Komentarze Odpowiedź na list otwarty Marii Fieldorf Czarskiej Obywatel dezerter Ostatni Mohikanie z Maciaszkowa


Komentarz

Dzisiaj oficjalnie zostanie powołana Sejmowa Komisja d/s "wyjaśnienia" śmierci K. Olewnika. Kiedy dymisjonowano "najlepszego" wg platfusokliki, ministra - uwikłanego podobnie jak większość platfusokliki w mafijne struktury (broniącego mafiozów powiązanych z bandyckim układem Magdalenkowym) - zapowiadano konieczność powołania komisji d/s wyjaśnienia tak tej zbrodni jak i innych podobnych. Dzisiaj już na temat innych nie wspomina się ani słowem. Nie ma tematu. A do "wyjaśnienia" tej zbrodni dano komisji czas 3,5 m-ca kiedy prokuratorskie śledztwo trwa już 8 lat, gdzie prokuratorzy zajmują się tylko tym śledztwem. Posłowie komisji oprócz pracy w komisji powinni przecież uczestniczyć jeszcze w posiedzeniach sejmowych - po to są wybrani. Ponadto komisja do rzetelnego wyjaśnienia tylko tej sprawy powinna przesłuchać co najmniej 2 razy więcej świadków niż prokuratorzy, bo oprócz świadków z dotychczasowego śledztwa musi przesłuchać wszystkich uczestniczących w śledztwie policjantów, prokuratorów in związanych z nimi osób w tym polityków być może na najwyższych stanowiskach państwowych i to w czasie 30-krotnie mniejszym. Czy tak ukierunkowana Komisja może cokolwiek wyjaśnić ? - Parę dni temu pisałem o ukierunkowywaniu śledztwa jeszcze przed powołaniem komisji zawężając jej kierunek na podejrzanego wspólnika K. Olewnika jako głównego sprawcę tej zbrodni. Sugestie te wypowiada poseł PiS, Wassermann. Więc jak się to ma do wystawienia przez PiS kandydatury Posła Macierewicza - bezkompromisowca ? - pijarowsko ! PiS dobrze wiedząc że platfosoklika odrzuci tę kandydaturę celowo ją wystawia by później "dla zgody" - właściwa zgoda między tymi klikami istnieje od dawna dla zupełnie innych celów, zamataczanie mafijnych powiązań układu Magdalenkowego - "wycofać" Macierewicza i zastąpić Go kimś uległym, pracującym na rzecz wcześniej ustalonej za kulisami wersji tej sprawy pozorującej "wyjaśnienie" dla uspokojenia Narodu wyczerpującego już cierpliwość nierządami bandyckiego układu Magdalenkowego, co widać po protestach nawet już Policji.

A swoją drogą jest to dobra nauczka policjantom pracującym na rzecz bandyckiego układu Magdalenkowego mimo przysięgi wczoraj przypominanej że przysięgali pracować dla Narodu, a nie mafijnych band układu Magdalenkowego udających "rządy". Czy Policjantom też trzeba palcem pokazywać grabieże, malwersacje, niszczenie przez bandycki układ Magdalenkowy dobra Ogólnonarodowego z którego są opłacani ? - Może w końcu otworzą się im oczy po tej nauczce i zaczną pracę zgodnie z e składaną przysięgą.

Przedwczoraj na tych łamach zastanawiałem się gdzie kwalifikuje się obecny nierząd, do grupy bezmiernych obłudników czy skretyniałych debili, nie mogąc wyjaśnić tej kwestii. A trzeba było poczekać tylko do dzisiejszego ranka. Już ok. godz. 10 z minutami wyjaśnił to minister Drzewiecki odpowiadając na pytanie interpelacyjne jednego z młodych posłów o propagowane przez platfusoklikę hasło "oszczędności" : - jak się to ma do oszczędności w samej platfusoklice gdzie pracownicy spółki powołanej przez min. Drzewieckiego z jego ludzi, do nadzoru nad realizacją przygotowań do Euro-12 ,zarabiają po 30 tyś. miesięcznie za organizowanie "spotkań integracyjnych" w restauracjach na koszt podatników od godz. przedpołudniowych do wieczornych przez cały tydzień (zgodnie z harmonogramem na obecny tydzień) I odpowiedź "ministra" dla posła też "zarabiającego" podobnie jak "minister" - : gdyby Pan się uczył też by Pan zarabiał 30 tysięcy miesięcznie ! - I to jest właściwa odpowiedź padająca też z właściwych ust o całym tym nierządzie i nierządach "rządzących" Krajem od 20 lat. Od siebie dodam tylko, nie dość że z tej drugiej kategorii wymienionej prze ze mnie, to jeszcze powiązani w mafijny system niszczący każdego kto stanie na ich drodze.

JUŻ NIE DŁUGO, ZBROJENIÓWKA ZACZYNA A MA ARGUMENTY, DO JEDNOCZENIA SIĘ Z NIĄ ! - "WSZYSTKIE RĘCE NA POKŁAD" - POLICYJNE TEŻ - może w końcu zrozumieliście komu przysięgaliście !

Marek Chrapan

Jeszcze raz o poezji, czyli arytmetyka współczucia

Zbigniew Herbert napisał kiedyś wiersz, który zatytułował Pan Cogito czyta gazetę. Pomysł, mówiąc pokrótce, był taki, że pan Cogito przeczytał w gazecie artykuł o tym, ze gdzieś zginęło 120 żołnierzy i jakoś ta informacja go nie poruszyła. Choćby dlatego że „wojna trwała długo można się przyzwyczaić”. Choćby dlatego, że „120 poległych daremno szukać na mapie”. Choćby wreszcie dlatego, że „cyfra zero na końcu przemienia ich w abstrakcję”.

Obok, jednak, Cogito znalazł inną wiadomość. I ta już była o wiele bardziej interesująca. Robotnik budowlany zabił swoją zonę i dwoje dzieci. Zbrodnia została opisana bardzo dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. Ciekawość pana Cogito tym razem została zaspokojona bardzo wyczerpująco, a więc też to co wzbudziło jego współczucie, to raczej te dzieci i ta kobieta, a nie tamtych 120 żołnierzy. Herbert kończy swój wiersz apelem o refleksję na temat „arytmetyki współczucia”.

Nie tak bardzo dawno temu, w Salonie, znalazłem wpis Krzysztofa Leskiego na temat katastrofy autokaru wiozącego wycieczkę szkolną. Autobus nie zmieścił się pod wiaduktem i jedynie za sprawą jakiegoś cudu nie doszło do masakry. Ponieważ wszystkie stacje informacyjne w naszej telewizji podawały te informacje przez cały dzień, Krzysztof Leski się zdenerwował, że przy całym swoim współczuciu dla ofiar, on bardzo prosi, żeby mu nie zawracać głowy. Argumenty były takie, jak są zawsze; czyli że każdego dnia ludzie giną na drogach, co chwilę gdzieś ktoś umiera, każda sekunda przynosi gdzieś jakieś tragedie, a my się przejmujemy jednym wypadkiem, gdzie na dodatek nikt nawet nie zginął.

Wygląda na to, że ten typ kalkulacji, który zauważyłem u Leskiego, a który znam jeszcze z dzieciństwa, kiedy to miałem jeszcze mnóstwo energii i otaczali mnie, nie od święta, ale na co dzień, sami `niedzielni filozofowie', ostatnio wszedł do obiegu publicznego na dobre. Właściwie gdzie człowiek nie spojrzy, jak nie nastawi ucha, to jest narażony na wysłuchiwanie debat pod tytułem „Ile nieszczęścia mieści się w pojedynczej łezce?”

W ostatnich dniach jestem bardzo zajęty, z przyczyn w które nie potrzebuję wchodzić. Wystarczy powiedzieć, że od zeszłego tygodnia nie oglądam telewizji i nie czytam gazet. Jedyne miejsce, gdzie zdarza mi się posiąść jakieś informacje na temat Polski i świata, to Salon. Z Salonu też zatem dowiedziałem się o pożarze w Kamieniu Pomorskim. Z Salonu również usłyszałem informację o tym, że Prezydent ogłosił żałobę narodową. I z Salonu naturalnie doszły do mnie głosy dyskusji na temat słuszności, czy - o wiele częściej - braku słuszności organizowania żałoby na poziomie kraju z powodu tak błahego jak śmierć 20 bezdomnych w pożarze hotelu socjalnego.

