Legendy i Mity Plemion Indiańskich 1


JICARILLA   APACZE

MIT  KREACYJNEGO  WYŁONIENIA

Najpierw mit opisuje pierwotny stan przed kreacyjny, na który składało się współistnienie Ciemności, Wód i Cyklonu oraz boskich sił kreacyjnych Hactcin. Po ukształtowaniu ziemi, świata podziemnego i nieba Hactcin stworzyli zwierzęta, a następnie powołali do życia człowieka. Przepiękny poetycki opis stworzenia człowieka z różnych szlachetnych minerałów, zakończony zesłaniem w jego formę wiatru odnosi się - zgodnie z mitem - do stanu sprzed wyłonienia się ludzkości z ziemi - pierwszy etap kreacji odbywa się w jej głębi. Jeszcze w tym stadium pojawiają się Słońce i Księżyc.

„Białe i Czarne Hactcin wydobyły ze swoich toreb słońce i księżyc, posłały je w powietrze, gdzie zaczęły się one poruszać z północy na południe, rozsiewając wszędzie światło. Spowodowało to wielkie poruszenie wśród ludzi, zwierząt i ptaków. W tych czasach między ludźmi było wielu szamanów mężczyzn i kobiet, którzy głosili, że posiadają siłę wszystkich rzeczy. Gdy zobaczyli wędrujące z północy na południe słońce, zaczęli rozprawiać między sobą. Jeden z nich powiedział ,,To ja stworzyłem słońce''. ,,Nie, to ja'' rzekł drugi, i rozpoczęli spór, lecz Hactcin zakazali im mówić w ten sposób. ,,Myślę, że zatrzymam nad głową słońce, aby nie było już więcej nocy. A może pozwolę mu wędrować, potrzebujemy przecież jakiegoś nocnego wypoczynku'' - powiedział inny z nich. ,,Chyba usunę księżyc, nie potrzebujemy nocą żadnego światła'' - odezwał się inny. Następnego dnia słońce wzeszło tak jak poprzednio, a ptaki i zwierzęta czuły się szczęśliwe. Tak samo było i następnego dnia. Kiedy czwartego dnia nastało południe, a szamani kontynuowali dysputę wbrew zakazowi Hactcin, nastąpiło nagle zaćmienie. Słońce wzniosło się do góry i uciekło przez dziurę nad głową, a za nim podążył księżyc. Jeden z Hactcin powiedział chełpliwym szamanom: ,,Mówicie, że wy, ludzie posiadacie moc. No więc dobrze, sprowadźcie słońc  z powrotem''.

Stanęli więc wszyscy w rzędach, w jednym szamani, w drugim zaś ptaki i zwierzęta. Pierwsi zaczęli szamani, śpiewając i czyniąc obrzędy. Pokazali wszystko to, co potrafili: jedni śpiewając zapadali się pod ziemię, tak że widoczne były tylko ich oczy, po czym wyłaniali się z powrotem.. Inni połykali strzały, które później wyciągali z ciała. Jeszcze inni połykali całe drzewa, lecz to wszystko nie wróciło ani słońca ani księżyca.

Wtedy rzekł Biały Hactcin: ,,Wy, ludzie umiecie robić niezłe rzeczy, ale myślę, że to wszystko co robicie, nie sprowadzi tu słońca. Wasz czas się skończył''.

Potem zwierzęta robiły różne próby i chociaż ich usiłowania spowodowały pojawienie się różnych rodzajów pożywienia, to jednak nie były one zdolne do sprowadzenia słońca i księżyca.

Hactcin sami rozpoczęli działanie. Posłali oni po pioruny w czterech kolorach, a pioruny te przyniosły ze sobą czterobarwne chmury, z których spadł deszcz. Następnie Hactcin posłali po tęczę, aby wszystko było piękne, gdy ludzie będą sadzić nasiona. Następnie Hactcin uczyniły piaskowe rysunki [sand-paintings]z czterema kolorowymi kopczykami, w które ludzie wsadzili nasiona. Gdy ptaki zaczęły śpiewać, kopce zaczęły rosnąć, a z ziaren poczęły wyrastać rośliny. Cztery kopce kolorowej ziemi zmieszały się ze sobą i w ten sposób powstała rosnąca ciągle góra.

Hactcin wybrały dwunastu szamanów szczególnie biegłych w swych magicznych sztukach i malując sześciu z nich na niebiesko tak, by przedstawiali oni okres lata, a sześciu z nich na biało, by reprezentowali okres zimy, nazwali ich Tsanati - taki jest też początek stowarzyszenia tańca Tsanati w plemieniu Apaczów Jicarilla. Następnie Hactcin ustanowili sześciu klownów, malując ich na biało w cztery poprzeczne pasy. Tsanati i klowni połączyli się z innymi ludźmi w tańcu, dzięki czemu góra rosła coraz wyżej. Osiągnęła wysokość otworu, poprzez który wydostało się słońce z księżycem. Zrobiono cztery drabiny ze światła o czterech kolorach i dzięki nim wszyscy wyszli na powierzchnię ziemi... A kiedy pojawili się wszyscy na powierzchni, było to podobne do narodzenia się dziecka ze swej matki. Miejsce wyłonienia jest macicą ziemi”.

W cytowanym micie chełpliwość szamanów, która spowodowała zniknięcie słońca i księżyca, stała się w konsekwencji przyczyną pogoni za nimi - stała się w istotnej mierze przyczyną „wyłonienia” - pojawienia się rodzaju ludzkiego na powierzchni ziemi, porównywanego do urodzenia się dziecka. Spośród bogactwa wątków tego mitu, wątek odnoszący się do tej właśnie kwestii jest szczególnie interesujący dla religioznawcy.

 

Przedruk za: Trzciński Łukasz, Swolkień Jadwiga: 

"Wprowadzenie do etnologii religii"; 

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego (skrypt uczelniany nr 608), 

MAKIRITARE

MIT  O  OBFITOŚCI  KRABÓW

Indianie Makiritare i szereg innych plemion zaludniają las bardzo poważnymi, niewidzialnymi władcami i opiekunami tych zakątków, zwanymi Sada'she. Złamanie ich odwiecznych praw bywa surowo karane. I tak na przykład jedno z praw Sada'she mówi, że nie wolno wyciąć ponad potrzebę więcej drzew i roślin niż trzy czy cztery. W strefie polowań nie wolno zabijać więcej zwierzyny niż dyktuje to konieczność wyżywienia. Przekroczenie norm ściąga gniew i zemstę strażników selwy: na ludzi spadają nieszczęścia, choroby, a nawet śmierć.

Każdy rodzaj zwierząt bądź roślin tworzy odrębną rodzinę posiadającą własny dom, niewidzialny dla zwykłego człowieka. U Indian Makiritare zwierzchnik, władca, protoplasta takiej rodziny, nazywa się sa'Rashe. Przed polowaniem czy wspólnym łowieniem ryb muszą odbyć się obrzędy, w czasie których błaga się sa'Rashe, by zezwolił ludziom na korzystanie z bogactw selwy niezbędnych do życia. Po uzyskaniu zgody nie przekracza się zasad ani też ustalonych zawczasu ograniczeń.

Obrazem tych wierzeń i praw jest legenda zanotowana przez Marca de Civrieux:

Bardzo dawno, w zamierzchłych czasach w pewnym osiedlu Yekuana*) któregoś dnia mężczyźni udali się na polowanie. W obszernym, wspólnym domu pozostały same kobiety i dzieci. Jedna z kobiet wybrała się nad rzekę. Szła brzegiem, wąską ścieżką, i nagle zauważyła kraba. Złapała go i wrzuciła do koszyka. Po chwili znowu zobaczyła kraba, jednego, drugiego, trzeciego - całe mrowie. Było ich takie mnóstwo, że pobiegła do osiedla po drugi kosz i zwołała resztę kobiet. Indianki zabrały kosze i na wyścigi zaczęły je napełniać krabami. Nie była to już praca, ale zabawa. Wystarczyło schylić się, złapać kraba i wrzucić do kosza. Takiej ilości jeszcze nigdy nie widziały. Kiedy uginając się pod ciężarem wypełnionych koszy wracały do domu, nagle ze wszystkich stron zaczęły wypełzać żmije, węże i wychodzić wszystkie drapieżniki zamieszkujące selwę. Wylegały z lasu bez pośpiechu, wolno, nieubłaganie, zajmując cały obszar osiedla. Na końcu pojawiły się największe zwierzęta: jeleń, liczne pekari, tapir, jaguar, a jako ostatni - baśniowy Komadi, tapir-olbrzym, dwugłowy potwór na ośmiu łapach, zwiastun największych kataklizmów.

I rzeczywiście, wraz z przybyciem Komadi wody zaczęły gwałtownie przybierać, wzdymać się, tworząc wiry, a z wodami przypływały wszelkie ryby, łącznie z ogromną ławicą piranii. Wody przybierały i przybierały, zalewając wszystko. Prąd porwał wielki, wspólny dom i pochłonął wszystko, co w nim było: kobiety, dzieci, cały dobytek.

Kiedy mężczyźni powrócili z polowania i zboczyli, co się stało, wiedzieli od razu, jaka jest tego przyczyna: prąd unosił ogromne kosze pełne krabów...

0x01 graphic

*) Indianie Yekuana żyją w rejonie rzeki Caura i są sąsiadami Indian Makiritare.

 

Przedruk za: Wielopolska M. Salomea: „Tropem snów. Wenezuela, Kolumbia, Ekwador”; 

Krajowa Agencja Wydawnicza, 

CROW

KOJOT  STWARZA  ŚWIAT

 

Dawno temu wszędzie była woda. Stary Człowiek Kojot rozejrzał się i powiedział:

-        Hej, potrzebujemy trochę lądu.

 Otrzymał taki dar od Wielkiego Ducha, że mógł rozkazywać wszystkim zwierzętom, które nazwano Klan Bez Ognia, więc wezwał cztery kaczki, żeby pomogły mu znaleźć ziemię. Każdej kaczce kazał zanurkować pod wodę i znaleźć trochę mułu. Pierwsze trzy wróciły z niczym, ale czwarta kaczka, ponieważ cztery to liczba święta, przyniosła trochę mułu z dna.

- Świetnie - powiedział Stary Człowiek Kojot. - Teraz zrobię trochę lądu.

Zrobił góry i rzeki, prerie i pustynie, rośliny i zwierzęta. Potem powiedział:

- Teraz chyba zrobię trochę ludzi, żeby ktoś opowiadał historie o mnie.

Z błota stworzył wysokich i pięknych ludzi. Staremu Człowiekowi Kojotowi bardzo się spodobali.

- Nazwę ich Absarokee, co znaczy „Dzieci Wielkodziobego Ptaka”. Pewnego dnia przyjdą tu głupi biali, źle przetłumaczą ich język i nazwą ich Wronami.

- Co oni będą jeść? - zapytała jedna kaczka.

-  Nie mają piór ani sierści. Czym oni się okryją? - zapytała druga kaczka.

- Właśnie - dodała trzecia kaczka. - Ładnie wyglądają ale nie wytrzymają na zimnie.

Stary Człowiek Kojot rozmyślał przez chwilę, jak bardzo nie lubi kaczek, potem wziął jeszcze trochę mułu i zrobił dziwne zwierzę z gęstą sierścią i rogami.

- Macie - powiedział. - Oni dostaną wszystko, czego potrzebują, od tego zwierzęcia. Nazwę je bizon.

Czwarta kaczka stała z boku, przyglądała się i paliła papierosa.

- To wielkie zwierzę. Twoi ludzie nie będą mogli go złapać - stwierdziła, wydmuchując długą smugę błękitnego dymu w twarz Starego Człowieka Kojota.

- Okay, więc tutaj jest drugie zwierzę, na którym mogą jeździć żeby złapać bizona.
- A jak je złapią? - zapytała czwarta kaczka.

- Słuchaj kaczko, czy muszę sam wszystko robić? Stworzyłem świat i tych ludzi i dałem im wszystko czego potrzebują, więc odczep się.

- Ale jeśli oni maja wszystko, czego potrzebują, co będą robić? Siedzieć i opowiadać historie o tobie?

- Niezły pomysł.

- Nuda - oświadczyła kaczka.

- Stworzę im mnóstwo wrogów, którzy beznadziejnie przewyższą ich liczebnością. Będą musieli ciągle walczyć i odprawiać wojenne rytuały No i jak?

- Wybija ich do nogi.

- Nie. Zostanę z nimi. Dzieci Wielkodziobego Ptaka będą moimi ulubieńcami, chociaż niektórzy z ich wrogów również mogą opowiadać historie o mnie.

- A co, jeśli zabiją wszystkie bizony?

- Niemożliwe. Za dużo ich jest.

- A jeśli zabiją?

- No, to ludzie będą mieli przesrane. Jestem zmęczony i brudny i zmarzłem od stania w wodzie. Zamierzam wynaleźć łaźnie parową i rozgrzać się.

Tak więc Stary Człowiek Kojot zbudował szałas z wierzbowych gałęzi i skór bizonich. Rozgrzał kamienie na ogniu i wrzucił je do jamy pośrodku szałasu, potem on i kaczki wczołgali się do szałasu i zakryli wejście, aż zrobiło się całkiem ciemno.

- Hej, odłóż tego papierosa! - powiedział Stary Człowiek Kojot do czwartej kaczki.

- Kaczka rzuciła papierosa na rozgrzane kamienie i szałas wypełnił się dymem.
- Całkiem nieźle pachnie - powiedział Stary Człowiek Kojot. - Wrzućmy jeszcze inne rzeczy do ognia i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Wrzucił trochę igieł cedrowych, które też ładnie pachniały, potem dodał szałwi i słodkiej trawy.
- Te rzeczy będą również częścią ceremonii oczyszczenia. I trochę wody... potrzebujemy wody, żeby zrobiło się naprawdę gorąco i duszno.

- I naprawdę się oczyścimy? - zapytała trzecia kaczka.

- Właśnie - powiedział Stary Człowiek Kojot. - Najpierw wyleję na kamienie cztery czerpaki wody na cztery strony świata.

- I za cztery kaczki.

- Właśnie - przyznał Stary Człowiek Kojot. - Teraz wyleję siedem czerpaków za siedem gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy. Potem jeszcze dziesięć, bo dziesięć to ładna okrągła liczba.

Podał każdej kaczce wierzbową witkę, żeby wysmagały się po grzbietach.
- Macie, użyjcie tego.

- Po co? - zapytała druga kaczka.

-        Żeby zmiękczyć... ee... to znaczy... to przyśpiesza pocenie i oczyszcza ciało.

Potem, kiedy kaczki smagały się po grzbietach gałązkami wierzby, Stary Człowiek Kojot powiedział:

-        Okay, teraz wyleję na kamienie mnóstwo wody. Nawet nie będę liczył czerpaków, ale naprawdę się rozgrzejemy i oczyścimy.

Potem lał wodę, aż w szałasie zrobiło się tak gorąco, że nie mógł dłużej wytrzymać i wyczołgał się na zewnątrz, a kaczki zostały w środku.

Kojot zanurzył się w rzece dla ochłody, a później zjadł obfity posiłek i położył się, żeby odpocząć.

- To było naprawdę świetne - powiedział do siebie. - Chyba dam szałas potu moim nowym ludziom. To będzie ich kościół i sakrament, i zawsze mogą o mnie myśleć, kiedy tam wejdą. To mój prezent dla nich. Chyba nikt nie musi wiedzieć o kaczkach.

Stary Człowiek Kojot podniósł wierzbową gałązkę i wydłubał spomiędzy zębów resztkę kaczego mięsa.

- Chociaż szałwia nadaje im przyjemny aromat. 

YUROK

UMAI

 Wogé - nieśmiertelni półbogowie z czasów Złotego Wieku. Resztek ich zapomnianego języka (podobnego do yurok) używają w modlitwie Indianie Yurok. Ta legenda i modlitwa do Umai jest wyrazem pamięci o Wogé.

 

       Najstarszym ludem na ziemi byli Wogé. Świat za czasów Wogé był taki sam jak dziś; zawsze był taki sam.

Umai, dziewczyna z ludu Wogé, wyglądała całkiem jak dzisiejsze dziewczęta, a więc zdobiła ją piękność i młodość.

A jednak czuła się samotna i nachodziła ją tęsknota.

Dom Umai stał na najdalszym krańcu ziemi, nad Oceanem Górnej Rzeki, gdzie rzeka bierze swój początek.

Umai lubiła przebywać nad brzegiem rzeki i patrzeć wskroś światła. Widziała stąd na całej długości bieg rzeki od jednej jej strony do drugiej, i dalej jeszcze, przez Ocean Dolnej Rzeki, do miejsca na horyzoncie, gdzie zachodzi słońce.

W pogodne wieczory lubiła wyczekiwać na czas, kiedy po zachodzie słońca ukaże się na horyzoncie na krótką chwilę srebrna poświata w kształcie półkola, nie większa od rąbka paznokcia.

Kiedy nad ziemią zaległa ciemność, Umai opuszczała brzeg rzeki i wracała do domu. Wciąż jednak myślała o owym rąbku światła, zastanawiała się, co to jest, czym jest ów świetlisty kształt - promień, świetlista plama - poświata.

Snuła marzenia, jak chciałaby przebyć długą drogę w dół rzeki, i chciała znaleźć sposób, by spełnić swój zamiar.

Przeszukiwała wszystkie kąty w domu w nadziei znalezienia czegoś, co mogłoby jej pomóc w wyprawie. Znalazła wreszcie starą zabawkę, wydrążone czółno nie dłuższe od jej stopy, nie szersze od dłoni.

Wzięła je nad rzekę i zanurzyła w wodzie. Lekko głaskała brzeg łódki, włożyła do środka rękę i rozciągała maleńkie czółno, aż się poszerzyło na szerokość dwu dłoni. Głaskała je od przodu i od tyłu, wsunęła do środka stopę i rozciągnęła czółno tak, że zmieściła w nim obie stopy, jedną przed drugą. Nie przestawała głaskać łodzi i śpiewać jej, za każdym razem poszerzając po trochu, aż było dosyć miejsca, by mogła w niej usiąść.

O świcie Umai usadowiła się w czółnie i odepchnęła je od brzegu. Dopiero wtedy przypomniała sobie o wiośle. Nie miała go, więc trzymając się brzegów czółna, przechylała się lekko do przodu i do tyłu, po chwili łódź ruszyła naprzód, w dół Rzeki. Na spokojnej wodzie Umai powtarzała kołyszące się ruchy.

Na wzburzonej Rzece, przy wartkim nurcie, na progach skalnych i wodospadach, siedziała spokojnie, a czółno przepływało przeszkody lub okrążało je bezpiecznie bez jej pomocy.

Minęła Środek Świata. Tam wpadają do Rzeki dwa jej dopływy, woda jest dużo głębsza, a nurt jej szybszy.

Umai płynęła z coraz większą szybkością, tak prędko, że wkrótce dotarła do Dolnej Rzeki i jej ujścia do Oceanu.

Fale przybrzeżne, wzburzone i groźne, rozbijały się o skały wzdłuż brzegu.

Umai patrzyła na przestrzeń Oceanu poza groźnymi falami, wzrok jej sięgał do horyzontu, gdzie obrzeżenie nieba spotyka się z wodą. Pomyślała sobie, że chciałaby także przebyć Ocean. Usiadła i liczyła fale, przeliczyła jedenaście fal, kiedy do brzegu doszła ją dwunasta fala, która zawsze jest najmniejsza. Umai pogłaskała brzeg swojej łódki i zaśpiewała jej pieśń. Zaczęła też kołysać się rytmicznie w przód i w tył. Czółno popłynęło na dwunastej fali, unosząc bezpiecznie dziewczynę na otwarty Ocean. Poprzez resztę dnia płynęła wciąż naprzód, coraz dalej i dalej od ziemi.

Słońce stało już nisko nad horyzontem, kiedy Umai dotarła wreszcie na samą Krawędź Świata. Czółno stanęło równolegle do Krawędzi Świata, a Umai siedziała spokojnie w cieniu. Rozglądała się bacznie dokoła.

Zauważyła, że nieboskłon nie opiera się wprost na Oceanie, ale wciąż podnosi się i zanurza rytmicznie tam i z powrotem, jednak za każdym dwunastym razem opada i podnosi się znacznie wolniej i łagodniej.

Zrozumiała wtedy, że to opadanie i podnoszenie nieboskłonu powodują właśnie owe fale Oceanu Dolnej rzeki, odwiecznie bijące o brzegi ziemi.

Słońce zaszło już za Kraniec Świata i wtedy natychmiast ukazał się znany dziewczynie srebrny rąbek błyszczącego światła.

Ponieważ Umai była teraz dużo bliżej niego, zamiast wąskiego półksiężyca widziała coś świetlistego, co się ruszało i jakby powiewało, żywe i świecące.

Umai pomyślała, czy czółno, które przyniosło ją aż tutaj i przebyło z łatwością groźne fale przybrzeżne i wielki Ocean, nie mogłoby zawieźć jej poza Świat, aż do tej błyszczącej światłości? Znów pogłaskała czółno, zaśpiewała pieśń, policzyła jedenaście zanurzeń i podniesień nieboskłonu.

Przy dwunastym, łagodnym zanurzeniu, Umai, trzymając się mocno obiema rękami brzegów czółna, rozkołysała je i pchnęła w przód. Łódka ruszyła szybko, wprost przez szczelinę między Krajem Świata a Niebem. Kiedy brzeg nieboskłonu znowu sięgnął wody, czółno było już spory kawał poza nim i wpłynęło na wody Oceanu Poza Obrębem Świata.

Daleko na Oceanie, który oblewa wokół ziemię, jest miejsce, gdzie kończy się Ocean, a zaczyna się Otchłań, za nią zaś jest tylko pustka.

Ale tam, gdzie pod krawędzią nieba przepłynęła Umai, rozciąga się tylko wąski pas wody. Kiedy Umai go przebyła, znalazła się znowu blisko brzegu Ziemi Poza Światem.

Na owym brzegu stała młodziutka dziewczyna, powiewając w jej stronę ręką. Była to Świetlana, czyli  L a k s i s.

Umai teraz dopiero ujrzała, że owa świetlana poświata, oglądana po zachodzie słońca, to była właśnie dziewczyna, powiewająca ręką z dalekiego brzegu.

Teraz także dawała jej znak ręką, aż czółno przybiło do brzegu. Wtedy przybiegła, pomogła jej wyciągnąć czółno na piasek i powitała, zapraszając do siebie w Ziemi poza Światem.

Laksis była tak jak Umai młodą dziewczyną i tak jak Umai samotną. Obie, zanim się nie odnalazły, nigdy nie miały żadnych przyjaciół.

Teraz przechadzały się razem po jałowym, pustynnym lądzie i rozmawiały jak zwykle rozmawiają z sobą dziewczęta.

Umai opowiadała, jak każdego wieczoru wychodziła z domu nad brzeg Oceanu Górnej Rzeki i patrzyła na zachód słońca, czekając na ukazanie się srebrnego rąbka spoza opadającego w wodę nieboskłonu.

Laksis zaś mówiła jej, jak codziennie wychodzi wieczorem na brzeg i jak - kiedy słońce zajdzie - powiewa ręką w kierunku dalekiej ziemi.

Gdy nadszedł czas powrotu Umai do swej ziemi, pożegnały się tak jak przyjaciółki, które przed wieczorem znów się zobaczą.

Policzyła razem jedenaście uniesień nieboskłonu, a na początku dwunastego Laksis pchnęła czółno tak mocno, że Umai znalazła się zaraz na Świecie, po drugiej stronie Nieba, poza jego obrzeżeniem.

Podróż powrotna wydawała się Umai bardzo krótka, tak była szczęśliwa rozmyślając o wszystkim, co przeżyła.

Z odległej strony Oceanu zobaczyła, że jej ziemia wydaje się nie większa od ziemi Laksis.

Dopłynęła do brzegu ziemi, rozpoznając skały i szerokie ujście Rzeki. Była szczęśliwa widząc znowu swojskie strony, znane i bliskie.

Bez przeszkody, kołysząc się łagodnie i nucąc pieśń, przepłynęła na niskiej fali przez groźne bałwany, rozbijające się o skalisty brzeg. Płynęła dalej, w górę Rzeki, przez progi, wodospady i bystre prądy, potem przez spokojną, cichą wodę, aż do źródeł Rzeki, do swego domu.

Umai pochodzi z Górnej Rzeki, tam jest jej dom. Nazywają ją Dziewczyną Oceanu Górnej Rzeki.

Nie podróżowała już więcej w swoim czółnie. Skurczyło się znowu i stało się znów zabawką. Umai troskliwie przechowuje je w swoim domu.

Jednakże każdego wieczoru, o zachodzie słońca, idzie nad brzeg rzeki i obie dziewczyny: Umai i Laksis, patrzą na siebie poprzez szerokość całego Świata. Świetlana Laksis daje znak przyjaciółce Umai spoza obrębu Nieba.

Możecie to sami zobaczyć po zachodzie słońca, tam gdzie niebo dotyka Oceanu: srebrny rąbek światła, nie większy od rąbka paznokcia.

Gdy wypływacie na Rzekę albo na Ocean, dobrze zrobicie śpiewając pieśni do Umai, z Oceanu Górnej Rzeki. Połóżcie ręce na brzegu czółna i pieszczotliwie gładząc jego boki śpiewajcie:

                                                      Umai!

                                                      przepłynęłaś

                                                      wartkie wodospady,

                                                      przepłynęłaś

                                                      Ocean,

                                                      pożycz mi

                                                      twego czółna,

                                                      oto twoje czółno!

                                                      Teraz i ja

                                                      beztrosko

                                                      popłynę Rzeką,

                                                      beztrosko

                                                      popłynę Oceanem.

                                                      Dzięki ci

 Umai!

Wtedy popłyniesz wszędzie bezpiecznie, popłyniesz przez rzekę i przez przybrzeżne fale na pełne morze, na Ocean, na kraniec świata - jeśli zechcesz. Zabierze ci to więcej czasu niż Umai, wiele dni zamiast jednego. Będą potrzebne ci wiosła, bo teraz są inne czasy niż czasy złote starożytnego ludu Wogé, a ty nie jesteś z ludu Wogé.

                  Ale bezpiecznie popłyniesz

                  I bezpiecznie wrócisz do domu,

                  Jeśli uszanujesz zwyczaje

                  I przepisy:

                  I jeśli masz serce czyste.

 

Przedruk za: Theodore Kroeber: „Ninawa - wieloryb lądowy. Legendy indiańskie”; Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983 r.

SZEWANEZI

  Legenda Szewanezów opowiedziana przez polskiego Indianina - Sat-Okh'a. Jak łatwo można się domyślić, legenda powstała po kontaktach z białymi.

POWSTANIE  CZŁOWIEKA

  Na ogromnej czerwonej skale, wyrosłej pośród zielonej prerii jak samotny obłok na czystym niebie, siedział Wielki Duch - Gichy Manitou.

Palił w zadumie fajeczkę - kaluti, ulepioną z czerwonej świętej gliny, i patrzył na rozległe prerie. Pośród wonnych stepów pasły się stada brodatych, garbatych bizonów, z dala zaś od nich, między wysoką trawą, leżały szare wilki czatujące na samotną, młodą i niedoświadczoną krowę.

Tu i ówdzie przemykały pośród traw antylopy, aby na moment przystanąć, popaść się trochę i znowu bez powodu czmychnąć pośpiesznie. Chyżość ich nóg, ostrożność i czujność ratowała je przed groźnymi wilkami i nie mniej dla nich groźnymi, choć mniejszymi, szakalami.

Widział też Wielki Duch szare sępy ucztujące na ścierwie bizonim, nie dokończonej uczcie wilczej.

Dalej znów, tam gdzie niebo styka się z ziemią, rozpościerała się zielona, ogromna puszcza, utkana jeziorami i pocięta rzekami jak siecią pajęczą. Potężne drzewa sięgały niemal chmur. Brzozy wysmukłe odcinały się białością pni od ciemnych sosen i świerków, splątane gałęzie niby w braterskim uścisku tworzyły baldachim chroniący ziemię-rodzicielkę przed palącymi promieniami słońca.

Między korzeniami drzew wygrzewały się jadowite grzechotniki. Lasy były królestwem niedźwiedzi, pum, rysi, jeleni i różnych mniejszych zwierząt o bogatym futrze. Bliżej jezior i bagien ukrywał się wyniosły i dumny łoś - władca błot. W błotach tych gnieździło się rozkrzyczane, różnobarwne ptactwo.

