Anne Mallory Sekret kurtyzany


Anne Mallory

Sekret kurtyzany

Z angielskiego przełożyła Agnieszka Kunecka

Tytuł oryginału: „Masquerading the Marquess"

Matce, z najserdeczniejszymi podziękowaniami

za wszystko

Szczególne podziękowania dla Seliny McLemore

Artysta musi rozniecić iskrę, zanim rozpali ogień i powstanie sztuka, ale artysta musi też być gotowy na to, że pochłonie go ogień własnego dzieła.

Rodin

Od autorki

W czasach, w których dzieje się akcja tego romansu, w teatrze Adelphi pracowała rodzina Dalych, jednak ich imiona i charaktery są fikcyjne.

Robert Cruikshank, karykaturzysta, istniał napraw­dę. Choć przyćmiewała go sława brata George'a, był ce­nionym artystą. Jego osobowość również jest fikcyjna.

Anne Mallory dzieli swój czas między domem rodzin­nym w Michigan i mieszkaniem w Kalifornii, gdzie pra­cuje jako informatyk. Po godzinach pracy czyta niewi­domym. Anne jest nie tylko utalentowaną pisarką, ale także znakomitym muzykiem i sportowcem. „Tajemni­cze porwanie" to jej pierwsza powieść, która znalazła się w finale konkursu Złotego Serca na najlepszy krótki po­wieściowy romans.

1.

Londyn, 1823

Gdzie karykaturzystka powinna szukać tematów do rysunków?

Calliope Minton przyglądała się pląsającej po parkie­cie parze: starzejącemu się księciu i młodziutkiej debiutantce. Mogłaby przedstawić arystokratę jako starego, niedołężnego żółwia, a dziewczynę jako niewinną ryb­kę. A może książę powinien być żarłocznym wilkiem, a dziewczyna owieczką? Calliope skrzywiła się, bo w gruncie rzeczy oglądana przez nią para w ogóle nie zasługiwała na uwagę.

Z nudów Calliope była nawet gotowa wywołać skan­dal. Gdyby zerwała z siebie suknię na środku udeko­rowanej z przepychem sali balowej, goście mieliby wreszcie okazję porozmawiać o czymś innym niż tylko o pogodzie!

- Zima w tym roku wcale nie ustępuje. Ciekawe, kie­dy wreszcie zrobi się cieplej? - zastanawiała się głośno panna Sara Jones, przy której skupiła się dość duża gru­pa gości.

Calliope zacisnęła pięści, żeby nie potrząsnąć śliczną debiutantką, i utkwiła wzrok w rozłożystym filoden­dronie ustawionym w kącie sali. Już wcześniej stwier­dziła, że ta imponująca roślina jest najciekawszym obiektem w pomieszczeniu.

W polu widzenia karykaturzystki znalazła się niepo­zorna dziewczyna wyglądająca na zmieszaną. Calliope uśmiechnęła się do niej i młoda dama spojrzała wese­lej dookoła siebie. Dziewczyna była serdeczną i inteli­gentną, choć nieśmiałą osobą. Calliope z całego serca życzyła jej powodzenia w zakłamanym świecie arysto­kracji.

Taki właśnie temat podjęłaby najchętniej. Zbyt długo te same pozbawione wyrazu damy i nieudolni dżentel­meni wiedli prym w towarzystwie. Choć raz chciałaby zobaczyć, jak mądrzy, młodzi ludzie odważnie stawiają czoło zatwardziałym hipokrytom. Może gdyby zrobili to wspólnie... Stworzyłaby grupę, doprowadziła do swo­istej rewolucji. Młodzi ludzie, powstańcie! Przełamcie bariery społeczne! Obalcie wyniosłą elitę!

Żądnej zemsty Calliope pomysł ten natychmiast przypadł do gustu. Tak, potrafiłaby ich poprowadzić do zwycięstwa. Obaliłaby wszystkich arystokratów, jedne­go po drugim.

Od którego zacząć?

Po sali przeszedł szum, który przerwał jej rozmyśla­nia. Lady Killroy skinęła komuś, by dołączył do nich, i Calliope zastygła w bezruchu, gdy rozpoznała męż­czyznę o kruczoczarnych włosach.

W jej kierunku szedł przystojny markiz Angelford. Jego arystokratyczną twarz okalały ciemne loki, wręcz emanował bogactwem i władzą. Patrzył prosto na nią.

Serce Calliope biło jak szalone, nie była w stanie opa­nować przyspieszonego oddechu. Dojrzale matrony i młodziutkie debiutantki nie odrywały od markiza wzroku. Zniecierpliwiona Calliope zacisnęła usta. Ze złością stwierdziła, że reaguje na zarozumiałego arysto­kratę tak samo jak wszyscy.

- Powoli, po jednym arystokracie na raz - odezwał się jej wewnętrzny głos.

Angelford stanął przy nich i skinął głową lady Killroy.

- Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjąć nasze za­proszenie, lordzie - pospiesznie przywitała go gospo­dyni.

Dzięki obecności Angelforda kroniki towarzyskie we wszystkich gazetach zaliczą bal do udanych.

- Pojedynczo - powtórzył głos.

- Rozmawialiśmy o pogodzie, lordzie - powiedziała Sara. - Czyż nie jest okropna?

- Owszem. W zeszły weekend nie mogliśmy pojeź­dzić konno.

Niski głos Angelforda przyprawił Calliope o gęsią skórkę.

Sara zachichotała. Zawtórowała jej Lucinda Frede­ricks, jeszcze jedna urocza debiutantką, która nie raz nadużyła cierpliwości Calliope.

- Kto by pomyślał, że pogoda odważy się pokrzyżo­wać panu plany, lordzie.

Na widok oburzonych min stojących przy niej pań Calliope pożałowała swoich słów. Wyraźnie zirytowa­na lady Simpson uderzała wachlarzem o suknię.

Zbita z tropu Calliope przysięgłaby, że dostrzegła uśmiech w kącikach ust lorda.

- Zdarza się. Czasem każdemu trzeba dać nauczkę -zakpił Angelford, patrząc jej prosto w oczy.

Calliope z trudem opanowała zażenowanie i spuści­ła głowę. Po co próbowała upokorzyć go w obecności innych? Nawet jeśli ją drażnił, powinna poczekać na właściwszy, dyskretniejszy moment.

Złośliwy chichot Sary i Lucindy był jej wyraźnie nie w smak.

- Na to właśnie zasługujesz - podsumowała Sara wy­starczająco głośno, by karykaturzystka ją usłyszała.

Calliope oddałaby w tej chwili wszystko za kawałek papieru i pióro. Sarze nie będzie do śmiechu, kiedy zo­baczy w gazecie swoją podobiznę opatrzoną odpowied­nim komentarzem.

Lady Simpson zatrzasnęła wachlarz.

- Nawet ja czasem popełniam błędy przy sporządza­niu listy gości, lordzie. Cóż, niestety nie zawsze można ufać rekomendacjom innych. Niektórzy arystokraci nie stawiają wystarczająco wysokich wymagań osobom, które przyjmują w swoim domu.

Calliope zaniepokoiła się. Najprawdopodobniej do­stanie wymówienie od lady Simpson. Och, te idiotycz­ne konwenanse. Jak nauczyć się bezpiecznie poruszać w ich labiryncie?

Z ciszy, która zapadła, skorzystała lady Killroy.

- Tak, o dobrą radę nie jest łatwo. Ale zmieniając te­mat, chciałabym zauważyć, że panna Jones wspomniała o nowym włoskim marmurze, którym wyłożono wnę­trza pałacu St. James. Ona i panna Fredericks niedawno tam debiutowały.

Sara w mig chwyciła aluzję.

- O, tak. Ten marmur ma piękny szary odcień. Poza tym sprowadzili do pałacu wspaniałe rośliny. Wygląda­ły wspaniale w...

Calliope nie miała najmniejszej ochoty słuchać „wspaniałego" wywodu Sary, która godzinami potrafiła prowadzić puste rozmowy. Spostrzegła znudzony wy­raz twarzy Angelforda i poczuła cichą satysfakcje, gdy uświadomiła sobie, że został schwytany w sidła dwóch słodkich idiotek.

Lady Simpson i lady Killroy oddaliły się o kilka kro­ków, by poplotkować. Pochyliły się ku sobie i lady Simp­son, nie zwracając uwagi na stojącą tuż obok Calliope, szepnęła przyjaciółce:

- Angelford w tym sezonie bywa na wielu przyję­ciach. Myślałam, że po tygodniowej przerwie zniknie na dobre, ale dzisiejszy wieczór dowodzi, iż na szczęście się myliłam.

- Myślisz, że zaczyna wreszcie myśleć o założeniu ro­dziny?

- Wszystko jest możliwe. Gdybym miała córkę, przy­gotowałabym się do ostrej walki.

- Angelford to chyba najbardziej pożądany kawaler w całej Anglii, chociaż mój mąż twierdzi, że on się ni­gdy nie ożeni - stwierdziła lady Killroy.

Jej rozmówczyni otworzyła wachlarz.

- Wszyscy w końcu to robią.

- Tak, ale z Angelfordem jest inaczej. On nie ugania się za arystokratkami, mimo że niejedna zrobiłaby wie­le, aby go usidlić.

- Nie przesadzaj, jest wrażliwy na kobiece wdzięki.

- No tak, czegóż innego można by się spodziewać po mężczyznach?

- Niektórzy jednak przesadzają.

- Chyba nie sądzisz, że Angelford skończy jak wice­hrabia Salisbury?

- Zadurzony po uszy w kochance? Moim zdaniem Angelford bardziej przypomina księcia Kent i opamię­ta się, gdy nadejdzie właściwy moment.

Calliope przeszył zimny dreszcz. Ileż można dyskuto­wać o mężczyznach, którzy zamiast ożenić się i ustatko­wać, woleli spędzić życie u boku kochanek? Cóż, w opi­nii zacofanych matron był to niewybaczalny grzech.

Calliope potrząsnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po sali. Był to bal jak każdy inny. Debiutantki w swoich dziewiczych białych sukniach uśmiechały się uroczo do nadskakujących im młodzieńców, wdowy i mężatki odważnie flirtowały, dandysi tanecznym kro­kiem krążyli po sali, a starzy rozpustnicy śledzili kobie­ty lubieżnym wzrokiem. Pląsającym po parkiecie pa­rom przygrywała orkiestra.

Calliope od dwóch lat była karykaturzystką i pod­śmiewała się z arystokracji. Przez dwa lata chwytała się różnych podstępów, by dostać się do zamkniętego krę­gu śmietanki towarzyskiej i od wewnątrz obserwować, jak bawią się szlachetnie urodzeni.

Zaczęła rysować karykatury dla zabawy, ale wytyka­nie wad arystokracji szybko stało się jej pasją.

Obok Calliope, sapiąc ze zmęczenia, pojawił się Terrence Smith z dwiema szklankami lemoniady.

- Przyszedłem najszybciej, jak się dało.

Obie matrony nie przerwały szeptania, chociaż lady Simpson rzuciła Terrence'owi wymowne spojrzenie.

- Co się stało, panie Smith? - spytała Calliope. Na twarzy Terrence'a pojawił się niepokój.

- Odniosłem wrażenie, że coś jest nie w porządku -odparł Smith i wetknął Calliope szklankę do ręki. - Wy­glądała pani na zrozpaczoną, panno Stafford.

Calliope uśmiechnęła się. W rzeczywistości nosiła in­ne nazwisko, ale nikt tutaj go nie znał.

- Czuję się dobrze, ale dziękuję za troskę. Terrence kiwnął głową i spojrzał z ukosa na markiza.

Calliope uśmiechnęła się na widok wyrzutu w oczach skądinąd nieśmiałego mężczyzny. Smith był naprawdę uroczy.

Usłyszawszy głośny chichot, popatrzył rozanielonym wzrokiem na Lucindę Fredericks. Terrence zadu­rzył się w tej próżnej dziewczynie po uszy. Pozwala­ła mu zatańczyć ze sobą jeden raz na każdym balu, ale robiła to tylko na wyraźne polecenie opiekuna. Calliope nie potrafiła zrozumieć jego uczucia, ale przez wzgląd na przyjaciela nie rysowała karykatur Lucindy.

Terrence był jedynym przyjacielem Calliope wśród arystokracji. Jego nieśmiałość oraz fakt, że nie posiadał ani majątku, ani urody, sprawiały, że i z niego chętnie drwiono.

Calliope pociągnęła łyk słodzonej lemoniady i skrzy­wiła się. Znowu za dużo cukru.

Terrence nadal wpatrywał się w Lucindę maślanym wzrokiem. Dziewczyna skarciła go zirytowanym spojrze­niem, po czym zalotnie dotknęła ramienia Angelforda.

Calliope stwierdziła, że nadszedł czas, by zająć przy­jaciela czymś innym.

- Panie Smith, jak idzie panu praca nad tomikiem poezji?

Terrence rozpogodził się.

- Całkiem nieźle, dziękuję. W tym tygodniu napisa­łem kilka wierszy.

- To cudownie. Bardzo chciałabym je przeczytać. Smith spojrzał na nią zaniepokojony.

-Ja... ciągle nad nimi pracuję.

Terrence marzył o majątku, sławie i małżeństwie z Lucindą Frederick. Wiedział, że pisanie wierszy mu nie pomoże, a mimo to snuł coraz bardziej absurdalne plany na przyszłość.

Jego niemodny strój wymownie podkreślał niesku­teczność wszelkich przedsięwzięć.

- Przestań marudzić, dziewczyno, i przynieś mi tro­chę ponczu - przerwała im lady Simpson, patrząc na le­moniadę Calliope. - Umieram z pragnienia.

Calliope po raz setny pomyślała o materiale, które­go potrzebowała do następnego wydania gazety. Przy­gryzła wargę i skinęła głową. Lady Simpson nie ominie kara za tę impertynencję.

- Lady Simpson, z przyjemnością przyniosę pani le­moniadę - powiedział Terrence.

- Ależ nie trzeba. Panna Stafford się tym zajmie. Przecież po to ją zatrudniam.

Calliope rzuciła Terrence'owi uspakajające spojrze­nie, ale on już przybrał ów zawzięty wyraz twarzy, któ­ry nieraz przysporzył mu kłopotów.

Oddała mu swoją prawie pełną szklankę.

- Dziękuję, panie Smith, ale przyda mi się trochę ru­chu. Ćwiczenia dobrze wpływają na moją chorą nogę.

Lady Simpson zmrużyła oczy i spuściła wzrok na czubek pantofla Calliope widoczny spod sukni. W tym samym momencie odwrócił się do nich Angelford i też zerknął na dół. Najwyraźniej podsłuchiwał rozmowę. Calliope zrobiło się gorąco i szybko oddaliła się, zanim lady Simpson albo markiz zdążyli rzucić jakąś kąśliwą uwagę.

Co innego, gdy krytykuje cię lady Simpson, a co in­nego, gdy robi to Angelford. Podpierając się laską, po­deszła do stołu z przekąskami, sprawnie omijając tań­czące pary i grupki gości stojących na skraju parkietu.

W sali nie było czym oddychać. Calliope ukradkiem odsunęła suknię od ciała, by się ochłodzić. Czuła, jak wzdłuż kręgosłupa spływa jej strużka potu.

Gdyby zrobiła to, na co miała ochotę, czyli powachlowala się rąbkiem sukni, goście zaniemówiliby z oburzenia. Może więc warto zaryzykować? pomyśla­ła rozbawiona. Lady Simpson wpadłaby w szał albo przynajmniej zemdlała. Głuchy odgłos jej pulchnego ciała uderzającego o podłogę wynagrodziłby Calliope wszelkie konsekwencje, które musiałaby ponieść.

Wkrótce wygasał jej kontrakt u lady Simpson. Dzięki tej posadzie karykaturzystce nie brakowało ciekawych tematów. Jako dama do towarzystwa jednej z najznamie­nitszych matron mogła brać udział we wszystkich przy­jęciach i poznać osobiście ludzi, których w innych oko­licznościach nigdy by nie spotkała.

Poprzednie dwie posady nie dały jej tylu tematów do karykatur co ta. Lady Simpson uwielbiała plotkować i Calliope często miała ochotę wyjąć kartkę papieru, by na gorąco notować jej uwagi.

Jak zwykle nosiła proste, niewyszukane fryzury, ubierała się skromnie i zakładała okulary. Teraz jednak zaczęła poruszać się w wyższych sferach, gdzie z tego właśnie względu była bardziej narażona na cięte uwagi złośliwych debiutantek.

Kilka tygodni temu dość ostro zareagowała na ko­mentarz Cecylii Dort na temat mody. Nie był to mą­dry krok, bo od tej pory jej stosunki z lady Simpson zaczęły się wyraźnie psuć.

Przed stolikiem z przekąskami utworzyła się kolej­ka. Calliope ucieszyła się, widząc, że ktoś wreszcie otworzył drzwi na taras. Zerknęła szybko na swoją chlebodawczynię, która prowadziła ożywioną rozmo­wę z księciem Flandersem. Z doświadczenia Calliope wiedziała, że ma co najmniej piętnaście minut wy­tchnienia.

Ostrożnie ruszyła w stronę oszklonych drzwi, starając się, by lady Simpson jej nie zauważyła. Chwila przerwy od obowiązków była jak najbardziej na miejscu. Jeszcze dwa kroki...

Lady Simpson wyciągnęła rękę w stronę tarasu i Ca­lliope natychmiast odwróciła się w stronę stołu z prze­kąskami. Na szczęście książę potrząsnął głową i Calliope mogła bez przeszkód przekroczyć próg.

Na zewnątrz panował rześki chłód wiosennej nocy. Ta­ras oświetlały zawieszone na sznurach lampy. Calliope szła w cieniu, by uniknąć kontaktu ze spacerującymi po dworze gośćmi. Odetchnęła z ulgą, gdy za rogiem weran­dy spostrzegła niewielką, zaciszną altankę. Wciąż czuła się roztrzęsiona po rozmowie z aroganckim Angelfordem.

Ominęła niski żywopłot i z przyjemnością spoczęła na gładkiej, marmurowej ławeczce. Wnętrze pomiesz­czenia tonęło w kwiatach, a powietrze przepełniała słodka woń klematisów i hortensji. Było to idealne miej­sce do rozmyślań.

Calliope uniosła głowę i wpatrzyła się w gwiazdy. Błyszczały srebrzyście na bezchmurnym niebie Londynu. Wyraźnie widać było gwiazdozbiory Lwa i Smoka. Gdy­by odchyliła się trochę bardziej, na pewno dostrzegłaby Wagę i...

- Gdyby nie pańska obecność, byłoby to wyjątkowo nudne przyjęcie, lordzie.

Do żywopłotu, za którym siedziała Calliope, zbliżali się jacyś ludzie. Karykaturzystka skrzywiła się niezado­wolona. Czy nie mógł dotrzeć tu ktoś bardziej inteli­gentny niż Sara Jones?

Ponieważ odpowiedź nie padła od razu, Calliope wy­chyliła się nieco, żeby sprawdzić, czy to Angelford to­warzyszy Sarze. ........

- Tak się cieszę, że podszedł pan do nas, lordzie. Ci wyniośli zarozumialcy zbyt często trzymali pana przy sobie na ostatnich przyjęciach. Na pewno miał już pan dosyć ich towarzystwa.

- Wprost przeciwnie.

Calliope wróciła na miejsce i zadrżała. To był Angel­ford. Jego niskiego aksamitnego głosu nie dałoby się po­mylić z żadnym innym.

-Jest pan wyjątkowo uprzejmy, lordzie. Ich niekoń­czące się debaty muszą być niezwykle nudne. Te nauko­we tematy, greka, łacina... W głowie mi się od tego kręci.

Calliope nie wierzyła własnym uszom. Jak można od­zywać się w ten sposób do inteligentnego, wykształcone­go człowieka? Z drugiej strony wielu dobrze urodzonych i wykształconych mężczyzn miało bardzo konserwatyw­ne poglądy.

Rozległ się nerwowy chichot i Calliope znów zaczę­ła przysłuchiwać się rozmowie.

- Dał jej pan nauczkę, lordzie. I zrobił pan to niezwy­kle umiejętnie - przymilnym tonem odezwała się Lucinda Fredericks.

- O kim pani mówi?

- O Margaret Stafford oczywiście. Złośliwa bestia. Udaje lepszą, niż jest. To istna sawantka!

Oczami wyobraźni Calliope zobaczyła, jak Lucinda otrząsa się z obrzydzeniem.

- Bardzo daje się we znaki lady Simpson. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego została zatrudniona. Ona po prostu nie wie, gdzie jest jej miejsce.

James mechanicznie przytakiwał bzdurnej paplaninie dziewcząt. Przypomniał sobie zadanie wywiadowcze, które kiedyś zlecono jemu i Rothowi. Obserwowali

z ukrycia dwóch poruczników, gdy do pokoju weszły ich żony i przez godzinę rozmawiały o wachlarzach. Oczywiście obaj Francuzi po pięciu minutach spiesznie opuścili pomieszczenie, ale James i Roth nie mogli się ujawnić i siedzieli schowani, dopóki kobiety nie wyszły. Od tamtej pory, gdy tylko usłyszał słowo „wachlarz", czym prędzej żegnał towarzystwo.

Jego towarzyszki podjęły jakiś temat i wałkowały go do znudzenia, więc zaczął je ignorować i myślami wró­cił do zeszłotygodniowej debaty w Izbie Lordów w par­lamencie. Była wyjątkowo zagorzała. Gdyby udało mu się przekonać do swojego zdania chociaż trzech książąt...

Spostrzegł pytające spojrzenie Sary i kiwnął głową na tak. Najwyraźniej usatysfakcjonowała ją ta reakcja, bo zadowolona kontynuowała wywód.

James wrócił do swoich rozważań. Powinien popro­sić Finna, żeby sprawdził nastroje wśród przeciwników ustawy. Może uda się utworzyć koalicję?

Tym razem i Sara, i Lucida patrzyły na niego wycze­kująco. Kiwnął głową, ale zdziwione dziewczęta zmarsz­czyły brwi. O co właściwie pytała Sara? Aha, o ulubiony smak lodów.

- Cytrynowe.

Dziewczyna uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na rę­kawie. Najwyraźniej wyczerpały temat panny Stafford.

Wyjątkowo się dziś na nią uwzięły i to nie tylko ze względu na jego uszczypliwą uwagę. On sam nieraz jesz­cze ostrzej kwitował jej wypowiedzi, choć jego towa­rzyszki nie miały okazji tego słyszeć.

Dziwne, że młode dziewczęta, które miały w tym se­zonie udane debiuty, czuły się przez nią zagrożone. Przecież Margaret Stafford była jedynie damą do towa­rzystwa. Sarze i Lucindzie nie dorównywała ani pod względem urody, ani pochodzenia, i nie wzbudzała ni­czyjego zainteresowania. James miał nawet wrażenie, że dla większości ludzi stanowiła tylko dodatek do wystro­ju wnętrza.

On jednak nie należał do większości. Kąśliwa uwaga panny Stafford w odpowiedzi na upokarzające docinki Cecylii Dort pod adresem pewnej debiutantki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Znalazł się pod urokiem tej niepozornej kobiety i do dziś na jej widok serce biło mu szybciej. Nie rozumiał tego uczucia i, co gorsza, nie­pokoiło go.

Od początku widział w jej oczach dumę i inteligen­cję, które na próżno starała się ukryć. A gdy tego wie­czoru spojrzał na nią, dostrzegł także tłumioną pasję.

Poczuł przemożną chęć, by z nią natychmiast poroz­mawiać i dowiedzieć się, o czym wtedy myślała. Nieste­ty, nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie.

Świadomie podczas każdego spotkania doprowadzał pannę Stafford do wściekłości. A widywali się ostatnio dość często, bo chodzili na te same przyjęcia.

Jego uwagę zwrócił cichy szelest i delikatna woń la­wendy. Uśmiechnął się lekko. Czasem wystarczyło o kimś pomyśleć, by ta osoba zjawiła się obok.

- Och, idzie lord Pettigrew, obiecałam mu ten taniec. -Sara popatrzyła na Jamesa, trzepocząc rzęsami. - Ale ostatni walc mam wolny.

James mruknął coś niezobowiązująco i Sara zmar­szczyła brwi. Zanim jednak zdążyła się odezwać, podeszli do nich lord Pettigrew i Terrence Smith, by zabrać panie do tańca.

- Angelford, czy znalazł pan ten egipski rękopis? Smith właśnie mi powiedział, że czeka pan na przesył­kę z Afryki - odezwał się lord Pettigrew.

James spojrzał na Terrence'a Smitha. Nie przypomi­nał sobie, żeby z nim kiedykolwiek wcześniej rozma­wiał.

- Skąd dowiedział się pan o przesyłce? Terrence nerwowo zaszurał nogami i odchrząknął.

- Wszyscy wiedzą, że kolekcjonuje pan antyki, lor­dzie, a mnie w zeszłym tygodniu ktoś napomknął o stat­ku z Egiptu. Rozmawialiśmy z lordem Pettigrew na ten temat, więc wspomniałem o przesyłce.

Na czoło Smitha wystąpiły krople potu. James lek­ko skinął głową i zwrócił się do lorda:

- Jutro będę znał więcej szczegółów.

- Dobrze, dobrze. A teraz, kochani, może wrócimy do środka?

Pettigrew bezceremonialnie położył sobie na ramieniu dłoń Sary. Dziewczyna spojrzała błagalnie na Jamesa, ale ten nie zareagował.

Ukłonił się i odprowadził wzrokiem oddalającą się czwórkę. Smith przymilnie nachylał się nad panną Fre­dericks, a ona chłodno przyjmowała jego zaloty.

- Mój opiekun zmusza mnie, bym z panem zatańczy­ła. Nie robię tego z własnej woli.

James potrząsnął głową. Te dziewczyny każdego mężczyznę mogły doprowadzić do obłędu.

Rozejrzał się po tarasie. Większość spacerowiczów wróciła na salę balową. Uśmiechnął się na myśl o nie­wygodnej sytuacji, w której znalazła się kobieta po dru­giej stronie żywopłotu. Nie mogła opuścić swojej kry­jówki niezauważona, nie wiedziała też, że odgadł jej obecność. Wyciągnął z kieszeni cygaro i zapalił je.

- Panno Stafford, czy pani mnie śledzi? - spytał, pod­szedłszy do niej.

Margaret spojrzała na niego przestraszona i James ucieszył się, że udało mu się ją zaskoczyć. Jednak pan­na Stafford momentalnie odzyskała rezon.

- To pan, nie ja, podkrada się i straszy ludzi. Nieład­nie.

- Rzeczywiście. Podobnie jest z podsłuchiwaniem. Margaret spojrzała na niego wyniośle.

- Nie zrobiłam tego specjalnie. Siedziałam tutaj i od­poczywałam sobie, gdy zjawiła się wasza trójka.

James, jak zwykle zresztą, świetnie bawił się rozmo­wą z panną Stafford.

- Mnie zawsze uczono, że powinno się oznajmiać swoją obecność, a nie ukrywać w cieniu.

- Wcale nie dziwi mnie, iż był pan karany za podpa­trywanie dorosłych z ukrycia.

Ta kobieta nigdy nie dawała się zbić z tropu. Jej po­przednia uwaga w towarzystwie była bardziej kąśliwa niż zwykle, a gdy nikt ich nie słyszał, obrażała go z wi­doczną przyjemnością.

James uśmiechnął się.

- Panno Stafford, gdybym pani nie znał, pomyślał­bym, że stęskniła się pani za mną.

- Stęskniła? Ja nawet nie zauważyłam pana nieobec­ności, lordzie. O ile pamiętam, nawet nas sobie oficjal­nie nie przedstawiono.

James uważnie przyjrzał się swojej rozmówczyni znad cygara. Na pierwszy rzut oka nie należała do pięk­ności, a jej figurę skrzętnie ukrywały liczne warstwy krepy i tiulu. Była zupełnym przeciwieństwem atrakcyj­nych kobiet, z którymi flirtował, ale miała w sobie coś, co sprawiało, że ciągle o niej myślał.

W półmroku trudno było mu ocenić rysy jej twarzy, ale na sali balowej dostrzegł wymykające się spod peru­ki kosmyki barwy miodu. Zamiast zalotnych loczków

miała niemodny kok, który jednak pozwalał podziwiać wysokie kości policzkowe i ponętne usta. A za okula­rami kryły się jasne oczy o inteligentnym spojrzeniu. Gdy odgryzł się jej na sali balowej, zobaczył w nich nie tylko zawstydzenie, ale i pogardę. Zaskoczony odkrył, że jest mu przykro.

Pochylił się i z oplatającej żywopłot winorośli wy­rwał błękitny kwiat.

- Panno Stafford, bardzo mi miło panią poznać.

Podał jej roślinkę, ale ona spojrzała na niego podejrz­liwie i nie przyjęła podarunku. Kwiat miał kolor jej oczu.

- A mnie nie, lordzie. James uśmiechnął się.

- Właśnie widzę.

Zza rogu wyszła pokojówka z tacą w rękach. Potknę­ła się i pisnęła przestraszona obecnością gości. James przytrzymał ją i złapał tacę, zanim zdążyła upaść na marmurową posadzkę.

- Proszę mi wybaczyć, lordzie. Zbierałam puste kie­liszki i... - Dziewczyna nie dokończyła i wbiła wzrok w podłogę.

James oddał jej tacę i pokojówka czym prędzej się oddaliła. Panna Stafford patrzyła na niego z zaciętą miną.

- Czy ma pani ochotę na coś do picia, panno Staf­ford? A może mogę mówić do pani Margaret?

- Nie, nie może pan - oburzyła się jego rozmówczy­ni. - Dobranoc, lordzie.

Szybko wstała i z dumnie podniesioną głową weszła do sali balowej. James odprowadził ją wzrokiem, po czym zgasił cygaro i podniósł z posadzki delikatny kwiat.

Zamyślony obrócił go w palcach i wziął do ręki la­skę, którą zostawiła na ławeczce Margaret. Nie był pe­wien, czy powinien się oburzyć, czy roześmiać.

Calliope podeszła do stołu z przekąskami. Co za iry­tujący człowiek! Gdy sięgała po szklankę, dostrzegła ją lady Simpson.

- Panno Stafford, gdzie pani była?

Na tarasie, gdzie musiałam wysłuchiwać bezmyślnej paplaniny, odpowiedziała w myślach Calliope.

- Przepraszam panią - odparła rezolutnie na głos. -Zrobiło mi się gorąco i wyszłam się ochłodzić.

- Spacerowała pani samotnie po ogrodzie? Naprawdę powinna pani większą uwagę zwracać na dobre oby­czaje.

Calliope wiedziała z doświadczenia, że lepiej nie sprze­ciwiać się lady Simpson, gdy już zaczyna swoje wywody.

- Tak, oczywiście. Proszę, to pani lemoniada. Lady Simpson spojrzała na nią z naganą.

- Nie wracała pani tak długo, że lord Flanders zgo­dził się łaskawie przynieść mi napój. Zaschło mi w gard­le i byłam bliska omdlenia.

Calliope kiwnęła głową współczująco i odstawiła szklankę.

- Czy chce już pani opuścić bal? - spytała.

-Nie - odparła chłodno lady Simpson. - Jednak są­dzę, że na panią już czas. I to najwyższy. Zwrócono mi dziś słusznie uwagę, że zupełnie nie nadaje się pani na moją damę do towarzystwa. Pani zachowanie jest obu­rzające, a uwagi skandaliczne. Będzie pani musiała po­szukać sobie innej posady. Niestety nie mogę dać pani pochlebnych referencji, więc nie przygotuję żadnych.

Po sali przeszedł szmer. Tu i ówdzie słychać było stłu­mione chichoty. Calliope rozejrzała się dookoła. Przy­glądało im się kilkanaście osób. Niektórzy goście dobrze się bawili, inni patrzyli na nią ze współczuciem, jeszcze inni wydawali się zakłopotani. Wzrok Calliope padl na stojącego w drzwiach Angelforda. Był zbyt daleko i nie widziała wyrazu jego twarzy, ale na pewno czuł satys­fakcję.

Calliope wyprostowała się i odwróciła do lady Simpson.

- Dziękuję, Georgino - zwróciła się po imieniu do swojej byłej chlebodawczyni. - Gdybym dostała od cie­bie referencje, mogłabym szukać posady u jednej z two­ich przyjaciółek, na przykład lady Turville. Podawane u niej co wieczór na kolację kotlety z cielęciny prawdo­podobnie zupełnie odebrałyby mi apetyt tak jak tobie. Albo zaoferowałabym swoje usługi pani Dunleavy. Pamiętam, że nazwałaś ją handlarką. No i nie zapomi­najmy o lady Flanders, która według ciebie ubiera się i zachowuje jak ladacznica. Padałabym ze zmęczenia, musząc otwierać drzwi jej licznym wielbicielom.

Przerażona lady Simpson nie mogła wykrztusić z sie­bie ani słowa. Machała jedynie wachlarzem.

Calliope natomiast nawet się nie zająknęła. Dało o sobie znać gromadzące się w niej od tygodni rozgo­ryczenie.

-Jak to uprzejmie z twojej strony, że nie polecisz mnie żadnej ze swoich przyjaciółek. Nie uśmiecha mi się szukać całymi dniami cudownego kremu wygładza­jącego cerę dla lady Killroy. Jak o niej mówiłaś? Ach, tak, pryszczata. Nie, nie potrzebuję twoich referencji. -Calliope skierowała się do wyjścia. - Przyjmij ode mnie jeszcze jedną radę. Byłaby z ciebie świetna pokojówka. Miej to na uwadze, jeśli fortuna się od ciebie odwróci.

Calliope opuściła salę. Oszołomieni jej tyradą goście bez słowa rozstępowali się przed nią. Zbliżyła się do drzwi wyjściowych i spojrzała na odświętnie ubraną służbę. Nikt się jednak nie ruszył, więc postanowiła zo­stawić płaszcz.

Wyszła z rezydencji Killroyów i zatrzymała się na podjeździe, pocierając ramiona. Ciekawe, jak wrócę do siebie? pomyślała. W dodatku przez tego przeklętego Angelforda zostawiła laskę na tarasie. Co prawda, krót­kie odległości mogła spokojnie pokonywać bez jej po­mocy, ale do domu było stąd zbyt daleko.

- Panno Stafford! Panno Stafford!

Ze schodów zbiegł zaniepokojony Terrence.

- Dokąd pani pójdzie? Gdzie będzie pani pracować? Calliope zgarbiła się. Łatwo było pojawiać się i znikać, jeśli zmieniało się nazwiska i nie przyciągało uwagi, ale po dzisiejszym wystąpieniu trudno będzie ponownie znaleźć się w kręgach arystokracji.

- Nie jestem pewna, panie Smith. Później się nad tym zastanowię. Teraz muszę jakoś wrócić do domu.

Terrence spojrzał zakłopotany na wejście do rezyden­cji. Za chwilę pojawią się tu ciekawscy goście, żeby spraw­dzić, czy scena będzie miała ciąg dalszy na zewnątrz.

- Proszę wziąć mój powóz. Stangret zabierze panią do domu.

Powiedział jej, do której karety wsiąść, i wyjął z kie­szeni dwie zniszczone wizytówki. Na jednej był wyciś­nięty czerwony wizerunek orła, najprawdopodobniej symbol pozycji ojca. Drugą kartę wręczył Calliope.

- Proszę oddać to stangretowi i podać adres, pod któ­ry ma panią zawieźć.

Dopiero teraz Calliope poczuła się zmęczona wydarze­niami dnia. Ścisnęła z wdzięcznością ramię Terrence'a.

- Dziękuję.

Smith poklepał ją po dłoni.

- Proszę napisać mi, jak sobie pani radzi. Calliope kiwnęła głową i podeszła do ustawionych w rzędzie powozów. Wrzawa wewnątrz rezydencji ro­biła się coraz głośniejsza, więc szybko znalazła karetę Terrence'a i podała rozespanemu stangretowi wizytów­kę i swój adres. Służący o nic nie pytał.

Usiadła wygodnie na podniszczonym siedzeniu i oparła głowę o drzwi. Poniosła dziś porażkę. W głębi duszy wiedziała, że znalazła się w tej sytuacji przez swój niewyparzony język, ale by uspokoić nerwy, wolała obarczyć odpowiedzialnością markiza Angelforda. To na pewno on poradził lady Simpson, by ją zwolniła.

Obalić każdego arystokratę. Jednego po drugim.

Pogrążona w myślach nie zauważyła stojącej w drzwiach rezydencji smukłej postaci z laską w dłoniach.

2.

- Cal, nie sądzisz, że za bardzo zawracasz sobie gło­wę markizem Angelfordem?

Calliope rzuciła gniewne spojrzenie Robertowi Cruikshankowi, swojemu mentorowi i wybitnemu karykatu­rzyście, po czym opadła na miękki skórzany fotel.

- Przecież on dostarcza mi tylu tematów. Jak mogę go zlekceważyć?

Robert potrząsnął głową i przesunął dłonią po mod­nej fryzurze.

- Kolejne trzy rysunki na ten sam temat, „Kłopoty markiza". Nie powinnaś się koncentrować na jednej oso­bie, szczególnie że jest to arystokrata, który ceni sobie prywatność.

- Wiem, ale przyznaj, że rysunki są dobre. Robert popatrzył na kartki trzymane w dłoniach.

- Powiem więcej: są natchnione. Ale lepiej uważaj. Angelford jest wpływową osobistością i nie przywykł skupiać na sobie uwagi tego rodzaju. Oprócz ciebie nikt nie śmie tak z niego kpić.

Cruikshank podał Calliope karykatury i oparł się o mahoniowe biurko.

- Na tym etapie kariery powinnaś dla własnego do­bra żartować tylko z tych, którzy naprawdę mają złą reputację.

Calliope jęknęła.

- Ależ ich rysują wszyscy. Zirytowany Robert potrząsnął głową.

- Cal, musisz pogodzić się z jedną rzeczą. Nie wszyst­ko musi być nowe. Dla artysty największe wyzwanie stanowi wydobycie czegoś niezwykłego właśnie z co­dzienności.

- Rozumiem, Robercie, naprawdę rozumiem. Po pro­stu uważam, że Angelford stanowi interesujący obiekt.

I powinien dostać za swoje, dodała w myślach. Jej ry­sunek pokazywał markiza unikającego pułapek zasta­wionych na niego przez matki debiutantek, a uganiają­cego się za skąpo odzianymi kurtyzanami. Patrząc na tę karykaturę, Calliope poczuła satysfakcję, ale i smutek.

W lewym dolnym rogu podpisała się zamaszyście jako Thomas Landes i oddała rysunek Robertowi.

Cruikshank z westchnieniem odłożył go razem z po­zostałymi.

- Wydawcy są bardzo zadowoleni ze współpracy z tobą. Zwiększyła się sprzedaż gazety i ze zniecierpli­wieniem czekają na kolejne dzieła tajemniczego pana Landesa. Zwiększyli ci gażę.

Gdy podawał Calliope banknoty, kobieta zauważy­ła, że patrzy na nią z dumą, którą na próżno starał się ukryć. Wyprostowała się uradowana.

- Dziękuję, Robercie. Jesteś wspaniałym przyjacie­lem. Nie wiem, co zrobiłabym bez ciebie. W przyszłym tygodniu zobaczysz nowe rysunki i obiecuję, że będą na zupełnie inny temat.

Ścisnęła kciuki za plecami i obiecała sobie, że na­prawdę się o to postara. Robert spoważniał.

- Bardzo cię o to proszę, Cal. Coś mnie martwi w twoim stosunku do markiza. Ten cykl trzech szkiców będzie publikowany co dwa tygodnie. - Potrząsnął gło­wą. - Wcześniej przedstawiałaś Angelforda w zupełnie innym świetle. Więc licz się z tym, że te rysunki wywo­łają burzę i że możesz na tym ucierpieć. Z drugiej stro­ny jednak - dodał po chwili - skoro twoje prace tak do­brze się sprzedają, może nie musisz się przejmować i słuchać moich rad.

Calliope roześmiała się, ale była to raczej nerwowa reakcja. Robert popatrzył na nią pytająco.

- No, słucham.

- Zwolniła mnie lady Simpson. Margaret Stafford musi odejść.

- Tak, wiem. Nawet w klubach dla mężczyzn mówi się o skandalu u Killroyów. Dzięki tobie bal u lady Kill­roy stal się wydarzeniem sezonu. Gospodyni umiera ze szczęścia, mimo że na przyjęciu i jej nie oszczędzono przykrych słów.

Robert musiał dostrzec zakłopotanie Calliope, bo poklepał ją pocieszająco po dłoni.

- W sumie powinnaś cieszyć się z takiego obrotu spra­wy. O ile się nie mylę, nazwałaś lady Simpson wiedźmą, i to w obecności całej śmietanki towarzyskiej miasta. Bez względu na uczucia, które do niej żywiłaś, i fakt, że dzięki niej mogłaś obserwować arystokrację z bliska, sa­ma przyznałaś, iż skończyły ci się pomysły na rysunki. -Wskazał na czystą kartkę papieru. - Naprawdę sądzę, że powinnaś przedstawić to wydarzenie tak, jak widziała je Margaret. Inni artyści na pewno poruszą ten temat, więc byłoby dobrze, gdybyś i ty z niego skorzystała.

Calliope przytaknęła, otworzyła górną szufladę i wręczyła mu przygotowany rysunek. Robert spojrzał i wybuchnął śmiechem.

Szkic przedstawiał wróbla w okularach z obandażo­waną nogą, który oblewał smołą i posypywał pierzem przerażoną piranię o ogromnej paszczy. Na drugim pla­nie kolorowe ptaki przyglądały się tej scenie z otwarty­mi dziobami, a reszta stada posilała się rozsypanym na podłodze ziarnem.

-Jest jeszcze jeden.

Calliope wyciągnęła kolejny rysunek, na którym lady Simpson wbijała nóż w pieczoną świnię o twarzy lady Killroy.

- Są świetne. Czytelnicy będą zachwyceni. Calliope uśmiechnęła się. Zemsta jest słodka.

- Mimo to twoja sytuacja nie jest godna pozazdrosz­czenia. - Robert schował szkice do skórzanej saszetki. - Możesz nie dostać już posady jako dama do towarzys­twa. Zresztą za ile osób dasz radę się przebrać i po­zostać nierozpoznana? Bo o to ci przecież chodzi, prawda?

Tak, anonimowość była konieczna. Calliope dobrze znała zasady, którymi kierowała się arystokracja. Nie­zliczeni przyjaciele lady Salisbury na pewno chętnie do­nosili jej najnowsze plotki. Margaret Stafford była w tej chwili na ustach wszystkich i Calliope mogła tylko ode­tchnąć z ulgą, że nie występowała w roli damy do to­warzystwa pod własnym nazwiskiem.

Robert skrzyżował ramiona, czekając na odpowiedź przyjaciółki. Calliope westchnęła głęboko.

- Robercie, po długim zastanowieniu doszłam do wniosku, że teraz chcę obserwować arystokrację z zu­pełnie innego punktu widzenia.

Cruikshank spojrzał na nią zdziwiony, ale nie prze­rywał.

- Będę jednak potrzebowała twojej pomocy w znale­zieniu wysoko postawionego mężczyzny, któremu można zaufać. Zdaję sobie sprawę, że jest to niemal nie­możliwe.

Robert wyraźnie się zainteresował.

- Mów, proszę. Nie trzymaj mnie w niepewności.

- Postanowiłam zostać kurtyzaną. Robert zbladł.

- Kim?!

- Kurtyzaną.

- Kurtyzaną?

- Tak - niepewnym głosem odparła Calliope.

- Zaraz, zaraz. Chcesz być panią nocy, ptaszkiem w raju, kobietą upadłą?

Calliope z trudem zachowywała spokój.

- Tak, ale tylko w teorii.

- To śmieszne.

- Nie, to wspaniały pomysł.

- A dlaczego nie szwaczka?

- Zbyt nudny zawód i daje bardzo ograniczone moż­liwości.

- Guwernantka?

- Za mała swoboda działania.

- Kucharka? Calliope skrzywiła się.

- Nie. Jako służąca byłabym skazana na przebywanie w domu.

Cruikshank zacisnął zęby.

- Robercie, posłuchaj, zanim skrytykujesz mój pomysł. Zastanawiałam się nad tym od wielu dni. - Calliope wbi­ła wzrok w poplamione atramentem palce. - Ta rola by­łaby wręcz idealna. Miałabym dostęp do miejsc, w któ­rych spotykają się panowie, i mogłabym spojrzeć na nich z innej perspektywy. Poznam wszystkie tajemnice arystokracji, a kurtyzaną będę jedynie z nazwy.

Robert podszedł do okna. Calliope wstrzymała od­dech. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Wy­godny fotel, który kupiła za pieniądze z karykatur, na­gle wydał się jej twardy jak kamień.

Robert na pewno rozumiał, że to jedyne możliwe wyjście. Nie mogła przecież zatrudnić się jako dama do towarzystwa, a żadna inna posada już jej nie odpowia­dała. Musiał się zgodzić.

Po chwili, która zdawała się trwać wieczność, Robert odwrócił się do niej z zamyślonym wyrazem twarzy.

- Twój dobroczyńca będzie musiał wiedzieć wszystko o twojej sytuacji i rozumieć swoją rolę w całym przed­sięwzięciu, aby nie doszło do przykrych nieporozumień.

Aby móc spotykać się z wpływowymi ludźmi, sam mu­si należeć do arystokracji.

W Calliope zaczęła się budzić nadzieja. Najwyraźniej odbiła się w jej oczach, bo Robert spojrzał na nią surowo.

- Ta rola nie będzie łatwa, Cal. Reguły gry są zupeł­nie inne od dotychczasowych.

Calliope gorliwie pokiwała głową i Robert znów po­patrzył na nią karcąco.

- Moim zdaniem to bardzo niebezpieczny pomysł. Calliope przytaknęła. Robert namyślał się chwilę, po czym przybrał swój zwykły nonszalancki ton.

- Może ci się to wydać dziwnym zbiegiem okolicz­ności, ale znam osobę, która spełnia wszystkie wymo­gi, by towarzyszyć ci w tej grze. Sprawia wrażenie roz­pustnika, ale jest to dżentelmen w każdym calu i ufam mu bezgranicznie. Na pewno spodobałby mu się ten pomysł. Wprawdzie dopiero niedawno wrócił do kraju, ale ma świetne koneksje i niezwykłe poczucie humoru. Z przyjemnością utrze nosa arystokracji.

Robert podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce.

- Skontaktuję się z moim dalekim kuzynem, Stephe­nem, i odezwę się do ciebie pod koniec tygodnia. Tyl­ko proszę, pamiętaj o tym, co ci mówiłem.

Calliope odetchnęła z ulgą. Pierwszą przeszkodę po­konała. Jej nowa rola dawała możliwości, jakich do tej pory nie miała. Czuła, że musi jak najszybciej poroz­mawiać z Deirdre.

Tydzień później w teatrze Adelphi zniecierpliwiona Deirdre Daly zatarła ręce.

- Pozwól, że powtórzę, iż moim zdaniem pomysł jest świetny. Miałam już dosyć szykowania cię na te nudne wieczorki. - Dee skrzywiła się z niesmakiem. - Co za

przygnębiająca rola, nie wspominając o tym, jak strasz­ne musi być życie ludzi, którzy tak właśnie spędzają czas.

Calliope uśmiechnęła się do przybranej siostry. Ra­zem plądrowały właśnie garderobę pani Daly.

- Tak, te role nie należały do najciekawszych. Po chwili jednak nie było jej już do śmiechu.

- Chociaż miały swoje zalety. Można było się na przy­kład przekonać, jak trudna jest sytuacja debiutantek, które co wieczór muszą walczyć o względy mężczyzn. -Jednak na wspomnienie przykrości, których doznała od niektórych dziewcząt, w głosie Calliope pojawiła się twarda nuta. - Ale ja im nie współczuję. To małe egoist­ki, które korzystają z hojności krewnych, niewiele sobą reprezentują i godzinami obgadują innych.

Deirdre przestała przeglądać teatralną garderobę matki i spojrzała zaniepokojona na siostrę.

- Callie, coś się stało? Twoje wywody brzmią dziś ostrzej niż zwykle.

Calliope czuła się, jakby miała znacznie więcej niż dwadzieścia cztery lata. Potarła dłonią czoło.

- Nie, Dee, wszystko jest w porządku. Po prostu mam tremę.

Deirdre nie wyglądała na przekonaną, ale nie drąży­ła tematu.

- Pamiętasz, że w tę sobotę pracujesz w teatrze? Pan Franklin ciągle ma gorączkę.

Calliope westchnęła. Od lat pomagała w przygoto­wywaniu spektakli w teatrze Adelphi, przejmując obo­wiązki osób, które akurat były nieobecne. Należało do nich również przygotowanie scenografii.

-Jak ja dałam się do tego namówić?

Deirdre pogroziła jej palcem.

- Żadnego marudzenia, pamiętasz?

- Żałuję, że tak się cieszyłam, gdy sprzedałam pierw­szą karykaturę. Nie prosiłabym cię wtedy o przypomi­nanie mi, że mam się nie skarżyć na pracę za kulisami.

- Ale nie wolno ci zwalać winy na mnie. Ja nawet nie występowałam w Życiu w Londynie. Powinnaś mieć pre­tensje do Roberta.

Calliope jednak nie miała Cruikshankowi nic do za­rzucenia. Spotkała go za kulisami teatru dwa lata te­mu, gdy wystawiali właśnie Życie w Londynie. Robert pomagał dobrać scenografię do słynnej powieści w od­cinkach napisanej przez Pierce'a Egana i obejrzał kil­ka przedstawień. Spektakl nie schodził ze sceny przez ponad trzysta wieczorów. Pewnego dnia za kulisami zobaczył, jak Calliope rysuje dandysów odwiedzają­cych garderoby aktorek po przedstawieniu. Od tamtej pory wziął ją pod swoją opiekę i przekazywał jej ry­sunki do wydawnictwa Ackermanna. Dzięki jego wskazówkom karykatury Calliope zyskały sporą po­pularność.

- Chyba uda mi się wpaść do was wieczorem. Ryso­wanie w parku nie jest nawet w połowie tak przyjem­ne jak wdychanie oparów farby przez cały dzień.

Z półki spadło pudło na kapelusz i uderzyło Deirdre w ramię.

- Wcale nie zamierzam ci współczuć, jeśli o to ci cho­dzi. Przynajmniej nie będziesz uczyć się tańca u tego wątpliwego mistrza St. Albina. - Deirdre wzdrygnęła się i podniosła pudło. - Założę się, że ten człowiek pobie­rał lekcje u samego Szatana.

- Dee!

Deirdre spojrzała niewinnie na siostrę.

-Ja tylko stwierdzam fakt, Callie.

Calliope parsknęła śmiechem i podeszła do szafy.

- Co ty tam robisz? Niedługo mam spotkanie z ku­zynem Roberta i muszę mieć odpowiedni strój.

Deirdre mruknęła coś pod nosem, po czym triumfal­nym gestem podniosła do góry kawałek materiału.

- Proszę!

- Hmm, a gdzie jest reszta tej sukni? Deirdre spojrzała na nią z politowaniem.

- Będziesz w tym wyglądała zniewalająco. Przymierz. Deirdre rzuciła suknię siostrze. Delikatny jedwab przyjemnie zaszeleścił. Miał piękny turkusowy odcień i kusząco układał się na ciele.

Deirdre popchnęła ją w stronę przebieralni i zaczęła krzątać się po pokoju. Calliope powoli rozebrała się i za­łożyła suknię. Deirdre pomogła jej zasznurować gorset.

- Wyglądasz cudownie. Calliope zmarszczyła brwi.

- Powtarzam, gdzie jest reszta?

- Daj spokój. Sama chciałaś udawać kurtyzanę, a nie możesz tego robić w swoich zwykłych ubraniach. Poza tym najwyższy czas, żebyś przebrała się w coś odważ­niej szego. Nic dziwnego, że w tych okropnych ciemnych sukniach nie zwróciłaś na siebie uwagi mężczyzn.

- Dee, przecież wiesz, że nie chciałam wcale przycią­gać niczyjej uwagi. Zniweczyłoby to mój plan.

- Miałaś świetne referencje. Nasz kontakt dobrze się spisywał i za każdym razem dostarczał idealnie sfałszo­wane dokumenty. A ty - dodała drwiąco Deirdre - i tak stałaś się gwiazdą wieczoru. Podczas balu u Killroyów.

- Tak, i niestety sama jestem sobie winna.

- W każdym razie teraz zacznie się wreszcie prawdzi­wa zabawa. Musisz się dobrze wczuć w rolę. Kochanka mężczyzny, który jest kuzynem księcia i hrabiego, wspaniale!

Calliope nie do końca była przekonana do sukni pod­kreślającej kobiece kształty.

- Będę kochanką, ale tylko z nazwy. Zresztą zawsze wolałam występować w zespole.

- Ale teraz będziesz solistką. Tylko w ten sposób mo­żesz przyciągnąć uwagę i zdobyć najciekawsze informa­cje. Masz dobre przygotowanie teatralne, na pewno świetnie sobie poradzisz w głównej roli. - Deirdre pod­niosła z toaletki szczotkę do włosów. - Usiądź i pozwól, że cię przygotuję na dzisiejszy występ. Przystojny dżen­telmen, atrakcyjna suknia, modna fryzura, olśniewająca biżuteria i nowa osobowość. Naprawdę ci zazdroszczę!

Calliope roześmiała się i opadła na krzesło.

- Tak, wiem, że zawsze chętnie wspierałaś mnie w moich przedsięwzięciach.

Deirdre przeciągnęła szczotką po włosach siostry i zamyśliła się.

- Ale to ja zawsze miałam kłopoty. Mama i tata są­dzili, że ty jesteś niewiniątkiem, a ja nakłaniam cię do złego, podczas gdy było zupełnie odwrotnie.

W głosie Deirdre nie było zawiści, jedynie tęsknota za dzieciństwem. Nagle Calliope poczuła woń spalenizny.

- O, nie. Żelazko jest za gorące.

Deirdre podniosła je do góry i Calliope odetchnęła z ulgą. Od dzieciństwa bała się ognia.

Wydarzyło się to tak dawno temu, a ona wciąż pamię­tała dzień, gdy w domu wybuchł pożar. Oczami wyobraź­ni zobaczyła matkę wbiegającą w płomienie. Przymknęła powieki, żeby odsunąć od siebie bolesny obraz. Właśnie tamtej nocy trafiła do rodziny Dalych. Nie miała pojęcia, jak do nich dotarła, ale lubiła myśleć, że to duch matki wskazał jej właściwą drogę. Matka przyjaźniła się z rodzi­ną aktorów, choć nie odwiedzała ich często.

Tuż nad ranem pani Daly znalazła skuloną, przerażo­ną i zziębniętą Calliope na schodach przed drzwiami. Zabrała ją do środka i nakarmiła, a potem położyła spać razem z Deirdre. W ten sposób Calliope została człon­kiem klanu Dalych.

Powoli wspomnienia odchodziły i Calliope rozluźni­ła się. Dee wprawnie upięła jej włosy i nałożyła kaszta­nową perukę. Ze stojących na blacie farb i pudrów zaczę­ła wybierać najbardziej odpowiedni odcień. W końcu znalazła to, o co jej chodziło, i nałożyła kosmetyk na twarz siostry. Powieki oprószyła proszkiem antymono­wym, a policzki i usta różem.

- Idealnie. Mężczyźni będą za tobą szaleć. A to wca­le nie będziesz ty. - Deirdre mrugnęła szelmowsko.

Calliope spojrzała w lustro. Chociaż patrzyła na swo­je odbicie, z trudem rozpoznała w nim siebie. Ogarnęło ją trudne do wytłumaczenia poczucie wolności. Zosta­wała nową osobą, której nie obciążała żadna przeszłość.

Rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na za­proszenie, do pokoju wszedł Robert z wysokim blon­dynem o błyszczących zielonych oczach.

- Cal? - z trudem wykrztusił Robert po przekrocze­niu progu.

Calliope i Deirdre uśmiechnęły się szeroko, a przy­stojny nieznajomy w stroju wieczorowym zrobił kilka kroków do przodu. Na jego twarzy odbijały się bardzo różne emocje. Patrzył na Calliope, jakby właśnie odna­lazł przyjaciółkę, którą stracił dawno temu. Potem od­wrócił się do Deirdre.

- Robercie, nie wspomniałeś, że chodzi o dwie pięk­ne kobiety.

Deirdre spojrzała zalotnie na przybysza.

- Callie, myślę, że na dziś wieczór powinnyśmy zamienić się rolami. Obiecuję, że dostarczę ci pierwszo­rzędny materiał.

Nieznajomy mrugnął do niej zawadiacko, a Robert wyglądał, jakby się krztusił.

- Dajcie spokój, ta sytuacja i tak jest wyjątkowo trud­na. Pozwólcie, że was sobie przedstawię. Stephen Chal­mers, panna Calliope Minton i panna Deirdre Daly. Nie zapominaj, że tak należy się do nich zwracać, dobrze?

- Oczywiście, kuzynie. Witam panie.

Stephen ukłonił się nisko i uśmiechnął znacząco do Roberta.

- Cal, opowiedziałem już Stephenowi o twoim planie. Później wtajemniczysz go w szczegóły. Dziś po raz pierw­szy pojawicie się publicznie jako para. Sprawdzimy, czy pasujecie do siebie i jak poradzicie sobie z rolami.

Calliope przytaknęła.

- Czeka was dość długa droga, więc będziecie mieli czas, żeby porozmawiać. - Robert odchrząknął. - Ona ma wrócić o rozsądnej porze. Sama.

Spojrzał ostrzegawczo na kuzyna, ale ten zbył go śmiechem.

- Panno Minton, zaczynamy? - spytał niecierpliwie, biorąc Calliope za rękę i puszczając oczko do Deirdre.

Pachniał lasem. Bardzo nietypowy wybór wody kolońskiej. Mężczyźni zwykle woleli słodkie, kobiece perfumy.

Wyszli na zewnątrz. Na końcu podjazdu stał wspa­niały powóz zaprzężony w cztery ogiery. Calliope po­czuła, jak wilgotnieją jej dłonie.

- Jest pani gotowa? - upewnił się Stephen. Calliope zawahała się, ale przytaknęła. Wsiedli do ka­rety i ruszyli w stronę opery.

- Obejrzymy Cyrulika Sewilskiego - powiedział Ste­phen.

- II Barbiere di Siviglia to moja ulubiona opera - ucie­szyła się Calliope.

- A więc zna pani fabułę? Świetnie.

- Tak. Zawsze współczułam Bartolowi. Jego zazdrość o piękną Rozynę jest komiczna, ale i smutna.

- Widziałem tę operę w La Scali w Mediolanie kilka lat temu. Przyjaciel rodziny grał tam Figara i jego aria „Largo al factorum" zrobiła na widzach ogromne wra­żenie.

- To wspaniale. Żałuję, że moja matka nie miała oka­zji obejrzeć tej opery.

Stephen poklepał Calliope po dłoni. Była to dość nie­spodziewana reakcja, ale sprawiła jej przyjemność.

- Od Roberta dowiedziałem się jedynie, że mam być dżentelmenem i udawać pani protektora. Nie zdradził mi jednak żadnych szczegółów. Jestem zaszczycony, że mogę dziś pani towarzyszyć, ale muszę przyznać, iż z niecierpliwością czekam na dalsze wyjaśnienia.

Calliope uznała, że jeśli Stephen rzeczywiście ma jej pomóc, powinna być z nim szczera.

-Jestem karykaturzystką, jak pan na pewno wie. Nie­dawno przestałam pracować jako dama do towarzystwa. Okropna posada, ale miała swoje dobre strony.

Calliope myślała, że Stephen zaprzeczy, lecz pomy­liła się.

- Dama do towarzystwa lady Simpson, prawda? Nie zazdroszczę.

-Jak to możliwe, że nigdy nie spotkałam pana na żadnym przyjęciu? - zdziwiła się.

- Długo nie mieszkałem w Londynie. Chyba za długo. Chalmers wyjrzał przez okno. Na chwilę zapadła ci­sza i Calliope zaczęła nerwowo splatać palce.

- Robert powiedział, że nie powinienem publicznie używać pani prawdziwego imienia - odezwał się w koń­cu Stephen - chociaż Calliope idealnie pasuje do kobie­ty tak niezwykłej jak pani. Bardzo niespotykane.

- Podoba mi się Maria.

- Mało wyszukane.

- Cecylia?

- Nie, potrzebujemy bardziej charakterystycznego imienia. Pasującego do syreny.

Calliope zaczerwieniła się i przesunęła palcami po je­dwabnej niebiesko-zielonej sukni. Oczy Stephena rozbłysły.

- Mam! Esmeralda.

Przerażona Calliope o mało się nie zakrztusiła.

- Może lepiej Selina?

- Esmeralda!

- To imię wcale mi nie odpowiada. Stephen wzruszył ramionami.

- Szkoda, bo przez cały wieczór będę tak do pani mówił.

Calliope pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Sprawia mi pan sporo kłopotów. Chalmers uśmiechnął się zuchwale.

- Moi przyjaciele twierdzą, że kłopoty to moja spe­cjalność.

Co za nieznośny człowiek!

Stephen roześmiał się i krótko opowiedział jej o swo­jej rodzinie i zainteresowaniach. Obiecał, że przedstawi także przyjaciół. Jego władczy sposób bycia i wysławia­nia się świadczyły o wysokiej kulturze i wykształceniu. Calliope nie przerywała mu, choć niedopowiedzenia pobudzały jej ciekawość.

- Według mnie dziś wieczorem powinniśmy...

- Kobieta, która wie, czego chce. Już jestem zakochany.

- Mam niejasne wrażenie, że zdarza się to panu dość często, panie Chalmers - odparowała Calliope, która zaczynała się czuć coraz swobodniej w towarzystwie Stephena. - Moim zdaniem po ostatniej uwerturze nie powinniśmy zostawać we foyer, tylko wymknąć się do domu. Dzięki temu będzie pan miał możliwość wyco­fania się z naszego planu.

