Sztuka możliwości Jak przekształcić życie zawodowe i osobiste


Rosamund Stone Zander

Benjamin Zander

Sztuka możliwości

jak przekształcić życie zawodowe i osobiste

Tytuł oryginału: THE ART OF POSSIBILITY Transforming Professional and Personal Life

Przekład: Grzegorz Łuczkiewicz

Redakcja: Anna Żółcińska

Projekt okładki: Beata Kulesza-Damaziak

Skład: Katarzyna Makaruk

Original edition copyright © 2000 ROSAMUND ZANDER and BENJAMIN ZANDER Published by arrangement with Harvard Business School Press All rights reserved

Copyright © 2005 for the Polish edition by MT Biznes Ltd. All rights reserved

Wydawnictwo MT Biznes sp. z o.o. ul. Kolejowa 9/11, 01-217 Warszawa tel./fax(22)631 40 83 www.mtbiznes.pl e-mail: info@mtbiznes.pl

ISBN 83-88970-41-0

Mieszkam w pałacu Możliwości -

Piękniejszy to dom od Prozy -

O wiele więcej Okien -

Drzwi można szerzej otworzyć -

Wnętrza - jak starych Cedrów -

Objąć Okiem się nie da -

A w górze Wieczny Pułap

-Kopuła Nieba -

Goście - najwyborniejsi -

A jedyne Zajęcie -

Zamykać w objęciu -

wąskim Obfite Raju

naręcze -

Emily Dickinson (przeł. Stanisław Barańczak)

SPIS TREŚCI

Zaproszenie do wszechświata możliwości

Wyruszyć w podróż

Praktyki możliwości

  1. Wszystko jest wymyślone

  2. Wejść do wszechświata możliwości

  3. Dawać A

  4. Wnieść swój wkład

  5. Przewodzić z każdego krzesła

  6. Zasada numer 6

  7. Tak to jest

  8. Ulegać pasji

  9. Krzesać iskrę

  1. Być planszą

  2. Tworzyć ramy możliwości

  3. Opowiadać historię MY

Koda

Podziękowania

O autorach

ZAPROSZENIE DO WSZECHŚWIATA MOŻLIWOŚCI

Ben: „Kelner, proszę o nóż! - powiedziałem w jakimś jowialnym nastroju. - Mam doskonałe życie, ale niepełne nakrycie".

Jadłem śniadanie z przyjacielem podczas jednej z moich okresowych wizyt w Londynie związanych z prowadze­niem tamtejszej orkiestry filharmonicznej. Usłyszałem za sobą chichot i obejrzawszy się, pochwyciłem spojrzenie dziewczynki - miała około 12 lat i włosy typowo po angielsku ostrzyżone na garnek. Wymieniliśmy uśmiechy, po czym wróciłem do mojej rozmowy i mojego śniadania.

Następnego dnia znów przechodziłem koło młodej damy w jadalni i zatrzymałem się, by z nią porozmawiać.

„Dzień dobry. Jak się masz?"

Wyprostowała się nieco, przechyliła głowę i z iskierką w oku odpowiedziała:

„Doskonale".

Potem, kiedy wychodziła z rodzicami, zawołałem za nią żartobliwie: „Życzę doskonałego dnia!".

„Dobrze!" - odpowiedziała, jak gdyby chodziło o najłatwiejszą, najoczywistszą w świecie rzecz.

I z tym słowem pożeglowała we wszechświat moż­liwości.

WYRUSZYĆ W PODRÓŻ

Jest to poradnik niezwykłego rodzaju. Inaczej niż w przypadku wszystkich tych poradników, które przedstawiają strategie pokonywania przeszkód i podążania naprzód w konkurencyjnym świecie, celem niniejszej książki jest zaopatrzenie czytelnika w środki pozwalające mu unieść się ponad świat zmagań i pożeglować w olbrzymi wszechświat możliwości. Wiele bowiem okoliczności, które - jak nam się wydaje - krępują nas w codziennym życiu, jawią się nam w ten sposób tylko wskutek pewnej struktury przyjmowanych przez nas założeń. Jeśli te same okoliczności ujmiemy w innej strukturze, ujawnią się nam nowe ścieżki. A jeśli znajdziemy odpowiednią strukturę, to nadzwyczajne osiągnięcia staną się naszym codziennym doświadczeniem. Każdy rozdział niniejszej książki przedstawia inny aspekt tej koncepcji i opisuje nowe praktyki urzeczywistniania możliwości.

Partnerstwo

My, autorzy tej książki - Ben i Roz - opracowaliśmy tę koncepcję, przyjmując dwie różne, a mimo to wzbogacające się perspektywy. Ben jest dyrygentem Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej, nauczycielem i człowiekiem o rzadkich zdolnościach porozumiewania się, który namiętnie angażuje się w relacje z orkiestrami, słuchaczami i szeroko rozumianą publicznością. Jego nieskrępowana energia pobudza innych do nadzwyczajnych osiągnięć oraz doprowadzania do końca każdego przedsięwzięcia. Znajduje właściwe tempo w muzyce, w mowie i w działa­niu; tempo, które wprawia ludzi w ruch. Jeśli jest coś takiego jak tempo transformacji, to Ben porusza się zgodnie z jego rytmem. Aby pomóc wszystkim, wytrwale gra na strunach umysłów i serc, opowiadając historie, posługując się humorem i muzyką. Jest wymownym publicznym głosem tego partnerstwa.

Roz działa w dziedzinie intymnej. Prowadzi prywatną praktykę terapii rodzin, kieruje grupami samorozwoju i pracuje z ludźmi nad rozwiązywaniem problemów i konfliktów w różnych kontekstach. Zwraca wielką uwagę na to, co ludzie mówią o tym, kim są sami i jak funkcjonuje ich świat, oraz daje im narzędzia pozwalające im „przeformułować" samych siebie i ich sytuacje w taki sposób, że na ogół osiągają wyniki lepsze, niż mieli nadzieję osiągnąć czy wręcz mogli sobie wyobrazić. Wsłuchuje się w pragnienia ludzi, pragnienia czegoś nowego, warunków, które nie istnieją, oraz pomaga im stworzyć strukturę, w której warunki te stają się możliwe. Sztukę możliwości Roz praktykuje również z perspektywy malarki pejzażystki oraz pisarki. W niniejszej książce formułuje zagadnienia - natomiast historie są opowiadane w duecie.

Pracujemy jako zespół. Ben w związku ze swym zaangażowaniem publicznym często ma do czynienia z trudnymi sytuacjami domagającymi się nowych rodzajów przywództwa i nowych ram pojęciowych. Przedstawia je Roz, a gdy zdaje się, że zagadnienia te mogą mieć ogólniejsze znaczenie, Roz podchodzi do tablicy i szkicuje propozycję ich ujęcia. Ben przenosi ten projekt na arenę publiczną, aby go wypróbować. Na tym polega istota naszego partnerstwa - ożywiającego i trwającego w stałym ruchu. Łączy nas przekonanie, że możliwe jest o wiele, wiele więcej, niż się to ludziom zwykle wydaje.

Projekt

Pierwotna propozycja wydawnictwa Harvard Business School Press, abyśmy napisali książkę zarówno dla menedżerów, jak i laików, była dla nas rzadką szansą - nieczęsto udostępnianą ludziom działającym w dziedzi­nie sztuki. Artyści byli tradycyjnie zatrudniani przez czołowe instytucje, by wnosili emocjonalną prawdę w obszar przyjmowanych zasad. W naszym nowym społeczeństwie globalnym żadna jednak instytucja nie jest akceptowana dostatecznie szeroko, by mogła tworzyć wartości i wskazywać kierunek większości ludzi. W wol­nych społeczeństwach rynek szybko zastępuje rządy i instytucje religijne jako czynnik regulujący o najwyższym autorytecie, a w swym funkcjonowaniu obywa się bez wartości; nie mówi ludzkim językiem. Sztuka może tu wejść na nowy teren, pozwalając ludzkiej świadomości oddziaływać na przepływy produktów i kapitału, nasycając energią powiązania międzyludzkie i otwierając nowe drzwi inwencji i praktyce.

Rewolucyjne zmiany struktur operacyjnych świata zdają się domagać nowych definicji człowieka: kim jesteśmy i po co istniejemy. Fakt, że wybory w Europie, decyzja finansowa podjęta w Tokio czy niezwykle ciepły prąd morski na Południowym Pacyfiku mogą bezpośred­nio wpływać na życie ludzi na całym świecie, każe postawić pod znakiem zapytania nasze założenie, że jesteśmy osobami, które same pobudzają się do działania i same zarządzają swymi sprawami. Nawykowe wyob­rażenie o tym, kim jesteśmy, może podkopać naszą zdolność oddziaływania na bieg rzeczy. Stąd ta książka z sugestiami w sprawie nowych sposobów, jakimi możemy się posłużyć, definiując samych siebie, innych i świat, w którym żyjemy - sposobów lepiej dostosowanych do wyzwań naszych czasów. Posługuje się ona metaforą muzyki, a ogólnie opiera się na sztuce. Sztuka sprowadza się przecież do przemieniania nas, tworzenia zaskakują­cych zestawień, emocjonalnych wątków, wstrząsających obrazów, do lotu ku wieczności.

Wizja

Podobnie jak utwór muzyczny, książka niniejsza zawiera długą śpiewną frazę, temat, którego każdy z rozdziałów jest wariacją. Ta długa fraza przedstawia świat, w którym rozwiązany zostaje nieodłączny od naszego codziennego życia konflikt pomiędzy jednostką a zbiorowością. W wizji tej integralną i konstruktywną rolę pełni niepowtarzalna ekspresja jednostki wyznaczająca kierunek grupie - wręcz całej ludzkości. Ta długa fraza to możliwość głębokiego wglądu w to, co najlepsze dla nas wszystkich, dostrzegania kolejnego kroku. Każdy rozdział niniejszej książki przed­stawia odrębną praktykę realizacji tej wizji. Każda praktyka stwarza możliwość osobistego rozwoju mogącego nie tylko wzbogacić życie czytelnika, ale również organizacje i relacje, w których uczestniczy. Praktyki te są równie wartościowe dla kierownictwa firmy i dla małżeństwa; gdy trzeba podejmować inicjatywy dyplomatyczne i łagodzić rodzinne spory.

Praktyki

Standardowe praktyki społeczne i gospodarcze są zbudowane na pewnych założeniach - wspólnym zro­zumieniu, które wyewoluowało ze starszych przekonań i warunków. Od czasu ukształtowania się tych praktyk warunki mogły się zmienić, ale ciągłe stosowanie się do nich potwierdza stare przekonania. Z tego też powodu wydają się nam one słuszne i prawdziwe niezależnie od tego, czy ich ewolucja dotrzymuje kroku tempu zmiany. W taki właśnie sposób powstaje i uwiecznia się kultura firmy - choć być może dawno już przestała być użyteczna. Praktyki przedstawione w tej książce mają charakter transformacyjny, mogą się wydawać nielogiczne lub sprzeczne z naszym zwykłym intuicyjnym pojmowaniem funkcjonowania rzeczywistości. Mają one zainicjować nowe ujęcie aktualnych warunków na podstawie nie­zwykłych założeń w sprawie natury świata. Historia zjawisk transformacyjnych - na przykład internetu, zmiany paradygmatu naukowego czy upowszechniania się nowej religii - wskazuje, że do transformacji dochodzi nie tyle wskutek przekonującej argumentacji na rzecz czegoś nowego, ile dzięki wytworzeniu aktywnych, trwałych praktyk zmieniających kulturowe doświadczenie podstaw rzeczywistości.

Tak więc praktyki przedstawione w tej książce nie prowadzą do zmian cząstkowych, do nowych sposobów działania opartych na starych przekonaniach, do samodos­konalenia się. Mają spowodować całkowitą przemianę postawy, percepcji, przekonań i procesów myślowych. Mają przekształcić cały twój świat.

Uwagi w sprawie ćwiczenia

Ben: Choć proponowane przez nas praktyki są proste, nie są wcale łatwe. Przypomina mi się pewien zniechęcający moment z lekcji wiolonczeli, jakie pobierałem u prywatne­go nauczyciela, pana Herberta Withersa. Miał 83 lata, a ja miałem jedenaście. Próbowałem zagrać jakiś pasaż, ale jakoś mi nie wyszedł. Znów spróbowałem - i znów nie wyszedł; potem trzeci raz - i znów bez powodzenia. Pamiętam, że zrobiłem sfrustrowaną minę i opuściłem smyczek. Wtedy stary pan Withers nachylił się ku mnie i wyszeptał: „Co? Ćwiczysz to od trzech minut i wciąż nie potrafisz zagrać?". Opanowanie naszych praktyk zajmie ci sporo więcej niż trzy minuty. Na dodatek wszystko, co myślisz, czujesz i widzisz wokół siebie, będzie przemawiało przeciw nim. Tak więc wprowadzenie ich do własnego repertuaru będzie wymagało poświęcenia, skoku w nieznane oraz - a owszem - ćwiczenia.

Roz: Któregoś lata, jakieś dziesięć lat temu, zapisałam się na - pierwszy w życiu - spływ tratwą po górskiej rzece Kennebec w stanie Maine. W lądowej części podróży, w rozklekotanym autobusie zmierzającym do punktu wodowania, zwróciłam szczególną uwagę na stojącą w środkowym przejściu przewodniczkę, która przystąpiła do edukowania nas w sprawach tego popularnego sportu.

Jeśli wypadniecie z łodzi - powiedziała - bardzo ważne jest podciągnięcie stóp, aby noga nie uwięzia wam w podwodnych skałach. Pomyślcie sobie: Stopy do nosa - podkreśliła i przeprowadziła ryzykowny pokaz, schylając się i podciągając do nosa jedną stopę - potem rozejrzeć się za łodzią i sięgnąć po wiosło lub linę".

Przewodniczka nieprzerwanie trajkotała do nas, gdy podskakiwaliśmy na drodze do rzeki. Większość z nas podróżowała od czwartej rano; byliśmy śpiący i czuliśmy się zahipnotyzowani wibracjami autobusu. Znów usły­szałam: „Stopy do nosa". A potem: „...rozejrzeć się za łodzią".

Zanim przybyliśmy na brzeg rzeki, usłyszałam te dwa zwroty tyle razy, że wydawało mi się, iż oszaleję. Założyliśmy nasze piankowe ubrania, zebraliśmy sprzęt i stanęliśmy w kręgu, by odebrać ostatnie instrukcje.

„Co powiecie sobie, jeśli wypadniecie z łodzi?"

„Stopy do nosa i rozejrzeć się za łodzią" - od­powiedzieliśmy zgodnym chórem.

Ktoś tu jest umysłowo niepełnosprawny, pomyślałam, gdy ładowaliśmy się do łodzi i wyruszaliśmy w dół rzeki.

Kiedy skakaliśmy po jedynym na trasie bystrzu klasy WW5, znikłam jak w czarnej dziurze w ścianie wody, która wyrosła u rufy łodzi. Pod wodą nie było góry ani dołu, nie było ani wody, ani powietrza, ani ziemi. Wcale nie było łodzi. Nigdzie niczego nie było, w ogóle niczego.

Stopy do nosa... - słowa przyszły z próżni. Zwinęłam się w kłębek. Powietrze. Dźwięki. Rozejrzeć się za łodzią... - czy te słowa płynęły z mojej głowy, czy ktoś wołał? Łódź pojawiła się, i wiosło. Sięgnąć po wiosło... Sięgnęłam - i znalazłam się w świecie, wewnątrz łodzi, na wodzie, płynąc z nurtem Kennebec w strugach piany.

Od czasu tego doświadczenia w rozmowach z wielu ludźmi w różnych sytuacjach posługiwałam się metaforą „za burtą". Oznacza to coś więcej niż zejście ze ścieżki - znaczy, że w ogóle nie wiemy, gdzie jest ta ścieżka. „Za burtą" może się odnosić do czegoś tak prostego jak zapomnienie wszystkiego, czego człowiek nauczył się podczas jakiegoś programu ćwiczeń, jak i do błądzenia po omacku w przededniu trzęsienia ziemi w kierownict­wie. Kiedy jesteśmy za burtą, nie możemy wymyślić drogi powrotnej; nie mamy żadnego punktu odniesienia. Musimy odwołać się do czegoś, co zostało ustalone wcześniej i zawarte w jakiejś chwytliwej frazie, na przykład „stopy do nosa".

W kolejnych rozdziałach przedstawimy zespół praktyk, z których każda jest opatrzona takim chwytliwym hasłem - na przykład: wszystko jest wymyślone albo dawać A czy zasada numer 6. Kiedy przeczytasz wszystkie te historie, parabole i opisy naszych własnych doświadczeń objaś­niające kolejne praktyki, będzie ci łatwiej przypominać je sobie za pomocą haseł - dokładnie tak, jak ja zdołałam powrócić do łodzi, pamiętając stopy do nosa. Kiedy wyrobisz w sobie nawyk przestrzegania tych praktyk, niezawodnie będą doprowadzały cię do łodzi na nowo ukierunkowanej we wszechświecie możliwości. A teraz - na rzekę...

PRAKTYKI MOŻLIWOŚCI

Praktyka pierwsza

WSZYSTKO JEST WYMYŚLONE

Fabryka obuwia wysyła dwóch specjalistów od marketingu

na zwiady do jakiegoś regionu Afryki, w którym mają

zbadać perspektywy sprzedaży. Jeden przysyła telegram ze

słowami:

SYTUACJA BEZNADZIEJNA STOP NIKT NIE NOSI BUTÓW

Drugi pisze tryumfalnie:

WSPANIAŁE MOŻLIWOŚCI STOP NIKT NIE MA BUTÓW

Dla jednego z ekspertów obserwowany brak butów jest widomym świadectwem beznadziejności sytuacji. Jego kolega ten sam fakt interpretuje jako oznakę wielkich możliwości. Obaj wywiadowcy wkraczają na scenę z własnym punktem widzenia; obaj też opowiadają zupełnie inne historie. Całe wręcz życie przejawia się nam w formie narracyjnej; jest opowiadaną przez nas historią.

Korzenie tego zjawiska sięgają znacznie głębiej niż do poziomu postawy czy osobowości. Eksperymenty nauko­we w dziedzinie neurologii wykazały, że zrozumienie świata osiągamy w takiej z grubsza kolejności: po pierwsze, nasze zmysły przynoszą nam selektywne informacje o świecie; po drugie, mózg konstruuje własną symulację tych wrażeń; po trzecie, dopiero wtedy przeżywamy pierwsze świadome doświadczenie naszego otoczenia. Świat jawi się naszej świadomości w formie narysowanej już mapy, historii już opowiedzianej, hipotezy, konstrukcji naszej własnej roboty.

Uznawany obecnie za klasyczny eksperyment z roku 1953 ujawnił zdumionym badaczom, że oko żaby potrafi postrzegać tylko cztery rodzaje zjawisk:

Żaba nie „widzi" twarzy matki, nie potrafi docenić zachodu słońca ani nawet niuansów barwy. „Widzi" tylko to, co trzeba widzieć, aby jeść i nie zostać zjedzonym: małe smakowite robaki albo nagły ruch przybliżającego się bociana. Oko żaby dostarcza do mózgu informacje niesłychanie selektywne. Żaba po­strzega tylko to, co pasuje do jej wbudowanych kategorii percepcji.

Ludzkie oczy również są instrumentem selektywnym, choć bez porównania bardziej złożonym niż oczy żaby. Uważamy, że możemy widzieć „wszystko" - aż przypo­mnimy sobie, że pszczoły wyraźnie widzą ultrafioletowe wzory na kwiatach, a sowy widzą w ciemnościach. Zmysły każdego gatunku są precyzyjnie dostrojone do odbierania informacji mających zasadnicze znaczenie dla ich przetrwania: psy słyszą dźwięki wyższe od wychwytywanych przez nasz słuch, owady dostrzegają cząsteczkowe sygnały wyemitowane przez osobniki płci przeciwnej znajdujące się w odległości wieluset metrów.

Postrzegamy tylko wrażenia, do których odbioru jesteśmy zaprogramowani, a nasza świadomość jest dodatkowo ograniczona wskutek tego, że rozpoznajemy tylko te z nich, dla których dysponujemy odpowiednimi mapami czy kategoriami myślowymi.

Brytyjski neuropsycholog Richard Gregory pisał: „Zmysły nie dają nam obrazu świata w sposób bezpośredni; dostarczają raczej świadectw pozwalających nam spraw­dzać hipotezy w sprawie tego, co leży poza nami". Neuropsycholog Donald O. Hebb stwierdza natomiast: „»Świat realny« jest konstruktem, a uznanie tego faktu sprawia, że niektóre osobliwości myśli naukowej stają się bardziej zrozumiałe. (...) Sam Einstein w roku 1926 powiedział Heisenbergowi, że nonsensem jest opierać teorię na samych tylko obserwowalnych faktach: »W rzeczywistości dzieje się zupełnie na odwrót. To właśnie teoria rozstrzyga o tym, co możemy obserwować«".

Widzimy mapę świata, a nie świat sam w sobie. Ale jakiego rodzaju mapę nasz mózg skłonny jest kreślić?

Odpowiedź płynie z jednego z bezwzględnych wymagań ewolucji - przetrwania najlepiej dostosowanych. Jest to zasadniczo mapa związana z samym naszym przetrwaniem: ewoluowała w taki sposób, by dostarczać nam przede wszystkim najbardziej priorytetowych informacji o bez­pośrednich zagrożeniach dla życia i zdrowia, umożliwić odróżnienie przyjaciół od wrogów, zapewnić to, czego potrzeba dla znalezienia żywności i innych zasobów oraz możliwości prokreacji. Świat jawi się nam jako posortowany i opakowany w taki właśnie sposób, istotnie wzbogacony kategoriami kultury, w jakiej żyjemy, tym, czego się nauczyliśmy, oraz znaczeniami, jakie każdy z nas kształtuje w swej niepowtarzalnej podróży.

Zobaczmy, jak dalece mapa ta i jej kategorie rządzą naszym postrzeganiem. W sławnym doświadczeniu przedstawiano ludziom z etiopskiego plemienia Me'en coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli - zdjęcia ludzi i zwierząt. Okazało się jednak, że nie potrafili oni „odczytać" dwuwymiarowego obrazu. „Macali papier, wąchali go, mięli i przysłuchiwali się trzeszczącemu odgłosowi, jaki wtedy wydawał; odgryzali małe kawałki i żuli je, aby je posmakować". Ludzie naszego współczesnego świata łatwo natomiast zrównują fotograficzny wizerunek z przedstawionym obiektem - mimo że są do siebie podobne jedynie w sensie bardzo abstrakcyjnym. Kiedy pewien podróżny zorientował się, że w tym samym przedziale jedzie Pablo Picasso, chciał dowiedzieć się od artysty, dlaczego nie maluje ludzi „takich, jakimi naprawdę są". Picasso zapytał, co przez to rozumie. Mężczyzna sięgnął do portfela i wyjął z niego zdjęcie żony, mówiąc: „To moja żona". Picasso odpowiedział: Jest dość mała i płaska, prawda?".

Dla ludzi z plemienia Me'en nie istniały „zdjęcia", choć bez żadnych wątpliwości mieli je w rękach. Nie widzieli nic prócz lśniącego papieru. Tylko dzięki konwencjom nowoczesnego życia dostrzegamy w zdjęciach wizerunek obiektu. Picasso z kolei potrafił widzieć w zdjęciu artefakt - coś różnego od przedstawionej na nim rzeczywistości.

Nasze umysły są ponadto zaprojektowane w taki sposób, by łączyć zdarzenia w fabuły opowiadań - bez względu na to, czy poszczególne elementy są ze sobą istotnie powiązane. W marzeniach sennych stale snujemy jednolite narracje z wrażeń zebranych w rozproszonych doświadczeniach życia. Ale nawet kiedy nie śnimy, formułujemy dla naszych działań argumenty racjonalne, wiarygodne i oparte na logice przyczyn i skutków niezależnie od tego, czy „argumenty" te wiernie odwzorowują jakieś realnie motywujące nas siły. Eksperymenty z udziałem ludzi cierpiących na zaburzenia współpracy obu półkul mózgowych wykazały, że gdy prawą półkulę zachęca się na przykład do zamknięcia drzwi, to półkula lewa, nieświadoma polecenia eksperymentatora, przedstawia „powód" właśnie przeprowadzonego działa­nia, na przykład: „Poczułem przeciąg".

Takiego właśnie rodzaju zjawiska mieliśmy na myśli, wybierając dla niniejszego rozdziału hasło: wszystko jest wymyślone. Oznacza ono: „Skoro tak czy inaczej wszystko jest wymyślone, możemy równie dobrze wymyślić historię czy strukturę znaczeń, które podniosą jakość życia naszego i otaczających nas ludzi".

Większość ludzi rozumie już, że podobnie jak istnieją różnice kulturowe, tak i interpretacje świata różnych osób czy grup są odmienne. Może to przekonywać, że odchodząc od własnych interpretacji świata, możemy dotrzeć do solidnej prawdy. Hasło wszystko jest wy­myślone wskazuje jednak na coś znacznie bardziej fundamentalnego - że świat postrzegamy właśnie poprzez stanowiące produkt ewolucji struktury mózgu. Umysł zaś konstruuje. Znaczenia konstruowane przez nasze umysły mogą być bardzo powszechne i dla nas trwałe, nie mając wiele wspólnego z samym światem. I więcej jeszcze - jak w ogóle możemy poznać świat?

Nawet nauka - często w uproszczeniu opisywana jako uporządkowany proces gromadzenia wiedzy na podstawie poznanych wcześniej prawd - nawet nauka opiera się na naszej zdolności przystosowywania się do nowych faktów poprzez radykalną zmianę konstrukcji teoretycznych uznawanych wcześniej za prawdziwe. Kiedy żyliśmy w świecie Newtona, widzieliśmy linie proste i siły; we wszechświecie Einsteina zauważyliśmy zakrzywioną czasoprzestrzeń i relatywizm. Pogląd New­tona wciąż jest prawomocny - z tym tylko, że uważamy go dziś za szczególny przypadek odnoszący się do określonego zbioru warunków. Każdy nowy paradygmat daje nam możliwość „widzenia" zjawisk, które wcześniej były dla nas równie niewidzialne jak barwy zachodu słońca dla żaby.

Aby lepiej zrozumieć, co mamy tu na myśli, mówiąc o mapie, strukturze czy paradygmacie, przyjrzyjmy się słynnej łamigłówce z dziewięcioma kropkami, dobrze zapewne znanej wielu czytelnikom. Chodzi w niej o to, aby połączyć wszystkie dziewięć kropek czterema liniami prostymi bez odrywania ołówka od papieru. Jeśli nie znasz tej łamigłówki, spróbuj wykonać to zadanie... zanim odwrócisz kartkę!

Każdy niemal, kto nie zna tej zagadki, próbuje ją rozwiązać, nie wykraczając poza przestrzeń wyznaczoną przez kropki - jakby zewnętrzne punkty wyznaczały jakieś nieprzekraczalne granice. Ilustruje ona uniwer­salną skłonność naszego umysłu do postrzegania danych jako już posortowanych. Nasz mózg od razu klasyfikuje dziewięć kropek w strukturze dwuwymiarowego kwad­ratu. I oto kropki trwają na swych pozycjach, wbite jak gwoździe do trumny wszelkiej możliwości, tworząc skrzynkę z punktem w każdym z czterech rogów - choć w rzeczywistości na rysunku nie ma żadnej skrzynki.

0x01 graphic

Wszyscy niemal dodają do polecenia taki właśnie kontekst, wszyscy niemal słyszą: „Połączyć wszystkie dziewięć kropek czterema liniami prostymi bez odrywania ołówka od papieru i nie wychodząc poza kwadrat z nich utworzony". W takiej zaś strukturze łamigłówka nie ma rozwiązania. Gdybyśmy jednak poprawili pierwotne polecenie, dodając do niego: ,Możesz poruszać się ołówkiem po całym arkuszu papieru", to prawdopodob­nie każdy zauważyłby nagle nową możliwość.

Wydawać by się mogło, że to przestrzeń rozciągająca się na zewnątrz kropek krzyczy: ,,Hej, poprowadź tędy jakieś linie!".

0x01 graphic

Struktury tworzone przez nasz umysł określają - a zarazem ograniczają - to, co uważamy za możliwe. Każdy problem, każdy dylemat, każdy ślepy zaułek, w który trafiamy w życiu, wydaje się przerastać nasze siły tylko w ramach jakiejś szczególnej struktury czy z jakiegoś punktu widzenia. Jeśli powiększymy skrzynkę albo stworzymy inną strukturę obejmującą nasze dane, to problem zniknie, a pojawią się nowe możliwości.

Praktyka, jaką przedstawiamy tu pod hasłem wszystko jest wymyślone, jest najbardziej fundamentalna. Przypomi­nając sobie, że wszystko jest wymyślone, uświadamiamy sobie zarazem, że wszystko - naprawdę wszystko, a nie tylko niektóre elementy - jest opowiadaną przez nas historią. Zdajemy też sobie sprawę, że każda opowiadana przez nas historia opiera się na sieci ukrytych założeń. Jeśli nauczymy się dostrzegać takie historie i rozróżniać pomiędzy nimi, będziemy zdolni wyłamać bariery każdej „skrzynki" niepożądanych warunków i stworzyć inne warunki czy narracje wspierające życie, jakiego chcielibyśmy dla siebie i dla ludzi w naszym otoczeniu. Nie znaczy to, że możemy po prostu wymyślić sobie coś, co magiczną sztuczką zaraz się pojawi. Znaczy natomiast, że możemy przejść do takich fundamentalnych założeń, które dopuszczałyby pożądaną sytuację. Pozwól swym myślom i działaniom popłynąć z takiej nowej struktury - i patrz, co się dzieje.

Ćwiczenie

Prosty sposób ćwiczenia się w praktyce wszystko jest wymyślone polega na zadawaniu sobie takiego oto pytania:

Jakie założenia przyjmuję, Których nie jestem świadom, A które dają mi to, co widzę?

A kiedy znajdziesz odpowiedź na to pytanie, zadaj sobie następne:

Co mógłbym teraz wymyślić, Czego dotychczas nie wymyśliłem, A co dałoby mi nowe możliwości?

Będziesz mógł wtedy wymyślić nowe przestrzenie - jak powierzchnię papieru otaczającą dziewięć kropek - w których za pomocą czterech linii będziesz mógł osiągnąć to samo, na co wcześniej potrzeba ci było pięciu.

Przejdziemy teraz do drugiej praktyki, która pozwala wynajdywać nowy wszechświat do zamieszkania - wszech­świat możliwości.

Praktyka druga

WEJŚĆ DO WSZECHŚWIATA MOŻLIWOŚCI

Skoro zacząłeś dostrzegać, że wszystko jest wymyślo­ne, możesz stworzyć sobie do zamieszkania miejs­ce, w którym nowe wynalazki są na porządku dnia. Miejsce to nazywamy „wszechświatem możliwości", a we­jście do niego jest naszą drugą praktyką. Wszechświat ten - jak strona mieszcząca dziewięć punktów - wykracza poza granice tego, co zamyka nas w codziennej rzeczywistości. Być może zapytasz teraz: „Co stanowi te granice i co to jest codzienna rzeczywistość?".

Świat pomiaru

Proponujemy, by nasz swojski codzienny świat nazwać „światem pomiaru", aby uwypuklić centralną pozycję, jaką zajmują w nim założenia, skale, standardy, stopnie i porównania. W tej codziennej historii każdy z nas dąży do sukcesu, licząc na to, że dotrze do miejsca lepszego niż aktualnie zajmowane. Na naszej ścieżce do dowolnego celu nieuchronnie napotykamy przeszkody. Niektóre z najlepiej nam znanych to oprócz innych ludzi brak czasu, pieniędzy, władzy, miłości, środków i wewnętrz­nej siły.

Wszystkie przejawy świata pomiaru - zwycięstwa i porażki, zdobywanie akceptacji i groźba odrzucenia, rozbudzone nadzieje i przypływy rozpaczy - wszystko to opiera się na jednym założeniu ukrytym przed naszą świadomością. Jest to założenie, że życie sprowadza się do utrzymywania się przy życiu i przedzieraniu się przez nie - na przeżyciu w świecie niedoboru i niebezpieczeństwa. W świecie pomiaru nawet wtedy, gdy życie osiąga swe szczyty, założenie to wciąż stanowi dekorację sztuki oraz - jak niewidzialna skrzynka wokół dziewięciu kropek - utrzymuje poza zasięgiem wzroku wszechświat możliwości.

W środowisku, w którym chodzi o przeżycie, niektóre reakcje są właściwsze od innych - i wszystkie one dominują w świecie pomiaru. Wyczulenie na niebez­pieczeństwo, mądry, strategiczny umysł, oko taksujące przyjaciela i wroga, zmysł oceny silnych i słabych stron ludzi, praktyczna wiedza o tym, jak obejmować w posia­danie zasoby, szczypta nieufności i spora doza obawy to niektóre z cech mogących zapewnić nam ochronę. Niezwykle ważne jest również utrzymywanie w nienagan­nym stanie całego arsenału, a to oznacza, że trzeba stawiać opór wszystkiemu, co mogłoby zakwestionować nasz punkt widzenia.

Bardziej bezpieczni czujemy się również wtedy, gdy możemy zidentyfikować przedmioty i ustalić ich lokaliza­cję. Wskazuje na to określenie „pole minowe", powszech­nie przyjmowana metafora niebezpieczeństwa. Bezpiecz­niej jest mieć do czynienia z rzeczywistością utrwaloną, w której ludzie, idee i sytuacje są w pełni znane i zmierzone.

Wyrastaliśmy w takim świecie pomiaru, poznając innych ludzi i rzeczy w drodze ich pomiaru, porów­nywania i zestawiania. Znamy dziecko, bo porównujemy je z innymi dziećmi, wykonanie arii Pucciniego przez lokalnego tenora przeciwstawiamy wykonaniu Pavarottiego, sprawdzamy, w jakiej mierze roczne sprawozdania firmy odpowiadają wcześniejszym prognozom. Aby móc oceniać, osądzać i rzeczowo opisywać sytuacje, jednostka wyróżnia się, identyfikuje się sama - a pośrednio określa własną grupę - jako coś odrębnego od innych. Ten uparty „głosik w głowie" niemal zawsze przemawia z centrali pomiaru. Życie w świecie pomiaru zdaje się uporządkowane wedle hierarchii: niektóre grupy, ludzie, instytucje, miejsca i idee wydają się lepsze czy potężniejsze od innych. Pojawiają się linie oddzielające wnętrze od zewnętrza; niektóre grupy ludzi, rasy i organizacje są bezpieczniejsze od innych, a przynależność do nich jest bardziej pożądana. Placka nie da się podzielić na nieskończenie wiele kawałków.

Dramatyczne działanie w tym świecie sukcesu i porażki wymaga pokonywania przeciwności i dominowania - czyli uznania i włączenia. Schematowi temu podporządkowana jest każda niemal książka dla dzieci, każdy telewizyjny serial. Do sukcesu prowadzi konkurencja, a metafory zaczerpnięte ze sportu i wojny stosuje się do opisu każdej niemal sytuacji. Rozmowy przyjaciół stanowią kronikę osobistych prób i tryumfów. Niektóre uczucia odzwier­ciedlają obroty koła fortuny w świecie pomiaru: na przykład miłość własna i współczucie dla tych, którzy są od nas słabsi; obawa, gniew i rozpacz porażki; oczywiście także uczucie radości, gdy osiąga się szczyt.

Podobnie jak w przypadku łamigłówki z dziewięcio­ma kropkami każdy niemal dodaje do polecenia za­strzeżenie: „nie wychodząc poza kwadrat z nich utworzony", tak i w codziennym życiu - czy to opływając w dostatki, czy doświadczając pogarszania się sytuacji - co dzień rano budzi się z nieświadomie przyjmowanym założeniem, że życie jest walką o prze­trwanie i przedzieraniem się przez świat ograniczonych zasobów.

Mej, poprowadź tędy jakieś linie!"

Wszechświat możliwości

Załóżmy teraz, że wszechświat możliwości rozciąga się daleko poza granice świata pomiaru, obejmując wszystkie światy: nieskończone, płodne i obfite. Człowiek uwolniony od codziennej troski o przetrwanie, odrzucając uogólnione założenie niedoboru, staje w wielkiej przestrzeni moż­liwości w postawie otwarcia, z nieskrępowaną zdolnością wyobrażania sobie, co jest możliwe.

W królestwie możliwości zdobywamy naszą wiedzę dzięki inwencji. Stwierdzamy, że istotą jakiegoś dziecka jest radość, i staje się ono samą radością. Nasza mała firma zyskuje miano „tej, która potrafi" - a ono dokładnie odzwierciedla naszą działalność. Mówimy ze świadomoś­cią, że język tworzy kategorie znaczeń, które otwierają możliwości badania nowych światów. Życie jawi nam się jako rozmaitość, wzór i migoczący ruch, w każdej chwili zaprasza nas do udziału w nim. Placek jest olbrzymi i kiedy odetniemy od niego kawałek, nadal pozostaje cały.

Działanie we wszechświecie możliwości można scharakteryzować jako płodne - dające - we wszystkich sensach tego słowa: chodzi o tworzenie nowego życia, formułowanie nowych pomysłów, świadome nadawanie znaczenia, wnoszenie, poddawanie się sile kontekstów. Osoby i rzeczy same w sobie stają się mniej istotne, oświetlona zostaje relacja pomiędzy ludźmi a ich otocze­niem. Świat ten obfituje w emocje, które gdzie indziej często wygania się do specjalnej kategorii „duchowości": w radość, łaskę, grozę, pełnię, pasję i współczucie.

W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile, w których doświadczenie zjednoczenia ze światem wykracza poza sprawy przetrwania - gdy na przykład pierwszy raz widzi się wnuka, obserwuje bicie rekordu olimpijskiego czy niezwykłą dzielność zwykłego obywa­tela. Dla wielu z nas taką chwilą mogło być burzenie muru berlińskiego albo pojawienie się Nelsona Mandeli po 27 latach uwięzienia. Niektórzy uzyskują dostęp do królestwa możliwości podczas zgromadzeń religijnych, inni poprzez medytację, jeszcze inni - słuchając wspaniałej muzyki. Często osiąga się ten stan wobec naturalnego piękna lub widoku czegoś nieskończonej wielkości, przestworu oceanu czy nieskończonych niebios. Są to chwile, w których zapominamy o sobie i mamy poczucie przynależności do całego bytu.

Przyziemność wszechświata możliwości

Może się wydawać, że rozdział ten wyznacza uproszczoną dychotomię życiowych sukcesów oraz życia dobrotliwego i serdecznego. Nic dalszego od naszego przekonania. Mówimy tu w istocie, że na ogół człowiek ma większe szansę na rozwinięcie swej firmy oraz spełnione życie, jeśli jego postawę określa przeświadczenie, że zawsze gdzieś są nowi klienci czekający, by ich przyciągnąć, a nie że brakuje wszystkiego - pieniędzy, klientów i pomysłów. Szansę sukcesu są większe - na ogól - jeśli radośnie uczestniczy się w projektach i dąży do celów, a nie myśli o tym, że życie zależy od ich osiągnięcia, ponieważ wtedy ma się większą możliwość nawiązania więzi z innymi ludźmi. Szansa, że zasoby zaczną do ciebie płynąć obfitszym strumieniem, jest na ogół większa, jeśli sam jesteś szczodry i otwarty oraz wciągasz ludzi w swą pasję życia. Nie ma tu oczywiście żadnych gwarancji. Kiedy nastawiasz się na obfitość, mniej troszczysz się o to, by wszystko kontrolować, i łatwiej podejmujesz ryzyko. Możesz oddać doraźne zyski w dążeniu do wspanialszego marzenia; możesz przyjąć dalekowzroczny punkt widzenia, choćbyś nawet nie umiał przewidzieć wyników. W świecie pomiaru wyznaczasz cel i do niego dążysz. W świecie możliwości wyznaczasz kontekst i pozwalasz życiu płynąć.

Przetrwanie i myślenie w kategoriach przetrwania

Wielu ludzi żyje w warunkach codziennego zagrożenia, toteż muszą oni koncentrować się na przeżyciu i rzeczywiś­cie to robią - jak robiłby każdy z nas, gdyby stał się ofiarą napadu lub zagubił się na morzu. Jest to jednak coś innego niż myślenie w kategoriach przetrwania, unika­jąca wszelkich niuansów, stała postawa związana z przeświadczeniem, że życie jest niebezpieczne i że trzeba poświęcać całą energię na szukanie „pierwszego miejsca".

Odmiennymi zjawiskami są także rzeczywisty niedobór i myślenie w kategoriach niedoboru. Istnieją regiony świata, w których brakuje różnych zasobów i ludzie nie mogą zaspokoić swych najbardziej podstawowych po­trzeb. Ale myślenie w kategoriach niedoboru to postawa dominująca zarówno wśród tych, którym powodzi się dobrze, jak i tych, którzy są w biedzie, i nie zmienia się ona wraz ze zmianami sytuacji. Istnieje fatalistyczny pogląd, wyłożony przez angielskiego ekonomistę Thomasa Malthusa w opublikowanym w 1798 roku Prawie ludności, prognozujący ostateczne wyczerpanie się zasobów, które wydają się skończone i ograniczone. Postawa tego rodzaju skłania nas do starań o pozyskanie coraz więcej dla siebie bez względu na to, jak dużo już mamy, oraz do traktowania innych jako konkurentów bez względu na to, jak mało mają. Myślenie w kategoriach niedoboru i rzeczywisty niedobór wspierają się w tym prostym sensie, że szalone gromadzenie zasobów przez jednych powoduje, że inni mają ich zbyt mało - i to w świecie dysponującym środkami, by zaspokoić podstawowe potrzeby wszystkich ludzi. Są skorelowane, gdyż bezceremonialne wykorzys­tywanie zasobów ziemi w tempie szybszym, niż ziemia może je odtwarzać, pozostawia przyszłym pokoleniom kurczące się rezerwy.

Jak wejść do wszechświata możliwości

Oto sedno sprawy. Jaka praktyka ukierunkowuje nas na wszechświat możliwości? Jest to praktyka ujawniania ukrytych struktur, na których wspiera się świat pomiaru. Jeśli zobaczysz, jak dalece rządzą one twoim życiem, zamykając je jak niewidzialna skrzynka wokół dziewięciu kropek, umiejscowisz się w królestwie możliwości poza ich granicami. Tak więc najpierw zadaj sobie pytanie:

W jaki sposób moje myśli i działania w tej właśnie chwili odzwierciedlają świat pomiaru?

Szukasz tu myśli i działań odzwierciedlających przetrwa­nie i niedobór, porównywanie i konkurencję, skrępowanie i obawę. Zauważ, że nie próbujesz tu oceniać sytuacji: „Czy moje myśli...", lecz podejmujesz rzeczywiste dociekanie: „W jaki sposób moje myśli...". Przekonaj się, jak łatwo byłoby ci argumentować, że jesteś wyjątkiem, że sam osobiście nie podlegasz wpływowi żadnych założeń. Jest to oczywiście tylko kolejny przykład funkcjonowania świata pomiaru.

Kiedy więc zauważysz na przykład, że myślisz, iż dociekania takie właściwe byłyby raczej dla mężczyzn niż kobiet, ponieważ mężczyźni mają tak silną skłonność do konkurencji, i dostrzeżesz w tej myśli pierwsze świadect­wo, że odzywa się w tobie świat pomiaru, zadaj sobie kolejne pytania:

W jaki sposób moje myśli i działania w tej kolejnej chwili odzwierciedlają świat pomiaru? A w jaki sposób teraz?

Powtarzaj sobie to pytanie, aż w końcu zdasz sobie sprawę, jak beznadziejna jest próba uwolnienia się od założeń leżących u podstaw całego naszego życia. Być może wtedy roześmiejesz się. A kiedy ktoś zapyta: Jak się masz?", to może ci się wydać niewiarygodnie śmieszne, że miałbyś się oceniać lub mówić o życiu jako o zmaganiu się czy ciężarze, i zanim się zorientujesz, słowo: „Dosko­nale", samo pojawi ci się na ustach. I będziesz się uśmiechał. Bo właśnie wkroczyłeś we wszechświat możliwości.

Nie znaczy to oczywiście, że się do niego przeniosłeś.

Praktyka trzecia

DAWAĆ A

Na Uniwersytecie Południowej Kalifornii co roku prowadzono kurs przywództwa, w któ­rym uczestniczyło pięćdziesięciu najlepszych studentów starannie wybieranych przez poszczególne wydziały z ogółu 27 tysięcy studentów tej uczelni. Pod koniec semestru wykładowcę poinstruowano, że jednej trzeciej uczestników ma dać ocenę A, jednej trzeciej B i jednej trzeciej C - choć wyniki każdego z nich były zapewne lepsze od tego, co osiągali inni studenci uniwersytetu. Wyobraźmy sobie, jakim ciosem dla morale pilnego i ciężko pracującego studenta było otrzymanie wymaganej odgórnie oceny C.

Nie tylko w tym przypadku, ale nawet na ogół stopnie niewiele mówią o wykonanej pracy. Kiedy mówimy studentowi, że błędnie skonstruował jakąś koncepcję albo zrobił fałszywy krok, rozwiązując problem matema­tyczny, wskazujemy na jakiś realny aspekt jego pracy, lecz gdy dajemy mu B+, nie mówimy nic o tym, jak opanował materiał, lecz tylko porównujemy go z innymi studentami. Większość z nas przyznaje w głębi ducha, że głównym celem stopni jest porównanie studentów. Mamy też świadomość, że konkurencja wywołuje napięcia w przyjaźniach i aż nazbyt często skazuje studentów na samotną podróż.

Michał Anioł mówił podobno, że wewnątrz każdego bloku marmuru czy innego kamienia kryje się cudowny posąg; trzeba tylko usunąć nadmiar materiału, by to dzieło sztuki mogło się ujawnić. Gdyby zastosować tę rewolucyjną koncepcję do edukacji, porównywanie jednego dziecka z innymi stałoby się bezsensowne. Całą energię można by skupić na odłupywaniu kawałków kamienia, usuwaniu wszystkiego, co przeszkadza roz­wojowi umiejętności dziecka, jego mistrzostwu i autoekspresji.

Praktykę tę nazywamy dawać A. Jest to ożywczy sposób podejścia do innych ludzi, który może przekształcić zarówno ich, jak i nas samych. Jest to zmiana postawy, która pozwala swobodnie mówić o własnych myślach i odczuciach, a równocześnie wspierać innych, aby stali się tacy, jak to sobie wymarzyli. Przenosi nasze relacje ze świata pomiaru do wszechświata możliwości.

Ocenę A można dawać każdemu, kogo spotyka się na drodze życia - kelnerce, pracodawcy, teściowej, członkom przeciwnej drużyny, innym kierowcom na drodze. Kiedy dajesz komuś A, przekonujesz się, że nie mówisz do niego z punktu widzenia pomiaru, porównywania go z własnymi standardami, ale przyjmując postawę szacunku, która wyznacza mu przestrzeń samorealizacji. Twój wzrok spoczywa na posągu skrytym w chropowatej, nie obrobionej bryle.

Taka ocena A nie jest oczekiwaniem, któremu trzeba sprostać, lecz możliwością, którą można zrealizować.

Świetlana przyszłość

Ben: Jest piątkowe wrześniowe popołudnie. W New England Conservatory zgromadziło się 30 studentów, aby rozpocząć pierwsze zajęcia w tym roku akademickim. Studenci - wszystko instrumentaliści i śpiewacy - mają przez dwa semestry badać sztukę wykonania muzycznego z uwzględnieniem psychologicznych i emocjonalnych czynników mogących utrudniać wspaniałą produkcję muzyczną. Obiecuję im, że jeśli będą regularnie uczest­niczyć w moich zajęciach z interpretacji i wdrożą się do wykorzystywania rozróżnień, jakie im przedstawię, to zarówno w ich wykonaniach, jak i w życiu nastąpią przełomowe zmiany.

A jednak pomimo 25 lat nauczania znów dochodzę do tej samej przeszkody. Z roku na rok okazuje się, że studenci są pogrążeni w chronicznym niepokoju o ocenę ich wyników - do tego stopnia, że podczas gry niechętnie podejmują jakiekolwiek ryzyko. Pewnego wieczoru porozmawiałem o tym z Roz; zastanawialiśmy się, czy udałoby się nam wymyślić coś, co rozwiałoby w studentach obawę przed przewidywanym niepowodzeniem.

Co by było, gdyby od razu dać wszystkim studentom ocenę A?

Uznaliśmy z Roz, że całkowita rezygnacja z ocen doprowadziłaby tylko do pogorszenia się sytuacji - nawet gdyby dało się przekonać władze konserwatorium do poparcia takiego projektu. Studenci uważaliby, że podstępnie odebrano im możliwość brylowania i wciąż koncentrowaliby się na swoim miejscu w szeregu. Tak więc przyszło nam na myśl, aby dać wszystkim jedyną ocenę, która mogłaby ich uspokoić, nie traktując jej jako narzędzia pomiaru, ale jako czynnik otwierający ich na możliwość.

„Każdy uczestnik zajęć uzyska ocenę A - obwieszczam. - Aby jednak ją uzyskać, trzeba spełnić jeden warunek - w ciągu najbliższych dwóch tygodni musicie napisać do mnie list datowany na maj przyszłego roku i zaczynający się od słów: »Szanowny Panie, otrzymałem ocenę A, ponieważ...*. W liście tym macie opowiedzieć - tak szczegółowo, jak tylko potraficie - wszystko, co zdarzyło się wam w czasie całego kursu, a co uzasadnia tę nadzwyczajną ocenę".

Pisząc listy - objaśniam dalej - studenci mają umiejscowić się w przyszłości, spojrzeć wstecz i przed­stawić całą zdobytą wiedzę i wszystkie etapy rozwoju osiągnięte w ciągu roku w taki sposób, jakby wszystko to już się dokonało. Wszystko trzeba napisać w czasie przeszłym. Nie mogą się pojawiać takie zwroty jak: „mam nadzieję", „zamierzam" czy „będę". Kto chce, może wspomnieć o jakichś konkretnych osiągnięciach czy wygranych konkursach. „Szczególnie jednak - mówię - jestem zainteresowany tym, jaką osobą stanie się każdy z was do maja przyszłego roku. Interesują mnie postawy, uczucia i światopogląd osoby, która zrobiła wszystko, co zamierzała zrobić, czy stała się wszystkim, kim chciała być". Mówię też, że chciałbym, aby każdy z nich zapałał namiętną miłością do osoby, którą będzie opisywał w swym liście.

Oto list od młodego puzonisty, który wziął sobie do serca te instrukcje i odkrył poezję wynajdywania samego siebie.

czwartek 15 maja, późno w nocy

Szanowny Panie,

dziś świat mnie zna. Cała energia i intensywne emocje, które dostrzegał Pan we mnie skrępowane i uśpione, a których niestety nie potrafiłem pokazać w grze i rozmowie, zostały uwolnione dziś wieczór w programie skom­ponowanej dla mnie nowej muzyki. (...) Koncert skończył się i nikt nie drgnął. Brzemienna cisza. Westchnienia - a potem aplauz, który zagłuszył bicie mojego serca.

Być może ukłoniłem się - teraz już nie pamiętam. Brawa nie ustawały, pomyślałem więc, że mógłbym dopełnić mojego debiutu i uczcić zrzucenie maski i skóry, które stworzyłem, aby się w nich ukryć, improwizując moją własną melodię na bis - bez akompaniamentu. Potem nastąpiło coś w rodzaju rozmycia się. Zapomniałem o technice, ambicji, tradycji, nauce, historii - właściwie nawet o widowni. Z mojego puzonu wydobywał się, nie mam wątpliwości, mój własny Głos. Śmiech, uśmiechy zmarszczenie brwi, płacz - duch Tuckera naprawdę śpiewał

Tucker Dulin

A oto kolejny list, napisany przez młodą koreańską flecistkę, która całym sercem przystąpiła do zapropono­wanej przeze mnie gry, doskonale wychwytując element zabawy, a zarazem podejmując niektóre najważniejsze problemy, z jakimi wykonawcy mają do czynienia w kulturze pomiaru i konkurencji.

maj przyszłego roku

Drogi Nauczycielu,

otrzymałam ocenę A, ponieważ dużo pracowałam i dużo myślałam o sobie w związku z prowadzonymi przez Pana zajęciami, a wynik był absolutnie wspaniały. Stałam się nową osobą. Dawniej nastawiałam się negatywnie niemal do wszystkiego jeszcze przed przystąpieniem do działania. Dziś jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Rok temu nie potrafiłam zaakceptować własnych błędów i obwiniałam się, gdy jakiś popełniłam, ale obecnie cieszą mnie błędy i naprawdę wyciągam z nich naukę. Osiągnęłam większą niż kiedykolwiek głębię gry. Zwykle po prostu wygrywałam nuty, lecz dziś odkrywam prawdziwe znaczenie każdego utworu i mogę go wykonywać z większą wyobraźnią. Znalazłam również własną wartość. Stwierdziłam, że jestem osobą szczególną, ponieważ jeśli wierzę w siebie, mogę zrobić wszystko. Dziękuję za wszystkie zajęcia i wykłady, które pozwoliły mi uświadomić sobie, jak ważną jestem osobą, a także odkryć wyrazisty powód, dlaczego gram muzykę. Dziękuję.

