Jean Vanier każda osoba jest historią świętą(1)


Jean Vanier

Każda osoba jest historią świętą

Przełożyli Katarzyna i Piotr Wierzchosławscy

Wydawnictwo „W drodze" Poznań 1999

SPIS TREŚCI

PRZEDMOWA 5

I. MURY 13

Mur między silnymi i słabymi 18

Mur strachu wokół śmierci 20

Mury więzień 21

Mury wokół obozów uchodźców 23

Mury między ludami, rasami i narodami 24

Jerozolima — miasto Boga i miasto murów nienawiści 26

Mury między bogatymi i biednymi 29

Mur rywalizacji: być najlepszym 32

Lęk przed innością 37

Mury, które chronią 38

II. KOMUNIA I ZRANIENIE 41

1. Pragnienie komunii 43

Komunia, hojność, współpraca 45

Eryk 47

Komunikacja: język miłości 49

Wzajemna komunia — darem wolności 52

Wzajemna komunia wpisana w czas 53

Wzajemna komunia i słabość 55

Owoce wzajemnej komunii 56

  1. Narodziny zranienia 59

Różne źródła zranienia serca 62

Miłość zaborcza 66

Miłość oparta na kłamstwie 67

Strach przed miłością 68

Być najlepszym 70

Mur wewnętrzny 71

Mur, moralność, wybory 73

Ukryty świat podświadomości po drugiej stronie muru 75

  1. Trudności we wzajemnej więzi 77

Osąd, który dzieli 79

Strach przed otwarciem naszych serc 81

Lęk przed ubogim, który krzyczy 84

Więź, która jest przyczyną lęku 86

Strach przed wrogiem 88

Oczekiwania, które uniemożliwiają komunię 90

III. ETAPY ŻYCIA .. 93

  1. Dzieciństwo — wiek zawierzenia .. 95

Dziecko, istota pełna ufności . 95

Dziecko potrzebuje wychowania . 98

Wychowanie przez jedność małżonków 102

Wiara w rozwój dziecka 104

  1. Wiek dojrzewania, wiek poszukiwania, wiek hojności, wiek ideału………………………………………………………...107

Przyjaciele 109

Ideał ……………………………………. ……………….…..…..110

Prawo i przewodnik duchowy…………………………..….……. 113

Piękno i słabość młodego człowieka ……………………..…….. 114

  1. Dorosłość: wiek zakorzenienia, płodności i odpowiedzialności ..…… 117

Znaleźć swoją ziemię ……………..…………………………….. 117

Płodność i produktywność.. 120

Płodność każdej ludzkiej więzi 122

Autorytet i odpowiedzialność 125

Pracować dla sprawiedliwości 130

Sprawowanie władzy — szkołą dojrzewania 132

Dorosły — odkrycie błędu i poczucia winy 134

4. Starość: wiek radości i wyrzeczeń 138

Starość 138

Smutek i żałoba 139

Ku moim własnym czasom żałoby 147

Koniec życia 148

Starość i agonia 150

Śmierć 152

  1. ROZWÓJ I WZROST CZŁOWIEKA 155

Wzrastanie 158

Ziarno, które wzrasta 161

Determinizm i brak determinizmu we wzroście człowieka 162

Sens życia .164

Każda osoba ma swoją tajemnicę i swoje przeznaczenie………... 166

Aby wzrastać, trzeba zaakceptować siebie……………………..... 168

Znaleźć ziemię i dobry pokarm 169

Istoty powołane do komunii, współdziałania i kompetencji ……..171

Być odprężonym i w dobrej formie …………………………….. 174

Towarzyszenie …………………………………………….…... 176

Kryzys…………………………………………………………… 181

Przycinanie gałęzi…………………………………………..…… 185

Stać się samym sobą……………………………………………... 188

Żyć w naszej nowoczesnej kulturze 191

  1. ŚRODOWISKO I OTOCZENIE CZŁOWIEKA 195

Osoba i społeczeństwo 200

Niebezpieczeństwo: grupa przyjaciół, rodzina i wspólnota

skupione na sobie 203

Wspólnota ludzka: spotkania interpersonalne 206

Radości i bóle dzielonego życia …...210

Dokonać przejścia …...213

Przyjęcie inności …..214

Rola osoby słabej jako czynnika wprowadzającego jedność

we wspólnocie ..217

Wspólnota miejscem integracji seksualności 219

Ciało wspólnotowe, miejsce kultury i świętowania 222

Każdy potrzebuje wspólnoty 226

VI. WYBIERAĆ POKÓJ 229

Uwewnętrznienie 239

Szukanie tego, który jest pokorny, mały i inny 244

Być uzdrowionym przez ubogiego 247

Być dyspozycyjnym 253

Wewnętrzne przemienienie 254

Przyjęcie wroga 257

Czy to co niemożliwe może stać się możliwe? 261

Rozwiązywanie konfliktów 266

Czynienie wymówek 270

Non-violence 271

Rozwiązywanie konfliktów w wymiarze politycznym 274

Z gwiazd prosto w błoto 276

PODZIĘKOWANIA 283

--> PRZEDMOWA

Od ponad trzydziestu lat żyję we wspólnocie Arki z ludźmi do­tkniętymi upośledzeniem umysłowym. Wcześniej byłem oficerem marynarki wojennej i profesorem filozofii. Moja przygoda z Arką rozpoczęła siew 1963 roku, kiedy ojciec Thomas Philippe, dominika­nin, zaprosił mnie do Trosly-Breuil, niewielkiego miasteczka niedale­ko Compiegne, sto kilometrów na północ od Paryża, abym poznał jego nowych przyjaciół, osoby z upośledzeniem umysłowym, żyjące w pry­watnym ośrodku, którego był kapelanem. Jechałem tam z pewnymi oporami, a nawet lękiem, by spotkać ludzi słabych i kruchych, okale­czonych z powodu wypadku lub choroby, z pewnością jeszcze bar­dziej okaleczonych przez pogardę i odrzucenie. Wizyta ta głęboko mnie wzruszyła. Wszyscy oni wydawali się spragnieni przyjaźni i uczucia. Każdy okazywał mi swoje przywiązanie, pytając słowem lub spojrze­niem: „Czy kochasz mnie? Czy chcesz stać się moim przyjacielem?"

Każdy z nich zadawał mi pytanie także swoim obolałym, zranio­nym ciałem: „Dlaczego? Dlaczego jestem właśnie taki? Dlaczego moi rodzice mnie nie chcą? Dlaczego nie jestem taki, jak moi bracia i moje siostry?"

W ten oto sposób wkroczyłem w zupełnie nieznany mi dotąd świat cierpienia. Poruszony tymi pytaniami, zacząłem odwiedzać szpitale psychiatryczne, ośrodki i domy opieki. Spotkałem się także z rodzi­cami osób z upośledzeniem umysłowym. Stopniowo odkrywałem[Author:j] --> ogrom ich cierpienia oraz olbrzymi rozmiar i skalę tego problemu. W tamtym czasie w salach szpitali psychiatrycznych były setki ludzi kręcących się w kółko, ospałych, o twarzach wyrażających rozpacz, które jednak rozjaśniały się w chwili, gdy ktoś spojrzał na nich jak na osobę. To doświadczenie zmieniło całe moje życie.

W przytułku niedaleko Paryża spotkałem dwóch mężczyzn z upośledzeniem umysłowym, Raphaela i Philippe'a. Niewielki wzro­stem Raphael przeszedł zapalenie opon mózgowych. Sprawiło ono, że stał się spastyczny i jego ciało cierpiało na brak równowagi. Philippe mógł mówić, ale po przebytym zapaleniu mózgu miał spa­raliżowaną nogę i jedno ramię. Obaj po śmierci rodziców zostali umieszczeni w tym schronisku. Nikt jednak nie zapytał ich wtedy o zdanie. Kupiwszy mały, podniszczony domek w miasteczku Trosly i otrzymawszy wszystkie niezbędne zezwolenia od władz lokal­nych, zaprosiłem Raphaela i Philippe'a, by zarnieszkali razem ze mną.

W ten właśnie sposób zaczęła się przygoda Arki

Mieszkaliśmy razem. Wszystko robiliśmy wspólnie, wspólnie go­towaliśmy, wspólnie sprzątaliśmy, wspólnie uprawialiśmy ogród, cho­dziliśmy na spacery itd. Poznawaliśmy się nawzajem. Uświadamia­łem sobie głębię ich cierpień, a w szczególności tego, że zawsze sądzono, iż sprawili zawód swoim rodzicom i otoczeniu i nigdy nie byli postrzegani jako wartościowi ludzie.

Na każdym kroku spotykałem się z uprzedzeniami wobec Ra­phaela i Philippe'a. Traktowano ich z dystansem, czasem z litością ale najczęściej z pogardą. Gruby mur oddzielał ich od tych, których nazywa się tym okropnym określeniem: „ludzi normalnych". Żyjąc z nimi, zdałem sobie także sprawę z własnych uprzedzeń. Nie słu­chałem ich wystarczająco. Powoli i stopniowo zrozumiałem, że w większym stopniu należało szanować ich wolność i ich wybory.[Author:j]

--> Nasza przyjaźń pogłębiła się. Byliśmy szczęśliwi dlatego, że byliśmy razem. Zasiadaliśmy do stołu pełni radości; były to chwile wyjątkowe, chwile prawdziwego świętowania. Rytm naszego życia był prosty. Pracowaliśmy w domu i w ogrodzie (później także w warsztatach), były posiłki, czas wolny i modlitwa. Raphael i Philippe nie byli już dla mnie osobami z upośledzeniem, ale przyjaciółmi. Sprawiali, że czułem się dobrze i wydaje mi się że oni także czuli się dobrze ze mną. Później dołączyli do nas inni. Mogliśmy wtedy przyjąć nowe osoby z upośledzeniem umysłowym. Arka zaczęła się rozwijać.

Dziś w pierwszej wspólnocie w Trosly jest prawie czterysta osób: dwieście osób z upośledzeniem umysłowym i dwustu asystentów. Mieszkamy w około dwudziestu domach w kilku pobliskich miejscowościach. Pracujemy w ogrodzie i w różnych warsztatach. Spośród osób z upośledzeniem około trzydziestu mieszka samodzielnie i przy­chodzi pracować razem z nami. Wśród asystentów są osoby mają­ce rodziny, jak również celibatariusze. Prawie połowa z nich zdecy­dowała zaangażować się na stałe; pozostali przychodzą na okres od trzech miesięcy do trzech lat. Począwszy od tej pierwszej wspólno­ty w Trosly powstało około stu następnych wspólnot w dwudziestu sześciu krajach, na pięciu kontynentach. Wszyscy przyjęliśmy tę samą Kartę, która określa nasze cele, ideę i sens naszego wspólnotowego życia. Mieszkamy wspólnie, upośledzeni z asystentami, w małych domach położonych w miasteczkach lub dzielnicach wielkich miast. Tworzymy nową rodzinę; silni pomagają słabym i słabi pomagają silnym.

W 1971 roku powstały wspólnoty Wiary i Światła. Razem z Marie-Helene Mathieu i innymi przyjaciółmi mieliśmy okazję zor­ganizować międzynarodową pielgrzymkę dla osób z upośledzeniem umysłowym, ich rodzin i przyjaciół. Było nas dwanaście tysięcy piel­grzymów. Dla wszystkich był to prawdziwy wybuch radości, zwłasz­cza dla wielu rodziców, którzy boleśnie przeżywali odrzucenie syna lub córki. Wiara i Światło zajęła się organizacyjną stroną tej piel­grzymki. Dzisiaj w siedemdziesięciu krajach istnieje ponad tysiąc[Author:j] --> dwieście wspólnot Wiary i Światła. Każda z nich składa się z około trzydziestu osób: osób z upośledzeniem umysłowym, ich rodzin i przyjaciół. Członkowie tych wspólnot nie mieszkają razem, ale spo­tykają się regularnie, raz lub kilka razy w miesiącu, aby dzielić się swoimi smutkami i radościami, wspólnie świętować i modlić się. Wspólnoty Arki oraz Wiary i Światła skupione są, każda na swój sposób, wokół osoby z upośledzeniem umysłowym, uznawanej za pełnowartościową osobę ludzką zdolną nie tylko przyjmować od innych, ale także innym dawać.

Dotykamy w tym miejscu paradoksu Arki oraz Wiary i Światła, paradoksu, który stanowi istotę tej książki. Osoby z upośledzeniem umysłowym, tak bardzo ograniczone w sferze intelektualnej i manu­alnej, przejawiają często większe zdolności w sferze uczuciowej. Ich upośledzenie intelektualne rekompensowane jest przez nadmiar naiwności i zaufania do ludzi. Obce są im ogólnie przyjęte zasady poprawnego zachowania. Osoby te żyją bliżej tego, co najważniej­sze. W naszych społeczeństwach opartych na rywalizacji, społe­czeństwach kładących nacisk na siłę i wymierną wartość, bardzo trudno jest im znaleźć swoje miejsce i z każdego współzawodnic­twa wychodzą przegrani. W zamian mają do zaproponowania nie­powtarzalne poczucie przyjaźni i jedności serca. Jako osoby słabe mogą głęboko poruszyć i przemienić serca silnych, jeśli tylko ze­chcą oni słuchać głosu, który dochodzi do nich z dołu. W naszych rozdrobnionych i stale migrujących społeczeństwach, w miastach ze stali, szkła i samotności osoby z upośledzeniem są jak cement, który może łączyć ludzi. Odkrywamy zatem ich miejsce. Mają do odegrania ważną rolę w uzdrawianiu serc i w burzeniu barier, które odgradzają ludzi od siebie i sprawiają, że nie mogą żyć szczęśli­wie...

Aby rzeczywiście zrozumieć to ważne i paradoksalne miejsce osób z upośledzeniem, tak często w dramatyczny sposób odrzuca­nych, osobiste doświadczenie wydaje mi się niezbędne. Słowa i teorie nie wystarczają nawet świadectwa niewiele tu znaczą. To, o czym mówię, może wydać się naiwne, utopijne, może wydać się[Author:j] --> jeszcze jednym sposobem na odreagowanie trudnego życia czy też nadawaniem sensu absurdowi. Lecz nie słowa są tu najważniejsze, ale wszystko, czego nauczyło mnie życie.

Nie znaczy to, że życie w Arce jest łatwe, bynajmniej! Jest ono niekiedy trudne i wymagające. Nie chodzi tu wcale o idealizowanie osób z upośledzeniem umysłowym. Osoby te były w swoim życiu ofiarami tak wielkiej pogardy i różnych form przemocy, które jakby w nich się zakumulowały. Przemoc ta może uzewnętrznić się w postaci gwałtownych reakcji, zwłaszcza na początku życia wspól­notowego. Zdarza się, że lęki i różne formy depresji pozostają w nich na całe życie, ponieważ z upośledzeniem związane są pewne przejawy cierpienia. W życiu osób upośledzonych są chwile wielkiej radości i chwile bardzo bolesne.

Trudności mają jednak także swoją pozytywną stronę. Odsłaniają one, i odsłoniły także przede mną jak i przed innymi, nasze własne ograniczenia, nasze czułe punkty i słabe strony, naszą potrzebę od­noszenia sukcesów, uznania, naszą pychę, nasze zahamowania, wszystko to, co ukrywaliśmy sami przed sobą i przed innymi, zanim przyszliśmy do Arki. Kiedy żyjemy we wspólnocie, przeżywając z pewną intensywnością i zaangażowaniem wzajemne więzi, szyb­ko odkrywamy, kim jesteśmy. Nie mamy niczego do ukrycia! Jeśli w sercu każdego istnieje pragnienie komunii i przyjaźni, istnieją także głębokie urazy, lęki i mroczne przeżycia, które kierują nami, nie ujawniając się. Znajomość tej ciemnej strony własnej osoby, a na­stępnie zaakceptowanie jej, stanowi pierwszy krok w kierunku po­znania siebie.

W Arce staramy się przywrócić osobom z upośledzeniem umy­słowym ich własne człowieczeństwo; człowieczeństwo, które zo­stało im jakby skradzione. Chodzi tu o stworzenie ciepłej i rodzinnej atmosfery, w której każda osoba będzie mogła rozwijać się zgodnie ze swoimi możliwościami, żyć jak najszczęśliwiej i stawać się sobą.

Niektórzy potrzebują opieki psychologów i psychiatrów. Przyszli do nas z bardzo głębokimi zaburzeniami. Od samego początku Arki trafiałem na bardzo wartościowych ludzi, którzy pomogli mi głębiej[Author:j] --> zastanowić się nad potrzebami osób z upośledzeniem. Dzięki nim zdobyłem praktyczną wiedzę z zakresu psychologii i psychopatolo­gii. Otworzyły się przede mną nowe horyzonty.

Ojciec Thomas Philippe, który zaprosił mnie do Trosly w 1963 roku, przez dwadzieścia osiem lat żył całkowicie zanurzony w samej istocie i rzeczywistości Arki. Ten ksiądz był pośród nas jakby szcze­gólnym przedstawicielem Boga. Łagodny i pokorny, pełen współczu­cia dla wszystkich członków wspólnoty, zwłaszcza najsłabszych i najbardziej cierpiących. Był blisko każdego, a wielu uważało go za swego duchowego przewodnika. Przez wiele lat był profesorem teo­logii i filozofii, a właśnie tutaj zrozumiał całą prawdę słów świętego Pawła: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poni­żyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzo­ne" (1 Kor 1,27—28). Osoby upośledzone umysłowo, zwykle nie­zdolne do myślenia abstrakcyjnego, są często bardziej otwarte na obecność innego, żyją bardziej na poziomie więzi i duchowej łącz­ności niż rywalizacji. Ojciec Thomas od razu zrozumiał, w jaki spo­sób ta ukryta zdolność czyniła ich bardziej otwartymi na przyjęcie Boga Miłości.

Życie w Arce było dla mnie głębokim doświadczeniem ludzkim i duchowym. Pozwoliło mi odkryć, że ewangelia jest naprawdę dobrą nowiną dla ubogich. Zrozumiałem, w jaki sposób psycholo­gia i psychiatria mogą pomóc odnaleźć równowagę osobom prze­żywającym trudności, zwłaszcza jeśli żyją one w środowisku na­prawdę ludzkim.

Od roku 1980 nie jestem już odpowiedzialny za wspólnotę. Moja rola zmieniła się. Mieszkam nadal w domu z osobami upośledzo­nymi, ale wiele czasu poświęcam na towarzyszenie asystentom, to znaczy na słuchanie ich i pomoc w odnajdywaniu sensu ich do­świadczenia. Nawet jeśli nie przeczytałem wielu książek psycho­logicznych, nauczyłem się słuchać innych. Moja znajomość osoby ludzkiej, jej dążenia do wzrostu, do stawania się bardziej „sobą"[Author:j] --> i pokonywania swoich lęków, ukształtowała się właśnie dzięki słuchaniu innych.

Pomagam powstającym i rozwijającym się wspólnotom Arki oraz Wiary i Światła w różnych krajach świata, zwłaszcza najbiedniejszych. Dla wielu wizja tych wspólnot jest czymś zupełnie nowym. Rodzice są wstrząśnięci, kiedy odkrywają, że życie ich upo­śledzonego umysłowo syna lub córki ma sens, że mają oni swoje miejsce w społeczeństwie i że mogą dać coś innym.

Dane mi było poznać wiele kultur, wiele różnych religii oraz ujrzeć piękno każdej z nich. Wszystko to pomogło mi odkryć znaczenie naszego wspólnego człowieczeństwa i wartość każdej osoby ludzkiej.

Pisząc tę książkę, miałem zamiar podzielić się tym wszystkim, czego nauczyłem się przez ostatnie trzydzieści lat. Ma ona cha­rakter antropologiczny. Jestem uczniem Jezusa i dlatego próbuję oddać całe moje życie światłu ewangelii. Wychowany w Koście­le katolickim, w nim znajduję mój pokarm, w nim mam swoje ko­rzenie, i ten Kościół kocham. Dostrzegam, rzecz jasna, jego ograniczenia, które są ograniczeniami tworzących go osób. Prawdziwe naśladowanie Jezusa jest trudne dla nas wszystkich.

Dzięki życiu wspólnotowemu w Arce oraz w Wierze i Świetle mogłem także odkryć piękno i blask prawdy w uczniach Jezusa należących do innych Kościołów chrześcijańskich oraz w wyznaw­cach innych religii lub nie wyznających żadnej religii. Wszyscy należymy do tej samej ludzkości. To właśnie o naszym wspólnym, łączącym nas wszystkich człowieczeństwie chcę mówić w tej książ­ce, opierając się przede wszystkim na własnym doświadczeniu.

Także wykształcenie filozoficzne w szkole arystotelesowskiej bardzo pomogło mi uporządkować moje myśli, odróżniać to, co jest istotą, od tego co przypadkowe lub drugorzędne. Arystoteles zajmo­wał się wszystkim, co związane było z człowiekiem. Uwrażliwił mnie w pierwszym rzędzie nie na idee, ale na rzeczywistość i doświad­czenie. Różnię się jednak od Arystotelesa w niektórych sprawach dotyczących antropologii, zwłaszcza gdy chodzi o definicję człowie­ka jako „zwierzęcia rozumnego", która stawia osoby upośledzone[Author:j] --> umysłowo poza nawiasem człowieczeństwa. Zdefiniowałbym raczej istotę ludzką jako kogoś zdolnego do miłości.

Ojciec Thomas był nie tylko moim przewodnikiem duchowym, ale także moim mistrzem w dziedzinie intelektualnej. Był zakorze­niony w myśli świętego Tomasza z Akwinu, ale równocześnie bar­dzo otwarty i wrażliwy na inne dyscypliny nauki mówiące o czło­wieku. Dwaj psychiatrzy, dr Thompson i dr Preaut, zwrócili jego uwagę na szczególne znaczenie więzi między matką i dzieckiem w rozwoju uczuciowym człowieka. Ojciec Thomas uznawał tę re­lację za rodzaj duchowej łączności, fundament życia emocjonalne­go, więź mającą najistotniejsze znaczenie dla zrozumienia życia wiarą i życia duchowego. Dzięki niemu komunia i wspólnota stały się centrum mojej antropologii.

Wkraczam w ostatni etap życia, to znaczy w okres starości. Te wspomnienia nie są materiałem literackim. W moim życiu nie ma niczego, z czego można by stworzyć opowieść. Aby opowie­dzieć czyjeś życie, należałoby opisać nieskończoną ilość dni podob­nych do siebie, różniących się jedynie nieznacznie. Trzeba by po­wielić na papierze twarze. I mimo to nie byłoby w tym obrazie życia. Wolę pisać bez patosu o sprawach przyziemnych, o tym, czego na­uczyło mnie życie, i o tym, w co wierzę. By służyć tym, którzy szu­kają którzy cierpią i którzy kochają.[Author:j]

CZĘŚĆ I

MURY

--> Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z osobami z upośledze­niem umysłowym, odkryłem rzeczywistość murów—murów trzy­mających w zamknięciu, uniemożliwiających spotkanie i dialog. Na początku były to mury szpitali psychiatrycznych i ośrodków pomocy, które odwiedzałem. Obaj, Raphael i Philippe, schowa­ni byli za grubymi murami. Zaprosiłem ich, aby dzielili ze mną życie w małym domku, który nazwałem Arką, w miasteczku Trosly. Dom stał bezpośrednio przy ulicy. Raphael i Philippe byli postra­chem dla niektórych mieszkańców miasteczka i wzbudzali niezdro­wą litość niepewnych osób, które nas odwiedzały. Czasami uzna­wano mnie za kogoś nadzwyczajnego, ponieważ zajmowałem się .,takimi" osobami. Im bardziej rosła moja przyjaźń z tymi dwo­ma mężczyznami, tym bardziej raniły mnie tego rodzaju postawy lub uwagi. Stopniowo odkrywałem, w jakim stopniu nasze spo­łeczeństwo odrzucało ludzi z upośledzeniem umysłowym, uznając ich za wybryk natury, za podludzi. Zupełnie jakby istniał psy­chiczny mur, który nie pozwalał uznać ich za osoby ludzkie. Cza­sem też natrafiałem na mury we mnie samym, kiedy nie byłem w stanie słuchać Raphaela i Philippe'a.

W 1964 roku, kiedy powstała Arka, ciągle jeszcze bardzo wiele osób z upośledzeniem umysłowym żyło zamkniętych w swoich domach przez rodziców. Sąsiedzi nie wiedzieli o ich[Author:j] --> istnieniu. Kiedyś, w pewnym gospodarstwie, spotkałem młode­go mężczyznę związanego łańcuchami w garażu! Wiele z tych osób zamknięto w domach opieki, szpitalach psychiatrycznych, w brudnych i zaniedbanych przytułkach. W niektórych szpitalach znajdowały się ponure sale, gdzie upychano wszystkich tych lu­dzi razem i traktowano jak rośliny.

Mury, o których mówię otaczały także rodziców żyjących nie­kiedy w poczuciu winy, a czasem nawet w poczuciu doświad­czania kary Bożej. Wielu z nich czuło się wykluczonymi z Ko­ścioła z powodu swego dziecka: nie mogli już chodzić na mszę, ponieważ ich dzieci robiły za dużo hałasu i przeszkadzały innym. Nie mogły przystępować do Komunii z powodu swego upośle­dzenia. Często nazywane były debilami. Należały do innego świata, nie świata ludzi, lecz świata nienormalnych.

Pewnego dnia ojciec jednego z mężczyzn mieszkających w naszym domu przyszedł odwiedzić swego syna. Podczas po­siłku ktoś zwrócił się do ojca i syna: „Macie takie same oczy". Ojciec, znany przemysłowiec, odpowiedział natychmiast gniew­nym tonem: „Nieprawda, on ma oczy swojej matki." Tak jakby chciał powiedzieć: „Nie mamy z sobą nic wspólnego". Jego bru­talna uwaga była tak błyskawiczna i spontaniczna, że niczym włócznia przeszyła serce syna, który zniknął w swoim pokoju natychmiast po zakończeniu posiłku. Ojciec zapytał mnie wtedy, dokąd on poszedł. Nie zdawał sobie sprawy, jak wielką krzyw­dę wyrządził swemu synowi. Jestem pewien, że był przekonany, iż w pełni akceptuje swego syna. W rzeczywistości ojciec czuł się wciąż dotkliwie zraniony z powodu posiadania syna upośledzonego umysłowo. Nie był w stanie tego zaakceptować i odczu­wał osobisty wstyd.

Kiedy indziej odwiedził mnie pewien smutny, rzec można: bar­dzo normalny człowiek. Siedział w moim biurze, opowiadając o swoich rozczarowaniach i zawodach oraz problemach związanych[Author:j] --> z własną rodziną, pracą zawodową, sytuacją finansową... Nagle ktoś zapukał do drzwi i zanim zdążyłem odpowiedzieć, wszedł Jean-Claude. Niektórzy mówią, że jest Downem, inni że ma tryzomię 21, ale dla nas jest po prostu Jean-Claudem. To mężczyzna łagodny, wesoły, lubiący się śmiać (nawet jeśli nie za bardzo lubi pracować). Podał mi rękę i powiedział „dzień dobry". Następnie przywitał się przez podanie ręki z „Panem Normalnym" i odszedł, śmiejąc się, cały szczęśliwy. „Pan Normalny" obrócił się do mnie i rzekł: „Jakie to żałosne, takie dzieci!" W rzeczywistości żałosny był „Pan Normalny", zaślepiony swoimi przesądami i smutkiem. Wydawał się niezdolny dostrzec piękno, śmiech i ra­dość Jean-Claude'a. Między nimi istniał jakby mur psychiczny.

Oczywiście istnieją także kultury bardziej otwarte na ludzi sła­bych. Spotkałem jednak wiele kultur gardzących słabymi; kultur, w których osoba słaba jest wyśmiewana, odrzucana, wykorzys­tywana i maltretowana, w których unika się ludzi słabych lub pozwała się im umrzeć. Widziałem odrażające przytułki z grasu­jącymi szczurami, w których na wpół nadzy ludzie o przerażają­co smutnych spojrzeniach chodzili w kółko. Były to ośrodki po­łożone z dala od miast, praktycznie niedostępne dla rodzin. Wi­działem w domach dla psychicznie chorych sale zamknięte na klucz, w których trzydziestu nagich mężczyzn czekało na śmierć. Takie właśnie są mury, za którymi umieszcza się ludzi niechcianych.

Osoby z upośledzeniem umysłowym, a zwłaszcza dotknięte ciężkim upośledzeniem, są wykluczane z naszych społeczeństw. We Francji przyjęto normy prawne zwalczające to zjawisko. Zna­komita inicjatywa. Ale jednocześnie we Francji istnieje prawo ze­zwalające na aborcję niezależnie od stopnia zaawansowania ciąży, jeśli u maleństwa, które ma się narodzić, wykryte zostało jakieś upośledzenie. We wszystkich innych przypadkach aborcja do­zwolona jest tylko do piętnastego tygodnia od chwili poczęcia. W szkole, aby znieważyć kolegę, używa się słowa „mongoł"[Author:j] , --> a większość młodych dziewcząt nie może znieść myśli o tym, że mogłaby począć „potwora" (to słowo jest często używane) i twier­dzi, że w takiej sytuacji poddałyby się aborcji. Wśród najmłod­szych spotykam coraz częściej postawę odrzucenia osób upo­śledzonych, mimo że wielu innych młodych ludzi głęboko i auten­tycznie opowiada się i angażuje po ich stronie. W tym samym czasie, gdy dąży się do likwidacji wielkich domów opieki i szpi­tali psychiatrycznych, tak zwane zintegrowane społecznie osoby często czują się samotne, zagubione w wielkich miastach, za­mknięte w swym smutku, pozbawione ludzkiej wspólnoty. Znik­nęły mury namacalne, pozostały mury w psychice.

Mury otaczające ludzi upośledzonych to te same mury, które wznosimy nieustannie, by oddzielać się jedni od drugich. Tylko łatwiej je dostrzec.

Mur między silnymi i słabymi

Tak więc słaby budzi strach. Czyż nie jest to dramat tak wielu ludzi starszych, którzy czują jak ubywa im sił? Wzrasta w nich więc złość, bunt i depresja. Nie przyciągają już swoim urokiem osobi­stym i radością życia. Wręcz przeciwnie, ich depresja sprawia, że spotkania z nimi są przykre. Dzieciom trudno ich odwiedzać, po­nieważ krytykują wszystko i bywaj ąporywczy. Osoby starsze są świadome swojej agresji, swego braku radości i pokoju. Świado­mość ta tylko pogłębia ich depresję: „Jestem ciężarem dla moich dzieci". Nie mają już motywacji do życia i grozi im niebezpieczeń­stwo zamknięcia się w smutku i zgorzknieniu.

