnej i głębokiej

wdzięczności. Siedziałem trochę zdruzgotany wykładem filozofa. Chciałem mu się

przeciwstawić i żałowałem, że nie ma przy mnie Huberta. A on patrzył na mnie jak

wąż na laboratoryjną myszkę. W kątach jego ust zaschła żółtawa piana albo

resztki maślanki. - Niech pan to powie przy okazji Rysiowi - znęcał się, widząc

moje osłabienie. - Ten osioł razem z bandą szczwanych i głupich kolesiów piłuje

pracowicie gałąź, na której siedzi. Gałąź złamie się i wpadną razem do ogromnej

kadzi rosyjskiej. A lecąc w tę otchłań i nas wszystkich postrącają jak gruszki.

- Pan jest Kasandra. Wściekła wróżka polskiego nacjonalizmu - powiedziałem

zmęczonym głosem. - A nasz szowinizm to zero, nul, plwocina na gościńcu

światowym. Tędy się nie przebijemy, były filozofie od Pascala i Sartre'a. Nikomu

nie powiem o tej rozmowie. Niech będzie zapomniana. - Pan postawił wszystko na

ich cyfrę i boi się stracić - zaśmiał się szyderczo filozof. - Dla mnie ganc

pomada. Zademonstrowałem panu tylko jeszcze jeden punkt widzenia. Ja jestem

kroplą białka w oceanie chaosu, który nazywamy wszechświatem. Mnie wszystko

jedno. Wstał gwałtownie od stołu, zabrał swój kubek, niepotrzebny talerzyk i

zaniósł do okienka z brudnymi naczyniami. Był precyzyjny nawet w uniesieniu. A

potem wyszedł na ulicę bez pożegnania. Ten chłopak z prowincji siedział teraz

bliżej, przy sąsiednim stoliku. Znowu recytował jakby na moją cześć skądś mi

znany werset. - I zatrzasnęły się za nim głucho drzwi, jak zamykana księga albo

jak opuszczone ciężkie wieko trumny. Wyszedłem z baru. Chłopiec także poderwał

się od stolika w obawie, że straci mnie z oczu. Nie wyglądał na łapsa. Nasi

hycle ubierają się modnie, to Europejczycy z doktoratami z socjologii albo z

prawa. A ten miał samą poczciwość w twarzy nie tkniętej zarostem. Szedłem w

gęstym tłumie, a on skradał się za mną i czynił to niezdarnie, zderzając się jak

wieśniak z przechodniami. Środkiem ulicy, rozpędzając szkolne dzieci z

chorągiewkami, gnał wóz milicyjny. Wychylony przez otwarte okno oficer milicji

dawał jakieś znaki elewom z Golędzinowa. Podszedł do mnie młody pan spowity w

modne beże, z lustrzanymi okularami przeciwsłonecznymi, choć, dalibóg, od

tygodnia nikt nie widział słońca. - Mogę prosić o ogień - zapytał miętosząc w

palcach gauloisa. - Przepraszam, nie palę. - To nic nie szkodzi. Może pozwoli

pan ze mną do bramy? - A dlaczegóż to do bramy? - A dlatego. - I pokazał mi

metalowy znaczek agenta. - Już byłem dziś spisywany. W tantej bramie po drugiej

stronie ulicy. - Nic nie szkodzi. Spiszemy jeszcze raz. Proszę o dowód. Podałem

mu swój dokument wytarty, zalany swego czasu herbatą albo jakimś sosem. Wziął go

do ręki i udawał, że czyta. Na tyłach tej kamienicy, a był to dom, gdzie

mieszczą się na Nowym Świecie dwa sklepy ze zwierzętami, więc na tyłach od

strony ulicy Górskiego stał na asfaltowym skwerku ogromny milczący tłum. Wszyscy

trzymali w rękach słoiki, plastykowe woreczki z wodą, akwaria, a w tych

naczyniach sennie poruszały się rybki. Czerwone, złote, szare, czarne, białe.

Ryby milczały i handlarze, albo może eksperci, również nie zabierali głosu. Więc

tak stali z rozświetlonymi krystalicznie garściami wody i przyglądali się

nawzajem swoim rybkom. - Ciekawa sprawa, że zawsze i wszędzie tylko mnie

legitymują - powiedziałem do agenta, który z powodzeniem mógłby zagrać w

amerykańskim filmie. - Czasem tak bywa - powiedział beznamiętnie. Ten jego ton

można było uznać nawet za przychylny. Ze wszystkiego, co może się unowocześniać

w zacofanym kraju, unowocześnia się pierwsza policja. Więc ta jego nowoczesność

jakby posiadała pierwiastek wyższości nad moją niższością. Czułem się trochę

zakłopotany. Tymczasem za moimi plecami, na ulicy, zawyły wozy milicyjne,

rozległ się ogłuszający ryk motocykli eskorty honorowej, zerwały się rzadkie i

cienkie oklaski. Agent spojrzał ponad moją głową, spojrzał bez podniecenia i

ciekawości, tak jak patrzy mechanik na prawidłowo działającą maszynę. - Czy ja

wyglądam na zamachowca? - Niech pan spyta swojej żony - rzekł wytworny agent

zamykając dowód osobisty. - Dziękuję, może pan iść. Wróciłem na ulicę mijając

chłopaka z prowincji, który tym razem wyraźnie na moją intencję zadeklamował

scenicznym szeptem: - Umiera ziemia guślarzy i wróżbitów, umiera ziemia proroków

i mesjaszy, co już nie zdążyli zbawić świata. Mógłbym dać głowę, że znam ten

cytat. Wyglądało to na fragment poematu Huberta albo amorficznej prozy Rysia,

ale prędzej na Rysia, bo Rysio lubił przyduszać bez potrzeby pedał patosu. W

płytkim rowie Nowego Światu płynął wielki obłok jadowitych spalin źle

wyregulowanych silników. Dziatwa szkolna, prowadzona przez orkiestrę

przedszkolaków, odchodziła w stronę ulicy Świętokrzyskiej. Obaj sekretarze,

spleceni uściskiem, majaczyli gdzieś w perspektywie Krakowskiego Przedmieścia.

Wyszedłem z domu pod impulsem decyzji. Coś czułem wyraźnie i czegoś zdecydowanie

chciałem. A teraz wszystko się rozmydliło. Z jakimś dusznym niedowierzaniem

przypomniałem sobie wizytę Huberta i Rysia. Może w ogóle ich sobie przyśniłem?

Takie rzeczy już mi się zdarzały. Parę lat temu zadzwoniłem rano do wydawnictwa

prosząc o zmianę tytułu mojej nowej książki. Redaktorka była grzeczna, ale

zdziwiona. Twierdziła, że nic nie wie o tej pozycji, że nie widzi jej w planie,

ale zaraz pójdzie i sprawdzi, a potem zadzwoni. Lecz kiedy kończyła swoją

uprzejmą i podszytą lękliwym zdumieniem orację, ja nagle zrozumiałem, że

realizuję swój sen sprzed paru godzin. Sen, w którym męczyłem się ze wstydu nad

tytułem książki, której nigdy nie napisałem i nigdy nie napiszę. Natychmiast

wyłączyłem telefon, żeby już nie mogła do mnie zadzwonić. W sklepie z

instrumentami muzycznymi wisi kalendarz między puzonem a czynelami. Wskazuje

wyraźnie październik 1979 roku. - Panie, jaki dzień i rok mamy dzisiaj? - pytam

faceta obsługującego uliczny saturator. - Panie, nie mam głowy do głupstw -

odpowiada niegrzecznie. - Pan widzi, co za ruch. A gazu nie dowieźli. - Tak, za

mało gazu. W ogóle za mało gazu. Zaraz, zaraz. Wyszedłem z wyraźnym

postanowieniem. Spalić się wieczorem. dlaczego akurat spalić się? Właśnie

błysnęło znowu słońcem. Miasto od razu poweselało. Po co w ogóle ich słuchałem?

Jak zwykle zabrakło mi charakteru? A co to jest charakter? Przecież doskonale

wiem, dawno zrozumiałem. Charakter to brak wątpliwości, charakter to uporczywość

trwania przy swoim zamiarze, choćby nie wiem jak bezsensownym, charakter to brak

wyobraźni, charakter to wrodzona tępota, charakter to nieszczęście ludzkości.

Zabrakło mi charakteru. Będę szedł tak aż do wieczora. Ale mogę przecież skręcić

w bok. I zrobię to w którymś momencie. Stanąłem na przystanku autobusowym. Pod

słupkiem przechadzała się kontrolerka biletowa, szersza niż wyższa, przerażająca

słonica Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Przyglądała się podejrzliwie

potencjalnym pasażerom. - Proszę pani - pytam nieśmiało - czy chodzi jeszcze

autobus 155, bo ja słyszałem, że został skasowany? - A bo ja wiem. Przedwczoraj

jeszcze widziałam na rondzie. Pan postoi, to zobaczy. Charakter się przeżył. W

dawnych prymitywnych czasach zmagań z wszechmocną przyrodą i z biologiczną

słabością człowieka charakter był pożyteczny, przynosił korzyść, popychał do

przodu w koszmarnym mozole ciężki głaz niemocy ludzkiej. Nauczyliśmy się

chwalić, wielbić charakter, padać przed nim plackiem, czynić z niego fetysz. A

dziś nikt nie ma odwagi skompromitować charakteru, choć stał się kategorią

psychologiczną najzupełniej wsteczną, po prostu reakcyjną. W dzisiejszym

wieloznacznym świecie charakter to despotyzm, tyrania i totalna nietolerancja.

Wreszcie przyszedł czas, żeby wielbić brak charakteru i słabość wewnętrzną

człowieka. Nasza epoka to szlachetne wątpliwości, to błogosławiona niepewność,

to święta nadwrażliwość, to boski brak decyzji. Wcisnąłem się do przepełnionego

autobusu. Zaczadziały wyziewami zmęczonych ludzi przypomniałem sobie w końcu, co

pogarsza moje samopoczucie, moją ogólną sytuację. Oczywiście kac. Ogromny kac

numer jeden. Gdzie go zażyłem? W jakich okolicznościach? W moim kraju nie ma

nędzy. Mało kto żebrze na rogach ulic, a jeśli to robi, to jakoś bez

przekonania, bez tej siły wewnętrznej, bez tych praw moralnych właściwych

prawidłowemu żebractwu. Nikt nie dzieli zapałek na cztery części i nikt nie

liczy ziaren soli. Zresztą dzielić zapałek nie opłacałoby się w dzisiejszych

czasach. Ledwie co trzecia daje się zapalić. Nasza nędza współczesna jest

przezroczysta jak szkło i niewidzialna jak powietrze. Nasza nędza to kilometrowe

ogonki, to nieustanny tłok łokci, to złośliwy urzędnik, to spóźniony bez powodu

pociąg, to odcięta przez fatalne siły woda, czyli brak wody, to zamknięty

nieoczekiwanie sklep, to rozwścieczony sąsiad, to kłamliwa gazeta i

wielogodzinne przemówienie w telewizji zamiast transmisji sportowej, to przymus

należenia do partii, to zepsuta pralka sprzedana w państwowym magazynie, to

specjalne sklepy, w których możesz sobie coś kupić za dolary, to monotonia życia

bez żadnej nadziei, to rozpadające się miasta historyczne, to pustynniejące

województwa i zatrute rzeki. Nasza nędza to łaska totalnego państwa, łaska, z

której żyjemy. Tak, ten kac mnie osłabia. A oni posłużyli się szantażem. Bo jak

inaczej nazwać to zasłabnięcie Huberta? Oni wyreżyserowali starannie

nieodwołalny wyrok śmierci. Pewnie ekspert od psychologii przewidział wszystkie

moje reakcje i pouczył, jak je rozładować. Może i w ten kac celowo zostałem

wpędzony. Kac olbrzym, kac totalniak. Ale od pewnego czasu miewam kace suche,

kace bez powodu, kace same w sobie. Po najgrzeczniejszym dniu, po nudnym

wieczorze przed telewizorem, po łagodnym zaśnięciu budzę się rano z ciężkim

kacem. Nie dość, leżąc cichutko w łóżku, przez pracę dopingowanej w ciągu życia

wyobraźni, w sferze całkowicie intelektualnej, doprowadzam się do skrajnych

kaców. Kac to mój najwierniejszy towarzysz, kac to mój sobowtór. Ledwo

zdążyliśmy zjechać Tamką na Powiśle, autobus zepsuł się bez powodu. Po prostu

kierowca skręcił do krawężnika, wyłączył silnik i z mściwą satysfakcją

oświadczył, że dalej nie jedzie, bo ma awarię. Tłum cicho, bez szemrania, jak

skrzętne polne myszki opróżnił wnętrze oblepione podniosłymi hasłami. Ruszyłem

ku Wiśle, domyślając się, że ulica Wiślana powinna znajdować się nie opodal

rzeki. Skrewię im, w ostatniej chwili umknę gdzie pieprz rośnie. Ale do wieczora

muszę udawać lojalność. Będę szedł wytrwale po tych stacjach męki, które mi

wyznaczył tajemniczy aeropag zbuntowanych. Niewidzialne biuro polityczne

ostatnich, którzy cierpią na bezsenność w tym uśpionym kraju. Tak naprawdę to

nie mogę zebrać myśli i jeszcze nie wiem, jak postąpię. Kiedy przypominam sobie

tę wizytę Huberta oraz Rysia, wydaje mi się, że to był złowieszczy, poranny sen.

Ale robi mi się jednak duszno, brakuje powietrza, chcę uciekać w spazmie

histerii. Lecz dokąd uciekać? Wisła niesie burą, mulistą, powodziową wodę. Kilka

żaglówek w gali flagowej walczy pośrodku nurtu z nieprzychylnym wiatrem. Po

drugiej stronie, nad więdnącą dżunglą ogrodu zoologicznego zapala się i gaśnie

olbrzymi neon: "Zbudowaliśmy socjalizm!" Nad rzeką przesiedziałem wiele ciężkich

chwil. Te połamane przez chuliganów krzaczki to moje niegdysiejsze eremy.

Patrzyłem godzinami w jasną przestrzeń wody, naonczas jeszcze czystej, i

trawiłem w sobie słodką gorycz jakichś porażek miłosnych albo gorzką kwaśność

klęsk literackich. Moje grzechy, moje bóle, moje wstydy jak wianki świętojańskie

odpływały do dalekiego morza. Dobrze byłoby wskoczyć na zawsze do wody. Ale

bracia moi nieszczęśliwi chcą, żebym wskoczył w ogień. Pragnąłem długo, jak

najdłużej szukać tego domu na ulicy Wiślanej. A on jak na złość znalazł się od

razu. Kamienica z epoki stalinowskiej. Dokonywająca swego żywota. Przeznaczona

na rozbiórkę. Zmęczona wieloletnią egzystencją. Nigdy nie dopieszczona remontem,

nie wyiskana z grzyba, zostawiona własnemu losowi, jak wszystkie domy naszych

miast. Już tylko jedno piętro funkcjonuje. W pozostałych wybito szyby, wyłamano

drzwi, obeszczano ściany. Ale to nic nie szkodzi, bo na horyzoncie widać

przecież stawiane stromo nowe pudełka bloków, którym przeznaczone jest

króciutkie, ciężkie życie motyla. - Polska, Polsza, Polska, Polsza! - skandował

wątlutki tłumek, który maszerował bulwarem nadbrzeżnym niosąc ogromny portret

zagniewanego kałmuka, naszego gościa. Wiatr szarpał nad ich głowami narodową

flagą, całą czerwoną z białym szlaczkiem u góry. Na drugim brzegu szedł podobny

tłumek manifestantów. Spostrzegli się nawzajem, zaczęli do siebie machać

portretami i sztandarami zupełnie poza protokołem, ot tak dla draki. Na rogu

Wiślanej stał ten chłopiec z prowincji i uśmiechał się niepewnie. Towarzyszył mi

jak pies. W ręku trzymał żółto_czerwony liść klonu. Przekroczyłem ulicę i

chciałem już wejść w rozbebeszoną klatkę schodową, kiedy odezwał się

przeraźliwie gwizdek milicyjny. Starszy plutonowy z kompanii ruchu, w białej

przybrudzonej czapce, zbliżał się do mnie zniechęconym krokiem. - Pan przeszedł

ulicę w niedozwolonym miejscu - powiedział beznamiętnie. - Proszę dowód

osobisty. - Ja już dziś byłem sprawdzany. Dwa razy. Popatrzył z lekkim

szyderstwem. - Pan myśli, że mi się chce interweniować? Ja też jestem człowiek.

Ale obejrzał bez ciekawości mój biedny certyfikat. - To ile zapłacimy? - spytał.

- Ile pan każe. - Co pan taki szybki. Za dużo ma pan gotówki? - Mam za dużo. Już

nie zdążę jej wydać. Nie chciało mu się otwierać torby, szukać blankietów

mandatowych. Widać trafiła mu się też kiepska noc. Z daszku czapki kapała

jeszcze woda po ostatnim deszczu. Mówić również nie miał ochoty. Więc pogroził

mi tylko palcem i zwrócił dokument. Gdy byłem już na schodach, rzekł jednak za

mną z wielkim trudem: - Niech pan uważa. W ogóle niech pan uważa. Gdzieś w głębi

miasta odezwały się zgiełkliwe orkiestry. Huknęło ciężko na praskim brzegu.

Sypnęły się w sąsiedztwie szyby. To był pewnie salut armatni. Na półpiętrze

minął mnie wychudzony starzec w pomiętym ubraniu i ze staroświecką teczką

obwiązaną rzemieniem. Na moment spotkałem się z jego wzrokiem, ciągle jeszcze

mrocznym, połyskującym wygasłym fanatyzmem. To był towarzysz Sacher, członek

Biura Politycznego sprzed wielu lat. Stanąłem zdumiony przy strzaskanej

balustradzie i patrzyłem na plecy tego nędznego starca, którego kiedyś wożono w

pancernych limuzynach i ochraniano jak królewski brylant. Na jego skinienie

zmieniano nazwy miast i ucinano ludziom głowy. Teraz był tylko bezbronnym

starcem na emeryturze, który szedł pewnie do ogonka pod sklepem z makaronami

niskojajecznymi. Odwrócił się raptem i spojrzał na mnie z dołu tymi oczami,

które kiedyś hipnotyzowały, stare, oddane rewolucji towarzyszki. - Dzień dobry -

powiedziałem machinalnie. - Dzień dobry - odrzekł schrypniętym głosem i wyszedł

na ulicę. Nacisnąłem guzik dzwonka przy drzwiach pomalowanych szarosiną farbą.

Długo nikt nie otwierał, choć słyszałem za drzwiami jakiś głos autorytatywny,

cedzący ważkie słowa, i krótkotrwałe wybuchy entuzjazmu. Wreszcie drzwi uchyliły

się na długość łańcucha i zobaczyłem anemiczną, bezbarwną dziewczynę. - Ja z

polecenia Huberta. Do pani Haliny i pani Nadzieżdy. Odpięła łańcuch, wpuściła

mnie do przedpokoju pełnego starych gratów, koszów na niepotrzebne ciuchy,

marnych reprodukcji na ścianach i mnóstwa pajęczyn. - Pan w sprawie techniki? -

Tak. Można to tak nazwać. - To proszę dalej. Nie była mnie wcale ciekawa. Jakbym

przyszedł z pralni po brudną bieliznę. Odczułem pewną przykrość. Błogosławioną

przykrość. Będę stawiał opór. Bierny opór. Ten pokój dziwnie przypominał

prowizorycznie urządzone pokoje z lat okupacji niemieckiej. Jakieś kilimki

ludowe na ścianie, jakieś mebelki drewniane z Cepelii, trochę zeschniętych

kwiatów w glinianym dzbanie. W jednym kącie jarzył się telewizor, w drugim na

tapczanie leżał człowiek z białą brodą. - Przygotowałam dla pana trochę broszur

- odezwała się dziewczyna. Była szczupła, drobna, wymizerowana, jak cała

współczesna młodzież, która zastała już gotowy, przez nas zbudowany socjalizm. -

Jakie broszury? - spytałem zdziwiony. - Dotyczące techniki. Pana poprzedników. Z

różnych stron świata. To warto wiedzieć. Wziąłem do ręki kilka książeczek i nie

wiedziałem, co z nimi zrobić. Wiedziałem tylko, że nigdy do nich nie zajrzę. Z

półki ściennej szczerzyły na mnie zęby postrzępionych grzbietów klasyczne dzieła

rosyjskich dysydentów. - Uwaga! Będzie się rozbierać! - krzyknął człowiek z

białą brodą pokazując telewizor. Podeszliśmy bliżej aparatu, dziewczyna

przesunęła regler potencjometru, żeby wzmocnić głos. Na dużym ekranie

staroświeckiego telewizora widać było prezydium akademii. Pośrodku siedzieli:

nasz sekretarz oraz ten radziecki o azjatyckich rysach i trzymali się za ręce.

Nad nimi widniała ogromna rzymska cyfra XL, pod spodem biegło hasło po polsku i

po rosyjsku: "Zbudowaliśmy socjalizm!" Właśnie za plecami prezydium zdążał ku

mównicy kolejny prelegent i od razu rozpoznałem w nim znajomego dygnitarza,

który mieszkał naprzeciwko mego domu. Szedł niespiesznie ku trybunie ozdobionej

gwiazdą, jeszcze nie gwiazdą radziecką, ale już trochę do niej podobną. -

Towarzysz Kobiałka - odezwał się podniecony człowiek z tapczanu. - Ja go

obserwuję od wielu miesięcy. Zobaczycie, dziś się rozbierze. Sala zjazdowa

ucichła i my wstrzymaliśmy oddech. To było straszne fatum, niepojęta zaraza,

nieokiełznana epidemia ogarniająca całą partię. Nikt, jak dotychczas, nie umiał

jej zapobiec. Wszystkim spędzała sen z powiek, przyspieszała bicie serca i

zarazem obezwładniała. Uczestników i obserwatorów. Bezpieczniaków i

reakcjonistów. Mój towarzysz Kobiałka doszedł do trybuny trzymając przed sobą,

jak alibi, stertę kartek z przemówieniem. Wielkimi, cierpiącymi oczami spojrzał

w sufit, a potem przeniósł wzrok na salę i powoli, ledwo dostrzegalnie, zaczął

rozchylać usta w ohydnym, nieprzyzwoitym, przerażającym uśmiechu. - Nie! Nie! -

ktoś krzyknął nieludzkim głosem na zjazdowej sali. Ale towarzysz Kobiałka, jakby

powodowany przez nieziemskie siły, zakolebał się przy mównicy i wolno,

przeciągając tę czynność, rozdarł maszynopis przemówienia na cztery części i

upuścił je niefrasobliwie, a one sfrunęły z agresywnym pośpiechem na pierwsze

rzędy delegatów i w tych właśnie rzędach powstał zaraz jakiś dziwny, histeryczny

szloch. Towarzysz Kobiałka otworzył usta, chwilę dręczył milczeniem zastygłą w

złym przeczuciu salę, a potem odezwał się dźwięcznie i mocno: - Towarzysze

zdrajcy! Towarzyszki świnie! W tym momencie wystąpiły gwałtowne zakłócenia.

Białe pręgi przecięły ekran, coś zazgrzytało, obraz pojawiał się i znikał, jakby

ktoś go chciał wyłączyć i z jakichś powodów nie mógł wyłączyć. Więc towarzysz

Kobiałka ukazywał się na krótką chwilę i zaraz znikał. A kiedy się pojawiał,

poruszał gwałtownie ustami, ale nic nie było słychać, bo fonia jednak dała się

wyłączyć. Więc towarzysz Kobiałka wygłaszał swoje nieme przemówienie, swoją mowę

oskarżycielską, do której się szykował przez ćwierćwiecze, swoje credo układane

przez wiele nieprzespanych nocy, swoją spowiedź wynoszoną w zaschniętym gardle

przez wszystkie padoły upokorzeń, więc krzyczał niemym głosem towarzysz

Kobiałka, a sala umarła na kilka sekund w nadprzyrodzonym letargu. Wreszcie jak

we śnie, ktoś podniósł się wolno ze strapontena, ktoś inny oderwał się od

ściany, jakieś ręce trochę błagalnie, a trochę drapieżnie wyciągnęły się z

nieruchomej ściany prezydium i wtedy obraz powrócił do normalnej życiowej

prędkości. Towarzysz Kobiałka, ciągle krzycząc bez głosu, zdjął marynarkę i

rzucił ją na schody okryte purpurą, rozwiązał krawat, powiesił go na mikrofonie,

nie rozpinając guzików zdarł z siebie białą uroczystą koszulę i na koniec zaczął

ściągać spodnie. Ale agenci byli już blisko. On zaplątał się w opadającym

przyodziewku, zachwiał się niebezpiecznie, oni dopadli go, chwycili za ręce i

nogi, powlekli za plecami prezydium w kulisy. A on szarpał się, wywijał im z

rąk, pluł pianą na wszystkie strony, wierzgał nogami, rzucał głową niczym

epileptyk i tak zniknął za pąsową kotarą, mignąwszy jeszcze śnieżnymi gatkami z

importu radzieckiego. Pokazała się raptem plansza z dwoma całującymi się

gołąbkami. Jeden był czerwony i drugi był czerwony, ale z białym ogonkiem. Pod

nimi znajdowała się ta magiczna rzymska cyfra: XL. Odezwały się majestatyczne

tony piątej symfonii Czajkowskiego. Milczeliśmy chwilę, jak nad grobem, w którym

złożono nieboszczyka. - To mój sąsiad - powiedziałem wreszcie. - A ja go lubiłem

- rzekł człowiek z brodą . - Na pewno był tęgim pijakiem. - Wszyscy piją -

odezwała się Halina. - Ale on pił szczerze. Dlatego tak skończył. - Człowiek z

brodą chciał obrócić się na drugi bok, lecz po krótkim wysiłku zrezygnował.

Halina podeszła do drzwi prowadzących w głąb mieszkania. - Przeproszę pana na

chwilkę. Zostałem sam z człowiekiem na tapczanie. Patrzył na mnie bardzo długo,

wreszcie poruszył ustami i rzekł: - To pan. - Tak. Ja. - Niech pan podejdzie

bliżej. Proszę siąść koło mnie. Jestem sparaliżowany. - A kiedy przycupnąłem na

krawędzi tapczana, dodał: - Częściowo. Pamięta pan wojnę? - Którą wojnę? - No tę

naszą. Wielką naszą wojnę. - Brałem w niej udział. Wydawało mi się, że nie

zapomnę jej do końca życia. Ale dawno już zapomniałem. - Ja pamiętam. Dla mnie

ona trwała długo. Jeszcze dziesięć lat po wojnie. Byłem w łagrach sowieckich.

Przyjrzał mi się z uwagą. - Nie, nie to, co pan myśli. Nie wsadzili mnie za

komunizm. Byłem w łagrach akowskich, to znaczy nie tylko dla akowców, dla

wszystkich. Łagry jak wieża Babel. Ale nas, akowców, było dużo. Dlatego tak

powiedziałem. Czajkowski patetyczniał z wolna pod przykryciem tych dwóch

czerwonych gołąbków, z których jeden miał biały ogonek. Stary akowiec poruszał

nerwowo palcami prawej ręki leżącej na fałdzie koca. Domyśliłem się, że wylew

zaatakował prawą półkulę jego mózgu. Ta ręka żyła swoim własnym życiem. - Chciał

się pan przewrócić na drugi bok? - spytałem. - Tak. Zauważył pan? Pomogłem

przewalić chude i ogromnie ciężkie ciało na drugą stronę. Patrzył teraz w ścianę

odartą z tapet. I tak było lepiej. - Boi się pan pewnie - odezwał się cicho. -

Nie wiem jeszcze, czy to zrobię. - Strach to rzecz ludzka. Ja też bałem się do

momentu, kiedy mi powiedzieli, że żona i córka umarły w więzieniu. Od tego

momentu przestałem się bać. A tortury to rzecz straszniejsza od śmierci. - W

ogóle od rana nie mogę zebrać myśli. Chcę się skupić, zobaczyć jasno swoją

sytuację, chcę się zdecydować i nie mogę. - A żona i córka nie umarły. Żyły na

wolności. Chcieli mnie złamać, ale tylko wyprostowali. - Czy ja mam to zrobić? -

Nie wiem. Wtedy wszystko wiedzieliśmy, teraz nic nie wiemy. Wtedy świat był

prosty. Teraz zwichrował się. Sam przez się zwichrował albo go zwichrował ten

przeciąg ideologii, jak huragany. Może to słabość, a może to będzie siła. - Co

będzie słabością albo siłą? - Pana śmierć. - Moja nie przedwczesna śmierć. Moja

śmierć o czasie. - I tak umieramy z wolna minuta po minucie. Świat z nami też

umiera, prawda? - Świat nie może umrzeć. Wielu już pokoleniom zdawało się, że

świat umiera, ale to tylko ich własny świat umierał. - Dobrze pan powiedział.

Lecz jeśli świat nie umiera, to musi z czegoś żyć. - Co to znaczy? - To znaczy,

że potrzebuje człowieczej śmierci. Zniknęła plansza. Pojawił się obraz sali

zjazdowej. Ktoś przemawiał, sala huczała oklaskami, a ktoś inny jeszcze wznosił

entuzjastyczne okrzyki. Wszystko wróciło do normy. Do nienormalnej normy na

pewien czas. - Pan leży tu i obserwuje tę garstkę młodzieży, tę niewielką

grupkę, którą coś nawiedziło. Coś na kształt wyrzutu sumienia za grzechy

rodziców, coś w rodzaju gniewu za paskudność egzystencji, coś na podobieństwo

spazmu zbiorowej moralności gatunku. Przecież oni płyną pod prąd, ale stoją w

miejscu. - Straszna noc. Koszmarny sen. Trzeba krzyknąć, żeby obudzić ludzi. -

Bracie mój z lasów, z obozów, z poniewierki, z rozpaczy, ze spierdolonego życia,

bracie, co mam robić? - Będziesz sam wiedział. Kiedy zbliży się godzina.

Otworzyły się drzwi i zobaczyłem Halinę, która zasłaniała sobą drugi pokój. -

Czy mogę pana prosić? Wszedłem tam, a ona zamknęła drzwi. Przy oknie, pod

światło, stała dziewczyna o ogromnych, jakby zbitych w wojłok włosach, na

których żarzył się rudy blask. - To Nadzieżda - powiedziała. Ukłoniłem się, ale

dziewczyna o rudych włosach pozostała nieruchoma. Popielaty cień zakrywał jej

twarz. - Pan wie, gdzie to ma się odbyć? - spytała Halina. - Pod gmachem partii.

- Nie, zmieniono decyzję. Przed Salą Kongresową, gdzie odbywa się zjazd. Kto

zmienił decyzję, pomyślałem. Te dzieci, loża masońska, czy nieznany demiurg

przykuty do lochów Warszawy? - Mnie wszystko jedno - powiedziałem i natychmiast

sobie uświadomiłem, że są to słowa filozofa, brata Rysia. Drgnęła ściana,

huknęło od strony Wisły. Ostatni spóźniony salut. Ktoś coś przegapił albo

zakorkowała się bateria. - Potrzebna jest benzyna i niezawodne zapałki. Pan,

widzę, niczego nie ma ze sobą? - Myślałem, że można kupić na stacji benzynowej.

- Trzeba mieć talony. A poza tym oszukują. Dolewają wody. - To co zrobimy? -

spytałem z pewną nadzieją. - Pan tu zostanie. Z Nadzieżdą. Ona pana wprowadzi w

szczegóły. Ja pójdę do znajomej mydlarni i kupię rozpuszczalnik. - Ale dziś

święto narodowe. - Nie szkodzi. Oni przeprowadzają remanent. Mamy pieniądze na

łapówkę. - Ja też mam trochę grosza. Może niech będzie na mój koszt? - Do

wieczora daleko. Jeszcze pan zdąży wydać. - I nagle uśmiechnęła się zupełnie

nieoczekiwanie, dodając: - A babcia Nadzieżdy była kochanką Lenina, pan wie? -

Nie. Pierwsze słyszę. - Ponownie ukłoniłem się nieruchomej dziewczynie spod

okna. Nałożyła kusą kurteczkę, bo wiatr znowu zaatakował okna, i wyszła, cicho

zamykając drzwi. Wicher trzaskał źle zakitowanymi szybami. Przynosił też dalekie

i zmącone głosy muzyki albo wiwatujących tłumów. Staliśmy naprzeciwko siebie,

ona mnie widziała, ja nie potrafiłem rozróżnić rysów jej twarzy. Milczeliśmy

bardzo długo, ale ja, o dziwo, nie odczuwałem skrępowania. Mógłbym tak stać do

wieczora. Wreszcie ona zaczęła iść w moją stronę, zrazu powoli, jakby sennie,

potem coraz szybciej i wreszcie upadła na klęczki, chwyciła moją rękę,

przytuliła do niej usta i powiedziała dziwnie niskim głosem: - Wy gienij.

Zrozumiałem, że to jakiś niezasłużony komplement, chciałem ją podnieść, ale

tylko zaplątałem się w jej włosach, suchych, skłębionych i rudych jak u Lenina w

młodości. Westchnęła przepastnie i nagle sama zerwała się z podłogi, wybiegła do

tego pokoju, gdzie leżał siwobrody. - No i tak - powiedziałem sam do siebie, bo

musiałem coś powiedzieć, a nic innego nie przyszło mi do głowy. Rozejrzałem się

ukradkiem. To był chyba pokój Nadzieżdy, bo ze wszystkich ścian spoglądały na

mnie brodate i srogie fizjonomie rosyjskich dysydentów. Wróciła po chwili wesoło

uśmiechnięta, ale wycierając wierzchem dłoni kąciki oczu. - Pan się na mnie nie

gniewa? - spytała niskim, jak dawniej powiadano, gardłowym głosem. - Ależ nie,

skądże. - Ja się zawsze tak wygłupię, a potem wstyd. Nie mogę przywyknąć do

waszych obyczajów. U nas po prostu. Jak ktoś kocha, to kocha. A jak nienawidzi,

to nienawidzi. - Co kraj, to obyczaj - powiedziałem dyplomatycznie. Wydobyła z

szafki butelkę z czarnym płynem i dwie szklaneczki. - Wypijemy na zgodę? -

spytała jeszcze odrobinę płacząc, ale już śmiejąc się zaraźliwie. Oczywiście

miała zielone oczy, policzki z dołkami i w ogóle była przy kości. - Przecież się

nie gniewamy. Nalała mocne dawki do obu szklanek. - To moja nalewka syberyjska.

Przywiozłam z Moskwy i powiedziałam sobie, że wypiję przy najważniejszej okazji.

Pan wie, ja się w panu kochałam. - Ja się w pani i teraz kocham. - U was zawsze

ironia i ironia. A ja prawdę mówię. Kiedyś mi pana pokazali z daleka, no i

zakochałam się jak wariatka. - Może mnie pani z kimś myli? - Nie. Ja pana nawet

czytała. U pana nasza dusza. Tylko w niej czuć_czuć takiego tutejszego. Jakby

nieprawdziwego. Dziwnym zbiegiem okoliczności gdzieś niedaleko, na jakiejś

estradzie przy brzegu Wisły, orkiestra dęta zagrała starego walca "Na sopkach

Mandżurii", a to był piękny i fatalny dla mnie utwór. Podała mi szklankę z

tajemniczym ziołowym likworem nie odejmując ręki. Więc oboje trzymaliśmy to moje

szkło wypełnione syberyjską ognistą wodą. Słuchałem staroświeckiego walca i coś

ściskało mi serce. - Za pana zdrowie. - Za pani zdrowie. - Za nasze zdrowie.

Jakaś przykrość zapiekła mnie przez mgnienie. Tak, toast nie był na miejscu. Ale

co tam, i jednym haustem wychyliłem moją cykutę. - Może pan usiądzie. - Wskazała

żelazne łóżko przykryte jakimś futrem. Pewnie syberyjskim. - To niezdrowo tak

stać i stać. - Prawdę mówiąc, już mi zdrowie niepotrzebne. Patrzyłem na dno

szklanki, gdzie leżały resztki ziół. Bóg raczy wiedzieć, na co działających. - U

pana katzenjammer. Od razu poznałam. Pan na mnie nie obraził się, prawda? - Pani

Nadzieżdo, po polsku Nadziejo... - Ach, jak pan ładnie powiedział. Chyba pana

pocałuję. Co oczywiście zrobiła. I poczułem na moment jej gorące, dość szerokie

usta koło swoich warg. A orkiestra wciąż grała "Na sopkach Mandżurii", melodię,

przy której, jak się zdaje, ujrzałem wiele lat temu światło dzienne albo nocne,

czyli przyszedłem na świat. - Co pan o mnie pomyśli - powiedziała Nadzieżda

zakrywając lekko skośne, zielone oczy. Spostrzegłem przy okazji, że pod dziwną

przejrzystą szatą, przypominającą ogromną chustę albo teatralne poncho, a

najprędzej dosyć ryzykowny habit, że pod tą szatą nie nosi stanika. Już się

trochę zdemoralizowała naszym pół_zachodem. - Myślę jak najlepiej, córo stepów i

ugorów. - Wam, Polakom, nie wolno wierzyć. - Można jeszcze trochę tej ambrozji

ludu rosyjskiego? Stuknęliśmy się szklaneczkami. Melodia starego walca szybowała

nad naszym domem jak biały kaukaski łabędź, choć nie byłem pewien, czy na

Kaukazie zdarzają się łabędzie. - Ach, jak ja pana kochałam. - Pani ciągle w

czasie przeszłym, piękna Nadzieżdo, czyli Nadziejo. - Chciałam nawet samobójstwo

popełnić. Znowu lekki mróz przeleciał mi po plecach. Albo trochę niedelikatna,

albo cokolwiek za bardzo oswojona ze śmiercią. - Pana proza działa na mnie

wprost fizycznie. - Ja już nie piszę. - Ach, mój Boże, dlaczego? - Znudziło mi

się. - Jak może znudzić się literatura! Panu nie wolno tak mówić. Pan wied',

twórca, geniusz, na pana cały świat patrzy. Syberyjska nalewka robiła swoje.

Pokój gibnął się na boki, jakby zapraszając do kozaka. A ta orkiestra kończyła

walca "Na sopkach Mandżurii" i jeszcze raz zaczęła "Na sopkach Mandżurii". Ale

tym razem wolniej, jakby zamierzając wpisać każdą nutę w mój mięknący mózg. - A

jak ty czujesz się, dziecko, w naszej pół_europie? W naszej byłej pół_europie? -

Trochę nie bardzo. - Inaczej sobie wyobrażałaś Polskę? - A skąd pan wie? - Bo ja

was znam. - Nas, Rosjan? - Nie, Rosjanki. Rosjan też znam. - A skąd pan zna

Rosjanki? Z Turgieniewa, Tołstoja, Leskowa? - Przecież powiedziałaś, że mam

waszą duszę. - Ja powiedziałam? - Na początku. - Pan jednak inny. - I Polska

inna? - Inna. - Lepsza czy gorsza? - I tak, i tak. - Co to znaczy? - Ja tęsknię

za Moskwą. - Czy można tęsknić za tym miastem? - Ja bym boso przez śnieg poszła.

- Do Moskwy? - Tak, do Moskwy. Korciło mnie, żeby zapytać, dlaczego obuta nie

poleci "Aerofłotem", ale nie zapytałem. - Jesteś, Nadzieżdo, patriotką? - To wy,

polskije nacjonalisty. - Widzisz, dziecko skośnookie, taka nasza dola. Cokolwiek

byśmy wam rzekli, zawsze usłyszymy, że jesteśmy szowinistami. Przytuliła się

raptem do mnie. Rzewne tony walca mojego dzieciństwa jak papierosowy dym snuły

się po tym panieńskim, zruszczonym pokoju. - Ach, po co te ciągłe kłótnie między

nami i wami. Przecież my wszyscy Słowianie. Czy nie lepiej by było, gdybyście

się do nas przyłączyli z dobrej woli. Zapomnielibyśmy wspólnie o tych wszystkich

niepotrzebnych urazach, pretensjach, niechęciach, co nas tyle wieków dzieliły.

My was potrafimy kochać, tylko wy nas pokochajcie. - Przecież was, Rosjan, już

nie ma. Ostatnich Słowian, to znaczy wyższe warstwy, wymordował twój dzieduszka

Lenin. Od Bugu po Chabarowsk hula Azja. Odepchnęła mnie tak mocno, że upadłem na

poduszkę. - Ja wiedziałam, że się rozczaruję. Boże, jaka ja nieszczęśliwa. I

znowu wybiegła z pokoju. Podniosłem się z trudem, siadłem na kościstej krawędzi

łóżka. Ten syberyjski lubczyk zmógł mnie w końcu. Padł na podatny grunt. To

znaczy skapał na mego biednego, bezbronnego kaca, na moją starczą chorobę. Tak,

pamiętam, piłem wczoraj sam ze sobą. Przykryłem obrusikiem stół, położyłem

talerz, sztućce i kawałek sera. Nieśpiesznie, z godnością, jak na szacownym

przyjęciu, spuściłem pół litra czystej z krajowych kartofli. Rozmawiałem ze sobą

z początku grzecznie, z humorem, później zdaje się trochę naubliżałem. Za oknem

do północy wypróbowywano gigantofony. Szły na przemian dzika muzyka i

przeprosiny anonimowego spikera za hałas o spóźnionej porze. Wróciła znowu,

śmiejąc się i wycierając skośne, zielone oczy. - Ja wszystko biorę serio, a pan

na pewno żartował. - Chyba żartowałem, moja Nadziejo. - A ja pana zaraz uduszę i

będę miała spokój. - Nie wolno mnie przed czasem udusić. Ale nie zwróciła uwagi

na moją aluzję. Podeszła do mnie, oparła się delikatnymi, tak, naprawdę

delikatnymi kolanami o moje kolana i położyła obie dłonie na mojej pulsującej

szyi. - Boi się pan? - Jak każdy człowiek. Boję się, że będę się bał coraz

bardziej. - Mój kolega z uniwersytetu to samo zrobił. Pod Kremlem. - Wielu ludzi

już to zrobiło. - Chce pan powiedzieć, że nie warto. - Nie wiem, czy nie warto.

Może za którymś razem okaże się, że warto. - A pan nigdy nie czuł, że ja o panu

myślę? - W ogóle nie wiedziałem, że istniejesz, Nadziejo. - Ach, nieładnie pan

mówi. Pan taki zwyczajny, a ja myślałam... - Zwyczajność to cała moja siła. -

Pan się godzi na zwyczajność? - Dawno się pogodziłem. - Nie wolno. Człowiek to

dziwna, niezwykła, wspaniała istota. - Szczególnie człowiek rosyjski.

Bogonosiec. - Pan znowu zaczyna. Ująłem przeguby jej dłoni ściskających lekko

moją szyję. A orkiestra ciągle grała na moją zgubę "Sopki Mandżurii". - W tym

kraju musisz się przyzwyczaić do zwyczajności. Ona ci się wydaje płaska,

mieszczańska, bez polotu, ale ona ma też pewne zalety, które nieraz okazują się

potrzebne. Piszesz wiersze, Nadziejo? - Piszę. - Co tydzień? - Bywa, że i

częściej. Nie mogę żyć tak normalnie, jak wy tu żyjecie. - My nie żyjemy

normalnie. Żyjemy tak, jak nam każą. - Pan wierzy w Boga? - Wierzę. To znaczy

usiłuję wierzyć. - Widzi pan. Pan tylko usiłuje. Jak wy wszyscy. Wstyd

powiedzieć, ale biło od niej ciepło rozłożystego, rosyjskiego ciała. Zdawało mi

się, że wśród kolorowych plamek, którymi upstrzona była jej szata, że wśród tych

pastelowych oczek widzę także migdałowe, szeroko rozwarte oczy jej sutek.

Domyślałem się pod przejrzystą tkaniną masywnych, kobiecych, gorących piersi.

Takich piersi, jakich się już na zachód od Wisły nie nosi. I nagle w swoim

niemłodym, zmaltretowanym przez kaca ciele odczułem jakieś nieprzystojne wapory.

- Ja bym pana zabrała do nas, na starą Ruś. Gdzie horyzont daleki, jak nigdzie

indziej, i niebo wielkie, największe. Pan broni się przed wielkością, bo nie ma

odwagi. Niech pan plunie na wszystko i wyjdzie szukać Boga. - Już za późno,

spóźniona Nadziejo. Ona czuła mój puls, ale i ja łowiłem uderzenie jej krwi w

dziwnie cienkich i kruchych przegubach rąk. Z zażenowaniem stwierdziłem, że

myśli moje trochę się plączą. Że przeszywam wzrokiem jedwab albo może batyst

tego dziwnego habitu. Dysydenci patrzyli na mnie karcąco ze wszystkich ścian. -

Wie pan co, ucieknijmy - powiedziała raptem Nadzieżda. - O czym pani mówi? -

Chodź, nikt nas nie zobaczy. Uciekniemy od ludzi. - Ale dokąd, wnuczko

Dżyngis_chana? - Zobaczymy. Zawsze się znajdzie trochę miejsca dla nas dwojga. -

Zostawisz ich samych? A kto zbawi świat? - Pan jest cynik. Boże, dlaczego ja

pana musiałam kochać. Gdybym wiedziała... Nieoczekiwanie rozeszły się chmury

odsłaniając jaskrawoniebieskie niebo. Zapłonęło ogromne czyste słońce i zrobiło

się gorąco jak w sierpniu. Wielki prostokąt światła rozżarzył się na podłodze. A

orkiestra ciągle jeszcze grała walca "Na sopkach Mandżurii". - Jestem pozytywnym

cynikiem. Dlatego się nadaję. Mnie po drodze z wami. - Pan się nie umie zdobyć

na coś zwariowanego, prawda? Nigdy pan nie potrafił. - Nadzieżdo droga, to

nieładnie robić mi takie wyrzuty w momencie, kiedy Halina poszła kupić

rozpuszczalnik. Chciała coś powiedzieć, ale zmilczała. Patrzyła na mnie tymi

kosymi oczami, które wcale nie były zielone, choć powinny były być zielone. Te

oczy miały intensywną fiołkową głębię i wydawało mi się, że odrobinę

fosforyzują. Przykucnęła przede mną. - Szkoda, że nie ośmieliłam się poznać pana

wcześniej. - Ty mnie z kimś mylisz. - Nie, jej Bohu. Zapytaj Halinę. - Poczułaś

się między nami zagubiona i szukałaś bratniej duszy. Kacapskiej, dzikiej,

sumaszedszej duszy. - Za co pan nas tak nie lubi? - Ja wszystkich nie lubię.

Albo, jeśli chcesz, wszystkich lubię. Nawet tych biednych sekretarzy, waszego i

naszego, którzy w tej chwili być może całują się bez ochoty w usta. A ciebie,

Nadziejo, po prostu kocham. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia. - Ty

jesteś jednak polski pan. Biełapolak. - Chodź, siądź tu koło mnie. - Jeszcze

czego. Już mi przeszło. - Ale tak będzie wygodniej. - Jest mi pan obojętny. - W

porządku. Tym bardziej możesz siąść na swoim panieńskim łóżku. - A skąd pan wie,

że jestem panienką? Może miałam już trzech mężów? - Pierwszy był artystą, drugi

kierownikiem sektora w Kc, a trzeci Polakiem, który cię wywiózł z ojczyzny. -

Niech pan mówi dalej. Odczuwam wstręt. Wyleczę się przynajmniej z odurzenia.

Pachniała henną albo jakimś syberyjskim zielem. A te włosy mogłyby być

wodorostami w tajemniczej rzece Ussuri. Usiadła obok mnie z zagniewaną miną. -

Nadzieżdo miła, ty sobie kpisz ze mnie. Wy wszyscy odrobinę kpicie ze starszego

człowieka nadającego się już tylko na podpałkę. - Nie mam ochoty rozmawiać. -

Musisz ze mną rozmawiać, to twój obowiązek. Masz mnie zagłuszać, ogłuszać,

znieczulać. Spostrzegłem ze zdziwieniem, że te ogromne włosy, jak szczerozłoty

czepiec, że te włosy drżą leciutko, a ona chowa twarz w ich gęstwinie. - No nie,

Nadzieżdo, tak nie można. Dlaczego płaczesz? Objąłem ją, przyciągnąłem do

siebie. - Sama nie wiem - chlipnęła. - Taka jestem rozstrojona. Pocałowałem w

policzek, gdzie biegła ścieżka łez. - Kocham ciebie. Pokochałem w ciągu godziny,

na przestrzeni całej epoki, ostatniej ery mojej ziemskiej nieskończoności.

Wierzysz mi? Kiwnęła posłusznie głową. Czułem jej gorący ciężar w swoich rękach.

Tak było wiele razy. Jak było wiele nocy, świtów, przedwieczorów. Ale teraz

zdawało mi się, że trzymam ciało pobłogosławione przez opatrzność, magiczne

ciało kobiety, o którym śni się całe życie. Ciało dziewczęce i kobiece,

ciało_przygoda, ciało_schronienie. Po prostu pierwszy raz ogarnęła mnie jakaś

przejmująca tęsknota do młodej kobiety zespolonej ze mną siostrzanym, a może

tylko ludzkim uściskiem. Jednym słowem objął mnie nie znany dotąd nastrój

rzewności i niepokoju, błogiej ulgi i niedobrych przeczuć. Wzmagała się ta

muzyka orkiestry dętej za oknem i rosło we mnie chaotyczne pożądanie. A ona

tuliła się do mnie coraz silniej, jakby chciała przygnieść do przezroczystej

ściany nieuniknionego. Więc poszukałem jej w tym habicie i znalazłem

nieoczekiwanie frędzliste prześwity i stwierdziłem, że jest naga pod tym

szalem_poncho. Coś chciałem pomyśleć przytomnie na ten temat, ale nie zdążyłem,

bo ujrzałem przed sobą łagodne wzgórza jej piersi i wydało mi się, że pierwszy

raz w życiu widzę piękne piersi kobiece i zadziwiłem się ogromnie, i z kojącą

rozkoszą ułożyłem głowę w cienistej przełęczy między tymi piersiami. Gdzieś tam

w tyle mojej głowy kołatała przyćmiona świadomość uczestnictwa w magicznym

obrzędzie i ów popłoch, owa zaćma, ta gorączka, która towarzyszy mi zawsze w

tych grzesznych chwilach, cały dwuznaczny animalizm sczezł w melodii naszych

bezładnych szeptów oraz pocałunków. Potem chciałem wejść w nią i nie mogłem.

