Miao Sing Wyznania chińskiej kurtyzany


0x01 graphic

MIAO SING

WYZNANIA CHIŃSKIEJ KURTYZANY

Przełożył i opracował Jerzy Chociłowski

Od autorki

Należałam do świata wiatru i wierzb, jak określano w Chinach sferę uciech zmysłowych. Od dzieciństwa szkolono mnie na kurtyzanę; miałam czternaście lat, gdy zostałam prostytutką w wytwornym Domu Wiosennej Świeżości. Po kilku miesiącach znalazłam się w Suczou, gdzie pracowałam na Łodzi Kwiatów pod kierunkiem wielce doświadczonej i pięknej kurtyzany, zwanej Szacowną Nauczycielką. To jej zawdzięczałam umiejętności, które sprawiły, że zawsze bardzo usilnie poszukiwano mego towarzystwa, Koleje mego losu aż do dwudziestego piątego roku życia były na przemian burzliwe i spokojne, lecz niczego nie żałuję. Największych przykrości doznałam, gdy przeszłam już na emeryturę. Moi rodacy lubią przede wszystkim młode dziewczęta; atrakcyjność kurtyzany, która ma dwadzieścia parę lat, szybko zanika. Może być wciąż ceniona, jeśli z talentem śpiewa lub gra na jakimś instrumencie, ale do łóżka zapraszana bywa coraz rzadziej. Co zdarzyło się później, po okresie, jaki opisałam, niech pozostanie moją tajemnicą, podobnie jak moje prawdziwe imię, dane mi przez rodziców. Miao Sing nazwano mnie w Domu Wiosennej Świeżości, jednakże przywykłam z czasem do tego imienia i polubiłam je; zresztą bardzo pasuje ono do kurtyzany, znaczy bowiem „Cudowna Rozkosz”.

Niektórzy posługują się słowem „kurtyzana” jako łagodniejszym mianem prostytutki. To niesłuszne. Oczywiście, wytrawna prostytutka może mi dorównać w tym, co często określa się jako zabawę kaczek-mandarynek [Mandarynka (Aix galericulata) - rodzaj niewielkiej kaczki chińskiej o barwnym upierzeniu, symbol trwałego, dobrze dobranego małżeństwa, w tym przypadku również pewnej rutyny stosunku miłosnego.] lecz spośród mych umiejętności ta jest akurat najmniej skomplikowana. Ostatecznie, niewiele młodych dziewcząt (chyba że są odpychające) ma trudności w dostarczeniu prostych przyjemności swym partnerom w łóżku. Natomiast trzeba długich i żmudnych starań, aby wykształcić prawdziwą kurtyzanę. Powinna ona odgadywać nastrój mężczyzny z wyrazu jego twarzy, umieć rozpędzać w okamgnieniu jego troski, w rozmowie z nim używać słownictwa, do którego przywykł z racji swego zawodu - jako urzędnik, oficer, uczony lub kupiec, śpiewać i grać to, co lubi, pointować jego improwizowane wierszyki, jeśli jest akurat usposobiony poetycko, rozbudzać zmysły przygaszone przez wiek i krzesać ze starych Takie młodzieńcze wyczyny, iż skłonni są dać wiarę, że zima ustępuje wiośnie. Wszystko to potrafiłam dzięki nauczycielom, którzy bardzo wiele dodali do zdrowia i urody, jakimi obdarzali mnie rodzice. Proszę nie myśleć, że jestem próżna. Jeżeli pozwoliłam sobie na przechwałki, to tylko dlatego, aby uzmysłowić wam, że między kurtyzaną a prostytutką istnieje odległość równie duża jak między szefem kuchni a pomywaczką. Z przyjemnością przyznaję, że me liczne zalety i sukcesy są zasługą trudów mych wychowawców, przede wszystkim Papy Menga i Szacownej Nauczycielki.

Są osoby, a należą do nich na przykład wzorowe żony, kapłani, świętoszki i rozmaici oddychający swą ważnością zarozumialcy, które sądzą. że kurtyzany zasługują na politowanie. Tak samo sądzą niektórzy nasi klienci: zamiast poświęcić całą noc na miłe zmagania ciała i umysłu, maskują swe rozmamłanie duchowe i niedostatki męskości fałszywym niepokojem o naszą moralność. Jeżeli tak ich to martwi, czemu sypiają z nami? Byłoby znaczniej lepiej, gdyby powściągnęli swe współczucie i złożyli hołd naszym talentom. Jednakże był vzas, gdy dobre słowo potrafiło wzruszyć mnie do łez. Nie wybierałam swego zawodu; sprzedano mnie, kiedy miałam czternaście lat, i cierpiałam zrazu okrutnie. Ale ile dzieci biedaków może pójść własną drogą i ilu istnieniom ludzkim udaje się uniknąć przypisanej im dawki cierpienia? W późniejszych latach dawniejszą niedolę równoważyło mi niekiedy uczucie niewysłowionej rozkoszy stan, który niewielu z nas osiąga po tej stronie bytowania.

I ważąc wszystko na szali - rada jestem, że byłam kurtyzaną. Nie dlatego, że ten rodzaj życia oszczędził mi surowej jednostajności żony wieśniaka ani że podarował mi muzykę, wytworne jadło i wesołe towarzystwo, ani wreszcie iż dzięki niemu odsłoniły się przede mną pewne tajniki sztuki miłosnej taoistycznych mędrców. Prawda jest taka, że lubiłam robić to, co robiłam, lub - jeśli wolicie - lubiłam mężczyzn.

Cieszyłam się zawsze od nowa swą władzą dawania im rozkoszy, która jak sami chętnie przyznawali - była wspaniała. Ilu kapłanów lub lekarzy potrafi ofiarować swym klientom choć połowę tej radości, jaką my dajemy naszym?

Odkąd przestałam użalać się sama nad sobą, miałam prawo do odrzucania litości, tym bardziej, że była ona często zaprawiona wzgardą. Oczywiście mam też nad czym ubolewać. To smutne, że moja przyszłość jest niepewna, a jeszcze smutniejszy jest brak dzieci. Wszystko, co umiałabym dobrze robić, to szkolić urocze młode nowicjuszki, ale to pociąga za sobą konieczność założenia własnego zakładu, co jest teraz zakazane przez prawo i co byłoby nazbyt dla mnie kosztowne. Jeżeli nieobcy jest wam świat wiatru i wierzb, zgodzicie się, że kurtyzany i prostytutki mają tę wspólną cechę (poza szafowaniem swym ciałem), iż nie potrafią oszczędzać.

Gdy przyjechałam do Hongkongu po latach niepowodzeń, jakie nastąpiły po mym wycofaniu się z zawodu - byłam niemal żebraczką. Szczęśliwym trafem miałam adres pewnego lekarza, krewnego jednego z mych dawnych kochanków; to on mi pomógł i znalazł pracę u pewnego angielskiego sinologa, który pragnął doskonalić swą znajomość chińskiego. Co się stanie ze mną, gdy któregoś dnia powróci on do swej ojczyzny, by zadbać o groby przodków? Któż to wie? Wszak nasze przeznaczenie ustalają bogowie w chwili, gdy się rodzimy. Musimy mu się podporządkować. Po cóż się trapić, jakaż korzyść ze skarg?

Rozdział pierwszy

Sprzedana za młodu

Urodziłam się piątego dnia siódmego miesiąca księżycowego w piętnastym roku republiki chińskiej (1926). Moja wieś rodzinna, skupisko niskich, żółtych domków z wypalonej na słońcu cegły, leżała w cieniu wierzchołków góry T'ai [„Góra T'ai (T'aiszan) - panująca nad masywem Szantungu „główna góra Wschodu”, jedna z pięciu świętych gór, na której cesarze chińscy składali ceremonialnie ofiarę Niebu; cel licznych pielgrzymek buddystów, taoistów i konfucjanistów: T'ai ma trzy wierzchołki, najwyższy liczy 1545 metrów.] Na wszystkie strony rozpościerały się sady i moja rodzina, podobnie jak większość sąsiadów, zajmowała się uprawą drzew owocowych. Brzoskwinie, morele, winogrona i smakowite śliweczki licu rodziły się w takiej obfitości, że w latach urodzaju bogaci gospodarze pozwalali dzieciom przy zbiorach jeść tyle, ile zapragną: nie wolno im było tylko zabierać owoców do domu. Mój ojciec i starsi bracia pracowali u obszarnika nazwiskiem Czeng, który był raczej szczodrobliwy; ponieważ byłam ładna, mówiło się, że gdy dojdę do wieku 15 lat, poślubię któregoś z jego synów lub kuzynów. Czeng lubił mnie i prawdopodobnie nie przeszkadzałoby mu to, że moi rodzice byli ubodzy.

Dziwnym i - powiedziałabym - nieszczęsnym zbiegiem okoliczności jako jedyna spośród dziewcząt z naszej wioski umiałam czytać i pisać. Gdy miałam dziesięć lat, moja matka, żarliwa buddystka, postanowiła, że każdego ranka będę chodzić do świątyni i posługiwać staremu mnichowi, który żył samotnie od czasu, gdy dżuma zabrała pozostałych mnichów. Został, aby pilnować ich popiołów i oddawać cześć ich duszom. Był już tak stary, że nie widziano niczego niewłaściwego w moich posługach. Spałam zresztą w domu, będąc z mnichem nie więcej niż kilka godzin dziennie. Wiedziałam, że miał do mnie słabość; odkryłam wówczas, że niewielu mężczyznom - choćby najbardziej pochłoniętym sprawami ducha i nauki - jest obojętne towarzystwo ładnych dziewcząt, nawet jeśli wiek od dawna uczynił ich niezdatnymi do oddawania się przyjemnościom „deszczu i chmur” [Metaforyczne określenie stosunków erotycznych.] Poza tym w pierwszych latach mej służby byłam zbyt młoda, aby zrozumieć, czym przyciągam uwagę jego wielebności. Zresztą zadowalał się spojrzeniami, a gdy kończyłam pracę, uczył mnie czytać. Nim skończyłam czternaście lat. mogłam głośno recytować klasyczne księgi buddyjskie, potykając się tylko tu i tam o trudniejsze słowo; fakt. że nie pojmowałam sensu ani jednego zdania, nie peszył mego nauczyciela, gdyż jego własna edukacja oparta była na klasycznej zasadzie: „Ucz się za młodu, zrozumienie przyjdzie później”. Gdyby wiedział, jakie będą skutki kształcenia mnie, z pewnością zakazałby mi nawet ścierania kurzu z jego książek.

Tuż przed mymi jedenastymi urodzinami na kraj nasz napadli Japończycy; ich okupacja miała potrwać osiem długich lat. Wkrótce Tsinan, stolica naszej prowincji, wpadła w ich ręce, tak samo jak i większość miast w prowincji Szantung oraz cała linia kolejowa. Dochodziły nas przerażające opowieści o gwałtach i okropnych okrucieństwach, tak że ilekroć żołnierze japońscy pojawiali się w wiosce, większość młodych ludzi biegła do sadów, a stamtąd przemykała się w góry, pozostając tam, póki niebezpieczeństwo nie minęło. Szczęśliwie, między wioską a linią kolejową znajdowała się góra T'ai i przylegające do niej wzgórza. Dawało nam to przez pewien czas ochronę. Aż do czwartego roku wojny jedynymi żołnierzami, których oglądaliśmy, byli chińscy partyzanci; niektórzy z nich pochodzili z naszej wioski. Czasami przychodzili chińscy żandarmi na służbie japońskiej. Mówiono o nich. że gwałcą i kradną. i za plecami nazywaliśmy ich psami gończymi. czyli zdrajcami, ale zachowywali się zawsze poprawnie, być może dlatego, że nasza wioska była bardzo odległa od najbliższej bazy japońskiej.

Gdyby sprawy toczyły się nadal w - ten sposób, przetrwalibyśmy inwazję zadziwiająco pomyślnie. Niestety, nasze szczęście musiało wzbudzić zazdrość bogów, gdyż pozbawili go nas bezlitośnie. Pewnego dnia przybył oddział żołnierzy japońskich. ściągający partyzantów. którzy wysadzili w powietrze odcinek toru kolejowego jakieś czterdzieści ji

[Dawna chińska miara długości - 576 m.] na wschód od nas. Wśród partyzantów byli oczywiście mieszkańcy naszej wsi. Karły [Pogardliwe określenie Japończyków.] z pomocą swych znających japoński psów gończych, chciały nas zmusić do wyjawienia ich nazwisk. Tych, których podejrzewano, że są krewnymi partyzantów, zmuszano do klęczenia w słońcu z pustymi bańkami po benzynie na głowach, co powodowało dotkliwe poparzenia. Na koniec odeszli, ale zagrozili srogim odwetem, jeśli w ciągu tygodnia nie skłonimy do powrotu wszystkich młodych mężczyzn, którzy schowali się w górach. Oczywiście żaden z tych, którzy uciekli, aby wstąpić do partyzantki, nie powrócił. Japończycy nie spodziewali się zresztą, że partyzanci oddadzą się na pewną śmierć, ale mimo to ukarali nas okrutnie. Wycięli i spalili sady - nasze jedyne źródło utrzymania. Następnie poszli sobie, zabierając kilku młodzieńców, aby ich wcielić do wojska, oraz co ładniejsze dziewczęta, przeznaczone do Służby Pocieszycielskiej [Pocieszycielska Służba Patriotyczna - domy publiczne dla japońskich wojskowych.] Los tych, którzy zostali, był niewiele lepszy, zawisła nad nami groźba głodu.

Sad starego Czenga uległ zagładzie, jak inne. Ze spuszczoną głową oddalił większość swych robotników, nawet tych, którzy, jak moi krewni, pracowali dla jego rodziny od pokoleń. Stopniowo - pozbawieni środków do życia - opuszczali wieś w poszukiwaniu zajęcia. Ale było o nie trudno i niektórzy rodzice w obliczu śmierci głodowej, swej własnej i swoich dzieci, uciekali się do sprzedaży jednej czy drugiej córki. Pośredniczki w tych transakcjach krążyły jak sępy nad ścierwem zdychającego wołu. Dziewczęta z rezygnacją przyjmowały swój los. I mnie niewola wydawała się znośniejsza aniżeli powolne umieranie wraz z swymi najbliższymi.

To, że wybór rodziców padnie na mnie, było oczywiste. Moja uroda oraz fakt. że nie byłam analfabetką, sprawiły, iż mogli uzyskać za mnie cenę, która ocaliłaby od późniejszej sprzedaży moje siostry. Tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę; córki kochane były tak samo jak synowie, i nadzieja, że tylko jedna z nas będzie sprzedana, stanowiła rodzaj pociechy dla reszty. Ugodzenie się z pośredniczką oddano w ręce mego najstarszego brata. Rodzice byli zbyt biedni, by przyjąć ją osobiście i poczęstować filiżanką herbaty. Podczas jej wizyt wymykali się przez tylne drzwi albo chowali w sypialni. Mój najmłodszy brat Siao Kou (Piesek) został w tym czasie wysłany na poszukiwanie pracy w sąsiedniej wiosce. Bardzo mnie kochał i był porywczy, toteż mógł poturbować pośredniczkę, a ta pobiegłaby ze skargą do władz.

Matka Liu była tęgą kobietą, ubraną na czarno niczym żona sklepikarza w świąteczny dzień. Jej płynna wymowa i miejska elegancja nikogo nie zwiodły. Uśmiechała się bez przerwy i obiecywała, że będzie się o mnie troszczyć jak o własną córkę, lecz ukradkiem przypatrywała mi się z zimną uwagą, jak świniakowi, który dorósł już do zarżnięcia. Byłam rada, że dla zachowania pozorów nie wolno było mi się odzywać, z wyjątkiem krótkich odpowiedzi na jej pytania. Przeczytałam tylko głośno kawałek z książki, jaką przyniosła, aby sprawdzić moje umiejętności.

Nie będę się rozwodzić nad mym rozstaniem z rodziną. Kiedy matka Liu przyszła mnie zabrać, wszyscy mieli łzy w oczach. Do ostatniej chwili udało mi się powstrzymać płacz, starałam się robić wrażenie pocieszonej myślą, że pieniądze zapłacone za mnie poratują rodziców oraz rodzeństwo i że podoba mi się perspektywa życia w mieście. Ale kiedy po półdniowym marszu przez pola znalazłam się, przyciśnięta do matki Liu, w zatłoczonym wagonie kolejowym, strach oraz przypływ tęsknoty za rodzicami sprawiły, że wybuchłam gwałtownym łkaniem. Matka Liu rozglądała się niespokojnie po twarzach pasażerów, gdyż sprzedaż dzieci, aczkolwiek wciąż powszechna, była sprzeczna z prawem. Liu nie mogła mnie zbić lub szturchać w obecności ludzi, lecz wiedziała, że może liczyć na moją lojalność wobec rodziców, więc powiedziała, iż jestem jej córką i że jedziemy do T'ai-an, gdzie kapłan taoistyczny wypędzi ze mnie złe duchy - przyczynę mojej histerii. Wątpię, czy ktokolwiek jej uwierzył, lecz byli to wieśniacy udający się na targ, a tacy ludzie rzadko zwracają się do władz, podobnie jak mysz do kota. Jedynym dowodem sympatii, jaki otrzymałam z ich strony, były kawałki wieprzowiny i owoce, lecz byłam zbyt przygnębiona, by cokolwiek zjeść, Około ósmej rano przybyłyśmy do T'ai-an. Chińscy i japońscy żandarmi na stacji nie zwracali na nas uwagi, lecz Matka Liu ponaglała mnie do szybszego kroku. Poczułam się nieco lepiej i rozglądałam się zaciekawiona, gdyż nigdy dotąd nie byłam w mieście. T'ai-an - choć w rzeczywistości bardzo niewielkie - wydawało mi się wspaniałe. Przytulone do zachodniego podnóża góry T'ai miało tylko dwie sklepowe uliczki, wielką świątynię przy drodze do świętego szczytu, kilka restauracji i trochę domostw z szarej cegły, niekiedy tak obszernych, że mieściły po sześć wewnętrznych dziedzińców. Dom moich nowych państwa był znacznie mniejszy, lecz pokaźniejszy niż jakikolwiek dotychczas przeze mnie widziany. Lakierowana brama w szarym, wysokim murze prowadziła do ocienionego dwiema jabłoniami podwórza, na którym porozstawiano wazy z roślinami ozdobnymi. Z tyłu były dwa mniejsze dziedzińce: jeden otoczony przez sypialnie, a drugi przez kuchnię, magazyn i łazienkę. Przechodząc przez bramę pomyślałam, że może będę miała trochę szczęścia.

Ale nie znalazłam szczęścia w tym domu. Stary pan Hu żył z żoną samotnie, gdyż córka ich wyszła za mąż, a synowie i synowe mieszkali w stolicy prowincji. Kaligraf z zawodu, pan Hu spędzał Większą część czasu na czytaniu lub paleniu opium, z wyjątkiem krótkich okresów, gdy pracował, malując ogromne ideogramy na ozdobnych rulonach albo projektując tablice pamiątkowe dla sklepów i świątyń. Na rulonach były stosowne cytaty z okazji ślubów, urodzin, pogrzebów i uroczystości otwarcia sklepów. Klienci przychodzili z całego miasta, a także z okolicznych wiosek. Pan Hu żył wygodnie, lecz skromnie, a pobierał opłaty tak umiarkowane, że z pewnością musieli mu pomagać jego synowie-handlowcy. Był to wysoki, szczupły pan, około pięćdziesiątki, którego nie obchodziło nic poza przyjemnym spędzeniem czasu. Lubił dobrze zjeść i wypić w towarzystwie uczonych kolegów, z którymi wymieniał okolicznościowe wierszyki przy wznoszeniu toastów. Nie gardził też zwykłymi jadłodajniami, winiarniami i domami publicznymi T'ai-an. Zapamiętałam go jako człowieka pogodnego, zawsze w dobrym humorze, z łagodnym, ironicznym uśmiechem. Ubierał się zawsze na niebiesko, ale nosił się niedbale i nie przejmował się tym, że jego szaty nosiły często tłuste ślady niedawnego ucztowania. Wydawał się przyjaźnie usposobiony do każdego - z wyjątkiem własnej żony - i był jedyną osobą bez lęku reagującą na zgrzytliwy głos swej małżonki.

Mnie pani Hu wydawała się w istocie przerażająca. Zawsze gniewnie zmarszczona, posępna i zgryźliwa, nie traciła czasu, aby mnie przekonać, że jestem jej sprzętem, którym mogła się posługiwać wedle woli. Dodała otwarcie, że kupiła mnie, płacąc sporo; przekonana, iż odsprzeda mnie z zyskiem, kiedy dobre zbiory zmniejszą napływ młodych dziewcząt ze wsi. Do tego czasu muszę pracować, inaczej zachłoszcze mnie na śmierć. Gdyby nic nie stanęło jej planom na przeszkodzie, prawdopodobnie sprzedałaby mnie jakiemuś zamożnemu kupcowi w T'ai-an bądź w Tsinan moje życie popłynęłoby w banalnym bezpieczeństwie. Jednakże rozwiązłe skłonności męża skłoniły ją do zmiany planów.

Od początku pan Hu wciągał mnie w sprośne igraszki. Kiedy jego żony nie było w domu, gładził mnie lubieżnie i rozpinał mi bluzkę, bawiąc się mymi piersiami. W wiosce takie zachowanie uznano by za oburzające, ale stopniowo nauczyłam się przezwyciężać wstyd i broniłam się niezbyt energicznie, gdyż karmiono mnie skąpo, a pan Hu wynagradzał mi owe karesy słodyczami i miedziakami. Jednakże pewnego dnia, kiedy pani Hu poszła do aptekarzostwa zagrać w madżonga, jego zaloty przyjęły nowy obrót. Wezwał mnie do swego gabinetu, kazał stanąć obok siebie i popatrzeć na książkę, która leżała otwarta na biurku zrobionym z drewna groszu. Pochlebiona, nachyliłam się nad książką z ciekawością. Ale to, co zobaczyłam, sprawiło, że spurpurowiałam ze wstydu i chciałam uciec. Nie widziałam nigdy książek tego rodzaju, ale dziewczęta z wioski słyszały o nich i na samą wzmiankę chichotały i czerwieniły się. Był to tak zwany przewodnik panny młodej z rysunkami pokazującymi szczegółowo różne sposoby uprawiania miłości. Zanim zdążyłam uciec, mój pan chwycił mnie jedną ręką za przegub, a drugą za kark i siłą nachylił nad biurkiem. Rysunki widoczne na otwartych stronicach nie tylko szokowały moją wieśniaczą wstydliwość, ale i zadziwiały. Przedstawiono na nich parę nagich kochanków, ale złączonych tak niezwykle, że w pierwszej chwili mężczyzna wydał mi się błaznem nieświadomym kobiecej anatomii. Kiedy pojęłam, o co chodzi, owładnięta wstydem poczęłam wyrywać się tak zaciekle, że fotel przewrócił się do tyłu, a Hu uderzył głową o wykładaną kafelkami posadzkę i stracił przytomność.

Nie odzyskiwał jej tak długo, że rozważywszy szanse ucieczki w jakieś bezpieczne miejsce z paroma miedziakami w kieszeni, za które mogłam kupić co najwyżej garstkę słodyczy - zebrałam się na odwagę i pobiegłam do apteki, powiadamiając o wypadku panią Hu. W popłochu zapomniałam o rozłożonej na biurku książce. Pani Hu dostrzegła ją natychmiast i bez trudu zmusiła mnie do wyznania prawdy. Była wściekła, lecz cały swój gniew skupiła na mnie, jak gdybym to ja była wszystkiemu winna. Mężowi okazywała czułość, dopóki nie okazało się, że nic mu się nie stało. Ale nawet wtedy łajała go z wyjątkową powściągliwością.

Co do mnie, to wychłostała mnie tak mocno, że aż zemdlałam, ale i tego było jej mało. Żadna kara nie była dostateczna za „usiłowanie zabicia mego dobrego pana”. Po kilkudniowym namyśle postanowiła mnie sprzedać - ze znaczną stratą - do podrzędnego burdeliku w Tsinan, gdzie wedle jej słów dziewczęta musiały pracować dzień i noc, zadawać się ze śmierdzącymi robotnikami, a w nagrodę zbierać cięgi i przymierać głodem.

Nigdy nie udało mi się dociec, czy powodem tego kroku była zazdrość o męża, czy też złość, że naraziłam go na niebezpieczeństwo zamiast pokornie ulec jego kaprysom.

Rozdział drugi

Dom Wiosennej Świeżości

Dom, w którym się znalazłam, był okropny ponad wszelkie wyobrażenie. Składał się z kantoru i pomieszczenia recepcyjnego, od dawna nie zamiatanych, oraz z tuzina sypialni, poprzedzielanych przepierzeniami na małe komórki. Otaczały one kręgiem obszerny błotnisty dziedziniec, jak gdyby był to zajazd dla wozaków uwiązujących tu swoje wielbłądy, konie lub woły. Główna brama wychodziła na wąską uliczkę. z której biły odrażające zapachy. Była to najgorsza dzielnica miasta. Zaraz pierwszego dnia zorientowałam się. że klientami byli tam przeważnie biedni pomocnicy sklepowi, robotnicy i rykszarze. Cuchnący potem i alkoholem, szukali paru chwil zapomnienia w ramionach ordynarnych dziewek, najczęściej pospolitych ulicznic; najlepsze, co im - się mogło przytrafić, to podstarzała prostytutka, wyrzucona ze względu na - wiek z jakiegoś porządniejszego burdelu. Przystrojone w tanie błyskotki, kobiety te rzadko się myły i nie starały się usuwać plam ze swych kubraków.

Procedura była prosta. Kiedy przy bramie pojawił się mężczyzna, obwieszczano to głośnym okrzykiem i wszystkie nie zajęte dziewczęta zbierały się, by przybysz mógł je obejrzeć. Dokonawszy wyboru, wręczał pieniądze dyżurnej) bajzelmamie i szedł z dziewczyną przez dziedziniec do którejś z komórek, skąd wynurzał się mniej więcej po piętnastu minutach.

Po pierwszym dniu wydawało mi się. że pani Hu wymyśliła zemstę doskonałą, jednakże, aczkolwiek spędziłam w tym miejscu ponad tydzień, nie spotkało mnie nic złego poza kilkoma szturchańcami; moje dziewictwo zostało nienaruszone i nikt się nade mną nie znęcał. Moje cierpienia ograniczały się do strachu i rozpaczliwej tęsknoty za domem.

Miałam wówczas niewiele więcej ponad czternaście lat i - jak wszyscy mówili - byłam nadzwyczaj ładna. I miałam silny atut - nie umiejętność czytania i pisania, która tam akurat nic nie znaczyła, ale właśnie dziewictwo. W takim podrzędnym zamtuzie nawet brzydka dziewica wzbudzałaby sensację, ale niewielu z klientów mogło sobie pozwolić na opłacenie ceny pierwszej nocy. Kiedy Matka Wang i Matka Li odbierały mnie od pani Hu - udawały obojętność, ale kiedy tylko wyszły, wybuchły gorączkową paplaniną.

- Matko Li, pomyśl, ile możemy dostać za tę małą flądrę...

- Ostrożnie, Matko Wang, trzeba uważać, jeszcze sobie pomyśli, że jest strasznie ważna. Idź do kuchni, mała, i weź się do jakiejś roboty, no, ruszaj!

W kilka godzin później wezwano mnie znów do kantoru, każąc się nisko ukłonić komuś, kto sądząc po służalczym zachowaniu obu „Mateczek” był kimś bardzo ważnym. W istocie - był to nasz pryncypał, właściciel całego przedsiębiorstwa. Krzepki, o pospolitych rysach, nosił się „po gangstersku”; rękawy czarnej sukni miał wysoko zawinięte, otwarty kołnierz odsłaniał białą, przybrudzoną koszulę. Niemal wszyscy gangsterzy niskiego stanu korzystający z japońskiej protekcji ubierali się w ten sposób; ten dodatkowo miał na ramieniu opaskę ze wschodzącym słońcem.

Dla mnie był dość miły. Zadał mi kilka pytań, na które starałam się tak odpowiadać, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Wysłuchawszy mej historii, zwrócił się do „Mateczek”:

- Uważajcie, aby tej dziewczyny nie tknął żaden z tych brudnych żółwi, jacy tu przychodzą. Trzymajcie ją w ukryciu. Dziwię się, że nikt jej dotąd nie zgwałcił. Jeśli pozwolicie ją zepsuć, każe was obie usmażyć. Następnie zwrócił się do mnie z krzywym uśmiechem:

- To miejsce nie jest odpowiednie dla osóbek twego rodzaju. Umieścimy cię tam, gdzie przychodzą uperfumowani panowie. Bądź grzeczna, bo inaczej oddam cię w łapy tuzina tutejszych śmierdzieli i to za darmo. Rób, co ci powiem, dużo jedz. Myj się dobrze. Dbaj o ubranie. Będziesz miała osobny pokój, gorącą wodę i dziewczynę do prania twoich rzeczy. Bądź posłuszna. A teraz zmykaj i nie wystawiaj nosa z pokoju. Nie chcę, żebyś narobiła tu zamieszania.

Następne sześć dni spędziłam zamknięta w sypialni przylegającej do kantoru. Codziennie przychodziła sługa, sprzątała, zamiatała, przynosiła jedzenie, zabierała rzeczy do prania. Łóżko wyglądało na niemal czyste, kołdry zanadto nie pachniały, pluskiew było mniej niż u nas w domu. Próbowałam dowiedzieć się od służebnej, jakie miano plany w stosunku do mnie, ale ona wszystkie moje nagabywania zbywała szorstko, posługując się przy tym obelżywymi słowami, z gatunku tych, jakimi chłopi obrzucają woły.

Dzień po dniu wlokły się samotne godziny. Z lękiem i odrazą wsłuchiwałam się w odgłosy, jakie docierały do mnie z dziedzińca przez papierowe szyby w oknach sypialni. kroki, krzyki, śmiech, pijackie mamrotania, wrzaski, kłótnie - zaczynało się to wczesnym popołudniem i osiągało szczyt około północy. Najbardziej bałam się, że znajdzie się ktoś gotów zapłacić cenę pierwszej nocy i że po ohydnej inicjacji będę musiała tu zostać na długie lata, aż moi dozorcy wyrzucą mnie przedwcześnie postarzałą i chorą - na głodową poniewierkę. Szczególnie lękałam się godziny przed południowym posiłkiem, gdy kobiety, które obraziły klientów, wzywane były obok do kantoru. Chora z obrzydzenia, słuchałam bezlitosnych łajań, przerywanych łzawymi błaganiami, wiedząc, że nieuchronnie skończy się to odgłosem uderzeń bambusowego kija, czemu towarzyszyć będą przeraźliwe krzyki i jęki.

Siódmego lub ósmego dnia wczesnym rankiem moja samotność została przerwana. Weszła Matka Wang, niosąc jedwabną odzież - biały kubrak z wysokim kołnierzem, spodnie w kolorze śliwkowym z wzorem w złote listki. Ubrałam się, a potem przyszedł mały, gadatliwy człowieczek, który podciął mi włosy i spryskał je jaśminową perfumą. Kiedy odszedł, Matka Wang poprowadziła mnie przez pusty o tej porze dziedziniec do czekającego przy bramie powoziku. Był to stary, przesiąknięty mnóstwem zapachów pojazd, jeden z tych, które kursowały zamiast taksówek, gdyż Japończycy zarekwirowali wszystkie samochody.

Tsinan był miastem dziesięciokroć większym niż T'ai-an, ale na ulicach widziało się zadziwiająco niewielu przechodniów; później dowiedziałam się, że wielu przyzwoitych ludzi uciekło na tereny zajmowane nadal przez Chińczyków, pozostali mieli powody, aby unikać ulic w ciągu dnia. Drżałam, choć jak na październik było wyjątkowo ciepło. Moja przyszłość rysowała mi się w postaci nieprzeniknionej zadymki śnieżnej; lęk przed nieznanym mroził mnie od stóp do głów. Wkrótce wjechaliśmy w ciąg wąskich uliczek obudowanych nadspodziewanie porządnymi domostwami; niektóre miały dwa piętra - rzadkość w dzielnicy mieszkalnej. Ponad każdym nadprożem widniała lakierowana tablica z poetyczną nazwą wypisaną złotymi znakami. Po obu stronach drzwi dostrzegłam małe tabliczki z wypisanymi na nich żeńskimi imionami. Aczkolwiek ledwie dochodziło południe i domy stały ciche i milczące, kilku sprzedawców rozkładało już przenośne kramy wyposażone w piecyki na węgiel drzewny, miseczki, pałeczki do ryżu, słodycze, cukrowane owoce na bambusowych patyczkach, kawony i rozmaite potrawy. Ślepy skrzypek stał na rogu, zwrócony pełną nadziei twarzą w kierunku zamkniętych drzwi; od czasu do czasu pociągał smyczkiem po strunach, ogłaszając swe usługi jako akompaniator.

Powóz zatrzymał się przed sporym, zadbanym budynkiem ze złoconą tablicą i napisem „Dom Wiosennej Świeżości” - był to delikatny synonim burdelu; znaczenie napisu podkreślał tuzin tabliczek z imionami dziewcząt.

Rosły, tęgi mężczyzna otworzył bramę i zaprowadził nas przez podwórko do małego pokoju, w którym dwu odzianych w jedwab mężczyzn spoczywało wygodnie na leżance; między nimi stała taca z eleganckimi przyborami do palenia opium, srebrną lampką i fajkami z kości słoniowej. W pobliżu siedziała sztywno wyprostowana kobieta w białej wykrochmalonej bluzce i czarnych jedwabnych spodniach, związanych przy kostkach stóp. Cała trójka wlepiła we mnie oczy, a jeden z palaczy zmienił nawet pozycję na siedzącą, aby lepiej mi się przypatrzeć. Mała dziewczynka przyniosła herbatę w filiżankach i pospiesznie zniknęła. I zaraz - bez ważnych wstępów - zaczął się targ. Pierwsza odezwała się kobieta:

- Matko Wang, dziewczyna jest dość ładna, ale sama przyznałaś, że nie ma doświadczenia ani szczególnych uzdolnień. To znacznie zmniejsza jej cenę. Pomyśl, ile czasu trzeba, by ją wyszkolić. I mówisz, że ma już czternaście lat? Trochę za dużo jak na nowicjuszkę. W tym domu dbamy o pewien poziom...

Matka Wang przerwała jej:

- Młódka jest ładna, dobrze rozwinięta, zdrowa i jeszcze dziewica. Podobno umie czytać. Jeśli to was nie zadowala, to są inne miejsca...

- Po co ten pośpiech - wtrącił uspokajająco starszy z mężczyzn. - Nie podważamy jej naturalnych zalet. Powiadamy tylko, że nie będąc wyszkolona nie jest warta wysokiej sumy, jakiej za nią się żąda. Mając pewne doświadczenie zapewniam cię, że talent liczy się bardziej aniżeli kształtne ciało i uroda. Dziewczyna istotnie wygląda jak lalka, ale wątpię, czy to wystarczy, aby zainteresować naszych klientów.

Matka Vang uśmiechnęła się.

- Są sposoby, żeby to zmienić. Stosując odpowiednie metody można każdą ospałą lalę skłonić do miłosnych zapałów nawet wobec zasuszonego dziewięćdziesięcioletniego kraba, nie mytego od urodzenia.

I tak ciągnął się ten upokarzający dla mnie targ, jakby chodziło o prosiaka albo bawołu. Mężczyźni bez ceregieli mówili, że trzeba będzie sprawdzić, czy istotnie jestem dziewicą. a gdy pod wpływem tych słów oblałam się rumieńcem, zarechotali radośnie. Najgorsze było to, że suma żądana za mnie była dwadzieścia razy większa od tej, jaką pośredniczka zapłaciła moim nieszczęsnym rodzicom. Kiedy spierali się, czy zapłata ma być w srebrze, czy w wojskowych jenach japońskich, nagle wezbrała we mnie odwaga. Wstałam grzecznie z krzesła, ukłoniłam się oddzielnie każdemu z nieznajomych i rzekłam spokojnie:

- Dajcie jej tyle, ile chce. Obiecuję, że zrobię wszystko, aby' uczynić się wartą tej ceny. Wolę umrzeć, niż wracać do tej... niż odejść z Matką Wang.

Spojrzeli na mnie w osłupieniu. Było nie do pomyślenia, aby dziewczyna - zwłaszcza młoda niewolnica - ośmieliła się odezwać nie proszona w obecności starszych. Lecz nawet jako prosta wiejska dziewczyna, ignorantka w świecie wierzb i wiatru, nie byłam przecież głupia i wiedziałam, co robię. Lekceważące porównanie do lalki podsunęło mi myśl, że wymagać się tu będzie ode mnie wiedzy o tym, jak się zachować, aby dowieść moim partnerom, że kupili sobie usługi czegoś więcej niż poduszki.

Zanim oburzenie Matki Wang miało czas zapłonąć, starszy mężczyzna powiedział uprzejmie:

- Doskonale, Matko Wang. Powiedz swoim mocodawcom, że zapłacimy cenę, którą wymieniłaś, minus dziesięć procent, bo dziewczyna nie przyniosła nic poza tym, co ma na sobie. Jeśli się zgadzasz, zostaw ją tutaj. Jeżeli rzeczywiście jest dziewicą, pieniądze prześlemy jutro.

Matka Wang - choć rozczarowana, że nie może ukarać mego tupetu - podniosła się z wyrazem nie tajonego triumfu. Ukłoniwszy się pospiesznie pobiegła pochwalić się swym sukcesem. Zanim zamknęły się za nią drzwi wiodące na ulicę, moja nowa mentorka, Matka P'an wyprowadziła mnie z pokoju. Zaczął się mój nowicjat w Domu Wiosennej Świeżości.

Początek nie wyglądał groźnie. Większość mych obaw rozpraszała świadomość, że mogło mnie spotkać coś znacznie gorszego. Najpierw musiałam poznać porządek dzienny domu, oparty na wiekowej tradycji. Z chwilą przybycia klienta, o czym oznajmiał okrzyk Głównego Czajnika [Czajniki Herbaciane - gwarowe określenie odźwiernych w domu publicznym.] dziewczęta - nawet te, które miały akurat towarzystwo - zbierały się na chwilę w saloniku recepcyjnym. Nikomu to nie przeszkadzało, gdyż od południa aż do północy drzwi od pokojów dziewcząt nie były zamykane i nie działo się tam nic z tego, co wymaga odosobnienia. Goście w tym czasie przychodzili tylko po to, aby się odprężyć w miłym gronie, często z przydatkiem wina, muzyki i opium; wszystko ograniczało się do powściągliwego flirtu, spojrzeń, czasem szybkiej pieszczoty dłoni. Dla przyjemności „deszczu i chmur” zastrzeżone były godziny po północy i to jedynie dla tych klientów, którzy złożyli już kilka wstępnych wizyt i mieli aprobatę patronek.

Każdy klient, nawet najznakomitszy, obowiązany był do przestrzegania pewnych reguł. Nie mógł więc przenosić swej atencji na inną dziewczynę, dopóki jego pierwsza przebywała wciąż na miejscu; nie mógł wybierać dziewczyny odwiedzanej stale przez któregoś z jego przyjaciół, nie powinien też liczyć na poufalsze zbliżenie, dopóki nie został zaliczony w poczet gości uprawnionych do spędzenia nocy w naszym domu. Powiedziano mi, że w innych domach, o gorszej reputacji, przymykano niekiedy oczy na te zasady, ale u nas zdarzało się to niezwykle rzadko, wyjątki robiono dla japońskich oficerów, gdyż bano się skutków odmowy.

Ale Japończycy niepokoili nas nieczęsto. Mieli własne prostytutki, które umiały mówić po japońsku, i chociaż czasem odwiedzali zwykłe chińskie lupanary, niewielu z nich znało na tyle dobrze język chiński, aby cieszyć się w pełni rodzajem usług, jakie były naszą specjalnością.

Jeżeli kilku regularnych przyjaciół jednej dziewczyny zjawiało się mniej więcej o tej samej porze, prowadzono ich do różnych pokoi, a dziewczyna dzieliła swój czas między nich, zostawiając koleżankę na okres swych krótkich nieobecności.

Mówiąc najogólniej, mieliśmy trzy rodzaje gości. Do pierwszego rodzaju należeli ci, którzy przychodzili z przyjaciółmi po zjedzeniu obiadu czy kolacji w restauracji, aby znaleźć się w intymniejszym otoczeniu. Drugą grupę stanowili żonaci mężczyźni, znudzeni swymi niewykształconymi na ogół żonami. Wreszcie do trzeciej kategorii zaliczali się ci, którzy mieli wprawdzie zamiar pójść do łóżka z dziewczyną, ale nie chcieli robić tego w sposób prostacko pospieszny, lecz odgrywali miniaturowe romanse, ciągnąc je tygodniami. Składali wizytę po wizycie, a stopniując zaloty i zabiegając o kolejne awanse doprowadzali się do stanu coraz większego podniecenia, tak by wtedy, gdy nadchodziła upragniona noc, przeżyć chwile prawdziwego uniesienia.

Klienci, którzy przychodzili po południu lub wieczorem tylko dla towarzystwa, nigdy nie płacili bezpośrednio. Wystawiano im łączny rachunek za orzeszki, pestki arbuza lub inne małe poczęstunki wtedy, gdy koszty innych usług utworzyły już większą sumę.

Dziewictwo zwalniało mnie od obowiązku uczenia się jak rozdzielać dary „deszczu i chmur”, ale dowiadywałam się sporo słuchając gadaniny koleżanek. Pozbawienie mnie dziewictwa przeciągało się. Być może brak było chętnych albo odstraszała ich wysoka cena pierwszej nocy, dziesięciokrotnie wyższa niż za zwykłą noc. Ponadto trzeba było ofiarować domowi prezenty: dwie kołdry zdobione filozelą, dwa jedwabne kubraki i dwie pary spodni, coś z biżuterii. Czekając na zamożnego, szczodrego kochanka zabawiałam tymczasem tych klientów, którym mój wygląd wynagradzał brak talentów muzycznych i konwersacyjnych. Podczas ich wizyt Matka P'an bezustannie miała na mnie oko, kręcąc się po pokoju. Podawałam owoce, podgrzewałam wino, przygotowywałam fajki opiumowe. Jakikolwiek błąd pociągał za sobą natychmiastową karę-pozbawienie jedzenia albo klęczenie połączone z trzymaniem czegoś ciężkiego w rękach wyprostowanych nad głową.

Znalazłam się w rozterce. Co miałam czynić? Przyspieszyć swą próbę, wzniecając podniecenie w którymś z mych gości, który zechce mnie mieć bez względu na koszty, czy też odwlekać ją, udając głupie cielę? Myśl, że będę zmuszona oddać się komuś całkiem obcemu, zapewne staremu (jak większość bogatych ludzi) i zarazem odpychającemu lub okrutnemu - przerażała mnie. W czasie bezsennych nocy głowiłam się, jak przejść przez ten próg nie narażając się na złożenie skargi przez kochanka. co pociągnęłoby za sobą chłostę. Z drugiej strony, pozostając dziewicą, byłam traktowana niewiele lepiej niż prosta sługa, którą każdy pomiatał; nie dostawałam żadnych prezentów ani wynagrodzenia za me wysiłki konwersacyjne, podczas gdy dziewczęta sypiające z klientami otrzymywały jedną szóstą wnoszonej przez nich opłaty i mogły teoretycznie zaoszczędzić dość pieniędzy, aby kupić sobie wolność. Moje moralne opory zderzały się też z podziwem, jaki odczuwałam dla niektórych dziewcząt, mimo że - mówiąc językiem naszej wioski - były „zbrukane przez stu mężczyzn”. Były to niekiedy czarujące istoty, wszechstronnie utalentowane i miały coś, co można określić jako godność; pozwalano im też odwiedzać sklepy lub świątynie. Jedna z dziewcząt - Nefrytowa Waza - stała się moim idolem. Lubiłam bardzo pomagać jej w zabawianiu gości, wystarczyło, by uśmiechnęła się do mnie, abym poczuła się szczęśliwa: Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinnam starać się o kochanka względnie młodego i wyrozumiałego, ale dziewczęta zapewniły mnie, że ktoś, kto zgodzi się tyle zapłacić, będzie chciał, aby mu się jego pieniądze zwróciły i z pewnością okaże się bardzo wymagający, a nawet brutalnie bezwzględny; z tego punktu widzenia lepszy byłby ktoś starszy, o ograniczonych możliwościach.

Zanim opowiem, jak rozstrzygnął się mój dylemat, opiszę krótko Dom Wiosennej Świeżości, gdyż był to typowy zakład w swoim gatunku. Prowadząca doń wielka brama składała się z dwu skrzydeł nabijanych metalowymi ćwiekami; pod wygięciami jej podstrzesza mieściła się stróżówka, mieszkanie trzech krzepkich Czajników. Stare porzekadło mówi, że „czajnik jest jeden, ale filiżanek dużo”, co oznacza, że mężczyźni są rozwiąźli. Odźwiernych nazywano Czajnikami, gdyż posądzano ich (w naszym przypadku mylnie), że śpią po kolei z wszystkimi „filiżankami”, których pilnują.

Za stróżówką stał piętrowy budynek z bawialniami, gdzie dziewczęta pokazywały się nowym klientom; były tam również trzy jadalnie, używane do przyjęć z udziałem kurtyzan. Potem ciągnęły się - jeden za drugim - trzy duże dziedzińce: Ogród Budzącej się Wiosny (namiętność młodzieńca), Ogród Wiosennej Radości (namiętność dojrzała) oraz Ogród Wieczornej Wiosny (nieustanny wigor). W każdym rosły drzewa owocowe, w każdym stały wielkie wazy z ozdobnymi roślinami. Wokół dziedzińców wnosiły się parterowe pawilony mieszczące sypialnie. W zimie krużganki dawały nieco ochrony przed wiatrem i śniegiem, a pokoje ogrzewano dobrze piecykami. Były tam także trzy małe boczne podwórka; przy dwu mieściły się kuchnie i umywalnie, trzecie zaś okalały wytwornie urządzone altany, otwarte na ogródek skalny; odbywały się tam czasem kolacje i pijatyki, wieczory muzyczne lub konkursy poetyckie. Miejsce to nazywało się Ogrodem Śnieżnego Księżyca; nazwa podsuwająca zresztą nierozmyślnie - skojarzenia z niemocą właściwą wiekowi starczemu.

Oczekując na to, co miało mnie spotkać, dzieliłam sypialnię z pięcioma dziewczynkami liczącymi od sześciu do dwunastu lat, które w przyszłości miały zostać kurtyzanami. Pomagały starszym dziewczętom w przyjmowaniu gości, uczono je również czytania, muzyki, dobrych manier, układania wierszy, sztuki uwodzenia oraz teorii praktyk miłosnych.

Tak minęły trzy miesiące...

Rozdział trzeci

Pożegnanie z dziewictwem

Przed chińskim Nowym Rokiem, gdy śnieg grubą warstwą leżał na dachach, trzej moi stali goście zaczęli mnie odwiedzać na tyle często, że przyciągnęło to uwagę Matki P'an.

Najwytrwalszym z nich był chudy i blady Papa Lao, pięćdziesięciopięcioletni urzędnik ustanowionego przez Japończyków rządu prowincji. Spędzał długie godziny w mym towarzystwie, wypytując mnie o moją przeszłość, podczas gdy przygotowywałam mu fajki opiumowe. Większość jego pytań dotyczyła dziewcząt wiejskich - o czym ze sobą rozmawiają, w jakim wieku zaczynają chichotać na widok chłopców, co wiedzą o miłości fizycznej i tak dalej. Jak większość Chińczyków starej daty lubił poezję i często rumieniłam się słuchając rubasznych wierszy, które recytował; jego zainteresowanie mną wydawało się jednak mieć charakter raczej ojcowski. Z poduszczenia Matki P'an starałam się wzniecić w nim inne zapały, dotykając go tu i tam - niby umyślnie - ale bez powodzenia.

- Czegóż się spodziewasz? - wykrzyknęła Wiosenna Woń, moja dziewiętnastoletnia przyjaciółka. - Człowiek, który spala dziennie jedną lub dwie uncje opium, jest poza miłością. Gdybyś stanęła przed nim naga, westchnąłby zapewne: „Ładniutka jesteś, Siostrzyczko, ale teraz poproszę cię o następną fajkę”. Palacze pokroju Papy Lao to drzewa bez soków.

Najbardziej z moich adoratorów lubiłam Papę Menga, mężczyznę też po czterdziestce, o krótko przystrzyżonych, siwiejących włosach. Był zamożny i często podróżował do innych okupowanych przez Japończyków rejonów, co znaczyło, że był w niezłych stosunkach z najeźdźcami. Starannie wykształcony, znał mnóstwo anegdot o bohaterach, poetach i kurtyzanach dawnych dynastii. Umiał też ciekawie mówić na wiele innych tematów; o łucznictwie, ogrodnictwie, malarstwie i oczywiście o kobietach. Uśmiechał się wówczas znacząco, ale nigdy nie posuwał się do najmniejszej pieszczoty. Wiosenna Woń zapewniała mnie, że to artysta namiętnej miłości, wojownik sypialnego łoża, który mógł dać kobiecie dużo więcej, aniżeli otrzymać od niej. „Ja umiałabym doprowadzić go do wrzenia - mawiała - ale ty będziesz starą jędzą, zanim go zwabisz na twój chłopski wdzięk”.

Moim trzecim zalotnikiem był Hiro-san, jeden z naszych nielicznych japońskich gości, oficer wywiadu, który wyśmienicie mówił po chińsku. Ten przynajmniej nie wahał się, aby dać mi przedsmak tego, co mnie czekało; jeśli tylko Matka P'an opuszczała nas usłużnie na chwilę, obejmował mnie jak boa-dusiciel, wbijał mi język w usta i pozwalał sobie na jeszcze frywolniejsze karesy, śmiejąc się z mego zawstydzenia.

- Pamiętaj, że to Japończyk - szeptała mi Wiosenna Woń. Będzie cię miał, gdy zechce, ale nie zachęcaj go. Wiesz, ile przez nich wycierpieliśmy. Zabili mego ojca i braci... Dla mnie on będzie zawsze cuchnął krwią i przypiekanym ludzkim mięsem.

- Zgoda - rzekłam. - Ale jeśli jeden z mych zalotników jest owładnięty niemocą, drugi pogardza mną jako wiejską prostaczką, a trzeciego mam traktować nieprzyjaźnie - cóż z tego wyniknie? Matka P'an sprzeda mnie, jeśli wkrótce nie znajdzie się ktoś gotów zapłacić ceny pierwszej nocy. Jeśli poślą mnie do takiego śmierdzącego burdelu, skąd mnie wykupili - powieszę się. Wyobraź sobie, że musisz do końca życia przyjmować co wieczór tuzin brudnych chamów! W porównaniu z tym, co widziałam, moje obecne życie wydaje się rajskie.

Jednakże problem rozwikłał się niespodziewanie w sposób samoistny.

Papa Lao - wzruszony chyba moimi niezgrabnymi wysiłkami porozmawiał z Matką P'an i zaczęły się przygotowania do mej „nocy poślubnej”. Przyniósł piękne podarunki, jedwabne odzienie, dwie kołdry i małą broszkę z nefrytu w kształcie gruszki ze złotymi listkami. Wszystko to oczywiście nie należało do mnie, lecz do zakładu.

Okropna, lecz przecież smutnie oczekiwana noc wkrótce nadeszła. Śnieg na podwórkach był wówczas tak głęboki, że wielu z naszych klientów wolało spędzać czas u siebie w domu, inni zaś bronili się przed zimnem taką ilością alkoholu, że czyniło to ich niesympatycznymi. Na godzinę przed północą Matka P'an udzieliła mi ostatnich wskazówek. Uprzednio już dawała mi napawające mnie obrzydzeniem rady, jak dać ostrogę ostygłej pasji mego uwodziciela. To, co powiedziała, nie zmniejszyło w niczym mej tremy. Nie wiem, czy chciała naprawdę dać mi dobrą radę, czy po prostu bawiło ją moje przerażenie.

- Jesteś małą żałosną ścierką - mówiła - a to prawdopodobnie dlatego, żeś w poprzednim życiu popełniła niesłychane bezeceństwa. Papa Lao nie jest już młodzieńcem. Mężczyźni tacy jak on mają zazwyczaj trudności z dziewicami. Musisz mu ułatwić sprawę. Nie chciałabyś chyba, żeby musiał posłać po krzesło. prawda?

- Krzesło?

- Tak. Małżeńskie krzesło, ale nie takie, w którym pannę młodą niosą na ślub, lecz inne, z pochyłym siedzeniem, do którego będziesz przywiązana w pozycji rozkrzyżowanej, takiej, jaka mu przypadnie do gustu. Zapewniam cię, że nie jest to wygodne. Będziesz tak leżała przez całą noc, aż wzbierze w nim chęć do drugiej lub trzeciej potyczki. Miej się tedy na baczności! Pieść go, jak cię uczyłam. Jeśli pośle po krzesło - będzie to twoja wina.

Była straszna pogoda. Śnieg walił ogromnymi płatami, a wiatr zdawał się nieść wycie demonów i zawodzenie wszystkich dzieci zamordowanych i okaleczonych w czasie ostatniej wojny.

Mimo to przed bramę podjechała ryksza z zasuniętą szczelnie budą i wysiadł z niej Papa Lao w lisiej czapie i szatach z granatowego jedwabiu, punktualnie zjawiając się na spotkanie.

Wedle zwyczaju powitałam go czule i zostawiłam samego, odchodząc do dziewcząt, ąby zjeść z nimi ostatnią strawę dnia. Było to w zgodzie ze sztuką, którą miałam opanować i stosować w subtelniejszych okolicznościach, sztukę zmienności nastrojów - od tkliwego oddania do nagłego chłodu krótkich nieobecności.

Po posiłku wróciłam do swego pokoju. Aczkolwiek chciałam rozpaczliwie uwolnić się od dziewictwa - drżałam z lęku. Wszystkie dziewczęta - nawet te zakochane - boją się bólu związanego z pozbawieniem dziewictwa. I chociaż wychowano mnie w świadomości, że mogę poślubić kogoś, kogo nie będę znała do chwili, gdy obnaży mnie w noc poślubnąmarzyłam zawsze o kimś młodym, przystojnym i - oczywiście - czułym. Jednakże Papa Lao był stary, nieprzyjemnie chudy, z całą pewnością niezbyt przystojny i zbyt surowy, aby mnie w jakikolwiek sposób pociągać. Myśl o tym, co musimy razem zrobić, wzbudzała we mnie grozę i wstręt.

Czy to dziwne, że idąc do niego ociągałam się jak najdłużej?

Lecz zanim doszłam do drzwi „weselnej” komnaty, dopadła mnie Matka P'an.

- Nie tak - syknęła. - Zapłacił za cesarski przywilej. Musisz rozebrać się w innym pokoju.

W starych cesarskich czasach był zwyczaj, że wskazaną przez cesarza nałożnicę eunuch wnosił do sypialni na szkarłatnej kołdrze. W Domu Wiosennej Świeżości nie było eunuchów, ale za dodatkową opłatą dwie ładne dziewczęta wnosiły klientowi do pokoju owiniętą w kołdrę dziewicę, ceremonialnie odwijały swój ładunek i kłaniając się wychodziły. Ja także musiałam bez słowa sprzeciwu znieść to kolejne upokorzenie. Rozebrałam się w przyległym pokoju pod zimnym spojrzeniem Matki P'an i dwu dziewcząt - Kryształowego Gongu i Księżycowej Wróżki. Moje zawstydzenie wyraźnie je bawiło.

- Papę Lao czeka raczej chłodna noc - kpiła Księżycowa Wróżka. - wygląda na to, iż będzie to spotkanie zimnego śniegu z wiosennym przymrozkiem - wtórowała Kryształowy Gong.

- Stary Papa Lao będzie umiał wygnać z niej to zimno - powiedziała Matka P'an. - Gdybym ja była na jego miejscu, spuściłabym jej tęgie baty. Takie chłopskie niezguły nie przynoszą nam zaszczytu. Kiedy mnie uczono na kurtyzanę, starałam się ze wszech miar zadowolić mych gości, ale ta gęś nawet z marynarza zrobi eunucha.

Natarły mnie wonnościami, zapakowały w kołdrę, zaniosły do sypialni, położyły na łóżku i odsłoniły nagle przed Papą Lao, który stał obok - w swych watowanych szatach - i przyglądał mi się chłodno i - jak mi się zdawało - z odrobiną szyderstwa. Bliska łez ze wstydu i wściekłości modliłam się o odwagę okrycia swej nagości, lecz nie chcąc zepsuć mu efektu, za który zapłacił, leżałam spokojnie - cicha i sztywna. Nie zrobiło to na nim dobrego wrażenia, odwrócił się zaraz i zaczął zdejmować odzienie, złożył je porządnie i umieścił na półce. Zamknęłam oczy.

Po chwili łóżko zatrzeszczało miękko i białe wychudłe ciało Papy Lao spoczęło obok mnie. Bojąc się rozgniewać go jeszcze bardziej, zaczęłam mu głaskać nieśmiało pierś w sposób, którego nauczyła mnie Matka P'an, ale ponieważ nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, zaprzestałam pieszczoty i leżeliśmy obok siebie jak dwa wyrzeźbione z lodu posągi.

Po dłuższej chwili Papa Lao odezwał się: „Wiesz, Siostrzyczko, będziesz musiała mi pomóc”. Po czym objął mnie i pokierował mą ręką, wskazując, o co mu chodzi. Jednakże w chwili, gdy zdawał się gotowy do boju, a ja stężałam z trwogi, zanucił ni z tego, ni z owego pod nosem linijkę ze znanej ballady o mongolskiej księżniczce:

- Dosiada zatem swego wierzchowca!

Widząc me osłupienie umilkł, zastanowił się krótko i zaśpiewał już nieco głośniej urywek z innej ballady:

- Dzielna oblubienica cwałuje na swym małżeńskim rumaku... Tym razem barwa mych policzków ujawniła, że pojęłam, o co chodzi, ale leżałam jak skamieniała.

- Bywa. Siostrzyczko - odezwał się Papa Lao - że wojownik w obliczu nieuniknionej zagłady wybiera śmierć z własnej ręki. Wymaga to odwagi, lecz jeszcze trudniej znieść pchnięcie włóczni przeciwnika. Co o tym myślisz?.

Zrozumiałam wówczas, że to nie tyle zmysły, ile współczucie skłoniło go do wyboru tego sposobu walki. To ja miałam atakować i ode mnie zależała siła natarcia. Walcząc z odrazą poddałam się jego pomocnym dłoniom. Zauważyłam, że ręce mu drżą z niecierpliwością, która zdawała kłam łagodności jego głosu. A potem nadciągnęły chmury i zatańczyłam długi bolesny taniec, aż nagle spadł deszcz i rytuałowi stało się zadość.

Wówczas podziękował mi ciepło i zanim zdążyłam otrzeć łzy bólu, odwrócił się twarzą do ściany. Spał nieprzerwanie aż do rana. Ja natomiast nie zmrużyłam oka. Chociaż musiałam przyznać, że zrobił wszystko, co mógł, aby być delikatny, nienawidziłam go, a jeszcze bardziej nienawidziłam siebie - za moją urodę, główną przyczynę mego nieszczęsnego losu. Nie wiedziałam wtedy, że winna byłam wdzięczność Papie Lao. Oszczędził mi innych okropnych doświadczeń, jakie towarzyszyły zwykle tego rodzaju „nocom poślubnym”.

Aby ukoronować swą uprzejmość, zjawił się następnego wieczoru, niby dla wypalenia paru fajek opium, ale naprawdę po to, by dać do zrozumienia, że moje zachowanie było zadowalające. Dziewczyna, której nie złożono takiej wizyty w ciągu trzech dni od momentu, gdy spędziła z kimś noc, podlegała karze za „brak współpracy”. Dzięki troskliwości Papy Lao Matka P'an zaczęła mnie traktować mniej szorstko, a niektóre dziewczęta, włącznie z mą ukochaną Wazą Nefrytową, złożyły mi z uśmiechem powinszowania.

Dom Wiosennej Świeżości cenił swą reputację i pozbawione raz cnoty dziewczęta nie musiały udawać niewiniątek, aby skusić kolejnych łowców dziewictwa.

Po tej nocy osiągnęłam pozycję prawdziwej, choć wciąż niewykwalifikowanej kurtyzany. Uczciwiej należałoby powiedzieć „prostytutki”, gdyż Dom Wiosennej Świeżości, acz jeden z najlepszych w mieście, znajdował się na granicy pomiędzy wysokiej klasy domem publicznym a tym, co się zwykło nazywać z szacunkiem „ogrodem kurtyzan”. W przyszłości miałam się dowiedzieć, na czym polegała ta różnica i docenić ją. Tymczasem wieść o zerwaniu mego wianka rozeszła się, i teraz, gdy byłam powszechnie dostępna za rozsądną cenę - liczba mych gości wzrosła, aczkolwiek rzadko który decydował się na mnie po raz drugi; moje doświadczenie nie dorównywało bowiem urodzie. Jednakże obaj właściciele domu nie odwracali się już ode mnie jak od parszywego psa; jeden z nich pomacał mnie nawet po piersiach i zażartował, iż z powodu opium nie może niestety osobiście sprawdzić, czy rzeczywiście zasługuję na swe powodzenie.