- Nie zmienię zdania, panno Minton, ale myślę, że ma pani rację co do szybkiego wyjścia. Pojawimy się w ostatniej chwili i pierwsi opuścimy operę. To zwróci uwagę wszystkich zebranych.

-Właśnie. A ja spokojnie opracuję dalsze kroki.

- Nie miałem jeszcze okazji obejrzeć pani karykatur. Co pani rysuje?

- Arystokratów - odpowiedziała nieco spięta Calliope. Zakładała, że Robert wyjaśnił to kuzynowi, który przecież należał do wyższych sfer. A jeśli poczuje się urażony?

- Ach, tak, oczywiście. - Stephen machnął ręką lek­ceważąco. - Idealny temat na karykatury.

Calliope odetchnęła z ulgą.

- Kogo nie lubi pani w szczególności?

- Wkrótce się pan przekona.

Stephen spojrzał na nią zdziwiony, ale po chwili ro­ześmiał się wesoło.

- Ale z pani ziółko! Wolałbym nie znaleźć jutro w ga­zecie swojej podobizny.

Calliope nie zdążyła się odgryźć, bo powóz zatrzy­mał się. Serce zabiło jej mocniej, a Stephen spoważniał.

- Gotowa?

Calliope kiwnęła głową i wysiedli. Przed teatrem zebrał się tłum ludzi. Przed głównym wejściem kłębili się żebracy, kieszonkowcy, prostytutki,

kurtyzany, arystokracja i mieszczanie. Każda z tych grup miała swoją rolę do spełnienia. Na oczach Callio­pe jakiś obdartus wsunął dłoń do kieszeni mężczyzny, który targował się z prostytutką. Nieco dalej żebrak prosił jakiegoś młodzieńca o drobne.

Powoli ruszyli do wejścia. Calliope uważnie obserwo­wała zachowanie i sposób poruszania się wysoko opłaca­nych kurtyzan i kopiowała ich ruchy i miny. Szybki ruch nadgarstka, rzucone z ukosa spojrzenie, kołysanie biodra­mi. Zanim znaleźli się w środku, poruszała się jak one.

Calliope wzięła głęboki oddech. Próg przestąpiła Esmeralda.

Stephen uśmiechnął się z aprobatą i uścisnął jej dłoń, dodając otuchy.

Od czasu do czasu zatrzymywali się i Chalmers rozma­wiał ze znajomymi. Mężczyźni patrzyli na nią z wyraź­nym zainteresowaniem, niektórzy bezczelnie wytrzesz­czali oczy, inni spoglądali z ciekawością, ale przyjaźnie. Calliope poczuła się władczo i pewnie. Przyjmowano ją tu o wiele lepiej niż na jakimkolwiek balu. Wcześniej­sze obawy zniknęły bez śladu.

Stephen skierował się wstronę schodów.Tam Callio­pe zauważyła ognistowłosą piękność. Podążyła za roz­marzonym wzrokiem kobiety i spojrzała prosto w oczy markizowi Angelfordowi. Patrzył dokładnie na nią.

Calliope potknęła się i poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Stephen objął ją mocniej i przytrzymał. Spojrzał na nią pytająco, ale pokręciła głową. Weszli na schody i odnaleźli lożę Chalmersa.

Dobry nastrój Calliope ulotnił się w jednej chwili. Wiedziała jednak, że musi się wziąć w garść. Co z tego, że był tu Angelford. Przecież nie mogła się spodziewać, że go już nigdy nie zobaczy!

Stephen zaczął opowiadać jej anegdotki z życia ary­stokracji, które Calliope starała się zapamiętać. Podświa­domie jednak rozglądała się po wszystkich lożach w po­szukiwaniu Angelforda. Gdy zorientowała się, co robi, skarciła się w myślach. Twarze i lornetki zebranych zwracały się w jej stronę. Zainteresowanie publiczności nieco ją speszyło.

- Ta scena jest całkiem zabawna - zauważył Stephen.

- Tak - uśmiechnęła się Calliope. - Znajdowanie te­matów do karykatur jest pasjonujące.

- Nie, chyba źle mnie pani zrozumiała. Siedzimy tu sobie i ja opowiadam pani historyjki o ludziach, którzy dziś przyszli, a tymczasem oni skupiają się na mojej pięknej towarzyszce i zastanawiają się, co powiedzą ju­tro o nas swoim znajomym. Czy to nie ironia losu?

Rozejrzał się po sali i szepnął:

- Nie zdradziłem nikomu naszego sekretu. James i Stella nie wiedzą, co nas naprawdę łączy.

Calliope chciała zapytać, o kim mówi, ale usłyszała, jak ktoś wchodzi do ich loży. Odwróciła się do przyby­szów i znieruchomiała na widok Angelforda. Tylu męż­czyzn miało na imię James, dlaczego akurat musiało paść na niego?

Ognistowłosa kobieta, najprawdopodobniej Stella, uśmiechnęła się szeroko.

- Tak dawno się nie widzieliśmy, Stephenie. Chalmers wstał i ucałował jej wyciągniętą dłoń.

- Stello, wyglądasz olśniewająco - przywitał się i wy­ciągnął rękę do markiza. - Witaj, Jamesie.

Angelford uśmiechnął się serdecznie. Calliope przy­glądała się im zaciekawiona. Odniosła wrażenie, że są starymi, dobrymi przyjaciółmi. Czyżby zaufała najlep­szemu przyjacielowi swojego wroga?

-Jamesie, Stello, pozwólcie, że przedstawię wam Esmeraldę.

Calliope nie mogła się powstrzymać i rzuciła Stephe­nowi wściekłe spojrzenie. To imię w towarzystwie brzmiało znacznie bardziej pretensjonalnie.

Stephen spojrzał na nią rozbawiony. Najwyraźniej odgadł jej myśli.

Stella uśmiechnęła się, ale Angelford przeszywał Calliope groźnym wzrokiem.

- Stephena tak długo nie było w Londynie. Gdzie się poznaliście? - spytała Stella. - Chętnie posłucham.

Calliope przymknęła powieki i opowiedziała histo­rię, którą wymyślili razem ze Stephenem.

- Spotkaliśmy się w Vauxhall. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Angelford wpatrywał się w Calliope, czekając na od­powiedź przyjaciela.

- Tak, najdroższa, coś od razu między nami zaiskrzyło.

Markiz z niedowierzaniem wbił wzrok w Stephena.

Tymczasem podniosła się kurtyna i nadszedł czas za­jąć fotele. Calliope przypadło miejsce obok Angelforda. Siedzieli tak blisko siebie, że dotykali się nogami. Calliope czuła ciepło bijące od jego ciała i próbowała ukradkiem przysunąć się do Chalmersa. Angelford od­chylił się, żeby pomóc Stelli ułożyć suknię, ale gdy po­tem usadowił się wygodnie, był jeszcze bliżej niż wcześ­niej. Calliope nie miała dokąd się odsunąć.

Złożyła wilgotne dłonie na kolanach i próbowała się uspokoić, ale markiz, krzyżując kostki, musnął jej łyd­kę. Krople potu wystąpiły na czoło Calliope.

Zastanawiała się, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytu­acji, i zerknęła na swojego sąsiada. Uśmiechał się do niej znacząco.

Calliope ogarnęła wściekłość. Zrozumiała, że Angel­ford się z nią bawi. Typowe zachowanie rozpustnika, który próbuje flirtować nawet z ukochaną przyjaciela.

Rzuciła markizowi pogardliwe spojrzenie i zwróciła wzrok na scenę. Niestety nie potrafiła skupić się na muzyce.

Jamesowi huczało w uszach. To była panna Stafford.

Rozpoznał ją jeszcze we foyer, choć musiał przyznać, że była świetnie przebrana.

Makijaż i kolor włosów miała zupełnie inne, ale groź­ne spojrzenie ciskające błyskawice nie zmieniło się ani trochę. Dość dobrze modulowała głos, ale nie udało jej się ukryć melodyjnych nutek, które przyprawiały go o gęsią skórkę. Woń perfum i pewna siebie mina zdra­dzały ją jednoznacznie.

Ta kobieta stanowiła nie lada zagadkę. W co grała? Dla­czego z zaniedbanej starej panny zmieniła się w piękną kurtyzanę? I co, u diabła, łączyło ją ze Stephenem?

Ostatnie pytanie wydawało się najbardziej istotne.

Stephen dopiero co wrócił z tajnej rządowej misji i jak dotąd nigdy nie utrzymywał kochanek. Dlaczego wybrał tę kobietę? W jakich okolicznościach naprawdę się poznali?

James strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa idealnie skrojonej marynarki. Trzeba będzie wyjaśnić tę tajem­nicę, popytać tu i ówdzie.

Wiązało się to niestety z koniecznością bywania na ba­lach i przyjęciach, które zawsze go nudziły. Na szczęście nauczył się radzić sobie w tym świecie, gdy zrozumiał, że nawet na stopie towarzyskiej należy arystokratów traktować jak partnerów w interesach. A w tej dziedzi­nie James nie miał sobie równych. Ktoś, komu udało się odbudować zaprzepaszczoną fortunę, musiał być inteli­gentnym i zręcznym negocjatorem.

Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Ostatnio brał udział w wielu przyjęciach, ale wybierał jedynie te, o których wiedział, że będzie na nich lady Simpson, a więc i panna Stafford. Co ona tu dziś robiła? Wyczuł jej obecność, nawet zanim dostrzegł ją we foyer. Gdy się odwracał, spodziewał się, że zaraz zobaczy postać w okularach z laską i w niemodnym ubraniu. Tymcza­sem w niewielkiej odległości stała skąpo odziana pięk­ność rozkoszująca się uwagą, którą na sobie skupiała.

Kiedy zbliżyła się do niego i spojrzał jej w oczy, prys­ły wszelkie wątpliwości. To była ona.

Może była szpiegiem. To wyjaśniłoby przynajmniej, dlaczego tak dziwnie na nią reaguje.

Zakończył się pierwszy akt przedstawienia i publicz­ność podniosła się z miejsc. Panowie ze swoimi towa­rzyszkami zaczęli spacerować po foyer i gawędzić ze znajomymi. Interesy, ciągle interesy.

Stella powiedziała coś do Esmeraldy i kobiety razem wyszły z loży. Stephen odwrócił się do Jamesa i swo­bodnym ruchem założył nogę na nogę.

- Panie nas teraz nie potrzebują. Więc jak, zdradzisz mi, o co chodzi?

James wzruszył ramionami.

- Po prostu spędzam przyjemny wieczór w operze. Stephen nie wyglądał na przekonanego.

- Hmm, tak. To dlatego cały czas mam wrażenie, że ostrzegasz mnie przed moją towarzyszką.

James zachował kamienną twarz, ale w myślach skar­cił się za nieostrożne zachowanie. Stephen był świet­nym obserwatorem.

- Nie wiem, o czym mówisz.

Stephen groźnie zmrużył oczy, więc James czym prę­dzej zmienił temat.

- Czy trochę nie za wcześnie nawiązałeś tę znajo­mość? Jesteś pewien, że ona nie jest oszustką?

Stephen rozchmurzył się.

- Och, z jej strony nic mi nie grozi. Niezadowolony James nie dawał za wygraną.

- Ale ja czuję, że tu święci się coś złego. Jest coś dziw­nego w tej historii i waszym spotkaniu.

- A niech mnie! - uśmiechnął się szeroko Stephen. -Markiz Angelford jest zazdrosny.

James zmarszczył brwi.

- Nieprawda. Ja tylko martwię się o ciebie.

- Niepotrzebnie.

James spojrzał wymownie na przyjaciela.

- Uwierz mi, proszę, że dla kobiet nie warto tracić głowy. Zakochany mężczyzna to słaby mężczyzna.

Stephen nadal się uśmiechał, ale nie patrzył już na Jamesa.

- Moja droga, znalazłaś coś ciekawego?

James odwrócił się i zobaczył piękność o kasztano­wych włosach, która gromiła go wzrokiem. Nie zauwa­żył, kiedy weszła. Co się z nim działo? Co z jego czuj­nością i koncentracją?

Najwyraźniej ostatnia uwaga jej nie umknęła. Nie­spodziewanie dla samego siebie pożałował tych słów. Co takiego było w tej kobiecie, że jej obecność budzi­ła w nim sumienie?

Esmeralda odwróciła się do Stephena.

- Liczyłam na to, że już wyjdziemy. Mam na dziś dość Rossiniego. Myślę, że moglibyśmy teraz zająć się czymś ciekawszym - zaproponowała kuszącym tonem i zakołysała biodrami zachęcająco.

James poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale Ste­phen nie spuszczał z niego wzroku, więc czym prędzej przybrał znudzony wyraz twarzy. Przyjaciel najwyraź­niej świetnie bawił się jego zmieszaniem.

Chalmers wstał i wziął Esmeraldę za rękę.

- Tak, kochanie, to świetny pomysł. Dobranoc, Jame­sie, i pożegnaj od nas Stellę.

Gdy wyszli, James długo nie mógł dojść do siebie. Ta kobieta była całkowicie nieprzewidywalna. Ukrywała jakąś tajemnicę, a on bardzo lubił zagadki. Postanowił, że rozwiąże i tę.

3.

- Nie wiedziałem, że znacie się z Jamesem - zauwa­żył Stephen, gdy znaleźli się w powozie.

- Nie znamy się - nieco nerwowo odparła Calliope. Stephen popatrzył na nią uważnie.

- Myślałem, że mieliśmy zostać na drugi akt.

- Tak, ale stwierdziłam, że po ekscytującym antrak­cie druga część przedstawienia będzie nam się dłużyć. No i mam tyle pomysłów, których nie chciałabym za­pomnieć.

- Jakich na przykład?

Calliope z przejęciem zaczęła mu opisywać karyka­tury, które zamierzała narysować po powrocie do do­mu, zadowolona, że udało jej się zmienić temat. Nie bardzo wiedziała, jak przyznać się Stephenowi, iż wkrótce w gazetach ukażą się rysunki ośmieszające je­go przyjaciela.

Chalmersowi spodobały się propozycje Calliope i sam podsunął jej kilka własnych. Przez całą drogę po­wrotną do Teatru Adelphi prześcigali się w pomysłach.

Świetnie się bawili, dopóki Stephen nie stwierdził:

-James podobnie jak pani ma świetny zmysł obser­wacji. Na pewno dobrze by wam się pracowało razem.

Rozległ się donośny grzmot, od którego zadrżały ściany powozu. Calliope próbowała zbyć uwagę Ste­phena śmiechem, ale bezskutecznie. Z jej gardła wydo­było się jedynie chrząknięcie. Na szczęście dojechali właśnie na miejsce i powóz się zatrzymał.

Chalmers zarzucił jej na ramiona swój płaszcz i w ulewnym deszczu odprowadził do tylnych drzwi teatru.

- Odwiedzę panią jutro po południu, abyśmy mogli omówić dalszą strategię. Dobranoc, Calliope. Dziękuję za wyjątkowy wieczór.

Calliope położyła mu dłoń na ramieniu.

- Przepraszam, że nie zostaliśmy do końca przedsta­wienia, panie Chalmers, ale dzisiejszy dzień był dla mnie trochę męczący. Jestem panu bardzo wdzięczna, że zgodził się pan mi pomóc. Proszę powiedzieć, gdy będzie miał pan dosyć.

Stephen uśmiechnął się.

- Proszę się o mnie nie martwić, Calliope. Czy mógł­bym zaproponować, abyśmy mówili sobie po imieniu?

Calliope skinęła głową.

- Dobranoc, Stephenie.

Chalmers ukłonił się szarmancko i ucałował jej dłoń na pożegnanie.

Calliope weszła do teatru i od razu skierowała się do garderoby. Chwilę później dołączyła do niej Deirdre.

-Opowiadaj! Jak było? Jak zareagowali ludzie? Jak udało się wasze wejście? Czy podobała się wam opera...

Calliope opadła na krzesło.

- Chyba wszystko się udało. Deirdre spojrzała zdziwiona na siostrę.

- Chyba?

- Myślę, że jeśli Stephen Chalmers wytrzyma ze mną, pomysłów mi nie zabraknie. Niestety ciągle będę spotykać tych samych aroganckich ludzi.

Deirdre przewróciła oczami.

- Pozwolisz, że ci przypomnę, iż o to właśnie chodziło.

- Daj spokój - zirytowała się Calliope.

- Czyżbyś spotkała swojego wyniosłego lorda? - spy­tała znacząco Deirdre.

- On nie jest moim lordem - oburzyła się Calliope.

- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć kolejną ka­rykaturę Angelforda. To chyba najlepsze z twoich ry­sunków.

- Nie będę na razie rysować Angelforda. Robert mi to odradzał i myślę, że słusznie. Szczególnie teraz, gdy po­jawił się kolejny problem, o którym zaraz ci opowiem. -Calliope wstała i zaczęła zmywać makijaż. - Zresztą ju­tro powinna ukazać się pierwsza z trzech jego karykatur. Jeśli dostanę zamówienie na więcej, chętnie przygotuję je później.

James z niedowierzaniem wpatrywał się w gazetę.

- Czym się tak zdenerwowałeś? - spytał Stephen. Przyjaciele siedzieli naprzeciwko siebie w wygodnych fotelach w klubie White'a, sącząc brandy. James zmarsz­czył brwi na widok podejrzanie wesołej miny Stephena. Najpierw chciał zignorować jego pytanie, ale w końcu podał przyjacielowi gazetę i wskazał karykaturę.

Stephen spojrzał na rysunek. Zakrztusił się alkoho­lem i odruchowo zmiął papier w dłoni.

James wstał i klepnął go kilka razy po plecach. Ste­phen spojrzał na niego rozzłoszczony, ale Jamesowi hu­mor wyraźnie się poprawił.

Gdy Chalmers doszedł do siebie, James wrócił na swoje miejsce i poprosił o jeszcze jedną szkocką.

- To idiotyczny rysunek. Gdybym mógł, skręciłbym kark jego autorowi.

Stephen bez słowa wpatrywał się w gazetę. Gdy w końcu podniósł głowę, krztusił się ze śmiechu.

- Przestań mnie drażnić! - zdenerwował się James. Chalmers wybuchnął głośnym śmiechem, który zwró­cił uwagę kilku siedzących niedaleko gości.

- Ten rysunek jest genialny. Przedstawia ciebie?

- Tak - wycedził James, który nie rozumiał rozbawie­nia przyjaciela.

Stephen kolejny raz zerknął do gazety i chociaż sta­rał się to ukryć, w kącikach jego ust znowu pojawił się uśmiech.

- Widzę, że wydarzenia przybierają ciekawy obrót. Przy ich stoliku pojawił się kelner i James wziął od niego kieliszek.

- Co masz na myśli?

- Autor włożył w ten rysunek sporo wysiłku i uczu­cia, nieprawdaż?

James wzruszył ramionami. Już gdy pojawiła się pierwsza karykatura, wiedział, że chodzi o osobiste po­rachunki.

- Owszem.

- Moim zdaniem, ktoś uwziął się na ciebie. Podejrze­wasz dlaczego? - Stephen pociągnął długi łyk brandy i kiwnął głową z uznaniem.

- Ależ skąd. Wiesz, że nie lubię rozgłosu. Jestem uosobieniem nudziarza. Chyba będę musiał wynająć de­tektywa, żeby sprawdził tego dowcipnisia. Jest zbyt do­ciekliwy i może zaszkodzić moim interesom.

Stephen znów się zakrztusił.

- Naprawdę sądzisz, że to konieczne? Przecież w gruncie rzeczy nic się nie stało.

James spojrzał z ukosa na przyjaciela.

-Jeden kieliszek to za dużo dla ciebie? Przypomina­ją mi się nasze dni w Eton.

Stephen zdenerwował się i burknął coś pod nosem. James uśmiechnął się szeroko.

- Wygląda na to, że ktoś chciał się na tobie zemścić w ten sposób. Może nieświadomie uraziłeś karykaturzy­stę? Jak on się nazywa? Thomas Landes? Wątpię, żeby ten człowiek mógł ci fizycznie zagrozić.

Pewność siebie przyjaciela wydała się Jamesowi po­dejrzana.

- Czy to twoja robota, Stephenie? - Wskazał na ga­zetę. - A może znasz autora?

Chalmers spojrzał na niego zaskoczony.

- Przecież wiesz, że nie potrafię rysować. Chociaż muszę przyznać, że pomysł jest świetny.

James najchętniej udusiłby przyjaciela gołymi rękami.

- Chyba wybiorę się do Klubu Jacksona. Tobie też przydałoby się trochę ćwiczeń. Chcesz iść ze mną?

- Boksować się z tobą, gdy jesteś w tak podłym na­stroju? Chyba żartujesz.

- Opowiedz mi o swojej przyjaciółce.

Stephen natychmiast spoważniał. -Jest wyjątkowo inteligentną damą i ma niezwykłe poczucie humoru. Lubię jej towarzystwo.

- Naprawdę spotkaliście się w Vauxhall? Ona przy­pomina mi damę do towarzystwa, która pokazywała się na przyjęciach kilka tygodni temu. Chyba nie uganiasz się za prostytutkami, co?

Stephen zgromił Jamesa spojrzeniem.

- Prędzej ty się ożenisz, niż ja będę się uganiał za kim­kolwiek.

James uśmiechnął się zadowolony.

- Wobec tego lepiej daj sobie spokój z tą panią. Coś mi się w niej nie podoba.

- A ja jestem zadowolony z obecnego stanu rzeczy, ale dziękuję za troskę. - Stephen od niechcenia bawił się cy­garem. - Ale ciekawi mnie, dlaczego tak o nią wypytujesz.

Konwersacja zaczęła zmierzać w bardzo niewygod­nym dla Jamesa kierunku.

- Niedawno wróciłeś z poważnej misji na kontynen­cie. Czy to rozsądne wiązać się teraz z mało znaną ci osobą?

Stephen odetchnął z ulgą.

- Czasy się zmieniają, Jamesie. Może i ty powinieneś spróbować tego samego co ja?

James nastroszył się i szybko zmienił temat. Po chwi­li atmosfera poprawiła się i przyjaciele spokojnie zaczę­li gawędzić o czym innym. To niemożliwe, żeby mogła ich poróżnić kobieta.

- Stephenie, naprawdę uważam, że nie są mi potrzeb­ne nowe ubrania - powiedziała Calliope. - W teatrze mam ich ogromny wybór i nawet jeśli nie wszystkie na mnie pasują, mogę je poprawić.

Powożący dwukółką Chalmers ominął wyrwę w dro­dze i zmarszczył brwi. Od tygodnia prosił Calliope, że­by kupiła sobie nowe stroje.

- Calliope, potrzebne ci są nie tylko suknie wieczo­rowe. Musisz też mieć suknie dzienne, poranne, kape­lusze, rękawiczki, wachlarze...

- Tak, tak, wiem, z czego składa się kobiecy strój -odparła niechętnie Calliope.

- Czy jako dama do towarzystwa nie musiałaś ubie­rać się odpowiednio do okazji?

Calliope wzruszyła ramionami.

- Tak, ale dopasowywałam po prostu moje szare, brą­zowe i czarne suknie, które można nosić bez przerwy.

Stephen skrzywił się niezadowolony.

- One absolutnie ci teraz nie wystarczą.

- Dokąd jedziemy?

- Do madame Giselle. Calliope zamarła.

- Ależ to najdroższa modystka w Londynie.

- I ona uszyje ci suknie, które idealnie będą pasowa­ły do twojej nowej roli.

Calliope w myślach przeliczyła oszczędności. U zna­nej francuskiej modystki mogłaby zamówić tylko kilka sztuk garderoby. Gdy jednak spojrzała na swoją jedyną modną dzienną suknię, westchnęła z rezygnacją. Ste­phen miał rację. Rzeczywiście potrzebowała więcej stro­jów. A więc nabędzie dwie nowe suknie, najmodniejsze i najdroższe. W tej sytuacji był to konieczny wydatek.

Kiedy znaleźli się przed pracownią modystki, w drzwiach pojawiły się lady Simpson i lady Flanders.

- Co za impertynencja! Zaraz każę mężowi z nią po­rozmawiać. Jak mogła nam odmówić?! Co za tupet!

Calliope pochyliła głowę, gdy mijali dwie zdenerwo­wane damy. Zrobiła to odruchowo, bo przecież nie mogły w Esmeraldzie rozpoznać Margaret Stafford.

Gdy powóz z obiema damami odjechał, chwyciła swojego towarzysza za ramię.

- Stephenie, przecież Madame Giselle nie zechce uszyć dla mnie nawet peleryny.

Chalmers uśmiechnął się szeroko.

- Jestem pewien, że gdyby Giselle wiedziała, iż to ty jesteś niedawno zwolnioną damą do towarzystwa lady Simpson, pomogłaby ci bez wahania. Skandale świetnie wpływają na interesy - dodał jeszcze, zanim przestąpili próg pracowni.

Nie sprawdziły się żadne wyobrażenia Calliope od­nośnie słynnego salonu modystki. W pomieszczeniu panował taki bałagan, jakby właśnie przeszedł tędy hu­ragan. Na podłodze leżały bele materiału, szkice i przy­rządy do mierzenia. Pod drzwiami do przylegającego pokoju ktoś porzucił kilka niedokończonych sukien.

- Ach, monsieur Chalmers, miło mi pana widzieć. Stephen ujął dłoń wysokiej, skromnie ubranej kobie­ty z potarganymi włosami.

- Madame Giselle, pani uroda lepiej niż słońce roz­jaśnia ten ponury, szary dzień.

- Proszę dać spokój. Nie jestem jedną z tych słodkich idiotek, za którymi się uganiacie w dzisiejszych czasach. Szybciutko, proszę mówić, o co chodzi. Księżna Kent była tu rano i zachowywała się, jakby już rządziła kra­jem. Straciłam przez nią sporo nerwów, więc proszę mnie nie drażnić.

Uwadze Calliope nie umknął fakt, że madame Gi­selle poprawiła włosy i wygładziła suknię podczas swo­jej kąśliwej przemowy.

- Madame, przyprowadziłem do pani jedną ze słodkich idiotek. - Stephen mrugnął do Calliope. - Zastanawiałem się, czy znalazłaby pani dla niej jeden czy dwa odpowied­nie stroje.

A więc to swoim urokiem Stephen zamierzał osiąg­nąć cel! Wcześniej Calliope podejrzewała, że Chalmers jako rządowy agent może znać jakiś sekret modystki.

Madame Giselle zwróciła się do Calliope. Przygląda­ła jej się dłuższą chwilę, po czym powoli obeszła ją do­okoła. Dziewczyna czuła się jak kawałek mięsa wysta­wiony na sprzedaż. Zapamiętała to porównanie, żeby ewentualnie wykorzystać je w swojej pracy. Zadowolo­na stwierdziła, że ta wycieczka może się jeszcze opłacić.

- Tak, mogę dla niej przygotować jedną lub dwie suk­nie - powiedziała w końcu madame Giselle, nie spusz­czając z niej oka.

Calliope była pewna, że słowa modystki miały jakieś dodatkowe, ukryte znaczenie, ale nie potrafiła odgad­nąć jakie.

Drzwi pracowni otworzyły się. Madame Giselle spoj­rzała w kierunku wejścia i rozpromieniła się. Jeszcze raz poprawiła włosy, tym razem staranniej. Calliope odwró­ciła się, by sprawdzić, czyje przybycie tak ucieszyło modystkę.

W progu stał Angelford w zawadiacko przekrzywio­nym kapeluszu.

- Lordzie Angelford, proszę do środka.

Calliope z trudem ukryła zdziwienie na dźwięk przy­milnego głosu madame Giselle. Przecież tej kobiety bała się połowa Londynu, a druga połowa za wszelką cenę sta­rała się jej przypochlebić!

- Giselle, nie mogłem sobie dziś odmówić wizyty u pani. W całej Anglii nie serwują lepszych ciastek.

Modystka zaczerwieniła się. Calliope nie wierzyła własnym oczom. Żartobliwa irytacja spowodowana nie­winnymi komplementami Stephena ustąpiła miejsca ra­dosnej ekscytacji.

- Moich dwóch ulubionych gości. Gdyby był tu jesz­cze Roth, miałabym was wszystkich. Proszę za mną.

Zaprowadziła ich do mniejszego pokoju i poleciła dziewczętom podać herbatę i ciasteczka.

- Muszę teraz zdjąć miarę, a wy, proszę, częstujcie się. Co mam przygotować dla pana, lordzie?

- Cytrynową suknię dzienną, bez ozdób. Madame Giselle kiwnęła potakująco. -Jutro zostanie dostarczona.

Angelford podziękował skinieniem głowy i wziął od podekscytowanej pomocnicy modystki tacę z herbatą, zanim dziewczyna zdążyła go oblać gorącym napojem.

Calliope skrzywiła się z niesmakiem. Najwyraźniej Angelford często zamawiał tu suknie dla swojej kochan­ki. Madame Giselle nie zapytała go ani o wymiary, ani o krój zamawianej sukni.

- Corinne, chodź ze mną. Wymierzymy Esmeraldę. Calliope zatrzepotała rzęsami. Skąd modystka znała jej imię?

Stephen machnął ręką i poczęstował się ciastkiem.

Razem z madame Giselle i Corinne przeszła do sali, gdzie dziewczyna pomogła Calliope zdjąć suknię.

Modystka przyjrzała jej się uważnie, kiwając głową w zamyśleniu.

- Corinne, zielononiebieska satyna. Szybko! Pomocnica wybiegła z pokoju.

- Najpierw przymierzymy ciemne kolory, dobrze? -Madame Giselle nie czekała na odpowiedź, tylko krzyk­nęła: - Corinne, pospiesz się!

W progu pojawiła się jakaś postać. Zmarznięta Calliope ucieszyła się, że Corinne wróciła tak szybko. Okazało się jednak, że się pomyliła. W pierwszej chwi­li chciała się zasłonić, ale zwyciężył upór i dumnie wy­sunęła brodę do przodu.

- Lordzie, nie wolno tu panu wchodzić - zmarszczy­ła brwi madame Giselle.

Angelford nie zwrócił na nią uwagi. Leniwym wzro­kiem przesunął w górę i w dół po ciele Calliope.

- Postaraj się nie wydać wszystkich pieniędzy Ste­phena od razu, kochanie.

Calliope położyła dłonie na biodrach.

- Nie musi się pan martwić o pieniądze Stephena. Do widzenia, lordzie.

Angelford uchylił kapelusza, uśmiechnął się i wyszedł. Madame Giselle podążyła za nim.

Zdenerwowana Calliope przesunęła dłońmi po hal­ce, jakby chciała ją wydłużyć. Angelford zmuszał ją, by zachowywała się jak sprośna aktorka!

Modystka wróciła, popychając przed sobą Corinne.

- Proszę wybaczyć to najście, mademoiselle. Nie wiem, dlaczego lord pozwolił sobie na taki nietakt.

Przez kilka następnych godzin Calliope wybierała wieczorowe i dzienne suknie, bieliznę i stroje do jazdy konnej. Madame Giselle upierała się, że dobrać odpo­wiedni strój można tylko wtedy, gdy ogląda się klient­kę we wszystkich tkaninach i kolorach. Calliope w koń­cu rozluźniła się i zaczęła dzielić z modystką własnymi opiniami.

Ostatecznie zdecydowała się na błękitną poranną suknię i ciemnozieloną dzienną. Stwierdziła, że te kolo­ry pasują do kurtyzany. Jej uwagę przyciągnęła bela fiołkowego materiału.

- Oprócz tych dwóch chciałabym też prostą, skromną fiołkową suknię - poprosiła tym razem dla siebie, nie dla Esmeraldy.

Madame Giselle zmierzyła ją zaskoczonym wzro­kiem.

- Oczywiście, mademoiselle.

- Proszę przesłać je pod mój adres. Rachunek także. -Jak sobie pani życzy.

- Dziękuję, madame Giselle. Ma pani wyśmienity gust. Jestem bardzo wdzięczna, że zechciała mi pani po­święcić swój cenny czas.

Modystka zdziwiła się, ale o nic nie spytała.

- Cała przyjemność po mojej stronie, mademoiselle. Mam nadzieję, że będę miała okazję przygotować dla pani więcej strojów.

Było to oczywiście niemożliwe, ale Calliope przytak­nęła.

Stephen czekał na nią sam.

- Ciasteczka były przepyszne, Giselle. Gdyby mogła pani przesłać mi po dziesięć każdego rodzaju, byłbym niezmiernie wdzięczny - powiedział.

- Dla pana wszystko. Nie musiał pan wcale prosić. Dostarczył pan wystarczająco dużo składników.

Stephen skinął potakująco głową i ucałował dłoń mo­dystki. Calliope znów odniosła wrażenie, że ucieka jej sens tej wymiany grzeczności, ale była zbyt zmęczona pozowaniem i przymierzaniem sukni, na które nigdy nie będzie jej stać, by się tym przejmować.

Gdy siedzieli w powozie, Stephen zapytał:

- Czy chciałabyś obejrzeć wyścigi w ten weekend? Calliope spojrzała na niego zdziwiona.

- Z przyjemnością.

- To wspaniale. Na miejscu spotkamy się z Jamesem i Stellą.

Było za późno, żeby się wycofać, więc Calliope po­wtórzyła kwaśno:

- Wspaniale.

- Madame Giselle powinna na jutro przygotować co najmniej jedną z sukien - ucieszył się Stephen, nie zwa­żając na niezadowoloną minę towarzyszki.

Calliope kilka godzin spędziła w parku, szkicując ka­rykatury, po czym wróciła do domu. Wnętrze niewiel­kiej miejskiej kamienicy było ciepłe i przytulne. Stephen hodował mnóstwo roślin. Kto by pomyślał, że miał ta­kie zainteresowania? Doniczki z kwiatami stały niemal wszędzie. Calliope od pokojówek słyszała, że mieszka się tu jak w dżungli.

Odłożyła blok z rysunkami na stolik i oddała pelisę kamerdynerowi Chalmersa, Grimmondowi, który zo­stał jej wypożyczony na parę tygodni.

Stephen odziedziczył tę nieruchomość po wuju. Po­nieważ jednak wiejska rezydencja bardziej odpowiadała jego stylowi życia i charakterowi pracy, w miejskiej ka­mienicy przechowywał tylko swoje różnorodne kolekcje. Jedynie kilkoro służących przebywało tu w ciągu roku, a gdy ustalili, że Esmeralda potrzebuje własnego miesz­kania, ten dom okazał się idealny. Stephen wyznaczył swojego kamerdynera, by dopilnował przeprowadzki, obawiając się, że nowa służba i niedoświadczona gospo­dyni sobie nie poradzą.

- Panna Daly jest w pani pokoju, a pan Chalmers w bibliotece. Godzinę temu dostarczono paczki od ma­dame Giselle - typowym dla siebie, wyniosłym tonem odezwał się Grimmond.

Calliope zawsze miała ochotę podrażnić się z poważ­nym kamerdynerem. Był to w gruncie rzeczy bardzo miły i serdeczny człowiek, który jednak w obecności in­nych służących stawał się bardzo oficjalny.

- Dziękuję, Grimmondzie.

Calliope zeszła na dół, by najpierw zobaczyć się z Deirdre. Madame Giselle była wdzięczna nie tylko za stroje. Po wyczerpującym dniu u modystki całą noc przespała na nowym miejscu jak zabita.

W jej pokoju wszędzie leżały rozrzucone ubrania.

- Skąd to wszystko się tu wzięło?

- Przyniosła je któraś z dziewcząt madame Giselle. Dziesięć sukien. Dobrze, że nosimy ten sam rozmiar, bo zamierzam sobie kilka z nich pożyczyć.

- To jakaś pomyłka. Zamówiłam tylko trzy suknie.

- Dziewczyna powiedziała, że są już opłacone, a po­zostałe będą gotowe w przyszłym tygodniu. Nie przy­jęła nawet pieniędzy za dostawę.

- Ale kto...

Deirdre nie zwracała uwagi na siostrę. Kolejno oglą­dała wszystkie części przyniesionej garderoby.

- Zamawiałaś je innego dnia? Są zupełnie różne. Calliope spojrzała na suknie, które trzymała Deirdre.

Jedna była uszyta dla Esmeraldy, druga dla Calliope.

- A ten strój do jazdy konnej?

- Przepraszam cię na chwilę.

Calliope opuściła siostrę i udała się do biblioteki, swojego ulubionego pokoju w nowym domu. Stephen siedział przed kominkiem i czytał. W rogu na podłodze stała paproć. Miała liście o niespotykanych kształtach, co oznaczało, że powstała w wyniku jednego z ekspe­rymentów Stephena.

Chalmers podniósł wzrok znad książki.

- Słyszałem, że dostarczono część twojej garderoby. Jak ci się podoba?

- Nie wierzę, że to zrobiłeś.

- Suknie ci się nie podobają?

- Są prześliczne, ale nie o to chodzi. Potrzebowałam tylko trzech.

To znaczy ją było stać tylko na trzy.

- Będzie ci potrzeba więcej. Jeśli masz przekonująco grać swoją rolę, musisz nosić suknie, które ja mogę ci ku­pić. Dlatego też wprowadziłaś się do tego domu. Liczy się to, co widzą ludzie.

- Oddam ci te pieniądze. Stephen spoważniał.

- To nie wchodzi w rachubę. Nie mogę ci wyjaśnić moich powodów, ale jeśli nie przyjmiesz tych strojów, bardzo mnie urazisz.

- Nie rozumiem.

- Wiem, ale proszę, zaufaj mi.

Calliope kiwnęła głową, lecz w duchu postanowiła zebrać wymagane fundusze i oddać Stephenowi dług.

-I wystartowały!

Bramka powstrzymująca konie uniosła się i rozległy się krzyki rozgorączkowanej widowni.

- Pędź, Szatanie!

- Biegiem, Cyprysie!

- Pokaż im, Duchu!

Trybuny wypełniali ludzie głośno dopingujący swo­ich faworytów. Był piękny, bezchmurny wiosenny dzień, idealny na zawody na świeżym powietrzu.

Calliope świetnie się bawiła. Żałowała jedynie, że nie mogła im towarzyszyć Deirdre. Próby do nowego spek­taklu, którego premiera miała się odbyć w przyszłym miesiącu, szły pełną parą i dwudniowa wyprawa do Newmarket nie wchodziła w rachubę.

Jeśli chodzi o Roberta, był obecny na wyścigach, ale w miejscu publicznym starał się nie afiszować ze swo­ją znajomością z Esmeraldą.

- Sprawdźmy, jakie konie biorą udział w następnej gonitwie - zaproponował Stephen.

Calliope wzięła go pod rękę i razem dołączyli do gru­py widzów. Konie zawsze fascynowały Calliope. Nigdy nie nauczyła się jeździć konno, ale uwielbiała oglądać wyścigi.

Jej uwagę zwrócił ognisty czarny ogier.

- Podoba mi się piątka.

Stephen uśmiechnął się i zerknął na statystyki, które trzymał w ręku.

- Świetny wybór. W zupełności się zgadzam.

Odprowadził ją na miejsce i poszedł postawić na ko­nia. Calliope trochę się zdziwiła. Wcześniej za każdym razem czytał jej na głos informacje dotyczące danego zwierzęcia, a tym razem tego nie zrobił.

- Esmeraldo, miło mi panią widzieć.

Calliope odwróciła się i uśmiechnęła do Marcusa Ste­warta, który dzięki swoim ciemnym włosom i jasnym oczom wyglądał jak upadły anioł.

- Dzień dobry, lordzie Roth. Nie widziałam pana od przyjęcia u Camptonów w zeszłym tygodniu. Jak podo­bają się panu wyścigi?

Marcus bezceremonialnie zajął miejsce Stephena.

- Bardzo. A pani? Wygrywa pani, czy też Chalmers będzie musiał zastawić swoją miejską rezydencję?

Calliope roześmiała się wesoło.

- Zarobiłam dwadzieścia funtów.

- Wspaniale. A propos, gdzie właściwie jest ten chło­pak?

„Chłopak" był zaledwie kilka lat młodszy od Marcusa.

- Poszedł postawić zakład.

- Ach, tak, najważniejszy wyścig tego popołudnia. Na którego konia pani postawiła?

- Na piątkę. Marcus uniósł brwi.

- Na Thora? A skoro o tym mówimy, to gdzie on jest? Calliope spojrzała zdziwiona na swego towarzysza.

- Sądziłem, że będzie chciał obejrzeć wyścig Thora. -Marcus parsknął z dezaprobatą. - Jak on nazywa te zwie­rzęta! Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że jest wyjąt­kowo próżny.

- Kogo?

- Roth, to moje miejsce. Marcus mrugnął do Calliope.

- Chalmers nigdy nie tolerował rywali starszych od siebie.

- Tak, dziadku - przewrócił oczami Stephen. - A te­raz już wstawaj!

Marcus niespiesznie się podniósł.

- O, jest i drugi młodzieniaszek. Podokuczam i jemu. Calliope podążyła za wzrokiem Rotha. Wśród tłumu przechadzał się Angelford ze Stellą. Kobieta miała na sobie piękną żółtą suknię. Calliope założyłaby się o ca­łą swoją wygraną, że ten właśnie strój markiz zamówił u madame Giselle.

Marcus podszedł do nich, a Stephen usiadł obok Ca­lliope.

- Gotowe. Postawiłem całą wygraną na piątkę.

- Wszystkie pieniądze na jednego konia? Na Thora?

- Myślałem, że nie znasz tego ogiera - zdziwił się Ste­phen.

- Nie znam. Marcus wspomniał to imię podczas roz­mowy. Powiedział też coś o próżności właściciela.

Stephen roześmiał się i uderzył dłonią w kolano.

- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Roth powiedział mu to w twarz.

- Komu?

- Uważaj, zaraz się zacznie!

Calliope skupiła uwagę na bramkach startowych. Rozległ się wystrzał i osiem wspaniałych zwierząt rzu­ciło się do przodu. Dżokeje pochylili się nad grzywami koni. Do zakrętu wszystkie pędziły w grupie, ale potem trzy wysforowały się przed pozostałe. Thor był trzeci. Spocone, ciężko dyszące zwierzęta dawały z siebie wszystko. Widzowie razem z nimi przeżywali gonitwę. Jakiś przejęty mężczyzna wpadł z tyłu na Calliope.

- Trzymaj się, Championie - mruczał pod nosem.

Calliope huczało w uszach. Thor był już drugi. Zo­stała jeszcze połowa dystansu. Na ostatnim zakręcie Thor rzucił się gwałtownie do przodu. Biegł łeb w łeb z Championem. Stephen uśmiechał się. Ludzie w pierw­szym rzędzie zaczęli skakać. Thor wysunął się na pro­wadzenie i finiszował pierwszy. Calliope miała ochotę skakać do góry z radości. Stojący za nią mężczyzna za­klął. Jakaś dama zemdlała. Widzowie wiwatowali.

- Wygraliśmy! Wygraliśmy!

Calliope uścisnęła Stephena, co sprawiło mu wyraź­ną przyjemność.

- Wcale mnie to nie dziwi. Zawsze stawiam na konia Jamesa. Poczekaj na mnie, pójdę po naszą wygraną.

Gdy odszedł, Calliope westchnęła. Czy nie było to niewłaściwe z jej strony, że cieszyła się ze zwycięstwa konia Angelforda?

Stephen dołączył do przyjaciół. Stelli nie było w po­bliżu. Ludzie zaczęli opuszczać trybuny, więc Calliope rozejrzała się dookoła. Fakt, że Thor należał do Angel­forda, wcale nie zepsuł jej humoru. Do głowy przycho­dziło jej mnóstwo pomysłów na rysunki z wyścigami w tle i żałowała, że nie ma przy sobie notesu. Zauwa­żyła, że niedaleko niej stoi jakiś obdartus i nieprzyjaźnie się w nią wpatruje. Gdy jednak spotkali się wzro­kiem, wmieszał się w tłum.

- Proszę, to twoja wygrana.

Stephen wręczył jej trzydzieści funtów.

- Tylko tyle? Myślałam, że postawiłeś wszystko.

- Owszem, ale stawki nie są wysokie, gdy w grę wchodzi koń Jamesa.

Calliope schowała pieniądze z pewną dozą satysfak­cji. Zaczęła od dwóch funtów, taki miała wyznaczony dzienny limit na zakłady. Gdy podwoiła tę sumę, po­czątkowe dwa funty schowała i stawiała już tylko wy­grane.

- Zaprosiłem kilka osób na obiad.

- Mam nadzieję, że Rotha. Chyba przyszedł tu sam. Stephen przytaknął.

- Roth ostatnio spędza sporo czasu sam, to do niego zupełnie niepodobne.

Calliope wzięła Stephena pod rękę i razem zeszli z trybun.

- Zaprosiłem też Jamesa i Stellę, a ponieważ państwo Pettigrew stali tuż obok, nie mogłem ich pominąć. Przy­jęli zaproszenie.

Esmeralda wyraźnie spodobała się księciu. Państwo Pettigrew często spotykali się z przyjaciółmi, a nawet wspólnie uczęszczali na różne bale. Należeli do elity to­warzyskiej. Pettigrew często namawiał Calliope, by ze­chciała przyjść na organizowane przez niego przyjęcia. Była to propozycja do poważnego rozważenia.

Stephen prawdopodobnie dostałby szału, bo stawał się równie opiekuńczy co Robert. Odchodził od niej tylko wtedy, gdy mógł zostawić ją w towarzystwie Rotha albo Angelforda.

Wiedział o karykaturach Angelforda, ale wydawał się zadowolony, gdy ona i markiz przebywali ze sobą. Gdy go o to zapytała, uśmiechnął się tajemniczo i powiedział tylko, że lubi patrzeć, jak „sypią się iskry". Czasem na­prawdę potrafił ją zirytować.

Podczas obiadu znowu ją opuścił.

Do jadalni weszli ostatni i Calliope musiała zająć je­dyne wolne miejsce... naprzeciwko Angelforda.

Goście najwyraźniej byli w szampańskich nastro­jach. Wszystkim powiodło się na wyścigach. Państwo Pettigrew gawędzili wesoło z Rothem, a Stella ze Ste­phenem.

Tylko Calliope i siedzący przed nią mężczyzna mil­czeli. Angelford popijał szkocką i obserwował zebra­nych. W tym ją.

Rozsiadł się wygodnie i wyprostował nogi. Czub­kiem buta trącił jej pantofelek, musiała więc skulić nogi pod krzesłem. Po chwili jednak zirytowana bezczelno­ścią markiza postanowiła nie dać się zastraszyć i kop­nęła go w kostkę. Angelford zmrużył oczy z bólu.

Calliope teatralnym gestem uniosła obrus i zajrzała pod stół.

- Och, ale ze mnie niezdara.

Stephen zerknął na nią, ale uśmiechnęła się do niego uspokajająco i powrócił do rozmowy ze Stellą.

- Proszę mi powiedzieć, Esmeraldo, co pani robi w wolnym czasie?

To pierwsze zdanie, które Angelford powiedział do niej tego dnia.

- Lubię czytać - odparła Calliope i wzięła do ust kęs kruchej wołowiny. Stephen już skończył jeść, a ona tyl­ko przesuwała mięso po talerzu.

- Co lubi pani czytać?

- Szekspira.

- Na przykład Makbeta.

- Wieczór Trzech Króli.

- Ciekawe.

Calliope zmusiła się, by zjeść jeszcze jeden kęs, ma­jąc nadzieję, że w ten sposób zakończy konwersację. So­czysta wołowina straciła smak.

- A lubi pani muzykę?

- Mozarta, Rossiniego, Beethovena - odpowiedziała niegrzecznie.

- Wiesz, Jamesie, opowiadałem ostatnio Esmeraldzie o La Scali. Pamiętasz ten wieczór?

Wyraz twarzy Angelforda złagodniał i James uśmiech­nął się do przyjaciela. Rozbrajający uśmiech markiza Angelforda. Calliope niespodziewanie dla samej siebie ucieszyła się, że markiz nigdy jej nie zaszczycił takim uśmiechem.

- Oczywiście, ale dziwię się, że ty też go pamiętasz. -Angelford spojrzał na Stellę. - Stephen wypił wtedy za dużo wina. Pomylił hrabinę z dziewką z tawerny. O ma­ło nie oberwał po głowie.

- To była dziewka z tawerny.

- A czy my wszystkie nimi nie jesteśmy? - włączyła się do rozmowy Stella.

Calliope nie chciała darzyć jej sympatią, ale nie było to łatwe. W innych okolicznościach z pewnością szyb­ko by się zaprzyjaźniły.

- Ale ona naprawdę była dziewką z tawerny. Spytaj Rotha, też tam był.

- Spytaj mnie o co?

- O dziewkę z tawerny przebraną za hrabinę - odparł Angelford.

- Stephen całkiem oszalał na jej punkcie. Chalmers spojrzał na przyjaciół obrażony.

- Czy tylko ja dobrze pamiętam ten wieczór? James oszalał na punkcie hrabiny, a ja przypadłem do gustu dziewce z tawerny.

- Przykro mi, ale nie było dwóch różnych kobiet, a ty wylądowałeś nieprzytomny pod stołem.

Roth przytaknął.

- Cóż, o ile się nie mylę, Roth skończył w... Na głowie Stephena wylądował kawałek chleba.

- Proszę, zmieńmy temat i nie rujnujmy sobie repu­tacji - zaproponował Roth.

Wszyscy trzej uśmiechnęli się i Calliope przypo­mniało się, co o tej trójce powiedziała madame Giselle.

Calliope wyszła z zajazdu. Bolały ją plecy i noga, bo przez całą kolację siedziała sztywno wyprostowana. Dla­czego Stephen nie zaprosił tylko Rotha? I może samej Stelli?

Kolacja znacznie ożywiła się po wspomnieniach z Mediolanu i dalej przebiegała w bardzo przyjacielskiej atmosferze, ale dla pleców Calliope było za późno.

Bezchmurny dzień zmienił się w piękną, gwiaździstą noc. Jak przyjemnie było spędzać czas z dala od zgieł­ku miasta. Szkoda, że wracają już jutro rano.

Calliope weszła głębiej do niewielkiego ogrodu przed zajazdem. W pobliżu zauważyła idealnie usytuowaną ła­weczkę, z której mogła oglądać gwiazdy. Miejsce to znaj­dowało się wystarczająco blisko drzwi gospody, by zdą­żyła się tam schronić na wypadek, gdyby zainteresował się nią jakiś pijany gość. Zbliżyła się do trzech ławeczek stojących przed małą fontanną.

W ciemności nie zauważyła wystających z ziemi ko­rzeni i potknęła się. W dodatku lewą stopą zaczepiła o rąbek sukni i niechybnie runęłaby jak długa, gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Czyjeś silne ramiona chwyciły ją wpół i postawiły na ziemi.

Okazało się, że potknęła się nie o korzeń, a o stopę ukrytego w cieniu człowieka.

- Tamte dwie ławki są wolne.

Oczywiście Angelford. Jak zwykle właśnie on musiał być świadkiem jej upokorzenia.

- Co pan tu robi? - spytała impulsywnie. Wyobrażała sobie, jak zdziwiony unosi brwi, ale w ciemności nie widziała wyraźnie jego twarzy.

- Najpierw niech pani mi to powie.

- To idealna noc, by oglądać gwiazdy.

- Właśnie - powiedział Angelford po chwili wahania. Calliope nie uwierzyła mu. Odsunęła się i przycup­nęła na drugiej ławeczce.

- Cudownie. Jakie konstelacje pan znalazł?

- Raka, Lwa, Wagę...

Wymienił chyba ze dwanaście i na szczęście dla Ca­lliope zmrok ukrył jej zaskoczoną minę.

- Ciągle szukam Hydry. Może mi pani pomóc?

- Bardzo zabawne.

Calliope spojrzała w niebo i po kilku chwilach odna­lazła wielogłowego węża.

- Więc, Herkulesie, jeśli znalazł pan Lwa i Raka, pro­szę spojrzeć na południe. Może łatwiej będzie panu zo­baczyć Pannę. Jest w tej samej części nieba.

- W jaką grę pani gra?

- Nie mam pojęcia - zgodnie z prawdą odparła Ca­lliope.

- Ostrzegam panią. Pożałuje pani, gdy zdemaskuję panią. Herkules zabił Hydrę.

Calliope wyprostowała się. Oglądanie gwiazd straci­ło swój urok.

- Herkules także upewnił się, że na miejscu jednej od­ciętej głowy nie wyrastają dwie nowe. Dobranoc, lordzie.

Z dumnie uniesioną brodą wróciła do zajazdu. Całą noc śniły jej się koszmary o Herkulesie ścinającym łby Hydrze.

4.

Następnego wieczoru James cisnął gazetę na podło­gę. Druga karykatura, złośliwsza niż poprzednia.

- Co się stało, Jamesie?

Stella rozmasowała napięte mięśnie jego barków i sprawiło mu to przyjemność. Szkoda, bo wcale nie chciał się rozluźnić. Zbyt wiele spraw drażniło go od powrotu z Newmarket.

- Ten cholerny Thomas Landes. Skręcę mu kark. Stella podniosła gazetę.

- Bzdury. Skąd ten człowiek czerpie pomysły?

James rozłożył ręce.

- Nie mam pojęcia. Poleciłem Firmowi, żeby się tym zajął, więc wkrótce będę wiedział więcej.

Stella zamyśliła się.

- Może zwróć uwagę na sytuacje, w jakich jesteś przedstawiony.

James już to rozważał, ale patrząc na te, trzeba przy­znać, błyskotliwe rysunki nie dało się jednoznacznie stwierdzić, kto mógł być świadkiem danego wydarzenia i je uwiecznić.

- Każda osoba obdarzona wyobraźnią mogła je nary­sować.

- Widzę, że bardzo chcesz się dowiedzieć, kim jest ów artysta.

- Nigdy wcześniej nie atakowano mnie w ten sposób. Stella zawahała się.

- Jamesie, wiem, że nie przyszedłeś tu, żeby rozma­wiać o karykaturach. Załatwmy tę sprawę i zjedzmy ko­lację w miłej atmosferze.

A więc wiedziała.

- Stello, ja...

- Już dobrze, kochanie. Widziałam, jak na nią patrzysz i jak ona próbuje ukryć swoje zainteresowanie. Gdyby nie była ze Stephenem, dałabym ci moje błogosławień­stwo, bo ją polubiłam. - Znów zamilkła na chwilę. - Pro­szę, wybacz mi szczerość, ale z nią jest coś nie tak.

James kiwnął dłonią, by kontynuowała.

- Ona nie jest... nie jest jedną z nas. Nie chodzi o to, że się tak nie zachowuje, ale roztacza wokół siebie ta­ką szczególną aurę. Jakby niewinności. Zastanawiałam się, czy udaje, bo taka przebiegłość na pewno przynios­łaby jej sławę i bogactwo, ale w głębi duszy uważam, że jej niewinność jest szczera.

James potrząsnął głową.

- Nie, Stello, nią kierują złe pobudki i ja je odkryję. Stella uśmiechnęła się smutno.

- Tak, Jamesie, wiem. A teraz zjedzmy. Potem mo­żesz kupić mi ten piękny naszyjnik z szafirów, który ostatnio podziwiałam, jako pożegnalny prezent, żeby uspokoić sumienie.

Sala balowa była udekorowana na czerwono i złoto. W powietrzu unosił się zapach cynamonu. Weseli go­ście spacerowali po sali i gawędzili ze znajomymi. W tej miłej atmosferze trudno było nie uśmiechnąć się po­błażliwie na widok różnych groteskowych postaci i scen.

Calliope zareagowała w ten właśnie sposób, gdy zo­baczyła dekolt siedzącej na kanapie wdowy. Ciekawe, ile by wyniósł w akrach? Do pokaźnej już listy karyka­tur, które powstały w jej wyobraźni, dodała kolejną.

Poczuła, jak ktoś staje obok niej.

- Dobrze, że już jesteś - odezwała się pewna, że wró­cił Stephen. - Jak nazwałbyś przystań, która jest zbyt wąska, żeby wpłynął do niej statek? - spytała.

- Ciasny port?

Calliope wzdrygnęła się, słysząc głos Angelforda tak­że wpatrującego się we wdowę.

- Pan nie jest Stephenem! Markiz spojrzał na nią rozbawiony.

- Ależ pani jest dziś bystra - zauważył ironicznie.

- Miałam kilka pytań dotyczących żeglowania.

- Ach, tak.

Zawsze gdy Angelford zjawiał się w pobliżu, Callio­pe miała wrażenie, że jej język opłątuje pajęczyna. Wbi­ła niewidzący wzrok we wdowę i zastanawiała się, jak

zakończyć ten temat. Tak czy inaczej metafora, o któ­rej myślała, nie zostanie wykorzystana w żadnej kary­katurze.

W pobliżu wydekoltowanej wdowy pojawił się Ste­phen.

- Stephen nie jest gorliwym admiratorem, prawda? Angelford atakował ją bezpardonowo od wyjazdu z Newmarket w zeszłym tygodniu. Spierali się niemal każdego wieczoru i tym razem Calliope szybko weszła w rolę.

- Jest oddany wtedy, gdy powinien, lordzie - uśmiech­nęła się słodko.

W kącikach ust Angelforda też pojawił się uśmiech, a może jej się przywidziało.

- Miło mi to słyszeć. Stephen na pewno byłby nieza­dowolony, gdyby kwestionowano jego męskość.

Nadludzkim wysiłkiem Calliope powstrzymała ru­mieniec.

- Nikt nie kwestionuje męskości Stephena.

- Znam bardzo przyjemny sposób na wyeliminowa­nie wszelkiej wątpliwości w tej kwestii.

- Alkohol?

- Nie. Pani wygląda na osobę niestroniącą od przy­gód. Na kobietę, która nie boi się nowych wyzwań. Mo­że nawet potrafiłaby pani udawać kogoś innego?

Calliope zacisnęła pięści.

- Brzmi to interesująco.

- Kobiecie o pani pozycji społecznej na pewno o wie­le łatwiej jest robić to, na co ma pani ochotę, niż, po­wiedzmy, księżnej.

Calliope wzięła ciasteczko z tacy przechodzącego obok nich kelnera i ugryzła kęs.

- Mmm, tak, księżna nie ma z życia tylu przyjemności.

-Jak smakuje ciasteczko? -Jest pyszne.

- Wygląda bosko. Ma pani ochotę na jeszcze jedno? Calliope nachyliła się ku niemu i, przymknąwszy po­wieki, przesunęła palcem po jego fularze.

- Bardzo.

Angelford zamknął jej dłoń w swojej.

- Niech pani uważa, o co pani prosi.

Calliope przestraszyła się wzroku, którym na nią spojrzał. Uśmiechnęła się więc do niego urzekająco i od­sunęła na bezpieczną odległość.

- Zapamiętam to sobie, lordzie.

Angelford przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, po czym bez słowa odwrócił się i odszedł. Calliope widzia­ła, że przyłączył się do grupki gości, wśród których był nowy minister, córka bogatego kupca i aktorka. To właśnie było piękne w tego typu przyjęciach. Różnice klasowe przestawały mieć znaczenie.

Calliope odetchnęła głęboko, by uspokoić przyspieszo­ne bicie serca. Angelford, gdy zachowywał się przyjaźnie, był znacznie bardziej niebezpieczny. I niepokojący.

Jakiś mężczyzna otarł się o jej plecy, przechodząc obok, i bez wątpienia była to zamierzona pieszczota. Calliope miała serdecznie dość tych niedwuznacznych propozycji. Co prawda, wiązały się z rolą, którą grała, ale po rozmowach z Angelfordem zawsze stawała się przewrażliwiona. Dosyć tego, postanowiła.

Podszedł do niej Stephen.

- Jak sobie radzisz?

Wyglądał na zatroskanego, co oznaczało, że nie uda­ło jej się ukryć emocji.

- Jestem trochę zirytowana postępowaniem pewnych ludzi, ale poza tym wszystko w porządku.

Oczy Stephena rozbłysły.

- Czyżby ominęła mnie jakaś ostra potyczka słowna? Wiedziałem, że powinienem był wrócić wcześniej.

Calliope spojrzała rozdrażniona na swego towarzysza.

- Aha! I zrezygnować ze wspaniałego widoku rozta­czającego się nad dekoltem wdowy?

Stephen szedł do miejskiej rezydencji lorda Holta bardziej zmęczony niż zwykle, ale zadowolony. Callio­pe Minton, cała i zdrowa po tylu latach od tragedii. Gdyby znaleźli ją od razu po pożarze, dziś byłaby zu­pełnie inną osobą.

Czy da się jeszcze naprawić dawne błędy? Na pewno trzeba spróbować. Był to winien swojemu zmarłemu mentorowi. Traktował Calliope jak siostrę, której nigdy nie miał. Wspólne spędzanie czasu sprawiało im obojgu niekłamaną przyjemność. Szczególnie dobrze bawił się wtedy, gdy towarzyszył im James. Do tej pory nie wi­dział, by przyjaciel tak intensywnie reagował na jakąś kobietę.

Wyglądało na to, że James postanowił uszczęśliwić Stephena na siłę. Na każdym przyjęciu nie spuszczał Calliope z oka i Stephen wiedział, że nie chodziło mu tylko o jego dobre imię.

Według Stephena James mylił się, sądząc, że wyjdzie z tej sytuacji obronną ręką. Bez względu na to, co łą­czyło go z Calliope, James był zaangażowany po uszy. Napięcie panujące między nimi było wyraźnie wyczu­walne. Gdy tylko znaleźli się w jednym pomieszczeniu, dookoła sypały się iskry.

A Stephen lubił fajerwerki.

Tak, markiz Angelford w sidłach miłości to będzie niezapomniany widok. Chalmers uśmiechnął się do siebie, gdy kamerdyner otworzył mu drzwi. Podążył za służącym do gabinetu Holta.

- Chalmers, witam. Czekałem na pana.

Lord Holt siedział w swoim ulubionym fotelu. Ski­nął Stephenowi, by także spoczął.

Chalmers rozejrzał się i przekonał, że od czasu jego ostatniej wizyty nic się tu nie zmieniło. W pokoju pa­nowała ta sama atmosfera zastraszenia. Przez szparę między zamkniętymi okiennicami światło sączyło się do środka prosto na gościa. Gospodarz natomiast znaj­dował się w głębokim cieniu, dzięki czemu nie można było zobaczyć jego twarzy i niczego z niej wyczytać. Meble też były ciemne i sprawiały wrażenie ciężkich i przytłaczających.