Zaskoczony, walczyłem z jej oporem, ale to nie był jej opór, bo ona chciała

mnie, to był opór jej bezgrzeszności. Wreszcie wdarłem się w gorącą, przejmującą

ciemność. - O Boże - szepnęła. I w tym momencie odezwał się przeraźliwie telefon

nad naszymi głowami. A wydał mi się jak rechot pneumatycznego młota. Stał ukryty

zdradziecko na parapecie okiennym i alarmował nas z całych swoich mechanicznych

sił. Zamarłem, ona również ucichła. Dzwonek rzęził nad nami nagląco, z

pretensją, z potępieniem. - Odbierzcie telefon! - krzyknął chory z drugiego

pokoju. Wstałem, okryłem ją tym habitem, a ona zasłoniła twarz ramieniem tak

porażająco pięknym, jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Rzeczywiście, zgięta w

łokciu ręka młodej kobiety wydała mi się w tamtej chwili jakąś bolesną

doskonałością. Nie odrywając wzroku od tych zdumiewających owalów oprawnych w

przejrzyste złotawe cienie, podniosłem ciężką niczym wiosło słuchawkę. A włosy

Nadzieżdy, czerwonawe, ogromnie żywe i zachłanne włosy rozsypały się po

ordynarnym szarym kocu tego szpitalnego albo więziennego łóżka. - Halo -

powiedziałem ochrypłym głosem. - Mówi Halina. Wszystko w porządku. Tylko jaki

pan woli kanister. Bo są do wyboru. Czerwony, żółty, niebieski? - Kanister? -

Pan wie do czego. Więc jaki kolor? - Czy to ma znaczenie? - Nie wiem. Może mieć.

Wolałam zapytać. - Dobrze. Niech będzie niebieski. - To na razie. Za chwilę będę

z powrotem. Po niebie znowu gnały chmury namoknięte burzową czernią. MOja

orkiestra nie wiadomo kiedy umilkła. Pod oknem maszerował kilkuosobowy tłumek

skandując nierównymi głosami: - Polska, Polsza! Nieśli zmięty transparent z

odrywającymi się literami, które składały hasło: "Niech żyje 22 lipca 1999

roku!" Położyłem słuchawkę na widełkach. Nadzieżda wstała raptem i nie

spojrzawszy w moją stronę, jak lunatyczka wyszła z pokoju. Patrzyłem trochę

ogłupiały w spękaną srebrzyście szybę. Spostrzegłem resztkę tej syberyjskiej

nalewki w mojej albo Nadzieżdy szklance. Machinalnie podniosłem ją do ust,

wypiłem gorzko_słodki łyk ziarnistego osadu. Usiłowałem opanować chaotyczne

myśli, zracjonalizować jakoś tę dziwaczną sytuację. Na dole przy strzaskanej

latarni ulicznej stał ten chłopak z prowincji i bawił się żółto_czerwonym

liściem klonowym. Czekał na mnie. Najlepiej byłoby wyjść stąd chyłkiem i

zaczekać na Halinę na schodach. Ale jak to zrobić? Pokój miał tylko jedne drzwi,

za którymi byli moja nie spełniona Nadzieja i ten sparaliżowany starzec, co

krępował mnie najbardziej. Znalazłem się w potrzasku, jak mawiali dawniejsi

literaci. W potrzasku własnej lekkomyślności. W potrzasku guseł skośnookiej

rosyjskiej dziewczyny. I kac mną trzęsie, ten kociokwik, którego nabawiłem się

wczoraj. Otworzyły się z trzaskiem drzwi. Weszła Nadzieżda trzymając w obu

dłoniach szklanki z herbatą. Uśmiechała się jak gdyby nigdy nic, choć w tych

skośnych oczach miała resztki łez. - Napijesz się czaju? - zapytała swoim

normalnym, to znaczy zadziwiająco niskim głosem. Wziąłem w milczeniu swoją

szklankę. Prostokąt słonecznego światła zaczynał się już wspinać na przeciwległą

ścianę. Gdzieś znowu grały orkiestry, ale wśród nich nie było naszej, tej od

"Sopek Mandżurii". - Halina już idzie - powiedziała Nadzieżda. - Czy ty się na

mnie gniewasz? - spytałem niepewnie. - Może i gniewam się - rzekła, a potem

dodała śpiesznie: - gniewam się, że w ogóle ciebie spotkałam. Patrzyłem na nią

ze ściśniętym sercem. Odrzuciła na plecy ten ciężki welon czerwonych włosów i z

namysłem piła mocną, gorącą herbatę wpatrzona w zamgloną szklankę. - Nadziejo,

czy ty zwariowałaś? - odezwałem się wreszcie. - Dlaczego? O co ci chodzi?

ZmieszanY, także zapatrzyłem się w swoją szklankę. - Ty wiesz, o co mi chodzi.

Ja jestem przechodniem. Jutro już będę bardzo daleko. Dlaczego to zrobiłaś?

Dlaczego się zgodziłaś? - Może dlatego. - Jak ty się w ogóle uchowałaś w tym

dzisiejszym świecie? - Widzisz, ja jestem ruska barysznia - zaśmiała się i

pobełtała łyżeczką herbatę, w której już nie było cukru. - Dawniej bym

powiedział: jaka szkoda, dziewczyno, że nie spotkaliśmy się wcześniej. - Ale

teraz już wiesz, że spotkaliśmy się, kiedy było trzeba. - Nic nie wiem,

Nadziejo. Huczy mi w głowie i myślę, że wszystko to nieprawda. Zdarzało mi się

śnić bardzo realnie. - Dziś już nikt nie wierzy w sny. Sny to śmiecie ze złego

dnia. Sny to grafomańskie, nie napisane wiersze. - Coraz lepiej mówisz po

polsku. - Jak chcę, to mówię bardzo dobrze po polsku. - Tyle mam ci do

powiedzenia. Gdybym się nie wstydził i gdyby był na to czas. - Ja wiem wszystko,

co chcesz powiedzieć. - Tak dobrze mnie znasz? - W ogóle nie znam. Zobaczyłam

ciebie dzisiaj pierwszy raz w życiu. - Mówiłaś, że czytasz moje rzeczy. - Tak

mówiłam? Wszyscy Polacy i wszyscy Rosjanie piszą. Mogłam powiedzieć, ale nie

miałam pojęcia, że piszesz. - Nadziejo, co to znaczy? - To znaczy, że zakochałam

się w tobie w ciągu kwadransa, tak jak ty we mnie. - Żartujesz, a podobno

Rosjanie nie żartują. - Jeszcze jest kilka sekund do namysłu. Masz odwagę uciec?

- I nie oswobodziwszy świata z niewoli? - My będziemy wolni. - Ja już jestem

wolny. - Więc i ja się stanę wolną. Dwoje ludzi to początek społeczeństwa. W

głębi mieszkania trzasnęły drzwi. Nadzieżda odstawiła pustą szklankę, podeszła

do mnie. Patrzyła w moje oczy ogromnymi tęczówkami, które jednak były zielone,

jak niegdysiejsze butle na wino. Objęła mnie raptem. - No co, miły, co? -

Myślisz, że byliśmy sobie przeznaczeni, choć rozminęliśmy się o kilkadziesiąt

lat? - My jesteśmy sobie przeznaczeni. - Ale w jaki sposób, dziecko? - Mamy

jeszcze siedem godzin przed sobą. Siedem godzin wieczności. Dobry zły tytuł.

Pocałowała mnie czule w usta. - Tam jest dobrze. - Gdzie? - Tam. No wiesz. Ja

tam byłam. - Co ty znowu opowiadasz? - Zamarzłam w tajdze, ale mnie odratowali.

Kilkanaście minut, a ja myślałam, że to całe życie. - Nadziejo. - Co, miły? -

Jeszcze nic nie wiadomo. Wszystko w moich, wszystko w twoich rękach. - Już nie

zdążymy uciec. Przegapiliśmy ostatni moment. Pocałowaliśmy się słonymi ustami. -

Chcesz, pójdę z tobą na stos. Ale w tym momencie zapukano do drzwi. Odstąpiliśmy

od siebie. Weszła Halina z niebieskim plastikowym kanistrem w ręku. Zdjęła z

głowy beret, zaczęła go otrzepywać rzeczowo o poręcz krzesła. - Znowu pada? -

spytałem, żeby coś powiedzieć. - Rozmydlili nawet pory roku - rzekła. - Wszystko

leci razem: śnieg, słońce, wicher, deszcz. Najlepszy rozpuszczalnik importowany

z Nowej Zelandii. Zapałki kupimy w sklepie walutowym i potem doniesiemy.

Nadzieżda wprowadziła w szczegóły? - Tak, wprowadziła. - Czy ma pan może pytania

albo wątpliwości? - Nie wiem, co mam z sobą robić. - Przecież dałam panu

broszury. - Tak. Ale nie wiem, co robić do ósmej wieczór. - Ja też nie wiem.

Może chce się pan pożegnać z przyjaciółmi, z miastem. - To nie moje miasto. -

Najlepiej wziąć proszek i zasnąć. My pana obudzimy. - Dziękuję, poradzę sobie. -

Nadzieżda, co tak stoisz i patrzysz w okno. - Zamyśliłam się. Wziąłem do ręki

niebieski kanister. Ważył sporo ten mój bagaż podręczny w daleką podróż. - No to

idę - powiedziałem niezdecydowanie. - Będzie pan pod naszą opieką. Proszę się

niczego nie obawiać. I punkt ósma pod Salą Kongresową. My też tam przyjedziemy.

Ukłoniłem się, a benzyna zabulgotała gnuśnie w plastykowym zbiorniku. Nadzieżda

stała zwrócona twarzą do okna. Z jej włosów mżyła łagodna czerwień, jak ze

spopielałych węgli w zimowym piecu. Wyszedłem do drugiego pokoju. - Pan

odchodzi? - spytał chory. - Tak. Już pora. - A ja zostaję. Zapomniał o mnie Pan

Bóg. Przeżyłem swój czas i swoją legendę. To największa męka, a przecież wiem,

co to męka. Zazdroszczę panu. - Teraz przypominam sobie, że swego czasu

słyszałem o panu. - Mógł pan słyszeć. Moje wspomnienia przetłumaczono na

trzynaście języków. A w kraju handlowano nimi na czarnym rynku. Potem przeszło

kilka pokoleń i stratowało. Nikt już nie pamięta. Zabulgotałem wesoło swoim

niebieskim kanistrem. - O mnie też zapomną. - Nie daj Bóg. Myśli pan, że

jesteśmy świadkami zagłady narodu? - Nikt tego nie wie. To wspaniałe i straszne,

że nikt nie wie, co oznaczają jego gesty, uczynki, szaleństwa. Martwimy się

śmiercią narodów, a tymczasem cała galaktyka leci w otchłań nicości. Znowu grad.

Co za jesień. - PO mojemu to jeszcze lato. Nie lubię, panie, przyglądać się

systemom planetarnym. Póki jesteśmy na ziemi, trzymajmy się jej pazurami. Mnie

wolno tak mówić, bo ja trzymam się jednym złamanym pazurewm. - To znaczy

błogosławi mnie pan na drogę? - Puknąłem w chropowaty bok kanistra. - Nie warto

tak dalej żyć - powiedział i zamknął powieki. Mimo białej brody i osiwiałych

włosów wyglądał zastanawiająco młodo. - Wie pan co. Mam przeczucie, że wielu

ludzi na całym świecie kupuje benzynę i szuka kanistrów jak ja. Bo ja mam

niezwykły instynkt naśladowczy. Co kiedy zrobiłem, okazywało się, że i wszyscy

inni to zrobili. Odnajdywałem się pośrodku. W samym statystycznie przeciętnym

środku. Taki jest mój życiowy niefart. - Nie może pan być pierwszym, niech pan

będzie ostatni. To też dobra pozycja. Przyglądałem mu się bez sympatii.

Wiedziałem, że on mnie także obserwuje przez szparki w powiekach. Może go tu

położono, aby i on mnie pchnął palcem ku memu przeznaczeniu? Może leży pod tą

zmiętoszoną kołdrą w wizytowej koszuli i w sztuczkowych spodniach, gotów w

każdej chwili po moim wyjściu skoczyć na świąteczny bankiecik? W telewizorze

ciągle jeszcze pokazywano zjazd. Właśnie radziecki sekretarz z namaszczoną miną

wręczał jakiś sztandar albo chorągiew naszemu sekretarzowi, który ukląkł i

czołobitnie ucałował skraj haftowanej materii. Na sali, a zaraz ją pokazano,

wybuchnął natychmiastowy entuzjazm. Wszyscy zerwali się z miejsc, oklaskiwali

żarliwie zdarzenie, niektórzy unieśli dłonie i coś wołali w ekstazie, ale co

wołali, tego nie wiedziałem, ponieważ ogólnym zwyczajem i w tym domu wyłączano

głos w aparacie podczas podniosłych transmisji. Ten siwy człowiek, żywa relikwia

albo zwykły naganiacz, ten siwy świątek podniósł prawą rękę w geście pożegnania

albo błogosławieństwa. - No tak - powiedziałem i wyszedłem. Na schodach

obejrzałem to naczynie z ognistym balsamem. Mieściło chyba z pięć litrów.

Spróbowałem otworzyć kapsel. Funkcjonował sprawnie. Niebieski kolor - kolor

niewinności. Niewinność nie rzuca się w oczy. Można iść, trzeba iść. Dokąd? Po

drodze zobaczymy. Ułamałem na półpiętrze kawałek szyby. Z niewiadomej przyczyny

był okopcony. Spojrzałem przezeń w niebo, gdzie znowu pobłyskiwały śpieszne

refleksy słońca. Ale w tych czasach nikt już nie obserwował zaćmień słońca i

księżyca. Popieprzyły się ludziom daty oraz terminy we wszystkich blokach

ustrojowych i militarnych. I ja nic ciekawego nie zobaczyłem na zmęczonym

niebie, niebie wycieńczonym przez anomalie klimatyczne, więc rzuciłem okiem na

ścianę, lecz i tam znalazłem tylko dobrze znane od wielu lat napisy

antypaństwowe, których państwo nie miało już siły ścierać i zamalowywać.

Zszedłem na dół, a tam w sieni zderzyłem się z Sacherem, tym sędziwym

rewolucjonistą o fanatycznych oczach. Wracał z ogonków i niósł jakąś zdobycz, bo

stara jego teczka wzdęła się jak syty pyton. - Ja pana skądś znam, prawda? -

zatrzymał się Sacher przegradzając drzwi wyjściowe. - Tak, zna mnie pan.

Spotkaliśmy się tylko raz, ale w dramatycznych okolicznościach. - Wręczałem panu

order, nagrodę czy nominację? - Nie. Wyrzucał mnie pan z partii. Uśmiechnął się

przygaszając chłodne błyski fanatyzmu w oczach. Fanatyzmu nieaktualnego jak

zapomniana blizna. - Ja nikogo nie wyrzucałem z partii. Pan się myli. - Raz

jeden pan wyrzucał. Grupę wyznawców profesora marksizmu. - Ach tak. Jak mu tam

było? - To nieważne. Ważne jest, że nie mam do pana żalu. - Musieliśmy tak

postąpić. To było słuszne na tamtym etapie. Potem nastąpiło zamieszanie. Ale

wtedy mogłem jeszcze uratować kraj. - Jak panu leci? - Dziękuję. Wróciłem do

filozofii. Właściwie do historii doktryn filozoficznych. Wróciłem na swoje

miejsce. Jestem wolny. Wreszcie wolny. - Pan jest także wolny? - A co, pan też?

- Owszem. Coraz więcej spotykam wolnych ludzi. - Bo wolnym naprawdę można być

tylko w niewoli. Przepraszam za banał, młody człowieku. Lubi pan chodzić? -

Chyba lubię. - Niech pan spaceruje. Dużo. Co najmniej dziesięć kilometrów. Wtedy

się najlepiej myśli. Obserwacja przyrody, zachowań ludzkich, a nawet nieba. Na

niebie też jest ruch. Dosłowny i w przenośni. A ruch, młody człowieku, jeśli

sięgniemy do klasycznych filozofów... Może pana nudzę? - A czy jest pan

szczęśliwy? NIe żal panu władzy, bezkarności związanej z panowaniem nad luźmi,

uniesień pychy równej pysze boskiej? Sacher roześmiał się szczerze, wyjął

niezbyt czystą chusteczkę, żeby wytrzeć oczy. - Jestem filozofem. A filozof

potrafi wybaczyć i sobie, i bliźnim. - Co wybaczyć? - Że nie zdali egzaminu. To

nasz grzech pierworodny. - Wie pan, ja dokładnie pamiętam wieczór, kiedy,

obmacani przez dziesiątki agentów, prześwietleni przez rentgeny, obwąchani przez

nadzorców, dostaliśmy się do tego sanktuarium partii, gdzie czuwało Biuro

Polityczne. Pamiętam wokół okrągłego stołu te wszystkie fizjonomie, które zwykle

widywałem płasko zawieszone na ścianach urzędów. To byli nasi sędziowie. - Ale

przecież pan nie ma żalu. - Oczywiście. Pana gest w moją stronę i słowa

"Zawiesić w prawach członka partii" zwróciły mi wolność. - Ja także to przeżyłem

kilkanaście lat później. Czy w połowie przesłuchań zarządzono przerwę na

kolację? - Tak, pan wstał i powiedział nieoficjalnym, ludzkim głosem: "Pora,

towarzysze, coś przekąsić." - Przy mojej sprawie też ktoś powiedział takimi

samymi słowami. A jakie było menu u pana? - Nie u mnie, tylko właśnie u pana.

Przeszliśmy do drugiej sali, gdzie na stołach ozdobionych kwiatami w ikebanach

stały polędwice, jesiotry, szynki, może nawet kawior. Popijaliśmy soczkami

imperialistycznymi. ĆMakaliśmy pospołu, ofiary i kaci, ścieraliśmy ukradkiem

majonez z bród, rozrywaliśmy na ćwiartki soczyste pomarańcze, choć w mieście

bYło nietęgo, brakowało nawet cytryn dla grypowiczów. - Patrz pan, ten sam

zestaw był przY mojej sprawie. Chociaż kawioru sobie nie przypominam. Może to

jest ten humanizm socjalistyczny, którego ani pan, młody człowieku, ani ja nie

umieliśmy dostrzec. To co, jesteśmy kwita? - Wszystko jedno. - I spojrzałem na

swój kanister, po którym pełznął bezmyślnie pająk. - Niech pan dużo spaceruje.

To moja rada. Lecę do domu, do telewizora, bo dziś po obiedzie "Zwierzyniec",

mój ulubiony program i moi przyjaciele_zwierzątka w nim występujący. - Nie

zobaczy pan swego bezgrzesznego "Zwierzyńca". Bo dziś zjazd partii. Od rana do

nocy. W telewizji, w gazetach, w kinie. W każdym domu. - O Matko Boska, ale mnie

pan zmartwił. Trudno, pójdę na spacer. Pomyślności w życiu, młody człowieku. I

zapalił na nowo swoje smoliste oczy, jak kot wkraczający w ciemność, i stękając

zaczął się wspinać po wyszczerbionych schodach. Wyszedłem na ulicę. Jakaś pani,

silnie podchmielona, pchała wózek z dzieckiem. Dla urozmaicenia puszczała pałąk

pojazdu, później go doganiała, udając, że chce kopnąć w brezentowe pudło. Mocno

ją znosiło w stronę jezdni zasypanej resztkami kolorowych bibułek i oderwanych

od transparentów liter. Wtedy nagle zobaczyłem, że z mostu Poniatowskiego

poszedł wielki kłąb kurzu i środkowe przęsło, niczym potężna winda, osunęło się

majestatycznie do wody, która zagotowała się na krótką chwilę. Dopiero teraz

usłyszałem odgłos głuchego tupnięcia. Drobne figurki ludzi zbiegały z resztek

mostu na wszystkie strony. - O kurwa - rzekła z zachwytem nietrzeźwa pani. - Ale

zadymiło. Śpij, maleńki, śpij. - Pohuśtała dziecko w wózku. - Pierwszy raz coś

takiego widzę. - Ja też. Domy na moich oczach zawalały się, ale mosty nigdy -

powiedziałem grzecznie. - Pewnie demonstranci szli w nogę. - Nie szkodzi,

jeszcze parę mostów zostało. A co pan niesie w tym dzbanuszku? - Benzynę. -

Szkoda. Tak mnie suszy. Saturatory nieczynne. Gazu nie dowieźli. Śpij maleńki,

śpij, bo dam kopa. I łagodnymi zakosami pohalsowała w stronę Wisły, gdzie

środkiem nurtu płynęło hasło ułożone z wianków i palących się świeczek.

"Zbudowaliśmy socjalizm!" Ale koniec hasła był już zmasakrowany, bo dostał się w

obręb mostowej katastrofy. Ostatnie dwie litery, mocno poturbowane, odpłynęły ku

przeciwległym brzegom. Wykrzyknik tonął schwytany przez wiry. - A może mnie

utworzyły, niczym obłok pyłu kosmicznego, wasze marzenia, tortury, smutki,

niedole. Odwróciłem się gwałtownie. Ten chłopiec z prowincji stał przede mną z

liściem klonu w ręce i uśmiechał się nieśmiało. - Co to jest? - spytałem. - Pana

teksty. Umiem na pamięć. - A skąd się tu wziąłeś? - Przyjechałem ze Starogardu.

- Do mnie przyjechałeś? - Tak, do pana. Tylko nie miałem śmiałości przyjść do

domu. Proszę się poczęstować. - Wyciągnął ku mnie otwarty chlebak żołnierski

wypełniony rajskimi jabłuszkami. - Z naszego ogrodu. Ugryzłem słodki, soczysty

owoc, nie znany, a raczej zapomniany w naszym kraju. - Pewnie piszesz wiersze. -

Nie, prozę. - Ale ja już ci nie pomogę. Wypadłem z układów. - Nie potrzebuję

pomocy. Chciałem pana tylko poznać. Wieczorami czytamy pana. Całą rodziną. Tatuś

opowiadał, że znaliście się w dzieciństwie. - A jak ty się nazywasz? - Skórko.

Tadzio Skórko. - Nie pamiętam. Możliwe. I czego chcesz ode mnie? - Niczego.

Niech pan pozwoli, ja będę chodził razem z panem. - Zły dzień wybrałeś. - Ja

wiem. Pan pozwoli. Wieczorem wyjadę. Przyglądałem się krytycznie temu Tadziowi

ze Starogardu i w mojej wycieńczonej duszy nie zakwiliła próżność, nie stęknęła

pycha, bo ja byłem stary wróbel. Znałem już dobrze tych zdolnych, delikatnych,

uczciwych młodzieniaszków, co wyrastali szybko na sprzedajnych, brutalnych

chamów. - Poniosę panu bańkę. - Jak chcesz, możesz nieść. Ale ty źle, Tadziu,

wybrałeś. Mogę ci podać adresy ważniejszych artystów, przy których więcej

skorzystasz. - Niech pan pozwoli. Błagam pana. To dla mnie bardzo ważne. I

odwrócił się, i otarł ukradkiem łzę. Ale ja byłem nieprzekupny. Stawałem się

tylko ostrożniejszy. Jak chce, niech idzie. Ale mnie nie rozmiękczy. W tych

czasach już nikt nie czytał książek, jak czytano je sto lat temu. W moich oczach

z jednakowym wrażeniem trawiono broszury reżymowe i Prousta, sensacyjne

powieścidła amerykańskie i Joyce'a. Pochłaniano te kiszki nadziewane czarnymi

literami i natychmiast je wydalano. Nikt nie strzelał sobie w łeb z powodu

smutnego zakończenia powieści. W ogóle nikt już jej nie pamiętał następnego

dnia. A ten mi tu sadzi cytatami, które mogą być moje, ale mogą być też

własnością każdego innego gryzipiórka. Brzęknęła szyba otwieranego okna. -

Proszę pana! Proszę pana! - ktoś wołał za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem

Halinę wychyloną przez zbutwiały parapet. - Proszę zaczekać! Już do pana

schodzę! Może zrezygnowali, pomyślałem. I raptem zrobiło mi się szkoda. Szkoda

tego rozpuszczalnika, szkoda moich nerwów i szkoda okazji. Już się trochę

przyzwyczaiłem. I właśnie pora odpowiednia. Idą dni zimowe, straszne, czarne i

krótkie dni przemieszane z jeszcze czarniejszymi, długimi bez końca nocami. A

mój abonament na życie dawno już wyekspirował. Żyję poza limitem. Wszystkich

irytuję, Pana Boga także. - Pan da bańkę - powiedział cicho Tadzio. - Masz, ale

uważaj, nie rozlej - rzekłem bez przekonania. Oddamy ją do sklepu. Może zwrócą

pieniądze. Przed chwilą jeszcze był to straszliwy, śmiercionośny płyn. Teraz

wydawał mi się tyle wart, co sfermentowana lemoniada. Halina wybiegła z domu

wciągająx w pośpiechu zielony sweter pamiętający jeszcze wielką wojnę.

Przyłączył się do niej jakiś piesek, biegł, jakby chciał schwycić zębami za

łydkę i szczekał przeraźliwie. - Hubert zasłabł - powiedziała zdyszana. - Gdzie?

- W kinie "Wołga". - Już dziś rano miał atak. - Jest umierający. Był telefon.

Musimy tam zdążyć. I puściła się biegiem w stronę skarpy wiślanej. Znowu

pokazało się słońce, jakby po namyśle nadciągała wiosna. W mieście postękiwały

orkiestry, huczał także budząc dziwne echa, basowy bełkot gigantofonów niczym

grzmiący głos Boga w Dzień Sądu Ostatecznego. Piesek przyłączył się do nas na

dobre. Od razu wybrał sobie Tadzia na kompana. Ale przyhamował nas gwizdek

milicyjny. Oczywiście dwóch młodocianych funkcjonariuszy kiwało na mnie palcami.

- Kopnę w brzuch - powiedziałem. - Niech się dzieje, co chce. - Nie wolno dać

się sprowokować - zasyczała Halina. - Zabraniam panu. Ja odpowiadam za akcję. -

Tym razem dam po ryju. Mnie wszystko jedno. - Zabraniam panu - dyszała Halina.

Nie ruszyli się z miejsca. Stali czekając na mnie. Podszedłem leniwie

prowokacyjnym krokiem zapatrzony we florenckie niebo nad Warszawą. Umyślnie

zapiąłem ostatni guzi. w kurtce, aby widzieli, że nie zamierzam szukać dowodu

osobistego. Lecz oni zasalutowali grzecznie i jeden z nich rzekł jąkając się: -

Przepraszam szaszanownego papana, jak trafić nana plac Defilad? - Prosto przed

siebie. Na tę skarpę i potem dalej prosto aż do placu. Co to, miasta nie znacie?

- powiedziałem impertynencko. - Czego was tam uczą w tych szkołach? Bo mignęła

mi myśl, że gdybym został aresztowany, to problem rozwiązałby się samoczynnie.

To też jest wyjście. Nawet w pewien sposób honorowe. Ale milicjanci, zamiast

odpiąć od pasa metrowe pały, wprowadzone z okazji jakiejś rocznicy, zmieszali

się jeszcze bardziej, a jąkała zdjął czapkę i ukłonił mi się grzecznie,

pokornie, z chłopska. - My nietutejsi. Babardzo przepraszamy i dziękujemy. - No,

na przyszłość uważajcie - powiedziałem wracając do Haliny, która nerwowo

zaciskała palce. Biegliśmy pod górę po jakiejś starej, brukowanej uliczce

zarastającej od lat agresywną trawą zwaną w moich stronach podróżnikiem. Na

czoło wysforowała się Halina. Widziałem jej bose nogi nieładne, zbyt szczupłe,

porosłe krótkim, szorstkim włosem. Pochodziła ona z tych ostatnich marnych

fizycznie pokoleń. Wszyscy oni byli mali, chudzi, zarośnięci. Ale tylko w nich

tlił się opór wobec władzy, która także z biegiem lat zbrzydła w drugą stronę,

to znaczy roztyła się, rozrosła wszerz, zbabiała. Więc biegnąc za Haliną

uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że jest ona także samicą, ale samicą jakby

innego gatunku, mnie nie dotyczącą. Czasem oglądała się na nas i widziałem jej

twarz, właściwie niczego sobie, może ktoś inny z jej gatunku dopatrzyłby się

rysów gotyckich, może bizantyjskich. Ale dla mnie była obca, jak obce było całe

jej plemię, być może plemię pierwszych chrześcijan w upadającym Rzymie

komunizmu. I nagle poczułem się staro, lecz świadomość ta wcale mi nie sprawiła

przykrości. Mój świat był barwniejszy, świat zhierarchizowany, świat

niesprawiedliwości społecznej, świat brutalnej walki o byt. I moja walka była

inna, i moja bierność była inna. I upadki jakby głębsze, i wzloty jakby wyższe.

Wiem, że to samopoczucie odchodzącego w niebyt pokolenia. Wiem, że czas

współczesny wymusi na nich małość i wielkość, pewnie takie same, jak nasze, choć

przystosowane do wymiarów przyszłości. Ale, przysięgam Bogu, mnie ich żal, a

siebie nie żal. No i dopadliśmy kina "Wołga", które za moich czasów nazywało się

jeszcze "Skarpa". Na frontonie wyszczerbiony neon anonsował radziecką komedię

muzyczno_satyryczną "Świetlana przyszłość", ale ja wiedziałem, że pod tym

szyldem idzie tu w tej chwili premiera rodzimego filmu pt. "Transfuzja" w

reżyserii Władysława Bułata. W ostatnich latach wyrobiła się taka praktyka, że

filmy polskie, których reżym wstydził się z jakichś powodów przed Moskwą, że

takie filmy puszczane były cichcem za parawanem obrazu radzieckiego. Szły one w

ten sposób w wielu kinach przy dużej frekwencji, a reżyserzy, czczeni przez

reżym, zagranicę oraz miejscową opozycję, ubiegali się o taką formę

rozpowszechniania. Zdarzały się nawet afery łapówkowe na tym tle. Mój testament.

Moja ostatnia wola. Kłopotliwy dokument, bo nie ma spadku, nie ma spuścizny.

Niczego się nie dorobiłem i niczego nie zdobyłem. Nawet ten szmelc pamiątkowy

mnie się nie trzymał. Żadnych ciekawych listów od wybitnych ludzi. Żadnych

suwenirów z podróży, żadnych śladów literackiej wegetacji. Jedyne dobro

materialne, jeśli je tak można nazwać, moje zwłoki, zapisuję z ochotą

prosektorium Akademii Medycznej dla ćwiczeń młodych chirurgów. Ale przecież

wstyd odchodzić niczego nie zostawiając. Coś wypada zapisać żywym, żeby była

choć najmniejsza korzyść z mojego życia, z mojej krótkiej obecności na ziemi,

gdzie zajmowałem miejsce innym, gdzie odejmowałem bliźnim smaczne kęsy od ust,

gdzie czasami psułem krew współczesnym. Szperam w myślach po tych paru

szufladach kryjących mój dobytek duchowy i materialny. Kilka starych fotografii,

trochę nieaktualnych dokumentów, zaschnięte długopisy, uszkodzone pióro, co

kiedyś przynosiło szczęście, a potem przestało przynosić. Spinki do mankietów

otrzymane na któreś imieniny, małe żaróweczki do nie wiadomo czego, czyjaś praca

magisterska o mnie, kiedy byłem krótko modny, jakiś nie zniszczony przez

roztargnienie list z komplementami od osoby ułomnej, zwietrzała pigułka na

nadkwasotę, paprochy tytoniu, ślady nadpaleń po zapomnianych papierosach. A

jednak widzę coś, co z pewnym onieśmieleniem mógłbym ofiarować potomnym. To są

dwie stare, wielokroć wznawiane recepty, dwie różowe wstążki papierowe z

niemodnym przedpotopowym nadrukiem. Wypisał mi je kiedyś, nie pamiętam już

kiedy, zaprzyjaźniony lekarz, który dawno wyjechał z kraju, przepadł bez wieści,

wyekspirował z naszego życia. Te dwie recepty dotyczą marnej, wstydliwej

dolegliwości. I dlatego mówię o nich z pewnym zażenowaniem. Lecz przecież wiem,

że te paskudne, nieapetyczne, niehonorowe skazy najwięcej przysparzają

zmartwień. A ludzie delikatni nie ośmielają się szukać porady i borykają się

przez lata z takim niemiłym kalectwem. Więc nie mogąc wiele, chcę być - wzorem

moich mistrzów - pożyteczny w małym. Przystępując do rzeczy zapisuję swoim

biednym potomnym cierpiącym na łupież wypróbowany środek, który ich uwolni z

kompleksów, uczyni choćby na krótko szczęśliwymi. Oto recepta na maść: Ac.

Salicyl. 2,0 Liq. carb. deterg. Sulfuri ppt. aa. 4,0 Ol. Ricini 6,0 Aelops

suille ad 40,0 A to recepta na miksturę: Ac. Salicylici 2,0 Ac. biborici 2,0

T_rae chinae 5,0 Ol. Ricini 1,5 Spir. vini 70) ad 100,0 Najpierw o maści. To

smarowidło należy wetrzeć w skórę głowy dość obficie i najlepiej przed nocą.

Żeby nie pobrudzić poduszki, doradzam całą głowę obwiązać starym ręcznikiem albo

nałożyć po prostu jakiś plastikowy czepiec kąpielowy czy coś w tym rodzaju. Maść

winna pozostawać na głowie przez całą noc. Rano, biorąc kąpiel, proszę bardzo

starannie umyć głowę, może nawet kilkakrotnie. Uwaga na oczy. Oczy strzec przed

maścią. Taka kuracja, nawet jednorazowa, da z pewnością pozytywny wynik. Aby

utrzymać chędogi stan skóry na głowie polecam nacierać ją raz w tygodniu drugą

miksturą. Jeśliby po jakimś czasie wróciła dolegliwość, należy kurację maściową

powtórzyć. A miksturę zalecam co tydzień, w połowie okresu między jednym myciem

głowy a drugim. Poruszę dyskretnie inną ohydną przypadłość. Otóż nawet

najwspanialszym, najpiękniejszym i najbardziej uduchowionym osobom zdarzają się

tak zwane zaparcia, czasem krótkotrwałe, sporadyczne, czasem okropne, trwające

miesiącami. A takie uporczywe zaparcie, wstyd powiedzieć, zdoła uprzykrzyć

najwznioślejszą egzystencję. Dlatego i w tym względzie śpieszę z dyskkretną

pomocą. Oczywiście moja rada nie wszystkim pomoże, ale wielu czcigodnym ludziom

może przynieść ulgę. Zachęcam więc tych, którzy mi ufają, aby rano, po obudzeniu

się, na czczo wypili szklaneczkę zimnej, przegotowanej wody. Dużo dobrego

spowodują także spożyte wieczorem przed snem, suszone śliwki. W momentach

krytycznych, kiedy już doprawdy życie obrzydnie, należy w miłym gronie golnąć

sobie gorzały, ale zaznaczam, że nie mniej niż dwie sety, a najlepiej tak około

trzech. Jeśli moje recepty w poszczególnym przypadku nie odniosą należytych

skutków, co może się zdarzyć, bardzo przepraszam i w formie pocieszenia darowuję

poszkodowanym niesłychanie skuteczny przepis na powodzenie w grze karcianej

zwanej "oko". Nauczono mnie tego w dzieciństwie i później wiele razy błyszczałem

wśród hazardzistów. Pokazał mi tę sztuczkę jakiś ludowy znachor, tajemniczy

włóczęga albo stary Cygan przed śmiercią. Była to w każdym razie postać magiczna

i jakby nie z tego świata. Podaję dwa sposoby, bo w moich stronach grano w "oko"

w dwóch wariantach: talią do dziewiątek i talią całą. Otóż, gdy zostajesz,

bracie, bankierem przy talii do dziewiątek, wyselekcjonuj na dwa oddzielne stosy

wszystkie figury i osobno dziesiątki oraz dziewiątki. Następnie obie te kupki

kart potasuj z niedbałą nonszalancją. Rzecz jasna, któryś z graczy dostrzeże

twoje manipulacje, zarzuci ci, że układałeś karty, więc zaproponuj mu, żeby sam

je potasował. A on z mściwym uśmiechem będzie je długo tasował, nieraz kilka

minut, żeby zlikwidować skutki twoich manipulacji. Przyglądaj się temu niby z

przestrachem, ale bądź spokojny. Im dłużej tasuje, tym kategoryczniej przybliża

swoją klęskę. Bo w każdej prawie rozgrywce, albo przynajmniej w statystycznej

większości, twój przeciwnik będzie miał tak zwaną "furę". Przy całej talii na

dwa osobne stosy trzeba rozdzielić figury razem z dziesiątkami i dziewiątkami

oraz resztę od ósemek w dół. Tasowanie jak poprzednio. powiem szczerze, iż nie

wiem, na czym polega ta sztuka. I nigdy tego nie dochodziłem. Uważam nawet, że

lepiej nie ulegać pokusie wścibstwa. Wystarczy, że sposób jest skuteczny. Można

natomiast mieć wątpliwości, czy godzi się w ostatniej woli zdradzać sekrety

szalbierstw karcianych. Ale myślę sobie z pokorą, że ci, którym całe życie wali

karta, roześmieją się tylko z naiwnych guseł. Natomiast pechowcy popróbują raz,

drugi mojego sposobu i ograją czasem szczęśliwców karcianych, doprowadzając do

chwilowej równości szale wagi Nemezis. Pod kinem stał spory tłum i czekał nie

wiadomo na co, bo seans już się rozpoczął. Po drugiej stronie ulicy, w salonie

mięsnym ogromne okno wypełniała wielka liczba 50 ułożona z kiełbas. Przemysł

mięsny świętował pięćdziesięciolecie Prl. Ale kiełbasy były atrapami, z

niektórych, widać uszkodzonych, prószyły się nawet trociny. Pod

złotokryształowymi drzwiami drzemał ogonek starych kobiet. Dziś sklep był

zamknięty z powodu święta, pod drzwiami stała pierwsza szychta klientek na dzień

jutrzejszy. Bliżej ulicy Foksal chwiała się i zataczała kolejka nietrzeźwych

oczekujących na taksówki. Ten postój wyspecjalizował się, obsługiwał tylko

pijanych. Podjeżdżali tu taksówkarze pracujący w sektorze alkoholików. Więc te

trzy tłumki gziły się niemrawo, utopione w szarości ubiorów i beznadziejności

obojętnego wszystkim święta. Nisko nad dachami domów leciał samolot z turystami,

który w dni uroczyste krążył nad miastem. Ale dziś coś się nie złożyło, nastąpił

pewnie defekt i srebrna, nadgryziona przez rdzę maszyna pikowała w stronę plaży

po drugiej stronie Wisły z wyraźnym zamiarem kapotowania na złocistym piasku

rozległego brzegu. Weszliśmy do kina razem z tym psem, co się przybłąkał, i z

Tadziem, który dźwigał mój kanister. A tu w hallu wielki jubel, otwarcie wystawy

obrazów byłego ministra kultury i członka Komitetu Centralnego. Całe pracowite

życie strawił na gnojeniu artystów i ściganiu znędzniałej sztuki, teraz, kiedy

przeszedł na rentę, pozazdrościł raptem swoim ofiarom i sam się wziął do

malowania. Seans już się zaczął, ale grupki wielbicieli muzy eks_ministra

jeszcze się tłoczą wokół jarmarcznych obrazków, a na każdym blejtramie goła

panienka z wyretuszowaną pruderyjnie cipką, raz rączki założone za głowę, raz

uniesione do góry, raz podtrzymujące wylizany biuścik. I tytuły wykoncypowane

podczas bezsennych ministerialnych nocy: "Marzenie", "Przeczucie", "Zew

zmysłów". Sam autor krząta się z kieliszeczkiem w dłoni koło swoich gości,

lubieżnie zerka na jakieś wymizerowane panienki, które nie dostały się na seans.

A ci goście to również byli dostojnicy, generałowie Bezpieczeństwa, sekretarze

wojewódzcY, naczelnicy cenzury, wiceministrowie. Oni także weszli już w skład

elity artystycznej. Piszą pamiętniki i powieści sensacyjne, uprawiają

korzenioplastykę, komponują szlagiery, rzeźbią popiersia zmarłych kolegów. A

swoje dzieci, te, co nie chciały kariery politycznej, umieścili w szkołach

artystycznych. Reżym ma więc już własną sztukę. Jest samowystarczalny. Sam

tworzy rzeczywistość i sam ją odzwierciedla w sztuce. - Przepraszam - podchodzę

do autora obrazów - tu ktoś zasłabł? Bierze mnie kordialnie pod rękę. - Ależ

skąd. Czujemy się wyśmienicie. Niech pan pozwoli do stołu. Polecam wino

radzieckie z Kaukazu. My się skądś znamy, prawda? - Dawne dzieje. Byłem niegdyś

klientem pana ministra. - Tak też myślałem. Wielu ludzi podchodzi do mnie na

ulicy. Pamiętają i są wdzięczni. Mogło być gorzej, nie? Wielu głupstw uniknęło

się szczęśliwie. Bo ja zawsze, proszę kolegi, przede wszystkim byłem

człowiekiem. - Ja już przestałem być artystą. - A ja dopiero zaczynam - śmieje

się były minister. - Jeszcze mnie popamiętają. Pan nie ma do mnie żalu? - Broń

Boże. - No to wypijmy na ty, Lutek jestem. - Przepraszam, ale spieszę się. Mój

kolega zasłabł. - To nie u nas. Może na sali. Tam gorąca atmosfera. Spryciarz

ten Bułat. On umie z nimi. - I pokazał palcem w górę, gdzie mieszka Bóg i

urzęduje Biuro Polityczne. Przemknąłem między palmami, które wstawiono kiedyś na

inaugurację kwartału filmów radzieckich i potem zapomniano. Pies trzymał się

służbiście mojej nogi. - Panie - zaczepiłem biletera - szukam kolegi, który

zasłabł. - Nie do mnie z takimi numerami. Mamy już nadkomplet. Jazda z kina, bo

zawołam milicję. - Dostaliśmy telefon, przysięgam. Jesteśmy rodziną. Każda

minuta droga. Zawahał się, lustrując nas podejrzliwym wzrokiem. Ale widać pies

zrobił dobe wrażenie, bo z ociąganiem się rozsunął pąsową kotarę i rzekł surowo:

- Tam, na lewo. Zapytajcie kierownika. Tylko żeby mi nikt nie wchodził na salę.

Z czarnego masywu widowni dudniły gęsto dialogi filmu. Na palcach poszliśmy

korytarzem w lewo. Jakieś drzwi były uchylone i jasne skrzydło światła padało na

podłogę. - O Boże - szepnęła Halina. W biurowym wnętrzu, na zsuniętych krzesłach

leżał Hubert z głową ułożoną na własnej czarnej teczce, która tyle szlachetnych

apeli poniosła w świat. Rysio, pobladły i uroczysty, kucał przy chorym, jakby

łowiąc jego ciche słowa. A kierownik kina wykręcał monotonnie trzy dziewiątki,

numer Pogotowia Ratunkowego. - Znam specjalny tajny numer do kierownika zmiany w

pogotowiu - szepnąłem wchodząc na środek tej urzędniczej celi. - Wszyscy znamy -

burknął kierownik. - Ale ten fetniak włączył zegarynkę "Aparat w naprawie.

Proszę dzwonić pod dziewięćsetdziewięćdziesiątdziewięć. Dziękujemy." - Co,

Rysiu? - Klęknąłem w nogach chorego. - Zabili go - powiedział uroczyście. - Kto

zabił? - Panie, oni tam na ekranie wygadują takie rzeczy, że i mnie zdrowemu

zrobiło się słabo - odezwał się kierownik kręcąc z wprawą tarczą telefonu. - Jak

oni to mogli puścić. Z drugiej strony uklękła Halina. Za kotarą, na wernisażu,

wybuchł śmiech i szybko zgasł. - Zabili go - powtórzył z uporem Rysio. 3 3 32 0

2 108 1 ff 1 74 1 Pies obwąchiwał nogi Huberta w starych zniszczonych półbutach.

- Nie pozwolę. Odwołam się do Komitetu Centralnego - huczał głos z niewidocznego

ekranu. Patrzyłem na ciemną, szpakowatą głowę Huberta. Wyglądało, jakby drzemał.

Pod powiekami drgały od czasu do czasu gałki oczu. Czarny zarost w ciągu dnia

przebił się przez skórę. Czarnym cieniem wyszczuplał i tak już chude policzki.

Skąd on miał zawsze tyle sił w tym chudym ciele? - Mam ich, skurwysynów! -

krzyknął niegłośno kierownik. Hubert bardzo powoli uniósł powieki i zobaczył

mnie. - Która godzina - spytał ledwo dosłyszalnie. - To nieważne. Jak się

czujesz? - powiedziałem. - Tu - pokazał mi pierś - dziura, zimno. Powoli

przytomniał. Pies zaskowyczał gwałtownie, ale nikt go nie uciszył. Obok głowy

chorego spływał po niewidocznej nitce pająk krzyżak. - Może chcesz coś ważnego

powiedzieć? - jęknął Rysio. Hubert patrzył z bolesnym wysiłkiem na mnie. -

Idziesz tam? - Tak. - Nie załamiesz się? - Mam już wszystko co potrzeba. -

Wskazałem oczami Tadzia, który trzymał w obu rękach niebieski kanister.

Chłopiec, jakby domyślając się naszej rozmowy, zabulgotał zbiornikiem. Hubert

przymknął powieki. - Widzisz, ja cię ubiegnę - szepnął. - Nie. Zaraz przyjedzie

karetka reanimacyjna. Jeszcze napiszesz tren na moją śmierć. Próbował się

uśmiechnąć. - A gdzie Bułat? - Pilnuje projekcji - rzekł skwapliwie Rysio. -

Chcesz, żeby przyszedł? Hubert przytaknął powiekami. Rysio podniósł się z kolan.

- My wszyscy jesteśmy odpowiedzialni - wysupłał się z efektów filmowych

barytonowy głos aktora. - Ty go kochasz? - spytałem cicho. Znowu starał się

uśmiechnąć. Halina otarła chustką cieniutkie krople potu z czoła chorego. -

Uchroniłeś od śmierci. Mnie posyłasz zamiast niego. - Jestem szczęśliwy, że

żyłem za jego życia - szepnął. Znowu odczułem przykrość. Nie dość, że jestem

gorszy, to jeszcze muszę wyekspirować. A już zszedłem ludziom z oczu. Dawno

oddałem walkowerem resztki losu. Przypomnieli sobie jednak. Mnie zawsze

przypominano sobie w złych chwilach. - Jedzie karetka! - zawołał triumfalnie

kierownik. - Postraszyłem, że na premierze siedi radziecki attach~e. Halina

przyniosła skądś szklankę wody. Znowu sypnęło gradem, drobnym jak sól.

Popatrzyliśmy mimo woli na szyby chłostane przez mroźny wiatr. Trzeba budować

nie tylko nowe domy, ale i nową moralność - odezwał się głos z niewidocznego

ekranu. Powitały go rzęsiste brawa widowni utopionej w ciemności. - Oni

przychodzą do kina jak do spowiedzi. Oczyścić się z grzechów przez wspólną

komunię pod postacią aluzji. W bezpiecznym mroku sali mrugają do autora i on do

nich mruga. Na batiku podsuniętym przez reżysera haftują swoje potępienie dla

przemocy. To jednorazowy seans magnetyczny, który czeźnie z chwilą, kiedy

wychodzą z kina uwolnieni od wyrzutów sumienia, od męki moralnej, od widma

odpowiedzialności. Wracają, żeby grzeszyć od nowa prywatą, służalczością,

zdradą. Patrzył na mnie, ale nie słuchał. To znaczy słuchał, lecz nie przyjmował

do wiadomości. - Terror wzmaga się, a potem ramoleje - powiedział ledwo

słyszalnie. - Ile już przeżyliśmy przymrozków i odwilży, wściekłości reżymu i

nieoczekiwanych apatii. Najważniejsze, żeby ludzie czekali. - Kto czeka? Mały

procent nawiedzonych, nieprzystosowanych i kalek o skłonnościach dewiacyjnych. W

każdym ustroju szukaliby właściwego miejsca dla swoich ułomności. Zapisywaliby

się do Armii Zbawienia, wstępowali do ekstremistycznych sekt religijnych,

przyłączali do grup anarchistycznych. Milcząca większość śpi w letargu.

Urządziła się jakoś, wynalazła ciepłe zakątki, obrosła w kokony względnego

dobrobytu. Ta wielka epidemia łapówek uratowała system. Bakczysze i kubany

zhumanizowały nieludzki ustrój. Od najwyższego sekretarza do nocnego stróża

wszyscy biorą w łapę i wszyscy kradną. Płyniemy po bezkresnym oceanie

usankcjonowanego złodziejstwa. Nasz okręt nigdy nie rozbije się o przybrzeżne

skały, bo nigdy już nie zobaczymy brzegu. Ten system zaczął swoją karierę od

leninowskiego hasła: "grab nagrablennoje". - Słyszysz, oni znowu biją brawo -

szepnął Hubert. - Jeszcze widzą i słyszą. Ty ich wskrzesisz przez swoją śmierć

albo odkupisz. Bileter zajrzał do pokoju. Sprawdził, czy go nie oszukaliśmy.