Następnym mym kochankiem był Hiro-san, który poddał mnie znacznie sroższej próbie. Jego instrument był takich rozmiarów i szturmował z taką zajadłością, że powtórnie przeżyłam katusze utraty dziewictwa. W przeciwieństwie do łagodnego Papy Lao dał on upust całej swej gwałtowności i zmusił mnie do zaspokojenia wszystkich swych kaprysów, jakbym była zwierzątkiem. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało. Gdybym miała więcej doświadczenia, dostrzegłabym w nim zmysłowego artystę i potrafiła dotrzymać mu kroku w wyszukanej pantomimie wzorowanej na figurach stosowanych najchętniej w Chinach i Japonii, umiałabym odpowiedzieć mu tak, jak lutnia odpowiada tym samym akordem na dźwięk innej, tak samo nastrojonej. W ciągu kilku kolejnych nocy dawał on popis wariacji na klasyczny temat, bogatszych aniżeli w jakimkolwiek podręczniku sztuki miłosnej; były wśród nich Wijący się Smok, Żółw-Wspinacz, Splecione Szyje Żurawi i Kaczki w Przeciwstawnym Locie. Jednakże moja niezręczność szybko przestała go bawić; zanim na przekwitłych śliwach pokazały się pączki wizyty Japończyka raptownie ustały.

Ale pewnego wieczoru, jeszcze tej samej wiosny, zjawił się ponownie Papa Meng. przyprowadzając ze sobą młodego człowieka w granatowym mundurku, studenta uniwersytetu. Obaj byli trochę podchmieleni po obiedzie w pobliskiej restauracji.

- Siostrzyczki! - wykrzyknął Papa Meng. - Przywiodłem tu swego młodego przyjaciela na naukę waszych sztuk pięknych. Ma już osiemnaście lat, ale źle pojmowana wstydliwość powstrzymywała go dotąd od zaznajomienia się z czymkolwiek godniejszym aniżeli pospieszne partactwo z podrzędnymi dziewkami.

- A oto Miao Sing, młody człowieku, musisz jej pogratulować. Za pomocą jakichś czarów udało jej się wzniecić w starym Lao nieoczekiwanie młodzieńczy wigor.

- To ona tak mówi - odezwała się Kryształowy Gong. - Lecz kto uwierzy, że w tym starym wąwozie ostała się choć kropla wilgoci” Wierzcie mi, delikatny kwiatuszek naszej siostry sczezłby od suszy, gdyby nie nadszedł w porę japoński tajfun.

Student, który przyglądał mi się z nieukrywanym podziwem, skoczył na równe nogi i zawołał:

- Tfu! Te karły brukają wszystko swymi małpimi łapami. Gdybym był dziewczyną, a jeden z nich przyszedł do mnie, powiedziałbym żółwiemu pomiotowi, co ma zrobić ze swoją matką.

W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Matka P'an, a za nią dziewczynka niosąca tacę ze słodyczami, herbatą i gorącymi ręcznikami do odświeżenia twarzy i rąk. Po ich wyjściu Kryształowy Gong chcąc odciągnąć myśli młodego człowieka od niebezpiecznych tematów zaśpiewała:

Nigdy tej nocy nie zapomnę,

Prócz serca ofiarowałam ci

Wszystko, co może dać dziewczyna...

Zauważyłam, że student mówi ze znajomym mi akcentem, chwyciłam go więc za ramię i spytałam ze wzruszeniem: „Powiedz mi, skąd pochodzisz? Jestem pewna, że skądś niedaleko góry T'ai.

- Ach, krajanka! - ząkrzyknął i oczy mu się zaśmiały. Zaczęliśmy gawędzić, aż Kryształowy Gong, przyglądając się nam z zazdrością, zawołała do młodzieńca:

- Oczarowałeś Miao Sing. Dotychczas jej lodowaty chłód był przysłowiowy, ale teraz gotowa jest zemdleć i pozwolić, byś pochwycił ją w objęcia.

Przed odejściem Papa Meng powiadomił uprzejmie matkę P'an, że nie będzie już nas odwiedzać, a jego miejsce zajmie ów młody człowiek, Czeng Tao-cz'uan.

Choć był jeszcze studentem, hojne kieszonkowe od ojca pozwalało mu przychodzić często. Do tej pory sypianie z mężczyznami było dla mnie albo wstrętne, albo nużące. Dopiero Tao-cz'uan odsłonił przede mną ogromną arenę miłosnych radości, mimo że był nowicjuszem. Gdy mieliśmy się kochać po raz pierwszy, patrzał na mnie z takim czułym podziwem, że zapomniał o zdjęciu ubrania, aż nagły przypływ żądzy sprawił, że zaczął je niemal z siebie zdzierać. Potem wskoczył do łóżka, przyciągnął mnie mocno do siebie i bez żadnych wstępów rozpoczął pierwszą potyczkę naszej całonocnej bitwy. Jakże szybko nadciągnęły chmury, fale oceanu spieniły się wzburzone, a deszcz padał rzęsistą ulewą.

Płonąc od jego ognia zmagałam się zawzięcie, doprowadzając nasz pojedynek do nazbyt prędkiego końca. Błyskawica przemknęła i zgasła, burza minęła, a my zginęliśmy rozkoszną śmiercią, jak wojownicy pokonani przez wzajemną waleczność.

Gdy życie wróciło i zaczęliśmy rozmawiać, przyznał mi się, że dotąd sypiał tylko czasem z prostytutkami z taniego lupanaru, wygodnie położonego niedaleko uczelni, aby studenci mieli gdzie spędzać czas między wykładami. Jednakże nigdy nie zaznał tam prawdziwego zadowolenia. - Dopiero ty, siostrzyczko - powiedział - dałaś mi odczuć, że moja miłość sprawia ci radość. Oddajesz się jak... jak ktoś, kto... jak bohaterka na scenie teatru, gdy wreszcie łączy się ze swym ukochanym na końcu długiej i smutnej sztuki.

Nie zmrużyliśmy oka tej nocy. Raz po raz nocny stróż biciem w bambus obwieszczał mijające godziny, a my owładnięci paniką, że cenny czas ucieka, rzucaliśmy się znów na siebie, aż rankiem całkowicie opadaliśmy z sił. Jednakże przerwy pomiędzy chwilami owej niesłychanej rozkoszy wypełnialiśmy zwyczajną rozmową.

- Chciałbym wiedzieć, kogo poprzednio kochałaś - rzekł Tao-cz'uan. - Wyznaj mi wszystko.

Nie mając żadnego sekretu poza jednym drobnym zdarzeniem, którego dobrze nie pojęłam, udałam tajemniczą i powiedziałam mu, że nie kochałam nikogo poza rodzicami, siostrami i braćmi. Rozgniewał się i skarcona jego surowym wzrokiem wyspowiadałam się ze wstydem z owego drobiazgu.

- Czy wiesz - spytałam - że osoba, którą kochasz, może uczynić cię swym sługą i niewolnikiem, może zażądać od ciebie absolutnie wszystkiego, zgodę na wszystko z wyjątkiem obojętności? Może nawet cię bić, a ty będziesz temu rad, jeśli zasłużyłeś na karę. Czy potrafisz to zrozumieć?

- Przyznam, że niczego takiego nie doznałem i nie doznaję teraz wobec ciebie, lecz przypuszczam, że jest ta możliwe. A więc?

- A ja to raz przeżyłam. Widzisz, jest tu niezrównana, piękna, wyniosła dziewczyna imieniem Nefrytowa Waza. To ona...

- Dziewczyna! Wnosząc z tego, co mówią o świecie wiatru i wierzb, nie ma w tym nic niezwykłego. Ulgę mi sprawia świadomość, że mój rywal nie jest zdolny obdarzyć cię prawdziwym dowodem miłości.

Zawahał się i ze szczerą, lecz wyzutą z troski ciekawością dorzucił: - Ale czy wy... To znaczy, czy ty...?

Nie, to się nie zdarzyło, nam nie. Myślę że, pokochałam ją, gdyż byłam tu na początku taka samotna i tak bardzo potrzebowałam czyjegoś uczucia. A ona wydała mi się taka wspaniała, godna podziwu i czci... Jednakże, chociaż była dla mnie na swój sposób miła, rzadko - z jednym wyjątkiem - zwracała na mnie uwagę, a teraz mnie unika. Początkowo moja adoracja była jej przyjemna, podobało jej się, że ma władzę nade mną, lecz teraz tylko się śmieje i odtrąca moje wysiłki.

- Powiedziałaś „z jednym wyjątkiem”...

- To było wkrótce po mej „nocy poślubnej”. Byłam u niej w pokoju. Gruby śnieg wciąż zalegał ulice i goście odwiedzali nas rzadko. Powiedziała, że jest zmęczona i poprosiła, by wymasować jej plecy. Leżała spokojnie z twarzą w poduszce; w domu było tak cicho, że rytmiczne uderzenia mych pięści wzdłuż jej kręgosłupa rozlegały się donośnie niczym pacnięcia ugniatanego przez kucharkę ciasta. Wtem zauważyłam, że zaczyna szybciej oddychać, a potem wydawać westchnienia, jak gdyby nękały ją jakieś posępne myśli. Obróciła się twarzą do góry i pociągając mnie na siebie zaczęła mnie całować z męską gwałtownością. Wystraszona, próbowałam się opierać, ale ona jest silniejsza i unieruchomiła mi ramiona. Chciałam zrobić coś rozpaczliwego, gdy nagle naszła mnie taka fala szczęścia, że mój opór osłabł zupełnie i zapragnęłam, aby te pocałunki trwały wiecznie. Następnie przeturlałyśmy się na łóżku, a ona ułożyła się na mnie jak mężczyzna i zaczęła wykonywać ruchy jak... jak gdyby była instruktorką odgrywającą rolę klienta. Było mi nawet przyjemnie, lecz niespodziewanie poczułam, że wstrząsnął nią dreszcz i wydała miękki jęk. W chwilę później oderwała swe usta od moich, klepnęła mnie ze śmiechem w pośladek i rzekła spokojnym, normalnym głosem: „No, bierz się do masowania, ty leniwa dżdżownico”.

Legła z powrotem na brzuchu i nie odzywała się, a mnie zaraz odwołano do pomocy w zabawianiu gości, którzy przyszli odwiedzić dziewczynę, zwaną Jaskółeczką. Kiedy później natknęłam się znowu na Nefrytową Wazę, potraktowała mnie tak oschle, że poczułam się dotknięta do żywego. Od tamtej pory nigdy nie czułyśmy się swobodnie w swoim towarzystwie. 1 dotąd nie wiem, czy całowała mnie dlatego, że sprawiło jej to przyjemność, czy może chciała zakpić z mego nieodwzajemnionego uczucia. Obecnie bywa dla mnie tak nieprzyjemna, że niekiedy wybiegam z pokoju, aby ukryć łzy.

Kiedy skończyłam opowiadać tę małą, dziwną historyjkę, Tao-cz'uan wykrzyknął:

- Miłość między dziewczętami nie może dać spełnienia, niesie z sobą tylko gorycz i rozczarowania. Zresztą jak może być inaczej`' Rzeka zasila jezioro, lecz dwa morza nie mogą się połączyć, gdy między nimi są góry. Moja starsza siostra lubi takie zabawy, ale zawsze jej powtarzam, że to dlatego, iż jest słaba z geografii.

Mówiąc to przyciągnął mnie ku sobie, lecz tym razem w sposób, jakiego nauczył mnie Papa Lao. I znowu „dziełna oblubienica pocwałowała na swym małżeńskim rumaku”, z tą różnicą, że wtedy było to dla mnie obmierzłe, a teraz rozkoszne. Padliśmy wreszcie i na tym pobojowisku, leżąc jak martwi aż do czasu, gdy Matka P'an przyprowadziła służebniczkę z gorącą wodą dla Tao-cz'uana.

Żywe zaciekawienie naszym romansem przejawiała Wiosenna Woń. Pewnego razu powtórzyłam jej uwagę, jaką zrobił Tao-cz'uan na temat geografii, dodając, źe już przestałam zabiegać o względy Nefrytowej Wazy.

- Miao Sing - rzekła na to Wiosenna Woń - oboje jesteście bardzo naiwni. To, co powiedział Tao-cz'uan o nieprzebytych górach między dwoma jeziorami, jest nonsensem. Nie musiałabyś długo szperać w rzeczach Nefrytowej Wazy, aby znaleźć coś, co już wynaleźli starożytni, którzy chcieli połączyć dwa jeziora sztucznym kanałem.

Kiedy minęła zima, Dom Wiosennej Świeżości znacznie się ożywił. Dopiero przed świętem wiosny - gdy większość klientów zajęta była porządkowaniem grobów swych przodków - miałyśmy trochę odpoczynku. Ale Tao-cz'uan przychodził stale. Zaczął mnie nawet namawiać, abym uciekła z nim i zaczęła nowe życie gdzieś na południu, w Szanghaju lub Kantonie. Nie byłam przeciwna tym namowom, udając sama przed sobą, że ucieczka była możliwa. Czy zaryzykowałabym ją niebaczna na przerażające następstwa pojmania mnie - nie wiem, gdyż dalszemu rozwojowi wydarzeń stanęła na przeszkodzie interwencja bogów. Widząc, że jestem czasami szczęśliwa, postanowili dać mi lekcję pokory, uderzając ze strasznym okrucieństwem.

Rozdział czwarty

Ogród Śnieżnego Księżyca

Bogowie nic są pozbawieni przewrotnego poczucia humoru. Tragedia Tao-cz'uana wprawiona została w ruch wydarzeniem bardzo przyjemnym - dużą wygraną na loterii. Nie odczuwając nigdy braku pieniędzy nie widział potrzeby zachowania wygranej sumy. Za część kupił mi broszkę z białego jadeitu w kształcie pary kaczek-mandarynek, a za resztę postanowił urządzić małe, ale wykwintne przyjęcie. Minęło właśnie Święto Wiosny i zrobiło się dość ciepło, więc uznaliśmy, że nąjprzyjemniej nam będzie w Ogrodzie Śnieżnego Księżyca. Na wypadek chłodnego wieczoru można było przynieść piecyki z rozżarzonym węglem drzewnym i opuścić bambusowe zasłony podwórkowej werandy. W przyjęciu miało brać udział osiem osób: fundator, trzech innych studentów prawa oraz - oprócz mnie - trzy kurtyzany. Na jadalnię wyznaczyliśmy Pokój Delikatnych Potraw, umeblowany na tyle skromnie, że nie było obawy, by odciągał uwagę biesiadników od smaków i zapachów jadła; obok był pokój, zwany Pawilonem Chmur i Mgły, mieszczący leżanki oraz niskie, pokryte czerwoną laką stoły w kwietne wzory. Jedzenie miał przygotować w naszej kuchni szef jednej z najlepszych w mieście restauracji.

W przeddzień przyjęcia zdarzyło się coś, co powinnam była uznać za zły omen. Spędziłam noc z klientem, który przed pójściem do łóżka lubił wypalać dwie-trzy fajeczki opium. Był to znany sposób na podsycenie miłosnego animuszu, ogromnie przedłużający czas potrzebny do wywołania deszczu. W tamtym czasie nie zależało mi wcale, aby zespolenie miłosne ciągnęło się długo, chyba że chodziło o Tao-ez'uana. Im mniej wigoru przejawiał mężczyzna, tym bardziej byłam mu rada. Innymi słowy - wolałam utarczki krótkotrwałe i możliwie jak najrzadsze. Tym razem jednak podnieta opiumowa okazała się tak skuteczna, że zanim skończyła się pierwsza potyczka, ze łzami w oczach błagałam mego partnera o litość.

- Miao Sing, nie oczekuj, że wyrzeknę się należnej mi przyjemności - oświadczył stanowczo. - Zresztą nazbyt mnie podniecasz, abym mógł zasnąć leżąc przy tobie` nawet na godzinę. Gdybyś jednak także spróbowała fajeczki, jestem pewien, że rozochociłabyś się na tyle, by dotrzymać mi kroku. Co więcej - będziesz się śmiała z moich żałosnych wysiłków.

Najpierw odmówiłam, lecz po namyśle zgodziłam się, bo przecież przygotowanie i wypalenie kilku fajek wymaga pewnego czasu, a więc miałam nadzieję, że trochę odsapnę. Jakaż byłam głupia! Początkowo - chociaż krztusiłam się gryzącym dymem - rzeczywiście było lepiej, Poczułam przyjemne oszołomienie, a przez głowę przepływały mi „kolorowe” myśli; zmysły miałam przytępione, toteż gdy mój przeciwnik dopadł mnie ze zdwojoną zapalczywością, to, co przedtem zdawało się nie dc zniesienia, było zaledwie uciążliwe. Znosiłam tę jednostajną młóckę na tyle dobrze, że przypomniawszy sobie o swych obowiązkach odgrywałam komedię rozkoszy.

- Widzisz, Siostrzyczko - triumfował - nawróciłem cię. Ale nie pal zbyt często, bo stracisz swą piękną cerę i będziesz przezroczysta jak upiór.

Ledwo wypowiedział te słowa, poczułam, że dzieje się ze mną coś niesamowitego. Wzrok mi się zmącił, popadłam w odrętwienie i poczułam się otoczona zewsząd ciemnością, z której wlepiały wę mnie wzrok jakieś wynędzniałe twarze, a słowa „jak upiór” obracały mi się bez końca w mózgu niczym rozpędzone koło. Nie czułam strachu, lecz ogarnął mnie ogromny smutek, jak gdybym już umarła i zamieszkiwała królestwo cieni.

Jak długo znajdowałam się w tym stanie - nie mam pojęcia. Kiedy zaczęła wracać mi świadomość, pokój wyglądał tak samo jak przedtem, lecz wydał mi się ciemniejszy, jak gdyby oświetlał go tylko nikły blask księżyca. Na łóżku od strony ściany leżał obok mnie mężczyzna, nieruchomo jak w głębokim śnie. Nie wiem dlaczego, nie mogłam się zmusić, aby na niego spojrzeć; chyba chciałam, aby nic nie zakłóciło mu snu. Jednakże kątem oka dostrzegłam, że nachyla się nad nim jakaś dziewczyna. Stała po jego stronie łóżka - tak jakby nic było tam ściany - i cicho płakała, a łzy kapały mężczyźnie na twarz, była to urodziwa dziewczyna, okrągła na buzi [Według chińskiego kanonu urody twarz kobiety powinna byk okrągła „jak księżyc w pełni”.] o krótko ostrzyżonych włosach. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej wydawała mi się znajoma. „Biedactwo” pomyślałam. - Gdybym tylko wiedziała, kim jest` może mogłabym jej pomóc”. I wtedy przyszło olśnienie. „Ależ tak - znam ją. To przecież ja. Miao Sing”.

Owładnęło mną przerażenie. Drżąc z trwogi odwróciłam się, by spojrzeć na mężczyznę leżącego obok mnie. Z poduszki patrzyła na mnie tępo martwa twarz kogoś zupełnie nieznajomego.

Wrzasnęłam co sił w płucach!

Sen rozpłynął się natychmiast i gdy otworzyłam oczy, sypialnia była tak samo jasno oświetlona jak poprzednio. Mój klient trzymał mnie za ramię, mocno wystraszony.

- To nic, to nic - mówił. - Wypaliłaś za dużo, jak na pierwszy raz. Przepraszam cię.

Zamknęłam oczy i nie odzywałam się. Przez resztę nocy zostawił mnie już w spokoju. Rankiem starałam się zapomnieć o śnie. Przy śniadaniu odzyskałam na tyle równowagę, że nie myślałam już o niczym innym, tylko o wieczornym bankiecie. Być może zabawię gości opowiadając im swój sen? Zastanowiwszy się, odrzuciłam ten pomysł. Śmierć to niedobry temat do rozmowy, a poza tym Tao-cz'uan mógł się rozgniewać, że paliłam opium.

W godzinę po zachodzie słońca przechadzałam się z koleżankami po ogrodzie. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale lampiony oświetlały miękko pokoje i cały niewielki dziedzińczyk z pozornie bezładnym zwaliskiem głazów, między którymi ukryte były groty dla wygody miłosnych par. Szybki lampionów były z macicy perłowej lub z rogu bawołu, malowane w barwne sceny umizgów. Mając jeszcze sporo czasu usiadłyśmy, przyglądając się swoim strojom. A stanowiłyśmy razem gromadkę eleganckich motyli.

Zgodnie ze starym zwyczajem kurtyzany rzadko nosiły długie suknie; ubiorem ich były jedwabne kubraki i spodnie. Kwiat Kasji [Kasja - strączyniec, drzewo, krzew lub trwała roślina zielna ciepłych stref obu półkul o żółtych kwiatach zebranych w grona lub wiechy] - dziewczyna o długich, falistych włosach, klasycznej twarzy w kształcie migdału, smukłych palcach lutnistki; w brzoskwiniowym kubraczku i spodniach, w odcieniu zielonego jadeitu - wyglądała wykwintniej aniżeli pałacowe damy namalowane na lampionach. Najstarsza z nas, dziewiętnastoletnia Aromatyczna Czara, miała pełniejszą twarz i obfitsze kształty; wydawało jej się, że przypomina Dostojną Konkubinę Jang Kuei-fei (która przeszło tysiąc lat temu przewróciła cesarstwo do góry nogami i sprawiła, że cesarz postradał tron), więc włożyła suknię bladofioletową, skrojoną w starym stylu, a włosy upięła wysoko w „ptasie skrzydła”. Co do mnie, to zawsze strzygłam się krótko „na pazia”; Miałam na sobie strój z jasnoniebieskiego jedwabiu, który nadawał mi jeszcze młodszy wygląd. Ale oczywiście Nefrytowa Waza przyćmiewała nas wszystkie. Jej krucze włosy, ufryzowane wysoko w stylu feniksa i spięte szpilami o turkusowych łebkach - lśniły jak laka. Kubrak miała w kolorze granatu z kołnierzykiem tak wysokim, że z trudem poruszała głową, co jednak nie wyglądało na niezdarność, lecz nadawało jej wyraz monarszy i cnotliwy zarazem. Czarne, satynowe spodnie, nie związane w kostkach, spadały luźno na jej haftowane złotem pantofle.

Kasja przyniosła swą lutnię. Gdy potrąciła struny, zapadła cisza; słuchając zastanawiałyśmy się, jaki może być powód spóźnienia naszych gości. Nagle Aromatyczna Czara, nowicjuszka, zaproszona tylko dlatego, że jej imię wydało się Tao-ez'uanowi zabawne, ziewnęła, mówiąc:

- To przyjęcie będzie kosztowało fortunę. Z pewnością wydają je jacyś starzy, brzuchaci rozpustnicy.

- Zaczekaj, a zobaczysz - rzekłam tajemniczo, podczas gdy pozostałe, które znały Tao-cz'uana, wybuchnęły śmiechem.

- Zarezerwujemy dla ciebie najmłodszego - powiedziała Nefrytowa Waza. - Nie miej do nas żalu, jeśli cię obsiusia albo będzie się rwał do ssania.

Wtem dały się słyszeć kroki i z mroku wynurzyły się postacie czterech młodzieńców; jeden z nich dzierżył trzy butelki wina.

- Aj, wystraszyliście nas! - wykrzyknęłam. - Myślałyśmy, że to lisy skradają się, aby pochwycić cenne owoce.

Był to czas, w którym nauczyłam się już rozmawiać w tradycyjnym stylu kurtyzan, skrywając pod poetycznymi przenośniami erotyczne treści.

- Jacy jesteście eleganccy - odezwała się Nefrytowa Waza, obdarzając gości swym najmilszym uśmiechem. - Rzadko się zdarza, by naszą biedną norę zaszczycali odwiedzinami aż czterej przystojni szlachcice. Nasi goście to przeważnie panowie ze szronem na skroniach, próbujący wskrzesić wiosenne ciepło.

Pośród ogólnego śmiechu krępy młodzian, imieniem Lu, odpowiedział:

- A my, biedni studenci, rzadko mamy okazję, aby ucztować w przybytku nieśmiertelnych.

- Ach, - rzekła wyniośle Aromatyczna Czara - aby przekonać się, czy jesteśmy nieśmiertelne, musicie poznać nas lepiej. Kiedy nieśmiertelna istota całuje mężczyznę, wchłania jego jang [jang, męska siła witalna] i staje się urodziwszy kosztem jego życia. Biedak wraca chwiejnie do domu, pomny doznanych uniesień, po czym kładzie się do łóżka i umiera.

- Jeśli to prawda - zakrzyknął Wei, blady, chudy młodzieniec, który przyniósł wino - jestem gotów na tę rozkoszną śmierć. I zanucił: „Od dawna te okrągłe ramiona ścigały mnie w młodzieńczych snach...”

Inni przerwali mu pospiesznie i poprosili Kasję, aby zaśpiewała, ale pełną szacunku ciszę, jaka nastała, gdy jej czysty głos zabrzmiał w półmroku dziedzińca, przerwało zaraz wejście dziewiczek. Te ładnie ubrane i uróżowione dziewczynki, chichocąc i paplając, roznosiły herbatę i gorące, skropione pachnidłem ręczniki. Jedna z nich, na oko trzynastolatka, rzucała takie spojrzenia na Czao, że ten aż poczerwieniał.

- Nie ma się co wstydzić - zwróciła się do niego Kasja. - Za rok ta mała będzie rozpaczliwie czekać na kogoś, kto zapłaci cenę jej dziewictwa. Pewnie ma nadzieję, że ją zapamiętasz.

- To jeszcze dziecko. Ma piersi nie większe niż to - odparł, biorąc w dłoń połówkę pomarańczy.

- Dzieci wychowywane w świecie wiatru i wierzb dojrzewają wcześniej - rzekła ze śmiechem Nefrytowi Waza. - Dalekie od lęku, czekają na swą „noc poślubną” równie niecierpliwie, jak wy na swój dyplom. Są wciąż niedojrzałe do miłości, ale nadrabiają to zawodową dumą. Czyż nie tak, mała czarownico?

- Jeśli mój kochanek będzie stary, postaram się, aby było mu przyjemnie. Jeśli będzie młody i przystojny, będzie przyjemnie nam obojgu.

- Widzicie! - zaśmiał się Tao-cz'uan. - Zawodowa duma, ale i uczucie.

- Naturalnie - zauważyła figlarnie Aromatyczna Czara. - Kiedy się ma czternaście lat, noce wydają się chłodne. Nawet stara patelnia jest lepsza niż żadna.

Przeszliśmy do Pokoju Delikatnych Potraw i zajęliśmy miejsca; dziewczęta na przemian z mężczyznami, według nowej mody. Zapomniałam co wówczas jedliśmy, w każdym razie nie było mniej niż osiem dań. Takie posiłki mają swoje reguły; musi być równowaga między strukturą i konsystencją dań a bogatym doborem przypraw. Zazwyczaj na początek idzie zimne danie, płatki kurczęcia, szynki i wołowiny, gotowane krewetki, zwapniałe jajka, delikatne ziele morskie, paseczki imbiru. Następnie podaje się kosztowną potrawę o właściwościach afrodyzjaku, jak gniazda jaskółcze lub bulion z jajkami siewki. Potem można podać podpieczony na krucho drób - kurę, gęś lub kaczkę - oraz ton fu na ostro [Tou fu - popularna potrawa, twaróg sojowy] nadziewane homary, smażoną wieprzowinę z pędami bambusa i grzybami, warzywa gotowane w mleku z ikrą krabią, udka żabie lub żeberka wieprzowe podsmażane z czosnkiem, duszone mięso żółwia i tak dalej. Pojawienie się gotowanego na parze karpia lub innej ryby to znak, że kolacja zbliża się do końca. O ile sobie przypominam, ostatnim daniem była ostro-kwaśna zupa, z której słynie nasza prowincja, jedzona z gorącymi bułeczkami obsypanymi sezamem lub chrupkim chlebem nasyconym zapachem cebuli.

Aby zwolnić tempo picia alkoholu, Kasja zaproponowała grę w układanie wierszyków, w której tylko przegrywający pije. Pierwszą linijkę jako gospodarz - musiał skomponować Tao-cz'uan, po czym pozostali powinni kolejno ją uzupełnić albo - gdy im się to nie udało - wypić za karę kielich wina. Patrząc na głazy w ogrodzie zaczął tak:

„Promienie księżyca kąpią kamienie w srebrnym świetle” - i wkrótce skleciliśmy ośmiowierszowy utwór, zbyt jednak banalny, aby warto go było pamiętać.

Kiedy wróciliśmy do pawilonu, gdzie czekały nas słodkie ciasteczka i jaśminowa herbata, Czao ponaglił służącego, by przyniósł ostatnią butelkę wina. Alkohol nastroił go lubieżnie. Chcąc nas pobudzić do ułożenia pieprzniejszego wierszyka, zadeklamował: „Potężny wąż miał ochotę na brzoskwinię...`, a Lu uzupełniał zaraz: „Strzeżoną pilnie przez dziewczynę...”

W tej właśnie chwili dał o sobie znać zły los, który zawisł nad naszym przyjęciem.

Pierwszy sygnał tego, co miało się zdarzyć, przekazał usługujący chłopiec, który sprzątał ze stołu w sąsiednim pokoju. Przybiegł z bladą, napiętą twarzą i szepnął krótko: „Japońscy oficerowie, pijani - szukają zwady”.

Odgłos ciężkich, nierównych kroków na płytach dziedzińca poderwał nas na nogi, gdyż wiedzieliśmy dobrze, że „nieuprzejmość” wobec żołnierzy Armii Cesarskiej była często okrutnie karana. I ujrzeliśmy ich - trzech wyjściowo umundurowanych oficerów. Dwaj mieli czerwone twarze i potykali się, spici w ten okropny japoński sposób, który jakże często skrupiał się gwałtownie na nas, biednych Chińczykach. Jeden z nich był majorem, a pozostali (w tym jeden trzeźwy) mieli stopień kapitana. Staliśmy w milczeniu, przyglądając się z lękiem ich niepewnym ruchom.

Major zamachał wesoło ręką, a trzeźwy kapitan rzekł w znośnej chińszczyźnie:

- Major Sato mówi wszystkim „dobry wieczór”. Bardzo miłe przyjęcie. Major chce się przyłączyć. Japończycy, Chińczycy, wszyscy bracia. Dobrze jest się napić razem. Prawdziwy Duch Azjatyckiej Wspólnoty [Aluzja do idei Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji lansowanej przez Japończyków, którzy kreowali się na wyzwolicieli podbijanych obszarów i maskowali swą okupację sloganami o wspólnocie duchowej Azjatów i przyszłej integracji gospodarczej Azji pod egidą Japonii.] Patrzył bez wyrazu na nasze twarze, ale czułam, że oczekiwał od nas wdzięcznego przyjęcia słów majora, a zarazem niepokoił się, czy nie odmówimy. Nie uśmiechał się, niemniej robił wrażenie porządnego człowieka, który musiał spełnić nieprzyjemny obowiązek. Major i trzeci Japończyk kołysali się na nogach, obrzucając nas radosnymi uśmiechami, całkowicie pewni, że są mile widziani. W tej sytuacji mieliśmy tylko jedno wyjście, ale studenci, choć niebezpieczeństwo trochę ich otrzeźwiło, wypili zbyt dużo, by zachować się rozsądnie. Po chwili przeraźliwej ciszy Czao wystąpił naprzód i kłaniając się nisko, po japońsku, powiedział powoli:

- Dziękujemy panu majorowi za jego uprzejmość. Chętnie napijemy się z nim kiedy indziej, lecz teraz - jestem pewny, że nas zrozumie mamy prywatne przyjęcie.

Dwaj Japończycy, którzy nie znali chińskiego, słuchali, uśmiechnięci od ucha do ucha, biorąc najwyraźniej słowa Czao za pokorne powitanie; jednakże kiedy trzeźwy kapitan - o twarzy ciągle beznamiętnej - skończył tłumaczyć, uśmiechy ustąpiły miejsca oszołomieniu, a potem złości.

Major podniósł rękę, jak gdyby chciał się tylko przeciągnąć, ale spuścił ją z całym impetem na twarz Czao. Raz, dwa, trzy razy i znów lewy policzek, prawy policzek, lewy policzek, prawy policzek.

Czao był tak zaskoczony, że nie próbował się bronić, lecz stał, chwiejąc się z boku na bok jak szarpana wiatrem gałąź wierzby. Wydawało się, że będzie na tyle mądry, iż przyjmie karę, kłaniając się nisko w podzięce za cenną lekcję i zaczeka, aż mu pozwolą odejść. Tego z pewnością spodziewali się po nim Japończycy. Ale on zebrał się w sobie i trzasnął majora pięścią w żołądek, aż ten zachwiał się i niemal padł na kolana.

Wszystkim, nie wyłączając Japończyków, zaparło dech w piersiach. To, co nastąpiło, miało w sobie nieuchronność rytualnego tańca. Najpierw była długa straszna pauza, podczas której wszyscy cofnęliśmy się instynktownie pod ścianę, cisnąc się do siebie. My, dziewczęta, byłyśmy zbyt przerażone, by płakać. Potem trzej Japończycy jak jeden mąż rzucili się na Czao i obaliwszy go kopali i deptali ciężkimi butami z taką brutalną metodycznością, jakby nie chcieli pozostawić cienia wątpliwości, że nie zadowoli ich nic poza śmiercią nieszczęśnika. Choć pijani, nie mordowali z pijacką tępotą, lecz świadomie dokonywali egzekucji przestępcy, który popełnił niemal niewyobrażalną zbrodnię, znieważając Armię Cesarską.

Był moment kiedy zaświtała nam iskierka nadziei na pomoc. Ktoś powiadomił naszych odźwiernych, że jest awantura; biegli przez dziedziniec, aż trzepotały za nimi poły ich długich spódnic, ale kiedy ujrzeli, kto jest powodem burdy, zatrzymali się jak zegarowe kukiełki i stanęli bez ruchu o mniej niż metr od miejsca egzekucji. Zaczęłyśmy krzyczeć i szlochać, aż nagle łagodna zwykle Kasja, jakby popchnięta nieznaną siłą, rzuciła się naprzód w stronę Japończyka. Ale natychmiast Tao-cz'uan i pozostali odepchnęli ją i sami ruszyli do walki. Jednakże zanim Wei i L.u dopadli Japończyków, potężne Czajniki Herbaciane przechwyciły ich i zamknęły w niedźwiedzim uścisku. Jedynie Tao-cz'uan zdołał zbliżyć się na dystans ciosu. Japończycy nie mieli nic przeciwko pojawieniu się nowej ofiary. Kapitan, który był tłumaczem, uderzył go w tył głowy kolbą rewolweru i powalił na ziemię. Następnie, na rozkaz majora, nachylił się nad obu leżącymi postaciami i zimno, jak chirurg przeprowadzający operację, strzelił w skroń najpierw Tao-cz'uanowi, później Czao.

Wydawało się nam teraz, że ta makabra wreszcie dobiegła końca. Ale byliśmy w błędzie!

Japończycy wydali jakieś polecenia Czajnikom, którzy znali trochę słów japońskich. Obaj odpowiedzieli „Hai!” i odeszli ze swymi jeńcami. lu i Wei zaniechali oporu w tym momencie, gdy padły strzały. Oszołomieni i zwiotczali, pozwolili się bezwolnie odciągnąć Czajnikom. My zostałyśmy z .Japończykami i nie było dla nas ratunku.

Czy możecie sobie wyobrazić tę scenę? Dwa trupy leżały rozciągnięte na podłodze. Czao - na plecach, z twarzą poranioną i zalaną krwią, nie do poznania. Tao-cz'uan zrobił mi nieświadomie przysługę, umierając z twarzą zwróconą ku ziemi. Tymczasem dwaj Japończycy kazali nam usiąść i sami też usiedli; jeden między Nefrytową Wazą i Aromatyczną Czarą, major między mną a Kasją. Byłyśmy tak przerażone, że nawet przestałyśmy łkać. Tłumacz - jakby dając do zrozumienia, że tej makabry było za wiele, nawet dla japońskiego oficera - oddalił się i wbił wzrok w głazy na dziedzińcu.

- Nominasai! - wykrzyknął major, wskazując na napełnione przez siebie czarki z wódką.

Tak więc siedziałyśmy z mordercami naszych przyjaciół pijąc na komendę ohydny zbożowy alkohol, pozwalając się pieścić i przyciskać, wdychając ich zionące wódczanym odorem oddechy. Zastraszone, mdlejące z obrzydzenia, nie mówiłyśmy nic, nie opierałyśmy się, jak gdyby czarodziej przeobraził nas w lalki. Miałyśmy cichą nadzieję, że znużeni swymi nędznymi zalotami odejdą i zostawią nas naszej rozpaczy. Ale po krótkiej naradzie wstali i dali mnie i Kasji znak, abyśmy poszły do grot. Usłuchałyśmy. Przechodząc obok ciał naszych przyjaciół odwróciłam wzrok; jak odarta z wszelkich uczuć, minęłam je obojętnie, jakby były kopczykami ziemi. Kiedy znaleźliśmy się w świetle ostatnich lampionów, dostrzegłam na twarzy Kwiatu Kasji wyraz, który wkrótce miałam sobie boleśnie przypomnieć. Chociaż wówczas nie mogłam go dobrze odczytać, z wstecznej perspektywy widzę go jako wyraz zawziętej determinacji, jaki można dostrzec na obliczu mściciela.

Major schwycił mnie za rękę i pociągnął do nieoświetlonej pieczary, gdzie potknęliśmy się o niskie łoże nakryte wojłokową kapą. Usiadłam, przygotowana na wszystko, włącznie ze śmiercią, ale niezdolna do jednego samodzielnego ruchu. Kiedy zaczął targać mi odzienie, moje ręce, jakby poza moją wolą, machinalnie zaczęły mnie rozbierać. Położyłam się, nie myśląc o zdjęciu bielizny. Była z delikatnego cienkiego płótna i kiedy dłonie majora natrafiły na nią, zerwał ją dwoma szybkimi ruchami. Następnie, popychając mnie do tyłu, otoczył mnie ramieniem i po kilku nieudolnych wysiłkach umieścił swój samurajski miecz w chińskim futerale. Nie przyszło mu to łatwo, albowiem te części mego ciała, nad którymi nie mam całkowitej kontroli, wydawały się nie podzielać mej apatii i stawiały swój własny opór. Kiedy wreszcie dopiął swego, zaczął wykonywać pospieszne, niespokojne ruchy, jak pies, który się obawia, że mu nagle przeszkodzi przejeżdżający pojazd albo grad kamieni. W minutę czy dwie było po wszystkim i jego zainteresowanie moją osobą znikło. Wstał, potem gmerał po omacku, szukając ubrania, wreszcie doprowadził się do porządku i wyszedł z groty oraz z mojego życia.

Leżałam dłuższy czas, nasłuchując odgłosów z sąsiedniej jaskini i zastanawiając się, czy będzie bezpieczną rzeczą pójść poszukać Kasji; mimo że czułam wyraźny przeciąg, świadczący o tym, że obie groty nie były szczelnie oddzielone od siebie, nic słyszałam najsłabszego nawet dźwięku. W końcu, niemal pewna, że kapitan zaspokoił swą żądzę jeszcze brutalniej i niecierpliwiej niż major, postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z Kasją. Mogła przecież zemdleć lub popaść w ten stan okropnej bezsiły, w którym najmniejszy ruch, nawet jeśli trzeba ujść dzikiej bestii czy żarłocznym płomieniom, przechodzi nasze możliwości. Wstałam i idąc na palcach weszłam do sąsiedniej groty, kierując się w stronę, gdzie jak sądziłam, powinno stać łóżko. Było zupełnie cicho.

Jednakże w tej grocie łóżko ustawione było w innym miejscu, niż myślałam. Uderzyłam kolanami i upadłam na coś miękkiego. Leżeli tam oboje, jedno przy drugim, jak para znużona ucztą miłosną i pogrążona w rozkosznym śnie.

Ale jeszcze zanim udało mi się podnieść na nogi, przemknął mi przez mózg niedawny obraz twarzy Kasji - i wiedziałam już z pewnością, że oboje byli martwi.

Rozdział piąty

Pod opieką Papy Menga

Uciekając z groty, w której Kasja pomściła tajemniczo śmierć naszego przyjaciela - pobiegłam prosto do stróżówki. Miałam nadzieję prześliznąć się nie zauważona, ale drzwi były otwarte, a niebieska zasłona ściągnięta na bok. Herbaciane Czajniki siedziały przy piecyku, nad którym bulgotał imbryk zawieszony na metalowym trójnogu. Dwu z nich paliło staroświeckie fajki wodne rozsiewające ostrą, ale miłą woń.

- Dokąd pędzisz? - krzyknął Lao Czang. - I gdzie się podział twój Karzeł? Dwaj wyszli, ale co się stało z tym trzecim żółwim pomiotem? Łapiąc oddech opowiedziałam im, co zaszło; słuchali mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony podziwiali bohaterstwo Kasji, z drugiej - jako strażnicy Domu, bali się następstw jej czynu. Stary Czang zaproponował, aby po cichu usunąć zwłoki i wymyślić jakąś historyjkę o zniknięciu Japończyka, ale reszta wątpiła w skuteczność tego planu.

- Wiesz co, dziewczyno - rzekł Gruby Cz'in z szorstką sympatią jutro Kempeitai

[Policja polityczna, japoński odpowiednik gestapo.] wezwie cię na przesłuchanie i nawet jeśli wyjdziesz od nich żywa, niewiele już będzie tutaj z ciebie pożytku. Na twój widok klienci będą zmykać w mysią dziurę. Zresztą jeśli nawet Japończycy oszczędzą twoją buzię, zrobią ci coś takiego, że będziesz zawsze z niechęcią zdejmowała spodnie, choćbyś była zupełnie sama.

- Pozwólcie mi odejść! - powiedziałam. - Zlitujcie się i wypuśćcie mnie. Błagam!

- Ale dokąd ty pójdziesz? - spytał Czang i słowa te były echem mych własnych posępnych myśli.

W Tsinanie nie miałam przyjaciół, a jeśli nawet zdołałabym - bez pieniędzy - pokonać kilkaset li. dzielących miasto od góry T'ai, nie miałam wcale pewności, czy znajdę tam swych krajanów.

Po długich namysłach Gruby Cz'in podsunął wreszcie rozwiązanie.

- Czy nie przychodził tu do niej ten profesor Meng? I czy to nie on wprowadził tu jednego z tych studentów, który dał się zabić Japończykom? To ciemny typ, czuje się między Karłami jak ryba w wodzie. Idź do niego, niech ci pomoże. I nie zważając na sprzeciwy pozostałych wytłumaczył mi, jak trafić do Papy Menga. - A teraz zmykaj stąd! - krzyknął i zanim Czang bądź Pai zdążyli się ruszyć, wypchnął mnie brutalnie z izby. Bez słowa wybiegłam za bramę na licho oświetloną ulicę.

Omijając przechodniów i japońskie patrole, około północy znalazłam się na miejscu. Po długim waleniu do drzwi otworzył mi zaspany służący, ale odmawiał stanowczo obudzenia swego pana. Kłóciliśmy się na wewnętrznym podwórku i widząc, że sługa nie chce ustąpić, podniosłam rozmyślnie głos, co sprawiło, że zjawiła się przy nas jakaś kobieta w lekkim płaszczu narzuconym pospiesznie na nocną bieliznę. Włosy miała w nieładzie i choć nie była już młoda, wciąż zachowała wielką urodę. Odprawiła szybko służącego, a ja padłam przed nią na kolana i wyjaśniłam ze łzami moją niedolę.

- Ach! - rzekła ze śmiechem. - To ty jesteś tą wiejską pociechą mego męża. Będzie rad, że cię znów zobaczy. Był czas, kiedy często o tobie mówił.

Była to zatem Pierwsza Małżonka Papy Menga, pani domu. Akurat trafiłam na jedną z tych nocy, które Papa Meng spędzał w jej sypialni. Było chłodno, więc nie zwlekając zaprowadziła mnie do ciepłego, czystego pokoju, obiecując, że zaraz powie o mym przybyciu mężowi, który spędzi ze mną resztę nocy.

-.Ależ. pani - protestowałam osłupiona. - Biedna niewolnica nie ośmieliłaby się...

- Bzdura. To go rozerwie. Po tych wszystkich latach przychodzi do mnie tylko dlatego, że tak każe małżeńska powinność. Poza tym: będziecie mieli sobie dużo do powiedzenia. Jesteś w tarapatach i będzie musiał coś wymyślić, aby cię z nich wyciągnąć.

Padłam znów na kolana i zaczęłam bić czołem o podłogę, ale żona Papy Menga powstrzymała mnie.

- To niepotrzebne w tym domu - rzekła. - Ale miło widzieć, że masz dobre maniery. A teraz rozbieraj się szybko i do łóżka! Profesor nie dba o ceremonie.

Kiedy przyszedł Papa Meng, leżałam w łóżku nie mając na sobie nic prócz skarpetek (zdejmowałam je tylko podczas mycia; w naszej części Chin bandażowanie stóp nie było już praktykowane, ale stary przesąd pozostał: nagie ciało dawało mniej powodów do wstydu niż gołe stopy).

Kładąc się do łóżka obok mnie Papa Meng nie wspomniał ani słowem o mych tragicznych przeżyciach, lecz rzekł wesoło:

- Od dawna chciałem z tobą stoczyć nocną bitwę. Postaraj się okazać godnym przeciwnikiem. Nie masz pojęcia, jak żałowałem obietnicy, że będę się trzymać z dala od ciebie.

Po szparkich, lecz znamionujących doświadczenie przygotowaniach rozpoczął na serio swe działania wojenne. I chociaż przychodził z sypialni żony, a więc nie było to zapewne jego pierwsze starcie tej nocy, z łatwością potwierdził pochwalną opinię, jaką wystawiła mu moja przyjaciółka Wiosenna Woń: był mistrzem sypialni, umiejącym dawać więcej, aniżeli otrzymywał. Aby przedłużyć każdą potyczkę, stasował częste przerwy, podczas których walczący przemieszczali swoje szyki stosownie do zmieniających się planów bitwy.

Zgryzota i przeżyty wstrząs zrazu odstręczały mnie od rzucania się w wir tak zaciętego boju, ale zanim skończyły się pierwsze podjazdowe harce, pogrążyłam się w niepomnym na nic upojeniu. Jednakże o świcie, gdy chmury się rozpierzchły i ustał deszcz - poczułam, że nienawidzę Papy Menga za jego gruboskórność. Znałam zbyt mało życie, aby zrozumieć, że jego egoizm i obojętność dla mych własnych odczuć w istocie stanowiły błogosławiony owoc rozsądku i doświadczenia. On wiedział, że zdrowe ciało ma potężną broń przeciw męczarniom umysłu. Niekiedy stanowcze stłumienie myśli i swobodne puszczenie cugli przeżyciom erotycznym jest najlepszym sposobem uśmierzania najszkodliwszych skutków doznawanych cierpień.

Rano, gdy jeszcze leżeliśmy w łóżku, przyszła żona Papy Menga i razem zjedliśmy śniadanie: odżywczą kaszkę ryżową, wzmocnioną jajkiem, siekaną wieprzowiną i solonymi krewetkami.

Żona Papy Menga w głębokim c'i-pao [Długi chałat ze stojącym kołnierzem o ukośnie obciętym brzegu i długich rękawach, często haftowany] z włosami zebranymi w lśniący kok, wyglądała bardzo powabnie. Zauważyłam, że jej oczy niemal spijają zadowolenie z twarzy męża. Będąc kobietą pod wieloma względami nowoczesną, nie przestała być tradycyjną chińską żoną, dla której szczęście męża liczy się najbardziej.

- Mieliście tyle do omówienia, że chyba nie zmrużyliście oka rzuciła ze śmiechem. - Co postanowiliście?

Rumieniąc się, spojrzałam na Papę Menga, który przez całą noc nie wyrzekł słowa na temat mego nieszczęsnego położenia.

- Rzeczywiście, przegadaliśmy całą noc - rzekł pogodnie. Ale wszystko postanowione. Miao Sing zostanie tu przez kilka dni, a w przyszłym tygodniu ty oraz Druga [Zamożny Chińczyk brał sobie zazwyczaj kilka żon, które prawowita, pierwsza małżonka obowiązana była przyjąć przychylnie i żyć z nimi w zgodzie; po śmierci pierwszej żony jej miejsce zajmowała najstarsza z pozostałych żon] pojedziecie ze mną na południe, tak jak zamierzaliśmy. Dzieci zostaną z Trzecią. Miao Sing zabierzemy ze sobą.

Podobnie jak Czajniki Herbaciane dziwiłam się swobodzie, z jaką Papa Meng podróżował w czasie wojny. Później Pierwsza powiedziała mi, że pod przykrywką sprzedaży ziół leczniczych zajmował się szpiegostwem dla Japończyków i wielu ludzi o tym wiedziało, ale bało się o tym mówić. Wyznanie to uczyniła tak niedbale, jakby nie chodziło wcale o rzecz haniebną; pozostawało to w takiej sprzeczności z jej szlachetnym charakterem, że nie mogłam opanować zdumienia. Ale być może ów lekki ton miał znaczyć, że kryje się za tym coś więcej. Przypomniałam sobie to dwa lata później, gdy Papa Meng został ścięty przez Japończyków jako podwójny agent.

Zanim wyruszyliśmy na południe, Papa Meng wywiedział się, w jaki sposób Kasja zabiła Japończyka, a potem siebie. Posłużyła się sześciocalową szpilą do włosów, która wypadła z fryzury Nefrytowej Wazy. Herbacianym Czajnikom udało się zwieść Japończyków opowiastką, jakoby Kasja kochała się szalenie w zamordowanym studencie. Nefrytowej Wazy nikt nie podejrzewał. Major był zbyt pijany, aby pamiętać, źe to ona tylko miała szpilę z turkusem, a kapitan-tłumacz albo zapomniał o tym, albo miłosiernie udawał, że nie pamięta. Co do mnie, nikt nie wiedział, czy byłam poszukiwana.

Suczou, dokąd przybyliśmy pociągiem, wydawało mi się najprzyjemniejszym miastem pod słońcem. Jego tropikalna sceneria, garbate mostki ponad kanałami, ozdobne pawilony, mury ogrodowe z otworami w kształcie waz i dzwonów, wspaniałe pagody, elegancko wyposażone Łodzie Kwiatów - siedziby utalentowanych kurtyzan, biblioteki, wykwintne herbaciarnie i restauracje - wszystko to napełniało przybysza uczuciem spełnionego marzenia.

Rodzina Mengów mieszkała w sporym domu przy kanale, nie opodal Ogrodu Lwów, gdzie ulokowana była na stałe ich służba. Jedna ze służących, ładniutka dwudziestoletnia Peonia, często towarzyszyła Pierwszej i mnie w przejażdżkach po Suczou. Papa Meng zajęty był swoimi sprawami. a Druga Żona, jako urodzona w Suczou, nie interesowała się miastem, spędzała dzień na wizytach, chodziła po sklepach z jedwabiem, piła herbatę i grała w madżonga. Niemal równie piękna jak Pierwsza, była zazdrośnicą i złośnicą, a niekiedy dostawała napadów furii. Papa Meng ostrzegł ją, że jeśli obleje mnie kwasem albo w inny sposób zniszczy moją urodę - będzie zmuszony przyjąć mnie do rodziny jako Czwartą Żonę. Ta groźba przemówiła Drugiej do rozumu, nie potrzebowałam się bać niczego prócz jej języka, ale rzadko przebywałyśmy razem.

Papa Meng zachowywał się wobec nas z największą atencją. Trudno było wyobrazić sobie lepszego męża. Co piątą noc spędzał z którąś z nas, jedną noc spał sam, a raz w tygodniu odwiedzał Łódź Kwiatów, dom publiczny lub „ogród kurtyzan”. W ciągu dnia. gdy Druga była zajęta madżongiem, wzywał czasem Peonię lub mnie do swego gabinetu, co zwykle kończyło się jedną lub dwiema potyczkami mimo zawstydzającego blasku słońca.

Pewnego razu wezwał nas obie, ale światło popołudnia tak mnie peszyło, że byłam do niczego. Wprawdzie chętnie skłaniałam się do swawoli z Papą Mengiem, gdyż mimo siwiejących włosów miał dorodne, miłe oczom ciało i przystojną twarz, lecz choć mój tryb życia ograbił mnie ze zwykłej skromności - jakoś nie mogłam przywyknąć do tego, że mam być częścią Smoka o Trzech Głowach. Dodawał mi wszakże śmiałości fakt, że Peonia nie była tylko obserwatorką, lecz współuczestniczką gry.

Trudno czuć się zawstydzonym wobec kogoś, kto jest w tym samym położeniu, a Peonia była zuchwale bezwstydna. Gdy ja odwracałam się, aby się rozebrać, ona chichocząc zrzucała z siebie odzienie na oczach Papy Menga i w mgnieniu oka odsłaniała sedno swej kobiecości nie mówiąc o małych, twardych piersiach, z których mogła być dumna. Papa Meng rozdziewał się tylko z tego, co niezbędne. Być może w obawie przed nieoczekiwanym wtargnięciem Drugiej Żony pozostawał w swej długiej jedwabnej szacie. Gdyby rzeczywiście ktoś nagle wszedł do pokoju, wystarczyło mu usiąść i zebrać poły sukni, zasłaniając boczne rozcięcia, aby sprawiać wrażenie, że jest kompletnie ubrany. Te środki ostrożności wydawały mi się osobliwe o tyle, że obecność dwu nagich dziewcząt nie pozostawiłaby intruzowi cienia wątpliwości co do tego, w jaki sposób Papa zabija nudę popołudnia.

- Pospiesz się, Miao Sing - rzekł łagodnie usadowiony wygodnie w krześle.

Tymczasem Peonia siadała mu już na kolanach, chcąc pierwsza skupić jego uwagę. Jednak on odsunął ją lekko i powstawszy podszedł do wykładanej laką komódki, z której wyciągnął długi rulon i rozwinął go przed nami. Widniał na nim niezdarny malunek wyobrażający trzy osoby zajęte wspólną zabawą. Na samym skraju wysokiego drewnianego krzesła, siedziała półnaga kobieta w haftowanych szatach noszonych onegdaj przez Pierwsze Żony. Odchylona mocno do tyłu, głowę wsparła o szczyt krzesła, rozpostartymi szeroko udami ledwo, ledwo go dotykając. Na jej podołku siedziała malutka służąca, zupełnie naga; wspierając się o żołądek i łono swej pani dyndała rozrzuconymi na boki nogami. Przed nimi stał pan domu, ubrany tylko w krótki chałat z czarnej satyny, dzierżąc potężną różdżkę, na którą najwidoczniej zamierzał nadziać je obie.

- Teraz - powiedział Papa Meng wskazując na znajomy nam oręż - zobaczymy, jak się to robi.

Skinął na mnie, abym odegrała rolę kobiety na krześle. Następnie, pulchna Peonia, chichocąc jak dziecko, przygniotła mi brzuch swym okrągłym zadkiem i wkrótce jej nogi zwisały nad moimi. Papa Meng ruszył do natarcia, lecz chybiwszy podwójnie, zawołał gniewnie:

- Zawsze podejrzewałem, że te rysunki nie są brane z życia! Zamieniłyśmy się z Peonią miejscami, a ponieważ była ode mnie niższa i okrąglejsza poprawiło to znacznie moją niewygodną pozycję. Jednakże, podczas gdy Peonia spełniała funkcję poduszki, ja przyjęłam cały impet ataku Papy.

- Dość, dość! - wołałam po chwili. - Zabijesz mnie. - To ty mnie zabijesz - jęknęła Peonia. - Duszę się!

Ale Papa Meng nie zważając na nasze protesty ponawiał swe wysiłki dopóty, dopóki z chmur nie spadł deszcz.

- Dobrze mi to zrobiło - powiedział. - Szkoda tylko, że wasz udział był tak nierówny, jedna dostała wszystko, druga - prawie nic. Muszę to zaraz naprawić. Gdyby ten artysta żył, udowodniłbym mu, że czerpie natchnienie do swych rysunków wyłącznie z wyobraźni.

Nadeszła więc kolej Peonii i gdy smok walczył z feniksem, ubrałam się pospiesznie i wyśliznęłam chyłkiem z pokoju.

W jakiś czas potem Papa wyszedł z gabinetu, a na ustach błąkał mu się uśmieszek zadowolenia.

- Dziwna dziewczyna z tej Peonii - powiedział. - Jak na kogoś bez wyszkolenia spisuje się nadzwyczajnie. Nie trzeba jej pokazywać rysunków, przeciwnie - niektóre z jej pomysłów zaskoczyłyby owych malarzy. Lubi się w tej mierze popisywać niby strojnisia obnosząca nowe suknie. „Czy mi w tym do twarzy?” - zdaje się pytać i rozgląda się wokół jakby potrzebowała pilnie lustra. I wcale nie dba, aby w chędożeniu dogodzić swemu panu, chce dogodzić jedynie sobie. Dla niej mężczyzna to tylko użyteczny przedmiot - jak grzebień dla kobiety, która dumna jest ze swych pięknych włosów.

Mniej więcej w dwa miesiące po przyjeździe towarzyszyliśmy z Peonią Pierwszej Żonie w wycieczce do starej świątyni na wzgórzu poza miastem. Po zapaleniu trociczek w głównej sali i modlitwie pod złotą figurą Buddy Bezgranicznego Światła, usiadłyśmy w pawiloniku o oknach w formie księżyca, aby napić się bladozielonej herbaty i odpocząć po spacerze. Gorący, parny klimat południa dokuczał nam nieco i Peonia wachlowała swą panią wachlarzem z sandałowego drewna, lekko zwilżonym, aby wydzielał rzeźwiącą woń. Wtem wachlarz wypadł jej ze zmęczonej dłoni, co mi podsunęło pewną myśl.

- Czy to nie dziwne - spytałam - że Papa nigdy nie jest zmęczony, nawet w tym upale? Rano, południe czy wieczór zawsze jest gotów do przechadzki, partii szachów, skory do bitwy, składającej się nieraz z kilku potyczek. Urodzony w Roku Węża, przekroczył dawno czterdziestkę, ale energii mógłby mu pozazdrościć zawodowy zapaśnik.

Wymieniwszy rozbawione spojrzenia z Peonią, Pierwsza Małżonka odrzekła:

- Nie ma w tym nic dziwnego w przypadku mężczyzny, który posiadł znajomość ujemnej wartości in i dodatniej jang [W chińskich pojęciach filozoficznych symbole pierwiastka kobiecego (in) i męskiego (jang); z ich nieustannej walki rodzi się wszelki rozwój, gdyż wszystkie ciała złożone zawierają oba te skłócone i nierozdzielne pierwiastki, tyle, że w różnej proporcji.] Podobno dla kogoś zwyczajnego, kto ma wiele żon i nałożnic, wrota kobiety są wrotami śmierci, podczas gdy dla mistrza - to wrota życia. Przeciętni ludzie, uprawiając zbyt często miłość, marnują swą witalność i umierają otępiali przekroczywszy pięćdziesiątkę; ale mistrz im więcej ma utarczek z kobietami i im więcej jest tych kobiet, tym bardziej zyskuje na krzepkości.

- Jak to jest możliwe?

- Zapytaj go sama - odpowiedziała Pierwsza, rumieniąc się. Albo może Peonia ci odpowie. Podobno jej igraszki z profesorem w bibliotece urozmaicane są wstawkami pedagogicznymi.

- Niewiele mogę powiedzieć - zachichotała Peonia. - Stary Pan pokazuje mi różne książki, obrazki, karty, cudaczne diagramy i próbuje mi je objaśnić. Ale jestem chyba głupia, bo niewiele rozumiem, wolę praktykę.

- Jestem pewna jednak, że przyswoiłaś sobie trochę teorii - zachęcała ją Pierwsza.

- Cóż - powiedziała Peonia, odkładając wachlarz dla lepszego skupienia, marszcząc brwi i natężając pamięć - to jest chyba tak. Stary Pan powiada, że każdy mężczyzna ma do spełnienia dwa obowiązki. Pierwszy z nich to opieka nad rodzicami, drugi - to zaopatrzenie ich we wnuki. Jeżeli spełnił te obowiązki, może do woli zajmować się sobą. odświeżać swój wigor. Śpiąc z wieloma kobietami tak często, jak to jest możliwe, wprowadza do swego organizmu ich siłę in; jednocześnie dba o to, aby pozostawić w ciele swą siłę jang, poza rzadkimi wyjątkami.

- Musiałaś chyba coś poplątać - rzekła w zamyśleniu Pierwsza. Twój pan nie byłby przecież tak samolubny, aby pozbawić nas wszystkich sił nic w zamian nie dając.

- Stary Pan wcale nie jest samolubny - zaprzeczyła żywo Peonia. - Powiada on, że krzepkość męska wyczerpuje się łatwo i nie można jej odnowić, lecz kobieca siła in nigdy się nie wyczerpuje i odnawia się sama.

- Ach, Peonio, ty szczęśliwa dziewczyno. Ledwie potrafisz czytać i pisać, a nauczyłaś się rzeczy, których nikt nie uczył mnie na uniwersytecie. Chciałabym, żeby i Miao Sing skorzystała z jego wiedzy, zanim nas opuści.

Prawdopodobnie w wyniku tej rozmowy Papa Meng wezwał mnie niebawem do siebie. Mówiąc, że jego własna przyszłość zbyt jest niepewna, aby mógł ryzykować przyjęcie mnie do swego domu, obiecał zapewnić mi wykształcenie. Dodał, że już wyszukał dla mnie nauczycielkę. Mieliśmy ją wkrótce odwiedzić na łodzi, gdzie mieszkała.

Łodzie Kwiatów w Suczou różniły się od owych pływających sal bankietowych i krzykliwie zdobionych lupanarów o lustrzanych ścianach. z jakich słynął Kanton. Były mniejsze, elegantsze, przewidziane na nie więcej niż czterech do sześciu gości. Każda miała załogę kilku mężczyzn i chłopców do kierowania jej w ustronne, malownicze miejsca na kanałach - kucharza z pomocnikiem, około sześciu dziewcząt, dwie lub trzy dzieweczki na przeszkoleniu oraz oczywiście szefową, zwaną Mateczką. Rufową część łodzi zajmował pawilon jadalny o wielu oknach, pod którym mieściły się pojedyncze kabiny dla dziewcząt. Przedni pokład służył jako taras.

