Kapuściński Ryszard Jeszcze dzień życia


Ryszard Kapuściński

JESZCZE DZIEŃ ŻYCIA

SPIS TREŚCI

1. Jesteśmy ludźmi

40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia

53. Nie wszystko wszyscy możemy

71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wołach, żołnierz wylicza rany

154. Dopóki oddycham, mam nadzieję

187. Życie jest czuwaniem

303. Nie ma życia w wojnie

322. Człowiek człowiekowi wilkiem

326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci

336. Zawsze niepewne są wyniki bitew 338. Dwa razy zwycięża, kto siebie zwycięża

w zwycięstwie

340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa wykorzystać!

344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych - nie spodziewać się ocalenia

345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy

349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne miecze?

„VERTE", łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył, przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego, PZWS, Warszawa 1959

Zamykamy miasto

Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Tivoli". Z okna miałem widok na zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w oblężonym mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się bitwa o Luandę, statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy horyzontu. Razem z nimi oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ ucieczka drogą lądową była niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że termin ataku na Luandę został przesunięty i flota wracała do zatoki w nie kończącym się oczekiwaniu na ładunek kawy i bawełny.

Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała zatoka, zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie zbliżają się odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa tysiące żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia rzezi. Ale wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi marynarzy witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza.

W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentów, i jego żona - dona Esmeralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni bez pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej ciało ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. Kiedyś wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na maszynie. Jej myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:

-Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.

Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał świat, kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet takiego zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im rękę i kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i odchodzili pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i wypytywał mnie, czy wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał go największą radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał sztuczne zęby. Mimo przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W fałdy garnituru miał powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia, kiedy wydawało się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść przezroczystych kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to diamenty. W hotelu mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary miał serce rozdarte. Chciał uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba dony Esmeraldy. Bał się, że jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić dodatkowy zamek, ale

wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by potrafił to zrobić.

Naprzeciw mnie mieszkała młoda para - Arturo i Maria. On był urzędnikiem kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. Nasza sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka - dona Cartagina, doniosła mi oburzonym szeptem, że Arturo i Maria żyją na wiarę. To znaczy, żyją jak Murzyni, jak ci bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień degradacji i pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na przyjście Holdena Roberto. Nie wiedziała, gdzie są jego wojska, i pytała mnie skrycie o nowiny. Pytała także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że entuzjastycznie. Z wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a kiedy w mieście nie było co pić, przynosiła mi - nie wiadomo skąd - butelkę wody.

Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa, ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o butelkę wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu „Altis" 15 listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżają z Arturo do Brazylii.

Cały hotel „Tivoli" był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po wojnie, wyładowane tłumem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy, wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy zbombardują miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą noże i chcą je próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć powstanie. Jakie powstanie? - dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy. Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to się okaże, jak wybuchnie.

Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. Miasto żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzić sobie z rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak oswoić. Mężczyźni gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, którzy mieli szersze horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, uważali, że trzeba wysłać depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, kończyło się na dysputach.

Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany na czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją pod Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa się ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy dowodzą oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły na umęczony naród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z Europy wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Luandzie nie istniała żadna władza, a oni chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą Angolę, za złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym sygnałem. Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie sytuacje.

Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao", obok hotelu. Było tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchły-mi powiekami, wziął mnie raz do swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na półkach stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady biurka dwa pistolety i położył je przed sobą.

Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.

Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać było muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował pistolety i zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w spokoju. Może należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą satysfakcję od zabijania daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.

Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze. Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z początku postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach, na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartaginę.

MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, albo jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do nich jeszcze nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front - tam było bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dokładnie określić, gdzie jest front. Nie było komunikacji ani łączności. Samotne, małe oddziały niewprawnych, początkujących partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli. Tą wojnę każdy prowadził na swoją rękę, każdy był zdany na siebie.

Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu, który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:

814251 PAP PL DOBRY WIECZÓR PROSIMY NADAWAĆ

albo:

NARESZCIE UDAŁO NAM SIE POŁĄCZYĆ

albo:

CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.

Odpowiadałem:

OK OK MOM SYP

i włączałem taśmę z tekstem depeszy.

Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym się każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek najbardziej egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby zrobić choćby najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało mnie przed samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem przy teleksie na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie taki sam entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione nagle źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów. Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy Warszawa odzywała się:

ODBIÓR DOBRY ŁĄCZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY

światło gasło i znowu zostawałem sam.

Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w której wyschły studnie - pustoszało, zapadało w martwotę, odchodziło w zapomnienie. Ale ta agonia nastąpiła później, na razie wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał się odlecieć najbliższym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy ściągali Portugalczycy z całej Angoli. Z najdalszych zakątków przyjeżdżały karawany samochodów wyładowanych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane, dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak przemierzali kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali w Luandzie hotele, ale potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na lotnisko. Wokół lotniska powstało koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie mieszkali pod gołym niebem, wiecznie zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli teraz gorzej niż czarni w sąsiadującej z lotniskiem dzielnicy afrykańskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo przeklinać za swój los. Salazar już nie żył, Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy ciągle się zmieniały. Wszystkiemu winna była rewolucja, bo przedtem panował spokój. Teraz rząd obiecał czarnym wolność, czarni pobili się między sobą, palą i mordują. Oni nie są zdolni do rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać cały dzień. Nawiesza na siebie koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co można wiedzieć, jak było tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było. Tego kraju więcej nie będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek i tak się skończy. Żeby tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu włożyłem czterdzieści lat pracy. Całą swoją krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan myśli, że można zacząć życie od nowa?

Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują, rozważają wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobiją żołnierzy wyznaczonych do pilnowania porządku, a mężczyźni usiłują porwać samolot, aby świat dowiedział się, do jakiej rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stąd odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować Portugalczyków jest trudno, ponieważ są to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie potrafią żyć w ścisku i we wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one? Czyja mam być gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne i z niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy lata? Dobrze, pierwszeństwo mają kobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego że jestem mężczyzną, mam tutaj zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a kobiety z dziećmi kładą się na betonie, pod kołami, tak żeby piloci nie mogli ruszyć, przychodzi wojsko, wypędza mężczyzn, każe wsiadać kobietom, one wchodzą po schodkach triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo zdobytego miasta.

Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać, żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Carmoną napadł oddział dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj jestem cała rozdygotana. Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, że straciłem cały dorobek życia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwóch z UNITA trzymało mnie za włosy, a trzeci przystawił mi lufę do samego oka. Uważam, że jest to dostateczny powód, żeby postradać zmysły.

Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.

Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec świata.

Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się przetrwać, ale w październiku

będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą? Pan pyta o takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja coś mogą powiedzieć o tym kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą zostawiłem tam, na ulicy.

Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem, którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie ślady ostatniego człowieka.

Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym przekonana. Jeżeli zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka energicznie przejeżdża palcem po szyi, na której jej paznokieć pozostawia czerwony ślad.

Różne rzeczy zdarzyły się przedtem, nim miasto zostało zamknięte i skazane na śmierć. Jak chory, który w chwilach agonii nagle ożywia się i na moment wracają mu siły, tak w końcu września życie w Luandzie nabrało szczególnego wigoru i tempa. Chodniki były zatłoczone, na jezdniach powstawały korki. Ludzie biegali zdenerwowani, spieszyli się, załatwiali tysiące spraw. Byle szybko wynieść się, uciec w porę, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta.

Nie chcieli Angoli.

Mieli dosyć tego kraju, który miał być ich ziemią obiecaną, a przyniósł im rozczarowanie i poniżenie. Żegnali swój afrykański dom z mieszaniną rozpaczy i wściekłości, żalu i bezsiły, z poczuciem, że odjeżdżają na zawsze. Pragnęli tylko ujść z życiem i wywieźć swój dobytek.

Wszyscy byli zajęci budowaniem skrzyń. Zwieziono góry desek i dykty. Skoczyły ceny młotków i gwoździ.

Skrzynie były głównym tematem rozmów -jak je budować i czym najlepiej wzmacniać. Pojawili się samo-zwańczy znawcy - skrzyniarze, domorośli architekci skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoły i kierunki. Wewnątrz Luandy - zbudowanej z betonu i cegły, zaczęło powstawać nowe, drewniane miasto. Chodziłem teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykałem się o rozrzucone deski, gwóźdź wystający z belki rozerwał mi koszulę. Niektóre skrzynie były wielkości letnich domków, bo wytworzyła się nagle skrzyniarska skala prestiżu - im kto bogatszy, tym większą budował skrzynię. Imponujące były skrzynie milionerów — belkowane i wybite od wewnątrz żeglarskim płótnem, miały ściany solidne i eleganckie, zrobione z najdroższych gatunków tropikalnego drewna, o słojach tak pięknie przyciętych i tak starannie spolerowanych, że przypominały antyczne meble. W skrzynie te pakowano całe salony i sypialnie, kanapy, stoły i szafy, kuchnie i lodówki, komody i fotele, obrazy, dywany, żyrandole, porcelanę, pościel i bieliznę, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne kwiaty (co także widziałem), całą monstrualną i nieprzebraną rupieciarnię zagracającą dom każdego mieszczucha, a więc figurki, muszle, szklane kule, flakony, wypchane jaszczurki, metalową miniaturkę katedry mediolańskiej przywiezioną z wycieczki do Włoch, listy! listy i fotografie, ślubne zdjęcie w złoconych ramach — to może zostawimy, mówi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, woła oburzona pani - wszystkie zdjęcia maluchów, a tu jak pierwszy raz usiadł, a tu jak pierwszy raz powiedział daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcią, no więc to wszystko, wszystko dosłownie, bo także skrzynki z winem, ten zapas makaronu, który kupiłam, jak tylko zaczęli się strzelać, i jeszcze wędka, szydełko, moje nici! mój sztucer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fistaszki, odkurzacz i dziadek do orzechów też muszą się zmieścić, po prostu - muszą i już, tak żeby zostały tylko goła podłoga, nagie ściany, pełny negliż, strip-tease mieszkania zrobiony do końca, przy oknie bez zasłon i tylko jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy się na bulwarze i wrzucimy klucz do morza.

Skrzynie biedoty są gorsze o kilka klas. Są przede wszystkim mniejsze, a często wręcz małe i niepozorne. Nie mogą ubiegać się o znak jakości, ponieważ ich robocizna pozostawia wiele do życzenia. W przeciwieństwie do bogaczy, których stać na wynajęcie mistrzów stolarskich, biedota musi zbijać skrzynie własnymi rękoma. Jako materiał służą jej tartaczne odpady, ścinki desek, krzywe belki, spęczniała dykta, cała drewniana tandeta, którą można kupić za grosze w trzeciorzędnym składzie. Wiele z tych skrzyń obitych blachą z baniek po oliwie, ze starych szyldów i zardzewiałych reklam przydrożnych, wygląda jak rozpadające się slumsy dzielnicy afrykańskiej. Nie warto zaglądać do ich wnętrza, nie warto i nawet nie wypada.

Skrzynie bogaczy stoją na ważnych śródmiejskich ulicach albo w ocienionych zaułkach luksusowych dzielnic. Można je oglądać i podziwiać. Natomiast skrzynie biedoty kryją się w bramach, na podwórzach i w szopach. Kryją się do czasu, bo przecież trzeba je będzie przewieźć przez całe miasto, do portu — i myśl o tym żałosnym widowisku jest przykra.

Z powodu tej obfitości drewna, które znalazło się w Luandzie, pustynne, zakurzone miasto, ubogie w zieleń i drzewa, pachnie teraz wspaniałym, żywicznym lasem. Jakby ten las nagle wyrósł na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem otwieram okno, wdycham głęboko ten zapach i wtedy oddala się wojna, nie słyszę jęków dony Esmeraldy, nie widzę zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest mi tak, jakbym spał w leśniczówce w Borach Tucholskich.

Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyń, trwa całymi dniami, od świtu do zmierzchu. Pracują wszyscy, moczeni deszczem, paleni słońcem, nawet milionerzy, jeśli sprawni fizycznie, przykładają się do roboty. Zapał dorosłych udziela się dzieciom. One też budują sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa się pod osłoną nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, nikt nie będzie liczyć, ile wywożę i czego, a wiadomo, że kręci się dużo takich, którzy wysługują się MPLA i chcieliby donosić.

A więc nocami, w najgłębszych ciemnościach, przenosimy wnętrze kamiennego miasta do wnętrza miasta drewnianego. Kosztuje to dużo wysiłku i potu, dźwigania i szamotania się, bólu ramion od upychania bagażu, bólu kolan od ugniatania rzeczy, ponieważ wszystko musi się zmieścić, a przecież miasto kamienne było duże, a miasto drewniane jest małe.

Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne traciło swoją wartość na rzecz miasta drewnianego. Stopniowo też zmieniało się myślenie ludzi. Ludzie przestali myśleć w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast powiedzieć - muszę iść, zobaczyć, jak tam u mnie w domu - mówili - muszę iść, zobaczyć, jak tam moja skrzynia. Była to już jedyna rzecz, która ich interesowała i o którą się troszczyli. Ta Luanda, którą pozostawiali, była dla nich sztywną i obcą makietą, sceną zabudowaną, ale pustą, jak po skończonym widowisku.

Takiego miasta nie widziałem nigdzie na świecie i może nigdy więcej nie zobaczę. Istniało ono przez miesiąc, a potem zaczęło nagle znikać. A raczej - dzielnica za dzielnicą - zostało przewiezione ciężarówkami do portu. Teraz rozłożyło się nad samym brzegiem morza, oświetlone nocą portowymi latarniami i blaskiem świateł zakotwiczonych statków. Dniem w jego chaotycznych uliczkach kręcili się ludzie malując na tabliczkach swoje nazwiska i adresy, tak jak robi się to wszędzie na świecie, jeżeli ktoś zbuduje sobie prywatny dom. Można by więc łudzić się, że jest to normalne, drewniane miasto, tyle że zamknięte przez swoich mieszkańców, którzy z niewiadomych przyczyn musieli je w pośpiechu opuścić.

A potem, kiedy w kamiennym mieście było już bardzo źle i my, garstka jego mieszkańców, jak straceńcy oczekiwaliśmy dnia zagłady, drewniane miasto odpłynęło oceanem. Uniosła je wielka flota i po kilku godzinach zniknęła z nim za horyzontem. Stało się to nagle, jak gdyby do portu wpłynęła flotylla piracka, porwała bezcenny skarb i uciekła z nim w morze.

A jednak zdążyłem zobaczyć, jak odpływa miasto. O świcie kołysało się jeszcze u brzegu, bezładnie spiętrzone, bezludne, bez życia, jak zamienione w muzeum miasto starożytnego Wschodu po wyjściu ostatniej wycieczki. O tej godzinie było mglisto i chłodno. Stałem na lądzie z grupą żołnierzy angolańskich i gromadką czarnych dzieci, oberwanych i zmarzniętych. Wszystko nam zabrali - powiedział jeden z żołnierzy nawet bez złości i zabrał się do rozcinania ananasa, bo owoce te, tak przejrzałe, że po rozcięciu sok wylewał się z nich jak woda z kubka, były wtedy jedynym naszym pożywieniem. Wszystko nam zabrali - powtórzył i zagłębił twarz w złocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywały się w niego zachłannym, zafascynowanym wzrokiem. Żołnierz uniósł twarz umazaną sokiem, uśmiechnął się i dodał - ale za to mamy teraz dom. Zostaliśmy sami na swoim. Wstał i uradowany tą myślą, że Angola jest jego, wywalił w powietrze całą serię z automatu. Odezwały się syreny, mewy skoczyły i pognały nad wodą, miasto drgnęło i powoli zaczęło odpływać.

Nie wiem, czy zdarzył się kiedyś wypadek, żeby całe

miasto przepłynęło ocean, ale tym razem tak właśnie było. Miasto wypłynęło w świat, w poszukiwaniu swoich mieszkańców. Byli to dawni mieszkańcy Angoli, Portugalczycy, którzy rozproszyli się po Europie i Ameryce. Część z nich udała się do Południowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pośpiechu, uciekając przed pożogą wojenną, przekonani, że w kraju tym nie będzie więcej życia i że pozostaną tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdążyli jeszcze zbudować w Luandzie drewniane miasto, do którego zapakowali wszystko, co było w mieście kamiennym. Na ulicach pozostało tylko tysiące samochodów pokrytych kurzem, które zjadała rdza. Pozostały też mury, dachy, asfalt na jezdniach i żelazne ławki na bulwarze.

I teraz drewniane miasto płynęło przez Atlantyk miotane gwałtowną, sztormową falą. Gdzieś na oceanie nastąpił podział miasta i jedna z dzielnic, największa, popłynęła do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape Town. Każda z tych dzielnic dotarła szczęśliwie do swojego portu. Wiem o tym z różnych źródeł. Maria pisała mi, że jej skrzynie znajdują się już w Brazylii, a przecież skrzynie te stanowiły część drewnianego miasta. O tym, że jedna z dzielnic pomyślnie dopłynęła do Cape Town, pisało wiele gazet. A teraz o tym, co widziałem na własne oczy. Po wyjeździe z Luandy zatrzymałem się w Lizbonie. Kolega wiózł mnie szeroką ulicą, nad ujściem Tagu, w pobliżu portu. I wtedy zobaczyłem fantastyczne sterty skrzyń, spiętrzone do ryzykownej wysokości, zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To była właśnie ta największa dzielnica drewnianej Luandy, która dopłynęła do brzegu Europy.

W tych dniach, kiedy zaledwie przystąpiono do budowy drewnianego miasta, najwięcej zmartwień mieli

kupcy. Co zrobić z tą masą wszelkiego towaru, która leżała w sklepach i wypełniała magazyny do zapajęczo-nych sufitów? Nikt nie może wyobrazić sobie takiej skrzyni, w której zmieściłoby się to, co posiadał na składzie największy hurtownik w Luandzie - don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A tysięczny klan kupców detalistów?

W dodatku cały import zachowuje się tak, jakby nie miał piątej klepki. Firmy europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? - przysyłają do Luandy dawno zamówione towary nie zwracając uwagi, że Angola płonie ogniem wojennej pożogi. Komu potrzebne są teraz kompletne wyposażenia łazienek, przysłane wczoraj przez spółkę „Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie można ubawić się wiadomością, że z Londynu przybył transport piłek i rakiet tenisowych oraz kijów do golfa? Jak na ironię, dociera z Marsylii wielka partia owadobójczych spryskiwaczy zamówiona przez plantatorów kawy, tych samych, którzy właśnie biją się o miejsce w samolocie odlatującym do Europy.

Don Urbano Tavares, właściciel sklepu jubilerskiego przy głównej ulicy, mimo szalejącego wokół nieszczęścia może być zadowolony. Wybierając przed laty swoją branżę, trafił w dziesiątkę. Złoto zawsze pójdzie, a to, co pozostanie, można wywieźć bez trudu w podręcznym bagażu. W jego interesie panuje teraz ożywiony ruch. Ale nie tylko złoto ma powodzenie. Ludzie rzucają się przede wszystkim na sklepy z żywnością, bo jedzenia jest coraz mniej. Tłok i ścisk panuje w magazynach z konfekcją i z obuwiem. Zbyt mają zegarki i tranzystory, kosmetyki i lekarstwa. Rzeczy niewielkie i lekkie, które mogą być przydatne na nowej drodze życia, tam, w krajach zamorskich.

Smutne wrażenie pozostawia wizyta w księgarni przy Largo do Portugal. Jest tam pusto. Kurz osiadł szarą warstwą na starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz głowę do czytania książek? Żołnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawieźli je na front. To, co pozostało - stosy arcydzieł przemieszane z literaturą najbardziej podrzędną-nikogo nie interesuje. Ci, którzy parają się piórem, mogą tu odebrać ważną lekcję skromności. Dzieło nieśmiertelne czy zdawkowe romansidło są dla uchodźcy jednakowo uciążliwe z prostej przyczyny: papier jest ciężki.

W sklepie pod pobożną nazwą „Cruz de Cristo" też pusto. Specjalność zakładu: sprzedaż i wynajem ślubnych sukien. Właścicielka, dona Amanda, siedzi godzinami nieruchoma, bezczynna, wśród tłumu manekinów też nieruchomych, oniemiałych, zaklętych przez niewidoczną wróżkę. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych ślubach praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie białe, do samej ziemi, ale każda skrojona inaczej, każda wspaniała w swoim barokowym bogactwie falbanek i koronek. Na co liczy właścicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzeć przez szybę wystawową na jej zwarzoną, pochmurną twarz. Czasy radości i wesela minęły i dona Amanda pozostała w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytów z epoki, która zgasła.

Więcej szczęścia -jeżeli jest to stosowne słowo, w co wątpię - ma don Francisco Amarel Reis, właściciel zakładu „Caminho ao Ceu" („Droga do nieba"), ukrytego dyskretnie w bocznej uliczce, na krańcu śródmieścia. Specjalność: trumny, krzyże, blaszane kwiaty, inne akcesoria żałobne. W tych dniach jest wiele zgonów, ponieważ strach, rozpacz i frustracje doprowadzają ludzi do grobu. Jest mnóstwo tragicznych wypadków samochodowych, gdyż w ogólnej atmosferze pogromu, klęski, wściekłości i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniają się w bestie. Więc mamy pogrzeb za pogrzebem.

Piszę o ludziach, z którymi poznała mnie dona Cartagina. Staruszka była duchem opiekuńczym hotelu, chciała załatwiać wszystkie sprawy. Była jedyną osobą, która interesowała się sukniami dony Amandy, gdyż wymarzyła sobie ślub Marii i Artura. Z don Francisco wykłócała się o cenę ostatnich usług dla dony Esmeraldy, która nie wracała już do przytomności. Tylko do księgarni chodziłem sam, bo lubię spędzać czas w otoczeniu książek.

Donę Esmeraldę pochowaliśmy na cmentarzu, który leży na stromej skarpie, nad morzem, i jest tak biały, jakby pokrywał go wieczny śnieg. Ze śniegu wyrastają pienne, strzeliste cyprysy, które w słońcu są niemal granatowe. Brama jest pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem ciepłym i optymistycznym, ponieważ sugeruje, że ci, którzy tędy przechodzą, idą do nieba, jak święci z piosenki Armstronga.

Następnego dnia wyjechał don Silva, utrapiony sknera w garniturze z diamentów.

Potem odwiozłem na lotnisko Marię i Artura.

Teraz przylatywało kilka samolotów dziennie, francuskich, portugalskich, radzieckich, włoskich. Piloci wysiadali, rozglądali się po lotnisku. Przyglądałem się im, zdziwiony myślą, że jeszcze kilka godzin temu byli w Europie. Patrzyłem na nich, jak na ludzi z innej planety. Europa - to był daleki, nierealny punkt w galaktyce, którego istnienie można było udowodnić tylko drogą skomplikowanych dedukcji. Wieczorem odlatywali, ociężałe maszyny wlokły się pasem startowym, z trudem nabierały wysokości i ginęły wśród gwiazd.

Koczownicze miasto, bez dachów i ścian, miasto uchodźców rozłożone wokół lotniska, stopniowo znikało z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane opuściło Luandę i czekało w porcie na daleką podróż. Z tylu miast, które leżały nad zatoką, pozostała tylko kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna.

Był to początek października.

Miasto pustoszało z każdym dniem.

Od rana wałęsałem się po ulicach, bez celu, bez sensu, dopóki miażdżący upał nie zagnał mnie z powrotem do hotelu. W południe słońce waliło się na głowę, robiło się tak duszno i gorąco, że nie było czym oddychać. Zaczynało się lato, otwierały się bramy tropikalnego piekła. Brakowało wody, bo stacja pomp znajdowała się na linii frontu i po każdej naprawie była znowu niszczona w czasie walk. Chodziłem brudny, tak chciało mi się pić, że dostawałem gorączki, widziałem ruchome, pomarańczowe plamy.

Coraz więcej kupców zamykało sklepy, czarni chłopcy bębnili kijami po spuszczonych, blaszanych żaluzjach. Restauracje i kawiarnie były już nieczynne, krzesła, stoliki i wyblakłe parasole walały się po chodnikach, a potem zniknęły w afrykańskich slumsach. Czasem jakiś samochód przejechał pustą ulicą przy czerwonych światłach, które nadal zmieniały się automatycznie, nie wiadomo dla kogo.

W tym czasie ktoś przyniósł do hotelu wiadomość, że wyjechali wszyscy policjanci!

Luanda, jedyne miasto na świecie, nie miała teraz policji. Każdy, kto znajdzie się w takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokój. Resztka białych, która tu jeszcze błąkała się, przyjęła tę wiadomość ze zgrozą. Rozeszła się plotka, że czarne dzielnice runą na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, że czarni mieszkają w najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie można zobaczyć w całej Afryce, w glinianych lepiankach, które zalegały okalające Luandę pustynie, jak usypiska lichych, potłuczonych czerepów. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami, i zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków, którzy podawali się za znawców tubylczej mentalności, czarni wtargną ogarnięci szałem zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycieńczeni, o starganych nerwach, bezbronni i osaczeni, snują w rozmowach najbardziej apokaliptyczne wizje. Wszyscy zginą i to śmiercią najbardziej odrażającą- zadźgani na ulicy, posiekani maczetami na progach domów. Bardziej przytomni proponują różne warianty samoobrony. Jedni - żeby wygaszać wszystkie światła i czuwać w zaciemnionym mieście, inni - przeciwnie, żeby zapalać światło nawet w opuszczonych domach, bo tylko mnogością liczby, zmasowaną ilością będzie można odstraszyć czarnych. Jak zwykle żadna racja nie zwycięża i nocą miasto wygląda jak podziurawiona kurtyna: tu prześwituje jakiś fragment oświetlonej sceny, a naokoło nie widać nic i znowu widać fragment, a reszta zasłonięta. Dona Cartagina, która raczej z nawyku niż z potrzeby sprząta opuszczone pokoje na moim piętrze (na którym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i nasłuchuje, czy od strony afrykańskich dzielnic nie nadciąga złowieszczy pomruk tłumu, zapowiedź naszego końca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy nasłuchują, czy za moment nie rozlegnie się grzmot. Potem żegna się uroczystym krzyżem i sprząta dalej.

Wyjechali wszyscy strażacy!

Już nikt nie ocali miasta przed pożarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, żeby strażacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonać się o tym odwiedzając centralną remizę przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy były otwarte na oścież. W głębi stały wielkie wozy w czerwieni i złocie, piętrzyły się drabiny i pompy. Na półkach leżały strażackie hełmy. Nie było żywej duszy. Oczywiście FNLA dowie się o tym fakcie i wystarczy, żeby zamiast ulotek zrzucili jutro jedną bombę. Cała Luanda spłonie jak zapałka. Deszcze ustały, miasto było nagrzane słońcem i suche jak wiór. Żeby tylko nie było spięcia lub jakiś pijak nie zaprószył ognia. Później żołnierze uruchomili jeden z tych wozów i używali go do wożenia wody na front. Ponieważ był widoczny z daleka, został trafiony, zwalił się do rowu i tam pozostał.

Wyjechali wszyscy śmieciarze!

Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Miasto było brudne i zapuszczone, więc ludzie sądzili, że śmieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazało się, że wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skąd, zaczęły gromadzić się śmieci. Przecież została tylko garstka mieszkańców, którzy w dodatku żyli w takiej apatii i bezwładzie, że nie sposób posądzić ich o wznoszenie śmiecianych gór. A jednak takie góry zaczęły powstawać na ulicach opuszczonego miasta. Pojawiły się na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na wymarłych targowiskach. Przez niektóre ulice przechodziło się z wielkim trudem i obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar słońca i wilgoci przyspiesza i potęguje rozkład, gnicie i fermentację. Całe miasto zaczęło cuchnąć, kto wchodził z ulicy do hotelu, też przez długi czas cuchnął, inni rozmawiali z nim na odległość. W ogóle ludzie odsunęli się od siebie, mimo że w sytuacji, na jaką byliśmy skazani, powinno być odwrotnie. Dona Cartagina zamykała wszystkie okna, bo zgniłym powietrzem, jakie dochodziło z zewnątrz, nie można było oddychać. Zaczęły zdychać koty. Musiały zatruć się jakimś ścierwem, zbiorowo, bo pewnego ranka wszędzie leżały martwe koty. Po dwóch dniach obrzmiały i zrobiły się pękate jak prosiaki. Kłębiły się nad nimi czarne muchy. Śmierdziało nie do wytrzymania, chodziłem po mieście zatykając chustką nos, oblany potem. Dona Cartagina wznosiła modły antyepidemiczne. Nie było lekarzy, nie pracował żaden szpital ani apteka. Śmieci rosły, mnożyły się, jakby kipiało jakieś monstrualne, wstrętne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujące, zabójcze drożdże.

Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, kamienne miasto straciło swoją rację istnienia, swój sens. Było jak suchy szkielet polerowany wiatrem, martwa kość wystająca z ziemi ku słońcu.

Przy życiu trzymały się jeszcze psy. ,

Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli. Widziało się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi, charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a także dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w poszukiwaniu żarcia. Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierała się każdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ją konserwami z żołnierskich racji paktu północno-atlantyckiego. Widok był taki, jakby się oglądało światową wystawę rasowych psów. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosiło się na miękką, soczystą trawę porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu. Zaczynała się nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roznamiętnione i niestrudzone szaleństwo, gonitwy i kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy.

Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć.

Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgrają, poszukując daremnie pożywienia. Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę, ponieważ później nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które przychodziły pod sztab generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były setki. Można przyjąć, że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który wyprowadził psie stado z umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ, trafiły do FNLA. Jeżeli na południe - trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały się na wschód, w stronę Dalatando i Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do Mozambiku a nawet do Tanzanii.

Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz kraju.

Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem więc wyjechać na front.

Sceny frontowe

Comandante Ndozi stoi w cieniu rozłożystego mangowca. Ociera spoconą twarz. Wygrać bitwę to jest również wysiłek fizyczny. To jest tak, jak wyrąbać las. Grupie żołnierzy rozkazuje zakopać poległych. Swoi i tamci mogą być pochowani razem - po śmierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przysłowie mówi: wrogowie na ziemi, bracia w niebie. Pyta, czy samochód odwiózł rannych do Luandy. Nie odwiózł, bo kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leżą na ciężarówce, jęczą i wołają pomocy. Na froncie nie ma żadnego lekarza. Jeżeli nie dowiozą benzyny, polowa rannych umrze z upływu krwi. Potem wysyła gońca w tym kierunku, skąd dobiega odgłos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to utarczka z cofającym się przeciwnikiem, czy też chłopcy strzelają na wiwat świętując zwycięstwo. Ma wrażenie, że tracą bezmyślnie amunicję, której i tak brakuje. Jutro nieprzyjaciel uderzy i oddamy miasto, bo nie będzie czym się bronić.