Pies ułożył się przy mnie i zaczął iskać zębami pchły w okolicach przyrodzenia.

Halina pochyliła głowę zatopiona w modlitwie lub w skrusze za wszystkie nasze

grzechy. - Ten pan to z opozycji? - spytał kierownik, przybliżając

konfidencjonalnie usta do mego ucha. - Tak, ale o tym wszyscy wiedzą. Niech pan

się nie martwi. - Niedobrze, kurcze pieczone. Mają na mnie już kilka haków. Jak

taki słaby, to po co do kina idzie. Niech przy telewizorze siedzi, cholera

jasna. - I ze złością włączył aparat telewizyjny. Zastękało w maszynerii, poszły

białe i czarne pasy, wypłynął obraz zjazdu partii. Obaj sekretarze - nasz i

radziecki - wręczali sobie nawzajem jakieś medale, a potem ucałowali się w usta.

- Przyjdzie czas, kiedy każdego spytamy: kim byłeś i jakiemu panu służyłeś -

odezwał się głos z ekranu. Znowu zerwały się oklaski. Ktoś nie opodal skryty za

pąsową kotarą klaskał najgłośniej. Może bileter albo malarz_były minister. Do

pokoju wszedł na palcach Rysio, prowadząc Bułata. Dawno nie widziałem artysty.

Postarzał się, ale i wyszlachetniał. Niósł wysoko głowę z grzywą długich, siwych

włosów. Gorzkie bruzdy objęły z obu stron zaciśnięte usta. Zbliżył się do

katafalku z krzeseł, podniósł bezwładną dłoń Huberta. - Jestem, drogi, jestem.

Już jedzie pomoc. Przepraszam cię, że musiałem odejść. - Wiem, rozumiem.

Świetnie reagują, prawda? - Tak, niezły jest odbiór. Cieszę się, że trafiłem w

zapotrzebowanie. - Nie, nie mów tak. To najważniejszy film ostatnich lat, a może

całego naszego życia. Pierwszy raz dzieło sztuki jest mądrzejsze ode mnie, od

nas wszystkich. Powinienem był zaszyć się w jakiejś dziupli i przeczekać czas do

wieczora. Demobilizują mnie, odbierają wiarę w sens mojego wieczornego uczynku.

Cóż może znaczyć mój zamach wobec nieśmiertelnej wielkości dzieła artystycznego,

które będzie animować ludzkość przez wieki. Odechciało mi się raptem bohaterstwa

i nikczemności, poświęcenia i tchórzostwa. Odechciało mi się po prostu

wszystkiego. Z odrazą patrzyłem na to naczynie z niebieskiego plastiku, co je

trzymał ten przygłup z prowincji. - Odsuń się - syknął Rysio. - Nie widzisz, że

chcą porozmawiać bez świadków. Cofnąłem się o krok, następując psu na ogon.

Skoczył z wrzaskiem i pokazał mi solidnie wściekłe uzębienie. Tak, pycha mnie

morzy, demobilizuje i dręczy niczym choroba. Wszyscy są jakoś zadowoleni ze

swoich miejsc, które im wyznaczyło przeznaczenie i łańcuch genów. Wykonują

skromnie, co im każe Wielka Entropia. A ja obrażam się na los, na swoje

ograniczenie, na Pana Boga. Pragnę czegoś, czego nie mogę. Marzę o tym, czego

nie będzie. Tonę w sześćdziesięciu litrach własnej trującej wody, ja

zdefektowany ssak dwunożny. A nie chwila to sposobna, żeby uderzyć w pokorę?

Obsypać wyłysiałą czaszkę garścią popiołu i stanąć na stosie? Wchodzi raptem

dwóch sanitariuszy z noszami oraz lekarz_młokos. Ten doktor rozpina

ceremonialnie koszulę Huberta, słucha serca, potem mierzy ciśnienie. My

przyglądamy się nabożnie. Daje znak sanitariuszom, którzy zręcznie składają

Huberta na nosze. - Do kliniki rządowej czy do zwykłego szpitala? - pyta lekarz.

Spoglądamy na siebie bezradnie. Bułat pierwszy przerywa milczenie. - Może lepiej

do kliniki rządowej. Ja zaraz zadzwonię do Komitetu Centralnego. - Aha -

konkluduje lekarz. - To znaczy jedziemy na razie na ostry dyżur. Pacjent nie ma

uprawnień. Bułat cały czas trzyma Huberta za rękę. Patrzą sobie w oczy. -

Dziękuję, Władku, dziękuję - mówi cicho Hubert. - I ja ci dziękuję. Wiele mi

dałeś z siebie, Hubercie. - Jestem szczęśliwy, jeśli to prawda. Zaczynają go

wynosić. Nie mieści się w drzwiach. Trzeba przechylić nosze. Podbiegam z pomocą.

Wtedy chory dostrzega i mnie. - Spotkamy się niedługo - szepce. - Jeżeli się

spotkamy. - A jeżeli się nie spotkamy, to tak, jakbyśmy się jednak spotkali. Już

sforsowali drzwi i wchodzą w ciemność korytarza. - Hubert, niczego nie obiecuję,

sam jeszcze nie wiem! - wołam za nim w czerwonawy, kiniarski mrok. - Cicho, nie

wrzeszcz. Kto inny to zrobi - słyszę jeszcze wzgardliwy szept Huberta. - Daliśmy

ci szansę. Jedną z wielu szans na małą nieśmiertelność. Pobiegłem za nim. -

Hubert, tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Słuchaj, ty zawsze histeryzowałeś.

- Bo histeria to moje paliwo, to moje zagłębie energetyczne. - Słabo mi. Do

zobaczenia. Wytrzymaj. Przecież musi być jakiś sens. Ja cię nie opuszczę. Będę

przy tobie. O Boże ja już tonę. Ponieśli go przez ten hall, gdzie gołe panienki

na obrazach byłego ministra. Zanim opadła poła kotary, spostrzegłem jeszcze

snujących się gości z kieliszkami radzieckiego wina w dłoniach. Spoglądali bez

szczególnego zaciekawienia na brudne nosze i na nieruchome, sparaliżowane

niemocą ciało bojownika, który przez wieki dręczył ich sumienie, wpędzał w

bezsenność, odbierał apetyt. A może w ogóle nie dręczył, nie wpędzał, nie

odbierał. Był tylko punktem, pozycją w okresowych sprawozdaniach policyjnych,

jak melina pijacka, jak wypadek samochodowy, jak skradziona beczka śledzi, jak

codzienność konającego bez końca, małego, nieszczęśliwego kraju. Ktoś stał przy

kotarze zasłaniającej wejście na widownię. Trzymał w garści ściągnięty skraj

pluszu. Przez szeroką szparę widać było ekran, a na nim olbrzymie plecy

mężczyzny patrzącego w okno. - To ty? - ktoś szepnął i poznałem głos Bułata. -

Ja. - Sporo czasu cię nie widziałem. Myślałem, że wyjechałeś, ktoś kiedyś przy

wódce przysięgał, że umarłeś za granicą. - Jeszcze żyję. To już koniec filmu? -

Ostatnia scena. Nie lubię jej, ale taka musi być. Na ekranie otwiera się okno

widziane z zewnątrz. Na parapet wspina się mężczyzna w nieokreślonym wieku,

zarośnięty, spocony śmiertelnym potem. Za jego plecami tyka zegar albo kapiąca z

kranu woda. Gdzieś pod nim, w otchłani podwórka, krzyczą bawiące się dzieci.

Mężczyzna staje na parapecie trzymając się futryny. Patrzy na niebo i widzimy

obłoki sunące spiesznie nad miastem, patrzy w dół i widzimy kamienny padół oraz

dziecko jadące na rowerze. Potem ten człowiek usiłuje przełknąć ślinę, krztusi

się plwociną, ogląda się w głąb pokoju, wreszcie szepce do siebie: - Kłamstwo

mnie zabiło. Sennym gestem rusza na kamerę, jakby wyrywał się z czyichś rąk i

leci na nas. I widzimy z góry, jak spada wirując, szarpany wiatrem, jak spada

straszliwie wolno niczym we śnie, jak zbliża się ku kamiennej ziemi i jak

zastyga tuż nad opoką, zatrzymany na wieczność w stopklatce. Chwilę trwa

przejmująca cisza, bo i efekty wygasły. Z wolna rozjaśniają się żyrandole oraz

kinkiety. Wybucha entuzjazm sali, widzowie wstają z miejsc, coś krzyczą, o coś

proszą, ktoś biegnie wzdłuż nie zasłoniętego jeszcze ekranu. - Ciebie wywołują,

Władku. - Popycham go przez kotarę. - Wyjdź, chcą ci podziękować. - Nie trzeba.

Tak będzie lepiej. Cofa się w ciemny korytarz, pociągając mnie za sobą. Stajemy

za stelażem z fotosami radzieckiego filmu "Świetlana przyszłość". Tłum wywala

się przez wyjścia, tłoczy się, popycha szklaną gablotę, ale nas nie widzi.

Słuchamy ze ściśniętym sercem strzępów rozmów, jakichś westchnień, czyjegoś

szlochu. - To twój triumf - rzekę półgłosem. On machinalnie przeczesuje swoje

białe włosy młodego starca. - Ja jeden znam prawdę. Ale nie wiem, czy to jest

dobra, czy zła prawda. Kiedyś kolegowaliśmy. Napisałem mu kilka scenariuszy,

zalecałem się do którejś z jego żon. Kto wie, czy i ja nie miałem udziału w jego

triumfie. - Pamiętasz swoją pierwszą premierę? - Och, nie przypominaj. Kiedy

przepatruję w pamięci swoje filmy, ogarnia mnie raptowna duszna panika. Przecież

ten tłum powinien obalić gablotę i zlinczować mnie pośrodku wernisażu naszego

byłego ministra. Popatrz, zacząłem od filmu, który szkalował Ak, czyli

środowisko, z którego wyszedłem, następnie skręciłem obraz gloryfikujący to

nieszczęsne Ak. Gdy kraj zamarł w marazmie, przygnieciony beznadziejną

półokupacją, półswobodą, robiłem kino psychologiczne, łapałem to i tamto,

starałem się utrzymać koło pewnych trendów światowych. A potem zrobiłem

film_pamflet na elitę intelektualną, później wykonałem coś, co woniało

antysemityzmem, choć tym po prawdzie nie było. Czy nie odnajdujesz w tej mojej

drodze żelaznej logiki? - Robiłeś to, co inni też robili. - Ach nie, mylisz się.

Mój życiorys artystyczny to curriculum vitae paputczyka. Wydawało mi się zawsze,

że robię to, co można w danej chwili. Ale przypatrz się bliżej temu

konsekwentnemu ciągowi moich tez i konstatacji. Ja na kolorowo realizowałem

linię partii, razem z nią kulałem od błędu do błędu. - Nie, Władku, masz zły

dzień, chociaż powinieneś mieć dobry. To nieprawda. Publiczność zawsze cię

kochała, a widownia się nie myli. Korytarz pustoszał z wolna. Gdzieś znowu

odezwały się orkiestry, przebijając się przez monotonność ulicznych

gigantofonów. Usłyszałem też szczekanie psa_przybłędy. Halina i Tadzio z

prowincji szukali mnie po zakamarkach kina. - Widownia mnie kocha, bo jestem

jednym z nich. Wiesz co, wiesz, powiem świętokradczo: Polskę zgwałcono. Długo

broniła się, gryzła zębami, drapała pazurami, aż wreszcie uległa. I znalazła

rozkosz w tej biernej, niechętnej uległości. I odczuła dwuznaczną, dziwną,

odrobinę plugawą przyjemność w zgwałceniu. Leży na rozstajach europejskich i

rypią ją chamy. Ja także zostałem zgwałcony. Ruchają mnie bydlaki, a ja się

poddaję i nie poddaję zarazem, pojękuję z cicha i gryzę, gdzie mogę. Jestem

gwałcony i nie ukrywam tego, że mnie gwałcą. Może dlatego wybaczano mi moje

filmy, może dlatego je kochano. Ja odkryłem nowe zboczenie z przymusu, nową

dewiację z woli boskiej. A ty, dlaczego o tobie nie słyszę? A ty, co robisz? Za

wielkimi, brudnymi oknami błysnęło słońce jak flesz. - Piszę. Właściwie zacząłem

dopiero pisać na nowo. Dziś rano. Bułat drżał, spostrzegł, że trzęsą mu się

ręce, i wsadził je do kieszeni starego smokinga, który pamiętałem z pierwszych

premier i pierwszych sukcesów, nieśmiałych, połowicznych, nie wróżących wielkiej

kariery. - Dopiero Hubert - powiedział patrząc w okno. - Dopiero Hubert skusił

mnie na nową, śliską, niebezpieczną drogę. - Myślisz o "Transfuzji". - Myślę o

"Transfuzji", która jest jego dziełem, choć nie napisał dla mnie ani jednego

słowa, nie podrzucił najgłupszego gagu. Teraz będę kopał i gryzł, jak tylko

potrafię. To znaczy, na ile mi pozwoli cenzura. A pozwoli więcej niż innym, bo

wyrobiłem sobie nazwisko, bo kraj czeka na moje filmy. Widzisz, jakie tu

powstało sprzężenie zwrotne. Mogę kopać w zęby partię, bo mam prawo, a mam

prawo, bo usługiwałem partii. Co ty ukrywasz przede mną? - Nic nie ukrywam,

Władku. O czym ty myślisz? - Hubert zaklinał mnie, żebym przyszedł z aktorami

wieczorem pod Salę Kongresową. Nigdy nie prosił o podpis, nigdy nie przymuszał

do ryzykownych gestów. A dziś zażądał mojej obecności pod Pałacem Kultury. -

Może spodziewa się, że życie potwierdzi twój film? - Powiedz wyraźniej. Jestem

dzisiaj roztrzęsiony, zapomniałem lekarstwa w domu. I jeszcze ten atak Huberta.

On z tego wyjdzie, prawda? - Może wyjdzie. - Dzisiaj pierwszy raz pomyślałem,

stojąc wczepiony w kotarę, że jednak chyba jestem potrzebny tym ludziom. Muszę

brać się do roboty. Robota mnie podwyższa, a kiedy jestem podwyższony, lepiej

robię. Znowu wychodzi sprzężenie. Uczepiło się i nie puszcza. Jestem

zdenerwowany, zaczynam rozumieć więcej, Bóg to wszystko osądzi. Bo chyba Bóg

jest. Tak zawsze po cichu myślałem. W złej i dobrej chwili. - A ja się

obraziłem, Władku. - Na kogo się obraziłeś? - Na wszystko. Od wielu lat nie

piszę. Straciłem wiarę. To nie dla mnie. Za dużo pięter. - Jakich pięter? - No

tych, różnych pięter egzystencji. U nas na dole i tam wysoko pod pułapami

wszechświata. Wybrałem nicość. - Przecież piszesz. - Piszę. Piszę testament. Ale

nie wiem, czy dokończę. Wybrałem inną drogę. Może gorszą od twojej, a może

lepszą. Nie dowiemy się tego nigdy. - Masz do mnie pretensje? - Czasem zdawało

mi się, że mam. Czasem, że nie mam. - Ja ci pokażę moją drogę. Wstąp na nią. Ona

bardzo prosta. Wystarczy patrzeć ludziom w oczy i pilnować, czy akceptują. Rób

to, czego ludzie chcą. - Za późno. Będę robić, co ja zechcę. - Ty robisz myśląc,

że oni tak chcą, a oni nie chcą. Posłuchaj mnie i przestań się dąsać. Przyjdź do

mnie, ja ci chętnie pomogę. Jeśli oczywiście mnie akceptujesz. - Właśnie nie

wiem, czy ciebie akceptuję. Wzdrygnął się, wyjął ręce z kieszeni i zatarł je

gorączkowo. - Zimno. Boże, jak zimno. Wtedy nagle zgasło światło. Zrobiło się

szaro, posępnie w tym rozległym korytarzu. Zacięła się w pół słowa kronika

rozpoczynająca następny, normalny już seans. - Wyłączyli światło! - huknął

gdzieś pod sufitem z wątłej galeryjki operator. - A niech ich diabli! - krzyknął

w mroku kierownik kina. - Halo! - wołała Halina błądząc w labiryncie kotar. -

Mistrzu! - wtórował Tadzio z prowincji. I nagle przypomniałem sobie czterowiersz

mego zmarłego przyjaciela, Wilhelma M., który kiedyś nad ranem podniósł znad nie

dopitej szklanki głowę i powiedział, patrząc w niewidoczne niebo: "Dzień za

dniem powoli mija.@ Coraz dłuższa życia szyja.@ Wszystko wokół się pierdoli,@ my

w niewoli, my w niewoli.@" - Wiesz co, Władek? - No? - odezwał się w półmroku,

ciągle jeszcze trąc zgrabiałe ręce. - To nie tak. Ja się nie obraziłem. Po

prostu nie umiem albo może nie chcę grać sfałszowanymi kartami. Jestem facetem

starej daty. - Nie bardzo rozumiem, o co chodzi. - Wszystko dzieje się przeciwko

mnie. Mój świat, nie wiem, zły czy dobry, ale mój własny świat, który mnie

począł, urodził i nauczył prawideł, ten świat rozsypał się w gruzy po wielkiej

wojnie. Ta kurewska wojna zakończyła jakiś cykl, jakieś kolejne okrążenie na

bieżni nieskończoności. A teraz finisz na czworakach, dekadencja, koniec przed

nieznanym początkiem. - Ach, wszyscy zawsze narzekali na niemoralność świata. -

To mnie nie pociesza. Ja jestem ciągle małym chłopcem z prowincji. Łaknę

mężczyzn. Prawdziwych mężczyzn z honorem, z godnością. Powściągliwych, mężnych,

ascetycznych, rycerskich. A tu wszędzie dokoła małe kobietki w spodniach. Męskie

kobietki z długimi włosami, w żabocikach, z dekolcikami. Chciwe, pazerne,

bezwstydne baby z penisami ukrytymi w koronkowych majtkach. Władek, ja łaknę

mężczyzn. Moje pokolenie mężczyzn wymarło. Zostałem sam z pindami,

kobieciątkami, rurami i ginę, bo wszystko przeciwko mnie. Wszystko mnie

policzkuje, obraża, wykopuje z życia. Na widowni gwizdano. Za oknem wiatr gnał

obłoki złotych liści ku tym dwom kolejkom pod sklepem mięsnym i na postoju

taksówkowym. Obsługa kina biegała rozpaczliwie po korytarzach. - Ty jesteś po

prostu słaby - rzekł cicho Bułat. - Nie umiesz żyć w świecie pozbawionym

hierarchii. Nie masz odwagi budować własnego systemu wartości, czepiasz się

ruin, które miele młyn czasu na atomy, co staną się zaczątkiem następnej

cywilizacji, jeśli taka w ogóle powstanie. Ale mnie siepie. Widzisz, tak

przeżyłem te dwie straszne godziny moich powtórnych narodzin. - Władek, wiesz,

dokąd teraz pójdę? - Do domu albo na obiad. - Przecież ci Hubert powiedział. Po

co udajesz? Przeczesał palcami siwą grzywę i znowu schował dłonie w kieszeniach

smokinga. - Dziś w nocy wyjeżdżam do Ameryki Południowej. Boję się, że pojadę z

grypą. - Chcesz się ze mną zamienić? - Przecież ty nie możesz za mnie jechać do

Ameryki. - Ale ty możesz za mnie tam, pod Salę Kongresową. - Tak uważasz? -

spytał przeciągle. - Po prostu pytam. - Wybacz, ale to twoja sprawa. Twoja i

ich. Ode mnie chcą filmów. Ja im będę robił. A potem zobaczę. Może pójdę twoim

śladem, a może już wtedy nikt nie będzie żądał takich ofiar. - Dlaczego ja? -

Nie wiem. Pytaj tych ludzi w kolejce albo na widowni, pytaj Huberta lub w

Komitecie Centralnym. Najlepiej zapytaj siebie. Ja całe życie głosowałem

przeciwko karze śmierci. Z własnej ręki czy z ręki kata. - No to żegnaj.

Przyciągnął mnie do siebie, objął drżącymi rękami. Chwilę trwaliśmy tak w

braterskim uścisku. On pewnie myślał o swoim następnym filmie, może podsunąłem

mu nawet pomysł dobrej sceny, a ja ciągle jeszcze nie mogłem zebrać myśli do

tego stopnia, żeby z ich magmy wytłoczyć treść puenty jasnej i prostej jak

przysłowie. Zaszczekał pies. To był nasz kundel wielorasowy na króciutkich

nogach jak frędzelki. Wszelkie barwy psiej harmonii zdobiły jego sierść. I

wiedziałem, że będę go nazywał Pikusiem, na pamiątkę pieska, którego kiedyś

znałem, a który zginął gdzieś bezimiennie, prawdziwy pies nieznany. - Gdzie się

pan podziewał? - rzekła z gniewem Halina. - Już w piwnicach szukaliśmy pana. -

Przepraszam, moja wina - ukłonił się Bułat, a ona od razu złagodniała. Przyjemna

uroda mężczyzn łagodzi kobiety. I odwrotnie. - Dawno się nie widzieliśmy. Obaj

ruszamy w daleką podróż. To mój przyjaciel. Przyjaciel mojej młodości. Objął

mnie jeszcze raz ramieniem. Na widowni tupano wściekle, światło błysnęło przez

moment i zaraz zgasło. - Czy mogę prosić o autograf? - Tadzio podsunął Bułatowi

wymiętoszony notesik. Ten westchnął z rozpaczą, a potem coś pisał długo. - No to

cześć - powiedziałem. - Cześć. Ale jakoś nie mogłem odejść. Pikuś lizał mi

gorliwie końce palców, podskakując na tych króciutkich nogach. - No więc do

zobaczenia - powtórzyłem. - Bywaj, drogi. - Wszystkiego. - I tobie wszystkiego.

Unieśliśmy dłonie w pozdrowieniu kapitanów tonących okrętów. To prawda, mój

tonął, ale jego szedł na wody oceanu. Rozeszliśmy się czujnie, jak dwaj

rewolwerowcy z dawnych westernów. Znowu znalazłem się w hallu, gdzie była

wystawa. Ostatni goście już w płaszczach przekomarzali się koło wyjścia.

Dostrzegł mnie autor, minister na rencie. Podbiegł rześkim krokiem. Miał już

mocno w czubie, czyli w złotoczerwonej łysinie. Ujął mnie pod łokieć z przyjazną

łaskawością. - Co, drogi kolego, skoczymy razem z towarzyszami na dziewczynki? -

Na jakie dziewczynki? - Pod Warszawą. Wie pan, kolego, na prowincji można

jeszcze trafić dziewuszki, co dają za nasze kochane polskie złote. - Dużo biorą?

- Przystępnie. Do stu tysięcy, ale znaleźć można i za pięćdziesiąt. - Drogo,

panie ministrze. - Ja dziś stawiam. Ruszajmy już do samochodów. A wystawa, jakie

wrażenia? - Pozytywne. - Ja też tak myślę. Ludzie lubią dzisiaj takie rzeczy.

Trochę estetyki, trochę pieprzyku i grunt, że bez polityki. My zdaje się,

jesteśmy już na ty. - Oczywiście, panie ministrze. - To chodź, bratku,

pojedziesz z towarzyszem Makolągwą. Może potrzebujesz paszportu, on ci załatwi

od ręki. - Nie, dziękuję, może innym razem. - Innym razem to dziewuszki będą już

za dewizy. Ale jak chcesz. Masz mój telefon? - Lutek, Lutek! Zamarzniemy w

drzwiach. Chodź, nie wykręcisz się! - wołali towarzysze od drzwi. - Będziesz

żałował. Ale trudno. Cześć, czuwaj! - I pobiegł tym swoim sexy kroczkiem do

grupy towarzyszy przedsiębiorących wyprawę w lud podwarszawski. Patrzyłem na

niego bez gniewu. Dawno już wygasły emocje jak przebyta w dzieciństwie gorączka.

On nie pamiętał tamtych czasów i my nie pamiętaliśmy jego. W nowym kontekście

był zabawnym starszym panem o łagodnych inklinacjach erotycznych. - Pan jakoś

się wykręca - odezwała się z niechęcią Halina. - Ja się wykręcam? A co ty,

siostro, jesteś od pilnowania? - No bo idziemy, idziemy i nie możemy dojść. - A

dokąd, jeśli można wiedzieć? - Do sklepu walutowego. Żeby kupić zapałki. -

Przepraszam, zapomniałem. Wyszliśmy na połamane schody przed kinem. Towarzysze

zapalali na korbę swoje samochody z dwutaktowymi silnikami. Dwutakty znowu u nas

wchodziły w modę, bo były tańsze i łatwiejsze w obsłudze. Rokowały też nadzieje,

że uda się zastosować w nich serwatkę jako paliwo. Ulicą Kopernika, czegoś

rozkopaną, szła wataha wyrostków naśladująca manifestacje. Nieśli stary

transparent albo może nowy, bo wszystkie dziś były potargane przez wiatr, więc

nieśli transparent "Niech żyje trzydziestopięciolecie Prl" i wołali cienkimi,

zachrypniętymi głosami: - Polska! Polsza! Czemodan! Polska! Polsza! Baraban!

Ruszyliśmy za tym minipochodem w stronę Ordynackiej. Pod murami leżały

topniejące szybko hałdy świeżego śniegu albo gradu. Tadzio huśtał niedbale moim

kanistrem. - A Nadzieżda - spytałem - a Nadzieżda skąd się tu wzięła? Halina

spojrzała na mnie przeciągle. - Jak to skąd? Tak jak wszystkie inne. Wyszła za

mąż za naszego dyplomatę i wyjechała do Polski razem z nim, kiedy skończył

kadencję. W Warszawie rozwiodła się i wyszła drugi raz za dziennikarza. A teraz

jest narzeczoną inżyniera leśnika, ale nie wiem, czy coś z tego będzie, bo

zakochał się w niej Rysio Szmidt. - Ja w to nie wierzę. - Dlaczego pan mi nie

wierzy? - Bo ona nigdy nie była zamężna. Może ją przywiozła tutaj ta babka, w

której się kochał Lenin. Halina szła zamyślona dłuższą chwilę. - Może przywiozła

- powiedziała w końcu. - Pana to interesuje? Coraz więcej jest Rosjan w Polsce.

- I coraz więcej Polaków w Rosji. Pomyślałem sobie, że ta nieładna młodzież też

zapewne uprawia miłość między sobą, choć to wydaje się nieprawdopodobne. Dopiero

teraz spostrzegłem, że Halina pamięta w jakiś sposób o swoich kobiecych

obowiązkach. Jej oczy były dyskretnie podmalowane, a na wąskich ustach leżała

cienka warstwa bezbarwnej szminki. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej

przekonywałem się, że jednak może się podobać. Coś w niej było nawet odrobinę

nieprzyzwoitego, jak w młodziutkiej zakonnicy. Ona także teraz spoglądała na

mnie łaskawiej. Jednym słowem sczepiliśmy się niewidzialną nicią dwuznacznego

porozumienia, z którego nic nie wyniknie, ale które pomaga znosić wzajemną

obecność. - Pan jest trochę szowinistą. - Trochę. Starej daty. A pani nie? - My

już nie. Wstydzimy się nawet odrobinę wszystkich zaściankowych kompleksów,

urazów, rojeń. - Wy jesteście uniwersalni, prawda? - A pan ironizuje, prawda? -

Nie, jestem po prostu skrupulatny. Chciałbym dobrze zrozumieć. - Nas interesuje

człowiek. Gdzie by nie był i w jakim czasie by nie żył. Człowiek przede

wszystkim. Pojedynczy, bezradny, samotny. - To mój portret. Pojedynczy,

bezradny, samotny. - Z pana jest kawał drania. Czytywałam pańskie kawałki. -

Uchodzę za umiarkowanego moralistę. - Dobrze, dobrze. Rodzice wyrywali mi z rąk

pana powieści i bili po łapach. Gdzieś za rogiem grzmiały świąteczne orkiestry.

A pod niebem płynęły klucze dziwnych, kolorowych obłoków. - Może wstąpimy na

kawę, Halinko - spytałem. - Słaby jestem. Wczoraj miałem jakiś wypadek, lecz nic

nie pamiętam. - Pan się chyba teraz obudził? - Nie. Podobasz mi się od początku.

Kiedy wchodziliśmy na skarpę, przyglądałem się twoim nogom. - Wie pan, wolałabym

bardziej urzędowy ton. - Pewnie masz chłopaka? - Miałam wielu chłopaków. Czy to

pana nie gorszy? - Bardziej chyba rozczarowuje. W tyle za obłokami ciągnął się

długi napis ułożony z kolorowych baloników: "Zbudowaliśmy socjalizm. My

pastroili socijalizm". Skonsternowane ptaki krążyły niespokojnie pod tą jaskrawą

karawaną. - Halinko, nie szkoda mnie pani? Przyśpieszyła kroku. Byliśmy już

blisko Nowego Światu, gdzie rozstawiano na czas święta jarmarczne budy

ucharakteryzowane na ludowe karczmy, słowiańskie gontyny i rosyjskie banie.

Kapele chłopskie rżnęły od ucha ulubione czastuszki. - Stary dziad - mruknęła

Halina, popatrując na mnie bez złości. Miałem wieloletni przestój, a tu teraz,

kiedy wychyliłem na świat skacowaną głowę, tyle nagłych pokus. Dobrze, niech

kupi te zapałki. Użyjemy ich do rozpalenia ogniska nad Wisłą. Zatrzymaliśmy się

przed sklepem dewizowym, który otwarto na miejscu dawnej jatki. Halina zajrzała

do torebki. - Pani znowu za mnie buli. - Wie pan, to już niesmaczne. I weszła do

sklepu, a my zostaliśmy pod kryształowymi, pękniętymi w poprzek drzwiami. Pikuś

usiadł przy mojej nodze, zaczął mi się przypatrywać, jakby poznawał z dawnych

czasów. W obie strony przewalały się świąteczne tłumy. Ale nie szły one

dostojnie, z uniesionymi głowami, spozierając życzliwym wzrokiem, co tak dobrze

pamiętałem z dzieciństwa. Te tłumy gnały niczym podczas nerwowego grzybobrania.

Węszyły po kramach, zaglądały na zaplecze stoisk, formowały raptowne kolejki i z

niewiadomych powodów w jednej chwili likwidowały je bezpowrotnie. Te tłumy

szukały żeru, okazji kupna czegoś nieodzownego do życia, szczęśliwego trafu we

frajerstwie chytrego państwa. O Boże, gdzież się podziały niegdysiejsze

fizjonomie moich rodaków. Gdzież ta rozmaitość twarzy. Ślicznych i kostropatych,

przystojnych i zeszpeconych, miłych i lekko krzywych. A te kostropate, szpetne i

krzywe też się mogły wydać ciekawe i pociągające. Gdzież ta rozmaitość rysów,

typów, kolorytów. Gdzież ten wdzięk i urok powabnych mieszkańców wyrosłych nad

brzegami romantycznych rzek pośrodku Europy. Oto płyną w tę i w tamtą stronę

jakieś przykre pyski. Złe, niechlujne, napiętnowane dziedziczną i nieodwracalną

brzydotą. Czasem mignie między nimi obły arbuz mordy aparatczyka państwowego lub

partyjnego. Oni się wyróżniają jakimś opuchnięciem alkoholicznym, paskudnymi

rzadkimi włoskami układającymi się w przykrych loczkach na spoconych czaszkach.

Ich wyróżniają małe, bystre i podejrzliwe oczka, pulchne gąbczaste policzki, ich

odróżnia brak ust, które zastępuje otworek do wygłaszania referatów. Chryste

Panie, kiedy to się stało, kiedy to społeczeństwo zła wiedźma przemieniła za

karę w wielki tabun jaskiniowców. Pamiętam ten czas, pamiętam ten straszny okres

przepoczwarzania. Było to pod koniec lat sześćdziesiątych albo na początku

siedemdziesiątych. Wtedy wchodziły w życie roczniki spłodzone przez sekretarzy,

naczelników, milicjantów, cenzorów, mianowanych docentów, dyrektorów więzień i

zdradliwych artystów. Do fizjonomii ich progenitury bezlitosne geny przeniosły

paskudztwo fachu rodziców, liszaje ohydy moralnej, karbunkuły sprzedajności.

Fatalny los ojców i matek zeszpecił na zawsze zewnętrzność dzieci. Nikt już w

pieśniach nie opiewa urody Polek, nikt już nigdzie nie podziwia szlachetnej

rycerskości Polaków. - I zrozumiałem, że już nie ma krainy mego dzieciństwa. Że

żyje ona tylko we mnie i razem ze mną rozsypie się w proch którejś nadbiegającej

z nicości godziny - odezwał się raptem prowincjonalny Tadzio. - To ze mnie? -

spytałem. - Tak, z pana. - U was w domu teraz pewnie kwaszą kapustę? Ojciec

rozściela jabłka na słomie przed zimą. - Za wcześnie. Przecież dopiero połowa

lata. - Jakie lato, chłopcze? Nie widzisz śniegu w rynsztoku? - Anomalia

klimatyczna. U nas mówią, że nadciąga lodowiec. - Może lodowiec wszystko

załatwi? Lodowiec jest sprawiedliwy, jak myślisz? - Pan chory. Może lepiej

pójdziemy do domu. To niedaleko. - Trzeba coś zjeść. Żeby mieć siłę. zapraszam

ciebie, chłopcze piszący wiersze. Wyszła ze sklepu Halina ze sporą paką zapałek.

Pikuś przywitał ją niczym dobrą znajomą. - Szwedzkie. Najlepsze, jakie były -

powiedziała. - Szwedzi też już robią tandetę. - Zamarudziłam, bo nie mieli

reszty. Dostałam w indonezyjskiej walucie. Pan sprawdzi przedtem te zapałki. -

Sprawdzę na sobie, Halinko. - Teraz pana zostawię. Ale będzie pan pod naszą

opieką. Do zobaczenia. - To jeszcze się zobaczymy? - spytałem z dziwną nadzieją.

Pierwszy raz uśmiechnęła się poczciwie. - Niech się pan nie lęka. Na pewno się

zobaczymy. - Halinko - przytrzymałem ją za rękę. - Coś chciałem powiedzieć, ale

nie wiem co. Musi pani iść? - Muszę. - A co z Hubertem? - Dzwoniłam ze sklepu.

Jest na sali reanimacyjnej. Stan krytyczny. - I odwróciła nagle głowę. - Pani,

pani - zawahałem się - pani go lubiła? - Pan za dużo pyta. - Mnie z nim wiele

łączy. Jego ze mną mniej. Fatalnie się dziś czuję, a powinienem mieć rękę jak

zegarmistrz. Halinko, co to wszystko znaczy? - Niech pan już idzie. Wszystkim

jest ciężko. Bardzo ciężko. Odwróciła się i poszła przed siebie w głąb tego

tłumu, który nic o niej nie wiedział i nigdy się nie dowie. Jej szara kurteczka

znikła szybko w wypłowiałej ciżbie. - Zaprosiłem ciebie na obiad? - spytałem

Tadzia. - Tak, bardzo dziękuję. - I ciebie, Pikusiu, zapraszam. Pójdziemy do

"Paradyzu", w którym ongiś, kiedy nazywał się jeszcze "Paradis", rozpocząłem

swoje gówniane życie. Nie rażą was brzydkie słowa? - Trochę nieprzyjemnie -

odparł Tadzio. - Moja rodzina bardzo pana szanuje. - Widzisz, ja również nie

lubię brzydkich słów. Ale ordynarne słowo to czasem jak łyk świeżego powietrza.

Wiecie, chłopcy, taka nagła zmiana nastroju, coś w rodzaju raptownego

odświeżenia. Ale ponieważ was obu polubiłem, więc będę unikać pewnych

powiedzonek, choć, dalibóg, cisną się na usta. - Może lepiej usiądźmy na chwilę.

Pan odpocznie. - Nie trzeba. Znam swój organizm. Widzisz, chłopcze, piłem z rana

maślankę, później poczęstowano mnie likworem syberyjskim. Normalnie byłaby

kraksa, a ja, widzisz, stoję na nogach, choć mi dziwno. No to ruszamy na

obiadek. A pilnuj mojej bańki. - Pilnuję, pilnuję. I ruszyliśmy w stronę placu

Trzech Krzyży, a prowadził nas Pikuś, ciągle sprawdzając, czy podążamy jego

krzywym tropem. Od Alej Jerozolimskich gnało stado niemłodych facetów

poprzebieranych za gazeciarzy. Był to jakiś aktyw, pewnie młodzieżowy.

Rozrzucali dodatki nadzwyczajne "Trybuny Ludu", wołając wstydliwie: - Polska

odznaczona zaszczytnym tytułem Pierwszego Kandydata do wstąpienia w skład

Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! - Dodatek nadzwyczajny! Polska

kandyduje do Związku Radzieckiego! - Wielkie wydarzenie w naszej historii u

progu nowego tysiąclecia. Dodatek nadzwyczajny! Nikt nie podnosił z ziemi tych

gazetek, ale też nie podeptał gniewnie. Dalekowidze przekrzywiając głowy

próbowali ukradkiem przeczytać wstępną depeszę wydrukowaną czerwonymi literami.

Nowy Świat wyglądał wesoło, pokryty lamperiami flag. Nie widać było odpadającego

tynku i zgruchotanych rynien. Tylko ta kamienica, przy której rosła słynna

brzózka pamiętająca czasy okupacji niemieckiej, tylko ta kamienica, pod naporem

niewinnego drzewka, zapadła się w sobie, jakoś stęchła, ale w tym czarnym

wyłomie usadowił się kiosk z wyrobami ludowymi i prowincjonalny garncarz,

ogłupiały starzec, kręcił zapamiętale bosą nogą śliskie koło garncarskie. Tak

doszliśmy do ronda na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej. Tu zobaczyłem raptem

moich przyjaciół, Andrzeja M. i Józefa H., którzy szli na tradycyjny spacer w

stronę Okólnika. Józef H. gestykulował, napierał ramieniem na Andrzeja M.,

zachodził mu drogę. Tak był przejęty swoimi codziennymi skromnymi rewelacjami.

Andrzej M. lekko zgięty, jakby mu usunięto żołądek, słuchał wywodów kolegi z

boleściwą miną, widać zatopiony we własnych myślach. Tak mnie mijali w

odległości dwudziestu kroków i nie zauważyli nas kroczących w drugą stronę.

Zawsze chodziliśmy razem na te spacery. Dziś poszli beze mnie. I nic się nie

stało. Może nawet czuli się mniej skrępowani. Pod postarzałym, spękanym

gdzieniegdzie Domem Partii było odświętnie i cicho. Agenci Bezpieczeństwa,

poprzebierani dla niepoznaki za milicjantów z kompanii ruchu, snuli się

apatycznie koło węgłów gmachu. Na długiej ścianie szamotał się ogromny napis:

"Zbudowaliśmy socjalizm", który zapewne, powtarzany wielokrotnie, miał

rozpraszać wątpliwości członków partii. Jakoś nagle i bez powodu zachciało mi

się spojrzeć na świat dookoła i na jesienną albo letnią przyrodę, na to coś, co

podobno umiera i co opłakiwano przed laty, zanim popadnięto w ostateczną

obojętność. Więc stanąłem obok budynku cenzury, schludnego domu, nie tak dawno

pomalowanego z zewnątrz olejną farbą, i patrzyłem w stronę mostu Poniatowskiego,

który zawalił się pechowo parę godzin temu. Ale nieszczęścia nie będzie, bo

istnieją przecież inne mosty. Więc patrzyłem w stronę Wisły i widziałem

sczerniałe wierzchołki domów na Powiślu, widziałem trujący zalew rzeki, plaże

Pragi i skołtunioną, pożółkłą roślinność Grochowa oraz Gocławka, wielką

strzępiiastą łąkę, która się nie poddawała. Karlejąc z wolna, co roku wdzierała

się do zatłoczonego miasta. Ten kaleki pejzaż, brzydki, ale i piękny zarazem, bo

jedyny, jaki nam został, więc ten widoczek smętny, owiewany wichurą, smagany co

kwadrans gradem, dodał mi jednak otuchy. Pikuś wiercił się przy moich nogach,

skomlał i dopraszał się obiadu. Tak, po obiadku poczytam sobie ten strzępek

gazety, który wyrwałem rano staruszkowi. Przejrzę nekrologi, a z naszych

nekrologów, choć także cenzurowanych, można się więcej dowiedzieć o życiu, niż z

roczników statystycznych. Potem zobaczymy. Moi przyjaciele roztopili się już w

półmroku ulicy Smolnej, za tym pomniczkiem, jak się zdaje, matki partyzanta,

pomniczkiem przypominającym mosiężny przycisk na biurku sekretarza. W naszym

mieście rzadko który pomnik coś oznacza, poświęcony jest komuś znanemu albo

bliskiej wszystkim okoliczności. Nasze pomniki postawiono ideom, abstraktom,

metaforom. Dlatego nikt o nich, biednych, nie pamięta, nawet reżym, fundator

roztargniony, o tych żałosnych tonach żeliwa na ogół zapomina. - Daj kanister -

powiedziałem. Tadzio oddał naczynie, naczynie czego? Potrząsnąłem zbiornikiem.

Benzyna beknęła nieprzyzwoicie. Ruszyliśmy w stronę wybitych aktualnie,

szklanych drzwi lokalu "Paradyz". Tak, ostatni dwaj koledzy minęli mnie bez

pozdrowienia. A reszta w grobie. Powolutku, niepostrzeżenie zostałem sam na

ziemi. Kiedy najdzie chandra, nie mam do kogo zadzwonić. Biorę do ręki słuchawkę

telefoniczną, bawię się jej sznurem, wykręcam jakieś przypadkowe cyfry i

odkładam z powrotem ebonitową białą kość. Ale przecież w końcu wszyscy albo

prawie wszyscy zostają sami na świecie. Jakoś to wytrzymują. Bo i nie ma się

komu poskarżyć. Ci, co by zrozumieli, dawno odeszli, ci, co zostali, jeszcze nie

wiedzą. Szatniarz kłania się grzecznie, choć mógłby w ogóle nie odpowiadać na

powitania. Bo szatniarze w naszym kraju to milionerzy. Tajemniczy władcy naszych

nocnych słabości. - Panie majorze - powiadam - chciałem zostawić moją flaszeczkę

i psa. - Piersiówka - śmieje się szatniarz, chowając kanister pod bufetem. -

Prawie. A może dla pieska znajdzie się jakaś kostka? Idź, Pikuś, do pana. Pan

major lubi zwierzęta. - Jakby pan zgadł. Mam w domu baseta. Kolega minister

przywiózł mi ze służbowej podróży. Nie zrobię Pikusiowi krzywdy. Przeglądam się

w lustrze. Miałem porządnych rodziców, a mimo to fizjonomia nie za bardzo.

Przystosowałem się do otoczenia. Przynajmniej nikt do mnie nie ma pretensji, że

za stary albo za młody. Za piękny albo za brzydki. Po prostu w sam raz na te

czasy. O, Boże, wieczór się zbliża. W co się wplątałem. Głowa ciężka, przewód

myślowy rozstrojony. Bo przecież obudziłem się w pewnej aurze psychologicznej,

może paskudnej, lecz przecież dobrze znajomej, wypracowanej przez rutynę i w

końcu bezpiecznej. Teraz straszne prowizorium, chaos zwątpień oraz bezzasadnych

pocieszeń. W sumie całość nielogiczna, pozbawiona wierzytelności, niepoważna.

Niepoważna? W kieszeni szwedzkie zapałki, w szatni pięć litrów benzyny. Tym

gorzej, że niepoważna. Tadzio wraca z toalety, obciągając na sobie

prowincjonalny spencerek. - Jakiś pan prosi - powiada z nieśmiałym uśmiechem. -

Kogo prosi? - pytam. - Pana. Tam w korytarzu. - To zaczekaj na mnie. I ty,

Pikusiu, który szczęśliwie się odnalazłeś, także poczekaj. Pikusiu, który się

odnalazłeś, żeby towarzyszyć mi w ostatnich godzinach. Czy ja nie mówię za dużo,

panie majorze? - O, pan lubi mówić - śmieje się mordziasty szatniarz. - U nas

zawsze znajdzie się okazja pogwarzyć. Dziwnie powiedział. Wieszczym tonem. A ja

chcę po prostu zagadać ten kolczasty kęs, który we mnie rośnie. Kęs, którego nie

zjadłem. - Zaraz wracam, chłopcy - mówię i zanurzam się w niebieską, piwniczną

ciemność korytarzyka. Obok młodej, zalotnej babci klozetowej stoi facet z

obrzękłą twarzą, w standardowym garniturku. - Proszę bardzo. - Pokazuje mi

czerwone drzwi, jakby uważał, że jestem wprowadzony w całą sprawę. Popycham

uchylne drzwi, wchodzimy do białego korytarza, jakie widuje się w podziemiach

schludniejszych kamienic warszawskich. On wyprzedza mnie, przekręca żelazny

zawór w metalowych drzwiach. Swój albo obcy. Obstawa albo agent sprawdzający

dokumenty cinkciarzy. Wpycha mnie do przestronnej salki, gdzie kilku panów zza

dużego stołu przygląda się sali obrad zjazdu uwidocznionej na kolorowym,

zagranicznym telewizorze. - A, to pan? - dziwi się rosły jegomość, przystojny,

ale z zepsutymi zębami. Odziany jest w jakieś harris_tweedy, które znowu stały

się modne. Wygląda jak artysta, co cierpi na depresję. Melancholia i zaniedbanie

w twarzy. - Co dobrego? - dodaje, nie spuszczając wzroku z telewizora. -

Wszystko po staremu. Wpadłem na obiadek. - Na obiadek wpadłeś? - pyta

retorycznie i ze złowróżbną poufałością skwaszony elegant. Patrzymy wszyscy

chwilę na mówcę, który czyta pracowicie z wielkiej sterty kartek. Źle akcentuje

słowa, posługuje się dziwnym akcentem ludowym, którego lud nie używa. Ale jest

zaangażowany. Ochota aż mu tryska z bystrych oczu. Elegant przenosi na mnie

lodowaty wzrok. Patrzy długo i trudno odgadnąć jego diagnozę. - Obszukaj gościa,

Zenek. Ten, co mnie wprowadził, to majster. W ułamku sekundy znalazłem się przy

białym chropowatym murze z rękami uniesionymi do góry. Coś przeleciało mi po

plecach, pod pachami, nawet w kroku. - Gotówka luzem, klucze do mieszkania,

kawałek gazety i zapałki z importu szwedzkie - stwierdził jak do protokołu

Zenek. - A papierosy? - spytał elegant. - Nie ma. - To po co zapałki? - Wyszły

mi. Chciałem kupić w szatni - rzekłem obojętnym tonem, żeby nie podsycać

incydentu. - Pokaż gazetę - rzekł elegant i od niechcenia jął przeglądać urywek

"Trybuny Ludu". Próbował te kawałki złożyć krawędziami do siebie jak tajemniczy

gryps. - No to co z tobą zrobić - westchnął, rezygnując z gazety. Milczałem

ostrożnie. Piwniczne pomieszczenie nie miało okna, choć wyglądało na

prowizorycznie zamieszkane. W kącie stała nawet sofa przykryta kocem. Domyślałem

się, że to lokal kontaktowy. - Jak myślicie, koledzy, zwolnić obywatela? -

zapytał towarzyszy. Oni uśmiechnęli się bez wyrazu, widać przyzwyczajeni do

stylu szefa. - Ale pieprzy ten kutas złamany. Zenek, przykręć głos. Zenek

posłusznie zbliżył się do aparatu i przesunął regler. - Cholera, nawet mówić nie

potrafi akuratnie. Ciebie to chyba razi - zwrócił się do mnie. - Nie

przysłuchiwałem się. - Aha. Piszesz coś ciekawego? - W myślach. - W myślach

piszesz? - zaśmiał się elegant. - A to cwaniak, nie? O czym to będzie? - Jak

zawsze, o życiu. - No, no, długą przerwę miałeś. My to wiemy, odwiedzaliśmy cię

parę razy. Pamiętasz, jak meldowałeś na komisariacie o włamaniach? Raz wypiliśmy

ci koniaczek, raz zabraliśmy pisemka pornograficzne. No? - Co no? - Nie dziwili

cię tacy dowcipni włamywacze? - Mnie już nic nie dziwi. Nawet to, że pan mówi do

mnie po imieniu, choć mógłby być moim synem. Popatrzył na koleżków, ci

uśmiechnęli się bez przekonania. - Ja tak do wszystkich mówię. Z

przyzwyczajenia. - Kiedyś dałbym po pysku za takie przyzwyczajenie. Ale teraz mi

wszystko jedno. Zenek i świta przy stole zamarli ze zgrozy. Obok w klozecie

poszła hucznie woda. Babka klozetowa woła za kimś wzburzonym głosem: - Za

dwieście złotych chcesz się wysrać, sknero! Szef elegant wstał leniwie tak, jak

oni to lubią, oni wszyscy na całym świecie, więc wstał niespiesznie z tym

złowieszczym ceremoniałem rozbestwionego policaja, podszedł do mnie, chwilę

przyglądał się uporczywie. - Po co pan czaruje? - powiedziałem sennie. - Miałem

przyjemność z gestapo, z Nkwd i z naszą dawną poczciwą milicją, która

nienawidziła tak zwanych intelektualistów. Mnie pan nudzi. - Więc porównuje pan

nas do gestapo? - Pan sam to powiedział. Znienacka trzasnął mnie w szczękę i

natychmiast poczułem ciepły, słony smak krwi w ustach. Dawniej miałem lepsze

dziąsła. Teraz krwawią nawet od szczoteczki do zębów. - Zenek, skuj

zatrzymanego. Zachowuje się po chuligańsku. Tyle zyskałem, że przestał mnie

tykać. Podwładny z urzędniczą rutyną założył mi kajdanki. - To na czym

stanęliśmy? - rzekł elegant wracając do stołu. Cedził słowa jak przedtem, ale

widziałem, że wypadł odrobinę z rytmu. On chyba nie wiedział, że w szatni

zostawiłem swój powróz. Mnie ogarniała jakaś przewrotna, mściwa satysfakcja

wobec tego biedaka, który grał coś staroświeckiego przed sobą oraz kolegami, i

wobec moich mocodawców, co pchnęli mnie na drogę świętości. Świta milczała z

uszanowaniem. Ale to milczenie było w jakiś sposób przeciwko niemu. "Raz juki

ułańskie bez ziemniaków!" ktoś krzyczał za ścianą. Szef przerzucił ze sztucznym

namysłem czyste kartki na biurku. A gdyby mnie tu zabił, pomyślałem z dziwaczną

nadzieją. Umiejętnie, bez bólu, w jednej sekundzie. Dla niego to drobiazg, a dla

mnie duża ulga. Moi by tak wiele nie stracili. Zawsze jakiś profit kapnąłby ze

śmierci uwięzionego literata. A ja, biedny, skacowany, nie musiałbym się tułać

aż do wieczora i przeżywać po tysiąc razy swojej przyszłej śmierci. - Co pan

dziś robił? Proszę opowiedzieć wszystko po kolei - rzekł wreszcie, siadając za

biurkiem. - Obudziłem się w kiepskim nastroju. Leżałem w łóżku myśląc o sobie, o

swoich niepowodzeniach i o tym, że właściwie nie warto żyć. Wyobraziłem sobie

jak by to było dobrze, gdyby przypadek albo umiejętna osoba, gdyby coś lub ktoś

pozbawił mnie tego nudnego parszywego życia. - No, a dalej. - Dalej zacząłem.

się myć, ubierać, ciągle brnąc w pesymistycznych rozmyślaniach. - Czy ktoś pana

odwiedził? - Tak, najpierw naczelnik domu. Radził nabrać wody, bo wyłączyli. - A

potem? - Potem hydraulik, żeby odciąć gaz. - A cóż to się tak na pana zawzięli?