Szczerze oddana Esther Lee

W kolejnym liście młoda muzyczka skupia wzrok na osobie, którą chciałaby zostać, od razu wyciszając wewnętrzny głos, który mówi jej, że się jej nie powiedzie. Wyłania się jak wdzięczny posąg z bloku marmuru Michała Anioła. W liście opisana jest osoba, którą uczę każdego piątkowego popołudnia. Studentka ujawnia swą prawdziwą jaźń, ale także dużo mówi o kamieniu, który utrudnia jej ekspresję. Odłupywanie zamykającego ją kamienia staje się naszym zadaniem podczas zajęć. Musimy usunąć wewnętrzne rumowisko, które staje pomiędzy nią samą a jej wyrażaniem się w świecie.

maj przyszłego roku

Szanowny Panie,

otrzymałam ocenę A, ponieważ miałam odwagę zbadać moje lęki i uświadomiłam sobie, że w moim życiu nie ma dla nich miejsca. Zmieniłam się z kogoś, kto bał się popełnić błąd, bo może zostać zauważony, w kogoś, kto wie, że może coś dać innym - zarówno muzyką, jak i osobiście. (...) Tak więc przeminęła cała moja nieśmiałość i brak wiary w siebie. Podobnie przeświadczenie, że istnieję tylko jako odbicie w oczach innych, oraz wynikające z niego pragnienie, by podobać się wszystkim. (...) Rozumiem, że próba i osiągnięcie stają się tym samym, gdy jest się własnym panem -jak ja. Odkryłam pragnienie przekazywania muzyki innym, pragnienie silniejsze niż obawy, jakie miałam w związku z sobą. Zmieniłam się, przestałam pragnąć błahości i anonimowości, a przyjęłam radość, jaka płynie ze świadomości, że moja muzyka zmienia świat.

Giselle Hillyer

Trudno się dziwić, że do każdych zajęć przystępowałem z największą gorliwością, bo grupa składała się wyłącznie ze studentów z oceną A, a co może być bardziej zachwycającego niż spędzenie popołudnia wśród gwiazd? Podobne było doświadczenie większości studentów, a niektórzy nawet wskazywali, że każdego piątkowego popołudnia, gdy szli korytarzem w kierunku sali, chmury obawy i rozpaczy, które często zacieniają cieplarnię amerykańskiej akademii muzycznej, w widoczny sposób się rozwiewały.

Kiedy przychodzę na Pańskie zajęcia, mam poczucie, że gdy idę korytarzem, spływa na mnie jasność, a kiedy wchodzę do sali, jestem już szczęśliwa, podekscytowana i gotowa do działania.

Carina

W naszej muzycznej profesji młodych ludzi kształci się z największą troską od wczesnego dzieciństwa, przynagla­jąc ich do osiągania nadzwyczajnej biegłości technicznej i zachęcając do rozwijania w sobie dobrych nawyków ćwiczenia i ideałów wykonawczych. Ułatwiamy im uczestnictwo w znakomitych szkołach letnich i podróże zagraniczne, aby mogli bezpośrednio zapoznawać się z różnymi kulturami, a po tym wszystkim rzucamy ich w wir konkurencji, walki o przeżycie, obmowy, służalczoś­ci i pogoni za statusem. I oczekujemy od nich, by na takiej arenie wykonywali wspaniałe dzieła literatury muzycznej, które odwołują się między innymi do ciepła, szlachetności, radości, szczodrości, szacunku, wrażliwości i miłości!

Taka obsesja konkurencji jest niebezpieczna, ponieważ owładnięci nią młodzi muzycy mają trudności z podjęciem ryzyka, jakie jest konieczne, by stać się wspaniałym wykonawcą. Ponieważ muzyka może być przekazywana jedynie poprzez wykonawców, ekspresywne wykonanie jest jej źródłem życia. Jednak dopiero wtedy, gdy popełnimy błąd w wykonaniu, możemy naprawdę zacząć dostrzegać, co wymaga naszej uwagi. Moich studentów wytrwale uczę wręcz, że kiedy popełnią błąd, mają podnieść ręce w górę, uśmiechnąć się i powiedzieć: Jakie to fascynujące!". Wszystkim zresztą radzę tego spróbować.

W taki sposób można traktować nie tylko błędy, ale nawet doświadczenia, które zwykle określamy jako „negatywne". Zdarzyło mi się kiedyś, że pewien młody tenor, który nie mógł się skupić podczas zajęć, poprosił mnie później o rozmowę. Powiedział mi, że stracił dziewczynę i pogrążył się w takiej rozpaczy, iż prawie nie jest zdolny funkcjonować. Pocieszałem go, lecz ukryty we mnie nauczyciel był potajemnie zachwycony. Tenor był już teraz zdolny w pełni wyrazić łamiącą serce namiętność pieśni w Podróży zimowej Schuberta, która mówi o utracie ukochanej. Tydzień wcześniej pieśń ta całkowicie mu się wymykała, ponieważ jedynym przedmiotem uczucia, jaki kiedykolwiek utracił, była ulubiona złota rybka.

Mój nauczyciel, wspaniały wiolonczelista Gaspar Cassado, zwykł mówić do nas studentów: „Ogromnie wam współczuję - wasze życie było takie łatwe. Nie możecie grać wielkiej muzyki dopóty, dopóki coś nie złamie wam serca".

Szanowny Panie,

otrzymałem ocenę A, ponieważ stałem się wspaniałym ogrodnikiem zakładającym własny ogród życia. Aż do ubiegłego roku byłem onieśmielony, krytyczny, nastawiony negatywnie, samotny, zagubiony, pozbawiony energii, by cokolwiek zrobić, bez miłości, ducha, nadziei, emocji... bez celu. To, co uważałem za tak żałosne, w istocie doprowadziło mnie do tego, kim stałem się dzisiaj, kto kocha siebie, a tym samym muzykę, życie, ludzi, pracę, a nawet niedole. Moje chwasty kocham tak samo jak moje nierozkwitłe róże. Nie mogę doczekać się jutra, ponieważ jestem zakochany w dniu dzisiejszym, w ciężkiej pracy i jej nagrodzie... czy może być coś lepszego?

Szczerze oddany Soyan Kim

Sekret życia

W pierwszym roku eksperymentu z dawaniem A po kilku tygodniach zapytałem studentów, co czuli, rozpoczynając semestr od oceny A bez konieczności jakiegokolwiek sprawdzania się. Ku mojemu zdziwieniu rękę podniósł jakiś student z Tajwanu. Niezależnie od naturalnego onieśmielenia, jakie budzi perspektywa wypowiadania się w obcym języku, studentom z Azji - często zaliczającym się do naszych najbardziej utalentowanych artystów - rzadko zdarza się zgłaszać podczas zajęć. Paru azjatyckich studentów próbowało wyjaśnić mi, dlaczego tak jest. W niektórych kulturach azjatyckich tradycyjnie wysoko ceni się to, że ktoś ma rację. Nauczyciel zawsze ma rację, toteż dla studentów najlepszym sposobem, by uniknąć kompromitacji, jest nie mówić nic. Kiedy więc tajwański student dość entuzjastycznie podniósł rękę, oczywiście udzieliłem mu głosu. Oto co powiedział:

Na Tajwanie byłem „numer 68" wśród 70 studentów. Przyjeżdżam do Bostonu i pan Zander mówi, że mam A. Bardzo trudno się połapać. Przez trzy tygodnie chodzę bardzo zakłopotany. Jestem numer 68, ale pan Zander mówi, że jestem A... Jestem numer 68, ale pan Zander mówi, że jestem A. Pewnego dnia odkrywam, że dużo szczęśliwiej student A niż numer 68.1 postanawiam sobie, że jestem A.

Student ten w cudownym przebłysku trafił w „sekret życia". Zdał sobie sprawę, że wszystko jest wymyślone, że wszystko jest grą. Wymyślony jest numer 68 i wymyślona jest ocena A, toteż możemy śmiało wymyślić coś, co oświetli nasze życie i życie ludzi wokół nas.

Ludzie często czują się nieswojo z ideą przyznawania nie zapracowanego A, ponieważ wydaje im się, że w ten sposób kwestionuje się rzeczywiste różnice pomiędzy osiągnięciami różnych ludzi. Nie sugerujemy tutaj, że ludzie mają być ślepi na osiągnięcia. Nikt nie chce słuchać skrzypka, który nie potrafi czytać nut, ani nie chce być leczony przez kogoś, kto nie ukończył studiów medycznych. Standardy mogą pomóc nam w określeniu zakresu wiedzy, jaką student musi opanować, aby osiągnąć kompetencję w swej dziedzinie.

Praktyki dawania A nie proponujemy w kontekście pomiaru wyników przez odniesienie do standardów - choć może się ona kojarzyć z pojęciem oceny. Dajemy A po to, aby sprytnie rozluźnić ucisk, jaki oceny od najmłodszych lat wywierają na naszą świadomość. Takie A jest wynalazkiem otwierającym możliwości zarówno przed mentorem, jak i studentem, przed menedżerem i pracownikiem, w każdej ludzkiej interakcji.

Praktyka dawania A pozwala nauczycielowi zrównać się ze studentami w ich wysiłkach uzyskiwania wyników zamiast stawać po stronie standardów przeciwko studen­tom. W pierwszym przypadku nauczyciel i uczeń czy menedżer i pracownik stają się zespołem realizującym to, co możliwe; w drugim natomiast nierównowaga sił może prowadzić do zakłóceń i zahamowania, odwodząc energię od produktywności i rozwoju.

Jeden z problemów pracy ze standardami polega na tym, że czynniki odpowiedzialne - czy to nauczyciele, cały system szkolny, dyrektorzy czy zespoły kierownicze - często wpadają w pułapkę utożsamiania własnego punktu widzenia ze standardami. Jakże często w firmie zdarza się, że menedżer nie wie, co począć, kiedy odkrywa, iż podwładni zrobili coś nie tak, jak on sam by to zrobił. Zwykłą reakcją jest wówczas przedstawienie jawnego lub ukrytego ultimatum: „Róbcie to tak, jak należy - jak ja to robię".

Przesłanie takie na ogół nie tylko tłumi inicjatywę i kreatywność, ale również wdraża studentów i pracow­ników do koncentrowania się wyłącznie na tym, co trzeba zrobić, aby zadowolić nauczyciela lub menedżera, oraz na tym, od czego można się wykpić. Oceny przyznawane przez nauczyciela często mierzą po prostu stopień jego rozczarowania stylem i zainteresowaniami studenta, które różnią się od jego własnych. Zamiast dostarczać studentowi wymiernych informacji o jego nauce, mówią mu, w jakiej mierze nie sprostał oczekiwa­niom oceniającego.

Praca zaliczeniowa

Roz: Jeszcze w liceum w taki właśnie sposób starłam się z nauczycielką literatury angielskiej w sprawie pracy zaliczeniowej - przygotowywanej przez cały semestr wyczerpującej analizy dzieła jednego autora. Byłam znana z pozostawiania prac i zadań na naprawdę ostatnią minutę i ten przypadek nie był wyjątkiem. Postanowiłam napisać o Nathanielu Hawthorne; potem, po przeczytaniu większości jego dzieł, zmieniłam zdanie. Do terminu oddania prac pozostało już tylko dwa albo trzy tygodnie, kiedy stanowczo zdecydowałam się na Thomasa Hardy'ego. Całą ostatnią noc przepracowałam ze szczęśliwym dla mnie poczuciem intensywnej presji i skupionego zainte­resowania, a następnego dnia w szkole każdą wolną chwilę spędziłam na gorączkowym przepisywaniu pracy na maszynie. Jak można było przewidzieć, ledwie na pięć minut przed końcem zajęć oddałam nauczycielce gotową pracę, wysłuchując nieodzownego wykładu na temat szaleństwa moich metod organizacji - który spłynął po mnie jak woda po gęsi. Prace miały być oceniane przez nauczyciela z innej szkoły, który nie znał naszej klasy.

Przez dwa tygodnie wszyscy z drżeniem oczekiwaliśmy, jak zostaną ocenione wyniki naszych starań. Wreszcie prace wróciły. Nauczycielka wręczała je nam kolejno, zachęcająco uśmiechając się do każdego ucznia. Kiedy jednak doszło do mnie, wyraz jej twarzy stał się napięty i niezadowolony. Moja obawa nagle wzrosła. Przerażona odwróciłam papiery, aby zobaczyć uwagi na końcu, ale tam u góry strony miękkim ciemnym ołówkiem było wypisane grube A. Egzaminator chwalił kompozycję idei, organizację pracy, styl i gramatykę.

Punkt widzenia naszej nauczycielki był inny: zakładała, że uczniowie muszą się uczyć, jak pisać swe prace w określonym tempie, opracowując pewne wstępne wersje. Powiedziała mi później: „Byłam bardzo roz­czarowana, że dostałaś taką wysoką ocenę. Miałam nadzieję, że ci się nie uda, co będzie dla ciebie lekcją w sprawie przygotowywania się". Czułam się tak, jakby wyganiano mnie ze słonecznego szkolnego podwórka, gdzie długo z takim zapałem się bawiłam. Zaczęłam bronić mojego stylu pracy w ostatniej minucie i okazywać dumę z nawyków, które aż do tamtej chwili wydawały mi się po prostu sprawą osobistych upodobań.

Dziś, kiedy to sobie przypominam, nie mam wątp­liwości, że moja nauczycielka angielskiego miała na sercu mój najlepszy interes. Obawiała się zapewne, że gdy znajdę się w trudniejszej sytuacji, będzie mi brakowało umiejętności potrzebnych do odnoszenia sukcesów. Musiała też przewidywać, że uzyskana ocena będzie dla mnie potwierdzeniem, iż mój styl pracy jest właściwy, wobec czego nigdy nie spróbuję innych metod. Wyob­raźmy sobie jednak, że zareagowałaby na moje A, pokazując mi na palcach znak zwycięstwa i zapraszając mnie do gry: wypróbowania ręki na szkicu następnej pracy na długo przed terminem jej oddania - po to tylko, by przekonać się, że nie pomoże mi to jeszcze lepiej wykonać swoją robotę. Wiem, że zgodziłabym się na taką grę. Zstępując ku mnie i wychodząc mi naprzeciw w taki właśnie sposób, zachęcający i pełen wyobraźni, odzyskałaby wiodącą rolę w mojej edukacji. Mówiąc w naszym języku, powinna była dać mi A, a tym samym również uzyskać taką ocenę dla siebie.

W królestwie możliwości dosłowne lub przenośne dawanie A prowadzi do przymierza nauczyciela z uczniem, menedżera z pracownikiem, a z dążenia do celu czyni ożywczą grę. W ramach tej gry standard staje się znacznikiem wskazującym zespołowi kierunek. Jeśli uczeń trafia w tarczę, to wiadomo, że zespół jest na właściwej drodze; jeśli nie, no cóż: Jakie to fascynujące!". Instruktor nie identyfikuje się osobiście ze standardem, a student nie identyfikuje się osobiście z wynikami gry. Ponieważ zadaniem nauczyciela jest udzielanie studentom pomocy przy rozbijaniu barier blokujących ich zdolności i eks­presję, sprzymierza się on ze studentami, którym dał A, standardy natomiast same się o siebie troszczą.

Dawanie A łączy ludzi we wspólnym celu

Nawet w orkiestrze symfonicznej, kiedy dyrygent i setka muzyków grają o wspólną stawkę - mianowicie o wspa­niałe wykonanie - standardy mogą siać spustoszenie. Nie każdy dyrygent potrafi wyjść poza własny punkt widzenia i własne przesądy, aby przekonać się, w jaki sposób wspiera muzyków lub podkopuje ich grę. Kiedy oboistka ma przytknąć instrument do ust, by wykonać swe wielkie solo, spogląda na dyrygenta, od którego wraz z informac­jami o tempie, frazowaniu, artykulacji, rytmie, barwie i charakterze muzyki płynie przesłanie zawierające ocenę - a ocena ta podobnie jak wszystko inne określa jej grę.

Przyznawana za darmo ocena A wyraża wizję partner­stwa, pracy zespołowej i relacji. Służy całościowości i funkcjonalności, wyraża świadomość, że w każdym z nas nadmiar kamienia może ukrywać wdzięczną formę.

Jeśli brakuje wizji, wszyscy kierujemy się własnym porządkiem spraw, znajdujemy ludzi, których zaintereso­wania odpowiadają naszym, i nie zwracamy uwagi na tych, z którymi - jak się nam wydaje - nie mamy wiele wspólnego. Automatycznie oceniamy naszych muzyków, pracowników i osoby najbliższe według naszych standar­dów, mimowolnie zdejmując im wiatr z żagli. Dzięki natomiast nowej praktyce stałego dawania A we wszystkich naszych relacjach możemy sprzymierzyć się z innymi, ponieważ takie A określa i utrzymuje wzbogacające życie partnerstwo.

Smyczek Tanyi

Ben: Podczas prób IX Symfonii Mahlera z Philharmonia Orchestra of London zauważyłem, że jedna ze skrzypaczek siedzi w zbyt swobodnej, wręcz niedbałej pozycji. Podczas próby generalnej jej postawa, wciąż nie zmieniona, w zauważalny sposób kontrastowała z postawą innych muzyków, którzy byli uniesieni i fizycznie to wykazywali.

Jej gra była w pełni profesjonalna, jednak wobec poruszającej intensywności muzycznego testamentu Mahlera jej obojętne zachowanie, które zniechęcałoby przy każdym utworze, wydawało się szczególnie nie na miejscu.

Po próbie podszedłem do niej i zapytałem, co się dzieje. Jej reakcja zaskoczyła mnie. „Czy to pańskie smyczkowa-nie?" - zapytała. Kiedy powiedziałem, że z tego samego smyczkowania korzystaliśmy podczas ostatniego wykona­nia w Bostonie, zauważyła: „Muzyka płynie zbyt szybko na wszystkie te zmiany smyczka. Po prostu nie potrafię dosięgnąć struny". Ponieważ wiem, jak trudno przyłożyć szybko poruszający się smyczek do struny z dostateczną siłą, by uzyskać donośny dźwięk, zaproponowałem, że być może powinniśmy zagrać w wolniejszym tempie. Ona jednak była wielce zdumiona. „Niech pan nie będzie śmieszny - zaprotestowała. - Powinien pan wykonywać to tak, jak pan to czuje. Powiedziałam, bo pan pytał".

Było to dla mnie objawienie. Zewnętrzna postawa muzyczki, cały jej fizyczny wygląd, nawet jej nastrój - wszystko to było związane z dyskomfortem, jaki wywoływało w niej smyczkowanie! Trzeba pamiętać, że dyrygent orkiestry sam nie gra, jakkolwiek wczuwa się w każdy instrument - a wydaje mi się, że jako wiolon­czelista jestem szczególnie uwrażliwiony na fizyczne ruchy smyczka. Jednak odwieczne poszukiwanie od­powiedniego tempa muzyki, pragnienie ujawnienia bolesnych, łukowanych długich linii i burzliwego szaleń­stwa ekspresji Mahlera doprowadziły mnie zapewne do tempa nieco zbyt szybkiego, przez co poświęciłem zasadniczą dla muzyka kinestetyczną relację pomiędzy smyczkiem a struną. Kosztem okazał się dyskomfort, a ostatecznie rezygnacja cennego członka sekcji skrzypiec jednej z najwspanialszych orkiestr na świecie. Była to cena zbyt wysoka.

Mój zwykły dzień koncertu wygląda tak, że po porannej próbie wracam do pokoju i solidnie się wysypiam; potem prysznic, dwie angielskie płaskie bułeczki z jajecznicą i dobrą, mocną angielską herbatą i powrót do sali koncertowej, gdzie wygłaszam moją tradycyjną mowę do orkiestry. Tym razem jednak wszystko się zmieniło. Wróciłem do hotelu i spędziłem popołudnie z partyturą Mahlera, wyobrażając sobie, co czuje skrzypek wy­grywający kolejne pasaże. Oczywiście nie wszystko było zbyt szybkie. Może ten fragment? A może tamten? Podczas wieczornego koncertu lekko poszerzyłem wszystkie frazy, co do których ustaliłem, że mogły sprawiać kłopot smyczkowi Tanyi.

Podczas koncertu często spoglądałem w jej stronę i na jej miejscu widziałem namiętną, nie skrywającą emocji skrzypaczkę całkowicie porwaną przez muzykę. Choć nawet bez pełnego udziału Tanyi nasze wykonanie byłoby więcej niż dobre, to jednak zaangażowanie takiego dodatkowego jednego procentu przyniosło nieproporc­jonalnie wielki skutek, ponieważ odkąd zawiązała się między nami relacja, ja również mogłem w pełni się zaangażować. Kiedy widziałem w niej nieistotną ofiarę sytuacji, musiałem udawać, że nie ma znaczenia, dlaczego z jakiegoś powodu nie angażuje się w grę. Równocześnie jednak traciłem energię, by ją zarazem śledzić i ignorować.

Po koncercie nie udało mi się znaleźć Tanyi, ale kilka tygodni później postanowiłem wytropić ją, aby podziękować jej za pouczenie, które - choć udzielone w ostatniej chwili - pomogło nam dać taki poruszający i satysfakcjonujący koncert. W biurze Philharmonia otrzymałem numer jej telefonu i pewnego ranka za­dzwoniłem z Bostonu na londyńskie przedmieście, gdzie mieszkała.

Kiedy się przedstawiłem, Tanya była wyraźnie wstrzą­śnięta. Wyznała, że nigdy jeszcze żaden dyrygent nie zadzwonił do niej do domu. Na moje wyrazy głębokiej wdzięczności za jej wkład w wykonanie IX Symfonii zareagowała zachwytem. Okazało się, że Mahler jest jej ulubionym kompozytorem, że uwielbia wszystkie jego utwory i że tamto nasze wykonanie było jednym z najważniejszych punktów w jej życiu muzycznym.

Nauczyłem się wtedy, że muzyk, który wygląda na najbardziej obojętnego, może w rzeczywistości być najmocniej zaangażowanym członkiem zespołu. Cynik to przecież osoba ogarnięta pasją, która nie chce kolejnego rozczarowania. Tanya - w każdym calu miłośniczka Mahlera - postanowiła „przesiedzieć" nasze wykonanie, ponieważ znów miało ją rozczarować. Nauczyłem się od niej, że tajemnica tkwi w tym, aby nie odwoływać się do ludzkiego cynizmu, ale do namiętności.

Kiedy pierwszy raz zwróciłem się do Tanyi - nie po to, aby udzielić reprymendy opornemu członkowi zespołu, który nie chce dźwigać przypadającego nań ciężaru, ale z nastawieniem, nawet pewną wiedzą, że kocha muzykę, że chce, aby koncert się udał, że chce „dosięgnąć struny" swoim smyczkiem - dałem jej A. Moje pytanie: „Co się dzieje?" było zwrócone do kogoś, kto - jak sobie wyobrażałem - jest w pełni zaangażowany w nasz wspólny projekt, kogoś, komu - z jakiegokolwiek powodu - jest ciężko.

Kiedy w kolejnym sezonie wróciłem do Philharmonia, Tanya przywitała mnie entuzjastycznie. Dzięki memu doświadczeniu z tą jedną skrzypaczką wydawało się, że nawiązałem cieplejszą relację ze wszystkimi muzykami w orkiestrze. Podczas przerwy w jednej z prób II Symfonii Mahlera, kiedy pracowaliśmy nad subtelnie rytmiczną, przypominającą wiedeński walc drugą częścią utworu, wsunąłem się w krzesło obok nowej przyjaciółki. „Może odrobinkę za wolno?" - powiedziała półgłosem.

Praktyka dawać A zarówno rozbudza, jak i rozpoznaje uniwersalne ludzkie pragnienie dawania innym bez względu na to, ile barier trzeba pokonać, by dać temu wyraz. Możemy wybierać: albo usprawiedliwimy apatię szefa, muzyka czy ucznia liceum i sami popadniemy w rezygnację, albo uhonorujemy ich nie spełnione pragnienie odciśnięcia na świecie swej indywidualności. Jak często na przykład widzimy nastolatków zgarbionych w tej samej postawie pogodzenia się z losem, jaką Tanya przyjmowała podczas prób? O ile zmieniłyby się nasze zrozumienie ich i rozmowy z nimi, gdybyśmy stale i bez zastrzeżeń dawali im A, nie negując przy tym niczego, co dzieje się w naszych relacjach z nimi? Wychodząc od przekonania, że tacy młodzi ludzie poszukują dziedziny, w której mogliby wnieść coś autentycznego dla dobra rodziny i otoczenia, zauważylibyśmy przede wszystkim, jak niewiele jest dostępnych im sensownych ról. Potem moglibyśmy zobaczyć, jak wobec braku celu większego od nich samych ci młodzi ludzie wycofują się za linie boczne, jakby ich egzystencja była pozbawiona znaczenia.

„Choroba drugiego skrzypka": nawykowe przeświadczenie o braku własnego znaczenia

Ben: Studentom z mojej piątkowej grupy mówię, że kiedy opadnie ekscytacja początkowej dyskusji na temat A, nie upłynie wiele czasu, kiedy jakiś wewnętrzny głosik zacznie im szeptać coś takiego:

Dlaczego mam się przejmować dzisiejszymi zajęciami? Już przecież mam A. Tyle mam roboty: naprawdę trzeba mi więcej samodzielnie ćwiczyć. Zresztą grupa jest tak duża - on pewnie nawet nie zauważy mojej nieobecności.

Wyjaśniam im, że jest to pierwszy objaw rozpowszech­nionego schorzenia zwanego „chorobą drugiego skrzypka" - potocznie mówi się o „graniu drugich skrzypiec". Szczególnie podatni na nią są ludzie, którzy uważają, że pełnią w grupie mało istotną rolę (na przykład grają w drugich skrzypcach). Smyczkowcy często uważają się za nadmiarowych piechurów, coś w rodzaju mięsa armatnie­go na użytek egotycznych kaprysów dyrygenta. W końcu wiele innych instrumentów dubluje ich partie. Inaczej jest w przypadku pierwszej trąbki czy głównych dęciaków - są to soliści w ramach orkiestry.

Smyczkowiec, który właśnie dostał się do orkiestry, często zaczyna z wielkim zapałem, wieczorem zabiera nuty do domu, a w wolnym czasie wciąż regularnie i starannie ćwiczy. Potem jednak zaczyna mu świtać, że jego partner przy pulpicie przestał ćwiczyć lata temu, a jednak gdy fałszuje, dyrygent nie tylko nie zwraca na to uwagi, ale zdaje się nawet tego nie słyszeć. Tak więc on również szybko zaczyna wykazywać objawy pierwszych ataków tej choroby.

Pierwszemu obojowi natomiast raczej rzadko zdarza się, by przestał robić stroiki albo opuścił próbę. Jest po prostu zbyt łatwy do zauważenia. Wydaje mi się, że w ciągu tych wszystkich lat mojego dyrygowania nie spotkałem się z przypadkiem, by pierwszy obój spóźnił się na próbę. Czy to dlatego, że obój musi być obecny na samym początku, by podać wszystkim instrumentom A?

„A zatem - mówię studentom - kiedy następnym razem usłyszycie w głowach melodię drugich skrzypiec, które będą wam mówiły: Nie pójdę na zajęcia, bo jestem zbyt zmęczona albo Mam tyle do roboty, a wiem, że i tak nie ma znaczenia, czy będę obecny - pamiętajcie, że jesteście studentami z oceną A. Student z oceną A jest czołowym muzykiem na każdych zajęciach, integralnym głosem, bez którego zespół nie jest w stanie wykonać utworu, nad którym pracuje".

Kiedyś w Hiszpanii zobaczyłem na małym sklepie wielką tablicę z napisem. Głosił on:

ALVAREZ

Szewc

i lekcje drugich skrzypiec

Pomyślałem sobie z nadzieją, że może wielka pokora Alvareza nie ograniczy w nieodwracalny sposób aspiracji jego uczniów.

Kiedy jednak sam miałem zaszczyt wykonywać kwartety smyczkowe z Robertem Koffem, drugim skrzypkiem i założycielem zespołu Julliard String Quartet, nabrałem przekonania, że prawdziwym liderem kwartetu smyczkowego jest drugi skrzypek. Nie dlatego, że Koff dominował nad całą naszą resztą, ale dlatego, że w swojej partii miał wszystkie wewnętrzne rytmy i harmonie, a nadawał im taką jasność i autorytet, że wszyscy ulegaliśmy ogromnemu wpływowi jego gry. Prowadził nas, „grając drugie skrzypce". W naprawdę wspaniałym kwartecie smyczkowym wszyscy czterej muzycy robią to równocześnie.

Roz: Pewnego roku w połowie drugiego semestru Ben poprosił mnie, abym poprowadziła zajęcia z jego grupą w konserwatorium, kiedy będzie dyrygował w Europie. Jego studenci zawsze byli zainteresowani nowymi technikami radzenia sobie z tremą, a Ben uważał, że mogłabym w tej sprawie powiedzieć im coś ważnego.

Kiedy jednak jechałam do konserwatorium, z przeraże­niem przekonałam się, że to właśnie ja jestem niezrozumia­le zdenerwowana. Moje myśli pędziły z trwogą ku najbliższym dwóm godzinom: wyobrażałam sobie, jak stoję przed całą grupą, blada i wstrząśnięta, kiedy omawiamy tremę odczuwaną przez studentów przed występem. Zapowiadało się to na doświadczenie bardzo upokarzające.

Najpierw spróbowałam poradzić sobie ze strachem: pouczyłam się, że mam „wytrzymać z emocją" - ale pomysł ten okazał się wybitnie mało pomocny. Potem zwymyślałam się za to, że nie potrafię utrzymać strachu w ryzach.

Nie przyszło mi do głowy zastanowić się, jaką ocenę dawałam właśnie studentom, z którymi miałam się spotkać.

Kiedy weszłam do sali, wciąż byłam pełna silnych obaw i skupiona na sobie, ale kiedy zaczęłam mówić, wszystko się zmieniło. Jestem przejęta, znajdując się tutaj - powiedziałam (kłamstwo ze skłonnością do prawdy) - ponieważ... (nie wiedziałam jeszcze, co chcę powiedzieć)...ponieważ jesteście artystami... i chyba nie mogła­ bym mieć lepszego audytorium, by przedyskutować temat, który mnie pasjonuje: kreatywność".

I nagle wszystko okazało się prawdą. Kiedy dałam moim słuchaczom A i wymyśliłam ich jako kolegów, stali się dokładnie tymi ludźmi, z którymi chciałam rozmawiać, i znalazłam się dokładnie tam, gdzie chciałam być. Gdybyśmy naprawdę mogli ustalać, kim są ludzie w grupie, z którą prowadzimy zajęcia, w orkiestrze, którą dyryguje­my, czy zespole, którym zarządzamy, dlaczego mielibyśmy określać ich jako ludzi, z którymi nie potrafimy skutecznie i przyjemnie pracować?

Czas upływał, a studenci wymyślali historie, jak żyć i pracować, historie wzbogacające ich pasję i kreatywność. Odpowiedź na tajemnicę tremy okazała się taka sama jak sekret życia: wszystko jest wymyślone.

Dawanie A stanowi zasadnicze, paradygmatyczne przejście w kierunku uświadomienia sobie, że wszystko jest wymyślone: A jest wymyślone i numer 68 jest wymyślony - i podobnie wszystkie oceny pośrednie. Niektórzy czytelnicy mogą dojść do wniosku, że nasza praktyka jest po prostu ćwiczeniem w rodzaju „nadawania pozytywnego wydźwięku" negatywnej opinii, „myślenia o czyichś najlepszych stronach" czy „niepowracania do starych spraw". Wcale jednak tak nie jest. Dając komuś A, wcale nie musimy wybielać żadnych jego zachowań, a żaden czyn nie jest tak zły, by nie można było poza nim rozpoznać ludzkiej istoty, której mówi się prawdę. Wielokrotnemu mordercy możemy dać A, zwracając się do niego jako do osoby, która wie, że zatraciła człowieczeń­stwo i wyzbyła się wszelkiej nad sobą kontroli, a możemy też dać A naszej ponurej, leniwej i skrytej nastoletniej córce, choć akurat znów przesypia całe rano. Kiedy się jednak zbudzi, nasza z nią rozmowa będzie nieco inna niż dawniej, ponieważ dziewczyna stanie się dla nas osobą, której prawdziwa natura polega na uczestnictwie - bez względu na to, jak silne są jej zahamowania. Będziemy wiedzieli, że komunikujemy się z nią, nawet jeśli stwierdzimy, iż trzyma język za zębami albo jest zbyt zakłopotana, by od razu nam odpowiadać.

Kiedy dajemy A możemy otworzyć się na perspektywę inną niż nasza własna. Tak naprawdę będziemy przecież słuchać tylko tej osoby, której daliśmy A, a prawdziwie docenić świeży punkt widzenia możemy wyłącznie w tych rzadkich przypadkach, gdy bez reszty wsłuchujemy się w czyjeś słowa.

W kontekście pomiaru, w naszym codziennym życiu, oceny przyznawane innym często są lepsze lub gorsze w zależności od naszych nastrojów i opinii. Zdarza się, że nie zgadzamy się z kimś, obniżamy mu ocenę i nigdy już dokładnie nie wysłuchujemy, co ma do powiedzenia.

Każda nowa ocena jak skrzynka wyznacza granice tego, co jest pomiędzy nami możliwe.

Mahler i Katrine

Ben: Skrzypaczka z mojej orkiestry pokazała, jakie cudowne rzeczy mogą się zdarzyć, gdy porzucimy wszystkie nasze ograniczające założenia w sprawie tego, co może być interesujące i zrozumiałe dla dziecka, i nie będziemy formułowali żadnych wobec niego oczekiwań.

Orkiestra Boston Philharmonic zaplanowała jesienne wykonanie IX Symfonii Mahlera, a ze względu na niezwykłą trudność tej muzyki postanowiłem rozesłać taśmy z nagraniem utworu wszystkim członkom zespołu, aby w ciągu lata mogli się z nim zapoznać. Jedna z naszych skrzypaczek, Anne Hooper, zabrała taśmę na wyspę u wybrzeży Maine, gdzie odwiedzała rodzinę, i tam odtwarzała ją z dużego radiomagnetofonu.

Jej pięcioletnia siostrzenica Katrine zatrzymała się, by chwilę posłuchać, a potem zapytała: „Ciociu Anne, o czym jest ta muzyka?". Anne wzięła się za snucie dziewczynce cudownej baśni, opowiadając jej historię dzikiego i strasznego smoka, pięknej księżniczki zamkniętej w zamku i jej urodziwego księcia. Opowiadanie trwało dziewięćdziesiąt minut - tyle, ile cała symfonia.

Następnego dnia mała Katrine poprosiła, aby jeszcze raz puścić jej muzykę o pięknej księżniczce. Tak więc Anne włożyła taśmę do magnetofonu i włączyła go, tym razem tylko od czasu do czasu przypominając Katrine wymyśloną przez siebie fabułę.

Kiedy utwór był na życzenie Katrine odtwarzany już trzeci raz, mniej więcej w połowie dziewczynka zapytała: „Ciociu Anne, o czym naprawdę jest ta muzyka?".

Anne spojrzała na swą pięcioletnią siostrzenicę ze zdumieniem, a następnie zaczęła opowiadać jej prawdziwą historię Mahlera - jak smutne było jego życie, jak w dzieciństwie stracił siedmioro braci i sióstr, tak że trumna stała się w ich domu często obecnym meblem. Opowiedzia­ła Katrine o jego ojcu, alkoholiku okrutnym wobec syna i zastraszającym jego matkę, która była inwalidką. Opowiedziała jej, że mała córeczka Mahlera umarła w wieku czterech lat, a on nigdy właściwie nie pogodził się z tą stratą, że był zmuszony zrezygnować z ważnego stanowiska w słynnej Operze wiedeńskiej, ponieważ był Żydem. „A potem, tuż przed napisaniem tej symfonii - powiedziała Anne - Manier dowiedział się od swego lekarza, że ma słabe serce i bardzo niewiele życia przed sobą. Tak więc żegna się ze wszystkim i spogląda wstecz na swoje życie. Dlatego właśnie ta muzyka często jest tak smutna i dlatego zakończenie utworu zamiera i milknie - jest to opis jego śmierci, jak ją sobie wyobrażał, jego ostatniego tchnienia".

Anne wyjaśniała dalej, że Manier nie był zawsze smutny. Był wielkim miłośnikiem natury, wytrzymałym pływakiem i uwielbiał piesze spacery. Jego śmiech był wspaniały, a miłość życia olbrzymia - i wszystko to również jest w jego muzyce, na równi ze smutkiem i gniewem, jakie budzą w nim choroba, brutalność ojca i delikatność matki inwalidki. Mahler uważał, że powinien włożyć w swe symfonie cały świat - toteż jeśli słucha się ich dostatecznie uważnie, można usłyszeć w nich wszystko, co tylko można sobie wyobrazić.

Następnego dnia Katrine przybiegła do ciotki i zapytała: „Ciociu Anne, ciociu Anne, czy możemy dziś znowu posłuchać muzyki o tamtym panu?". Oczywiście mogły, a następnego dnia znowu - i rodzice Katrine powiedzieli mi, że tego lata dziewczynka wysłuchała symfonii blisko sto razy. Kiedy przyszedł październik, cała rodzina wybrała się w czterogodzinną podróż samochodem z północnej części stanu Nowy Jork do Bostonu, aby posłuchać naszego występu w Jordan Hall. Katrine wysłuchała całej symfonii z szeroko otwartymi oczami. Później napisała do mnie liścik z podziękowaniem.

Zawsze noszę przy sobie ten liścik. Przypomina mi, jak rzadko zwracamy uwagę na to, co w dzieciach namiętne i niezwykłe, jak rzadko choćby szukamy tego - jak rzadko dajemy dzieciom A.

Kiedy Thurgood Marshall, sędzia Sądu Najwyższego, odchodził na emeryturę, zapytano go, z jakiego swego osiągnięcia jest najbardziej dumny. Odpowiedział po prostu: „Że zrobiłem najlepsze, co mogłem, mając to, co miałem". Czy może być większy wyraz uznania? Marshall dał sobie A i w ramach tej struktury mógł swobodnie mówić o błędach orzeczeń, o tym, co mógł był zrobić inaczej, gdyby miał dostęp do innych punktów widzenia. Dać sobie A nie znaczy chwalić się czy myśleć o sobie z większym szacunkiem. Nie ma nic wspólnego z recyto­waniem własnych osiągnięć. Przyznane za darmo A odrywa nas od drabiny sukcesów i porażek, aby czarodziejskim sposobem przenieść nas ze świata pomiaru do wszech­świata możliwości. Stanowi strukturę pozwalającą nam w całej pełni dostrzec, kim jesteśmy, oraz w całej pełni być tym, kim jesteśmy - bez konieczności opierania się czy przeczenia jakiejś części naszej istoty.

Rekonstrukcja własnej przeszłości

Ścieżka dawania A daje nam wspaniałą możliwość przekształcenia historii własnego życia. Pozwala nam na nowo zastanowić się nad ocenami, jakie dawaliśmy innym, gdy byliśmy dziećmi, nad ocenami, które dziś wpływają na nasze życie jako legendy, którymi żyjemy.

Jak często zdarza się nam upierać przy prawdziwości jakichś dawnych wspomnień, gdyż zapominamy, że są one tylko ocenami dziecka? Historie, które nas po­wstrzymują, możemy zastąpić opowiadaniami mądrzej­szymi, wolnymi od dziecięcych strachów, których wymyślanie pozwala nam skruszyć zadawnione psycho­logiczne blokady.

Bodziec do przekształcenia własnej przeszłości przy­chodzi zazwyczaj z poczucia beznadziejności dnia dzisiejszego, wrażenia, że wciąż na nowo przeżywa się to samo frustrujące doświadczenie. Wydaje się, że nasze umiejętności analizy nie są tu pomocne, choć niektórzy niestrudzenie jej próbują. Ludzie, z którymi mamy do czynienia, zdają się podążać tak ubitymi drogami. Jak możemy to zmienić? W takiej fatalnej sytuacji nie zauważamy na ogół własnej ręki, toteż rzadko szukamy odpowiedzi w dobrym miejscu. Dlaczego nie mielibyśmy zwrócić uwagi na oceny, jakie sami wystawiamy?

Roz i jej ojciec

Roz: Odkryłam to kilka lat temu, po jakiejś nużąco znajomej sprzeczce z mężem, jednej z tych, które pogrążają nas oboje w irytacji i odrobinie rozpaczy. Pozostawiona sama sobie, wykorzystałam tę chwilę, aby zamiast podążyć zwykłą drogą wymówek i oskarżeń, pójść ścieżką A. Dobrze wyszkolona w wyszukiwaniu w przeszłości źródeł dzisiejszych interpretacji zapytałam sama siebie, jaką ocenę wystawiłam pierwszemu mężczyźnie mojego życia - ojcu - i dlaczego była ona taka a nie inna. Mój ojciec nie żył już od kilkunastu lat, ale wraz z jego wspomnieniem pojawiały się stopnie, jakie ode mnie otrzymywał.

Moi rodzice rozeszli się niedługo po tym, jak przyszłam na świat, a moje późniejsze kontakty z ojcem były sporadyczne. Do czasu, kiedy skończyłam sześć czy siedem lat, mieszkał niedaleko od nas z nową żoną i dzieckiem. Wraz ze starszą siostrą odwiedzałyśmy go co jakieś dwa tygodnie, ale kiedy wraz z nową rodziną przeniósł się gdzieś daleko, nasze kontakty całkiem osłabły. Kiedy moja siostra pojechała z nim na Florydę, aby wybrać się na ryby na pełne morze, czekałam dwa lata, aby poprosić go, by zabrał mnie w taką samotną podróż. Miałam osiem lat. Odmówił mi. Jako nastolatka spróbowałam ponownie - z wynikiem niezadowalającym: moja prośba przyniosła zaproszenie dla nas obu, siostry i mnie. Dopiero kiedy miałam osiemnaście lat, uzyskałam wreszcie szansę spędzenia czasu z ojcem sam na sam.

Kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, spotykałam się z nim krótko, kiedy przejeżdżał przez Nowy Jork w drodze do jakiegoś innego miasta. Sprawy nie ułożyły mu się tak, jak miał nadzieję. Wyczekiwał emerytury i bezczynnego życia na Florydzie, ale kiedy ono przyszło, nie spełniło chyba swych obietnic. Otrzymaliśmy wstrząsającą wiado­mość, że zmarł nagle - z własnej ręki - w wieku 65 lat.

Kilka lat później, siedząc w fotelu, zadałam sobie kilka podstawowych pytań. Czy uważam, że mnie kochał? Nie. Ale - szczerze mówiąc - jak mógł mnie kochać? Ledwo mnie znał. Był to problem, jak zawsze uważałam, tak bardzo ograniczonych bezpośrednich kontaktów. A jaką ocenę mu dałam? B z minusem, może C. Na jakiej podstawie? Ponieważ nie podjął wysiłku, aby mnie poznać, swą własną córkę. Nie znał mnie i nie kochał mnie. Gdyby mnie znał, gdyby znalazł czas, aby mnie poznać, pokochałby mnie.

Siedząc tak i zastanawiając się, zdałam sobie sprawę, na jak strasznym - choć na pozór tak prawdziwym - założeniu się opieram: że mój ojciec mnie nie kochał. Postanowiłam sprawdzić, czy założenia tego nie przeno­siłam na inne relacje, i przekonałam się, że rzeczywiście tak było. Uświadomiłam sobie wręcz, że była to skrzynka, w którą zapakowany był każdy mój intymny związek. A skoro czułam się niekochana, to czy cierpliwie starałam się dać poznać moje pragnienia, dać się zrozumieć i docenić? Absolutnie nie, w żadnym wypadku. I zawsze pozostawałam z poczuciem porażki.

Czy praktyka dawania A mogła mieć coś wspólnego z moim ojcem i ze mną? Czy mogłaby wydobyć nas ze skrzynki? Mogłabym zapewne zacząć od tego, że ojciec mnie kochał, przynajmniej jakoś mnie kochał - ale dokąd mnie to zaprowadzi? Jak zdołam wyjaśnić fakty?

Oto jak dałam mu A. Powiedziałam:

Ojciec mnie kochał.

„Hm - pomyślałam - jeśli chcę powiedzieć, że mnie kochał, może przyznać, że mnie znał - przynajmniej trochę".

Ojciec mnie kochał; Ojciec mnie znał.

Dlaczego więc nie chciał ze mną być? Dlaczego straciliśmy kontakt?

Z nowych założeń wyłoniła się odpowiedź:

Ojciec mnie kochał;

Ojciec mnie znał;

Ojciec czuł, że nie ma mi nic do zaoferowania.

Oczywiście. Mój ojciec sam nie był ze sobą szczęśliwy. Kto tak całkowicie usunąłby się z tego świata, jeśli nie osoba, która czuła, że nie ma nic cennego do zaoferowania?

Do oczu napłynęły mi łzy. Po raz pierwszy płakałam nad nim - a może nad nami, sama nie wiem - lecz nie były to łzy żalu nad sobą. Nowy układ znaczeń wydawał mi się bardziej realny i zharmonizowany z mądrzejszą częścią mojej osoby niż historia, która wcześniej mi ciążyła. Spojrzałam na inne moje relacje i zobaczyłam, jak absurdalne było uważać, że mężczyzna, który wybrał związek ze mną, nie kocha mnie i nie zna. Co więcej - jak wyczerpujące było poczucie, że muszę tak ciężko pracować na to, by mnie uznał i docenił!

Zaczęłam pisać inne opowiadanie: że mój mąż naprawdę zna mnie i kocha i że oferuje mi najlepsze, co może mi dać. Kiedy potem z nim rozmawiałam, mówiłam z punktu widzenia A, do kogoś, kogo określiłam jako zdolnego i chcącego mnie wysłuchać. Dopóki w taki sposób praktykowałam dawanie A, dopóty stwierdzałam, że wszystkie niemal nasze rozmowy były tak owocne, że dawniej nie potrafiłam nawet sobie tego wyobrazić.

Kilka dni po tym, jak przemyślałam na nowo moją relację z ojcem, przetrząsałam pudło z książkami, które znalazłam w suterenie. Nagle skądś wyśliznął się list i upadł mi prosto pod nogi. Był napisany ręką ojca i datowany na jakieś dwadzieścia lat wcześniej. Patrzyłam na niego, jakbym go nigdy wcześniej nie widziała; powiedziałabym nawet, że przez całe życie nigdy nie dostałam listu od ojca.

Kochana Rozamundo,

cudownie było Cię zobaczyć. Mam nadzieję, że wybierzesz zawód związany z pracą z ludźmi i pomaganiem innym, ponieważ uważam, że masz do tego prawdziwy talent.

Kochający ojciec

Znał mnie dokładnie taką, jaką chciałabym być znana.

To działa właśnie tak. Kiedy tylko jesteśmy gotowi dawać ludziom A, ujawnia się wszystko, co było jakby ukryte za zasłoną. Pokazują się listy, powracają wspo­mnienia. Otwierają się nowe horyzonty. Kiedy sama relacja nie pozostaje już pod znakiem zapytania, możemy zastanowić się, co teraz chcemy stworzyć.

Wielu z nas cierpi wskutek przekonania, że rodzice nie dawali nam A. Słyszymy wtedy często udzielaną nam ze szczerym, współczującym spojrzeniem pociechę: „Nie da się zmienić ludzi" - choć staramy się to zrobić, odwiedzając groby najbliższych. Powiedzenie to jest oczywiście słuszne w świecie pomiaru, gdzie charakter rzeczy i ludzi jest ustalony. We wszechświecie możliwości z pewnością jednak możemy zmienić ludzi. Zmieniają się, gdy mówimy. Ktoś może zapytać: „Ale co właściwie dokonuje tej zmiany?". A odpowiedź brzmi: relacja. W dziedzinie możliwości wszystko bowiem dzieje się w takim kontekście.

Oto list od człowieka, który usłyszał o praktyce dawania A, poddał się sile muzyki i przekształcił swe życie - wszystko w ciągu jednego popołudnia.

Wielce Szanowny Panie,

właśnie zakończył Pan odczyt dla kierownictwa North Shore-Long Island Jewish Health System. „Powinienem" od razu powrócić do mojej pracy na stanowisku jednego z wiceprezesów Systemu (dziwaczny tytuł, prawda?), ale musiałem najpierw usiąść i krótko opowiedzieć Panu, w jaki sposób Pańskie słowa, energia i humor dziś na mnie wpłynęły.

To ja podszedłem do Pana i opowiedziałem Panu o moim emocjonalnym „spotkaniu" z ojcem, jakie przeżyłem podczas Pańskiego odczytu. Ojciec był niemieckojęzycznym Szwajcarem, a ja przez całe moje dorosłe życie starałem się sobie wyjaśnić, dlaczego w ciągu 25 lat, kiedy był ze mną, nigdy, nawet jeden raz nie powiedział do mnie: „Kocham cię". Och, byliśmy zgraną rodziną i wydaje mi się, że jego „nauki" udzielane w postaci strofowania pozostaną we mnie na zawsze, choć osłabione, ponieważ sam zostałem szczęśliwym ojcem pięciorga cudnych dzieci.

Kiedy miał Pan zagrać Chopina, powiedział nam Pan, żebyśmy słuchając tego utworu, pomyśleli o kimś, kogo nie ma już w naszym życiu. Pomyślałem o ojcu i znów o tym dręczącym pytaniu, na które nigdy nie potrafiłem odpowie­dzieć - dlaczego nie potrafił powiedzieć mi: „Kocham cię"?

I wtedy jak w błysku światła przypomniałem sobie incydent sprzed przeszło 45 lat. Byłem dzieckiem ast­matycznym i tak wiele było wieczorów, kiedy nie mogłem pobiec do drzwi (według wskazówki matki), by przywitać się z ojcem, uścisnąć go i ucałować, gdy późną porą wracał do domu z hotelowych kuchni. Zamiast tego pozostawałem u góry schodów, rozchorowany, łapiący każdy oddech, oczekujący z nadzieją, że ojciec wejdzie na górę i po prostu przywita się ze mną oraz być może - tylko być może! -pierwszy raz powie: „Cześć, Jeanot, kocham cię". Ale te słowa nigdy nie padły.

Ale dziś, kiedy słuchałem Pańskiej muzyki, powróciło do mnie wspomnienie wieczoru sprzed ponad 45 lat, kiedy znów byłem chory, a ojciec wszedł na górę. Lecz ten wieczór był inny. Ojciec usiadł koło mnie na łóżku i, kiedy siedziałem wyprostowany i walczyłem o kolejny oddech, zaczął łagodnie głaskać mnie po włosach, a ja marzyłem, aby ta chwila trwała w nieskończoność.

Dziś, kiedy grał Pan Chopina, łzy napłynęły mi do oczu. Uderzyło mnie, że choć ojciec nie potrafił wypowiedzieć tych słów:„Kocham cię", to zostały one wyrażone bardziej przejmująco przez potężne ręce łagodnie głaszczące włosy małego synka. Pamiętam, że siedział ze mną tak długo, aż atak astmy ustąpił.

Zupełnie zapomniałem o tym zdarzeniu. Zakopałem je zapewne w moim własnym pragnieniu - może utrzymania ojca na dystans, może stałego dowodzenia, że albo nie wzbudzałem miłości, albo on po prostu był zimnym sukinsynem, który rozumiał tylko pracę, pracę, coraz więcej pracy. Ale to nie tak. Ojciec okazywał mi miłość na wiele sposobów.