Czasami pośród szuwarów przybrzeżnych lub sitowia przemykał rudy lis jak czerwona błyskawica, po chwili rozlegał się krzyk mordowanej przez niego ofiary, trzepotanie, szum skrzydeł spłoszonych mieszkańców topielisk, a po chwili znowu ogarniał mokradła gwar ptasiej mowy i zapomnienie po dokonanym zabójstwie. Czajki tylko dłużej niż inne ptaki kołowały w powietrzu i żałośnie kwiliły, aż w końcu i one opadały w trawy, a rudy lis wyciągał się w cieniu krzewów przybrzeżnych i oblizywał pysk po odbytej uczcie.

Zwinne jelenie schodziły do rzeki, aby ugasić pragnienie. Zanurzały aksamitne chrapy w chłodną, przejrzystą wodę, ale co chwila wyrzucały w górę głowy uzbrojone w ostre rogi i bystrym wzrokiem przyglądały się okolicy. Przy boku ich szły łanie ze swoimi małymi.

Gdy w pobliskich brzozach rozległ się trzask gałęzi, rodzina jelenia, spłoszona, w mgnieniu oka zniknęła w zielonej gęstwinie drzew. To bobry ostrymi zębami ścięły jedną z brzóz na budowę swych kopulastych domów.

Nagle ostry trzask bobrzego ogona o wodę, ostrzegawczy znak strażnika, poderwał pracujące bobry do ucieczki. Wygładziły się zmarszczki na powierzchni wody i nic już nie zdradzało, że przed chwilą trwała tutaj gorączkowa praca.

Na brzegu ukazała się wydra, najgorszy wróg bobra, powiodła dokoła znudzonym wzrokiem i cicho znikła w krzakach.

Patrzył na to wszystko z wysokiej góry Wielki Duch i dumał, a z jego fajeczki unosił się duym - pukwana, który na niebie układał się w wielkie chmury.

Nie tylko oczy Wielkiego Ducha widziały wszystko, ale uszy jego słyszały każdy szmer listka i trawy, słyszały odgłos spadających kropel rosy i szum wiatru w konarach drzew. Słyszały, jak zwierzęta przechwalały się między sobą siłą i odwagą.

Panowało tu prawo kłów i pazurów, a każde zwierzę chciało być władcą lub wodzem. Zwierzęta wyły, ryczały, szczekały jedno przez drugie.

- Ja jestem władcą puszczy, kto chce się równać z moją siłą? - ryczał niedźwiedź, a na dowód swej mocy wyrywał młode drzewa z korzeniami i zdzierał potężnymi pazurami korę. - Kto potrafi wywracać głazy i rozbijać jednym ciosem czaszki bizonom? Ja jestem władcą puszczy!

- Przestań, przestań, zimowy śpiochu, zjadaczu pędraków! - zawyły wilki. - To przed nami zmykają stada bizonów, jelenie i łosie. Gdy rozlegnie się nasz zew łowiecki, milkną i cierpną ze strachu zwierzęta na prerii i w puszczy, a ty także, niedźwiedziu, schodzisz nam z drogi jak ruda wiewiórka, co kryje się na drzewie. Na widok naszej łowieckiej hordy więcej strachu jest w twoim wielkim łbie aniżeli rozumu.

- Och, nie chwal się tak bardzo, szary wyjcu - syknęła puma i wyciągnęła swe sprężyste ciało na konarze klonu, ostrymi pazurami z cichym trzaskiem drapiąc pień. - Ze strachu przed moimi kłami i pazurami zamieniłbyś się, gdybyś mógł, w ślepego kreta i znikł pod ziemią. Słynę z drapieżności i zwinności, a więc przede mną schylajcie swe głupie łby!

Westchnął głęboko Wielki Duch, a od jego tchnienia pochyliły się drzewa w puszczy, a nasiona zerwane z gałęzi padły daleko od swoich rodzinnych lasów.

Skierował teraz wzrok na błękitne jeziora, na rzeki szumiące. Nastawił ucha i słuchał, co też mówią ryby. Lecz i tutaj panowała kłótnia o władanie w głębinach.

Szczupak, machając ogonem, dawał do zrozumienia, że to on, a nie kto inny, jest władcą podwodnej krainy.

- Z mojej paszczy jeszcze nie uszedł nikt - mówił. - Zęby moje znane są we wszystkich jeziorach i rzekach, a nawet wodne ptactwo lęka się mnie i z daleka omija.

- Co tam twoje zęby znaczą - machnął lekceważąco płetwami jesiotr - Nahma. - Na moich tarczach kościanych skruszą się twoje zęby niby w jesieni przybrzeżne sitowie. Boisz się mnie zaatakować, a więc jestem potężniejszy od ciebie i wody są moją własnością.

- Rzeki i jeziora do mnie należą - powoli rzekł olbrzymi rak - Shawgashee, ruszając ogromnymi kleszczami. - Ja jestem waszym wodzem i nie lubię, jak mi się ktoś sprzeciwia. Słyszycie mnie, głupie ryby! Na pierwszy znak protestu z waszej strony potnę was na części jak zbutwiałe kawałki drzewa.

Nie mógł już dłużej znieść tych kłótni i gróźb Wielki Duch. Odwrócił ze smutkiem głowę, wypuścił z fajki wielką pukwanę, która niby olbrzymia chmura zasłoniła słońce. Ciemno zrobiło się dookoła i strach padł na leśne stworzenia. Ustały waśnie i cisza zapanowała na świecie.

Wśród tej ogromnej ciszy i ciemności  jak wielki grzmot rozległ się głos Gichy Manitou:

- Wysłuchajcie mnie, leśni bracia, i wy siostry w głębinach jezior i rzek, wysłuchajcie mnie, skrzydlaci przyjaciele spod błękitnych niebios! Ja, stwórca wasz, Gichy Manitou, dość mam już waszych swarów i kłótni. Stworzę człowieka, który będzie silniejszy od was, mocniejszy i zwinniejszy. Będziecie drżeli przed nim jak osika, a serca wasze napełni strach na widok jego śladów. gdy go zobaczycie, dusze wasze będą się kurczyć, niby jesienny zeschły liść. Nie będzie mu straszna puszcza pełna waszych kłów i pazurów, niestraszne będą mu głębiny jezior ani szczyty skał, na których gnieżdżą się orły i sępy. Stanie do walki z wami i będzie władcą waszym sprawiedliwym po wszystkie czasy.

Wielki Duch dmuchnął w niebo i rozwiał chmury, które jak białe łabędzie uciekły spłoszone. Znów wyjrzało słońce. Wokół pióropusza Stwórcy leżały kolorowe motyle i ptaki.

Siedział Wielki Duch i palił fajkę, a gdy mu się skończył tytoń - kenin-kenik, począł znosić kamienie, z których zbudował wielki piec. Wtedy poszedł na brzeg lasu i zbierał tam chrust, a z prerii zeschły nawóz bizoni i trawy pożółkłe od słońca.

Przez cztery dni i cztery noce zbierał opał, a gdy miał już dostatecznie dużo, położył się na szczycie skały i odpoczywał po dniach pracy.

Gdy Wielki Duch spał, do sterty chrustu przypełzł jadowity grzechotnik. Wśliznął się między zeschłe gałęzie, spryskał je jadem i zostawiwszy swoją starą skórę, wypełzł spomiędzy rudych badyli i znikł w zielonych trawach prerii.

Wielki Duch obudził się wraz ze wschodzącym słońcem i zabrał się do pracy. Napełnił kamienny piec chrustem, a z nim razem włożył (nie wiedząc o tym) skórę grzechotnika i gałęzie zwilżone jadem. Wreszcie na przygotowany stos położył ulepionego z gliny człowieka i podpalił gałęzie. A gdy zajęły się płomieniem, pomyślał:

- „Zanim wypalę swoją kaluti, gotów będzie człowiek, by żyć na ziemi”.

potem usiadł w pobliżu pieca i spoglądał na prerie i lasy, w których miał zamieszkać przyszły ich władca.

Dym z fajki prostym słupem unosił się w górę i rozpływał w błękitnym niebie. A kiedy ostatnia pukwana znikła w powietrzu, Wielki Duch wstał, zbliżył się do pieca i wyjął człowieka. Ale za krótko widać trzymał go w ogniu. Człowiek był blady, o słabych mięśniach, mało wytrzymały, a jad i skóra grzechotnika sprawiły, że człowiek ten odznaczał się złym charakterem, podłym sercem i podwójnym językiem węża. nie o takim władcy świata myślał Manitou, nie takiego pragnął stworzyć.

Rozgniewany schwycił niedopaloną i nieudaną kukłę i rzucił ją w złości hen, za Wielką Słoną Wodę. I tak powstał człowiek biały.

Na nowo zabrał się Wielki Duch do pracy i ulepił z gliny drugiego człowieka.

Przez cztery dni i przez cztery noce  znosił drzewo z lasu, lecz tym razem wybierał tylko gałęzie sosnowe. Kiedy już ułożył drzewo i skrzesał ogień, poczuł wielki głód, który jak szakal szarpał mu wnętrzności. Poszedł więc Gichy Manitou w głąb puszczy, aby pożywić się jagodami i owocami leśnymi i ugasić pragnienie źródlaną wodą.

Gdy powrócił do podnóża skały, poczuł swąd i zobaczył unoszący się z pieca ciemny, gęsty dym. Podbiegł Wielki Duch do wielkiego kamienia zasłaniającego palenisko, odsunął go na bok i z wnętrza wyciągnął człowieka.

Był przepalony, cały czarny.

Sosnowe drzewo żywiczne, paląc się szybko, zwęgliło się i dymami okopciło ciało glinianego mężczyzny. Mięśnie tego człowieka były mocniejsze, lecz duch słaby, a serce królicze.

- „Taki człowiek nie może być panem lasów i prerii. Nie o takim marzyłem” - pomyślał Gichy Manitou.

Ujął więc spalonego człowieka i rzucił hen, za Wielką Wodę, tam gdzie pionowo świeci słońce.

I tak powstał człowiek czarny.

A Wielki Duch po raz trzeci przystąpił do pracy.

Poszedł więc znowu do puszczy i wybierał najlepsze, najczystsze kawałki drew, po czym z wielką starannością ulepił z czerwonej gliny człowieka smukłego, zgrabnego, o dumnie podniesionej głowie i ostrych rysach twarzy.

Wkładając do pieca kawałki drzewa, mówił:

- Biała kora brzozy uczyni stopy twoje lekkimi i szybkimi. Gałęzie dębu dadzą moc i siłę całemu twojemu ciału. Modrzew powiąże mięśnie twoje mocno, aby odporne się stały na wysiłek i trud.

Oblewają drzewo wonną smołą i żywicą, mówił:

- Nie przejmie cię chłód nocy, a zimnem nie zmrozi ci krwi okrutny wiatr północny. Przejdziesz zapachem lasów i do nich będziesz należał tak, jak do nich należy niedźwiedź i wilk, puma i ryś, lis i bóbr. Będziesz tworzył z puszczą jedną całość, a gdy wyginą lasy - zginiesz i ty. Gdy wyginą na preriach bizony, zginiesz i ty, bo należeć będziesz do puszczy i prerii. A gdy one umrą, ty powrócisz do mnie.

Ułożył na wonnych gałązkach leśnych glinianego człowieka i dotknął drew swą kaluti. Płomień buchnął wysoko, okrywając ognistymi językami nowo ulepioną postać.

Wielki Duch czuwał przy kamiennym piecu i gdy nadeszła chwila, że człowiek dostatecznie już był wypalony, skinął prawą ręką. Wtedy na ogień osiadła mgła rzeczna, która zgasiła czerwone płomienie. Stwórca wyjął z pieca człowieka o pięknych kształtach i uśmiech zadowolenia rozjaśnił mu twarz.

I tak powstał człowiek o skórze koloru brązu.

Miał on w sobie moc lasów i siłę dębu. Mięśnie jego błyszczały w promieniach słońca, a wiatr igrał w jego czarnych włosach.

Ujął Wielki Duch za rękę młodego wojownika i wprowadził go na szczyt góry, a wskazując na puszcze i prerie, rzekł:

- Daruję ci lasy i stepy, daję ci rzeki, jeziora i góry, daję ci wszystko, co się w nich znajduje. Jesteś gospodarzem, rządź sprawiedliwie i kochaj naturę. Nie podnoś ręki na brata, bo wtedy powrócą ludzie, których wyrzuciłem za Wielką Wodę, i zagarną twoje ziemie. Umrze wtedy preria i puszcza, a wraz z nią umrzesz i ty. Idź, zbuduj sobie tipi i zamieszkaj w nim, a o pierwszej pełni księżyca zejdzie po promieniu do twego namiotu kobieta, która stanie się twoją żoną.

Po tych słowach uniósł Wielki Duch dłoń do góry, pożegnał młodego wojownika i rozpłynął się w pukwanie.

 

Przedruk za: Sat-Okh: „Biały mustang. Baśnie i legendy indiańskie”; Wydawnictwo „Czytelnik”, Warszawa 1983 r.

PLEMIĘ CZIPEWEJÓW

Nanabozho, stwórca Czipewejów

 

Tę historię o czynach Nanabozho odtworzono z fragmentów ze­branych przez podróżników i badaczy głównie w latach 1721­1850. Podróżnicy ci słyszeli opowieści o Nanabozho przy ogniskach w czasach, gdy kultura białych jeszcze nie wywarła głębszego wpływu na Czipewejów i Odżibuejów. „Odżibuejowie z północy bardzo opornie przyjmowali nauki misjonarzy” — napisał w 1887 roku W. J. Hoffman. Imię mitycznego dobroczyńcy ludzi zachowało się w różnych odmianach, m. in. Manibozho, Nanibodżu, Nannebusz, Mikabu, Winabodżo. Niekiedy nazywa się go Wielkim Światłem, Duchem Światła, Wielkim Białym. J. N. B. Hewitt w 1912 roku pisząc o nim uznał go za „uosobienie życia, twórczej, pobudzającej siły żywotnej”.

Dla dawnych Indian mity o Nanabozho miały znaczenie religijne. Ale większość opowieści Czipewejów zanotowanych w dwudzie­stym stuleciu nie przedstawia Nanabozho jako dobroczyńcy ludz­kości, bohatera kulturowego, symbol duchowych treści. Wskutek jakiegoś przeinaczenia, którego dzisiejsi Czipewejowie nie potrafią wyjaśnić, utożsamia się go często  z oszustem i Wielkim Zającem. Na przykład w micie o pochodzeniu ognia występuje w postaci zająca i wpada w płomienie; dlatego króliki mają odtąd brunatne łaty na sierści. W licznych opowieściach Nanabozho, czyli Wielki Zając, płata złośliwe figle i chytre sztuczki, padając zwykle ofiarą własnych głupich pułapek zastawianych na ludzi czy na inne zwierzęta

Niektóre z historii o nim opowiadanych są identyczne z epizodami Przygód Wisakedżaka. Niekiedy mówi się o Nanabozho i Wisakedżaku jako o krewniakach. Opowiadania o nich dostarczają wiele elementu komediowego ustnym przekazom literackim w języku algonkin. W czasach gdy je opowiadano przy ognisku, z pewnością towarzyszył im chichot narratora i gromki śmiech słuchaczy.

 

Nanabozho przyszedł na świat na wyspie pośrodku Jeziora Górnego jako pierworodny syn ducha niebiańskiego i ziemskiej kobiety. Szybko wyrósł na mężczyznę. Nogi miał tak długie, że jednym krokiem bez trudu przeprawiał się przez najszerszą nawet rzekę albo jezioro. Chwytał rękoma błyskawice, a głos jego huczał jak jezioro podczas burzy. Jeżeli na rzece zagradzały mu drogę wodospady, to je przełamywał.

Umiał się przeistaczać w każde zwierzę albo zjawisko przyrody i rozmawiał z wszystkimi żywymi istotami. Po wielkim potopie, który niegdyś zalał ziemię, odbudował ląd i przywrócił mu roślinność i zwierzęta. Wtedy też stworzył pierwszego Czipeweja. Później odebrał zwierzętom dar mowy, żeby nie mogły spiskować przeciwko rodzajowi ludzkiemu.

Jako potężny władca ziemi Nanabozho rządził pogodą i porami roku. W zimie okrywał ziemię śniegiem, a strumienie skuwał lodem. Na jego rozkaz burze wyrywały się ze swoich jaskiń, by chłostać jezioro i ubijać jego wody na pianę. Na jego rozkaz także dmuchał ciepły wiatr, góry się zazieleniały i wiosenne kwiaty rozkwitały dokoła.

Nanabozho zrobił wiele dobrego ludziom, których stworzył. Wy­tępił dzikie bestie zagrażające im na lądzie i wodzie. Kopalne szczątki zaginionych zwierząt, odkrywane teraz przez białych, to kości tych potworów z dawnych, bardzo dawnych czasów.

Przyniósł ludziom pierwszy ogień, nauczył ich, jak ostrzyć strzały i jak sporządzać dzidy i topory. Nauczył ich też sztuki łowieckiej, budowania kanu, uprawy kukurydzy, fasoli i dyni, żeby mieli co jeść. Podpatrzył, jak pająk łapie w sieć muchy, i pokazał ludziom, jak się wiąże sieci do łowienia ryb. Wynalazł pismo obrazkowe ryte na kamieniach i nauczył mężczyzn, jak powinni malować twarze przed wyprawą wojenną. Wskazał im też zioła lecznicze. Zauważył, że sok klonu jest słodki, i nauczył swoje plemię ludzkie, jak robić cukier. Dlatego Czipewejowie zbierając korzenie i zioła zostawiają zawsze jakąś drobną ofiarę dla Nanabozho obok miejsca, gdzie znaleźli pożyteczne rośliny.

            Nanabozho wprowadził wiele zmian do krainy Czipewejów. Budując na rzece tamy, żeby łapać bobry, utworzy! Jezioro Górne, z wyrzucanej przy kopaniu ziemi powstały Wyspy Apostoła. Wędrując po świecie znaczył każdy dzień podróży stosem kamieni. To są nasze dzisiejsze góry, a doliny pomiędzy nimi to odciski stóp Nanabozho. Wszędzie wokół Jeziora Górnego dziwnie ukształtowane skały, przylądki i wysepki, progi skalne i wodospady na rzekach wpadających do jeziora są śladami wspaniałych czynów Nanabozho.

Wzdłuż rzeki Ottawy zostało wiele odcisków jego stóp, a także koliste zagłębienie w miejscu, gdzie upuścił kocioł ścigając kamiennego olbrzyma; każdy przechodzący tędy Indianin wrzuca do tego zagłębienia szczyptę tytoniu dla Nanabozho i prosi go o szczęście w podróży. Nad Jeziorem Górnym jest też kamień, na którym Nanabozho usiadł, żeby odpocząć po skoku przez jezioro i wypalić fajkę. Każdy przechodzący Indianin zostawia na tym kamieniu szczyptę tytoniu, żeby Nanabozho miał czym nabić fajkę w swoim szałasie na dalekim Zachodzie.

To Nanabozho nauczył Czipewejów obrzędów i tajemnic religii. Otrzymał od duchów cztery dary i zostawił je swoim spadkobiercom: święty bęben, w który za jego przykładem Czipewejowie biją przy łożu chorych; świętą grzechotkę, która pozwala przedłużyć choremu życie; tytoń, który jest symbolem pokoju; i psa, który był dobrym towarzyszem Nanabozho i teraz towarzyszy wiernie ludziom.

Całą wiedzę o nakazach i obrządkach religijnych, przechowywaną przez czarowników, Nanabozho otrzymał od duchów. Według ich wskazówek zbudował szałas i podobno jeszcze w 1887 roku był obecny w Świętym Szałasie Leczniczym, gdy odprawiano tam Wielkie Obrzędy.

Żył, jak mówią, przez tysiąc lat. Zginął w zawziętej walce ze Złym Duchem. Według niektórych opowieści został pogrzebany na północnym brzegu Jeziora Górnego, na wschód od Zatoki Grzmotu. Wedle innych wersji grób jego znajduje się na wyspie Michipicoten. Indianie mijając te miejsca zawsze składają ofiarę z dymu albo garstki tytoniu rzucanej w wodę.

            Niektórzy ludzie twierdzą, że Nanabozho wciąż jeszcze żyje; huk dobiegający czasami z gór świadczy, że nie ukończył swego dzieła stworzenia. Niektórzy wierzą, że Nanabozho żyje na morzu północnym i odpoczywa na ogromnej pływającej krze lodowej, strzeżony przez zorzę północną. Ci, którzy w to wierzą, boją się, żeby biali nie znaleźli jego kryjówki. Gdyby się tak stało, Nanabozho zstąpiłby znów na ziemię, która wtedy „rozpadłaby się wśród płomieni, a wszelkie żywe istoty zginęłyby”.

 Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 

QUICHE

Popol Vuh

(fragment)

 

W następnym stuleciu po konkwiście powstały na Jukatanie księgi mitologiczne, rytualne i wróżebne, będące najprawdopodobniej kopią wcześniejszych kodeksów Majów, zwane „Chilam Balam” (Wieszcz Tygrys). Około dwunastu z nich, we fragmentach, przetrwało do naszych czasów.

Unikalne zarówno gdy idzie o formę, jak i o treść charakter ma „Księga Rady” (właściwie Maty, na której zasiadała rada) - Popol Vuh. Została spisana przez jednego lub wielu autorów z plemienia Majów Quiche, ok. 1555 r. w ich języku, przy użyciu znaków łacińskich. Jej treścią są zebrane w czterech księgach, znane z wcześniejszej tradycji ustnej i pisanej, podania o stworzeniu świata, zwierząt i ludzi, historia wędrówek plemion indiańskich w poszukiwaniu nowych siedzib oraz genealogia głównych rodów Quiche.

 

Oto opowieść o tym, jak wszystko znajdowało się w zawieszeniu, w spokoju, w ciszy; wszystko nieruchome, ciche, a przestrzeń nieba pusta… Nie było jeszcze człowieka ni zwierzęcia, ptaków, ryb, krabów, drzew, kamieni, pieczar, wąwozów, ziół ani lasów: jedno tylko niebo istniało.

Nie ujawniło się jeszcze oblicze ziemi. Było  tylko spokojne morze i niebo w całej swej rozciągłości.

Nic nie było dokoła, nic nie czyniło hałasu; nic się nie poruszało ani nie przesuwało, ani nie wydawało dźwięku na niebie.

Nie było niczego, co by się wznosiło; jedna tylko spoczywająca woda, łagodne morze, samotne i spokojne. Nie było niczego obdarzonego życiem.

Istniał tylko bezruch i cisza w ciemnościach, w nocy…

Wówczas zjawiło się słowo; zeszli się Tepeu i Gucumatz[1]) w ciemności, w nocy, i mówili ze sobą Tepeu i Gucumatz. Radzili, pytając się wzajem i rozważając, i zgodzili się, i połączyli swe słowa i Mysli.

A kiedy tak rozważali, okazało się jasne, że gdy wzejdzie jutrzenka, winien pojawić się człowiek. Nakazali więc, aby powstały i urosły drzewa i pnącza i aby narodziło się życie i został stworzony człowiek. W mrokach i pośród nocy postanowiło tak Serce Nieba, które zwie się Huracan…

Wówczas spotkali się Tepeu i Gucumatz; wówczas radzili nad życiem i jasnością; nad tym, jak sprawić, aby się rozjaśniło, aby nadszedł świt; nad tym, kto stworzyć ma pożywienie, kto utrzymać się przy życiu.

- Niechaj się stanie! Niech wypełni się pustka! Niechaj cofnie się woda i odsłoni [przestrzeń], niech wynurzy się ziemia i niech okrzepnie! - tak powiedzieli - Niech się rozjaśni, niech nastanie świt na niebie i na ziemi!…

Tak rzekli i stworzyli ziemię. Tak naprawdę dokonało się stworzenie ziemi. - Ziemia - wymówili, i w jednej chwili się stała.

Jak mgła, jak chmura i jak obłok kurzu było dzieło stworzenia, kiedy góry wynurzyły się z wody i w jednej chwili urosły góry. Tylko siłą nadprzyrodzoną, tylko magią dokonano stworzenia gór i dolin; i natychmiast na ich powierzchni pojawiły się gaje cyprysów i sosen…

Najpierw ukształtowała się ziemia, góry i doliny; rozdzieliły się prądy wodne, strumyki popłynęły swobodnie między wzgórzami i rozstąpiły się wody, kiedy wyrosły wysokie góry[2]).

Tak dokonało się stworzenie ziemi, gdy utworzyli ją Serce Nieba i Serce Ziemi, tak bowiem zowie się tych, którzy ją pierwsi zapłodnili, gdy niebo było jeszcze w zawieszeniu, a ląd pogrążony w wodzie. Tak udoskonalone dzieło, kiedy je przeprowadzili, rozważywszy uprzednio obmyśliwszy szczęśliwe ukończenie.

Potem stworzyli małe leśne zwierzęta, strażników wszystkich lasów, leśne karły[3]), jelenie, ptaki, pumy, jaguary, węże, zaskrońce, żmije, strażników pnączy.

I rzekli Rodzice:

— Czyż tylko cisza i bezruch panować ma pod drzewami i wśród pnączy? Wypada, aby każde z nich miało swych strażników…

W ten sposób Rodzice wyznaczyli schronienia zwierzętom ziemi…

— Mówcie, krzyczcie, ćwierkajcie, wołajcie; niechaj każdy przemówi wedle swego gatunku, wedle swego rodzaju. — Tak powiedziane zostało jeleniom, ptakom, pumom, jaguarom i wężom.

— Wymówcie nasze imiona, chwalcie nas, waszą matkę, waszego ojca. Wezwijcie Huracana, Chipi-Caculha, Serce Nieba, Serce Ziemi, Stwórcę, Twórcę, Rodziców; mówcie, wzywajcie, czcijcie nas — rzekli.

Ale nie można było sprawić, aby zwierzęta przemówiły jak ludzie; ryczały tylko, piały i krakały; nie ujawnił się kształt ich mowy; każde odzywało się w inny sposób.

Kiedy Stwórca i Twórca ujrzeli, że niemożliwe jest, by przemówiły, rzekli między sobą:

—  Nie potrafią wypowiedzieć naszych imion, nas, swych stwórców i twórców. Tak nie powinno być — rzekli sobie Rodzice.

Wówczas powiedzieli im:

—  Zostaniecie zmienione, ponieważ nie udało się was skłonić do mówienia. Zmieniliśmy zdanie; zachowacie wasze pożywienie, pastwiska, siedziby i gniazda; znajdziecie je w lasach i wąwozach. Nie udało się was skłonić, abyście oddawały nam cześć i wymawiały nasze imiona. Znajdą się inni, którzy będą nas czcili; stworzymy inne [istoty], które będą nam posłuszne. Wy poddajcie się swojemu przeznaczeniu: ciała wasze będą rozszarpywane. Tak się stanie. Taki ma być wasz los. — Tak rzekli, ogłaszając swą wolę zwierzętom małym i wielkim zamieszkującym oblicze ziemi…

Dlatego należało dokonać nowej próby stworzenia i utworzenia człowieka przez Stwórcę, Twórcę i Rodziców.

 Spróbujmy jeszcze raz! Zbliża się już świt i jutrzenka; stwórzmy tego, który nas będzie utrzymywał i żywił! Jak dokonać, aby nas wzywano, aby nas wspominano na ziemi? Uczyniliśmy już próbę z pierwszym naszym dziełem, z pierwszymi stworzeniami, ale nie można było sprawić, aby nas chwaliły i czciły. Tak więc spróbujmy zrobić istoty posłuszne, pełne szacunku, które by nas utrzymywały i żywiły. — Tak rzekli.

Wówczas stało się stworzenie i utworzenie. Z ziemi, z błota zrobili ciało [człowieka]. Lecz ujrzeli, że to nie było dobre, bo ciało rozpadało się, było miękkie, nie mogło się poruszać, brakowało mu sił, padało, woda z niego ciekła, nie mogło kręcić głową, twarz zwracało w jedną stronę, miało ogromną szyję i nie mogło patrzeć w tył. Z początku mówiło, ale brak mu było rozumu. Bardzo prędko przesiąkło wilgocią i nie mogło ustać na nogach…

Wówczas roztrzaskali, zniszczyli swe dzieło i stworzenie…

— Co czynić, aby udoskonalić, aby właściwie stworzyć naszych czcicieli, tych, którzy będą wymawiać nasze imiona?…

I… powstały kukły wyrzeźbione w drewnie. Podobne były do człowieka, mówiły jak człowiek i zaludniły powierzchnię ziemi.

Żyły i rozmnażały się; miały córki i miały synów owe kukły z drewna, nie miały jednak duszy ani rozumu, nie pamiętały o swym Stwórcy i Twórcy, wędrowały bez celu, a chodziły na czworakach.