Stephen usiadł wygodnie. Nie był już tym niedo­świadczonym dwudziestoletnim chłopakiem co kiedyś. Gabinet szefa wywiadu był przeznaczony do przesłu­chań, ale na Stephenie nie robił już żadnego wrażenia.

-Pozostali wkrótce tu będą. Musimy podjąć kilka decyzji, szczególnie w związku z informacjami, które niedawno zdobyliśmy - powiedział Holt i znajomym gestem pogładził się po brodzie.

Stephen kiwnął głową. Spodziewał się dużego zebra­nia, bo zwykle podsumowanie zakończonej misji odby­wało się w szerszym gronie. Gdy pięciu dżentelmenów w końcu przybyło, posypały się pytania. Stephen spo­kojnie na nie odpowiadał, przyglądając się jednocześnie zebranym.

Wszyscy byli członkami elitarnej grupy wywiadow­czej Holta. Tylko Angelford nie przybył na spotkanie ze względu na inne zadanie. Stephen zdążył jednak przedyskutować z nim swoją misję wcześniej.

Hrabia, zgodnie z tym co plotkowano na mieście,wyglądał na chorego. Był blady i wymizerowany. Ste­phen miał nadzieję, że konsultował z lekarzem stan swo­jego zdrowia.

Siedzący obok Chalmersa po lewej stronie książę po­liglota był jak zwykle bardzo elegancki. Przystojny, szpa­kowaty dżentelmen nie cieszył się jednak całkowitym zaufaniem Stephena, być może dlatego, że nie znali się dobrze, bo książę wiele czasu spędzał na kontynencie.

Drugi książę, który zajął miejsce po prawej stronie Stephena, należał do śmietanki towarzyskiej i był strzel­cem wyborowym. Stephenowi przypominał buldoga ze swoim szczerym wyrazem twarzy i upartym wzrokiem. Z całej grupy wydawał się najmniej nadawać do wywia­du, ale Holt powierzał mu wiele zadań.

Dalej po prawej siedział z nieprzeniknioną miną ba­ron. Jego broda była pogrążona w cieniu, ale Stephen przysiągłby, że pojawił się już na niej ciemny zarost, zmora lokaja barona. Chalmers uważał tego członka gru­py za swojego przyjaciela i cenił go za umiejętność ukry­wania emocji, bardzo przydatną w zawodzie szpiega.

Jedyny nieutytułowany dżentelmen, którego Ste­phen nazywał panem Sprawiedliwym, sprawiał wraże­nie znudzonego spotkaniem. Reakcja ta była nieco zaskakująca, jeśli wziąć pod uwagę istotę poruszonego tematu.

Stephen zakończył wystąpienie.

- W Paryżu, jest pan pewien? - Hrabia wyglądał na zmartwionego.

Stephen przytaknął.

- Ale skąd się tam wziął?

- Myślę... - Chalmers zawahał się, patrząc na bawią­cego się pierścieniem Holta. Insygnia pierścienia przed­stawiały drapieżnego ptaka.

Stephen widział już taki pierścień.

- ...że został usunięty dwa miesiące temu. Możemy go jeszcze wyeliminować - dokończył ostrożnie.

Spotkanie z Calliope Minton, pierścień i lista szpie­gów, a wszystko to w ciągu zaledwie kilku tygodni. Ste­phen nie wierzył w zbiegi okoliczności.

Zebrani w pokoju mężczyźni nadal zadawali pyta­nia i przygotowywali strategię działania, a w głowie Chalmersa zaczęły się kłębić myśli na zupełnie inny temat.

Nagle w jego wspomnieniach pojawiła się twarz umierającego mentora. Z trudem opanował się, żeby na­tychmiast nie opuścić pomieszczenia i nie popędzić do domu. Musiał tam wrócić jak najszybciej.

Do pokoju wpadła pokojówka Calliope.

- Coś jeszcze, proszę pani?

- Nie, Betsy, dziękuję. Czy wszyscy już poszli?

- Tak, proszę pani. Lokaj, Herbert i ja też już wycho­dzimy.

Betsy przestępowała z nogi na nogę, jakby podłoga nagle zmieniła się w rozżarzone węgle.

- Dobranoc, Betsy.

- Dobranoc pani. - Dziewczyna zatrzymała się w progu. - Proszę mi wybaczyć, ale chciałabym podzię­kować pani za ten wolny wieczór. Niektórzy myślą, że jest pani trochę dziwaczna, ale według mnie jest pani aniołem.

Calliope odkaszlnęła w chusteczkę, żeby ukryć uśmiech.

- Dziękuję, Betsy, twoje słowa wiele dla mnie znaczą.

- Dobranoc pani.

Pokojówka odwróciła się i pospiesznie opuściła pokój.

Jej kroki odbiły się echem w pustym domu. Calliope uśmiechnęła się zadowolona. Stephen był jej winien lo­dy cytrynowe. Uważał, że Betsy i Johnson, stangret, mają romans. Natomiast Calliope postawiła na Herberta i właśnie z nim wychodziła pokojówka. Oby i Grimmond przyjemnie spędził ten wieczór.

Calliope spokojnie dokończyła makijaż. Dziś razem ze Stephenem wybierali się na kameralne przyjęcie wy­dawane przez starzejącego się rozpustnika.

Zerknęła na bogato zdobiony zegar stojący na stole. Do przyjazdu Stephena zostało jeszcze sporo czasu. Wzięła więc notatnik i zaczęła rysować.

W tle rosły kolczaste róże, a z boku stała ławeczka. Opierała się o nią debiutantką, próbując się odsunąć od nachylonego nad nią podpitego starszego mężczyzny. Z tyłu z nogą na globusie stał dandys, który podszczy­pywał dziewczynę. Calliope przekonała się na własnej skórze, jak czuje się zaczepiana debiutantką. Gdyby nie Stephen, rozkwasiłaby niejeden nos.

Z niektórymi mężczyznami trudniej było poradzić sobie niż z innymi. W ciągu kilku ostatnich dni czuła na sobie spojrzenie Angelforda, który jednak nie pod­chodził do niej. Zachowywał się tak, jakby postanowił zakończyć grę w kotka i myszkę. Z jakiegoś powodu Calliope czuła się rozczarowana takim obrotem spra­wy, tym bardziej że z dala od lorda miała o wiele wię­cej pomysłów na karykatury. Przewróciła kartkę, by za­cząć kolejny rysunek.

Po chwili jeszcze raz spojrzała na zegar. Minęło za­ledwie kilka minut. Dlaczego czuła się tak nieswojo? Popatrzyła na pustą stronę. Oczami wyobraźni zoba­czyła samą siebie w pustej sali balowej. Zamrugała. Skąd ten pomysł?

Zaskrzypiała podłoga. Calliope odwróciła się gwał­townie, ale nikogo za nią nie było. W domu panowała cisza. Dziwne, jak można się wystraszyć zwykłego skrzypnięcia. W domu Dalych zawsze było głośno. Młodsi chłopcy biegali po pokojach, wszędzie towarzy­szył im pies, ciągle coś się działo.

Po rezydencji Stephena też zwykle kręcili się służą­cy, ale teraz ich nie było. Calliope poprawiła się na krze­śle. Postanowiła, że spróbuje przekonać Stephena, by został dziś na noc w pokoju gościnnym.

Może powinna napić się herbaty, by uspokoić nerwy? Uśmiechnęła się do siebie. Dziś sama mogła zaparzyć sobie herbatę bez narażania się na oburzone spojrzenia służby. Grimmond omal nie dostał ataku serca, gdy pew­nego razu zobaczył, jak przygotowuje sobie napój.

Biedny Grimmond niechętnie wziął wolne tego wie­czoru. Musiała go niemal siłą wypchnąć na zewnątrz. W końcu zdołała przekonać kamerdynera, by sprawdził, jak podczas jego nieobecności zarządzana jest wiejska posiadłość Stephena. Grimmond nigdy się nie skarżył na tymczasową zmianę posady, ale Calliope wiedziała, że martwił się o swego chlebodawcę.

Już niedługo zapyta Chalmersa, czy w wiejskiej rezy­dencji kamerdyner rozstawiał wszystkich po kątach.

A pozostali służący uważali ją za dziwaczkę. Słowa Betsy potwierdziły podejrzenia Calliope. Fakt, że dała im wychodne, pewnie jeszcze ich utwierdził w tym przekonaniu. Dziwaczka czy nie, ale z wyjątkiem Grimmonda wszyscy zniknęli z domu natychmiast po zakoń­czeniu pracy.

Poczucie hierarchii głęboko zakorzenione w świado­mości służby uniemożliwiało Calliope obcowanie z ni­mi na jednej stopie. Mimo że gardziła arystokracją za

to, w jaki sposób odnosiła się do tej klasy społecznej, jej własna służba nie pozwalała traktować się inaczej.

Westchnęła. Brakowało jej ożywionej atmosfery te­atru. No cóż, znalazła się w tej sytuacji na własną prośbę.

Spojrzała na kartkę papieru. Ściany sali balowej za­mykały się wokół niej, a przez okna zaglądali ludzie.

Herbata. Idź, zaparz sobie herbaty, głuptasie, dodała sobie otuchy.

Podłoga w pokoju znowu zaskrzypiała i nagle Callio­pe wydało się, że kuchnia jest zbyt daleko.

Zebrała się jednak na odwagę i zeszła na dół.

Stojący na chodniku mężczyzna wpatrywał się w smugę światła padającą na ulicę z okna kamienicy. Dziewczyna pewnie szykowała się na bal. Splunął przed siebie i skrzywił się pogardliwie. Ach, ci eleganccy pano­wie i ich kobietki. Z pierwszymi nie było zabawy, ale te drugie mogły dostarczyć sporo przyjemności po zakończeniu zadania. Oczy rozbłysły mu diabelskim blaskiem.

Czyjeś kroki przerwały mu rozmyślania. Jakiś chło­piec biegł w stronę rezydencji. Mężczyzna wyciągnął pałkę i znieruchomiał. Gdy chłopak go minął, zamach­nął się i uderzył. Ciało osunęło się bez życia na ziemię. Mężczyzna pochylił się i przeszukał kieszenie chłopca. Znalazł kopertę, a w niej list:

Cal, natychmiast wyjdź z domu. Pojedź do Dalych. Wytłumaczę ci wszystko, gdy się spotkamy.

Stephen

Świetnie, pomyślał mężczyzna. Jeszcze raz spojrzał w górę na słabo oświetlone okno. Nie musiał się spie­szyć. Nikt już teraz jej nie ostrzeże. Miał czas, by zająć się Chalmersem, a tu wróci później. Przejrzał zawartość kieszeni chłopca i zabrał kilka banknotów i najprawdo­podobniej ukradziony zegarek. Potem podniósł ciało i zniknął w ciemnościach.

Stephen oparł się o zimne metalowe ogrodzenie. By­ło ich zbyt wielu. Z dołu unosił się odór Tamizy, który i tak nie mógł równać się z odrażającym smrodem ota­czających go zbirów.

Popychali go, ale udało mu się wymierzyć kilka cel­nych ciosów, zanim został powalony na ziemię. Kopali go, a potem ktoś uderzył go w głowę. Świat zawirował mu przed oczami.

- Dosyć.

Przed Stephenem stanął wysoki mężczyzna. Miał niski głos i maskę na twarzy. Najwyraźniej był przywódcą.

Napastnicy cofnęli się i Stephen zaczął łapczywie chwytać powietrze. Z trudem podciągnął się do góry na metalowym pręcie ogrodzenia. Głowa mu pulsowała i czuł, że ma połamane żebra.

Przesunął wzrokiem po grupie żądnych krwi zbirów i zrozumiał, iż u nich nie może szukać wsparcia.

- Gdzie jest pierścień? - spytał wysoki mężczyzna. Stephen sięgnął za siebie i jęknął z bólu.

- Idź do diabła, zdrajco.

- Szkoda, że postępujesz w ten sposób, Chalmers. Moglibyśmy wspólnie wiele osiągnąć, gdybyś chciał współpracować. Jednak w tych okolicznościach...

Mężczyzna wzruszył ramionami i ten gest go zdradził. Stephen rozmawiał z nim zaledwie pięć godzin temu.

Zagadka się wyjaśniła, ale było za późno. Stephen przygotował się na ostateczny cios.

Mężczyzna skinął jednemu ze zbirów z kijem.

- Leonardzie, wiesz, co masz robić.

Stephen poczekał, aż napastnicy rozstąpią się, by przepuścić Leonarda, po czym rzucił się do przodu i z rozbiegu przeskoczył ogrodzenie po drugiej stronie.

- Do diabła! - rozległy się krzyki zebranych na mo­ście mężczyzn.

Chwilę później Stephen zanurzył się w ciemnej zim­nej wodzie. Zanim stracił przytomność, pomodlił się, by Calliope zdążyła opuścić rezydencję, a James otrzy­mał jego sporządzony naprędce list.

Calliope zaczęła się martwić. Robiło się późno, a Stephen ani się nie zjawił, ani nie przysłał żadnej wia­domości.

Zwykle był wprost irytująco punktualny, więc gdy nie przyszedł o dziewiątej, poczuła się nieswojo. Godzinę później zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju, a o jedenastej była gotowa wybrać się na poszukiwania.

Zegar na kominku wybił północ.

Zaniepokojona Calliope wyjrzała przez okno, ale nie dostrzegła nic podejrzanego. Ulica była pusta. Pochmur­nej nocy nie rozjaśniało światło księżyca. Calliope po­czuła na karku gęsią skórkę i zaciągnęła zasłony. Mogła­by przysiąc, że ktoś ją obserwuje.

Nie wszystko poszło zgodnie z planem, pomyślał męż­czyzna, który stał w ukryciu i obserwował, jak w oknie pojawia się, a po chwili znika twarz kobiety. Jego praco­dawca nie był zadowolony z tego, co się wydarzyło. Kto by pomyślał, że Chalmers zaryzykuje i skoczy?

Mężczyzna wzruszył ramionami. Niech tam sobie in­ni szukają uciekiniera w brudnej Tamizie, on sam znaj­dzie pierścień i dostanie nagrodę.

Znajdzie go, jak tylko się dowie, czy ta dama wie, gdzie został ukryty. Miał nadzieję, że tak. Już wyobra­żał sobie, ile przyjemności sprawi mu powolne wycią­ganie z niej informacji.

Nie nazywano go Rzeźnikiem bez powodu.

Calliope podeszła do szafy, by spakować rzeczy i pójść na noc do Dalych. Wyczuła, że dzieje się coś złe­go. Naszykowała już prawie wszystko, gdy rozległo się kolejne skrzypnięcie. Szybko rozejrzała się dookoła i jej wzrok padł na piękną mahoniową laskę ze złotą główką, którą zawsze miała przy sobie. Chwyciła ją i ze ściśnię­tym żołądkiem na palcach podeszła do drzwi sypialni. Usłyszała kroki na schodach i wierzchem dłoni starła pot z czoła.

Ktoś otworzył i po chwili zamknął drzwi pokoju w końcu korytarza, potem następne. Kolejne prowadzi­ły do jej pokoju.

Calliope podniosła wysoko ciężką laskę. W pokoju pojawiła się najpierw stopa, potem całe ciało.

Zamachnęła się, ale mężczyzna z łatwością złapał kij. Próbowała pchnąć intruza, ale to on przyciągnął ją do siebie.

W ten sposób znalazła się w objęciach markiza Angel­forda, który patrzył na nią z kamienną twarzą. Nadal przestraszona Calliope dyszała ciężko. Tymczasem wzrok Jamesa złagodniał i Calliope pomyślała nawet, że lord ją pocałuje, ale on pchnął ją na łóżko.

- Co pan wyprawia? - spytała ochryple. - Chce mnie pan śmiertelnie wystraszyć?

- Następnym razem, jak będzie pani próbowała wy­rządzić komuś krzywdę, proszę najpierw zastosować tę drugą metodę. O wiele łatwiej jest chwycić upadający przedmiot niż uchylić się przed pchnięciem.

Serce Calliope zaczęło bić w normalnym rytmie i ulgę zastąpiła złość.

- A ja chciałabym zasugerować, żeby pan, odwiedza­jąc kogoś, najpierw się przywitał albo zastukał do drzwi. Ale co pan tu właściwie robi?

Angelford zignorował pytanie i rozejrzał się po pokoju.

- Wybiera się pani gdzieś?

Calliope najchętniej palnęłaby go laską, choć nie są­dziła, by jej uderzenie mogło zaszkodzić jego twardej głowie.

- To nie pańska sprawa. Powtarzam: co pan tu robi?

- Gdzie jest Stephen? Calliope rozłożyła ręce.

- Nie wiem. Nie ma go tu.

Angelford nic nie powiedział, ale nadal rozglądał się po pomieszczeniu. Calliope była tak roztrzęsiona, że nie wiedziała, co myśleć o tym najściu.

- Nie ma go tu - powiedziała, ściągając kapę z łóżka. -Ani tu - dodała kpiąco, otwierając szafę.

Angelford podszedł do krzesła i usiadł. Calliope stwierdziła, że jeśli go rozbawi, ta niechciana wizyta szybciej się skończy.

- Czy ma pan ochotę na herbatę, lordzie? Racuszki, ciasteczka, kanapki?

W kąciku ust Jamesa pojawił się uśmiech, ale niemal natychmiast zniknął.

- Muszę jak najszybciej odnaleźć Stephena. Byłbym pa­ni wdzięczny za pomoc - powiedział uprzejmym, ale zde­cydowanym głosem nawykłym do wydawania poleceń.

Calliope zaniepokoiła się.

- Lordzie, Stephen miał tu przyjechać o dziewiątej, ale się nie pojawił. Nie wiem, gdzie jest, i prawdę mó­wiąc, zaczynam się denerwować.

- Dlaczego się pani pakuje?

Calliope nie wiedziała, jak mu wytłumaczyć nagłą potrzebę opuszczenia domu.

- Wydawało mi się, że to dobry pomysł. James podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.

- Czy ktoś dziś panią odwiedzał?

- Nie, pan jest jedynym niechcianym gościem tego wieczoru.

Tym razem jego uśmiech był szerszy.

- Gdzie służba?

- Dałam im wolny wieczór. James zmarszczył brwi.

- Wobec tego zostawię tu z panią mojego służącego. Proszę więcej nie zwalniać służby na noc.

Wyszedł z pokoju, więc Calliope pobiegła za nim.

- Słucham? Nie prosiłam pana o pomoc ani o radę. Może pan zabrać ze sobą swojego człowieka.

Angelford zignorował ją i poczuła się jak mały pie­sek ujadający u jego stóp. Przy głównym wejściu stał postawny mężczyzna z blizną na policzku.

- Finn, zostaniesz dziś wieczór z... - spojrzał na Ca­lliope - panną Esmeraldą - dokończył i wyszedł.

Calliope popatrzyła na ponurego mężczyznę, który posturą przypominał pień dębu.

- Nie przekonam cię, żebyś sobie poszedł?

W odpowiedzi Finn tylko popatrzył na nią zdziwiony.

Calliope poczuła, jak ciężar, który czuła od dziewią­tej, znika bez śladu. Cholerny Angelford. Potrząsnęła głową.

- W takim razie rozgość się. Masz ochotę na coś do jedzenia?

Rzeźnik zaklął.

W ostatniej chwili schował się w cieniu, gdy pod re­zydencję zajechał powóz. Wysiadł z niego jakiś fircyk z osiłkiem i weszli do budynku. Wyszedł tylko fircyk. Rzeźnik zdecydował, że nie będzie kusić losu - dama i pierścień mogą poczekać. Cierpliwość nie należała do jego mocnych stron, ale dziś nie mógł wezwać nikogo do pomocy.

Jeszcze nadejdzie właściwy moment.

I to wkrótce.

James nalał sobie szkockiej i usiadł wygodnie w ulu­bionym fotelu. Zmarszczył brwi i pociągnął łyk alkoho­lu. Całą noc nie mógł znaleźć sobie miejsca, podświado­mie wyczuwając, że dzieje się coś złego. Gdy dotarła do niego enigmatyczna wiadomość od Stephena, grał w kar­ty w klubie.

Natychmiast wstał od stołu i udał się prosto do wiej­skiej rezydencji przyjaciela. Kamerdyner poinformował go, że Stephen wyszedł w południe i do tej pory nie wrócił.

James pojechał więc do drugiego domu Stephena, w którym obecnie mieszkała ta irytująca dziewczyna. Jej przerażona mina dolała oliwy do ognia.

James jeszcze raz przeczytał wiadomość od przyja­ciela. Napisana była dużymi, jakby stawianymi w po­śpiechu literami:

Przyjedź do mnie. Sprawa najwyższej wagi.

Zdarzało się, że Stephen znikał w środku nocy. Jako jeden z najlepszych szpiegów w Anglii często brał udział w różnych misjach, nigdy jednak nie postępował w ten sposób. Nie wysyłałby listu, gdyby wiedział, że nie będzie mógł przybyć na spotkanie. James martwił się. Nieraz walczyli ramię w ramię, nieraz uratowali so­bie nawzajem życie. Byli jak bracia i podświadomie wy­czuwali, gdy coś złego działo się z przyjacielem. Choć w ciągu ostatnich lat nie pracowali razem, przeczucie nigdy ich nie zawiodło.

Jaka w tym wszystkim była rola tej dziewczyny? Oczami wyobraźni zobaczył ją, jak stoi przed nim w sa­mej bieliźnie z rękami na biodrach. Krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach i prędko odsunął od siebie to wspomnienie.

Pojawiła się w towarzystwie razem ze Stephenem tuż po jego powrocie z misji. James wiedział, że wcześniej była damą do towarzystwa, ale dlaczego akurat w tym momencie? Co ukrywała? Co wiedziała?

I gdzie, u diabła, podziewał się Stephen?

W ciągu ostatnich tygodni właśnie z jej powodu nie rozmawiał z przyjacielem tyle co zwykle. Próbował na przemian unikać jej i kłócić się z nią, a w obecności Ste­phena nie dało się robić ani jednego, ani drugiego.

Dziewczyna wydawała się równie zatroskana i zanie­pokojona co on. Musiała być świetną aktorką, jeśli uda­wała, ale miał wrażenie, że jej strach był szczery.

James zostawił z nią Finna nie tylko dla jej bezpie­czeństwa, ale i po to, by się upewnić, że mu nie ucieknie.

Jutro dowie się czegoś więcej.

5.

Calliope obudziła się o świcie. Przez zasłony sączyło się słabe światło wschodzącego słońca, rzucając upior­ne cienie na podłogę i ściany. Odsunęła ciężki materiał i wyjrzała przez okno na ulicę. Na zewnątrz panowała cisza, nie słychać było nawet porannego szczebiotu pta­ków. Ulica wydawała się niepokojąco pusta.

Calliope postanowiła rozproszyć zły nastrój, który nie opuścił jej od wczorajszego wieczoru, i założyła ja­sną suknię i ciepły szal.

Gdy ułożyła włosy i zrobiła sobie makijaż, zeszła na dół sprawdzić, jak miewa się jej nowy strażnik. Czujny Finn stał wyprostowany w salonie. Wyglądał tak samo jak wczoraj, kiedy go tu zostawiła.

- Dzień dobry, Finnie Na pewno zmęczyłeś się, sto­jąc tu przez całą noc.

- Dzień dobry, panienko. Wcześnie pani wstała.

- Nie potrzebuję wiele snu, a poza tym lubię się ra­no krzątać. Zjesz śniadanie?

Skinęła mu głową i poszła do kuchni przygotować posiłek. Służący już wrócili, ale pozwoliła im dziś dłu­żej pospać.

Potarła zmarznięte dłonie. Ucieszyła się, że może sa­ma coś ugotować.

Łatwo wybrała potrzebne produkty ze świetnie za­opatrzonej spiżarni. Napaliła w piecu i zaczęła ugnia­tać ciasto, ale nie czuła się dobrze sama w kuchni.

Próbowała pogwizdywać, lecz nie przychodziła jej do głowy żadna skoczna melodia. Żałowała, że nie po­prosiła Finna, by jej towarzyszył.

Szybko dokończyła pieczenie i z ulgą opuściła kuch­nię. Zaniosła swojemu strażnikowi ciepłe bułeczki, dżem i gorącą herbatę. Finn łapczywie pochłonął śnia­danie.

-Jaką pełnisz funkcję w domu markiza Angelforda, Finnie?

Mężczyzna odgryzł kęs kolejnej bułeczki i popił her­batą. Najwyraźniej grał na czas.

- Robię różne rzeczy, proszę pani.

- Jakie?

- Och, to i tamto. - Finn wziął do ręki następną bułkę.

- Jesteś mało konkretny. Mężczyzna mrugnął do niej.

- Tak jak moje obowiązki.

Ktoś otworzył tylne drzwi i rozległy się kroki i stłu­mione głosy. Finn odstawił filiżankę, podniósł się i sta­nął za jedną z okazałych roślin Stephena w rogu poko­ju. Ktoś zapukał do drzwi.

- Tak? - spytała Calliope.

- Służba wróciła do swoich obowiązków, proszę pa­ni. Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic nadzwyczaj­nego podczas naszej nieobecności. Kucharka zauważy­ła, że ktoś rozpalił w piecu i pozwoli pani, iż stwierdzę, że w kuchni unosi się niebiański zapach. - Wzrok Grimmonda padł na tacę na stole. - Czy podać coś jeszcze?

- Nie, dziękuję, Grimmondzie.

- W takim razie będę w saloniku, gdyby mnie pani potrzebowała. Później przyślę pokojówkę, żeby pozbie­rała naczynia.

Kamerdyner musiał dostrzec dwa nakrycia, ale nie zdradził się żadnym gestem. Stephen wyjawił Grimmondowi istotę ich układu i w tym momencie Callio­pe była z tego bardzo zadowolona.

- Dziękuję, Grimmondzie.

Kamerdyner ukłonił się i wyszedł, zamykając za so­bą drzwi.

Finn wyłonił się zza rośliny i skonsumował ostatnią bułeczkę.

-Jeszcze tylko rozejrzę się po posiadłości i opuszczę panią.

Zanim wyszedł z pokoju, poklepał Calliope po ra­mieniu. Był to zaskakujący, ale jednocześnie dodający otuchy gest.

Calliope udała się do biblioteki. Obok kominka sta­ły tam miękkie, wygodne sofy, a także kilka małych sto­lików i obitych skórą krzeseł. Oczywiście nie brakowa­ło też ulubionych roślin Stephena.

Do pokoju wpadł promień słońca. Na ulicy zaczęli gromadzić się kupcy i spacerowicze, a dom już żył swoim codziennym życiem. Calliope przycisnęła poli­czek do chłodnego okna. Świat znów wyglądał nor­malnie.

Potrząsnęła głową. Dziś wstydziła się wczorajszych obaw.

W progu pojawił się Grimmond.

- Jest wiadomość dla pani. Calliope wzięła list od kamerdynera.

- Czy w drugiej rezydencji pana Chalmersa wszyst­ko w porządku? Rozmawiałeś ze Stephenem?

- Dom nie był utrzymany tak jak zwykle, ale służba obiecała mi, że się poprawi. Nie udało mi się porozma­wiać z panem Chalmersem.

- Nie było go w domu?

- Podobno był w rezydencji rano przed moją wizytą. Calliope skinęła Grimmondowi, który ukłonił się i wyszedł. Otworzyła list.

Calliope,

Przepraszam, że nie mogłem się z Tobą wczoraj spo­tkać. Wynagrodzę Ci to dziś wieczorem.

Stephen

Słowa były skreślone bardzo niedbale. Stephen mu­siał się spieszyć, pisząc je.

Nie wiedziała, co zatrzymało go wczoraj, ale dziś na balu przebierańców na pewno szczerze uśmieją się z jej złych przeczuć. Uśmiechnęła się do siebie, ale skrywa­ny w głębi duszy niepokój pozostał.

Nie mogła doczekać się wieczoru. Na balu na pewno uda jej się zaobserwować niejedną komiczną sytuację, którą będzie mogła narysować. Stephen zaproponował, żeby wybrali się na przyjęcie osobno i spróbowali się od­naleźć wśród poprzebieranych gości.

Kto wie, może spotka Angelforda? Pamiętała, jak sil­nym ruchem przyciągnął ją do siebie i przycisnął do pier­si. Zrobiło jej się gorąco i szybko potrząsnęła głową. Mu­siała przypomnieć sobie, że nie znosi tego człowieka.

W drzwiach rezydencji Holta James minął się z wy­chodzącym właśnie panem Ronaldem Ternberrym.

- Witaj, Angelford - odezwał się Ternberry. - Nie wiedziałem, że masz dziś spotkanie z lordem Holtem.

- Czyżbym musiał się najpierw konsultować z panem?

James wszedł do środka, nie czekając na odpowiedź sekretarza lorda. Ternberry miał zbyt wysokie mniema­nie o sobie i przywiązywał dużą wagę do biurokracji.

Holt siedział przy biurku. Podniósł się, gdy w progu zjawił się James.

- Angelford, nie spodziewałem się ciebie tutaj w tym tygodniu - powiedział, chociaż nie wyglądał na zdziwio­nego obecnością markiza.

- Pomyślałem, że wpadnę i dowiem się, jakie wnio­ski wyciągnęliście ze sprawozdania Stephena.

- Nic szczególnego. Chalmers powiedział, że przeka­zał ci już najistotniejsze informacje.

- Tak, przedwczoraj. Żałuję jednak, iż nie było mnie na spotkaniu.

Holt pogładził się po brodzie i usiadł.

- Domyślam się, ale teraz mam dla ciebie inne zada­nie. Jak wiesz, na północy jest problem z przemytni­kami. Ternberry prześle ci notatki ze sprawozdania Chalmersa.

- Czy wyznaczył pan Stephenowi nową misję? Holt przytaknął.

- Chalmers ma teraz skomplikowane zadanie do wy­konania, podobnie jak Roth. Poza tym nie dzieje się nic nadzwyczajnego.

Nic nadzwyczajnego? Gdyby tak było, Holt prawdo­podobnie by się zastrzelił. Ten człowiek żył intrygami i podstępami, a gdy ich brakowało, sam je tworzył.

- Stephen nie wspomniał, że będzie tak nagle wyjeż­dżał.

- Zabroniłem mu - uśmiechnął się Holt.

Lord stał na czele ich zespołu od piętnastu lat i był wyjątkowo małomówny. James niewiele się od niego różnił pod tym względem, ale u innych drażniła go ta

cecha. Nie spodziewał się, że Holt wyjawi mu szcze­góły misji Stephena, choć gdyby naciskał, lord pewnie ustąpiłby. Coś jednak było nie w porządku. Przeczu­cie podpowiedziało mu, by nie wspominać o liście Ste­phena.

- W takim razie do widzenia. Zobaczymy się w przy­szłym tygodniu.

Holt kiwnął głową i zajął się rozłożonymi na biurku dokumentami.

- Jak wspaniale! Przez tę ostatnią sztukę stałam się pustelniczką. Najwyższy czas się trochę zabawić.

Calliope uśmiechnęła się. Deirdre od godziny trajkotała bez przerwy.

- Cieszę się, że idziesz ze mną, Dee. Kiedyś w końcu namówię cię, byś rzuciła scenę i pracowała ze mną.

- Gdyby oznaczało to, że będą się za mną uganiać ta­cy mężczyźni jak Stephen, możesz na mnie liczyć.

Calliope wybuchnęła śmiechem. Stephen zdobył za­proszenie także dla Deirdre. Z ich czwórki na balu ma­skowym nie będzie tylko Roberta, który wybrał się na dwudniowe polowanie na wieś.

Szkoda. Dzięki przebraniom mogli ukryć swoją toż­samość i wspólnie bawić się przez całą noc, nie wzbu­dzając niczyich podejrzeń.

- Mama spotkała ojca właśnie na balu maskowym. To była miłość od pierwszego wejrzenia. - Dee roze­śmiała się. - Ojciec nie odstępował jej na krok...

Deirdre podniosła głos i kontynuowała z przejęciem, ale Calliope jej nie słuchała. Znała tę historię na pamięć. W rodzinie aktorów snucie różnych opowieści było jed­ną z ulubionych rozrywek.

Przygoda Calliope na balu u Killroyów wyjątkowo przypadła Dalym do gustu. Calliope musiała ją im wie­lokrotnie opowiadać.

-... i uderzyła go w twarz za śmiałe zachowanie, ale tak naprawdę miała nadzieję, że to go nie powstrzyma. A on... - ciągnęła zadowolona Deirdre.

Calliope założyła siostrze maskę i włożyła jej we wło­sy zawadiackie piórko. Zerknęła krytycznie w lustro, żeby sprawdzić, czy o czymś nie zapomniała. Deirdre miała na sobie zielono-złotą suknię idealnie pasującą do jej ciemnych włosów i oczu, a także jasnej cery. Wyglą­dała bosko.

Strój Calliope składał się z elegancko wykrojonego czarno-czerwonego kostiumu i maski. Ubrały się zupeł­nie inaczej, ale jednocześnie tak, by razem przyciągać uwagę. Calliope była przekonana, że ten cel zostanie osiągnięty.

Deirdre westchnęła głośno i teatralnym gestem poło­żyła dłoń na piersi.

- ... a potem wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie.

- Małżeństwo to najlepsze zakończenie dla takich hi­storii.

Deirdre próbowała ukryć twarz w obłoczku pudru, ale Calliope zdążyła dostrzec jej zmieszaną minę i zro­biło jej się przykro. To nie wina Deirdre, że rodzice Cal­liope się nie pobrali.

Objęła siostrę ramieniem.

- Przepraszam za tę uszczypliwość. Teraz nie czas na dąsy. Idziemy się bawić!

Dee uścisnęła ją i razem zeszły na dół.

- Życzę paniom miłej zabawy - pożegnał je Grimmond.

Na ulicy wsiadły do powozu, który posłał po nie Ste­phen. Deirdre odzyskała humor i trajkotała wesoło przez całą drogę. Dobry nastrój udzielił się też Calliope.

Na miejscu ustawiły się w kolejce do wejścia i czeka­ły wśród kolorowego tłumu gości. Gdy znalazły się w drzwiach, wręczyły lokajom zaproszenia i weszły do jasno oświetlonego korytarza. Tego wieczoru nikt nie ogłaszał nazwisk przybyłych. Tożsamość każdego mia­ła pozostać tajemnicą aż do późnej nocy.

Siostry powoli zeszły ze schodów i spojrzały na ba­wiących się w najlepsze gości. W sali było tłoczno, gwar­no i ciepło. Pachniało winem i perfumami. Grupy zebra­nych gawędziły ze sobą wesoło. Kilka dam w jaskrawych kapeluszach z piórami szczebiotało u stóp schodów. Gromadka mężczyzn spoglądała na nie z zainteresowa­niem. Na środku sali tańczyły pary w barwnych kostiu­mach. Obok patio grupka gości dyskutowała z ożywie­niem, mężczyźni ostentacyjnie oceniali wystawione na pokaz walory dam.

Dzisiejszy bal zorganizowali panowie, co według Calliope gwarantowało udaną zabawę. Wiedziała, że na przyjęcie zostali zaproszeni także wybrani goście z półświatka i panie słynące ze swobodnego prowadze­nia się. Gdyby widok, który się przed nią w tej chwi­li roztaczał, stanowił przedsmak tego, co miało się do­piero wydarzyć, jej ołówek pracowałby nieprzerwanie do rana.

James stanął z boku i biernie obserwował zgroma­dzone na balu osoby. Paru młodzieńców zdjęło maski, by móc swobodniej flirtować, inni pozostawali w prze­braniu. Kiedyś i on uwielbiał tego rodzaju zabawy, ale dziś miał do spełnienia misję.

Jego uwagę przyciągnęła kobieta w czerwono-czar­nym stroju. Ona i jeszcze jedna dama w zielono-złotej sukni gawędziły z trzema dżentelmenami. Wydawały

się być przyjaciółkami i co jakiś czas wymieniały zna­czące spojrzenia.

To była panna Stafford. Wszędzie by ją poznał. Mia­ła na sobie prostą, klasyczną suknię o obniżonej talii. Taki właśnie styl lubiła najbardziej. Pobudzający wy­obraźnię, ale niczego nie odsłaniający. Sama myśl o jej nagiej skórze prowokowała bardziej niż odsłonięte de­kolty większości kobiet. Gdyby się skupił, pewnie po­czułby zapach jej perfum.

Przyjaciółka panny Stafford poszła tańczyć, zosta­wiając ją z dwoma adoratorami. Stephen ciągle się nie odzywał. Gdzie on się, u licha, podziewał?

Jeden z adoratorów zaczął się zbyt swobodnie zacho­wywać i James zmarszczył brwi, po czym niespodzie­wanie dla samego siebie ruszył w ich stronę.

- Szanowna pani, czy zechce pani ze mną zatańczyć?

Zawahała się z odpowiedzią, ale w końcu kiwnęła po­takująco głową.

Na parkiecie przyciągnął ją blisko do siebie. Uświa­domił sobie, że do tej pory nigdy nie widział jej tańczą­cej. No, ale kto poprosiłby na parkiet okularnicę poru­szającą się o lasce, damę do towarzystwa?

Owionęły go delikatne perfumy. Serce zaczęło mu bić w przyspieszonym rytmie i przytulił ją mocniej.

Calliope zabrakło tchu. Spostrzegła Angelforda na sali dużo wcześniej i instynktownie wiedziała, że do niej podejdzie. Teraz wirował z nią po parkiecie, a ona poddała się czarowi muzyki i jego silnym ramionom.

Starała się wczuć w atmosferę przyjęcia i udawała, że są dwojgiem ludzi, którzy spotkali się po raz pierwszy. Co za szykowny adorator! Spojrzał jej głęboko w oczy i uśmiechnął się. Jego usta...

- Dobrze się pani bawi, Esmeraldo? Calliope pomyliła kroki.

- Lordzie Angelford, nie sądziłam, że mnie pan roz­poznał.

- Moja droga, rozpoznałbym panią, nawet gdyby ubrała się pani w worek na ziemniaki.

Calliope nie odpowiedziała. James przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- Dobrze pani spała? Finn zdradził mi, że przygoto­wała pani smakowite śniadanie. - Gorący oddech muskał jej ucho. - Wygląda na to, iż ma pani wiele zaskakujących umiejętności. - Przesunął palcami po jej ramieniu. - Czy ma pani wiadomości od Stephena?

- Powiedział, że spotkamy się dziś na balu, ale jesz­cze go nie widziałam - odparła Calliope nieco schryp­niętym głosem.

Angelford kiwnął głową w zamyśleniu.

Walc skończył się stanowczo zbyt szybko i James od­prowadził Calliope do jej towarzyszy. Ukłonił się ni­sko, ucałował jej dłoń i zniknął w tłumie.

Taniec zawsze był dla Calliope bardzo zmysłowym przeżyciem, a bliskość takiego partnera jeszcze potęgo­wała to uczucie. Jego pewne prowadzenie sprawiało, że chora noga wcale nie przeszkadzała.

Po tym pierwszym walcu Calliope nie mogła opędzić się od admiratorów. Przez następne dwie godziny weso­ło gawędziła z ludźmi, jedynie domyślając się ich tożsa­mości. Okazało się, że mężczyźni, którzy jej nadskaki­wali, traktowali ją tak samo jak popularne debiutantki, tylko robili jej bardziej sugestywne propozycje.

Jednak w miarę upływu czasu Calliope coraz bardziej martwiła się brakiem wiadomości od Stephena. Przesta­ła tańczyć i baczniej rozglądała się po sali. Adoratorzy nie odstąpili ani jej, ani Deirdre. Cały czas przynosili na­poje i słodycze, recytowali skandaliczne wiersze i robili niestosowne uwagi.

-Moja droga, musi pani pozwolić mi być obok sie­bie, gdy będziemy zdejmować maski. Nic nie sprawi mi większej przyjemności - powiedział mężczyzna, które­go Calliope rozpoznała jako lorda Pettigrew.

- Czy ja także mogę zaoferować swoje usługi przy odsłanianiu pani? - zasugerował wesoło lord Roth.

- Ależ to utracjusz, droga pani. Musi mieć dziewczy­nę w każdym hrabstwie. Powinna pani wybrać mnie -wtrącił przebrany Ronald Ternberry.

- Daj spokój, nudziarzu. Pani na pewno lubi emocje -odparł Roth, czym wyraźnie zirytował Ternberry'ego.

Calliope odniosła niejasne wrażenie, że upokarzanie Ronalda to jego ulubiona rozrywka i być może powód, dla którego znalazł się w gronie jej adoratorów.

- Wszyscy jesteście siebie warci - podsumowała Calliope - ale ja oddałam serce innemu.

W odpowiedzi rozległy się pełne rozczarowania jęki. Do ich grupki podszedł przysadzisty mężczyzna przebrany za błazna.

- Mademoiselle, poproszono mnie, bym pani przeka­zał ten list.

Calliope podziękowała i otworzyła kopertę.

Mademoiselle,

Wiem, gdzie przebywa Stephen. Proszę spotkać się ze mną w ogrodzie.

Angelford

Dlaczego sam do niej nie podszedł? Nieoczekiwane zachowanie jak na niego. Podobnie jak słowo „proszę".

Calliope wzruszyła ramionami, poprosiła o wybaczenie i odeszła od grupy. Przedtem skinęła Deirdre, która świetnie bawiła się towarzystwie uroczego młodzieńca.

Na zewnątrz panował chłód. Calliope zadrżała z zimna. Na tarasie tuliło się do siebie kilka par. Na wi­dok pieszczot jednej z nich aż się zarumieniła.

Angelforda nie było w pobliżu. Calliope zaczęła się zastanawiać, czy powinna zejść do ogrodu i poszukać go między krzewami, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Lepiej jednak zostać wśród ludzi.

Przeszła na lewą stronę tarasu, ale nigdzie nie widzia­ła Angelforda. Już chciała wracać do środka, gdy zoba­czyła go w drzwiach.

Pomachała do niego, ale on patrzył prosto przed sie­bie i ruszył między krzewy. Calliope zmarszczyła brwi, ale podążyła za nim. W końcu zbliżyła się do markiza i chciała go zatrzymać, ale on nagle skręcił.

Zacisnęła zęby i przyspieszyła kroku, lecz Angelford zniknął jej z oczu. Spojrzała na ścieżkę i okazało się, że świeże ślady prowadzą w prawo. Po kilkunastu krokach przystanęła i zrezygnowana machnęła ręką. Przecież mógł z nią porozmawiać na sali!

Poczuła odór piwa i potu, a po chwili ktoś przycis­nął twardą dłoń do jej ust i ramieniem objął w talii.

- Gdzie on jest? - spytał nieznajomy.

Calliope próbowała się wyrwać, ale napastnik trzy­mał ją mocno. Kopnęła go w kostkę i ugryzła w dłoń, ale on tylko zacieśnił uścisk.

- Na pomoc! - udało jej się krzyknąć.

- Zapłacisz mi za to - zagroził zbir.

Zacisnął jej nos i usta i Calliope poczuła, że zaraz stra­ci przytomność. Nagle uścisk zelżał i upadła bezwład­nie na ziemię. Muszę uciekać, pomyślała i spróbowała

się podnieść. Ale którędy? Czyjeś silne dłonie wsunęły się jej pod pachy i postawiły ją na nogi. W gardle Callio­pe wzbierał krzyk.

- Niech pani oddycha głęboko - rozległ się uspokaja­jący głos Angelforda. - Jestem przy pani. Wszystko bę­dzie dobrze.

W końcu Calliope udało się skupić wzrok. Spojrzała na leżącego nieruchomo na ziemi człowieka. Drżąca przytuliła się do Angelforda.

- Dziękuję. Nie wiem, skąd on się wziął. James znieruchomiał.

- Co pani, u licha, tu robiła?

Calliope odsunęła się od niego zirytowana.

- Miałam się z panem spotkać.

- Ze mną? Pochlebia mi pani, ale to ja wyszedłem za panią z sali balowej.

Calliope zmarszczyła brwi i wyciągnęła z kieszeni zmięty liścik.

- Dostałam od pana wiadomość.

Angelford wziął od niej kartkę i przyglądał się jej dłuższą chwilę.

- Ja tego nie napisałem.

Leżący na ziemi zbir poruszył się. Angelford pochy­lił się i walnął go w głowę. Mężczyzna znieruchomiał.

- Odprowadzę panią do powozu. Finn powiedział, że pani służący już wrócili. Niech pani zamknie drzwi na noc - szorstkim głosem polecił markiz. - Ja się nim zajmę.

Calliope była zbyt oszołomiona, żeby się sprzeciwić. Wesoły nastrój prysł, a na jego miejscu pojawił się strach.

Przez salę balową przeszli do wyjścia.

- Chwileczkę, lordzie. Muszę iść po... przyjaciółkę.

Calliope niepotrzebnie się martwiła. Deirdre najwy­raźniej obserwowała ich powrót i wyczuła, że stało się coś złego, bo natychmiast, mimo protestów admiratorów, pożegnała się z nimi.

- Panowie, bardzo dziękuję za wspaniały wieczór, ale czas na mnie. Dobranoc.

Posłała kilka całusów w stronę dżentelmenów i po­spieszyła do Calliope. Nie spytała o nic, spojrzała tyl­ko na nią pytająco. Angelford bez słowa podał ramię każdej z pań.

Calliope miała wrażenie, że spacer do powozu trwa wieki. Dłonie drżały jej coraz bardziej.

- Dobrej nocy, drogie panie - powiedział Angelford, gdy wsiadły do powozu. - Wkrótce z panią porozma­wiam - dodał, zwracając się do Calliope.

Deirdre znów spojrzała zdziwiona na siostrę, ale się nie odezwała. Ruch na drodze był niewielki. Większość gości postanowiła zostać na balu do końca.

- Co się stało, Callie? Co cię łączy z Angelfordem? Calliope potrząsnęła głową.

- Nie wiem, Dee. Naprawdę nie wiem. Muszę chwi­lę pomyśleć.

Wyjrzała przez okno i zobaczyła postać w czerni sto­jącą przed wejściem do rezydencji. Angelford odprowa­dzał wzrokiem ich powóz. Patrzyła na niego, dopóki nie zniknął jej z oczu. Zadrżała.

- Dee, czy mogłabyś zostać dziś ze mną na noc? Deirdre zaniepokoiła się.

- Oczywiście, napiszę tylko do rodziców, żeby się nie martwili.

Calliope kiwnęła głową i usadowiła się wygodniej na siedzeniu. Kim był zbir z ogrodu? Dlaczego na nią na­padł? Gdzie jest Stephen?

Angelford uratował ją. Przypomniała sobie jego sil­ne ramiona i poczucie bezpieczeństwa, które jej zapew­niał. Miała wobec niego dług wdzięczności.

Następnego ranka Deirdre próbowała dowiedzieć się od siostry czegoś więcej.

- Callie, wróć ze mną do domu. Nie wiem, dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć o wczorajszych wydarze­niach, ale przecież widzę, że coś się stało - prosiła zmę­czona i zatroskana. - Martwię się o ciebie. I dlaczego Stephen się nie zjawił? Dostanie ode mnie burę, gdy się spotkamy.

- Na pewno coś mu wypadło. Dee, obiecuję, że przyj­dę później. Najpierw muszę załatwić kilka spraw.

Calliope lekko pchnęła siostrę do wyjścia. Kwadrans później rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Grimmond.

- Proszę pani, jest do pani wiadomość. Ktoś zostawił ją na progu - oznajmił niezadowolonym tonem.

Calliope otworzyła kopertę, gdy została sama. Na czoło wystąpiły jej krople potu, a serce zaczęło bić jak szalone.

Jeśli nie chcesz, by coś złego przytrafiło się twojej ro­dzinie, oddasz nam to, czego szukamy. Adelphi to taki ładny teatr. Byłoby go szkoda, droga Callie...

List nie był podpisany.

Calliope nagryzmoliła kilka słów na papeterii Ste­phena i schowała wiadomość do kieszeni. Szybko ubra­ła się i wybiegła na ulicę.

Zabrało jej to kilka cennych minut, ale w końcu zna­lazła wolną dorożkę. Musiała jak najszybciej poznać od­powiedzi na parę pytań, a tylko jedna osoba wiedziała więcej o powstałej sytuacji. Podała woźnicy adres i ru­szyła w stronę jaskini lwa.

Podróż dłużyła się w nieskończoność. Gdy wreszcie zatrzymali się przed ogromną rezydencją na ulicy St. James, Calliope wręczyła dorożkarzowi zapłatę i zesko­czyła na ziemię. Skrzywiła się, gdy wylądowała na cho­rej nodze. Trudno, nie czas myśleć o lasce.

Powóz odjechał i Calliope zaczęła żałować, że nie po­prosiła, by poczekał. Monumentalny budynek, przed któ­rym samotnie stała, był symbolem tego, czym gardziła.

Weszła po schodach i nerwowym krokiem zbliżyła się do drzwi. Wzięła oddech i zapukała.

Otworzył jej siwowłosy kamerdyner.

- Chcę się widzieć z markizem Angelfordem - oznaj­miła dumnie. - To bardzo pilna sprawa.

Wręczyła służącemu liścik, który sporządziła napręd­ce przed wyjściem.

Mężczyzna przeczytał wiadomość i zmierzył Callio­pe surowym wzrokiem, bez wątpienia zauważając brak powozu i służącej. Calliope przestraszyła się, że jej nie wpuści. Wyprostowała się i kilka razy powtórzyła so­bie w myślach: Czuję się tu jak u siebie, by dodać sobie otuchy. W ten sposób zwykle przygotowywała się do nowych ról.

Kamerdyner otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do środka.

- Proszę poczekać.

Od głównego holu odchodziły trzy korytarze. Służą­cy skręcił w lewo.

Calliope zerknęła na sufit i mimowolnie westchnęła z zachwytu. Pokrywały go niezwykłe malowidła przed­stawiające anioły.

Wzdłuż schodów ciągnęła się przepięknie rzeźbiona po­ręcz, a stopnie zakrywał puszysty dywan. Posadzka była artystycznie ułożona z marmurowych płyt. Na ścianie wi­siał królewski portret, a pod nim stało zabytkowe biurko.

Calliope poczuła się przytłoczona bogatym wnę­trzem i znów miała ochotę uciec. Na szczęście wrócił kamerdyner i poprosił, by szła za nim.

Zdjęła pelisę i ruszyła w głąb korytarza.

James gładził palcami pomięty liścik i czekał. W koń­cu Templeton, kamerdyner, otworzył drzwi.

- Nieznajoma, lordzie - powiedział i wyszedł. James zauważył, że dziewczyna popatrzyła z oburze­niem na służącego.

Jedno spojrzenie na nią wystarczyło, by krew zaczę­ła mu szybciej krążyć w żyłach. Wyglądała, jakby właś­nie wstała z łóżka, założyła pierwszą lepszą suknię i po­pędziła, żeby się z nim zobaczyć.

- Wiem, że moja obecność tutaj może zostać źle ode­brana, ale potrzebuję informacji. - Calliope wzruszyła ramionami i postąpiła kilka kroków do przodu.

James wskazał jej krzesło przy biurku. Po chwili wahania usiadła.

- Dziękuję.

Angelford zajął miejsce naprzeciwko niej, oparł się wygodnie i czekał.

- Dlaczego przyszedł pan do rezydencji Stephena dwa dni temu? - zaczęła pytać Calliope. - Gdzie jest Ste­phen? Kto mnie wczoraj zaatakował? I dlaczego ktoś przysyła mi listy z pogróżkami?

James pochylił się do przodu.

- Pogróżki? Calliope zawahała się.

- Dziś rano dostałam taką wiadomość. Grożono mo­jej rodzinie.

Angelford wyciągnął rękę.

- Proszę mi pokazać ten list.

Calliope pokręciła przecząco głową. James zauważył, że dotknęła palcami lewej kieszeni sukni.

- Nie, zawiera osobiste informacje, których nie musi pan znać. Powiem tylko, że ktoś każe mi oddać jakąś rzecz.

- Ma ją pani?

- Nie wiem. Nie wiem, o co im chodzi.

- Więc dlaczego przyszła pani do mnie?

- Bo przez ostatnie dwa dni - obruszyła się Calliope -depcze mi pan po piętach i moim zdaniem jest pan za­mieszany w tę sytuację.

- Dlaczego tak pani sądzi?

James zadał pytanie dość nonszalanckim tonem i spodziewał się ostrej odpowiedzi. Nie rozczarował się.

- Proszę mi wybaczyć. Widzę, że tracę tu czas. Do widzenia, lordzie.

- Proszę usiąść, panno Stafford - polecił jej James chłodnym tonem, któremu nikt się nie sprzeciwiał.

Calliope odwróciła się zaskoczona. Angelford nie dał rady powstrzymać ironicznego uśmiechu.

- Zapomniała dziś pani nie być sobą.

Calliope przestraszona dotknęła włosów i policzka.

- Proszę usiąść.

Tym razem posłuchała go, ale tylko dlatego, że jesz­cze nie doszła do siebie.

- Znam pani tożsamość od jakiegoś czasu i zasta­nawia mnie jedno: dlaczego z damy do towarzystwa zmieniła się pani w kurtyzanę? Chyba nie z powodów finansowych?

Calliope rzuciła mu rozdrażnione spojrzenie.

- Wątpię, by osoba pana pokroju była w stanie zro­zumieć, z czym codziennie muszą borykać się zwykli ludzie. Takimi idiotycznymi pytaniami sprawia pan, że zaczynam mieć o panu coraz gorsze mniemanie.

- Jest pani niemądra. Najwyraźniej pani nie ma pojęcia, co oznacza prawdziwa bieda.

Calliope nie odpowiedziała. James z trudem się opa­nował. Dlaczego ona zawsze musi wyprowadzić go z równowagi?

- Jeśli mam pani pomóc, muszę zobaczyć ten list -dodał spokojniejszym tonem.

Calliope milczała.

- Znalazła się pani w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Proszę dać mi ten list.

- Nie potrzebuję pańskiej pomocy - wycedziła Ca­lliope. - Potrzebuję odpowiedzi na pytania.

- Przykro mi, Margaret, ale coś za coś.

Kobieta rzuciła mu takie spojrzenie, jakby miała za­raz rzucić się na niego z pazurami.

- Po pierwsze nie pozwoliłam panu zwracać się do mnie Margaret. Po drugie, może pan sobie iść do dia­bła, lordzie. - Calliope wstała wściekła. - Do widzenia -burknęła.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Za­chwiała się jednak i James natychmiast znalazł się przy niej. Mimo protestów wziął ją za ramię i odprowadził do wyjścia. Na progu puścił Calliope i pozwolił, by sa­ma wyszła z rezydencji.

Pociągnął za sznurek od dzwonka natychmiast, gdy zniknęła za drzwiami. Kilka sekund później w pokoju zjawił się Templeton.

- Niech któryś z lokajów śledzi tę panią.

Kamerdyner skinął głową i wyszedł.

James oparł się o biurko. Niezbyt dobrze rozegrał tę partię. Zwykle kobiety robiły wszystko, by mu się przy­podobać, tymczasem Margaret była wyjątkowo niemiła. Dystans między nimi nie stopniał ani trochę od pierw­szego spotkania.

Chociaż wczoraj wieczorem, gdy tuliła się do niego, nie wydawała się taka zimna i odległa...

James potrząsnął głową, żeby wrócić do rzeczywisto­ści. Od napastnika wydobył niewiele informacji. Kiedy obie damy odjechały, wrócił do ogrodu, by przepytać zbira. Pod przymusem łotr przyznał, że ktoś go wyna­jął do wykonania paru zadań. Zapłacono mu, żeby wy­straszył dziewczynę i zapytał o jakiś przedmiot. Nie za­dawał żadnych pytań, gdy przyjmował zapłatę.

Przyznał też, że słyszał jedynie głos mężczyzny, któ­ry go wynajął, a pieniądze dostał od pośrednika, który przedstawił się jako Rzeźnik. Jedyną istotną informacją, jaką James wyciągnął od wczorajszego napastnika na te­mat pośrednika, było: „Zadzierał nosa tak samo jak pan".

James wysłał Finna na poszukiwania Rzeźnika. Li­czył na to, że zbir zaprowadzi ich do swojego praco­dawcy i do Stephena.

Rozłożył list, który wyjął z kieszeni Margaret. Mu­siał się dowiedzieć, czy i ona nie knuje czegoś złego.

Calliope zamknęła drzwi gabinetu Stephena i dała upust swojej wściekłości. Krzyczała tak długo, aż ochryp­ła, ale nie poczuła się lepiej. Zrezygnowana oparła się plecami o drzwi. Przez ostatnie dwa dni targały nią przeciwstawne emocje, a ona dokonywała jednego złego wyboru za drugim. Czy naprawdę spodziewała się, że Angelford pomoże jej bezinteresownie?

Podeszła do biurka. Opadła bezsilnie na krzesło i oparła głowę na ramionach, które skrzyżowała na bla­cie. Już miała się rozpłakać, gdy rozległo się stukanie do drzwi wejściowych. Słyszała, jak Grimmond wita intru­za i żałowała, że nie poprosiła go, by nie wpuszczał do niej gości.

Drzwi do gabinetu otworzyły się.

- Grimmondzie - powiedziała Calliope, nie podno­sząc głowy - powiedz, proszę, że mnie nie ma.

- Obawiam się, że jest na to za późno.

Calliope spojrzała na Angelforda, który już wchodził do środka.

- Mam dla pani propozycję.

6.

Calliope nasrożyła się. Odrzuciła głowę do tyłu i po­patrzyła pogardliwie na przybysza.

- Jak może pan być tak nieczuły? Pański przyjaciel zaginął. Nie wyprawiono mu jeszcze pogrzebu, a pan już wkracza na jego terytorium.

Angelford zmrużył niebezpiecznie oczy i Calliope zadrżała. Czyżby znowu posunęła się za daleko?

- Rozumiem, że w tej chwili jest pani roztrzęsiona, ale jeśli znowu popełni pani taki błąd, gorzko pani tego po­żałuje. - Nie czekając na jej reakcję, kontynuował: - List z pogróżkami? Najwyraźniej jest pani w posiadaniu cze­goś dla nich cennego. Proponuję, abyśmy wspólnie spró­bowali dowiedzieć się, czego oni chcą i kim są. Jeśli nam się poszczęści, doprowadzą nas do Stephena. - Spojrzał krytycznie na Calliope. - W najgorszym razie przynaj­mniej wydobędziemy panią z kłopotów.

- Nie chcę już pana pomocy. Proszę wyjść - wycedzi­ła zimno Calliope.

Angelford zignorował ją. Rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciwko swojej rozmówczyni i nonszalanc­ko założył nogę na nogę.

Świdrował ją wzrokiem, aż poczuła się niczym zwie­rzę w klatce.

- A co z pani rodziną w Adelphi? Oni też nie potrze­bują mojej pomocy? - Markiz wyciągnął z kieszeni list. -Przeczytałem go.

Calliope z niedowierzaniem stwierdziła, że chodzi o wiadomość, którą otrzymała rano. -Jak...

Angelford lekceważąco wzruszył ramionami.

- Wyjąłem go z pani kieszeni.

- Czego pan chce?

- Przede wszystkim „Callie" nie brzmi jak zdrobnie­nie od „Margaret Stafford" ani „Esmeraldy". Jak ma pa­ni naprawdę na imię?

Calliope zacisnęła usta. Za nic nie zamierzała wyznać mu prawdy.

James splótł palce.

- Naprawdę sądzi pani, że długo mi zajmie sprawdze­nie jej tożsamości? Wystarczy, że udam się do teatru.

- Proszę się nie kłopotać. Nazywam się Calliope Minton.

- Calliope. Tak, to imię bardziej do pani pasuje - po­wiedział rozmarzony.

- To wszystko, lordzie?

- Chcę odnaleźć Stephena - łagodnym tonem od­parł James - bez względu na to, co pani sądzi. Jest mo­im bliskim przyjacielem i potrzebuję pani pomocy. W zamian obiecuję, że zapewnię ochronę pani i jej ro­dzinie.

Właśnie po to Calliope udała się dziś do niego. Po chwili wahania kiwnęła głową.

Gdyby ktoś inny siedział przed nią, przysięgłaby, że w jego oczach dostrzegła ulgę. Ale to był James Tren­ton, wielki markiz Angelford.

- Odłóżmy na bok osobiste pytania, dobrze, panno Minton? - spytał i niespodziewanie wydał się Calliope bardziej ludzki. Coraz mniej przypominał demoniczne­go anioła zemsty.

- Tak - odpowiedziała uspokojona.

- Świetnie. Polecę Finnowi, żeby zorganizował ochro­nę w teatrze. Kto jest najbardziej zagrożony?

- Rodzina Dalych - przyznała Calliope. Angelford kiwnął głową i podszedł do drzwi. Finn musiał czekać za progiem, bo Angelford nie odszedł da­leko. Przez chwilę słychać było przytłumiony szept.

- Czy ma pani ochotę na coś do picia? - spytał, gdy wrócił.

Calliope nie wierzyła własnym uszom. Angelford w jej własnym gabinecie proponował jej poczęstunek.

- Tak, na herbatę - odpowiedziała.

Angelford nie rozczarował jej. Pociągnął za sznurek dzwonka i poczekał na kamerdynera.

- Grimmondzie, poproszę herbatę i ciasteczka cytry­nowe.

- Oczywiście, lordzie.

Służący ukłonił się i opuścił pokój.

- Czy zawsze jako gość sam zamawia pan poczęstu­nek? - spytała Calliope.

- Ależ Grimmond zna mnie od dziecka.

No, tak. Zresztą nawet gdyby się nie znali, Grim­mond jako szanujący się kamerdyner wykonałby każde polecenie lorda Angelforda.

- Grimmond jest osobistym kamerdynerem Stephe­na. Dziwię się, że został pani przydzielony - zauważył markiz.

- A kogo się pan spodziewał?

