08 Tajemnica kurczącego się domu(1)


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

KURCZĄCEGO SIĘ DOMU

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Kilka słów od Alfreda Hitchcocka

Kiedy po raz pierwszy spotkałem trzech chłopców, którzy na­zwali się Trzema Detektywami, nierozważnie im przyrzekłem, że będę przedstawiał najciekawsze spośród zagadkowych spraw, którymi się zajmują. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, ze okażą się tak aktywni!

Jak się sami przekonacie, broniłem się, jak mogłem, przed opisaniem ich ostatniego tajemniczego przypadku. Niestety, zo­stałem pokonany. Spełniam więc swój obowiązek.

Trzej Detektywi to: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob An­drews. Mieszkają w Kalifornii, w Rocky Beach, niewielkim mie­ście w pobliżu Hollywoodu. Mózgiem zespołu jest Jupiter. Pete wspiera go siłą swoich mięśni. Bob, najsumienniejszy z nich, prowadzi dokumentację.

W trójkę stanowią wspaniały zespół detektywów. Wywodzą w pole najsprytniejszych oszustów i wychodzą obronną ręką z najbardziej przerażających sytuacji. Ich najnowszym zadaniem jest wytropienie zaginionej własności zmarłego artysty. Ta pozornie prosta sprawa zawiedzie ich w świat pełen zagadek i tajemnic.

Teraz już wiecie dość, by przystąpić do czytania tej opowie­ści... jeśli starczy wam odwagi!

Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1

Postać w czerni

— Wujku! — zawołał Jupiter Jones. — Patrz!

Ciężarówka ze składu złomu Jonesa zatrzymała się właśnie na podjeździe starego domu. Był to duży drewniany budynek, położony w Kanionie Remuda, na przedmieściach Rocky Beach. Jupiter i jego przyjaciel, Pete Crenshaw, siedzieli w szoferce cię­żarówki, obok wuja Jupitera, Tytusa Jonesa.

— Co takiego? — zapytał wuj Tytus. — Gdzie?

— Tam, z boku domu!

Jupiter wskazał na tonącą w zapadającym zmierzchu bocz­ną ścianę budynku. W połowie jej wysokości zdawała się wisieć jakaś czarna sylwetka.

— Nic nie widzę — powiedział wuj Tytus.

— Ja też nie — odezwał się Pete.

Jupiter spojrzał ponownie. Czarna postać znikła. Dopiero co ją widział, a w minutę później po prostu rozpłynęła się. Może mu się zdawało? Może w ogóle nic tam nie było?

— Jestem pewien, że kogoś widziałem — powtórzył z przekonaniem. — Ktoś ubrany na czarno wspinał się po ścia­nie!

Wuj Tytus spoglądał z powątpiewaniem na stary dom. Zbo­cza kanionu rzucały dziwaczne cienie na duży, drewniany budy­nek na stojący w pobliżu mały domek. Wokół panowała cisza i bezruch.

— Pewnie to był jakiś cień — powiedział wuj Tytus.

— Cienie w kanionie mogą płatać śmieszne figle — uśmiechnął się Pete.

— Nie — upierał się Jupiter. — To nie był cień, to był człowiek w czarnym stroju. Myślę, że wszedł do domu przez okno na piętrze.

Tytus Jones zawahał się. Wiedział, że jego pulchny brata­nek ma bujną wyobraźnię. Nie uśmiechało mu się wszczynanie fałszywego alarmu. Z drugiej jednak strony Jupiter rzadko się mylił.

— Dobrze — zdecydował wreszcie — powiedzmy lepiej profesorowi Carswellowi, co widziałeś.

Wysiedli z ciężarówki i zarośniętą ścieżką skierowali się ku frontowym drzwiom domu profesora. To obszerne domostwo zbudowano w ubiegłym stuleciu. Zwieńczone drewnianymi wie­życzkami, miało spadzisty dach, o licznych załamaniach. Ko­lumny wspierały sklepienie ganku, w głębi widać było masywne drzwi.

Zapukali. Otworzył im wysoki, szczupły mężczyzna o pod­krążonych oczach. Mimo lipcowego upału nosił wymiętoszoną, wełnianą marynarkę. W ręce trzymał grubą książkę, w jakimś obcym języku.

— Profesor Carswell? — zapytał wuj Tytus.

Profesor uśmiechnął się.

— Zapewne pan Jones ze składu złomu. Proszę wejść. Mam do sprzedania...

— Przepraszam — przerwał mu wuj Tytus — nie chciał­bym pana niepokoić, ale mój bratanek twierdzi, że widział przed chwilą jakiegoś osobnika w czarnym stroju wspinającego się po bocznej ścianie pańskiego domu.

— Ktoś miałby się wspinać po ścianie? — dziwił się profe­sor. — Musiało się wam przewidzieć.

— Nie, proszę pana — odezwał się Jupiter. — Jestem absolutnie pewien, że dobrze widziałem. Czy ma pan w domu coś wartościowego, co mogłoby zwabić włamywacza?

— Niestety nie, młody człowieku. Absolutnie nic. Jeśli jed­nak twierdzisz, że widziałeś kogoś, to ci wierzę. Tylko nie bardzo mogę sobie wyobrazić... ach! Oczywiście! Musiałeś zobaczyć mojego syna bawiącego się w jedną ze swoich gier. Hal ma czarny kowbojski strój i w żaden sposób nie mogę go przeko­nać, że drzwi są wygodniejszym wejściem do domu niż okna.

Profesor Carswell roześmiał się. Wuj Tytus pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Wiem, jacy bywają chłopcy, proszę pana.

— W jakim wieku jest pański syn? — spytał Jupiter.

— Przypuszczam, że trochę młodszy od ciebie, ale wyższy. Wzrostu twojego przyjaciela — odparł profesor, skinąwszy głową w stronę Pete'a.

— Osoba, którą widziałem, była znacznie większa — stwierdził Jupiter stanowczo.

— Jesteś pewien? — profesor spojrzał sceptycznie na Ju­pitera. — No dobrze, młodzieńcze, sprawdźmy, czy twój wła­mywacz wdarł się do domu.

Profesor poprowadził ich przez pokoje na parterze. Więk­szość z nich była pusta, wyraźnie nie użytkowana.

— Profesor językoznawca nie bardzo może, w dzisiejszych czasach, pozwolić sobie na utrzymanie tak dużego domu. Moi przodkowie byli zamożnymi ludźmi. Dowodzili statkami, sprowa­dzali towary ze Wschodu. Wznieśli ten dom dla swej licznej ro­dziny. Teraz zostałem w nim tylko ja z synem. Dostałem ten dom rok temu od mego kuzyna. Musiałem zamknąć większość pokoi i by związać koniec z końcem wynajmuję mały domek, w którym kiedyś mieszkał dozorca posiadłości.

Przeszli na piętro, ale tu również nie było śladu żadnego in­truza. Jupiter bacznie przeglądał wszystkie pokoje, przeważnie, podobnie jak na parterze, zupełnie puste.

— Rzeczywiście niewiele tu można ukraść — przyznał nie­chętnie.

— Wydajesz się rozczarowany — uśmiechnął się profesor.

— Jupe lubi tajemnice — powiedział Pete. — Niestety, z całą pewnością nie ma tu tajemniczego włamywacza.

— Ani też syna pana profesora — zauważył Jupiter. — Jestem pewien, że widziałem kogoś wspinającego się po ścia­nie. Pan telefonował do wuja w sprawie sprzedaży jakichś rze­czy. Może wśród nich jest coś wartościowego?

— Chciałbym, żeby tak było — odparł profesor — ale są to tylko rupiecie biednego starego pana Camerona. Wynajmo­wałem mu domek dozorcy. Zmarł miesiąc temu. To, co zostawił, mieści się w dwóch walizkach. Jest też trochę jego amatorskich malowideł. Stary Cameron był samotnikiem. Niewiele posiadał, a przez ostatnie miesiące życia nie był nawet w stanie opłacać czynszu. Miałem nadzieję odzyskać parę dolarów, sprzedając twemu wujowi jego ubogi dobytek.

— Samotni starzy ludzie często ukrywają cenne rzeczy — powiedział Jupiter.

— Mówisz jak detektyw — profesor uśmiechnął się.

— Bo my jesteśmy detektywami! — wykrzyknął Pete. — Jupe, pokaż panu naszą wizytówkę.

Jupiter wręczył profesorowi kartę o następującej treści:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

— Ho-ho! Wielce imponujące. Przykro mi, chłopcy, że nie ma tu dla was żadnego przypadku do rozpracowania. Wasz ta­jemniczy włamywacz był zapewne tylko cieniem rzucanym przez kanion.

Zaledwie profesor skończył zdanie, rozległ się krzyk:

— Na pomoc! Na pomoc!

Zastygli nasłuchując. Wołanie nie ustawało.

— Na pomoc! Tato!

Profesor nagle pobladł.

— To mój syn Hal! Chodźmy!

Zbiegł ze schodów i wypadł na dwór przez drzwi frontowe. Pan Jones z chłopcami tuż za nim. Krzyk dobiegał z małego do­mku.

— Pomocy!

ROZDZIAŁ 2

Jupiter miał rację i mylił się

Profesor Carswell pędził przez trawnik dzielący główny bu­dynek od domku dozorcy. Pan Jones i Pete biegli równo z nim, a grubszy Jupiter, dysząc i sapiąc, został nieco w tyle.

Cwałująca przodem trójka dopadła już domku. Minęli osło­nięty połataną markizą ganek i wpadli do niewielkiego pokoju. Stało w nim kilka sprzętów, lecz nie było żywego ducha.

— Harold! — głos profesora drżał ze zdenerwowania.

— Tato! Na pomoc! — wołanie dochodziło z sąsiedniego pokoju. Była to malutka sypialnia z wąskim łóżkiem. Resztę umeblowania stanowiło krzesło i wielka komoda, teraz przewró­cona. Do połowy przygnieciony jej ciężarem, rozciągnięty na podłodze leżał szczupły chłopiec.

— Nic mi się nie stało, tato — powiedział, gdy profesor Carswell podbiegł do niego. — Tylko nie mogę się wydostać.

W trójkę unieśli ciężką komodę. Chłopiec pozbierał się szyb­ko z podłogi.

— Usłyszałem jakieś hałasy — wyjaśniał otrzepując ubranie — więc zajrzałem do środka. Tu ktoś był. W czarnym stroju i masce na twarzy. Gdy mnie zobaczył, pchnął na mnie komodę i uciekł tylnymi drzwiami.

— Jupe miał rację! — wykrzyknął Pete. — Rzeczywiście widział człowieka ubranego na czarno. Mylił się tylko co do jed­nego: ten człowiek musiał wychodzić przez okno z pańskiego domu, a nie wchodzić! Jupe...

Pete rozejrzał się po sypialni i zajrzał do sąsiedniego pokoju. Jupitera nie było.

— Jupiterze! — zawołał wuj Tytus.

— Coś takiego! — zdumiał się Pete. — Był tuż za nami, jak wybiegliśmy z domu. Gdzie on się podział?

Profesor Carswell zwrócił się do syna:

— Czy ten włamywacz miał broń?

— Nie widziałem...

— Aaaach! — przeciągły krzyk zagłuszył dalsze słowa Hala.

Profesor Carswell odwrócił głowę.

— Zdaje się dochodzić z jaru na tyłach tego domu. Może ktoś tam wpadł!?

— Głęboki ten jar? — zaniepokoił się wuj Tytus.

— Nie bardzo, ale dostatecznie, żeby się potłuc — odparł profesor. — Proszę iść za mną.

Poprowadził ich za mały domek. Przedzierali się przez gęste zarośla porastające kanion. Stanęli wreszcie na skraju wąskiego parowu o spadzistych ścianach. Miał mniej więcej trzy metry głę­bokości i biegł w poprzek kanionu, po czym zakręcał i znikał z pola widzenia. Dno jaru zawalone było głazami i gałęziami.

Nigdzie nie było widać Jupitera, ani nikogo innego.

— Patrzcie! — zawołał Pete i wskazał na ciemną plamę na głazie na dnie jaru.

Ostrożnie zsunęli się po stromym zboczu. Pete dotknął pla­my. Była mokra.

— Krew — szepnął ze ściśniętym gardłem.

Kiedy Pete, wuj Tytus i profesor wbiegali już do małego do­mku, Jupiter został daleko w tyle. Dzięki temu zobaczył wypada­jącego zza domku i znikającego w zaroślach czarno ubranego człowieka. Jupe wiedział, że jeśli będzie tracił czas na zawiado­mienie wuja i Pete'a, intruz zdąży umknąć. Zdecydował, że po­biegnie za nieznajomym i przyjrzy mu się lepiej, by ewentualnie móc go potem poznać. Dysząc ciężko dopadł zarośli w chwili, gdy rozległ się krzyk. Poprzedził go trzask, odgłos osuwania się i wreszcie głuchy łomot.

Jupiter prześliznął się przez gęste krzewy na skraj wąskiego jaru. W mrocznym cieniu zobaczył czarną postać kuśtykającą wzdłuż dna. Ciągnąc za sobą lewą nogę zniknęła po chwili za krzywizną jaru.

Jupe zsunął się i na zalegających dno jaru kamieniach zna­lazł ślady krwi. Znaczyły trop. Poszedł nim ostrożnie. Jar stano­wił idealne miejsce na zasadzkę. Jeśli nieznajomy wiedział, że jest śledzony, mógł się zaczaić za którymś z głazów. Jupe musiał więc mieć się na baczności.

Nagle dobiegł go odgłos zatrzaskiwanych drzwi i zaraz po­tem warkot silnika samochodowego. Jupiter zaczął biec. Niewie­le dalej jar kończył się, przecięty główną drogą kanionu. Zata­czała ona łuk wokół posiadłości Carswella, po czym skręcała do miasta. Kiedy Jupe wgramolił się na nią, tylne światła samocho­du znikały za zakrętem.

Pete wpatrywał się wciąż w plamę krwi, gdy dobiegł ich od­głos kroków.

— Kryj się, Pete! — zawołał wuj Tytus ściszonym gło­sem. — Kryjcie się wszyscy!

Przykucnęli w głębokim cieniu zbocza jaru, gotowi skoczyć na nadchodzącego.

Zza krzywizny parowu wyszedł Jupiter.

— Jupe! — krzyknął Pete. — Gdzieś ty był?!

— Tropiłem intruza, ale mi uciekł.

— Jupiterze! — wybuchnął wuj Tytus. — Myślałem, że masz więcej oleju w głowie! Samemu usiłować złapać bandytę!

— Nie starałem się go złapać, wujku. Chciałem tylko zoba­czyć jego twarz. Niestety, nie udało mi się. Odjechał samocho­dem, nim zdążyłem się do niego zbliżyć.

— Nie mogę zrozumieć, czego on tu chciał — powiedział profesor, kręcąc głową. — Chyba się pomylił. To jedyne wyjaś­nienie, jakie przychodzi mi do głowy. W tych wielkich domach w kanionie istotnie mieszkają bogaci ludzie. Po prostu wybrał niewłaściwy dom. Na szczęście nikomu nic się nie stało i nie bę­dziemy sobie tym zaprzątać głowy. Zajmijmy się naszym interesem, panie Jones.

Wrócili razem do małego domku. Profesor Carswell wydobył z szafy ściennej w sypialni dwie zniszczone skórzane walizki.

W jednej były ubrania — staromodna marynarka, szary, flane­lowy garnitur, kilka koszul, krawaty i skarpetki. W drugiej znaleźli farby, wypchaną sowę, mały posążek Wenus, lornetkę i pudło srebrnych sztućców.

— Jonasz nie dbał o strój. Nosił zawsze stare, zniszczone spodnie i stare bluzy — mówił profesor. — Robił jednak wra­żenie człowieka kulturalnego. W ciągu siedmiu miesięcy, które tu spędził, przesiadywał całymi dniami na leżaku przed domem i szkicował. A wieczorami malował. Zobaczcie.

Profesor podszedł do okrytej płachtą sterty w kącie pokoju. Zdjął płachtę ukazując obrazy; naliczyli ich dwadzieścia. Wszy­stkie przedstawiały domek i jego otoczenie. Na jednym z nich do­mek był na pierwszym planie, w olbrzymim zbliżeniu. Na innych widoczny był w coraz większym oddaleniu, w końcu rozpozna­walny jedynie po spadzistej, połatanej markizie nad wejściem.

— Nie są złe — powiedział wuj Tytus.

Z błyszczącymi oczami przeglądał zawartość dwu walizek. Przepadał za robieniem zakupów dla swego składu. Jego żona, Matylda, narzekała często, że kupuje bezużyteczne rzeczy, ale Tytus wierzył, że na wszystko znajdzie się nabywca. Zazwyczaj nie mylił się.

— Czy chce pan sprzedać wszystko? — zapytał.

— Tak — odparł profesor. — Nieboszczyk zalegał z czynszem. Czasami przysyłano mu pieniądze z Europy. Napi­sałem pod ten adres, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Nikt też nie zgłosił się po rzeczy, a ja potrzebuję pieniędzy.

Podczas gdy profesor Carswell z wujem ustalali cenę, Jupi­ter przeglądał skromny dobytek Jonasza Camerona z uczuciem rozczarowania. Nie było tu absolutnie nic wartościowego.

— Na co umarł pan Cameron, Hal? — zapytał.

— Po prostu był bardzo stary. Zachorował i umarł — odpo­wiedział Hal Carswell. — Byłem przy nim, chciałem mu pomóc, ale on był półprzytomny w gorączce. Mamrotał coś o pionach, poziomach i płótnach. Lekarz powiedział, że trzeba go umieścić w szpitalu. Ale było już za późno. Umarł, nim przyjechał ambu­lans.

— W jego rzeczach nie ma nic, co mogłoby stanowić łup dla złodzieja — powiedział Pete. — Pomyłka, Jupe, to wszystko.

Jupiter przytaknął ze smutkiem. Załadowali wszystko na ciężarówkę i ruszyli z powrotem krętą drogą w kanionie. Kiedy mi­jali miejsce, gdzie droga przecinała jar, Jupiter zmarszczył czoło w zamyśleniu.

— Złodzieje zazwyczaj nie włamują się do kogoś przez po­myłkę — powiedział.

— Chyba nigdy się nie dowiemy, o co chodziło temu intruzo­wi — odezwał się Pete.

— Chyba nie — westchnął Jupiter.

Ale obaj się mylili.

ROZDZIAŁ 3

Zjawia się klient

Minął tydzień. Pewnego popołudnia Jupiter i Bob Andrews, trzeci członek zespołu detektywów, pracowali na podwórzu składu. Bob pierwszy zauważył długiego, żółtego mercedesa, który wjechał na podwórze i zatrzymał się przed wejściem do biura.

Z samochodu wysiadł niski, elegancki mężczyzna, którego siwiejące włosy srebrzyły się w słońcu późnego popołudnia. No­sił białe letnie ubranie z błękitną jedwabną kamizelką. Trzymał cienką czarną laskę, i coś lśniło w jego ręce. Zatrzymał się na moment i spojrzał w stronę chłopców. Następnie zdecydowa­nym krokiem wszedł do biura.

Chłopcy gapili się na niego bezmyślnie, kiedy znikał w drzwiach. Nagle Jupiter oprzytomniał.

— Zapomniałem zupełnie! Przyrzekliśmy wujowi pilnować biura! Chodź, Bob!

Kiedy biegiem mijali żółtego mercedesa, tylne drzwi otworzy­ły się i wysiadła wysoka kobieta. Jej błękitnosiwe włosy były wy­soko upięte. Ubrana była w białą, jedwabną suknię, ozdobioną brylantową broszką. Miała coś wyniosłego w postawie. Spojrza­ła na chłopców z góry.

— Czy zastałam pana Tytusa Jonesa? Chcę z nim rozma­wiać.

— Wuja nie ma, proszę pani. Ja zajmuję się składem pod jego nieobecność — odparł Jupiter.

— Doprawdy? Wydajesz mi się na to trochę za młody.

— Jestem dostatecznie dorosły i odpowiedzialny — po­wiedział Jupiter z przekonaniem.

— Brawo, młody człowieku! — uśmiechnęła się nieznajo­ma. — Cenię pewność siebie.

— Po piątej rzadko przychodzą klienci — wtrącił Bob.

Elegancka pani roześmiała się.

— Cenię także szczerość. Właśnie macie klienta. Pan Ma­rechal, mój intendent, jest już w waszym biurze. Proponuję, że­byśmy się przyłączyli do niego.

Kiedy weszli do biura, niski mężczyzna odsunął się szybko od biurka. Jupiter zauważył, że leżąca na nim księga zakupów była ruszana.

— Armandzie — powiedziała wyniosła pani — podobno ci chłopcy zajmują się składem.

— Ach tak? — mężczyzna skłonił się chłopcom lekko. Zo­baczyli, co tak błyszczało w jego ręce. Laska zakończona była dużą srebrną gałką. — Możemy więc przystąpić do sprawy, która nas sprowadza. Pani hrabina pragnie odzyskać własność zmarłego Jonasza Camerona, sprzedaną wam przez profesora Carswella. Zapłacimy oczywiście sumę rekompensującą kłopo­ty, na jakie byliście narażeni.

— Czy jest coś wartościowego wśród tych rzeczy? — za­pytał Jupiter z ożywieniem.

— Nie, ale dla mnie przedstawiają pewną wartość senty­mentalną — odparła wysoka pani.

— Pani hrabina jest siostrą Jonasza Camerona — wyjaśnił mężczyzna.

— Pani jest rzeczywiście hrabiną? — wyrwało się Bobowi.

— Mój nie żyjący już mąż był hrabią — odparła z uśmie­chem. — Jestem młodszą siostrą biednego Jonasza Camerona. Dzieliła nas różnica dwudziestu lat. Jonasz był ekscentrykiem i odludkiem, nie łączyły więc nas bliskie stosunki. Odczuwam jednak głęboki żal po jego stracie. Zmarł samotnie w tym dziw­nym miejscu.

— Widzicie, chłopcy — tłumaczył pan Marechal — byliś­my w podróży, w Afryce i dopiero kilka dni temu otrzymaliśmy tę smutną wiadomość w liście od profesora Carswella. Przybyliś­my tu pierwszym samolotem. Niestety, profesor zdążył już sprzedać dobytek Jonasza. Z przyjemnością podwoimy tę nędzną kwotę za którą został kupiony, byle odzyskać pamiątki po zmarłym bracie pani hrabiny.

— Proszę się nie martwić, pani hrabino — powiedział Bob. — Zaraz tu wszystko przyniesiemy.

Wzięli księgę zakupów i wyszli na podwórze. Jupiter szukał walizek, ubrań i srebra. Bob próbował znaleźć wypchaną sowę, posążek Wenus i lornetkę. Poprosili Hansa i Konrada, braci z Bawarii, którzy pracowali u pana Jonesa, o odnalezienie dwu­dziestu obrazów.

Po piętnastu minutach wrócili zgnębieni.

— Bardzo mi przykro — powiedział Jupiter. — Chyba sprzedaliśmy już wszystko oprócz ubrań.

— Ubrania możecie zatrzymać — powiedział pan Mare­chal. — Nie znaleźliście nic poza tym? Nawet obrazów?

— To doprawdy osobliwe — przyznał Jupiter. — Rzadko sprzedajemy obrazy, a te wszystkie poszły.

— Komu zostały sprzedane?

Jupiter kręcił bezradnie głową.

— Zapisujemy, co kupujemy i od kogo, ale nie prowadzimy rejestru naszych klientów. Tak wielu ludzi tu przychodzi i kupuje najróżniejsze rzeczy. Konradowi, naszemu pracownikowi, wyda­je się, że sprzedał wszystkie obrazy jednej osobie, ale nie pamięta komu. Nikt z nas nie pamięta klientów.

— Co za pech — westchnęła hrabina.

— Czy moglibyście jakoś odnaleźć te rzeczy? — zapytał pan Marechal.

Jupiterowi zapaliły się oczy.

— Być może moglibyśmy je dla państwa wytropić, gdyby... —zawahał się.

— Gdyby co, młody człowieku? — zapytała hrabina. —Mówże!

Jupiter przybrał możliwie najbardziej dostojną postawę.

— Gdyby zechciała pani nas wynająć. Tak się składa, że Bob, ja i jeszcze jeden nasz przyjaciel jesteśmy detektywami. Oto nasza wizytówka — powiedział z powagą po czym wręczył także drugą, zieloną kartę, która głosiła:

Zaświadcza się, że posiadacz tej karty jest ochotniczym młodszym pomocnikiem, współpracującym z policją w Rocky Beach. Będziemy wdzięczni za wszelką udzieloną mu po­moc.

Samuel Reynolds

Komendant Policji

Hrabina odczytała karty i uśmiechnęła się.

— Wielce przekonujące, ale...

— Przepraszam, pani hrabino — wtrącił pan Marechal. — Chłopcy znają okolicę i miejscową ludność. Widzieli rzeczy, któ­rych poszukujemy. Myślę, że łatwiej będzie im przekonać nabywców do zwrócenia zakupu niż nam, zupełnie tu obcym. Robią przy tym wrażenie bystrych i inteligentnych. Dlaczego nie dać im szansy?

— Zgoda, Armandzie, przekonałeś mnie. Tak bardzo chcia­łabym odzyskać nasze rodzinne pamiątki i ostatnie obrazy bied­nego Jonasza.

— Znajdziemy je na pewno, proszę pani — powiedzieli zgodnie chłopcy.

— Doskonale — odrzekł pan Marechal. — Możecie kon­taktować się z nami w motelu „Nad skarpą”. Pozostaniemy tam przez tydzień. Później pani hrabina musi wracać do Europy. Powodzenia, chłopcy!

Pożegnali się i odjechali swym mercedesem. Bob tylko na to czekał, by zadać dręczące go pytanie.

— Jupe, jak my, na litość Boską...

Urwał, widząc, że przyjaciel w ogóle go nie słucha. Jupiter wpatrywał się z całą uwagą w mały, niebieski kabriolet, który mi­nął otwartą bramę składu i znikł w ulicy, w którą przed chwilą wjechał żółty mercedes.

— Dziwne... Ten niebieski samochód ruszył, jak tylko wyje­chał stąd mercedes. Musiał stać cały czas na ulicy.

— Co w tym dziwnego?

— Rzadko kiedy tu ktoś parkuje, chyba że ma do nas jakiś interes. Poza hrabiną i panem Marechalem nie mieliśmy w ciągu ostatniej pół godziny żadnych klientów.

— Myślisz, że ktoś śledzi...

W tym momencie przez bramę wjechał chłopiec na rowerze. Był to szczupły, ciemnowłosy syn profesora Carswella.

— Cześć, koledzy! — zawołał. — Czy była tu hrabina?

— Właśnie odjechała — odpowiedział Bob.

— Oddaliście jej rzeczy pana Camerona?

— Sprzedaliśmy już wcześniej prawie wszystko — powie­dział Jupiter — ale myślę, że zdołamy to odzyskać.

— Uff! Co za ulga! — ucieszył się Hal. — Hrabina z pa­nem Marechalem byli u nas dziś wczesnym popołudniem. Kiedy tata powiedział, że sprzedaliśmy wam rzeczy pana Camerona, hrabina wpadła niemal w furię. Krzyczała, że skoro pisze się list, to należy czekać na odpowiedź. Pan Marechal uspokajał ją. Mó­wił, że nie mogliśmy wiedzieć, że Jonasz ma siostrę. Tato bar­dzo się martwi. Może nie mieliśmy prawa sprzedać tych rzeczy. Jeśli hrabina nie dostanie ich z powrotem, może narobić nam kłopotów.