Zapomniały już o Sercu Nieba i przez to popadały w niełaskę. Było to tylko zamierzenie, próba człowieka. Z początku mówiły, ale twarze ich były wychudłe, ich rękom i nogom brakowało solidności, nie miały krwi ani mięśni, wilgoci ni krzepy, ich policzki były suche, suche ręce i nogi, a ciała żółte.

Dlatego nie myślały już o swym Stwórcy i Twórcy, o tych, którzy dali im istnienie i troszczyli się o nie.

Tacy byli pierwsi ludzie, którzy w wielkiej ilości istnieli na powierzchni ziemi…

Zaraz potem zniszczone zostały, zgładzone i wytracone kukły z drewna; i zadano im śmierć.

Serce Nieba sprowadziło powódź, nastał wielki potop, który spadł na głowy drewnianych kukieł…

Taka była zguba ludzi stworzonych i utworzonych, ludzi powołanych do życia na zagładę i kres…

I powiadają, że ich potomkami są małpy, które żyją teraz w lasach; są świadectwem ich istnienia, bo ciało ich z drewna uczynili Stwórca i Twórca.

I z tej przyczyny małpa podobna jest do człowieka; jest świadectwem pokolenia ludzi stworzonych, ludzi utworzonych, którzy byli tylko kukłami, zrobionymi tylko z drewna…

Oto zatem początek, gdy rozkazano uczynić człowieka i gdy znaleziono to, co powinno złożyć się na człowieka…

Zeszli się, zgromadzili i odbyli naradę w ciemnościach i w nocy; następnie szukali i rozprawiali, i tu rozważali i myśleli. W taki to sposób objawiły się jasno ich postanowienia i znaleźli i odkryli to, z czego powinno być ciało człowieka…

Z miejsc zwanych Paxil i Cayala nadeszły kolby kukurydzy  żółtej i białej kukurydzy…

W taki oto sposób znaleźli pożywienie i ono było tym, co złożyło się na ciało człowieka stworzonego, człowieka utworzonego; ono było krwią, z niego zrobiono krew człowieka. W taki oto sposób użyto kukurydzy w dziele tworzenia człowieka za sprawą Rodziców…

Następnie zaczęli rozmawiać o stworzeniu u utworzeniu naszej pierwszej matki i naszego pierwszego ojca; z żółtej kukurydzy i z białej kukurydzy zostało uczynione jej ciało; z ciasta kukurydzianego powstały ramiona i nogi człowieka. Jedynie ciasto kukurydziane złożyło się na ciało naszych pierwszych rodziców, czterech ludzi, którzy zostali stworzeni…

Mówi się, że oni zostali tylko stworzeni i utworzeni, nie mieli matki, nie mieli ojca. Nazywano ich tylko mężami. Nie zrodzili się z kobiety, nie zostali spłodzeni przez Stwórcę i Twórcę, przez Rodziców. Jedynie mocą nadprzyrodzoną, za sprawą czarów, zostali stworzeni i utworzeni przez Stwórcę, Twórcę, Rodziców Tepeu i Gucumatza. A skoro mieli ludzki wygląd, byli ludźmi; mówili, rozmawiali, widzieli, słyszeli, chodzili, chwytali przedmioty, byli ludźmi dobrymi i pięknymi i ich postać była postacią mężczyzny.

Zostali obdarzeni rozumem; spojrzeli i natychmiast wzrok ich sięgał daleko, zdołali ujrzeć, zdołali poznać wszystko, co istnieje na świecie. Kiedy patrzyli, w jednej chwili widzieli wszystko, co ich otaczało, i oglądali wokół siebie sklepienie niebieskie i okrągłe oblicze ziemi.

Widzieli wszystkie rzeczy zakryte [odległością], bez potrzeby ruszania się z miejsca; natychmiast widzieli świat i jednakowo dobrze z miejsca, gdzie się znajdowali, widzieli go.

Wielka była ich mądrość… Zaprawdę podziwu godnymi ludźmi byli…

Ale Stwórca i Twórca słuchali ich bez radości… Nie podoba nam się to, co mówią. czyż nie są ze swej natury zwykłymi stworzeniami i tworami [naszych rąk]? Czyż i oni mają być bogami?… Tak mówili i natychmiast zmienili naturę swych dzieł, swych stworzeń.

Wówczas serce Nieba cisnął im oparem w oczy, które zamgliły się jak powierzchnia lustra, gdy na nie chuchnąć. Oczy ich zaćmiły się i mogli widzieć jedynie to, co było blisko, tylko to było dla nich jasne.

W taki oto sposób zostały zniszczone mądrość i wszelka wiedza owych czterech ludzi, którzy są źródłem i początkiem rasy quiche.

Tak zostali stworzeni i utworzeni nasi dziadkowie, nasi ojcowie, za sprawą Serca Nieba, Serca Ziemi.

0x01 graphic

[1]) Gucumatz [w języku maya - Kukulkan] w quiche imię azteckiego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża, boga-herosa wspólnego kulturze wielu plemion Mezoameryki.

[2]) Niektórzy badacze, jak np. Max Műller, wskazywali na podobieństwo tego fragmentu do biblijnego opisu stworzenia zawartego w księdze Genesis. Jest możliwe, że Indianin piszący te słowa po podboju hiszpańskim, pozostawał pod wpływem wyobrażeń chrześcijańskich.

[3]) Według wierzeń Indian, zamieszkujące góry.

Źródło: Piotr  Stawiński: „Religie Europy przedchrześcijańskiej, Chin, Japonii i Ameryki Środkowej (Historia porównawcza - wybór tekstów); skrypt Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie, Częstochowa 1988 r.

PLEMIĘ COWICHAN

Kto dostał ogień

 

Mit ten, zawierający naukę moralną, co zdaniem badaczy folkloru jest cechą często spotykaną w indiańskich gawędach przy ognisku, pochodzi od Indian plemienia Cowichan z Wyspy Vancouver, a zanotował ją przed wielu laty James Deans, który przybył do Fortu Victoria w 1835 roku jako pracownik Hudson's Bay Company.

 

Ojcowie nasi opowiadali, że niegdyś lud nasi nie znał pożytków, jakie może dawać ogień. Ludzie nie potrzebowali ognia, aby się ogrzewać, ponieważ żyli w ciepłym kraju. Mięso jedli surowe albo wysuszone na słońcu. Z czasem jednak zrobiło się w ich kraju chłodniej, ludzie musieli pobudować domy czy inne schronienia i marzyli o jakimś sposobie ogrzewania swoich siedzib.

Pewnego razu, gdy gromadka ludzi siedziała wokół jelenia schwytanego w zastawioną pułapkę, nadleciał ładny ptak i zaczął krążyć nad nimi trzepocząc skrzydłami. Zdawało się, że przygląda się, co ludzie robią, albo też ma nadzieję, że podzielą się z nim kawałkiem mięsa. Niektórzy zauważywszy ptaka, chcieli go zabić, ale inni, łagodniejszego serca, spytali:

— Czego sobie życzysz, ptaszku?

— Wiem, czego wam potrzeba — odparł ptak — i przyleciałem, żeby wam przynieść błogosławieństwo ognia.

— A co to takiego ten ogień? — spytali ludzie.

— Czy widzicie płomyczek na moim ogonie?

— Widzimy! — przytaknęli wszyscy.

— To jest właśnie ogień — rzekł ptak. — Dzisiaj każdy z was uzbiera pęk suchych żywicznych gałązek. Jutro na te wiązki zgarniecie płomień z mojego ogona. O świcie przylecę tu znowu. Przyjdziecie z żywicznymi gałązkami na moje spotkanie.

Nazajutrz wszyscy pospieszyli wczesnym rankiem na umówione miejsce, a ptak już tam na nich czekał.

— Czy przynieśliście wiązki żywicznych gałęzi? — zapytał.

— Przynieśliśmy! — odparli ludzie.

            — A więc wszystko gotowe — powiedział ptak — ale zanim Wy­ruszymy w drogę, wyjaśnię wam, jakie stawiam warunki. Nikt nie dostanie ognia, jeśli nie będzie ich przestrzegał. Musicie okazać wytrwałość i spełniać dobre uczynki. Im więcej trudu będzie was kosztował ogień, tym bardziej będziecie go cenili. A kto nie robi nic dobrego, niech się nie spodziewa, że go dostanie!

Każdy, kto mnie dosięgnie — ciągnął dalej — i przytknie żywiczną gałązkę do mojego ogona, zdobędzie ogień. Gotowi?

— Gotowi! — odkrzyknęli.

Ptak odleciał, a za nim ruszyli wszyscy — mężczyźni, kobiety i dzieci. Biegli gromadnie po skałach, wśród zwalonych drzew, przez mokradła i strumienie, prerie i lasy. Niejeden ucierpiał w tej wędrówce. Potykając się o kamienie i pnie kaleczyli sobie stopy i łydki. Brnęli w błocie, brodzili w wodzie. Kolczaste krzaki drapały ich skórę i rozdzierały ubrania. Wielu zawróciło do domu mówiąc: „Nie warto się starać o coś, co naraża na tyle niebezpieczeństw i trudów". Inni dawali za wygraną, bo brakowało im sił, żeby dłużej biec. Ale ptak leciał dalej.

Wreszcie pewien człowiek dogonił go i rzekł:

— Piękny ptaku, daj mi ogień. Dotrzymałem ci kroku i nie zrobiłem nic złego.

— Może to nawet prawda — odparł ptak. — Ale nie dostaniesz ognia, bo jesteś samolubem. Owszem, starasz się być w porządku, ale nie troszczysz się o innych.

I ptak poleciał dalej.

W chwilę potem doścignął go drugi mężczyzna i powiedział:

            — Piękny ptaku, daj mi ogień. Zawsze byłem dobry i łagodny. — Może — odparł ptak. — Ale nie dostaniesz ognia, bo ukradłeś sąsiadowi żonę.

I ptak znów poleciał dalej. Teraz już tylko garstka ludzi biegła za nim, większość miała dość tej gonitwy.

Wreszcie ptak zatrzymał się nad miejscem, gdzie pewna kobieta pielęgnowała chorego starca. Sfrunął prosto do niej i powiedział:

— Przynieś wiązkę żywicznych gałęzi i weź ode mnie ogień.

— Ach, nie! — odparła kobieta. — Nie zasłużyłam na twój dar. Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego, spełniam tylko obowiązek.

— Weź ode mnie ogień! — rzekł ptak. — Słusznie ci się należy. Robisz wiele dobrego, lecz zamiast się tym chwalić, uważasz, że to zwykły obowiązek. Weź ogień i podziel się nim z innymi ludźmi.

Wtedy kobieta przyniosła żywiczne gałązki i zgarnęła na nie płomień z ptasiego ogona. Rozdała ogień między ludzi i odtąd już nigdy go im nie brakuje. Gotują na ogniu pożywienie i ogrzewają nim swoje szałasy. W ten właśnie sposób dawno, dawno temu plemię Cowichan dostało pierwszy ogień.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ  YUROK

Szaleństwo tańca

 

                Gdy wiele ludzi gromadzi się na śpiewy, tańce i świętowanie, zdarza się czasem coś dziwnego. Ludzie przestają już tańczyć, a jednak ten lub ów tańczy dalej, wciąż tańczy. Nie je, nie śpi, nie odpoczywa. Owłada nim szaleństwo tańca.

Kiedyś, bardzo dawno temu, szaleństwo tańca ogar­nęło całe plemię. Tańczyli cały rok; zmieniały się miesiące i pory roku, a oni tańczyli, aż obtańczyli dookoła cały świat.

Zaczęło się to pewnego dnia wiosny, gdy ucichły silne wiatry, a nagą ziemię pokryła młoda, zielona koniczyna, w wiosce nad Swift Creek, w połowie drogi między górnym krańcem świata — gdzie trzy główne jego rzeki są jeszcze małymi, strumieniami — a dolnym krańcem, gdzie te same rzeki, już głębokie i rozlane szeroko, łączą się w jedną Nom-Ti-Pom, czyli rzekę Sacramento, i wpływają do oceanu.

Wioska była tak pradawna jak morze i rzeki, a ludzie nie zmieniali swych obyczajów od początku świata.

            Było właśnie święto pełnoletności Nomtaimet, córki jednej z rodzin w wiosce. Jej rodzice nie zaniedbali niczego z obowiązujących w tych okolicznościach obyczajów i przepisów wychowania w stosunku do córki. Byli świadomi powagi chwili, ważności i nawet niebez­pieczeństwa dla niej i otoczenia, jeśliby nie umiała zachować się z godnością, stosownie do skomplikowanego rytuału, zakazów i nakazów.

Matka zbudowała dla córki osobny mały domek. Tutaj podczas miesięcy wtajemniczenia Nomtaimet mieszkała oddzielona od rodziny, ale w jej pobliżu. Pościła według przepisów i widywała się tylko z matką i z babką, one miały o nią staranie, przynosiły jedzenie, kąpały ją i czesały jej włosy, ponieważ stary zwyczaj zabraniał dziewczynie samej siebie dotykać. Wychodziła na dwór, dopiero gdy nastała noc, i to na krótko, z nakrytą głową i z zasłoniętą twarzą. Długie noce i dnie spędzała sama w owym domku, oddając się zajęciom odpowiadającym nakazom swego nowego stanu. Matka i babka uczyły ją zachowania i roli godnej kobiety i dobrej żony.

            Dowiadywała się od nich, w jakich okolicznościach ma unikać swego męża. N a przykład w noc poprzedzającą polowanie albo gry czy walki mężczyzn żona nie może się zbliżać do męża, a już żadną miarą kusić go, by z nią spał, zniweczy bowiem jego powodzenie. Zakaz ten dotyczył jej okresów miesięcznych, podczas nich Nomtaimet będzie mieszkać w swym osobnym domku, z dala od męża. Inne nakazy diety i wstrzemięźliwości dotyczyły czasu, gdy będzie się spodziewać urodzin dziecka, i te nakazy należało wiernie wypeł­niać. Każdemu przepisowi i nakazowi towarzyszył rytuał, pieśni i podania. Tego wszystkiego Nomtaimet musiała się nauczyć.

            Kiedy skończyły się długie miesiące nauki, postów i modłów, matka i babka były szczególnie zadowolone z obycia i zachowania się dziewczyny. Wraz z ojcem, braćmi, siostrami i krewnymi urządziły ucztę, śpiewy i tańce na cześć Nomtaimet. Gońcy zapraszali ludzi z wiosek w górnym i dolnym biegu rzeki Swift Creek.

            Przyjaciele Nomtaimet, chłopcy i dziewczęta, często przychodzili pod jej domek w czasie wtajemniczenia i śpiewali wieczorem, by dać jej dowód pamięci i przyjaźni. Jednak dziewczyna nigdy nie złamała tabu, ani razu nie wyglądnęła i ani słowem nie odpowiadała.

            Teraz, gdy wyszła do nich, zarówno ona jak i jej przyjaciele cieszyli się ze spotkania. Młode zamężne kobiety również podchodziły do Nomtaimet i rozma­wiały z nią, jakby już była jedną z nich.

            Dziewczyna odmieniła się nieco, powróciła ze swe­go odosobnienia bledsza, ale bardzo piękna. Wszyscy zachwycali się jej urodą. Starzy powtarzali zawsze, że każda dziewczyna najpiękniej wygląda, gdy wróci ze swego wtajemniczenia.

            W tym uroczystym dniu ubrano ją szczególnie sta­rannie i bogato. Nowa spódniczka z koźlej skóry była kunsztownie ozdobiona muszelkami i paciorkami. Z uszów zwisały kolczyki z ogromnej polerowanej muszli. Na szyi miała tak wiele sznurów korali, że się­gały do połowy piersi.

            Świeżo umyte błyszczące włosy były splecione w dwa grube warkocze, związane paskami ze skóry norki. Pobrzękiwały grzechotki z sarnich kopytek, przypięte do stroju, a w ręku miała wierzbową gałązkę na znak swej pełnoletności, ofiarowaną jej przez młode mężatki.

            Otoczyły ją kobiety wolne od zajęć kuchennych i zabawiania dzieci, oglądały i podziwiały. Potem zbliżyli się mężczyźni. Wreszcie ktoś krzyknął: „Zatańcz­my"! Jest nas już dosyć na taneczne koło!

            Wzięli się za ręce, śpiewając i okalając ruchomym pierścieniem dziewczynę. Tańczyli stary taniec koła, jakim świętuje się od początku świata pełnoletność dziewczyny.

            Starzy mężczyźni i kobiety, a także dzieci zdatne do tańca, słysząc śpiew i swojski rytm tańca i przesuwanych stóp, opuścili domy i ogniska i dołączyli wszyscy do ruchomego, powiększającego się wciąż koła tańczących.

            Tylko kobiety zajęte tłuczeniem żołędzi, miesza­niem posiłków warzonych w dużych koszach nie mogły tańczyć. Ale w końcu i one, jedna po drugiej, odkładały kopystki i łyżki dołączając do koła.

Tańczyli i śpiewali dalej, aż usłyszeli echo dalekich, zbliżających się głosów i delikatne świsty szybkich strzał nad głowami.

            Przystanęli na chwilę. Ludzie z okolicznych wiosek wylegli zza pagórków biegnąc, pokrzykując i śpiewając. Młodzi ludzie wypuszczali z łuków migocące ponad głowami tancerzy strzały.

W ten sposób przybyli do wioski goście z dalszych stron. Zaczęły się powitania, rozmowy i śmiechy. Wreszcie ojciec Nomtaimet zaprosił wszystkich na posiłek.

            Było to wielkie świętowanie, trwało przez dziesięć dni i dziesięć nocy. Jedli, śpiewali, tańczyli.

Wreszcie minęło dziesięć dni. Dziesiąta noc śpiewu i tańca skończyła się. Ale blady świt jedenastego dnia zastał ich jeszcze tańczących. Dalej tańczyli, nikt nie ustawał.

            Ogarnęło ich szaleństwo tańca!

            Długi taneczny korowód sunął śpiewając po ścież­ce prowadzącej na zachód. Minęli ostatni dom wioski i tańczyli między swojskimi wzgórzami, to w górze, to na dole, aż cała wieś znikła im z oczu.

Tańcząc, mijali krzaki dzikiej róży i gąszcze cier­nistej akacji na skałach i ugorach, w górze i w dole pagórków.

            Można jeszcze dziś zobaczyć część drogi, jaką przebyli wokoło świata, ponieważ wiemy, że przybyli do Trinity River, do pierwszej z trzech rzek. Przetańczyli ją w bród, tak jak wszystkie inne strumienie.

Po czym korowód rozwinął się jak przedtem w długiego węża i tanecznym krokiem sunął na wschód, przez przełęcz Hayfork, między wzgórzami i na strome zbocze za Hayfork. Na grzbiecie góry znaleźli źródło Paukaukunmen. Tu odpoczęli i napili się wody ze źródła.

            Dziś jeszcze widać szerokie skalne półki, gdzie siedzieli. Było to miejsce pierwszego ich postoju. Od źródła Paukaukunmen przetańczyli drugą część góry schodząc w dół.

            Mogliby omdleć z głodu, jednak nauczyli się, nie przerywając tańca, zrywać po drodze jagody i chwytać małe zwierzątka, którymi się pożywiali.

            Tak przebyli przełęcz za przełęczą i strumień za strumieniem, aż znaleźli się wreszcie nad brzegiem Rzeki Średniej, zwanej McCloud.

            Było to miejsce drugiego postoju. Już wtedy mo­kasyny tancerzy były w strzępach, a z odzienia zostały tylko opaski z poszarpanymi fartuszkami ze skóry koźlej lub z kory klonu. Nie usiłowali zastąpić zniszczonego odzienia, ale napełniwszy skórzane kaletki farbami z gliny i barwnikami stosowanymi do malowania ciała, przez resztę podróży nie używali wcale ubrania, tylko na nowo malowali sobie twarze i całe ciało.

            Tancerze byli już bardzo daleko od swych domów, w kraju, którego nie znali, chyba ze słyszenia, od starych ludzi. A starzy wiedzieli o nim od przypadkowo spotkanych w Swift Creek cudzoziemców, rzadko zapuszczających się tak daleko na zachód. Wprawdzie mieli ten sam język i obyczaje, ale mieszkali daleko od Środka Świata, a blisko ludów z Krańca Świata, o innej mowie i obyczaju.

            Tancerze zastali kraj Średniej Rzeki tak, jak się spodziewali z opisu. Był to kraj bogaty, pełen ludzi i zwierzyny, laskowych orzechów i wszelkich jagód. Żywności starczyło dla wszystkich. Polowali więc i zbierali co się dało w pobliżu rzeki. Od obfitego jedzenia ciała ich znów potłuściały, a skóra stała się lśniąca. Zaprzyjaźnili się z ludem Średniej Rzeki, od nowych przyjaciół nauczyli się chwytać i przyrządzać łososie. Teraz dziwne się to wydaje, ale przed ową ta­neczną podróżą nie znali tej sztuki.

            Pożywianie się świeżym łososiem dało im zdrowie i siły. Podjęli taniec od nowa. Przestali interesować się polowaniem i zbieraniem. Chcieli tylko tańczyć, wciąż tańczyć, czasem złowić łososia, upiec i zjeść, i znowu tańczyć. A więc teraz tańczyli wzdłuż strumieni, gdzie było najwięcej łososi, uczyli się nazw różnych rodzajów tych ryb, ich wyglądu i miejsc łowisk.

            Tańcząc i łowiąc łososie, zeszli w dół strumieni, ponieważ nadchodziła nowa pora roku, kiedy łososie podpływały blisko rzek na tarło.

            Gdy tancerze opuszczali swe domy, był czas wiatru i młodej koniczyny. Letnie miesiące zeszły im na łowieniu łososi i ciągłym tańcu. A gdy liście zaczęły opadać z drzew, doszli do brzegów trzeciej rzeki, Pitt. Tańczyli dalej w kierunku południa i doszli do miejsca, gdzie rzeki wpadają do morza. Byli teraz w kraju zupełnie nieznanym, nawet z opowiadań. Nie rozu­mieli języka mieszkańców tego kraju. Rozpościerał się on po obu brzegach dolnego biegu rzeki Sacramento i ciągnął dalej, jak okiem sięgnąć, bagnisty i wilgotny, bogaty w ptactwo wodne. Przetańczyli po torfowiskach i bagnach, między ptakami, i tu doszedł do nich słony zapach morza.

            Pozostawili za sobą bagna i tańczyli dalej, aż do ujścia rzeki Sacramento, tam stanęli i oglądali dziw: jak rzeka wpływa do oceanu.

            Gdy napatrzyli się do woli, podjęli tańce w płaskim kraju, gdzie rzeki spływają z gór. Trzymali się blisko brzegu, oddalając się od Nom-Ti-Pom, odwróceni tyłem do niej, kierując się ku północy. Przeszedł czas opadania liści, przeszły mgły. Nastały teraz miesiące błotne i mroźne. Widzieli z daleka wokoło burze i deszcze, i powodzie. Nie docierały one do płaskiego kraju. Korowód taneczny posuwał się dalej po wybrzeżu, raz po piasku, raz po skałkach i kamieniach.

            Pora zimna i burz przeszła jak inne pory roku, zmiotły ją wiatry budzącej się na wiosnę ziemi. Wtedy tancerze zawrócili w głąb lądu, a wiatr niósł ich i pomagał wrócić do domu.

            Dotańczyli do Swift Creek właśnie w czasie, gdy ziemię pokryła jak dywanem młoda koniczyna. Po­dobnie jak przed rokiem, gdy Nomtaimet obchodziła pełnoletność, a oni zaczęli taneczną podróż. Tancerze byli już w domu, opuściło ich szaleństwo tańca, które trwało przez wszystkie miesiące roku i wiodło wokół świata.

            Nomtaimet całe życie opowiadała dzieciom o uroczystym świętowaniu, jakie dla niej przygotował ojciec. A jej dzieci, a także dzieci jej dzieci aż do dziś dnia powtarzają tę opowieść o ucztowaniu i tańcach, po których wydarzyło się szaleństwo tańca.

 Przedruk za: Theodore Kroeber: „Ninawa - wieloryb lądowy. Legendy indiańskie.”; Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983 r.

PLEMIĘ  MAZATEKÓW

Legenda o Zielonookiej

Było kiedyś małżeństwo, które się kochało. Ona miała piękne, zielone oczy, on był muy moreno[1]). Zostawiła dla niego rodzinę, która była przeciwna ich związkowi. Mieszkali daleko od innych ludzi, prawie się z nimi nie widując. Pewnego razu Moreno pracował na swoim polu w górach. Koło południa zachciało mu się pić. Poszedł nad strumień, który płynął niedaleko. Pech chciał, że do­tarł do wody w samo południe, kiedy nad strumieniem bawili się chaneques — włochate krasnale — władcy gór, ziemi i rzek. Moreno przestraszył się i zachorował. Chaneques porwali jego duszę. Rozum zmącił mu się do tego stopnia, że nie znalazł drogi do domu. Kilka dni błądził po lasach i umarł. Jego ciało znaleźli ludzie ze wsi. Zielonooka długo płakała, po pogrzebie i później. Wiele mie­sięcy spędziła samotnie przychodząc na cmentarz.

W każdy Dzień Zmarłych Moreno przychodził na grób. Żywił się wonią tamales, które mu przynosiła. Po kilku latach Zielonooka musiała wyjść znów za mąż. Nie miała z czego żyć. W domu jej nie przyjęli. Piękne, zielone oczy zwabiły bogatego pana, który obiecał, że będzie dla niej dobry. Po ślubie jednak zamknął ją w domu. Był tak zazdrosny, że nie pozwolił Zielonookiej chodzić nawet na cmentarz. W Dzień Zmarłych dziewczyna nie mogła wyjść. Dusza Moreno czekała długo, płacząc za nią i wonnymi tamales. Wracała na tamten świat głodna, z pustymi rękami. Kiedy to samo powtórzyło się rok później, duch pojawił się w domu bogatego pana. Prześladował go dotąd, aż pan poszedł do czarownika. Tamten wypił wywar z listków Marii i wędrując do nieba odkrył tajemnicę choroby pana. Bogu podobała się ofiara z kakao i piór guacamaya, jaką przyniósł czarownik. Zgodził się uwolnić bogatego pana od Moreno, jeśli ten przestanie więzić Zielonooką. Bogaty człowiek wyzdrowiał, ale razem z chęcią do życia wróciła zazdrość. Znowu zamykał Zielonooką. Za rok Moreno jeszcze raz płakał na cmentarzu. Potem zaczął straszyć. Pan znów poszedł do czarownika. Tym razem jednak ofiara, jaką zaniósł do nieba curandero, nie została przyjęta.

— On już nie będzie żył — powiedział bóg.

Od tamtej pory Zielonooka w Dzień Zmarłych odwiedza dwa groby. Trzeci mąż boi się zamykać ją w domu.

0x01 graphic

[1]) muy moreno (hiszp.) — bardzo śniady

 Przedruk za: Jacórzyński Witold, Wołowski Dariusz: „Porywacze dusz”; Wydawnictwo „Alfa”, Warszawa 1995 r.

PLEMIĘ  YUROK

Dziewczyna  do  chaty

Patapir mieszkał wraz z rodzicami w dostatnim i pięknym domu przy ujściu rzeki.

Lubił siadywać na płaskiej skale nad rzeką i grać na flecie.

Tony fletu niosły się przez rzekę do wioski Rekwoi na drugim brzegu, a także w górę rzeki. Muzyka Patapira raz przypominała ostre trele ptasich śpiewów, raz wibrowała i rozlewała się jak pluskająca woda, kiedy indziej, smutna i cicha, podobna była do szumu wiatru w gałęziach drzew.

Patapir był dojrzałym mężczyzną, wysokim i silnym, włosy sięgały mu do bioder... a jednak nie zbliżył się dotąd do żadnej kobiety.

Polował i łowił ryby, ścinał drzewa, ciosał je, wy­gładzał. Rąbał też polana do łaźni lub belki na budowę. Wypalał kłody drzewa i rzeźbił swe czółna lub spo­rządzał długie skrzynie na przechowywanie gromadzonych cennych zdobyczy. Znosił ścięte drzewo, przeznaczone na obrzędowe ogniska w łaźni, gdzie sam również oddawał się modlitwom i oczyszczającej kąpieli.

Czas wolny od tych zajęć przeznaczał na grę na flecie. Wygrywał na nim pieśni o samotności, miłości i tęsknocie.

Ifapi mieszkała z ojcem daleko w górze rzeki, w wiosce Merip. Jej matka umarła gdy Ifapi była małym dzieckiem. Ojciec, gdyby tylko chciał, mógł się łatwo ożenić po raz wtóry, jego rodzina była znana, zasobna i szanowana. Wolał jednak sam zająć się córką. Mieszkali więc we dwoje; dziewczynka była cicha, delikatna i pełna uroku. Gdy wyrosła, była tak nieśmiała, że kryła się, gdy młodzi ludzie odwiedzali ich dom.