Przejście od postawy siły i zdolności do działania do postawy słabości i niezdolności nie jest łatwe. Przypomnimy o tym w rozdziale poświęconym etapom życia. Przejście to zakłada bardzo[Author:j] --> ważne przemiany na poziomie ludzkim i jest tym trudniejsze, im bardziej w ciągu całego życia ktoś starał się sprawiać wraże­nie silnego, prowadzić życie aktywne i interesujące, być uznawa­nym, awansować, piąć się wzwyż po drabinie społecznej. Sła­bość jawi się wówczas jako upadek. Utrata uznawanego miej­sca lub zajęcia żłobi w głębi człowieka pustkę. Pozwala dojść do głosu lękom i brakowi wiary w siebie. Rodzi się wtedy po­czucie winy: „Jestem do niczego". Ze szczytu piedestału i sukce­su szybko spada się w przepaść. Po chwilach zachwytu, zado­wolenia z siebie i samowystarczalności szybko można pogrążyć się w przedśmiertnym strachu, depresji i buncie, odkrywając w swoim wnętrzu zraniony obraz siebie.

Czyż nie to sprawia, że w naszych społeczeństwach, w któ­rych często siła i sukces postrzegane są jako wartości najwyższe, zmuszeni jesteśmy do otwierania tylu domów i przytułków dla osób starszych? Nie można ich pozostawić u siebie, ponie­waż przeszkadzają. Często rodziny nie mają wystarczającej prze­strzeni lub nie chcą jej stworzyć. Niektóre z domów lub instytu­cji dla ludzi starszych są ponure, nie organizuje się w nich żad­nych zajęć, pensjonariusze zanudzają się na śmierć, nie ma żadnego programu, wizyty zdarzają się rzadko. W krajach biedniejszych osoby starsze traktowane są jako starszyzna i są poważane, gdyż do nich należy historia, oni sami są żywą historią. Posiadają więc szczególną godność, która domaga się szacunku. W krajach uprzemysłowionych ludzie starsi utracili swą godność i rolę. Prze­szkadzają. Nie są już wytwórcami dóbr materialnych.

W naszych bogatych społeczeństwach wznosi się mur między silnymi i słabymi. Wszyscy znajdujący się w potrzebie postrzegani są wpierw przez pryzmat ekonomii. Zajmują się nimi fachowcy, specjaliści, asystenci i pracownicy socjalni, wychowawcy itd. W ten sposób obywatele, indywidualnie lub zbiorowo, nie czują się już odpowiedzialni za osoby słabe należące do ich rodzin lub[Author:j] --> najbliższego otoczenia. Przerzucają odpowiedzialność na Państwo. Oczywiście Państwo wspiera się na organizacjach i stowarzysze­niach prywatnych, popiera wolontariat, ale mimo to poczucie so­lidarności zanika. A ponieważ koszty opieki nad słabymi są wyso­kie, w czasie kryzysu ekonomicznego system przestaje funkcjo­nować. Słabi stają się ciężarem nie do uniesienia, którego trzeba się pozbyć. Stają się ciężarem uniemożliwiającym realizację innych, bardziej interesujących projektów.

Mur strachu wokół śmierci

Moja siostra Teresa przez dwadzieścia pięć lat pracowała jako lekarz, zajmując się opieką paliatywną w Hospicjum Świętego Krzysztofa w Londynie. Pozwoliła mi poznać dramat wielu cho­rych w szpitalach, dramat, który sprawił, że Cecily Saunders założyła to hospicjum. W rzeczywistości, kiedy chory zbliża się do kresu życia, pojawia się moment, w którym z medycznego punktu widzenia już nic nie da się zrobić, kiedy narządy są do­tknięte nieuleczalną chorobą. Nowotwór rozprzestrzenił się i nic nie powstrzyma jego rozwoju. Lekarze w szpitalach są w tej sytuacji bezradni. Często przepisują duże dawki morfiny, która pozwala uniknąć bólu, ale która praktycznie odbiera choremu świadomość. Cecily Saunders postanowiła zmienić tę sytuację. Uważała, że koniec życia człowieka jest tak ważnym okresem, iż należy szukać sposobów panowania nad cierpieniem, by po­móc osobie osiągnąć możliwie najlepsze samopoczucie i by umie­rała w jak najmniejszym cierpieniu, przy zachowaniu całkowitej świadomości. Uważała również, że należy wspierać rodzinę i przy­jaciół, pomóc im rozmawiać z chorym w ostatnich godzinach ży­cia, rozmawiać w całej prawdzie, bez zasłaniania się złudzeniami[Author:j] --> i fałszywymi nadziejami. Większość ludzi boi się śmierci i nie chce o niej rozmawiać. Krótko mówiąc, trzeba ją ukryć.

Ta negacja śmierci istnieje przede wszystkim w Ameryce, gdzie ciała umarłych przewozi się bezzwłocznie do domów po­grzebowych, aby je upiększyć. Prawo zabrania przechowywania ciała w domu. Na szczęście w innych krajach dzieje się ina­czej. Można czuwać i modlić się przy zwłokach jeszcze kilka dni, można rozmawiać o zmarłym oraz przeżyć i poznać rzeczywistość śmierci w domu.

W krajach biedniejszych śmierć jest codzienną rzeczywistością. Nie można jej ukryć. Choć narodziny i śmierć to realia ludz­kiego życia, w społeczeństwach bardziej wyrafinowanych śmierć próbuje się ukryć. Zawsze jest ona wypadkiem lub chorobą na którą nie znaleziono jeszcze lekarstwa. Tak jakby śmierć była po­myłką i nie powinna była się wydarzyć. Stawia się mur między życiem i śmiercią Freud powiedział, że ten, kto chce żyć, musi przyjąć śmierć w swoim życiu. Nie można żyć, jeśli — świado­mie lub nieświadomie —jest się sparaliżowanym strachem przed śmiercią

Mury więzień

W latach siedemdziesiątych często byłem zapraszany, by gło­sić konferencje mężczyznom, czasem także kobietom, przebywa­jącym w kanadyjskich więzieniach. W jednym z więzień w za­chodniej Kanadzie miałem nawet okazję wygłosić rekolekcje. Przez cały czas mieszkałem w więzieniu i miałem własną celę. Wieczorem, przez kraty, spoglądałem na księżyc i sklepienie nie­ba, solidaryzując się ze wszystkimi uwięzionymi mężczyznami i kobietami na świecie! Podczas rekolekcji zaproszono mnie, bym[Author:j] --> spędził wieczór w „Klubie 21", do którego należeli mężczyźni skazani za morderstwo na dwadzieścia jeden lub więcej lat wię­zienia. Wielu z nich opowiadało mi, co im się przytrafiło. Uświa­damiałem sobie wtedy, że gdybym urodził się w innej rodzinie, otrzymał inne wykształcenie i znalazł się w podobnych sytu­acjach, mógłbym postępować podobnie jak oni. Tymczasem oni, w świecie pozbawionym wrażliwości, świecie budzącym lęk i przemoc, byli otoczeni grubym murem. Z jednej strony ska­zani, z drugiej sprawiedliwi, którzy często surowo osądzają czło­wieka w więzieniu. W praktyce wielu z nich było już skazanych od najwcześniejszego dzieciństwa. Pochodzili z rozbitych rodzin dotkniętych przemocą, nędzą i bezrobociem. Wśród nich byli również Indianie wyrośli z tej ziemi. Nie potrafili znaleźć swego miejsca w społeczeństwie zachodnim, które osiedliło się na ich ziemi i tak bardzo różniło sie od ich kultury.

W innym więzieniu w Kanadzie wygłosiłem konferencję na te­mat osób przyjmowanych w Arce, które wiele cierpiały z powo­du odrzucenia i które mają okaleczony obraz własnej osoby. Wie­działem, że mówiąc o tych osobach, opowiadam historię życia wielu uwięzionych. Pod koniec konferencji pewien mężczyzna wstał z miejsca i zaczął krzyczeć:„Miałeś łatwe życie. Nic nie wiesz o na­szym życiu. Gdy miałem cztery lata, widziałem, jak zgwałcono moją matkę. Gdy miałem siedem lat, mój ojciec sprzedał mnie homo­seksualistom, by mieć pieniądze na picie. Gdy miałem trzynaście lat, niebiescy (tzn. policja) przyszli mnie zaaresztować". Po czym zakończył, wrzeszcząc:, Jeśli jeszcze jakiś człowiek przyjdzie do więzienia mówić nam o miłości, dam mu kopa w gębę!"

Wciąż zastanawia mnie podobieństwo między więźniami i ludź­mi upośledzonymi umysłowo. Często znajdują się oni w różnego rodzaju instytucjach, otoczeni murami, za drzwiami zamkniętymi na klucz, by można było łatwiej kontrolować każde ich wejście i wyjście. Większość z nich nie doświadczyła harmonii i ciepła[Author:j] --> życia rodzinnego oraz poczucia bezpieczeństwa, jakie z niego pły­nie. Przez całe życie ludzie ci naznaczeni są stygmatami swego losu. W ten sposób właśnie powstają w ich sercach głębokie urazy prowadzące jednych do agresji i przemocy, innych natomiast do depresji, zamknięcia w sobie, do autodestrukcji, do przemocy skie­rowanej przeciw samym sobie.

Mury wokół obozów uchodźców

Niedawno odwiedziłem Słowenię, mały kraj należący niegdyś do Jugosławii i zamieszkiwany przez około dwa miliony ludzi. Kraj ten jest pod wieloma względami jednorodny, odzyskał niepodle­głość w 1992 roku. Rząd Słowenii z dużą odwagą przyjął dzie­siątki tysięcy uchodźców z Bośni. Miałem okazję odwiedzić je­den z obozów dla uchodźców znajdujący się na niewielkim, ogro­dzonym terenie, za którym żyło około stu osób, w większości muzułmanów. Nie mieli nic do roboty poza tym, że mogli usiąść i z sobą rozmawiać. Znajdowała się tam szkoła dla małych dzie­ci, nastolatkami się nie zajmowano. Całkowita bezczynność. Żyw­ność dostarczano im z miasta, gotową do spożycia. Jedna z ro­dzin zaprosiła mnie do siebie, do pokoju w drewnianym baraku. Spytałem tych ludzi, czy mają jeszcze nadzieję. Odpowiedzieli mi: „Nie, nasze miasto zostało całkowicie zniszczone. Nie wrócimy tam już nigdy, ponieważ wszystko straciliśmy". Byłem pod wra­żeniem braku zainteresowania miejscowej ludności dla uchodź­ców. Między obozem a miastem nie było murów fizycznych, ale istniał wielki mur psychologiczny. Tak jakby żyjący dookoła obozu ludzie nie chcieli poznać jego rzeczywistości. Gdyby nawiązali więzi z uchodźcami, gdyby poznali ich sytuację i historię, byliby zmuszeni zareagować, coś zrobić, pomóc znaleźć im pracę, uczynić[Author:j] --> ich życie bardziej ludzkim. Wymagałoby to zaangażowania ludzi, jak również środków finansowych. Lepiej więc było po­zostać obojętnym wobec ich sytuacji. Zresztą—powiedziano mi — skoro są muzułmanami, to i tak nigdy nie będą w stanie zin­tegrować się z naszą kulturą". Niektóre sytuacje wydawały się nie do rozwiązania. Jeśli poda się im mały palec, istnieje duże ry­zyko, że pochłoną całą rękę. Lepiej więc zostawić biednych ich własnej nędzy. Mówię tu o obozie w Słowenii, ale to samo dzie­je na swój sposób w każdym kraju.

Mury między ludami, rasami i narodami

W 1982 roku powstała wspólnota Arki wśród Palestyńczy­ków na terytoriach okupowanych. Znaleźliśmy nieduży domek należący do Alego i Farmy, niedaleko meczetu w Betanii. Przy­jęliśmy wtedy Rulę, potem Ghadira, następnie inne osoby z upo­śledzeniem umysłowym. Podczas jednej z wizyt w tej wspólno­cie, nagle uświadomiłem sobie konflikt między Izraelczykami i Palestyńczykami oraz istnienie grubego muru między tymi dwo­ma narodami, na pozór nie dającego się przekroczyć. Był to mur strachu i nienawiści. Kiedy odwiedzałem mojego przyjaciela Żyda w Jerozolimie, spytał mnie, czy nie boję się mieszkać wśród Pa­lestyńczyków. Miał zupełnie zniekształcony obraz tego narodu. Tak jakby każdy Palestyńczyk był dla niego niebezpiecznym bru­talem, terrorystą gotowym wszystkich pozabijać. Dla jednych ter­rorysta jest kryminalistą, dla drugich odważnym bojownikiem o wolność narodu. Jeśli pewnego dnia bojownicy o wolność zdo­będą władzę i staną po legalnej stronie, będą ich zwalczać inni, którzy staną się wtedy terrorystami i kryminalistami.

Wieczorem, z dachu domu Alego, mogliśmy oglądać żołnierzy[Author:j] --> izraelskich na dachach sąsiednich domów uważnie obserwujących okolice. Tworzyli w ten sposób atmosferę strachu. Byli to młodzi żołnierze. Oni także się bali. Wielu z naszych palestyń­skich sąsiadów znajdowało się w więzieniu, niektórzy z nich nie wiedzieli dlaczego. Warunki w więzieniach były nie do zniesie­nia. Wielki mur dzieli oba narody. Od tego czasu rozpoczęto działania zmierzające do osiągnięcia pokoju. Być może pewne­go dnia współistnienie tych dwóch narodów stanie się możliwe.

W1991 roku byłem w Oświęcimiu, by towarzyszyć kilku mło­dym ludziom, którzy mnie o to poprosili. Szliśmy przez obóz nu­mer 2, miejsce eksterminacji narodu żydowskiego. Znajdowały się tam jeszcze baraki, w których Żydzi, mężczyźni i kobiety, ludz­kie szkielety, czekali, aż zostaną zaciągnięci do komór gazowych. Ich ciała były następnie palone w piecach krematoryjnych, a pro­chy rozrzucano na łące. Setki tysięcy ludzi zginęło w tym obozie, stając się męczennikami swojej rasy. Najgorsze jest to, że nazi­ści określili to dzieło śmierci jako misję wyzwolenia ludzkości. Razem z towarzyszącymi mi osobami szliśmy w ciszy, prosząc Boga, by wydarł z naszych serc wszystkie nasze uprzedzenia i zdolność czynienia zła drugiemu człowiekowi, zwłaszcza temu, który jest inny, oraz temu, który jest słaby. Człowiek tak szyb­ko zamyka się w nienawiści, strachu, kłamstwie, odmawiając pa­trzenia na rzeczywistość i przyjmowania jej taką, jaka jest!

Dzisiaj w Bośni płonie ogień nienawiści między Serbami, Chor­watami i muzułmanami. Tam, gdzie ludzie różnych ras i religii żyli razem we względnym pokoju, szaleje przerażająco okrutna wojna domowa. Ludzie zachowują się jak dzikie zwierzęta, chorzy z nie­nawiści i pragnienia zemsty, motywowani strachem i trwogą upo­jeni krwią niezdolni do zaprzestania masakry niewinnych.

Przerażeniem napełniają mnie również masakry w Rwandzie. Byłem w tym kraju kilka miesięcy wcześniej, aby spotkać się z tamtejszymi wspólnotami Wiary i Światła. Dziś wielu z moich[Author:j] --> rwandyjskich przyjaciół już nie żyje, zostali zmieceni jak źdźbła trawy przez ocean ludzkich namiętności. Zabić drugiego, po­nieważ jest inny, to znaczy chcieć zabić cząstkę ciemności, któ­rą każdy nosi w sobie.

Do najstraszniejszych murów naszego wieku zaliczyć trzeba „żelazną kurtynę", mur trzymający w solidnym zamknięciu wszyst­kie kraje znajdujące się pod dominacją byłego ZSRR. Za żelazną kurtyną wszechobecna machina milicyjna uniemożliwiała ludziom swobodne komunikowanie się ze sobą a machina propagandy i kłamstwa starała się udowodnić, że tylko komunizm jest sprawie­dliwy i prowadzi do szczęścia. Tylko to, co było zgodne z kierun­kiem wyznaczonym przez reżim, było prawdziwe, zaś to, co nie zgadzało się z reżimem, było fałszywe. Rzeczywistość sprawiła, że mur ten upadł, a jednak trwał wiele lat, zamykając ludzi w strachu.

Jerozolima — miasto Boga i miasto murów nienawiści

Jerozolima sprawia ból. Wszyscy jej mieszkańcy mają jakąś pewność. Żydzi wiedzą że są narodem wybranym, wybrańcami Jahwe. Mułzumanie wiedzą, że są błogosławieni przez Allaha. Chrześcijanie wiedzą że są wybranymi Jezusa, Zbawiciela świa­ta. Ale to jeszcze nie koniec. Między żydami są bardziej orto­doksyjni i bardziej liberalni. Między muzułmanami znajdują się szyici, sunnici i inne grupy, które wywodzą się od Proroka. Mię­dzy chrześcijanami są luteranie, anglikanie, katolicy, prawosław­ni, baptyści, metodyści, zielonoświątkowcy itd. Każda z tych grup jest przekonana, że posiada prawdę religijną jedyne objawienie Boga. Czy jest zatem więcej bogów? Albo czy Bóg jest podzie­lony wewnątrz Samego Siebie? Jerozolima, miasto Boga, czyli[Author:j] --> miłości, stało się miastem podziałów i nienawiści. Mury Jerozoli­my są piękne, ale zarazem przerażające. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi próbuje odrzucić wszelką religię albo walczy przeciw Każdej religii, widząc w niej źródło nienawiści, wojen i pogardy wobec innych. Nawet ci, którzy nie wyznają żadnej religii lub zwalczają religię w ogóle, są często przekonani, że to oni są prawdziwie oświeceni, ponieważ, jak myślą, to właśnie religia leży u podłoża wszystkich konfliktów na świecie. Każdy Kościół głosi swoją prawdę i wie, że ma rację. Wszystkie Kościoły chrześci­jańskie mają Jezusa jako Pana, ale czasem wydaje się, że jest tylu Jezusów, co Kościołów! Przypominam sobie, jak pewnego razu byłem w małej kapliczce pod bazyliką Narodzenia w Betlejem. Prawosławny ksiądz odprawiał Mszę św. Modliłem się tam razem z prawosławnymi pielgrzymami. W pewnym momencie mszy wierni podają sobie na tacy poświęcony chleb (nie jest to Komu­nia Święta). Ktoś podał mi tackę ale ktoś inny krzyknął: „Nie, jemu nie, on jest katolikiem". Poczułem, jak cały drżę z napięcia. Chwilę później jakaś kobieta, nie zauważona przez innych, podeszła do mnie i z wielką dobrocią podzieliła się ze mną swoim święconym chlebem. Jej gest bardzo mnie wzruszył. A jak wielu protestan­tów musiało cierpieć, widząc, jak odmawia się im Komunii pod­czas katolickiej eucharystii, bez wyjaśnienia powodów?

Podziały istnieją także wewnątrz każdego Kościoła i każdej religii. Zawsze są tacy, którzy przejęci są spójnością i integral­nością wiary, którzy za wszelką cenę chcą zachować tradycję z jej obrządkami, tożsamością religijną i normami moralnymi. Obok nich są też ci bardziej otwarci, bardziej tolerancyjni, któ­rzy widzą znaczenie kontaktu i komunikacji z tymi, którzy, nie po­dzielając tej samej wiary, w sobie znaj dują rzeczywiste światło i prawdziwe wartości. Pierwsi postrzegają religię jako fortecę: dobrzy są w środku, źli na zewnątrz, autorytet jest wszechwład­ny. Drudzy postrzegają religię bardziej jako źródło, które zrasz[Author:j] a --> całą ludzkość, ale ich otwarcie i gotowość do słuchania mogą prowadzić również do stopniowego rozkładu wiary. Te dwie tendencje, które wydają się nie do pogodzenia w sercach ludz­kich, wynikają nie tylko z formacji duchowej i teologicznej, ale także z psychologii. Są ludzie, którzy mają charakter sztywny, skostniały, konserwatywny, ludzie o mniejszym poczuciu bezpie­czeństwa. Są też inni, bardziej otwarci, którzy lubią ryzyko, wolą to, co płynne i nieokreślone, którzy obawiają się autorytetów. Każ­da z tych grup uważa, że trwa w prawdzie i postrzega drugą jako zagrożenie. Każda uważa się też za elitę. Starcia obu postaw spo­wodowały wiele katastrof w historii, znajdując ujście w klątwach i potępieniach, ekskomunikach, więzieniach oraz śmierci na sto­sie. Pewien pastor z Kościoła zielonoświątkowców z Moskwy powiedział mi:, Kiedy byliśmy w więzieniu (chrześcijanie różnych wyznań), byliśmy zjednoczeni. Ale teraz, kiedy jesteśmy wolni, nie rozmawiamy już ze sobą i inne mury wyrastają między nami. Nauczyliśmy się żyć razem w więzieniu, ale nie potrafimy żyć ra­zem na wolności".

W roku 1974 zorganizowałem rekolekcje ekumeniczne w Belfaście, w Irlandii Północnej. Były to rekolekcje dla kato­lików, w których uczestniczyło około trzydziestu protestantów. Wcześniej żaden katolik nie rozmawiał z protestantem i na od­wrót. Wznosił się między nimi gruby mur uprzedzeń, niezrozu­mienia i ignorancji. Każda z tych grup żyła zamknięta w swojej dzielnicy, unikając wszelkiego kontaktu i dialogu z drugą. Każ­da z tych grup miała swoje racje, środki przekazu i sposoby uzasadnienia tej sytuacji. Ten drugi był siłą rzeczy zły, niebez­pieczny i nic dobrego nie mogło od niego pochodzić. Nie nale­żało z nim nawet dyskutować, ponieważ „czyha, by na czymś nas złapać". To właśnie strach — podtrzymywany przez nie­prawdziwe informacje, kłamstwa, manipulowany przez nienawiść[Author:j] --> małej grupy ludzi spragnionych władzy, oderwanych od rzeczywistości, od ludzi, grup i wspólnot — tworzy mury uprze­dzeń. Okrucieństwa budzą następne okrucieństwa. Zemsta pocią­ga zemstę. Tworzy się spirala nienawiści.

Mury między bogatymi i biednymi

Jakiś czas temu jechałem metrem w Paryżu. Pewien człowiek wsiadł do wagonu i zaczął krzyczeć: „Dajcie mi pieniądze. Po­trzebuję pieniędzy. Jeśli nie dacie mi pieniędzy, zrobię coś głu­piego". Siedziałem odwrócony plecami do tego człowieka i przy­glądałem się podróżującym, jak jeszcze bardziej zagłębiali się w lekturę swoich książek i gazet. Nie chcieli słuchać krzyku tego człowieka. Bali się go i udawali, że go nie widzą i nie słyszą. Ist­nieje zawsze pewien rodzaj zakłopotania w obecności żebraka lub biednego, który krzyczy. Dlatego próbujemy się usprawie­dliwić: „Nie należy mu dawać pieniędzy, ponieważ on kupi za to alkohol lub narkotyki". Z pewnością ten sam strach obecny był w sercach kapłana i lewity w przypowieści Jezusa, zwanej przy­powieścią o dobrym Samarytaninie (por. Łk 10,30-37). Pewien człowiek został napadnięty i pobity przez bandytów gdzieś mię­dzy Jerozolimą a Jerychem. Porzucili go na wpół żywego. Prze­chodzili tamtędy kapłan i lewita, widzieli go, ale poszli dalej swoją drogą, bali się zatrzymać. Przechodził tamtędy także pewien Samarytanin, on jednak zatrzymał się i zajął się tym człowiekiem (w czasach Chrystusa Samarytanie byli odrzuceni przez prawo­wiernych Żydów jako schizmatycy).

Wszyscy boimy się biednego, który krzyczy, odczuwamy lęk przed pobitym człowiekiem, który leży na ziemi. Jeśli się zatrzy­mamy, wtedy coś stracimy: czas, pieniądze albo jeszcze więcej.[Author:j] --> Być może oskarżą nas, że to my napadliśmy na tego człowie­ka... Dlatego usprawiedliwiamy się, mówiąc: „Nie mam czasu, zresztą nie mogę dawać wszystkim, a poza tym ma to, na co zasłużył". Nie chcemy sobie pobrudzić rąk. Być może w głębi przeczuwamy, że ubogi poszukuje solidarności, przyjaźni i komu­nii. Jednak nasza zdolność do kochania jest ograniczona. Kolej­ny mur wznosi się w społeczeństwie między ludźmi dobrze sytu­owanymi i tymi, którzy od nich odstają odrzuconymi, żyjącymi na marginesie.

Jezus mówi o tej sytuacji w przypowieści o Łazarzu i boga­czu (por. Łk 16,19-31). Łazarz był zgłodniałym żebrakiem, a jego nogi pokryte były wrzodami. Tak bardzo pragnął najeść się okru­chami chleba, które spadały ze stołu bogacza. Pewnego dnia Ła­zarz umarł. Zajął miejsce na łonie Abrahama, miejsce pokoju i szczęścia. Potem umarł też bogacz i trafił do miejsca męki. Krzy­czał stamtąd do Abrahama: „Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu". A Abra­ham odpowiedział: „To niemożliwe, między wami zionie ogrom­na przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać". Psychiczna przepaść między Łazarzem i bogaczem, która istniała za ich życia, trwa tak­że po śmierci. Bogaty nie mógł dostrzec Łazarza, kiedy ten że­brał. Nie dostrzegał w nim istoty ludzkiej, brata, który należy do tej samej rodziny ludzkiej.

W hinduizmie istnieje fatalistyczna koncepcja społeczeństwa. Człowiek rodzi się w pewnej grupie społecznej i nie może się z niej wydostać. Każdy ma swoje miejsce w hierarchii ludzko­ści. Jest to jeden ze sposobów usprawiedliwienia niesprawiedli­wości i uzasadnienia ubóstwa. Z analogicznymi koncepcjami mo­żemy się spotkać w myśli greckiej, zwłaszcza u Arystotelesa, w której stworzono rodzaj murów pomiędzy panami i niewolnikami.[Author:j] --> Mówi się, że to porządek natury. Trzeba zachować ten stan rzeczy, bo inaczej powstanie zamęt i bałagan.

Gdy przyjmiemy prawdę, że każda istota ludzka jest historią świętą, że każda osoba ma zarówno prawa, jak i obowiązki, mur między bogatymi i biednymi, mur, który dzieli i uciska, staje się nie do zniesienia. Dlatego właśnie w niektórych krajach Ame­ryki Łacińskiej i Azji krzyk chłopów bez ziemi, bez praw, wzno­si się przeciw kilku rodzinom posiadającym większość dóbr ziem­skich. W Ameryce Północnej i w Australii tubylcy protestują przeciw tym, którzy przyszli przywłaszczyć sobie ich ziemie, którzy ich uciskali i poniżali.

Wokół jeziora Michigan, nad którym leży Chicago, rozciąga się Gold Coast, czyli Złote Wybrzeże. Jest to najbogatsza dziel­nica miasta ze wspaniałymi, luksusowymi budowlami i posiadło­ściami. Ale kilka ulic dalej, bliżej centrum, znajduje się dzielnica murzyńska — zrujnowane domy, brudne ulice: pęknięty, złama­ny świat, świat przemocy. Między bogatymi dzielnicami i czar­nym gettem wznosi się gruby mur. Mieszkańcy obu tych dzielnic nie mogą się ze sobą komunikować. Uniemożliwia im to wzajemny strach. Bogaci mają do dyspozycji władzę i policję. Obawiają się świata ubóstwa. Być może czują się winni swego bogactwa? Ubo­dzy często pogrążeni są w depresji i gniewie. Bogaci wydają się im błogosławieni przez Boga, oni zaś są przeklęci, pozostawieni na pastwę przemocy, nędzy i śmierci.

W epoce, w której żyjemy, we wszystkich krajach wzrasta cierpienie ludzi bezrobotnych, którzy zupełnie utracili wiarę w siebie, w swoją zdolność bycia istotami ludzkimi. Ich życie to­czy się od klęski do klęski, od odrzucenia do odrzucenia. Czują wstyd wobec własnych dzieci. Zewsząd otacza ich mur smutku.

W Psalmach powiedziane jest, że Bóg słyszy krzyk ubogie­go. My, ludzie, przeraźliwie boimy się tego krzyku, który zakłó­ca nasz spokój, komfort, nasze bezpieczeństwo, nasze dobre samopoczucie[Author:j] . --> Unikamy ubogich. Nie chcemy na nich patrzeć. Przywódca jedenego z krajów afrykańskich powiedział mi, kie­dy wyjaśniłem mu, czym jest Arka: „To dobrze, że przyjechał Pan do naszego kraju. Musi Pan zabrać wszystkich wariatów z ulic naszego miasta". Ubogi przeszkadza, jest niewygodny. Budzi w nas dwuznaczne uczucia litości, gniewu, wewnętrznego niepo­koju i być może także, mniej lub bardziej świadome, poczucie winy. Ubogi odsłania nasz egoizm, naszą ludzką słabość, naszą odmowę solidarności. Nic dziwnego zatem, że bogaci bronią się i próbują ukryć ubogich za murami.

Mur rywalizacji: być najlepszym

W szkole, podobnie jak w każdym środowisku kultury zachod­niej, zachęcano mnie, abym był najlepszy. Trzeba zająć pierw­sze miejsce w nauce i w rywalizacji sportowej. W marynarce wo­jennej musiałem podejmować wysiłek bycia najlepszym, aby być docenionym przez przełożonych, zawsze wygrywać i dawać so­bie radę, by zyskać podziw i awansować, co pociągało za sobą przywileje i większą pensję. Każda jednostka jest odpowiedzialna za swój własny sukces.

Z pewnością rywalizacja przynosi wiele korzyści: pragnienie bycia pierwszym zachęca do podejmowania wysiłków, wykorzy­stywania pełni sił. Pozwala walczyć z lenistwem i przeciwnościami losu. Rywalizacja wyzwala energię sprzyja rozwojowi potencjału człowieka, a tym samym potencjału całego społeczeństwa i całej ludzkości. Jednak gdy wygrywa kilku, ogromna większość ska­zana jest na przegraną. Kultura sprzyja pogardzaniu tymi, któ­rym się nie udaje, którzy nie mogą odnieść sukcesu. Siła, zdol­ności i dążenie do zajęcia pierwszego miejsca stają się najcenniejszymi[Author:j] --> wartościami. Ten, kto nie może odnieść sukcesu, nie ma żadnej wartości, jest odrzucany. Kształtuje wtedy w sobie ne­gatywny obraz własnej osoby, ulega zniechęceniu i czuje się nie­zdolny, bezsilny i bezwartościowy.