Wsiedliśmy do małej łódki na przystani przy domu i popłynęliśmy w kierunku miejsca, gdzie zakotwiczonych było kilkanaście Łodzi Kwiatów. Wkrótce wdrapaliśmy się na pokład jednej z nich; nieduża i z umiarem zdobiona, nazywała się „Morska Jaskółka”. Nikt na nas nie zwracał tam uwagi, poszukiwacze uciech nie zjawiali się bowiem przed zachodem słońca i Papa Meng poprowadził mnie prosto do kabiny, którą - jak wynikało z tabliczki na drzwiach - zajmowała kurtyzana, znana pod przydomkiem Szacownej Nauczycielki.

Zastaliśmy ją siedzącą na koi, ze skrzyżowanymi nogami. Nie wstając złożyła Papie niski ukłon. Kabina zawierała - prócz zwykłych sypialnianych mebli - kilka półek, wypełnionych szczelnie książkami; zwróciłam także uwagę na staroświecką lutnię o siedmiu jedwabnych strunach oraz na małą brązową kadzielnicę, w której żarzyła się pionowo ustawiona gruba pałeczka, wydzielająca zapach lilii. Szacowna Nauczycielka wyglądała na około trzydzieści lat, miała ładną, wrażliwą twarz, szczupłe, raczej kruche ciało i najpiękniejsze ręce, jakie kiedykolwiek widziałam. Jej głos brzmiał miękko, a kiedy poruszała się, czyniła to z wyjątkowym wdziękiem.

- Szacowna Nauczycielko, oto twoja uczennica Miao Sing. Za parę tygodni zamieszka być może z tobą i będzie nasiąkać twą wiedzą. Jeśli zrobi jakieś głupstwo lub niestosownie się zachowa, ukarzesz ją oczywiście chłostą, ma zaledwie piętnaście lat i jest wciąż wiejską gąską, ale zapewniam cię, że to dobry materiał.

- Siostra Miao Sing wcale nie wygląda na głupią lub źle wychowaną. Nie musi się mnie bać, choć naturalnie na łodzi słowo Mateczki jest prawem. Rozmawiałam już z Matką Tu. Miao Sing spróbuje zabawiać naszych gości wieczorami i - jeśli zajdzie potrzeba - w nocy; spać będzie rano, a nauki pobierać u mnie po południu. Jeśli stwierdzę, że ma talent, nauczę jej - muzyki, śpiewu oraz nieco teorii i praktyki mistrza Tao [Chodzi o twórcę taoizmu, półlegendarnego filozofa Lao-tsy (przełom VII i VI wieku przed naszą erą); nauki swe wyłożył on w traktacie pt. Księga drogi i cnoty. W początkach naszej ery taoizm przerodził się w religię, w której nader ważne miejsce zajmowała idea osiągnięcia nieśmiertelności. Przyczyniać się do niej miały m.in. ćwiczenia oddechowe i gimnastyczne, a także rozmaite czarodziejskie talizmany, eliksiry oraz tajemne praktyki i szamańskie obrzędy, którymi obrosła doktryna taoizmu.]

- Znakomicie - rzekł Papa Meng z zadowoleniem. - Przy takiej nauczycielce wnet osiągnie biegłość i może zajść wysoko. Nawet generałowie i gubernatorzy znajdują miejsce w swych domach dla urodziwych dziewcząt o nieprzeciętnych talentach. Teraz już nie muszę się martwić o jej przyszłość.

W niecały miesiąc po tej rozmowie, gdy rodzina Meng wybierała się z powrotem na północ, ja szykowałam się do nowego etapu w mym życiu. Ostatniej nocy Papa Meng odwiedził mnie w mym pokoju, aby jak żartobliwie oświadczył - stoczyć pożegnalną bitwę, ale widać było wyraźnie, że przykro mu rozstawać się ze mną, a i ja walczyłam ze łzami.

W środku nocy, podczas przerwy między dwiema potyczkami, powtórzyłam Papie Mengowi to, co usłyszałam o nim od Peonii.

- Szacowna Nauczycielka nauczy cię wszystkiego, co powinna wiedzieć kobieta o nauce mistrza Tao - powiedział, rad z mego zainteresowania: - Dziwi mnie trochę, że sama nie wpadłaś na ten trop. W czasie Następnego starcia bacz, co się zdarzy. Będę postępował z tobą dokładne tak samo, jak wiele razy przedtem, ale musisz bardziej uważać. Kiedy zgromadzone chmury rozpierzchną się, chociaż zagrzmi grom i zajaśnieje błyskawica jak przy prawdziwej burzy - to nie spadnie ani kropla deszczu. Nie pojmuję, jak dotychczas nie zauważyłaś tego. I czy nie wydawało ci się dziwne, że choć od miesięcy nie stosujesz zapobiegawczych zabiegów, jak w Domu Wiosennej Świeżości - nie stałaś się ciężarna?

W ciągu pozostałych godzin tej nocy odkryłam w istocie, że chociaż nawałnica była tak sroga, że można było spodziewać się rzęsistej ulewy deszcz jednak nie spadł.

Rozdział szósty

Szacowna Nauczycielka

Na pokładzie „Morskiej Jaskółki” spędziłam pod pieczą Szacowne Nauczycielki pełne dwa lata - dostatecznie długo, aby polubić ocienione wierzbami kanały, wygięte garbato nad nimi marmurowe mostki i flotylle wyładowanych towarami sampanów. Zwlekałam z odejściem między innymi dlatego, że nie miałam dokąd pójść. Papa Meng od wyjazdu do Tsinanu nie dał znaku życia. Bez wątpienia zajęty był ważnymi sprawami, ale przecież zapłacił Matce Tu i Szanownej Nauczycielce, aby traktowano mnie dobrze i pozwolono odejść, jeśli tego zechcę.

Wkrótce po moim przybyciu na Łódź Kwiatów odbyła się mała uroczystość z okazji włączenia mnie do grona uczennic. Po uczczeniu bóstw domowego ogniska, które mieszkały w szkarłatnej świątyńce na samym końcu sterczącej wysoko rufy, wprowadzono mnie do pawiloniku jadalnego, gdzie na honorowym miejscu, naprzeciw drzwi, siedziały w rzeźbionych krzesłach Matka Tu i Szacowna Nauczycielka. Aby uczynić nastrój uroczystszym, zapalono trociczki w brązowej kadzielnicy. Najpierw padłam na twarz przed Matką Tu, następnie przed Szacowną Nauczycielką, która miała być instruktorką. Następnie wręczyłam im prezenty, w które przezornie zaopatrzył mnie Papa Meng. Matka Tu odwzajemniła się kilkoma drobiazgami, a Szacowna Nauczycielka obdarowała mnie cenniejszymi niż moje prezentami: dała mi pi-pę [Chińska mandolina o czterech strunach] o miękkim tonie w haftowanym futerale z purpurowego brokatu i kilka książek z dziedziny sztuki, o muzyce i „potyczkach łóżkowych”. Potem była mała uczta, podczas której często podnosiłam się, by napełnić kielichy obu dam z należnym im szacunkiem. Mój własny kielich był także zawsze pełny aż po brzegi dzięki trosce którejś z mych pięciu koleżanek; podkreślały w ten sposób moją nieco wyższą pozycję, gdyż Matka Tu nie kupiła mnie, lecz przeciwnie - otrzymała zapłatę za moją naukę.

Potem poszłam za mą nową nauczycielką do jej kabiny na pierwszą lekcję, która miała zapaść mi głęboko w pamięć. Usiadłszy na swej koi ze skrzyżowanymi nogami, wskazała mi niski stołeczek. Cała jej postawa emanowała godnością. Wyglądała jak surowe bóstwo, poruszając się rzadko, tylko wtedy, gdy trzeba było wzmocnić słowo odpowiednim gestem. Wypytawszy mnie, co robiłam od chwili, gdy weszłam do świata wiatru i wierzb, zaczęła mówić tak:

- Miao Sing, jak na dziewczynę piętnastoletnią doświadczenia twoje są niemałe. Mówiłaś o tych pierwszych nocach, kiedy czułaś lęk i wstyd. Lęk - tak, ale wstyd? Nie ma nic zawstydzającego w dawaniu szczęścia mężczyznom. Zapewne uważałaś niektóre z ich wymagań za nieszlachetne, lecz czy nie miałaś - czy masz - prawo, by wydawać o tym sąd? Będąc dzieckiem, jakże możesz pojąć uczucia znacznie starszych ludzi, jako kobieta - zrozumieć potrzeby mężczyzn, to, co muszą oni czynić, aby doznać ulgi? Ciekawa jestem, czy gdy się zestarzejesz i nadarzy ci się okazja przespania z usłużnym młodzieńcem, będziesz się mogła powstrzymać od nieumiarkowanej namiętności Pytanie nie wymaga odpowiedzi, gdyż w wieku piętnastu lat nie potrafisz wyobrazić sobie, co to znaczy być starym. A więc pamiętaj, że podobnie jak w sklepie, klient oczekuje od ciebie towaru dobrej jakości. Wymaga tego twa etyka zawodowa. Pewnego dnia poznałaś Czeng Tao-cz'uana i dałaś się unieść idylli. Z pewnością wmawiałaś sobie, że twoje serce należy do niego i uściski żadnego mężczyzny nie mogłyby ci dać nawet połowy tej rozkoszy, jaką miałaś z nim. Czyż nie tak? No dobrze, nigdy nie widziałaś filmu, ale gdybyś chodziła do kina, doszłabyś do wniosku, wierz mi, że romantyczna miłość to źródło smutku. Dla złudy przyzywasz nieunikniony ból i rozczarowanie. Taka miłość to nic więcej jak bańka mydlana albo sen. Twój kochanek wydaje ci się bogiem, więc gdy uczucie zblednie, widzisz go takim, jakim jest w istocie, wstyd ci twego szaleństwa. Kiedy czar straci swą moc, co stanie się z twym „bogiem” i twoją „dozgonną” miłością? Gdyby tamten młodzieniec żył dłużej i nie złamał ci serca znudziwszy się pierwszy - wiedziałabyś to wszystko już teraz. A w każdym razie tutaj, w świecie wiatru i wierzb, musisz unikać romantycznej miłości. Przeszkadza ona w korzystaniu z radości życia, często powoduje chorobę, a czasem kończy się samobójstwem. Taka miłość zaprzecza wszystkim naszym regułom. Stary Papa Meng nauczył cię miłości godnej podziwu - niesentymentalnej, wesołej, bez udawania. Było to złączenie dwu czynników: przyjemności, jaką ci dawał, oraz szacunku, jaki dla niego żywiłaś. Związek, który trwa jedną noc nie wymaga szacunku, lecz długie uczucie nie może bez niego istnieć. Kiedy Meng powróci, będziesz mu rada, ale na razie nie pogrążaj się w czarnych myślach i nie, wzdrygaj przed objęciami innych mężczyzn. Tak powinno być. Jest jeszcze inny rodzaj miłości - także wart podziwu. Zdajesz sobie sprawę, że twój partner nie jest bóstwem, lecz istotą bardzo ludzką, pełną słabości, nawet brzydką, jednakże im więcej ma ułomności, tym bardziej podnieca cię gotowość poświęcenia się, i to bezinteresownie. Taka miłość nie jest czymś niezwykłym. Rodzice mają ją dla swych dzieci, czasem żony dla swych mężów, rzadziej - mężowie dla żon. Uczą się jej świętobliwi buddyjscy mężowie dla wszystkiego, co żyje. Jest to miłość, mocnego ku słabemu; można ją nazwać miłością ze współczucia. Ale nie ma ona nic wspólnego z namiętnością zmysłową. Nie uzupełnia w niczym przyjemności chmur i deszczu i może się bez nich doskonale obejść. Ludzie mieszają te uczucia, gdyż w niektórych okolicznościach, na przykład w małżeństwie, oczekuje się i poszukuje obu rodzajów miłości. I dlatego wiele kobiet rujnuje swoje małżeństwa lub niszczy najszczęśliwsze więzi; dotyczy to zwłaszcza tych kobiet, które oglądają za dużo filmów i czytają powieści pełne romansów wymyślonych przez cudzoziemskie diabły [Tak Chińczycy zwykli określać wszystkich obcokrajowców białej rasy.] Bywa, że kobieta, którą mąż uwielbia i pieści jak drogocenny klejnot, absurdalnie oburza się na niego za igraszki z kurtyzanami, zrzędzeniem. i narzekaniem sprawia, że mąż przestaje jej pożądać, a wreszcie i kochać. Do nas mężczyźni przychodzą po całkowicie odmienny rodzaj miłości, wiedząc, że najlepiej się do tego nadajemy, nigdy nie powinnaś mieć skrupułów, śpiąc z żonatym, nie czynisz bowiem krzywdy jego żonie, lecz - wyświadczasz jej przysługę; on wraca do niej uwolniony od wszelkich pragnień, których żona nie może zaspokoić, promieniejący szczęściem, i poprzestaje z zadowoleniem na tej miłości, jaką od niej otrzymuje. Ale jeśli pozwolisz żonatemu na podkochiwanie się w tobie, jeśli zacznie mówić, że kocha cię bardziej niż własną żonę wtedy musisz go wyśmiać, póki jeszcze czas, zanim potraktuje swe uczucia na serio. Twój śmiech skaleczy jego godność i sprawi, że pobiegnie do żony, by wygładzić nastroszone piórka. Dla nas, kurtyzan, istnieją tylko dwa gatunki miłości, które powinniśmy uczciwie uprawiać, jeśli mamy spełniać dobrze swą funkcję „środków uspokajających”, nie zakłócając harmonii społecznej. Pierwszy - i zarazem najlepszy - gatunek opiera się na samej radości, jaką daje zespolenie z mężczyzną. Jeśli to zawodzi, mamy w zanadrzu coś innego - współczucie. Kiedy mężczyzna daje ci przyjemność, ciesz się z tego, jeśli nie - bądź dla niego miła, czerp satysfakcję z faktu, że sprawiasz mu przyjemność. W przypadku, gdy mężczyzna wydaje ci się zbyt brutalny lub nawet odpychający w takim stopniu, że nie możesz wzbudzić w sobie nawet litości - musisz myśleć o twej etyce zawodowej. Musisz pamiętać o dobrym imieniu Matki Tu, o wielkiej renomie, jaką cieszymy się tu wszystkie na pokładzie „Morskiej Jaskółki”. Twoi klienci płacą z góry; nie oszukuj ich jak kupiec, który odmierza mniejszą miarkę. Ta zasada dotyczy ciebie w większym stopniu niż pozostałych dziewcząt, gdyż zgodnie z umową z profesorem Mengiem, dostajesz połowę twych zarobków, a nie zwyczajową jedną piątą. I pamiętaj! Romansowanie jest ściśle zabronione. Kochaj się z mężczyznami, ponieważ są przystojni lub silni, bądź też dlatego, że potrzebują twej miłości Niech ci się jednak nie zdaje, że jeśli ktoś ci się podoba, to zasługuje na twoje uczucie. Dziewczęta, które złamią tę zasadę, karane są chłostą, ty - ze względu na twój szczególny status - będziesz i wychłostana, i zwolniona z pracy...

Tu Szacowna Nauczycielka nagle urwała, wskazała mi ruchem głowy drzwi i kazała przyjść nazajutrz na lekcję muzyki.

Program nauki, jaki ułożono dla mnie w porozumieniu z Papą Mengiem, zawierał opanowanie umiejętności gry na pi-pie i - co było znacznie trudniejsze - na siedmiostrunowej lutni; ponadto uczyć się miałam śpiewu, komponowania wierszy, dobrych manier, wyszukanej gry miłosnej oraz erotyki w myśl zaleceń mędrców taoistycznych.

Pamiętam, jak pewnego razu Szacowna Nauczycielka - wskazując na zbitą masę różowych lotosów na płyciźnie, gdzie zakotwiczona była nasza łódź - powiedziała:

- Kiedy te lotosy zakwitną w przyszłym roku i pojedziesz do Suczou, będziesz z siebie słusznie dumna, wspominając czas, gdy byłaś wiejską gąską.

Życie na łodzi było o niebo ciekawsze niż to, jakie wiodłam w Domu Wiosennej Świeżości. Jedyne, na co mogłabym się skarżyć, to małe kabiny, których wnętrza zajmowały więcej niż w połowie duże koje. Kary i nagany były rzadkością, zarabiałam nieźle, moje koleżanki odnosiły się do mnie ciepło, jak siostry, i najwidoczniej nie zazdrościły mi tego, że mogę opuścić pokład, kiedy zechcę. W przeciwieństwie do Matki P'an Mateczka Tu - przemiła starsza pani, mniej więcej czterdziestoletnia, ze śladami niepospolitej urody - traktowała wszystkie pięć dziewcząt jak przyjaciółki. Co do Szacownej Nauczycielki, to jej wdzięk, prostota, rozum i łagodna stanowczość budziły w nas właśnie to uczucie, przed którym mnie ostrzegała - romantyczne zadurzenie. Kiedy się z tym zdradzałyśmy - karciła nas, ale podejrzewałam, że w głębi serca nasze uwielbienie było jej miłe. Jednakże zbyt dobrze panowała nad sobą, abyśmy mogły ją przeniknąć.

W porównaniu z moją poprzednią sytuacją istotną różnicą było to, że rzadko musiałam pobudzać w swych partnerach wystygłe, zużyte namiętności. Moi klienci - choć nie mniej zróżnicowani pod względem wieku, charakteru, wyglądu i zawodu, aniżeli ci, których spotkałam na północy - byli wyjątkowo sprawni jako mężczyźni.

Zazwyczaj uczestniczyłam w przyjęciach dla grupy gości, którzy przybywali przed zachodem słońca i odjeżdżali około północy. Po bankiecie zabawiałyśmy ich śpiewem, muzyką i wesołą rozmową, chyba że ktoś chciał zagrać w madżonga lub zapalić fajeczkę opium. Ci, którym przypadłam do gustu, szybko dawali to poznać swobodnymi karesami, ale w sposób zupełnie nienapastliwy.

Zdarzało się często, że dwu lub trzech gości zostawało na noc dla intymnych rozrywek i niektórzy życzyli sobie dzielić kabinę właśnie ze mną. Uderzyło mnie, że ci mężczyźni - choć przeważnie w średnim wieku i starsi - byli niemal nadludzko wydolni seksualnie i to nie jeden lub dwóch, lecz znaczna ich większość. Wskutek tego nasze potyczki były długie i częste, nieraz trwały od północy do świtu i miałam niewiele czasu na odpoczynek i sen. Doszłam do naiwnego wniosku, że mieszkańcy Suczou byli szczególnie uprzywilejowani przez naturę. Nie mam tu na myśli rozmiarów oręża, jakim walczyli, lecz ich żywotność, doprawdy zadziwiającą.

Na przykład, już trzeciej nocy na pokładzie wybrał mnie mały handlarz suknem; miał wydatny brzuszek, około pięćdziesięciu pięciu lat i wygląd całkowicie niepozorny. Był tak mało pociągający, że nie oczekiwałam jakiejkolwiek satysfakcji po naszym zbliżeniu. Biorąc pod uwagę jego wiek oraz stopień podpicia miałam nadzieję, że po najwyżej dwu starciach zaśnie i zostawi mnie w spokoju aż do rana, kiedy jak to się często zdarza - już nie będzie w nastroju do podjęcia działań wojennych. Jakże się myliłam! Nasze pierwsze zespolenie trwało tak długo, że z trudem powstrzymałam się od protestu; kiedy skończył, zrobił sobie tylko przerwę na papierosa i natarł na mnie ponownie a nie był to bynajmniej ostatni jego atak. Nie wiem, czy spałam tej nocy więcej niż dwie godziny. Zarówno moja godność, jak i ciało - cierpiały; mogłam zrozumieć, że nie obchodziły go wcale moje doznania, ale i on sam też nie sprawiał wrażenia, że doznaje przyjemności. Ponawiał swe ataki, jakby to był nużący, okresowy obowiązek.

Na szczęście moje późniejsze doświadczenia nie były tak przykre, gdyż wielu mych kochanków dorównywało mu sprawnością, a na dodatek działali z zapałem. Co więcej, w miarę jak nabywałam wprawy, cenili mnie coraz bardziej, albowiem umiałam się dostosować do ich sposobu myślenia, odgadywać potrzeby. Jednakże potrzebowałam długiego treningu, zanim stałam się specjalistką od symulowania przyjemności, której nie doznawałam. Do tego niezbędne jest współczucie. I właśnie Szacownej Nauczycielce zawdzięczałam umiejętności okazywania serca tym, którzy mi się nie podobali.

W owym wczesnym okresie na „Morskiej Jaskółce” utwierdzałam się nieodmiennie w mniemaniu, że mężczyźni z Suczou obdarzeni są nadzwyczajną werwą; zagadnięte o to inne dziewczęta chichotały lub patrzyły na mnie zdziwione, gdyż żadna z nich nie mieszkała nigdy w odleglejszych stronach i nie miała innych doświadczeń. Pewnego razu zapytałam więc o przyczynę Szacowną Nauczycielkę.

- Powinnaś się raczej pilniej zająć muzyką - rzekła surowo. Nie masz wprawdzie wybitnych zdolności, ale musisz przynajmniej nauczyć się akompaniować sobie, gdyż twój głos brzmi dobrze.

Po południu chodziła zwykle z włosami rozpuszczonymi na plecy, toteż gdy nachyliła się nade mną, aby poprawić mi ułożenie palców na strunach pi-py, musnęła mą krótko ostrzyżoną głowę pasmem swych włosów, co sprawiło mi taką rozkosz, że zapomniałam o pytaniu, które zadałam.

- Teraz zaśpiewaj to jeszcze raz - powiedziała, a ja posłusznie trącałam struny niewprawnymi palcami.

Była to cokolwiek pospolita, lecz rytmiczna pieśń o Hangczou, mieście znanym z malowniczego jeziora, świątyń i powabnych dziewcząt. Każda z szesnastu linijek miała ukryte znaczenie, które można było wydobyć odpowiednią intonacją, rozweselając słuchaczy. Śpiewałam ten utwór poprzedniego wieczoru w stylu naiwnej uczennicy, co tak rozbawiło gości, że domagali się bisów. Szacowna Nauczycielka nie ceniła jednak takich przypadkowych sukcesów i musiałam przyswoić sobie właściwą interpretację. Po skończonej lekcji miałam palce obolałe od trącania struny.

Schowałam pi-pę do pokrowca i zamierzałam wyjść, gdy Szacowna Nauczycielka odezwała się:

- Zaczekaj chwilkę, Miao Sing. Wspomniałaś, że wielu twoich gości odznacza się pod pewnym względem niezwykłymi właściwościami. Masz słuszność. Posłuchaj. Matka Tu nigdy nie przyjmuje gości bez polecenia kogoś, do kogo nabrała zaufania. Tak więc większość z nich należy do tego samego kręgu społecznego. Kilka lat temu zainteresowania wiedzą tajemną skierowały moją uwagę na klientów, którzy należą do taoistycznej sekty nauczającej sekretów życia i śmierci oraz środków pielęgnowania życiowej energii. Ci mężczyźni wyglądają młodo, żyją długo i mają nadzieję na przekształcenie w istoty nieśmiertelne. Za każdym razem, gdy któryś z adeptów sekty odwiedzał „Morską Jaskółkę”, jej fama rosła pomiędzy nimi i teraz tworzą oni bodaj większość naszych gości. Masz więc odpowiedź na swe pytanie, lecz nie mów o tym innym dziewczętom; niech to zostanie między nami. Poza tym, myślę, że jesteś już dostatecznie przygotowana do przeszkolenia w tajemnej sztuce. Jutro - zamiast lekcji muzyki - przejdziesz specjalną próbę. Rozbierzesz się w swojej kabinie, owiniesz się tylko w cokolwiek i przyjdziesz do mnie.

Przed zachodem słońca tego samego wieczoru stałam oparta o barierę łodzi, przyglądając się ruchowi na kanale. Zwykle, gdy dzień był skwarny, kupcy, urzędnicy (czasem grupa - japońskich oficerów) wybierali się na przejażdżkę łodzią, aby zażyć nieco ochłody przed kolacją. Krążyły też mniejsze łódki z owocami i napojami, tu i tam można było dostrzec dżonki o kwadratowych żaglach z ziarnem lub drewnem. Nigdy mnie ten pejzaż nie nużył.

„Morska Jaskółka” - gdy nie miała gości na pokładzie - zakotwiczona była w miejscu, gdzie dwa kanały łączyły się tworząc coś w rodzaju jeziorka, które było przystanią dla tuzina innych Łodzi Kwiatów. Widok ubranych po domowemu kurtyzan i prostytutek przechylających się przez poręcze był tak zwyczajny, że ludzie niemal nie poświęcali mu żadnej uwagi; czasem ktoś rzucił jedno czy dwa taksujące spojrzenie. Toteż ze zdziwieniem stwierdziłam, że jestem obiektem długiej natarczywej obserwacji z łodzi, która przepływała właśnie obok „Morskiej Jaskółki”. Łódź wynajęło dwóch japońskich oficerów; siedzieli na dziobie, gapiąc się na sąsiednią Łódź Kwiatów: zwykły burdel, skąd dziewczęta bezwstydnie puszczały oko do mężczyzn. Za Japończykami siedział chiński służący w szacie z niebieskiej bawełny, a na rufie stał staruszek popychający łódź długim drągiem. I to właśnie służący wbijał we mnie to długie, niegrzeczne spojrzenie. Rozgniewana, chciałam się odwrócić, gdy coś w znajomego w sylwetce chłopca zatrzymało mnie. Minęła jeszcze chwila nerwowego niedowierzania, a zaraz potem przyszła radosna pewność: to był mój najukochańszy brat - Piesek, Siao Kou.

Chciałam zawołać go po imieniu, ale dziwna sztywność jego postawy i powaga na twarzy sprawiły, że się zawahałam. A potem było za późno. Łódź przepłynęła i Piesek, jeśli to był on, nie odwrócił głowy. Jednakże w chwili, gdy już znikał mi z oczu za jedną z dużych Łodzi Kwiatów, obejrzał się i zamachał mi ręką, krótkim rozpraszającym wątpliwości gestem, czego siedzący przed nim Japończycy nie mogli spostrzec.

Możecie wyobrazić sobie moje podniecenie. Piesek! Siao Kou! Mój najdroższy brat i przyjaciel - tu, w Suczou, w miejscu, o którym w naszej północnej wiosce mało kto słyszał. Dziś wieczór, lub może jutro, przyjdzie z wiadomościami o rodzicach, o braciach i siostrach. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ich wszystkich kocham. Kto wie, może ojcu zaczęło się powodzić lepiej i będę mogła wrócić do domu, co teraz - gdy Papa Menga wykupił mą wolność - było przecież możliwe.

Wieczorem, gdy zjawili się goście, byłam roztargniona. Wyławiając dla jednego z biesiadników jajko gołębie z wazy z zupą, upuściłam muje na kolana. Matka Tu zauważyła to i powiedziała szorstko:

- O czym myślisz, ty głupia wiejska kuro?

Zbyt oszołomiona, by potraktować to pytanie jako retoryczne odrzekłam bez wahania:

- Myślę o moim Czwartym Bracie.

Nieoczekiwanie goście wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Pięciu z nich wbiło wzrok w szóstego, który trząsł się tak ze śmiechu, że przewrócił swoją miseczkę z jedzeniem.

- Cha, cha, cha! - zakrzyknął. - A toś mi sprawiła radość! Nie znając cię, aż do dziś nie śmiałem marzyć, że twoje nefretowe serce zacznie dla mnie bić tak szybko. Najdroższa, najsłodsza siostro, dzisiejszej nocy spędzimy naszą noc poślubną w twojej kabinie.

Zapominając o dobrych manierach cisnęłam mu spojrzenie, tak pełne oburzenia, że wszyscy roześmiali się znów, jeszcze głośniej niż przedtem. Wówczas jeden z panów rzekł:

- Wybacz, jeśli cię przestraszyliśmy. Tak się składa, że obecny tu mój kuzyn Su-min jest czwartym dzieckiem w swej rodzinie i przyjaciele nazywają go Numerem Czwartym lub Czwartym Bratem. Jest na tyle zarozumiały, że sądził, iż straciłaś dla niego serce. Któż mógł wiedzieć, że tęsknisz do kogoś innego o tym samym imieniu?

- Myślała o Su-minie, myślała o Su-minie! - skandowała reszta. Zadurzyła się w nim! Wśród pięciu siwych głów dostrzegła pięknego młodzieńca. To nie jej wina. Można było tego oczekiwać.

- Słusznie - odezwał się jego sąsiad. - Matko Tu, chcemy aby Su-min dzielił dziś z tym dziewczątkiem kabinę.

Wniesiono właśnie porcelanowy półmisek z chrupką pieczoną gęsią, co odwróciło uwagę od mojej osoby. Wkrótce potem pobiegłam do Matki Tu i zaczęłam ją błagać, aby zwolniła mnie od przyjmowania gości tej nocy. Nie mogłam znieść myśli, że mój brat przyjdzie i zastanie mnie w takiej sytuacji. Chciałam w samotności marzyć o mej rodzinie. Niestety, Matka Tu była nieugięta.

- Nonsens, cóż innego mogłabyś robić zdaniem twego brata na „Morskiej Jaskółce”? Musisz się z tym pogodzić. Co gorsze, goście mogliby pomyśleć, że złamałam nasze zasady, rezerwując cię dla kogoś innego tej samej nocy, kiedy oni tu są, jak gdyby to był pospolity burdel.

Usiłowałam tej nocy przemóc obojętność i wykazać swą wartość. Su-min był sympatycznym dwudziestoparolatkiem i zasługiwał na więcej, niż otrzymał. Starał się być delikatny, potem próbował kolejno szorstkości i zmysłowości, ale nie udało mu się wzniecić we mnie ognia. Uśmiechałam się posłusznie i wykonywałam swój repertuar jak najstaranniej. ale nie zwiodłam go. Zniechęcony, zadowolił się jedną czy dwiema potyczkami i zasnął. Być może pomyślał, że jestem beznadziejnie zakochana w kimś innym i zlitował się nade mną? A może po prostu się znudził”

O dziewiątej rano już sobie poszedł, ale Siao Kou jeszcze się nie pojawił. Byłam tak roztrzęsiona oczekiwaniem, że nie mogłam się na niczym skupić; zwolniono mnie z popołudniowych lekcji i pozwolono zostać w kabinie aż do wieczora.

Ale i wieczorem nie doczekałam się brata. Zaczęłam myśleć, iż może mnie nie poznał, że przyglądał mi się tak uporczywie i pomachał ręką, bo spodobałam mu się, i chciał, abym to wiedziała? Wielu obcych zachowuje się w taki sposób. Wszyscy na pokładzie dzielili ze mną rozczarowanie, a Matka Tu przez kilka następnych dni przebaczała mi wszystkie uchybienia. Później wzięłam się w garść.

Wkrótce Szanowna Nauczycielka zaczęła szkolić mnie w innej dziedzinie. Po dniu zwłoki przystąpiłam do wstępnej próby. Kiedy weszłam do kabiny Szacownej Nauczycielki, serce mi biło jak dziewicy w noc poślubną. Nawet o bracie zapomniałam.

Leżała pod cienkim okryciem z wzorzystego jedwabiu koloru morskiej zieleni. Kazała mi zamknąć drzwi na klucz, zdjąć to, co miałam na sobie. i położyć się obok niej. Kiedy zrzuciła okrycie, ujrzałam. że ma ciało niewiarygodnie piękne. Wiedziałam. że jest wiotka. proporcjonalnie zbudowana, jak wiele kobiet z Suczou, ale nie byłam przygotowana na wyjątkową biel jej gładkiej, nieskazitelnej skóry ani na okrągłe kontury tych partii jej ciała, które u wielu wysmukłych kobiet są zbyt szczupłe i psują wrażenie piękna. Leżała na plecach. Dwa wierzchołki, zaokrąglony płaskowyż wokół centralnej studzienki i lesisty wzgórek ponad Jaspisową Bramą były doskonale uformowane, wszystko na swój sposób; ich strome bądź łagodne zbocza pozostawały w cudownej harmonii z otoczeniem. Nogi miała długie i szczupłe, lecz nie chude, o kształtnych, zaokrąglonych łydkach i kolanach. Jakżeż mężczyźni musieli ją kochać! I jakże ja ją kochałam! Ale jej niedbała obojętność ostrzegła mnie przed ujawnianiem uczuć; nigdy zresztą nie widziałam jej w surowszym nastroju.

Kładąc się na boku, zaczęła demonstrować różne dotknięcia i pieszczoty, opisując cel każdej z nich i domagając się dokładnego opowiedzenia sensacji, jakie wzbudzają. Tutaj okazałam się pojętną uczennicą. W ręku wielu doświadczonych mężczyzn. a zwłaszcza Papy Menga. nauczyłam się wiele. Zadowolona z mych odpowiedzi, kazała mi poświadczyć moje umiejętności gładząc ją i pieszcząc różnymi ruchami: przegubu, dłoni, palców. Spisałam się nieźle i Szacowna Nauczycielka uznała, że właściwie jestem gotowa do przyjęcia sekretniejszej wiedzy.

- Być może za miesiąc lub dwa - obiecała obejmując mnie beznamiętnie, aby pokazać subtelniejsze pocałunki i uściski. Niezdolna do panowania nad sobą tak dobrze jak ona, zaczęłam oddychać szybciej i drżeć, co przyjęła z wyraźnym niezadowoleniem.

- Dość na dzisiaj - rzekła zimno. - Wracaj do swojej kabiny i ubierz się. Nie jestem z ciebie całkiem zadowolona. Jesteś inteligentna, ale ponoszą cię emocje. Czy muszę przypominać ci o konieczności samodyscypliny? Bez tego nie będziesz mogła posiąść tajników sekretnej wiedzy, która wymaga nic tylko kontroli uczuć, lecz i powstrzymywania pewnych odruchów ciała.

Kiedy już byłam na korytarzu, drzwi kabiny sąsiadującej z moją otwarły się, i ukazała się w nich Bura Kotka, młoda dziewczyna z Kantonu, o rok lub dwa starsza ode mnie.

-. O co ci chodzi? - spytałam z irytacją, gdyż zagrodziła mi drogę.

Położyła miękką dłoń na mym ramieniu i przyglądała mi się zagadkowo i z sympatią.

- Wejdź - zażądała. - Wiem, jak się czujesz, i mogę ci pomóc. Szanowna Nauczycielka jest równie powabna, jak bezduszna.

- Jak możesz mi pomóc? - wyszeptałam. - Kocham ją, lecz ona jest jak z lodu.

- Miao Sing, ja nie jestem z lodu. Jestem samym ogniem, a poza tym mam sposoby, żeby ci pomóc. Większość z nas je ma. Przerabiałyśmy to na początku szkolenia. Nie ma w tym nic złego, jeśli stosujemy je na własny użytek.

Uchwyt jej dłoni stwardniał, lecz wyrwałam się i pobiegłam do siebie, zostawiając ją we łzach.

Mówiąc tak wiele o Szacownej Nauczycielce nie powiedziałam dotąd nic o Burej Kotce i mych innych koleżankach z Łodzi Kwiatów - niebawem opowiem i o nich.

Rozdział siódmy

Tajemnica wiecznej młodości

Mijały dni i miesiące. Nadeszła jesień i minęła prawie niepostrzeżenie; tu, na południu, odczuwało się ją tylko jako nieznaczne osłabienie letnich upałów. Nawet zima wydawała mi się łagodna, choć opadły liście z wierzb i spadło trochę śniegu. Goście odwiedzali nas bardzo rzadko, byłyśmy zdane głównie na `własne towarzystwo. Mężczyźni na pokładzie - czterej ludzie załogi oraz dwu kucharzy - nie liczyli się. Matka Tu dbała o to, abyśmy były dla nich równie niedostępne, jak zamknięte w klasztorze mniszki. Szacowna Nauczycielka spędzała większość czasu w swej kabinie, czytając klasyków lub brzdąkając na siedmiostrunowej lutni. Matka Tu była bardziej towarzyska i zapraszała nas czasem do jadalni na grę w karty lub w madżonga o małe stawki. Mimo jej wysiłków nie czułyśmy się jednak przy niej całkiem swobodnie. Byłyśmy szczęśliwsze, zostając we dwie lub trzy same ze sobą. I nasze stosunki układały się lepiej niż stosunki między dziewczętami z mojej wioski, być może dlatego, że nie było między nami ukrytej rywalizacji o mężczyzn.

Moją ulubienicą była Bura Kotka, dziewczyna z Kantonu. Zasługiwała na swe imię, zawsze wesolutka, skora do zabawy i psot. Od początku przylgnęła do mnie. Nie można powiedzieć, że była piękna, ale miała swe powaby; lekko wystająca dolna warga nadawała jej twarzy wyraz pikanterii, który podobał się mężczyznom niezależnie od wieku. Wystarczyło, by spojrzała na któregoś spod pół przymkniętych oczu i już był pod jej urokiem. W rezultacie - z wyjątkiem chłodnych zimowych dni rzadko sypiała sama. Bywało, że niektórzy goście tak się nią podniecali, że cały przygotowany dla nich rytuał kolacji z winem i muzyką szedł na marne. Sierota, sprzedana przez ciotkę, gdy miała sześć lat, i wychowana w świecie wiatru i wierzb - czuła się w nim na swoim miejscu. Lubiła ludzi, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, nie tylko dla ich siły lub urody. Ale udawała przewrotną, dąsała się, drapała i gryzła wszystko po to, aby zmusić swych kochanków do poskromienia jej. Z natury była niestała; ktoś, kto zaczynał ją odwiedzać zbyt często, spotykał się na ogół z chłodnym przyjęciem.

Dwie inne dziewczyny - Świetlik i Koralowa Bransoleta - były łagodnymi stworzonkami, ulegającymi bez sprzeciwu wszystkim przybyszom, młodym i starym, ponieważ tak jak i Burą Kotkę sprzedano je w dzieciństwie i nie znały innego życia. Gdy nikt nie zapraszał się na noc do ich kabiny, czuły się upokorzone. Czwarta z nas, Biała Czapla, liczyła już dwadzieścia lat i odznaczała się pewnym wyrachowaniem. Miała okrągłą, gładką twarz, nieco dziecinną, szczupłą figurę, długie nogi i wielkie piersi. Uciekła od męża, i to nie dlatego, iżby ją źle traktował, ale dlatego, że uznała zabawianie mężczyzn przy stole i w łóżku za przyjemniejsze niż granie roli żony w domu pełnym krewnych męża, gdzie na dodatek nie trzymano służby.

Ostatnia z dziewcząt - Feniks, wysoka, smukła, miała wdzięk wierzby, ale w duszy jej płonął ogień cierpienia. Szczęśliwie poślubiona w wieku piętnastu lat, w rok później patrzyła jak Japończycy ścinają głowę jej mężowi i braciom, gdyż oskarżono ich o sabotaż. W obawie przed śmiercią z głodu sprzedała się do burdelu w Jangczou, z którego wykupiła ją Matka Tu, mając wolne miejsce na „Morskiej Jaskółce”. Lubiła spać sama, lecz ku swemu niezadowoleniu miała nie mniejsze powodzenie niż Bura Kotka; jej naburmuszona mina i nieprzymilność podniecały mężczyzn. Nie mogła zapomnieć o mężu i nie pogodzona z nowym sposobem życia marzyła o pójściu do klasztoru buddyjskiego. Z nami jednak była pogodna i przyjacielska, a dla Matki Tu, która wyróżniała ją niesłychanie - miała afekt prawdziwej córki.

W zimowe popołudnia wybierałyśmy się czasem na brzeg odwiedzić sklepy jedwabnicze i bazary z materiałami lub dla oddania czci któremuś z bóstw w świątyniach miejskich. Feniks była szczególnie nabożna i często klęczała długo przed ołtarzem, zmuszając nas do czekania. Bardzo lubiłyśmy te wyprawy, zawsze udało nam się coś wyszperać w sklepach, a także pójść na ciastka, z których słynęło Suczou; zabawne było przyglądać się ludziom, zwłaszcza kobietom, którym żyło się z pewnością nudniej aniżeli nam. Tylko Feniks patrzyła na nie z zawiścią.

W inne dni odwiedzałyśmy się w kabinach, rzadziej szłyśmy do jadalni ogrzać się przy piecyku. Grałyśmy w karty lub w domino, plotkowałyśmy przy herbacie lub winie korzennym, muzykując i śpiewając, układając wierszyki lub po prostu siedząc, trzymając się za ręce, rade z własnego towarzystwa. Niekiedy, gdy zostawałam sama z Burą Kotką, zarzucała mi ręce na szyję i pociągała na swoją koję. Te uściski kończyły się czasem jej łzami, bo gdy zaczynała być nadto natarczywa, przywoływałam ją siłą do porządku.

Miałam dużo mniej okazji do bezczynności niż inne koleżanki. W ciągu dnia Szacowna Nauczycielka pędziła mnie do nauki; mogłam już teraz czytać nawet trudne książki i uczyłam się rozumieć stare taoistyczne traktaty o erotyce, pisane szczególnym językiem, aby ukryć ich sekrety przed profanami. Być może zresztą „erotyka” nie jest najlepszym słowem. Wprawdzie podręczniki szczegółowo zajmują się teorią i praktyką stosunku miłosnego, lecz ich autorzy nigdy nie uważali seksu ani za cel sam w sobie, ani za środek do płodzenia dzieci - acz żyli w społeczeństwie konfucjańskim i uznawali święty obowiązek mężczyzny poczęcia następcy, obowiązek, który wypełnić trzeba przed oddaniem się bardziej ezoterycznym praktykom seksualnym.

Podręczniki owe próbują dowieść, że stosunek miłosny jest niezrównanym sposobem podtrzymywania męskiej energii życiowej, przedłużenia młodości, konserwowania zdrowia oraz okiełznania starości i śmierci lub okpienia ich przez osiągnięcie transmogryfikacji: przejście w stan nieśmiertelności. Co do kobiet natomiast, to uważane są one za kielichy trzech regenerujących się ekstraktów (in), podczas gdy mężczyzna wytwarza zaledwie jeden i to nieodwracalny ekstrakt (jang), którego wyczerpanie się prowadzi do osłabienia i śmierci. Oto dlaczego mądry mężczyzna oszczędza swój cenny płyn, trwoniąc go tylko w celu poczęcia dzieci dla wypełnienia obowiązku społecznego, a także - w sporych odstępach czasowych - dla odprężenia się. Skupia się on przede wszystkim na produkowaniu najcenniejszego ekstraktu - mieszanki jang i in - ponieważ jest to jedyny pewny sposób utrzymania witalności. W tym celu musi dążyć do jak najczęstszych stosunków miłosnych z możliwie największą liczbą kobiet; jeśli jest to osiągalne, powinien zbliżać się do jednej kobiety (a jeszcze lepiej do kilku) nawet i dziesięć razy w ciągu nocy, wchłaniać ich trzy ekstrakty - in, lecz być niezmiernie powściągliwym w wydzielaniu własnego ekstraktu - jang.

Trzy ekstrakty in to: bezbarwny (według niektórych szarawy) płyn zawarty w ślinie, niewidzialny wapor wysysany z sutek oraz sekrecja Jaspisowej Bramy.

Mądry mężczyzna bierze to wszystko od kobiet i łączy z własnym witalnym płynem, który powstrzymuje w momencie wezbrania powodując jego powrót do organizmu, do nerek i mózgu. Doświadczony mężczyzna dobrze wie, jak należy pobrać i spożytkować ekstrakty nieświadomej tego kobiety, i chociaż zmniejsza jej zapasy, nie ma to większego znaczenia, gdyż kobieta aż do czterdziestu-pięćdziesięciu lat nieustannie je odnawia. Niektórzy stosując tę metodę wolą, aby kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy. Dlatego właśnie Matka Tu zakazała surowo Szacownej Nauczycielce mówić o tym w obecności Burej Kotki, Feniksa i innych dziewcząt. Wyjątek zrobiono dla mnie na specjalne życzenie Papy Menga, niewątpliwie poparte dodatkową sumą pieniężną.

- Jednakże - spytałam - jeśli rola kobiety w pobudzaniu męskiego wigoru ma być wyłącznie bierna, to po co są nam w ogóle jakiekolwiek instrukcje podręcznikowe? Oczywiście, ciekawie się je czyta, ale mały z nich pożytek.

- Przeciwnie - odrzekła Szacowna Nauczycielka. - Płynie z nich dla nas wielka korzyść. Gdybyśmy nie znały tego sekretu, mężczyźni bez końca wyzyskiwaliby nasze ekstrakty, zresztą w dobrej wierze, gdyż starzy mistrzowie twierdzą, że odbywa się to bez szkody dla kobiet. Ale pamiętaj, Miao Sing, że wszystkie te teksty napisane zostały przez mężczyzn. Czy sądzisz, że ich autorzy troszczyli się zbytnio o to, czy strata ekstraktów (in) naprawdę nie wyczerpuje naszych sił? Obchodziły ich przede wszystkim własne zdrowie i nadzieja nieśmiertelności. Co do mnie, to akurat nie dbam o to, że noc po nocy ograbia się mnie z witalnych ekstraktów, których błyskawicznej i całkowitej regeneracji nie jestem wcale pewna. Jednakże jeśli chodzi o ciebie, to Papa Meng, urządzając cię na „Morskiej Jaskółce”, pomyślał o twoim zdrowiu, wiedząc, jak często odwiedzają nas taoiści. I wyraźnie zażądał, bym wprowadziła cię w pewne - arkana wiedzy przeciwstawiania się sztuce taoistów. Są sposoby, dzięki którym można ocalić pewną ilość naszych ekstraktów i wydrenować zarazem trochę męskich. Ta kombinacja umożliwia nam zachowanie wdzięku, urody i młodości przez wiele dziesięcioleci, nawet jeśli nie uda się nam osiągnąć nieśmiertelności na tym świecie. Gdyby Matka Tu wiedziała w młodości to, o czym teraz ci mówię, mężczyźni nadal ciągnęliby do niej jak mrówki do cukru.

- Rozumiem, że sprytna, doświadczona dziewczyna bez kłopotu doprowadzi nawet taoistę do pozbycia się części swej siły jang, lecz czy obróci się to na dobre? Wszak wówczas musimy zdwoić swe zwykłe środki ostrożności dla zapobieżenia ciąży. Patrząc z tego punktu widzenia, uważałam zawsze za korzystne, że tak wielu spośród naszych gości zatrzymuje swój witalny płyn.

- Przede wszystkim należy oszczędzać możliwie jak najwięcej z naszych ekstraktów. Sporo bezbarwnego płynu w ustach da się zachować przez połknięcie śliny, z którą jest zmieszany: należy zrobić to tuż przed pocałunkiem i uważać, aby podczas całowania się nie uronić śliny. Ale miej się na baczności. Taoista, który przekona się, że rozmyślnie skąpisz mu tego cennego daru, może wpaść w gniew. Konserwacja niewidzialnego waporu w sutkach jest trudniejsza. Jedyny skuteczny sposób, jaki znam, to udawać łaskotliwą, wiercić się i piszczeć, aż mężczyzna zniechęci się. Co do sekrecji Jaspisowej Bramy, musisz zarówno przed, jak i w czasie konfliktu panować usilnie nad zmysłami, zapomnieć, co robisz, i skupić myśl na czymś innym, całkiem nie związanym z osobą twego partnera. Jednakże pod koniec potyczki musisz sprawić, aby mężczyzna wyzbył się ekstraktu jang. I wówczas siłą woli oraz - co znacznie trudniejsze - grą mięśni wciągasz w głąb siebie twój trzeci ekstrakt (zmieszany już z ekstraktem jang) aż do podstawy kręgosłupa, w górę do nerek i na koniec do mózgu. Wkrótce pokażę ci kartę ilustrującą przebieg tego procesu. W miarę jak ekstrakt wędruje w górę, miesza się z dwoma innymi - z ust i piersi. To, co ostatecznie przedostanie się do mózgu, będzie eliksirem nieśmiertelności, złożonym z czterech ekstraktów - trzech in i jednego jang - lecz w odpowiednich proporcjach. Wszystko to nie jest łatwe i wymaga długich ćwiczeń, ale nagrodą za cierpliwość i trud są dziesięciolecia nieskazitelnego piękna i promieniowania żywotnością.

Przedstawiając w skrócie tajemne nauki ogromnie je uprościłam, uwypuklając to, co najważniejsze. Teoria ta jest mocno metafizyczna i oparta na założeniu, że wszystko na świecie zawdzięcza swe istnienie współzależności sił pozytywnych i negatywnych in i fang. Mężczyzna i kobieta tworzą razem swój własny kosmos; stąd wyważona dobrze mieszanina ich ekstraktów daje ożywioną siłę, bezkonkurencyjną wśród innych dzieł Natury.

Posłużyłam się dotąd jednym terminem z zaszyfrowanego słownictwa: Jaspisowa Brama, której męskim odpowiednikiem jest Jaspisowy Sceptr. Nazwy trzech ekstraktów in brzmią: Nefrytowy Napój, który dobywany jest z wierzchołka Czerwonego Lotosu (usta), Koralowy Sok emanujący ze Szczytu Podwójnego Lotosu (piersi) oraz Księżycowy Kwiat, mający źródło w Grocie Białego Tygrysa (tajemna jaskinia za progiem Jaspisowej Bramy).

Muszę wyznać, `ze mimo najsilniejszych starań nie poczyniłam znacznych postępów w tej trudnej sztuce. Udało mi się ograniczyć grabież mych trzech ekstraktów, choć sposoby, jakich używałam, czasami gniewały co przenikliwszych z mych kochanków-taoistów; potrafię zmusić niemal każdego mężczyznę, by pozbył się swego ekstraktu jang, ale nie powiodło mi się nigdy doprowadzenie połączonych ekstraktów jin i Jang chociażby tylko do nerek. Coś zatrzymywało je zawsze po drodze. Podejrzewam, że mężczyźni mają podobne kłopoty i zawdzięczają swą niewątpliwą potencję nie tyle skutecznemu stosowaniu całej tajemnej metody, ile temu, że opanowali jedną tylko jej fazę, mianowicie powstrzymywanie ekstraktu jung, który wprawdzie nie dociera do nerek i mózgu, ale w każdym razie nie jest wydalony z organizmu. Oto dlaczego Papa Meng i inni jemu podobni mogli wdawać się w długie i częste walki podczas jednej nocy.

Jednakowoż stare księgi powiadają stanowczo, że wielu ludzi posiadło w całości tę sztukę. Pocieszające są przykłady licznych kobiet, którym udało się przedłużyć życie i zachować dziewczęcą urodę przez sto lat, na nawet dłużej, niektóre z nich doświadczyły przy tym dziwnych skutków ubocznych. Oto w czasie, gdy miały sposobność częstego uczestniczenia w nocnych starciach, traciły apetyt i jadły nie więcej niż raz na siedem-osiem dni. Najbardziej krzepi świadomość, że bogini Si-wang Mu osiągnęła nieśmiertelność, wieczną młodość i piękno przez oszczędzanie ekstraktów in przy mimowolnej pomocy roju oczarowanych nią chłopców. Doznali oni jednak znacznego osłabienia umysłowego, co znaczyłoby, że Szacowna Nauczycielka miała słuszność, obawiając się ujemnych skutków ubytku naszych ekstraktów wskutek obcowania z szukającymi transmogryfikacji taoistami. Wzięłam sobie do serca jej ostrzeżenie. Od tego czasu starałam się oszczędzać tak wiele z mej mocy in, jak to tylko było możliwe.

Rozdział ósmy

Deszczowe noce

Zima ustąpiła, na nagich wierzbach pojawiły się delikatne pączki, padały obfite deszcze. Lato było także mokre, lecz niemal co wieczór zapalałyśmy pomarańczowe lampiony na powitanie gości. Niektóre przyjęcia były opłacone z góry i odbywały się wobec tego nawet w dżdżyste noce, przy deszczowej muzyce. Popijając wino układaliśmy poemaciki o kropelkach padających na listki lotosu, o triumfalnym tętencie ulewy, a także o plusku wody lejącej się z paszczy smoków, w których kształcie były rzygacze z brązu, przytwierdzone do polakierowanych rynien biegnących wzdłuż pokładu. Wkrótce zakwitły lotosy, oznajmiając, że minął już rok od czasu, gdy rozpoczęłam edukację pod okiem Szacownej Nauczycielki. Papa Meng nie wrócił do Suczou i nie miałam od niego żadnej wiadomości.

Pewnego chmurnego dnia Matka Tu wezwała mnie do siebie. W ręku trzymała list.

- To chyba do ciebie - rzekła podejrzliwie. - Imię na kopercie nie jest twoje, ale jeden z naszych wioślarzy, ten hultaj Lao Wei, otrzymał list od kogoś, kto dokładnie cię opisał i wiedział, że pochodzisz z okolicy góry T'ai. Nie przypuszczam, aby ów młodzieniec należał do osób, które chętnie widziałybyśmy na „Morskiej Jaskółce”.

Dostrzegłam od razu swoje niezdarnie nagryzmolone imię i miałam ochotę wyrwać jej kopertę, ale przeważyły dobre maniery wpajane mi przez Szacowną Nauczycielkę. Wyciągnęłam obie ręce, wzięłam list z szacunkiem należnym przybranej matce i otworzyłam go natychmiast. Najmłodszy z moich braci był najwidoczniej nadal prawie analfabetą i albo posłużył się podręcznikiem pisania listów, albo zatrudnił jakiegoś podrzędnego skrybę, bo styl był nieporadny, a znaki koślawe.

Między wstępem skleconym z niby-literackich aluzji do pory roku a nie mniej pretensjonalnym zakończeniem ukryte było to, co najważniejsze. „Piąta siostro” - pisał Piesek. - „Szóstego dnia siódmego miesiąca będę w Suczou. Nie mogę przyjść do ciebie. Całe popołudnie będę czekać w parku przy stawie. Nikomu nic nie mów, ale przyjdź”.

Rozproszyłam obawy Matki Tu i dostałam jej niechętną zgodę, aby ten sam wioślarz, który dostarczył list, eskortował mnie do parku. Uczono nas, że kucharze i załoga łodzi to istoty niewarte naszego spojrzenia, toteż choć widywałam Lao Wei codziennie, jako mężczyzna znaczył dla mnie tyle, co dla rolnika widok wołu sąsiada. Jeśli zważyć nadto, że głowę miałam zaprzątniętą bratem i jego tajemniczym zachowaniem, można by sądzić, że nie powinna mnie obchodzić osoba wioślarza, który z nagim, świecącym od potu torsem prowadził łódź w stronę miasta.

Otóż nic błędniejszego. Zwrócił on moją wytężoną uwagę od chwili, gdy usadowiłam się wygodnie na dziobie. Było to tym dziwniejsze, że choć miałam zaledwie szesnaście lat, nie interesowałam się dotąd młodzieńcami. Od śmierci Tao-czu'ana wszyscy moi kochankowie liczyli od trzydziestu do sześćdziesięciu pięciu lat i wydawało mi się, że zasmakowałam raczej w partnerach dojrzałych. Papa Meng przekonał mnie, że czterdziestopięcioletni doświadczony mężczyzna potrafi świetnie rozniecać namiętność, a i ostrzeżenia Szacownej Nauczycielki przed romantyczną miłością zapadły mi w pamięci. Czemuż zatem zrobił na mnie wrażenie muskularny, lecz wciąż chłopięco miękki Lao Wei, ledwie o rok czy dwa starszy ode mnie? Było to denerwujące uczucie; należało je starannie ukryć. Tylko chwilkami, gdy ruch na kanale pochłaniał uwagę Lao Wei, zerkałam nań ukradkowo, ale on miał chyba więcej niż dwoje oczu lub moje spojrzenia paliły mu skórę, gdyż odwrócił się, wbił we mnie śmiało wzrok i wygiął wargi w uśmiechu. Oburzona tą bezczelnością, zaczęłam udawać, że przyglądam się dżonce z ryżem, która właśnie nas minęła, płynąc pod pełnym żaglem.

- Czyżbym cię podniecał, Siostrzyczko?

- Coś ty powiedział?

- Pytałem, czy cię podniecam?

- Ach ty... ty... psia bździno! Jak śmiesz nazywać mnie Siostrzyczką? Jak śmiesz w ogóle odzywać się do mnie? Każę cię wychłostać!,

- Jak chcesz. Ale odpowiedz na moje pytanie.

Cóż za tupet! Szukając gorączkowo odpowiedniej riposty, zderzyłam się z nim spojrzeniem i parsknęłam śmiechem. Ludzie na dżonce spojrzeli zgorszeni. Ich twarze mówiły: „Kim jest ta skromnie ubrana, niewinnie wyglądająca dziewczyna? Jak się nie wstydzi żartować ze zwykłym wioślarzem?” Ich dezaprobata jeszcze bardziej mnie rozbawiła. Ale zanim przybiliśmy do przystani przy parku, przyjęłam na powrót godną postawę, oświadczając oschle Lao Wei, że ma na mnie czekać, jak długo będzie trzeba.

- Panienko - odpowiedział szybko. - Mogę czekać na ciebie wieki. Z wyjątkiem słowa „Panienko” zabrzmiało to raczej zaczepnie, jak tani komplement w ustach prostackiego klienta, ale nie mogłam powstrzymać wrażenia, że Lao Wei wyraził szczerze to, co rzeczywiście czuł. Mimo woli spojrzałam nań przychylnie, a on natychmiast to pojął i twarz mu pojaśniała.

W drodze do parku Lao Wei wywietrzał mi z głowy. Bez trudu znalazłam brata, który' siedział na ławce w altanie, ale powitał mnie wcale nie tak, jak się spodziewałam. Zamiast skoczyć na równe nogi i pobiec ku mnie w dawny, gwałtowny sposób - przyzywał mnie tylko oczami, rozglądając się niespokojnie. Zmienił się bardzo. Znikł gdzieś wesoły, zawadiacki chłopak, jakiego pamiętałam. Teraz był poważny, napięty, smutny. Ubrany w starannie uprasowaną niby-mundurową kurtkę, jakie nosili służący w zamożnych domach - wydał mi się obcy.

- Bracie! - krzyknęłam. - Jak się cieszę! A ty jesteś rad, że mnie widzisz?

- Rad? Marzyłem o tym przez cały rok. Ale nie mogę tego okazać. Bądź cierpliwa. Na razie wachluj się i rób wrażenie, jakbym przed chwilą cię zagadnął.

- Co takiego? Musisz wiedzieć, że dziewczyny, które pozwalają się nagabywać w parku, są taką samą rzadkością jak rogate króliki.

- Bzdura. Przychodzą tu prostytutki ściągające klientów do tanich hoteli. Idziemy właśnie do jednego z nich.

- Ale dlaczego?

- Mówiłem: bądź cierpliwa. Zrozumiesz wszystko później. Wkrótce siedzieliśmy zamknięci w małej sypialni, jak para ukrywających się kochanków. Mieliśmy sobie tyle do opowiedzenia, że godziny przelatywały jak spłoszone ptaki. Wieści z domu nie były pomyślne. Rodzice nadal klepali biedę. Najstarszy brat gdzieś zniknął, ale czasem posyłał im trochę pieniędzy. Druga siostra z mężem mieszkała bardzo daleko i rzadko dawała znak życia. Trzecia siostra wciąż była przy rodzicach, ale zaręczyła się już z synem sąsiada. Większość z tych nowin miała właściwie wartość pogłosek, gdyż Piesek był poza domem niemal tak długo jak ja. Gdy dowiedział się po powrocie, że zostałam sprzedana zapomniał się tak bardzo, że chciał uderzyć ojca; dopiero mama przekonała go, że sprzedanie mnie było jedynym sposobem ocalenia ich przed śmiercią z głodu. Wówczas Piesek poprzysiągł, że Japończycy zapłacą mu za mnie rzeką krwi, i po trzech dniach zniknął w górach.

Z tego, co mi opowiadał, zrozumiałam, że największy wpływ na zmianę, jaka w nim zaszła, miał jego dowódca z oddziału partyzanckiego. Mądry i bezwzględny, przekonał swych złaknionych zemsty podwładnych, że przypadkowe polowania na japońskich maruderów nie mają sensu; naprawdę warci zachodu są wyżsi oficerowie, grube ryby. Aby się do nich dobrać, Piesek i jego koledzy musieli zmienić skórę. Partyzanci działali z pomocą sieci wywiadowczej rozpościerającej się na całe Chiny. Po roku intensywnego szkolenia Piesek został wysłany do Szanghaju i umieszczony w japońskich koszarach jako pomocnik kucharza. Tam zwrócił na siebie uwagę zwierzchników żarliwym wychwalaniem wysiłków Japonii ratującej Chiny przed wyzyskiem ze strony państw Zachodu i dostał się na służbę do pułkownika japońskiego wywiadu. Wkroczył do piekła, przestał być człowiekiem. Posępnie grał swoją rolę jako niemy świadek okrucieństw, tortur, egzekucji - nigdy nie zdradzając swych uczuć.

Słuchałam go z lękiem. - Nie rozumiem, co dobrego robicie przerwałam mu w pewnym momencie.

- Wyłuskujemy ich, pojedynczo, jeśli są warci ryzyka, albo zbiorowo, robiąc zasadzki na dziesiątki i setki. Zresztą... lepiej, żebyś wiedziała jak - najmniej...