Ojciec zamiast wybrać jej męża, wysłał córkę do domu ciotki, swej starszej siostry, mieszkającej samot­nie w Rekwoi.

Nikt w Rekwoi nie widywał Ifapi. Sąsiedzi ciotki twierdzili, że nigdy nie wychodzi z domu i też jej nie znają. Kiedy pytano starą kobietę o bratanicę, odpowiadała, że dziewczyna wciąż choruje.

Pewnego dnia, gdy Patapir grał na flecie i patrzył na drugi brzeg rzeki, wzrok jego powracał wciąż w jedno miejsce, do najwyżej i najdalej położonego domu na wzgórzu. Cały dzień oświecało go słońce, a taras wychodził na ujście rzeki i na ławicę piasku od­gradzającą rzekę od oceanu.

Był to dom starej kobiety, ciotki Ifapi.

Matka Patapira opowiadała mu o starej ciotce, wspominała też o jej bratanicy.

Patapir wypytywał o dziewczynę, matka nie mogła mu wiele powiedzieć; sądziła, że ciotka trzyma ją z da­la od mężczyzn, nawet od Patapira, chociaż pochodzi z tak możnej rodziny, od dawien dawna zaprzyjaźnio­nej z ojcem Ifapi. Matka dodała, że po wsi krąży plotka, iż dziewczyna wciąż niedomaga.

Patapir nie przestał myśleć o Ifapi, ciekaw był jak wygląda, i chciał ją ujrzeć choćby na chwilę. Gdy tego dnia wypatrywał jej wokół domu albo na tarasie, nie było tam żywej duszy.

Natomiast poniżej pagórka, na tarasie innego domu, zobaczył dwie młode, nieznane kobiety. Odłożył flet na skałę obok i przypatrywał się im z uwagą. Ocenił, że obie były ładne, wyglądały swojsko i miło. Grzały się na słońcu, podwinąwszy nogi pod spódniczki z kory, rozłożone wokoło jak wachlarz.

Patapir odwiązał łódkę stojącą przy brzegu i przepłynął na drugi brzeg, umyślnie, by zawrzeć znajomość z kobietami, czego dotąd nigdy nie robił.

Dwie kobietki z tarasu obserwowały Patapira, wi­działy, jak wsiadał do czółna i przepływał rzekę. Gdy podszedł do tarasu, gdzie siedziały dalej z podwiniętymi pod spódniczki nogami, Patapir pomyślał, że są jeszcze ładniejsze, niż wydawało mu się to z daleka.

Przemówił do nich nieśmiało, a one zaprosiły go, by wszedł na taras i usiadł między nimi, na stołku z sekwoi.

Były bardzo zadowolone, że ściągnęły na siebie uwagę przystojnego grajka.

Patapir siedział milczący, odpowiadając półsłówka­mi na pytania. Nie umiał rozmawiać z kobietami. One zaś, rozbawione jego nieśmiałością, opowiadały mu to i owo, flirtowały, zaczepiały.

Patapir poczuł nagle zapach świeżej trawy morskiej. Nie tej wyrzuconej przez morze na brzeg, zmierz­wionej i przegniłej, ale świeżo zebranej w oceanie.

Rozglądnął się, skąd rozchodził się zapach, i w górze zobaczył dom ciotki Ifapi. Stara kobieta sama roz­kładała ziele na dachu. Patapir czuł niemal jego cierpki smak na ustach i za wszelką cenę zapragnął skoszto­wać tego ziela, choćby jednej gałązki.

Roztargniony, myśląc o swej zachciance, wstał ze stołka, bąknął parę słów o morskiej trawie i szybko się oddalił do domu na wzgórzu, zostawiając kobiety same.

Nowe przyjaciółki Patapira, kiedy je opuścił, wzruszyły ramionami i wyśmiały niedołęgę.

— Co za dziwak ten grajek! — rzekła jedna.

— Nie bój się, on tu powróci — dorzuciła druga.

Tymczasem Patapir powitał starą kobietę, ciotkę, którą znał od dziecka. Powiedział, że zapach morskiej trawy ściągnął go do jej domu.

Ciotka odłamała liść świeżo ususzonego ziela i podała mu, zapraszając do wnętrza domu.

Z dużego kosza wiszącego nad ogniem nabrała po­trawy z warzonych żołędzi i podała Patapirowi, wraz z morskim zielem, w małym koszyczku.

Wtedy po raz pierwszy ujrzał Ifapi. Leżała blisko ognia, przykryta kocami z jeleniej skóry. Nie wstała na przywitanie Patapira. Blada i cicha, wyglądała na posłaniu jeszcze drobniejsza, niż była naprawdę, i niewiele wtrącała się do rozmowy. Jednak Patapir, póki przebywał w domu ciotki, wciąż myślał tylko o niej.

Skończył pić, oddał koszyczek i łyżkę staruszce. Podziękował i pożegnał się z nią i Ifapi. Po czym wrócił na dół, do domu dwóch młodych kobiet.

Gdy tylko go ujrzały, jedna spytała:

— Gdzie byłeś? — A druga dodała:

— Co cię zaciekawiło tam w górze?

— Rozmawiałem ze starą kobietą na wzgórzu — odparł. — Poczęstowała mnie morskim zielem i kaszą.

Dziewczyny wzruszyły ramionami, patrzyły poro­zumiewawczo na siebie i chichotały.

Patapir zatrzymał się u nich tylko parę minut, zanim powrócił na drugą stronę rzeki. Przez resztę dnia rąbał i znosił drzewo do łaźni, a wieczorem bardzo długo grał na flecie.

Kiedy grał, obmyślał plan na następny dzień. Rano, gdy tylko ujrzał swe nowe przyjaciółki na tarasie, przepłynął w czółnie rzekę i poszedł do nich.

— Czy mogę spać u was tej nocy? — zapytał. — Czy mogę przyjść do waszego domu wieczorem?

Kobiety zachichotały znowu, a jedna powiedziała:

— Nie próbuj nas oszukiwać -ty tylko udajesz, że chcesz nas widzieć.

A druga dodała:

— Ty pragniesz tylko tej dziewczyny na wzgórzu, a tu przychodzisz, by być bliżej niej.

Śmiały się przygadując mu złośliwie, ale w końcu pozwoliły mu przyjść wieczorem.

— Przyjdź wieczorem, ale dopiero jak zapadnie noc! — upomniały.

Cały następny dzień Patapir łowił ryby, potem wykąpał się w łaźni. Gdy słońce zachodziło za horyzont, opanował go niepokój. Przed czasem wsiadł do czółna, by przepłynąć rzekę, i czekał na zachód słońca. Stanął przed domem kobiet wcześniej, niż był oczekiwany. Właśnie głośno rozmawiały i Patapir, choć stał w pewnej odległości, słyszał wyraźnie ich głosy. Wołały do siebie:

— Jak się ubierzemy na dzisiejszy wieczór?

— Możemy włożyć odświętne spódniczki.

— A może nowe fartuszki?

— W nocy i tak nikt nie zobaczy, jak jesteśmy ubrane, lepiej ubrać się tak jak wczorajszego wieczora.

— Koniecznie weźmy ciepłe okrycie, na wodzie za­wsze jest zimno. — Tak sobie rozmawiały.

A Patapir czekał, i kiedy wyszły na taras, były ubrane jak do podróży, a w rękach niosły wiosła.

Gdy ujrzały Patapira, przerwały rozmowę, zaśmiały się i zanim zdążył o cokolwiek zapytać — uciekły prędko w przeciwną stronę, zbiegając w dół ku rzece.

Patapir biegł za nimi, ale już w ciemności. Słyszał ciche nawoływania mężczyzn od strony rzeki, a gdy doszedł do brzegu, dziewczęta siedziały już w czółnie ze swymi znajomymi. Widział też inne czółna, ustawione długim rzędem jedno za drugim. Siedzieli w nich prawie sami mężczyźni. Z rzadka widziało się jakąś kobietę między nimi. Wszystkie czółna płynęły w dół rzeki.

W ostatniej łódce siedziało tylko dwóch mężczyzn, zawołali do Patapira stojącego na brzegu:

— Jedź, jedź z nami, mamy dosyć miejsca.

— Gdzie płyniecie? — zapytał.

— Na tańce za Ocean, jedź z nami!

Patapir wskoczył do czółna. Ujrzał tam ciepłe ko­ce do okrycia, fajki na pokrzepienie w przerwach w wiosłowaniu i kosze do zbierania świeżej trawy mor­skiej.

Łodzi było razem dziesięć. Opłynęły ławicę piasku przy ujściu rzeki i przybrzeżne łamacze fal. Wyruszyli na ocean. Zatrzymali się raz jeden na odpoczynek, przy skale wystającej z morza, obrośniętej morskim zielem. Zebrali zapas trawy do koszy i odpoczęli paląc fajki. Patapir zauważył, gdy czyścił fajkę, stukając nią o skałę, wśród kwiatów i traw tam rosnących sczerniałe ślady po tytoniu z fajek; widać, że często przedtem, wiele razy, wioślarze opróżniali tam swe fajki.

Po przerwie wytrwale wiosłowano, dziesięć czółen płynęło dalej, ustawionych jedno za drugim, zdążając na Krawędź Świata; tam gdzie nieboskłon spotyka się z Oceanem.

Patapir patrzył, wstrzymując dech w piersiach, na łodzie, gdy ustawiały się rzędem na Krawędzi Świata.

A więc było prawdą — myślał — to, co opo­wiadał mu dziadek! Nieboskłon porusza się wciąż w górę i w dół, uderzając w wody Oceanu z taką siłą, że od owego uderzenia powstają fale, rozchodzące się aż do odległych brzegów ziemi, o które one rozbijają się bez końca.

Patapir rachował, tak jak dziadek go pouczał, że należy rachować fale; każda dwunasta fala opada łagodniej i wolniej; to samo tyczy nieboskłonu — dwunaste, słabsze uderzenie zostawia dość czasu ustawio­nej w pogotowiu łodzi na przepłynięcie popod nieboskłonem. W ten sposób przepływa się za kraniec naszego świata do drugiego, Zewnętrznego Oceanu.

Tak właśnie teraz udało się przepłynąć pod nie­boskłonem dziesięciu łodziom, przy pomocy liczenia fal, wykorzystując ostatnią łagodniej opadającą.

Patapir spojrzał za siebie. Niebo zapadło z powro­tem w Ocean, a jego czółno, wraz z pozostałymi wiosłowało już przez Ocean Zewnętrzny do Kraju Poza Światem.

Dopłynęli tam i wyciągnęli czółna na piaszczysty, płaski brzeg plaży. Ujrzeli niedaleko rozpalone ogniska i ludzi stojących w krąg, przyglądających się ceremonii Tańca Odradzającego się Życia. Patapir i inni z dziesięciu czółen podeszli do ognia, stali cicho w miejscu, gdzie dało się lepiej dojrzeć tańczących.

Patapir dziwił się, że wszystko wokół, tak dziwne i nowe, wydało mu się jakieś znajome. Przypomniał sobie opowiadania o ceremonii tańców starych ludzi, gdy czasem zechcieli opowiadać mu o swej młodości. Sądził wtedy, że opowieści o tańcach za Oceanem to są tylko bajania z dawnych lat. Mówili mu, że podróże nocą za Ocean odbywali tylko ludzie młodzi i w pełni sił, a czasem mężczyzna namawiał wybrankę swego serca, aby wybrała się z nim w tę podróż. Były to przygody z zamierzchłych czasów ich młodości, kiedy beztrosko w dzień polowali i łowili ryby, a nocami wiosłowali za Ocean i Świat poza nim, tańczyli nocą i oddawali się miłości. Wówczas sen uważali za rzecz godną tylko starców.

Patapir czuł się w pełni sił, rześki, pełen energii, jakiej dotąd nigdy nie znał. To, o czym wspominali starcy, stało się dla niego rzeczywistością. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie, że istnieje tak wspaniały taniec i śpiew.

Śpiew zaczynał się cichym wołaniem i rósł aż do przenikliwej ostrości najwyższych tonów ptasiego gło­su.

Rytm tańczących po ziemi stóp był czysty i mocny, ciągły i nieprzerwany. A głos i gesty mistrza ceremonii — piękne, godne, pełne namaszczenia; kiedy składał ofiarę z kadzidła i świętego tytoniu dla ognia i Duchów, przy każdej ofierze odmawiał modlitwy.

Patapir i jego towarzysze z łodzi, widząc to wszystko po raz pierwszy, przesuwali się z ciekawością coraz bliżej ognia i tańczących. Za nimi podeszli inni z następnych łodzi. Patapir przekonał się, że starzy mówili prawdę, tylko silni, wysocy i młodzi, w pełni sił, brali udział w tańcu. Niektórzy umieli wykonywać w tańcu piękne wysokie skoki, tak piękne, jak długonogich żu­rawi; inni celowali w śpiewie; ich głos niósł się wyżej od wołania dzięcioła.

Po jakimś czasie Patapir zwrócił uwagę w inną stronę. Zapomniał o tancerzach i śpiewakach, gdy dostrzegł dziewczynę, która asystowała mistrzowi cere­monii. Nic dziwnego, tak jego towarzysze jak i on, kiedy raz ją ujrzeli, patrzyli tylko na nią.

Kobiety nigdy nie biorą udziału w Tańcu Odradzającego się Życia, ale mistrzowi ceremonii usługuje zawsze jedna dziewczyna, która rozpala i podsyca ogień do ofiar, podaje korzeń dzięgielu i święty tytoń, również jego fajkę. Podaje te przedmioty i odbiera w miarę jak mistrz bierze, ile zechce, kadzidła, lub kończy potrzebny rytuał. Jest to szczególne wyróżnienie i honor dla dziewczyny i daje jej zaszczytną pozycję. Mistrz wybiera ją starannie spośród wielu, musi ona przejść specjalne przeszkolenie, stosować przepisaną dietę i dokonać oczyszczenia. Dziewczyna musi być młoda, jeszcze przed urodzeniem pierwszego dziecka, piękna, o dostojnym i godnym, a zarazem pełnym wdzięku sposobie zachowania się.

Dziewczyna, na którą Patapir tak pilnie patrzył, była młodziutka, delikatny owal twarzy ocieniały rzęsy oczu spuszczonych nieśmiało w dół, piersi zasłaniały długie warkocze, zawiązane paskami ze skóry z norek, a okrycie spadające na ramiona i plecy jak płaszcz, zrobione z ciasno zszytych czerwonych piórek dzięcioła, sprawiało wrażenie płomienia, jakby oderwanego z ogniska, gdy się poruszała.

Spódniczka i fartuszek zrobione były z frędzli z paciorków z muszelek, gęsto nanizanych, a w każdej tkwiły piórka z czerwonych czubków dzięciołów.

Dziewczyna była boso. Kiedy nachylała się nad ogniskiem lub podnosiła koszyczek z kadzidłem i poda­wała go mistrzowi, przez frędzle muszelek widziało się ruchy nóg i bioder. Wtedy muszelki, potrącając jedna drugą, szeleściły cicho przy każdym ruchu, tak jak szeleszczą na brzegu morza, gdy je porusza fala przypływu.

Przyniosła i dorzuciła drwa do ognia. Gdy stanęła na wprost Patapira, jej ocienioną twarz oświetlił płomień z ogniska i nagle Patapir poznał ją: była to Ifapi, szczupła, blada, młoda dziewczyna, którą widział leżącą w domu starej kobiety. Nie podniosła oczu, nie spojrzała w jego stronę.

Przez resztę nocy Patapir patrzył tylko na nią. Kiedy o świcie powracał i wiosłował po Oceanie znowu, pod rąbkiem nieboskłonu, i przez drugi Ocean, całą drogę myślał tylko o niej.

Tego dnia po powrocie poszedł daleko na wzgórza leśne. Ścinał same górne gałęzie wysokich sosen, jak nakazywał stary obyczaj — i znosił do domu wiązka­mi. Rozpalił z nich ogień w łaźni, kąpał się i pozostał tam, modląc się do zachodu słońca. O zmroku umył się i pływał w rzece, a gdy nastała noc, przepłynął czółnem na drugi brzeg. Z dala unosił się zapach mor­skiej świeżej trawy, aromatyczny, przepojony zapachem morza.

Patapir udał się do domu starej ciotki. Patapir zupełnie zapomniał o dwóch wesołych kobietkach, które poprzedniego dnia wydały mu się tak pociągające.

Teraz czekały na niego na tarasie swego domu, ale z jego zachowania zorientowały się, że teraz nie miał zamiaru ich odwiedzić.

Jedna powiedziała:

— Wiem, że nie chcesz do nas przychodzić; nawet nie chcesz zatrzymać się, by porozmawiać.

Druga dodała:

Chcesz tylko zobaczyć dziewczynę na wzgórzu, która wciąż choruje w domu starej kobiety.

Patapir, daleki od nich myślami, odrzekł krótko:

— Tak, tylko ją jedną chcę zobaczyć — i odszedł szybko, a dziewczęta śmiały się z niego i wzruszały ramionami, odwróciwszy się od niego plecami.

Gdy Patapir zbliżył się do domu starej kobiety, ta zbierała właśnie z dachu suszone morskie ziele. Podała mu jeden liść i zaprosiła do środka, częstując potrawą z żołędzi.

Wszedł za nią przez okrągłe drzwi i zobaczył Ifapi, jak poprzednim razem, leżącą przy ogniu, bladą i mizerną, przykrytą kocami.

Ciotka zeszła w dół po drabince, by sprawdzić przy ogniu, czy potrawa już gotowa, a Patapir lekko zeskoczył za nią na dolną część podłogi.

Podszedł do Ifapi, dotknął ramienia dziewczyny, by zwrócić na siebie jej uwagę.

Ifapi popatrzyła na niego, ale zanim zdołała od­powiedzieć, ciotka widząc, co się dzieje, krzyknęła ostro:

— Nie dotykaj jej! Jest bardzo chora! Nie wolno ci dotknąć jej!

Stara kobieta nie mogła wiedzieć, czego Patapir chce od jej bratanicy. Stała przerażona, nie mogąc się poruszyć ze strachu, w ręku trzymała łyżkę i powta­rzała w kółko:

— Nie dotykaj jej! Nie dotykaj! Nie wolno ci jej ruszać, jest zawsze chora...

Patapir nie zwracał na nią uwagi. Delikatnie wsunął ręce pod koce, na których leżała Ifapi, uniósł ją w górę wraz z posłaniem i po drabince wyniósł na górny poziom podłogi.

Wtedy dopiero Patapir przemówił do ciotki:

— Wiem, że Ifapi nie jest chora! Widziałem ją podczas tańców za Oceanem dziś w nocy.

Stara kobieta oprzytomniała. Odrzuciła łyżkę i podeszła do młodych. Położyła rękę na ramieniu chłopca:

— Wyjdź teraz i zostaw ją!

Patapir potrząsnął przecząco głową. Ale ciotka nalegała:

— Mówię ci, zostaw ją. Muszę z nią pomówić. Wyjdź tylko na chwilę, zaraz cię zawołam. Proszę, byś postąpił, jak mówię, tak należy się zachować.

Patapir miał niezłomne postanowienie zabrać ze sobą Ifapi bez rozmowy i zwłoki. Było jednak coś w tonie głosu ciotki, co skłoniło go do posłuszeństwa. Kiedy spojrzał na Ifapi, ta skinęła głową:

— Zrób tak, jak ona mówi — szepnęła ledwo do­słyszalnie.

— A więc zawołaj mnie — rzekł, zostawiając Ifapi, i wyszedł.

Ciotka przywołała wkrótce Patapira, zanim wyczerpała się jego niecierpliwość.

Schylony w okolu niskich drzwi szukał oczami Ifapi. Stała odmieniona, znikła jej bladość i obojętność. Tak jak ostatniej nocy ubrana była w spódniczkę z muszelek, fartuszek i purpurowe okrycie na ramionach.

Patapir podszedł i wziął ją za rękę. Nagle usłyszał głos ciotki:

— Grajku z Rekwoi, co masz zamiar uczynić?

— Biorę ją z sobą, ciotko.

— Zaczekaj, aż wydłużą się cienie wieczoru, aż wszystko opowiem.

— Mów szybko, zanim stąd wyjdę.

— Grajku! — To dziecko nie jest sierotą chowaną przez ciotkę. Ma ojca, mego brata, mieszka w górze rzeki. Przed nim odpowiadam za Ifapi, a ty musisz jemu przedstawić swe zamiary wobec dziewczyny.

— Wiem o tym, ciociu. Mój ojciec zna brata, o którym mówisz.

— Jeszcze jedno muszę ci powiedzieć, byś mnie nie sądził niesprawiedliwie. To nie ja chciałam, by udawała chorą. Ifapi życzyła sobie tego i dlatego pomogłam jej.

— Wierzę ci i wierzę, że teraz z własnej woli prze­stała udawać chorą. Czy dobrze zgadłem?

— To prawda, grajku, ale co z nią poczniesz?

— Nie martw się, ciotko, tej nocy biorę ją za żonę, a jutro świtem oboje pojedziemy do ojca w górę rzeki. Wezmę z sobą okup dla ojca za moją żonę. Znasz mnie od dziecka, znasz mego ojca i matkę. Ty, jej ojciec i mistrz ceremonii zza Oceanu, ocenicie godne dary.

Staruszka łączyła dojrzały wiek z mądrością, zado­woliła się więc obietnicą. Wiedziała, że nie mogła po­stąpić inaczej, skoro pragnienia Patapira zgadzał się z życzeniem Ifapi.

Patrzyła bez protestów, jak Patapir podszedł do Ifapi, ujął jej rękę i rzekł:

— Chodź ze mną.

— Do widzenia, ciociu! Dziękuję za pomoc. Po­wiem ojcu, jaka byłaś dla mnie dobra.

Ifapi przez niski okół drzwi odeszła za Patapirem. Na tarasie młodzieniec delikatnie wziął ją na ręce. Poszli w ciemność nocy. Szkarłatne okrycie Ifapi powiewało jak płomień. Zeszli w dół do czółna. Przepłynęli rzekę. Pod drzewem sekwoi, w zagłębieniu, Patapir sporządził miękkie, wonne łoże z paproci i przykrył skórami jeleni. Tam spędzili weselną noc.

O świcie, gdy wieś Rekwoi pogrążona była we śnie, Patapir zebrał do czółna długie skrzynie z darami. Oboje z żoną usiedli na przeciwległych końcach łodzi i ruszyli w drogę.

Patapir wiosłował, pokonując przeciwny prąd. W nozdrzach czuł zapach morskich ziół, jak kiedyś we śnie.

W domu na wzgórzu stara ciotka rozkładała na dachu morską trawę i patrzyła na wschód słońca nad kanionem. Widziała czółno płynące w górę rzeki, znikające za ścianą kanionu.

Patapir i Ifapi wiosłowali wytrwale, wypoczywali krótko i wkrótce przybyli do domu ojca Ifapi.

Dziewczyna pobiegła przodem, witając zdziwionego ojca.

— Co cię skłoniło do powrotu? — zapytał.

— Przedstawiam ci, ojcze, mego męża.

Ojciec westchnął z niepokojem.

— A więc — rzekł na poły do córki, na poły do siebie — moja siostra nie zajęła się tobą jak należy.

— Przeciwnie ojcze, była dla mnie dobra i troskliwa, pomocna we wszystkim.

— A więc kogo mogłaś poślubić? Nie słyszałem o żadnym chłopcu starającym się o ciebie. Wiem, że tylko usługiwałaś mistrzowi przy ceremonii w tańcu za Oceanem.

— Tak, ojcze. Mistrz ceremonii wybrał mnie spośród wszystkich dziewcząt. — spokojnie, z dumą odparła Ifapi.

— Powiedz mi więc, kto jest twoim mężem? Kiedy wysyłałem cię z domu, córko, miałem nadzieję, może zbyt pochopną, że w domu starej ciotki, z dala od in­nych mężczyzn, przy asyście tańców, poznasz kiedyś grajka z Rekwoi, a on, widząc twoje wyróżnienie przez mistrza, poprosi o twą rękę. Znam jego rodzinę. Pamiętasz może, jak za twego dzieciństwa słuchaliśmy razem jego pieśni dochodzącej z dołu rzeki?

— Ojcze, stało się tak, jak mówisz. Kryłam się przed mężczyznami, bywałam tylko na tańcach i zawsze myślałam tylko o grajku z Rekwoi. Wreszcie zobaczył tańce za Oceanem i zechciał mnie poślubić.

Dopiero w tym momencie Patapir podszedł do ojca Ifapi, ofiarował mu skrzynie z cennymi darami za swą żonę, tak jak obiecał starej kobiecie, przyniósł godny okup ojcu za jego ukochaną córkę.

Ojciec Ifapi przyjął z zadowoleniem dary.

— Dobrze się stało — rzekł — mój zięciu! Moja córko!

Młodzi pozostali w domu ojca, aż do czasu następ­nego Tańca Odradzającego się Życia za Oceanem.

Ojciec Ifapi dawno przekroczył wiek, w którym odbywa się tak długą drogę. Jednak jego wielkim pra­gnieniem było usłyszeć śpiew Patapira, męża jego córki, na uroczystościach tańca. Słyszał Patapira samotnie ćwiczącego swój głos na wzgórzach, na wzór śpiewu ptaków leśnych, ich gwizdów i nawoływań. Wiedział, że głos Patapira zabrzmi wspaniale przy świętych obrzędach.

Tym razem płynęli w dół rzeki we troje w czółnie Patapira, a inne łodzie za nimi. Razem było ich dziesięć.

Tak jak podczas pierwszej podróży Patapira, okrą­żyli ławicę piasku, kierując się na zachód. Odpoczęli przy samotnej skale, gdzie palili fajki, potem przez skraj nieboskłonu i Zewnętrzny Ocean popłynęli do Kraju za Końcem Świata.

Tej nocy taniec i śpiew był tak piękny, że słu­chający wokół pamiętali go do końca życia.

Dla Ifapi był to ostatni taniec, podczas którego mogła usługiwać mistrzowi ceremonii: rozniecać ogień, podawać kadzidło, tytoń i fajki. Ostatni raz mogła przekraczać koło tańczących i być jedyną kobietą w świętych obrzędach.

Podczas następnego Tańca Odradzającego się Życia nie będzie już spełniać żądanych przez mistrza warun­ków wyboru.

Ifapi nie czuła jednak smutku ani żalu.

Wszyscy mężczyźni podziwiali ją jak nigdy przedtem: bo tej nocy nie spuszczała oczu.

Kiedy podawała mistrzowi kosz lub fajkę, podnosiła wzrok, szukając wśród koła tancerzy i śpiewaków swego męża.

Głos Patapira, raz niski, raz wysoki jak muzyka fletu, był niezwykle piękny.

Na obrzędach tańca tej nocy były obecne również dwie wesołe kobiety z Rekwoi. I one zobaczyły Ifapi nie ukrywającą już swej piękności i usłyszały nowy głos wśród śpiewaków chóru. Przysunęły się bliżej i wiodąc wzrok za spojrzeniami Ifapi poznały Pata­pira.

Długo patrzyły oniemiałe, wreszcie jedna rzekła:

— Ten nowy śpiewak podobny jest do grajka zza rzeki.

— Tak! To on, z którego zawsze wyśmiewałyśmy się — dodała druga.

— Nie wiedziałam, że umie tak pięknie śpiewać  — mówiła pierwsza — siedział wciąż za rzeką i grał na flecie, a chodził tylko do tej chorej dziewczyny na wzgórzu i pewnie jeszcze chodzi! — dodała druga.

Jeden ze stojących koło nich mężczyzn przerwał ich plotki:

— To jest grajek z Rekwoi, każdy go zna z pięknej gry i śpiewu.

— Drugi sąsiad dodał:

— Czyż nie wiecie, ludzie z Rekwoi, że usługuje mistrzowi właśnie ta dziewczyna, którą nazywacie „chorą”, grajek pojął ją za żonę i zawiózł za nią ojcu cenne dary do Merip, do mojej wioski. Jak pamięć sięga, nikt nie słyszał o tak cennych darach.

— Ona jest tą chorą dziewczyną?

— A on jej mężem? — ze zdumieniem powtarza­ły zaskoczone młode kobiety.

Spojrzały po sobie, ale już nie wzruszały ramio­nami.

— Idziemy — rzekli mężczyźni — musimy wracać do domu przed świtem, przed nami długa droga.

Kobiety nic nie odpowiedziały. Wstydziły się swej głupoty, wymknęły się cicho, nigdy nikt ich już więcej nie widział, ani na tańcach, ani w Rekwoi.

Na plaży zostały tylko ich dwa okrągłe plecione kapelusze, wskazywały miejsce, gdzie je ostatni raz widziano.