- Johnsona, który w tej sytuacji musiał zostać prze­niesiony do głównej posiadłości Stephena. W gruncie rzeczy mamy szczęście, że Grimmond tu jest. Porozma­wiam z nim później. Pomoże nam.

Angelford podszedł do biurka i zaczął bacznie przy­glądać się dokumentom rozłożonym na blacie. Calliope włosy stanęły dęba. Jeden z jej szkiców był częściowo widoczny spod innych papierów. Wystarczy jeden ruch ręki i tajemnica zostanie odkryta.

W pierwszej chwili chciała odsunąć kartki, ale bała się, że to wzbudzi jego podejrzenia. Na pewno natych­miast rzuciłby się na nią, gdyby zobaczył karykaturę.

Podszedł bliżej i Calliope przygotowała się do uciecz­ki. Na szczęście drzwi stanęły otworem i markiz odwró­cił się do wejścia. Wstając, Calliope nieznacznym ruchem zasłoniła szkic czystą kartką papieru, a następnie pode­szła do kanapy.

Ku jej niezmiernej uldze Angelford dołączył do niej i podano herbatę. Przez dłuższy czas w milczeniu chrupa­li ciasteczka. Calliope wmawiała sobie, że gdyby markiz zobaczył szkic, nie siedziałby obok niej tak spokojnie.

- Chyba wiem, co tu się dzieje - odezwał się w końcu. Calliope zadrżała.

- Tak?

James przytaknął.

- Mieszka tu pani od kilku tygodni, prawda? Calliope zaczerwieniła się, ale przytaknęła.

- Czym się pani zajmuje w ciągu dnia?

- Chodzę do parku. I na przyjęcia oczywiście.

- A więc często nie ma pani w domu?

- Chyba tak, chociaż czasem jemy tu wspólnie kola­cję, a wieczorem gramy w szachy i remika.

Angelford spojrzał na nią zdziwiony. Calliope zaklę­ła w duchu. Przecież miała być kurtyzaną! Powinna zachowywać się prowokująco. Przygotowała sobie w myślach kilka zdań, ale nie zdążyła ich wypowiedzieć na głos.

- Gdy wprowadziła się tu pani, czy Stephen kupował nowe meble do tej rezydencji?

Do czego on zmierzał?

- Nie, służba posprzątała tu tylko, ale ja przywio­złam ze sobą kilka rzeczy.

Angelford zmarszczył brwi.

- Nie wie pani, czy Stephen czegoś ostatnio nie ku­pił?

- Nie.

- Hmm...

Calliope próbowała się uspokoić. Z jednej strony martwiła się o bezpieczeństwo rodziny i Stephena, z drugiej nie chciała zdradzać swojej tożsamości. Ale pytania Angelforda nie wskazywały na to, że domyślił się, kto jest autorem złośliwych karykatur. Wdech. Wy­dech. Z wysiłkiem skupiła uwagę na słowach markiza.

- A więc do tej pory mamy jednego zaginionego ary­stokratę, jedną próbę porwania, jeden list z pogróżka­mi i jeden nieznany przedmiot. Wszystkie te sprawy łą­czy jedno. - Zamilkł na chwilę. - Pani.

Calliope znów ogarnął strach.

Angelford jeszcze raz przeczytał wiadomość.

- Ale to nie pani zaginęła, tylko Stephen. Niewątpli­wie chodzi tu o niego, ale dlaczego?

Calliope nie znała odpowiedzi, więc milczała. Angel­ford przesunął dłonią po włosach.

- Ta sprawa jest bardzo dziwna. Dlaczego najpierw próbowano panią porwać, a dopiero później dostała pa­ni list? Zwykle dzieje się to w odwrotnej kolejności.

- Może ci ludzie zmienili plany z powodu pańskiej wczorajszej interwencji?

- Być może. - Angelford nie wydawał się przekonany. -Zastanawiałem się nad tym bardzo długo i za każdym ra­zem dochodzę do wniosku, że kluczem do rozwiązania tej zagadki jest przedmiot, którego oni poszukują. Od te­go musimy zacząć.

- Ma pan rację, brzmi to logicznie. Ale co cennego mógłby mieć Stephen lub ja?

Calliope pomyślała, że jej majątek kończy się na ubraniu, które nosi. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że nawet jej suknia należy do Stephena.

- Stephen pracuje dla rządu - po chwili wahania powiedział Angelford. - Jako kuzyn hrabiego i wpływo­wego księcia ma wielu znajomych. Jest także znanym kolekcjonerem sztuki. Przedmiot, o który chodzi, mo­że być dziełem sztuki lub jakimś dokumentem.

- Czy sugeruje pan, że Stephen jest w posiadaniu tajnych dokumentów rządowych? - spytała ostrożnie Ca­lliope. - Wczorajszej nocy napastnik zapytał mnie, gdzie „to" jest. Najwyraźniej sądził, że wiem, o czym mówi.

- A wie pani?

- Nie. Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy. Gdy­bym wiedziała, nie siedziałabym tu sobie, popijając her­batę i gawędząc z panem.

- To może być kawałek papieru. Rzeźba. Cokolwiek. Musimy zacząć od przedmiotów, które pani zna. I któ­re są tutaj.

Calliope rozejrzała się po bibliotece. Nagle biurko Stephena wydało jej się wielką układanką złożoną z roz­maitych schowków. Ogromne rzeźbione regały i stoją­ce na nich ozdóbki też mogły kryć w sobie tajemnice.

Angelford uśmiechnął się, widząc obawę w oczach Calliope.

- Może najpierw skupmy się na dokumentach, do­brze? Jeśli tu nic nie znajdziemy, pójdziemy na górę. -Angelford wskazał dłonią na półki z książkami. - Ten przedmiot musi być mały, inaczej sami by go znaleźli.

Na myśl o myszkujących w jej domu łotrach Callio­pe zrobiło się zimno.

Angelford ruszył w stronę biurka. Calliope uprzedzi­ła go.

- To tylko moje dokumenty. Prywatna koresponden­cja. Nic niezwykłego.

Markiz spojrzał na nią zdziwiony. Calliope była przekonana, że będzie chciał wszystko przejrzeć, ale musiała zaryzykować.

- Jeśli mnie pan podejrzewa, proszę przeszukać mo­je rzeczy. Ale jeśli nie, wolałabym, żeby nie czytał pan moich listów.

- Na razie nie podejrzewam panią o nic więcej niż wicie sobie wygodnego gniazdka, więc może się pani nie obawiać.

Calliope odetchnęła z ulgą, choć słowa Angelforda ją zabolały. Zebrała dokumenty, by nie zdążył zmienić zdania, ale zostawiła je na blacie. Impulsywnie stwier­dziła, że mu zaufa.

Przez kilka godzin dokładnie przeszukiwali pokój, biurko i tajne skrytki, o których wiedział James, i półki z oprawionymi w skórę książkami Chaucera, Moliera, Voltaire'a, Rousseau, Miltona i Pope'a. Nie znaleźli nic podejrzanego.

Południe już dawno minęło, gdy Calliope uświado­miła sobie, że od samego początku poszukiwań nie po­wiedzieli sobie ani jednej złośliwości.

Podniosła ze stolika gruby tom i uśmiechnęła się.

- Chciałam ją przeczytać. To druga część ulubionej powieści Stephena. Wszędzie zabiera ze sobą tę książkę.

- Czerwona pieczęć

- Tak.

- Wie pani, gdzie jest pierwsza część? - spytał James.

- W moim pokoju. Angelford ożywił się.

- Proszę mi ją pokazać.

Calliope weszła do swojej sypialni i podała mu leżą­cy na toaletce tom.

- Dobrze, niech na to spojrzę.

Angelford usiadł na łóżku i pomacał najpierw grzbiet, potem okładki, po czym ostrożnie wsunął pal­ce między okładkę i grzbiet.

- Kiedyś Stephen przemycał w niej ważne dokumenty. Powoli wyjął z wnętrza złożone kartki. Nie zważając na niestosowność takiego zachowania, Calliope usiadła obok niego i zajrzała mu przez ramię. Na jednej z kartek widniał wyraz Salisbury i lista nazwisk: Angelford, Chalmers, Seagrove, Pettigrew, Terberry, Roth, Holt, Castlereagh, Hampton, Merriweather, Nieznany. Pierwsze trzy - Angel­ford, Chalmers i Seagrove - zostały wykreślone. Castlereagh i Merriweather były przekreślone dwukrotnie. Salisbury? Serce Calliope zabiło mocniej.

- Na liście jest pana nazwisko. I Stephena.

- To pismo Stephena. Salisbury...

Calliope ścisnęła mocno dłonie. Miała ochotę krzyk­nąć: Co Salisbury?

- Wie pan, co oznacza ta lista?

- Wiele lat temu nie powiodła się pewna misja. Przez zdrajcę zginął człowiek. Śledztwo zostało umorzone pod naciskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych z powodu zamieszek we Francji i braku dowodów.

Serce Calliope biło coraz szybciej. Na szczęście Angelford zdawał się nie zauważać zmiany w jej wyglą­dzie. Sprawiał wrażenie zamyślonego.

- Każda z tych osób miała coś wspólnego z tą misją -powiedział roztargniony.

- A co jest na drugiej kartce?

Angelford podniósł papier, na którym znajdował się odcisk przedstawiający drapieżnego ptaka.

- Wygląda to na odcisk pieczęci lub pierścienia. Calliope wzięła do ręki kartkę z odciskiem ptaka, choć bardziej interesowała ją lista. W tej chwili jak ni­gdy przydały jej się lekcje aktorstwa.

- A więc musimy ustalić, kto z listy jest zdrajcą. Ste­phen najwyraźniej sądził, że pan i Seagrove jesteście niewinni. Castlereagh popełnił samobójstwo w zeszłym roku. Nie wiem, dlaczego Merriweather jest dwukrot­nie przekreślony. Może też nie żyje? Musimy znaleźć pieczęć albo pierścień, którym zrobiono odcisk.

Angelford spojrzał na Calliope, jakby nagle straciła rozum.

- Bardzo mi pani pomogła, pokazując tę książkę, i to wystarczy. Jak tylko wróci Finn, każę mu zostać z panią.

Calliope zatrzęsła się ze złości. Wszystko co wiązało się z Salisburym, dotyczyło także jej.

- Wykluczone. Do pana nikt nie napisał listu z po­gróżkami, o ile pamiętam. Wciąż mnie pan potrzebuje.

James potrząsnął głową.

- Nie będziemy narażać pani na dalsze niebezpie­czeństwo.

- Bardzo przepraszam, ale jeśli pan wykluczy mnie ze swoich poszukiwań, rozpocznę śledztwo na własną rękę. Taki miałam zamiar od samego początku.

- Jeśli zrobi to pani, zmuszę panią do opuszczenia Londynu - oznajmił chłodno.

Calliope była zrozpaczona, ale nie dawała za wygraną.

- Skoro w liście nie ma mowy o tym, co powinnam zrobić z tą rzeczą, na pewno nadejdzie kolejna wiado­mość. Kto według pana ją odbierze, jeśli mnie tu nie będzie?

Angelford zamyślił się.

- Poza tym, nie ma pan pewności, że to, czego oni szukają, ma cokolwiek wspólnego z listą albo odcis­kiem. Nadal mnie pan potrzebuje. Powiedzielibyśmy wszystkim, że Stephen wyjechał - ciągnęła. - A ja dys­kretnie popytam dookoła. Będzie wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wprowadzimy wrogów w błąd i może komuś powinie się noga. Może nawet bę­dzie kolejny list.

Angelford wstał i podszedł do toaletki. Podniósł bute­leczkę z perfumami i powąchał. Calliope nie wiedziała, co zrobi, jeśli markiz nie zgodzi się z jej argumentami, ale wiedziała, że musi poznać prawdę.

James odwrócił się i sztywnym krokiem podszedł do drzwi.

- Dziś wieczorem pojedziemy do Covent Garden. Gdy zniknął za drzwiami, Calliope opadła na łóżko.

A więc będą współpracować.

Gdzie był Stephen? Dlaczego prowadził śledztwo do­tyczące Salisbury'ego? Salisbury'ego zabił zdrajca? Kto jej groził? Jak ma się zachowywać wobec Angelforda? I jak długo uda jej się utrzymać w tajemnicy sekret, któ­rego strzegła od lat?

- Dostała list? Rzeźnik przytaknął.

Jego pracodawca zabębnił wypielęgnowanymi palca­mi o stół.

- Więc dlaczego nie obawia się opuścić domu? Jedna z pokojówek wyjawiła, że panna Esmeralda wybiera się dziś wieczorem do opery.

Rzeźnik zmrużył oczy.

- Chodzi o tego elegancika w czarnym powozie. Zo­stawił w rezydencji swojego służącego.

- Angelford? - Mężczyzna wcale się nie zdziwił. -Spodziewałem się, że zacznie węszyć po zniknięciu Chalmersa. Jest lojalny do przesady, ale nie sądziłem, że będzie zadawał się z tą dziewczyną. Dziwne.

- Chce pan, żebym się go pozbył? - ucieszył się Rzeźnik. -Jeszcze nie. Wiem, dokąd jadą. Będę miał ich na oku.

Nic nie udało nam się znaleźć ani w jednej, ani w dru­giej posiadłości, więc jestem przekonany, że pierścień ma ta dziewczyna. Tylko w ten sposób Chalmers mógł się domyślić po tylu latach. A ona będzie naszą najlepszą za­kładniczką, kiedy go nam odda... - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Wtedy możesz z nią zrobić, co chcesz. Oczy Rzeźnika rozbłysły.

Tuż po wyjściu Jamesa Calliope napisała do Deirdre list z wiadomością, że problem, który pojawił się po­przedniej nocy, został rozwiązany. Nie chciała na razie martwić siostry ani rodziny. Postanowiła, że porozma­wia z nimi jutro, gdy będzie wiedziała więcej. W prze­ciwnym razie nie miałaby swobody działania.

Starannie ułożyła włosy i założyła przeźroczystą błę­kitną suknię z wyzywającym dekoltem, zaprojektowaną tak, aby przyciągać uwagę mężczyzn. Materiał kusząco opinał jej figurę. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Esmeralda szuka nowego protektora.

Zeszła na dół. Angelford długo się przyglądał Callio­pe, po czym podał jej ramię, które przyjęła.

Grimmond spojrzał na nich z ciekawością, ale ogra­niczył się tylko do uprzejmego życzenia im przyjemne­go wieczoru.

Markiz odprowadził ją do wspaniałego, bogato zdo­bionego powozu. Niewątpliwie chciał w ten sposób przypomnieć jej o swojej pozycji społecznej.

Calliope poprawiła suknię i napotkała jego wzrok. Angelford był niewiarygodnie przystojny, ale w wieczo­rowym stroju nie miał sobie równych. To niesprawiedli­we, że niektórych ludzi los tak hojnie obdarzył, a inni nie mieli nic.

- W operze wystawiają dziś Don Giovanniego.

- Idealnie pasuje do sytuacji - mruknęła pod nosem Calliope.

Angelford uśmiechnął się nieznacznie.

- Czyżby sugerowała pani, że jestem Don Juanem, a pani donną Anną?

Calliope spojrzała na niego z ukosa i zmieniła temat.

- Co powinnam mówić, jeśli ktoś zapyta mnie o Ste­phena?

- Proszę odpowiadać wymijająco, niech sobie wszys­cy myślą, co chcą. Wierzę w pani talent do manipulacji.

Tym razem Calliope puściła płazem tę złośliwość. Nie wiedziała, czy jej umiejętności aktorskie są na tyle dobre, by mogła przekonująco udawać, że nic złego się nie wydarzyło, gdy w rzeczywistości było zupełnie ina­czej. Deirdre na pewno w tej sytuacji kazałaby się jej wziąć w garść i grać swoją rolę.

- Proszę nikomu nie zdradzić naszego planu. Calliope zmarszczyła brwi. Na razie nic nikomu nie powiedziała, ale zamierzała to zrobić, gdy tylko dowie się czegoś więcej.

- Moja rodzina i przyjaciele muszą poznać prawdę, szczególnie jeśli pojawi się więcej gróźb. Jeżeli nie wy­jaśnię im, co się dzieje, pomyślą, że nie jestem z nimi szczera.

- Przecież powiedziałem pani, że zapewnię im ochro­nę. Jeśli zdradzi pani komuś nasze poczynania, będę musiał odsunąć panią od śledztwa. - Pochylił lekko gło­wę. - Mój stangret natychmiast wywiezie panią z miasta.

Calliope poczuła złość, ale jednocześnie i ulgę.

- Nie wierzę. Nie zrobiłby pan tego.

- Bardzo proszę, moja droga, może pani sprawdzić. Zanim się pani obejrzy, będzie pani w Yorkshire - po­wiedział chłodnym, zdecydowanym tonem.

- Dobrze. Postaram się niczego nie zdradzić najbliższym.

- Bardzo rozsądnie, panno Minton.

- Niech pan mnie tak nie nazywa - obruszyła się Calliope. - Mam na imię Esmeralda.

- Okropne imię.

- To pomysł Stephena. Nalegał, bym je nosiła. Angelford spoważniał i przez pozostałą część drogi wyglądał przez okno. Przed operę podjechali w ciszy.

Calliope wysiadła z powozu troskliwie podtrzymy­wana przez Jamesa. Widziała ciekawskie spojrzenia rzu­cane w ich stronę.

- Obrzydliwe sępy - mruknęła. Angelford uśmiechnął się lekko.

- Na pewno da sobie pani radę. - Uścisnął ramię Calliope, by dodać jej otuchy.

Gdy weszli na piętro, odruchowo skierowała się w stro­nę loży Stephena. James pociągnął ją dalej.

- Idziemy do mojej loży.

Okazało się, że miejsca Angelforda znajdowały się na początku pierwszego balkonu. Najlepsze fotele zarezer­wowane przez najbogatszych. Gdy usiedli, lornetki wszystkich zebranych zwróciły się na nich. Calliope uśmiechnęła się czarująco i popatrzyła na markiza.

- Ma pan wspaniałą lożę, lordzie. Angelford uśmiechnął się.

- Jak i wszystko inne. Calliope rozejrzała się dookoła. - Jak ją pan zdobył?

- Zwyczajnie. Odziedziczyłem.

- Ach, więc zasiadały w niej całe pokolenia Angelfordów?

- Nie, kupił ją ojciec, gdy zabiegał o względy matki. Starał się zrobić na niej wrażenie.

Ton jego głosu zmienił się nieznacznie, ale Calliope była zbyt pochłonięta obserwowaniem publiczności, by zwrócić na to uwagę.

- Uwielbiam, gdy mężczyźni próbują kupić uczucia kobiet.

Spodziewała się kąśliwej odpowiedzi, ale Angelford milczał. Odwróciła się, by sprawdzić dlaczego i natych­miast pożałowała, że nie okazała więcej taktu. Nie

rozumiała, co nim tak wstrząsnęło, ale poczuła wyrzu­ty sumienia.

- Och, orkiestra już jest. Zawsze chciałam posłuchać, jak stroją instrumenty. Scena przyjęcia w pierwszym akcie jest bardzo trudna. - Wychyliła się za balustradę i wskazała na muzyków. - To jedna z najambitniejszych oper Mozarta. Dyrygent musi wykazać się niezwykły­mi umiejętnościami, by dobrze pokierować trzema or­kiestrami na scenie i jedną poniżej sceny.

Calliope dostrzegła Roberta w pierwszym rzędzie na dole i schowała się w loży.

- Zaraz obejrzymy kolejną aranżację tej opery. Nie­które spektakle znacznie przewyższają inne pod wzglę­dem artystycznym, a niektórzy kompozytorzy są lepsi od innych. Ale to przecież naturalne, prawda?

Wiedziała, że plecie trzy po trzy, ale nie przestawa­ła, dopóki na ustach Angelforda nie pojawił się uśmiech. Odetchnęła z ulgą.

- Lubi pan operę, lordzie?

- Tak - odparł po chwili. - Wiem, że to niecodzienne, ale lubię oglądać przedstawienia. Chyba że coś innego przyciąga moją uwagę - powiedział, mierząc ją wzro­kiem.

Calliope zrobiło się gorąco. Wyglądało na to, że markiz odzyskał humor. Jego słowa sprawiły, że zaczę­ła się zastanawiać, do czego wcześniej wykorzystywał tę lożę.

- Potrzebuje pani wachlarza? Ma pani rumieńce. Calliope spojrzała na niego zalotnie.

- Tak... Tak, lordzie. Jest dość ciepło, nie uważa pan?

Przesunęła lekko czubkiem języka po wargach i od­chyliła do tyłu głowę. Twarz Angelforda nie zmieniła wyrazu, ale wyraźnie napiął mięśnie.

Markiz był w świetnej kondycji. Calliope pamiętała, jak łatwo na przyjęciu u Killroyów przytrzymał poko­jówkę i złapał tacę, no i przede wszystkim jak ją pod­niósł z ziemi po ataku w ogrodzie.

Cieszyła się zwycięstwem, dopóki nie przesiadł się na krzesło obok niej.

- Może powinniśmy rozładować napięcie - szepnął jej do ucha i położył dłoń na karku.

Calliope zabrakło tchu. Pozwoliła mu na delikatny masaż i spojrzała na niego. Gdy pochylił się nad nią, stwierdziła, że ma najbardziej zmysłowe usta, jakie kie­dykolwiek widziała u mężczyzny.

Do loży wszedł lord Holt i czar chwili prysł.

- Esmeraldo, moja droga, nie wiedziałem, że wybie­ra się pani dziś do opery.

Calliope chciała odsunąć się od Angelforda, ale on trzymał ją mocno.

- Lordzie Holt, miło pana widzieć. - Kotara znów się rozchyliła. - Lordzie Roth, jaka cudowna niespodzianka.

Calliope szczerze ucieszyła się na widok Rotha. Za­wsze ratował ją z opresji, gdy Holt zadręczał ją pyta­niami. Obaj mężczyźni weszli do środka i przywitali się z Angelfordem, który przyjął ich dość oschle. Calliope rzuciła mu wymowne spojrzenie. Zirytował się, ale wstał.

- Wybacz mi, moja droga, ale zostawię cię na chwilę pod opieką admiratorów i przyniosę jakieś przekąski.

Gdy wyszedł, Calliope zaczęła grać swoją rolę.

Muzycy kończyli stroić instrumenty i przedstawienie miało się wkrótce rozpocząć.

James przeciskał się przez tłum. Chciał wrócić do lo­ży, zanim podniesie się kurtyna. Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Zanim wyszedł, miał ochotę przy­łożyć Holtowi i Rothowi, ale na szczęście się opano­wał.

Calliope była kochanką jego najlepszego przyjaciela.

I pożądał jej do szaleństwa. Tracił przy niej rozum. Prowokowała go, gdy flirtowała ze Stephenem. Zwodzi­ła swoimi perfumami. Intrygowała przebraniami i pod­stępami. A kiedy przestraszona wysiadała z powozu, pragnął otoczyć ją opieką. I podobało mu się, kiedy dowcipnie krytykowała słodkie idiotki.

Był jednak Stephen. Dla jego dobra musieli ze sobą współpracować.

Tylko na ile można było jej ufać? Chociaż nie mógł na razie uznać jej za niewinną, na liście podejrzanych była na samym końcu. Jej zachowanie wskazywało na to, że jest szczera.

James wziął ze stołu dwa kieliszki wina i pospieszył z powrotem do loży. Panowała tam co najmniej jowial­na atmosfera.

- Dobranoc, Esmeraldo, Angelfordzie - pożegnał się Roth, po czym wstał i wyszedł razem z Holtem.

Calliope przyjęła kieliszek i uśmiechnęła się.

- Dziękuję.

Była w dobrym humorze i James chciał, aby tak po­zostało.

Pierwszy akt wywołał burzę oklasków, ale jego nie za­interesował. Cały czas patrzył na zasłuchaną Calliope. Zwykle stanowiła dla niego zagadkę, ale dziś wieczorem czytał w niej jak w otwartej księdze.

Podczas antraktu rozmawiali o scenografii i wspania­łym występie sopranistki.

- Wyjątkowo utalentowana śpiewaczka - stwierdziła Calliope.

- I pani powinna śpiewać, jeśli sądzić po jej imieniu -zauważył James.

- Lubi pan literaturę, lordzie?

- Kiedyś nie przepadałem za książkami. Nauczyciel twierdził, że jestem za mało zdyscyplinowany, ale któ­regoś dnia wręczył mi Odyseję. Nie mogłem się od niej oderwać.

Calliope kiwnęła głową ze zrozumieniem.

- Uwielbiam mity greckie. A moja matka uwielbiała książki. Zawsze chciała mieć ogromną bibliotekę.

- Zgromadziła ją? Calliope spochmurniała.

- Nie zrealizowała tego marzenia.

Była to pierwsza uwaga na osobisty temat, którą od niej usłyszał, i nie wiedział, jak zareagować. Co jeszcze lubiła?

- Śpiewać.

Rozmowę przerwał im coraz większy gwar wśród pu­bliczności. Rozpoczęła się towarzyska część wieczoru.

- Najwyższy czas, aby Esmeralda trochę popracowa­ła - stwierdziła Calliope, poprawiając loki.

James kiwnął głową i razem przeszli do foyer. Tam roz­dzielili się i Angelford poszedł na balkon wypalić cygaro.

We foyer panował tłok. Wyglądało na to, że wszyscy opuścili swoje miejsca i zebrali się tu, żeby poplotko­wać. Po jakimś czasie James stracił Calliope z oczu i po­stanowił wejść na schody, żeby mieć lepszy widok na zgromadzony we foyer tłum.

- Jamesie!

Angelford stłumił jęk, gdy usłyszał przymilny głos lady Flanders. Penelope przeciskała się w jego kierunku. Miała męża starszego od siebie o dwadzieścia lat i ciągle romansowała z młodszymi mężczyznami. Nigdy nie przyjęła do wiadomości, że James nie zamierza spotykać się z zamężną kobietą.

-Jamesie! Widzę, że zdobył pan nową maskotkę do kolekcji. - Podeszła do Jamesa i otarła się o niego. - Nie tak zmysłowa jak poprzednia. Jak ona miała na imię? Stella?

James kiwnął głową, ale milczał.

- Powinieneś zainteresować się kobietami, które są zdradzane przez mężów. Wiele można skorzystać na ta­kim związku. - Spojrzała na Jamesa spod przymknię­tych powiek.

- Penelope, mąż pani szuka.

Angelford wskazał na księcia, którego właśnie do­strzegł w tłumie. Lady Flanders machnęła lekceważąco ręką.

- Mój drogi, nie wie pan, że Harry z przyjemnością zamieniłby się z panem na partnerki?

James nie wątpił, że Penelope mówi prawdę. Książę należał do grona zagorzałych wielbicieli Esmeraldy.

- Nie dziś, Penelope.

Lady Flanders skrzywiła się niezadowolona, gdy nie­spodziewanie znalazł się przy nich lord Holt, ucinając rozmowę.

- Dobry wieczór, lady Flanders. Angelford, chciał­bym zamienić z panem słowo.

Penelope musiała się pożegnać.

- Zastanawiam się, czy miał pan wiadomości od Chalmersa - powiedział, gdy się oddaliła. - Powinien już zakończyć misję.

James wzruszył lekceważąco ramionami.

- Stephen prawdopodobnie zabawia się z jakąś przy­jaciółką. Albo dwiema.

Holt kiwnął głową i rozejrzał się po foyer.

- Trudno teraz stwierdzić, komu można ufać. Próbu­jemy zdemaskować szpiegów w ministerstwie. Już od dawna nie mieliśmy takich kłopotów.

Do czego Holt zmierzał? Zawsze słynął z tego, że nie odkrywał przed nikim swoich kart. W dodatku zaled­wie przedwczoraj twierdził, iż ostatnio ma mało pracy.

Zanim James zdążył go o to zapytać, rozległ się dzwo­nek informujący o rozpoczęciu drugiego aktu. Holt po­żegnał się i odszedł. James rozejrzał się w poszukiwaniu Calliope i stwierdził z niezadowoleniem, że gdzieś znik­nęła. Poszedł do swojej loży, ale i tam jej nie znalazł.

Zaczął się denerwować.

Odwrócił się i pod ścianą zobaczył Terrence'a Smi­tha, człowieka, który uczestniczył w tych samych przy­jęciach co Calliope. Nieudolnie próbował udawać, że na kogoś czeka.

James zignorował go i ruszył w stronę schodów pro­wadzących na parter. Za rogiem natknął się na wianu­szek mężczyzn otaczających Calliope. Jeden z wielbicie­li objął ją w talii i próbował siłą pocałować. Calliope już podnosiła kolano, by zniweczyć ten zamiar, ale James był szybszy. Szarpnął mężczyznę za ramię i cisnął nim

o balustradę. Pogratulował sobie, że nie zrzucił go na dół.

- Panowie - powiedział i zdjął szal.

Korytarz natychmiast opustoszał. Sponiewierany po­dążył za spiesznie umykającymi kolegami.

- Co pani robi? - spytał James, gdy zostali sami. Calliope spojrzała złowrogo na markiza i chciała go ominąć. Chwycił ją za ramię i powtórzył pytanie, ale z loży obok wyszła jakaś para. James rozluźnił uścisk i pociągnął Calliope w stronę wyjścia z teatru.

- Proszę mnie puścić - warknęła.

Angelford spełnił tę prośbę, ale dopiero na zewnątrz.

Calliope niechętnie, ale posłusznie wsiadła do powozu. On zajął miejsce naprzeciwko niej.

- Czy muszę pani przypominać, że nie po to tu przy­szliśmy, żeby szukała pani sobie nowego protektora?

Calliope rzuciła mu mordercze spojrzenie.

- Nie, lordzie, myślę, że sama dobrze o tym wiem.

- A więc, co pani tam robiła? Calliope zacisnęła usta.

- Próbowałam uzyskać informacje na interesujący nas temat i jednocześnie opędzać się od tak zwanych wielbicieli.

- I czego się pani dowiedziała?

- Że mężczyźni są jak zwierzęta - wycedziła wściekła. Angelford uśmiechnął się.

- Moja droga, przecież takie właśnie zajęcie sobie pa­ni wybrała. W pewnym sensie kobiety pani pokroju wywołują w nas zwierzęce odruchy. Czego pani ocze­kiwała?

Calliope westchnęła i opadła bezsilnie na oparcie.

- Mimo wszystko mam nadzieję, że nie wszyscy są tacy.

James zmarszczył brwi.

- Rozmawiałam z czterema osobami z listy - ciąg­nęła. - Tylko lord Roth, jedyny dżentelmen wśród bes­tii, zadawał dużo pytań na temat Stephena. Pan Tern­berry z kolei interesował się naszym związkiem. Lord Pettigrew to lubieżny buldog, który moim zdaniem coś ukrywa. Lord Holt jak zwykle pytał o wiele spraw, ale nie o Stephena. Konwersowałam jeszcze z dziesięcioma, których nie ma na liście. Okazali się wyjątkowo ciekaw­scy i aroganccy - wyliczyła Calliope.

James był zaskoczony.

- Niezły początek, muszę przyznać.

Chyba zauważyła jego zdziwienie, bo westchnęła cierpiętniczo.

- Przekona się pan, że jestem dobrą obserwatorką, lordzie. Mam ogromne doświadczenie w tej dziedzinie.

James przytaknął. W myślach już rozważał kolejny etap ich planu.

- A propos, Terrence Smith stał dziś obok mojej lo­ży. Czy on wie, kim pani jest?

- Nie - odparła Calliope. - Chyba nie rozpoznał mnie jako Margaret Stafford, ale był jednym z niewie­lu arystokratów, z którymi przyjaźniłam się jako dama do towarzystwa. Szanował mnie.

- Margaret Stafford nie traktowano dobrze, prawda? To dlatego postanowiła pani zostać kimś innym?

- Pan powinien wiedzieć to najlepiej. Był pan wyjąt­kowo okrutny.

Jamesa ruszyło sumienie, ale nie dał tego po sobie po­znać.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego udawała pani zanie­dbaną starą pannę. Gdybym wiedział, jaką piękną mógł­bym mieć z pani kochankę, proszę mi uwierzyć, że zdo­byłbym panią jeszcze przed Stephenem.

Calliope poczerwieniała ze złości.

- Jest pan bezczelny. Naprawdę nie wiem, dlaczego tracę czas na rozmowę z panem. Możemy prowadzić śledztwo, ograniczając konwersacje do minimum. Na­prawdę zamierzam... - przerwała, bo Angelford pod­niósł jej prawą nogę i położył sobie na kolanach.

- Proszę w tej chwili przestać!

James zignorował jej polecenie. Zdjął pantofelek i za­czął masować stopę, a potem kostkę i łydkę.

- To bardzo niestosowne zachowanie. Proszę natych­miast przestać!

Calliope nachyliła się do przodu, by go odepchnąć, ale on spokojnie powstrzymał ją i zmusił, by usiadła. Uśmiechnął się na widok jej rozwścieczonej miny.

- Proszę się rozluźnić, panno Minton. Zdecydowanymi ruchami kontynuował masaż i po kilku chwilach poczuł, że rozluźniła mięśnie. Podniósł drugą stopę i potraktował ją podobnie. Calliope zamk­nęła oczy i westchnęła cicho.

Słysząc to, James znieruchomiał. Dość tego, powie­dział sobie. Najwyższy czas wrócić do rzeczywistości.

- Calliope...

Powóz podskoczył na kamieniu tak niefortunnie, że Calliope zsunęła się z siedzenia. James chwycił ją na rę­ce, zanim upadła na podłogę.

Roześmiała się nerwowo i spojrzała na niego.

Angelford pochylił się i zagarnął ustami jej wargi. Po­czuł smak mięty i zapach lawendy. Nie przerywając po­całunku, posadził ją sobie na kolanach i wsunął prawą dłoń w jej włosy. Calliope zadrżała, ale przytuliła się do niego i oddała pocałunek.

7.

Angelford zsunął jej perukę i gładził po włosach, do­póki nie spłynęły długą falą na ramiona i plecy. -Jesteś taka piękna...

W głowie Calliope rozległ się ostrzegawczy głos, ale zignorowała go. Objęła ramionami Jamesa i przytuliła się do niego mocniej. On ułożył się wygodniej na sie­dzeniu i pociągnął ją na siebie. Jego dłonie zsunęły się na łydki Calliope i zaczęły powoli wspinać się do góry, mnąc delikatny materiał sukni. W powozie zrobiło się gorąco i duszno.

Gdy palce Angelforda dotarły do ud Calliope, kare­ta zwolniła. W oczach Jamesa płonął ogień.

- Och, nie - jęknęła, gdy dotarło do niej, co się stało.

Odepchnęła Angelforda i ciężko opadła na swoje miejsce. Co ją opętało? Co skłoniło do tak nieodpowie­dzialnego zachowania? Ze spuszczonym wzrokiem, próbując ukryć zawstydzenie, założyła perukę i popra­wiła suknię. Angelford tymczasem siedział nieruchomo i przyglądał się jej.

W końcu powóz zatrzymał się. Lokaj pomógł Calliope wysiąść. Gdy tylko znalazła się na chodniku, pędem ru­szyła w stronę domu, nie oglądając się za siebie. Dopiero w środku spojrzała przez okno, ale karety już nie było.

Co on sobie teraz myśli? O czym ona myślała? - Cal?

Calliope pisnęła przerażona.

- Dee! - krzyknęła, odwróciwszy się. - Śmiertelnie mnie wystraszyłaś. Co ty wyprawiasz?

- Stwierdziłam, że krótki liścik to nie to samo co od­wiedziny. Powiedziałaś przecież, że przyjdziesz do nas, prawda?

Calliope wygładziła pomiętą suknię.

- Przepraszam, Dee. Zajęłam się pracą, jak tylko upewniłam się, że jesteście bezpieczni.

Dee zmarszczyła brwi.

- Ze jesteśmy bezpieczni?

Calliope skarciła się w duchu za tę nieprzemyślaną wypowiedź.

- Słyszałam, że w mieście panuje grypa. Chciałam się upewnić, że jesteście zdrowi.

- Grypa? A dokąd poszłaś wieczorem?

- Do opery.

- Gdzie jest Stephen? - Deirdre wyjrzała przez okno. -Wytłumaczył się z wczorajszej nieobecności?

- Przysłał list, w którym przeprosił, że nie wziął udziału w balu maskowym i że nie będzie mógł dziś się ze mną spotkać. Poprosił Angelforda, żeby mi towarzy­szył - skłamała Calliope z ciężkim sercem.

Deirdre obejrzała siostrę od stóp do głów i uśmiech­nęła się zadowolona.

- Angelforda? Ciekawe. Widzę, że podoba ci się ta za­miana.

Calliope zmarszczyła brwi.

- O czym ty mówisz?

Deirdre uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ale nie odpo­wiedziała.

Calliope wzruszyła ramionami i poszła na górę, by jak najszybciej się przebrać. Niezadowolona usłyszała za sobą kroki siostry. Nie spodobała jej się rozbawiona mina Deirdre.

- Stephena nie było, a ja potrzebowałam towarzysza. To wszystko.

- Tak - odpowiedziała po dłuższej chwili Deirdre. -Pewnie dlatego masz perukę założoną tyłem do przodu.

Panujący w pokoju bałagan oświetliły wesołe pro­mienie porannego słońca.

Gdzie jest szczotka do włosów? zastanawiała się Ca­lliope. Przecież była tu zaledwie przed chwilą.

Porozrzucała na boki części garderoby leżące na pod­łodze. Nic z tego.

Deirdre musiała ją gdzieś schować przed wyjściem.

Mrucząc pod nosem, Calliope uklękła i zajrzała pod łóżko. Pusto.

Szafa? Same suknie.

W tej sytuacji postanowiła, że przed przyjazdem Angel­forda najpierw się ubierze. Poczuła, że się czerwieni. To oczywiste, że nie przyjmie go w halce.

Sięgnęła po poranną szafirową suknię. Dotknęła de­likatnego materiału i natychmiast cofnęła rękę jak opa­rzona. Suknia opadła na podłogę.

Nie, lepiej założyć skromny szary strój. Szybko włożyła prostą suknię bez dekoltu i jeszcze raz rozej­rzała się w poszukiwaniu szczotki do włosów.

Rozległo się stukanie do drzwi wejściowych i głos Grimmonda oznajmił przybycie Angelforda. Calliope zerknęła na zegar. Minęło południe, a ona zmarnowała cały ranek.

Podbiegła do lustra, by rzucić na siebie okiem.

Szczotka do włosów leżała na toaletce. Calliope chwy­ciła ją i przeciągnęła po włosach, zastanawiając się po raz setny, co się z nią dzieje.

Ciekawe, co powie? myślała, schodząc po schodach.

Angelford czekał na nią w bibliotece. Siedział za jej biurkiem. Wahanie Calliope zniknęło bez śladu.

- Dzień dobry, lordzie - przywitała go zirytowana. -Proszę się czuć jak u siebie.

Markiz spojrzał na nią i skrzywił się na widok niegustownej sukni. Ale gdy popatrzył jej w oczy, uśmiech­nął się.

- Dziękuję, panno Minton. Skorzystam z zaprosze­nia. Proszę usiąść.

Wskazał jej krzesło dla gości i Calliope z trudem opa­nowała odruch, by rzucić się na niego z nożem do otwie­rania listów, który leżał na skraju biurka. Angelford naj­wyraźniej podążył za jej wzrokiem, bo podniósł nożyk, mrucząc coś pod nosem, i przełożył go w inne miejsce.

- Ma pani spuchnięte oczy. Dobrze pani spała? - spy­tał przytłumionym głosem.

- Spałam świetnie. Dlaczego miałoby być inaczej?

- Nie będę przepraszał za to, co stało się wczoraj w nocy, bo ani ja, ani pani niczego nie żałujemy. Szko­da tylko, że podróż trwała tak krótko. Obiecuję, że na­stępnym razem wszystko potoczy się zupełnie inaczej.

Calliope nie znalazła żadnej odpowiedzi na taką su­gestię i zaczerwieniła się.

Tymczasem w mgnieniu oka Angelford zmienił się z kusiciela w przedsiębiorcę. Z leżącego przed nim pli­ku dokumentów podniósł pierwszy, pozostałe podsunął Calliope. Zatrzymał sobie kopię listy, którą znaleźli wczoraj wieczorem.

Sięgnął do kieszeni i nałożył okulary.

- Martwi mnie ten Nieznany.

Calliope z zaskoczeniem stwierdziła, że w okularach Angelford wygląda o wiele przyjaźniej.

- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary. Markiz spojrzał na nią.

- Tylko do czytania. Od patrzenia na bazgroły mo­ich znajomych bolą mnie oczy.

Calliope chrząknęła.

- Myślałam, że ludzie o pańskiej pozycji zatrudniają zasuszonych staruszków, żeby nie brudzić sobie rąk atramentem.

James uśmiechnął się lekko.

- Od razu lepiej, prawda?

Calliope skrzyżowała ramiona na piersi. Angelford przejrzał jeszcze kilka dokumentów i do­dał je do jej pliku.

- Proszę się z tym zapoznać. To informacje na temat naszych głównych podejrzanych.

Calliope spojrzała na niego, potem na pokaźnych rozmiarów stertę, ale nie sięgnęła po nią.

- Cóż, panno Minton, jeśli nie jest pani w stanie prze­czytać kilku istotnych informacji... - zaczął wyzywają­cym tonem.

- Pańskie sztuczki nie działają na mnie, lordzie - prze­rwała mu, ale wzięła do ręki dokumenty. - Ktoś tu mu­si zachowywać się jak dorosły człowiek - dodała, gdy do­strzegła jego zadowolony uśmiech.

Angelford miał wyjątkowy dar doprowadzania jej do szewskiej pasji.

- Bujamy w obłokach?

Calliope spojrzała na niego wściekła i zaczęła czytać o Merriweatherze.

- Merriweather zmarł trzy lata temu. Dość nieoczeki­wanie, więc moglibyśmy przyjrzeć się mu dokładniej. Nie wolno nam niczego przeoczyć - powiedział. Calliope przytaknęła.

- Dlaczego taki hulaka zadawał się z Francuzami? James ożywił się.

- Chodzi o to, że...

Dyskutowali o zgromadzonych dokumentach aż do późnego popołudnia, a wydawało się, że materiałów nie ubywa. W dodatku zostały im jeszcze do omówienia liczne kolekcjonerskie zainteresowania Stephena i jego interesy.

Calliope stłumiła ziewnięcie. Miała ochotę odpocząć, ale przysięgła sobie, że pierwsza nie wstanie od biurka.

- Może się przewietrzymy? - spytał James. - Świeże po­wietrze dobrze nam zrobi. Lubi pani kawiarnię Guntera?

- Tak, uwielbiam lody.

- To świetnie. Proszę założyć coś ciepłego i idziemy.

- Zaraz będę gotowa - zawołała Calliope, wbiegając na schody.

Szybko zmieniła szarą suknię na błękitną, a na ramio­na narzuciła jasną pelisę. Poprawiła makijaż i nałożyła perukę, po czym spiesznie zeszła na dół. W korytarzu czekał James. Spojrzał z niesmakiem na perukę, ale nic nie powiedział.

Dwukółką Angelforda pojechali na plac Berkeley. Wiał lekki wiaterek i Calliope była zadowolona, że się ciepło ubrała. Kilka powozów już stało na placu, a ich pasażerowie gawędzili ze sobą. Calliope niechętnie, ale bez sprzeciwu spełniła towarzyski obowiązek i wymie­niła uprzejmości ze znajomymi.

W końcu dotarli do kawiarni. James zatrzymał ko­nie pod rozłożystym klonem po drugiej stronie ulicy.

Calliope podniosła się, ale Angelford usadził ją z po­wrotem.

- Nie ma potrzeby wstawać, moja droga.

Calliope opadła na siedzenie zawstydzona, że zapo­mniała o etykiecie. Arystokrację w powozach obsługi­wali kelnerzy.

Plac jak zwykle tętnił życiem. Ulicą przejeżdżały roz­maite pojazdy, a ich pasażerowie albo rozkoszowali się przejażdżką, albo usilnie starali się, aby ich zauważono. Młodzieńcy w pędzących faetonach wyprzedzali plot­kujące matrony w kabrioletach. Eleganckie pary w lan­dach ustępowały drogi galopującym jeźdźcom. Ten spektakl można było oglądać godzinami.

Pomiędzy powozami przemykali kelnerzy. Calliope zwykle lubiła im się przyglądać, ale dziś nie miała ocho­ty patrzeć, jak jeden z nich ryzykuje życiem, by przy­nieść jej lody. Młody człowiek próbował wejść na uli­cę, ale tuż przed nim przemknął faeton, więc się cofnął. Po chwili rzucił się do przodu prosto pod kolejny. Na szczęście w ostatniej chwili konie skręciły.

James wziął Calliope za rękę. Cały czas patrzył na kelnera, nie na nią, ale widocznie wyczuł jej obawę. Zło­żył zamówienie i mężczyzna natychmiast ruszył z po­wrotem.

- Można by pomyśleć, że nigdy pani tu nie była.

- Moim zdaniem powinniśmy wysiąść i pójść do ka­wiarni - odparła zirytowana.

Angelford pogroził jej palcem.

- Tak ważna osobistość jak ja nie może sobie pozwo­lić na żadną ekstrawagancję.

Calliope musiała się uśmiechnąć.

- Ależ pana pozycji nic nie zagrozi, lordzie.

- Myli się pani - wyniośle odparł markiz.

- Założę się, że zawsze stawia pan na swoim.

- Uważam, że we wszystkim, co się robi, trzeba być najlepszym.

- Cóż, muszę przyznać, że w złośliwościach nikt pa­nu nie dorównuje...

- Proszę bardzo - rozległ się głos kelnera, który zdą­żył wrócić z lodami.

- Dziękuję.

Calliope odwróciła głowę, żeby nie patrzeć na slalom kelnera między powozami. James mruknął coś pod no­sem o niewdzięcznych złośnicach, ale Calliope zignoro­wała go i zabrała się do lodów.

- To ambrozja. Smakują bosko.

James z zapałem pałaszował swoją porcję.

- Owszem, niezłe. Calliope machnęła ręką.

- Niezłe? Jak można powiedzieć, że piramidy są nie­złe albo Kaplica Sykstyńska jest niezła, albo symfonia Mozarta jest niezła, albo... - przerwała na widok uśmie­chu Angelforda. - Zresztą i tak wie pan, o co mi chodzi.

Skierowała łyżeczkę do ust, ale zanim połknęła zawartość, roztopiona strużka spłynęła jej po brodzie. Angelford uśmiechnął się, ale po chwili spoważniał. Wy­ciągnął z kieszeni chusteczkę i delikatnie otarł jej wargi.

- Znam lepszy sposób, aby je wyczyścić.

Jego wzrok sprawił, że pelisa nagle okazała się zupeł­nie niepotrzebna.

- Może powinniśmy pojechać do księgarni i poszu­kać książek na temat pieczęci i pierścieni? - spytała Calliope ze wzrokiem wbitym w pucharek.

- Tchórz.

- Może.

- Esmeraldo. Angelford. Cieszę się, że was widzę.

Obok ich powozu zatrzymał się Robert Cruikshank. Wyraz jego twarzy przeczył wesołemu powitaniu.

- Dzień dobry panu. Piękną mamy dziś pogodę - po­wiedziała Calliope z wymuszonym uśmiechem.

Robert wyglądał na zirytowanego.

- Owszem. Liczyłem, że spotkam tu pana Chalmersa. Widzieli go państwo?

- Och, hula u siebie na wsi. Wie pan, jaki jest Ste­phen.

Angelford skarcił Calliope wzrokiem, ale nie konty­nuował rozmowy, bo Cruikshank pożegnał się i odje­chał.

- Zapomniałem, że i on dobrze zna Stephena. Musi­my go dodać do naszej listy.

- Po co dopisywać Roberta? - spytała zaskoczona Calliope.

- Roberta? - zdziwił się James.

- Pana Cruikshanka. Jest dalekim krewnym Stephe­na - dodała pospiesznie.

- Bardzo dalekim. Hmm...

- Nie ma potrzeby dłużej o nim dyskutować, nie jest podejrzany.

James zmrużył oczy.

- Nie? Jest pani bardzo pewna siebie. Ciekawe dla­czego.

- Proszę mi zaufać.

- No dobrze, pojedźmy wobec tego do księgarni.

Spędzili kilka godzin wśród książek, ale niczego in­teresującego nie znaleźli. Słońce chyliło się już ku za­chodowi, gdy podjechali pod rezydencję Stephena.

- Umieram z głodu. Lody i herbatniki to żadne je­dzenie.

Calliope poczuła, jak burczy jej w żołądku.

- Mam pomysł. Pozbieram nasze papiery i porozma­wiam z Grimmondem - oznajmił markiz.

- Co pan zamierza?

- Pojedziemy do mnie. Calliope zawahała się.

- To chyba nie jest najlepszy pomysł. James spojrzał na nią rozbawiony.

- Myślę, że w domu pełnym służby nie musi się pa­ni obawiać o swoją „cnotę". A tak przy okazji, mój ku­charz, Louis, jest geniuszem. Wellington próbował go przekupić w zeszłym miesiącu, oferując wyższe wyna­grodzenie, ale na szczęście bezskutecznie.

James wysiadł z powozu i poszedł do rezydencji po dokumenty. Gdy wrócił, Calliope była w stanie myśleć wyłącznie o smakołykach Louisa.

Do posiadłości Angelforda dotarli w zaledwie dzie­sięć minut. Burczenie w brzuchu Calliope było coraz głośniejsze.

Markiz popatrzył na nią rozbawiony.

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ja pójdę przodem - za­uważył wesoło. - Mogłaby pani zjeść Templetona, a to najlepszy kamerdyner w mieście. Proszę przypominać mi, bym od tej pory regularnie panią karmił.

Calliope była zbyt głodna, żeby myśleć logicznie, ale zorientowała się, że ostatnia uwaga Angelforda sugeru­je częste spotkania w przyszłości.

W drzwiach powitał ich Templeton.

- Prosimy o kolację i to jak najszybciej - polecił James.

Służący skinął głową i skierował się do kuchni. Calliope tak jak podczas poprzedniej wizyty zachwy­cona wpatrzyła się w sufit.

- Jest przepiękny. I namalowany z najdrobniejszymi szczegółami.

James posmutniał.

- Moja matka zamówiła go tuż przed śmiercią. Calliope delikatnie dotknęła ramienia markiza.

- Bardzo mi przykro.

- To było wieki temu - odparł i poszedł do jadalni. Na środku przestronnego pokoju stał ogromny stół.

Calliope pomyślała, że gdyby dwie osoby miały usiąść na przeciwległych jego krańcach, musiałyby do siebie krzyczeć, żeby się usłyszeć.

- Coś się stało? Calliope pokręciła głową.

- Nie, zastanawiałam się tylko, czy łatwo rozmawia się tu osobom siedzącym naprzeciwko siebie.

Angelford uśmiechnął się.

- Niestety nie. My zwykle zajmowaliśmy miejsca obok siebie. Ale miałem ciotkę, która upierała się, że­byśmy jadali zgodnie z etykietą. Niezbyt miło wspomi­nam jej wizyty.

Podano kolację. Calliope ze smakiem pochłaniała so­czystego bażanta, słuchając zabawnych opowieści Jame­sa o jego licznej rodzinie i przyjaciołach. Zauważyła, że nie mówi nic o rodzicach. Wiele nazwisk rozpoznała i podświadomie starała się zapamiętać, by w przyszło­ści wykorzystać tę wiedzę.

Widząc jej stłumione ziewnięcie, James zasugerował, żeby przeszli do gabinetu.

Calliope znalazła się w pokoju, w którym domino­wały czerwienie, błękity i ciemne drewno. Gdy przy­szła tu wczoraj, nie zdążyła zwrócić uwagi na wystrój wnętrza, i dopiero dziś przekonała się, że był to bar­dzo męski pokój bez najmniejszego śladu kobiecej ręki.

W rogu sofy leżał zwinięty w kłębek rudy kot. Patrzył na nią podejrzliwie i nie oderwał od niej wzroku, na­wet gdy James, przechodząc obok, pogłaskał go po grzbiecie.

Calliope podeszła bliżej i wyciągnęła dłoń w kierun­ku zwierzęcia. Kotek powąchał jej palce i delikatnie po­lizał ich koniuszki. Pogłaskała go pod brodą, a zadowo­lony rudzielec przeciągnął się i zamknął oczy. Calliope podniosła głowę i stwierdziła, że James przygląda się tej scenie z uśmiechem.

- Gideon świetnie zna się na ludziach. Mało kogo traktuje tak łaskawie.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, do gabinetu wszedł Templeton.

- Lordzie, właśnie dostarczono ten list. Czy mam po­dać herbatę?

James przytaknął i wziął do ręki kopertę. Kamerdy­ner opuścił pokój.

Angelford przeczytał wiadomość i wyraźnie się ożywił.

- Ma pani ochotę wybrać się na przyjęcie w ten week­end?

- Przyjęcie? - zdziwiła się Calliope.

- Tak. Pettigrew urządza zabawę w swojej rezydencji pod Londynem. Jest na naszej liście, więc mielibyśmy idealną okazję, żeby przejrzeć jego... rzeczy.

- Rzeczy?

- Zaczynam odnosić wrażenie, że rozmawiam z pa­pugą, panno Minton. Jestem pewien, że Ternberry i Roth też zostali zaproszeni. Nie możemy zmarnować takiej okazji.

- A jeśli w tym czasie ktoś włamie się do domu Ste­phena i ukradnie to, czego szukamy?

Angelford uśmiechnął się.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że tak właśnie się sta­nie, bo moi ludzie będą przez cały czas obserwować re­zydencję.

- A jak długo będziemy u lorda Pettigrew? James lekceważąco wzruszył ramionami.

- Cały weekend. Calliope zadrżała.

Angelford wyciągnął z szuflady parę kartek papieru i napisał dwa listy. Chwilę później w pokoju zjawił się Templeton z herbatą.

- Proszę je doręczyć - polecił James. Kamerdyner posłusznie zabrał koperty i wyszedł. Calliope nie udało się stłumić kolejnego ziewnięcia.

- Może jednak dziś skończymy wcześniej. Woźnica zabierze panią do domu. Omówimy strategię podczas podróży do Pettigrew.

Calliope wstała. James chwycił ją za rękę i przyciąg­nął do siebie.

- Przyjadę po panią jutro. - Nachylił się nad jej dło­nią i ucałował wewnętrzną stronę nadgarstka. - Dobra­noc, moja droga.

Calliope wybiegła z pokoju, jakby goniła ją sfora wściekłych psów.

Gdy wyszła, James spojrzał w górę na sufit. Zwykle starał się na niego nie patrzeć i w miarę upływu czasu ból zelżał, ale pustka, którą śmierć matki pozostawiła w jego sercu, pozostała.

Pamiętał jej radość, gdy malarz zakończył pracę. By­ła zachwycona, a ojciec szczodrze wynagrodził artystę. Za jej uśmiech oddałby wszystkie pieniądze świata.

Zaledwie dwa miesiące później jego pełna życia mat­ka zmarła. Lekarz stwierdził zapalenie płuc. James już wtedy, w wieku dwunastu lat, wiedział, że przeziębie­nie, którego nabawiła się podczas ich ostatniego space­ru, przerodziło się w tę groźną chorobę. Gdyby nie po­prosił wtedy o piknik, matka żyłaby do dziś.

Ojciec podzielał jego zdanie. Dzień, w którym lady Angelford złożono do trumny, był ostatnim dniem, gdy odezwał się do syna. James słyszał, jak służący szeptali między sobą, że jego podobieństwo do matki było nie do zniesienia dla ojca.

Nieodwzajemniona miłość to przekleństwo.

James przypomniał sobie ostatni wieczór, gdy pozwo­lił sobie na płacz. Leżał w łóżku, kiedy usłyszał wściek­ły krzyk ojca. Wybiegł ze swojego pokoju i w ostatniej chwili uchylił się przed odłamkami szkła spadającymi na schody. Schował się za balustradą niewidoczny dla zroz­paczonego markiza.

Przestraszona służba rozbiegła się po kątach. Ojciec dostał szału, groził, że zniszczy malowidło. Rzucał w niego karafkami, ale obraz pozostał nietknięty. Po­tem skulił się na podłodze i szlochał przez kilka godzin. Nie wiedział, że przez cały ten czas towarzyszy mu syn, który płacze razem z nim.

Markiz pił wystarczająco dużo, by szybko zapomnieć o swoich obietnicach dotyczących sufitu. Od tamtej po­ry James już nigdy nie widział ojca trzeźwego. Markiz w błyskawicznym tempie roztrwonił majątek i rzadko bywał w rezydencji.

Rok później dołączył do ukochanej żony, zostawia­jąc synowi w spadku tylko długi. James obiecał sobie, że nigdy się nie zakocha. Nigdy nie podda się słabości.

Spojrzał ponuro na szklaneczkę szkockiej, którą trzymał w dłoni. Zirytowany odstawił ją na stół i wy­szedł z pokoju.

Godzinę po powrocie Calliope do domu Deirdre i Robert wkroczyli do jej salonu. Cruikshank najwyraź­niej zamierzał porozmawiać o Angelfordzie i przypro­wadził Deirdre, by poparła jego argumenty.

- Skąd wzięłaś takich krzepkich służących? - spytała siostra.

James wyznaczył dwóch swoich ludzi, aby zostali z Calliope. Obaj rzeczywiście wyglądali bardziej na pię­ściarzy niż lokajów.

- Zastępują służących Stephena. Charlie ma zapale­nie płuc, a Fred zwichnął nogę w kostce. Ci panowie są ich krewnymi.

Calliope pochyliła się i zaczęła pakować walizkę, sta­rając się uniknąć wzroku gości.

- Dokąd się wybierasz? - chciał wiedzieć Robert.

- Jadę na przyjęcie do posiadłości lorda Pettigrew. Deirdre i Robert wymienili znaczące spojrzenia.

- Przyjęcie?

- Tak - zdecydowanym tonem odparła Calliope. -I nie mogę się doczekać wyjazdu.

Robert spojrzał na nią niezadowolony.

- Porozmawiam ze Stephenem. Za daleko się posu­nął tym razem. Nie możesz jechać.

Calliope spojrzała wyniośle na przyjaciela.

- Mogę i pojadę. - Wyciągnęła z szafy dzienną suk­nię. - Co więcej, nie jadę ze Stephenem, bo on musiał opuścić Londyn w interesach. Będzie mi towarzyszył markiz Angelford.

Deirdre wydała stłumiony okrzyk zdziwienia, a Ro­bert zawołał: -Co?!

Calliope odwróciła wzrok.

- Stephen pozwolił mi jechać z markizem. Powiedział, że Angelford jest zupełnie niegroźny. - Ostatnie słowo wykrztusiła z pewnym trudem.

Robert dotknął jej ramienia i zmusił, by spojrzała na niego.

- Angelford jest tak niegroźny jak lew. Nie wiesz, do czego on jest zdolny. W towarzystwie zachowuje się przyzwoicie, ale ja dobrze wiem, że z nim nie ma żar­tów. Poza tym sądziłem, że go nie znosisz. Pamiętasz karykatury? Złośliwości, przytyki pod jego adresem?

Calliope popatrzyła Cruikshankowi prosto w oczy.

- Mówiłam już, że jadę na przyjęcie, aby obserwować gości. Będę miała również okazję zebrać materiał do ry­sunków. To wszystko, nic więcej. Nie muszę się nicze­go obawiać ze strony Angelforda. A teraz wybaczcie, ale chcę się spakować.

Robert był wyraźnie urażony, a Dee zaskoczona i zdezorientowana. Calliope ogarnęły wyrzuty sumie­nia. Żałowała, że musi kłamać przyjaciołom, ale w sy­tuacji, w której się znalazła, nie miała wyjścia. Od tego mogło zależeć życie Chalmersa.

- Stephen niedługo wróci i życie potoczy się swoim dawnym torem. Proszę, zaufajcie mi.

Robert odwrócił się i bez słowa opuścił pokój. Ale Deirdre została chwilę dłużej. -Cal?

Zapadła niezręczna cisza. Calliope przeczesała palca­mi włosy.

- Dee, nie mogę ci teraz nic więcej powiedzieć. Pro­szę, zaufaj mi, dobrze?

Siostra jednak nie wyglądała na przekonaną.

- Uważaj na siebie, Cal. Nie chcę, by stała ci się krzywda - powiedziała i podążyła za Robertem.

Calliope podeszła do okna i odprowadziła przyjaciół wzrokiem. Było jej przykro, że nie może ich wtajemni­czyć w szczegóły planu, który ustalili z Angelfordem. W dodatku Dee miała rację. Atmosfera robiła się coraz gorętsza.

Robert zauważył swojego informatora w zadymionej części tawerny. Podniszczony budynek stał w najgor­szej dzielnicy Londynu. Robert nie lubił tu przycho­dzić. Przed oczami mignęła mu twarz Calliope. To jej właśnie zawdzięczał wątpliwą przyjemność przebywa­nia w tym miejscu. Ciągle jeszcze nie uspokoił się po rozmowie, którą przeprowadził z nią kilka godzin te­mu. Najchętniej wróciłby do niej i siłą przekonał do swoich argumentów.

Usiadł naprzeciwko mężczyzny.

- Masz? -Nie.

Niech to szlag trafi. Przecież Stephen twierdził, że tam właśnie będzie.

- A ona to ma?

- Na pewno.

- Myślisz, że mi odda?

- O, nie. Może temu blondynowi. Odwiedzał ją dość regularnie.

Robert z trudem opanował zniecierpliwienie. Ste­phen nie mógł już w niczym pomóc.

- Tak, wiem. Ale jego nie ma.

- Próbowałem dostać się tam parę dni temu, tak so­bie, żeby się rozejrzeć, na wypadek gdybyście chcieli spróbować innych metod.

Robert zmarszczył brwi.

- Nie rób tego więcej. Musimy zastanowić się, jak to stamtąd wynieść, nie wzbudzając jej podejrzeń.

Mężczyzna pociągnął spory łyk piwa i czekał.

- Słuchaj - zaczął Robert. - Zrobisz tak.

8.