— Powiedz mi, Hal — odezwał się Jupiter z namysłem — kiedy pani hrabina i pan Marechal byli u was, czy widziałeś może gdzieś w pobliżu niebieski kabriolet?

— Niebieski kabriolet... — Hal zastanawiał się przez chwi­lę. — Tak! Był taki! Niebieski samochód przejechał szosą w kanionie natychmiast po wyjściu hrabiny. Zwróciłem na niego uwagę, bo to był obcy samochód. Ta droga jest ślepa, prowa­dzi tylko do domów w kanionie i rzadko widuje się na niej inne samochody, poza należącymi do sąsiadów. Ale dlaczego py­tasz?

— Właśnie widzieliśmy, jak niebieski samochód pojechał stąd za hrabiną — powiedział Bob.

— Myślicie, że ktoś ją śledzi?

— Najwyraźniej — odparł Jupiter. — Najpierw ktoś wła­mał się do waszego domku. Teraz ktoś obserwuje hrabinę i pa­na Marechala. W obu przypadkach ma to związek z dobytkiem Jonasza Camerona. Mówię wam, czuję jakąś tajemnicę.

— Przypuszczasz, że pan Cameron posiadał jednak coś wartościowego? — zapytał Bob.

— Jeszcze nie wiem, co o tym sądzić. Przede wszystkim trzeba pomyśleć, jak odzyskać jego rzeczy od tego, kto je kupił.

— Jak to? — zdziwił się Hal. — Nie wiecie, komu je sprzedaliście?

— Nie mamy zielonego pojęcia — oświadczył Jupe.

— Jak więc możecie je kiedykolwiek znaleźć? — zmartwił się Hal.

— Myślę, że wiem jak — powiedział Bob.

— Tak — Jupiter skinął głową. — Posłużymy się syste­mem połączeń duch z duchem.

ROZDZIAŁ 4

Pomyłka Jupitera

— O czym wy mówicie?! — wykrzyknął Hal. — Przecież nie ma duchów!

— Niektórzy naukowcy wcale nie są tego pewni — powie­dział Jupiter. — Ale z naszym systemem duchy nie mają nic wspólnego.

— Tylko dorośli myślą, że bawimy się w wywoływanie du­chów — roześmiał się Bob.

Kilka minut później wrócił wuj Tytus i zwolnił obu chłopców na resztę popołudnia. Tajemnym przejściem udali się wraz z Halem do sekretnej Kwatery Głównej Trzech Detektywów. Była to stara, zdezelowana przyczepa kempingowa. Stała w głębi po­dwórza, ukryta wśród stert różnego rodzaju złomu i odpadów. Główne wejście do niej prowadziło przez wielką karbowaną rurę, biegnącą pod wysypiskiem, zwaną Tunelem Drugim. Przeszli na czworakach i dotarli pod przyczepę w miejscu, gdzie w jej podło­dze znajdowała się ruchoma klapa. Podnieśli ją i wdrapali się do małego pokoju. Znajdowało się tu biurko, krzesła, szafka na akta, a także telefon i różne urządzenia, pomocne w pracy de­tektywów, zmajstrowane przez Jupitera ze złomu. Poza poko­jem biurowym przyczepa mieściła także maleńką ciemnię i laboratorium.

Hal z podziwem obejrzał siedzibę detektywów, po czym za­siedli, żeby omówić interesujący ich problem.

— Wytłumaczcie mi wreszcie — powiedział Hal — jak możecie znaleźć rzeczy Jonasza, jeśli nie wiecie, komu zostały sprzedane?

— Ilu masz przyjaciół, Hal? — zapytał Jupiter.

— Co? Och, może pięciu naprawdę dobrych. Dlaczego?

Jupiter wyjaśnił mu, na czym rzecz polega. Powinien zatele­fonować do swoich pięciu przyjaciół, podać im listę poszukiwa­nych rzeczy, poprosić, żeby rozpytywali się o nie w sąsiedztwie, i żeby przekazali zadanie dalej. Każdy z tej piątki musi zadzwo­nić do kolejnych pięciu najbliższych przyjaciół, a ci do następ­nych, i tak dalej. Jupiter, Bob i Pete zrobią to samo.

— W kilka godzin później każdy dzieciak w Rocky Beach będzie szukał tych rzeczy — kończył Jupiter. — Może nawet ci, którzy mieszkają w Oxnard albo w Los Angeles.

— Niebywałe! — wykrzyknął Hal oszołomiony, obliczając w myślach, jakie to tysiące osób włączą się w poszukiwania. — Możecie się w ten sposób skontaktować z całym światem!

— No, tego jeszcze nie próbowaliśmy — roześmiał się Jupiter — ale gdyby pokonać bariery językowe, pewnie by się udało.

— Jak długo trzeba czekać na rezultat? — zapytał Hal. — Muszę być wcześniej na kolacji. Jedziemy potem z tatą do Los Angeles.

— Co najmniej do jutra rana — powiedział Jupiter. — Dzie­ci, z którymi się skontaktujemy, mogą zabrać się do poszukiwań dopiero wieczorem, kiedy wszyscy są w domu. Musimy podać listę poszukiwanych rzeczy i powiedzieć, ile za nie zapłacimy i gdzie mają być dostarczone. I musimy dodać, że jeśli ktoś coś znajdzie, powinien najpierw zatelefonować do nas i opisać przedmiot. W ten sposób od razu wyeliminujemy rzeczy, które nie należały do pana Camerona, i unikniemy najazdu dziecia­ków.

— Musimy zaofiarować nagrodę — przypomniał Bob.

— Hmm... — zamyślił się Jupiter. — Powiedzmy, że każ­dy, kto przyniesie właściwy przedmiot, będzie mógł wybrać sobie coś w składzie, o wartości nie przekraczającej dolara. I oczywiście zwrócimy pieniądze zapłacone za wykupione rze­czy Jonasza.

Przygotowali listę poszukiwanych przedmiotów, po czym Ju­piter zawiadomił telefonicznie Pete'a o ostatnich wydarzeniach i podjętej akcji, i poszli do swych domów na kolację. Nie minęła ósma wieczór, a wszyscy chłopcy i dziewczynki w Rocky Beach byli zajęci poszukiwaniem mienia zmarłego Jonasza Camerona.

Następnego rana Trzej Detektywi spotkali się o dziewiątej w Kwaterze Głównej. Siedzieli wokół biurka, zerkając niecierpli­wie na telefon.

— Pewnie będzie dużo fałszywych alarmów — powiedział Jupiter — lepiej jednak uzgodnić rzecz przez telefon i zaosz­czędzić dzieciakom zbędnej drogi do składu.

Był bardzo dumny ze swego planu. Jednak koło dziesiątej spuścił nieco z tonu. Telefon nie zadzwonił ani razu! Zaczął za­gryzać nerwowo wargi, a Pete kręcił się niespokojnie.

— Ktoś już powinien zatelefonować!

Nagle rozległo się dudnienie w Tunelu Drugim. Pete pod­niósł klapę w podłodze i do biura wspiął się Hal.

— Do licha! — zawołał. — Dlaczego siedzicie tutaj? Peł­no dzieciaków szuka was po całym placu.

— Tu, w składzie? — zdziwił się Jupiter. — Przecież po­wiedzieliśmy, żeby...

— Hm, Jupe — przerwał mu cicho Pete — właśnie usiło­wałem sobie przypomnieć. Pamiętam, że powiedziałem każde­mu, żeby tu telefonował, ale nie pamiętam, żebym dawał numer telefonu.

— Rany, ja też nie, Jupe — powiedział Bob.

— Ani ja — zawtórował mu Hal.

Jupiter złapał kartkę, na której napisał komunikat i poczer­wieniał.

— My... myślę, że zapomniałem wpisać numer telefonu — wyjąkał. — Chodźmy lepiej szybko na dwór.

— Widziałeś tam wuja Tytusa? — zapytał Pete Hala.

— Widziałem tylko tych waszych dwóch wielkich pracowni­ków — odpowiedział Hal. — Są oblężeni przez dzieci.

— Myślę, że nie mam ochoty stąd wychodzić — mruknął Pete.

Jupiter wziął głęboki oddech.

— Obawiam się, że musimy.

Scena, która ukazała się ich oczom, gdy wynurzyli się z Tu­nelu Drugiego, była dość przerażająca.

— Patrzcie! — wykrzyknął Hal. — Wciąż przybywają nowi!

— Och, nie — jęknął Pete.

Jupiter patrzył w milczeniu. Chłopcy i dziewczynki buszowali po całym terenie składu. Biegali i krzyczeli, niektórzy wspinali się wysoko na sterty złomu. Było ich setki. Rozbiegli się wszę­dzie jak mrówki. Tłoczyli się wokół Hansa i Konrada pokazując im przedmioty, które znaleźli dla systemu połączeń duch z du­chem. Coraz więcej dzieci nadjeżdżało rowerami i skuterami, przychodziło na piechotę. Były nawet nastolatki na motorach i w dziwacznie pomalowanych samochodach.

— Nie wiem, czego chcecie! — krzyczał Hans.

— Nikt was nie prosił, żebyście tu przychodzili — protesto­wał Konrad.

Nagle któryś dzieciak zobaczył stojących bezradnie czterech chłopców.

— Tam! To muszą być oni! — wydzierał się.

W sekundę horda dzieci rzuciła się na Trzech Detektywów i Hala. Jupiter zbladł. Miał za sobą krótką karierę filmową. Kiedy był zupełnie mały, występował w filmach jako „Mały Tłuścioszek” I stał się dziecięcą gwiazdą filmową, fetowaną przez rzesze wiel­bicieli. Od tego czasu tłum go przerażał.

— Co robić, Jupe?! — krzyczał Bob.

— Ja... ja... — jąkał się Jupiter.

— Tośmy się dorobili! — wrzeszczał Pete.

Hal Carswell wdrapał się na starą cysternę. Górując nad na­pierającym tłumem dzieci, wykrzyczał szereg słów w jakimś obcym języku i poparł je rozkazującymi gestami. Rozwrzeszcza­na hałastra, zaskoczona, uciszyła się i wpatrywała w niego pyta­jąco.

— Szybko, Jupe! — syknął Pete. — Co możemy dać im wszystkim jako małą nagrodę? Prędzej!

— Dać... no... — Jupiter był jak sparaliżowany. — Może... Jest beczka plakietek... ze starej kampanii wyborczej.

— Wspaniale! Trzymaj się! — powiedział Pete.

Ruszył w stronę uciszonej nieco chmary dzieci.

— Słuchajcie! — krzyknął. — Cenne, stare odznaki poli­tyczne dla każdego! Nikt nie ma takich! Jeśli chcecie je dostać, ustawcie się w pięciu rzędach naprzeciw nas! Pierwszy rząd z walizkami! Następny z wypchanymi sowami i posążkami! Trzeci z lornetkami! Czwarty z nożami i widelcami! Ostatni z o­brazami! Bez przepychania się, każdy po kolei. Jeden z nas będzie stał na wprost każdego rzędu i sprawdzał, co przynieśliście. Okay, teraz uformujcie rzędy!

Dzieci, nawet nastolatki, zaczęły pospiesznie ustawiać się w kolejkach. Zrozumiały, że jest to najprostszy sposób zlikwido­wania panującego chaosu.

— Dobra robota, Drugi — powiedział Jupiter z wdzięczno­ścią.

— Podziękuj Halowi, że ich uciszył — odparł Pete. — Jeden z nas musi sprawdzać dwie kolejki. Hans niech lepiej od razu przygotuje plakietki.

Zabrali się do roboty. Szybko sprawdzali przyniesione rze­czy i każde dziecko z niewłaściwym przedmiotem było odsyłane do Hansa po plakietkę, jako nagrodę pocieszenia. Po godzinie teren składu niemal opustoszał, a chłopcy odzyskali obie waliz­ki, wypchaną sowę, lornetkę i srebrne sztućce.

— Od jednej dziewczynki dostałem adres pani, która ma fi­gurkę Wenus i nie chce jej odsprzedać — powiedział Bob. — W każdym razie dałem tej dziewczynce pełną nagrodę.

— Dobrze — skinął głową Jupiter. — Idź tam, Bob, może uda ci się przekonać tę panią. Pete, zatelefonuj do motelu „Nad skarpą” i powiedz hrabinie, co mamy.

Bob i Pete poszli wykonać swe zadania. Hal zwrócił się do Jupitera:

— To świetnie zadziałało, Jupe! Tylko nie odzyskaliśmy żadnego obrazu.

— Obawiam się, że kupił je ktoś spoza...

Jupiter urwał na widok wjeżdżającego do składu, lśniącego samochodu. Wysiadł z niego wysoki, chudy młokos, niewiele starszy od trójki detektywów. Rzucił Jupiterowi krzywe spojrzenie. W ręce miał obraz!

ROZDZIAŁ 5

Stary wróg i kłopoty

— Czyżbyś szukał tego obrazu, Jones? — zapytał chu­dzielec.

— Czego tu chcesz, Chudy? — odpowiedział pytaniem Ju­piter.

E. Skinner Norris patrzył na Jupitera spode łba. Był to wred­ny typ. Nienawidził trójki detektywów i zawsze usiłował pokrzy­żować ich plany. Był od nich niewiele starszy, ale miał prawo jazdy, ponieważ pochodził ze stanu, gdzie otrzymanie takiego prawa było w jego wieku możliwe. To dawało mu poczucie wyższości nad Trzema Detektywami.

— Nieważne, powiedz mi tylko, czy to jeden z obrazów, których szukasz? — powiedział.

Zarówno Jupiter, jak i Hal rozpoznali malowidło Jonasza Camerona. Hal otworzył już usta, ale Jupe powiedział szyb­ko:

— Nie jestem pewien, Chudy. Skąd to wziąłeś?

— To moja sprawa — mruknął Norris.

— Musimy wiedzieć, czy możesz to sprzedać — odezwał się Hal.

Chudy zbladł.

— Co przez to rozumiesz?

— Wiem, że nie kupiłeś tego u nas — powiedział Jupiter.

— Może ukradłeś! — zaryzykował Hal.

— Jak śmiesz! — powiedział ostro Skinner. Oczy mu się zwęziły. — A więc to jest ten obraz! Tak też myślałem.

— Tak — skinął głową Jupiter. — Kupimy go.

— O nie, nie mam zamiaru go sprzedawać. — Chudy wsiadł szybko do swego samochodu i odjechał, nim zdążyli się odezwać.

Z biura wybiegł Pete.

— Czego Chudy tu chciał?

— Ma jeden z obrazów Jonasza — wyjaśnił Hal.

— Ale nagle odechciało mu się go sprzedać — dodał Ju­piter.

— Fatalnie — skrzywił się Pete — pan Marechal zaraz tu będzie.

Wkrótce wrócił Bob z wyprawy po posążek Wenus.

— Ta pani nadal nie chce go odsprzedać — oznajmił.

Kolejna porażka ostudziła mocno ich entuzjazm po sukcesie systemu połączeń. Ale pan Marechal promieniał zadowoleniem, kiedy przybył do składu.

— Jesteście wybornymi detektywami, chłopcy! Gratuluję!

— Nie odzyskaliśmy statuetki — wyznał Bob. — Ma ją pani Leary z ulicy Rojas 22 i nie chce jej odsprzedać.

Jupiter opowiedział historię jedynego odnalezionego obrazu.

— No cóż, w każdym razie mam adres — powiedział pan Marechal. — Postaram się porozmawiać z panią Leary osobi­ście. Co do tego chłopca, Norrisa, mieszka tu, w Rocky Beach, prawda? Mówicie, że to zamożna rodzina?

— Tak, proszę pana — odparł Pete. — Mają duży dom nad plażą.

— Jestem więc pewien, że znajdziecie sposób na odzyska­nie tego obrazu. Nawet tylko jedna z ostatnich prac Jonasza ucie­szy panią hrabinę. Teraz dam wam trzy dolary za każdą odzyskaną rzecz, jako nagrodę, i oczywiście zwracam pieniądze, które musie­liście za wszystko zapłacić. Czy jesteście zadowoleni?

— O tak, proszę pana! — wykrzyknęli chórem Trzej De­tektywi.

— Doskonale — pan Marechal uśmiechnął się. — Myślę, że poszczęści się wam także z obrazami.

Jupiter wypisał pokwitowanie, a pozostali chłopcy odnalezio­ne mienie Jonasza Camerona załadowali do bagażnika merce­desa. Pan Marechal pożegnał się i odjechał. Hal także udał się do domu, by podzielić się z ojcem dobrymi nowinami.

Po obiedzie Trzej Detektywi zebrali się ponownie w Kwate­rze Głównej. Jupiter siedział za biurkiem zamyślony.

— Chłopaki — powiedział w końcu — myślę, że Chudy w ogóle nie miał zamiaru sprzedać nam tego obrazu. W każdym razie nie teraz. Myślę, że on tylko chciał, żebyśmy go zidentyfikowali.

— Ale po co? — spytał Bob.

— Nie jestem pewien. Może wie, gdzie jest reszta obrazów i chciał się upewnić, że to te, których szukamy, nim je przyniesie do sprzedania. Możliwe też, że działa dla kogoś, kto nie wie, jak wyglądają obrazy Jonasza. Być może jest to człowiek jeżdżący tym niebieskim kabrioletem.

— Kto to może być? — zastanawiał się Pete.

— Nie wiem — wzruszył ramionami Jupe. — W każdym razie musimy znaleźć te dwadzieścia obrazów dla pana Mare­chala i jedyna do nich droga wiedzie przez Chudego.

— Może chce tylko podbić cenę? — powiedział Bob.

— Podobne do Chudego — przytaknął Pete. — Spróbuj­my do niego zatelefonować.

Jupiter wykręcił numer Norrisów i włączył zmajstrowane przez siebie urządzenie, które pozwalało wszystkim uczestni­czyć w rozmowie. Po chwili głos Chudego rozbrzmiał w po­koju:

— Przestań mi zawracać głowę, Tłuścioszku. Spieszę się do mojej nowej pracy.

— Chudy, zapłacimy ci podwójną cenę za obraz — powie­dział Jupiter.

— Jaki obraz? — zapytał Chudy opryskliwie.

— Dobrze wiesz jaki! — wybuchnął Pete.

— Coś wam się przyśniło, przygłupy — parsknął Chudy, po czym usłyszeli stuknięcie i w telefonie zaległa cisza. Trzej Detektywi patrzyli po sobie.

— Możemy go obserwować, Pierwszy — powiedział Pete. — Śledzić go.

Jupiter westchnął.

— On ma samochód. My mamy tylko rowery. Wuj Tytus zgodziłby się, żeby Hans albo Konrad nas gdzieś zawiózł mniejszą ciężarówką, ale nie wiemy, dokąd jechać. Nie mamy pojęcia, skąd Chudy wziął ten obraz.

— Możemy użyć naszego przyrządu naprowadzającego! — zawołał Bob. — Przyczepić mu do samochodu. Powiedział, że pracuje. Może stamtąd ma obraz. Jego rodzice nie pozwoliliby mu pracować gdzieś daleko poza Rocky Beach. Moglibyśmy rozstawić się na rowerach koło jego domu. Może jednemu z nas uda się jechać za nim dość blisko, żeby odbierać sygnał naprowadzający.

— To pomysł wart sprawdzenia — przyznał Jupiter. —Postaramy się porozmawiać z nim jeszcze raz osobiście i jak to nie da rezultatu...

Przerwało mu dobiegające z zewnątrz nawoływanie. Ktoś wykrzykiwał jego imię. Pete podszedł do Wszystkowidzącego. Był to prymitywny, ale skuteczny peryskop, który Jupiter zbudo­wał z walających się po składzie odpadów. Dawał im możność obserwowania terenu ponad skrywającymi przyczepę stertami złomu. Pete przyłożył oko do wziernika.

— To twoja ciotka Matylda — stwierdził. — Wygląda na mocno rozzłoszczoną. Jest z nią jakiś pan.

— Co za pan? — zapytał Jupiter.

— Nigdy go przedtem nie widziałem. Taki mały, przysa­dzisty typ w ciemnym ubraniu, kapeluszu i… Jupe! Ma w ręce dużą, płaską tekę!

Jupiter doskoczył do Wszystkowidzącego.

— W takiej tece nosi się obrazy! Chodźcie, chłopaki!

Szybko wybiegli przez Tunel Drugi.

ROZDZIAŁ 6

Kulejący nieznajomy

— No, jesteście wreszcie! — zawołała ciotka Matylda, gdy wyjrzeli zza stert złomu. — Gdzie wy łazicie, łobuzy? Nigdy nie można się was doszukać!

— Przepraszam, ciociu — powiedział Jupiter słodziutko.

— Nie przymilaj mi się — odparła energicznie. — To jest pan De Groot. Mówi, że jest handlarzem dzieł sztuki z Holandii. Przyszedł w sprawie tych dwudziestu obrazów, które kupiliśmy w zeszłym tygodniu w Kanionie Remuda. Kto może potrzebo­wać dwudziestu obrazów? Nie mogę tego zrozumieć.

— To nie obiekt się liczy, proszę pani, lecz talent — ode­zwał się nieznajomy.

— Nie znam się na tym — wzruszyła ramionami ciotka Ma­tylda. — Wiem tylko, czy mi się coś podoba, czy nie. A te obra­zy mi się nie podobały. Każdy namalowany inaczej, a żaden nie wyglądał jak obraz domu. — Odeszła majestatycznie w stronę biura, zostawiając chłopców z panem De Grootem. Ten zwrócił się do nich pospiesznie.

— Przybyłem z Amsterdamu, by zobaczyć się z Jonaszem Cameronem. Dowiedziałem się, że zmarł. Następnie usłyszałem od chłopców w motelu, że Trzej Detektywi chcą odnaleźć dwadzieścia namalowanych przez Camerona obrazów. I dowiedzia­łem się, że Trzech Detektywów mogę zastać w składzie Jonesa. Tak więc jestem i pragnę kupić te dwadzieścia obrazów. Macie je?

Pete potrząsnął głową.

— Żaden z nich nie został odniesiony, proszę pana.

— Żaden? — De Groot przeszedł gniewnie kilka kroków po podwórzu. Stanął przed nimi i ogarnął ich badawczym spoj­rzeniem swych czarnych, świdrujących oczu.

— Dobrze za nie zapłacę.

Jupiter przyglądał się uważnie krępemu Holendrowi, następ­nie przeniósł wzrok w stronę bramy wjazdowej.

— Jeden obraz przyniósł Skinner Norris, ale... — zaczął Bob, Jupiter szybko wpadł mu w słowa.

— Ale to nie był jeden z obrazów Camerona, proszę pana.

— To nie był jego obraz? — zapytał De Groot.

— Niestety, nie — Jupiter westchnął ze smutkiem.

Bob i Pete zerknęli na Jupe'a, nie odezwali się jednak ani słowem. Nauczyli się nie kwestionować słów Pierwszego, jak­kolwiek byłyby dziwne i nieoczekiwane. De Groot patrzył na nich przenikliwie.

— Mam nadzieję, że mnie nie okłamujesz — powiedział gniewnie do Jupitera.

— Kiedy nie kłamię — odparł Jupiter hardo.

— Powiedz mi więc, ten Norris, którego wspomnieliście, to taki wysoki, szczupły chłopiec?

— Skąd pan wie? — wyrwało się Pete'owi.

— Mam swoje źródła — uśmiechnął się krzywo De Groot. — Czy jego rodzice to bogaci ludzie? Mają może kolekcję obra­zów? Czy kupują dzieła sztuki?

— Wydaje mi się, że mają małą kolekcję — powiedział Bob.

— Doprawdy nie znamy dobrze Skinnera Norrisa — ode­zwał się Jupiter. — Niestety, nie wiemy nawet, gdzie mieszka.

— Nie możecie mi więc pomóc? — zapytał De Groot ze złością.

— Bardzo bym pragnął, ale niestety nic nie wiemy — od­parł Jupiter.

— Trudno, o jedno tylko proszę, gdyby obrazy zostały tutaj zwrócone, zawiadomcie mnie. Będę w motelu „Pod skarpą”. Pa­miętajcie, dobrze zapłacę!

Chłopcy skinęli głowami z powagą. De Groot odwrócił się i poszedł w stronę bramy. Bob i Pete patrzyli za nim zaskoczeni. De Groot lekko kulał!

— Jupe! — wykrzyknął Bob. — On...

— Tak, Bob, kuleje. Zauważyłem to już wcześniej, gdy za­czął się przechadzać. Jakby niedawno coś mu się stało w nogę. Na przykład, kiedy wpadł do jaru.

— Więc to może być intruz, którego ścigałeś tydzień temu! — wykrzyknął Bob.

Pete pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Dlatego nie chciałeś mu powiedzieć, że Chudy miał jeden z obrazów Camerona.

— Tak jest — przytaknął Jupiter. — Jego utykanie było jednym z powodów mojej podejrzliwości.

— Jakie są inne? — zapytał Bob.

— Zobaczyłem jego samochód pod bramą. Patrz!

De Groot przeszedł już bramę i wsiadał do małego, niebie­skiego kabrioletu!

— Przecież to samochód, który jechał za mercedesem hra­biny! — powiedział Pete.

— A ja powiedziałem temu człowiekowi o Chudym i o obra­zie — jęknął Bob.

— Nie powiedziałeś mu wiele — pocieszył go Jupe. — Myślę zresztą, że to nie miało znaczenia. De Groot zdawał się być dobrze poinformowany co do Skinnera Norrisa, nim tu przyszedł. Jeszcze jeden powód, dla którego musimy się czym prę­dzej zobaczyć z Chudym.

— Więc na co czekamy? Chodźmy! — powiedział Pete.

— Och! Miałem coś załatwić mamie — przypomniał sobie Bob. — Nie mogę iść z wami.

— W porządku, Bob — zdecydował Jupiter po zastanowieniu. — Pójdziemy pierwsi z Pete'em i postaramy się przyczepić Chudemu do samochodu nadajnik sygnału naprowadzającego. Tymczasem załatw, co masz do załatwienia, i przyjedź pod dom Chudego z odbiornikiem. Dasz radę uwinąć się w go­dzinę?

— Tak, na pewno!

— Dobra, spotykamy się więc pod domem Chudego.

Norrisowie mieszkali przy małej, nadbrzeżnej ulicy, w dużym domu zbudowanym z drewna sekwoi. Wszystkie stojące tu do­my miały na tyłach zejścia na plażę. Między nimi biegły alejki, opadające również ku morzu. Cała ulica była gęsto obsadzona palmami i krzewami hibiskusa.

Pete i Jupiter zatrzymali swe rowery nieco poniżej domu Norrisów, po przeciwnej stronie ulicy. Ukryci za wielkim krza­kiem hibiskusa mogli dobrze obserwować frontowe i boczne wejście do budynku, jak również wjazd do garażu. Stał tam spor­towy samochód Chudego.

— Najpierw z nim pogadamy — zdecydował Jupiter.

Przeszli ulicę, prowadząc rowery, i skierowali się na ścieżkę, ku frontowym drzwiom. W tym momencie otworzyło się okno na piętrze i przez nie wychylił się Chudy.

— Czego sobie tym razem życzą, tak zwani detektywi?

— Chcemy kupić ten obraz od ciebie — zawołał Pete.

Chudy roześmiał się.

— Idź się lepiej pobawić klockami, Crenshaw!

— Wiemy, że masz ten obraz, Chudy — odezwał się Ju­piter.

— Ha-ha! Nic nie wiecie! Wynoście się stąd, nim wezwę po­licję, żeby was wyrzuciła z cudzej posiadłości!

Pete i Jupiter zgnębieni wsiedli na rowery i odjechali. Zatrzy­mali się poza zasięgiem wzroku Chudego, następnie wrócili za krzak hibiskusa, odstawili rowery i usiedli.