Później mówił o przyszłości. Unikał mnie dotychczas, gdyż mogąc być w każdej chwili zdemaskowany, naraża każdego, kto się z nim styka. Teraz jego pułkownik wyjechał do Japonii i dlatego nawiązał ze mną kontakt, nie tylko z tęsknoty, lecz przede wszystkim po to, by powiedzieć, gdzie i komu mam zgłaszać zmianę swego pobytu. Pewnego dnia może mu bowiem być potrzebna piękna i utalentowana dziewczyna, gotowa na śmierć.

Piękna i utalentowana dziewczyna, to ja. Brzmiało to bardzo pochlebnie, nie ma co. Nie oddałabym życia za Chiny, ale dla brata mogłam je zaryzykować.

Wieczorem pożegnaliśmy się bez czułości, ale cień jego dawnego uśmiechu upewnił mnie, że wciąż żywi do mnie te same co niegdyś uczucia. Powstrzymując łzy, pospieszyłam na przystań. Całkiem zapomniałam o Lao Wei. Siedział cierpliwie na rufie łódki i na mój widok uśmiechnął się szeroko. W drodze powrotnej zadał mi dziwne pytanie.

- Co byś zrobiła, Siostrzyczko, gdybym jakiejś nocy wśliznął się do ciebie przez okno kabiny?

- Lao Wei, oburzasz mnie. Wrzeszczałabym. Wszyscy by się zbiegli, a rano wygarbowano by ci skórę. Gdyby cię zabili, nie uroniłabym łzy.

- A więc wrzeszczałabyś? Przekonamy się kiedyś.

- Jesteś szalony. Chcesz, żeby ci pogruchotali kości? Nie licz na to, że nie będę krzyczała. Zwyczajny wioślarz. Umarłabym ze wstydu. A poza tym... Chciałbyś, żeby i mnie wychłostano?

Powiedziałam za wiele. Twarz rozjaśniła mu się łajdackim uśmiechem.

- Jasna sprawa. Nie przeszkadza ci wcale, że jestem wioślarzem. Nawet cesarzowe sypiały ze swymi służącymi. I gdybyś rzeczywiście miała umrzeć ze wstydu, nie bałabyś się batów. Dla trupa razy i pocałunki znaczą to samo.

Wróciliśmy na „Morską Jaskółkę”, zanim słońce schowało się za wzgórza. Lao Wei nachylił się, by umocować łódkę, twarz miał beznamiętną. Nikt na pokładzie nie zauważył ruchu jego warg, które szepnęły: „Przyjdę następnej deszczowej nocy”.

Dziewczęta, ubrane już wieczorowo, przywitały mnie okrzykami zaciekawienia. - Gdzie się podziewałaś? Już myślałyśmy, że uciekłaś z ukochanym.

- Mateczka Tu nic wam nie mówiła?

- Tak. Powiedziała, że poszłaś do lekarza, ale badanie nie trwa przecież tak długo.

Tylko dwu gości zostało wówczas po kolacji, a że nie byli wybredni, wybrali Koralową Bransoletę i Świetlika. Byłam wolna, więc poszłam do Burej Kotki na nocną pogawędkę. Oczywiście i przed nią podtrzymywałam bajeczkę o wizycie u doktora, ale nie mogłam się powstrzymać i opowiedziałam jej o Lao Wei.

- Miao Sing, to cudowne! Pomyśl, jaki on jest przystojny. Z tym torsem i twarzą mógłby rozochocić mniszkę. Jeśli nie chcesz być jego dostojną nauczycielką - oddaj go mnie.

- Ale ryzyko...

- Nonsens. Patrz, od mojego okna do trapu jest niecałe dwa metry. Drobiazg dla sprawnego mężczyzny. Możemy się wymieniać w kabinie. Dam mu jakoś znać.

- Koteczko, ja nie oszalałam!

- Jesteś szalona, jeśli pozwalasz się wymknąć takiej okazji. Starsi mężczyźni mają swe dobre strony, ale i młodzi są na swój sposób zabawni. Zobaczysz.

I chociaż dygotałam ze strachu, ciekawość wzięła górę i pozwoliłam Kotce działać.

W tydzień później burza zapoczątkowała kilkudniową ulewę. Trzeciej nocy nie spodziewałyśmy się żadnych gości i Bura Kotka dała sygnał Lao Wei. Grałyśmy najpierw wszystkie w madżonga, a po skończonej grze wśliznęłam się do jej kabiny.

- Jak długo mamy czekać? Może nie przyjdzie?

- Przyjdzie - odrzekła z przekonaniem. - Płonie jak piec. Drżałam z przestrachu i niecierpliwości. Wyjrzałam przez okienko. Deszcz chłostał czarną powierzchnię wody, trap pogrążony był w ciemnościach. Cofnęłam przemoczoną deszczem głowę i czekałam z bijącym sercem na to. co miało nastąpić. Nagle coś miękkiego uderzyło w burtę. W okienku ukazała się linka. którą Kotka chwyciła i stając na koi umocowała do belki pod sufitem. Potem pojawił się on, przeciskając się z trudem przez małe okienko. Westchnęłam przeciągle, a Kotka z uśmiechem wymknęła się z kabiny.

To, co nastąpiło później, zaczęło się marnie. Baliśmy się nawet szeptać, a z kimś, kogo się zna i spotyka w odmiennych okolicznościach, trudno zacząć bez słowa. Cenne minuty, ukradzione z takim ryzykięm, mijały nam na wzajemnym przyglądaniu się. Można by pomyśleć, że jesteśmy parą wstydliwych kmiotków. Przedostał się z łatwością do kabiny, ale nie potrafił jakoś znaleźć klucza do innego pomieszczenia. Siedział w mokrym ubraniu, śledząc mnie wzrokiem jak uczniak popędliwego nauczyciela. Co do mnie, to granie skromności wydało mi się stratą czasu. Szybko rozpięłam bluzkę i sięgając dłońmi do tyłu walczyłam z tasiemkami utrzymującymi stanik. Dopiero wtedy go wzięło. Zanim zdążyłam odwiązać tasiemki, zerwał z siebie ubranie i stanął przede mną w całej swej krasie, z uniesionym w hołdzie Jaspisowym Sceptrem.

Rozkosze tej nocy nie dały się z niczym porównać. Ani z Tao-cz'uanem, ani z Papą Mengiem nic przeżyłam czegoś podobnego. Rozporządzaliśmy razem czterema z pięciu Zasadniczych Elementów szczęścia. Mieliśmy urodę, młodość, zapał i doświadczenie. Brakowało nam tylko nieśmiertelności.

Nasza pierwsza walka była z tego rodzaju, który podręczniki opisują jako wzajemne przebicie się nieprzyjaciół swym orężem - szalony pojedynek, którego uczestnicy zdecydowali się na samobójcze zwycięstwo; stąd rozstrzygnięcie zapadło od razu, w początkowym zapamiętaniu bitewnym. Druga walka poprzedzona była potyczkami, wysyłałam zwiadowców, aby rozpoznali wrażliwe rejony przeciwnika. Początkowo badali oni górne strefy i tam napotkali dwie nieznaczne wyniosłości, które okrążali wielokrotnie z ostrożnością, po czym, zeszli niżej, przedzierali się przez gęste leśne poszycie, gdzie znaleźli dwa okrągłe głazy, u ujścia rzeki, nad którymi wznosiła się jaspisowa kolumna i wspinając się po niej powolutku odkryli na szczycie maleńkie wgłębienie.

Co do zwiadowców wioślarza, to i oni natknęli się najpierw na dwa zaokrąglone łagodne wzgórki, zwieńczone sterczącymi wierzchołkami i długo tam błądzili, stąpając po twardym, lecz elastycznym podłożu. Stamtąd ruszyli, aby przeszukać tajemniczy las, ale znaleźli jedynie krótki, sprężysty mech na skraju wąskiej doliny, pośrodku której znajdowała się ledwie widoczna jaskinia. Żadna jaspisowa kolumna nie stała im na przeszkodzie, ale jednak nie mogli natrafić na ukryte wejście, cofnęli się więc, wzywając na pomoc siły główne armii.

Kiedy wioślarz pochwycił znów swą magiczną włócznię, zamierzałam przechwycić jego skarb, nie tracąc swojego; jednakże znowu wynik choć opóźniony mą strategią - był śmiercią i zwycięstwem nas obojga.

Nasze ciała leżały przy sobie nieruchomo, aż cudownie ożywione podrywały się od nowa do boju ze wzmożoną srogością. Trzecia bitwa przeciągała się dramatycznie. Wojownicy wzdychali i jęczeli, mocując się, aż nadszedł czas rzucenia do ataku ostatnich odwodów. Lao Wei uczynił to pierwszy, decydując się na rozstrzygającą szarżę; jego wojska ruszyły z impetem, lecz zginęły w wezbranych odmętach rzecznych, zanim zdążyłam wysłać im naprzeciw swoją żelazną rezerwę. Biedny wioślarz ze smutkiem stwierdził, że jego cudowna broń postradała swą moc. Zasnęliśmy wreszcie.

Rozbudzona skrobaniem w drzwi, ostrzegłam Lao Wei i ostrożnie je otworzyłam.

- Powiedz mu, żeby już poszedł - powiedziała Kotka. - Wkrótce zacznie świtać.

Ale wioślarz uprzedził jej słowa. Zniknął szybko za oknem jak grasujący w spiżarni kocur.

Odtąd kiedykolwiek Kotka i ja nie miałyśmy gości. a deszcz był na tyle mocny, że tłumił szmery i hałasy - Lao Wei przychodził. a Kotka wzywała mnie do swej kabiny. Jednego z ostatnich deszczowych wieczorów przed nastaniem słonecznej jesieni moja przyjaciółka zażądała nagrody.

- Miao Sing - odezwała się. - Dosyć już tego samolubstwa. Jeżeli przyjdzie dzisiaj ja go przyjmę.

- Ależ Kiciu, może on nie zgodzi się na zmianę. Zdaje się, że jest we mnie zakochany.

- Możliwe, choć nie sądzę. Przekonamy się zresztą. - Co masz na myśli?

- Zostawimy mu wybór. Zdecyduje się na jedną z nas lub na obie. - Kiciu!

- Jakież z ciebie dziecko. Nie ma w tym nic niezwykłego. W dawnych czasach często mężowie zabawiali się z kilkoma żonami naraz. Słyszałam, że jest stara książka, w której napisano, iż nowo przybyła konkubina powinna pięć razy z rzędu stać przy łożu swego pana w czasie, gdy dokazuję on ze starszą żoną. Potem i ją nadziewa na rożen, lecz tylko w obecności wszystkich pozostałych żon, aby oszczędzić im zazdrości.

Miała rację. Widziałam tę książkę w bibliotece Szacownej Nauczycielki.

- Ale zgasimy lampę - powiedziałam.

- Jak chcesz. Stracimy jednak połowę przyjemności.

Byłam naiwna wątpiąc, czy Lao Wei przyjmie jej plan. Wybrał nas obie i chciał, aby lampa się paliła. Rozpoczął się trójstronny turniej. Zaczął ze mną, bądź z uprzejmości, bądź też dlatego, że pierwsza walka trwała zwykle krótko i chciał stoczyć dłuższą z Kotką, jednakże nawet w najczulszych momentach nie odrywał od niej oczu. Ona zaś, niepomna, że wciąż byliśmy zespoleni, wyciągnęła ze śmiechem dłoń ku jego krągłym dzwoneczkom, aż jęknął z rozkoszy, i nasze zmagania skończyły się jego gwałtowną porażką, o co zapewne chodziło mojej przyjaciółce. Niespeszony, opuścił grotę, której tajniki poznał nazbyt dobrze, i nie czekając na przybycie posiłków, niecierpliwie począł dłońmi badać nowo odkryte terytorium. Wkrótce zaniechał tego na rzecz namiętnych pocałunków, a choć Kotka stawiała opór udając bunt przeciw niewoli, wkrótce było oczywiste, jak zakończy się walka.

Dotknięta dezercją kochanka, wciąż niezdolna do smakowania rozkosznych możliwości takich sytuacji, ubrałam się i wyszłam z kabiny. W korytarzu pod przyciemnioną latarnią oświetlającą przejście, natknęłam się na Białą Czaplę wracającą z wygódki.

- Już jest bardzo późno. Z pewnością miałyście z Burą Kotką mnóstwo spraw do omówienia - rzekła wyniośle, dodając: - Nawet dla dziewcząt tak zajętych jak my miłostka z inną, szczególnie z Kotką, to nic nadzwyczajnego. Jeżeli nie jest zbyt zmęczona, to może mogłabym...?

Nie wiem, czy światło było dość przyćmione, aby ukryć mą panikę. Powstrzymując niebezpieczną chęć użycia siły oświadczyłam, że Kotka nie czuje się dobrze i właśnie przygotowywałam jej lekarstwo ziołowe.

- Nie wyglądała na chorą dziś po południu. Jeśli naprawdę niedomaga, to może wejdę i spytam, czy nie potrzebuje pomocy?

- Jeśli już chcesz wiedzieć - rzekłam gniewnie - nie jest chora. Ale to moja przyjaciółka i nie chcę się nią z kimkolwiek dzielić.

Ten podstęp poskutkował.

- A więc romans? Jeśli ona odwzajemnia twe uczucia, znam ją na tyle, by wam nie przeszkadzać. Dzięki za ostrzeżenie. Nie chcę mieć podrapanej twarzy. Śpij dobrze.

Wczesnym rankiem opowiedziałam Kotce, jak niewiele brakowało, aby wszystko wyszło na jaw.

- No cóż - westchnęła z rezygnacją. - Jesień już nadchodzi na dobre. Nie będzie więcej deszczowych nocy.

Rozdział dziewiąty

Okrutny rytuał

Wspominałam już, że dziewczęta na „Morskiej Jaskółce” karano rzadko, ale jeśli już do tego doszło - kara była sroga.

Tego roku jesień i większość zimy były tak suche, jakby niebiosa wyczerpały zupełnie swe zapasy deszczu. Goście zjawiali się prawie co wieczór. Nawet w bezksiężycowe noce blask gwiazd oświetlał kanał; któż zatem mógł przypuszczać, że wioślarz odważy się ponawiać swe odwiedziny w kabinie Burej Kotki? Poza tym była ona znana ze swej niestałości - nawet według miar przyjętych w naszym światku wiatru i wierzb - a Lao Wei nie był raczej typem mężczyzny, który mógłby liczyć na trwalsze uczucie kurtyzany. Po tuzinie spędzonych z nim nocy przekonałam się, że siła i uroda nie wsparte czymś subtelniejszym mogą się szybko sprzykrzyć. W gruncie rzeczy nasza przygoda utwierdziła mą skłonność do starszych i bardziej wysublimowanych mężczyzn. Z drugiej strony nagła niechęć Kotki do naszych zwykłych nocnych pogawędek powinna być dla mnie ostrzeżeniem, ale sądziłam, że wskutek nieustannego powodzenia u naszych klientów tęskni do samotności.

Grom uderzył około chińskiego nowego roku (w lutym), gdy płytszą część naszej przystani pokryła kremowa chmura narcyzów. Pewnej nocy przyjmowałam gościa, który jak na trzydziestoparoletniego mężczyznę okazywał nikły zapał miłosny. Mimo to nie dawał mi zasnąć, zmuszając mnie do długich zabiegów przygotowawczych, zanim mógł podjąć walkę. Nad ranem, gdy masowałam mu pobudzająco cały kręgosłup - od karku po kość ogonową - zaniepokoił mnie zgiełk podniesionych głosów, walenie do drzwi gdzieś w korytarzu i głośny plusk w pobliżu mego okna. Mój gość, który zapewne zawdzięczał swe wyczerpanie częstym odwiedzinom w bajzlach, gdzie nocne awantury były czymś zwyczajnym - nie zwrócił nawet uwagi na zamieszanie, ale dla mnie - nawykłej do przyzwoitej atmosfery na „Morskiej Jaskółce” - hałasy te brzmiały złowieszczo. Około dziewiątej, po odprowadzeniu gościa do trapu, gdzie czekała nań łódka, pospieszyłam do kabiny Kotki, a gdy zastałam drzwi zamknięte, pobiegłam do Szacownej Nauczycielki, aby dowiedzieć się, co zaszło.

Zganiwszy mnie najprzód za mą niestosowną zadyszkę, opowiedziała mi, co się zdarzyło. Otóż w nocy Biała Czapla - słysząc jakieś podejrzane odgłosy - wyszła na pokład i spostrzegła linę zwisającą z okna kabiny zajmowanej przez Kotkę. Pobiegła zaraz do Mateczki wołając, że chyba złodzieje zakradli się do łodzi. Mateczka, alarmując załogę, odkryła zaraz nieobecność Lao Wei, domyśliła się, w czym rzecz, i pospieszyła do kabiny Kotki. Ta otworzyła drzwi po niemałej zwłoce, była sama i energicznie twierdziła, że jest niewinna. Mateczka może i dałaby jej wiarę, gdyby inny wioślarz, wuj Lao Wei, nie zniknął także i już nie powrócił. Ta oraz inne poszlaki wskazywały, na niewątpliwą przewinę Burej Kotki.

- Czy będzie ukarana? - spytałam drżąc. - Wychłostana?

- Oczywiście, że musi ponieść karę. Chłosta być może obniży jej wartość, ale dostanie baty i odeśle się ją w miejsce odpowiedniejsze dla dziewcząt o nienasyconym apetycie.

- Wychłostana i sprzedana? Przecież Matka Tu nie jest mściwa.

- Nie, Miao Sing, Matka Tu nie jest mściwa, lecz gdyby Kotka nie otrzymała dobrej nauczki, następstwa pobłażliwości mogłyby być poważne. Gdyby rozeszła się wieść, że nasze dziewczęta sypiają ze zwykłymi wioślarzami, cóż uczyniliby nasi klienci? Nietrudno zgadnąć: odwróciliby się od nas z niesmakiem. I z czego wówczas byśmy żyły

- Starsza Siostro, ty przecież możesz jej pomóc, możesz wstawić się za nią do Matki Tu.

- Mateczka postąpi, jak będzie uważała za stosowne. Wtrącanie się byłoby zuchwalstwem - odrzekła Szacowna Nauczycielka z nieporuszoną twarzą i tylko ktoś, kto znał ją dobrze, dostrzegłby w jej oczach przelotny cień zasmucenia.

Przez trzy następne dni Kotka przebywała zamknięta w kabinie przyległej do kabiny Mateczki, nie widząc nikogo prócz milczącej Czapli, która przynosiła jej jedzenie. Przynajmniej nie głodzono jej! Rankiem czwartego dnia nasza łódź nie powróciła do przystani, gdzie zwykle zarzucaliśmy kotwicę, lecz kołysała się na pustym kanale poza miastem.

Kucharze i jeden z dwu pozostałych wioślarzy udali się jak zazwyczaj na rynek, drugi z nich także był nieobecny, z czego można było wnosić, że wysłano go na ląd pod jakimś pretekstem.

Wszystko było dyskretnie przygotowane do ukarania Kotki.

Około dziewiątej Świetlik, Feniks i ja zostałyśmy wezwane do jadalni, której okna były szczelnie zasłonięte jak podczas śnieżycy. Rozebrana do naga Kotka stała naprzeciw pustego krzesła ustawionego pośrodku pokoju. Włosy miała w nieładzie, oczy pogardliwie zwężone i całą postawą wyrażała wyzywający brak skruchy. Sądząc po rozwichrzonych uczesaniach i przyspieszonych oddechach Czapli i Koralowej Bransolety przyprowadzenie Burej Kotki z kabiny nie przyszło im łatwo. Koralowa Bransoleta wręczyła każdej z nas cienki bambusowy pręt i szepnęła, abyśmy podeszły bliżej Kotki. Obok niej, okrakiem na wielkim bębnie umieszczonym w drewnianym trójnogu, siedziała Biała Czapla. Po drugiej stronie zasiadła z kamienną twarzą Mateczka Tu. Po chwili dała znak głową i Czapla uderzyła w bęben. - Bang!!! - zadudniło donośnie.

Mateczka Tu wstała z miejsca; odtąd wszystkie jej ruchy i gesty były tak wystylizowane, jakby stała na scenie chińskiej opery. Jej zazwyczaj łagodna twarz z podwójnym podbródkiem, o miękko zaokrąglonych rysach miała wyraz tak srogi i odległy od ludzkich uczuć, jak straszne oblicze sędziego grzesznych dusz, którego wyobrażenia można oglądać w świątyniach taoistycznych.

Tylko jeden lampion oświetlał słabo pokój tworząc złowieszczy półmrok. Patrząc na kredowo białą, lecz wciąż zuchwale upartą twarz Kotki i na Mateczkę Tu w jej wcieleniu nieubłaganego bóstwa - zrozumiałam. że nic nie może odwołać okrutnego rytuału, zanim nie spełni się on do końca. Gdyby chodziło tylko o karę, Kotka może wyżebrałaby przebaczenie, ale cel był inny: uzmysłowienie nam, jaką groźbę kryje popełnione przez nią przestępstwo.

Zabrzmiało znów pojedyncze uderzenie w bęben i Mateczka rozpoczęła swe oskarżycielskie przemówienie, wygłaszane cienkim wysokim głosem jak ceremonialny adres. Przypomniała najpierw, że tylko wysoka renoma .,Morskiej Jaskółki” chroni nas przed sromotą i nędzą zwykłej prostytucji. Mówiła o niebezpieczeństwie, na jakie wystawiła nas bezmyślna lubieżność Kotki. Być. może nawet w tej chwili wioślarz przechwala się już na targowisku dokonanym podbojem. Jeśli zaczniemy zachowywać się jak kuchty zadające się z byle hołotą, to rychło wpadniemy w łapy prymitywnych rajfurów, którzy zawładną łodzią i zmuszą nas do haniebnego łajdaczenia się z ordynarną, śmierdzącą hałastrą. Ale gdyby nawet nie stało się to najgorsze, skąd wiemy, czy jakiś zazdrosny kucharz lub wioślarz nie zadźga któregoś z naszych gości? Jeśli dojdzie do zbrodni, dowiedzą się o niej władze i wszystkie pójdziemy do więzienia, gdzie będziemy igraszką bestialskich dozorców i rozwydrzonych kryminalistów. Dlatego nie powinnyśmy wylewać łez nad Burą Kotką, lecz razem z nią być wdzięczne Matce Tu, że w swej pobłażliwości nie sprzedała jej od razu do burdelu. Jeżeli jednak mimo wszystko współczujemy winnej, to kiedy przyjdzie do chłosty mamy uderzać mocno, gdyż w ten sposób skrócimy karę, zaś bijąc lekko przedłużymy ją tylko. A tymczasem obejrzyjmy rekonstrukcję przestępstwa.

Mateczka usiadła pośród ciszy, którą przerwał łomot bębna. Spojrzałam na Kotkę; nie patrzyła już na nas z dawną zaciętością, wyglądała jak przyparte do muru, dręczone zwierzę; mimo marnego oświetlenia widziałyśmy, że dygotała na całym ciele.

Zadudniło krótkie crescendo bębna, otwarły się drzwi i ukazała się w nich postać, której niezwykły wygląd zaparł w nas dech. Na pogrzebach bogaczy był zwyczaj przyłączania do gości mężczyzn przebranych za demony, sługi Władcy Piekieł. Mieli odrażające czarne ciała, długie kły, wywalone szkarłatne języki, łypali oczami w czerwonych obwódkach. Ktoś taki właśnie teraz się pojawił, tyle że jego ubiorem była spłowiała wioślarska kurtka. W lewej ręce trzymał wiosło, prawą dzierżył znajomą nam broń o rozmiarach, które mogły przestraszyć olbrzymkę. Skacząc w rytm bębna zbliżał się do Kotki niczym pewny swego grabieżca, upajający się przedsmakiem łupu, jakim zawładnie. Przerażona Kotka wrzasnęła i wyciągnęła ręce, aby odepchnąć napastnika.

Kiedy ją dopadł i cisnął na puste krzesło, odwrócony do nas plecami, zginęła nam z oczu w uścisku jego ramion, widziałyśmy tylko, jak rozpaczliwie kopie demona, który upuścił na podłogę wiosło, aby nie przeszkadzało mu w wymierzeniu kary.

Następnie rozegrała się obrzydliwa parodia wyimaginowanego uniesienia Lao Wei, ogarniętego dziką żądzą. Kotka została poddana najbardziej poniżającym pieszczotom. Naturalnie nie uważałyśmy rozmaitych rodzajów miłości za niegodziwe, czasem sprawiały nam one przyjemność, a zawsze były sposobem wyróżniania kochanków darami naszej urody. Jednakże demoniczny wioślarz przekonał nas, że to samo, co jest przejawem radości i szczodrości, może być również plugawe. Nosiciel tej strasznej broni nie przybywał jak pszczoła, zbierająca słodycz kwiatu, lecz jak wstrzykujący truciznę pająk. Czynności tancerza tak przekonywająco podziałały na naszą wyobraźnię, że każda z nas wydawała się dzielić pohańbienie Kotki.

Tra-ta-ta! Tra-ta-ta! Tra-ta-ta! - grzmiał bęben coraz szybciej. Bez tchu czekałyśmy na końcową katuszę Kotki, gdyż zbliżała się chwila, w której demoniczny czarny oręż miał być użyty serio. Gdy demon cofnął się, gdy nabrał rozpędu do skoku - zadrżałyśmy, a Kotka wydała przeraźliwy okrzyk. W rytmie werblowego staccata wioślarz zatapiał i zatapiał swą broń. Krzyk Kotki ucichł. Albo zemdlała, albo - miałyśmy taką nadzieję - posępny finał był jedynie rytualnym naśladownictwem. Bang! Demon zastygł w bezruchu. Bang! Bang! Zwlókł Kotkę z krzesła i sam zajął jej miejsce, a Matka Tu rzekła z pogardą.

- Oto masz swego wioślarza. Zniż się teraz do niego. Pieść go tak, jak robiłaś to owej nocy. Pokaż nam, w jaki sposób rozpalałaś w nim namiętność. Pokaż, jak zabawiałaś się jego nędznym ogórkiem. No, zaczynaj!

Kotka, która dotąd nie spuszczała czujnego wzroku z demona, zerknęła szybko za siebie jakby szukając drogi odwrotu odciętej wszakże przez cztery dziewczęta uzbrojone w rózgi. Uniosła się Wtedy i wyprostowała, przybierając pozę pełną dumy, jakiej trudno byłoby oczekiwać od nagiej i bezbronnej dziewczyny; rozstawiwszy lekko stopy stała sztywno jak sosna. Na próżno Biała Czapla tłukła w bęben, na próżno Matka Tu ponawiała swój rozkaz. Bura Kotka ani drgnęła. Nabrałam pewności, że żadna, najstraszniejsza nawet groźba nie zmusi jej do dobrowolnego poniżenia się. Wątpliwe, aby Matka Tu, która przecież dobrze znała Kotkę, nie liczyła się z takim oporem, w każdym razie była nań przygotowana, i po długiej przerwie rzuciła nam rozkaz, na którego nieusłuchanie zabrakło nam odwagi. Mocując się z Kotką, która walczyła jak szalona, rozciągnęłyśmy ją na płask, twarzą do podłogi, przywiązując za ręce i nogi do ciężkich foteli. Dopiero gdy zacisnęłyśmy węzły poniechała obrony, leżąc cicho, nakryta falą swych potarganych, długich do ramion włosów.

Trzymając w ręku rózgi stanęłyśmy po dwie po obu stronach Kotki, czekając posępnie na odegranie naszej nienawistnej roli. Zauważyłam, że tancerza nie było już w pokoju, zapewne wyszedł, gdy obezwładniałyśmy Kotkę. Matka Tu pouczyła nas zimno, gdzie mamy uderzać: ani poniżej, ani powyżej miękkiego okrągłego wzgórka, który dotąd był tylko pieszczony, nigdy bity. Nasze blade, wystraszone twarze wyrażały sprzeciw wobec okrucieństwa, które musiałyśmy popełnić. Tylko bijąca w bęben Biała Czapla wydawała się obojętna.

Pac! Feniks uderzyła pierwsza, ale tak lekko, że Mateczka warknęła gniewnie.

Pac! Chcąc skrócić karę uderzyłam mocno i pozostałe poszły za moim przykładem. Ciosy spadały coraz szybciej, w miarę jak rosło tempo werbla. Z początku Kotka nie krzyczała i nie ruszała się. Ale gdy pokazały się pierwsze krwawe pręgi, nie mogła powstrzymać jęków, W tym momencie Matka Tu albo zmiękła, albo wyczuła wzbierający w nas bunt. Dała znak i dwa uderzenia w bęben ogłosiły koniec kary.

Kiedy odwiązałyśmy Kotkę, aby ją odnieść do kabiny, Feniks szepnęła mi do ucha:

- Dlaczego Szacowna Nauczycielka nie przyszła, aby temu zapobiec? Uważałyśmy wszystkie, że w jej obecności Matka Tu nie ośmieliłaby się posunąć tak daleko. Ale czy rzeczywiście jej nie było? Kimże innym mógł być tajemniczy demon?

Przez kilka tygodni Kotka pozostawała w swojej kabinie. Zarówno ona, jak i Matka Tu miały powody, aby ukryć przed gośćmi ślady chłosty. Mateczka obawiała się, by skandaliczny romans Kotki nie wyszedł na jaw, Kotka zaś pragnęła zachować w sekrecie swe upokorzenie. Podczas naszej pierwszej rozmowy sam na sam przyjęła bez protestu moje przeprosiny, ale z wściekłością mówiła o Czapli.

- Matka Tu postąpiła tak, jak można się było spodziewać, wy nie miałyście wyboru, ale Czapla! Wiedziała, co mnie czeka, ale naskarżyła! Co ją to obchodziło? Pewnie się dziwisz, że po tym wszystkim jeszcze nie uciekłam albo nie utopiłam się? Myślisz może, że straciłam swą dumę? O nie, moja droga! Pewnego dnia zniknę tak czy inaczej, ale przedtem uduszę Białą Czaplę!

- Może naprawdę myślała, że na pokładzie jest złodziej?

- Wierzysz w to?

Spuściłam oczy.

Wkrótce Kotka doszła do siebie i chociaż wobec klientów była wesoła i zachowywała się zalotniej niż kiedykolwiek, unikała, o ile mogła, naszego towarzystwa. Zastanawiałam się, czy naprawdę knuje coś przeciwko Białej Czapli, ale gdy po pewnym czasie odzyskała dobry humor i była urocza jak dawniej, pomyślałam, że wspaniałomyślnie poniechała zemsty.

Minęło kilka miesięcy. Pewnej nocy miałam niezwykłego gościa. Przybył razem z grupką przyjaciół, których rekomendacje były nie pewne i obudziły niepokój Matki Tu. Ale udobruchali ją zamawiając kosztowne dania, pijąc najlepsze wino i dając sute napiwki kucharzom i dziewczętom. Zważywszy jednak, ie większość tych, którzy odwiedzali „Morską Jaskółkę”, przyciągało przede wszystkim towarzystwo utalentowanych kurtyzan - ich zainteresowanie nami wydawało się dziwnie nikłe. Zachowywali się raczej jak w restauracji niż na Łodzi Kwiatów, traktowali nas z oschłą uprzejmością jak podstarzałe zamężne kelnerki. Toteż byłyśmy zaskoczone, gdy przy pożegnaniu jeden z nich, który przez cały wieczór ledwie rzucił na mnie okiem, oświadczył, że chce zostać i spędzić ze mną noc.

Gdy zostaliśmy sami, usiadłam obok niego na koi, niepewnie uśmiechnięta, gdyż wydawał mi się nie tylko małomówny, ale i zakłopotany, jakby miał dopuścić się czegoś okropnego, co najmniej kazirodztwa. Nic nie rozumiałam. Z nowym klientem te pierwsze chwile były ważne, zwłaszcza jeśli w czasie kolacji, i później nawet nasze przenikliwe i doświadczone oczy nie potrafiły go rozszyfrować. Mężczyźni różnią się w swych wymaganiach i nie jest bez znaczenia dla dziewczyny, czego się od niej oczekuje: Niektórzy nie lubią, jeśli rozbiera się od razu, innych niecierpliwi ociąganie się. Jest mnóstwo mężczyzn, którzy spodziewają się po nas czegoś w rodzaju dziewiczej skromności i drażni ich zbyt szybkie przechodzenie do poufałych pieszczot; jest jednak również wielu takich, którzy domagają się swawolnej pomysłowości i wirtuozerii.

Dlatego kurtyzana przyuczona jest do wielu ról. Występuje jako składane w ofierze nieśmiałe dziewczątko, jako wstydliwa uczennica zmagająca się z utajoną skłonnością do rozpusty, jako wyniosła księżniczka, której względy niełatwo zdobyć, jako prosta, bezpośrednia dziewczyna, niecierpliwie zmierzająca do celu, jako doświadczona nałożnica, dumna ze swych umiejętności, jako dojrzała dama uwodząca z wyrachowaniem naiwnego młodziana i tak dalej. Szacowna Nauczycielka udzieliła nam tak szczegółowych wskazówek. że wiedziałyśmy, jaką maskę nałożyć na czas aktu miłosnego. Uśmiechać się bądź płakać, tonąć w spokojnej rozkoszy lub miotać w udręczonym pragnieniu, aby rozstąpiły się chmury. Gra powinna być dostosowana do charakteru i humoru kochanka, toteż musiałyśmy mieć bogaty zasób przybieranych na zawołanie póz. Raz była to bezwolna bierność. skromna powściągliwość, czuła uległość lub serdeczny afekt, kiedy indziej wyuzdanie, lubieżność, niepohamowana pożądliwość, płomienna miłość, gwałtowna agresja albo radosna uciecha. W dodatku - jako że niewielu mężczyzn zdaje sobie naprawdę sprawę ze swego nastroju w danej chwili - należało go odgadnąć i postępować zgodnie z nim, z artystyczną biegłością osiągając pożądany skutek.

Mój wieczorny gość sprawiał jednak wrażenie, że chce się jak najprędzej położyć i zasnąć - i to beze mnie. Ale czemu wobec tego został? I jeśli nic go we mnie nie pociągało, czemu wybrał akurat mnie spośród tylu innych dziewcząt? Widząc, że wciąż siedzi bezczynnie wpatrzony w swoje stopy, przysunęłam się bliżej próbując go objąć. Cofnął się natychmiast z zakłopotaniem i rozglądając się płochliwie po kabinie jakby w poszukiwaniu drogi najprędszej ucieczki, powiedział szybko:

- Nic, nic. Ja nie przyszedłem po... Ja przyszedłem z wiadomością od pani brata. Jest mu pani potrzebna w Szanghaju. Pojedzie pani do niego, choć to niebezpieczne? Podobno pani obiecała...

Zawahałam się.

- Tak. Myślę, że tak. Ale jak się tam dostanę?

- Jest pani wolna? Ta tłusta rajfura nie zatrzyma pani?

- Matka Tu jest milsza, niż pan sądzi. Tak, jestem wolna.

- A więc proszę wymyślić jakiś pretekst i stawić się pod tym adresem za dwa-trzy dni. Niech go pani zapamięta i zniszczy kartkę.

- Ale...

- Proszę nie zadawać pytań. Nie jestem upoważniony do odpowiedzi. Ja... Lepiej chodźmy spać. Zdejmę tylko wierzchnie odzienie, żeby się nie pogniotło. Koja jest dość szeroka. Proszę się nie niepokoić. Nic pani nie grozi z mej strony. Może być pani pewna, że pozostawię ją w spokoju.

„Zostawi mnie w spokoju” - pomyślałam. „Mnie, Miao Sing, zostawić w spokoju w mym własnym łóżku! Co za impertynencja! Gdzie mój brat znajduje takich nieokrzesanych przyjaciół?”

Co prawda owa niespodziewana nowina, podniecająca perspektywa wyjazdu i ujrzenia Pieska sprawiły, że miałam o czym myśleć i właściwie powinnam być rada ze spokojnej nocy, ale uczyniony mi afront był nieznośny. Poza tym ten błaznowaty jegomość był zdany na mą łaskę. Cokolwiek bym zrobiła, nie mógł krzyczeć ani uciec. Taki zimnokrwisty eunuch musi być skarcony.

Poczekawszy, aż zaśnie, wyciągnęłam rękę i delikatnie zaczęłam gładzić jego zaokrąglone klejnociki. Skutek był zadziwiający. Jak dobrze strzeżony obóz napadnięty znienacka, tak i on gotów był natychmiast do boju, unosząc bitewny proporzec. Pozostawiwszy (zapewne) jakiś czas temu żonę w Szanghaju, musiał chyba odczuwać dolegliwości wyposzczenia, gdyż bitwa rozgorzała siedmiokrotnie i wojownicy ścierali się potężnie. O świcie był to już inny i z pewnością szczęśliwszy człowiek.

Ale gdy wyczerpany ocknął się o dziewiątej rano ze snu, zamiast poszukać dla mnie słów podzięki, wyskoczył z łóżka w milczeniu, oporządził się czym prędzej i klęknął przede mną, mamrocząc przeprosiny za jak to określił - wykorzystanie mnie. Błagał bezwstydnie, abym nigdy nie wspominała bratu o tym, co zaszło, i opuścił kabinę, prosząc o nieodprowadzanie go do trapu. W pośpiechu wyleciało mu z głowy przypomnienie mi o zniszczeniu cennego papierka z adresem. Drąc go na strzępki i wrzucając do kanału pomyślałam, że mając tak nieostrożnych przyjaciół mój brat istotnie potrzebuje pomocy.

Oczywiście nie mogłam powiedzieć całej prawdy Matce Tu i Szacownej Nauczycielce, gdyż z pewnością - bojąc się o mnie - odradzałyby mi wyjazd. Wyjaśniłam, że mój gość przekazał mi polecenie Papy Menga przybycia na kilka dni do Szanghaju. Z szacunku dla Papy Menga nie robiły mi trudności, ale ponieważ akurat nikt nas nie odwiedzał, urządziły mi pożegnalne przyjęcie. Było nam bardzo wesoło tego wieczoru, a po kolacji grałyśmy w madżonga, co niezwykle lubiłam. Nie było smutku w tym pożegnaniu, nikt mi nie dawał prezentów ani żadnych wskazówek, ponieważ wszyscy spodziewali się, że niebawem wrócę do mego domu na „Morskiej Jaskółce”. Jednakże, aby uhonorować umowę z Papą Mengiem, Matka Tu wręczyła mi sporą kwotę japońskich jenów wojskowych i dała mi adres banku szanghajskiego, w którym mogłam podjąć tyle pieniędzy, ile chciałam z sumy, jaką zarobiłam podczas dwu lat na Łodzi Kwiatów.

Było już bardzo późno, gdy wśliznęłam się do kabiny Burej Kotki na ostatnią z naszych nocnych pogaduszek. Czekała na mnie i miała zasępioną minę.

- Miao Sing, czemu nas opuszczasz? Czy wiesz, że już nigdy się nie zobaczymy?

- Dlaczego? - spytałam zaskoczona.

- Dlatego - odparła krótko. - Zresztą nie będziemy o tym mówić - dorzuciła zaraz. - Nienawidzę pożegnań. Lepiej róbmy coś przyjemnego.

Objęła mnie i zaczęła pieścić w sposób, jaki tak często poprzednio budził mój sprzeciw do tego stopnia, że odpychałam ją gniewnie, doprowadzając do łez i rozpaczy tym większej, że podejrzewała (być może słusznie), iż to samo ze strony Szacownej Nauczycielki przyjęłabym z przyjemnością. Tym razem postanowiłam raczej ustąpić niż zranić uczucia przyjaciółki w przeddzień naszego rozstania. Poza tym byłam trochę ciekawa własnych odczuć. Dlaczego tak łatwo przychodzi znosić pewne rzeczy czynione przez obcego i zupełnie obojętnego sercu mężczyznę, a tak trudno pogodzić się z nimi, gdy powtarza je kobieta, którą się kocha? Przez chwilę miałam nawet zamiar wytrwać w swym dawnym oporze. Ogarniała mnie prawie nieodparta chęć, aby pozbyć się oplatających mnie ramion; nie było mi wcale przyjemnie i dostawałam gęsiej skórki.

Ale to wkrótce minęło i moje niechętne przyzwolenie ustąpiło miejsca rosnącemu podnieceniu, aż rozgrzana żarem partnerki przywarłam do niej z niekłamaną namiętnością. Odsunąwszy głowę, spojrzałam jej prosto w oczy, bardziej niż kiedykolwiek świadoma jej prowokacyjnej urody, jej pięknej twarzy, już nie roześmianej, lecz napiętej i poddanej czemuś mocniejszemu i głębszemu niż radość. Ogarnęła mnie fala dziwnego uniesienia, ekstazy tak silnej, że zapragnęłam tego rodzaju ulgi na jaką trudno mi było liczyć w tych okolicznościach. Kotka, widząc, jak płonę i dyszę, pocałowała mnie w usta, poprosiła o cierpliwość i wyśliznęła się z mych ramion. W chwilę później wróciła przeobrażona, zaopatrzona cudownie w to, czego mi tak brakowało, i moja potrzeba doznała litościwego zaspokojenia.

Przez całą bezsenną noc tuliłyśmy się do siebie, to smakując miłosne wytchnienia, to splatając się w zaciekłych pojedynkach. Była to dla mnie noc odkryć i nieprzerwanego szczęścia, lecz ocknęłam się rano czując na swej twarzy łzy Burej Kotki.

- Kiciu, bądź rozsądna - powiedziałam. - Przecież niebawem wrócę.

- Możliwe - odrzekła z powątpiewaniem. - Ale nie spodziewaj się zastać mnie tutaj.

- Ale dokąd pójdziesz?

- Jest wiele miejsc, gdzie dziewczyna taka jak ja znajdzie życzliwą gościnę. To żaden kłopot.

- Wciąż nie rozumiem jednak, czemu chcesz odejść?

- Czemu? - spytała ze zdziwieniem. - Czy nie mówiłam ci kiedyś? Chyba nie zapomniałaś o Białej Czapli!

- O Czapli? Sądziłam...

- Miao Sing - rzekła z wyrzutem. - Jesteś przecież mądra, wrażliwa. Czy przypuszczasz, że pozwolę tej szmacie żyć i szydzić ze mnie nie wiadomo jak długo? Pomyśl o moim upokorzeniu. Nie jestem może tak dostojna i dumna jak Szacowna Nauczycielka, ale mam także swoją godność...

Gdyby to była powieść, powinnam gdzieś na dalszych kartach zamknąć ten wątek, opowiedzieć o zemście Burej Kotki, o jej ucieczce lub śmierci. Niestety - uprzedzając nieco bieg wydarzeń - muszę wyznać, że nigdy już nie wróciłam na „Morską Jaskółkę”, nie wiem, co się stało z Białą Czaplą i Burą Kotką. Jedyne, co mogę zrobić, to snuć przypuszczenia, o tyle prawdopodobne, że znałam dobrze swą przyjaciółkę i jeśli pozwoliła ona Białej Czapli pozostać przy życiu, to zapewne postarała się o to, by to życie aż do końca było wypełnione udręką.

Rozdział dziesiąty

Miasto strachu

Szanghaj w roku 1943, podczas siódmej zimy japońskiej okupacji był posępnym miastem - szarą, rozlaną szeroko masą, na której krzykliwe dzielnice uciech jaskrawiły się jak chorobliwe wykwity. Mimo powierzchownej wesołości panowała atmosfera ustawicznego strachu. Wiatry z dalekiego Pacyfiku przywiały już naszym japońskim władcom pierwszy, jeszcze słaby odór nadchodzącej klęski. Ich chińskie marionetki poczuły się niepewnie, jakby ktoś przysunął je zbyt blisko płonącego pieca. Karły, walczący z nimi patrioci i nawet ci, którzy jak żółwie tkwili w skorupach, bojąc się wysunąć głowę - żyli w ciągłym wzajemnym lęku. Sąsiad bał się sąsiada, donos mógł pociągnąć za sobą aresztowanie, tortury, śmierć.

Jako tajna agentka na usługach bliżej nie znanych mi osób nie spisywałam się najlepiej. Oczywiście dwulicowość była częścią mej natury, gdyż kurtyzana uczy się być pogodną, choćby cierpiała, i ukrywać niechęć za uśmiechem i pocałunkami, ale dobry agent musi być albo bezlitosny dla innych, albo święcie wierzyć w swą Sprawę. Nie jestem bezlitosna, lubię większość ludzi, a co do „Sprawy” to obecność Karłów przyjęłam do wiadomości, tak samo jak się akceptuje głód spowodowany przez powódź lub suszę. Nie wiedząc o ich porażkach na odległych oceanach, patrzyłam jak po roku posuwali się coraz dalej poprzez wzgórza i rzeki Chin; uważałam ich za niezwyciężonych. Walczyć z nimi znaczyło sprzeciwiać się nakazowi Niebios, było równoznaczne z samobójstwem. A zresztą - czy to takie ważne, kto rządzi, a kto jest rządzony? Od początków Nieba i Ziemi mężczyźni szukali pocieszenia w radościach „deszczu i chmur” i tak będzie zawsze. Nie było moją ambicją zostać bohaterką, lecz raczej naśladować owe dawne kurtyzany, które tak uwielbiano, że cesarscy książęta z dumą używali ich pantofelków jako pucharów.

Wobec tego dlaczego przyjechałam do tego nienawistnego miasta i przystałam na to, by moje ciało służyło jako przynęta? Jak większość Chińczyków miałam silne poczucie więzi rodzinnej. Na Piesku, mym starszym bracie i jedynym krewnym, z którym miałam łączność, zogniskowała się cała ma lojalność należna związkom krwi. Kiedy wezwał mnie do Szanghaju, usłuchałam, jakby to rozumiało się samo przez się, i wpadłam w sieć nie myśląc zbytnio o sobie. Skąd mogłam wiedzieć, że usmażyłby własnych rodziców i dał do zjedzenia Karłom. gdyby miał pewność, że udławią się tym posiłkiem? Posłał po mnie bez żadnego konkretnego celu, po prostu chciał mieć rekruta, którym mógłby swobodnie rozporządzać.

Na stacji kolejowej w Suczou trącił mnie gburowaty prostak w szarym odzieniu kupca i poprowadził do wagonu; aby uniknąć nieprzyjemności, znosiłam w milczeniu jego towarzystwo. Kiedy zbliżaliśmy się do przedmieść Szanghaju, zaszło coś, co mnie zatrwożyło. Do przedziału wpadli japońscy żandarmi żądając z krzykiem okazania dokumentów. Wówczas mój sąsiad, gnąc się służalczo, oświadczył, że jestem jego córką. Co więcej, okazał jakiś papier z fotografią krótko ostrzyżonej dziewczyny nawet trochę do mnie podobnej. Na dworcu mężczyzna ten wsadził mnie do taksówki i dał szoferowi ten sam adres, którego wysłannik brata kazał nauczyć mi się na pamięć.

Przez koszmarny tydzień trzymana byłam w piwnicy jakiegoś wypalonego domu; tuż pod nosem Japończyków. Brat zjawił się raz, ale na bardzo krótko. Większość czasu spędzałam na wysłuchiwaniu niepokojących wskazówek, których udzielał mi mężczyzna o przydomku Czterooki (nosił okulary). Powiedział mi z całą szczerością, że najmniejszy cień podejrzenia o zdradę wystarczy, aby mnie „wyłączyć” wszystko jedno, czy za zgodą brata, czy bez niej.

Następnie przeniesiono mnie do apartamentu, który miałam dzielić z kurtyzaną o imieniu Śnieżna Gęś. Zajmowałyśmy górną połowę czteropiętrowego domu, który stał na skraju dzielnicy uciech, w przyzwoitej odległości od pospolitych burdeli. Naszymi sąsiadkami były dziewczęta w rodzaju Śnieżnej Gęsi. Korzystałyśmy z własnej klatki schodowej i każda z nas miała na swym piętrze obszerne mieszkanie, wyposażone w rozmaite wygodne nowości - piecyk gazowy, bieżącą gorącą wodę, wannę o tyle dużą, że mogły się w niej wyciągnąć dwie osoby, oraz hałaśliwe, ale praktyczne urządzenie: spłukiwaną ubikację.

Łóżka były szerokie i zamiast desek miały sprężyny, na których - zanim do nich przywykłam - lubiłam skakać, ciesząc się ich brzdęknięciami. W salonie była szeroka sofa, cokolwiek intrygująca, gdyż uczono mnie, że wszędzie poza sypialnią należy siedzieć z grzecznie wyprostowanym grzbietem. Czyżby mężczyźni w Szanghaju mieli taki temperament, że podróż do sąsiedniej sypialni wydawała im się nazbyt długa? Poza Lotosem. służącą Śnieżnej Gęsi i moją (nazywała się Hiacynta), był tam starszy mężczyzna, niejaki L.ao Ta, pełniący funkcję kucharza, dozorcy i łącznika między nami a nie znanymi osobami. które wydawały nam polecenia. W ciągu dnia okolica była tak spokojna, że zamknąwszy oczy mogłam wyobrażać sobie lasy i góry tuż za oknami; w nocy natomiast na ulicy było więcej przechodniów, ryksz i samochodów niż przy dworcu kolejowym.

Śnieżna Gęś, urodziwa, wysoka i wyniosła, miała już dwadzieścia trzy lata. Jej oczy i brwi miały naturalny skośny zakrój, w jaki malują się na scenę gwiazdy chińskiej opery. Wobec mnie przybierała ton pogardliwy i nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy. Zaraz na powitanie oświadczyła:

- Aczkolwiek mieszkamy razem, mamy pracować osobno. Im mniej jedna będzie wiedzieć o zadaniach drugiej - tym lepiej. Aby uniknąć tortur z pewnością wydałabym cię; może czujesz się większą bohaterką, ale daruj mi, że będę w to wątpić. Nasi pracodawcy są niesłychanie ostrożni. Wyznaczają zadania, ale ich cele zachowują do swej wiadomości. Grając rolę mej kuzynki świeżo przybyłej z północy, będziesz często podejmowała ze mną gości lub odwiedzała ich, ale mam rozkaz dać ci baty, jeśli prześpisz się z kimś bez pozwolenia. Jesteś kąskiem zastrzeżonym dla wybrednych smakoszy, chociaż dopiero się okaże, czy jest coś niezwykłego w siedemnastoletniej ladacznicy o pospolitym wyglądzie.

Często towarzyszyłam Śnieżnej Gęsi w zabawianiu gości podczas bankietów i prywatnych przyjęć, a także w wycieczkach za miasto. Większość poznawanych w ten sposób mężczyzn piastowała wysokie stanowiska w marionetkowym rządzie, który miał siedzibę w Nankinie, skąd często przyjeżdżali do Szanghaju w interesach bądź dla rozrywki. Fakt, że miałyśmy tak dostojnych klientów, nie budził podejrzenia; było naturalne, że kurtyzany naszej klasy rezerwowały swe względy dla mężczyzn zamożnych i wpływowych. Na widok tych nieszczęsnych sprzedawczyków. zawsze markotnych i posępnych, zaczynałam tęsknić do mych dawnych gości z „Morskiej Jaskółki”, kulturalnych prowincjuszy, którzy umieli cieszyć się jadłem i trunkami w kompanii uroczych dziewcząt i w ładnym otoczeniu. Piosenki i wierszyki, jakie układaliśmy, były' wdzięcznym wstępem do beztroskich igraszek „za hibiskusową zasłoną”. [Hibiskusowa zasłona - metaforyczne określenie sypialni; hibiskus (Ketmia) roślina zielna z rodziny ślazowatych, około 200 gatunków). m,in. tzw. róża chińska (Hibiscus rosa sinensis), ozdobny krzew rosnący w południowych Chinach, o czerwonych, żółtych, białych lub pstrych kielichowatych kwiatach.]

Przyzwyczajona do częstego folgowania zmysłom, źle znosiłam zakaz intymniejszych zbliżeń z nowymi znajomymi. Dziewczyna, która od czternastego roku życia spędzała połowę nocy na miłosnych swawolach, nie widzi nic zabawnego w nagłej wstrzemięźliwości, tym bardziej jeśli co wieczór podnieca się jałowym flirtowaniem. Spędziłam wiele, wiele bezsennych godzin, rzucając się na szerokim, wykwintnym łożu; byłam tak zdesperowana. że nie wzgardziłabym nawet zdrowym siedemdziesięciolatkiem. Pewnego razu zwierzyłam się ze swych strapień Hiacyncie. Trzeba było widzieć jak się przelękła, jakim rumieńcem spłonęła! Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że była to podstawiona agentka, udająca tylko służącą. Z niewiadomych przyczyn wszyscy ideowcy są zazwyczaj pruderyjni. To dziwne, bo nic lepiej nie umacnia wspólnej sprawy niż akt miłosny.

Wizytówka kuzynki Śnieżnej Gęsi okazała się dla mnie doskonałą rekomendacją. Ale jeszcze skuteczniej działała moja własna uroda i naturalna zalotność. Ponadto puszczona w obieg pogłoska, że moje najtajemniejsze uroki są nieosiągalne, zwiększyła ogromnie mą popularność. Nie brakowało takich, którzy mieli ochotę mnie uwieść. Stało się modne pokazywanie w mym towarzystwie - rzekomej dziewicy, która czeka, aby ktoś - zdecydowany dużo zapłacić - kupił ją na konkubinę. Obiło mi się ó uszy, iż niektórzy chełpili się, że udało im się mnie zdobyć, ale nikt im nie wierzył. W każdym razie skutek tego podstępu był taki, że zwróciło na mnie uwagę kilku wysokich dygnitarzy, którzy dość bogaci. by pozwolić sobie na liczne żony i pokojówki - rzadko zniżali się do towarzystwa kurtyzan.

Wszystko to na razie nie miało nic wspólnego z moją szpiegowską misją. Od czasu do czasu Lao Ta wracał z rynku, przynosząc polecenie specjalnego uhonorowania jakiegoś klienta. Wówczas Śnieżna Gęś uchodząca za mą właścicielkę - spędzała noc poza domem. a ja wstydliwie powiadamiałam mego gościa, że jeśli okaże się hojny dla służącej, przyjmę go u siebie, gdyż tak będzie najbezpieczniej. Aby uniknąć podejrzeń, żądałam możliwie największej sumy na jaką sobie mógł pozwolić. W mieszkaniu udawałyśmy z Hiacyntą, że okropnie się boimy, aby nasz spisek nie wyszedł na jaw. Ta atmosfera nieodmiennie działała jak silny środek podniecający. Nie chcąc rozczarować tych spośród mych kochanków, którzy sądzili, że jestem niewinna, uciekałam się do starych jak świat sztuczek (włącznie z torebką napełnioną krwią gołębią). Na ogół jednak wyznawałam nieśmiało, że w czasie podróży z północy oddałam swój klejnot Japończykom, gdyż była to jedyna możliwość uzyskania przepustki do Szanghaju. Stosowałam tym chętniej ów wybieg, że tygodnie przymusowej powściągliwości popychały mnie do całkiem niedziewiczych poczynań i nawet najbardziej krzepcy z mych partnerów padali z wyczerpania, nie udzieliwszy mi i połowy błogosławieństwa, na jakie liczyłam.

Te tajemne schadzki byłyby nieporównanie rozkoszniejsze, gdyby nie to, że musiałam w ich trakcie wyciągać od mych gości różne informacje, niby niezbyt ważne, nic, co by mogło zasiać w nich nieufność, ale jednak było o tyle istotne, że dawały mym pracodawcom początek pętli, którą mogli uchwycić i w odpowiednim momencie mocno zacisnąć. Możecie sobie wyobrazić, jakie to było dla mnie trudne w tym czasie, kiedy wszyscy żyli w ustawicznym strachu, gdy za każdym rogiem czyhała śmierć. Odniosłam wprawdzie kilka sukcesów, ale często moje usiłowania natrafiały na kpiny, oschłą odmowę lub nawet gniewne pogróżki. Toteż pewnego dnia I.ao Ta zaopatrzył mnie w pożyteczną broń: buteleczkę z jasnobrązowym płynem, który pachniał i smakował jak słonawa woda. W lutym udało mi się złowić pewnego ministra, którego będę nazywać doktorem Quyang. Był to chudy, spokojny mężczyzna około czterdziestki, który tak interesował mych zwierzchników, że Śnieżna Gęś została wysłana z wizytą aż do Kantonu! Pierwszej nocy nie prosiłam go o nic, w czasie następnych wizyt zwróciłam się o parę drobnych przysług nie mających żadnego politycznego znaczenia, na które przystał bez oporów. Ale wymagania mych pracodawców rosły i wkrótce otrzymałam wyraźne zlecenie. Quyang pochodził z południowej części prowincji Fukien i ujęło go bardzo, że pewnego wieczoru kazałam Hiacyncie przyrządzić mu nie jasnozieloną herbatę, podawaną nagminnie w Szanghaju, lecz thien lohan [thien lohan - inaczej Żelazny Budda. gatunek doskonałej herbaty] gatunek gorzkiej herbaty, ulubiony w jego stronach rodzinnych.

Aby okazać swe zadowolenie, wypił kilka filiżanek. Jeszcze zanim się rozebraliśmy, mikstura zdążyła wzburzyć w nim krew. Z mężczyzny o przeciętnym temperamencie przekształcił się nagle w Si-men-C'inga [Bohater XVI-wiecznej powieści C'in P'ing Mei, wyróżniający się nadzwyczajną wydolnością erotyczną.] Jego sceptr nabrał twardości marmuru i zaczął nim wywijać z taką furią, że mimowoli krzyknęłam: „Stop! Stop! Zabijesz mnie”.

Takie słowa - wykrzyknięte spontanicznie - brzmią jak wiadomo w uszach kochanka melodyjniej niż wszystkie wiersze Księgi pieśni [Księga pieśni - część klasycznego konfucjańskiego pięcioksięgu, na który składają się nadto Księga przemian, Księga dokonań, Księga etykiety oraz Kronika wiosen i jesieni.] Aby uśmierzyć w nim podejrzenia co do przyczyn tego nagłego przypływu energii, wykorzystałam co najmniej w połowie oręż z arsenału mej sztuki, dzięki czemu Qyang mógł przypisać przybór swych sił naturalnej reakcji z mej strony. Wyszedł ode mnie w południe następnego dnia, dumniejszy niż kogut, który zdeptał właśnie swoje wszystkie kury; nie wiedział biedak, że efekt jasnobrązowego płynu będzie miał swój dalszy ciąg. Sporządzony ze sproszkowanego rogu jelenia, koreańskiego żeńszenia i pewnych utłuczonych na miazgę owadów, początkowo rozpalił niezwykły ogień w żyłach doktora, później jednak spowodował taki ubytek mocy jang, że przez dłuższy czas jego żony - acz dobrze wyszkolone w sprowadzaniu „deszczu” - musiały cierpieć dokuczliwą suszę.

Wizyty Quyanga powtarzały się co tydzień. Przychodził wczesnym wieczorem i odświeżony mą obecnością i zapachem swej ulubionej herbatki doświadczał rozkosznego przypływu wigoru. Wkrótce zaczął mnie nazywać swym lisim duszkiem. Była to aluzja do starej legendy o mężczyźnie, który zadał się z lisicą w ludzkiej skórze i potem już żadna kobieta nie mogła wzniecić i ukoić w nim owych niewypowiedzianie cennych pragnień. W przypadku doktora tym cenniejszych, że żył on z dnia na dzień w ciągłej obawie przed śmiercią:

Oczywiście, jeśli chciałam, by mój fortel poskutkował, Quyang nie mógł mnie odwiedzać zbyt często. Albowiem żaden napój, żadna zręczność, żadna uroda nie wywoła chmurotwórczej mgły nad jeziorem, które wyschło. Na szczęście obowiązki zatrzymywały go w Nankinie od poniedziałku do piątku.

Skoro rybka połknęła haczyk - jak się wyraził I,ao Ta - musiałam wyciągnąć ją na brzeg. Przystąpiłam do tego z przykrością, pełna obaw o siebie i o kochanka, którego polubiłam, bo był miły i uprzejmy. Miałam go namówić, by dopomógł w ucieczce niejakiemu Li Wen, chłopakowi, którego schwytano przy próbie wysadzenia w powietrze jednej z szanghajskich elektrowni. Domyślałam się, że moim mocodawcom bardzo na nim zależy, ale miałam wrażenie, że jeszcze bardziej zależało im na usidleniu doktora, gdyby bowiem zdradził Japończyków, kuomintangowcy [Kuomintang - partia polityczna założona w 1912 r., dążąca do utworzenia republiki; prawicowe skrzydło Kuomintangu na czele z Czang-Kaj-szekiem dokonało przewrotu (1927), zwracając się przeciw siłom ludowym. W latach agresji japońskiej kuomintangowcy zwalczając Japończyków, występowali także przeciw komunistom; po proklamowaniu Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 r. przywódcy Kuomintangu zbiegli na Tajwan] mieliby go w ręku. W każdym razie zadano sobie zadziwiająco wiele trudu (włącznie z długą podróżą Śnieżnej Gęsi do Kantonu), aby go zafrapować moją osobą i to jeszcze na długo przed aresztowaniem Li Wena.

Pewnego wieczora gawędziłam z doktorem w salonie; wypił już swoją specjalną herbatę, ale jakoś ociągał się z przenosinami do sypialni. Zaczęłam się lękać, że napój podziała, zanim zdołam uczynić coś, co by usprawiedliwiało jego podniecenie. Udając nieposkromioną ochotę do walki pociągnęłam go na sofę i przypuściłam pieszczotami atak na jego ucho, a potem na różne wrażliwe punkty położone wzdłuż kręgosłupa, zbliżając się powoli do głównej siedziby rozkoszy. Po małej chwili oczy mu rozbłysły, a oskoma ogarnęła go tak silnie, że byłby mnie od razu obalił, gdyby znowu nie zjawiła się Hiacynta z herbatą.

- Odeślij ją - powiedział głosem drżącym z namiętności. - Albo nie. Niech zamknie drzwi i zostanie. Mam ochotę na was obie.

