herbert barbarzynca w ogrodzie


HERBERT- „BARBARZYŃCA W OGRODZIE”

1.

Tytułowy esej ukazał się w "Twórczości" z 1973 roku, Próba opisania krajobrazu greckiego w "Poezji" 1966, Duszyczka (pod pierwotnym tytułem Akropol i duszyczka) w "Więzi" 1973. Szkic Akropol zamieściła "Twórczość" z 1969 roku, natomiast Sprawę Samos - "Odra" w 1972. Rozważania O Etruskach były publikowane w "Twórczości" 1965, zaś Lekcja łaciny - tekst w całości ukazujący się po raz pierwszy - fragmentarycznie drukowały "Zeszyty Literackie" w roku 2000. Wszystkie eseje są pokłosiem podróży Zbigniewa Herberta do Grecji odbytej jesienią 1964 roku w towarzystwie dwojga przyjaciół, Magdaleny i Zbigniewa Czajkowskich. Na trasie wędrówki znalazły się wówczas Ateny, Sparta, Mykeny, Korynt, Delfy, Epidauros, Sunion. Szkice, jak dowodzą daty pierwodruków, zaczęły powstawać wkrótce potem, lecz greckie reminiscencje nie opuszczały autora do połowy lat 70., a i potem stale powracały w wierszach. Czy potrafimy wyobrazić sobie ówczesne samopoczucie poety spędzającego wczesnojesienny miesiąc pośród "krajobrazu greckiego"? Nie.

Zapewne nie ma niczego nadzwyczajnego w fakcie podróżowania po tej słonecznej, pachnącej ziemi dziś, gdy podobna podróż mieści się w zasięgu możliwości względnie dobrze zarabiającego mieszkańca Europy Wschodniej Wystarczy wziąć do kieszeni paszport, niezbyt dużą sumę pieniędzy i udać się do jakiegokolwiek biura podróży. W krótkim czasie można wędrować śladami autora Labiryntu nad morzem, konfrontując jego opisy z instrukcjami typowych przewodników. Herbert był jednak w zupełnie innej sytuacji, kiedy spełnienie marzeń o podobnej podróży graniczyło z cudem. Ale też, prawdę mówiąc, statystyczny Polak nie sięgał w marzeniach tak daleko na południe Europy. Wystarczały mu wczasy w Bułgarii albo nad Morzem Czarnym, w krainach - przyznajmy sprawiedliwie - też niezmiernie pięknych.

Herbert jednak pojechał do Grecji nie w poszukiwaniu piękna przyrody ani dla wakacyjnego relaksu. Pojechał, by skonfrontować rzeczywistość z mitem. Mit śródziemnomorski był bowiem od dawna podglebiem jego świadomości, edukacji i wyobrażenia o sensie egzystencji. A jeszcze na początku lat 60., w siermiężnej, gomułkowskiej Polsce, stał się jego duchowym azylem. "Arkadią" (napisał Barańczak), o której już może myślał jako "uciekinier z Utopii".

Mit zaczął rodzić się tam, skąd wbrew pozorom wcale nie było do Grecji daleko - w przedwojennym Lwowie. Jego twórcą w znacznej mierze stał niejaki Grzesio, nauczyciel łaciny w miejscowym gimnazjum, który potrafił kredą na tablicy wyczarować plan Forum Romanum, dorzucając doń oczywistą uwagę:

Być może przyjedziecie kiedyś do Rzymu w orszaku prokonsula. Powinniście zatem poznać główne budowle Wiecznego Miasta. Nie chcę, żebyście się pętali po stolicy cezarów jak nieokrzesani barbarzyńcy (s. 169).

2.