Gdy przeczytałem tekst Łukasza Warzechy na temat bezsensu ogłaszania przez Prezydenta żałoby narodowej za każdym razem, kiedy dojdzie do tragicznej śmierci kilkunastu osób, pomyślałem sobie, że oto red. Warzecha miał refleksję i postanowił się nią podzielić. Nic wielkiego. Ludzie refleksyjni mają refleksje nieustanne i jedyna różnica między jedną a drugą jest taka, że jedne są bardziej intelektualnie stymulujące, a inne mniej. Kiedyś Krzysztof Leski uznał za bardzo ciekawe to, że jeśli każdego dnia na drogach ginie 40 osób, to my to traktujemy, jak statystykę, a jeśli do tych czterdziestu dojdzie niespodziewanie, skutkiem jakiegoś ekstra-nieszczęscia, kolejnych dziesięciu, to już jest tragedia, a nie statystyka. Dziś Łukasz Warzecha nie może się nadziwić, że skoro codziennie ludzie umierają od chorób i wypadków, a Państwo Polskie nie urządza im żałoby, czemu tyle nagle szumu wokół tych 20 biedaków?

Ale nie tylko to. Czemu, skoro nigdzie na świecie ani trochę nie celebruje się tak pojedynczych tragedii jak w Polsce, u nas przez ostatnie lata przy byle okazji zamyka się kina i teatry, a ludzi się zmusza do publicznego manifestowania smutku, kiedy oni tego smutku wcale nie czują? I oczywiście nie jest tak, że Łukasz Warzecha ma niskie intencje. To absolutnie nie jest tak, ze on nie ma w sobie nic współczucia. Jemu chodzi z jednej strony o równe traktowanie ludzkich dramatów, a z drugiej o unikanie dewaluacji tych dramatów. „Uważam po prostu, że obywatele mają prawo i do równego traktowania, i do oczekiwania od najważniejszych osób w państwie stosowania przejrzystych kryteriów”, pisze Warzecha i ja go rozumiem. Podobnie jak go rozumiem, kiedy on zauważa, że „najgorszą metodą uwrażliwiania jest urzędowe zarządzania wrażliwości i wymuszanie jej żałobą narodową.” Rozumiem zainteresowanie Łukasza Warzechy tematem, tyle że go nie podzielam. Rozumiem, że w końcu, nie tylko red. Warzecha, ale wielu innych równie czujnych obserwatorów, może nie wytrzymać tej fali współczucia płynącej z Pałacu Prezydenckiego w stronę ofiar wypadków. Zwłaszcza gdy aż się prosi, żeby skorzystać z okazji i wrzucić tu odpowiednio skonstruowany komentarz polityczny.

Po tekście Warzechy przyszły kolejne. Swoje słowo wtrącić potrzebował Rybitzky i kilku mniejszych komentatorów. Nawet ja nie mogłem się powstrzymać i wyraziłem swoją opinię na ten temat w paru miejscach, w tym nawet u siebie. Sądziłem, że oto Warzecha zaczął, a ponieważ temat wydał się ciekawy, przyłączyli się inni. Uznałem po prostu, że Salon stworzył temat, no i dyskutuje.

Wczoraj wieczorem jednak włączyłem, po raz pierwszy od kilku dni, telewizor i ze zdziwieniem spostrzegłem, że problem żałoby narodowej jest problemem ogólnopolskim. A najlepiej tego dowodził fakt, że większa część codziennych popisów Grzegorza Miecugowa i zapraszanych przez niego pajacyków, była poświęcona właśnie debacie nad sensownością - a raczej bezsensownością - zachowania Prezydenta. No i w tym momencie nie mogłem już nie nabrać podejrzeń. Nie wierzę bowiem, że kolejność zdarzeń była taka, że oto Łukasz Warzecha walnął refleksją, a za nim ruszyły wszystkie polskie media. Tak się nie dzieje. Redaktor Warzecha to ważny dziennikarz, ale jednak nie na tyle ważny, żeby miał wymyślać tematy dla mainstreamu. Tym bardziej, mimo całego mojego szacunku dla jego talentów, nie sądzę, żeby Rybitzky był w stanie wpływać na program telewizji TVN24. Jest raczej odwrotnie.

I tu mam kłopot. I tu też muszę przejść do głównego tematu mojego dzisiejszego pisania. Z jakiegoś powodu, bowiem, kreatorzy publicznych nastrojów doszli do wniosku, że nie wcześniejsze katastrofy górnicze, nie jeszcze wcześniejsza tragedia autokaru we Francji, lecz właśnie najświeższa śmierć dwudziestu bezdomnych jest doskonałym powodem, żeby dowalić Prezydentowi. To właśnie ten pożar i to właśnie ta śmierć okazały się - owszem, tragiczne - ale nie na tyle tragiczne, żeby dać Lechowi Kaczyńskiemu spokój. Z jakiegoś powodu - sam Rybitzky sugeruje, ze mogło pójść o to, że bezdomni nie budzą powszechnie aż takiego współczucia - specjaliści od tworzenia problemów doszli do przekonania, że teraz będzie najlepszy moment, żeby stuknąć Prezydenta w ten jego zapijaczony nochal i spróbować mu spuścić trochę na słupkach. Co też uczynili.

I to też rozumiem. Oni naprawdę zdążyli mnie przyzwyczaić do wszystkiego. Dlaczego tylko za nimi poszło dwóch wybitnych komentatorów w Salonie? Czemu tak ochoczo zgodzili się wejść w temat, który, obiektywnie rzecz biorąc, istnieć w ogóle nie powinien. Temat, który interesować może wyłącznie widzów Szkła Kontaktowego i niektórych, najbardziej wyrachowanych, polityków. Jak Marek Siwiec, powiedzmy. Nie lepiej to było nie oglądać telewizji i zamiast tego poczytać jakąś książkę? Choćby Herberta? Na temat cyfry zero, na temat współczucia i na temat arytmetyki w ogóle.

Toyah

W odpowiedzi na List Otwarty Marii Fieldorf - Czarskiej, Dotyczący oskarżenia Polaków o współodpowiedzialność za mordowanie Żydów Pani Maria Fieldorf - Czarska pisze, że wielu Polaków ratowało życie Żydom, z narażeniem własnego, najbliższych i lokalnej społeczności pod koniec Listu proponuje przytoczenie przykładów ratowania życia Polakom przez Żydów. Odpowiedzi jednak nie otrzyma, bo nie było takich przypadków. Przed kilku laty Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu wystąpił z inicjatywą by we Wrocławiu stworzono, Aleje Wdzięczności Żydom, którzy ratowali Polakom życie lub chronili przed represjami w okresie stalinowskim. Komitet zaapelował do Polaków i innych nacji o padanie wiadomych im faktów. Zgłoszono wiele przodków ratowania Polakom życia przez Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Gruzinów… ale nie zgłoszono ani jednego ratowania Polaków lub pomagania im przez Żydów. Apel skierowano do wszystkich Żydów za pośrednictwem Ambasady Izraela. Komitet nie otrzymał oficjalnie żadnej odpowiedzi na ten apel, a nie oficjalnie, dano mu do zrozumienia, że nie było takich przypadków. Poniżej przytaczamy materiały na ten temat i prosimy Czytelników o ewentualne uwagi.

AL Internetowy Serwis Informacyjny - InterPromo News

Redakcja - Poland tel ( 48 -) 0691830350; fax 48) 717809081, E-mail - stalinism@wp.pl

Prośba o upublicznienie Apelu.

Przesyłamy materiały dotyczące inicjatywy wyrażenia wdzięczności wszystkim , którzy w trudnym okresie po 1 września 1939 r. ratowali Polakom życie albo pomagali im w ich w niedoli, z prośbą o ich rozpowszechnienie. Najpierw zwróciliśmy się do Żydów, ale okazało się , że nie zgłoszono ani jednego przypadku ratowania życia lub pomaganie Polakom przez Żydów. Wrocław 16 grudnia 1999 dr Leszek Skonka

DO POLAKÓW I ŻYDÓW W POLSCE I NA ŚWIECIE

Apel o nadsyłanie wspomnień!