Stale i z wytężeniem wypatrujemy w życiu „szczególnego przesłania ", a zarazem jesteśmy ślepi na fakt, że to przesłanie zawsze jest wszędzie wokół nas i w nas samych. Musimy po prostu zrezygnować z wymagania, aby było ono dostosowa­ne do NASZYCH warunków, a otworzyć się na możliwość, że to, czego szukamy, być może zawsze jest tuż przed nami.

Dziękuję John Imhof

Możemy czynić tylko tę łaskę, którą umiemy sobie wyobrazić. Ocena A promieniuje możliwością na rodzinę, miejsce pracy, wspólnotę lokalną; nabiera siły, przynosząc radość, ekspresję oraz rozkwit talentu i produktywności. Kto wie, jak daleko może dotrzeć? Stara przypowieść uzupełnia praktykę dawania A o dotknięcie łaski.

Historia mnichów

Na klasztor przyszły ciężkie czasy. Należał kiedyś do wielkiego zakonu, który w wyniku prześladowań religijnych w XVII i XVIII wieku utracił wszystkie swoje domy. Został zdziesiątkowany tak dalece, że pozostało już tylko pięciu mnichów w macierzystym klasztorze: opat i czterech innych, a wszyscy przekroczyli już siedemdziesiąt lat. Zakon bez wątpienia umierał.

Głęboko w lasach okalających klasztor kryła się mała chatka, która od czasu do czasu służyła za pustelnię rabinowi z pobliskiego miasta. Zdarzyło się pewnego dnia, że opat odwiedził tę pustelnię, aby przekonać się, czy rabin nie mógłby udzielić mu jakiejś rady, która mogłaby ocalić klasztor. Rabin życzliwie przywitał opata i pocieszał go. „ Wiem, jak to jest - powiedział - duch opuścił ludzi. Już nikt prawie nie przychodzi do synagogi". Tak więc stary rabin i stary opat płakali, czytali fragmenty Tory i spokojnie rozmawiali o głębokich sprawach.

Opat musiał wracać. Uścisnęli się. „Cudownie było być z tobą -powiedział opat - ale byłbym zapomniał, po co tu właściwie przyszedłem. Czy masz jakąś radę, która mogłaby ocalić klasztor?". „Niestety nie - odpowiedział rabin. - Nie mogę ci nic poradzić. Mogę ci jedynie powiedzieć, że jeden z was jest Mesjaszem ".

Kiedy pozostali mnisi dowiedzieli się, co powiedział rabin, zdumieli się, że mogą być tak ważni. Jeden z nas jest Mesjaszem? Jeden z nas, tu, w naszym klasztorze? Czy myślicie, że chodziło mu o opata? Oczywiście - to musi być opat, który od tak dawna nas prowadzi. Ale może rabin myślał o bracie Tomaszu, który bez wątpienia jest świętym człowiekiem. Czy może o bracie Elrodzie, który jest taki dziwaczny? A przy tym jest bardzo mądry. Na pewno nie myślał o bracie Filipie - on jest zbyt bierny. Ale przecież w jakiś magiczny sposób znajduje się zawsze tam, gdzie jest potrzebny. Oczywiście nie myślał o mnie - ale może? Och, Panie, tylko nie ja! Przecież nie mogę znaczyć dla Ciebie tak wiele - czy to możliwe?".

Pogrążeni w takich rozważaniach starzy mnisi zaczęli traktować się nawzajem z nadzwyczajnym szacunkiem - z uwagi na tę małą szansę, że któryś z nich jest Mesjaszem. A z uwagi na tę już całkiem maleńką szansę, że przecież każdy z nich sam mógł być Mesjaszem, zaczęli traktować z nadzwyczajnym szacunkiem również samych siebie.

Ponieważ klasztor znajdował się w pięknym lesie, ludzie od czasu do czasu przybywali go zwiedzać: urządzali sobie piknik albo spacerowali starymi ścieżkami, z których większość prowadziła do zrujnowanej kaplicy. Odczuwali aurę nadzwyczajnego szacunku, jaka otaczała pięciu starych mnichów, przenikając całą atmosferę tego miejsca. Zaczęli przybywać coraz częściej, przyprowadzali przyjaciół, a ci znów swoich. Niektórzy młodsi ludzie zaczęli prowadzić rozmowy z mnichami. Nie upłynęło wiele czasu, gdy któryś zapytał, czy może wstąpić do klasztoru. Potem kolejny, i jeszcze jeden. W ciągu pięciu lat zakon znów rozkwitł, stając się - dzięki darowi rabina - prężną, autentyczną wspólnotą światła i miłości dla całego królestwa.

Praktyka czwarta

WNIEŚĆ SWÓJ WKŁAD

Podczas przechadzki brzegiem morza mężczyzna dostrzega młodą kobietę, która zdaje się wykonywać jakiś rytualny taniec. Schyla się, potem prostuje na całą wysokość, wyrzuca wygięte w łuk ramię. Zbliżywszy się mężczyzna widzi, że plaża wokół niej jest pokryta rozgwiazdami, a ona jedną za drugą wrzuca je do morza. Trochę się z niej śmieje: „ Takich biednych rozgwiazd jest jak okiem sięgnąć, wiele mil wzdłuż brzegu. Co to za różnica, że uratuje pani kilka z nich?". Kobieta z uśmiechem schyla się i raz jeszcze rzuca rozgwiazdę w morze, mówiąc pogodnie: „Dla tej jednej to na pewno wielka różnica".

Od najwcześniejszych dni mamy świadomość, że są przed nami zadania do wykonania i cele do osiągnięcia. Życie często wygląda jak bieg z przeszkodami. Aby osiągać największe sukcesy, po­święcamy niemało czasu na zastanawianie się, co stoi nam na drodze. Kiedy mężczyzna mówi o niezliczonych rozgwiazdach, widzi tylko przeszkody. Przestrzega młodą kobietę, że jej działania są nadaremne. Zbyt wiele rozgwiazd, zbyt mało czasu, za mało personelu czy pieniędzy w budżecie, wyniki za trudne do wyśledzenia...

Historia powyższa jest jednak opowiedziana w taki sposób, że nie mówi nic o „sukcesie" czy „niepowodzeniu" misji ratunkowej; nie wiadomo, jaka część rozgwiazd przeżyła, a jaka zginęła. Nie opisuje przeszłości ani nie przewiduje przyszłości. Dowiadujemy się tylko, że młoda kobieta uśmiecha się i jest pogodna, a jej ruchy przypomi­nają taniec. Nie ma tu swojskich mierników postępu. Ukazane jest natomiast życie jako miejsce, gdzie można wnosić swój wkład, oraz my sami jako ci, którzy go wnoszą. Nie dlatego, że osiągnęliśmy jakąś mierzalną ilość dobra, ale dlatego, że taką opowiadamy historię.

Przedobiednia gra

Ben: Wychowałem się w tradycyjnym żydowskim domu, co oznaczało dużo ciepła i rosołu z kury, ale także założenie, że wszystkie dzieci „odniosą sukces". Nigdy nie wypowiadano go wprost, ale było podstawą wielu interakcji w rodzinie.

I tak na przykład każdego wieczoru, przy stole zastawionym do obiadu - rodzice siedzieli u szczytów, a nasza czwórka po bokach - ojciec zwracał się do mojego najstarszego brata ze słowami: „Co dziś robiłeś?". I brat opisywał, jak mi się wydawało dość rozwlekle, wszystko, co osiągnął. Potem to samo pytanie ojciec zadawał drugiemu bratu, a potem siostrze. Zanim doszło do mnie, byłem już kłębkiem nerwów, ponieważ zazwyczaj nie wydawało mi się, aby coś, co zrobiłem w danym dniu, było szczególnie znaczące. Co więcej, zdawałem sobie sprawę, że ojciec nie pytał w istocie: „Co dziś robiłeś?", lecz: „Co dziś osiągnąłeś?". A mnie wydawało się, że nie osiągnąłem ani w przybliżeniu tyle, ile moje bardzo zdolne rodzeństwo. Tak więc wyrastałem na podłożu obaw, które utrzymywały się we mnie aż do wieku średniego.

Pragnienie sukcesu i obawa przed porażką są ze sobą nieodłącznie związane jak orzeł i reszka. Pobudzały mnie do niezwykłych wysiłków i przynosiły mi - oraz ludziom wokół mnie - niemało cierpienia. A moje coraz większe sukcesy oczywiście niewiele zmniejszały to napięcie.

A potem kubeł zimnej wody. Moja druga żona po prostu odeszła.

Jednocześnie stwierdziła - choć początkowo nie słuchałem - że zawsze pozostaniemy partnerami i że do nas należy, jaką formę wymyślimy dla tego związku. Było oczywiste, że nasz układ nie pozwalał rozkwitać rodzinie. „Wymyślmy formę - powiedziała - która pozwoli nam dawać sobie nawzajem, i ustalmy dystans, który pomoże każdemu z nas być w pełni sobą". Po raz drugi idąc na dno, zrozumiałem i chwyciłem się tego. Zobaczyłem, że wszystko było wymyślone i że gra w sukces była tym właśnie - grą. Zdałem sobie sprawę, że mógłbym wymyślić inną grę.

Przystąpiłem do gry zwanej wnieść wkład. W odróż­nieniu od sukcesu i porażki wkład nie ma odwrotnej strony. Nie jest to coś, co osiąga się tylko w sensie porównawczym. Stwierdziłem nagle, że straszne pytanie: „Czy to już dosyć?", i nawet jeszcze straszniejsze: „Czy jestem kochany za to, kim jestem, czy za to, co osiągnąłem?", mogą jednocześnie być zastąpione jednym radosnym: Jaki wniosę dziś wkład?".

Kiedy jako chłopiec grałem w grę przedobiednią, a później, jako dorosły, w sukces i porażkę, stale oceniałem się wedle standardów przyjmowanych - jak sądziłem - przez innych ludzi. Nic nigdy nie było dość dobre. Zawsze była jakaś orkiestra - inna niż ta, którą dyrygowa­łem - mogąca (jak podejrzewałem) przynieść mi większe sukcesy; dlatego nigdy nie byłem w pełni obecny na podium. Kiedy wychodziłem na randkę, spoglądałem przez ramię, szukając kogoś lepszego. Zbyt wiele z tego, co robiłem, mierzyłem sukcesem, który mógłbym osiągnąć, toteż rzadko cieszyłem się spokojem - zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym.

Jako dyrygent często wciągałem muzyków i administ­ratorów w realizację moich ambicji i bez względu na to, jakiego udzielali mi wsparcia, wciąż byłem nieufny. Uczestniczyłem w grze polegającej na konkurencji, w której można zawierać sojusze z ludźmi stojącymi po naszej stronie, mającymi takie same jak my cele, lecz nie wolno polegać na nikim, kto zmierza do czegoś innego, co mogłoby nas odwieść od tego, czego chcemy dla siebie.

Kiedy natomiast zacząłem grać we wnoszenie wkładu, przekonałem się, że nie ma lepszej orkiestry niż ta, którą dyryguję; nie ma osoby, z którą warto być bardziej niż z tą, z którą jestem; w gruncie rzeczy nie ma niczego „lepszego". W tej grze człowiek budzi się rano i rozkoszuje myślą, że jest darem dla innych.

W tej nowej grze nie znikają pytania o to, jakie zajmuje się stanowisko, jakie się ma znaczenie czy ile ma się nadzieję zarobić. A jednak przez chwilę sprawy te zostają zapakowane do innej skrzyni, gdzie życie płynie wedle innego zbioru zasad.

Kiedy w niniejszej książce określamy różne życiowe działania jako „gry", nie chcemy sugerować, że są one czymś frywolnym albo nieistotnym. Wskazujemy po prostu na fakt, że każdy przyjęty model działania zawiera w sobie pewien zespół zasad i że zasady te rządzą naszym zachowaniem równie niezawodnie, jak zasady baseballu rządzą ruchami graczy na boisku.

Kiedy ludzie uczestniczą w grze, zgadzają się na pewien zbiór ograniczeń, dzięki którym gra stanowi wyzwanie. W baseballu pałkarz stara się uderzyć w piłkę, ale odbicie liczy się tylko wtedy, gdy piłka ląduje w obszarze wyznaczonym przez pierwszą i trzecią linię bazową, nie zostanie schwytana w powietrzu, nie zostanie przejęta i odrzucona do pierwszej bazy, zanim pałkarz do niej dobiegnie, nie zostanie wykorzystana do wyautowania pałkarza przez dotknięcie itd., itd. W grze w scrabble gracz stara się dołożyć słowo w tym miejscu planszy, które da mu najwięcej punktów, ale może wykorzystać tylko siedem liter, które ma w ręku, a ułożone słowo musi być w słowniku.

Połowa zabawy, jaką dają gry w rodzaju baseballu - a także gry planszowe - bierze się stąd, że zmuszają nas one do adaptacji i szlifowania umiejętności wygrywania w szczególnym środowisku, które po zakończeniu gry można opuścić lub zapakować do pudełka. Ściskamy sobie dłonie i przystępujemy do rozgrywki rewanżowej lub zajmujemy się czymś innym. W naturze gier leży to, że tworzą nam nowe konteksty zaangażowania, ekspresji i rozwoju, błyskawicznie uwalniając nas od groźniejszych schematów codziennego życia.

Opisując na przykład swe życie zawodowe albo tradycje rodzinne jako grę, osiągasz dwojaki cel. Po pierwsze, natychmiast zmieniasz ich kontekst, przechodząc od przetrwania do możliwości rozwoju. Po drugie, masz możliwość wyobrażenia sobie innych gier, które wolałbyś rozgrywać w tych dziedzinach. Nazwanie jakiegoś działania grą obala jego władzę nad tobą i przywraca ci od­powiedzialność za siebie.

Po prostu popatrz uważnie na pokrywę pudełka, a jeśli reguły gry nie ułatwiają ci życia, odłóż ją, weź tę, która bardziej ci się podoba, oraz całym sercem włącz się w nową grę. Pamiętaj, to wszystko jest wymyślone.

Ćwiczenie

Opisana w tym rozdziale praktyka polega na wynajdywaniu samego siebie - jak również innych ludzi - jako kogoś, kto wnosi wkład. Musisz w tym celu:

  1. Zadeklarować, że wnosisz wkład.

  2. Rzucić się w życie jako ktoś, kto odciska na świecie swoje piętno, godząc się zarazem z tym, że możesz nie wiedzieć, jak czy dlaczego to się dzieje.

Okazuje się, że gra wnosić wkład ma ogromną zdolność przekształcania konfliktów w dobroczynne doświadczenia.

Szczodrość dwóch pokoleń

Roz: Doradzałam kiedyś pewnej parze, która od lat prowadziła grę bardzo ponurą, aż wreszcie odkryła grę wnosić wkład. Robert i Mariannę pracowali w dziedzinie akademickiej i odczuwali dokuczliwy problem pieniędzy - czy raczej ich braku. Jedno dziecko uczyło się w college'u, drugie było w drodze, oni zaś mieli wrażenie, że gdy przychodzi płacić podatki, to pomimo najlepszego planowania zawsze im brakuje.

Matka Marianne była całkiem dobrze sytuowana, lecz skłaniała się do kalwińskiej filozofii oszczędności i niezależ­ności finansowej. Co roku w kwietniu Marianne musiała, jak sama to określała, „czołgać się do domu", aby prosić matkę o pieniądze potrzebne jej na pokrycie niedoboru. Co roku też matka wygłaszała wykład na temat jej nieumiejętności planowania, po czym niechętnie dawała Marianne to, o co prosiła.

Pracowałam z Marianne od około sześciu miesięcy, gdy nadszedł zwykły czas rozliczeń podatkowych. Przybyła na spotkanie przerażona perspektywą dorocznej wizyty u matki, którą miała tym razem prosić o dwa tysiące dolarów. Było to, jak obliczyli z mężem, minimum potrzebne im do przetrwania. Była zła na siebie, że jest w takiej sytuacji, i zła na matkę, że tak utrudnia zwrócenie się do niej o pomoc. Trudno jej było nie mieć matce za złe, że żyje bez wysiłku w takim bogactwie, podczas gdy każda z jej córek boryka się, by związać koniec z końcem. Pomyślałam o jej kłopotliwym położeniu z punktu widzenia gry wnosić wkład.

„Czy uważasz, że twoja matka lubi widzieć, jak jęczysz i płaszczysz się przed nią, prosząc o pieniądze? - zapytałam Marianne. - Czy myślisz, że będzie zadowolona, gdy wręczy ci dwa tysiące dolarów wiedząc, iż twoja sytuacja wciąż pozostanie żałosna i będziesz musiała walczyć, żeby popłacić rachunki?".

Marianne potrząsnęła głową i spuściła wzrok, po­wstrzymując łzy.

Jaka kwota naprawdę byłaby dla ciebie istotna, mogłaby ułatwić tobie i twojej rodzinie życie oraz planowanie na przyszłość?". Obserwowałam na jej twarzy walkę, gdy starała się odpowiedzieć na to pytanie. Suma, która ostatecznie ją rozjaśniła, była dwadzieścia razy większa od tej, o którą zamierzała prosić.

Zaproponowałam Marianne, aby zastanowiła się nie tylko nad wkładem, jaki jej matka może wnieść dla dobra jej rodziny, dając jej tyle pieniędzy, ale - co ważniejsze - nad wkładem Marianne w życie matki, jakiego dokona, gdy stanie się córką, której rodzina nie balansuje już na skraju finansowej katastrofy. Nie było jej łatwo zmienić punkt widzenia, pomyśleć o sobie inaczej niż zwykle: że nie jest czarną owcą rodziny, lecz jej wartościowym członkiem. Ale na tym polegało wyzwanie.

Podjęła ryzyko. W najbliższy weekend pojechała zobaczyć się z matką, zdeterminowana pokazać jej swój entuzjazm dla życia, jakie przewiduje dla siebie i swojej rodziny, oraz ożywić możliwości wszystkich pokoleń, dając matce szansę pomocy w ich realizacji.

„I jak poszło?" - zapytałam Marianne przy naszym kolejnym spotkaniu, ale odpowiedź poznałam już po jej wyglądzie. Była to najlepsza wizyta u matki w całym dorosłym życiu Marianne. Matka gorliwie wykorzystała możliwość, by zrobić dla córki coś bezapelacyjnie pożytecznego.

,,Ale to tylko połowa historii - powiedziała Marianne ze śmiechem. - Kiedy wróciłam do domu, na automatycznej sekretarce czekały na mnie wiadomości od obu moich sióstr, które chciały się dowiedzieć, co się stało matce - ni stąd, ni zowąd dała każdej z nich tyle samo pieniędzy!".

Kiedy grasz we wnosić wkład, nigdy nie zdarza się, by przekształciła się jedna tylko osoba. Transformacja przekracza podziały pomiędzy „być" a „mieć", które są elementem architektury modelu pomiaru, przemieniając ciasny schemat niedoboru w szeroki wachlarz obfitości.

Jak fale na wodzie

Ben: Kiedy sam doświadczyłem radości, jaką dało mi przedefiniowanie mojej pracy, przekształcenie jej z areny sukcesów w miejsce, w którym wnoszę wkład, zacząłem zastanawiać się, jak mógłbym wciągnąć do tej gry moich studentów w konserwatorium. Postanowiłem, że podczas pierwszych zajęć w roku wyznaczę im - obok napisania „listu A" - jeszcze jedno zadanie. Obecnie proszę studentów, aby poświęcili chwilę z pierwszych zajęć na zapisanie, jaki własny wkład wnieśli w minionym tygodniu. Studenci zakładają naturalnie, że mam na myśli muzykę, ale wyjaśniam, że powinni pokrótce odnotować wszystko, co powiedzieli lub zrobili, a co byliby gotowi nazwać swoim wkładem - od przeprowadzenia staruszki przez ulicę po dobry wpływ na chłopaka.

Ćwiczenie to zdumiewająco wpływa na to, jak studenci myślą sami o sobie. Nie ma tu miejsca na opowiadanie, jak mało ćwiczyli, jacy byli nieodpowiedzialni czy nieuprzejmi. Mają opisywać się wyłącznie w świetle wkładu. Zadanie na następny tydzień polega na tym, że studenci mają na bieżąco zwracać uwagę na wnoszony przez siebie wkład, aby na kolejnych zajęciach podzielić się z grupą swoimi spostrzeżeniami. Wykonując trzecie zadanie, muszą wreszcie samych siebie wraz z własnym wkładem wrzucić w nadchodzący tydzień jak kamyk do sadzawki i wyobrazić sobie, że wszystko, co robią, wywołuje fale rozbiegające się aż za horyzont.

Ćwiczenia takie mają pewien aspekt psychologicznej praktyki analogiczny do praktyki technicznej, jakiej studenci nabywają, ćwicząc na instrumentach. Jest to dyscyplina ducha. Aby zostać wielkim wykonawcą, nie można się dać zastraszyć tremie. Ćwiczenia we wnoszeniu wkładu przypominają smarowanie maszyny - dzięki nim muzyk jest zdolny lepiej przekazywać przesłanie Brahmsa czy Beethovena.

Mówię studentom tak: „Niech każdy z was wyobrazi sobie, że jest pianistą i spotyka kogoś, kto nie zna - może nawet nigdy wcześniej nie słyszał - Preludium e-moll Chopina. Możecie usiąść z nim przy fortepianie i powiedzieć: »Posłuchaj tematu w prawej ręce. Czy słyszysz, jak zwarty utrzymuje się w czterotaktowym łuku, a potem melodia schodzi w dół o jeden stopień? Posłuchaj wciąż zmieniających się akordów w lewej ręce, jak uwypuklają każdą zmianę w melodii...<< i tak dalej. Kiedy ogarnęłaby was ekscytacja wyjaśniania muzyki towarzyszowi i mówienia o niej, to czy mielibyś­cie czas, aby się denerwować? Oczywiście nie! To by się wam nie zdarzyło. A przecież to właśnie robicie, gdy wykonujecie muzykę - wskazujecie na jej piękno i artyzm".

Rachel Mercer, studentka z mojej grupy w New England Conservatory, pod koniec semestru napisała do mnie taki list:

Wiem teraz, że każde moje działanie może wpływać na świat, i potrafię wykorzystywać tę możliwość, żeby komunikować się z ludźmi tak, by przez świat mogła przepływać fala inspiracji i szczęścia. Wiem, że muzyka to nie palce, smyczki ani struny, lecz raczej łącząca wibracja przepływająca przez wszystkie ludzkie istoty, coś jak bicie serca. Moim zadaniem i ambicją jest utrzymywać tę niewidzialną i łatwą do zerwania linię życia, aby wszędzie była swobodna i mocna...

Uznanie siebie i innych za ludzi wnoszących wkład pozwala odejść od skupienia się na sobie i zaangażować się w relacje z innymi, które stają się dziedziną odciskania na świecie własnego piętna. Nagrody, jakie można uzyskać w grze we wnoszenie wkładu, są doniosłe i trwałe, choć trudniejsze do przewidzenia niż trio pieniądza, sławy i władzy, które gromadzi zwycięzca gry w sukces. Nigdy nie wiemy, jakie one będą i skąd przyjdą.

Ruch Sary

Ben: Pewna młoda kobieta, która słyszała jakieś moje wystąpienie, zadzwoniła do mnie zapytać, czy nie wygłosiłbym przemówienia do pensjonariuszy pobliskiego żydowskiego domu starców. Zobaczyłem w notesie, że tego dnia, o którym wspomniała, mam akurat wolne popołudnie, ale prowadziłem już tyle innych projektów między innymi przygotowywałem koncert na weekend że wiedziałem, iż głupstwem byłoby dodawać sobie coś jeszcze. A jednak wspomnienie ojca, który pod koniec życia mieszkał w takiej właśnie instytucji, pokonało mój zdrowy rozsądek - i przyjąłem zaproszenie.

Nie myślałem o tym więcej, ale nadszedł oznaczony dzień, a moja sytuacja okazała się jeszcze trudniejsza, niż się tego obawiałem. Dopiero co rano przyleciałem do Bostonu z Waszyngtonu, a mając do przygotowania odczyty, wykłady, zajęcia ze studentami i koncert czułem, że ostatnią rzeczą na świecie, jakiej mi potrzeba, jest marnowanie cennego popołudnia z gromadą starych ludzi. Spróbowa­łem odwołać to spotkanie, lecz młoda kobieta wyraziła w imieniu pensjonariuszy tak wielkie rozczarowanie, że znów przez pamięć ojca zgodziłem się przyjść... pod warunkiem, że będę mógł opuścić ich punktualnie o trzeciej. Wystąpienie miałem rozpocząć o drugiej.

Kiedy za dziesięć druga wkraczałem do dość zanie­dbanej sali, siedziała w niej - w piątym rzędzie składanych krzeseł - tylko jedna osoba. Przedstawiła się: miała na imię Sara. Pogawędziłem z nią chwilkę, a potem po­prosiłem, żeby przeniosła się na miejsce bliżej przodu sali. „Zawsze tu siedzę" - odpowiedziała. „Kto wie, Saro, być może jeśli zmieni pani miejsce, zdarzy się dziś coś nowego?" - przekomarzałem się.

Sara podjęła rękawicę: „Czy pan oszalał? W moim wieku? Mam 83 lata!". Ale teraz już stała i - jakby chcąc mi dowieść, że nie mam racji - przeniosła się z rzędu piątego do czwartego. Szybko rozważyłem możliwość, że nie zjawi się już nikt więcej i że - odłożywszy na bok tyle pilnych spraw - będę mówił do jednej Sary, ale stopniowo pozostałe krzesła zaczęły się zapełniać. Krótko po drugiej znaczna grupa była gotowa. Sara, jak się okazało, żadną miarą nie była najstarsza; jeden ze słuchaczy miał 103 lata. Temat mojego wystąpienia był następujący: „Nowe możliwości".

Opowiedziałem różne historie - wiele z nich o moim ojcu, który do końca życia, choć całkiem oślepły, zachował wdzięk i wartości Starego Świata. Ojciec zniósł w życiu najcięższe doświadczenia: jako żołnierz piechoty podczas I wojny światowej i jako człowiek, który w roku 1938 podjął rozdzierającą decyzję przeniesienia się z rodziną z Niemiec do Anglii - bez matki i ciotek, które nie potrafiły się na to zdobyć. Wszystkie zginęły w obozach. Zapytałem go kiedyś, dlaczego nie jest gniewny. Od­powiedział: „Odkryłem, że człowiek nie może żyć pełnią życia w cieniu goryczy". W Croham Leigh, domu starców, w którym przebywał, zaskarbił sobie ciepłe uczucia innych pensjonariuszy i personelu, ponieważ umiał rzucać nowe światło na każdą sytuację. „Nie ma czegoś takiego jak zła pogoda - zwykł mawiać - jest tylko nieodpowiednie ubranie". Nawet ostatniego dnia Tatusiowi udało się żartobliwie zmienić paradygmat. Leżał w łóżku po­zbawiony wszelkich władz prócz zdolności słuchania i mówienia oraz swego poczucia humoru. Mój brat Luke, który był jego lekarzem, wszedł do pokoju i odezwał się do ojca. Umierający pacjent powiedział swemu doktorowi: „Czy mogę coś dla pana zrobić?" i zaśmiał się słabo. Były to być może jego ostatnie słowa. Tego samego wieczoru umarł.

O wielu rzeczach mówiliśmy tego popołudnia w domu starców w Bostonie. Nasz śmiech i śpiew - pięćdziesięcio-osobowego chóru - zagrzał atmosferę w zapuszczonej przedtem sali. Zakwestionowaliśmy założenia w sprawie starczego wieku i wskazaliśmy pewne nowe początki.

O pół do trzeciej zachęciłem obecnych do stawiania pytań. Było ich wiele. Pewna kobieta zapytała z ciężkim niemiecko-żydowskim akcentem: „Dlaczego chciało się tu panu przychodzić? Jest pan utalentowanym młodym człowiekiem. Dlaczego marnuje pan czas z gromadą starych ludzi takich jak my?".

Dość zaskoczony wyznałem, że wcześniej tego samego dnia zadawałem sobie dokładnie to samo pytanie. „Ale od tego czasu zdarzyło się tak wiele..." - zacząłem. Szukałem słów, które wyjaśniałyby intensywne zaangażowanie, ekscytację i spokój, jakie teraz odczuwałem. Mój wzrok spoczął na Sarze. „Kiedy tu wszedłem, Sara siedziała w piątym rzędzie, a teraz siedzi w czwartym!". A Sara wstała, uniosła zaciśniętą rękę i zawołała: Jeszcze pan niczego nie widział! Dopiero zaczęłam!". Potem wszyscy zaczęliśmy klaskać - i klaskaliśmy, klaskali i klaskali. Ten aplauz to było coś znacznie więcej niż oklaski dla Sary. Klaskaliśmy z radości, że żyjemy.

Kiedy wychodziłem z sali, zegar wskazywał za dziesięć czwartą. Nie posiadałem się z radości i miałem czas na wszystko. Całe to doświadczenie promieniowało moż­liwością.

Później przypomniałem sobie przypowieść, którą zwykł opowiadać mój ojciec. Mówi ona o naszym ograniczonym zrozumieniu natury darów, jakie wszech­świat trzyma dla nas w zapasie.

Czterej młodzi ludzie siedzieli przy umierającym ojcu. Stary człowiek wraz z ostatnim tchnieniem powiedział im, że na jednym z pól ich gospodarstwa jest zakopany ogromny skarb. Synowie nachylili się nad nim, wołając: „Gdzie, gdzie?" - ale było za późno. Dzień po pogrzebie i jeszcze przez wiele dni młodzi mężczyźni wychodzili w pole z kilofami i łopatami, głęboko przekopując ziemię kolejno na wszystkich polach - od końca do końca. Nie znaleźli nic i gorzko rozczarowani zrezygnowali z po­szukiwań.

W następnym roku zebrali plon obfity jak nigdy wcześniej.

Praktyka piąta

PRZEWODZIĆ Z KAŻDEGO KRZESŁA

Ben: Dyrygent może łatwo dać się uwieść nadzwyczajnej uwadze, z jaką publiczność przyjmuje jego niepowtarzalną propozycję artystyczną, i dojść do przekonania, że osobiście góruje nad innymi. O mitycznym prawie maestrze Herbercie von Karajanie mówiono, że wskoczył kiedyś do taksówki przy budynku opery i zawołał do kierowcy: „Prędko, prędko!". „Proszę bardzo - powiedział kierowca. - Dokąd?". „Wszystko jedno - odpowiedział von Karajan niecierpliwie - wszędzie mnie potrzebują!".

Muzycy orkiestrowi wybaczą wiele osobistych wycie­czek wielkiemu - przepełnionemu dalekosiężną wizją artystyczną - dyrygentowi w imię nadrzędnego dobra koncertu, dość podobnie jak rodzina zaspokaja nad­zwyczajne potrzeby ciężarnej kobiety. A jednak w branży muzycznej, tak jak na wszystkich ścieżkach życia, lider mający poczucie swej wyższości ryzykuje stłumieniem głosów tych właśnie ludzi, na których musi polegać, by zrealizować swą wizję pełną życia i energii.

Dyrygent, postać magiczna dla słuchaczy, sprawuje przywództwo otoczone gęstą aurą tajemniczości. Muzykom orkiestrowym może się wydawać dziwne, że świat przedsiębiorczości jest zainteresowany wysłuchiwaniem poglądów dyrygenta w sprawie przywództwa albo że metafora orkiestry jest tak często stosowana w książkach na ten temat, ponieważ zawód dyrygenta jest w istocie jednym z ostatnich bastionów totalitaryzmu w cywilizo­wanym świecie!

Temperament i jawny autokratyzm wielkiego włos­kiego maestra Toscaniniego - podobnie jak jego trans­cendentny kunszt muzyczny - są tematem wielu legend. Słynna jest historia o tym, jak kiedyś w środku próby w napadzie gniewu zwolnił kontrabasistę, który od dawna grał w orkiestrze, a teraz musiał iść do domu powiedzieć żonie, że stracił pracę. Chowając instrument, przypomniał sobie kilka spraw, które dotychczas trzymał dla siebie, i - po raz ostatni wychodząc z sali koncertowej - zawołał do Toscaniniego: Jest pan beznadziejnym sukinsynem!". Toscaniniemu do tego stopnia obca była myśl, że jakiś muzyk mógłby zakwestionować jego autorytet, iż ryknął do niego: „Teraz już za późno, żeby przepraszać!".

Tego rodzaju dominacja dyrygenta nad orkiestrą - pięćdziesiąt lat temu zjawisko powszechne, a może nawet typowe - zdarza się dziś rzadziej. Nawet jednak w naszych oświeconych czasach próżność i tyrania panoszą się w świecie muzycznym, a wyobrażenie muzyków orkiestrowych jako infantylnych i uległych więźniów upartych dyrygentów, bezdusznych dyrekcji i hiperczujnych związków zawodowych odpowiada rzeczywistości wcale nie tak rzadko, jak by się chciało. Być może wyjaśnia to po części, dlaczego niedawne badania nad różnymi grupami zawodowymi ujawniły, że muzycy orkiestrowi, choć nie są najbardziej niezadowo­leni, to pod względem satysfakcji z pracy nieco ustępują strażnikom więziennym.

Dyrygowałem już od blisko dwudziestu lat, gdy nagle spłynęło na mnie objawienie, że publiczność nie słyszy dyrygenta orkiestry. Na okładkach płyt mogą się pojawiać jego zdjęcia w różnych dramatycznych pozach, lecz jego rzeczywista siła płynie ze zdolności wyzwalania potęgi innych ludzi. Zacząłem zadawać sobie pytania w rodzaju: „Co sprawia, że grupa jest pełna energii i zaangażowania", zastępując nimi stare: „Czy jestem dobry?". Wynikiem tego mojego odkrycia „milczącego dyrygenta" była tak namacalna zmiana w podejściu do dyrygowania, że muzycy zaczęli mnie pytać: „Co się panu stało?". Wcześniej moją główną troską było to, czy moja interpretacja zostanie doceniona przez publiczność oraz - prawdę mówiąc - czy spodoba się krytykom, ponieważ mogło to prowadzić do nowych możliwości i większych sukcesów. Wydawało mi się, że aby zrealizować własną interpretację jakiegoś dzieła, muszę tylko zdobyć władzę nad muzykami, nauczyć ich tej interpretacji i doprowadzić do tego, że wypełnią moją muzyczną wolę. W świetle mojego „odkrycia" natomiast zacząłem zwracać uwagę na to, jak skutecznie umożliwiam muzykom zagranie każdej frazy tak pięknie, jak zdolni są ją wygrać. Sprawa ta rzadko zaprzątała mnie wtedy, gdy wydawało mi się, że moja0x08 graphic
pozycja daje mi absolutną władzę, a muzyków traktowałem jako po prostu narzędzia mojej woli.

Ale jak mogłem się dowiedzieć, co muzycy sądzą o mojej skuteczności uwalniania ich sił? Dużo z pewnością mogłem odkryć, spoglądając im w oczy - oczy przecież nigdy nie kłamią - i patrząc na ich postawę, cały wygląd, zadając sobie przy tym pytanie: „Czy są zaangażowani?". W pewnej chwili stwierdziłem jednak, że potrzeba mi więcej informacji i silniejszej relacji. Oczy spotykające się w zatłoczonej sali to po prostu zbyt mało; chciałem usłyszeć, co mają do powiedzenia. Nawiązanie podczas próby z setkami muzyków relacji opartych na rozmowie byłoby jednak zupełnie niepraktyczne, będąc ponadto przedsięwzięciem zupełnie bezprecedensowym. Cała komunikacja werbalna podczas prób orkiestry przebiega tradycyjnie w kierunku od podium ku muzykom - niemal nigdy na odwrót. Do dyrygenta informacje napływają za pośrednictwem paru czołowych muzyków, zwłaszcza koncertmistrza, i zawsze niemal przyjmują formę pytania rozpoczynającego się zazwyczaj od na poły nieśmiałego, a często potajemnie drwiącego: „Maestro...".

„Wszystko niemal, co muzycy podczas prób mówią do dyrygenta, jest formułowane w postaci pytania, nawet gdy w istocie chodzi o stwierdzenie faktu czy przekonania" - piszą Seymour i Robert Levine'owie w artykule opublikowanym w piśmie „Harmony".

Jeden z nas słyszał kiedyś, jak główny klarnecista poważnej orkiestry amerykańskiej pyta dyrygenta, czy życzy sobie, aby fragment zapisany nutami z kropkami wykonywać „staccato czy tak, jak grała blacha?". [Kropka nad nutą wskazuje, że dźwięk ma być grany staccato] To dość skomplikowane stwierdzenie występujące w przebraniu pytania wyrażało zarówno krytykę kolegów grających na instrumentach dętych blaszanych, jak i ironię wobec dyrygenta, który nie dostrzegł problemu. Aby jednak dopasować się do mitu wszechwiedzącego dyrygenta, uwagę taką trzeba było sformułować jako pytanie - bo czyż muzyk mógłby pouczać istotę wszechwiedzącą? Mit ten dekretuje, że muzyk może tylko czerpać ze źródła wiedzy - nie ma możliwości uzupełniania go.

Kiedy pewnego razu próbowaliśmy z Phliharmonia Orchestra of London IX Symfonię Mahlera, zdarzyło mi się całkiem zwyczajnie przeprosić muzyków. Było to tak, że po którejś frazie krzyknąłem: „Krowie dzwonki nie weszły!". Parę minut później zorientowałem się, że krowie dzwonki w ogóle nie miały wtedy grać, więc zawołałem do sekcji perkusji: „Bardzo mi przykro, nie miałem racji w sprawie tego wejścia. Widzę, że tam nie gracie". Po próbie w zdumienie wprawił mnie fakt, że przynajmniej trzech muzyków podchodziło do mnie, aby z osobna i poufnie powiedzieć mi, że nie przypominają sobie, kiedy ostatnio słyszeli dyrygenta przyznającego się do błędu. Jeden z nich dodał, jak deprymujące dla muzyków są częste sytuacje, kiedy dyrygent złości się i obwinia orkiestrę o własny błąd - w próżnej nadziei, że nikt nie zauważy, jak naprawdę było. Od tamtego czasu wielu szefów firm i menedżerów, z którymi rozmawiałem, informowało mnie, że orkiestra nie jest jedyną hierar­chiczną instytucją naznaczoną tego rodzaju dynamiką.

Chcąc dać członkom orkiestry możliwość wypowia­dania się, wprowadziłem praktykę polegającą na tym, że przed każdą próbą na wszystkich pulpitach umieszcza się czyste kartki papieru. Proszę muzyków, aby zapisywali na nich wszystkie obserwacje i wskazówki, które pozwoliłyby mi otworzyć im możliwości piękniejszego zagrania muzyki. Nastawiałem się początkowo na krytykę, ale o dziwo odpowiedzi na „białych kartkach", jak zostały nazwane, rzadko mają taką formę.

Muzycy ograniczali się najpierw do nawykowych uwag w sprawach praktycznych, na przykład niezgodności poszczególnych głosów i partytury. Stopniowo jednak, gdy uwierzyli, że jestem szczerze zainteresowany tym, co mają do powiedzenia, zaczęli mnie wspierać - ale nie poprzez wsparcie mojego autorytetu czy ego, ale wyrażając uznanie dla mojej roli istotnego czynnika pełnej realizacji możliwości tkwiących w muzyce. Ponieważ obecnie „białe kartki" są dobrze znane i akceptowane przez wszystkie orkiestry, z którymi regularnie pracuję, komen­tarze - zazwyczaj podpisywane, aby ułatwić późniejszą dyskusję - dotyczą najczęściej konkretnych kwestii mojego dyrygowania i interpretacji muzyki. Muzycy nie wahają się na przykład prosić mnie, abym jakąś frazę taktował na dwa a nie na cztery, co pozwoliłoby im lepiej oddać sens linii melodycznej.

Uzyskuję często głębokie uwagi w sprawie interpretacji, które zawsze niemal uwzględniam i które wpływają na wykonanie utworu. W orkiestrze złożonej ze stu muzyków zawsze są jacyś wielcy artyści - jedni dysponują szczególnie dogłębną lub specjalistyczną znajomością wykonywanego utworu, inni mają doniosłe intuicje w kwestiach tempa, struktury czy relacji w jego obrębie, o których sfor­mułowanie nikt nigdy ich nie prosi.

Kiedy przyjmuję jakiś pomysł któregoś z członków orkiestry, staram się nawiązać z nim kontakt wzrokowy w chwili wykonywania danej frazy, niekiedy kilka razy podczas prób, a nawet w trakcie samego koncertu. W jakiś magiczny sposób staje się ona jego chwilą. ,,Pokazał pan moje crescendo/" - z mieszaniną niedo­wierzania, dumy i zachwytu powiedziała po koncercie jakaś wiolonczelistka; dopiero tego ranka, podczas próby generalnej, napisała na swojej białej kartce, że nie oddajemy sprawiedliwości jednemu z majestatycznych punktów kulminacyjnych Brucknera.

Jeden z najwspanialej utalentowanych i znakomitych spośród znanych mi artystów był przez dziesięciolecia skromnym członkiem sekcji altówek w jednej z czołowych orkiestr amerykańskich. Eugene Lehner grał na altówce w legendarnym zespole Kolisch Quartet, a szkolił wybitny Julliard String Quartet i niezliczoną ilość innych słynnych zespołów. Wielu najlepszych bostońskich muzyków uważało, że wywarł dalekosiężny, kształtujący wpływ na ich życie muzyczne. Ileż to razy konsultowałem z nim delikatne punkty interpretacji - a jego olśniewający wgląd w muzykę zdejmował mi łuski z oczu!

Czy jednak któryś z dyrygentów odwiedzających orkiestrę Boston Symphony kiedykolwiek konsultował się z nim albo odwoływał się do jego głębokiej wiedzy i znajomości utworu, który razem wykonywali? Wydaje mi się wręcz, że byłoby to wprost nie od pomyślenia.

Pewnego piątku, gdy zaprosiłem go jako gościa na moje zajęcia z interpretacji, podniosłem to zagadnienie; dla dobra studentów zapytałem go: Jak może pan znieść tę sytuację - dzień po dniu gra pan w orkiestrze prowadzonej przez dyrygentów, z których wielu z pewnością wie znacznie mniej niż pan?". Ze swą zwykłą skromnością Lehner uchylił się od przyjęcia komplementu, a następnie wykazał, że rzeczywiście ma coś do powiedzenia w tej sprawie:

Przypominam sobie, że pewnego dnia - był to dokładnie pierwszy rok mojej gry w orkiestrze - Koussevitsky dyrygował wykonaniem jakiegoś utworu Bacha i wydawało się, że ma trudności z osiągnięciem tego, co zamierzał; coś po prostu nie szło. Szczęśliwym trafem w mieście była akurat jego przyjaciółka, wielka francuska dyrygentka i pedagog Nadia Boulanger, toteż Koussevitsky skorzystał z okazji, by wywinąć się z niezręcznej i kłopotliwej sytuacji. Zadzwonił do niej: „Nadia, czy mogłabyś przyjść tutaj i zadyrygować? Chciałbym usiąść z tyłu sali i posłuchać, jak to brzmi". Panna Boulanger pojawiła się, wygłosiła do muzyków parę uwag i całkiem gładko poprowadziła orkiestrę przez krytyczny fragment. Od tego czasu na każdej próbie oczekiwałem, że dyrygent powie: „Lehner, proszę podejść tutaj i zadyrygować, chciałbym usiąść z tyłu sali i posłuchać, jak to brzmi". Minęły już 43 lata i jest coraz mniej prawdopodobne, że to się kiedyś zdarzy. Przez te wszystkie lata jednak ani razu nie przytrafiło mi się, żebym choć przez chwilę nudził się w czasie próby, ponieważ zawsze zastanawiam się, co powiedziałbym orkiestrze, gdyby nagle dyrygent poprosił mnie o jej poprowadzenie.

Kiedy ostatnio prowadziłem gościnnie orkiestrę Royal College of Music w Londynie, opowiedziałem - jak często to robię - historię Lehnera, by w ten sposób zachęcić muzyków do możliwie największej uwagi i zaangażowania. Potem w połowie próby nagle zwróciłem się do jednego ze skrzypków przy czwartym pulpicie drugich skrzypiec, którego pasja od pierwszej próby była dla mnie oczywista, mówiąc: John, proszę tu podejść i zadyrygować, chciałbym przejść do tyłu sali i posłuchać, jak to brzmi". Tego dnia na swej białej kartce napisał, że pozwoliłem mu spełnić życiowe marzenie. Nagle w całej okazałości ukazały mi się możliwości tej orkiestry i skwapliwie zaproponowałem to samo kilku innym muzykom Jeden z nich napisał: ,,Byłem bardzo krytyczny wobec dyrygentów, a teraz widzę, że wasze zadanie jest równie wymagające jak gra na instrumencie". Inni zauważali, że ćwiczenie to zmieniło całe ich doświadczenie gry w orkiestrze; z biernych statystów stali się, jak Lehner, aktywnymi uczestnikami wykonania.

Ile wielkości jesteśmy gotowi dać innym?

Dyrygent rozstrzyga o tym, kto gra w jego orkiestrze. Nawet jako nowicjusz gościnnie prowadzący muzyków zasiedziałych już w orkiestrze określa, kim właściwie są. Kiedy widzi muzyków, którzy wydają się mu obojętni, może stwierdzić, że są znudzeni i zrezygnowani, albo może rozpoznać w nich tę pierwotną iskrę, która wciągnęła ich do muzyki, a teraz przygasła i ledwo już migoce. Może powiedzieć: „Oczywiście! Musieli występować przeciw swej namiętnej naturze i zerwali długą linię swego zaangażowania pod wpływem wielu - często sprzecznych - wymagań profesji muzyka. Chcą być uznani za prawdziwych artystów, którymi w rzeczywistości są". Może widzieć przed sobą ludzi steranych i obojętnych - albo wrażliwych i wspaniałych miłośników muzyki.

Liderzy każdej organizacji muszą przemyśleć sobie fundamentalne pytanie: Ile wielkości jesteśmy gotowi dać innym? Ono bowiem na każdym poziomie wywiera decydujący wpływ na to, jak zdefiniujemy ludzi, którym przewodzimy. Przywództwo nie jest oczywiście rzeczą samych dyrygentów, prezesów i dyrektorów - muzyk, który elektryzuje orkiestrę, informując kolegów, że właśnie docenił zadania dyrygenta, albo matka, która kształtuje w myślach swe dzieci, zakładając ich pragnienie wnoszenia własnego wkładu, sprawują przywództwo w najgłębszym znaczeniu tego słowa.

Nadsłuchiwanie sygnałów pasji i zaangażowania jest praktyką każdego milczącego dyrygenta - bez względu na to, czy jego muzycy grają w orkiestrze, tworzą zespół kierowniczy czy bawią się w przedszkolu. Skąd lider ma wiedzieć, jak radzi sobie z realizacją swoich zamiarów? Może spojrzeć w oczy muzyków i postawić sobie pytanie: „Kim ja jestem, że oni nie błyszczą?". Może zachęcić ich, by przedstawiali opinie i dawali wyraz odczuciom. Może przemówić do ich pasji. Może szukać sposobności, by przekazać im batutę.

Dzisiejszy dzień był wyjątkowy, ponieważ nauczyłam się, że przywództwo nie jest odpowiedzialnością - nikt niemusi przewodzić. Jest darem, który lśni srebrem, przypo­minając gromadzącym się w pobliżu ludziom, dlaczego liczy się każda iskrząca się chwila. Jest w oczach, w glosie - ta wzbierająca pieśń, która rozgrzewa całe ciało i brzmi nieskończonymi możliwościami. Wszystko się zmienia, gdy tylko chcemy pochwycić coś, co kochamy, i bez reszty to rozdać.

Amanda Burr, studentka Walnut Hill School

Liderzy są wszędzie

Ben: Podczas tournee Youth Philharmonic Orchestra po Kubie w roku 1999 postanowiliśmy rozpocząć koncert w Hawanie dwoma utworami, które miały być wykonywa­ne wraz z National Youth Orchestra of Cuba - przy każdym pulpicie mieli siedzieć Kubańczyk i Amerykanin. Pierwszy z nich był napisany przez wybitnego dyrygenta kubańskiej orkiestry. Był barwny, błyskotliwy i opierał się na wielu skomplikowanych kubańskich rytmach. Postanowiłem nie przygotowywać wcześniej naszej orkiestry, gdyż uważa­łem, że młodzież będzie miała rzadką okazję rozpoczęcia pracy nad utworem od razu pod kierunkiem kompozytora. Maestro Guido Lopez Gavillan rozpoczął próby swego dzieła, lecz wkrótce stało się oczywiste, że złożone kubańskie rytmy są tak obce amerykańskim dzieciakom, iż utwór wykraczał poza ich możliwości. Po prostu nie potrafiły go zagrać. Maestro zafrasował się, popadł we frustrację, a następnie przyznał do porażki. Oświadczył z podium: „Obawiam się, że to się nie udaje. Musimy odwołać wykonanie tego utworu".

Taki wynik był dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Nasza podróż miała między innymi wykazać, że młodzi amerykańscy muzycy potrafią grać z artystami kubańskimi. Bez namysłu wyskoczyłem na estradę i za pośrednictwem tłumacza zwróciłem się do młodych kubańskich muzyków: „Waszym zadaniem jest nauczyć tych rytmów partnerów przy pulpicie". Do Amerykanów powiedziałem natomiast: „Po prostu poddajcie się liderom, którzy siedzą obok was. Otrzymacie od nich potrzebne wsparcie". Poprosiłem maestra, aby spróbował raz jeszcze.

To, co stało się potem, zdumiało nas wszystkich. Kubańczycy - i tak już bardziej ekspresywni niż większość młodych muzyków, których widziałem - nabrali fantastycz­nej energii, sugestywnie dyrygowali swoimi instrumentami, a każdy z nich entuzjastycznie przewodził swemu amerykań­skiemu partnerowi. Amerykańskie dzieciaki, rozkoszując się uwagą, którą tak hojnie im poświęcano, poddały się biegowi spraw i zaczęły grać wymagane rytmy. Maestro Gavillan, który zdawał się równie zaskoczony i zadowolony jak ja, kiwał mi głową, że wszystko będzie dobrze.

Potem przyszła moja kolei i wstałem, aby poprowadzić drugi z utworów mających otworzyć program: szatańsko trudny mały majstersztyk Bernsteina - uwerturę do Kandyda. Utwór był tak trudny do zagrania, że trzy miesiące wcześniej wysłaliśmy do Hawany nuty, aby kubańska orkiestra miała możliwość przygotowania się. Kiedy mieliśmy przystąpić do pracy, zapytałem mimo­chodem lidera zespołu, czy przyjemnie pracowało im się nad uwerturą. „Ależ w ogóle tego nie widzieliśmy" - odpowiedział wyraźnie zakłopotany. Okazało się, że przez cały ten czas nuty leżały gdzieś na kubańskiej poczcie.

Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Ogarnęła mnie panika, bo uświadomiłem sobie, że wykonanie tego utworu w tych warunkach jest niemożliwe. Nasza młoda orkiestra potrzebowała całych miesięcy, żeby opanować tę uwerturę! Potem spojrzałem na muzyków i zobaczyłem, że wielu z nich się uśmiecha. Oczywiście! Musieliśmy jedynie odwrócić role i zrobić to samo, co okazało się tak skuteczne w pierwszej części próby! Teraz Amerykanie zerwali się, energicznie prowadząc swych partnerów przez kreski taktowe - i wszystko poszło doskonale. Uwaga muzyków ponownie przesunęła się z dyrygenta na partnera przy stanowisku. Poziom energii każdego lokalnego „dyrygenta" wzrósł fantastycznie. Nie mniej godna uwagi była ochota, z jaką młodzi kubańscy muzycy odbierali wsparcie od najbliższych towarzyszy i poddawali się ich kierownictwu - o wiele skuteczniejszemu niż starania odległej postaci na podium.

Historia młodych muzyków, podobnie jak opowiadanie Lehnera, uwypukla jedno ze znaczeń wyrażenia milczący dyrygent. Lider nie potrzebuje podium; może spokojnie siedzieć na każdym krześle, słuchając z pasją i zaan­gażowaniem, w pełni przygotowany, by przejąć batutę. W istocie bowiem - przypomnijmy opowiadanie o darze rabina zamieszczone pod koniec rozdziału 3 - liderem może być każdy z nas.