Mówi, że ma wieczne kłopoty z amunicją. Wieczne -to zostało powiedziane z przesadą. Jesteśmy na początku wojny i jego oddział istnieje dopiero od miesiąca. Ndozi ma za sobą lata partyzantki, ale wojsko, którym dowodzi, jest nowe, jest nieopierzone. Świeży żołnierz boi się wszystkiego. Przywieziony na front myśli, że z każdej strony spogląda na niego śmierć. Że każdy strzał jest w niego wymierzony. Nie umie ocenić odległości ani kierunku ognia. Więc strzela, gdzie popadnie, byle

dużo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, żeby razić przeciwnika, jemu chodzi o to, żeby zabić własny strach. Żeby ogłuszyć lęk, który paraliżuje człowieka i nie pozwala mu myśleć. To znaczy, nie pozwala mu myśleć o tym, co dzieje się dookoła, o tym, jak wygrać bitwę, w której walczy jego oddział, bo on w tym czasie ma ważniejszą bitwę do wygrania - on musi wygrać wojnę z własnym strachem. Dzisiaj w czasie natarcia podbiegłem do jednego, który stał z bazuką i walił w niebo. Nie mierz w górę, krzyczę, mierz przed siebie, w te palmy, oni tam są. Ale widzę, że on ma szarą twarz, że ani mu w głowie szukać przeciwnika, że nic do niego nie dociera, bo on teraz toczy bój ze swoim wrogiem, który siedzi nie między palmami, ale w tym chłopaku, w nim samym. On strzelał, bo chciał się oszołomić, chciał się odurzyć i w takim zamroczeniu przetrwać atak strachu.

Magazynierzy wołają- gdzie podzieliście amunicję? Odpowiadam, że została wystrzelana. Ilu zabiliście ludzi? Zabiliśmy dwóch. Pół tony nabojów i tylko dwóch zabitych? A nam nie trzeba było zabijać więcej. Myśmy mieli zająć miasto i to zostało wykonane. Żaden z kwatermistrzów nie przyjedzie na front zobaczyć, jak walczy świeży żołnierz, który nie zna wojny. Nocą oddział podchodzi blisko miejsca, gdzie jest przeciwnik. Tuż przed świtem otwieramy ogień. Żołnierz niedoświadczony myśli, że teraz najważniejszą rzeczą jest zrobić dużo hałasu. Strzela jak opętany, na ślepo, bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie wrogowi, jaka nadciąga siła. Jest to forma ostrzeżenia, sposób wywołania w nieprzyjacielu strachu, który byłby większy niż nasz własny. I jest w takim działaniu jakaś racja. Bo nasz przeciwnik jest też nie obyty z wojną, nie obyty z ogniem i, zaskoczony gwałtowną strzelaniną, cofa się i ucieka.

W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczały się do takiej właśnie licytacji ognia. Rzadko dochodziło do bezpośredniej walki. Kiedyś miałem taką historię, że moi ludzie na początku wystrzelali całą amunicję i potem nie można było pójść do natarcia, bo nie było z czym. Wysłałem zwiadowcę do miasteczka, które mieliśmy wtedy atakować. Wrócił i powiedział, że nie ma tam żywego ducha. Przeciwnik uciekł i kiedy wchodziliśmy do tej miejscowości, w moim oddziale nikt nie miał jednego naboju w magazynku.

Myśmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzył z północy, a Jonas Savimbi - z południa. To jest kraj, w którym wojna trwa od pięciuset lat, odkąd przyszli tutaj Portugalczycy. Potrzebowali niewolników na handel, na eksport do Brazylii, na Karaiby, w ogóle za ocean. Z całej Afryki Angola dostarczyła tamtemu kontynentowi największej ilości niewolników. Dlatego nasz kraj nazywają czarną matką nowego świata. Połowa chłopów brazylijskich, kubańskich, dominikańskich ma za swoich przodków ludzi z Angoli. To był kiedyś kraj ludny, zasiedlony, a potem zrobił się pusty, jakby tędy przeszła zaraza. Angola jest pusta do dzisiaj. Setki kilometrów i ani jednego człowieka, jak na Saharze. Wojny niewolnicze trwały trzysta lat albo dłużej. Nasi wodzowie robili dobry interes. Silne plemiona napadały na słabsze, brali jeńców i odstawiali ich na targ. Czasem musieli tak robić, bo to była forma płacenia Portugalczykom podatków. Cenę niewolnika ustalało się według jakości uzębienia. Ludzie wyrywali sobie zęby albo piłowali je kamieniami, żeby mieć niską wartość rynkową. Tyle męki, żeby być wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona żyły w strachu jedno przed drugim, żyły w nienawiści. Wyprawy wojenne przypadały na suchą porę, bo wtedy można łatwo się poruszać. Kiedy kończyły się deszcze, wszyscy wiedzieli, że zaczyna się czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonął w wodzie i błocie, zawieszano broń. Ale wodzowe obmyślali już nową wojnę, szykowali nowe wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamiętają do dziś, bo w naszym myśleniu przeszłość zajmuje więcej miejsca niż przyszłość.

Zaczynałem walkę dziesięć lat temu, w oddziale comandante Batalha. To było we wschodniej Angoli. Musieliśmy uczyć się języków tamtych plemion i postępować według ich obyczajów. To było warunkiem przeżycia - inaczej traktowaliby nas jako obcych, którzy naszli ich ziemię. A przecież wszyscy byliśmy Angolańczykami. Ale oni nie wiedzą, że ten kraj nazywa się Angola. Dla nich ziemia kończy się tam, gdzie leży ostatnia wioska, w której ludzie mówią zrozumiałym dla nich językiem. I to jest granica ich świata. A co leży za tą granicą, pytaliśmy. Za granicą zaczyna się inna planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez nie-ludzi. Tych Nganguela należy się wystrzegać, bo są ich wielkie ilości i używają języka, którego nie można pojąć i który im służy do ukrywania złych zamiarów.

Wszyscy nasi wrogowie żywią się ciemnotą ludu i dużo płacą, żeby wojna plemion trwała bez końca. Przekupili Holdena Roberto, żeby z Bakongów stworzył FNLA. Przekupili Savimbiego, żeby z Ovimbundu stworzył UNITA. Mamy sto plemion i musimy zbudować z nich jeden naród. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyć ludzi nienawiści. Musimy wprowadzić zwyczaj podawania ręki.

To jest kraj nieszczęśliwy, tak jak są nieszczęśliwi ludzie, którym życie nie chce się ułożyć. Przez ostatnie dwieście lat Portugalczycy ciągle organizowali zbrojne ekspedycje, żeby podbić całą Angolę. Nie było pokoju. Piętnaście lat prowadziliśmy wojnę partyzancką. Żaden kraj Afryki nie miał takiej długiej wojny. Żaden nie był tak zniszczony. Nas, partyzantów, nigdy nie było wielu. Potem część wyginęła, inni odeszli do sztabu albo do rządu. Ze starej kadry została na froncie garstka. Jesteśmy rozproszeni po całym kraju. Brakuje ludzi.

Wojsko, które mam ze sobą, to chłopcy wzięci z ulicy prosto na front. Powinni być w szkole, ale szkoły zamknęliśmy, żeby mieć armię, gdyż musimy się bronić. Ta wojna została nam narzucona, bo jesteśmy bogatym krajem zamieszkanym przez pięć milionów biednych ludzi, ciemnych analfabetów, którzy nie potrafią obsłużyć działa bezodrzutowego 86 mm. Oni myślą, że wystarczy dwadzieścia wozów pancernych, żeby dalej mieć naszą naftę i diamenty i żeby zapędzić nas z powrotem na swoje miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy świeże wojsko, które musi dorosnąć do wojny. Mnie jest szkoda tych chłopców, bo oni powinni dorastać do czytania i pisania, do budowania miast i leczenia ludzi. A muszą dorastać do zabijania. Muszą dorosnąć do tego, żeby po naszej stronie było coraz mniej ślepej strzelaniny, a po tamtej - coraz więcej śmierci. Jakie mamy inne wyjście w tej wojnie, której nie chcieliśmy?

Jesteśmy w Caxito, sześćdziesiąt kilometrów na północ od Luandy. Dziś rano zadzwonił comandante Ju-Ju i powiedział, że o świcie była bitwa o Caxito, że oddział comandante Ndozi odbił miasteczko z rąk FNLA i że zaraz będzie tam można pojechać. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i codziennie o ósmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na frontach wojny angolańskiej. Komunikaty te mają brzmienie patetyczne, ponieważ w ich pisanie Ju-Ju wkłada całe serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia opłakujemy śmierć nieodżałowanego comandante Cow-Boya, który poległ w ataku na miasto Ngavi. Nieustraszony bohater walczył na stojąco i jeszcze ciężko ranny zadał śmierć trzem bestialskim agresorom. Następnego dnia świętujemy zwycięstwo pod Folgares, gdzie nasze okryte chwałą wojska zadały druzgocące ciosy bandom sprzedajnych najemników. Innym razem dowiadujemy się, że cała Afryka wstrzymała oddech śledząc losy heroicznego garnizonu w Luso, który otoczony przez niezliczone hordy nieprzyjacielskie postanowił nie oddać ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy nie słabnie, nasza wola walki jest niezłomna jak stal, nie znamy lęku, nie boimy się śmierci i giniemy na oczach świata, który patrzy na nas z podziwem.

Jeżeli sytuacja jest pomyślna, komunikaty Ju-Ju są krótkie i spokojne. Fakty mówią same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywać. Jeżeli jednak zaczyna się coś psuć, jeżeli zaczyna być źle, komunikaty stają się rozwlekłe i zawiłe, pojawia się w nich mnóstwo przymiotników, mnożą się pochwały pod własnym adresem i epitety ośmieszające przeciwnika. Idę ulicami Luandy i przez otwarte okna dobiega mnie głos Ju-Ju. Na tę odległość nie słyszę słów, ale ponieważ mówi on tylko przez chwilę, wiem, że jest dobrze, że przetrwają, że coś zdobyli. A wczoraj przewędrowałem połowę miasta i Ju-Ju mówił i mówił. Coś widocznie rwało się na froncie. Opadło mnie tysiąc wątpliwości, czy zdołają się utrzymać, czy wygrają.

Ju-Ju jest białym Angolańczykiem, to znaczy jego rodzice pochodzą z Portugalii, ale on już urodził się w Angoli, która jest jego ojczyzną. W MPLA jest takich setki. Walczą na froncie lub pracują w sztabie albo w administracji. Wszyscy noszą brody. Jest ona tutaj znakiem tożsamości: biały z brodato człowiek stąd, nikt nie pyta go o dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjaśnienia. Czarny mówi do niego - camarada i traktuje z szacunkiem, bo jeśli on biały brodacz, to na pewno musi mieć

funkcję, to dowódca oddziału albo i wyżej. Ju-Ju ma brodę jak bizantyjski patriarcha: rozrośniętą do ramion, imponującą. Ta broda jest w całej jego postaci najbardziej uderzająca, bo on sam jest drobny, szczupły i przygarbiony, nosi duże okulary i przypomina asystenta z katedry papirologii na jednym ze starych uniwersytetów europejskich.

W czasie zdobywania Caxito oddział comandante Ndozi wziął do niewoli stu dwudziestu jeńców FNLA, z którymi Ju-Ju przeprowadza teraz wywiady. Są wzywani kolejno pod wielki kasztan, gdzie na skrzynce od amunicji (granaty, produkcja francuska, zdobycz na nieprzyjacielu) siedzi komisarz polityczny. Ju-Ju, człowiek z natury nieśmiały, rozmawia z każdym jeńcem uprzejmie, nawet jakby przepraszająco, a po rozmowie udziela mu pouczającej lekcji w nadziei, że naprowadzi go na słuszną drogę życia i walki.

Zaczyna od wywołania w badanym uczucia wstydu i winy.

- Czy nie wstyd wam - pyta komisarz polityczny - że walczycie w FNLA jako agent imperializmu?

Ponury, tępy Bakongo o skórze tak czarnej, że aż wpada w fiolet, i o gębie tak strasznej, że aż ciarki chodzą po plecach, milczy i patrzy w ziemię. Poprawia na głowie zakrwawioną szmatę, bo kula oberwała mu ucho. Wzdycha i zbiera mu się na płacz, ale dalej milczy.

Ju-Ju nalega, zachęca do mówienia, nawet podsuwa mu papierosa, choć papierosy są w Angoli bezcennym skarbem, za paczkę papierosów, nawet za pół paczki, można uratować życie.

W końcu jeniec opowiada, że w Kinszasie robią łapanki na Bakongów z Angoli i wcielają ich do FNLA.Te łapanki robi wojsko Mobutu. Kto ma franki, może się wykupić, ale on nie miał franków, bo był bezrobotny, więc go złapali i wcielili. W FNLA było dobrze, bo dawali jeść. Dają maniok i baraninę. W sobotę dają piwo. Jeżeli wygrają walkę, dostają pieniądze. Ale on nie był w takiej walce, żeby potem płacili. Niczego nie ukradł, bo od granicy Zairu do Caxito wszystko już zrabowane i puste. Holdena Roberto nie widział. Czytać i pisać nie umie. Dziś rano byli otoczeni, więc poddali się i teraz tu są. Nikogo nie zabił.

Ju-Ju każe wprowadzić następnego.

Bakongo, z czołem zarośniętym do brwi, słania się ze strachu. Komisarz pyta, czy mu nie wstyd itd., a potem pyta, gdzie są w pobliżu wojska FNLA.

Tamten nie wie. Było takie zamieszanie, że nie wie, kto dostał się do niewoli, a kto uciekł. Jeden najemnik wołał do niego - tędy, tędy, i on posłuchał, i pobiegł, i wpadł prosto w ręce MPLA, a najemnik poleciał w odwrotną stronę i uciekł. Z tych, co są razem z nim w niewoli, nie zna nikogo. Jego i czterech innych wysłali z Ambriz, żeby szli do Caxito. Nie mieli co jeść i pić, bo na tej drodze nic nie ma. Trzech umarło z wycieńczenia. Jeden zniknął w nocy. Został sam. Doszedł do Caxito wczoraj wieczorem. Chce pić. On myśli, że jeśli w okolicy są ludzie z FNLA, to oni poddadzą się jutro sami, bo tu nigdzie w pobliżu nie ma wody, tylko w Caxito. Wytrzymają noc i może do południa, a potem przyjdą, bo inaczej umrą z pragnienia.

Następny jeniec wygląda na dwanaście lat. Mówi. że ma szesnaście. On wie, że to wstyd walczyć w FNLA, ale jemu powiedzieli, że jak pójdzie na front, to potem poślą go do szkoły. On chce skończyć szkołę, bo on chce malować. Jeżeli dostanie papier i ołówek, zaraz może coś narysować. Może zrobić portret. Gdyby miał tu farby, zrobiłby obraz. Umie też rzeźbić, chciałby pokazać

swoje rzeźby, które zostały w Carmonie. On w to wkłada swoje życie i chciałby się uczyć, i powiedzieli mu, że będzie się uczyć, jeżeli najpierw pójdzie na front. On wie, to tak wychodzi, że aby malować, musi najpierw zabijać ludzi, ale on nikogo nie zabił.

Było już ciemno, kiedy wyszedłem na rynek. Naokoło puste domy, bez świateł, szyby wybite, sklepy rozwalone. Blisko studni jakieś psy. Krowa niczyja z pyskiem przy trawniku.

Front.

Wokoło ciemna ściana buszu, a w buszu może ci żołnierze z FNLA, którzy długo nie wytrzymają bez wody i jutro poddadzą się, żeby nie umrzeć z pragnienia.

Wymarłe miasteczko, przejmująca pustka i noc.

Tylko w jednym miejscu, na drugim końcu rynku głosy, rozmowy, nawet śmiech. To tam. gdzie jest mały, otoczony betonową balustradą skwer, z kępą drzew pośrodku.

Poszedłem w stronę skweru potykając się o kamienie, o łuski artyleryjskie, o porzucony rower.

Po wewnętrznej stronie balustrady stali jeńcy z FNLA, tych stu dwudziestu wziętych rano do niewoli w czasie bitwy o Caxito. Po stronie zewnętrznej, od ulicy i rynku, stali wartownicy z MPLA. Było ich kilkunastu.

Jeńcy i wartownicy prowadzili ożywioną rozmowę: spierali się o wynik wczorajszego meczu. Wczoraj, w niedzielę, na stadionie w Luandzie Benfica pokonała Ferroviario 2:1. Drużyna Ferroviario, która od dwóch lat nie odniosła porażki, zeszła z boiska wygwizdana przez własnych kibiców. Drużyna przegrała, ponieważ jej czołowy napastnik, król strzelców - Chico Gordo, opuścił klub i gra teraz w Portugalii, w Sporting de Braga.

Mogli wygrać.

Nie mogli wygrać.

Co tam Chico Gordo! Norberto nie jest gorszy, a jednak przegrali!

Norberto!? Norberto nie dorasta mu do pięt.

Chłopcy dyskutują, kłócą się podzieleni na dwa obozy, skaczą sobie do oczu. Tyle że linia podziału nie przebiega wzdłuż betonowej balustrady. Ferroviario ma kibiców wśród jeńców i strażników. A w drugim obozie. w obozie kibiców Benfica, który teraz świętuje swój wspaniały triumf, są też razem i jeńcy, i strażnicy.

Jest to dyskusja żarliwa, pełna młodzieńczej pasji, taka sama, jaką obserwujemy na całym świecie wśród chłopców opuszczających stadion po wielkim meczu. W takiej dyskusji zapomina się o wszystkim.

I to dobrze, że można zapomnieć o wszystkim.

Że można zapomnieć o tej bitwie, po której ubyło nas kilku, po jednej i po drugiej stronie betonowej balustrady. O łapankach, które robią żołnierze Mobutu. I o tym, że musimy dorastać do wojny, żeby było coraz mniej ślepej strzelaniny i coraz więcej śmierci.

Od dawna robię wyprawy do sztabu generalnego, żeby zdobyć przepustkę na front południowy. Bez przepustki nie można poruszać się po kraju, bo przy drogach czuwają posterunki i sprawdzają podróżnym dokumenty. Najczęściej posterunek stoi przed wjazdem do miasteczka, a drugi przy wyjeździe, ale również jadąc przez wieś można napotkać posterunek wystawiony przez czujnych i zapobiegliwych chłopów, a czasem w najszczerszym polu lub w najbardziej zapuszczonym buszu potrafi zjawić się posterunek samorzutnie powołany przez koczowników wypasających w okolicy swoje stada.

Przy ważnych szlakach, tam gdzie stoją posterunki wysokiej rangi, szosa zamknięta jest kolorowym, z daleka widocznym szlabanem. Ale ponieważ rządzi improwizacja i brakuje materiałów, inni radzą sobie jak mogą. Niektórzy przeciągają druty na wysokości szyby samochodowej, a jeśli nie ma drutu —kawałek sizalowej liny. Zastawiają drogę pustymi beczkami po benzynie lub wznoszą przeszkodę z kamieni i wulkanicznych głazów. Wysypują na asfalt szkło i gwoździe. Kładą gałęzie suchej, kolczastej tarniny. Barykadują przejazd wiązkami stapelii albo pniem cykasy. Najbardziej pomysłowi okazali się ludzie z posterunku w Mulondo. Z przydrożnego zajazdu, który porzucił Portugalczyk, wywlekli na środek szosy piętrowy kredens, zbudowany w formie gigantycznego tryptyku, z wmontowanym w części głównej ruchomym, kryształowym lustrem. Manipulując tym lustrem tak, żeby odbijało promienie słońca, oślepiali kierowców, którzy nie mogąc jechać dalej zatrzymywali się w znacznej odległości i szli piechotą do posterunku, aby wyjaśniać, kim są i dokąd jadą.

Trzeba nauczyć się współżyć z posterunkami i przestrzegać obyczajów, jeżeli chce się podróżować bez przeszkód i dojechać żywym do celu. Losy naszej wyprawy, a nawet nasze życie, znajdują się w rękach posterunkowych, o tym należy pamiętać. Są to ludzie różnej profesji i wieku. Żołnierze ze służby tyłów, domorosła milicja, chłopcy ogarnięci pasją wojenną, a często po prostu dzieci. Uzbrojenie przeróżne: rozpylacze, stare karabiny, maczety, noże i pałki. Ubiór też dowolny, bo trudno o mundury. Czasem wojskowa bluza, ale zwykle kolorowa koszula, czasem hełm, ale często damski kapelusz, czasem masywne buty, ale z reguły trampki lub na bosaka. Jest to uboga wojna, przyodziana w tani, perkalikowy strój.

Każde spotkanie z posterunkiem składa się z: a - części wyjaśniającej, b - pertraktacji, c - rozmowy towarzyskiej. Do posterunku należy dojeżdżać powoli i zatrzymać się w przyzwoitej odległości. Wszelkie gwałtowne hamowanie i pisk opon są bardzo złym wstępem, posterunkowi nie lubią takich popisów. Następnie wysiadamy z samochodu i zbliżamy się do miejsca, w którym drogę zamyka szlaban, beczka po benzynie, sterta kamieni, pień drzewa lub kredens. Jeżeli jest to strefa przyfrontowa, nogi uginają nam się ze strachu, a serce skacze do gardła. Bo nie wiemy, czyj jest ten posterunek: MPLA, FNLA czy UNITA? Świeci słońce i jest gorąco. Rozpalone do białości powietrze wibruje nad szosą, jakby przez drogę przewalała się śnieżna zamieć. Ale panuje cisza, otacza nas świat nieruchomy, który wstrzymał oddech. My też, mimowolnie, wstrzymujemy oddech. Zatrzymujemy się i czekamy.

Nie widać nikogo.

Ale posterunkowi są. Ukryci w krzakach albo w przydrożnym szałasie obserwują nas uważnie. Jesteśmy wystawieni na ich spojrzenia i - nie daj Boże - na strzał. W takiej chwili nie wolno okazać ani zdenerwowania, ani pośpiechu, bo to skończy się źle. Przeciwnie, zachowujemy się zwyczajnie, poprawnie, luźno, nic innego nie robimy - czekamy. Nie należy też wpadać w drugą skrajność i maskować lęku sztuczną swobodą, dowcipkować, brylować, wołać hop! hop! czy manifestować przesadną pewność siebie. Posterunkowi mogliby uznać, że traktujemy ich lekceważąco i skutek byłby dla nas fatalny. Nie lubią oni także, jeżeli podróżni rozglądają się dookoła, wkładają ręce do kieszeni, ziewają. walą się w cień pobliskich drzew lub - co jest w ogóle przestępstwem - sami zabierają się do odsuwania przeszkody na drodze.

Po zakończeniu obserwacji ludzie z posterunku opuszczają swoje kryjówki i idą w naszą stronę powolnym, leniwym krokiem, jednakże czujni i z bronią w pogotowiu. Zbliżają się i zatrzymują na bezpieczną odległość.

Przyjezdni stoją w miejscu.

Pamiętajmy, że świeci słońce i jest gorąco.

Teraz następuje najbardziej dramatyczny moment spotkania - wzajemne badanie. Żeby zrozumieć sens tej sceny, musimy pamiętać, że walczące ze sobą armie są ubrane jednakowo (czy -jednakowo - nie ubrane), i że duże obszary kraju są ziemią niczyją, na którą zapuszczają się to jedni, to drudzy, przyjaciele i wrogowie, i stawiają swoje posterunki. Dlatego z początku niewierny, kim są ci, którzy wyszli do nas z kryjówek i co z nami zrobią. Oni też nic o nas nie wiedzą.

Teraz musimy zebrać w sobie całą odwagę, żeby powiedzieć jedno słowo, które zdecyduje o naszym życiu lub śmierci:

-Camarada!

Jeżeli posterunkowi są ludźmi Agostinho Neto, którzy pozdrawiają się słowem - camarada, będziemy żyć. Ale jeśli okażą się ludźmi Holdena Roberto lub Jonasa Savimbi, którzy wołają na siebie - irmao (bracie), dotarliśmy do kresu naszej ziemskiej egzystencji. Za chwilę zapędzą nas do roboty: będziemy kopać własny grób. Przy starych, osiadłych posterunkach powstają małe cmentarze tych, którzy nie mieli szczęścia pozdrowić posterunkowych właściwym słowem.

Ale, powiedzmy, tym razem los okazał się dla nas łaskawy. Odezwaliśmy się głosem stłumionym i zachrypłym ze strachu - camarada! Słowo to zostało powiedziane tak, żeby jakiś dźwięk dotarł do ludzi z posterunku, ale żeby nie zabrzmiał on zbyt wyraźnie, zbyt dosłownie i nieodwołalnie, a więc żeby zabełkotanie nasze, w którym ostrożnie przemyciliśmy okruchy dźwiękowe słowa -camarada, pozostawiło jakąś furtkę, jakąś szansę odwrotu, wycofania się w słowo irmao i żeby niefortunne pomieszanie słów można było zwalić na ten piekielny upal, który otępia umysł i pcha go w nonsensy, na zmęczenie podróżą i zdenerwowanie zrozumiałe u każdego, kto znalazł się na froncie. Jest to bardzo delikatna gra, wymagająca zręczności, wyczucia i słuchu. Wszelka łatwizna, wszelkie szycie grubą nicią od razu wyjdzie na wierzch. Nie można, na przykład, krzyknąć za jednym zamachem-camarada! irmao!, bo będziemy-i słusznie - uznani przez posterunkowych za wygodnych oportunistów, którzy w sytuacjach frontowych są tępieni na całym świecie. Wzbudzimy podejrzliwość i zostaniemy zatrzymani do wyjaśnienia.

Więc odezwaliśmy się - camarada! - i oto twarze ludzi z posterunku rozjaśniają się. Teraz oni odpowiadają - camarada! Wszyscy zaczynają powtarzać - camarada! camarada! - swobodnie i pełnym głosem, nieskończoną ilość razy, słowo to krąży między nami i posterunkowymi, jak stado gołębi.

Euforia, jaka opanowała nas na myśl, że będziemy żyć, trwa jednak krótko. Będziemy żyć, ale czy pojedziemy dalej, nie jest to jeszcze wiadome. Przystępujemy więc do pierwszej, wyjaśniającej części spotkania. Mówimy, kim jesteśmy, skąd jedziemy i dokąd. W tym właśnie miejscu prezentujemy naszą przepustkę. Pojawią się trudności, jeżeli posterunek nie potrafi czytać, co jest problemem nagminnym w wypadku posterunków chłopskich i koczowniczych. Lepiej zorganizowane posterunki zatrudniają w tym celu dzieci. Dzieci umieją czytać częściej niż dorośli, bo szkoły zaczęli tu rozwijać dopiero w ostatnich latach. Treść przepustki sztabu generalnego jest zwykle ciepła i serdeczna. Mówi ona, że camarada Ricardo Kapuchinsky jest naszym przyjacielem, człowiekiem dobrej woli, godnym zaufania i dlatego prosi się wszystkich camaradas na froncie i na tyłach, aby okazywali mu gościnność i pomoc.

Mimo tak pozytywnej opinii ludzie z posterunku zwykle zaczynają od tego, że nie chcą puścić dalej i każą zawracać. To zrozumiałe. Prawda, że autorytet Luandy jest wielki, ale przecież posterunek to też władza, a istota władzy polega na tym, że musi ona manifestować swoją siłę.

Nie traćmy jednak nadziei i nie upadajmy na duchu! Sięgnijmy po broń perswazji. Tysiąc argumentów przemawia na naszą korzyść. Dokumenty mamy w porządku: jest pismo, pieczątka i podpis. Znamy osobiście prezydenta Agostinho Neto. Znamy dowódcę frontu. Piszemy, sławimy na cały świat Angolę, jej bojowników o słuszną sprawę. Źli Europejczycy wyjechali, ten, kto został, musi być swój. inaczej tu by nie siedział. Zresztą zrewidujcie, nie mamy broni, nikomu nie możemy zrobić krzywdy.

Powoli, opornie, posterunkowi zaczynają ustępować. Jeszcze dyskutują, naradzają się na stronie, czasem wybuchnie między nimi kłótnia. Mogą wysłać gońca do komendanta, który pojechał do miasta albo poszedł do wsi. Wtedy trzeba czekać. Czekać i czekać, na tym upływa nam tutaj życie. Ale ma to tę dobrą stronę, że przez wspólne czekanie następuje wzajemne oswojenie i zbliżenie. Już jesteśmy cząstką posterunkowej społeczności. Jeżeli jest czas i ochota, możemy opowiedzieć coś o Polsce. Też mamy morze i góry. Mamy lasy, ale drzewa są inne. na przykład u nas nie rośnie ani jeden baobab. Kawa też nie rośnie. Polska jest mniejsza niż Angola, ale za to mamy więcej ludzi. Mówimy po polsku. Ovimbundu mówią swoim językiem, Chokwe swoim i my swoim. Nie jemy manioku, u nas nie znają manioku. Wszyscy mają buty. Boso można chodzić tylko w lecie, w zimie bosy człowiek mógłby zamarznąć i umrzeć.

Umrzeć od chodzenia boso? Ha! Ha! Czy to daleko do Polski? Daleko, ale samolotem blisko. A morzem, miesiąc czasu. Miesiąc czasu? To niedaleko. Macie karabiny? Mamy karabiny, armaty i czołgi. Właśnie, a my czołgów nie mamy. Bydło mamy takie samo jak u was. Krowy i kozy, kóz mało. A wyście nie widzieli konia? No to kiedyś musicie zobaczyć konia, u nas dużo koni.

Czas upływa na przyjemnej rozmowie, a o to właśnie posterunkowym chodzi. Bo teraz rzadko ktoś odważy się na podróż. Drogi puste, trzeba dniami czekać, nim zobaczy się nową twarz. Nie mogą jednak narzekać na nudę. W tych dniach życie skupia się wokół posterunków, jak w średniowieczu wokół kościoła, a na bezkresnych obszarach Ameryki wokół stacji benzynowej. Na skrawkach płótna miejscowe handlarki rozkładają swoje towary - mięsiste banany, kurze jajka tycie jak orzeszki, czerwone pili-pili, suszoną kukurydzę, czarną fasolę i cierpkie granaty. Właściciel straganu konfekcyjnego sprzedaje najtańszą odzież, jaskrawe chustki, a także drewniane grzebienie, plastykowe gwiazdki, lusterka z podobizną znanych aktorek na odwrocie, gumowe słonie i piszczałki z ruchomymi klapkami. Dzieci, jeśli nie pełnią służby, grają w parciankę na sąsiednim polu. Można spotkać wiejskie kobiety z glinianymi dzbanami na głowie, które przyszły po wodę albo znajdują się w drodze po wodę, idąc z punktu nam nie wiadomego, do innego punktu, którego również nie znamy.