Dobrze się stało , że ostatnio Żydzi podnoszą sprawę stosunków polsko-żydowskich, a także różnych pretensji i obwinień. Być może , że okażą się owe pretensje wzajemne. Jest to doskonała okazja by wreszcie temat ten przemilczany przez dziesięciolecia podjąć. Nakazuje to zarówno rozsądek , jak i interes Polaków i Żydów . Trzeba wreszcie ustalić kto, komu i co jest dłużny. Od wielu lat np. świat wie o Polakach , którzy ratowali życie Żydom. Wśród wyróżnionych przez Instytut Jad Washen w Jerozolimie , za tę postawę jest 30 proc. naszych rodaków. Choć tylko Polakom za ukrywanie Żyda groziła kara śmierci , a mimo to podejmowali to ryzyko. Polacy uratowali ponad 100 tys. Żydów od śmierci. Tak jak Żydzi skazani byli przez Niemców na zagładę , tak i Polacy w ZSRR skazywani byli, tylko za to że byli Polkami , na śmierć natychmiastową w obozach zagłady: Katyń, Miednoje , Charków i wielu innych kaźniach lub na śmierć powolną w więzieniach, gułagach, kopalniach , z głodu, chorób , wycieńczenia. Ludność żydowska, zwłaszcza na dawnych terenach polskich, była traktowana przez władze radzieckie szczególnie życzliwie, przyjaźnie, powierzano jej chętnie różne stanowiska w urzędach , administracji miejscowej i centralnej. Dlatego zwracamy się do Rodaków o nadsyłanie wspomnień na temat stosunku , zwłaszcza byłych obywateli Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego, do Polaków , którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie w czasie okupacji sowieckiej, a także w okresie stalinowskim w PRL. Być może, że podobnie jak Polacy ratujący życie Żydom, także Żydzi pomagali Polakom w Związku Radzieckim i w stalinowskim okresie PRL; tylko świat o tym nie wie. Chodzi więc o danie świadectwo prawdzie . Proponujemy także stworzenie ”Polskiej Alei Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”, zasadzenie tam drzewek pamięci i wdzięczności, umieszczenie przed nimi nazwisk tych Żydów , którzy z narażeniem życia pomagali zagrożonym i prześladowanym Polakom w okresie stalinowskim w ZSRR i w PRL. Niech świat się dowie w jakim stopniu i w jakiej formie Żydzi odwdzięczali się Polakom za ich poświęcenie w ratowaniu życia ich ziomków zagrożonych przez hitleryzm. Apelujemy także do Żydów by podawali przykłady ratowania Polaków przed zesłaniem na Sybir, przed aresztowaniem, więzieniem, łagrami, represjami , nieludzką pracą. Fakty te opublikujemy i udostępnimy światowej opinii. Dla ułatwienia proponujemy następujące zagadnienia:

1. Postawa b. obywateli polskich pochodzenia żydowskiego po 17 września 1939 r. wobec sowieckich okupantów.

2. Stosunek b. obywateli polskich pochodzenia żydowskiego do Polaków w okresie okupacji sowieckiej.

3. Stosunek Obywateli PRL pochodzenia żydowskiego wobec Polaków w okresie stalinowskim i późniejszym.

4. Jakiej pomocy doznałeś Ty lub znane Ci osoby w okresie wojennym w ZSRR i po wojnie w PRL ze strony obywateli polskich pochodzenia żydowskiego lub Żydów?

Wspomnienia prosimy kierować - Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu - Instytut Badań Stalinizmu i Patologii Władzy, 50-950 Wrocław 2, pl. Św. Macieja 5

Tel. 0691830350, fax (48+71) 7809081, E-mail stalinism@wp.pl

Wrocław 9 sierpnia 1999 Przewodniczący KPOS

ALEJA PAMIĘCI I WDZIĘCZNOŚCI

Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu w Polsce w czasie zorganizowanej przed pierwszym w Polsce i na świecie Pomnikiem Ofiar Stalinizmu uroczystości uczczenia pamięci ofiar stalinizmu w 60-tą rocznicę agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. dwóch zbrodniczych totalitaryzmów: faszystowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji Sowieckiej, wystąpił z inicjatywą -

UHONOROWANIA TYCH, CO W OKRESIE STALINOWSKIM i HITLEROWSKIM RATOWALI POLAKOM ŻYCIE.

Inicjatorzy zaproponowali w eksponowanym miejscu miasta Wrocławia wyznaczyć lokalizację alei,( na podobieństwo takiej, jaka istnieje w Izraelu) dla sadzania drzew „pamięci„ , przez ludzi uhonorowanych w ten sposób za ratowanie życia Polakom w czasach stalinowskich w Związku Radzieckim, w PRL i w okresie hitlerowskiej okupacji. Jako lokalizację tej alei wskazuje się Wrocław, gdyż tu zamieszkało po wojnie najwięcej Polaków, którzy pierwsi zetknęli się i najboleśniej odczuli okrucieństwa wojny, stalinizmu i hitleryzmu.

Proponuje się nazwać tę Aleję - ALEJĄ PAMIĘCI I WDZIĘCZNOŚCI TYM, KTÓRZY RATOWALI POLAKOM ŻYCIE W OKRESIE STALINIZMU I HITLERYZMU

Pod zasadzanymi drzewami na tabliczkach winna znajdować się inskrypcja zawierająca oprócz imienia, nazwiska i narodowości, słowa : „W okresie stalinizmu i hitleryzmu ratował życie Polakom narażając własne„

Inicjatorzy zwrócili się już w tej sprawie do Polaków w kraju i za granicą oraz do wszystkich

środowisk żydowskich w diasporze i w Izraelu o przekazywanie przykładów ratowania Polakom życia przez Żydów. Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu dysponuje wieloma przykładami ratowania Polakom życia przez Rosjan, Gruzinów, Ormian , Uzbeków, Kazachów, Jakutów, Niemców, Austriaków, Węgrów, Rumunów i innych nacji ; nie ma natomiast żadnych informacji dotyczących ratowaniu życia Polakom przez Żydów. Trudno przyjąć pogląd, że takie przypadki nie miały miejsca. Tym bardziej, że Polacy uratowali w Polsce od hitlerowskiej zagłady ok. 100 tys. Żydów, wielu Rosjan i ludzi innych narodowości .

Inicjatorzy zwrócili się już, i nadal apelują do środków masowego przekazu w Polsce, do ośrodków polonijnych za granicą, a za pośrednictwem Ambasady Izraela, Niemiec, Rosji, Ukrainy w Warszawie do publikatorów w tych państwach, o pomoc w poszukiwaniu takich przykładów i budowaniu na nich lepszych stosunków polsko-żydowskich, polsko-rosyjskich, polsko-niemieckich. Z e względu jednak na to, że Polacy tak wiele zrobili dla zagrożonej w okupowanej Polsce ludności żydowskiej, uważamy, że przykłady żydowskie powinny być preferowane.

Ambasada Państwa Izrael w Polsce

02- 078 Warszawa, ul. Ludwika Krzywickiego 24

Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu - Instytut Badań Stalinizmu i Patologii Władzy we Wrocławiu zwraca się z uprzejmą prośbą o pomoc w dotarciu do obywateli Izraela i środowisk żydowskich w świecie, by ujawnili fakty ratowania Polakom życia i udzielania im pomocy w czasie okupacji sowieckiej oraz w okresie stalinizmu w PRL. W okresie wojennym Polakom przebywającym na terenach Związku Radzieckiego , podobnie jak Żydom na ziemiach okupowanych przez Niemców, groziła biologiczna zagada, ostre represje, śmierć głodowa, z chorób, wycieńczenia… W tym czasie Żydzi w Związku Radzieckim byli grupą traktowaną życzliwie , czy wręcz uprzywilejowaną; więc Polacy mogli oczekiwać pomocy.

9 sierpnia zaapelowaliśmy, zarówno do obywateli polskich, jak i Żydów na całym świecie o podawanie faktów dotyczących takiej pomocy.

Mimo dość szerokiego rozpowszechni apelu nie otrzymaliśmy dotychczas, ani od Polaków ani od Żydów żadnego zgłoszenia takiego faktu. Czy należy zatem rozumieć, że ich nie było? Czy tylko Polacy ratowali Żydów od zagłady z narażeniem własnego i najbliższych życia ?