— Podkradnę się do samochodu Chudego od strony plaży i zaczepię nadajnik — powiedział Jupiter. — Ty obserwuj oboje drzwi i garaż. Gdyby wyszedł Chudy, gwizdnij.

— Dobra — skinął głową Pete. — Będę też uważał, czy nie nadjeżdża Bob.

Jupiter podniósł się, ale zaraz usiadł z powrotem.

— Ktoś się zbliża do domu Chudego! — szepnął alarmu­jąco.

Pete rozgarnął gałęzie krzewu i spojrzał przez szczelinę. W alejkę, w drugą stronę domu Norrisów skręcał właśnie męż­czyzna w uniformie. Na głowie miał czapkę z nisko nasuniętym na oczy daszkiem. Szedł przechylając się na jedną stronę pod ciężarem skrzynki na narzędzia, którą niósł w ręce.

— To tylko monter z centrali telefonicznej — powiedział Pete.

Jupiter ze zmarszczonym czołem patrzył za znikającym w alejce monterem.

— Tak, chyba tak, tylko...

— Co tylko?

— Nie wiem — Jupiter spoglądał w głąb pustej, cichej uli­cy. — Coś tu jest nie tak, ale nie mogę uchwycić, co.

— Nie bój się, będę czuwał — przyrzekł Pete.

Jupiter skinął głową i przemknął się do najbliższego zejścia na plażę.

Między domem Norrisów a jego sąsiadami spływał ku plaży mały strumyk. W lecie wysychał, a jego koryto było dostatecznie głębokie, by Jupiter mógł się nim przekraść niezauważony w po­bliże garażu.

Jupiter sprawdził maleńki nadajnik. Zmajstrował go sam, w swojej pracowni w składzie. Przymocował do niego magnes tak, że można go było z łatwością umieścić na samochodzie w jakimś niewidocznym miejscu. Transmitował delikatny sygnał, który nasilał się i zwiększał częstotliwość, gdy osoba zaopatrzo­na w odbiornik zbliżała się do niego. Urządzenie odbierające wyposażone było także w maleńką strzałkę, która wskazywała kierunek, skąd dochodził sygnał.

Jupiter zaczął się skradać wyschniętym korytem strumienia, ale nagle się zatrzymał. Monter tymczasem okrążył dom i był po stronie garażu. Stał tyłem do strumienia i majstrował coś w skrzynce na ścianie domu, gdzie znajdowało się podłączenie przewodów. Nagle Jupiter uświadomił sobie, co wydawało mu się dziwne, gdy zobaczył montera po raz pierwszy — na ulicy nie było samochodu centrali telefonicznej!

Kto kiedykolwiek słyszał o monterze chodzącym na piecho­tę? To oszust! I majstruje coś przy drutach telefonicznych! Może zakłada podsłuch?

Jupiter opuścił się na dno i zaczął się czołgać. Chciał dotrzeć możliwie najbliżej do rzekomego montera, by przyjrzeć się, co właściwie robi i jak wygląda. Nie było to łatwe zadanie dla otyłego chłopca. Sapał mocno, gdy osiągnął miejsce dokładnie za rzekomym pracownikiem centrali telefonicznej. Odczekał, aż od­dech mu się wyrówna, i uniósł ostrożnie głowę nad krawędź ko­ryta.

— Och!

Znalazł się twarzą w twarz z fałszywym monterem. Z od­ległości zaledwie kilku centymetrów wpatrywały się w niego ciemne, przenikliwe oczy. De Groot! Twarz miał wykrzywioną złością. W ręce trzymał groźnie wyglądający nóż.

Pete siedział na czatach, obserwując pilnie dom Norrisów. Chudy nie wyszedł, wciąż nie było też widać Jupe'a. Spojrzał za siebie, na ulicę. Bob nie nadjeżdżał. Nagle usłyszał wołanie:

— Pete!

Dochodziło gdzieś spoza domu, po drugiej stronie ulicy, dok­ładnie naprzeciw kryjówki Pete'a.

— Pete! Na pomoc!

Pete przeciął pędem ulicę i wbiegł za dom. Czyjaś ręka zacisnęła mu się na ustach, druga wykręciła ramię obezwład­niając go.

ROZDZIAŁ 7

Uwięzieni

Bob zbliżał się do domu Chudego, gdy dostrzegł za krzakiem hibiskusa dwa rowery. Bez wątpienia należały do Jupe'a i Pe­te'a, ale co stało się z ich właścicielami? Bob rozglądał się bezradnie po pustej ulicy. Wahał się, czy jechać dalej, czy poczekać przy rowerach, gdy usłyszał odgłos uruchamianego silnika samochodowego. Po chwili z alei za domem wyskoczył niebie­ski kabriolet, skręcił z piskiem opon w ulicę i pognał dalej. Bob patrzył za nim zdumiony. Samochód handlarza obrazów! Co tu robił De Groot?!

Pip-pip-pip-pip! — dobiegło z kieszeni Boba. Odbiornik! Wyjął go i spojrzał na małą tarczę. Strzałka wskazywała dok­ładnie na wprost, sygnał był głośny i szybki, cichł jednak po­woli i zwalniał. Bob zorientował się od razu, co zaszło. Jupe i Pete nie umieścili nadajnika na samochodzie Chudego. Mieli go ze sobą! I znajdowali się w niebieskim kabriolecie De Groota!

Bob jechał jak szalony w kierunku, w którym zniknął niebie­ski samochód. Kierował się sygnałem przekaźnika. Dotarł w ten sposób do głównej szosy wzdłuż wybrzeża. Skręcił nią w lewo ku centrum Rocky Beach. Dwukrotnie stracił sygnał, gdy niebie­ski samochód zwiększył zbytnio dzielącą ich odległość, i dwu­krotnie uchwycił go ponownie, zapewne kiedy ścigany samochód przystawał na skrzyżowaniach. Bob pędził bez zatrzymywania, ignorował nawet światła. Niestety, za trzecim razem stracił sygnał bezpowrotnie.

Zdesperowany jechał dalej główną drogą nadbrzeżną, prze­szukując wzrokiem wszystkie przecznice. Minął Centrum Rocky Beach, domy zaczynały się przerzedzać i wreszcie wjechał mię­dzy otwarte pola.

Pete i Jupiter leżeli związani kablem telefonicznym, zakneb­lowani i wciśnięci do bagażnika niebieskiego kabrioletu. Kiedy samochód opuszczał aleję w sąsiedztwie domu Norrisów, Jupiterowi udało się włączyć sygnał nadajnika. Minęło już dziesięć minut szybkiej jazdy. Zatrzymali się tylko raz, może dwa razy, i to na krótko. Wiedzieli, że jeśli nawet Bob nadjechał, usłyszał sygnał i domyślił się, że De Groot ich porwał, nie mogło być mo­wy‚ by nadążył za samochodem.

Jupiter miał ochotę kopnąć się w kostkę, że tak się zagapił i nie rozpoznał utykania De Groota. Myślał, że monter ugina się pod ciężarem skrzynki na narzędzia i dlatego idzie tak niezręcz­nie.

Po następnych dziesięciu minutach samochód zjechał z szo­sy i zatrzymał się. Bagażnik został otworzony i De Groot wyciąg­nął chłopców, jednego po drugim. Poprowadził ich szybko do ostatniego pawilonu małego motelu. Nie odezwał się dotąd ani słowem.

W pokoju motelowym posadził ich obok siebie na kanapie, usunął kneble i ująwszy swój groźnie wyglądający nóż, usiadł naprzeciwko nich. Jego ciemne oczy płonęły złością.

— Więc to tak! Skinner Norris nie przyniósł wam właściwe­go obrazu. Nie byliście zainteresowani jego kupnem. Nie mieli­ście pojęcia, gdzie Norris mieszka. Wszystko kłamstwa! Chcieli­ście ukraść obrazy Camerona.

— Nieprawda! — wybuchnął Pete. — Szukaliśmy obra­zów dla hrabiny! One do niej należą!

— Ach, doprawdy? Działacie dla hrabiny i Armanda Mare­chala? Co takiego powiedzieli wam, że zgodziliście się na współpracę?

— Tylko tyle, że chcą odzyskać schedę hrabiny po bracie — odparł Jupiter. — Odszukaliśmy wszystko oprócz obrazów.

— Znowu kłamiesz. Musicie wiedzieć więcej. Jakie plany ma Marechal? Czego naprawdę szukają? Jaką wiadomość zo­stawił im Jonasz Cameron?

— Wiemy tylko tyle — powiedział Pete — że jeździ pan wszędzie za hrabiną i że był pan w domu profesora Carswella przed tygodniem, usiłując...

Jupiter przerwał mu szybko:

— Dlaczego pan myśli, że Jonasz Cameron zostawił hrabi­nie jakąś wiadomość? Ona nie była z nim blisko...

— Nie próbuj mnie zagadywać, chłopcze! — huknął De Groot i przeniósł wzrok na Pete'a. — Mówiłeś coś o mojej byt­ności w domu profesora Carswella?

Pete przełknął ślinę. Zorientował się, że Jupe nie chciał, by De Groot wiedział, że podejrzewają go o włamanie do domu pro­fesora.

— No, właściwie to wiemy tylko, że był pan w Kanionie Re­muda, kiedy hrabina i pan Marechal odwiedzili profesora — po­wiedział niepewnie.

De Groot obserwował ich przez chwilę.

— Nie, to nie o to chodzi. Ktoś był przedtem u Carswella. Ktoś tajemniczy, co? I obaj uważacie, że to byłem ja. Dlacze­go?

Chłopcy milczeli.

— No? Nie chcecie wyjawić, dlaczego mnie podejrzewacie? Nie wiecie także o żadnej wiadomości przesłanej hrabinie przez starego Jonasza? Rozmawialiście z profesorem Carswellem i jego synem. Może im przekazał jakąś wiadomość? Jakieś ostatnie słowa?

— Nic o tym nie wiemy, proszę pana — powiedział Jupiter.

Handlarz obrazów patrzył na nich uważnie.

— Ech! Myślę, że jesteście po prostu głupimi chłopakami, którzy nie wiedzą, w co się pakują. — Rzucił im znowu bystre spojrzenie i wstał. — Lub może wiecie zbyt dużo, co?

Stał trzymając nóż i patrząc na nich z wściekłością.

Bob pedałował po nadbrzeżnej drodze nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Jaką ma szansę odnalezienia niebieskiego sa­mochodu? Może powinien poprosić o pomoc komendanta Reynoldsa? Jeśli jednak zawróci, straci trop, który być może jego przyjaciele starają się mu zostawić. Jechał więc naprzód, jak mógł najszybciej, nasłuchując sygnału i wypatrując niebieskiego kabrioletu. Wzdłuż drogi ciągnął się szereg moteli.

Przez jakieś dziesięć minut De Groot z nożem kuśtykał po pokoju. Wyglądało na to, że nie bardzo wie, co pacząc.

— Co mam z wami zrobić, hę? — powiedział gniewnie. — Jesteście nieznośni! Włazicie mi w drogę! Niech to wszyscy diabli!

Jupiter wziął głęboki oddech.

— Czy jest coś wartościowego w rzeczach Jonasza Came­rona...?

— Nie zawracaj mi głowy! — przerwał mu De Groot, po czym dodał spokojniej: — A co byś powiedział na taką propo­zycję: pracuj dla mnie zamiast dla hrabiny.

— Mamy już klienta — odparł Jupiter twardo.

— Głupiec! Nie mogę wam przecież pozwolić...

Urwał i wzdrygnął się nerwowo na dźwięk dzwonka telefonu. Popatrzył na aparat, jakby to był wąż. Podszedł do niego tyłem, nie spuszczając wzroku z chłopców, i podniósł słuchawkę.

— Tak? — powiedział i nagle oczy mu pojaśniały. — Co? Chłopiec?... Norris?... Tak, znam go... Nie, proszę go tu nie przysyłać, przyjdę do recepcji. Niech tam zaczeka.

Odłożył słuchawkę uśmiechając się z zadowoleniem.

— Muszę odłożyć na później naszą rozmowę. Młodzieniec, którego ledwie znacie, niejaki Skinner Norris, pragnie się ze mną zobaczyć.

— Czułem, że Chudy coś kombinuje — mruknął Pete.

— Nie można mu ufać, proszę pana — odezwał się Jupi­ter.

— Ja nie ufam nikomu — burknął De Groot. Zakneblował ich ponownie i opuścił pawilon tylnym wyj­ściem. Pete i Jupiter zaczęli się zmagać ze swoimi więzami, lecz bezskutecznie. Zmęczeni opadli na oparcie kanapy. Usłyszeli, że tylne drzwi otwierają się ponownie. Obrócili głowy, spogląda­jąc ku nim bezradnie.

W drzwiach stał Bob z szerokim uśmiechem na twarzy. Pod­biegł do nich i uwolnił ich z więzów i knebli.

— Chłopie! — wykrzyknął Pete. — Co za radość cię wi­dzieć! Jak nas...

— Jechałem za sygnałem. Potem straciłem go, ale postano­wiłem jechać dalej szosą nadmorską. Już prawie nie miałem nadziei, że was odnajdę, gdy sygnał odezwał się znowu. Wciąż nie wiedziałem, gdzie was szukać, ale nagle przypomniałem so­bie nazwę motelu De Groota: „Pod skarpą”.

— Dobra robota, Bob — powiedział Jupiter. — Zmykajmy stąd lepiej czym prędzej.

— A co z Chudym? — zapytał Pete. — Właśnie siedzi w recepcji i pewnie sprzedaje obraz De Grootowi.

Bob roześmiał się.

— Chudy niczego nie sprzedaje. Nawet go tu nie ma. To ja telefonowałem! De Groot był tak podekscytowany, że nawet się nie zorientował, że to nie był głos recepcjonisty.

— Ale teraz już wie! — zawołał Jupiter. — Szybko! Fron­towymi drzwiami!

Wybiegli na dwór. De Groota nie było nigdzie widać. Puścili się pędem do roweru Boba.

— Pete będzie pedałował — zadecydował Jupiter. — Jest najsilniejszy. Ja na bagażniku, Bob na ramie. Szybko!

Nie ujechali więcej niż dwadzieścia metrów, gdy usłyszeli za sobą okrzyk wściekłości. De Groot stał przed pawilonem, który właśnie opuścili. Zaczął biec za nimi, ale kulejąc nie był zbyt szybki. Nawet na przeciążonym rowerze zdołali zwiększyć dzie­lący ich dystans. Zawrócił i pobiegł w stronę parkingu.

— Weźmie samochód! — krzyknął Jupiter. — Musimy się gdzieś ukryć.

— Nie musimy — powiedział Bob i wyciągnął z kieszeni pęk kolorowych drutów. — Bez tego nie uruchomi samochodu. Wyrwałem je z aparatu zapłonowego jego auta.

— Dobrze pomyślane, Bob — Jupiter był pełen uznania dla kolegi. — Tym niemniej, może wziąć inny samochód. Jedźmy szybciej.

— Dobrze ci gadać — wysapał Pete.

Kilka minut później litościwy kierowca ciężarówki zatrzymał się przy nich. Zabrał ich wraz z rowerem i podrzucił do Centrum Rocky Beach. Poszli pod dom Norrisów po pozostawione tam dwa rowery i dotarli do swych domów akurat na kolację.

Tegoż wieczoru spotkali się ponownie w Kwaterze Głównej. Jupiter od razu przystąpił do rzeczy.

— Słuchajcie, ta sprawa przybiera dziwny obrót. De Groot zdaje się uważać, że Jonasz Cameron zostawił jakąś wiado­mość. To może być coś bardzo ważnego. Musimy porozmawiać z hrabiną i panem Marechalem.

Połączył się z motelem „Nad skarpą”, ale nikt nie odebrał te­lefonu w pokoju hrabiny.

— Zatelefonujemy rano — zadecydował Jupiter. — Tym­czasem warto by się dowiedzieć czegoś więcej o starym Came­ronie. Może był znanym malarzem? Bob, z samego rana spróbuj znaleźć coś o nim w bibliotece.

ROZDZIAŁ 8

Więcej podejrzeń

Następnego rana w bibliotece Bob udał się wprost do działu publikacji naukowych. Aby korzystać z tego działu potrzebne by­ło specjalne pozwolenie, ale Bob nie miał z tym problemu, po­nieważ pracował tutaj dorywczo, pomagając bibliotekarce, pannie Bennett. Odszukał półkę zawierającą wydawnictwa trak­tujące o sztuce i stanął jak wryty. Półka była pusta! Niemal wszystkie grube, ciężkie księgi znikły jak kamfora.

Panna Bennett uniosła głowę, gdy wyszedł zza regałów.

— Nie możesz czegoś znaleźć, Robercie?

— Gdzie są książki o sztuce?

— Jakiś pan wziął je do małej czytelni. Był tu wczoraj i dziś przyszedł tuż po otwarciu biblioteki. Czy interesuje cię specjal­nie któraś książka? Mogę zapytać, czy skończył ją już przeglą­dać.

— Nie, nie, dziękuję — powiedział Bob szybko. — Przej­rzę na razie coś innego.

Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku panny Bennett, podszedł szybko do drzwi małej czytelni. Uchylił je i zajrzał ostrożnie. Ktoś siedział ukryty za stertą książek. Kiedy Bob wa­hał się, czy wejść do środka, kolejna książka została zdjęta ze sterty i zobaczył twarz siedzącej za nią osoby — profesora Carswella!

Bob wycofał się szybko i usiadł w miejscu, z którego mógł obserwować drzwi małej czytelni. Profesor Carswell studiował cały dział sztuki! Bob zastanawiał się, czy go śledzić. Ale tymczasem profesor wyszedł z czytelni i Bob doszedł do wnio­sku, że Jupiter wolałby, żeby najpierw zdobyć potrzebne informacje o Cameronie. W razie czego profesora łatwo bę­dzie znaleźć.

Zamówił więc wszystkie książki zwrócone przez profesora i już po chwili wertował grube tomiska.

Jupiter uniósł brwi.

— Profesor Carswell studiował książki o sztuce?

— Bez wątpienia, Jupe. Widziałem go.

— Dlaczego nagle zainteresował się sztuką? — dziwił się Pete.

Siedzieli w trójkę w Kwaterze Głównej. Było już dobrze po południu. Bob złożył właśnie sprawozdanie ze swej wyprawy do biblioteki. Jupiter zamyślił się głęboko.

— Nie znalazłeś więc nic o Jonaszu Cameronie? — zapy­tał wreszcie.

— Ani słowa — odparł Bob. — W dwu książkach znalaz­łem listę wszystkich malarzy na świecie. Tak w każdym razie by­ło napisane. Camerona na niej nie było.

— Lista mogła być niepełna — powiedział Jupe — ale nie wygląda, żeby był znanym malarzem.

— Dlaczego więc De Grootowi lak zależy na jego obra­zach? — zapytał Pete.

— Może wcale nie chodzi o obrazy? — zastanawiał się Bob. — Może Jonasz miał coś innego wartościowego, o czym nawet nie wiedzą hrabina i pan Marechal?

Jupiter skinął głową.

— To by wyjaśniało obecność tajemniczego intruza w domu profesora. Być może chciał wziąć tę wartościową rzecz, nim zja­wią się spadkobiercy Jonasza. Wuj Tytus kupił cały jego doby­tek, więc intruz myszkuje tutaj i śledzi hrabinę.

— Mówisz o De Grootcie? — odezwał się Pete.

— Ale skąd nagłe zainteresowanie sztuką u profesora Cars­wella? — zapytał Bob.

Jupiter potarł nos w zadumie.

— Pamiętasz, jak De Groot dopytywał się o jakąś wiado­mość, jakieś ostatnie słowa Jonasza? Może zawarł w nich waż­ną informację. Hal mówił, że stary pan był nieprzytomny i mamrotał coś bez sensu. Może profesor wyłowił z tych majaków ja­kiś sens i wie coś, czego my nie wiemy.

— I czego nie wie hrabina — dodał Bob.

— Myślę, że trzeba przejechać się do Kanionu Remuda — zadecydował Jupiter.

— Naprawdę, chłopaki — mówił Hal Carswell — nie mam pojęcia, dlaczego tato studiował książki o sztuce.

Stali w czwórkę na trawniku przed domem profesora.

— Czy stary Jonasz mówił dużo o swoich obrazach? —zapytał Jupiter.

— Prawie wcale — odparł Hal. — Starał się mnie uczyć malować, ale ja nie potrafię narysować nawet prostej kreski. Pa­miętam tylko, że raz powiedział coś dziwnego. Mianowicie, że jest najdroższym malarzem na świecie, ale nikt o tym nie wie. Bardzo się śmiał, kiedy to mówił. Nie mogłem zrozumieć dlacze­go.

— Nie widzę w tym nic śmiesznego, ani w ogóle żadnego sensu — powiedział Pete.

— Ani ja — przytaknął Jupiter.

— Jakie to dziwne — mówił Hal. — Jonasz żył tu sam i nikt nawet nie przyszedł go odwiedzić. Teraz, kiedy nie żyje, wszyscy się nagle nim interesują. Hrabina z panem Marechalem są właśnie u nas. Rozmawiają z tatą w domu.

— O! — wykrzyknął Pete. — Może coś odkryli!

— Chodźmy się dowiedzieć — powiedział Jupiter.

W salonie profesor Carswell stał oparty o kominek, rozma­wiając ze swymi gośćmi. Hrabina uśmiechnęła się na widok chłopców.

— Ach, nasi młodzi detektywi! Wciąż przy pracy? Dopra­wdy, jak dotąd spisaliście się wspaniale.

— Dotąd nie znaleźliśmy obrazów, proszę pani — powie­dział Jupiter. — Czy pan Cameron wystawiał kiedyś lub sprze­dawał swoje obrazy?

— Nie. Był tylko amatorem. Tym niemniej pragnęłabym mieć jego ostatnie prace. Mam nadzieję, że nie ustaniecie w po­szukiwaniach i odnajdziecie obrazy.

— O, z pewnością, proszę pani — odparł Jupiter i dodał: — Jeśli ktoś inny nie dobierze się do nich przed nami.

— Ktoś inny? — zapytał pan Marechal zdziwiony.

— Człowiek o nazwisku De Groot, który nazywa siebie handlarzem obrazów. Śledzi was i bardzo chce zdobyć obrazy Jonasza Camerona.

Jupiter opowiedział następnie o wizycie De Groota w skła­dzie, spotkaniu pod domem Norrisa, porwaniu i ucieczce. Hrabi­na była wstrząśnięta.

— Ależ to okropne! Musicie być niezwykle ostrożni w przy­szłości. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś nagle interesuje się osobą mojego brata. Czego ten człowiek może chcieć?

— Jeszcze nie wiem — powiedział Jupiter. — Ale De Groot nie jest jedyną osobą zainteresowaną obrazami. Profesor Carswell ostatnio pilnie studiuje malarstwo.

Wszyscy spojrzeli na profesora. Hal patrzył na ojca niespo­kojnie.

— Czy wie pan coś, czego my nie wiemy, profesorze? —zapytał pan Marechal.

— Ależ nie — odparł Carswell. — Byłem po prostu, po­dobnie jak pani hrabina, zaintrygowany nagłym zainteresowa­niem osobą Camerona. Poszedłem więc do biblioteki, by spraw­dzić, czy byt może znanym malarzem. Niczego jednak nie znalazłem i nie potrafię zrozumieć ani zainteresowania jego ob­razami owego De Groota, ani obecności tajemniczego włamy­wacza.

— Był tu jakiś włamywacz, profesorze? — zapytała hrabi­na zaskoczona. — Czy to było przed naszym przybyciem? Czy ktoś starał się ukraść coś z rzeczy Jonasza?

— To było na tydzień przed pani przybyciem — wyjaśnił Bob. — Nie wiemy jednak, czego ten człowiek szukał.

— Rozumiem — powiedziała hrabina rzucając szybkie spojrzenie panu Marechalowi.

— To pewnie był ten De Groot — powiedział Marechal. — Jonasz wyraźnie bardzo go interesuje.

— Jeszcze jak! — wtrącił Pete.

— De Groot zdaje się uważać, że pan Cameron zostawił dla kogoś jakąś wiadomość — powiedział Jupiter. — Mówił pan, panie profesorze, że Jonasz mamrotał jakieś słowa przed śmier­cią. Może starał się wam coś powiedzieć? Zostawić jakąś wiado­mość dla kogoś.

— To zupełnie możliwe, wziąwszy pod uwagę uporczywość, z jaką starał się mówić — odparł profesor. — Nie mam jednak pojęcia, o co mu chodziło. Słowa, które bełkotał, nie miały dla mnie żadnego sensu. Powtarzał coś jak „pion”, „poziom”, „źle” i „obrazy”, i „płótna” i coś o „mistrzach”. Hal przebywał z nim czę­ściej w czasie jego agonii. Może pamiętasz dokładnie jego sło­wa, Hal?

— Mówił bardzo niewyraźnie — powiedział Hal — ale pa­miętam, że mamrotał nieustannie „powiedz im”, „powiedz im pion”, „poziom, gdzie pion”, „zła strona”, „mistrz”, „moje obrazy”, „moje płótna”, „płótno”, „źle do pionu”, „powiedzem”, „źle”. Tak to mniej więcej, brzmiało. W kółko te same słowa.

Spoglądali po sobie, jakby oczekując, że któreś z nich do­szuka się sensu w oderwanych słowach Jonasza. Nikt jednak nie znalazł wyjaśnienia. Nawet Jupiterowi nie przychodził żaden pomysł do głowy.

— Nie sądzę, doprawdy, by te słowa można było złożyć w jakąś sensowną wiadomość — odezwał się w końcu pan Marechal.

— Nie — westchnęła hrabina — myślę, że biedak maja­czył.

— Panie profesorze, czy Jonasz trzymał cały swój dobytek w małym domu? — spytał Jupiter.

— Tak sądzę. Nigdy nigdzie nie wychodził.

Pierwszy detektyw skinął głową z powagą.

— Myślę, że musimy już iść. W dalszym ciągu odnoszę wra­żenie, że Skinner Norris wie, gdzie są wszystkie obrazy.

— Bądźcie ostrożni, chłopcy — powiedziała hrabina. — Doprawdy, niepokoję się o was. Proszę, telefonujcie do nas gdybyście mieli jakiekolwiek kłopoty.

Chłopcy przyrzekli ostrożność i opuścili dom profesora. Wsiedli na rowery i wyjechali na drogę do miasta. Kiedy mijali jar, Jupiter nagle się zatrzymał.

— Co jest, Jupe? — zapytał Bob hamując.

— Jestem pewien, że ostatnie słowa Jonasza zawierają ja­kąś wiadomość — odparł Jupiter. — Nie znam jej jeszcze, ale na pewno dotyczy czegoś wartościowego. Jeśli stary pan nie opuszczał nigdy swego domu, musiał coś w nim ukryć. Chodźcie!

Zostawili rowery w pobliżu drogi, zsunęli się do jaru i jego dnem doszli do tylnych drzwi małego domu. Weszli do środka i stanęli niezdecydowani, od czego zacząć poszukiwania. Nagle usłyszeli czyjeś kroki za drzwiami.

— Szybko! — szepnął Jupiter. — Ukryjmy się.

Pobiegli na palcach do sypialni. Przywarli do ściany i przez szczelinę uchylonych drzwi obserwowali duży pokój. W polu ich widzenia pojawił się Hal. Podszedł szybko w róg pokoju, pochylił się i podniósł obluzowaną deskę w podłodze. Gdy sięgał do odsłoniętego zagłębienia, Trzej Detektywi wyszli z ukrycia.