Szanowny Panie,

jest to moja pierwsza biała kartka. Zawsze siedziałam w pierwszym rzędzie sekcji wiolonczeli, toteż dość długo trudno było mi pogodzić się z miejscem z tyłu. Ale w ciągu dziewięciu dni naszej wspólnej pracy zaczęłam odkrywać, co w istocie oznacza gra w orkiestrze. Pański blask zainspirował mnie i dał mi wiarę, że mam dość siły osobowości, by napędzać moją sekcję z każdego miejsca; wierzę, że prowadziłam ten koncert z n-tego rzędu. Dziękuję, że pomógł mi Pan to zrozumieć. Od dzisiaj będę przewodziła każdej sekcji, w jakiej się znajdę - bez względu na to, jakie przypadnie mi miejsce.

Georgina, wiolonczelistka New Zealand National Youth Orchestra

A oto finałowa historia człowieka pełnego pasji i zaangażowania, kolegi Eugene'a Lehnera, który jako doskonałe zastępstwo prowadził ze swego krzesła - i to tak skromnie, że nikt nawet go nie zauważył. Wszyscy słyszeli tylko niezwykły wynik.

Legendarny zespół Kolisch Quartet wyróżniał się między innymi tym, że cały swój repertuar wykonywał z pamięci - nawet niewiarygodnie skomplikowane współczesne utwory Schoenberga, Weberna, Bartoka i Berga. Eugene Lehner w latach 30. grał w tym kwartecie na altówce. Opowiadając o wybitnych wykonaniach zespołu, Lehner często mówi o mrożących krew w żyłach momentach, kiedy tego lub owego z muzyków zawodziła pamięć. Choć bardzo chwalił sobie bezpośrednią więź, jaka nawiązała się między członkami kwartetu dzięki temu, że nie byli oddzieleni pulpitami, to jednak przyznaje, iż rzadko zdarzało się, by podczas koncertu jakiś błąd nie zmącił wykonania. Trudno pojąć, jak wiele czujności, zaan­gażowania i uwagi muzycy musieli okazywać podczaskażdego występu, ale w trakcie jednego koncertu zdarzyło się coś, co wykraczało poza ich zwykłą brawurę.

W środku powolnej części Kwartetu smyczkowego op. 95 Beethovena, tuż przed wielkim solo altówki, Lehner nagle doznał niewytłumaczalnego zaniku pamięci - w miej­scu, w którym nigdy jeszcze go ona nie zawiodła. Dosłownie zapadł w ciemność. Publiczność słyszała jednak utwór tak, jak miał brzmieć: solo altówki dźwięczało w całym swym bogactwie. Nawet pierwszy skrzypek Rudolf Kolisch i wiolonczelista Bennar Heifetz - obaj z przymkniętymi oczami i głęboko zaabsorbowani muzyką - nie zdawali sobie sprawy, że Lehner wypadł. To drugi skrzypek, Felix Khuner, grał partię Lehnera, wchodząc idealnie w miejscu, w którym miała się rozpocząć, doskonale czysto i z brzmie­niem altówki - a przecież jego instrument był nastrojony o kwintę wyżej. Lehner był oszołomiony, a gdy po koncercie zeszli z estrady, zapytał Khunera, skąd wiedział, że ma zagrać. Ten odpowiedział ze wzruszeniem ramion: „Za­uważyłem, iż przyłożyłeś trzeci palec do złej struny, więc wiedziałem, że na pewno zapomniałeś, co idzie dalej".

Praktyka szósta

ZASADA NUMER 6

Premierzy dwóch państw siedzą w gabinecie, omawiając sprawy międzynarodowe. Nagle wpada jakiś człowiek; z gniewu jest bliski apopleksji, krzyczy, tupie i bije pięścią w biurko. Premier-gospodarz upomina go: „Peter, uprzejmie przypominam ci zasadę numer 6" - po czym Peter natychmiast powraca do zupełnego spokoju, przeprasza i wycofuje się. Politycy powracają do rozmowy, ale po dwudziestu minutach znów im ktoś przerywa: tym razem jest to histeryzująca kobieta, która dziko gestykuluje z rozwianymi włosami. Znów padają słowa: „Marie, proszę pamiętać o zasadzie numer 6" - i raz jeszcze powraca zupełny spokój, a kobieta wycofuje się, kłaniając się i przepraszając. Kiedy podobna scena powtórzyła się po raz trzeci, zagraniczny premier zwraca się do swego gospodarza: „Drogi przyjacielu, wiele w życiu widziałem, ale nic równie godnego uwagi. Czy zechciałbyś zdradzić mi sekret zasady numer 6?". „ To bardzo proste - pada odpowiedź. - Zasada numer 6 mówi: »Nie bierz siebie tak cholernie poważnie«". „Ach tak - mówi gość - to wspaniała zasada". Po chwili namysłu dopytuje się jednak: „A jakie, jeśli wolno mi spytać, są pozostałe?". „Nie ma żadnych innych ".

Ben: Często bywam zapraszany jako mówca do różnych instytucji i kiedyś zdarzyło się, że opowiedziałem historię zasady numer 6 grupie kierowników jakiejś firmy europejskiej. Kilka miesięcy później, kiedy powróciłem do tego samego miasta, zajrzałem do centrali firmy i zostałem zaproszony do gabinetu prezesa. Byłem bardzo zaskoczony, gdy na biurku zobaczyłem zwróconą w stronę fotela gospodarza tabliczkę z napisem: Pamiętaj o zasadzie numer 6.

Prezes poinformował mnie później, że podobne tabliczki stoją na biurkach wszystkich menedżerów w firmie, przy czym mają napisy po obu stronach. Powiedział również, że klimat współpracy i kolegialności rozbudzony za pomocą tego prostego narzędzia zmienił całą kulturę przedsiębiorstwa.

Rozdział ten opisuje praktykę rozluźniania się, co może równie dobrze oznaczać rozluźnianie ludzi w naszym otoczeniu.

Nie chodzi o to, aby mówić innym, aby nie traktowali siebie poważnie - chyba że cała grupa, jak we wspomnianej właśnie firmie, dobrowolnie wprowadza taką praktykę. Można jednak w napiętej sytuacji opowiedzieć jakiś żart, rozładowując ją i budząc poczucie koleżeństwa. Humor i śmiech to być może najlepszy sposób, abyśmy mogli „zapomnieć o sobie". Humor może zbliżyć nas do siebie na gruncie naszych zwykłych słabostek, błędów i niepo­rozumień, a zwłaszcza na gruncie naszej skłonności do wykorzystywania przewagi i stałego stawiania żądań, poniżania innych czy wzajemnego skakania sobie do gardeł.

Szanowny Panie,

nauczył mnie Pan, jak różne role przy pracy z ludźmi może pełnić humor - relaksując ich, dodając sił, od­świeżając. Przypominam sobie jedną próbę (niedługo przed grudniowym koncertem), kiedy przygotowywaliśmy Koncert na orkiestrę Bartoka. Nie szło nam dobrze. Wydaje mi się, że wielu z nas, w tym również ja, wcześniej tego samego dnia przystępowało do jakichś standardowych testów, a po południu były też inne próby i zajęcia indywidualne. Pamiętam, że byłam psychicznie wyczerpana - i wszyscy ciągle gubiliśmy nuty i wejścia. „Przejdźmy całą drugą część - powiedział Pan. -1 ŻADNYCH BŁĘDÓW". Nie wiem jak inni, ale poczułam napięcie wszystkich mięśni i marzyłam tylko o tym, by uciec i skryć się w mysiej dziurze. Zapewne Pan to wyczuł, ponieważ zastanowił się Pan chwilę i dodał: Jeśli ktoś się pomyli... to na głowę spadnie mu pięćsetfuntowa krowa". Po części dlatego, że wszystkim stanął przed oczami ten obraz, a po części wskutek kompletnego zaskoczenia, że usłyszeliśmy z Pańs­kich ust takie akurat słowo, zaczęliśmy się śmiać i wszystko się poprawiło - Bartok również. Nie wyobrażam sobie, że w tamtej chwili coś mogłoby mnie bardziej rozluźnić i dać mi więcej sił niż słowo „krowa".

Kate Bennet

(na ostatniej białej kartce, jaką zapisała jako absolwentka Youth Philharmonic Orchestra)

Pamiętając o zasadzie numer 6, możemy łatwiej wy­różnić (i utrzymać na pewien dystans) tę część własnej osoby, która rozwinęła się w konkurencyjnym śro­dowisku „świata pomiaru". Na użytek dalszej dyskusji nazwiemy ją kalkulującym „ja". Jak zobaczymy, jedną z głównych cech charakterystycznych kalkulującego „ja" jest to, że zabiega o naprawdę bardzo poważne jego traktowanie. Praktykując zasadę numer 6, zachęcamy je jednak do rozluźnienia się, a tym samym zrywamy jego władzę nad nami.

Kalkulujące „ja"

Kalkulujące „ja" jest zatroskane o swe przetrwanie w świecie niedoboru. Jego głos - głos Petera lub Marie - jest pewną odmianą tego, który kwileniem i płaczem obwieścił nasze pojawienie się tu na ziemi, a potem nauczył się z przymilnym uśmiechem lub tupaniem nogą mówić: „Zauważ mnie!".

Dziecko jest wspaniałym instrumentem ściągania na siebie uwagi, zaprojektowanym w taki sposób, by wydawać sygnał alarmowy przy pierwszej oznace, że jest zapominane lub spychane na pozycję, w której się nie liczy. Aby przetrwać, potrzebuje troski i uwagi silnych, kompetent­nych ludzi, toteż natura wyposaża je w dostateczną ilość lęku i agresji, by pobudzać je do energicznego trzymania się źródeł swej żywotności. Jego edukacja w zakresie relacji obejmuje przede wszystkim poznawanie hierarchii, stwierdzanie, gdzie znajduje się siła, oraz ustalanie, co musi robić, aby zyskać akceptację. Dla dziecka zdolność określania swej pozycji oraz wpływania na to, ile uwagi poświęcają mu inni, jest niezwykle ważna - znacznie ważniejsza niż w przypadku codziennego życia przecięt­nego dorosłego.

Frank Sulloway (ongiś badacz Wydziału Nauk o Móz­gu i Nauk Kognitywnych Massachusetts Institute of Technology) sugeruje, że to, co nazywamy „osobowoś­cią", jest w istocie strategią „przetrwania dzieciństwa". Każde dziecko w rodzinie wyznacza swój własny obszar uwagi i znaczenia, rozwijając pewne aspekty charakteru w swoje „zwycięskie metody". Jedno dziecko może być towarzyskie i wylewne, inne spokojne i poważne, lecz oboje zmierzają do tego samego celu: znaleźć sobie w rodzinie i wspólnocie bezpieczną i wyraźnie okreś­loną niszę oraz ustawić się w pozycji umożliwiającej przetrwanie. Regulująca zachowania obawa ostrzega dziecko przed niebezpieczeństwami, jakie towarzyszą przegranej, brakowi uwagi ze strony innych czy nieza­radności.

Takie mechanizmy przeżycia dziecka mają wiele wspólnego z zachowaniem młodych innych gatunków - z wyjątkiem tego, że dzieci uczą się poznawać siebie. Wyrastają w środowisku języka i mają bardzo dużo czasu na myślenie. Dziecko zaczyna utożsamiać się z osobowoś­cią, za którą zyskuje uznanie, czyli - innymi słowy - ze zbiorem wzorców działania i nawyków myślenia, który pozwala im bez uszczerbku przetrwać dzieciństwo. Kiedy zbiór ten zostaje przeniesiony w dorosłość, nazywamy go właśnie kalkulującym „ja". Charakterystyczny dla czło­wieka długi okres dzieciństwa może być jednym z czyn­ników trwałości tych nawyków nawet wtedy, gdy ich użyteczność dawno już minęła.

Bez względu na to, w jaki sposób ujawnia się to dorosłe „ja", nawet jeśli na pozór jest pewne siebie czy dobrze usytuowane, pod powierzchnią jest słabe i samo postrzega się jako pozbawione znaczenia i zagrożone utratą wszystkiego. Wyczulenie na pozycję, które miało funkcję adaptacyjną na wcześniejszych etapach życia jednostki - a także w historii gatunku - w późniejszych latach wciąż obowiązuje w formie myślowej i stale sygnalizuje „ja", że musi wspinać się wyżej, zwiększać wpływy, wypierać innych i znajdować drogę do wewnątrz. Na szczęście jednak wyobrażenia jednostek i grup o tym, o jakie „wewnątrz" tutaj chodzi i gdzie się ono znajduje, są na ogół zróżnicowane. Choć zagrożeń dzieciństwa dawno już nie ma, ten wbudowany system alarmowy wyolbrzymia niebezpieczeństwa, aby zachować swoje istnienie.

Kalkulujące „ja" możemy przedstawić jako drabinę połączoną z opadającą spiralą. Drabina wskazuje na ujęcie świata, w którym życie polega na robieniu postępów, dążeniu do sukcesu i zajmowania jak najlep­szego miejsca w hierarchii. Opadająca spirala wskazuje

- między innymi - na potknięcia, jakie zachodzą wtedy, gdy staramy się kontrolować ludzi i warunki, aby dodać sobie mocy. Jeśli podejście takie prowadzi do konfliktu, uważamy często, że przeciwstawiali się nam trudni ludzie i że pobraliśmy ważną lekcję. Stajemy się bardziej praktyczni i trzeźwi. Nasze relacje nieuchronnie zaczynają opadać po spirali. Kalkulujące „ja" stacza się bezradnie, po czym zwiększa wysiłki, by znów zapanować nad sytuacją i wspinać się w górę - cykl wciąż się powtarza.

Jak możemy nauczyć się rozpoznawać to kalkulujące „ja" - nierzadko czarujące, zawsze intrygujące, niekiedy pełne obaw i często przebiegłe? Dobrym sposobem jest zadanie sobie pytania:

Co musiałoby się zmienić, abym mógł osiągnąć całkowite spełnienie?

Odpowiedź na to pytanie wskazuje nam warunki, które nasze kalkulujące „ja " uważa za zagrażające mu czy wręcz niedopuszczalne; możemy też przekonać się, że nasze wysiłki będą skuteczniejsze, gdy podejmiemy je lżej. Do „niedopuszczalnych warunków", o których tu mowa, zaliczają się różne miejsca czy sytuacje - ale bardzo często chodzi tu też o inną osobę.

Kochaj się jak nigdy w życiu

Roz: Od kilku lat prowadzę „program samorozwoju"; jego uczestnicy spotykają się regularnie w grupach coachingowych, aby pracować nad realizacją swoich własnych projektów. Projekty te mogą być najróżniejsze - od założenia firmy poprzez konstruowanie skom­plikowanej strony internetowej po poprawę trudnej relacji osobistej. Główny cel programu samorozwoju jest jednak dalekosiężny i wykracza poza wykonywanie konkretnych zadań. Chodzi o to, by nauczyć się żyć w królestwie możliwości.

Podczas każdego tygodnia zajęć uczestnicy określają trzy kroki prowadzące ku wybranemu celowi i przechodzą je. W toku realizacji mogą korygować wielkość tych kroków, toteż niepowodzenie jest właściwie wykluczone.

Na dodatek całą grupę zachęcam do rozegrania wspólnej gry mającej na celu rozbudzenie kreatywności i ujawnienie prawdziwej natury kalkulującego „ja", które utrudnia nam działanie. Uczestnicy często przekonują się, że gry te pozwalają im odkryć dokładnie te same narzędzia, którymi posługują się, aby pchnąć naprzód swe projekty - a nawet całe życie.

Jedna z takich gier, którą często proponuję, nazywa się „jak nigdy w życiu". Ma ona zachęcić ludzi do przeżycia doświadczenia, które jest niesłychanie satysfakc­jonujące bez względu na warunki. I tak na przykład jeśli zadanie brzmi: ,,Zjedz jak nigdy w życiu", to nie znaczy to, że trzeba bardzo się najeść lub iść do drogiej restauracji. Nie znaczy to: „Zrób to, co - jak sądzisz - z największym prawdopodobieństwem doprowadzi cię do twego celu". Polecenie jest inne: „Osiągnij to. Spełnij się". Często wymaga to uświadomienia sobie obaw, opinii i stanowisk naszego kalkulującego „ja", które stoją na drodze do prostego spełnienia się. Jeśli ktoś w toku gry pamięta o zasadzie numer 6, może prostszą drogą zaangażować się w przedsięwzięcia, które prawdziwie zmienią jego życie.

Taką właśnie grę przedstawiłam jednej z grup, z którą pracowaliśmy już od paru miesięcy, i zaproponowałam, aby uczestnicy uzgodnili, jak dopełnić nazwę gry - aby sami wyznaczyli sobie stawkę. Wspólnie ustalili, że jedynym słowem naprawdę zasługującym na to, by je umieścić w pustym miejscu, jest „kochaj się". Tak więc grą tygodnia stało się: ,,Kochaj się jak nigdy w życiu".

Jedna z uczestniczek nie była zadowolona z tego wyboru, choć zgodziła się z innymi. Tego właśnie roku June odeszła od swego męża Marka po długiej walce o to, by go zmienić. Uważała za konieczne wzniesienie mocnych barier pomiędzy sobą a tym charyzmatycznym, energicz­nym i zajętym sobą mężczyzną i nie zamierzała się z tego wycofywać. Wciąż powtarzała nam: „Mark się nie zmieni" - ale nas interesowała tylko ona. Przypominaliśmy jej, że polecenie może interpretować tak, jak tylko zechce. Wobec braku bliskiego partnera jakimś rozwiązaniem mogłaby być metaforyczna interpretacja „kochania się". Instrukcja gry: ,,Kochaj się jak nigdy w życiu", nie oznaczała przecież: „Wbrew własnej woli spędź bez­nadziejne chwile z szalonym narcyzem".

June wystarczająco poważnie traktowała swoje uczest­nictwo w grupie, by szczerze spróbować tej gry, choć nikt z nas nie domyślał się, jak postąpi. Czego nowego się o sobie dowie? Nauczyliśmy się ufać tajemniczej potędze zabawy.

Nie opowiadałabym oczywiście tego, gdyby na kolejne spotkanie w następnym tygodniu June nie przyszła rozpromieniona. Oto jej historia.

June wyjechała w trzydniową podróż służbową i - jak było przyjęte w naszej grupie - udzieliła Ann, innej uczestniczce, zgody na prowadzenie telefonicznego coachingu w toku realizacji zadania. Ann spodobała się perspektywa rozegrania gry w jej relacjach z Joem, natomiast June sama przyznawała, że psuje zabawę protestując, iż polecenie ,,Kochaj się jak nigdy w życiu" jest zarówno niemoralne, jak i całkowicie niestosowne dla kobiety o jej pozycji.

„Ann jednak stale przypominała mi, że zgodziliśmy się przynajmniej dać szansę grze - bez względu na to, czy się uda, czy też nie. Nie wyobrażałam sobie jeszcze, kto miałby być moim partnerem, ponieważ uważałam, że mój mąż jest ostatnim mężczyzną na świecie, do którego bym się zbliżyła. Wstrząsnęło mną jednak odkrycie, że gdy tylko naprawdę pozwalam sobie o tym myśleć, nie mam wątpliwości, że to on byłby tym jedynym".

W grupie zapanował absolutny spokój, jakby każdy niedbały gest mógł zrujnować tę kruchą konstrukcję.

„A potem przypomniałam sobie zasadę numer 6 i zadałam sobie pytanie: »Co musiałoby się zmienić, aby to stało się możliwe?*. I oczywiście znalazłam zwykłą odpowiedź, że to on musiałby się zmienić, on musiałby odstąpić od swego egocentryzmu". June rozejrzała się z figlarnym uśmiechem: „Wszyscy przecież zgadzamy się, że Mark cierpi na narcystyczne zaburzenie osobowości i nigdy się nie zmieni - nieprawdaż?". Nikt nie wiedział, co powiedzieć. June roześmiała się.

Zdałam sobie sprawę, że traktuję się cholernie poważnie. „Dlaczego nie mogłabyś kochać się jak nigdy w życiu z egocentrycznym facetem? -powiedziałam sobie. - Roz­luźnij się".

Było to dziwne. Okazało się nagle, że zaabsorbowanie Marka własną osobą oddzieliło się od myśli o kochaniu się. Zrozumiałam, że zawsze ogromnie pociągali mnie faceci zajęci sami sobą i namiętnie interesowałam się tym, co robią. W tym ułamku chwili miałam poczucie, że to możliwe... kochać się, całkiem kochać się z takim mężczyzną było oczywiście możliwe. W końcu przecież kiedyś to było. Uświadomienie sobie tego było samo w sobie tak inte­resujące, tak nowe, że przez chwilę czułam, że ośmielę się podejść do automatu telefonicznego...

Zadzwoniłam do niego, a było to bardzo trudne - jakbym przyznawała, że nie mam racji, a on ją ma. Moja duma wciąż wybuchała, byłam bardzo zdenerwowana i czułam się trochę szalona, bo sama siebie nie poznawałam. Miałam nadzieję, że nie będzie go w domu, ale oczywiście był. I okazało się, że łatwo mi było mówić, choć od dość dawna ze sobą nie rozmawialiśmy. Opowiedziałam mu o grze. A po chwili niezręcznego milczenia dodałam drugą część zaproszenia. „Naprawdę uważam, że byłby to dobry pomysł, abyśmy się kochali".

Milczał tak długo, że przestraszyłam się czegoś innego. Bałam się odrzucenia. A potem powiedział: „ Trzeba było wielkiej odwagi, żeby z tym zadzwonić".

Zabrakło mi słów. Skąd wzięła się ta wrażliwość, ta empatia - u mojego egocentrycznego chłopa? Umówiliśmy się na obiad u niego w piątek po moim powrocie.

A potem wszystko zaczęło się zmieniać... Pamiętam, jak szłam wiejską drogą ze świadomością wszystkiego... zapachu trawy, kształtu brzegu rzeki... wszystko od­czuwałam zmysłowo; było tak, jakby natura zmówiła się wziąć udział w grze. Po drodze do miasta zatrzymałam się przy stoisku z owocami, aby kupić coś na deser, i mój wzrok przyciągnęły kwiaty w wiadrze. Okazało się, że w piątkowy wieczór przybyłam do domu, trzymając kwiaty w ręce! Pomimo całego zdenerwowania musiałam się roześmiać. Oto ja, kiedyś stanowcza kobieta, która miała dość odwagi, by dla własnych przekonań opuścić męża - mężczyznę nie do naprawienia - teraz przynoszę kwiaty do drzwi tego drania. Co za dramat! Potem oboje śmialiśmy się i rzucaliśmy ostrożność na wiatr. Wieczór, który razem spędziliśmy, był jak tygodniowe wakacje - ale był także jak powrót do domu.

Wszyscy spoglądaliśmy na siebie z niedowierzaniem. June nabrała o tyle więcej wyrazu, stała się bardziej ludzka niż kiedykolwiek przedtem. Wkrótce padło nieuniknione pytanie. Ktoś zapytał: „Ale czy nie jest ważne, by podejmować jakieś decyzje w sprawie zachowań ludzi, wyznaczać granice i pewnie trzymać się tego, w co się wierzy?".

Odpowiedziałam: „Oczywiście, ale czy uważacie, że June postępowała w taki właśnie sposób? Myślę, że była zraniona - całkiem i po prostu - gdy Mark wciąż na nowo ją zaniedbywał. Zamiast jednak ujawnić, że ją to rani, zbudowała całą argumentację, że Mark jest niebezpieczny, choć w żadnym realnym sensie nie stanowił zagrożenia. Wydaje mi się, że w roli sędziego czuła się silniejsza, ale jej diagnoza przylgnęła do Marka - z niej wyrosła historia faceta, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby ścierpieć. Kiedy June zadała sobie pytanie: »Co musiałoby się zmienić, abym mogła osiągnąć całkowite spełnienie?*, dostrzegła swe kalkulujące »ja« w akcji. Przestała brać siebie i swą historię tak poważnie i nagle zdołała rozróżnić pomiędzy swym mężem a diagnozą, jaką mu przypisała".

June dodała: „Po tym jednym zdumiewającym wieczo­rze uświadomiłam sobie, że mogłabym odejść, a pomimo to pozostalibyśmy z Markiem najlepszymi przyjaciółmi. Mogłabym powiedzieć: »Raczej nie«, bez poczucia rezyg­nacji czy porażki. Wreszcie miałam wybór".

Sen w Newcastle

Ben: Pewnego lata prowadziłem klasę mistrzowską podczas festiwalu w Newcastle, co było filmowane przez BBC. Jednym ze studentów był młody tenor, który właśnie uzyskał pracę w prestiżowej mediolańskiej operze La Scala, i wszystko w jego wyglądzie mówiło, że mamy brać jego ostatni sukces naprawdę bardzo poważnie.

Miał śpiewać Sen o wiośnie (Fruhlingstraum) z Po­dróży zimowej Schuberta, cyklu pieśni opisujących tęskną i pełną depresji podróż porzuconego kochanka przez zimne dni duszy. W pieśni tej bohater śni o kwiatach i łąkach minionej wiosny, kiedy rozkoszował się gorącymi uściskami ukochanej. Łagodnie rytmiczna muzyka wy­czarowuje nastrój błogiej radości, błogiego spełnienia. Nagle ze szczytu dachu odzywa się kruk - młodzieniec budzi się i widzi, że jest ciemno i zimno. Na poły jeszcze we śnie, bierze lodowe znaki na oknie za kwiaty i pyta: „Kto namalował tutaj te kwiaty - kiedy się zazielenia?". I odpowiada sobie: „Kiedy znów będę miał w objęciach swą ukochaną". Pomimo jednak durowej tonacji ozna­czenia dynamiczne i kształt frazy mówią nam, że nigdy jej nie odzyska.

Utwór ten zalicza się do najintymniejszych, najbardziej stonowanych, subtelnych i delikatnych w całym repertua-rze. Jego ekspresja zależy od zrozumienia niuansów smutku, bezbronności i nigdy nie kończącej się straty. Kiedy jednak Jeffrey zaczął śpiewać, nie było w tym ani śladu melancholii. Popłynął wspaniały strumień bogatych, donośnych, zwłoszczonych dźwięków. Czysty Jeffrey - traktujący siebie bardzo poważnie. Jak miałem skłonić go, by spojrzał poza siebie i wyraził ekspresyjną namiętność tej muzyki?

Zacząłem od pytania, czy jest gotów dać się po­prowadzić. „Och, ja to uwielbiam" - powiedział z werwą, ale wątpię, czy miał jakiekolwiek wyobrażenie o tym, co miało nastąpić. Przez czterdzieści minut prowadziłem walną bitwę - nie z Jeffreyem, ale z jego dumą, z jego wyszkoleniem muzycznym, jego potrzebą dobrego prezentowania się i z latami aplauzu, jaki przynosił mu jego nadzwyczajny głos. Kiedy spadały z niego kolejne warstwy i coraz bardziej przybliżał się do czystej bezbronności oszalałego kochanka z pieśni Schuberta, jego głos tracił swój nalot i zaczynał ujawniać ludzką duszę. Również jego ciało zaczynało się poruszać bardziej miękko i łagodnie. Przy finałowych słowach: „Kiedy znów będę miał w objęciach swą ukochaną?" głos Jeffreya, teraz prawie niesłyszalny, wydawał się dosięgać nas jakimś kanałem innym niż dźwięk. Nikt nie drgnął - słuchacze, muzycy, zespół BBC - wszyscy byliśmy zjednoczeni w milczeniu. A potem olbrzymie brawa.

Podziękowałem publicznie Jeffreyowi za to, że był gotów poświęcić swą dumę, swe szkolenie, swe wokalne osiągnięcia, i wyjaśniłem mu, że uzyskał nasz aplauz za poświęcenie, na jakie się zdobył, by doprowadzić nas do miejsca pełnej prawdy. „Kiedy ktoś rezygnuje z dumy, by ujawnić innym prawdę - powiedziałem - jest to dla nas niewiarygodnie poruszające; jesteśmy wszyscy poruszeni tak bardzo, że nawet operator kamery płacze". W rzeczywis­tości wcale nie patrzyłem w stronę kamery; po prostu wyraziłem swe przekonanie, że nikt w sali nie mógł pozostać obojętny.

Później tego samego wieczoru, w pubie, operator kamery podszedł do mnie i zapytał, skąd wiedziałem, że płakał. Wyznał mi, że przez łzy nie mógł nic zobaczyć w obiektywie. „Kiedy mnie tu wysyłali z Londynu - powiedział potrząsając głową - nie miałem pojęcia, że ta cholerna muzyka mówi o moim życiu".

Kiedy ktoś zrzuca z siebie warstwy opinii, uprawnienia, dumy i rozdętej samodyscypliny, inni od razu odczuwają z nim więź. Kiedy jedna osoba zdobędzie się na praktykowanie tajemnicy reguły numer 6, inne często idą za nią. A wtedy, gdy kalkulujące „ja " zostaje ujawnione i udobruchane, zaczyna przeświecać centralne „ja".

Centralne „ja"

Na pięciu z sześciu kolumn pomnika ofiar holokaustu w bostońskim Quincy Market są wyryte historie opowiada­jące o okrucieństwach i cierpieniu w obozach. Szósta kolumna przedstawia opowieść innego rodzaju - o dziew­czynce imieniem Ilse, przyjaciółce z dzieciństwa Guerdy Weissman Kline, w Auschwitz. Guerda przypomina sobie, że Ilse, która miała wówczas jakieś sześć lat, pewnego ranka znalazła gdzieś w obozie jedną malinę. Przez cały dzień ostrożnie nosiła ją w kieszeni, a wieczorem, z oczami rozjaśnionymi szczęściem, ułożyła ją na liściu i wręczyła przyjaciółce. „ Wyobraźcie sobie świat - pisze Guerda - w którym całym waszym majątkiem jest jedna malina, a wy dajecie ją przyjaciółce".

Tak właśnie przejawia się centralne „ja" - tym mianem określamy niesłychanie płodną i twórczą naturę nas samych i świata.

Skoro mamy zaprojektować nową podróż, która poniesie nas z naszego nie kończącego się dzieciństwa w promienne królestwo możliwości, możemy posterować nią tak, by oddalić się od środowiska hierarchii, zmierzając ku otwartości i wzajemności równego pola gry - daleko od nastawienia na niedobór i brak, a blisko postawy pełności i zaspokojenia. Sam nawet ludzki rozwój możemy opisać jako stałą przebudowę kalkulującego „ja" w bogaty, swobodny, pełen współczucia i ekspresji świat centralnego „ja".

Rozwiązywanie konfliktów przez centralne „ja"

Ponieważ kalkulujące „ja "jest zaprojektowane w taki sposób, by zajmować pierwsze miejsce, często stwierdzamy jego dominującą rolę, gdy ludzie znajdują się w sytuacjach impasu - dotyczy to na równi polityki, relacji osobistych (jak w historii June) czy świata działalności gospodarczej.

W przypadku negocjacji praktyka reguły numer 6 daje moderatorowi szczególnego rodzaju punkt widzenia. Jeśli jest w niej wprawny, to rozwiązywanie konfliktów polega dla niego na torowaniu drogi centralnym „ja " obu stron, by przejęły odpowiedzialność za dyskusję. Innymi słowy, rola moderatora polega raczej na wspieraniu ludzkiego rozwoju i transformacji niż na wynajdywaniu rozwiązań zaspokajających wymagania zawsze obecnych kalkulują­cych „ja ". Poniższa historia pokazuje dobroczynne skutki założenia, że kalkulujące „ja" dwóch ludzi zmierzają do pokonania przeciwnika, spychając rozmowę po opadającej spirali, podczas gdy centralne „ja " znają bliższą drogę do rozwiązania produktywnego i opartego na współpracy.

Wynalazca i człowiek od pieniędzy

Roz: Dwóch głównych wspólników firmy prowadzącej badania medyczne popadło w impas w sprawie łączącej ich umowy, a każda godzina przybliżała ich do finansowej katastrofy. Młodszemu z nich, mężczyźnie po czterdziestce, zdarzyło się siedzieć obok Bena podczas lotu z Bostonu do Dallas i opowiedzieć mu tę historię. Pełen zapału Ben sięgnął po telefon i zadzwonił do mnie. Jak dobrze, że cię złapałem - powiedział. - Siedzę właśnie obok cudownego człowieka, który ma jakiś problem, i obiecałem mu, że mogłabyś go rozwiązać. Oddaję mu słuchawkę". I z tymi słowami Ben wręczył telefon nowemu przyjacie­lowi, z którym przedyskutowaliśmy pierwszy krok.

Spotkaliśmy się w biurze firmy w najbliższy ponie­działek o 930 rano. Było oczywiste, że starszy wspólnik - mężczyzna tuż po osiemdziesiątce i założyciel firmy - nie był zadowolony, gdy mnie zobaczył, i wolał nie przedkładać takiej wewnętrznej sprawy konsultantowi. Wymagał od młodszego wspólnika, aby ten podpisał umowę zobowiązującą go do osiągnięcia celów, które uważał za nierealistyczne. Stopniowo doszło do ultimatum: podpisz umowę albo wynoś się, tracąc swoją inwestycję. Żadnych zmian, żadnych negocjacji, żadnych kom­promisów. Starszy wspólnik powiedział mi lekceważącym tonem, że o jedenastej ma ważne spotkanie. Półtorej godziny - to było wszystko, co mógł poświęcić na tę sprawę.

Przyjęłam założenie, że każdy z nich w głębi duszy doskonale zdaje sobie sprawę, iż zachowuje się wrogo, opornie, dziecinnie, że dąży do odwetu i koniecznie chce ocalić własną skórę. Jednocześnie zaś miałam niemal pewność, że każdy czuje się w tym całkowicie usprawied­liwiony działaniami wspólnika. Innymi słowy, działałam na podstawie założenia, że centralne „ja" każdego z tych ludzi widzi sprawki kalkulującego „ja". Zamierzałam przemówić wyłącznie do ich centralnych „ja ".

Ponieważ o konsultacje poprosił młodszy wspólnik, założyłam, że ma poczucie, iż przegrywa bitwę. Tak więc zważywszy na jego zaufanie i stawkę, o jaką grał, zwróciłam się do starszego wspólnika, by powiedział mi po prostu, jakim to draniem - być może użyłam określenia nawet bardziej kolokwialnego - jest jego wspólnik. Pytanie zmierzało do uzyskania opisu działania kalkulującego „ja" młodszego z mężczyzn, abyśmy mogli zobaczyć wszystko, co sprawia, że starszy czuje się ograniczany. Użyty przeze mnie kolokwializm miał jednak wskazać, że - zgodnie z zasadą numer 6 - zachowania te nie powinny być brane zbyt poważnie.

I posypało się: jak to młodszy wspólnik wciąż na nowo obiecywał zebrać pewną kwotę i nie robił tego, jaki był nieszczery, jak fałszował i zmieniał swoją wersję wydarzeń, by odpowiadała jego potrzebom. Starszy wspólnik podejrzewał go o podwójną grę i obawiał się, że dzieło jego życia - badania nad ich produktem - miało pójść na marne, ponieważ (jak dotąd) brakowało im środków, aby wytworzyć go w czasie umożliwiającym pokonanie konkurencji na rynku. Była to dla niego sprawa życiowa, ponieważ całkowicie identyfikował się z produktem swego trudu.

Młodszy mężczyzna oczywiście protestował, twierdząc, że wszystkie te oskarżenia są nieprawdziwe, a każdym słowem wywoływał we wspólniku nowy napad rozdraż­nienia.

Aby ustalić podstawową kwestię, która blokuje współpracę ze strony starszego człowieka, poprosiłam go o wskazanie, co najbardziej irytuje go w relacjach ze wspólnikiem. Odpowiedział po prostu: „To, że okłamuje siebie i mnie". Pochwyciłam okazję, by doprowadzić do porozumienia pomiędzy nimi w sprawie tego, co właściwie się stało.

„Czy zgromadził pan pieniądze, które obiecał pan zebrać?" - zapytałam młodszego wspólnika. Zaczął wyjaśniać, ale go powstrzymałam.

„Tak czy nie?"

„Nie, ale..."

„Proszę posłuchać - powiedziałam. - Nie mam wątpliwości, że ma pan na podorędziu różnego rodzaju plany i że być może pieniądze za chwilę zaczną płynąć. Nie oceniam tego. Chcę tylko ustalić, czy te pieniądze są teraz w banku".

„Nie".

„Tak więc sądząc po tym, jak wygląda powierzchnia spraw, pański wspólnik - człowiek, którego ogromnie pan szanuje - ma powód do obaw". Nachyliłam się ku niemu i przemawiałam bezpośrednio i poufnie do centralnego „ja" młodszego mężczyzny. „To jest dzieło jego życia. Nie chce, aby znikło".

„Tak, wiem o tym".

Została wypowiedziana wspólnie przyjmowana praw­da. Burza bojowej energii zelżała.

Chciałam następnie ustalić, co centralne „ja" star­szego mężczyzny sądziło o młodszym wspólniku: czy dla firmy najlepiej byłoby, aby pozostał, czy aby odszedł. Centralne „ja" zawsze ocenia sytuację w całej jej prawdzie - bez przebiegłości i ukrytych zamiarów.

„Czy pański wspólnik jest zdolny zebrać potrzebne pieniądze?" - zapytałam.

„Tak - padła odpowiedź - gdyby tylko przestał się okłamywać".

Miałam już pewność, że zmierzamy do porozumienia, ponieważ obaj chcieli, aby firma odniosła sukces, i każdy z nich uważał, że wspólnik potrafi zrobić, co do niego należy.

Zakładałam, że do spisania umowy przyłożyły ręce obie „części" starszego wspólnika - zarówno nastawione na współpracę centralne „ja ", jak i przebiegłe kalkulujące „ja". Zadanie polegało na rozdzieleniu ich głosów, aby zyskał możliwość wyboru i mógł naszkicować dokument stanowiący lepszą podstawę do dalszych działań.

Zapytałam go, czy może ma syna - czy zdarzyło mu się do tego stopnia zirytować arogancją własnego nastolatka, by w sekrecie życzyć mu niepowodzenia? Odpowiedział, że jego synowie nigdy nie sprawiali mu kłopotu, który można byłoby porównać z bólem głowy, o jaki przyprawia go ten człowiek. A czy potrafi sobie wyobrazić, że ludzka dobra wola niekiedy zostaje wystawiona na taką próbę, iż jakaś część człowieka (kalkulujące „ja") chciałaby widzieć potknięcie i upadek drugiego? Przytaknął. Zapytałam więc, czy taka jego część przyłożyła rękę do opracowania umowy.

„Być może".

„Zgaduję, że dokładnie wie pan, co ten tu pański przyjaciel w najlepszych warunkach może osiągnąć, a czego nie może. Wie pan zatem, że jeśli przeważy ta część pańskiej osoby, która jest rozgniewana i chciałaby zobaczyć, jak mu się nie udaje, jemu rzeczywiście się nie uda - i oczywiście firma przepadnie razem z nim".

Przytaknął, a następnie sucho wyraził partnerowi uznanie, że mnie zatrudnił.

Wyczuwałam, że młodszy mężczyzna jest obecnie bardziej nastawiony na współpracę, ponieważ był świadkiem, jak jego wspólnik właściwie przyznał się do sabotażu. Kiedy opieramy się na centralnych „ja" i prowadzimy uczciwą rozmowę, kształtuje się kultura relacji, której trudno się oprzeć. W kulturze takiej ujawnienie kalkulującego „ja" jest równie trudne, jak mruczenie melodii w b-moll, podczas gdy cały chór wokół nas śpiewa w C-dur.

Należało teraz doprowadzić do tego, aby obaj partnerzy zaczęli pracować nad taką modyfikacją kontraktu, która zapewniłaby ich wspólnemu przedsięwzięciu możliwie największe wsparcie. Poprosiłam w tym celu starszego ze wspólników, aby porozmawiał z młodszym w celu ustalenia, które elementy umowy wydają mu się nierealistyczne.

Kiedy jakiś konkretny punkt wywoływał napięcie i na scenę wkraczały kalkulujące „ja", moim zadaniem było pełne ujawnienie obaw. To coś innego niż dopuszczenie do sytuacji, w której negocjacje są prowadzone przez obawy. Kiedy na przykład młodszy wspólnik mówił: „Mam poczucie, że to jest niesprawiedliwe, ponieważ panu przypadają możliwości, a mnie ryzyko", przypomi­nałam mu, że jego partner był pełen obaw, ponieważ miał do stracenia znacznie więcej niż pieniądze. „Dlaczego nie upewnić się raczej, czy umowa odzwierciedla pańskie możliwości - powiedziałam - a zwracać mniejszą uwagę na to, co się zdarzy, gdy panu się nie uda?".

Młodszy mężczyzna wychwycił moją przestrogę, by nie spierać się w tym punkcie, gdyż mogłoby to zwiększyć obawy wspólnika. Zdał sobie sprawę, że jego zadaniem było pozyskanie zaufania starszego partnera.

Starszy mężczyzna odczuł ulgę widząc, że uwaga młodszego odwraca się od kwestii swego własnego przetrwania i kieruje ku pracy, jaką mieli do wykonania; stał się ze swej strony bardziej elastyczny co do stawianych warunków.

Rozmowa stawała się coraz bardziej optymistyczna i ożywiona. Zaczęło być może znów przeświecać światło ich pierwotnej wizji firmy. Obaj wspólnicy używali teraz swych umiejętności strategicznych, które wcześniej były tak ściśle wykorzystywane przez ich kalkulujące „ja", w konstruktywnym celu opracowania umowy umoż­liwiającej rozkwit firmy. Kiedy zatem młodszy powiedział: „Nie mogę zgodzić się na zapis, że będę miał tyle pieniędzy w ręku pod koniec listopada, ale do tego czasu będę już dopracowywał odpowiedni kontrakt. Pieniądze będą w banku 1 stycznia", to starszy ufał tej prognozie.

Udało im się spisać warunki umowy w postaci gotowej do przejrzenia przez prawników - i to wystarczająco szybko, by starszy wspólnik nie spóźnił się na swoje spotkanie o jedenastej.

„Dobrze - powiedział surowo założyciel firmy - skoń­czyliśmy na czas". Zerknęłam na niego i zobaczywszy w jego oczach błysk humoru zrozumiałam, że przyswoił sobie zasadę numer 6. Młodszy wspólnik z niewinną miną zażartował: „Tak, ale dlaczego właściwie zajęło nam to tyle czasu?". Możliwości wisiały w powietrzu.

Centralne „ja " w odróżnieniu od kalkulującego „ja " nie jest schematem działania ani zespołem strategii. Nie potrzebuje tożsamości; samo jest swoją własną czystą ekspresją. Tak wygląda osoba, która przetrwała - i wie o tym. Centralne „ja" uśmiecha się na widok wyobrażeń kalkulującego „ja", ponieważ wie, że są reliktami naszej przeszłości, niezbędnymi iluzjami dzieciństwa. Owszem, skoro dziecko uważa, że jest coś takiego jak „brak przynależności", może wrzeszczeć i zawodzić, kiedy tylko zauważy, że zgubiło się w sklepie spożywczym. Owszem, skoro powinno uważać, że musi być silniejsze lub sprytniejsze od innych, by utrzymać się przy życiu, będzie ćwiczyło ciało i umysł, nie dawało się utopić oraz starało się jako pierwsze otrzymać jedzenie.

Centralne „ja" wie jednak, że „brak przynależności" i „własna niewystarczalność" to myśli - zarazem wrodzone nam i równie nierealistyczne jak Święty Mikołaj. Rozumie, że groźne aspekty sytuacji, w jakich się znajdujemy, są często iluzjami, których nie trzeba traktować poważnie. Postrzega ludzkie istoty jako zwierzęta społeczne: poruszamy się, tańcząc z innymi, wszyscy jesteśmy zasadniczo niemierzalni i wszyscy przynależymy. Co za wolność! Nie skrępowane przeszkodami, z jakimi na co dzień boryka się kalkulujące „ja", centralne „ja" może w całej niewinności wsłuchiwać się w to, kim jesteśmy, słuchać całości, wglądać we wszystko. Kalkulujące „ja" nigdy nie słyszy na zatłoczonej ulicy westchnień współ­czucia, jakie wymieniają ludzie, nigdy nie czuje złożonych rytmów naszego oddechu na tle kołysania się drzew i oscylacji przypływów, nigdy nie nastraja się na długo­ trwałe rytmy nadające nam znaczenie. Skupia uwagę na własnych porównaniach i schematach. Centralne „ja" jest natomiast otwarte i świadome, ponieważ musi być jedynie niepowtarzalnym głosem, którym już jest, ekspresją wykraczającą poza osobowość, która pozwoliła nam żywo wyjść z dzieciństwa.

Transformacja jest dla naszych centralnych „ja " tożsama z trybem, w jakim wszyscy idziemy przez życie. Transforma­cja jest zmianą w naszym doświadczeniu świata, a zmiany takie zachodzą ciągle - często po prostu ich nie dostrzegamy. Kiedy tylko ktoś rozpoczyna przygodę, zakochuje się, zaczyna nową pracę, często stwierdza, że czuje, myśli i mówi jak nowa osoba oraz dziwi się, jak mogła odczuwać tak, jak to było w dawnych czasach. Z perspekty­wy centralnego „ja " życie płynie jak stale zmieniająca się rzeka - a my wraz z nim. Ufne, że może poradzić sobie ze wszystkim, co napotka na drodze, nie postrzega samego siebie jako czegoś narażonego na ciosy, lecz jako coś przepuszczalnego: pozostaje otwarte na wpływ, na nowe i nieznane. Bez złudzeń, że mogłoby wpływać na bieg rzeki, włącza się w jej piękny nurt, zamiast mu się opierać.

Nasz przyjaciel Vikram Savkar opowiedział nam historię doświadczenia, które stało się dla niego symbolem otwartości i szczodrości centralnego „ja". Opisuje ono jednak jego własne centralne „ja" włączające się we wszechświat współpracy i zachęcające nas, by dołączyć do jego zabawy.

Ubiegłego wieczoru odwiedziłem jedno z moich stałych miejsc życia w college'u, zaniedbany bar na południe od kampusu. Zająłem miejsce przy kontuarze obok człowieka, który - gdy mu się nieco przyjrzałem - wyglądał na bezdomnego. Przed nim, starannie rozłożone, leżały trzy banknoty jednodolarowe oraz trochę drobnych, wyraźnie wszystko, co miał przy duszy. Kiedy pojawiła się kelnerka, zamówiłem hamburgera, lecz mężczyzna wyciągnął rękę, jakby chciał mnie powstrzymać. Przyjmując wspaniałą postawę oświadczył: ,Ja stawiam. Dziś wieczór możesz mieć wszystko, czego chcesz, i nie zapłacisz ani grosza. Wszystko ja stawiam". Zaprotestowałem, że nie mogę się na to zgodzić. Zaoferował mi cały swój doczesny majątek, a takiego daru z pewnością nie mógłbym przyjąć. On jednak był zdecydowany, by obronić swą wielką chwilę. „Będziesz miał wszystko, co chcesz, a ja stawiam ". Popchnął całe swe pieniądze ku obojętnej kobiecie za kontuarem.

Miałem świadomość każdego pysznego kęsa tego hamburgera, każdego łyku kawy. Mając zaledwie trzy dolary i pięćdziesiąt parę centów, mężczyzna ten stworzył humanistyczny świat przepełniony miłosierdziem i ob­fitością. Ten chwilowy wszechświat przenikały delikatne zapachy z grilla, a od pary rozmawiającej przy stoliku w kącie płynęły głosy szczęścia. A ja, ja przeżyłem głęboko satysfakcjonujące doświadczenie bycia tam, gdzie to się działo. Podziękowałem mu za wszystko.

„Och, nie - powiedział, przymrużając oko na moją ostatnią próbę wręczenia mu jakiejś rekompensaty. - Cała przyjemność po mojej stronie".

Kiedy stosujemy się do zasady numer 6 i rozluźniamy się, uwalniając się od naszych dziecinnych wymagań i pretensji, natychmiast przenosimy się w niezwykły wszechświat. Ten nowy wszechświat z natury opiera się na współpracy i kibicuje realizacji wszystkich naszych wspólnych pragnień. Na ogół znajduje się on tuż ponad naszymi głowami. Mogą tam latać anioły, ponieważ podobno traktują się lekko. Ale teraz, dzięki jednej prostej zasadzie, nam również może się to udać.

Praktyka siódma

TAK TO JEST

Scena: Boże Narodzenie na farmie. Świnia, krowa, kury i kaczor Ferdynand tłoczą się przy oknie kuchni, wyciągając szyje, by dostrzec, które nieszczęsne z ich rodu zostało wybrane na główne danie obiadowe. Na półmisku leży kaczka Roseanna przybrana pomarańczowym sosem.

Kaczor Ferdynand: Dlaczego Roseanna? Miała taką piękną naturę. Nie mogę już tego znieść! To za wiele jak na kaczkę. Pożera duszę...

Krowa: Jedyny sposób, aby znaleźć szczęście, to pogodzić się, że tak to jest jak tak to jest

Kaczor Ferdynand: „Tak to jest" cuchnie!

Z filmu Babę

Krowa wypowiada często powtarzaną filozofię, natomiast kaczor, prawdę mówiąc, przemawia w imieniu większości z nas - nie tylko na temat tak to jest, ale również w sprawie świętoszkowatej i zrezygnowanej postawy krowy wobec życia. Zapewne krowa pójdzie jak owca do rzeźni, natomiast kaczor będzie szukał sposobów ratunku. Ale co wtedy, gdy nie ma jasnej drogi wyjścia? Czy kaczor spędzi swe (jak będzie przypuszczał) ostatnie dni, rzucając się o ściany klatki?

Praktyka opisana w tym rozdziale stanowi antidotum zarówno na beznadziejną rezygnację krowy, jak i na bezładny opór kaczora. Chodzi o pełną świadomość tego, jak to jest, obejmującą także nasz do niego stosunek. Praktyka ta może nam pomóc lepiej uświadomić sobie kolejny krok, jaki poprowadzi nas w kierunku, w którym - jak uważamy - chcemy podążać.

Kalkulujące „ja" czuje się zagrożone takim podejściem: ,,Dlaczego czekać bezczynnie i bezradnie jak niemowlę?" - pyta.

Ale centralne „ja" rośnie i rozwija się z każdym nowym doświadczeniem.

„Co jest tu i teraz?" - pyta. A potem:

„Co jeszcze jest tu i teraz?'.

Pełna świadomość tego, jak to jest, nie jest tożsama z akceptacją w stylu zrezygnowanej krowy. Nie oznacza, że powinniśmy zagłuszyć nasze negatywne odczucia czy udawać, iż lubimy to, czego w istocie nie możemy znieść. Nie oznacza, że powinniśmy pracować nad osiągnięciem jakiejś „wyższej płaszczyzny egzystencji", abyśmy mogli „przekroczyć negatywność". Oznacza po prostu pełną świadomość bez oporu: świadomość tego, co się dzieje, oraz własnych na to reakcji - bez względu na ich intensywność.

Przypuśćmy na przykład, że spędzamy zimowy urlop na Florydzie i wciąż pada deszcz. Na pewno nam się to nie podoba. Przyjechaliśmy tu w oczekiwaniu słońca i ciepła, partii golfa i mnóstwa czasu na plaży. Pytanie brzmi, czy potrafimy być z tym wszystkim, z deszczem i z uczuciami, jakie w nas budzi. Jeśli nie, możemy przez całe dnie przeciwstawiać się prawdzie narzekając, że to wszystko niesprawiedliwe, że nikt nie ostrzegł nas, jaka będzie pogoda, że hotel powinien zwrócić nam pieniądze, ponieważ jego broszura przedstawia słoneczne niebo, że gdyby nie upór żony czy męża, polecielibyśmy do uzdrowiska w Tucson. Być może złorzeczylibyśmy niebiosom pytając, dlaczego my, właśnie my zostaliśmy ukarani. Utkwilibyśmy w pułapce - niezdolni z niej się wydostać.

Jest jednak inna możliwość: pozwolić deszczowi być i nie walczyć z nim. Wystarczy niekiedy w tym celu drobna sztuczka - zastąpienie ale słówkiem i.

Spędzamy zimowe wakacje na Florydzie i pada deszcz. Nie to planowaliśmy; to bardzo rozczarowujące. Gdybyśmy chcieli zakosztować deszczu o tej porze roku, odwiedzilibyś­my przyjaciół w Seattle. I tak to jest.

Świadomość bez oporu: teraz możemy swobodnie przejść do pytania: „Co właściwie chcemy zrobić w tej sytuacji?". A wtedy zaczynają się ujawniać najróżniejsze ścieżki: możemy odpocząć; możemy zjeść, kochać się, czytać lub rozmawiać jak nigdy w życiu; możemy iść do kina lub pospacerować po deszczu; możemy też wsiąść do najbliższego samolotu do Tucson.