Wtedy jeden z pomocników zaskrzypiał krzesłem i powiedział: - W całej dzielnicy

wyłączyli wodę. U mnie też. Myłem się w biurze. Że na tych łajdaków kary boskiej

nie ma. - Cała ulica Foksal rozkopana - dodał drugi. - A wiosną ryli Nowy Świat

- wtrącił się Zenek. - Zerwali przy okazji kabel telefoniczny. Tyle miesięcy

muszę za każdym razem dymać do budki telefonicznej. Myślicie może, że ta budka

zawsze działa? Gówno, co drugi dzień łobuzy wyrywają słuchawkę z mięsem. - U nas

na Kole - zaczął drugi pomocnik - w bloku pękła ściana. Od dachu do piwnicy. -

Dobrze, dobrze - przerwał szef niechętnie, bo ten potok zażaleń odbierał

majestat przesłuchaniu. - Wracajmy do rzeczy. Nikt pana więcej nie odwiedzał? -

Nikt. Wyszedłem zaraz z domu. - Po co? - Na śniadanko. Stołuję się w barze

"Familijnym", panowie może znają. Obok walutowej ciastkarni, gdzie dawniej była

firma Bliklego. - A po śniadaniu? - Po śniadaniu odbyłem spacerek i zajrzałem na

premierę filmu "Transfuzja". Ciekawy obraz, dużo mocnych powiedzeń, aż dziwne,

że puścili. Polecam panom. Warto zobaczyć. W rurach piwnicznych zagrało kilka

taktów Prokofiewa. - Pan się źle czuje? - spytał nagle szef. - Nienadzwyczajnie.

Męczy mnie kac niewiadomego pochodzenia. - Zenek, zrób panu zastrzyk.

Błyskawicznie zostałem przygwożdżony do krzesła. Ale tym razem pomagali obaj

asystenci szefa. W ułamku sekundy podciągnięto mi rękawy kurtki i koszuli. Ktoś

szlauchem związał ramię, a Zenek już z zadowoleniem macał moją delikatną żyłę.

Protestuję! chciałem krzyknąć przeraźliwym tenorem, ale tylko zakaszlałem się

nieszczęśliwie. Wiedziałem, że mocny, donośny krzyk jest skuteczną formą walki z

bezprawiem. Ale w całej tej knajpie krzyczano bez przerwy i na ulicy

manifestanci krzyczeli, i delegaci w telewizorze wykrzykiwali nazwiska obu

sekretarzy, naszego i radzieckiego. Na krzyk, w gruncie rzeczy, nie warto było

liczyć. Zenek energicznie wbił igłę w żyłę. Kątem oka dostrzegłem, że strzykawka

była do jednorazowego użytku. W tym ogólnym braku humanitaryzmu przynajmniej to

było humanitarne. A przecież wiedziałem, że nawet w porządnych szpitalach

posługiwano się używanymi, ledwie przepranymi w letniej wodzie bandażami.

Wtłoczył mi całą sporą dawkę, a ja nic nie czułem. Zachodziło

prawdopodobieństwo, że ampułka była zdefektowana. Zdarzały się takie zastrzyki,

jedynie z solą fizjologiczną, bez leków. Przemysł farmaceutyczny także się

rozprzęgał od wielu lat. Zenek pewnie wyczytał z mojej twarzy niedowierzanie.

Przyklepał żyłę brudnym kawałkiem waty i rzekł pieszczotliwie: - Dobry zastrzyk.

Prawdziwy. Amerykański. - Chciałeś powiedzieć: radziecki - poprawił szef. - Tak,

radziecki. Odstąpili ode mnie. Zsunąłem rękawy na obolałą rękę. - No to

zaczynamy od nowa - powiedział szef. - Kto pana odwiedził? - Naczelnik domu, a

potem hydraulik. Elegant wstał, zwykłym normalnym krokiem podszedł i trzepnął

mnie końcami dwóch palców po policzku, jakby chciał strącić pajączka, a ja

zawyłem, zrywając się na równe nogi. Wydało mi się, że niewidzialne obcęgi

spróbowały urwać moją biedną głowę z gwintu kręgosłupa. - No widzi pan, że

zastrzyk działa - rzekł poufnie Zenek. - Lepiej mówić prawdę. - Teraz jest pan

jednym wielkim jądrem, nawet przeciąg pana zaboli. - Szef wrócił za biurko. -

Więc kto złożył wizytę rano? - Hubert i Ryszard Szmidt. - Bardzo dobrze -

pochwalił szef. - I kto jeszcze? - Tylko oni dwaj. Szef podniósł się z krzesła i

ruszył w moją stronę. - Hubert i Ryszard! - wrzasnąłem. - Tylko oni. - Mówi

prawdę? - spytał elegant swoich kompanów. Wzruszyli ramionami wymijająco, ale on

wrócił na swoje miejsce. - Niech będzie. A kogo spotkał pan podczas spaceru?

Miął kartkę papieru w kulkę, spoglądając na mnie rzeczowym, beznamiętnym

wzrokiem. - Spotkałem psa. Pikusia. Zaginął wiele lat temu, żył wśród obcych

ludzi, pewnie cierpiał i tęsknił do nas, a teraz odnalazł się na Powiślu.

Pstryknął we mnie kulką papieru, która trafiła w czoło. Zawyłem i spadłem z

krzesła. A to było jeszcze gorsze. Zbierałem się długo z betonowej podłogi. -

Podczas spaceru spotkałem znajomą dziewczynę. - Jak się nazywa? - Źle

powiedziałem. Chodziło mi o to, że poderwałem ją w czasie spaceru. Nie znam jej

nazwiska. - A imię? - Halina. - Halina - powtórzył szef i popatrzył na

wspólników. Gdzieś, za którąś ścianą rozlegały się gwałtowne łoskoty, jakby ktoś

przebijał się do nas kanałami. "Ratunku, otruli mnie! Boże, gdzie tu ubikacja!"

Normalne odgłosy naszych restauracji. - Słabo panu idzie - stwierdził elegant.

Mógłby uchodzić nawet za przystojnego, gdyby nie te zęby. Bał się widocznie

dentysty albo nie miał czasu. - Słabo - przyznałem. - Marnie się dziś czuję. -

Jak pan myśli, dlaczego pana zaprosiliśmy na rozmowę? - Nie wiem - rzekłem

apatycznie. - Wszystkich wzywają na rozmowy. - Panu się u nas nie podoba,

prawda? - Przykry lokal, rzeczywiście. - Nie. Ja pytam w ogóle. - W ogóle też mi

się nie podoba. - O właśnie. Mnie się też wiele rzeczy nie podoba. Wam również,

chłopcy, dobrze mówię? - Potwierdzili bez przekonania. - Nie podoba mi się, na

przykład, moja praca. To wymysł różnych tych pismaków, że człowiekowi sprawia

przyjemność dręczenie innego człowieka. Ja tą moją robotą już rzygam. Pan mi nie

wierzy? - Trochę wątpię. Za dużo się pewnie naczytałem tych pismaków. Znowu

wstał, z namysłem zapalił papierosa moją szwedzką zapałką. Przyjrzał się jej

rześkiemu importowanemu płomykowi, a potem go zdmuchnął. Podszedł do mnie jak

zatroskany lekarz i dźgnął mnie w pierś wskazującym palcem. Kwiknąłem,

podrywając się na równe nogi. - Nie wiem, jakie ma nazwisko, ale wiem, gdzie

mieszka. Zaśmiał się normalnym śmiechem, wyzutym już kompletnie z demonizmu, i

chciał mnie poklepać, ale się opamiętał. - A pan myśli, że my nie wiemy? Tknąłem

pana, bo chciałem sprawdzić, czy zastrzyk działa. Na czym to stanęliśmy. Aha,

już wiem. Więc moja robota jest odrażająca i godna potępienia Ale można ją

wykonywać i tak, i siak. Ja ją właśnie wykonuję siak, prawda, chłopcy? - I

przytrzymał na nich wzrok. Ochoczo przytaknęli. - Chodzi o to, żeby na każdym

szczeblu byli nasi ludzie, to znaczy tacy jak pan i ja. Bo my jesteśmy

opozycjonistami, choć pan jest opozycjonistą negatywnym, a ja pozytywnym. Pan

odwala ceremoniał, nadbudowę, formę estetyczną, ja pragmatyzm, codzienność,

funkcjonowanie infrastruktury. Pan reprezentuje szlachetną bierność, ja

trywialny czyn. Pogładził mnie po włosach, a ja zajęczałem. - Proszę się nie

krępować. Pana krzyki, jęki, płacz, dowodzą, że działamy skutecznie. My też

jesteśmy kontrolowani i musimy uważać, aby się nie wkręcił w nasze szeregi ktoś

koniunkturalny, ktoś spoza kręgu ideowych opozycjonistów. - A doradcy radzieccy?

- spytałem i straciłem natychmiast przytomność. Obudziłem się na szorstkiej

podłodze. Zenek polewał mnie wodą z wiadra. W lewym uchu huczały jakieś

wodospady alpejskie, jakieś tornada z Oceanu Indyjskiego. Małżowina ucha puchła

rozsadzając skórę głowy. Zenek stękając uniósł mnie z podłogi i posadził na

krześle. - Na te tematy nie będziemy rozmawiać - rzekł surowo szef. - Mam

nadzieję, że pan zapamięta. - Tak, postaram się. - Kątem ust dmuchałem w stronę

rozdętego ucha. Na ekranie telewizora nestor artystów polskich, prawie stuletni

starzec przypominający nieżywego żółwia, składał hołd przywódcom obu partii. Z

jednej strony podtrzymywał go - ku memu zdumieniu - Bułat, z drugiej młoda,

utalentowana pianistka. Właściwie nieśli go ścisnąwszy za suche jak wydmuszki

łokcie, a on kiwał monotonnie łysą, schyloną głową. Prezydium skandowało

oklaski, dostojny starzec w rytm tego skandowania podrygiwał umarłą dawno

czaszką. - Powiem panu więcej - odezwał się elegant. - Pierwszy sekretarz jest

także naszym człowiekiem. Należy do wielkiej armii opozycjonistów pozytywnych,

choć im nie przewodzi. - Zaśmiał się znowu i podniósł palec, którym mnie

przedtem ugodził. - I tu stykamy się ze specyficzną dialektyką naszego, że tak

powiem, czasosystemu. Pan spogląda z niepokojem na moich współpracowników?

Proszę się nie obawiać, są wierni i lojalni. Poza tym nie ośmieliliby się

donieść, lękaliby się powtórzyć, nie przeszłoby im przez gardło. Stają się

współuczestnikami przez współudział. Tak jak pan. - Czy mogę zadać jedno

pytanie? - Słucham. - To dlaczego jesteśmy w niewoli? Wrócił do biurka, usiadł

pochylony nad blatem. Gmerał po nim, jakby szukając potrzebnego papierka. - Bo

taki jest układ. Układ górotwórczy polityki globalnej. - Sami siebie wzięliśmy w

niewolę i trzymamy za kratami? - spytałem domyślnie. Błysnął okiem z aprobatą. -

Otóż to. Ubiegliśmy ciemiężcę. Przechytrzyliśmy go. Jesteśmy wolni dzięki temu,

że sami sobie narzuciliśmy niewolę. - Historia jest naszym ciemiężcą? - A jak by

pan wolał? - Wolałbym historiię, bo to bardziej honorowo. - Historia, historia.

- Uśmiechnął się, gasząc papierosa o podeszwę, bo nie było popielniczki. -

Tajemnicza nieznajoma. Ruchy mas ludzkich, tąpnięcia ekonomiki, epidemie narowów

psychologicznych, aspiracje zdefektowanych przez zbuntowane geny jednostek i ta

jakaś metafizyka czasu, bez której nie byłoby historii. My tu gadu, gadu, a pan

pewnie marzy o obiadku. No to co, może zobaczymy się wieczorem? Milcząc

próbowałem wstać z krzesła. - Zenek, pomóż panu. A więc do wieczora? - Nie wiem,

co pan ma na myśli? - Czas pokaże, otóż to, historia pokaże. Widzi pan, poszło

gładko. Nie wymagam nawet żadnych zobowiązań co do dyskrecji. W dawnych,

jaskiniowych czasach podsuwano u nas do podpisu papierki przymuszające do

milczenia. A ja uścisnę panu tylko dłoń. Jesteśmy z jednego szczepu albo, jeśli

pan woli, z jednej niwy. I rzeczywiście wyciągnął do mnie rękę, ale zaraz ją

cofnął. - A propos. Dlaczego pan nie pisze? - Myśli pan, że warto pisać? -

Mądrale powiadają, że nie warto. A jeśli mądrale tak mówią, to znaczy, że warto.

Ja mam nawet pewien pomysł. Niech pan pisze dla konkretnego czytelnika, to

zawsze lepiej. Na przykład dla mnie. Niech pan odrzuci cenzurę, rację stanu,

wszelkie lęki i pisze jak wolny dla wolnych. Był pan zawsze pyszny, ale nie

próżny. Wielkość nakładu nie odgrywa dla pana szczególnej roli. Lepszy jeden

rozumny czytelnik z prawdziwą literaturą w ręce niż dziesiątki tysięcy

jamochłonów z papierem toaletowym w garści. U mnie pana książka nie zginie.

Tylko w mojej ręce ma szansę na przetrwanie, na wieczność. Podał mi rękę

ostrożnie w obawie, że przysporzy bólu. - Do zobaczenia. I, o dziwo, wyprzedził

mnie, wyszedł pierwszy z tego lokalu. Wtedy zbliżył się Zenek, delikatnie

przewrócił mnie na ziemię i zaczął z zadziwiającą subtelnością kopać mnie po

żebrach, ale czynił to tak umiejętnie, jakby tylko szpicem buta chciał poprawić

fałdy mojej zmiętej kurtki. Znosząc lekko tę ni to pieszczotę, ni to torturę

przyglądałem się jednemu z pomocników szefa, który bardzo fachowo robił mi

zdjęcia, pstrykając rzęsiście fleszem. Potem Zenek uniósł mnie z ziemi, otrzepał

moją odzież, zdjął kajdanki i pchnął mnie mocno w stronę wyjścia. Jakieś

pogmatwane przedstawienie skończyło się i przebieg tego przedstawienia był

zaskoczeniem zarówno dla mnie, jak i dla milczących reżyserów. Wszedłem do

korytarzyka koło ustępów, chciałem skierować się ku sali restauracyjnej, ale

powstrzymał mnie surowy głos niebrzydkiej babci klozetowej. - Sześćset się

należy. - Ja nie korzystałem. - Pół godziny siedział i nie korzystał. - A

dlaczego aż sześćset? - Za to samo. Wszyscy kombinują, żeby się wykręcić. Wstydu

nie mają. Dałem więc tysiąc i nacisnąłem uchylne drzwi, wszedłem do restauracji,

ale to nie była restauracja. Drzwi zatrzasnęły się za mną z przykrym chrzęstem

jakiejś maszynerii. Znalazłem się w poczekalni z fotelami i uschniętą zielenią.

Na jednym z foteli półleżał mój znajomy dygnitarz, towarzysz Kobiałka. Widać

ubrano go przemocą, bo koszulę miał obróconą na lewą stroną, buty nie

zasznurowane, a krawat zwisał z oparcia fotela. Popatrzył na mnie przytomnie. -

Dzień dobry, sąsiedzie - rzekł zmęczonym głosem. - Dzień dobry. Poznał mnie pan?

- Zawsze poznawałem, codziennie, ale pan sam rozumie, wtedy nie mogłem okazywać

grzeczności. Gdzie pan się rozebrał? - Byłem zawsze ubrany. Przyszedłem na obiad

do "Paradyzu". - Źle pan trafił. Kto tu pana wpuścił? - Chyba Zenek. Spojrzał na

mnie uważnie i uczynił gest zaproszenia, wskazując fotel. - To znaczy, że

przesłuchiwali pana. Pewnie w związku z moją sprawą? - Nie. Z moją własną. - Ale

przecież pan się nie rozbierał? - Przypuszczam, że ja po innej linii. - Dali

panu zastrzyk? - Dali. - Mnie też. Ale już prawie nie boli. - Szczypnął się w

dłoń. - Chce pan cukiereczka ze zjazdu? - Wolałbym pójść na obiad. - No to

proszę spróbować - powiedział chwiejąc głową. Podszedłem do drzwi, nacisnąłem

klamkę. Nawet nie drgnęła. Uderzyłem bokiem w płaszczyznę drzwi. Jak o kamień. -

Widzi pan, co za sztuczki. Że im się jeszcze chce. Ja wiem, po co tu siedzę.

Czekam na karetkę, ale jestem dopiero trzeci w kolejce. Fatalny dzień. Co

godzina ktoś się rozbiera. Wie pan, to wisi w powietrzu. Jednego dnia nagromadzi

się jak przed burzą. Ludzie nie wytrzymują. Ogromne napięcie. Oczy jego łyskały

krwawo, ale nie było w nich fanatyzmu. Raczej dzikość, histeria determinacji. -

Wie pan, sąsiedzie, odczuwam ulgę. Pierwszy raz od wielu lat zapadam się w

rozluźnienie. Jestem zmęczony, słaby, ale mi dobrze. Nie śpię od tygodnia.

Dzisiaj rano, kiedy mnie pan widział, z najwyższym trudem powstrzymywałem

szczękanie zębów. Ja na ten dzień czekałem od poprzedniego zjazdu. Napisałem

tekst w ścisłej tajemnicy, poza domem, wie pan, po prostu na polowaniu.

Trzymałem go w dziupli i co niedziela jeździłem uczyć się na pamięć. Uczyłem się

i zapomniałem. Bo nagle podczas konferencji, odprawy albo na plenum

uświadamiałem sobie z przerażeniem, że takie słowa nie przejdą mi przez usta.

Więc je zapominałem i pisałem nowe, potem w przystępie odwagi albo rozpaczy

zmazywałem z pamięci te nowe i przywracałem stare. Tak, drogi sąsiedzie,

szamotałem się kilka dobrych lat. Po nocach sam do siebie w myślach wygłaszałem

to przemówienie. Szyderczo, gniewnie, miejscami z patosem. Robiłem pauzy,

czekając na oklaski, podnosiłem głos do krzyku, żeby przebić tumult i wrzask

dezaprobaty. Wszystko sam przed sobą po nocy. Na tamtym zjeździe ważyłem

dziewięćdziesiąt pięć kilo. A teraz tu mnie zważyli i niech pan zgadnie ile? -

Trudno powiedzieć. Osiemdziesiąt. - Sześćdziesiąt siedem - zachrypiał

triumfalnie Kobiałka. - Tyle co radziecki telewizor kolorowy. - Chyba trzy kilo

więcej? - Ja jestem, panie sąsiedzie, działaczem starej daty. Wszystko zniosłem,

ale tych czasów nie mogę znieść. Wyczerpało się, koniec, kropka. Potrzymają mnie

w domu wariatów, ale na pewno w tym rządowym, potrzymają pół roku i wypuszczą na

rentę. Może nawet wydadzą paszport na wyjazd do innego województwa. Gadał

nieustannie i widać było, że prędko nie przestanie. Całe lata wstrzymywany potok

słów oraz chaotycznych myśli spływał teraz na moją biedną skacowaną głowę.

Skacowaną, dobrze, ale od czego? Kobiałka zerwał suchy liść i zaczął go żuć

nerwowo. - Pan też na rencie, sąsiedzie? Widuję przez okno, jak całe dnie albo w

domu, albo na przechadzce. - Sam sobie wyznaczyłem rentę. Ale teraz przechodzę

do czynnej służby. - Czy pan zwariował? Oni się już kończą, tak, chyba się

kończą. - Ostatnie słowa powiedział wolno i jakby bez przekonania. - Tyle lat

mówiłem sobie to w myślach. U pierwszego sekretarza i u premiera, a także na

PrezYdium Rady Ministrów. Uważa pan, że oni się kończą? - Wszystko się kończy.

Woda, węgiel, cały świat. - Słaba pociecha. A ja, wie pan, sąsiedzie, taki

obkuty, taki wyuczony, zaciąłem się, cholera. Krzyknąłem te słowa, pan chyba

słyszał: "towarzysze łajdacy, towarzyszki świnie". Może takie zawołanie jest w

złym guście, na pewno nawet niedobre, jakieś zupełnie niepoważne, ale się

przyzwyczaiłem. Po prostu nie mogłem zrezygnować. Więc wykrzyczałem te epitety i

zaciąłem się, cholera. Ani jednego następnego słowa nie pamiętałem. Co mówię:

słowa. Sylaby nie pamiętałem, cholera, tematu nie pamiętałem. Gorąco i wata w

głowie. No to zacząłem krzyczeć z tej głowy, z tej waty, byle im tylko dopiec.

Może to i nie było dorzeczne, drogi sąsiedzie, ale, jak mówią, w telewizji głos

wyłączono. Więc subiekcji nie ma, ludzie tylko widzieli, że protestuję, prawda?

- Niech się pan uspokoi. Proszę wolno, rytmicznie oddychać. - Ja się uspokoję

razem z wariatami. Ale przecież tam wariatów nie ma. Sami koledzy. Kto wie, jak

tam będzie, ale chyba nie gorzej niż w ministerstwie. Umilkł na moment, żeby

wypluć zżuty doszczętnie ochłap liścia. Trzęsącymi się palcami zeskrobał go z

języka i usiłował strząsnąć na podłogę. - Czy pan nie wie, jaka jest dziś

prawdziwa data? - skorzystałem z okazji. Pokazał kciukiem sąsiednią ścianę. -

Oni tylko wiedzą. Bezpieczeństwo. Też chyba nie. Sam minister albo ścisłe

kolegium. Importowany kalendarz wisi w sejfie wielkim jak prawdziwy pokój.

Codziennie minister z zachowaniem ceremoniału wchodzi tam w ścisłej tajemnicy i

zdziera kartkę, którą automat spala na popiół. Nikt nie zna daty, bo przez lata

a to prześcigano terminy, a to zawalano. Raz goniono, goniono Zachód i

przegoniono, w innym momencie goniono i pozostano w tyle. Każda gałąź przemysłu,

każda instytucja, każdy Pgr mieli swój kalendarz i z nim się zmagali. Pięć

tysięcy do przodu, później dwanaście do tyłu. 1974 w 1972, potem 1977 w 1979. I

wszystko się pokićkało. Nikt nic nie wie. Po słońcu, panie sąsiedzie, jakoś

jedziemy. Ale burdel szalony. - Można na Zachodzie sprawdzać. Dawno nie

słuchałem radia wolnego. - Można - zaśmiał się Kobiałka i okropnie w tym

momencie zakrztusił. - Oni podjęli wyzwanie. Zaczęli to uciekać przed naszym

pościgiem, to zwalniać, kiedy my popuszczaliśmy. Oni też skołowani. Też jadą w

kompletnym rozkroku. - Skąd wobec tego ten kalendarz w Ministerstwie

Bezpieczeństwa? Kobiałka rozłożył bezradnie ręce. - A tego to i ja nie wiem.

Podszedłem do drzwi i nadsłuchiwałem. Za czerwonymi drzwiami szumiała gdzieś

jednostajnie woda, jak wiejski potoczek. - To wszystko się jeszcze trzyma -

próbował zracjonalizować swój wewnętrzny chaos nieszczęśliwy Kobiałka - to

wszystko się trzyma na sznureczku, na szpagacie krajowej produkcji, na pajęczej

nitce nadziei. Zdemoralizowaliśmy kapitalizm. Doszczętnie i absolutnie.

Strasznym przykładem. Tak pozwiązywaliśmy ich umowami gospodarczymi, naukowymi,

kulturalnymi, sportowymi i jakimi pan chce, tak ich pozwiązywaliśmy jak drutem

kolczastym i dalej nawalać terminy, fałszować jakość, nie dopłacać w gotówce,

okłamywać i zalewać wódką, że po jakimś czasie i u nich wyszczerzył raptem zęby

nasz własny, przez nas wynaleziony i wychuchany totalny socjalistyczny bardak. A

niech pan zwróci uwagę, drogi sąsiedzie, że przez pewien czas puszczano od nas

ludzi za granicę. Co oni tam robili? Psuli automaty telefoniczne, jeździli na

gapę metrem, włazili wszędzie bez ogonka, kradli sztućce w restauracjach, nie

płacili rachunków hotelowych, upijali tubylców, zanieczyszczali szalety

publiczne i gdzie tylko mogli, nadużywali tubylczych niewiast. Panie sąsiedzie,

jak to wszystko zebrać i podsumować, to kto się będzie dziwił, że tak zwany

wolny świat wygląda coraz bardziej na świat sowiecki. I oto, drogi sąsiedzie,

ostatnia nie zgrana doktryna, być może samego Iljicza: jeśli my nie dogonimy

kapitalizmu, to kapitalizm na nas zaczeka. Skończył swój monolog i zamyślił się

ponuro. Za ścianą odezwała się muzyka. Gładka, sprawna, w pewnym sensie

ponadczasowa i uniwersalna muzyczka knajpiana. Jednak byliśmy blisko

restauracji. Tylko jak do niej trafić? Obwąchałem drzwi. Drzwi jak drzwi,

przybrudzone, pęknięte tu i ówdzie, z banalną klamką, a w sumie pancerne

wierzeje. Jakiś piesek szczeka w czeluściach tego Hadesu, pewnie mój Pikuś. -

Niech pan się wygodniej położy - odezwałem się do Kobiałki. - Takie przeżycie

mogło pana zabić. Trzeba się oszczędzać. - Ja, panie sąsiedzie, jestem prosty,

uczciwy człowiek. Nie mam głowy do filozofowania. Widzę, że czarne, to i mówię,

że czarne. A jak białe, to białe. Pan zauważył, oni ciągle filozofują. Im

gorzej, tym więcej filozofów. Im oczywistszy bezsens, tym głębsze myśli. Im

więcej bezprawia, tym obfitsze prawa. Im powszechniejszy chaos, tym uporczywsze

zamiłowanie do symetrii. Wyprodukowali całe hałdy chłamu filozoficznego. Co ja

mówię, całe góry, całe Himalaje. Gdyby te hipotezy, tezy, aksjomaty, pewniki,

teorie i dogmaty zacząć palić w piecach, toby energii starczyło do końca świata.

- Pan przecież także filozofuje. - Ja filozofuję? - zdziwił się Kobiałka. - Ja

tylko mówię, jak jest. O Boże Wszechmogący, już niedługo odpocznę. Ubiorę się w

ciepły, watowany kaftanik wariata, położę się na podłodze zacisznej komnatki

wybitej pikowaną materią ochronną, będę patrzył w sufit, drzemał, myślał o tych

wszystkih panienkach, których kiedyś nie przyrżnąłem, bo nie wypadało, czasem

ocknę się, pobluźnię sobie do woli, wykrzyknę kilka ohydnych przekleństw

polskich i rosyjskich, na które mam od dawna chrapkę. Panie sąsiedzie, u nas już

zaczynają szanować wariatów, jak w Rosji. Dawniej, drogi sąsiedzie, byle

łachmytę antyrządowego wsadzano na badania psychiatryczne. Że niby jeśli

przeciwko ludowładztwu - to wariat. Dziś nie do pomyślenia. Policz pan,

sąsiedzie, ilu premierów naszych, sekretarzy, profesorów marksizmu_leninizmu

gości u czubków. W naszych czasach domy wariatów to jakby filie akademii

narodowych. Kobiałka wyraźnie rozkoszował się wizją swojej dalszej kariery. Ale

w tym samoutwierdzaniu się drżał jednak pewien niepokój. Milczałem, myśląc o

swoich sprawach i to obudziło w końcu podejrzenia. - A może źle zrobiłem? -

zajęczał raptem. - Co to pomoże? I tak muru głową nie przebijesz. Czy ja mam

zbawiać świat? Dlaczego ja, a nie, na przykład Bochenek? Jakoś się w końcu żyło,

nawet innym ludziom mogłem pomóc. - Bochenek też się rozbierze - powiedziałem

apodyktycznie. - Myśli pan? - stęknął Kobiałka. - Niech pan przyjrzy się kiedyś

jego oczom. - A co oczy mają do tego? - Najwięcej oczy. Jeśli są takie

bojaźliwe, cierpiące, załzawione, to znaczy, że się rozbierze. - Wiele bym dał,

żeby ten skurwysyn się rozebrał - westchnął Kobiałka. - Myśli pan, że nie warto

żałować? - Niczego nie warto żałować. Przyśpieszył pan tylko bieg historii. - O,

cholera - zadziwił się Kobiałka. W tym momencie chrobotnął zamek. Drzwi leciutko

otworzyły się niczym jedwabna firanka i wszedł Zenek. - W imię Ojca i Syna -

rzekł zdumiony moją obecnością. - Co pan tu robi? Tam obiadek wystygnie. -

Myślałem, że wchodzę do restauracji. Pomyliłem się. - To trzeba było wyjść. Tak

naprawdę to panu nie wolno tu przebywać. - Nie mogłem drzwi otworzyć. - No co

pan, dziecko? - Trzy razy zatrzasnął i otworzył drzwi od wewnątrz niczym

sztukmistrz. - Bardzo proste. - Jak się nazywa wasz szef? - spytałem nie wiadomo

po co. - To nie tajemnica. Żorż, dawniej Żorżyk. Kiedy był młody. Kobiałka padł

do tyłu na wyliniały fotel, postawił oczy w słup, zaczął wierzgać nogami i

chrypieć: "Hy, hy!" Zenek popatrzył na niego z niesmakiem. - Nie ma co się

wygłupiać. Już was zaliczyli do wariatów. Był telefon z Kc. - Naprawdę? - ożywił

się Kobiałka. - To bardzo dziękuję. - Nie ma za co. Podszedłem do drzwi,

nacisnąłem ciepłą jeszcze od dłoni Zenka klamkę. - Mogę już iść? - spytałem. -

Chwileczkę - rzekł Zenek i zbliżył się do mnie gmerając w zanadrzu. - Wie pan,

postanowiłem przeczytać jakiś pański kawałek. Szef mówił, że warto, a ja pana

polubiłem. Oczywiście nie mam jeszcze pana książki, ale tu jest mój notesik,

może pan złoży swój autograf? I podsunął mi kalendarzyk z czystą stroniczką, na

której był tylko jeden napis: "Gienia 63_24_71". Podpisałem się pod Gienią, on

uścisnął mi rękę. - Widzę, że już nie boli. - Uśmiechnął się życzliwie. - Dla

pana jak dla brata. No, ten zastrzyk. - Do widzenia, panie Kobiałka. Sąsiad

uśmiechnął się smutnie. - Ja już pana nie zobaczę. - Może i ja pana nie zobaczę.

- Zobaczycie się, zobaczycie - zaśmiał się dobrodusznie Zenek. - U nas wszyscy

się spotykają. - Życzę zdrowia - rzekłem. - Życzę szczęścia - odpowiedział

Kobiałka. Byłem już w drzwiach, kiedy Zenek znowu kiwnął na mnie świdrowatym

palcem. - Pan pozwoli. Coś mam dla pana. I podał mi to pudełeczko szwedzkich

zapałek, z którego korzystał szef Żorżyk. - U nas nic nie ginie. Na niższych

szczeblach jeszcze czarują, pomyślałem, wychodząc wreszcie z tej poczekalni.

Jeszcze pamiętają dawne czasy i dawne praktyki swojego zakonu. Ongiś byli

artyści, teraz są filozofowie. - Halo, pan znowu nie zapłacił! - krzyknęła młoda

babcia klozetowa. Zawróciłem do jej stoliczka służbowego, na którym stał

półmisek w charakterze kasy. - Drogie dziecko - powiedziałem. - Przecież

wychodzę z tych drzwi, a nie z kabinki poruczonej pani zarządzaniu. Chciałbym

też przypomnieć, że już raz zostawiłem tysiączek. - A to przepraszam,

rzeczywiście. - Dziwi mnie tylko pani gorliwość. Takie ładne, miłe dziecko, a

tak agresywne. - A bo ja tu jestem na praktyce. - Na jakiej praktyce? - Na

studenckiej. - Z jakiego wydziału? - Z archeologii. I mnie tu kontrolują, proszę

pana. Raz zakradł się komendant naszego hufca pracy, taki wredny docent, ja nie

spostrzegłam i potem były nieprzyjemności. A jak zdobędę dużo punktów za tę

praktykę, to zwolnią mnie z egzaminu z propedeutyki filozofii. - No tak,

Zosieńko, to co innego. - A skąd pan zna moje imię? - Ja wszystko wiem. Może cię

jeszcze odwiedzę. Ale prywatnie. Można? - Och, nie wiem, proszę pana. A jak

przyjdzie kontrola? - To schowam się w kabince. Wreszcie błysnęły uśmiechem jej

oczy. Ta intryga podobała się młodej babci klozetowej. - Proszę przyjść, tylko

ostrożnie. Pogładziłem ją po głowie szorstkiej jak korona snopka. Zdarzają się u

nas jeszcze ładne dziewczyny, lecz już coraz rzadziej. Niedługo przestaną się

podobać chłopcom przez to, że nietypowe, w innym stylu, jakby obce biologicznie.

Szkoda, że mnie już nie będzie. Szatniarz miał mętne oczy, trzymał się ciężko

kontuaru. Powoli wchodził na orbitę. Widocznie lubił o tej porze zaczynać. - Pan

już wychodzi? - spytał. - Nie. Dopiero wchodzę. - A mnie się wydaje, że pan był

i coś zostawił. Nawet pamiętam, co. - Ma pan rację. Wyskoczyłem na chwilę i

teraz wracam. Był życzliwy, ale zarazem surowy. Jego powściągliwość wobec

klientów była uzasadniona, ponieważ wielu gości czekało na miejsce w ogonku,

który wspinał się po schodach do góry i kończył się na ulicy. Wszedłem na salę.

Nie widziałem jej od lat, choć tu przecież zaczynałem swoją biografię. Musiano

ją wiele razy przebudowywać, lecz zachowała swój pierwotny kształt głębokiej

studni obramowanej u góry galerią, gdzie wysiadywali gorsi goście, jakieś

chłystki na delegacjach służbowych. Współcześnie "Paradyz" prezentował styl

modern w stanie ruiny. To znaczy architektonicznie i w wystroju nadążał za

standardem światowym, lecz przypominał zarazem ruinę tuż przed zawaleniem. Taki

był zresztą styl całego państwa. Jakby ci wszyscy ludzie czekali na rychłą

przeprowadzkę do nowego kraju. Ale stoliki były zajęte. Kelnerzy z trudem

przeciskali się wąskimi duktami w stronę mrocznej kuchni. Na parkiecie snuło się

kilka par. Przygrywała reprezentacyjna orkiestra inwalidzka związku muzyków

stołecznych. Powiadamiał o tym napis na kolumnie ze sztucznego piaskowca. Inna

inskrypcja głosiła, że kelnerzy zaciągnęli wartę socjalistyczną. Lecz miejsca

nie było. Stałem z brzegu i bodłem wzrokiem niebiesko_czerwony półmrok. Wreszcie

zobaczyłem Kolkę Nachałowa, który siedział przy sporym stoliku z jakąś blondynką

o stapirowanych mocno włosach, czego już najstarsi ludzie nie pamiętali. Miała

wielką czerwoną twarz o energicznych zmarszczkach, duże usta powiększone jeszcze

obfitą, czerwoną jak krew szminką, a i biustu też jej nie brakowało. Nie było

innej rady, musiałem szukać wsparcia u Kolki. Podszedłem do stolika, złożyłem

ceremonialny ukłon. - Szukasz miejsca? - spytał Nachałow. - Siadaj, brachu, nie

krępuj się. Pani pozwoli, mój kolega, znany literat. Widać było, że pochlebia mu

ta koneksja, że podniesie go ona w oczach blondyny. - Dziękuję bardzo. Ja tylko

na chwilę. Zjem coś i zaraz uciekam. - Możesz zostać nawet do rana, prawda, pani

Gosiu? Pochyliła dystyngowanie złocisty tapir jak gniazdo os, a ja ucałowałem

jej rączkę ozdobioną czarniawymi piegami. - To dobra znajomość, brachu - rzekł

Kolka. - Pani Gosia rządzi kinematografią. - Oho - zdziwiłem się uprzejmie. -

Jej specjalność to przejmowanie od państwa w ajencję upadłych przedsiębiorstw.

Kiedyś to były fabryki, domy towarowe, a teraz przerzuciła się do kultury. Pani

Gosia uśmiechnęła się miło. - Kolka przesadza jak zawsze. Wie pan, odkupuję od

Ministerstwa Kultury porzucone filmy. Pan rozumie, takie, których nie udało się

skończyć. Bo im się coraz ciężej produkuje. Reżyser, operator walczą przez

pewien czas z ogólną niemożnością. Z tym, że ludzie się spóźniają, nie donoszą

rekwizytów, zapominają o terminach, gubią taśmę naeksponowaną, a przeważnie

chleją. Więc po paru tygodniach produkcja sama z siebie wygasa. Wszyscy znikają,

zostaje puste biuro i reżyser bliski samobójstwa. Wtedy ja się zgłaszam, biorę

film za pół ceny i kończę ze swoją ekipą. - To pani dokończyła "Transfuzję" -

pochwalił się Kolka. - A bo ja płacę. U mnie nie trzeba kraść. - To wspaniały

wynalazek. - Żeby pan wiedział. W mojej ekipie przeprowadzają badania

profesorowie ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Jestem królikiem

doświadczalnym - zaśmiała się, pokazując ząbki umazane w tej samej szmince.

Kolka przywołał kelnera. Był to mroczny brunet w poplamionym kitlu. Czekał

wściekle z ołówkiem przytkniętym do bloczka paragonowego. - Wziąłbym rago~ut -

rzekłem niepewnie - ale z czego to rago~ut? - Ja nie wiem. Mnie to nie obchodzi.

Jest w karcie rago~ut i dobrze. Co, mam do kuchni chodzić i zaglądać do garnków?

- podniecał się kelner. - Pan jest zdenerwowany. - Chciałem go udobruchać. -

Pana to dziwi? Wszyscy żrą, a ja pracuję. - To proszę rago~ut. - Wszystko? Bo

nie będę kilka razy podchodził. - Dziękuję. Wszystko. Kelner odszedł gdzieś w

ciemność. Kolka uśmiechnął się porozumiewawczo. - On zawsze taki na początku. A

nad ranem stawia gościom "złotą jesień". A propos, wychylisz kielicha? -

Spróbuję - powiedziałem. Napełnił kryształowy kieliszek do końca czystą z

importowanych kartofli. Ale z boku po kieliszku zaczęły płynąć srebrzyste

kropelki. - No to nie zwlekajmy - rzekł Kolka. - Szlifierz przyrżnął kryształ z

całego serca, dlatego cieknie. Za szlifierza. Stuknęliśmy się ostrożnie

kieliszkami. Już miałem mokro w rękawie. Odrzuciło mnie od tego płynu, ale

przemogłem się i połknąłem piekącą zawartość. - A może będzie dobrze -

powiedziałem cicho. - Na pewno będzie. Co ma nie być - rzekł Kolka. Orkiestra

grała teraz jakiś ambitny utwór współczesnego rodzimego kompozytora. Brakowało w

kraju dewiz na tantiemy. Nikt nie protestował, wszyscy byli przyzwyczajeni. Pary

z parkietu rozeszły się do stolików. Zamknąłem oczy i wydało mi się, że jest tak

jak wtedy. Tamtego wieczoru również ktoś grał na fortepianie własny utwór. A ja

siedziałem z dziewczyną, która potem została moją żoną. - Chyba skądś znam pana

- odezwała się pani Gosia. - Ja wszystkim kogoś przypominam. Ściślej mówiąc,

każdemu kogoś innego przypominam. To tak, jakby mnie w ogóle nie było. Mnie

pojedynczego, indywidualnego, z własnym niepowtarzalnym kodem genetycznym.

Jestem każdym, szanowna pani, jestem szeregowym przechodniem, jestem trochę

Kolką, trochę kelnerem, a może nawet, pochlebiam sobie, trochę panią, czcigodną

producentką "Transfuzji". Dopiero teraz spostrzegłem, że gdzieniegdzie pod

ścianami stoją porzucone transparenty demonstrantów, którzy schronili się w

"Paradyzie". - Czy to nowa sekta, czy w ogóle nowa religia? - pyta Gosia. -

Przepraszam, nie dosłyszałem. - To, co pan mówi. Ściany spękane, rdzewiejące

złocenia, zdefektowane mrugające oświetlenie. Nowoczesność umierająca na zawał.

Niebiesko_czerwony półmrok pełen występnych twarzy. Każda gęba to grzech

śmiertelny. Każdy pysk to świętokradztwo. Dudnienie w murach, łomot w głowie,

wycie na poddaszach. Głos gniewu bożego. - Tak. Mam. Przypomniałem sobie. - Co

pan sobie przypomniał? - Dlaczego mam kaca. Orkiestra przestała grać i

natychmiast zapada w drzemkę. Po prostu oparli głowy na instrumentach i już

śpią. - Wypijmy - powiada Kolka. - Zobaczę, czemu nie podają z kuchni. Teraz

poszło gładko. Maślanka, eliksir syberyjski, lampka wina kaukaskiego, no i nasza

ojczysta kartoflana. Żyję jeszcze, ale doganiam już przeznaczenie. Kolka wstał

chwiejnie od stołu, rusza w stronę tajemniczych mroków kuchni, gdzie straszą

niewidzialne duchy naszej gastronomii. - Pan jest kontestatorem - rzecze

półgłosem pani Gosia. - Zawsze wyobrażałam sobie kontestatora jako młodego,

dzikiego człowieka z długimi włosami. - Cóż pani chce, reżym się postarzał i my

postarzeliśmy. Za długo to wszystko trwa. Cały ten spektakl ma dłużyzny.

Dramaturgia szwankuje. - Pan zakłada, czy już założył nową sektę? - Moja sekta

to ja sam. Ja sam w każdym z was. Bo mnie realnego, biologicznego, z adresem i

życiorysem, w ogóle nie ma. Żyję w was jak wirus, wirus moralny lub jak bakteria

sumienia. A może jak enzym występku. Chodzi o to, proszę pani, że jestem

nieobecny, raczej, że nie istnieję. Słyszy pani teksty z głośnika, zabłąkane z

eteru fale, przez nikogo celowo nie nadane, po prostu jakieś echa, rykoszety

waszych fal, monotonne mormorando z boskiego gardła. - Kiedy pan to sobie

wymyślił? - Ja tego nie wymyśliłem. Zostało mi objawione. - Dzisiaj? W samo

południe, kiedy odezwały się salwy armatnie? - Nie. Wczoraj w nocy. Dlatego mam

kaca. Widziałem w owalu nyży fragment kontuaru szatni. Właśnie Pikuś wskoczył na

wyślizgany blat i patrząc miłośnie w moją stronę dawał znaki ogryzkiem ogona, że

jest i czeka. Pokazałem mu, że jeszcze nie pora. Nadpłynął Kolka Nachałow

zaróżowiony silniej o jeden odcień. - Pozwól, Gosiu, szef kuchni ciebie

zaprasza. - Przepraszam pana na chwilę. - Podniosła się z krzesła i zobaczyłem

wtedy, że jest w spodniach. Otyłe kobiety lubią spodnie. HUczało wokół jak w

dolinie Józefata w przedwieczerz dnia ostatecznego. Wszystkie głosy zlewały się

w jeden przejmujący, żałosny jęk. Z góry, jakby z czyśćca, obserwowały nas

twarze złych aniołów. Ale to byli tylko gorsi goście z prowincji, ci, którym się

udało wyrobić paszporty na wyjazd do stolicy w dniu największego święta

stulecia. - Z kim ty siedzisz? - usłyszałem szyderczy głos. To był Rysio Szmidt,

lecz zupełnie odmieniony. Jakby wyszczuplał, jakby przybyło mu srebrnych włosów.

- Z takimi, co mają forsę. Siadaj, postawią i tobie. - Ja nie potrzebuję -

wyrzekł wyniośle i usiadł. - Można? - pokazał na flaszkę żytniej z kartofli

importowanych. Nalał do szklaneczki od wody sodowej, wypił i zapatrzył się w

moje oczy. - On nie żyje - powiedział. - Kiedy to się stało? - Jeszcze nim

szamocą te maszyny reanimacyjne, ale ja wiem, że nie żyje. On już widzi Pana

Boga. Wytrzeszczył oczy i nadziwić się nie może. Jest już po tamtej stronie.

Muzykanci zbudzili się raptem i zaczęli grać przeinaczony wariant walca "Na

sopkach Mandżurii". Żeby nie płacić tantiem. Zrobiło mi się jeszcze rzewniej. -

Chciałbym go zobaczyć. Wiem, że nie powiedział mi wszystkiego. Przez całe życie

skąpił puenty. - NIedługo się zobaczycie. Zbliżył się kelner z talerzem. - Pan

zamawiał rago~ut? - Tak. Dziękuję. - Proszę o bon na potrawy mięsne. Wyjąłem

garść przeznaczonych na cały miesiąc. - Może pan zabrać wszystkie. Mnie już nie

będą potrzebne. Kelner podniósł krucze brwi. - A co to, ja tu żebrzę? - spytał.

- Może pan sobie dać na fundusz walki z kolonializmem. Wybrał starannie jeden

bon, resztę rzucił przede mnie na stół. Leżały bezwstydnie, jak wzgardzona

gotówka. - Przepraszam - powiedziałem. Ale on już wracał do kuchni, potrąciwszy

gniewnie jakiegoś konsumenta z prowincji. - On tylko tak - odezwałem się. -

Kolka obiecuje, że nad ranem postawi "złotą jesień". - Naprawdę nie potrzebujesz

tych bonów? - spytał Rysio. - Od dawna nie jadam mięsa. Decyzja światopoglądowa.

Kaprys starszego pana. - Mięso daje siłę. - Nie potrzebuję już siły. - A

panienki? Zawsze byłeś łasy. Chociaż mówią na mieście, że tylko łasy. - Widzę,

że masz ochotę, to bierz. Tobie przyda się siła. - Jak chcesz, mogę wziąć. Po co

się mają zmarnować. Wstydliwie, rozglądając się na boki, schował czerwone

znaczki do wewnętrznej kieszeni. Jakieś pary kiwały się na mikroparkiecie. -

Która to godzina? - ocknąłem się. - Wpół do trzeciej. - Dużo czasu. Całe życie.

- A gdzie, no wiesz, benzyna? - szepnął Rysio Szmidt. - Nie bój się, jest. Czeka

w chłodku szatni. Nabiera mocy. - Rany Boskie, ten Hubert, nieszczęsny Hubert.

Orkiestra rzępoliła walca, który splątał się z Nadzieżdą. Zrobiło mi się

przykro, ale i dziwnie przyjemnie. Czy ja ją spotkam jeszcze? Chyba zobaczę,

takie mam przeczucie. A moje przeczucia jeśli idzie o kobiety, nigdy mnie nie

zawiodły. Złe i dobre. Rysio Szmidt pisał elegancką prozę, inteligentną. Nosił

się godnie i umiejętnie tworzył wokół siebie atmosferę, trochę zresztą

staroświecką atmosferę artyzmu. Rano zagrał rubachę, poczciwca, ale to była

taktyka i ja się tą sztuczną serdecznością nie przejąłem. Rysio moją robotą

trochę gardził. Lubił mnie, lecz mojej prozy nie szanował. On był zawodowcem, ja

amatorem. Zawodowcy nie lubią amatorów. Wiedział także, że ja wiem, iż on pisze

książki ze specjalnym wysiłkiem, aby były łatwe do przetłumaczenia. Rysio zaparł

się i całe życie poświęcił dla zrobienia kariery światowej. Tak bardzo tego

pragnął, że w końcu to osiągnie. A teraz patrzył, jak dziobię bez smaku dziwne

danie nazwane kapryśnie rago~ut. - Spalił się - powiedziałem. Rysio zdrętwiał.