Arystoteles mówi, że kiedy człowiek nie czuje się kochany, ma potrzebę bycia podziwianym. Jeśli nie jest się ani kochanym, ani podziwianym, to tak, jakby się było martwym. Istota ludzka potrzebuje oczu innych, oczu, które doceniają, kochają, które wspierają Kiedy te oczy zawodzą, kiedy wami pogardzają kie­dy jest w nich strach albo kiedy was odrzucają lub na was nie patrzą (jakbyście nie istnieli), wtedy pojawia się pustka, lęk i de­presja. Jest się wtedy gotowym na wszystko, aby znaleźć spoj­rzenie, które nas utwierdzi i da nam poczucie wartości.

Mój przyjaciel ksiądz, kapelan więzienia, opowiadał mi o więźniu, który spytał go pewnego dnia: „Lubisz odprawiać mszę? Czy odprawiasz ją dobrze? Czy lubisz głosić kazania? Czy gło­sisz dobre kazania?" Mój przyjaciel odpowiedział mu twierdzą­co, nieco zakłopotany tymi pytaniami. Wtedy więzień powiedział: ..A ja jestem najlepszym złodziejem samochodów w Cleveland i bardzo to lubię!" Jeśli człowiek nie jest kochanym i podziwia­nym za swą zdolność do czynienia dobra, stara się wzbudzać podziw, demonstrując swą zdolność do niszczenia, a nawet do nienawiści. Potrzeba bycia najsilniejszym i najlepszym w oczach innych jest tak wielka! To sprawa życia lub śmierci.

Obok osobistego pragnienia zdobycia nagrody, istnieje rów­nież pragnienie, by grupa, do której się należy, także wygrywa­ła. Aby się o tym przekonać, wystarczy popatrzeć, z jaką żarli­wością niektórzy mężczyźni oglądają w telewizji mecze rugby czy piłki nożnej! Krzyczą, biją brawo, płaczą, emocjonują się, wi­dząc swoją drużynę rzucającą się na nędzny kawałek skóry na­pełniony powietrzem, aby zwyciężyć lub przegrać. Rywalizacja sportowa niesie w sobie niekiedy niezwykle rzadkie piękno, zachwycającą[Author:j] --> wręcz wzniosłość. Bardzo często, niestety, szuka się jednak nie tyle piękna, co identyfikacji z grupą zwycięzców.

Pewnego dnia spacerowałem razem z Nadine ulicami Tegucigalpy w Hondurasie. Nagle wydało mi się, że wszyscy ludzie znajdujący się na ulicy zwariowali: skakali do góry, wyli z rado­ści, ściskali się i całowali. Nic nie rozumieliśmy. Potem Nadine przypomniała mi, że Honduras grał z Gwatemalą, a wszyscy ci podekscytowani ludzie słuchali transmisji meczu przez słuchawki swoich przenośnych radioodbiorników!

Im bardziej brakuje komuś własnej tożsamości, im bardziej brakuje mu sukcesu osobistego, im bardziej brnie w porażkę tym większą ma potrzebę identyfikacji z grupą, warstwą społeczną, krajem, rasą lub religią, która odnosi sukces. Miłość narodu, rasy lub religii może stać się olbrzymią potęgą zdolną obudzić energie jednostek i pchnąć je do walki, zachęcić do użycia wszystkich swych sił po to, by grupa, do której się należy, zwyciężyła i pokonała drugą.

Potrzeba zwyciężania i sukcesu może być także związana z funkcją, która niesie ze sobą przywileje, ze sprawowaniem władzy, narzucaniem swej woli innym. Niektórzy ludzie sprawują władzę jedynie dlatego, że żywią pragnienie okazania swojej wyższości nad innymi. Aby mieć poczucie, że żyją, muszą wy­raźnie podkreślać swoją siłę. Sprawują władzę, krzycząc, odma­wiając wszelkich ustępstw lub przyznając ustępstwa po to, aby zyskać na popularności. Sprawują władzę nie dla dobra i roz­woju innych, ale dla własnej chwały. Jest to jedno z niebezpie­czeństw, które czyha na tych, którzy chcą pracować ze słabymi: potrzeba czucia się wyższym, narzucenia swego planu, swojej wizji, swojej wolności, swojej wyższości.

Potrzeba zwyciężania jest tak wielka, że małe nieporozumie­nia mogą przerodzić się w gorzkie i próżne kłótnie. Ile gniewnych kłótni o sprawy bez znaczenia wybucha między ludźmi, którzy[Author:j] --> chcą udowodnić, że mają rację! Do ilu kłótni dochodzi między mężem a żoną, gdy chcą sobie nawzajem udowodnić, że, ja mam rację, a ty nie!" Bezsilność i świadomość klęski niosą ze sobą po­czucie śmierci. Czasem ludzie są gotowi oszukiwać, kłamać i uciekać się do wszelkich środków, aby zdobyć władzę, uzna­nie i poważanie, aby wywierać wpływ na innych.

Metody oszukiwania i kłamstwa w celu przejęcia i zachowania władzy za wszelką cenę objawiają się szczególnie w życiu politycznym, które szybko przeradza się w walkę i rywalizację między partiami i kandydatami dla samego zdobycia władzy. Dąży się do oszukania wszystkich po to, aby wydać się odpowiednim kandydatem do sprawowania władzy. Dlatego, ci którzy spra­wują władzę, stają się niedostępni. Chowają się za sekretarka­mi, szefami gabinetów, pracownikami ochrony, chcąc ukryć swoją niekompetencję, ludzką słabość, nieumiejętność słuchania innych lub niezdolność sprawowania władzy w taki sposób, by służyć innym według wyznaczonego celu.

Niektórzy mają niezaspokojoną potrzebę posiadania władzy. Chcą rozszerzyć swoje imperium, swoją strefę wpływów. Dyk­tatorzy, przywódcy mafii są najbardziej oczywistymi przykła­dami tej nieokiełzanej potrzeby dowodzenia, bycia jak Bóg i niepodlegania nikomu. W wielu ludziach kryje się mały despota. Być może mają oni władzę tylko nad niewielką grupką ludzi, nad swoimi pracownikami, żonami, mężami, dziećmi — despota jest zawsze na swoim miejscu gotowy panować, kontrolować, aby podtrzymywać swoją wyższość.

Gruby mur dzieli tych, którym się powiodło, od tych, którzy doznali niepowodzenia, między bogaczem i Łazarzem. Z jednej strony życie, z drugiej śmierć. A życie trzeba zdobyć za wszelką cenę, nawet za cenę prawdy, sprawiedliwości i współczucia. Lepiej zniszczyć rywala, udowodnić, że jest zły, rzucić cień po­dejrzenia na jego obyczaje i życie prywatne, poniżyć go, aby[Author:j] --> samemu wygrać. Ale liczba tych, którzy znaleźli się po złej stro­nie muru, nie przestaje wzrastać. Ludzie ci jednoczą się. Ich gniew wobec niesprawiedliwości staje się tak wielki, że pewnego dnia wybucha w formie przemocy. Uciskani przejmują władzę. Ale teraz to oni uciskają tych, którzy ich uciskali, aż do dnia, kiedy nowi uciskani zbuntują się. W ten oto sposób historia ludzkości przynosi na świat coraz to nowe akty przemocy.

W naszym wszechświecie to, co wzniosłe, oddzielone jest od tego, co niskie. Istnieje słońce i błoto, piękno i brzydota. Bardzo szybko ludzie dzielą się na czystych i nieczystych, dobrych i dych, cnotliwych i grzeszników, uzdolnionych i niezdolnych. Dzieli ich mur. Dzieci dobrych nie mogą bawić się z dziećmi złych. Po stronie czys­tych rozwija się poczucie wyższości i pychy. Po stronie nieczystych, alkoholików, osób zażywających narkotyki lub seksualnie wyko­lejonych wzrasta poczucie winy, zagubienia, budzą się uczucia roz­paczy i depresja. Mają oni rozbity obraz samych siebie.

Dziś chorobą której należy się wstydzić, jest aids. Brat jedne­go z asystentów Arki umarł na aids w Wielki Piątek o trze­ciej po południu. Jego ojciec odmówił spotkania z nim, kiedy dowiedział się o jego chorobie. Dzielił ich mur wstydu.

Wszyscy prawdopodobnie znamy tę historię: szef przedsię­biorstwa krzyczy niesprawiedliwie na jednego ze swoich pra­cowników. Upokorzony i wewnętrznie zraniony pracownik boi się odezwać. Wraca do domu zbuntowany i głęboko wzburzo­ny. Gdy okazuje się, że posiłek nie jest jeszcze gotowy, krzy­czy na swoją żonę, na niej odreagowywając swoje lęki, napię­cia i gniew. Ona z kolei boi się odezwać, ale widząc syna pod­bierającego coś z lodówki, krzyczy na niego, aby wyładować swoje napięcie. Syn, nie odzywając się słowem, wybiega na uli­cę, gdzie daje kopniaka psu. W ten oto sposób agresja prze­kazywana jest z osoby na osobę, z grupy na grupę, z pokole­nia na pokolenie. Budzi lęk, który sam z siebie rodzi pragnienie zniszczenia[Author:j] --> I zawsze istnieje ten ostatni, który już nie może na nią od­powiedzieć. Przyjmuje on agresją innych i milknie, obolały. Taka jest bardzo często sytuacja osoby z upośledzeniem umysłowym.

Lęk przed innością

Prawie wszyscy należymy do jakiejś grupy podobnych nam ludzi, którzy wyznają podobne poglądy i cenią te same wartości. Każda grupa (narodowa, rasowa, polityczna, religijna lub anty-religijna) uważa się za najlepszą żyjącą w prawdzie. Inni są mniej lub bardziej odrzucani, tkwią w błędzie. Oddziela nas od nich prawdziwy mur. Tak bardzo łatwo sądzić innych, tak bardzo trud­no sądzić samego siebie i grupę, do której się należy. Inny, obcy, wprawia mnie w złe samopoczucie. To, czym żyje drugi, jego naj­głębsze przekonania, jego sposób wartościowania i postrzegania rzeczywistości, jego obyczaje, tradycje, język, wartości religijne są tak bardzo inne, że trudno je zrozumieć, trudno je szanować, a przede wszystkim trudno przyjąć. Najgłębsze przekonania tych, którzy różnią się od nas, stawiają pod znakiem zapytania nasze własne pewniki, wstrząsają nami i sieją w nas zwątpienie. Im bar­dziej wydawało się nam, że przeżywamy swe życie w poczuciu własnej wyższości, karmiąc się iluzjami na temat naszej dobroci lub naszego rozumienia prawdy, im bardziej zamykamy się na rze­czywistość, nie chcąc dostrzegać siebie takimi, jakimi jesteśmy, tym bardziej inny i obcy wprawia nas w zakłopotanie. Nie chce­my go wtedy słuchać w duchu prawdy, z otwartym sercem, a jeśli go słuchamy, to z podejrzliwością i niechęcią, interpretując jego słowa według gotowego schematu.

Obawy te, wynikające z odmienności, mogą istnieć w kon­taktach między mężczyzną i kobietą, jak również między pokoleniami[Author:j] ; --> rodzice wiedzą, co jest dobre dla ich dzieci, dorastająca młodzież z własnego punktu widzenia osądza swoich rodziców i nie chce słyszeć o powinnościach, lecz postępować według wła­snego uznania. W ten sposób wznoszą się mury między osobami i grupami.

Każda grupa, każda religia, każda rasa, każdy naród, każda osoba odczuwa potrzebę potwierdzenia, że jest najlepsza, że należy do elity, jest kimś jedynym, że tylko ona zna prawdę, tak jakby nasz świat rządził się jedynie prawami rywalizacji i walki. Każdy chce wierzyć i udowodnić, że jest najlepszy, więc zbroi się w argumenty, a niekiedy także w karabiny maszynowe i bomby.

Mury, które chronią

Mury nie są jednak tylko rzeczywistością negatywną, która oddziela ludzi od siebie. Chronią one także życie i pozwalają mu wzrastać. Łono matki chroni maleńkie dziecko, które się w nim poczęło. Mury domu także dają schronienie i zapewniają intym­ność życiu rodzinnemu. Każda osoba, by móc żyć i działać, potrzebuje przestrzeni, która stanowi jej prywatną własność, potrzebuje pewnego rodzaju samotności. Musi chronić swe ży­cie, zwłaszcza w momentach słabości, zmęczenia i choroby. Można powiedzieć, że człowiek, często nieświadomie, nastawiony jest na obronę samego siebie przed każdą sytuacją która psycholo­gicznie może mu zagrozić. Kiedy nasza prywatna przestrzeń zo­staje naruszoną jeśli jakiś obcy zanadto zbliża się do naszego cia­ła, naszej istoty, naszego skrawka ziemi, ogarnia nas panika. Mury chronią życie. Należy otwarcie przyznać, że w naszym świecie, w społeczeństwie istnieją siły wrogie i niebezpieczne, których trzeba się strzec.[Author:j]

--> Tym samym, aby żyć zgodnie z ludzką godnością, trzeba posiadać własną tożsamość, przynależeć do grupy, która wy­znaje te same wartości i która daje pewne poczucie bezpieczeństwa. Kim jesteśmy bez tej tożsamości? Giniemy w chaosie lub stajemy się tym, czym inni chcą, abyśmy byli; przestajemy istnieć. Niektórym osobom trzeba czasami pomóc odnaleźć i po­głębić swoją tożsamość poprzez schowanie się za osłoną mu­rów. Osoby te będą mogły stopniowo otwierać się na innych.

O ile mury chronią jednostkę przed gwałtem lub dominacją in­nych, chronią one także innych przed jej zabójczymi pragnieniami i instynktownymi odruchami. Uniemożliwiają one wydostanie się przemocy na zewnątrz. Osoby pozbawione wewnętrznych barier nie są odporne psychicznie. Ukryta w nich przemoc może się zbyt łatwo uzewnętrznić i wyrządzić komuś krzywdę. Dlatego właśnie szpitale psychiatryczne i więzienia—oczywiście jeśli są humani­tarne i spełniają swoją rolę terapeutyczną— są niezbędne, bo nie­które osoby należy leczyć, aby przywrócić im ludzką godność.

Niebezpieczeństwem jest przemienienie murów niezbędnych dla ochrony, pogłębienia i wzrostu życia, w mury strachu, nieto­lerancji i uprzedzeń. Dlatego wielkim wyzwaniem dla każdego człowieka jest właściwe rozeznanie, kiedy trzeba podtrzymać mury ochraniające życie, a kiedy te mury obalić, aby przyjąć in­nych ludzi, żeby się wzajemnie ubogacić. Jak do tego dojść? W jaki sposób odkryć nasze wspólne człowieczeństwo pośród wszystkich naszych różnic? To właśnie jest tematem tej książki.

Chciałbym teraz wyjaśnić, co to znaczy, że osoba ludzka stwo­rzona jest dla komunii i pokoju, oraz podjąć próbę zrozumienia, dlaczego w naszym wnętrzu wyrastają mury i bariery. A wszyst­kie mury zewnętrzne są jedynie projekcją murów istniejących wewnątrz. Owe mury, także mury uprzedzeń i nienawiści, nie są stałe, wyznaczone raz na zawsze. Są to mury strachu i życia. A życie jest ruchem. Strach może zniknąć. W pewnej chwili mur[Author:j] , --> który daje schronienie, może stać się barierą uniemożliwiającą rozwój życia, ale ten sam mur może zniknąć pod wpływem od­radzającego się zaufania.

Najbardziej zadziwia mnie mur, jaki powstaje wokół serca i umysłu osoby zwanej „psychopatyczną". Mur ten wydaje się gruby i powstaje, aby chronić osobę przed lękami nie do znie­sienia, zrodzonymi często z więzi z inną osobą. Chory cierpiący na psychozę ukrywa często w swej głębi niezwykle bogate życie i rzadką wrażliwość. Jeśli osoba ta znajduje się w środowisku od­powiednio przystosowanym oraz ma niezbędne jej wsparcie i pomoc, wtedy mury zarysowują się i pękają. Komunikacja może być ponownie nawiązana.

Mur berliński zniknął bez jednego wystrzału. Rozsypał się jak niektóre inne mury, które stają się ruinami pod wpływem życia i dążenia do wolności. Mur apartheidu runął pod naporem tysię­cy ludzi podobnych do Mandeli i De Klerka, którzy z niezwykłą odwagą uwierzyli w ludzką wolność i powszechną jedność. W podobny sposób doszło do rozpoczęcia poważnych negocjacji pokojowych między Żydami i Palestyńczykami.

W jednym z miasteczek, w którym znajdowała się wspólnota Arki, żył pewien trudny, powiedziałbym okropny, człowiek. Wy­dawało się, że nienawidzi on osób z upośledzeniem umysłowym i samej wspólnoty. Krzyczał na nas i groził nam. Jadąc swoim traktorem straszył ludzi, kierując pojazd wprost na nich. Pewne­go dnia Nicolas, mężczyzna upośledzony umysłowo, poszedł od­wiedzić tego człowieka, aby zapytać go, czy nie mógłby zająć się jego królikiem podczas wakacji. Tamten zgodził się. Nawią­zała się więź. Stopniowo człowiek ten zmienił się, a teraz od czasu do czasu przychodzi zjeść posiłek razem ze wspólnotą. Gesty gróźb stały się gestami przyjaźni i akceptacji. Mury nienawiści i strachu zniknęły, by ustąpić miejsca więzom zaufania[Author:j] .

Część II

KOMUNIA I ZRANIENIE

--> 1

Pragnienie komunii

W swoim życiu mogę wyróżnić trzy etapy. W wieku trzynastu lat wstąpiłem do marynarki wojennej i spędziłem osiem lat w woj­sku, w świecie, w którym słabość jest zabroniona, gdzie trzeba być sprawnym, szybkim i awansować ze stopnia na stopień. Opuściłem marynarkę i wtedy otworzył się przede mną inny świat: świat myśli. Przez wiele lat studiowałem filozofię. Napisałem i obroniłem doktorat na temat etyki arystotelesowskiej i zaczą­łem wykładać. Tutaj również słabość, brak wiedzy lub kompe­tencji były niedopuszczalne. To także był świat oparty na wydaj­ności. W trzecim okresie mojego życia nastąpiło odkrycie: po­znałem osoby z upośledzeniem umysłowym. Byłem dogłębnie wstrząśnięty tym światem bezgranicznego ubóstwa, słabości, wraż­liwości i kruchości. W tym właśnie momencie moje życie poto­czyło się w kierunku cierpienia. Porzuciłem teorie na temat czło­wieka, aby odkryć samo człowieczeństwo — to co oznacza bycie mężczyzną lub kobietą.

Byłem głęboko przejęty tymi ludźmi, ich bólem, ich wołaniem o uznanie, szacunek, miłość. Przyjmując Raphaela i Philippe'a, odkryłem, czym jest komunia. Raphael i Philippe nie chcieli miesz­kać razem z byłym oficerem marynarki, który wszystkim wydaje rozkazy i czuje się lepszy od wszystkich. Nie chcieli także mieszkać[Author:j] --> z byłym profesorem filozofii, któremu wydaje się, że coś wie. Chcieli żyć z przyjacielem. A kim jest przyjaciel, jeśli nie kimś, kto mnie nie osądza, nie opuszcza mnie, kiedy widzi moje słabo­ści, moje ograniczenia, moje urazy, mój brak zdolności, cały roz­bity świat, który jest we mnie. Przyjaciel to ten, kto dostrzega ukryte we mnie zasoby i możliwości, kto zarazem chce pomóc mi je rozwinąć. Przyjaciel jest po prostu szczęśliwy, że jest ze mną. I ze mnie czerpie swoją radość.

Mieszkając razem z Raphaelem i Philippe'm, tymi dwoma bar­dzo wrażliwymi mężczyznami, którzy wiele wycierpieli z powo­du odrzucenia, odkryłem obecne w człowieku pragnienie komunii. Nie były najważniejsze pedagogika i techniki edukacyjne, któ­re mogłem wobec nich stosować, aby pomóc im czuć się nie­zależnymi, zdolnymi do pracy... itd, ale cała moja postawa wo­bec nich. Ważny był sposób, w jaki ich słuchałem, to, czy pa­trzyłem na nich z szacunkiem i miłością, ważny był sposób, w jaki dotykałem ich ciała, odpowiadałem na ich pragnienia, sposób okazywania radości, to jak razem świętowaliśmy, śmia­liśmy się i żartowaliśmy. Tak powoli mogli oni odkryć swoje piękno, wartość i sens swego życia. Przez wiele lat rodzice i społeczeństwo litowali się nad nimi i dawali im odczuć, że nie są w pełni wartościowymi ludźmi, że są pomyłką i wybrykiem natury. Tymczasem dzięki temu, że żyłem razem z nimi, że w nich znajdowałem moją radość, mogli oni odkryć swoją niepowtarzalność, swoje głębokie piękno i w ten sposób odna­leźć wiarę w siebie. Nie musieli być inni niż byli w rzeczywi­stości, aby zostać docenieni. Była to dla nich radykalna zmia­na, prawdziwe odrodzenie. Dla mnie także, ponieważ dzięki swej kulturze i wykształceniu byłem człowiekiem stworzonym raczej do rywalizacji, niż do komunii. Musiałem przeżyć głębokie nawrócenie — i jak każde nawrócenie, nie dokonało się ono jeszcze do końca[Author:j] .

--> Komunia, hojność, współpraca

Odkryłem także, że komunia jest zupełnie czymś innym niż hojność i dobroczynność. Dobroczynność i hojność polegają na rozrzucaniu ziarenek dobroci, czynieniu dobra, realizowaniu cnót heroicznych, dawaniu swoich pieniędzy, poświęcaniu się dla in­nych. Osoba hojna jest silna, posiada pewną władzę, robi coś dla innych, ale nie pozwala się dotknąć, nie jest słaba i podatna na zranienia. Ma zawsze jakieś zadanie do spełnienia. Komunia jest także czymś innym niż wychowanie i pedagogika. W wycho­waniu, o ile nie jest ono oparte na komunii, pomaga się komuś i wychowuje się kogoś, ale wychowujący pozostaje kimś waż­niejszym. On posiada wiedzą, ten drugi — nie.

W komunii człowiek staje się słaby i podatny na zranienia, pozwala się dotknąć drugiemu. Istnieje wzajemna więź, która wyraża siew spojrzeniu, dotyku. Istnieje wymiana miłości, wza­jemna akceptacja, które może objawić się świętowaniem, uśmie­chem lub pogłębić się we współczuciu i łzach. Więź komunii opie­ra się na wzajemnym zaufaniu, gdzie każdy daje drugiemu i od niego przyjmuje najgłębszą i najskrytszą częścią swojego bytu.

Zrozumiałem też, że komunia jest także czymś innym niż współ­praca. Można być kolegami, którzy pracują razem, by osiągnąć ten sam cel. Na przykład, w przedsiębiorstwie pracuje się razem, dążąc do tego samego celu, ale między osobami niekoniecznie musi istnieć więź komunii. W przypadku komunii można wspól­nie realizować różne cele, współpracując ze sobą, ale najważ­niejsze jest to, by być razem, cieszyć się drugim, troszczyć się o drugą osobę. W marynarce wojennej nie starałem się o więź komunii z marynarzami. Starałem się nimi dowodzić. Byłem wy­żej od nich. Jeśli byli słabi, przeżywali trudności, musiałem po­szukać rozwiązania ich problemów albo ich ukarać. Ucząc, musiałem[Author:j] --> mówić studentom, co mają robić lub czego się uczyć, musiałem ich poprawiać, skłaniać do myślenia. Z Raphaelem i Philippe'm chodziło o stworzenie środowiska pełnego ciepła, w którym mogliśmy razem żyć we wzajemnej komunii, jak w rodzinie. Dlatego niestrudzenie starałem się poznać wszystkie możliwe formy komunii, źródło, z którego ona pochodzi, i cel, do którego zmierza.

Więź komunii objawia się najpierw w miłości matki lub ojca do dziecka. Uśmiech i spojrzenie dziecka napełniają radością serce matki, a spojrzenie i uśmiech matki napełniają radością serce dziecka. Matka i dziecko objawiają się sobie nawzajem. Nikt nie wie, czy matka daje więcej dziecku, czy dziecko daje więcej matce. Ich więź komunii nawiązuje się przez dotyk, spojrzenie, zabawę, przez karmienie, kąpiel, pielęgnację. Kiedy mama się śmieje, bawi się z dzieckiem, pieści je i głaszcze, dziecko odpowiada jej uśmie­chem, radością i dynamicznym rozwojem swego ciała.

Co dokonuje się w tej wzajemnej wymianie miłości? Poprzez swój dotyk, swoje spojrzenie matka lub ojciec mówią dziecku: „Jesteś piękny, jesteś wart miłości, jesteś cenny, jesteś ważny". Z kolei dziecko, które patrzy na matkę; dziecko, które się śmie­je, odsłania matce jej własne piękno.

Oczywiście w przypadku dziecka ta więź miłości dopiero się rozwija, jest na poziomie jeszcze bardzo prymitywnym i nie jest w pełni świadomie wybierana. Więź ta wpisuje się nie tyle w jego świadomość racjonalną, co w jego świadomość miłości. Dla dziecka więź komunii jest tylko przygotowaniem, fundamen­tem więzi, którą będzie mogło nawiązać i przeżywać później. Ze strony ojca lub matki więź ta może zostać szybko zniekształcona przez pragnienie posiadania dziecka dla siebie i używania go w celu zapełnienia swojej uczuciowej pustki.

Tymczasem komunia jest rzeczywistością głęboko ludzką. Sta­nowi ona to, co najgłębsze i najbardziej podstawowe w życiu[Author:j] --> i psychologii człowieka. Jest ona podstawą, która pozwoli każ­demu nawiązać stopniowo więź komunii z tym, co prawdziwe i rzeczywiste w jego ludzkim środowisku, co pozwoli mu dostrze­gać w ludziach przyjaciół, którym można w pełni zaufać, a nie wrogów. Dziecko, które nie przeżyło więzi komunii, nie będzie miało wiary w siebie. Będzie żyło w strachu, tworząc systemy zabezpieczeń. Środowisko, w którym żyje, stanie się, lub przy­najmniej wyda mu się, miejscem nieprzyjaznym.

Eryk

Osobą, która w wielkim stopniu pozwoliła mi zrozumieć sens komunii, był Eryk. Spotkaliśmy go w szpitalu psychiatrycznym, kiedy miał szesnaście lat. Był niewidomy, głuchy, nie chodził, nie mówił i nie mógł sam jeść. Był głęboko upośledzony. Jego mama była dobrą kobietą, nie mogąc jednak znieść cierpienia swego dziecka i nie umiejąc mu pomóc, umieściła go w szpitalu psychia­trycznym, kiedy miał cztery lata. Mały Eryk, w całej swej bie­dzie, nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ma już przy nim jego mamy, dlaczego nagle dotykany jest — niekiedy z agresją—przez tak wiele różnych osób. Czuł się zagubiony. Był całkowicie sam we wrogim mu świecie.

Kiedy go spotkałem, Eryk miał już za sobą dwanaście lat spędzonych w szpitalu psychiatrycznym. Była w nim przerażają­ca pustka emocjonalna. Kiedy zbliżałem się do niego, dotykał moich rąk lub nóg i, ściskając mnie, krzyczał całym sobą, stając się wołaniem o dotyk, wołaniem o miłość. W jego krzyku było coś tak absolutnego, tak bardzo naładowanego agresją, że sta­wał się on nie do zniesienia. Trzeba było uwolnić się od jego uści­sków, gdyż, w przeciwnym razie, miało się wrażenie, że jest się[Author:j] --> przez niego pożeranym. To oczywiste, że w szpitalu był postrze­gany jako dziecko, które wymagało za dużo i w niewłaściwy spo­sób. Nie dawał on w zamian żadnej rekompensaty. Był bardzo zalękniony, nadpobudliwy, trudny do zniesienia dla pielęgniarek. Lęk i agresja wciąż się w nim rozwijały. Żył w stanie ciągłego niepokoju, nie panując nad swoimi gwałtownymi gestami i prze­raźliwym krzykiem. Było oczywiste, że miał głęboki uraz.

Eryk przeżywał dramat, jakiego doświadcza wiele dzieci z głębokim upośledzeniem. Nikt nie może ich znieść. Rodzice nie zawsze mogą dać im miłość, czułość, a także opiekę, jakiej po­trzebują. Małe dziecko żyje wyłącznie dzięki wzajemnej więzi, dzięki spojrzeniu i czułym rękom matki. Pozostawione samo so­bie, czuje się zagrożone. Nie może się bronić, jest za małe, zbyt kruche, słabe i bezbronne. Jeśli nie czuje się kochane, jeśli czuje się niechciane, nie ma swojego miejsca, żyje w lęku i samotno­ści. Przeżywa traumatyczny strach. Jeśli nie jest kochane i oto­czone miłością znajduje siew śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jest to dramat dzieci porzuconych. Czując się same, odrzucone, my­ślą, że to dlatego, iż są niedobre, że nie są warte miłości. Czują się winne swego istnienia. Wchodzą w zamknięty krąg wewnętrz­nego cierpienia. Czując, że nikt go nie chce, dziecko pogrąża się w lęku, popada w depresję i staje się agresywne, coraz bar­dziej zamyka się w sobie. Inni coraz bardziej się go boją, na­tomiast ono zmuszone jest bronić się, tak jak umie, przed wro­gim światem.

Kiedy przyjmujemy w Arce kogoś takiego jak Eryk, powin­niśmy mu jedynie okazać, że jesteśmy szczęśliwi, dlatego że ist­nieje, że kochamy go i akceptujemy takim, jakim jest. Tylko jak to zrobić? Jak pomóc odkryć to komuś, kto nie widzi i nie sły­szy? Komu nie można o tym powiedzieć. Komu nie można tego okazać gestem ani spojrzeniem. Jedynym sposobem, w jaki można to uczynić, jest dotyk. Miałem możliwość żyć blisko Eryka[Author:j] --> przez cały rok 1981 w domu La Forestiere (Leśniczówka, dom dla głęboko upośledzonych w Trosly), kiedy wycofałem się z kierowania wspólnotą Arki. Odkryłem wtedy, że jednym z najbardziej odpowiednich momentów do nawiązania naszej wzajem­nej komunii był czas kąpieli. Jego drobne, nagie ciało rozluźniło się : odczuwało przyjemność zanurzone w ciepłej wodzie. Kiedy my­łem go i dotykałem, był bardzo szczęśliwy. Jedynym bowiem ję­zykiem, który mógł zrozumieć, był język czułych rąk —język ła­godności, poczucia bezpieczeństwa, ale także język, który przez moje ciało i jego drżenie odkrywał mu właśnie to, że był wart mi­łości, że był dobry i że czułem się z nim szczęśliwy. Dotykając go, a także doznawałem czułości, jaką chciał mnie obdarować.