Długa noc ceremonii tańca i śpiewu skończyła się wreszcie. Patapir, Ifapi wraz z ojcem odjechali i przez pół roku nikt ich nie widział ani o nich nie słyszał.

Wreszcie pewnego ranka rodzice Patapira ujrzeli zbliżające się od Oceanu czółno, lekko niesione wodą jak ptak; opłynęło ławicę piasku i przybiło do rodzinnego brzegu rzeki pod domem.

Patapir załadował na czółno długie skrzynki ze swymi skarbami i strojem na tańce, dziesięć cennych worków świętego tytoniu i flet.

Gdy wszystko było gotowe do drogi, rodzice zapytali, gdzie chcą jechać.

— Daleko za Ocean, śladem świeżego ziela mor­skiego. Bądźcie spokojni, damy znać o sobie i zobaczycie, że dobrze nam się dzieje.

Ojciec i matka płakali, gdy czółno z trojgiem ludzi i skarbami Patapira odpływało za ławicę piasku i śmigało po fali jak morski ptak. Wreszcie zniknęło im z oczu.

Patapir mówił prawdę, dali znać o sobie. Patapir pozostał bowiem przez wiele, wiele lat wielkim śpiewakiem w świętych obrzędach tańca w Kraju Poza Światem. Otrzymywali wiadomości o nim i o jego rodzinie tylekroć, ilekroć dziesięć czółen powracało z tych uroczystości. Roznosiły się te wieści nie tylko w Rekwoi, ale i w górę rzeki, do Merip, wszędzie tam, gdzie dawniej docierała muzyka jego fletu.

Wiemy, że Patapir i Ifapi z ojcem i dziećmi zamieszkali w kraju za nieboskłonem i zawsze przychodzili na Taniec Odradzającego się Życia.

Wiemy też, że Patapir nazywa Ifapi „dziewczyną do chaty”, wspominając, jak ujrzał ją pierwszy raz, ukrytą w chacie ciotki.

 Przedruk za: Kroeber Theodore: „Ninawa - wieloryb lądowy. Legendy indiańskie”; Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983 r.

PLEMIĘ  YUROK

Tesila — córka słońca

             W gęstych zaroślach, nad rzeką Colorado, rośnie wiele rodzajów trzciny cukrowej. Ludzie znad rzeki powiadają, że prócz zwykłego użytku ma ona magiczną moc, jeśli ktoś potrafi jej użyć.

Ten magiczny rodzaj trzciny zwany jest Ąhtą, od imienia bohatera, który żył w zamierzchłych czasach. Dzisiaj historia Ahty (Trzcina) i Ahty-Hana (Syn Trzciny) powtarza się dla każdego nowego pokolenia w snach, które zwykle nawiedzają ludzi już wdrożo­nych do magicznej sztuki i bajania baśni.

            Przedmiotem snu jest Ahta i jego syn, ich podróże, wojny i wielkie czyny. Tesilia, żona Ahty, i inne kobiety występują tu jedynie z okazji historii tych dwóch bohaterów.

            Wiemy o Tesilii tyle tylko, że była piękna i do­stojna. Radosna, gdy świat wokół niej był dobry, a spokojna i silna, gdy panowało zło. Taka była za dni młodości i w podeszłym wieku. I może to wyjaśnienie wystarczy, gdy wspomina się kobietę w snach.

            Sen zaczyna się zwykle od tego, że Ahta jest już dorosły i mieszka z bratem Hotpą i swym wujem w cieniu świętej góry, wśród ludu znad rzeki.

            Wuj z troskliwą miłością opiekował się chłopcami.

            Hotpa był biegły w sztuce magicznej. Jednak wuj z żalem stwierdzał, że Hotpa był okrutny i wiecznie niezadowolony, a także zazdrościł młodszemu bratu, bo wiedzieli obaj, że Ahta, urodzony bohater, jest łagodny, odważny i wszyscy go kochają.

Każdego wieczoru wracali do pustego i smutnego domostwa i sami musieli sporządzać wieczorny posiłek.

Któregoś dnia wuj wykrzyknął:

            Pomyślcie tylko! Jest nas trzech mężczyzn i nie mamy w domu ani jednej kobiety. Wracamy do domu, w którym nie ma ani wody, ani drzewa na opał, ani pożywienia. Ja jestem stary, ale wy dwaj młodzi idźcie jutro poszukać żony, idźcie obaj, przyprowadźcie chociaż jedną.

            Bracia posłuchali rady wuja i wczesnym rankiem wyruszyli na wschód od świętej góry.

            Ahta słyszał o córce Starego Słońca i chciał ją znaleźć.

            Szli cały dzień, noc przespali na pustyni. Ze świtem ruszyli dalej, wciąż na wschód. Około południa doszli do domu Słońca. Ahta i Hotpa zatrzymali się przed drzwiami uplecionymi z wierzbowej kory.

W domu tym mieszkała Tesilia z ojcem. Ojciec Słońce był często nieobecny. W tym czasie pilnował córki oswojony żółty dzięcioł, zawieszony w klatce nad drzwiami.

            Nikt prócz Tesilii nie dotykał ptaka. Jeśli ktoś obcy zbliżał się do domu lub gdy coś zagrażało jej, gdy by­ła sama w domu, dzięcioł krzyczał ochrypłym głosem i bił ,skrzydłami o ściany klatki, by ostrzec Tesilię.

Tego ranka, mimo że dwu obcych mężczyzn po­deszło do drzwi, dzięcioł nie poruszył się ani nie krzyknął.

Ahta podniósł klatkę, wyjął dzięcioła i położył na ziemi przed drzwiami, a wtedy dopiero dzięcioł wydał zwykły krzyk.

            Tesilia usłyszała znany jej skrzekliwy głos i ostroż­nie patrząc przez plecionkę drzwi, zobaczyła ptaka przed drzwiami. Pamiętała, że był to znak, iż ktoś stojący przed drzwiami prosi o jej rękę, ktoś, kogo dzięcioł się nie boi. Tym bardziej przypatrywała się pilnie przybyszom spoza drzwi.

            Najpierw spojrzała w stronę północy i zobaczyła Ahtę; stał i patrzał na drzwi wyczekująco.

            Potem spojrzała na południe, gdzie stał Hotpa, również patrząc wyczekująco na drzwi.

            Z powrotem zwróciła pogodne spojrzenie na Ahtę, młodego bohatera, i gdy popatrzyła nań po raz drugi, zaśmiała się cicho.

            Wtedy obaj bracia zaśmiali się głośno, a dzięcioł zaśpiewał. I tak czekali we trzech, obaj bracia i dzięcioł, aż wierzbowe drzwi się otworzą.

            Musieli długo czekać.

            Tesilia najpierw nalała wody do miski wysmaro­wanej wewnątrz węglem drzewnym i przed tym lu­strem malowała i zdobiła twarz. Wymalowała sobie na czole maleńkie czerwone trójkąciki między łukami brwi i krótkie czarne kreski jak grzywkę, a małe czer­wone łuki po jednym na każdym policzku. Cieniutką żółtą linią obrysowała oczy i piersi.

            Włożyła nową spódniczkę z frędzelkami z wierzbo­wej kory i nowy fartuszek, również z frędzelkami, a także szeroki wyszywany pas. Włożyła w uszy kol­czyki, a na szyję i na przeguby rąk nawdziewała wie­le sznurów paciorków. Na szyi, pod brodą, przypięła ogromną muszlę z wyrzeźbioną żabą. Do pasa przywiązała dwa małe woreczki z farbą do twarzy: żółtą i czerwoną, po czym obłuskała z kory świeżą witkę wierzbową, by wygładzić spódniczkę z tyłu i nie po­miąć jej, gdy usiądzie.

            Gdy wreszcie była gotowa, podniosła zasunięte drzwi i wyszła przed dom.

            Najpierw uniosła dzięcioła i włożyła z powrotem do klatki, potem z klatką w ręku podeszła do Ahty, stanęła przed nim i zajrzała mu w twarz. Ahta uśmie­chał się i ona uśmiechnęła się również.

            Ahta zapytał ją, czy poszłaby z nim do jego domu przy świętej górze.

            — Tak, jestem gotowa pójść z tobą — odparła Te­silia.

            Hotpa wpadł w gniew. Schwycił za rękę Tesilię krzycząc:

            — Ona jest moja! Moja! Jestem starszy od ciebie, więc ona jest moja!

            Ale Ahta trzymał Tesilię i nie chciał ustąpić.

— Ona mnie wybrała — powiedział. — Przyszła do mnie. Należy do mnie.

            Hotpa uderzył Ahtę i starał się wyrwać mu Tesilię, ale Ahta był silniejszy od niego i obronił się.

            Wreszcie Hotpa przestał wyrywać bratu dziewczy­nę, przestał bić się z nim.

            — Dobrze! ldźmy do domu! — powiedział.

            Ruszyli w kierunku świętej góry na zachód. Uszli niewiele drogi, gdy Tesilia zatrzymała się i obejrzała na swój dom.

            — Myślałam, że jesteśmy już daleko — powiedzia­ła. — Poczekajcie obaj, a ja zaśpiewam pieśń do mego domu.

Bracia zaczekali i słuchali jej śpiewu. Śpiewała o ojcu, o domu, jak mieszkała w nim jako dziecko i dziewczyna i jak teraz opuszcza go na zawsze i nie zo­baczy ani domu, ani ojca.

Gdy skończyła śpiewać, znowu szli na zachód, wę­drowali cały dzień. By skrócić Tesilii drogę, bracia śpiewali jej: śpiewali pieśń o Górskiej Owcy, pieśń o Sokole[1] i pieśni o innych gwiazdach, aż owe gwia­zdy pokazały się na niebie i nastała noc. A byli daleko od domów i ludzi.

Ąhta zrobił posłanie na pustyni i wziął nań Tesi­lię, Hotpa znowu walczył z młodszym bratem o dziewczynę, ale Ahta był silniejszy i tym razem. Hotpa odszedł i spał osobno. Rano Tesilia z ulgą usłyszała, że nazwał ją szwagierką.

Szli dalej we trójkę, a kiedy słońce było wysoko na niebie, dotarli do świętej góry. Przed domem zastali czekającego na nich wuja.

Tesilia z nieśmiałości wobec nowego wuja zasłoniła włosami twarz, jej czarne, błyszczące włosy się­gały prawie do kolan. Wuj na powitanie wziął jej ręce między swoje, potem delikatnie odsunął jej gęste włosy i odsłonił twarz, mówiąc:

— Chcę ujrzeć synową mego młodszego brata. Wprowadził ją do domu, pokazując Tesilii nowe mieszkanie, i rozmawiał z nią łagodnym głosem. Onie­śmielenie Tesilii przeszło. Zabrała się do mielenia ziarna, śpiewając podczas pracy. Trzej mężczyźni uśmiechali się, powtarzając między sobą:

— Popatrz, jaka jest piękna!

Przyszedł czas wieczerzy. Wuj pomógł Tesilii zro­bić kolację ze świeżo mielonego ziarna kukurydzy. Wsypywał wolno ziarno na gotującą się wodę, a dziew­czyna mieszała kaszę i dodawała soli. Oboje próbo­wali, czy posiłek jest smaczny.

Od tego czasu, gdy mężczyźni wracali do domu, za­stawali w domu palący się ogień, świeżą wodę, gotową wieczerzę i krzątającą się szczęśliwą kobietę, która śpiewała przy pracy. Lecz gdy udawali się na spoczy­nek, wuj widział, jak co wieczór odnawia się uraza Hotpy, gdy Tesilia szła do południowo-zachodniego za­kątka domu, gdzie spał Ahta.

Wuj, jak umiał, usiłował temu zaradzić. Gdy do­wiedział się, że jego przyjaciel Jaguar ma córkę na wydaniu, posłał obu braci na zachód, do jego domu, by przywiedli ją jako żonę Hotpy.

Wuj sądził, że nareszcie w domu będzie spokój i równowaga. Gdy wuj nocą ułoży się na posłaniu w środku domu, Ahta będzie spał z Tesilią w swoim kącie, a Hotpa w swoim z córką Jaguara. Nie był jed­nak pisany pokój temu domowi. Hotpa nie mógł za­pomnieć swego upokorzenia w czasie podróży z Ahtą. Powtórzyło się to w domu Jaguara: jego córka rów­nież chciała wybrać Ahtę, a dopiero kiedy jej odpowiedział, że jej nie chce, zwróciła się ku Hotpie.

Chociaż wszystko to już minęło i córka Jaguara została jego żoną, Hotpa nie mógł przebaczyć Ahcie i Tesilii; nienawidził ich tym bardziej, że byli pięk­niejsi, szczęśliwi i wszyscy ludzie znad rzeki serdecz­nie ich kochali. Ale w swoim szczęściu zapomnieli czu­wać i obawiać się Hotpy.

Hotpa z pomocą magii sprowadził na Ahtę potężne­go ducha choroby i nikt nie dowiedział się, że był to wynik czarów, aż choroba posunęła się daleko. Ahta miał straszne nocne koszmary, dostawał gorączki, a potem był śmiertelnie osłabiony. Hotpa po kryjomu obserwował wciąż brata. Pewnego razu, gdy Tesilia i wuj wyszli, Ahta pozostał sam na chwilę... Zasnął, ale gdyby nawet był obudzony, nie miałby siły bro­nić się ani krzyknąć.

Z dziką zręcznością Hotpa odciął kawałek skalpu z głowy Ahty i gdy Ahta jeszcze żył, wyjął mu goleń i część kolana z jednej nogi. Tesilia szybko wróciła, ale było już po wszystkim. Hotpa znikł, a jej mąż le­żał nieżywy.

Hotpa jak opętany biegał od domu do domu i wy­machiwał nad głową krwawą golenią, nawołując ludzi, by zagrali z nim w kości. Za pomocą próśb i gróźb pozyskał graczy, ponieważ wszyscy bardzo się go bali.

Nie było jednak nigdy dotąd tak niesamowitej zabawy; Hotpa używał goleni Ahty jako palika, a rzepki z ko­lana jako piłki.

Gdy jednak ludzie dowiedzieli się o śmierci Ahty, uciekli w panice na pustynię. Hotpa zaś ze swymi gra­czami uciekli również daleko od świętej góry i ukryli się w górach, hen na północy. Córka Jaguara nie po­szła z Hotpą. Wróciła na zachód do domu ojca. Stary wuj i Tesilia zostali samotni w domu. Sami urządzili ceremonie, jakie należało odprawić na pożegnanie bo­hatera z tym światem. Gdy odśpiewali pieśni za zmar­łego i spełnili przepisany rytuał, położyli ciało Ahty na stosie pogrzebowym, razem z ubraniami, kocami, ozdobami, łukiem, strzałami i maczugą. Wszystkim, co należało do zmarłego. Spalili to wszystko, spalili też dom Ahty w ogromnym oczyszczającym i pochłania­jącym ogniu, który przenosi zmarłego wraz z wszyst­kim do świata umarłych.

Obcięli włosy na znak żałoby, płakali i śpiewali żałobne pieśni o Ahcie, znowu płakali i rozpoczynali śpiew od nowa. Zbudowali sobie nowy dom, lecz serca mieli obciążone żałobą i tęsknili za Ahtą.

Mijały miesiące. Pewnego ranka Tesilia zbudziła się w ciężkich bólach. Wuj opiekował się nią tak serdecznie jak kochająca matka zapewniając, że Tesilia wkrótce urodzi dziecko. Przeszedł dzień i noc, a dziecko jeszcze się nie urodziło, lecz słyszeli, że w łonie matki dziecko śpiewało i mówiło. Tesilia przeraziła się.

— To bardzo dobrze — rzekł wuj — to oznacza, że twój syn będzie miał szczególną moc i będzie bohaterem.

Następnego dnia o świcie dziecko przestało śpiewać i przemówiło wyraźnie:

— Bądźcie spokojni oboje. Nie pozwólcie nikomu się zbliżać, przychodzę na świat.

Tak się urodził syn Ahty i Tesilii.

Jego wuj-dziadek położył go delikatnie na posła­niu z ciepłego piasku i przykrył aż po szyję, również ciepłym piaskiem, by odpoczął i przyzwyczaił się do zewnętrznego świata. Tesilia, widząc jak syn był pięk­ny i podobny do Ahty, nazwała go Ahta-Hana.

Tej nocy, gdy urodził się Ahta-Hana, w górach, gdzie ukrywał się Hotpa, spadły uporczywe deszcze, mimo że nie była to pora deszczowa. Hotpa uważał to za jakiś znak. Wysłał gońca, by sprawdził, czy Te­silii urodził się syn. A jeśliby tak było, czego się bar­dzo obawiał, rozkazał zabić dziecko.

Gdy goniec zbliżył się do domu Tesilii, wuj-dzia­dek siedział na progu. Przywitał go grzecznie i słu­chał gońca, który oświadczył, że Hotpa chce wiedzieć, jak się ma Tesilia i czy urodziła dziecko.

— Tak — urodziła córkę — odrzekł wuj. — Przy­niosę ci ją, byś mógł opowiedzieć Hotpie o jego bratanicy. — Wszedł do domu i wrócił, niosąc dziecko przywiązane do deski w kołysce paskami na krzyż w taki sposób, w jaki spowija się tylko dziewczynki.

Dał nawet gońcowi potrzymać chwilę dziecko, z do­brze udaną szczerością i dobrodusznością.

Goniec wrócił i opowiedział Hotpie, że przyszła na świat córka, co uspokoiło jego obawy.

Gdy syn Tesilii urodził się, przestał mówić, jak przedtem w jej łonie. Po sześciu dniach uśmiechał się, a po dwunastu śmiał się głośno. Miesiąc po urodzeniu biegał samodzielnie i mówił wyraźnie.

Przez wiele spokojnych pór roku rósł pod troskli­wą opieką matki i wuja, ucząc się łatwo mimo dzie­cięcego wieku.

Przyszedł jednak czas, gdy Hotpa nie mógł już upo­rać się z tęsknotą towarzyszy, którzy z nim uciekli, i wrócił z nimi do świętej góry.

Ahta-Hana patrzył z zaciekawieniem na nowo przy­byłych. Tesilia ubierała go w spódniczkę jak dziew­czynkę i pozwalała chodzić wśród nich. Hotpa ofiaro­wał mu lalkę starannie wyrzeźbioną w kości. Ahta­-Hana patrzył, jak ludzie jego wuja grali w kości.

Gdy Tesilia kładła małego spać, pokazał jej lalkę i opowiedział o grze w kości.

Tesilia wiedziała, że Hotpa miał złe zamiary. Przez parę dni nic nie mówiła synowi. Lecz po dwóch dniach, kładąc go spać, opowiedziała mu całą prawdę: lalka, palik do gry i piłeczka zrobione były z kości jego ojca.

Mówiła to synowi z wielkim smutkiem i odrazą, ale nie miała mocy ochronić syna, a obawiała się o niego.

Ahta-Hana płakał całą noc, a o świcie poszedł na pustynię wciąż płacząc. Zmęczony, wsunął się pod kol­czasty krzak i zasnął. We śnie wydało mu się, że z gałązki krzaka wypełzł żuk i usiadłszy na górnej wardze chłopca, opowiadał mu o ojcu i o jego śmierci.

Gdy chłopiec się obudził, rozmyślał spokojnie o swym śnie. Zrozumiał wreszcie sens gry Hotpy w kości i pojął, że ów zniszczy wszystko, co jego brat ko­chał.

Ahta-Hana zdjął dziewczęcą spódniczkę z wierzby, wrócił do domu, do matki i do wuja-dziadka. Kiedy przemówił do nich, wiedzieli, że przestał być dzieckiem i rządzi się rozumem.

Wysłuchali tego, co chłopiec mówił, i posłuchali jego rady. Jego wujeczny dziadek miał zostać przy świętej górze. Natomiast do matki powiedział tak:

Matko musisz wrócić do domu mego dziadka, bo wuj zechce cię zabić i na pewno skrzywdzi cię, jeśli tu zostaniesz. Odejdź — a ja przyjdę do ciebie, gdy dokonam tego, co powinienem zrobić.

Tesilia napełniła żarzącym węglem z ogniska miskę, której używała za zwierciadło. W czasie podróży bę­dzie dorzucać gałązki do żaru i, przytulając miskę do siebie, ogrzewać się podczas chłodu, a światło żaru będzie jej przyświecać w nocy na pustyni. Spokojnie pożegnała się z wujem i synem. Nikt nie widział jej płaczącej. Bez łez i bez oglądania się w tył Tesilia otwarła drzwi i wyszła ze swego domu. Trzymała się prosto i szła pewnym krokiem na wschód, trzymając w obu rękach miskę z żarem drzewnym. Szła tą samą drogą, jak przed laty z Ahtą, do domu, do którego są­dziła, że nigdy nie wróci.

Ahta-Hana patrzył na nią, dopóki tylko mógł dojrzeć jakiś ślad lub ujrzeć z dalekiej pustyni nikłe światło żaru w jej rękach. Potem zapłakał gorzko:

— Czemu wysłałem moją matkę tak jak ptaka?

              „Gniazdo ptasie jest na pustyni,

              na pustyni spi ptak,

tam, gdzie nikt nie mieszka”.

Ahta-Hana płakał i śpiewał pieśń o samotności swej matki.

Tesilia odnalazła drogę do domu, do domu Słońca, i mieszkała tam z oswojonym żółtym dzięciołem, ma­rząc o swym synu Ahcie-Hana; niepokojąc się, co mo­że mu się przytrafić, czekała na jego powrót, tak jak jej to obiecał.

Gdy Tesilia była już bezpieczna, poza zasięgiem złych czarów Hotpy, Ahta-Hana uczynił jedyną rzecz, której mógł dokonać, zanim nie dorósł i nie osiągnął wieku dojrzałej mądrości i siły. Ukrył się w pobliżu pola gry i przy sposobności ukradł piłkę zrobioną z kości w kolanie ojca, Nikt tego nie widział. Gracze jeszcze szukali piłki w trawie, gdy Ahta-Hana wyszedł przed drzwi domu z piłką w ręce. Hotpa nie ośmielił się podejść, kiedy Ahta-Hana, śpiewając pieśń modli­tewną, ofiarował kość czterem stronom świata, śpie­wając modlitwę do każdej strony — po czym położył piłkę z kości na ziemi i uderzył ją z całej siły laską, którą nosił jego ojciec. Piłka poleciała jak meteor na zachód i spadła gdzieś w górach. Po czym Ahta-Hana wszedł do domu i więcej go już nie ujrzano.

Hotpa przyszedł, by go zabić. Zastał wuja samego w domu. Ten powiedział mu, że chłopiec wrócił do matki, do domu Słońca, a Hotpa nie ośmielił się tam pójść.

Ahta-Hana wyruszył w długą podróż i doszedł na koniec świata, tam gdzie zaczyna się Ocean.

W ciągu podróży nauczył się wielu rzeczy. Poznał właściwości wszystkiego, co rośnie na ziemi, poznał źródła i góry, i pustynie. Pokonał grzechotnika i po tym czynie pozbył się strachu. Wiele razy przeprawiał się przez rzekę Colorado, cały jej bieg znał doskonale i przestała być dla niego przeszkodą.

Doszedł do morza i pozostał tam tak długo, że znajome mu się stało wszystko, co żyło w morskich wodach i muszle na brzegu, i umiał z tymi stworze­niami postępować i nimi się posługiwać. Poznał mor­skie ptaki, różniące się tak bardzo od ptaków pusty­ni. Wreszcie przyszedł dzień, gdy skierował kroki w stronę domu.

Ahta-Hana posiadał teraz moc magiczną i umie­jętność Doktora-Kapłana.

Mimo młodego wieku był rosły i dojrzały, ponie­waż rósł w innym wymiarze, co jest właściwe bohaterom. Na szyi nosił wiele sznurów muszli oraz gruby sznur, gęsto utkany z piór, rodzaj pasa-sznura, a na głowie specjalny ubiór z przyciętych w kształt kwa­dratu skrzydeł kruka. Był tak piękny jak przedtem jego ojciec.

W drodze powrotnej spotkał ludożercę Kwayu i je­go cztery córki. Wszystkie cztery zakochały się w nim. Tak bardzo go kochały i chciały go poślubić, że uli­tował się nad nimi i poślubił wszystkie cztery, chociaż wybrał tylko najstarszą, i ta była jego ulubioną, Wę­drówki zmęczyły Ahtę-Hana, był pewien, że zyskał wystarczającą wiedzę i może wrócić do domu. Miał sen i po obudzeniu powiedział do swoich żon te słowa:

— Wiem, że moja matka śni o mnie, muszę iść do niej.

Wszystkie cztery żony chciały iść za nim. Ahta­-Rana przystał na to. Stało się jednak tak, jak się obawiał: ich siły i wytrzymałość nie dorównywały mu, były \\'ięc dla niego zbytnim ciężarem, więc postano­wił je zostawić. By ułatwić sobie i im rozstanie, spu­ścił na ziemię zimny deszcz, tak że ledwie ciągnęły nogi po błocie. On poszedł przodem, a gdy odwrócił się, widział, że mimo trudu jeszcze zdążają za nim, zawstydził się swego czynu i przekonał się, że napraw­dę je kocha. Przez resztę podróży ani razu nie spro­wadził zimnego deszczu; nauczył się przewidywać po­trzeby swoich żon i poznawał ich cechy, tak jak po­znawał właściwości wszystkiego, co istnieje na świe­cie i jest inne od niego. Przestał się niecierpliwić i już nigdy nie myślał o opuszczeniu żon.

Tak podróżowali przez wiele dni, aż pewnego dnia przyleciał do nich od wschodu żółty dzięcioł. Leciał wprost do Ahty-Hana, który wziął go na ręce.

— Jest to z pewnością oswojony żółty dzięcioł mojej matki, ptak, który jej strzeże. Oto przyleciał do mnie, a więc matka jest już blisko.

Zwrócili się ku wschodowi, skąd przyleciał dzięcioł, i w południe tego dnia doszli do domu Słońca z wierz­bowymi drzwiami i klatką ptaka wiszącą na dawnym miejscu. Ahta-Hana postawił żółtego dzięcioła na zie­mi przed drzwiami domu Słońca, tak jak to dawno czynił jego ojciec. Ptak wydał zwykły skrzekliwy krzyk.

Tesilia przyszła do drzwi i wyjrzała przez szpary. Gdy ujrzała Athę-Hana, podniosła zasuwę i podbiegła do niego płacząc:

— To ty, mój synu! Tak długo czekałam, sądziłam, że już nie żyjesz i nigdy cię już nie zobaczę.

Po czym postąpiła parę kroków w tył i patrzyła, jak syn wygląda. Był piękny i był bohaterem. Rzekła w zachwycie:

— Dobre miałeś sny. Wszystko obróciło się na do­bre. — Potem zwróciła się do żon syna, tłumacząc się:

Przyszłyście z daleka i długo tu stoicie. Jesteś­cie zmęczone. Usiądźcie. Gdy odpoczniecie, mam kukurydzę i pszenicę. Wszystko to dla was. Zmielcie ziar­na, zróbcie kaszę, przyrządźcie ją tak, jak lubicie. Bierzcie to, czego wam potrzeba.

Najstarsza z żon podziękowała Tesilii, poszła za nią do domu i zaczęła mleć kukurydzę. Nie czuła się onie­śmielona w domu teściowej, wiedziała bowiem, że jest ulubienicą swego męża. Ahta-Hana tak przedstawił ją matce:

— Wiedziałem, że ją pokocham, bo śniłem o niej przedtem. I ona mnie kocha, i troszczyła się o mnie, gdy byłem chory, owładnęły mną złe czary w powrotnej drodze, wyglądałem wtedy jak wiązka zeschłej trzciny.

  Powiedział też matce, że pozostałe żony są młod­szymi siostrami pierwszej żony.

Trzy pozostałe stały zawstydzone przed Tesilią, nie wiedząc, czy je dobrze przyjmie. Widząc to, Tesilia. podeszła do nich, szybko wyciągnęła rękę i wprowadzi­ła je do domu mówiąc grzecznie:

— Wejdźcie, moje synowe.

Słońce, ojciec Tesilii, wrócił do domu, po czym roz­mawiali do późnej nocy.

Ahta-Hana opowiedział dziadkowi i matce o swych podróżach. Tesilia dowiedziała się dopiero teraz, jak syn wykradł piłkę zrobioną z kości swego ojca; był to pierwszy czyn pomszczenia zabójstwa jego ojca. Teraz oświadczył, że jest prawie gotów do wypełnienia reszty swych zamiarów.

Brak mu dwóch rzeczy: wystarczającej ilości grzmo­tów i błyskawic. Dziadek wyjawił mu miejsce przepaści, gdzie może je znaleźć.