Zamarł z flaszką w ręku. - Kto? - Hubert spalił się wewnętrznie. Żył na

straszliwych obrotach. Wiesz, nie umiem nie tylko zebrać myśli, ale i swego

samopoczucia. Jakbym się zerwał z uwięzi. Przeciągi szarpią mnie na wszystkie

strony. Powinienem paść na ziemię i zawyć. A ja żuję to rago~ut. Rysio patrzył

do góry w stronę czyśćca, gdzie srebrzyły się popielate refleksy światła

dziennego. - Słuchaj, słuchaj - powiedział wolno - tam siedzi Caban. On chce z

tobą rozmawiać. - Gdzie, nie widzę. - Na galerii. Niedaleko okien. Halina ci

pokaże. - Jaka Halina? - No ta, którą już znasz. Patrz, czeka na schodach.

Rzeczywiście na stopniach za plecami orkiestry stała Halina. A muzykanci ciągle

grali "Sopki Mandżurii" i mnie się wydawało, że grają tak od rana. Wstałem,

przelazłem za plecami inwalidów. - Tak, chce pana poznać - powiedziała szeptem.

Szedłem za nią i idąc przyglądałem się tęgiemu mężczyźnie w wymiętym flanelowym

ubraniu, który siedział samotnie przy okrągłym stoliku obok okna zakrytego

przejrzystym tiulem. Wkroczyłem w światło dzienne, w puszyste światło jesiennego

popołudnia. - To pan - wskazała Halina na mnie, kiedy stanęliśmy przy stoliku.

Chciałem zawołać, żeby została, lecz ona odeszła w stronę złotych drzwi

pozbawionych kryształowej szyby. - Niech pan siada - rzekł półgłosem, w którym

jednak dźwięczał metal. Usiadłem posłusznie, choć byłem starszy od niego o dobrą

dychę. Blat stolika był pusty. Stała tylko wielka popielniczka wypełniona

niedopałkami po poprzednich gościach. Nie był wcale mnie ciekaw. Patrzył za okno

na sczerniały i niechlujny gmach partii, nad którym szarpała się ogromna

czerwona flaga z jedwabiu. - Nie lubię intelektualistów - odezwał się po chwili.

Popatrzyłem na niego zaskoczony. Ale on trwał nieruchomo, zwrócony do mnie

profilem. Znowu jakaś grupka nietrzeźwych manifestantów szła środkiem jezdni w

stronę Alej. Nieśli jakiś transparent z jakąś nieczytelną datą. - To histerycy.

Przewrażliwione baby. - Pan chciał ze mną rozmawiać. - Właśnie rozmawiam. Był

rozzuchwalony swoją misją, nawykły do posłuchu. Grał ze smakiem dyktatora. A ta

zapyziała flanela na nim zdawała się szatą królewską. - Słucham - powiedziałem.

- Wyłączył się pan od wielu lat. Samocenzura nie pozwalała? - Dlaczego

samocenzura? Kupa różnych względów. - No jakich na przykład? - Mam się przed

panem spowiadać? - spytałem trochę ostrzej. Błysnął białkiem w kącie oka, lecz

nie odwrócił się w moją stronę. - Czego się pan boi? - Jak to czego? - No, boi

się pan więzienia, przesłuchań, szykan? - Lękam się nie o siebie. - No, no -

ponaglał. - To o kogo? O nas? O cały kraj? Że nas zetrą z ziemi z powodu pana

książki? Patrzyłem na niego i nie wierzyłem własnym oczom. On miał coś z

tamtych. Anonimowa, prostacka twarz i przezroczyste oczy. - Wie pan, ja

przywykłem do innej konspiracji. - No, do jakiej? - Takiej, co się nizała przez

powstania, Organizację Bojową Pps, aż do Ak. Wy zaczęliście od innego pieca. -

Co to znaczy? - Was stworzył ten reżym. Jesteście wydzieliną tego systemu,

żebrem z ciała tej tyranii. Wy jesteście z "Biesów" Dostojewskiego, a nie z

opowiadań Żeromskiego czy Struga. Wreszcie zwrócił się w moją stronę. Zobaczyłem

twarz nie tak znowu prostacką i anonimową. W jego oczach, rzeczywiście dość

bladych, pojawiły się błyski prawie uśmiechu. - No to co pan radzi? - spytał. -

Nie wiem, co radzić. To nie moja sprawa. Jestem sam, poza układami. I tak chcę

dotrwać do ostatniej mojej chwili. Jeśli żąda pan rady, to mogę podsunąć jedną.

Bądźcie podobni do dawnych konspiratorów. Podświadomość społeczna pamięta te

archetypy. One są własnością ogólnej pamięci. One tylko będą skuteczne. -

Proszę, niech pan sprecyzuje taki archetyp. - Po pierwsze, dobrowolność. Wy

lubicie szantaż, paskudny, duszny szantaż moralny. Po drugie, bezinteresowność.

Wy lubicie natychmiastowe nagrody, wy jesteście rzeczowi. Po trzecie, zgoda na

przegraną. Wy nie lubicie przegrywać. Nie lubicie za wszelką cenę. Jesteście

płodem swego czasu. Jesteście nieładni jak czas, który wydał was na świat. -

Plącze się trochę rozsądku w tym, co pan mówi. Chyba jesteśmy tacy jak nasz

czas. A jacy inni moglibyśmy być? Jak moglibyśmy przeskoczyć uwarunkowania

czasu, mentalności społecznej, układów politycznych, osobliwości fazy procesu

historycznego, napięć albo rozluźnień moralnych chwili czy epoki? Jakżeż możemy

być dziewiętnastowieczni, jeśli zamykamy wiek dwudziesty? W jaki sposób mamy być

antykapitalistyczni, jeśli jesteśmy antykomunistyczni? Pan jest romantyk czy

dureń? - Mówi pan roztropnym językkiem marksisty. Pan nie dostrzega

imponderabiliów moralno_ideowych, które decydowały o losie tego narodu.

Jesteście tylko gabinetem cieni tej ekipy. - No to nie warto, żeby pan się

fatygował. Słyszałem, że w ogóle pan grymasi, rezonuje. Takich nam teraz nie

trzeba. Może kiedyś, jak będzie dobrze, wtedy podywagujemy. Teraz nie ma czasu.

Teraz wielu ludzi i wiele narodów wkładają do grobu. To ostatni dzwonek.

Sygnaturka na Anioł Pański. Jest pan zwolniony ze słowa. Nie potrzebujemy pana.

Może pan wracać do domu. Wstałem od stołu, ale nie odchodziłem. - A któż ci

sprezentował moje życie do manipulacji? Idę wolno i z mozołem na stos, bo tak

się idzie po człowieczemu. A dlaczegóż to mój instynkt moralny jest słabszy od

twojego czy waszego? A kto to powiedział, że moja śmierć musi zyskać twoją

aprobatę? Patrzył znowu przez zakurzony tiul na ten gmach rozświetlony niewielką

ilością prostokątów okiennych. Zacisnął usta, ściągnął brwi i wyglądało, jakby

powstrzymywał wybuch gniewu albo po prostu szloch. Myślałem, że mi odpowie, ale

nic nie powiedział. Zrobiło mi się przykro, chciałem się odezwać, ale się nie

odezwałem. Wróciłem do stolika. Orkiestra ciągle jeszcze grała tego walca i nie

mogła jakoś skończyć. - No i co? - spytał Rysio. - Miałem niedobrą rozmowę.

Zamilkłem i on milczał także. Ktoś przy barze odwrócił się w naszą stronę. To

był brat Rysia, ten filozof od aluzji. Nie pozdrawiając, patrzył na nas

szyderczo. Szmidt widocznie odczuł wzrok brata, bo podniósł głowę i spojrzał w

stronę baru. - Jeszcze tego tylko brakowało - jęknął. - Co ta menda tu robi? -

Spotkaliśmy się dzisiaj w barze mlecznym. Prowadzi w cenzurze seminarium z

aluzji politycznej. Po sąsiedzku wpadł na kielicha. - Edek_pedek, niech go

diabli ścisną. - Wy jesteście bliźniakami? - Ale dwujajowymi, on jest z innego

ojca. - Co ty bredzisz? To niemożliwe. - Nie chce mi się wyjaśniać. Zapytaj

jakiegoś lekarza. Istnieje taka możliwość, jeśli kobieta w odstępie paru godzin

ma stosunek z innym mężczyzną i jeśli zejdą dwa jajeczka. Nie chce mi się mówić

o tych świństwach. Mama, świeć Panie nad jej duszą, to był dobry numer. Ale

dzięki temu Edek jest tylko moim dalekim krewnym. - Ty to zmyśliłeś, Rysiu. W

czasie bezsennej nocy wykoncypowałeś z encyklopedią lekarską w ręku. Można tak

nienawidzić własnego brata? - On nie jest moim bratem, powtarzam jeszcze raz. To

kuzyn tylko, do diabła. Edek filozof już golnął sobie kielicha i nie dość, że

patrzył na nas szyderczo, to jeszcze się uśmiechał pogardliwie. - Nie zwracaj na

niego uwagi - szepnął Rysio. - Udawajmy, że jesteśmy zajęci rozmową. - Wiesz co,

Rysiu, ja wracam do domu. A ty zabierz sobie kanister z szatni. Może znajdziesz

innego ochotnika. - Czyś ty zwariował? - To wszystko takie dwuznaczne. Ja jestem

dwuznaczny, wy jesteście dwuznaczni, cały świat jest dwuznaczny. Źle się czuję i

już. - Pedały mają gówienko pod nosem. Gardzą całym światem - biadał Rysio

sztyletowany wzrokiem brata. - Może dać mu w mordę? - Słuchaj, ja wracam do

domu. - I podniosłem się z krzesła. Ale wtedy pokazał się Kolka Nachałow,

wiodący ostrożnie panią Gosię. Chichotali czule do siebie, on niósł jej torbę,

wielką jak sejf bankowy. Nie stracili czasu w kuchni, szedł od nich ostry zapach

nieznanego alkoholu. Zbliżali się do nas w przejmującym jęku gigantycznego

fletu, lecz to tylko zacięły się organy Hammonda w inwalidzkiej orkiestrze.

Muzycy odstawili swoje instrumenty i przyglądali się walce kolegi z tajemniczym

przyrządem dźwiękowym. - To mój przyjaciel - przedstawiłem Rysia, ale oni nie

zwrócili uwagi na mego towarzysza. - Do wszystkich, do wszystkich, do

wszystkich! - trąbił Kolka przez złożone dłonie. - Największa okazja przed

prawdziwym końcem świata. Pani Gosia zaprasza, Gosieńka prosi, Gosinek funduje.

Za mną. Naprzód. Do zwycięstwa. Zaczął nas popychać w stronę kuchni przy czynnej

pomocy pani Gosi. Przewróciliśmy po drodze ze dwa stoliki. Ktoś chciał

interweniować, ale natychmiast dostał po pysku od czarniawego kelnera, który

czyhał od rana na taką okazję. A w kuchni powitał nas chóralny śpiew. Kucharze,

kuchciki i pomoce kuchenne, wszyscy razem, lecz bardzo nierówno, więc wszyscy

razem wyciągali w górne rejestry znaną pieśń burłaków nadwołżańskich,

"Dubinuszkę". Szef kuchni, ogromne wesołe chłopisko z pomidorem rozchlapanym na

przodzie wysokiej białej czapy, tańczył solo przy kotle puszczającym

niebezpiecznie parę spod dekla. A ten zgnieciony pomidor wyglądał jak guz z

rubinu przy hetmańskim kołpaku. Na nasz widok szef podniósł się z przysiadu,

rąbnął pięścią w pokrywę kotła. - Milczeć! Mordy w kubeł! Ja mówię! Ale nie miał

nic do powiedzenia, wykonał tylko głębokie pas przewracając wiadro z kartoflami.

- Ej da uchniem! Potem stanął na rozkraczonych nogach i począł nas wabić

ogromnYm paluchem. - Chodźcie, chodźcie, moje wy cynadereczki. Pokaż się,

baleronku. I chwycił raptem panią Gosię na ręce i poniósł gwałtownie w ciemne

wejście do nieznanego pomieszczenia. Zdjęci radosną zgrozą ruszyliśmy za nim. To

była wielka spiżarnia wypełniona pustawymi półkami. Zakurzona żarówka kiwała się

pod niskim sufitem. Szef postawił Gosię na cementowej podłodze. - Cisza! Ja

rozkazuję! Z porozumiewawczym uśmiechem zaczął grzebać w kieszeniach pod białym

fartuchem. Wreszcie wyciągnął pęk kolorowych kluczyków. Wielki paluch przyłożył

do ust i uniósł gęste czarne brwi. - Cśśś. Wiecie, co to jest? - I brzęknął

kluczykami. - Hurra! - krzyknął przypochlebnie Nachałow. - Pułkowniku, pod pana

przewodem! Szef kuchni chwycił za krawędź półki z przecierem pomidorowym.

Szarpnął z siłą litewskiego niedźwiedzia, a półka jęknęła w ukrytych zawiasach i

odsłoniła schludne metalowe drzwi, podobne do tych, które już się przede mną

otwierały. Pułkownik_kucharz nucąc "Dubinuszkę" pomajstrował przy zamku,

nacisnął świecące tastery, coś zgrzytnęło, gdzieś zabłysło jakieś światło i już

runęliśmy w głąb niskiego niczym sztolnia korytarza. Mój rachunek sumienia. Mój

akt skruchy. Żal za grzechy. Moja biografia w kolorze przeciętności. Najpierw

tej przeciętności nienawidziłem, pogardzałem nią, a na koniec w niej się

zadomowiłem. Wielkość w przeciętności. Przeciętność jako najwyższa forma

arystokratyzmu. Przeciętność jako asceza, jako dumne osamotnienie w

pospolitości, szary habit pysznego mnicha. Przeciętność ostatnim stadium

wywyższenia. Czy przeciętność jest bezgrzeszna i niewinna? Byłem czysty do

chwili, kiedy obudziły się instynkty, stawałem się na powrót czysty, gdy

instynkty zaczęły z wolna usypiać. Moja epoka grzeszności to kilkanaście lat

pędzonych gwałtownie przez rozbuchaną biologię. Jakiś badacz zaszczepił mi

instynkty, popędy, odruchy, a później obserwował, co z tego wyniknie. Byłem

królikiem doświadczalnym. Czy królik odpowiada za eksperyment? Pilnowałem, żeby

nie przekroczyć temperatury przeciętności. W wychłodzonym mikroklimacie mojej

własnej próby nie popadłem w skrajność, zatem popsułem doświadczenie rozpoczęte

na mojej osobie przez Najwyższy Umysł. Może zgrzeszyłem przez brak grzechu?

Przeciętność była aktem mojej woli. Ale warunki umysłowe i fizyczne do

zadowolenia się przeciętnością, do jej dobrowolnego przyjęcia odziedziczyłem w

łańcuchu genetycznym, przenoszonym w ciągu stuleci i tysiącleci przez jakichś

nie znanych mi facetów, jegomościów, typków, o których nic nie wiem i nie chcę

wiedzieć, a którzy nigdy nie potrafili wyobrazić sobie pewnego literata, co

przejmie na krótko ten kod genetyczny i być może go uszkodzi, zdefektuje albo

przeinaczy. Więc i przeciętność, ta harda, pyszna przeciętność też jest na mnie

trochę wymuszona. Czy przeciętność, otrzymana jednak wbrew woli, choć uznana

przeze mnie jako akt wolnej woli, czy ta przeciętność jest bezgrzeszna? Nie

ukradłem większej gotówki, nie popełniłem szaleństwa miłosnego, nie wykroczyłem

przeciwko prawom natury, nie dokonałem zbrodni. Trzymałem się stada i stadu

byłem posłuszny. Słuchałem pilnie niesłyszalnego głosu stada ludzkiego, które

nazywamy społecznością. Popełniałem drobne wykroczenia, co nie burzyło ogólnego

procesu, i natychmiast je tuszowałem, korygowany przez niewidzialne oko

społeczne. A jednak mam poczucie grzeszności i jestem grzeszny. Może grzechem

pierworodnym jest ten kwas rybonukleinowy, co go przejąłem nie wiadomo po kim?

Ten tajemniczy szyfr wystrzelony z dalekich gigantycznych galaktyk grzeszności.

Może grzechem jest ta zaciekła ciekawość, straszna żądza poznania

niepoznawalnego, zdrożna pokusa zdarcia czarnej zasłony okrywającej

Najdoskonalsze Istnienie albo martwą nicość? Może grzechem jest wszechświat z

miliardami galaktyk, bilionami słońc, trylionami rodzących się w bólu i w bólu

konających gwiazd? Odlatują w przestrzeń międzyplanetarną w wietrze czasu

rozbłyski chwil, co są moim losem. Moment, kiedy się topiłem w rozsłonecznionej,

letniej rzece z gorzkim zapachem ziół w ustach. Sekunda, kiedy zobaczyłem dziki,

przerażający akt kopulacji dwojga ludzi. Mgnienie, kiedy strzeliłem do

przyjaciela w mroźną, gwiaździstą noc, pełną wilczych chórów. Minuta, kiedy

zdradziłem siebie i swoich przyjaciół. Najkrótsza wieczność, kiedy czekałem na

krwotok orgazmu w oczach cudzej żony. Mignięcia rozpaczliwych, samobójczych

nocy. Lecą te rozbłyski chwil jak świetliki w wiecznej ciemności niesione

wiatrem czasu. Podobne jedne do drugich, do setnych, milionowych. Takie seme,

nierozpoznawalne, jednakowe. Droga mleczna z okruchów naszego istnienia. Wielki

szum ludzkiej egzystencji. Może obojętność, dziecko przeciętności, jest tą

materią lotną jak mgła, która kamienieje w głazy, zespala się w skały, wyrasta

masywem górskim aż pod niebo, przygniatając nasze marne życie? Może

przezroczysta, bezbarwna, pozbawiona zapachu i kształtu, ospała, wszechobecna,

przytulna, miła i niewinna obojętność jest jedynym grzechem, który zatrzymuje

sito Opatrzności? Może tylko za ten grzech_niegrzech będziemy sądzeni w dniu

Sądu Ostatecznego? Trzymając się ścian, potykając, chichocąc, jak na szkolnej

wycieczce brnęliśmy przez loch starannie ocembrowany, z pedantycznym

oświetleniem, ze strzałkami wymalowanymi w dwóch kolorach: białym i czerwonym.

Białe nas prowadziły, czerwone wskazywały drogę powrotną. - Słuchaj, to pachnie

orgietką - szepnął mi Rysio w spocony kark. - Ktoś mi już kiedyś wspominał. -

Idziemy chyba pod ulicą. Słyszę w górze kroki manifestantów. - Ale pod którą

ulicą? Czyżby pod Nowym Światem? Słuchaj, czy ty się domyślasz? Usłyszałem za

sobą echo kroków. Odwróciłem się machinalnie i zobaczyłem, że to nie echo, że to

żywi ludzie pełzną naszym tropem. Personel kuchni ruszył za swym wodzem. -

Jesteś? - pytał z przodu Kolka. - Jestem. - To i nie pożałujesz swojej odwagi.

Wiesz, ile ta wycieczka zagraniczna kosztuje? Cały utarg z filmu "Transfuzja".

Taka jest Gośka. Ty jej nie znasz, ale jeszcze poznasz. - A dokąd my idziemy,

Kolka? Ja mam terminy. - Znam twój termin. Zdążysz. Każdy zdąży na swój termin.

Przed nami zapiszczała pani Gosia. - Pułkowniku! Widzę szczura! - Baleroniku,

chodź do mnie, apka! Chodź, dzieciątko. - Ale pan silny. - Moja siła drogo

kosztuje. - Jezu, ale nie za biust, staruszku. - Muszę się czegoś trzymać,

baleroniku. Gonił nas tupot nóg personelu i uporczywy głos tego fletu, na którym

zacięły się organy. - Wycieczka do piekła - powiedziałem cicho. - Nie, do raju -

zachrypiał z przodu Kolka. - Warto zobaczyć. Bo może się więcej taka okazja nie

trafi. Nawet po śmierci. Coś zatrzymało nasz pochód. Pani Gosia ciągle

popiskiwała. - Tylko bez rąk, pułkowniku. Ja mam dorosłe dzieci. - Hu, hu! -

dudnił pułkownik_kucharz. - Aż mnie język świerzbi, żeby przygadać. - Mam

wrażliwe piersi, bardzo przepraszam, bo się pogniewam. - Cicho, sza, teraz ani

mru_mru - rozkazał basowym szeptem pułkownik. - Zbliżcie się, konsumenci, coś

wam powiem. Zaczekał, aż stanęliśmy wszyscy przed takimi samymi drzwiami, jakie

widzieliśmy na początku. - Kogo tam cholera niesie. - Spojrzał z gniewem w głąb

korytarza za nami. - A to dranie. Zostawili kuchnię na boskiej opiece. Pani coś

miała w torebce, karkóweczko moja? Zagulgotał jak dębowy antałek, wytarł usta

rękawem białego fartucha i wsadził flaszeczkę z resztą płynu do własnej

kieszeni. - Ostrzegam, żeby niczego nie ruszać i palcami nie dotykać. Patrzeć

można, ale próbować zabraniam. Słyszycie? - Panie pułkowniku, do kogo pan mówi?

Przecież pan zaprasza artystów, świadków epoki. - Pracowałem kiedyś w sektorze

artystów. Jednemu to tak przyłożyłem, że za przeproszeniem nogami się nakrył.

Ale to dygresja. Więc nie macać palcami i nie hałasować. Wszyscy zrozumieli? -

Wszyscy, wszyscy - powiedział Kolka. - A ten puchacz? - szef wskazał moją

skromną osobę, dyszącą pod futryną drzwi. - Co ci tak oczka wypuczyło? - Kac,

ojcze, kac totalny. - Może, nieszczęsny, zjadłeś rago~ut? - Zjadłem, ojcze. - To

wypij duszkiem miarkę na trzy łyki. - Podał mi flaszeczkę, którą wyłudził od

pani Gosi. - Gotować, kochani, to ja po prawdzie nie umiem. Nie umiem i nie

lubię. - Pułkowniku, nam duszno - zajęczała Gosia. - Już otwieram, otwieram.

Zachrobotał kluczami, nacisnął kolorowe tastery i otworzył żelazne wierzeje.

Ponownie znaleźliśmy się w spiżarni, ale tym razem dobrze zaopatrzonej. Na

wysokich półkach leżały mieniące się kolorowymi etykietami wielkie puszki

konserwowej szynki. Po prawej stronie stały skrzynki z butelkami, jakich od lat

nie widziały nasze oczy. - Nie patrzeć, nie patrzeć - ponaglał szef kuchni. -

Jazda na schody. Przed nami były strome, kamienne stopnie, wspinające się pod

czarny sufit. Pułkownik zatrzymał się u szczytu i rzekł sam do siebie: - A jak

mi łeb utną? Tylko trzy lata zostały do emerytury. - Pułkowniku - odezwał się

zniecierpliwiony Kolka Nachałow. - My tylko rzucimy okiem i na paluszkach

wyjdziemy. Jej Bohu, po co ta mitręga. - Twój tatuś był moim profesorem -

uspokajał siebie kucharz_pułkownik. - Jak święto, to święto. A wrogów, jakichś

wywrotowców nie ma między wami? No dobrze. W taki dzień chyba można. Westchnął

uroczyście, obejrzał pod światło odrutowanej żarówki najważniejszy klucz,

ucałował go jak relikwię. A potem zaczął go pasować do dziurki w zamku zwykłych

białych drzwi oblazłych z farby. Na nadnaturalnie wielkiej jego twarzy, jakby

powiększonej przez nieznany kataklizm biologiczny, więc na tej twarzy, która

była sympatyczna i odrażająca zarazem, na tej kolosalnej gębie pojawił się wyraz

jakiejś nieprzyzwoitej rozkoszy. Gmerał w otworze zamka i czerwieniał coraz

bardziej. Z głębi korytarza aż tu, do tej królewskiej spiżarni dolatywał

zniekształcony dźwięk organów Hammonda. Wreszcie zamek szczęknął wesoło i

następne drzwi zostały sforsowane. - Pół roku nie otwierałem - powiedział z ulgą

pułkownik. - Co pół roku robię kontrol. Ale tylko ja sam. Jeszcze nigdy nie było

potrzeby użyć tej drogi. Daj Boże i na przyszłość. Stłoczyliśmy się w ciasnym

pomieszczeniu pełnym starych mioteł, pustych butelek po paście do podłóg i

uszkodzonych części elektroluksów. - Gotowi? - spytał kucharz prostując się

przed ostatnimi drzwiami. - Gotowi - szepnęła uroczyście pani Gosia. Wtedy on

położył rękę na złoconej gałce ostatniego zamka. Wolno przekręcał ją w lewo, a

my już słyszeliśmy podniosłą muzykę, jaką grają w kościołach albo w

krematoriach. Drzwi odsłaniały bez pośpiechu wspaniałe wnętrze, wielkie jak

kaplica. Ściany i kolumny wyłożone były marmurem, spękanym co prawda

gdzieniegdzie, lecz pęknięcia te troskliwa ręka zaszpachlowała starannie,

odpowiednio dobranym kitem. Z wysokiego sufitu, zdobnego w klasycystyczne

sztukaterie, zwisały ciężko pozłociste żyrandole mieniące się kolorami tęczy

sutych kryształów. Ale wszystko to było niczym w porównaniu ze stołami. Te stoły

przypominały czasy Radziwiłłów albo królów saskich na polskim tronie. Okryte

historycznymi obrusami, umajone zielenią, obciążone cudowną muzealną zastawą,

uginały się pod brzemieniem wyszukanych potraw i flaszek z trunkami. - Czy to

pan sam nagotował? - spytał wstrząśnięty Kolka Nachałow. - Ja nie umiem gotować

- odparł wzruszonym głosem kucharz_pułkownik. - Cały świat gotował, smażył,

dusił, piekł te cuda. Nasza partia od dwóch lat ciułała każdy cent zagraniczny

na ten tajny bankiet dla najwyższego kierownictwa. Wiecie, konsumenci, że od

trzech miesięcy minister spraw zagranicznych nie może wyjechać do Onz, bo nie ma

na podróż? Dopiero dziś wpłynęły pierwsze dolary, ktoś kupił w sklepie dewizowym

szwedzkie zapałki, jakiś Arab nabył trzy tuziny kondonów i została wreszcie

wypłacona zaliczka na bilet dla ministra. Bardzo proszę wchodzić delikatnie, bo

podłoga śliska, i tylko patrzeć, Boże broń, niczego nie dotykać. Ostrzegam, że

ja mam dobre oko. Na palcach weszliśmy do bankietowej sali, która, choć

oświetlona żyrandolami w stylu epoki Józefa Wissarionowicza, pozostawała w

złocistym półmroku, co w nawach między kolumnami przechodził w tajemniczą

ciemność kolorowych grot. - Domyślasz się, gdzie jesteśmy? - szepnął Kolka

Nachałow. - Mam już pewność. Sanktuarium. Arka przymierza. Przymierza między

partią_królewną i partią_służką. - Chodź, popatrzymy. A z tego wejścia do

pakamery ciągle wyskakiwały jakieś nowe postacie. Pomoce kuchenne i zawiani

goście, a nawet któryś z muzyków, co władał nogami. Przepiękna muzyka, nie

wiadomo przez kogo skomponowana, sączyła się z ukrytych głośników. Może ją

ułożyli wspólnie partyjni rektorzy wszystkich uczelni muzycznych. Zatrzymaliśmy

się przy głównym stole, gdzie leżał na łączce z pietruszki ogromny jesiotr,

car_jesiotr, obłożony seledynową, migotliwą galaretą przypominającą głębiny

Jeziora Bajkalskiego. Patrzył na nas dostojnym i mądrym okiem ugotowanym na

twardo. Nie opodal stały wyżłobione bryły błękitnego lodu, w których skrył się

kawior czerwony i czarny. Skromniej przy obu końcach stołu przycupnęły

staropolskie szynki z obnażoną złotawą kością jak książęcą rękojeścią. A między

tymi gigantami sztuki kulinarnej nieśmiało polegiwały starożytne półmiski z

polędwicą, schabem, kiełbasą litewską. Było na tym stole sporo potraw, których

nigdy nie spotkaliśmy w czasie naszego długiego żywota. - Na Kremlu za Stalina

ostatni raz widziano taki bankiet. Nim zwariował, kazał przygotować podobną

ucztę. Nikogo nie zaprosił. Sam jadł i pił, i rozmawiał z duchami cesarzy

rosyjskich. A potem zamknął się w jednoosobowym więzieniu, które dla siebie

wybudował, i tam odwalił samotnie kitę. - Głos Kolki Nachałowa drżał leciutko.

Dopiero teraz spostrzegłem, że przy głównej ścianie stoi nieduże podium, a na

nim spoczywają insygnia koronacyjne królów polskich ze słynnym Szczerbcem. Na

ścianie partyjny oberkustosz zawiesił obrazy - relikwie tego narodu. Kolka

Nachałow spostrzegł, że obserwuję ten świętokradczy ołtarzyk. - Niech kacapy się

dowiedzą, kogo kupują. Jaśnie Panią Rzeczpospolitą. Rimskuju blad'. Powiedział

to i sam się przestraszył własnego głosu. Ale jeszcze trwała ta dostojna muzyka,

którą zatwierdzał i odrzucał przez wiele miesięcy Wydział Propagandy Komitetu

Centralnego. Lecz już jakiś przybyły z lochów podpity duch odnalazł urządzenie

nagłaśniające, już majstrował przy ogromnym magnetofonie. - Och, ciągnie mnie do

tego jesiotra - jęknął Kola Nachałow. - Pułkownik nie widzi, chodź, skubniemy z

karku szczyptę mięska. - Kolka, przecież to szaleństwo. Zaraz wpadnie straż i

wystrzela nas pod tymi kolumnami. - Nikt nie wpadnie, bo wszystkie drzwi są

opieczętowane z zewnątrz. Dopiero za pięć ósma konmendant gmachu zerwie

komisyjnie plomby. Pochyliliśmy się nad stołem w tym miejscu, gdzie kwadrans po

ósmej staną obaj sekretarze, nasz - królewicz i tamtejszy - car. Kolka rozchylił

cienką jedwabistą skórę na karku jesiotra, wydłubał kawałek złotoróżowego

miąższu i podał mi z zachowaniem najwyższej ostrożności. Zaczekałem, aż sobie

przygotuje podobną porcję. Zamknęliśmy oczy, żeby nie kalać zmysłów postronnymi

wrażeniami. Z ceremonialną powolnością, jak opłatek komunii, położyliśmy na

językach egzotyczny przysmak. Ale Kolka Nachałow natychmiast się zakrztusił,

uderzony po plecach ciężką dłonią pułkownika_kuchmistrza. - Nie wolno! Ile razy

mam powtarzać? Poszli won! - krzyczał stłumionym głosem. Kolce smakowity kąsek

wypadł na podłogę, lecz ja zdążyłem przełknąć. Skryliśmy się za marmurową

kolumnę nadsztukowaną importowanym kitem, gdzie jakiś typek ciągnął koniak

francuski prosto z butelki. Pułkownik mrucząc wściekle jął zaklepywać ogromnym

paluchem wgłębienie na karku jesiotra. Czynił to jednak tak nieumiejętnie, że

rozciapkał grzbiet ryby aż do pierwszej płetwy. W końcu rozejrzał się dokoła,

czy nikt nie widzi, i połknął spory kawałek mięska, który stoczył się przedtem

na galaretę. A skoro zakąsił, machinalnie sięgnął po flaszkę armaniaku. NIeznany

duszek kuchenny, co majstrował przy magnetofonie, znalazł na którejś ścieżce

muzykę taneczną. Jakieś gwałtowne tango wypełniło raptem wnętrze tej

findesieclowej świątyni. podpity Rysio pracował przy poślednich stołach. Wyżerał

wędliny, zostawiając na półmiskach moje bony na dania mięsne. Ktoś już,

niestety, womitował przy sąsiedniej kolumnie. Wypłynęła ze złocistego mroku pani

Gosia. Walczyła z przepełnioną torbą, która nie chciała się zamknąć. Poczułem

przykrość z powodu takiego nietaktu. Spróbować delikatesów co innego, a co

innego wynosić szynkę w torbie. - Niedługo zmywam się, choć tu zabawa dopiero

się rozkręca. Ale mam bankiet filmowy. Sprzedajemy kupcom z Australii

"Transfuzję". Bo, proszę pana, dostaliśmy debit na zagranicę tylko w ramach

innych kontynentów, poza Europą. Czy to nie skandal? Podjęła przejmujące,

smyczkowe tony tanga, wykonała kilka pas ze swoją torbą jak z partnerem. -

Niepowtarzalny nastrój - szepnęła. - Panie, jak panu, młody człowieku? Czy to

prawda, że pan bawi się w kontestację? - Ja się nie bawię, łaskawa pani. Za

stary już jestem na zabawy. Ujęła mnie pod ramię, pociągnęła za sobą w

tajemniczy półmrok kolumnady. Szedłem dostojnie, niczym z żoną członka Biura

Politycznego. Rytm tego tanga dodawał majestatu naszym krokom. - Muszę panu coś

powiedzieć. To mój obowiązek starej baby... - zawahała się na moment. - No, może

nie takiej starej, ale doświadczonej. Niech pan słucha uważnie. Ja nie wierzę w

tę całą opozycję. Niech pan wystrzega się tamtego. - Pokazała paluszkiem Rysia

Szmidta. - Oni wszyscy są na rządowej pensji. To wszystko jedna wielka

prowokacja. Czy pana nie dziwi, że lata lecą, a oni spokojnie, jak chłopi na

wiosnę, odwalają te swoje protesty, rezolucje, publikacje, demonstracje.

Posiwieli, przytyli, no i co? Reżym także przytył i posiwiał. Kruk krukowi oka

nie wykole. Pana szkoda. Pan ma cwane oko. Potrzebuję kierownika produkcji. U

mnie można zarobić. Boże, jaka cudna muzyka. Muszę już uciekać. Ale cośmy

zobaczyli, tośmy zobaczyli. Nikt nam tego nie odbierze. Pan wie, że podobno

koniec świata bliski. Dlaczego wszystko się wali? I Wschód, i Zachód. Początek

końca świata. Ale ten koniec może trwać długo. Całe wieki. - Odejdź, krowo -

powiedziałem sennie. - Ja twój pysk widzę codziennie ze wszystkich stron. Pysk

demoludowej mieszczki, która lubi pożreć na naszej stypie. - Cham! - Kto cham? -

Zza kolumny wytoczył się kuchmistrz. - Ja cham? Jestem komendantem ewakuacji Kc.

- Mnie tu obrażają. Proszę wskazać wyjście, panie pułkowniku. - O kurczę

pieczone. My nie pozwolimy ani obrażać, ani wychodzić. Ależ ty masz cyc,

kobietko, można powiedzieć, radziecki. - Pułkowniku, proszę oprzytomnieć. -

Zatańczmy, Kiciu. Po nas choćby potop. Widzisz, kiedyś czytało się książki.

Tararala_bum_bam_bom. - Pardon, przepraszam. - Ktoś mnie ciągnął za połę kurtki

w drugą stronę. - Jestem doktór Hans J~urgen Gonsiorek. Gdzie tu wychodek, pan

nie wie? - Nie wiem. Proszę na razie wstrzymywać. Później poszukamy. - Zgubiłem

się. I koledzy zginęli. - Mówił poprawnie, ale z silnym akcentem germańskim. -

Nie pamiętam nawet, jak nazywa się mój hotel. - A pan z tego gmachu czy z

zewnątrz? - Z tej kuchni, szanowny panie, co była na początku. Zbliżył się Rysio

Szmidt ze śledziem w jednej ręce i ze szklanką pełną dżinu w drugiej: - O co

chodzi? - Pan szuka ustępu. Może najpierw przedstawię. Pan Szmidt, literat, pan

Gonsiorek, doktor. - Bardzo mi przyjemnie - rzekł skrzywiony Niemiec. - Jestem

kierownikiem delegacji na pertraktacje z rządem polskim w sprawie kupna

województwa zielonogórskiego. Dawniej Gr~unberg. Coraz więcej par pomykało w

złotym mroku wykonując trudne figury klasycznego tanga. Za oknami przesłoniętymi

kotarą ze złotogłowiu grzmiała ostatnia tegoroczna burza. - A, to pan? - Zza

pobliskiego stołu podniósł się Edek Szmidt. - Co za zrządzenie losu. Jestem

ekspertem polskiej komisji do spraw sprzedaży województwa zielonogórskiego. -

Doktor Hans J~urgen Gonsiorek. - Docent Edward Szmidt. - Ja już pana poznałem. -

To był mój brat, bliźniak. Rysio odrzucił śledzia w ciemność nawy. - Ja

wychodzę. Koniec. Kropka. Wystarczy na dziś. Filozofa zniosło trochę w stronę

stołu. - Braciszku, poczekaj. Pójdziemy razem. Cały dzień myślałem o tobie. - Za

pozwoleniem - wtrącił się doktor Gonsiorek, podtrzymując Edwarda. - Pan jest tym

liderem opozycji? Czytałem o panu w gazetach. - To ta oferma. Mój brat bliźniak.

Ja jestem w obozie rządowym, Herr Doktor. Jutro, jak wytrzeźwiejemy, spotkamy

się za jednym stołem. - Wolę nie mówić dzisiaj o interesach. - Dlaczego,

doktorku? Ja mam w żyłach krew niemiecką. - A ja polską. Rysio zamachnął się i

rzucił w głąb sali pustą butelkę po winie. Czekaliśmy, aż roztłucze się z hukiem

o marmury, lecz zapadła się jak w wodę. - Wy, cholera, za dużo macie naszej

krwi, a za mało naszego sumienia. Rozstąpić się, wychodzę. Ale nie wychodził.

Oparł się ciężko o marmurową kolumnę i tarł zroszone potem czoło. - My, Niemcy,

przeżyliśmy wielki szok historyczny - odezwał się boleśnie doktor Gonsiorek. - I

ja reprezentuję inne, a właściwie nowe Niemcy. Nigdy już nie uciekniemy się do

gwałtu. Filozof Szmidt chciał zatańczyć trepaka, lecz musiał zrezygnować z

zamiaru. - Terefere - rzekł klęknąwszy na jedno kolano. - Nasza granica biegnie

przez przedmieścia waszej stolicy. Józef Wissarionowicz powiesił nam na szyi

niezły kamień młyński. Rysiu, co ja mówię. Braciszku, pilnuj mnie. Wszak

reprezentuję tu jedyny rację stanu. Jutro wykłady, nie, posiedzenie komisji, a

tutaj hula reakcja, Targowica poprzebierana w artystyczne peleryny, groszoroby

uwieszone nie tych klamek co trzeba. Spiliście mnie, łajdacy. Na kolana, hołoto!

I ty, Niemcze z ciężką forsą! To nasza bazylika narodowa, chram piastowski,

cokół Swantewita! Straż, do mnie! Towarzysze i towarzyszki! - Rysiu, on zacznie

się rozbierać - powiedziałem ze zgrozą. - Ja bym mu pomógł, ale on się nie

rozbierze. On ma ptaszka takiego jak paznokieć. Mama dawała nawet na mszę, ale

nic nie pomogło. Spomiędzy tańczących par wyłonił się pułkownik_kuchmistrz,

komendant ewakuacji. Szedł ponuro w naszą stronę z rozpiętymi spodniami i

rozchełstanym fartuchem. - Co się tu dzieje? - pytał groźnie. Gdzie Gośka? Który

mi wyjął dziewczynę? Czy to ten picuś w binoklach? - To jest towarzysz Niemiec.

A wy stańcie na baczność. Jestem członkiem komisji rewizyjnej. - Ja was

wszystkich pogonię. Rozbisurmaniliście się, rozwydrzyli, tylko żłopać darmową

wódkę i wykradać salceson. Tańczyć mi tu zaraz. Bierz Niemca pod pachy i halsuj,

bo makówę rozwalę. - I wyciągnął nagle zza koszuli wielki, wyłysiały nagan,

jakąś pewnie drogą pamiątkę z dawnych czasów. - No, ruszaj w tany! Ej da

uchniem! - Kto, ja? - Tak, ty członku holenderski. Pchnął brutalnie Edwarda, a

ten posłusznie objął wpół doktora Gonsiorka. Zaczęli podrygiwać w miejscu, bo

melodia tanga była jednak chwYtliwa. - Panie pułkowniku - rzekłem poufnie. - Tam

w kącie jest, zdaje się, Gosia. Jakiś typek przy niej majstruje. - O skurkowany!

- runął w mrok oszalały pułkownik. Błysnęło krwawo, huknął wystrzał, ktoś zaczął

uciekać w poprzek sali z ogonem jesiotra w ramioonach. - Zerwą plomby i wyłamią

drzwi - powiedziałem do Rysia. - Tu poleje się krew. - Chodź, wracamy. Ja za

ciebie odpowiadam. - A może zostańmy. Ostatni Petroniusze ostatniej chwili

konającego tysiąclecia. Powlókł mnie do tej pakamery. Musieliśmy po drodze

przekroczyć śpiącego na podłodze Kolkę Nachałowa. Spał, ale coś gadał do siebie

w mowie swego dzieciństwa. - Idź, idź, dogonię ciebie. Tyloko wezmę buteleczkę.

Dlaczego nie lubię tego miasta? Nie, to nieprawda. Ja tylko nie kocham, jak te

wszystkie osły, które zbijają gotówkę na miłości do Warszawy. Z rana się pewnie

dopingują narkotykami, a potem aż do wieczora kochają, kochają i każą sobie za

to bulić. Więcej niż pół życia przemieszkałem w tym ułomnym mieście. Grodzie

kalekim od zarania, gwałconym przez okupantów, ćwiartowanym przez zaborców,

dławionym na arkanie azjatyckich hord. Wpełzłem kiedyś do jego trupa. Miasto z

trudem się reanimowało i ja z wolna po raz pierwszy w życiu wracałem do życia.

Jesteśmy rówieśnikami. Związał nas przypadek. I okazało się, że na śmierć i

życie. Moim ostatnim utworem literackim będzie ten ostatni dzień życia. Dzień

skromnego happeningu. Ale coś się załamało. Ogarnia mnie zmęczenie oraz niemoc.

Moje życie się powtarza i ja się powtarzam. Zamiast niepowtarzalności -

seryjność. Moją sztukę, a także moje życie można ciąć na kawałki jak kiełbasę.

Tak na koniec wychodzi. Nade mną tylko moje miasto świeżych zabytków i starych

nowoczesnych gmachów. Nic poza tym nie ma. Wspólny język, wspólna męka, wspólne

niezrozumienie. Co oni są winni i co ja jestem winien? Zstępuję do korytarza

ewakuacyjnego. Prowadzą mnie teraz czerwone strzałki. Jakaś para ściska się w

niszy z hydrantem przeciwpożarowym. Ktoś drzemie oparty o ścianę niczym mumia w

starożytnych katakumbach. Wygląda, jakbym wspinał się na powierzchnię ziemi, a

ja przecież schodzę w lochy "Paradyzu". Moje miasto przypomina sławny Irkuck.

Kiedyś było kalekim miastem europejskim, dziś jest zdrowym kiszłakiem

azjatyckim. Jestem w niewoli tego miasta. Albo raczej tu wybrałem sobie dom

niewoli. Wchodzę do kuchni, spustoszonej jak po najeździe tatarskim. Wybebeszone

kotły, strzaskane talerze, z otwartych kranów leci woda. Jakiś szczur płynie "po

piesku" przez ocean kuchni. Znam przyczynę swego kaca. Kaca totalnego. Zdarza mi

się co pewien czas. Co pewien zły czas. A wtedy gram w kości z losem o życie.

Nie w kości, lecz w szklankę wódy i trzy do pięciu proszków nasennych. To jest

ruleta białych ludzi. Grają w nią prezydenci i kurwy, duchowni i poeci,

proletariusze i kapitaliści. Orkiestra spółdzielni inwalidów gra wiązankę

melodii amerykańskich, a gra dla niepoznaki od tyłu do przodu, żeby nie płacić

dewizowych tantiem. Ktoś mnie trąca w nogę przyjaźnie. - Pikusiu, szukałeś mnie?

Już jestem. Niedługo pójdziemy przed siebie. A on skacze wysoko, stara się

liznąć moją rękę. Wymył futro z nudów i wygląda teraz jak nowy. Rudy piesek z

nogami niczym frędzelki. - Marsz, Pikusiu, do szatni! Pilnuj tej banieczki, co

pan ją nosi ze sobą, jak krew do transfuzji. Pikuś robi smętne oczy, podkula

ogryzek ogona, wraca do śpiącego smacznie szatniarza, któremu nie przeszkadza

muzyka, nie przeszkadzają wrzaski, nie przeszkadza koniec świata, co będzie

trwał kilka milionów lat, któremu w ogóle nic nie przeszkadza. Siadam przy

naszym stoliku. Koczowały tu obce plemiona. Cudze pety, cudze ślady szminki,

cudze rozlane lemoniady. Dokoła senny ruch. Jedni podążają przez kuchnię do

bezczeszczonego sanktuarium partii, inni brną z powrotem zmoczeni do kolan, syci

rozpusty. Niebieskie twarze, czerwone twarze. Podłużne, owalne, kostropate,

lśniące od potu. Melancholijne i rozwydrzone. Podnoszę się z trudem od tego

stolika. Dźwigam rękę, żeby uciszyć orkiestrę. Otwieram najszerzej, jak mogę,

usta. - Ludzie! - ryczę. - Antychryst zstąpił na ziemię. Skoczył kulawo z

sąsiedniej galaktyki. Może chciał gdzie indziej, ale trafił do nas. Jakiś facet

daje mi znaki. - Tam jest toaleta, kolego. Za szatnią. A ja wznoszę obie ręce do

góry. - Ludzie, popatrzcie na siebie. Rozdzielił się na was wszystkich i na

mnie. Nie oczekujcie Antychrysta, bo on już jest na ziemi. Antychryst

rozcieńczony, rozdrobiony, zgranulowany. Miniantychryst w każdym z was i we

mnie. Orkiestra gra szósty kawałek, ktoś tańczy, ktoś drzemie. Mrużą się światła

czerwono i niebiesko. W górze blade pyski pomocników Lucypera. Czekają na swoją

godzinę. - Nikt mnie nie słucha - powiadam z rezygnacją. - Antychryst zaszczepił

się w nas wszystkich i dlatego go nie ma. Nikt mnie nie słucha. - Ja słucham. -

Wyłazi skądś Edek Szmidt, rozczochrany, z przekrzywionym krawatem. - A fe,

nieładnie. Jakieś nienaukowe, staroświeckie brednie. Jak panu nie wstyd. Przy

barze siedzi Żorż, dawniej Żorżyk. Siedzi niedbale, jedną nogą majta z wysokiego

stołka. Cedzi coś ze szklanki przez pogiętą słomkę. - Docencie, wczoraj pięć

proszków popiłem szklanką wódki. I nie mogłem przez parę godzin zasnąć. Bo to

jest loteria. Albo od razu zetnie z nóg, albo paskudnie przeciwdziała. To znaczy

przez parę godzin zasypiałem i nie zasypiałem. Przekraczałem próg i cofałem się.

A za każdym razem wchodziłem w inny sektor tego nieznanego wymiaru. Wstępowałem

w łagodność wspomnień młodości, wstępowałem w cień wyrzutów sumienia,

wstępowałem w czerwień nocy napastliwych demonów. A raz wstąpiłem w jasność

zrozumienia, w jaskrawą jasność porysowaną wyrazistymi znakami. I wszystko

pojąłem, i wszystko stało się oczywiste, w najprostszy sposób zrozumiałe. Lecz

wtedy ktoś mnie ukarał i w ostatniej chwili, na moment przed krzykiem triumfu i

ulgi, zepchnął w czarną przepaść snu bez snów. - A ty wiesz, z czego żyje Rysio,

mój bliźniaczy brat? - Nie wiem. Odszedłem od spraw literackich i straciłem

ambicję. Czekam na swój termin. - Otóż warto wiedzieć. Rysio żyje z małej

książeczki napisanej w dawnych zamierzchłych czasach, kiedy był jeszcze gorliwym

synem partii i zasiadał w różnych ważnych instancjach, w których ja teraz

zasiadam. Może pamiętasz jej tytuł? Książeczka ta, napisana nie bez talentu, nie

bez pewnej ikry, sławi przemoc, usprawiedliwia zniewolenie, godzi ze złą

doczesnością. Książeczkę tę wznawiają dwa razy do roku i wtykają każdemu dziecku

w szkole, żeby zatruła to dziecko, żeby zwyrodniła pierwszy instynkt moralny,

kiedy się zjawi, żeby nauczyła dwuznaczności i pierwszych rozkoszy cynizmu.