Finn wszedł do gabinetu około dziesiątej. James miał długą, niespokojną noc. Od świtu bezskutecznie próbo­wał ułożyć w logiczną całość informacje, które zebrał razem z Calliope.

- Lordzie, nie udało mi się odnaleźć Rzeźnika.

- Takiej właśnie dobrej wiadomości potrzebowałem na początek dnia - ironicznie zauważył Angelford.

Finn spojrzał z wyrzutem na swego pana.

- Przecież początki zawsze są trudne. Trzeba będzie dać ludziom odpowiednią zachętę.

- Wolałbym, żeby sprawy toczyły się trochę szybciej. Masz coś jeszcze?

- Tak, trochę informacji o tej drugiej sprawie, którą miałem się zająć.

James ożywił się.

- Karykaturzysta? Co o nim wiesz?

- Na razie niewiele. Ustaliłem, że Robert Cruikshank przywozi te rysunki do Ackermanna i dostaje za nie ho­norarium.

- Cruikshank? Spotkałem go wczoraj, ale on przecież publikuje karykatury pod swoim nazwiskiem.

- Pomyślałem, że chciałby pan, żebym zainteresował się nim trochę bliżej, więc się postarałem. Jego służba jest wyjątkowo dyskretna, więc od nich niczego się nie dowiedziałem. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku. Lubi hazard, ale z umiarem. Często od­wiedza teatr Adelphi i jest widywany w towarzystwie panny Deirdre Daly.

- Bardzo interesujące. Finn przytaknął.

- Chce pan, abym przyjrzał mu się jeszcze bliżej? Nie zrobiłem tego do tej pory, bo stwierdziłem, że w tej chwili Rzeźnik jest ważniejszy.

- Masz rację, jak zwykle. Skup się na Rzeźniku.

- Czy wiedział pan, że Robert Cruikshank jest dale­kim krewnym pana Chalmersa? Jego prababka była sio­strą cioteczną prababki pana Chalmersa. Dość dalekie, ale mimo wszystko pokrewieństwo.

James uśmiechnął się.

- Rzeczywiście. Chyba złożę wizytę panu Cruikshankowi.

Finn podał mu adres karykaturzysty i godzinę póź­niej James zawitał do rezydencji artysty.

Ostatnio jego nazwisko dość często wypływało w roz­mowach i Angelford pomyślał, że spotkanie z tym czło­wiekiem mogłoby wyjaśnić parę spraw.

Cruikshank zszedł do niego niemal natychmiast i za­prowadził do swojego gabinetu.

- Lordzie, czemu zawdzięczam tę przyjemność? - spy­tał, choć jego mina świadczyła o tym, że ani trochę nie jest zadowolony z wizyty.

James postanowił od razu przejść do rzeczy.

- Co wie pan o Thomasie Landesie?

- To młody karykaturzysta, który zdobył już sobie popularność - odparł rzeczowo Cruikshank.

- Chciałbym z nim porozmawiać. Gdzie mogę go znaleźć?

- Dlaczego zwraca się pan do mnie? Proszę spróbo­wać w wydawnictwie - zasugerował niezbity z tropu Cruikshank. - A może zamieści pan ogłoszenie?

- Wolałbym, żeby pan podał mi jego adres i zaosz­czędził niepotrzebnego zachodu.

- Bardzo chciałbym panu pomóc, ale nie potrafię.

- Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, że to pan dostarcza jego szkice do wydawnictwa, więc trudno mi uwierzyć, że nie zna pan jego adresu i nie wie pan, jak się z nim skontaktować. A może to pan ukrywa się pod tym pseudonimem?

Cruikshank przyglądał mu się przez chwilę, po czym uśmiechnął się.

- Może.

- Dowiem się prawdy, Cruikshank, wcześniej czy póź­niej. To tylko kwestia czasu. Byłbym jednak skłonny okazać hojność, gdyby zdecydował się pan mi pomóc.

Cruikshank odzywał się spokojnie, ale James zauwa­żył, że z całej siły ściska oparcia fotela.

Był wyraźnie zdenerwowany i świadomie pozwolił, by podejrzenie padło na niego. Najwyraźniej chronił kogoś bliskiego. Brata? Nie, George zawsze podpisywał się prawdziwym nazwiskiem. Zresztą, o ile w plotkach było choć ziarnko prawdy, Robert wcale nie narażałby się dla brata.

- Byłoby o wiele prościej, gdyby ten człowiek ze­chciał się ze mną skontaktować. I lepiej, żeby zrobił to, zanim sam zacznę go szukać - ostrzegł James.

- Będę pamiętał o pana propozycji, gdy spotkam pana Landesa.

- Świetnie.

- Do widzenia, lordzie.

James opuścił rezydencję Cruikshanka. Postanowił, że poleci jednemu ze swoich ludzi śledzenie karykatu­rzysty, który z kolei doprowadzi go do Landesa, Ste­phena albo do nich obu.

Dokładnie o pierwszej po południu James i Calliope wsiedli do powozu. Kareta ruszyła i z turkotem poto­czyła się po ulicy. James spojrzał na współpasażerkę. Była wyraźnie spięta.

- Prawie wszystkie osoby z naszej listy będą na przyję­ciu u lorda Pettigrew. Na pewno nie będziemy się nudzić, bo Pettigrew słynie z zamiłowania do ekstrawagancji.

Calliope splotła palce obu dłoni i przytaknęła.

- Po przyjeździe zdążymy jeszcze odpocząć przed kolacją. Potem na pewno będą jakieś rozrywki. A na ju­tro gospodarze przygotowali gry na wolnym powietrzu. Będzie miała pani okazję pogawędzić z paniami i posłu­chać najświeższych plotek.

Calliope znów kiwnęła głową i wyjrzała przez okno. Wyjechali już z miasta i James wciągnął głęboko w płu­ca świeże powietrze. Niebo było tu jaśniejsze, a zieleń bardziej soczysta.

- Jutro wieczorem będzie bal, a w niedzielę po obie­dzie wyjeżdżamy - powiedział.

Zauważył jednak, że rozmowa o zajęciach, które cze­kały ich w posiadłości Pettigrew, jeszcze bardziej draż­niła jego towarzyszkę, więc zmienił temat.

-Jak mówi się na kolor pani sukni? Miętowy? Sele­dynowy? Pistacjowy?

Calliope spojrzała na niego zdziwiona.

- Och, chyba miętowy.

- Myślę, że lepiej wyglądałaby pani w ciemniejszym odcieniu. Może szmaragdowym.

Calliope zmarszczyła brwi.

- Nie przypominam sobie, bym pytała pana o opinię. Moim zdaniem ten kolor jest idealny.

Angelford machnął lekceważąco ręką.

- Powinna pani słuchać moich rad w tych sprawach. Mam więcej doświadczenia niż pani, proszę mi wie­rzyć.

Oczy Calliope rozbłysły.

-Jak te niezliczone kobiety były w stanie z panem wytrzymać?

James spojrzał na nią znacząco i oparł się wygodnie.

- Proszę którąś o to spytać, moja droga. Calliope zacisnęła usta i odwróciła się do okna. Nie ściskała już palców.

W ciągu kilku minut do posiadłości Pettigrew przy­jechało kilkanaście powozów.

- Angelford, mój drogi! Tak się cieszę, że pana widzę -gruchała Penelope Flanders, wchodząc do rezydencji. -Weekend będzie o wiele przyjemniejszy w pana towarzy­stwie.

James zmusił się do uśmiechu i ujął jej wyciągniętą dłoń.

- Lady Flanders, wygląda pani olśniewająco. Czy mąż przyjechał z panią?

- Dołączy do mnie dopiero jutro wieczorem. Musiał zostać w mieście z powodu interesów i nalegał, bym przyjechała pierwsza i dobrze się bawiła.

James czuł na plecach palący wzrok Calliope.

- A więc do zobaczenia wieczorem - rzucił prowoka­cyjnie.

Dama spojrzała na Calliope, ale nie raczyła się z nią przywitać.

- Wyśmienicie - odparła wpatrzona w Angelforda, po czym oddaliła się.

James uśmiechnął się do Calliope i włożył sobie pod ramię jej dłoń. Wątpił, by zrobiła to z własnej woli.

- Angelford, mój drogi. Mój mąż jest daleko, a ja je­stem taka samotna - zadrwiła Calliope.

- Dziwią mnie te słowa w ustach światowej damy. Sprawia pani raczej wrażenie rozkapryszonej dziewicy.

Interesujące, dodał w myślach.

Na szczęście Calliope nie musiała odpowiadać, bo podszedł do nich lord Pettigrew.

- Angelford, jak to dobrze, że przyjął pan zaprosze­nie. Esmeraldo, moja droga, cieszę się niezmiernie, że panią widzę.

Podniósł jej dłoń do ust i przytrzymał chwilę dłużej, niż nakazywał dobry obyczaj. Calliope uśmiechnęła się czarująco, co wyraźnie rozdrażniło Jamesa.

- O tej porze roku drogi zawsze są w opłakanym sta­nie. Na pewno jesteście zmęczeni podróżą. Rozgośćcie się i jeśli czegoś potrzebujecie, dajcie znać służbie. Ko­lacja będzie podana o ósmej. Zapraszam. - Wprost po­żerał Calliope wzrokiem.

Pettigrew skinął na lokaja. James, który widział tę po­sesję wcześniej, nie zdziwił się na widok zachwyconej miny Calliope.

Posiadłość rzeczywiście robiła ogromne wrażenie. Na­leżała do rodziny Pettigrew od wielu pokoleń i zgroma­dzona tu kolekcja antyków była imponująca. W prze­szłości nawet okresy kryzysu gospodarczego nie zdołały zagrozić interesom rodu Pettigrew w przeciwieństwie do wielu innych.

Rodzina Jamesa też nie miała kłopotów finansowych, dopóki jego ojciec nie roztrwonił fortuny. Wówczas na Jamesie spoczął obowiązek odzyskania kapitału. Na szczęście od początku zakładał, że mu się powiedzie i że nie będzie musiał sprzedawać pamiątek rodzinnych. Te­raz dla Jamesa wystawne życie było czymś naturalnym.

Jednak postawa Calliope okazała się zaskoczeniem. Jej początkowy zachwyt zmienił się bowiem we wściek­łość. Gdy zorientowała się, że na nią patrzy, przybrała obojętny wyraz twarzy.

Służący zaprowadzili ich do mieszczących się naprze­ciwko siebie pokojów w zachodnim korytarzu na pierw­szym piętrze. Pokój przydzielony Jamesowi był ogrom­ny, pełen ciemnych, mahoniowych mebli i lśnił od wschodnich jedwabi. Podobne pomieszczenia znajdowa­ły się w posiadłości Angelfordów w Yorkshire i James nabrał przekonania, że Calliope nie okazałaby aprobaty na widok jego czterdziestopokojowej rezydencji.

Calliope zerknęła na zegar. Czas mijał niepostrzeże­nie. Przycisnęła policzek do poduszki i spojrzała na fan­tazyjną półeczkę nad kominkiem. Zdobiły ją rzeźbione aniołki ze złota. Za ozdóbki znajdujące się w tym poko­ju można byłoby wyżywić całą wioskę.

Co ja tu robię? zastanawiała się.

No, tak. Szukała Stephena. Wypytywała o niego. Szperała w pokojach gości. Zachowywała dystans wobec Angelforda. Niekoniecznie w tej kolejności.

Ukryła twarz w poduszce i jęknęła. Odrzuciła koc, przeturlała się na brzeg łóżka i spuściła stopy na zim­ną podłogę, po czym wstała i podeszła do kanapy.

Zaraz powinna przyjść Betsy, by pomóc jej w przy­gotowaniach do wieczoru. Calliope stwierdziła z nie­smakiem, że łatwo przywyka się do służby.

Rozległo się pukanie do drzwi, weszła pokojówka.

-Jaki to śliczny dom, panienko. Wieś jest zupełnie inna niż miasto.

Oczy Betsy lśniły. Czyżby znalazła już sobie kogoś na miejsce biednego Herberta?

- Dowiedziałaś się czegoś ciekawego od służby?

- Tak, proszę pani - przyznała Betsy, wyciągając z sza­fy czerwoną suknię. - Słyszałam bardzo dziwne rzeczy o lordostwie Pettigrew i ich przyjęciach. Ten weekend ma być jednak raczej spokojny.

Calliope rozbawiło rozczarowanie pokojówki.

- Jak myślisz dlaczego?

- Służba nie wie, proszę pani. Mówią, że lord Petti­grew jest całkowicie pochłonięty jakąś sprawą rządową i ogranicza ekstrawaganckie rozrywki. Podobno lady Pettigrew się nudzi. A znudzony arystokrata to nic do­brego - zauważyła Betsy, pomagając Calliope założyć suknię.

- Są urodziny lady Pettigrew, a oni chcą je uczcić nudnym przyjęciem?

Betsy smutno kiwnęła głową. Calliope była równie niezadowolona, bo liczyła, że ten weekend dostarczy jej sporo pomysłów na rysunki. W Londynie lord Pettigrew obiecywał gościom niezwykłe rozrywki. Oczywiście nie brałaby w nich udziału, ale zamierzała się przyglądać i wszystko skwapliwie notować.

- Proszę się nie martwić, panienko - pocieszyła ją Betsy, rozczesując jej włosy. - Przyjechało tu kilku cie­szących się wyjątkowo złą sławą rozpustników, więc na pewno nie będziemy się nudzić.

Calliope spojrzała w lustro na odbicie twarzy poko­jówki. Biedny Herbert, pomyślała.

Betsy nie przerywała paplaniny, dopóki nie skończy­ła układać fryzury.

- Szkoda, że zakłada pani perukę. Pani włosy są o wiele ładniejsze.

- Taka jest moda, Betsy.

- Oczywiście, proszę pani - westchnęła dziewczyna. W głębi duszy Calliope zgadzała się z pokojówką co do uczesania, bo też nie lubiła niewygodnej peruki. Po­patrzyła na siebie krytycznym wzrokiem. Artystycznie ułożone brązowe pukle okalały jej twarz i spływały na nagie ramiona. Miała na sobie czerwoną turecką suknię oblamowaną złotą satyną, a długi koronkowy szal do­dawał szyku wykwintnemu strojowi.

Była to jedna z jej najodważniejszych sukien. Ale na jutrzejszy bal zachowała absolutne arcydzieło madame Giselle. Dziś pragnęła tylko, by uwaga gości nie skupia­ła się na jej twarzy, bo chciała swobodnie obserwować otoczenie.

Ktoś zapukał do drzwi - to był James. Betsy zagarnę­ła spódnicę i uciekła na korytarz.

Calliope spojrzała na niego zdziwiona i podeszła, by się przywitać. Angelford zmierzył ją wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, iż suknia spełni swoje za­danie.

- Proszę zapomnieć o tym, co mówiłem podczas po­dróży o pani guście.

Calliope położyła mu dłoń na wyciągniętym ramie­niu i wyszli z pokoju. Złote ramy obrazów wiszące na ścianach w korytarzu połyskiwały w świetle świec, gdy schodzili ze schodów.

- Niech pani zachowuje się czarująco jak zwykle i nie oddala ode mnie. Dziś wieczorem tylko obserwujemy, dobrze?

Calliope przytaknęła i weszli do jadalni, w której ze­brali się już pozostali goście w oczekiwaniu na kolację.

- Moja droga Esmeraldo.

Calliope odwróciła się i zobaczyła lorda Pettigrew, który zbliżał się do nich wolnym krokiem. Uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń do księcia.

- Wygląda pan dziś wyjątkowo elegancko, lordzie. Pettigrew rozpromienił się.

- Widziałem ten styl na wyścigach w zeszłym tygo­dniu i stwierdziłem, że go wypróbuję.

- Bardzo słusznie - pochwaliła go Calliope. - Czy bę­dzie pan nadal wystawiał swojego konia w wyścigach?

- Nie, zamierzam przeznaczyć go do rozpłodu. Po­winien przynieść mi niezłe zyski. - Spojrzał na nią zna­cząco. - Wystarczające nawet na ekstrawaganckie za­kupy.

Calliope uśmiechnęła się przyzwalająco, ale z trudem powstrzymała dreszcz obrzydzenia.

- Hmm, tak - zamruczała niezobowiązująco.

Gdy ogłoszono kolację, James odprowadził Calliope do stołu. Wyznaczono jej miejsce między Jamesem i Ronaldem Ternberrym. Naprzeciwko siedział lord Roth.

Ternberry wyglądał na niezadowolonego.

- Później mamy grać w szarady. Jakie to banalne -poskarżył się.

Chociaż Ternberry był na ich liście, Calliope nie wy­obrażała sobie, żeby mógł popełnić choćby najdrobniej­sze przestępstwo.

- Ronnie, ma też być musical. Mam nadzieję, że po­zwolisz nam podziwiać swój słowiczy głos - zażartował Roth.

Calliope opanowała ogarniającą ją wesołość.

- O tak, panie Ternberry, bardzo chciałabym usły­szeć, jak pan śpiewa.

Roth uśmiechnął się do niej z aprobatą. Ternberry rozejrzał się wyniośle po zebranych.

- Cóż, rzeczywiście mam niezły głos, moja droga, ale raczej nie śpiewam w towarzystwie. Dla was mogę jed­nak zrobić wyjątek.

- A potem zagramy w szarady. Nie mogę się docze­kać - stwierdził Roth. - To będzie świetna zabawa - do­dał i spojrzał znacząco na Calliope, która nie wytrzy­mała i wybuchnęła śmiechem.

James rozmawiał z damą, która siedziała po jego lewej stronie, ale słysząc jej śmiech, odwrócił się do przy­jaciół.

Podano pierwsze danie, potem kolejne i w końcu de­ser. Mężczyźni zaczęli dyskutować o polityce.

- Ostatnio interesy idą świetnie. Naprawdę świetnie -mówił Ternberry.

Roth spojrzał na niego uważnie.

- Opłaca się nie zmieniać prawa rolniczego*, prawda?

[*The Corn Laws - przepisy wprowadzone w Anglii w latach 1815-1846, chroniące angielskie rolnictwo przed tanim zbożem (i innymi produk­tami rolnymi) importowanym z Europy. Skutek tych ustaw to m.in. wysokie ceny chleba, etc, utrudniające rozwój miastom (przyp. red.).]

- O, tak. Dobry właściciel ziemski musi mieć dochody.

- Oczywiście, panie Ternberry. Trzeba kupić eleganc­ki płaszcz bez względu na cenę ziarna - przymilnym głosem zauważyła Calliope.

- Właśnie. To bardzo rozsądna uwaga, Esmeraldo.

- A więc, Ternberry, nie przeszkadza panu, że pań­skich chłopów nie stać na ziarno, które sami wypraco­wują w pocie czoła?

Calliope spojrzała zdziwiona na Jamesa. Nie wiedzia­ła, że przysłuchiwał się rozmowie.

- Takie są uroki bycia właścicielem ziemskim, prze­cież sam pan wie. Mamy swoje prawa.

- To znaczy prawo głosu w parlamencie - odparł James.

- A tylko bogaci właściciele ziemscy je mają - niby od niechcenia rzucił Roth.

James bawił się nożem.

- Słyszałem, że opracowywane są nowe ustawy w tej dziedzinie. Coś o minimalnym rocznym dochodzie, chyba nawet poniżej pięćdziesięciu funtów, aby zdobyć prawo do głosowania.

Ternberry wzdrygnął się.

- Bzdury! Zwykły motłoch miałby decydować o losie naszego narodu?

- A czy to nie jest ten sam naród? - spytał James. Ternberry prychnął pogardliwie.

- To obywatele drugiej kategorii. Ciekawe, co będzie dalej? Dadzą kobietom prawo do głosowania?

James położył dłoń na ręce Calliope.

- Moim zdaniem w Anglii jest wiele kobiet, które ma­ją więcej serca i są lepiej przygotowane do podejmowa­nia decyzji niż niektórzy obecni członkowie parlamen­tu - stwierdził Roth.

Ternberry poczerwieniał.

- Krytykowanie rządu to niemal zdrada stanu! Roth odkroił plasterek jabłka i włożył go sobie do ust.

- To niech mnie aresztują - odparł spokojnie.

Calliope przestraszyła się, że Ternberry wybuchnie, ale po obraźliwych uwagach, które od niego usłyszała, wcale nie spieszyła się do łagodzenia sytuacji.

- A propos, co sądzisz o ostatniej inspekcji w New­gate? - spytał James Rotha, po czym przyjaciele pogrą­żyli się w ożywionej dyskusji na temat warunków pa­nujących w więzieniach, która w jadalni wydawała się bardzo niestosowna. Na szczęście panował gwar i nikt nie zwracał na nich uwagi z wyjątkiem nerwowo kręcą­cego się na krześle Ternberry'ego.

Calliope słuchała ich z ogromnym zaciekawieniem. Spodziewała się, że Ternberry jest zagorzałym torysem, ale zupełnie pomyliła się co do Rotha i Jamesa. Okaza­ło się, że są zwolennikami reform.

Nie zdawała sobie sprawy, że obaj aktywnie uczest­niczą w życiu politycznym Londynu. Sądziła, że są kon­formistami jak wszyscy arystokraci, bez względu na to, co mówią.

Lord i lady Pettigrew wstali.

- Teraz chcielibyśmy zaprosić państwa do wystąpie­nia w naszym kameralnym wieczorku muzycznym. Ży­czeniem lady Pettigrew jest, by wszyscy wzięli w nim udział.

Po sali przeszedł szmer. Panowie zaczęli nerwowo szukać cygar, ale w końcu wszyscy zgodnie przeszli do oranżerii.

Występ rozpoczęło kilka dość dobrze śpiewających pań. Potem gości zachwycił bas jednego z lordów. Po nim na środek wyszedł Ternberry. Śpiewał tenorem, ale od czasu do czasu wyciągał nutę zbyt wysoką dla swo­jego głosu, co powodowało wymianę znaczących spoj­rzeń między Calliope i Rothem.

- Esmeraldo, pani kolej! - zagrzmiał Pettigrew.

Calliope mogła odmówić, ale słuchanie śpiewu in­nych przywołało szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa.

-Jeśli pani pozwoli, Esmeraldo, z radością będę jej akompaniował - oznajmił Roth ku zaskoczeniu niejed­nego z gości. - Usiadł przy fortepianie. - Co będzie pani śpiewać?

- Zna pan „Miłość drozda"?

Roth spojrzał na nią spod oka, po czym kiwnął gło­wą. Calliope zdziwiła się, że znał nuty do tej smutnej piosenki, ulubionego utworu jej matki.

Roth uderzył w klawisze i rozpoczęła silnym sopra­nem. Szybko zapomniała o tym, że ma publiczność, i oddała się przyjemności śpiewania. Oczami wyobraź­ni ujrzała siebie jako małą dziewczynkę śpiewającą ra­zem z matką. Uśmiechnięta matka wirowała na parkie­cie, a ojciec grał na fortepianie.

Rzadko udawało jej się przywołać wspomnienie szczęśliwego ojca.

Rozległ się ostatni dźwięk piosenki i Calliope wróci­ła do rzeczywistości.

Zapadła cisza, a po chwili zagrzmiały oklaski. Roth mrugnął do niej, ukłonili się i wrócili na swoje miejsca.

- Gratulacje!

- Wspaniale!

Uśmiechali się wszyscy z wyjątkiem skrzywionej lady Flanders i Angelforda, który miał nieprzeniknioną minę.

Wystąpiło jeszcze kilkunastu ochotników, po czym goście przeszli do dalszych przewidzianych na ten wie­czór rozrywek. W salonie bawiono się w szarady, a w pokojach do gry czekały przygotowane karty i ko­ści. James był zajęty rozmową z Rothem, więc Calliope skorzystała z okazji i opuściła ich. Skierowała się do to­alety dla pań.

Gdy dotarła do bocznego korytarza, usłyszała pod­niesione głosy. Ostrożnie wyjrzała zza rogu i zobaczy­ła, jak z jednego z pomieszczeń wychodzą Ternberry i Pettigrew. Zajadle się kłócili.

- Takie sprawy załatwia się inaczej.

- Ja mam w tym więcej doświadczenia. Daj mi ten dokument, żebym...

Do lorda Pettigrew podbiegł służący, przerywając Ternberry'emu, i podał gospodarzowi kartkę papieru. Pettigrew spojrzał na wiadomość i zaklął. Skinął swo­jemu towarzyszowi, by poszedł za nim. Ruszyli pro­sto na Calliope, która w ostatniej chwili ukryła się we wnęce.

- Wracaj do gości. Mam sprawę do załatwienia. Skoń­czymy tę dyskusję, gdy wrócę.

Gdy ucichły ich kroki, Calliope wyjrzała na korytarz. Nie mogła stracić takiej okazji. Powoli podeszła do po­koju, z którego przed chwilą wyszli mężczyźni. Starała się iść jak najciszej. Gdyby ktoś zapytał ją, co tu robi, udałaby, że się zgubiła.

Zerknęła za siebie, ale w korytarzu nikogo nie było. Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.

W pokoju panował półmrok, światło rzucała jedynie mała lampka oliwna stojąca na biurku. W rogu był ko­minek, do którego przylegał orientalny parawan. Wy­dawał się zupełnie nie na miejscu w tym pomieszczeniu urządzonym w angielskim stylu.

Zamknęła drzwi i podeszła do stołu. Na blacie leża­ły porozrzucane papiery. Zerknęła na zegar, przegląda­jąc dokumenty, i dała sobie pięć minut. Pozostając tu dłużej, naraziłaby się na niebezpieczeństwo.

Uwagę Calliope zwrócił dokument, który znalazł się pod jej lewą dłonią. Wyglądał jak pismo z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Odwróciła stronę, by sprawdzić jego treść.

Nagle rozległ się zgrzyt poruszonej klamki. Calliope upuściła dokument i schowała się za parawanem.

Przez chwilę w pokoju panowała pełna napięcia ci­sza. Calliope poczuła, jak na skórze tworzy jej się gęsia skórka. Wstrzymała oddech, słysząc, że przybysz za­trzymuje się przed parawanem.

Czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. Calliope dostrze­gła zbliżającą się do jej głowy zaciśniętą pięść, która za­trzymała się w ostatniej chwili zaledwie centymetr od twarzy.

- Co pan tu robi? - syknęła na widok znajomej osoby.

James spojrzał na nią surowo i dał znak ręką, by za­chowała ciszę, po czym razem z nią ukrył się za para­wanem. Przycisnął ją do podłogi, kucając obok.

Rozległ się trzask otwieranych drzwi, a potem czy­jeś ociężałe kroki.

Calliope słyszała tylko szelest kartek papieru, mru­czane pod nosem przekleństwa i niemal ogłuszające bi­cie własnego serca. Zaryzykowała i zerknęła na Jamesa, który zastygł w bezruchu.

Znów usłyszała zgrzyt drzwi, a potem głuchy odgłos, jakby czyjaś głowa uderzyła o kant biurka. Calliope wzdrygnęła się przestraszona, a James natychmiast ścis­nął ją mocno, przypominając, żeby zachowywała się spokojnie.

Do pokoju weszła czwarta osoba i Calliope z trudem opanowała się, żeby nie spojrzeć zza parawanu na przy­bysza. Sytuacja zaczynała być śmieszna. Nie było już wolnych miejsc do ukrycia się.

- Gdzie ja to położyłem? - Niski głos zdradził lorda Pettigrew.

Zaszeleścił papierami, po czym zgasił lampkę i wy­szedł z pokoju.

Rozległo się kolejne stuknięcie i przekleństwo. Naj­wyraźniej podejrzany osobnik wydostał się spod biur­ka. Zaczął macać rękami po blacie i zrzucił na podłogę jakiś szklany przedmiot. Rozległ się głośny brzęk - in­truz musiał stłuc lampkę, po czym przestraszony uciekł z pokoju, pozostawiając za sobą bałagan.

Calliope odetchnęła spokojniej i podniosła wzrok na Jamesa. Gładził ją uspokajająco po ramieniu. Delikatny dotyk wywoływał łaskotki.

- Co pani...

James zacieśnił uścisk i przyciągnął ją blisko do sie­bie. Znów zaczęła szybciej oddychać.

- Co pani, u licha, myślała? Przecież powiedziałem jej, że dziś mamy tylko uważnie wszystko obserwować.

- Owszem. Dlatego zastanawiam się, po co pan się tu zakradł.

- Później o tym porozmawiamy. Najpierw posprzą­tajmy trochę i wynośmy się stąd jak najszybciej. Za du­żo osób się tu kręci.

Wyszli zza parawanu i Jamesowi udało się znaleźć i zapalić świecę. Na podłodze rzeczywiście leżała potłu­czona lampa.

Angelford zaklął.

- Nic z tym nie zrobimy. Idziemy.

Calliope zerknęła na biurko, ale pismo z ministerstwa i pozostałe dokumenty zniknęły. James zgasił świecę i razem opuścili pokój.

9.

Angelford puścił dłoń Calliope dopiero wtedy, gdy znaleźli się w jej pokoju. Nie wiedział, czego pragnie bardziej: pocałować ją czy zbesztać.

- Czy nasza nieobecność nie zwróci uwagi gości? -spytała.

Angelford wzruszył ramionami. Zdjął płaszcz i rzu­cił go na oparcie fotela.

Calliope zmarszczyła brwi.

- Nie powinniśmy zejść na dół?

James rozejrzał się po jasnym, gustownie umeblowa­nym pokoju, w którym dominowały żółty i niebieski. Z zaciekawieniem stwierdził, że podczas gdy Esmeral-dzie pasowały jaskrawe kolory, na Calliope spokojniej­sze barwy wydawały się bardziej odpowiednie.

- Goście już myślą to, co chcemy, żeby myśleli. Dla­czego fakt, że z panią przebywam, miałby się wydać im podejrzany? - spytał, powoli do niej podchodząc. - Je­stem z atrakcyjną kobietą, która oczarowała wszystkich mężczyzn w tym domu. Nikt się nie zdziwi, że chcę po­zostać z panią sam na sam przez kilka godzin. Prawdę mówiąc, wszyscy kwestionowaliby moją męskość i roz­sądek, gdyby było inaczej.

Zatrzymał się przed nią. Przesunął palcem w dół po jej szyi aż do miejsca, w którym zaczynał się dekolt suk­ni. Calliope zaczerwieniła się. Bardzo zachęcająca reak­cja u kurtyzany.

- Ma pani piękny głos. Wszyscy byli nim urzeczeni. Dziwię się, że nie została pani śpiewaczką. - Powiedział to jakby mimochodem, po czym dodał: - Gdzie nauczy­ła się pani śpiewać?

Calliope stanęła za oparciem krzesła.

- Od matki.

James włożył ręce do kieszeni.

- Wspomniała ją pani w Covent Garden. Czy pobie­rała lekcje śpiewu?

Calliope spojrzała na niego zamyślona.

- Moja matka nazywała się Lillian Minton.

- Ta słynna śpiewaczka operowa?

Calliope przytaknęła, skubiąc materiał, którym obite było oparcie krzesła.

James zaczął kojarzyć fakty. Lillian Minton była nie tylko najwybitniejszą diwą operową i niezaprzeczalną pięknością w latach swojej młodości. Była także metresą...

- Lillian Minton, kochanka wicehrabiego Salisbu­ry'ego?

Calliope zmrużyła oczy. -Tak.

James zmarszczył brwi. Pewna myśl nie dawała mu spokoju. Przecież córka Salisbury'ego zginęła podczas tego samego pożaru co jej matka. Przypomniał sobie ten jedyny raz, gdy widział wicehrabiego pijanego.

Byli wówczas w klubie White'a i Salisbury nagle krzyknął: „Stracić ukochaną osobę to jakby samemu umrzeć! Straciłem moje jedyne dziecko i kobietę, którą kochałem".

James na zawsze zapamiętał wyraz bólu, który wy­krzywił wówczas twarz wicehrabiego. Dla dwudziesto-jednolatka był to wymowny symbol tego, co miłość ro­bi z ludźmi.

- Pamiętam, że Lillian Minton i jej córka zginęły w pożarze. I jeśli pamięć mnie nie zawodzi, ona miała tylko jedno dziecko - powiedział, uważnie obserwując Calliope.

- Dziwię się, że w ogóle wie pan o istnieniu jej dziec­ka - odparła wymijająco.

- Przez kilka tygodni w wyższych sferach mówiło się tylko o tej tragedii. Dobrze to pamiętam, bo znałem Salisbury'ego. Dla wielu z nas był autorytetem i jego dra­mat poruszył również nas.

Calliope spojrzała na niego z wyrzutem i zacisnęła palce na oparciu krzesła.

- Możemy już wrócić na przyjęcie?

- Nie, jeszcze nie. Musi mi pani odpowiedzieć na kil­ka pytań. W jaką grę pani gra, Calliope? Dlaczego twier­dzi pani, że jest córką Salisbury'ego?

-To nie jest gra - spokojnie odparła Calliope. - Je­stem jego córką.

- Salisbury miał jedną córkę i był przekonany, że ona nie żyje. Wiedziałby, gdyby było inaczej. Poruszyłby niebo i ziemię, żeby panią odnaleźć.

Calliope wzruszyła ramionami, choć napięcie nie zniknęło z jej twarzy.

- Wiedział, że przeżyłam pożar i świadomie pozosta­wił mnie własnemu losowi.

Salisbury? Udawał, że jego córka nie żyje? Człowiek, który temperował porywczego Jamesa i Stephena, gdy ci, pełni pomysłów na naprawę świata, wrócili ze stu­diów w Oksfordzie?

- Salisbury był honorowym i uczciwym człowiekiem. Nigdy nie doszedł do siebie po stracie Lillian i córki. Po ich śmierci rzucił się niemal obsesyjnie w wir pracy. Przyjmował najniebezpieczniejsze zadania i nieraz ry­zykował życiem.

- A więc był świetnym aktorem i wszystkich was oszukał - z bólem skonstatowała Calliope.

- Dlaczego miałbym uwierzyć pani, a wątpić w uczci­wość człowieka, który miał nieskazitelną reputację? Ste­phen był jednym z jego najbliższych przyjaciół. Sądzi pani, że dał się oszukać wicehrabiemu?

- Stephen znał Salisbury'ego?

- I to bardzo dobrze. Był świadkiem jego śmierci. W oczach Calliope rozbłysły łzy i kobieta opuściła głowę. W tej historii było więcej tajemnic, niż się z po­zoru wydawało. James nie potrafił uwierzyć w dwulico­wość Salisbury'ego, ale jednocześnie instynkt podpowia­dał mu, że Calliope mówi prawdę. Albo przynajmniej tak się jej wydaje. Zaklął w duchu.

- Czy Stephen zna pani prawdziwe nazwisko? Calliope przytaknęła, nie podnosząc wzroku.

- Czy kiedykolwiek rozmawiała z nim pani o wice­hrabi?

Calliope pokręciła przecząco głową.

Czy to przypadek, że Stephen związał się właśnie z Calliope Minton? Najwyraźniej łączyło ich coś więcej niż to, do czego przyznał się Jamesowi. Co Stephen ro­bił z córką Salisbury'ego? Dlaczego wybrał właśnie ją?

Pytania rodziły się jedno za drugim.

Najpierw trzeba było jednak pocieszyć zgnębioną Calliope.

- Wierzę pani. I proszę, aby pani uwierzyła mnie.

Salisbury nie wiedział, że pani żyje. Pani śmierć go za­łamała.

- Ależ on musiał wiedzieć. Tej nocy, gdy wybuchł po­żar, przykuśtykałam do jego rezydencji. Tam mi grożo­no i w końcu wyrzucono mnie - wyznała gorzko. - My­ślałam, że już nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Miałam trzynaście lat.

- Poszła pani do domu Salisbury'ego?

- Tak, chociaż nigdy wcześniej tam nie byłam. Mój oj... - przerwała i dokończyła inaczej: - Salisbury odwie­dzał nas co tydzień. Zawsze, gdy przechodziłyśmy obok jego rezydencji, mama wzdychała ciężko. Nie mogłam się nie domyślić dlaczego.

- Nie wierzę, że wyrzuciłby panią na bruk.

- Zrobiła to jego matka. Wyraźnie dała mi do zrozu­mienia, że nie jestem tam mile widziana. - Calliope ze złością obeszła krzesło dookoła. - Powiedziała mi, że Salisbury wie o pożarze i cieszy się, że się nas wreszcie pozbył. Że byłyśmy dla niego tylko ciężarem. Straszyła nawet, że wsadzi mnie do więzienia za kradzież. Nie wiem, jak by tego dokonała, ale wtedy nie wątpiłam, iż dopięłaby swego.

James zaczął dostrzegać sens w tej historii.

- A więc poszła pani do rezydencji Salisbury'ego i rozmawiała z jego matką? A ona groziła pani, a potem wyrzuciła? Dokąd udała się pani potem?

Calliope nie odpowiedziała.

- Dlaczego jej pani uwierzyła?

- Lady Salisbury wyrażała się bardzo jasno. Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy mówiła, że moja matka będzie się smażyć w piekle, jeśli jeszcze kiedyś do nich wrócę. Całymi miesiącami nie mogłam spać, obawiając się o duszę matki.

- Calliope, lady Salisbury słynęła z opryskliwości wo­bec osób, które stawały między nią a jej synem. Salis­bury niewątpliwie zdawał sobie sprawę z tych animozji i dlatego starał się trzymać was z daleka od matki.

-Jestem pewna, że ma pan rację, lordzie. Wszystko to jednak przeszłość i nie ma żadnego znaczenia. Mo­żemy już iść?

-Wyjaśnijmy sobie jeszcze kilka spraw. James usadził Calliope na krześle, pochylił się i po­łożył dłonie na oparciach.

- Dlaczego nie powiedziała mi pani o pokrewień­stwie z Salisburym, gdy znaleźliśmy listę?

- Nie znałam pana wystarczająco dobrze. Nie wie­działam, jak by pan zareagował. Nie mogłam ryzyko­wać, że nie dopuści mnie pan do udziału w śledztwie, a ja muszę dowiedzieć się, co stało się z człowiekiem, który się mnie wyrzekł.

- Od pożaru życie pani ojca zmieniło się w piekło. Nigdy nie przebolał straty ukochanej kobiety i córki. Czy zachowywałby się w ten sposób, gdyby wiedział, że pani żyje? - spytał podniesionym głosem James.

Calliope zadrżała. Zrozumiał, że się zagalopował, i spróbował załagodzić wybuch.

- Dlaczego nie porozmawiała pani osobiście z Salis­burym po sprzeczce z jego matką?

- Chciałam to zrobić. Przygotowałam sobie nawet prze­mowę, ale jego nigdy nie było w kraju, a ja pragnęłam po­mówić z nim w cztery oczy. Zginął jednak, zanim udało mi się to zrobić. - Calliope zamilkła na chwilę. - Myśla­łam, że mam mnóstwo czasu - dodała ledwo dosłyszalnie.

- Bardzo mi przykro. Calliope wzięła się w garść.

- Proszę mi darować swoją litość. Adoptowała mnie wspaniała rodzina. Miałam w życiu dużo szczęścia i ni­czego nie żałuję.

Wyprostowała się dumnie i James, patrząc na nią, uwierzył, że jest córką Salisbury'ego.

Zegar wybił jedenastą.

James odsunął się i pozwolił Calliope wstać.

- Trzeba będzie jeszcze wyjaśnić pewne nieporozu­mienia, ale widzę, że ja się tu na nic nie zdam. Za to mam nadzieję, że zaufa pani słowom Stephena, gdy bę­dziemy mogli z nim porozmawiać.

Utykając, Calliope podeszła do toaletki. Wspomnia­ła o swojej ułomności wcześniej, gdy opowiadała o tym, jak dotarła do rezydencji Salisbury'ego. James zastana­wiał się, czy ta drobna słabość była wynikiem obrażeń doznanych podczas pożaru.

W jego głowie ciągle kłębiły się pytania, na które nie znał odpowiedzi. Wydawało mu się mało prawdo­podobne, by Calliope poznała Stephena dopiero po tym, jak wrócił z rządowej misji i tak szybko została jego kochanką. Na jaw wychodziło zbyt wiele związków z przeszłością.

- Imię Calliope bardzo do pani pasuje - zmienił te­mat. - Pani matka była jedną z najbardziej podziwia­nych śpiewaczek, operowych w Europie. Miała nie­zwykły talent.

- Tak - ironicznie odparła Calliope. - I wielu znamie­nitych admiratorów, bogatych i wysoko postawionych, a mimo to była uważana za osobę gorszego pokroju.

- Pani nas nienawidzi, prawda? Calliope energicznie wygładziła suknię.

- Nie wszystkich, ale większość - przyznała ze spusz­czonym wzrokiem.

James nie spytał, do której grupy zalicza jego.

- Dlaczego pojawia się pani na przyjęciach w róż­nych przebraniach? Lubi pani upokorzenia, a może sia­nie zamętu sprawia pani przyjemność?

- Dość tego. - Calliope podeszła do drzwi. - Jesteśmy tu po to, żeby dowiedzieć się czegoś na temat miejsca pobytu Stephena.

- Dobrze, nie będziemy teraz o tym mówić, ale wcześ­niej czy później przyjdzie na to czas.

Calliope spojrzała na niego niezadowolona i zmieniła temat.

- Oprócz lorda Pettigrew kto według pana był w je­go gabinecie?

- Ktokolwiek to był, nie zachowywał się jak zawodo­wiec, prawda?

Calliope przytaknęła.

- Musimy założyć, że Pettigrew zabrał to, po co przy­szedł, więc później będziemy musieli kontynuować po­szukiwania. Razem - dodał wymownie. - Dzięki temu, nawet jeśli ktoś nas przyłapie, będziemy mieli wymów­kę. Powiemy po prostu, że nie zdążyliśmy wrócić do naszych pokoi.

Wyciągnął ramię i poczuł lekkie drżenie jej ciała, gdy się dotknęli. Zareagował tak samo.

Śledztwo, którego się podjęli, stawało się coraz trud­niejsze i to z wielu względów.

Zbliżyli się do pokoju, gdzie mężczyźni grali w kar­ty. Calliope potrząsnęła głową i przybrała wystudiowa­ny wyraz twarzy Esmeraldy. Coraz trudniej było jej wcielać się w tę rolę.

Myślami wróciła do niedawnej rozmowy. Salisbury. No cóż, po śmierci matki strach powstrzymywał ją przed konfrontacją. Ale stopniowo z czasem emocje

opadły i coraz bardziej chciała z nim porozmawiać. Nie­stety nie zdążyła.

Szczerze opłakiwała odejście wicehrabiego. Tłuma­czyła sobie, że to z powodu niezaspokojonego poczu­cia sprawiedliwości, ale w głębi duszy wiedziała, że ża­łuje uśmiechniętego mężczyzny, który czytał na głos bajki swojej małej córeczce.

Jej uczucia do ojca były równie pogmatwane jak wobec człowieka, który jej dziś towarzyszył.

Od stolika, przy którym siedzieli Roth, Ternberry i Pettigrew, wstała lady Flanders. Spojrzała z wyższo­ścią na Calliope i wyszła z pokoju.

Roth uśmiechnął się do nich.

- Esmeraldo, proszę się do nas przyłączyć. Och, ty też, Angelford - dodał z udawaną rezygnacją.

Grali w wista. Roth był partnerem Pettigrew. W pew­nej chwili Ternberry parsknął pogardliwie i wstał.

- Ależ wy oszukujecie, su...

Roth spojrzał na niego ostrzegawczo i Ternberry nie dokończył.

- Wygląda na to, że mamy dwa wolne miejsca - za­uważył Roth.

- Co powiesz na jedną partyjkę, moja droga? Ze­chcesz być moją partnerką, zanim pójdziemy na górę? -zaproponował James, odsuwając krzesło dla swojej to­warzyszki.

Calliope ucieszyła się, że zaproponował tylko jedną partię. Od wista trudno jest wstać, a oni powinni kon­tynuować poszukiwania.

Roth sprawnie przetasował talię, a gdy James ją prze­łożył, rozdał każdemu po trzynaście kart. Jego trzynasta karta, dziesiątka karo, leżała odkryta jako atut. Gra się rozpoczęła.

Calliope nie zdziwiło to, że Angelford okazał się urodzonym graczem. Był pewny siebie i potrafił odgady­wać jej karty. Świetnie się bawił, gdy brał ostatnią lewę.

- Pettigrew, czy egipski rękopis spełnił pana oczeki­wania?

Pettigrew skrzywił się, gdy spojrzał na wynik. James i Calliope potrzebowali tylko jednego punktu do wygrania partii.

- Co? A, tak. Znalazłem to, czego szukałem. James podał mu karty do przełożenia.

- A szuka pan czegoś jeszcze?

Pettigrew zmieszał się. James zaczął rozdawać, nie pa­trząc na gospodarza. Calliope zauważyła, że na czole starszego mężczyzny pojawiły się krople potu. Roth wy­dawał się zupełnie nie zwracać uwagi na tę wymianę zdań i spokojnie sączył wino.

- Nie, na razie nie.

Kropla potu spłynęła mu po policzku. James podniósł swoje karty.

- Słyszałem, że są chętni kupcy. Zastanawiałem się, czy wie pan coś o tym.

Roth od niechcenia obejrzał swoje rozdanie i wy­szedł w piki.

- Masz coś na sprzedaż, Angelford? Coś ciekawego?

- Może.

Pettigrew zbladł i zbił lewę kierem. Roth zachowy­wał się zupełnie spokojnie.

- Spróbuj znaleźć kogoś zainteresowanego w mini­sterstwie. Słyszałem, że jest dochodzenie w sprawie za­gubionych przedmiotów.

James wyrzucił kartę, a Pettigrew odpowiedział pi­kiem.

- O nie, chyba niechcący nie dodałem do koloru, więc odpadam. Co za roztargnienie. Przykro mi, Roth. Pójdę zobaczyć, jak bawią się pozostali goście.

Pettigrew przeprosił i pospiesznie opuścił pokój.

- Jeśli mogę coś doradzić, sugeruję... - zaczął Roth, ale przerwała mu lady Flanders, która pojawiła się obok niego.

- Roth, mój drogi, co ty tu jeszcze robisz? Przyłącz się do pozostałych. - Spojrzała chłodno na Calliope i uniosła do góry brodę. - Zostaw Angelforda. Niech się oddaje swoim, nie da się ukryć, dziwacznym przyjem­nościom.

Było oczywiste, że nie odejdzie bez Rotha.

- Jak widzicie, każdy ma jakiś cel - zauważył wesoło Roth. - Na razie.

Położył sobie na przedramieniu dłoń lady Flanders i podążył w ślad za lordem Pettigrew.

James spojrzał zamyślony na odchodzącą parę.

- Gdzie jest jej mąż? - burknęła Calliope. James uśmiechnął się.

- Penelope i Flanders nie są o siebie zazdrośni. On teraz na pewno świetnie się bawi w towarzystwie no­wej przyjaciółeczki. Flandersowie mają niezaspokojone apetyty w tych sprawach, podobnie jak Pettigrew. Mu­szę jednak przyznać, że Penelope zupełnie nie ma wy­czucia czasu.

- Ciekawe, co chciał powiedzieć Roth.

- Nie wiem, ale zacznijmy poszukiwania od jego po­koju.

Rzeźnik skradał się korytarzem, przystając za każ­dym razem, gdy słyszał jakieś głosy.

Sprawy komplikowały się coraz bardziej, a jemu ostatnie wydarzenia wyjątkowo nie przypadły do gustu.

Ktoś się wygadał i psy Angelforda deptały mu po pię­tach. Sporo wysiłku kosztowało go wywiedzenie ich w pole.

Zamierzał porozmawiać o tym ze swoim pracodaw­cą. Zacisnął pięści, aż zatrzeszczały stawy, i ruszył do jego pokoju.

Zadanie wykonane.

Wreszcie nagroda była na wyciągnięcie ręki.

- Nie sądziłem, że Roth jest taki pedantyczny. On wcale nie sprawia wrażenia człowieka uporządkowanego.

James cicho zamknął za nimi drzwi. Wrócili do sy­pialni Calliope po jej szal. Przeszukanie pokoju Rotha nic nie dało.

Calliope przekroczyła próg swojego apartamentu.

- Roth jest bardzo tajemniczym człowiekiem, prawda? James zmarszczył brwi.

- Wcale nie... - urwał, bo Calliope niespodziewanie stanęła jak wryta i wpadł na nią.

- Jamesie, coś jest nie tak. Ktoś tu był.

Angelford ominął Calliope i zajrzał do szafy oraz pod łóżko. Tylko w tych dwóch miejscach ktoś mógł się ukrywać.

-Jest pani pewna, że to nie pokojówka?

-Tak.

- Czegoś brakuje? Calliope przejrzała rzeczy.

- Nie, chyba nie. To raczej przeczucie niż pewność. -Spojrzała niespokojnie na drzwi i okno.

- W takim razie zostaniemy razem albo tu, albo w moim pokoju.

Na twarzy Calliope pojawił się jednocześnie wyraz ulgi i niepokoju.

- Może jestem po prostu przewrażliwiona z powodu tego, co wydarzyło się w gabinecie lorda Pettigrew.

-Jeśli ktoś zobaczy, jak rano wychodzę z pani poko­ju, zwiększy to wiarygodność naszego związku. Oczy­wiście pod warunkiem, że nikt nie dowie się, że spałem na sofie. A teraz proszę, tu jest pani szal, idziemy do apartamentów Pettigrew.

Znajdowały się one po przeciwnej stronie rezydencji. Po raz pierwszy James niechętnie przyznał, że obecność Calliope ma swoje zalety. Gdyby ktoś ich tu znalazł, ła­two by się wytłumaczyli.

Szybko przechodzili z pokoju do pokoju, ale podob­nie jak u Rotha nic nie znaleźli. Skończyli o trzeciej nad ranem. Co jakiś czas schodzili na dół, by uniknąć po­dejrzeń. Przyjęcie trwało nadal, choć o tej porze część osób już udała się do swoich sypialni.

- Trudno będzie kontynuować poszukiwania, skoro nie wiemy, gdzie kto śpi - zauważył James.

Minęli pokój do gry w karty, gdzie przy jednym ze stolików siedział Ternberry, wycierając pot z czoła. Wy­glądało na to, że przegrywa.

- Ternberry słynie z tego, że zawsze stara się odzyskać stracone pieniądze. Zwykle jest to zła decyzja. Możemy iść teraz do niego. Moim zdaniem będzie zajęty jeszcze co najmniej przez godzinę.

Calliope przytaknęła i ruszyli w stronę zachodniego skrzydła, w którym mieścił się pokój Ternberry'ego.

W korytarzu minęła ich roześmiana para i James ob­jął Calliope, przyciągając ją blisko do siebie. Uniósł jej brodę do góry i zagarnął usta pocałunkiem. Calliope wtuliła się w niego, a James nie potrafił przerwać piesz­czoty nawet wówczas, gdy para zniknęła za rogiem.

Calliope otoczyła jego szyję ramionami. James nie wiedział, które z nich bardziej zapomniało się w poca­łunku. Nie zastanawiał się też, dlaczego stoją na środ­ku korytarza, zamiast przejść do sypialni.

Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi, brutalnie przywra­cając Jamesa do rzeczywistości.

Odsunął się od Calliope i spojrzał w jej szeroko otwarte oczy. Pragnął znów ją pocałować, ale mieli za mało czasu.

- Następnym razem nie pozwolę, by ktoś nam prze­rwał, obiecuję.

Pociągnął ją za rękę i szybko znaleźli się przed drzwiami Ternberry'ego. Były zamknięte na klucz.

Angelford wyciągnął z kieszeni cienki kawałek meta­lu i włożył go do zamka. Rozległ się cichy szczęk i po chwili mogli już wejść do środka.

W pokoju panował bałagan. Calliope uśmiechnęła się w duchu, bo gdyby sądzić po sposobie bycia Rotha i Ternberry'ego, bardziej spodziewałaby się nieskazitel­nego porządku u tego ostatniego.

- Trochę czasu tu spędzimy - stwierdziła.

Na podłodze leżały sterty dokumentów i od nich postanowili zacząć. Nie było im łatwo się skupić, zwłaszcza Jamesowi, który cały czas myślał o pocałun­ku i teraz najchętniej zaciągnąłby swoją towarzyszkę do sypialni.

W końcu Calliope triumfalnie uniosła do góry kartkę papieru.

- Znalazłam! Ten dokument był w gabinecie lorda Pettigrew!

Razem pochylili się nad tekstem. Od perfum Calliope Jamesowi zaczęło się kręcić w głowie.

Trzeba coś przedsięwziąć w związku z sytuacją Ste­phena Chalmersa. Proszę natychmiast się tym zająć.

Dokument nie był podpisany, ale w rogu wytłoczono znajomą pieczęć.

Jamesa ogarnął chłód.

- To z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Skąd to pismo wzięło się u Ternberry'ego?

- Co to znaczy? - spytała Calliope.

- Nie wiem, notatka jest zbyt enigmatyczna. Calliope zmarszczyła brwi i podniosła kolejną kartkę.

- Wygląda jak świadectwo urodzenia.

Była to metryka urodzenia Edmunda Henry'ego Samuela Crane'a z tysiąc osiemset drugiego roku.

- To syn Holta. Zegar wybił czwartą.

- Chodźmy, zrobiło się późno, nie możemy ryzyko­wać, że ktoś nas tu znajdzie.

James rozrzucił kartki po podłodze, po czym chwy­cił Calliope za rękę i pociągnął w stronę drzwi. Wyjrzał na korytarz, ale zaraz schował się z powrotem na wi­dok skąpo odzianej kobiety, która przebiegła z jednego pokoju do drugiego. Po chwili jakiś mężczyzna prze­szedł korytarzem, zapinając rozporek.

Calliope próbowała zajrzeć Angelfordowi przez ra­mię, ale pozwolił jej wyjść z pokoju dopiero wtedy, gdy na korytarzu zapadła cisza. Zamknął za sobą drzwi i przeszli do jej sypialni.

Calliope ogarnął niepohamowany śmiech.

- Takie przyjęcia to komedia.

- Racja - przyznał James. - Na szczęście my nie mu­simy się bawić w tę grę.

Śmiech uwiązł Calliope w gardle, gdy zobaczyła wy­raz jego twarzy. Zrobiło jej się gorąco.

- Nie, to zły pomysł. Uważam, że powinniśmy się położyć, a porozmawiamy rano.

Angelford dłuższą chwilę stał nieruchomo, podczas gdy Calliope modliła się, żeby posłuchał jej prośby. Jakaś cząstka jej duszy życzyła sobie czegoś innego, ale Calliope tłumiła to pragnienie.

Angelford zbliżył się do niej.

- Lordzie, nie... - jęknęła, nie poznając własnego głosu. James wyciągnął dłoń i dotknął palcami jej ust.

Calliope pochyliła się ku niemu i przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, Angelford kładł się na sofie.

- Wyjdę o świcie. Służba będzie już na nogach, więc nic się pani nie stanie.

Jego długie nogi nie mieściły się na niewielkiej kana­pie i musiało mu być bardzo niewygodnie, ale się nie skarżył.

Calliope była wściekła i rozżalona. Wyciągnęła z sza­fy koszulę nocną i zerknęła przez ramię, żeby spraw­dzić, czy jej nie podgląda. Był jednak odwrócony tyłem.

Z trudem się przebrała, ale nie zadzwoniła po Betsy. James nie zaproponował jej pomocy.

Zacisnęła zęby. Nie rozumiała, dlaczego zamiast ulgi czuje zmieszanie i irytację.

Wsunęła się pod kołdrę i wbiła wzrok w sufit.

Gdy o świcie Angelford wstał i cicho opuścił pokój, wciąż wpatrywała się w to samo miejsce.

10.

Co za straszna noc.

Bolał go każdy mięsień, bo niewygodna sofa i niezaspo­kojone pragnienie nie dały mu zmrużyć oka. Calliope ustaliła relacje między obojgiem i Angelford ściśle ich przestrzegał. Ona tymczasem wściekała się i trzaskała drzwiami, jednym słowem zachowywała się, jakby uką­siła ją osa. Wiedział, że spała równie źle, bo jej oddech nie stał się spokojny i głęboki. Czasem naprawdę nie ro­zumiał kobiet.

Odrzucił koc i wstał. Wydawało mu się, że Calliope wreszcie zasnęła. Spojrzał na jej drobne ciało otulone pościelą. Jak z nią postępować? Jeszcze nie miał do czy­nienia z tak płochliwą kurtyzaną. W dodatku często za­chowywała się jak oburzona dziewica, a takich kobiet nie znosił i unikał jak ognia. Zastanawiał się, czy Calliope w ogóle zdaje sobie sprawę z przeciwstawnych sygna­łów, które wysyła.

Do tej pory nigdy nie musiał zabiegać o względy płci pięknej, a teraz odnosił wrażenie, że właśnie to robi.

Wyszedł z pokoju i cicho, ale zdecydowanie zamknął drzwi. W jego sypialni czekał lokaj Rogers.

Angelford odesłał go i zszedł na śniadanie, cały czas próbując rozgryźć skomplikowaną kobiecą logikę. Na szczęście w jadalni zastał tylko Rotha.

- Boże, Angelford, wyglądasz strasznie. Nie spodzie­wałem się zobaczyć cię w takim stanie po nocy spędzo­nej z Esmeraldą - wesoło zauważył przyjaciel. - Sądziłem, że będziesz miał minę kota, któremu udało się schrupać kanarka.

James posłał mu groźne spojrzenie i wyrwał talerz z ręki stojącemu obok służącemu. Nałożył sobie śnia­danie i spytał:

- A ty spędziłeś upojną noc z hrabiną? Roth uśmiechnął się szeroko.

- Nie, ku oburzeniu samej zainteresowanej. Miała na­dzieję na miłe zakończenie przyjęcia urodzinowego lady Pettigrew, ale ja pokrzyżowałem te plany. Ona jest ab­solutnie nienasycona. Owszem, to jej ogromna zaleta, ale chyba jedyna.

James uśmiechnął się.

- Na pewno jest wściekła, że nie chciałeś odpakować jej obfitych kształtów. - James wiedział, że Roth zawsze zna najświeższe plotki i postanowił to wyko­rzystać. - A propos urodzin i prezentów, Holt wspo­mniał coś o zabraniu Edmunda do domu publicznego teraz, gdy chłopak dorósł. Nie pamiętam, ile ma lat, ale Holt, zdaje się, uważa, że to świetny pomysł na prezent.

- Niedługo skończy dwadzieścia lat. Najwyższy czas, żeby zainteresować się tymi sprawami - podsumował ironicznie Roth.

Do jadalni weszły dwie damy i James nie mógł kon­tynuować rozmowy z przyjacielem. Śledztwo utrudniał fakt, że musiał go traktować jak podejrzanego. Instynkt podpowiadał mu, że Rotha nic nie wiąże ze zniknięciem Stephena i śmiercią Salisbury'ego, ale nie mial na to do­wodów.

Roth byl jednym z najlepszych angielskich agentów, a ktoś, kto zdradził Salisbury'ego, umiał się ukrywać. W dodatku ostatnio Roth zachowywał się bardzo ta­jemniczo, przede wszystkim mniej angażował się w ży­cie towarzyskie. Dziwne, że pojawił się u Pettigrew. James postanowił przeprowadzić z przyjacielem długą rozmowę, gdy odnajdzie się Stephen. W każdym razie udało mu się zdobyć potrzebną informację. Pamięć ni­gdy nie zawodziła Rotha. Jeśli powiedział, że Edmund skończy dwadzieścia lat, metryka, którą znaleźli w po­koju Ternberry'ego, zawierała błędne dane. Według niej syn Holta miałby dwadzieścia jeden lat.

Po co Ternberry'emu świadectwo urodzenia Edmun­da? Owszem, był sekretarzem Holta, ale James szcze­rze wątpił, żeby dowódca przekazał taki dokument ko­mukolwiek obcemu. W gruncie rzeczy powinien strzec go jak oka w głowie.

Sytuacja wyglądała coraz gorzej.

Do jadalni zawitała Calliope; wyglądała olśniewająco w cytrynowej porannej sukni. Dzięki koronkowym lamówkom sprawiała wrażenie zwiewnej wróżki z bajki.

- Roth, jak miło pana widzieć z samego rana.

Na Jamesa nawet nie spojrzała, całą uwagę skupiła na jego przyjacielu.

- Wymarzony weekend na przyjęcie urodzinowe. Je­stem pewna, że lady Pettigrew przygotowała ciekawe atrakcje na dzisiejszy dzień. A propos urodzin, miała­bym ochotę wybrać się na przyjęcie urodzinowe Ed­munda Crane'a w przyszłym tygodniu. Ten czarujący chłopiec złamie niejedno serce. He on ma już lat? Dwa­dzieścia jeden?-

Roth spojrzał podejrzliwie na Jamesa, który najchęt­niej udusiłby Calliope za jej niewyparzony język.

- Chyba dwadzieścia - odparł i przybrał zamyślony wyraz twarzy.

Calliope tymczasem, przeobraziwszy się w Esmeraldę, zaczęła opowiadać mu najświeższe ploteczki i aneg­doty dotyczące wyższych sfer. Roth oczywiście nie dał się oszukać. Sam był mistrzem intryg.

- Przy okazji, widział pan dziś Ternberry'ego? Przy­pomniałam sobie, że muszę mu coś powiedzieć.

- Moja droga, Ternberry za nic nie zwlókłby się z łóżka przed południem. Później ma być polowanie i krokiet, wtedy będzie mogła pani z nim porozmawiać.

- To świetnie. Pożegnam teraz panów i sprawdzę, czy lady Pettigrew już zeszła do gości.

Gdy wyszła z jadalni, Roth spojrzał pytająco na Jamesa.

- Esmeralda jest z samego rana kwitnąca i pełna ener­gii. Co się dzieje z tobą?

James skrzywił się i odstawił nietknięte śniadanie. Bez słowa wstał od stołu i wyszedł. Miał ochotę skręcić Calliope kark.

Na szczycie schodów dostrzegł żółtą suknię. Najwy­raźniej Calliope udała się do swojego pokoju.