Gdy żony spały wyczerpane podróżą, Ahta-Hana­ szybko udał się sam na wschód, do miejsca wskazanego przez dziadka. Gdy żony obudziły się wylęknione jego nieobecnością, Tesilia uspokoiła je i pocieszała. ­Tak, jak mówiła, wrócił przed nocą z kołczanem peł­nym długich trzcin, a w każdej był ukryty grzmot lub błyskawice z przepaści.

Był więc gotów, by zmierzyć się z Hotpą. Następnego dnia pożegnał się ze Słońcem i wyru­szył starą drogą Ahty i Tesilii, na zachód, ku rzece i do świętej góry. Tesilia zaśpiewała znowu pieśń po­żegnania swemu ojcu i jego domowi i poszła za synem razem z jego czterema żonami.

Poprzedziła ich wieść o nadejściu Ahty-Hana z ro­dziną. Hotpa i jego gracze stali blisko świętej góry i wystawili słup na otwartym miejscu przed swymi domami, a do słupa przywiązali kawałek skalpu z gło­wy Ahty. Gdy tańczyli i śpiewali wokoło słupa i skal­pu, Hotpa przygotowywał najpotężniejsze sztuki ma­giczne przeciwko Ahcie-Hana.

Wielu ludzi szło tłumnie na pustynię i przeprawia­ło się przez rzekę.

Gdy Ahta-Hana i Tesilia doszli do rzeki, ich krew­ni i przyjaciele już tam na nich czekali, by ich ra­dośnie powitać. Nawet wuj Ahty był z nimi. Bardzo stary i słabowity, nie płakał jednak, gdy ujrzał Te­silię i Ahtę-Hana, uściskał ich, dotykając raz po razich twarzy i rąk, żeby się upewnić, że na pewno po­wrócili do niego.

Gdy powitania skończyły się, Ahta-Hana pozosta­wił swą rodzinę i przyjaciół nad brzegiem rzeki. Powiedział im, że nikt nie może iść z nim ani później za nim.

Samotnie przebył rzekę, którą znał tak dobrze, i podszedł blisko do Hotpy i jego tańczących ludzi. Podszedł do nich tak cicho i szybko, że spostrzegli je­go obecność dopiero, gdy Ahta-Hana, dzierżąc swą dłu­gą, potężną laskę, taką, jaką miał jego ojciec, podob­ną do wyrzutni oszczepów, wyrzucał nią wszystkie grzmoty i błyskawice, które przyniósł w kołczanie między strzałami.

Wznieciły one tak wielki wybuch ognia, że znisz­czy-i on wszystkich nieprzyjaciół, nie ocalał żaden. Hotpa, jego gracze, domy każdego z nich i ich dobytek wypaliły się do nagiej ziemi.

Pożar wszczęty przez Ahtę-Hana przeszedł na pu­stynię i ledwie zdołał on — używając wszystkich magicznych mocy — zatrzymać ogień na brzegu rzeki. Tam wreszcie ogień wypalił się i zgasł.

Śmierć Ahty była pomszczona, a jego rodzina wró­ciła do domów i bezpiecznie mieszkała w cieniu świętej góry.

Pod kierunkiem Ahty-Hana wszyscy strzegli oby­czajów, jakie przystoją ludziom znad rzeki. Śnili tu sny, które należały do nich. Ahta-Hana chciał, by lud jego nie zapominał o początku swych dziejów ani o dawnych jego bohaterach. W tym celu nakłaniał ich serca, by czcili wierność i dobroć starego wuja, by wspominali go, kiedy usłyszą ciche wołanie śnieżnej sowy z Kolorado.

Trzcina cukrowa, której co dzień używano, już wte­dy była zwana imieniem jego ojca, a duża czerwona skała na brzegu rzeki miała otrzymać imię Ahty-Hana, gdy nadejdzie kres jego życia. Matkę jego Tesilię i jego żony ludzie znad rzeki czcili jako zbiór gwiazd zwa­ny Plejadami.

Tesilia była najjaśniejszą z gwiazd małej konste­lacji. Syn lubił myśleć o niej jako o cichej gwieździe, delikatnie błyszczącej na zimowym niebie.

Dziś duża czerwona skała nosi imię Ahty-Hana. Ludzie znad rzeki, gdy zawoła sowa, uśmiechają się, wspominając dobrego wuja. A w ciemne noce zimowe patrzą w górę na czyste niebo, widząc, jak żony Ahty­-Hana tańczą wokół swej matki — tej najjaśniejszej gwiazdy w środku — Tesilii.

0x01 graphic

[1]) Nazwy gwiazd (przyp. tłum.).

Przedruk za: Kroeber Theodore: „Ninawa - wieloryb lądowy. Legendy indiańskie”; Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983 r

CZIPEWEJOWIE

Wiatr Północny

 Dawno temu, tak dawno, że nie pamiętają tego największe i najstarsze drzewa w puszczy, całą ziemią rządziły cztery wiatry: Wiatr Północny, Wiatr Zachodni, Wiatr Południowy i Wiatr Wschodni. Każdy z nich rządził niebem i ziemią przez pewną część roku, który składał się z dwunastu księżyców. Najpotężniejszym z wiatrów był Wiatr Północny, toteż zabrał dla siebie aż dziewięć księżyców, podczas których zsyłał na ziemię mróz i śnieg tak wielki, że marzli ludzie i ich bracia i siostry - zwierzęta. Myśliwi w czasie wielkiego zimna i głębokiego śniegu nie mogli polować i często umierali na swych łowieckich ścieżkach. Umierały z głodu i zimna - bo myśliwi nie mogli zdobyć ciepłych skór - ich żony, matki i dzieci.

W czasie księżyców, w których panował Północny Wiatr - zwierzęta nie mogły znaleźć pokarmu pod grubą warstwą zmarzniętego śniegu i też często umierały z głodu. Było ich więc bardzo mało, coraz mniej. I ludzi było coraz mniej.

Północny Wiatr był bardzo zły. Mroził nawet drzewa w puszczy tak, że pękały z hukiem. Ponieważ ziemia zamarzała bardzo głęboko, nie mogły pić z niej soków żadne rośliny.

Pozostałe trzy wiatry postanowiły zwołać naradę, żeby pomóc ludziom, roślinom i zwierzętom. Wiatry wiedziały, że każdy z nich z osobna jest słabszy od Wiatru Północnego, ale gdy zjednoczą się, będą od niego silniejsze.

Po długich naradach postanowiły użyć podstępu. ponieważ wiedziały, że Wiatr Północny ma wszędzie swych wywiadowców, którzy donoszą mu o wszystkim, co dzieje się na ziemi i na niebie, wysłały do niego swoich posłańców z bogatymi darami. posłańcy stanąwszy przed lodowym obliczem gospodarza powiedzieli mu, że wiatry: Zachodni, Południowy i Wschodni, które nigdy jeszcze nie widziały krainy Wiatru Północnego, pragnęłyby złożyć mu wizytę, by lepiej poznać jego wielką moc i siłę, i opowiadać o niej na całym świecie o każdej porze roku.

Wiatr Północny, który był bardzo zarozumiały i chciał, by go wszyscy zawsze podziwiali i chwalili, przyjął łaskawie dary i wysłuchał posłańców. Zgodził się przyjąć zapowiedzianych gości i obiecał nawet, że na czas ich wizyty zamknie w podziemiach lodowej góry swego najwierniejszego pomocnika, którym był Mróz, tak by jego goście nie zamienili się w lodowe sople.

Gdy nadszedł czas wizyty, nadleciał nad lodową górę Północnego Wiatru Wiatr Zachodni i zakrył oczy wywiadowców gęstą mgłą. Wkrótce po nim, gdy poprzez mgłę nie było nic widać, przybył Wiatr Wschodni pod postacią ogromnej tłustej chmury. jako ostatni nadleciał Wiatr południowy, który przyniósł z sobą ciepło i słońce.

Gdy wszystkie trzy znalazły się nad siedzibą Wiatru Północnego, ciepło i słońce rozproszyły mgły i ogrzały chmurę. Z chmury zaczęły spadać krople deszczu. Wtedy syn Wschodniego Wiatru, Uhnemeke, który do tego czasu ukryty był w środku chmury, wykazał swą czarodziejską moc i ze straszliwym rykiem uderzył w lodową górę.

Z chmury, która stała się tak wielka jak cała kraina Północnego Wiatru, spadały ogromne ilości ogrzanej słońcem wody. Wielka lodowa góra ogrzewana ciepłym deszczem zaczęła się topić, a Uhnemeke bez przerwy uderzał w nią swymi piorunami, które w końcu przebiły lód i wpuściły potoki deszczu do jaskini, w której przebywał zamknięty Mróz. Deszcz i ogniste strzały Uhnemeke zaczęły roztapiać jego zimną zbroję, a wraz z tym słabła jego moc.

Przez cztery pełne słońca z nieba płynęły potoki ciepłego deszczu i grzmiał Uhnemeke.

Wtedy Wiatr Północny stracił nadzieję na pokonanie swych potężnych przeciwników, przyjął ich warunki i poddał się.

Wiatr Wschodni, Zachodni i Południowy zażądały, by rok został podzielony równo między wszystkich. I tak się stało.

Od tego czasu rok składa się jak dawniej z dwunastu księżyców, ale każdy wiatr panuje przez trzy księżyce.

Gdy kończy się okres panowania Wiatru Północnego, Uhnemeke oznajmia swym głosem nadejście Księżyca Dzikiej Gęsi - początek wiosny. I wtedy Mróz opuszcza ziemię, młoda trawa przebija się przez kobierzec starych liści, zaczynają krążyć soki w drzewach, lód opuszcza jeziora i rzeki, budzi się ze snu niedźwiedź, a dzika gęś wraca do północnego kraju. Zwierzęta przestają odczuwać głód i stają się coraz tłuściejsze. Ludzie radują się słysząc głos Uhnemeke, gdyż wiedzą, że przyniesie ze sobą dobry, potrzebny wszystkim deszcz i ciepło.

Przedruk za: Sat-Okh, Yackta-Oya: "Fort nad Athabaską"; Krajowa Agencja Wydawnicza, Gdańsk 1985 r.

MAJOWIE  QUICHE

Popol Vuh

[fragment]

Oto opowieść o tym, jak wszystko znajdowało się w zawieszeniu, w spokoju, w ciszy; wszystko nieruchome, ciche, a przestrzeń nieba pusta. Nie było jeszcze człowieka ni zwierzęcia, ptaków, ryb, krabów, drzew, kamieni, pieczar, wąwozów, ziół ani lasów: jedno tylko niebo istniało.

Nie ujawniło się jeszcze oblicze ziemi. Było  tylko spokojne morze i niebo w całej swej rozciągłości.

Nic nie było dokoła, nic nie czyniło hałasu; nic się nie poruszało ani nie przesuwało, ani nie wydawało dźwięku na niebie.

Nie było niczego, co by się wznosiło; jedna tylko spoczywająca woda, łagodne morze, samotne i spokojne. Nie było niczego obdarzonego życiem.

Istniał tylko bezruch i cisza w ciemnościach, w nocy.

Wówczas zjawiło się słowo; zeszli się Tepeu i Gucumatz[1]) w ciemności, w nocy, i mówili ze sobą Tepeu i Gucumatz. Radzili, pytając się wzajem i rozważając, i zgodzili się, i połączyli swe słowa i Mysli.

A kiedy tak rozważali, okazało się jasne, że gdy wzejdzie jutrzenka, winien pojawić się człowiek. Nakazali więc, aby powstały i urosły drzewa i pnącza i aby narodziło się życie i został stworzony człowiek. W mrokach i pośród nocy postanowiło tak Serce Nieba, które zwie się Huracan.

Wówczas spotkali się Tepeu i Gucumatz; wówczas radzili nad życiem i jasnością; nad tym, jak sprawić, aby się rozjaśniło, aby nadszedł świt; nad tym, kto stworzyć ma pożywienie, kto utrzymać się przy życiu.

- Niechaj się stanie! Niech wypełni się pustka! Niechaj cofnie się woda i odsłoni [przestrzeń], niech wynurzy się ziemia i niech okrzepnie! - tak powiedzieli - Niech się rozjaśni, niech nastanie świt na niebie i na ziemi!.

Tak rzekli i stworzyli ziemię. Tak naprawdę dokonało się stworzenie ziemi. - Ziemia - wymówili, i w jednej chwili się stała.

Jak mgła, jak chmura i jak obłok kurzu było dzieło stworzenia, kiedy góry wynurzyły się z wody i w jednej chwili urosły góry. Tylko siłą nadprzyrodzoną, tylko magią dokonano stworzenia gór i dolin; i natychmiast na ich powierzchni pojawiły się gaje cyprysów i sosen.

Najpierw ukształtowała się ziemia, góry i doliny; rozdzieliły się prądy wodne, strumyki popłynęły swobodnie między wzgórzami i rozstąpiły się wody, kiedy wyrosły wysokie góry[2]).

Tak dokonało się stworzenie ziemi, gdy utworzyli ją Serce Nieba i Serce Ziemi, tak bowiem zowie się tych, którzy ją pierwsi zapłodnili, gdy niebo było jeszcze w zawieszeniu, a ląd pogrążony w wodzie. Tak udoskonalone dzieło, kiedy je przeprowadzili, rozważywszy uprzednio obmyśliwszy szczęśliwe ukończenie.

Potem stworzyli małe leśne zwierzęta, strażników wszystkich lasów, leśne karły[3]), jelenie, ptaki, pumy, jaguary, węże, zaskrońce, żmije, strażników pnączy.

I rzekli Rodzice:

- Czyż tylko cisza i bezruch panować ma pod drzewami i wśród pnączy? Wypada, aby każde z nich miało swych strażników.

W ten sposób Rodzice wyznaczyli schronienia zwierzętom ziemi.

- Mówcie, krzyczcie, ćwierkajcie, wołajcie; niechaj każdy przemówi wedle swego gatunku, wedle swego rodzaju. - Tak powiedziane zostało jeleniom, ptakom, pumom, jaguarom i wężom.

- Wymówcie nasze imiona, chwalcie nas, waszą matkę, waszego ojca. Wezwijcie Huracana, Chipi-Caculha, Serce Nieba, Serce Ziemi, Stwórcę, Twórcę, Rodziców; mówcie, wzywajcie, czcijcie nas - rzekli.

Ale nie można było sprawić, aby zwierzęta przemówiły jak ludzie; ryczały tylko, piały i krakały; nie ujawnił się kształt ich mowy; każde odzywało się w inny sposób.

Kiedy Stwórca i Twórca ujrzeli, że niemożliwe jest, by przemówiły, rzekli między sobą:

-                    Nie potrafią wypowiedzieć naszych imion, nas, swych stwórców i twórców. Tak nie powinno być - rzekli sobie Rodzice.

Wówczas powiedzieli im:

-                    Zostaniecie zmienione, ponieważ nie udało się was skłonić do mówienia. Zmieniliśmy zdanie; zachowacie wasze pożywienie, pastwiska, siedziby i gniazda; znajdziecie je w lasach i wąwozach. Nie udało się was skłonić, abyście oddawały nam cześć i wymawiały nasze imiona. Znajdą się inni, którzy będą nas czcili; stworzymy inne [istoty], które będą nam posłuszne. Wy poddajcie się swojemu przeznaczeniu: ciała wasze będą rozszarpywane. Tak się stanie. Taki ma być wasz los. - Tak rzekli, ogłaszając swą wolę zwierzętom małym i wielkim zamieszkującym oblicze ziemi.

Dlatego należało dokonać nowej próby stworzenia i utworzenia człowieka przez Stwórcę, Twórcę i Rodziców.

- spróbujmy jeszcze raz! Zbliża się już świt i jutrzenka; stwórzmy tego, który nas będzie utrzymywał i żywił! Jak dokonać, aby nas wzywano, aby nas wspominano na ziemi? Uczyniliśmy już próbę z pierwszym naszym dziełem, z pierwszymi stworzeniami, ale nie można było sprawić, aby nas chwaliły i czciły. Tak więc spróbujmy zrobić istoty posłuszne, pełne szacunku, które by nas utrzymywały i żywiły. - Tak rzekli.

Wówczas stało się stworzenie i utworzenie. Z ziemi, z błota zrobili ciało [człowieka]. Lecz ujrzeli, że to nie było dobre, bo ciało rozpadało się, było miękkie, nie mogło się poruszać, brakowało mu sił, padało, woda z niego ciekła, nie mogło kręcić głową, twarz zwracało w jedną stronę, miało ogromną szyję i nie mogło patrzeć w tył. Z początku mówiło, ale brak mu było rozumu. Bardzo prędko przesiąkło wilgocią i nie mogło ustać na nogach.

Wówczas roztrzaskali, zniszczyli swe dzieło i stworzenie.

- Co czynić, aby udoskonalić, aby właściwie stworzyć naszych czcicieli, tych, którzy będą wymawiać nasze imiona?.

I. powstały kukły wyrzeźbione w drewnie. Podobne były do człowieka, mówiły jak człowiek i zaludniły powierzchnię ziemi.

Żyły i rozmnażały się; miały córki i miały synów owe kukły z drewna, nie miały jednak duszy ani rozumu, nie pamiętały o swym Stwórcy i Twórcy, wędrowały bez celu, a chodziły na czworakach.

Zapomniały już o Sercu Nieba i przez to popadały w niełaskę. Było to tylko zamierzenie, próba człowieka. Z początku mówiły, ale twarze ich były wychudłe, ich rękom i nogom brakowało solidności, nie miały krwi ani mięśni, wilgoci ni krzepy, ich policzki były suche, suche ręce i nogi, a ciała żółte.

Dlatego nie myślały już o swym Stwórcy i Twórcy, o tych, którzy dali im istnienie i troszczyli się o nie.

Tacy byli pierwsi ludzie, którzy w wielkiej ilości istnieli na powierzchni ziemi.

Zaraz potem zniszczone zostały, zgładzone i wytracone kukły z drewna; i zadano im śmierć.

Serce Nieba sprowadziło powódź, nastał wielki potop, który spadł na głowy drewnianych kukieł.

Taka była zguba ludzi stworzonych i utworzonych, ludzi powołanych do życia na zagładę i kres.

I powiadają, że ich potomkami są małpy, które żyją teraz w lasach; są świadectwem ich istnienia, bo ciało ich z drewna uczynili Stwórca i Twórca.

I z tej przyczyny małpa podobna jest do człowieka; jest świadectwem pokolenia ludzi stworzonych, ludzi utworzonych, którzy byli tylko kukłami, zrobionymi tylko z drewna.

Oto zatem początek, gdy rozkazano uczynić człowieka i gdy znaleziono to, co powinno złożyć się na człowieka.

Zeszli się, zgromadzili i odbyli naradę w ciemnościach i w nocy; następnie szukali i rozprawiali, i tu rozważali i myśleli. W taki to sposób objawiły się jasno ich postanowienia i znaleźli i odkryli to, z czego powinno być ciało człowieka.

Z miejsc zwanych Paxil i Cayala nadeszły kolby kukurydzy  żółtej i białej kukurydzy.

W taki oto sposób znaleźli pożywienie i ono było tym, co złożyło się na ciało człowieka stworzonego, człowieka utworzonego; ono było krwią, z niego zrobiono krew człowieka. W taki oto sposób użyto kukurydzy w dziele tworzenia człowieka za sprawą Rodziców.

Następnie zaczęli rozmawiać o stworzeniu u utworzeniu naszej pierwszej matki i naszego pierwszego ojca; z żółtej kukurydzy i z białej kukurydzy zostało uczynione jej ciało; z ciasta kukurydzianego powstały ramiona i nogi człowieka. Jedynie ciasto kukurydziane złożyło się na ciało naszych pierwszych rodziców, czterech ludzi, którzy zostali stworzeni.

Mówi się, że oni zostali tylko stworzeni i utworzeni, nie mieli matki, nie mieli ojca. Nazywano ich tylko mężami. Nie zrodzili się z kobiety, nie zostali spłodzeni przez Stwórcę i Twórcę, przez Rodziców. Jedynie mocą nadprzyrodzoną, za sprawą czarów, zostali stworzeni i utworzeni przez Stwórcę, Twórcę, Rodziców Tepeu i Gucumatza. A skoro mieli ludzki wygląd, byli ludźmi; mówili, rozmawiali, widzieli, słyszeli, chodzili, chwytali przedmioty, byli ludźmi dobrymi i pięknymi i ich postać była postacią mężczyzny.

Zostali obdarzeni rozumem; spojrzeli i natychmiast wzrok ich sięgał daleko, zdołali ujrzeć, zdołali poznać wszystko, co istnieje na świecie. Kiedy patrzyli, w jednej chwili widzieli wszystko, co ich otaczało, i oglądali wokół siebie sklepienie niebieskie i okrągłe oblicze ziemi.

Widzieli wszystkie rzeczy zakryte [odległością], bez potrzeby ruszania się z miejsca; natychmiast widzieli świat i jednakowo dobrze z miejsca, gdzie się znajdowali, widzieli go.

Wielka była ich mądrość. Zaprawdę podziwu godnymi ludźmi byli.

Ale Stwórca i Twórca słuchali ich bez radości. Nie podoba nam się to, co mówią. czyż nie są ze swej natury zwykłymi stworzeniami i tworami [naszych rąk]? Czyż i oni mają być bogami?. Tak mówili i natychmiast zmienili naturę swych dzieł, swych stworzeń.

Wówczas serce Nieba cisnął im oparem w oczy, które zamgliły się jak powierzchnia lustra, gdy na nie chuchnąć. Oczy ich zaćmiły się i mogli widzieć jedynie to, co było blisko, tylko to było dla nich jasne.

W taki oto sposób zostały zniszczone mądrość i wszelka wiedza owych czterech ludzi, którzy są źródłem i początkiem rasy quiche.

Tak zostali stworzeni i utworzeni nasi dziadkowie, nasi ojcowie, za sprawą Serca Nieba, Serca Ziemi.

0x01 graphic

[1]) Gucumatz [w języku maya - Kukulkan] w quiche imię azteckiego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża, boga-herosa wspólnego kulturze wielu plemion Mezoameryki.

[2]) Niektórzy badacze, jak np. Max Műller, wskazywali na podobieństwo tego fragmentu do biblijnego opisu stworzenia zawartego w księdze Genesis. Jest możliwe, że Indianin piszący te słowa po podboju hiszpańskim, pozostawał pod wpływem wyobrażeń chrześcijańskich.

[3]) Według wierzeń Indian, zamieszkujące góry.

Przedruk za: Piotr  Stawiński: "Religie Europy przedchrześcijańskiej, Chin, Japonii i Ameryki Środkowej (Historia porównawcza - wybór tekstów); skrypt Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie, Częstochowa 1988 r.

PLEMIĘ  SARSI

Skąd się wzięło zawiniątko z bobrowym lekiem

 

W dobytku plemienia indiańskiego szczególnie cenione były za­winiątka z lekami. „Mógł to być zaledwie pęczek piór owinięty w kawałek skóry lub szmaty, ale mógł być tez duży worek z nie wyprawionej skóry wypełniony mnóstwem rozmaitych przed­miotów, jak skóry zwierząt i ptaków, korzenie, kamienne fajki itd., a każdy miał określone przeznaczenie i wymagał specjalnej pieśni, gdy go wydobywano na światło dzienne". Posiadanie takiego świętego zawiniątka przynosiło właścicielowi szczęście i bogactwo.

Plemię Sarsi szczeg6lnie ceniło sobie „zawiniątko bobrowe”, kojarzące się zarówno z tańcem słońca, jak z uprawą tytoniu. Pewien Indianin Sarsi, który niegdyś był właścicielem „zawi­niątka bobrowego”, opowiedział następującą historię o pochodzeniu tego leku.

 

 

Dawno, dawno temu myśliwy zobaczył w pobliżu jeziora duże stado bizonów. Zostawił więc konia w lesie, a sam schował się w jakimś dole. Kiedy bizony się zbliżyły, zabił jednego z nich, bardzo tłustego. Przewrócił martwe zwierzę na wznak, wypatroszył je, wyciął część mięsa i odłożył je na bok. Odwrócił zdobycz na drugą stronę, wykroił i odłożył dalsze części mięsa, odciął nogi i wyłamał żebra.

        Kiedy tak był zajęty na brzegu jeziora oporządzaniem i ćwiartowaniem bizona, z wody wyszła olbrzymia ryba, z rogiem na głowie, i zaczęła krążyć wokół niego.

        — Nie bój się mnie, synu — powiedziała. — Czy widzisz tę chmurkę wysoko na niebie? To są ptaki piorunów. Chcą mnie upolować, a ponieważ lękają, się ludzi, przyszłam tutaj, abyś mnie obronił.

W chwilę potem ptaki piorunów zniżyły się ku ziemi i przemówiły do myśliwego:

— Odejdź stąd, synu, chcemy zjeść wieloryba. Dlaczego uciekł się pod twoją opiekę?

— Nie zabijajcie go — odparł myśliwy. — Prosił mnie o pomoc.

Na to ptaki odpowiedziały:

— Synu, wieloryb nie ma takiej władzy jak my.

        — Nie wierz im, synu — wtrącił się wieloryb. — Stworzenia żyjące na ziemi są mocniejsze od tych, które mieszkają na niebie. Nie mogą przecież zostać wśród ludzi. Jeżeli mnie im oddasz na pastwę, utoniesz kiedyś w malej kałuży. Ale jeżeli mnie ocalisz, otrzymasz w nagrodę zawiniątko.

— Synu! — odezwały się ptaki. — Jeżeli nam oddasz tę wielką rybę, będziesz miał zawsze w życiu wszystko, czego zapragniesz.

   Myśliwy słuchał uważnie zarówno wieloryba, jak ptaków i zasta­nawiał się nad ich słowami. Wreszcie odparł:

— Lituję się nad wielorybem, ale wam także okażę życzliwość. Darujcie życie wielorybowi i weźcie sobie zamiast niego mięso tłustego bizona, którego upolowałem.

— Przykro nam, ze odbieramy ci to mięso, ale zgadzamy się oszczędzić życie wieloryba, skoro o to prosisz.

        Na chwilę wzbiły się w powietrze i nagle spadły znów na ziemię, by porwać mięso.

Gdy ptaki odleciały do nieba, wieloryb znów przemówił do myśliwego wskazując mu żołądek młodego bizona.

— Zrób woreczek według tego wzoru. Napełnij go tak, jak ci polecę. Za to, ze mnie uratowałeś od śmierci, będę ci pomagał do końca twoich dni.

Myśliwy odprowadził wieloryba do jeziora. Przed zanurzeniem się w wodzie wieloryb rzekł:

— Odtąd wrzucaj zawsze do jeziora cos na ofiarę dla mnie. Wracaj teraz do domu i sporządź zawiniątko. Włóż do niego po jednej skórze każdego gatunku żyjących na świecie stworzeń. Dosyp trochę tytoniu i trzymaj zawsze w woreczku garść jagód dla mnie na pokarm. Po wewnętrznej stronie ozdobisz worek moim wizerunkiem, a po zewnętrznej — wizerunkiem ptaków pioruna. Nie zapomnij żad­nego z moich poleceń i nigdy nie odstępuj zawiniątka innemu plemieniu.

Wieloryb, zanim odpłynął, zaśpiewał jeszcze dla niego pieśń bobra.

Myśliwy zrobił więc bobrowe zawiniątko według wskazówek wieloryba, a przed śmiercią przekazał je innemu mężczyźnie ze swojego plemienia. Tym sposobem przekazywali je odtąd Indianie Sarsi z pokolenia na pokolenie.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ THOMPSONÓW

Kojot  i łosoś

 Wiele plemion z dorzecza Kolumbii zna opowieści podobne do tej, którą przekazali nam Indianie znad rzeki Thompson w Kolumbii Brytyjskiej. Plemię Klamath z południowego Oregonu zachowało jej wariant dotyczący Łososia z rzeki Klamath. Czterech drewnianych skrzynek występujących w zamieszczonym po­niżej micie nie odnajdujemy w żadnej innej wersji. Indiańscy gawędziarze, którzy mówią po angielsku, wymawiają nazwę Ko­jota tak, jakby w niej były trzy sylaby: ki-o-ti, z akcentem na środkowym o.

 

Pewnego razu Kojot przeprawiał się przez strumień, który płynie do rzeki Thompson. Spadł z kładki do bystrej wody i nurt go zaniósł do rzeki. Bał się utonąć, więc przybrał postać małej deseczki. Deseczka z prądem popłynęła aż do miejsca, gdzie rzeka Thompson wpada do rzeki Fraser i dalej w nieznane okolice.

Unosiła się na wodzie i sunęła dalej, póki się nie zatrzymała na tamie, zbudowanej przez rybaków w pobliżu ujścia rzeki Fraser do morza. Tama ta należała do dwóch starych kobiet. Nazajutrz kobiety przyszły i zobaczyły deseczkę.