— A więc to tak, Hal! — powiedział Jupiter oskarżająco. — Wiesz, co Jonasz ukrył i gdzie.

Hal odskoczył wystraszony, zaciskając coś w ręce.

ROZDZIAŁ 9

Czarna dziura

— Och! — powstrzymywał krzyk Hal. — Aleście mnie wystraszyli.

— Co wyjąłeś spod podłogi?! — natarł na niego Pete.

— Co? Ach, tylko to — otworzył dłoń, na której leżał duży, staroświecki klucz. — Wróciliście przeszukać ten dom? Myśli­cie, że Jonasz coś tu schował?

— Rozważaliśmy taką możliwość — odparł Jupiter.

— Ja też! — powiedział Hal z ożywieniem. — Kiedy wyszliście, coś sobie przypomniałem. Tato wciąż rozmawia z hrabiną i panem Marechalem, więc wybrałem się na po­szukiwania.

— Co sobie przypomniałeś, Hal? — spytał Bob.

— Że Jonasz zwykł składać swoje obrazy w ceglanym domku na tyłach posiadłości. Domek jest pusty, ale tato zamyka go na klucz. Mówi, że to historyczny zabytek, i nie chce, żeby ktoś do niego wchodził i go niszczył. Kiedy Jonasz tu zamieszkał, dałem mu klucz do domku.

— I to jest ten klucz? — zapytał Jupiter.

Hal skinął głową.

— Pomyślałem sobie, że warto by przeszukać ceglany do­mek.

— Chodźmy więc tam wszyscy — powiedział Jupiter. Hal poprowadził ich skrajem jaru w przeciwnym do drogi kie­runku. Jar biegł równolegle do domu Carswella, po czym skręcał ostro. W tym miejscu Hal odbił od niego w lewo i wszedł między zarośla. Trzej Detektywi przedzierali się tuż za nim. W końcu wyszli na niewielki placyk pokryty utwardzaną gliną. Pośrodku stał niski domek z drewnianym dachem. Ściany zbudowane były z ręcznie robionej i suszonej na słońcu cegły. Nieliczne okna ukryte były za szczelnie zamkniętymi, drewnianymi okiennicami. Wokół panowała cisza i spokój.

— Ten dom zbudowali Hiszpanie, minimum sto pięćdziesiąt lat temu — wyjaśniał Hal. — Kiedyś należał do nich cały ka­nion. Jedyne ogrzewanie to kominek, i nie ma łazienki.

Otworzył masywne drzwi z oheblowanych desek, o zawia­sach i klamce z kutego żelaza. Wnętrze było puste. Drewnianą podłogę zalegała gruba warstwa kurzu. Poza niewielkim głównym pokojem domek zawierał małą sypialnię i kuchnię. Było tu chłodno i mroczno. Przyćmione światło przesączało się jedynie przez szpary w okiennicach. Pete podszedł do okna osadzone­go w szerokiej framudze.

— O rany, ale te ściany są grube! Chyba z metr!

— Tak budowano z suszonej cegły — powiedział Jupiter. — Taka cegła nie ma wytrzymałości normalnej, palonej. Pete, sprawdź kuchnię, Bob, ty idź do sypialni, a ja z Halem przeszu­kam ten pokój.

Jupiter i Hal znaleźli tylko puszki z farbą olejną i rozpusz­czalnikiem, a także nie zamalowane płótna. Za nimi stała ozdob­na, pozłacana rama. Jupiter oglądał ją w zamyśleniu.

— Zastanawiam się, dlaczego Jonasz nie oprawił w nią żad­nego obrazu.

— Kiedy się wprowadził, miał w niej jakiś obraz, ale nie przez niego namalowany — powiedział Hal. — Taka imitacja, wiesz? Oleodruk, jak to nazwał. Mówił, że nie lubi oleodruków i pozbył się go.

— Ale zostawił ramę — zauważył Jupiter. — Popatrz na jej ozdoby.

— Same esy-floresy, pionowo i poziomo. Myślisz, że cho­dziło mu o tę ramę, kiedy mamrotał o pionach i poziomach?

— Jest dość gruba, by coś w niej ukryć.

Chłopcy dokładnie obejrzeli ramę, badając wszystkie spoje­nia i naciskając wypukłe esy-floresy.

Jupiter pokiwał głową.

— Nie widzę, gdzie można by tu cokolwiek schować.

Pete wszedł do pokoju.

— Jeśli coś ukryto w kuchni, to chyba w ścianach.

— My też wiele nie znaleźliśmy — powiedział Hal.

— Chłopaki! — zawołał Bob z sypialni. — Chodźcie tu szybko!

W maleńkim pomieszczeniu Bob stał nad leżącym pod ścianą starym, sponiewieranym materacem w pasiastym po­kryciu.

— Coś w nim jest! O, tu!

Pete obmacał materac we wskazanym miejscu.

— O rany! Rzeczywiście! Jakby torba pełna kamieni. A mo­że klejnotów.

— Rozetnij to, Pete — powiedział Jupiter podnieconym głosem.

Pete wyjął z kieszeni scyzoryk i rozciął pokrycie materaca. Chłopcy stłoczyli się nad otworem. Zobaczyli małe, krągłe brą­zowawe przedmioty.

— Co to jest? — zapytał Hal zdumiony.

— Żołędzie i orzeszki sosny — powiedział Jupiter z wes­tchnieniem rozczarowania — Znaleźliśmy spiżarnię wiewiórki albo polnej myszy.

Chłopcy zaniemówili na moment, po czym wybuchnęli śmie­chem.

Pokładając się ze śmiechu, nie zauważyli, że drzwi sypialni zamykają się wolno. Oprzytomnieli, gdy zatrzasnęły się z łosko­tem. Pete zerwał się z miejsca.

— Co...?

W tym momencie rozległ się szczęk zapadającej zasuwy.

— Jesteśmy zamknięci! Hej! Hej, jest tam ktoś?! — krzy­czał Hal.

— Proszę otworzyć drzwi! Jesteśmy tu, w środku! — wy­dzierał się Bob.

Pete zaczął walić pięściami w masywne drzwi.

— Przestańcie!! — Wrzasnął Jupiter.

Ucichli. Usłyszeli czyjeś kroki w sąsiednim pomieszczeniu. Ktoś obchodził wolno pokój, opukując ściany i podłogę. Dobiegł ich odgłos darcia płócien, łamania ramy, brzęk puszek.

— Przeszukuje — szepnął Jupiter.

Hałasy trwały jeszcze parę minut, po czym zaległa cisza. Po chwili drzwi wejściowe zamknęły się i usłyszeli zgrzyt zamka.

— Och nie — jęknął Hal — zostawiłem klucz w zamku.

Zaczęli znowu krzyczeć i walić w ściany.

Mijały godziny. Na dworze było już ciemno. Światło księżyca przesączało się przez szparę w okiennicach, kładąc się smuga­mi na podłodze pokoju. Chłopcy ochrypli od krzyku. Ceglany domek był położony zbyt daleko od głównego budynku, by ktoś ich tam usłyszał. Drzwi były szczelnie zamknięte, masywne okienni­ce zabite gwoździami, a ściany zbyt grube, by wybić w nich dziu­rę scyzorykiem Pete'a. Pod podłogą znaleźli zagłębienie, ale nie było sposobu żeby dostać się tędy do piwnicy. Usiedli zgnębieni na starym materacu.

— Już jesteśmy spóźnieni na kolację — mruknął Pete.

— Stracimy więcej niż kolację — powiedział Bob. — Je­steśmy tu uwięzieni na amen.

— Będą kłopoty w domu — westchnął Jupiter.

— Tato zorientuje się niedługo, że przepadłem — odezwał się Hal. — Znajdzie nas.

— Często tu przychodzisz? — zapytał Pete.

— Nie, nie za bardzo — powiedział Hal niepewnie. — Jest dużo innych miejsc, gdzie zwykłem chodzić.

— No to sobie nieźle poczekamy na twego tatę — stwier­dził Bob.

Zapadło milczenie. Pete wstał i zaczął chodzić po pokoju, tu­piąc w podłogę. Koło szaty w rogu pokoju usłyszał jakiś głuchy odgłos. Słuchał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.

— Gdybyśmy tylko mogli dostać się do piwnicy. Na pewno znalazłaby się stamtąd droga na zewnątrz. Ale co możemy zro­bić moim scyzorykiem?

Hal wstał i tupnął w podłogę koło nogi Pete'a. Wsłuchał się w głuchy dźwięk.

— Nie wiedziałem, że pod tym domkiem jest piwnica — Powiedział. — Ciekawym, po co ją zbudowali. Niewiele starych domów w Kalifornii ma piwnice.

— To fakt — przytaknął Jupiter. — Po co komu piwnica pod takim małym domkiem?

Zamyślił się i nagie zerwał się podniecony.

— Ależ oczywiście! Hiszpanie nie budowali piwnic pod swy­mi domami. Kiedy jednak przyszli tu Amerykanie i Hiszpanie z nimi walczyli, często wykopywali tunele, przez które można było uciec z domu! Myślę, że pod tym pokojem jest taki tunel.

Rozejrzał się badawczo dokoła.

— Przypuszczam, że wejście do tunelu powinno być w każ­dym pokoju, ale... — jego wzrok zatrzymał się na drzwiach szaty. — Chłopaki! Myśmy nie przeszukali tej szafy.

Pete pierwszy otworzył drzwi. Była to wąska, obudowana drewnem wnęka. Podłogę zalegała warstwa śmieci. Zgarnęli je i Pete otworzył swój scyzoryk. Wsadzał ostrze między deski i próbował je podważać.

— Ta się rusza! — zawołał.

Razem z Bobem usunęli jedną po drugiej wszystkie deski podłogi szaty. Pod spodem była ziemia. Zgarnęli ją i ukazała się drewniana klapa z zardzewiałym, żelaznym uchwytem w kształcie pierścienia. Bob i Pete razem ciągnęli uchwyt, aż klapa uniosła się, odsłaniając wąską, czarną dziurę.

— Czy któryś z was widzi dno? — zapytał Bob.

Wszyscy pochylili się nad dziurą i pokręcili przecząco gło­wami.

— Jeśli wam się wydaje, że będę skakał do dziury, której dna nie widzę, to chyba upadliście na głowy — oświadczył Pete. — Ja tu zostaję.

— Ten, co nas zamknął, może przyjść z powrotem — po­wiedział Jupiter od niechcenia.

— Tak myślisz? — Pete'owi zadrżał głos. — No dobra, ale niech ktoś zejdzie pierwszy.

— Gdybyśmy tylko mieli latarki — powiedział Jupiter.

Stali nad czarnym otworem, wpatrując się w jego nieprzenik­nioną głębię. Wreszcie Bob zebrał się na odwagę.

— Raz kozie śmierć — opuścił się w głąb dziury, przez chwilę trzymał się jej krawędzi, po czym zwolnił uchwyt i znikł w ciemności.

ROZDZIAŁ 10

Nocny pościg

Jupiter, Pete i Hal wpatrywali się w czerń dziury.

— Bob? — zawołał Pete.

Odetchnęli z ulgą, gdy usłyszeli głos Boba.

— W porządku, chłopaki. Tu jest ten plugawy tunel. Nic nie widzę, ale obmacałem jego ściany. Poczekajcie chwilę.

Trzej chłopcy, nad otworem, słuchali z zapartym tchem szmerów dochodzących z dołu. Mijały minuty, które zdawały się rozciągać w godziny. Wreszcie Bob odezwał się znowu.

— Tunel biegnie stąd w dwie strony. W jedną pod główny pokój i tam jest druga klapa, ale nie mogę jej ruszyć. Zresztą nasz przyjaciel zamknął także drzwi frontowe. W drugą stronę idzie poza dom i zdaje się być nie zablokowany.

— Jak możemy wiedzieć, dokąd prowadzi, Jupe? — zapy­tał Pete.

— Możemy się zgubić — powiedział Hal.

Jupiter zagryzł wargi.

— Bob! — zawołał. — Jakie tam jest powietrze? Czy czu­jesz jakiś podmuch?

— Nie — odparł Bob — ale nie jest duszno. Jupiter zawahał się. Spojrzał w czarną dziurę. Dokąd to pro­wadzi?

— Ten tunel może okazać się niebezpieczny — powiedział wreszcie. — Jeśli się zawali, to koniec z nami. Ale niczego tu nie wysiedzimy. Nie sądzę także, byśmy mogli ryzykować czekanie na powrót osoby, która nas zamknęła. Nie wiadomo, co może...

— Dobrze, przekonałeś mnie — przerwał mu Pete spiesznie. Drugi Detektyw opuścił się do dziury i znikł. Hal za nim, na końcu Jupiter. Na dole panowały kompletne ciemności i było zimno. Stali stłoczeni pod otworem, czując wzajemne drżenie.

— Lepiej się ruszmy — objął przewodnictwo Pete. — Pójdę pierwszy, za mną Jupe, potem Hal, Bob na końcu. Jeden niech trzyma drugiego za pasek, żebyśmy się nie rozłączyli. Do­bra, idziemy?

Posuwali się wolno naprzód w czarnym jak smoła tunelu. Pete przy każdym kroku obmacywał stopą podłoże. Tunel był tak niski, że musieli iść ze zgiętymi kolanami.

— Zdaje się biec na wprost — powiedział Pete po paru kro­kach. — Ale nie jestem pewien. Straciłem poczucie kierunku.

Szli krok za krokiem w kompletnych ciemnościach. Pete'owi było coraz trudniej postawić z powrotem na ziemi uniesioną do kroku naprzód nogę. Odzywali się do siebie coraz mniej i mniej. Ciemności i cisza podziemia ciążyły im bardzo.

— Pete — odezwał się Jupiter po pewnym czasie — czy zdaje mi się, czy czuję lekki powiew?

Stanęli.

— Powietrze — powiedział Bob. — Czujecie prąd powie­trza?!

Pete ruszył szybciej naprzód. Przed nimi był lekki zakręt tu­nelu i wszyscy go zobaczyli! Mrok się przerzedzał!

— Wyjście! — krzyknął Pete.

Jeszcze dwadzieścia kroków i stanęli pod nocnym niebem. Przez pierwsze chwile po prostu cieszyli się odzyskaną wolno­ścią. Byli bezpieczni, poza zamknięciem, poza ciemnościami podziemnego tunelu. Światło księżyca wydawało im się pro­mienne jak słońce.

Hal rozejrzał się dokoła.

— Jesteśmy w jarze — powiedział.

Po obu stronach wznosiły się strome ściany jaru. Zwrócili się ku wylotowi tunelu. Był zupełnie ukryty pod nawisem stoku i za­słonięty przez gęste zarośla.

— Teraz — oświadczył nieposkromiony Jupiter — wrócimy i...

— Aaaach! — krzyk rozniósł się echem wśród nocy. Po nim rozległ się trzask i głuchy łomot.

— Co, na litość... — zaczął Pete drżącym głosem.

Jakiś kształt zamajaczył przed nimi.

— Kto to? — dobiegł ich szorstki głos. — Ach, to znowu wy, smarkacze!

W świetle księżyca zobaczyli wściekłą, pobladłą twarz De Groota. Pokuśtykał w ich stronę. Ubranie miał pokryte ziemią i pyłem skalnym, zapewne wskutek upadku do jaru.

Chłopcy rzucili się do ucieczki.

— Stójcie, stójcie, do diaska!

Biegli jarem ku drodze, przy której zostawili rowery. De Groot gonił ich, potykając się o kamienie. Pędzili co sił w nogach.

— Widzę już rowery! — krzyknął Pete i zwiększył szyb­kość.

Z całym impetem wpadł na kogoś, kogo nie zauważył w cie­mnościach. Czyjeś ręce go uchwyciły. Pete wyrwał się i skoczył w bok.

— Uwaga! — wrzasnął za siebie. — Uciekajcie, chłopaki! — Biegnąca za Pete'em trójka starała się wyminąć ciemną syl­wetkę stojącego na ich drodze człowieka.

— Hal! To ja!

— Tato!

Zatrzymali się, rozpoznając profesora Carswella.

— De Groot — wydyszał Pete. — Goni nas.

Zaczęli teraz mówić jeden przez drugiego.

— Zamknął nas w ceglanym domku!

— Znaleźliśmy podziemny tunel!

— Jak zobaczył, że udało nam się wyjść, zaczął nas gonić!

Profesor spojrzał w głąb jaru.

— Nikogo tam nie widzę, chłopcy.

Odwrócili głowy. W jarze nie było żywego ducha.

— On tam był, proszę pana. Nie przewidziało nam się — Jupiter opowiedział ich przygody w ceglanym domku i zakoń­czył: — Kiedy nas zamknął, słyszeliśmy, jak przeszukiwał drugi pokój. Pewnie wpadł na ten sam pomysł co my.

— Ktoś także przeszukał mały dom — powiedział profe­sor. — Prawdopodobnie był to również De Groot.

— Na pewno, tato — powiedział Hal. — Potem pewnie wrócił po nas do ceglanego domku, zobaczył, że nas nie ma, i starał się nas znowu złapać. Na szczęście, wpadł do jaru i usły­szeliśmy go w porę, żeby mu uciec.

Profesor Carswell słuchał z rosnącym niepokojem.

— Co za szczęście, że natknąłem się na wasze rowery, szu­kając Hala. Postanowiłem zaczekać przy nich na was. Gdyby mnie tu nie było, mogliście się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie. Przyznaję, że nie próbowaliście robić nic ryzykowne­go, ale z tym De Grootem kręcącym się koło domu musicie być naprawdę ostrożni. Ta sprawa przybiera zbyt poważny obrót. Zaniechajcie poszukiwań, chłopcy!

ROZDZIAŁ 11

Dedukcje Jupitera

Było już bardzo późno, gdy Trzej Detektywi dotarli do do­mów. Nie uniknęli oczywiście porządnej bury. Ciotka Matylda mruczała coś o leniach i obibokach. Na szczęście zaczął się jej ulubiony program telewizyjny, nim zdążyła wymyślić dodatkowe zajęcia dla Jupitera na następny dzień. Pete'owi ojciec oświad­czył, że strzyżenie trawnika go nie ominie i ma się zabrać do tego od samego rana.

Nazajutrz, Pete przybył ostatni do Kwatery Głównej.

— Musiałem strzyc trawnik — zaczął tłumaczyć. Ale zaraz urwał. Jupiter i Bob siedzieli przy biurku kompletnie załamani.

— Wyglądacie, jakby ktoś umarł! Co się stało?

— Pan Marechal właśnie nas zwolnił — powiedział Bob zgnębiony.

Jupiter westchnął głęboko.

— Telefonował parę minut temu. Profesor Carswell opowie­dział mu o wczorajszych zajściach. Pan Marechal uważa, że sy­tuacja dojrzała do tego, żeby wezwać policję. Uważa, że sami sobie nie poradzimy. Przyśle nam małą premię.

— Niech to diabli! — Pete opadł ciężko na krzesło. — Nasze pierwsze niepowodzenie.

— Tyle rzeczy jest niejasnych — wzdychał Jupiter.

— Trudno, pozostaną już dla nas niejasne — powiedział Bob ponuro.

Jupiter nie odezwał się. Miał nieobecny wyraz twarzy, jego wzrok utkwiony był w czymś bardzo odległym. Pete obserwował go uważnie.

— Nie zwijaj jeszcze kramu, Bob — powiedział. — Coś mi mówi, ze Jupe nie ma zamiaru wycofać się z przypadku, bez znalezienia wyjaśnień. Pamiętaj tylko, Jupe, że pan Marechal może się wściec, jak zobaczy, że dalej węszymy.

— Więc musimy go przekonać, żeby nas nie zwalniał — odparł Jupiter. — Trzej Detektywi nie porzucają sprawy, dopóki nie zostanie rozwikłana.

— Jak chcesz przekonać pana Marechala? — zapytał Bob.

— Wykażemy mu, że w tej sprawie tkwi coś, z czego on nie zdaje sobie sprawy. Mianowicie, tajemnica! Udowodnimy mu, że jesteśmy jedynymi, którzy mogą ją wyjaśnić.

— Czy ja wiem, Jupe? — powiedział Pete z powątpiewa­niem. — Może pan Marechal ma rację. Może niewiele możemy już zrobić. Nie mamy się na czym oprzeć.

— Ależ tak! Mamy ostatnie słowa Jonasza Camerona i na­szą dedukcję!

— Dedukcję? — Pete spojrzał pytająco na Jupe'a.

Jupiter pochylił się do przodu i oparł rękami o biurko.

— Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że Jonasz miał coś wartościowego lub co najmniej o dużym znaczeniu, poza stary­mi rupieciami, które zostawił. Po drugie, ktoś o tym wiedział. Po trzecie, dwadzieścia obrazów, których szukamy, ma z tym jakiś związek. Wreszcie po czwarte, w swych ostatnich niejasnych słowach Jonasz chciał przekazać jakąś istotną wiadomość. —Jupiter odchylił się z powrotem na oparcie krzesła. — Pozosta­je nam do zrobienia jedno: rozwiązać zawartą w słowach stare­go pana informację. Zakładając oczywiście, że powtórzono nam słowa, które istotnie wymamrotał.

— Dopuszczasz myśl, że Hal i jego ojciec kłamią? — zdzi­wił się Bob.

— Wiemy, że profesor Carswell potrzebuje pieniędzy — powiedział Jupiter. — Jonasz nie płacił mu czynszu przez ostat­nie miesiące i profesor go nie naglił. Mógł wiedzieć, że wśród rzeczy starego człowieka jest coś wartościowego. Jest też możliwe, że przyszło mu to do głowy po wtargnięciu włamywacza.

— Możliwe, ale nie sądzę, żeby Hal kłamał — powiedział Pete.

— Może nie — zgodził się Jupiter. — Dlatego przyjmuję, że ostatnie słowa Jonasza powtórzył nam rzetelnie. Zapisałem je w momencie, kiedy Hal i profesor je przytaczali.

Jupiter wyjął kawałek papieru i położył go na stole. Wedle profesora Jonasz użył słów: „obrazy”, „pion”, „po­ziom”, „źle”, „płótna” i „mistrzowie”. Hal, który dłużej przebywał ze starym Jonaszem, pamięta więcej. Powiedział, że te wyma­mrotane przez Jonasza słowa brzmiały jak „powiedz im”, „po­wiedz im, poziom, gdzie pion”, „zła strona”, „mistrz”, „moje obra­zy”, „moje płótna”, „źle do pionu”, „poziom”, „powiedzem”, „źle”. I ciągle to samo, mniej więcej.

Pete podrapał się w głowę.

— „Powiedz im” brzmi jak początek jakiejś informacji. „Po­ziom, gdzie pion” i „zła strona” to tak, jakby Jonasz podawał kie­runki. Jakaś strona jest zła. Ale która jest dobra?

— Tak — zgodził się Jupiter. — Wydaje się, że tej części brak. Ale ty zanotowałeś, że za drugim razem Hal podał słowo „zła” bez słowa „strona”.

— Co to ma znaczyć, Jupe? — zapytał Bob.

— Nie wiem — powiedział Jupiter niepewnie. Jest jeszcze inna różnica. Hal powiedział dwa razy „powiedz im”, a za trzecim razem „powiedzem”.

— Hal mógł coś źle usłyszeć — powiedział Pete.

— Tak, pewnie to tylko to.

Bob zastanawiał się nad zanotowanymi na kartce słowami.

— „Mistrz” i „moje obrazy”... Jonasz myślał, że jego prace są arcydziełami, chociaż był tylko amatorem. „Moje płótna” i „płótno” — pewnie malarze zazwyczaj tak mówią o swoich obrazach.

— De Groot chyba uważa, że obrazy Jonasza są dobre — wtrącił Pete.

— Właśnie! — podjął Bob. — Może Jonasz Cameron był dobrym malarzem? Świetny malarz, ale ekscentryczny. Nie wy­stawiał i nie sprzedawał swoich obrazów. Może De Groot myśli, że mógłby je sprzedać za ciężkie pieniądze!

— To możliwe, ale w takim razie, ostatnie słowa Jonasza nie zawierałyby żadnej informacji — powiedział Jupiter. — A jestem przekonany, że zawierają. Jedno mnie tylko męczy, dlaczego powiedział „powiedz im”? Kto to są „oni”?

— Hrabina i pan Marechal — zasugerował Pete.

— Pan Marechal tylko pracuje u hrabiny — zastanawiał się Jupiter. — Czy Jonasz łączyłby ich jako „oni”? Czy raczej przekazywałby wiadomość tylko dla swej siostry, a więc byłoby „powiedz jej”? Albo, jeśliby miał kogoś innego na myśli, „powiedz mu”? Chyba, że chciał zostawić wiadomość dla paru osób. Może dla jakiegoś gangu?

— Gangu?! — zdumiał się Pete.

— Jakiś gang oszustów, może szmuglerów. Jonasz trzymał się z dala od wszystkich, nigdy nie opuszczał domu, w którym mieszkał. Jakby się czegoś bał. Może się po prostu ukrywał!

— A De Groot jest członkiem gangu — podjął domysły Pe­te. — Szuka teraz łupu albo czegoś, co Jonasz tu przeszmu­glował.

— Tak, weźcie pod uwagę sposób, w jaki przeszukiwał ce­glany domek, kiedy nas tam zamknął. Gdyby, jak sądzi Bob, chodziło o obrazy Jonasza, nie niszczyłby tam wszystkiego —Jupiter zamilkł nagle i zamyślił się.

— O co chodzi, Jupe? — zapytał Bob.

— Nie jestem pewien — odparł wolno Pierwszy Detektyw — ale kiedy pomyślałem o wczorajszym wieczorze, coś nagle wydało mi się nie tak. Czuję, że coś przeoczyłem, coś istotnego, i nie mogę sobie uzmysłowić co.

— Mnie nic nie przychodzi do głowy — powiedział Pete.

— Mniejsza, może się mylę — Jupiter machnął ręką. — Myślę, że musimy teraz pójść do pana Marechala i przekonać go, że powinniśmy dalej prowadzić tę sprawę. Pójdziemy we dwójkę, z Pete'em.

— A co ja mam robić? — zapytał Bob.

— Trzeba jednak odnaleźć te dwadzieścia obrazów. Nie od­rzucam zupełnie twego przypuszczenia, że są wartościowe i De Groot właśnie ich szuka. Idź, proszę, do Chudego Norrisa i jesz­cze raz postaraj się z nim pogadać. Może uda ci się dowiedzieć, skąd wziął obraz, który tu przyniósł.

ROZDZIAŁ 12

Fiasko

Motel „Nad skarpą” znajdował się parę kilometrów na połud­nie od Rocky Beach. Była to dzielnica eleganckich nadmorskich rezydencji i hoteli.

Pete i Jupiter zaparkowali rowery i weszli do lśniącego holu. Recepcjonista, wysoki mężczyzna o dostojnej postawie, spoj­rzał na nich podejrzliwie.

— Można wiedzieć, w jakiej sprawie tu jesteście, chłopcy? —zapytał.

Pete poczuł się nieswojo, ale Jupiter nie dawał się łatwo spe­szyć. Wyprostował się na całą swą krągłą wysokość i przemówił z czysto angielskim akcentem:

— Proszę nas zaanonsować pani hrabinie. Jupiter Jones Czwarty i pan Pete Crenshaw. Zechce pan również poinformo­wać o naszej obecności monsieur Marechala.

Pete z trudem zdusił śmiech. Widywał już przedtem aktor­skie zagrania Jupe'a, ale urzędnik recepcji nie miał jeszcze ta­kiej okazji. Patrzył na nich z wahaniem. Ten chłopiec zachowuje się jak angielski lord...