Dlatego zwracamy się, via Ambasada Państwa Izrael w Warszawie, o pomoc w dotarciu z naszym apelem do środowisk żydowskich na świecie. Prosimy o zrozumienie naszych czystych intencji. Od 10 lat prowadzimy badania nad martyrologią Polaków w okresie stalinowskim w ZSRR i PRL. Polacy , którzy doznali tak wiele krzywd od Rosjan podają przykłady pomocy ze strony zwykłych, biednych rosyjskich ludzi, a także Gruzinów, Uzbeków, Kazachów ...; nie spotkaliśmy natomiast ani jednego przykładu takiej pomocy ze strony Żydów. Na dowód załączamy tekst scenariusza słowno-muzycznego, którego już sam tytuł jest dość wymowny. Przesyłam także tekst apelu wysłanego do publikatorów w kraju oraz do ośrodków polonijnych; także poprzez Internet. Nasze zainteresowania problemem mają głównie cele poznawcze, naukowe.

Sprawa jest pilna, gdyż wymierają świadkowie tamtych czasów i zabierają pamięć o swoich przeżyciach ze sobą.

Liczymy na zrozumienie naszych życzliwych intencji i pozytywne potraktowanie nas. Z poważaniem - Przewodniczący KPOS dr Leszek Skonka

P. S - Teksty powyższych pism wysyłamy pocztą.

Tekst apelu wysłaliśmy m.in. do PAP, redakcji: „Życia”, Gazety Polskiej”, „Trybuny”, „Niedzieli”, „Radia Maryja”, ”Radio Rodzina „ ,„Gazety Wyborczej”, ”Poloniki”( Austria”, „Nowego Dziennika” (USA), „Dziennika Polskiego”( Londyn) , do prasy dolnośląskiej ...

KTO PRZEPROSI POLAKÓW?

Prezydent Kwaśniewski zapowiedział, że 10 lipca w rocznicę mordu Żydów w Jedwabnym przeprosi naród żydowski w imieniu narodu polskiego. Z góry więc zakłada, że skoro mord miał miejsce na terenie naszego kraju, to Polacy ponoszą za to odpowiedzialność. Nie wyjaśniono jeszcze sprawy do końca, nie ustalono udziału Polaków w tej zbrodni, a już polski prezydent, a także i premier, orzekają o winie Polaków. Nie po raz pierwszy czyni się Polaków odpowiedzialnymi za śmierć Żydów w czasie niemieckiej okupacji, i to tylko dlatego, że ich zagłada miała miejsce na ziemi polskiej. Dotyczy to nie tylko sprawy Jedwabnego. Społeczność żydowska sugeruje od lat niezorientowanej opinii światowej, że Oświęcim to także dzieło Polaków, a przynajmniej są oni współwinni zbrodni, gdyż miała ona miejsce w Polsce. Żydzi zarzucają też Polakom, że zbyt słabo bronili ich w czasie wojny, za mało narażali życie w ich obronie, dlatego mogło dojść do tak masowej zagłady. Tymczasem liczne i bezsprzeczne dowody wskazują, że najwięcej Żydów przed zagładą uratowali Polacy, choć groziła im, i ich najbliższym za to śmierci. 30 proc. wyróżnionych medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” stanowią Polacy. O ile Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów to nie ma ani jednego przypadku, by podobnie Żydzi w ZSRR, gdzie zajmowali znacząca stanowiska , ratowali Polakom życie lub pomagali uniknąć zesłania na Sybir, do lagrów, do więzień.

Na ogłoszony apel do Polaków i Żydów przez Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu w Polsce, we Wrocławiu o zgłoszenie przypadków ratowania Polakom życia lub pomagania w przetrwaniu okupacji sowieckiej, nie zgłoszono ani jednego takiego faktu. Nawet władze Izraela (konkretnie ambasada Izraela w Warszawie) nie mogły podać ani jednego takiego faktu. W wyniku badań jakie prowadził Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu znalazło się wiele dowodów pomocy Polakom w ZSRR ze strony Rosjan, Gruzinów, Ukraińców, ale nie natrafiono na żaden ślad takiej pomocy ze strony Żydów. Przeciwnie. W zebranych relacjach są liczne przykłady okrutnych prześladowań Polaków przez Żydów. Również w okresie stalinowskim w Polsce wielu Żydów działało przeciw Polakom służąc pośrednio ZSRR i Stalinowi. Jeżeli zatem mamy mówić o krzywdach jakie rzekomo Polacy mieli wyrządzić Żydom, to także trzeba powiedzieć o krzywdach jakie Żydzi uczynili Polakom i dopiero na tej podstawie wzajemnie się przepraszać, wybaczać i tworzyć życzliwe stosunki. Ponieważ należę też do narodu, w którego imieniu pan prezydent Kwaśniewski chce przepraszać Żydów za nie udowodnione jeszcze Polakom winy, to oświadczam, że nie upoważniam nikogo by czynił to w moim, i imieniu tych, którzy nie ponoszą żadnej winy, a przeciwnie pomagali 100 tys. Żydom przetrwać i przeżyć okupacje niemiecka w Polsce. Protestuję też w imieniu tych tysięcy Polaków- ofiar stalinizmu, którzy doznali okrutnych krzywd od Żydów w ZSRR w czasie wojny i po wojnie w PRL. Współczuję zamordowanym i potępiam morderców, ale póki sprawa nie została wyjaśniona trzeba zachować wielką ostrożność i wstrzemięźliwość w osądach. Baczmy też, by ofiary żydowskie nie stały się oskarżonymi, a oskarżani dziś Polacy oskarżycielami.

Dochodzenie winno ustalić, nie tylko kto inicjował zbrodnie, uczestniczył w nich, ale także jakie były jej przyczyny. Czy był to mord na niewinnych ludziach, czy akt zemsty, odwetu na zbrodniarzach, prześladowcach, kolaborantach? Wszak kolaborujących z Niemcami Polacy karali śmiercią. W ten sposób wykonano wiele wyroków. Nikt bowiem nie stawia zarzutów Polakom, Czechom, czy Rosjanom, że zabijali w czasie wojny esesmanów, zbrodniarzy hitlerowców, zdrajców, kolaborantów.

dr Leszek Skona - Przewodniczący Komitetu Pamięci Ofiar Stalinizmu w Polsce, we Wrocławiu - Emila.

Obywatel dezerter

Jakimi kryteriami kierowali się posłowie, którzy nowelizując ustawę o obywatelstwie, dopuścili przywrócenie go zbiegom z 2. Korpusu WP Władysława Andersa, pomijając kresowian?

Uchwalona przez Sejm nowelizacja ustawy o obywatelstwie pilotowana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji przewiduje szerokie możliwości przywrócenia obywatelstwa m.in. dezerterom z Wojska Polskiego którzy zostali w Palestynie w 1942 roku. Środowiska kresowe są oburzone, tysiące Polaków zamieszkujących Litwę, Białoruś czy Ukrainę czeka na przywrócenie obywatelstwa posiadanego przed wojną.

Zapisy uchwalonej przez Sejm w kwietniu nowej ustawy o obywatelstwie umożliwiają odzyskanie obywatelstwa przez szerokie grupy osób, które utraciły je na podstawie przepisów poprzednich trzech ustaw. Inicjatorom ustawy ze strony rządowej i Senatu chodziło o przywrócenie obywatelstwa osobom, którym je zabrano np. za brak "wierności Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej" czy też "działanie na szkodę jej 'żywotnych interesów'". Ale szeroko zakrojone przepisy umożliwiają odzyskanie obywatelstwa m.in. przez dezerterów z polskiej armii na Zachodzie, którzy zdecydowali się walczyć o utworzenie państwa żydowskiego. Na przełomie 1942/1943 r. zdezerterowało w ten sposób blisko 3 tys. obywateli polskich pochodzenia żydowskiego, chociaż, jak przyznają historycy, gen. Władysław Anders uznał, że nie będą oni ścigani za dezercję. Jednak blisko tysiąc Polaków pochodzenia żydowskiego pozostało w II Korpusie WP, ginąc m.in. pod Monte Cassino. Reprezentowali oni postawę wyrażoną przez ówczesnego kaprala Menachema Begina, a późniejszego premiera Izraela, który stwierdził, że "armia, której mundur noszę i której składałem przysięgę wojskową, walczy ze śmiertelnym wrogiem narodu żydowskiego, faszystowskimi Niemcami. Nie można opuścić takiej armii, nawet po to, aby walczyć o wolność we własnym kraju". Begin co prawda pozostał w Palestynie, ale nie zdezerterował, lecz został urlopowany z Wojska Polskiego.