- Bardzo ładny kawałek drewna — powiedziała jedna z nich. — W sam raz na półmisek. Zabiorę go do domu.

Zrobiły z deseczki półmisek, położyły na nim łososia i zaczęły jeść. Ale ryba znikła tak szybko, że nie zdążyły się najeść do syta. Kładły na półmisek coraz to nowe porcje, ale wszystkie znikały w okamgnieniu. Wreszcie kobiety zagniewane rzuciły półmisek w ogień. W tej samej chwili usłyszały płacz niemowlęcia. Głoś dochodził z ogniska.

— Wyciągnijmy je co prędzej! — krzyknęła jedna z kobiet. — To przecież dziecko! Chętnie je wychowam jak swoje własne.

I wyciągnęły z ogniska maleńkiego chłopczyka. Dzieciak rósł bar­dzo szybko, okazał się jednak trudnym wychowankiem, był bowiem uparty i samowolny. Czasem zabierały go ze sobą na wędrówki, czasem zostawiały samego.

Kobiety miały w swoim domu cztery drewniane skrzynki, ze szczelnie dopasowanymi przykrywkami.

— Nigdy nie otwieraj tych skrzynek — pouczały chłopca — zapamiętaj sobie: nigdy, pod żadnym pozorem nie wolno uchylić przykrywek.

Zdawało im się, że chłopiec zrozumiał dobrze.

Kobiety żywiły się głównie mięsem łososi, którego Kojot przedtem nigdy nie skosztował. W jego rodzinnym kraju nie było łososi i plemię Kojota nawet nie słyszało o tej rybie. Pod tamą należącą do dwóch kobiet aż gęsto było od łososi, ale oczywiście nie mogły się przedostać za tamę. Kojot postanowił rozbić ją i przepuścić łososie w górę rzeki, do kraju swojego plemienia.

Pewnego dnia, gdy kobiety wyszły, Kojot rozwalił tamę, a potem wrócił do domu i otworzył cztery drewniane skrzynki.

Z jednej wyleciał dym, z drugiej osy, z trzeciej muchy, a z czwartej wypełzły robaki.

Kojot biegł brzegiem rzeki, a łososie płynęły za nim, za łososiami zaś leciały kłęby dymu, osy, muchy i robaki. Ludzie mieszkający nad górnym biegiem rzeki zobaczyli dym i nie wiedzieli, co to znaczy. Kojot zaprowadził część łososi ku źródłom rzeki Thompson, gdzie mieszkało jego plemię, ale większa część ryb płynęła w górę rzeki Fraser.

            Dlatego osy, muchy plujki, a także robaki towarzyszą po dziś dzień łososiom w ich wędrówkach ku źródłom rzek. Rozmnożyły się niemal tego samego dnia, kiedy łososie rozpoczęły podróż. Dopóki Kojot nie sprowadził łososi, ludzie żyjący nad rzeką Fraser nie znali tych owadów.

            Kojot zaprowadził łososie w górę rzekami Thompson i Fraser, a potem poszedł nad Kolumbię i znów łososie popłynęły za nim pod prąd tej rzeki i różnych jej dopływów. Doszedł do źródeł rzeki Okanagan i zawrócił, żeby z kolei pokazać łososiom drogę w górę rzeki Similkameen. Wkrótce zobaczył dziewczęta kąpiące się w pobliżu drugiego brzegu.            

            Zawołał do nich:

            — Czy chcecie dostać ość grzbietową garbatego łososia?

            — Nie! Wolałybyśmy kawałek górskiej owcy.

            „Skoro tak, to nie dam temu plemieniu łososi" — pomyślał Kojot.

            Spiętrzył w poprzek rzeki skały i utworzył wodospad. „W ten sposób zagrodziłem łososiom drogę w górę rzeki Similkameen" — stwierdził w duchu Kojot.

            Jednocześnie sprawił, że w okolicy pojawiło się mnóstwo górskich owiec. Dlatego dotychczas w tej krainie żyje dużo tych zwierząt, ale po łososie ludzie tutejsi muszą wędrować nad rzekę Thompson, Okanagan lub Kolumbię.

            Kojot nauczył ludzi mieszkających nad tymi rzekami sporządzania sprzętu do połowu łososi, a także, jak je wędzić i suszyć na zimę.

            Potem odszedł do innej krainy. Jej mieszkańcy nie znali sztuki łowieckiej. Zabijali zwierzęta za pomocą kijów i kamieni, a ponieważ jeleń biega szybko, rzadko im się udawało coś upolować. Kojot nauczył tych ludzi sporządzania łuków i strzał i pokazał, jak ich używać. Kobiety pouczył, jak trzeba ćwiartować i wędzić mięso, jak garbować skóry i szyć z nich odzież.

            Kojot dokonał wielu innych niezwykłych czynów. Olbrzymie drapieżne moskity, które uśmiercały ludzi, zmniejszył do ich dzisiejszych rozmiarów. Trawę przemienił w muszelki służące do ozdoby ubrań z jeleniej skóry. Z gałązek zrobił krzaki obsypane jagodami. Wrzucił do rzeki rybie łuski i przeobraził je w łososie. Dzięki Kojotowi jego plemię ma do jedzenia rozmaite rzeczy i żyje wygodniej niż za dawnych czasów, kiedy ziemia była młoda.

            Niektórzy mówią, że Kojot jest ojcem wszystkich indiańskich ple­mion, które mieszkały pomiędzy Górami Kaskadowymi a Skalistymi. Inni uważają go nie za swojego przodka, lecz za wodza. Wszystkie te plemiona nazywają siebie ludem Kojota.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ HAIDA

Początek  świata

 

Niemal każde indiańskie plemię ma swój własny mit stworzenia świata. W mitach plemion zamieszkujących wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej - jednej z kanadyjskich prowincji - główną rolę  w  opowieściach o początku świata odgrywa Kruk. Jedni go uważają za symbol aktu stworzenia, inni widzą w nim uosobienie jakiegoś pradawnego bóstwa.

Przytoczona poniżej opowieść wybrana została spośród kilku mitów, dotyczących stworzenia świata i przekazywanych przez Indian z plemienia Haida, żyjącego na Wyspach Królowej Charlotty. W wielu tamtejszych wioskach na słupach totemowych umieszczono wizerunek tego ptaka.

 

Dawno, dawno temu, przed stworzeniem świata, Sza-lana panował w swoim królestwie na szarych chmurach. W dole pod chmurami rozpościerał się niezmierzony obszar wody.

Kruk był najważniejszym sługą Sza-lany. Pewnego dnia wzbudził gniew pana, który go wygnał z krainy szarych chmur. Kruk latał w kółko nad ogromnym morzem i wreszcie bardzo się zmęczył. Ale nie było niczego, na czym by mógł usiąść i odpocząć.

Ze złości zaczął bić skrzydłami wodę tak gwałtownie, że po obu stronach jego ciała trysnęła w górę aż pod niebo i opadła potem prze­mieniona w skałę. Kruk na niej usiadł. Skała rosła i rosła we wszystkie strony i rozszerzyła się od Wyspy Północnej aż po Przylądek Św. Jakuba.

Później skała rozsypała się w piasek. Po kilku zmianach księżyca z piasku wykiełkowały i wyrosły drzewa. Minęło kilka następnych zmian księżyca, a piasek i drzewa stały się ogromną gromadą pięknych wysp, które dzisiaj się nazywają Wyspami Królowej Charlotty.

Kruk przez jakiś czas cieszył się swoim królestwem, później zaczęła mu dokuczać samotność.

- Przydałby mi się ktoś do pomocy w pracy - mówił sobie.

Pewnego dnia usypał na plaży duże stosy z muszli mięczaków i przemienił je w dwie ludzkie istoty, obie płci żeńskiej. Ale te istoty były nieszczęśliwe i robiły swemu stwórcy wymówki:

- Źle postąpiłeś, że nas obie zrobiłeś kobietami.

Kruk w pierwszej chwili się rozgniewał, ale po namyśle zrozumiał, czego im brakuje do szczęścia. Obrzucił jedną z istot muszlami skałoczepa i przemienił ją w mężczyznę. Odtąd jego stworzenia były szczęśliwe. Ta para dała początek całemu ludowi Haida.

Patrząc na tych dwoje Kruk czuł się bardzo osamotniony. Posta­nowił więc wybrać się do dawnej ojczyzny, Krainy Chmur, i postarać się o żonę spośród córek królewskich dostojników.

Pewnego słonecznego ranka wyruszył w daleką drogę, wzbił się nad wielkie morze tak wysoko, że stworzony przez niego ląd zdawał mu się maleńki jak komar. Wreszcie doleciał do wału otaczającego królestwo Sza-lany. Czekał w ukryciu do wieczora, potem przedzierzgnął się w niedźwiedzia, wykopał dziurę pod wałem i wszedł przez nią do Krainy Chmur.

Zobaczył tam wielkie zmiany. Dowiedział się, że teraz każdy w królestwie Sza-lany jest wodzem, ale podlega Panu Światła, który zachował władzę najwyższą. On też podzielił swoje państwo na wsie i miasta, lądy i morza. Stworzył księżyc i gwiazdy, a również wielkie słońce rządzące innymi postaciami światła. Kruk przyglądał się bardzo uważnie wszystkiemu, aby u siebie na ziemi urządzić podobne królestwo.

Wreszcie zaprowadzono go, wciąż jeszcze w skórze niedźwiedziej, przed oblicze władcy. Wyglądał na pięknego i oswojonego niedźwiedzia, więc najwyższy wódz zatrzymał go i darował swojemu małemu synowi do zabawy. Przez trzy lata Kruk żył w pięknym szałasie ro­dziny władcy. Wiele rzeczy, które tam widział, zamierzał wziąć ze sobą, gdy będzie wracał do własnego kraju.

W Królestwie Chmur dzieci miały zwyczaj przemieniać się dla zabawy w niedźwiedzie, foki albo ptaki. Pewnego wieczora Kruk, wciąż w niedźwiedziej postaci, przechadzał się po plaży zbierając małże na kolację. Zobaczył zbliżającą się trójkę niedźwiadków i zgadł, że to są przebrane dzieci wodza.

„Pora wracać na ziemię" - pomyślał.

Przedzierzgnął się w olbrzymiego orła, zaatakował z góry dzieci niedźwiadki i jedno z nich uniósł w powietrze. Chwycił słońce, które właśnie zachodziło, a także krzesiwo służące do rozniecania ognia. Trzymał dziecko w szponach, słońce pod jednym skrzydłem, a krze­siwo pod drugim i z tymi zdobyczami opuścił Krainę Światła.

Mieszkańcy górnego świata wkrótce spostrzegli, że im skradziono słońce, i pobiegli z wieścią o tym rabunku do Wielkiego Wodza.

- Natychmiast przeszukajcie cały świat - rozkazał Wielki Wódz. ­Jeśli złapiecie złodzieja, oddamy go władcy niższego świata, leżącego pod dnem morza.

Zanim rozpoczęła się obława, przybiegł goniec wołając:

- Widziałem olbrzymiego orła, który uciekał trzymając słońce pod skrzydłem.

Wtedy rzucili się w pościg za Krukiem przemienionym w orła. W pośpiechu Kruk wypuścił ze szponów dziecko, które przebijając chmury wpadło do morza położonego w najbliższym sąsiedztwie Krainy Chmur. Ale słońca i krzesiwa nie zgubił i, umknąwszy przed pościgiem, wylądował bezpiecznie na ziemi.

Dziecko, gdy wpadło do morza, zaczęło krzyczeć i wzywać ratun­ku. Usłyszały je małe ryby płynące gęstą ławicą w pobliżu, wzięły dziecko na grzbiety i odniosły na wybrzeże Krainy Chmur. Po dziś dzień mnóstwo tych rybek pływa wokół Różowego Cypla, a w niebieskiej glinie na pobliskich wybrzeżach można zobaczyć odciśnięte kształty ich ciał.

Wielki Wódz z Krainy Chmur, miłujący pokój, nie pozwolił swo­im podwładnym ścigać Kruka na jego ziemi. Obawiał się, żeby władca niższego świata nie napadł wówczas na górne królestwo i nie wyrządził w nim szkód. Stworzył więc drugie słońce, by świeciło nad Krainą Chmur.

Kruk wróciwszy do własnego królestwa nauczył swój lud, jak rozniecać ogień sposobem, który podpatrzył w Krainie Chmur, za pomocą krzesiwa. Odtąd na ziemi jest światło i ciepło dzięki słońcu i ogniowi.

 Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIONA DOGRIB I SLAVEY

Wielki śnieg w północnej krainie

  

        Dawno, dawno temu u wybrzeży Wielkiego Jeziora Niewolniczego zwierzęta, ptaki i ryby żyły w zgodzie i przyjaźni. W tamtych czasach, gdy świat był młody, a ludzie jeszcze nie zjawili się na ziemi, wszystkie stworzenia mówiły jednym wspólnym językiem. Żadne zwierzę nie pożerało innego, wszystkie się zadowalały roślinami, liśćmi i jagodami.

Pewnego wieczora zapadły czarniejsze niż zwykle ciemności i zaczął sypać śnieg. Padał przez całą noc, a ta noc trwała bardzo długo i zdawało się, że nigdy się nie skończy. Śnieg coraz grubszą warstwą przykrywał ziemię, znikały pod nim rośliny, nawet krzaki; zwierzęta z trudem znajdowały trochę żywności. Wiele z nich ginęło z głodu.

Wreszcie ich wódz zwołał wszelkie żyjące istoty na naradę.

- Wyprawimy posłów do Świata Niebios - postanowiono. ­ Niech się dowiedzą od tamtejszych mieszkańców, dlaczego u nas noc się nie kończy i śnieżyca nie ustaje.

Wybrano na posłów po jednym przedstawicielu każdej rodziny Zwierząt, ptaków i ryb żyjących nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym. Stworzenia umiejące latać miały nieść te, które tego nie potrafiły. W ten sposób wszyscy wysłannicy dotarli do wrót Świata Niebios i weszli przez nie.

Tuż obok wejścia stał wielki szałas z jelenich skór. W szałasie zastali trzy młode niedźwiadki. To był dom Czarnego Niedźwiedzia, zwierzęcia, które podówczas nie zamieszkiwało nigdzie na ziemi. Niedźwiadki wyjaśniły, że ich matka wypłynęła swoim kanu na pobliskie jezioro i zamierza dzidą zabić Karibu.

Ziemskie zwierzęta mocno się oburzyły na myśl o przeszywaniu dzidą Karibu, stworzenia należącego do ich gromady. Nic jednak nie powiedziały. Rozejrzały się po szałasie i zobaczyły nad swoimi głowami zwisające od poprzecznych belek dziwne jakieś worki.

- Co jest w tych workach? - spytały.

Niedźwiadki z początku nie chciały im dać odpowiedzi. Wreszcie, gdy posłowie nalegali, odparły niechętnie:

- Nie wolno nam o tym mówić nikomu. Poczekajcie, aż przyj­dzie matka. Kazała nam tutaj siedzieć i pilnować tych worków.

„Ciekawe, czy te worki nie mają jakiegoś związku z naszymi kłopotami” - pomyślały ziemskie zwierzęta. I raz jeszcze spróbowały wydobyć od niedźwiadków sekret.

Tak długo wypytywały, aż wreszcie niedźwiadki zmiękły.

- W tym worku jest wiatr - powiedziały. - A w drugim deszcz. W trzecim - mróz. W czwartym mgła. A w piątym...

Umilkły i za nic nie chciały wyjawić, co się kryje w ostatnim worku.

- Tego nie możemy powiedzieć - oświadczył najmłodszy. ­ Matka nam zakazała, bo to jest najważniejszy sekret. Gdybyśmy wam zdradziły tę tajemnicę, matka wpadłaby w gniew i zbiłaby nas.

Goście domyślili się, że w ostatnim worku schowane jest słońce, a właśnie słońca najbardziej potrzebowali. Wyszli z szałasu, żeby się między sobą naradzić. Zobaczyli Czarną Niedźwiedzicę, która przybijała w swoim kanu do przeciwległego brzegu jeziora. Szybko ułożyli plan działania.

- Ty, Myszko, pobiegniesz tam i nadgryziesz głęboko wiosło tuż nad piórem. Gdy skończysz tę robotę, dasz znak, a wtedy Karibu skoczy do jeziora i zacznie po nim pływać. Zanim Niedźwiedzica się przybliży, ty, Karibu, wyjdziesz na brzeg i uciekniesz do lasu. My tymczasem ukryjemy się i poczekamy, aż będzie można bez narażenia się na niebezpieczeństwo porwać worek ze słońcem.

Lis, zanim się schował, wetknął łeb do szałasu i powiedział niedźwiadkom:

- Uważajcie, bo Karibu pewno będzie tędy biegł!

Mysz pospieszyła na odległy brzeg jeziora, nadgryzła wiosło i dała umówiony znak, a Karibu natychmiast skoczył do wody. Niedźwiadki spostrzegły go i krzyknęły:

- Matko! Matko! Spójrz w tę stronę! Tu jest Karibu! Ziemskie stworzenia ze swoich kryjówek widziały, jak Czarna Niedźwiedzica prędko zeszła do kanu, chwyciła za wiosło i zaczęła pracować nim z wszystkich sił. Karibu płynąc także ją śledził. Wkrótce wiosło pękło, kanu się wywróciło, a Czarna Niedźwiedzica zniknęła pod wodą.

Karibu wrócił na brzeg, a Mysz do gromadki przyjaciół i wszyscy wbiegli do szałasu. Tam zwierzęta ściągnęły z belki upragniony worek, w którym znalazły słońce, księżyc i gwiazdy. Wyrzucając zdo­bycz na ziemię zobaczyły, że tymczasem śnieg już w ich krainie zasypał czuby najwyższych nawet sosen. Teraz jednak w ich oczach zaczął topnieć od żaru słońca.

Przekonane, że uratowały ziemię, zwierzęta ruszyły w drogę po­wrotną. Ale kilku z nich wydarzyły się po drodze niemiłe przygody. Bóbr rozpłatał sobie ogon i krew z rany obryzgała Rysia. Łoś uderzył się w nos, a Bizon nabił sobie guza na grzbiecie. Odtąd aż po dziś dzień bobry mają płaskie ogony, rysie - cętkowane futro, łosie spłaszczone nosy, bizony - garby na plecach. Od tego też dnia pojawiły się na ziemi niedźwiedzie, bo trzy niedźwiedzięta powędrowały za ziemskimi zwierzętami.

Ale o żywność w dalszym ciągu było trudno. Śnieg stopniał tak szybko, że wody zalały ziemię. Ryby, które przedtem żyły na lądzie, przekonały się, że umieją pływać, więc uratowały swoich przyjaciół biorąc ich na plecy. Kaczki wzięły się do roboty i zaczęły wyciągać ziemię spod wody.

W końcu wszystkim stworzeniom tak dokuczył głód, że wysłały Kruka, żeby poszukał suchego lądu. W tamtych czasach Kruk był najpiękniejszym ptakiem świata. Szukając lądu natrafił na ciało martwego zwierzęcia. Nigdy przedtem nie jadał nic prócz jagód i wierzbowych liści, ale teraz się skusił i zżarł mięso swego brata zwierzęcia. Za karę stał się taki brzydki, jakim go dzisiaj znamy. Wszystkie zwierzęta i ptaki go nienawidzą, nawet człowiek, który żadnym jedzeniem nie gardzi, nie tknie kruczego mięsa.

Z kolei wysłano na poszukiwanie suchego lądu Pardwę. Pardwa wróciła z gałązką wierzby na grzbiecie. To był dobry znak, znak nadziei. W nagrodę pardwom pióra po dziś dzień bieleją przed pierwszym śniegiem, który ma spaść na Jałową Ziemię. W ten sposób pardwy ostrzegają inne stworzenia, że zima już blisko.

Ale nie było odtąd spokoju i przyjaźni nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym. Kiedy wody potopu ustąpiły, ryby stwierdziły, że już nie mogą żyć na lądzie; gdyby zostały na brzegu, inne zwierzęta byje pożarły. Ptaki przekonały się, że w powietrzu lub na szczytach gór są bezpieczniejsze niż gdzie indziej. Każda rodzina zwierząt obrała miejsca najdogodniejsze do zamieszkania. Wkrótce więc ryby, ptaki i zwierzęta nie mogły się porozumiewać we wspólnym języku.

W jakiś czas potem nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym zjawili się pierwsi ludzie. I odtąd nie ma już w tej krainie spokoju.

 

 Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ MIKMAKÓW

Gluskap  i  jego  czterej  goście

            Misjonarz, który zanotował tę historię zasłyszaną od Indian z plemienia Mikmak, sądził, ze jest to przypowieść, w której można doszukać się wielu różnych znaczeń.

 

Gluskap opuścił Indian, lecz wkrótce potem czterej mężczyźni postanowili go odszukać. Nie wiedzieli, gdzie przebywa, ale wiedzieli, ze każdy może go odnaleźć, jeśli szuka wytrwale. Wiele razy słońce wstawało i zachodziło, wiele razy księżyc się zmieniał, a oni wędrowali coraz dalej. Wyruszyli wiosną i nie ustali w drodze aż do połowy lata następnego roku.

Wtedy bowiem trafili w lesie na ścieżkę zaznaczoną wypalonymi drzewami. Ścieżka zaprowadziła ich nad piękną rzekę, a potem nad wielkie, piękne jezioro, w które wrzynał się bardzo długi górzysty cypel. Wspięli się na wzgórze i z wierzchołka zobaczyli smugę dymu wzbijającą się spomiędzy drzew. Wkrótce znaleźli się przed dużym, doskonale zbudowanym wigwamem.

Weszli i zastali tam dwoje ludzi. Po prawe) strome siedział mężczyzna w wieku dojrzałym, a po lewej - bardzo stara kobieta, zgięta ku ziemi tak, jakby dźwigała ze sto lat na plecach. Naprzeciw wejścia leżała pośrodku mata, najwidoczniej przygotowana dla kogoś trzeciego.

Mężczyzna przyjaźnie powitał czterech gości i zaprosił ich, żeby usiedli w wigwamie. Nie zadawał im zwykłych w takich okolicznościach pytań, skąd przychodzą i dokąd idą. W chwilę później usłyszeli plusk zbliżającego się do brzegu kanu, a potem kroki. Wszedł młody człowiek, dostatnio ubrany, męskiej postawy i szlachetnego oblicza. Łatwo było się domyślić, ze wraca z polowania, bo miał ze sobą broń; powiedział tez zaraz kobiecie, ze przyniósł zwierzynę.

Staruszka, słaba i drżąca, z trudem się dźwignęła na nogi, wzięła od myśliwego kilka bobrów i zaczęła je przygotowywać do upieczenia. Była jednak tak niedołężna, ze młody mężczyzna wyjął z jej ręki nóż i sarn, się zajął sprawianiem zwierząt. W jakiś czas potem ofiarował każdemu ze zgłodniałych gości dużą porcję pieczonego mięsa.

Przez siedem dni odpoczywali po długiej wędrówce, przyjmowani w wigwamie bardzo gościnnie. Gospodarze wcale nie zwracali uwagi na ich zniszczoną odzież, tak podartą, ze w wielu miejscach przez dziury przeświecało nagie ciało.

Pewnego ranka starszy mężczyzna poprosił młodszego, żeby umył twarz matki. A gdy młody to zrobił, zniknęły z twarzy staruszki zmarszczki; wyglądała teraz młodo i pięknie. Siwe włosy ściemniały i nabrały połysku. Zgrzybiała, zgarbiona starucha przemieniła się w młodą, smukłą i zwinną kobietę, ubraną we wspaniałą suknię.

Czterej goście przyglądali się temu ze zdumieniem. Zrozumieli, że młody gospodarz, kimkolwiek jest, ma nadprzyrodzoną władzę. Chętnie się zgodzili, gdy ich zaprosił na przechadzkę obiecując pokazać okolicę. Było tam bardzo pięknie. Wysokie drzewa z bujnymi liśćmi i pachnącymi kwiatami stały w rzędach tak prostych i oddalonych jeden, od drugiego, że we wszystkie strony otwierał się widok i wzrok mógł sięgnąć daleko. Powietrze było łagodne l aromatyczne. Wszystko tchnęło, spokojem, zdrowiem i weselem.

Kiedy się nacieszyli pięknymi widokami, ich gospodarz i przewodnik zapytał:

- Skąd przyszliście i po co?

- Szukamy Gluskapa.

- Ja nim jestem - odparł. - Czego ode mnie chcecie?

- Jestem złym człowiekiem - powiedział pierwszy. - Mam zły charakter. Chciałbym się stać spokojny, łagodny i pobożny.

          - Dobrze - rzekł Gluskap. - Spełnię twoje życzenie.

- Jestem biedny - powiedział drugi. - Trudno mi utrzymać się przy życiu. Chciałbym być bogaty.

- Dobrze - rzekł Gluskap. - Spełnię twoje życzenie.

- Ludzie mną pogardzają - powiedział trzeci - chciałbym żeby mnie kochali i szanowali.

- Spełnię twoje życzenie - odparł Gluskap.

- A ja pragnę żyć bardzo długo - oznajmił czwarty.

- Twoje życzenie jest bardzo trudne do spełnienia - rzekł Gluskap. - Zrobię jednak dla ciebie, co się da.

Nazajutrz gospodarze wigwamu przygotowali dużo jedzenia i czterej mężczyźni najedli się porządnie przed wyruszeniem w drogę powrotną Gluskap zaprowadził ich na wysoką, niedostępną górę. Grunt był tam kamienisty, pełen rozpadlin, nie nadający się do uprawy. Na szczycie, gdzie słońce świeciło od rana do nocy, Gluskap kazał im się zatrzymać.. Podszedł do tego, który prosił o długie życie, objął go w pasie, podniósł, a potem znów postawił na ziemi. Silnymi ruchami rąk wykręcał jego ciało to w jedną, to w drugą stronę, a potem podniósł jego złożone dłonie nad głową. I natychmiast człowiek ten przemienił się w stary sękaty cedr, a z pnia od samej ziemi aż po wierzchołek wyrosły mu szorstkie, brzydkie gałęzie.

 - Gotowe! - wykrzyknął Gluskap. - Nie wiem dokładnie, ile lat pożyjesz ale myślę, że przez długi czas nikt tutaj nie przyjdzie i nie zakłóci twojego spokoju. Nie będziesz nikomu na nic potrzebny, bo ziemia dokoła jest jałowa i nic nie warta. Mam nadzieję, że doczekasz sędziwej starości.

Trzej mężczyźni osłupieli ze zgrozy. Żałowali utraconego towarzysza, a co gorsze zlękli się, że, Gluskap ich życzenia spełni w podobnie dziwaczny sposób. Wkrótce jednak pozbyli się strachu, bo Gluskap odprowadził ich z powrotem do wigwamu, wyjął z worka,  w którym przechowywał leki, trzy pudełka i każdemu z gości dał jedno, Kazał im zdjąć zniszczone ubrania i włożyć nowe, specjalnie dla nich przygotowane, bardzo starannie uszyte i przyozdobione.

Pilno im było już wracać do domu, lecz lękali się podróży, która w pierwszą stronę zajęła im całe lato, zimę i połowę drugiego lata. Gluskap wszakże ofiarował im się na przewodnika. Nazajutrz wczesnym rankiem włożył pas i ruszył przodem, a trzej mężczyźni za nim. Około południa znaleźli się na szczycie góry, z której przez niebieską mgłę widać było w oddali drugą.

- Siedem razy słońce zajdzie, nim dostaniemy się na tę wysoką górę - mówili mężczyźni.

Gluskap nic nie powiedział, lecz szedł dalej. Ku zdumieniu trzech mężczyzn stanęli na szczycie drugiej góry w połowie tego popołudnia.

- Rozejrzyjcie się stąd uważnie - rzekł Gluskap.

- Ależ to nasza okolica! - zawołali ze zdumieniem.

Zobaczyli w dole znajomy widok, lasy, wzgórza, jezioro i rzekę swojego rodzinnego kraju.

- Tam jest wasza wioska - stwierdził Gluskap.

Pożegnał ich, a trzej mężczyźni zbiegli z góry i przed zachodem słońca byli już w swoich domach.

W pierwszej chwili nikt ich nie poznał, tak ich odmieniał nowy piękny strój. Gdy się wreszcie sprawa wyjaśniła, mieszkańcy wioski zgromadzili się wokół nich. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy się słuchali z podziwem opowieści o ich przygodach.

Gdy skończyli opowiadać, otworzyli pudełka, do których Gluskap zabronił im zaglądać, póki nie wrócą do domu. Była w nich czarodziejska maść, więc co prędzej namaścili nią swoje ciała.