Ale Hiacynta uciekła. a mnie udało się zawieść go do sypialni. Usiadł zaraz na łóżku, szeroko rozstawiając nogi i przyciągnął mnie do siebie. Następnie unosił mnie i opuszczał w ten sposób, że gdy opadałam mu na podołek, borsuk chował się do swego legowiska. W tych okolicznościach inicjatywa siłą rzeczy należy do kobiety i doktor gorąco oczekiwał tego, ale ja rozluźniłam mięśnie i spadałam mu na kolana bezwładna jak worek z ryżem. Wiedziałam dobrze, że to przed pierwszą potyczką i w jej trakcie zwłoka wzbudza najdotkliwszą udrękę. Przez kilka chwil wlepiał we mnie głodne oczy; rozwarte wargi ukazywały zaciśnięte zęby niby to w ekstazie, lecz to była z pewnością katusza oczekiwania na finał. I wtedy położyłam mu głowę na piersi i zaczęłam łkać.

- Miao Sing. Siostrzyczko! O co chodzi? - spytał, wciąż trzymając mnie chciwie.

Reagowałam sennie na jego napór, ruszałam się miękko jak kołysana wiatrem wierzba, ale bez emocji, obojętnie. W rozpaczy podniósł mnie i uchwycił pod ramiona, tak że zakończyliśmy taniec jak kukiełka i jej animator. Kiedy już było po wszystkim, zarzucił mnie pytaniami, które zbywałam milczeniem roszonym łzami. W godzinę później odbyła się druga potyczka, ale w atmosferze tak sztywnej, że zniechęcony doktor postanowił - pierwszy raz od czasu, gdy zaczęliśmy się spotykać zmarnować kilka cennych godzin na sen. Jednakże ledwie zmienił się rytm jego oddechu, znów załkałam głośno, wyciskając kilka prawdziwych łez.

- Miao Sing, co się stało? Powiedz mi albo pójdę sobie. Jeśli mogę ci pomóc - zrobię to. Jeśli wzdychasz do kogoś innego najlepiej będzie, jeśli odejdę.

- Chodzi o mego przyjaciela, imieniem Li Wen - wyszeptałam kiedy byliśmy dziećmi, był dla mnie taki dobry i moja matka myślała, że może... Ach, to nieważne...

- Li Wen? Kto to jest? Czy zachorował, czy ma jakieś kłopoty?

- Nikt nie może mu pomóc, Papciu. Dał się omotać i teraz płaci za to. Tak przynajmniej sądzę, gdyż dzisiaj byle podejrzenie wystarczy, by kogoś aresztować, a potem - winny czy niewinny - idzie na śmierć.

- Jest aresztowany? To źle - mruknął z zaniepokojeniem. - Sama powiedziałaś, że dzisiaj podejrzenie starcza na winę. Ale co on zrobił?

- Sabotaż - szepnęłam. - Historia z elektrownią. Musiałeś o tym czytać w gazetach.

- Sabotaż! W takim razie to rzecz Kempeitai i prawdę mówiąc, lepiej o tym nie mówić.

- Tak, Papciu, oczywiście. Ja też tak uważam.

Moje kłopoty oddaliły uwagę doktora od innych spraw i jego wężyk zwinął się znudzony w kłębek i drzemał. Jednakże bez wielkiego zachodu pozwolił się rozbudzić, uniósł swój łebek i przez resztę nocy uwijał się gorączkowo, jakby chciał zatopić me smutki w strugach życiodajnego deszczu.

Rankiem, wkrótce przed odejściem doktora, zmówiłam krótką modlitwę do Niebiańskiej Cesarzowej i przypuściłam swój pierwszy poważny szturm do twierdzy jego godności.

- Papciu, myślę, że powinniśmy widywać się rzadziej. Do Śnieżnej Gęsi mogłyby dotrzeć jakieś plotki. Jeśli się dowie, że sypiam z tobą, zbije mnie niemiłosiernie.

- Ale mówiłaś, że nie wróci z Kantonu przed...

- Mówiłam tak, Papciu. A teraz proszę cię, nie przychodź, aż dam ci znać przez Hiacyntę, że droga jest bezpieczna.

W Chinach osiągnięcie wysokiego stanowiska wymaga przenikliwości; większość chińskich dygnitarzy to specjaliści w pojmowaniu niedopowiedzeń. Doktor Quyang nie był wyjątkiem. Rzucił mi przenikliwe spojrzenie i znalazł w mym wzroku jasną odpowiedź. Czerwieniąc się ze złości, wziął kapelusz i wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami. Poszłam zaraz do kuchni, aby powiedzieć Lao Ta, że mi się nie powiodło.

- Jeszcze nie wiadomo - odparł pogodnie kucharz. - Ryba, która połknęła haczyk, czasem odpływa daleko nie szarpiąc wędki. Zaraz podam ci śniadanie.

Rozdział jedenasty

Wierzchem na tygrysie

Przez dłuższy czas doktor Quyang musiał zadowalać się nieciekawym towarzystwem swych żon. Ale tego ranka, kiedy wyprowadzono na egzekucję sabotażystów, okazało się, że nie ma wśród nich Li Wena uciekł! Wkrótce potem doktor wznowił wizyty, ale nie na długo. Pociągałam go wciąż, ale teraz jego uczucie skomplikował strach, uroki świeżości zblakły i zapewne przeklinał słabość, która go znów przywiodła do mnie. Co gorsze, Lao Ta odmówił dalszego doprawiania herbaty afrodyzjakiem, wskutek czego w łóżku doznaliśmy wzajemnego rozczarowania. Pierwszej nocy po powrocie zdobył się na jedną czy dwie potyczki, lecz nim nadeszła północ był jak bezstrunna lutnia i musiał szukać schronienia we śnie. Podczas ostatniej wizyty niemal z ulgą przyjął wiadomość, że Śnieżna Gęś naprawdę wraca z Kantonu. Niezdolny do przekroczenia Jaspisowych Wrót, niczym siedemdziesięciolatek musiał się zadowolić zastępczymi pieszczotami, między innymi tą, której szydercza ńazwa brzmi „żona drwala zbiera lateks z karłowatego kauczukowca”. Rano wyszedł i więcej nie wrócił ani nie dał znaku życia. Mam nadzieję, że jego cztery żony umiały go trochę pocieszyć, zanim w wyniku współpracy, w którą dał się wciągnąć, stracił swe stanowisko i został zniszczony. Doktor Quyang był dobrym człowiekiem. Życzyłabym sobie być w lepszych czasach jego konkubiną.

Wkrótce potem mój brat złożył mi jedną ze swych rzadkich wizyt. Przyjemność tego spotkania zmąciły nowiny, które przyniósł. Papa Meng został aresztowany przed kilkoma tygodniami i publicznie ścięty. Zapłakana i wystraszona, krzyknęłam:

- Jesteście szaleni. Czyż nie widzicie, że Japończycy zawsze biorą górę? Ja chcę żyć. Chcę stąd odejść, z powrotem na „Morską Jaskółkę”, albo gdziekolwiek, wszystko jedno gdzie, byle daleko od was. Sposępniał i najwidoczniej poruszony zastanawiał się, jakie znaleźć dla mnie wyjście. Ale oczywiście był bezradny. Po długim milczeniu powiedział:

- Tak jak i ja dosiadłaś tygrysa. Różnica jest taka, że ja zrobiłem to dobrowolnie. Jeśli zeskoczysz z jego grzebietu - zostanisz pożarta. Następnie spojrzał na mnie wzrokiem, w którym mogłam wyczytać prośbę o wybaczenie; wstał i wyszedł.

Moje następne ważne zadanie wyglądało na pierwszy rzut oka bardziej na nieprzyjemne aniżeli trudne. Celem był osławiony pułkownik Soga, japoński oficer, znany ze swego makabrycznego humoru; chełpił się, że wchłonął w siebie męstwo tuzina brytyjskich i holenderskich lotników, których ściął osobiście w jakichś krajach na południu. Nie chodziło o jakiekolwiek przysługi ze strony takiego człowieka, miałam go tylko odciągnąć od kochanki, aby ją można było łatwiej zlikwidować. Ta mandżurska księżniczka, daleka krewna Pu Yi - władcy sfabrykowanego przez Japończyków państwa Mandżukuo - była znienawidzona bardziej niż większość chińskich zdrajców w Szanghaju. Paradowała w japońskim mundurze i latała jako pasażerka bombowcami, które zrzucały bomby zapalające na chińskie miasta. Sądzę, że nawet kolaboranci w cichości życzyli jej śmierci.

Pułkownik Soga nie czuł się na tyle więźniem jej smukłej, chłopięcej sylwetki, aby pozostawać nieczułym na okrąglejsze wdzięki. Pewnego wieczoru Śnieżna Gęś wzięła mnie do znanej restauracji Sun Ya, uczęszczanej przez Japończyków oraz ich chińskich zauszników. Miał tam być wówczas także Soga.

Byliśmy w towarzystwie wiceministra spraw wewnętrznych i jego młodszego brata, który dopiero co przyjechał z Nankinu i nie zdążył jeszcze zobaczyć się ze swą miejscową faworytą. Po wspaniałym kantońskim jedzeniu japońska orkiestra zaczęła grać tanga. Nie umiałam tańczyć, ale Śnieżnej Gęsi bez trudu udało się ściągnąć na mnie uwagę pułkownika. Za wskazówką Lao Ta, który zasięgnął w tej sprawie informacji od kogoś, kto dobrze znał charakter Sogi, zachowywałam się wyniośle, starając się robić wrażenie, że gardzę mężczyznami. Podstęp poskutkował, gdyż pułkownik zaprosił mnie do swego stolika i był najwidoczniej niezadowolony, gdy Śnieżna Gęś odwołała mnie do naszego towarzystwa. Później spotykaliśmy się - niby przypadkiem - w różnych miejscach i nie czekałam długo na jego wizytę.

W mym szanghajskim okresie przywykłam do łatwych zwycięstw nad mężczyznami i schlebiałam sobie, że udało mi się skutecznie zaintrygować pułkownika swą rzekomą oschłością, za którą mogła się kryć wyjątkowa zmysłowość. Skąd mogłam wiedzieć, że w czasie, gdy moi zwierzchnicy badali jego przeszłość, on śledził uważnie kroki doktora Quyanga? A wówczas nie wiedziałam jeszcze o tym, że doktor popadł w niełaskę.

Zjawiwszy się w moim mieszkaniu pułkownik pominął zwyczajowe grzeczności i z miejsca przystąpił do rzeczy. Powiedział, że słyszał o mych niezwykłych talentach i chciał je sprawdzić osobiście. Mogę sobie oszczędzić bajeczek o mym dziewictwie, gdyż jego serdeczny przyjaciel, a kuzyn Quyanga, wyznał mu w zaufaniu, że jestem równie rozwiązła i nienasycona jak owa chińska cesarzowa, która wyzwalała wojowniczą męskość nie tylko w swych szambelanach, ale nawet i w eunuchach. On sam daleki jest od takiej nienasyconej żądzy, niemniej liczy na przyjemne współzawodnictwo aż do chwili, gdy jedno z nas poprosi o litość. Jutro wieczorem przyśle po mnie samochód, który zawiezie mnie do jego domu.

O pieniądzach nie było mowy. Lekceważąc ukryte znaczenie wzmianki o doktorze Quyang i pamiętając instrukcje Lao Ta, że mam być powściągliwa, odrzekłam chłodno:

- Pochlebia mi bardzo pańskie zainteresowanie mymi skromnymi uzdolnieniami i spodziewam się, że nie będzie pan rozczarowany. Jednakże zanim dam panu sposobność osądzenia ich, musi upłynąć nieco czasu, gdyż w tygodniu jestem raczej zajęta. Może być pan jednak pewien, że złożę panu swe uszanowanie tak szybko, jak to będzie możliwe.

Miałam mniej niż dwie sekundy na zadowolenie z wygłoszonej kwestii. W chwilę później zbliżył się i uderzył mnie w twarz tak mocno, że upadłam.

- Dobrze - powiedział. - Jestem z ciebie rad. Nauczyłaś się, że kobieta twej rasy odbiera rozkazy od Japończyków z głową przy podłodze. Samochód przyjedzie jutro o szóstej. W ten sposób będziemy mieli przed sobą długą noc.

Cóż mogłam zrobić innego, niż przygotować się na czas? Modny wiosenny płaszcz, czarna obcisła suknia, kolczyki i broszka z przezroczystego jadeitu, paryskie pantofelki na wysokich obcasach, puder, szminka Maxa Factora (w tym czasie na wagę złota) - wszystko to miało się składać na ów pozór dumnej piękności, która go ku mnie pociągała. Szacowna Nauczycielka nie chciałaby mnie widzieć w tym stroju, ale opuszczając Suczou wkroczyłam w świat odległy od tamtego o stulecia.

Przywieziono mnie do dobrze strzeżonego budynku w dzielnicy niemal całkowicie zajętej przez Japończyków. Mieszkanie na pierwszym piętrze miało centralne ogrzewanie, lecz poza tym było raczej skromne. Przystojny, młody wartownik przy drzwiach sypialni zasalutował mi, lecz popatrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, którego znaczenia nie pojęłam. Pułkownik Soga, ubrany w cienkie domowe kimono, siedział na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, w zębach trzymał papierosa. Nie prezentował się źle, jak na mężczyznę koło czterdziestki miał doskonałą figurę, a brak munduru nadawał mu subtelniejszy wygląd. Powitawszy mnie ze słabo tłumionym rozbawieniem, wskazał na wielkie toaletowe lustro w kącie pokoju.

- Nie będziemy tracić czasu na preludia - powiedział. - Rozbierz się tam i oboje doznamy miłego objawienia.

Na ścianie w pobliżu lustra wisiało kilka dużych fotografii, które należały do szczególnej galerii biegnącej wokół pokoju. Spojrzałam na te zdjęcia i zaparło mi dech. Nie mogłam od nich oderwać wzroku, jakby zahipnotyzowana zionącą z nich grozą. Zapewne o taki właśnie efekt chodziło memu gospodarzowi, być może nawet fotografie przygotowano specjalnie dla mnie. W każdym razie nie pozostawiały one cienia wątpliwości, że żołnierzy Japońskiej Cesarskiej Armii należało się lękać nie mniej niż dzikich zwierząt. Ale dzikie zwierzęta kosztem swych ofiar zaspokajają tylko głód, natomiast człowiek, który zawiesił te fotografie, oraz ludzie znajdujący się na nich chcieli swe ofiary sprowadzić na dno cierpienia, hańby i upodlenia.

Najbliższa fotografia przedstawiała plac wypełniony tłumem kobiet w różnym wieku, od małych dziewczynek po staruszki. Jedne były już nagie, inne zmuszano właśnie do rozebrania się, niektóre gwałcono w pozycji leżącej lub stojącej, wszystko na oczach zaśmiewających się żołnierzy i oficerów. Drugie zdjęcie tylko nieznacznie różniło się od pierwszego, a na trzecim gwałcono na podłodze pokoju jakąś dziewczynę tuż obok zakrwawionych zwłok starego mężczyzny; najprawdopodobniej jej ojca. Zdrętwiała ze wstrętu, stałam jak drewniana figurka z ramieniem wyciągniętym do połowy z rękawa płaszcza.

- Widzę, że spodobały ci się moje fotki. Przypatrz się im. Mamy mnóstwo czasu i powinny nastroić cię dobrze przed dalszym ciągiem wieczoru.

Płaszcz spadł mi z ramion na ziemię. Jak w koszmarze sennym nie mogłam się poruszyć. Widziałam, jak przygląda się uważnie memu odbiciu w lustrze. Nagle zeskoczył z łóżka, schwycił mnie w objęcia i boleśnie zaczął gnieść mi wargi pocałunkami, rozpychając je językiem, aż do utraty tchu; chcąc się uwolnić zaczęłam okładać go po głowie pięściami.

- To już dużo lepiej! - wykrzyknął. - Teraz jesteś sobą. Sięgnął do guzików mej sukni, próbując je rozpiąć, ale zaraz poniechał tego i jednym gwałtownym ruchem rozdarł materiał od góry do dołu, tak jak niecierpliwe dziecko zrywa kolorowe opakowanie prezentu. W oddechu Sogi nie czułam alkoholu, którym można by od biedy wytłumaczyć jego popędliwość. Kiedy byłam już całkiem naga, wrzasnął:

- A teraz pokaż, co potrafisz! Co jest w tobie takiego, że zmusiłaś Quynaga, by zaryzykował dla ciebie życie? Jak dotąd nie widzę nic nadzwyczajnego. Twoje piersi i pośladki to po prostu piersi i pośladki. A więc otumaniły go jakieś ukryte zalety. Chodź do łóżka i popisz się.

Pokornie popełzłam w stronę łóżka. Obrzucił mnie spojrzeniem tak pełnym odrazy, że zaświtał mi maleńki promyk nadziei: kto wie, może niemrawa, niewolnicza uległość obrzydzi mu mnie i skłoni do odesłania z powrotem? Pomrukując gniewnie ułożył się na wznak i szarpnął mnie na siebie; rozluźniając wszystkie mięśnie padłam na niego jak lalka. Robiłam, co kazał, a kiedy szczypał mnie i klepał, abym się żwawiej ruszała, zachowywałam się apatycznie, jak senny niewolnik odganiający wachlarzem muchy nad łożem swej pani. Wreszcie spadł deszcz, ale nie zaświeciła błyskawica i Soga odepchnął mnie od siebie ze wstrętem.

Była wówczas dopiero ósma wieczorem i bałam się, że czeka mnie długa, straszna noc, o ile nie uda mi się jakoś go zniechęcić. Ubranie miałam podarte, ale płaszcz był cały, a w tej części miasta ryksz i taksówek nie brakowało. Udawałam, że ząsypiam. Wkrótce usłyszałam, że wstaje z łóżka i wychodzi z pokoju - prawdopodobnie, aby zjeść kolację. Nie było go tak długo, że wyczerpana, naprawdę zasnęłam.

Chlast! Piekący ból w plecach wyrwał mnie z mych niespokojnych snów i usłyszałam swój przenikliwy krzyk. Zrywając się do ucieczki spostrzegłam, że przy łóżku obok pułkownika z biczem w ręku stoi młodzieniec w mundurze pilota, który śmieje się jednak głosem kobiecym. Domyśliłam się, że była to kochanka Sogi. Zanim pułkownik uniósł bat po raz wtóry, przeturlałam się po łóżku i schowałam głowę pod poduszkę, aby uchronić twarz. Chlast! Chlast! Chlast! Raz po raz bicz ciął mnie po plecach; gryzłam poduszkę, bojąc się, by moje jęki nie rozwścieczyły go jeszcze bardziej i podnieciły do czegoś gorszego. Chlast! Chlast! Wraz z krzykiem, którego nie mogłam już powstrzymać, zapadłam w ciemność.

Ocknęłam się na łóżku, w swoim pokoju. Leżałam na brzuchu, a nade mną nachylało się kilka osób. Jedną z nich była Hiacynta, która smarowała mi plecy oliwą. Miałam uczucie, że pełzają po mnie płomienie, ale teraz przynajmniej mogłam swobodnie krzyczeć z bólu. Przynosiło mi to pewną ulgę.

W kilka dni później wróciłam do siebie na tyle, że rozumiałam, co się do mnie mówi. Powiedziano mi, że przywiózł mnie do domu rikszarz, który znalazł mnie na ulicy z głową w rynsztoku, ubraną w zabłocone kimono z przypiętą doń kartką z moim niezdarnie nagryzmolonym adresem; z pewnością nie ręką Sogi ani jego księżniczki. Prawdopodobnie ulitował się nade mną szofer pułkownika, bo on wiedział, gdzie mieszkam.

Po dwu tygodniach doktor uznał, że stan mój pozwala na niedługą podróż i brat - z wypisanymi na twarzy wyrzutami sumienia - przyszedł się ze mną pożegnać.

Śnieżna Gęś załatwiła prywatny samochód, który zawiózł mnie do taoistycznego klasztoru wysoko na wzgórzach za Hangczou. Było to miejsce. do którego pielgrzymowały co roku szanghajskie prostytutki, aby pokłonić się swemu opiekuńczemu bóstwu. Kiedy jechaliśmy wokół słynnego jeziora i potem w górę do klasztoru, postanowiłam, że nie pozwolę posłać się znów do Szanghaju, nawet gdyby opór miał mnie kosztować życie. Bywa. że człowiek staje przed alternatywą, w której śmierć jest milej widziana.

Rozdział dwunasty

Klasztor Wiecznego Życia

Skaleczenia na grzbiecie nie były jednym śladem pozostawionym przez bat pułkownika Sogi. Ból z czasem minął, lecz ja długo jeszcze pozostawałam w stanie niemal letargicznej apatii. Smak potraw, zapach kwiatów, bezpieczeństwo mego brata, los kraju, szum wiatru w koronach sosen ponad klasztorem, Szacowna Nauczycielka. Bura Kotka, wszystko na świecie - dobre czy złe - było mi doskonale obojętne. Nie widziałam powodu, aby nadal żyć, lecz przygotowania konieczne do popełnienia samobójstwa wydawały mi się nazbyt nużące. Przepełniała mnie ociężałość, męczył najmniejszy ruch. Jednakże uroda krajobrazu i nieskończona dobroć taoistycznych mnichów działały uzdrawiająco.

Klasztor Wiecznego Życia nie był sławny, w każdym razie jego rozgłos nie przekraczał granic świata wiatru i wierzb.. Był nieduży, miał podgięte dachy kryte szarą dachówką i stał samotnie tuż pod szczytem wysokiego wzgórza, w gaju pierzastych bambusów kołyszących się nieustannie w podmuchach górskiego wietrzyka. Tuż obok spływała niewielka kaskada, od której biegł bambusowy rurociąg zaopatrujący mnichów w wodę bieżącą; wzgórze po przeciwległej stronie doliny zasłaniało widok na Hangczou. W miarę jak mi wracała ochota do życia, wchodziłam rankami na nasz szczyt i patrzyłam na Zachodnie Jezioro spokojną taflę wody pośród lasków i poznaczonych świątyniami pagórków, którym miękkie, ukośne światło wczesnego poranka przydawało czaru, trudno uchwytnego dla pióra.

Byłam tam jedyną kobietą, jeśli nie liczyć Wilgi, wiejskiej dziewczyny, którą przeor zatrudniał dla mojej wygody. Jednakże nie był to wcale rodzaj klasztoru w którym kobiety były niechętnie widziane; za dużą główną świątynią, w której rezydował Nefrytowy Cesarz i towarzyszące mu bóstwa, [Nefrytowy (lub Jaspisowy) Cesarz - najwyższe bóstwo taoizmu. rządzące światem sił nadprzyrodzonych. rajem i piekłem] stał mniejszy budyneczek poświęcony Boskiemu Opiekunowi płatnych miłośnic i dwa-trzy razy do roku podczas świąt pokoje gościnne wypełniały się tłumkiem dziewcząt z kabaretów, tancerek, pieśniarek i zwyczajnych prostytutek przybywających niekiedy z Suczou i Szanghaju. Bywało, że dziewczęta zjawiały się ze swymi kochankami, a mnisi nie mieli nic przeciwko temu, gdyż monastyr należał do sekty hołdującej zasadzie łączenia żeńskiego czynnika in z męskim jang w dążeniu do nieśmiertelności. Niemniej sami mnisi przestrzegali rygorystycznie celibatu. Pod tym względem mogłam odrzucić zarówno wszelkie obawy, jak i nadzieje. Dostałyśmy z Wilgą trzy pokoje wychodzące na mały dziedziniec, który należał tylko do nas. Siadywałam tam godzinami, chroniona murem i konarami morw przed chłodnymi wiatrami wczesnej wiosny. Czasami czytałam, ale najbardziej lubiłam siedzieć i spoglądać przez małe okienko w kształcie wachlarza na perspektywę drzew i pagórków. Czasami towarzyszyła mi Wilga, gryząc pestki słonecznika lub leniwie rozdmuchując żar w piecyku, na którym gotowałyśmy w czajniku wodę na herbatę. Bladozielone listki pochodziły z małej plantacji na zboczu wzgórza, założonej przez mnichów. Będę zawsze pamiętać czysty, gorzkawy smak tej herbaty. Najczęściej jednak Wilga pozostawiała mnie samą przez większą część dnia i biegła bawić się z wiejskimi dzieciakami. Było to spokojne życie i zaczynałam wierzyć, że tak już zostanie na zawsze.

- Czy jesteś nieśmiertelna?

Rozejrzałam się przestraszona; słyszałam męski głos, a dziedziniec był pusty; pokryty zielonymi płytkami szary mur nie miał ani furtek, ani okien.

- Pytam, czy jesteś nieśmiertelna?

Dopiero teraz spostrzegłam ponad murem kapelusz i górną część młodej twarzy z parą oczu bacznie wpatrujących się we mnie.

- Nie. A ty?

- Staram się zdobyć nieśmiertelność. Chciałabyś mi pomóc?

Głos brzmiał sympatycznie i choć jego właściciel mógł się mi pokazać tylko ułamkowo, zorientowałam się, że mam do czynienia z młodzieńcem mniej więcej równym mi wiekiem. Przyjemność, jakiej doznałam na jego widok, uświadomiła mi, że zaczynam odczuwać samotność.

- Być może! - odkrzyknęłam ze śmiechem. - Wszystko zależy od tego, jakiej pomocy ci potrzeba.

- Nie udawaj głupiej - rzekł, najwyraźniej dotknięty. - Wiesz przecież, o co chodzi. Wszyscy gadają, że wypożyczasz z klasztornej biblioteki księgi nie znane nawet z tytułów tym głupiutkim ladacznicom, które spotyka się zazwyczaj w miejscach takich jak to. Przyjdziesz do mnie teraz albo w nocy?

- A dlaczego ty sam nie pójdziesz naokoło, do bramy mego dziedzińca, co by nam pozwoliło zawrzeć znajomość w stosowniejszy sposób?

- Co to, to nie - odpowiedział, głęboko poruszony. - To się nie da zrobić. Mam się uważać za zamkniętego tutaj.

- A jesteś zamknięty?

- Nie sądzę. To znaczy myślę, że mnie nie zamknięto, gdyż dałem słowo, że nie ucieknę. Ale ty możesz łatwo przyjść do mnie. Tylko zrób to tak, aby nikt cię nie widział. Może im się to nie spodobać.

- A jeśli twoja brama będzie zamknięta? Jak wejdę?

- Znajdę jakiś sposób. Usiądę teraz i pomyślę o tym. Do widzenia!

Wieczorem, siedząc z Wilgą przy gościnnym stole w refektarzu, zagadnęłam mnicha grzejącego w gorącej wodzie cynowy dzban z winem - kto zacz ów młody sąsiad za murem.

- Kto ci powiedział, że masz sąsiada? - odpowiedział pytaniem, obrzuciwszy mnie przenikliwym spojrzeniem.

- Nikt. Wydawało mi się tylko, że słyszę męski głos.

- To się zdarza. Samotność pobudza wyobraźnię - uciął krótko i poszedł do. kuchni.

Jednakże po kolacji sam przeor zjawił się na mym dziedzińcu, poprosił o herbatę i odesłał Wilgę do wioski. Nastąpiła długa seria staromodnych grzeczności, w których lubują się taoiści, a potem - nieoczekiwanie - dowiedziałam się kilku szczegółów o mym sąsiedzie. Młodzieniec ten pochodził z dobrej rodziny, lecz uważano go za niespełna rozumu z racji obsesyjnej pogoni za nieśmiertelnością; uciekł z domu i znaleziono go dopiero po pół roku w świątyni niedaleko Suczou, gdzie żył z taoistyczną mniszką, uprawiając dzień i noc tajemnicze praktyki miłosne. Odesłany do domu, zachowywał się gwałtownie, atakował każdego, kto się doń zbliżał, nawet własnych rodziców. Miano go umieścić w zakładzie dla umysłowo chorych, lecz w końcu za poradą domowego lekarza postanowiono odosobnić biedaka w klasztorze, gdzie wśród swych taoistycznych strażników będzie - jak sądzono - mógł znaleźć pokrewne dusze. Na czas świąt, gdy do klasztoru przyjeżdżały prostytutki, umieszczano go gdzie indziej.

- Jest aż tak niepoczytalny, że nawet tu trzeba go trzymać pod kluczem? - spytałam.

- Brama jest zazwyczaj zamknięta. Gdyby uciekł, moglibyśmy mieć kłopoty. Jego ojciec to... (tu przeor wymienił imię wysoko postawionej osobistości), ale czy jest szalony, czy nie to kwestia zapatrywań. Chciałabyś go odwiedzić?

- A mogłabym?

- Tak, ale z zachowaniem wielkiej dyskrecji. Lepiej, aby nikt o tym nie wiedział. Obiecaj, że go nie wypuścisz, a dam ci drugi klucz.

- A jeśli mnie zabije?

- Z pewnością nie zrobi tego - przeor roześmiał się wesoło. - Jesteś lekarstwem, którego akurat potrzebuje najbardziej. Nasz bibliotekarz powiedział mi, że sądząc po książkach, jakie wypożyczasz, zostałaś już trochę wprowadzona w święte sekrety. Kto wie? Być może przy twojej współpracy oboje osiągniecie nieśmiertelność? Było wiele przypadków w historii. A jak zauważył boski Lie-tsy [Myśliciel z IV wieku p.n.e., wybitny kontynuator filozofii taoistycznej] młodzi i piękni mają największe szanse osiągnięcia celu.

Nazajutrz przeor wcisnął mi do ręki ciężki klucz i szepnął:

- Jesteś oczekiwana tej nocy. Powiedziałem Wildze, że wróciłaś już do siebie na tyle, że potrzebujesz opieki tylko w ciągu dnia. Od dzisiaj będzie nocować w wiosce.

Uśmiechnął się łagodnie i poklepując mnie po ramieniu dorzucił: Zrób, co się da, dla nieszczęśnika i nie marnuj czasu. Jeśli zabiorą go stąd, zanim przestanie być śmiertelny - cenna szansa przepadnie, być może na wiele pokoleń.

Oto w jaki sposób młodzieniec, który przybrał miano Czu-lin Ciu-szy (Pustelnik z Bambusowego Gaju) został - z błogosławieństwem świątobliwego starca - moim kochankiem.

W czasie pierwszych odwiedzin, ledwie zdążyłam postawić stopę na dziedzińcu Czu-lina, wybiegł ze swego pokoju i ujął mnie za ręce.

- Zostaw ten ciężki klucz w zamku - powiedział. - Kto chciałby uciekać, gdy ty tu jesteś? Chodź, pokażę ci jedwabną drabinkę, jaką zacząłem robić dla ciebie, zanim przeor powiadomił mnie, że wręczy ci klucz.

Trzymając wciąż moją rękę jak rozradowane dziecko, pociągnął mnie przez dziedziniec do miejsca, które nazywał swą celą, do oświetlonej jasno - jak małżeńska sypialnia - komnaty, w której płonęły dwie grube, szkarłatne świece. Niska leżanka z czarnego drewna nakryta była materacem, poduszkami i kołdrami z jasnego jedwabiu; inne meble zrobione były także z tego samego, pięknie błyszczącego drewna. Teraz, w blasku świec, mogłam się po raz pierwszy wyraźnie przyjrzeć Czu-linowi. Ubrany był tak kolorowo i tak wykwintnie, że przez chwilę ogarnęło mnie wrażenie, iż już stał się nieśmiertelny. Nosił luźną pustelniczą szatę z jasnoniebieskiego jedwabiu, spod której wyzierały białe, również jedwabne spodnie. Głowę okrywała mu błękitna muślinowa czapka z turkusem i srebrnymi skrzydełkami. Skórę miał tak gładką, że jego blada twarz, zaróżowiona leciutko ciepłem ognia, wyglądała jak wyrzeźbiona z białego jaspisu i przezroczystego kwarcu. Doprawdy, wyróżniał się urodą tak delikatną, że można by sądzić, iż jest eunuchem lub dziewczyną; jednakże gdy przycisnął mnie mocno do siebie, jego męskość dała od razu znać o sobie, wyczuwalna dobrze mimo tłumiących ją warstw odzieży.

Pamiętając przestrogę przeora przed zbędną zwłoką i znajdując Czu-lina gotowym do natychmiastowego wyruszenia na święte poszukiwania - rozdziewałam się pospiesznie, drżąc z rozkosznego podniecenia po dwumiesięcznej wstrzemięźliwości. Gdy byliśmy już oboje nadzy, zapalił kadzidło przed małą, porcelanową statuetką Brzoskwiniowej Bogini. Skłoniliśmy głęboko głowy i osunęliśmy się na klęczki przed figurką, a Czu-lin melodyjnym głosem zaśpiewał stary hymn:

Na trójnogu żarzy się kadzidło,

Sączy dym ku królestwom w górze.

Stajemy przed tobą jak alchemicy,

W barwach róży i kości słoniowej.

Z jaspisowym moździerzem, agatowym tłuczkiem

I najczystszymi sercami.

Pragniemy sporządzić cudowny eliksir,

Który da nam życie wieczne.

Błogosławcie. Niebiosa, tej jaspisowej czarze!

Prowadź. Ziemio, tę agatową różdżkę!

- Ach, to było ładne - rzekł uśmiechnięty. - I pomoże nam przezwyciężyć nasze omyłki. Nieśmiertelni lubią rzeczy, które błyszczą: Jeżeli podsuniemy im myśl, że nasze instrumenty są rzeczywiście z jaspisu i agatu, możesz być pewna, że zechcą przyjąć nas do swego grona. Bez ich pomocy nie zdołamy wymieszać eliksiru we właściwych proporcjach. Zadziwiające, jak niewiele uwagi zwraca się zazwyczaj na te szczegóły. Oto dlaczego współcześnie tak niewielu z nas dostępuje łaski wiecznego życia.

Prawie przez całą noc spoczywaliśmy zamknięci ściśle w uświęconych połączeniach, ogarnięci niewysłowioną słodyczą, jakiej dotychczas nie zaznałam. Pierwsza próba wymieszania eliksiru nie powiodła się wskutek mej niecierpliwości, więc przy następnych zachowywaliśmy pobożną ostrożność. Ciasno zespoleni, byliśmy jak dwa ptaki o jednej parze skrzydeł, jak dwa drzewa mające jeden pień, a ruchy nasze były delikatne jak morskie fale w porze lata.

Tak minęła pierwsza z wielu cudownych nocy. Czu-lin łączył w sobie zalety wielu osób, które kochałam, co być może znaczyło, że naprawdę zbliżał się do nieśmiertelności. Młodzieńczy jak wioślarz z Suczou, piękny jak Nefrytowa Waza, gibki jak Szacowna Nauczycielka, spontaniczny i dowcipny jak Bura Kotka, męski jak Papa Meng, czuły jak Tao-cz'uan - kiełznał swój ekstrakt jang z taką maestrią, że był przeciwnikiem, od którego nawet Kotka z całą swą zniewalającą magią nie wydostałaby najskromniejszej obiaty wbrew jego woli.

Rozmowę prowadził czarująco; mówił prosto i szczerze, jak dziecko nie nauczone kłamać. Gdyby oświadczył mi, że doszedł już do nieśmiertelności, wcale bym w to nie wątpiła. I odwrotnie - gdybym to ja lub jakaś inna osoba pochlubiła się czymś takim - uwierzyłby bez zastrzeżeń. Sam nie kłamał i nie dopuszczał myśli, że jego przyjaciele mogliby go okłamywać. Ale nade wszystko miał jedną, najwspanialszą zaletę: jeśli o cokolwiek prosił lub brał ode mnie - przyjmował to jako dar, a nie rzecz mu należną.

Czy można mnie winić, że znalazłam się pod jego urokiem, że chcąc tak bardzo dzielić jego fantazje przestałam odróżniać granice dzielące złudzenia od rzeczywistości? Czy jakakolwiek wrażliwa dziewczyna postąpiłaby inaczej? Oczywiście trudno to zrozumieć komuś, kto nie widział Czu-lina, nie zetknął się z jego nieskazitelną urodą, pod której wpływem zdawały się ożywać stare poradniki pobudzania szczytnych uniesień. Alabastrowe ciało, kolorowe sutki, sakwa z jeleniej skóry na cenne klejnoty - powiecie, że to poetyckie figury, symbole ideału nie do osiągnięcia. Owszem, tak najczęściej bywa. Jednakże leżąc obok Czu-lina w ciepłym blasku świec uzmysłowiłam sobie, że owe górnolotne przenośnie są najbliższe nieopisanych doznań wzroku i dotyku, wobec których zwykłe słowa są bezużyteczne.

Początkowo, gdy się przed nim obnażałam, wstydziłam się blizn na plecach, zubożały przecież podarunki, jakie mu ofiarowywałam.

Jednakże później, gdy dowiedział się przyczyny owych zeszpeceń, wykrzyknął: - Jakże jesteś szczęśliwa!

- Szczęśliwa?

- Tak, oczywiście. Albowiem te blizny upodabniają cię do mnie; dzięki nim wiesz, że musisz uciekać już teraz, nie czekając na starość; żucie śmiertelników jest okropne. Jakimi głupcami bylibyśmy godząc się na nie!

Kiedy mówił, śpiąca biała kobra drgnęła i poczęła unosić głowę; jak gdyby poruszona niecierpliwością Czu-lina chciała go ponaglić w marszu ku nieśmiertelności. Jeszcze podziwiałam jej wdzięczne ruchy, gdy on skoczył ku mnie, żarłocznie wpijając się wargami w me usta, potem w piersi, rabując święte ekstrakty i zmuszając mnie wkrótce do pozbycia się znacznych zapasów sekretnej spiżarni. Później odezwałam się tak:

- Za każdym razem, gdy się kochamy, sprawiasz, że obdarowuję cię hojnie, ale żadne z mych starań nie potrafi cię zmusić, byś odwdzięczył się choćby najskromniej. W ten sposób tylko ty osiągniesz nieśmiertelność. Jaka jest szansa na wspólne unieśmiertelnienie, jeśli jedno z dwojga kochanków tylko bierze, nic w zamian nie dając?

W głębi duszy nie byłam oczywiście przekonana, że istotnie możemy się stać nieśmiertelni. Zadałam to pytanie przede wszystkim dlatego, aby wytknąć mu egoizm. Ale on nie domyślał się tego.

- Zauważyłaś zapewne - odrzekł - że święte księgi mówią często o wspólnym skoku kochanków, nie objaśniają jednakże, jak to należy uczynić. Wczoraj spytałem o to przeora. Powiedział, że zarówno ty, jak ja powinniśmy osobno pobierać ekstrakty od licznych postronnych partnerów. Dla ciebie - jako dziewczyny - to łatwe, zresztą mnisi pójdą ci na rękę, ale co ze mną? Myślałem o kobietach z wioski, jednakże przeor powiada, że ci chłopi są tak ciemni, że mogliby źle przyjąć taką propozycję i narobić nam kłopotów. Jakże głupi są ludzie! Ułożyłem więc inny plan. Wiadomo, że ekstrakt in odnawia się łatwo, toteż będę go brał od ciebie przez cztery noce z rzędu. W ten sposób zmieszam w sobie dość eliksiiu, aby szafować nim bezkarnie każdej piątej nocy. Mam nadzieję, że go nie zmarnujesz, gdyż nie składałem takiej ofiary od czasu, gdy Śliwkowa Wróżka nauczyła mnie tego w pewnej świątyni niedaleko Suczou. Otrzymałem od niej wszystko za darmo, ale oczywiście ona już była nieśmiertelna.

Rozdział trzynasty

W pogoni za nieśmiertelnością

W następnych tygodniach natężaliśmy się z całych sił, cieleśnie i umysłowo, w dążeniu do naszego celu. Oprócz rytualnych połączeń spełnianych tak często, jak tylko było to możliwe, studiowaliśmy podręczniki i diagramy, przeprowadzając wszystkie eksperymenty, aby udoskonalić skład eliksiru. Nadeszła wreszcie noc, gdy Czu-lin oświadczył, że mógłby już w każdej chwili przeskoczyć w świat nieśmiertelności. Gdybym i ja znalazła się w stanie takiej gotowości, nic nie powinno zatrzymywać nas dłużej pośród śmiertelnych.

Dokonawszy przeglądu swoich postępów stwierdziłam jednak z trwogą, że moje ciało i kości odznaczały się niezmienną solidnością. Wprawiło to Czu-lina w zły humor, utyskiwał i musiałam odwrócić twarz, aby ukryć łzy.

Nazajutrz rozpoczynało się czterodniowe święto i klasztor zapełnił się gośćmi. Przeważnie były to prostytutki, ale niektóre z nich przyjechały w towarzystwie swych gachów, a także odrażających typów, którzy żyli z zarobków tych dziewcząt. Na mnie odbiło się to w ten sposób, że wstawiono do mej sypialni cztery łóżka i z trudem musiałam się przeciskać do własnego. Czu-lina spotkało coś nieskończenie gorszego: zamknięto go w jednej z pobliskich świątyń, nie mogłam się dowiedzieć w której. Moimi współmieszkankami były fordanserki z szanghajskiego kabaretu, dziewczyny płytkie i hałaśliwe. Co wieczór, gdy tylko skończyły się uroczystości w świątyni Nefrytowego Cesarza, biegły, aby zapalić kadzidło przed Boskim Patronem swego fachu, biły niedbałe pokłony i spieszyły do refektarza, aby objeść się wystawnym świątecznym jadłem. Niestety, ani obfite potrawy, ani wino nie przyprawiały ich o senność, lecz wzmacniały inne pragnienia, których nie mogły zaspokoić. Plotkowały do rana o swych kochankach, opiekunach i klientach, nie dając mi spać. Nic dziwnego, że Czu-lin chciał uciec z tego świata. Ale jakoś przecierpiałam te cztery noce, najpierw pełne szeptów, a następnie podejrzanych dźwięków w ostatnich godzinach przed świtem.

Ostatniego dnia odbył się rytuał, który rzadko już można było oglądać. Ceremonia ku czci Nefrytowego Cesarza przebiegała w atmosferze uroczystszej niż zazwyczaj. Dym z kadzideł wznosił się chmurami, sto świec mrugających na ołtarzu rywalizowało z gęstwą lampionów w kształcie lotosów, zwisających u powały. Świeczki były ofiarowane przez prostytutki; każda zapaliła jedną. Po środku, w pobliżu ołtarza, stała niewielka grupa mnichów-pustelników. Ich czarne habity tworzyły ciemną chmurę na tęczowym tle kobiecych strojów. Gamraci dziewczyn, nie biorąc udziału w uroczystości, stali u wejścia lub na zewnątrz. Przy wtórze fletów i bębnów zanoszono modły o szczęście, powodzenie, zdrowie i licznych klientów - u stóp Nefrytowego Cesarza, przed obliczem którego nierządnice równe są niewinnym księżniczkom. Następnie tłum dziewcząt wepchnął się do maleńkiej kaplicy ich Boskiego Opiekuna, gdzie z powodu ciasnoty musiały składać kadzidlaną ofiarę w pozycji stojącej. Odurzająca woń dymu i spoconych, wyperfumowanych ciał sprawiała, że trudno było oddychać. Dziewczyny, które weszły pierwsze, przeciskały się z powrotem na dziedziniec, z trudem łapiąc powietrze. Podczas wieczerzy nie podawano tym razem wina, albowiem najważniejszy rytuał, zasadniczy cel pielgrzymki, miał dopiero nastąpić. Była to stara tradycja kwitnąca tajemnie przez stulecia mimo surowych zakazów władz konfucjańskich. Teraz - pod rządami Japończyków - można ją było celebrować otwarcie; Karły rozmyślnie podtrzymywały obyczaje taoistów, bo zdawało im się, że w ten sposób utrwalają podziały wśród Chińczyków i zyskują sobie zwolenników.

W Godzinie Dzika [między dziewiątą a dziesiątą wieczorem - Doba chińska podzielona była na dwanaście dwugodzinnych okresów, z których każdy' miał swoją nazwę] zawarto starannie bramy klasztorne i wszyscy zgromadzili się na głównym dziedzińcu, gdzie mnisi odśpiewali wstępne inwokacje, po czym zapadła pełna oczekiwania cisza.

Wkrótce zadudniły tambury, a ze świątyni wybiegły w podskokach dwie postacie - ich nagie ciała lśniły jak biały jadeit w jasnym świetle księżyca. Odezwał się grzechot cymbałów, jęknęły bębny, załkały flety, a dwie tajemnicze sylwetki majestatycznie okrążały plac, zmniejszając stopniowo odległość, jaka je dzieliła. Ich ruchy były powolne, lecz dynamiczne, wyobrażały w ludzkich kształtach potężne Duchy kierowane władczym rytmem Świętego Tańca Niebios i Ziemi. Z wolna - jak planety krążące po niebie - zbliżały się ku sobie. Wreszcie - wśród grzmotu bębnów i brzęku cymbałów - zetknęły się ciałami. I wówczas, jakby w obawie tej bliskości, Ziemia cofnęła się, czyniąc niski ceremonialny pokłon. Gdy miała się wyprostować, niebiański partner uniósł ją lekko w ramionach na wysokość swej piersi i trzymał tuż przy sobie, a ona w odpowiedzi objęła go dłońmi za szyję i otoczyła mu lędźwie udami, zamykając uścisk skrzyżowaniem stóp na jego grzbiecie.

Grobową ciszę, jaka wówczas nastała, przeciął delikatny turkot werbla. Oto nadchodziła święta chwila boskiej koniunkcji, podczas której Ziemia i Niebiosa zwierały się w parę. Tancerze wprawiali w ruch biodra pod dyktando zmiennego rytmu werbla. Pochylone na znak szacunku, z powagą patrzyłyśmy na odtworzenie tajemnicy. Czułam się omotana, spętana zdumiewającą siłą promieniującą z falowania tancerzy. W miarę jak nadchodziła szczytowa chwila ich związku, dobosze wzmacniali rytm, a ostateczną ekstazę wieńczyło dzikie crescendo cymbałów.

Przyszło spełnienie. Duchy, które władały tancerzami, odfrunęły, pozostawiając ich w smutnym człowieczeństwie. Świadome teraz swej nicości, pierzchły na stopnie świątyni i upadły w bezmiernej pokorze pod Nefrytowym Cesarzem, tłukąc głowami o posadzkę, aby ich nie pokarano śmiercią za występną pychę.

Następnego dnia tłumy gości, jak zwykle hałaśliwe i bezmyślne, zeszły z klasztornej góry na drogę, gdzie czekały na nich samochody i autobusy. Wieśniacy pomogli w uprzątnięciu łóżek i śmieci, nastał znów spokój. Wieczorem dwu taoistów z sąsiedniej świątyni przyprowadziło z powrotem Czu-lina. Z trudem się powstrzymałam, aby nie pobiec ku niemu i rzucić mu się na szyję, ale musiałam zaczekać, aż obcy odejdą i zapadnie całkowity mrok. Dopiero wtedy pospieszyłam go powitać.

Jakże się zmienił! Przed świętem okazywał co najwyżej pewne zniecierpliwienie brakiem postępów z mojej strony, obecnie nie Ukrywał irytacji graniczącej z grubiaństwem. W czasie pierwszej półgodziny tak niecierpliwie wyczekiwanego spotkania były momenty, że chciałam uciec do swego pokoju, lecz powstrzymywał mnie widok rumieńców, jakimi płonęły jego policzki, i gorąca suchość zazwyczaj chłodnych dłoni. Miał gorączkę, choć zaprzeczał, że jest chory, i nie odpowiadał na me pytania, co robił podczas nieobecności w naszym klasztorze. Kiedy zrzuciliśmy odzienie, aby przystąpić do naszych zwykłych ćwiczeń, ułożyłam się na plecach wyciągając doń ramiona, ale on niespodziewanie wybuchnął:

- Widzisz, coś zrobiła! Cztery dni i noce zamknięty jak zwierzę! I to wszystko przez ciebie. Mogłem już był jeździć na smoku przez perłowe morza i koralowe chmury, a tymczasem siedziałem w celi nie większej niż kredens. To potworne, żeś kazała mi czekać tak długo. Zdaje się, że nie bardzo ci zależy na nieśmiertelności. Nie wierzę, że się o to naprawdę starasz.

Dałabym później wiele, aby odpowiedź, jakiej mu udzieliłam, była inna. Ale wówczas płynęła ona z serca i rzeczywiście chciałam cieszyć się z nim wieczną młodością, wierzyłam, że się to nam uda. Wpłynęło na to wiele czynników. Niesamowite piękno naszego otoczenia, magia wielu nocy spędzonych w objęciach człowieka, którego uważałam za boga, lęk, jaki odczuwałam widząc złączenie się Niebios i Ziemi, studiowane wspólnie tajemnicze księgi i diagramy, miesiące przeżyte z pustelnikami, którzy mówili o nieśmiertelności tak zwyczajnie jak urzędnik omawia nadzieje awansu... Cóż dziwnego, że ogarnęło mnie z czasem uczucie, iż sama znajduję się na krawędzi nieśmiertelności.

- Najdroższy Starszy Bracie - odrzekłam. - Proszę, nie bądź niecierpliwy. Lekarstwo, jak sądzę, jest bardzo proste. Teraz, gdy dotarłeś do przełęczy i możesz skoczyć w każdej chwili na drugą stronę, nie masz już nic więcej do zrobienia. Obecnie musisz się skupić na udzielaniu pomocy mnie. Być może moja powolność wynika z tego, żeś oszczędzał zbytnio swój ekstrakt jang. Od dzisiaj powinieneś obdarzać mnie nim obficie.

- No, proszę, jaka z ciebie mądra główka! Nigdy o tym nie myślałem. Zacznijmy natychmiast. Kto wie, może od razu nam się powiedzie? Jak dobrze byłoby opuścić razem ten nienawistny świat. Ciekawe, czy pozwolą nam wybrać sobie smoki? Chciałbym, aby mój był niebiesko-złoty. Może pozwolą nam jeździć na nim wspólnie?

Mówiąc to wskoczył na mnie, natężając wszystkie siły, jak człowiek zdecydowany na przegnanie demonów. Szybciej, niż można by sobie wyobrazić, deszcz zrosił spowitą chmurami grotę, a po krótkiej przerwie Czu-lin znów mnie pochwycił.

- Szybko - wyszeptał. - Nie możemy tracić czasu.

Raz jeszcze, acz z większym mozołem i po dłuższej zwłoce, natężył się i kosztem strasznego wysiłku sprawił, że spadła rzęsista ulewa, ale dyszał już wtedy jak magik, który przez cały dzień dreptał wśród przywiędłej kukurydzy próbując sprowadzić deszcz z rozżarzonego skwarem nieba.

- No i co? - spytał słabym głosem. - Jesteś gotowa do lotu? Całą siłą woli próbowałam unieść się ponad łóżko, chociaż na kilka cali, ale za każdą próbą przegrywałam z ciężarem mego ciała. Powiedziałam mu więc ze smutkiem, że jestem zbyt głupia, aby się dla mnie męczyć i że powinien wzlecieć do królestwa chmur beze mnie. Początkowo zgodził się na to, ale później przyszedł mu do głowy inny pomysł.

- Morze chmur jest ogromne - powiedział. - Będę się tam czuł samotnie. Lepiej żebyśmy wspólnie zrobili jeszcze jeden wysiłek. Tylko proszę cię - twój udział musi być całkowity. Wkrótce postaram się zebrać ostatki mej mocy, a gdy tylko potok wpłynie do jaskini, zmieszaj go natychmiast z mgłami, które powstaną na jego powitanie, i wprowadź ów cudowny płyn aż do mózgu. Nie przegap tej chwili. Ostatecznie to, co ci ofiarowuję, to nie zwykły ekstrakt, lecz wspaniale zdestylowany eliksir prawie nieśmiertelności. Z pewnością podziała, jeśli tylko okażesz odpowiednią zręczność, aby go wchłonąć.

Trudno się dziwić, że tym razem śpiący wąż wymagał dłuższych zalotów, zanim zgodził się drgnąć, lecz w końcu uległ pochlebstwom i Czu-lin rzucił się ku mnie z okrzykiem. Wczepiliśmy się w siebie jak tonący w swych ratowników. Aby mieć pewność, że ten nadzwyczajny dekokt osiągnie dno kielicha, uniosłam wysoko nogi i oparłam łydki na ramionach Czu-lina, wskutek czego obrządek dokonany został w pozycji Nieograniczonej Gościnności. Mój kochanek trudził się zawzięcie, aby ubić pianę z mglistego oceanu, lecz był to znój daremny. Niebawem zbrakło mu tchu, a serce zaczęło dudnić jak świątynny dzwon. Porwana nagłą falą uniesienia zawołałam:

- Teraz, teraz, bo deszcz przyjdzie zbyt późno!

W odpowiedzi spadło kilka kropel - jakże kosztownych! Nie zdając sobie sprawy z ich ceny przycisnęłam głowę do jego policzka i czekałam, leżąc w rozkosznym omdleniu, aż się uspokoi. Tymczasem jego oddech i donośne bicie serca nabierały szybkości, a pot oblał mu twarz i barki. Wydawało mi się, że usiłuje coś powiedzieć i nie może.

- Spokojnie - szepnęłam. - Odpocznij!

Głupie słowa - a przecież zaraz znalazły posłuch. Chrapliwa zadyszka ucichła i łomotanie serca przeszło w niespokojny trzepot, jakby było ćmą uwięzioną w muślinowej siateczce.

Ogarnął mnie lęk. Pobiegłam do przeora, przerywając mu nocną medytację i błagając, by pospieszył bez zwłoki ze swym wzmacniającym kordiałem. Zanim go znalazł, wróciłam do sypialni. Przez otwarte okno wdarł się nocny wiatr, szkarłatne świece przygasały w przeciągu i cienie tańczyły wokół mnie jak żądne pomsty widma. Zaczęłam krzyczeć. Przybiegł przeor, w ręku miał porcelanową miseczkę z pokrywką. Nie zwracając na mnie uwagi, nachylił się i położył dłoń na piersi Czu-lina.

- Żyje - rzekł posępnie. - Ale jego dusza zmęczyła się niewolą. Zostało nam niewiele czasu, aby go pożegnać na zawsze.

Jak wielu roztropnych ludzi, którzy w latach wojny mieszkali z dala od miast, przeor miał przyjaciół po obu stronach barykady. Bez trudu zaaranżował nocną napaść partyzantów na nasz klasztor. „Uprowadzili” oni Czu-lina jako zakładnika. Jego zgon pozostał tajemnicą znaną tylko im, przeorowi i mnie. Nie można winić przeora; że posłużył się tym makabrycznym podstępem; nie miał wyboru. Ojciec Czu-lina mógłby nas oboje wsadzić do więzienia. Co gorsze, w opinii ludzkiej bylibyśmy odpowiedzialni za śmierć młodzieńca, który chciał być nieśmiertelny, a zmarł, bo przebrał miarę w miłości.

Rozdział czternasty

W więzieniu

Było to jeszcze w tym samym 1944 roku. Późnym zimowym popołudniem zjawił się w klasztorze zziębnięty, zaśnieżony, niemłody mężczyzna. Jak się okazało, pielgrzymował do świątyń położonych wokół Hangczou. Chciał spędzić u nas noc. Zaproszony na wieczerzę, siadł przy stole dla gości, odzywał się rzadko i tylko od czasu do czasu rzucał mi znad swej miseczki z ryżem spojrzenia, w których wyczytywałam współczucie. Poczułam się nieswojo. Od śmierci Czu-lina minęło dopiero kilka miesięcy, świadomość winy tkwiła jeszcze we mnie mocno, ale nie sądziłam, że mój stan wewnętrzny rzuca się w oczy obcym.

Po posiłku poszłam spiesznie do swej ciepłej sypialni. Po kilku minutach ktoś zapukał w ramę papierowej szyby. Był to ów nieznajomy. Prosił o przygotowanie przeciwreumatycznego wywaru z ziół, którego skuteczność - jak mówił - zależała od sporządzenia go w bezksiężycową noc w Godzinie Koguta (między siódmą a ósmą wieczorem). Prośba zaskoczyła mnie, ale tłumaczył ją piecyk w moim pokoju i wiedziałam, że jest wiele leków, których ozdrowieńcza moc zależy od spełnienia pewnych dziwnych warunków. Z drugiej strony - cóż złego mógł mi zrobić stary pielgrzym? Zaprosiłam go więc, by usiadł przy piecyku i zaczekał, aż zioła będą gotowe. Przez jakiś czas grzał dłonie, gawędząc o swej pielgrzymce, lecz kiedy nachyliłam się, aby wręczyć mu czarkę z lekarstwem, schwycił mnie za przegub i powiedział łagodnie:

- Boję się, że będę musiał zapłacić za twą uprzejmość niedobrą nowiną.

Niedobre nowiny? Mogły odnosić się tylko do Pieska, który będąc moim bratem był mi także jedynym prawdziwym przyjacielem. Nie myliłam się. Mój gość powiadomił mnie, że Pieska aresztowała Kempeitai i to pod zarzutem, który nie zostawiał wiele miejsca na nadzieję. Oskarżono go o przekazywanie partyzantom informacji, które sprawiły, że oddział Japończyków wpadł w górach w zasadzkę, tracąc prawie stu żołnierzy i oficerów. Piesek był ustawicznie przesłuchiwany, a to znaczyło, że najlepszą rzeczą, jaka mogła go teraz spotkać, była rychła śmierć. Dowiedziałam się, że obwiniał się za niebezpieczne wmieszanie mnie w swe sprawy i zostawił mi przed swym aresztowaniem polecenie, abym trzymała się jak najdalej Szanghaju. Wiedział, jaki los go czeka, i nie chciał stanąć przed duchami przodków mając me życie na sumieniu.

Pielgrzym dodał szeptem, że udaje się głębiej w góry do „przyjaciół” i zaproponował, abym mu towarzyszyła. Odmówiłam. Bałam się. W wydawanych przez Japończyków gazetach czytaliśmy o partyzantach jako o srogich bandytach, gwałcicielach i mordercach. Wyobrażałam ich sobie jako strasznych, brodatych olbrzymów, którzy pożerali serca swych ofiar i ozdabiali ich kośćmi swoje jaskinie. Widząc mą stanowczość, nieznajomy nakazał mi czekać w klasztorze na dalsze rozkazy naszych przełożonych. Potem zniknął, pozostawiając mnie sam na sam z mymi myślami.

Skulona pod kołdrą przy dogasającym ogniu, wspominałam Pieska z tych najlepszych lat, gdy był jeszcze chłopcem, to znów wyobrażałam sobie jego obecne cierpienia. Rano byłam bliska obłędu. Zimowe słońce, wynurzające się spoza wzgórz, ujrzało mnie schodzącą ku miastu nad jeziorem w rozpaczliwym pragnieniu złapania szanghajskiego pociągu, ale bez najmniejszego pojęcia, w jaki sposób pomogę bratu, gdy już znajdę się na miejscu. Jak to się często zdarzało w tym końcowym okresie japońskich rządów, część toru kolejowego została w nocy uszkodzona i pociąg był opóźniony o wiele godżin. Mimo to gdy wysiadłam z niego, nadal nie wiedziałam, co mam robić, i chodziłam tam i z powrotem po peronie, trząsąc się z zimna. W owym czasie nie było jeszcze taksówek, wzięłam więc rykszę z daszkiem i fartuchami, które chroniły przed chłodem, i pojechałam do swego dawnego mieszkania, licząc, że tam czegoś się dowiem.

Zastałam na miejscu Śnieżną Gęś i jej służącą, samotne i śmiertelnie wystraszone. Kucharz Lao Ta był także aresztowany, a Hiacynta zniknęła bez śladu. Moje przybycie wywarło na Śnieżnej Gęsi wrażenie podobne temu, jakiego doznaje konający, gdy czarny demon wzywa go do piekła.

- Ty wiedźmo! - wybuchnęła. - Miałaś czelność tu przyjechać? Mało miałyśmy kłopotów? Najpierw ten stary żółw Laó Ta daje się złapać, potem ta twoja mała lafirynda ulatnia się w podejrzany sposób, a teraz zjawiasz się ty! Co złego zrobiłam ci w poprzednim życiu, ty porcelanowo lalo, że chcesz mnie wysłać przedwcześnie pomiędzy upiory?

Słyszałam często, jak mężczyźni powiadali o Śnieżnej Gęsi, że w swej furii jest wspaniała. I że to właśnie pogarda, jaką okazywała swym kochankom, pomogła jej wspiąć się tak wysoko w świecie wiatru i wierzb, że owo lekceważenie adoratorów, wzgardliwa wyniosłość i niepohamowane ataki gniewu, oczy sypiące iskry, usta miotające zniewagi - były jej naturalnym wdziękiem. Niestety, nie byłam mężczyzną. I nie chciałam się znaleźć natychmiast za drzwiami, bezradna, rzucona na pastwę losu w sterroryzowanym strachem mieście. Z pomocą przyszła mi służąca Lotos, mówiąc, że lepiej będzie, jeśli jednak zostanę. bo nasi przełożeni powinni dowiedzieć się o mym przyjeździe.

Bardzo szybko miałam się przekonać, że mądrzej było nie polegać na tej gościnności.

Nazajutrz Śnieżna Gęś wystroiła się w futro, wyszła z domu i szybko powróciła. W godzinę później zjawili się czterej żandarmi i aresztowali mnie pod zarzutem niezameldowania się w Szanghaju, jak wymagały najnowsze przepisy. Lotos miała być również zatrzymana jako ma rzekoma wspólniczka. Jak dotąd, plan Śnieżnej Gęsi - było to oczywiście jej dzieło - rozwijał się po jej myśli; żartowała sobie nawet swobodnie z żandarmami. Jednakże przed zabraniem nas poszeptali między sobą i ku jej niezmiernemu oburzeniu kazali pójść z nami „w charakterze świadka”. To już z pewnością nie należało do intrygi, ale Śnieżna Gęś mimo całego swego sprytu zawsze nie doceniała ludzi prostych, bez wykształcenia; uważała ich za bezrozumne, choć niekiedy sympatyczne zwierzęta. Nie przyszło jej do głowy, że głupim żandarmom może się wydać dziwne, iż w całym gnieździe szpiegów jedynie ona pozostała bez skazy.