Dzięki tej książeczce Rysio chodzi cało i bezpiecznie po mieście. Dzięki niej

żyje, pijąc rano mleczko, a wieczorem wódeczkę. Dzięki temu utworowi Rysio

prowadzić może bezkompromisową walkę z reżymem i może budzić nasze zgnuśniałe

sumienia. I tu po raz drugi stykamy się z dialektyką naszych czasów, drogi

przyjacielu. - A gdzie doktor Gonsiorek? - Zginął. Pewnie zginął w toalecie. -

Boże, wszystko zapadło w czerń. Został kac, który nie chce sczeznąć. - Jesteśmy

tylko drobinami białka w okrutnym krzemowo_ognistym wszechświecie. - Pan jednak

wierzy w Boga. - Jeśli wierzę, to w innego niż wy, głupcy. Żorż penetrował

wzrokiem salę. Szukał nowej ofiary. Chciałem skryć się za zmiętoszonym gorsem

filozofa, ale było już za późno. Spostrzegł mnie, uśmiechnął się porozumiewawczo

i zeskoczył ze stołka. Uciekać nie mogłem, bo zachodził mi drogę od schodów. -

Pan jeszcze tutaj? - spytał, odsuwając bezceremonialnie docenta. - To niedobre

miejsce. Knajpa ze złą reputacją. - Właśnie chciałem płacić. Ale kelnerzy gdzieś

się zapodzieli. - A propos rachunku. Wie pan, głupia sprawa. Może nawet nie

wypada z tym do pana. Zabrakło mi do rachunku. - Ile? - Niewiele. Dwadzieścia

tysięcy. Wymacałem tyle ile trzeba w kieszeni. Znałem takie typki. Jak zobaczą

harmoszkę banknotów, zaraz proszą więcej. Opuścił roztropnie rękę, ja w

ciemności wymacałem tę kościstą dłoń i wsunąłem dwa banknoty. Dobrze przyjął

moją delikatność, odwzajemnił uścisk. - Jutro rano odeślę przez umyślnego -

rzekł półgłosem. - Przecież pan dobrze wie, że jutro nie będzie wierzyciela.

Zaśmiał się, poklepał mnie po ramieniu. - Gdybym wiedział na pewno, to bym pana

strzelił wyżej. I odszedł z powrotem do baru, rzucił na kontuar moją forsę jak

własną. Barman podał nową szklankę, ale z tą samą, pogiętą słomką. Z szatni,

obijając się o ściany, brnął Hans J~urgen Gonsiorek. - Herr Gott, ja już nic nie

chcę. Chcę tylko do hotelu - jęczał trzymając się za talię. - A tam, w tym

sanktuarium? - Tam koniec świata. I tu koniec świata. Ja chcę do domu. - Do

pańskiego domu także zbliża się koniec świata. - Ale niech on mnie zastanie w

moim własnym łóżku. Wtedy widzę, że Rysio stoi przy barze i popija ze szklanki

Żorża, który zagadał się z barmanem. - Rysiu! - wołam trochę za głośno, bo

umilkła orkiestra. Szmidt spogląda na mnie statecznie, gasi peta w szklaneczce

Żorża i podchodzi chwiejnym krokiem. - A, jest tu znowu Edek_pedek. Pewnie

szkalował mnie za plecami. Wiesz, że on codziennie leży krzyżem u Świętego

Krzyża. Między odprawą w Kc a wykładem w cenzurze leci do kościoła, pada

plackiem i zbiera siły do następnych łajdactw. Patrz, jak przyzwyczaił Pana

Boga. - Panowie, mnie chroni immunitet dyplomatyczny - skarży się doktor

Gonsiorek. - My plujemy na immunitety - rzecze Edward Szmidt. - U nas pan może

raz_dwa pojechać na Syberię - dodaje Rysio Szmidt. Lecz tu raptem doktor

trzeźwieje, uśmiecha się przebiegle. - Mogę pojechać na Wyspy Kanaryjskie albo

do Caracas, ale nie na Syberię. Na Syberię się teraz nie wywozi. To obszar

strategiczny. I gra różowymi paluszkami na swoim solidnym nosie uwięzionym w

złotych binoklach. Jednocześnie rozlega się blaszany rumor w orkiestrze. Muzyk,

chyba perkusista, spadł z krzesła i chwieje się na boki, uderzając głową w

czynele. Nikt mu nie spieszy z pomocą, tylko ten od zepsutych organów Hammonda

ruszył się leniwie ze swego miejsca. - Czy jest lekarz na sali? - pyta bez

pośpiechu klientów z najbliższych stolików. Podnosi się jegomość zastrzegając,

że jest tylko biologiem. Włazi na podium, zaczyna obracać na wszystkie strony

zamroczonym perkusistą. - Upił się. Perkusiści lubią ciągnąć - opiniuje Edward

Szmidt. - Filozofowie lubią ciągnąć - syczy nienawistnie Rysio. - Żeby struć

robaka. Ten człowiek zasłabł. Wszyscy słabną w niewoli. - O Jezu - wzdycham. -

Przypomniał mi się Hubert. My tu chlejemy, a on tam korkuje. Jeden z ostatnich

moich przyjaciół. Ludzie, jestem sierotą. Sierotą na obcej planecie. Między

stolikami czołga się Kolka Nachałow, zostawiając mokre plamy na podłodze.

Przebył wpław potop w kuchni. Pada z wyczerpania na cudzy fotel. - Chłopcy,

użyczcie zapałek. Ty, zdaje się, masz szwedzkie. Podpalę ten bardak. - A

dlaczego chcesz podpalać? - pyta przeciągle Rysio. - Niech wszystko spłonie. Do

żywej ziemi. Cały brud, cały grzech, cały ten pomiot szatański. Rysio uderza go

na płask dłonią w czoło. Kolka przewraca się razem z fotelem, a potem gramoli

się w milczeniu z podłogi. - Uderzyłeś Kolkę Nachałowa - mówi zdławionym głosem.

- Tak, uderzyłem Kolkę Nachałowa. Mój ojciec przelewał za was krew. - Twój

ojciec zafundował nam socjalizm. - Rosjanie do dziś jedzą zgniłe kartofle, żeby

wam było dobrze. - To idźcie stąd do diabła. Będziecie jeść ostrygi. - Oto

wdzięczność. Doktorze, pan jest świadkiem. Jeszcze mnie popamiętacie. Wtrąca się

Edward Szmidt. - Towarzyszu Nachałow... - Ja dla ciebie nie towarzysz. Pomagam

mu usadowić się w fotelu, ale odpycha z gniewem moje ręce. - Kolka - rzekę - on

chciał dobrze. - Jak to dobrze? - Powinniśmy się z wami trochę droczyć.

Biełopolaki utrzymują was na nogach. Kompleks Polaczyszek dodaje wam biglu. To

święte powołanie zruszczenia Polski przekazane od Iwana Kality prowadzi was

przez historię jak gwiazda zaranna. Chcesz, żebyśmy się od razu poddali? Chcesz

wszystko popsuć? Kolka Nachałow patrzył na mnie długo i z wysiłkiem. Wreszcie

zaśmiał się, spróbował unieść ciężki odwłok z fotela. - Ja ciebie lubię. Ty

jesteś najfałszywszy, a ja ciebie kocham. Daj pyska, ziemlak. Ale nie doszło do

pocałunku, bo zjawiła się Zosieńka, babcia klozetowa na praktyce. - Do pana ktoś

przyszedł - powiedziała. - Do mnie? - spytałem zdziwiony. - Nikogo się nie

spodziewam. - Nigdy nic nie wiadomo. Ruszyłem przodem, torując drogę wśród

zdewastowanych stolików i drzemiących gości. - Nie ma co żałować - pocieszyła

mnie. - Już się kończy pierwsza szychta. Zaraz ich wszystkich wywalą z lokalu.

Trzeba posprzątać dla Arabów. Oni zaczynają od szóstej. - Zosiu kochana,

wybierałem się do ciebie, wybierałem i jakoś nie wyszło. - Po co ta mowa. Już

wszystko wiem. Ma pan tu swoje sześćset złotych. Pan nie używał kabiny, ale ja

ze złości na pana napadłam. - Nie, nie, daj spokój. Wcisnęła mi jednak bilon do

ręki. W szatni obudzony major patrzył gnuśnym wzrokiem w podręczny telewizorek,

gdzie przyjezdny sekretarz, nadsekretarz, supersekretarz skończył właśnie

przemówienie i odbierał owacje. Kilku czarno odzianych facetów koronowało go

czapą górniczą ze wspaniałym pióropuszem. Ale obraz szedł niemo. I major,

zwyczajem współrodaków, wyłączył fonię. - Majorze, poproszę bagaż i pieska.

Odpływam w dalekie kraje. Uniósł bańkę, zabełkotał nią, żeby pokazać, że nic nie

zginęło. - Wszystko gra? - spytał. Wsunąłem mu bilon Zosi do spoconej dłoni. -

Pikusiu, idziemy. Piesek wyskoczył żwawo spod kontuaru, gotów do drogi. Za

naszymi plecami przenoszono gdzieś perkusistę. - Pamiętaj! - krzyknął z czeluści

sali Rysio. Wszedłem na pierwszy stopień, poprzedzany gorliwie przez Pikusia.

Odwróciłem się do Zosi, która oparła się o futrynę swojej instytucji. - Do

zobaczenia. Może wpadnę do ciebie któregoś wieczora. - Na pewno pan nie wpadnie

- powiedziała oglądając swoje paznokcie. Zacząłem się wspinać po schodach

okrytych czerwonym dywanem, poplamionym wszelkiego rodzaju niestrawionymi

potrawami. A na szczycie, przy szklanych drzwiach z wybitymi szybami, stała

Nadzieżda. - Wyrzucają nas - powiedziałem. - Wieczorem to jest lokal dla

petrodolarowych Arabów. Ona kiwała z politowaniem rudą głową. - To ładnie tak?

Trzeba pana z knajpy wyciągać. Jak pan wygląda. Przyklepałem wstydliwie niezbyt

bujne włosy na ciemieniu. A Pikuś już obwąchiwał jej pełne, ale nie za tęgie

nogi, takie, jakie mi się podobają i jakie jemu od razu się spodobały. - To pana

pies? - Moich przyjaciół. Zaginął kiedyś, opłakiwaliśmy go przez lata, śnił się

nam w przejmujących snach podszytych wyrzutami sumienia, a teraz ni z tego ni z

owego odnalazł się. Pikuś, podaj pani łapkę. - Pił pan? - Troszeczkę. Ale co ja

jadłem. Kremlowski lunch. Nawet gdybym opowiedział, toby pani nie uwierzyła.

Wyszliśmy na ulicę, gdzie czekali już Arabowie. Stali w małych grupkach, prawie

jednakowo ubrani, i rozmawiali ze sobą gardłowymi głosami. Oni się jakoś nie

kojarzyli z miejscową ludnością. Żyli w Warszawie swoim życiem, nikogo nie

pytając o drogę, nie szukając pomocy ani przyjaźni. Rżnęli tylko na potęgę

nadwiślańskie panienki i to był, oprócz dewiz, jedyny namacalny ślad ich

obecności. - Nadzieżdo, zaczekaj, jaki piękny dzień. Rzeczywiście, chmury się

rozeszły w stronę dalekich horyzontów, wiatr ucichł, słońce grzało dobrodusznie

to skulone, biedne, choć świąteczne miasto. W gorącym powietrzu igrały resztki

jakichś muszek, a nawet skancerowany motyl przeleciał nad jezdnią w stronę Domu

Partii. - Domu Partii - powiedziałem do siebie i ścisnęło mi się serce. Agenci

przebrani za milicjantów drogowych przytupują sobie ze znudzeniem przy węgłach

gmachu, a w środku, w samym sercu, Sodoma i Gomora. Czy ktoś zdoła na czas

pozlepiać tego jesiotra, odświeżyć wymiętoszone wędliny, dolać wody do nadpitych

butelek, sprzątnąć zafajdane podłogi? Biedny kuchmistrzu w randze pułkownika,

ostatni junaku stolicy! - Nadziejo, wezmę panią pod rękę. - Może chce pan środek

uspokajający? Mam wszystko ze sobą. - A po cóż mi uspokojenie? - Niech pan stara

się wytrzeźwieć. - Jestem trzeźwy. - Mamy z panem same kłopoty. - Przecież Caban

zwolnił mnie ze słowa. - Czy Caban pana może zwolnić? Czy pan potrzebuje

zwolnienia? Czy pana ktokolwiek kiedykolwiek do czegoś potrafił zmusić? -

Nadzieżdo, pani mi schlebia. - On zresztą żałuje tej rozmowy. Bywa, że mężczyźni

ni z tego, ni z owego przemówią się. Mijaliśmy sklep spożywczy. Ściągnięta w

pośpiechu z domów załoga ekspedientek montowała w koślawym oknie wystawowym

zmodernizowany herb ojczyzny: maleńkiego orzełka obłożonego wielkimi snopami

zboża. Wyszliśmy na plac Trzech Krzyży. Na betonowym skwerku, obok zabytkowego

szaletu polegiwała grupka nietrzeźwych demonstrantów. Podłożyli sobie pod głowy

transparent z nieczytelnym hasłem i zdefektowaną datą. Między czerstwymi jeszcze

domami widniała jedna ruina. To dom, w którym przez wiele lat mieściła się

redakcja tygodnika satyrycznego "Szpilki". Zawalił się czegoś którejś wiosny i

nikt nie miał siły zabrać się do odbudowy. - Chodź, Nadziejo, siądźmy tu i

popatrzmy na boży świat. Pociągnąłem ją ku schodkom ruiny. Usiedliśmy na

wygrzanym stopniu. Pikuś zwinął się w kłębek przy moich nogach. A manifestacje

jakby powoli, choć przedwcześnie zacichały. Gdzieś od Wisły albo może od placu

Defilad odzywały się jeszcze orkiestry, gdzieś tam z płytkich kanionów ulic

zerwał się jakiś okrzyk, może prorządowy, a może pijacki. Jednakże już z

powrotem okrywała moje miasto barchanowym całunem apatia. - To dobry znak, że

widzimy się znowu - powiedziałem. Milczała, patrząc przed siebie, w mglistą

perspektywę Alej Ujazdowskich. - Wiesz, miałem wczoraj w nocy objawienie. Tobie

to powiem, bo ciebie już się nie wstydzę. Miałem więc objawienie, jak stara

baba, ale niezupełnie, bo moją przygodę można zracjonalizować. Dlatego dzisiaj

tak mnie boli głowa. A ja na to objawienie czekałem całe życie. Chciałem je

bezinteresownie przekazać społeczeństwu. Tak zapisuje się muzeum bezcenne obrazy

albo posągi. - Przyśniłeś Antychrysta. Zamarłem z ręką w kudłach Pikusia. - Skąd

ty wiesz? - Nie wiem. Ja przyśniłam Antychrysta. Nie pierwszy raz. Ten sen mi

się powtarza. I zawsze w kolorach. Chociaż nie, raz, kilka dni przed wyjazdem do

Polski, śniłam czarno_biało. - Ale dziś już niczego nie pamiętam. Jakby ktoś

siekierą odrąbał. Tylko boję się jakoś ludzi. Nie boję się tak, jak się człowiek

zwykle boi, lecz odczuwam strach przed ludźmi. Położyła mi raptem głowę na

ramieniu. Czerwoną, puszystą, lekką głowę. - Och, miły mój. - Co, Nadziejo, co?

- Och, ciężko żyć. - I ciężko umierać. Przycisnęła się do mnie. Samotny balonik,

który zgubił właściciela, błąkał się wysoko pod umytym świeżo niebem. Zalany

manifestant obudził się nagle, uniósł ciężki łeb i zawołał ochrypłym głosem w to

niebo: - Polska! Polsza! Mać wasza! Wschodnią stroną placu wracali ze spaceru

moi koledzy A.M. i J.H. Nieśli w rękach papierowe kwiaty uronione przez

manifestantów. Wyglądali dlatego odświętnie, choć J.H. nie mógł gestykulować i

napierać na A.M., co utrudniało literacką konwersację. Przyglądałem się im z

daleka, jakby z nieba. Czule i bezsilnie. Słońce było niskie, słało prawie

poziome promienie. Raptowny, letni przedwieczorny upał, choć łąka, wzdłuż której

szli moi przyjaciele, dawno zrudziała i umarła. Tylko system rabat kwietnych,

ułożonych misternie w cyfrę LX, żył jeszcze, informując, że ogrodnictwo miejskie

wyprzedziło wszystkie plany i obchodzi sześćdziesięciolecie Prl. A na tej łące,

po wyburzeniu wojennych ruin, ktoś miał coś ważnego budować. Ale potem

zapomniano, kto i co. Po kanistrze moim biegają w popłochu, jak po nieznanej

planecie, małe czarne mrówki. Pewnie mrówki faraona albo Piasta Kołodzieja. Ten

niebieski kanister to dla nich zła, nieprzychylna planeta albo po prostu

gigantyczny reaktor atomowy. - Nadziejo, śpisz? - Tak, króciutką chwilę.

Zostawiłam ciebie samego, miły, na ułamek sekundy. - Zło jak ciemność. Trwa

wiecznie. A dobro to rozbłysk, to nietrwałe zwycięstwo nad ciemnością. Dobro

jest śmiertelne. - Myślisz o naszych snach? - Myślę, co robić. MOim ostatnim

kawałkiem literackim będzie ten dzień. Czy szlifować każde słowo i każdą

sytuację wzorem starych mistrzów, czy zdać się na żywioł, na grafomański,

chaotyczny spontan? Nie, Nadzieżdo, żartuję. Naprawdę myślę o tobie. Rano

poznałem nawiedzoną, upoetyzowaną, lekko stukniętą rosyjską dziewczynę, a

teraz... - A teraz? - A teraz siedzę z moją kobietą. Jesteś moją kobietą? -

Jestem. - Choć to nieładnie brzmi. - Choć to trywialnie brzmi. - Jakie to

przygnębiające, jakież to obelżywe, że wszystko się sprowadza do tych kilku

pytań z monologu Hamleta. Minęły wieki, upadły cywilizacje, odeszło w nicość

tyle pokoleń, a nic się nie zmieniło, a tak mało się zmieniło i nam ta przeklęta

opatrzność odbiera złudną satysfakcję pierwszeństwa, pozbawia autorstwa, czyni

nas wiecznymi plagiatorami. - Co cię dręczy, miły? - Grzech przybrał ciało

cnoty. Imponderabilia moralności spłowiały, a spod ich rysunku wyłoniły się, jak

w przefarbowanej materii, imponderabilia amoralności. Amoralność rządzi się

prawami moralnymi, używa nomenklatury moralnej, buduje swoje pozytywne systemy,

nagradza świętością i strąca do piekieł. Zło włączyło się w nasze kody etyczne i

stało się dobrem. Fatalnym, rakowatym dobrem. - Żałujesz, że przyłączyłeś się do

nas? Że nie wyrobiłeś sobie rządowej licencji na rozsądną kontestację, na

nieagresywną obronę godności człowieka, na bezkrwawą walkę z przemocą i niewolą?

- Musiałem się do was przyłączyć. Tak mi było pisane. - To nie żałuj swojej

godnej pychy. Niech cierpi, niech zazdrości, niech się męczy. - Wszystko jedno.

- Nie wszystko jedno. - Myślisz, że można odkupić? Że można wstrząsnąć sumieniem

Pana Boga? - Trzeba próbować. Aż do końca świata. - Wy kochacie grzech. - Kto? -

Wy tarzaliście się rozpustnie w grzechu, żeby uzyskać błogosławieństwo

rozgrzeszenia. Bo nie może być rozgrzeszenia bezgrzeszności, prawda? - Mylisz

literaturę z życiem. - Jak powiedziałaś? - Mylisz bluźniercze rojenia

zrozpaczonych ludzi z ich postępkami w codzienności. - Mylę literaturę z życiem.

Swój pospolity życiorys ogłaszam dziełem literackim. Pikuś współczująco liznął

mnie po odsłoniętej łydce. Wysoko nad dachami śmigały jaskółki, co dawniej

zwiastowało pogodę, a teraz niczego nie zwiastuje. Nagły upał. Może to koniec

lata albo początek przyszłej wiosny? - Pokaż się, Nadziejo. Uniosła głowę,

czerwonawe włosy, niewątpliwie włosy Lenina, rozsypały się wokół jej twarzy,

opadły na ramiona. Jedno oko było rzeczywiście zielone, a drugie rzeczywiście

fiołkowe. W sumie ładna moja Nadzieżda, niepokojąco i ryzykownie ładna. A ja się

na tym znam. Objąłem ją mocno. Ona zamknęła oczy i ja zamknąłem. Po omacku

spotkaliśmy się ustami. Jej wargi miały takie własne agresywne i czułe życie, że

ciarki przeszły mi po plecach. Gdzieś zegar wybijał godzinę. Wybijał tak długo,

aż wreszcie otworzyliśmy oczy. Ale to nie był zegar. W kościele świętego

Aleksandra dzwon przedwcześnie wzywał na Anioł Pański. Nic nie mówiąc, bez

słowa, wstaliśmy z tego cementowego stopnia, który już nasiąkał przedwieczornym

chłodem, i weszliśmy w zaciszną nawę zrujnowanej redakcji. Tylko schody zwisały

w tej pustej przestrzeni niczym pomięty dywan. Reszta ścian, przegródek, stropów

leżała pośrodku budowli w malowniczych gruzach jakby skomponowanych przez

romantycznego architekta. Zadziwiająco bujna roślinność oplątała te złomy

betonu, kamienie cegieł i wydmy zwietrzałego wapna. Ukośne światło słońca

rozżarzało profile wielkich czarniawych łopianów, wyzłacało dorodne paprocie,

rozpalało krzaki wilczych jagód. Nawet jesienne astry zakradły się do tego

czarodziejskiego ogrodu wybujałego na śmietniku dawnej redakcji. Te schody

zapraszały do nieba, które intensywnie opalizowało nad naszymi głowami.

Zgarnąłem nogą z pierwszego stopnia zeschnięte liście i kawałki tynku. Podałem

jej rękę, wstąpiła na pierwszy szczebel. Oczyszczałem przed nią drogę, ona szła

za mną posłusznie, aż znaleźliśmy się na podeście z resztkami drewnianej

posadzki. Na samotnym, niewielkim drzewie siedział niewiarygodnie wielki tłum

wróbli. O czymś radził jazgotliwie, skryty w żółkniejących liściach. Z tego

jazgotu powstawała dźwięczna i niesamowita muzyka, jednostajny, metaliczny jęk

przejmującego niepokoju. Nadzieżda oparła się plecami o szczerbatą ścianę.

Zamknęła oczy i czekała. Znowu pocałowałem ją w usta, które zdążyły już

ostygnąć. Odnalazłem te wielkie piersi, moje wdzięczne znajome. Nadzieżda

skuliła się, jakby w obawie przede mną albo może z lęku przed raptownym powiewem

chłodu niepewności. Ogromne sutki nastroszyły się spazmatyczną szorstkością,

zapachniało rozgrzanym przez słońce ogrodem, poczułem ostry, wabiący zapach

liści brzozowych. Nadzieżda powiedziała szeptem coś, czego nie zrozumiałem.

Zrobiła się ciężka, musiałem ją przytrzymać, żeby nie upadła na zbutwiałą

podłogę. Słyszeliśmy rozpaczliwe uderzenia tętna. Słyszeliśmy też ten wielogłosy

krzyk ptaków, jak narastające ponaglenie. Rozdzieliłem kolanami jej nogi.

Wspiąłem się w nią. Wspiąłem wysoko. Ona coś mówiła bezdźwięcznie, jakby

odmawiała litanię. Zacisnęła oczy, aż zbielały powieki. We wrzosowej różowości

ust świeciły drapieżnie ostre zęby. - Nadziejo - szepnąłem. - Nadziejo, to ja. -

Wiem. To tylko ty. I na zawsze ty. Wsparła się plecami w ścianę, jakby chciała

ją odepchnąć aż po horyzont, gdzie słońce szykowało się do zachodu. Chwyciła w

obie dłonie moją rękę, krzyknęła krótko zdławionym głosem i stała się tak

ogromnie ciężka, że nie mogłem jej utrzymać. Osunęła się na podłogę kryjąc twarz

w czerwonej przędzy włosów. Gdzieś z resztek sufitu kapała woda. Zabłąkana osa

przyleciała z ogrodu. Jęła krążyć nad głową dziewczyny. Próbowałem odpędzić,

schyliłem się po źdźbło zrudziałej pokrzywy, ale wtedy rozległ się zgrzyt

deptanego szkła. We framudze drzwi stanął niemłody jegomość w czerwonej

czapeczce z długim daszkiem i ze skórzaną torbą na brzuchu, jaką noszą dozorcy

parkingów. Zasalutował dwoma palcami do daszka czapki ozdobionej nie znanym mi

emblematem. Dopiero teraz spostrzegłem, że w drugiej ręce trzyma czerwoną kartkę

przypominającą kwit. - Dzień dobry - powiedział rześkim głosem. - Dziesięć

tysięcy złotych. - Dziesięć tysięcy złotych? Za co? - spytałem. - Za zbliżenie

miłosne w gmachu publicznym. - A co to, nie wolno? - Wolno, tylko trzeba płacić.

- To mandat? - Nie, taka taksa. Weszła w życie od pierwszego. Gdyby pan się do

mnie zgłosił, to by było wygodniej, bo wypożyczam dmuchane materace. Stałem

osłupiały nad skuloną Nadzieżdą. Osa latała teraz koło mojej głowy. - Ludzi

dużo, mieszkań mało, więc państwo poszło na rękę - informował funkcjonariusz. -

Z czasem będzie więcej komfortu. Mają wprowadzić maskujące plandeki i poduszki.

Pan płaci, czy zawołać milicjanta? - Płacę, płacę - powiedziałem niechętnie,

schodząc na parter. - Ale skąd pan wie, co tu robiliśmy? - U nas dobierają

fachowców. Chyba pan nie zaprzeczy? Ja pana skądś znam, co? Może występował pan

w telewizji? - Może i występowałem. Nie pamiętam. - Odnalazłem banknot

dziesięciotysięczny. Wyjął mi grzecznie, ale stanowczo z rąk. - Bo ja, zanim

poszedłem na rentę, byłem dyrektorem w telewizji. Podał mi czerwoną tekturkę z

wieloznacznym napisem "Kwit miejski". - Mogą tu państwo zostać, ile zechcą. Ja

popilnuję. Zasalutował uprzejmie, ulokował banknot w torbie i wyszedł na ulicę.

Gdzieś w głębi Śródmieścia znowu odezwały się orkiestry. Słychać było pojedyncze

przeraźliwe krzyki po sąsiednich bramach. Krzyki przypominające zimowe wycia

wilków. Ale wilków już nie było na Ziemi. Zostali tylko ludzie. Miasto, jak

zwykle przed wieczorem, uderzało w gaz. - Nadzieżdo, obudź się. - Potrząsnąłem

jej ramieniem. Nie odpowiedziała, klęcząc tak w kretowisku starego popiołu, z

głową ukrytą w ramionach, jakby powstrzymywała okropny ból nie do

przezwyciężenia. Zacząłem ją podnosić, strasznie ciężką i bezwładną. Sypał się

tuż obok zwietrzały tynk. Osa dzwoniła natrętnie, obijając się o moje ucho. -

Nadziu - szepnąłem w czerwony kosmyk jej włosów. Zatoczyła się raptem na ścianę.

Przez moment zobaczyłem jej oczy zdziczałe w jakimś ledwo dostrzegalnym

rozbieżnym zezie. Pchnęła mnie nagle i zaczęła uciekać po tych strzaskanych

schodach. Potem rzuciła się w bok, w sam gąszcz czarodziejskiego ogrodu, trąciła

pewnie starą blachę, bo z tego drzewa wybuchnął nagły cień, który zasłonił

niebo. A to tylko zerwały się wróble i z ogłuszającym furkotem pomknęły w głąb

miasta. Więc odsłoniło się znowu niebo, tak niewinne i czyste jak kiedyś, kiedy

było naprawdę niewinne i czyste. Dziś to niebo zasmrodziły rakiety, zdeptali

skwapliwi filozofowie w poszukiwaniu prawdy, której, być może, nie ma. Ale teraz

na ten jedyny przedwieczerz niebo wystroiło się, uszminkowało, przyrumieniło i

wyglądało jak młode. - Nadziu! - zawołałem niegłośno. Pokancerowany motyl, być

może ten sam, który leciał do Kc, unosił się teraz niespiesznie nad dorodnym

krzakiem ostu wyprostowanym jak huzar. Pajęczyny srebrzyły się w zacienionych

buro kątach. Zjawiła się nagle, jak to było w jej zwyczaju. Szła kołyszącym się

krokiem zza tego drzewa opuszczonego przez wróble. Szła tym swoim własnym,

wdzięcznym, choć ociężałym krokiem, jakby płynęła czółnem przez sfalowaną

powierzchnię jeziora. Już z daleka uśmiechała się do mnie, wierzchem dłoni

wycierała kąciki oczu. Czekałem na nią stojąc po pas w paprociach, obsypanych

białymi, tajemniczymi mackami, które pozostały im z dawnych dobrych czasów,

kiedy były na ziemi drzewami. Podeszła, objęła za szyję, głowę schowała w moim

ramieniu. - Jestem zmęczona - szepnęła. - Kto tu przychodził? - Staruszek, który

kiedyś pracował w tym domu. Życzył nam szczęścia i błogosławił. - Tak właśnie

chciałam, żeby ktoś nas pobłogosławił. U was też są dobrzy, mądrzy, starzy

ludzie. - Bywali u nas szlachetni, rozumni, godni starzy ludzie. Wierciła swoją

powiększoną przez ogromne włosy głową. Boża krówka szła śpiesznie po szerokim

loku rozjaśnionym w słońcu. - Słuchaj - powiedziała szeptem. - Słucham,

Nadziejo. - Pójdę z tobą. - Dokąd, kochana? - Tam, pod Pałac Kultury. Zrobię to

samo co ty, miły. - Nie, Nadzieżdo, ja reżyseruję swoje ostatnie opowiadanie. Ze

względów kompozycyjnych i nastrojowych lepiej będzie, jeśli zostaniesz, tęskniąc

za mną do końca życia. Podniosła głowę rozbawiona moim pomysłem. Patrzyła na

mnie wielkimi, roziskrzonymi oczami, z których jedno mogło być bardziej zielone,

a drugie bardziej fiołkowe. Małymi stadkami wracały wróble na to drzewo, gdzie

mieścił się ich parlament. Ucałowałem leciutko lewe jej oko, potem prawe. -

Naprawdę nie chcesz? Potrząsnąłem przecząco głową. Znowu ukryła twarz w moim

ramieniu. - Czekaj, muszę się namyśleć - szepnęła. Objąłem ją znajdując od razu

te zdumiewające piersi tak mi życzliwe i przychylne. Były też zmęczone, ogrzane

rzewną sennością. - Nie. Nie trzeba. - Odtrąciła mnie łokciami. - Niech tak

zostanie. Na całe życie. - Będę na ciebie czekać w ponurym, brodatym,

prawosławnym niebie. Przycisnęła silniej twarz do mojej kurtki omotanej

przezroczystymi pajęczynami. - Co mam robić? - spytała. - Wszystko zburzyło się

w parę godzin. Ale ja o tym wiedziałam. Domyślałam się, że spotkam ciebie. -

Takich jak ja jest wielu. Jestem w każdym z nich. Mnie pojedynczego nie ma.

Obejmujesz manekin ubrany w spodnie i kurtkę z domu towarowego. - Ty to jesteś

ty. Ja wiem. Ja śniłam Polskę ze zrujnowanymi pałacami i ciebie z plecakiem na

długiej, wijącej się drodze. - Musimy się rozstać, Nadziejo. - Aż do spotkania.

- Tam. - Albo jeszcze tu. Chcesz proszek uspokajający? - Nie. Już nie. Jestem

spokojny, choć nie wiem, co zrobię. - Zrobisz, jak zechce Bóg, w którego

wierzysz. - Najlepszy jednak byłby koniec świata. POszlibyśmy razem, objęci, do

czyśćca. Razem z wrogami i z przyjaciółmi. Z walizeczką świętości i z wagonem

grzechów. - Tak, byłby dobry koniec świata, na który ludzie czekają pół miliona

lat. - Nadzieżdo, mam jeszcze kilka ostatnich spraw do załatwienia. Przyciągnęła

mnie do siebie. Usłyszałem znowu leciutki zapach schnących witek brzozowych. A

potem odepchnęła lekko na odległość oddechu. - To idź, miły. Będę się modlić za

ciebie. Przeżegnała mnie prawosławnym, ruskim krzyżem, a ja pocałowałem końce

jej palców. Wróble podjęły swój brzękliwy, chiński chorał. Kłęby komarów wzbiły

się nad krzakami tego ogrodu pełnego teraz złota i studziennej czerni. -

Zaczekaj tu, aż odejdę - powiedziała patrząc gdzieś w bok. - Przyrzekasz? -

Przyrzekam. Przeniosła wzrok na moje oczy. Źrenice rozszerzyły się w ledwo

dostrzegalnym uśmiechu, a w kątach powiek błysnęła raptowna wilgoć. - Obejmij

mnie. Bardzo mocno, jeszcze mocniej. - Już mocniej nie mogę. - Mocniej, miły,

żebym zapamiętała. Ucałowaliśmy się mokrymi i słonymi ustami. A potem ona

odwróciła się z rozpaczliwym postanowieniem, pobiegła trochę ociężałym i dziwnie

płynnym krokiem w głąb słonecznej ulicy. Rozejrzałem się machinalnie za

kanistrem. Ale nigdzie nie było mojego naczynia tortur. Poczułem nagle ciężar

głowy, udręczonej kacem i złymi myślami. Z głębi ogrodu nadleciała ta osa,

której spodobałem się niedawno. Znowu tłukła się o moje policzki, o moje uszy.

Razem z nią wyszedłem na ulicę. A tam, przy zapadniętych murach miejskiego

ustępu, stał uśmiechnięty Tadzio ze Starogardu z niebieskim kanistrem w rękach.

- Bo może kiedyś, w kolejnym kręgu nieskończoności, jeszcze będę kochał. To też

z pana - powiedział kołysząc bańką. - Zaopiekowałem się benzyną. Pan zostawił na

ulicy. Pijani manifestanci budzili się z poobiedniej drzemki na betonowym

skwerku. Jeden z nich oddzierał z płótna transparentu papierową literę L, żeby

owinąć krwawiący palec. Przekroczyłem jezdnię cuchnącą topniejącym asfaltem i

podszedłem do uśmiechniętego Tadzia z prowincji. Uniósł bańkę, chciał mi ją

wręczyć. Ale ja bez uprzedzenia złapałem go za uszy kołnierza flanelowej

koszuli, ścisnąłem ją tak na jego chudej szyi, że wylazły mu z orbit głupie,

poczciwe oczy. - Ty łajdaku, wyprowadziłeś mnie na Żorża. Od kiedy u nich

pracujesz? Odpychając mnie lękliwie rękami zabełkotał niewyraźnie: - Od trzech

lat. Trzasnąłem go na odlew po tym pysku bez zarostu. Upadł na kolana, ale tak

jakoś umiejętnie, żeby nie uszkodzić kanistra. Schwycił moją rękę i zaczął ją

całować paskudnie mokrymi i śliskimi ustami. Dopiero teraz spostrzegłem, że

wcale nie był taki młody. Miał coś starczo chytrego w tej infantylnej twarzy

pozbawionej owłosienia. - Ile ty masz lat, świntuchu? - Trzydzieści trzy -

wystękał, okrywając moją dłoń gorliwymi pocałunkami. Uderzyłem go jeszcze raz.

Otarł wtedy ręką nos, żeby sprawdzić, czy nie krwawi, i zajęczał: -

Czterdzieści. Przysięgam Bogu, że mówię prawdę. - Jak cię zwerbowali? - Piszę im

wiersze. Wymyślam takie dowcipy. Dla departamentu propagandy i badań nastrojów

ludności. - Wstawaj, draniu. Nie rób zgrywy, bo powiem ludziom, kim jesteś.

Zaczął się podnosić z kolan chlipiąc nosem. Oczyścił starannie rękawem krawędź

bańki. Taki był mi oddany. - Co to za wiersze? - spytałem i złapałem znowu za

kołnierz ohydnej, przepoconej koszuli. - Satyryczne. Na różnych opozycjonistów,

kontestatorów, w ogóle wrogów. - A dowcipy? - Dowcipy to na ludzi z rządu. Dwa

rodzaje anegdot. Jedne sondażowe, żeby sprawdzić, jak tłum reaguje, a drugie

przeciwko działaczom, którzy wylatują z obiegu. - Potworze. Zawołam jednak

ludzi, żeby cię zlinczowali. On znowu upadł na kolana i chwycił swoimi łapkami

jaszczurki moją rękę. - Błagam, proszę mi wybaczyć. Przecież ja się przyznałem.

Co miałem robić? Co mógł robić człowiek ze Starogardu i do tego ułomny?

Dwadzieścia lat pisałem wiersze i pies z kulawą nogą nie powiedział dobrego

słowa. Wszystkie listy z wydawnictw i redakcji zaczynały się od "Z przykrością

informujemy". Znienawidziłem w końcu pocztę. Pan mnie zrozumie i wybaczy. Inni

gorsze świństwa wyprawiają. Ja pana proszę w imieniu moich rodziców, bo ja

jestem sierota. - Masz tyle lat co Prl i tyle samo perfidii. Może jeszcze coś

zacytujesz z moich tekstów? - Proszę bardzo - ucieszył się sprzedajny Tadzio. -

Już mam odpowiednią cytatkę. POdniosłem pięść, żeby uderzyć. A on skulił się i

zapłakał. - Kiedy ja naprawdę uwielbiam pana prozę. To jedno z drugim nie ma nic

wspólnego. Jestem pod pana literackim urokiem. W mojej poezji są pańskie wpływy.

Dyrekcja departamentu stawia mi nawet zarzut, że inspiruję się pana twórczością.

Ja pana kocham. Nie mogę żyć bez pana. Pijacy obserwowali mnie nieprzychylnie.

Postronnym mogło się wydawać, że maltretuję nieletniego. - Wstawaj, kutasie

starogardzki. I przepadnij mi z oczu. Podniósł się z chodnika, wycierając nos i

oczy. - Ja dziś przeżyłem szok - powiedział płaczliwie. Niech pan daruje.

Zaczynam nowe życie. Po obiedzie wymówiłem pracę w departamencie. Jestem taki

sam człowiek jak pan. Zacisnąłem pięść i postąpiłem krok w jego stronę, a on

osłonił się brudnymi rękami. - Te, fetniak, zostaw małego! - krzyknął

manifestant podnosząc kij od transparentu. - Dobra - powiedziałem. - Daj bańkę i

chodu. - Ja będę nosił za panem - rozszlochał się Tadzio. Zerknąłem w stronę

obudzonych pijaczków. Wstawali chwiejnie na nogi. - Jak dobrze, że pana

spotkałem. To był przełom. W moim życiu i w mojej twórczości. Pan uratował

człowieka. Czy może być ważniejsza sprawa na tym świecie? - Zamknij mordę i

chodźmy stąd, bo nam dołożą - warknąłem. Ruszyłem w Nowy Świat, a

czterdziestolatek Tadzio za mną. Trzeźwiejący opornie demonstranci odprowadzali

nas podejrzliwym, niełaskawym wzrokiem. - Tyle lat zmarnowanych - biadał Tadzio

z tyłu. - Tak, zgrzeszyłem, nie będę się zapierał. A nasi klasycy współcześni

nie grzeszą? Niech pan patrzy, proszę. - Złapał mnie za rękę i pociągnął do

witryny sklepu z pasmanterią. A tam, wśród haseł stał rozstrojony telewizor. Nie

na tyle jednak popsuty, żeby nie można było obejrzeć kolejnego wydarzenia ze

zjazdu. Oto hołd składali obu sekretarzom prezesi związków artystycznych. Prezes

plastyków ubrany był w dziewiętnastowieczny fartuch, ogromny aksamitny beret, w

ręku trzymał paletę i pędzel. Drugi, w białym gieźle, niósł ogromne gęsie pióro

oraz rulon papieru. Trzeci, w todze rzymskiej, trzymał przed obliczem grecką

maskę. Czwarty, z wieńcem na czole, szczypał struny liry. Ale jeden z nich był w

cywilu, nie posiadał symbolicznego rekwizytu, wszakże tak samo jak pozostali

klęknął na jedno kolano przed sekretarzami. Zaintrygował mnie ten cywilny

prezes, nagle zachciało mi się za wszelką cenę dowiedzieć, kogo on reprezentuje.

Tadzio pewnie wiedział, ale nie wypadało zapytać. - Widzi pan, im to można?

Wszystko mają. Gotówkę, piękne kobiety, sławę w kraju i za granicą, a uklękli

przed tymi cepami. To co pan chce ode mnie? - Tadziu, jesteś obrzydliwy -

westchnąłem. - A czy to moja wina? Ja chciałbym wyglądać jak pan. I co mogę

zrobić, jeśli Pan Bóg miał inny zamiar. Chrząknąłem, nie wiedząc, co

odpowiedzieć. - Oddaj bańkę - rzekłem wreszcie. - To ja się zabiję. - Możesz iść

za mną, jeśli chcesz, ale oddaj bańkę. - Pan mną gardzi? Rzuciłem się w jego

stronę, a on uskoczył przytomnie. - Oddaj kanister, sukinsynu! Nagle obraził się

i podał mi bańkę z rękojeścią morką od jego parszywego potu. - Myśli pan, że ja

nic nie wiem - rzekł dwuznacznym tonem. Pod "Paradyzem" było pusto. Arabowie już

w środku macali nasze dziewczęta w rytm orientalnych melodii. Zatrzymałem się

przed kryształowymi drzwiami, w których kiedyś wybito kryształowe szyby. Na

lekkim przedwieczornym wietrze huśtała się tekturka z napisem: "Wszystkie

miejsca zajęte". - Pan wie - odezwał się pojednawczo czterdziestoletni Tadzio. -

Arabowi to wystarczy dotknąć nogi białej kobiety i już się spuszcza. - Teraz

będziesz mi tu jakieś świństwa opowiadał? - wrzasnąłem. - To prawda, szczera

prawda. Niech pan zapyta panienek. Poszedłem w stronę ronda. Gmach partii leżał

sennie na wielkiej kamiennej platformie. Stare, zmęczone zwierzę z oślepłymi

oczami. Lekki dreszcz przeleciał mi po plecach, bo znowu przypomniałem sobie

tajny bankiet dla najwyższego kierownictwa oznaczony kryptonimem Tbdnk. Czy moi

druhowie w alkoholu zdążą zatrzeć ślady? A mój rachunek? Zapomniałem uregulować

należność za rago~ut. Trudno, może utonął w ogólnych szkodach. Na rondzie

drzemał pusty tramwaj. Wszyscy pasażerowie otoczyli motorniczego, który stał

obok wehikułu i opędzał się przed natręctwem podróżnych. - Powiedziałem, że nie

pojadę, to nie pojadę. - Ależ, panie złociutki, co się stało? - Po prostu mi się

odechciało i już. Idę do domu. - Panie mechaniku, przecież pan ma teraz krótszą

trasę. Tylko od mostu Poniatowskiego, który się zawalił. - Krótszą trasę też

chromolę. - O rany, człowieku, bądź pan człowiekiem. - A ja nie chcę i nie będę

się tłumaczył. Proszę się rozstąpić. - Kochany, jadę do chorej matki z obiadem.

- A co to mnie obchodzi? - Mam ćwiartkę salcesonu. Chce pan? - A idźże pan. Mnie

szkodzi. Mnie wszystko szkodzi, mówię wam jak ludziom. Dajcie przejść. -

Błagamy, bądź pan Polakiem. - Polakiem, pierwszym kandydatem? - spytał

tramwajarz. Zrobiło się raptem cicho. Ktoś zakaszlał, ktoś inny odchrząknął.

Jakieś dziecko zaczęło płakać. - Och, kurdebalans - westchnął motorniczy. - Ja

mam miękkie serce. Zawiozę, ale tylko na plac Narutowicza, a potem szlus.

Wsiadajcie, Polacy. Skoczyliśmy żywo do zrujnowanych wnętrz. Słyszałem za sobą

zdyszanego Tadzia. Tramwaj zadzwonił wściekle i popłynęliśmy zgrzytliwie pod

zachodzące słońce. - I jeszcze do tego pewnie mnie mylisz z jakimś innym

literatem, kapuściana głowo - warknąłem, patrząc w zarosłe kurzem okna. - No jak

to? Przecież dobrze wiem. Pan jest Ryszard Szmidt, prawda? Chciałem go kopnąć,

do tyłu, na niewidzianego. - Cytowałeś mnie, głupku. - A to pana teksty? Mnie

się zdawało, że pana Ryszarda. Odwróciłem się. Ta bezwąsa, młodzieniaszkowata i

zmarszczona twarz uśmiechała się z poufałą protekcjonalnością. - Niech się pan

nie boi. To pana złote myśli i ja wiem, kim pan jest. - Możesz cytować, kogo

chcesz. Ja to bimbam. - Kiedy to dobre teksty, choć panu nie zafartowało do

końca. Ale ja pana pomszczę, jak dostanę NObla. Zajęczałem cicho, wracając do

okna. On przysiadł na kanale ogrzewczym i czule wyjął mi z ręki niebieski

kanister. Objął go kolanami, patrzył wesoło przed siebie, mrugając

porozumiewawczo. Wtedy poczułem, że ktoś mnie trąca delikatnie w prawą nogę.

Oczywiście był to Pikuś. Patrzył mi z oddaniem w oczy i merdał smętną resztką

ogonka. - Pikusiu, gdzie ty się znowu podziewałeś? A on wczepił się łapkami jak

frędzelki w moje spodnie, popiskiwał z wielką miłością, szczęśliwy, że zrobił mi

przyjemność swoim niespodziewanym odnalezieniem się. - Odprowadzimy cię, piesku,

do twoich bliskich koło placu Zbawiciela. Oni już tyle lat nie mogą ciebie

zapomnieć. Oni kochają zwierzęta. Ale ludzi także. Pikuś cieszył się, gwałtownie

kręcąc młynka wokół swego ogona, którego właściwie nie było. Minęliśmy rondo na

skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami. Teraz w szybach wystawowych i oknach

mieszkań pokazało się odbicie kamiennej góry Pałacu Kultury. Błyskały światła

wojskowych reflektorów. Pulsował między nimi napis złożony z podświetlonych

wanienek dziecięcych z plastyku: "Zbudowaliśmy socjalizm!" Ale wanienki były z

odrzutu eksportowego, gdzieniegdzie pękły, pokazując w swoim wnętrzu ukryte

żarówki, z których większość już się przepaliła. Coś mnie przymuszało, żeby

odwrócić się i spojrzeć na ten mój przyszły gigantyczny nagrobek ozdobiony

dawnym godłem Polski i współczesnym państwa radzieckiego. Byłem nawet ciekaw,

czy już obłożono naszego orła herbowymi snopkami zboża przewiązanego wstęgą z

hasłem "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się". Lecz nie odwróciłem się,

paraliżowany jakimś zabobonnym albo magicznym sprzeciwem. Spojrzę na ten gmach

wtedy, kiedy będzie trzeba. Spojrzę nań wieczorem o ósmej, jeśli w ogóle

spojrzę. Słyszałem więc za plecami, poprzez zgrzyty tramwaju, huczenie

gigantofonów i rozmywające się dźwięki orkiestr. Po moich ramionach

przeskakiwały trupie, fioletowe refleksy światła lamp łukowych. Pikuś spał przy

mojej nodze. Minęliśmy Dworzec Centralny, stojący w jeziorze potłuczonego szkła

z ostatnich szyb, które wyleciały od salutu armatniego. W tej potrzaskanej

szklanej tafli odbijało się zachodzące słońce. Więc ledwo minęliśmy krwawe

rozlewisko wokół sczerniałego bunkra dworcowego, tramwaj nasz zaczął szarpać

się, jakby próbował zerwać uwięź, jął trzeszczeć w żelaznych spojeniach, aż

wreszcie ucichł i płynął jeszcze kilkadziesiąt metrów niczym okręt przybijający

do brzegu. Wreszcie stanął, gibnął się do przodu i do tyłu, w końcu zamarł.

Pasażerowie biegli do przedniej kabiny, z której wytaczał się chwiejnie

motorniczy. - Panie, pan obiecał do placu Narutowicza. - Obiecałem, bo honorowy

jestem. Ale wyłączyli elektryczność. Och, ludzie, jak mnie suszy - wachlował się

mosiężną korbką, którą zabrał ze sterowniczego pulpitu. - Kłamie! Znowu mu się

odechciało. A ja wiozę obiad dla chorej matki! - wrzasnęła jakaś kobieta. -

Proszę bardzo - ukłonił się motorniczy powstrzymując czkawkę. - Bierzcie korbkę

i jedźcie. Kilku młodych myszkowało już po jego kabinie. - Prawdę mówi. Nie ma

prądu! - zawołali. Rozległy się mało dynamiczne złorzeczenia. Tłumek zaczął się

rozpływać po sąsiednich ulicach. Motorniczy siadł na przednim buforze, wystawił

siną twarz ku słońcu i przymknął z ulgą oczy. - Idziemy, chłopcy, pieszo -

zadecydowałem. Pikuś ruszył przodem, ja w środku, a Tadzio z bańką na końcu.

Weszliśmy na ulicę Oczki przyczerwienioną zachodem. Szliśmy ponurym kanionem

między cmentarnymi drzewami. Wiedzieliśmy, że za tym więziennym murem kryją się

miejskie prosektoria i kostnice. Ale wtedy usłyszeliśmy za sobą histeryczne

wycie syreny. Środkiem jezdni pędziła karetka pogotowia z zepsutym, martwym

światłem sygnalizacyjnym. Dlatego kierowca cały nacisk położył na klakson.

Karetka minęła nas zrywając z asfaltu obłoki zeschłych liści i nagle zaczęła

gwałtownie hamować. Zarzuciło ją trochę w stronę krawężnika, ale szofer opanował

wóz i po sekundzie jął wracać na wstecznym biegu. Uchyliły się tylne drzwi, z

których wyjrzał uradowany Kobiałka. - Widzicie, jaki mam mundurek? - pokazał na

swój nienagannie czysty kaftan furiata. A mógł poruszać trochę rękami, bo przez

protekcję związano mu luźno rękawy na plecach. - Doczekałem się wreszcie

karetki. Miała awarię. No, ale już, chwała Bogu, w porządku. Lecimy do Tworek.