Tak oto ciało jest podstawą istnienia i wyrażania komunii. Wzajemna komunia wymaga pewnej umiejętności słuchania objawiającej się poprzez spojrzenie i dotyk. Całym ciałem, spojrzeniem: sposobem słuchania możemy pozwolić drugiemu odkryć, że jest piękny, inteligentny, że jest wartościowy, że jest jedyny i niepow­tarzalny. Kiedy słuchamy dziecka z zainteresowaniem, dziecko odkrywa, że ma coś do powiedzenia i często ma ochotę powie­dzieć to właśnie w tym momencie. Jeśli natomiast ktoś mówi bez przerwy i bez przerwy podpowiada drugiemu, co powienien zro­bić, czego powinien się nauczyć, wtedy temu drugiemu będzie trudno uwierzyć w siebie.

Komunikacja: język miłości

W Arce nauczyłem się wiele o języku. W marynarce wojen­nej, a także podczas studiów język był dla mnie szczególnym środkiem wymiany informacji i sposobem wymiany myśli. Bar­dzo często wiedza służy okazywaniu własnej wyższości. Dyskutuje się[Author:j] --> po to, aby coś udowodnić, wydaje się polecenia, rozka­zy, ale także można uczyć innych. Istnieje też język rozrywki — opowiada się anegdoty, naśladuje się innych, udaje błazna, aby skupić na sobie uwagę. Język przyjaźni jest w większym stopniu językiem wymiany i dzielenia się na poziomie osobistym i kultu­rowym. Dopiero jednak w Arce odkryłem język miłości, zaba­wy i świętowania. W Arce używamy języka do wyrażania naszej radości bycia razem, by dać innym coś od siebie, by żyć wza­jemną komunią. Język nie jest już wtedy narzędziem rywalizacji, lecz świętowaniem, ukazaniem tego, co ukryte, wzajemnym, oso­bistym dzieleniem się w atmosferze radości i akceptacji. Oczy­wiście w przypadku osób z upośledzeniem umysłowym język ten jest często symboliczny, trzeba umieć go rozszyfrować i odczy­tać. Przebywając z tymi osobami, trzeba także mówić o różnych wydarzeniach i pokazywać, gdzie są granice gestów przemocy lub postaw aspołecznych, wymagać, by podjęły wysiłek w tej lub innej dziedzinie swego życia, uczyć ich pracy. Przede wszystkim jednak język służy wzajemnej komunii, która posługuje się pro­stymi słowami.

Dla wzajemnej komunii najważniejszym językiem jest język pozawerbalny: gest, spojrzenie, ton głosu, postawa ciała. To one właśnie objawiają zainteresowanie dla drugiej osoby, podobnie jak mogą objawiać brak zainteresowania, pogardę czy odrzuce­nie. Dla tych osób, które nie mają zdolności posługiwania się ję­zykiem werbalnym, ich głównym językiem staje się ciało. Krzyk, przemoc, gesty autodestrukcyjne, podobnie jak gesty czułości, są środkami komunikacji i niosą jakieś przesłanie.

Matka zawsze interpretuje krzyk swego dziecka. „Jest głodne, wychodzą mu ząbki, potrzebuje miłości i pieszczot, gniewa się..." Podobnie w Arce uczymy się odczytywać wyraz twarzy, spojrzenie, postawę ciała, krzyk, lęki, jak i gesty czułości. Kiedy dziecko albo osoba, która nie jest w stanie wypowiedzieć się[Author:j] --> słowami czuje, że jest rozumiana i że odpowiadamy na jej pragnienie, rodzi się w niej nowe poczucie pewności — poczucie, ze jest ona osobą i że ma prawo wyrażać swoje pragnienia, że jest rozumiana, odczuwa pewność tego, że jest i ma poczucie własnej wartości.

Najważniejszą formą pedagogiki w Arce jest świętowanie — zwłaszcza język świętowania, który ogarnia całą osobę, jej ciało i ducha. Osoby takie jak Eryk mają bardzo okaleczony obraz samych siebie. Tak długo były pogrążone w smutku, oto­czone językiem wyrażającym rozczarowanie, który jeszcze bar­dziej pogrążał je w negatywnym obrazie własnej osoby! Ale kie­dy odkrywają wokół siebie radość, powoli odkrywają także, że one również są źródłem radości, życia i szczęścia. Negatywny obraz siebie zmienia się powoli w obraz pozytywny. Kiedy cho­dzi o młodzież w wieku dorastania lub o dorosłych, język ra­cjonalny pojawia się dla sprecyzowania zaangażowania, odpo­wiedzialności i samego znaczenia wzajemnej komunii. Nie jest to już tylko język miłości lub język pozawerbalny. Wzajemna ko­munia nie jest już tylko przejściowym, uczuciowym doświadcze­niem, ale doświadczeniem, które wpisuje siew konkretną historię, objawieniem najgłębszego daru naszej osoby, daru, który wzywa nas do wierności — słowo jest tu niezbędne, aby to wszystko nazwać i określić. Czasem bliskość fizyczna, zbyt szybki po­całunek, przytłumia i przeszkadza zrodzeniu się słowa, które jest niezbędne dla prawdziwej więzi komunii między dorosłymi ludź­mi. Mieszkając Raphaelem i Phiłippe'm, odkryłem, że musia­łem w pewnym momencie określić swoje zaangażowanie wo­bec nich. Po trzech miesiącach spędzonych wspólnie w naszym małym domku spytałem ich, czy chcieli ze mną zostać. Odpo­wiedzieli: „Tak". A ja powiedziałem im także swoje „tak": „Mo­żecie tu zostać tak długo, jak będziecie chcieli. To jest nasz dom".[Author:j]

--> Wzajemna komunia — darem wolności

Wzajemna komunia nie jest rodzajem fuzji, w której granice między osobami zanikają i nie wiadomo już, kto jest kim. Mat­ka wie, że jej dziecko istnieje. Chce, żeby wzrastało i ro­zwijało się, by stawało się coraz bardziej sobą. Tymczasem ist­nieje także fałszywa komunia, która prowadzi do niezdrowego uzależnienia. W takim przypadku matka stara się manipulować emocjonalnie swoim dzieckiem, aby uniemożliwić mu bycie sobą i lepiej je kontrolować. Komunia-dominacja pojawia się wte­dy, gdy osoba silniejsza uwodzi i używa słabszego dla zaspo­kojenia własnych potrzeb uczuciowych. Chce sobie zjednać dziecko, zachować je tylko dla siebie, znaleźć w nim swoje schronienie, by uciszyć swoje lęki i zapełnić wewnętrzną pust­kę. Tym samym nie może ona znieść wołania dziecka o wol­ność, jego odmowy posłuszeństwa. Nie może znieść faktu, że dziecko utwierdza się w poczuciu własnej odrębności. Taki rodzaj więzi, będący karykaturą prawdziwej komunii, poja­wia się często wtedy, gdy matka cierpi z powodu niezaspokojenia uczuciowego ze strony swego męża. W konsekwen­cji takiej postawy matka może zdusić wolność dziecka i spra­wić, że zacznie postrzegać ono swoją inność jako zagrożenie.

Prawdziwa komunia istnieje natomiast po to, by drugi był sobą i wzrastał ku wewnętrznej wolności, by rozwijał swoje dary. Jest ona darem serca, dzięki któremu drugi człowiek może istnieć. Ma ona charakter miłości oblubieńczej. Matka cieszy się, że jej dziecko staje się sobą. Odkrywa odmienność jako coś, co ludzkość ma najlepszego. Dlatego właśnie ojciec jest tak bardzo ważny. Nie tylko żyje on więzią komunii ze swoim maleństwem, ale to jego miłość do żony sprawia, że może ona żyć oblubieńczą więzią komunii z dzieckiem. Tak naprawdę,[Author:j] --> prawdziwa komunia między rodzicami i dziećmi wytryska z ko­munii między ojcem i matką.

Komunia nie polega zatem na wzajemnym posiadaniu się osób. Przeciwnie, daje ona życie i wolność każdej z nich. Kie­dy spojrzymy na matkę i dziecko, widzimy, że matka nie jest zaborcza wobec swego dziecka, nie zamyka się z nim w pokoju, ale idzie pokazać je innym: „Spójrz, jaki jest piękny!" A dziecko na swój sposób mówi także: „Spójrz, jaka ona jest piękna". Prawdziwa więź komunii pozwala obu osobom odczuć tę samą radość, tę samą miłość, tę samą czułość, tę samą jed­ność i wolność.

Wzajemna komunia wpisana w czas

Oczywiście komunia, której doświadczałem, żyjąc z Raphaelem i Philippe'm, a później z Erykiem, nie mogła być przeżywa­na przeze mnie tak samo intensywnie i głęboko w każdej chwili i z wszystkimi osobami we wspólnocie Arki. Było tyle do zro­bienia: gotowanie, sprzątanie, ustalanie porządku każdego dnia, zaplanowane wizyty itd. W pewnych momentach Raphael wpa­dał w gniew lub przeżywał straszliwe lęki. Ja także potrzebowa­łem momentów samotności, bym mógł odpocząć, rozładować na­pięcia przez modlitwę lub lekturę. Raphael i Philippe także po­trzebowali momentów samotności. Życie nie jest wypełnione jedynie komunią lub doznaniami pobudzającymi naszą uczuciowość. Jest ono również odpoczynkiem i wzrostem, jest nabywaniem wie­dzy i umiejętności w atmosferze pokoju i bezpieczeństwa. Momenty komunii są po całym dniu pracy chwilami dopełnienia. Tak jakby wszystkie czynności minionego dnia znajdowały swoje ukorono­wanie w spojrzeniu, wspólnym śmiechu, w tych chwilach ciszy[Author:j] --> i odpoczynku, które przerodzić się mogą w modlitwę. W La Forestiere, wieczorem po kolacji, ubierałem Eryka w piżamę i następnie wszyscy razem w salonie spędzaliśmy pół godziny lub czterdzieści pięć minut na modlitwie — osoby z głębokim upo­śledzeniem i asystenci. Często siedziałem, trzymając Eryka na ko­lanach. Eryk wtedy odpoczywał. A ja odkrywałem, że odpoczy­wam razem z nim. Nie miałem ochoty mówić. Czułem się prze­pełniony pokojem i wewnętrzną ciszą. Eryk także pogrążony był w pokoju. Obaj czuliśmy się dobrze. Był to dla mnie czas uzdro­wienia. Odnajdywałem swoją wewnętrzną jedność. Na twarzy Eryka rysował się spokojny uśmiech. Jego ciało nie było pobu­dzone. Był szczęśliwy. To samo dzieje się z dzieckiem, które odpoczywa w ramionach matki. A w tej łączności odpoczywa także matka. Są to chwile wewnętrznego uzdrowienia dla każ­dego z nich, uzdrowienia jednego przez drugie. To samo widoczne jest w małżeństwie. Widoczne jest także w przyjaźni, kiedy po długiej rozmowie następuje jakby niezwykły, boski moment, chwila wzajemnej komunii, zjednoczenia, kiedy ludziom jest dobrze ze sobą. Na dwójkę przyjaciół zstępuje nagle cisza, której nie chce się przerywać. Ta chwila pokoju, przyjaźni staje się chwilą jedności, w której dwie osoby przebywają ze sobą w całej poko­rze, we wzajemnym darze. Taka chwila jest znakiem wieczności w świecie, w którym bez przerwy kłębią się aktywizm, hałas, agresywność, indywidualna potrzeba sprawdzenia się oraz dążenie do zwiększenia wydajności. Dwa serca bijące tym samym ryt­mem, obdarowujące się wzajemnie wolnością. Dwie osoby obec­ne jedna dla drugiej. Tak jakby czas zatrzymał się w miejscu. A mimo to żadne z nich nie może wystarczyć drugiemu. Dziecko nie przestaje wzrastać, poznając nowe osoby i świat. Matka ze swej strony potrzebuje męża, własnej pracy itp. Drugi człowiek jednak nie jest Bogiem, nie może w całości wypełnić ludzkiego serca. Jest, być może, narzędziem Boga odsłaniającego swoją[Author:j] --> obecność. Te chwile, przeniknięte kontemplacją pokoju i ko­munii, żłobią i kształtują ludzkie serce, aby mogło bardziej być, bardziej żyć, więcej poszukiwać i bardziej się dawać. Jest to szczyt, ale równocześnie punkt wyjścia.

Wzajemna komunia nie jest jedynie chwilą błogosławionej ci­szy między dwoma osobami. Jest środowiskiem, postawą i sposobem życia oraz bycia z innymi. Jest grupą bliskich sobie osób, które śpiewają, bawią się, świętują i modlą. Jest także roz­łąką osób, które mimo wszystko wiedzą że łączy je wzajemna więź. Oczywiście komunia ta powinna być odkrywana i odświe­żana od czasu do czasu, ale jej więzi trwają pomimo upływu czasu i odległości.

Wzajemna komunia i słabość

Potrzeba komunii staje się pilna w sytuacji słabości, kiedy ktoś nie może już współdziałać lub współpracować z innymi. Kiedy jest się u szczytu sukcesu, poszukuje się raczej podziwu. Kie­dy czujemy się słabi, poszukujemy komunii. Może to być sła­bość małego dziecka, słabość człowieka starego, słabość cho­rego, osoby, która uległa wypadkowi, osoby, która doznała porażki w życiu zawodowym, osoby z upośledzeniem, osoby znajdującej się w stanie depresji. Kiedy jesteśmy słabi, nie potrze­bujemy wielkich przemówień ani wielkich gestów, lecz obecno­ści kogoś, kto podejdzie do nas blisko, by chwycić nas za rękę i powiedzieć: „Cieszę się, że jestem z tobą". Wtedy wiemy, że jesteśmy kochani nie z powodu tego, co możemy zrobić, ale ze względu na to, kim jesteśmy. To przywraca wiarę w siebie.

Za każdym razem, kiedy widzę żebraka na ulicy lub w metrze, mam zwyczaj sięgnąć ręką do kieszeni i dać mu pierwszą monetę,[Author:j] --> jaką znajdę. Może to być moneta jedno, dwu, pół lub dziesięcio frankowa. Daję mu ją, patrząc na niego i mówiąc mu kilka słów. Za każdym razem jakieś szczególne spojrzenie rozjaśnia twarz żebraka i ta wymiana spojrzeń jest chwilą komunii, która karmi i uszczęśliwia nas obu. Inne osoby w metrze nie spoglądają na mnie, a nawet boją się mojego spojrzenia. Jeśli staram się napotkać ich spojrzenie, myślą, że jestem kimś, kto chce mieć z nimi stosunek seksualny lub im coś ukraść. Wszyscy się boją. Z wyjątkiem że­braka. Na niego mogę patrzeć, on się mnie nie boi, tak jak ja nie boję się jego. To zwykłe spojrzenie może przywrócić mu zaufa­nie. Ponieważ każda istota ludzka, która straciła wiarę w siebie, która popadła w świat alkoholu, narkotyków, niepowodzeń w życiu rodzinnym, niepowodzeń w kontaktach międzyludzkich, w pracy za­wodowej, potrzebuje kogoś, kto spojrzy na nią jak na osobę ludz­ką z miłością i zaufaniem. To właśnie ten moment komunii pozwoli, by powoli, krok po kroku, odrodziła się wiara w siebie. Kiedy ktoś opowiada się o swoich wyczynach i sukcesach, jest podzi­wiany. Natomiast gdy ktoś dzieli się swoimi ograniczeniami, swoją słabością, omylnością, wzbudza współczucie. Pokora przyciąga i tworzy więź komunii.

Owoce wzajemnej komunii

Dziecko spoczywające w ramionach matki lub ojca, dziecko uśmiechnięte, bawiące się ze swoimi rodzicami, śmiejące się do nich na cały głos jest obrazem szczęścia. Jego ciało rozpiera ra­dość, twarz promienieje, oczy błyszczą, a ręce trzepocą z miłości. Wie, że jest kochane, to znaczy, że jest kimś ważnym. Jest pełne życia. Nie jest samo. Nie musi się bronić, pomimo całej swej słabości i małości. Czuje się bezpiecznie, ponieważ jest kochane. Jest[Author:j] --> pełne pokoju i ma poczucie bezpieczeństwa. Może żyć i kochać. Cała jego istota jest jednością dzięki komunii i poprzez nią.

Taki jest owoc wzajemnej komunii. Komunia niesie ze sobą chwile szczęścia, kształtuje najgłębszą sferę psychiki dziecka, pozwoli mu z wiarą w siebie, iść do przodu w życiu, a także żyć w ufności wobec innych i całego wszechświata. Kiedy odwiedzam szpitale, często ze wzruszeniem biorę w ramiona dzie­ci z upośledzeniem. Porzucone, samotne w swoich małych łóżecz­kach, okolonych prętami leżą ze smutkiem w oczach i na twa­rzy. Rozpinam kurtkę, biorę dziecko w ramiona i przytulam jego ciało do mojego, by poczuło i otrzymało ciepło i drżenie mego ciała. W jednej chwili jego ciało zaczyna drgać, jego ręce trze­pocą z radości, zaczyna się śmiać. Przypomina mi spragnionego człowieka na pustyni, który znajduje oazę. Pije łapczywie i oble­wa sobie twarz wodą, krzyczy i śmieje się z radości. Dziecko-pragnie więzi komunii, bez której umiera.

Przypominam sobie jeszcze pewnego człowieka, który krzyczał w paryskim metrze. Siedziałem obok i słuchałem. Nagle zo­baczyłem tuż przed moim nosem otwartą dłoń. Chwyciłem tę dłoń i uścisnąłem. Spojrzałem w twarz tego zaledwie dwudziestopię­cioletniego mężczyzny, brudnego, nieogolonego, którego ubranie wydzielało przykry zapach. Spytałem, jak ma na imię, uśmiech­nąłem się i wsunąłem mu do ręki jedno frankową monetę. Męż­czyzna ten musiał dostrzec, że ja także nie czułem się najlepiej, ponieważ byłem szczególnie zmęczony. Spojrzał na mnie z czu­łością z prawdziwą łagodnością i powiedział: „wrzucono nas obu do jednego worka!" Potem poszedł dalej, wykrzykując swoją złość skierowaną przeciw wszystkim. Wydawało mi się, że spojrzenie, jakim mnie ogarnął, pochodziło z najgłębszej sfery jego oso­by. Tak bardzo pragnął mieć imię, być postrzegany jako osoba.

Oczywiście, była to tylko jedna chwila komunii, ale chwila, któ­ra objawia pragnienie każdej istoty ludzkiej. Nie sądzę, bym by[Author:j] ł --> w stanie spędzić cały dzień z tym mężczyzną. W rzeczywistości jego pragnienie, nie mogąc być nigdy spełnione, sprawia, że żyje on cią­gle w fatalnym samopoczuciu, które musi wyrazić gniewem. Przy­puszczam, że jako małemu chłopcu brakowało mu czułej obec­ności mamy lub taty. Ciągle poszukiwał tej czułości, której nigdy nie doznał. Dzisiaj jego krzyk, jego przemoc są wołaniem o więź komunii. Zarazem jednak chwila jedności i komunii, którą prze­żyłem razem z nim, obudziła we mnie to, co najgłębsze.

Pragnienie więzi komunii objawia się w sposób jaskrawy i bolesny, niekiedy nawet brutalny i często chaotyczny, w życiu spo­łecznym, w wielkich zgromadzeniach, koncertach i obyczajach seksualnych. W sercu każdego człowieka istnieje tak wielkie pra­gnienie znalezienia więzi komunii, czułości, uczucia miłości i by­cia kochanym przez obecność fizyczną i ucieleśnioną że niekie­dy seks zajmuje miejsce komunii, dając uczucie komunii przej­ściowej. Używanie seksualności może stać się grą, rywalizacją, potrzebą posiadania lub podboju innej osoby. Może ono stać się także sadystyczne, gdy polega na pragnieniu zadawania bólu dru­giej osobie. Mimo to pragnienie komunii wydaje się najważniej­szym stadnikiem pragnienia seksualnego.

Tymczasem komunia jest rzeczą trudną. To co jest najpiękniejsze, staje się doświadczeniem najbardziej bolesnym i ranią­cym. Istota ludzka odkrywa stopniowo sprzeczność między swoimi najgłębszymi dążeniami i pragnieniami a swoją niezdolnością do ich realizacji. Niezdolnością, która wynika z jej wła­snych lęków i urazów, a także niezdolnością innych do odpowie­dzi na jej głębokie pragnienia. Czym zatem jest ta głęboka rana w sercu człowieka?[Author:j]

--> 2.

Narodziny zranienia

Moi przyjaciele, Robert i Suzanne, oczekiwali swego pierw­szego dziecka. Od szóstego miesiąca, wiedząc, że dziecko za­czyna już słyszeć, Robert każdego wieczoru śpiewał piosenką ma­jącemu się narodzić maleństwu. Każdego dnia tą samą piosen­ką. Był obecny przy narodzinach Dianę, która—jak wszystkie nowo narodzone dzieci — krzyczała, by wyrazić swoje lęki. Za­śpiewał wtedy piosenką, którą śpiewał każdego dnia wieczorem. Diana natychmiast przestała krzyczeć i obróciła głową ku swe­mu tatusiowi. Rozpoznała jego głos. Dziecko żyje w łonie matki. Jest ono dla niego miejscem pełnym spokoju, bezpieczeństwa, miejscem, w którym dziecko może komunikować się z matką. Może wyczuwać, czy jego matka jest napięta, czy odprężona. Na pewnym etapie rozwoju słyszy melodią jej głosu. A potem pewnego dnia to łono staje się już dla niego za małe. Wtedy przeżywa wstrząsający i wzbudzający w nim wiele lęku moment narodzin. Z miejsca ciepłego, dającego poczucie bezpieczeństwa, w pełni oddzielonego od świata, zanurza się nagle w świat bez granic i horyzontów. Nie jest już szczelnie otulone i karmione bez­pośrednio krwią matki. Doświadcza kontaktu ze światłem i po­wietrzem. Przeżywa lęk izolacji oraz lęk spotkania z nieznanym, ale wszystko to, na szczęście, kończy się w ramionach matki. Odnajduje[Author:j] --> słodycz jej czułości i miękką łagodność jej ciała, spoczywa na jej piersi, doświadczając jej delikatnego i tkliwego dotyku. Nowo narodzone dziecko jest tak delikatne, tak maleńkie — i ni­czego nie może zrobić samo. Gdy pozostawimy je sobie, zagra­ża mu śmierć. Nie może samo się nakarmić, nie może się umyć ani ubrać samodzielnie. Jeśli jest mu zimno, nie może okryć się kołderką. Praktycznie rzecz biorąc, dziecko może wołać o po­moc lub wyrażać swoją radość.

Maleństwo po przeżyciu szoku, którym jest moment narodzin, będzie czuło się obco i nieswojo. Będzie czuło głód, który po­budzi je do krzyku. Matka odpowie mu, podając pierś. Wtedy złe samopoczucie przeradza się w spokój, w poczucie pełni i szczęścia. Dziecko odkrywa, że ktoś odpowiada na jego krzyk, że jest bezpieczne i kochane. Odkrywa, czym jest komunia i za­ufanie do drugiej osoby. A za każdym razem, kiedy krzyczy, jego mama jest przy nim. Dzięki swojemu niezwykłemu instynktowi macierzyńskiemu w krzyku swojego dziecka poznaje ona głód, zmęczenie, chorobę czy samotność. Dziecko czuje się rozumia­ne. Pomimo — a może z powodu? — swojej całkowitej słabo­ści pozostaje w pokoju, nie boi się, ponieważ wie, że jest ko­chane. Odkrywa, że jego mama poświęca mu szczególną uwagę i stopniowo uświadamia sobie, że jest dla niej kimś jedynym wśród ludzi, najpiękniejszym dzieckiem na świecie". Czuje wszystkie odruchy i drżenia, które pochodzą od niej, od ojca, od wujków, cioć, dziadków. Odkrywa, że znajduje się w centrum uwagi ro­dziny, że jest kochane i bezpieczne. Niebezpieczeństwo już mu nie zagraża. Oczywiście, dziecko nie uświadamia sobie tej ko­munii na poziomie intelektualnym. Komunia ta wpisuje się w świadomość miłości, która ukształtuje podstawy jego osoby, całego jego bytu. Miłość ta jest przesłaniem objawiającym ma­łemu dziecku fakt, że ono istnieje. Jego serce i ciało rozpiera radość. Między nim a matką istnieje pełna ufności wzajemna[Author:j] --> komunia, która pomoże otworzyć się dziecku na przeżywanie komunii z ojcem, z innymi dziećmi oraz z pozostałymi członkami rodziny. Więź ta znajdzie swe przedłużenie także w zjednocze­niu z powietrzem, światłem, ziemią i wodą. Świat nie jest już dla dziecka miejscem wrogim i nieprzyjaznym, ale przestrzenią przy­jazną i bliską.

W niektórych okolicznościach dziecko spostrzega jednak, że jego matka go nie chce. Nie może odpowiedzieć na jego woła­nie. Denerwuje się, mówi gniewnym głosem, jej głos nie jest już łagodny i śpiewający. Jest ostry i przenikliwy. Jej ciało jest napięte, twarz pełna agresji... Wszyscy rodzice mają swoje słabości, czują zmęczenie, depresje, urazy uczuciowe, nadmiar pracy, trosk itp. Żadna istota ludzka nie może trwać cały czas w postawie uprzej­mości i komunii. Matka zajęta jest czymś innym, obok jest drugie dziecko, ma za dużo pracy, przeżywa konflikt z mężem itd. Nie jest w stanie troszczyć się o dziecko tak, jakby tego pragnęła. Dziec­ko odkrywa mamę, która nie jest już mamą uprzejmą i miłą.

W Arce wielokrotnie zastanawiał mnie widok, jaki obserwowałem podczas wydarzeń, w których uczestniczyła cała wspól­nota. Gdy tylko jakieś dziecko zaczynało biegać na prawo i lewo, jego matka stawała się natychmiast niespokojna, rzucała się biegiem ku niemu i chwytając niczym sęp swoją ofiarę, za­bierała je przestraszona i siłą prowadziła na miejsce. Być może jej zachowanie było wynikiem jej własnych doświadczeń. Może bała się, że będzie postrzegana jako zła matka i zły pedagog. Jed­nak dziecko, które spontanicznie rusza przed siebie, kierując się ciekawością, w nadziei dokonania odkrycia, oraz radością, że może swobodnie się poruszać, iść do przodu i biegać samemu, nie rozumie przemocy ze strony matki, która rzuca się na nie i wyprowadza na zewnątrz.

Często zalękniony krzyk dziecka budzi i lęk rodziców. Odkrywają, że czasem są wobec tego krzyku bezbronni. Wtedy[Author:j] --> dziecko nie tylko przeszkadza im, ale sprawia, że rodzi się w nich pewna forma przemocy, że budzi ich własne lęki, zwłasz­cza w nocy, kiedy nie pozwala im spać. Czując się obiektem agresji i lęku ze strony swoich rodziców, dziecko doświadcza jeszcze większego strachu i paniki. Rodzi się w nim przemoc, która pozwoli mu wyzbyć się ze strachu i poczucia winy, które je paraliżują.

Różne źródła zranienia serca

Do naszej wspólnoty na Filipinach przyjęliśmy Helenę: pięt­nastoletnią dziewczynę, bardzo małego wzrostu, niewidomą, z pokurczonym ciałem, niezdolną poruszać rękami i nogami. Kie­dy była jeszcze niemowlęciem, została umieszczona w szpitalu. Keiko, asystentka z Japonii, zajmowała się Helenę z wielką miłością i troską, ale wyznała mi, że było to dla niej bardzo trudne. Rzeczywiście, Helenę była zupełnie zamknięta w sobie, nie objawiała ani radości, ani gniewu. Była całkowicie pogrążona w apatii. Rozmawialiśmy razem z Keiko o depresji u dzieci i zachęciłem ją, by nadal kochała Helenę, by przemawiała do niej łagodnym głosem, by dotykała ją z czułością. Powiedziałem jej „Pewnego dnia uśmiechnie się do ciebie". Poprosiłem też Keiko, by przysłała mi pocztówkę w dniu, w którym to się stanie. Kilka miesięcy potem otrzymałem pocztówkę od Keiko: „Helenę uśmiechnęła się dziś do mnie... Całuję, Keiko".

Kiedy dziecko nie przeżywa już komunii z matką i ojcem, kiedy jest całkiem samo, pozbawione poczucia bezpieczeństwa, zaczyna pogrążać siew osamotnieniu i doznaje wielu niepokojów i lęków. Dziecku bardzo trudno jest poradzić sobie z uczuciem lęku. Jest to jakby doświadczenie wyzwalania się we wnętrzu dziecka[Author:j] --> ogromnej energii nie mającej określonego celu, jest jak stan we­wnętrznego wzburzenia i niepewności. Uczucie to może prowa­dzić do utraty apetytu i bezsenności. Pogrąża dziecko w chaosie, niszcząc poczucie wewnętrznej jedności i pokoju. Jeśli dziecko czuje, że nie jest ani kochane, ani chciane, uczucie lęku zmienia się w poczucie winy. Jeśli odczuwa ono gniew w stosunku do samego siebie, to dlatego, że jest przekonane o swojej winie i o tym, że jest sprawcą bólu dla innych. Dla dziecka to zbyt wiele. Nie może znieść cierpienia, niepewności, niepokoju i poczucia winy obecnych w jego wnętrzu.

To samo dziecko przeżywa także wtedy, gdy matka dąży do przywłaszczenia go sobie, do stłumienia jego pragnień i wolno­ści, kiedy stara się kontrolować i użyć do wypełnienia własnej pustki wewnętrznej. Dziecko ma wtedy wrażenie, jakby było przytłoczone i unicestwione. Dotyk matki staje się dwuznaczny. Jest to dotyk zawładnięcia, a nie dotyk dający bezpieczeństwo i życie. Ta forma fałszywej komunii jest pod pewnymi wzglę­dami bardziej niebezpieczna niż odrzucenie i przyczynia się do powstania silnych napięć u dziecka.