Posterunek, jeśli składa się ze swoich ludzi, jest gościnną przystanią. Tu możemy napić się wody, a niekiedy kupić kilka litrów benzyny. Możemy dostać upieczone mięso. O późnej godzinie pozwolą przespać się do rana. Czasem mają wiadomości o tym, w czyich rękach jest dalszy odcinek drogi.

Zbliża się czas odjazdu i posterunkowi zabierają się do pracy. Otwierają drogę-odtaczają beczki, odwalają

kamienie, odsuwają kredens. A potem, kiedy już możemy jechać, przychodzą do nas z jednym, wszędzie powtarzającym się pytaniem: czy mamy papierosy?

I wtedy następuje momentalna zmiana ról. Teraz władza przechodzi w nasze ręce, bo to my, a nie oni, mamy papierosy. My zdecydujemy, czy dostaną jeden, dwa czy pięć papierosów. Nasi posterunkowi opuszczają broń i czekają posłuszni i cierpliwi, z pokorą w oczach. Bądźmy ludźmi i podzielmy się z nimi sprawiedliwie. Oni są na wojnie, walczą i ryzykują życiem. Obdarzeni, podnoszą ramiona w geście zwycięstwa, śmieją się i wśród okrzyków - camarada! camarada! ruszamy w drogę w nieznane, w pusty świat, w białą szalejącą spiekotę, w strach, który nas czeka przy spotkaniu z następnym posterunkiem.

Wędrując tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lęków i radości, dotarłem do Bengueli. Z Luandy do Bengueli jest sześćset kilometrów drogi przez tereny pustynne, płaskie i nijakie. Szary i bezładny pejzaż tworzy przypadkowa zbieranina kamieni, suchych, zmierzwionych krzaków, brudnego piachu i połamanych drogowskazów. W porze deszczowej chmury kotłują się tu nad samą ziemią, ulewy ciągną się godzinami i w powietrzu jest tak mało światła, jakby nigdy nie było dnia, a tylko zmierzch i noc. Nawet w czasie upałów, mimo obfitości słońca, krajobraz przypomina porzucone pogorzelisko, jest popielaty, martwy i nieprzytulny. Ludzie, którzy muszą tędy jechać, spieszą się, żeby jak najszybciej pokonać odstraszającą przestrzeń i dotrzeć z ulgą do miejsca przeznaczenia, do oazy. Luanda

jest oazą i Benguela -oazą na tej pustyni, która ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża Angoli.

Benguela - senne, prawie wyludnione miasto drzemiące w cieniu akacjowców, palm i kipersoli. Willowe dzielnice puste, domy zamknięte, zatopione w kwiatach. Nieopisany luksus kwaterunkowy, nadmetraże takie, że kręci się w głowie, przed furtkami, na ulicy porzucone samochody, chevrolety, alfa romeo. jaguary, chyba sprawne, choć nikt nie próbuje nimi jeździć. A obok, o sto metrów dalej, już pustynia, w tych okolicach biała i połyskująca jak usypisko soli, bez źdźbła trawy, ani jednego drzewa, bez ratunku. Na tej pustyni leżą afrykańskie dzielnice byle jak uklepane z gliny i łajna, poskładane z dykty i z blachy, zarojone, duszne i nędzne. Mimo że dwa światy - komfortu i biedy — sąsiadują o krok i nikt nie pilnuje bogatych, europejskich dzielnic, czarni z lepianek nie próbują nimi zawładnąć. Taka myśl nie przychodzi im do głowy. Jest to może najlepsze wytłumaczenie ich pasywnej postawy. Bo nie wchodzi tu w rachubę skrupuł moralny czy też obawa, że biali wrócą i zaczną mścić się. Te względy mogłyby być rozpatrywane, gdyby istniała w nich wcześniej pokusa opanowania białych dzielnic. Ale w swoim dotychczasowym życiu nie doszli jeszcze do tego stopnia świadomości, który nakazuje dopominać się o sprawiedliwość lub na swój sposób wymierzać ją samemu. Tylko ci Afrykańczycy, którzy skończyli studia, otarli się o świat, umieli czytać, oglądali filmy, tylko ci rozumieli, że dekolonizacja stwarza im szansę szybkiego awansu materialnego, nagromadzenia bogactw i przywilejów. I wykorzystanie tej szansy przyszło im stosunkowo łatwo dlatego właśnie, że ich mniej rozbudzeni bracia - a takich było dziesięciu na każdy tuzin-nie domagali się niczego dla siebie, przyjmując swoją lepiankę i miskę manioku za świat dany im raz na zawsze.

Jakiś czas szedłem granicą dwóch dzielnic, a potem skręciłem w stronę śródmieścia. Odnalazłem małą ulicz-

kę, przy której w przestronnej, piętrowej willi mieścił się sztab frontu środkowego. Przed furtką siedział wartownik z twarzą potwornie napuchłą od zapalenia okostnej i pojękując ściskał głowę, najwyraźniej w obawie, że za chwilę pęknie mu czaszka. Nie sposób było porozumieć się z tym nieszczęśnikiem, nic dla niego w tym momencie nie istniało. Otworzyłem furtkę. W ogródku, w cieniu płonących bougerwilli leżały na klombach skrzynki z amunicją, lufy moździerzy i stosy manierek. Dalej, na werandzie i w holu spali pokotem żołnierze. Wszedłem na piętro i otworzyłem drzwi pierwszego pokoju. Stało w nim tylko biurko, za którym siedział biały mężczyzna, potężnie zbudowany, wielki.

Był to comandante Monti, dowódca frontu.

Siedział i pisał na maszynie prośbę do Luandy o ludzi i broń. Jedyny wóz pancerny, jaki mieli na froncie, został wczoraj ustrzelony przez najemnika. Jeżeli teraz nieprzyjaciel zaatakuje swoim wozem pancernym, trzeba będzie oddać teren, cofać się i cofać.

Monti przeczytał list, który przywiozłem mu z Luandy, kazał mi usiąść — na parapecie, bo nie było krzeseł -i pisał dalej. Po kwadransie na schodach zastukały kroki i weszło czterech ludzi; ekipa telewizyjna z Lizbony. Przyjechali tu na dwa dni, potem wracają swoim samolotem do Portugalii. Szefem ekipy był Luis Alberto, dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odważny. Od razu zawarliśmy przyjaźń. Monti i Alberto znali się z dawnych lat, obaj pochodzili z Angoli, chyba nawet stąd, z Bengueli. Nie trzeba więc było tracić czasu na wzajemne oswajanie się i prezentacje.

Alberto i ja chcieliśmy jechać na front, ale reszta ekipy była temu przeciwna. Reszta ekipy - to znaczy Ca-rvalho, Fernandez i Barbosa powiedzieli, że mają żony i dzieci, że zaczęli budować domki jednorodzinne pod Lizboną (w miejscu rzeczywiście pięknym, bo pod Cascais) i że nie będą ginąć na tej szalonej i nieprzytomnej wojnie, w której nikt nic nie wie, przeciwnicy nie mogą rozpoznać się do ostatniej chwili i można stracić głowę bez żadnej walki, tylko z powodu najdzikszego bałaganu, braku informacji, lenistwa i beztroski czarnych, dla których człowiek nie jest żadną wartością.

Słowem, powiedzieli, że oni chcą żyć.

Zaczęła się dyskusja — rzecz najbardziej przez Latynosów uwielbiana. Alberto przekonywał ich argumentem, że nakręcą mnóstwo taśmy i że zarobią dużo tak bardzo potrzebnych pieniędzy. Ale uspokoił ich dopiero Monti, kiedy powiedział, że o tej porze — zbliżało się południe - na froncie nie ma walki. I dał najprostsze na świecie wyjaśnienie:

-Jest zbyt gorąco.

Za oknem falowało powietrze jak rozżarzona blacha i każdy ruch wymagał wysiłku. Zbieraliśmy się do drogi. Monti zszedł na dół, obudził jednego z żołnierzy i wysłał go do miasta, gdzieś, gdzie byli kierowcy i samochody. Przyjechał citroen DS i ford mustang. Monti chciał nam sprawić przyjemność i wyznaczył do eskorty żołnierza - dziewczynę imieniem Carlotta.

Carlotta przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur komandosa, dawało się wyczuć, że jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczęliśmy się do niej zalecać. Właściwie obecność Carlotty na dobre zdecydowała, że ekipa plunęła na domki pod Lizboną i postanowiła jechać na front. Mimo swoich dwudziestu lat Carlotta miała już legendę. Przed dwoma miesiącami, w czasie powstania w Huambo, dowodziła małym oddziałkiem MPLA, otoczonym przez tysięczną jednostkę UNITA. Umiała wyjść z okrążenia i wyprowadzić swoich ludzi. Dziewczyny są w ogóle doskonałymi żołnierzami, lepszymi niż chłopcy, którzy czasem zachowują się na froncie histerycznie i często nieodpowiedzialnie. Nasza dziewczyna była Mulatką, miała nieopisany wdzięk i wtedy wydawało nam się również - wielką urodę, choć później, kiedy wywołałem jej zdjęcia, jedyne zdjęcia Carlotty, jakie po niej zostały, stwierdziłem, że nie była tak piękna. To znaczy - nikt nie powiedział tego na głos, żeby nie zburzyć naszego mitu, naszego wyobrażenia o Carlotcie z owego październikowego popołudnia w Bengueli. Po prostu odnalazłem w Lizbonie Alberta, Carvalho, Fernandeza i Barbosę i pokazałem im zdjęcia Carlotty z naszej drogi na front. Oglądali je w milczeniu i sądzę, że w tym momencie wszyscy wybraliśmy milczenie, żeby nie powiedzieć tego na temat urody. Zresztą, czy miało to jeszcze znaczenie? Carlotty już nie było, już jej nie ma. Dostała rozkaz, żeby stawić się w sztabie frontu, więc włożyła mundur, rozczesała swoją fryzurę afro, zarzuciła automat na ramię i przyszła. Przed sztabem stał comandante Monti, czterech Portugalczyków i Polak. Od początku wydawała nam się piękna. Dlaczego? Bo taki był nasz nastrój, bo to nam było potrzebne, bo tak chcieliśmy. Zawsze stwarzamy urodę kobiet, więc i tym razem myśmy stworzyli urodę Carlotty. Nie można tego inaczej wytłumaczyć.

Samochody ruszyły, pojechaliśmy szosą do Balombo, sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód. Właściwie wszyscy powinniśmy zginąć po drodze, pełnej serpentyn, po których kierowcy gnali jak opętańcy, naprawdę, cud boży, że dojechaliśmy żywi. Carlotta siedziała w naszym wozie obok kierowcy i przyzwyczajona do takiej jazdy trochę z nas pokpiwała. Pęd powietrza odrzucał jej włosy do tyłu, w naszą stronę i Barbosa powiedział, że przytrzyma Carlotcie głowę, żeby nie urwał jej wiatr. Carlotta śmiała się, a myśmy zazdrościli Barbosie. Na jednym z postojów Femandez zaproponował, żeby Carlotta przesiadła się do nas do tyłu, na kolana, ale odmówiła. Głośno cieszyliśmy się z jego klęski. Gdyż oczywiście Fernandez chciał, żeby Carlotta usiadła na jego kolanach, a to by wszystko popsuło, bo ona nie należała do nikogo konkretnie, stworzyliśmy ją wszyscy razem, była naszą Carlotta.

Urodziła się w Rosadas, niedaleko granicy z Namibią. Rok temu odbyła przeszkolenie w lasach Kabindy. Po wojnie chciała zostać pielęgniarką. To wszystko, co o niej wiemy, o tej dziewczynie, która jedzie teraz samochodem, trzyma automat na kolanach i ponieważ wyczerpaliśmy nasze żarty i zapanował na chwilę spokój, zrobiła się poważna i zamyślona. Wiemy, że Carlotta nie będzie ani Alberta, ani Fernandeza, ale jeszcze nie wiemy, że już nie będzie niczyja.

Trzeba znowu przystanąć, bo most jest uszkodzony i kierowcy rozważają, jak przejechać. Mamy kilka minut czasu, więc robię jej zdjęcia. Proszę, żeby się uśmiechała. Stoi oparta o poręcz mostu. Naokoło jest pole, może łąka, nie pamiętam. Po chwili ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy spalone wsie, puste miasteczka, opuszczone plantacje tytoniu i ananasów. Potem było coraz więcej krzewów tamaryszku. zaczęły się zielone wzgórza i las. Zrobiło się gorzej, bo dojeżdżaliśmy do frontu szosą, o którą toczyły się walki, i na asfalcie leżały rozrzucone zwłoki żołnierzy. Nie mają tu zwyczaju grzebać poległych i wjazd w każdą strefę bitewną rozpoznaje się po nieludzkim odorze rozkładających się ciał. W zgniłej wilgoci tropiku muszą dokonywać się jakieś dodatkowe fermentacje, bo zapach jest tak intensywny, straszliwy i nawet ogłuszający, że mimo obycia z frontem za każdym razem dostawałem zawrotów głowy i mdłości. W pierwszym wozie mieli bańkę zapasowej benzyny, więc zatrzymaliśmy się, żeby polewać nią zwłoki, narzucić na zabitych trochę suchych gałęzi z przydrożnych krzaków, a potem kierowca strzelał z automatu w asfalt pod takim kątem, aby poszła iskra i wznieciła płomień. Tym ogniem znaczyliśmy naszą drogę do Balombo.

Balombo to małe miasteczko w lesie, które przechodzi z rąk do rąk. Żadna strona nie może osadzić się w nim na dobre właśnie z powodu tej obecności lasu, tak dosłownej jak w Otwocku czy w Wildze, co umożliwia przeciwnikowi skryte podejście na najbliższą odległość i nagłe zaatakowanie obrońców miasteczka. Dziś rano Balombo zostało zdobyte przez oddział MPLA w sile stu ludzi. Jeszcze w okolicznych lasach słychać strzały, bo przeciwnik odstąpił, ale niezbyt daleko. W Balombo, które jest zniszczone, nie ma ani jednego cywila, tylko tych stu młodych żołnierzy. Jest woda i dziewczęta z oddziału przyszły do nas świeżo wykąpane, z mokrymi włosami, ponakręcanymi na papierowe papiloty. Car-lotta karci je, że nie powinny zajmować się toaletą, muszą być cały czas gotowe do walki. One skarżą się, że musiały iść w pierwszej linii natarcia, bo chłopcy nie bardzo rwali się do przodu. Chłopcy pukają się w czoło i twierdzą, że to kłamstwo. Wszystko młodzież szesnasto-, osiemnastoletnia, nasi licealiści, nasze powstanie. Część oddziału ugania się po głównej ulicy na zdobytym traktorze. Każdy robi jedno kółko i oddaje kierownicę następnemu. Inni zrezygnowali z walki o traktor i jeżdżą na zdobytych rowerach. W Balombo jest chłodno, bo to górka, czuć lekkie powiewy wiatru i szumi las.

Ekipa filmuje, chodzę z nimi i robię zdjęcia. Carlotta, która jest przytomna i nie da się ponieść euforii zwycięstwa, jaka ogarnęła oddział, wie, że w każdej chwili może rozpocząć się kontrnatarcie albo że zaczajony strzelec wyborowy może poszukać naszych głów. Więc towarzyszy nam cały czas z automatem gotowym do strzału. Jest uważna i małomówna. Kiedy idzie, jej cholewy ocierają się o siebie, słychać to. Carvalho - operator - filmuje idącą Carlottę na tle spalonych domów, potem na tle imponujących, bujnych adenii. Wszystko to będzie pokazane w Portugalii, w kraju, którego Car-lotta nie zobaczy. W innym kraju, w Polsce, ukaże się jej zdjęcie. Jeszcze chodzimy po Balombo i rozmawiamy. Barbosa pytają, kiedy wychodzi za mąż. Ach, tego nie wie, teraz jest wojna. Słońce schodzi za drzewa, zbliża się zmierzch i musimy odjeżdżać. Wracamy do samochodów, które czekają na głównej ulicy. Wszyscy jesteśmy zadowoleni, bo byliśmy na froncie, mamy filmy i zdjęcia, żyjemy. Wsiadamy w tym samym porządku, w jakim przyjechaliśmy; Carlotta z przodu, my z tyłu. Kierowca zapala silnik i włącza bieg-1 wtedy - wszyscy pamiętamy, że to było właśnie w tym momencie - Carlotta wysiada z wozu i mówi, że ona tu zostanie. Carlotto, prosi Alberto, jedź z nami, zapraszamy na kolację, a jutro zabierzemy cię do Lizbony! Carlotta uśmiecha się, macha nam ręką na pożegnanie i daje znak kierowcy, żeby ruszał.

Jest nam smutno.

Oddalamy się od Balombo, na drodze coraz ciemniej i ciemniej, zapadamy się w noc. Późno docieramy do Bengueli, odnajdujemy jedyny czynny bar, chcemy coś zjeść. Alberto, który tutaj zna wszystkich, zdobywa stolik na wolnym powietrzu. Wspaniale, bo chłodno i morze gwiazd. Siadamy głodni, wyczerpani, coś tam mówimy. Długo nie przynoszą nic do jedzenia. Alberto woła, ale jest gwarno i nikt nas nie słyszy. Wtedy na rogu ulicy pojawiają się światła, zza zakrętu wypada samochód i ostro hamuje przed barem. Z wozu wyskakuje żołnierz zmęczony, brudny, twarz umazana ziemią. Mówi, że zaraz po naszym wyjeździe był atak na Balombo i że oddali miasteczko; w tym samym zdaniu mówi, że w czasie ataku zginęła Carlotta.

Wstaliśmy od stolika bez słowa i poszliśmy wymarłą ulicą. Każdy szedł osobno, zostawiony samemu sobie, nie było o czym mówić. Pierwszy idzie przygarbiony Alberto, za nim Carvalho, a drugą stroną jezdni Fernandez, dalej -Barbosa, ja na końcu. Lepiej, żeby nikt nie odzywał się, żebyśmy tak doszli do hotelu i zniknęli sobie z oczu. Odjechaliśmy z Balombo z wariacką szybkością, żaden nie słyszał strzelaniny, która zaraz rozpoczęła się za naszymi plecami. A więc to nie była ucieczka. Ale gdybyśmy usłyszeli strzały, czy kazalibyśmy zawrócić, żeby być z Carlottą? Czy bylibyśmy zdolni zaryzykować życiem, aby ją ochronić, tak jak ona ryzykowała sobą, ochraniając nas w Balombo? A może po prostu zginęła osłaniając nasz wyjazd, samotnie, bo chłopcy uganiali się na traktorze, a dziewczyny zajęte były toaletą, kiedy tamci wyrośli jak spod ziemi?

Wszyscy jesteśmy winni tej śmierci, ponieważ zgodziliśmy się, żeby Carlottą została, a mogliśmy kazać jej wrócić. Ale kto mógł przewidzieć? Najbardziej winni są Alberto i ja: to myśmy chcieli jechać na front i wtedy Monti dał nam eskortę - to znaczy dał nam tę dziewczynę. Ale czy możemy teraz coś zmienić, odwołać, cofnąć dzień?

Nie ma Carlotty.

Kto mógł przypuszczać, że widzieliśmy ją w ostatniej godzinie? ł że wszystko było w naszych rękach? Dlaczego Alberto nie zatrzymał kierowcy, nie wysiadł i nie powiedział do niej: pojedziesz razem z nami, bo inaczej zostaniemy i wtedy będziesz za nas odpowiedzialna? Dlaczego nie zrobił tego żaden z nas? I czy wina rozłożona na nas pięciu jest przez to mniejsza i łatwiej ją znosić?

Oczywiście, to był tragiczny przypadek. W ten sposób, kłamiąc, będziemy teraz opowiadać. Możemy też

twierdzić, że było w tym coś z przeznaczenia, z fatum. Nie było żadnego powodu, aby tam została, poza tym od początku istniała umowa, że wróci z nami. W ostatniej sekundzie, wiedziona jakimś nieokreślonym nakazem wysiadła z wozu i w chwilę później zginęła. Uwierzmy, że to było przeznaczenie. W takich sytuacjach postępujemy w sposób, którego nie potrafimy później wytłumaczyć. 1 mówimy. Wysoki Sądzie, nie wiem, jak to się stało, jak do tego doszło, bo to się właściwie zaczęło z niczego.

Ale Carlotta znała tę wojnę lepiej niż my, wiedziała, że zbliża się zmierzch, zwyczajowa pora ataku i że lepiej będzie, jeżeli na miejscu zorganizuje osłonę naszego wyjazdu. Taki musiał być powód jej decyzji. Tego domyślamy się teraz, kiedy jest za późno. O nic nie możemy jej spytać, bo Carlotta nie istnieje.

Stukamy w drzwi hotelu, które są już zamknięte. Otwiera właściciel, masywny starzec, czarny, chce nas ściskać uradowany, że wróciliśmy cało, zarzuca nas pytaniami. Potem przygląda nam się uważniej, milknie i odchodzi. Każdy z nas bierze klucz, idzie na piętro i zamyka się w swoim pokoju.

Ten mały, znikający w niebie punkt to samolot, którym odlatuje Alberto i jego ekipa. Dudnienie motorów przetacza się górą, nad lotniskiem, nad miastem, coraz słabsze i słabsze, ale ciągle słyszalne, jeszcze długo po tym, jak mały, znikający punkt rozpłynął się już i przestał być widoczny. Teraz jest to tak, jak gdyby z kosmosu dolatywały odgłosy niewidzialnych, odległych burz gwiezdnych. Ale i one cichną Niebo nieruchomieje, wypełnia się ciszą i blaskiem porannym. Po kilku godzinach na drugim krańcu galaktyki pojawi się mały punkt, który zacznie rosnąć, powiększać się. aż stanie się sztywnym kształtem samolotu, co będzie oznaczać, że Alberto i jego ekipa ląduje w Europie.

I ja odlatuję z Bengueli. tylko w przeciwną stronę, na południe, tam gdzie kontynent afrykański zaczyna dobiegać końca i po tysiącu, a nawet więcej kilometrach, za Namibią i Kalahari, pogrąży się w dwóch oceanach. Kiedy przyjechaliśmy rano na lotnisko, oprócz samolotu Alberta stal jeszcze dwumotorowy friendship, którego piloci — dwaj zarośnięci, zmordowani Portugalczycy, o czerwonych z niewyspania oczach - powiedzieli, że lecą zaraz do Lubango zabrać stamtąd ostatnią grupę uciekinierów. Lubango, które dawniej nazywało się Sa de Bandeira, leży trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe od Bengueli i jest siedzibą sztabu frontu południowego. Nie miałem tam przepustki, bo na front południowy, który był najsłabszy, najbardziej opuszczony, najgorzej zorganizowany i najmarniej uzbrojony, nie wpuszczali nikogo. Ale pomyślałem, że może dam sobie radę. Tak pomyślałem, choć szczerze mówiąc nie myślałem w ogóle, bo gdybym dobrze zastanowił się, może odeszłaby mnie ochota, żeby tam jechać. Ale z drugiej strony gdybym zastanowił się jeszcze lepiej, chyba chciałbym tam pojechać, bo uważam, że nie powinienem pisać o ludziach, z którymi nie przeżyłem chociaż trochę tego, co oni przeżywają. W każdym razie zacząłem prosić pilotów, żeby mnie wzięli ze sobą. Byli to ludzie tak wyczerpani nie znającym przerwy lataniem, tak zobojętniali na wszystko, że nic nie odpowiedzieli, co miało prawdopodobnie oznaczać, że wyrazili zgodę. Miałem na sobie dżinsy i koszulę, w kieszeni przepustkę do Bengueli i trochę pieniędzy, a w ręku aparat fotograficzny. Reszta rzeczy została w hotelu, a nie było już czasu ani samochodu, żeby jechać do miasta. Nie czekając więc wsiadłem do pustego samolotu i schowałem się w kącie, żeby nie narzucać się im swoją

obecnością, bo mogliby się rozmyślić i kazać mi zostać na lotnisku. Po kwadransie wystartowaliśmy z Bengueli, lecąc najpierw nad pustynią, a później nad zielonymi wzgórzami, nad łagodnym, urzekającym podhalańskim krajobrazem, a potem nad wielkim tęczowym ogrodem kwiatów, którym jest Lubango.

W Lubango na lotnisku siedziała na tobołkach i walizach grupa wystraszonych, spoconych i apatycznych Portugalczyków, z ich jeszcze bardziej wystraszonymi kobietami i śpiącymi w ramionach tych kobiet dziećmi. Rzucili się do samolotu, nim jeszcze wygasły silniki. Zaczepiłem kręcącego się po płycie Mulata i spytałem, czy zawiezie mnie do sztabu frontu. Powiedział, że zawiezie, tylko odprawi samolot, ale od razu spytał, jak chcę stąd wyjechać, bo ten samolot jest ostatni, który tu przyleciał, a jemu wydaje się, że miasto jest w rękach MPLA, ale jest oblężone i że drogi do miasta są w rękach nieprzyjaciela albo mogą być już jutro. Na to nic nie odpowiedziałem dokładnie, poza czymś takim w rodzaju: jak Bóg da.

Wszystko działo się odtąd jak w niezrozumiałym, niepojętym śnie, w którym nieznane osoby i niewidoczne siły wikłają nas w kolejne sytuacje bez wyjścia i co chwilę budzimy się mokrzy od potu, coraz bardziej wyczerpani i bezwolni. W sztabie frontu (dzielnica rezydencyjna na wzgórzu) przywitał mnie młody, biały Angolańczyk, komisarz polityczny. Nazywał się Nelson. Przywitał mnie z radością, jakbym był z dawna oczekiwanym gościem i zaraz wysłał mnie na niechybną śmierć. Nelson miał niespokojną, gwałtowną naturę, szalone pomysły i gorączkowy, porywczy sposób bycia. Wystarczyło, żebym w pierwszym zdaniu powiedział, że chcę jechać na front, natychmiast wypisał mi przepustkę i nim zdołałem połapać się, wypchnął mnie na podwórze, gdzie kierowca zapuszczał właśnie silnik dużej, starej ciężarówki marki Mercedes. Ledwie zdołałem uprosić Nelsona, żeby dał kubek wody, bo mdlałem z pragnienia. Ciężarówka była wyładowana do granic wytrzymałości karabinami, skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami mąki. Na szczycie tego ładunku siedziało sześciu żołnierzy. Nelson wepchnął mnie do szoferki, w której siedział już kierowca — cywil, półnagi, czarny, niebywale chudy. Za chwilę do szoferki dosiadł się jeszcze dowódca tej wyprawy — Diogenes. I od razu ruszyliśmy w drogę.

Przejechaliśmy przez miasto — wszystkie miasta w Angoli wyglądały wtedy jak upiorne, niszczejące makiety miast budowane pod Hollywood i już opuszczone przez ekipę filmową- nagle skończyła się zieleń, zniknęły kwiaty i wjechaliśmy w gorący, suchy tropik, na ziemię zarośniętą jak okiem sięgnąć gęstym, kolczastym, bezlistnym, szarym buszem. W tym buszu wycięty był niski i szary wąwóz, a na dnie wąwozu leżała asfaltowa szosa. Tą właśnie szosą jechaliśmy w ciężarówce. Mercedes był tak stary i przeładowany, że mimo wysiłków kierowcy osiągał tylko sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Byłem w kłopotliwej sytuacji, bo nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a nie wypadało mi się do tego przyznać. Diogenes mógłby pomyśleć —jak to, nie wie? To po co tu jest, po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokąd jedziemy? A ja rzeczywiście nie wiedziałem. Przypadkowo trafiłem na samolot w Bengueli i znalazłem się w Lubango. Przypadkowy Mulat, którego spotkałem na lotnisku, zawiózł mnie do sztabu frontu. Obcy człowiek, o którym wiedziałem tylko, że nazywa się Nelson i zobaczyłem go pierwszy raz w życiu, wsadził mnie do ciężarówki. Ciężarówka natychmiast odjechała i teraz toczy się między dwoma ścianami kolczastego buszu, ku nie znanemu mi przeznaczeniu. Wszystko stało się nagle i jakoś tak kategorycznie, że nie mogłem zastanowić się ani sprzeciwić.

Jechaliśmy tak, ten po lewej, chudy, wczepiony w kierownicą, niespokojny, ja w środku. Diogenes z prawej strony, czujny, z rozpylaczem wystawionym przez okno, gotowym do strzału. Słońce stało w zenicie, szoferka była nagrzana jak martenowski piec, cuchnęła ropą i potem. W pewnej chwili Diogenes. wpatrzony ciągle w ścianę buszu po swojej stronie, zapytał:

- Nie wiem, czy camarada wie, dokąd jedziemy? Odparłem, że nie wiem.

-1 nie wiem - ciągnął Diogenes nie patrząc na mnie - czy camarada wie, co znaczy jechać tą drogą, którą jedziemy.

Znowu odparłem, że nie wiem.

Diogenes pomilczał przez chwilę, bo wspinaliśmy się na wzgórze i silnik wył ogłuszająco. Potem powiedział:

- Camarada, ta droga prowadzi do Południowej Afryki. Czterysta pięćdziesiąt kilometrów stąd jest granica. Czterdzieści kilometrów przed granicą jest miasteczko Pereira de Eca. Tam znajduje się nasz oddział i tam jedziemy. W naszych rękach są miasta -jest Lubango i Pereira de Eca. Ale teren jest w rękach nieprzyjaciela. W tym buszu, przez który jedziemy, jest nieprzyjaciel i do niego należy ta droga. Do tego oddziału, który jest w Pereira de Eca, od miesiąca nie dojechał żaden nasz konwój. Wszystkie wozy ginęły w zasadzkach. A teraz my próbujemy tam dojechać. Mamy przed sobą czterysta kilometrów drogi i na każdym metrze możemy wpaść w zasadzkę. Czy camarada rozumie?