Takie konsekwencje ustawy podobają się posłowi Januszowi Palikotowi (PO), który recenzując jeszcze projekt, jest zadowolony, że "zaproponowane zmiany idą w kierunku objęcia prawem do polskiego obywatelstwa tych żołnierzy, którzy służyli w innych wojskach, jak na przykład żołnierze Armii Andersa, którzy zostali w Palestynie po dotarciu z Azji do Afryki. To w większości Polacy żydowskiego pochodzenia. Mają za sobą gehennę września 1939 roku oraz lata udręki, często w obozach w Rosji, do powstania wojsk polskich pod dowództwem Andersa" - pisze na swoim blogu Palikot.

Takie zapisy nie odpowiadają jednak środowiskom kresowym, które są oburzone, ponieważ w dalszym ciągu tysiące Polaków zamieszkujących Litwę, Białoruś czy Ukrainę czeka na przywrócenie obywatelstwa posiadanego przed wojną, a na obywatelstwo i szanse powrotu czekają także dziesiątki tysięcy osób w Kazachstanie.

Te argumenty przedstawiał podczas prac, jeszcze na etapie resortowych uzgodnień, socjolog dr Robert Wyszyński reprezentujący właśnie środowiska kresowe. - Nie ma tu np. zapisu, że zwraca się obywatelstwo komuś, kto się repatriował do ojczyzny - wskazuje Wyszyński. Ustawa w ogóle nie mówi o zwracaniu obywatelstwa Polakom na Kresach.

Poseł Ireneusz Raś (PO), który kierował podkomisją sejmową pracującą nad ustawą o obywatelstwie, mówi, iż argumenty o odzyskiwaniu obywatelstwa w przypadkach moralnie wątpliwych były brane pod uwagę. Poseł podkreśla, że starano się przyjąć takie zapisy, aby wykluczały różne kategorie osób, którym przywrócenie obywatelstwa się nie należy. Chociaż przyznaje, że nie spotkał się z argumentami, iż ustawa może być wykorzystywana przez dezerterów. - Nie słyszałem do tej pory żadnych argumentów, które by mówiły, że ta ustawa będzie w ten sposób oddziaływać - mówi. Nie przypomina ich sobie także poseł Mariusz Błaszczak (PiS), który również pracował nad ustawą. - Chcieliśmy, żeby jak najwięcej osób mogło odzyskać polskie obywatelstwo, ale z drugiej strony to może spowodować jakieś zagrożenia - przyznaje poseł. - Przepisami prawnymi nie da się opisać całego bogactwa życia - dodaje.

W ustawie znajdują się, owszem, zapisy mówiące o tym, że nie zostanie przywrócone obywatelstwo osobom, które "dobrowolnie" wstąpiły do wojsk lub pełniły urząd publiczny w państwach "osi" w okresie II wojny światowej oraz działały "na szkodę Polski, a zwłaszcza jej niepodległości i suwerenności". Trudno raczej do tych kategorii zakwalifikować dezerterów z armii polskiej. - Tutaj wszystko w rękach urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, to do nich należy badanie tych spraw - wskazuje Raś. Zgodnie z ustawą wniosek o przywrócenie obywatelstwa rozpatruje ministerstwo spraw wewnętrznych. - Oczekuję, że jeżeli będą takie sytuacje, iż prawo nie pozwala wyeliminować ludzi niegodnych, to będziemy musieli reagować - dodaje.

Poseł uważa, że jeśli organizacje polonijne dysponują informacjami na temat konkretnych przypadków, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zgłaszały je do odpowiednich służb, a każda z tych spraw powinna być sprawdzona przez urzędników. Sceptycyzm wobec optymizmu Rasia wykazuje Mariusz Błaszczak (PiS), podkreślając, że wiadomo, jaka jest jakość polskiej administracji.

Uchwalona przez Sejm ustawa o obywatelstwie na razie nie została podpisana przez prezydenta, który skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego. Lechowi Kaczyńskiemu nie podoba się rozszerzenie kompetencji wojewody dotyczących uznawania cudzoziemców za obywateli polskich. Jak podkreśla on w uzasadnieniu wniosku, "prezydent jest jedynym organem konstytucyjne uprawnionym do nadawania obywatelstwa polskiego". Z tej racji - jak argumentuje - ustawodawca "nie może wkraczać w sferę zastrzeżoną konstytucyjnie" dla prezydenta.

Na inne nieprecyzyjne zapisy ustawy wskazuje senator Piotr Andrzejewski (PiS), który uważa, że uprawnienia dane ministrowi spraw wewnętrznych są nadmierne, pozostawiając duże pole uznaniowości. Ponadto kryteria zawarte w ustawie, które mówią o przywróceniu obywatelstwa, są nieostre.

Zenon Baranowski

OSTATNI MOHIKANIE Z MACIASZKOWA

 

W Domu Spokojnej Starości pod Buenos Aires wymierają ostatni, zapomniani przez wszystkich żołnierze spod Monte Cassino. Jeszcze niedawno była tam polska śmietanka wojskowa, zwracano się do siebie „panie generale”, „panie pułkowniku”…

Argentyna po II wojnie światowej przyjęła tysiące polskich uchodźców wojennych (źródła mówią o 16-22 tys.). Byli to w większości inteligenci, zdemobilizowani na Wyspach Brytyjskich, po bojach na wszystkich frontach żołnierze 2. Korpusu gen. Władysława Andersa, lotnicy RAF i uczestnicy innych formacji Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Większość walczyła  od pierwszych dni września 1939,  aż do końca - w wojskach lądowych, lotnictwie i marynarce wojennej - przeciwko połączonemu atakowi reżimów Niemiec i Rosji sowieckiej. Przeszła obozy koncentracyjne, zsyłki na Sybir, przymusowe roboty, pustkowia Azji, gorące piaski Afryki. Polscy uchodźcy w Argentynie pochodzili przeważnie z Kresów (dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy), nie mieli więc gdzie powrócić. Ponadto ich ojczyzna przyjęła system komunistyczny, czego nigdy zaakceptować nie mogli.

-  Dziś przebywają tu ostatni Mohikanie, najczęściej Sybiracy z armii Andersa - mówi matka Monika, przełożona sześciu sióstr albertynek, które opiekują się mieszkańcami Domu Spokojnej Starości im. Jana Pawła II w Martin Coronado, 20 kilometrów do Buenos Aires. - Są przeważnie w stanie ciężkim, wielu z demencją. Na 33 mieszkańców tylko ośmiu jest samodzielnych, najstarszy liczy 100 lat.

Dom Spokojnej Starości istnieje w Argentynie od 1982 roku. Wybudowano go dzięki darowi jednego z byłych oficerów lotnictwa - Zdzisława Skarbka Tłuchowskiego. Należy do pobliskiego klasztoru OO. Bernardynów w Martin Coronado, siedziby Polskiej Misji Katolickiej w Argentynie (nazywanego Maciaszkowem).  - Dom jest bardzo potrzebny, zapewnia opiekę samotnym kombatantom. Siostry albertynki zasługują na hołd i uznanie za pracę nad nimi - mówi przełożony klasztoru, o. bernardyn ks. dr Herkulan Wróbel, autor publikacji o wychodźstwie polskim w Argentynie, w tym o misji polskich sióstr albertynek.

Dom utrzymywany jest wyłącznie z opłat jego mieszkańców. Emerytury Polaków nie są jednak wysokie, mimo iż w Argentynie piastowali ważne funkcje i mają duży wkład w jej rozwój. Byli w nowej ojczyźnie inżynierami i technikami (szczególnie elektrycznej), specjalistami od budowy dróg, mostów, fabryk, nowoczesnych osiedli, produkcji maszyn i konstrukcji; zasłużonymi także w rzemiośle. Wielu było też profesorami, pedagogami, architektami, lekarzami, prawnikami, artystami.  Po kryzysie w Argentynie, około dwóch tysięcy wychodźców przeniosło się w latach 60. do USA, Kanady, Australii, gdzie też zasłużyli się jako wybitni fachowcy.