Pełna i wolna od oporu świadomość wszystkiego, co się dzieje, sama tworzy możliwość. Tworzy możliwość tak samo, jak w przypadku dalekowidza znalezienie okularów ożywia zdolność czytania czy usunięcia drzazgi z palca dziecka. Możemy przynajmniej widzieć. Możemy pozostawić za sobą walkę i dojść do zgody z tym, co jest przed nami - oraz ruszyć dalej.

Wyzwanie zjazdu

Roz: Pewnego roku wybrałam się samotnie na trzydniową wycieczkę narciarską, planując skupić się całkowicie na poprawie opanowania nart. Podczas pierwszego zjazdu z góry pośliznęłam się na płacie lodu i upadłam. Od tej chwili stałam się czujna i spinałam się w oporze, gdy tylko napotkałam lód - a niestety było go mnóstwo. Miałam już zrezygnować ze swojego projektu i wrócić w innej porze, kiedy będzie możliwa prawdziwa jazda na nartach, gdy nagle przyszło mi na myśl, że opieram się na założeniu, iż prawdziwa jest jazda na nartach po śniegu. Roześmiałam się „kosmicznym śmiechem", jak często nazywa go Ben - śmiechem, który bierze się z zaskoczenia i zachwytu, że dostrzegamy coś oczywistego. Skoro mam być narciarką w Nowej Anglii, to raczej powinnam uwzględnić lód w definicji „jazdy na nartach"! Przerysowałam skrzynkę w moim umyśle - rozumiałam już, że jazda na nartach to jazda po śniegu oraz po lodzie. Kiedy wystartowałam do kolejnego zjazdu, moja fizyczność z łatwością zhar­monizowała się z tym nowym sposobem myślenia. Z radością patrzyłam na lód. Jak wiadomo każdemu narciarzowi, obawa przed lodem może doprowadzić do dość bolesnego upadku i stoczenia się w dół, podczas gdy trawersowanie go, jakby był przyjazną powierzchnią, pozwala zazwyczaj z wdziękiem przedostawać się przez jego płaty.

Błędy mogą być jak lód. Jeśli się im opieramy, możemy stale „ześlizgiwać się" do postawy obronnej. Jeżeli natomiast uwzględnimy je w naszej definicji wyników, zapewne przepłyniemy nad nimi i docenimy piękno dłuższej podróży.

Chwała muzycznej wspinaczki

Ben: Nigdy nie zapomnę, jak zdziwiło mnie, kiedy po wykonaniu jednej z najbardziej wymagających symfonii Mahlera podszedł do mnie pierwszy waltornista Boston Philharmonic, który właśnie wspaniale zinterpretował niewiarygodnie trudną solową partię rogu. „Bardzo przepraszam" - powiedział. Przez chwilę nie mogłem zrozumieć, o czym mówi. Uderzyło mnie, że cały jego wygląd wyraża przygnębienie i skruchę. Wreszcie jednak pojąłem, że przyczyną jego strapienia jest to, iż podczas jednego ze swych wspaniałych popisów solowych sfuszerował dwa rzeczywiście bardzo eksponowane wysokie dźwięki. Błąd ten mógłby być dla kogoś irytujący w słuchanym raz za razem nagraniu, lecz w kontekście namiętnego wykonania trwającego blisko 90 minut nie miał właściwie żadnego znaczenia. Natomiast bezgraniczna żarliwość gry waltornisty, która doprowadziła do tego błędu, poważnie przyczyniła się do nadzwyczajnej witalności naszego wykonania.

Umiejętności gry przeciętnego muzyka orkiestrowego są dziś znacznie większe niż były w czasach Mahlera. Kiedy zatem Mahler pisał trudne partie różnych in­strumentów - na przykład wysoko poprowadzoną melodię „Frere Jacques" na kontrabas solo z trzeciej części swej I Symfonii - niemal z pewnością przekazywał w formie muzycznej poczucie bezbronności i ryzyka, jakie uważał za integralną część życia. Wykonywanie symfonii Mahlera oznacza dla orkiestry i dyrygenta podjęcie olbrzymiego ryzyka co do składu, wyrazu i techniki. Sprawując pełną kontrolę nad stroną techniczną, nie przekazujemy pełnego znaczenia tej muzyki, toteż bardzo dobry muzyk musi w tych fragmentach w pewnym sensie starać się bardziej niż ktoś, dla kogo stanowią one techniczną trudność. Strawiński - kompozytor uważany zwykle za raczej obiektywnego i „chłodnego" - odrzucił kiedyś jakiegoś fagocistę, ponieważ był on zbyt dobry, aby wykonać ryzykowne otwarcie Święta wiosny. Ta muzyka, od której zamiera serce, ukazująca pierwsze pęknięcie w zimnym uścisku rosyjskiej zimy, może być prawdziwie oddana tylko wtedy, gdy wykonujący ją artysta musi napiąć każdą strunę swych technicznych możliwości. Fagocista, dla którego była łatwa, utraciłby jej ekspresję. A kiedy jakiś skrzypek skarżył się Strawińskiemu, że któregoś trudnego pasażu w jego koncercie skrzypcowym właściwie nie da się zagrać, ten odpowiedział mu podobno: „Nie chcę dźwięku kogoś, kto gra ten pasaż, ale kogoś, kto usiłuje go zagrać!".

Postawa taka jest trudna do utrzymania w naszej kulturze konkurencji, w której błędom i krytyce poświęca się tak wiele uwagi, że głos duszy zostaje dosłownie zmuszony do zamilknięcia. Ryzyko, do którego podjęcia zachęca nas muzyka, staje się radosną przygodą dopiero wtedy, gdy sprężamy się ponad - jak mogłoby się wydawać - własne siły, a zarazem w pełni akceptujemy możliwość porażki. Kiedy zaś popełnimy błąd, możemy w wyobraźni unieść ręce w górę i powiedzieć: Jakie to fascynujące!", oraz przekierować uwagę na aktualny wyższy cel.

Kilka rozróżnień

Praktyka świadomości tak to jest domaga się od nas rozróżnienia pomiędzy naszymi założeniami i odczuciami a faktami - pomiędzy tym, co się zdarzyło, a tym, co się nie zdarzyło. Przeprowadzenie tych rozróżnień nie jest łatwe, zważywszy na stałą wynalazczą siłę percepcji. Oto przykłady zastosowania tej praktyki w kilku kontekstach, w których możemy mieć trudność z odróżnieniem myśli i odczuć związanych ze zdarzeniami od samych tych zdarzeń.

Świadomość tak to jest: eliminowanie „powinności"

Kiedy jakaś sytuacja nam się nie podoba, mamy skłonność poświęcać całą uwagę temu, jak rzeczy powinny wyglądać, zamiast temu, jakie są. Ile razy w rozmowie z własnym dzieckiem przekonywaliśmy się, że nasze słowa są zupełnie nietrafne, ponieważ w istocie zwracamy się do dziecka takiego, jakim być „powinno"? Stawka naprawdę rośnie, kiedy nie chodzi o deszcz czy kaprysy dziecka, lecz o takie kwestie jak głód, tyrania czy globalne ocieplenie. Kiedy zwracamy uwagę przede wszystkim na to, jak bardzo zła jest jakaś sytuacja, tracimy zdolność skutecznego działania. Możemy wtedy mieć trudności ze zrozumieniem pełnego kontekstu, zastanowieniem się nad najbliższymi krokami czy przemyśleniem rozwiązania niezależnie od tego, że jacyś ludzie „nie powinni byli zrobić tego, co zrobili".

Świadomość tak to jest: zamykanie dróg wyjścia - możliwości ucieczki, zaprzeczenia i obwiniania

Niektóre odczucia są po prostu nieprzyjemne - gdy na przykład jest nam zimno lub boli nas brzuch. Inne, jak żal, cierpienie czy wściekłość, wydają się tak intensywne, że grożą nam przytłoczeniem, toteż szukamy dróg wyjścia. Opieramy się tym uczuciom, odwracamy się tyłem do sytuacji lub zrzucamy winę i odpowiedzialność na innych. Zamykanie dróg wyjścia oznacza pozostanie z uczuciami bez względu na to, jakie są. Oznacza zgodę na to, by biegły swoim torem jak burza, która przewala się nad nami z deszczem i piorunami po to tylko, by ustąpić czystemu niebu.

Kiedy dzieci mają kłopoty, to zdarza się, że ich nawet najbardziej kochającym rodzicom wymyka się zdolność świadomości wolnej od oporu. Nie potrafią znieść bólu dzieci, być przy nich dość blisko, by je pocieszyć, czy choćby słuchać ich słów. Ale uczucia da się porównać do mięśni - im intensywniej ćwiczymy się w pozostawaniu przy nich, zamykając drogi wyjścia, tym większy emoc­jonalny ciężar jesteśmy w stanie unieść. O tyle lepszymi zawodnikami w dziedzinie naszych starań później się stajemy.

Świadomość tak to jest: eliminowanie ocen

Deszcz na Florydzie może być zły dla nas oraz dobry dla zbiorów owoców cytrusowych. Odwołany lot może zrujnować nasze plany oraz doprowadzić do naszego spotkania w poczekalni portu lotniczego z przyszłym współmałżonkiem. Pożar lasu zdaje się niszczyć ekosystem, lecz na dłuższą metę odnawia jego witalność. Kiedy wspaniały rybołów pożera piękną rybę, nie jest to ani dobre, ani złe. Albo inaczej: jest dobre dla ptaka, a złe dla ryby. Natura nie ocenia. Ludzie to robią. I choć gotowość odróżniania dobra od zła jest być może jednym z naszych najistotniejszych atrybutów, to jednak trzeba sobie zdawać sprawę, że „dobro" i „zło" są kategoriami, które narzucamy światu - nie charakteryzują świata samego w sobie.

Ktoś prosi rabina: „Rabbi, przypomnij mi, co kiedyś mówiłeś nam o chwaleniu Pana". Rabbi odpowiada: „Mówiłem, że kiedy dostajesz jakąś dobrą wiadomość, podziękuj Panu, a kiedy dostajesz jakąś złą wiadomość, chwal Pana". „Oczywiście - odpowiada jego rozmówca - powinienem był pamiętać. Ale rabbi, skąd właściwie mam wiedzieć, która wiadomość jest dobra, a która jest zła?". Rabin uśmiecha się: ,,Jesteś mądry, mój synu. Otóż na wszelki wypadek zawsze dziękuj Panu".

Świadomość tak to jest: rozróżnianie pomiędzy rzeczywistością fizyczną a konceptualną

Wśród wszystkich złożonych czynników, które utrud­niają nam osiągnięcie świadomości tak to jest, jednym z najpotężniejszych jest pomieszanie rzeczywistości fizycznej i abstrakcji - wytworów umysłu i języka. Język obfituje w nazwy różnych „rzeczy", które nie istnieją w czasie i przestrzeni, lecz wydają się nam równie realne jak wszystko, co mamy - zaliczają się do nich na przykład „sprawiedliwość", „estetyka" czy „zero". Posługując się takimi pojęciami, możemy osiągnąć więcej, niż moglibyś­my osiągnąć bez nich. Są to narzędzia umożliwiające nam liczenie, uczenie się od innych, ustalanie zasad po­stępowania. Pozwalają nam porozumiewać się z przy­szłością i przeszłością. Trzeba jednak pamiętać, że takie „rzeczy" tylko pośrednio odnoszą się do zjawisk w świecie. Nie wskazują na przedmioty materialne. Są abstrakcjami, czystymi wynalazkami języka.

Abstrakcje ze swej natury wykazują trwałość niezależną od przygodnych okoliczności czasu i miejsca. Często słyszy się, jak rozglądające się za mężem kobiety po trzydziestce lamentują: „Nie ma żadnych mężczyzn!", ale nie odnosi się to do dzisiejszego wieczoru w Bostonie. Abstrakcja - na przykład przeznaczenie - przywołana na myśl w chwili oporu wobec przemijających warunków może zawęzić nasze życie. Dwa urlopy na Florydzie z burzliwą pogodą mogą łatwo przekształcić się w trwałą chmurę złej karmy prześladującej nas zawsze, gdy zapowiada się coś przyjemnego, rzucającej cień na nasz najjaśniejszy dzień. Tak więc elementem praktyki świa­domości tak to jest jest rozdzielanie wniosków, jakie wyciągamy ze zdarzeń, od opisu samych tych zdarzeń - aż do chwili, gdy otworzy się możliwość.

Ściana

Roz: Zwróciła się do mnie kiedyś z prośbą o współpracę pewna rodzina; inicjatywa wyszła od szesnastoletniego syna. Napięcie w domu wzrosło do takiego poziomu, że zwykle powściągliwy młody człowiek zaproponował terapię dla siebie i rodziców. Ojciec dowiedział się od swego lekarza, że mogą zwrócić się do mnie. Podczas pierwszej wizyty znękany ojciec powiedział mi poważnie: „Syn nie porozumiewa się z nami; wzniósł nieprzenikalną ścianę, która wyłącza nas z jego życia". Pomyślałam, że jest dziwne, iż formułuje to w ten sposób, zważywszy na fakt, że to syn pierwszy zaproponował nasze spot­kanie.

Oboje rodzice odwrócili się w stronę syna i czekali. Chłopiec nie odezwał się. „Widzi pani?" - powiedział ojciec, po czym przeszedł do dopracowywania obrazu: syn zamyka się w sobie, a on chce więcej - więcej informacji, więcej kontaktu.

Kreatywna siła sposobu mówienia jest tak wszechobec­na, że łatwo może umknąć naszej uwadze. Ojciec mówił o barierze komunikacji stworzonej przez chłopca, ale oczywiście pojawiała się ona tylko wtedy, gdy ojciec ją przywoływał. Za sprawą alchemii języka cztery osoby w moim pokoju natychmiast przekształciły się w cztery osoby i ścianę. Im dłużej ojciec ją opisywał, tym stawała się szczelniejsza, a chłopiec za nią był coraz mniej widoczny. Biorąc milczenie syna za kolejny dowód istnienia ściany, ojciec zdawał się nie dostrzegać, że syna o nic nie prosił ani w ogóle się do niego nie zwracał. Miał dobre intencje, lecz nie zdawał sobie sprawy, że upierając się, iż istnieje pomiędzy nimi ściana, sam zbudował coś solidniejszego, niż gdyby z cegieł i zaprawy wzniósł rozdzielający ich, a niemożliwy do pokonania mur. Od tej chwili każdy okruch komunikacji odnosił się do „ściany"; każde milczenie było dowodem jej trwałej obecności.

Jak ożywcza mogłaby się stać drobna zmiana sposobu mówienia! Wyobraźmy sobie taką rozmowę: „Może poudajemy, że pomiędzy nami jest ściana?" - pyta ojciec, a jeśli syn się zgodzi, rozbierają ścianę w zabawie, do której ona należy. Młody człowiek zaproponowałby być może inną metaforę, że na przykład czuje się „niewidzialny" dla swoich rodziców. Wstrząśnięci rodzice zaczynają zwracać uwagę na chłopca z krwi i kości, który znajduje się z nimi w pokoju, i być może zaczynają nawiązywać z nim rzeczywistą relację. Wyobraźmy sobie, że ojciec rozpoczyna rozmowę od słów: „Synu, jesteś tym najlep­szym, co mi się w życiu trafiło", albo: „Synu, co w tej całej sytuacji najbardziej cię złości?", albo: „Synu, chciałbym ci powiedzieć coś, czego nigdy jeszcze nikomu nie mówiłem". Chłopiec spogląda na ojca i stawiają pierwsze kroki w podróży do królestwa możliwości.

Abstrakcje, które nieświadomie traktujemy jako fizyczną rzeczywistość, utrudniają nam zwykle do­strzeżenie tego, jak to jest, a tym samym zmniejszają nasze możliwości osiągania tego, co - jak mówimy - chcemy osiągnąć.

Mowa po opadającej spirali

W poprzednim rozdziale przedstawiliśmy model oparty na rozróżnieniu kalkulującego „ja" i centralnego „ja". Kiedy dominuje w nas kalkulujące „ja ", wysilamy się jak zawodnicy w biegu z przeszkodami, z uwagą przykutą do „barier", które widzimy na drodze. Podbudowując koncepcję przeszkód metaforami, mówimy o „ścianach" i „przegrodach", o ich wysokości i sile oraz o tym, czego potrzeba, by je pokonać. Jest to mowa po opadającej spirali stanowiąca nieodłączną część wysiłków, jakie poświęcamy na wspinanie się po drabinie, aby dotrzeć na szczyt.

Przez mowę po opadającej spirali rozumiemy zrezyg­nowany sposób mówienia, który wyklucza możliwość. „Stare damy, które wspierają muzykę klasyczną, całkiem już wymierają" - w ten sposób rozmowa przechodzi w tryb opadającej spirali. „Nasza kultura jest całkowicie skomercjalizowana i nikt nie chce finansować sztuki". „Dzieci szkolne interesują się dziś tylko muzyką popularną - publiczności zainteresowanej muzyką klasyczną szybko ubywa; wyraźnie jest to sztuka umierająca".

Mowa po opadającej spirali opiera się na obawie, że coś zatrzyma nas na naszej drodze i zostaniemy z tyłu, a przy tym jest całkowicie uzależniona od okoliczności - okolicz­ności, które wydają się niekorzystne, najeżone problemami i wymagają naprawy. Każda branża i każdy zawód ma swoją własną wersję mowy po opadającej spirali - i podobnie każda relacja między ludźmi. Mowa po opadającej spirali, koncentrując się na abstrakcji niedoboru, tworzy nienagan­ną historię granic możliwości i przekonująco opowiada nam, jak to świat zmienia się ze złego w jeszcze gorszy.

Dlaczego ta spirala prowadzi w dół, dlaczego wszystko wydaje się coraz rozpaczliwsze? Z tego samego powodu, dla którego czerwone pikapy Dodge mnożą się na autostradach, gdy tylko sami kupimy sobie taki samochód, a na osiem miesięcy przed narodzinami naszego dziecka jakby znikąd wyłaniają się ciężarne kobiety. Im więcej uwagi poświęcamy jakiemuś zjawisku, tym więcej jego oznak się pojawia. Zwróćmy uwagę na przeszkody i problemy, a obficie zaczną się mnożyć.

Praktyka tak to jest pozwala nam kontrolować zgodność z rzeczywistością obrazów tworzonych przez nieokiełznaną wyobraźnię kalkulującego „ja". Jest jak znużony, doświadczony policjant mówiący: „Tylko fakty, proszę pani, same fakty". Promieniowanie możliwości zaczyna się od świata takiego, jakim jest, a oświetla nam otwarte przestrzenie, ścieżki prowadzące na zewnątrz.

Przeszkody stają się wtedy po prostu aktualnymi warunkami - są tym tylko, co się stało lub się dzieje. Ojciec w naszej historii mógłby powiedzieć: „Nie wnikałem w życie syna, a on sam z siebie nie udziela nam informacji", a następnie opisać aktualną sytuację w rodzinie. Mógłby dodać: „Obawiam się, że nie wiem, jakie pytania powinie­nem mu zadawać, natomiast irytuje mnie, że on sam nie przychodzi do mnie porozmawiać" - i wciąż opisywałby, jak to jest. A potem zdołałby zapewne dostrzec to, co oczywiste: że podzielenie się z synem czymś osobistym albo zadanie jakiegoś interesującego pytania może być pierwszym krokiem ku wspaniałej więzi.

Podobnie prezes orkiestry mógłby się zadowolić opisem: „Podczas koncertu 14 marca publiczność liczyła 800 osób, a 10 kwietnia mieliśmy 700 słuchaczy", nie posuwając się do formułowania trendu. Bowiem „ubywa­jąca publiczność" jest jak straszydło - można ją znaleźć tylko w czyimś opowiadaniu. Można natomiast uścisnąć dłoń 700 ludziom, którzy przyszli na kwietniowy koncert, a przy tym rozdawać ulotki z następnym programem i mówić: „Nie mogę się doczekać, kiedy znów zobaczę państwa na kolejnym koncercie!".

Mówienie możliwością

Często zdarza się, że gdy ktoś wskazuje na możliwość, zostaje przez swą grupę zlekceważony jako marzyciel albo niepoprawny optymista w stylu Polyanny upierający się, że „szklanka jest w połowie pełna". Malkontenci szczycą się swym rzekomym realizmem. W istocie jednak to ci właśnie ludzie, którzy widzą „szklankę w połowie pustą", są przywiązani do fikcji, bowiem „pustka" i „brak" - podobnie jak „ściana" - są abstrakcjami umysłu, podczas gdy „napełnienie do połowy" jest miarą fizycznej realności, o której tu mowa. Ten tak zwany optymista jest jedyną osobą, która zwraca uwagę na realia, tylko on opisuje substancję rzeczywiście znajdującą się w szklance.

Praktyka świadomości tak to jest może rozerwać niewidoczny uścisk abstrakcji, które tworzymy jako żywopłot zabezpieczający nas przed zagrożeniami świata przetrwania, oraz umożliwia nam dokonanie świadomych rozróżnień przenoszących nas do królestwa możliwości - na przykład świata marzeń i wizji. Wyobraźmy sobie, że jako wstęp do każdej naszej wypowiedzi powtarzalibyśmy nieśmiertelne słowa Martina Luthera Kinga: „Mam marzenie...". Mówienie możliwością wyrasta ze zro­zumienia, że to, co mówimy, tworzy rzeczywistość; to, jak definiujemy świat, wyznacza ramy, w jakich rozwija się nasze życie.

0x01 graphic

Czy stąd?

Czy mówię stąd?

Praktyka opisana w niniejszym rozdziale i zasadnicza dla całej książki polega na rozróżnieniu pomiędzy mową po opadającej spirali a mówieniem możliwością. Trzeba postawić sobie pytanie:

0x01 graphic

Roz: „Chciałabym robić coś takiego jak Jane Goodall, ale nie zniosłabym okropności, które ona widzi na co dzień" - powiedziała moja córka, gdy spacerowałyśmy po kamienistej plaży. Była to chwila, w której nic nie mogłoby być doskonalsze: balsamiczny zapach powietrza, jasne i ciepłe słońce, morskie ptaki nawołujące się pomiędzy zatoką a skalistym cyplem, lekka bryza roz­rzucająca iskry światła po najbardziej błękitnym z błękitów. Dość łatwo było o pełną i namiętną świadomość rzeczywistości w tym rzadkim jak na Maine dniu, kiedy nie odczuwa się żadnych zobowiązań i nie gra się o żadną stawkę. Ale jak utrzymać tę świadomość w obliczu bólu, straty czy rozczarowania?

Dzieliłam się z moją córką Alexandrą wrażeniami z wystąpienia Jane Goodall, którego wysłuchałam podczas Forum Stanu Świata w San Francisco. Słynna badaczka żyjących na wolności szympansów zakładała rezerwaty w Tanzanii i innych krajach Afryki, współpracując z lokalną ludnością nad poprawą warunków życia zharmonizowaną z biologicznie zróżnicowanym środowiskiem. Obecnie wiele rządów finansuje jej pomysł - program „Korzenie i odrośla", który ma na celu wspomaganie dzieci z przynajmniej pięćdziesięciu krajów i ich edukację w zagadnieniach ochrony ekosystemu. Kiedy występowała podczas forum w San Francisco, jej spokojny głos przykuwał uwagę wszystkich obecnych, jakby była jedną z licznych głów państw, które tam przemawiały. Usłyszeliś­my wszystko - o kłusownictwie, rzeziach zwierząt, degradacji przyrody, zniszczeniu środowiska naturalnego - lecz nic z tego, co mówiła, nie tworzyło barier możliwości.
Jej pełne współczucia spojrzenie obejmowało na równi dobro i zło, bolesne niegodziwości i radosne oznaki życia. Nigdy nie dawała do zrozumienia, że coś, co się zdarzyło, powinno było zdarzyć się inaczej, w jej słowach nie było nawet cienia obwiniania, choć jej opowieści dla większości słuchaczy były udręką. Po prostu opowiadała całą historię i pokazywała ścieżki wiodące od punktu, w którym się znajdujemy, a jej twarz wyrażała jedynie współczucie i miłość. Bezmierna siła Jane Goodall była zakorzeniona w wolnej od oporu świadomości świata takiego właśnie, jakim jest.

Świadomość tak to jest domaga się od nas ekspansji. Zaczynamy od tego, co jest, a nie od tego, co powinno być; obejmujemy sprzeczności, bolesne uczucia, obawy i wyobrażenia oraz - bez prób ucieczki, obwiniania czy poprawiania - uczymy się wzbijać, jak ostrowzroczny jastrząb, ponad rozległą przestrzeń, aby następnie usiąść w miejscu otwarcia, w którym „prawda" przygotowuje nas do kolejnego kroku, a niebo staje otworem.

Praktyka ósma

ULEGAĆ PASJI

Gdybym miał wypowiedzieć jakieś życzenie, to nie chciał­bym bogactw ani władzy, ale chciałbym posiąść namiętność możliwości, oko, które wciąż młode, wciąż palące, wszędzie dostrzega możliwości. Nasycenie rozczarowuje, możliwość nigdy. Jakież wino tak musuje, tak pachnie, tak upaja?

Soren Kierkegaard, Albo, albo (przeł. Jarosław Iwaszkiewicz)

Wszystko wokół nas jest wibracją i energią. Wszechświat iskrzy się płodną siłą. W jaki jednak sposób mamy się podłączyć do jej źródła - gdzie znaleźć gniazdko witalności? Czy musimy sami pompować energię, by przetrwać dzień, czy możemy wykorzystać prąd płynący z innego źródła, które jest poza nami?

Załóżmy na chwilę, że ta życiowa, wyrazista energia płynie wszędzie, że jest środowiskiem życia, a każda przeszkoda, która utrudnia nam uczestnictwo w jej witalności, tkwi w nas samych. Nasza świadomość opowiada nam oczywiście inną historię. Świat jawi się nam jako posortowany na części: ludzie są odrębnymi jednostkami, kształty są kanciaste, a jabłek nie można porównywać z pomarańczami. Rzadko zatem włączamy się w tę integrującą energię lub jej doświadczamy, a niekiedy zdarza się to nam tylko szczęśliwym trafem - jak Alicji, gdy wpadła do króliczej nory. Wibracja tego rodzaju może przejąć nas przez zaskoczenie, gdy jesteśmy zaangażowani w jakieś nadzwyczajne dzieło albo gdy spotykamy się z innymi ludźmi na najbardziej osobistym, elementarnym poziomie. A jednak nasze umysły i ciała są doskonale przystosowane do tego, by aktywnie rezyg­nować z własnych granic i zawieszać kanciastość świata gdy tylko wiemy, jak i którędy poprowadzone są te linie. Praktyka przedstawiona w niniejszym rozdziale, uleganie pasji, wymaga dwóch kroków:

  1. Po pierwsze, musimy zauważyć, gdzie się po­wstrzymujemy, i „odpuścić sobie". Rozluźnić własne bariery, które wyodrębniają nas i utrzymują w po­zycji kontrolującej: niech przepłynie przez nas witalna energia namiętności łącząca nas ze wszyst­kim, co jest poza nami.

  2. Po drugie, musimy w pełni uczestniczyć w rzeczywis­tości: stać się kanałem kształtującym strumień pasji w nową ekspresję świata.

Porządek i przewidywalność, do których dąży cywiliza­cja, pomagają nam uzyskać to, co się dla nas liczy: założyć firmę, pokierować dziećmi, badać gwiazdy lub kom­ponować symfonie. Ponieważ jednak prostokątna or­ganizacja miast - a także wielu aspektów naszego codziennego życia - odzwierciedla nasze mapy pojęciowe, życie miejskie może wzmacniać granice utrzymujące nas w stanie wyodrębnienia. Bezpośredni kontakt z naturą może przynieść nam doświadczenie witalności większej niż nasza własna, jednak potrzebny bywa do tego akt poddania się, otwarcia bram w murze oddzielającym nas od natury.

Skok

Roz: Był koniec marca, a krajobraz północnej Nowej Anglii odzwierciedlał dramatyczny nastrój natury. Niebo i góry zniżały się w czerni i bieli, a ciemne wody rzeki rozpychały się pod lodową pokrywą. Wiosna włamywała się do świata i nie ukrywała tego. Szłam przez rozkołysany wiszący most nad pięknym odcinkiem rzeki, a potem zsunęłam się po stromym brzegu po drugiej stronie, docierając do głównego punktu dramatu. Zobaczyłam tam scenę jakby nieprzerwanej katastrofy. Gigantyczne trójkąty zielonego lodu sterczały prosto w górę - rozszalałe wody rozłupywały zmarzniętą powierzchnię, piętrząc jedna na drugiej postrzępione płyty. Rzeka ryczała jak obłąkana, jej wody były mętne od niewyczerpanej energii. Żywioł był szokujący, wojowniczy. Ledwo mogłam dosłyszeć własne myśli.

Zawahałam się. Nie dało się pozostać tu i długo się opierać. Aby ochronić się od tej szarpiącej nerwy siły, rozbrzmiewającej tak głośno w uszach, mogłam zawrócić i wspiąć się z powrotem do szosy, gdzie w niewielkiej odległości czekał przydrożny bar. Mogłam znaleźć wygodny dystans. A jednak stojąc na brzegu, w zupełnym bezruchu, zdecydowałam się na egzystencjalny skok. „Niech ta siła przepłynie przeze mnie - pomyślałam przyzwalająco, nie drgnąwszy nawet o cal. - Niech obróci wszystkie molekuły mojego ciała w swoim kierunku; zaufam jej i poddam się. Niech da mi to, co ma do zaoferowania".

I dała mi; i od tamtego czasu wciąż mi dawała - wszędzie, gdzie poszukuję namiętności życia, jest pieniąca się wokół mnie rzeka. Mogę usłyszeć jej oszałamiający pęd, ruchy miliardów atomów. Widzę, jak lód uskakuje jej z drogi, bryłami koloru morza rzucając się w górę ku chwale.

Wiele miesięcy później, pewnego oślepiająco letniego dnia na wybrzeżu Nowej Anglii, nagle ze zdumieniem stwierdziłam, że wołam: „O co prosi natura?" - nie wiedząc, co zrobić z takim mnóstwem piękna. Wyruszyłam popływać kanadyjką po zacisznych zatokach głęboko zielonej wody, gdzie korzenie świerków przywierały swymi skrętami do brzegu urwiska, źdźbła trawy drżąc skrzyły się w słońcu, a ptaki miotały się nad wodą. Pytanie to, które wypłynęło z naiwnej części mojej osoby, niespodziewanie przyniosło odpowiedź: „Natura prosi, abyś czuła się wodą, ciężką skałą, jak sosna rozpościerała gałęzie i szpilki. Wzywa cię, byś odczuwała muśnięcia wody. Włącz się!". Kiedy później tego samego dnia zaczęłam malować, odkryłam, że na płótnie ujawnia się ten impet natury - nie przedmioty, nie linie ani barwy, lecz dynamiczne siły, geometryczna wibracja, pasja koloru.

Istnieje jakaś witalność, życiowa sita, energia, przy­śpieszenie, które przekłada się przez ciebie na działanie, a ponieważ „ty" jesteś zawsze tytko jeden, ekspresja ta jest niepowtarzalna. Jeśli natomiast ją zablokujesz, nigdy nie ujawni się jakimś innym środkiem i zostanie utracona. Świat nie będzie jej miał. Nie jest twoją sprawą oceniać, czy jest dobra, cenna i jak wygląda w porównaniu z innymi ekspresjami. Do ciebie jednak należy, aby stale była wyraziście i bezpośrednio twoja, aby ten kanał wciąż był otwarty.

Martha Graham

(cyt. wg Agnes DeMille, Martha:

The Life and Work of Martha Graham)

Długie linie

Jak człowiek, który zapomina, że jest powiązany z długimi falami morza albo ruchem trawy na wietrze, tak wykonawca traci więź z długimi liniami muzyki, jeśli jego uwaga skupia się wyłącznie na doskonaleniu poszczególnych nut i akordów. Jak człowiek, który niepomny na to, że w koniuszkach palców ma całą naturę, blokuje ekspresję życiowej siły, tak muzyk przerywa długą linię namiętności, gdy ogranicza się do wyrażania osobistych emocji, lokalnych barw czy zjawisk harmonicznych. Takie zawężenie uwagi może doprowadzić do wykonania nudnego i odrę­twiającego.

Sonata Księżycowa Beethovena jest przykładem utworu, którego sens zmienia się całkowicie, gdy pianista - jak to się często zdarza - podkreśla triole w prawej ręce kosztem długich linii melodycznych w basie. Odpowiednio do zainteresowania poszczególnymi posępnymi dźwię­kami w prawej ręce tempo zwalnia, a charakter utworu zmienia się - z zamierzonej przez Beethovena lekkiej i spoglądającej w przyszłość fantazji staje się utworem, jak chce tradycja, głęboko nostalgicznym i pełnym żalu.

Sławny pianista i nauczyciel Leon Fleischer powiedział, że wykonywanie utworu muzycznego jest ćwiczeniem w antygrawitacji. Rola muzyka polega na skierowaniu uwagi słuchacza ponad kreski taktowe - które są li tylko sztucznymi rozdziałami nie mającymi związku z prze­pływem muzyki - ku uświadomieniu sobie utworu jako całości. Wykonawca przekonuje się, że aby zapewnić powiązanie większych partii utworu, musi poprowadzić tempo szybsze niż wtedy, kiedy chciałby uwydatnić poszczególne nuty czy pionowe akordy. Dlatego właśnie oznaczenia metronomiczne w utworach Beethovena i Schumanna wielu wykonawcom i teoretykom wydają się tak szybkie, a wręcz zbyt szybkie. Kompozytorzy ci pasjonowali się prowadzeniem długiej linii.

Życie płynie wtedy, gdy zwracamy uwagę na rozleglejsze schematy zjawisk, w których uczestniczymy, podobnie jak muzyka podrywa się, gdy wykonawca odróżnia nuty, których impuls unosi strukturę utworu, od tych, które mają charakter czysto dekoracyjny. Życie nabiera kształtu i znaczenia, gdy człowiek potrafi przekraczać bariery osobistego przetrwania i staje się niepowtarzalnym przewodnikiem jego energii witalnej. Podobnie długa linia muzyki ujawnia się wtedy, gdy wykonawca łączy dla ucha strukturalne dźwięki - jak ptak unoszony przez wznoszący się prąd powietrza.

Ben: Wiele lat temu, kiedy w konserwatorium na Florydzie studiowałem teorię muzyki, uczono nas, aby każdy akord utworu opatrywać objaśniającym go nagłówkiem, toteż analiza wyglądała jak plan zabudowy biura pełnego osobnych boksów. Nauczyciele nigdy nie wspominali, że pomiędzy tym a innym akordem są jakieś powiązania, toteż pozostawaliśmy odcięci od struktury harmonicznej i przepływu muzyki. Nigdy nie widzieliśmy utworu z lotu ptaka. Wznosząc się ponad utwór, by dostrzec długą linię, nadrzędną strukturę, można zobaczyć i usłyszeć nowe znaczenie, często daleko wykraczające poza znaczenie widziane z ziemi. A dopiero wtedy, gdy ujawni się istotny kształt dzieła muzycznego, można w pełni doświadczyć jego prawdziwej pasji.

Ideę tę wspaniale ujęła na „białej kartce" pewna studentka klasy mistrzowskiej, którą prowadziłem w Wal-nut Hill School, muzyczno-teatralnej szkole przygotowaw­czej, której jestem dyrektorem artystycznym. Jedna z jej koleżanek wykonała pierwszą część Suity wiolonczelowej nr 2 d-moll Bacha - z ekspresją, lecz słabym wyczuciem wewnętrznego kształtu utworu. Gra wydawała się błąkać bez celu, zatrzymując się tam, kładąc nacisk ówdzie, bez wyraźnego zrozumienia fundamentalnego ruchu har­monicznego i linii melodycznej.

Kiedy przeanalizowaliśmy z grupą strukturę, ukierun­kowanie i charakter utworu, wiolonczelistka zagrała znowu - spójnie i z ujawnieniem prostego przepływu, którego brakowało w pierwszym wykonaniu. Oto co w ciągu kilku minut, jakie na zakończenie zajęć wy­znaczyłem na uwagi na białych kartkach, spontanicznie zanotowała jedna ze słuchaczek, Amanda Burr:

Zawsze kiedy zdejmuję okulary (zwykle same mi spadają), wpadam w panikę. W jednej chwili trawa staje się zielonym puchem, słońce kubkiem, z którego przelewa się miód. W takiej zamazanej naturze nie ma nic brzydkiego ani agresywnego. Ale nie wiem, gdzie jestem. Nie poznaję przyjaciół. Nie mogę zrobić kroku. Tak właśnie się czułam, słuchając gry Hanui - wszędzie wokół mnie migotało piękno, lecz nic nie było zdefiniowane. Byłam bezradna wśród barwnych plam. Transformacja Hanui spowodowała, że drugie wykonanie było wyostrzone, a wraz z tym ujawniło się bardziej zawiłe, prawdziwe piękno. Pierwotna architektura Bacha wreszcie wzniosła się ku swej bolesnej chwale.

Gra na jednym pośladku

Młody pianista z mojej klasy mistrzowskiej grał jakieś preludium Chopina, ale pomimo naszej pracy, która doprowadziła nas aż do skraju zrozumienia ogólnej koncepcji utworu, jego wykonanie wciąż było przyziemne. Rozumiał utwór intelektualnie, mógł go objaśnić, lecz nie potrafił przekazać emocjonalnej energii, która jest prawdziwym językiem muzyki. Potem zauważyłem coś, co okazało się kluczem do sytuacji: jego ciało idealnie wyważone w pionowej pozycji. Wygadałem się: „Kłopot z tym, że jesteś pianistą dwupośladkowym!". Zachęciłem go, by pozwolił całemu ciału kołysać się na boki, aby wychwycił w jego postawie falę muzyki - i nagle wykonanie zaczęło zrywać się do lotu. Kilka osób na widowni wstrzymało dech, czując trafienie emocjonalnej strzały, kiedy powstała nowa kategoria: jednopośladkowy muzyk. Świadkiem wydarzenia był prezes pewnej firmy z Ohio, który napisał później do mnie: „Byłem tak poruszony, że po powrocie do domu przekształciłem całe przedsiębiorstwo w firmę jednopośladkową"'.

Nigdy nie dowiedziałem się, co właściwie miał na myśli, lecz mogę to sobie wyobrażać. Uleganie pasji daje impet, by stworzyć plan działalności, powód, by powoły­wać zespoły robocze, siłę, by załatwiać sprawy żądań jednostek, nieodparte pragnienie, by komunikować się z wszystkimi częściami firmy. W mojej fantazji dyrektor ów wraca do swej organizacji i mówi do ludzi z taką pasją i pewnością, że trafia w samo sedno - we właściwy punkt umysłu i serca. Wyobrażam sobie, że jego ludzie nagle przypominają sobie, dlaczego są w tej firmie i po co została ona powołana. A kiedy ktoś grzęźnie w miejscu albo schodzi z drogi, widzę, jak dyrektor nachyla się ku niemu całym ciałem, wymownie obrazując całą długą, wznoszącą się linię wspólnej przyszłości.

Jacąueline Du Pre spotkałem w latach 50., kiedy miałem dwadzieścia lat, a ona piętnaście - niezgrabna angielska uczennica, która rozkwitła w najwspanialszą wiolonczelistkę swojej generacji. Graliśmy razem na wiolonczelach w Kwintecie smyczkowym Schuberta i pamiętam, że jej gra była jak fala przypływu napięcia i pasji. Opowiada się, że kiedy miała sześć lat, wystąpiła w swym pierwszym konkursie. Kiedy biegła przez korytarz z szerokim uśmiechem ekscytacji, dźwigając wiolonczelę nad głową, portier, który uznał ten wyraz twarzy dziewczynki za oznakę ulgi, powiedział do niej: „Widzę, że właśnie zagrałaś!". Jackie odpowiedziała podniecona: „Nie, nie - właśnie mam grać!".

Już wtedy, gdy Jackie miała sześć lat, płynęła przez nią nasycająca wszystko muzyka. Miała absolutną pewność swej własnej, głęboko osobistej ekspresji - pewność tego rodzaju, jakiej nabywa się dzięki zrozumieniu, że wyko­nanie utworu nie polega na wspólnym jego odegraniu, ale na otwarciu się na energię publiczności i muzyki, aby ta energia mogła zaśpiewać naszym niepowtarzalnym głosem.

PP

Pewien hiszpański student, uczestnik moich środowych zajęć na temat sonaty i pieśni w New England Conser-vatory, poprosił mnie, abym poprowadził go w przygoto­waniach do przesłuchania na stanowisko drugiego wiolonczelisty w orkiestrze symfonicznej w Barcelonie. Swoje utwory wykonywał z elegancją i dokładnością. Była to gra absolutnie profesjonalna, która - jak mu mówiłem - powinna mu zapewnić wejście do orkiestry. Brakowało jej jednak pewnego drygu i cech prawdziwie przywódczych - nie tylko władzy nad barwą, intensyw­nością, siłą i pasją, ale energii, która przenosi ludzi dalej, niż zwykle docierają. Zaczęliśmy pracować nad utworami - grałem na fortepianie, śpiewałem, przymilałem się i przymuszałem go, aż jego dość sztywna powściągliwość rozpękła się i zaczął grać od serca, rzucając całą swą pasję i energię we wznoszące się frazy koncertu Dvoraka. W środku jednego z najbardziej namiętnych fragmentów przerwałem mu i powiedziałem: „Otóż to. Jeśli zagrasz to w ten sposób, nie będą mogli ci się oprzeć. Będziesz nieprzepartą siłą, która zainspiruje wszystkich do najlepszej gry, na jaką ich stać". Otarł pot z czoła i z wiolonczeli, po czym przenieśliśmy się do kuchni na obiad ze spaghetti i butelką dobrego czerwonego wina. A kiedy wieczorem wychodził z mojego domu, zawołałem za nim: „Pamiętaj, Marius, zagraj to drugim sposobem!". „Zrobię to!" - odkrzyknął.

Po trzech tygodniach zadzwonił:

„I jak poszło?" - nie mogłem się doczekać.

„Och - odpowiedział - nic z tego".

„Ale co się stało?" - zapytałem szykując się, by go pocieszać.

Odpowiedział rzeczowo: „Zagrałem pierwszym spo­sobem".

„Nie przejmuj się, Marius - powiedziałem. - Jeszcze będziesz miał inne szansę". Przyrzekłem sobie w duchu, że będę dalej z nim pracował, aby uwolnić jego ogromne zdolności ekspresji. Okazało się jednak, że sam odkrył, jak wyłamywać bramy.

„Nie, nie, nie - powiedział. - To jeszcze nie wszystko. Byłem taki wkurzony, że powiedziałem: >>Pieprzyć, jadę do Madrytu na przesłuchanie na stanowisko pierwszego wiolonczelisty w tamtejszej orkiestrze!«, i dostałem je - z wynagrodzeniem dwa razy większym".

„Ale co się stało?" - znów zapytałem zdumiony.

Zaśmiał się: „Zagrałem drugim sposobem!".

Od tego czasu posługiwaliśmy się w grupie nowym pojęciem: Poza „pieprzyć", które szybko stało się elementem folkloru moich studentów, a symbolizowało dla nich odwagę pójścia dalej, niż wcześniej uważali za możliwe. Kilka miesięcy po mojej wizycie w katolickiej szkole żeńskiej w Kalifornii otrzymałem list od dyrektorki zawiadamiający mnie, że PP stało się nieoficjalnym zawołaniem szkoły.

Szanowny Panie,

Otrzymałem ocenę A, ponieważ jestem artystą szczególnym i znakomitym. Prawdziwym artystą ludzkiego życia. Najcenniejszym skarbem całego mojego ciała jest nieskoń­czona pasja życia.

Shu Fen

Powtórzmy pytanie: „Gdzie znajduje się gniazdko moż­liwości, punkt dostępu do energii transformacji?". Jest tuż ponad kreską taktową, tam, gdzie wzbijają się ptaki. Możemy znaleźć się tam, znajdując tempo i skłaniając ciało ku muzyce; ośmielając się pozbyć własnych krawę­dzi... włączając się!

Praktyka dziewiąta

KRZESAĆ ISKRĘ

Ben: Jedno z moich najżywszych wspomnień dzieciństwa dotyczy ojca, który w garniturze z kamizelką wychodzi z domu na nocny pociąg do Glasgow. Zapytałem matkę, jak długo go nie będzie, a ona zapewniła mnie, że zobaczymy go następnego wieczoru. „Ojciec ma parę spraw do omówienia z jakimś panem. Zjedzą śniadanie na dworcu kolejowym w Glas­gow, a potem wróci najbliższym pociągiem do Londynu". „Czy to jakiś szczególny przyjaciel?" - spytałem, lecz dowiedziałem się, że nie znam tego pana, a ojca łączy z nim tylko niedługa znajomość. To mnie zastanowiło. Wydaje mi się, że miałem wtedy jakieś osiem czy dziewięć lat. Zapytałem później ojca, dlaczego nie posłużył się telefonem. Przyjmując postawę, w jakiej udzielał nam życiowych lekcji - wzniesione brwi, lśniące oczy i (jak mi się wydaje) wyprostowany palec wskazujący - ojciec odpowiedział: „Są w życiu sprawy, które lepiej załatwiać osobiście".

Ta podróż pociągiem i ojcowska nauka wydawały mi się jako dziecku tajemnicze i cudowne oraz zawładnęły moją wyobraźnią. Dopiero w roku 1981, kiedy poproszono mnie o poprowadzenie wyjazdu orkiestry symfonicznej New England Conservatory na festiwal w Evian nad Jeziorem Genewskim, znalazłem wreszcie zastosowanie dla tej od dawna pamiętanej lekcji.

Organizator festiwalu zasugerował, żebym spróbował zaangażować największego na świecie wiolonczelistę Mścisława Rostropowicza do wykonania koncertu wiolon­czelowego napisanego specjalnie dla niego przez Henri Dutilleux. Ponieważ byłem znajomym Rostropowicza, w październiku zadzwoniłem do jego asystentki w Waszyn­gtonie: wspomniałem kwietniową datę i zapytałem, czy „Sława" będzie wolny. Asystentka - tonem wyraźnie lekceważącym - powiedziała: „Czy mówi pan o najbliż­szym kwietniu? Pan Rostropowicz ma zajęte wszystkie terminy aż do roku 1984. Nie ma żadnej możliwości, aby mógł uwzględnić tę propozycję". Zapytałem potem, czy mógłbym porozmawiać przez telefon z samym Sławą, ponieważ - jak sądzę - jego głęboka miłość muzyki Dutilleux może rozbudzić jego zainteresowanie. Madame nie zareagowała ani trochę życzliwiej, lecz w końcu zdradziła, że jeśli chcę rozmawiać z panem Rostropowi-czem, to będzie w biurze we środę o dziesiątej rano.

Oczami wyobraźni zobaczyłem mojego ojca, jak w garniturze z kamizelką wychodzi na dworzec. We środę wczesnym rankiem byłem w porcie lotniczym, łapiąc samolot z Bostonu do Waszyngtonu. Tuż przed dziesiątą wkroczyłem do biura Sławy. Asystentka była dość zdumiona i w widoczny sposób poirytowana, lecz zapowiedziała moją obecność i wprowadziła mnie do pokoju, w którym pracował Slawa. Maestro pamiętał, że wiele lat wcześniej dał mi lekcję wiolonczeli, gdy byłem uczestnikiem jego klasy mistrzowskiej w Oksfordzie, i przywitał się ze mną tradycyjnym szerokim uściskiem. Usadowiliśmy się na sofie i zacząłem mówić o jego kochanym przyjacielu, genialnym kompozytorze Henri Dutilleux.

Sława ogromnie się ożywił, a jego twarz jaśniała, gdy opisywał naturę geniuszu Dutilleux i jego niezwykłą pozycję we współczesnej muzyce. Nagle zapytał mnie, kiedy ma być wykonany nasz koncert. Podałem mu datę. Zajrzał do notesu i powiedział: „Mogę to zrobić, jeśli wystarczy tylko jedna próba po południu przed koncertem, ale będę musiał zaraz po wykonaniu wyjechać, żeby zdążyć na poranną próbę nazajutrz w Genewie". Dla Slawy nie była to decyzja żadną miarą rozsądna ani praktyczna; została podyktowana jego pasją. Oznaczała też olbrzymie ryzyko, jakim było wykonanie przez nawet bardzo dobrą orkiestrę studencką mało znanego, obłędnie trudnego koncertu po jednej tylko próbie z solistą. Przynajmniej jednak obaj byliśmy współwinni temu szaleństwu. Wyszedłem nie później niż w dwadzieścia minut od chwili przybycia, mrucząc do zatrwożonej asystentki: „Zgodził się".

W południe wracałem do Bostonu tym samym samolotem, który przyniósł mnie do Waszyngtonu; załoga też była ta sama. Steward poznał mnie i zapytał: „Czy nie leciał pan z nami o ósmej?". Miałem wtedy przyjemność powtórzyć słowa ojca: „Są w życiu sprawy, które lepiej załatwiać osobiście". Ponieważ byłem ogromnie pod­ekscytowany, że Slawa zgodził się z nami zagrać, opowiedziałem stewardowi całą tę historię. On natomiast wiedząc, że Sława jest słynnym i uwielbianym dyrygentem waszyngtońskiej National Symphony Orchestra, powiadomił wszystkich podróżnych przez głośnik, że przyle­ciałem do stolicy na godzinę, aby zachęcić Rostropowicza do zagrania z orkiestrą New England Conservatory, i że maestro się zgodził.

Ćwiczenie

Rozdział niniejszy przedstawia praktykę wciągania. Wciąganie nie polega na zmuszaniu, przypochlebianiu się, stosowaniu sztuczek, targowaniu się, wywieraniu presji ani budzeniu w kimś winy, by zrobił coś, czego byśmy chcieli. Jest to sztuka i praktyka krzesania iskry możliwości - możliwości, w której inni chcieliby uczestniczyć.

W średniowieczu, kiedy rozpalenie ognia było czyn­nością pracochłonną, ludzie często nosili ze sobą metalową puszkę z tlącymi się węgielkami, podtrzymując ich żar małymi kawałkami drewna. Człowiek mógł zatem wszędzie z łatwością rozpalić ogień, ponieważ zawsze niósł iskrę.

Ale nasz wszechświat jest ożywiony iskrami. Koniuszki naszych palców mają nieskończoną zdolność krzesania iskier możliwości. Rozpalającą siłą nie jest obawa, lecz namiętność. Kontekstem nie jest niedobór, lecz obfitość. Podobnie jak Walter Zander zapalił ogienek w swym młodym synu, tak Ben obudził Rostropowicza do możliwości. Maestro poniósł iskrę dalej, wciągając Bena w ryzykowną przygodę, która - nawiasem mówiąc - udała się znakomicie, a na festiwalu w Evian pojawił się sam kompozytor utworu, Henri Dutilleux.

Tak więc praktyka wciągania polega na dawaniu samego siebie jako możliwości dla innych oraz gotowości, by samemu wyłapywać ich iskry. Polega na wspólnej partnerskiej zabawie na boisku światła. Wymaga natomiast czterech kroków:

  1. Wyobrazić sobie, że ludzie zapraszają nas, byśmy
    ich wciągali.

  2. Utrzymywać stałą gotowość do uczestnictwa, dawać
    się poruszać i inspirować.

  3. Proponować to, co nas rozświetla.

  4. Nie mieć wątpliwości, że inni pragną przechwycić
    iskrę.

W świecie opadającej spirali słowo „nie" może często tłumić nasz ogień. Może się wydawać trwałą, nieugiętą barierą, która ogranicza nas, pozwalając jedynie atakować, manipulować albo akceptować porażkę. Innymi słowy, „nie" może się wydawać zatrzaśnięciem drzwi - choć jest tylko kolejnym przejawem tak to jest. Gdybyśmy jednak traktowali „nie" w sposób mniej osobisty, a samych siebie - mniej poważnie, moglibyśmy usłyszeć coś innego. Moglibyśmy usłyszeć, że ktoś mówi nam: „Nie widzę tu żadnej nowej możliwości, więc chyba pozostanę przy swoim". Moglibyśmy usłyszeć w słowie „nie" zaproszenie do wciągania.