Więzienie miejskie było zatłoczone `po brzegi i mimo temperatury poniżej zera przesiąknięte okropnym fetorem. Jedzenie było straszne, a cienkie, zapchlone kołdry nie chroniły ani trochę przed zimnem. Jednakże wszystkim tym niewygodom towarzyszyła pocieszająca myśl, że jeszcze nie jesteśmy w rękach Kempeirai. Natomiast nasza uroda i reputacja sprawiły, że strażnicy więzienni powitali nas z entuzjazmem. Już drugiej nocy umieszczone zostałyśmy w specjalnej celi o trzech łóżkach z poduszkami i grubymi, ciepłymi, acz brudnymi kołdrami. Oczywiście oczekiwano za ten komfort zapłaty w naturze. ale nie sądziłyśmy, że będzie to szczególnie uciążliwe. Naszym zapracowanym prostackim gospodarzom wystarczyłoby zupełnie kilkuminutowe rzępolenie, po którym zasnęliby jak kłody. Niemniej na początku Śnieżna Gęś stanęła dęba, co mogło dla nas wszystkich skończyć się kiepsko.

O dziewiątej wieczorem trzej strażnicy wpadli do naszej celi po dowody wdzięczności za udzielone nam przywileje. Lotos i ja przyjęłyśmy ich uśmiechem i pieszczotami w stylu podrzędnych prostytutek. Natomiast Śnieżna Gęś odepchnęła swego zalotnika, mówiąc, że nie jest więźniarką, a poza tym wolałaby raczej spać na śniegu niż dzielić łóżko z kimś, kto nigdy w życiu nie brał kąpieli. Strażnik, równie rozgniewany. co zadziwiony, zatrzymał się z opuszczonymi rękami i patrzył jak zaczarowany na jej piękną twarz, błyszczące oczy i rozchylone wargi ukazujące biel zębów zaciśniętych we wściekłym wyzwaniu. A po chwili z determinacją człowieka, który pędzi do sadzawki, aby ugasić płonące na nim odzienie - runął na Śnieżną Gęś, zdarł z niej to, co dzieliło go od celu i wszczął tak zażartą bitwę, że cały pokój wypełnił się ich wrzaskami, furii czy rozkoszy - nie do odróżnienia. Taki wściekły pojedynek skazany był z góry na szybki finał; schodząc z niej po małej chwili, strażnik zarechotał z uciechą:

- Szanowna dama mówi, że śmierdzę? Pójdę więc i zwołam paru innych, może bardziej jej przypadną do smaku. I dopinając spodnie wyszedł na korytarz.

Tak więc tej nocy Śnieżna Gęś musiała przyjąć jeszcze wielu mężczyzn, podczas gdy Lotos i ja mogłyśmy poprzestać na jednym. Mój nie pachniał wprawdzie słodko, lecz był to wesoły, krzepki młokos, który przypominał mi chłopców z rodzinnej wsi, i w innych okolicznościach nie czułabym do niego odrazy. Lotos nakłoniła swego towarzysza, by zgasił światło i chociaż słyszałyśmy krzątaninę wokół Śnieżnej Gęsi, dalszy ciąg jej upokorzenia okryła ciemność. Później udało się jej udobruchać tego strażnika, „który nigdy nie brał kąpieli” i zarezerwował ją dla siebie, ale nie trwało to długo. Za cenę pierścionka z jadeitem przekazała wiadomość o swym losie jednemu ze swych wysoko postawionych klientów i wkrótce wyszła z więzienia. Nigdy już jej nie spotkałam.

Podczas następnych dni oczekiwałyśmy ciągle wezwania na przesłuchanie, ale nim do tego doszło, przyszedł rozkaz przenoszący mnie do więzienia Kempeitai.

Można sobie wyobrazić moje przerażenie. Znalazłam się w miejscu, gdzie więźniowie siedzieli we względnie przyzwoitych pojedynczych celach, lecz czym są ciepło i cisza dla tych, którzy wiedzą, że w najlepszym razie wyjdą na wolność z połamanymi kośćmi i oszpeconą twarzą? W tym więzieniu, gdzie wszystko funkcjonowało z japońską akuratnością, wzięto mnie na przesłuchanie zaledwie w godzinę po przybyciu. Ale udało mi się wyjść z tej opresji raczej obronną ręką. Co prawda moi inkwizytorzy nie żałowali mi zwyczajowych grzeczności Kempeitai względem kobiet bicia po twarzy, ciosów pięścią w żołądek i szczypania piersi, ale wyszłam stamtąd o własnych siłach i nie wyznałam niczego, co by ich mogło zaprowadzić do odkrycia mych powiązań z Pieskiem. A tego najbardziej się bałam. Gdyby zaczęli mnie torturować w.jego obecności, mogliby wydobyć zeń cenne informacje, których nie wyjawił w ciągu tygodni kosztem niewyobrażalnych katuszy. Zeznanią, jakie złożyłam, nie wymagały szczególnej gimnastyki umysłu. W więzieniu miałam dość czasu, aby wszystko dobrze obmyślić. Ponadto wędrówki dziesiątków tysięcy rodzin podczas ośmiu lat wojny uczyniły dokładne sprawdzenie wszystkich faktów praktycznie niemożliwym, nawet dla Kempeitai. Miałam zaś prawo przypuszczać, że oskarżenia Śnieżnej Gęsi musiały być na tyle mgliste i dalekie od prawdy, że łatwo było je przypisać kobiecej zawiści lub chęci przypodobania się władzom.

W końcu byłoby samobójstwem z jej strony, gdyby przyznała, że świadomie trzymała miesiącami w swym domu siostrę szpiega i pozwoliła jej swobodnie wyjechać z Szanghaju. Najogólniej biorąc, trzymałam się prawdy, zmieniając tylko imiona mych najbliższych, nazwę wioski i miejsc, gdzie pracowałam. Dodałam, że trudno mi uwierzyć, aby tak piękna i utalentowana osoba jak Śnieżna Gęś mogła być o mnie zazdrosna, ale zapewne wytrąciło ją z równowagi aresztowanie kucharza i zniknięcie służącej.

Wszystko, co powiedziałam, było na tyle typowe dla losów przeciętnej kurtyzany, że brzmiało wiarygodnie. Przesłuchujący mnie major wydawał się zadowolony. Imię mego brata nie zostało nawet wymienione.

Powróciłam do celi posiniaczona i zupełnie wyczerpana. Padłam na łóżko i spałam przez cały dzień. Wieczorem obudziło mnie uderzenie w twarz. Gdy otwarłam oczy, ujrzałam nad sobą chińską strażniczkę, która z posępną miną cisnęła mi tacę z posiłkiem. Była to miska pomyjowatej zupy i dwa małe wotou [Wotou - stożki z grubej mąki kukurydzianej, najtańsze pożywienie biedoty] Zjadłam to ze strachu przed tą kobietą.

Przed świtem zjawił się uzbrojony strażnik i kazał mi iść za sobą; przypuszczałam, że na kolejne przesłuchanie. Drżąc z przerażenia, czy zniosę tym razem zadawany mi ból, stanęłam przed znanym mi już majorem, który siedział za biurkiem, szczerząc złote zęby. Miał przed sobą jakieś formularze, na które zerkał oświadczając mi, że ku jego zadowoleniu oskarżenie o zdradę zostało oddalone. Jednakże tak poważny zarzut zostawia pewien ślad i byłoby dobrze, gdybym dowiodła ponad wszelką wątpliwość swej lojalności. Gdybym na przykład podjęła ochotniczo jakąś patriotyczną działalność, zarobiłabym nie tylko na utrzymanie, ale miałabym spokój ze strony głupich chińskich żandarmów, którzy często przesadzają w gorliwości lub popełniają omyłki. Nie jestem zameldowana w Szanghaju, co może dać podstawę do ponownego aresztowania. Oczywiście, jest jak najdalszy od wywierania nacisku na me postanowienie, lecz w dzisiejszych czasach dobrze jest zapewnić sobie bezpieczeństwo.

Z tonu majora i ze specjalnego nacisku; jaki położył na słowa „ponowne aresztowanie”, można było łatwo wywnioskować, że były to pozorne subtelności. Spod jego uśmiechów wyczytałam łatwo, że zapadła już w mojej sprawie jakaś decyzja. Zaakceptować ją z wdzięcznością było w mej sytuacji jedynym wyjściem, ale pomyślałam, że nie od rzeczy będzie spytać, co się za nią kryło.

- Patriotyczna działalność? - dziwiłam się. - Co byś powiedziała na pracę w szpitalu?

- Jako pielęgniarka? Obawiam się, że nie mam właściwych kwalifikacji.

Moja odpowiedź rozbawiła go. Po raz pierwszy jego śmiech zabrzmiał prawdziwie.

- To nie ma znaczenia. Jestem pewien, że są rzeczy, które wykonujesz dobrze. Otrzymasz zajęcie zgodne z twymi uzdolnieniami.

- Ale...

- Nie martw się o nic. Dopilnujemy wszystkiego. Podpisz tylko ten formularz.

Podpisałam i w ten sposób zostałam członkinią Patriotycznej Pocieszycielskiej Służby Rannym Bohaterom.

Wkrótce przekonałam się, na czym miały polegać moje obowiązki.

Rozdział piętnasty

Plugawa służba

Zawieziono mnie samochodem do jednego z japońskich szpitali wojskowych. Za kilkoma dużymi budynkami stał jeden mały, gdzie znalazłam się akurat w porę, aby zjeść śniadanie z nowymi koleżankami. Przy trzech okrągłych stołach siedziało około dwudziestu chińskich dziewcząt ubranych w mundurki z jasnozielonego sukna, zapięte wysoko pod szyją, krótkie skarpetki khaki i czarne chińskie pantofle z satyny. Czyste i schludne, o zadbanych dłoniach, nie umalowane wyglądały jak gimnazjalistki. Nie mogłam ich sobie wyobrazić przy zamiataniu podłóg lub praniu zakrwawionej pościeli. Przy środkowym stole siedziała starsza, krótko ostrzyżona kobieta, w nie oprawionych okularach i wojskowym uniformie. Jak się okazało, była Japonką, nazywała się Aiko i dowodziła naszym „plutonem”. Mówiła nieźle po chińsku i przywitawszy mnie kazała usiąść przy sąsiednim stole. Zapach dobrego jadła po dziesięciu dniach więziennej głodówki sprawił, że zapomniałam o manierach i machałam pałeczkami jak dzikuska, czemu przyglądano się z rozbawieniem.

Poczekawszy grzecznie, aż najem się do syta, dziewczęta zasypały mnie pytaniami. Wzmianka o więzieniu Kempeitai wzbudziła współczucie, ale nie zdziwienie. Gładko zmieniały temat za tematem i minęło sporo czasu, zanim miałam sposobność zapytać jedną z nich o charakter naszych obowiązków.

- Chcesz powiedzieć, że ty nie... - zaczerwieniła się i zauważyłam, że wszystkie wlepiają we mnie zdumiony wzrok. - Naprawdę nie wiesz po co... Nie, to niemożliwe.

W tym momencie pojęłam, acz nie do końca, dzięki czemu nie wpadłam w panikę. Major z Kempeitai mówiąc, że otrzymam zajęcie ,.zgodnie ze swymi zdolnościami”, wcale nie żartował. Me ubrane na zielono koleżanki mimo pensjonarskiego wyglądu tworzyły oddziałek zawodowych prostytutek. Po raz pierwszy od czasu rozstania z Kotką i resztą mych przyjaciółek poczułam się jak w domu.

Wszystkie, oprócz Aiko, spałyśmy w dormitorium podzielonym na małe przegródki. Wikt był niezły, jeśli zważyć, że mniej więcej jedna trzecia z nas odsiadywała właściwie karę za różne wykroczenia polityczne; opieka lekarska była doskonała i cieszyłyśmy się też specjalną protekcją przysługującą personelowi w wojskowej służbie japońskiej.

Rano Aiko-san uczyła nas japońskiego; była dobrą nauczycielką i ostrość kar nakładanych za lenistwo i głupotę nie od niej zależała. Po południu odwiedzałyśmy parami pacjentów, zabawiając ich na tyle, na ile pozwalała skąpa znajomość ich języka. Grałyśmy z nimi w szachy i karty, śpiewałyśmy piosenki, których nas uczyli. Często musiałyśmy siadywać na ich łóżkach, pozwalając niekiedy na coś więcej niż pocałunki. Była to dyskretna podkołdrowa gra, której chińska nazwa brzmiała: „zestrzeliwanie samolotów”. Mimo że było to wbrew przepisom, nie śmiałyśmy odmawiać: pacjent mógł nas później pod lada pretekstem oskarżyć o „brak współpracy”, co było surowo karane.

Wieczorem zaczynały się nasze główne obowiązki. Zbierałyśmy się w jadalni, gdzie przychodzili nas oglądać lżej chorzy i rekonwalescenci. Na skinienie dziewczyna musiała iść z którymś z nich do swej sypialnianej przegródki na czas ograniczony przez regulamin szpitalny do pół godziny. Później, po obowiązkowej wizycie w łazience (Japończycy są bardzo czyści); wracała do jadalni, czekając na nowego klienta. Nie było to wprawdzie szczególnie przykre, ale początkowo napełniało mnie wstydem.

Aczkolwiek rozgraniczenie kurtyzany od prostytutki może się komuś wydać śmieszne, w istocie różnica jest spora. Kurtyzana, niezależnie od tego, czy ma własne mieszkanie, czy pracuje na Łodzi Kwiatów albo w domu uciech, cieszy się pewnym respektem. Gdy padnie na nią wybór klienta, spędza z nim długie godziny i dopiero po serii wizyt pozwala mu zerwać upragniony owoc. Radości deszczu i chmur są uwieńczeniem wieczoru pełnego miłych chwil, wśród których wino, dobra herbata, muzyka, śpiew i poezja spełniają ważną rolę. Wspomniałam już o znaczeniu konwersacji: musi być ona na przemian dowcipna, poetyczna, zabawna; repertuar kurtyzany powinien też zawierać literackie aluzje i aktualne żarciki polityczne na użytek bardziej wymagających partnerów. Od subtelności konwersacji zależy w znacznej mierze owo porozumienie między kochankami, bez którego intymne zabawy tracą wiele ze swego wdzięku. I jeśli dwoje ludzi ma przed sobą cały wieczór i noc, mogą nie myśleć o dniu wczorajszym i zapomnieć o jutrze, radując się całkowicie swym towarzystwem. Jakże odmienne były krótkie i najczęściej milczące potyczki, jakie stały się mym udziałem w szpitalu. Z istoty cenionej zarówno dla uroku i talentu, jak i urody, przekształcono mnie w narzędzie prostackiej żądzy, przechodzące obojętnie z rąk do rąk.

Jednakże stopniowo przywykłam do tego i z uśmiechem robiłam wszystko, czego ode mnie wymagano, niemal machinalnie. Z nielicznymi wyjątkami moi klienci byli podobni seryjnie wytwarzanym kukiełkom bez twarzy: znaczyli dla mnie nie więcej niż gruszki, które jako dziecko przerzucałam w sadzie z koszyków zbieraczy na wózek dziedzica.

Najokropniejsze obowiązki dotyczyły dopiero tak zwanych pacjentów z Czerwoną Kartą. Byli to na wpół rekonwalescenci, którzy ze względu na rodzaj swych ran nie mogli się swobodnie poruszać, ale nie utracili swej męskiej żywotności. Lokowano ich po kilku w mniejszych pokojach. W środy i soboty - jeśli badanie lekarskie wypadło dla nich pomyślnie umieszczano nad ich wezgłowiem czerwone karty i wtedy musiałyśmy ich odwiedzać. Nie było tam warunków do najprymitywniejszego odosobnienia, nie ustawiono nawet parawanów między łóżkami. Wolno było wyłączyć światło, ale słyszało się najmniejszy szelest, każdy ruch, nawet oddech. Liczni ranni mieli nałożony gips na różne części ciała, i nie mogli nawet zmienić swej pozycji. Wreszcie - najgorsze ze wszystkiego - pacjenci z jednej sali bez żenady folgowali sobie po kolei z tą samą dziewczyną. Uświadamiało mi to tym boleśniej, że nie chroniona już tarczą chińskich zasad przyzwoitości stałam się pospolitą prostytutką, zaliczaną do podludzi, którym nie uwłacza żadne barbarzyństwo.

Tak się złożyło, że podczas mego pierwszego dyżuru wybrało mnie trochę pacjentów z tej samej salki; być może zauważyli, że jestem nowa, i uznali, że ubawią się upokarzając mnie najbardziej jak można. Naradziwszy się ze sobą wybuchnęli śmiechem, a jeden z nich łamaną chińszczyzną poinformował mnie: „Ty być z nami wszyscy na noc”.

Pobiegłam do Aiko na skargę. Początkowo nie chciała mnie słuchać. Powiedziała, że pacjenci to dzielni ludzie, którzy cierpieli dla sławy swej ojczyzny, a także dla dobra Chin. Zasługują zatem na wszystko, co mogę im dać. Trzeba zapomnieć, że to nie moi rodacy. Pobyt w szpitalu jest dla żołnierzy uciążliwy, w powrocie do zdrowia przeszkadza im nuda i muszą mieć jakieś ujście dla swej energii. Powinnam być dumna, że mogę im ofiarować kilka chwil szczęścia; w pewnym sensie moja praca jest nie mniej ważna niż opieka ze strony pielęgniarek, ma wartość terapeutyczną.

- Tak, Aiko-san - powiedziałam, mając wciąż nadzieję, że mnie zrozumie. - Spróbuję. Nie narzekam na samą pracę, ale trzech w jednym pokoju! To mnie ogromnie zawstydza.

- Zawstydza? - Zdziwiła się Aiko. - Dlaczego? Z twoich papierów wynika, że zajmujesz się prostytucją od czterech lat. W ciągu tego czasu z pewnością...

Wyjaśniłam, na czym polegała ma poprzednia praca, i w jaki sposób - czy to w Domu Wiosennej Świeżości, czy na „Morskiej Jaskółce” przestrzegano pewnych reguł obyczajności. Wreszcie uśmiechnęła się.

- A więc to tak, Miao Sing? Teraz rozumiem. Należałaś do najwyższej klasy, byłaś kimś w rodzaju gejszy, stąd twoje kłopoty tutaj. Japońska gejsza odmawia niekiedy pięćdziesiąt albo i sto razy, zanim ustąpi przed wytrwałością zalotnika. A potem kochają się w zacisznym zakątku na miękkich jedwabiach. Tutaj, oczywiście... cóż, będzie mi trudno ci pomóc... Twój pobyt u nas jest... hm, nie chciałabym powiedzieć: karą, jednakże... No; ale spróbuję pogadać z nimi i poproszę, aby tym razem cię oszczędzili.

Wezwała mnie wkrótce znowu, aby oznajmić, że się jej udało. - To było trudne, Miao Sing. Grozili, że oskarżą cię o brak współpracy, za co poniosłabyś srogą karę. Ale wytłumaczyłam im, że jesteś kimś w rodzaju gejszy. Tej nocy zajmiesz się tylko jednym z nich. Ciągnęli losy i miałaś szczęście - przypadłaś temu przystojnemu na łóżku przy drzwiach. Pozostali dwaj dostaną do towarzystwa Borsuczkę, kiedy ty będziesz już wolna.

Około dziewiątej wieczorem trzej pacjenci powitali mnie okrzykami radości, które przeszły w żartobliwe protesty, gdy przypomniałam o umowie z komendantką plutonu. Żołnierz przy drzwiach był młodzieńcem ze złamanym barkiem, prawie na wydobrzeniu. Wyłączywszy światło, położyłam się obok niego. Od razu tak się podniecił, że podarłby mi odzież, gdybym szybko nie ułatwiła mu przystępu; mimo to okazał się milszy, niż można by oczekiwać po takim początku. Czułe słówka, jakie szeptał - choć ich nie rozumiałam - stopiły mą wrogość. Mogłoby mi być z nim dobrze, gdyby nie ciągłe uwagi jego kolegów; nie wiedziałam życzliwe czy obraźliwe. Niestety gips był wielką przeszkodą i po różnych przymiarkach młodzieniec musiał zadowolić się pozycją, zwaną „popuszczeniem cugli”, która po ciemku traci mnóstwo ze swej atrakcyjności. Porównanie odnosi się do jeźdźca, który wypuszcza lejce z dłoni, kierując wierzchowcem przy pomocy ud. Finał nadszedł szybko, gdyż szpitalne przepisy zabraniały dłuższych wizyt i chorym pozwalano tylko na jedną - dwie potyczki tygodniowo.

Aby osłodzić mu porażkę, leżałam cicho, z ustami przy jego policzku, dopóki docinki tamtych dwu nie stały się nie do zniesienia. Akurat gdy się od niego odsunęłam, rozbłysło światło i w drzwiach stanęła Borsucza, zdziwiona, że jeszcze nie wyszłam.

- Oho! - powiedziała wśród ogólnego śmiechu. - Starsza Siostrzyczka chyba dobrze się bawi.

To pierwsze doświadczenie z pacjentami Czerwonej Karty nie było mimo wszystko nazbyt przykre. Ale inni chorzy tej kategorii zachowywali się niestety brutalnie, wskutek czego piersi i ramiona miałam w siniakach. Niektórzy nosili ciężkie gipsowe pancerzyki, co zmuszało mnie do akrobatycznych niemal wyczynów; ich ulubionym żartem było włączanie światła w chwili, gdy znajdowałam się w takiej kłopotliwej sytuacji.

W czasie tej plugawej służby znienawidziłam Japończyków do tego stopnia, że budzili we mnie mordercze instynkty. Na szczęście trwało to tylko kilka miesięcy. Jak wiadomo, po zrzuceniu dwu bomb atomowych na Japonię wojna skończyła się nagle. Cesarz wygłosił swe niezapomniane przemówienie i niektórzy z naszych ciemięzców płakali w naszej obecności. Mój brat nie dożył tego dnia. Stracono go w lutym, na dwa miesiące przed moim przyjściem do szpitala. I chociaż wrogowie nigdy nie wykryli naszego pokrewieństwa, wraz z tysiącami innych patrzyłam na jego śmierć.

Z dwudziestu dziewcząt w naszym plutonie sześć zostało doń skierowanych przez Kempeitai w celu rehabilitacji. Do jej programu należało przymusowe przypatrywanie się publicznym egzekucjom, zapewne po to, aby uzmysłowić nam, że szczęśliwie jesteśmy wciąż pomiędzy żywymi; któż zresztą zgłębi japoński umysł?

Pewnego dnia gazety zapowiedziały egzekucję sześciu „głośnych bandytów”, którzy dopuścili się „niezliczonych zbrodni przeciw państwu”. Był wśród nich mój brat. Zaledwie zdążyłam przeczytać tę straszną wiadomość i przybrać w miarę obojętny wyraz twarzy, gdy wpadła komendantka Aiko z rozkazem dla mnie i pięciu mych koleżanek, byśmy udały się na plac egzekucyjny.

Tak więc w zimny, posępny poranek, trzęsąc się pod podmuchami lodowatego wiatru, znalazłyśmy się na miejskim stadionie w kilkusetosobowej gromadzie spędzonych tam więźniów politycznych. Zarezerwowano dla nas specjalne miejsca. Na prawo od nas siedzieli wojskowi i władze cywilne, a nieco dalej zwykła publiczność. Ludzi nie było wiele, prawdopodobnie dlatego, że mieszkańcom Szanghaju dawno już spowszedniały te ponure spektakle. Nadzwyczajne środki ostrożności, przedsięwzięte wówczas przez Japończyków, świadczyły o lęku przed powszechnym powstaniem, jakie mogło wybuchnąć w mieście pod wpływem klęski armii mikada za granicą; dla mnie był to hołd złożony Pieskowi i jego towarzyszom.

Chińczycy nie lubią wspominać śmierci swych bliskich. W kręgu rodzinnym samo słowo „śmierć” należy do tabu. Opowiem jednak o śmierci mego brata, albowiem była ona przykładem szczególnego rodzaju inwencji charakterystycznej dla Japończyków, która nie powinna pójść w zapomnienie. Nie będę opisywać, co czułam tego dnia; można to sobie łatwo wyobrazić.

Tuż przed trybunką dla widzów wkopano łukowato w ziemię w szerokich odstępach sześć drewnianych słupków wystających mniej więcej na wysokości talii klęczącego człowieka. Nie opodal widoczny był stojak, w którym błyszczało pół tuzina długich obosiecznych mieczy samurajskich. Wkrótce przyprowadzono więźniów: marnie odziani, drżeli z zimna. Niektórzy - popychani i szturchani - potykali się nieporadnie, wywołując rozweselenie wśród japońskiej części widowni. Dwu z nich w tym, jak mi się zdawało, mój brat - chudych jak szkielety, nie mogło iść o własnych siłach i żołnierze zawlekli ich na miejsce. Następnie jednego po drugim zmuszano do klęknięcia w ten sposób, że udami obejmowali słupek, do którego przywiązani zostali mocnym sznurem obejmującym ich w pasie. Zwróceni bokiem do widzów, mogli - o ile nie zamknęli oczu - obserwować przebieg kaźni swych towarzyszy.

Nie mogłam rozpoznać z całą pewnością, który z nich był moim bratem; wszyscy mieli spuchnięte, porozbijane, zniekształcone twarze, jakby nosili maski. Uwiązawszy więźniów, strażnicy stanęli w linii za półkolem słupków.

Odczytano do mikrofonu ich nazwiska, listę przestępstw oraz wyrok; było też kilka przemówień wygłoszonych przez japońskich oficerów i marionetkowych urzędników chińskich. Mogło się wydawać, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby strażnicy wzięli miecze ze stojaka i wykonali wyrok. Jednakże stało się inaczej.

Nagle pojawił się krzepki Japończyk, nagi z wyjątkiem przepaski na lędźwiach. Skakał wymachując mieczem, ale nie sprawiał wrażenia kata, lecz raczej ponurego mima, groteskowo parodiującego lot złośliwego owada, który szybuje w kierunku swej ofiary, odfruwa i powraca, by zapuścić żądło. Tańczył między słupkami tam i z powrotem, wielokrotnie pozorując ciosy, aż wreszcie po kolejnym błysku miecza poleciała pierwsza głowa. Spadła od jednego cięcia, a uwiązany kadłub został przy słupku, wyprostowany i bluzgający krwią.

Kat podbiegł do stojaka, aby zmienić miecz, po czym wrócił tanecznym krokiem i zamierzał się raz po raz chyba na mego brata i jego sąsiada, lecz kaleczył ich tylko lekko po barkach i ramionach. Potem znów tańczył wokół pozostałych trzech, aż przyszedł czas, by potoczyła się druga głowa. Powtarzało się to za każdym razem, a gdy spadła czwarta głowa, mój brat i jego towarzysz krwawili obficie z zadanych im wcześniej ran. Wreszcie przyszła kolej i na nich, lecz wtedy wisieli już bezwładnie na słupkach, jakby nie żyli. Kat wyglądał na zawiedzionego brakiem współpracy z ich strony; przestał tańczyć i odciął im głowy dwoma ciosami, nie zmieniając miecza. Wygłoszono jeszcze kilka przemówień i mogłyśmy odejść.

To widowisko miało jeszcze jedną ofiarę. Po powrocie do szpitala jedna z mych koleżanek, czternastoletnia Topazowa Ćma, której ojca i wuja od dłuższego czasu trzymała pod kluczem Kempeitai, zamknęła się w ubikacji i zadała sobie śmierć przez powieszenie.

Rozdział szesnasty

Natrętny skrzypek

Z bagiennych głębin nagły odpływ rzucił mnie na czystsze, spokojne wody, odległe wprawdzie od świata Szacownej Nauczycielki, ale takie, na których poczułam się prawie jak w domu. Moje nowe otoczenie zaliczało się do wyznawców występnych rozkoszy, które nie znalazłyby uznania ani u tradycyjnych konfucjanistów, odchodzących już w przeszłość, ani w oczach komunistów mających się niebawem pojawić. Jednakże w rozwiązłym, pozbawionym zahamowań życiu tych ludzi była pewna uroda, rozsądna dawka swobody i zupełny brak bezmyślnego okrucieństwa. Nie było to żadną miarą królestwo zła. Ale ten wstęp niepotrzebnie uprzedza wypadki; pora więc nadać im właściwą kolejność.

Wskutek rozwiązania Patriotycznej Służby Pocieszycielskiej zostałam bez środków do życia i nie miałam gdzie się podziać. Jakiś czas mieszkałam u jednego z mych dawnych klientów, który dorobił się na handlu z Japończykami, ale nie zajmował żadnego stanowiska w kolaboranckich władzach, przeto mniej się obawiał o swą głowę i majątek niż wybitniejsi zdrajcy. Pod jego dachem poznałam zamożnego artystę z Północy, eks-solistę opery pekińskiej, który właśnie zakładał własny zespół.

Był to niejaki Tang Cing-jao, kulturalny mężczyzna po pięćdziesiątce o szczupłej figurze i siwiejących włosach; gdyby nie nadmiernie blada cera i napięta mocno skóra - skutek nadużywania opium - mógłby uchodzić za przystojnego. Nosił długie jedwabne szaty - białe latem, niebieskie lub brązowe w innych porach roku - które maskowały giętkość jego ruchów, zdradzających umiejętności wymagane na scenie chińskiej opery baletowej. W przeciwieństwie do większości Chińczyków ze sfer teatralnych miał sporą wiedzę naukową o muzyce klasycznej, lubił także malować pejzaże i komponował krótkie, dowcipne wierszyki,

Kiedy podczas czwartego czy piątego spotkania zaproponował mi wspólny wyjazd do Pekinu - przystałam od razu. Chociaż dużo ode mnie starszy i nadwerężony przez opium, był pogodny i zabawny, a dotyk jego rąk sprawiał mi osobliwą przyjemność. Fakt, że mieszkał w Pekinie, był dodatkowym plusem; moja rodzinna wieś znajdowała się o kilkaset mil od stolicy, a ja wciąż miałam nadzieję zobaczyć rodziców.

Skończyłam wówczas dziewiętnaście lat. Nie byłam już wiejską dziewuchą o świeżej buzi i okrągłych policzkach, lecz elegancką młodą damą o delikatnych rysach, jasnej cerze i sylwetce - mimo łagodnych zaokrągleń - raczej wiotkiej niż pulchnej. A moje oczy zaczęły prawie bez żadnego wysiłku z mej strony obezwładniać mężczyzn z podobną siłą, jaką podziwiałam niegdyś u Burej Kotki. Mimo to w Szanghaju, gdzie było mnóstwo rozrywkowych lokali i roiło się od dziewcząt wyszkolonych w sztuce miłości - nie wybijałam się zbytnio ponad przeciętność. Papa Mang, który nie miał sposobności przekonać się o mych talentach, gdyż mieszkałam z jego przyjacielem, mógł z pewnością znaleźć wiele dziewczyn znacznie ode mnie urodziwszych. Wybrał mnie prawdopodobnie dlatego, że był człowiekiem tradycji, której zasady wpoiła mi Szacowna Nauczycielka. Powiedział mi później, że to rodzina wybrała mu pierwszą żonę, a ta z kolei pomogła mu wyszukać drugą, by zaspokoić jego jurność; jednakże nałożnice wybierał sobie sam według innej, szerszej skali wartości.

W obrębie starej stolicy, na północ od cesarskich parków i pałaców, a w pobliżu Świątyni Wiecznej Harmonii, jest wąska uliczka, obramowana z obu stron długim, szarym murem. Przerywają go raz po raz zwieńczone dachami wjazdy o szkarłatnie lakierowanych wrotach, prowadzące do prywatnych rezydencji. Każda z nich składa się z kilku dziedzińców otoczonych budynkami z szarej cegły; ich surowość łagodzą jaskrawe kolory lakierowanych drzwi i drewniane kratownice okien wychodzących na dziedzińce, a także obfitość drzew, kwiatów, kamiennych ogródków i sadzawek.

W jednym z takich domostw - trochę zaniedbanym, ale wciąż przytulnym - spędziłam z Papą Tangiem prawie trzy lata. Wybuch wojny przed ośmiu laty zaskoczył go wraz z całą rodziną w Szanghaju, tak więc ich pekiński dom aż do wyzwolenia stał pusty, pod opieką starego stróża i jego dwu osieroconych wnuczek. Tang nie spieszył się ze ściągnięciem rodziny z Szanghaju do Pekinu, a i ona nie kwapiła się do powrotu, mieszkaliśmy więc sami z owym stróżem i jego wnuczkami, które nam usługiwały. Ale nie żyliśmy bynajmniej w odosobnieniu; skoro tylko papa skompletował swą operową trupę, dom stał się punktem zbornym aktorów i muzyków; dzień i noc rozbrzmiewały na podwórcach dźwięki skrzypiec, gongów i bębnów oraz słodkie, piskliwe głosy ćwiczących śpiewaków. Spokojnie było tylko rano, gdy większość naszych gości albo poszła do domu, albo spała na drugim dziedzińcu, który stał się dla nich czymś w rodzaju pensjonatu.

Około dziesiątej Papa Tang budził się, aby stawić czoło nowemu dniu. Ziewając i przeciągając się, wzywał hałaśliwie jedną z dziewczynek, aby mu przyniosła wodę do mycia; potem zjawiała się jej siostra z czajnikiem zielonej herbaty i czymś do zjedzenia; mogły to być gorące placki z sezamem, nadziewane ostro przyprawionym mięsem. Na koniec spieszyłam ja, niosąc na tacy przybory do palenia opium.

Jeżeli Tang przebudził się później niż zazwyczaj, musiałyśmy mieć się na baczności. Wściekły, z twarzą wykrzywioną nie kontrolowanymi ziewnięciami, z oczami załzawionymi, gderał i pohukiwał na każdą z nas. Zwlókłszy się z łóżka, układał się zaraz na stojącej w pobliżu leżance, gdzie zwykł palić opium. Leżanka, zrobiona z drewna gruszy, nakryta była cienkim, twardym, granatowym materacem. Była o tyle szeroka, że oboje mogliśmy wyciągnąć się na niej w poprzek, opierając jedynie stopy na miękko wyściełanych stołkach. Między nami spoczywała taca z przyborami, pod głowami mieliśmy niebiesko-białe porcelanowe poduszki. Pośrodku tacy stała filigranowa srebrna lampa ze smukłym szklanym kloszem, który miał okrągłe wycięcie ponad płomieniem. Maczając długą igłę w naczyńku z kości słoniowej, nabierałam na czubek kuleczkę ciemnobrązowego płynu, utwardzałam ją nad płomieniem i znów zanurzałam w naczyńku, aby przylgnęło więcej opium. Powtarzając tę czynność kilkakrotnie, miałam na końcu igły twardy, czarny koralik opium wielkości ziarna grochu; obracany dookolnie na szpatułce z kości słoniowej, nabierał zwięzłości i symetrycznego kształtu pasującego do fajki, która w porcelanowej nakrywce główki miała otworek na kulkę opiumową.

Gdy tylko paciorek opium znalazł się na swym miejscu, Papa chwytał fajkę i zaciągał się chciwie, póki kulka nie znikła. Wówczas oddawał mi fajkę do ponownego napełnienia. Na ogół trzy fajki wystarczały mu do pozbycia się złego samopoczucia.

Przestawał ziewać - łzawienie oczu mijało, mięśnie rozluźniały się. Po pięciu-sześciu fajkach stawał się rozmowny i nawet czasem przepraszał za swój zły humor. Niecierpliwość znikała, kolejne fajki mogłam przygotowywać bez pośpiechu, gawędząc z nim i żartując. Im więcej palił, tym był sympatyczniejszy; mówił ze swadą i fantazją. Jego przytępiony umysł zaczynał nagle działać żywo i efektownie. Na tym etapie uśmiechnięte dziewczynki donosiły mu herbatę i przekąski albo oddalały się do swych domowych zajęć. Jednakże czasami starsza z nich, imieniem Dynia, sadowiła się na leżance między nami, chętna do przekomarzań i figli. Była to już mała flirciara i umiała wpleść w swą paplaninę różne bezczelnostki wygłaszane z najniewinniejszą miną.

Jako kochanek Papa Tang był kapryśny, wymagał długich, często uciążliwych zabiegów wstępnych. Mimo że nieraz byłam śpiąca, kazał mi siadać obok siebie, masować go godzinami, „strzelać” stawami palców rąk i nóg, ugniatać całe ciało, bardzo powoli zbliżając się do siedziby rozkoszy. Wpatrywał się we mnie przy tym, jakby sam dokonywał jakiegoś niezwykłego wyczynu, który bardziej był obowiązkiem niż przyjemnością, nie okazując żadnej emocji.

Pewnej nocy, pośród tych starań, odezwałam się:

- Papo, ta mała Dynia kocha się w tobie. Wiesz o tym?

- Wiem, że chce mnie uwieść. Bez wątpienia trapi ją kiepskie zdrowie dziadka. Chciałaby mu trochę pomóc i posłać siostrę do szkoły. Jaki inny motyw może skłonić czternastoletnią smarkulę do kokietowania mężczyzny w moim wieku?

- Nie doceniasz się, Papo. Prześpisz się z nią?

- Zapewne nie. Oczywiście trudno się oprzeć wdziękowi takiego ładnego dziecka. Zrobiłbym dobry uczynek uwodząc ją, gdyż dałoby jej to pewne majątkowe korzyści. W dzisiejszych czasach nic można już rozdziewiczyć dziewczyny i nie ponieść konsekwencji, nawet gdy jest tylko sługą. Po mojej śmierci żony nie mogłyby jej odmówić prawa do części mego majątku.

- Wobec tego czemu się wahasz? Obiecuję nie być zazdrosną.

- Zbyt ją lubię. Takie miłe dziecko zasługuje na coś lepszego niż na starego, przeżartego opium robaka. Zresztą zrobiłem już dla nich obu zapis w testamencie.

- Papo - powiedziałam ze śmiechem. - Czasem sprawiasz, że zaczynam wierzyć w niemożliwe. Sądziłam, że mężczyzna, który odrzuca łatwą okazję, jest równą rzadkością jak dwugłowy smok.

- Masz na myśli to, że jestem dobrym człowiekiem? Oczywiście, że tak. Któż w to wątpi?

- Czytałam artykuł, w którym pisano, że opium i wartości moralne są nie do pogodzenia.

- Co za bzdura! Palę od dwudziestu lat i pozostaję wzorem moralności. Jestem hojny dla żon, chociaż obie tylko czekają, abym umarł. Jestem pobłażliwym ojcem i nigdy nie biję ani swych konkubin, ani służby. Utrzymuję - jeśli się nie mylę - co najmniej kilkunastu przyjaciół. Nawet ten posępny mędrzec Konfucjusz byłby ze mnie rad. Opium wzmacnia cnoty, aczkolwiek osłabia ciało. Odkryłem to zbyt późno. Początkowo paliłem tylko od przypadku do przypadku i służyło mi to pod każdym względem. Dostarczało rozmaitych uroczych fantazji i czyniło mnie tak bystrym i żywotnym, iż myślałem, że odkryłem magiczny eliksir taoistycznych alchemików. Radości deszczu i chmur przeżywałem wówczas w sposób nieporównanie bogatszy. Mój Jaspisowy Trzonek był niezwyciężony; nie tylko twardszy i mocniejszy niż kiedykolwiek, ale także tak długo zachowywał swą moc, że moja żona - naonczas nie byle jaki przeciwnik - po trzykroć składała broń, zanim ja zdawałem moją. W istocie to właśnie żona sprawiła pośrednio, że zacząłem palić opium. W jakieś pół roku po ślubie zaczęła się nagle wykręcać od miłosnych zbliżeń. Rzecz prosta, dobrze wychowane damy jej pokroju przejawiają w tych sprawach nieśmiałość oraz ignorancję, ale pomału wyciągnąłem z niej prawdę. Wyznała, że ilekroć się kochamy, po wykonaniu swego obowiązku małżeńskiego zasypiam. pozostawiając ją w stanie takiego podniecenia, że leży godzinami dręczona przez erotyczne wizje, ale nie ma odwagi obudzić mnie i poprosić o lekarstwo. Za radą wuja przed pójściem do łóżka zacząłem wypalać jedną - dwie fajeczki. Cóż za odmiana! Przyjemności, dotąd ulotne, przedłużały się aż ponad wytrzymałość mej żony. Jeszcze tego samego roku zaczęła nalegać, bym dla odciążenia jej wziął sobie nałożnicę. Moja druga żona, piękna i namiętna, adoptowana w dzieciństwie przez zacną kurtyzanę, oczekiwała po mnie wiele, choć weszła do mego łoża jako dziewica. Aby ją zaspokoić, zdwoiłem dzienne porcje opium. Skutek był katastrofalny. W miarę popadania w nałóg słabłem i wiotczałem. Ale już było za późno. Nawet nieznaczne zmniejszenie dawki wywoływało bolesne objawy. Nie mogłem już wyrzec się opium. I tak te dwie młode kobiety, którym zrazu dawałem więcej przyjemności, niż mogły wziąć, znalazły się w położeniu żon eunucha. Stały się nieznośne. Dom huczał od ich złorzeczeń. Mąż, dzieci, służba nikt nie był oszczędzany. W rodzinie takiej jak moja rozwód był nie do pomyślenia. Znosiliśmy więc wszyscy tę sytuację najlepiej jak mogliśmy. Żony spędzały dużo czasu uprawiając hazard, żyliśmy oddzielnie, daleko od siebie.

Skargi Tanga na swą niemoc były nieco przesadzone. Jak na pięćdziesięciolatka nie był złym kochankiem, może niezbyt namiętnym, ale czułym i troskliwym, i spisywał się na polu bitwy nie gorzej niż inni w jego wieku.

- Papo, wiesz dobrze, że daleko ci do impotenta. Więc czemu udawać?

- Jeśli nim nie jestem, zawdzięczam to Miko-san. Podczas wojny, z powodów, o których nie trzeba mówić, uznałem za wskazane wziąć sobie japońską konkubinę. Ani piękna, ani bardzo młoda, była mądra i utalentowana. Nasza pierwsza noc rozczarowała ją; po jednej krótkiej wyprawie badawczej odwróciłem się plecami i spałem do rana. Na drugi dzień spytała, czy czuję do niej odrazę. Opowiedziałem jej swoją historię. Zanim skończyłem, zaczęła się śmiać i wkrótce udowodniła, w jakim byłem błędzie. To ona nauczyła mnie cenić umiejętności, których oczekiwałem od ciebie. Brak wigoru - jej zdaniem - jest przeważnie wynikiem ospałej wyobraźni, na co lekarstwem jest jej właściwe pobudzenie. Różnica między nią a tobą polega na tym, że ona mogła mnie podniecić, kiedy tylko chciała, natomiast ty - o tyle od niej powabniejsza - często zawodzisz.

- Dlaczego?

- Ponieważ ty starasz się wygodzić przede wszystkim mnie. Z nią było inaczej. Za każdym razem sprawiała wrażenie, że chodzi jej o siebie. To dziwne, że Szacowna Nauczycielka nie wyjaśniła ci różnicy, jaka istnieje dla mężczyzny mojej kondycji między kobietą, która współpracuje choćby i najdoskonalej - z obowiązku lub współczucia, a kobietą szukającą własnej satysfakcji. Pójdę dalej i powiem, że z taką kobietą nawet dziarski mężczyzna będzie się starał przejść samego siebie.

Pomyślałam, że moje nauki rozkoszy deszczu i chmur pobierane u Szacownej Nauczycielki w tym miejscu miały lukę. Nie do końca udało jej się zgłębić naturę mężczyzny.

- W takim razie - powiedziałam - nie wiem, czemu się cofasz przed wzięciem Dyni. Prawda, że to jeszcze dziecko, ale pożera cię tak oczami, jakby chciała zaraz wskoczyć na siodło.

- Z dziewicami nigdy nie wiadomo. Przypuśćmy, że odłożę na bok swe skrupuły, a potem - w najważniejszym momencie - ona zacznie się wstydzić albo przestraszy. Wyobrażasz sobie! Dla mnie byłoby to okropne. Pomyśl, jak może się czuć mężczyzna, nie mogąc obrać melona leżącego już na talerzu. A jak dziewczyna, która ofiarowuje na próżno swój najcenniejszy skarb, nieskazitelną brzoskwinię.

Nie mówiliśmy nic więcej. Sposobem Miko rzuciłam się na niego niby demonica żądna ofiary. Jego przestrach wkrótce przemienił się w radość i burza była gwałtowniejsza niż kiedykolwiek.

Mijały miesiące, ale liczba naszych gości nie zmniejszała się. Wszyscy ci artyści i muzycy, którzy jedli i pili na koszt Papy Tanga i mieszkali u niego tygodniami, wypełniając zgiełkiem dziedzińce, byli częścią jego życia, z którego - jako kobieta - byłam w mniejszym lub większym stopniu wyłączona.

W tamtych czasach w świecie opery pekińskiej rojno było od aktorów specjalizujących się w rolach kobiecych. Przygotowując się do nich od lat chłopięcych, dochodzili do takiego zniewieścienia - na scenie i poza nią - że czuli się kobietami. Pozwalało to im odtwarzać swe role z takim mistrzostwem, że i prawdziwe kobiety nie zrobiłyby tego lepiej. Jednakże w skład ich nauki wchodziły niejako siłą rzeczy także doświadczenia homoseksualne; panował pogląd, że tylko będąc kochani tak, jak kochane są kobiety, osiągną doskonałość wymaganą przez wybredną pekińską publiczność. Oczywiście do „nauki” tej potrzebowali męskich partnerów, ale o to nie było trudno. Aktorzy grający role męskie - uczonych, wojowników, mnichów, urzędników, służących, oberżystów, klaunów, akrobatów - często i chętnie łączyli się w pary z „królikami”, jak nazywano owych odmieńców. I jeszcze do niedawna nie wywoływało to potępienia ze strony opinii publicznej. Tradycyjne społeczeństwo chińskie, mimo wpajanej mu konfucjańskiej surowości, było pobłażliwe w sprawach płci, z wyjątkiem konduity godnych szacunku kobiet; nie tylko kurtyzany, ale i „króliki” uważane były za osoby pożyteczne, dające nieszkodliwe ujście skłonnościom, których niepodobna uniknąć. Podobno, gdy w ostatnich dniach Cesarstwa wyszedł edykt

[Dekret o abdykacji ostatniego cesarza Chin, małoletniego Pu Yi z dynastii mandżurskiej, ogłoszono 12 11 1912 roku] zakazujący urzędnikom zadawania się z prostytutkami, ich otwarta zażyłość ze zniewieściałymi aktorami była tolerowana jako praktyka znacznie mniej szkodząca kanonom moralnym.

W domu Papy Tanga romanse między gośćmi były czymś zwyczajnym. Poza sceną młodzi zniewieściali artyści nie nosili się wprawdzie po damsku, ale szyli sobie obcisłe ubiory z wysokimi kołnierzami sugerującymi szaty kobiece; wielu z nich malowało się, a wszyscy poruszali się miękko, z kocią gracją, mówili wysokimi głosami i chichotali zasłaniając się wachlarzami niczym wstydliwe panienki. Ich kochankowie pieścili się z nimi otwarcie w sposób, który w Chinach był nie do przyjęcia nawet w domu publicznym. Papa oddał do dyspozycji swych gości pokoje otaczające jeden z dziedzińców i to, co się tam działo, nie było naszą troską. Dynia i jej siostra miały zakaz wchodzenia do tych pokoi i trzymały się od nich z dala, jeśli nie liczyć biegania przez dziedziniec w drodze do kuchni i podawania potraw w jadalni gościnnej.

Przyzwyczaiwszy się do tej atmosfery, stwierdziłam, że większość aktorów da się lubić. Traktowali mnie bardzo uprzejmie, nigdy nie zaniedbując tytułu „pani” - co należało się raczej pierwszej żonie, ale jak mówi przysłowie: „grzeczności nigdy nie za dużo”.

Z muzykami jednak sprawy przedstawiały się inaczej. Odkrywszy, że umiem śpiewać i grać na lutni, stali się aż nazbyt przyjaźni. Tego rodzaju umiejętności kojarzyły im się z zawodem kurtyzany, czym częściowo można wytłumaczyć ich zakusy. Zwłaszcza pewien skrzypek, znakomity zresztą, uparł się, że mnie zdobędzie, choćby siłą. Zapewne uważał, że dla własnego dobra nie powiem nic Papie. Był to dość przystojny mężczyzna, choć miał o sobie zbyt dobre mniemanie, i zdawało mu się, że jako zwykła utrzymanka bez statusu żony, a nawet konkubiny, z ochotą przyjmę jego zaloty.

Za trzema głównymi dziedzińcami znajdował się jeszcze jeden, mniejszy, o który Papa nie zadbał po powrocie z Pekinu. Dachy przeciekały, lakier łuszczył się, kamienne głazy pokryły się zgniłymi liśćmi. Pewnego razu kazałam Dyni oczyścić ścieżki i wysprzątać mały pawilon, który wybrałam sobie na schronienie przed hałaśliwością gości. W kilka dni później siedziałam tam, czytając urzekające poezje Tu Fu, gdy skrzypek, stąpając bezszelestnie w swych płóciennych pantoflach, zaszedł mnie od tyłu i położył mi ręce na ramiona, zanim zdążyłam go dostrzec. Mimo, że był raczej grzeczny i przemawiał prosząco, w oczach miał twarde błyski, a czas i miejsce, w jakim się zjawił, były niepokojącym sygnałem. Papa był zajęty w teatrze, a nikt poza nim nie odważyłby się bez mego zaproszenia zakłócić mi spokoju; jazgot instrumentów muzycznych z sąsiedniego dziedzińca czynił wołanie o pomoc bezskutecznym. Skrzypek zaś nie tracił czasu. Zdjął wierzchnią szatę i rozluźnił pas podtrzymujący jedwabne spodnie.

Przez chwilę pomyślałam sobie, że ulegając uniknę być może gorszych tarapatów. Papa nigdy by się nie dowiedział i zresztą nie byłam pewna, czy by się tym bardzo przejął. Z drugiej strony, zarozumiałość skrzypka była nieznośna. Dlaczego oceniał mnie tak nisko, przypuszczając, że oddam mu się z chęcią, niepomna na dług wdzięczności zaciągnięty u Papy. Nawet jeśli zgadywał, że jestem „kobietą stu mężczyzn”, czemu miał czelność sądzić, że jego właśnie przyjmę jako sto pierwszego? Kiedy pozbywszy się dalszych części odzienia, chwycił mnie w objęcia, ugryzłam go w dłoń, aż pociekła krew. Musiał wówczas zdać sobie sprawę, że w ten sposób nic nie wskóra, gdyż odstąpił na krok i wyciągnął rewolwer.

Gdybym nie była w panice, pomyślałabym, że nie odważy się strzelić, nie był przecież pijany i nie opłacało mu się ryzykować życia dla kilku minut wymuszonej rozkoszy. Ale w takich momentach przestaje się myśleć i działa odruchowo.

Kiedyś Szacowna Nauczycielka opowiadała mi o chińskich damach mieszkających w okolicach Wielkiego Muru, często nawiedzanych przez konne bandy Mongołów. Gdy rozchodziła się wieść o najeździe, zakładały sobie powyżej kolan metalowe zapinki z ostrymi kolcami. Osłonięte poduszeczkami z waty, były całkowicie niewidoczne pod długą suknią. Gdy Mongoł zeskakiwał z konia, aby porwać swój łup, zaatakowana kobieta unosiła kolano i dźgała napastnika prosto w źródło siły nie chronione specjalnie, gdyż zwykle ukryte było za łękiem siodła. Zresztą nawet bez tej ukrytej broni silne uderzenie kolanem w to miejsce mogło tak oszołomić, że ofiara miała czas na ucieczkę. Trzeba to jednak było zrobić zręcznie i szybko, gdyż unosząc nogę narażamy się, że przeciwnik chwyci nas za stopę i łatwo obali.

Postanowiłam zaryzykować. Maskując przerażenie wyciągnęłam ręce ku skrzypkowi, który schował rewolwer i ruszył do przodu.

- Ooo ch ch...! - Tracąc oddech zatoczył się do tyłu, przyciskając dłońmi swój skarb. Zanim przyszedł do siebie, zawołałam na pomoc aktorów, którzy po paru minutach zastali go wciąż jęczącego i tulącego swą cenną sakiewkę. Nie czekałam, aby przyjrzeć się cięgom, jakie otrzymał, ale nie zdziwiłabym się słysząc, że dano mu trochę więcej tego samego leku, jakim ja go poczęstowałam. Wkrótce pokazali mi jego rewolwer. Był nie nabity. Najstarszy z aktorów padł na kolana i bijąc czołem w podłogę przepraszał za hańbę, jaką okrył się skrzypek, łamiąc święte prawa gościnności.

Papa Tang zaraz po powrocie zdawał się bagatelizować incydent, ale w nocy, gdy byliśmy sami, powiedział:

- Gdy umrę wkrótce, władca piekieł będzie musiał złagodzić wyrok, jaki na mnie wyda.

- Co to znaczy, Papo?

- Ponieważ jako człowiek okazałem się wart tego, aby ktoś naraził życie, chcąc mi oszczędzić strapienia.

Rozdział siedemnasty

Złota Jesień

Przez incydent ze skrzypkiem zacieśnił się jeszcze bardziej mój związek z Papą Tangiem; nie było to dla mnie korzystne, gdyż jako zwykła utrzymanka powinnam trzymać na wodzy głębsze uczucia. Zresztą trudno powiedzieć, czy żony i konkubiny bywają pod tym względem w lepszej sytuacji. Jakże często skazane są na udręki długiego życia z człowiekiem, którego nie kochają; z drugiej strony, status nałożnicy w domu jest znacznie niższy, chyba że zabrano jej dziewictwo siłą albo została zniewolona przez swego pana jeszcze w dzieciństwie. Rozpieszczana na początku, prędzej czy później będzie odepchnięta i spadnie do tej samej rangi co nie kochana konkubina. Nie może oczekiwać, by pan okazał jej większą stałość niż legalnym żonom, które zaniedbał właśnie dla niej. Zdarza się czasem, że to jej uczucie gaśnie najpierw, lecz jeśli jest odwrotnie, przez długie tygodnie i miesiące cierpi niewymownie, znosząc katusze nie mniej okrutne niż te, które są udziałem dożywotnio uwięzionych żon i konkubin.

Aczkolwiek rozstanie z Papą Tangiem nie przewróciło mi - jak mówią Chińczycy - wnętrzności z rozpaczy, to odczułam je bardzo boleśnie. Polubiłam go niezwykle i jego dziwaczne mieszkanie pekińskie stało się mym drugim domem. Kłopoty zaczęły się w miesiąc po mych dwudziestych urodzinach. Minął już rok, jak żyłam z Papą Tangiem. Straciłam wtedy całą nadzieję, że zobaczę kiedykolwiek rodziców. Listy wysyłane do rodzinnej wioski pozostawały bez odpowiedzi. Nadszedł tylko list od jednego z krewnych starego Czenga. Donosił, że wszystkie wysiłki odnalezienia mych rodziców okazały się daremne. Nie powrócili do wioski od czasu, gdy Japończycy spalili sady owocowe. Trudno mi było orzec, czy istotnie szukano ich wystarczająco skutecznie; wojna wywołała taki chaos w naszej prowincji, że wielu ludzi postradało kontakt z rodzinami, zwłaszcza gdy - jak w moim przypadku - chodziło o osoby proste, nie umiejące czytać ani pisać.

W dostatnich domach chińskich - a do takich należał dom Tanga - istniały osobne sypialnie dla męża i każdej z żon. Początkowo dzieliłam jednak sypialnię z Papą, gdyż nie licząc gości na następnym dziedzińcu byliśmy przecież zupełnie sami. Później jednak ze względu na jego nałóg poprosiłam o oddzielny pokój. Palacze opium potrafią spać jak kłody jednej nocy, by następnej przejawiać gorączkową ruchliwość, ciskać się na łóżku, wstawać, pić herbatę, opychać się owocami lub słodyczami, czytać, pisać, naprawiać rzeczy nie ruszane od lat i w ogóle robić wszystko, co im podpowie fantazja. Mówiąc krótko, to uciążliwi towarzysze w łóżku. Paląc dwa razy dziennie są przez wiele następnych godzin całkowicie niezdolni do przyjemności deszczu i chmur. Papa palił około dziesiątej rano i drugi raz o dziesiątej wieczorem. Kochać się musieliśmy albo tuż przed tymi godzinami, albo wcale; a że miałam zwyczaj spać od północy do dziewiątej rano, nie było sensu, abym przez całą noc znosiła dokuczliwą obecność Papy.

Pewnego rana, tuż przed ósmą - to jest w porze, gdy wszyscy prócz służby jeszcze spali - obudził mnie jakiś harmider po drugiej stronie podwórka. Ponieważ papierowe szybki w chińskich oknach przepuszczają tylko światło i niczego nie można przez nie zobaczyć, musiałam otworzyć drzwi, żeby stwierdzić, co się dzieje. Chrobot drewnianych zawiasów przepłoszył spod drzwi Papy Tanga dwu rozczochranych damskich śpiewaków, zdążyłam jednak dostrzec, że walczyli ze sobą jak dwie rozwścieczone baby, drapiąc się po twarzach i szarpiąc za włosy. Po tym zdarzeniu zrobiłam mały otwór w papierze okiennym i patrząc przezeń od czasu do czasu, znalazłam potwierdzenie mych podejrzeń.

- Papo, jesteś wstrętny.- Trudno mi w to uwierzyć.

Zaśmiał się z zakłopotaniem. - Dlaczego? Jak to miło, że jesteś zazdrosna. To mi pochlebia.

Widząc, że wciąż się boczę, wpadł w gniew i zarzucił mi naiwność i niekonsekwencję. Naiwność dlatego, że każda rozsądna kobieta powinna wiedzieć, że człowiek teatru ulega jego obyczajom; niekonsekwencję - bo uprzednio namawiałam go, by posiadł swą młodą służkę Dynię, zaręczając, że nie okażę zazdrości.

- Z Dynią to całkiem co innego - zaprotestowałam.

- Czemu? - Wyglądał na prawdziwie zaskoczonego. - Niektórzy z tych „króliczków” z sąsiedniego dziedzińca są znacznie od niej ładniejsi. Wierz mi, trudno odeprzeć taką pokusę. Poza tym: Dynia czy któryś z tych „króliczków” - jaka to dla ciebie różnica?

- Papo, to jest przeciwne naturze. To obrzydliwe. Nawet prostytutka nie zgodziłaby się na ten sposób miłości. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem i dopiero zaczęłam przyjmować gości w Domu Wiosennej Świeżości, Matka P'an - chociaż to podła kobieta - uczyła mnie: „Spośród trzech bram do pałacu mężczyzna nie może przekroczyć dwu nie narażając się na skalanie lub nie powodując go”. To prawda.

Przyjął to wybuchem śmiechu i nawet starał się przekonać mnie, że folgował sobie ze śpiewakami dla mego dobra.

- Dla mego dobra?

- Oczywiście. Nie możesz oczekiwać monogamii od mężczyzny z szóstym krzyżykiem na grzbiecie. Skądinąd polubiłem cię bardzo i nie chcąc, byś miała rywalkę, zdecydowałem się na coś innego.

- Najdroższy Papo! Wolałabym po stokroć rywalizować z kimś należącym do mojej płci. Mówiąc prawdę, brak mi przyjaciółki. W moim zawodzie przywyka się do towarzystwa dziewcząt, a Dynia i jej siostra są za młode dla mnie. Kogóż więcej mamy w tym domu? Gdybyś mógł znaleźć kogoś miłego, jakąś małą, dobrze ułożoną nałożnicę, obiecuję traktować ją jak siostrę. Ale gdy jeszcze raz ujrzę te „króliczki” wychodzące z twego pokoju o niezwykłej porze - opuszczę cię.

Groźba poskutkowała, gdyż Papa rzeczywiście miał do mnie słabość. Przez jakiś czas znów byliśmy razem i przeniosłam nawet swe rzeczy z powrotem do jego pokoju. Ale przedłużająca się monogamia nie służy zdrowiu i duszy mężczyzny. Nie byłam więc zdziwiona, gdy zimą wziął mnie na kolację do restauracji i przedstawił mej nowej „siostrze”, imieniem Złota Jesień. Była jakieś dwa lata młodsza ode mnie; urocze stworzenie, gibka, nadzwyczaj kobieca, dowcipna, o manierach, które znalazłyby uznanie w oczach Szacownej Nauczycielki.

Przez trzy miesiące żyłyśmy naprawdę jak siostry, spędzając cały czas wspólnie. czytając poezje, gotując. Niestety lubiła spać sama y nie była skora do pieszczot. Nasza zażyłość była wyłącznie duchowa. Papa, jak dobry mąż, wzywał nas do siebie w regularnej kolejności, dawał nam takie same prezenty, urządził sypialnię Złotej Jesieni identycznie jak moją i unikał starannie wyróżniania jednej z nas.

Ten okres był jednym z najszczęśliwszych w mym życiu. Miałam wyrozumiałego męża, serdeczną przyjaciółkę i prawdziwy dom. Oczywiście nie przypadło to do smaku naszym „króliczkom”; podczas nieobecności Papy zachowywali się wprawdzie pogardliwie, a nawet wyzywająco wobec Złotej Jesieni, ale do mnie odnosili się jak dawniej z szacunkiem. Ich zachowanie sprawiło, że lgnęła do mnie tym mocniej i nie cierpiała przechodzenia przez przydzielony im dziedziniec; czy to posłana po coś przez Papę, czy w drodze do mego zacisznego pawilonu zawsze nalegała, bym jej towarzyszyła, ponieważ łazienki i wygódki znajdowały się także na tyłach domu, eskortowałam ją tam również. Przy tej okazji zwróciłam uwagę na jej nadzwyczajną wstydliwość.