Wbiegł na górę po dwa stopnie na raz. Na piętrze usłyszał trzask zamykanych drzwi. W mig znalazł się przy nich i zapukał. Cisza. Na drugim końcu korytarza uchyliły się inne drzwi i rozległ się czyjś chichot. James zgrzytnął zębami.

- Wpuść mnie! - zażądał. Nadal żadnej odpowiedzi.

- Przysięgam, że...

Calliope w końcu otworzyła. Była przerażona i miała łzy w oczach.....

James wszedł do środka.

- Co się stało? - spytał łagodniejszym głosem. Calliope wskazała na łóżko. Leżał na nim przedarty na pół afisz teatru Adelphi.

- Zamknęłam drzwi na klucz, gdy schodziłam na śnia­danie - wyjaśniła, tuląc się do Angelforda. - Po powrocie znalazłam to na łóżku. Tak się cieszę, że wczoraj został pan ze mną.

-To tylko groźba. Ktoś próbuje panią przestraszyć. Gdyby coś się przydarzyło Dalym, wiedziałbym o tym. Proszę zamknąć drzwi na klucz, gdy wyjdę, i sprawdzić, czy coś nie zginęło. Zaraz wracam. Gdyby ktoś tu wszedł, zanim wrócę, proszę krzyczeć.

James udał się do apartamentu Ternberry'ego i zapu­kał. Cisza. Przekręcił klamkę i ku jego zdziwieniu oka­zało się, że drzwi są otwarte. Pokój był pusty.

Angelford skierował się do gabinetu Pettigrew. Go­spodarz gestem zaprosił go do środka.

- Witam, Angelford. Mam nadzieję, że spędził pan mi­ły wieczór. Urocza dziewczyna z tej Esmeraldy. I utalen­towana? - Ostatnie słowa wyraźnie stanowiły pytanie.

- To była niezwykła noc. - James schylił głowę. -Chciałem porozmawiać z Ternberrym. Nie wie pan, gdzie on jest?

- Dostał polecenie natychmiastowego powrotu do Londynu. Jego lokaj przekazał mi tę wiadomość. Ja też się z nim nie widziałem.

James zaklął w duchu, ale nie dał nic po sobie po­znać.

- Szkoda, ale trudno. Spotkam się z nim w mieście. Nie mogę się doczekać dzisiejszego polowania.

- Dobrze, dobrze. Na pewno nie będzie pan zawiedzio­ny. Żona przygotowała mnóstwo rozrywek na wieczór.

James szybko zakończył konwersację i wrócił do Ca­lliope.

- Wróciłem - uprzedził ją przez drzwi.

Gdy mu otworzyła, okazało się, że jeszcze nie doszła do siebie.

- Co teraz zrobimy?

My. Jamesowi zrobiło się ciepło na sercu, gdy usły­szał jej słowa.

- Ma pani ze sobą strój do jazdy konnej? Calliope przytaknęła.

- Świetnie. Poczekam w korytarzu, a pani niech się przebierze. Zjemy śniadanie i porozmawiamy z gośćmi, jak gdyby nic nieprzyjemnego się nie wydarzyło. Ale nie wolno pani odstępować mnie na krok.

Calliope znów kiwnęła głową. Nadal musiała być wystraszona, skoro tak łatwo zgodziła się na jego wa­runki.

Kilka minut później zjawiła się Betsy, żeby pomóc pa­ni się ubrać. Calliope świetnie wyglądała w stroju do jaz­dy konnej. Tylko te niezliczone guziczki... James potrząs­nął głową. Trudno było mu zapanować nad wyobraźnią.

Rotha nie było już w jadalni. Nałożyli sobie jedzenie i usiedli do śniadania. James wreszcie poczuł głód. Szyb­ko pochłonął kiełbaskę i herbatniki. Calliope tymcza­sem gmerała tylko widelcem w talerzu.

- Proszę zjeść jajka, bo inaczej nie pozwolę pani wyjść na dwór.

W oczach Calliope pojawiły się wyzywające ogniki, ale zjadła swoją porcję. Powoli wracał jej rezon.

Kilkunastu gości już czekało przy stajniach. James i Calliope podeszli do koni, które James sprowadził z Lon­dynu.

- To jest Apollo, a klacz ma na imię Damsel.

- Apollo? - Calliope uśmiechnęła się na jakieś wspo­mnienie i pogładziła szyję klaczy.

James chciał spytać o powód, ale gdy spojrzała na niego rozpromieniona, zapomniał nawet, jaki jest dzień tygodnia.

- Będzie pan uczestniczył w polowaniu?

- Umie pani jeździć konno?

- Nie. Nigdy nie sądziłam, że ten strój kiedykolwiek mi się przyda.

James skinął na stajennego.

- Osiodłaj te dwa konie.

Chłopiec podskoczył i pobiegł po uprząż. Calliope przygryzła wargi.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł, Jamesie. Mogę zo­stać w rezydencji. Posiedzę w salonie z pozostałymi pa­niami.

Fakt, że nazwała go po imieniu, sprawił mu nieopi­saną przyjemność.

- A pani pociąg do przygód? Zresztą jak wygramy te łowy, jeśli nie weźmie w nich pani udziału?

Calliope uśmiechnęła się szeroko.

Stajenny szybko uporał się z siodłaniem koni i wy­prowadził je na podwórze. James pomógł Calliope wsiąść na klacz.

- Jest większa, niż myślałam.

Calliope siedziała w niewygodnej pozycji z nogami spuszczonymi po lewej stronie grzbietu zwierzęcia. W pewnej chwili o mało nie zsunęła się na ziemię.

James patrzył na nią przez chwilę, po czym zerknął na stajennego. Chłopak kiwnął głową.

Angelford ściągnął Calliope na dół, a służący zapro­wadził Damsel do stajni.

- Ależ ja się poprawię - przestraszyła się Calliope.

Kilka minut później stajenny wyszedł z inaczej osio­dłaną klaczą. James z powrotem posadził Calliope na jej grzbiet.

- Trochę wyjaśnień by nie zaszkodziło - odezwała się z wyrzutem.

James odesłał chłopca.

- Siodło to klucz do sukcesu, jeśli chodzi o naukę jaz­dy konnej. Musi pasować i koniowi, i jeźdźcowi. Po­przednie było dla pani za małe. Ma pani zgrabne, dłu­gie nogi.

Calliope zaczerwieniła się. Dokładnie obejrzała siod­ło i poklepała konia po głowie.

- Proszę się nie pochylać. Proszę się wyprostować. Proszę utrzymać równowagę. Dobrze.

Calliope czuła się jak marionetka wykonująca pole­cenia animatora. Spojrzała na Jamesa z irytacją, ale co­raz lepiej czuła się na koniu, który już zaczynał reago­wać na jej ruchy.

- Gdybyśmy byli sami, nauczyłbym panią jeździć okrakiem. Gdyby jednak damy uczestniczące dziś w za­bawie zobaczyły panią w takiej pozycji, trzeba byłoby je cucić, więc nie będziemy ryzykować - zażartował.

Calliope spojrzała na niego rozbawiona, ale z dziw­nie skupioną miną. Po wskazówkach Jamesa coraz pew­niej czuła się w siodle i wyglądała na koniu bardzo na­turalnie.

Przeszli na drugą stronę podwórka, gdzie James skie­rował ją na ścieżkę prowadzącą do niewielkiego zagaj­nika.

-To moja ulubiona trasa w posiadłości Pettigrew. Prowadzi do jeziora. Moglibyśmy wybrać się tam na krótką przejażdżkę, żeby przyzwyczaiła się pani do Damsel. ........

Zagłębili się w las. Promienie słońca przebijały przez gęste listowie, rozświetlając ścieżkę. Jamesowi brakowa­ło Stephena, który był ekspertem od flory i znał wszyst­kie rośliny...

- Och, proszę spojrzeć!

Angelford spojrzał we wskazanym przez Calliope kierunku i dostrzegł kryjącego się w krzakach długo­nogiego lisa. Czy ona nigdy nie wyjeżdżała poza mia­sto?

Kilka minut jechali w ciszy, rozkoszując się pięknem przyrody. Gdy ścieżka rozszerzyła się, Calliope szturchnęła Damsel i śmignęła obok Jamesa, śmiejąc się w głos. Wyglądała jak leśna nimfa. Szkoda, że miała na sobie perukę i czepek. Na samą myśl o jej rozpuszczo­nych włosach, swobodnie powiewających na wietrze, musiał poprawić się w siodle.

Pogonił swojego konia i zrównał się z Calliope. Prze­jechali obok strumyka i znaleźli się na polanie. James pokazywał swojej towarzyszce różne zwierzęta i ptaki, a jej radosny śmiech przywoływał dawne uczucia i wspomnienia.

Przejażdżka skończyła się nad jeziorem. Wszystkie leśne ścieżki w majątku Pettigrew kończyły się w tym miejscu. Goście już gromadzili się na rozpoczęcie polo­wania. Z rezydencji wychodziły kolejne osoby, by do nich dołączyć.

Do Jamesa i Calliope podjechała lady Flanders. Świetnie radziła sobie na koniu, a strój jak zwykle dobrała do konia i uprzęży. James stwierdził, że bardziej podoba mu się jednak spontaniczność Calliope.

- Angelford. Rozczarował mnie pan wczoraj. Może dziś będzie pan miał ochotę na miły wieczór?

- Być może.

Lady Flanders uśmiechnęła się, żeby coś dodać, ale rozległ się głos gospodarza:

- Panie i panowie, proszę zbliżyć się do mnie. Pettigrew stał w altance i gestami przywoływał gości do siebie.

- Lady Pettigrew chciałaby urozmaicić dzisiejsze po­lowanie. Będziemy szukać skarbu, nie zaś łowić zwierzy­nę, aby i panie mogły uczestniczyć w zabawie. Tutaj do­staniecie pierwszą wskazówkę. Będziecie pracować w parach. Waszym zadaniem jest przechodzenie do ko­lejnych stacji. Ich położenie poznacie, jeśli odgadniecie zagadkę. Na każdej stacji będziecie musieli wypełnić ja­kieś zadanie, aby otrzymać kolejną wskazówkę. Wszyst­kie pary dostaną dokładne mapy posiadłości.

- Świetna zabawa - uśmiechnęła się Calliope.

- Wolałabym polowanie na lisy - wyniośle odparła lady Flanders - ale skoro lady Pettigrew uparła się, byśmy bawili się w te gierki, stwórzmy parę. Angelford, pan i ja...

- Penelope, chyba mąż panią woła.

Lady Flanders zasznurowała usta i odwróciła się. Mąż rzeczywiście gestykulował w jej kierunku.

- Porozmawiam z panem na mecie, mój drogi.

Calliope mruknęła coś pod nosem, ale nie straciła za­pału do zabawy. Pettigrew wskazał na wyznaczone po­le do krokieta.

-Jedna osoba z drużyny musi przeprowadzić piłkę przez wszystkie bramki. Po zakończeniu tego zadania wydam pierwszą wskazówkę.

W ich parze tego ćwiczenia podjął się James. Ukoń­czył je pierwszy ku ogromnej uciesze rozentuzjazmo­wanej Calliope. Pettigrew wręczył jej pakiet z instruk­cjami.

- Angelford, Esmeraldo, to wasza mapa i pierwsza wskazówka. Bawcie się dobrze i nie zgubcie się po dro­dze - dodał, mrużąc wymownie oko.

- Zabytki przeszłości giną w nicości. Znajdź ogień, przezwycięż chłód - przeczytała na głos Calliope.

- Stare opactwo. Idziemy.

Calliope podbiegła do Damsel. James pomógł jej wsiąść i puścili się cwałem w kierunku zagajnika, w któ­rym znajdowało się opactwo. Tam czekało na nich dwóch służących. Jeden z nich uśmiechnął się i zapalił świecę.

- Lordzie, będzie pan musiał przejść po tej belce, nie rozlewając ani kropli wosku. Próbę tę trzeba ponawiać do skutku.

-Ja to zrobię - zgłosiła się Calliope.

Ostrożnie wzięła do ręki świecę i weszła na deskę, która kiedyś stanowiła część sklepienia, a teraz leżała bezużyteczna na ziemi. Pełnymi wdzięku krokami w kilka chwil pokonała długość belki. Gdy znalazła się na przeciwległym końcu, uśmiech rozjaśnił jej twarz.

- Zrobione!

Służący kiwnął głową i wręczył im kartkę papieru. Do opactwa wbiegała kolejna para, gdy James i Calliope wsiadali na konie.

- Następna zagadka - stwierdziła Calliope. - Słodki kwiat dziewiczej cnoty. Wsuń go ukochanej we włosów sploty.

- Ogród różany lady Pettigrew.

W drodze do labiryntu czekało sześć przystanków: kuchnia, stajnia, zagajnik w kształcie dłoni, powozownia i oranżeria. Ostatnia wskazówka skierowała ich w stronę jeziora. Calliope tak bardzo chciała wygrać, że pędziła, nie zwracając uwagi na perukę, która lada chwila mogła się jej zsunąć. Dobrze zapowiadała się ja­ko amazonka.

- Proszę się pospieszyć, spóźnimy się przez pana! -krzyknęła przez ramię.

James odrzucił do rylu głowę i roześmiał się. Chyba nigdy się tak dobrze nie bawił.

Nad jeziorem kręciło się już kilka par. Ktoś kłócił się z lordem Pettigrew.

- Zgubiliśmy ją po drodze, nie może pan nas za to karać!

- Ilu służących było przy labiryncie?

- Dwóch.

- Nieprawda, trzech.

Zirytowana para odeszła od Pettigrew, burcząc coś pod nosem.

- Och, Angelford i Esmeralda. Macie przy sobie wskazówki?

Para zeskoczyła na ziemię i zostawiła konie w grupie innych wierzchowców, skubiących nieopodal trawę. Pettigrew nie uprzedzał wcześniej, że trzeba zachować wszystkie kartki, ale Calliope na wszelki wypadek mia­ła je przy sobie.

Oddała plik gospodarzowi, który obejrzał dokładnie instrukcje, po czym oznajmił:

- Wygraliście! Kilka innych drużyn próbowało przeko­nać mnie, że ukończyło grę, ale oni nie spełnili wszyst­kich warunków. - Pettigrew rzucił karcące spojrzenie w kierunku niezadowolonych par. - Przyjmijcie moje gra­tulacje - zwrócił się znów do Esmeraldy i Angelforda. -Oto wasza nagroda. - Podał im dwa pudełka. - O, wyglą­da na to, że zdobywcy drugiego i trzeciego miejsca już tu są. Pozwolicie, że i im wręczę wygrane.

Calliope otworzyła pierwsze pudełeczko i na jej twarzy pojawił się wyraz zachwytu. James zajrzał jej przez ramię i zobaczył rubinowy naszyjnik. Calliope otworzyła drugą paczkę, w której znalazła kolczyki do kompletu.

- Co... jak...? - wykrztusiła z trudem. James spojrzał na nią zdziwiony.

- Kurtyzany nie zaskoczyłyby te błyskotki, moja droga.

Calliope natychmiast zamknęła pudełka.

- Tak, to ładne świecidełka - powiedziała wyniośle. James uśmiechnął się do niej, co skwitowała niezado­woloną miną.

Powoli nad jezioro docierali pozostali uczestnicy za­bawy, chętnie racząc się kanapkami i winem dostarczo­nym przez służących.

Do Jamesa i Esmeraldy podszedł Roth.

- Słyszałem, że wygraliście - przywitał ich.

- Spodziewałem się jakiejś rywalizacji z twojej stro­ny, a nawet raz nie spotkaliśmy się po drodze.

Roth spokojnie przyjął tę uwagę.

- Lady Willoughby i ja nie odchodziliśmy od jeziora. Postanowiliśmy zrezygnować z zabawy.

Calliope pociągnęła Jamesa za płaszcz.

- Chciałabym wrócić do rezydencji. Nogi bolą mnie, jakbym cały dzień zjeżdżała po poręczy.

James i Roth uśmiechnęli się.

- Pojadę z wami - postanowił Roth.

Przy koniach kręciło się kilka osób. Jakiś mężczyzna chciał pogłaskać Apolla po grzywie, ale ogier potrząsnął zdenerwowany głową. James musiał go uspokoić.

Calliope wzięła do ręki uzdę Damsel i podeszła do Angelforda, żeby pomógł jej wsiąść. Podniósł ją i usa­dził na siodle. Klacz niespokojnie dreptała w miejscu.

Calliope pochyliła się, żeby ją pogłaskać i wtedy Damsel rzuciła się do przodu jak oszalała. James sięg­nął po uzdę, ale nie zdążył jej pochwycić. Klacz popę­dziła na oślep z Calliope kurczowo uczepioną jej grzy­wy. James jednym susem wskoczył na Apolla i puścił się w pogoń. Roth podążył za nim. Damsel wbiegła między drzewa, wierzgając wściekle. Zwolniła na chwi­lę i James prawie się z nią zrównał, ale w ostatniej chwili gwałtowny spazm konia zrzucił Calliope na zie­mię. Damsel odrzuciła głowę do tyłu i pogalopowała w głąb lasu.

James zeskoczył z konia i podbiegł do leżącej bez ru­chu Calliope. Strach paraliżował mu ruchy, bo w ten sposób stracił już kilku przyjaciół. Dotknął delikatnie jej głowy. Calliope jęknęła i James odetchnął z ulgą.

- Przyprowadzę konia - powiedział Roth i pojechał po Damsel.

Calliope otworzyła oczy i zmarszczyła brwi.

- Co się stało? - spytał James.

- Nie był to popis jazdy konnej.

- Czy jest pani ranna?

- Dlaczego Damsel tak zareagowała? Myślałam, że mnie lubi.

Calliope sprawiała wrażenie, że bardziej boli ją zdra­da konia niż siniaki, których musiała się nabawić podczas lądowania na ziemi. Usiadła i skrzywiła się.

- Chyba muszę chwilę odpocząć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

- Może pani wstać?

Calliope przytaknęła. James pomógł jej się podnieść.

- Mogę chodzić, jestem tylko trochę obolała. I znacz­nie mniej pewna siebie.

James pozwolił jej przejść samej kilka kroków, żeby przekonać się, czy nie połamała sobie kości, po czym ostrożnie posadził ją na Apolla. Wrócił Roth.

- Sprawdź siodło - oznajmił ponuro.

James nawet nie musiał zdejmować uprzęży. Spod siodła ciekły strużki krwi. Ktoś wsunął pod nie gwoź­dziki, które zraniły zwierzę. James zatrząsł się ze zło­ści. Calliope mogła zginąć.

- Ktoś mógł to zrobić nad jeziorem. Tylko po co? -spytał Roth.

- O czym rozmawiacie? - chciała wiedzieć Calliope. Roth przeniósł wzrok z Jamesa na jego towarzyszkę.

Angelford żałował, że nie wie, o czym myśli przyjaciel.

- Dobrze, nie zdradzajcie mi swoich sekretów, ale czy moglibyśmy już wracać? - spytała słabym głosem.

James usadowił się za nią na siodle i opiekuńczo ob­jął ją ramionami. Obolała Calliope oparła się o niego.

Spomiędzy drzew wypadł Pettigrew i kilku gości. Gwałtownie zatrzymywali konie, żeby nie wpaść na Angelforda i Rotha.

- Co się stało? Czy Esmeralda jest ranna? - zatrosz­czył się Pettigrew.

- Nie, jest potłuczona, ale to nic poważnego. Wracamy do rezydencji.

- Oczywiście. Pojadę z wami. Nie zostawię rannego gościa.

Wspólnie ruszyli do stajni. James od razu nadał dość szybkie tempo. Trzymając Calliope w ramionach, da­wał lordowi Pettigrew wymijające odpowiedzi na jego liczne pytania.

Na miejscu przekazał Calliope Rothowi, a sam za­jął się Damsel. Podbiegł do niego Pettigrew i obejrzał siodło.

- Tanner!

Starszy stajenny natychmiast przybiegł na wezwanie.

- Tak, lordzie?

- Co to ma znaczyć? - Pettigrew wskazał na ślady krwi na sierści konia. - Kto siodłał tę klacz? Ktoś tu źle wy­konuje swoje obowiązki! - wrzeszczał Pettigrew. - Jeden z moich gości mógł zginąć! Ktoś poniesie za to surową karę. Jeśli nie znajdziemy winnego, będziesz nim ty!

Pettigrew wyraźnie przesadzał. Byłby bardziej prze­konujący, gdyby się tak nie gorączkował.

Gdy gospodarz udał się do domu, James podszedł do zbesztanego służącego.

-Wiem, że ani ty, ani nikt ze służby nie macie nic wspólnego z tym wypadkiem. Porozmawiam z Petti­grew. Proszę, to moja wizytówka. Jeśli ktokolwiek z mojego powodu straci pracę, niech przyjdzie pod ten adres i porozmawia ze Stubbinsem. A teraz byłbym wdzięczny, gdyby ktoś opatrzył Damsel.

- Dziękuję, lordzie. - Stajenny wyraźnie się ożywił. Przetarł dłonią czoło, wziął do ręki uzdy obu koni i zaprowadził je do stajni.

Stojąca obok Rotha Calliope popatrzyła dziwnie na Angelforda i kiwnęła głową z uznaniem. James wziął ją na ręce i zaniósł do domu.

Calliope oparła mu na ramieniu chłodny policzek.

- Roth, czy mógłbyś przysłać do sypialni Calliope jej pokojówkę, Betsy, z gorącą herbatą?

Roth przytaknął.

- Myślę, że porozmawiam też z Pettigrew - dodał złowrogo.

James zmarszczył brwi i kiwnął głową. Na razie nie mógł niczego sobie z Rothem wyjaśnić. Ich konfronta­cja musiała poczekać.

- Lord Pettigrew wyglądał na bardzo zdenerwowane­go - mruknęła Calliope.

- Tak, będziemy musieli mu się lepiej przyjrzeć.

- Moim zdaniem on tylko wyrażał swoją troskę - za­uważyła Calliope.

- Ciii. Porozmawiamy w pokoju.

Calliope przycisnęła twarz do barku Jamesa. Jej cia­ło powoli się rozgrzewało. Był to dobry znak.

Angelford otworzył drzwi i ułożył Calliope na łóżku.

-Proszę zdjąć ten strój. Poczuje się pani lepiej po krótkiej drzemce.

Calliope zmarszczyła brwi.

- Nie, chcę się napić herbaty. Przecież posłał pan Ro­tha po Betsy.

- Proszę się przebrać i położyć w pościeli albo ja pa­ni w tym pomogę.

Calliope skrzywiła się niezadowolona, ale z wyrazu twarzy Jamesa wyczytała, że mówi poważnie, i pospiesz­nie zmieniła ubranie. Angelford tymczasem podszedł do okna wychodzącego na ogród. Kątem oka jednak nadal ją obserwował.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę.

Pokojówka postawiła tacę z herbatą na stole i rozpa­liła ogień w kominku. Gdy wyszła, Calliope na bosaka przydreptała do stołu.

- Do łóżka - sucho polecił James.

Zauważył, że miała ochotę się sprzeczać, ale w koń­cu posłusznie wsunęła się pod kołdrę. James nalał her­baty do filiżanek i zaniósł jedną Calliope, po czym przysiadł na skraju łóżka.

- Widziała pani kogoś przy Damsel? Ktoś włożył jej gwoździe pod siodło.

Calliope odstawiła filiżankę i zamyśliła się.

- Jacyś mężczyźni głaskali Apolla, zanim ruszyliśmy z powrotem do rezydencji.

James przytaknął.

- Niestety nie zwróciłem na nich baczniejszej uwagi.

- Co teraz zrobimy?

- Na razie niewiele. Rozejrzę się po okolicy, ale ten, kto doprowadził do wypadku, na pewno już zniknął i zatarł za sobą ślady.

- Proszę potem do mnie wrócić.

- Na razie przyślę pani pokojówkę. Niech nikogo do pani nie wpuszcza.

Gdy wyszedł, natknął się na Betsy i Rotha. Tak, Roth jak zwykle wiedział za dużo.

James dał służącej instrukcje, jak ma się zajmować Calliope, i Betsy weszła do sypialni. Roth patrzył na niego pytająco.

- Jadę nad jezioro. Chcesz mi towarzyszyć? Roth kiwnął głową i razem udali się do stajni.

Roth odezwał się, dopiero gdy wjechali do lasu.

- Ty masz swoje sekrety, ja mam swoje. Esmeralda ma ich więcej niż my obaj. Porozmawiajmy tylko o tym, co wydarzyło się dzisiaj. Dzieje się coś złego. Bądź ostrożny.

James wiedział, że może Rothowi zaufać. Czuł to. Mógł mu wszystko opowiedzieć, ale coś go jednak po­wstrzymywało.

- Zgadzam się. Nie widziałeś nikogo przy naszych koniach, zanim odjechaliśmy znad jeziora?

- Połowa gości przewinęła się tamtędy, nie licząc służ­by. Nawet lady Flanders. Chyba nie muszę cię przed nią ostrzegać.

- Oczywiście, że nie.

Po drodze rozmawiali o pozostałych uczestnikach zabawy, ale nie doszli do żadnych wniosków. Więk­szość gości wróciła już do rezydencji i nie zastali niko­go nad jeziorem.

Nagle uwagę Jamesa zwróciła postać niskiego męż­czyzny na skraju zagajnika. Angelfordowi zrobiło się zimno. Ten człowiek nie wyglądał na służącego. Roth też mu się przyglądał. Jednocześnie puścili się pędem w stronę nieznajomego, ale on zdążył już zniknąć w tym samym zagajniku, do którego uciekła okaleczo­na Damsel.

Poszukiwania tajemniczego mężczyzny nic nie dały i dwie godziny później Roth z Jamesem wrócili do re­zydencji.

Markiz skierował się do sypialni Calliope. Roth po­łożył mu dłoń na ramieniu.

- Nie lekceważ nikogo - poradził przyjacielowi i po­szedł do siebie.

James polecił Betsy, by wróciła za kilka godzin. Calliope spała na boku z dłonią podłożoną pod poli­czek. James przysunął sobie krzesło i usiadł. Zamierzał spędzić tutaj czas do kolacji.

Pokojówka zostawiła mu stare gazety do poczytania. Przejrzał jedną z nich i natrafił na karykatury Thoma­sa Landesa. Pierwsza przedstawiała debiutantkę uderza­jąco podobną do Sary Jones, która z uniesioną dumnie głową rozmawia ze zwiędłą paprocią, nie zauważając, że kilku dżentelmenów cofa się na palcach, uciekając od niej.

Na drugim rysunku inna debiutantką o blond lokach -najprawdopodobniej Cecelia Dort - stała na środku sali z zakneblowanymi ustami. Te dwie karykatury należały

do najłagodniejszych w dorobku Landesa, który z lubo­ścią niszczył swoje ofiary.

Kilka jego ostatnich rysunków miało polityczny cha­rakter. Landes musiał uczestniczyć w obradach parla­mentu, inaczej nie oddałby tak dokładnie panującej tam atmosfery. James postanowił podczas następnej sesji baczniej przyjrzeć się lordom.

Ciekawe, czy Calliope miała okazję obejrzeć rysun­ki Landesa? Postanowił, że później obejrzą je razem. Na pewno spodoba się jej karykatura Cecelii.

Potrząsnął głową, ale uśmiech nie zniknął mu z twa­rzy. Przypomniał sobie kompletnie zaskoczoną minę panny Dort, gdy Calliope nie zostawiła na niej suchej nitki. Ależ ta dziewczyna ma charakter! pomyślał.

Dziś na koniu wyglądała jak szczęśliwa i beztroska leśna nimfa. James nigdy dotąd nie czuł się tak dobrze w towarzystwie kobiety.

Otrząsnął się z marzeń i zaczął poważnie zastanawiać się nad wcześniejszymi wydarzeniami. Ktoś rzeczywiście chce skrzywdzić Calliope. Kluczem do wszystkiego było to, co ją wiązało z Salisburym.

Nad jeziorem znajdował się tłum gości. Dlaczego ktoś ryzykował, że zostanie zdemaskowany? Najwyraź­niej przestępcy byli zdesperowani.

Kto włożył gwoździe pod siodło i dlaczego?

11.

Calliope powoli budziła się ze snu. Na kominku pło­nął ogień, tworząc w sypialni ciepłą, przytulną atmos­ferę. Otworzyła oczy i stwierdziła, że dopiero zapada zmrok. Najchętniej zostałaby w łóżku do rana. Zanu­rzyła się głębiej pod kołdrę.

Nagle usłyszała jakiś szelest i uświadomiła sobie, że nie jest sama. Przestraszona usiadła na łóżku i dostrze­gła wpatrzone w siebie znajome oczy.

Na krześle obok siedział James. Calliope westchnęła i opadła na poduszkę. Chyba jednak będzie musiała wstać.

- Co pan tu robi? - spytała cicho.

- Pani pokojówka zaraz przyjdzie z kolacją.

- Aha, dopiero co pan wszedł? - Calliope zdziwiła się, że Angelford zechciał posiedzieć przy niej nawet kilka minut.

James w odpowiedzi wzruszył ramionami.

Calliope oparła się o wezgłowie łóżka. Każdy ruch sprawiał jej więcej bólu, niż byłaby gotowa się przyznać. Potarła dłonią kark. Pewnie całe ciało miała w siniakach, ale nie dolegało jej nic więcej.

- Jak się pani czuje?

- Jakbym spadła z konia, który się znarowił.

James uśmiechnął się.

Do sypialni wpadła Betsy z kolacją dla Calliope, a za nią wszedł służący z posiłkiem dla Angelforda. Poko­jówka poprawiła swojej pani poduszki i na skinienie Jamesa razem z lokajem opuściła pokój.

- Znowu wydaje pan polecenia moim służącym? -Calliope nabiła na widelec soczysty kawałek pieczone­go mięsa. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wzięła do ust kawałek ziemniaka. - Dlaczego nie je pan ze wszyst­kimi na dole?

- Tu mam ciekawsze widoki.

Zawstydzona Calliope zakryła kołdrą nagie kolano, które wysunęło się spod pościeli. James uśmiechnął się i zaczął jeść. Trzaskający ogień rzucał na ściany cienie, tworząc bajkową atmosferę. Długie włosy Angelforda opadły do przodu, gdy nachylił się nad talerzem. Wy­glądał jak nieziemsko przystojny pirat.

Szybko uporał się ze swoją porcją, Calliope nato­miast straciła apetyt.

- Proszę jeść. A może mam panią nakarmić?

- Jestem obolała, nie sparaliżowana.

Może gdyby pokazała mu kolano, przestałby mówić o jedzeniu. Albo spojrzałby na nią tak, że robiło się go­rąco...

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju zajrzała Betsy.

- Lord Pettigrew pyta, czy będzie pani brała udział w dzisiejszym wieczorku.

James spojrzał na Calliope, pozwalając jej podjąć de­cyzję.

- Tak, Betsy. Powiedz lordowi Pettigrew, że zaraz schodzimy na dół, a potem przyjdź pomóc mi się ubrać.

- Dobrze, proszę pani.

- Skoro nie pozwoliła mi pani się nakarmić, proszę pozwolić mi się ubrać - odezwał się James z błyskiem w oku.

- Betsy będzie niezadowolona, że pozwalam panu wykonywać jej obowiązki.

- Trudno - poddał się. - Do zobaczenia za chwilę -powiedział już w progu.

Calliope odstawiła tacę. Ostrożnie wyprostowała no­gi i obróciła nadgarstkiem. Mięśnie jeszcze ją bolały, ale po kilku ruchach poczuła się znacznie lepiej. Drzemka też dobrze jej zrobiła.

Gdy przyszła Betsy, wybrały suknię na wieczór i po­kojówka pomogła jej się ubrać. Trochę to trwało, ale Calliope była zadowolona z rezultatu. Z przyjemnością dotknęła mieniącego się, błękitnego materiału ozdobio­nego białym wzorem. Madame Giselle stworzyła arcy­dzieło. Opalizujący gorset kusząco opinał mlecznobiałe ciało, a jednocześnie dodawał subtelnego uroku niewin­ności.

Calliope wygładziła dłońmi spódnicę, próbując uspo­koić nerwy. Suknia była trochę skandalizująca, podob­nie zresztą jak coraz odważniejsza Esmeralda.

Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł James. Gdy Calliope podeszła do niego, uniósł do ust jej dłoń w białej rękawiczce. Oczy mu płonęły, a gorą­cy oddech parzył skórę.

- Jest pani gotowa? - spytał uśmiechnięty.

- Tak - odparła lekko zdyszana Calliope. Wsunęła mu rękę pod ramię i razem zeszli do Sali balowej, gdzie zebrała się już większość gości. Dziś wszyscy bawili się znacznie swobodniej niż wczoraj. Kobiety stały bliżej panów, a mężczyźni nie przestrze­gali ściśle zasad dobrego wychowania.

Sala była ogromna, a oświetlenie słabe. Lady Petti­grew stworzyła gościom intymną atmosferę, z której ze­brani skwapliwie korzystali.

Orkiestra zaczęła grać. Calliope i James pogawędzili z kilkoma parami, po czym przystanęli obok Rotha i la­dy Willoughby, którzy stali nieco z boku.

Calliope lubiła lady Willoughby. Była to prawdziwa dama, wyniosła, ale serdeczna. Należała do ładnych, ale niezbyt atrakcyjnych kobiet. Miała urodę raczej spokoj­ną, nieprzemijającą i niepoddającą się modzie. Sprawia­ła wrażenie gołębia wśród pawi.

-Jak się pani czuje, Esmeraldo? - zagaiła rozmowę lady Willoughby.

- Wypoczęta. Tego popołudnia bolały mnie części ciała, o których istnieniu nie miałam pojęcia.

Lady Willoughby uśmiechnęła się.

- Tak to jest z jazdą konną.

- I upadkiem - ponuro dodał Roth.

- Rzeczywiście, moja pierwsza przejażdżka niezbyt się udała.

- Pani poradziła sobie świetnie. Problem tkwi w czym innym.

Lady Willoughby zmieszała się. Orkiestra zagrała pierwsze takty walca i kobieta spojrzała pytająco na Rotha.

Ten ukłonił się i zaprowadził ją na parkiet. Calliope popatrzyła na Jamesa, który odprowadzał zamyślonym wzrokiem odchodzącą parę. Szturchnęła go lekko w bok, żeby zwrócić jego uwagę.

- Nie musi pani uciekać się do przemocy, żebym z panią zatańczył - uśmiechnął się.

Chwycił ją w ramiona i porwał na parkiet. Jego czarne oczy skrzyły się radością.

Obejmował ją mocno i pewnie. Krążyli wśród innych par, żadnej nawet nie muskając. James tańczył doskonale.

Zsunął lewą dłoń z talii Calliope na jej biodro. Czu­ła, jak ciepło ciała Jamesa przenika ją od stóp do głów. Spojrzała mu w oczy. Tego popołudnia śmiał się z nią, jakby byli starymi przyjaciółmi. Martwił się o nią, gdy spadła z konia. Ostrożnie zaniósł ją na rękach do do­mu. Siedział przy niej, gdy spała. Nie wiadomo, kiedy bestia zmieniła się w rycerza.

Cały czas patrzyli sobie w oczy. Milczeli. Jego wzrok obiecywał zakazane rozkosze.

Gdy muzyka ucichła, przez kilka chwil stali nieru­chomo naprzeciwko siebie, a goście przeciskali się obok nich, schodząc z parkietu. W końcu James odwrócił się i pociągnął ją za sobą na taras.

Calliope nie zaprotestowała. W jej sercu nie było wa­hania.

Na zewnątrz kłębili się ludzie. James skierował się w głąb ogrodu. Wąski rogalik księżyca dawał mało świat­ła, ale Calliope widziała każdy zdecydowany i pewny sie­bie ruch idącego przed nią mężczyzny. W końcu Angel­ford zatrzymał się i przyciągnął ją do siebie.

Poczuła delikatny zapach kwiatów. Weszli do ogro­du różanego.

Panował nocny chłód, ale oboje byli rozgrzani. James przycisnął wargi do jej szyi, potem zsunął usta na od­słonięty dekolt. Calliope odchyliła głowę do tyłu.

Jego pocałunki przeniosły się wyżej, na jej twarz. Ob­sypał nimi policzki i brodę, zaczął delikatnie ssać płatek ucha. Wreszcie dotarł do ust i wpił się w nie namiętnie. W Calliope zaczęło się rodzić głębokie, gorące pragnie­nie. Oplotła ramionami jego szyję i wsunęła palce we włosy.

James ułożył ją na kamiennej ławce ogrodowej. Callio­pe nawet nie poczuła chłodu. Angelford jedną ręką przy­trzymywał dłonią jej głowę, nie przerywając pocałunku, drugą położył na kostce i powoli przesuwał do góry. Ko­lano, podwiązka, udo.

Calliope jęknęła i zaczęła coraz bardziej gorączkowo oddawać mu pocałunki. Pragnęła więcej. Pragnęła wszystkiego.

James podniósł ją i posadził na sobie. Miał rozpięte spodnie. Calliope zakręciło się w głowie.

A więc to o tym aktorki rozmawiały za kulisami. Właśnie tego uczucia do tej pory nie doświadczyła.

- Jamesie - szepnęła ochryple. Niedaleko nich poruszyły się krzaki.

- Przestań się skarżyć. Plan się powiódł.

James wstał błyskawicznie i, zanim Calliope zdąży­ła się zorientować, pociągnął ją na drugą stronę żywo­płotu.

- Co to było? - zapytał czyjś głos.

- Przestań zmieniać temat. Skarżę się, tak? Marnu­jesz cenny czas i nie wykonałeś zadania.

- Wykonałem je doskonale.

- Nie. Ona jest w środku i tańczy sobie w najlepsze.

Głosy były przytłumione i nie byli w stanie ich roz­poznać, ale jeden z nich na pewno należał do kobiety. Calliope chciała wyjrzeć na ścieżkę, ale James natych­miast przyciągnął ją do siebie.

- Spełniałem tylko polecenia. Sama się nią zajmij, jeśli nie jesteś zadowolona.

- A co z tą drugą sprawą? Załatwiłeś ją?

- Nie jestem twoim podwładnym i nie zamierzam słuchać twoich rozkazów, ale jeśli nie będziesz ostroż­niej sza, zacznę je wydawać.

Calliope zadrżała, słysząc w męskim głosie ukrytą groźbę.

- Tak czy inaczej, pamiętaj. Trzeba się jej pozbyć.

- Wiem, gdzie jest moje miejsce. Ty nie zapominaj o swoim.

Po tych słowach kobieta pospiesznie oddaliła się, ale mężczyzna pozostał.

Calliope poczuła, jak James napina mięśnie. Przygo­towywał się do odparcia ataku, gdyby intruz znalazł ich za żywopłotem. Na szczęście po kilku chwilach męż­czyzna odszedł tą samą ścieżką, co jego rozmówczyni... ścieżką prowadzącą w stronę jeziora.

Dopiero po minucie James rozluźnił uścisk. Calliope zadrżała, więc odruchowo pogładził ją po nagich ramio­nach.

- Zabiorę panią do środka.

- Kim oni byli? - spytała roztrzęsiona.

- Nie wiem, głosy mieli przytłumione. - James zmarsz­czył brwi. - Rozejrzę się tutaj.

- Martwię się o pana. Proszę zabrać ze sobą Rotha. Angelford zawahał się, ale po krótkim zastanowieniu, przytaknął.

- Porozmawiam z nim na sali.

Calliope spojrzała na niego i stwierdziła, że chwila zapomnienia nie pozostawiła na nim żadnego śladu. Miała nadzieję, że ona choć w połowie wygląda na tak opanowaną.

Odetchnęła z ulgą, gdy znaleźli się na tarasie. Na sa­li balowej bawiono się w najlepsze.

Nie było wątpliwości: para w ogrodzie dyskutowała o niej. Teraz w sprawie pojawiło się już trzech podej­rzanych. Może powinna przekonać Jamesa, żeby po­zwolił jej szukać z lady...

Nagle odgłosy zabawy przeszył kobiecy pisk.

Zapadła cisza, umilkły nawet koniki polne i żaby. Gdy minęła konsternacja, tłum zgromadzony w sali rzucił się do wyjścia, żeby sprawdzić, co się stało. James i Calliope nie pozostawali w tyle.

- Jezioro.

Udało im się dotrzeć na miejsce jako pierwszym. Sta­jenny Tanner z latarnią w dłoni wypadł na polanę z dru­giej strony. Gdzieś z boku przybiegł Pettigrew. Calliope zdała sobie sprawę, że ani jeden, ani drugi nie przybył od strony domu czy stajni.

Nad jeziorem stała lady Willoughby z Rothem. W wodzie plecami do góry pływało czyjeś ciało.

Pettigrew był roztrzęsiony.

- Tanner, wyłów ciało - polecił służącemu.

Roth nawet się nie poruszył. Calliope zaskoczyła taka reakcja u człowieka, który wydawał jej się bardzo przed­siębiorczy i energiczny.

Coraz więcej ludzi gromadziło się za Calliope.

- Ciało!

- Kto to?

- Żyje?

- Co się stało?

- Kto krzyczał?

- Kto to zrobił?

- Co zrobił? Co się stało?

Tanner zszedł do wody. Wzdrygnął się, gdy zanurzył się w zimnej toni. Dobrnął do ciała i za koszulę przy­ciągnął je do brzegu.

Jeden ze służących pomógł mu wyciągnąć zwłoki na ląd. Tanner szybko przecisnął się przez tłum i zniknął. Najprawdopodobniej poszedł wziąć gorącą kąpiel i przebrać się.

Gdy światło księżyca padło na nieruchome ciało, Calliope zadrżała. Trup miał na sobie eleganckie ubra­nie, a mokre jasne włosy przylegały ciasno do czaszki.

Calliope zaczęła się modlić.

12.

Pettigrew pochylił się i odwrócił zwłoki na plecy. Z piersi mężczyzny wystawał trzonek noża do otwiera­nia listów.

- To Ternberry.

- Ternberry!

- Przesuń się, nie widzę.

- Ronald Ternberry!

- Myślałem, że wyjechał wcześniej.

- Żyje?

- Co się dzieje?

- Panowie, proszę odprowadzić panie do domu -spiętym głosem polecił Pettigrew.

Znajdujący się z tyłu goście napierali na stojących przed nimi. Kilku mężczyzn zaczęło kierować oszoło­miony tłum w stronę rezydencji. Po kilku minutach przepychanek ludzie zaczęli wracać.

James pochylił się i szepnął Calliope na ucho:

- Proszę zostać z lady Willoughby. Za kilka minut dołączymy do was.

Calliope kiwnęła głową. Zgarbiona lady Willoughby szła już w stronę domu kilka kroków za gromadą go­ści. Poruszała się powoli i dwukrotnie potknęła się po drodze. Calliope też nie czuła się swobodnie. Wykrzy­wiona bólem twarz Ternberry'ego będzie się jej śniła po nocach.

W salonie przyłączyły się do pozostałych pań i kilku dżentelmenów. Lady Pettigrew dygotała. Służący uwija­li się jak w ukropie, roznosząc brandy i herbatę. Jeden z panów zaczął zapalać cygaro, ale w porę zorientował się, że nie czas i miejsce na to. Atmosfera była wyraźnie napięta.

Calliope nie odstępowała lady Willoughby, która za­trzymała się przy grupie dam. Nie zdziwiła się, gdy spo­strzegła za sobą Calliope. Penelope Flanders raczyła swoje rozmówczynie drastycznymi szczegółami sceny nad jeziorem.

- Co za groteska! Wyglądał jak śmiejący się diabeł z wykrzywionymi sinymi wargami, a oczy wyłaziły mu na wierzch. Jak to możliwe, że zgubiłam gdzieś moje so­le trzeźwiące? - Penelope powachlowała sobie twarz. -Nie wiem, co teraz zrobię. Przyjęcia bez Ternberry'ego nigdy nie będą już tym, czym były. - Udała, że ściera z policzka łzę. - Mam nadzieję, że Flanders zabierze nas dziś do miasta. Tam jest bezpieczniej.

Oczy Penelope rozbłysły. Ten, kto pierwszy dotrze do Londynu, przywiezie ze sobą najświeższe i najpikantniejsze plotki sezonu.

Przy stole siedziała zgarbiona lady Pettigrew. Nie wiedziała, cieszyć się czy płakać, że wkrótce jej przyję­cie stanie się tematem numer jeden wszystkich rozmów i plotek.

Lady Willoughby zmrużyła oczy, ale się nie odezwała.

Penelope bez przeszkód podsycała panującą w salonie histerię.

- Esmeraldo, czy wie pani, co zamierzają mężczyźni? Widziałam, jak lord Angelford z panią rozmawiał.

- Na pewno powiadomią konstabla. Poza tym nie wiem. Moim zdaniem wyruszanie w podróż powrotną w nocy nie ma sensu. W ciemnościach łatwiej o wypadek.

Penelope jęknęła.

- Och, nie. Jesteśmy uwięzieni. Może o to właśnie chodzi morderczyni. Zabije nas wszystkich.

Kilka dam zaczęło się słaniać na nogach, jedna ze­mdlała. Lady Pettigrew wyglądała, jakby zabrakło jej powietrza.

- Skąd pani wie, że morderca jest kobietą? - spytała Calliope.

- Ternberry'ego zabito nożykiem do otwierania listów -odparła lady Flanders.

Skąd ona o tym wie? zastanawiała się Calliope. Sama była bardzo blisko ciała i nawet ze swojego miejsca nie widziała dokładnie.

-Jakiś mężczyzna mógł go ukraść.

W sali zapadła cisza. Wszyscy zaczęli się przysłuchi­wać rozmowie. Kilku panów przyznało Calliope rację.

- Ukraść? Jak? - spytała niezbita z tropu Penelope.

- Tak jak się kradnie rzeczy. Podnosi się je i zabiera -odparła spokojnie Calliope.

Penelope zabębniła palcami po brodzie.

- A może ta osoba próbuje odsunąć od siebie podej­rzenia i skierować je na mężczyznę - powiedziała i spoj­rzała znacząco na Calliope.

Calliope z trudem zmusiła się, żeby się nie odgryźć. Lady Willoughby z oburzeniem potrząsnęła głową i Pe­nelope zaatakowała ją:

- Czy to nie pani znalazła ciało? Co pani robiła nad jeziorem?

Do pokoju wkroczył Roth.

- Dość tego - zganił lady Flanders.

- Oczywiście, skoro pan tu jest - uśmiechnęła się kpiąco Penelope, ale na wszelki wypadek cofnęła się o kilka kroków.

Do sali wszedł zasapany Pettigrew, a za nim pozo­stali mężczyźni.

- Konstabla już wezwano, niedługo tu będzie. Proszę, aby wszyscy rozeszli się do swoich pokojów. Na pew­no wkrótce dowiemy się, co się stało. Konstabl może chcieć porozmawiać z niektórymi z państwa.

Kilka osób pospiesznie opuściło salę, pozostali nie­chętnie poszli w ich ślady.

Pettigrew spojrzał wymownie na lady Flanders.

- Pani obecność nie jest konieczna.

Penelope uśmiechnęła się, ale wyszła dopiero wtedy, gdy zjawił się Flanders.

- Dobranoc wszystkim. Proszę mnie powiadomić, gdyby potrzebowali panowie mojej pomocy.

Wyrachowana Penelope najwyraźniej stwierdziła, że szczegóły zabójstwa i plan działania przekaże jej póź­niej mąż.

Lady Willoughby podążyła za nią. Roth zatrzymał ją na chwilę i coś jej szepnął. Na twarzy kobiety pojawił się strach, ale kiwnęła głową potakująco. Razem stanęli obok lorda Pettigrew.

Calliope sądziła, że panowie poproszą ją o pozosta­nie, ale James odprowadził ją na górę.

- Nie tak wyobrażałem sobie zakończenie dzisiejsze­go dnia. - Założył jej za ucho niesforny loczek. - Proszę zamknąć drzwi na klucz. Nie wiem, kiedy będę mógł

do pani przyjść. Nie da się przewidzieć, jak długo za­bawi tu konstabl.

Pocałował ją w czoło i wyszedł.

Calliope stała bezradnie na środku pokoju. Co robić? Żałowała, że nie ma przy sobie notesu. Gdyby mogła rysować, zajęłaby i ręce, i umysł.

Zegar tykał.

Calliope poczuła, że powinna się zdrzemnąć. Roze­brała się i położyła do łóżka. Na nocnym stoliku zosta­wiła nową zapaloną świecę. Pościel była czysta, ale zim­na. W tym zamieszaniu Betsy musiała zapomnieć ją ogrzać. Calliope zaczęła się wiercić, żeby się rozgrzać, ale na próżno.

Biedny Ternberry. Na zawsze zimny.

Jak jej ojciec.

Calliope wbiła wzrok w sufit. Mijały sekundy, minu­ty, godziny. Na schodach rozległy się czyjeś kroki. Ktoś zatrzymał się przed jej drzwiami i w zamku zazgrzytał klucz.

Do środka wszedł James. Płomień wypalonej niemal do końca świecy oświetlił jego zmęczoną twarz.

- Czy będziemy dziś kontynuować poszukiwania? -spytała Calliope, siadając na łóżku.

Angelford potrząsnął głową.

-Większość gości będzie w swoich pokojach, a ci, którzy spędzą noc poza nimi, są zbyt niebezpieczni.

- Kto jest na dole?

- Konstabl właśnie wyszedł. Zostali Pettigrew, Roth, Flanders i kilku innych, ale wszyscy już rozchodzą się do siebie.

- Coś udało się ustalić?

- Na razie nie. Tak jak się spodziewaliśmy, nikt nie rozpoznał noża.

- Lady Flanders powiedziała, że to był damski nożyk. James przez chwilę rozważał tę informację.

- Kilka osób o tym rozmawiało. Zauważyła coś jeszcze?

- Próbowała przypisać to morderstwo mnie, a potem lady Willoughby.

- Co pani odpowiedziała?

- Zanim zdążyłam się odezwać, wrócił Roth. Bardzo jest dziś spięty.

James westchnął i usiadł.

- Obaj pracowaliśmy z Ternberrym. Nie lubiłem go, ale nie życzyłem mu śmierci.

- A Roth?

James potrząsnął głową i wstał.

- Nie, Roth lubił się z nim drażnić, ale nie mieli żad­nych zatargów. Roth potrafi działać z zimną krwią, ale to nie w jego stylu.

- A Pettigrew?

Angelford zaczął spacerować po pokoju.

- Pettigrew też z nami pracował. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nożyk należał do jego żony. Łatwo było­by go ukraść w taki weekend jak ten.

James odchylił głowę do tyłu i włożył ręce do kieszeni.

- Powinienem był się domyślić i kazać komuś śledzić Ternberry'ego dziś rano. Ale sądziłem, że to może za­czekać do naszego powrotu do Londynu.

- Jak miałby się pan domyślić? Angelford zaczerwienił się.

- Najpierw Stephen, teraz Ternberry. Wystraszyłem się dzisiaj. Zobaczyłem jasne włosy i... - James wzdryg­nął się. - To straszne, ale poczułem ulgę, że to nie Ste­phen. Ulgę, że to Ternberry...

Calliope odrzuciła kołdrę. Podeszła do Angelforda i objęła go za szyję.

- Ja czułam to samo.

James przytulił ją mocno, po czym podszedł do sto­lika i nalał sobie brandy. Zamieszał kieliszkiem, ale nie podniósł go do ust.

- Czy lady Willoughby poszła nad jezioro sama? -spytała Calliope.

- Tak twierdzi.

- A Roth był tam pierwszy?

- Tak on z kolei twierdzi.

- Dziwne, nie sądziłam, że lady Willoughby jest tak szybką osobą.

- Bo nie jest. W gruncie rzeczy zastanawiam się, jaką ona pełni w tym wszystkim rolę. Jest wdową, ale ogól­nie szanowaną. Nigdy nie słyszałem żadnych plotek na jej temat.

-Jak pan myśli, co wydarzyło się nad jeziorem?

- Z Rothem i lady Willoughby? Czy z Ternberrym?

- Myśli pan, że Roth i lady Willoughby byli tam razem?

- Tak. I jestem tym równie zaskoczony co pani.

- Co oni robili?

James uśmiechnął się słabo.

- Twierdzą, że nie byli tam razem, pamięta pani? Calliope roześmiała się. W pewnym sensie poczuła ulgę. Przycupnęła na oparciu fotela i schowała stopy pod koszulę nocną.

- A Ternberry? Czy wywnioskowaliście coś z jego... ciała?

- Zginął niedawno. Nie miał spuchniętej twarzy. Calliope wzdrygnęła się.

- Co Ternberry ma z tym wszystkim wspólnego? Co łączy go z moim... ojcem?

- Oprócz tego, że brał udział w ostatniej misji Salis­bury'ego? Nie wiem. Ternberry nie należał do kręgu moich przyjaciół. Zawsze trzymał się trochę z boku. Zdziwiliśmy się, gdy Holt mianował go na swojego se­kretarza.

- Czy ktoś był blisko z Ternberrym?

- Nikt z naszej listy. Roth prawdopodobnie bliżej niż inni z wyjątkiem Holta. Ale Holt nie zwierza się niko­mu. Na jego stanowisku to naturalne.

- Na pewno jest samotny.

- Może dlatego wybrał Ternberry'ego.

- Ternberry wrócił dziś wieczorem, żeby się z kimś spotkać, prawda?

- Wszystko wskazuje na to, że spotkał się z osobą, któ­ra go zamordowała. Napastnik go nie zaskoczył, nie było żadnych śladów walki, no i otrzymał cios z przodu. Nie uprzedził nikogo o swoim powrocie, nawet Pettigrew, a w każdym razie nikt się do tego nie przyznaje.

Calliope nadal dręczyło inne pytanie.

- Co... kiedy poznał pan mojego ojca?

- Zaopiekował się mną i Stephenem, gdy skończyli­śmy Oxford.

-Jaki był? Jak się z nim pracowało?

- Był bardzo inteligentny. Pełen poświęcenia. Nicze­go nie robił połowicznie. Odziedziczyła pani wiele jego cech. Zasłużył na pani szacunek i lojalność.

- To dlatego wczoraj tak się pan zdenerwował, gdy rozmawialiśmy o nim.

James przytaknął.

-Wszystko sobie wyjaśnimy, gdy odnajdziemy Ste­phena - powiedział zdecydowanym tonem. Calliope poczuła się spokojniejsza.

- Dobrze - odparła cicho. - Powinniśmy porozma­wiać ze służbą Ternberry'ego - dodała.

Zegar wybił piątą.

- Rano przedyskutujemy nasze plany.

- Przecież zaraz będzie świtało. Jest rano. James skrzywił się.

- Wiem. Czeka nas długi dzień.

- Czy zostaniemy tu na niedzielę?

- Nie, myślę, że powinniśmy jak najszybciej wrócić do Londynu. Tu nic więcej nie odkryjemy.

Calliope przytaknęła i weszła do łóżka pod kołdrę. James odetchnął głęboko i odstawił na stolik nieruszony kieliszek brandy.

Wziął do ręki koc złożony na kanapie i strzepnął go. Calliope przygryzła wargi.

- Może położy się pan koło mnie? James spojrzał na nią zdziwiony.

- Tylko po to, żeby się przespać - dodała szybko. Dłuższą chwilę Angelford stał bez ruchu. Gdy zaczął się rozbierać, Calliope zabrakło tchu. Dlaczego nie po­łoży się w ubraniu? pomyślała wystraszona.

James wsunął się pod kołdrę w koszuli i spodniach. Serce Calliope biło tak szybko i mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.

Łóżko, które przedtem wydawało jej się obszerne, nagle zrobiło się za małe. Bała się poruszyć, żeby nie dotknąć Jamesa. Kilka minut zastanawiała się, jak się ułożyć.

W końcu wyciągnęła się na samym skraju. Ale co zro­bi, jeśli James odwróci się do niej?

Powróciły odczucia, które wzbudził w niej w ogrodzie.

Zerknęła przez ramię, ale James leżał spokojnie na wznak i oddychał regularnie.

Zasnął!

Łajdak.

13.

Wielu gości zeszło na dół w strojach do jazdy konnej. Chcieli z samego rana wybrać się nad jezioro i za dnia obejrzeć scenę przestępstwa. Wiele par wyruszyło już do Londynu, by jak najszybciej podzielić się plotkami ze znajomymi. James odnalazł Calliope przy głównym wejściu, gdzie rozmawiała z lady Willoughby. Rogers i Betsy kończyli pakować bagaże i zaraz mieli do nich dołączyć.

Gdy się pożegnali, James pomógł Calliope wsiąść do powozu.

Kareta podskakiwała na wybojach i nierównościach, których po wiosennych deszczach niebezpiecznie przy­bywało. Pierwsze pięć minut jechali w ciszy.

- Dziękuję - odezwała się w końcu Calliope.

- Za co? - zdziwił się James.

- Po prostu dziękuję.

Angelford kiwnął głową i Calliope opadła z powro­tem na oparcie.

- Muszę pojechać do teatru. Martwię się o moją ro­dzinę.

- Zgodzą się wrócić do domu? Calliope zawahała się.

- Nie - odpowiedziała zrezygnowana. - Rodzice dziś występują i bez względu na groźby nie odwołają spek­taklu. Nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Bo­ję się o nich, bo ktoś może ich zaskoczyć. James poklepał ją po kolanie.

- Nic im nie będzie. Moi ludzie ich obserwują. Jak wrócimy, dowiemy się, co się działo w teatrze.

Angelford kazał służącemu mieć oko na Dalych. Po­za tym pokrewieństwo między nią i Salisburym było zbyt zaskakujące, by stanowić zwykły zbieg okoliczno­ści. W zagadce, którą starali się rozwiązać, wszystkie tropy prowadziły właśnie do niej.

- W Londynie pojedziemy na noc do rezydencji Ste­phena i jeszcze raz przejrzymy jego rzeczy i dokumenty.

Wysiłek ten pewnie pójdzie na marne, bo już raz wszystko dokładnie przetrząsnęli. Calliope najwyraź­niej jednak uspokoiła się, bo usiadła wygodniej i przy­mknęła oczy.

James również stwierdził, że nadszedł dobry mo­ment, żeby się zdrzemnąć. Odchylił głowę i opuścił po­wieki. Calliope tymczasem zaczęła się wiercić i mościć na siedzeniu. James zerknął na nią kątem oka, po czym nachylił się i przysunął ją bliżej do siebie.

- Co pan... - Urwała, gdy mocno ją przytulił.

Calliope nie wiedziała, jak się zachować. Półleżała przytulona do niego, a on nawet na chwilę nie otwo­rzył oczu. Z jakiegoś powodu bardzo ją to irytowało.

Chciała się wyrwać, ale ramiona Jamesa ściskały ją jak imadło. Odkąd spędzili noc w jednym łóżku, czuła się nieswojo w jego towarzystwie.

- Lordzie, to nie jest odpowiednie zachowanie. Angelford nie zareagował.

- Lordzie?

Cisza.

- Angelford? Nic.

- Jamesie!

Wreszcie spojrzał na nią.

- Nie sądzi pan, że powinnam wrócić na swoje miej­sce?

- Ciii, niechże pani w końcu odpocznie. Wczoraj oboje mieliśmy ciężki dzień.

Słysząc te słowa, Calliope od razu poczuła się lepiej. Przymknęła oczy i oparła głowę na jego ramieniu. Ko­łysanie powozu działało usypiająco i wkrótce zapadła w sen, w którym po raz pierwszy od dawna nie dręczy­ły ją koszmary.

Był piękny słoneczny dzień i przechadzała się po łą­ce. Wokół kwitły kwiaty. Podszedł do niej James z błę­kitnym chabrem w dłoni. Przyjęła prezent i podniosła go do ust. Poczuła drażniący zmysły, ostry zapach, ta­ki sam jak jego woda kolońska. Dziwne.

James pochylił głowę i spojrzał na nią z czułością. Dość tego, nie będę się więcej łudzić, postanowiła. Prag­nęła tego mężczyzny nade wszystko na świecie. Serce zabiło jej mocniej, gdy pochylił się nad nią.

Westchnęła szczęśliwa. Wtedy niespodziewanie James odsunął się.

- Nie! - krzyknęła i otworzyła oczy. Angelford przesunął ramię i popatrzył na nią.

- Nie, co?

Powóz zatrzymał się.

- Nic... nic. Zdziwiłam się, że tak szybko przyjecha­liśmy - usprawiedliwiła się czym prędzej.

James spojrzał na nią dziwnie. Wysiadł z karety, po czym pomógł jej zejść na ulicę. Podchodząc do drzwi, z ulgą zauważyła, że krzepcy służący wciąż pilnują re­zydencji. Dzięki Bogu, pomyślała.

Dla niej powrót do Londynu oznaczał koniec pew­nego etapu ich znajomości. Już jakiś czas temu przesta­ła uważać Jamesa za wroga i uznała go za swojego wy­bawcę. Mniej więcej w tym samym okresie przestała w myślach nazywać go Angelfordem. Teraz, po powro­cie do stolicy, musi znów zacząć go traktować z więk­szym dystansem. Tak będzie najlepiej dla nich obojga.

W bibliotece James skierował się od razu do jej ulu­bionego fotela. Tym razem Calliope nie miała nic prze­ciwko temu. Z przyjemnością wyciągnęła się na kana­pie i zamknęła oczy.

-Myślałem, że zajmiemy się rzeczami Stephena.

Calliope uniosła powieki i stwierdziła, że James przy­gląda jej się wyniośle.

- Tak, oczywiście. A moglibyśmy zacząć za dziesięć minut?

Angelford pokręcił głową i w kącikach jego ust poja­wił się przelotny uśmiech.

- Dobrze, bierzmy się do roboty - poddała się. Znów ten uśmiech.

Calliope spojrzała na pełne książek półki i westch­nęła.

Dwadzieścia minut później wciąż jeszcze wzdychała zrezygnowana. James też był rozgoryczony. Z jednej strony miał pewność, że przedmiot, którego szukali, znajduje się w tym właśnie pokoju, z drugiej bliskość Calliope doprowadzała go do białej gorączki.

Szczególnie, że zdjęła perukę i miękkie miodowe lo­ki łagodnie opadały jej na ramiona.