My, dorośli, doznając lęku i niepewności, możemy znaleźć rozmaite sposoby, aby odwrócić od nich swą uwagę, aby prze­stać o nich myśleć: rzucić się w wir pracy, oglądać telewizję, za­dzwonić do przyjaciela, poczytać, pójść na spacer, na kawę itd. Mamy wiele możliwości pozwalających oddalić od nas to uczu­cie niepewności. Ale dziecko? Co może wtedy zrobić? Nic. Jego ciało staje się więc ciałem dręczonym przez niepokój, krzyczy. Ten krzyk wzbudzi być może w rodzicach jeszcze większą złość. W ten sposób powstaje zamknięte koło, w którym lęk dziecka wyzwala lęk w rodzicach, a lęk rodziców potęguje lęk dziecka.

Kiedy mówię, że dziecko nie potrafi się bronić, jest to praw­da, ale nie do końca. Nie może ono rzucić się w wir pracy czy zadzwonić do przyjaciela, ale może znaleźć inne sposoby obrony[Author:j] . --> Jednakże mogą one spowodować w psychice dziecka nieodwracalne urazy i zniszczenia. Dziecko może ukryć się i zamknąć w swoim wnętrzu tak, jak zrobiła to mała Helenę. Odmawia wtedy kontaktu i odcina się od swoich uczuć. Gniewa się. W pewnej mierze wszyscy doznaliśmy tego doświadczenia: kie­dy zostaliśmy przez kogoś zranieni, wycofujemy się do głębi na­szego wnętrza, nie chcemy rozmawiać albo wpadamy w gniew. Jedyna postawa, która mogła pomóc Helenę, by opuściła swoje wewnętrzne więzienie, była postawa, bezwarunkowej miłości Keiko, postawa która mówiła jej: „Kocham cię taką, jaką je­steś, nie oceniam cię, nie jestem zła na ciebie, kocham cię". Stop­niowo Helenę odważyła się jej zaufać.

Innym sposobem, w jaki dziecko może się bronić, jest ucieczka w świat snów. Dziecko może całkowicie wejść w świat wyobraźni, aby uniknąć rzeczywistości, która oznacza dla niego zbyt wielkie cierpienia: rzeczywistość własnego ciała, rzeczywistość zerwanej komunii, rzeczywistość więzi z niezrów­noważoną matką lub zbyt gwałtownym ojcem itd. Wszystko to jest zbyt trudne dla dziecka, które jest za słabe, by unieść ten ciężar. Jego wyobraźnia jest niezwykłą ochroną przed cierpie­niem i przytłaczającą rzeczywistością. W ten sposób dziecko ucieka w sny i marzenia. Tworzy sobie swój własny świat, w którym nie ma miejsca na cierpienie. Szuka schronienia w za­bawach, które nie są już zabawami służącymi nawiązaniu wza­jemnej komunii, ale zabawami nastawionymi na rywalizację i pra­gnienie zwycięstwa. Zapomina o obecnych w jego wnętrzu cier­pieniach.

Kiedy dziecko odkrywa, że więź komunii jest trudna i że jest źródłem cierpienia, doznaje wtedy doświadczenia wewnętrznej śmierci, czuje, że nie ma żadnej wartości. Wtedy rodzi się w nim poczucie winy, które jest dla niego najboleśniejszym uczuciem. Uczucie to jest z pewnością najsilniej zakorzenionym uczuciem[Author:j] --> w każdym z nas, ponieważ każdy z nas przeżył ów moment ze­rwania więzi komunii, będący źródłem lęku i poczucia winy. Psychologowie amerykańscy nazywają go shame: wstydem. Osobiście wolę posługiwać się pojęciem poczucia winy: jeśli nie jest się kochanym, to dlatego, że jest się złym, winnym czegoś nie­dobrego. Oczywiście chodzi tu o poczucie winy w sensie psychologicznym, a nie w sensie moralnym. Rodzi się wtedy w dziecku po raz pierwszy brak wiary w siebie. Właśnie to poczucie winy będzie rzutować na całe późniejsze życie dziecka, na negatywny obraz samego siebie.

To poczucie winy może stać się jeszcze większe, kiedy dziec­ko rozwija w sobie uczucie gniewu i pragnienie zemsty na ro­dzicach, w związku z tym, że musiało bronić się przed ich gnie­wem lub zaborczymi pragnieniami. Obecne w nim uczucia gniewu są znakiem życia, ale również budzą w nim strach. Dziecko od­krywa w sobie wtedy obecność wilka, który gotów jest zabić lub zadać ból. Uczucie to tylko wzmaga jego poczucie winy. Przez krzyk wściekłości odkryje, że obecny w nim wilk nie chce się z nikim porozumieć: „Nie chcę miłości! nie znoszę miłości! nie znoszę mamy! nie znoszę taty! nie znoszę mojego małego brata! chcę zniszczyć jego zabawki!" Świat nie jest już wtedy miejscem komunii, ale miejscem pełnym wrogości. Dziecko musi się bronić przed zagrażającymi mu siłami i wtedy atakuje, uprze­dzając atak. Jak wykazali to niektórzy psychologowie, bajki są niezbędne dla dziecka, by dokonać egzorcyzmu nad złym wil­kiem, który w nim się ukrywa.

Jednak od gniewu i agresji u dziecka, które się broni, groź­niejsze jest poczucie winy w stanie czystym. Wtedy dziecko szuka okazji, aby się zabić, aby się okaleczyć, jest tym, która jest win­ne, jest w nim zbyt wiele zła. Jego gniew zwraca się przeciw nie­mu samemu i wyraża się gestami autodestrukcji.[Author:j]

--> Miłość zaborcza

Przyjęliśmy do wspólnoty Arki pewną grupę osób upośledzonych umysłowo, które były ofiarami swoich zalęknionych i zabor­czych matek. W takich sytuacjach ojciec jest najczęściej nieobec­ny, a matka silna i dominująca. Robi wszystko dla swego dziecka. Uważa się za matkę kochającą ponieważ cała poświęca się dziec­ku, ale w rzeczywistości je przytłacza. Nie potrafi słuchać jego pra­gnień, nie umie pomóc mu w rozwoju. Czy za jej postawą nie kryje się pragnienie, by dziecko pozostało niezdolne do samodzielności i zależne od niej, aby mogła realizować swoje piękne dzieło i być dobrą matką? Przytłoczenie wolności dziecka przez nadmierną i wybujałą uczuciowość jest niekiedy gorsze niż porzucenie go. Taka matka umie manipulować swoim dzieckiem, wpływać na nie poprzez sterowanie jego poczuciem winy lub pobudzanie jego pragnienia zdobycia „czegoś dobrego". Mamy wtedy do czynie­nia z fałszywą komunią przytłaczającą i niszczącą tożsamość dziecka przez zlanie się jego osoby w jedno z osobą matki.

Pamiętam Alix, młodą dziewczynę, która była asystentką w Arce. Zapytałem ją, jak przeżyła swoje dzieciństwo. Powiedziała mi, że pochodzi z bardzo kochającej się rodziny i dobrze rozumiała się ze swoimi rodzicami. Jej rodzina była bardzo religijna i szano­wana przez władze kościelne. Spytałem ją wtedy, jakie skończyła studia. Powiedziała mi. Wtedy zadałem jej pytanie: „Dlaczego wybrałaś tę drogę?" Odpowiedziała: „To mama chciała, bym wy­brała te studia". W miarę jak nasza rozmowa przedłużała się, za­uważyłem, że robiła wszystko, czego chciała od niej matka, że nie miała absolutnie żadnego pojęcia, kim w istocie sama była, ani jakie były jej pragnienia. Istnieje poważna obawa, że dziewczyna ta będzie miała w życiu poważne trudności z nawiązaniem więzi komunii, ponieważ matka nią manipulowała. Zalękniona i nadpobudliwa[Author:j] --> matka chciała ją za wszelką cenę kontrolować i znaleźć w niej przedłużenie swojej osoby, by dokonać rzeczy, których sama nie mogła osiągnąć. Ta młoda dziewczyna była w rzeczywistości głęboko zraniona, doznając jednego z najcięższych urazów, nie­stety bardzo powszechnego, z powodu fałszywej więzi komunii, która uniemożliwiała jej wzięcie własnego życia we własne ręce : stanie się naprawdę podmiotem, wolną istotą.

Pewna młoda asystentka ze wspólnoty Arki przywiązała się w szczególny sposób do Marie-Pierre, kobiety z upośledzeniem umysłowym. Chciała zabrać ją ze sobą na wakacje, spać w tym samym pokoju. Potem ktoś zauważył, że była zazdrosna, kie­dy ktoś inny kąpał Marie-Pierre. Z początku Marie-Pierre była szczęśliwa z powodu nadmiaru poświęcanej jej uwagi. Stop­niowo jednak zaczęła jakby tracić swoją spontaniczność i ra­dość. Tak więc istnieją relacje, które stają się niezdrowe. Są zamknięte. Brakuje w nich wolności i radości. Niektóre rodzaje fałszywej więzi komunii, spowodowane brakiem poczucia bezpieczeństwa i strachem, mogą zapełniać wewnętrzną pust­kę i łagodzić lęk. Stają się jak narkotyk. Nie jest to już więź komunii oparta na zaufaniu, która obdarza wolnością.

Miłość oparta na kłamstwie

Dawno temu rozmawiałem w szpitalu psychiatrycznym z psy­chologiem odpowiedzialnym za oddział tak zwanych — nie lubię tego określenia—chronicznych schizofreników. Psycholog ten powiedział: „To zadziwiające, ale odkryłem, że wszyscy moi pacjenci dotknięci chroniczną schizofrenią byli w dzieciństwie wykorzystywani seksualnie". Czym jest nadużycie seksualne? Tato jest często wybuchowy, ma trudny charakter, nie słucha[Author:j] --> swoich dzieci. Nagle pojawia się wujek, który jest miły, który przemawia do serca, który dotyka z czułością i daje prezenty. Ale pewnego dnia jego dotyk staje się dotykiem seksualnym, czerpie przyjemność z ciała swojego bratanka lub bratanicy, pró­buje obudzić przyjemność seksualną u dziecka, a następnie po­wie: „Jeśli opowiesz cokolwiek swojej matce lub ojcu uderzę Cię i zabiję". Dziecko odkrywa wtedy nową potworną formę fałszy­wej komunii. Dziecko, które czerpało przyjemność ze spotkań z wujkiem, odkrywa nagle, że więź komunii jest czymś najbar­dziej niebezpiecznym, że miłość jest fałszywa. W sercu dziecka dokonuje się jakby głębokie rozdarcie: to czego pragnęło najbardziej, komunia, staje się czymś bardzo niebezpiecznym, czymś, co może doprowadzić je do śmierci.

Dziecko doznaje także lęków związanych z konfliktem, któ­ry rozgrywa się w jego otoczeniu, kiedy następuje separacja rodziców i każde z nich próbuje przeciągnąć je na swoją stronę, uwieść podarunkami i prezentami. Serce dziecka jest wtedy zranione i rozdarte. Czuje się zagubione. Bardzo szybko może wy­korzystać tę sytuację, by mieć więcej dóbr, by przeciągnąć kołdrę na swoją stronę. Podział istniejący między rodzicami rani je, ale równocześnie dziecko uczy się czerpać z niego korzyści.

Strach przed miłością

Wraz z pojawieniem się urazów, lęku i poczucia winy, jesteśmy świadkami narodzin ukrytego świata we wnętrzu dziecka. Dziecko będzie starało się odwrócić uwagę od świata cierpie­nia, zapomnieć o nim, ominąć go i obejść. Będzie podejmowało próby zepchnięcia go w najgłębsze strefy swojej osoby, jakby nigdy nie istniało. Ale świat cierpienia pozostaje w nim, niczym ukryta[Author:j] --> choroba. W ten sposób powstaje mur między odrzucanym świa­tem a świadomością dziecka. Czasem mur ten jest gruby — wte­dy jest to mur psychozy, która, jak się wydaje, ma swoje korze­nie zarówno w sferze biologicznej, jak i w sferze psychiki. Ten mur chroni dziecko. Nie jest on rzeczywistością jedynie negatywną. Bez tego muru mogłoby ono umrzeć z lęku i strachu.

Siła i piękno natury ludzkiej, siła i piękno życia polegają wła­śnie na tej życiowej energii, która krąży pomimo murów i cier­pień. Dziecko rośnie, rozwija się, idzie do przodu, musi żyć i przetrwać. Musi przezwyciężyć wiele obciążeń oraz pragnienie śmierci, które istnieje w jego wnętrzu. Energia życiowa nie krąży już na poziomie wzajemnych więzi i komunii — są one zbyt ry­zykowne i niebezpieczne. Skupia się teraz na zdobywaniu róż­nego rodzaju dóbr i na działaniach mających dowieść, że jest się kimś ważnym, że odnosi się sukcesy, że może podziwiać same­go siebie, że podziwiają go rodzice i otoczenie.

W ten oto sposób objawia się głębokie cierpienie w sercu każdej istoty ludzkiej, będące dwuznaczną postawą wobec mi­łości. Pragnie się komunii — bycia sercem przy sercu — z in­nym człowiekiem, ale jednocześnie odczuwa się przed nią lęk. Wydaje się ona sekretnym miejscem szczęścia, ponieważ dziec­ko, choć przez moment, doświadczyło tego szczęścia. Ale jawi się ona także jako miejsce śmierci, strachu, winy, ponieważ dziec­ko doświadczyło także zerwania komunii lub jej fałszywych form —uczuciowych manipulacji i zaborczości, które przytłumiły jego istotę i jego wolność. Każda inność lub odmienność jawi mu się wówczas jako coś niebezpiecznego.

Istota ludzka jest jakby zmuszana do odwrócenia się od więzi komunii i kierowania swojej energii gdzie indziej. Neguje komunię, która wydaje jej się czymś niemożliwym. Grą bez fundamen­tów. Sartre w Bycie i Nicości przyznaje, że miłość jest jedynie[Author:j] --> mirażem stworzonym przez złego geniusza. Wydaje się szczęściem, miodowym miesiącem, ale w rzeczywistości jest walką, podbo­jem, wolnością, która pochłania wolność drugiej osoby.

Czy komunia jest zatem możliwa? Czy jest ona złudzeniem i iluzją stworzoną przez złego geniusza, czy raczej miejscem obecności Boga? Jest to podstawowe pytanie, jakie zadaje sobie osoba ludzka dążąca do wewnętrznej jedności, pokoju, wol­ności, światła i miłości, zniechęcona jednak wszystkimi siłami opierającymi się tym dążeniom wewnątrz niej samej i wokół niej.

Być najlepszym

Każda osoba — powtarzam: każda—doświadczyła zerwa­nej komunii, komunii fałszywej lub niemożliwej. We wnętrzu każdego człowieka istnieje pewien zapomniany świat, na który skła­dają się cierpienia, śmierć i poczucie winy. Zranienie każdego z nas może być większe lub mniejsze. Ale jest coś, co łączy tych wszystkich, którzy przeżywają klęskę lub upadek — bez­domnego żebraka, alkoholika, biedaka, kobietę lub mężczyznę w stanie depresji — z tymi, którzy niestrudzenie walczą o swój osobisty sukces lub wielkie sprawy: z osobami na najwyższych stanowiskach, ludźmi zajmującymi się polityką, gwiazdami, działaczami i różnego rodzaju bojownikami. Wbrew pozorom oraz uwzględniając wszystkie możliwe warianty i niuanse, fundamenty ich psychiki są zupełnie takie same. Z jednej strony to depre­sja doprowadziła kogoś do picia, upadku, uczucia bycia ofia­rą, a z drugiej strony ta sama depresja przyczyniła się do po­wstania w kimś wszechwładnej potrzeby zbawiania innych, bycia bohaterem, uznania, szukania swej tożsamości w powodzeniu i sławie, we władzy i sukcesie.[Author:j]

--> Ten wewnętrzny brak dobrego samopoczucia, poczucie winy, poczucie bycia bezwartościowym, poczucie śmierci jest jakby motorem popychającym osobę do działania, do zrekompensowania i uśmierzenia w sobie poczucia winy, udowodnie­nia samemu sobie, że należy się do elity, że jest się wśród najlepszych. Potrzeba zdobywania nagród, wspinania się po dra­binie ludzkiego awansu może wystąpić już w dzieciństwie i trwać przez całe późniejsze życie. Jeśli dziecko jest najlepszym uczniem w klasie albo wyróżnia się w rywalizacji sportowej, jego rodzice będą zadowoleni. Będzie czerpało korzyści z sytuacji za­pewniającej mu poczucie bezpieczeństwa. Potrzeba zdobywania nagród i odnoszenia sukcesów ujawnia się także, jak widzieliśmy, na tle grupy, do której się należy. Pogoń za sukcesem powoduje zaburzenia na poziomie relacji i nawiązywania więzi.

Negatywny obraz siebie jest wewnętrzną rzeczywistością oso­by ukształtowaną przez cierpienia doznane przez dziecko w sfe­rze więzi z rodzicami. Jest on jednak także rzeczywistością kul­turową i socjologiczną przekazaną, w mniejszym lub większym stopniu, przez cierpienia rodziców i przez kulturę. Istnieją grupy osób prześladowanych, którymi zawsze pogardzano z powodu rasy, religii, statusu społecznego czy etnicznej przynależności. To doświadczenie pogardy wpływa na ich własny obraz siebie i przyczynia się do powstania poczucia wstydu.

Mur wewnętrzny

Psychiczny mur, istniejący wokół wrażliwego serca każdego z nas istnieje po to, by pomóc nam ukryć i zapomnieć o naszych zranieniach, pomóc zapomnieć o ubóstwie nieodłącznym od naszego[Author:j] --> bytu i głęboko wpisanym w naszą istotę. Mur ten, pozwa­la nam przetrwać i żyć, chroni nas przed pogrążeniem się w świe­cie depresji i buntu. Opierając się na tym murze, ponaglani po­trzebą zapomnienia o bolesnym świecie istniejącym w naszym wnętrzu, potrzebą sprawdzenia się, posuwamy się na drodze życia w poszukiwaniu różnorodnych dóbr, uznania... lub popadamy w stany depresji.

Po drugiej stronie muru, w podświadomości, znajdują się nie tylko doznania negatywne, będące owocem zerwanej komunii, ale obecne jest tam także, wpisane w naszą tożsamość, poszu­kiwanie i dążenie do prawdziwej komunii oraz utajona, drzemią­ca w nas, energia, której celem i spełnieniem jest miłość. Mur ten kryje za sobą wszystko to, co w człowieku najbardziej okale­czone i brudne, ale również wszystko to, co w nim najpiękniej­sze, z całym potencjałem radości i miłości, ale także z wielkim strachem przed tą miłością i wiążącymi się z nią cierpieniami. Źródłem i punktem wyjścia dla aktywności i postaw ludzi jest bardzo często ten mur. Jego wyrazem jest agresywne ja poszu­kujące uznania i zręcznie unikające wszystkiego, co może przy­czynić się do upadku lub obniżenia poczucia własnej wartości. W ten oto sposób na działaniach podejmowanych przez człowieka odciska się niezatarty ślad egoizmu, nad którym nie potrafi on zapanować. Podejmuje działania w celu sprawdzenia się, uzyska­nia korzystniejszego obrazu samego siebie, powiększenia własnej chwały. Największy strach, kryjący się w człowieku, związany jest z zagrożeniem nieistnienia, utraty wartości, osądzenia, potę­pienia i odrzucenia jako kogoś złego. Pod pewnymi względami pesymistyczni filozofowie mają rację: człowiek żyje w ciągłej walce, aby za wszelką cenę wygrać i — za cenę poniżenia in­nych — odnieść sukces i zdobyć podziw.

Mur istniejący we wnętrzu człowieka odcina go od jego wła­snego źródła. Tym samym nie jest on już podobny do ptaków[Author:j] --> niebieskich, ryb morskich czy całego świata roślin, które rosną i dają życie, czerpiąc z własnych źródeł. Zwierzęta nie noszą ma­sek, nie są uzależnione od potrzeby sukcesu, sławy i poklasku. Każda z tych istot żyje w sposób prosty i przejrzysty. Oczywi­ście mogą one odczuwać strach przed niebezpieczeństwem, ale wszystkie one wydają się mieć zaufanie do siebie samych, nie­zbędne im do bycia tym, kim są. Wydaje się, że uraz w sercu człowieka uniemożliia mu bycie sobą po prostu i naturalnie. Staje się on istotą dążącą do rywalizacji, pragnącą ciągle udowadniać, że należy do elity, starającą się ukryć swoje słabości albo stają­cą się spragnioną czułości ofiarą, której brakuje wiary w siebie. Odcięty od własnego źródła, człowiek pozbawiony jest także kontaktu ze źródłem wszechświata. Nie służy on już pewnej całości, harmonii świata i wszystkiemu, co go otacza, ale służy samemu sobie — lub pogrąża się w depresji.

Mur, o którym mówię, jest punktem wyjścia wszelkich działań opartych na sile, władzy i wiedzy, które stymulują człowieka do większego zadowolenia z samego siebie. Mur ten umacniają wszyst­kie mechanizmy obronne służące ochronie człowieka, które two­rzy on wokół swej słabości. Bywają biznesmeni i przedsiębiorcy tak bardzo pochłonięci swoimi sprawami, że nie są w stanie wy­słuchać żony lub własnych dzieci, nie są w stanie zrozumieć cierpień i potrzeb drugiego. Są całkowicie skupieni na sobie i zamknięci za murem swojego planu, jedynej rzeczy, która pozwala im żyć.

Mur, moralność, wybory

A zatem ów mniej lub bardziej zamknięty, mniej lub bardziej solidny mur determinuje nasze działania. Jest on historią każde­go z nas. Nie jest to mur z cegieł, ale mur psychiczny, który[Author:j] --> kryje w sobie wszystko to, czego dziecko nie było w stanie znieść i zaakceptować. Przypomina raczej brudną szybę, która w mniejszym lub większym stopniu utrudnia przenikanie światła. Dziec­ko, nastolatek może zrozumieć, dzięki swej inteligencji wspartej wykształceniem, że istnieją rzeczy dobre, które należy robić i nie­dobre, których robić nie należy. Nie przywłaszczać sobie na przy­kład czegoś, co jest cudzą własnością. Może zrozumieć od chwili pierwszej więzi z matką, od pierwszego doświadczenia komunii z nią, że jego matka jest również osobą, która przeżywa radości i cierpienia, że ma serce podatne na urazy. W ten sposób dziec­ko może odkryć wartość i znaczenie każdej osoby ludzkiej, po­trzebę szanowania jej.

Jak wspomniałem, dzięki swojej inteligencji młody człowiek może dostrzec dobro, które należy czynić, i zło, którego należy unikać. Może odkryć, że wokół niego są osoby, które posiada­ją serce i rozmaite potrzeby. Może pociągnąć go nawet posta­wa hojności, ofiarności, dobroci, zwłaszcza jeśli wychował się w rodzinie, w której panowała dobroć. Może dokonać wybo­rów, które ukierunkują go ku dziełom dobroci, sprawiedliwości, prawdy i światła. Może jednak również odmówić pójścia tą dro­gą, pociągnięty przez inne sfery otaczającej go rzeczywistości. Albo nawet jeśli skieruje się on ku dziełom dobroci, może nadal kierować się zakorzenioną w nim potrzebą akceptacji i uznania —własnym egoizmem.

Trzeba przyznać, że niektóre dzieci cierpiały zbyt wiele. Ba­riery istniejące wokół ich serc są zbyt mocne. Ich potrzeba ak­ceptacji, potrzeba bliskości kochającej matki i kochającego ojca, która nigdy nie była zaspokojona, jest zbyt silna. Musiały się mocno bronić. Może któregoś dnia doznają one nagłego olśnienia, które pomoże im odkryć, że komunia i miłość istnieją naprawdę, że one same są kochane. Może będzie to przypadkowe spotka­nie z pracownikiem społecznym, osobą odwiedzającą więzienie,[Author:j] --> z innym więźniem... z kimś, kto zobaczy i dostrzeże w nich dobro. Odkrycie to będzie dla nich jak objawienie. Mur psychiczny nie jest bowiem sztywny, nieruchomy i utwierdzony raz na za­wsze. Może on zmieniać się i przekształcać. Może ulegać stop­niowemu osłabieniu, pozwalając osobie ponownie zbliżyć się do swego źródła.

Ukryty świat podświadomości po drugiej stronie muru

W głębi człowieka przez całe życie pozostaje ukryty, stłumiony świat, którego jako dziecko nie był on w stanie udźwignąć lub znosić dłużej. Pozostaje on poza zasięgiem świadomości i wy­daje się, że jest to świat całkowicie zapomniany. Tymczasem zachowuje on i sprawuje kontrolę nad wieloma ludzkimi działaniami. Objawia się wybuchami gniewu i panicznym strachem przed porzuceniem, zmiażdżeniem lub stłumieniem przez wła­dzę lub prawo, objawia się nieumiejętnością znalezienia właści­wego dystansu we wzajemnej więzi —jest się albo zbyt blisko, albo zbyt daleko. Świat ten objawia się także w niemożności zrozumienia potrzeb drugiej osoby, przez momenty szaleństwa, depresji, niemożności życia w harmonii z innymi, przez irracjonalne lęki.

Po drugiej stronie muru znajduje się świat lęku; boimy się go i nie chcemy go widzieć. Nie jesteśmy w stanie zaakcepto­wać ukrytej w nim własnej nędzy, własnych lęków i słabości. Zaprzeczamy istnieniu jakiejś cząstki nas samych — tej części nas, która została zraniona i która pozostaje w nas słaba i kru­cha. Mechanizm ten sprawia, że staramy się nie dostrzegać ist­nienia niektórych osób ubogich i będących w potrzebie, negując[Author:j] --> jednocześnie istnienie ubogiego złaknionego pomocy wewnątrz nas samych. Grube mury otaczające nas na zewnątrz mają swo­je źródło w rozdzieleniu i izolacji obu tych światów wewnątrz nas. Brud przedmieść i więzień jest jednocześnie obrazem naszego wewnętrznego brudu. W jaki sposób zatem przyjąć ubogiego zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz siebie?[Author:j]

--> 3.

Trudności we wzajemnej więzi

Konsekwencje pierwotnego zranienia serca człowieka, a szczególnie wznoszenia muru psychicznego w oczywisty spo­sób przynoszą szkody we wzajemnych więziach międzyludzkich, lubimy komunikować się z ludźmi, którzy nam schlebiają, uznaja. nas i podziwiają nasze dary. Ale wszyscy boimy się ludzi, któ­rzy nas nie doceniają, nie ufają nam, boją się nas, którzy osądzają nas, a nawet obwiniają, ponieważ dostrzegają nasze braki pod starannie wypracowaną maską i postawą kogoś ważnego.

Dziś widzę wyraźnie, że gdy byłem w marynarce wojennej, pochłaniało mnie pragnienie sukcesu i zdobycia uznania przełożonych. Pociągały mnie ideały i siła towarzyszące życiu i służ­bie na morzu. Osoby nie były wtedy dla mnie najważniejsze. Także opuszczając marynarkę wojenną, chciałem poświęcić się ideałowi pokoju i życia chrześcijańskiego, chciałem studio­wać filozofię i teologię, ale to nie osoby jako takie interesowały mnie najbardziej. Kochałem ideał, lecz nie osoby. Oczywiś­cie chciałem iść za Jezusem, poznać go i kochać, ale bardziej ze względu na pewien ideał życia niż ze względu na życie w komu­nii. Potrzebowałem wiele czasu, by odkryć w swoim wnętrzu wszystkie urazy wynikające z kontaktów z innymi ludźmi, wszystkie[Author:j] --> moje lęki związane z drugą osobą. Dowodzić i wydawać rozkazy, tak. Nauczać, tak. Być posłusznym, tak. Uczyć się i stu­diować, tak, ale żyć w komunii z innymi, być wrażliwym i deli­katnym —to było dla mnie o wiele trudniejsze. Uciekałem przed osobami w pewien ideał. Czas na duchowe i intelektualne kształ­towanie mojej osoby był mi niezbędny, bym mógł się wewnętrz­nie wzmocnić i bezpiecznie wylądować na ziemi zamieszkanej przez żywe istoty. Nauczyć się ich słuchać, kochać je i stać się tym, kim naprawdę jestem. Jeszcze dziś odczuwam trudności w komunikowaniu się, chowam się za zasłoną ideału. Łatwo zamykam się w sobie. Moje wewnętrzne mury były bardzo solidne (stopniowo stają się one mniej solidne, dzięki długotrwałej pra­cy!). Z całą pewnością po drugiej stronie tych murów jest wielka delikatność i ogromny strach. Cały czas czuję, że może wzbie­rać we mnie gniew, gdy podczas rozmowy odkrywam, jak dru­ga osoba — całkowicie przekonana o słuszności własnych poglądów intelektualnych, politycznych, społecznych, filozoficznych, religijnych, radykalnie odmiennych od moich — atakuje mnie. Jeśli nie ma między nami komunii lub wzajemnego przycią­gania na poziomie głębszym niż nasze odmienne poglądy, czuję, jak uruchamiają się moje systemy obronne i jak budzi się we mnie agresja. Odkrywam, że zmienia się ton mojego głosu. Nie jest to już ton przyjęcia, otwartości, słuchania, czułości, ale ton bar­dziej poważny, bardziej agresywny. Dlaczego uruchamiają się systemy obronne? Czy nie z powodu lęku, że nie będę miał racji, że się mylę, że będę potępiony? Strach, że ktoś dotknie we mnie moich irracjonalnych przesądów? Lęk, że ktoś pomyśli, iż zamknąłem się w ideologii, z której czerpię korzyści?

Czasem budzi się we mnie silna, nie ukierunkowana energia. Objawia się ona albo pod postacią lęku, albo rozdrażnienia i nadpobudliwości. Każe mi ona coś zrobić, oddać się organizowaniu lub realizowaniu jakichś projektów. Trudno jest mi wtedy[Author:j] --> pozostać na miejscu, po prostu być, trwać we wzajemnej więzi, być otwartym na drugiego i umieć go przyjąć, trudno mi żyć w postawie pokoju i wyciszenia. Nie zawsze wiem, skąd bierze się ten lęk. Niekiedy ma on podłoże fizyczne i biologiczne (wą­troba?), kiedy indziej psychologiczne, niekiedy duchowe. Jest on niczym włączony motor, pracujący bez określonego celu. Zmu­sza do aktywności i działania. Kiedy robię coś konkretnego, mam mniejszą świadomość lęku, który jest we mnie. Więź komunii jest wtedy trudna, a nawet niemożliwa.