Poczułem, że nie wydobędę głosu, więc tylko pokiwałem głową na znak, że rozumiem, co znaczy jechać tą drogą, którą jedziemy. Potem opanowałem się na tyle. żeby spytać, dlaczego jest nas tak mało. Gdyby jechała

kompania albo nawet pluton, byłaby większa szansa dotarcia na miejsce. Diogenes odpowiedział, że na tym froncie jest w ogóle mało ludzi. Trzeba ich przywozić z Luandy i z Bengueli. Ziemia tutaj jest prawie bezludna. Jest trochę koczowników, ale to dziki naród, który chodzi nago. Wszystkie swoje wojny przegrali wiele lat temu. Odtąd wiedzą, że nie mogą wygrać i że jedynym ratunkiem jest schować się w buszu. Ruchem głowy Diogenes wskazał na ścianę buszu, za którą kryli się ci nadzy, przegrani ludzie. Następnie spytałem, dlaczego jedziemy taką rozlatującą się ciężarówką. Przecież Portugalczycy zostawili tyle doskonałych wozów. Na to Diogenes odparł, że wozy, zostawione przez Portugalczyków, są własnością Portugalczyków. Nie ma pieniędzy, żeby te wozy odkupić, a nawet nie ma z kim rozmawiać, bo ich właściciele są w Europie. Czy nie sądzi, spytałem, że szybkim wozem łatwiej uciec i trudniej w niego trafić, natomiast jadąc takim gratem toczymy się prosto w śmierć. Tak, Diogenes zgadza się, ale pyta, co możemy poradzić? Zapada milczenie i słychać tylko szum silnika i szelest opon na rozmiękłym asfalcie.

Czas mija, ale ciągle jest tak, jak gdybyśmy tkwili w miejscu. Ciągle ten sam, połyskujący, równiutki ścieg asfaltu położony na rudej, sypkiej ziemi. Po obu stronach ciągle te same wyblakłe, spękane ściany buszu. To samo białe, oślepiające niebo. Ta sama pustka porzuconego świata, który żadnym poruszeniem, żadnym głosem, nie daje o sobie znaku życia. W tej nieruchomej, martwej i ubogiej scenerii porusza się i chyboce nasza ciężarówka jak blaszany samochodzik w głębi odpustowej strzelnicy. Pan właściciel kręci korbką, wycięta z blachy zabawka jedzie kiwając się na boki, kto chce, może strzelać. W ciężarówce z tyłu siedzi sześciu żołnierzy ukrytych za skrzynkami amunicji i workami mąki. Słońce pali niemiłosiernie, więc przykryli się plandeką, jakby jechali w ulewie. Ich sytuacja jest o tyle lepsza, że jeśli wpadniemy w zasadzkę, mogą łatwo wyskoczyć z wozu i uciekać do buszu. Gorsze jest położenie tych, którzy znajdują się w szoferce. Zatrzaśnięci w metalowym pudle są jak trzy ruchome tarcze przesuwane wolno do przodu i wspaniale oświetlone słońcem szesnastego równoleżnika. W banalnym wnętrzu pustej strzelnicy sunie blaszany samochodzik, a pan właściciel widzi, coraz bardziej zdumiony, że nie ma chętnych do strzelania. A przecież małym kosztem można zdobyć atrakcyjną nagrodę. Jeszcze kręci korbką, ale coraz bardziej ospale i niechętnie. Wycięta z blachy zabawka porusza się wolniej i wolniej, aż w końcu staje.

Stanęliśmy na skraju szosy, przed nami, po tej samej stronie, leżał wrak spalonej ciężarówki. Ślad konwoju, który dotarł do tego miejsca. Rozrzucone skrzynki, beczki, worki, opony. W jednym miejscu wypalona ziemia, zwęglone kości. Tych, których złapali, musieli zabić, a potem spalić, albo nawet związali i spalili żywcem. Nie wiadomo, kto przeżył, czy w ogóle ktoś przeżył. Diogenes mówi, że jeżeli ktoś uciekł w busz, nie mógł daleko zawędrować; zginął z pragnienia, bo tu nigdzie nie ma wody. Można przeżyć tylko jadąc drogą, choć jadąc drogą - można zginąć. Trzeba trzymać się szosy, ale, oczywiście, na szosie można wpaść w zasadzkę. No tak. ale nie ma lepszego wyjścia, to znaczy nie ma w ogóle wyjścia idealnie doskonałego. To mówi Diogenes, który twierdzi, że ci ze spalonej ciężarówki popełnili błąd, bo na pewno jechali rankiem albo o zmierzchu, albo i nocą. Wtedy jest chłodno i nieprzyjaciel ma siłę, żeby podejść do szosy i zrobić zasadzkę. Natomiast w południe nastaje wielki upał i walczących ogarnia śmiertelna senność i lenistwo. Chowają się w cieniu i zapadają w drzemkę. Przygasa zapał wojenny i stygnie wrogość. Trzeba to wykorzystywać i jechać w samo południe, bo jest to pora najbardziej bezpieczna. Przypomniałem sobie, że to samo mówił Monti. Front zasypiał, gdy słońce stawało w zenicie.

Jechaliśmy do zmierzchu w napięciu, ze skupioną, bezradną czujnością, mijając po drodze jeszcze dwie zwęglone ciężarówki straconych konwojów. Diogenes poganiał kierowcę, nie pozwalał zatrzymywać się. O piątej po południu zobaczyliśmy na szosie kilku uzbrojonych ludzi. Stali, mierząc z automatów w naszą stronę. Diogenes odbezpieczył swojego kałasznikowa, ci z tyłu podnieśli się z legowisk i ukryci za szoferką brali na cel stojących na szosie ludzi. Szofer zwolnił, odległość między ciężarówką a tymi, którzy stali w przodzie, malała. Nikt nie strzelił. Potem, kiedy byliśmy już blisko, na tyle blisko, że można było rozpoznać sylwetki a nawet twarze, jeden z tych na szosie podniósł do góry karabin i rozległ się strzał. Wtedy Diogenes wyciągnął z kabury pistolet i też strzelił w powietrze. Mercedes zatrzymał się. tamci podbiegli do ciężarówki.

- Oddział comandante Farrusco - powiedział jeden.

-Konwój comandante Diogenesa - odpowiedział Diogenes.

Byliśmy w Pereira de Eca. Zaczęli prosić o papierosy. Sięgnąłem do kieszeni i dopiero w tym momencie, kiedy wszystko we mnie pękło, rozłożyło się na luźne, swobodne i uspokojone cząsteczki, zauważyłem, że spodnie i koszula są mokre od potu i ja cały mokry, i że w kieszeni, tam gdzie trzymałem paczkę naszych radomskich ekstramocnych. mam garść zwilgłego, cuchnącego nikotyną siana.

Zniszczony napis przy wjeździe do miasteczka zachęca do spoczynku i przetarcia zmęczonych oczu: W Pereira de Eca (proponuje tablica przy drodze) zatrzymaj się w Gospodzie pod Czarnym Łabędziem. Klimatyzacja - Obfita kuchnia - Ogród - Bar - Atrakcyjne ceny. 1 niezdarny rysunek ptaka płynącego jeziorem, który na tej wysokości geograficznej może pojawić się tylko we śnie.

Wszystko to zachęta dla tych, którzy przemierzają świat, poznają odległe kontynenty i nieznane krainy. Znajdą tu wygodny odpoczynek podróżując jałową i monotonną trasą Windhoek - Luanda, 2230 km. Czy mogę dorzucić zmęczonemu wędrowcy swoją radę? Nie zatrzymuj się w tym miasteczku teraz, dzisiaj. Tej nocy. Czasy zmieniły się i nie znajdziesz obiecywanych wygód. Co prawda jest woda, jednakże nie ma światła. Panują ciemności. Nie pokazał się księżyc. Są tylko gwiazdy, ale dalekie jakieś, osłabione, mało pomocne. Źle ze spaniem, bo domy rozbite i zrabowane. Z kuchnią też źle. Na betonowej podłodze gospody, w kałuży zeschłej krwi, leży zarżnięta i cuchnąca już koza. Kto głodny, wycina bagnetem kawałek mięsa i podpieka go w ognisku. Jak ci ludzie żyją, dlaczego nie umierają zatruci padlinnym jadem? Nie można także liczyć na zapowiadaną klimatyzację. Jest gorąco i mimo nocy upał nie podniósł się z ziemi, ociężały i lepki przygniata nieruchome, spłaszczone miasteczko.

W blasku naftowej lampy, jedynego światła, widać twarze pokryte potem, połyskujące, jakby nasmarowane oliwą. Brodata, szeroka twarz comandante Farrusco. Blada, w młodzieńczych krostach twarz jego zastępcy -Carlosa, bohatera spod Luso. Przedwcześnie zniszczona, zaniedbana twarz kobiety imieniem Esperanza. Siedzimy w gospodzie na skrzyniach, na krzesłach, a dowódca zajmuje miejsce w fotelu. Za oknem, na placu snują się żołnierze, rozpuszczeni w mroku, czarni, jak poruszona ciemność. Dlaczego nie idą na stanowiska? -pyta Farrusco. ale zaraz milknie i nie wydaje rozkazu.

Pozostali milczą, widocznie jest to pytanie bez znaczenia albo odpowiedź jest znana. Widocznie fakt. czy pójdą na stanowiska, niczego nie poprawia, nie ratuje.

To oddział skazany na zagładę, nie ma dla niego ocalenia.

Przyprowadźcie tego, co przyjechał z południa, rozkazuje Farrusco ludziom, którzy stoją w drzwiach czy raczej w tym miejscu, w którym kiedyś były drzwi prowadzące na drewnianą werandę i na plac. Camarada posłucha, co opowiada ten człowiek, mówi do mnie Farrusco, bo okazuje się, że oni już wiedzą, co opowiada, rozmawiali z nim po południu. Wchodzi skrajnie wyczerpany, roztrzęsiony Portugalczyk. Ma wpadnięte oczy, jest nie ogolony, brudny, wygląda jak uosobienie bezsiły i opuszczenia. Nazywa się Humberto Dos Angos de Freitas Quental. Jest stąd, tu się urodził, myślę, że jakieś pięćdziesiąt lat temu. Przed tygodniem uciekł z rodziną do Namibii. Żonę i czworo dzieci zostawił w obozie dla Portugalczyków w Windhoek, a sam postanowił wrócić. Chciał wrócić, bo w Pereira de Eca została jego matka. Matka ma osiemdziesiąt jeden lat i prowadzi piekarnię tyle lat, ile ma jej syn Humberto, który stoi przed nami. Powiedziała synowi, że nie wyjedzie i że będzie dalej piekła chleb, który jest zawsze potrzebny. Przecież sami wiecie, mówi do nas Humberto, że w Pereira de Eca macie świeży chleb. Tak, o tym wie cały oddział żywiący się chlebem wypiekanym przez tę kobietę, za który w dodatku nie płaci, bo jest to wojsko ochotnicze i wyzwoleńcze, nie mające pieniędzy. Kiedy wyjeżdżał, żeby wywieźć rodzinę do Namibii, kończył się zapas mąki i matka, która jest głucha i nie rozumie, że jest wojna i z powodu wieku już nic nie rozumie poza tym. że dopóki świat istnieje, ludzie będą potrzebować chleba, kazała synowi wrócić i przywieźć mąki. Została sama, więc postanowił wrócić i wiózł dla niej mąkę, którą zabrali mu na granicy, ale wie, że dzisiaj przyjechała ciężarówka z Lubango i przywiozła mąkę, co oznacza, że matka znowu upiecze chleba i że będziecie mieli co jeść nic za to nie płacąc, bo ona nie żąda pieniędzy.

Wszyscy kochamy tę kobietę, mówi Farrusco, chociaż ona nie jest specjalnie za nami, ale jest za życiem i za chlebem i to wystarczy. Nasi ludzie przynosili jej wodę, której potrzebowała. T przynosili jej drzewo. I będzie żyła tak długo, póki my będziemy żyć, a może dłużej od nas. Ale chcę, żebyś powiedział tym ludziom, którzy przyjechali z Lubango, co słyszałeś w Windhoek i co mówili ci po drodze w tej miejscowości, która jak się nazywa? Nazywa się Tsumeb, powiedział syn piekarki, i leży może dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Portugalczycy, którzy tam uciekli, mówią, że niedługo pójdzie na Angolę wojsko Południowej Afryki i że rozgonią MPLA. To samo mówią w Windhoek. Mówią, że wojsko pójdzie może dziś, a może jutro. Mają wozy pancerne i lotnictwo i zajmą Luandę. Skąd to wiesz, spytał Farrusco. - Tak mówią wszyscy Portugalczycy, odparł Humberto, chociaż to tajemnica. W Windhoek przychodzili do naszych obozów oficerowie południowoafrykańscy i pytali, kto służył w armii, i jeżeli ktoś chciał, brali ze sobą do tego wojska, które pójdzie na Angolę. A w Tsumeb, na stacji benzynowej, jeden biały powiedział mi, że w mieście jest dużo wozów pancernych, którymi jutro albo pojutrze pojadą do Angoli skończyć z komunistami.

Farrusco powiedział synowi piekarki, że może wracać do domu. Humberto robił wrażenie człowieka uczciwego. Ale nie wyglądało, że jest zbyt lotny i zdaje się, że był analfabetą. Zostaliśmy w pokoju sami, było nadal gorąco i duszno, mimo że minęła północ. Na podłodze, pod ścianami spali jacyś ludzie, inni wchodzili i wychodzili nie wiadomo po co. nie mówiąc słowa. Sprawdź.

czy poszli na stanowiska, odezwał się Farrusco do Carlosa. Wyślij kilku szosą w stronę granicy, niech ujdą kawałek i zobaczą, co się dzieje. Co to pomoże, odezwała się Esperanza. Jej twarz była teraz ciemniejsza niż wieczorem. Powiedz im, mówi Farrusco, żeby poszli naprawdę, żeby nie bali się i nie siedzieli w rowie. Jeżeli pójdą zbyt daleko, odzywa się kobieta, mogą zostać odcięci albo dostaną się w zasadzkę. Naokoło jest nieprzyjaciel. Dobrze, mówi Farrusco, ale chcę wiedzieć dokładnie, gdzie są. Przecież oni nie dowiedzą się, bo zginą, mówi Esperanza. Po co prowokować tamtych. Nie mamy sił, żeby się obronić.

Oddział comandante Farrusco liczy stu dwudziestu ludzi. Jest to na froncie południowym jedyny oddział między Lubango i granicą (450 km) i między Atlantykiem i Zambią (1200 km). Jedyny oddział na obszarze takim, jak jedna trzecia terytorium Polski. Dookoła, na dziesiątki, na setki kilometrów rozciąga się jałowy busz - bez wody, bez żadnych punktów orientacyjnych, nieubłagana drapieżność milionów kolczastych, splecionych w ścianę gałęzi, wrogi świat nie do pokonania, nie do przebycia. I tylko droga do Lubango, jedyna szosa przez ten busz, jak w korytarzu zasieków, po której odwrót jest też niemożliwy, bo jest zbyt długa, żeby przejść ją pieszo, a nie ma transportu, żeby przewieźć cały oddział. Może już o tej godzinie, a zbliżała się druga w nocy. nieprzyjaciel zajął szosę po obu stronach miasteczka i oto siedzimy w cieniu stalowego ramienia pułapki czekając, aż ktoś zwolni sprężynę i w powietrzu rozlegnie się ogłuszający trzask.

Przyszedł Diogenes i jeszcze jeden z konwoju, a potem wrócił Carlos. Dowódca spytał, czy tamci wyszli, i Carlos powiedział, że tak. Usiadł na skrzyni i odpiął pas, do którego miał przytroczony cały arsenał pistoletów, magazynków i granatów. W czasach kolonialnych Carlos i Farrusco walczyli w oddziałach komandosów portugalskich. Obaj byli synami chłopów z południa Portugalii. Po skończeniu służby zostali w Angoli i pracowali jako mechanicy samochodowi. Później Nelson opowiedział mi, co następuje:

-Kiedy latem tego roku wybuchło powstanie MPLA przeciw FNLA i UNITA, walki toczyły się również w Lubango. Ale w szeregach przeciwnika walczyło wielu białych i na naszym terenie, na południu, losy tego powstania ważyły się długo. Pewnego dnia przychodzi do sztabu krępy, brodaty mężczyzna i mówi, pokażę wam, jak to się robi, jak trzeba walczyć. To był Farrusco. Zorganizował oddział, zajął Lubango, a potem zdobył Pereira de Eca i tam został. Brakowało im uzbrojenia. Przez cały czas oprócz karabinów mieli tylko dwa moździerze 82 mm. Strzelali z nich Farrusco i Carlos. Strzelali bez używania podstawy, z ręki, i obaj mieli poparzone dłonie od rozpalonych luf, mieli dłonie całe w bąblach i w ranach.

Tej nocy w gospodzie wszyscy czuwają i jest to czuwanie tępe, bezbronne i wyczekujące. Może tylko śpią chłopcy na stanowiskach, na krańcach miasteczka i w rowach, bo młody sen jest silniejszy niż łęk, niż pragnienie i nawet silniejszy niż moskity. W pokoju pali się naftowa lampa i od dawna panuje milczenie. Nikomu nie chce się rozmawiać i nawet nie wiadomo, o czym mówić. Wszyscy czekają świtu coraz bardziej znużeni i senni. Słychać chrapanie tych, którzy śpią na podłodze. Słychać zawodzenie moskitów. Pot ścieka po twarzach, w ustach gorzko od nikotyny, sucho i mdląco.

Farrusco. trąciłem go w ramię, bo zaczynał drzemać, chciałbym dzisiaj wrócić do Lubango i potem przebijać się do Luandy. Myślę, że to, co powiedział ten Portugalczyk, jest ważne. Robił wrażenie, że mówi prawdę. Pewnie. że jest ważne, zgodził się Farrusco, tamci zaczynają inwazję. Stąd do Luandy, powiedziałem, jest półtora tysiąca kilometrów. Nie wiem, kiedy tam dojadę, bo już nie ma samolotów. W Luandzie mam łączność z krajem, a myślę, że to, co mówi Portugalczyk, jest światową wiadomością. Zrób coś. żebym mógł dzisiaj wrócić do Lubango. Musimy doczekać świtu, powiedział Farrusco, bo nocą nie można jechać tą szosą. Światła są z daleka widoczne i łatwo wpaść w zasadzkę. Zobaczymy, co będzie o świcie, zobaczymy, czy zaatakują. Od granicy aż do Pereira de Eca nie ma nikogo z naszych. Mogą też nadjechać od zapory w Ruacana i odciąć nam drogę do Lubango. Stąd nie wyjedziemy inaczej, tylko tą drogą, którą może odcięli już w nocy, bo w Ruacana stacjonowały ich wojska, a stamtąd wystarczy trzy godziny jazdy, żeby dotrzeć do naszej szosy.

Kończyła się noc, nad ziemią wstała czerwona łuna. Pojawiły się domy i drzewa, na skraju miasteczka stanęła ściana buszu. Wrócili zwiadowcy meldując, że po drodze nikogo nie spotkali. Trochę zelżało napięcie. Farrusco poszedł sprawdzić posterunki. Ruszyłem za nim. U wylotów piaszczystych uliczek, które kończyły się na skraju lasu, leżeli żołnierze wypatrując, czy coś nie rusza się między drzewami. Busz rozbrzmiewał wspaniałą muzyką ptactwa, w górę wzlatywała hałaśliwa, tropikalna hosanna. Potem wyszło słońce, zatoczyło snopem promieni jak reflektor, wszystko nagle umilkło i zapadła cisza.

Wróciliśmy do gospody. Kobieta gotowała kawę, pachniało jak rankiem na mazurskim campingu. Dopiero teraz zobaczyłem na ścianie sztabową mapę. Gwóźdź wbity w środku - to oddział w Pereira de Eca. Naokoło żadnych więcej gwoździ. Dopiero W7żej gwóźdź w Lubango. gwóźdź w Mocamedes i w Matala. Im wyżej.

tym więcej gwoździ. Ukośna czarna krecha, trochę złamana w schodki, to nasza droga. Dołem rządek krzyżyków nad brzegiem rzeki Cunene to granica z Namibią. Strzałka w górę wskazuje kierunek na Europę. Pole pokryte kółkami to busz. Pole pokryte kropkami — pustynia. Pole niebieskie - Atlantyk. PN — oznacza park: lwy. słonie, antylopy. 5 czerwone - zginęło pięciu naszych. 7 czarne - zginęło siedmiu tamtych. Dalej cyfry czerwone i czarne dwoma rzędami w dół, bez linii podsumowania, bo konto śmierci jest ciągle otwarte.

Teraz, daj Boże, przejechać z życiem czarną krechą w górę - do Lubango. Ruszyliśmy o dziesiątej przy wysokim słońcu z nadzieją, że rozszalały żar zmusi przeciwnika do opuszczenia zasadzek i wpędzi go w stan bezwładnej, sennej drętwoty. Po rozgrzanym placu snuli się żołnierze zamroczeni upałem, wałęsali się w kółko bez drygu i energii. Inni siedzieli w cieniu, oparci o ściany domków, o płoty, o drzewa, nieruchomi jak w śpiączce. Nie wiem, co stało się z Diogenesem, bo zniknął z całą załogą konwoju. Nigdzie nie widziałem kobiety. Carlos stał na werandzie gospody i wymachiwał do nas automatem. W nieruchomej scenerii tego placu balansująca w powietrzu ręka Carlosa zdawała się jedyną żywą i zdolną do ruchu istotą.

Jechaliśmy jeepem Toyota, który prowadził szesnastoletni żołnierz — Antonio. Na szosie leżał oślepiający blask, jezioro pulsującego światła, które przesuwało się do przodu. W pewnej chwili z głębi tego jeziora wynurzył się jak zjawa samochód. Zbliżał się do nas. Nigdy nie wiadomo, kto jedzie naprzeciw i Farrusco, który siedział po mojej prawej stronie, odbezpieczył swojego Ka-2 i odpiął od pasa granat. Wozy zatrzymały się. Z półciężarówki wyładowanej betami jak cygański wóz wysiadł zaniedbany, zarośnięty Portugalczyk, który z całą rodziną uciekał do Południowej Afryki. Stał na szosie zgarbiony i zrezygnowany, jakby znalazł się przed sędzią, który za chwilę skaże go na dożywocie. Powiedział, że szosa jest pusta i że nikt go nie zatrzymywał. Jednakże nic to nie znaczyło, bo zwykle ludzie, którzy robili zasadzki, nie ruszali uciekinierów.

Był to odkryty jeep i pęd powietrza dawał nieco ulgi. Gwizdało w uszach. W tym roku, krzyczał do mnie Farrusco przez wiatr, urodził mi się syn. Jest w Lubango i chcę go zobaczyć. Duży? spytałem, jak mogłem najgłośniej, żeby mnie słyszał. Duży, roześmiał się, duży chłop. Minęliśmy Rocadas, a potem pusty most na Cunene. Mój ojciec, krzyczał dowódca przez wiatr, nie miał ziemi, a było nas ośmioro, wszyscy bez butów. Nie wiem, czy wiesz, że u nas są góry i jest zimno. Pokręciłem głową, że nie wiem. Jeep sunął szosą przez pejzaż tak jednostajny, że zdawało się, iż stoimy w miejscu. Kiedy biłem się jako komandos, słyszałem jego głos przez wiatr, pomyślałem, że jestem po złej stronie. I dlatego, dodał po chwili kaszląc, bo wiatr wysuszał gardło, kiedy zaczęła się ta wojna, przeszedłem na drugą stronę.

Dojeżdżaliśmy do najgorszego miejsca, do Humbe. Tutaj dochodziła droga z Ruacana, którą mogły nadjechać oddziały południowoafrykańskie. Farrusco kazał zatrzymać wóz i poszedł skrajem buszu do skrzyżowania zobaczyć, jaka jest sytuacja. Nie zauważył nic podejrzanego i nikogo nie spotkał. Wystarczy, powiedział, postawić tu jeden wóz pancerny, żeby sparaliżował całą szosę. Nie będziemy mogli nic mu zrobić, bo nie mamy broni przeciwpancernej.

W Europie, powiedział, uczyli mnie, że front to okopy i zasieki, które tworzą wyraźną i wiadomą linię. Front na rzece, wzdłuż drogi albo od wioski do wioski. Można to wykreślić ołówkiem na mapie, można pokazać palcem w terenie. A tutaj front jest wszędzie i nigdzie. Ta ziemia jest zbyt wielka, a ludzi zbyt mało, żeby istniał liniowy front. To świat dziki i nie urządzony, trudno z nim współżyć. Nie ma wody, bo tu dużo pustyń. Nie można dłużej zatrzymać się tam, gdzie nie ma źródeł, a źródło od źródła daleko. Tu, gdzie stoimy, jest woda, a następna woda dopiero sto kilometrów dalej. Każdy oddział trzyma się swojej wody, bo inaczej zginie. Jeżeli między jedną wodą a drugą jest sto kilometrów odległości, to ta przestrzeń jest niczyja, nikogo tam nie ma. Więc front u nas nie jest liniowy, tylko punktowy i w dodatku ruchomy. Są setki frontów, bo są setki oddziałów. Każdy oddział jest frontem, potencjalnym frontem. Jeżeli nasz oddział zderzy się z oddziałem przeciwnika, to dwa potencjalne fronty zamieniają się we front realny: następuje bitwa. Teraz jesteśmy trzyosobowym frontem potencjalnym, który zmierza na północ. Jeżeli wpadniemy w zasadzkę, staniemy się frontem realnym. To jest wojna zasadzek. Na każdej drodze, w każdym miejscu może być front. Można objechać ten kraj i wyjść cało, a można zginąć na najbliższym metrze. Nie ma zasady, nie ma metody. Wszystko zależy od szczęścia i przypadku. Jest wielki bałagan na tej wojnie. Nikt dokładnie nie orientuje się w sytuacji.

Gnaliśmy dalej, w samo południe, smagani gorącym wiatrem. Busz przesuwał się do tyłu i znikał za nami. Minęliśmy Cahamę i Chibombę. przy szosie stały spalone domy. Jeżeli dojedziesz do Luandy. krzyczał Farrusco przez pęd powietrza, powiedz, żeby przysłali ludzi i broni. Powiedz, że jeśli przyjdą z Namibii, nie utrzymamy tej ziemi. Długo jechaliśmy w milczeniu. Potem znowu usłyszałem jego głos. Myślę, że mnie zabiją, wołał przez wiatr, myślę, że wypatrzą, że biały dowódca jeździ tą szosą i mnie zabiją, bardzo trudno, krzyczał do mnie, bardzo trudno wyjść z zasadzki, bo zawsze, wolał, jest za późno, wchodzisz im prosto na cel, ale wiesz, słyszałem jego głos, nie boję się, słyszysz, nie czuję lęku.

Usłyszałem łomot, trzask, walenie, głos -jedziemy, jedziemy, i był to glos niespokojnego ducha, komisarza Nelsona. Zerwałem się, dookoła ciemno, na szczęście spałem w ubraniu i w butach, więc mogłem od razu pobiec za nim, zlatywaliśmy po schodach w dół, poczułem ból głowy. Zacząłem przytomnieć dopiero w samochodzie. Był to nowy peugeot 504, w kolorze szarym. Prowadził Nelson. Obok siedział comandante Bota, ze sztabu frontu, pijany. Trzymał między kolanami butelkę whisky. Z tyłu siedział przyjaciel Nelsona i jego pomocnik - Manuel oraz ja. Manuel miał pistolet maszynowy uzi, który jest bronią izraelską poręczną w walce na krótkim dystansie, ale mało skuteczną w zasadzkach, w których lepiej walczy się radzieckim Ka-2 i belgijskim G-3, bo mają większy zasięg ognia. Spojrzałem na zegarek, była druga w nocy. Lubango leży wysoko nad poziomem morza i noce są tutaj lodowate, skandynawskie. Trząsłem się z zimna i niewyspania. Dokąd jedziemy? spytałem Manuela. Do Bengueli. Ucieszyłem się i chciałem znowu zasnąć, kiedy Manuel powiedział, w przodzie jest bitwa. Od razu oprzytomniałem. Atakuje szwadron Chipendy, powiedział Manuel, a przed nami jest tylko jeden nasz oddział dowodzony przez comandante Antonio, ale Antonio jest w Bengueli, pojechał szukać broni. To dlaczego jedziemy tą drogą zajętą przez bitwę, spytałem Manuela. Bo nie ma innej drogi z Lubango do Bengueli, odparł. A tak. prawda, przyznałem. Bota pociągnął z butelki, którą podał nam do tyłu,

więc też pociągnęliśmy po łyku. Zrobiło się lepiej. Jechaliśmy może pól godziny, z wielką szybkością, przez teren pagórkowaty, po obu stronach szosy stał zielony las, dojeżdżaliśmy już do krzyżówki w Caculi, kiedy na lewo, a potem na prawo, tuż przy drodze, usłyszeliśmy strzelaninę, przeciągłe dudnienie cekaemów i wybuchy pocisków. Nelson zgasił wszystkie światła i musiał zwolnić, bo noc była bardzo ciemna, bez widoczności, jechał dalej na oślep, wyczuwając oponą miękkie pobocze szosy. Wolniej, odezwał się Bota, który zaczął przytomnieć. A może lepiej, żeby szybciej, powiedział nieśmiało Manuel, jechaliśmy tak cały wiek. Jezu. myślałem, Jezu. granat rozerwał się w rowie, huknęła blacha. jakby walnął ktoś kijem w dach. wszyscy w porządku? spytał po chwili Bota, tak, w porządku, w ostatniej chwili Nelson zobaczył stojącą ciężarówkę i chciał ją wyminąć, kiedy z rowu wyskoczył do niego Mulat i mówi, Nelson, mam tu dwudziestu ludzi, ale nie mogę podrzucić ich do przodu, żeby zatrzymać Chipendę, bo skończyła mi się benzyna, skąd wziąć benzyny, cały dygotał, a było strasznie zimno.