James potrząsnął głową, starając się skoncentrować na poszukiwaniach. W kącie biblioteki znalazł laskę Calliope. Wziął do ręki mahoniowy kij ze złotą rączką i uśmiechnął się na wspomnienie wieczoru, gdy o mało nie oberwał nią po głowie.

- Nieco bardziej elegancka od tej, którą zostawiła pa­ni na balu u Killroyów.

Calliope podniosła wzrok znad pliku papierów.

- Znalazł pan moją laskę u Killroyów?

- Tak. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy później zobaczyłem, z jakim wdziękiem wchodzi pani na salę.

Calliope zarumieniła się.

- Nie wiem, jak to się stało, że zapomniałam ją zabrać.

- Myślałem, że ustaliliśmy już, iż stęskniła się pani za mną.

Calliope spojrzała na niego niezadowolona. -Jest pan mistrzem złośliwości. James uśmiechnął się.

- Czy pani w ogóle musi jej używać?

- Czasami, szczególnie gdy jestem zmęczona. Niechętnie podeszła do Angelforda i wzięła od nie­go laskę.

- Matka mi ją dała. Wtedy widziałam ją po raz ostat­ni. Myślała, że zdąży jeszcze wrócić do płonącego domu.

- Po co tam wracała?

- Chciała ocalić dokumenty ojca. Zawsze winiłam go za jej śmierć.

Powiedziała to niby od niechcenia, ale oczy błyszcza­ły jej z emocji.

- Dlatego zachowała pani tę laskę.

- Tak, zawsze staram się mieć ją przy sobie, chociaż nie używam jej cały czas.

- Może byłoby pani łatwiej, gdyby zaczęła pani trak­tować ją jak zwykły przedmiot.

Calliope zamilkła. James nie wiedział co powiedzieć. Zagubiona mina Calliope doprowadzała go do szalu. Przy­szło mu do głowy, żeby zabrać laskę, ale nagle Calliope przybrała pozę do fechtunku. I to bardzo poprawną.

- Pani fechtuje? - spytał zaskoczony.

- Kiedyś grałam pirata w Adelphi, gdy rozchorował się jeden z aktorów. Potem nauczyłam się jeszcze kilku pozycji. To bardzo ciekawe zajęcie.

Pirat?

- Jakie role pani grywała?

Calliope wzruszyła ramionami i dźgnęła Jamesa główką laski.

- Różne. Zwykle małe rólki. Śpiewałam w chórze, tań­czyłam w zespole. Gdy któryś z aktorów choruje, zastę­puje go dubler, więc od czasu do czasu występowałam w drugoplanowych rolach i robiłam to z przyjemnością. W zespole nie odczuwa się tremy.

Podczas tej przemowy Calliope nie przestawała wal­czyć z niewidzialnym wrogiem przemieszczającym się po pokoju. W pewnym momencie uniosła lewą nogę w kolanie, a laskę chwyciła w prawą dłoń i ustawiła po­ziomo nad głową, po czym zadała cios.

- Cóż to za pozycja? - zdziwił się Angelford, który mimo lat praktyki nie znał takiego ruchu.

- Nie wiem. Nauczył mnie jej jeden ze statystów, któ­ry wrócił z Dalekiego Wschodu. - Odkaszlnęła dyskret­nie. - No, może nie dosłownie nauczył, ale podpatrywa­łam go z ukrycia wystarczająco długo, żeby zapamiętać to pchnięcie.

Zaintrygowany James podszedł bliżej.

- Proszę je powtórzyć.

Calliope wykonała polecenie, a on zaczął się zastana­wiać, jak wykorzystać ten ruch w praktyce.

- Czy szpada nie powinna być nachylona pod więk­szym kątem, żeby łatwiej zagłębić się w ciało?

- Proszę nie poddawać w wątpliwość moich umiejęt­ności.

Calliope dźgnęła go w bok laską dla podkreślenia swoich słów. James skrzywił się i cofnął. Gdy Calliope przekręciła główkę, żeby cofnąć broń, rozległ się trzask.

- Co, u licha... - James zaskoczony patrzył na swój bok.

Calliope podążyła za jego wzrokiem i ku swemu przerażeniu na śnieżnobiałej koszuli Angelforda zoba­czyła powiększającą się czerwoną plamę. Upuściła laskę i pospieszyła na pomoc.

- Boże, Jamesie, pańska koszula!

James zmarszczył brwi i podniósł laskę. Z jej końca wystawało ostrze. Calliope jęknęła i uniosła zabrudzo­ny materiał. Z rany sączyła się krew.

- Proszę się nie ruszać. Jest pan ranny - powiedziała i obejrzała skaleczone miejsce.

- Na szczęście stała pani za daleko, żeby mnie po­ważnie zranić. Ale wolałbym, żeby przestała pani ata­kować mnie tą bronią.

Calliope spojrzała na niego zmartwiona.

- Proszę usiąść i nie ruszać się. Poproszę Grimmonda, żeby wezwał lekarza.

- Spokojnie, żartowałem. To tylko draśnięcie. Mia­łem już gorsze kontuzje podczas ćwiczeń fechtunku.

- Proszę tutaj przycisnąć i siedzieć spokojnie, żeby nie zakrwawił pan Stephenowi całego dywanu - odparła su­cho Calliope i poszła po czystą koszulę i opatrunek.

James nawet się nie skrzywił, gdy Calliope obmywa­ła mu ranę, ale ona cały czas obawiała się, że sprawia mu ból. Jednocześnie podziwiała szeroką, umięśnioną pierś i gładką, opaloną skórę.

Właściwie to, co robiła, w normalnej sytuacji należa­ło do obowiązków żony.

Zaczerwieniła się lekko, ale założyła opatrunek i po­mogła Angelfordowi się ubrać.

Gdy skończyła, usiadła na kanapie i obejrzała laskę. Przekręciła główkę w lewo i ostrze schowało się do środka. Gdy obróciła ją w prawo, wysunęło się.

- Szkoda, że nie zorientowałam się wcześniej. James mruknął coś pod nosem.

Calliope zeskoczyła z kanapy, przybrała postawę do ataku i przekręciła główkę w lewo, potem w prawo, chowając i wysuwając ostrze.

- Czuję się teraz jak prawdziwy pirat - zażartowała.

- Calliope, czy mogłaby się pani uspokoić?

Teraz, gdy z laską nie kojarzyła już tylko przykrych wspomnień, wcale nie chciała się z nią rozstawać. Wes­tchnęła. Ostrze wciąż wystawało na zewnątrz. Jeden skręt w lewo i zniknęło. Calliope uznała, że jeśli jesz­cze raz przekręci rączkę w lewo, zablokuje ostrze w tej pozycji. Ku jej zdziwieniu po tym ruchu rozległ się trzask i odskoczyła górna część główki.

- Ojej! - Zaskoczona, zajrzała do środka.

Ktoś umieścił tam jakieś zawiniątko. Dwoma palca­mi wyjęła je stamtąd i podała Jamesowi. Zajrzała zno­wu do otworu, żeby sprawdzić, czy nie ma tam nic wię­cej, a potem spróbowała jeszcze raz przekręcić rączkę, ale czwartego ustawienia nie było.

Odstawiła laskę i odwróciła się do Angelforda, któ­ry siedział wstrząśnięty na fotelu.

- Co się stało? Rana panu dokucza?

James bez słowa wpatrywał się w przedmiot, który Calliope wydostała z wnętrza laski. Był to pierścień. Calliope wydał się dziwnie znajomy.

James potrząsnął głową.

- To niemożliwe. -Co?

Wyciągnął dłoń i Calliope wzięła pierścień do ręki. W złocie był wygrawerowany ptak.

- Tego szukaliśmy, prawda? James przytaknął.

- Stephen musiał go znaleźć i wykonał odcisk. Laska należała do Salisbury'ego - oznajmił.

- Tak, zostawił ją matce. Dlatego zrobiła wszystko, żeby nie spłonęła. A dokumenty przepadły razem z nią.

James ścisnął jej ramię.

- Salisbury był przekonany, że laska i dokumenty spłonęły w pożarze razem z wami. Najprawdopodob­niej osoba, która podłożyła ogień, myślała tak samo.

Calliope spojrzała na niego zaskoczona. -Jak to „podłożyła ogień"?

- Trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności - odparł ostrożnie. - Salisbury został zamordowany niedługo po pożarze.

- Sugeruje pan, że mój ojciec przyczynił się do śmier­ci matki? - spytała wstrząśnięta.

- Ależ skąd. Proszę mi wierzyć, że Salisbury do same­go końca winił się za tę tragedię. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Ktoś zamordował ich oboje. Muszę odwiedzić jednego z moich przyjaciół. Na pewno będzie mógł powiedzieć nam coś więcej o tym pierścieniu.

- Dobrze, chodźmy.

- Nie. To jest bardzo ostrożny człowiek i nie będzie chciał mówić w obecności nieznanej mu osoby. Za kil­ka godzin wrócę.

Calliope pozwoliła Jamesowi odejść. Poszukując ma­teriałów do karykatur, sama zetknęła się z ludźmi, któ­rzy zdradzali swoje informacje tylko zaufanym ludziom.

Zaczęła wałęsać się bez celu po rezydencji. Służący trzymali się na uboczu. Odkąd w domu zjawili się lu­dzie Angelforda, w posiadłości zapanowała atmosfera strachu.

W końcu Calliope położyła się na sofie i zaczęła roz­ważać słowa Jamesa. Nie było jej jednak łatwo przestać obwiniać ojca. Tyle lat żywiła do niego żal, że nie po­trafiła szybko zmienić swojego nastawienia.

Dzień, kiedy jej świat runął w gruzy i poszła szukać pomocy u lady Salisbury, pamiętała, jakby to było wczoraj. Doszła do wniosku, że w oczach starszej pani widniał strach, a nawet przerażenie.

Calliope spróbowała wczuć się w sytuację lady Salis­bury. Lillian Minton była jedyną i stałą kochanką jej sy­na. Wszyscy wiedzieli, że nie zamierzał jej porzucić ani się ożenić.

Ten fakt zawsze niepokoił Calliope. Wiadomo było, że Salisbury kochał tylko jej matkę i nie ożeni się z inną ko­bietą. Dlaczego więc nie poślubił Lillian? Z powodu norm społecznych czy też istniała jakaś inna przyczyna?

Calliope oddaliła od siebie przykre myśli i przymknę­ła oczy.

Po kilku godzinach wrócił James. Był znacznie bar­dziej energiczny i ożywiony niż przedtem.

- To pierścień Sokołów - oznajmił od progu. Calliope cierpliwie czekała na dalsze wyjaśnienia i nie rozczarowała się.

- Istniało tajne stowarzyszenie, którego celem było odsunięcie od władzy Napoleona Bonaparte. Jego człon­kowie działali bez pomocy ze strony rządu. Tylko kilku z nich posiada te pierścienie, a jestem pewien, że ani Ste­phen, ani pani ojciec nie należeli do Sokołów.

- Tak się nazywali?

- Stowarzyszenie nie miało oficjalnej nazwy, ale członków przyjęło się nazywać Sokołami właśnie ze względu na insygnia, którymi się posługiwali. Opinia publiczna nie wiedziała o ich działalności, nawet do tej pory nie wszyscy członkowie rządu zdają sobie sprawę z ich istnienia. Ja sam sądziłem, że to tylko legenda. -James zamilkł na chwilę. - Mój informator znał nazwi­sko tylko jednego Sokoła. - Zrobił pauzę, po czym rzu­cił: - Holt.

- Lord Holt - z niedowierzaniem powtórzyła Callio­pe. - A co jego syn ma wspólnego z tą historią? Skąd fałszywe świadectwo urodzenia?

James zawahał się.

- O ile dobrze pamiętam datę ślubu Holta, wszystko wskazuje na to, że jego jedyny syn i spadkobierca po­chodzi z nieprawego loża.

Calliope jęknęła.

- I nie ma prawa do spadku.

- Nic dziwnego, że nie chciał, aby ktokolwiek się do­wiedział.

- A Ternberry miał metrykę.

- Właśnie - ponuro odparł James.

- Powinniśmy przeszukać ich gabinety. A przynaj­mniej Ternberry'ego, bo on już nas nie zaskoczy.

- To nie takie łatwe.

- Bez przesady. Widziałam, jak włamał się pan do apartamentu Pettigrew. Idziemy.

- Pójdę sam - zaoponował James.

- O nie. Idę z panem albo znajdę sposób, żeby zająć się tym na własną rękę.

Angelford chciał zaprotestować, ale w końcu kiwnął głową.

- Tak, ma pani prawo. - Obejrzał ją od stóp do głów. -Może się pani przebrać w coś odpowiedniejszego?

Calliope nie dała mu czasu, żeby zmienił zdanie. Wbiegła na górę i wyciągnęła z szafy kostium czyścicie­la kominów. Postać tę grała kiedyś w teatrze. Pospiesz­nie chwyciła czarną czapkę i zeszła na dół.

Na widok Calliope w spodniach James osłupiał.

- Wykluczone. Proszę się natychmiast przebrać.

- Ależ to jest idealny strój - zirytowała się Calliope. -Nikt mnie nie rozpozna, a jeśli nawet, mogę po prostu powiedzieć znacząco, że to jedna z pańskich za­chcianek.

Angelford wahał się przez chwilę, ale w końcu ustą­pił. Szybkim krokiem wyszedł z biblioteki. Calliope rzu­ciła się za nim. Na ulicy skinął na dorożkarza i wsiedli do powozu.

Calliope poutykała jasne kosmyki pod czapkę.

- Skąd będziemy wiedzieć, że Holta nie ma?

- Bo go nie ma. Ale niech się pani nie martwi, jeśli zdecydujemy się przeszukać jego dom, najpierw upew­nimy się, że nic nam nie grozi.

James zamienił kilka słów ze stangretem i powóz za­trzymał się kilka przecznic dalej. Angelford rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje, chwycił Ca­lliope za rękę i pociągnął w stronę ciemnej alei. Zza drzew wyłonił się czyjś cień. Calliope natychmiast roz­poznała służącego markiza. James kazał mu przygotować „numer trzy" i po chwili na ulicy pojawił się powóz.

Numerem trzy okazał się stary koń dorożkarski. Był zaprzężony razem z parą kasztanowych klaczy. Callio­pe spojrzała pytająco na Jamesa, ale on, nie zwracając na nią uwagi, wydawał dalsze polecenia woźnicy. Jen­kins na moment zniknął w ciemnościach, a gdy wrócił, zamiast olśniewającej liberii noszonej przez służbę Angelforda miał na sobie zwykłe ubranie.

- Idziemy.

Calliope wsiadła do powozu i usadowiła się wygod­nie na miękkim siedzeniu. James zajął miejsce naprze­ciwko niej. Ruszyli w stronę rezydencji Ternberry'ego, która znajdowała się po drugiej stronie miasta. James zasłonił okna i wnętrze powozu pogrążyło się w ciem­ności.

-Jeśli choć na chwilę oddali się pani ode mnie, przeło­żę panią przez kolano i wlepię parę klapsów - zagroził.

Calliope chciała zaprotestować, ale rozumiała powa­gę sytuacji. Kiwnęła głową, a gdy uświadomiła sobie, że James jej nie widzi, odparła głośno:

-Tak.

Po jakimś czasie zwolnili.

- Kazałem Jenkinsowi zatrzymać się na początku uli­cy. Dalej pójdziemy na piechotę. Gotowa?

Calliope wzięła go za rękę i od razu poczuła się bez­pieczniej. Angelford narzucił na siebie długi czarny płaszcz, który najwyraźniej znajdował się w powozie. Calliope zastanawiała się, jak często James odbywa takie wycieczki.

Do rezydencji Ternberry'ego podeszli od tyłu. Po tej stronie domu było tylko kilka okien. Ternberry najwy­raźniej nie lubił światła.

James jakimś narzędziem otworzył okno i wspiął się do środka. Chwilę później wciągnął na górę Calliope. W gabinecie zapalił małą lampkę stojącą na biurku.

W pokoju oczywiście panował bałagan.

- Ktoś już tu był - stwierdził James.

- Na pewno? Jego pokój u lorda Pettigrew wyglądał tak samo.

James kiwnął głową.

- Tak, ale proszę spojrzeć na te dokumenty. Rzeczywiście były porozrzucane, ale systematycznie.

- Co chce pan zrobić?

- Rozejrzyjmy się mimo wszystko. Jakiś ślad mógł pozostać.

- Myśli pan, że Ternberry wrócił do Londynu w ten weekend? - spytała Calliope, przeglądając papiery.

- Chyba tak, ale nie jestem pewien. Jutro Finn prze­pyta jego służbę.

- A jak wrócił na wieś?

- Bardziej istotne dla nas jest pytanie, dlaczego wrócił. -I czy ktoś z nim był, czy też spotkał się z kimś na miejscu.

- Niech pani poszuka dokumentów, które widzieli­śmy u lorda Pettigrew. Pewnie już ich tu nie ma, ale za­wsze warto spróbować.

Godzinę później wciąż znajdowali się w punkcie wyj­ścia. Calliope położyła się na podłodze, żeby dać odpo­cząć zmęczonym plecom.

- Wciąż bolą panią mięśnie?

- Trochę.

- Zrobię pani później rozluźniający masaż.

James opukiwał biurko. Znalazł w nim trzy ukryte szuflady i podejrzewał, że są jeszcze inne.

Serce Calliope zabiło mocniej. Odwróciła się do Angel­forda.

- To wygląda jak...

Coś było przyczepione pod blatem.

-Tak?

Calliope weszła na czworakach pod biurko.

- Znalazła coś pani?

James podszedł do niej i kucnął obok.

- Tak. Chwileczkę.

Calliope wyciągnęła spod blatu połowę odcisku pier­ścienia z sokołem.

- Kolejna wskazówka, że pierścień jest ważnym śla­dem. Idziemy do Holta? - spytała.

- Tak. Później tu wrócimy.

James zdmuchnął lampę. Z rezydencji wyszli tą samą drogą, którą się do niej dostali - przez okno. Angelford zamknął je na haczyk i czym prędzej wrócili do powozu.

- Jest pan pewien, że go nie będzie w domu?

- Przecież powiedziałem pani, że zanim zajrzymy mu do garderoby, upewnimy się, że nic nam nie grozi.

Dorożka czekała w tym samym miejscu. James kiw­nął głową woźnicy, ale nie wsiedli, tylko poszli dalej. Rezydencja Holta znajdowała się niedaleko i mniej po­dejrzeń wzbudzali, idąc tam na piechotę.

- Jak pan myśli, co tam znajdziemy?

- Raczej niewiele. Holt to zawodowiec.

- Więc po co tam idziemy?

- Cóż, ludzie popełniają błędy. A jeśli nasze podej­rzenia są słuszne, on prowadzi podwójną grę.

Z ciemności wynurzyła się rezydencja Holta. Calliope poczuła się nieswojo.

Tak jak poprzednio podeszli do budynku od strony ogrodu. James popchnął okno, które uchyliło się lekko.

- Luźne... Dziwne - zdziwił się James. - Nie sądziłem, że otworzę je tak łatwo.

Calliope spojrzała na ziemię i zobaczyła świeże od­ciski butów.

- Ktoś tu niedawno był. James spuścił wzrok i zaklął.

- Wracamy. Szybko.

- Zaraz, a jego gabinet? A pierścień?

- Nie dziś - uciął Angelford.

Chwycił Calliope za rękę i szybkim krokiem ruszył wzdłuż ulicy. Czekający w dorożce Jenkins wyglądał na zdenerwowanego.

- Lordzie, mam złe przeczucie co do dzisiejszego wie­czoru.

- Ja też. Jedziemy do domu.

James wepchnął Calliope do powozu i wskoczył za nią. Nie protestowała, bo czuła się coraz mniej pewnie.

Cieszyła się, że Jenkins popędza konie, bo chciała jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym domu Angelforda.

Nagle rozległ się strzał i powóz niebezpiecznie prze­chylił się na bok.

14.

Gwałtowny skręt rzucił Calliope na podłogę. Przed upadkiem uratował ją James, który w ostatniej chwili chwycił Calliope w talii, z trudem utrzymując równo­wagę w rozkołysanej dorożce.

Zaklął siarczyście, gdy powóz wszedł w ostry zakręt. Było jasne, że końmi nikt nie powozi. Pędzili ulicą na złamanie karku i Calliope modliła się, by Jenkins od­zyskał panowanie nad zwierzętami, zanim dotrą do dzielnicy teatralnej.

Niestety jej modlitwy nie zostały wysłuchane. W za­wrotnym tempie przejechali obok opery. Rozległ się kobiecy pisk, a po nim czyjeś pogróżki.

James próbował otworzyć klapę w dachu, ale coś ją blo­kowało. Calliope oblał zimny pot, gdy uświadomiła sobie, że prawdopodobnie przygniata ją ciężkie ciało Jenkinsa.

Angelford otworzył skrytkę mieszczącą się w siedze­niu. Wyjął trzy pistolety. Najmniejszy podał Calliope, dwa pozostałe położył obok niej.

- Są naładowane - zawołał, przekrzykując tętent ko­pyt i wrzawę na ulicy. - Niech pani użyje tego, jeśli po­dejdą blisko.

Nie czekając na odpowiedź, wyważył okno i wyczoł­gał się na zewnątrz. Calliope zabrakło tchu, bo powóz kolejny raz zakołysal się niebezpiecznie.

Na szczęście Jamesowi udało się bezpiecznie dotrzeć na kozioł. Calliope usiadła wygodniej, opierając stopy o siedzenie naprzeciwko. Usłyszała nerwowe prychnięcia koni, które Angelford próbował poskromić.

Wyjrzała za okno, żeby krzyknąć do niego, ale mijana właśnie żerdź zmusiła ją do cofnięcia głowy. Po chwili znów spojrzała na zewnątrz, tym razem ostroż­niej. Zauważyła nieruchome ciało Jenkinsa. Miała nadzieję, że jest tylko ranny. Gdy zerknęła do tyłu, zo­baczyła zbliżających się w szybkim tempie dwóch jeźdźców.

Rozległy się kolejne strzały i Calliope natychmiast schowała się do środka. Ile pistoletów mieli napastnicy?

Włożyła mniejszą broń do kieszeni spodni, a do rę­ki wzięła większy rewolwer. Ściskając go mocno, wy­chyliła się na zewnątrz i nacisnęła spust. Jeden z jeźdź­ców pochylił się, ale kontynuował pościg. Wystrzeliła z drugiego pistoletu, ale z takim samym rezultatem. Od huku dzwoniło jej w uszach.

Drżącymi rękami próbowała naładować broń, ale nie dało się tego zrobić w pędzącym powozie. Gdy koła pod­skoczyły na wybojach, rozsypała trochę prochu na pod­łodze. Zaklęła pod nosem i ponowiła próbę. Czapka zsu­nęła jej się na lewe oko, uwalniając niesforne kosmyki, które ograniczały pole widzenia. Odsunęła je nerwowym ruchem barku.

Nagły przechył powozu rzucił ją na lewe drzwi. Nie zważając na ból, skupiła się na wsypywaniu prochu do lufy i wreszcie jej się udało.

Tymczasem James najwyraźniej opanował przestra­szone konie, bo siedzenie przestało się trząść, choć wciąż pędzili w szaleńczym tempie. Calliope wystawiła głowę za okno, wymierzyła i wystrzeliła.

Jeźdźcy zwolnili i rozdzielili się. James okrążył plac Trafalgar i wjechał w Whitehall.

Powóz podskoczył na kolejnym wyboju. Torebka z prochem wypadła Calliope z ręki. Jej zawartość wysy­pała się na podłogę.

W tej sytuacji Calliope pozostało jedynie sprawdzić, czy nie mogłaby w jakiś sposób pomóc Jamesowi. Upewniła się, że ma w kieszeni pistolet, i obiema ręka­mi chwyciła górną framugę okna. Podciągnęła się do gó­ry jak wcześniej Angelford i usiadła na dolnej ramie. Gdy koła wpadły w głęboką bruzdę, o mało nie stoczy­ła się na ziemię.

Poczuła, jak z kieszeni wysuwa jej się pistolet, ale na szczęście złapała go w ostatniej chwili.

Na widok wdrapującej się na kozioł Calliope James zaklął. Złapał ją za rękę i wciągnął na siedzenie jak wo­rek mąki.

- Co pani wyprawia? Chce się pani zabić? Prawdę mówiąc, chętnie panią wyręczę.

- Pomyślałam, że mogę się panu przydać. Wiem, że uciekamy przed pościgiem.

- Mogła pani do nich strzelać.

- Próbowałam, trzy razy.

- Szkoda, że nie więcej. Ze środka powozu. Tu na gó­rze nie załaduje pani broni.

- No, tak. To właśnie był problem... Nad ich głowami świsnęła kula.

- Do diabła, niech się pani pochyli!

Angelford popchnął ją na podłogę i sam pochylił się nisko. Rzeczywiście, wejście na górę to nie był najlep­szy pomysł. Rozległy się kolejne strzały. James syknął z bólu. Dobrze, że udało mu się opanować konie, bo te­raz trzymał wodze już tylko prawą ręką. Drugi raz tej nocy jego koszula zabarwiła się na czerwono.

Calliope jęknęła i wstała, żeby mu pomóc, ale ode­pchnął ją.

- Wszystko w porządku. Muszę po prostu skupić się na czymś innym niż ból, ale wolałbym, żeby to nie była pani.

Calliope spojrzała na głowę Jenkinsa, która kołysa­ła się na wysokości jej kolan. Kula zadrasnęła mu skroń i z rany sączyła się krew. Calliope oderwała dwa kawał­ki koszuli. Jednym zatamowała krew, drugim obwiąza­ła woźnicy głowę. Potem zajęła się Jamesem mimo je­go wcześniejszego sprzeciwu. Zerwała mu z szyi szal i nie zważając na niebezpieczeństwo, próbowała roz­piąć koszulę.

-Jeśli nie chce mnie pani słuchać, proszę tylko za­bandażować ranę i usiąść.

Calliope wykonała polecenie.

- Niech pani mocno trzyma Jenkinsa.

Zbliżali się do budynków rządowych. Zanim Calliope upadła na podłogę, zdążyła zobaczyć rzędy kramów, przez które zamierzał przejechać James.

Konie nie chciały dalej biec, ale tuż przed pierwszymi pustymi o tej porze straganami James mocno pociągnął uzdę w lewą stronę i zmęczone zwierzęta posłuchały ko­mendy. Gwałtownie weszły w zakręt, a siła odśrodkowa rzuciła powozem na prawo. Kawałki drewna i metalu po­leciały w powietrze. Calliope udało się utrzymać siebie i Jenkinsa na koźle, ale przestraszyła się, że James spadł na ulicę. Zerknęła do góry i odetchnęła z ulgą. Angelford kontrolował sytuację.

Obejrzała się do tyłu. Na ulicy leżały porozrzucane fragmenty zniszczonych kramów. Ich prześladowcy nie mieli szans przedostać się przez tę barykadę.

-Jeszcze nie jesteśmy w domu - ostrzegł ją James.

Calliope wzięła do ręki pistolet i zaczęła się czujnie rozglądać. Na szczęście krótki dystans, który pozostał im do rezydencji Angelforda, pokonali bez przeszkód.

Na miejscu służba natychmiast zabrała Jenkinsa. Finn mruknął coś pod nosem, rozgoryczony, że James nie za­brał go ze sobą.

- Finn, zajmij się Jenkinsem i rozstaw straże wokół do­mu. Niech ktoś wytrze konie. - Spojrzał na Calliope. -Proszę za mną.

- A co z pana raną? - spytała go w gabinecie.

- To tylko draśnięcie. Kula przecięła skórę.

W progu pojawił się wyraźnie zaniepokojony Tem­pleton.

- Proszę przynieść gorącą wodę, ręczniki i bandaże. Templeton, wpatrzony w zakrwawioną koszulę swojego pana, bez słowa poszedł wykonać polecenie Calliope.

- Do diabła, to tylko draśnięcie. I proszę oddać mi ten pistolet, bo zaraz się pani postrzeli.

- Wiem, co pan powiedział - odparła spokojnie Ca­lliope i położyła broń na stole. - A teraz niech pan zdej­mie koszulę, żebym mogła obejrzeć ranę.

Angelford zmarszczył brwi, ale się nie odezwał.

Templeton wrócił tak szybko, że Calliope zaczęła się zastanawiać, gdzie u Jamesa służba trzyma bandaże.

Angelford usiadł i zamknął oczy. Przekornie skrzy­żował ramiona na piersi. Calliope wsparła dłonie na biodrach.

- Zachowuje się pan jak dziecko. Proszę zdjąć koszulę. Gdyby tego nie zrobił, wyręczyłaby go. Burknął coś pod nosem, ale w końcu posłuchał.

Obejrzała go dokładnie, żeby upewnić się, czy nie ma innych ran. Odchyliła nawet bandaż, którym starannie owinęła wcześniejsze skaleczenie. Zanurzyła ręcznik w wodzie i przetarła Jamesowi ramię. Okazało się, że kula dość głęboko rozerwała ciało. Ładne mi draśnięcie, pomyślała.

Gdy skończyła, przysiadła na piętach. Templeton, który cały czas kręcił się zaniepokojony wokół nich, odetchnął z ulgą.

- Będę w kuchni, proszę pani. Gdyby pani albo lord mnie potrzebowali, proszę zadzwonić - powiedział i wy­szedł, zamykając za sobą drzwi.

James wpatrywał się w sufit nieobecnym wzrokiem. Wcześniej, kiedy opatrywała mu ranę i na pewno spra­wiała ból, zachowywał się podobnie.

- Czy wszystko w porządku?

Angelford spojrzał na nią.

- Po co, u licha, wdrapywała się pani na kozioł?

- Myślałam, że... pomogę panu - wyjąkała przestra­szona jego groźnym wzrokiem.

- Pomogłaby pani, gdyby została w środku.

- Gdybym to zrobiła, Jenkins mógłby umrzeć - od­parła śmielej.

- Tak, pani zresztą też - westchnął James. - W dodat­ku, gdyby nie weszła pani na górę, nie mógłbym wje­chać w stragany.

Calliope rozpromieniła się.

- Ale proszę więcej tego nie robić - podsumował wy­niośle.

Calliope najchętniej dałaby mu za to kuksańca.

- Nie może pani wrócić dziś do domu - powiedział.

- Wiem.

James kiwnął głową i zamknął oczy.

Calliope poczuła, jak ogarnia ją histeryczny śmiech. Angelford podniósł powieki i powtórzył jej wcześniej­sze pytanie:

- Wszystko w porządku?

Calliope nie potrafiła opanować nerwowego chicho­tu. Napięcie, które gromadziło się w niej od kilku dni, wreszcie dało o sobie znać.

James przygarnął ją do siebie, nie zważając na ból w ramieniu.

- Teraz jest już pani bezpieczna. Nic pani nie grozi. Łagodny głos Angelforda sprawił, że się całkowicie rozkleiła. Ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia i rozpłakała się, drżąc na całym ciele.

James gładził ją po włosach i cicho uspokajał, jakby by­ła dzieckiem. Ona jednak nie potrafiła szybko powstrzy­mać łez, nawet gdy szeptał jej do ucha o zahartowanych w bitwach żołnierzach, o twardych mężczyznach, którzy po powrocie do domu szlochali jak mali chłopcy w ra­mionach żon.

W końcu potok łez ustał i Calliope poczuła się spo­kojna i wreszcie bezpieczna. Nic złego nie mogło się wy­darzyć, dopóki spoczywała w jego ramionach. James uniósł jej twarz i odgarnął mokre kosmyki włosów. Calliope wiedziała, że ma czerwone oczy i spuchniętą bu­zię. On tymczasem spoglądał na nią tym samym rozpa­lonym wzrokiem co na balu u Killroyów i w posiadłości Pettigrew.

Owinął sobie wokół palca pasemko jej włosów, po czym powoli objął szyję Calliope ramieniem. Dawał jej czas, żeby pochyliła się ku niemu albo odsunęła. Callio­pe długo wpatrywała się w jego pociemniałe oczy.

James musnął ustami jej wargi raz, potem drugi. Znów odsunął się, żeby mogła podjąć decyzję. Zrozu­miała, że to ostatni moment na wycofanie się. Za chwi­lę nie będzie już odwrotu. Jednak serce Calliope już dawno zdecydowało za nią.

-Jestem cała twoja - szepnęła.

Słysząc te słowa, James przyciągnął jej głowę do sie­bie i pocałował. Calliope oddawała pocałunki z namięt­nością, o którą siebie nie podejrzewała.

James przesunął się i ułożył ją na oparciu sofy. Cało­wał bez przerwy z nienasyceniem, od którego Calliope kręciło się w głowie. Ona zresztą czuła dokładnie to sa­mo. Wsunęła ręce pod jego koszulę i gładziła po plecach i twardym, płaskim brzuchu.

Nagle zorientowała się, że jej koszula jest rozpięta. Nie przerywając pocałunku, James delikatnie potarł kciukiem sutek. Calliope zabrakło tchu. Odchyliła gło­wę do tylu, a jego usta przesunęły się w dół po szyi aż na brzuch. Gdy otworzyła oczy, James kończył zdejmo­wać spodnie. Jego dłonie i usta błądziły po całym ciele Calliope.

Wówczas całkowicie oddała się rozkoszy. James nie­cierpliwie pozbawił ją i siebie pozostałych części garde­roby. Calliope jęknęła na widok jego nagości. Tej nocy należał tylko do niej.

Jego wzrok palił skórę. Ciało przeżywało męki, gdy pieścił je zapamiętale i bezlitośnie. Gdy wziął w usta su­tek, nie zareagowałaby nawet, gdyby cała służba zgro­madziła się wokół sofy. Rozkosz, która ją ogarnęła, by­ła tak intensywna, że nie liczyło się nic oprócz niej.

-Jesteś piękna. Piękniejsza niż mógłbym sobie wy­obrazić.

Pochylił się nad nią i wpił ustami w jej wargi, jedno­cześnie unosząc biodra Calliope. A ona splotła dłonie na karku Jamesa i mocno przyciągnęła go do siebie. Gdy wsunął się w nią, poczuła ból, który przytłumił przyjem­ność. Poruszyła biodrami, żeby znaleźć wygodniejszą pozycję. James spojrzał na nią pytająco, ale gdy powtó­rzyła poprzedni ruch, nie wahał się dłużej. Delikatnie poruszał się w niej, dopóki nie wróciła namiętność.

Wtedy zapomnieli się w rozkoszy, która jednocze­śnie ogarnęła ich oboje.

Zegar wybił trzecią. James mimo dwóch ran, po­strzałowej i kłutej, był szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem.

Przy Calliope czuł wszystko: złość, namiętność, czu­łość, zazdrość. Był zupełnie bezbronny wobec emocji, które w nim wywoływała.

Wziął do ręki kosmyk jasnych włosów i przytknął do ust. Pachniały bzem. Calliope westchnęła przez sen i przytuliła się do niego ciaśniej.

Mieli sporo spraw do omówienia. Musiała mu odpowie­dzieć na wiele pytań. Teraz jednak ogarnęła go przyjem­na, obezwładniająca niemoc, której nie chciał przerywać.

Od śmierci ojca żadna kobieta nie spędziła w jego rezydencji całej nocy. Ale dla Calliope było to idealne miejsce. Poważna rozmowa może zaczekać do rana.

Calliope obudziła się spokojna i szczęśliwa. Czuła się też zmęczona. W nocy James obudził ją dwa razy. Raz, żeby zanieść ją do łóżka, a potem... Calliope zaczerwie­niła się, przywoławszy to wspomnienie.

Baldachim nad łożem tworzyły ciężkie czerwono-granatowe zasłony. Wyglądały jak zdobycz przywie­ziona z wypraw krzyżowych. Calliope rozejrzała się po pokoju. Stały w nim ciemne, mahoniowe meble. Pomyś­lała, że pasują do osobowości właściciela.

Na leżącej obok niej poduszce wciąż widniał odcisk głowy, co oznaczało, że James musiał wyjść niedawno.

Wstała i rozejrzała się w poszukiwaniu ubrania. Zna­lazła jednak tylko ciemnofioletową jedwabną suknię przerzuconą przez oparcie fotela. Była uszyta w niemod­nym już stylu. Calliope poczuła ukłucie zazdrości. Do kogo należała ta suknia?

Nie mając innego wyjścia, niechętnie założyła naszykowany strój. Na toaletce leżał piękny srebrny grzebień, którym rozczesała włosy. Obok niego znalazła fioletową wstążkę.

Na korytarzu podeszła do schodów i na parterze skierowała się do gabinetu. Skręciła jednak w złą stro­nę i trafiła do salonu, skąd szybko się wycofała.

- Usłyszałem pani kroki - rozległ się głos kamerdy­nera za jej plecami. - Jego lordowska mość czeka na pa­nią w gabinecie. Proszę za mną.

W pierwszej chwili Calliope odniosła wrażenie, iż Templeton zwrócił się do niej z większym niż do tej pory szacunkiem. Stwierdziła jednak, że musiała się przesłyszeć.

Przyprowadził ją do gabinetu Jamesa, ukłonił się i od­szedł. Calliope przysięgłaby, że poruszał się szybciej i energiczniej niż wcześniej.

Angelford siedział za biurkiem pochylony nad księ­gą. Gdy przestąpiła próg, wstał i zdjął okulary. Podszedł do niej, nie spuszczając z niej rozpalonego wzroku.

- Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko zało­żeniu starej sukni mojej matki. Jest trochę niemodna, ale stwierdziłem, że będzie pani w niej wygodniej niż w spodniach.

Suknia jego matki? Calliope zaczerwieniła się i spu­ściła głowę.

- Dziękuję - szepnęła onieśmielona. Podeszli do sofy, na której wczoraj...

- Ma pani ochotę na herbatę? Ciasteczka? Coś konkretniejszego na śniadanie?

Calliope potrząsnęła głową i usiadła obok niego.

- W takim razie mam do pani pytanie. Jak to się sta­ło, że dziewica została kurtyzaną i w dodatku udało jej się nie stracić dziewictwa?

Przestraszona Calliope spojrzała na drzwi, rozważa­jąc ucieczkę.

- Jaką grę prowadziliście ze Stephenem? Calliope wzięła się w garść.

- Cz-czekaliśmy - wyjąkała. - Stephen dał mi czas, żebym przystosowała się do nowej roli.

James nie wyglądał na przekonanego.

- Przecież wie pan, jakim dżentelmenem jest Stephen -dodała.

- Tego akurat bym o nim nie powiedział.

- Ale nim jest i już - uparła się Calliope. Stwierdziła, że jeszcze za wcześnie, by zdradzić Angelfordowi swoją tajemnicę. Nie teraz, gdy patrzył na nią takim namiętnym wzrokiem.

- Cóż, ja nie jestem Stephenem. I pragnę pani. -Ja... to znaczy...

- Pieniądze, opieka, zabezpieczenie do końca życia. Mogę dać pani wszystko, o czym pani zamarzy.

James patrzył na nią w taki sposób, że wiedziała, iż mówi prawdę. Przypomniała jej się jednak matka, któ­ra co wieczór czekała na Salisbury'ego niepewna, czy go zobaczy.

- Nie wie pan, o czym marzę.

- Wiem wystarczająco dużo - powiedział i założył jej za ucho niesforny kosmyk.

W pokoju robiło się coraz goręcej. Calliope bała się, że jeszcze chwila i będzie go błagać na kolanach o to, co obiecywał jej przed chwilą.

- Jakie mamy plany na dzisiaj, lordzie? - szybko zmie­niła temat. - Wie pan, kto ścigał nas zeszłej nocy?

- A więc znów jestem dla pani „lordem"? Szkoda. Cóż, mógłbym podać co najmniej kilka sposobów na przyjemne spędzenie dnia, ale obawiam się, że będą mu­siały poczekać do wieczora.

Calliope musiała użyć całej swojej silnej woli, żeby wyrównać oddech i zignorować sugestie markiza.

- Moi ludzie całą noc gromadzili informacje. Wkrót­ce powinniśmy mieć odpowiedź. Pojedziemy też do pa­ni, żeby mogła się pani przebrać.

Calliope założyła kapelusz z szerokim rondem, aby nikt jej nie rozpoznał. W drodze do rezydencji Stephena nie rozmawiali ze sobą, a na miejscu James od razu za­czął przepytywać służących.

Szybko przebrała się w lekką jasnobrązową suknię dzienną, założyła perukę, umalowała się i zeszła na dół.

- Dwóch mężczyzn próbowało wejść tu wczoraj w no­cy - usłyszała męski głos. - A trzeci stał ukryty i wszystko obserwował. Nie widziałem go dokładnie, ale mnie zde­nerwował. Tych dwóch złapaliśmy, ale trzeci się wymknął.

- Dobra robota. Pogadam sobie z nimi później. Zo­stań tu na wszelki wypadek.

- Oczywiście.

James spostrzegł Calliope i podszedł do niej. Dwaj słu­żący ukłonili się niezgrabnie i odeszli.

- Jest pani gotowa? Pomyślałem, że moglibyśmy przejechać obok rezydencji Holta, a potem przejść się na piechotę ulicą Strand.

Calliope przytaknęła. Spacer miał same zalety: świe­że powietrze, mnóstwo ludzi, ograniczona możliwość rozmowy na osobiste tematy.

Wsiedli do powozu i szybko znaleźli się w pobliżu rezydencji Holta. Wyglądała na pustą.

-Jedźmy dalej. Później złożę mu towarzyską wizytę i zobaczę, co knuje. Posłałem Finna do Ternberry'ego, żeby przepytał służbę. Miejmy nadzieję, że czegoś się od nich dowiemy.

Na Strandzie wysiedli z powozu. Woźnica miał na nich czekać po drugiej stronie ulicy.

- Piękny dzień na przechadzkę. Zawsze zastanawia­łem się, jak te blade damy dają radę unikać słońca.

Powoli Calliope rozluźniała się i wkrótce zaczęła czerpać prawdziwą przyjemność ze spaceru.

Obok nich przeszedł jakiś ponury mężczyzna i nagle Calliope uświadomiła sobie, że to George Cruikshank, brat Roberta. George też był karykaturzystą, ale w prze­ciwieństwie do Roberta nie miał poczucia humoru i był zagorzałym moralistą. Nie znał prawdziwej tożsamości Thomasa Landesa, którego z pewnością ostro by potę­pił. Bracia nie mogli bardziej różnić się od siebie.

Przed jednym ze sklepów zgromadził się tłumek lu­dzi. Kobiety chichotały, mężczyźni śmiali się otwarcie. Gdy James i Calliope podeszli bliżej, zauważyła ich jed­na z dam i zasłoniła dłonią usta. Pozostałe osoby, spo­strzegłszy ich, szybko się oddaliły.

James zmarszczył brwi, Calliope speszyła się. Spoj­rzała na swoją suknię, potem poprawiła perukę, obawia­jąc się, że jej wygląd mógł rozśmieszyć towarzystwo pod sklepem.

Gdy podeszli do witryn, wszystko się wyjaśniło. Na szybach wisiały przyklejone karykatury.

Calliope jęknęła. Odkąd zaczęła pracować z Jame­sem, zupełnie zapomniała o cyklu rysunków na jego te­mat, który przygotowała do gazety. Jej uszczypliwości okazały się zupełnie chybione. Angelford zauroczył ją swoją inteligencją, troskliwością i zaradnością.

Odruchowo położyła dłoń na jego ramieniu. Wściek­ły James pociągnął ją za sobą.

- Dużo bym dał, żeby dorwać tego złośliwego artystę!

Calliope z trudem przełknęła ślinę. James był wściek­ły i nic dziwnego. Ten rysunek był ukoronowaniem jej zemsty, najdobitniej wyrażał urażone uczucia. Przed­stawiał tę chwilę podczas balu u Killroyów, gdy Angel­ford wręczał jej piękny kwiat. Wtedy sądziła, że markiz się z niej wyśmiewa, dziś oczywiście widziała to w in­nym świetle. Było już jednak za późno, ośmieszyła go przed całym Londynem.

- Może ten artysta popełnił błąd.

- Tak. A na pozostałych rysunkach pokazuje mnie z lepszej strony - odparł cynicznie.

Calliope przestraszyła się jeszcze bardziej. James po­trząsnął głową.

- Niech go pani nie broni, Cal. To mściwy człowiek. Czy Angelford właśnie zwrócił się do niej „Cal"?

- Niech pani tylko spojrzy: z ironiczną miną podaję kwiat tej guwernantce, a wszyscy wokół tańczą i się śmieją. I jak ja trzymam ręce! Zabiję go, przysięgam!

Calliope oddychała z trudem. James kontynuował swoją tyradę, uważnie wpatrzony w karykaturę.

- Ciekawe, skąd Landes bierze swoje pomysły. Ja ni­gdy nie przepadałem za przyjęciami. W gruncie rzeczy zacząłem na nie chodzić, bo... Zresztą, nieważne. Poza tym nigdy nie dałem nic ładnego żadnej damie. To nie w moim stylu...

Urwał gwałtownie i zmarszczył brwi. Calliope poczuła, jak na czoło występują jej krople potu.

- Może pójdziemy dalej, lordzie?

- Lordzie? - powtórzył James.

- Myślę, że czas wracać. Przecież pan wybiera się do Holta, a ja muszę się przygotować do balu u Ordinów. W dodatku powinnam odwiedzić rodzinę i uspokoić ich, że u mnie wszystko w porządku. Moglibyśmy zaj­rzeć do nich w drodze powrotnej? - paplała Calliope, zaniepokojona zimnym spojrzeniem Angelforda.

- Pani jest jedyną osobą, której podarowałem kwiat. I nikt tego nie widział.

-Ależ, lordzie. Na pewno kupuje pan kwiaty dzie­siątkom kobiet. James potrząsnął głową. -Nie.

- Cóż, wydaje mi się, że wspomniałam o tym fakcie lady Simpson, a sam pan wie, jaka jest z niej plotkarka.

- Nie, nie sądzę, żeby po tamtym balu jeszcze spo­tkała się pani z lady Simpson. A wkrótce potem w ga­zecie ukazał się rysunek przedstawiający wasze rozsta­nie, którego autorem był oczywiście Landes. Zacząłem interesować się jego pracami, odkąd stałem się ich głów­nym tematem.

- Wobec tego musiał być obecny na balu u Killroyów.

- Tak, ma pani rację.

Calliope nie była w stanie wykrztusić słowa.

- Dlaczego, Calliope? Czym zasłużyłem sobie na pa­ni pogardę?

Po jej policzku spłynęła łza.

- W moich oczach symbolizował pan wyniosłego arystokratę. A ja byłam dla pana nikim.

- Czy przykrości nie spotkały pani także ze strony innych? Dlaczego wybrała pani właśnie mnie?

- Bo był pan najbardziej arogancki ze wszystkich -wydusiła z siebie. - Zawsze mnie pan denerwował. Przez pana zwolniła mnie lady Simpson.

- A gdybym powiedział pani, że tylko ze względu na panią chodziłem ostatnio na przyjęcia?

Calliope potrząsnęła głową.

- Nie, pan uważał, że jestem zaniedbaną starą panną. Zainteresował się pan mną dopiero wtedy, gdy stwier­dził pan, że jestem ładna i łatwa.

James zacisnął zęby.

-Jest pani wyjątkowo okrutną osobą, Calliope Min­ton, a Thomas Landes jest najzłośliwszym z karykatu­rzystów. Idziemy. Zostanie pani w domu, sam pojadę do Holta.

Wyczerpana Calliope pozwoliła zaprowadzić się do powozu. Do domu wrócili w milczeniu.

- Nie życzę sobie, żeby opuszczała pani rezydencję choćby na chwilę, zrozumiano? - ostrzegł ją James przed progiem.

- Lordzie! Musi pan wejść do środka - zawołał go je­den ze służących.

James zmarszczył brwi, ale nietypowe zachowanie lo­kaja zastanowiło go.

- Proszę szybko iść na górę.

Stało się coś złego. Calliope z trudem nadążała za mężczyznami. Na piętrze lokaj otworzył drzwi do jej pokoju. Nagle Calliope opuściła odwaga. Bała się, że w środku zobaczy martwe ciało ukochanej osoby.

Na łóżku leżał śmiertelnie blady Stephen.

15.

- Stephenie! - zawołała Calliope, razem z Jamesem podbiegając do przyjaciela.

Chalmers był wyraźnie wycieńczony, twarz miał mo­krą od potu. Nie zareagował na krzyk Calliope, ciągle leżał bez ruchu. James odsunął ją do tyłu i przesunął palcami wokół twarzy Stephena. Serce chorego biło re­gularnie i jego pierś unosiła się w rytmicznym oddechu.

- Żyje. Gdzie był?

- Jakaś ulicznica przywiozła go dorożką, lordzie. Po­czekała, aż go zabierzemy i ulotniła się, zanim zdążyli­śmy ją zatrzymać. A woźnica nic nie wiedział.

James spojrzał na Calliope. Płakała bezgłośnie i wy­glądała, jakby jej życie zależało od tego, czy Stephen obudzi się i przemówi.

- Wezwaliście lekarza? - spytał.

- Nie, lordzie. Pan Chalmers został przywieziony tuż przed pana przybyciem, a poza tym nie byłem pewien, czy życzyłby pan sobie tego.

James kiwnął głową.

- Dobrze.

Calliope spojrzała na niego oburzona.

- Przecież musimy wezwać lekarza. Niech pan spoj­rzy na niego. On umiera.

- Jego serce bije regularnie. Prawdę mówiąc, bardziej obawiam się tego, co się stanie, gdy osoba, która pró­bowała go zabić, zechce dokończyć swe dzieło.

Calliope wstała.

- Nie wierzę, że pozwoli mu pan leżeć tu bez żadnej pomocy medycznej. Nie wiemy, w jakim jest stanie, a jeśli dostanie gorączki, może umrzeć.

- Godzina lub dwie nie zrobi różnicy. - Angelford odwrócił się do stojącego w progu kamerdynera. -Grimmondzie, przykryj go i poleć służbie, żeby przy­niosła gorące cegły do ogrzania pościeli. Niech kuchar­ka ugotuje bulion i proszę go nakarmić, gdy się ocknie. Muszę najpierw porozmawiać z Holtem - zwrócił się do Calliope - i dowiedzieć się, czy maczał w tym palce. Potem wezwiemy lekarza. Holt ma wszędzie kontakty i nie znam żadnego doktora, który zdołałby dochować przed nim tajemnicy. Proszę mi uwierzyć, że tak właś­nie postąpiłby Stephen.

- Dobrze, więc niech pan sobie idzie - burknęła Ca­lliope i zajęła się chorym.

Usiadła przy nim i zaczęła gładzić go po twarzy. Angelford odebrał to jako osobistą zniewagę. Przecież to ona go zdradziła, a zachowywała się, jakby było odwrot­nie. Miał ochotę potrząsnąć nią z całej siły.

- Nie wolno jej wychodzić z domu - przykazał służ­bie, zanim opuścił pokój.

Calliope nie zareagowała. Nie odwróciła się nawet, gdy wychodził.

Nie było sensu przemawiać jej do rozsądku.

Po jego wyjściu Calliope rozkleiła się. Gdy zobaczy­ła Stephena, miała wrażenie, że przyjaciel wraca jej na ratunek. Tymczasem siedząc przy nim, mogła myśleć tylko o Angelfordzie.

Gdy zobaczył swoją ostatnią karykaturę, wrócił do rzeczywistości. Był dla niej markizem Angelfordem, arystokratą i kochankiem, nie panem Jamesem Trento-nem, przyjacielem i adoratorem.

Jak mógł powiedzieć, że jest okrutna? Nie była okrutna. Była... Odpłacała pięknym za nadobne. Zasłu­żył sobie na to.

Postanowiła się zdrzemnąć z nadzieją, że sen przy­niesie ukojenie.

Ułożyła Stephenowi wygodniej poduszki i przysunę­ła fotel do łóżka.

Żałowała, że nie ma przy niej Deirdre. Z siostrą czu­ła się pewniej.

Kiedy właściwie wszystko zaczęło się psuć? Kiedy jej życie tak bardzo się skomplikowało?

Calliope wbiła wzrok w sufit zbyt zmęczona, żeby zasnąć. Dlaczego narysowała tyle karykatur Jamesa?

Prawdopodobnie dlatego, że zakochała się w nim, jesz­cze zanim go poznała.

A teraz wiedziała to już na pewno. Kochała Jamesa Trentona, markiza Angelforda. I nie było to łatwe uczu­cie, bo ich związek nie miał przyszłości.

Okazało się, że nie potrafi zachowywać się odpo­wiednio wśród wyższych sfer. Skandal na balu u Kill­royów był tego najlepszym przykładem. Ale przynaj­mniej udało jej się narysować i dobrze sprzedać sporo karykatur. I nie straciła przy tym godności.

Powinna podziękować Terrence'owi. Gdyby nie uży­czył jej swojego powozu, musiałaby wtedy na piechotę wracać do domu.

Calliope wyprostowała się. Wizytówka Terrence'a. Ta, która wypadła mu z kieszeni. To na niej widziała pieczęć przedstawiającą sokoła.

Skąd miał ją Terrence? Calliope skoczyła na równe nogi, wytarła mokre od łez policzki i pobiegła się prze­brać. Porozmawiać z Terrence'em mogła tylko jako Margaret Stafford.

Założyła niemodną suknię i wzięła laskę ojca. Gdy­by coś poszło nie tak, będzie przynajmniej miała broń. Oczywiście Terrence nie stanowił żadnego zagrożenia. Nie, najprawdopodobniej ta wizytówka znalazła się u niego przypadkiem. Trzeba było tylko dowiedzieć się, od kogo ją ma.

Upewniła się, czy Stephen wciąż spokojnie oddycha i z zadowoleniem stwierdziła, że przyjaciel nabrał ru­mieńców. Zamierzała szybko wrócić, a Stephenowi nic nie groziło, bo służba co chwilę przychodziła spraw­dzić, jak się czuje.

Skierowała się do wyjścia, ale przypomniała sobie ostatnie polecenie Jamesa. Postanowiła opuścić rezy­dencję przez okno gabinetu. Z zaskakującą wprawą ze­skoczyła z parapetu w krzaki i szybko wyszła na ulicę. Chciała jak najszybciej oddalić się od domu, zanim kto­kolwiek zauważy jej nieobecność.

Bez przeszkód zatrzymała dorożkę. Trochę żałowa­ła, że wybiera się na tę przejażdżkę sama, bo dom Terrence'a znajdował się w gorszej dzielnicy Londynu. W drodze zastanawiała się, jak wytłumaczy swoją wi­zytę. Panna z dobrego domu nie powinna sama odwie­dzać kawalera.

Dwadzieścia minut później dorożka zatrzymała się przed ładnym, choć zaniedbanym budynkiem. Calliope zapłaciła woźnicy i wysiadła na ulicę. Ucieszyła się, że wzięła ze sobą laskę, bo po przeżyciach ostatnich dni noga zaczęła jej dokuczać.

Zapukała do drzwi i zdziwiła się, gdy kilka sekund później otworzył jej sam Terrence.

- Panno Stafford, c-co pani tu robi? - wyjąkał.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panie Smith, ale chciałabym z panem porozmawiać.

Terrence zawahał się, ale w końcu wpuścił ją do środka.

- Proszę, ale wkrótce spodziewam się gości.

- Dziękuję, nie zabawię długo.

Weszli do nowocześnie umeblowanego salonu.

- Proszę się rozgościć. Ma pani ochotę na herbatę?

- Nie, proszę nie robić sobie kłopotu. Przejeżdżałam tędy i postanowiłam podziękować panu za pomoc na balu u Killroyów.

Terrence zaczerwienił się.

- Cóż, tylko tyle mogłem zrobić po tym, jak postą­piła tamta... tamta kobieta.

Calliope pozwoliła, by jej policzki zalał delikatny ru­mieniec i skromnie spuściła oczy.

- Postąpił pan bardzo szlachetnie, udostępniając mi swój powóz.

-Jak się pani miewa, panno Stafford? Znalazła pani inne zajęcie?

- O, tak! Zatrudnił mnie adwokat, który zresztą ma biuro niedaleko stąd. Jestem bardzo zadowolona z tej pracy.

Terrence uśmiechnął się.

- Bardzo mnie to cieszy.

- Prawdę mówiąc, wiąże się z tym drugi powód mojej wizyty u pana. Miałam nadzieję, że zdradzi mi pan, kto zaprojektował pańską wizytówkę z orłem. Adwokat, u którego pracuję, używa pieczęci z orłem. Chciałam oka­zać mu wdzięczność za zatrudnienie mnie mimo braku referencji i zamówić podobne wizytówki.

Terrence nerwowo poprawił się na krześle.

- Moim zdaniem to wcale nie jest orzeł i nie wiem, gdzie pieczęć została zamówiona. Tę wizytówkę dał mi... przyjaciel.

Calliope nachyliła się do przodu.

- Gdyby podał mi pan jego nazwisko, mogłabym z nim porozmawiać - poprosiła, błagalnie spoglądając mu w oczy.

Nagle Terrence wyprostował się.

- Myślę, panno Stafford, że mógłbym popytać znajo­mych o tę pieczęć.

Calliope przygryzła wargi.

- A ja tak liczyłam, że jeszcze dziś uda mi się zamó­wić te wizytówki.

- Obiecuję, że sprawdzę dla pani tę informację. Jak nazywa się adwokat, u którego pani pracuje?

- Właśnie, panno Stafford, proszę podać mu nazwę biura.

Calliope zadrżała na dźwięk zimnego, męskiego gło­su. Zadrżała i odwróciła się do drzwi. Terrence skoczył na równe nogi.

- Przyszedł pan wcześniej, lordzie.

- I nad wyraz fortunnie, jak widzę.

Intruzem był wysoki, elegancki mężczyzna o szpako­watych włosach. Stał w progu z płaszczem przewieszo­nym przez ramię.

Calliope ogarnął lęk. Szmer, który rozległ się w przed­pokoju, zdradził obecność jeszcze jednej osoby. W drzwiach pojawił się drugi mężczyzna, niższy i krę­py. Jego chłodne, przenikliwe spojrzenie przeraziło Ca­lliope.

- Panna Stafford, prawda? Cieszę się, że pani przy­szła. Bardzo nam pani ułatwiła zadanie.

Terrence wpatrywał się w gości z otwartymi ustami.

- Wiedzieliście, że panna Stafford odwiedzi mnie dzi­siaj? Co ona ma z tym wspólnego?

- Obawiam się, że bardzo dużo - odparł książę, na co niższy mężczyzna zatarł z uciechą dłonie.

Calliope odetchnęła głębiej, pragnąc się uspokoić.

- Nie rozumiem - wymamrotał Terrence. Książę uśmiechnął się wyrozumiale.

- Tego się właśnie spodziewałem po tobie. Czego do­wiedziałeś się o Angelfordzie?

Terrence spojrzał zaniepokojony na Calliope, ale książę gestem nakazał mu odpowiedzieć.

- Przechadzał się po mieście ze swoją utrzymanką. Posze­dłem za nimi do Strandu. Stamtąd wrócili do rezydencji Chalmersa, którą Angelford opuścił wkrótce potem. Sam.

Serce Calliope biło jak szalone. Dlaczego przyszła tu w pojedynkę? Dlaczego nikomu nie powiedziała, dokąd się wybiera?

- Dobrze. Angelford zostanie tam co najmniej kilka godzin. Jest jak pies, który dorwał kość. Nie wyjdzie od Holta, dopóki nie przekona się o jego niewinności. Albo winie. - Książę uśmiechnął się przebiegle. - Miejmy na­dzieję, że raczej to drugie.

Terrence zerknął nerwowo na Calliope.

- Dlaczego mówi pan o tym w jej obecności?

- Och, ona nas nie wyda. Mój współpracownik już o to zadba. Calliope wstała.

- A dokąd to się pani wybiera, Calliope - spytał zdziwiony.

Calliope o mało nie zemdlała. Terrence zmarszczył brwi.

- Ona ma na imię Margaret.

Książę spojrzał z wyższością na Terrence'a.

- Dlatego poleciłem ci śledzić Angelforda. Z jego ko­bietą nie dałbyś sobie rady.

Terrence wyglądał na zdezorientowanego.

- Powiedziałem panu, że ona została w rezydencji Chalmersa.

- Sama chce mu pani wyznać prawdę czy ja mam to zrobić?

Calliope opanowała nerwy.

- Ależ, lordzie, nie śmiałabym odebrać panu tej przy­jemności.

- Zadziorna dziewczyna. Teraz rozumiem, dlaczego Angelford trzyma panią przy sobie. Myślałem, że po­zbyłem się pani po balu u Killroyów. Kilka aluzji wy­szeptanych do ucha lady Simpson... - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

A Calliope sądziła, że Angelford przyczynił się do te­go, że straciła pracę! Zacisnęła pięści.

- Czyżby sugerował pan, iż panna Stafford to Esme­ralda? - Terrence był naiwny i czasem powolny, ale nie głupi.

- Prawdę mówiąc, panna Stafford nie istnieje. Ani Esmeralda. Nie wiem, w ilu innych przebraniach jesz­cze występowała, ale to jest panna Calliope Minton, córka wicehrabiego Salisbury'ego.

- A pan, jak rozumiem, jest człowiekiem, który go zabił.

- Tę zasługę weźmie na siebie Holt - odparł spokoj­nie książę.

- Nie wiem, dlaczego pan to zrobił. Nie wiem, kim pan jest. Ale to pan go zamordował.

Książę roześmiał się nieprzyjemnie.

- Moja droga, boleśnie mnie pani rani. Ale tak czy ina­czej, Holt będzie obarczony winą za przedwczesną śmierć pani ojca, a pani kochanek zginie, dowodząc tego.

Calliope przeszył strach, ale nie dała tego po sobie poznać.

- A jak to się stanie?

Terrence patrzył na księcia, jakby właśnie wyrosła mu druga głowa.

- Zaraz, zaraz. O co chodzi z tym umieraniem i za­bijaniem? Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Powie­dział pan, że będę mógł ożenić się z Lucindą, jeśli speł­nię pana prośbę.

- Zamknij gębę i przestań paplać, głupcze!

- Z Lucindą?