W takich momentach rozumiem osoby dotknięte psychozą. Kiedy jest w nich zbyt wiele lęku, zbyt wiele wewnętrznego chaosu, wtedy trzeba zerwać więź, gdyż przyczynia się ona tylko do pogłębienia stanu lęku, odsłania niemożność spokojnego przyjęcia drugiej osoby. Odpychamy ją i zamykamy się po drugiej stronie muru.

Kiedy indziej znowu moja głowa jest tak przepełniona pomysłami, projektami, problemami, że nie jestem w stanie przyjąć drugiego, słuchać go i przechodzę obojętnie obok ludzi i ukryte­go w nich piękna.

Osąd, który dzieli

Podczas pewnego spotkania, w którym uczestniczyłem, ktoś opowiadał o swoich trudnościach w nawiązywaniu więzi: „Albo widzę bardzo szybko braki drugiego i osądzam go, krytykuję, poniżam i czuję się lepszy, albo czuję się gorszy. Widzę wszystkie zdolności i bogactwa, które posiada drugi, a których ja nie posiadam, i jestem o nie zazdrosny, wtedy chcę zbliżyć się do niego, by zabrać mu jego bogactwa, używać ich dla swojego dobra. Trudno mi nawiązać więź jak równy z równym, w komunii z drugą osobą, przyjmując i dając, tak po prostu".[Author:j]

--> Tak szybko osądzamy drugiego! Mamy zadziwiającą zdol­ność dostrzegania braków drugiego, ale tak bardzo trudno jest nam dostrzec nasze własne braki. Przez osąd oddzielamy się od drugiej osoby, stawiamy między sobą mur, dominujemy, czu­jemy się lepsi i silniejsi. To oczywiste, że wszyscy boimy się ko­goś, kto przez swoją obecność, swoje zalety, słowa i czyny odsłania nam nasze braki i tym samym pomniejsza naszą war­tość w naszych własnych oczach, zmuszając nas do dotknięcia naszych zranień i budząc w nas poczucie winy. Musimy wtedy osądzić te osoby, poniżyć ich wartość, odłączyć się od nich, zanim one osądzą nas!

Jesteśmy istotami otwartymi na podtrzymanie więzi z inny­mi dopóty, dopóki ta więź jest dla nas użyteczna, dopóki ktoś nam schlebia i podtrzymuje w nas pozytywny obraz siebie, dopóki więź ta budzi w nas siły i energię do życia. Ale kiedy pojawia się złe samopoczucie, kiedy mniej lub bardziej do­myślamy się, że jesteśmy osądzani, odczuwamy strach i chęć ucieczki.

Zachwycają mnie pełne przenikliwości słowa Jezusa: „Cze­mu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka tkwi w two­im oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata" (Mt 7,3-5). Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Łatwo jest wi­dzieć słabości drugiego, ale psychiczny mur uniemożliwia nam dostrzeżenie naszych własnych słabości. W oku każdego z nas znajduje się belka, która sprawia, że negujemy nasze urazy i na­sze ubóstwo. Jesteśmy ślepi wobec samych siebie.[Author:j]

--> Strach przed otwarciem naszych serc

Bardzo łatwo nawiązujemy powierzchowne więzi. Rozmawiamy o polityce, kuchni, sporcie. Jest to sposób na zabicie czasu czymś, co wypełnia pustkę. Robimy razem różne rzeczy: upra­wiamy sport, korzystamy z rozrywek, idziemy do kina. Współpracujemy ze sobą lub współpracujemy ze sobą w miejscu pra­cy podczas różnych zajęć i działań związanych z religią, polity­ką sprawami społecznymi, drzwi do naszych serc mogą pozostać zamknięte. Nie pozwalamy drugiemu człowiekowi rzeczywiście zbliżyć się do nas. Nie otwieramy się na niego. Nie stajemy się wrażliwi i gotowi do przyjęcia zranienia ze strony drugiej osoby. Nie okazujemy innym, kim naprawdę jesteśmy. Przede wszyst­kim nie odsłaniamy naszej słabości i podatności na zranienia.

Postawa taka może być prawdziwa w sferze zawodowej i przy realizacji dzieł związanych z dobroczynnością. Robimy coś dla innych, nawet wiele dobrych rzeczy. Zajmujemy się naucza­niem, roztaczaniem opieki nad innymi, rozdawaniem pieniędzy, ale nasze serce pozostaje zamknięte. Wciąż jesteśmy kimś lepszym, kto pomaga komuś gorszemu. Z pewnością postawa ta może być niezbędna w pewnych sytuacjach. Lekarz nie powinien ujawniać swoich potrzeb wobec każdego chorego, ma konkretną pracę do wykonania. Z drugiej strony lekarz, który nie słucha napraw­dę swego pacjenta, który nie dostrzega lęku i głębokiego cier­pienia chorego, nie ma czasu zaakceptować go takim, jakim jest, i zrozumieć go, nie będzie dobrym lekarzem. Jeśli będzie trakto­wał go ze swego zawodowego piedestału, jeśli będzie postrze­gał go tylko przez pryzmat swojej głowy, odmawiając przyjęcia go sercem przez postawę współczucia, nie będzie mógł napraw­dę dobrze go leczyć ani się nim opiekować. Postawa współczu­cia zakłada, że pozwalamy drugiemu, by nas dotknął i wewnętrznie[Author:j] --> poruszył swoim cierpieniem, całym krzykiem swojej osoby i swe­go bytu. Czuje się on wtedy zrozumiany i kochany w samej swojej istocie, otwiera swe serce, staje się ufny. Jest bardzo prawdo­podobne, że w takiej sytuacji terapia będzie udana, a powrót do zdrowia bardziej prawdopodobny. Postawa współczucia wymaga jednak wiele czasu, cierpliwości, słuchania, wymaga zdolności zaakceptowania każdej osoby zarówno ubogiego, jak i bogatego, mogącego i umiejącego wynagrodzić, jak i nie będą­cego w stanie tego zrobić, współbrata i obcego, podobnego do mnie i różniącego się ode mnie. Leczy się wtedy nie tylko cho­robę lub część ciała, ale i osobę.

Wszyscy spotkaliśmy ludzi pochłoniętych pracą, sztywnych i skupionych wyłącznie na swoich umiejętnościach, ideach, lek­turach, niezdolnych do słuchania i przede wszystkim niezdolnych do przeżywania komunii. Czego się boją? Dlaczego boją się zbliżyć do ludzi? Być może więź budzi w nich niepokój? Być może istnieje w nich lęk przed więzią, która służy do manipulacji, któ­ra przytłacza lub niszczy? Musieli bronić się, tworząc wokół sie­bie głęboko zakorzenione bariery, aby bronić się przed zabor­czymi, dążącymi do zawładnięcia nimi relacjami.

Komunia jest niebezpieczna dla osoby, która czuje się zbyt słaba, zbyt krucha i pozbawiona poczucia bezpieczeństwa. Boi się, że jeśli zbliżymy się do niej z życzliwością, szybko dotknie­my jej zranień, ciemności, nędzy, by w końcu ją odrzucić. Nie może znieść myśli, że miałaby ponownie przeżyć nowe opusz­czenie i odrzucenie. Musi więc utrzymać wokół siebie bariery.

Inne osoby boją się nawiązania więzi, obawiając się utraty kon­troli nad sytuacją, utraty wolności i niezależności. Boją się, że zo­staną wessane przez pustkę w drugiej osobie, przez jej bezgra­niczną potrzebę bycia kochaną.

Więź z drugą osobą może także wydać się niebezpieczna z powodu związków, jakie istniej ą między komunią i seksualnością[Author:j] .

--> Niektórzy mężczyźni unikają kobiet z powodu dezintegracji własnej seksualności. Spotkanie z kobietą wydaje się budzić w nich tak wielkie pragnienie komunii, że nie są w stanie żyć dalej i nie pogrążać się w chaotycznym świecie uczuć. Czują się wte­dy zobowiązani schronić się za murami władzy i swojej wiedzy. Dlatego starają się poniżać kobiety lub też wynoszą je na piede­stały, gdzie są one nietykalne. To samo może się zdarzać kobietom, które świadomie lub nieświadomie poszukują miłości i czu­łości. Unikają one mężczyzn z powodu braku wewnętrznej siły i charakteru, które pozwoliłyby im utrzymać właściwy dystans we wzajemnej więzi. Unikają mężczyzn być może również z po­wodu negatywnych doświadczeń z mężczyznami, którzy szukali jedynie relacji seksualnych opartych raczej na posiadaniu, niż na prawdziwej więzi.

Inne kobiety znów rzucają się w wiele przypadkowych i powierzchownych związków i relacji. Kontaktom tym towarzyszą zazwyczaj potoki słów, dzielenie się, a nawet relacje fizycznej bliskości, które jednak nie będą mogły przerodzić się w naprawdę trwałą więź, gdyż w kobietach tych istnieje zbyt ostra świado­mość własnych zranień i niezdolności do wzbudzenia sympatii i miłości. Czy boją się cierpień wynikających z zaangażowania się? Czy boją się otworzyć, a tym samym stracić część swojej wol­ności? Opowiadano mi niedawno o młodej kobiecie, dobrym fachowcu, która postanowiła nigdy nie wiązać się z mężczyzną, nigdy nie tracić czasu na uczucia. Czy bała się, że może zostać skrzywdzona przez drugą osobę i nie chciała otworzyć przed nią serca? Gotowość do przyjmowania i odwzajemniania komunii jest niebezpieczna. Bolesne jest otwarcie przed kimś serca, a następ­nie doświadczenie odrzucenia. Ale może ta młoda kobieta oba­wiała się, że nie będzie potrafiła kochać? Brakowało jej wiary w siebie? Czy bała się zostać pociągnięta tam, gdzie nie chciała się znaleźć, czy bała się zaufać, stracić kontrolę? Czy nie lepiej[Author:j] --> zatem zabarykadować się przed tym światem uczuć, nad którym tak trudno jest panować i sprawować kontrolę? W sferze emocjonalnej nigdy nie ma całkowitego bezpieczeństwa. W każdym razie każda więź kiedyś się kończy, przynajmniej fizycznie, śmier­cią. Czy śmierć nie jest tą ostateczną, całkowitą, straszliwą roz­łąką? Można zrozumieć postawę tej młodej kobiety. Równocze­śnie jednak, skupiając się na sobie samej i swoich zdolnościach, pozbawi się tego, co najpiękniejsze w ludzkim życiu—wzajem­nej komunii serc. A później, jeśli pewnego dnia straci pracę, je­śli stanie się niezdolna do pracy na skutek choroby lub osłabie­nia, co jej pozostanie? Przyjaźń jest ryzykiem, ale czy samo ży­cie nie jest ryzykowne? Czy przyjaźń nie jest siłą, która jest nam dana, kiedy cieszymy się zdrowiem, ale przede wszystkim, kie­dy stajemy się słabsi i ubożsi?

Niektórzy nieustannie szukają czułości. Jeśli nie są obiektem ciągłej, pełnej czułości uwagi, popadają jakby w stan lęku i, w pewnym sensie, przestają żyć. Trudno jest żyć z nimi w prawdziwej komunii, ponieważ dążą do manipulowania innymi, a na­wet prowokują chorobę psychosomatyczną, by zwrócić na sie­bie uwagę.

Lęk przed ubogim, który krzyczy

Pewnego dnia na bulwarze Saint-Germain w Paryżu zaczepi­ła mnie kobieta. „Daj mi dziesięć franków!" Zatrzymałem się. „Dlaczego chce Pani dziesięć franków? — Ponieważ nic nie jadłam. — Dlaczego Pani nic nie jadła?" Wtedy zaczęła opowiadać mi o sobie. Wyszła właśnie ze szpitala psychiatrycznego, mówiła trochę o przeszłości, o swojej rodzinie. Nagle spostrze­głem, że prowadzę rozmowę, która przybrała ton osobisty i że[Author:j] --> byłem blisko punktu, po przekroczeniu którego nie będę mógł już zerwać tej więzi. Będę wtedy zobowiązany poświęcić jej dużo czasu, prawdopodobnie bardzo dużo czasu. Przestraszyłem się. Dałem jej dziesięć franków i odszedłem.

Dlaczego ogarnął mnie lęk? Ta kobieta miała wielkie oczekiwania i głębokie osobiste trudności. Była samotna, prawdopodobnie wielokrotnie porzucana. Potrzebowała wiele czasu, a ja spieszyłem się na spotkanie. Często traktujemy nasze plany jako usprawiedliwienie, by nie pośpieszyć z pomocą ubogiemu. Taka była właśnie postawa kapłana i lewity z przypowieści o do­brym Samarytaninie. Taka też była i moja postawa, ale moje obawy wynikały z przypuszczenia, że nie uda mi się jej pomóc, że nie będę w stanie nic dla niej zrobić albo że, jeśli wsłucham się uważniej, nawiążę bliższą wieź, obudzę w niej potrzeby i ocze­kiwania, których nie będę mógł spełnić, potrzeby rosnące w nie­skończoność. Kobieta ta potrzebowała być może mężczyzny, który byłby dla niej ojcem, matką pracownikiem socjalnym, przyjacielem, bratem, a dlaczego by nie także i mężem. Jej pragnie­nia emocjonalne były jak otchłań bez dna jak krzyk małego dziecka krzyczącego za swoim ojcem i matką, którzy wcześniej porzucili je lub maltretowali. Bałem się, że moje życie zostanie pochłonięte przez wielką, niezmierzoną otchłań jej potrzeb, bałem się stracić swoją wolność, niezależność i własny byt. Być może także nie chciałem, po prostu, by ktoś mi przeszkadzał; miałem własne problemy i nudności. Nie chciałem otworzyć się na cierpienia drugiej osoby. „Lepiej zostawić innych w spokoju". Może ona także od­czuwała lęk. Może zastanawiała się, kim jest ten człowiek, który okazywał jej swoje rosnące zainteresowanie, słuchał jej uważnie, traktował serio. Może została już zmylona i zdradzona tysiąc razy przez różnych mężczyzn. Zaufała komuś, kto potem odszedł. Być może panicznie bała się nawiązania więzi z drugą osobą, bojąc się, że odkryje ona jej brzydotę i porzuci ją... kolejny raz. Reakcje[Author:j] --> obronne mogły uniemożliwić jej nawiązanie więzi z innymi ludźmi. Może oboje byliśmy podmiotami poddanymi dwóm najbardziej podstawowym dla istoty ludzkiej formom paniki: lęku przed porzuceniem i lęku przed pochłonięciem przez drugiego.

Więź, która jest przyczyną lęku

Pewne bolesne doświadczenie w „Arce" objawiło mi w spo­sób bardzo mocny świat ciemności, który jest we mnie. Chodzi­ło o Luciena, bardzo głęboko upośledzonego i sparaliżowanego mężczyznę, który był niemy, prawie całkowicie pozbawiony świa­domości, nie mógł chodzić ani zająć się sobą. Przez trzydzieści lat mieszkał razem z matką która zajmowała się nim z wielką cier­pliwością i czułością. Rozumiała go. Umiała odczytać każdy z jego najmniejszych gestów lub krzyków. Odpowiadała na nie z miłością. Była jedyną osobą, która dotykała go w ciągu tych trzydziestu lat, ponieważ ojciec Luciena umarł, gdy on był jeszcze mały. Pewnego dnia matka musiała udać się do szpitala i trzeba było hospitalizować także Luciena, ponieważ nie miał on nikogo, kto mógłby się nim zająć. Nic z tego nie rozumiał. Zo­stał nagle oddzielony od tej, która go kochała i cały pogrążył się w świecie przerażającej rozpaczy. Czując się porzucony, krzy­kiem wyrażał swój lęk. W ten właśnie sposób trafił do Arki. Kiedy przestałem kierować wspólnotą, spędziłem rok w domu La Forestiere (Leśniczówka), w którym przyjęto Luciena i dziewięć innych osób z ciężkimi upośledzeniami. Czasem Lucien wracał do tego świata lęku. Nie wiedzieliśmy dokładnie, jaka była przyczyna tych kryzysów, ale krzyczał wtedy bez przerwy. Jego krzyki wyrażające lęk miały bardzo wysoki ton, przenikały mnie jak miecz. Nie znosiłem ich. Być może budziły one we mnie pamięć[Author:j] --> moich własnych lęków i krzyków, kiedy byłem mały? Nie wiedzieliśmy, jak uspokoić Luciena, jak mu pomóc i ulżyć. Nic nie można było zrobić. Jego ciało napinało się i sztywniało. Nie mo­gliśmy do niego podejść lub dotknąć go. Nie chcieliśmy mu po­dawać lekarstw podczas kryzysu. Trzeba było czekać. Czułem, że wzbiera we mnie nie tylko lęk, ale także agresja i nienawiść. Jakiś nieuporządkowany świat budził się w moim wnętrzu. Czasem chciałem, by przestał istnieć. Chciałem wyrzucić go przez okno. Chciałem uciec, ale nie mogłem, ponieważ byłem odpowiedzialny za dom. Byłem przepełniony wstydem i poczuciem winy, czułem się zagubiony.

Oczywiście, otoczony innymi asystentami, nie mogłem uczy­nić mu nic złego, nie mogłem go uderzyć. Ale uświadomiłem so­bie, ile jest dzieci bitych przez rodziców; dzieci, które muszą iść do szpitala w stanie naprawdę ciężkim. Samotna matka z dwój­ką lub trójką dzieci, porzucona przez męża, podatna na depresje, zmuszona do przezwyciężania wielu trudności, by żyć : pracować, ma tak słabe poczucie bezpieczeństwa i jest tak bar­dzo krucha i wrażliwa! Trudno jej znieść krzyk własnych dzieci, które domagają się kontaktu, komunii i czułości. Ona nie może im odpowiedzieć, obdarzyć czułością, której potrzebują, ponie­waż uczuciowa studnia, z której mogłaby zaczerpnąć, jest pusta. Dzieci nie przestają jej prowokować, nie przestają wołać i do­magać się miłości. Mimo że naprawdę tego nie chce, jej lęk przeradza się w agresję i przemoc. Bije, ponieważ traci cierpliwość. Następnie wybucha płaczem.

Są także ludzie, którzy niezamierzenie, po prostu przez samą swoją obecność sprawiają, że w drugim człowieku pojawia się lęk. Budzą oni we wnętrzu drugiego człowieka świat ciemności. Kobiecie, która jest sfrustrowana, ponieważ nie była kochana jako kobieta i musiała skupić całą swoją energię na sukcesie zawodowym, będzie trudno zaakceptować inną kobietę, młodą,[Author:j] --> piękną, lubianą i otaczaną przez ludzi. Ta druga kobieta odsłania pierwszej jej braki i porażki. Osobie, która doznała wielu pora­żek mimo swej ciężkiej pracy, trudno będzie znieść kogoś, kto odnosi sukcesy bez większego wysiłku i nakładu pracy. Mężczy­zna sztywny, surowy i moralizujący, który musiał zapanować nad własną seksualnością, będzie miał trudności w znoszeniu osoby otwartej i swobodnej. Osoba, która musiała wiele wycierpieć z powodu autorytarnych rodziców, często napotyka trudności w kontakcie z innymi autorytarnymi osobami. Młoda kobieta, któ­ra była wykorzystywana seksualnie przez swego ojca, postawio­na będzie wobec trudności w relacjach z mężczyznami, którzy mogą przypominać jej ojca. Być może osoby te nie będą mogły doko­nać wnikliwej i jasnej analizy przyczyn swoich lęków i obaw zwią­zanych z drugą osobą, ale na pewno będą je przeżywać i mogą przejawiając agresję i przemoc, odrzucić tę osobę.

Ja sam, dzięki wykształceniu i doświadczeniu, mam silny i sku­teczny sposób przewodzenia. Mogę szybko podejmować decyzje. Ten sposób przewodzenia jest podziwiany przez niektórych, ale od­kryłem, że mógł on też być przyczyną głęboko odczuwanego złego samopoczucia u innych. Moja obecność i moja siła budziły w nich lęki, których nie podejrzewałem. Mój sposób działania poniżał ich, utwierdzał w poczuciu niemocy i braku wartości. Niezależnie od naszej woli, nasza istota i postawy budzą obawy i lęki u innych.

Strach przed wrogiem

Wszystko, o czym mówimy, skłania mnie do poruszenia tematu nieprzyjaciela. Kiedy mówię o nieprzyjacielu, nie mam na myśli nieprzyjaciela, o jakim myślimy w kategoriach wojny. Mam na myśli osobę bliską, w mojej rodzinie, wspólnocie, w moim sąsiedztwie[Author:j] , --> osobę, która budzi we mnie lęk, która mnie paraliżu­je, która mnie rani, która wydaje się uniemożliwiać i utrudniać mój rozwój i moje dążenie do wolności. Osoba ta zdaje się do­minować nade mną i przytłaczać mnie, zdaje się mnie niszczyć i odbierać mi życie. Wolałbym, aby zniknęła z tej planety, abym mógł wreszcie odzyskać wolność!

Lucien był dla mnie właśnie takim wrogiem. Jego okrzyki lęku budziły moje własne lęki, które zdawały się przygniatać mi pierś; sprawiały, że moje serce waliło jak młot, utrudniając mi oddy­chanie! Lęk ten wyzwalał we mnie mimowolnie uczucia nienawi­ści i agresji. Nigdy nie uderzyłem słabego Luciena, ponieważ nigdy nie byłem sam. Żyłem w środowisku, które chroniło mnie, które wymagało ode mnie postępowania zgodnego z pewnymi zasadami. W przeciwnym razie straciłbym honor, byłbym sądzo­ny i postawiony w trudnej i kompromitującej sytuacji. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdybym był sam z Lucienem, to bym go uderzył, ale to oczywiste, że obowiązujące we wspólnocie zasa­dy oraz moja własna potrzeba zachowania twarzy pomogły mi powstrzymać obecną we mnie przemoc. To bolesne doświad­czenia, które przeżyłem razem z Lucienem, sprawiły, że poczu­łem solidarność z wieloma ludźmi w więzieniu. W nich także wyzwoliła się agresja i przemoc, ale nie byli oni chronieni przez śro­dowisko sprzyjające zachowaniu ludzkich norm. Obecna w nich przemoc sprawiła więc, że zabijali i zadawali ból. Zostali skazani i upokorzeni. Ja ustrzegłem się przed tym, ale w głębi nie ma mię­dzy nami różnicy. Jest w nas ta sama zdolność do krzywdzenia słabszego. Kiedy odkrywamy swą zdolność do nienawiści i czy­nienia zła, jest to bardzo upokarzające. Nie jesteśmy elitą i dale­ko nam do niej! Ludzie, którzy chwalą nas za pracę z osobami upośledzonymi, pogrążają nas w poczuciu jeszcze większego za­grabienia, ponieważ nie tylko jesteśmy zdolni do przemocy, ale możemy być także obłudnikami noszącymi maski.[Author:j]

--> Jednocześnie jednak upokorzenie to ma dobre strony. Spra­wia, że dotykamy prawdy o nas samych, naszego własnego ubó­stwa. A tylko prawda może uczynić nas wolnymi. Tylko jeśli zgo­dzimy się widzieć i dostrzegać ten nieuporządkowany świat w nas samych, możemy rozpocząć swoją drogę ku wolności. Być może odkryjemy wtedy, że wrogiem nie jest drugi człowiek, jakiś obcy, ale są nim nasze własne, wewnętrzne demony. Wróg jest we mnie. Jak wyjąć belkę z własnego oka, by następnie wyjąć źdźbło z oka bliźniego? Jak zaakceptować własne słabości i nie nosić już więcej maski?

Oczekiwania, które uniemożliwiają komunią

Pewna zamężna kobieta powiedziała mi jednego dnia: „Dzi­siaj żyję z mężczyzną ale nie jest on już taki sam, jak wtedy, gdy się pobieraliśmy". I mówiła dalej: „Wtedy szalał za mną był bar­dzo zainteresowany wszystkim, co robiłam. Obecnie jest w de­presji". Jakże trudno jest akceptować ludzi takimi, jakimi są, ze wszystkim, co jest w nich pięknego i zranionego. Rodzice oczekują wiele od swoich dzieci. Małżonkowie oczekują wiele od siebie nawzajem. W Arce odpowiedzialny za dom oczekuje wiele od nowego asystenta. Tak szybko tworzymy sobie obraz dru­giego i jeśli później nie zgadza się on ze stanem faktycznym, je­steśmy zawiedzeni i rozczarowani, staramy się go odrzucić. Czy nie to samo dzieje się, gdy jakiejś mamie urodzi się dziecko z upośledzeniem? Nie odpowiada jej marzeniom. Bardzo często nie może go zaakceptować. Nasz obraz drugiej osoby, często wyidealizowany, uniemożliwia zaistnienie komunii. Komunia zakorzeniona jest bowiem w rzeczywistości, a nie w marzeniach.[Author:j]

--> Więź komunii z drugim człowiekiem można nawiązać jedynie wtedy, gdy się go w pełni zaakceptuje.

Każdy z nas, ze względu na swą przeszłość, słabości i urazy, ma trudności na poziomie więzi międzyludzkich. Wiemy o tym do­brze. Chodzi jednak o to, byśmy potrafili, na różnych etapach naszego życia, burzyć mury oddzielające nas od innych, aby budować więzi komunii.[Author:j]

część III

ETAPY ŻYCIA

--> 1

Dzieciństwo — wiek zawierzenia

Dziecko, istota pełna ufności

Nie jestem ojcem rodziny i nigdy nie żyłem pod jednym dachem z dziećmi, mimo że do niektórych wspólnot Arki, zwłaszcza na Haiti, w Ameryce Łacińskiej, w Afryce i na Filipinach, przyjęliśmy dzieci, którym mogłem towarzyszyć w ich rozwoju i wzrastaniu w człowieczeństwie. Przede wszystkim mogłem się przekonać, że dla ich harmonijnego wzrostu konieczne było środowisko pełne bezpieczeństwa i miłości. Pedagogika, którą wybraliśmy i stosujemy w Arce wobec osób dorosłych, jest pe­dagogiką uniwersalną, możliwą do zastosowania, przy uwzględ­nieniu pewnych różnic, zarówno wobec dzieci, jak i dorosłych.

Do naszej wspólnoty w Tegucigalpie (w Hondurasie) przyjęliśmy Claudię, dziewczynkę niewidomą i autystyczną. Gdy była całkiem mała, została porzucona w szpitalu psychiatrycznym San Felipe. W naszej wspólnocie pojawiła się, gdy miała około sied­miu lat. Była pogrążona w całkowitym chaosie i rozbiciu, nie miała poczucia bezpieczeństwa. Wydawało się, że ogarnia ją szaleń­stwo, krzyczała w nocy i gryzła swoje ubrania. Nadine, Reginę i Dona Maria, a także Marcia i Lita, które także dotknięte były upośledzeniem umysłowym, przyjęły ją do swego domu. Przez[Author:j] --> wiele miesięcy i lat, czasem pełnych trudności, nieporozumień i konfliktów, Claudia mogła przekonać się o tym, że była szanowana i kochana, że miała swoje miejsce. Mogła odnaleźć poczucie bezpieczeństwa i zaufanie. Dziś, blisko dwadzieścia lat później, pozostaje wciąż autystyczna i niewidoma, jest jednak pełna po­koju i wewnętrznej harmonii. Pracuje w warsztacie. Jest młodą, pogodną i, jak mi się wydaje, szczęśliwą kobietą.

Życie Claudii, podobnie jak każdej innej osoby, jest czymś w rodzaju dialektyki między poczuciem bezpieczeństwa i jego brakiem. Zbyt duże poczucie bezpieczeństwa przytłacza—ży­cie zamiera, jest się zbyt wygodnym, nie podejmuje się żadnego ryzyka, przestaje się rozwijać i posuwać naprzód. Zbyt małe poczucie bezpieczeństwa, nadmiar lęków i obaw sprawia, że życie również staje się niemożliwe. Aby dziecko rozwijało się harmonijnie, lęki i wstrząsy traumatyczne muszą być ograniczone tak dalece, jak tylko jest to możliwe. Potrzebuje ono ziemi solidnej i dającej poczucie pewności. Ziemią tą jest przede wszystkim jakość wzajemnych więzi z rodzicami lub tymi, którzy pełnią ich rolę, jest nią jakość więzi między matką i ojcem, a następnie całe środowisko, w którym dziecko żyje.

Skoro okres dzieciństwa jest czasem uczenia się, dziecko powinno nabywać kolejne umiejętności, nie napotykając na sprzeczności. Dziecko nie może przyjąć i zrozumieć sprzecz­nych sądów. Ma ono swoją logikę, która pozwala mu zrozu­mieć przeciwieństwa, ale nie ma wystarczającej wewnętrznej siły i dojrzałości, by znosić współistnienie sprzeczności. Potrzeba mu pewnej stałości, spójności i regularności. Nie mając w sobie wrodzonego poczucia bezpieczeństwa, dającego mu możliwość wzrostu i rozwoju, dziecko musi otrzymać je poprzez zaufanie, jakim obdarowuje je druga osoba, przede wszystkim jego ro­dzice, którzy są przy nim, aby je chronić, prowadzić, wspierać i kochać.[Author:j] --> Zaufanie, jakim dziecko obdarza innych, staje się budulcem jego osobowości, jej fundamentem i korzeniem. Pozwala mu nabrać pewności i zaufania do samego siebie. Daje mu poczucie stabilno­ści, siłę oraz pewność przekonań, które pozwolą mu stopniowo przyjmować i rozumieć otaczającą je rzeczywistość, odkrywać, kim jest, jakie są jego korzenie, jego język, religia, wartości oraz tradycje jego rodziny. Wiedząc, kim jest, może odkryć, że jest powołane do tego, by wciąż się stawać i wciąż pełniej być.

Zaufanie wymaga komunikacji i dialogu. Dziecko mówi i wyraża swoje pragnienia nie tylko słowami, ale także krzykiem, postawa swego ciała, językiem niewerbalnym. O ile Claudia nie mówiła, to wyrażała jednak swoje pragnienia, gniew i cierpienia ciałem i krzykiem. Jeśli pragnienia dziecka nie są słyszane i rozumiane, w pewnym momencie przestanie je ono wyrażać. Zamknie się w sobie i doświadczy wewnętrznej śmierci. By żyć w ufno­ści, dziecko musi czuć, że jest rozumiane. Potrzeba też, by rodzice lub ci, którzy pełnią ich rolę, rozmawiali z nim. Najgorszą rzeczą, jaka może spotkać dziecko, jest sytuacja, w której uni­ka się poruszania z nim niektórych tematów, ponieważ, jak to się zwykło mówić, „i tak nie może tego zrozumieć". Na przykład nie mówi mu się o śmierci babci. Dziecko doświadcza wtedy sprzecz­ności i chaosu. Świat staje się dla niego niezrozumiały i chaotyczny, wszystko pozbawione jest sensu. Jeśli jednak rodzice nie ominą pytań, które dziecko sobie zadaje, jeśli będą z nim rozmawiać, odkryje ono wtedy, że życie i świat mają sens. I stanie się to dla niego źródłem nadziei.