Skąd wezmę ci benzyny, powiedział Nelson, poślij do Lubango, jak poślę, człowieku, kiedy nie mam się czym ruszyć, świetlna seria przeleciała nad nami, potem druga, trzecia. Nelson, odezwał się ten. który stał na szosie i trzymał drzwiczki samochodu tak, jakby nie chciał nas puścić, mówię ci, jest źle. wytłuką nas jak kurczaki i znowu blisko jeden granat, a potem kilka naraz, jedź dalej, powiedział Bota z dna swojego pijanego oszołomienia i Nelson ruszył, a Mulat zniknął tak nagle, jakby upadł rażony pociskiem i dlaczego jechaliśmy w tym przerażającym ogniu zamiast przeczekać w rowie, ale może oni myśleli, że wtedy tamci wyłapią nas jak hycle i że lepiej próbować wymknąć się z potrzasku, w każdym razie skręciliśmy na Cuilengues. po obu stronach ściany ziemi, widocznie jechaliśmy dnem jakiegoś przekopu albo wąwozu, nagle tupot, biegło dwóch chłopców z karabinami, zatrzymaj ich. powiedział Bota. i Nelson zawołał, stój. zatrzymali się, były to prawie dzieci, oberwani, półprzytomni ze strachu, spojrzałem na karabiny, mieli stare mauzery. a wy skąd. spytał Bota. z oddziału comandante Antonio, aha, mówi Bota, uciekacie, co. tak stoją pokorni, wystraszeni, jakby to nauczyciel złapał ich w czasie klasówki, że ściągają, natychmiast wracajcie do walki, rozkazuje im Bota, ja tam zaraz będę i zobaczę, czy walczycie, zapamiętałem wasze twarze. Szare ze strachu twarze tych chłopców cofają się w ciemność, potem nikną, jedziemy dalej, teraz będzie najgorzej, mówi Bota, bo chodzi o to, że dobijamy do Cuilengues, a tam powinni być najemnicy.

Zaczyna świtać i powoli cichnie strzelanina, zostaje za nami. Niebo robi się podobne do łąki, potem wygląda jak morze, a potem jak równina w śniegu. Stań, mówi Bota, i Nelson zatrzymuje peugeota na osłoniętym zakręcie. Idziemy pieszo zobaczyć, co dzieje się w Cuilengues. Jest szary, chłodny świt, rosa, nie ma słońca. Posuwamy się przyczajeni, bo nie wiadomo, kto kryje się w tych domkach, kto jest za następnym rogiem uliczki i za następnym. Długo chodziliśmy, żeby przekonać się, że miasteczko jest martwe, bez śladów życia. Nie wiem. co stało się tutaj przed naszym przybyciem. Bo nie tylko nie było ludzi. Ale nie było też żadnych innych stworzeń. Ani psa. ani kota. Ani kozy, ani kury. Ani ptaków na drzewach. Chyba ani myszy.

Uspokojeni wracaliśmy do samochodu, kiedy Nelson nagle zatrzymał się, w7prostował ramiona i pow- iedział, jeszcze dzień życia, bo teraz droga aż do Bengueli była już wolna, i zaczął gimnastykować się, a my wszyscy z nim. Bota chwiejnie, ciągle zataczając się. robiąc przechyły w lewo i w prawo, ale my energicznie, proszę oprzeć dłonie na biodrach, następnie stanąć na palcach i zrobić przysiad, i raz. i dwa. plecy wyprostowane, głowa podniesiona do góry, głębszy przysiad, jeszcze głębszy, a teraz wyrzuty ramion do przodu i do tyłu. mocniej, mocniej do tyłu i wdech, i wydech, wdech i wydech, ręce poziomo, nie opuszczać rąk, a teraz skłony ciała do przodu i na boki, na trzy tempa i raz, i dwa, i trzy, a teraz żabka, a teraz motylek, a teraz wzeszło słońce.

Depesze

Wróciłem do Luandy w sobotę nad ranem, było jeszcze ciemno. Jechaliśmy z Bengueli nocą, wozem-cy-sterną wysłaną do stolicy na poszukiwanie benzyny, bo front południowy był unieruchomiony z powodu braku paliwa. Po drodze mijaliśmy zaspane, półprzytomne posterunki, chłopców owiniętych w pałatki, w derki, w kapy i worki, gdyż nieprzyjemnie siąpiło. Jak zwykle wszczynali między sobą dyskusje, czy przepuścić nas, czy nie, chcieli, żeby dać im coś zjeść i zapalić, ale myśmy nie mieli nic, więc zrezygnowani machali ręką i szli spać. Nocą można było wjechać i zająć Luandę bez jednego strzału. Na afrykańskich przedmieściach kobiety rozpalały przed domami ogniska i szykowały się do ubijania manioku. Ubijanie manioku na twarde, kruche, białe ciasto zajmuje kobiecie afrykańskiej połowę życia. Druga połowa jest przeznaczona na noszenie płodu i rodzenie dzieci. W kilku miejscach przy studniach stały już kolejki po wodę. W innych - po chleb. Ludzie w tych kolejkach drzemali oparci o ściany albo spali na ziemi okryci prześcieradłami. Na murach był rozlepiony plakat OJCZYZNA CIĘ POTRZEBUJE, wielki, czarny paluch wymierzony w oczy przechodnia, o tej porze przekrwione z niewyspania. W europejskim śródmieściu nie było śladu życia. Kurz i pajęczyna zarastała domy i ulice.

W hotelu wróciłem do swojego pokoju numer 47, przegnałem z łóżka stado karaluchów i położyłem się

spać. Nigdy nic mi się nie śni, a tym razem znalazłem się nagle w podwarszawskim lasku, zza krzaków zaczęli wychodzić do mnie chuligani z nożami, zbliżali się takim krokiem, jakby bawili się w podchody. Otworzyłem oczy, nade mną stała dona Cartagina, chudy i wycieńczony Oscar (nowy właściciel hotelu) oraz stróż Fernando z zawieszonym na szyi plastykowym medalionem z podobizną Agostinho Neto. Cieszyli się, że wróciłem, i zupełnie bez sensu wypytywali mnie, czy jestem żywy, z taką natarczywością i niedowierzaniem, że w końcu straciłem orientację, czy to już jawa, czy dalszy ciąg snu, w którym raptem dona Cartagina, Oscar i Fernando grasują z nożami w podwarszawskim lasku. Nie wiem, co działo się dalej (prawdopodobnie znowu zasnąłem), bo kiedy zerwałem się z łóżka, w pokoju było pusto. Poszedłem korytarzem - też pusto. Wszystkie pokoje pootwierane i puste. Zatęchła wilgoć w powietrzu, wiatraki nie działają, zacząłem odkręcać krany. Krany gwałtownie chrapią, a potem cichną: nie ma wody. Zbiegłem po schodach na dół, gdzie w recepcji wsparty łokciami o stosy niepotrzebnych papierów i stertę pieniędzy bez wartości drzemał Felix, j ego blada twarz leżała na dłoni nieruchoma, bez wyrazu. Felix, potrząsnąłem nim, daj pić. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Od trzech dni nie ma wody, powiedział. Kończą się ostatnie studnie. Jeżeli dalej nie będzie co pić. miasto musi poddać się. Zostawiłem go i poszedłem do kuchni, ale kiedy otworzyłem drzwi, uderzył mnie w nozdrza makabryczny odór, taki. że wbiło mi nogi w podłogę i nie mogłem zrobić kroku. Ten smród szedł od góry nie mytych talerzy i garów, ale przede wszystkim od cuchnącej świni, którą ćwiartował tasakiem czarny kucharz. Camarada, powiedziałem oparty o stół, żeby nie upaść, daj wody. Odłożył tasak i z blaszanej beczki dał mi kubek wody. Poczułem w środku miękkość i chłód, wracałem do życia. Daj jeszcze, powiedziałem. Camarada niech pije tyle, przyzwolił, żeby miał dobrze.

Zamknąłem się w pokoju i zacząłem telefonować. Telefony działały. Pojęcie totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym murze istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś znaczy). Nawet kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i umożliwia minimum egzystencji. Choćby otaczał nas ocean zła, będą z niego wystawać zielone i żyzne wysepki. Widać je, są na horyzoncie. Nawet najgorsza sytuacja, jeżeli w niej się znajdziemy, rozkłada się na czynniki pierwsze, a wśród nich będą takie, których można się uchwycić, jak gałęzi krzaka rosnącego na brzegu, aby stawić opór wirom ściągającym na dno. Ta szczelina, ta wyspa, ta gałąź utrzymują nas na powierzchni istnienia.

I teraz w naszym zamkniętym mieście, kiedy nie funkcjonowało już tysiące rzeczy i kiedy zdawało się, że wszystko jest zniszczone, telefon jednak działał. Z południa, z granicy Namibii przywiozłem wiadomość, że dzisiaj, może jutro wejdą do Angoli pancerne kolumny. Syn piekarki powiedział, że wojska południowoafrykańskie stoją już w Tsumeb gotowe do wojny. Trzeba im trzech godzin, żeby dojechać do granicy, trzech dni, żeby dojechać do Bengueli, może jeszcze tygodnia, żeby dojechać do Luandy. Nikt o tym w Luandzie nie wiedział, bo stolica nie miała łączności z krajem. Chciałem przekazać to, co mówił syn piekarki i to, co mówił Farrusco. Że rusza interwencja i że front południowy nie utrzyma się. Zacząłem wydzwaniać, ale wszystkie numery milczały. Próbowałem jeszcze raz i jeszcze. Przeciągłe sygnały, nikt nigdzie nie podnosił słuchawki. Spojrzałem do kalendarza, bo nie miałem już poczucia czasu, to znaczy czas zatracił dla mnie wszelką podzielność, wszelką wymierność. rozleciał się, rozpełznął jak zwłókniały tropikalny opar. Czas konkretny przestał cokolwiek znaczyć, od dawna nie miało dla mnie znaczenia, czy jest to środa czy piątek, dziesiąty czy dwudziesty, ósma rano czy druga po południu. Życie biegło mi od zdarzenia do zdarzenia, w nieokreślony sposób zmierzało do niewiadomego celu. Wiedziałem tylko, że chcę być tutaj do końca, niezależnie od tego, kiedy on nastąpi i jaki będzie. Wszystko było całkowitą zagadką, która fascynowała mnie i wciągała.

Z kalendarza wyliczyłem, że był to 18 października 1975. I jak już wspomniałem - sobota. To tłumaczyło milczenie telefonów. Bo w sobotę i niedzielę zamierało całe życie. Te dwa dni rządziły się własnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkły działa i zawieszano wojnę. Ludzie odkładali broń i zapadali w sen. Wartownicy opuszczali posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszały drogi i ulice. Zamykano sztaby i urzędy. Wyludniały się rynki. Wyłączały się radiostacje. Stawała komunikacja. W niepojęty, ale całkowity sposób, ten wielki kraj razem ze swoją wojną i zniszczeniem, ze swoją agresją i biedą, stawał, nieruchomiał jak zaczarowany, jak zaklęty. Najbardziej tytaniczna eksplozja, żadne zjawisko niebieskie ani żadne ludzkie wołanie nie było w stanie ruszyć go z sobotnio-niedzielnego letargu. Przede wszystkim nie mogłem nigdy ustalić, gdzie podziewali się ludzie. Najbliżsi przyjaciele znikali jak kamień w wodzie. Nie było ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli też wyjeżdżać poza miasto. Kluby, restauracje, kawiarnie - to nie istniało. Nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

To sobotnio-niedzielne odprężenie respektowały wszystkie walczące strony, najzacieklejsi wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej sprawie nie było żadnych różnic, weekendowe lenistwo ogarniało i jednoczyło wszystkich. Ci ludzie byli tak skonstruowani, że starczało im energii życia od poniedziałku do piątku, po czym o północy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejąc w tych pozycjach, w jakich zastała ich godzina zero. Zalegała apatyczna cisza działająca na wszystko jak środek nasenny. Nawet zdawało się, że zasypia przyroda. Ustawał wiatr, sztywniały palmy, zwierzyna zapadała się pod ziemię.

Wieczorem przyszedł Oscar i przyniósł mi zapisany na kartce numer telefonu mówiąc, żebym tam zadzwonił. Czyj to telefon, spytałem. On nie wie. Dzwonili do hotelu i powiedzieli, żeby dać mi ten numer, kiedy wrócę do Luandy. Oscar poszedł, zostałem sam w pokoju. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer napisany na kartce. Po drugiej stronie linii odezwał się męski, niski głos. Powiedziałem, że w hotelu dali mi ten telefon mówiąc, żebym zadzwonił. Czy nazywam się tak a tak? spytał niski głos. Owszem, potwierdziłem. Ta część rozmowy odbyła się w portugalskim, ale w tym momencie tamten, po drugiej stronie, przeszedł na hiszpański, a ze sposobu mówienia i akcentu zorientowałem się, że mówię z Kubańczykiem. Każdy, kto spędził dłuższy czas w Ameryce Łacińskiej i zna hiszpański, odróżni natychmiast wymowę kubańską; ma ona specyficzny zaśpiew i jest niedbałą zbitką słów, których końcówki są z reguły opuszczone. Spytałem tamtego, kim jest i co tu robi myśląc, że jest to reporter z „Prensa Latina" albo ktoś w tym rodzaju. Wtedy powiedział - człowieku, nie pytaj tyle. bo kto za dużo pyta, dostaje za dużo odpowiedzi. Zamilkłem, bo nie wiedziałem, o co chodzi. Zobaczymy się u ciebie w pokoju, powiedział, będziemy tam za godzinę. I odłożył słuchawkę.

Przyszli we dwóch, po cywilnemu, jeden był czarny, masywny, zwalisty, a drugi biały, krępy i niski. Usiedli.

czarny wyją! kubańskie papierosy, które lubię - populares. Spytali, czy byłem na Kubie. Tak, raz. byłem. A gdzie? Wszędzie byłem, w Oriente, w Camaguey, w Matanzas. Czarny jest z Oriente. Pięknie tam, prawda? uśmiecha się. Oj, pięknie, mówię, zawieźli mnie na taką fajną górę, widok niesamowity. A teraz byłeś na południu? spytał biały. Tak, na południu. I jak jest na południu? Jak jest? Najpierw powiedzcie, kim jesteście. Biały powiedział, jesteśmy z armii. Z grupy instruktorów.

Była to dla mnie nowa rzecz, bo nie wiedziałem, że w Angoli są instruktorzy z Kuby. To znaczy, w Bengueli widziałem kilku ludzi ubranych w mundury kubańskie, ale tutejsi chodzili we wszelkich możliwych mundurach, jakie dostawali z zagranicy lub zdobywali na froncie, i myślałem, że byli to żołnierze MPLA. Teraz spytałem, czy ci, których widziałem w Bengueli, to byli wasi? Tak, powiedział czarny, nasi, pojechało tam kilkunastu ludzi. Powiedziałem, że chyba pojechali za późno, bo według moich obliczeń wojsko Południowej Afryki może już być w głębi Angoli. Zresztą, co poradzi kilkunastu ludzi? Tam idzie silna, regularna armia. Maj ą dużo wozów pancernych i dużo artylerii. Są to Afrykanerzy, oni potrafią walczyć. A MPLA nie ma broni. I powiedziałem, że oddział Farrusco ma tylko dwa moździerze i trochę starych karabinów. W Lubango też nie mają ciężkiej broni, jedyny wóz pancerny, który był w Bengueli, rozbili najemnicy. Kto może stawić opór kolumnom pancernym, które wejdą, a może już weszły z Namibii? Poza tym nad losami tej wojny ciąży przeszłość. W tym kraju przez pięćset lat czarny człowiek przegrywał wszystkie wojny z białym człowiekiem. Nie można zmienić myślenia ludzi z dnia na dzień. Żołnierz MPLA pobije żołnierza FNLA i UNITA, ale będzie odczuwał lęk przed białą armią, która idzie z południa.

Zgodzili się, że sytuacja jest trudna. Zapadło milczenie. W pokoju było ciemno od dymu, duszno. Siedzieliśmy spoceni, męczyło pragnienie. Walczyłem ze swoją wyobraźnią, bo ciągle wchodził mi w oczy widok butelki piwa albo zimnego soku z lodem, albo inne podobne szaleństwo. Spytałem ich, czy przyjdzie większa pomoc. Nie wiedzieli. Może przyjdzie, ale kiedy i jaka -niewiadomo. Dopiero przyjechali i mają szkolić tutejsze wojsko, ale tego wojska, w takim pojęciu jak to rozumiemy, nie ma. Są luźne oddziały, rozrzucone po kraju. Czy będzie czas, żeby stworzyć z tego armię? Tamci stoją dwadzieścia kilometrów od Luandy. Mobutu posyła nowe i nowe bataliony. Jutro mogą tu wejść.

Odprowadziłem ich na dół. Powiedzieli, że następnym razem spotkamy się u nich, bo im niewygodnie przyjeżdżać do hotelu, gdzie mogą kręcić się różni ludzie. Przyślą po mnie samochód, kiedy przyjdzie pora. Spytałem, jak mam ich nazywać. Czarnego mam nazywać Mauricio. Białego mam nazywać Pablo. Ale jeżeli będę telefonować, najlepiej nie mówić żadnych imion, tylko powiedzieć po hiszpańsku, że przyjaciel chce się z nimi spotkać. Oni już resztę zorganizują. W bocznej, ciemnej uliczce stał zasłonięty jeep, nowy, bez żadnych znaków rejestracyjnych. Ręka kogoś, kto siedział w środku, otworzyła drzwiczki. Wsiedli i jeep natychmiast odjechał.

A tam, w siedzibie sztabu w Pretorii, a później w Windhoek i wreszcie (już najdrobniejsze detale) w kwaterze frontu w Tsumeb, wszystko zostało dokładnie i dobrze obmyślone. Na ścianach mapy, Afryka w miniaturze, a mimo to wielka, od sufitu do podłogi, od drzwi wejściowych przez cały gabinet dowódcy ciągną się bezludne obszary oznaczone piaskowym kolorem. Sztabowcy przy podłużnych stołach, wyższe rangi, obkuci fachowcy.

Nazwa operacji: Orange.

Cel operacji: zająć Luandę do dnia 10 listopada 1975 (tego dnia o godzinie 18.00, zgodnie z porozumieniem z Alvor, ostatnie oddziały portugalskie opuszczą Angolę). Następnego dnia ogłosić niepodległość Angoli, w której władzę obejmie koalicyjny rząd FNL A--UNITA.

Współdziałanie: natarcie z kierunku południowego szosą Tsumeb, Pereira de Eca, Lubango, Benguela. Novo Redondo, Luanda. Jednocześnie natarcie z kierunku północnego szosą Maquela do Zombo, Carmona, Caxito, Luanda. Równoległe natarcie z kierunku wschodniego szosą Nova Lisboa, Quibala, Dondo, Luanda.

Siły: kierunek południowy - oddziały zmotoryzowane armii Republiki Południowej Afryki {wsparcie -oddziały ochotników portugalskich, oddziały FNLA--UNITA, szwadron Chipendy). Kierunek północny - oddziały FNLA (wsparcie - oddziały armii Republiki Zairu, oddziały ochotników portugalskich). Kierunek wschodni-jak kierunek południowy.

Godzina zero:

(tu rozpoczyna się dyskusja w języku angielsko-afry-kanersko-portugalskim. Ścierają się dwie opinie. Część uważa, że działania należy rozpocząć wcześniej, bo przeciwnik może stawiać opór, przełamywanie oporu zajmie czas i może opóźnić zajęcie Luandy. Poza tym w miarę posuwania się w głąb Angoli będą wydłużać się linie zaopatrzenia wojsk w amunicję, paliwo i żywność, dlatego trzeba przewidzieć czas dodatkowy. Proponują godzinę zero - poniedziałek, 20 października. Inni uważają, że operacja zajmie nie więcej niż dwa tygodnie. Na północy stoimy już na przedmieściach Luandy. Wszystkie informacje wskazują, że na południu przeciwnik nie będzie zdolny stawić oporu. Będziemy posuwać się szybkimi wozami pancernymi typu panhard. Wystarczy obliczyć czas przejazdu tych wozów z Tsumeb do Luandy dodając czas przeznaczony na posiłki i sen oddziałów. Uważają, że wystarczy ustalić godzinę zero na dzień 27 października. Ostatecznie zwycięża pierwszy, bardziej roztropny wariant. Nawet jeżeli wszystko potrwa trzy tygodnie i tak będzie to blitzkrieg, który wprawi świat w oszołomienie).

Godzina zero: 19 października, niedziela.

W niedzielę, jak wspomniałem, kraj pogrążony jest w stanie niebytu, nie daje znaków życia. Jednakże tego dnia. wiedziony niepojętym przeczuciem, comandante Farrusco szuka od rana swojego kierowcy Antonia, w końcu Antonio sam pojawia się, zaspany i nieprzytomny ze zmęczenia, ale Farrusco każe siadać mu za kierownicą i tym samym czerwonym jeepem Toyotą, którym wracałem z Pereira de Eca, jadą teraz szosą przez busz. Po jakimś czasie widzą w płomieniach słońca coś, co może wydawać się zjawą, ale co szybko materializuje się i przybiera kształt rozciągniętej kolumny wozów pancernych, nad którą unosi się, prawie nieruchomy, pękaty helikopter. Jeszcze chwila i rozlega się nerwowe turkotanie cekaemów. Farrusco jest ciężko ranny - kula przebija mu płuco. Antonio jest ranny w nogę, ale zachowuje przytomność. Cofa samochód i rusza z konającym dowódcą w drogę powrotną.

Kolumna toczy się naprzód, w kierunku Pereira de Eca. Żołnierze jadą schowani we wnętrzach wozów, ale musi być im gorąco i duszno, bo coraz to - wbrew rozkazom - w tym lub w tamtym wozie otwiera się pokrywa włazu i ukazuje się młoda, opalona twarz.

A w Luandzie? Co można robić w niedzielę w naszym opuszczonym mieście, na które -jak okazuje się- został już wydany wyrok?

Można spać do południa.

Można pokręcić kranem, żeby sprawdzić, czy - a nuż -jest woda.

Można postać przed lustrem myśląc: ile już siwych włosów w mojej brodzie.

Można posiedzieć nad talerzem, na którym leży kawałek obrzydliwej ryby i łyżka zimnego ryżu.

Można, pocąc się z osłabienia i wysiłku, przejść się w górę Rua de Luiz de Camoes - w stronę lotniska albo w dół - w stronę zatoki.

Ale przecież to nie wszystko! Przecież można jeszcze pójść do kina! Tak, ponieważ mamy jeszcze kino, co prawda jedno tylko, ale za to panoramiczne i na wolnym powietrzu i w dodatku bezpłatne. To kino znajduje się w północnej części miasta, blisko frontu. Właściciel uciekł do Lizbony, ale pozostał operator i została taśma słynnego filmu porno „Emmanuelle". Tę taśmę operator puszcza bez przerwy, w kółko, gratis, wstęp wolny dla wszystkich, walą tłumy dzieciaków, walą żołnierze, którzy urwali się z frontu, zawsze jest komplet i ścisk, wrzawa i ryk nieopisany. Dla zwiększenia efektu operator stopuje obraz w miejscach najbardziej pikantnych. Dziewczyna naga - stop. On bierze ją w samolocie -stop. Ona bierze ją nad rzeką - stop. Stary bierze ją -stop. Bokser bierze ją-stop. Jeśli bierze ją w pozycji fikuśnej - śmiech i brawa na widowni. Jeśli bierze ją w pozycji przesadnie wyrafinowanej - widownia milknie i analizuje. Jest tyle wesołości i gwaru, że z trudem słychać dalekie, ciężkie pogłosy ognia artylerii pobliskiego frontu. 1 oczywiście nie ma mowy - ale to już nie z powodu „Emmanuelle", tylko ze względu na wielką

odległość - żeby usłyszeć warkot silników sunącej szosą kolumny pancernej.

Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą, zacznijcie opowiadać... Zły znak- dona Cartagina śpiewa godzinki. Od rana całe miasto chwieje się i dygoce, podzwania szybami, bo artyleria otworzyła pełny ogień, bum, bum, bach, łubudu. mam, mam, horyzont wypełnił się wojennym łomotaniem. Holden Roberto zapowiedział, że dzisiaj wejdzie do Luandy. Prosi ludność o zachowanie spokoju. Wczoraj jego samolot rozrzucił ulotki, zdjęcia Holdena z podpisem

BÓG RZĄDZI W NIEBIE HOLDEN RZĄDZI NA ZIEMI

Muszą atakować wielką siłą, bo od świtu strzelanina nie słabnie, a zbliża się południe. W mieście popłoch, nerwowe bieganie, krzyki. Do linii frontu jest piętnaście minut samochodem. Może wejdą. Dona Cartagina chce mnie ukryć w swoim mieszkaniu. Mieszka niedaleko stąd, trzecia przecznica i na prawo. Mam iść teraz, pokaże mi drogę, żebym wiedział, którędy. Będę jej synem, który zajmuje się chorą, starą matką. A co ty mówisz takim dziwnym portugalskim? spytają. Boja urodziłem się na Timorze, ale uciekłem z domu i całe życie spędziłem w Birmie. Pływałem w birmańskiej flocie i mówię lepiej tamtym językiem.

Pokazać dokumenty!

Dokumenty zostały na statku, a sami widzicie, że wszystkie statki odpłynęły.

Dona Cartagina każe mi spalić papiery i spakować walizkę, ale mówię, że nie. że jeszcze czas, może dziś nie wejdą.

Dzwonię do Kubańczyków. ich telefon milczy.

Schodzę na dół, spotykam biegnącego Oscara, pytam, co się dzieje. Nie wie. co się dzieje, biegnie. Ulicą przejeżdża ciężarówka z wojskiem, potem druga. Jakieś kobiety z tobołkami, truchtem. Wreszcie pojawia się patrol, szukają wrogów. Jakich wrogów, mówi Felix blady jak ściana. Mnie cierpnie skóra, bo właśnie siedzę przy telexie i próbuję połączyć się z Warszawą, a oni pomyślą, że próbuję połączyć się z Holdenem Roberto. Już zdążyłem dodzwonić się do miejscowej centrali i nadałem:

3322 T1YOLI AN

OB INT LUANDA AN

ESTIMADO COLEGA, PODE LIOARME COM POLONIA

NUMERO 814251 OK?

Ale nagle oni rozłączyli się i odetchnąłem z ulgą, bo jeden z patrolu podszedł do mnie i chciał zobaczyć, co piszę, a ja nic już nie pisałem, więc on: musimy być czujni, musimy być czujni, camarada, bo nieprzyjaciel stoi pod Luandą. Tak, camarada, mówię i Felix mówi tak, pewnie, to jasne i zatrzymany w pół kroku Oscar też przytakuje, byleby prędzej opuścili lufy do ziemi, a najlepiej, żeby w ogóle poszli.

W końcu wynieśli się, a ja poszedłem pustymi ulicami do „Diario de Luanda". do Queiroza, który zawsze dużo wiedział. Trzech ludzi robiło tę gazetę. Miała ona szesnaście stron, z tego Queiroz zapisywał codziennie osiem. Uważał, że jest ich za mało: dziennik powinno robić pięciu ludzi. Pokazał mi tytuły, które wysłał do drukarni: Wszyscy na front! Nadeszła godzina próby! Nie oddamy ani piędzi ziemi! Powiedział mi, że sytuacja jest ciężka, że atakują wszystkie siły FNLA i pięć batalionów Zairu i jeszcze najemnicy i że MPLA ściąga na przedpola Luandy jednostki z prowincji, ale nie ma transportu i kończy się amunicja.

Wróciłem do hotelu i czekałem na Warszawę. W recepcji było pełno ludzi, którzy bali się zostać na tę noc w domach, woleli siedzieć tu i czekać, co stanie się dalej. Kanonada przybliżała się coraz bardziej, znowu ciężarówki, ulicą, bez świateł.

Nagle zapaliła się lampka telexu i aparat zaczął:

3322 TIYOLI AN

814251 PAPPL

DOBRY WIECZÓR, NIE MOŻEMY SIE Z PANEM POŁĄCZYĆ CO KILKA MINUT PRÓBOWALIŚMY, ALE NIE UDAWAŁO SIE NAM, NIE WIEM, DLACZEGO WCIAZ AUTOMAT WYBIJAŁ ZNAK ZAJETOSCi, PROSZĘ

TAK BI BI, TUTAJ JEST WOJNA I STRASZNY BAŁAGAN, WCZORAJ UDERZYŁ POCISK W KABEL I PRZERWAŁ LIMĘ, ALE DZISIAJ JUZ DOBRZE

BI BI, CZY JEST TAM SZEF ZMIANY?