Calliope zaczynała wszystko rozumieć.

- On jest jej wujem i opiekunem. Lucindą musi go słuchać i w końcu przekona się, jak bardzo ją kocham.

- Och, Terrence'ie - smutno westchnęła Calliope. Jej przyjaciel był zdruzgotany, ale teraz nie mogła się nim zająć. - Terrence miał pilnować Jamesa, prawda? Nie ma z tym wszystkim nic wspólnego?

- Ponieważ teraz jednak wie za dużo, trzeba będzie zmienić warunki umowy.

Terrence wyraźnie się wystraszył i Calliope wcale mu się nie dziwiła.

- Panno Minton, proszę mi powiedzieć, gdzie jest pierścień.

- Pierścień? A więc to o niego chodziło? - udała zdzi­wienie Calliope.

Książę nie poznał się na żarcie.

- Gdzie on jest?

- Czy mój ojciec go panu zabrał? Dlatego go pan za­bił?

- To mój pierścień i chcę go z powrotem.

- A nasz dom... Podpalił go pan, żeby zniszczyć do­wody?

- Oddaj mi go!

Calliope spojrzała na księcia z wyższością. -James na pewno pokazał już pierścień Holtowi. Dotarcie do pana to tylko kwestia czasu.

- Wątpię, moja droga, ale nawet jeśli tak, pani nie po­winno to interesować.

Do przodu wystąpił krępy mężczyzna. Miał krzywe zęby, długi nos i całą twarz w bliznach.

- Mam się zająć obojgiem? - spytał, choć patrzył tyl­ko na Calliope.

- Nie będziemy dokuczać naszemu młodemu pomoc­nikowi, Rzeźniku. W końcu jest naszym przyjacielem. No, dalej, Terrence, zwiąż pannę Minton, a potem po­rozmawiamy.

Terrence spojrzał na Calliope, ale ona pokręciła gło­wą. W tej chwili nie było sensu stawiać oporu.

Rzeźnik podszedł do niej, ale Terrence najwyraźniej odgadł jego intencje, bo pierwszy chwycił ją za ramię. Mężczyzna szarpnął nią i odepchnął Smitha. Calliope odruchowo próbowała się uwolnić.

Rzeźnik roześmiał się nieprzyjemnie.

Związali jej sznurem ramiona i nogi. Gdy owionął ją nieświeży oddech oprawcy, splunęła mu w twarz. Rzeź­nik spoliczkował ją otwartą dłonią i wetknął w usta ka­wałek brudnej szmaty. Chwycił ją za dekolt sukni i ro­zerwałby materiał, ale książę go powstrzymał.

- Dość tego. Później będzie na to czas.

Po krótkiej kłótni Rzeźnik wtrącił ją do małej, ciem­nej spiżarni. W ostatniej chwili Terrence zdążył wrzu­cić tam jej laskę. Zza zamkniętych drzwi Calliope sły­szała podniesione głosy.

- Zostanę z nią na wypadek, gdyby ktoś tu przyszedł.

- Później się z nią pobawisz. Ona ci nie ucieknie. Te­raz chcę, żebyś poszedł do Holta. Jeśli Angelford wciąż tam jest, zabij ich obu. Terrence i ja będziemy na cie­bie czekać.

W korytarzu rozległy się kroki, a potem trzaśniecie drzwi wejściowych.

- Gdzie są dokumenty, Terrence'ie?

- W bezpiecznym miejscu - odparł przestraszony Smith.

- Potrzebuję ich. Gdzie są?

- Nie oddam ich panu. Co się tu dzieje? Co zamierza­cie zrobić z panną Stafford... panną Minton?

Calliope usłyszała głuchy odgłos uderzenia, po któ­rym ciało Terrence'a osunęło się na podłogę.

Drzwi do spiżarni otworzyły się i do środka zajrzał książę.

- Przykro mi, moja droga, lecz nie sądzę, żeby miała pani dla mnie jakieś cenne informacje. Ale ogólnie rzecz biorąc, ma ich pani za dużo. Proszę się jednak tym nie martwić. Nie będzie pani umierać w samotności. Ter­rence dotrzyma pani towarzystwa. A pani drogi James także do was dołączy, gdy tylko odda mi pierścień. -Uśmiechnął się do niej niemal ojcowsko. - Zegnaj, mo­ja droga. Będzie mi brakowało pani błazeństw. Szkoda, że nasza znajomość nie potoczyła się inaczej.

Calliope chciała coś powiedzieć, ale przez knebel udało jej się tylko zaskrzeczeć. Książę zamknął drzwi i ogarnęła ją ciemność. Dlaczego jej nie zastrzelił?

W tym momencie nie miała ochoty się nad tym za­stanawiać. Najważniejsze, że jeszcze żyła. Zastanawiała się, co się stało z biednym Terrence'em. Oby nie oka­zało się, że Lucinda Fredericks dosłownie wpędziła go do grobu.

Calliope poruszała nadgarstkami, próbując się uwol­nić, ale sznur był zawiązany zbyt mocno. W czasie sza­motaniny lewą ręką natrafiła na swoją laskę i pojawił się cień nadziei na wyzwolenie. Ostrożnie ujęła jej główkę w dłoń. Teraz musiała ją przekręcić, żeby wy­sunąć ostrze. Nie było to łatwe zadanie, zważywszy, że nie mogła rozsunąć nadgarstków.

Po chwili zastanowienia wsunęła sobie rączkę laski pod siedzenie i zaczęła kręcić kijem. Po krótkim czasie rozległ się upragniony trzask.

Calliope wyjęła laskę i umieściła ostrze między zwią­zanymi nadgarstkami. Gdy zaczęła przecinać sznur, skaleczyła się w palec. Przerwała na moment, żeby za­jąć wygodniejszą pozycję, i wtedy poczuła dym.

Momentalnie sparaliżował ją strach. Zrozumiała, dla­czego książę nie wrócił. Odezwał się w niej instynkt przetrwania i ze zdwojoną energią wzięła się za przeci­nanie więzów, nie zważając na ból. Gdy dym wcisnął się do spiżarki szparą pod drzwiami, zaczęła krzyczeć.

James szedł ulicą szybkim krokiem. Kazał woźnicy czekać na siebie pod rezydencją Holta. Targany silny­mi emocjami nie potrafił udawać, że wyszedł na spacer dla przyjemności.

Czuł się oszukany przez najbliższych. Stephen musiał wiedzieć, że Calliope jest autorką karykatur. To wyja­śniałoby rysunki na tematy polityczne, bo Stephen mógł jej dokładnie opowiadać, co wydarzyło się w parlamen­cie. W takim kontekście jasne stawało się rozbawienie Stephena w klubie White'a, gdzie pokazał mu swoją ka­rykaturę. Na pewno wieczorem nieźle się uśmiali z Ca­lliope! Nie, to niemożliwe. Stephen był wtedy wyraźnie zdziwiony. Nie wiedział, że Calliope jest autorką tego rysunku.

Ale ja powinienem był się domyślić, pomyślał James. Choć wskazywało na to tyle przesłanek, nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że Landes jest kobie­tą. Zaraz, zaraz, przywołał się do porządku. Miał do spełnienia poważną misję i nie mógł mieszać spraw oso­bistych z zawodowymi.

Co wydarzyło się wczorajszej nocy? Nie potrafił so­bie tego wytłumaczyć.

Między Calliope a Stephenem nie doszło do zbliżenia. To było oczywiste. Ale dlaczego? Czy taki był warunek umowy, którą zawarli? Chyba tak. Jako towarzyszka Ste­phena miała nieograniczony dostęp do wyższych sfer. Prawdopodobnie dlatego wcześniej zatrudniła się jako dama do towarzystwa. Jak jednak związała się ze Stephe­nem? Pytanie to intrygowało go tym bardziej, że była córką Salisbury'ego.

Postanowił, że zanim ją udusi, siłą wyciągnie z niej odpowiedzi na te pytania. Nie, najpierw zabierze ją do swojej sypialni, a potem udusi.

Oczywiście jej repliki okażą się niezadowalające. Wi­dział przecież, z jakim zachwytem wpatrywała się w Stephena. Może teraz, gdy Chalmers wróci do zdro­wia, zechce naprawdę zostać jego kochanką. Nic i nikt już nie będzie im stał na drodze.

James zacisnął zęby. Mimo że Stephen był jego naj­lepszym przyjacielem, na myśl o Calliope w ramionach innego mężczyzny dostawał białej gorączki. Nie wie­dział, kiedy stał się tak zaborczy, ale nie potrafił pozbyć się tego uczucia.

Obok przejechała dorożka i zatrzymała się tuż przed nim. Wyskoczył z niej Finn.

- Nie ma jej, lordzie. -Jak to, nie ma?

- Uciekła przez okno w gabinecie, gdy wszyscy byli zajęci.

- Kilka przecznic stąd czeka Robert z powozem. Niech pojedzie do teatru Adelphi. Pewnie poszła tam odwiedzić rodzinę. A ty czekaj tu na mnie, wracam za kilka minut.

Finn kiwnął głową i oddalił się szybkim krokiem. Im bardziej James zastanawiał się nad sytuacją, tym bar­dziej wątpił, żeby Calliope była w Adelphi. Dlaczego po­szła sama? Zaklął w myślach, gdy przypomniał sobie, że przed wyjściem polecił służbie nie wypuszczać jej z re­zydencji. Postąpił arogancko, ale dla jej własnego dobra.

Dlaczego ukochani zawsze są nieposłuszni?

James zatrzymał się.

Przed oczami stanęła mu Calliope w niemodnej suk­ni, przebrana za Margaret Stafford, potem stojąca w wy­zywającej pozie w samej halce u madame Giselle. Jej radosny śmiech, gdy uczyła się jeździć konno, odwaga, którą wykazała się podczas brawurowej ucieczki przed pościgiem, wczorajsza namiętność...

Z trudem wykonał jeden, później drugi krok.

Zakochał się w niej. To oczywiste, że kochał ją od dawna. Nigdy żadna kobieta nie była mu tak bliska.

Powinien był domyślić się tego wcześniej, gdy spoj­rzał na swoją pierwszą karykaturę. Nie interesowały go damy z wyższych sfer. Czuł odrazę do rozwiązłych mężatek i głupich debiutantek. Nie lubił plotek i nieszczerości.

Od początku wiedział, że tak się to skończy. Prze­czuwał to od dnia, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Ojciec mścił się na nim w ten sposób. Straci kobietę, którą ko­chał, by zapłacić za śmierć matki.

Przeraził się. Wreszcie przyznał się przed sobą otwar­cie, że zawsze obawiał się, iż straci ukochaną osobę.

Wziął się w garść i podszedł do drzwi rezydencji Hol­ta. Kamerdyner wprowadził go do gabinetu.

- Wiem, dlaczego tu jesteś - przywitał go bez ogródek Holt. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Szpiedzy ostrzegli mnie, że grozi ci niebezpieczeństwo. Powinieneś jak naj­szybciej wyjechać z miasta. I zabrać swoją kochaneczkę ze sobą.

James powstrzymał się, żeby nie wyprowadzić Hol­ta z błędu co do Calliope.

- Dlaczego miałbym wyjeżdżać? Wolę poczekać, aż po mnie przyjdą i zakończyć to wszystko.

- Nie masz pojęcia, z kim albo czym masz do czy­nienia.

- Owszem, wiem. To jeden z Sokołów. Ktoś zdradził.

- Tak. - Holt nie wydawał się zdziwiony wiedzą Jamesa.

- Gdzie jest twój pierścień, Holt?

Mężczyzna wyciągnął go z kieszonki. Był taki sam jak ten, który odkryli w lasce Salisbury'ego.

- Znaleźliśmy brakujący pierścień. Oczy Holta rozbłysły.

- Gdzie on jest?

James podał go dowódcy.

- Żałuję, że Stephen nie oddał mi go wcześniej.

- Prawdopodobnie nie wiedział, czy nie jest pan za­mieszany w tę sprawę.

- Tak, ale teraz może być za późno. Musimy te infor­macje zachować w tajemnicy. Mało kto wie o Sokołach.

- Do kogo należy ten pierścień?

- Do księcia Flandersa.

- Wie pan, kto mu pomaga? - spytał po chwili mil­czenia James.

- Ostatnio kazałem śledzić was wszystkich. Flanders zadaje się z jakimiś bardzo podejrzanymi typami. Wi­dziano go także kilkakrotnie u Terrence'a Smitha. Na pewno obiecał mu rękę swojej podopiecznej albo coś równie niedorzecznego w zamian za współpracę.

James poczuł się, jakby ktoś zadał mu cios w żołą­dek. Nagle zrozumiał, dokąd poszła Calliope.

- Gdzie mieszka Smith?

Holt spojrzał na Jamesa z ukosa, ale podał mu adres.

- Szkoda, że nie ma Stephena, pomógłby nam -stwierdził.

- Powinien pan jak najszybciej opuścić rezydencję - po­wiedział James tknięty nagłym przeczuciem. - Niech pan idzie z kimś zaufanym. Jest pan w niebezpieczeństwie, ktoś próbuje pana wrobić w morderstwo. Znaleźliśmy fał­szywe świadectwo urodzenia pańskiego syna Edmunda.

Holt nie wyglądał na przekonanego, ale przytaknął.

James wybiegł na ulicę i, dając Finnowi instrukcje, dokąd mają jechać, wskoczył do powozu.

Natychmiast ruszyli. Po drodze James przeklinał każdy wybój, każdą nierówność, które kazały im zwal­niać. Za dużo czasu już zmitrężyli.

Kilkanaście minut później zatrzymali się przy płoną­cym domu. James wiedział, że Calliope jest w środku. Strach, jakiego do tej pory nie znal, ścisnął mu serce. Bez zastanowienia rzucił się w sam środek piekła.

Calliope niemal straciła czucie w poranionych rę­kach. Na szczęście w końcu usłyszała trzask pękające­go sznura i szybko uwolniła się z więzów. Wyciągnęła knebel z ust i, chwyciwszy laskę oburącz, zaczęła prze­cinać sznur pętający jej stopy. Potem otworzyła drzwi. Korytarz wypełniał gęsty, gryzący dym, widać było przebijające przez niego płomienie.

Nad nieruchomym ciałem Terrence'a stał Finn.

Skąd on się tu wziął?

- Finnie! - usiłowała krzyknąć, ale dym dostał się do płuc i z jej gardła wydobyło się jedynie chrypienie.

Mimo to mężczyzna dostrzegł ją i z wyrazem ulgi na twarzy skinął, by szła za nim. Przeszli do głównego wyj­ścia i na zewnątrz Finn w bezpiecznym miejscu ułożył Terrence'a.

- Co ty tu robisz? Gdzie jest James?

Finn nie odpowiedział, ale ruszył z powrotem do pło­nącego domu.

- Czy James jest w środku?

Calliope zadrżała ze strachu. Sądziła, że całkowicie opadła z sił, ale myliła się. Gdy zbliżyli się do werandy, rozległ się trzask pękającego stropu. Finn chwycił ją za rękę i pociągnął do tyłu.

- Nie pomoże mu pani, ginąc w pożarze. Calliope chciała go odepchnąć, ale Finn stał, jakby wrósł w ziemie.

Znienacka kopnęła go w kostkę i, korzystając z za­skoczenia, wbiegła na werandę. Przed oczami stanęła jej matka, wracająca do płonącego domu. Teraz jednak naj­ważniejszy był James.

-Jamesie! Jamesie! Gdzie jesteś?

Nikt się nie odezwał. Cały tyl domu był w ogniu. Go­rące iskry parzyły jej ręce i twarz. Nagle przed sobą do­strzegła jakiś cień. Upadła na kolana i wczołgała się na korytarz. Pod belką, która spadła ze stropu, leżał James. Bezskutecznie próbował uwolnić się z pułapki.

- Co pani tu, u licha, robi? Niech pani stąd ucieka, zanim zawali się sufit! - krzyknął.

Nie takiego powitania spodziewała się Calliope, ale zlekceważywszy nakaz, wzięła się za odsuwanie belki. Drewno było jednak zbyt ciężkie.

-Jeśli nie wyjdzie pani stąd w tej chwili, zabiję panią.

- Gdyby mógł pan spełnić tę groźbę, już by nas tu nie było.

Calliope jeszcze raz spróbowała przesunąć kłodę. Bez rezultatu. Nagle obok niej pojawił się Finn i teraz działali wspólnie. Calliope podniosła nogę od krzesła i użyli jej jako dźwigni. Finn mocno przycisnął i po chwili James był wolny.

Wyczołgał się spod belki i chwiejnie stanął na no­gach. Skinął Finnowi, który rzucił się do wyjścia. Po­pchnął przed sobą Calliope, ale ona potknęła się. Chwy­cił ją więc w ramiona i, przyciskając głowę ukochanej do piersi, przeskoczył płomienie liżące framugę drzwi.

16.

Calliope zamknęła oczy. James obrócił się w powie­trzu i gdy upadli na trawę, ona wylądowała na nim.

- Jak mnie pan znalazł?

- Żeby panią zabić - wykrztusił, z trudem łapiąc po­wietrze.

Calliope spojrzała na jego wykrzywioną bólem twarz i od nowa zakochała się w nim do szaleństwa. Odgar­nęła mu włosy od oczu i pogłaskała po policzku.

- Jak mnie pan znalazł, a nie dlaczego.

- Holt dał mi wskazówkę.

- Holt wiedział, że tu jestem?

- Nie, ale powiedział, że książę Flanders często od­wiedza Terrence'a Smitha.

- A więc wie pan o Flandersie?

Na podartej koszuli Jamesa wylądował rozżarzony węgielek. -Tak.

- Czy nie sądzi pan, że powinniśmy się stąd zabierać? -wtrącił Finn.

Calliope zerwała się na równe nogi, James też wstał. Nie było mu łatwo iść, dusił go kaszel, który dawał się także we znaki Calliope. Na szczęście po kilku minutach

płuca miała już wolne od dymu i zanieczyszczeń. Zado­wolona, że udało jej się wyrwać ze szponów śmierci, pod­niosła z ziemi poplamioną krwią laskę.

Podała ją Jamesowi, a ten natychmiast chwycił Ca­lliope za ręce.

- Jest pani jeszcze gdzieś ranna? Kto to zrobił? - pytał. -Ja sama, gdy próbowałam uciec. Przecięłam więzy ostrzem.

- A podarta suknia? - spytał głosem zimnym jak lód z wściekłości.

Calliope jeszcze nigdy nie widziała go w takim sta­nie. Spojrzała na swoje ręce. Miała na nich głębokie ra­ny, z których sączyła się krew, ale mogła nimi swobod­nie ruszać i tylko to się liczyło.

James podarł swój fular i delikatnie obwiązał kawał­kami materiału dłonie Calliope. Potem podniósł z zie­mi płaszcz i zarzucił jej na ramiona.

Wokół płonącego budynku zaczęli się gromadzić są­siedzi. Martwili się, że pożar może przenieść się na ich domy.

- Po Wielkim Pożarze* powinni byli budować domy z kamienia, a nie drewna.

- Nigdy dość ostrożności.

Kilka osób próbowało gasić płomienie, ale był to próżny wysiłek. Nic już nie mogło uratować rezyden­cji Smitha.

Finn ułożył nieruchome ciało Terrence'a w powozie. James posadził Calliope na siedzeniu naprzeciwko, a gdy sam wszedł do środka, wziął ją na kolana. Wresz­cie, spokojniejsza, przytuliła głowę do jego ramienia.

- Dlaczego podpalił budynek? - spytał ją James.

- Na pewno z powodu dokumentów, o które pytał. Terrence nie chciał mu powiedzieć, gdzie są. Najwygod­niej było zniszczyć cały dom z nami w środku. Za jed­nym zamachem pozbyłby się wszystkich problemów. -Calliope wzdrygnęła się. - Ale skąd Holt wiedział, że to Flanders zdradził?

- Rozpoznał jego pierścień. Najwyraźniej różniły się między sobą, a Holt znał wszystkie.

- Musimy wezwać lekarza do Terrence'a i Stephena -powiedziała po chwili milczenia Calliope. - Czy teraz to już bezpieczne?

James przytaknął.

- Miejmy nadzieję, że Stephen odzyskał przytom­ność i będę mógł wam obojgu przedstawić mój plan.

Gdy dotarli do rezydencji, James delikatnie wyniósł Calliope z powozu. Powiedział coś do Finna, który kiw­nął głową i odjechał.

Oboje chwiejnym krokiem podeszli do drzwi. Nikt im nie otworzył.

Angelford pociągnął za klamkę.

- Gdzie jest służba?

Powoli weszli do środka. Osiłków Jamesa nie było widać.

Z podwórka doszedł ich odgłos wybuchu. Podbiegli do okien. Okazało się, że pali się powozownia, a służą­cy próbują ugasić pożar.

James wyciągnął pistolet i popchnął Calliope za sie­bie.

- Powinienem kazać Finnowi zabrać panią w bez­pieczne miejsce, ale myślałem, że mamy czas.

W pustym domu słychać było tylko dochodzące z ze­wnątrz krzyki ludzi i rżenie przerażonych koni.

- Niech pani wyjdzie na ulicę i zatrzyma dorożkę -szepnął James.

- Nie. Musimy najpierw sprawdzić, czy Stephen jest na górze. Nie wyjdę stąd bez pana - odparła zdecydo­wanym tonem.

- Więc niech pani idzie za mną.

W pustym korytarzu kroki odbijały się od ścian głu­chym echem. Calliope ogarniał coraz większy niepokój. Gdy znaleźli się na piętrze przed drzwiami do jej sy­pialni, nerwy miała w strzępach.

James sięgnął do klamki, ale zanim jej dotknął, drzwi się otworzyły. Kątem oka Calliope zdołała jedynie do­strzec jakąś postać wyłaniającą się z cienia i po chwili ktoś wykręcał jej do tyłu ramię.

- Do środka, lordzie - rozległ się głos Rzeźnika. W progu stał Flanders.

- No, proszę. Pani wola przetrwania jest niezwykła. Cieszę się, że zdołaliście dotrzeć na moje przyjęcie. A gdzie jest Terrence?

- W bezpiecznym miejscu - odparł James.

- Zobaczymy. Nie sądzę, żeby miał tyle sił co pani, moja droga.

Calliope spojrzała na łóżko. Stephen wpatrywał się wściekłym wzrokiem w plecy Flandersa. Wciąż był bla­dy, ale przytomny. Rzeźnik popchnął ją do przodu, a sam stanął plecami do ściany.

- Stephenie, wszystko w porządku?

- Bywało lepiej. Wy też chyba mieliście ciężki dzień. Calliope uśmiechnęła się słabo i spróbowała odsunąć od lufy wymierzonej w nią broni.

- Nie martw się, moja słodka. Ty umrzesz ostatnia. Dla ciebie przewidziałem specjalne atrakcje - szepnął jej do ucha Rzeźnik i przesunął pistoletem w dół po

biodrze Calliope. - Myślałem, że ominęła mnie ta przy­jemność, ale dzień okazał się dla mnie łaskawy.

James ruszył w jego stronę, ale zatrzymał się, kiedy Rzeźnik położył palec na cynglu.

- Szlachetny pan Chalmers znów zechciał zaszczycić nas swoją obecnością - powiedział Flanders. - Masz szczęście, Chalmers, że trafiła ci się taka dobra opiekun­ka, bo inaczej złapalibyśmy cię dawno temu.

Stephen zmarszczył brwi, nie do końca zrozumiaw­szy słowa księcia, ale milczał.

- W końcu jednak popełniłeś błąd - ciągnął Flanders. -Podczas naszego spotkania zauważyłem twoją minę, gdy spostrzegłeś pierścień Holta. Zrozumiałem, że masz mój albo przynajmniej wiesz, gdzie jest. Znalazłeś Salisbu­ry'ego, zanim umarł i zabrałeś jego pierścień, chociaż ja go przy nim nie znalazłem.

- Dlaczego chciał go pan odzyskać? - przerwała mu Calliope.

Chciała ściągnąć na siebie uwagę Flandersa, bo James niepostrzeżenie zbliżał się do Stephena i potrzebował więcej czasu.

- Żeby nie łączono mnie z tą sprawą. Ten pierścień jednoznacznie wskazuje na mnie.

- Z jaką sprawą? Morderstwem mojego ojca? Dlacze­go pan to zrobił?

- Ten łajdak prowadził dochodzenie przeciwko na­szej grupie i niebezpiecznie zbliżył się do prawdy.

- Współpracowaliście z Napoleonem, a nie przeciwko niemu?

Flanders patrzył na Calliope z niedowierzaniem. Ja­mes i Stephen też utkwili w niej zaskoczony wzrok.

- Skoro jedynym celem waszego stowarzyszenia była działalność wymierzona przeciwko Napoleonowi, a za­częliście się nawzajem niszczyć, to może oznaczać tylko tyle, że ktoś z was zaczął współpracować z Bonapartem. Stephen przytaknął.

- Nasi agenci wykryli wzmożoną korespondencję i po­dejrzane zachowanie wśród popleczników Napoleona. Wiedzieliśmy, że zbiera się jego stara gwardia i że powsta­ją plany ucieczki z Elby.

-Zostaliśmy wysłani do Austrii, żeby na Kongresie Wiedeńskim poznać szczegóły akcji przed przybyciem Wellingtona - wtrącił James. - Tymczasem Stephen, Mer-riweather, Roth, Holt i Salisbury pracowali w Brukseli i Francji. Tuż po przyjeździe Wellingtona na Kongres ogłoszono, że Napoleon rzeczywiście uciekł z Elby i wra­ca do Francji. Ale jaki był udział pana w tym przedsię­wzięciu?

Flanders zmarszczył brwi. - Nieistotne. Dziwne, że tak wiele odgadliście, a nie macie pojęcia, kto tak naprawdę za tym wszystkim stoi.

- Zabił pan mojego ojca - powiedziała Calliope.

- Nie dowodziłem i musiałem wykonać brudną robotę.

Flanders wydał dziwny dźwięk, jakby próbował po­wiedzieć coś więcej, ale zdążył tylko wykrzywić usta w grymasie bólu i jego ciało osunęło się na podłogę.

- Nie, nie dowodziłeś - odezwał się przybysz.

Calliope przeniosła wzrok z nieruchomego Flander­sa na postać, która pojawiła się w drzwiach. Do pokoju nonszalanckim krokiem wszedł lord Holt z pistoletem w ręce.

Rzeźnik wciąż przyciskał lufę broni do boku Calliope, ale zaczął przestępować z nogi na nogę. Najwyraźniej za­stanawiał się, co teraz zrobić.

Holt spojrzał na niego.

- Rzeźnik, o ile się nie mylę?

Najwyraźniej łotr przytaknął, ale z jego ust nie wy­dobył się żaden dźwięk. Holt uśmiechnął się.

- Dobrze, myślę, że się dogadamy. Wiem, czego chcesz. Możesz ją mieć i w dodatku otrzymasz zapłatę za swoje usługi.

Widocznie odpowiedź Rzeźnika usatysfakcjonowała Holta, bo lord uśmiechnął się zadowolony.

James i Stephen chcieli się na nich rzucić, ale Holt ich powstrzymał.

- Hola, chłopcy. Z takiej odległości Rzeźnik nie chybia. Calliope poczuła, że stojący za nią rzezimieszek ciąg­nie ją z całej siły za włosy. James i Stephen zamarli.

Holt usiadł w fotelu przy drzwiach. Poruszał się swo­bodnie, ale broń trzymał cały czas wymierzoną w Angel­forda. Drugi pistolet miał wetknięty za pasek.

- Dziękuję, że wszyscy zechcieliście tu przyjść. Oszczędziliście mi sporo kłopotu.

- Odkryłem pana podwójną grę - wycedził James.

- Niedobry chłopiec, nie powiedziałeś mi, że Stephen żyje. Na szczęście moi szpiedzy nie zawiedli. Gdyby nie ten drobiazg, przekonałbyś mnie, że mogę się czuć bez­piecznie.

- Miał pan pierścień Sokoła, a nie wyobrażam sobie pana w roli posłusznego podwładnego. Mógł pan być tylko i wyłącznie przywódcą organizacji. Zresztą jedy­nie pan byłby w stanie uknuć taką intrygę i doprowa­dzić do jej wykonania. Tylko pan miał odpowiednie kontakty. Nigdy nie musiał pan brudzić sobie rąk, wy­starczyło wyznaczać swoich agentów na najwyższe sta­nowiska w dyplomacji. Gdyby coś się nie powiodło, oni zostaliby oskarżeni. Był pan idealnym podwójnym agentem z idealnym motywem - nieślubnym synem. Ża­łuję, że nie zabiłem pana wcześniej.

- Cóż, może powinieneś był.

- Kto znalazł prawdziwe świadectwo urodzenia Ed­munda?

- Oczywiście Francuzi, od których dostał je Flan­ders. Był wniebowzięty. Stwierdził, że trzyma mnie w garści na wypadek, gdyby odnalazł się jego pierścień. I tak się stało. Upewniłem się wtedy, że nie wejdziesz mi w paradę i pozwoliłem Stephenowi zobaczyć ten pierścień. Liczyłem, że zdemaskuje Flandersa i że poza­bijają się nawzajem. Flanders był chciwy, ale nie głupi. Wynajął Rzeźnika i podłożył Ternberry'emu prawdzi­we świadectwo urodzenia Edmunda, żeby mnie nastra­szyć. Ternberry, niestety, natychmiast z tym do mnie przyszedł, co nie skończyło się dla niego dobrze.

- Dlaczego zabił pan Ternberry'ego akurat u Petti­grew?

- Nie przyjechałem na przyjęcie, więc nikt nie łączył­by mnie z tym morderstwem. Było tam wystarczająco dużo podejrzanych osób: Flanders, Pettigrew, wy dwaj, nawet Roth, gdybym chciał zmienić taktykę.

- Po co Ternberry wrócił na przyjęcie?

- Poinformowałem go, że chcę osobiście spotkać się z osobami, które mi grożą, i zgodził się mi towarzyszyć. Głupiec. Zawsze miał zbyt wygórowane zdanie na swój temat.

- A więc cały ten czas pan i Flanders próbowaliście się nawzajem wrobić. Jakie to banalne.

- Nie, Flanders owszem próbował mnie wrobić, ale ja próbowałem go zabić. - Holt wzruszył ramionami. -I ja wygrałem.

- Sądziłam, że przyjaźnił się pan z moim ojcem -wtrąciła Calliope.

-I ma pani rację, moja droga. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Niestety, Francuzi znaleźli oryginalną me­trykę urodzenia Edmunda i wykorzystali ją przeciwko mnie. Gdy pani ojciec zaczął analizować wiadomości wymieniane między naszym obozem a Francuzami, mu­siałem dokonać wyboru.

- Wyboru? - wykrztusiła Calliope przez ściśnięte gardło. - Wyboru, czy zabić przyjaciela?

- Edmund byłby zrujnowany, a nasz majątek prze­padłby na rzecz jakiegoś idioty z dalszej rodziny. Ed­mund nie mógł cierpieć z powodu uporu Salisbury'ego.

- Uporu, by zdemaskować zdrajców? Pan oszalał.

- Ależ skąd, ja tylko wykorzystuję metody, którymi posługują się arystokraci. Myślałem, że pani, która w swoich licznych przebraniach miała okazję bliżej nas poznać, zrozumie mnie.

Calliope milczała porażona jego pokrętną logiką. Holt uśmiechnął się z wyższością.

- Wy, Angelford i Chalmers, naprawdę mieliście dużo szczęścia. Myślałem, że Rzeźnik już dawno się was poz­będzie. A tu proszę, Chalmersowi udało się wymknąć lu­dziom Flandersa i w dodatku nie utonął w Tamizie. Angel­ford natomiast nie dał się zastrzelić wynajętym przeze mnie rzezimieszkom. A pani, moja droga, wyszła cało z dwóch pożarów. Szkoda, że nie zginęła pani dawno te­mu w pierwszym pożarze razem ze swoją śliczną matką.

- Mordercy! Moja matka nic wam nie zrobiła.

- Flandersa zawsze fascynowały pożary. Był przeko­nany, że naprawiają wszystkie jego błędy. Pani matka miała obciążający go dowód - pierścień, który jednak ocalał. Jak to się stało?

Calliope nie odpowiedziała.

- Zresztą, to nieistotne - prychnął Holt i wstał. -A więc co teraz, moja droga? Napsuła mi pani sporo krwi.

Calliope dostrzegła w korytarzu jakiś ruch i stanęła na palcach, żeby zasłonić Rzeźnikowi widok. Łotr dźgnął ją boleśnie w plecy. Calliope skrzywiła się, ale szybko za­częła mówić, żeby skupić na sobie uwagę zebranych.

- Zdradził pan swój naród, nadużył swojej pozycji i uknuł plan, który doprowadził do śmierci pana przy­jaciół. Moim zdaniem powinien pan uciekać.

Udało się! Holt skierował swój pistolet w jej stronę.

- Naprawdę? To urocze! A dlaczego?

- Bo nie nadążasz za wydarzeniami, staruchu - ode­zwał się od progu czyjś pogardliwy głos.

Holt odwrócił się do przybysza. Rozległ się strzał.

Holt z wyrazem zdumienia na twarzy osunął się na ziemię. Jego broń upadła na podłogę kilkanaście centy­metrów przed nim.

Calliope spojrzała na drzwi. Stal w nich Roth.

- Rzeźnik, o ile się nie mylę? - Roth trzymał drugi pi­stolet wymierzony prosto w stojącego za Calliope łotra.

- Zejdź mi z drogi. Ja i ta pani wychodzimy.

- Naprawdę? A jak zamierzasz mnie ominąć?

- Zabiję ją, jeśli mnie nie przepuścisz.

- I wtedy zostaniesz tu tylko ty, Chalmers, Angelford i ja. Chyba nie sądzisz, że to się dla ciebie dobrze skończy.

- Zaryzykuję.

Stephen i James niepostrzeżenie zbliżali się do broni Holta.

Rzeźnik musiał zauważyć ten ruch, bo popchnął Ca­lliope do wyjścia i wystrzelił w Rotha. Spudłował.

Po chwili ciszy rozpętało się piekło. Calliope upadła. James rzucił się do niej, a Stephen chwycił pistolet le­żący na podłodze.

James złapał Calliope za ramię i przycisnął ją do ziemi swoim ciężarem. Rzeźnik wyciągnął nóż z pleców Flandersa. Rozległy się dwa strzały.

- Callie? Nic ci nie jest?

Stephen podbiegł do niej i pomógł jej wstać.

Calliope nie bardzo potrafiła odpowiedzieć na to py­tanie. Całe ubranie miała we krwi, choć najprawdopo­dobniej ubrudziła je poranionymi rękami.

James zaczął sprawdzać, czy nie połamała sobie żeber.

- Auć! Proszę przestać!

- Jeśli może pani na mnie krzyczeć, to wszystko w porządku - odetchnął z ulgą James.

Rzeźnik leżał nieruchomo na podłodze. Calliope nie wie­działa, kto go zastrzelił, ale wcale jej to nie interesowało.

Roth przeglądał zawartość kieszeni Holta. Do poko­ju wszedł Finn. Roth spojrzał na niego i kiwnął głową.

- Ktoś jest ranny? - spytał zatroskany służący. Calliope pokręciła głową.

Roth uśmiechnął się.

- To dobrze, ale wygląda pani strasznie. Lepiej we­zwę lekarza - stwierdził i wyszedł z pokoju.

- Skąd on się tu wziął? - spytała Calliope.

- Powiedział, że przyszedł tu za Holtem. Spotkałem go przy głównej bramie. Nie wyglądał na zdziwionego tym, co się tu działo.

- Podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami po morderstwie Ternberry'ego. Dziś nie zdążyłem przeka­zać mu najświeższych informacji, ale Roth jak zwykle i tak jest na bieżąco.

Finn wywlókł Rzeźnika z pokoju. Zostały tu jeszcze dwa ciała.

James dotknął ręki Calliope.

- Zejdźmy na dół.

Calliope ominęła zwłoki Holta i wyszła na korytarz.

17.

Kilka godzin później Calliope przycupnęła w kącie sofy z filiżanką herbaty w dłoni. James siedział za biur­kiem, a Stephen obok niej. Chalmers wyglądał znacznie lepiej niż rano. Lekarz zbadał ich wszystkich i zalecił du­żo odpoczynku. Chciał też upuścić krwi Calliope, ale obaj mężczyźni o mało go nie rozszarpali, jak tylko

o tym usłyszeli. James nabrał wody w usta, ale Calliope dowiedziała się, że jego matce upuszczano krew przez kilkanaście dni, zanim zapadła na chorobę płuc.

Wcześniej opowiedzieli Stephenowi, co się działo, gdy zniknął. Może nie wszystko, ale to, co powinien wiedzieć. Zaproszeni przez Stephena Deirdre i Robert siedzieli naprzeciwko Calliope, na zmianę niańcząc ją i strofując.

- Jak mogłaś nie powiedzieć nam, że Stephen zaginął?

- Pomoglibyśmy wam, gdybyśmy wiedzieli.

- Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak się martwiliśmy? -Jak mogłaś wyjechać sobie z Angelfordem, bez ob­razy, lordzie, bez słowa wyjaśnienia?

- Matka obedrze mnie ze skóry, ciebie zresztą też, jak się o tym dowie.

- Mogłaś nam powiedzieć o swoim związku z Angel­fordem. Zamartwialiśmy się na śmierć, że się zakocha­łaś, bez obrazy, lordzie, i bardzo na tym ucierpisz.

Calliope w milczeniu przyznała Robertowi rację.

Deirdre dolała siostrze gorącej herbaty.

- Tak czy inaczej, teraz wracasz ze mną do domu i koniec. Ile czasu zajmie ci pakowanie?

-Ależ, Deirdre, nie ma pośpiechu. Stephen powie­dział...

- Nie, nalegam. Sprowadzę posiłki, jeśli nie ustąpisz.

- Deirdre, Calliope może tu zostać. Nie sądzę...

- Stephenie, chyba nie mówi pan poważnie. Na dy­wanie są ślady krwi! Z trupów! - pisnęła Deirdre.

- Przecież Calliope nie musi spać w tym pokoju. Mo­że sobie wybrać inny. To jej decyzja, Deirdre. Nie po­wiedziała, że chce się wycofać z naszego układu.

-Ja jednak muszę się zgodzić z Deirdre, Stephenie -wtrącił Robert. - Wasz związek i ten układ można omó­wić później. - Zerknął na Angelforda.

Calliope nie miała okazji wyjawić Robertowi i sio­strze, że James wie o karykaturach.

- Och, on już... - zaczęła.

- Proszę cię, nie kłóć się. Porwania, pościgi, pożary, morderstwa. Do czego ten świat zdąża? - przerwał jej Robert.

Calliope już nie włączała się do rozmowy. Nieważne, czy ta kwestia wyjdzie na jaw teraz, czy później.

James zza biurka przyglądał się czwórce pogrążonej w przyjacielskiej sprzeczce. Zachowywali się jak rodzi­na, a on był intruzem. Nie pasował do nich.

Stephen powiedział, że Calliope może zająć który­kolwiek pokój w rezydencji. Także jego pokój. A ona nie powiedziała „nie".

Zrobiło mu się duszno. Potrzebował świeżego powie­trza. Nie, raczej cygara. Przejrzał szufladę biurka i wy­jął jedno z pudełka. Kiedy ostatni raz palił?

Na balu u Killroyów.

Wstał gwałtownie. Cztery pary oczu zwróciły się w jego stronę.

- Wychodzę na chwilę.

Szybko opuścił pokój i skierował się w stronę głów­nego wyjścia.

Na zewnątrz zapalił cygaro i oparł się o kamienną ścianę. Wreszcie świeże powietrze. To znaczy londyń­skie.

Otworzyły się drzwi i wyjrzał zza nich Stephen.

- Wszystko w porządku?

- Tak, wracaj do środka. Zaraz przyjdę. Stephen zmarszczył brwi, ale nie sprzeczał się. James nie umiał poradzić sobie z emocjami. Cygaro na świeżym powietrzu wcale mu nie pomogło. A może szkocka?

Tak, najwyższy czas się pożegnać. Ruszył z powro­tem, ale w pewnej chwili zatrzymał się. Jego płaszcz le­żał w korytarzu. Mógł go wziąć i wyjść niezauważony przez nikogo.

Nie podobała mu się jednak myśl, że ucieka jak tchórz, mimo że przecież po prostu nie chciał przeszka­dzać grupie przyjaciół.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Płaszcz wisiał na oparciu krzesła.

James nie zamierzał zaglądać do gabinetu, ale pokój nie był zamknięty.

- Och, Stephenie, dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.

Calliope z całej siły ściskała Stephena za szyję. Po po­liczkach płynęły jej łzy.

James poczuł ukłucie w piersi. Nikt go tu nie potrze­bował.

Niemal po omacku trafił do powozu. Musiał się na­pić. I to zdrowo.

- Och, Stephenie, dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.

Miłość i smutek przepełniały serce Calliope. Wystar­czył pierwszy akapit pierwszego listu, żeby wybuchnęła płaczem.

- Cóż, podziękuj też Robertowi. To nasz wspólny wysiłek. Biedny chłopak przeszukał londyńskie dzielni­ce biedoty, żeby je dla ciebie zdobyć.

- Nie było to przyjemne zajęcie - odparł Robert. Calliope spojrzała na niego zamyślona.

- Dlaczego tam szukałeś listów mojego ojca?

- Nasze plany pokrzyżował ogólny rozwój wypad­ków. - Stephen potrząsnął głową. - Biedny Robert był przekonany, że Pamela, lady Salisbury, to ziejący ogniem smok. A mnie nie było. Uwierzył ci, gdy powiedziałaś mu, że wyjechałem. Przecież często tak sobie znikam.

Robert parsknął niezadowolony.

- Zobaczymy, jak będzie następnym razem. Stephen uśmiechnął się.

- A okazało się, że Pamela dobrowolnie oddała listy. Rozległ się odgłos oddalającego się powozu. Calliope domyśliła się, że James odjechał bez pożegnania. Spoj­rzała na Roberta.

- Nie wiem, czy będzie następny raz. Muszę prze­myśleć parę spraw.

Wszyscy troje spojrzeli na nią zaniepokojeni.

- Ojej, nie patrzcie tak na mnie. Nic mi nie jest. Ale chyba już nie chcę rysować karykatur.

- Nie mów tak, moja droga, masz naprawdę duży ta­lent. Może po prostu powinnaś skupić się na kimś in­nym - znaczącym tonem powiedział Robert.

Calliope potrząsnęła głową.

- Myślę, że powinniśmy już jechać. - Deirdre zerwa­ła się na nogi. - Wrócę za jakiś czas, żeby pomóc ci się spakować.

Deirdre zawsze potrafiła odgadnąć, w jakim nastro­ju jest siostra. Usłyszała też pewnie stukot kół powozu i trafnie oceniła sytuację.

- Dziękuję, Dee. Powiedz wszystkim, że czuję się do­brze i zobaczę się z nimi wieczorem.

Deirdre uściskała ją mocno.

- Chodźmy, Robercie.

Robert spojrzał zatroskany na Calliope, ale ona mach­nęła lekceważąco ręką, więc podążył za Deirdre. Calliope odwróciła się do Stephena.

- Co się stanie z lady Flanders? To ją słyszeliśmy w nocy w ogrodzie Pettigrew, jak rozmawiała z Rzeźnikiem.

Stephen przeczesał palcami włosy.

- Roth się nią zajmie. Nie wiemy, jaką dokładnie rolę pełniła w tej sprawie. W zależności od wyniku śledztwa albo wyląduje w więzieniu albo zostanie wywieziona za ocean, do Australii. Może chodziło jej tylko o ciebie, a może wiedziała o wszystkich planach męża. Roth wszystkiego się dowie.

- Stephenie, muszę cię o to spytać. Dlaczego nie po­wiedziałeś mi, że znałeś mojego ojca?

Chalmers zawahał się.

- Myślałem, że mam jeszcze czas, żeby poruszyć ten temat. Robert powiedział mi, że uważasz, iż ojciec cię porzucił.

-Tak.

- Robert wiedział, że pracowałem z twoim ojcem, gdy proponował mi współpracę z tobą. Od razu się zgo­dziłem. Gdybym wcześniej wiedział, że żyjesz, na pew­no próbowałbym cię odszukać.

Calliope ścisnęła jego dłoń.

- Kiedy Robert powiedział mi, jaki masz stosunek do ojca, przekonałem go, iż się mylisz. Wspólnie opraco­waliśmy plan, aby pokazać ci listy Salisbury'ego. Żebyś przekonała się o jego miłości do ciebie.

- Dlaczego mi tego po prostu nie powiedziałeś?

- Całymi latami żywiłaś do niego głęboką urazę. Poza tym myślałem, że na wszystko jest jeszcze czas. - Ste­phen potrząsnął głową. - Natomiast jedynym sposobem na odzyskanie listów było spotkanie z Pamelą Salisbury. Musieliśmy postępować z nią bardzo ostrożnie, żeby nie domyśliła się, jaki jest nasz cel. Ona nie jest złą osobą, ale zawsze była zbyt opiekuńcza i zaborcza w stosunku do swojego jedynaka. Bała się jego związku z twoją mat­ką i tobą.

Calliope kiwnęła głową.

- Tego się domyśliłam. Stephen spojrzał na nią ostrożnie.

- Tymczasem Pamela oddała mi te listy z własnej wo­li, napisała też jeden do ciebie. Nie wiem, czego doty­czy, ale to ten ostatni w pliku.

- Co za historia!

- Tak, niezbadane są koleje losu - wesoło podsumo­wał Stephen.

- Skąd wiesz?

- Słyszałem. A propos - dodał po chwili - czy nie wiesz, kto mnie przywiózł do domu?

- Nie, służba nie zdążyła z nią porozmawiać. Wymknę­ła im się.

- Hmm.

- Miałeś szczęście, że cię znalazła.

- I chciałbym jej za to podziękować. Ale najpierw muszę się z nią zobaczyć.

- Co zamierzasz?

- Mógłbym zabrać ze sobą lokajów, którzy ją widzie­li, i jeździć z nimi po Londynie, ale to chyba nie jest dobry pomysł.

- Na pewno znajdziesz jakiś sposób. Spróbuję nary­sować portret na podstawie ich opisów.

Stephen kiwnął głową.

- A co zrobisz z Jamesem? Calliope spuściła wzrok.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Oczywiście, że wiesz. -Nie.

Stephen potrząsnął głową.

- Dziwny brak zdecydowania u dziewczyny, która zawsze wie, czego chce.

- Daj mi trochę czasu, Stephenie.

- Jesteście stworzeni dla siebie. Potrzebujecie siebie, żeby rozproszyć cienie przeszłości.

Calliope milczała i w końcu Chalmers się poddał.

- No dobrze, pójdę i ja. Mam parę spraw do załatwie­nia. Do zobaczenia wieczorem - powiedział.

Uścisnął ją na pożegnanie i wyszedł. Co powinnam teraz zrobić? zastanawiała się Callio­pe, ale nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.

Usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać listy. Na początek wyjęła pismo od lady Salisbury. Było krótkie, ale konkretne.

Panno Minton,

Proszę zrozumieć, że starałam się robić to co najlep­sze dla mojego syna. Z perspektywy czasu widzę, że naj­prawdopodobniej przytłoczyłam go nadmiarem miło­ści. Z drugiej strony nigdy nie byłam dobrą matką. Chciałam go mieć tylko dla siebie. Ta noc, gdy wypę­dziłam panią z domu, prześladuje mnie do dzisiaj. Mój syn do końca życia opłakiwał panią i nie dowiedział się, że pani żyje. To najgorsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam.

Przez te wszystkie lata od śmierci syna śledziłam pa­ni poczynania. Obserwowałam panią i zastanawiałam się, czy powinnam nawiązać z panią kontakt. Może kie­dyś się odważę.

Na razie chciałabym jak najserdeczniej panią prze­prosić, choć wiem, że moje słowa są niewiele warte. Pro­szę przyjąć te listy razem z moim błogosławieństwem.

Z poważaniem, Pamela Salisbury

Calliope już dawno przebaczyła ojcu i lady Salisbu­ry. Przebaczyła, jeszcze zanim dostała dowód jego mi­łości i jej wyrzutów sumienia. Jednak po raz pierwszy od dawna poczuła, że z serca spada jej ogromny ciężar.

Spojrzała na gruby plik listów. Postanowiła, że prze­czyta je później, gdy zostanie sama. W tej chwili chcia­ła się nacieszyć świadomością, iż była kochana. Otwo­rzyła szufladę biurka i ostrożnie włożyła koperty do środka.

Kiedyś sądziła, że ma mnóstwo czasu na rozmowy z ojcem. Stephen z kolei myślał, że zdąży z nią pomówić o Salisburym. Oboje przekonali się, że czasu nie można lekceważyć.

Nagle nabrała ochoty, żeby zobaczyć się z Jamesem i podzielić z nim radością, która ją przepełniała.

Stephen mial rację. Trzeba było podjąć decyzję co do Jamesa. Nie wolno czekać, nie wolno odkładać tego spotkania na później.

W szufladzie znalazła kilka niedokończonych szki­ców, które jakiś czas temu schowała tu przed Jamesem.

Podniosła pierwszy rysunek i uśmiechnęła się. Posta­nowiła, że weźmie je ze sobą. Pomogą jej doprowadzić do rozejmu między Thomasem Landesem i markizem. Liczyła, że gdy James je obejrzy, zrozumie motywy, które nią kierowały.

Zebrała kartki i chwyciła pelisę.

James wpatrywał się ponuro w trzaskający na komin­ku ogień.

Sam był sobie winien. Niepotrzebnie angażował się w związek z tą kobietą. Przecież widział, jak jego ojca zniszczyły miłość i rozpacz.

- Witaj, Jamesie. Pozwoliłem sobie wejść bez pukania.

- A teraz pozwól sobie wyjść - burknął Angelford.

- Coś ty taki zrzędliwy?

- Nie twoja sprawa.

- Przyszedłem porozmawiać o Calliope.

- A konkretnie?

- Co zaszło między wami?

- A bo co, chcesz się z nią ożenić? Stephen zmarszczył brwi i podniósł głos.

- Nie, co ty...

James zmrużył oczy i wycedził:

- To ma sens. Po co ktokolwiek miałby się z nią że­nić? Nie musisz się więcej martwić o jej pozycję. Już ją sobie wyrobiła. Teraz może nawet naprawdę zostać two­ją kochanką.

W przedpokoju rozległ się huk, ale James nie zwró­cił na niego uwagi. Stephen w mgnieniu oka znalazł się przy nim i przycisnął go do ściany.

- Przysięgam, że gdybym ci nie współczuł, złoiłbym ci skórę.

James nie bronił się, więc Stephen puścił go.

- Wystarczy, że spojrzysz na jej rysunki.

- Tak, przedstawiają mnie w wyjątkowo pochlebnym świetle. Wygląda na to, że oboje jesteście jak krwiożer­cze bestie.

Stephen groźnie zmrużył oczy.

- Najchętniej wcisnąłbym ci te słowa do gardła, ale nie muszę. Sam ich wkrótce pożałujesz - powiedział i pod­szedł do drzwi. -I pokajasz się - dodał i już go nie było.

- Dobry wieczór, Templetonie.

- Dobry wieczór pani. Pozwoli pani, że ośmielę się powiedzieć: wygląda pani uroczo.

Calliope wiedziała, że jest wręcz przeciwnie, ale uśmiechnęła się ciepło do kamerdynera. Templeton wziął od niej pelisę i ruszył do gabinetu Angelforda.

- Och, pójdę z tobą. Trochę mi się spieszy. Calliope odniosła wrażenie, że w kącikach ust służą­cego pojawił się uśmiech.

- Nie sądzę, by lord miał coś przeciwko temu. Jednak jest z nim pan Chalmers, więc najpierw panią zaanonsuję.

Calliope przytaknęła i podążyła za nim, przyciskając rysunki do piersi. Obecność Stephena dodała jej odwagi.

Drzwi do gabinetu były przymknięte, dochodziły stamtąd podniesione głosy.

- Po co ktokolwiek miałby się z nią żenić? Nie musisz się więcej martwić o jej pozycję. Już ją sobie wyrobiła. Teraz może nawet naprawdę zostać twoją kochanką.

Calliope stała jak sparaliżowana.

Templeton, który właśnie miał otworzyć drzwi, też się zatrzymał i odwrócił do niej przestraszony.

Calliope nie wierzyła własnym uszom. Jak mogła po­pełnić ten sam błąd co matka? Jak do tego dopuściła?

Rysunki wysunęły się z jej dłoni.

-Ja... ja...

Odwróciła się i uciekła.

James sięgnął po karafkę. Skoro spotkało go to samo nieszczęście co ojca, może równie dobrze skończyć tak jak on.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- O co chodzi?

Do środka wszedł Templeton i odchrząknął. Na twa­rzy miał nietypowy dla siebie wyraz dezaprobaty.

- Panna Minton była tu, gdy rozmawiał pan z panem Chalmersem.

- Czego chciała?

- Porozmawiać Z panem.

- Więc dlaczego jej nie zaanonsowałeś?

- Cóż, nie chciałem jej bardziej upokarzać. James zmarszczył brwi.

- Mów konkretniej.

- Niestety usłyszała fragment panów rozmowy. James zesztywniał.

- Który?

- Ten o „pozycji" i „małżeństwie".

James zaklął siarczyście. Templeton podszedł do nie­go i wręczył mu plik rysunków.

- Zostawiła to i pelisę.

- Dziękuję, Templeton. Kamerdyner ukłonił się i wyszedł.

Gideon przeciągnął się, gdy James usiadł obok niego na sofie przed kominkiem. Rozłożył przed sobą rysun­ki i spojrzał na kieliszek. Zignorował go i wziął do rę­ki pierwszy rysunek.

Stephen w operze. Potem uśmiechnięty od ucha do ucha Stephen na przechadzce w parku. Na wszystkich rysunkach Chalmers był przedstawiony z ogromną czu­łością. Były też szkice Roberta i Deirdre i całej czwór­ki. Wszystkie cechowała sympatia i braterska miłość.

James zacisnął usta, żeby nie widzieć nic szczególnego w emocjach autorki. Podniósł kolejny rysunek. Przedsta­wiał jego. Leżał na ławce w parku wpatrzony w niebo i obserwował, jak Herkules walczy z Hydrą.

Długo przyglądał się temu szkicowi. Tak jak po­przednie wyrażał silne emocje, ale zupełnie inne. Na ry­sunku miał zamyślony wyraz twarzy, jakby wyciągał wnioski z walki, którą toczył Herkules.

W końcu dopuścił do siebie myśl, że przedstawiają­ce go rysunki Calliope zawsze były bardzo osobiste.

Gdy trzymał ją w ramionach przed płonącym do­mem, czuł się spełniony. Pogładziła go po policzku i w oczach miała obietnicę. Jak się wtedy czuł? Silny.

A teraz? Pokonany. Samotny. Słaby. Tak, czuł się słaby. Dlaczego sądził, że miłość sprawia, iż mężczyzna staje się słaby?

Było dokładnie odwrotnie. Niepotrzebnie pozwolił, by problemy ojca wpłynęły na jego własne życie.

- Przepraszam, Calliope - szepnął.

18.

Calliope wyglądała przez okno. Od kilku godzin sie­działa bez ruchu przy parapecie.

Gdy Robert i Deirdre przyszli po jej rzeczy do rezy­dencji Stephena, zachowywała się jak maszyna. Nie wi­działa się ze Stephenem, odkąd przekazał jej listy, które oddała Pamela Salisbury, i wcale nie chciała się z nim spotkać. Nie wiedziała, co mogłaby mu powiedzieć.

Robert i Deirdre próbowali ją rozweselić, ale Calliope zauważyła zmartwione spojrzenia, które wymieniali między sobą. A kiedy wróciła do Dalych, u pozostałych krewnych widziała ten sam zatroskany wzrok. Od wspólnej kolacji wymówiła się zmęczeniem. Rodzina zrozumiała i zostawiła ją samą w nadziei, że sen przy­wróci jej dobry humor.

Gdyby Calliope mogła zasnąć, może rzeczywiście fi­zycznie poczułaby się lepiej, ale trudno było spodzie­wać się, by wrócił jej radosny nastrój. Dla niej życie straciło urok.

Nastał świt i ludzie wstawali do swoich codziennych zajęć. Handlarze rozkładali kramy, służący zaczynali krzątać się po domu. W oddali zauważyła znajomą po­stać kroczącego szybko mężczyzny. Najprawdopodob­niej przyszedł wbić ostatni gwóźdź do trumny.

Po krótkim zamieszaniu na dole drzwi do jej sypialni uchyliły się.

- Calliope? - rozległ się cichy i dziwnie niepewny głos.

Calliope nie poruszyła się i nie odpowiedziała.

- Proszę się odwrócić - poprosił.

Calliope potrząsnęła smutno głową. Poczuła w sercu ukłucie zazdrości na widok stojącej na chodniku kobie­ty, która poprawiała córce czapeczkę.

- Proszę odejść.

- Przyszedłem panią przeprosić. Wiem, że była pani u mnie wczoraj.

- Nie powiedział pan nic, co byłoby nieprawdą.

- Oczywiście, że to była nieprawda. Byłem zły i ob­rażony.

Calliope spojrzała na swoje obandażowane dłonie, dłonie kobiety pracującej, a nie damy.

Spojrzała przez ramię. James stał w cieniu. Odwróciła się do okna.

- Pochodzimy z dwóch różnych światów, pan i ja. Pan jest markizem, a ja... cóż - zawiesiła głos. - Kto wie, kim ja jestem?

- Kogo obchodzi, z jakich pochodzimy światów?

- Każdego, Jamesie.

- Nie, nie każdego. Moim przyjaciołom zależy tylko na moim szczęściu, a mnie nie zależy na opinii innych. Powinna pani o tym wiedzieć. Pani miejsce jest przy mnie. Tylko to się dla mnie liczy.

- Co ma pan na myśli?

- Chcę, żeby wróciła pani ze mną.

- Dlaczego?

- Bo pani potrzebuję.

Calliope żal ścisnął za gardło. Poczuła, że rozumie decyzję matki, by pozostać wierną człowiekowi, które­go kochała, choć nie mogła z nim być.

Odwróciła się i położyła Jamesowi dłoń na policzku.

- Kocham pana, ale nie mogę być z panem.

- Kocha mnie pani? - szepnął. - Więc dlaczego nie? Calliope znów wyjrzała za okno.

- Nie podobała mi się rola, którą odgrywałam ostat­nio. Kochałam matkę i teraz rozumiem jej wybór, ale ja nie potrafię postąpić tak jak ona.

- Słucham? - zapytał James, ale kontynuował dużo łagodniejszym tonem: - Nie chcę bardziej kompliko­wać spraw, lecz nigdy jeszcze nie byłem zakochany i nie mam w tej dziedzinie doświadczenia.

- Co pan powiedział? - Calliope nie wierzyła włas­nym uszom.

- Proszę tylko, by pozwoliła mi pani tego dowieść. Czy on właśnie powiedział, że ją kocha?

- Bardzo długo broniłem się przed tym uczuciem, Cal. Na pewno trochę czasu mi zajmie przystosowanie się do nowej sytuacji, ale ja bardzo tego pragnę. Naj­bardziej na świecie.

Wyciągnął z kieszeni błękitno-czerwony kwiat. Był równie piękny jak ten, który podarował jej na balu u Killroyów. Calliope odruchowo sięgnęła po niego. Przez chwilę zastanawiała się, z czyjego ogrodu go ukradł, ale to nie miało żadnego znaczenia. Zrozumia­ła jego gest.

-Tak.

Podeszła do niego, ramieniem trącając ciężką zasło­nę. Przez okno do pokoju wpadł promień słońca, oświe­tlając ich przytulone do siebie sylwetki.

Epilog

Calliope otworzyła poranną gazetę.

Od razu rzucił jej się w oczy rysunek podpisany Slub z markizem. Przedstawiał szalone wesele. Na trapezach wisieli akrobaci, oburzone matrony siedziały obok źle prowadzących się kobiet, za naiwnymi debiutantkami uganiali się aktorzy w perukach. Roth i Stephen mru­gali do skąpo odzianych śpiewaczek operowych.

Pośrodku obrazka przystojny pan młody patrzył roz­kochanym wzrokiem na promienną pannę młodą, któ­ra trzymała w dłoni piękny kwiat.

Calliope uśmiechnęła się i wypuściła gazetę z ręki.

- Zegnaj, Thomasie Landes, i dziękuję.

Calliope Minton nie stroni od skandali i bardzo lubi ośmieszać arystokrację. Udając kurtyzanę, próbuje zbliżyć się do najbardziej upragnionego kawalera w Londynie Jamesa Trentona, markiza Angelford. Markiz jest świadom, że piękna uwodzicielka coś przed nim ukrywa, mimo to pożąda jej do szaleń­stwa. Za wszelką cenę stara się odkryć sekret tajem­niczej damy; pragnie też poznać tożsamość karyka­turzysty, który wykpiwa go w gazetach. Prawda wychodzi na jaw, gdy James i Calliope wspólnie po­stanawiają odnaleźć zaginionego przyjaciela...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mallory Anne Sekret kurtyzany
Ebookarium Sekrety kurtyzany
Sekrety kurtyzany Louise Allen ebook
53 LEKI WYKRZTUŚNE I SEKRETOLITYCZNE
LEKI WYKRZTUŚNE I SEKRETOLITYCZNE
Pożegnanie sekretarki Siostry Faustyny
Eliade Kowale i alchemicy Rytualy i sekrety metalurgow
Opis zawodu Sekretarka, Opis-stanowiska-pracy-DOC
3 - Droga do Sukcesu - strona druga, fm, 45 sekundowa prezentacja, sekrety, teczka fm
Kurtyzana
UJAWNIONY SEKRET TRZECIEJ TAJEMNICY?TIMSKIEJ, Polska po III wojnie światowej
Asystent sekretarki
8 sekretow sukcesu napoleona hilla
8 sekretow sukcesu napoleona hilla
Mortimer Carole Paryskie sekrety
Sekret Zdrowia, zachomikowane(1)

więcej podobnych podstron