- Do powojennego rozwoju Argentyny przyczynili się głównie emigranci, zahartowani podczas  walk, w obozach  koncentracyjnych, łagrach, w surowym klimacie Syberii - mówi Franciszek Ślusarz, rocznik 1924, prezes Stowarzyszenia Kombatantów Polskich w Argentynie. Sam także pracował w elektrowniach, obok wielu polskich żołnierzy.  Prezesowi SKP najpiękniejsze lata też zabrała wojna. Urodził się w Lidzie, wywieziony wraz z rodziną w 1940 roku do płn. Kazachstanu, gdzie przeszedł gehennę jak wszyscy zesłańcy. W 1942 roku wyjechał z 2. Korpusem Polskim do Iraku, potem do Palestyny, Libanu, Egiptu, a na początku 1944 - wraz z  8. Pułkiem Artylerii Przeciwlotniczej Ciężkiej - do Włoch i brał udział w walkach pod Monte Cassino. Później był operatorem radarów, w lipcu 1946 wyjechał do Anglii, skąd po dwóch latach - do Argentyny. Franciszek Ślusarz pozostał samotny, nie ma dzieci, ale na razie sobie radzi. Zna kilka języków, współpracuje z kombatantami angielskimi, francuskimi; uczestniczą razem w uroczystościach, także w rocznicach bitwy pod Monte Cassino (w Buenos Aires jest pomnik).

- Stowarzyszenie Kombatantów Polskich w Argentynie należało tutaj do największych organizacji polonijnych. Liczyło ponad 20 tysięcy członków, w tym kilku generałów, kilkudziesięciu  pułkowników i wielu podoficerów. Trzymali się razem, wspierali, bawili. Obecnie Stowarzyszenie liczy 73 osoby, ale już tyko 23 to kombatanci - informuje Ślusarz, w siedzibie SPK, przy ulicy Sarmiento 2338 w Buenos Aires.
Większość wygnańców polskich już dawno  spoczywa w egzotycznej ziemi, która dała im szanse na wolne życie. Dziś dożywają tylko najwytrwalsi.

 

Pielęgniarka z armii Andersa

 

Los 87-letniej Weroniki Zajączkowskiej - Kresowiaczki, zesłańca Syberii, żołnierza Andersa, z którego armią przeszła cały bojowy szlak, przez Bliski Wschód, bitwę pod Monte Cassino, aż po demobilizację na Wyspach Brytyjskich i emigrację za ocean - jest najbardziej typowy dla tysięcy Polaków, którzy po II wojnie trafili do Argentyny. Wojny doświadczyła już jako 17-letnia, świeżo upieczona maturzystka.  Podczas mobilizacji, w sierpniu 1939, sprzedawała kanapki na dworcu kolejowym w swoim rodzinnym Grodnie. Doskonale pamięta tamten 1 września - naloty samolotów niemieckich, wyjące syreny, bombardowanie miasta. W Grodnie stacjonował 67. Pułk Wojska Polskiego, tam spadło najwięcej bomb. Jej ojciec był urzędnikiem wojskowym, matka wychowywała pięcioro dzieci. Na front powołano jej najstarszego brata, służył w polskiej żandarmerii. Zaginął - jego los do dziś  jest nieznany.

Niemcom pomogli Rosjanie, zadając Polakom 17 września 1939 zdradziecki nóż w plecy. Grodno broniło się jeszcze trzy dni, a co się potem działo pani Weronika wylicza jednym tchem: eksterminacja inteligencji, bolszewickie prześladowania, wywózki w głąb Rosji.

- Jestem Sybiraczką - podkreśla, poprawiając okulary, w swoim jednoosobowym  pokoju Domu Spokojnej Starości w Maciaszkowie. Opowiada piękną, kresową polszczyzną, bez obcego akcentu, mocno już pochylona. Niedawno, 2 lutego 2009, otrzymała od polskiego rządu Krzyż Zesłańców Sybiru. Przekazała go do tworzonego Muzeum Historii Polski. Dlaczego?  -  Bo nasza młodzież niewiele o nas wie. A powinna! - tłumaczy swoją decyzję, choć Krzyż Zesłańców Sybiru bardziej się jej podobał niż ten za bitwę pod Monte Cassino.

Na Sybir NKWD zabrało ją z ojcem i dwoma braćmi: 19-letnim i 15-letnim. Przyszli po nich nocą, 10 lutego 1940, z bagnetami. Całe szczęście, że pozwolili jej wziąć ciepły płaszcz i burty narciarskie, bo zima była okrutna, śnieżna, mróz do 40 stopni. Matka zemdlała, więc jej nie zabrali (dzieci nigdy już jej nie zobaczyły, nie były też  na grobie w Grodnie, gdzie spoczęła w 1945 roku). Siostra wyszła już za mąż.  -  Mnie wynieśli na rękach. Broniłam się przed aresztowaniem - mówi nie bez dumy pani Weronika.

Zapakowali ich do wagonów towarowych jak sardynki w puszce i wieźli prawie miesiąc. Pociąg ze straceńcami zatrzymywał się potajemnie, tylko na bezludziu. Jedzenie przynoszono w wiadrach, najczęściej proso, trochę chleba i tran. Tych, którzy dożyli, wysadzono w kołchozie na Syberii. Zima była straszna, domy lepianki, z jedną izbą dla ludzi i drugą dla zwierząt.

- Wrzucili nas do obory, na słomę. Stały w niej dwie krowy, po jednej dla każdej z dwóch rodzin mieszkających w tej lepiance. Po dotrwaniu do wiosny, przeżyliśmy powódź, niektóre lepianki popłynęły z wodą. Potem zabrali nas na budowę, do rozładunku i noszenia kamieni, cegieł, wapna. Za zupę lurę i kawałek chleba. Mieszkaliśmy w barakach, przy żelaznym piecyku ogrzewanym słomą i „plackami z odchodów zwierzęcych”. Nocami zamarzały rzęsy. Bez mydła, za to w nieodłącznym towarzystwie wszy. Nasza zsyłka trwała ponad dwa lata.  
Po amnestii  w 1942 roku cała „polska Syberia” uciekała do tworzonego polskiego wojska. Ona z ojcem i braćmi też przyjechali do Samarkandy, która okazała się doliną śmierci. Wygłodzeni, wycieńczeni w łagrach Polacy umierali tam tysiącami - na tyfus, cholerę, czerwonkę.  Zmarł  też jej ojciec i starszy brat, została tylko z młodszym, choć też przeszli tyfus. Z 2. Korpusem Polskim dostali się pierwszym transportem do Persji.

- Skończyłam tam dwa kursy, dla kierowców i pielęgniarek. Potem pracowałam w wojskowych szpitalach w Palestynie, Egipcie, najdłużej we Włoszech, opatrując rannych, m.in. z bitew pod Monte Cassino i Ankony - opowiada.

Pielęgniarką była również po demobilizacji - w Anglii i Szkocji. Tam poznała męża, podporucznika Henryka Ostrowskiego. Był osiem lat starszy, pochodził z Poznania, miał dyplom SGH. Spędził pięć lat w niewoli niemieckiej, po zwolnieniu ważył 45 kilogramów. Znał kilka języków, więc w Anglii pracował jako tłumacz i oficer łączności.  Do Polski nie mogli wrócić, wiedzieli, że będą prześladowani. Po wszystkich okropnościach wojny nie chcieli też widzieć  Europy. Wybrali Argentynę, zaś jej brat, który w armii Andersa miał misję specjalną i pracował w wywiadzie - Kanadę.

Opowiada, że w 1949 roku Argentyna była krajem mlekiem i miodem płynącym. Tanie mięso, mleko, duży rynek pracy, dopiero od 1955 wszystko się zmieniło. Wzięli ślub w Buenos Aires, w którego okolicach osiedliła się większość polskich wychodźców wojennych. Mąż dostał dobry etat w fabryce traktorów, ona wychowywała córkę i zajmowała się domem. Zbudowali dwa domy, najpierw mniejszy, potem luksusowy. Córka ukończyła uniwersytet, została doktorem chemii. Wyszła za mąż za Argentyńczyka, ale nie ma dzieci.

- My, Polacy, uprzemysłowiliśmy Argentynę. Była tu surowa ziemia, bez dróg, wodociągów, telefonów. A przyjechała wykształcona w Polsce inteligencja: inżynierowie, technicy, lekarze, humaniści - uważa.