W łazience dla kobiet był mały basen ogrzewany w zimie umieszczonymi pod nim rurami. W normalnym domu żony, ich siostry i szwagierki, córki i kuzynki - kąpały się razem. Co do mnie, to dotychczas brałam kąpiele samotnie z pomocą obu dziewczynek; szorowały mnie, wycierały, masowały, a potem same wskakiwały do wody. Oczywiście spodziewałam się, że Złota Jesień będzie się kąpała razem ze mną, jednakże była tak niewiarygodnie wstydliwa, że nikomu nie pozwalała oglądać się rozebraną. Od Papy Tanga wiedziałam, że została prostytutką mając czternaście lat, a więc jej pruderia była tym bardziej niewytłumaczalna. Dlaczego turkawka, która gruchała z setką mężczyzn, miałaby się krępować trzech dziewcząt?

Naturalnie dostosowałyśmy się do jej życzeń, ale nie przestawałam prześladować ją pytaniami, póki - z obawy przed nadwątleniem naszej przyjaźni - nie zaspokoiła mej ciekawości. Rumieniąc się i jąkając, wybąkała coś o oszpeceniu jej przez okrutną opiekunkę, czego oczywiście nie mogła ukryć przed Papą. Nie chciała jednak mówić jaśniej, sprawiało jej to przykrość.

Nic nie powiedziałam, ale to wyjaśnienie nie - zadowoliło mnie i jak mogłam najczęściej starałam się ją podglądać. Była jednak bardzo ostrożna. Między nami zawisła niewyjaśniona tajemnica, psując stopniowo nasze czułe stosunki. Pewnego wieczora, wkrótce po Święcie Wiosny, gdy Złota Jesień poszła z papą do opery, skorzystałam z tej okazji, aby uczynić rzecz niewybaczalną. Otrzymałam za to prędką zapłatę, gdyż pod koniec tego samego miesiąca pożegnałam się na zawsze ze szczęśliwym dla mnie domem Tanga. Ale na razie zdawało się, że to bagatelka. Poprosiłam siostrę Dyni, aby schowała się w kredensie na ręczniki i podpatrzyła Złotą Jesień w kąpieli, aby wykryć jej sekret.

- To niepotrzebne, proszę pani - odpowiedziała, śmiejąc się. - Już dawno wiem, że młoda pani jest chłopcem.

Nie uwierzyłam jej. Ostatecznie mieszkałam wśród „króliczków” prawie dwa lata i chociaż musiałam przyznać, że grając żeńskie role prześcigali kobiety, to poza sceną można ich było łatwo odróżnić. Uważałam, że należą do oddzielnej, trzeciej płci - „kobietonów”. Ale Złota Jesień była kwintesencją kobiecości, przez kilka miesięcy żyłyśmy obok siebie jak siostry. Czyż mogłam mylić się do tego stopnia? Najwidoczniej służąca zażartowała ze mnie; podniosłam rękę, aby wymierzyć jej policzek, ale rozmyśliłam się i odeszłam.

O północy Papa Tang i Złota Jesień powrócili z teatru, przemarznięci po długiej jeździe rykszą i pospieszyli od razu do swoich pokoi. Dobry humor w głosie Papy dowcipkującego na temat zimna, upewnił mnie, że wypalił swą fajkę gdzieś w mieście, co znaczyło, iż nie będzie nagabywał żadnej z nas, przynajmniej do rana. Odczekawszy czas potrzebny Złotej Jesieni do zaśnięcia, zakradłam się do jej sypialni i miękko wśliznęłam do łóżka. Obudziła się wystraszona.

- Co się stało`' Starsza Siostro! Co...

Aczkolwiek osłaniała dłońmi swój sekret, było już za późno. Moja ręka wcześniej spoczęła na źródle rozkoszy...

Szukając wąskiego wejścia do tajemniczej groty, Znalazłam kryjówkę, gdzie spał synek smoka!

Można było rzeczywiście oszaleć. Miesiącami cynicznie mnie oszukiwano, a teraz? Któż mógł się oprzeć tym niespodziewanym urokom? Zanim zdecydowałam się pobiec do Papy i zdemaskować jego perfidię, poczułam, że ma ręka wbrew własnej woli pomaga się podnieść magicznej włóczni.

- Starsza Siostro! Proszę! To nie do wytrzymania.

Im silniej opierała się, tym uporczywiej parłam do celu i - jako silniejsza - musiałam wygrać. Gdy smok uniósł głowę, walka raptownie ustała. Dwa szczupłe ramiona - które dotąd mnie odpychały teraz objęły mnie ciasno i protesty młodzieńca ucichły w ekstatycznym pocałunku.

Nie można się było spodziewać, że taki młodzieniaszek okaże się potężnym przeciwnikiem, bardzo szybko poddał się z długim westchnieniem i to - mimo mych wysiłków - oznaczało koniec. Żadne sztuczki nie zdołały już poruszyć smoka tej nocy. W jednej jedynej obiacie stężonej miłości nieszczęśnik ofiarował cały swój skarb. Ale potem przez wiele godzin leżałam w jego objęciach, słuchając czułych, słodszych od miodu słówek, jakie szeptał między tysiącem pocałunków. Poranne zimowe słońce, przesączające się przez papier okien, zastało go w głębokim śnie. Pomimo chłodu nie mogłam się powstrzymać od podniesienia kołdry i przyjrzenia się temu dziewczęco smukłemu ciału, które mimo to nie przekreślało nadziei na rozbudzenie opóźnionej męskości.

Następnej nocy, gdy wróciłam do siebie po przygotowaniu Papie fajki, zastałam już na moim łóżku Złotą Jesień, rozczesującą swe długie włosy w dwa warkocze. Jakby zawstydzona, zgarnęła je na tył głowy, próbując obdarzyć mnie zdobywczym uśmiechem, ale rumieniec, jaki temu towarzyszył, pasował raczej do panny młodej w chwili zdejmowania welonu. Jednakże nim nastał świt, mój piękny podczaszy zdołał napełnić dwukrotnie czarę. Odtąd już każdej nocy spaliśmy w mym pokoju.

Pewnego ranka, obudził nas wcześnie głos Papy, wołającego Złotą Jesień. Od dawna miał zwyczaj - jeśli przebudził się, a głód opium jeszcze nie dał o sobie znać - wzywać którąś z nas dla zaspokojenia innej, znacznie już rzadszej potrzeby. Złota Jesień ucałowała mnie pospiesznie i odwracając oczy owinęła się w watowaną szatę. Gdy otworzyła drzwi lodowaty podmuch z podwórka zmusił mnie do ucieczki pod kołdrę. Stopniowo ciepło wracało i zapadłam w drzemkę, ale nie na długo...

- Miao Sing! Miao Sing! - głos Papy naładowany był gniewem. Ubrawszy się jak najcieplej, kryjąc stopy w futrzanych pantoflach, pobiegłam przez oszronione kamienne podwórka do jego pokoju. Nigdy nie widziałam go w takiej furii. Patrząc nań bojaźliwie, padłam na kolana. W takich chwilach najbezpieczniejsza jest całkowita kapitulacja.

- No więc? Co masz do powiedzenia?

- Papo, ja...

- Cicho, łajdaczko! Jak śmiesz mi przerywać! Jeśli będziesz się wykręcać, każę uciąć ci nos.

- Tak, Papo.

- Co masz na myśli, mówiąc „Tak, Papo” w ten służalczy sposób? Dziwię się, że w ogóle śmiesz mówić cokolwiek. Większość kobiet raczej powiesiłaby się, niż przyznała do cudzołóstwa, a ty mając gorsze przestępstwa na sumieniu ośmielasz się mówić: „Tak, Papo”.

- Gorsze przestępstwa?

- A więc przyznajesz się do cudzołóstwa? - Ja... Tak.

- I do zdeprawowania dziecka, które nigdy dotąd nie dotknęło kobiety?

- Tak.

- I do kazirodztwa? Zatkało mnie.

- Do kazirodztwa?

- Oczywiście, do kazirodztwa.

Cóż mogłam rzec? Logicznie

Czemu udajesz zdziwioną?

Miał słuszność. Żony tego samego mężczyzny uważane są za siostry. Co prawda pobłaża się romanse między nimi, ale zwykle wtedy, gdy mąż nie spisuje się najlepiej i potrzebna jest im pociecha. Oczywiście nie było żadnych reguł na wypadek sytuacji, gdy jedna z żon okaże się mężczyzną. Z racji swej płci Złota Jesień nie była raczej mą siostrą. ale bratem. Można było dyskutować, czy podobnie jak z adoptowanym synem bądź córką - nasze stosunki były istotnie kazirodcze. W każdym razie na pewno za dwa lata dobroci i szczodrości odpłaciłam się Papie cudzołóstwem. Gdyby pobił mnie do utraty przytomności, nikt nie mógłby nazywać tej kary przesadną.

Z pomocą przyszedł mi nałóg Papy. Jeszcze krzyczał na mnie, a już oczy zaczęły mu łzawić, ciało drżeć, a niepowstrzymane ziewnięcia zatrzymały potok wyzwisk. Złota Jesień, która do tej pory kuliła się zapłakana obok niego, wybiegła każąc Dyni przynieść tacę z przyborami do palenia. Ponieważ ja najlepiej przygotowywałam opium, Papa nie protestował, gdy wstałam z klęczek i ułożyłam się na leżance obok niego, biorąc się szparko do roboty.

Później, ale jeszcze tego samego dnia, Złota Jesień wyjawiła mi prawdziwy powód gniewu Papy. Biedny młodzieniec, przeobrażony podczas naszych wspaniałych nocy, nabrał niechęci do swych poprzednich obyczajów i nie potrafił jej ukryć przed Papą. Przepytywany ostro wyznał wszystko.

Z natury Papa był dobrotliwy i żywił dla nas obu prawdziwe uczucie, toteż z biegiem czasu wszystko by się jakoś uładziło. Przy odrobinie cierpliwości. z pewnością uzyskałabym jego przebaczenie. Niestety, następnego dnia podczas przyjęcia dla aktorów i muzyków z sąsiedniego dziedzińca, Papa - którego gniew jeszcze się żarzył - nazwał mnie w ich obecności kazirodczą ladacznicą. Mało jest rzeczy cięższych do strawienia dla Chińczyka od publicznego upokorzenia. Zanim ostatni z podpitych gości wytoczył się z przyjęcia, spakowałam swe rzeczy i opuściłam dom Papy Tanga.

Rozdział osiemnasty

Zamorskie diabły

Popołudniową część Pekinu oddziela od reszty miasta potężny mur, w pobliżu którego znajduje się rozległa dzielnica uciech; jeszcze do niedawna kurtyzany, śpiewaczki i prostytutki wszelakiej rangi były tam tak liczne jak owoce na morwach w sadach Szantungu, ale lata biedy wojennej sprawiły, że owe ogrody rozpusty mocno przywiędły. W miejscach, gdzie ongiś goście musieli tygodniami i miesiącami oblegać swe ulubienice, każda dziewczyna była teraz dostępna bez żadnej fatygi. Zniknęły piękne meble i zasłony, jedwabne suknie, jaśminowe perfumy i zdobne w klejnoty zapinki do włosów; umilkły lutnie i słodkie, wesołe głosy. Nie zostało nic prócz obskurnych domostw, ponurych odźwiernych, wiedźmowatych bajzel-mam i wychudzonych, zaniedbanych dziewcząt. Można było kupić noc z każdą z nich za cenę posiłku w lichej jadłodajni lub krótkiego przejazdu taksówką.

Przychodząc w poszukiwaniu pracy do niektórych z tych domów dostrzegałam, że były to brudne burdele, rzadko uczęszczane mimo swej taniości. Pobyt tam różniłby się niewiele od mej służby w japońskim szpitalu. Jednakże pieniądze, jakie oszczędziłam żyjąc z Papą Tangiem, szybko stopniały z powodu inflacji; to, co zostało, nie wystarczyłoby mi na długo, choć mieszkałam w marnym hoteliku, walcząc co noc z pluskwami. Jakże byłam głupia, że opuściłam Tanga, jak kosztowna była duma powstrzymująca mnie przed powrotem!

Pomoc przyszła niespodziewanie w postaci niejakiej panny Kung, stręczycielki, którą poznałam przypadkiem w dzielnicy uciech, dokąd wyruszyła na okresowe wyprawy łowieckie. Ta poczciwa osoba, wzbudzająca zaufanie swym starannym uczesaniem i spokojnym ubiorem, doceniła mnie o tyle, że opłaciła taksówkę do mego hotelu, gdzie przez kilka dni prowadziłyśmy pertraktacje. Ja również byłam zadbana i dobrze ubrana, a ona nie wiedziała, w jak przeraźliwie pilnej jestem potrzebie. Pochodziła z bardzo porządnej rodziny i do swych przyjaciół zaliczała generałów, mandżurskich książąt, szanghajskich bankierów. Dyplomatów, prowadziła trzy zakłady, wszystkie w takiej dzielnicy miasta, że byłyby natychmiast zamknięte przez policję, gdyby nie okupywała immunitetu słonymi łapówkami.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w chwili, gdy spotkałam pannę Kung, byłam już w Pekinie dość długo, by wiedzieć, że dziewczęta na moim poziomie stały się wówczas rzadkością; większość prawdziwych kurtyzan przekroczyła trzydziestkę, czyli profesjonalnie biorąc, były już stare. Pewna swej wartości, targowałam się tak długo, że w końcu uzyskałam warunki znacznie lepsze, niż śmiałabym marzyć. Miejsce, w którym się znalazłam, był to zwyczajny pekiński budynek mieszkalny w nobliwej, wschodniej części miasta; obok stał podobny budynek. a mieszkały w nim cztery podstarzałe mandżurskie arystokratki, które los sprowadził na złe drogi. Tylne dziedzińce obu budynków połączone były ukrytym przejściem. W pierwszym domu mieszkałam ja, prowadząc na pozór skromne i nienaganne życie wraz z pięcioma innymi dziewczętami: niektóre z nich pracowały w biurach, dokąd chodziły albo w tanich niebieskich sukniach, jakie noszono wówczas powszechnie, albo w europejskich bluzkach. i spódnicach, które zaczynały się przyjmować wśród urzędniczek ze względu na wygodę. Sąsiedni dom wyposażony był komfortowo, miał dobrą kuchnię w chińskim stylu (ze świetnym kucharzem), porcelanową zastawę, kilka luksusowo urządzonych sypialń i nowoczesne łazienki. Prawie co wieczór panna Kung urządzała nieduże przyjęcie dla najwyżej czterech gości, którzy przybywali o siódmej, niby to zjeść kolację w towarzystwie zacnych arystokratek; jednakże na odgłos nadjeżdżających samochodów panie te usuwały się do jednego z dalszych pokojów, a na ich miejsce wślizgiwały się dziewczęta. Podsunął nam ten manewr dzielnicowy komendant policji; wprawdzie był przekupiony, ale zawsze mogło się zdarzyć, że do wiadomości jego zwierzchników dotrą słuchy o naszej podejrzanej działalności, i trzeba było liczyć się z możliwością obławy. Na szczęście domy w Pekinie są okolone murami i wejście jest zazwyczaj tylko jedno - przez główną bramę. Tak więc gdyby przyszła policja, miałybyśmy dość czasu, aby zrobić w jadalni zamianę miejsc, zaś w czasie, gdy przebywałyśmy z naszymi gośćmi w sypialniach, starsze panie zasiadały przy stole, tworząc osłonę, przez którą policjanci nie ośmieliliby się przedzierać.

Wszyscy nasi klienci mogli sobie z łatwością pozwolić na płacenie ogromnych rachunków, jakie im wystawiano za owe biesiady; w ich skład wchodziły: ośmiodaniowa kolacja, mały koncert chińskiej muzyki, piosenki miłosne, no i oczywiście intymniejsze przyjemności w zaciszu sypialni. Ubrane byłyśmy pięknie w zmodyfikowane wersje tradycyjnych ubiorów mandżurskich i okraszałyśmy rozmowę zwrotami mandżurskimi, grając przed generałami i dyplomatami rolę upadłych księżniczek; to przywilej kosztowania tak rzadkiej potrawy usprawiedliwiał cenę, jaką płacili. Panna Kung pilnowała się oczywiście, aby nie zaprosić kogoś, kto mieszkał od dawna w Pekinie i kto nie dałby się tak łatwo zwieść.

Praca odpowiadała mi prawie pod każdym względem, a wynagrodzenie (zawsze płatne w złocie lub walucie trwalszej niż dewaluujący się stale juan) było szczodre. Moje miesięczne zarobki zbliżały się zapewne do wysokości oficjalnej pensji ministra, co jak na chińskie warunki było przyzwoitą sumą.

Jednakże jeden z naszych obowiązków był przerażający. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o nim - miałam ochotę uciec. Oto miałyśmy nie tylko biesiadować - jak zrazu sądziłam - lecz również oddalać się za hibiskusową zasłonę z CUDZOZIEMCAMI.

Aby zrozumieć mój strach, trzeba wiedzieć, że nie chodziłam nigdy do szkoły, przeto nie miałam sposobności dowiedzenia się czegokolwiek o Zachodzie. W mej rodzinnej wiosce ludzie z Zachodu pojawiali się niezwykle rzadko i zawsze patrzyłyśmy na nich ze zgrozą; to były zamorskie diabły. Owłosione, długonose, które od stu lat z górą wdzierały się do nas siłą, znieważały naszych władców i plądrowały bezwstydnie nasz kraj. To byli niezwyciężeni barbarzyńcy; gwałcili małe dziewczynki i połykali wyłupione oczy dzieci, wierząc, że to wzmaga ich chucie. W Szanghaju podczas wojny Japończycy trzymali przezornie te bestie za kratkami i w wydawanych przez nich gazetach chińskich znak „Anglik” lub „Amerykanin” pisany był w sposób nasuwający skojarzenia z dzikimi potworami.

Nawet Szacowna Nauczycielka mówiła o ludziach z Zachodu z odrazą jako o dzikusach, nie umiejących się zachować, którzy spacerowali z kijem w ręku, przewracali oczami bladymi jak u cierpiących na zaćmę, farbowali sobie włosy na żółto i czerwono, czcili okrutne bóstwo, domagające się ofiar z ludzkiego mięsa i pragnące ukrzyżowania własnego syna, rozdzierali pożywienie nożami i widelcami, pili mocne trunki między posiłkami, a nawet całowali publicznie kobiety. Jeśli jakiś Chińczyk nie rozumiał ich języka, nazywali go głupcem, krzyczeli nań i wygrażali mu pięściami, a nawet bili laską. Jeżeli zaś ktoś rozumiał ich język, sprzeczali się, wyrażali otwarcie i głośno swe odmienne zdanie, i to w miejscach publicznych. A niezależnie od tego, czy ich ktoś rozumiał, czy nie, zmuszali wszystkich do bicia pokłonów ich strasznemu bogowi. Już sama myśl, że mogłabym siedzieć przy jednym stole z takimi straszydłami była dostatecznie przerażająca, a co dopiero wizja znalezienia się z jednym z nich sam na sam w sypialni. Trzęsłam się z trwogi.

Na szczęście panna Kung rozumiała (i prywatnie niewątpliwie podzielała) moje uczucia. Aby oswoić mnie z widokiem włochatych barbarzyńców, zaprosiła specjalnie jednego z nich w towarzystwie trzech Chińczyków.

- Nie potrzebujesz z nim rozmawiać - powiedziała. - Będziesz mówiła tylko „tak”, „nie” albo „dziękuję”.

Kiedy goście się zjawili, doznałam ulgi, a jednocześnie rozczarowania. Włosy i oczy zamorskiego diabła były niemal tego samego koloru co u Chińczyków, miał tylko dość długi nos. Nie wydawał mi się odrażający. Oczywiście poruszał się i zachowywał niezgrabnie, ale nie bardziej niż niektórzy z zabawianych przez nas generałów. Ku memu zdumieniu mówił prawie dobrze pekińskim dialektem; błędy, jakie robił, były zabawne, ale nie śmieszne. I miał czarujący uśmiech. Dano mu wprawdzie do kompanii bardzo piękną dziewczynę, ale poświęcał mi tyle grzecznej uwagi, że mój własny klient, bankier z Kantonu, zaproponował ze śmiechem zamianę. Pomysł ten powinien mnie zmrozić, jednakże ze zdziwieniem stwierdziłam, że mój przestrach był nieznaczny.

W kilka dni później odwiedziło nas czterech cudzoziemskich oficerów i żaden z nich nie umiał ani słowa po chińsku. Panna Kung wyznaczyła do towarzystwa im inne dziewczęta, a mnie usadowiła za parawanem, abym mogła przypatrzeć się dowoli zamorskim diabłom i przekonać, że nie ma się czego bać. Wkrótce potem oświadczyła mi jednak, że przy szalejącej inflacji cudzoziemcy są naszymi najlepszymi gośćmi i nie może dłużej mnie oszczędzać.

I rzeczywiście, niebawem musiałam uczestniczyć w przyjęciu dla dwu zachodnich dyplomatów, nie wiem jakiej narodowości. Ameryka, Anglia, Niemcy, Francja - wszystko to był wówczas dla mnie jeden kraj, daleko poza granicami cywilizacji. Mój partner, nazywany Jimmie, był prawdziwym Włochaczem. Miał rudawe włosy, piegi na twarzy i ramionach, i coś w rodzaju króciutkiego futerka na rękach. Później odkryłam, że takie samo futerko pokrywało mu klatkę piersiową, i chociaż mówiłam mu „Jimmie”, w duchu nazywałam go moim gorylem. Mówił płynnie po pekińsku i znał się trochę na dobrych manierach, jadł przyzwoicie i nie dotykał mnie w obecności innych. Jego towarzysz był świeżym przybyszem, nie znał chińskiego i bardziej przypominał dzikusa. Nabierał jedzenie z kilku półmisków i mieszał wszystko razem w miseczce na ryż jak ingrediencje leku w moździerzu; pożerał to potem błyskawicznie, nie dbając o rozpacz kucharza, który przez cały dzień trudził się nad stworzeniem subtelnych smaków tych potraw. Co gorsze, po jedzeniu, gdy czekaliśmy na herbatę i owoce, wziął za rękę moją koleżankę i to w obecności służących. Gdyby mu jej nie wyrwała, z pewnością złożyłby na niej pocałunek!

Ku memu wielkiemu zaskoczeniu w sypialni Jimmie zachowywał się jak dziewica w noc poślubną. Gdy tylko zamknęłam za nami drzwi, wyłączył światło i krępując się nawet blaskiem księżyca zdejmował spodnie odwrócony tyłem. Bielizny nie zdjął w ogóle! Zamiast zwykłej wstępnej gry, pokrył mą twarz i ramiona łagodnymi pocałunkami, trzymając się zresztą w pewnej odległości, jakby wstydził się swej poruszonej męskości. A potem nagle runął na mnie, dobijając się boleśnie do Jaspisowych Wrót. Gdy je przekroczył, zamiast wdać się w srogą bitwę, której się lękałam, wykonywał krótkie szybkie ruchy w monotonnym, zwierzęcym tempie i złożył swą ofiarę niewiarygodnie prędko. Zaraz potem chwycił mnie tak mocno, że spodziewałam się ponownego szturmu, ale on ułożył się do SNU. Spał, mając przed sobą ledwie sześć godzin, za które zapłacił sto dolarów! Raz w środku nocy i raz o świcie zaatakował mnie w swój na poły czuły, na poły brutalny sposób - i to było wszystko. Pocałował mnie, ubrał się i wyszedł.

„Biedny Jimmie” - pomyślałam. „Nauczyłeś się posługiwać elegancko pałeczkami i umiesz mówić prawie jak istota ludzka; jaka szkoda, że nie dowiedziałeś się od żony, jak trzeba się kochać”.

Z biegiem czasu stwierdziłam, że moi klienci z Zachodu różnili się sposobem uprawiania miłości, ale wszystkie te sposoby trudno było uznać za normalne. Niektórzy okazywali mi nadzwyczajną czułość, posuwając się do zadawania-kłopotliwych pytań w rodzaju „Czy mnie kochasz?”. Inni byli szorstcy, a nawet rozpustni; omijając Jaspisowe Wrota, dopuszczali się napaści, których nie tolerowałam nawet w myśli.

Wkrótce Jimmie przyszedł znowu i zaczął pojawiać się regularnie. Nie był odpychający i z przyjemnością udzieliłam mu kilku prostych nauk: jak dozować przyjemność rozbierania się, jak odczuwać dumę z własnego ciała - i mojego również, jak przedłużać i urozmaicać wstępną grę miłosną, ale i nie przeciągać jej zbytnio, jak osiągać wzajemną harmonię we wzniecaniu początkowego pożądania, jak zmieniać pozycje miłosne, jak poszukiwać dostępu w różnoraki sposób, jak z wolna przekraczać próg tajemnej groty, jak odmierzać nie tylko nasilenie, rytm i głębokość ataku, lecz również jego kąt, jak przedłużać potyczkę, aż pokonany błaga o litość, jak zespalać chmury, deszcz, grzmoty i błyskawice w jedną samouniecestwiającą nawałnicę, jak umierać i czekać na powrót życia, kiedy wpadać w pierwsze omdlenie i dawać słodką obietnicę ponowienia spójni, jak przywracać przeciwnikowi zapał do bitwy...

Po pewnym czasie Jimmie nabrał takiej wprawy jak przeciętnie inteligentny Chińczyk, lecz moje starania przyniosły nieoczekiwane rezultaty. Podczas jednej z wizyt pokazał mi fotografie swej jasnowłosej żony oraz dzieci, mieszkających z nim w ambasadzie. Nie było w tym nic dziwnego; mężczyzna może uwielbiać żonę, a jednocześnie znajdować nieszkodliwą rozrywkę u kurtyzany, podobnie jak oddany bez reszty swej pracy uczony od czasu do czasu czyta powieści, jak południowiec, który zamiast codziennego ryżu pojada niekiedy północne placki pszenne, jak taoista, który odwiedza z uszanowaniem świątynię konfucjańską. Lubiłam słuchać, jak opowiadał mi o swej rodzinie, i przykro mi było słyszeć, że nigdy nie wspominał o mnie żonie. Co więcej, gdy moje lekcje zaczęły wywierać swój skutek, radość pozbawiła go rozumu, bo zaczął pleść dziwne głupstwa o porzuceniu ambasady, rozwodzie z żoną i zabraniu mnie gdzie moglibyśmy zawsze żyć razem.

- Jimmie, co to za gadanina o rozwodzie? To głupie i niemoralne. Przecież nie możesz pozwolić, aby zabrała ci dzieci, a jeśli odeślesz ją samą, będzie miała prawo zapytać, co takiego zrobiła, że ją tak potraktowałeś? Gdyby jednak twoja żona zaakceptowała mnie jako młodszą siostrę, chętnie z tobą zamieszkam.

- Moja żona i ty siostrami'? - Ta rozsądna propozycja zupełnie go oszołomiła.

- Czemu nie? Wygląda uroczo i sam mówiłeś, że ma dobry charakter. Oczywiście, z początku będzie trochę trudno, gdyż nie znam waszego języka, ale nauczę się. Przekonasz się, jestem wcale pojętna.

- Miao Sing, nawet myśl o czymś takim jest szaleństwem. Gdyby moja żona wiedziała, że sypiam z tobą lub z kimkolwiek innym, opuściłaby mnie. Nawet za tysiąc lat nie zgodziłaby się, abym wziął drugą kobietę do domu.

- Nie zgodziłaby się? - Nie.

- Wobec tego sprawa jest prosta. Nie mogę żyć wspólnie z tobą. Nie mówmy o tym więcej.

Niestety, Jimmie trwał w swym obłędzie. Powtarzał, że nie cofnie się przed rozwodem, nawet wówczas, gdyby żona odeszła wraz z dziećmi. Ględził, że rzuci obecną pracę i znajdzie sobie inną w jakimkolwiek miejscu na ziemi, które sobie wybiorę. Mówił, że utrzyma rodzinę ze swych prywatnych zasobów, a my będziemy żyli z jego pensji. Współczułam mu bardzo.

- Jimmie, naprawdę rozstałbyś się dla mnie z dziećmi?

Niepewny, co kryło się za tym pytaniem, zwlekał z odpowiedzią; na koniec spuścił wzrok i rzekł smutno: - Tak, zrobiłbym to.

- Jimmie! Zastanów się!

- A jak myślisz, nad czym zastanawiałem się przez ostatnie tygodnie'? Mówię to poważnie.

- Wzruszyłeś mnie, Jimmie. Dziękuję ci z całego serca. Nikt inny tak bardzo mnie nie cenił. Gdyby cię tu nie było, rozpłakałabym się. Twarz Jimmiego pojaśniała. - Naprawdę? A więc zgadzasz się? Wyjedziesz ze mną'?

- Nie. Jesteś kochany, Jimmie, ale poza tym potwór z ciebie. Przypuśćmy, że pozwoliłabym ci rozstać się z dziećmi; czy mogłabym czuć się przy tobie bezpieczna? Biedacy czasem sprzedają swe dzieci z głodu. Czy wiesz, ile mi to sprawia bólu? Człowiek taki jak ty nie potrafi tego pojąć. Jeżeli własną przyjemność przedkładasz ponad dzieci, to znaczy, że nie masz serca.

- Ale Mian Sing...

- Pozwól, że dokończę. Dajmy na to; że podobnie jak ty jestem bez serca. Załóżmy, że zapomnę o tej jasnowłosej kobiecie i jej dzieciach, których nigdy nic widziałam. Powiedzmy, że zostanę twoją utrzymanką - lub nawet żoną - a potem, któregoś dnia znajdziesz sobie młodszą i ładniejszą'? Co wtedy stanie się ze mną'? Wszyscy będą się mną brzydzić jak odpadkiem wyrzuconym przez zamorskiego diabła. Los mniszki będzie mi się wydawał lepszy. I nigdy już nie zaufam takiemu jak ty.

- Miao Sing, przysięgam, że nigdy cię nie opuszczę!

- Czyż nie przysięgałeś tego swojej żonie?

I tak powtarzało się to raz po raz. Chciałam, żeby już przestał przychodzić, ale lubiłam go i gdy się nie zjawił, byłam zła. Wreszcie jednak postanowiłam z nim zerwać i poprosiłam pannę Kung, aby mi w tym pomogła. Gdy przekazała mu naszą decyzję, zaczął nam robić kłopoty.

Nie wiedząc o ukrytym przejściu myślał, że rzeczywiście mieszkam w domu, gdzie spędziliśmy razem tyle nocy, ale nie śmiejąc przychodzić wieczorem, kiedy mógłby zastać nas w towarzystwie znających go ludzi, zaczął szukać mnie tam w ciągu dnia. Nie zastawszy mnie, nie chciał odejść i rzucał różne groźby, aż przerażone mandżurskie arystokratki prosiły pannę Kung o wycofanie się z umowy, mimo że niemal cały ich dochód pochodził z tego źródła. Były w tym wieku, że pamiętały gwałt zadany Pekinowi przez cudzoziemców kilkadziesiąt lat temu [Aluzja do wydarzeń z sierpnia 1900 r., kiedy to interwencyjna armia sześciu państw europejskich (Anglii, Francji. Włoch, Niemiec, Rosji, Austro-Węgier) oraz Japonii i USA zajęła Pekin, doszczętnie go ograbiając.] i widok Włochacza przyprawiał je o drżenie.

Panna Kung widząc, że zagrożone są jej żywotne interesy, zdecydowała się na radykalne posunięcie. Poszła do ambasady, w której pracował Jimmie, i oświadczyła mu, że jeśli nie da mi spokoju, powie wszystko jego żonie, a jeśli to nie wystarczy, to i samemu ambasadorowi.

Ale Jimmie był jak wąż przecięty na pół, ale wciąż usiłujący kąsać. - Panno Kung - powiedział. - Gdyby ambasador dowiedział się o wszystkim, mogłaby pani stać się osobą źle widzianą nie tylko w tej ambasadzie, ale i w innych. Proszę pomyśleć, jaki by to miało wpływ na pani interesy.

Biedny Jimmie! Sądził, że wygra stawiając na chciwość panny Kung. Ale nie doceniał jej. Odpowiedziała mu bez chwili wahania:

- Wątpię, aby Jego Ekscelencja chciał poświęcić większą uwagę tej sprawie. Tak się składa, że jest jednym z moich klientów.

Jimmi wytrzeszczył na nią zdumione oczy. Nie wierzył jej, ale nie mógł sprawdzić tego, co powiedziała. Zapytać wprost ambasadora? Nonsens. Z drugiej strony wiadomo było, że panna Kung ma swój udział w prowadzeniu kilku dyskretnych domów, i sam widział nieraz, jak podczas przyjęć gawędzi roześmiana z dyplomatami wysokiej rangi. Czy było nieprawdopodobne, że któryś z nich od czasu do czasu wyrywa się na krótko z ramion swej podstarzałej szacownej małżonki? Ostatecznie ambasadorzy to też mężczyźni, a chińskie dziewczęta są piękne.

Zapadła długa cisza, lecz panna Kung nie wyszła z ambasady, póki Jimmie nie dał solennej obietnicy, że rezygnuje ze mnie.

Nigdy go już nie spotkałam.

Rozdział dziewiętnasty

Do góry nogami

Mijał czas. Pogłoski o zbliżaniu się komunistów ciągnących z północy, od strony Wielkiego Muru, były coraz bardziej alarmujące, a ściślej napawały coraz większą trwogą władze. Zwykli ludzie żyli w apatii. Byli zmęczeni wojną, rozczarowani rządami kuomintangowców i nie zastanawiali się, jakie zmiany przyniesie nadejście komunistów. Wkrótce Armia Ludowa podeszła tak blisko, że mogła ostrzeliwać lotnisko, później samo miasto, ale minęły miesiące, zanim Pekin skapitulował. W tym okresie kilku mych chińskich klientów starało się mnie pozyskać jako agentkę jednej bądź drugiej strony. Uważano, że piękne kobiety bez zasad - a za takie uchodziły kurtyzany - mogą okazać się pożyteczne w tych sprawach. Ale ja miałam dosyć wojny i polityki; chciałam, aby mnie pozostawiono w spokoju, nie obchodzili mnie ani jedni, ani drudzy.

Zresztą werbunkowe starania kuomintangowców nie wyglądały zbyt serio. Oficerowie i urzędnicy, którzy mnie odwiedzali, chcieli się przede wszystkim zabawić; wciągnięcie mnie na listę swych szpiegów nie było dla nich najważniejsze. Pierwszym, który mi to zaproponował, był pewien tłusty i lubieżny generał; gdyby na polach bitewnych spisywał się równie dzielnie jak w sypialni, odnosiłby historyczne zwycięstwa. Sądząc, że jestem mandżurską arystokratką, przypominał mi o księżniczkach, które w dawnych czasach poświęcały się poślubiając barbarzyńskich wodzów zza Wielkiego Muru, aby ich zjednać dla cesarza lub oddawać szpiegowskie usługi. Kiedy generał spytał mnie pewnego razu, czy nie zechciałabym pójść w ślady owych księżniczek, odrzekłam od niechcenia:

- Z twojej przyczyny nie mogę już być tak jak one.

- Jak to? Cóż to sprawiło?

- Umieściłeś swój miecz w niewłaściwej pochwie. Nikt z wiernych generałów nie postąpiłby tak przed wysłaniem cnotliwej księżniczki na północ od Muru, nieprawdaż? Tracąc swe dziewictwo - które z pewnością barbarzyńcy bardzo by cenili - postradałaby także serce dla niego.

Generałowie to przeważnie ludzie dość prości. Ten - rycząc ze śmiechu - nazwał mnie swą małą czarownicą i zaraz pospieszył dać mi dowód swego niezrównanego męstwa. Mając tak wspaniały oręż zasługiwał w istocie na miano urodzonego żołnierza; acz zręczności, z jaką się posługiwał swą bronią, nie nabył parując ciosy wrażych mieczy, lecz pośród branek, jakie przypadły mu w łupie. Najbardziej uderzała mnie pod tym względem jego niespożyta wytrwałość.

Kiedy kobieta mówi o „niestrudzoności” mężczyzn, ma na myśli albo jego zdolności ponawiania ataków, albo umiejętność przedłużania kilku z nich poza normalny czas. W obu tych znaczeniach generał wyróżniał się nieutrudzonością, z jaką nigdy się nie zetknęłam, z wyjątkiem adeptów taoizmu. A właściwie to ich nawet przewyższał, bo gdy oni umieli przedłużać działania wojenne konserwując swą esencję, generał nie oszczędzał jej wcale. Za każdym razem, gdy czuł, że upuszczam swój skarb, hojnie szafował swoim i zanim zdążyłam podać mu filiżankę herbaty lub czarkę grzanego wina z korzeniami - zaczynał się szykować do kolejnych wyczynów.

Początkowo podejrzewałam, że używa opium. Tym można by tłumaczyć twardość jego instrumentu oraz jego nadzwyczajną wytrzymałość. Jednakże opium (zażywane od czasu do czasu) daje, owszem, te atuty, ale za cenę rzęsistego uwieńczenia dzieła nie więcej niż dwu - trzykrotnie. Tak więc gdy spostrzegłam, że generał odnosi zwycięstwa raz po razie i zawsze towarzyszy im ulewny deszcz, stwierdziłam, że mam do czynienia z jednym z owych herosów, o których zazwyczaj czyta się w książkach. Gdybyśmy spotkali się kilka lat wstecz, mogłabym zginąć jak Czu-lin z nadmiaru miłości - chyba że łzami wybłagałabym litość - lecz teraz rada byłam, że trafił swój na swego i bez zmrużenia oka stawiałam czoło zapałom generała. Gdyby miał jeszcze prócz tego jakieś zalety serca i umysłu, byłoby mi trudno rozstać się z nim.

Raz lub dwa napomknął wprawdzie o misji, którą chciał mi zlecić, ale za cenę kolejnych porażek podczas długiej nocy udało mi się zepchnąć rozmowę z torów politycznych.

Jednakże z komunistami rzecz była trudniejsza. Nie można ich było zbyć żarcikami lub zaproszeniem do schowania broni w ozdobionej agatami pochwie. Jeden z ich agentów był tak dziwnie nierozważny, że domyślałam się od razu, kim jest i o co mu chodzi.

- To chyba żarty - powiedziałam ostrożnie. - Gdyby to była prawda, mogłabym cię łatwo wydać i jeszcze przed wschodem słońca połączyłbyś się ze swymi przodkami.

- Lepiej nie próbuj tego, Siostrzyczko - odrzekł z uśmiechem. Wówczas oskarżyłbym CIEBIE o konszachty z komunistami i zabrano by nas oboje dla wyjaśnienia sprawy. Zdziwiłabyś się bardzo rankiem na posterunku policji, słysząc zeznania kolejnych świadków o twej komunistycznej działalności. Oczywiście mogliby im nie uwierzyć, bo jesteś bardzo ładna. Wyprawiono by mnie do świata duchów, a ty byś się śmiała, ale niedługo. Moi przyjaciele zadbaliby o to, by do władz doszła wiadomość o sekretnym „domku kwiatów” w samym sercu miasta, i poszłabyś do więzienia. Ale moglibyśmy również rozpowszechnić informację, że rzekoma mandżurska księżniczka, której względy kosztują sto dolarów, właziła pod kołdrę rannym Japończykom. Jak sądzisz, dla ilu twych gości warta byłabyś więcej niż garstkę miedziaków?

Przyznałam mu w duchu rację.

- Taka utalentowana dziewczyna jak ty może się nam przydać już teraz. Pomówimy o tym później. Najpierw opowiedz mi, jak zostałaś prostytutką. Oszczędź mi tylko banialuk o podupadłej mandżurskiej arystokratce. Wiem o twojej pracy u Japończyków, a ja sam pochodzę z Szantungu. Ze sposobu. w jakim mówisz, zgaduję, że urodziłaś się gdzieś w pobliżu góry T'ai. Widzisz, twoja dystyngowana pekińska wymowa ma pewne skazy. Więc jak to się zaczęło? Zgwałcił cię twój pracodawca lub obszarnik?

Opowiedziałam pokrótce swą historię.

- A więc jednak obszarnik był przyczyną twego nieszczęścia!

- Nie. On był dla nas dobry. To Japończycy zrujnowali naszą rodzinę.

- Tak, tak. Japończycy. Oczywiście. Ale kiedy wycieli sady i twoja rodzina głodowała, to czy twój dobry obszarnik dał twym rodzicom pieniądze, aby nie musieli cię sprzedawać?

- Nie wiedział o tym. Przenieśliśmy się do innej wioski. Jak zresztą mógłby nam pomóc. Setki rodzin znalazły się w tarapatach.

- Ależ jesteś uparta. Czy nie rozumiesz, że dziewczęta takie jak ty zmuszane są do uprawiania tego okropnego, poniżającego zawodu, ponieważ obszarnicy spychają wasze rodziny na dno i nie możecie się podźwignąć, gdy spadnie na was nagłe nieszczęście, gdy powódź zaleje pola lub spłoną sady?

- Można to i tak ująć.

- Dobrze, doskonale. Mam zamiar dać ci okazję do odwetu', do uderzenia w tych, którzy wyzyskują biednych. Ty też przyczynisz się do zbudowania nowych Chin, w których nie będzie ani prostytutek, ani kurtyzan.

- Nie będzie kurtyzan? - spytałam przestraszona. - A więc nie będzie i miejsca dla mnie.

- Chcesz powiedzieć, że podoba ci się to, co robisz, i chciałabyś nadal żyć w nikczemnym świecie kwiatów i wierzb?

Wyglądał tak smutno, że próbowałam wyjaśnić mu, w czym rzecz. - Kiedy byłam dzieckiem, miałam piękną, jasną cerę jak teraz, z wyjątkiem rumianych policzków. Przypuśćmy, że niektórzy z wyzyskiwaczy, jak ich nazywasz, znaleźli zbyt na czarnoskóre dziewczęta. Przypuśćmy dalej, że dali mi zastrzyk, w skutek którego moja twarz i całe ciało stało się na zawsze czarne. Powinnam ich oczywiście nienawidzić. Powinnam rozpaczać i życzyć sobie jak najrychlejszej śmierci. Ale załóżmy, że żyję. Moją jedyną szansą jest znaleźć się wśród ludzi, którzy płacą bardzo dużo za dziewczęta o czarnej skórze, nieprawda? I wtedy przychodzi ktoś taki jak ty i obiecuje, że zastrzeli wszystkich, którzy lubią czarnoskóre dziewczyny, i że nie będzie dla nich miejsca w nowych Chinach! Cóż to dla mnie za pociecha? Odbierasz mi środki do życia i umieścisz mnie w świecie, gdzie nikt nie będzie cenił mych najwartościowszych przymiotów.

Przez chwilę milczał. Potem twarz rozjaśniła mu się i powiedział:

- Ale twój rodzaj „czarnej skóry” można łatwo zmienić. Kobietę upadłą można reedukować. Może ona robić inne rzeczy.

- Na przykład co?

- Na przykład... hm... tkać... albo... hm... gotować. - Ciekawe, czy bym to wytrzymała?

- Wkrótce się przekonamy.

W końcu - jako że komunistyczny agent werbunkowy jest tak samo człowiekiem jak i ambasador - rozebrałam się i pociągnęłam go łagodnie do łóżka, aby przekonał się, że kurtyzana może być nie mniej miłym dodatkiem do życia niż polityka. Naturalnie, podczas tej nocy próbował ponowić swe namowy, ale za każdym razem, gdy mówił zbyt dużo, wciągałam go na siebie, zdecydowanie przywołując chmury i deszcz. Rankiem nie był już tak pewny siebie i zanim wyszedł, spytałam go z szelmowską miną:

- Czy w dalszym ciągu uważasz, że będzie lepiej, jeśli poświęcę się tkactwu?

- No cóż - odrzekł rumieniąc się - chyba już tak nie myślę. Kiedy Armia Ludowa wkroczyła do Pekinu i proklamowano Chińską Republikę Ludową, oczekiwałam z nadzieją nowego napływu klientów. Nie mogłam uwierzyć, aby owe wydarzenia mogły zasadniczo zmienić me życie, i byłam rada, że ktoś nareszcie wygrał tę nienawistną wojnę. Albowiem podczas politycznych sporów, niezależnie od tego, kto ma rację, zasiewy ulegają zniszczeniu, płoną domy i ludzie niewymownie cierpią.

Plotka o zamierzonym zniesieniu prostytucji przez komunistów rozśmieszyła mnie. Jak świat światem, istniały prostytutki. Usunięcie ich nie tylko rozwścieczyłoby ludzi, ale sprzeciwiało się naturalnej harmonii ustanowionej, gdy po raz pierwszy spotkało się Niebo z Ziemią. Każdy wie, że mężczyzna, jeśli ma być zdrowy i zrównoważony, powinien radować się wieloma kobietami. Ale wiadomo, że mężczyzn między osiemnastym a siedemdziesiątym piątym rokiem jest więcej aniżeli młodych kobiet, tedy prostytutki są potrzebne. Nawet gdyby każdy mężczyzna przystał na nudę posiadania tylko jednej żony lub kochanki, także nie byłoby dla wszystkich dosyć kobiet w odpowiednim wieku. Czyżby zadawałam sobie retoryczne pytanie - komuniści różnili się od innych mężczyzn? Czy niebo pokarało ich niemocą? Wszak istnienie niebios polegało na rozmnażaniu i odnowie. A zatem i prostytutki pozostaną tak długo, jak utrzyma się cywilizacja, będą się dzielić na kategorie, a kurtyzany będą mieć wśród nich rangę najwyższą.

Rozwój dalszych wydarzeń udowodnił, że myliłam się. Prostytucja została zniesiona; słowo „kurtyzana” zniknęło ze słownika, a radości chmur i deszczu zastrzeżono wyłącznie dla par małżeńskich. Wkrótce po tak zwanym wyzwoleniu aresztowano mnie wraz z pięcioma koleżankami i wzięto do ośrodka reedukacji w południowej części miasta, gdzie uczyłam się szycia.

Miesiącami żyłyśmy stłoczone pośród zwykłych prostytutek, odziane w szorstkie płócienne mundury, karmione marnym jadłem i traktowane, jakbyśmy popełniły jakieś przestępstwo. Pilnowały nas przede wszystkim kobiety, a kilku zatrudnionych w ośrodku mężczyzn bało się prosić nas o chwilę szczęścia, nawet jeśli wiedzieli, że nie spotkają się z odmową bez względu na to, czy dadzą nam jakiś podarek, czy nie. Zamiast cieszyć się poezją lub muzyką, musiałyśmy wysłuchiwać wykładów pełnych obcych, niemożliwych do wymówienia nazw, jak „marksizm-leninizm” i uczyć się dziwacznych słów w rodzaju „dyktatura proletariatu”, „reakcyjny idealizm burżuazyjny”, co przyprawiało nas o ból głowy. Po wykładach były dyskusje, podczas których oczekiwano od nas zadawania pytań i inteligentnych komentarzy. Pewnego razu, gdy wahałam się, co mam powiedzieć, nasza nauczycielka, panna Ju, zbeształa mnie tak ostro, że wybuchłam płaczem.

- Miao Sing, ty głupia oślico, jak myślisz: wszystko to jest dla mojego czy dla twojego dobra?

- Dla mojego - odpowiedziałam. - Ale wolałabym, aby pani tego nie robiła.

Wszyscy się roześmiali, a panna Ju była zła. Nie chciałam jej urazić. Po prostu, zbita z tropu, zmieszana, palnęłam, co mi przyszło do głowy. Za karę zamknięto mnie w samotności na dwa dni i dwie noce.

Po pół roku poczyniłam pewne postępy. Starałam się usilnie pojąć, do czego zmierzają komuniści, ale odnosiłam wrażenie, że chcą wszystko przekręcić do góry nogami, i nie przychodziło mi łatwo przebaczyć im pogardę, z jaką odnosili się do mego zawodu. Nigdy nie dali mi szansy pokazania, co umiem, a to przecież mogłoby przekonać ich, że jestem artystką, i skłonić do wypuszczenia na wolność. Uczyć kurtyzanę robienia ściegów, to tak jakby uczyć pisarza ścierania kurzu z książek, ale oni tego nie pojmowali.

Pewnego dnia złożył nam wizytę młody, surowy mężczyzna w granatowym mundurze. Każdy okazywał mu największy szacunek, a kiedy poprosił mnie na rozmowę do biura - dziewczęta spojrzały na mnie z przerażeniem. Chociaż ubrana byłam strasznie, a moja twarz od dawna nie zaznała makijażu - udało mi się przyprawić tego biednego młodzieńca o niepokój. Czerwienił się pod wpływem mych uśmiechów i zamiast odpowiedzieć mi tym samym, ściągał usta i unikał patrzenia mi w oczy. Wyglądał dokładnie tak, jak każdy mężczyzna pozbawiony przyjemności chmur i deszczu od miesięcy, a może i lat.

- Miao Sing - odezwał się wreszcie. - Twój pobyt tutaj nie przynosi, jak się dowiedziałem, zadowalających wyników. Jesteś krnąbrna, odmawiasz współpracy. Nazwać cię niepoprawną reakcjonistką nie byłoby zbytnią przesadą, a to, jak wiesz, brzmi bardzo niebezpiecznie. Dyrektor ośrodka postanowił cię usunąć w obawie przed fatalnym wpływem, jaki masz na pozostałe dziewczęta. Rozumiesz, że skutki takiej decyzji mogłyby okazać się dla ciebie nader, nieprzyjemne. Na twoje szczęście prace, które tu pisałaś, świadczą, że poziom twego wykształcenia - zważywszy, że jesteś byłą pro... biorąc pod uwagę twą przeszłość - jest nieoczekiwanie wysoki. Oczywiście treść tych tekstów jest lewacka i reakcyjna, ale styl masz barwny i wyrazisty. Przy niewielkim wysiłku z twej strony i naszej cierpliwości mogłabyś być pożyteczna dla tych, którzy poświęcają się budowie Chin. Jutro pójdziesz do pracy w księgarni wydawnictwa T'ung Ju. Z początku twe obowiązki będą odległe od zajęć literackich, ale będziesz miała sporo wolnego czasu na czytanie publikowanych przez nas książek i czasopism. Jeśli wykażesz się inteligencją, otrzymasz później bardziej odpowiedzialną pracę.

T'ung Ju była to prywatna księgarnia, z własną drukarnią i wydawnictwem. Poprzedni właściciel uciekł na południe, zostawiając wszystko pod opieką kuzyna. I chociaż wkrótce przedsiębiorstwo przeszło pod częściową kontrolę rządu, ów młody człowiek, imieniem Juan (zwany teraz towarzyszem Juanem), pozostał na stanowisku nominalnego kierownika. Niegłupi i dość przystojny. kawaler, pracował obecnie dwakroć tyle, co niegdyś, za ułamek poprzedniego dochodu. Jeśli interes szedł dobrze, jego nowi partyjni koledzy zbierali wszystkie zasługi, jeśli źle - winien był towarzysz Juan jako „dyrektor”. Oczywiście robił wszystko, co mógł, aby zademonstrować swą lojalność. Usłyszawszy co nieco o mnie, początkowo traktował mnie oschle. Musiałam spędzać długie godziny czytając książki na tak nużące tematy, jak konstrukcja zapór wodnych i budowa bezklasowego społeczeństwa, uczestniczyć w zebraniach, brać udział w dyskusjach. W głębi serca jednak wiedziałam, że spośród trzydziestu osób personelu, jakim formalnie kierował, ja byłam jego faworytką. Patrząc wstecz, zastanawiałam się czasami, czy nie umieszczono mnie w księgarni rozmyślnie, aby go skompromitować. Może zresztą jestem zbyt podejrzliwa? Nie wiem. W każdym razie patrzono przez palce na naszą przyjaźń, dopóki nie nadszedł moment zadania ciosu.

Rozdział dwudziesty

Zbrodnia i kara

Pewnej niedzieli, kiedy personel księgarni pracował dodatkowo „na ochotnika”, znalazłam się przez kilka minut sam na sam z kierownikiem Juanem.

- Miałaś w ciągu tych kilku miesięcy sporo czasu, aby wyleczyć swój umysł - powiedział. - Powiedz mi szczerze, co myślisz o przemianach, jakie zachodzą w naszym, tak przedtem biednym i uciemiężonym kraju?

- Szczerze? - spytałam ze śmiechem.

- Tak, naturalnie. Cokolwiek powiesz, możesz być pewna, że zatrzymam to dla siebie.

- Zgrzeszyłabym naiwnością wierząc ci, ale jestem zmęczona udawaniem. Szczerze uważam, że macie dobre intencje. Nikt nie powinien w to wątpić, ale jest coś, co mnie niepokoi.

- Co, mianowicie?

- Urządzacie życie w bardzo nudny sposób. - Nudny?

- Tak. Nie mam na myśli monotonii ubioru i jadłospisu ani też innych rodzajów posępnej jednostajności, jaka nas otacza; wszystko to dałoby się wytrzymać w imię szlachetnych celów. Kiedy mówię „nuda”, mam na myśli to otępiające powtarzanie tych samych słów w każdej gazecie i w każdej książce, wysłuchiwanie ich z ust każdej spotkanej osoby ze świadomością, że połowa ludzi albo nie wierzy w nie, albo w niektórych przypadkach nawet ich nie rozumie.

Uśmiechnął się szeroko.

- Cóż dalej?

- Rozprawiacie o szczęściu ludu. a jednocześnie likwidujecie prostytucję, która była jednym z najważniejszych źródeł radości. Znieśliście wielożeństwo, które było świetnym bodźcem do wydajnej pracy, ponieważ każdy dążył do jak największego zarobku, aby móc utrzymać kilka żon. Jeszcze mniej zrozumiałe jest dla mnie, że stawiacie młodym różne przeszkody na drodze do małżeństwa. Mężczyźni bez kobiet, kobiety bez mężczyzn to ledwie pół-istoty, żyjące na niby, zdziwione, że w ogóle istnieją.

W tym momencie wróciło do pokoju dwu kolegów i Juan nie mógł mi odpowiedzieć, ale widziałam, że ubawiło go to, co powiedziałam. Uśmiechnął się wesoło, nie bacząc, że ściąga to nań podejrzliwe spojrzenia.

Teraz wiedziałam, że znalazłam przyjaciela. Niestety, nie było łatwo posunąć tę przyjaźń naprzód. Wprawdzie jako „kierownik” mieszkał sam w niewielkim pokoiku, ale ja nie mogłam wyrywać się niepostrzeżenie z hotelu robotniczego po drugiej stronie ulicy, tym bardziej że inne dziewczęta były tak samo jak ja spragnione deszczu i z czystej zazdrości doniosłyby o powodzeniu koleżanki.

W godzinach urzędowania księgarnia była pełna ludzi, a po pracy - o ile nie było jakiegoś zebrania - budynek zamykano na cztery spusty. Mimo to nasza przyjaźń trwała, karmiona uśmiechami, spojrzeniami i paroma czułymi słówkami, jakie udawało się nam wpleść do oficjalnej rozmowy. Wkrótce oboje osiągnęliśmy stan, kiedy się już tylko czeka na okazję. Trafiła się ona dopiero po kilku miesiącach.

Podczas niedzielnej wycieczki do Zachodnich Wzgórz (około dwudziestu mil na północo-zachód od murów miasta) towarzysz Juan - który z inną wycieczką zwiedzał pobliski Pałac Letni - umówił się ze mną w zagajniku nie opodal jednej z ośmiu świątyń stojących na wzgórzach. Minęło właśnie południe. Moja grupa posilała się, rozbita na mniejsze gromadki, uznałam, że przez godzinę lub dwie moja nieobecność nie powinna zwrócić uwagi.

Był to początek października i chłód dawał już o sobie znać, ale ogrzewani ogniem, który płonął w naszych ciałach, wspięliśmy się jak najwyżej i schowani w gąszczu krzewów, pod szkarłatno-brązowym listowiem klonów oddaliśmy się miłości.

Sądzę, że była to jedna z najszczęśliwszych godzin mego życia. Przynaglani grożącym nam niebezpieczeństwem oraz długą wstrzemięźliwością, pogrążyliśmy się zupełnie w namiętności, tym dzikszej, że nie wiedzieliśmy, ile miesięcy bądź lat upłynie, zanim dane nam będzie zaznać znów szczęścia. Przylgnęliśmy do siebie jak rozbitkowie ciśnięci w morze, na których za chwilę runąć ma spiętrzona ściana wody. Zaledwie się dotknęliśmy, a ogień przebiegł nam po żyłach, zajaśniała błyskawica i zagrzmiał piorun. Pierwsza potyczka skończyła się, niemal zanim się zaczęła. Różdżka z kości słoniowej spoczywała w tajemnej grocie, a my, spleceni ze sobą, zwarci ustami chciwie czekaliśmy, aż powróci jej magiczna moc.

- Spokojnie, mój Bracie - szepnęłam. - Tym razem nie powinniśmy wysączyć wina zbyt szybko. Kto wie, ile go jeszcze zostało? Ale któż może zawrócić nurt rzeki? Jeszcze nie przebrzmiało echo mych słów, gdy przycisnął mnie znów do ziemi i zaatakował jak rozwścieczony zazdrośnik, który dźga sztyletem niewierną konkubinę, zatapiając raz po raz ostrze po rękojeść. I znów stopiona lawa popędziła nazbyt raptownie w głąb chmurnej jaskini i raz jeszcze prysnął czar. Jednakże długotrwała abstynencja i gwałtowna namiętność sprawiły, że byliśmy niestrudzeni. Aczkolwiek różdżka z kości słoniowej postradała swą moc. nie uwolniłam jej. Obróciwszy Juana na plecy, przytuliłam się do niego i jego ciało, nabrawszy żaru od mojego, dało odzew. Czarnoksięski septer odzyskał swój blask. Tym razem ja dyktowałam rytm. Niby lutnistka, co oczarowana graną przez siebie melodią rozwija temat, haftując go przemiennie wariacjami, powolną i chyżą, łagodną i zadzierzystą, ociężałą i żywą - tak ja przedłużałam wykwintną melodię naszej spójni. aż ogarnięta narastającą ekstazą zgubiłam poczucie rytmu. Błyskawice rozerwały powłokę chmur, uderzył grom, fale morza przetoczyły się po nas i zostawiły nas w martwym bezruchu.

Kiedy otworzyłam oczy, lśniących gwiazd już nie było. Jesienne słońce prześwitywało jak przedtem przez liście klonu, barwiąc je krwistą purpurą, ale chłodny wiatr potrząsał gałęziami i czuło się, że to już późne popołudnie. Towarzysz Juan spał z głową na mym ramieniu. Czy ja też spałam? Nie miałam pojęcia. Straciłam z pewnością świadomość, lecz sądziłam, że rozkoszny trans ograbił mnie ze zmysłów nie dłużej niż na sekundę. Potem przekręciłam się na wznak i leżałam przez chwilę z zamkniętymi oczami-lecz chyba nie spałam? Rzuciłam okiem na zegarek Juana i zatkało mnie. Upłynęły więcej niż trzy godziny od czasu, gdy spotkałam się z nim w zagajniku.

- Starszy Bracie, Starszy Bracie... Towarzyszu Juan, obudź się, czas iść!

Ale było już za późno.

Mnie się co prawda udało. Kiedy dotarłam do drogi u podnóża góry, autokary wciąż czekały na gromadzących się wycieczkowiczów. Nikt nie zauważył mej nieobecności. Juan musiał jednakże wracać przez strome wzgórze przed Pałac Letni i dotarł na miejsce w godzinę po odjeździe jego grupy. Nazajutrz wytłumaczył się, że zabłądził pośród ogrodów pałacu. Zrazu przyjęto to wyjaśnienie bez komentarza, ale wkrótce wyszło na jaw, że ktoś widział go bynajmniej nie na terenie pałacu, lecz na drodze do Zachodnich Wzgórz. Skoro kłamał, cóż naturalniejszego dla byłego wyzyskiwacza, że umówił się na tajną schadzkę z jakimś agentem wroga, by spiskować przeciw ludowej władzy? Oczywiście starał się mnie osłaniać i nie wymienił mego imienia, ale przeprowadzono wnikliwe dochodzenie; ponadto zazdrosne i podejrzliwe oczy śledziły nas od miesięcy. Nie było trudności z ustaleniem, kim była kobieta, która usidliła towarzysza Juana.

Przestępstwo uznano za poważne. Oczywiście nikt serio nie myślał, że nasz romans zagroził istnieniu ludowego państwa. Jednakże on był ekskapitalistą, a ja reedukowaną prostytutką. On był zwierzchnikiem, ja - jego podwładną. Jeśli nie położy się tamy takiemu bezwstydowi, ileż może wyniknąć szkód! Cnota setek, jeśli nie tysięcy robotnic może być narażona na szwank.

Zwołano zebranie. Uczestniczył w nim nie tylko personel wydawnictwa T”ung Ju, ale wszyscy, którzy brali udział w obu wycieczkach. Miejscem zebrania był pawilon, gdzie dawniej zawierano małżeństwa w starym stylu i urządzano urodzinowe przyjęcia dla długowiecznych staruszków. Ale teraz długie jedwabne draperie zniknęły spod stropów, nie było też szkarłatnych świec. I tu - jak wszędzie - doszła do głosu szarzyzna.