Dziecko, które nie przeżywa więzi opartej na zaufaniu, z którym się nie rozmawia, jest samotne, przerażająco samotne. Zamyka się za murami lęków i niepewności. Traci kontakt z rzeczywistością i, aby mogło dalej żyć, musi ukrywać pewne rzeczy, musi kłamać. Udawanie staje się nawykiem, a jedyną prawdą jest ta, którą samo stworzy.[Author:j]

--> Dziecko potrzebuje wychowania

Claudia potrzebowała wychowania, byśmy mogli jej pomóc, by nie zamykała się w sobie samej, co w przypadku jej autyzmu było skłonnością naturalną. Trzeba było walczyć z nią, by nie nisz­czyła samej siebie, by odkryła swoją wartość, swoje piękno i moż­liwości wzrostu. Kiedy nie ma się poczucia własnej wartości, trze­ba wiele czasu i życia opartego na silnych więziach miłości, by je zbudować.

Po kilku latach wspólnego życia z Nadine, Reginę i Doną Marią Claudia odnalazła pewien spokój wewnętrzny. Jednak trzem opiekunom nie wydawało się konieczne, by nakłonić ją do uczestniczenia w pracach wspólnoty. Zachęceni przez leka­rza opiekującego się wspólnotą, ostatecznie zadecydowali, że powinna, tak jak inni, mieć swój udział w pracach i czynnościach wykonywanych na rzecz domu. Spowodowało to jednak wiel­ki kryzys. Claudia nie chciała opuścić swego świata, w którym znajdowała pewien komfort. Im bardziej dziecko zamknięte jest w sobie, tym większy nastąpi kryzys, gdy spróbuje sieje za­chęcić do otwarcia się. Będzie potrzebowało dużo pomocy, sta­nowczości i wsparcia, by dokonać tego bolesnego przejścia. Będzie musiało zaufać dorosłemu. Nie można zachęcić dziecka do wzrostu i otwarcia się przez wzbudzanie w nim strachu. Strach zamyka. Zaufanie i komunia otwierają. Dzisiaj Claudia podejmuje pracę w warsztacie z pewną radością i osiąga w niej nawet niewielką wydajność.

Jedną z rzeczy, które niszczą więź zaufania, jest podwójny komunikat, będący odkryciem braku spójności i jedności u do­rosłego: wymaga on od dziecka czegoś, a sam robi coś przeciw­nego. Otóż, dziecko najczęściej naśladuje dorosłego, do które­go ma zaufanie. Jeśli pojawia się niezgodność między czynem i słowem[Author:j] , --> dziecko czuje się zagubione, nie może dalej wzrastać, jest zmuszone do zamknięcia się w sobie.

Kilka lat temu przeprowadzałem wywiad dla potrzeb pewne­go filmu z młodymi ludźmi, w wieku około piętnastu lat, znajdującymi się w trudnej sytuacji. Rozmawialiśmy na różne mniej i bardziej poważne tematy, aż w pewnym momencie zapytałem: „A narkotyki?" Troje z nich poznało już ten świat. Poprosiłem ich, by opowiedzieli o swoim doświadczeniu. „Jak zareagowali wasi rodzice?". Odpowiedzieli: „Byli wściekli"., A jaka była wasza re­akcja na gniew waszych rodziców?" Jeden z tych młodych ludzi popatrzył na mnie żywym spojrzeniem i powiedział: „Proszę Pana, mój ojciec jest alkoholikiem!" Odczułem wtedy cały gniew, któ­ry w nim był. Tak jakby chciał powiedzieć: „Jak mój ojciec śmie gniewać się na mnie, kiedy sam jest alkoholikiem?" To było wła­śnie podwójnym przesłaniem. Mówić jedno i robić coś innego. Jeśli ojciec powiedziałby: „Mój synu, nie rób tego co ja. Zbyt wiele sprawiłem cierpień twojej matce", byłoby to uczciwe, a dia­log byłby możliwy.

Dziecko widzi wszystko, wszystko dostrzeże, nawet jeśli brakuje mu pojęć i języka, które pozwoliłyby mu zwerbalizować własne obserwacje. Dostrzega przede wszystkim brak spójno­ści i różne formy niesprawiedliwości. To one właśnie niszczą za­ufanie.

Jedną z trudności napotykaną w wychowaniu dzieci oraz w życiu z osobami z upośledzeniem umysłowym jest umiejętność zrozumienia ich i spotkania się z nimi na właściwym im poziomie — dostosowując się do ich możliwości i rzeczywistego poten­cjału. Nie traktować ich jak ludzi, którzy nic nie potrafią albo też są obdarzeni wszystkimi zdolnościami. Na samym początku ży­cia w Arce wpadłem w pewną pułapkę z powodu ignorancji. Trzeba było czasu, bym nauczył się słuchać osób, z którymi ży­łem, a także ufać ich opiniom i sądom. Jeśli uda nam się spotkać[Author:j] --> nimi na właściwym poziomie, wiedzą one wtedy, że mogą nas obdarzyć zaufaniem.

Innym problemem rodziców jest dostosowanie sposobu wy­chowania dzieci do ich wieku i etapu rozwoju. Traktują oni czasem dziecko siedmioletnie tak, jakby wciąż miało jeszcze cztery lata, albo dziecko dziesięcioletnie tak, jakby ciągle miało sześć lat. Dziecko czuje się upokorzone, ponieważ rodzice nie słucha­ją go i nie rozumiej ą, że nie maj ą do niego zaufania. Ile razy zda­rza się, że rodzice nie dostrzegają drobnych gestów dobroci i miłości, które dziecko kieruje pod ich adresem. Ten brak uwa­gi głęboko rani dziecko.

Ale kiedy dziecko czuje się kochane i rozumiane, kiedy czu­je, że rodzice ufają mu i czerpią radość ze wspólnego z nim przebywania, kiedy poświęcają swój czas na zabawę, śmiech i rozmowę, wtedy dziecko z o wiele większą łatwością przyjmuje uwagi, pouczenia, a nawet kary zadawane mu z troską o jego wychowanie. Dziecko powinno poznać granice pewnych zacho­wań. Musi dowiedzieć się, że istnieje coś, co nazywa się pra­wem. Są rzeczy, których czynić mu nie wolno: nie wolno mu bić młodszego brata! W podobny sposób dziecko odkryje, że ist­nieją rzeczy, które należy zrobić dla młodszego brata i będzie cieszyć się sprawianą innym radością — nie tylko radością sprawianą swemu młodszemu bratu, ale także swoim rodzicom.

Kiedy edukacja dziecka nie jest oparta na prawdziwym wy­chowaniu, dziecko czuje, że jest panem sytuacji. Krzyczy, jest pełne agresji albo niszczy swoje zabawki, aż otrzyma to, czego chce. Wie, co zrobić, by przyciągnąć uwagę innych. Jeśli dziec­ko nie odkryje, że istnieją pewne granice, później będzie mu bar­dzo trudno postrzegać innych jako osoby, jako podmioty mają­ce swoje potrzeby. Zawsze będzie dążyć do tego, by być pa­nem sytuacji i otrzymać to, co zechce. Ten rodzaj sytuacji jest szczególnie trudny i niebezpieczny, gdy dziecko żyje samo[Author:j] --> matką, niespełnioną i niezaspokojoną uczuciowo przez męża— nieobecnego lub zadającego ból. Istnieje wtedy ryzyko, że po­padnie ona w uczuciowe uzależnienie od dziecka. Dziecko od­krywa wówczas swoją władzę nad matką oraz to, że może nią manipulować.

Miałem okazję rozmawiać z rodzicami nastolatków, którzy zażywają narkotyki lub sana drodze do całkowitej degradacji. Czasami jest im niezwykle trudno zachować się stanowczo i nie ustępować szantażom w celu wymuszenia pieniędzy. Ich życie już się skończyło. Cały czas skupieni sana tym, co określają jako nieszczęście ich syna lub córki. Chcieliby za wszelką cenę uchronić swe dziecko przed stoczeniem się w przepaść. Ale dziecko może spróbować odbić się od dna tylko wtedy, gdy szanuje rodziców, jeśli może im ufać, tak jak ufa się osobom posiadającym własną niezależność i autonomię. Jeśli odkryje, że jego rodzice kochają wystarczająco, by powiedzieć mu: „Nie".

Wychowanie wymaga dużej wytrwałości i siły, ale nie siły brutalnej, tylko siły łagodności płynącej z komunii i zaufania, objawiającej się u dziecka w poczuciu pewności, że jest rozumiane, kochane, że dorosły pragnie jego szczęścia. Pewnego razu zwiedzałem ośrodek dla osób niepełnosprawnych i zobaczyłem coś, co mnie przeraziło. Wychowawca stosował elektrowstrząsy u dziecka, które biło samo siebie. Teoria, która usprawiedliwia tę praktykę, nazywa się ,modyfikacją zachowania". Aby dziecko ..zmodyfikowało" swoje zachowanie lub by zachęcić je do ro­bienia czegoś lepiej, dostarcza mu się przykrego lub przyjemne­go uczucia, w zależności od tego, czy chodzi o zachowanie, które należy zmienić lub wesprzeć i wzmocnić. Tym samym żywiono nadzieję, że wspomniane wyżej dziecko przestanie się bić, ponieważ odkryje związek między faktem uderzania samego siebie a nieprzyjemnym uczuciem wywołanym przez elektrow­strząsy. Oczywiście jeśli kocha się swoje dziecko, trzeba dodawać[Author:j] --> mu odwagi do czynienia rzeczy dobrych i zniechęcać je do rzeczy złych, wykorzystując przy tym uniwersalny system kar i nagród. Ale w tym przypadku było oczywiste, że wychowawca nie kochał dziecka, nie przejawiał wobec niego empatii. Elektrowstrząs był jak tortura. Tak wielkie cierpienie nie mogło uzdrowić dziecka. Ono biło samo siebie dlatego, że przeżywa­ło potworne lęki z powodu izolacji, odrzucenia i poczucia winy. Działania wychowawcy mogły jedynie tylko wzmocnić wszyst­kie te uczucia związane z lękiem. Być może dziecko przestanie się bić, ale niewątpliwie zaniknie się jeszcze bardziej za mura­mi swojej psychozy.

Doświadczenie Arki pokazało nam, że gestów samookaleczania nie można powstrzymać inaczej, niż przez wieloletnią, troskliwą opiekę, poświęcanie uwagi i dawanie miłości przez stabilną i jak najbardziej pełną jedności ekipę asystentów, która zdoła nawią­zać z cierpiącą osobą więź zaufania.

Najważniejszą rzeczą w wychowaniu jest naśladownictwo. Jeśli dziecko trwa w komunii ze swoimi rodzicami i ufa im, stara się ich naśladować. Nauczy się w ten sposób języka i najważniejszych w życiu gestów. Rodzice są dla niego wzorem i punk­tem odniesienia. Wydaje się nawet, że dziecko potrafi dostrzec i naśladować zarówno wady, jak i zalety swoich rodziców. Kie­dy się kogoś kocha, nieświadomie przejmuje się jego zacho­wania.

Wychowanie przez jedność małżonków

Kochać dziecko nie oznacza jedynie trwać z nim we wzajemnej więzi zaufania. To znaczy także pomóc mu się rozwijać, sta­wać się odpowiedzialnym, samodzielnym, być sobą, być wolnym,[Author:j] --> zdolnym do działania w duchu miłości, inaczej mówiąc, pomóc mu stać się osobą ludzką. Przywiązanie do dziecka może oka­zać się czynnikiem uniemożliwiającym jego wzrost ku wolności i odpowiedzialności za siebie samego. Wychowanie zbyt emocjo­nalne niesie w sobie groźbę manipulacji. Komunia staje się wte­dy zaborczością.

Dziecko potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, pewności, że jest kochane. Musi otrzymywać ze strony swoich rodziców zachętę i moralne wsparcie, by wzrastać i stawać się odpowiedzial­nym człowiekiem. Potrzebuje stale zaufania rodziców. Wycho­wanie takie jest najlepsze i najpełniejsze wtedy, gdy rodzice kochają się nawzajem, kiedy jest między nimi więź czułości i jed­ności, kiedy każde z nich kocha dziecko nie dlatego, że czuje wewnętrzną pustkę, ale sercem wolnym, pełnym pokoju i miło­ści, kiedy każde z nich sprawuje swą rodzicielską władzę i zgodnie z posiadanym charyzmatem, uzupełniającym charyzmat współ­małżonka.

Konflikty i podziały między rodzicami pogrążają dziecko w poczuciu zagrożenia i powodują w nim wewnętrzne pęknię­cie, ponieważ potrzebuje ono zarówno taty, jak i mamy. Dziec­ko nie jest w stanie zrozumieć konfliktu i może nawet sądzić, że samo jest jego przyczyną. Wtedy bierze całą winę na siebie.

Do naszej wspólnoty w Burkina Faso przyjęliśmy Karima. Jego mama umarła podczas porodu, a on został umieszczony w sierocińcu. W wieku trzech lat przebył zapalenie opon mó­zgowych i został oddzielony od innych dzieci. Choroba spra­wiła, że Karim nie mógł już mówić ani chodzić. Dotknęła także jego inteligencji. W sierocińcu pozostawał w samotności przez wiele lat. Cierpienie i lęk popychały go do bicia się w głowę. Po przybyciu do naszej wspólnoty stopniowo odkrył, że jest kochany i że sam może wykonać różne czynności. Chciał da­lej żyć. Przestał się bić po głowie. Ale kilka lat później, kiedy[Author:j] --> miały miejsce konflikty między asystentami, zaczął się bić na nowo. Brak jedności wokół niego sprawił, że znów ogarnęły go niepewność i lęk.

Wiara w rozwój dziecka

Jedną z trudności, jakie napotyka dziecko, jest przyjęcie ograniczeń, jakie dostrzega u swoich własnych rodziców. W najwcześniejszym okresie życia dziecka rodzice są dla niego wszystkim. Są dla niego jak Bóg. Całe jego życie przepływa przez nich. To oni go chronią, karmią i wspierają. Ucząc go mówić, są dla niego źródłem wiedzy o świecie i życiu. A potem następują rozczarowania. Pojawiają się urazy i komunia serc zostaje zerwana przez antagonizmy, walkę i gniew. Dziecko nie czuje się już rozumiane. Staje się agresywne i podatne na depresję. Czuje się porzucone lub opętane. Z piedestału, na którym usytuowało swoich rodziców, strąca ich w otchłań. W tym momencie dziec­ko czuje się straszliwie samotne i może także potępiać siebie samego. Czasem znajduje oparcie u braci i sióstr, przyjaciół, chrzestnych czy wychowawczyni w szkole.

Wiara w Boga może najbardziej pomóc dziecku przyjąć i zaakceptować słabości rodziców. Daje mu ona świadomość, że za ich niedoskonałościami ukryte są sprawiedliwość, miłość, światło prawdy, a oni sami nie są Bogiem. Nie są zatem osądza­ni według jakiegoś nadrzędnego prawa—prawa rodziców, szko­ły i społeczeństwa. Dziecko odkrywa, że życie nie jest pasmem obowiązków, nakazów i zakazów. Życie jest komunią z Bogiem ukrytym w jego własnym sercu, z Bogiem, który jest dobry. Wiara ta pozwoli dziecku umiejscowić absolut we właściwym miejscu — nie w rodzicach, kulturze, rasie, klasie społecznej, a nawet nie[Author:j] --> w swoich planach na przyszłość. Będzie to możliwe pod warunkiem, że bardzo wcześnie wprowadzone zostanie ono w poznanie Boga sercem tak, by mogło żyć z Nim w komunii. Dziecko odkrywa wtedy Boga niejako nagrodę i owoc swoich wysiłków lub wynik posłuszeństwa prawu, ale jako źródło wła­snego życia. Ta komunia ze Źródłem jest często łatwiej dostęp­na dla dziecka, ponieważ ma ono mniej wewnętrznych barier, mniej pychy, mniejszą potrzebę wykazania się i samozadowole­nia. Słowem, żyje ono bliżej komunii.

Wiara pozwala rozwijać siew dziecku jego sumieniu. Pozwala mu być sobą, odkryć, że jest kochane niezależnie od miłości — lub braku miłości — rodziców, że jest wartościowe, niezależnie od pozycji w społeczeństwie i tego, co inni mogą o nim myśleć lub chcieć od niego. Pozwala mu rozwijać jego wewnętrzną wol­ność. Nie musi już żyć tylko w spojrzeniu innych.

Jednak aby dziecko żyło wiarą, konieczne jest, by była mu ona przekazana jako życie i duch. Jeśli religia stoi wyłącznie na straży moralności i porządku, a nie służy komunii i miłości, staje się represyjna. Dziecko czuje, że jego rodzice chcą, by uczyło się religii, było grzeczne, bardziej posłuszne. Wtedy to religia przy­tłacza i hamuje, jest tylko zbiorem praw, którym trzeba się pod­porządkować. Dziecko czuje hipokryzję ukrytą w takiej po­stawie. Nie może znieść fałszywej religii, służącej jedynie jako narzędzie kontroli w ręku tego, który ma władzę. Przeciwnie, jeśli dziecko odkryje wiarę, jako zaufanie do Osoby, u kogoś, kto jest ponad jego rodzicami, jego serce otwiera się na powszech­ną, uniwersalną jedność i komunię.

Rodzice, podobnie jak wszyscy, mogą przekazać wiarę je­dynie wtedy, gdy dziecko widzi, że wiara rodziców (lub innych osób) czyni ich bardziej pokornymi, bardziej zdolnymi do miło­ści, bardziej cierpliwymi, bardziej otwartymi, bardziej ufnymi,[Author:j] --> lepszymi. Wiara pozwala im prosić dziecko o wybaczenie, jeśli okazali się twardzi i surowi lub niesprawiedliwi, nazbyt krytyczni lub dwulicowi, kiedy nie czynili w praktyce tego, czego sami wymagali od dziecka. Dziecko jest bardzo wrażliwe na prawdę. Czuje hipokryzję, kłamstwo i niesprawiedliwość. Nie może zro­zumieć, w jaki sposób rodzice przyznający się do wiary, nie żyją według jej zasad. Dlatego wiele dzieci w naszej epoce odrzuca wiarę jako bezwartościową i złudną.[Author:j]

--> 2.

Wiek dojrzewania, wiek poszukiwania, wiek hojności, wiek ideału

Wiek dojrzewania jest czasem wielkiego bogactwa. Jest czasem poszukiwania, czasem przejścia z ziemi „rodziny otrzymanej" do ziemi „rodziny wybranej". Jest to czas braku stabilności, niekiedy czas lęku, ale również czas nadziei.

Dla mnie wiek dojrzewania był konsekwencją i wynikiem wyboru związanego z moją przyszłością. Wybór ten pozwo­lił mi opuścić rodzinę we właściwym momencie i w sprzyja­jących okolicznościach. Umocnił i jasno określił moją moty­wację. Dał mi zawód i zapewnił życiową przyszłość. Wezwał, bym szedł w życiu drogą wymagającą wysiłku, aż po kres sił fizycznych i ludzkich możliwości, drogą prowadzącą przez świat rywalizacji, współzawodnictwa i walki o awans, a jedno­cześnie drogą gotowości do wyrzeczeń i hojnego daru z sie­bie. Wybór ten określił i ukształtował strukturę mojego du­cha i umysłu. Za to zubożył mnie na poziomie tworzenia więzi z innymi, z wyjątkiem przyjaźni i braterstwa, które łączyły mnie z innymi oficerami.

Kiedy rozmawiam ze studentami medycyny lub innych tra­dycyjnych kierunków studiów, odkrywam, że oni również są zafascynowani swoimi studiami i mają silną motywację. Ten[Author:j] --> fakt nadaje ich życiu pewien kształt, związany z zawodem, który planują w przyszłości wykonywać, co może niekiedy odbywać się kosztem więzi z innymi ludźmi. Z drugiej stro­ny młodzi ludzie, którzy nie mają konkretnych zainteresowań, czy to w dziedzinie sportu, sztuki, czy w przedmiocie swo­ich studiów, kiedy nie wiedzą, co chcą robić w przyszłości, kiedy nie dokonali wyborów, mogą być często nieco zagu­bieni. Ich energia ulega rozproszeniu. Przyjaciele i rozrywka pochłaniają całą ich uwagę. W zamian mogą oni nabyć bo­gatszych doświadczeń w sferze kultury oraz w sferze więzi międzyludzkich i mogą być bardziej otwarci na innych niż ci, o których wspomniałem wcześniej.

Wielu młodych ludzi w wieku dojrzewania cierpi z powo­du braku wiary w siebie. Dorośli wydają się im tacy pewni siebie, silni i zdolni. Tymczasem oni wciąż potrzebują wspar­cia. Kiedy w roku 1942, w środku toczącej się wojny, gdy miałem trzynaście lat, zapragnąłem wstąpić do marynarki wojennej, musiałem oczywiście wcześniej porozmawiać o tym z moim ojcem. Była to sprawa szczególnie delikatna, ponie­waż w tym okresie niemieckie łodzie podwodne zatapiały co trzeci statek aliancki. Mieszkaliśmy w Kanadzie, a szkoła oficerów marynarki znajdowała się w Anglii. Zatem, aby tam dotrzeć, trzeba było przepłynąć Atlantyk, ojciec zapytał mnie. dlaczego chcę wstąpić do marynarki wojennej. Nie pamię­tam już, co mu odpowiedziałem, ale pamiętam dokładnie co on mi wtedy powiedział: „Ufam ci. Jeśli chcesz, powi­nieneś to zrobić". Wiele lat później uświadomiłem sobie że jego słowa dały mi życie. Gdyby mi wtedy powiedział „Poczekaj, za kilka lat będziesz mógł wstąpić do szkoły ka­nadyjskiej marynarki wojennej", także bym go posłuchał straciłbym jednak wiarę we własną intuicję. Zaufanie, któ­rym obdarzył mnie wtedy ojciec, sprawiło, że mogłem zaufać[Author:j] --> sobie samemu. Pozwoliło mi ono także podjąć stojące przede mną wyzwanie. W najmniejszym stopniu nie chcia­łem zawieść jego zaufania.

Przyjaciele

Kilka lat temu dwudziestu pięciu nastolatków, dzieci asysten­tów z Arki w wieku od czternastu do osiemnastu lat, spotkało się ze mną podczas wakacji, aby podzielić się swoimi doświadczeniami. Poprosili mnie, bym powiedział im coś na temat sen­su cierpienia. Byłem nimi oczarowany. Znałem większość ich rodziców jeszcze przed ślubem i czułem się trochę jak ich dziadek! Nikt spośród nich nie myślał zaangażować się w życie Arki, ale wszyscy cieszyli się, że w niej mieszkali. Wszyscy głęboko przeżyli spotkanie z osobami upośledzonymi. Zawiązała się między nimi wielka przyjaźń. Czas dojrzewania jest czasem przyjaźni. Przyjaciele są pomostem między ciepłem i bezpieczeństwem domu rodzinnego a nową, własną, jeszcze nie wy­braną ziemią. Przyjaźń jest bogactwem. Otwiera serce, daje poczucie bezpieczeństwa, dodaje odwagi i czyni gotowym do podjęcia ryzyka. Z drugiej strony młodzi ludzie, podobnie jak : dorośli, mogą zamknąć się za murem przyjaźni. Czując się dobrze ze sobą, stają się niezależną, zamkniętą w swym kręgu paczką, często w ten sposób ukrywając swój smutek i rozpacz.

Młodzi ludzie idą drogą prowadzącą ich do opuszczenia zastanej ziemi rodzinnej. Poszukują nowej ziemi, na której mogliby się osiedlić. Ten czas przejściowy przypomina podróż, jest prawdziwą drogą. Opuszczając swoich rodziców, młodzi ludzie chcą czegoś nowego, lepszego, piękniejszego. Szukają życiowego ideału.[Author:j]

--> Ideał

Czasem w sercach młodych ludzi narasta bunt. Niektórzy z nich nie mogą zaakceptować wartości, które wyznają ich rodzice. Ich gniew obraca się przeciwko społeczeństwu, któ­re wydaje się im pełne hipokryzji. Czują się zdradzeni. Społe­czeństwo zbyt dobrze zorganizowane wydaje się zbiorowi­skiem nie pozostawiać już dla nich miejsca. W maju 1968 młodzi zbuntowali się przeciwko ograniczającym ich insty­tucjom, przeciwko autorytetom, które przytłaczają i miażdżą. Chcieli pokazać, że oni także potrafią podejmować decyzje, tworzyć coś nowego, otwierać nowe drogi.

Jestem wzruszony, kiedy widzę dzisiaj młodych ludzi przejętych wielkodusznymi i szlachetnymi ideałami. Ideałem sprawiedliwości wobec krajów uboższych, ideałami ekologii, duchowości, współczucia, ideałem pokoju. Wielu z nich goto­wych jest poświęcić swój własny komfort, by zaangażować się w działalność organizacji humanitarnych. Inni są zniechęceni i zasklepiają się w zwątpieniu. Jeszcze inni z kolei chcą wprowadzić porządek w podzielonym społeczeństwie i angażują się w ruchy polityczne lub religijne, często o charakterze konserwatywnym i bardzo zestrukturyzowanym.

Doświadczenie mówi mi, że istnieją dwie formy ideału — jeden skierowany bardziej ku ideom i strukturom, drugi nastawiony bardziej na osoby. Pierwszy dąży do postawy walczącej, starając się zreformować społeczeństwo w oparciu o dobrą organizację. Drugi podkreśla postawę słuchania, obec­ności i dobroci. Młodzi ludzie angażujący się na rzecz osoby będą w większym stopniu zanurzeni w ludzkiej rzeczywisto­ści niż ci, którzy angażują się na rzecz idei i struktur.

U niektórych z tych młodych ludzi uświadomienie sobie[Author:j] --> nieładu świata potęguje sie wraz z odkryciem nieładu we­wnątrz nich samych. Czują w sobie podziały i zamieszanie wynikające z podziałów istniejących w rodzinie, głównie z kon­fliktów między rodzicami. Przez nie czują się zagubieni i osła­bieni. Niektórzy z nich czują się rozdarci wobec własnych pragnień seksualnych oraz lęku przed śmiercią. Uczenie się sek­sualności nigdy nie jest łatwe. Każda osoba jest szczególnie wrażliwa, jeśli chodzi o sferę przeżywania więzi, ale najpo­ważniejszych urazów może doznać, przeżywając swoją seksu­alność.

Jakiś czas temu pracowałem razem z grupą profesorów jed­nego z liceów. Co miesiąc rozmawialiśmy na temat pytań, jakie zadają sobie młodzi ludzie. Pewnego dnia mówiliśmy o ich niepokoju związanym z rozumieniem seksualności. Ist­nieje edukacja seksualna, którą otrzymują w środowisku ro­dzinnym oraz ta, którą otrzymują za pośrednictwem telewi­zji. Mają na ten temat własne poglądy, znają opinie swych szkolnych kolegów. Jak pomóc im odkryć znaczenie ludz­kiej seksualności? Spytałem nauczycieli, kiedy mówi się o tym w szkole. Odpowiedzieli: „Na lekcjach biologii". Każdy na­uczyciel przyznał, że to nie wystarcza, jednak każdy przyznał też, że nie potrafi o tym mówić. Nic więc dziwnego, że tak wielu młodych ludzi czuje się zagubionych. Jak temu zara­dzić? Co jest właściwe? Siła przyciągania ku drugiej płci, siła pożądania, potrzeba pełniejszej komunii z drugą osobą (zwłaszcza gdy osoba ta żyje w konfliktowym środowisku lub nie czuje się kochana) prowadzą niektórych do uprawiania seksu z osobami, z którymi nie łączą ich głębokie więzi przy­jaźni, prowadzą ich ku związkom krótkotrwałym, bez miło­ści. Seksualność objawia się wówczas jako nieokiełznana siła, pozbawiona ludzkiego wymiaru. Pewna młoda kobieta powiedziała mi: „Kiedy chcę sama się zniszczyć, szukam okazji[Author:j] --> do uprawiania seksu, który nie może przekształcić się prawdziwą więź". Inna kobieta, pogrążona w świecie prze­stępczym, powiedziała mi: „Kiedy nienawidzę jakiegoś męż­czyzny, idę z nim do łóżka", zaznaczając jakby w podtekście: „w ten sposób mam nad nim władzę".

Tak oto seksualność ludzka jest skomplikowaną rzeczy­wistością. Jedność fizyczna może dostarczyć złudzenia ko­munii, podobnie jak rozczarowania i separacja mogą spra­wiać wrażenie nieszczęścia. Pornografia, sex-shopy, nad­użycia seksualne i gwałty świadczą o tym, jak bardzo ta piękna siła — będąca darem serca służącym życiu i komunii — może być skierowana także ku śmierci.

Aids jest chorobą budzącą wielkie poczucie zagubienia. Sperma i krew, które mają dawać życie, przynoszą śmierć. Nic więc dziwnego, że nasz świat czuje się zagubiony w obliczu siły, która jawi się pod wieloma względami jako zupełnie cha­otyczna. Tymczasem wiele osób od czasu swej młodości czuje intuicyjnie, że ich seksualność ma w sobie coś z wymiaru sa­crum i nie chce dzielić się nią z byle kim. Seksualność ludzka zakłada istnienie sakralnego wymiaru więzi między osobami.

Pewna młoda kobieta, która miała za sobą wiele doświad­czeń z mężczyznami i nieobcy był jej świat narkotyków, mó­wiła o chłopcu, którego dobrze poznała: „On kocha mnie d.: mnie samej". Wielu młodych ludzi dobrze odróżnia miłość prawdziwą od fałszywej. Wiedzą, co jest prawdziwa i autentyczne. W tym właśnie leży ich siła. Szybko dostrze­gają podwójne przesłanie i hipokryzję. Często potrafią do­konywać często bardzo trafnych i pewnych ocen. Ich ból polega na tym, że często czują się zbyt słabi i niezdolni, by iść w kierunku światła. Pociąga ich coś innego. Nie mają sił] by kochać. W tym tkwi źródło ich zwątpienia i zniechęcenia.