Alegoria stacji benzynowej

Roz: Pewnego kwietniowego ranka odkurzyłam rower z zimowej hibernacji i popedałowałam do Muzeum Sztuk Pięknych trasą, która wiodła mnie przez Charles i wzdłuż ukwieconych dróżek Fenway. Ponieważ przez Boston University Bridge jechało mi się jakoś trudno, zatrzymałam się, aby sprawdzić koła, i zobaczyłam, że w przednim prawie nie ma powietrza. Miałam jednak szczęście, bo tuż przede mną, przy przyczółku mostu znajdowała się stacja benzynowa ze sprężarką, która połyskiwała za­chęcająco z drugiej strony drogi. Ale z bliska było gorzej; sprężarkę trzeba było uruchomić dwiema ćwierćdolarów-kami, a ja, wybrawszy się na przejażdżkę, miałam tylko złożony banknot dziesięciodolarowy w kieszeni bluzki.

Na stacji było dwóch pracowników, wielkich mężczyzn: jeden przy pompach, a drugi bezczynny. Podeszłam do nich z moją rozprostowaną dziesięciodolarówką: „Czy mogę zmienić na drobne do sprężarki?" - zapytałam. Potrząsnęli głowami. Nie. Niedziela, kasa pusta - wyjaśnili. Pokazałam im, że nie mam powietrza w kole, a sprężarka nie zadziała bez dwóch ćwiartek. Znów potrząsnęli głowami, spoglądając w dół i na boki, z rękami w kiesze­niach, szurając nogami jak dwa ospałe niedźwiedzie.

Troje nieszczęśliwych ludzi, bezwartościowy banknot, bezczynna sprężarka, rower, którym nie da się jechać, wielka sztuka poza zasięgiem. Jakie to niepotrzebne" - pomyśla­łam. Jakie irytujące, jakie małostkowe" - narzekałam, wycofując się po porażce. Ale to nic nie zmieniało - dalej była bezczynna sprężarka, klapnięte koło, dziesięciodolarowy banknot niewart papieru, na którym został wydrukowany, no i my, nasza nieszczęsna trójka... Z tą ostatnią myślą moja perspektywa pojaśniała i odczułam jakąś zmianę. Dostrzeg­łam na mgnienie oka, że przecież ci ludzie, których widziałam jako przeszkody - z ich nieuchwytnymi drobniakami pobrzękującymi w kieszeniach - dzielą moją niedolę. Byliśmy trojgiem nieszczęśliwych ludzi.

I potem molekularna zmiana, objawienie dnia. „Czy da mi pan dwie ćwiartki?" - zapytałam radośnie, bezpośrednio, cała uskrzydlona.

Człowiek przede mną spojrzał powoli w górę, jakbym przedstawiła mu jakąś zagadkę starożytnych. Za to obserwator poderwał się do życia. „Tak! - powiedział, sięgając do kieszeni. - Mogę dać pani ćwiartki" - i wyciąg­nął rękę. I wtedy nagle, cudownie, wszystko się ułożyło: monety, sprężarka, rower, nasze partnerstwo. Drugi jednak dżentelmen wciąż stał w pewnym pomieszaniu. „Czy zna pan jakąś trasę bocznymi drogami do Muzeum Sztuk Pięknych?" - zapytałam. Rozpromienił się. Wskazów­ki posypały się jak z rogu obfitości.

Jak delikatne poruszenie kalejdoskopem zmienia układ tych samych kawałków szkła w całkiem różne wzory, tak powyższa scena dzięki drobnemu potrąceniu jej ob­ramowania na naszych oczach zmieniła się z wizji bankructwa w pokaz obfitości. Początkowo odnosiliśmy się do siebie z założeniem, że pieniądze są zasobem deficytowym, wymiana musi być równocenna, a granice własności są nienaruszalne. Taka perspektywa uwięziła nas w sytuacji katastrofy. Mogłam wtedy wydobyć od nich te drobne, przymilając się: ,,Na miłość boską, proszę pożyczyć mi dwie ćwiartki, a ja zwrócę je, kiedy będę wracała z muzeum", i być może by mi się udało. Ale w ten sposób raczej nie rozjaśniłabym niczyjego poranka.

Ani nawet własnego. Perswazję stosuje się na ogół wtedy, gdy chce się osiągnąć coś, czego samemu się chce - bez względu na to, czy dzieje się to czyimś kosztem. Perswazja sprawdza się znakomicie wtedy, gdy osobiste plany innych ludzi pasują do naszych albo gdy propono­wana transakcja w jakiś sposób jest korzystna również dla nich. Mówimy wtedy o uzgodnieniu interesów. W tym jednak przypadku obaj mężczyźni nic nie zyskiwali, przynajmniej w świecie pomiaru - tyle tylko, że zobaczyli, jak ruszam swoją drogą.

Praktyka wciągania polega natomiast na generowaniu możliwości i krzesaniu jej iskier w innych. Rzecz nie w ćwiartkach. Nagłe zrozumienie, że wszyscy jesteśmy uwięzieni w skrzynce niedoboru, niezdolni skutecznie działać w sprawie, której koszt nie przekracza pół dolara, pozwoliło mi wstąpić do wszechświata możliwości - jedynego miejsca, które pozwala nam wciągać innych ludzi. Może się to wydawać proste, ale jak często zdarza się nam, że przy wjeździe na autostradę czekamy za kierowcą, który omyłkowo podjechał do bramki z auto­matem wrzutowym? Zwykle siedzimy wtedy, przyciskamy klakson i kopcimy spalinami - a dlaczego nie wyskakujemy z samochodu, by wrzucić za niego dwie ćwiartki?

Zwykła prośba: „Czy da mi pan dwie ćwiartki?", otwiera wibrujący nowy świat, w którym proszenie, dawanie i branie są prostymi aktami szczodrości. Możliwość ma swą własną muzykę, własne gesty, własne promieniowanie, a jej uczestnik może pochwycić iskrę. Jak moglibyśmy oprzeć się radości, że mamy środki, dzięki którym wszystko zacznie działać?

Eastlea: „podupadła" szkoła

Ben: Pomagałem Philharmonia Orchestra of London znaleźć przedsiębiorstwo, które zostałoby sponsorem jednego z naszych koncertów, i zwróciłem się do firmy księgowej Arthur Andersen. Odmówili nam, wskazując na swoje liczne zobowiązania sponsorskie oraz brak personelu, który mógłby zająć się taką imprezą. Dokonałem w myślach szybkiego przekładu tej wypowiedzi i stwier­dziłem, że po prostu nie dostrzegli w proponowanym przedsięwzięciu dostatecznie atrakcyjnej możliwości. Nie zostali wciągnięci.

Tak więc kiedy podczas jednej z kolejnych wizyt w Londynie dostałem zaproszenie na jakiś oficjalny obiad przysłane przez tego właśnie menedżera Arthur Andersen, który mógł zadecydować o przyznaniu nam grantu lub odmowie, dostrzegłem w tym szansę. Ponieważ moja walizka wylądowała w Holandii, a byłem w dżinsach i tenisówkach, poszedłem prosto do sklepu Selfridges, żeby kupić sobie kompletny strój wieczorowy.

Rozmowa przy obiedzie zeszła na temat zaangażowania firmy w rządowy program poprawy grupy szkół uznanych przez Ministerstwo Edukacji za „podupadłe". Ponieważ sam jestem nauczycielem, doskonale zdaję sobie sprawę, że bieda, zaniedbanie i dziesięciolecia rezygnacji po stronie nauczycieli, rodzin i dyrekcji mogą rujnująco wpływać na rozwój dzieci. Program pod nazwą Newham Project, a inaczej Education Action Zone, miał być zainaugurowany we wrześniu z osobistym udziałem premiera. Pod koniec obiadu ja, który zjawiłem się, by sprawdzić możliwości uzyskania wsparcia finansowego dla mojego projektu, byłem już w pełni wciągnięty w ich projekt. Zaczął się wyłaniać niewyraźny kształt zbiorowego planu.

Zaproponowano, abym udał się do jednej z „podupa­dłych" szkół i zapoznał uczniów z muzyką klasyczną - myśl była taka, że dzięki metaforze muzyki na równi dzieci i nauczyciele mieli uwierzyć we własną kreatywność. Firma Arthur Andersen brała na siebie koszt wynajęcia całej Philharmonia Orchestra na kolejną sesję w szkole. Zgodziła się ponadto wykupić bilety na nasz koncert w Royal Festival Hall dla dwustu uczniów, którzy chcieliby go wysłuchać. A także - o tak! - w uznaniu za mój udział w tej inicjatywie edukacyjnej zaproponowała pełny sponsoring koncertu Philharmonia.

Szkoła w Eastlea mieści się w najtrudniejszej, najbardziej ponurej części dzielnicy londyńskich doków, a jej uczniami są przede wszystkim dzieci z mniejszości narodowych. Podczas mojej wstępnej wizyty w szkole, kiedy miałem zapoznać się z dyrekcją, ze zdziwieniem przekonałem się, że nie było tam dzieci w wieku powyżej szesnastu lat. Kiedy spytałem, dlaczego tak jest, wyjaśniono mi, że jest to wiek, na którym kończy się obowiązek szkolny - młodzież może wtedy porzucić szkołę. Trzydzieścioro dzieci było na wózkach inwalidzkich - cierpiały na choroby i wady wrodzone nawet tak poważne jak paraliż mózgowy czy rozszczep kręgosłupa. Całą tą instytucją kierowała żywiołowa i niezmordowana Maggie Montgomery, nadzwyczajna dyrektorka, która entuzjastycznie przyjęła projekt wizyty w jej szkole dyrygenta o pewnej międzynarodowej sławie.

Stwierdziliśmy, że jedynym odpowiednim miejscem na mój pierwszy wykład może być sala gimnastyczna. Maggie przyznała się, że nigdy wcześniej nie ośmieliła się zebrać tam wszystkich uczniów, ponieważ usadzenie jedenastu setek dzieciaków musiałoby zająć blisko godzinę, a ich temperament mógł się okazać trudny do opanowania.

Moją propozycję dwugodzinnej sesji przyjęła z oszoło­mieniem i niedowierzaniem przewidując, że jej nau­czyciele powiedzą, iż piętnaście minut muzyki klasycznej to absolutnie góra. Dała mi jednak wolną rękę: „Niech pan zrobi to, co uważa pan, że może zrobić!".

Kiedy nadszedł dzień mojej wizyty, w sali gim­nastycznej oprócz dzieci i nauczycieli pojawiła się jakaś setka menedżerów i klientów Arthur Andersen, co podniosło liczebność towarzystwa do ponad dwóch tysięcy osób. Przybyła ekipa BBC, żeby sfilmować tę imprezę. Miała ona rozpocząć ogólnokrajowy program Education Action Zone.

Tego samego ranka „Guardian" opublikował artykuł z wielkim tytułem: Program Education Action Zone może się nie udać. A podczas mojej dwugodzinnej prezentacji niejeden raz wydawało się, że są to słowa aż nazbyt prorocze. Nauczyciele robili wszystko, aby utrzymać porządek, ale kiedy patrzyłem na całą tę scenę, miałem wrażenie, że ich wysiłki zdyscyplinowania dzieci tylko zwiększają napięcie i hałas. Pamiętam, że pod koniec byłem wyczerpany i myślałem, że to przedsię­wzięcie chyba naprawdę jest beznadziejne. „Nie mogę narazić na to Philharmonia Orchestra" - pomyślałem. Producent z BBC dostrzegł mój upadek ducha i zawołał: „Ben, właśnie dyrygowałeś tysiącem stu dziećmi śpiewa­jącymi Odę do radości Beethovena po niemiecku! To jest sukces!".

Wszelkie moje wątpliwości zostały rozwiane, gdy Maggie przysłała mi plik poematów, które po mojej wizycie uczniowie napisali na lekcjach angielskiego. Jeden z nich wydrukowaliśmy w programie Philharmonia:

Wpływ Bena

Przyszedł. Śmialiśmy się, on grał. Słuchaliśmy.

ZWYCIĘŻYŁ!

Energiczny, ożywiony i radosny przemknął przez szkołę, Rozgrzewając atmosferę i budząc w nas wiarę w siebie. W ekscytację wprawili całą szkołę (siedem do jedenastu lat) Mozart i Beethoven. Ludzie pomyśleliby, że Takim jak my ze wschodniego Londynu to się nie spodoba, ale gdy grał na swym czarnym fortepianie, cała szkoła była W uniesieniu. Mówił o całym dobru, jakie możemy osiągnąć.

Nawet w szkole bez osiągnięć. Uświadomił mi, że Edukacja jest ważna dla wszystkich, nie tylko Inteligentnych - to takie proste!

Jego wpływ na naszą szkołę był fenomenalny. [sic]

Dzięki Ben, że pomogłeś mnie i całej Szkole w Eastlea.

Karl Kripps, 14 lat

Ja także napisałem list do dzieci, a Maggie rozdała jego odbitki wszystkim uczniom w szkole:

21 września 1998 r. Drodzy uczniowie szkoły w Eastlea!

Uradował mnie czas spędzony wspólnie z Wami i już czekam na nasze kolejne spotkanie za mniej niż miesiąc. Czy pamiętacie, co mówiłem wam o tytule w gazecie, jaki pojawił się dokładnie pierwszego dnia programu Newham Project? Wielkimi literami było tam napisane: PROGRAM EDUCATION ACTION ZONE MOŻE SIĘ NIE UDAĆ. Pokazałem Wam, że to właśnie jest przykład „myślenia po opadającej spirali". Nic też dziwnego, że w dzień po naszej sesji w gazecie ukazał się artykuł napisany przez dziennikarkę, która była tam obecna i stwierdziła, że uważa sytuację za dość beznadziejną - Arthur Andersen marnuje pieniądze, usiłując pomóc szkołom. „Myślenie po opadającej spirali" jest obecne wszędzie wokół nas i łatwo wpaść w jego nawyk.

Wyznaję, że również miałem swoje wątpliwości, lecz moja ocena sytuacji była całkiem inna: oto po raz pierwszy cała szkoła zgromadziła się w sali gimnastycznej. Zebranie Was było cudem organizacji w wykonaniu nauczycieli - przy Waszej życzliwej współpracy. Przez długi czas przed rozpoczęciem siedzieliście spokojnie, a potem śpiewaliście, śmialiście się i słuchali, gdy szalony człowiek przez prawie dwie godziny wałęsał się po scenie. Na koniec, kiedy już zaryczeliście Jermainowi głośne „Sto lat", zaśpiewaliście po niemiecku Dziewiątkę Beethovena i przeszliście analizę preludium Chopina, poświęciliście całą uwagę muzyce Mozarta granej na fortepianie. OJEJ! Nieźle!

Czy było doskonale? Nie! Czy był taki spokój, jak być powinien? Nie! Czy przez cały czas utrzymałem uwagę Was wszystkich? Nie! JAKIE TO FASCYNUJĄCE! To był wspaniały start!

A wkrótce będziemy mieli okazję znów się spotkać. Tym razem z udziałem prawdziwej orkiestry symfonicznej! Ogromnie się cieszę, że zbierzecie się, by posłuchać jej dźwięku i zobaczyć, co dzieje się, gdy dyryguję. Wiem, że będziecie wzruszeni, zachwyceni i zdumieni!

Czy pomyślicie trochę nad tym, co można zrobić, żeby w całej sali było naprawdę cicho, gdy orkiestra będzie grała, aby wszyscy mogli cieszyć się muzyką, a artyści - grać jak najlepiej? Mam nadzieję, że Wasi naprawdę wspaniali nauczyciele nie będą musieli tak ciężko pracować, chodząc tam i z powrotem wzdłuż rzędów, żeby utrzymać dyscyplinę. Oni kochają muzykę i też chcieliby jej posłuchać. Czy myślicie, że udałoby się, gdyby usiedli i po prostu słuchali jak wy wszyscy?

W każdym razie nie mogę się doczekać, kiedy znów będziemy razem, żeby badać muzykę i więcej dowiedzieć się o tym, jak to wszystko się dzieje. I myślę, że ludzie z Arthur Andersen są super, że to umożliwili - no nie?

Do zobaczenia 22 października. Tymczasem przekona­jcie się, co się dzieje, kiedy dajecie ludziom wokół siebie A - nie jako ocenę, ale jako dar.

Z najgorętszymi pozdrowieniami - Wasz przyjaciel

Benjamin Zander

Włącza się Philharmonia Orchestra

Kiedy zbliżała się impreza z udziałem Philharmonia Orchestra, kilkoro ludzi z Arthur Andersen pracowało intensywnie i entuzjastycznie nad wszystkimi szczegółami, a ja byłem w Bostonie. Żeby pomieścić ponad dwu­tysięczną widownię i osiemdziesięcioosobową orkiestrę, potrzeba było większej sali. Ostatecznie zlokalizowano olbrzymi magazyn i wynajęto czterdzieści autobusów do przewiezienia dzieci. Trzeba było wnieść krzesła, zbudo­wać estradę i platformę dla kamer telewizyjnych, zainstalować system oświetlenia i nagłośnienia. Kiedy zażądałem wzniesienia za estradą dużego ekranu kinowe­go, aby dzieci mogły obserwować interakcje pomiędzy dyrygentem a orkiestrą, firma stanęła okoniem. Dodatkowe 2000 funtów to już było po prostu za dużo, zwłaszcza że całość kosztów już i tak dalece przekroczyła wszystko, co sobie zaplanowali. Wiedziałem jednak, że bez tego widoku połowa zainteresowania dzieci i sensu imprezy przepadnie. Zapłaciłem sam, a od Natwest Bank uzyskałem 10 000 funtów na filmowanie.

Młodzież przyjęła mój powrót z dzikim entuzjazmem, upewniając mnie w ten sposób, że nasze pierwsze spotkanie nie było jednak kompletną klapą. Kilkoro muzyków z orkiestry zakładających wcześniej, że dzieci będą roztargnione i niesforne, wyglądało na dość zakłopotanych i wyraziło szczere zainteresowanie, co takiego zrobiłem za pierwszym razem, że teraz spotkało mnie tak hałaśliwe przyjęcie. Wydaje mi się, że cała tajemnica polega na tym, iż szczerze pragnąłem podzielić się z dziećmi muzyką i ufałem ich zdolności reagowania na nią - wierzyłem, że staną się moimi partnerami w całym naszym przedsięwzięciu. Podczas dwugodzinnego pokazu orkiest­ra, nasi młodzi goście i ja zanurzyliśmy się we wspaniały dramat Uwertury do Coriolana Beethovena, wzruszający patos i tragedię Romea i Julii Czajkowskiego oraz iskrzące się Divertimento D-dur Mozarta, napisane przez niego w wieku najstarszych obecnych na widowni dzieci.

Da się słyszeć siedem głosów

Ale gwoździem programu była powolna część V Symfonii Beethovena. Zacząłem od tego, że poprosiłem wiolonczele o odegranie ośmiu taktów łagodnie falującego akompaniamentu. Zwracając się do młodych ludzi, zapytałem: „Ile z was słyszało wiolonczele?". Oczywiście wszyscy podnieśli ręce. Potem powtórzyliśmy te same osiem taktów, ale tym razem zagrały również altówki - głosem identycznym pod względem rytmu, tylko o dwa stopnie (o „tercję") wyższym. I znowu las rąk poświadczył, że wszyscy słyszeli równoczesne brzmienie dwóch głosów. Następnie poprosiłem dzieciaki, aby posłuchały wiolon­czeli i altówek grających te same osiem taktów - z dodat­kowym głosem fagotu oraz klarnetem grającym krótkie przerywane dźwięki w oktawie. Uniesione ręce pokazały, że uczniom z Eastlea wysłyszenie czterech odrębnych głosów nie sprawiało żadnej trudności.

Jeszcze raz powróciwszy do tego samego fragmentu, dodaliśmy pełną uczucia, poważną pieśń kontrabasów - łatwą do wykrycia ze względu na ciemny, niski rejestr. Pozostało już tylko dodać dwa głosy - drugich i pierwszych skrzypiec. Kiedy drugie skrzypce włączyły się ze swoją partią, poprosiłem gorliwych słuchaczy o uwagi. „Grają za głośno" - zawołał jakiś odważny dzieciak. Muzycy uśmiechnęli się na wskazówkę, której udzielił im ten dziesięciolatek z londyńskiej dzielnicy doków.

Kiedy już te sześć głosów ujawniło się w doskonałej równowadze, zapowiedziałem dzieciom, że pierwsze skrzypce będą grały za głośno, ponieważ „one myślą, że są takie ważne!". Ale - co dość oczywiste - pomimo tego ostrzeżenia ich wejście zatarło starannie budowaną czystość współbrzmienia pozostałych sześciu głosów. Dzieciaki dały im poznać, że było całkiem niedobrze. Zmobilizowane tym wyzwaniem pierwsze skrzypce Philharmonia Orchestra wzbogaciły fakturę figuracją o tak niezwykle delikatnej dynamice, że i w cudowny sposób wszystkie siedem głosów ujawniło się w czystym reliefie. W olbrzymim magazynie zapanowała głęboka cisza, gdy każde dziecko starało się usłyszeć wszystko, co miał do powiedzenia Beethoven.

Ostatnie pytanie: „Ile z was słyszało siedem głosów?". Przynajmniej dziewięćset rąk uniosło się wysoko w górę. „No proszę - pomyślałem, patrząc na las rąk - kto mógłby to przewidzieć?". Ale przecież - kto mógłby przewidzieć cokolwiek z tego, co się zdarzyło: że sponsorzy, nauczyciele, dzieci, politycy, ekipy filmowe, muzycy, że wszyscy zgromadzą się, by celebrować nieugiętość ludzkiego ducha; wszyscy głęboko skupieni, zaangażowani i wciąg­nięci w możliwość wspólnego sukcesu ludzi.

Anthony

Kiedy doszliśmy do ostatniej części V Symfonii, za­proponowałem kilkorgu dzieciom moją batutę, aby wypróbowały rękę w dyrygowaniu. Czterodzielny, prosty przepych tryumfalnego otwarcia Finału w C-dur jest łatwy do wykonania bez dyrygenta, wiedziałem więc, że orkiestra nie da się zbić z tropu wymachiwaniem rąk niedoświadczonego dziecka. Wkrótce zauważyłem w je­denastym rzędzie jakiegoś nadpobudliwego dziesięciolatka poruszającego całym ciałem zgodnie z potężnym rytmem muzyki i poprosiłem go na estradę. Nieświadoma reakcja na muzykę, jaką ujawniał na widowni, nie pozwoliła mi przewidzieć niesłychanie energicznego, absolutnie prze­konującego dyrygowania, jakie pokazał na podium.

Zdumione twarze muzyków nie pozostawiały wątpliwości, że są prowadzeni, inspirowani i napełniani energią przez tego dziesięciolatka, który nigdy wcześniej nie widział orkiestry symfonicznej.

Przez półtorej minuty na podium ten młody człowiek, z potężnymi gestami i ekstatycznym wyrazem twarzy, był dynamiczną artystyczną siłą. Parę chwil później znów był małym dzieckiem, w zakłopotaniu kryjącym buzię, gdy jego szkolni koledzy rykiem i tupaniem wyrażali swoją ekscytację. Na szczęście kamera lokalnej telewizji, nakierowana na ekran za estradą, uchwyciła jego obraz. I tego samego wieczoru w telewizyjnych wiadomościach o dziesiątej cała Brytania zobaczyła, jak Anthony dyryguje Philharmonia Orchestra w finale V Symfonii Beethovena.

W Royal Festival Hall

W następną środę dwustu uczniów z Eastlea, wyszorowa­nych i wystrojonych, jak się dało, jeszcze przed czasem przybyło do Festival Hall, aby wysłuchać mojego przemó­wienia do orkiestry i samego koncertu. Michael Rawlings, prezes amerykańskiej firmy Pizza Hut, z której menedżera­mi miałem się spotkać za miesiąc, zadbał o zaopatrzenie w postaci osiemdziesięciu pizz. Obejrzeliśmy wszyscy krótki film o imprezie sprzed tygodnia. Anthony, który przyprowadził na koncert swojego dwunastoletniego wujka, ze zgrozą i niedowierzaniem oglądał na ekranie telewizora samego siebie w roli dyrygenta.

Dzieciaki z Eastlea przeszły następnie do sali koncer­towej posłuchać mojego wystąpienia. Przemawiałem pełne pięćdziesiąt minut, wyjaśniając naszą niezwykłą interpretację V Symfonii Beethovena i porównując ją z tradycją wykonawczą. Aby przypomnieć słuchaczom literacką treść Don Kichota Straussa, grałem na fortepianie fragmenty utworu pokazując, jak zręcznie kompozytor przetworzył skomplikowaną i poruszającą opowieść w muzykę. „Czy to był koncert, proszę pani?" - Anthony zapytał potem swoją nauczycielkę, przypominając nam, jak obce były mu wszystkie aspekty przedsięwzięcia.

Na czas samego koncertu dwustu uczniów z Eastlea, aby byli blisko miejsca akcji, usadowiono za estradą na bardzo eksponowanych miejscach zajmowanych zwykle przez chór. Nie przeczę, iż niepokoiłem się, że mogą się tam zachowywać niespokojnie, rozpraszając uwagę publiczności - zwłaszcza że gdy koncert się zaczynał, były już w Royal Festival Hali od dwóch godzin. Uczniowie siedzieli jednak w bezruchu, wyraźnie przykuci zarówno V Symfonią Beethovena, jak i długim i dość wymagającym poematem symfonicznym Straussa. Czy możemy naprawdę wiedzieć, co działo się w głowach tych dzieci? Czy prawdziwym źródłem ich anielskiego spokoju była obawa przed karą? Czy rzeczywiście słuchały muzyki, czy po prostu miały poczucie obowiązku? Dokładnie w chwili, gdy wstrząsająca eksplozja światła rozerwała ciemność, przechodząc we wspaniały blask ostatniej części Piątki, spojrzałem ukradkiem na Anthony'ego. Jego chwila. Rozpozna ją? Obdarzył mnie szerokim uśmiechem i uniósł kciuki.

Pomyśleć, że wszystko to zdarzyło się po tym, jak firma Arthur Andersen odrzuciła naszą prośbę o wsparcie finansowe jednego koncertu Philharmonia Orchestra!

Ostatecznie zaś gotowość Arthur Andersen pełnego wciągnięcia się - poddania się transformacyjnej sile muzyki - pomogła zanieść iskrę tysiącom, w tym również dzieciom, na których życiu wydarzenie to odcisnęło być może głębokie piętno. Oto list, jaki tuż przed finałowym koncertem otrzymałem od Grahama Walkera, starszego wspólnika Arthur Andersen.

Drogi Ben,

wiem, że arcyważna ostatnia część naszej trylogii jest jeszcze przed nami, ale już teraz chciałem sformułować coś na piśmie. Ta ostatnia faza rozegra się na twoim własnym terytorium - w sali koncertowej - tak więc wiemy, że będzie to wspaniały finał.

Pierwsze dwie fazy przebiegały na znacznie mniej swojskim gruncie! Byłem szalony, że poprosiłem Cię o udział w tym przedsięwzięciu. Ty byłeś jeszcze bardziej szalony, że się na to zgodziłeś. A twój zaraźliwy entuzjazm od razu skłonił 70 innych dorosłych muzyków, by dołączyli do nas w naszej sferze szaleństwa. Znaleźliśmy na szczęście lokalny samorząd i dyrektorkę szkoły dość szalonych, by przejąć piłeczkę. Scena została ustawiona, kości rzucone i wczoraj wszyscy uczestniczyliśmy w pełnej sile Twojej inspiracji, kreatywności i wrażliwości - wspartej niewyczerpaną potęgą Philharmonia Orchestra.

Ogromnie dziękuję, Ben. Podobnie jak Ty mam nadzieję, że imprezy te uruchomiły promieniującą możliwość w stopniu wystarczającym, by pokonać ponure prądy, które niekiedy przelewają się przez życie naszych przyjaciół w Eastłea. Do wtorku - i z najlepszymi życzeniami udanych prób

Graham

Siła życiowa w przypadku rodzaju ludzkiego jest być może ni mniej, ni więcej, tylko namiętną energią łączenia, wyrażania i komunikacji. Wciąganie to siła życiowa w działaniu, krzesząca iskry przeskakujące pomiędzy ludźmi, rozrzucająca światło we wszystkich kierunkach. Iskry te niekiedy rozpalają ogień; niekiedy przechodzą - spokojnie, magicznie, niemal niepostrzeżenie - jedna w drugą i dalej.

Praktyka dziesiąta

BYĆ PLANSZĄ

„Oczywiście, Piątko! Zawsze zwalaj winę na innego!"

Lewis Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów (przeł. Maciej Słomczyński)

Kiedy wydaje się, że tak to jest, iż nie ma żadnej możliwości; kiedy odczuwamy gniew i zahamowanie, a pomimo wszystkich naszych wysiłków inni nie chcą poruszyć się i współpracować, pójść na kompromis czy okazać choćby minimum przyzwoitości; kiedy nie sprawdza się nawet wciąganie i jesteśmy w kropce - wtedy możemy sięgnąć po kolejną praktykę: zaczerpnąć z naszego studium dyplomowego w dziedzinie możliwości. Rzecz w tym, aby potraktować się juko planszę, na której toczy się cała gra. Kłopotliwe aspekty dowolnej sytuacji przenosimy ze świata zewnętrznego w obręb własnych granic. Jest to akt, który pozwala nam przekształcić świat. Wyobraźmy sobie taki scenariusz: samochód spokojnie czeka na czerwonym świetle, a inny najeżdża na niego i miażdży mu tył. Okazuje się, że prowadził go kierowca zamroczony i bez prawa jazdy. Kto jest winien? Według prawa nie ma tu wątpliwości: pijany kierowca ponosi całą winę. A jednak w tym rozdziale wprowadzimy pewne całkiem odmienne pojęcie odpowiedzialności.

Odpowiedzialność tego nowego rodzaju możemy wziąć na siebie tylko my sami. Nie możemy przerzucić jej na innych. Jest to czysty wymysł - lecz taki, który wzmacnia nas niczyim kosztem.

Odpowiedzialność utożsamiamy zwykle z winą i bra­kiem winy, z koncepcjami zaczerpniętymi ze świata pomiaru. Kiedy obwiniam kogoś za coś, co poszło źle, staram się ustalić, że sam jestem w porządku - a wszyscy znamy to słodkie uczucie satysfakcji. Jeśli jednak obwiniam kogoś o nieudane wakacje czy ścianę mil­czenia, to w tym samym stopniu, w dokładnie tej mierze tracę własną siłę. Tracę zdolność innego pokie­rowania sytuacją, uczenia się z niej lub ustanawiania dobrych relacji z innymi. Tracę w istocie każde narzę­dzie, jakie mógłbym zastosować, ponieważ z cudzymi błędami nie mogę zrobić nic - w przeciwieństwie do własnych.

Powróćmy do naszego spokojnego, praworządnego kierowcy. Stosując praktykę być planszą, kierowca ten nawet ze szpitalnego łóżka ujmuje wydarzenia w szerszych ramach, niż robi się to zwykle w świecie błędu i obwiniania. Może zacząć od myśli: Jazda samochodem to hazard: za każdym razem, gdy wsiadam do samochodu, podejmuję ryzyko. Choć zazwyczaj mogę liczyć na innych kierowców, że będą przytomni, świadomi i będą przestrzegać przepisów, to jednak zawsze jest ryzyko, ryzyko, że któryś z nich zaśnie, wypije za dużo alkoholu, dozna ataku serca albo po prostu będzie młody, zdenerwowany lub lekkomyślny. Jadąc samochodem, podejmuję statystyczne ryzyko; przyznaję, że to, co dzieje się na drodze, mieści się w mojej sferze świadomości i wyboru".

Ćwiczenie: część pierwsza

Tak więc praktyka nasza wymaga, po pierwsze, deklaracji: „Stanowię ramy wszystkiego, co dzieje się w moim życiu".

Jest to być może najbardziej radykalna i najtrudniej uchwytna ze wszystkich praktyk przedstawionych w tej książce, ale też jedna z najskuteczniejszych. Oto inne jej sformułowanie:

Jeśli nie będę potrafił uświadomić sobie bez we­wnętrznego oporu rzeczywistości takiej, jaka jest, ani skutecznie działać, jeśli poczuję się skrzywdzony czy przegrany, powiem sobie, że źródłem moich trudności są jakieś moje założenia".

Praktyka ta nie podpowiada nam wyboru właściwego ani jedynego sensownego. Możemy zabiegać o to, by pijany kierowca dostał, co mu się należy. Możemy pragnąć współczucia i możemy pragnąć odwetu. Zejście na pewien czas z drogi prowadzącej do ogólniejszego celu bywa do przyjęcia. Być planszą otwiera natomiast możliwość harmonijnej podróży, która szybko przywraca nas na ścieżkę, jaką wybraliśmy, zanim zdarzył się fatalny wypadek. Pozwala nam trzymać się szlaku.

Harmonia bierze się z akceptacji ryzyka, jakie pode­jmujemy w świecie zasadniczo odpornym na nasze oddziaływanie. Jeśli wybudujemy dom na terenach zalewowych przy brzegu Missisipi, może go zniszczyć powódź, a wtedy będziemy złorzeczyli rzece. Jeżeli jednak uznamy się za losową ofiarę znanego ryzyka, staniemy się niefortunnymi przegranymi w grze, na którą sami się zdecydowaliśmy. Ze względu na własne poczucie słuszności zrezygnujemy z pewnych szans na efektywność. Oddamy własny spokój umysłu, aby - na przykład - zdobyć ludzką sympatię.

W sferze prawnej wina i obwinianie odgrywają ważną rolę. Przestrzegający przepisów kierowca jest uprawniony do tego, by pozwać sprawcę wypadku o wyrównanie mu takich czy innych szkód. My jednak mówimy tu o dostępie do możliwości, a nie o zwycięstwie czy wynagrodzeniu. Przyjmując odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się w naszym życiu, zachowujemy własnego ducha w niena­ruszonym stanie i pozostajemy wolni, by znów wybierać.

Skok

Ben: Symfonia włoska Mendelssohna rozpoczyna się tak, jakby muzyka brała radosny rozbieg ku podwójnemu przerzutowi z wyskokiem na wysoki trapez. Mendelssohn daje instrumentom dętym jedenaście szybkich kroków, po czym dopiero skrzypce wykonują swe pierwsze energiczne salto. Ale podczas pewnego koncertu, kiedy taktowałem dętym, jedne ze skrzypiec z temperamentem i smakiem weszły po zaledwie pięciu krokach! Była to gra na skrzypcach pewna siebie, tego rodzaju, której trudno nie podziwiać - ale pozostawiła nas gdzieś w próżni, z trapezem poza zasięgiem rąk. Po raz pierwszy w mojej karierze dyrygenta przerwałem wykonanie - przed ponad tysiącem ludzi. Uśmiechnąłem się do orkiestry, powiedziałem sobie: Jakie to fascynujące!", i zacząłem utwór od początku. Tym razem oczywiście wpadki nie było.

Po koncercie ktoś związany z orkiestrą zapytał mnie przyciszonym głosem: „Chciałby pan wiedzieć, kto wszedł za wcześnie w Mendelssohnie?". Czy odstręczyła mnie lekko spiskowa natura tego pytania, czy pozostawało ono w niepokojącym kontraście z uduchowieniem muzyki, którą właśnie wykonaliśmy - w każdym razie od­powiedziałem oschle: „Nie", po czym dodałem: Ja to zrobiłem".

Nie dosłownie, rzecz jasna. Nie grałem przecież na skrzypcach. W tamtej jednak chwili, w kontekście wspaniałej muzyki, którą dopiero co zagraliśmy, wydawało mi się absurdalne choćby zastanawiać się nad szukaniem winnego. Mogłoby to nas tylko podzielić, a po co? Tamten skrzypek z pewnością nigdy już nie wejdzie za wcześnie w Symfonii włoskiej, a być może nawet w żadnym już utworze nie popełni takiego błędu. Ja natomiast, jeśli kiedyś przyjdzie mi znów wykonywać tę symfonię, będę wiedział, że muszę szczególnie uważnie prowadzić orkiestrę przez pierwszych jedenaście kroków. Obwinianie kogokolwiek nie przyniosłoby absolutnie żadnej korzyści, tylko wymierny koszt w postaci ciosu dla integralności naszej grupy. Poza tym doskonale wiem, że za każdym razem, gdy wstępuję na podium, podejmuję ryzyko, iż sprawy nie potoczą się dokładnie tak, jak to przewiduję i słyszę w wyobraźni - ale przecież bez takiego ryzyka nie ma wielkiej muzyki.

Wspominając teraz to wydarzenie myślę, że moja odpowiedź: Ja to zrobiłem", oznaczała jeszcze więcej - powiedziałem wówczas, że jestem gotów przyjąć na siebie odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się w mojej orkiestrze. Czyniąc to, poczułem się nawet ogromnie wzmocniony i wyzwolony.

Odpowiedzialnością najlepiej nam znaną jest ta, którą rozdzielamy pomiędzy siebie a innych. Podział obowiąz­ków pozwala zorganizować życie i zarządzać nim, na przykład: Ja będę odpowiedzialna za przygotowanie lunchu dla dzieciaków, jeśli ty będziesz im dawał śniadanie" albo „To była nie tylko moja wina, że nie zrealizowano nam czeku; ty zapomniałaś odnotować wcześniejsze czeki". Aby regulować sprawy odpowiedzialności, po­sługujemy się często karami i nagrodami: kijem i mar­chewką, premią na koniec udanego roku, groźbą zwol­nienia. Silnymi czynnikami motywującymi są również aprobata i dezaprobata, których skuteczność zależy od tego, jak bardzo dana jednostka pragnie być włączana do wspólnoty i dobrze się w niej mieć. Wszystko to opiera się na założeniu, że jeśli wszyscy zrobią, co do nich należy, będziemy mieli pełny wpływ na życie; kiedy zatem sprawy naprawdę się psują, ktoś lub coś musi ponosić za to odpowiedzialność.

Rozkładanie winy sprawdza się dość dobrze wtedy, gdy chodzi o utrzymanie ładu w stosunkowo jednorodnej wspólnocie wyznającej wspólne wartości, w której wszyscy włączają się w wykonanie przypadających im zadań. Odwołuje się do naszego instynktownego poczucia sprawiedliwości, Jego skuteczność często jest jednak ograniczona w społecznościach zróżnicowanych kul­turowo i dysponujących bardzo różnorodnymi zasobami. I wtedy właśnie, gdy wszystkie inne metody zawodzą, możemy z pożytkiem wyciągnąć naszą nową grę - grę być planszą.

Szachy

Aby opisać różnicę pomiędzy zwykłą koncepcją od­powiedzialności przyjmowaną w świecie pomiaru a per­spektywą naszej praktyki, możemy się posłużyć metaforą szachów. Gdyby poproszono nas o utożsamienie się z którymś z elementów tej gry, wskazalibyśmy zapewne jedną z bierek na szachownicy: moglibyśmy powiedzieć, że uważamy się za ważnego króla, przebiegłego skoczka albo skromnego pionka. Uważalibyśmy, że naszym zadaniem w roli każdego z nich jest osiągnięcie celu, sukces zespołu i pokonanie przeciwnika. Moglibyśmy też widzieć się w roli gracza - stratega decydującego o ruchach sił w polu.

Stosując naszą praktykę, definiujemy się jednak inaczej: nie uważamy się za jedną z bierek albo gracza, lecz za samą planszę, szachownicę, na której toczy się nasza życiowa gra. Zauważmy, że mówimy tutaj o definiowaniu się, a to nie znaczy, że jesteśmy planszą. Gdybyśmy ulegli złudzeniu, że istotnie jesteśmy przyczyną wschodu słońca i wszelkiego ludzkiego cierpienia, nasi przyjaciele wkrótce załadowaliby nas do białego ambulansu albo przynajmniej zaaplikowali nam środek zastępczy - potężną dozę zasady numer 6. Określając się jako plansza, czyli kontekst, w którym rozgrywa się nasze życie, dajemy sobie możliwość przekształcenia negatywnego doświad­czenia jakiejś sytuacji w takie, z którym chciałoby się nam żyć. I znów - powiedzieliśmy o doświadczeniu, a nie o samej sytuacji. Kiedy jednak zmieniamy swoje doświad­czenie i inaczej spoglądamy na świat, dochodzi oczywiście do innych jeszcze zmian.

Gdy utożsamiamy się z jedną bierką - uważamy się za jednostkę osadzoną w konkretnej roli - możemy jedynie reagować na posunięcia, które rujnują nasze plany, narzekać na nie lub stawiać im opór. Jeśli natomiast uznamy się za samą planszę, możemy poświęcić całą uwagę temu, co chcielibyśmy, aby się zdarzyło - żadnej uwagi nie zwracając na to, co musimy wygrać, wywalczyć czy naprawić.

Ta harmonijna gra polega na stałej integracji. Kolejno bierzemy w objęcia wszystko, czemu się opieraliśmy. To my jako plansza otwieramy przestrzeń dla wszystkich ruchów - zbicia skoczka oraz poświęcenia gońca, uważnej jazdy oraz wypadku samochodowego, naszego żałosnego dzieciństwa oraz warunków życia rodziców, naszej potrzeby oraz czyjejś odmowy. Dlaczego? Ponieważ wszystko to się dzieje. Tak to jest.

Ćwiczenie: część druga

Nasza praktyka wymaga jeszcze jednego kroku. Mając do czynienia z jakąś niepożądaną sytuacją, zadajemy sobie pytanie: Jak to się stało na planszy, którą jestem?", albo: „W jaki sposób stałem się kontekstem tego, co się zdarzyło?". Zaczniemy wtedy dostrzegać oczywistą, a potem mniej oczywistą rolę naszego kalkulującego „ja" - albo naszej historii, albo wcześniejszych decyzji, które doprowadziły nas do aktualnego miejsca, w którym czujemy się ofiarą zdarzeń. Refleksja taka może wydobyć z nas przeprosiny, które znów splotą ze sobą nitki postrzępionych relacji. A wtedy znów - wolni i pełni sił - staniemy na nogi we wszechświecie możliwości.

Tak więc jeśli czekamy spokojnie na zmianę świateł, a od tyłu najeżdża na nas pijany kierowca, możemy - kiedy już uzyskamy niezbędną pomoc medyczną, a wstrząs i gniew opadną - zapytać się: Jak ten wypadek nastąpił na planszy, którą jestem?". Stosując praktykę być planszą, nie mówimy: „Dlaczego akurat ja?", „Co za drań!", Już po moim urlopie!", „Nigdy więcej jeżdżenia samochodem po Bostonie!". Możemy natomiast zastanowić się i powiedzieć: „Mój samochód został skasowany, ale nie ma w tym nic osobistego. To, że ktoś akurat czekał tam na zmianę świateł, jest tylko kwestią statystycznego prawdopodobieństwa". A potem możemy spojrzeć na dane statystyczne i zobaczyć, jak wielu pijanych kierowców wielokrotnie popełnia wykroczenia, oraz zauważyć, że w przepisach prawa są pewne luki, których usunięcie mogłoby zmniejszyć - z pożytkiem dla innych - praw­dopodobieństwo wypadków tego rodzaju, jaki właśnie nam się przydarzył. Własną dawną nieświadomość tych faktów możemy włączyć do wyjaśnienia, w jaki sposób wypadek zdarzył się na naszej planszy. Albo po prostu stwierdzić, że za każdym razem, gdy wsiadamy do samochodu, podejmujemy pewne ryzyko.

Być planszą nie oznacza obwiniać samego siebie. Nie mówimy: „Powinienem zdawać sobie sprawę z luk w przepisach prawnych", „To moja wina, że nie spojrzałem do tyłu, zatrzymując się na światłach", „Wiem, że sam to na siebie ściągnąłem". Byłyby to reminiscencje innej gry - gry polegającej na rozdzielaniu winy.

Kontrola a oddziaływanie

Ponieważ w świecie pomiaru żyjemy w złudzeniu, że możemy polegać tylko na sobie, wzmacnia się nasze pragnienie kontroli. Kiedy zatem zostaną popełnione błędy i łódź schodzi z kursu, próbujemy odzyskać panowanie nad sytuacją, szukając winnego. Wszystkie „należało" i „trzeba było" gry w obwinianie dają nam iluzję kontroli nad tym, co właśnie poszło źle. Jest to iluzja, ponieważ oczywiście nie możemy już tego zmienić ani realnie na to wpływać - chodzi przecież o coś, co już się zdarzyło!

Praktyka być planszą polega na oddziaływaniu. Jeśli na przykład przedstawimy szefowi wszelkiego rodzaju dobre pomysły, a on popełnia kolejno wszystkie błędy, przed którymi go przestrzegaliśmy, możemy sobie pomyśleć: „On nigdy nie słucha, nastawia się na rywalizację - po prostu chce mieć rację". I znów czujemy się jak prorok lekceważony przez współczesnych albo Kasandra wieszcząca upadek murów Troi. Ale w takiej sytuacji możemy też wykorzystać praktykę być planszą, aby oddziałać na sytuację. Oto jak mogłoby to wyglądać.

Jak to się stało, że mój szef mnie nie słucha?" - pytamy. Zauważamy rychło, że „nie słucha" stało się dla nas pojęciem abstrakcyjnym z przywiązanymi do niego rozmaitymi znaczeniami: że na przykład nie chce nas słuchać, że nastawia się na rywalizację albo ma wąskie horyzonty. Wiemy doskonale, że mieliśmy już w życiu sporo takich doświadczeń, albo że nie zorientowaliśmy się, iż coś podobnego znów się zapowiada. Mówimy zatem: Jak opisałbym to, co się zdarzyło, gdybym miał odrzucić wszelkie takie dodatkowe elementy opowiada­nia?". A kiedy zwrócimy się w ten sposób ku realiom, odchodząc od abstrakcji, wszystko sprowadza się do jednego: „Powiedziałem szefowi, co myślę, a on nie skorzystał z mojej rady". Możemy teraz sformułować wniosek, który da nam szansę oddziałania. Bez obawy wewnętrznej sprzeczności mówimy wtedy sobie: „Szef nie skorzystał z mojej rady, ponieważ nie był wciągnięty. To do mnie należy skrzesać iskrę możliwości. Jeśli zatem chcę oddziałać, byłoby lepiej, gdybym zaplanował rozmowę, która jest dla niego znacząca, odnosi się do tego, co i jak myśli".

W grze w obwinianie na porządku dziennym jest „trzeba było", natomiast w grze być planszą częste są przeprosiny. Dzieje się tak dlatego, że kiedy głęboko zastanawiamy się nad pytaniem: „W jaki sposób to, z czym mam kłopot, pojawiło się na planszy, którą jestem?", przekonujemy się, iż w jakimś momencie, chcąc zapewnić sobie poczucie kontroli lub równowagi, poświęciliśmy relację. Może podjęliśmy milczącą walkę z szefem, bo nie skorzystał z naszej rady; może nie powiedzieliśmy prawdy córce, bo nie chcieliśmy jej denerwować; może nie uświadomiliśmy sobie, jak ważni jesteśmy dla starego przyjaciela - tak czy inaczej w jakimś punkcie relacja zerwała się lub zaczęła się rwać, a wraz z tym pogorszyła się nasza efektywność. W takich przypadkach przeprosiny często służą za regenerujący balsam.

W modelu obwiniania natomiast nie możemy autenty­cznie przepraszać, jeśli nie jesteśmy przekonani, że postąpiliśmy niewłaściwie z punktu widzenia powszechnie przyjmowanych mierników odpowiedzialności. Nie byłoby mądre, gdyby pionek szachowy przepraszał gońca, że nie zbił bierki w odległości pięciu pól po skosie, a więc na pozycji, na którą zgodnie z zasadami nie mógł przejść. Kiedy jednak pionek traktuje siebie jako planszę, może z łatwością powiedzieć gońcowi: „Czułem, że niedokładnie znasz zasady, a jednak ci ich nie objaśniłem. Przepraszam za to".

W grze w obwinianie nasza uwaga skupia się na działaniach - co zostało, a co nie zostało zrobione przez nas samych lub przez innych. Określając się jako plansza, kierujemy uwagę na naprawę nadszarpniętej relacji. Dlatego właśnie tak łatwo tu przepraszać.

Ktoś może się zastanawiać: „Dlaczego mam kłaść taki nacisk na relację, skoro to z pewnością spowolni moje działanie? Niekiedy po prostu muszę zrobić swoje, a ludzie - muszą to zrozumieć". No cóż, zrozumieją albo i nie. Warto niekiedy zmobilizować ludzi w imię koniecznych doraźnych wyników, ale kiedy indziej nasze lekceważenie „długiej linii relacji" spowolni ogólne tempo i sprowadzi na nas czasochłonne trudności.

Córa i długa linia relacji

Ben: Ponieważ próby koncertu orkiestry amatorskiej lub półprofesjonalnej są początkowo proste, a wykonanie jest dopiero odległym światełkiem na horyzoncie, z absencją można sobie łatwo poradzić. Muzycy na różne sposoby dopasowują obowiązki związane z koncertem do zajęć szkolnych, pracy, urlopów, wyjazdów służbowych itp. Sytuacja podczas ostatnich prób staje się jednak poważniejsza. W przypadku Boston Philharmonic Orchestra zjawisko to zaznacza się jeszcze wyraźniej ze względu na dość niezwykłą pozycję tego zespołu w świecie muzycznym. BPO jest zasadniczo orkiestrą amatorską i stosuje charakterystyczny dla tych zespołów wydłużony harmonogram prób, ale przy tym zyskała uznanie za ambitne i wysokiej jakości nagrania na żywo oraz koncerty w pełni porównywalne z dokonaniami czołowych orkiestr zawodowych, od których etatowych muzyków wymaga się uczestnictwa w każdej próbie. Tak więc gdy koncert się przybliża, presja rośnie - tak jak byłoby to w przypadku amatorskiego zespołu baseballowego przygotowującego się do meczu z zespołem ligowym.

Kłopoty przewidywałem już przed czwartkową wie­czorną próbą wykonania baletu Strawińskiego Pietruszka. Miała to być przedostatnia próba utworu zaliczanego przez większość muzyków do najbardziej zdradliwych pod względem wymagań technicznych stawianych orkiestrze i dyrygentowi. Koncert miał być nagrany na żywo, a następnie ukazać się na płycie kompaktowej wraz ze wznowieniem naszego nagrania Święta wiosny, które wyznaczyło bardzo wysoki poziom i zdobyło wiele pochwał. Wiadomo było, że wykonanie Pietruszki zostanie dostrzeżone!

Już troje muzyków z sekcji altówek miało opuścić tę próbę; jako studenci brali udział w koncercie Boston University Symphony Orchestra. Czwarta osoba zadzwoniła po południu, że jest chora. Pozostało zaledwie pięć altówek - absolutne minimum zapewniające jakąś rozsądną równowagę z pozostałymi sekcjami.

Gdy zbliżała się siódma wieczór, zauważyłem, że chyba nie będzie również Cory, drugiej koncertmistrzyni altówek. Zapytałem o to - ten i ów powiedział, że chyba tego wieczoru przypada jej akurat lekcja muzyki kameral­nej. Wyszedłem z siebie! Nie tylko zabrakło nam kolejnej altówki, ale na dodatek Cora nie zawiadomiła ani inspektora orkiestry, ani mnie, toteż nie mieliśmy możliwości przekonania jej, by przyszła, czy choćby znalezienia kogoś, kto zastąpiłby ją podczas próby.

Zacząłem pracować z orkiestrą, ale wciąż odwracałem się ku drzwiom, spodziewając się, że Cora jednak przyjdzie. Jak mogła zlekceważyć taką ważną próbę? Podczas przerwy zacząłem w pośpiechu szukać jej po budynku konser­watorium - i znalazłem: gawędziła sobie z dwiema innymi studentkami w jednej z sal na drugim piętrze. Wpadłem tam jak burza, mówiąc (a może krzycząc?): „Cora, nie wiesz, że próba już trwa?".

Cora odpowiedziała spokojnie: „Ale ja mówiłam Lisie, że dziś mnie nie będzie".

To rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej. Co z tego, że powiedziała to koleżance z sekcji altówek, skoro ani inspektor orkiestry, ani ja nie wiedzieliśmy? I jak mogła zachowywać się tak nonszalancko? „Cora, nie możemy wykonać Pietruszki w weekend, mając na dzisiejszej próbie tylko cztery altówki. Przyjdź chociaż na drugą połowę!".

„Nie - odpowiedziała. - Mam teraz lekcję".

W zasięgu wzroku nie było żadnego nauczyciela, a dziewczyny nawet nie wyjęły instrumentów z futerałów.

Powiedziałem sarkastycznie: „Nie wygląda mi to na lekcję!" - i jak burza wypadłem z sali. Obawiam się, że raczej zapomniałem o zasadzie numer 6.

Cora zjawiła się pod koniec próby i powiedziała chłodno: „Postanowiłam zrezygnować z udziału w orkies­trze. Nie dam się tak obrażać".