Natychmiast spełniły się życzenia każdego z trzech mężczyzn. Ten, który się martwił, że nie jest lubiany, tak wypiękniał na duszy i tak przyjemnie pachniał czarodziejskim balsamem, ze wszyscy się do niego garnęli i pokochali go. Ten, który przedtem skarżył się na biedę, z każdego polowania przynosił odtąd mnóstwo zdobyczy i je­go rodzinie nie zbywało na dobrym jedzeniu. Ten, który się przyznał Gluskapowi do złego charakteru, stał się człowiekiem sprawiedliwym, zawsze spokojnym, łagodnym i nabożnym.

Znaleźli Gluskapa, a on spełnił ich pragnienia.

 

 Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ NUTKA

Jak  Jeleń  zdobył  ogień

Pochodzenie ognia należy do ulubionych tematów w mitologii ludów ze wszystkich części świata. Indiańskie mity o początkach ognia są tak liczne, że można by nimi wypełnić całą książkę.

 

Dawno, dawno temu, w pierwszych dniach świata, tylko Dzięcioł, wódz plemienia Wilków, miał w swoim domu ogień. Nawet jego własne plemię nie miało ognia. Plemię Jeleni i ich mądry wódz też nie mieli ognia i nie wiedzieli, jak go od Dzięcioła dostać. Pewnego razu dowiedzieli się, że wkrótce u Dzięcioła odbędą się zimowe obrzędy taneczne. Zwołali więc tajną naradę i postanowili iść do wioski Dzięcioła i zdobyć ogień.

- Kto ukradnie ogień? - pytano.

- Ja go dla was zdobędę - oświadczył Jeleń.

Wódz dał mu do namaszczenia włosów olej w bukłaku uplecionym z wodorostów.

- Weź to ze sobą - rzekł - a także grzebień i ten kamień. Kiedy porwiesz ogień, musisz uciec. Wilki  będą cię ścigać, rzucisz więc za siebie kamień, który się zmieni w wielką górę. Jeśli znów pościg się przybliży, rzucisz za siebie grzebień, który się zmieni w gęste zarośla. A gdy będą cię po raz trzeci doganiali, wylejesz za siebie olej, który się zmieni w wielkie jezioro. Potem musisz biec bardzo szybko. Zobaczysz na swojej drodze małża Pobrzeżka i oddasz mu ogień, a sam, uciekniesz jak najprędzej, żeby uratować własne życie. A teraz dam ci miękką cedrową korę, żebyś miał czym chwycić ogień.

To mówiąc wódz uwiązał do łokci Jelenia dwa pęki miękkiej cedrowej kory.

- Przez cały czas pierwszej pieśni - pouczał go dalej - masz tańczyć wokół ogniska. Potem poprosisz gospodarzy, żeby otworzyli dymnik i wpuścili trochę świeżego powietrza. Gdy to zrobią, zaśpiewamy drugą pieśń, w połowie drugiej pieśni dotkniesz łokciami ognia i wyskoczysz przez dymnik na dwór.

Narada skończyła się, słońce zaszło i zbliżała się pora rozpoczęcia tańców, więc Jeleń i jego współplemieńcy ruszyli w drogę do domu tańca Wilków, a idąc śpiewali.

Wódz Dzięcioł usłyszał ich i powiedział do swoich Wilków:

- Nie wpuścimy Jeleni do domu tańca, bo pewno by spróbowali ukraść nam ogień.

Ale córka wodza zaczęła go prosić, żeby przyjął gości, bo chciała zobaczyć ich tańce.

- Podobno Jelenie tańczą bardzo dobrze - mówiła.

- A więc otwórzcie im drzwi - rozkazał podwładnym Dzięcioł  - ale pilnujcie, żeby Jelenie w tańcu nie zbliżali się do ogniska. Gdy wszyscy wejdą, zamknijcie drzwi i załóżcie w poprzek nich belkę, aby nikt nie mógł uciec.

Wilki zrobiły wszystko tak, jak im wódz kazał. Goście zaczęli śpiewać pierwszą pieśń, a Jeleń zatańczył krążąc wokół ogniska.

Kiedy się skończyła pierwsza pieśń Jeleni, zwrócił się do Wilków.

- Jest okropnie gorąco, czy nie zechcielibyście otworzyć dymnika i wpuścić trochę chłodnego, świeżego powietrza?

- Otwórzcie - zgodził się Dzięcioł. - Jest rzeczywiście bardzo gorąco, a Jeleń przecież nie skoczy tak wysoko, żeby uciec przez dymnik.

Gdy już dymnik był szeroko otwarty, przewodnik śpiewaków zaintonował drugą pieśń, a Jeleń znowu się puścił w taniec dokoła ogniska. Ilekroć się do niego przybliżał, Dzięcioł dawał znak swoim ludziom, żeby napomnieli tancerza. Jeleń wirował coraz prędzej i wreszcie zbliżył łokcie do ognia, kora cedrowa chwyciła płomienie, a Jeleń podskoczył i umknął przez dymnik.

Wbiegł do lasu, zaś wojownicy plemienia Wilków trop w trop za nim. Kiedy się zbliżali, Jeleń rzucił za siebie kamień i natychmiast między nim a pościgiem wyrosła ogromna góra; zanim prześladowcy wspięli się na górę, Jeleń ubiegł spory kawałek drogi. Kiedy po raz drugi go dopędzali, rzucił za siebie grzebień, który się przemienił w gęste, kolczaste zarośla, czepiające się odzieży Wilków i hamujące ich rozpęd.

Wreszcie przedarli się przez krzaki i znów następowali Jeleniowi na pięty, więc chlusnął za siebie olejem i ogromne jezioro odgrodziło go zaraz od przeciwników.

    Zanim tamci przepłynęli jezioro, Jeleń zobaczył na plaży muszlę Pobrzeżka.

- Proszę cię, Pobrzeżku - rzekł - otwórz usta i schowaj w nich ogień, który ukradłem z domu wodza Dzięcioła. Nie mów Wilkom, w którą stronę pobiegłem.

Pobrzeżek wziął ogień w usta i ukrył go, a Jeleń pomknął dalej.

W chwilę później nadeszli wojownicy z plemienia Wilków i zobaczyli Pobrzeżka.

- W którą stronę uciekł Jeleń? - spytali.

Pobrzeżek mając w ustach ogień nie mógł im odpowiedzieć, tylko mruczał: Hm, hm - i wskazywał w coraz to inną stronę, żeby ich zmylić.

         Toteż wojownicy z plemienia Wilków stracili ślad Jelenia i w końcu z niczym wrócili do domu. Ogniem, przechowywanym przez Pobrzeżka, podzielili się wszyscy ludzie i odtąd wszędzie na ziemi palą się ogniska.

 

 Przedruk za:Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ SENEKÓW

 

Przesłanie  z  Krainy  Szczęśliwych  Łowów

 

Człowiek, który zapisał niniejszą historię, nazwał ją „starożytną legendą z nowoczesnym morałem”. Podobnie jak wielu XIX­wiecznych badaczy irokeskiej mitologii twierdził, że aż do przy­bycia białych Irokezi (plemię Seneków wchodziło, jak wiemy, w skład Ligi Irokezów) nie znali pojęcia nieba ani jednego panującego nad wszystkim Wielkiego Ducha. Wierzyli natomiast w liczne duchy, które wkrótce przekształciły się w ich mitologii w atrybuty jedynego Wielkiego Ducha.

 

W pradawnych czasach Szkodnik płatał tyle złośliwych figli ludziom, że wszystkie plemiona wysłały tropicieli, żeby go znaleźli i ujęli. Słysząc ich groźne głosy we wszystkich lasach, zrozumiał, że jest ścigany, uciekł więc daleko i schował się w jaskini pod skałą. Tropiciele nie dogonili Szkodnika, lecz zobaczyli tak świeże ślady, że się spodziewali złapać go następnego dnia.

Nazajutrz jednak Szkodnik był już znów bardzo daleko i wysoko, bo zdążył umknąć, gdy tamci spali. Tej nocy ukryli się w dziupli spróchniałego pnia. Następnego dnia usłyszał głosy ścigających go ludzi i nie mógł wątpić, że zbliżają się bardzo szybko. Upatrzył więc sobie drzewo o grubych konarach i schował się w jego koronie, ale przedtem powyrywał wokół niego krzaki i trawę. Tropiciele stracili ślad Szkodnika w tym miejscu i pobiegli dalej. Dopiero wieczorem wrócili i założyli pod drzewem obóz.

Dym z ich ogniska wił się pomiędzy gałęziami i wzbijał prostym słupem ku niebu. Szkodnik żeglował z dymem wysoko, coraz wyżej. Mijał piękne jeziora i tereny łowieckie rojące się od zwierzyny, roz­ległe pola kukurydzy, fasoli, tytoniu i dyń. Widział gromady urodziwych Indian, którzy w swoich wigwamach mieli bogate zapasy suszonego sarniego i niedźwiedziego mięsa. Wędrował coraz dalej i wyżej, aż trafił do wigwamu Wielkiego Wodza.

Tam Szkodnik odpoczywał po podróży i pozostał przez sto miesięcy, przyglądając się obyczajom mieszkańców tej krainy i ucząc się ich języka. Pewnego razu Wielki Wódz powiedział mu, że czas, aby wrócił do swoich.

- Nie mam ochoty odchodzić stąd - odparł Szkodnik. - Czuję się bardzo szczęśliwy w tym kraju.

         - To jest Kraina Szczęśliwych Łowów - rzekł Wielki Wódz. ­ Przyjęliśmy cię tutaj, żebyś się nauczył naszych obyczajów i powiedział swoim, jak mają postępować, jeśli chcą się kiedyś dostać do tej krainy. Wrócisz teraz w swoje rodzinne strony, spełnisz moje polecenie, a potem będziesz mógł znów przyjść tutaj i zamieszkać już na zawsze z nami. Tym razem pozwoliliśmy ci tylko przyglądać się wszystkiemu. Gdy przyjdziesz powtórnie, będziesz mógł polować, łowić ryby i robić, co ci się spodoba. Tymczasem musisz jednak wrócić na ziemię i przekazać ludziom to, czego się tu nauczyłeś.

Na chmurze dymu, która przybrała postać orła, Szkodnik spłynął w dół i znalazł się na wierzchołku tego samego drzewa, z którego przedtem rozpoczął podróż do Krainy Szczęśliwych Łowów. Gdy otworzył oczy, słońce świeciło jasno. Ścigający go ludzie od dawna zwinęli obóz i odeszli.

Zlazł więc z drzewa i powędrował ku swoim, rozmyślając o wszystkim, co widział i słyszał w tamtym kraju.

- Nie będę już szkodził ludziom - postanowił. - Powiem im to wszystko, czego się dowiedziałem w Krainie Szczęśliwych Łowów.

Po długim marszu zobaczył przed sobą wioskę i zawiadomił jej mieszkańców o swoim przybyciu przyjętym powszechnie zawołaniem. Zaraz też na jego spotkanie wybiegli gońcy, a wkrótce zjawił się wódz i gromada ludzi.

- Jakie nowiny przynosisz? - pytali.

- Ja jestem ten, którego nazywaliście Szkodnikiem, ale odtąd przybieram imię Zwiastuna Pokoju - oznajmił. - Wielki Wódz gościł mnie w Krainie Szczęśliwych Łowów, a teraz przysłał mnie z powrotem, żebym wam powiedział, jakim sposobem wy też możecie się tam dostać.

Gdy im opowiedział co widział w Krainie Szczęśliwych Łowów, rozpalili ogromne ognisko i tańczyli wokół niego wykrzykując z radości, jakiej nigdy nie znali. Potem usiedli w krąg, żeby słuchać przesłania przyniesionego od Wielkiego Wodza przez Zwiastuna Pokoju.

- Wielki Wódz na Wysokościach, Wielki Duch, jest niewidzialny, ale zawsze czuwa nad nami. Będzie się nami opiekował, jeśli mu zaufamy. Nigdy nie umrze i rządzi wszystkim dla naszego dobra. Powiedział mi, że powinniśmy mu dziękować, bo to on sprawia, że się zmieniają pory roku tak, by kukurydza i fasola, i dynie rosły i dojrzewały dla nas. Obrażamy go, gdy zabijamy swoich współbraci.

Prosi was, żebyście się trzymali z dala od jego przewrotnego brata, który się nazywa Zły, i jest bardzo zły. On to sprowadza pomór, gorączkę, on stworzył jadowite gady i trujące rośliny, zakłóca pokój i roznieca wojny. Ale jeśli będziemy posłuszni słowom Wielkiego Ducha, Zły nie będzie mógł nam wyrządzić żadnej szkody.

Wielki Duch ma swoich wysłanników, którzy pomagają mu w pracy. Czuwają nad ludźmi, opiekują się matkami i ich nowo narodzonymi dziećmi, ratują tych, których Zły dręczy chorobą. Zły także ma swoich wysłanników, którzy mu pomagają, sieją zarazę albo szepcą do naszych uszu złe myśli, abyśmy się buntowali przeciw Wielkiemu Duchowi panującemu nad wszystkim.

Jednym z wysłańców Wielkiego Ducha jest Heno. Heno ma worek pełen piorunów. Gromadzi chmury i spuszcza na ziemię deszcz, Jest więc przyjacielem kukurydzy, fasoli i dyni. On też karze czarowników i złych ludzi. Módlcie się do Hena, kiedy siejecie, i dziękujcie mu, kiedy zbieracie plony. Módlcie się także do Wielkiego Ducha, który go zesłał i kazał mu się o was troszczyć. Heno nazywa się również Dziadkiem. Jest też Duch Wiatrów. On to porusza powietrze, lecz sam jest przywiązany do skały. Więzy mu dokuczają, więc się szamocze, próbując je zerwać. Kiedy się bardzo miota, wiatry uciekają od niego i wieją wówczas na ziemi. Niekiedy Duch Wiatrów cierpi okropnie i rzuca się gwałtownie. Wtedy wiatry szaleją i wyrządzają wiele szkód Po walce Duch zmęczony usypia, a wiatry się uspokajają.

Jest duch opiekujący się kukurydzą i duch, który opiekuje się fasolą solą, i inny, który się troszczy o dynie. Są to duchy siostrzane, kochające się nawzajem. Powinniście je nazywać Opiekunkami Życia.

Duchy są wszędzie: w wodzie, w ogniu, w każdym drzewie, w jagodach, ziołach, w tytoniu i w trawie. Pomagają one Wielkiemu Wodzowi, władcy wszystkich rzeczy. Trzeba zawsze okazywać wdzięczność tym dobrym duchom.

Takie przesłanie przyniosłem wam od Wielkiego Ducha. Bądźcie posłuszni jego nakazom, a on przygotuje dla was miejsce w Krainie Szczęśliwych Łowów.

Skończywszy przemówienie, Zwiastun Pokoju kazał Indianom wrzucić do ogniska garść tytoniu w ofierze Wielkiemu Duchowi, sam zaś został zaraz uniesiony na słupie dymu do Krainy Szczęśliwych Łowów. A lud śpiewał i tańczył wokół żarzącego się ogniska narad.

 

 Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ   CZIPEWEJÓW

POST  CHŁOPCA   PIERWSZY  RUDZIK

         Gdy jedyny syn bardzo starego człowieka osiągnął wiek, w którym wypadało mu odbyć wielki post, ojciec zrobił wszystko, co mógł, żeby zapewnić chłopcu potężnego ducha opiekuńczego. Pragnął, żeby synowi ukazał się mocny duch, który go wywyższy ponad wszystkich mężczyzn plemienia.

        Dopilnował więc, żeby chłopiec oczyścił się dokładnie, nie zostawiając na swoim ciele ani odrobiny brudu, także pod paznokciami. Postanowił też, że jego syn będzie pościł dłużej niż inni mężczyźni z ich plemienia, nawet ci, którzy słynęli z mądrości lub niezwykłej odwagi. Chłopiec kilka razy wykąpał się w szałasie potów i spłukiwał w pobliskim strumieniu. Wyszorował się świerkowymi gałązkami, żeby z czystym ciałem przystąpić do wielkiego postu. Ojciec tymczasem zbudował dla niego mały szałas z dala od rodzinnego domu i wioski. Ziemię w szałasie wyścielił nową matą.

- Połóż się na macie - rzekł do syna, gdy ten już się wypocił i wymył porządnie. - Musisz wytrzymać post, jak przystało mężczyźnie. Po dwunastu dniach przyniosę ci jedzenie i ojcowskie błogosławieństwo.

Chłopiec zastosował się ściśle do poleceń ojca. Leżał spokojnie z zakrytą twarzą i czekał, aby duch się odezwał i udzielił mu swej nauki. Ojciec odwiedzał go co dzień rano, dodawał mu otuchy i przypominał, że zyska wielkie zaszczyty i sławę, jeżeli wytrzyma post przez dwanaście dni. Podczas siedmiu pierwszych wizyt ojca syn nic nie mówił. Leżał bez ruchu i niczym nie zdradzał niezadowolenia. Ale dziewiątego dnia postu odezwał się słabym głosem:

- Ojcze, sny mnie ostrzegają, że grozi mi coś złego. Pozwól, żebym przerwał teraz post i rozpoczął go znowu za jakiś czas.

- Synu! - odparł ojciec. - Nie rozumiesz, o co prosisz! Jeśli teraz złamiesz post, przepadnie cała twoja chwała. Zdobądź się na cierpliwość. Za trzy dni spełni się twoje życzenie. Wiesz przecież, że chodzi o twoje dobro. Błagam cię, wytrwaj, pocierp jeszcze tych kilka dni.

Chłopiec szepnął coś z cicha i owinął się szczelnie derką. Gdy ojciec przyszedł dziesiątego ranka, syn nie ruszał się i milczał, lecz jedenastego dnia znowu poprosił:

- Ojcze, pozwól mi teraz przerwać post.

Ojciec odpowiedział mu słowo w słowo to samo, co poprzednio, i dodał:

- Jutro własnymi rękami przygotuję i przyniosę dla ciebie posiłek.

Chłopiec milczał i nie ruszał się wcale. Można by pomyśleć, że umarł, gdyby nie to, że słaby oddech podnosił jego pierś.

Nazajutrz ojciec z radością przygotował jedzenie i pośpieszył do szałasu. Nie wątpił, że synowi objawi się wreszcie duch, który go poprowadzi ku wielkiej chwale. Zbliżając się usłyszał ze zdumieniem, że chłopiec coś mówi. Ojciec schylił się i zajrzawszy przez szczelinę zdumiał się jeszcze bardziej: chłopiec smarował się czerwoną farbą. Skończył już malować pierś i teraz malował kark i barki o tyle, o ile mógł ich dosięgnąć ręką.

- Ojciec zniszczył przyszłość moją jako istoty ludzkiej - mówił do siebie. - Nie chciał wysłuchać mych próśb. Straci na tym, ale ja będę jako ptak szczęśliwy, bo okazałem synowskie posłuszeństwo. Tylko on ucierpi, ponieważ mój duch opiekuńczy jest sprawiedliwy. Nie spełnił moich życzeń, ale zlitował się i w inny sposób mnie pocieszył. Dał mi nową postać. A teraz muszę już odlecieć.

W tym momencie ojciec krzyknął z rozpaczą:

- Synu mój! Synu! Nie opuszczaj mnie! Błagam!

Ale chłopiec, lekki jak ptak, skoczył na szczyt szałasu i przysiadł na najwyższej żerdzi. Przemienił się w rudzika. Z litością spojrzał w dół na ojca i zaczął go pocieszać:

- Nie martw się, ojcze! Nie ubolewaj nad zmianą, którą we mnie widzisz. Będę szczęśliwszy jako ptak, niż byłbym jako człowiek.  Pozostanę przyjacielem ludzi i zamieszkam w pobliżu ich domów. Będę wesoły i zadowolony. Nie wyrosnę na wielkiego wojownika ani na mądrego doradcę, ale będę co dzień głosił pokój i radość. Będę ludzi rozweselał śpiewem i postaram się ich natchnąć taką samą beztroską i wesołością, jakimi się sam cieszę. To nie gorsze od chwały, której ty, ojcze, dla mnie pragnąłeś. Jestem teraz wolny od wszelkich trosk i cierpień człowieczego życia. Znajdę dość pożywienia w lasach i na polach i nie utrudzę się na ścieżkach, które poprowadzą mnie w powietrzu i w blasku słońca.

        Pierwszy rudzik, jak gdyby uszczęśliwiony, że ma skrzydła, rozpostarł je szeroko i śpiewając jedną ze swoich najmilszych pieśni pofrunął do sąsiedniego lasu.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ CZIPEWEJÓW

 

DLACZEGO  JEŻOZWIERZ  MA  KOLCE

 

Niegdyś, kiedy świat był jeszcze młody, jeżozwierze nie miały kolców. Pewnego dnia Jeżozwierz spotkał w lesie Niedźwiedzia, który chciał go zjeść. Ale Jeżozwierz wspiął się aż na czub drzewa i tym sposobem się uratował.

Nazajutrz Jeżozwierz zatrzymał się pod krzakiem głogu i zauważył, że jego ciernie boleśnie kłują. Wpadł na świetny pomysł. Ułamał kilka gałęzi głogu i ułożył je sobie na grzbiecie. Poszedł do lasu i tam czekał na Niedźwiedzia. Kiedy Niedźwiedź rzucił się na niego, Jeżozwierz zwinął się w kłębek. Niedźwiedź musiał się cofnąć, bo kolce okropnie go kłuły.

Całe to zdarzenie śledził Nanabozho. Zawołał Jeżozwierza i spytał:

- Skąd ci przyszedł do głowy taki sposób obrony?

- Zawsze mi groziła śmierć, gdy Niedźwiedź kręcił się w pobli­żu; więc gdy zauważyłem kolce na krzaku głogu, pomyślałem, że mogłyby mi pomóc - odparł Jeżozwierz.

Wtedy Nanabozho ułamał kilka gałęzi głogu, zeskrobał z nich korę tak, że stały się białe, oblepił ciało Jeżozwierza gliną, powtykał w nią kolce i sprawił, że wrosły od razu w skórę zwierzątka.

- Teraz idź do lasu - rozkazał.

Jeżozwierz spełnił rozkaz, a Nanabozho schował się za drzewem. Wkrótce nadszedł Wilk i rzucił się na Jeżozwierza, ale natychmiast odskoczył i wyjąc z bólu umknął. Nadszedł Niedźwiedź, ale nawet się nie zbliżył do Jeżozwierza, tak się bał jego kolców.

Tak się stało, że jeżozwierze po dziś dzień mają kolce.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r.

PLEMIĘ CZIPEWEJÓW

 

DUCH  KUKURYDZY

 

        Niegdyś, dawno temu, zdarzyło się, że pewien szczep Czipewejów zebrał wyjątkowo obfite plony kukurydzy. Ludzie ci pysznili się swoim bogactwem i tak ich ono rozzuchwaliło, że gospodarowali nim rozrzutnie. Objadali się bez umiaru, karmili kukurydzą psy, zostawiali część plonów na polu pozwalając im gnić bezużytecznie. Dzieci bawiły się kolbami kukurydzy i rzucały je w błoto.

Gdy się wszyscy najedli tak, że więcej już się w ich żołądkach nie mieściło, zakopali resztę w ziemi i wyruszyli na polowanie. Spotykali wielkie stada jeleni i łosi, lecz nie mogli nic złowić ani zabić. Zdawało się, że myśliwi oślepli: strzały chybiały celu, a zwierzyna umykała zwinniej i szybciej niż zazwyczaj. Nie zdobywali więc świeżego mięsa, a prowianty, które zabrali ze sobą, wkrótce się wyczerpały i głód zaczął ludziom doskwierać.

Przypomnieli sobie o zakopanej w wiosce kukurydzy i wysłali po nią kilku mężczyzn. Niestety okazało się, że do zapasów dobrały się myszy i zżarły wszystko.

Zmartwili się bardzo, gdy wysłannicy wrócili do obozowiska myśliwych z pustymi rękami.

- Za co zostaliśmy tak ciężko ukarani? - pytali jeden drugiego.

Powtarzając to pytanie bili w bębny i śpiewali święte pieśni.

Był między nimi pewien człowiek, który nigdy, nie brał udziału w marnotrawstwie kukurydzy. Przeciwnie, bardzo bolał nad tym, że jego współplemieńcy poniewierają wspaniałym darem Pana Życia. Rozmyślając ze smutkiem o ludzkim łakomstwie i rozrzutności wybrał się samotnie do lasu. Słyszał z daleka dudnienie bębnów i śpiew, gdy mężczyźni z jego szczepu próbowali obrzędami przebłagać duchy, najwidoczniej na nich zagniewane. Samotny wędrowiec zaszedł tymczasem w głąb puszczy, nie tkniętej, jak mu się wydawało, ludzką stopą.

Nagle znalazł się na polance. Pośrodku łączki wznosił się kopiec, a na jego szczycie stał szałas z kory brzozowej. Zbliżając się usłyszał płacz i jęki, więc zaciekawiony wszedł do szałasu. Na posłaniu z brudnych, zniszczonych skór leżał człowieczek; był bardzo blady. Wyglądał na chorego i miał strapioną minę. Człowieczek ten zaczął się żalić gościowi:

- Spójrz, jakiego nędzarza ze mnie ludzie zrobili! Jestem ich najlepszym przyjacielem, a oni mnie znieważali i szargali w błocie. Pozwalali, żeby psy szarpały na mnie odzież. Krzywdzili mnie na wszystkie możliwe sposoby. Dlatego sami teraz cierpią biedę. Przy­jaciele, jeżeli się kłócą, zawsze sobie nawzajem zadają rany.

Przybysz był oszołomiony, bo zrozumiał, na kogo patrzy i czyich skarg słucha.

A tamten drżącym głosem ciągnął dalej:

- Dobrze, że przyszedłeś tutaj i zobaczyłeś, w jakiej nędzy żyję. W moim dzbanie ma ani kropli wody. Nie zostawili mi odzieży, choćby liści, żebym się mógł ochronić przed chłodem. Chwasty zarosły mój ogród. Drapieżne zwierzęta czają się wokół mojego szałasu. Wkrótce pewnie mnie pożrą. Wracaj do swoich i powiedz im, coś tutaj widział i słyszał.

Serce dobrego Indianina napełniło się litością; obiecał człowieczkowi spełnić jego życzenie i pośpieszył z powrotem do obozowiska. Opowiedział współbraciom, jak wygląda szałas dobroczynnego ducha kukurydzy, jak mieszkaniec tego szałasu cierpi i jaką znosi nędzę.

- Mówił mi, że to wy doprowadziliście go do tego stanu - rzekł na zakończenie - i że to przez własne marnotrawstwo ściągnęliście na siebie nieszczęście.

Ludzie ze zdumieniem wysłuchali tej historii. Zrozumieli dopiero teraz, jak bardzo zawinili. Szybko zwinęli obóz, wrócili do swej wioski do nie zasianych pól, na których rozpleniły się chwasty. Zło­żyli psa w ofierze duchowi kukurydzy, oczyścili pole i przygotowali je pod zasiew. Garstkę ziaren nie zjedzonych przez myszy posiali w ziemi bardzo starannie, śpiewając pieśni, które należy śpiewać przy tej robocie.

W biedzie przeżyli do pory żniw. Zebrali obfite plony, użyli ich rozumnie i oszczędnie. Gdy potem wyruszyli na polowanie, szczęście im sprzyjało, ponieważ wciąż jeszcze szczerze żałowali, że zawinili łakomstwem i marnotrawstwem.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: „Legendy Indian kanadyjskich”; Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1982 r

8



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Plemiona Indian Ameryki Południowej(1)
Plemiona Indian USA i Kanady, DZIEJE RZYMU
Plemiona Indian USA i Kanady, ♣Amerykanistyka
Plemiona Indian Ameryki Północnej
Plemiona Indian Ameryki Południowej
Mity i Legendy Indiańskie 40 opowieści [ilustr][1]
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Bajania o Borucie, Mity i legendy Polski
Legendy z Kazimierza Dolnego, Bajki,mity legendy
Mity i legendy Polski - Stara Wieś, Mity i legendy Polski - zbiór tekstów
Mity i legendy Polski - Mity Pomorza, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Opoczno, MITOLOGIE ŚWIATA
BOGOWIE NORDYCCY, legendy, podania, baśnie, wierzenia, mity
Mity i legendy Polski - Duchy, Mity i legendy Polski
Mity i legendy jako tworzywo literatury fantasy[1]
Mity i legendy Polski Duchy Łąckiego Jeziora
Mity i legendy Polski - Legendy ludowe o Matce Bożej, Nauka, Mitologia
Mity i legendy Polski - Ruś, MITOLOGIE ŚWIATA

więcej podobnych podstron