— Nie, zmieniłem zdanie — oświadczył Jupiter. — Jeśli zechce pan poinformować mnie, jaki jest numer pawilonu Ar­manda, udamy się do niego osobiście.

— Eeee... pan Marechal jest w pawilonie dziesiątym. Zaraz zawołam chłopca...

— Proszę się nie fatygować — przerwał Jupiter. — Są­dzę, że zdołamy odnaleźć pawilon numer dziesięć bez pomocy. Chodź, Pete. Jupiter przemaszerował wyniośle przez hol ku bocznym drzwiom i przez nie wyszedł na pięknie utrzymany te ren luksusowego motelu.

Poza zasięgiem wzroku recepcjonisty Jupiter wrócił do swe normalnej postawy i wybuchnął śmiechem.

— Tam jest znak, Pete, pawilon dziesięć na lewo.

— Twoje zagrywki wpędzą nas któregoś dnia w kłopoty — powiedział Pete. — Oberwiemy w końcu tak, że się nie pozbieramy.

— Och, nie przesadzaj. Pracowników eleganckich moteli ła­two onieśmielić. Muszą być ostrożni, bo nigdy nie wiadomo, czy się nie narażą jakiemuś ważnemu gościowi.

Szli wąską ścieżką, między krzewami hibiskusa i kamelii. Z basenu kąpielowego dobiegały śmiechy i plusk wody. Minęli taras koktajlowy. Wśród starannie utrzymanej zieleni rozrzucone były małe pawilony i większe zespoły tańszych pokoi.

— Tu jest numer dziewięć — zauważył Jupiter — pawilon dziesięć będzie następny, za tą dużą palmą.

Obeszli gruby pień palmy i zaraz cofnęli się za jego osłonę. Ktoś stał pod oknem pawilonu dziesięć i zaglądał przez nie do środka. Stali cicho, obserwując go. Odszedł od okna, podszedł do drzwi i zaczął szarpać klamkę.

— Jupe! — wykrzyknął Pete. — To jest...

Urwał, ale było już za późno. Jego okrzyk wystraszył tamte­go. Obrócił się szybko i spojrzał w stronę palmy.

— Chudy Norris! — dokończył Jupiter, wychodząc zza pnia.

Chudemu opadła szczęka ze zdumienia. Kiedy ruszyli ku niemu wykręcił się na pięcie i dał nura w gęste krzaki wokół pa­wilonu. — Za nim, Drugi! — krzyknął Jupiter.

Pete rzucił się za Skinnerem, klucząc między palmami i krzewami hibiskusa. Jupiter ocenił, że nie ma teraz szans do­gonić Chudego. Przeanalizował błyskawicznie sytuację i stwier­dził, że Chudy musi okrążyć dużym łukiem basen kąpielowy, by dostać się do głównego wyjścia, jedynej drogi ucieczki z terenu motelu. Pete blokuje tyły, Jupe musi więc postarać się zabiec mu drogę. Ruszył biegiem prosto na basen.

Dopadł tarasu koktajlowego i sapiąc skierował się na zielony beton otaczający basen. Biegł, wpatrując się w krzaki po drugiej stronie wody i nie zobaczył stojącego na wprost niego pana Ma­rechala.

— Och! — krzyknął wpadając na niego.

— Jupiter! Co ty wyczyniasz, na Boga! Czy to są twoje me­tody detektywistyczne? Chcesz mnie stratować?

— Przepraszam — dyszał Jupiter — ale właśnie złapa­liśmy Skinnera Norrisa na włamywaniu się do pana pawilonu! Pete go ściga, a ja usiłowałem przeciąć mu drogę.

— To ten chłopiec, który ma jeden z obrazów Jonasza Ca­merona?

— Tak, proszę pana. Jeśli Pete...

W tym momencie ukazał się Pete. Szedł ze zwieszoną gło­wą, od strony głównego wejścia.

— Uciekł — powiedział. — Co za pech!

Pan Marechal zmarszczył czoło.

— Czego on mógł szukać w moim pawilonie?

— Czy są tam rzeczy, które odzyskaliśmy? —— zapytał Ju­piter. — Rzeczy Jonasza Camerona?

— Tak, ale która z nich mogłaby zachęcić młodego Norrisa? Wypchana sowa? Noże i widelce? Lornetka? — pan Marechal spojrzał w stronę tarasu. — Zdaje się, że pani hrabina chce, żebyśmy podeszli. Bardzo ją martwią te dziwne komplikacje.

Hrabina siedziała przy stoliku na tarasie koktajlowym. Kiedy podeszli, pan Marechal zdał jej krótką relację z nieudanego pościgu za Norrisem i poprosił chłopców, żeby usiedli przy stoliku.

— Ale nie przyszliście tu chyba, by uganiać się za tym chu­dzielcem. Co was sprowadza?

— Proszę nam pozwolić pracować dalej nad tym przypad­kiem — wyrwał się Pete.

— Bardzo bym chciał, chłopcy, ale...

— Przeprowadziliśmy pewne rozumowanie — powiedział Jupiter spiesznie.

Wyjaśnił następnie, jak doszli do wniosku, że Jonasz musiał mieć coś cennego. Ktoś wiedział o tym, że obrazy, które prze­padły, mają jakieś istotne znaczenie i że ostatnie słowa zmarłe­go zawierały jakąś ważną wiadomość.

— Jest także możliwe — mówił Jupiter — że Jonasz Ca­meron był bardzo dobrym malarzem, jego obrazy mają dużą wartość i De Groot wie o tym. Fakt, że pozostawił dla kogoś wia­domość, skłania jednak do koncepcji, że Jonasz był w jakimś gangu i ukrył cenny łup lub jakiś przemycony skarb.

— Gangu? — zapytał Marechal. — Masz na myśli prze­stępców? Brat pani hrabiny? Niedorzeczność!

— A jednak — powiedziała hrabina z namysłem — ten De Groot szuka czegoś. Wydaje się być niebezpiecznym osob­nikiem.

— Jonasz mógł być nieświadomą ofiarą oszustów — za­sugerował Jupiter.

— Hmm — zadumał się pan Marechal — Jonasz był bar­dzo ekscentrycznym człowiekiem. Być może dogrzebaliście się istotnie jakiejś ciemnej sprawy. Jeśli tak, jest to tym bardziej niebezpieczne i stanowi zadanie dla policji.

— Ale proszę pana — zaprotestował Jupiter — my może­my pomóc.

— Nie ma mowy. Przykro mi, chłopcy. Nie pozwolę, żeby­ście się dłużej narażali. Do widzenia.

Pete i Jupiter podnieśli się wolno i opuścili taras. Tym razem naprawdę ponieśli fiasko!

ROZDZIAŁ 13

Nieoczekiwany atak

Jupiter i Pete przeszli wolno przez wytworny hol motelu i skierowali się do swych rowerów. Zgnębieni nie zauważyli, że stojący w drzwiach wejściowych portier opuścił swe stanowisko i idzie za nimi. Kiedy Jupiter wsiadł na rower, poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Drgnął i obrócił się szybko. Zobaczył portiera.

— Wy dwaj jesteście detektywami? — zapytał tamten.

Pete zrzucił pychę z serca:

— Nooo...

— Mówcie, chłopcy! Tak czy nie?

— T-tak, proszę pana — wyjąkał Jupe.

— Więc chodźcie ze mną. Pospieszcie się.

Spojrzeli na siebie bezradnie i potulnie wrócili z portierem do holu. Wysoki recepcjonista obserwował ich z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a chłopcy hotelowi patrzyli na nich z każdego wyjścia. O co chodzi? Portier wprowadził ich do małego saloniku i zamknął za nimi drzwi.

W saloniku siedziała hrabina. Była sama.

— Musiałam zobaczyć się z wami — powiedziała z uśmie­chem. — Nie mogłam znieść waszego rozczarowania. Praco­waliście dla nas z takim oddaniem.

— Więc możemy prowadzić dalej dochodzenie?! — ucie­szył się Pete.

— Czy pan Marechal zmienił zdanie, proszę pani? — za­pytał Jupiter.

— Nie, i prawdopodobnie ma rację — odparła. — Ale udowodniliście mi, że jesteście sprytni i rozsądni. Uważam także, że jesteście bardziej odpowiedzialni, niż to się zdaje panu Marechalowi.

— Słusznie! — wykrzyknęli zgodnie.

— Pamiętam, że pokazaliście mi kartę z oświadczeniem ko­mendanta policji. Jeśli pozwolę wam na dalszą pracę dla mnie, czy obiecacie być niezwykle ostrożni?

— Przyrzekamy! — wykrzyknął Pete.

Hrabina uśmiechnęła się, ale w jej oczach pojawił się smutek.

— Muszę się dowiedzieć, czy wasze przypuszczenia są słu­szne. Jak wiecie, nie znałam dobrze mego brata. Był dziwnym, zamkniętym w sobie człowiekiem. Nie wiem nawet, czym się na­prawdę zajmował przez ostatnie lata. Zdawał się nie mieć jakiegoś stałego miejsca zamieszkania i miewał dziwnych przyjaciół.

— Może przestępcy tylko się nim posługiwali — wtrącił Ju­piter.

— Dziękuję ci, lepsze to, niż być samemu kryminalistą — westchnęła hrabina. — Dokonaliście już naprawdę wiele i wie­rzę, że odkryjecie prawdę. Chcę ją wreszcie poznać do końca.

— Proszę pani — powiedział Jupiter — czy znalazła pani może coś w rzeczach pana Camerona, które już odzyskaliśmy?

— Nie, absolutnie nic. Jak sądzisz, co to może być ta cenna rzecz? Jeśli w ogóle istnieje...

— Jeszcze tego nie wiemy — odparł Jupiter.

— Ale przypuszczasz, że Jonasz coś gdzieś ukrył i że jego ostatnie słowa dotyczyły tego? Mówiły, gdzie to znaleźć?

— Jestem tego pewien — odparł Jupiter bez wahania.

— Doskonale, prowadźcie dalej dochodzenie, ale bądźcie ostrożni. Zwłaszcza z tym De Grootem. Działajcie tak, bym nie musiała żałować tej decyzji. Nie narażajcie się na żadne niebez­pieczeństwa. Jeśli odkryjecie coś więcej, wróćcie tu i opowiedz­cie mi o wszystkim.

Pożegnała ich z uśmiechem. Wracali do swych rowerów peł­ni radosnego podekscytowania.

Kiedy Pete i Jupiter wygramolili się z Tunelu Drugiego, w Kwaterze Głównej czekał już na nich Bob.

— Mam nowiny! — zawołał na ich widok.

— My też! — powiedział Pete.

— Prowadzimy z powrotem dochodzenie! — zaanonsował Jupiter i opowiedział wszystko, co zaszło w motelu „Nad skarpą”.

— Pewnie stamtąd Chudy wrócił z tak szaloną szybkością — powiedział Bob. — Wyglądał na porządnie wystraszonego.

— Widziałeś się z nim, Bob? — spytał Jupiter. — To o nim masz wiadomości?

— Tak — skinął głową Bob. — Ale z nim nie rozmawia­łem. Kiedy wrócił, zamknął się w domu i nie ruszył się już stam­tąd. Udało mi się natomiast pogadać z ogrodnikiem Norrisów. Dowiedziałem się od niego, gdzie Chudy pracuje.

— Gdzie?! — Co robi?! — pytali Pete i Jupiter jeden przez drugiego.

— Pracuje u pana Maxwella Jamesa!

Pete nie od razu się połapał.

— Maxwell James? To może ten...

— Sławny malarz! — wykrzyknął Jupiter. — Jego obrazy są znane na całym świecie! W dodatku mieszka właśnie tu, w Rocky Beach!

— W tej dużej rezydencji z oddzielnym atelier w ogrodzie — powiedział Bob. — Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że szukamy obrazów, a Chudy pracuje dla znanego malarza?

— Tak dziwny, że wygląda na więcej niż zbieg okoliczności — odparł Jupiter. — Myślę, że po obiedzie złożymy wizytę panu Maxwellowi Jamesowi.

Zaparkowali rowery koło wysokiej, żelaznej bramy. Była otwarta. Weszli do ogrodu. Między koronami drzew prześwieca­ły kamienne wieże ogromnego, przypominającego stary zamek domu.

Wokół nie było widać żywego ducha. Ruszyli ku domowi krę­tą ścieżką, biegnącą przez ogród zarośnięty niczym dżungla.

Nagle przejmujący krzyk rozdarł ciszę słonecznego popołud­nia. Krzyk kobiety lub dziecka. Krzyk bólu.

— Co to? — szepnął Bob.

— Nie chcę wiedzieć — mruknął Pete. — Zabierajmy się stąd!

Rozpaczliwy krzyk rozległ się znowu. Dochodził z zarośli na lewo od ścieżki.

— Ktoś potrzebuje pomocy! — krzyknął Bob.

— Chodźmy, ale ostrożnie — powiedział Jupiter.

Weszli między splątane krzaki. Przedzierali się przez nie po­chyleni, starając się robić jak najmniej hałasu. Krzyk dobiegł ich ponownie, już z bardzo bliska. Jupiter rozgarniał gałęzie wyso­kiego krzaka. Ich oczom ukazała się mała polanka, na środku której siedział olbrzymi, cętkowany kot.

Oniemieli patrzyli w utkwione w nich, dzikie, zielone oczy. Kot otworzył pysk, ukazując ostre kły i wydał wysoki, rozpaczli­wy krzyk.

— Lampart — jęknął Jupiter. — Uciekajmy!

— Nie!! — wrzasnął Pete. — Nie ruszajcie się. Stójcie spokojnie.

Nagle za nimi rozległ się szelest.

— Aha! Przyłapałem was! Tylko nie próbujcie uciekać!

Obrócili się gwałtownie. Przed nimi stał potężny, niedźwiedziowaty mężczyzna, o gęstych, rudych włosach. Czer­woną ze złości twarz okalała zmierzwiona ruda broda. W ręku dzierżył włócznię, zakończoną przynajmniej metrowej długości ostrzem.

Szukając drogi ucieczki, zwrócili się z powrotem twarzą do lamparta. Ten sprężył się i z głuchym warknięciem skoczył wprost na nich.

ROZDZIAŁ 14

Nawiedzone obrazy

Nagle lampart opadł na ziemię, jakby w powietrzu odbił się od niewidzialnej ściany. Podniósł się i odszedł wolno na środek polanki. Przysiadł tam i patrzył na nich swymi zielonymi ocza­mi.

— Jak?... — głos Boba drżał tak silnie, że nie dokończył pytania.

Pete wyciągnął dłoń. Natrafiła na niewidzialną ścianę.

— Szkło! — zdumiał się. — Lampart jest w wielkiej szkla­nej klatce. Jesteśmy tak blisko i w ogóle jej nie widać. Ta cała polana jest wewnątrz szklanej klatki!

— Oczywiście — odezwał się rudobrody mężczyzna. — Nie przypuszczaliście chyba, że trzymam w Rocky Beach afry­kańskiego lamparta biegającego sobie luzem.

— My... myślę, że nie zastanawialiśmy się nad tym — wyjąkał Jupiter.

— Dlaczego trzyma go pan w szklanej klatce? — zapytał Bob.

— A jakże inaczej mógłbym studiować ruchy zwierzęcia, grę jego muskułów, sposób, w jaki chodzi, skacze, siada, krzyczy?

— Pan jest malarzem! — oprzytomniał wreszcie Jupiter. — Pan Maxwell James!

— I maluje pan teraz lamparta — dodał Bob.

— Maluję liczne tematy afrykańskie. Spójrzcie na tę włócz­nię. Rzadki okaz, o bardzo długim ostrzu. Służy do polowania na lwy. Może być jednak użyta na mniejsze stworzenia — Z tymi słowami pan Maxwell wycelował włócznię w chłopców. — A te­raz gadajcie, łobuzy, co robiliście w mojej pracowni?!

— Nie byliśmy w pańskiej pracowni — obruszył się Pete — i nie jesteśmy łobuzami.

— Dlaczego więc zakradliście się do mojego ogrodu?

Jupiter zebrał się w sobie.

— Jesteśmy detektywami, proszę pana. Usłyszeliśmy krzyk, jak się okazało, lamparta. Myśleliśmy, że ktoś jest w nie­bezpieczeństwie. Ale przyszliśmy porozmawiać z pańskim pomocnikiem Skinnerem Norrisem.

— Norrisem? Tym łajdakiem — wybuchnął malarz. — Teraz jestem pewien, że nie przyszliście tu z dobrymi zamiara­mi! Marsz do mojego domu! Policja zajmie się wami.

Chłopcy podreptali ze smętnymi minami do wielkiego domu. Pan James zaprowadził ich do gabinetu. Wzdłuż ścian biegły półki zastawione książkami.

— Jeśli telefonuje pan na policję — odezwał się Jupiter — proszę porozmawiać z komendantem Reynoldsem. On nas zna.

— Komendant was zna? — pan James zawahał się, co Ju­piter szybko wykorzystał.

— Zechciałby pan może przejrzeć nasze karty? Wszystko wyjaśniają. — Podał malarzowi ich wizytówkę i zaświadczenie od komendanta Reynoldsa.

Pan James przeczytał je z nachmurzoną miną.

— To wydaje się być podpisem komendanta — powiedział niechętnie.

— Jeśli pan nam dalej nie wierzy, może pan zatelefonować do reżysera filmowego, Alfreda Hitchcocka! Potwierdzi, że mó­wimy prawdę! — wybuchnął Pete.

Pan James spojrzał na niego mrużąc oczy.

— Przeszarżowałeś, chłopcze! Istotnie zatelefonuję do mego przyjaciela Alfreda.

Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Poprosił o połączenie z panem Hitchcockiem.

— Alfred? Mówi Max James. Mam tu trójkę intruzów. Mó­wią... Co? Tak, tak się nazywają. Mam tu coś w rodzaju ich wi­zytówki. Skąd wiedziałeś?... Rozumiem, że tak... Ach, są?... Do­brze Alfredzie, dziękuję. Do zobaczenia.

Odłożył słuchawkę i przyglądał im się przez chwilę.

— A więc jesteście rzeczywiście detektywami. Alfred powie­dział też, że jesteście miłymi i rozsądnymi chłopcami. Chyba nie będę już tego potrzebował — odstawił w kąt włócznię.

— Pan Hitchcock zawsze bardzo nam pomaga — oświad­czył Jupiter.

— Tak mi mówił — stwierdził pan James. — Powiedział także, że jeśli cenię swój spokój, powinienem za wszelką cenę was unikać. Macie ponoć niebezpiecznie bujną wyobraźnię. Hmm... może właśnie tego mi potrzeba.

— By rozwiązać tajemnicę pańskiego atelier? — zapytał Jupiter.

— Co? Skąd wiesz, że tam się dzieje coś tajemniczego?

— Oskarżył nas pan o buszowanie w pańskiej pracowni — odparł Pierwszy Detektyw. — A więc coś tam zaszło. Powie­dział pan, że może pan potrzebować wyobraźni. Cokolwiek więc wydarzyło się w pańskiej pracowni, jest to tajemnicze.

— Inteligentna dedukcja, muszę przyznać.

— Czy sprawa ma związek ze skradzionym obrazem?

— Skąd, u diaska, wiesz o tym?! Nie skradzionym, lecz wziętym bez mojego zezwolenia i zwróconym. Zwolniłem wino­wajcę. Ale nie to stanowi zagadkę mojej pracowni. Nie owijając sprawy w bawełnę, wygląda na to, że nabyłem nawiedzone o­brazy.

— Nawiedzone obrazy? — powtórzyli Bob i Pete z niedo­wierzaniem.

— Nie widzę żadnego innego wyjaśnienia — odparł pan James. — Moje atelier jest położone w pewnej odległości od domu. Przez ostatnie dwa dni, kiedy rano wchodziłem do nie­go, by zabrać się do malowania, stwierdzałem, że obrazy prze­mieściły się w ciągu nocy. Także inne przedmioty leżały nie na swoim miejscu. Nic nie brakuje, nie ma bałaganu, po prostu parę rzeczy leży nie tam, gdzie je zostawiłem poprzedniego wieczoru.

— Czy obraz, który został zabrany i oddany, jest jednym z tych nawiedzonych obrazów? — zapytał Jupiter.

— Ależ tak! Wszystkie dwadzieścia obrazów kupiłem które­goś dnia w składzie rupieci.

— Wobec tego myślę, że mogę wyjaśnić, co zaszło przez te dwie noce — oznajmił Jupiter.

I opowiedział panu Jamesowi o Jonaszu Cameronie, hrabi­nie, panu Marechalu i De Grootcie.

— Myślę więc, że ktoś po nocach wkradał się do pańskiego atelier i badał obrazy — zakończył.

— Więc to tak — pokiwał głową pan James. — Jest tylko jeden problem. Nie ma żadnej możliwości, by ktoś mógł wejść w nocy do mojego atelier. Jest dokładnie zamknięte.

ROZDZIAŁ 15

Chłopcy zastawiają pułapkę

— Dokładnie zamknięte?! — wykrzyknął Bob.

— Absolutnie. Nie da się tam wejść; ani wyjść, gdyby ktoś dostał się do środka w ciągu dnia — powiedział pan James. — Chcecie, chłopcy, zobaczyć moją pracownię?

— Oczywiście! — przytaknęli zgodnie.

Wyszli z domu i podążyli za panem Jamesem przez bujną zieleń ogrodu. Minęli szklaną klatkę lamparta. Dalej stało atelier, parterowy budynek zbudowany z kamienia. W oknach gęsto osadzono grube żelazne pręty. Masywne drzwi również były żelazne. Pan James otworzył je i Jupiter uważnie zbadał skompli­kowany, niemożliwy do wyłamania zamek.

— Ten zamek ma gwarancję, mój chłopcze — powiedział pan James. — Ekspertowi zajęłoby godzinę, żeby się do niego dobrać. Nie ma zresztą śladów, by ktoś usiłował go wyłamać. I są to jedyne drzwi wejściowe.

Jupiter dokładnie obejrzał zawiasy. Były umocowane od we­wnątrz i nie naruszone.

Pracownia była duża. Światło docierało do niej przez dwa po­dzielone na segmenty okna i duży świetlik w suficie. Okna otwiera­ły się do wewnątrz, chronione od zewnątrz kratą. Świetlik w ogóle się nie otwierał. Nie było tu pieca ani kominka, żaden komin nie wychodził więc na dach. W tylną ścianę, wysoko pod sufitem, wbu­dowano nieduży wentylator. Zwisał z niego sznur elektryczny, pro­wadzący do gniazdka nad podłogą. Sama podłoga była kamienna i budynek nie miał podpiwniczenia. Nie zauważyli żadnych za­głębień ani w ścianach, ani w podłodze. Prosty, solidny jak forte­ca pokój, do którego można się było dostać tylko przez drzwi.

— Zamykam drzwi na klucz każdego wieczoru — powie­dział malarz.

— Może trzęsienie ziemi przesuwa rzeczy? — zastanawiał się Pete. — Wciąż mamy małe wstrząsy.

— Nie, Pete — pan James potrząsnął głową. — Obrazy nie są przesunięte lecz poprzestawiane na stelażach.

— Tutaj? — zapytał Jupiter, wskazując duży stelaż, na którym ustawione były skończone obrazy.

— Nie, to jest moja praca. Płótna, które kupiłem w składzie, są tam.

Wskazał mniejszy stelaż, na którym stały głównie nie zama­lowane płótna. Jupiter dostrzegł wystające spomiędzy nich dwa obrazy Jonasza Camerona.

— Czy możemy obejrzeć wszystkie obrazy? — zapytał.

— Oczywiście. Pomóżcie mi, chłopcy.

Wyciągnęli dwadzieścia obrazów Jonasza spomiędzy płó­cien i rozstawili wokół pracowni.

— Dlaczego trzyma je pan z czystymi płótnami? — zapytał Jupiter.

— Ponieważ będę na nich malował. Po to je kupiłem. Wielu malarzy to robi. Zawsze szukam zużytych płócien. W zeszłym tygodniu trafiłem do składu twego wuja i znalazłem te dwadzie­ścia obrazów.

— Pan je zamaluje? — zapytał Bob.

Pan James skinął głową.

— A więc nie uważa ich pan za dobre — stwierdził Jupi­ter. — Nie są nic warte?

— Dla mnie nie. I nigdy nie słyszałem o Jonaszu Camero­nie. Muszę jednak powiedzieć, że miał bardzo dobrą technikę. Musiał być doświadczonym malarzem. Dziwne doprawdy, że nie był znany.

— On nigdy nie wystawiał ani nie sprzedawał swych prac — wtrącił Pete.

— Ekscentryk, tak jak mówiliście. Być może świat stracił do­brego malarza.

— Więc jego obrazy są być może bardzo dobre? — zapy­tał Jupiter. — Chodzi oto, czy ktoś mógłby je uważać za warto­ściowe i chciałby je kupić?

Pan James spojrzał w zamyśleniu na obrazy.

__ Być może. Ale raczej wątpię. Żeby być wielkim artystą, nie wystarczy posiadać sprawną technikę. Trzeba czuć i mieć swój styl. Coś, co odróżnia od siebie malarzy, stanowi o wyjątkowości ich dzieł. Zauważcie, jak różnią się między sobą te obrazy. Jakby każdy był malowany przez kogoś innego. Jonasz Came­ron nie miał własnego stylu.

— Pan uważa, że artyści zawsze malują w ten sam spo­sób? — dopytywał się Bob.

— Nie. Ale istota stylu pozostaje nie zmieniona. Te obrazy zostały wykonane na dwadzieścia różnych sposobów, żaden niezbyt oryginalny. Pan Cameron naśladował innych malarzy, zamiast znaleźć własny styl. Znawca nie uznałby tych obrazów za wartościowe.

— Czy możemy je dokładnie obejrzeć? — poprosił Jupiter.

— Oczywiście.

Obrazy nie miały ram. Były to tylko płótna napięte na drew­no. Oglądali je uważnie ze wszystkich stron.

— Z całą pewnością nic w nich nie schowano — powie­dział Pete. — I nie widzę też, żeby była tu zaszyfrowana jakaś wiadomość.

Jupiter przypatrywał się obrazom w zadumie. Odnosił wraże­nie, że mały dom w Kanionie Remuda spogląda na niego za każdym razem z innej odległości. Podszedł bliżej i pochylił się.

— Chłopaki! — wykrzyknął. — One są chyba ponumero­wane! Ten tu ma jedynkę w rogu.

Nie zajęło im wiele czasu, by w rogu każdego płótna znaleźć maleńką cyfrę. Poustawiali je po kolei w jednym rzędzie. Odsu­nęli się, by objąć je wszystkie wzrokiem. Pan James przyłączył się do nich.

Na pierwszym obrazie dom był na pierwszym planie. Na każ­dym następnym — w coraz większym oddaleniu.

— Dalej nic mi nie mówią — powiedział Pete.

— Mnie też nie — potrząsnął głową Bob.

— Wiecie — odezwał się wolno Jupiter — to jest tak namalowane, jakby dom się kurczył. Drzewa, skały, leżaki, wszy­stko jest na każdym obrazie takie same. Tylko dom jest coraz mniejszy. Na ostatnim widać zaledwie markizę nad gankiem.

— Masz rację! — wykrzyknął Bob. — Rzeczywiście, tak, jakby dom się kurczył, a nie oddalał. Co to może znaczyć?

— Macie więc teraz, oprócz moich nawiedzonych obrazów drugą tajemnicę — pan James uśmiechnął się. — Tajemnicę kurczącego się domu.

— Te obrazy zawierają coś bardzo ważnego. Ja to wiem! — powiedział Jupiter. — Dlatego ktoś tu przychodził w nocy i je badał.

— Nikt tu nie mógł wejść — powtórzył pan James.