Można zrozumieć, dlaczego Herbert pierwszemu tomowi swoich esejów nadał tytuł Barbarzyńca w ogrodzie (1962), jeśli przeczyta się teraz tytułowy szkic z Labiryntu nad morzem. "Barbarzyńca" to - sądzę - w rozumieniu Herberta przybysz z zewnątrz, z innego świata, który chłonąc i podziwiając cuda obcej kultury, potrafi też bezstronnie je ocenić lub dostrzec zatarte dla tuziemca znaczenia. Oto Grecy, podbijający ok. 1450 r. przed Chr. Kretę wraz z jej świetną kulturą minojską, okazują się poniekąd sprawcami "ostatecznego upadku, obalenia w proch i zapomnienia cywilizacji kwitnącej przez tyle stuleci" (s. 34). Wciąż niejasna, pełna hipotez przeszłość wyspy jest - jednym z wielu - przypadkiem cywilizacyjnej formacji, która nie zasługując na zniszczenie, kaprysem historii została nagle i bezpowrotnie zdmuchnięta ze sceny dziejów kultury. Jej tajemnica trwa po dziś dzień, ocalałe ślady świetności pozwalają snuć jedynie niepewne domysły co do rozmiarów straty. "Kreta, tajemnicza, o zaciśniętych ustach, zamkniętych oczach, broni się" (s. 38). Równie niepojętą zagładą dotknięta została cywilizacja Etrusków. Do kultury minojskiej zbliża ją "brak cech pompatycznej wielkości, majestatu, posępnej potęgi, które emanują z pomników Egiptu czy Asyrii" (s. 38). Herbert przeciwstawia piękno i mądrość życia utrwaloną w dziełach twórców kreteńskich i etruskich temu, co zna aż nadto dobrze z dziejów najnowszych: tyranii, militarnej potędze, przemocy. Etruskowie, którzy - jak pisze - mieli wszelkie warunki, by stać się "mocarstwem cywilizacji śródziemnomorskiej", którzy byli właściwymi twórcami Rzymu, którzy obok kultu zabawy pielęgnowali refleksję skierowaną ku "mrocznym zaświatom" - otóż ci Etruskowie przepadli, nie pozostawiając żadnego zapisanego śladu!

Ta przebogata cywilizacja przekazuje nam zamiast poematu i świętych ksiąg, których istnienia mamy prawo się domyślać, beznadziejnie szary zbiór klepsydr (s. 159).

Etruskowie zostali pokonani przez Rzymian siłą. Militarna potęga Rzymu nie była żadnym cudem, lecz jedynie efektem racjonalnej techniki - jakbyśmy dziś rzekli: szkolenia wojskowych kadr. Rzymskie legiony, znane z wielu filmów i dzieł literackich, a opisane przez Herberta w eseju Lekcja łaciny, przypominają dziś karne obozy. Potworny wysiłek fizyczny, surowa musztra, nieludzka dyscyplina gwarantowały karność i skuteczność żołnierzy. Imponująca sprawność organizacyjna rzymskich dowódców szła w parze z okrucieństwem:

Lista kar za złamanie dyscypliny była długa i dość przerażająca. Bunt i dezercja były karane śmiercią; jeśli przestępstw tych dopuściły się większe jednostki wojskowe, stosowano dziesiątkowanie. Żołnierz przyłapany na tym, że spał na warcie, był ukamienowany przez towarzyszy. Niektórzy dowódcy nakazywali odcinać dezerterom prawą rękę. (s. 192).

Przybysz z Europy Wschodniej bez trudu rozpoznaje dziedzictwo takiego modelu władzy nie tylko w armii pruskiej czy carskiej, ale także w bezpośrednio doświadczanym przezeń porządku totalitarnym.

Fascynujący esej o Etruskach jest nasycony tyleż fachową wiedzą o dawnej sztuce, co i czytelnymi aluzjami kierowanymi w stronę współczesności:

My, którzy jesteśmy d z i e d z i c a m i zbrodni i przemilczeń, staramy się w y m i e r z y ć s p r a w i e d l i w o ś ć przeszłości; przywrócić głos wielkim n i e m o w o m h i s t o r i i, ludziom, którym n i e p o w i o d ł o s i ę w d z i e j a c h" (s. 147, podkr. A.L.).

Tego rodzaju komentarze przypominają, kim jest podróżny wędrujący greckimi traktami.

Jest on oczywiście dziedzicem śródziemnomorskiej kultury, czującym swoje w niej zakorzenienie, olśnionym wielkością dokonań dawnych twórców. Nie kryjąc fascynacji, wyjaśnia przyczyny podziwu dla antycznego świata:

Zawsze chciałem kochać, uwielbiać, padać na kolana i bić czołem przed wielkością, mimo że nas przerasta i poraża, bo jaka byłaby to wielkość, gdyby nie przerastała i nie porażała (s. 9).