Dziś większość argentyńskich wygnańców z II wojny światowej wymarła. Od 21 lat nie żyje też jej mąż. Spoczął na argentyńskiej ziemi w wieku 71 lat, razem z  matką, która przyjechała do jedynego syna. Poumierały też wszystkie pani Weroniki przyjaciółki. Niedawno w Kanadzie odszedł też jej jedyny ocalały z wojny brat. W Polsce, której nigdy z mężem nie odwiedziła, też straciła wszystko. Z kolei w luksusowym argentyńskim domu, zaczęto ją okradać. Kiedy zabrano jej już całą biżuterię, postanowiła spędzić resztę życia w Maciaszkowie, gdzie chwali opiekę. -  Mamy tutaj wszystko, czego w tym wieku nam potrzeba: modlitwę, opiekę lekarską, nie musimy martwić się o jedzenie i bezpieczeństwo. 

Przebywa u sióstr albertynek od dziewięciu lat. Tęskni jednak za bliskimi, za ojczyzną. Coraz częściej wracają obrazy rodzinnego Grodna - otoczonego Niemnem i pięknymi lasami, gdzie zbierała grzyby, jagody. Dziś została sama na świecie. Nie odwiedziła jej nawet córka, gdyż pracuje w laboratorium jednej ze znanych firm kosmetycznych aż w Brazylii. Ale często telefonuje. Jej brat w Kanadzie też był bezdzietny. Czy dziś, mając 87 lat, ma żal do losu?

- Ja przebaczyłam wszystkim, ale mój brat nie mógł. Choć i mnie boli... Ale jak długo można żyć z pretensjami do świata? - pyta. Jednak płacze i prosi: - Niech w historii nasza walka na wszystkich frontach i wygnanie będą odnotowane. Bo my, Polacy, kochamy Boga i tak szybko zapominamy o krzywdach. Tak łatwo wszystkim przebaczamy...

 

Radiotelegrafista spod Monte Cassino

 

Władysław Dąbrowski miał 21 lat, kiedy w 1941 roku Sowieci zabrali go z całą rodziną ze wsi Gyszki pod Przemyślem do Nowosybirska. Nie chce o tym okresie się rozwodzić. - Pracowaliśmy w tajdze, żyliśmy z czterystu gramów chleba dziennie - do dziś mówi pięknie po polsku, z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. Ma świetną pamięć. W styczniu 1942 zostawił na Syberii rodzinę i wstąpił do 2. Korpusu. Na Bliski Wschód wyjechał 27 marca 1942, kolejno do Persji, Iraku, Jordanii, Palestyny. Z 3. Dywizją Strzelców Karpackich znalazł się w grudniu 1943 w Italii, a w maju 1944 walczył pod Monte Cassino. Jako radiooperator.

- To było piekło. Podobnie jak późniejsze uderzenia na Ankonę, czy Bolonię. Zginęli prawie wszyscy moi koledzy. Spoczywają pod Monte Cassino, które po daremnych próbach wojsk francuskich, angielskich i nowozelandzkich my zdobyliśmy, zatwierdzając na ruinach klasztoru sztandar z białym orłem  - opowiada w swoim jednoosobowym pokoju Domu Spokojnej Starości im. Jana Pawła II. Wyprostowany, szczupły, z laską. Z przedwojenną klasą - pochodzi z wojskowej rodziny. W 1946 roku wyjechał w ramach demobilizacji na Wyspy Brytyjskie. Anglików nie znosi, podobnie jak Amerykanów.

- To zdrajcy. Zabrali nam całe Kresy w zamian za Pomorze. Wiedzieliśmy, że Niemcy się o nie upomną, co obecnie trwa. Anglicy po wojnie wypędzali do domu, choć kiedy lotnicy polscy byli im potrzebni, to nosili ich na rękach. Nie chcieli wiedzieć, że my, też zwycięzcy tej wojny, po powrocie do kraju trafimy za kraty lub na cmentarz.
Dlaczego w Anglii wybrał Argentynę na drugą ojczyznę? Znał ten piękny kraj, jego historię i kulturę. I pokochał od razu. W Ognisku Polskim w Buenos Aires poznał żonę, miał z nią córkę, wykształcił ją, był szczęśliwy. Sam przepracował całe życie w stolarni. Córka jest magistrem biologii, wyszła za Argentyńczyka z fermą drobiu. Doczekał dwojga wnucząt.

Polskę odwiedził tylko raz, w 2001 roku. W Zielonej Górze żyje jeszcze jego siostra Zuzanna, jej dzieci. Większość pozostałej rodziny umarła podczas zsyłki na Syberii. W Maciaszkowie dużo czyta, słucha radia, ogląda telewizję. Lubi porozmawiać, zwłaszcza o historii i polityce, chwali wielkie serca sióstr albertynek. Chociaż mu przykro… Zdecydował się na dożywanie w tym domu, bo nie chciał przeszkadzać córce i wnukom. Żonie zostawił willę, bo znienawidziła go na stare lata i nie mogli ze sobą wytrzymać. Ma też żal do Polski - że o żołnierzach Andersa zapomniała.

- Opuściła na kompletnie. Polskie władze miały więcej serca dla Rosjan stacjonujących przez 50 lat w naszym kraju, a dla nas, bijących się o jej niepodległość na wszystkich frontach, zabrakło złotówki, pamięci, wdzięczności… - wzdycha. Jest jednak i dumny z ojczyzny - że jako pierwsza w bloku sowieckim odzyskała wolność, która przeniosła się na inne kraje.

 

„Babcia Stefania”

 

Siwiutka, o niebieskich oczach i twarzy pooranej zmarszczkami Stefania Kazimiera Kozłowska urodziła się w 1923 roku, w Zosinowie pod Kutnem. Osierocona w dzieciństwie, od najmłodszych lat musiała ciężko pracować w 12-hektarowym gospodarstwie, jak wszystkie z jej czworga rodzeństwa. Ukończyła też przyklasztorną szkołę rolniczą w Skrzeszewach koło Żychlina.
Pamięta jak po wybuchu II wojny światowej Niemcy rozpoczęli swoją władzę od likwidacji polskiej inteligencji - transporty z nauczycielami, inżynierami, księżmi jechały z Kutna do obozów koncentracyjnych. Ona dostała dokumenty, że jest Niemką - granica przebiegała zaledwie 200 metrów za jej domem. Przeprowadziła przez nią do Generalnej Guberni prawie tysiąc osób, aż jesienią 1943 została aresztowana i skazana na rok więzienia. Przeszła kazamaty Żychlina i Wronek, potem pracowała w fabryce butów drewnianych w Bawarii (po 16 godzin dziennie). W Wiedniu miała trafić transportem do Auschwitz, ale wstawił się za nią przebywający w niewoli wujek  - brat jej matki, z uniwersyteckim  dyplomem ekonomii, też wysiedlony spod Zosinowa. W Austrii naziści już nie przyznali jej „białej rasy”, tylko polską. Od tamtej pory nosiła na ubraniu literkę „P”. Na sześć tygodni trafiła do pracy w stajni, a potem w chlewni u Austriaczki.

- Świnie to czyste zwierzęta, w osobnym kącie śpią, jedzą, załatwiają potrzeby. A jak lubią się kąpać! - mówi, że każdego dnia, pod bieżącą wodą, szorowała szczotką ponad 40 świń. Później przeniesiono ją do obory, gdzie oprzątała i trzy razy dziennie doiła ręcznie 15 krów. Z nimi mogła rozmawiać, rozumiały jej płacz. Była z krowami prawie półtora roku, aż do końca wojny.

Latem 1945 włączyła się w pracę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Znała już niemiecki, rosyjski, ukraiński (później nauczyła się też włoskiego i angielskiego). Dostała polski mundur, stopień sierżanta, wojskową pensję. Przez półtora roku jeździła i ewidencjonowała na Zachodzie rozproszonych żołnierzy polskich, pomagając im zakończyć wojenny exodus. Na gondoli w Wenecji zakochała się, od pierwszego wejrzenia, w przyszłym mężu - Grzegorzu Hołdowańskim, zasłużonym sierżancie spod Monte Cassino. Pochodził z Wołynia, był też deportowany przez Rosjan na Sybir i opuścił „nieludzką  ziemię” z armią Andersa. W ramach demobilizacji trafili potem do Anglii, gdzie wzięli ślub i doczekali syna. Bali się jednak wybuchu III wojny światowej, a do sowieckiej Polski wracać nie chcieli.