Miałem więc kolejny problem. „Och, Cora, nie bądź niemądra - powiedziałem z irytacją - wcale cię nie obrażałem; po prostu mamy mnóstwo roboty ze Strawiń-skim, a tu tylu osób brakuje".

Jej postawa nie zmieniła się: „Cóż, nic na to nie poradzę; to wasz problem" - powiedziała i wyszła.

Teraz miałem już prawdziwy kłopot. Nasza druga altówka właśnie odeszła - nie ma czasu, by znaleźć inną. Oznaczało to, że przed arcyważnym nagraniem i koncertem sekcja stopniała do zaledwie ośmiu in­strumentów. Kilka razy obróciłem to sobie w głowie zastanawiając się, co mam począć, jakie mam mo­żliwości?

Jak często w podobnych sytuacjach, przedstawiłem ten problem Roz i poprosiłem o pomoc. Powiedziała: Jeśli absolutnie musisz mieć Corę na ten koncert, to twoja swoboda ruchów jest rzeczywiście bardzo niewielka. W takim przypadku musisz przekonać ją, żeby wróciła, a ponieważ jesteś mistrzem perswazji, moja pomoc nie jest ci potrzebna. Jeżeli jesteś naprawdę zły i pragniesz małego odwetu, możesz nawet spróbować ściągnąć ją na ten jeden koncert, a potem ją wyrzucić". Testując mnie w ten sposób, Roz uśmiechnęła się, ale ja nie byłem w nastroju do żartów. Kontynuowała więc: Jeśli jednak potrafisz sobie wyobrazić, że pozwalasz jej odejść, masz jeszcze inne rozwiązania. Powiedz mi, czy jesteś gotów rozważyć wykonanie koncertu bez jej udziału, a wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać".

Początkowo odczuwałem tylko złość: „Dlaczego miałbym wykonywać ten koncert bez Cory! Jest mi to winna, żeby pomóc mi w tym koncercie!". A potem powtórzyłem swoje: „Nie znajdę nikogo, kto zagrałby Strawińskiego za nią, koncert jest już za dwa dni".

Po chwili spróbowałem wyobrazić sobie inny scena­riusz - ośmioro altowiolinistów, ci wszyscy, którzy chcą uczestniczyć w koncercie i grają całym sercem. Czy nie byłoby to lepsze, niż mieć w orkiestrze muzyka pierwszo­rzędnego, lecz zranionego, którego postawa opiera się przepływowi muzyki? Kiedy już nie byłem głęboko zanurzony w absolutną konieczność odzyskania Cory, mogłem bardziej otworzyć się na to, co miała mi powiedzieć Roz.

„Widzę, że nie jest tak, abym absolutnie potrzebował Cory, i nie chciałbym przekonywać jej ani zmuszać do powrotu - powiedziałem. - Jestem gotów podjąć ryzyko, że nie wróci. Jakie zatem mam inne możliwości?".

A Roz odpowiedziała: „Zawsze możesz obdarować się odpowiedzialnością za wszystko, co dzieje się w twoim życiu. Zawsze możesz znaleźć w sobie źródło każdego twojego problemu".

„Ależ to śmieszne! - zaprotestowałem. - Nie mogłem przeszkodzić jej w odejściu, a zresztą mam na głowie zbyt wiele, nie mogę być odpowiedzialny za wszystko, co robi każdy muzyk. Mam do przygotowania koncert...".

„Stop - powiedziała. - Wcale nie sugeruję, że miałbyś zamiast Cory obwiniać siebie. Chodzi mi o sposób myślenia, który w ogóle nie ma nic wspólnego z ob­winianiem". Po czym przeszła do objaśniania tej różnicy. Dostrzegłem całkowicie nową możliwość i usiadłem przy biurku, aby napisać list. Cora była w mojej piątkowej grupie, toteż znała sformułowanie dawać A i wiedziała, na czym polega pisanie listu datowanego na maj następnego roku. Oto co ja do niej napisałem:

6 października

Droga Coro,

postanowiłem napisać do Ciebie list tego samego rodzaju, o jakie proszę studentów w grupie piątkowej - w których wyjaśniają mi, dlaczego dostali na koniec roku ocenę A. Oto on:

18 maja

Droga Coro,

dostałem ocenę A, ponieważ ostatecznie zerwałem z nawy­kiem atakowania ludzi, którzy nie robią dokładnie tego, czego od nich oczekuję. Zauważyłem w końcu, że kiedy złoszczę się na kogoś albo posługuję się sarkazmem, przypomina to biczowanie - i moja relacja z nim nigdy już nie zostaje całkowicie naprawiona.

Trudno było mi uświadomić sobie, że to, czego sam chcę, niekoniecznie odpowiada temu, czego chcą inni. Kiedy na przykład przygotowywaliśmy się do ważnego i trudnego koncertu, a muzycy spóźniali się na próby lub w ogóle nie przychodzili, byłem rozczarowany i zły, gdyż wydawało mi się, że powinni przejmować się projektem nie mniej niż ja i nie dopuścić, by coś im przeszkodziło. Teraz widzę, że w przypadku orkiestry ochotników, z których każdy ma wiele innych zobowiązań, nie mogę zakładać, że priorytety innych są dokładnie takie jak moje.

Zrozumiałem, że ludzie robią to, co chcą robić - a to znaczy, że niekiedy przychodzą na próby, a kiedy indziej nie, a ja muszę szanować ich decyzje. A jeśli uważam, że ktoś nie zawiadomił mnie jak należy o swoich zamiarach, to uprzejmie proszę go, aby na przyszłość pozostawiał wiadomość na poczcie głosowej lub bezpośrednio infor­mował inspektora orkiestry, żebyśmy z wyprzedzeniem wiedzieli, czego się spodziewać.

Rozumiem, że dyrygowanie BPO jest wielkim przywile­jem, lecz związanym z pewnym ryzykiem: na przykład nie zawsze można mieć pewność, że na ważnych próbach orkiestra będzie pełna. Wiem, że choć będę robił wszystko, aby wszystkie krzesła były zajęte, to jednak zaakceptuję fakty, gdy kiedyś tak nie będzie.

Zrozumiałem ostatecznie, że relacje z moimi kolegami, muzykami, studentami i przyjaciółmi są zawsze ważniejsze od projektu, w którym uczestniczymy, a nawet że sam sukces projektu zależy od tego, czy relacje te będą pełne harmonii.

Uświadomiłem sobie również, że ktoś, kto mi się przeciwstawia i nie godzi się na moje obraźliwe zachowanie, jest dla mnie lepszym sojusznikiem niż ktoś, kto pod­porządkowuje się z obawy czy rezygnacji.

Dzięki tym przełomowym odkryciom moje życie stało się szczęśliwsze - podobnie jak życie ludzi, z którymi mam do czynienia. Nawet muzyka brzmi lepiej. Myślę więc, że naprawdę zasłużyłem na moje A.

Dziękuję Ci, że byłaś tak dzielna, aby doprowadzić mnie do zrozumienia tego wszystkiego. Wiedziałem już od pewnego czasu, ale ostatniego wieczoru naprawdę zro­zumiałem, że taki przełom w myśleniu jest ważniejszy od tego, by perswazją, pochlebstwem, groźbą, przekupstwem lub wdzięczeniem się ściągnąć Cię z powrotem do orkiestry. Będzie nam Ciebie brakowało.

Z najlepszymi życzeniami Ben

Ludzie, którym przedstawiałem ten list, niezmiennie zadawali mi dwa pytania. Pierwsze jest oczywiste: „Co zrobiła Cora, gdy otrzymała ten list?". W pewnym sensie jest ono równoznaczne z: „Czy twoja strategia była skuteczna?" - ponieważ wszyscy w końcu chcielibyśmy postawić na swoim i równocześnie zachować dobre relacje; w istocie nie chcemy wybierać między jednym a drugim.

Odpowiedź jest taka, że Cora rzeczywiście wróciła na swoje miejsce w sekcji altówek, czym byłem poruszony; co więcej, moje relacje z nią są dziś mocne i trwałe. Doświadczenie to istotnie odwróciło moją uwagę od kwestii braku czasu i muzyków, która zajmowała mnie tak często, i stało się dla mnie początkiem nowego życia. W różnych orkiestrach, którymi dyryguję, ciągle zdarzają się wszelkiego rodzaju sytuacje dające się interpretować jako kryzys niedoboru, obecnie jednak potrafię zauważyć widmo potrzeby i frustracji, gdy tylko się pojawi. I przypominam sobie Corę. Kiedy raz przeprowadzi się nowe rozróżnienie, zawsze już można się nim posłużyć. Tak więc gdy słyszę nieuchronne drugie pytanie: „Czy te przeprosiny nie były manipulacją, po prostu odmienną techniką skłonienia Cory, by zrobiła to, co chciałeś?" - odpowiadam, że owszem, mogło tak być. Z wszystkiego niemal można zrobić element gry. Kiedy jednak przypominam sobie, co wtedy czułem, tę jasność i pełność, zupełny brak zainteresowania wynikiem - wiem, że tak nie było.

Podobnie jak pionek szachowy jest zależny od ruchów innych bierek, czarnych i białych, życie grą w obwinianie w wielkiej części zależy od innych - ich działań, zdolności, woli i kaprysów. Poczucie uzależnienia budzi obawy i prowadzi do powtarzających się kryzysów relacji, a stąd biorą się życiowe bariery i problemy.

Tak więc kiedy w codziennym życiu przydarza nam się coś złego, nasze reakcje mieszczą się w typowym spektrum poczucia winy, obwiniania innych, żalu, bezradności, rezygnacji, poczucia niesprawiedliwości i własnej racji, wreszcie gniewu. Każda jednak z tych reakcji prowadzi nas na bezdroże, w wir lub zamęt, daleko od tego, co moglibyśmy nazwać żywym strumieniem.

Zobaczmy teraz, jak wygląda z obu stron gra, której uczestnicy stosują praktykę być planszą, niczego od siebie nie wymagając.

Dwa razy „100 procent" daje całość

Mężczyzna odkrywa, że jego żona ma romans, i jest załamany: nie tylko zrobiła to, ale jeszcze go okłamywała. W swym bólu reaguje wycofaniem się, gniewem, ob­winianiem; ponownie zastanawia się nad wyborem, którego kiedyś dokonał. Ona się zmieniła - nie jest tą kobietą, którą znał. Wszystko wydaje się inne niż dawniej; siedzi otumaniony, starając się dojść do ładu z nową rzeczywistością, przyzwyczaić się do tej nowej kobiety, która była jego żoną, i ustalić, co powinien zrobić. Stała się kimś, kto kłamie, postępuje niegodziwie, jest mu obcy - a on boryka się z myślami, czy może i powinien traktować ją jak kogoś, z kim może rozmawiać, czy też zasługuje raczej na to, by uważać ją za wroga. Przeciąga przyjaciół na swoją stronę. Tymczasem zaś sprawy toczą się nadal, a życie przechodzi obok niego.

Gdyby mężczyzna zastosował praktykę być planszą, zacząłby od pytania: Jak to się stało na planszy, którą sam jestem?", i gdyby miał dość dyscypliny, by wytrwać w tej grze i nie powrócić do modelu obwiniania, dostrzegłby coś nowego, co zwiększyłoby jego możliwości. Zastanawiając się dostatecznie długo i głęboko, mógłby opowiedzieć sobie całą tę historię z takim zrozumieniem oraz - a owszem! - współczuciem, że otwarłby mu się nowy świat.

Oto co mógłby na przykład zauważyć.

Była to ta jedna rzecz, która nie miała się zdarzyć. Zrobił wszystko, aby uświadomić żonie, że niewierność jest czymś, czego nie mógłby ścierpieć. Co więcej, oboje uzgodnili, że uczciwość będzie opoką dla ich relacji.

Dlaczego jednak - zastanawia się - kwestia „zdrady" była tak ważna, zanim jeszcze do niej doszło? Dlaczego kładł na nią taki nacisk?

Przypomina sobie mnóstwo drobnych przykładów zdrady, której stał się ofiarą - poczynając już od tamtej chwili, gdy matka zostawiła go w przedszkolu, nie bacząc na jego niezmiernie hałaśliwe sprzeciwy. Uświadamia sobie, że w gruncie rzeczy jednym z pierwszych powodów, który sprawił, iż przyciągnęła go ta kobieta, było to, że nie wyglądała na osobę mogącą przeciwstawić się mu lub go zdradzić. Była wrażliwa na jego potrzeby i dostosowywała się do nich. Ufał jej na 100 procent.

Kiedy się spierali - zakładał, że zdarza się to we wszystkich małżeństwach - zarzucała mu, iż nie ceni jej pracy. Zdaje sobie sprawę, że istotnie nie był zbyt zainteresowany tym, co robi w marketingu. Starał się jednak słuchać, co o tym mówi. Uzgodnili, jak mu się wydaje, że jej pragnienie studiów prawniczych było raczej nierealistyczne, zanim skończą spłacanie długów, które zaciągnął na firmę; powiedział jednak, że w przy­szłości może się nad tym zastanowić. Miał poczucie, że skoro dobrze zarabia i dba o żonę, to daje jej wszystko, czego można oczekiwać od męża.

W takiej chwili refleksji dostrzega, jak stanowczo odrzucał jej niezależne doświadczenia i pragnienia.

Jakie przyjmował założenia?

Czy to oznacza, że lekceważąc sprawy ważne dla żony, doprowadził ją do tego, że nawiązała romans? Czy to była „jego wina"? Nie, oczywiście nie, a co więcej - nie o taką grę tu chodzi. Czy może przyjąć całkowitą odpowiedzialność za załamanie się ich relacji? Oczywiście tak.

W jaki sposób historia ta mogłaby wyglądać z punktu widzenia żony, gdyby i ona zastosowała praktykę być planszą?

Zamiast usprawiedliwiać swoje postępowanie, ob­winiając męża o to, że nie traktował jej poważnie ani nie poświęcał jej takiej uwagi, na jaką zasługiwała, żona pyta się: Jak to się stało na planszy, którą sama jestem, że zrobiłam coś, czego obiecywałam nigdy nie zrobić i o czym byłam przekonana, że tego nie zrobię?".

Zaczyna być może od przyznania, że nigdy nie było jej łatwo równoważyć wrażliwość na innych z niezależnością. Jej lata dojrzewania były pełne poczucia winy. Dopiero kiedy udowodniła swą lojalność i oddanie wobec matki, która trzymała się jej egoistycznie i kurczowo, poczuła się wolna, by żyć własnym życiem. Opierała się w życiu na założeniu:

• Kochający ludzie wspierają naszą niezależność.

Zdaje sobie sprawę, że nie potrafiła wziąć pod uwagę możliwości, iż na przykład opór męża wobec jej planów studiów prawniczych jest spowodowany uprawnioną troską o małżeństwo. Widziała w tym tylko pewien egoizm, od którego ostatecznie musiała się uwolnić. Rozumie teraz, że pomiędzy jej całkowitym poddaniem się wymaganiom męża a rosnącą własną potrzebą ucieczki nie było wiele miejsca dla prawdziwego part­nerstwa.

Czy zatem ma poczucie, że problem jej małżeństwa był wyłącznie „jej winą". Nie - to nie ta gra. Czy może przyjąć pełną odpowiedzialność za załamanie się ich związku? Zdecydowanie tak - podobnie jak jej mąż.

Co mogą zrobić ci dwoje? Ona mogłaby powiedzieć sobie: „On mnie oczywiście kocha. Zasługuje na prze­prosiny - jest zupełnie inny niż moja matka". On natomiast mógłby powiedzieć: „Widzę teraz, że absurdalne było kurczowo trzymać się jej, jakbym był pięciolatkiem, i zamykać oczy na fakt, że związki rozwijają się i zmieniają. Trzymałem ją w mocnym uścisku. Moim pierwszym krokiem będzie przeproszenie jej za to i przekonanie się, czy zostało nam coś, na czym moglibyśmy budować".

Tak więc oboje dochodzą do nowych wniosków.

Kiedy stosujemy praktykę być planszą, nie inte­resujemy się tym, czy druga osoba również bada własne założenia. Widzimy, że „przeszkody", które stoją na naszej drodze, są częścią nas samych, a nie tej drugiej osoby, i że tylko my możemy je usunąć. Możemy co więcej przekonać się, że jesteśmy gotowi zrezygnować z domagania się „uczciwości" czy „sprawiedliwości" w imię bogactw, jakie może nam dać intymny związek.

Kiedy decydujemy się, aby być planszą, nie stanowimy dla innych żadnej przeszkody. Uznajemy się za instrument, który każdą naszą relację może przemienić w efektywne partnerstwo. Wyobraźmy sobie, jak głęboko wiarygodni stalibyśmy się w oczach naszych współpracowników, gdyby mieli poczucie, że nie może między nami powstać żaden problem, którego nie bylibyśmy gotowi uznać za własny. Wyobraźmy sobie, jak silnym bodźcem byłaby dla nich świadomość, że mogą liczyć na nas, iż będziemy oczyszczać szlak prowadzący do wspólnego osiągnięcia. Praktyka ta rozpoczyna naszą podniebną podróż transformacji i rozwoju wraz z innymi, podróż, która prowadzi drogą zupełnie inną, niż znane zarządzanie relacjami w celu unikania konfliktu. Wymaga ona odwagi i współczucia. Nie wystarczy do tego po prostu słuchać ludzi; trzeba otworzyć się, usuwając własne bariery blokujące naszą czułość. Nagród jest wiele, a wśród nich szacunek dla samego siebie, najgłębsza i najdonioślejsza więź oraz prosta droga do tego, by rzeczywiście od­działywać.

Praktyka jedenasta

TWORZYĆ RAMY MOŻLIWOŚCI

Kiedy tamtego upalnego sierpniowego dnia w roku 1963 Martin Luther King wygłaszał do tłumu zebranego na Mall w Waszyngtonie swoje słynne przemówienie „Mam marzenie", zwracał się nie tylko do tych tysięcy, które zgromadziły się, by go wysłuchać. Starał się rozbudzić pewne zasadnicze pragnienie we wszystkich ludziach: w krzywdzicielu i w skrzywdzonym, w białych i czarnych, w ludziach po jednej i po drugiej stronie barykady. Wizja Kinga podejmowała ideę funda­mentalną dla każdej ludzkiej istoty, temat, który jednoczy i uskrzydla zwykłych ludzi na ulicy, uprzywilejowanych na przedmieściach i urzędujących polityków. Pokazywał ciałem i duszą, że marzenie może oddziaływać.

Staramy się po prostu w pełni zrealizować amerykańskie marzenie - marzenie wciąż nie spełnione. Marzenie o równości szans, szerokiej dystrybucji przywilejów i własności; marzenie o kraju, w którym nikt już nie twierdzi, że kolor skóry człowieka określa treść jego charakteru, marzenie o kraju, w którym wszyscy szanują godność i wartość ludzkiej osobowości.

dr Martin Luther King jun., 19 lipca 1962 r.

Za swoistymi elementami tej wizji opowiadał się swoim dziełem i życiem.

Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stają dziś przywódcy, jest - naszym zdaniem - utrzymanie we­wnętrznej jasności, by z wiarą w siebie stać w zasobnym wszechświecie możliwości - bez względu na to, jak zażarta jest konkurencja, jak paląca jest konieczność zmierzania do krótkoterminowego celu, ile obaw żywią ludzie - bez względu na to, jak niecierpliwe wydaje się wycie wilka za drzwiami domku. Lider musi mieć odwagę i wytrwałość, by w obliczu każdego wyzwania odróżniać opadającą spiralę od promiennego królestwa możliwości.

Jako gatunek jesteśmy znakomicie dostosowani do tego, by rozkwitać w środowisku zagrożenia, w którym zasoby są ograniczone, nie zawsze jednak jesteśmy gotowi zbierać korzyści harmonii, pokoju i obfitości. Sama struktura naszego aparatu poznawczego sprawia, że alarmuje on nas w przypadku jakichkolwiek realnych lub wyimaginowanych zagrożeń.

A jednak mamy zdolność uwolnienia się od ukrytych założeń zagrożenia, na których opiera się świat, jaki widzimy. Możemy otworzyć okno na świat, w którym wszystko jest zdrowe, nasze siły twórcze niesamowite, a niewidoczne nici łączą nas wszystkich. Przywództwo jest relacją, która daje tę możliwość innym i całemu światu, a można je sprawować z każdego krzesła i w każdej roli. Lider, o jakim tu mowa, niekoniecznie musi być najsilniejszy w sforze - nie musi być osobą najlepiej dysponowaną do tego, by obronić nas przed wrogiem i zgromadzić zasoby, jak to niekiedy ujmuje się w naszych tradycyjnych definicjach przywództwa. „Lider możliwości" ożywia linie związków i współczucia łączące ludzi zagrożonych tyranią lęku. Takim przywódcą może być każdy z nas bez względu na zajmowaną pozycję - dyrektor i pracownik, obywatel i wybrany urzędnik, nauczyciel i student, przyjaciel i kochanek.

Ten nowy lider głosi ideę, że za podziały pomiędzy ludźmi nie odpowiada sam niedobór, lecz postrzeganie świata w ramach wyznaczanych przez lęk i niedobór. Twierdzi, że możemy stworzyć warunki, w których pojawi się wszystko, czego nam brakuje. Żyjemy w krainie naszych marzeń. Lider taki nie odwołuje się do naszego lęku, ale do naszej pasji. Jest nie­strudzonym architektem możliwości, jaką mogą stać się ludzkie istoty.

Siła grawitacji opadającej spirali jest jednak naprawdę wielka, a spirala ta stanowi środowisko, które zamiesz­kujemy. Skoro tak, to w jaki właściwie sposób możemy stworzyć możliwość i rozprostować skrzydła?

Ćwiczenie

Praktyka opisana w niniejszym rozdziale polega na wynajdywaniu i utrzymywaniu ram możliwości. Polega na przekształcaniu znaczeń, tworzeniu wizji i określaniu środowiska, w którym wypowiada się możliwość - gdzie siła wyporu możliwości pokonuje przyciąganie opadającej spirali.

Praktyka tworzenia ram możliwości obejmuje na­stępujące kroki:

  1. Wprowadzić do królestwa możliwości nowy, niezwykły element, dość potężny, by mógł zastąpić aktualny układ znaczeń generujący opadającą spiralę.

  2. Zająć teren. Urzeczywistnić nowy element w taki sposób, by wyznaczył ramy pojęciowe wszystkiego, co dzieje się w naszym życiu.

  3. Stale odróżniać to, co w naszych ramach możliwości pozostaje na właściwej ścieżce, od tego, co z niej schodzi.

Oto przykład działania liderki, która stworzyła ramy możliwości uczenia się, jak żyć z odmiennościami. Pokazuje on również, z jak nadzwyczajną elegancją wkroczyła ona w ukształtowany przez siebie obszar.

Opowiadanie o nowych dzieciach

Dziewczynka w drugiej klasie zachorowała na białaczkę i została poddana chemioterapii. Kiedy wróciła do szkoły, nosiła perukę, aby zamaskować utratę włosów. Ale jakieś dzieci zerwały jej perukę, po czym ze zdenerwowania zaczęły się śmiać i szydziły z niej. Dziewczynka zmartwiała i po południu w domu błagała matkę, by nie posyłała jej już do szkoły. Matka starała się dodać jej odwagi, mówiąc: „Dzieci przyzwyczają się do tego, a poza tym włosy szybko ci odrosną ". Kiedy następnego ranka nauczycielka wkraczała do klasy, wszystkie dzieci siedziały na swoich miejscach, niektóre plotkując o dziewczynce, która nie ma włosów - a ta zapadała się w swoje krzesło. „Dzień dobry, dzieci" - powiedziała nauczycielka, ciepło uśmiechając się, jak zawsze przy powitaniu. Zdjęła płaszcz i perukę. Miała głowę dokładnie ogoloną.

Po tym zdarzeniu dzieci na wyścigi błagały rodziców, by pozwolili im obciąć włosy. A kiedy jakieś dziecko przychodziło na lekcje ze świeżo ostrzyżonymi włosami, wszystkie śmiały się wesoło - nie z obawy, lecz z radości gry. I wszystkim dzieciom włosy odrosły w tym samym czasie.

Kiedy w klasie zarysował się podział, nauczycielka interweniowała, zmieniając znaczenie dziwnego wyglądu dziecka, uwalniając dziewczynkę od narzuconej jej tożsamości obcego, którego należy się obawiać. Wpro­wadziła nowy element - brak włosów - jako możliwość: modę, akt wyboru, zabawę, szansę wykazania się solidar­nością i więzią. Nikt nie był obwiniany. Nie było niczego do naprawienia. A ten nowy element przemawiał do dzieci silniej niż budzące obawy wyobrażenia, ponieważ tworzył całe nowe pole zabawy.

W królestwie możliwości nie ma podziału na ideę i działanie, umysł i ciało, marzenie i rzeczywistość. Liderzy, którzy stają się swoją wizją, często wydają się innym niezwykle dzielni. Bez względu na to, gdzie się znajdują, czy w środku gry, czy przy linii bocznej, umożliwiają upowszechnianie się wizji. Jak Gandhi czy Martin Luther King po prostu nie opierają się i - jeśli uważają to za potrzebne - wkraczają w wyłom ze wszystkim, co mają do dyspozycji.

Opowiada się taką oto historię o rozmowie króla Danii Chrystiana X z nazistowskim oficerem krótko po zajęciu duńskiej stolicy w kwietniu 1940 roku. Kiedy król wyjrzał przez okno pałacu i zobaczył, że na dachu budynku rządu powiewa flaga ze swastyką, zażądał spotkania z dowódcą sił okupacyjnych.

Król zażądał usunięcia flagi. Oficer odmówił.

Król odstąpił o kilka kroków i przez parę chwil zastanawiał się. Potem znów podszedł do oficera.

„A co pan zrobi, gdy wyślę żołnierza, aby ją zdjął?".

„Każę go zastrzelić" - odpowiedział oficer.

„Nie wierzę, że pan to zrobi - odpowiedział król spokojnie - gdy zobaczy pan tego żołnierza".

Oficer zażądał od władcy wyjaśnienia tych słów.

Król Chrystian odpowiedział: Ja nim będę".

Tego samego dnia flaga została usunięta.

Trzeci krok naszej praktyki, odróżnienie tego, co jest na kursie, od tego, co z niego zbacza, sprowadza się do utrzymywania nowo utworzonych ram możliwości. „Zejście z drogi" oznacza często, że możliwość otwierana przez dane przedsięwzięcie jest chwilowo nieobecna, że się o niej zapomina lub nigdy nie została jasno sformułowana. Może ludzie byli unoszeni początkowym uczuciem inspiracji, które zaczęło blaknąć. Prędzej czy później wszystko zdegraduje się do dualistycznych struktur dobrego i złego oraz zacznie się staczać po opadającej spirali.

Znakomite humory w Sao Paulo

Ben: W roku 1997 podczas tournee po Brazylii orkiestra New England Conservatory Youth Philharmonic dawała pierwszy duży koncert publiczny w Teatro Municipal w Sao Paulo - po trzech wyczerpujących dniach prób, zwiedzania i wycieczek. Sala była szczelnie wypełniona. Entuzjazm gorącej, namiętnej brazylijskiej publiczności był niebywały. Koncert był filmowany przez brazylijską ogólnokrajową telewizję, a później odtwarzany na wielkim ekranie w foyer, aby dzieciaki mogły się obejrzeć. Wszystko to wprawiło je w niebotyczny zachwyt. Musieliśmy się nabiedzić, aby uspokoiły się, położyły spać i wypoczęły przed kolejnym dniem pracy. Do hotelu wróciliśmy po północy.

Następnego ranka otrzymałem gniewny liścik od jakiegoś gościa, który skarżył się, że został obudzony przez grupę hałaśliwych muzyków. Personel hotelu poinformował nas, że paru innych gości również się skarżyło. Czterech naszych uczniów po trzeciej rano znaleziono na dachu hotelu, a czterech innych ekipa ochroniarzy naszego sponsora BankBoston zgarnęła nad ranem w jakiejś podejrzanej dzielnicy miasta.

Na następny dzień zaplanowaliśmy nie jeden, lecz dwa koncerty: o szóstej wieczór na świeżym powietrzu przed piętnastoma tysiącami ludzi oraz o dziewiątej w sali koncertowej - a miało to być wykonanie technicznie i emocjonalnie wyczerpującej V Symfonii Mahlera. Opiekunowie wzięli się do roboty i zażądali ode mnie, abym odczytał dzieciakom dekret o stanie wyjątkowym. Chcieli, abym przypomniał im, że przed rozpoczęciem tournee podpisywali umowę zakazującą im konsumpcji alkoholu i naruszania ciszy nocnej.

Przeprowadziłem z Roz konsultacje telefoniczne na linii Brazylia-Boston; jak zwykle podeszliśmy do problemu za pomocą pytania: Jaki nowy element można wprowadzić do tej sytuacji, aby otworzyć możliwość?". Wskazując na zerwanie umowy, podkreśliłbym dualizm dobra i zła oraz mógłbym uruchomić opadającą spiralę, szukaliśmy zatem z Roz innych ram pojęciowych, w których można by rozważyć zachowanie młodych ludzi. Zdałem sobie sprawę, że choć reguły obowiązujące podczas tournee zostały starannie sformułowane w formie umowy, to jednak nigdy porządnie nie omówiłem z dzieciakami celu, jaki chcemy osiągnąć wyjazdem do Brazylii - poza sprawą samych koncertów. Cel, zaangażowanie, wizja - to wszystko elementy promieniujące możliwością. Postanowiliśmy, że powinienem porozmawiać z grupą o wizji i w tych ramach zająć się nocnymi wydarzeniami.

Młodzi muzycy wezwani do audytorium byli za­wstydzeni: usiedli jak najdalej ode mnie, a postawy ich nastoletnich ciał wyrażały różne odmiany wyczerpania i protestu. Każda twarz - zarówno niewinna, jak i naznaczona zbrodnią - zdradzała oczekiwanie na dobrze zasłużoną reprymendę. „Wczoraj wieczór po koncercie - zacząłem - podeszła do mnie jakaś kobieta i powiedziała mi absolutnie szczerze, że dwie godziny słuchania V Symfonii Mahlera były najpiękniejsze w całym jej życiu. Daliście wspaniały koncert, a nie tylko ta jedna osoba była poruszona nim i uległa jego wpływowi". Moi słuchacze mieli przez moment zmieszane miny, jakby nie dosłyszeli tak bardzo nieoczekiwanych słów. Po chwili zapytałem: „Po co jeszcze tu przyjechaliście? Co chcieliście dać Brazylijczykom?".

Kolejno z różnych części sali zaczęły padać pierwsze odpowiedzi: Przyjechaliśmy pokazać to, co najlepsze w Stanach Zjednoczonych! Wspaniała muzyka mówi o przyjaźni i miłości. Przyjechaliśmy okazać Brazylij­czykom szacunek! Że nastolatki mogą wspaniale grać! Że muzyka może być zabawna! Że jesteśmy szczęśliwi, bo się tu znaleźliśmy! Teraz głosy dobiegały już zewsząd, a twarze były rozjaśnione radością.

Kiedy już cała sala napełniła się bogactwem i swo­bodą, powiedziałem: „Gdybyście dali wczoraj straszny koncert, to oczywiście wszyscy wrócilibyście do hotelu i poszli prosto do łóżek. To właśnie wasze ożywienie spowodowane udziałem - wraz z tak wielu ludźmi - w wielkim wydarzeniu muzycznym sprawiło, że czwórka znalazła się na dachu. Zaskakujące wręcz, że z czystego nadmiaru energii nie unieśli się jeszcze wyżej! Ale czy budzenie w nocy gości hotelowych to dar, jaki chcieliśmy przynieść Brazylijczykom? Oczywiście nie. Zboczyliśmy z kursu. Aby znów się na nim znaleźć, musicie wiedzieć, którędy biegnie - ale właśnie pięknie to opisaliście".

Dwoje dzieciaków zgłosiło się na ochotnika, by napisać list z przeprosinami do wszystkich gości, którym zakłócono spokój; inni wymyślili dodatkowe sposoby, które mogłyby poprawić nasz wizerunek w oczach mieszkańców Sao Paulo. Nikt nie czuł się obwiniany ani krytykowany. Opuszczaliśmy audytorium w znakomitych humorach, gotowi do dwóch pełnych energii koncertów.

Kiedy wychodziliśmy z sali, jeden z opiekunów powiedział: „Ależ pan nikogo nie ukarał!". A potem dodał refleksję: „Chociaż nie przypuszczam, że gdyby pan to zrobił, byliby w nastroju do kolejnego wspaniałego wykonania Mahlera - i właściwie nie sądzę, że znów będziemy się musieli o nich martwić".

Wizja pozwala skutecznie przesunąć działania organizacji (bez względu na jej wielkość) z opadającej spirali w dziedzinę możliwości. Ale choć większość organizacji swobodnie posługuje się słowem „wizja", nasze doświadczenia wskazują, że bardzo niewiele z nich formułuje wizję w taki sposób, by służyła temu celowi.

Sformułowania misji - bez wizji

W dziedzinie gospodarki i polityki określenie sformułowa­nie misji często jest używane zamiennie ze słowem wizja, na ogół jednak sformułowania misji opisują świat konkurencji i niedoboru. Dokument taki przedstawia zazwyczaj obraz przyszłości firmy, w szczególności jej pozycji na rynku, oraz wskazuje kroki, jakie zostaną podjęte w celu urzeczywistnie­nia tej przyszłości. Nierzadko chodzi tu o taką czy inną wersję tej samej aspiracji: zostać „numerem jeden", a więc

o cel z definicji wyłączny - i wyłączający. Sformułowanie tego rodzaju może motywować ludzi do konkurencji, nie stanowi jednak wytycznej dla wszystkich aspektów działalności firmy ani nie objaśnia ludziom jej kierunku i znaczenia wskazanego celu. Nie ma tu długiej linii.

Przykład: „Będziemy czołowym w Stanach Zjed­noczonych dostawcą najbardziej innowacyjnych techno­logii projektowania biur".

(Między wierszami można dosłyszeć cichy głosik dochodzący z firmy lub spoza jej murów, który woła: „A co ze mną?". Inne pytają: „Dlaczego?", „Po co?").

Wizja

Wizja charakteryzuje się pobudzającą siłą długiej linii muzyki. W filmie Skazani na Shawshank niebiański duet z Wesela Figara Mozarta uniósł ducha więźniów wysoko ponad mury więzienia.

Do dziś nie mam pojęcia, o czym śpiewały te dwie Włoszki. I prawdę mówiąc - nie chcę wiedzieć. Są sprawy, które najlepiej pozostawić nie wypowiedziane. Lubię myśleć, że śpiewały o czymś tak pięknym, że nie da się tego wyrazić słowami, a od czego serce się kraje. Mówię ci, że te głosy wznosiły się wyżej i dalej, niż ktoś w szarym miejscu ośmieliłby się marzyć. Było tak, jakby jakiś piękny ptak trzepotał się w naszej burej małej klatce, a nasze mury znikały. I przez tę najkrótszą z chwil wszyscy w Shawshank czuli się wolni.

W taki sposób wizja uwalnia nas od ciężaru i zamętu lokalnych problemów i trosk, umożliwiając nam do­strzeżenie długiej, wyrazistej linii.

Wizja wyznacza ramy możliwości, jeśli spełnia pewne kryteria odróżniające ją od celów opadającej spirali. Oto te kryteria, które umożliwiają wizji wejście do wszech­świata możliwości:

Wizja wciąż pozostaje obrazem, nie posługuje się liczbami, miernikami ani porównaniami. Nie zawiera żadnych konkretów w sprawie czasu, miejsca, kręgu odbiorców czy produktu.

Cele oparte na wizji

W ramach wizji bliższe i dalsze cele same ujawniają się z perspektywy obfitości. Cel - nawet cel w postaci „zajęcia pierwszego miejsca wśród amerykańskich projek­tantów biur" - zostaje wynaleziony jako gra. Gra domaga się innego niż wytężone dążenie do celów opadającej spirali rodzaju energii. Czerpie z kreatywności i witalności graczy - nie kwestionując faktu, że boisko może mieć jakieś znaczenie i wpłynąć na to, czy zespół przejdzie do kolejnej rundy. Dysponując wizją, cele traktuje się jako znaczniki, które wyrzuca się przed siebie, aby określiły terytorium. Jeśli z którymś się rozminiemy, mówimy tylko: Jakie to fascynujące!". Nie szkodzi to ani nam, ani naszej wizji. Gdy dążymy do celów, możliwość przejawia się w grze, a nie w zwycięstwie.

Przykłady wizji

Oto kilka zaczerpniętych z naszych kontaktów z róż­nymi organizacjami przykładów wizji spełniających kryteria ram możliwości. Międzynarodowa firma dys­trybucji wyrobów spożywczych została zainspirowana „wizją świata etycznego, zrównoważonego partnerstwa". Firma projektująca tanie produkty domowe znalazła dla siebie wyraz w „możliwości radosnej codzienności", a grupa oficerów armii amerykańskiej podjęła wizję „możliwości świata żyjącego w wolności".

Barbara Waugh, dyrektor ds. zasobów ludzkich w centrali Hewlett-Packard Laboratories, opowiadała o transformacji, jaka nastąpiła wtedy, gdy oparte na konkurencji sfor­mułowanie misji firmy zostało ostatecznie przekształcone w rzeczywistą wizję. „Dorastałam w przeświadczeniu, że zmiana jest czymś w rodzaju kataklizmu - powiedziała - któremu na dodatek powinna towarzyszyć muzyka. W firmie przyjęliśmy, że trzeba zaczynać powoli i pracować nad niewielkimi przedsięwzięciami. W pewnym momencie zmiany zaczynają się pomnażać i uzyskuje się pełną transformację - nawet nie zdając sobie z tego sprawy".

Coś takiego zdarzyło się podczas zebrania poświęconego planom wspierania kreatywności w HP Labs. Laurie Mittelstadt, specjalistka od inżynierii materiałowej, po­stawiła grupie proste, lecz doniosłe pytanie:

Dlaczego mamy aspirować do tego, by stać się najlepszym laboratorium przemysłowym na świecie? Dlaczego nie mamy być najlepszym laboratorium dla świata? Dlaczego nie powiedzieć wręcz: »HP dla świata? « Taka subtelna zmiana języka uwolniła nowe rezerwy energii. Pewien starszy inżynier przedstawił za pomocą obrazu, co znaczy dla niego „Dla świata". Wykonał słynne dziś zdjęcie Billa Hewletta i Davida Packarda przypat­rujących się garażowi, w którym firma rozpoczynała swą działalność, i nałożył na nie zdjęcie Ziemi widzianej ze statku Apollo. Grupa Waugh zrobiła z tego plakat na HP Labs Town Meeting. Obraz ten został entuzjastycznie przyjęty przez pracowników firmy - plakat kupiło sobie około pięćdziesięciu tysięcy z nich.

Wizja jest otwartym zaproszeniem i inspiracją dla ludzi, by tworzyli idee i podejmowali działania od­powiadające jej zasadniczym ramom.

Organizacje „tonalne"

Wizję można również powiązać z „tonalnością" firmy czy grupy - z tonacją danego utworu. Muzyka atonalna, która nie opiera się na żadnej tonacji, nigdy nie rozwinęła się w uniwersalną formę artystyczną właśnie dlatego, że nie ma w niej poczucia przeznaczenia. Skąd możemy wiedzieć, gdzie jesteśmy, jeśli nie mamy punktu od­niesienia? Muzyka oparta wyłącznie na prostych akordach toniki i dominanty jest nudna, gdyż nie pozostawia miejsca dla rozwoju. I podobnie - czy może być inspirująca praca dla firmy rządzącej się tylko i zawsze nawykowymi metodami działania? Złożoność, napięcie i dysonans mogą ożywić organizację, podobnie jak ożywiają muzykę, ale nie stanowią spójnej struktury, jeśli nie da się w nich wysłuchać tonacji, powiązać z wizją. Kiedy organizacja podąża za wizją, wizja ta jest bezpośrednio i stale dostępna wszystkim członkom grupy. Wizja jest dla organizacji odpowiednikiem hasła stopy do nosa. Staje się źródłem odpowiedzialnego, uporządkowanego uczestnictwa.

Obfitość wizji

Ben: Przyjęta w Boston Philharmonic Orchestra wizja „Namiętnego muzykowania bez granic" sprawiła, że zespół rozkwitał w minionych czterech latach ponad wszelkie oczekiwania. Nasz budżet potroił się, mamy komfort prowadzenia działalności na plusie - rzecz bardzo niezwykła jak na nie nastawioną na zysk organizację muzyki klasycznej - choć nigdy nie podnosiliśmy ceny naszych najtańszych biletów, a wszelkie zyski prze­znaczamy na schroniska dla bezdomnych. Podejmujemy się realizacji różnych projektów wyrażających naszą wizję i znajdujemy sposoby na ich sfinansowanie, toteż każdy aspekt BPO z budżetem włącznie mieści się w ramach określanych przez możliwość. Wyniki? Nagrania porównywalne z produkcją czołowych orkiestr profes­jonalnych, programy i wykłady, dzięki którym ludzie podczas swego pierwszego w życiu koncertu muzyki klasycznej zaczynają się pasjonować muzyką, tradycja przemówień dyrygenta przed koncertem, których wy­słuchują dziś niemal wszyscy goście, oraz doroczna impreza organizowana wspólnie z fenomenalnym ze­społem Louisiana Repertory Jazz Ensemble - wspaniały koncert połączony z olbrzymim przyjęciem i szalonym tańcem. A kiedy chcemy na przykład zorganizować orkiestrę, dwa chóry, dwa chóry dziecięce i ośmiu solistów - razem cztery setki muzyków - aby wykonać VIII Symfonię Mahlera w nowojorskiej sali koncertowej Carnegie Hall, znajdujemy sposób, by tego dokonać.

Pamiętam, że gdy nasz personel biurowy nalegał, aby wynająć witrynę sklepową w ruchliwym miejskim centrum handlowym, byłem zakłopotany tym uporem - ponieważ naszą działalność prowadzimy przede wszystkim za pomocą telefonu i komputera. Oni jednak wiedzieli, czego chcą. Namiętnego muzykowania bez granic nie można zamykać. Tak więc mamy dziś „okno sklepowe" BPO z kwiatami i olbrzymim freskiem przed­stawiającym grającą orkiestrę, promieniejące muzyką, której słuchają przechodnie. Zainstalowaliśmy tam ławkę, aby można było usiąść i posłuchać muzyki przy lunchu. Nasza wielekroć wyśpiewywana wizja daje nam energię pozwalającą poszukiwać nowych sposobów poszerzenia zasięgu muzyki oraz kieruje naszymi decyzjami.

Podczas jednego z moich przemówień do między­narodowej grupy młodych dyrektorów firm, kiedy obszernie przedstawiałem praktykę „wnosić swój wkład", podszedł do mnie prezes jakiejś firmy z Hongkongu i zadał mi pytanie wielokrotnie powtarzane przez innych. Powiedział: „Bardzo mi się podoba wkład. Ale co z pieniędzmi? Musicie zarabiać!". Odpowiedziałem, że pieniądze mają swój sposób, by pokazywać się tam, gdzie jest wkład, ponieważ są jednym ze środków, za pomocą których ludzie pokazują, że wciąga ich oferowana im możliwość. Odpowiedź ta wyraźnie mu nie wystarczała. Szybko zaripostował: „Ale co z akcjonariuszami?".

W tym momencie stojąca obok niego jego drobna żona dała mu solidnego kuksańca w bok i powiedziała: „Nie, nie chodzi o akcjonariuszy, ale o dzieci" - jak się bowiem okazało, firma mojego rozmówcy produkowała silniki do małych samochodzików dla dzieci. Zatroskany o akcjonariuszy, zapomniał o tym, że jego firmę utworzono z myślą o produkcji zabawki, którą dzieci uwielbiałyby się bawić. Być może zresztą nigdy nie zostało to jasno postawione w formie wizji, toteż łatwo było o tym zapomnieć, a tym samym zgubić otwierającą się możliwość. Mój rozmówca roześmiał się, jak to nazywam, „kosmicznym śmiechem", ponieważ w jednej chwili zrozumiał wszystko - jak absurdalne są ludzkie istoty i jak wspaniałe.

Doświadczenie osobistego kryzysu czy niepowodzenia często staje się podstawą stworzenia własnej wizji, która z kolei wyznacza ramy życia możliwością. Alice Kahana, artystka z Houston, przechowuje żywe i bolesne wspo­mnienie drogi do Auschwitz, którą przeszła jako piętnas­toletnia dziewczynka. Oddzielono ją od rodziców i musiała sama zająć się ośmioletnim braciszkiem. Kiedy przyjechały wagony, spojrzała na niego i zobaczyła, że zgubił bucik. „Dlaczego jesteś taki głupi! - zawołała w stylu starszej siostry. - Nie potrafisz dopilnować swoich rzeczy?". Nie było w tym nic nadzwyczajnego - prócz tego, że były to ostatnie słowa, które do niego powiedziała, gdyż pognano ich do różnych wagonów i więcej go już nie zobaczyła. Niemal pół wieku później Alice Kahana wciąż żyje czymś, co pojęła w tej katastrofie. Przysięgła sobie nigdy nie mówić niczego, co nie mogłoby być ostatnimi wymówionymi przez nią słowami. Czy się jej to w pełni udaje? Należy przypuszczać, że nie. To jednak nie ma znaczenia: idea taka nie jest standardem, któremu trzeba sprostać, lecz stanowi ramy możliwości, w których się żyje.

Środowisko możliwości

Człowiek, który rygorystycznie utrzymuje jasność wi­dzenia, by w pełnym zaufaniu trwać w zasobnym wszechświecie możliwości, tworzy wokół siebie środo­wisko sprzyjające szczególnego rodzaju rozmowom. Zaczynamy ufać, że w jego otoczeniu nikogo się nie obwinia, o nikim nie mówi się poza plecami i nie dzieli ludzi na „nas" i „ich". W środowisku takim możliwe są zdumiewające wyniki, które mogą po­prowadzić ludzi w kierunkach całkowicie nieoczeki­wanych - być może dlatego, że wszystkie bramy są tam otwarte i zapraszają nas do zabawy na łąkach wszechświata współpracy.

Wyżej niż niebo

Ben: Zajęcia w mojej poniedziałkowej klasie mistrzowskiej w Walnut Hill zaczynam często od jakiegoś tematu tylko pośrednio związanego z muzyką. Chodzi mi o to, aby skłonić studentów do pomyślenia o własnym życiu w kontekście szerszym niż codzienna rutyna ćwiczeń, zajęć i od czasu do czasu występów. Jako nauczyciel mam olbrzymią szansę, by w każdej rozmowie tworzyć możliwość. Pewnego razu grupa podjęła fascynującą dyskusję na temat ryzyka, niebezpieczeństwa i przełamy­wania barier. Ponieważ następnego dnia wybierałem się do NASA, aby wygłosić tam wykład na temat przywództwa, zaproponowałem studentom, aby napisali o analogiach, jakie dostrzegają pomiędzy programem NASA a ich życiem z muzyką. Moi uczniowie wiedzieli już, co przez to rozumiem: „Opowiedzcie o wszystkich marzeniach i aspiracjach, opowiedzcie o duchu, opowiedzcie o byciu". Zupełnie jednak nie byłem przygotowany na mistrzostwo, z jakim przedstawią zarówno muzykę, jak i program lotów kosmicznych w kategoriach możliwości". Oto kilka spontanicznych wypowiedzi naprędce spisanych podczas zajęć i adresowanych do ludzi, których miałem spotkać w NASA.

W taki sam sposób, jak NASA posługuje się matematyką i mechaniką, my muzycy musimy posługiwać się dźwiękiem. Dźwięk może badać duszę, wyzwalać marzenia i moż­liwości, które wcześniej były zagubione w atramentowej czerni. Piękna sonata umyka grawitacji. Nie bardzo się różnimy - Ty i ja. Nasze drobne osoby są małe, lecz nasza życiowa podróż może przebiegać pomiędzy galaktykami. NASA dostaje miliardy dolarów, a ze względu na nieodpartą siłę możliwości, jaką daje światu, zasługuje na każdego centa.

Amanda Burr, 16 lat

Jesteście dyplomatami reprezentującymi gdzieś tam nasz świat. Udajecie się donikąd, aby poszukiwać i fascynować się najdrobniejszym domysłem odkrycia. W naszym imieniu odkrywacie, badacie i znajdujecie możliwość uwolnienia się ze skrzynki zwanej Ziemią, aby udać się tak daleko, jak to możliwe. Jesteście odpowiedzialni za to, by popychać myślenie i idee poza ich granice, w eter, poprzez nicość do czegoś. (...) Muzyka przypomina przestrzeń, jest eksploracją, odpowiedzialnością za przekraczanie granic stron muzyki, za podążanie tak daleko i tak szybko, jak pracuje myśl.

Dave Lanstein, 16 lat

Świat liczy na was, że otworzycie nowe możliwości i odkryjecie, co ludzie mogą zrobić. (...) Muzyka i kosmos mają granice tylko wtedy, gdy ludzie je tworzą. Dziękuję wam, że utrzymujecie przy życiu możliwość.

Ashley Liberty, 14 lat

Kiedy przybyłem wygłosić przemówienie do pracow­ników NASA w Robert Goddard Space Center, wszedłem na podium, rozejrzałem się po morzu twarzy i zobaczy­łem tych właśnie ludzi, którzy byli opisani w przywie­zionych przeze mnie listach. Podczas wykładu opowie­działem słuchaczom z NASA o młodych ludziach z Wal­nut Hill School, przeczytałem listy i pozostawiłem im ich oryginały. Niedługo potem otrzymałem wiadomość od kierownika projektu. Poinformował mnie, że prezen­tacja miała ogromny wpływ i pomogła na nowo na­tchnąć energią i ukierunkować wielu ludzi, którzy zapomnieli, po co właściwie przyszli pracować do NASA. Dalej pisał:

Niewiarygodnie poruszyli nas ci utalentowani młodzi studenci, którzy napisali swoje cudowne „listy do NASA". Uchwycili w nich proste piękno tego, co powołało NASA do istnienia. Studenci przedstawili to tak, jak nigdy nie potrafili tego wyrazić ci, którzy tu pracują. Jak Pan wie, wszyscy prosili mnie o kopie tych listów i byli olśnieni siłą przesłania i talentu Pańskich studentów.

Nasi ludzie byli tak poruszeni, że postanowili napisać listy do uczestników Pańskich zajęć. Listy te, które załączam, są osobistymi podziękowaniami i ujawniają nie do­strzeganą zwykle stronę NASA - stronę ciepłą, emocjonalną, a zarazem związaną z najgłębszym sensem naszego działania.

Proszę powiadomić studentów, że kiedy pokazaliśmy ich listy jednemu z naszych kierowników programu stacji orbitalnych, podjęta została decyzja, by uwzględnić je w przyszłych misjach. Zostaną one umieszczone na płycie kompaktowej przygotowanej dla pierwszych budowniczych i mieszkańców stacji. Słowa Pańskich studentów będą wciąż inspirowały naszych badaczy - zwłaszcza w długim okresie, gdy samotni w kosmosie będą musieli sprostać największym wyzwaniom.

W imieniu nas wszystkich z NASA proszę o przekazanie Pańskim studentom naszych serdecznych podziękowań za ich inspirację.

Z poważaniem

Ed Hoffman

Kierownik programu,

Inicjatywa Zarządzania Programem/Projektem

Centrala NASA

I NASA naprawdę wysłała w przestrzeń dysk z listami studentów Walnut Hill School. Ich słowa i aspiracje krążą dziś nad ziemią w międzynarodowej stacji kosmicznej.

A oto kilka z wielu listów przysłanych przez ludzi z NASA do młodzieży z Walnut Hill School.

Twoje uwagi o naszych wysiłkach w NASA byty dla mnie bardzo cenne i naprawdę dodały mi otuchy. Często słyszymy o wysokich kosztach lotów kosmicznych, a nieczęsto o ich pozytywnych aspektach. Ty natomiast wskazałaś na te pozytywne aspekty w taki sposób, że wielu z nas wzruszyłaś do łez.

Dziękuję za przypomnienie mi, po co tu jestem. Będę musiał zapamiętać, że Jestem tutaj po to, by pokonać mokradła, a nie po to, aby wybić wszystkie aligatory". Dziękuję.