Może was podrzucić po drodze? - Dziękujemy, sąsiedzie - rzekłem serdecznie. - My

niedaleko. Już jesteśmy właściwie na miejscu. - A co na mieście? - Po staremu.

Świętujemy. - Lada dzień zrównamy się z Zachodem. To znaczy Zachód z nami się

zrówna. Wtedy będzie lepiej. W ogóle będzie lepiej. - Dlaczego pan myśli, że

może być lepiej? - Dlatego, drogi sąsiedzie, że wszyscy zaczniemy od nowa. To

znaczy odbijemy się od dna, ściśle mówiąc, świat odbije się od dna totalnego jak

od kosmicznej podłogi. Przepraszam, sąsiedzie, ale ja już jestem optymistą. Mam

własny, wolny, niepodległy dom - i uderzył euforycznie dłonią w dach karetki.

Kierowca natychmiast chciał ruszyć, ale Kobiałka zakomenderował tubalnym głosem:

- Stop! Stop! Jeszcze chwilę. Uściskałbym pana, kochany sąsiedzie, lecz widzi

pan, że ubrany jestem nieodpowiednio. - Życzę panu zdrowia. - Zdrowy to ja

jestem. Szczęścia, panie, nam wszystkim trzeba życzyć w nowej rundzie, w

nadchodzącej epoce, w następnym świecie. Pamiętajcie, że was wszystkich zawsze

kochałem! - Spostrzegł Pikusia, który z ciekawości zaglądał do karetki. - I

zwierzęta wasze kochałem! Ta miłość mnie zgubiła! Co ja mówię, ta miłość

uczyniła mnie przecież wolnym! Niech żyje wolna, niezawisła Polska Republika

Radziecka! I odbębnił jakiś afrykański werbel na skorodowanym dachu karetki

rządowego szpitala psychiatrycznego. A zdecydował się chyba dlatego na taką

demonstrację, ponieważ przez boczne okienko wyjrzał Zenek i przysłuchiwał się

bacznie oświadczeniom pacjenta. Karetka ruszyła z fantazją, buksując kołami na

jezdni usłanej liśćmi klonu, i pomknęła w stronę ulicy Grójeckiej. - Widziałeś

szczęśliwego człowieka, głąbie - rzekłem do Tadzia Skórki. - Daj kanister. - Ale

dlaczego? - Bo będzie mi potrzebny. Wejdę tu do szpitala, a wy na mnie

poczekajcie. - Proszę uważać na siebie, błagam. Ja też kocham pana, jak ojca.

Chciałem go kopnąć, ale odskoczył czujnie. - Ja się za pana zemszczę. Jeszcze

świat nas popamięta. Szamotał się z kieszenią usiłując wyciągnąć jakiś pakiet. -

Zacząłem pisać prozę. Mam już trzy rozdziały. Jeszcze świat takiej prozy nie

widział. Zrezygnowany ruszyłem do wejścia szpitalnego. Kilku nietrzeźwych

chorych leżało na porosłych trawą schodach. Chciałem ich ostrzec przed

zapaleniem płuc, ale patrzyli na mnie wrogo, tak jak chorzy patrzą na zdrowych.

- Antychryst - powiedziałem. - Antychryst pod postacią wirusa. Epidemia. Jak

grypy albo cholery. Epidemia z wnętrza kosmosu. Szedłem korytarzem oświetlonym

przez maleńkie żarówki, które rozjaśniały się i gasły. Szpital brał prąd z

własnego agregatu. Po tych ciemnawych zakamarkach snuli się podpici pacjenci.

Lżej chorzy usługiwali bez entuzjazmu ciężko chorym. Salowych i pielęgniarek już

dawno nie widziano w naszych szpitalach. Wyszły z mody. Wreszcie zobaczyłem

szklaną ścianę sali reanimacyjnej. Stały w niej trzy fotele albo łóżka, a

najprędzej rachityczne katafalki, na których podrygiwały trzy bezwładne ciała.

Drzwi były nie domknięte, więc bez trudu wszedłem do zielonkawego wnętrza

wypełnionego zegarowymi odgłosami tykania, syczenia, brzęczenia. Mrugały

kolorowe światełka, z kranu ciekła woda, w powietrzu płynął ciężki zapach

karbolu albo może waleriany. Kolejno przyjrzałem się trzem twarzom bez kropli

krwi. Ten w środku, ciemnoszpakowaty, jakby z trochę murzyńskimi rysami, mógł

być Hubertem. Oplatały go jakieś przewody, druty, a do gardła wbiła się grubo

karbowana rura. Podrygiwał histerycznie, miotany rytmem aparatów, i patrzył na

mnie tym jednym ślepym okiem, które nie widziało. Wyszczerzył zwielokrotnione

dziwnie zęby, ale wyszczerzył je chyba dawno, bo w kątach szarych ust zastygła

żółta piana. Patrzył na mnie tym ślepym okiem i nic nie mówił, bo nie mógł już

mówić. wydało mi się raptem, że śmierdzi tu trupem. Że w tym szklanym kiosku,

którego nie sprzątano od tygodni, że w tym zielonkawym czyśćcu cuchnie śmiercią.

Nie mogłem znieść jego wzroku, to znaczy nie mogłem znieść tego białego oka, co

świdrowało mnie seledynowym, fosforycznym światełkiem. Ukląkłem więc w nogach

łóżka, miałem przed sobą woskowe stopy Huberta obciągnięte nieżywą skórą,

kościste, żylaste, jakby wygotowane w formalinie. - No i co, Hubercie? - rzekłem

półgłosem. - Naganiałeś się po świecie w swoim średnio długim życiu. Naganiałeś

się po naszym małym mikroświecie miasta konającego pośrodku Europy. Co ciebie

pędziło do przodu, jaka siła, jaka wiara? Ktoś westchnął jękliwie. Uniosłem

głowę, ale to tylko któraś z maszyn, może sztuczne płuco, sztuczna nerka albo

sztuczne serce, któryś ze sztucznych organów ludzkich zmienił rytm, jakby

zmieniał zmęczoną rękę. - No i co, mnichu schyłkowej epoki, Savonarolo końca

starego świata? Marne miałeś życie, niziutkie bytowanie, biedny los. Zawsze

byłeś przeciw i mówiono, że ciągle zmieniasz poglądy. Dławiłeś w sobie ludzkie

odruchy, a może filisterskie przyzwyczajenia, i w bliźnich tępiłeś mieszczucha

oraz filistra. Mało kto cię kochał, wielu cię nienawidziło. Kochano cię byle

jak, nienawidzono z całej siły. Najpierw byłeś za słabym, niezdarnym,

marionetkowym reżymem przeciw wielkiemu, jeszcze wtedy sprawnemu narodowi. Potem

byłeś za słabym, nędznym, zhańbionym narodem przeciwko wszechmocnej policji,

przeciwko rozwielmożnionej arystokracji partyjnej, przeciwko totalitarnemu

państwu. Jakaż to logika moralna kierowała twoim postępowaniem, mój blady,

sztywny, nieludzki wyrzucie sumienia? Wtedy skądś z półmroku podłogi wyłonił się

Pikuś, który trafił tu sobie tylko wiadomymi drogami. Zaczął obwąchiwać z

nastroszonymi uszkami wysokie, pokraczne nogi tych łóżek, jakieś kubły, zwitki

opatrunków. Maszyny sapały miarowo, mrugając słabymi światełkami. - Kiedy

zacząłeś drukować na emigracji i w podziemiu krajowym, artystyczne salony

rządowe zachichotały szyderczo, że szukasz rekompensat, że podlizujesz się

wolnemu Zachodowi, że na polityce próbujesz zbudować swoją karierę literacką.

Kiedy cię po nocach studenci powielali na hektografach, kiedy stare maniaczki

stukały ukradkiem na maszynach twoje eseje, kiedy rozchodziły się twoje płody,

twoje rozpaczliwe myśli i beznadziejne nadzieje, kiedy rozchodziły się po kraju

w nakładzie kilkudziesięciu egzemplarzy, twoi koledzy, twoi wierni druhowie,

stróże ogniska narodowego, westalki ojczystej watry, oni zagłębiali się w

dwuznaczny, ale i popłatny flirt z bezmózgim reżymem. Parli do góry w kraju,

zgarniając forsę i uznanie, parli wzwyż za granicą, korzystając z reżymowego

poparcia, dyplomacji, gotówki, z wielkiej machiny państwa. Oni mrugali znacząco

w wolnym świecie, że reprezentują siłę moralną uciemiężonego kraju, że tę siłę

moralną tworzą i jej przewodzą. A tobie, biedaku średniowiecznego wychowu, a

tobie nie szczędzili kopniaków ani jedni, ani drudzy. Naciskasz dźwignię

zamykającą twój los. I z jakim saldem? Czy ktoś wypiękniał w tych naszych

kazamatach prócz mnie? Czy ktoś nie przespał nocy dręczony sumieniem prócz mnie?

Czy ktoś wskoczył w ogień, żeby zgrzeszyć i obrazić Pana Boga prócz mnie? Pikuś

siadł pośrodku sali. Nie patrzył na mnie, nie patrzył na umierających. Podniósł

głowę i wbił oczy jak paciorki w zielonkawy sufit z kafelków, w zielonkawy kolor

beznadziejnej nadziei. - Masz słuszność, szantażysto, że umierasz. Pomykasz

chyłkiem jak hydraulik, który nie potrafił zreperować kranu. Świat się wyrównał.

Nie ma złych i dobrych. Jest wielki, nieszczęsny tłum depczący sobie po nogach.

Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia źródła ożywcze niegdysiejszej moralności.

Nie ma skąd czerpać, nie ma tego miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma

przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc

chaosu. Na stoliku pod nieczynną lamką stoi kalendarz biurowy. Zżółkły, z

zagiętymi rogami, pokreślony czyjąś ręką. Wskazuje datę 22 lipca 1979 roku,

jeszcze jedną datę z wielu dat, które nas osaczają. - Za wcześnie umierasz,

Hubercie. Oni wszyscy, świadomi lokaje czasu albo historii, oni wszyscy czekają

na twoją głowę. Oni żądają, abyś się przed nimi korzył i przyznał im rację. Oni

skalp z twojej głowy chcą zawiesić na piersi, jak jeszcze jeden order. A może ty

już się ukorzyłeś? Może płacisz życiem za kapitulację? Gipsowe nogi Huberta

drżały leciutko. Poła prześcieradła zsuwała się wolno, ukazując owłosione,

martwe łydki. Gdzieś stuknęły drzwi, ale Pikuś nie zmienił pozycji na środku

sali. Z przekrzywioną głową patrzył w sufit albo w coś, co było nad sufitem. -

Hubercie, byliśmy sobie najdalsi i najbliżsi. Byłoby mi źle bez ciebie na ziemi.

Tobie byłoby źle beze mnie na tamtym świecie. Pora się żegnać na krótką chwilę,

na mgnienie martwego oka Pana Boga. Wstałem, podszedłem do wezgłowia. Maszyny

miotały nie za mocno tą szpakowatą głową o twarzy ściętej bólem albo

oczekiwaniem. Schyliłem się, dotknąłem ustami zimnego i mokrego czoła. Nie

miałem na to ochoty, ale wiedziałem, że tak trzeba. Wtedy Pikuś zaczął wyć. Wył

jak do księżyca do tych zielonych kafli nadziei. A ja, czemuś, bałem się mu

zabronić tego wycia. Więc ze ściśniętym sercem słuchałem żałobnego hymnu psa

Pikusia, który zginął i odnalazł się niespodziewanie. Korytarzem ktoś nadchodził

chwiejnie. To był młody doktor w nieświeżym fartuchu. Widocznie wyrwaliśmy go ze

snu, bo ziewał serdecznie, aż mu trzeszczało w szczękach. - Kto panu pozwolił?

Do tego jeszcze z psem? - Zionął we mnie odorem farmaceutycznego spirytusu. - To

jest sala reanimacyjna. - Pan widzi ten kalendarz? - spytałem. - Widzę - odparł

zdziwiony. - Czy to dzisiejsza data? - A bo ja wiem? Musi pan opuścić salę. -

Przyszedłem pożegnać się z kolegą. To był prorok. Chciał nas wyprowadzi z domu

niewoli. - Który to? - Ten pośrodku. - Aha. Mówiąc bez ogródek, to maszyny

stwarzają pozór życia. On już daleko. Pan rozumie. - Nie, to nie był prorok. To

był może uczciwy człowiek, a może maniak. To był skromny wyrzut sumienia, a może

majak sumienia, który nam się widzi od czasu do czasu w naszych oczach. Po

prostu oddarty kawałek naszego wspólnego życiorysu. Ach, jak boli mnie głowa. -

Mnie też boli - pocieszył doktor. - I słusznie, bo co by było, gdyby po kielichu

nie bolała. Musi być jakaś sprawiedliwość, nie? - Tak, w końcu, gdzieś w

nieznanym końcu musi być sprawiedliwość. - Ja go nie będę męczył, choć go już

nic nie boli. - Młody doktor pokazał stłamszonego Huberta. - O siódmej odłączę.

Pikuś trochę przycichł, skamlał boleśnie spoglądając w naszą stronę. - A nie

mógłby pan o ósmej? Lekarz połaskotał Huberta w sztywne stopy i spojrzał trzeźwo

w moje oczy. - Pan ma jeszcze nadzieję? - Nie. Ale bardzo mi zależy, żeby o

ósmej. - Szkoda aparatury. - Bardzo pana proszę. To niewielka prośba. Może los

panu wynagrodzi. - Powiada pan o ósmej? - Tak. Punktualnie. - No dobrze.

Nastawię budzik. Ale proszę stąd iść. Pies pewnie pchły zostawił. Wypchnął nas

na korytarz, zatrzasnął drzwi i sam schronił się do dyżurki. Popatrzyłem jeszcze

przez szybę z odciskami palców jak w komisariacie milicji, więc popatrzyłem

jeszcze na te trzy fotele_katafalki w aureoli brzasku światełek

sygnalizacyjnych. - Tak ci miałem wiele do powiedzenia. Wydawało mi się, że o

życiu, ale okazuje się, że tylko o sobie. O sobie w tobie. Albo raczej o tobie

we mnie. Jak rozplątać moje własne, że tak powiem, hormonalne rozpacze i

niespełnienia, z ogólnymi, powszechnymi, które mi zaszczepił mój czas, mój

okruch historii? Żebrzę o sprawiedliwość, a ile razy sam byłem sprawiedliwy?

Wołam o porządek moralny, a przez ile lat go deptałem? Wyję ze skargą do Boga, a

czy wierzę w niego tak, jak trzeba wierzyć? Machnąłem ręką. Ktoś krzyczał gdzieś

w głębi szpitala. Czerwone światło zachodu wypełniło szczelnie korytarz. -

Powtarzam się. Ty to wszystko wiesz. I mnie także już nudzi. Przepraszam.

Odszedłem kilka kroków w głąb korytarza, tu stanąłem tknięty złą myślą. - I

pogrzeb chwalebny ci zabiorą. Ja ci zabiorę, twój przypadkowy brat. Przepraszam.

Pikuś prowadził bezbłędnie. Już zapamiętał drogę. Minęliśmy kilka korytarzy

wypełnionych łóżkami z ciężej chorymi, weszliśmy do niechlujnego hallu. - A

benzyna? - spytałem sam siebie. - Jest, gaworzy bełkotliwym głosem w niebieskim

kanistrze. Mój testament. Moje hojne zapisy dla bliźnich. Beznadziejna epoka w

dziejach. Nie, nie epoka. Chwila, sekunda, jakich zdarzyło się wiele. Było życie

przed nami, będzie życie po nas. Raz lepsze, raz gorsze. Może jutro lepsze.

Wystarczy jeden niedostrzegalny wstrząs, drobne tąpnięcie w misternym

wszechświecie psychologii współczesnych, w tym gigantycznym banku zbiorowej

wrażliwości. Epidemie złego samopoczucia, powszechnej depresji, totalnej

niewiary - nagle przychodzą i nagle znikają jakby zmiecione życiodajnym wiatrem

słonecznym. Źle trafiliśmy, nie do tego przedziału w nieskończonym ciągu czasu

albo istnienia. Ciało mamy zwierzęce, lecz aspiracje boskie. Hormony

przekroczyły bariery postawione im przez biologię, przez prawa świata zwierząt.

Hormony nasze produkują enzymy głodów nie do zaspokojenia, marzeń nie do

zrealizowania, tęsknot nie do zagłuszenia. I ja w samym gąszczu, z wielką pustą

głową, ze wzdętym sercem bez krwi, z rozrzedzoną duszą antymaterii. Zmęczony

sobą i swoim czasem. Zmęczony ograniczeniem, niemocą, niepojmowaniem. Ja -

przeciętna statystyczna Wielkiego Rachunku. Co zapisać żywym oprócz nie

spłaconych długów? Wielkie testamenty intelektualne idą do archiwów nie

doczytane do końca. Podniebne apele moralne stają się słowami piosenek. Więc

moja czułość chyłkiem pomyka ku tym różnym ofermom, nieudałotom, fajtłapom.

Chciałbym szepnąć im na ucho dobrą radę, chciałbym ich skrzepić słowem otuchy,

zagrzać do oporu wobec przeznaczenia. Słuchajcie, bracia biedacy. Podejdźcie

bliżej i nastawcie ucha, bo powiem znowu o sprawach wstydliwych, których lepiej

żeby nie było, a które przecież są. Chodźcie tutaj, niedorajdy, co się męczycie

po nocach z żonami i kochankami. Czytałem wasze listy w rubrykach porad

seksuologicznych. Skarżycie się, że małżonki i konkubiny niezadowolone, że

narzekają, że wyśmiewają. Pytacie, oblani straszliwym rumieńcem hańby męskiej,

jak to przedłużyć, jak nad tym panować, jak doprowadzić do szczęśliwego końca. A

chcielibyście, moje szybkie zajączki, błyskawiczne króliki, przynajmniej w

nocnej ciszy zaimponować męskością, charakterem, sukcesem? Więc zapytajcie mnie,

lubieżnego starca. Nie szukajcie ratunku u seksuologów, którym żony rypią

wszyscy koledzy i znajomi. Przede wszystkim doradzam upór i wytrwałość. Nie ma

mocnych w tej konkurencji, są tylko wytrwali i pracowici. Trzeba się starać o

każdej porze, z rana i po obiedzie, wieczorem i o świtaniu, a los w jakimś

momencie sowicie wynagrodzi. Na tym polu, polu właściwie bitewnym, jest tak, że

sukces rodzi sukces. Że pierwsze zwycięstwo powoduje łańcuch następnych

zwycięstw. Jak w każdej sztuce, i tu obowiązuje adeptów rzetelna pokora. Osobnik

skromny, nie liczący na łatwy sukces, przygotowany na doraźne klęski ma więcej

szans od typka zadufanego, egocentrycznego, żądnego natychmiastowych laurów.

Pokorni i robotni wynieśli na wyżyny trudną sztukę miłości. Pięknym czasem do

podejmowania ryzyka jest czas kaca, zmiękczonego już, złagodniałego kaca

wieczornego. O tej porze leniwej, podszytej metafizycznym lękiem, wielu

przeciętnych z natury zawodników osiągało wielkie wyniki. Wódka jest kapryśna i

nieobliczalna. Kac łaskawy, dobroduszny i dopingujący. Ta sztuka różni się od

innych tym, że nie toleruje efekciarstwa, pyszałkowatych popisów i zwykłej

hucpy. Nie wolno startować dla popisu, żeby się pochwalić czy zaimponować. Jeśli

nie musisz, nie zaczynaj. Jeśli możesz uniknąć starcia, unikaj. Tylko pojedynki

nieuniknione, którym błogosławią niebiosa, wieńczy powodzenie. Chciałbym tu

przytoczyć przepis mojego przyjaciela Zdzisława»M. Jest to metoda sprawdzona

naukowo i na ogół niezawodna. Otóż Zdzisio udzielił następującej rady swojemu

koledze aktorowi, znanemu z pośpiechu w tych rzeczach: "Żeby nad sprawą panować,

musisz głowę czymś zająć, myśleć o abstrakcji. Na przykład dobrze jest powtarzać

w pamięci jakiś tekst. Tobie, jako aktorowi, przyjdzie to bez trudności. Który

tekst, stosunkowo długi, mógłbyś sobie cichcem recytować?" "Może "Pana

Tadeusza?"" - spytał nieśmiało aktor. "Bardzo dobrze - pochwalił Zdzisio. -

Dwanaście ksiąg. Dobry dystans." Po tygodniu spotykają się przypadkiem. "No i co

- pyta Zdzisio." "Szło doskonale, ale przy "Gdzie panieńskim rumieńcem

dzięcielina pała" wypadło mi słówko, zapomniałem tekstu - rzecze aktor. - No i

katastrofa." Ćwiczmy więc przede wszystkim pamięć. Oto i podjazd. A horyzont

wygląda jak piec hutniczy. Będzie jutro wiatr, może nawet huragan. Jutro będzie

dla żywych. - Powtarzam się - szepnąłem. - Powtarzam się, bo sytuacja się

powtarza. Ta sama sytuacja każdego dnia. - Pan ze sobą rozmawia? - usłyszałem

czyjś głos. Odwróciłem się w stronę Alej, gdzie na północy wyryły się z

widnokręgu czarne chmury. Przede mną stał Sacher z nieodstępną teczką. Pierwszy

zmierzch przygasił fanatyczne światła w oczach starca. - Coraz mniej mam

życzliwych rozmówców. - Otóż to. Pan wchodzi czy wychodzi? - Wychodzę. - No to

wejdźmy na moment. Bo ja tu do przyjaciela z dawnych lat, starego rewolucjonisty

i starego uparciucha. Należy mu się klinika rządowa, a on chyłkiem hyc między

lud słabujący i wreszcie jest szczęśliwy. - Mnie się wydaje - powiedziałem

szyderczo - że go dzieci spławiły przez protekcję na mozolne i długie konanie. -

No wiecie, on jest w niezłej formie. Ho, ho, kawał byka. Ale może wstąpimy do

hallu, bo wiaterek się odezwał? Wy, widzę, posłuchaliście mojej rady i

spacerujecie po mieście. Wciągnął mnie z powrotem do ponurego wnętrza pełnego

szklanych kiosków, walących się przepierzeń i gmatwaniny nieaktualnych haseł.

Przyciągnął mnie poufnie za guzik kurtki. Patrzył pilnie w oczy. - To wyście

mnie wyrzucili z partii? - Nie. Pan mnie i moich kolegów wyrzucił z partii. -

Możliwe. Poplątało mi się - rzekł zaaferowany. Ale ja mam do was jakieś

instynktowne zaufanie. Wiecie - rozejrzał się podejrzliwie dookoła - piszę

pamiętniki. Noszę je stale ze sobą, w tej teczce, bo mnie śledzą. Na zakupy, na

spacer, do znajomych, wszędzie z teczką. Lękam się zostawić w domu. Włamią się i

zniszczą. Słyszeliście o podobnych wypadkach? - Wszyscy piszą i nikt nie czyta.

- Co, nie słyszę? - Przyłożył dłoń do ucha, z którego sterczały krzaczki siwych

włosów. - Może chwała Bogu, że ktoś chce czytać. Rwie się do nie dokończonego

rękopisu. To dopiero pasja czytelnicza. - Wiecie, potrzebuję oddanego człowieka.

Na śmierć i życie. Do pilnowania manuskryptu. Tak sobie pomyślałem... tak

pomyślałem przy obiedzie... - Państwa robią się totalne, piłka nożna stała się

totalna i cały świat już jest totalny. Dlaczego literatura nie miałaby być

totalna? - A może pan, młody człowieku? Będzie pan strzegł prawdy. Jedynej

prawdy o naszych czasach. Piszę teraz rozdział o Bogu. Bogu wzgardzonym przez

partię. Studium rywalizacji dwóch bóstw. Wiwisekcja totalnej zawiści i

nienawiści. - Proza przy użyciu wszelkich dopuszczalnych i niedopuszczalnych

środków. Wychodząca poza papier, puentująca się krwawym rozwiązaniem w życiu.

Śmierć w maszynopisie jest martwa, w życiu żywa, wstrząsająca i prawdziwa. Co,

staruszku, jaką prozę piszesz? Napatrzyłeś się ostateczności. Żadnych tam

wschodów i zachodów słońca, żadnych migdalących się parek, żadnych szlochów

starych panien. Tylko spadające głowy. Harde, głupie, tchórzliwe, święte głowy

lecące z szafotu. Pokaż swoją prozę, staruszku, zobaczymy, co tam nosisz w

przetłuszczonej teczce. - Precz! - szarpnął teczkę, wyrywając mi z rąk. - Wy

jesteście chorzy. Marsz z powrotem do szpitala! - Zaraz, zaraz. Jestem

poszukiwaczem prawdy. Spaceruję tam i z powrotem i szukam prawdziwej prawdy.

Niech pan otworzy teczkę, która kiedyś nosiła wyroki śmierci. Powącham i będę

wiedział, jaka to prawda. - Co wy ciągle z tą śmiercią? Co wy o niej wiecie,

gówniarzu. Ja dziesięć lat, siedząc w Biurze Politycznym, czułem na szyi powróz,

zaciskający się stryczek. Śmierć to moja siostra. Dopiero na starość wypuściła z

ramion, odeszła niedaleko i czeka. - Boli mnie głowa. Wczoraj w nocy przez

krótki moment wszystko rozumiałem. Od początku do końca. Niech pan spojrzy w

niebo. Będzie gwiaździsta noc. Może zaczekać, może się powtórzy to objawienie,

ten wstrząsający błysk pojmowania całości w skomplikowanej prostocie lub prostej

komplikacji? - Już nie wiem. Nadchodzi mój koniec świata. - O, przepraszam. To

koniec mojego świata nadciąga. - Muszę iść. Przyjaciel czeka. Poczytam mu

pierwszy rozdział. Geneza jego i moja. Uśpię go dobrym wspomnieniem, zanim

odbiorą mi moją prawdę. Ja nauczyłem ich, jak to robić? Pan się myli. -

Antychryst. Nijakie przeniknięte nijakim daje zło. Cholera, co za chmury. Pan

Bóg zamyka szyber albo raczej pokrywę. Zostawia nas sam na sam z nim, pan

rozumie? - Nie mam czasu. To znaczy, mam już mało czasu. Do widzenia, do

widzenia. - I pobiegł podrygującym, krzywym kroczkiem w głąb czarnego korytarza,

gdzie zalani chorzy śpiewali nieprzyzwoite pieśni. Pikuś wstrząśnięty krztynę

patrzył na mnie wyczekująco. Na ulicy robiło się ciemno. Z północy waliły

potężne, atramentowe chmury, jakich najstarsi ludzie nie pamiętali. - Idziemy,

piesku. - Potrząsnąłem kanistrem, tym moim sakwojażem podróżnym. Pikuś szczeknął

i ruszył w ciemność. Ale nie uszliśmy daleko, Ze skweru Starynkiewicza wysunęło

się ostrożnie kilka zgarbionych postaci. - Ręce do góry! - zakomenderował jeden

z nich i szturchnął mnie w bok obrzynkiem, czyli karabinem z uciętą lufą.

Spostrzegłem, że inni mieli harcerskie noże przytroczone do modnych plecionych

pasków. Uniosłem ręce, w tym prawą, obciążoną kanistrem. Dowódca przeszukał moje

kieszenie i od razu skonfiskował gotówkę. - A gdzie legitymacja partyjna? -

spytał groźnie. - Nie należę do partii. - Nie należy do partii - powtórzył

szyderczo dowódca, chciał mnie zdzielić kolbą, lecz zrobiłem unik i zaczepił się

obrzynkiem o kolegę. - A wy kto jesteście, jeśli można wiedzieć? - spytałem. -

My jesteśmy partyzantka miejska. Pan nie słyszał? - Coś jakbym słyszał. Ale

chyba nie w Polsce. - W Polsce, w Polsce. Jeszcze usłyszycie. Co tam pan niesie

w kanistrze? - Benzynę. - Zaraz sprawdzimy. Proszę naprzód, tam, do miejskiego

ustępu. - Ale on nieczynny od dziesiątego zjazdu. - To nie szkodzi. Zeszliśmy po

schodach zawalonych doraźnym śmietnikiem. Oczywiście drzwi były zabite deskami,

które ktoś skrupulatnie połamał. Jeden z partyzantów zaświecił latarkę, inny

otworzył hermetyczny kurek bańki. - Benzyna. Rozpuszczalnik - stwierdził

posępnie. Teraz dowódca puścił mi strumień światła w oczy. - Po co panu benzyna?

- Żeby oblać siebie i podpalić. Zdetonowany zgasił latarkę. - Co pan, zwariował?

- Chodźcie, bracia, razem się polejemy. Mam dobre, szwedzkie zapałki. Schwyciłem

dowódcę za kapotę. Usiłował wyrwać odzienie z moich rąk, ale trzymałem krzepko.

- Ratunku! - wrzasnął. - Psychiczny! - Dajcie, chłopcy, kanister z łaski swojej.

Facet tłusty jest, nadaje się. Ale słyszałem już tylko tupot nóg w gąszczu

krzaków. Moja ofiara także rzuciła się do ucieczki. Nie zdołałem franta

utrzymać. A latarka, porzucona na schodach, świeciła prosto w czerniejące niebo.

Odnalazłem kanister, podniosłem latarkę, która może się przyda. Przejrzałem

kieszenie. Zabrali nawet ten szczątek "Trybuny Ludu", co go zdobyłem rankiem. -

No i zagapiłeś się, Pikusiku, nie broniłeś pana. Zawstydził się, skoczył ze

szczekaniem w krzaki. - Daj spokój. Może oni chcieli dobrze. Może raczkują, jak

potrafią. Antychryst, dopust boży, już sam nie wiem, co. Położyłbym się i

zasnął. Na zawsze. Wtedy wylazł z ciemności Tadzio Skórko. Tym razem jakoś bez

cytatu. - No i co, łachmyto? - spytałem. - Oni tam, w filtrach miejskich, mają

swoją kryjówkę. - Pokazał czarne hałdy za placem Starynkiewicza. - Zwykła żulia.

Pan da kanister. Pan zmęczony. - A masz ty, ośle, kopię tego pisma do

departamentu? Masz jakieś pokwitowanie, że złożyłeś wymówienie pracy? -

Oczywiście. - No to pokaż. Zakręcił się, jął odpędzać niewidocznego komara. -

Nie wstydź się. Pokaż. - Kiedy ja nie mam. - To znaczy, nie złożyłeś podania? -

Nie złożyłem - przyznał się bezwstydnie. - Ale jutro złożę. - Widzisz, Tadziu,

jaki ty jesteś. A ja już chciałem ci wierzyć. - Przecież dziś święto. Wydział

kadr nieczynny. Jutro wymówię, jak Boga kocham. - To znaczy, że chodzisz za mną

służbowo. - Ależ skąd. Zupełnie prywatnie. Jako miłośnik pana prozy. Pana

ostatniej relacji. Totalnej noweli. Stado jakichś ptaków leśnych przeleciało w

popłochu. Coraz więcej dzikich zwierząt garnęło się do dziczejących miast. -

Jestem młody - rzekł cicho Tadzio. - Mam dużo sił. No i pana doświadczenia za

sobą. Nie popełnię pana błędów. Kupię ryzę papieru i wyjadę jutro do Starogardu.

Za rok wszyscy o mnie posłyszą. Ja dokończę pana dzieło. - Ty jesteś prawdziwa

pokraka. Ja to mam szczęście. - Jestem straszna pokraka - przyznał rzeczowo. - I

to jest mój numer. Pan był o krok od pokraczności, ale Panu Bogu zadrżała ręka z

litości. Resztę pan sam wykonał. Całe życie ukrywał pan swoją pokraczność grając

estetycznego pana. Ale ja pana pomszczę. Nas obu pomszczę. - Diabli wiedzą. Może

faktycznie byłem lękliwy. I teraz się boję, lękam się wygłupu, obawiam wzgardy.

Pycha mi tylko dopisała. - Ja też jestem pyszny - rzekł spokojnie Tadzio. - Może

nawet pyszniejszy od pana. Dlatego pozwalam panu na te wszystkie niewybredne

obelgi. Pana pycha już zostanie na zawsze głodna, a ja swoją nakarmię.

Zaświeciłem w niego latarką. Stał z kanistrem, wyprostowany, godny i nawet nie

mrużył oczu przed światłem. Przez chwilę wydało mi się, nie wiedzieć czemu, że

ma chyba rację. Jakąś swoją nieodgadnioną rację. Nawet Pikuś wytrzeszczył na

niego zielone, fosforyzujące oczy. ZUpełnie już byłem zagubiony. Głowa bolała

przeraźliwie, jakby mi ktoś skręcił kark. Głowa bolała, bo to było dla niej

najlepsze wyjście. Gdzieś w górze otworzyło się okno, młoda kobieta chlusnęła

czymś na chodnik. Przez moment zaczerwieniły się w wyszarzałej bieli framugi jej

długie włosy. Ale to nie była Nadzieżda i nie miała ta młoda kobieta czerwonych

włosów. Lampa naftowa w czerwonym abażurze zaświeciła w okno czerwienią jak w

dawnych czasach, kiedy rodził się ten mój kiepski świat. Poszedłem w stronę

Alej, a oni za mną. Po drugiej stronie ulicy zaczynały się ogródki działkowe

założone na dawnym parkingu samochodowym. A ten parking pod koniec lat

siedemdziesiątych wybudowano na gigantycznej płycie przykrywającej tunel Dworca

Centralnego. Osłabła mania samochodowa, parking zlikwidowano i uprzywilejowani

zaczęli zwozić na tę betonową płytę ciężarówki ogrodniczej ziemi, jęli sadzić

drzewa owocowe, pomidory i kapustę. O ile warzywa rosły wyśmienicie na tej

płaskiej skale i wyrównywały państwowy deficyt w dziedzinie zielenizny, o tyle

jabłonki, grusze, śliwy okazały się krnąbrne, nie chciały rosnąć pośrodku

zrezygnowanego miasta. To znaczy rosły, ale niechętnie, bez przekonania, i żadne

z tych drzew nie przekroczyło wysokości półtora metra. Dlatego właściciele

działek, żeby ukryć się przed natrętnym wzrokiem gapiów, musieli permanentnie

kucać. Stąd też zapewne powstała nazwa Kuczki, którą ochrzczono tę dzielnicę. Od

strony Starego Dworca toczył się zakosami gazik milicyjny z jedną oślepłą

latarnią. Przyhamował koło nas. Z wnętrza wychylił się podchmielony milicjant. -

Może podrzucić pana? Drogo nie weźmiemy. Za jego plecami ktoś leżał bezwładnie w

półmroku budy oświetlonej słabo przez zegary kontrolne tablicy. - Nie mam

gotówki. Chuligani odebrali. - Nie trzeba się szwendać po bocznych ulicach. Mogę

podrzucić za jakiś fant. - Dziękuję. Mam niedaleko. Idę się zabawić pod Pałac.

Milicjant usztywnił się natychmiast. Obejrzał mnie od stóp do głów. Ale wtedy

zza jego pleców wyjrzała blada, nieprzytomna twarz Żorża. - Bierzcie go! -

wycharczał. - On chce podpalić miasto. To Antychryst! Milicjant objął Żorża,

zaczął go upychać we wnętrzu gazika. - Spokojnie, pułkowniku. Proszę nie

podnosić głowy, bo znowu zrobi się niedobrze. - Łajdacy! Ja was jutro zgnoję!

Baczność! Ruki po szwam! Teraz milczący dotąd kierowca odwrócił się, zdzielił

pułkownika pięścią przez łeb. - Patrz, kurwa, jaki poliglota - powiedział i

zapuścił motor. Nasz milicjant zaśmiał się ugodowo przykładając dwa palce do

daszka czapki. - Dogodził sobie. No, ale to przecież święto. Każdy ma prawo,

nie? - Każdy ma u nas prawo do kielicha - zgodziłem się. - Dlatego daje się żyć.

- Dlatego można żyć aż do śmierci. Gazik odjechał, skręcając w stronę Mokotowa.

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się zamyślony Tadzio ze Starogardu:

- Widział pan, jak poniewierają człowiekiem. Całe ministerstwo trzęsie się przed

nim. - Dziś oni poniewierają, jutro on będzie poniewierał. - Dawno mu się awans

na generała należy, ale lubi wypić i trochę porozrabiać. Artystyczna natura. -

Tak, za dużo artystów. - No bo artyści wymyślili to wszystko. Zna pan wierszyk

Stalina o wiośnie? Przeszliśmy na drugą stronę szerokiej, pustej ulicy. Płytkim

rynsztokiem gnała spieniona woda z pękniętej gdzieś rury. Pikuś zainteresował

się połamanym ogrodzeniem. Wąchał pilnie zardzewiałe słupki i podnosił co chwila

nogę. - Znałem ten wierszyk na pamięć, ale teraz zapomniałem - rzekł Tadzio

przekładając kanister z ręki do ręki. - Mojej prozy zacząłeś się uczyć. - A żeby

pan wiedział. To zabawne, zdarzają się wam podobne porównania w opisach

przyrody. Nie podjąłem dyskusji. W ogródkach działkowych było ciemno. Między

lilipucimi drzewami stały malutkie altanki zamknięte na głucho. Ale gdzieś w

głębi chybotał jakiś płomyk. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że na jednej

działce pali się ognisko, wokół którego siedzą jakieś skulone postacie. Dopiero

tu odczuliśmy wieczorny, zimny wiatr. Leciał z północnego zachodu, niosąc na

plecach to ogromne rumowisko złowróżbnych chmur. Zaraz, zaraz. Przecież miałem

kiedyś dzieciństwo, młodość. Dzieciństwo i młodość na innej planecie. Co stało

się z tamtą planetą tak podobną do Ziemi, po której stąpam, i tak zupełnie

niepodobną? Gdybym się wysilił, tobym jednak przypomniał, jak czyniłem to nie

wiadomo po co podczas tylu bezsennych nocy. Lampa naftowa, ognisko z marudnym,

rozpełzającym się po łąkach dYmem, wiatr gnający straszne chmury po niebie

jeszcze nikomu nie znanym. Strach nocny przed życiem, które czeka gdzieś za

górami, lasami, powolne miasteczko, co będzie istnieć wiecznie do najbliższej

wojny, pacierz dziadków, różaniec groźnych i pięknych zaklęć ułożonych z

podniosłych niezrozumiałości, pociąg gwiżdżący o tych samych porach dnia, miłość

do dziewczyny z jeszcze innej planety, bo wtedy dziewczyny pochodziły z innych,

tajemniczych planet, zwierzęca, przerażająca tęsknota do kobiecego ciała, w

którym mieszkał i szatan, i anioł białoskrzydły, tęsknota za przyszłym

niezwykłym życiem, jakieś przejmujące nastroje w błądzeniu po lesie, jakieś

niezapomniane zapachy maciejki i swobodnych dzikich ziół, jakieś burze, co

zwiastowały każdego lata koniec świata, jakieś smutki, jakieś raptowne nadzieje

i wesołości, jakieś przerażenia wobec magicznej jasnowłosej głowy księżyca z

fałszywymi rysami dobrego demona. Gdzie ta moja planeta okryta szczelnie

atmosferą drobnych przeczuć, małych radości, kruchych nadziei? Może leci jak

gołąb wśród dalekich i obcych galaktyk. Dlaczego się męczyłem tyle lat? Bo ja

się męczyłem nie tylko mozołem życia, ale i jego radościami. Bo ja się męczyłem

patrząc na przejmująco piękny wschód słońca i kochając rozpaczliwie pożądaną

kobietę. Męczyłem się odbierając z rąk losu ulotny sukces i modląc się z

wdzięcznością do Boga. Męczyłem się nawet w snach, kiedy odrywałem się od ziemi

i żeglowałem ku dalekim wyspom przyobiecanego raju. Ale ze mną męczyli się

wszyscy inni ludzie, z wyjątkiem tych, co się nie męczyli. Ale w tym męczeniu

się najbardziej dokuczliwa była męka świadomości, że to wszystko banalne, dawno

już odkryte i przeżyte przez umarłe pokolenia, seryjne i powtarzalne, jak z

genetycznej sztancy. Że wszechświat wypełnił się do samego końca jękami

podobnymi do siebie jak dwie nuty, że utworzyły te poszczególne jęki jeden

wielki jęk podobny do wizgu sejmikujących wróbli i stał się ten jęk szumem

międzygwiezdnym, niesłyszalnym stękaniem starzejącego się kosmosu. - Hej -

odezwał się ktoś za ogrodzeniem. - Hej - powiedziałem. - Dlaczego się spóźniłeś?

- Ja się spóźniłem? - Widzisz, zapomniałeś. Ktoś jest z tobą? - Młody poeta i

pies. - To wejdźcie. Czekamy. Przeleźliśmy dziurawe ogrodzenie. Za metrową śliwą

stała Lucyna w starym płaszczu i w kapeluszu z piórami. Przebrana za dziewczynę

sprzed dwudziestu lat. - Pieczemy własne kartofle z działki, wróżymy z węgli i

wspominamy Kazia. Bo to dzisiaj rocznica naszego ślubu. - Twojego z Kaziem? -

Mojego z Kaziem. Nie pamiętasz? Pamiętałem, że Kazio nie żyje od lat. Wzięła

mnie za rękę, poprowadziła do ogniska. Szliśmy alejką, wąską jak kładka, między

ogrodami wielkości klatek na ptaki. Od Pałacu Kultury szedł fioletowy, jakby od

błyskawicy, która zamarła na wieki, blask reflektorów wojskowych. Mijaliśmy

krzaczki porzeczek, zagajniki malin, mogiłki grządek z kalafiorami, marchewką,

czosnkiem. MIjaliśmy drzewka, na których nie zmieściłby się nawet gołąb, ale

które rodziły zminiaturyzowane owoce, każde podparte gałązką lub zeschłym

badylem. Weszliśmy w ciepły krąg ogniska, z którego wiatr porywał iskry i niósł

je w gęstniejącą ciemność. - Ja właściwie się spieszę, która godzina? - Młoda

godzina. Dochodzi siódma. Patrz, poznajesz? Wokół ogniska siedziało kilkanaście

kobiet. I wydało mi się, że śnię i że we śnie robię grzeszny rachunek sumienia.

Bo były to wszystko kobiety, które kiedyś kochałem i z którymi, wstyd

powiedzieć, żyłem. Jedne kochałem dramatycznie i namiętnie, inne kochałem, bo

tak wyszło i nie wypadało inaczej, a jeszcze inne kochałem naiwnie, z obawą i

oszczędnie, jakbym zażywał zdradliwego eliksiru. Żyłem też z nimi rozmaicie, po

całym kraju i w niektórych zakątkach Europy, czasem z sukcesem, częściej z klapą

albo sam nie wiem do dzisiaj, jak. Patrzę na nie z nabożną zgrozą. A to wszystko

wdowy, rozwódki, stare panny z bujną przeszłością. Chwała Bogu, że jedna nie wie

o drugiej całej prawdy, więc może uniknę zdemaskowania i linczu. Ale za cóż tu

linczować po tylu latach, których być może nawet nie było. Kłaniam się ledwo

dostrzegalnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. - Siadaj - mówi Ula, która

miała kiedyś piersi bez brodawek, piękny biust obdarzony indywidualnością.

Siadam mocno stremowany na zimnym kamuszku. Pikuś wywalił jęzor za moimi plecami

i dyszy ciekawością. A Tadzio ze Starogardu już prawi Małgosi prymitywne

komplementy, których ona słucha z zachwytem. - Masz, to twoja porcja - rzecze

Rena, z którą mi przed laty słabo poszło, i podaje mi szklaneczkę napełnioną po

balaski. - Czekała na ciebie, aż wystygła. - No to za Kaziczka - salutuje swoim

naczyniem Lucyna. - I za ciebie - powiadam. Nie powinienem pić, ale wypiję. One

są już na luzie. Kilka obalonych flaszek poniewiera się między krzakami. Boże

spraw, żeby nie wracały do przeszłości, żeby darowały te meandry aluzji,

fajerwerki niewczesnych skojarzeń. Pałac Kultury świeci nieprzyzwoicie tym swoim

wzwodem w niskie chmurne niebo. Nad Wisłą rozprysła się pierwsza próbna rakieta.

- Widziałam ciebie niedawno na ulicy - powiada Lidka, którą włóczyłem kiedyś po

wszystkich powiatowych hotelach. - Tak, chodzę czasami po ulicach. Z mroku

wyłania się twarz Kasi. - Dlaczego chowasz się w kąt? Chodź tu do nas.

Dostaniesz gorącego kartofla. A ta Kasia to miała taki apetyt, że omal mnie nie

wpędziła w gruźlicę. Ciągle jej było mało. Ludzie, ja je naprawdę kochałem, bom

sentymentalny i powolny instynktom natury. Nie ma nic zdrożnego w tych błyskach

mojej zawstydzonej pamięci. Życie było po prostu życiem. - Może zaśpiewajmy -

proponuje Ola, która miała złote włosy i czarne futerko. Zaciskam powieki, żeby

już nic sobie nie przypominać. - Zgłupiała. Zaraz przyleci milicja. Dziś nie

wolno śpiewać prywatnie. Na szczęście wiatr coraz częściej zagląda do tego

miniogrodu. Szamoce drzewami, jakby były prawdziwe, porywa liście i niesie je w

stronę słabo oświetlonego dworca. - Masz jakąś dziewczynę? - pyta Rysia, o

której lepiej nie wspomnę. - Daj spokój - powiadam. - Straszna noc nadchodzi.

Schyla się, całuje mnie koło ucha. - Bardzo ciebie lubiłam. - I ja ciebie też. -

Powiedziałeś to tak jakoś zdawkowo. Wybawia mnie z kłopotu Tadzio. Pije na ty z

Lucyną. Całują się skromnie, ale ja już niczemu nie wierzę. - Śniłeś mi się

kiedyś - woła przez skąpy ogień Kasia. - Oho, w jakiejż to sytuacji? - pyta

któraś. - A nie powiem, zgadnijcie. - Dziewczyny, za wasze zdrowie. - Podnoszę

nie dopitą szklankę. - On oszukuje. Dolejcie mu, baby. - Fakt, jedyny nasz

mężczyzna. - A ja? - wtrąca się rozzuchwalony Tadzio. - Ty jesteś za młody.

Siedź cicho. - Ja za młody? Ja wam zaraz pokażę. Z ciemności wychodzi Hania,

która dla mnie chciała sobie odebrać życie. Tak samo tajemnicza i histeryczna

jak wtedy. - Hej - wita mnie. - Hej. - Podobno zrobiłeś karierę. Ludzie po

biurach szepczą o tobie w czasie przerw śniadaniowych. - Może mylą mnie z kimś

innym. - Zawsze udawałeś skromnego. - Daj spokój. - Boisz się wspomnień. No,

miej odwagę, powiedz: odejdź, stara babo. - Świetnie wyglądasz, słowo daję. -

Byłeś zawsze świnia, ale cię lubię. Robi mi się gorąco, brakuje trochę

powietrza, choć wiatr wieje tęgo, niesie tony ożywczego ozonu. - Może zagramy o

niego? - proponuje trochę za głośno Kasia. Bodę wzrokiem ciemność, żeby

sprawdzić, czy ktoś nas nie podsłuchuje. Ale miasto drzemie, świątecznie

podpite. Kiedy wiatr ucicha, przebija się od Wisły słaby, anemiczny głos

orkiestr, które z estrad bawią włóczęgów i lunatyków. Z wieży Pałacu leci raptem

złom piaskowca obrywając girlandę żarówek. To znaczy, że idzie zmiana pogody.

Któraś z moich byłych dziewcząt rzuciła kartoflem. Przerzucam z dłoni na dłoń

nie dopieczonego ziemniaka z rakowatymi naroślami. Krajowy. Moim dziewczynom

słabo się wiedzie. - To co? Zagramy o tego jedynego mężczyznę? - Ale w co? -

Szkoda fatygi. - Może w butelkę? - Ja rezygnuję. - Ja go biorę bez butelki. - A

figa. Dlaczego ty? - No to grajmy. - Tadziu, poszukaj butelki. - Ani mi się śni.