Jupiter zdecydowanie potrząsnął głową.

— Nie ma czegoś takiego jak zamknięty pokój, w którym przedmioty same się przemieszczają. Wszystko musi mieć logiczne wyjaśnienie. Jeśli uda nam się złapać osobę, która się tu włamuje, możemy się dowiedzieć, z jakiego powodu te o­brazy są ważne. — Jupiter usiadł na długiej ławie okrytej na­rzutą.

— Jak chcesz to zrobić? — zapytał Pete.

Jupiter rozejrzał się po pracowni, po czym wstał i podszedł do szafy ściennej. Otworzył ją. Miała masywne kamienne ściany, a na półkach ustawione były pędzle, puszki z farbami i rozpusz­czalnikiem i inny sprzęt malarski.

— Jest tylko jeden sposób — powiedział — któryś z nas musi się ukryć w tej szafie i czatować na intruza.

— Zgoda. Ja się schowam w szafie — zdecydował pan Ja­mes.

— Nie, proszę pana. Pan jak zwykle musi zamknąć drzwi i pójść do domu. Jestem pewien, że jest pan obserwowany.

— Och, dzisiaj wieczorem — mam coś pilnego do zrobie­nia dla taty przypomniał sobie Bob.

— Ja nie mogę siedzieć w szafie, muszę obserwować ate­lier z zewnątrz — oznajmił Jupiter.

Pete poczuł nagle dziwną słabość.

— Chwileczkę — powiedział niepewnie. — Myślę, że mam dziś jakieś inne zajęcia.

— Weź się w garść, Pete — upomniał go Jupiter. — Mu­simy się dowiedzieć, co się tu dzieje po nocach.

— Pewnie, też bym chciał wiedzieć, w jaki sposób obrazy się same przemieszczają. Ale dlaczego ja mam być tym, który to odkryje?

— Będziemy w pobliżu, Pete, wystarczy, że zawołasz — starał się dodać mu odwagi pan James.

Jupiter nakreślił plan zastawienia pułapki na nocnego intru­za, po czym Trzej Detektywi udali się do swych domów. Jupiter i Pete wymyślili wiarygodną historię, by uzyskać zezwolenie na spędzenie nocy poza domem. Po kolacji przemknęli się chył­kiem do posiadłości pana Jamesa. Stąpając ostrożnie wśród zarośli ogrodu, dostali się w pobliże atelier. Ukryli się w kępie krzewów i przez dłuższą chwilę obserwowali otoczenie. Panowała zupełna cisza, nie było absolutnie nikogo.

Pete wśliznął się do pracowni. Zajął swe stanowisko obser­wacyjne w szafie, zostawiając lekko uchylone drzwi. Patrząc przez kilkucentymetrową szparę obejmował wzrokiem pół poko­ju i oba okna.

Ze swej kryjówki na zewnątrz Jupiter mógł obserwować drzwi wejściowe.

Tuż przed zachodem słońca nadszedł ścieżką od strony do­mu pan James. Wszedł do pracowni, pokręcił się po niej trochę, sprawdził, czy Pete siedzi już w szafie, i zamknął okna. Wycho­dząc zatrzasnął żelazne drzwi i zamknął je na klucz. Nucąc pod nosem i starając się robić jak najwięcej hałasu wrócił do domu. Zgodnie z planem, dopiero po zapadnięciu nocy miał przyłączyć się cicho do Jupitera.

ROZDZIAŁ 16

Zamknięty pokój

Czas dłużył się Pete'owi niemiłosiernie. Za zakratowanymi oknami powoli zapadał zmrok. Pete marzył o rozprostowaniu się, ale powstrzymywał go strach przed narobieniem hałasu.

Minęła godzina. Pete'owi było duszno i gorąco. Co gorsza, zupełnie mu zdrętwiały podkurczone nogi. To go niepokoiło. W razie czego, nie będzie sprawny, jak zazwyczaj. Zastanawiał się, czy Jupiter i pan James są w pogotowiu na zewnątrz. Potem poczuł, że jest bardzo głodny. Ostrożnie rozwinął przyniesione kanapki i jadł je powoli i bezgłośnie.

Minęła następna godzina.

Na zewnątrz Jupiter i pan James, ukryci w kępie krzewów, obserwowali zamknięte drzwi. Lampart kręcił się i pomrukiwał w szklanej klatce. Cykały owady, małe stworzonka buszowały w poszyciu ogrodu.

Minęła dziesiąta i atelier pozostawało wciąż ciche i ciemne. Nie dobiegł ich też żaden szmer, który by świadczył o ludzkiej obecności w gęstych zaroślach wokół budynku.

Jupiter zaczął się kręcić niespokojnie. Nic się nie działo.

Pete walczył z sennością. Skurczony w ciepłym wnętrzu szafy, czuł, jak powieki robią mu się coraz cięższe. Coraz trud­niej było mu zmusić się do otworzenia oczu. Myśli się mąciły. Otulała go fala snu. Gdy za trzecim razem wyrwał się z chwilo­wej drzemki, zrozumiał wreszcie, co go tak oszołamia.

Szafa była pełna puszek z farbami i z rozpuszczalnikiem. Ich opary wypełniały ciasne wnętrze. W połączeniu z gorą­cem i ciszą sprowadzały na Pete'a senność nie do opano­wania.

Poddał się i zapadł w sen. Nie wiedział, jak długo spał, kiedy powoli zaczął się budzić. Przez półprzymknięte powieki widział, że coś porusza się po pracowni. Jawa czy sen? Potrząsnął głową, starając się wydobyć swój umysł z gęstej mgły, która zdawa­ła się go osnuwać.

Bezsprzecznie coś było w pracowni. Cienki kształt unosił się jakby w poświacie księżyca. Sięgnął po obraz, popłynął z nim w stronę okratowanego okna, trwał tam przez chwilę, po czym obraz znikł, a niesamowita, wiotka postać unosiła się w powie­trzu w pobliżu okna. Pete'owi zdawało się, że patrzy na to zadzi­wiające zjawisko już przez godziny. Był jak sparaliżowany i na próżno usiłował wyrwać się z odrętwienia.

Obraz pojawił się znowu, migocąc i obracając się. Zjawa uję­ta go, podpłynęła z nim do stelaża, opuściła obraz i podniosła następny. Pete zebrał wszystkie siły i usiłował wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Mglista postać płynęła teraz ku niemu. Pete otworzył usta do krzyku.

Jupiter i pan James usłyszeli zduszony, słaby krzyk:

— Na pomoc!

— Szybko! — pan James zerwał się i w kilku susach do­padł drzwi pracowni.

W zdenerwowaniu nie mógł trafić kluczem do zamka. Wresz­cie otworzył drzwi, pchnął je na oścież i obaj wbiegli do środka.

— Światło, Jupe! Przy drzwiach!

Jupiter znalazł kontakt i włączył światło. Pracownia była pu­sta.

Obaj rzucili się do szafy. Pete siedział w środku z otwartymi oczami, ale wydawał się nieprzytomny.

— Niech to diabli! — zaklął pan James. — Opary roz­puszczalnika! Trzeba go stąd wynieść.

Razem wytaszczyli Pete'a z szafy i postawili na nogi. Ugięły się pod nim, zdrętwiałe od długotrwałego siedzenia w niewygod­nej pozycji. Ujęli go z dwu stron pod ramiona i prowadzili tam i z powrotem po pracowni, póki krew nie zaczęła krążyć normal­nie. Pete wracał powoli do przytomności.

— Rany — powiedział — nie mogłem się oprzeć senno­ści. Ale widziałem! Coś nie z tej ziemi, jak duch.

— Patrzcie! — wykrzyknął Jupiter.

Na podłodze, pod jednym z okien, leżał obraz Jonasza Ca­merona. Okno było otwarte.

— To robota ducha — Pete zadrżał i opadł na ławę.

Opowiedział im, co widział. Opisał niesamowitą, cienką zja­wę, która zdawała się płynąć w powietrzu, między oknem a stelażem, unosząc ze sobą obrazy.

— Bez wątpienia ktoś tu był — powiedział Jupiter — ale to nie była zjawa ani duch. Nikt mnie nie przekona, że istnieje duch, który interesuje się akurat obrazami Jonasza Camerona.

— To, co widziałem, to był duch! — upierał się Pete.

— Daj spokój. Bądźmy logiczni. Byłeś oszołomiony oparami rozpuszczalnika i na wpół uśpiony. Widziałeś tu kogoś i wziąłeś go za ducha.

— Jak więc tu wszedł? — odezwał się pan James. — Nikt, poza duchem, nie przedostałby się przez kraty w oknach. Zresztą, nie widzieliśmy, by ktoś się zbliżył do drzwi.

— Wszedł więc inną drogą — powiedział Jupiter. Zaczął się rozglądać uważnie po pracowni. Nagle oczy mu zabłysły. — Tam! U góry!

Pete i pan James poszli za wzrokiem Jupe'a. Wysoko, na ścianie, w miejscu, gdzie powinien znajdować się wentylator zobaczyli małą kwadratową dziurę. Zwisający przedtem luźno sznur elektryczny był napięty między gniazdkiem a otworem. Ju­piter podszedł do niego i pociągnął delikatnie. Coś zachrobotało o ścianę od zewnątrz.

— Pański wentylator nie był zbyt mocno osadzony — powiedział Jupe tryumfalnie. — Nasz duch po prostu wyciągnął go, i zawiesił na zewnątrz na przewodzie, a sam wszedł przez otwór.

— Ależ, Jupe! — zaprotestował Pete. — Ta dziura nie ma więcej jak trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Kto mógł by się przez nią przecisnąć.

— Naturalnie ktoś bardzo szczupły — odparł Jupiter.

Pan James kręcił głową rozbawiony.

— Powinienem wiedzieć, że tajemnicze zjawiska w mojej pracowni muszą mieć logiczne wyjaśnienie. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić oprawę wentylatora.

— Mnie też nie — powiedział Jupiter niechętnie.

Nie cierpiał popełniać pomyłek i był wściekły na siebie, że nie sprawdził pracowni dokładniej w ciągu dnia. Patrzył nachmu­rzony na otwór w ścianie. Powoli na jego twarzy pojawiało się zakłopotanie.

— Jest tylko jeden problem — mówił. — Zareagowaliśmy błyskawicznie na wołanie Pete'a. Jak ktoś mógł w ciągu paru se­kund wspiąć się do otworu i umknąć nie zauważony?

Pan James rozejrzał się po pracowni.

— Tu na pewno nie ma intruza.

— No właśnie, Jupe — kiwał głową Pete.

Jupiter spojrzał na niego i nagle otworzył szeroko oczy.

— Co jest, Jupe? — zapytał Pete nerwowo.

Jupiter uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Myślę, że wiem, gdzie jest nasz duch.

— Gdzie?!

— Siedzisz na nim.

Pete zerwał się jak użądlony. Patrzył przerażony na długą, ciężką ławę, na której siedział przed chwilą.

— W porządku, możesz już wyleźć z tej skrzyni — powie­dział Jupiter głośno.

Zaległa cisza. Wreszcie okrywająca ławę narzuta uniosła się i zaraz opadła na podłogę. Ława okazała się być długą skrzynią z podnoszonym wiekiem. Powoli wydobyła się z niej drżąca ze strachu postać.

— Chudy Norris! — wykrzyknął Pete.

ROZDZIAŁ 17

Zaginione arcydzieło

Chudy Norris siedział w kącie pracowni pod strażą Pete'a. Był blady i przygnębiony.

— Jak wpadłeś na to, że jest w skrzyni? — zapytał pan James.

— Wchodząc do środka trochę zsunął narzutę. Odsłonił się jeden róg i zobaczyłem, że to jest skrzynia. Ponieważ nie ma tu żadnego innego miejsca, gdzie można by się ukryć, wiedziałem, że intruz musi być w skrzyni.

— Logiczna dedukcja — rzekł pan James i zwrócił się do Norrisa: — A więc nie dość ci było, że cię zwolniłem za zabra­nie bez zezwolenia obrazu z mojej pracowni. Włamujesz się tu po nocach! Chcę wiedzieć dlaczego?

— Pan nie powinien mnie wyrzucać — powiedział Norris wyzywająco. — Odniosłem przecież ten obraz.

— To nie jest istotne — pan James podniósł głos. — Nie ufam komuś, kto nie pytając o zgodę zabiera rzecz, która do nie­go nie należy. Co robiłeś w mojej pracowni przez ostatnie noce? Dlaczego interesują cię obrazy Jonasza Camerona? Odpowiadaj!

— Chcielibyście wiedzieć, co? — prychnął Chudy.

— Podawałeś komuś obrazy przez okno — odezwał się Jupiter. — Komu i po co?

— Nic wam nie powiem!

— Czy robiłeś to dla handlarza obrazów, De Groota? —zapytał Pete.

— Nie znam nikogo o nazwisku De Groot — odparł Norris.

— Nie wykazujesz dobrych chęci, młody człowieku — powiedział gniewnie pan James. — Ano zobaczymy. To już nie jest „pożyczenie” sobie obrazu. To jest włamanie, poważne przestępstwo. Zobaczymy, co powie o tym policja.

— P-p-policja? — zająknął się Chudy. — Och nie! Pro­szę, mój tato by mnie zabił. Ja nie chciałem...

W tym momencie Pete wydał okrzyk przerażenia. W jednym z okien mignęła czyjaś twarz.

— Nie ruszać się! Mam rewolwer! Norris, szybko! — wychrypiał jakiś przytłumiony głos.

— Nie ryzykujcie, chłopcy! On może strzelić! — zawołał pan James.

Chudy dał nura do drzwi i zatrzasnął je z hukiem za sobą. Dobiegł ich tupot biegnących przez ogród stóp, po czym zaległa cisza.

— Uciekli! — Pete był pełen rozżalenia. Wszystkie jego przejścia w szafie na nic!

— Właśnie kiedy przycisnęliśmy Chudego do muru — mruczał Jupiter.

— Nie martwcie się, chłopcy — powiedział pan James. —Wiemy, gdzie szukać Norrisa. Albo wszystko powie, albo oddam sprawę na policję.

— Tak — skinął głową Jupiter — czegoś dowiedzieliśmy się tego wieczoru. Wiemy, że to Chudy wkradał się do pańskiej pracowni, i wiemy, że dla kogoś pracuje. Ale nie wiemy, dla kogo i dlaczego. Niestety, nie udało mi się rozpoznać głosu tego czło­wieka ani dostrzec jego twarzy. Musimy się też dowiedzieć, po co mu obrazy Jonasza Camerona.

— Chudy podawał je po kolei przez okno i odbierał z powro­tem — powiedział Pete. — Może więc ten człowiek sprawdzał tylko, czy coś w nich jest ukryte. Chyba że je wymieniał! Kradł prawdziwe i zwracał fałszywe!

— Nie — powiedział pan James — ten obraz na podło­dze jest autentyczny. To nie ulega wątpliwości.

Jupiter pochylił się nad leżącym pod oknem obrazem. Po­trząsnął bezradnie głową.

— Jeśli obrazy mają dostarczyć jakiejś zaszyfrowanej infor­macji, której nie mogę... proszę pana!

Pan James podszedł do niego i pochylił się także.

— Co takiego?

— Ten róg obrazu jest wilgotny.

Pan James dotknął płótna.

— Ależ tak! Rzeczywiście farba jest wilgotna! Ktoś manipulował przy tym obrazie.

— Po co? — zdziwił się Pete.

— Hm, może ktoś chciał sprawdzić, czy pod spodem nie ma innego malowidła. Usunął w rogu warstwę farby, po czym nało­żył ją z powrotem.

— Coś ukrytego pod obrazami Jonasza Camerona? — Ju­piter jakby doznał nagle objawienia. — Proszę pana, czy mogę skorzystać z telefonu? Muszę natychmiast gdzieś zatelefono­wać! Jeszcze nie jest za późno.

W pół godziny później Jupiter, Pete i pan James stali przed głównym domem. Niebawem zajechał samochód i wysiedli z niego profesor Carswell i Hal. Jupiter przedstawił pana Jamesa Carswellom.

— O co chodzi, Jupe? — dopytywał się Hal.

— Zaraz się dowiesz. Chodźmy do pracowni pana Jamesa.

Pete i Jupiter zdjęli wcześniej wszystkie obrazy Jonasza Ca­merona ze stelaża i rozstawili wokół pracowni.

— Znaleźliście je wszystkie! — wykrzyknął Hal.

— Brawo, chłopcy! — powiedział profesor Carswell. — Czy zawiadomiliście już hrabinę? Ucieszy ją to niezmiernie.

— Jeszcze nie — odparł Jupiter — zatelefonowaliśmy przede wszystkim do pana, ponieważ zaczynamy się domyślać, o co tu w ogóle chodzi i potrzebujemy pewnej informacji od Hala. Chyba już wiemy, co stanowi tę wartościową rzecz, o którą tak się wszyscy rozbijają.

— Już wiemy? — zdziwił się Pete.

— Tak jest — potwierdził Jupiter. — Hal, czy pamiętasz tę pozłacaną ramę, którą znaleźliśmy w ceglanym domku? Mó­wiłeś, że był w niej kiedyś obraz.

— Pozłacana rama? — zapytał profesor Carswell. — Nie przypominam sobie, Hal, żebym widział jakiś obraz w złoconej ramie.

— To było, kiedy pan Cameron wprowadził się do małego domu, tato — wyjaśnił Hal. — Pewnego dnia przypadkowo zobaczyłem obraz. Jonasz powiedział, że to jest imitacja, oleo­druk i ma zamiar się tego pozbyć. Nigdy już później nie widzia­łem obrazu. Dopiero wczoraj znaleźliśmy w ceglanym domku pustą ramę.

— Czy możesz opisać ten obraz, Hal? — zapytał Jupiter.

Hal podrapał się w głowę.

— No, tam była góra, kilka koni, drzewa, chyba palmy, i pra­wie nadzy ludzie przed trzcinową chata. Tylko że góra była fiole­towa, konie niebieskie, palmy żółte, a ludzie czerwoni.

— Co?! — wykrzyknął pan James i oczy mu zabłysły. — Jesteś pewien, że tak wyglądał obraz?

— Absolutnie. Pamiętam te zwariowane kolory.

— Chwileczkę! — pan James podszedł szybko do półki zaczął szperać w stojących na niej książkach. Wziął jedną z nich i przerzucił kilka kartek. — Tu! Czy to jest obraz, który widziałeś?

Wszyscy skupili się wokół niego i pochylili nad ilustracją.

— Na pewno! — powiedział Hal. — To ten sam obraz.

— Widziałeś więc reprodukcję bardzo znanego obrazu Francois Fortunarda, wielkiego malarza francuskiego. Arcydzieło, które już niestety nie istnieje. Zostało zniszczone przez hitlerowców w czasie okupacji Francji, podczas Drugiej Wojny Światowej. Nie znosili dzieł Fortunarda i niszczyli je. To wielka strata dla sztuki — pan James zamyślił się. — Jedno mnie tylko dziwi. Ten obraz był w prywatnej kolekcji i nie sądziłem, że robiono jego kopie.

— Zapewne nie zrobiono — powiedział Jupiter. — Myślę też, że obraz nie został zniszczony i dostał się w posiadanie Jo­nasza Camerona.

— O rany! — wykrzyknął Pete. — Ile to może być warte?

— Każdy Fortunard jest wart fortunę — odparł pan James. — A obraz, który uznano za zniszczony, jest zupełnie bezcenny. Co najmniej pół miliona dolarów! Czy naprawdę przypuszczasz, Jupe...

— Jestem absolutnie pewien, że Jonasz Cameron miał coś bardzo cennego i ukrył to — powiedział szybko Jupiter. — wśród słów, które wypowiedział przed śmiercią, jest słowo „mistrz”. Myślę, że odnosi się ono do Fortunarda. Tylko to może tłumaczyć fakt, że ktoś za wszelką cenę stara się zdobyć obrazy Jonasza. Zapewne sądzi, że Fortunard jest ukryty pod jednym z nich.

Pan James płonącymi oczami patrzył na dwadzieścia obra­zów domu w Kanionie Remuda.

— Fortunard pod jednym z nich... Na co czekamy! Sprawdźmy!

— Jak można to zrobić? — zapytał profesor Carswell. — Czy nie ma obawy, że uszkodzi się malowidło pod spodem?

— Tak, to nie jest proste — przyznał pan James. — Stu­diowałem jednak technikę restaurowania obrazów i wiem, jak należy to robić.

Przyniósł rozmaite przybory, rozpuszczalnik i miękką szmatę. Ostrożnie zaczął pocierać mały fragment jednego z obrazów. Nie znalazłszy niczego pod spodem, poza czystym płótnem, ponownie pokrył miejsce farbą. Przechodził od obrazu do obrazu, powtarza­jąc te czynności. Wreszcie wyprostował się z westchnieniem.

— Nie ma nic pod żadnym z tych malowideł. Chyba nie mia­łeś racji, Jupiterze. Fortunard został zniszczony dawno temu.

Jupiter gryzł nerwowo wargi.

— Byłem taki pewien! Coś musi tkwić w tych obrazach. Mu­szą być kluczem do czegoś cennego!

— Być może — zgodził się pan James — ale odpowiedź leży w czymś innym. Te płótna są po prostu tym, czym są. Obra­zami małego domu.

— Czy mogę je wobec tego zabrać? — zapytał profesor. — Jutro oddam je hrabinie, a ona zwróci panu poniesione koszty.

Chłopcy pomogli załadować obrazy do samochodu profeso­ra i Carswellowie odjechali.

— Możecie się, chłopcy, przespać u mnie — powiedział pan James. — Jest za późno na powrót do domu. Nie przejmujcie się tak tym niepowodzeniem. Być może znajdziecie jakieś inne wy­jaśnienie, dlaczego te obrazy wydają się wartościowe. A może ju­tro Skinner Norris powie nam coś więcej. Już ja się o to postaram!

ROZDZIAŁ 18

Zniknięcie

Następnego rana Jupiter musiał wrócić do domu. Wuj Tytus wybrał się z Hansem i Konradem po jakiś pilny zakup i Jupiter zastąpił go w składzie. Tak więc tylko Pete towarzyszył panu Jamesowi do domu Norrisów.

— Skinnera chyba nie ma w domu — powiedział Pete. — Nie widzę jego samochodu.

— Zapytamy więc rodziców, gdzie go znaleźć — pan James nacisnął dzwonek u drzwi.

Otworzyła im pani Norris.

— Myślałam... — zaczęła i nagle wybuchnęła ze złością: —Pete Crenshaw! Co zrobiłeś Skinnerowi? Ilekroć zadaje się z tobą i tym, śmiechu wartym, twoim przyjacielem Jupiterem Jonesem, coś mu się przytrafia. Co zrobiliście mu tym razem?

— Chłopcy nic nie zrobili Skinnerowi — powiedział pan James. — Raczej na odwrót. — Mogę panią zapewnić, że jeśli coś niefortunnego przytrafia się pani synowi, sam sobie jest winien!

— Kim pan jest? — zapytała burkliwie pani Norris.

— Jestem Maxwell James.

— Artysta, dla którego mój syn pracował? Dlaczego wyrzu­cił go pan bez powodu?

— Tak pani to przedstawił? Widać okłamuje wszystkich, łącznie z własnymi rodzicami.

I pan James opowiedział pani Norris, jak wyrzucił jej syna za wyniesienie obrazu bez pozwolenia.

— Skinner nie powiedział mi tego — pani Norris zmieniła ton. — Bardzo pana przepraszam. On czasami nie rozumie, co można, a czego nie można. Nie wiem, co o tym sądzić, ale Pete i Jupiter doprowadzają go do szału.

— Myślę że pani syn jest po prostu zazdrosny — odparł pan James. — A teraz chciałbym z nim porozmawiać.

— Ale jego tu nie ma.

— A gdzie jest? To doprawdy ważna sprawa.

Pani Norris straciła nagle całe opanowanie. Była bliska płaczu

— Nie.., nie wiem, gdzie jest. Wcale.., nie wrócił na noc dc domu.

— Całą noc nie było go w domu? — zdziwił się Pete.

— Nie. Kiedy usłyszałam dzwonek, myślałam, że to może on. Albo ktoś z wiadomością o nim. Mąż poszedł już na policję zameldować o zaginięciu syna.

— Proszę pani — powiedział Pete miękko — czy Skinner mówił pani, co robił po utracie pracy u pana Jamesa?

— Zastanawiałam się już nad tym. Niestety, wszystko, co mówił to, że pracuje dla jakiegoś pana. Nie wiem, gdzie i dla ko­go. Napomknął też coś o kluczu do fortuny. Nie mam pojęcia, co to miało znaczyć, i bardzo mnie to teraz niepokoi. Jeśli chodziło o jakieś duże pieniądze, Bóg wie, co mu się mogło zdarzyć.

— Proszę się nie martwić — odezwał się pan James po­cieszająco. — Skinner popadł wczoraj wieczorem w konflikt ze mną. Postraszyłem go policją. Prawdopodobnie gdzieś się ukry­wa.

— Miejmy nadzieję, że ma pan rację. Nie mogę jednak wyzbyć się obaw. Koło naszego domu kręcił się mężczyzna w nie­bieskim samochodzie i widziano, jak syn z nim rozmawiał. Odkryliśmy w dodatku, że do naszego telefonu podłączono podsłuch. Och, boję się, że mój syn został porwany!

Bob zjawił się w składzie właśnie w chwili, kiedy wuj Tytus powrócił z zakupów. Jupiter był więc wolny i obaj chłopcy udali się do Kwatery Głównej.

Jupiter pokrótce opowiedział Bobowi, co zaszło w pracowni pana Jamesa. Bob wysłuchał relacji z przejęciem. Był tak samo, jak jego przyjaciele, zawiedziony, że nic nie znaleziono pod ob­razami.

— A więc Jonasz Cameron nie miał jednak cennego Fortunarda — powiedział. — Obraz został zniszczony przez hitlerowców, a Jonasz miał tylko kopię.

— Nie — zaprzeczył Jupiter. — Myślę, że miał oryginał i gdzieś go ukrył. Kiedy przed śmiercią wymamrotał słowo „mistrz”, chodziło mu o Fortunarda. Hal natknął się na obraz i Jonasz udawał, że to kopia. Potem schował go. Kiedy był umierający starał się wskazać miejsce ukrycia. W zaszyfrowany spo­sób, żeby Hal i jego ojciec nie domyślili się, o czym mówi.

Jupiter rozłożył na biurku kartkę, na której zapisał ostatnie słowa Jonasza.

— „Pion gdzie poziom” i „zła strona” mogą wskazywać ja­kieś miejsce. Jednakże za drugim razem Jonasz powiedział tyl­ko „źle” Może to nie chodzi o miejsce. Może mówi to nam, żeby szukać czegoś błędnego. Czegoś, co powinno być inne, niż jest.

— Masz na myśli coś, co jest źle zrobione? — zapytał Bob. — Na przykład jest pionowe, a powinno być poziome?

— Dokładnie tak, Bob. Jestem pewien, że słowo „mistrz” oznacza arcydzieło, obraz mistrza. A to, że Jonasz ciągle po­wtarzał „moje obrazy”, „moje płótna”, oznacza, że jego obrazy są kluczem do wiadomości, którą zostawiał. Jest coś w jego obrazach, co powinno powiedzieć nam, gdzie szukać arcydzieła.

— Ale co, Jupe? Oglądaliście z Pete'em bardzo dokładnie te obrazy.

Jupiter zamyślił się gryząc wargi.

— Muszę przyznać, że jestem zapędzony w kozi róg. Musi­my się dobrze zastanowić nad jedną wskazówką. Mianowicie, ten dom na obrazach, który zdaje się kurczyć. Dlaczego Jonasz pomniejszał go coraz bardziej, podczas gdy wszystko inne po­zostaje tej samej wielkości? Musiał mieć w tym jakiś cel.