Dziękuję za piękne i wymowne słowa zachęty do eksploracji przestrzeni. W sposób niezwykle poetycki przypominają nam o naszym szerzej pojętym celu. Przychodząc od was, eksploratorów dźwięków i strażników przyszłości, są szczególnie znaczące. Każdy z nas na swój własny sposób pracuje nad pogłębieniem naszej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Może wasze dźwięki dotrą do gwiazd.

Praktyka tworzenia ram możliwości domaga się od nas korzystania z umysłów w sposób sprzeczny z intuicją: myślenia w kategoriach rządzącego nami kontekstu, a nie naocznej oczywistości. Szkoli nas w wyczuleniu na nowe niebezpieczeństwo zagrażające współczesnemu życiu - niebezpieczeństwo, że nie dostrzegane definicje, założenia i ramy pojęciowe mogą podstępnie wprowadzać nas na opadającą spiralę i kształtować warunki, które chcemy zmieniać.

Spójrzmy jednak na nasze magiczne siły! Możemy świadomie wykorzystać nasz sposób użycia słów, by zdefiniować nowe ramy możliwości i wydobyć z nas to, co wnosi największy wkład, jest najmniej obciążone, a najbardziej otwarte na uczestnictwo. I czemu nie mielibyśmy powiedzieć, że tym czymś jesteśmy w istocie my sami?

Oto przykład lidera wyznaczającego ramy możliwości, oferującego nam nowe sposoby samookreślenia. Nelson Mandela skierował podobno poniższe słowa Marianne Williamson do całej ludzkości:

Najbardziej lękamy się nie tego, że jesteśmy za słabi, Najbardziej lękamy się tego, że jesteśmy ponad miarę potężni. To nasze światło, a nie nasza ciemność najbardziej nas przeraża. Pytamy się - kim jestem, że mogę być błyskotliwy, wspaniały, utalentowany i nadzwyczajny? A nawet - kim jesteś, abyś nie mógł taki być?

Jesteś dzieckiem Boga. Pomniejszając się, nie służysz światu. Nie ma żadnej mądrości w kurczeniu się, by inni ludzie Nie czuli się przy nas niepewnie. Urodziliśmy się, by ujawnić Boską chwałę, która jest w nas samych. Jest nie tylko w niektórych z nas; jest w każdym. A kiedy pozwalamy świecić naszemu światłu, nie­świadomie. Pozwalamy na to samo innym.

Praktyka dwunasta

OPOWIADAĆ HISTORIĘ „MY"

Ben: Pod koniec mojego pierwszego pobytu w Stanach Zjednoczonych - miałem wtedy wizę na czas ograniczony - opracowałem program, który pozwolił mi zabrać grupę amerykańskich uczniów szkół średnich do Anglii, aby przez rok studiowali muzykę. W jakiś cudowny sposób wszyscy dyrektorzy szkól, do których się zwróciłem, zgodzili się przekazać uczniom środki na całoroczny pobyt. Wynająłem dla nich dom w pobliżu Hampstead Heath w Londynie i uruchomiłem pełny program nauczania obejmujący muzykę, sztukę, filozofię i język angielski. Postarałem się, aby co tydzień zapraszać na przy­gotowany przez studentów obiad specjalnego gościa, który rozmawiał z nimi o dziedzinie swoich zain­teresowań.

Pewnego razu zaprosiłem mojego ojca Waltera Zandera, który poświęcił życie na badanie i opisywanie problematyki konfliktu - zwłaszcza konfliktu pomiędzy Żydami a Arabami. Przy świecach, po obiedzie, o który studenci szczególnie się zatroszczyli, zaczął od opisywania całej panoramy historii Żydów, poczynając od dni Abrahama. Z całą swą pasją opowiadał wspaniałe historie biblijne, mówił o średniowieczu, osiągnięciach w dzie­dzinie sztuki i nauki, historii diaspory i tragedii holokaustu. Sagę tę zakończył na spłachetku ziemi zwanym Palestyną i roku 1947 - dacie poprzedzającej o rok podział tego kraju pomiędzy Arabów i Żydów, aby Żydzi mogli mieć swoją ojczyznę.

Potem wrócił do punktu wyjścia i przedstawił całą panoramę historii Arabów. Znów zaczął od Abrahama, uznawanego za przodka zarówno Arabów, jak i Żydów. Mówił o nauce arabskiej i systemie nauczania, o wspaniałej Bibliotece Aleksandryjskiej, o wielkich osiągnięciach artystycznych - tkaninach dekoracyjnych i architekturze, muzyce i literaturze, o folklorze Opowieści tysiąca i jednej nocy. Nade wszystko zaś mówił o legendarnej uprzejmości Arabów.

Najbardziej uderzające było to, że zdawał się mówić z równym entuzjazmem o Żydach i o Arabach. Kiedy doprowadził wspaniałą sagę czterech tysięcy lat arabskiej historii do tego samego spłachetka ziemi zwanego Palestyną i roku 1947, jeden ze studentów zakrzyknął: „Co za cudowna okazja! Jaki to przywilej dla obu tych ludów - dzielić ze sobą ten kraj i tę historię!".

Wyobraźmy sobie, co byłoby, gdyby relacje pomiędzy Arabami a Żydami na Bliskim Wschodzie po roku 1947 kierowały się wyłącznie takim sentymentem.

Historia nierzadko jest opisem konfliktu pomiędzy Nami a Nimi. Ten sam schemat dostrzegamy w szerokim spektrum sytuacji: w relacjach pomiędzy dwoma narodami, pomiędzy partiami politycznymi, pracownikami a kierow­nictwem i w najbardziej intymnych dziedzinach naszego życia. W jakich ramach moglibyśmy przekształcić nas oraz tych, których roszczenia co do zasobów i terytorium, a także ich własna „prawda" są nie do uzgodnienia z naszymi? Czy możemy wynaleźć coś, co zmieniłoby postawę zastarzałej wrogości w entuzjazm i głęboki szacunek?

Dociekania te rozpocznijmy od wyróżnienia nowego podmiotu, który uosabia „razem" obejmujące nas i innych ludzi. Podmiot ten - MY - możemy odkryć w relacji każdych dwóch osób, w każdej wspólnocie i organizacji, wyobrażając go sobie (nieco poetycko) jako melodię przebiegającą przez ludzi na całej ziemi. Ujawnia się on tak, jak muzyka wyłania się z poszczególnych dźwięków, gdy frazę wykonuje się w postaci jednej długiej linii, jak wielobarwne plamy impresjonistycznego obrazu łączą się w pejzaż, gdy staniemy w pewnej odległości, jak „rodzina" powstaje z chwilą urodzenia się pierwszego dziecka. MY pojawia się wtedy, gdy na chwilę odkładamy na bok historię obawy, rywalizacji i zmagań, aby opowiedzieć jego historię.

Historia MY określa ludzką istotę w szczególny sposób: mówi, że jesteśmy naszymi centralnymi „ja" poszukują­cymi możliwości wniesienia wkładu, naturalnie zaan­gażowanymi, w ciągłym zbiorowym tańcu. Wskazuje nie tyle na jednostki, ile na relacje, nie tyle na odrębne podmioty i tożsamości, ile na schematy komunikacji, gesty i ruch. Podobnie jak światło, w swej naturze korpuskularne i falowe, MY jest zarazem żywym pod­miotem i długą linią nieprzerwanego rozwoju. Ten nowy byt, nasze MY, ukazuje się nam, gdy go szukamy - żywej istoty naszej firmy, wspólnoty czy związku dwojga ludzi. Wtedy protagonista naszej historii, podmiot zwany MY, wkracza na scenę i zaczyna żyć własnym życiem.

Opowiadając historię MY, jednostka otwiera drogę temu nowemu, obejmującemu ją podmiotowi, widzi jego oczami i słyszy uszami, czuje jego sercem, myśli jego umysłem, bada to, co jest najlepsze dla NAS. Praktyka ta wskazuje drogę przywództwu, które nie opiera się na kwalifikacjach zdobytych na polu bitwy, lecz na odwadze mówienia w imieniu wszystkich ludzi i na rzecz długiej linii ludzkiej możliwości.

Praktyka MY obejmuje trzy kroki:

  1. Opowiadać historię MY - historię niewidzialnych nici łączących nas wszystkich, historię możliwości.

  2. Słuchać i wypatrywać wyłaniającego się nowego podmiotu.

  3. Pytać: „Co MY chcemy, aby się zdarzyło?", „Co jest najlepsze dla NAS?" (dla wszystkich razem i każdego z osobna), Jaki ma być NASZ kolejny krok?".

Alchemia MY

Roz: Ktoś mógłby pomyśleć, że szpital dla dzieci cierpiących na schizofrenię i autyzm nie jest miejscem, w którym mogłoby się pojawić MY, ale to właśnie w nowojorskim Master's Children's Center pod koniec lat 60. po raz pierwszy wyraźnie je zobaczyłam. Jedną z moich pacjentek była dziwna i poetycka dziewięciolatka - nazywała się Victoria Nash. Dziecko to potrafiło w dowolnym momencie przyjąć jakąś pozę i trwać w niej całymi godzinami, aż ktoś rozpoznał ją i prawidłowo zinterpretował, na przykład: „Och, jesteś Gizelą i czujesz smutek!". Wtedy - co zresztą było jej zwyczajem - wykonywała piruet na jednej nodze.

„Idź do sklepu!" - powiedziała, zwracając się do mnie rozkazująco, a równocześnie patrząc gdzieś w dal. „Idź do sklepu i przynieś mi to, czego chcę". Stłumiłam śmiech i oddałam należyty hołd uroczystemu charakterowi tego żądania. „Tak, wasza wysokość" - odpowiedziałam z ukłonem. Zostawiłam ją w sali i przeszłam na drugą stronę ulicy do małego narożnego sklepiku. Podobała mi się ta gra - zwłaszcza dlatego, że szczyciłam się wraż­liwością, z jaką udawało mi się znajdować odpowiednie rzeczy dla różnych ludzi. To umocni naszą relację, pomyślałam, nie wychodząc z roli terapeutki i traktując siebie całkiem poważnie. Przejrzałam półki. Czego ona chce? Czegoś do czytania? Nie. Jakichś słodyczy? Nie była łasuchem. Mój wzrok przykuła na chwilę pękata puszka wołowego gulaszu Dinty Moore. Potem powędrowałam spojrzeniem ku napojom i sokom w lodówce - i wróciłam do konserw. Wybrałam Dinty Moore.

W sali z niebieskim włochatym dywanem i prostymi białymi zasłonami Victoria stała w swej pozie, z zadartą głową, wpatrzona w papierową torbę w mojej ręce. I wtedy nagle uświadomiłam sobie wszystko: Jestem na jej łasce. Właśnie ma nas wynaleźć; ma władzę, by to zrobić, a gra jest jej grą. Nie chodzi o mnie i mój talent do wybierania prezentów; nie chodzi nawet o mój zakup. Chodzi o NAS". Zobaczyłam całość, historię powiązania ludzi, która rozwijała się, gdy ja zawężałam spojrzenie do spraw osobistej dumy. Victoria miała zadeklarować, kim jesteśmy - czy to razem, czy rozdzielone milami. Odważnie spojrzałam jej w twarz. Ona dzielnie odpowiedziała tym samym. Wzięła torbę, ostrożnie ją otwarła i wyjęła puszkę Dinty Moore. „Och, panno Stone - powiedziała, a na jej twarzy pokazała się ulga. - Skąd pani wiedziała, że chciałam właśnie tego?".

Victoria postanowiła opowiedzieć NASZĄ historię, historię zaspokojenia i powiązania, choć być może łatwiej nawet byłoby jej opowiedzieć historię jej rozczarowania moją nieudolnością. Jest to wybór, przed którym wszyscy wciąż stajemy - gdy kochanek nie dba, by zadzwonić, gdy kolega sprawia nam zawód albo ktoś nas wyprzedza, od nas zależy, czy opowiemy historię MY, czy jakąś inną.

Przez zaimek „my" rozumiemy zwykle „ty i ja", toteż pytania: „Co mamy robić?" albo „Co się nam uda?" odnoszą się zazwyczaj do jakiegoś kompromisu pomiędzy tym, czego sami chcemy, a tym, czego chcą inni. Zakłada się tu, że ludzie są szczególnymi niezmiennymi bytami, których pragnienia są zawsze ustalone. Wynika stąd, że ktoś zwycięży, a ktoś przegra, natomiast nie jest możliwe, aby obie strony uzyskały wszystko, czego pragną. Skutkiem jest rywalizacja, która dwojako nas kształtuje: zachęca nas do przesady przy określaniu własnej pozycji i ukrywania części prawdy oraz skłania nas do ofensywy lub defensywy - jak najszybszego sformułowania ultimatum lub ufor­tyfikowania własnego terenu.

Praktyka MY umożliwia podejście do konfliktu na podstawie innego założenia. Zgodnie z nim nie istnieją ustalone potrzeby ani statyczne pragnienia, a wszystko, co myślą i czują obie strony, ma swoje miejsce w dialogu.

Oto kilka przykładów przeciwstawiających obie metody postępowania w obliczu konfliktu.

Metoda Ja/Ty:

Pracownik mówi: „Daj mi podwyżkę - albo odchodzę z roboty".

Pracodawca robi unik wskazując, że to nie zależy od niego, stara się ugłaskać pracownika, okłamuje go lub próbuje zniechęcić do zrealizowania groźby.

Inaczej wygląda to w przypadku zastosowania me­tody MY, kiedy zakłada się, że podmiot MY, nasze „pomiędzy", pozostaje w stałym ruchu, wciąż ewoluuje. Często samo użycie słowa my wystarcza, by zmienić bieg rzeczy.

Metoda MY:

Pracownik mówi: „Obaj jesteśmy wyraźnie zadowoleni z mojej pracy i mam poczucie, że jesteśmy w stosunku do siebie lojalni. Jednak to wynagrodzenie nie pozwala mi zaspokoić różnych życiowych pragnień. Czego MY chcemy? Co MY możemy zrobić, aby wszystko się układało?".

Oto inna rozmowa w stylu Ja/Ty:

Ona mówi: „Pozbądź się tej kobiety z twojego życia - albo odchodzę".

On okłamuje ją, stara się ją ugłaskać albo próbuje skłonić ją do zmiany postanowienia, aby zyskać na czasie.

Oraz metoda MY:

Ona mówi: Jestem przygnębiona tą sytuacją i jestem przekonana, że ty również. Jestem taka zła, że nie wiem, co począć. I kocham cię. Czego MY chcemy? Co jest dla NAS najlepsze?".

Praktyka MY daje nam metodę przedefiniowania „innego" jako jednego z nas.

Tradycyjne metody rozwiązywania konfliktów, wszys­tkie oparte na rozróżnieniu Ja/Ty, nasilają zazwyczaj niezgodę, ponieważ zmierzają do zaspokojenia rozbież­nych pragnień obu stron, zamiast dawać ludziom środki poszerzenia tych pragnień. Pozbawiają ich zatem moż­liwości życzenia sobie w taki sposób, by objąć pragnienia drugiej strony. Nie dają im szansy pragnienia tego, czego łakną w historii MY: powiązania z innymi w marzeniach i wizjach.

Choć praktyka MY może wzbogacić każdy aspekt życia, łączy się również z pewnym ryzykiem. Nie jest to technika podejmowania decyzji opartych na znanych wielkościach; jest integrującym procesem wskazującym kolejny krok. Radzi nam zaufać, że uruchomiona przez nas ewolucja będzie nam służyła w długiej linii życia. Nie mamy wpływu na to, co zdarzy się później, gdyż wytryska to spontanicznie z samego MY.

Znaleźć to, co utracone

Roz: W pierwszych tygodniach i miesiącach po śmierci mojej matki byłyśmy z siostrą ostrożne wobec siebie. Nie wydaje mi się, żeby któraś z nas dokładnie wiedziała, o co chodzi, ale ja w typowy dla mnie sposób rwałam się do tego, by wyjaśnić z nią pewne sprawy. Ona natomiast, mniej skłonna do sporów, wolała trzymać się na dystans. Wiele razy, jadąc samochodem ulicami Bostonu, w naj­bardziej przekonujących słowach przedstawiałam mój wywód przed pełną salą sądową umiejscowioną tuż za tablicą rozdzielczą - podczas gdy siostra bezpiecznie żyła w sąsiednim stanie.

Nadeszły moje urodziny, minęły, a nam ciągle nie udawało się spotkać; odczuwałam oczywiście tym większą presję. Aż wreszcie okazałam sobie tę łaskę, że zapytałam się: „Co tu się dzieje?" - i nagle dostrzegłam pomiędzy. Cała ta energia, którą poświęcałam na sformułowanie przekonującej argumentacji, w istocie oddalała nas od siebie. A ja tęskniłam za nią - dotkliwie. Pomyślałam, że gdybym po prostu zobaczyła się z siostrą, to z pewnością znalazłybyśmy jakieś rozwiązania. Zadzwoniłam więc do niej i wprosiłam się na śniadanie; wstałam, gdy było jeszcze ciemno, i o siódmej rano byłam w Connecticut. Zobaczyłam ją w kuchni w koszuli nocnej - wyglądała jak moja najlepsza na świecie siostra.

Rozmawiałyśmy radośnie, pijąc czarną włoską kawę, a następnie wybrałyśmy się na długi poranny spacer po pokrytych liśćmi polnych drogach Ashford; jej czekolado­wa labradorka Chloe wybiegała naprzód i wracała, wybiegała i wracała długimi łukami nieprzerwanego ruchu.

O czym rozmawiałyśmy? O architekturze, o wsi i o kotach na leżącej przed nami farmie, które Chloe ogromnie chciała odwiedzić. Przypominałyśmy sobie sceny z udziałem naszej wesołej matki. Rozmawiałyśmy o tym, co robię, i o pracy naukowej, jaką miała wkrótce przedłożyć. Moja „sprawa" nigdy się nie pojawiła; musiała się zagubić gdzieś przy obsadzonych drzewami drogach, ponieważ kiedy wsiadałam do samochodu - do mojej sali sądowej, przed moją ulubioną ławę przysięgłych - okazało się, że zniknęła już z wokandy.

Czy rozwiązałyśmy problemy? Oczywiście nie, ale problemy rzadko są tym, czym się wydają, nawet jeśli zadamy sobie wiele trudu, by ustalić stan rzeczy. Spacerowałyśmy, wymachiwałyśmy rękami, radowałyśmy się słońcem i oddychały porankiem. W tamtej chwili nie było między nami żadnych barier. W tamtym miejscu czułam, że łatwo byłoby nam mówić o różnicach.

Moje nieporozumienia z siostrą były zaledwie chwilo­wymi zakłóceniami na ekranie w porównaniu z wrogością, do jakiej zdolni są ludzie i narody, gdy dopuści się do nie kontrolowanego narastania gniewu, lęku i poczucia niesprawiedliwości. „Odłożenie spraw na bok" staje się wtedy zagadnieniem zupełnie innym. Kiedy desperacja i wściekłość sięga szczytu, potrzebujemy czegoś nowego, aby przejrzeć się na wskroś.

Żaden człowiek nie jest wrogiem

Takie właśnie nowe narzędzie zostało wykute w mojej praktyce psychoterapeutycznej w niezwykłej interakcji z parą na skraju separacji. Mąż, który początkowo w ogóle nie chciał uczestniczyć w sesji, wycofał się do najdalszego kąta mojego gabinetu - choć było to tylko parę stóp. Żona była wściekła na niego za nawyk wycofywania się, który właśnie zademonstrował, oraz za to, że zbyt często zostawiał ją samą. W miarę wzrostu napięcia błagała go, potem oskarżała, aż wreszcie dosłownie zawyła: „TY MNIE NIE KOCHASZ!".

Usłyszałam własny głos odkrzykujący jej: „A kto mógłby cię kochać, skoro tak się zachowujesz?" - i uświadomiłam sobie, że właśnie rzuciłam się między nich. Było to dla mnie dość wstrząsające: nie bacząc na to, co muszą czuć, stałam twarzą w twarz z kobietą, z którą pracowałam bardzo blisko, którą znałam bardzo dobrze, i mówiłam jej coś najmniej terapeutycznego, co tylko można sobie wyobrazić. Naprawdę wypadłam z łodzi. W ułamku sekundy trwogi nawiązałam z nią kontakt wzrokowy i nagle dojrzałam jej centralne „ja".

„Ale to nie ty mówisz - wyrzuciłam z siebie. - To coś innego: odwet. To odwet mówi twoim głosem. Stworzenie, które siedzi ci na ramieniu i zamierza mu pokazać - za wszelką cenę, nawet jeśli przy tym ma zniszczyć ciebie". I wtedy oczom naszego zbiorowego umysłu ukazało się, dokładnie na jej ramieniu, to stworzenie.

Nagle i cudownie nie byłam już zła i nie czułam się schwytana w pułapkę, a nasze poczucie więzi zostało w pełni odbudowane. Co więcej, ujawnił się cały nowy zbiór zjawisk. Zobaczyłam, że tej kobiecie o wiele trudniej było radzić sobie z tym stworzeniem niż jej mężowi i mnie. Zobaczyłam błędne koło, w którym musiała obwiniać męża za swe okropne zachowanie już tylko po to, by zachować zdrowe zmysły, gdy tymczasem stworzenie świętowało swe zwycięstwo. Było dla mnie jasne, że to coś powstało i oddzieliło się od niej w jakichś wczesnych latach jej rozwoju, a później nie zmieniło się ani odrobinę. I wiedziałam też, że wszystko to jest metaforą.

Mężczyzna wyszedł ze swojego kąta i stanął obok żony. Jedno po drugim ukazywało się coś nowego. „Ono nie będzie zadowolone, że zostało odkryte - powiedziałam.

- Właśnie kombinuje, gdzie znaleźć nową kryjówkę, by znów cię wykorzystać, aby mu pokazać". Kobieta odwróciła się do męża: „Ona mówi prawdę. Nienawidzę tego, że taka jestem!". Pojął to w pełni po tonie jej głosu. Zapytała mnie płaczliwie, jak może się pozbyć tego stworzenia.

Powiedziałam jej, że nie uda się jej go załatwić, z taką pewnością siebie, jakbym była ekspertką od „odwetowych stworzeń", ale rzeczywiście po jego odkryciu wiedziałam już dokładnie, jak się będzie zachowywać. Wiedziałam, że jeśli kobieta stawi mu opór, ono będzie nabierało sił, a jeśli będzie je wyciągała na światło dzienne, ono będzie słabło. „Po prostu stale nazywaj je po imieniu - powie­działam. - Pamiętaj, że gdzieś się czai. Powtarzaj sobie pytanie: Co teraz robi stworzenie?".

Była to zjawa - po części wynaleziona, po części odkryta - która usunęła dzielące nas bariery i umożliwiła przepływ współczucia bez względu na to, jak fatalnie się zachowywa­liśmy. Oznacza to, że ludzie zawsze mogą zwracać się do siebie całym sercem. Zobaczyłam, że jeśli uznamy za nędzne kreatury odwet, chciwość, dumę, obawę i upór, ludzi zaś - za nadzieję, to zbliżymy się do siebie, aby stworzyć możliwość. Nie musimy ograniczać się i nie musimy zawierać kompromisów. Z naszymi twórczymi siłami możemy mieć namiętny stosunek do siebie nawzajem i do całego żywego świata, który nas otacza. Nigdy nie powinniśmy nazywać wrogiem ludzkiej istoty.

W naszym świecie jednym z najbardziej krańcowych wyrazów odwetu jest terroryzm, który prowadzi do załamania się zaufania i społeczeństwa. Jak opowiadać historię MY w obliczu tego na pozór nieuchronnego zjawiska? Jak jest możliwa praktyka MY w społeczeństwie nękanym zamachami terrorystycznymi?

Praktyk zaczyna od tego, że opowiada sam sobie historię MY: że ludzie są swymi centralnymi „ja", że społeczeństwa zawsze ewoluują w stronę integracji, że wróg, którego trzeba pokonać, nigdy nie jest ludzką istotą. Zachęca do wyrażania wszystkiego, co dana grupa musi powiedzieć - nie w formie problemu wymagającego rozwiązania, lecz jako stwierdzenie tego, co może mieć miejsce w relacjach między ludźmi. Zachęca tak długo, aż zostanie wypowiedzia­ne wszystko, co chce być wypowiedziane, aż odkryjemy się w pełni, w całej pełni. Utrzymuje perspektywę długiej linii i wciąż ożywia to samo pytanie: „Co jest najlepsze dla NAS?".

Odzywa się wiele głosów:

„Terrorysta za swą ohydną zbrodnię powinien umrzeć".

„To tylko więcej przemocy".

Jego i wszystkich mu podobnych musimy wykluczyć

z naszego społeczeństwa".

„Co mamy zrobić, by kiedyś wrócić do zdrowia?"

„Co zrobić, aby to się już nigdy nie powtórzyło?"

Jak wynagrodzić stratę rodzinom ofiar?"

„Ten gniew nigdy nie minie".

„Lęk trzyma w uścisku nasze społeczeństwo".

„Co z dziećmi?"

Jak to się dzieje?"

„Co chcemy, aby się stało?"

I w ten sposób, zainicjowana przez jedną osobę lub przez wielu ludzi, zawiązuje się historia MY. Głos MY, kiedy już przemówi, może powiedzieć: Jeśli chcemy wzmocnić społeczeństwo, by mogło przeciwstawić się nieludzkim siłom, włączmy terrorystę do dyskusji z udzia­łem rodzin, mieszkańców miasta, przedstawicieli sił bezpieczeństwa i rządu. Posłuchajmy, co on myśli o tym, co się zdarzyło, i co można z nim zrobić dla dobra społeczeństwa. On jest jednym z NAS".

Symfonia

Roz i Ben: Latem 1999 roku, korzystając z uprzejmego zaproszenia przyjaciela, którego poznaliśmy podczas Światowego Forum Gospodarczego w szwajcarskim Davos, wraz z Alexandrą, córką Roz, odwiedziliśmy Republikę Południowej Afryki. Obok oszałamiającego piękna krajobrazu i bogatej różnorodności życia uderzyło nas coś bardzo szczególnego: wszystkie rozmowy ognis­kowały się wokół Południowej Afryki. Ogromnie stymu­lujące dyskusje, jakie tam prowadziliśmy - z ministrami w Kapsztadzie, z artystami w Johannesburgu, z przedsię­biorcami w Pretorii albo nauczycielami muzyki w Soweto - wszystkie dotyczyły Południowej Afryki. Kiedy roz­mawialiśmy z naszym kierowcą, z prezesem rady nadzor­czej Cape Town Symphony, z kucharzem, z praczką, zawsze przekonywaliśmy się, że rozmawiamy o Połu­dniowej Afryce. Południowa Afryka, ucieleśnienie sym­fonii, brzmienie wszystkich połączonych głosów. Żywy byt. Kiedy wracaliśmy z Alexandrą z wizyty w szpitalu położonym w getcie nazwanym tak jak ona, powiedziała: „Zdumiewające jest to, że nikt tu niczego nie ukrywa. Wszystkie problemy społeczeństwa są jaskrawo widoczne.

Można zobaczyć straszliwą sytuację w slumsach i nie­słychane różnice warunków życia ludzi. Wszystko jest widoczne. I można to znieść, ponieważ widzi się, że ludzie nie chcą, aby tak było. Wydaje się, jakby każdy wiedział, że wszyscy starają się to zmienić. Nie utożsamiają problemu z żadną konkretną grupą. To całe społeczeństwo ma problem - jak złamana kość. Zastanawiam się, w jakim stopniu jest to związane z działalnością Komisji Prawdy i Pojednania".

Prawda i pojednanie

Kiedy po erze apartheidu w Południowej Afryce powstał w pełni reprezentatywny rząd Mandeli, stanął przed dylematem, z jakim ma do czynienia każdy naród wychodzący z długiego okresu dzikiej przemocy. Jaką postawę przyjąć wobec przestępców przeszłości, ludzi, których samo istnienie wzmacnia gorycz i nienawiść w i tak już zranionym społeczeństwie? Jaką politykę przyjąć, aby uzdrowić naród?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, rząd południowoaf­rykański stworzył ramy możliwości integracji wszystkich części społeczeństwa. Wyznaczył arcybiskupa Desmonda Tutu na przewodniczącego Komisji Prawdy i Pojednania, która zaproponowała amnestię wszystkim osobom gotowym publicznie opowiedzieć całą prawdę i mogącym dowieść, że ich zbrodnie były motywowane politycznie. Jeśli ktoś nie chciał się stawić przed Komisją, zgadzał się tym samym na konwencjonalny proces sądowy. Wizja Komisji została zapisana w konstytucji Południowej Afryki: „potrzeba zrozumienia, a nie zemsty, potrzeba poprawy, a nie odwetu, potrzeba ubuntu [braterstwa], a nie represji".

Mogłoby się wydawać, że rząd Mandeli podjął olbrzymie ryzyko, ustanawiając Komisję Prawdy i Pojednania. Czy po wszystkich okropnościach nie należało zadośćuczynić sprawiedliwości? Czy w przeciwnym wypadku ludzie nie wzięliby prawa w swoje ręce? Okazuje się jednak, że Komisja opiera się na innej historii, w której jesteśmy w istocie naszymi centralnymi „ja" tęskniącymi do powiązania, poszukującymi struktury wspierającej nas w dążeniu do likwidacji barier. Wydaje się również, iż przyświecała jej idea, że jeśli wszystko, absolutnie wszystko zostanie z naszego wnętrza wydobyte na jaw, a nasza świadomość tak to jest się poszerzy, to społeczeństwo będzie w naturalny sposób ewoluowało w kierunku integracji. Komisja Prawdy i Pojednania stanowiła ramy możliwości, a wyniki, jak zawsze w takich sytuacjach, były nieprzewidywalne.

Nikt nie wyobrażał sobie, ile ukrytych prawd wyjdzie stopniowo na światło dzienne w toku postępowania Komisji. W miarę wyłaniania się kolejnych historii dualistyczne definicje ofiar i sprawców ulegały zmianie, kształtowały się natomiast nowe schematy, głębsze zrozumienie i być może również fundamentalne poczucie więzi, które dostrzegaliśmy podczas naszej wizyty. Nierzadko można było widzieć sprawców, którzy załamani i we łzach opisywali swoje czyny przed rodzinami ofiar.

Pewna młoda kobieta, która właśnie wysłuchała policjanta mówiącego o tym, jak zabił jej matkę, stwierdziła:

„Komisja nigdy nie miała dążyć do sprawiedliwości; ona dąży do prawdy". Wszystko, absolutnie wszystko. Instytucja, która miała oddalić pragnienie zemsty i ukazać wroga jako istotę ludzką, część NAS, stanowi ramy możliwości transformacji społecznej.

Jak powiedział Mandela, Komisja Prawdy i Pojednania „pomogła nam odejść od przeszłości, by skupić się na teraźniejszości i przyszłości". Dała społeczeństwu swobodę dokonania kolejnego kroku.

O ile wizje zyskują względy i je tracą, o tyle MY pozostaje, podtrzymuje bicie naszego serca, porusza się siłą długiej linii melodycznej ludzkiej możliwości. Przejście od „ja" do MY to ostatnia praktyka przedstawiona w tej książce i jej długa linia; jest to świadome, stałe usuwanie dzielących nas barier, abyśmy mogli przekształcić się w niepowtarzalny głos wciąż zmieniającego się chóru MY. Każdy z nas może stosować tę praktykę w każdym miejscu, co dzień, wszędzie. Praktyka MY czerpie ze wszystkich pozostałych; jeśli wsłuchamy się w nie, dosłyszymy głos MY, który śpiewa w każdej z nich, tworząc harmonijną całość.

Rosario

Ben: Było to podczas chilijskiego tournee New England Conservatory Youth Orchestra; któregoś dnia mieliśmy sesję nagraniową po południu i koncert wieczorem.

Uważałem, że lepiej wobec tego nie przeprowadzać porannej próby, ale też miałem świadomość, jak zmęczeni będą młodzi muzycy, gdy pozwoli się im na swobodną włóczęgę po mieście. Zebrałem więc całą orkiestrę w sile osiemdziesięciu ośmiu osób w wielkiej sali bankietowej na najwyższym piętrze Carrera Hotel w Santiago. Po­prosiłem młodych ludzi, by przynieśli swoje głosy, abyśmy mogli razem przejrzeć utwory. Zamiast przyjmować rolę instruktora, poprosiłem ich o uwagi w sprawie utworów wykonywanych podczas tournee, zwłaszcza dotyczące interpretacji. Zareagowali na tę zachętę wspaniale, jakby do tej pory cierpliwie czekali, aż o to zapytam. Nie byłem im potrzebny do prowadzenia sesji - sami je przejęli, a w czasie blisko trzygodzinnego spotkania wypowiedziała się mniej więcej połowa z nich. Swych obserwacji nie ograniczali do spraw związanych z własnymi instrumen­tami: trębacz wypowiadał się w sprawie jakiejś partii altówki, oboista omawiał partię tuby tak, jakby sam miał ją wykonywać. Byłem dumny, że jestem ich dyrygentem. Parę dni później wybraliśmy się na wycieczkę autobusową, która miała trwać dwanaście godzin, ale wskutek różnych wypadków zamieniła się w siedemnastogodzinną podróż po Argentynie. Poprzedniego wieczoru graliśmy w słynnym Teatro Communale w Santiago, a teraz jechaliśmy przez Argentynę na występ w świetnym Teatro Colon w Buenos Aires, zatrzymując się po drodze i dając koncerty w paru mniejszych miastach. Choć w ciągu tej długiej jazdy autobusem nie słyszałem od nikogo żadnych skarg, to jednak kiedy zatrzymaliśmy się w miasteczku Rosario, aby zagrać w tamtejszej niezbyt prestiżowej sali koncertowej, obawiałem się, że wskutek ogólnego zmęczenia muzyków wykonanie okaże się niedbałe.

Poszukując jakiegoś nowego rozwiązania na próbę aż nazbyt dobrze już znanej symfonii Z Nowego Świata Dvoraka, poprosiłem muzyków, żeby poprzesiadali się na estradzie w taki sposób, aby jak najwięcej osób zajęło miejsca obok obcych im instrumentów. Pierwszy skrzypek stał obok kotłów, oboista wśród altówek, róg w sekcji wiolonczeli. Jeden z kontrabasistów usadowił się nawet pomiędzy koncertmistrzynią a mną. Chodziło o to, aby ujawnić nowe dźwięki i fakturę, których muzycy nie mogli dosłyszeć we własnych sekcjach.

Na dodatek, jak było to naszym codziennym zwyczajem podczas tournee, odczytałem na głos cytat, który miał wyznaczać ogniskową próby. „Kiedy zamykają się jakieś drzwi, zawsze otwierają się inne" - taka była maksyma dnia. Poprosiłem muzyków, by wyobrazili sobie, że zupełnie stracili wzrok. Zaczęli grać Dvoraka z oczami mocno zaciśniętymi. Po paru chwilach przerwałem im. Dla wszystkich było jasne, że ta szczególna elastyczność i swoboda, nad której stworzeniem od miesięcy tak ciężko pracowaliśmy, została utracona - pozostał tylko prosty, surowy rytm, którego muzycy kurczowo się trzymali, nie mając „widzialnego" lidera. „Kiedy zamykają się drzwi wzroku - powiedziałem - to jakie najpewniej się otwierają?". „Słuchanie" - padła natychmiastowa odpowiedź kilku osób. Zaczęliśmy od nowa.

Kiedy grali, przeszedłem do końca sali i ze zdumieniem stwierdziłem, że wyłania się nowego rodzaju muzykowa­nie: jak krajobraz, który wreszcie ukazuje się ze świtem. Osiemdziesięcioro ośmioro muzyków, z których żaden nie uczył się nut na pamięć, grało - nie z pamięci, lecz z serca - całą pierwszą część Z Nowego Świata Dvoraka, i to grało z elastycznością tempa, jaką rzadko spotyka się w orkiestrze pełnosprawnych muzyków, a jaka w orkiest­rze niewidomych jest w ogóle niewyobrażalna. Zauważy­łem, że kilka osób w sali prób - nauczycieli i uczniów szkoły muzycznej w Rosario - płakało, poruszone jak ja więziami, które były obecne na estradzie i w sali, oraz czymś w rodzaju nowego głosu, prawdziwego i od razu słyszalnego.

Podniesiony na duchu powróciłem do estrady i po­prosiłem młodych muzyków, aby wyobrazili sobie, że w jakiś cudowny sposób odzyskali wzrok, ale wciąż pozostają na wybrzeżach tego Nowego Świata słuchania. Kiedy raz jeszcze wykonywaliśmy pierwszą część symfonii Dvoraka - wszystkie oczy szeroko otwarte, a uszy wsłuchane w najdelikatniejsze niuanse - miałem tak często poszukiwane doświadczenie pełni ducha. Nie było przywódcy i nie było komu przewodzić. Obecna była harmonia. Była to kulminacja nie tylko tamtego tournee, ale całego roku - a nastąpiła w małym miasteczku pomiędzy głównymi koncertami, gdzie nic ważnego nie miało się zdarzyć.

Skończyłem ze wspaniałymi rzeczami i wielkimi planami, wspaniałymi instytucjami i wielkimi sukcesami. Zajmuję się tymi maleńkimi, niewi­dzialnymi siłami ludzkiej miłości, które działają pomiędzy jednostkami, przedzierając się przez szczeliny świata jak liczne korzonki albo sącząc jak woda przez kapilary, ale które, jeśli dać im czas, stworzą najtrwalsze pomniki ludzkiej dumy.

William James

KODA

Sięgnąłeś po tę książkę być może po to, by znaleźć rozwiązania jakichś bardzo realnych problemów, a może otworzyłeś ją, aby skrócić sobie lekturą czas podróży. Zapewne jednak szybko zauważyłeś, że nie zmierza ona do rozwiązywania niczyich problemów, a nawet nie nadaje się do przeglądania. Ma na celu wyposażenie cię w narzędzia własnej przemiany.

Jakiej? Przemiany osoby stawiającej czoło wyzwaniom życia w osobę samodzielnie projektującą scenę, na której to życie się rozgrywa; jednego dźwięku w długą linię; ekspresji cząstkowej w pełną; „ja" w MY.

W jaki sposób? Tą samą drogą, jaka prowadzi muzyków do Carnegie Hall - poprzez praktykę. Wybierz praktykę, która najlepiej cię wyraża - pozwoli ci utrzymać się w łodzi. Ukształtuje twój głos, by wniósł swój niepo­wtarzalny wkład w dzieło nas wszystkich. Możesz odwrócić uwagę od natłoku przygodnych okoliczności i wsłuchać się w muzykę własnego istnienia; potem włączyć się w świat jako jedna z jego długich linii.

Zapoznając się z naszą opowieścią, mogłeś w jakiś sposób przerysować na nowo swój obraz świata. „Doros­łość" może ci się teraz zdawać czymś całkiem innym niż dawniej. Być może kojarzy ci się z artystą, z osobą taką jak ty, która akceptuje fakt, że żyje w pewnego rodzaju historii i przykłada rękę do tworzenia własnego życia. Dorosły jest artystą, „jednopośladkowym" tancerzem we wszechświecie współpracy, ochoczym upustem moż­liwości.

Czy pamiętasz swe dziecięce marzenia? Wszyscy śniliśmy o słodkiej wolności i sile, jakie daje dorosłość. Ale po drodze marzenia te jakoś znikły, a energię czerpiemy tylko tu i tam z dobrze wykonanej pracy, elektryzującego zebrania, tygodnia od czasu do czasu spędzanego w słońcu. Teraz jednak, kiedy wiemy, że wszystko jest wymyślone, może przerobić tę historię. Powiedzmy sobie po prostu, że gdzieś w naszej podróży dźwigaliśmy zbyt wielki ciężar, zbyt często się poślizgiwaliśmy, słyszeliśmy w głowie zbyt wiele głosów - i zeszliśmy ze ścieżki. Możliwość, którą jako dzieci widzieliśmy tak wyraźnie, zagubiła się w opadającej spirali: zapomnieliśmy o obietnicy narodzin.

Jakie to fascynujące!

Rozejrzyj się wokół. Ten dzień, ci ludzie w twoim życiu, płacz niemowlęcia, nadchodzące zebranie - nagle wszystko to wyda ci się ani dobre, ani złe. Wszystko lśni własnym blaskiem, bo tak to jest. Obudź się! Obudź się świeży do ożywionego marzenia.

PODZIĘKOWANIA

Roz: Zatrudniliśmy Carol Lynn Alpert jako redaktorkę, by pomogła nam wypracować strukturę książki i splotła jej liczne różnorodne i niezwykłe elementy w muzyczną linię. Kiedy Ben był gdzieś daleko, ożywiając nasze nowe praktyki w pracy z menedżerami, orkiestrami i studentami, Carol Lynn dołączyła do mnie na ostatnich etapach organizowania i kształtowania głosów, historii, słów i przecinków. Wniosła do tego zadania swe zdolności przywódcze, wspaniałą inteligencję, świeżą wyobraźnię i cudowne poczucie zabawy. Otworzyła na dodatek moje oczy i serce na możliwość partnerstwa poza skrzynką, w której wcześniej żyłam - i mam nadzieję, że nigdy już nie będę taka jak dawniej.

Vikram Savkar wniósł rzeczy bezcenne: rozwagę, z jaką prowadził badania, inteligencję, z jaką dyskutował o tekście, oraz smykałkę, z jaką wyszukiwał igłę w stogu siana, gdy trzeba było wyśledzić źródła.

Nasza praca ewoluowała z dwóch bardzo odmiennych obszarów. Rozwój Bena jako muzyka, utalentowanego nauczyciela, a przede wszystkim inspirującego mówcy czerpał z zachęty jego pełnej zapału i zaangażowanej społecznie matki Gretel Zander, na której ślepocie na bariery zawsze można było polegać. Kiedy kompozycje muzyczne jej dziewięcioletniego syna zostały negatywnie ocenione przez lokalnego eksperta, szybko wysłała je do czołowego angielskiego kompozytora Benjamina Brittena. Początkowo dzięki niej właśnie Ben znalazł się pod nadzwyczajnym muzycznym kierownictwem Bena Brit­tena, Imogen Holst i wielkiego hiszpańskiego wiolon­czelisty Gaspara Cassado. Kiedy Walter Zander poprosił hiszpańskiego maestro o rachunek za lekcje wiolon­czelowe Bena, Cassado odmówił mu mówiąc: „Gdybym pobierał tyle, ile moim zdaniem warte są moje lekcje, nigdy nie moglibyście sobie na nie pozwolić" - po czym uczył Bena przez pięć lat, nie biorąc ani pensa. Ben poniósł dalej tego ducha hojności, kierując dosłownie tysiącami młodych ludzi i organizując im stypendia. Muzyka jest ponadto dla niego środkiem przekazywania możliwości tysiącom innych ludzi: kierownikom firm, księgowym, lekarzom, małym dzieciom i ludziom takim jak Sara - u kresu życia. Jego zaangażowanie zawsze jest obustronne - ma poczucie kierunku i spełnienia, gdy widzi, jak inni krzeszą iskrę możliwości i oświetlają nią własne życie. Tym ludziom Ben dziękuje.

Moje zainteresowanie transformacją również wzięło się z iskry, którą przekazała mi matka, Lucy Stone - kobieta o olbrzymiej wyobraźni i talentach literackich. Moje studia z dziedziny literatury angielskiej predys­ponowały mnie do terapii konstruktywistycznej czy narracyjnej, zanim jeszcze terminy te stały się popularne, natomiast zawładnęli moją wyobraźnią i zmienili mój światopogląd tacy myśliciele i pisarze jak Erving Goffman, mistrz ewentualności, oraz Peter Berger z jego dziełem Społeczne tworzenie rzeczywistości. Krótki film o pracy Humberta Maturany, jaki zobaczyłam z początkiem lat 80., na zawsze zmienił mój punkt widzenia na to, skąd wiemy to, co wiemy. Mój mentor w dziedzinie terapii rodzin, dr David Kantor, wydobył dla mnie na światło dzienne świat interakcji, dawniej dla mnie niewidzialny, i wskazał na nową możliwość transformacji tożsamości.

Nauczanie Fernando Floresa oraz Landmark Education i Contegrity przypomina i uzupełnia historię życia, jaką opowiadamy w niniejszej książce. Cenimy szczególnie Landmark Education za nacisk, jaki instytucja ta kładzie na dyscyplinę i potęgę nowych pojęć przekształcających ludzkie doświadczenie świata.

Chcemy podziękować i wyrazić uznanie mojej córce Alexandrze Bageris za wsparcie, jakiego udzieliła relacyjnej stronie naszego projektu: za jej oddanie sprawie pełnego otwarcia oraz wypowiadania wszystkich naszych głosów, a także mojemu synowi Evanowi Bagerisowi za jego wkład w opracowanie rozdziału o zasadzie numer 6, w tym także za jego znajomość literatury poświęconej alternatywnym sposobom postrzegania „ja".

Dziękujemy Juliet i Ursowi Gauchat za ich ciepłe wsparcie - emocjonalne, intelektualne i kulinarne - w ciągu naszych lat pracy nad tą książką; także za to, że naprowadzali nas na właściwą drogę we wszystkich aspektach relacji, które trzeba było rozważyć przy poszukiwaniu formy dla niej.

Dziękuję mojej drogiej przyjaciółce Anne Peretz za jej całkowite poświęcenie realizacji naszej wizji, co oznaczało również rezygnację z naszych dorocznych plenerów malarskich, a także za gotowość wysłuchiwania mnie w przypadku każdej trudności; ponadto moim starym przyjaciółkom Susan Moon i Judy Nathanson, miłosiernych i pomocnych czytelniczek pierwszych szkiców.

Cennymi współpracownikami w toku ewolucji książki byli ludzie, których spotykam w mojej praktyce, pracujący bez zastrzeżeń nad rozwojem własnym i przekształcaniem życia. Nie wolno mi wymieniać ich tu z nazwiska. Być może w jakiejś epoce poddanie się psychoterapii nie będzie uznawane za środek naprawczy w przypadku osobistej porażki, lecz za szacowną dyscyplinę rozwijania własnych zdolności wnoszenia wkładu.

Ważnymi współpracownikami byli również dla nas Kent Lineback, Michael Mostoller, John Decuevas, Antonia Rudenstine, Christopher Wilkins, Kira Ayers i Jeremy Trelsted.

Trzeba tu też wymienić pewne miejsca, ekosystemy, które udzieliły książce swego wsparcia: namiot na wyspie Vinalhaven w stanie Maine, gdzie latem mieszkałam i pracowałam, oraz remizę strażacką z widokiem na port, której użyczyła mi Bodine Ames; chatę w rezerwacie w Duxbury w stanie Massachusetts - ten staw, te drzewa i tych ludzi, którzy w swoim najgorętszym czasie odłożyli inne sprawy, by dostarczyć mi wody i elektryczności.

Ogromne podziękowania należą się redaktor naczelnej Marjorie Williams i dyrektor Carol Franco, które przyszły do nas z entuzjazmem i śmiechem, a razem ze swoimi współpracownikami z Harvard Business School Press sprawiły, że cały projekt tej książki stał się ucieleśnieniem przedstawionych w niej praktyk.

O AUTORACH

Rosamund Stone Zander prowadzi coaching dla menedżerów i terapię rodzin, opracowuje modele przywództwa, relacji i skutecznego działania. Proponuje teorię ludzkiego rozwoju, w której kreatywność uznaje się za istotną zdolność dorosłego człowieka. Projektowała programy dla przedsiębiorstw oraz agencji rządowych oraz prowadziła warsztaty w różnych organizacjach, między innymi w Aspen Institute, British Civil Service, National Public Radio i podczas Światowego Forum Gospodarczego. Urodzona w Cambridge w stanie Mas­sachusetts, uzyskała tytuł licencjata w Swarthmore College, skończyła studia w Bank Street College of Education i uzyskała tytuł magisterski w Boston University's School of Social Work. Zajmowała się terapią dzieci w słynnym nowojorskim Master's Children's Center oraz pracowała jako kierownik i instruktor terapii rodzin w Kantor Family Institute i The Family Center w Somerville w stanie Massachusetts. Obecnie prowadzi prywatną praktykę w Cambridge oraz kieruje „programem samorozwoju", w ramach którego ludzie realizują swoje poważne projekty. Utalentowana pejzażystka, swój pierwszy wernisaż miała w roku 1981.

Benjamin Zander jest dyrygentem orkiestry Boston Philharmonic od jej powstania w roku 1979. Jako dyrygent występował gościnnie z orkiestrami z całego świata; regularnie współpracuje z Philharmonia Orchestra of London, z którą nagrywa wszystkie dzieła Beethovena i Mahlera dla wytwórni Telarc Records. Od ponad trzydziestu lat naucza w bostońskim New England Conservatory, prowadzi program muzyczny dla młodych artystów w Walnut Hill School oraz uczestniczy w za­granicznych wyjazdach New England Conservatory Youth Philharmonic Orchestra. Urodzony w Anglii, zaczął komponować w wieku dziewięciu lat, studiował u Ben-jamina Brittena i Imogen Holst oraz szkolił się jako wiolonczelista we Włoszech i Niemczech u wirtuoza wiolonczeli Gaspara Cassado. Ukończył studia na londyń­skim University College, a studia podyplomowe w Har-vardzie oraz w Harkness Fellowship w Nowym Jorku. W ciągu ostatnich dziesięciu lat stał się poszukiwanym mówcą prowadzącym w poważnych organizacjach wykłady na temat przywództwa i kreatywności. W roku 1999 otrzymał podczas Światowego Forum Gospodar­czego w szwajcarskim Davos nagrodę Crystal Award za wybitny wkład w dziedzinę zrozumienia międzykulturowego.

J.Y. Lettvin, H.R. Maturana, W.S. McCulloch, W.H. Pitts, What the Frog's Eye Tells the Frog's Brain, „Proceedings of the IRE" nr 47 (1940-1951), 1959, cytowane w: Tor Norretranders, The User Illusion, Viking Penguin, New York 1991, s. 192-193

Richard L. Gregory, Eye and Brain: The Psychology of Seeing, wyd. 4., Princeton University Press 1990, cytowane w: Norretranders, op. cit., s. 186.

DO. Hebb, Science and the World of lmagination, „Canadian Psychology" nr 16, 1975, s. 4-11

J.B. Deregowski, Real Space and Represented Space: Cross--Cultural Perspectiues, „The Behavioral and Brain Sciences" nr 12, 1989, s. 57, cytowane w: N0rretranders, op. cit., s. 187.

Heinz R. Pagels, The Dreams of Reason, Bantam, New York 1988, s. 163, cytowane w: N0rretranders, op. cit, s. 188.

Michael Gazzaniga, The Social Brain, Basic Books, New York 1985, s. 70-72.

Paul R. Judy, Life and Work in Symphony Orchestras: An Interview with J. Richard Hackman, „Harmony: Forum of the Symphony Orchestra Institute", t. 2 (kwiecień 1996), s. 4

Seymour Levine, Robert Levine, Why They Are Not Smiling, „Harmony: Forum of the Symphony Orchestra Institute", t. 2 (kwiecień 1996), s. 18.

Frank Sulloway, Born to Rebel, Pantheon Books, New York 1996, s. 353.

Katherine Mieszkowski, Change - Barbara Waugh, „Fast Company", grudzień 1998, s. 146.

Marianne Williamson, A Return to Love, HarperCollins, New York 1992. Układ tekstu zmieniony.

Anthony Sampson, Mandela: The Authorized Biography, Knopf, New York 1999, s. 521.

Gillian Slovo, „Guardian", 11 października 1998, cytowane w: Sampson, op. cit.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 pragmatyzm, dośw, jak est, zycie jako sztuka, somaestetyka
10 pragmatyzm, dośw, jak est, zycie jako sztuka, somaestetyka
Skuteczny coaching Jak zostac najlepszym trenerem osobistym i zmieniac zycie innych na lepsze skucoa
Udane życie to wciąż możliwe Jak cieszyć się każdym dniem ebook
Skuteczny coaching Jak zostac najlepszym trenerem osobistym i zmieniac zycie innych na lepsze skucoa
biznes i ekonomia kariera pod kontrola jak zmienic swoje zycie zawodowe na lepsze beata rzepka ebook
biznes i ekonomia skuteczny coaching jak zostac najlepszym trenerem osobistym i zmieniac zycie innyc
Skuteczny coaching Jak zostac najlepszym trenerem osobistym i zmieniac zycie innych na lepsze skucoa
Jak przekształcono inteligentnych lekarzy w?łkowitych kretynów Jaśkowski
Jak ułatwić życie rowerzystom
Jak Zdać Egzamin Zawodowy na Technika Elektronika, Etap Praktyczny
Jak popsuć zycie, Prezentacje

więcej podobnych podstron