-  Anglicy, w nagrodę, że sprzedali Polskę,  to rozwieźli nas za darmo po całym świecie -uśmiecha się gorzko pani Stefania. Do dziś ma jasny umysł i wszystko pamięta.  Zgłosiła z mężem, że chcą wyjechać do Australii, Kanady, USA, Wenezueli lub Argentyny. - Wszędzie trzeba było czekać albo podpisywać umowy pracy. Tylko Argentyna przyjmowała od razu - motywuje wybór z 1947 roku.
W Lanus, 60  kilometrów od Buenos Aires, pomagała mężowi prowadzić sklep spożywczy. Przynosił niezłe dochody, po sześciu latach zbudowali duży dom, stać ich było na pomoc rodzinom z Polski. - Nasze dochody dzieliliśmy zawsze na trzy części: dla nas, mojej rodziny i męża. Aż któregoś dnia  siostra napisała mi z Polski: „Cieszymy się, że jesteś w Argentynie, bo dzięki Twojej pomocy kupiliśmy pralkę i telewizor”. Dopiero wtedy przestałam jej posyłać pieniądze, gdyż my tych dóbr jeszcze się nie dorobiliśmy…

Od początku starała się też pomagać miejscowej parafii argentyńskiej, mimo iż proboszczem był ksiądz niemiecki. Dziergała do kościoła obrusy, szyła, uczyła języków, potem zorganizowała szkołę dla dorosłych. Została znaną w okolicy „Babcią Stefanią”.
Syn Zbigniew ukończył średnią szkołę, został handlowcem i prowadził już własny sklep. Ożenił się z Argentynką, doczekali dwojga wnucząt. Mąż zmarł jednak młodo, mając 63 lata. Od tamtego 1977 roku zaczęła podnajmować część domu.

Długo nie mogła odwiedzić Polski, choć zawsze marzyła, aby zobaczyć jeszcze rodzeństwo. Ale co uskładała sobie na podróż i prezenty, to musiała przeznaczać pieniądze na operacje. Przeszła ich kilka, bo latami  chorowała na  raka „wędrującego po całym ciele”. Dopiero w 1992 roku wyrobiła polski paszport (wcześniej nie chciała mieć „czerwonego” obywatelstwa) i rok później wyjechała na trzy miesiące. Mieszkała u siostry w Łęczycy, jeździła po kraju, odwiedziła rodzinny Zosinów. I… zakochała się w Polsce.

- Wróciłam inna, chora z tęsknoty. Nie wiedziałam kim jestem, Polką czy Argentynką. Popadłam w apatię, nie mogłam nawet czytać. Wtedy syn kupił mi bilet, doradził, abym pojechała jeszcze raz i zdecydowała gdzie chcę żyć. I ujrzałam już inną ojczyznę… Wróciłam  wyleczona z choroby na Polskę.  

Dlaczego trafiła do Domu w Maciaszkowie?  - Po 22 latach podnajmowania domu zaczęłam bać się samotności, a nie chciałam przeszkadzać synowi i jego rodzinie - mówi pięknie po polsku, wymawia wyraźnie każdą sylabę (przez 20 lat nauczała polskie dzieci i młodzież podczas wakacyjnych obozów harcerskich w Cordobie). - Chciałam też mieć kontakt z językiem ojczystym. Synowa i wnuki nie mówią po polsku, my zaś z synem nie umiemy z sobą inaczej rozmawiać - wyjaśnia spokojnie, z pogodną twarzą.

Zaczęła szukać polskiej instytucji, gdzie mogłaby spędzić ostatnie lata. Odwiedziła kilka razy Dom Spokojnej Starości w Martin Coronado. Była tam wtedy sama śmietanka, zwracano się do siebie „panie generale”, „panie pułkowniku”, ale powoli i „Babcię Stefanię” zaczęto przyjmować życzliwie. Pewnego dnia kazała się zawieźć synowi do Maciaszkowa. Syn osłupiał, a jeszcze bardziej jego żona Cristine. Podarowała im swoją biżuterię, sprzedała dom ostatniemu lokatorowi (wciąż go spłaca) i oddała się pod opiekę sióstr albertynek.

-  Syn często mnie tu odwiedza  -  dni te zakreśla w swoim kalendarzu. - Wnuki rzadziej, częściej bywa prawnuczka, śliczna, ma cztery latka - wskazuje na jedną z fotografii w jej pokoju. Ma jednoosobowy pokój, z oknem przysłoniętym szczelnie żaluzjami, łazienką. Poza łóżkiem jest biurko, szafka nocna, dwa krzesła, a w przedpokoju ciąg szaf. Mieszka w nim już jedenaście  lat. Czuje się bardzo dobrze, siostry albertynki są opiekuńcze, serwują jej dietę, wożą do lekarza. - Dzwonek mam tutaj - wskazuje przy łóżku. - O lepsze miejsce trudno. Mówimy tu po polsku, mamy codzienne msze święte w ojczystym języku, na każde święta jest opłatek, święcone. Koleżanek tu nie mam, ale czytam, czasem spaceruję, pomagam bardziej chorym. Jeszcze „babcia Stefania” może pomóc! - mówiąc, kładzie rękę na sercu.

Nigdy nie pomyślała, że doczeka 86 lat. Przeżyła całe rodzeństwo, choć z piątki była najstarsza. Nie czuje dziś do nikogo żalu, nawet do Niemców. Do głowy jej też nie przyszło, aby ubiegać się o zasiłek za zasługi w wojnie. Wypracowana w Argentynie emerytura wystarcza na opłacenie pobytu. Pisze wspomnienia - może ktoś kiedyś przeczyta o losie zapomnianego polskiego wygnańca do egzotycznego kraju, gdzie narodziło się tango…

 

Co począć z medalami…

 

- Za zasługi w II wojnie światowej otrzymałem dziesięć medali. Proszę podpowiedzieć mi co mam z nimi zrobić? Przekazałem je do tworzonego w Buenos Aires muzeum Polonii, które jednak nie może powstać… - pyta ze łzami w oczach 98-letni Leonard Wanke, lekarz ze Lwowa, który dożywa ostatnich lat nie w Maciaszkowie, ale u boku żony Marii, w San Isidro. Ma dyplom nauk medycznych Uniwersytetu Jana Kazimierza, służył mu w Polsce w pracy naukowej, podczas kampanii wrześniowej, walkach z armią Andersa na Zachodzie, a po nostryfikacji - w Argentynie, gdzie pracował jako lekarz w Instytucie Onkologicznym.

Dzięki emigracji po II wojnie światowej, w odległej o kilkanaście tysięcy kilometrów Argentynie, ożyła zainicjowana w XIX wieku polskość. Niestety, dziś już się kończy, choć nadal Związek Polaków w Argentynie zrzesza 33 polonijne organizacje, a Biblioteka Polska im. I. Domeyki w Buenos Aires jest największą na kontynencie Ameryki Południowej. Polskie korzenie ma tu nadal część społeczeństwa (ok. 170 tys.), które razem z innymi  mieszkańcami tego kraju obchodzi co roku, 8 czerwca,  jedyny na świecie ustanowiony przez argentyński Senat w 1995 roku - Dzień Polskiego Osadnika.

 

"Niezależna Gazeta Polska"



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2014 01 28 Odpowied na list otwarty prof B Śliwerski
Odpowiedź na List otwarty z Hiszpanii o śmierci s Łucji 2
odpowiedz na list z 05062012
odpowiedzi na pytania otwarte
Odmowna odpowiedz na list motywacyjny
Odpowiedzi na otwarte id 332578 Nieznany
Feel W odpowiedzi na Twój list, Teksty piosenek
2 list motywacyjny-odpowiedź na ogłoszenie
W ODPOWIEDZI NA TWOJ LIST
list formalny odpowiedź na ogłoszenie
w odpowiedzi na twoj list 1
w odpowiedzi na twoj list 2
list prywatny (odpowiedz na zaprosz do Australii)
W odpowiedzi na twój list
Kongregacja Nauki Wiary odpowiedzi na pytania dotyczące niektórych aspektów nauki o Kościele dokume
Odpowiedz na pytania List do Galatów

więcej podobnych podstron