Nie chodzi tu jednak wyłącznie o postawę "barbarzyńcy" zafascynowanego świetnością "ogrodu". Ów barbarzyńca jest przecież człowiekiem XX wieku i mieszkańcem tej części Europy, w której zrodziła się idea budowania zupełnie nowego świata, odciętego od dawnych korzeni. Żywi on głębokie przekonanie, że całkowite wydziedziczenie nie jest możliwe, tak jak nie jest możliwe zakotwiczenie przemocą narzuconych autorytetów w miejsce dawnych, budowanych przez długie wieki:

Jednym z grzechów śmiertelnych kultury współczesnej jest to, że unika ona frontalnej konfrontacji z wartościami najwyższymi. A także aroganckie przeświadczenie, że możemy obyć się bez wzorów (zarówno estetycznych, jak i moralnych), bo rzekomo nasza sytuacja w świecie jest wyjątkowa i nieporównywalna z niczym. Dlatego właśnie odrzucamy pomoc tradycji, brniemy w naszą samotność, grzebiemy w ciemnych zakamarkach opuszczonej duszyczki. (...)

Pragnąłem zawsze, żeby nie opuszczała mnie wiara, iż wielkie dzieła ducha są bardziej obiektywne od nas. I one będą nas sądzić. Ktoś słusznie powiedział, że to nie tylko my czytamy Homera, oglądamy freski Giotta, słuchamy Mozarta, ale Homer, Giotto i Mozart przypatrują się, przysłuchują się nam i stwierdzają naszą próżność i głupotę. Biedni utopiści, debiutanci w historii, podpalacze muzeów, likwidatorzy przeszłości podobni są do owych szaleńców, którzy niszczą dzieła sztuki, ponieważ nie mogą im wybaczyć ich spokoju, godności i chłodnego promieniowania. (s. 91)

Oczywiście, można komentarz Herberta odnieść do szeroko pojętej awangardy, lecz zarazem trudno nie podstawiać pod jego słowa znaczeń historycznych. Podpalacze muzeów palili również dwory, pałace i świątynie. W imię dziejowej sprawiedliwości. Labirynt nad morzem jest książką, która uświadamia, że tej "sprawiedliwości" nie ma, a wspaniałe kultury giną bez żadnej logiki dziejów.

W eseju Akropol Herbert opisuje kolejne akty bezprzykładnej głupoty najeźdźców, wodzów i okupantów kolejno demolujących najcenniejszy obiekt starożytnego dziedzictwa. Kierowany przemożną wolą konfrontacji przez wiele lat pielęgnowanego mitu z rzeczywistością, poeta staje przed tym, co z Akropolu ocalało. Przed budowlą, która - powiada - tak trwale zajmowała jego wyobraźnię, jak żadna inna na świecie. Przed świadectwem autorytetu starożytnej kultury:

Akropol, jaki miałem przed oczami, sprowadzony do szkieletu, odarty z ciała, był dla mnie zarówno dziełem woli, ładu, jak i chaosu, artystów i historii, Peryklesa i Morosiniego, Iktinosa i grabieżców. I dotykając wzrokiem jego ran i okaleczeń, doznawałem uczucia, w którym podziw mieszał się z litością. (s. 131)

Skąd litość? Herbert myślał zapewne nie tylko o tym, jak płonne były nadzieje dawnych architektów na nieśmiertelność tworów ich ducha. Brał chyba pod uwagę i to, że autorytet arcydzieł trwa dopóty, dopóki trwają ich świadkowie. Podróżni. Pielgrzymi do kolebki dziejów - tacy, jak on. Wszelako już wtedy poeta zapisał myśl, która w znacznie boleśniejszej wersji miała powracać w jego ostatnich tomach, od Elegii na odejście zaczynając:

Jeśli czerpałem osobliwe uczucie szczęścia zagrożonych, to wypływało ono chyba z uświadomienia sobie tego niezwykłego faktu, że "udało mi się jeszcze zdążyć", zanim on i ja podzielimy los wszystkich tworów ludzkich na ciemnym przylądku czasu, przed niewiadomą przyszłością. (s.131)

Herbert pisząc o autorytecie i wzorach przeszłości, bez których współczesność jest tylko trwaniem "opuszczonej duszyczki", myślał o tym, że i autorytety są zagrożone, nieodwołalnie skazane na przemijanie. A jednak cała jego książka, podobnie jak i cała twórczość, zostały podporządkowane idei ocalania autorytetu. Nie trzeba dodawać, że autorytet estetyczny w świadomości Herberta jest równoznaczny z imperatywem etycznym.

3.

Podróżowanie jest poznawaniem świata. Podróżując wedle sposobu, jaki proponuje autor Labiryntu nad morzem, można zrezygnować z tras wskazywanych przez bedekery i można nauczyć się patrzeć na Grecję przez pryzmat innych obrazów niż te, jakie pomieszczono w prospektach dzisiejszych biur podróży. Herbert poleca swój wypróbowany sposób zwiedzania, który zdefiniował już w tomie Barbarzyńca w ogrodzie:

Czym jest ta książka w moim pojęciu? Zbiorem szkiców. Sprawozdaniem z podróży.