TAK MOM MOM SŁUCHAM MORAWSKI

CZESC ZDZICHU, SŁUCHAJ TL ZACZAL SIE SZTURM NA LUANDE, BYC MOZĘ ZARAZ USTANIE LACZNOSC, JEST BARDZO CIĘŻKIE BOMBARDOWANIE ARTYLERYJSKIE, NADAM TO CO MAM, ALE MUSICIE LICZYĆ SIE ZE PRZERWA WKRÓTCE NASZA LACZNOSC, TERAZ MATERIAŁ OK??'.1

TAK JEST, DAWAJ, ALE CZY NIE MOŻEMY COS ZROBIĆ DLA TWEGO BEZPIECZEŃSTWA, MOZĘ MOŻNA CTE STAMTĄD WYCIĄGNĄĆ JAKIMŚ SAMOLOTEM

NIE, JUZ JEST POZNO. JUTRO MOZĘ WSZYSTKO SIE ROZSTRZYGNIE NIC ME WIADOMO. CO TU BĘDZIE, JESTEŚMY BARDZO SŁABI I JEST BARDZO ZLE. ALE NA RAZIE MATERIAŁ A POTEM POGADAMY BO Ml TĘSKNO OK''

OK, OK, DAWAJ

MOM MOM

(Wystukałem mom mom to znaczy - chwileczką, bo właśnie przez radio odezwał się głos szefa sztabu wojsk MPLA - comandante Xiyetu, który ogłaszał powszechną mobilizacją. Wysłuchałem do końca i od razu wystukałem:)

Z OSTATNIEJ CHWILI LUANDA PAP 23.10 W ZWIĄZKU Z POWAŻNA SYTUACJA. JAKA WYTWORZYŁA SIE W ANGOLI, SZTAB GENERALNY ARMII LUDOWEJ MPLA OGŁOSIŁ W CZWARTEK WIECZOREM TJ PRZED CHWILA POWSZECHNA MOBILIZACJE WSZYSTKICH MĘŻCZYZN W WIEKU 18-45 LAT. KOMUNIKAT SZTABU STWIERDZA, ZE ANGOLA STALĄ SIE W TEJ CHWILI OE1ARA ZBROJNEJ AGRESJI ZAKROJONEJ NA SZEROKA SKALE. W CIĄGU DZISIEJSZEGO DNIA NIEPRZYJACIEL ZAJAL SZEREG WAŻNYCH MIAST 1 JEGO OFENSYWA TRWA NADAL. WALKI TOCZĄ SIE W TEJ CHWILI NA PRZEDPOLACH LUANDY. SYTUACJA JEST BARDZO CIEZKA I KOMUNIKAT SZTABU WZYWA WSZYSTKICH PATRIOTÓW', ABY CHWYCILI ZA BRON 1 UDALI SIE NA FRONT BRONIĆ OJCZYZNY END 1TEM

MOM MOM

RYSIEK, TELEWIZJA PROSIŁA O PRZEKAZANIE CI NASTĘPUJĄCEJ NOTY! NA 8 LISTOPADA PRZYGOTOWUJEMY PROGRAM O SYTUACJI WEWNĘTRZNEJ W ANGOLI, DO KTÓREGO CHCIELIBYŚMY CIEBIE ZAPROSIĆ. NAJLEPIEJ BYŁOBY, GDYBY TO BYŁA RELACJA FILMOWA, ALE MOGĄ TO TEZ BYC ZDJĘCIA FOTOGRAFICZNE, WIADOMOŚCI NAGRANE NA MAGNETOFON, WRESZCIE KORESPONDENCJA SŁOWNA, KTÓRA ODCZYTAŁBY SPECJALNIE ZAANGAŻOWANY AKTOR. SERDECZNIE POZDRAWIAMY

SŁUCHAJ RYSIU. DAŁEM CI TE NOTĘ ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ Z CAŁEJ ABSURDALNOŚĆ! WSZYSTKIEGO W TYM MOMENCIE

TO NIC, SŁUCHAJ, JESZCZE PRZEKAZ CZARNECKIEMU: MICHAŁ, TUTAJ ROBI SIE BARDZO ZŁE. KAŻDEGO DNIA MOŻNA OCZEKIWAĆ

MAKU NA LUANDE I PRZERWANIA ŁĄCZNOŚCI. DLATEGO CHCE SIE Z WAMI UMOWIC NASTĘPUJĄCO - JEŻELI NIE BĘDZIECIE SIE MOGLI POŁĄCZYĆ ZE MNA WIECZOREM O USTALONEJ GODZINIE, PRÓBUJCIE LACZYC SIE RANO NASTĘPNEGO DNIA GODZ 7 GMT I POTEM 20 GMT I ZNOWU NASTĘPNEGO DNIA I TAK DO SKUTKU, AZ BOCi DA POŁĄCZYMY SIE OK? ZAŁATWCIE ZĘBY WSTRZYMALI EWENTUALNE WYJAZDY DO LUANDY, CHYBA ZE KTOŚ MA PLANY SAMOBÓJCZE OK777 ŚCISKAM RYSIEK

TAK, OK, DZIĘKUJE I TRZYMAMY ZA CIEBIE PALCE

DZIĘKUJE STARY, POZDROWIENIA Z LUANDY 1 CZEKAM NA WASZA LACZNOSC JUTRO GODZ 20 GMT OK? TKS, DOBRANOC

Wstałem od aparatu spocony jak mysz, ale uradowany, że nadałem wiadomość z ostatniej chwili, bezpośrednio odebraną z radia. Po północy dodzwoniłem się do Queiroza. Atak został zatrzymany, ale jest dużo ofiar.

Nocą wychodzę na balkon, wystawiam antenę w stronę zatoki i szukam swoim tranzystorem dalekich stacji. Tak, gdzieś tam istnieje normalne życie, wystarczy przystawić ucho do głośnika i słuchać. Na jednej półkuli chrapanie, przewracanie się z boku na bok, na drugiej już wstawanie, gotowanie mleka, golenie i pudrowanie. A potem na odwrót. Człowiek budzi się i nie myśli, że może zaczyna ostatni dzień życia. Wspaniałe uczucie. ale tak już zwyczajne, że nikt tam nie zwraca na to uwagi. W każdej sekundzie pracują setki, jeśli nie tysiące radiostacji, morze słów przewala się w powietrzu. Ciekawe posłuchać, jak świat spiera się, agituje, przekonuje, jak sobie wygraża, jak zmyśla i kłamie, jak każdy ma rację i nie chce wysłuchać przeciwnej strony. Cały świat zajmuje się w tym momencie Angolą, tu Paryż, tam Londyn. Kair i Tokio mówią na ten temat. Świat przypatruje się wielkiemu widowisku walki i śmierci, które zresztą trudno mu sobie wyobrazić, bo obraz wojny jest nie-przekazywalny. Ani piórem, ani głosem, ani kamerą. Wojna jest rzeczywistością tylko dla tych, którzy tkwią w jej zakrwawionym, wstrętnym, brudnym wnętrzu. Dla innych jest stronicą książki, obrazem na ekranie, niczym więcej. Manipuluję tranzystorem, który cichnie, bo kończą się baterie, a nowych nie dostanę i słucham, co mówią dalekie radiostacje. Odzywają się różne glosy, sypią się pomysły i propozycje. Co zrobić z Angolą? Zwołać międzynarodową konferencję. Posiać wojska Narodów Zjednoczonych, niech wejdą i rozdzielą tych, co się tam tłuką. Posłać wojska? A kto za to zapłaci, mamy przecież inflację. Niech jadą same czarne wojska i niech płacą Arabowie. Arabowie nie wiedzą, co robić z forsą. Najlepiej wezwać Angolańczyków, żeby pogodzili się. Niech podpiszą rozejm, niech podzielą się stołkami, niech padną sobie w objęcia. Zagrozić, że jeśli się nie uścisną, nie dostaną więcej pieniędzy. Make love, not war. Milionowa armia kubańska stoi u granic Południowej Afryki. Tam, w suchym buszu, wśród panicznie uciekających bosonogich plemion, w tym miejscu bez dróg, bez światła, bez szkół, bez miast, decydują się losy współczesnej cywilizacji. Dać pomoc Vorsterowi, dać mu zielone światło. Udzielić moralnego poparcia.

Wielkie plany, globalna strategia.

Tamci nie wiedzą, że to wszystko trzyma się tutaj na dwóch ludziach.

Jeden z nich to Ruiz. sympatyczny, ruchliwy Portugalczyk, pilot starego dwumotorowca DC-3, jedynego samolotu, jaki ma w Luandzie MPLA. Jest to maszyna zrobiona w roku 1943. dwa silniki plujące kłębami sadzy, łatane skrzydła, zdarte koła. dziurawy kadłub. Tylko Ruiz umie zamknąć drzwiczki wejściowe (choć też nie bez trudności). Tym samolotem lata on dzień i noc, właściwie jest całą dobę w powietrzu. Ruiz leci do Brazzaville po amunicję, potem do oblężonych miast na krańce Angoli, żeby zostawić skrzynki z nabojami i worki z mąką, a zabrać do Luandy ciężko rannych. Jeżeli Ruiz nie dotrze na czas, miasta będą musiały poddać się, a ranni umrą. W jakimś sensie los tej wojny spoczywa na jego ramionach. Ruiz lata po Angoli na pamięć, bo obsługa lotnisk nie istnieje, nie wiem nawet, czy działa radiostacja w jego samolocie. Często on sam nie wie, w czyich rękach jest lotnisko, na którym ma lądować. Jeszcze wczoraj było w ręku swoich, ale może dzisiaj już należy do tamtych. Dlatego najpierw przelatuje nad lotniskiem nie lądując. Czasem poznaje znajomych po sylwetkach, wtedy obniża wysokość i siada spokojnie. Czasem jednak zaczynają strzelać do samolotu, wtedy zawraca i przywozi do Luandy złą wiadomość. W tym kraju bez łączności i komunikacji Ruiz najlepiej wie, co dzieje się na frontach, jakie miasto do kogo należy. Startuje o świcie, robi kilka rejsów dziennie, wraca po północy. Jego samolotu oczekują zgłodniali żołnierze w Luso, ginący garnizon w Novo Redondo, odcięci od świata obrońcy Quibali. Teraz oczekuje go Luanda, która nie utrzyma się bez dostaw amunicji. Najłatwiej spotkać go rankiem, na pustym lotnisku, kiedy przegląda silniki. Awaria jednego z motorów może unieruchomić samolot i zmienić bieg wojny. A nie ma części zapasowych. Nie ma mechaników. Zresztą maszyna jest bez przerwy potrzebna. Za chwilę Ruiz zniknie w kabinie pilota. Śmigła obrócą się, samolot stanie w gęstych, nieprzeniknionych chmurach czarnego dymu i z łomotem, szczękiem i zgrzytaniem sterta rozlatującego się żelastwa potoczy się na start.

Drugim człowiekiem, od którego wszystko teraz zależy, jest Alberto Ribeiro, niski, krępy trzydziestolatek.

inżynier. Front północny ciągnie się pod Luandą, wzdłuż rzeki Bengo. Na brzegu tej rzeki znajduje się stacja pomp, która dostarcza wody dla Luandy. Jeżeli stacja jest nieczynna, w mieście nie ma wody. Przeciwnik to wie i stale bombarduje miejsce, w którym stoją pompy. Czasami trafia i stacja przestaje pracować. Luanda może wytrzymać bez wody pięć dni, nie więcej. W tropiku ludzie nie zniosą dłużej pragnienia, poza tym zaczną się epidemie. Jedynym człowiekiem, który potrafi naprawić te pompy, jest Alberto. Dzięki niemu miasto od czasu do czasu ma wodę, może istnieć i bronić się. Gdyby jadąc do stacji pomp Alberto zginął w wypadku samochodowym albo już w samej stacji został trafiony przez pocisk, po kilku dniach Luanda musiałaby się poddać.

Powszechna mobilizacja. Długie kolejki młodych ludzi, przeważnie bezrobotni. Zamiast podpierać ściany, lepiej zgłosić się na apel, w wojsku dadzą jeść. Będą walczyć i zabijać. Wreszcie jakaś praca, a nawet powód do chwały. Odprowadzani przez matki i żony, dużo kobiet z brzuchami. Ludzie będą rodzić się i zabijać do końca świata. Ci, którzy ujrzą teraz światło dzienne, za dwadzieścia pięć lat wejdą w rok dwutysięczny. Uroczyste obchody z okazji powitania nowego tysiąclecia. Spotkania młodzieży z weteranami dwudziestego wieku. Wywiad z rześką staruszką, która przeżyła pierwszą wojnę światową. Imponująca pamięć i w dodatku śmiała kokieteria, babcia wspomina, jak to w czasie przemarszu wojsk z pewnym żołnierzem w stogu siana, a tak, proszę pana, nie mylę się, dobrze pamiętam. Połowa ludzkości będzie miała skośne oczy. Połowa ludzkości nie będzie rozumiała, co mówi druga połowa ludzkości. Czas udoskonalić sposób porozumiewania się na migi. czas rozpocząć nauczanie języka migowego. Biała rasa wejdzie w fazę szczątkową. Zaledwie trzynaście procent mieszkańców ziemi będzie miało białą skórę. Zaledwie dwa procent będzie miało naturalne włosy blond. Blondyni - coraz bardziej unikalny fenomen, rzadkość nad rzadkościami. Co lepiej - myśleć czy nie myśleć o przyszłości? Szok przyszłości: zmartwienie społeczeństw postindustrialnych, luksus. Dla innych kłopot dnia powszedniego - co zdobyć dziś do jedzenia. Język bantu nie zna czasu przyszłego, dla ludzi Bantu nie istnieje pojęcie przyszłości, nie dręczy ich myśl, co stanie się za miesiąc, za rok (patrz: wielebny ojciec Placide Tempels „La Philosophie Bantoue"). Grupami odprowadzają poborowych prosto na front. Takich surowych i nieobytych, po co? Żeby robili sztuczny tłum, większy bałagan? Godzina osiemnasta, zamykają punkty rejestracyjne. Ludzie rozchodzą się, znikają w labiryntach musseques - dzielnic nędzy. Kończy się dzień, właściwie nijaki, nawet spokojny.

Tymczasem zrobiło się duszno. Nagle ucichły działa na przedpolach Luandy i nie było wiadomości z innych frontów. Wydawało się, że stanął czas, że nie dzieje się nic. Żagle naszego okrętu opadły, znaleźliśmy się na martwej fali. Oczekiwanie na sztorm. Poczułem, że nie ma czym oddychać. Był to specjalny rodzaj duchoty, której nie da wymierzyć się w milibarach. Odczuwało sieją bardziej psychicznie niż fizycznie. Zaciskała się jakaś niewidoczna obręcz potęgując uczucie zagrożenia i lęku. Myślałem, że jest to może mój stan prywatny. moje indywidualne przygnębienie. Zacząłem przyglądać się innym. Wszyscy mieli twarze ludzi, którym jest duszno. Twarze otępiałe i bez wyrazu, o rysach zatartych, bez siły i wdzięku. Uczucie duszności było tak dojmujące, że wystarczyło rozpocząć rozmowę na byle jaki temat, aby wkrótce usłyszeć o tym, że jest duszno. Ludziom trudno było mówić o czymś innym. Były to zresztą zwierzenia niewyraźne i mgliste, bo odczuwanie duszności jest stanem bardzo trudnym do określenia. Zwykle mówi się tylko, że coś wisi w powietrzu, coś musi stać się, coś nas czeka. Ponieważ jest wojna, rozmówca stwierdza, że będzie lała się krew. To lekcja wyniesiona z historii, a ona uczy, że nie może być wydarzenia przełomowego, które obeszłoby się bez rozlewu krwi. Potem zapada milczenie, każdy zastanawia się, czy będzie to jego krew. Uczuciu duszności towarzyszy stan podrażnienia i niepokoju. Człowiek niezdolny do zrozumienia sytuacji, a pragnący ją sobie objaśnić, daje posłuch najbardziej fantastycznym plotkom. Boi się, wykonuje irracjonalne odruchy, łatwo rozpętać w nim instynkty stadne.

Duszno robi się wtedy, kiedy ważne wydarzenie, ważna zmiana nie mogą przebić się na powierzchnię życia, ciągle nie mogą spełnić się. Niewidoczny jeszcze i nie skrystalizowany fakt, który dokona się w przyszłości, już teraz rośnie, pęcznieje, zaczyna napierać na zastaną rzeczywistość, która jednak nie chce ustąpić. Jest coraz bardziej ciasno i przez to - coraz bardziej duszno. Brak powietrza wzmaga w nas poczucie bezradności. Z apatią patrzymy, jak gromadzą się chmury i czekamy, kiedy odezwie się z nich głos, który odczyta nam nieubłagany wyrok losu.

dobry WIECZOR - włączyła się Warszawa - prosimy

INFORMACJE

NIESTETY, NADAL NIh MAM INFORMACJI, PANUJE POZORNY SPOKÓJ I NIC SIE NIE DZIEJE, TYPOWA CISZA PRZED BURZA, WIEMY. ZE NADCIĄGA INWAZJA. ALE BRAK WIADOMOŚCI Z FRONTU, NADCHODZĄ CIĘŻKIE DNI, ALF. TO NIE JEST KONKRETNA INFORMACJA DO GAZETY. ODEZWIJCIE SIE JUTRO, MOZĘ COS SIL STANIE

OK, WIEC DO JUTRA

DO DO TKS TK.S BYh BYE

O drugiej w nocy ktoś zaczął łomotać w moje drzwi, zerwałem się z głębokiego snu i ciarki przeszły mi po grzbiecie, bo pomyślałem:

FNLA!

Powlokłem się na ołowianych nogach otworzyć drzwi. Do pokoju władowało się trzech niemożliwie brudnych typów. Rzucili się na mnie, a ja na nich, zaczęliśmy się ściskać i przekrzykiwać. Byli to Nelson, Manuel i Batista. Położyli broń na podłodze i chcieli się umyć. Potem Nelson zwalił się na łóżko i zasnął w sekundę, a tamci zaczęli otwierać jedyną puszkę konserw, jaką trzymałem na czarną godzinę.

Co na froncie południowym? - spytałem.

Nie ma frontu południowego, powiedział Manuel, tamci są już pod Benguelą. Druga kolumna idzie na Luandę.

ł nie da się ich zatrzymać?

Bardzo trudno. Tamci dysponują ogromną siłą ognia. Mają dużo broni pancernej, dużo artylerii, biją się dobrze i są zdecydowani. Nie mamy czym walczyć. Nasi ludzie nie są przygotowani do walki z regularną armią. Cofamy się, bo siły są nierówne.

Co z Farrusco?

Nie wiemy, był ciężko ranny.

Widzieliście tamtych z bliska?

Tak. Mają wozy pancerne typu panhard, bardzo szybkie. Są ruchliwi i świetnie znają teren. Rozdzielają się na grupy po pięć-sześć wozów i ciągle zmieniają pozycje. Są wszędzie i nigdzie, trudno ich uchwycić. Mamy za mało sił. żeby zorganizować obronę.

Kiedy dojdą do Luandy?

Może za kilka dni.

Pesymistyczna część mojej natury podsunęła mi myśl, że nadszedł moment zagłady, że zbliża się koniec. Wystarczy, żeby tamci zajęli elektrownię w Cambambe, która znajduje się o dwieście kilometrów przed Luandą. Stamtąd płynie prąd do stacji pomp, od tej elektrowni zależy, czy miasto ma wodę i światło. Bez wody i światła po kilku dniach otoczone i wygłodzone miasto złoży broń.

poniedziałek, 3 listopada (sądny dzień)

Rano-nic.

W południe — Pablo podjeżdża po mnie jeepem na umówione miejsce. W wozie jest jeszcze dwóch Kubań-czyków. Noszą zielone drelichy bez żadnych oznak. Jedyny znak tożsamości to broń na ramieniu. Człowieka z bronią nikt nie pyta, kim jest i co tu robi. Zresztą wystarczy powiedzieć: Cubano, patrole nie pytają o więcej i można jechać dalej. Mijamy rozrzuconą w polach dzielnicę przemysłową. Potem zaczynają się pastwiska, regularne prostokąty soczystej trawy, dobrze utrzymanej. Bezpańskie stada krów, tony mięsa i mleka przez nikogo nie pilnowane. W mieście panuje głód, ale nikt bydła nie ruszy - to własność portugalska, nietykalna. Jeszcze chwila jazdy i zaczynają się łagodne wzgórza, rozrzucona ziemia, linie okopów, działa, namioty, skrzynki -front północny, najbardziej czułe miejsce tej wojny, bo są to przedpola Luandy. Widok z pierwszej linii okopów: rozłożysty pejzaż, zielono, rzeka w płaskiej dolinie, asfaltowa szosa, zerwany most, podziurawiony budynek stacji pomp, palmowy gaj. Po drugiej stronie, w głębi - wzgórza w słońcu, okopy przeciwnika. W szkłach silnej lornetki widać drobinki pyłu, poziomą i pionową podziałkę, wzdłuż poziomej podziałki to w jedną to w drugą stronę biegną figurki i jeżdżą samochody: przygotowanie natarcia. Po tej stronie, po której jesteśmy, też dużo ruchu, dźwigania worków z piaskiem, maskowania stanowisk, przetaczania dział. Nie chcą, żeby ich zaskoczyli. Potem przyjdzie noc, świt i czekanie, kto uderzy pierwszy. Ktoś wreszcie uderzy, a drugi odpowie, z ziemi pójdzie kurz. zacznie się taniec ognia i śmierci. Pablo chodzi, rozkazuje, sprawdza inwentarz, jak chłop w wigilię żniw. Idę za nim i robię zdjęcia. Wszyscy chcą się fotografować. Teraz mnie. a teraz mnie, camarada, mnie, mmmnnniiieee! Stają wyprężeni, niektórzy salutują. Zostawić ślad, utrwalić się, jakoś pozostać. Byłem, jeszcze wczoraj byłem, robił mi zdjęcie, o, tak wyglądałem. Taką miałem twarz jako żywy człowiek. Stoję przed wami na baczność, popatrzcie na mnie przez chwilę, nim zajmiecie się czymś innym.

Po południu - byliśmy z powrotem w mieście, samochód wjechał w małą uliczkę i zatrzymał się przed piętrową willą, w której mieścił się sztab doradców kubańskich. Ledwie zdążyliśmy wysiąść, kiedy wybiegł żołnierz i podał Pablowi kartkę wyrwaną z zeszytu i zapisaną ołówkiem.

Pablo przeczytał i zbladł.

Bez słowa wszedł na werandę i usiadł na ławce. Wyjął chustkę i zaczął wycierać czoło. Czekaliśmy, co powie. Jeszcze raz przeczytał kartkę, dalej milczał, wreszcie odezwał się cicho, niewyraźnie, jakby miał zdrętwiałe usta:

- Dzisiaj tamci zdobyli Benguelę. W bitwie o miasto zginęli wszyscy Kubańczycy. Meldunek nadał ranny telegrafista.

Potem spojrzał na nas i dodał:

- Teraz idą na Luandę. Z Bengueli do Luandy jest siedemset kilometrów, ale po drodze nie ma już punktów oporu, żadnej linii obrony. Jeżeli są to wytrwali chłopcy i postanowią jechać dzień i noc, mogą być tutaj jutro.

W sąsiednim domu kobieta zawołała- Mauro! Maura! po chwili odpowiedział jej głos dziecka. Była osiemnasta. Gdzieś daleko odezwała się sygnaturka.

- Daj mi radiotelegrafistę - powiedział Pablo do żołnierza, który przyniósł kartkę — i zwołaj ludzi na odprawę.

Zaczynały się wojskowe sprawy, więc wycofałem się i poszedłem do hotelu. Uprosiłem jakiegoś człowieka, żeby zawiózł mnie na skraj miasta, do Moro da Luz, gdzie w byłej rezydencji konsula Francji mieścił się sztab MPLA. Ale sztab obradował i wartownicy nie chcieli mnie wpuścić. Wróciłem ciężarówką, która wiozła żołnierzy portugalskich. Było to wojsko w stanie zupełnego rozprzężenia. Nosili długie brody, nie mieli ani czapek, ani pasów. Sprzedawali konserwy na czarnym rynku, rozbijali samochody. Mieli rozkaz zachować neutralność, nie strzelać, nie wtrącać się. Pakowali wszystko na okręty. Za tydzień wyjeżdżał ostatni oddział.

Wieczorem rozmawiałem z Queirozem. Uważa, że Luandę będzie im trudno zdobyć, bo cała ludność stanie do walki, musieliby zdecydować się na wielką rzeź, a świat może tego nie zaakceptować. Ale potem sam zaczął mieć wątpliwości: zresztą, czyja wiem? Świat jest stąd tak daleko.

Ruiz poleciał samolotem do Porto Amboim, zawiózł grupę saperów i skrzynki dynamitu. Mają wysadzić wszystkie mosty na rzece Cuvo, która przecina drogę między Benguelą i Luandą. Jeżeli zdążą.

O północy odezwała się Warszawa.

w ciagl ostatniej doby - nadawałem - sytuacja w angoli PRZYBRAŁA DRAMATYCZNY OBRÓT. WOJSKA 1'OLLDMOWO-

AFRYKAŃSKIE WSPIERANE PRZEZ ODDZIAŁY NAJEMNIKÓW l FNLA ORAZ UNITA ZAJELY BENGUELE, DRUGIE PO LUANDZIE MIASTO ANGOLI. WOJSKA Th W SILE DWÓCH KOLUMN PANCERNYCH POSUWAJĄ SIE NADAL W Kit RUNKU STOLICY, W KTÓREJ PRZYSTĄPIONO JUZ DO ORGANIZOWANIA OBRONY MIASTA. WEDŁUG NIE POTWIERDZONYCH JESZCZE INFORMACJI, KTÓRE NAPŁYNĘŁY TU W OSTATNIEJ CHWILI, JEDNA Z TYCH KOLUMN ZAJELA NOYO REDONDO I ZNAJDUJE SIE O PIĘĆSET KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD LUANDY. JEŻELI NIE UDA SIE ZATRZYMAĆ TYCH WOJSK NA LINII RZEKI CUYO, MOGĄ ONE DOTRZEĆ NA PRZEDPOLA LUANDY W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DWÓCH DNI. OCZEKUJE SIE, ZE MOZĘ WÓWCZAS NASTĄPIĆ JEDNOCZESNY ATAK Z PÓŁNOCY I POŁUDNIA, ZGODNIE Z PLANEM ORANGE, KTÓRY PRZEWIDUJE ZAJĘCIE STOLICY PRZED 10 LISTOPADA, CO RÓWNAŁOBY SIE POLITYCZNEJ I MILITARNEJ LIKWIDACJI MPLA, PRZYNAJMNIEJ NA NAJBLIŻSZY OKRES END ITEM

KOCHANI, ŁĄCZCIE SIE ZE MNA ZA 7 GODZ BO TERAZ JUZ BEDA DECYDOWAĆ GODZINY OK?'.'

TAK, OCZYWIŚCIE, DZKB

TKS BYE BYE

DOBRANOC

wtorek, 4 listopada (nerwy, nerwy)

Wstałem o trzeciej w nocy, żeby spokojnie przygotować komentarz dla PAP. Ledwie jednak zszedłem na dół do recepcji i uruchomiłem telex, kiedy weszło pięciu drabów z automatami i prosto do mnie: siedzieć, nie ruszać się. Obudzili Felixa. który spał na kanapie jak kamień, i zażądali listy gości hotelowych. Będą robić rewizję i wszystkich zawiozą na policję, na przesłuchanie. Wróg jest wewnątrz miasta, w tej dzielnicy, w tym hotelu. Piąta kolumna. Infiltracja. Zwieźli na dół kilkunastu przerażonych, zaspanych ludzi. Żadne perswazje nie miały sensu. Nie wolno mówić! wołał najważniejszy trzymając pistolet w górze, tak jak sędziowie startowi na zawodach lekkoatletycznych. Lepiej byś. braciszku. wyżywał się na froncie, chciałem mu powiedzieć. Czekaliśmy dalej, ale jak zwykle nawaliła organizacja, samochód, którym mieli nas zawieźć na policję-nic przyjeżdżał. Nad ranem zjawił się Almeyda, odpowiedzialny za prasę w MPLA. Kazał nas wypuścić, a tamtym powiedział, żeby poszli. Ludzie rozchodzili się zgnębieni i wyczerpani. Każdy mógł przyjść z pistoletem, terroryzować hotel, robić, co chce.

Na froncie północnym panuje spokój. Czekają, aż tamci z południa podciągną bliżej. Wtedy uderzą z dwóch stron jednocześnie. Jeszcze w tym tygodniu, może jutro.

Komunikaty radiowe wzywają ludność do. obrony miasta. W tej decydującej godzinie. Nic może zabraknąć.

Cały dzień obraduje kierownictwo MPLA.

Podobno pomoc czeka w Brazzaville i w Kabindzie. ale nie może dotrzeć do Luandy, ponieważ lotnisko i port są do przyszłego poniedziałku (10 listopada) w rękach wojsk portugalskich. Do przyszłego poniedziałku Angola jest formalnie częścią terytorium Portugalii, jej zamorską prowincją, a tym samym częścią obszaru NATO. Trzeba więc wytrwać do przyszłego tygodnia. A jeżeli będzie za późno? Jeżeli oddziały portugalskie uderzą nagle w samej Luandzie, zaatakują Angolańczyków? (istnieje obawa, że część jednostek, dowodzona przez prawicowych oficerów, złamie zasadę neutralności i zacznie działać na własną rękę). Rozchodzi się plotka, że już aresztowali prezydenta Neto. Powstaje panika. Nie sposób połapać siew sytuacji. Zupełny brak wiadomości z frontu południowego. Gdzie są tamci? Zatrzymali się? Jadą? Ciągle daleko? Już na przedmieściach? Ludzie potracili głowy. Wpadam do pokoju i widzę, że dona Cartagina sama spakowała moją walizkę. A gdzie wycinki z gazet, które zbierałem trzy miesiące, mój największy skarb? Gdzie wycinki? Wrzuciła do klozetu i spuściła wodę (pech chciał, że tego dnia Ribeiro naprawił pompy i była woda).

Rozchodzi się wiadomość, że MPLA ogłosi niepodległość przed czasem - dzisiaj albo jutro - licząc, że Angola zostanie natychmiast uznana przez kraje zaprzyjaźnione, które będą traktować lotnisko i port jako suwerenne terytorium nowego państwa. Chodzi o dostęp do Luandy. W tej chwili jest decydujące, aby otworzyć miasto, które jest otoczone na lądzie i nie można do niego dotrzeć ani od morza, ani z powietrza.

A jeżeli pomoc nie przyjdzie w porę? Szturm na Luandę. Mimo bohaterskiej obrony mieszkańców miasta, przeważające siły nieprzyjaciela itd. Kto pierwszy wejdzie? Ci z południa czy FNLA? Ci z FNLA - okrutne wojsko. Praktykują kanibalizm. Jeszcze kilka dni temu nie wierzyłem. Ale przed tygodniem pojechałem z grupą miejscowych dziennikarzy do Lucali. czterysta kilometrów na wschód od Luandy. Dzień wcześniej Lucala została odbita z rąk jednostki FNLA, która wycofała się do Samba Caju, miasteczka położonego siedemdziesiąt kilometrów na północ od Lucali. Jechaliśmy z oddziałem ścigającym efenelowców. Siedemdziesiąt kilometrów strasznych widoków. Na całej trasie w tej gęsto zaludnionej okolicy ani jednego żywego człowieka, ani jednego ocalałego domu. Wszyscy ludzie wymordowani, wszystkie wsie spalone. Tamci, cofając się, niszczyli po drodze wszelki ślad życia. Głowy kobiet rzucone w przydrożną trawę. Zwłoki, z których wycięli serca i wątroby. Od połowy trasy jechałem z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie w naszym samochodzie podniesione głosy. Otworzyłem oczy: w martwej, spalonej wsi przed spalonym barem siedziały przy stoliku dwie małpy. Wpatrywały się w nas przez chwilę, a potem czmychnęły w krzaki.

Dostać się w ręce pijanych kanibali - ponura śmierć. Ich spocone twarze, zmętniały wzrok, to, jak krzyczą, jak przystawiają lufę ubawieni, że wprawili swoją ofiarę w paniczne drżenie. Lepiej o tym nie myśleć.

Wieczorem comandante Ju-Ju odczytuje przez radio swój codzienny komunikat o sytuacji na frontach. Bardzo optymistyczny. Denerwujące to. Rzeczywistość wygląda fatalnie, połowa kraju jest w rękach przeciwnika, a z tego, co mówi Ju-Ju. wynika, że odnoszą same zwycięstwa.

NIE PRZYJMOWAĆ RZECZYWISTOŚCI

DO WIADOMOŚCI

Zasada, która ma spełniać funkcję pigułki nasennej. Nie robić paniki, nie popadać w zwątpienie, nie histeryzować. Ale jak inaczej poderwać ludzi do działania teraz, w chwili decydującej, jeżeli nie uświadomi się całej powagi sytuacji? Nie ruszą się, będą leżeć i trawić jadło optymistycznie. Skoro jest tak dobrze, po co się wysilać? I te dezorientujące sprzeczności - tu wezwanie do obrony miasta, a tu okazuje się. że jest jak najlepiej. Skutek: utrata zaufania. W godzinie rozstrzygającej nie będą wierzyć nikomu, stępieje nawet ich instynkt samozachowawczy.