Ja też jestem do zagrania. Mam swoje lata. - Nie rozśmieszaj mnie. - Gdzież ta

butelka? - Poczekajcie, trzeba go zapytać. Może sam już wybrał którąś. - On nie

wybierze. Nieśmiały. Niezdecydowany. - A skąd go tak dobrze znasz? - Opowiadała

mi przyjaciółka. - Nie wygłupiajcie się, Lucyna płacze. - Nie płacze, tylko

popiół jej wpadł do oka. - No to co, gramy? Boże, jak nudno. - Ja też miałam

ciężki dzień. - Coraz ciężej żyć. - Z rana popatrzyłam w lustro. - Lepiej nie

patrzeć. - Och, gdzie nasi chłopcy. - To już minęło, przepadło. - Dlaczego? Ja

się czuję młoda. - Gienia ma trzydziestoletniego. - Ja już nie mam siły. -

Przestańcie. Dosyć tego narzekania. Wypijmy, dziewczyny. - Za naszą młodość. -

Przecież jesteśmy młode. - Czego, głupia, beczysz? - A ty czemu ryczysz? -

PUścił mi się tusz w rzęsach. - A mnie wszystko puściło. - To gramy o niego? -

Protestuję. Co to, baby, mamy grać o przybłędę? Minął nas i szedł dalej. Głupia

Lucyna pobiegła za nim. - Kaziczek go kochał. - Ja go też kochałam. - To dziwne,

bo ja też. - Niemożliwe, co wy opowiadacie? - Może powiesz, że ty nie? Całe

miasto plotkowało. - To jest dobry gagatek. - Kawał świntucha. - Z jedną

kończył, z drugą zaczynał. - Z dwiema na raz romansował. Co ja, głupia, łez

wylałam. - Wiecie, damy mu łupnia. - Za naszą i waszą krzywdę. Już kilka z nich

powstało chwiejnie od ogniska. Rena wyłamywała gałąź z uschniętej jabłoni. - Za

jaką krzywdę? - spytałem podnosząc się z kamienia. - Dziewczyny, przecież ja się

starałem. Chciałem was kochać jak nikt na świecie. Może gdyby nie wy, dziś

byłbym Szekspirem. Tak, to prawda. Dla was zmarnotrawiłem pół życia. -

Bezczelny. - Robi nam jeszcze wymówki. - No, tego już za wiele. - Niech idzie do

diabła. Wyciągnąłem z ognia żagiew, jak pochodnię. Trochę dla efektu, trochę dla

obrony. Wiatr szarpał niczym skrawkiem jedwabiu skąpym płomieniem. - Moje

kochane, najdroższe. Jeszcze cała noc przed nami. Przypomnijcie sobie te wiosny,

lata, jesienie, a nawet zimy. Poranki, godziny obiadowe i wieczory. Jedwabne

pościele, mchy leśne i zakamarki kuchenne. Rozważcie wszystko sprawiedliwie i

dopiero potem wydajcie wyrok samosądu. - Ja go przecież prawie nie znam -

odezwała się po chwili Rena. - A ja go znałam tylko z widzenia - dodała Rysia. -

Więcej dymu niż ognia. - Wypijmy nasze dziewczyńskie. - Aby do wiosny. - Aby do

Nowego Roku. - Aby do jutra. Odłożyłem nieznacznie zwęgloną gałąź. Ostrożnie,

krok za krokiem skryłem się za niską gruszę. I jakby w lesie na grzybach,

przykurczony do ziemi, parłem na drugi brzeg ogrodów. A kiedy krzaki i drzewka

zakryły już ognisko i ziębnące moje dziewczyny, wyprostowałem się, byłem wolny.

- Hej - powiedział ktoś cichym głosem. - Hej! Podeszła do mnie, smukła w

ciemnościach, piękna w ciemnościach, młoda w ciemnościach. Ujęła moją twarz w

obie dłonie, jakby chciała się przyjrzeć w świetle nagłej łuny, co wyjrzała

spomiędzy rozwartych chmur. - Ja kocham ciebie do dziś - szepnęła. - A kto ty

jesteś? - Twoja dawna dziewczyna. Usiłowałem rozpoznać ją po głosie, lecz

odzywała się przecież szeptem. A szept jest tylko echem głosu. - I ja ciebie

kocham. - Przypomnisz mnie czasem między innymi i nie wiesz, że to ja.

Pocałowała mnie w usta młodymi ustami. - Wiesz, odchodzę. - Wiedziałam, że

odejdziesz. - Odchodzę na drugi brzeg. - Co ty mówisz? Co się stało? - Taka

wynikła konieczność. - Co to znaczy? - Że skończyły się żarty. Moje żarty. - Źle

śniłam ciebie. Niosłeś do mnie małe dziecko. Ani twoje, ani moje. - Będę ciebie

pamiętał na zawsze. - Przecież nie wiesz, kto ja jestem. - Będę ciebie pamiętał

młodą, tajemniczą, przyciemnioną letnim zmierzchem jak słowiańska madonna.

Chcesz? - Dobrze, taką mnie pamiętaj. - I ty mnie dobrze wspominaj. - Będę

zawsze wspominała. - Jeśli ci coś dałem. - I jeśli ja ci coś mogłam dać.

Pocałowaliśmy się długo i serdecznie, jak dwoje skrzywdzonych ludzi. Wiatr latał

już po ogrodzie w jesiennym szaleństwie, zrywał daszki z altanek, przewracał

resztki ogrodzenia, wył sztucznym głosem w duktach alejek. - Hej - powiedziała.

- Hej. I już jej nie było. Postałem chwilę zbierając myśli. Głowa jakby trochę

napęczniała i opuchła po tej szklaneczce damskiego bimbru. Ruszyłem na północ,

przecinając wąwóz skarlałego ogrodu. To nieprawda. Ja pamiętam stale o Nadziei.

Na tym gruzowisku miłości albo miłostek majaczy mi przed oczami posąg Nadzieżdy.

Z rozwianymi czerwonymi włosami, z wyciągniętą ku mnie ręką, z otwartymi do

krzyku ustami. Strasznie mi czegoś żal. Co to jest? Co się stało w ostatnich

godzinach przed ostatnią nocą? Nic się nie stało. Mam wielu świadków łącznie z

nauką biologii, że nic się nie mogło stać. Spotkałem przypadkowo dziewczynę,

której w ogóle mogłem nie spotkać. Dziewczynę o czerwonych włosach po rzekomym

dziadku, dziewczynę przy kości, białoskórą, z pełnymi, szerokimi ustami, z

jednym okiem seledynowym, a drugim niebieskawofiołkowym, ze sporadycznym zezem

rozbieżnym, wagi około pięćdziesięciu ośmiu kilogramów. Pięćdziesiąt osiem kilo

wody z dodatkiem wapna, fosforu, żelaza oraz niewielkiej ilości innych

minerałów. Pięćdziesiąt osiem kilo wody oraz szczypty pierwiastków z tablicy jej

rodaka Mendelejewa. Dziesięć wiader wody ożywionych przez wielką ewolucję albo

przez naszego zaściankowego Boga. Nic się nie stało. Sparzyliśmy się

przypadkiem, gnani przez animalny instynkt w ustronnej ruinie, na splugawionych

pijaństwem schodach. Wprowadziłem w jej organ rodny swój organ rodny, ona

zawisła na zesztywniałych nogach o milimetr nad spaloną posadzką, rytmicznie

rozgarniała bezwładnymi stopami kruchy złom tynku walający się po podłodze. Spod

pleców sypało się wapno, w jej ciele zachodziła pośpieszna reakcja

chemiczno_elektryczna, wokół jej ciała wytwarzało się swoiste pole magnetyczne,

które współdziałało z moim obszarem bioprądów. Potem nastąpił umowny rozkurcz

systemów nerwowych i nic się nie stało, nic się nie stało. Rozeszliśmy się

swoimi ścieżkami w dżungli, która usycha i pustynnieje przed zagładą. Może już

nigdy się nie spotkamy i nasze niespotkania również nic nie znaczą jak nasze

sparzenia się pojedyncze albo wielokrotne. Nic się nie stało. Chwała Bogu, że

nic się nie stało. To nieprawda. Coś się jednak stało. Ona szła ku mnie z

miliona przypadków omijając miliony alternatyw i ja szedłem ku niej podobnym

sposobem. Wiele gwiazd zapaliło się i zgasło w tym samym czasie, kiedy szliśmy

sobie naprzeciw. Wiele małych wszechświatów urodziło się i skonało, zanim

spotkaliśmy się w domu przeznaczonym na rozbiórkę, w którym leży sparaliżowany

kombatant wielkiej wojny albo wojen następnych, co wstrząsają rytmicznie naszym

miniaturowym globem. Ładne mi "nic się nie stało". Stało się fatalnie. W

ostatniej chwili. Może wskoczyć do mysiej dziury na tym cmentarzysku? Uwić

gniazdko, w którym już nic się nie urodzi? Och, Nadziejo, moja Nadziejo. - Hej -

usłyszałem przed sobą. - Nie zgubił pan bańki? Tadzio i Pikuś stali na

błotnistej, rozjeżdżonej drodze koło parkanów okalających rozpoczęte i

zaniechane budowy. Miała tu urosnąć kiedyś dzielnica wieżowców. Niektóre urosły

nie do końca, inne umarły w embrionalnym stadium. - No i co? - spytałem sam

siebie. - Zakochała się we mnie. - Kto? - Lucyna. Nie jadę do Starogardu, bo

umówiłem się jutro na randkę. - Tadziu, ty jesteś straszna oferma. - Niech pan

się liczy ze słowami. Jeszcze się okaże, kto jest ofermą. Miałem trzy żony,

wszystkie sekretarze. Połowę partii wypieprzyłem w Starogardzie. - Może się już

rozstaniemy? Czy musisz za mną chodzić? - Muszę. Zbieram materiały do wielkiego

reportażu o pana ostatniej drodze. Uczynię pana nieśmiertelnym. Obszedłem go z

lewej strony po chodniczku ze zmurszałych desek. Nie znałem nigdy dobrze tej

dzielnicy, ale wiedziałem, że trafię. Od lat wieczorem nie zapalano tu lamp z

wielu względów, a przede wszystkim z oszczędności. - Jeśli ma pan jakieś

notatki, rozpoczęte prozy albo ciekawe listy, niech mi je pan zostawi -

dogadywał z tyłu Tadzio Skórko. Pikuś wysforował się do przodu, prowadził mnie

umiejętnie przez bezdroża. Musiałem sobie przyświecać latarką. Wreszcie

zobaczyłem ludzi siedzących na betonowych rurach. Niektórzy z nich trzymali

feretrony i chorągwie kościelne. Kilka dziewcząt biało ubranych osłaniało przed

wiatrem płomyki zabytkowych świec z wosku. Obok nich stały nosiłki z gipsową

figurą świętego. Mruczeli wszyscy sennymi głosami powolną pieśń religijną. -

Zgasić światło! Nie oślepiać! - usłyszałem dziwnie znajomy głos. Pikuś zaczął

szczekać przyjaźnie, ja schowałem do kieszeni zdobyczną latarkę. - Kogo ja

widzę? - Z ciemności wyłonił się Kolka Nachałow z podbitym okiem. - Co wy tu

robicie, muszkieterowie? - Wracamy z bankieciku. Może się tam wybierzesz?

Panienki czekają w ogródkach działkowych. - A nie, nie mogę. Idę w nocy z

pielgrzymką do Częstochowy. - Przechrzciłeś się, Kolka? Kiedy? Może Szmidtowie

ciebie nawrócili? - A nie, jestem ateistą. Spotkałem kolegę z organizacji

młodzieżowej. On jest dziś za księdza. Prowadzi pielgrzymkę i ma zbiorowy

paszport. Przyłączyłem się, bo w Częstochowie będą rozbierać hutę imienia

Bieruta. Teraz u nas wielka koniunktura na huty. Chcesz piec konwertorowy? Z

mroku stale ktoś wychodził chyłkiem i opowiedziawszy się księdzu przyłączał się

do oczekujących wiernych. - Ziutek, pozwól na chwilę - zawołał Kolka. Młody

ksiądz z brewiarzem, ksiądz o przezroczystych oczach, które choć nie patrzą,

wszystko szczegółowo widzą, więc ten ksiądz z nowego naboru podszedł do nas bez

pośpiechu. - Poznajcie się. Koledzy z bankietu, ale niewinnego. Może ich

pobłogosławisz, bo błąkają się po nocy jak grzeszne dusze. - Kolka, biorę ciebie

pod warunkiem, że zachowasz się przyzwoicie. Mam nadkomplet, mogą być

przykrości. Wymieniliśmy ukłony. Ksiądz nieznacznie, ale z uwagą przyjrzał się

Tadziowi. - Może po kielichu? - zaproponował Kolka trącając palcem wzdętą

marynarkę na piersiach. Pewnie zwędził flaszkę z Kc. - Później. W drodze.

Ostrzegam ciebie, Kolka. Wierni patrzą - rzekł surowo młody ksiądz. - No to

życzymy szczęśliwej podróży - powiedziałem. - Wzajemnie - rzekł Kolka, a ksiądz

ukłonił się z powagą. Minęliśmy punkt zborny pielgrzymki, ruszyliśmy w stronę

ulicy Świętokrzyskiej. Z boku stał wielki biały słup Pałacu Kultury. - Znam

skądś tego księdza - rzekł Tadzio. - Moi rodzice byli religijni. Ja to nie

bardzo. Czasem wierzę, czasem nie wierzę. A ten, co się rozebrał na zjeździe, to

podobno chciał marksizm połączyć z religią. Gdzieś z rozległych przestrzeni

nadleciał wicher i omal nas nie przewrócił. Wstrząsnął mną raptowny chłód. Może

mam gorączkę? Mogę mieć gorączkę. Wszystko jedno. Przekroczyliśmy Świętokrzyską.

W czarnych pagórach miasta podgrywała orkiestra. Gigantofony umilkły, tylko

wiatr przygwizdywał w ich martwych, zakratowanych bebechach. Czy zauważyliście,

jakie wielkie koło zataczam wokół tego wybielonego przez reflektory Pałacu

łuszczącego się z kamiennych płyt niczym gigantyczna ryba? Jak go nie spuszczam

z oczu, jak go pilnuję i zarazem utrzymuję na dystans? Przeczuwałem od lat, że

to mój grobowiec. Oto i dom Jana. Przedpotopowa kamienica, ale zdrowsza od tych

nowych. W oknach trupie widmo mojego Pałacu. Dom drzemie. Wszystkie domy o tej

porze drzemią. Ludzie także drzemią. Oprócz tych, którym nie wolno, którzy muszą

się bawić i świętować. - Poczekajcie na mnie chwilę - powiadam do swojej świty.

- Kiedy zimno. Dostanę kataru - mówi Tadzio. - A umówiłem się na randkę z

Lucyną. Wie pan, ona na mnie działa. Szykowna kobieta, chociaż mam wstręt do

wdów. - Schowajcie się do klatki schodowej - komenderuję. Ale na schodach

zatrzymuje nas emeryt z samoobrony lokatorów. - Do pana Jana - powiadam. - Tego

na pierwszym piętrze? - Tak. Zgadł pan. - Wszyscy? - NIe, oni poczekają. - Ale

prosimy o spokój. Tam często są hałasy. Jacyś ludzie przychodzą, niby porządni,

a potem krzyki i śpiewy. - Ja tylko na moment. - Proszę pamiętać, że o

dziewiątej barykadujemy bramę. Wspinam się na pierwsze piętro. Wszędzie cuchnie

uryną, choć dom strzeżony przez samoobronę lokatorów. Dzwonię do tych znajomych

drzwi, do których dzwoniłem tyle razy w życiu. Otwiera listonosz w czapce

służbowej na głowie. - Nie zamknięte - mówi. Czy pan może domownik? -

Przyjaciel. Prowadzi mnie do gabinetu Jana. Ściana nad biurkiem obwieszona

fotografiami oraz pocztówkami. Fotografie przyjaciół i dziewcząt z różnych

pokoleń, które kochały się w Janie, albo które Jan kiedyś po długiej drodze

kochał. Na pocztówkach widoczki osobliwych miast i osobliwych zakątków świata,

które odwiedzili jego przyjaciele albo które on sam odwiedził. Stare, dziwaczne

rachunki, nieaktualne już listy od znanych instytucji, od słynnych ludzi.

Wielkie archiwum człowieka, który piął się do elity światowej i nigdy się do

niej naprawdę nie dostał. Pośrodku pokoju syczy elektryczny nawilżacz powietrza,

bo Jan cierpi na astmę. - Wie pan, mam kłopot - odzywa się listonosz.

Przyniosłem rentę, a przynoszę specjalnie pod wieczór, gdyż mistrz śpi zwykle do

obiadu. No i trzeba nieszczęścia, że mistrz chyba niezdrów. Zamknął się w

łazience i nie wychodzi. Stukam, pukam, perswaduję. Bez skutku. - Może ja

odbiorę. Listonosz przygląda mi się pełen wątpliwości. - A pan kto? -

Przyjaciel. Bliski przyjaciel. Nie widział mnie pan tutaj? - Może i widziałem.

Ale to duża renta, dla zasłużonych. Przeszło milion złotych. Spostrzegam

telewizor otwarty pod oknem. Wielki kolorowy telewizor, który przysłali Janowi

przyjaciele z Zachodu, kiedy Zachód miał jeszcze co przysyłać. Na ekranie w

pełnej gali kolorów znowu prezydium zjazdu i znowu dzieci. Teraz są dzieci

nocne, a rano były dzieci ranne. Dzieci nocne obwiązują szyje dostojników

czerwonymi chustami, choć dostojnicy są już obwiązani przez dzieci poranne.

Każdy uczestnik prezydium bierze swoje dziecko na ręce i całuje w usta. A

niektóre z dzieci to już piersiaste dziewczyny. Najbujniejszą kobietkę otrzymał

sekretarz_gość. Ma już mętne oczy, bo golnął sobie w czasie przerwy, ma też minę

pedała, jakąś taką obrażoną po pedalsku minę, ale musi nasze dziecko z niezłym

cycem całować w usta. Obraz idzie niemo. Ktoś wyłączył dźwięk, bo wszędzie

wyłącza się dźwięk podczas takich transmisji. - Może pokażę panu dowód? - pytam

zafrasowanego listonosza, który ma ochotę pozbyć się kłopotliwej gotówki. - Ale

podpisze się pan jego nazwiskiem? - Oczywiście. Nieraz już podpisywałem.

Sprawdza mój dowód zerkając na kanister. Kanister, nie wiedzieć czemu, przeważa

wątpliwości. - Niech pan pisze - powiada listonosz z westchnieniem. Potem

odlicza milion dwieście tysięcy złotych w nowych banknotach obficie śliniąc

palce. - Szkoda człowieka - mruczy do siebie. - Dawniej to był porządny dom. Ale

jak uciekła żona, ta aktorka, to różni się tu zaczęli schodzić. Niby, mówią,

artyści. Ja znam artystów. Mój szwagier porcelanę klei. Póki trzeźwy, nie

znajdziesz pan większego artysty, ale kiedy dopadnie gorzały, to koniec świata.

Niech pan przeliczy z łaski swojej. Udaję, że liczę szybko. Na biurku w maszynie

do pisania wetknięta kartka z kilkoma rządkami liter. Widzę także różne

rozpoczęte rękopisy, nie dokończone rysunki, nawet papier nutowy. Bo Jan uprawia

wiele sztuk. Zupełnie jak Leonardo da Vinci. W małych krajach wielcy artyści są

wszechstronni. Im mniejszy kraj, tym większa wszechstronność. - W porządku -

mówię i jeden tysiączek wtykam w twardą reumatyczną dłoń funkcjonariusza

pocztowego. - Uprzejmie dziękuję - rzecze z ulgą, bo przeczuł we mnie pana, a

taki nie połasi się na cudzy grosz. - Życzę dobrej nocy. Wychodzi, a ja zamykam

drzwi na klucz. Ileż dni i nocy spędziłem w tym domu, który raz był zasobny,

bogaty, z koniakami, łososiami, dziczyzną, a innym razem ubożuchny, na ostatnich

nogach, z czyściochą, pieczonym boczkiem i gotowanym bobem. Teraz ten pokój stoi

przede mną obnażony, pełen wstydu. Mogę zajrzeć do rękopisów, mogę otworzYć

szufladę biurka, mogę schować do kieszeni pieniądze. Jan był naszym starcem

Zosimą. Bo rzeczywiście nikt go nie znał młodym. Może w ogóle nie miał młodości.

Może zjawił się na ziemi od razu jako siwiutki, suchy, starszy pan z ogromnym

czołem, na którym z powodzeniem można zmieścić sporą nowelę albo nastrojowy

pejzaż wiejski. Do Jana przychodziło się po wsparcie moralne, po kieliszek wódki

albo po komplement. Nikt nigdy nic nie przyniósł do Jana, wszyscy zawsze coś od

niego wynosili. Podchodzę do drzwi łazienki, stukam delikatnie. - Janie to ja.

Cisza, nawet woda nie zastęka w rurach. - Janie, przyszedłem się pożegnać.

Łazienka jakby zasypana gruzem. Jedynie z tyłu za oknem miota się wicher z

wyciem, jękami, tupaniem. Naciskam klamkę. Drzwi nie są zamknięte od wewnątrz.

Uchylają się z łagodnym skrzypieniem. Na krawędzi wanny chybocze się płomyk

świecy wypalonej prawie do końca. Wielkie sople stearyny zwisają aż do podłogi.

Pewnie żarówka się przepaliła w tym domu chylącym się ku ruinie. Wchodzę na

jakieś szmaty, które walają się na podłodze. Dopiero teraz widzę, że Jan leży w

wannie. Ma na sobie koszulę, trochę zadartą tak, że widać pod nią żałosne

przyrodzenie starego człowieka. Bezwładne ręce dotykają przykurczonych nóg

oblanych jakimś płynem, może lekarstwem, a może resztką słodkiej wódki. I Jan

patrzy na mnie spod przymkniętych powiek. Patrzy, ale nie reaguje. Ani się

cieszy, ani wstydzi, ani martwi. - Jak się masz, Janie. Odpoczywasz? - pytam,

żeby jakoś unaturalnić tę nienaturalną sytuację. On milczy, ale wyraźnie patrzy

mi tymi kosymi szpareczkami wprost w oczy. Pochylam się nad nim. - Źle się

czujesz? On lekko przeczy głową. Siadam więc na krawędzi wanny obok filującej

czarną sadzą świecy. - Może potrzebujesz pomocy? Patrzy nieruchomo na mnie. Na

policzki i brodę wylazł biały, chudy zarost. Płomyk w piecyku gazowym

przedrzeźnia ogienek świecy. Szamoczą się oba, każdy po swojemu. - Wiesz, Janie,

mam przed sobą straszną decyzję. Zaczyna poruszać spieczonymi wargami. Dopiero

teraz spostrzegam, że ściana wanny za nim oblepiona jest rzygowinami. Jakąś

okropną substancją z żołądka karmionego jedynie alkoholem. Wsłuchuję się w jego

szept i słyszę: - Zbłądziliśmy w wielkim lesie nikczemności narodów i

pojedynczych ludzi. - Jasiu, dlaczego zabijasz się tak okrutnie, na raty, przez

całe lata? - A ty? - Ja kuszę los od czasu do czasu. Kiedy przychodzi najgorsza

godzina. - Ziemia, totalny rozpad. Nieustanna wieczna agonia. Rozwlekła śmierć.

Planeta śmierci. - Janie, my wszyscy z ciebie. Karmiłeś nas, ogrzewałeś, uczyłeś

przez wieki. Co się stało? Tyle lat bałem się Jana. Każdy swój uczynek, zanim go

uczyniłem, w myślach przedstawiałem mu do aprobaty. Ile razy mówiłem tak,

myślałem o Janie, ile razy mówiłem nie, widziałem przed sobą twarz Jana. A teraz

już się nie musiałem lękać. Leżał przede mną nagi, splugawiony, wyzuty z

człowieczeństwa. Nawet bez tego najżałośniejszego dostojeństwa, dostojeństwa

śmierci. - Jasiu, chcę się zerwać do ostatniego lotu, żeby spaść w lodowatą

przepaść. Widzisz ten kanister? To benzyna. Pójdę pod PAŁac Kultury, bo już się

zdecydowałem, i tam w bólu dokonam żywota. Ja, mandatariusz głupich i mądrych,

chytrych i naiwnych, kombinatorów i świętych. Powiedz, czy warto? Czy nie szkoda

mego nędznego życia dla wspaniałych idei? Usiłował przełknąć ślinę. Uniosłem mu

głowę z tymi srebrnymi włosami, które lepiły się jak sierść myszy. - Historia -

wyszeptał - historia z bliska jest odrażająca, błazeńska, głupia. Dopiero z

odległości jest tragiczna, piękna i majestatyczna. - Co mam zrobić, Janku?

Dźwignął z trudem powieki, ale i tak widziałem tylko skrawki czerwonych, chorych

gałek oczu. Patrzył intensywnie, jakby przemagając w sobie ogromny ból. Kiedyś

był także pyszny. Pyszniejszy od nas wszystkich. Niedobitki ludzi w moim kraju

ciągle jeszcze czekają na jego słowo. - Ktoś musi przerwać letarg, Janie. Dzikim

krzykiem obudzić drzemiących. Usiłuje skinąć głową. U sąsiadów spuszczają wodę w

łazience. Mały wodospad przelatuje rurami koło skroni tego starca, który nigdy

nie był starcem, choć go nikt nie znał młodzieńcem. Sam dziwiąc się sobie

podnoszę jego mokrą, brudną rękę z przeraźliwie długimi palcami. Całuję wiotką

skórę dłoni. Ręka, puszczona przeze mnie, leci po ścianie wanny, aż znajduje

swoje miejsce na poddartej koszuli obok pachwiny porosłej zielonkawym włosem. -

Do zobaczenia, Janie. Módl się, jeśli potrafisz, jeśli rozjaśni ci się umysł,

jeśli dobry anioł przyjdzie do ciebie nad ranem ze złą nowiną. Knot świecy

przewrócił się do kałuży stearyny. Niedługo zgaśnie. Niech zgaśnie. Przymykam

drzwi łazienki zostawiając sporą szparę: niech Jan widzi swój pokój, swoją celę

skazańca i niech ci co może przyjdą, odnajdą naszego starca Zosimę. Chcę jeszcze

raz obejrzeć i zapamiętać na zawsze mały wszechświat Jana. Jego książki we

wszystkich językach, książki, których nikt nie czytał, fotosy filmów, które

zrobiły klapę w kinach studyjnych pięciu kontynentów, płótna obrazów do dziś nie

wystawionych na widok publiczny. Pustawe ściany przeznaczone na wawrzyny,

których nikt nie zesłał z nieba. Wtedy zadzwonił telefon i to było dziwne,

ponieważ nie pamiętałem, żeby w tym domu był telefon. Ale stał obok telewizora

na parapecie okiennym i terkotał ponaglająco. Zdjąłem słuchawkę. - Halo? - Czy

to numer 8713? - spytał ktoś nie najlepszą polszczyzną. - Tak. - Spojrzałem na

tekturkę przyczepioną do pudła aparatu. - Zgadza się. - Mogę rozmawiać z

właścicielem? - Niestety, jest ciężko chory. - A pan kto? - Jestem jego

przyjacielem. - Aha, rozumiem. Tu mówi Krulick, starszy publicysta z Associated

Press. Chciałem zapytać, co słychać dziś w Warszawie? - Nic ciekawego. Małe

świąteczne zamieszki. - Aha, rozumiem, To tak jak u nas. Małe codzienne

zamieszki. Dziękuję. Do widzenia. - Dobranoc. Odłożyłem słuchawkę. Trzeba było

się śpieszyć. Przewodniczący obrad zjazdu czytał telegramy powitalne, które mu

podawano z wielkiej sterty. Niedługo odśpiewają "Międzynarodówkę" i pojadą na

bankiet ufundowany z oszczędności naszej partii. Ale znowu zadzwonił telefon. -

Halo? - Z jakim numerem pan rozmawiał? - spytał nerwowy, agresywny głos męski. -

Bóg raczy wiedzieć. Ja wiem tylko, że z Ameryką. - To i my wiemy. Proszę podać

dokładny numer, bo wyłączymy telefon aż do odwołania. - A wyłączajcie i

powieście go sobie na Pytasińskim. - Na czym? - Na pycie. Coś zgrzytnęło

przeraźliwie w membranie, a ja położyłem słuchawkę na widełkach. Za oknem bez

firanek, za gołą szybą, poznaczoną ospowatymi śladami kropel deszczu, leżało

cichutko skulone miasto. Gdybym wytężył wzrok, mógłbym zobaczyć Żoliborz i

Bielany, wielką przestrzeń marnych, koślawo pobudowanych domów i zdziczałej

zieleni. Bo to miasto budowano przez wieki pod knutem i to miasto palił każdy,

kto miał ochotę. A ja to miasto słabo kocham, nie tak mocno, jak te sfory

lokajskich artystów, co kochają mocno, do szaleństwa, kochają za pieniądze

wyciągane od sentymentalnych mieszkańców, którzy muszą kochać swoje miasto, bo

nie mają nic innego do kochania, i za pieniądze wyciągane od chytrej partii,

która utożsamiła się z miastem, państwem i Panem Bogiem. Gdzieś tam w otchłani

nocy umiera Ukraina, kona Litwa, wydaje ostatnie tchnienie Białoruś, w daleką

podróż do raju Mahometa odchodzi Tataria. Gdzieś tam na trzęsawiskach, na

rojstach małej jak atom ziemi umierają ludzie i konają przedwcześnie

nieszczęśliwe narody. Dzwon międzygwiezdny bije na Anioł Pański. Serce kosmosu

bije na alarm. Schodzę na dół, gdzie przy drzwiach wejściowych czekają na mnie

Tadzio i Pikuś. - Kończy się jeszcze jedna nieskończoność. Przemija kolejna

wieczność - cytuje na powitanie chłopiec w podeszłym wieku ze Starogardu. - Ale

skostnieliśmy. Pan widzi, co się dzieje? Widzę i oczom nie wierzę. Z nieba lecą

rzadkie płatki śniegu. Po upalnym, dusznym popołudniu nadciąga krótka nocna

zima. Pikuś goni te szybujące wolno śnieżynki, które mu przypominają wesołe

pieskie Boże Narodzenie. Tadzio przysuwa się do mnie konfidencjonalnie, bierze

nieśmiało za rękaw. - Ja wiem - szepcze ze zgrozą - ja wszystko wiem. Pan chce

się targnąć na swoje życie z powodu braku powodzenia. Gdzieś na sąsiedniej ulicy

coś zawaliło się z grobowym łoskotem. Ale, na szczęście, bez ofiar, bo nie

słychać ludzkiego krzyku. - Ja pana pomszczę. Wchodzę bez słowa do ceglanej

zagrody na pojemniki ze śmieciami, których nikt już nie wywozi. Pod piramidą

cuchnących odpadków wynajduję zdrową cegłę. - Tadziu, pozwól tu na chwilę.

Zaciekawiony poeta ze Starogardu wchodzi ufnie do tego śmierdzącego krematorium.

Odstawiam bańkę, przytrzymuję Tadzia za mokry kołnierz kurteczki. - O co chodzi?

- Stara się oswobodzić z mojego uchwytu. - Wiesz co, wiesz co - rzekę z namysłem

- postanowiłem na końcu zabić ciebie. Możesz krzyczeć do woli. Nikt nawet nie

wyjrzy przez okno. Mam czerstwą cegłę. Dobry warszawski ogłuszacz. Przerwiemy

naukowo twoje marne życie. - Pan żartuje. Pan lubi zabijać w powieściach. - Nie,

Tadziu, nie żartuję. Dosyć wyobraźni, dosyć fikcji. Popełnimy zwykłą, banalną

zbrodnię. - Widzi pan, ja nie krzyczę, nie chwytam pana za gardło. Pan robi

przymiarkę. - Nie. Patrz, podnoszę cegłę do góry, zaraz roztrzaskam twoje

piegowate czoło. Zobaczymy, jak to wygląda w życiu, naprawdę. Tadzio patrzył bez

lęku na szczerbatą cegłę, którą trzymałem nad jego głową. - Mam ochotę, mam

straszną chętkę, żeby skusić los. Aż mi jakieś ciarki idą po plecach. I potem

zaraz się spotkamy, dobrze? Będę czekał na pana pięćdziesiąt kilometrów

dokładnie ponad szpicem Pałacu Kultury, tam gdzie kończy się definitywnie nasza

atmosfera, nasza miła ziemskość. Ale pan tego nie zrobi, bo dwa tysiące lat temu

pewien Aramejczyk powiedział do swoich okrutnych współczesnych: "Miast zabijać

na ofiarę jagnię, sąsiada albo swojego brata, złóż ofiarę z samego siebie." We

mnie jest siedem atomów Antychrysta, ale w panu to conajmniej siedemdziesiąt

siedem. - Patrz, Tadziu, jak łatwo zabić człowieka. Za pół roku w czynie

społecznym wywieziono by ciebie razem ze śmieciami do podmiejskiego lasku, gdzie

rosną ostatnie psie grzyby i ostatnie trujące trawy. Jak łatwo jest przerwać

cudze istnienie. - A swoje własne? Wyjął z mojej ręki tę cegłę, zważył ją na

dłoni. - Zabiorę ze sobą na pamiątkę. To będzie mój talizman. Kęs stryczka. Może

pan głodny? Mam dwie kostki cukru. - Co ty bredzisz? - Powinienem otrzeć chustą

pana twarz. Ale nie mam chusty. - To była ostatnia stacja naszej męki? - Tak.

Przed nami ołtarz ofiarny. - Pokazał ręką bielejący w zadymce wysoki do nieba

ikonostas Pałacu. - Dlaczego ciebie nie zabiłem, kiedy mogłem zabić? - Ja nie

mam w kieszeniach srebrników. Moim honorarium będzie pięć stron prozy, jeśli po

drodze nie ukradną tematu. Pan wie, jak to dziś bywa. Ja pracuję w pocie czoła

od rana, prowadzę pana niczym ślepca ku przeznaczeniu, a w ostatniej chwili

wyskoczy jakaś sprytna menda i podbierze puentę, ostatnie przesłanie, całą

metaforę. - Tadziu, daruję ci życie. - Dobrze, dobrze. Już czas. Nie wolno się

spóźnić. Ruszyliśmy szybkim krokiem na przełaj w stronę Pałacu Kultury. Musiałem

poszukać w kieszeniach latarki, żeby poświecić na tych bezdrożach. Pikuś

przeczekał dyskretnie nasze ceregiele i biegł teraz żwawo przede mną, wybierając

bezpieczną drogę. Śnieg gęstniał coraz bardziej. Wtedy zaczepiła nas jakaś

zafrasowana kobiecina. - Panowie nie wiedzą, gdzie tu jest zbiórka pielgrzymki

do Częstochowy? Głos wydał mi się znajomy. Zaświeciłem jej w oczy na krótki

moment. Zobaczyłem wielką głowę porytą energicznymi zmarszczkami i rozmazaną na

wszystkie strony oblicza jaskrawą szminką. - Niedaleko, pani Gosiu. Trzeba pójść

w prawo, tam gdzie te nie dokończone wieżowce. - A to pan - rzekła bez

zdziwienia. - Ładna zabawa, nie ma co. Ten cham mnie nadużył. Jestem

zbezczeszczona. Za moje własne pieniądze. - Ale ksiądz, który prowadzi

pielgrzymkę, też wygląda podejrzanie. - To nie szkodzi. Ksiądz może fałszywy,

byle pokuta była prawdziwa. Pan ma jakiś występ pod Pałacem? - Kto to pani

powiedział? - Już nie pamiętam. Moja biedna głowa. Tyle przykrości naraz. A pan

wie, jaka tam droga do Częstochowy? Połowa trasy to pustynia po tych różnych

kopalniach odkrywkowych. Obniżyli wody gruntowe, zrujnowali ekologię, wszędzie

wydmy i dzikie psy. Dawniej szło się tydzień, a teraz może nawet do Nowego Roku

będziemy pielgrzymować. Jestem zbankrutowana. - Proszę pomodlić się i za moją

duszę. - Nie wiem, czy swoją odkupię. A to cham, a jakie ma zdrowie. Ledwo z

życiem uszłam. Oddaliła się bez pożegnania, przeklinając kuchmistrza_pułkownika.

Pikuś chciał zaszczekać, ale zrezygnował. Wyszczerzył tylko swoje niezbyt ładne

zęby i warczał patrząc w ciemność. Byle pokuta była prawdziwa. Oto nadchodzi z

ciemności Pałac Kultury świecący jak księżyc cudzym światłem reflektorów. Zbliża

się do nas brnąc przez lotne obłoki zamieci. Już widzę wmontowane w attykę nad

Salą Kongresową stalowe słupy, wielką palisadę, co ma chronić delegatów przed

spadającymi niespodzianie wielkimi blokami okładziny z piaskowca. A na tej

palisadzie rozpięto olbrzymią tęczę z kolorowych żarówek, która unosi na swoim

łuku krwawy napis: "Zbudowaliśmy socjalizm". Jeszcze mogę uciec w mysią dziurę.

Jeszcze mam ostatnią chwilę czasu. Skryć się w jakąś dziurę, na przykład w

Starogardzie, zmienić nazwisko, wstąpić do partii, założyć nową rodzinę.

Uratować kilka lat dla Nadzieżdy, czyli Nadziei. Ale wtedy dopiero ją stracę.

Umrze na moich rękach albo w moich myślach. Nadzieżda o wielkich piersiach,

stepowy eliksir kobiecości, błogie ukojenie, do którego tęskniłem całe życie. Bo

dopiero teraz nagle zrozumiałem, co to jest tajemniczy pierwiastek feministyczny

niesiony wiatrami słonecznymi z trzewi kosmosu. Spałem z półbabami, z

półchłopami, pieściłem atrapy z białka, kochałem bezpłciowe manekiny

biologiczne. Chciałbym położyć głowę na łonie Nadziei i zasnąć na zawsze. Przede

mną szli tą samą ścieżką na stos buddyjscy mnisi, pewien Czech, jacyś Litwini.

Przede mną szli tą rozżarzoną steczką ludzie różnych ras, języków, religii.

Dlaczego samobójstwo w samotności jest żałosnym występkiem? Dlaczego samobójstwo

publiczne w majestacie obrzędu jest wniebowstąpieniem? Dlaczego samotna śmierć z

własnej ręki jest grzesznym łamaniem praw boskich, a śmierć na oczach bliźnich

jest zwycięskim wyzwaniem Pana Boga? Gdzie jesteście, dusze pokutne, bezsilnie

towarzyszące nam w tej ziemskiej szamotaninie? Gadam z wami od rana, snuję

opowieść będącą zwielokrotnieniem powtórzeń. Powtarzam się niewolniczo, bo

niewola powtarza się codziennie. Zanudziłem i was, dlatego w milczeniu czekacie

na puentę, kiedy wejdę między grzeszne, pokutne dusze, które przecież nikogo nie

straszą po nocach, których nikt żywy się nie lęka, które żywego nigdy jeszcze

nie powstrzymały przed zbrodnią. Nie wykonałem w swoim żywocie prócz

statecznych, epickich, obiektywnych, wszechogarniających, wieloznacznych i

pojemnych, jak Biblie czy KOrany. Mnie mój czas przymuszał do monotonii, do

jednostajnego jękliwego bełkotu, do odpychającej histerii, do pośpiesznego

ględzenia, do jednostronnych oskarżeń, do niepowabnej brzydoty. Mnie przymuszał,

bezimiennego literata, nieznanego człowieka, doskonałą przeciętność schyłkowej

epoki, przeciętność o rozwydrzonych ambicjach. Stój, zatrzymaj się. Czy nie

szkoda choćby tych kilku miesięcy albo paru marnych jesiennych dni, które ci

może podarować los? Godzin podsycanych nadzieją, a nawet brakiem nadziei, bo

brak nadziei też jest posępnym rodzajem nadziei. A może coś się zdarzy, na co

czeka Ziemia od milionów lat? Jesteśmy już na placu Defilad. Przed nami

wyszczerbiona kolumnada Sali Kongresowej. Wokół niej rozstawiono reflektory

skierowane na rząd drzwi wyjściowych albo może na tę kamienną platformę, która

czeka na mnie jak ziemia rodzinna. Widzę dwie kamery podobne kulomiotom gotowym

do rozstrzeliwania. A pośrodku rozstawionego taboru filmowego stoi Władysław

Bułat w wielkim kożuchu. Odłożył wyjazd do Ameryki i ma rację. Będzie filmować

wyjście delegatów, a sfilmuje moją śmierć. Tych kilkadziesiąt metrów taśmy

naeksponowanych śmiercią człowieka uczyni go nieśmiertelnym. Spostrzegam moich

bliskich. Nadzieżdę z zarośniętym chłopcem, Rysia Szmidta, zasępionego Cabana, z

którym przemówiłem się, kiedy było jeszcze lato na dworze, spostrzegłem także

owego kloszarda z moich stron, mężczyznę w nieokreślonym wieku, z łysą czaszką,

z łopaciastą brodą, z kijem pasterskim w ręku. Docent Edward Szmidt mycząc z

rozkoszy szcza pośrodku tłumu, co ostatnio wchodzi w powszechny zwyczaj. Stoją

zatem wszyscy w ażurowym półkolu gapiów., między aktywem demonstrantów, między

delegacjami sennej ludności, między ruchliwymi jak wróbelki dziećmi. A przed tę

publiczność wystawiono kilka monitorów transmitujących przebieg obrad. Właśnie

powstaje prezydium, za nim sala. Zaczynają nierównymi głosami śpiewać

"Międzynarodówkę": Nasz sekretarz splata dłoń z dłonią najwyższego sekretarza,

który rządzi całym światem. Ale kto naprawdę rządzi całym światem? Przecież ja

jestem niewolnikiem, niewolnikiem jest nasz sekretarz i niewolnikiem jest ten

władca imperium o lekko obrażonej twarzy kałmuka. Nami i całym światem rządzi

biuro polityczne upiorów, jaczejka widm, czerezwyczajka grzesznych trucheł

Stalina, Dzierżyńskiego, Żdanowa, Berii i tych pozostałych skrytych w mroku

cmentarnym. Ktoś mnie obejmuje od tyłu. To Caban. Nic nie mówiąc całuje mnie w

ramię, jak kiedyś całowali się Polacy. Potrząsa mną zesztywniałym z zimna i

odstępuje na bok. Podbiega Nadzieżda. Zaczyna szlochać czepiając się mego

rękawa. - Nie trzeba płakać. Teraz już nawet nie wolno - powiadam. Jęk tej

"Międzynarodówki" przebija się przez mury aż do nas. Wygląda jak skarga

zamurowanych żywcem ludzi. - Pójdę z tobą. Może ci będzie lżej - szepce przez

łzy Nadzieżda. - Nie, ty zostań. Ktoś musi zostać. Weźmiesz Pikusia.

Psa_wędrownika. On już wszystko o mnie wie. Podchodzi ten młodzieniec zarośnięty

jak apostoł Jan Chrzciciel. - Proszę obnażyć przedramię - rozkazuję. - A

dlaczego? Dajcie mi teraz spokój. - Marek zastępuje Halinę. Ją po południu

aresztowano, a jego wypuszczono - szepce Nadzieżda. Nim zdążyłem zaprotestować.

podciągnął rękaw i wbił mi igłę pod skórę. Krzyknąłem niegłośno, a on już

przyklepywał ślad po igle mokrym tamponem. - Środek przeciw bólowi -

poinformował. - To już drugi zastrzyk dzisiaj. Ona podnosi moją rękę. Całuje

chłodnymi ustami skaleczone miejsce. Stój, zatrzymaj się. Czy nie szkoda tego

marnego świata? Czy nie żal codziennych klęsk życiowych, nieudanych miłości,

wiecznego lęku przed nieznanym. - We mnie siedzą wszystkie pokutne dusze -

szepce z tyłu Tadzio. - Pan się rozgląda za nimi. Czeka na ich znak. To ja, to

ja. Jak skrzyp podłogi w nocy, jak majak księżycowy, jak zdławiona krtań w

strasznym śnie. W monitorach cała sala spleciona łańcuchem dłoni śpiewa pieśń,

która kiedyś, w młodości, była piękna, a na starość brzmi jak płacz niewolników.

I nasz sekretarz śpiewa, ale jakby anemiczniej niż inni, robi przerwy, spogląda

do tyłu, przełyka ślinę, wreszcie puszcza rękę radzieckiego sekretarza, puszcza

swoją ostoję i zaczyna walić się na wznak, wprost na drugi rząd prezydium i już

leci pod stół bezwładnie z wywróconymi martwo oczami. Lecz chwyta go od tyłu

czujny szef jego osobistej obstawy, wielki jegomość o twarzy wieprza z dziwnie

cienkim i spiczastym nosem, jakby ktoś długo ciągnął za ten organ. Łapie go pod

ręce, doskakują inni, po krótkiej szarpaninie wloką go za kulisy. Jednak po

drodze rezygnują, sadowią na wolnym fotelu i w tym momencie obraz sali znika, a

pojawia się plansza z dwoma czerwonymi ptaszkami, z których jeden ma biały

ogonek. - On też w końcu zasłabł. Wszyscy słabną - odzywa się Rysio Szmidt. -

Słuchaj, stary, żeby nie było nieporozumień. Pamiętasz, co mówił Edek o tej

mojej książce reżymowej, z której ja żyję i opozycja żyje? To mój mandat karny,

grzywna wymierzona wściekłemu państwu, kontrybucja ściągana przez niewolnika z

ciemiężycieli. Ktoś ze skonsternowanych widzów zaczyna skandować cienkim głosem.

- Polska! Polsza! Wpierod do przodu! - Już czas - szepce Caban. - Nie, nie. -

Zasłania mnie moja Nadzieja. Płacze rozpaczliwie, a ja gładzę ją po mokrych

włosach, które za dnia są czerwonawe. Śnieg sypie, jakby chciał załagodzić,

znieczulić, uśpić. Czarne miasto patrzy na mnie niewidzącymi oczami. A jednak to

moje miasto. Przysporzyło mi cierpień i ja mu nie szczędziłem cierpienia. Miasto

niewinnych grzeszników podobnych mnie grzesznemu. "Po mego życia trudach, jeśli@

na jakieś względy zasłużyłem,@ nie chcę, by moją trumnę nieśli@ ci właśnie,

których nie znosiłem."@ Tak napisał do mnie przed śmiercią mój przyjaciel, mój

opiekun, mój ojciec chrzestny, poeta Antoni S. Ponieśli go najbliżsi i ja go

niosłem. Włamię się do was gwałtem, na krótko przed terminem, jak mnie

przyjmiecie, przyjaciele? Wejdę między was zwęglony, ze strasznym piętnem

śmiertelnego grzechu na czole. Boże, z miłości do Twoich praw złamię to

najświętsze Twoje prawo. Jest kanister zroszony śniegiem jak łzami. Są zapałki w

trzęsącej się dłoni. W głowie huczy. Wodospad rozsypanych myśli. Lustrzane

odpryski zdarzeń, śpiew jak jęk, jęk jak pieśń. Rozpalają się wszystkie światła

w półkolistej kolumnadzie. Agenci zaczynają otwierać ciężkie wierzeje od piekła

albo nieba. Ruszyły kamery filmowe, mrugając czerwonymi oczkami lampek

kontrolnych. Całuję mocno usta Nadzieżdy, które rozwierają się w bezgłośnym

szlochu. Chcę je zamknąć swoimi wargami, żeby umilkły i nie przypominały nie

dokończonego życia, nie dokończonych rojeń, nie dokończonych miłości. Widzę

kątem oka, że Tadzio klęka w roztopionym śniegu. Pikuś miota się w rozterce,

chce biec za mną, ale jakaś nagła mądrość każe mu pozostać wśród żywych. Rysio

Szmidt opuścił głowę, płatki niespodziewanego śniegu sypią mu się za kołnierz.

Caban podnosi rękę, jakby dawał znak, a może błogosławił. - Żegnaj, Nadziejo.

Jeśli nie po mnie, to po którymś z następnych poetów, robotników czy studentów

przyjdzie raptowna wolność, jak niespodziewany początek lata. - Kochałam ciebie

całe życie. - I ja ciebie, miła, będę kochał tak długo, jak będę mógł. Olśnienie

olśnieniem. Tak, widzę, pamiętam wczorajszą noc. Nagłą światłość na progu

jesiennej albo letniej nocy. Raptowną, wszechogarniającą pewność, że to my,

ludzie, ta płynąca znikąd donikąd rzeka materii biologicznej, że to my

stworzyliśmy Boga. Nie w siedem dni, ale przez wieki lodowców i tropików, przez

wieki rodzących się kontynentów i wysychających mórz, przez wieki rozwoju półkul

mózgowych i zamierania skrzeli, przez wieki złe i dobre, przez ery ujawnione i

okryte dotąd tajemnicą, przez całą naszą człowieczą wieczność stworzyliśmy

mozolnie, z bólem, z męką naszego Boga, Boga miłosierdzia i dobra, aby nas

uchronił przed złem wszechświata, kosmosu, albo choćby tego niebieskiego nieba,

które razi nas piorunami. Żeby nas uchronił przed nami. Bóg istnieje. Bóg

ulepiony z naszych fal elektromagnetycznych albo jakichś innych, fal rozdrganych

naszym cierpieniem, naszą rozpaczą, naszym gniewem. Bóg przeciw innym Bogom. Bóg

nasz potężnieje, ogarnia najdalsze galaktyki, wreszcie zapanuje nad całym

wszechświatem, naszym wszechświatem, bo nic nie wiemy o innych wszechświatach, i

uczyni nas rodem wybranym z ziemi obiecanej. Bóg miłosierdzia. Bóg ludzi.

Zaczynam iść powoli ku tej platformie kamiennej wieńczącej niewysokie schody.

Nogi stają się ciężkie i głowa ciąży ku ziemi, z której kiedyś powstałem i do

której muszę z własnej woli wrócić. Ludzie, dodajcie mi sił. Ludzie, dodajcie

sił każdemu na świecie, kto o tej porze idzie ze mną na całopalenie. Ludzie,

dodajcie sił. Ludzie...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Interpretacja tytułu powieści Tadeusza Konwickiego pt Mała Apokalipsa
Interpretacja tytułu powieści Tadeusza Konwickiego pt Mała Apokalipsa w świetle treści i problematyk
1 Mala Apokalipsa Tadeusza Konwickiego
Mała Apokalipsa Tadeusza Konwickiego jako groteskowa powieść polityczna
Mała Apokalipsa Tadeusza Konwickiego jako groteskowa powieść polityczn1
Mała Apokalipsa Tadeusza Konwickiego jako groteskowa powieść polityczna
Tadeusz Konwicki Mała apokalipsa opracowanie
Tadeusz Konwicki Mała Apokalipsa streszczenie
Konwicki T , Mała Apokalipsa (streszczenie)
24. II Konwicki, Mala apokalipsa
konwicki mala apokalipsa
Dlaczego Konwicki nazwał swoją powieść polityczną właśnie Małą Apokalipsą
Wyjaśnij znaczenie tytułu powieści Konwickiego Mała Apokalipsa
Konwicki Mała apokalipsa
Konwicki T , Mała Apokalipsa (streszczenie i opracowanie)
konwicki mała apokalipsa
Literatura współczesna - strzeszczenia, opracowania2, Mala apokalipsa
Mała apokalipsa, Szkoła, Język polski

więcej podobnych podstron