Pierwsza podróż realna po miastach, muzeach i ruinach. Druga - przez książki dotyczące widzianych miejsc. Te dwa sposoby, czy dwie metody, przeplatają się ze sobą. (wyd. V, Wrocław 1995, s. 5)

Labirynt nad morzem jest realizacja podobnej zasady, z tą pewnie różnicą, że "książki" oznaczają tu solidne studia z zakresu historii, archeologii i dziejów sztuki. Punktem wyjścia jest zawsze konkret, bezpośrednie obcowanie z ocalałym fragmentem przeszłości, o czym zresztą Herbert pisze nie bez autoironii:

Nie będąc uduchowionym ponad miarę, poszukiwałem zawsze materialnych śladów, aby nawiązać porozumienie i przymierze (s. 29).

Widzenie, wzrokowe doznanie intensywności materii jest pracą zmysłu wzroku, ale i świadomości; trzeba

nauczyć się na pamięć wszystkich (...) kolorów i linii tak, żeby potem, kiedy już będą daleko, można było zamknąć oczy i wywołać jak film wspomnienie - obraz dokładniejszy od wszystkich reprodukcji (s. 18).

Komu poeta chciałby ten film pokazać? Będzie oglądał go po wielokroć, gdy przekroczy graniczne, kolczaste druty swojej ojczyzny. Będzie oglądał go w tym "skarbcu wszystkich nieszczęść" (Pan Cogito - powrót). Lecz przecież nie po to Herbertowy podróżnik kolekcjonuje obrazy greckiej kultury, by w samotności pocieszać swe "zbolałe serce". Samotność stanie się udziałem pana Cogito dopiero w tomach Elegia na odejście, Rovigo, Epilog burzy. Kiedy Zbigniew Herbert pisze eseje formujące później tom Labirynt nad morzem, jego wyobrażenie roli poety-podróżnika jest inne. Stojąc na Akropolu, myśli o bliskich zmarłych, "którym nie dane było dzielić z nami radości płynącej z przeżywania rzeczy pięknych" (s. 90). To w ich imieniu, nie tylko w swoim własnym, podziwia "niewyczerpaną wspaniałość świata". Ale też czuje się wysłannikiem żyjących, którym będzie winien świadectwo:

Skoro zostałem wybrany - myślałem - i to bez szczególnych zasług, wybrany w grze ślepego losu, to muszę temu wyborowi nadać sens, odebrać mu jego przypadkowość i dowolność. Co to znaczy? To znaczy sprostać wyborowi, że jest się d e l e g a t e m czy posłem t y c h w s z y s t k i c h, k t ó r y m s i ę n i e u d a ł o. I jak przystało na delegata czy posła, zapomnieć o sobie, wysilić całą swoją wrażliwość i zdolność rozumienia, aby Akropol, katedra, Mona Liza powtórzyły się we mnie, na miarę oczywiście mojego ograniczonego umysłu i serca. I żebym to, co z nich pojąłem, potrafił przekazać innym. (s. 90,podkr. A.L.).

Przytoczone słowa Herbert zapisał na początku lat 70. w eseju Duszyczka. W nieco odmienionej postaci powrócą one w wierszu Modlitwa Pana Cogito - podróżnika (zob. Raport z oblężonego Miasta wydany na początku lat 80.). Wiersz zaczyna się wyznaniem, którego nie znajdziemy - co zrozumiałe w świetle rygorów obowiązującej cenzury - na żadnej stronie Labiryntu nad morzem:

Panie
dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny
a także za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci
Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojej
codziennej udręki

Dalej następują wyliczenia wszystkich poznanych cudów świata, które są cudami bynajmniej nie z powodu swej urody (pojawia się nawet "brzydkie miasto Manchester"). Powstaje z tych wyliczeń mapa wędrówki podróżnika, która jest mapą europejskiej - nie tylko śródziemnomorskiej - tradycji. W zakończeniu wiersza nazwany został sens podróży:

- pozwól o Panie abym nie myślał o moich wodnistookich
szarych niemądrych prześladowcach kiedy słońce schodzi
w Morze Jońskie prawdziwie nieopisane

żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia

a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który
pragnie źródła

dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny

a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
i bez wybaczenia

Ten niezwykle piękny i mądry wiersz, który warto byłoby przy jakiejś okazji skomentować obszerniej (okazją może być najbliższa lekcja języka polskiego), ma pewną cechę nietypową dla Herberta-eseisty. Cechę nieodczuwalną w latach 80., którą wyraźnie dostrzegam dopiero dzisiaj i która - co tu kryć - niejednych może już razić. Patos. Tak, patos, połączony z abstrakcją czyni tę modlitwę Herberta utworem zupełnie niepodobnym do esejów pomieszczonych w tomie Labirynt nad morzem. Poeta w wierszu dobitnie dopowiada znaczenia, które w lekturze Labiryntu... nie narzucają się tak bezpośrednio: że podróż jest tylko "przepustką" na wolność, chwilą wytchnienia od beznadziejnej codzienności. Mądrość podróżnika polega na tym, iż czerpie on z poznania świata nie tylko osobiste korzyści. Zaczyna rozumieć "inne cierpienia", albowiem poznaje dzieje narodów, które w esejach nazwał "niemowami historii". Los jego własnego narodu traci walor wyjątkowości pośród rozlicznych, w czasie podróży odkrytych kaprysów historii. A skoro ten los nie jest wyjątkowy, czyli fatalistyczny, można żywić nadzieję, iż historia pewnego kraju z wschodniej części Europy potoczy się inaczej, niż podpowiada dziś zrozpaczone serce.

Co też się stało.

4.

Książkę tak niedawno zmarłego Zbigniewa Herberta odkładam na bok z poczuciem winy i jakiegoś zamętu. Świetnie napisane eseje o korzeniach greckiej kultury, nasycone refleksją autotematyczną i wielkim artyzmem językowym, powinnam omawiać znacznie dłużej i obszerniej. Przecież czytelnik musi wiedzieć, że warto Labirynt... przeczytać dla jego niezwykłej sugestywności wykładu o dziejach i formach dawnej sztuki. Dla zawartej w nim refleksji na temat wyższości malarstwa nad literaturą. Dla niebanalnie pogłębionej myśli historiozoficznej. I dla wielu innych przyczyn.

Mnie jednak najbardziej poruszyła w tym tomie wyraźnie inna tonacja: współczucie. Myślę, że Herbert był poetą i eseistą o niezwykłej zdolności do empatii z losem ofiary, nie zwycięzcy. W czasach promocji strategii sukcesu i w dobie ekspansji filozofii pragmatycznej Herbertowe przesłanie, abyśmy współczuli i współodczuwali z przegrywającymi - wydaje się naiwne. A jednak za to właśnie, za stosunek do losu Minotaura wróżę autorowi Labiryntu nad morzem nieprzemijającą i wdzięczną pamięć czytelników:

Pamiętam dobrze piękną amforę w stylu attyckim, czarnofigurowym, na której jest wyobrażona nierówna walka Tezeusza ze zwierzęciem: łatwe zwycięstwo człowieka. Minotaur jest na kolanach. Tezeusz obejmuje lewą ręką, zapaśniczym gestem, szyję przeciwnika, prawą zaś wbija mu w szyję krótki miecz. Minotaur jest piękny i bezbronny. Ma kształtne ciało młodzieńca o głowie byka. Z jego karku spływa na ziemię warkocz krwi.

Biedny Minotaur! Miałem dla niego, od zamierzchłego dzieciństwa, więcej czułości niż dla Tezeusza, Dedala czy innych spryciarzy. Kiedy pierwszy raz ojciec opowiadał mi tę bajkę, uczułem bolesny skurcz serca i współczucie dla pół zwierza, pół człowieka, spętanego labiryntem i obcą sobie ludzką historią, pełną podstępów i toporów. (s. 42)

Kim właściwie jest opisany przez Herberta Minotaur, ten dziwaczny twór natury, nieprzystosowany do istnienia wśród zwykłych ludzi, przeto skazany na życie, a potem śmierć w labiryncie? Kim jest to cierpiące istnienie - nadwrażliwe, świadome swej odmienności, bezbronne wobec historii, przerażone przemocą, zrozpaczone widmem oczywistej klęski? Kto wędruje korytarzami prozy Zbigniewa Herberta - starożytna historia, my sami czy jeszcze ktoś inny?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert Barbarzyńca w ogrodzie
Zbigniew Herbert Barbarzyńca w ogrodzie
14 Herbert Barbarzyńca w ogrodzie

więcej podobnych podstron