3322 TIYOLI AN

XI4251 PAP PL

DOBRY WIECZÓR PLS MATERIAŁ

PRZEPRASZAM, ZE NIE DAŁEM MC RANO 1 NAWET NIE ODEZWAŁEM SIE. ALE PRZYMKNĘŁA NAS POLICJA BEZ POWODU PO PROSTU TRACĄ GŁOWY ZRESZTĄ TRUDNO DZIWIĆ SIE LUDZIOM, KTÓRZY CZUJA ZE MOGĄ WKRÓTCE ZGINAĆ. WOŁAJCIE MNIE RANO (iODZ 7 GMT MOZĘ V\ NOCY ZDOBĘDĘ SENSACYJNE WIA-

DOMOSCI I MOZĘ TYM RAZEM MNIE Mb ZAMKNĄ I Mt SKLJA OK???

TAK. DO RANA 7 GMT DOB

DOB BI BI CZEKAM Z UTĘSKNIENIEM

VIA ITT 11 4 75 1407 EDT

W nocy zadzwonił Queiroz i powiedział, że jutro rano wojska portugalskie opuszczą cywilną część lotniska i wycofają się z portu. Jeżeli to prawda, wiadomość jest autentycznie sensacyjna. Błysnęła iskierka ocalenia. Boże, jaka ulga. Z radości skakałem do sufitu.

środa, 5 listopada (lądowanie)

Z kolegą Oscara-Gilbertem, który pracuje w wieży kontrolnej, pojechaliśmy wieczorem na lotnisko. Ciemno i straszliwa ulewa, cały czas jechaliśmy jak dnem wodospadu, nic nie było widać, tylko ściana wody. w którą nasz peugeot dawał nura, czułem się jak w łodzi podwodnej, która płynie między ulicami zatopionego miasta. W dużym szklanym gmachu dworca lotniczego, potwornie zaśmieconym i brudnym, bo nikt nie posprzątał jeszcze po półmilionowym tłumie uciekinierów, który tu koczował, było pusto. Stałem z Gilbertem na piętrze, patrzyliśmy na oświetlony pas startowy. Ulewa tropikalna minęła, ale ciągle padał deszcz. Nagle daleko w górze, po lewej stronie, zaświeciły się dwa reflektory: samolot schodził do lądowania. Po chwili osiadł w deszczu i potoczył się między dwoma rzędami żółtych świateł. Odrzutowiec „Britania" linii kubańskich. Potem w górze znowu reflektory i znowu. Wylądowały cztery samoloty. Ustawiły się w rzędzie przed nami, piloci wyłączyli silniki, zrobiło się cicho. Podjechały schodki, z samolotów zaczęli wysiadać kubańscy żołnierze, z workami i z bronią. Ustawiali się w dwuszereg. Byli ubrani w panterki, które chroniły ich trochę przed deszczem. Po kilku minutach poszli w stronę czekających obok ciężarówek. Poczułem, że boli mnie ramię. Spojrzałam i roześmiałem się - przez całą scenę Gilberto trzymał rękę zaciśniętą na moim ramieniu.

Ci żołnierze następnego dnia odjechali na front.

W hotelu zrobiło się rojno i gwarno. W nocy z poniedziałku na wtorek Neto miał proklamować niepodległość Angoli i z tej okazji samolot przywiózł z Lizbony kilkunastu korespondentów zagranicznych. Dostali wizy na cztery dni i umieszczono ich w naszym hotelu. Oscar darł sobie włosy z rozpaczy, bo nie miał dla nich nic dojedzenia, ale oni pocieszali go mówiąc, że jedzenie nie ma znaczenia, najważniejsze są informacje.

Jakież historie drukuje prasa światowa! Czytałem wiele relacji wysłanych w tych dniach z Luandy. Podziwiałem bogactwo ludzkiej fantazji. Ale też rozumiałem sytuację moich kolegów. Redakcja wysyła swojego korespondenta do kraju, którym w tym momencie fascynuje się cały świat. Taki wyjazd kosztuje dużo pieniędzy. Gazeta czeka na wielką historię, na światowy wystrzał, na sensacyjną opowieść pisaną pod gradem kul. Specjalny wysłannik przylatuje do Luandy. Wiozą go do hotelu. Dostaje pokój, goli się i zmienia koszulę. Jest gotowy i od razu rusza do boju.

Po kilku godzinach stwierdza, że bije głową w ścianę.

Nie może zrobić nic.

Angola nie przejawia żadnego zainteresowania jego obecnością. Telefony nie odpowiadają, a jeśli odpowiadają to w portugalskim, w języku, którego nie rozumie. Jeżeli ma dosyć siły i wytrwałości może odbyć pieszą wyprawę do Pałacu Rządu. Spotka tam pyzatą maszynistkę - Elwirę, która będzie uśmiechać się, ale niczego nie wie, a tego. co wie - nie powie. Być może spotka młodego Costę, który w odpowiedzi na wszystkie pytania będzie kręcił głową i milczał. Wybrać się do sztabu MPLA? Jest to całodzienna wędrówka, poza tym wartownik nie wpuści za bramę. Pójść do prezydenta Neto! Ale jak? Nikt nie powie, gdzie prezydent mieszka. Pojechać na front. Na jaki front? Z Luandy nie można wyjechać, to miasto zamknięte. Grupa Francuzów zdobyła gdzieś samochód i postanowiła, nie oglądając się na nic, pojechać na front północny. Zostali zatrzymani przez pierwszy posterunek i odstawieni prosto na lotnisko. Zobaczyć jakiegoś Kubańczyka! Ale jak? Nigdzie ich nie widać. Czy Luso jest w rękach MPLA, bo Savimbi twierdzi, że jest w rękach UNITA? A kto to wie? Z tym miastem od dawna nie ma łączności. Trzeba dowiedzieć się, jak dokładnie przebiega front! Jak przebiega? A któż to może wiedzieć? W samym sztabie nikt nie ma pewności w tej sprawie.

Jedynymi źródłami informacji pozostają - dona Cartagina, Oscar i Felix. Dona Cartagina jest teraz zajęta sprzątaniem i nie ma czasu na politykę. Zresztą mówi tylko po portugalsku, trudno się z nią porozumieć. Oscar odpowiada niezmiennie hasłem MPLA: A victoria e certa! Zwycięstwo jest pewne. Ale to słaba informacja i w dodatku - nie dla wszystkich najlepsza. Najbardziej rzeczową i prawdziwą odpowiedź daje Felix. Zapytany o sytuację, odpowiada krótko:

- Confusao.

Confusao to słowo-klucz, słowo-synteza, słowo--wszystko. W Angoli ma ono swój specyficzny sens i jest właściwie nieprzetłumaczalne. Upraszczając - confusao oznacza zamieszanie, bałagan, stan anarchii i nieładu. Confusao to taka sytuacja, którą wywołali ludzie, ale w jej przebiegu utracili nad nią kontrolę i panowanie, sami stając się ofiarami confusao. Jest jakiś fatalizm w confusao. Człowiek chce coś zrobić, a wszystko rozłazi mu się w rękach, chce coś zdziałać, a jakaś siła paraliżuje go, chce coś stworzyć, a produkuje confusao. Wszystko jest przeciwne człowiekowi i nawet jeśli wykaże on najlepszą wolę, będzie raz po raz popadał w confusao. Confusao może ogarnąć nasze myśli i wtedy inni będą mówić, że ten człowiek ma w głowie confusao. Może wkraść się do serca i wtedy porzuci nas dziewczyna. Może wybuchnąć w tłumie i ogarnąć masę ludzi - wtedy dochodzi do walki, do śmierci i podpaleń. Czasem confusao ma przebieg łagodniejszy i wtedy przybiera postać bezładnej, chaotycznej, ale bezkrwawej kłótni. Confusao to stan zupełnej dezorientacji. Ludzie, którzy znaleźli się wewnątrz confusao. nie potrafią objaśnić, co dzieje się wokół nich ani w nich samych. Nie potrafią też dokładnie wytłumaczyć, co spowodowało ten konkretny wypadek confusao. Są nosiciele i siewcy confusao, tych należy wystrzegać się, ale jest to trudne, gdyż właściwie każdy człowiek w jakimś momencie może stać się sprawcą confusao, nawet wbrew swoim chęciom. Przez confusao rozumiemy też stan naszego zakłopotania i bezradności. Oto widzimy wokół siebie szalejące confusao, a nie możemy nic uczynić, żeby położyć mu kres. Camaradas, słyszymy raz po raz, nie róbcie confusao. Nie róbcie! A czy to od nas zależy? Najbardziej precyzyjny meldunek z frontu: co u was nowego? Co nowego? Confusao! Każdy, kto rozumie sens tego słowa, wie już wszystko. Bywa tak, że confusao opanuje ogromne tereny, ogarnie miliony ludzi. Wtedy jest wojna. Stanu confusao nie można przerwać jednym pociągnięciem, nie można zlikwidować go w okamgnieniu. Kto przejawi tu nadmierną gorliwość, sam popadnie w confusao. Najlepiej działać powoli i czekać. Po jakimś czasie confusao straci energię, osłabnie i zniknie. Ze stanu confusao wychodzimy wyczerpani, ale też w pewien sposób zadowoleni, że udało nam się przetrwać. Od nowa gromadzimy siły na następne confusao.

Jak wszystko to wytłumaczyć ludziom, którzy dopiero od kilku godzin są w Luandzie? Toteż jeszcze raz, jak gdyby nie dosłyszeli, pytają Felixa:

- Jaka jest sytuacja?

A Felix:

-Przecież już powiedziałem -confusao.

Odchodzą kręcąc głową i wzruszając ramionami. A kręcą głową i wzruszają ramionami, ponieważ Felix zasiał w nich confusao.

Cztery następne dni utonęły w powszechnym confusao. Co chwilę wpadał ktoś do hotelu z okrzykiem -jadą! jadą! i zdyszany opowiadał, że wozy pancerne Afrykanerów są już w granicach miasta. Według jednych były pomalowane na żółto, według innych - na zielono. Podawano różne cyfry - że tych wozów widzieli dziesięć, potem, że pięćdziesiąt i więcej. Nie sposób było niczego sprawdzić: może naprawdę są o kilka kilometrów stąd, a może to plotki? Oscar wywiesił w recepcji mapę Angoli. Stał przed nią tłum spierających się ludzi. Każdy chciał pokazać palcem, gdzie jego zdaniem leży front, kto ma jakie miasto, do kogo należy ta lub inna droga. Nie było dwóch takich, którzy mieliby ten sam obraz sytuacji. Po kilku dniach setki wodzących po mapie palców starły z niej miasta, drogi i rzeki. Kraj wyglądał jak fragment szarej, nagiej planety bez ludzi i przyrody.

W poniedziałek odpłynął garnizon portugalski. Rano ostatnie plutony wspinały się po trapie na okręt. Miałem tam znajomych oficerów i poszedłem, żeby się z nimi pożegnać. Miejscowi chcieli, żeby ten garnizon wyjechał jak najszybciej. Po latach wojny kolonialnej nie mogło być między nimi ani zrozumienia, ani przyjaźni. Aleja patrzyłem na to inaczej. Wiedziałem, że w ostatnim okresie Angolańczycy mieli coś do zawdzięczenia wielu, choć nie wszystkim, oficerom tego garnizonu. Oficerowie ci umieli zachować się lojalnie. Ja sam zaciągnąłem wobec nich dług wdzięczności. Odnosili się do mnie z sympatią, dużo mi pomogli. A także nigdy nie zaatakowali Kubańczyków, choć pierwsi ludzie z Hawany przybyli tu w czasie, kiedy Angola była jeszcze formalnie częścią terytorium Portugalii. Istnieje jakaś międzyludzka solidarność, której nie powinny niszczyć suche racje polityczne.

Tego dnia po mieście jeździł dźwig i zdejmował z cokołów pomniki portugalskich zdobywców. Gubernatorzy i generałowie, podróżnicy i odkrywcy zostali zwiezieni przed cytadelę i ustawieni w brązowo-granitowym dwuszeregu. Na placach i skwerach zrobiło się jeszcze bardziej pusto. W południe przyleciał samolot, który przywiózł delegacje zagraniczne. Przyjechało ich zaledwie kilka. Po świecie krążyła pogłoska, że tego dnia eskadry Zairu zbombardują lotnisko w Luandzie i że nie będzie powrotu. Ostrożna większość czekała w swoich krajach na rozwój wydarzeń w naszym mieście. Zdaje się, że mieli rację, bo -jak później ujawniono - decyzja o zniszczeniu lotniska została cofnięta w ostatniej chwili.

Nocą na jednym z placów zebrało się kilka tysięcy

ludzi. Było powiedziane, żeby nie gromadził się wielki tłum, aby w wypadku nalotu uniknąć masakry. Noc była ciemna, pochmurna i sceneria tego wiecu przypominała tajne zgromadzenie Kimbangistów.

Zegar katedralny wybił godzinę dwunastą.

Zaczynał się 11 listopada 1975.

Na placu panowała cisza. Z trybuny Agostinho Neto odczytał tekst o proklamowaniu Ludowej Republiki Angoli. Głos załamywał mu się, kilka razy przerywał. Kiedy skończył, w niewidocznym tłumie zabrzmiały oklaski, ludzie wznosili okrzyki. Nie było więcej przemówień. Po chwili na trybunie zgasły światła, wszyscy rozchodzili się w pośpiechu, ginęli w mroku. Na froncie północnym milczały działa. Ale nagle żołnierze, którzy byli w mieście, rozpoczęli dziką strzelaninę na wiwat. Podniosła się chaotyczna wrzawa, noc ożyła.

W „Tivoli" Oscar wyjął z kasy pancernej schowaną na tę okazję butelkę szampana i jeszcze butelkę whisky. Byliśmy najstarszymi mieszkańcami hotelu, gronem weteranów. Zamiast wydobyć z nas pogodę i radość, alkohol pogłębił nasze zmęczenie i wyczerpanie. Oscar, który od dawna był u kresu sił, teraz pijany odezwał się z rozpaczą: Jeżeli tak ma wyglądać niepodległość, strzelę sobie w łeb. Za chwilę jakoś dotarło do niego, że to było nie na miejscu, bo roześmiał się, a potem zamilkł i w końcu zasnął z głową na stole, między pustymi szklankami.

Rano w Pałacu Rządu odbyło się przyjęcie dla delegacji zagranicznych. Tego dnia nadałem do Warszawy depeszę:

LLANDA PAP 11.11, UROCZYSTOŚCI NIEPODLEGŁOŚCIOWE PRZEBIEGAJĄ W LUANDZ1E JAK DOTYCHCZAS SPOKOJNIE. NASTRÓJ SWIETA POPSULI ARTYLERZYSCI ENLA, KTÓRZY ZNOWU ZBOMBARDOWALI STACJE POMP W QUINFA\GONDO I LLANDA

OD DWÓCH DNI NIE MA WODY. W ZWIĄZKU Z TYM DZISIAJ ROZEGRAŁY SIE DZIKIE WALKI O ZDOBYCIE ZAPROSZENIA NA PRZYJĘCIE, JAKIE PREZYDENT NETO WYDAL W PAŁACU RZĄDU, PONIEWAŻ KRAZYLA POGŁOSKA, ZE BĘDZIE T.AM MOŻNA NAPIĆ SIE WODY.

RADIOSTACJE - NIE ANGOLANSKJE - PODAŁY, ZE FNLA I UNITA POSTANOWIŁY UTWORZYĆ WŁASNY" RZĄD ZE STOLICA W HUAMBO. BĘDZIE TO STOLICA TYLKO FORMALNA, PONIEWAŻ FAKTYCZNA SIEDZIBA TYCH ORGANIZACJI JEST KINSZASA. TAK WIEC ANGOLA CHWILOWO ZOSTAŁA PODZIELONA NA DWA PAŃSTWA O GRANICACH NIEPRAWDOPODOBNIE SKOMPLIKOWANYCH I W DODATKU ZMIENIAJĄCYCH SIE NIEMAL CODZIENNIE W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, KTÓRA STRONA DZISIAJ LUB JUTRO PRZEPROWADZI OFENSYWĘ I JAKA CZESC TERYTORIUM ODBIERZE PRZECIWNIKOWI. TERAZ WIELE BĘDZIE ZALEŻAŁO OD TEGO, ILE PAŃSTW I W JAKIM TEMPIE UZNAJE ALBO RZĄD MPLA, ALBO RZĄD FNLA-UNTTA. ROZPOCZĘŁA SIE WIEC DODATKOWA - DYPLOMATYCZNA WOJNA O ANGOLE.

W MIĘDZYCZASIE WOJNA PRAWDZIWA PRZYBIERA CORAZ WIĘKSZE ROZMIARY. OBIE STRONY ROSNĄ W SILE, JEST CORAZ WIĘCEJ NOWYCH, DOBRZE PRZYGOTOWANYCH WOJSK I CORAZ WIĘCEJ BRONI O DUŻEJ MOCY ZNISZCZENIA.

W PONIEDZIAŁEK 10 LISTOPADA PRZECIWNIK ROZPOCZĄŁ KOLEJNA OFENSYWĘ NA DWÓCH FRONTACH. OD PÓŁNOCY BYŁA TO PRÓBA ZAJĘCIA LUANDY. W NATARCIU BRAŁY UDZIAŁ WOZY PANCERNE I .ARTYLERIA ORAZ KOMPANIE WOJSK ZAIRU I PORTUGALSKICH NAJEMNIKÓW. NA POŁUDNIU WOJSKA POŁUDNIOWEJ AFRYKI, KTÓRE PORUSZAJĄ SIE W WOZACH PANCERNYCH TWORZĄCYCH RUCHLIWE 1 SILNE KOLUMNY ZMIERZAJĄ W KIERUNKU PORTO AMBOIM I DALEJ - NA LUANDE. W TYM REJONIE ODDZIAŁY MPLA ORGANIZUJĄ LINIE OBRONY Z ZADANIEM UTRZYMANIA PORTO AMBOIM ZA WSZELKA CENĘ FIN, CZY MOŻECIE PRZYSŁAĆ TROCHĘ FORSY I PAPIEROSÓW ')?? Z GÓRY DZKB BYE.

Ruiz przyciągnął dźwignie gazu: samolot opadał ku ziemi. Minęliśmy Porto Amboim, które jest małym rybackim miasteczkiem, potem przelecieliśmy nad szeroką i ciemną rzeką Cuvo, jeszcze kilka minut samolot leciał prosto, aż pochylił się na bok i zaczęliśmy zawracać. Ruiz pokazał mi ręką, żebym spojrzał przez szybę. W dole widać było szosę, która dochodziła do rzeki i jakby zapadała się w wodę, bo most na rzece był zerwany. Teraz lecieliśmy obok szosy, na której widać było stojącą kolumnę wozów pancernych, policzyłem, że jest ich dwadzieścia jeden, dalej stały ciężarówki i przymocowane do nich działa, a na końcu pięć jeepów. Po obu stronach szosy kręcili się ludzie. Wróciliśmy nad drugi brzeg rzeki mijając w dole zygzaki okopów i jakieś oddziały, które szły szosą, samolot zniżył się już nad samą ziemię i osiadł na pasie startowym lotniska w Porto Amboim.

Ruiz przywiózł amunicję i zaraz wracał do Luandy, a ja tu zostałem. Do linii frontu, nad brzeg rzeki, było mniej niż dwadzieścia kilometrów. Wiózł mnie samochodem wojskowy o bardzo ciemnej skórze. Spytałem go po portugalsku, czy jest z Luandy. Nie, odpowiedział po hiszpańsku, z Hawany. W tym czasie z wyglądu trudno już było rozróżnić, kto jest skąd, ponieważ Kubańczycy ubrali wiele oddziałów MPLA w przywiezione ze sobą mundury. Miało to również znaczenie psychologiczne, gdyż oddziały FNLA i UNITA najbardziej bały się Kubańczyków. Uciekały na widok atakującej jednostki w mundurach kubańskich, choć mogło nie być tam ani jednego Kubańczyka. Różnice zewnętrzne zacierały się tym bardziej, że oddziały MPLA i kubańskie były wielorasowe, a więc kolor skóry też o niczym nie świadczył. Później sprzyjało to legendzie o stutysięcznej armii kubańskiej walczącej w Angoli. W rzeczywistości cala armia, broniąca republiki, nie liczyła więcej niż trzydzieści tysięcy żołnierzy, z czego około dwie trzecie było Angołańczykami.

Dojechaliśmy do miejsca, w którym stały wielkie magazyny bawełny. Mieścił się tam sztab frontu. Chodziło się po kolana w bawełnie jak w śniegu. Mundury i głowy żołnierzy pokrywał biały mech. Spało się tutaj ciepło i wygodnie. Linia frontu ciągnęła się wzdłuż rzeki. Oddziały południowoafrykańskie nie mogły jej sforsować, bo wszystkie mosty były zerwane. Nie byli na to przygotowani i czekali na transport pontonów. Obie strony prowadziły sporadyczną wymianę ognia. I jedni, i drudzy czuli się zbyt słabi, żeby zaatakować. Następnego dnia miał przypłynąć statek z dwiema kompaniami Kubańczyków i kompanią z Gwinei Bissau. Drogą lądową jechały dwa bataliony MPLA.

O świcie pojechaliśmy na linię frontu. Lał deszcz i było przeraźliwie zimno. Samochód ślizgał się w błocie, potem trzeba już było brnąć piechotą. Spotkaliśmy oddział w rozsypce, kilkunastu żołnierzy wlokło się drogą. Każdy prowadził za rękę małe, bosonogie, zziębnięte dziecko. Nocą w prymitywnych, afrykańskich czółnach przeprawiło się na tę stronę rzeki kilka kobiet z dziećmi. Kobiety zostały na brzegu pilnować dobytku, a żołnierze prowadzili dzieci na tyły, do kuchni, żeby je nakarmić.

Wracałem tego samego dnia samolotem Ruiza. Na podłodze leżało kilku ciężko rannych żołnierzy miejscowych i kubańskich. Nocą była bitwa o sto kilometrów na wschód od Porto Amboim, Południowoafrykanczycy próbowali przeprawy. Ranni nie wydawali głosu, dwóch było nieprzytomnych. W kącie siedziały jakieś kobiety afrykańskie, nieruchome. Samolot leciał w chmurach, bardzo rzucało, na ziemi padał deszcz. Lądowaliśmy w Luandzie w strugach wody. Na bocznym pasie stały dwa ciężkie antonowy. Wyładowywali z nich moździerze.

Wieczorem, do Warszawy:

DZISIAJ WRÓCIŁEM Z FRONTU POŁUDNIOWEGO, KTÓREGO GRANICA PRZEBIEGA TERAZ BRZEGIEM RZEKI CUVO. SZCZEGÓŁOWE OPISY ZOSTAWIAM NA PÓŹNIEJ, TERAZ CHCE PRZEKAZAĆ CO NAJWAŻNIEJSZE. WOJNA W ANGOLI ZMIENIŁA SWÓJ CHARAKTER. DO NIEDAWNA BYŁA TO PRZEDE WSZYSTKIM WOJNA PARTYZANCKĄ, WEWNĘTRZNA, PROWADZONA PRZY UŻYCIU BRONI RĘCZNEJ I LEKKIEJ. INTERWENCJA WOJSK POŁUDNIOWEJ AFRYKI ZMIENIŁA JEDNAK SYTUACJE. DZISIAJ JEST TO CORAZ BARDZIEJ WOJNA REGULARNYCH ARMII I CIĘŻKIEGO SPRZĘTU. MŁODA REPUBLIKA ZNAJDUJE SIE NADAL W TRUDNEJ SYTUACJI MILITARNEJ, ALE ISTNIEJĄ SZANSE, ZE ZDOŁA SIE OBRONIĆ. WŁADZE WOJSKOWE ANGOLI GROMADZĄ SIŁY, ZĘBY PRZEJŚĆ DO OFENSYWY.

JESZCZE COS DLA RED ZAGRANICZNEJ

MICHAŁ, TU RYSIEK, OD DAWNA SKOŃCZYŁA Ml SIE FORSA I JESTEM LEDWIE ŻYWY. MNIEJ WIĘCEJ WIADOMO, CO BĘDZIE DALEJ, TO ZNACZY ZE TUTEJSI WYGRAJĄ, ALE TO JESZCZE POTRWA, A JA JUZ GONIE RESZTKA SIL, WIEC PROSZĘ DAJCIE MI ZGODĘ NA POWRÓT DO KRAJU. TUTAJ MA LECIEĆ JAKIŚ SAMOLOT DO LIZBONY, MOZĘ MNIE WEZMĄ OK ?'.''.'

TAK, ZGODA, JEŻELI MASZ JUZ DOSYĆ, MOŻESZ WRACAĆ

CUDOWNIE, ZACZYNAM ZAŁATWIAĆ WYJAZD

OK, ZWIJAJ ŻAGLE, MIRŁK BĘDZIE NA CIEBIE CZEKAĆ W LIZBONIE.

Pakowanie i pożegnania. Pablo dał mi na drogę pudełko cygar. Comandante Ju-Ju dał mi książkę Davidsona o Angoli.

A dona Cartagina? Dona Cartagina popłakuje. Przeżyliśmy razem najcięższe chwile i teraz, kiedy na nią patrzę, mam też mokre oczy. Dono Cartagino, mówię, ja tu wrócę. Ale nie wiem, czy to, co powiedziałem, jest prawdą.

Jeszcze jadę pożegnać się do prezydenta Neto. Prezydent mieszka w willi za miastem, zbudowanej na skarpie, nad małą, zarośniętą palmami zatoką. To miejsce nazywa się Belas. Byłem tam kilka razy, kiedy chciałem zdobyć wywiad. Neto chętnie przyjmował na rozmowy, ale wymawiał się przed wywiadem. W końcu zgodził się. Było to we wrześniu czy w październiku, w najtrudniejszych dniach. Myślę, że nie chciał tego wywiadu, ponieważ wtedy naprawdę było trudno powiedzieć coś optymistycznego. Rozmawialiśmy o poezji, miałem ze sobą ostatni tom jego wierszy, jaki ukazał się w Lizbonie w tym roku - „Sagrada Esperanca".

As nossas terras vermalhas do cafe brancas do algodao verdes dos milharais havemos de voltar

To umiałem na pamięć. Neto narzekał, że od dawna nie ma czasu pisać wierszy i wskazywał głową na wiszącą mapę, na wetknięte w nią chorągiewki zielone i żółte, oznaczające pozycje FNLA i UNITA. Wchodziło się do willi po schodach, potem była weranda i jadalnia, za którą znajdował się narożny pokoik. Tam mieścił się jego gabinet: biurko, półki z książkami od podłogi do sufitu, dwa fotele. Często w całym mieszkaniu był sam i kiedy w sąsiednim pokoju dzwonił telefon. Neto przerywał rozmowę i wychodził, żeby podnieść słuchawkę. Niskiego wzrostu, lekko już pochylony, ma powolne, odmierzone ruchy. Szpakowaty, w okularach, wygląda na człowieka mało energicznego, a może po prostu zmęczonego. Dla tej sylwetki lepszym tłem jest ściana książek w zacisznym gabinecie niż trybuna na placu (choć przemawia świetnie). Nigdy nie widziałem go w mundurze, a także nie pamiętam, żeby jeździł na front. Ma ponad pięćdziesiąt lat, z tego połowę spędził poza krajem - na studiach medycznych, potem na emigracji i w więzieniach. Pochodzi z okolic Luandy-jego ojciec był wiejskim nauczycielem i pastorem protestanckim. W tych wcześniejszych rozmowach z Neto były kłopotliwe chwile. Wiedziałem, że sytuacja jest ciężka, chciałem dowiedzieć się od niego szczegółów, a jednocześnie czułem, że nie wypada mi zadawać takich pytań, że mogę go dotknąć. Więc zapadało milczenie, potem żegnałem się i wychodziłem.

Wieczorem czyszczę zapleśniały garnitur i wkładam krawat: wracam do Europy. Po raz ostatni włącza się Warszawa.

SŁUCHAJ, JEST PROŚBA, ZEBYS ZATRZYMAŁ SIE KILKA DNI W LIZBONIE, TAM JEST JAKIEŚ NAPIĘCIE, JAKBY PRZEWRÓT, A IKONOWICZ MUSIAŁ POLECIEC DO MADRYTU, BO UMARŁ FRANCO 1 NIE MAMY NIKOGO W PORTUGALII. ZRÓB NAM OBSŁUGĘ I DOPIERO POTEM WRACAJ DO KRAJU OK'1

OK, TAK, ROZUMIEM, A TERAZ JESZCZE MOJA NOTA: DZIAŁ ODBIORU INFORMACJI Z ZAGRANICY PAP - MICHAŁ FERTAK, STEFAN BRODZIK, HENRYK KOWALCZYK. MICHAŁ MUSIAŁ:

DRODZY - PONIEWAŻ ŁĄCZYMY SIE PO RAZ OSTATNI, GDYŻ ZARAZ WYLATUJE Z LUANDY, CHCIAŁEM NAJSERDECZNIEJ PODZIĘKOWAĆ WAM WSZYSTKIM ZA WSPANIAŁA PUNKTUALNOŚĆ, WIELKA CIERPLIWOŚĆ, WYTRWAŁOŚĆ. SUMIENNOŚĆ I PRZEDE WSZYSTKIM ZA PAMIEC. TE ZALETY BYŁY DOCENIANE NIE TYLKO PRZEZE MNIE, ALE PRZEZ WSZYSTKICH KOLEGÓW Z PRASY

ŚWIATOWEJ TUTAJ OBECNYCH, KTÓRZY BARDZO Ml ZAZDROŚCILI TAK DOSKONALEJ PRACY TELEXU PAP W' WARSZAWIE, RZECZYWIŚCIE NAJLEPSZEJ ZE WSZYSTKICH AGENCJI NA ŚWIECIE. SCHODZILI SIE OM DO TELEXU, KIEDY MNIE WYWOŁYWALIŚCIE, REGULOWAĆ SWOJE ZEGARKI. JESZCZE RAZ BARDZO, BARDZO DZIĘKUJE ZA WSZYSTKO I DO ZOBACZENIA W KRAJU

TAK JEST, DZIĘKUJEMY

A WIEC JUTRO Z LIZBONY??