Bob podparł brodę i zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

— Może chciał nam powiedzieć, żeby w ogóle usunąć dom z obrazu. Może to jest ukryte pod domem.

— Może... — powiedział Jupiter wolno. — Ale czy nie na­malowałby wtedy ostatniego obrazu w ogóle bez domu?

— Więc może ukrył to w którymś drzewie albo jeszcze w czymś innym, co zawsze jest identyczne na wszystkich obra­zach. Może powinniśmy jeszcze raz obejrzeć obrazy?

— Tak, miałem zamiar to zrobić. Poczekamy z tym jednak aż wróci Pete. Może udało im się z panem Jamesem wyciągnąć coś z Chudego.

— Tak myślisz?

— Prawdę mówiąc nie mam wielkich nadziei. Wątpię, by człowiek, który najął Chudego, powiedział mu wiele.

— Tak, nie ma co liczyć na rewelacje — przyznał Bob.

— Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie mocno zastanawia — powiedział Jupiter.

— Co takiego?

— Pamiętasz, jak Hal opowiadał nam, że Jonasz powiedział mu kiedyś, że jest najdroższym malarzem na świecie, tylko nikt o tym nie wie? Hal mówił, że Jonasz śmiał się mówiąc to. Dlaczego? Co w ogóle miał na myśli?

— Może powiedział tak, bo jego obrazy są kluczem do arcy­dzieła Fortunarda?

— Myślałem o tym — odparł Jupiter — ale nie wydaje mi się, by o to chodziło. To brzmi raczej, jakby uważał, że jego o­brazy są cenne, lecz nieznane.

— No, pan James przyznał, że Jonasz miał dobrą technikę i że De Groot mógł myśleć, że są wartościowe.

— Ale powiedział również, że Jonasz nie miał własnego sty­lu i żaden handlarz obrazów nie mógłby uznać jego płócien za dobre. Myślę, że De Groot nas okłamał. Wcale nie jest handla­rzem obrazów.

— A kim? Jednym z gangu?

— Czy ja wiem? W każdym razie jestem pewien, że De Groot wie, że Jonasz miał Fortunarda, i tego właśnie obrazu szuka.

— Może to jemu Jonasz starał się przekazać wiadomość?

— To możliwe, Bob. Myślę...

Urwał na odgłos dudnienia w Tunelu Drugim. Klapa w podło­dze otworzyła się i Pete wdrapał się do biura. Wyglądał na moc­no poruszonego.

— Chudy znikł! Jego mama myśli, że został porwany!

— Porwany?! — wykrzyknął Bob.

— Przez kogo, Pete? — zapytał Jupiter.

— Nie wiadomo. Matka Chudego widziała niebieski samo­chód kręcący się koło domu i podobno Chudy rozmawiał z face­tem, który nim jeździ.

— De Groot!

— Pani Norris mówiła, że ich telefon jest na podsłuchu. Pewnie De Groot założył go tego dnia, kiedy nas złapał, Jupe.

— Tak myślałem — przytaknął Jupiter. — Czy pani Nor­ris wie, co Chudy robił ostatnio i dla kogo?

— Nie, powiedział jej tylko, że pracuje dla jakiegoś pana i że coś jest kluczem do fortuny.

Jupiter zamyślił się głęboko.

— Chłopaki — odezwał się wreszcie. — Zajęciem Chu­dego było wkradanie się do pracowni pana Jamesa i podawanie komuś obrazów Jonasza przez okno. To dowodzi, że te obrazy są kluczem do całej zagadki. Porwanie może znaczyć tylko jed­no: Chudy wie za dużo. Ktoś chce mu zamknąć usta. Ktoś, czyli De Groot. O to mogę się założyć!

— Biedny Chudy — powiedział Bob. — Jaki jest, taki jest, ale mógł się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie.

— Tak — skinął głową Jupiter — jeśli więc chcemy mu pomóc, musimy zrozumieć wiadomość zawartą w ostatnich sło­wach Jonasza. I to szybko! Jedźmy do Kanionu Remuda!

ROZDZIAŁ 19

W pułapce

— Pan James poszedł na policję zameldować o włamaniu do swojej pracowni — mówił Pete, gdy jechali w trójkę cienistą drogą w kanionie. — Pan Norris też był na policji w sprawie zaginięcia Chudego.

— Będą szukali niebieskiego kabrioletu De Groota — po­wiedział Jupiter. — Jeśli uda nam się dowiedzieć co znaczyły ostatnie słowa Jonasza, znajdziemy De Groota szybciej niż poli­cja.

— Myślisz, że De Groot rozwiązał już zagadkę? — zapytał Bob.

— W każdym razie jest tego bliski. Dlatego prawdopodobnie trzyma Chudego. Chce być pewien, że ten nie będzie gadał, póki de Groot nie znajdzie obrazu.

Gdy podjeżdżali pod siedzibę profesora, Hal stał na ganku małego domu. Puścił się pędem na ich spotkanie.

— Ktoś był tu znowu dziś rano! — wołał z wypiekami na twarzy. — Przewrócił do góry nogami mały dom!

— Czy tam były te obrazy? — zapytał Jupiter z niepoko­jem.

— Nie, u nas w domu. Przez całe rano staraliśmy się do­dzwonić do hrabiny i pana Marechala, ale nie było ich w motelu. Teraz tato pojechał do nich.

— Czy widzieliście kogoś w pobliżu tego ranka? — dopy­tywał się Jupiter.

— Mignął nam ktoś, koło garażu. Uciekał w stronę jaru. Wtedy poszliśmy do małego domu i odkryliśmy, co tam narobił.

— Rozejrzyjmy się koło garażu — powiedział Pete.

— Może zgubił coś, co da nam jakąś wskazówkę — dodał Bob.

Garaż znajdował się na tyłach głównego budynku. Rozpro­szyli się wokół niego, przeszukując uważnie trawę i zarośla. Spotkali się pod garażem z pustymi rękami.

— Ani śladu po nim — powiedział Bob.

— Nie zostawił nawet odcisków stóp — westchnął Jupiter.

— Chodźmy do małego domu. Chcę zobaczyć... — urwał, na­słuchując pilnie.

Nie mogli się zorientować, skąd dochodzi dziwny dźwięk. Trochę jak pisk jakiegoś zwierzątka, trochę jak zduszony jęk.

— Co to może być? — odezwał się Hal.

— Ciii — uciszył go Jupiter.

Dźwięk zmienił się. Brzmiał teraz, jakby ktoś starał się mówić z przyciśniętymi do ziemi ustami. Niezrozumiały bełkot docho­dzący skądś bardzo blisko. Nagle rozległ się głośny brzęk.

— To z garażu! — wykrzyknął Pete.

— Ktoś tam jest! — zawołał Bob i podbiegł wraz z Pete'em do bramy garażowej. Pete szarpnął ją, ale nawet nie drgnęła.

— Ta brama jest zamknięta na stałe! — powiedział Hal.

— Chodźcie! Dostaniemy się do środka bocznymi drzwiami!

Pobiegł do małych drzwi w bocznej ścianie garażu i stanął zaskoczony.

— Co jest, Hal? — zapytał Bob.

— Drzwi są zamknięte na kłódkę! Nigdy jej nie zamykamy, tylko jak wyjeżdżamy na dłużej. To dziwne.

Hal wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Odszukał właściwy i otworzył kłódkę. Wpadli do środka. Garaż zdawał się pusty, tyl­ko jakieś narzędzia walały się po podłodze.

Z kąta dobiegł ich zduszony bełkot i coś się poruszyło. Pode­szli ostrożnie. Na podłodze leżał ktoś związany, z kneblem w ustach. Bob pochylił się nad leżącym.

— To Chudy!

Rozwiązali go szybko i usunęli knebel. Usiadł i zaczął roz­cierać zaczerwienione od więzów nadgarstki. Był blady i drżał jak w febrze.

— Nigdy nie przypuszczałem, że ucieszę się na wasz widok — powiedział łamiącym się głosem. — A niech to, przykro mi, że chciałem wam narobić kłopotów.

— Akurat — mruknął Pete.

Wiedział, że Chudy jest teraz wystraszony i roztrzęsiony. Nie bardzo wierzył w jego wdzięczność. Wiedział, że jak otrząśnie się z tego, co go spotkało, będzie znów arogancki i przykry.

— Chudy, mów wreszcie, co ci się przytrafiło! — niecierpli­wił się Jupiter.

— Gdzie byłeś przez całą noc? — pytał Bob.

— No więc — zaczął Skinner niepewnie — kiedy wam uciekłem, pojechaliśmy tutaj. Jak tylko wysiedliśmy z samocho­du, on mnie związał. Mało nie wpadłem do jaru. Po ciemku w ogóle go nie zauważyłem. Śmiał się ze mnie. Powiedział, że każdy musi raz wpaść do tego jaru, to potem już o nim wie.

— Każdy musi wpaść do tego jaru... — powtórzył wolno Jupiter.

— Wcześnie rano zamknął mnie w tym garażu — mówił dalej Chudy. — Leżałem tu bez ruchu. Bałem się narobić hała­su, mógł wciąż być gdzieś w pobliżu. Dopiero, kiedy usłyszałem wasze głosy, starałem się was zawołać.

— Miałeś szczęście, że tu przyszliśmy — mruknął Pete,

Bob przyglądał się Jupiterowi.

— Jupe? O czym myślisz?

Pierwszy Detektyw wpatrywał się w Chudego, jakby zoba­czył coś zadziwiającego w jego twarzy. Jego głos drżał z podekscytowania, gdy się wreszcie odezwał:

— Chudy, czy to był...

W tym momencie drzwi, przez które weszli, zamknęły się z trzaskiem. Usłyszeli szczęknięcie kłódki. Byli zamknięci w cie­mnym, pozbawionym okien garażu!

— Hej! — zawołał Hal. — Jesteśmy w środku!

Nie było odpowiedzi.

— Szybko — szepnął Jupiter — zobaczmy przez szpary, kto to.

Pete i Bob skoczyli do głównej bramy. Między nią, a framugą była wąska szpara. Jupiter znalazł dziurę po sęku w tylnej ścia­nie garażu. Hal zajął pozycję obserwacyjną przy bocznych drzwiach.

— Widzę kogoś — syknął.

Trzej Detektywi przyłączyli się do niego.

— To De Groot — szepnął Pete.

Mały, gruby Holender stał, spoglądając na garaż, z nachmu­rzoną twarzą. Po chwili zaczął się rozglądać wokół, jakby cze­goś lub kogoś szukał.

— Wypuść nas, De Groot! — wrzasnął Hal.

— Wiemy już, czego chcesz! — zawołał Bob.

— Jesteście tam bezpieczni! — warknął De Groot. —Siedźcie tam cicho, bo...

Obrócił się gwałtownie, spojrzał w stronę dużego domu, po czym pobiegł truchtem w gęste zarośla za garażem.

Przez długą minutę panowała cisza, następnie usłyszeli czy­jeś kroki i w polu ich widzenia ukazał się pan Marechal.

— Panie Marechal! — krzyknął Pete. — Proszę uważać! De Groot jest tutaj!

Dystyngowany intendent hrabiny zatrzymał się i spojrzał zdziwiony w stronę garażu.

— Wszedł w krzaki za garażem! — krzyknął Bob.

— On nas tu zamknął! Proszę nas wypuścić! — zawołał Hal.

Pan Marechal rozejrzał się wokół uważnie, po czym pod­szedł do drzwi garażu.

— Czy De Groot jest sam, chłopcy? — zapytał.

— Tak, proszę pana — odpowiedział Pete. — Chudy Norris jest tutaj z nami.

— Norris? — pan Marechal zdawał się zaniepokojony. — Pilnujcie go dobrze, bądźcie z nim bardzo ostrożni, chłopcy. Nie wierzę mu. On was wykiwa, jak tylko będzie mógł. Tu jest kłód­ka. Może uda mi się otworzyć główną bramę.

— Nie, jest zabita deskami — powiedział Hal. — Ja mam klucz od tej kłódki. Przecisnę go przez szparę pod drzwiami.

— Hej, Jupe — zawołał Skinner ze swego kąta.

— Zamknij się — syknął Jupe.

Hal zdjął z kółka klucz od kłódki. Pochylił się, żeby przesu­nąć go pod drzwiami i wyrżnął głową w Jupitera. Zachwiał się, upadł do tyłu i wypuścił klucz z ręki. Usłyszeli brzęk.

— Klucz! — krzyknął Hal. — Jest tu gdzieś. Szukajcie.

— Co się stało, chłopcy? — zaniepokoił się pan Marechal.

— Upuściłem klucz! — Szukamy go, ale tu jest tak ciemno.

— Pospieszcie się — ponaglał pan Marechal.

Pete, Bob i Hal obmacywali na czworakach podłogę wokół drzwi. Chudy siedział nadal w kącie garażu, a Jupiter stał nieru­chomo przy drzwiach.

— Nie mogę go znaleźć — mruczał Pete.

— Ani ja.

— Gdzie on może być?

— Nadjeżdża samochód — odezwał się nagle Jupiter.

Pete, Bob i Hal rzucili się do szpary przy drzwiach. Usłyszeli zgrzyt hamulców zatrzymującego się na podjeździe samochodu. W tym momencie stojący dotąd spokojnie pan Marechal, zaczął biec w stronę zarośli. Zniknął w krzakach okalających jar.

— Musiał zobaczyć De Groota — powiedział Hal.

— O rany, patrzcie! — wykrzyknął Pete.

De Groot pojawił się nagle na skraju zarośli. Biegł szybko w stronę krzaków, za którymi przed chwilą znikł pan Marechal. W ręce trzymał rewolwer! Chłopcy patrzyli za nim przerażeni.

ROZDZIAŁ 20

Zdemaskowanie przestępcy

Profesor Carswell i hrabina wysiedli z samochodu i szli w stronę domu profesora, gdy dobiegł ich krzyk:

— Tato!!

Profesor Carswell zatrzymał się.

— Hal?! Gdzie jesteś?!

— W garażu! Jesteśmy tu zamknięci!

Profesor Carswell wraz z hrabiną podszedł szybko do bocz­nych drzwi garażu i otworzył kłódkę własnym kluczem. Chłopcy otoczyli go, gdy wszedł do środka.

— Jak to się stało, na Boga, że zostaliście tu zamknięci?

— De Groot nas zamknął — powiedział Pete. — Pan Ma­rechal by nas uwolnił, ale Hal upuścił klucz i nie mogliśmy go znaleźć. A przed chwilą widzieliśmy, jak De Groot ścigał pana Marechala z pistoletem!

— Armand był tutaj? I ten De Groot? — zdumiała się hra­bina.

— To panią dziwi? — zapytał Jupiter zmienionym gło­sem. — Nie spodziewała się pani, że pan Marechal tu będzie?

— Tak, jestem zaskoczona. Jak właśnie mówiłam panu Carswellowi, Armanda nie było w motelu od wczorajszego wieczoru. Nie mam pojęcia, gdzie przepadł na całą noc. Nie mówił mi, że gdzieś się wybiera.

— Pani hrabina powiedziała — odezwał się profesor Cars­well — że widziała niebieski kabriolet De Groota na terenie jej motelu wczoraj wczesnym wieczorem.

— A teraz De Groot ściga pana Marechala z pistoletem! —krzyczał Pete.

— Gdybym nie zgubił klucza i pan Marechal by nas wypu­ścił — powiedział Hal — może De Groot nie odważyłby się wyjść z ukrycia. Musimy pomóc panu Marechalowi!

— Nie, nie musimy — oświadczył Jupiter spokojnie. I nie zgubiliśmy klucza.

Przesunął jedną stopę, pochylił się i podniósł klucz. Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni.

— Jupe! Stałeś na kluczu cały czas?!

— Dlaczego to zrobiłeś?! — pytali Bob i Pete, jeden przez drugiego.

Jupiter zwrócił się do siedzącego wciąż w kacie Norrisa.

— Nie musisz się już bać. Chudy. Możesz nam powiedzieć, dla kogo pracowałeś i kto cię tu zamknął.

— Oczywiście De Groot — wtrącił Hal.

— Nie, to nie on — powiedział Jupiter,

Skinner nerwowo oblizał wargi.

— Masz rację. Jupe. To był pan Marechal. Tego popołudnia, kiedy byłem w składzie twego wuja z obrazem Camerona przy­szedł do mnie. Powiedziałem mu kto ma te dwadzieścia obrazów. Zaproponował mi dobrą zapłatę za podawanie mu obrazów przez okno pracowni późnymi wieczorami. Chciał sprawdzić czy nie zostały na czymś namalowane, Byłem wściekły na pana Jamesa, bo kiedy wróciłem do niego z obrazem, wyrzucił mnie z pracy. Zgodziłem się więc na propozycję Marechala.

— Przez cały czas dla niego pracowałeś? — zdziwił się Bob.

— Już wczoraj mówiłem, że żaden z was nie ma pojęcia, co się tu święci — powiedział Chudy z dawnym sarkazmem. Najwyraźniej czuł się bezpieczny,

— Tak — przyznał Jupiter — powinno mi to było dać do myślenia. Marechal nie miał zamiaru wypuszczać nas z garażu. Prawdopodobnie planował związanie nas wszystkich i zakneb­lowanie, albo jeszcze gorzej! Dlatego zablokowałem drogę Ha­lowi, kiedy chciał podać klucz panu Marechalowi, a potem sta­nąłem na kluczu, żebyście go nie znaleźli. Byliśmy tu bezpieczni za zamkniętymi drzwiami.

Pete wzdrygnął się.

— O rany! Ten Marechal wystrychnął mnie na dudka!

— Mnie także — odezwała się hrabina. — Jesteś pewien tego co mówisz, Jupiterze?

— Absolutnie. Historia Chudego dowodzi, że Marechal jest niebezpiecznym człowiekiem. Teraz mnóstwo zagadkowych szczegółów zaczyna mieć sens. Na przykład, jak dotąd policja nie zaczęła pracować nad tą sprawa. Kiedy Marechal nas zwal­niał, powiedział, że oddaje sprawę w ręce policji. Nie zrobił tego prawda?

Hrabina potrząsnęła głową przecząco.

— Oczywiście że nie — mówił dalej Jupiter. —- Policja pokrzyżowałaby mu plany. Zwolnił nas nie ze względu na nasze bezpieczeństwo. Zaczęliśmy mu przeszkadzać. Miał Skinnera, nie potrzebował nas więcej. Wiemy teraz także, co Chudy robił wczoraj rano w pani motelu. Po prostu szukał pana Marechala. Uciekł na nasz widok, bo chciał uniknąć rozmowy z nami. Mylnie interpretowaliśmy ten incydent.

— Jak widać, wcale nie jesteś taki mądry — wtrącił Chudy ironicznie.

Jupiter zignorował go i ciągnął swe rozważania:

— Sądzę także, że pan Marechal nigdy nie poszedł do ko­biety, która kupiła statuetkę Wenus.

— O ile wiem, nie — przyznała hrabina.

— Właśnie. Od początku bardziej interesowały go obrazy Jonasza niż pani pamiątki rodzinne. Od chwili, gdy usłyszał Hala powtarzającego ostatnie słowa Jonasza, wiedział, że to obrazy są kluczem.

— Kluczem? — hrabina uniosła brwi zdziwiona. — Kluczem do czego?

— Do miejsca, w którym Jonasz ukrył zaginione arcydzieło Francois Fortunarda. Obraz uznany za zniszczony, który, we­dług słów pana Jamesa, jest wart fortunę.

— Ależ, Jupe — odezwał się profesor Carswell — skąd pan Marechal mógł wiedzieć, że stary Jonasz miał ten obraz? Pani hrabina nie wiedziała. Doprawdy, wie chyba więcej o włas­nym bracie od swego intendenta.

— Nie, proszę pana — odparł Jupiter z przekonaniem. — Obawiam się, że Marechal oszukał panią hrabinę. Gdy siedzie­liśmy tu zamknięci, przemyślałem wszystko. Jestem teraz zupeł­nie pewien, że to nie De Groot zamknął nas przedwczoraj w ce­glanym domku, i to nie on przetrząsał domek tak zapamiętale. De Groot nie był także tajemniczym rabusiem, który pojawił się tu w dniu, w którym wuj Tytus kupił od pana rzeczy Jonasza. Był to Marechal! Wiedział o arcydziele od dawna. Przyszedł tu po kryjomu, nim zjawił się oficjalnie z panią hrabiną. Starał się znaleźć obraz, nim ktokolwiek go odkryje.

— Skąd mógł wiedzieć o obrazie? — spytała hrabina.

— Czy przypomina pani sobie ostatnie słowa Jonasza? — powiedział Jupiter. — Hal mówił nam, że powtarzał kilkakrotnie „powiedz im” i brzmiało to raczej jak „powiedzem”. Otóż jestem przekonany, że Jonasz mówił „powiedz M”. „M”, czyli Marechal. Myślę, że byli partnerami i Marechal wiedział o Jonaszu wszy­stko.

— Partnerami? — powtórzyła hrabina z niedowierzaniem.

— Partnerami w czym? Masz na myśli jakąś działalność krymi­nalną?

— Tak, proszę pani. Jakieś przestępstwo związane z obra­zem Fortunarda. Nie wiem jeszcze, jak dostał się w ręce pani brata, ale jestem pewien, że kryje się w tym coś niegodziwego.

— Ależ to szokujące! — wykrzyknęła hrabina. — Musimy czym prędzej zawiadomić policję. Armand musi zostać natych­miast aresztowany!

— Nie zapominajmy, że De Groot jest też w to wmieszany — odezwał się Bob.

— Idę zatelefonować na policję — powiedział profesor. — Skinner, chodź ze mną.

— My także pójdziemy z panem — powiedział Jupiter. — Chcę jeszcze raz zobaczyć obrazy Jonasza Camerona. Wciąż nie wiemy, gdzie jest ukryte arcydzieło Fortunarda. Jeśli Mare­chal i De Groot znajdą je przed nami, policja może przybyć za późno.

ROZDZIAŁ 21

Pion do poziomu

Wszyscy podążyli do dużego domu. Profesor Carswell ze Skinnerem udali się do gabinetu profesora zawiadomić policję. Pozostali przeszli do salonu. Obrazy Jonasza Camerona były rozstawione wzdłuż ściany.

— Ustawiłem je według kolejności, Jupe — powiedział Hal. — Pierwszy jest po lewej.

Wpatrzyli się w obrazy. Każdy namalowano innym stylem i na każdym wszystkie obiekty były jednakowej wielkości, oprócz domu. Hrabina, która widziała obrazy po raz pierwszy, przyglą­dała im się z zainteresowaniem.

— Ależ to wygląda, jakby dom się kurczył! — powiedzia­ła. — Niezwykły efekt. Doprawdy zadziwiające!

— Tak — odezwał się Jupiter w zadumie — wydaje mi się, że pani brat był bardzo sprawnym malarzem.

— Ale co nam to mówi, Jupe? — zapytał Pete. — Bob myślał, że może jakiś element na wszystkich obrazach jest iden­tyczny. Na przykład drzewo. Czy ktoś z was może coś takiego znaleźć?

Wodzili wzrokiem od jednego obrazu do drugiego. Wszystko, oprócz małego domu z jego połataną, pasiastą markizą, ukaza­ne było w tej samej skali, ale nic nie zachowywało dawnego kształtu, barwy ani położenia.

Hal powiedział:

— Wiecie, to wygląda, jakby się patrzyło przez mikroskop albo teleskop z ogniskową nacelowaną na dom.

— Ogniskowa nacelowana na dom — powtórzył wolno Ju­piter.

— Tak, rozumiem, co Hal ma na myśli! — zawołał Bob. — Jakby patrzeć przez instrument, który koncentruje naszą uwagę na domu. Jakby on stanowił istotną część obrazu!

Jupiter nagle otworzył szeroko oczy. Zerknął szybko na rząd obrazów i wyjął z kieszeni kartkę z ostatnimi słowami Jonasza Camerona. Przebiegł jej treść oczami błyszczącymi z podekscy­towania.

— „Powiedz M” — czytał — czyli powiedz Marechalowi. Tego jestem pewien. „Moje obrazy” i „mistrz” znaczy, że trop wiodący do miejsca ukrycia Fortunarda, zawarty jest w tych dwudziestu obrazach. „Poziom gdzie pion” i „zła strona”. Myślę, że chodzi o to, że musimy znaleźć coś, co jest w złą stronę, coś, co powinno być pionowo, a nie poziomo.

Jupiter odłożył kartkę i ciągnął dalej:

— Jak dotąd, wiadomość zostawioną przez Jonasza prze­tłumaczyłbym tak: „powiedz Marechalowi, że klucz do Fortunar­da jest w moich obrazach. Szukaj tam, gdzie powinno być piono­wo, a jest poziomo”! — spojrzał na wszystkich z tryumfem. — Pozostaje jeszcze tylko jedno słowo Jonasza, którego nie wziąłem pod uwagę!

Wszyscy milczeli wyczekująco. Wreszcie Pete pochylił się nad kartką i przeczytał:

— „Moje płótna” lub „płótno”. Hal chyba nie był pewien. Ale co to znaczy, Jupe?

— Popatrz na dwadzieścia obrazów! — odparł Jupiter.

Wszyscy utkwili wzrok w obrazach.

— Na dom! Na kurczący się dom! — niecierpliwił się Jupi­ter. — Na ostatnim obrazie jest tak mały, że możemy dostrzec zaledwie...

— Markizę nad gankiem! — wykrzyknął Pete.

— Pasiastą markizę! — zawtórował mu Hal.

— Płócienną markizę! — zreflektował się Bob.

— Z łatami! — zakończył Jupiter. — A jedna z łat ma pasy idące w złą stronę! .

— Pasy, które powinny być pionowe — powiedział Bob oszołomiony — a są poziome.

— Biegiem! Do małego domu! — zawołał Jupiter.

Wybiegli, przepychając się, jeden przez drugiego, i pędem przemierzyli trawnik dzielący mały dom od głównego budynku. Hrabina podążała tuż za nimi. Jupiter zatrzymał się przed gankiem, zadarł głowę i patrzył na dużą, wielkości obrazów Jonasza, łatę, której pasy biegły w przeciwnym do pasów markizy kierunku.

Pete i Hal przytaszczyli z garażu drabinę. Pete wszedł na nią, wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął ostrożnie przecinać grubą nić, którą przyszyta była łata. Gdy skończył, łata zsunęła się Pete rzucił ją do stojącego pad drabiną Jupitera. Nie odrywając wzroku od Pete'a, Jupe machinalnie zwinął kawał pasiastego płótna w rulon.

Pod łatą nie było oczekiwanej dziury czy przetarcia w marki­zie. Kawał gładkiego płótna był przymocowany do markizy czte­rema ściegami. Pete przeciął je ostrożnie. Płótno odeszło z łatwością ukazując nienaruszony materiał markizy.

— Wcale nie była potrzebna łata w tym miejscu! — zawo­łał Pete.

— Przynieś to tu — powiedział Jupiter.

Pete zszedł z drabiny i odwrócił płótno. Patrzącym zaparła dech w piersiach. Wspaniałe kolory zdawały się płonąć w sło­necznym blasku. Nie mogli oderwać oczu od purpurowych gór, niebieskich koni, żółtych palm i czerwonych ludzi. Zaginione dzieło Francois Fortunarda!

— Weźmy to do środka — powiedział Jupiter.

Pete wniósł płótno do małego domu i położył na stole. Hrabi­na dotknęła malowidła prawie z nabożeństwem.