Nie będę szczegółowo opisywać przebiegu zebrania. Juan i ja staliśmy przez cały czas (dość daleko od siebie) po lewej stronie podium, na które wchodził mówca za mówcą, ze wstrętem potępiając nasz zbrodniczy czyn, naszą straszną niemoralność, haniebną zdradę naszych towarzyszy i wszystkich uczciwych obywateli.

Pomiędzy nami a naszymi oskarżycielami siedział przy małym stoliku przewodniczący zebrania. Na koniec zwrócił się do Juana, zapytując beznamiętnym głosem:

- Kierowniku Juan, czy przyznajecie się do przestępstwa przeciw ludowi?

- Tak - odrzekł rozsądnie Juan.

- Czy chcielibyście powiedzieć coś na swoją obronę?

- Nie - odrzekł rozsądnie Juan.

Teraz przyszła kolej na mnie.

- Czy przyznajesz się do przestępstwa przeciw ludowi?

- Nie zrobiłam ludowi nic złego.

W sali zaszumiało od okrzyków, na przemian gniewu i aprobaty, szyderstw i pochwał oraz wyzwisk w rodzaju „śmierdząca dziwka”. Przewodniczący stuknął młotkiem w stół i wszyscy umilkli jak grzeczne dzieci.

- Zatem nie przyznajesz się?

- Przyznaję, że kochaliśmy się z towarzyszem kierownikiem pod klonami, ale nie uważam tego za zbrodnię.

Na powrót wybuchła wrzawa, tym razem przeważały gniewne głosy. I znów młotek przewodniczącego przywrócił spokój.

- Chciałabyś skorzystać z przysługującego ci prawa do wystąpienia we własnej obronie?

- Tak.

Zrobiła się grobowa cisza. Setki zdumionych oczu wpatrywały się we mnie z taką ciekawością, jakbym była gwiazdą opery.

- Towarzyszu przewodniczący, towarzysze. Jestem kobietą. Kiedy miałam czternaście lat moja rodzina przymierała głodem. Za moją zgodą rodzice sprzedali mnie, aby za uzyskane pieniądze wyżywić pozostałe dzieci, dopóki ojciec i bracia nie znajdą pracy. Moja pierwsza właścicielka sprzedała mnie do domu publicznego. Od tego czasu, aż do chlubnego wyzwolenia pod kierownictwem Wielkiego Przewodniczącego byłam prostytutką.

- Co to ma wspólnego z oskarżeniem? - dał się słyszeć oburzony głos.

- Cisza! - zawołał przewodniczący, który zdawał sobie sprawę jak skwapliwie audytorium czekało na dalszy ciąg mej historii.

- Podczas wojny byłam agentką partyzantów. Mój brat oddał życie za wolność naszej ojczyzny, a ja wciąż noszę na plecach blizny po japońskim bacie. Byłam uwięziona, maltretowana przez Kempeitui, musiałam przyglądać się egzekucji mego brata, przydzielona do obsługiwania rannych żołnierzy japońskich znosiłam niewiarygodne upokorzenia. Czyż nie mogę powiedzieć, że i ja cierpiałam dla ludu i może nie mniej niż większość tu obecnych?

- Nasza Siostrzyczka ma rację! Dość się namęczyła! - zabrzmiało kilka pojedynczych głosów.

- Cisza! - ryknął przewodniczący.

- Nie zostałam prostytutką z własnej chęci. Mimo to postanowiłam wyjść na tym możliwie jak najlepiej. Dawałam przyjemność mężczyznom...

- Kapitalistom! Nie mężczyznom!

- Nie tylko. Jeden z nich był zwykłym wioślarzem. Kilku było partyzantami. Jeden był strażnikiem więziennym. Proletariusze! Nie powiem, że było mi wszystko jedno czy są biedni, czy bogaci, gdyż musiałam zarabiać na życie. Ale nigdy nie oszukiwałam. Z kimkolwiek spałam, wygadzałam mu najlepiej, jak umiałam, z całą rzetelnością. Nauczyłam się szanować mą pracę, byłam z niej dumna i starałam się w każdej mierze polepszać jej jakość. Dałam ludziom sporo radości i nikogo nie skrzywdziłam z wyjątkiem pewnego psa, który zdradził nas Japończykom. Uważam, że w kochaniu się nie ma nic złego. Jak można ofiarowując lub przyjmując szczęście popełniać przestępstwo?

- Do rzeczy - uciął przewodniczący.

- Towarzysz Juan i ja kochaliśmy się. Jeśli było w tym jakieś przestępstwo, to chyba tylko dlatego. że robiliśmy to ukradkiem, a potem wyparliśmy się tego. Czy możecie nas o to obwiniać? Państwo w swej mądrości postawiło prostytucję poza prawem. Ja nie podważam tej mądrości. Później sami ocenicie jej wyniki. Ale państwo nie może wykląć miłości! Jeśli dwoje ludzi chce być ze sobą, państwo może im tego zabronić, ale nie jest władne sprawić, by przestali się kochać. Rozłąka źle wpłynie na ich zdrowie, na umysł, będą gorzej pracować i tym samym zmniejszy się ich użyteczność dla państwa. W naszym przypadku pewna dwulicowość była rezultatem nienaturalnych okoliczności. Jestem z krwi i kości, i nauczono mnie dawać miłość. To jedyna rzecz, którą umiem dobrze robić. Odebranie mi tego równałoby się pozbawieniu rzemieślników ich narzędzi, pisarzy ich piór. Osądzicie mnie i towarzysza Juana, jak będziecie chcieli. Niewątpliwie poniesiemy karę, ale nie przekonacie mnie, że jesteśmy przestępcami. Dziękuję, towarzysze.

- Śmierdząca dziwka! Kryminalistka! Ma rację! Chytra żmija! Bezwstydna pinda! Reakcjonistka!

Oto niektóre z okrzyków, jakie udało mi się wyłowić uchem z ogólnego tumultu, zanim przewodniczący zdołał nie bez trudu przywołać salę do porządku.

Ukarano mnie łagodniej, niż oczekiwałam. Można by rzec, że byłam szalona, stawiając im czoła i niepotrzebnie ryzykując surową karę. W rzeczywistości nie miałam zamiaru się stawiać. Sądzę nawet, że pod wpływem tych wszystkich wlepionych we mnie oczu - przeważnie wrogo - nie potrafiłam wysłowić się tak jak chciałam. Moim zamiarem była tylko obrona własna, nic więcej. Oczywiście faktom nie można było zaprzeczyć. Toteż najlepsze, co mogłam zrobić, to starać się, by mnie zrozumiano. Ostatecznie, nie miałam powodu, aby posądzać ich o małostkową mściwość. Wnosząc z treści wyroku udało mi się osiągnąć cel, o jaki mi chodziło.

Biedny Juan został zwolniony ze stanowiska i posłany na pół roku do jakiegoś obozu na „dalsze szkolenie”. Co się z nim dalej działo - nie mam pojęcia. Co do mnie - także straciłam pracę i obwożono mnie wraz z innymi „przestępcami” po różnych zebraniach, gdzie musiałam publicznie wyznawać swe przewiny. Dzięki swej urodzie spotykałam się jednak częściej ze współczuciem i pobłażliwym rozbawieniem niż z łajaniem, tak że te spektakle przynosiły władzom chyba więcej szkody niż pożytku. Zaniechano ich po jakimś czasie, ale nie bardzo wiedziano, co ze mną zrobić. Reedukacja prostytutek była już ukończona i wszystkie resocjalizacyjne ośrodki zlikwidowane. Wreszcie - po kilku tygodniach wahań - biorąc pod uwagę me wykształcenie, skierowano mnie do jednej ze szkół podstawowych jako nauczycielkę.

Cóż za upadek dla kurtyzany!

Rozdział dwudziesty pierwszy

Na licytacji

Pracując jako nauczycielka przekonałam się, że i w tym zawodzie towarzyskie zalety kurtyzany mogą być bardzo cenne. Uczniowie zwłaszcza chłopcy - ubóstwiali mnie. co niekiedy bywało kłopotliwe. Pozostałam w tej szkole, a potem jeszcze w innej - łącznie przez dwa lata. Gdy minęło pierwsze pół roku nie obserwowano mnie już tak bacznie i mogłam bez większego zachodu postarać się zarówno o kochanka, jak i o schronienie dla miłości. Koleżanki-nauczycielki poznawały mnie z różnymi ludźmi i niektórzy z nich nie odnosili się z sympatią do oficjalnego purytanizmu. Gdy ktoś z nich chciał się ze mną spotkać bez świadków, jego krewni lub przyjaciele przymykali oczy, a nawet posuwali się tak daleko, że odstępowali nam na parę godzin swój pokój. Większość z tych przygód nie miała żadnego znaczenia, z wyjątkiem dwu; szczególnie jedna z nich zasługuje na zanotowanie, gdyż wywarła głęboki wpływ na dalszy bieg mego życia.

Pewnego dnia wybrałam się na przechadzkę do pięknego parku, który niegdyś był częścią terenów pałacu cesarskiego. Ledwie usadowiłam się przy stoliku obok jednej z niewielkich pawilonowych herbaciarni, gdy podszedł do mnie schludny mężczyzna w średnim wieku, odziany w dobrze odprasowany, błękitny mundur i zapytał, czy może się przysiąść. Jego twarz wydawała mi się znajoma i kiedy się przedstawił, rozpoznałam w nim urzędnika od spraw socjalnych, który przewodniczył na owym pamiętnym zebraniu po aferze z towarzyszem Juanem. Zrazu gawędził o tym i owym. a potem wpatrując się we mnie błagalnym wzrokiem poprosił o przebaczenie. Zapewniał, że podczas zebrania musiał zachowywać pozory, być surowy i bezstronny, ale głęboko mi współczuł i w duchu przyklaskiwał mojej obronie prawa do miłości.

- Kiedyś miałem trzy żony - zwierzał się. - Ale gdy zorientowałem się, że komuniści muszą zwyciężyć, przyłączyłem się do nich i na wszelki wypadek od razu zrezygnowałem z dwu młodszych żon. Zostałem z pierwszą, która była zimna jak karp. i to ona kupiła mi owe młodsze kobiety, aby oszczędzić sobie niewygody - jak mówiła - spania ze mną. Biedne dziewczyny, opuszczając mój dom, zalewały się łzami, na próżno żebrząc o pozwolenie pozostania ze mną i pierwszą żoną, z którą doskonale się zgadzały. Kochały mnie i nie mogły pojąć, czemu się je ode mnie odrywa i wysyła gdzieś daleko od domu, gdzie będą musiały pracować na swe utrzymanie i spać w barakach; gdzie już nie będzie miejsca na miłość do jakiej przywykły. Jednakże w obecności towarzysza, który dozorował ich odjazd, nie śmiały się buntować i tylko cicho pochlipywały.

Od tamtej pory żyję jak mnich, gdyż moja pierwsza żona nadal czuje wstręt do seksu. Jest to nie do zniesienia!

Początkowo podejrzewałam podstęp, ale wyznanie to brzmiało tak żałośnie szczerze, że lody w mym sercu zaczęły topnieć. Pocieszałam go, jak umiałam, słowami i delikatnymi dotknięciami ręki - na nic więcej nie mogliśmy sobie pozwolić w miejscu publicznym. Odtąd spotykaliśmy się dość często. Pewnego dnia doniosłam mu - ku jego ogromnej radości - że moja przyjaciółka pojechała odwiedzić rodzinę i zostawiła mi swój pokój do dyspozycji; osobnikowi wyznaczonemu do pilnowania domu oświadczyła, że jej przyjaciele - małżeństwo rozdzielone na co dzień pracą w różnych instytucjach - skorzystają z jej pokoju przez dwie-trzy noce, Mimo poważnego ryzyka towarzysz Kuang przyjął skwapliwie tę propozycję i spędziliśmy razem trzy szczęśliwe noce.

Pierwszej z nich nie zapomnę długo. Kuang był jak głodomór, posadzony przy suto zastawionym stole. Mój przypadek nie był wprawdzie rozpaczliwy, miewałam okazje zaspokojenia głodu, ale rzadkie i krótkie. Dla nas obojga była to pierwsza cała noc miłości od chwili wyzwolenia Pekinu. Oczywiście nie wszystko było tak jak trzeba w tym obcym domu. Nie mieliśmy grzanego wina ani innych napojów dla orzeźwienia się w przerwach między czułościami, a ze względów bezpieczeństwa leżeliśmy w zupełnych ciemnościach. Jednakże Kuang nadrabiał te braki swą kompetencją w innych sprawach. Pierwsze dwie potyczki były - zgodnie z oczekiwaniami - namiętne. a zatem i niedługie. Później galopował już ze ściągniętymi cuglami, aby rozkoszy starczyło na całą noc. Okazało się przy tym. że próbując w domu rozgrzewać swą oziębłą żonę doszedł do wielkiej biegłości w pieszczotliwym masażu, co ze szczególną satysfakcją zademonstrował, bo wiedział, że jestem w tej dziedzinie specjalistką. Dotknięcie jego palców było elektryzujące; zanim z wolna, stopniując i zmieniając tempo, dotarł do krynicy, byłam już w stanie takiego podniecenia, że krzyczałam:

- Najdroższy Starszy Bracie, jesteś wspaniały! Twoja żona musi być z lodu.

- Nie z lodu - odrzekł smutno. - Lód da się stopić. Ona jest litym kawałem marmuru!

Rankiem byliśmy całkiem wyczerpani i prowadząc lekcje byłam półprzytomna. zarówno tego dnia, jak i przez następne. Kto wie, może nasz związek potrwałby dłużej, ale żona Kuanga coś zwąchała i zagroziła, że doniesie komu trzeba o nocnych eskapadach męża. Konsekwencje dochodzenia byłyby dla nas nazbyt poważne i postanowiliśmy się rozstać. Później musiałam się zadowalać przypadkowymi i przelotnymi kochankami dopóki nie spotkałam mężczyzny, którego o mało nie poślubiłam.

Pułkownik Ciao był oficerem łącznikowym przy jednym z ministerstw. Poznałam go i polubiłam z miejsca wkrótce potem, jak mnie przeniesiono do specjalnej szkoły dla sierot wojennych. Zapewne nie znał mej przeszłości, litościwie skrywanej przed wszystkimi z wyjątkiem dyrektora szkoły. Pułkownik był krzepkim mężczyzną o głosie głębokim jak u generałów w chińskich operach. Opowiadał. że do wojska wstąpił niejako przed przypadek; jego partyzancki oddział został po prostu wcielony po wojnie do słynnej Ósmej Armii. Przy naszym piątym lub szóstym spotkaniu pociągnął mnie w głąb ogrodu i zaproponował małżeństwo. Oczywiście zgodziłam się od razu. Był dość przystojny i było bezpieczniej mieć męża, niż igrać z ogniem kontynuując moje bezładne znajomości. Ponadto jako żona pułkownika uwalniałam się od małych, ale dokuczliwych szykan ze strony niższych urzędników i funkcjonariuszy. Miało to dla mnie ogromne znaczenie.

Jednakże do małżeństwa nie doszło. Rutynowe badanie dokumentów wykazało, że pułkownik miał już żonę, mieszkającą w Mukdenie. Nie cierpieli się i żyli - oddzielnie, ale madame Ciao nie zgadzała się na rozwód.

Choć atrakcyjny, w sypialni pułkownik rozczarowywał. Miał duże, potężne ciało, wiele obiecujące, ale nie dbał wcale o kunszt miłosny. Kiedy naszła go chętka. brał mnie i kochał w taki sposób, jakby stępą młócił ryż. Gdy chciałam go nauczyć nieco delikatności, roześmiał się i powiedział, że powinnam być prostytutką; jego zdaniem najlepszy był „męski” styl miłości, przez co rozumiał traktowanie kobiety w taki sposób, w jaki dobosz traktuje swój bęben. Zanim jednak zebrałam się na odwagę, aby z nim zerwać, oznajmił mi, że udaje się wkrótce służbowo do Hongkongu i chciałby mnie zabrać ze sobą.

Hongkong? Wyjechać poza granice Chin? Znaleźć się w miejscu, gdzie kurtyzana nie musi stale dziękować, że oddycha? O, tak! Bardzo chciałam tam jechać. Ale to mrzonka. Nie byłam panią Ciao. Nawet za tysiąc lat nie dostanę pozwolenia na wyjazd.

Byłam w błędzie. Udało się to tak łatwo, że do końca życia będę wdzięczna pułkownikowi Ciao. Gdyby był cywilem, nie miałabym cienia szansy. Ale nie był nim, więc napisałam podanie z prośbą o zezwolenie na wyjazd dla odwiedzenia matki i braci. Pułkownik żartobliwie powiedział swemu zwierzchnikowi, że jeśli weźmie ze sobą kochankę, będzie odporniejszy na pokusy pięknych agentek w barach i nocnych lokalach Hongkongu. Zwierzchnik (stary przyjaciel) wyszczerzył zęby w uśmiechu, pokrył moje podanie czerwonymi pieczątkami i przekazał je władzom cywilnym z krótką prośbą o dalsze pieczątki i podpisy. Po tygodniu papier wrócił do nas, a wraz z nim dokument służący jako tymczasowy paszport.

W Hongkongu uciekłam od pułkownika już drugiego dnia i wynajęłam pokój w hotelu należącym do zamożnego szanghajczyka. Zdając sobie sprawę. że pułkownik będzie miał kłopoty z powodu mojej dezercji, chciałam mu dać możliwie najwięcej czasu na przygotowanie wyjaśnień i spreparowanie potrzebnych dowodów.

Hongkong! Wolne miasto!

Nie posiadałam się z radości, dopóki nie odkryłam, że Hongkong wcale nie chce ofiarować mi wolności. Kiedy poszłam do komisariatu, aby się zarejestrować jako uchodźca polityczny, dano mi dwa tygodnie (minus dwa dni) na opuszczenie kolonii pod groźbą aresztu i deportacji.

Po krótkich, lecz gorączkowych indagacjach udało mi się dowiedzieć, że kurtyzana mej klasy może oczekiwać dobrego przyjęcia na Tajwanie. W dodatku mówią tam dobrze moim językiem, a nie kwaczą jak mieszkańcy Hongkongu. Musiałam jednak zgromadzić trochę pieniędzy na przejazd statkiem. Nie mając w mieście żadnego dobrego znajomego poprosiłam o radę właściciela hotelu.

- No cóż - rzekł, obdarzając mnie jednym z tych taksujących spojrzeń, które znałam tak dobrze - dziewczyna dwudziestoczteroletnia to już wprawdzie nie to samo co piętnastoletnia, ale wciąż można cię uznać za smaczny kąsek. Zobaczymy, co się da dla ciebie zrobić.

Idąc za jego radą resztę pieniędzy wydałam na krawca, aby wyglądać lepiej niż w tym, co miałam dotąd na sobie. W dwa dni później hotelarz wziął mnie do swego klubu, lokalu uczęszczanego przez bankierów i przemysłowców z Szanghaju, którzy odbudowywali swe fortuny w Hongkongu.

W głównej sali około dwudziestu mężczyzn grało w madżonga. Byli tak pochłonięci grą, że ledwo dostrzegli mego towarzysza, a mnie poświęcili zaledwie jedno roztargnione spojrzenie. Hotelarz odczekał chwilę, potem nagle zakaszlał dramatycznie i oznajmił na cały głos:

- Przyjaciele, wystawiam tę młodą damę na licytację.

To niezwykłe oświadczenie wywołało zamierzone poruszenie. Gracze zakryli swe kamienie, przy paru stołach w ogóle przerwano grę. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, mój towarzysz wyjaśnił w kilku słowach, że jestem konkubiną znanego kuomintangowskiego generała, który uciekając na Tajwan, musiał pozostawić mnie w Pekinie. (Ze zrozumiałych powodów nasze imiona nie mogą być ujawnione). Obecnie pragnę połączyć się z mężem, ale brak mi środków na podróż. Stąd idea licytacji. Kto ją wygra, będzie mną dowolnie rozporządzał przez najbliższy tydzień. Cena wywoławcza - w dolarach hongkongijskich - była półtora raza wyższa od kosztu biletu I klasy na statku odpływającym wkrótce na Tajwan.

Zaczęła się licytacja. Teraz już gra ustała w ogóle i czułam na sobie spojrzenia dwudziestu mężczyzn, pożądliwe, ale i ostrożne. Być może niektórzy uważali licytację za żart i chcieli przekonać się, czy to nie kawał. Po kilku minutach starszy już pan o twarzy poznaczonej ospą rzucił cicho pierwszą sumę. Znów minęła chwila i ktoś zgłosił kolejną ofertę, potem ktoś inny ją przebił; aż ostatecznie przelicytował wszystkich jeszcze względnie młody mężczyzna kwotą, która nie tylko pokrywała podróż na Tajwan, ale umożliwiała mi paromiesięczne życie na skromnym poziomie.

W ciągu następnego tygodnia robiłam, co mogłam, aby okazać się godną szczodrości pana Wena, ale ten nieoczekiwanie odmawiał pójścia ze mną do łóżka. Powiedział, że pieniądze to drobiazg, większe sumy nieraz tracił w ciągu jednej nocy przy madżongu. Było mu wstyd, że jego przyjaciele targują się o porządną kobietę, jak gdyby była prostytutką. i postanowił przelicytować ich wszystkich bez względu na cenę. Nie wyobrażał sobie, abym miała honorować tak nieprzyzwoitą transakcję.

Była to szlachetność warta pięknej odpłaty. Ale cóż mogłam zrobić? Prawda zabolałaby go, odarła z przyjemności, jaką dał mu jego zacny postępek, a być może naraziła mnie i hotelarza na posądzenie o oszustwo.

Tak więc nie zrobiłam nic, byłam tylko nadzwyczaj miła i prosiłam, by odłożył na bok swe skrupuły. Na próżno.

W tydzień później przybyłam na Tajwan, przepełniona nadziejami. Czyż mogłam przewidzieć nieszczęścia, jakie mnie tam spotkają? Jeszcze dziś z trudem mogę o tym mówić. Wszystko, co mam do powiedzenia, streszcza się w tym czterowierszu:

Kurtyzan świat zniknął ze szczętem,

Ich talent, sztuka - w czyimż są guście?

Dzisiaj szacuje się kobietę

Wedle rozmiarów w tyłku i w biuście.

Rozdział dwudziesty drugi (dodatkowy)

Chmury i deszcz, czyli sztuka miłości

Miałam w życiu to szczęście, że spotkałam na swej drodze Szacowną Nauczycielkę, której zawdzięczam wtajemniczenie w sekrety miłosnego kunsztu. Nie wiem, co się z nią stało, czy żyje jeszcze, czy też odeszła ku Żółtym Źródłom [Żółte Źródła - metaforyczne określenie świata zmarłych] któż to wie? Jej nauki to dziedzictwo wiedzy i doświadczeń kochanków, kształtowane przez czterdzieści siedem stuleci od czasów żółtego Cesarza

[Żółty Cesarz (Huang-ti) legendarny władca, który wstąpił podobno na tron w 2096 r. przed naszą erą; przypisu je mu się wspaniałe czyny, wiele ulepszeń i wynalazków, a także wprowadzenie nowych praw i obyczajów obowiązujących w całym zjednoczonym przezeń Państwie Środka.] Aby zachować choć niewielką cząstkę tego skarbu ku pożytkowi i radości mężczyzn - streściłam zwięźle najistotniejsze wskazówki ważne w sztuce miłości posługując się językiem możliwie najprostszym, wolnym od owych zamaskowanych znaczeń, jakich używałam w mej opowieści. Owe wskazówki dadzą się sprowadzić do dwunastu działów. Oto one:

1) Cel, czyli sens,

2) Jadłospis.

3) Środki ostrożności,.

4) Właściwe podejście,

5) Częstotliwość,

6) Dobór partnerów.

7) Wstępna gra,

8) Pozycje,

9) Główne sposoby,

10) Odpoczynek,

11) Rady dla żon,

12) Obowiązki mężowskie.

1. Cel. Może on być trojaki - poczęcie dzieci, pielęgnacja sił witalnych dla osiągnięcia nieśmiertelności, radość. Praktykowanie sztuki miłosnej po to, aby kogoś upokorzyć lub zadać mu ból - jest równoznaczne z czynieniem zła.

Aby począć dzieci - szczególnie zdrowych synów - należy przestrzegać wielu prawideł odnoszących się do czasu, miejsca, pory roku, dobrowróżbnych okoliczności i wielu jeszcze innych rzeczy. Nie podejmuję się przedstawić tego w streszczeniu. Najważniejsze jest jednak zachowanie ducha szacunku, postępowanie w taki sposób, jak gdyby mężczyzna i kobieta byli awatarami (wcieleniami) Ojca Niebios i Matki Ziemi, przodkami wszelkiego istnienia. Jest to jednak przedmiot, w którym jako kurtyzana otrzymałam niezbyt wiele pouczeń.

Co do pielęgnowania sił życiodajnych, to jedni powinni je konserwować, drudzy zaś szafować nimi swobodnie (według niektórych szkół taoistycznych oboje kochankowie powinni powstrzymywać się od ubytku, ale szkoła Zielonej Chmury - do której należała Szacowna Nauczycielka - uważała to za oczywiste szaleństwo). Esencję jang konserwuje się przez powstrzymanie deszczu. Osiąga się to stopniowym zwalnianiem tempa tłuczka i zrobieniem przerwy dla uniknięcia kryzysu, po czym powraca się do poprzedniego rytmu. Można ten zabieg stosować parokrotnie bez usuwania tłuczka. Szkoła Zielonej Chmury zaleca chwilowe unoszenie ciała, dzięki czemu w ciągu nocy złożonej z czterech-pięciu potyczek da się uniknąć około dwudziestu kryzysów, bez usuwania tłuczka z moździerza. Po usunięciu go jednakże, należy przez jakiś czas odpocząć i - jeśli to możliwe - zmienić partnerkę. Jeżeli adept nie ma dostatecznej siły woli, można mimo wszystko uniknąć kryzysu albo skupiając myśl na czymś innym, lub mechanicznie - przyciskając palcem nasadę tłuczka, przez co przypływ esencji ulegnie powstrzymaniu.

Esencję in konserwuje się przede wszystkim przez zwrócenie myśli ku jakimś innym sprawom, a także przez energiczne wysiłki szybkiego wywołania deszczu, zanim chmury będą miały czas zgromadzić się w sekretnej grocie.

Im częściej się ćwiczy tę praktykę, im `więcej kolejnych partnerów, tym większej nabiera się żywotności. Adept ćwiczący stale z wieloma partnerami prędzej czy później będzie mógł bez trudu powstrzymywać się od jedzenia przez osiem dni, lecz tylko pod nieodzownym warunkiem nieroztrwonienia esencji.

Sztuka doprowadzenia partnera do upustu esencji, zmieszania jej z własną i skierowania eliksiru w górę aż do głowy - jest tak trudna, że prawie nie można opanować jej bez pomocy nauczyciela. Przeto każdy, kto pragnie nie tylko odżywiać swe siły witalne, lecz osiągnąć nieśmiertelność, musi postarać się o wykwalifikowanego nauczyciela.

Całkowite osiągnięcie obustronnej rozkoszy wymaga, aby kochankowie rywalizowali ze sobą w obdzielaniu się pieszczotami - przed aktem miłosnym, w jego trakcie i po nim. Zasadniczą rzeczą jest, aby deszcz fang spadł równocześnie z otwarciem się chmury-in, albowiem tylko wówczas może dojść do samounicestwiającej burzy.

Dążenie do uzyskania rozkoszy bez obdarzania nią partnera spotyka się częściej wśród mężczyzn niż u kobiet. Nie zawsze jest to naganne, zwłaszcza wtedy, gdy kobieta otrzymuje jakieś inne zadośćuczynienie. Na przykład, jeśli się ma do czynienia z prostytutką, która swą pracę traktuje niedbale i nie jest z niej dumna, najlepiej jest poprzestać na własnej przyjemności.

Częstym udziałem kobiety jest zresztą dawanie bezwzajemnej radości. W takim przypadku musi ona jednak sprawiać wrażenie, że dzieli rozkosz z kochankiem i karmi go złudzeniem, że jest nadzwyczajnym herosem. Jeśli chodzi o kurtyzany, jest to zrozumiałe samo przez się, gdyż stanowi nieodłączny element ich sztuki. Ale każda dziewczyna i kobieta powinna to rozumieć i czynić tak sama. Postępowanie takie - zwłaszcza gdy partner niczym szczególnym się nie wyróżnia - to wielka zasługa i może niekiedy przynieść nieoczekiwanie dużo korzyści. Dobra żona lub kochanka nigdy nie działa w tej mierze bez zapału; za każdym razem, gdy jest wzywana, stara się, jak umie najlepiej, podobnie jak nadworny kucharz nie szczędzi pomysłowości, aby zadowolić podniebienia Syna Niebios i cesarskich małżonek:

Cel każdego zespolenia musi być zawsze jasny. Spółkowanie bez uzmysłowienia sobie tego celu to jak wszczęcie kosztownego procesu: gdy przychodzi chwila stawienia się przed obliczem sędziów, nie wiemy, co odpowiedzieć na ich pytania. Skutki takiej lekkomyślności mogą być nieprzyjemne.

2. Jadłospis. Ci, którzy często oddają się praktykom łoża, powinni pielęgnować swe siły i przestrzegać odpowiedniego jadłospisu. Mówiąc najogólniej, można go podzielić na trzy kategorie: zwykłą, specjalną i nadzwyczajną. Do kategorii zwykłej zalicza się pożywienie powszechnie uważane za wzmacniające, a więc mięso, drób, jaja, „owoce morza”. Do drugiej kategorii należą produkty cenione wprawdzie przede wszystkim dla swego smaku i sposobu przyrządzania, ale które istotnie zwiększają dopływ żywotnej esencji. Są to płetwy rekina, miód, jaskółcze gniazda, ślimaki morskie, jaja siewek, niektóre rodzaje wodorostów morskich, a także grzyby, np. „troje uszu” i „srebrne uszy”. Wreszcie do kategorii trzeciej zalicza się pożywienie, cenione dla swych szczególnych efektów w dziedzinie chmur i deszczu. W tej grupie mieści się ciepły napój żeńszeniowy, gorąca krew jelenia, mięso żółwia (i zupa na nim) oraz większości gadów (jaszczurek, żmij, węży) oraz preparaty przyrządzone ze sproszkowanego żeńszenia i rogów jelenia, rogów jednorożca (bardzo trudno dostępne), kości tygrysa i „kości smoka”. Te ostatnie wykopuje się z piasków pustyni Gobi i można je otrzymać w niemal wszystkich chińskich aptekach. Wszystko to jest bardzo wskazane dla zdrowia pod warunkiem nie przekroczenia miary.

Co do „lekarstw wiosennych” (afrodyzjaków) większość z nich jest niebezpieczna, zwłaszcza zaś te, które przyrządza się z pewnych gatunków owadów. Trzeba ich unikać. Odnosi się to do wszystkich bez wyjątku substancji pobudzających męskość, które zawdzięczają skuteczność nie swym właściwościom odżywczym, lecz działaniu na system nerwowy. W najlepszym razie dają one wyniki na krótką metę, ale powodują następnie otępienie umysłowe, a w najgorszym - przynoszą przedwczesną niemoc i śmierć.

3. Środki ostrożności. Podczas odpoczynku pomiędzy burzami i po finałowej nawałnicy zalecana jest ostrożność. Trzeba unikać zimnych przeciągów i nadmiaru ciepła, albowiem utrata żywotnej esencji zmniejsza odporność. Pragnienie w nocy najlepiej jest gasić gorącą herbatą lub grzanym winem. Na śniadanie powinno się spożywać odżywczą zupę lub gorący kleik ryżowy z jajkami, potem wypić filiżankę herbaty zmieszanej zkilkoma łyżeczkami żeńszenia lub proszku z rogu jelenia. W razie gdyby ani jedno, ani drugie nie było dostępne, czarka wina wężowego lub jaszezurczego podziała tak samo dobrze. Picie wody z lodem, jedzenie mrożonych owoców lub - co gorsze - lodów zaraz po upuście esencji może wywołać poważną chorobę, bardzo często śmiertelną.

4. Właściwe podejście. Doskonałość w sztuce chmur i deszczu prowadzi do rozkoszy. Jej radości są święte, gdyż dzięki nim ludzie osiągają harmonię równą harmonii Niebios i Ziemi. Pruderia, wstydliwość, odraza, wyrzuty sumienia są tu nie na miejscu. Rzeczą podstawową jest przyjęcie właściwego, naturalnego podejścia. Jeśli umysł jest brudny - wszystko jest zbrukane, a ciało ludzkie traktowane jest jako przeciekające naczynie wypełnione substancjami zła. Jeżeli umysł jest czysty, wszystko jest czyste, a ciało ludzkie jest podówczas pięknym naczyniem z kości słoniowej, jaspisu, onyksu, kryształu, pojemnikiem życiodajnych esencji. Gdy kochankowie traktują się w ten sposób, cokolwiek myślą i cokolwiek robią w swym radosnym zatraceniu, jest czyste i święte. Nie będzie nic nieprzyzwoitego w ich uniesieniach, chyba że ich myśli takim je uczynią lub gdy przekroczą granice ustanowione przez Naturę (w miłości między mężczyzną a kobietą są tylko trzy wykroczenia przeciw prawu Natury dwa odnoszą się do szukania przyjemności poza Jaspisową Grotą, trzecie - to okrucieństwo lub rozmyślne zadawanie bólu).

5. Częstotliwość. Jeżeli celem jest konserwowanie esencji, zespolenia powinny być tak częste, jak to jest możliwe, i za każdym razem trwać o tyle długo, o ile uda się zachować esencję. Łatwo się przekonać, że jest ona prawie niezniszczalna. Nawet przy średnim wigorze mężczyzna lat pięćdziesięciu lub kobieta czterdziestopięcioletnia są w stanie łączyć się wielokrotnie w ciągu kolejnych dwudziestu pięciu nocy. Im większa częstotliwość, tym większa będzie witalność i lepsze samopoczucie.

Z drugiej strony - jeżeli celem jest poczęcie dzieci i następuje wydatek esencji, zaleca się nade wszystko umiar. Przebranie miary prowadzi do ogłupienia, niemocy, a nawet śmierci.

Mężczyźni po siedemdziesiątce oraz młodzi mężczyźni, ale o potencji tak słabej, że wizualne podniety nie są w mocy pobudzić ich nawet do wstępnej potyczki, powinni zadowolić się jednym-dwoma zespoleniami na miesiąc. W ogóle rozsądny mężczyzna w jakimkolwiek wieku powinien przystępować do działania tylko wówczas, jeżeli sama kontemplacja klejnotu kobiecego ciała porusza automatycznie jego męskość. Jeśli po nocach uciechy następuje długotrwałe zmęczeńie, należy zrobić przerwę, dopóki nie ustąpią wszelkie ślady wyczerpania.

Zdrowa kobieta natomiast może bezpiecznie kochać się, ile zniesie ciało; ponieważ łatwo jest jej zapobiegać gromadzeniu się chmur w tajemnej grocie.

Najlepszym okresem dla spłodzenia dzieci jest trzeci dzień po ustaniu miesiączki, potem dzień czwarty i piąty. Szesnastego dnia miesiąca księżycowego wszyscy powinni powstrzymywać się od cielesnego złączenia, gdyż wówczas przypada święta spójnia Niebios i Ziemi. Niektóre autorytety twierdzą, że nigdy nie należy miłować się w czasie między wschodem a zachodem słońcam, aby go nie obrazić. Jednakże ani Żółty Cesarz, ani jego nauczyciele nie wspominają o takim zakazie, który prawdopodobnie jest pomysłem purytańskich konfucjanistów. Z drugiej strony - wszyscy są zgodni co do tego, że folgowanie sobie podczas zaćmień słońca i księżyca, trzęsienia ziemi, burzy lub jakichkolwiek niecodziennych zjawisz naturalnych jest wielce niebezpieczne.

6. Dobór partnerów. Idealni kochankowie powinni być tak dobrani jak para kaczek-mandarynek. Jest oczywiste, że każdy powinien znaleźć sobie kogoś, kto mu najbardziej odpowiada. Nie mniej ważne jest wzajemne uzupełnianie się. Na przykład mężczyzna z przerostem czynnika fang kto znaczy typ dążący do dominacji) potrzebuje kobiety ze szczególnie silnym czynnikiem in, czyli takiej, która lubi być zdominowana. Większość ludzi wykazuje zresztą pod tym względem niejaką zmienność. Jednego dnia mężczyzna: zachowuje się jak zdobywca narzucający swą wolę uległemu jeńcowi, nazajutrz - pragnie być pokornym czcicielem, który przekracza progi świątyni swego bóstwa. Inaczej mówiąc: jeśli czynniki in i jang są dobrze wyważone w każdym z partnerów - oboje wyrażają radość z siebie okrzykami i śmiechem, bądź doznawane przez nich wrażenia stają się tak mocne, że kochankowie przeżywają je z zaciśniętymi zębami, płomieniem w oczach i dziką zawziętością. Istnieją w tej dziedzinię setki wariantów; kurtyzana musi wiedzieć, jak najlepiej dostosować się do gustów i wymagań partnera, jednak przeciętni ludzie, którzy nie przeszli w tej mierze stosownego przeszkolenia, mają trudności z adaptacją, co powoduje często rozczarowanie. Oto dlaczego żona, która rzetelnie pragnie wygodzić swemu mężowi, prosi go, aby sprowadził do domu kurtyzanę, i staje przy łożu, z pokorą obserwując jej kunszt. Osoby, które nie mogą wyszukać doświadczonego nauczyciela, powinny pilnie studiować tajniki uzupełniania się partnerów, zmieniając ich jak najczęściej lub pozostając przy kilku wybranych ze względu na ich talent wczuwania się w wiele nastrojów i odgrywania licznych ról.

Można powiedzieć ogólnie, że są trzy rodzaje pełnionych ról. Pierwsza z nich to „zdobywca” wraz z podziwiającą go lub pozornie niechętną branką; rolę drugą gra dobrze dobrana para wesołych kompanów lub zaciekle walczących srogich wojowników, i wreszcie w roli trzeciej mamy żeńskie bóstwo, które jak Czang - o (Bogini Księżyca) łaskawie przyjmuje hołdy owładniętego miłością śmiertelnika, lub niby Si Wang-rnu (Bogini Zachodnich Niebios) bezlitośnie zmusza sterroryzowanego nieszczęśnika do wydania swego skarbu. Oczywiście najlepiej jest, jeśli kochankowie są od początku obnażeni, lecz zastraszona branka powinna zaczekać, aż zedrze się z niej odzież, a Si Wang-mu może porwać w strzępy ubranie kochanka, lecz sama pozostaje w króciutkim kaftaniku dla zaznaczenia swej porywczości.

7. Wstępna gra. Jeżeli celem złączenia jest spłodzenie zdrowych dzieci (zwłaszcza płci męskiej) wstępna gra powinna mieć charakter uroczysty, „namaszczony”, wolny od erotycznych swawoli. W innych okolicznościach zabawy erotyczne są oczywiście wskazane zarówno ze względu na skuteczne wytworzenie eliksiru, jak i na radość, jaką dają kochankom.

Mówiąc ogólnie, są dwa rodzaje wstępnej gry.

Pierwszy z nich odnosi się do pierwszego starcia, kiedy to niecierpliwość męską powinno się powściągać do czasu, gdy przeciwniczka będzie gotowa do walki. Drugi rodzaj dbtyczy późniejszych zmagań, zwłaszcza zaś momentów, gdy mężczyzna, znużony poprzednim wysiłkiem, staje się zbyt ospały, aby mógł bez pomocy sprostać dalszym wyzwaniom.

Tak więc na początku zazwyczaj mężczyzna musi okazać zręczność, później zaś przychodzi kolej na kobietę. Nawet wówczas kiedy zawodnicy są pełni zapału i tak dobrze dobrani, że właściwie można sobie darować wstępną grę, warto jej poświęcić trochę czasu i nie będzie on stracony.

Ściśle biorąc, wstępna gra zaczyna się na długo przedtem, zanim zostanie rozsunięta hibiskusowa zasłona. Podczas wspólnego wieczoru, na który składa się kolacja z winem (wypić go trzeba dosyć, by zaostrzyć zmysły, lecz nie tyle, aby je stępić), śpiew, wymiana dowcipnych wierszy zaczynają grać swą rolę spojrzenia, głos oraz lekkie dotknięcia dłoni. Ale konieczny jest pod każdym z tych względów umiar. Nawet jeśli spotkanie przebiega bez świadków, danie zbytniej swobody rękom byłoby jak najadanie się sezamkami przed bankietem. Jeśli w tym stadium mężczyzna jest popędliwy, kobieta powinna zachowywać się skromnie i z rezerwą; jeżeli piosenki i wiersze zawierają coś więcej niż delikatnie zawoalowane aluzje do nadchodzących rozkoszy, powinna czerwienić się i spuszczać oczy. Jednakowoż przesadne manifestowanie wstydliwości może ostudzić zapały partnera, a więc odnieść nie zamierzony skutek. Trzeba umiejętnie łączyć nieśmiałość z figlarnością.

Właściwa gra wstępna - rozpoczyna się w sypialni. Oczywiście przy świetle, aczkolwiek niezbyt mocnym, aby ukryć drobne niedostatki urody. Co do rozbierania się: kochankowie powinni stanąć twarzą w twarz, gotowi do okazania `szczerej radości z wzajemnego obnażania. Kobieta - przed (albo po) rozebraniu się - powinna rozebrać kochanka, nie szczędząc mu przy tym pieszczot. Mężczyzna może też rozebrać się sam, a następnie obnażyć delikatnie partnerkę lub też zrobić to w gorączkowym pośpiechu. Jednakże w tym ostatnim przypadku musi uważać, aby nie podrzeć jej odzienia, gdyż kobiety rzadko wykazują zrozumienie dla tak demonstrowanej namiętności.

Następnie oboje powinni usiąść na łóżku (mężczyzna po lewej stronie kobiety!) i wszcząć owe pieszczoty, których jest dziesięć tysięcy, z udziałem rzęs, warg, zębów, języka oraz palców, a których polem jest całe ciało od czubka głowy po stopy.

Jeżeli mężczyzna jest nadpobudliwy, pieszczoty kobiece powinny zaczynać się jak najdalej od jego najwrażliwszych regionów, zanim sama nie będzie całkowicie przygotowana do przyjęcia natarcia. Natomiast w przypadku osoby o niezbyt wybujałym temperamencie należy omijać miejsca mało wrażliwe i skupiać wysiłek na najwrażliwszych, a są to: uszy, usta, bliźniacze wierzchołki, siedemnaście czułych punktów wzdłuż kręgosłupa, jego podstawa oraz cały obszar w okolicach źródła rozkoszy. Czubki palców, poruszając się z góry na dół po grzbiecie, powinny przeskakiwać z jednego czułego punktu na drugi, a przy zbliżaniu się do jednego z bliźniaczych wierzchołków lub samego środka - zataczać szerokie kręgi (zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jeśli chodzi o mężczyznę, a przeciwnym po ciele kobiety), aż stopniowo dotrą do celu. Przy odkrywaniu sekretu jang należy zacząć od skórzanej sakiewki, dotrzeć do nasady berła i z wolna posuwać się do zwieńczenia klejnotu.

Gryzienie i szczypanie nie może przekraczać granicy bólu i tylko wtedy odczuwane jest jako wyszukana przyjemność. Podobnie jest z łaskotaniem: ma ono jedynie wywoływać rozkoszne dreszcze, stosowane przesadnie staje się torturą lub wywołuje spazmatyczny śmiech, co przeszkadza w budowaniu podniecenia.

Dla zapełnienia czasu między potyczkami kobieta może zająć się masowaniem partnera. Główne tereny masażu to kark, cała przestrzeń między nim a nasadą kręgosłupa, ramiona i nogi. Jeżeli kochankom nie spieszy się ze wznowieniem konfliktu, nogi można na razie pominąć i masować górne części korpusu z przodu i z tyłu. W skład techniki masażu wchodzi szczypanie i ugniatanie. Przy szczypaniu kciuk i palec wskazujący (rozstawiony na jeden-dwa cale) wciska się głęboko w ciało i z wolna zbliża jeden do drugiego. Przy ugniataniu trzeba lekko zacisnąć pięści i ubijać ciało tą częścią, gdzie zwinięty mały palec dotyka dłoni. Pięści powinny uderzać przemiennie, szybko i rytmicznie na wybranym odcinku masażu, na przykład od kostki do kolana, lub od kolana do biodra. Pomija się te partie ciała, które nie są chronione tkanką tłuszczową. Fachowy masaż nie tylko poprawia samopoczucie, lecz usuwa zmęczenie i dodaje animuszu.

8. Pozycje. W starych księgach można znaleźć różne zestawy pozycji, ich liczba waha się od dziewięciu do trzydziestu, a nawet czterdziestu ośmiu. Niektórzy znawcy są zdania, że sprawna para o podobnej budowie może połączyć się na dziewięćdziesiąt dwa sposoby - ale większość z nich to tylko warianty i nieznaczne modyfikacje głównych pozycji. Nawet trzydzieści jest liczbą zbyt dużą jak na zwykły praktyczny użytek. Każda z pozycji ma inną wartość i zaletę; żadna nie jest poniżająca ani nieprzyzwoita (jak uważają niektórzy konfucjaniści) z wyjątkiem tych, w których szuka się rozkoszy poza Jaspisowymi Wrotami.

Wybór pozycji to sprawa nastroju, upodobań, celu złączenia, a także w pewnym sensie charakteru człowieka. Jeżeli chodzi wyłącznie o przyjemność - wachlarz może być szeroki; dla prokreacji i odnowienia sił witalnych najlepsze pozycje są te, które dają najgłębszy dostęp do sekretnej jaskini.

Można jednak powiedzieć, że są dwie podstawowe kategorie pozycji. Pierwsza to ta, podczas której tłuczek ubija dno moździerza, druga zaś polega na nakryciu tłuczka moździerzem. Pierwsza jest stosowna dla sytuacji zwycięzca - pojmany jeniec; dla pary zawziętych przeciwników obie są dobre, lecz przy odgrywaniu roli żeńskiego bóstwa musi ono oczywiście spoglądać z góry na swego ziemskiego kochanka.

Znakomitą pozycją dla destylacji eliksiru nieśmiertelności jest ta, w której zwycięzca dosiada krzepko swej branki leżącej na plecach z rękami pod głową i unieruchomionym torsem, rozkoszując się parą łabędzi składających mu szyje na ramionach i splecionych czule łebkami na jego karku.

Jeżeli chodzi o dawanie lub odbieranie przyjemności trudno zalecać lub ustalać coś stanowczo, gdyż każda pozycja ma swe atuty. Niektóre ułatwiają jeden rodzaj ruchów, niektóre - inny, są takie, które pozwalają tylko na delikatne stukanie do drzwi, inne dają wchód do poczekalni, jeszcze inne prowadzą do najdalszych ząkamarków groty. Pewne pozycje wynagradzają brak całkowitej bliskości zwiększonym polem obserwacji i odwrotnie. I tak gdy amazonka usadowi się prosto w siodle, punktów stycznych jest niewiełe, lecz cóż za ucźta dla oczu! Kiedy nie ma możliwości częstej zmiany partnerów, przyzwyczajenie zmniejsza przyjemność i wtedy właśnie należy odkrywać nowe radości w nietypowych pozycjach.

Jeżeli mężczyzna ma kilka żon, a jedna z nich jest zręczniejsza i bardziej pomysłowa niż pozostałe, nię powinien z tego powodu szczególnie jej wyróżniać, lecz zaprosić inne, by patrząc uczyły się i nabierały doświadczenia. Mąż nie powinien jednakże folgować sobie z dwiema lub trzema żonami w tym samym mniej więcej czasie, gdyż trudno wówczas o sprawiedliwy podział uczuć i jedna z nich będzie z pewnością niezadowolona. A dać żonie powód do zazdrości, to prosić się o niepotrzebny zamęt w domu. Trzeba zatem rozdzielać nocne fawory po kolei, według ustalonego ściśle porządku, tak jak chcą tego prawa moralne. Natomiast nie ma nic niewłaściwego w tym, że żony porównują swe umiejętności. Służy to nie tylko nauce, lecz również uśmierza zazdrość, każda żona bowiem może się przekonać naocznie, że uroki jej sióstr nie różnią się ostatecznie tak bardzo od jej własnych i że żadna z nich nie pomaga sobie magią w pozyskiwaniu względów męża.

9. Główne sposoby. Jeżeli zamiarem mężczyzny jest spłodzenie potomka, powinien zastosować jedną z pozycji dominujących („niebiosa ponad ziemią”), zwłaszcza zaś tę, która zezwala na jak największą penetrację. Następnie w skupieniu i uważnie przystępuje do działania, nie przedłużając go zbytnio, ale zważając, by deszcz spadł w tej samej chwili, gdy rozpraszają się chmury w tajemnej jaskini. Należy unikać zmysłowych igraszek, a każdy ruch niech ma solenną posuwistość nieuchronności procesów natury; rytm należy zwalniać, a natężenie osłabiać, jeśli kobieta reaguje ze zwłoką, gdyż jednoczesne osiągnięcie mety ma pierwszorzędne znaczenie. Aby do niego doszło, kobieta - czując, że chmury zbierają się zbyt szybko - musi wysiłkiem mięśniowym zapobiec zbyt wczesnej ulewie.

Gdy chodzi o podsycenie wigoru jednego z kochanków, stosuje się więcej pozycji, aczkolwiek te, które sprzeciwiają się głębokiej penetracji, należy stosować jedynie podczas gry wstępnej. W takim razie bodnięcia powinny być powolne, zadawane seriami po dziewięć, z tym że dziewiąte ma być mocniejsze i głębsze niż reszta. Jak tylko adept otrzyma oczekiwaną obiatę zalecona jest - w miarę możliwości - zmiana partnera i tak dalej przez całą noc. W księgach pisze się, że adeptowi należy zapewnić do dziesięciu partnerek.

Jeżeli w rachubę wchodzi czysta przyjemność, zarówno pozycje, jak i rodzaje suwów można maksymalnie urozmaicać. Zmienność suwu dotyczy kąta, tempa i głębokości. To, czy suwy skierowane są ku dołowi, poziomo bądź w górę, zależy od pozycji, lecz czy są one proste lub skośne, to już kwestia wyboru: rytmiczne połączenie obu tych czynników dostarcza najwięcej satysfakcji. Przy pozycji, gdy moździerz nakładany jest na thaczek, trudno właściwie mówić o suwach, jednakże linia opadania moździerza także może być prosta lub ukośna. Co do tempa, to przy przedłużającej się potyczce konieczna jest jego zmiana; jednostajne, powolne tempo prowadzi do zniechęcenia, dla odmiany tempo szybkie powoduje przedwczesny deszcz. Mając pewną praktykę można regulować tempo, przyspieszając, gdy napięcie słabnie zwalniając, lub nawet zupełnie hamując, by uniknąć niepożądanego jeszcze finału, wreszcie uderzając z kowalską furią, gdy chmury zaczynają pękać w tajemnej grocie.

Różnicowanie głębokości wzmaga przyjemność; ale czy dać przewagę płytszym, czy też głębszym suwom zależy od upodobań partnerki; niektóre kobiety lubią najbardziej właśnie płytkie suwy, inne w ogóle nie odczuwają należytego zadowolenia, dopóki fale nie uderzą z całą mocą o najdalsze ściany groty. Zaleca się raczej stopniowy ruch od wejścia jaskini aż ku jej ostatniej głębinie.

Intruz dobija się zrazu nieśmiało do drzwi wejściowych; wzbrania mu się wstępu, a on stuka coraz natarczywiej, wreszcie rozwiera bramę i zerka do wnętrza. Jak rozglądająca się mysz zerka ponownie i jeszcze raz. Następnie, idąc wąskim korytarzem posuwa się powoli, zawracając nieśmiało raz po raz, aż dotrze do nieco obszerniejszej komnaty, gdzie witają go mgły i mleczne chmury. Może tam jakiś czas pozostać dla odpoczynku. Nabrawszy sił rzuca się z radością do ostatniego skoku. A potem, baraszkując pośród gościnnych chmur, skacząc wesoło tu i tam, na powrót znajduje się u wejścia, by znowu dać susa w głębinę groty. Mitrężenie na przemian z pośpiechem, odpoczynek, zawracanie z drogi, podskakiwanie - wszystko to przyczynia się do koronnej rozkoszy.

Kochankowie w ogniu walki przekształcają się w tytanów, którzy pięściami wygrażają niebu. Oślepiające błyski, ogłuszające grzmoty, rozdzierające swą powłokę chmury, rzęsiste ulewy przetaczają się przez wszechświat. Cena za te chwile uniesienia podobna jest śmierci.

10. Odpoczynek. Z wolna powraca życie. Kochankowie podnoszą powieki. Jeszcze oszołomieni pamięcią przeżytych obrazów, przyglądają się sobie jak dzieci budzące się z pełnego przygód snu. Potem pamięć blednie. Czar mija. Kochankowie cieszą się zasłużonym odpoczynkiem.

Jednakże jak odnawiająca się natura, jak dzień przychodzący po nocy, jak zima ustępująca wiośnie - tak z wyczerpania wyłania się pożądanie. Na jego pierwszy sygnał kochankowie zbliżają się znów ku sobie i wymieniają pieszczoty. Upływa czas. Rozgrzewają się przytulone ciała i wraca zapał, krzesząc iskry niczym hubka spod krzesiwa. Podniecenie rośnie, pragnienie miłości dotkliwie nas wszechogarnia i wszystko, co się zdarzyło poprzednio, zdarza się od nowa.

11. Rady dla żon. Mężczyźni z natury rzeczy lubią odmianę. Skoro takimi się urodzili z niewątpliwej woli Niebios, byłoby głupotą ze strony kobiet dążyć do zmiany tej cechy. Zacna żona stara się zachować `afekty męża póki zima czasu nie ośnieży im włosów i nie ostudzi łagodnie zmysłów.

Przeto - oprócz dania mu dzieci i wychowania ich - powinna przestrzegać pięciu prawideł.

Po pierwsze, żona, która nie znajduje upodobania w małżeńskich uciechach, powinna za wszelką cenę starać się je polubić albo sprytnie udawać zadowolenie. Jeśli obudzi w mężu podejrzenie, że robi to tylko dla jego przyjemności - jest to prosta droga do straty jego uczuć.

Po drugie, zacna żona dba o swój wygląd, nigdy nie pokazuje się mężowi w nieporządnym ubiorze. Mężczyźni lubią, aby ich kobiety były albo nagie, albo przyzwoicie odziane, stosownie do okoliczności. Niechlujna żona niewielkie ma szanse, aby się podobać przez dłuższy czas.

Po trzecie, żona powinna poznać wnikliwie tajniki wzbogacające rozkosze deszczu i chmur. Jeśli nie zna nikogo, kto by ją pouczył, może poprosić męża, aby znalazł jej miłą i utalentowaną nauczycielkę. Zazwyczaj wystarcza sześć do dwunastu lekcji. Jeśli jest kilka żon w domu mogą się wzajem obserwować i doradzać sobie.

Po czwarte, strzegąc się zazdrości o konkubiny i kochanki męża, żona powinna go zachęcać, by urozmaicał sobie życie, czerpiąc korzyści z fizycznej odmiany. Jeśli on sam o tym nie pamięta, powinna wyszukać mu odpowiednie towarzyszki i przekonać go o ich zaletach. Jeśli nie jest to człowiek bezmyślny i byle jaki z pewnością oceni właściwie tę pomoc i zwiększy to tylko jego przywiązanie do żony. Poza tym nie opatrzy mu się ona dzięki temu tak szybko i dłużej będą działać nań jej uroki. Zacna żona wita nową konkubinę swego męża, częstując ją herbatą lub winem i łakociami, a potem wprowadza ją do przygotowanego dla niej pokoju (mąż musi być wyjątkowym prostakiem, jeśli postępowanie tego rodzaju nie zwiększy jego szacunku dla żony).

Po piąte, jeżeli z powodu ubóstwa lub innej przyczyny mąż nie może sobie pozwolić na rozmaitość kobiet - utalentowana żona uczyni wszystko, co możliwe, by wynagrodzić mu ten niedostatek; odgrywając sto ról. Znając dobrze swą sztukę potrafi zadowolić męża lepiej niż dwie lub trzy mniej utalentowane kobiety.

12. Obowiązki mężowskie. Szacowna Nauczycielka rzadko rozmawiała ze mną na ten temat, ale raz podsłuchałam, jak przypominała żartobliwie jednemu z gości o jego mężowskich powinnościach, a mianowicie o grzeczności należnej najstarszej żonie i dopilnowaniu, aby inne traktowały ją ze szczególnym szacunkiem.

Niezależnie od tego mąż skrupulatnie musi przestrzegać bezstronności w opiece i rozdzielaniu swych względów pomiędzy żony, konkubiny, kochanki i te ze służących, którym okazał przychylność. Częstotliwość i wartość udzielanych faworów ma zależeć nie od urody, młodości, wdzięku, lecz od pozycji kobiety w domu i od tego, jak dawno w nim przebywa. Jedynie dzięki temu można zachować spokój i harmonię w domu.

Szacowna Nauczycielka lubiła często powtarzać przysłowie: „Każda ładna dziewczyna nosi miecz poniżej kibici”. Warto o tym zawsze pamiętać.

Zespoleniu kobiety i mężczyzny można i trzeba nadać podniosły charakter. Praktykowane z namaszczeniem przez parę skupiającą się na poczęciu potomka wchodzi niejako w sferę oddziaływania sił niebiańskich i nabiera błogosławionej mocy. Złączenie rozsądne - dla pielęgnacji sił witalnych - dodaje zdrowia, siły, przedłuża młodość, a czasami przynosi nieśmiertelność. Uprawiane dla czystej przyjemności jest źródłem rozkoszy.

Jednakże - jeśli nie oszczędza się życiowej esencji - niezbędny jest umiar. Szafować swą męską esencją to tak jakby pochylić się przed dziewczyną i dobrowolnie wystawić kark na cios jej miecza.

Rozumiem bardzo dobrze, że szanowny Czytelnik nie obeznany z chińską tradycją - dobrnąwszy cierpliwie do końca mych wyznań przy lekturze ostatniego rozdziału będzie się zżymał albo ironicznie uśmiechał. „Po cóż ona to pisze?” - zawoła być może. „Wszak to niedorzeczności!”.

I oczywiście ze swojego punktu widzenia będzie miał słuszność, bo w drugiej połowie XX stulecia niektóre rady Szacownej Nauczycielki, czytane gdzieś w Europie lub Ameryce, mogą zabrzmieć komicznie. Proszę jednak pamiętać, że powtórzone przeze mnie zalecenia mej niezapomnianej mentorki odnosiły się do epoki, która odeszła w przyszłość i do kraju, którego już nie ma.

Chiny mej młodości już nie istnieją! Wiele starych obyczajów pochłonął czas, inne zmieniły się, uległy naciskowi przemian, jakie przeszła moja ojczyzna.

Decydując się na podanie do druku mych wspomnień, ogłaszam coś w rodzaju własnego nekrologu i epitafium dla świata, w którym żyłam. Nie ma już kurtyzan. Chińczycy - nawet ci zamożni - nie miewają dziś kilku żon i nałożnic, co naturalnie odbiera sens niektórym spośród przedstawionych powyżej sytuacji. Mogłam je oczywiście po prostu pominąć lub starać się o dopasowanie ich do współczesności, ale uznałam, że byłaby to podwójna nielojalność. Mam na myśli to, że czułabym się wówczas nie w porządku i wobec Szacownej Nauczycielki, i wobec Czytelnika, który zasługuje na to, by zapoznać się z jej wskazówkami w postaci oryginalnej, a nie zniekształconej mym nieporadnym piórem. Jeśli go to jedynie rozgniewa - to trudno, jeśli tylko rozbawi - to już lepiej, a byłabym szczęśliwa, gdyby po zastosowaniu doszedł do wniosku, że jednak sporo z owych uwag może okazać się przydatne także dzisiaj, i to pod każdym niebem. Być może poczytane mi to będzie za nieznośne zarozumialstwo, ale uważam, że to, co próbowałam przekazać w tej książeczce (szczególnie zaś pewne zalecenia Szacownej Nauczycielki), nie całkiem spłowiało. Pójdę dalej, wyrażając nadzieję, że jeszcze długo zachowa to swoje znaczenie, przynajmniej dopóty, dopóki mężczyzna i kobieta będą szukać obopólnych pożytków i radości w cieniu hibiskusowej zasłony.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Miao Sing Wyznania chińskiej kurtyzany przeł & oprac Jerzy Chociłowski
Nauki chińskiej kurtyzany
4b) Clonorchis sinensis PRZYWRA CHIŃSKA
Struktura narodowościowa i wyznaniowa w Polsce
Chinskie negocjacje
Chińskie liczebniki
M Garnet Cywilizacja chińska s 234 241
miao wykl 6 projektowanie klas Nieznany
Kurczak po chińsku Dukana, Przepisy dietetyczne
B L W OKOLICY O DKA, ZDROWIE-Medycyna naturalna, 3-Medycyna chińska, MEDYCYNA CHIŃSKA-choroby
Ikolos- wyznaniowe, prawo, II rok
NERWOB L W OKOLICY MI DZY E, ZDROWIE-Medycyna naturalna, 3-Medycyna chińska, MEDYCYNA CHIŃSKA-chorob
ZAPALENIE GRUCZO U SUTKOWEG, ZDROWIE-Medycyna naturalna, 3-Medycyna chińska, MEDYCYNA CHIŃSKA-chorob
chińska filozofia klasyczna, Polonistyka, Filozofowie i filozofie
WYZNANIA MILIONERA
Wyznanie wiary
Moje wyznanie
kanon medycyny chińskiej zasada 5 elementów cykl karmiący cz V

więcej podobnych podstron