TAK, CZEKAMY NA SYGNAŁ NA RAZIE DOBRANOC 1 TKS

TKS DOBRANOC

+

ABC

Nazwa Angola pochodzi od imienia króla N'Gola, który w drugiej połowie XVI wieku był władcą ludu Mbundu zamieszkującego okolice dzisiejszej Luandy. NTGola rządził królestwem Ndongo. które było południowym sąsiadem innego wielkiego królestwa afrykańskiego - Kongo. Oba państwa zostały podporządkowane władzy króla Portugalii, a później zniszczone.

Obszar współczesnej Angoli wynosi 1 246 700 km kw. Kraj ten pod względem powierzchni zajmuje piąte miejsce w Afryce - po Sudanie, Zairze, Algierii i Libii. Angola jest czternaście razy większa od Portugalii, a także większa niż łączny obszar Francji, RFN, Wielkiej Brytanii i Włoch. Długość granicy lądowej -4837 km, morskiej - 1650 km. Granica lądowa nie jest jednak wyraźnie oznaczona w terenie, przebiega przez bezludny busz i można ją dość swobodnie przekraczać (nawet przejeżdżać samochodem). Dla państwa otoczonego przez nieprzychylnych sąsiadów stwarza to poważne problemy obronne.

Ukształtowanie powierzchni: kraj dzieli się na trzy strefy geograficzne biegnące z północy na południe. Pas przybrzeżny, wzdłuż Atlantyku (szerokość maksymalna — 200 km), nisko położony, półpustynny, a na południu pustynny. W pasie tym rośnie dużo akacjowców, suchej tarniny i baobabów. Następnie kierując się na wschód-pas wyżynny, najbardziej malownicza i żyzna część kraju, o klimacie wiecznej wiosny. Najwyższe szczyty - Moco 2620 m n.p.m. i Lubango 2566mn.p.m. Są to stosunkowo gęsto zaludnione tereny Angoli posiadające doskonale warunki do uprawy i hodowli. Wreszcie wschodnia część kraju to porośnięty rzadkim i suchym buszem płaskowyż (wysokość 400-1000 m n.p.m.). Zajmuje on dwie trzecie całego obszaru Angoli i ze względu na brak wody jest tylko sporadycznie zamieszkany, głównie przez plemiona pasterskie.

Angola jest krajem wielu rzek, z których najważniejsze to Cubango (na południowym wschodzie), długość

- 975 km, Cuanza (na północy), długość 960 km. Wzdłuż tej rzeki przebiegał największy szlak niewolników w dziejach świata. Prowadzono ich do Luandy, która z kolei była niegdyś głównym światowym portem załadunku niewolników. Cunene (na południu), długość - 945 km. Na tej rzece zbudowany jest system dwudziestu dziewięciu zapór hydroelektrycznych dostarczających energii elektrycznej i wody dla RPA, głównie dla Namibii. Oficjalnym motywem interwencji wojsk południowoafrykańskich w Angoli była ochrona systemu zapór na rzece Cunene, bez którego gospodarka Namibii nie mogłaby istnieć.

Kraj dzieli się na cztery strefy klimatyczne, znacznie różniące się temperaturą i wilgotnością: tropikalną umiarkowaną - na północnym wschodzie, gorącą umiarkowaną — na południowym wschodzie, pustynną

- na południowym zachodzie i tropikalną - na zachodzie.

W Angoli występują dwie pory roku: deszczowa, od listopada do maja, największe opady - od stycznia do kwietnia, oraz pora sucha, tzw. cacimbo - od czerwca do października. W porze suchej życie kraju jest najbardziej aktywne, w sezonie deszczów (zwłaszcza tam, gdzie nie ma dróg bitych i gdzie stosuje się nadal tradycyjne metody uprawy) aktywność ta słabnie.

Znaczną część obszaru Angoli pokrywają lasy - gęste, wilgotne, tropikalne (głównie na północy) albo rzadki, niski, suchy busz (na wschodzie i południu). Spotyka się tu wielkie ilości dzikiego zwierza: słonie, żyrafy, lwy, lamparty, hipopotamy, nosorożce, antylopy, hieny, szakale, małpy. Jest też wiele rodzajów ptactwa: papugi, pelikany, marabuty, sępy, ptak i-dziwaki, dzioborożce, brodacze, rajskie muchołówki itd. Żyje tu mnóstwo gadów: krokodyle, pytony, grzechotniki, okularniki, żararaki. mamby, anakondy, kobry zielone i czarne. Tam, gdzie jest dobra gleba i ciepły klimat, rosną wszelkie odmiany kwiatów i owoców.

Angola jest krajem olbrzymich bogactw naturalnych, posiadającym wszystkie główne surowce potrzebne nowoczesnej gospodarce. Szereg z nich zaczęto wydobywać dopiero w ostatnich latach i to na skalę stosunkowo niewielką. W roku 1973 pod względem wartości głównymi produktami eksportowymi były - ropa naftowa (30 proc), kawa (21 proc), diamenty (10 proc), ruda żelaza (6 proc). Ponadto Angola eksportuje bawełnę, sizal, kukurydzę, skóry, przetwory owocowe. W ostatnich latach przed niepodległością kraj stał się terenem ożywionej ekspansji obcego kapitału, zwłaszcza północnoamerykańskiego. W latach 1969-73 podwoiła się wartość eksportu Angoli, szczególnie w rezultacie wydobycia ropy naftowej w prowincji Kabinda, zwanej Kuwejtem Afryki.

Angola należy do najsłabiej zaludnionych krajów świata: według spisu z 1970 r. liczyła 5 673 046 mieszkańców. Szacowano, że w kraju tym mieszka ponad pól miliona europejskich osadników - głównie Portugalczyków. Liczba ludności europejskiej wzrosła gwałtownie po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w ostatnim okresie kolonialnym. W 1940 r. żyło w Angoli 44 tysiące Europejczyków, w 1960 r. - 170 tysięcy, w ciągu następnych czternastu lat przybyło około 350 tysięcy. W części byli to żołnierze armii portugalskiej, która w ostatnich latach wojny kolonialnej liczyła ponad 70 tysięcy ludzi. Znaczny procent imigrantów stanowili bezrolni chłopi i ubogie drobnomieszczaństwo, których rządy Salazara i Caetano wysyłały do Angoli na dorobek, starając się w ten sposób rozładować napięcia społeczne w metropolii. Część tych ludzi żyła nadal w biedzie i na ulicach Luandy można było spotkać białe żebrzące dzieci - widok nie do pomyślenia w innych krajach Afryki.

Ponad 95 procent ludności europejskiej opuściło Angolę w 1975 r. udając się do Portugalii i innych krajów (przede wszystkim do Brazylii). Część z nich powraca tu obecnie.

Ludność afrykańska Angoli w swojej przeważającej masie należy do grupy Bantu i dzieli się na ponad sto plemion, z których głównymi są: Ovimbundu, Mbundu, Bakongo, Luanda-Quioco i Nganguela. Te pięć plemion to około 80 procent ludności Angoli. Pozostałe plemiona są małe, niektóre z nich liczą zaledwie po kilka lub kilkanaście tysięcy ludzi. Ponad połowa ludności Angoli to wyznawcy różnych religii afrykańskich, 35 procent to katolicy, a 13 procent-protestanci. Konflikty i wojny międzyplemienne składają się na obszerny rozdział historii tego kraju. Waśnie między plemionami istnieją do dzisiaj. Odegrały one istotną rolę w czasie ostatniej wojny, jaką przeżyła Angola w latach 1975-76.

Wiele przyczyn składa się na to, że Angola jest krajem słabo zaludnionym. Przez trzy wieki znaczną część ludności przemieniano w niewolników i eksportowano na drugą półkulę. W samej Angoli aż do roku 1962 utrzymywały się różne formy niewolnictwa pod postacią systemu pracy przymusowej. Inną przyczyną wyludnienia kraju była liczna emigracja ludności afrykańskiej - około 700 tysięcy, głównie do Zairu i RPA. Powszechne niedożywienie i brak najbardziej elementarnej opieki zdrowotnej również wpływały na niski poziom demograficzny kraju.

Ludność afrykańska Angoli była przez wieki głęboko upośledzona i wyniszczana. Władze kolonialne utrzymywały ją na najniższym szczeblu wyżywienia i kultury. Angolańczycy stanowią jedną z najbiedniejszych społeczności w całej Afryce. W dalszym ciągu ponad 90 procent mieszkańców tego kraju to analfabeci. Tylko 10 procent czarnych mieszka w miastach. Angola to kraj ubogich i zagłodzonych chłopów. Znaczna część tych ludzi żyje nadal w warunkach gospodarki naturalnej, tzw. samowystarczalnej czy raczej — niewystarczalnej, skrajnie nędznej.

Rozmieszczenie ludności jest w Angoli bardzo nierównomierne. Ponad połowa mieszkańców żyje na obszarze, który stanowi zaledwie 9 procent terytorium kraju. 91 procent ludności mieszka na ziemiach, które zajmują mniej niż połowę, bo 47 procent obszaru państwa.

Główne miasta, według spisu z 1970 r.: Luanda {„najstarsze miasto europejskie w Afryce na południe od Sahary" - John Gunther) - około 0,5 miliona mieszkańców, Huambo (62 tys.), Lobito (60 tys.), Benguela (41 tys.), Lubango (32 tys.), Malange (32 tys.), Kabinda (22 tys.).

Należy podkreślić, gdyż fakt ten nie jest powszechnie znany, że mieszkańcy Angoli tworzą społeczeństwo wielorasowe, że wśród Angolańczyków jest wielu ludzi białych, a także wielu Mulatów wszelkich odcieni skóry. W rządzie Angoli jest kilku białych ministrów, w armii często spotyka się białych żołnierzy, biali stanowią część mieszkańców miast i wsi.

W roku 1482 Portugalczyk, kapitan Diego Cao, dopłynął do ujścia rzeki Kongo. W tej części Afryki istniało wówczas wielkie królestwo Kongo, którego stolica nazywała się Mbanza (obecnie Sao Salvador). Sao Sal-vador jest dzisiaj małym, prowincjonalnym miasteczkiem, stolicą angolańskiej prowincji Zaire, miejscem, skąd pochodzi Holden Roberto i niemal cale kierownictwo FNLA. Rok, w którym Diego Cao dotarł do królestwa Kongo, można przyjąć za początek ekspansji portugalskiej na tym obszarze Afryki, choć faktyczny podbój kolonialny ziem angolańskich rozpoczął się dziewięćdziesiąt lat później, kiedy w r. 1573 Paulo Dias de Novais założył osadę o nazwie Luanda i z grupą żołnierzy zaczął posuwać się w dół rzeki Cuanza.

W dziesięć lat potem, jak Diego Cao stanął na ziemi kongijsko-angolańskiej, Krzysztof Kolumb dopłynął do wybrzeży kontynentu amerykańskiego. Oba te wydarzenia są ze sobą ściśle związane. Emigranci europejscy zaczynają rozwijać na ziemiach Ameryki plantacje trzciny cukrowej i bawełny: powstaje zapotrzebowanie na masową i tanią siłę roboczą, ponieważ zwłaszcza uprawa trzciny cukrowej wymaga ogromnej ilości rąk do pracy. Zaczyna rozwijać się handel niewolnikami. Historia cukru i historia niewolnictwa tworzą w dziejach świata wspólny rozdział. Głównym dostawcą niewolników staje się Afryka i - przede wszystkim - Angola. Zdaniem historyków z terenów, które leżą w granicach obecnej Angoli, wywieziono 3-4 miliony niewolników. Dzisiaj liczba ta może nie wygląda tak szokująco, ale należy uwzględniać ówczesny stopień zaludnienia naszego globu. W tych czasach, kiedy Portugalia była światowym mocarstwem i miała wielkie posiadłości na wszystkich kontynentach, liczyła zaledwie milion mieszkańców. Przez blisko czterysta lat historia Angoli obraca się praktycznie wokół problemu niewolnictwa. Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku eksport niewolników stanowił ponad 90 procent ogólnej wartości eksportu Angoli. Znaczna część ludności dzisiejszej Brazylii, Dominikany i Kuby to potomkowie angolańskich niewolników. Nie jest też przypadkiem, że mimo zasadniczych różnic politycznych, pierwszym państwem, które uznało Ludową Republikę Angoli, była Brazylia i że Kuba udzieliła siłom wyzwoleńczym Angoli największej pomocy.

Żeby zrozumieć współczesny świat, należy posługiwać się ruchomym globusem i przyglądać się scenie, na której żyjemy, z różnych punktów ziemi. Zobaczymy wówczas, że Atlantyk jest pomostem łączącym barwny, tropikalny świat afro-latyno-amerykański, który zachował silne więzy wspólnoty etnicznej i kulturowej. Dla Kubańczyka, który przybywa do Angoli, nie zmienia się ani klimat, ani pejzaż, ani kuchnia. Dla Brazylijczyka nie zmienia się nawet język.

Wywóz niewolników był głównym motywem obecności portugalskiej w Angoli. Aby zdobyć ich jak najwięcej. Portugalczycy prowadzili tu nie kończące się wojny. „Portugalski kontakt z Angolą - piszą dwaj historycy Douglas L. Wheeler i Renę Pelissier w książce pt. «Angola» - zaczął się od wojny i, jak niektórzy wierzą, skończy się wojną. Poczynając od 1578 roku portugalska polityka penetrowania Angoli zaczęła się od wyprawy militarnej, która dała początek serii wojen ciągnących się przez stulecia. Ale stan wojny nie wygasł w końcu XVII wieku, przeciwnie - wojna była raczej zasadą niż wyjątkiem w całym okresie między rokiem 1579 a 1921. Nie opublikowane dokumenty w archiwach portugalskich dowodzą, że w ciągu 350 lat było zaledwie 5 takich, w których Portugalczycy nie prowadzili wojny w tym lub innym punkcie Angoli".

Ten zachłanny rabunek ludzi doprowadził Angolę do takiego wyniszczenia, że na początku XX wieku Anglia

i Niemcy prowadziły tajne pertraktacje, aby odebrać kolonię Portugalii i podzielić ją między sobą. Zresztą Niemcy okupowali południową część Angoli aż do roku 1915, a Afrykanerzy (tj. Burowie) zajmowali południową prowincję Huila (ze stolicą w Lubango) do roku 1928.

Przez kilka stuleci Portugalia kierowała swój najlepszy element ludzki do Brazylii, a najgorszy - do Angoli. Angola była kolonią karną, miejscem zsyłki dla wszelkich przestępców i wyrzutków, dla całego marginesu społecznego. W starej Lizbonie mówiło się o Angoli „pais dos degredados" - kraj ludzi zesłanych, wyrzuconych poza nawias, skończonych. Niska jakość żywiołu osadniczego, kolonialnego miała znaczny wpływ na to, że Angolę zaliczano do najbardziej zacofanych krajów Afryki.

Walka o wyzwolenie Angoli zaczyna rozwijać się na znaczącą skalę dopiero w połowie naszego wieku. Oto kilka ważniejszych dat:

1948 - powstanie ruchu kulturalnego „ Vamos descobrir Angola" („Odkrywajmy Angolę"). Tworzy go grupa młodych inteligentów angolańskich. Wydają dwa numery czasopisma literackiego „Mensagem" („Posłanie"), zamkniętego następnie przez policję. Redaktorem pisma i przywódcą ruchu był wybitny poeta angolanski - Viriato da Cruz, a jego najbliższymi współpracownikami dwaj inni poeci - Agostinho Neto i Mario de Andrade. Powstanie ruchu wyzwoleńczego Angoli jest dziełem tych trzech poetów.

1953-powstanie pierwszej organizacji wyzwoleńczej Angoli - PLUA: Partido para a Luta Unida dos Africanos de Angola (Partia Zjednoczonej Walki Afrykańczyków Angoli). Jak wszystkie następne organizacje angolańskie PLUA powstaje i działa w warunkach konspiracji.

1954 - utworzenie w Kinszasie organizacji UPNĄ: Uniao dos Populacoes do Norte de Angola (Związek Ludności Północnej Angoli). Jest to organizacja plemienna Bakongów, zalążek późniejszej FNLA.

10 grudnia 1956 - ze zjednoczenia PLUA z innymi, mniejszymi ugrupowaniami wyzwoleńczymi powstaje w Luandzie MPLA: Movimento Popular para a Libertacao de Angola (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli). Na czele ruchu staje trzydziestoczteroletni lekarz i poeta -Agostinho Neto.

1958 - UPNĄ zmienia nazwę na - UPA - Uniao dos Populacoes de Angola (Związek Ludności Angoli).

W tym okresie, pod wpływem burzliwych wydarzeń w sąsiednim Kongo, powstaje wiele, najczęściej drobnych, plemiennych partii i organizacji angolańskich. Do roku 1967 powstało i znikło ze sceny politycznej 58 takich partii i 26 organizacji. Fragmentaryzacja życia politycznego w Angoli była w tym czasie większa niż w Kongo.

4 luty 1961 - zbrojny atak bojowników MPLA na więzienie w Luandzie (tzw. Casa de Reclusao Militar), w którym znajdują się patrioci angolańscy. Jest to początek walki zbrojnej o wyzwolenie Angoli.

15 marca 1961 - na północy Angoli UPA rzuca hasło do rasistowskiego powstania Bakongów przeciwko wszystkim nie-Bakongo. Bojówki UPA mordują cywilną ludność portugalską, angolańskich Mulatów, ludzi z plemion Ovimbundu i Mbundu. Powstanie to zostało uśmierzone przez armię portugalską i zakończyło się potworną rzezią Bakongów oraz emigracją znacznej części Bakongów do Zairu.

23 marzec 1962 - UPA zmienia nazwę na FNLA: Frente Nacional de Libertacao de Angola (Narodowy Front Wyzwolenia Angoli). Na czele organizacji staje dotychczasowy prezydent UPA, wieloletni urzędnik firmy belgijskiej w Kongo - Holden Roberto. Holden Roberto urodził się w roku 1925 w Angoli (Sao Salvador), jednakże całe życie spędził w Kongo (obecnie - Zairze), gdzie zresztą mieszka nadal i posiada rozległe interesy — hotele, restauracje itd. FNLA była i pozostała organizacją ściśle plemienną, partią Bakongow, stawiającą sobie za cel odrodzenie królestwa Bakongow i włączenie do niego pozostałych ziem angolańskich. W roku 1970 Bakongowie stanowili 8 procent ludności Angoli. Grupę Holdena Roberto należącą do kościoła protestanckiego finansował zawsze American Committee on Africa poprzez Babtist Church. Walka FNLA z MPLA miała m. in. odcień konfliktu religijnego, gdyż FNLA to protestanci, a w szeregach MPLA jest wielu katolików.

listopad 1963 - rząd Zairu usuwa z Kinszasy kwaterę MPLA, przeniesioną tutaj w r. 1961 z Luandy po represjach portugalskich. Nową siedzibą kwatery MPLA staje się Konakry, a następnie Brazzaville. W Brazzaville od roku 1965 przebywa stuosobowa grupa kubańska jako oddział ochrony ówczesnego prezydenta Ludowej Republiki Konga - Massemba-Debat. W Brazzaville MPLA nawiązuje z Kubańczykami pierwsze kontakty.

1964-rozłam w tzw. Rewolucyjnym Rządzie Angoli na Emigracji (GRAE), utworzonym dwa lata wcześniej przez FNLA. Z GRAE występuje m. in. minister spraw zagranicznych Jonas Savimbi, który w czasopiśmie „Remarques Africaines" z 25.11.1964 ogłasza list oskarżający Holdena Roberto o korupcję i nepotyzm. Savimbi wymienia najpierw nazwiska agentów CIA pracujących w FNLA, a następnie przytacza skład kierownictwa FNLA, co warto zacytować: „Holden Roberto -prezydent, ur. w Sao Salvador; John Edouard Pinock, ur. w Sao Salvador, kuzyn Holdena; Sebastiao Roberto, ur. w Sao Salvador, brat Holdena; Joe Peterson, ur. w Sao Sahador, szwagier Holdena; Narciso Nenaka, ur. w Sao Sahador, wujek Holdena; Simao de Freitas, ur. w Sao Salvador, bratanek Holdena; Eduardo Vieira, ur. w Sao Salvador, kuzyn Holdena"'.

13 marca 1966— powstaje UNITA: Uniao Nacional para a Independencia Total de Angola (Narodowy Związek Całkowitego Wyzwolenia Angoli). Twórcą i przywódcą tej organizacji jest Jonas Savimbi, ur. w 1934 r. w prowincji Bie, syn urzędnika kolejowego. Jakiś czas studiował w Europie. Odbył przeszkolenie wojskowe w Pekinie (1964-1965). UNITA była finansowana przez portugalskich osadników, którzy utworzyli później organizację Frente de Resistencia Angolana - FRA. Na czele FRA stali - płk Gilberto Santos e Castro, późniejszy dowódca najemników walczących u boku FNLA, oraz milioner i bankier Antonio Espirito Santo. Chcieli oni oderwać Angolę od Portugalii i utworzyć państwo białych osadników (tak jak uczynił to łan Smith w Rodezji). UNITA, podobnie jak FNLA, jest organizacją trybalną. Jej zwolennicy rekrutują się z ludzi plemienia Ovimbundu. Savimbi, który przez lata był skłócony z Holdenem Roberto, później utworzył z nim wspólny front przeciw MPLA. Pamiętam plakat, na którym Savimbi i Roberto ściskają się. Podpis: „Dwaj wodzowie -jedno słońce wolności!"

1968 - MPLA przenosi swoją główną kwaterę z Brazzaville do lasów wschodniej Angoli. Następuje dalsza aktywizacja walki zbrojnej.

25 kwietnia 1974-rewolucja w Portugalii.

15 stycznia 1975 - podpisanie porozumienia w Alvor (Portugalia) między MPLA, FNLA, UNITA i rządem portugalskim o utworzeniu koalicyjnego rządu tymczasowego w Angoli i przyznaniu Angoli niepodległości 11 listopada 1975.

30 stycznia 1975 - rząd tymczasowy rozpoczyna działalność w Luandzie. Po pięciu miesiącach z rządu występują FNLA i UNITA.

marzec 1975 - krwawe zamieszki w Luandzie. Cywilna ludność stolicy, opowiadająca się za MPLA, jest atakowana przez wojska FNLA.

17 kwietnia 1975 - rozłam w MPLA. Szef sztabu armii MPLA - Daniel Chipenda, przechodzi do FNLA. Kierownictwo MPLA opuszcza również jeden z założycieli tej organizacji - Mario de Andrade.

lipiec 1975 - MPLA wyzwala Luandę od oddziałów FNLA. Większość terytorium Angoli przechodzi pod kontrolę MPLA.

27 sierpnia 1975 -pierwsze wkroczenie wojsk Republiki Południowej Afryki na obszar Angoli w rejonie Cunene. W potyczce z tymi wojskami ginie dowódca frontu południowego MPLA - comandante Kalulu.

19 października 1975-początek agresji wojsk RPA przeciw Angoli.

5 listopada 1975 - przybycie do Luandy pierwszego oddziału wojsk kubańskich.

11 listopada 1975 -utworzenie Ludowej Republiki Angoli. Zgodnie z programem MPLA nowa republika ma być państwem demokracji ludowej, w której główne bogactwa naturalne oraz podstawowe gałęzie gospodarki będą własnością społeczną. Wszyscy obywatele mają prawo do pracy i nauki. Angola będzie prowadzić politykę pozytywnego neutralizmu. Pierwszym prezydentem republiki zostaje Agostinho Neto.

listopad 1975 -początek kontrofensywy wojsk MPLA wspieranych przez oddziały armii kubańskiej. W ciągu grudnia i stycznia następuje rozbicie wojsk FNLA i UNITA.

3 luty 1976-rozbicie oddziału najemników dowodzonego przez tzw. pułkownika Callana.

27 marca 1976 - wycofanie z terytorium Angoli ostatnich oddziałów wojsk południowoafrykańskich. Wracają tą samą drogą, którą kiedyś jechałem z Diogenesem. a później z Farrusco i najadłem się tyle strachu, że nigdy nie zapomnę. Gdzie jest teraz Farrusco? Podobno żyje. W czasie inwazji ludzie ukryli go w Lubango, leżał długo, ale w końcu rany zagoiły się. To był twardy człowiek. Nie wiem, co stało się z Diogenesem. Wolałbym myśleć, że też żyje. Antonio zginął. Carlos zginął. Na wszystkich frontach panuje spokój. Ci brytyjscy najemnicy, którzy uciekli z frontu północnego, są już w Londynie i opowiadają, co robili w Angoli. „Niektórzy myślą - opowiada jeden z nich sprawozdawcy BBC - że wojna to miłe, lekkie draśnięcie w nogę. Nieprawda. Wojna to głowy rozbite na miazgę, pourywane nogi, faceci czołgający się w kółko z rozwalonymi flakami, faceci oblani napalmem, ale ciągle jeszcze żywi. Człowiek robi się od tego twardy. Znajdujesz na przykład rannego Kubańczyka, przewracasz go na plecy, a on robi jakiś taki ruch. Myślisz, że sięga po broń i wykańczasz go z miejsca. A może on po prostu chciał wyciągnąć fotografię swojej żony i powiedzieć: «Pomóż mi». A ty go zastrzeliłeś. Nie chciałeś po prostu ryzykować. Jeżeli człowiek strzela w ruchomą ścianę ludzi, nie patrzy w twarze, nie patrzy na ludzi. Strzela po prostu do sylwetek i nie kojarzy ich jakoś z istotami ludzkimi. Kiedy wyjdziesz na kogoś bezpośrednio i kiedy walczysz wręcz, wtedy widzisz oczywiście, że to człowiek taki sam jak ty, ale wtedy zwykle chodzi o twoje życie. Musisz go zabić, zanim on zabije ciebie. Ja zabiłem swojego pierwszego, kiedy miałem siedemnaście, siedemnaście i pół, może osiemnaście, w Adenie. Miałem później po nocach koszmary - szok wojenny - budziłem się z krzykiem, a teraz, teraz nawet nie pamiętam, jak ten facet wyglądał".

Na moście granicznym nad rzeką Cunene minister obrony Republiki Południowej Afryki - Pieter Botha, przyjmuje defiladę swojej armii powracającej z wojny. Mimo że wojsko przechodzi przez most w milczeniu, w okolicy jest wiele wrzawy i krzyku, albowiem w tym samym czasie towarzyszące dotąd białym jednostkom południowoafrykańskim oddziały FNLA i UNTTA rzucają się tłumnie do rzeki i wpław przeprawiają się na stronę Namibii. W czasie przeprawy tonie wielu ludzi. Ale wojna skończyła się, skończyła się frontowa demokracja i znowu obowiązuje prawo segregacji: przejście przez most jest tylko dla białych.

Lata 1976-2000 - wojna trwa dalej. Jest to jeden z najdłużej ciągnących się konfliktów zbrojnych w świecie współczesnym. Czy coś się w jego obrazie zmieniło? Niestety - niewiele. Owszem - wyjechali Kubańczycy. Wyjechali ci z Afryki Południowej. Ale pozostali mieszkańcy tej ziemi. Angola jest ich krajem. Podzielonym, rozdartym, zniszczonym wojną domową krajem, w którym rząd centralny już trzecie dziesięciolecie walczy z rebelią Jonasa Savimbi.

Rząd ten ma zasobne złoża ropy naftowej. Savimbi -wielkie kopalnie diamentów. Każda ze stron ma z tych bogactw dochody, które pozwalają prowadzić tę wojnę w nieskończoność. Dotąd zginęło na niej może milion ludzi, ale przecież kilka milionów żyje nadal, więc lista ofiar będzie się jeszcze ciągnąć.

Wracam myślami do tych, których tam wtedy spotkałem. Co się z nimi stało? Jeżeli Diogenes już nie żyje, być może walczą jego synowie. A silny, krępy, odważny Farrusco? Nawet jeśli ocalał, byłby już za stary, aby tkwić w okopach. Ale pamiętam, jak mówił, że właśnie urodził mu się syn. Więc gdybym teraz na froncie angolańskim spotkał młodego oficera, spytał go, jak się nazywa i usłyszał, że - Farrusco, odpowiedziałbym mu: Lata temu jechałem tędy jeepem z kimś, kto miał to samo nazwisko. - Tak, zgodziłby się młody oficer, bo to był mój ojciec.

A wysoki, milczący comandante Ndozi? Ndozi nie żyje. Zginął, wyleciał na minie. Ma minie wyleciał także Monti. I potężny, wesoły Batalha. Na tych wojnach wrogowie coraz rzadziej widują się twarzą w twarz. Giną -idąc, kiedy wokół jest pusto i cicho. Śmierć dopada ich z ukrycia, czyha pod piaskiem, pod kamieniem, pod kępą tarniny. Ziemia była kiedyś źródłem życia, spichlerzem, dobrem pożądanym. Teraz, w tamtych stronach, człowiek patrzy na ziemię podejrzliwie, nieufnie, z lękiem i nienawiścią.

Co stało się z Oscarem? Być może przeżył i jest na emeryturze. Tak bym chciał, żeby miał dobrą i spokojną starość. A co z Gilberto? Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć. Co z Felixem? Też nie wiem. Ludzie tak znikają bez śladu, tak zupełnie i bezpowrotnie, najpierw ze świata, a potem z naszej pamięci.

A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to właśnie wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić ani Luandy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli będziecie w Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie rano w stronę hotelu ,, Tivołi". Spieszy się, gdyż jak co dzień czekają dużo sprzątania. Jeżeli ją zatrzymacie i spytacie - Przepraszam, czy dona Cartagina? kobieta przystanie na chwilę, spojrzy zdumiona, a potem uprzejmie odpowie -Tak, to ja.

I żwawo pójdzie dalej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kapuściński Ryszard Jeszcze dzień życia
Kapuściński Jeszcze dzień życia Notatnik
Kapuściński R Jeszcze dzień życia
dzień z życia człowieka asertywnego
Dzień z życia słuchacza muzyki wszechobecnej
JESZCZE DZIEŃ A MOŻE DWA
filozofia Jeden dzień z życia hedonisty
dzień z życia dresiarza
JESZCZE DZIEŃ NAJWYŻEJ DWA
Jeden dzień z życia młodego małżeństwa
05-03 PAM-Dzień z życia Mistrza, ezoteryka
JESZCZE DZIEŃ, PIOSENKI DLA GIMNAZJUM
Dzień z życia rodziny, Zabawy
dzien z zycia
JESZCZE DZIEŃ CLASIC 0
Dzień z życia rodziny
dzień z życia człowieka asertywnego (5 str), ☆♥☆Coś co mnie kręci psychologia
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA URSZULI KOCHANOWSKIEJ

więcej podobnych podstron