— To musi być warte bajońskie sumy — powiedziała. —Jak, na boga, mój biedny brat to zdobył?

Jupiter właśnie zamierzał coś powiedzieć gdy wszedł profe­sor Carswell z Chudym.

— Policja zaraz tu będzie. Rozmawiałem z komendantem Reynoldsem i... Znaleźliście obraz! Gdzie był?!

Chłopcy opowiedzieli mu o pomyśle Jupitera.

— Brawo, Jupe! — wykrzyknął profesor. — Komu jesz­cze by to przyszło do głowy! Co za pomysłowe miejsce ukrycia, wodoszczelne, bezpieczne i tuż pod ręką. Radziłbym to zwinąć i obchodzić się z tym delikatnie. Wyniesione na powietrze może łatwo ulec uszkodzeniu.

Bob i Pete zrolowali ostrożnie płótno i wręczyli Jupiterowi. Chudy obserwował ich z kwaśną miną.

— A więc, pani hrabino — powiedział profesor z uśmiechem — jeśli nie okaże się, że obraz był skradziony, należy do pani.

— Skradziony? Pan myśli, że Jonasz go ukradł?

— Ja nie sądzę by był skradziony — odezwał się Jupiter. —Myślę, że...

Urwał na widok postaci, która nagle ukazała się w drzwiach.

— Myślisz, że dopiero zostanie skradziony. Tak, zaraz to zrobię! — Pan Marechal wszedł do pokoju z pistoletem w ręce. Hrabina spojrzała na niego z pogardą.

— Nikczemny złodzieju! Nie sądź, że ujdzie ci to bezkarnie.

— Czyżby? — odparł Marechal z krzywym uśmiechem. — Proszę nie usiłować mnie powstrzymać, droga hrabino. Nie za­waham się użyć broni!

Patrzył łakomie na zrolowane płótno w ręce Jupitera.

— Gratuluję, Jupiterze. Prześcignąłeś mnie w rozwiązaniu szarady zgotowanej nam przez Jonasza. Na szczęście obser­wowałem cię bacznie. — Marechal zamilkł, nasłuchując. Wszy­scy uchwycili daleki odgłos syreny policyjnej.

— Dość gadania! Dawaj mi to! Szybko!

Jupiter zawahał się, zaciskając rękę na rulonie.

— Ostrzegam cię! — krzyknął histerycznie Marechal.

— Daj mu to, Jupe — odezwał się profesor Carswell.

Jupiter westchnął i wyciągnął w stronę Marechala rękę ze zwiniętym płótnem. Ten chwycił rulon, powiódł ostrzegawczo pi­stoletem po zgromadzonych i wybiegł z pokoju. Wszyscy rzucili się do okna.

— Zatrzymajcie go! — krzyczała hrabina.

— Nie, to zbyt niebezpieczne — powiedział profesor.

Zgnębieni patrzyli, jak Marechal biegł przez trawnik, po czym znikł za krzakami na obrzeżu drogi. W chwilę później mignął im pędzący w stronę miasta żółty mercedes. Policyjne syreny sły­chać było coraz wyraźniej.

— Policja go zatrzyma — powiedział profesor.

— Nie — potrząsnął głową Jupiter. — Szukają niebie­skiego kabrioletu, nie żółtego mercedesa.

Jak zwykle, Jupiter miał rację. W minutę później na teren posiadłości profesora wjechały samochody policyjne. Policjantom nawet nie przyszło do głowy, by zatrzymać żółtego mercedesa który minął ich na drodze.

ROZDZIAŁ 22

Jupiter odkrywa prawdę

Wyszli spiesznie z małego domu i udali się na spotkanie ko­mendanta Reynoldsa i jego ludzi. Profesor Carswell szybko opowiedział, co się wydarzyło.

— Minęliśmy tego żółtego mercedesa! — komendant był zirytowany.

— Musicie natychmiast udać się za nim w pościg! — po­wiedziała hrabina. — To przestępca! Uciekł z bezcennym dzie­łem sztuki!

— Nic podobnego! — roześmiał się Jupiter. — Co za szczęście, że jechaliście na syrenie, panie komendancie. Wy­straszyło to tak Marechala, że nawet nie obejrzał płótna, które wyrwał mi z ręki. To jest Fortunard! — z tryumfalnym śmie­chem wyciągnął rękę, którą trzymał za sobą. — Marechal ucie­ka z łatą z markizy. Wymieniłem rulony — rozwinął trzymany w ręce rulon, ukazując wspaniały obraz.

Przez chwilę wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, po czym wybuchnęli śmiechem. Komendant Reynolds poklepał Jupitera po ramieniu.

— Świetnie, Jupiterze! Marechal powinien być ostrożniej­szy, mając w tobie przeciwnika — roześmiał się.

Na polecenie Reynoldsa jeden z policjantów nadał komuni­kat radiowy do wszystkich wozów patrolowych, żeby zatrzymać żółtego mercedesa.

— Pobiliśmy go! — Pete i Bob nie posiadali się z radości.

— Jeszcze nie — powiedział Jupe. — Ocaliliśmy przed nim Fortunarda, ale nie został jeszcze aresztowany.

— Możesz się o to nie martwić — zapewnił go komendant. — Mogłyby być komplikacje, gdyby miał przy sobie obraz. Mógłby szantażować policję, że go zniszczy, lub obraz mógłby zostać uszkodzony w razie szamotaniny. Z kawałkiem pasiastego płótna daleko nie zajedzie!

— Jest jeszcze ten De Groot — przypomniał profesor Cars­well. — Prawdopodobnie są wspólnikami w tej całej sprawie.

— Na pewno! — przytaknął Pete. — Pilnujmy lepiej tego obrazu!

— Doprawdy, młodzi przyjaciele — odezwała się hrabina z uśmiechem — zrobiliście dla mnie tak wiele. Nie powinniście się więcej kłopotać. Nie sądzę, by De Groot odważył się odebrać mi obraz. A co do was, zapewniam, że zostaniecie sowicie wy­nagrodzeni.

Bob i Pete zaczerwienili się z zadowolenia, jednak Jupiter zdawał się nie słyszeć słów hrabiny. Oglądał obraz w głębokim zamyśleniu.

— Panie komendancie — zwrócił się profesor do Reynoldsa — do kogo właściwie należy teraz obraz? Wydaje się, że powinien należeć do pani hrabiny, o ile stary Jonasz go nie ukradł. Ukrywał obraz tak, jakby był ukradziony.

— Jestem pewna, że mój brat go nie ukradł — powiedziała hrabina z urazą. — Biedny Jonasz był ekscentrykiem, ale nie złodziejem.

— Słusznie — odezwał się nagle Jupiter. — Nie przypuszczam, aby obraz był komuś ukradziony.

— A więc, jak zamierzałam, ofiaruję obraz muzeum. Takie dzieło należy do wszystkich.

— Musimy oczywiście przeprowadzić dochodzenie — po­wiedział komendant Reynolds. — Jeśli okaże się, że Jupiter ma rację i obraz nie jest skradziony, każde muzeum będzie pani niezwykle wdzięczne. Na razie muszę zatrzymać obraz do cza­su...

— Patrzcie! — przerwała mu hrabina. — Tam, koło gara­żu! To De Groot!

Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Koło garażu nie było nikogo.

— Widziałam go! — powtarzała z uporem hrabina. — Stał koło garażu, z pistoletem w ręce. To był na pewno De Groot. Musiał uciec za garaż, kiedy nas zobaczył.

— Otoczymy go — powiedział komendant. — Pójdę z moimi ludźmi w lewo, pan, profesorze, z chłopcami zabiegnie mu drogę od prawej strony. Weźcie z sobą młodego Norrisa. Pani niech lepiej tu zostanie i zaopiekuje się obrazem.

Rozbiegli się zgodnie z planem, Chudy Norris z pewnym ociąganiem. Zarówno policja jak i profesor z chłopcami zrobili duży łuk z dwu stron wokół garażu i spotkali się ponownie na jego tyłach.

— Ani śladu po nim — powiedział komendant.

— Nie rozumiem, dlaczego on się tu w ogóle pokazał — mówił profesor Carswell. — Przecież musiał widzieć, że wokół domu jest pełno policji.

— Mnie to też dziwi — przyznał komendant. — Z drugiej strony, niezwykle łatwo się tu ukryć. Może...

— Panie komendancie! — krzyknął Jupiter. — Biegnijmy do domu! Szybko!

— Dlaczego? Co się stało?

— Prędko! Nie czas na wyjaśnienia! — Jupiter ruszył pę­dem ku podjazdowi przed frontonem głównego budynku.

Wszyscy pobiegli za nim. Bob pierwszy zobaczył biegnące postacie.

— To De Groot!

— I hrabina! — krzyknął Hal. — De Groot ją goni!

— Obraz!! — wrzasnął Pete.

— De Groot nas przechytrzył — mówił profesor zdysza­ny. — Okrążył dom, kiedy rozbiegliśmy się. Teraz hrabina ucieka przed nim z obrazem. O, stara się dobiec do mojego samochodu.

Policjanci wyjęli pistolety z kabur. Hrabina była już niemal przy samochodzie, De Groot tuż za nią. Komendant wystrzelił ostrzegawczo w powietrze. Oboje biegnący zatrzymali się. Poli­cja, profesor i chłopcy otoczyli ich błyskawicznie.

— Dzięki Bogu! — hrabina dyszała ciężko. — Chciał mi odebrać obraz! Niech go pan aresztuje, komendancie!

Komendant ujął De Groota za ramię.

— Jest pan aresztowany. Ma pan prawo...

— Nie jego! — przerwał Jupiter. — Ją!

Na chwilę zapadło milczenie. Wszyscy patrzyli na Jupitera zaskoczeni.

— To głupi żart, Jupiterze — powiedziała wreszcie hra­bina.

— Ja nie żartuję i pani dobrze o tym wie. Próbowała pani uciec z obrazem. De Groot starał się panią zatrzymać. Zdaje so­bie pani sprawę, że po wszczęciu dochodzenia nie dostanie go pani nigdy. Co więcej, grozi pani więzienie.

— Co za nonsens! — obruszyła się hrabina. — Przecież obraz należy do mnie.

— O, tak. Należał do Jonasza, a więc teraz jest własnością jego wspólników. Nie tylko Marechal był wspólnikiem Jonasza, pani również.

— A więc ty wiesz? — odezwał się De Groot. — Widzę, że popełniłem błąd. Powinienem był współpracować z wami, chłopcy, a nie usiłować odsunąć was od tej sprawy. Nie doceni­łem waszych umiejętności.

— Czy mogę się wreszcie dowiedzieć, o czym mówicie? —zapytał komendant Reynolds. — Kim jest pan De Groot?

— Domyślam się, że kimś w rodzaju holenderskiego poli­cjanta — odparł Jupiter. — Tropił hrabinę i Marechala, a te­raz usiłował zapobiec ucieczce hrabiny z obrazem.

— Słusznie, komendancie — skinął głową De Groot. —Jestem prywatnym detektywem z Amsterdamu. Tropiłem Jonasza Camerona i jego kamratów od wielu lat. Wiedziałem o cennym obrazie. Kiedy usłyszałem o śmierci Camerona tutaj w Rocky Beach, przybyłem by zapobiec przejęciu obrazu przez jego wspólników.

— Zarówno Marechal jak i hrabina byli wspólnikami Jona­sza w działalności przestępczej — wtrącił Jupiter. — Mare­chal próbował oszukać hrabinę i zagarnąć obraz sam. Wymanewrowaliśmy go. Hrabina poczuła się już właścicielką obrazu, gdy pan komendant powiedział, że należy jeszcze przeprowadzić dochodzenie. Tego nie mogła ryzykować. Pozbyła się nas, udając, że widzi pana De Groota. Usiłowała zbiec z obrazem, ale na szczęście pan De Groot ją obserwował i starał się udare­mnić ucieczkę.

— Zgadza się — przytaknął pan De Groot. — I teraz pój­dzie wreszcie do więzienia.

— A więc Fortunard został skradziony? — zapytał komen­dant.

— Nie, proszę pana — odparł Jupiter. — Obraz nie ist­nieje. Tak, jak powiedział pan James, został zniszczony przez hitlerowców.

— Jupe! — wykrzyknął Bob. — Co ty wygadujesz? Prze­cież wszyscy widzimy obraz!

Jupiter uśmiechnął się.

— Jeszcze raz ci przypominam to, co kiedyś Jonasz powie­dział Halowi. Mianowicie, że jest najdroższym malarzem na świecie, ale nikt o tym nie wie. Otóż był nim!

— Ach, więc wiesz wszystko, młody człowieku? — powie­dział z podziwem De Groot. — Gratuluję. Jesteś niezwykle zdolnym detektywem.

— Co, co wiesz, Jupe? — Pete był zupełnie zagubiony.

— Ze Jonasz Cameron był istotnie wielkim malarzem. Był mistrzem... fałszerstwa! Cenny Fortunard jest podrobiony, jest falsyfikatem. Hrabina i pan Marechal usiłowali go zdobyć, gdyż trudnią się sprzedażą falsyfikatów.

— Ale przecież pan De Groot właśnie powiedział — ko­mendant miał wciąż wątpliwości — że przybył tu, ponieważ wiedział, że Jonasz Cameron miał cenne dzieło.

— Miał, komendancie — roześmiał się Jupe. — Swoje ostatnie arcydzieło. Arcydzieło fałszerstwa!

ROZDZIAŁ 23

Poszlaka, którą przeoczył Alfred Hitchcock

— Do wszystkich diabłów! — ryknął pan Hitchcock do słu­chawki. — Czy mam spędzić życie na pisaniu o młodocianych detektywach?

Na drugim końcu linii Bob mówił błagalnym tonem:

— Zaklinam pana, proszę tylko przeczytać nasz raport. To jest jeden z najgenialniej rozwiązanych przez Jupe'a przypad­ków. Pan się może z tego wiele nauczyć.

Znany reżyser zaniemówił na chwilę ze złości.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że Jupiter jest inteli­gentniejszy ode mnie?

— Ależ nie, proszę pana — powiedział spiesznie Bob. — Pan byłby wspaniałym detektywem. Z pewnością, gdyby... hm... to znaczy...

— Do stu piorunów! — przerwał mu gromki okrzyk, po czym nastąpiła lodowata cisza. Bob nie miał odwagi się ode­zwać.

— Dobrze, Bob — usłyszał wreszcie. — Przynieś ten ra­port. Przeczytam go i opiszę tę sprawę pod jednym warunkiem.

— Jakim, proszę pana? — zapytał Bob niespokojnie.

— Jeśli znajdę w twoim raporcie chociaż jedną dedukcję, do której sam bym nie doszedł na podstawie tych samych poszlak, na których oparł się twój niedościgniony Jupiter.

Bob zawahał się.

— Dobrze, doskonale. Zgoda.

— Stawcie się więc jutro w moim biurze.

Bob, Pete i Jupiter siedzieli przed wielkim biurkiem reżysera w pełnym oczekiwania milczeniu. Wreszcie pan Hitchcock podniósł głowę znad raportu Boba i uśmiechnął się do nich ironicznie.

— Tak więc gburowaty De Groot okazuje się detektywem, podczas gdy wytworny pan Marechal i dystyngowana hrabina są kryminalistami! Ach, jakże życie byłoby proste, gdybyśmy mogli spojrzeć tylko na człowieka i od razu wiedzieć, kim jest. Czy uję­to już Marechala?

— Tak, oboje z hrabiną są w więzieniu i obciążają się na­wzajem w zeznaniach — odparł Pete. — Zrobili w Europie fortunę, sprzedając od lat fałszowane przez Jonasza obrazy. Rok temu wsadzono ich na krótko do więzienia. Jonasz umknął policji i zbiegł do Ameryki ze swoim ostatnim arcydziełem. Tak więc...

— Ani słowa więcej! — przerwał pan Hitchcock. — Re­sztę sam wydedukuję. A więc, będąc w więzieniu nie mogli za­reagować na list profesora Carswella, donoszący o śmierci Jonasza. Marechal został zwolniony z więzienia wcześniej niż hrabina i natychmiast udał się do Rocky Beach. Zamierzał za­brać obraz i zagarnąć cały zysk z jego sprzedaży, bez dzielenia się z hrabiną. Nie znalazł go jednak. W czasie ucieczki z posiad­łości profesora Carswella wpadł do jaru i odniósł obrażenia nogi. Wrócił do Europy i wykurował kontuzję. Tymczasem hrabina zo­staje zwolniona z więzienia, Marechal kontaktuje się z nią, przy­gotowują razem wiarygodną wersję ich powiązań z Cameronem i przybywają do Rocky Beach.

— Tak jest — przytaknął Jupiter. — Tak samo zrekon­struowałem wypadki.

— De Groot dowiaduje się o śmierci Jonasza Camerona i podróży przestępczej pary i przybywa tu za nimi. Widzi, że Ma­rechal zainteresował się osobą Skinnera Norrisa. Norrisowie są bardzo zamożną rodziną. De Groot dochodzi do wniosku, że Marechal będzie usiłował sprzedać im falsyfikat. Zakłada pod­słuch w telefonie Norrisów, by śledzić poczynania Marechala. Ma nadzieję przyłapać go na gorącym uczynku.

Jupiter kiwał głową potakująco. Pan Hitchcock promieniał zadowoleniem.

— Jonasz ukrył swoje arcydzieło fałszerstwa, by nie zwróci­ło uwagi niepożądanych osób, tak jak stało się to z Halem. Na­stępnie musiał wymyślić, w jaki sposób wskazać partnerom, gdzie znajduje się obraz na wypadek gdyby mu się coś przytra­fiło. Przypuszczam, że nie miał odwagi po prostu napisać o tym do nich. Maluje więc dwadzieścia obrazów kurczącego się do­mu. Przed śmiercią sam zdradza swój sekret, mamrocząc urwa­ne słowa w obecności Hala i jego ojca.

Gdy Marechal dowiaduje się o istnieniu dwudziestu obra­zów, domyśla się natychmiast, że wiodą one do mistrzowskiego falsyfikatu Fortunarda. Słowa umierającego potwierdzają jego przypuszczenia, mimo że Marechal nie potrafi powiązać ich w sensowną całość.

Chudy Norris pojawia się w składzie Jonesa z jednym z o­brazów. Marechal kontaktuje się z nim i z łatwością nakłania do współpracy. Skinner jest rozżalony na pana Jamesa za wyrzu­cenie z pracy, godzi się więc chętnie na wkradanie się do pra­cowni i podawanie obrazów Camerona przez okno panu Mare­chalowi, który chce je przebadać.

— Marechal przypuszczał, że falsyfikat może być pod jed­nym z malowideł — wtrącił Jupiter. — Ja zresztą też uległem tej sugestii.

— Nasuwa się takie przypuszczenie, jakkolwiek jest mylne w tym wypadku — powiedział pan Hitchcock. — Równocześ­nie Marechal dalej usiłuje znaleźć obraz. Pewnego dnia wchodzicie mu w drogę i zamyka was w ceglanym domku. Następnie Chudy zostaje przyłapany w atelier Maxwella Jamesa i Mare­chal jest zmuszony go uprowadzić, by uchronić się przed jego zeznaniami.

Szczęśliwie Jupiter orientuje się w porę, że Marechal jest przestępcą, i kiedy jesteście zamknięci w garażu, uniemożliwia podanie mu klucza. To ocala was od Bóg wie jakiego niebezpie­czeństwa. De Groot zdawał sobie z tego sprawę i dlatego za­mknął was w garażu. Na marginesie, utykanie De Groota, które zwiodło was na mylny trop, było zapewne spowodowane jakąś dawną kontuzją?

— Tak, pan De Groot kuleje od lat — odpowiedział Bob.

— Odnalezienie falsyfikatu było wynikiem wspaniałego ro­zumowania — kontynuował pan Hitchcock. — Cały wywód jest zawarty w raporcie, nie będę go więc powtarzał. Wydedukowałeś, Jupe, że Jonasz Cameron i Marechal byli wspólnikami w produkcji i sprzedaży sfałszowanych dzieł sztuki. Czego nie wiedziałeś w tym momencie, to kim naprawdę jest hrabina. Za­cząłeś ją podejrzewać, gdy twierdziła, że widzi De Groota koło garażu. O ile wiedziałeś, nie spotkała go nigdy w czasie swej bytności w Rocky Beach, nie mogła więc wiedzieć z pewnością, że to on. Chyba że znała go już przedtem. Co do De Groota, nie robił przecież nic złego. Zbierał jedynie informacje, a jego postę­powanie w stosunku do was miało na celu odsunięcie was od niebezpiecznej gry. Wniosek był prosty: musiał być kimś w ro­dzaju policjanta. Kiedy na końcu gonił hrabinę, stało się już jas­ne, że jest ona wspólniczką Jonasza i że usiłuje porwać fałszy­wego Fortunarda.

— Tak rozumowałem, zgadza się — westchnął Jupiter.

— Dobrze, proszę pana — odezwał się Pete — ale jak Jupiter wpadł na to, że Jonasz był fałszerzem obrazów?

— Ach, to jest zupełnie oczywiste, Pete. Miał poszlaki. Pier­wsza, to własne słowa Jonasza, które powtórzył mu Hal. Naj­droższym malarzem na świecie, o którym nikt nie wie, może być tylko fałszerz a nie nieznany artysta, który nie sprzedaje swoich dzieł. Drugiej poszlaki dostarczył pan James, określając Jona­sza jako wprawnego malarza, imitującego cudzy styl. Wreszcie dwadzieścia obrazów, namalowanych każdy inną manierą.

Jupiter skinął głową.

— To pokrywa się z moim rozumowaniem.

— Przypadek zakończony! — oświadczył z zadowoleniem pan Hitchcock. — Nie ma w nim ani jednego faktu, którego bym nie wyjaśnił na podstawie własnej dedukcji. Jestem więc zwolniony od opisywania.

— Chyba tak — przyznał ponuro Bob.

— Świetnie. Chciałbym się tylko dowiedzieć, co się dzieje obecnie z osobami wmieszanymi w tę sprawę?

— A więc — odpowiedział Jupiter — Marechal został are­sztowany pod zarzutem uprowadzenia Skinnera i na pewno pój­dzie do więzienia. Hrabina nie jest bezpośrednio wmieszana w tę sprawę. Policja zatrzymała ją jednak do chwili wyjaśnienia jej sytuacji przez władze europejskie. Biorąc pod uwagę jej po­przednią działalność przestępczą, przypuszczalnie znów zosta­nie uwięziona. De Groot wrócił do Amsterdamu. Człowiek, który go wynajął, był jedną z ofiar gangu fałszerzy. Zdecydował poło­żyć kres ich działalności. Kiedy Marechal i hrabina zostali skaza­ni tylko na rok więzienia, a Jonasz Cameron w ogóle umknął sprawiedliwości, najął prywatnego detektywa. Myślę, że teraz wreszcie będzie usatysfakcjonowany.

— Niewątpliwie — skinął głową pan Hitchcock. — A co się stało z falsyfikatem?

— Formalnie obraz należy do hrabiny i Marechala. Jonasz wykonał go i zostawił dla nich. Obraz stracił jednak dla nich war­tość. Po całej aferze nie mogą go sprzedać. Hrabina podarowała go więc profesorowi Carswellowi, jako rekompensatę za zaległy czynsz Jonasza. Okazało się, że obraz przyniesie profesorowi znacznie więcej, niż wynosił dług zmarłego. Kolekcjoner falsyfikatów zaproponował pokaźną sumę. Profesor zamierza odre­montować swój piękny, stary dom i ceglany domek.

— Obrazy Jonasza wziął z powrotem pan James i są już na nie amatorzy — dodał Bob.

— A co ze Skinnerem Norrisem?

— Chudy wpakował się w to jak zwykle z głupoty — po­wiedział Jupiter. — Policja nic do niego nie ma, ale rodzice odesłali go na jakieś wakacyjne kursy.

— No, chłopcy, to już chyba wszystko — pan Hitchcock wręczył raport Bobowi. — Teraz wybaczcie, ale jestem bardzo zajęty.

Pete odchrząknął i odezwał się nieśmiało.

— Wydaje mi się, że pan jednak coś przeoczył. Nie wyjaśnił pan, jak Jupe, kiedy byliśmy zamknięci w garażu, odgadł, że przestępcą jest Marechal, a nie Da Groot. Przecież to De Groot nas zamknął i wszystko wskazywało, że zrobił to również w ce­glanym domku, i że to on wynajął Chudego. To bardzo ważna poszlaka. To był punkt zwrotny w całej sprawie.

— Chudy był wtedy jeszcze zbyt zastraszony, żeby nam powiedzieć, kto go uprowadził — dodał Bob. — Być może nigdy nie wyznałby prawdy, gdyby Jupe się nie domyślił.

Pan Hitchcock otworzył ponownie raport i zaczął go werto­wać.

— Aha! Jupiter domyślił się, kim jest naprawdę Marechal, kiedy zrozumiał, że Jonasz wymamrotał nie „powiedz im”, lecz „powiedz M”.

— Nie! — wykrzyknął Jupiter ze śmiechem. — To było później, kiedy już wiedziałem, że za wszystkim kryje się Mare­chal. W garażu Chudy powiedział coś, co otworzyło mi oczy.

— Chudy powiedział... powiedział... — pan Hitchcock od­czytał opis sceny w garażu i wzruszył ramionami. — A, do dia­ska, poddaję się. Co takiego powiedział, że oczyściłeś z zarzutów De Groota i obarczyłeś nimi Marechala?

Jupiter uśmiechnął się.

— Chudy powiedział, że człowiek, który go związał i za­mknął w garażu, zażartował, że każdy musi raz wpaść do jaru, żeby potem już o nim wiedzieć.

— Tak, przeczytałem to! I co z tego? Mówże!

— De Groot wpadł do jaru tego wieczoru, kiedy udało nam się wyjść z zamknięcia z ceglanego domku — odparł Jupiter.

Pan Hitchcock uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Oczywiście! De Groot nie wpadłby do jaru, gdyby wie­dział, że jar jest w tym miejscu. To oznaczało, że to nie on za­mknął was uprzednio w ceglanym domku. Dochodziło się do niego jarem. De Groot nie był też tajemniczym intruzem, którego zobaczyłeś pierwszego dnia w Kanionie Remuda, mimo że uty­kał. Kiedy sobie to wszystko uświadomiłeś, musiało być dla ciebie jasne, że włamywaczem jest pan Marechal. Niech to diabli, dobry jesteś!

— Przez cały czas czułem, że coś mi się nie zgadza tego wieczoru w ceglanym domku — powiedział Jupiter.

— Okropność, przegrałem! Nie dostrzegłem poszlaki i będę musiał opisać tę sprawę.

— Świetnie! Dziękujemy stokrotnie! — wykrzyknął Bob.

— Jesteśmy naprawdę wdzięczni! — zawtórował mu Pete.

— A na pocieszenie — Jupiter sięgnął po leżącą na podłodze płaską paczkę — mamy dla pana jeden z obrazów kurczą­cego się domu. Uprosiliśmy o niego pana Jamesa.

— Czasami — uśmiechnął się pan Hitchcock — jesteście równie przebiegli jak czarne charaktery w waszych tajemniczych historiach. Zmykajcie stąd!

Po wyjściu chłopców rozparł się wygodnie w fotelu i śmiejąc się oglądał obraz Jonasza Camerona — mistrzowskiego fał­szerza.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
08 Tajemnica kurczącego się domu
Scenariusz jak zachowywać sie w domu, co wolno, a co nie- dobre maniery
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (18) Tajemnica śmiejącego się cienia
Jak utrzymać motywację gdy pracuje się w domu
18 Tajemnica śmiejącego się cienia

więcej podobnych podstron