Istnieje także chaos śmierci, z którą niektórzy stykają się[Author:j] --> bardzo wcześnie. Osobiście nie zetknąłem się ze śmiercią w młodości. Oczywiście wiedziałem, że śmierć istnieje, ale nie doświadczyłem śmierci bliskiej osoby. Dostrzegałem jed­nak zagubienie młodych ludzi dotkniętych śmiercią przyja­ciela ze szkoły — zwłaszcza jeśli była to śmierć samobójcza. Śmierć jawi się wówczas jako fakt nie do zniesienia, z któ­rym nie można się pogodzić, jako znak chaosu, w którym po­grążony jest nasz świat. Jaki sens ma życie ideałami i miło­ścią, jeśli wszystko kończy się śmiercią?

Prawo i przewodnik duchowy

Wielu młodych ludzi chce żyć pełnią życia pomimo wszyst­kich swoich słabości. Życie jako poszukiwanie i nadzieja tkwi w nich bardzo głęboko. Chcą budować przyszłość. Chcą zna­leźć swoje miejsce w świecie, próbując realizować swój ży­ciowy ideał. Ich własne słabości i rysy spowodowane chaosem wewnątrz i na zewnątrz nich sprawiają, że dążą oni ku ideało­wi i poszukują zasad porządku. Wiedzą bowiem, że nie mają ani siły, ani doświadczenia, by samotnie iść tą drogą. Potrze­bują humanistycznego szkieletu i duchowej dyscypliny, która pomoże im budować wewnętrzną harmonię i osiągnąć ideał.

Niektórzy z tych młodych wstępują do sekt. Jak mi mó­wiono, w samym Quebecu istnieje osiemset sekt! Młodzi ludzie, niepewni, słabi i pozbawieni poczucia bezpieczeństwa, znajdują wytchnienie w sztywnym prawie sekty, w jasnych przekonaniach głoszonych przez guru i całą grupę. Najbar­dziej przyciągające dla młodych ludzi nie są dzisiaj mało wymagające ruchy polityczne lub religijne. Większość z nich chce uczynić swe życie piękniejszym, szuka więc miejsc,[Author:j] --> w których można znaleźć sens i cel swego życia, otrzymać solidną formację osobową i intelektualną oraz dyscyplinę, która pozwoli im bardziej być. Wiedzą, że jeśli chce się zro­bić coś dobrego w życiu, trzeba pracować, trzeba poddać się wymaganiom i dyscyplinie.

Ci młodzi ludzie szukają prawdziwych świadków, którzy żyją tym, co głoszą. Szukają autentycznych przewodników, którzy będą pomostem między ich rodzicami, ich życiem rodzinnym a życiem społecznym. Przewodników, którzy po­mogą im wewnętrznie przyjąć prawo, pomogą zrozumieć, że prawo nie jest czymś abstrakcyjnym, dalekim, pochodzącym z góry, ale że jest ono wpisane w ludzką rzeczywistość. Może ono niekiedy wydawać się sztywne, ale jest niezbędne dla rozwoju istoty ludzkiej, dla znalezienia jasnego poczucia toż­samości i pozostania otwartym na innych, podobnie jak zasa­dy i dyscyplina są ważne w sporcie i nauce.

Kiedy opuściłem marynarkę wojenną w 1950 roku, do­świadczyłem pomocy ze strony ojca Thomasa Philippe'a. Ży­czyłbym wielu młodym ludziom znalezienia takiego właśnie wsparcia. Potrzebowałem wzorca, by odkryć kierunek, w któ­rym powinno zmierzać moje życie, potrzebowałem mistrza, zarówno w życiu, jak i w zgłębianiu filozofii, który by mi pomógł ukształtować mój umysł. Potrzebowałem duchowe­go ojca, który by mi pomógł na mojej drodze wiary, ojca, który by mnie kochał i utwierdzał moją wiarę w siebie.

Piękno i słabość młodego człowieka

Młodzi ludzie są niekiedy zadziwiająco tolerancyjni, a kie­dy indziej, przerażająco nietolerancyjni! Jednak ich tolerancja[Author:j] --> jest niekiedy owocem rozczarowania ideałem. Nie wie­rzą, że sprawy mogą potoczyć się inaczej. Nie mają sił, by walczyć o lepszy świat. Ponieważ nie mają już ideału, ich tolerancja może wynikać z pewnego rozczarowania, bezna­dziei czy nawet rozpaczy. Jej źródłem może być zamknięcie w sobie i brak zaufania do dorosłych. Inni młodzi są z kolei przerażająco nietolerancyjni. Wszystkich krytykują. Mogą być bardzo doktrynerscy, zasadniczy i uparci. Niekiedy mogą przyjąć postawę odrzucenia i przemocy wobec obcokrajow­ców. Mogą obwarować się zasadami prawa i zamknąć się w swoich przekonaniach, zarzucając postawę otwartości i wy­siłek zrozumienia innych.

W wieku młodzieńczym ukryte jest prawdziwe piękno. Jest to czas poszukiwań i otwarcia się, czas ideału, wielkodusz­ności i heroizmu, czas skierowany ku przyszłości. Zarazem wiek młodzieńczy ma także cienie: lęk przed posuwaniem się naprzód, brak wiary w siebie, lęk przed przegraną i związane z tym zamknięcie się w sobie oraz odmowa dalszego poszu­kiwania. Ten okres może stać się w życiu czasem wielkiego lęku i słabości. Czasem bardzo trudno osiąść na pewnym gruncie, dokonać wyboru! Przyszłość polityczna i społeczna wydaje się w naszej epoce tak bardzo niepewna! Wzrasta bezrobocie wśród młodzieży. Jednocześnie młodzi ludzie mają zbyt wiele możliwości wyboru, są poddani naciskowi tak wielu rzeczy! Chcą niekiedy wszystkiego od razu, bez czekania, bez wysiłku. Tymczasem wybrać to jakby częściowo obumrzeć, to wyrzec się innych możliwości. Dlatego trudno jest im się określić. Żyjemy w świecie, który nieustannie się zmienia. Wszystko wydaje się prowizoryczne, wszystko może się zmie­nić. Telewizja stale pokazuje nowe wzorce postaw. Co chwi­la pojawiają się nowe wynalazki w dziedzinie techniki. Czy jest coś, co może trwać, co jest stałe? Wiciu młodych ludzi[Author:j] --> stara się żyć chwilą obecną i przeżyć ją możliwie najinten­sywniej. Jak zatem możemy pomóc im, by mieli dość wiary w siebie, by dokonali wyborów i zaakceptowali związane z nimi ofiary i wyrzeczenia, i aby one poprowadziły ich dro­gą pokoju i komunii? Jak pomóc im żyć nadzieją?[Author:j]

--> 3

Dorosłość: wiek zakorzenienia, płodności i odpowiedzialności

Znaleźć swoją ziemią

Dopiero w trzecim etapie mego życia, w wieku trzydzie­stu sześciu lat, kiedy stałem się odpowiedzialny za Arkę, wsze­dłem naprawdę w wiek dojrzały. Służba w marynarce nauczyła mnie działania oraz w pewnym sensie ukształtowała moje cia­ło i ukierunkowała moje siły fizyczne i psychiczne. Pomogła mi także przyjąć wewnętrznie i zaakceptować pewne zasady i reguły, czyli prawo (a w marynarce wojennej prawo jest bar­dzo ważne!). Duchowość, którą mogłem poznać, żyjąc razem z ojcem Thomasem, a także wykształcenie filozoficzne i teo­logiczne ukształtowały mój umysł i sferę ducha i nadały im wewnętrzną siłę i moc. To wszystko przygotowało mnie do stałego podejmowania odpowiedzialności za bliźniego i pomo­gło mi w znalezieniu ziemi, na której mógłbym ofiarowywać swe życie innym i zanurzyć je w jeszcze głębszej komunii.

Dopiero żyjąc w Arce, zacząłem rozumieć, czym jest dorosłe życie. Do Arki przyjmujemy wiele dorosłych osób z upośledzeniem umysłowym, które dość szybko znajdują tu swoje[Author:j] --> je miejsce, odzyskując tu wewnętrzny pokój i możliwości wzrostu. Arka przyjmuje także wielu asystentów, od osiem­nastu do trzydziestu lat, na okres od trzech miesięcy do trzech lat. Pragną oni przeżyć takie doświadczenie, bo nie wybrali jeszcze „swojej ziemi", wciąż jej szukają. Dla niektórych za­puszczenie korzeni jest trudne, gdyż mają przed sobą wiele możliwości. Boją się wybrać za szybko, pomylić się. Często więc zwlekają z podjęciem decyzji.

W pewnym sensie, nie licząc rzecz jasna wyjątków, osoby z upośledzeniem umysłowym nie przeżywają prawie w ogó­le okresu dojrzewania. Nie istnieje dla nich okres poszuki­wania ideału. Przechodzą one szybko z dzieciństwa w wiek dorosły, a niektóre z nich, dotknięte ciężkim upośledzeniem, przechodzą jakby od razu w okres starości. Dlatego też wiele z nich posiada jakby większą dojrzałość niż niektórzy mło­dzi poszukujący.

Dla wielu ludzi, podobnie jak i dla mnie, pierwszym wy­borem wymagającym zaangażowania staje się wybór zawo­du. Daje on pewną tożsamość. Dokonuje się go w młodości, która jest czasem nauki i rozwoju. Znalezienie pracy potwier­dza ten wybór. Kompetencja kształtuje osobę i jest niezbęd­na w życiu człowieka, by mógł on zająć swoje miejsce w spo­łeczeństwie i otrzymywać wynagrodzenie pozwalające mu żyć.

Dotykamy tu dramatu młodych bezrobotnych. Stan bezro­bocia kwestionuje rodzącą się w nich właśnie tożsamość. Dla osoby już ukształtowanej bezrobocie jest czymś bardzo bolesnym, ale ona ma już poczucie własnej wartości i wie, że posiada pewne kompetencje. Zupełnie inaczej przeżywają to osoby młode, które mogą być całkowicie zdezorientowane z uwagi na niemożność sprawdzenia się w powszechnie sza­nowanym zawodzie.[Author:j]

--> Inni młodzi ludzie budują swą wewnętrzną strukturę i stabilizację, odwołując się do wartości życiowych, moral­nych, społecznych, intelektualnych i religijnych. Stabiliza­cja ta umacnia się i urzeczywistnia poprzez zaangażowanie w ruchy polityczne, społeczne lub religijne. Młodzi ci dokonują przejścia od wiary i wartości otrzymanych od rodzi­ców do wiary i wartości osobistych. Dokonali wyboru pew­nych wartości. Następnie, w konsekwencji wyboru wartości, wybierają przyjaciół.

Ale prawdziwa dojrzałość ludzka przychodzi, kiedy poja­wiają się zaangażowanie, wybór i odpowiedzialność za in­nych. Wybór, który wiąże, który kształtuje oraz otwiera ser­ce i umysł. Więź między mężczyzną i kobietą w małżeństwie i rodzinie jest najbardziej powszechną formą tego zaangażo­wania. Istnieje także możliwość życia wspólnotowego i pew­nych wyborów społecznych i humanitarnych, inspirowanych miłością do ludzi ubogich lub potrzebujących. Wszystkie te wybory zaangażowania życiowego zawierają w sobie wyrze­czenia i ryzyko.

Wyrzeczenie związane z rezygnacją z poszukiwania innych doświadczeń, z ograniczeniem osobistej wolności, swobody czynienia tego, na co ma się ochotę. Mężczyzna, żeniąc się, wyrzeka się miliona innych kobiet! Podejmuje ryzyko, po­nieważ nie wie, w jaki sposób wszystko się rozwinie. Być może ta druga osoba (lub więcej osób) zmieni się, zachoruje, będzie niewierna. Samemu także można się zmienić. W jaki sposób dokonać ostatecznego wyboru w świecie, w którym wszystko zmienia się i ewoluuje tak szybko?

We wspólnotach Arki można zauważyć, jak trudno mło­dym asystentom zaangażować się w życie wspólnoty. Zu­pełnie czymś innym jest przyjść na kilka miesięcy lub kilka lat, aby zdobyć doświadczenie. Aby odważyć się i zadeklarować[Author:j] --> swoje stałe zaangażowanie we wspólnotą, potrzeba pewnej życiowej i intelektualnej dojrzałości, spotkania w swo­im życiu przykładów i wzorców stałego zaangażowania, któ­re było szczęśliwe i spełnione, osiągnięcia równowagi w ży­ciu wspólnotowym w wymiarze ludzkim i duchowym, poczu­cia wzrostu wewnętrznego, doświadczenia bycia kochanym i uznanym.

Pojawia się moment (w naszej epoce raczej bliżej trzydzie­stu niż dwudziestu lat), kiedy osoba czuje powołanie, by za­puścić korzenie, by wydać owoce, by dać życie. To moment kiedy czuje się już zmęczona brakiem pewności i stabilno­ści, ciągłymi poszukiwaniami i nieustannym ruchem, kiedy pragnie się zatrzymać. Chce wreszcie zaangażować się na stałe w związek z osobą, która będzie towarzyszem czy towarzyszką drogi do końca życia lub z innymi osobami w życiu wspól­notowym, w którym będą mogli się wspólnie kształtować w duchu ideału. Odkrywa, że nie chodzi o życie z osobą do­skonałą, cudowną, ale o zaakceptowanie siebie i drugiej oso­by. Opuszcza niebo ideału i marzeń, by stopniowo powróci na ziemię. Dzięki temu człowiek może stać się realistą od­krywającym stopniowo swoje powołanie do wyrzeczeń i ofiary, do wierności i cierpienia. Jednocześnie, przez zaangażo­wanie i komunię, odkrywa także nową wolność i radość dawania życia.

Płodność i produktywność

W Małym księciu Saint-Exupery napisał, że jest się odpo­wiedzialnym za tego, kogo się oswoiło. Jest się odpowiedzialnym za serce, które się rozbudziło, ale jeszcze bardziej za małe[Author:j] --> serce, które powołało się do życia. Przekazywanie życia jest jedną z najgłębszych potrzeb każdej istoty żywej. Od po­czątku powstania świata życie rodzi życie. W każdym kwiat­ku, każdym owocu, w każdym warzywie, w każdym drze­wie spoczywają ziarenka, które pozwalają zaistnieć tysią­com tysięcy innych kwiatów, owoców, warzyw lub drzew. Arystoteles mówił, że istoty żywe, które są śmiertelne, uczestniczą w wieczności nie indywidualnie, ale poprzez trwanie gatunku i swą zdolność dawania życia innej, podob­nej istocie.

To co naturalne dla wszystkich istot żywych jest w spo­sób szczególny naturalne w odniesieniu do istoty ludzkiej. Jednym z wielkich skarbów istoty ludzkiej jest posiadanie dzieci. Są one radością rodziny. W większości krajów świa­ta dziecko jest bogactwem i źródłem bezpieczeństwa ro­dziców. Kiedy rodzice będą starzy lub chorzy, dzieci będą się nimi opiekować. Dziecko jest także przyszłością. Jeśli istnieje seksualność i prokreacja, to dlatego, że istnieje śmierć. Seksualność jest odpowiedzią na śmierć. Każda istota ludzka umiera, ale pozostawia po sobie inną, syna lub cór­kę, inną, choć podobną. Rodzice znajdują przedłużenie ży­cia w swoich dzieciach i w ten sposób stają się one ich dumą lub hańbą.

Tymczasem w bogatych społeczeństwach istnieje pewien strach przed dawaniem życia. Rodzice są często uwikłani w trudności finansowe. Oboje pracują i matka jest zmęczo­na, często nie mają odpowiedniego mieszkania. Dziecko po­strzegane jest jako skarb, ale także jako przeszkoda i ciężar finansowy. Zastanawiam się wszakże, czy nie ma jeszcze innej przyczyny spadku urodzeń w społeczeństwach dobrobytu. We wspólnotach Arki na całym świecie mieszka wiele małżeństw. Mają raczej niskie zarobki i często mają troje, czworo lub[Author:j] --> pięcioro dzieci. Czy nie jest tak dlatego, że znaleźli oni w życiu wspólnotowym w Arce nadzieję? Nie boją się wy­dać dzieci na świat.

Płodność ludzka ma nie tylko wymiar biologiczny. By prze­kazać życie, trzeba, by mężczyzna i kobieta kochali się wza­jemnie. Intymność seksualna i prokreacja dojrzewają poprzez przyjaźń, komunię, która stale się pogłębia, przez wzajemne poznawanie się i szacunek, obopólne zaufanie, które pozwa­la im oddać się jedno drugiemu. Dziecko także potrzebuje ich miłości, by żyć i wzrastać w harmonii, stawać się sobą i otwierać się na innych. Jak powiedzieliśmy wcześniej, pra­gnie być kochane. W przeciwnym razie zamknie się w sobie. Kochając dziecko, rodzice przekazują mu życie. Odrzucaj.:, lub przywłaszczając je sobie uniemożliwiają mu życie. W Arce widzieliśmy zbyt wiele konsekwencji braku miłości, odrzu­cenia dziecka z powodu jego upośledzenia.

Ta życiodajna płodność małżeństwa ogarnia nie tylko dzie­ci. Kochając się wzajemnie, małżonkowie promieniują jako­ścią swego życia na całe otoczenie.

Płodność każdej ludzkiej więzi

Ta płodność miłości nie istnieje wyłącznie w rodzinie. Jest ona potencjalnie ukryta w każdej ludzkiej więzi, a zwłaszcza w więzi nastawionej na pomoc drugiemu. Dobry nauczyciel to nie tylko ktoś, kto dobrze zna swój przedmiot i umie go uczyć. Jest to także ktoś, kto kocha i ceni swoich uczniów, uznaje ich za osoby. Jego postawa, pełna szacunku, akcepta­cji i miłości, dodaje im zaufania i otwiera na przyjęcie przekazywanej[Author:j] --> przez niego wiedzy. Prawda ta odnosi się także do księży, lekarzy, pracowników społecznych, wychowaw­ców, psychologów, ludzi angażujących się na rzecz ubogich i potrzebujących z przedmieść w Ameryce Łacińskiej i w in­nych krajach Trzeciego Świata. Jest to prawdziwe w odnie­sieniu do każdego spotkania między ludźmi. Jest to prawdzi­we w przypadku każdego działania wymagającego współpracy w grupie. Albo wchodzi się w rodzaj relacji, w której się do­minuje, stara się wykazać swoją wyższość, przejąć kontrolę, niszcząc niekiedy innych i budząc wokół siebie lęk, albo przyj­muje się postawę bierną, pozwalając działać innym. Odma­wia się wzięcia odpowiedzialności za nawiązaną więź, uda­jąc ofiarę. Możliwy jest jeszcze inny rodzaj wzajemnej wię­zi, która wspiera drugiego, jest wyrazem uznania, zaufania, chęci niesienia pomocy i mobilizowania do rozwoju. Często zresztą można przechodzić od jednej postawy do drugiej. Wspólnota, rodzina, ekipa ludzi pracujących ze sobą wzrasta wtedy, gdy więzi między ludźmi są płodne, pełne miłości i wzajemnego zaufania.

Pedagogika Arki opiera się właśnie na takiej postawie: po­móc osobie z upośledzeniem zaakceptować własną wartość i piękno, pomóc jej uwierzyć w samą siebie, w swoją możli­wość wzrostu i zdolność do czynienia rzeczy pięknych. Zmie­nić negatywny obraz samej siebie w obraz pozytywny. W ten sposób przekazuje się życie. Asystenci odkrywają swoją płod­ność. A płodność wymaga odpowiedzialności.

Rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci i ta odpowie­dzialność zobowiązuje. Dziecko jest obdarzone wolnością i, wzrastając, wyraża ją coraz bardziej. Odpowiedzialność ro­dziców polega na kształtowaniu tej wolności, nie zaś na jej tłumieniu. Dziecko powołane jest do wzrastania w wolności — wolności od lęku, wolności do miłości, wolności w poznawaniu[Author:j] --> i przeżywaniu prawdy. Zawód rodzica jest pięknym, ale również odpowiedzialnym zawodem.

Płodność różni się od wydajności, produktywności czy twórczości. Istnieje „płodność" artystyczna, która bywa wspaniała. Dzieło sztuki, książka, melodia, rzeźba, wyna­lazek, obraz zakładają konieczność powstania pewnej kon­cepcji, okresu dojrzewania i niekiedy bardzo trudnych na­rodzin. Ale dzieło pozostaje nieruchome. Istnieje po prostu i jest piękne. Istota żyjąca natomiast musi być karmiona, kochana, wychowywana; nie siada się naprzeciwko niej, by ją podziwiać, nie można przesunąć jej w kąt, jeśli przeszka­dza, ale jest się w pewien sposób od niej zależnym. Płod­ność ludzka posiada swój cel, którym jest zawsze osoba. Osoba ta jest podmiotem powołanym do komunii, jak inni Płodność objawia się zawsze w komunii i dla komunii. Dlatego właśnie niektórzy boją się płodności, boją się prze­kazywania życia. Mniejszej odpowiedzialności wymaga stworzenie przedmiotu, który można odstawić na bok, jest się go już nie chce, niż bycie ojcem lub matką przez całe życie. Stając się odpowiedzialnym, człowiek staje się bar­dziej ludzki, wzrasta w dojrzałości i otwiera się na innych

Trzeba jeszcze powiedzieć, że dzieło sztuki, jak każde dzie­ło człowieka, może sprzyjać powstaniu komunii lub faworyzować jej zerwanie. Z tego punktu widzenia ma ono także swój udział w płodności. Istnieją obrazy, ikony, formy mu­zyczne, sztuki teatralne, pieśni i dzieła poetyckie, które po­budzają serce ludzkie do komunii. Powstały one w oparciu o doświadczenie komunii i do niej nawiązują. Tak samo ar­chitektura i aranżacja wnętrza domu mogą sprzyjać lub prze­ciwdziałać intymności i dobremu samopoczuciu ludzi.

Młody człowiek podejmuje ryzyko związane z poszuki­waniem. Człowiek dorosły podejmuje ryzyko miłości i płodności.[Author:j] --> Często ten, za którego jest odpowiedzialny prowadzi go tam, dokąd wcale nie chciał pójść. Czy nie zdarza się to tylu rodzicom, którzy otworzyli się i zmienili dzięki swoim dzieciom?

Autorytet i odpowiedzialność

Dojrzałość ludzka polega na zdolności sprawowania wła­dzy i podejmowania odpowiedzialności za inne osoby. Mło­dy człowiek szuka miejsca, w którym mógłby zapuścić ko­rzenie. Człowiek dorosły zapuścił już korzenie w konkretnej ziemi i dzięki temu może przynosić owoce. Staje się odpo­wiedzialny za drugich —- odpowiedzialny za swoją żonę lub męża, odpowiedzialny za swoje dzieci, odpowiedzialny za przyjaciół i współpracowników, odpowiedzialny za tych, któ­rym pomógł, za tego, w którym obudził życie. A odpowie­dzialność zakłada sprawowanie władzy.

W naszej epoce częsty jest strach przed sprawowaniem władzy i odpowiedzialności. Osoba sprawująca władzę jest często spostrzegana jako ktoś, kto niszczy wolność innych, by osiągnąć wyznaczony cel. Może się to wydać karykatu­ralne, ale w rzeczywistości wielu ludzi nie potrafi sprawować władzy. Sprawuje ją jak zły dowódca w armii, to znaczy: krzycząc.

Odkryłem w Arce dwie formy sprawowania władzy — autorytet, który narzuca, dominuje i kontroluje, oraz autory­tet, który towarzyszy, słucha, przyciąga, wyzwala, ufa, daje życie i pomaga drugiemu wzrastać, mieć do siebie zaufanie . stawać się coraz bardziej odpowiedzialnym. Ten, kto spra­wuje władzę według pierwszego wzoru, wie, że ma rację, ma[Author:j] --> poczucie obowiązku i chce nauczyć innych prawd ludzkich, religijnych i moralnych. Ale drugi w tej sytuacji nie ma nic do powiedzenia, może tylko słuchać, uczyć się i być posłusz­nym. Nie ma między nimi dialogu. Autorytet jest mu narzu­cony. Ten, kto sprawuje władzę, ma, być może, pewne wy­czucie prawdy. Niekoniecznie szuka swojej własnej chwały i wcale nie chce nikogo zniszczyć. Nie potrafi spotkać drugie­go na swej drodze, nie szanuje go. Nie słucha go i dąży mimo woli do wzbudzenia w nim poczucia winy, traktując go jako kogoś postawionego niżej od siebie.

Tego rodzaju silny autorytet potrzebny jest w czasie kry­zysu. Kiedy jest pożar, trzeba działać szybko i skutecznie. Dziecko musi wiedzieć, że są rzeczy, których nie wolno mu robić. Trzeba być stanowczym i umieć powiedzieć „nie" komuś, kto z pogardą traktuje osobę z upośledzeniem i wy­korzystuje ją seksualnie. Trzeba wyrównywać niesprawiedli­wość. Trzeba uniemożliwić młodemu człowiekowi kontakt z narkotykami. Ewangelia mówi o tym, że Jezus sporządził sobie bicz ze sznurków i wygonił zwierzęta ze świątyni, po­wywracał stoły handlarzy, krzyczał na faryzeuszy nakładają­cych ciężkie zobowiązania na barki biednych i słabych. Trzeba powstrzymać zbrodnie i prześladowania. Później, rzecz ja­sna, trzeba podjąć dialog i starać się zrozumieć, odkryć mo­tywy postępowania tych, którzy czynili zło i starać się, b; wzięli za nie odpowiedzialność. Podobnie w nauce i eduka­cji, istnieją prawdy naukowe i ludzkie, których trzeba niekie­dy uczyć z całą mocą, odrzucając błędy.

Autorytet oparty na sile trzeba wykorzystywać przede wszystkim przeciwko niektórym ludziom, którzy nadużywają swojej potęgi i rzekomej mądrości, by niszczyć małych i nie­winnych, tych, którzy nie mogą się bronić. Jezus mówi. Że lepiej byłoby wielkiemu, który gorszy małego, zawracając[Author:j] --> go z drogi miłości i niewinności, by został wrzucony do morza z wielkim kamieniem uwiązanym u szyi. To są bar­dzo mocne słowa!

Autorytet nastawiony na słuchanie, pomagający w podję­ciu odpowiedzialności i darzący zaufaniem, opiera się na więzi komunii. Rodzice bawiący się ze swoim dzieckiem, słucha­jący i kochający, dobrzy i sprawiedliwi, jednoczą się coraz bardziej we wzajemnej ufności. Sprawują swoją władzę w oparciu o zaufanie po to, aby ich dzieci były wolne i wzra­stały. A dzieci potrafią odpowiedzieć na zaufanie, którym zo­stały obdarzone.

Ta forma sprawowania władzy nie narzuca prawdy, ale po­maga ją odkryć samemu. Nie chodzi zatem w tym przypadku o to, by nauczyć się na pamięć formułek, ale by pomóc dru­giemu doświadczyć wewnętrznie prawdy zawartej w tych for­mułkach. Wymaga to stałego wspierania przez dłuższy czas. Chodzi tu o spotkanie z drugim człowiekiem tam, gdzie on rzeczywiście się znajduje, po to, by mógł, krok po kroku, przyjąć i zaakceptować prawdę w stopniu zgodnym ze swo­imi możliwościami i wewnętrznym rytmem. Taka forma spra­wowania władzy pomaga drugiemu nabrać zaufania do sie­bie samego i do swojej wewnętrznej drogi oraz pomaga mu stać się odpowiedzialnym.

Autorytet nastawiony na towarzyszenie, wspólne przemie­rzanie drogi, przyjmuje niekiedy postać autorytetu cichego, miłującego, ukrytego, który nie robi nic, który czeka, który ufa i czasem czuwa dzień i noc w lęku. Jak ojciec, który wie, że nie czas na udzielanie rad synowi, który jest wystarczają­co dojrzały, by wziąć na siebie odpowiedzialność, nawet je­śli popełni błędy. Podobnie jest w przypadku matki, której syn padł ofiarą narkomanii i znajduje się na drodze ku śmier­ci. Próbowała być stanowcza, ale dialog jest już zerwany,[Author:j] --> komunia zniszczona. Syn odszedł. Matka czeka z sercem przeszytym bólem. Syn jest wolny. Matka nie może go kon­trolować. Być może pewnego dnia wróci, upadnie tak nisko, że nie będzie już mógł się staczać. Wtedy nastąpi śmierć lub powrót. A matka zachowuje ufność w życie lub niekiedy w Boga. W takim przypadku autorytet przybiera oblicze czło­wieka słabego i ubogiego. Nie podejmuje już działań. Czeka na powrót, czeka na komunię. Być może dotrze do serca swe­go syna przez łzy, przez swoje złamane serce. Ta, która nie mogła przyciągnąć syna siłą i mądrością.

Znam takie osoby, które nie mogą podjąć się czynnej od­powiedzialności za inne osoby. Nie jest to ich misją — z powodu słabości i delikatności. W zamian jednak sprawują one odpowiedzialność pośrednio, przez współczucie, ofiar­ność i modlitwę.

Pewien dobry i sprawiedliwy ojciec zwierzył się swemu przyjacielowi: „Miałem zwyczaj dyktowania mojemu dora­stającemu synowi, co miał robić. Ale kontakt z nim się pogar­szał. Postanowiłem wtedy zmienić swoją postawę i zacząłem go słuchać. Od tego czasu nasz kontakt bardzo się poprawił, znów pojawiło się wzajemne zaufanie". Jest to przykład dwóch form sprawowania władzy.

W wojsku sprawuje się władzę raczej przez wydawanie rozkazów, nawet jeśli często używa się dialogu. W Arce sta­ramy się raczej towarzyszyć i pomagać innym w podejmowa­niu ich odpowiedzialności, ale trzeba także wydawać polece­nia i rozkazy.

Istnieje kilka obrazów ukazujących właściwe i sprawiedli­we sprawowanie władzy. Ogrodnik podlewający i nawożąc ziemię, w której rośnie roślina, nie tworzy i nie kontroluje rozwijającego się życia. Ułatwia mu rozwój. Dobry pasterz[Author:j] --> prowadzący stado i ryzykujący życie, by bronić swoich owie­czek przed wilkami, woła każdą po imieniu, z każdą z nich jest związany .Inny obraz to skała, na której można się oprzeć. Źródło wody, która obmywa i oczyszcza.

Kilku asystentów z Arki miało w swoim dzieciństwie ne­gatywne doświadczenia związane ze sprawowaniem władzy rodzicielskiej. Albo ojciec był nieobecny, albo był zbyt auto­rytarny i niszczył ich wolność. Bardzo wielu ludzi nie doświad­czyło autorytetu, który pomaga innym podnieść się, odzyskać wiarę w siebie, stać się bardziej wolnymi. Aby dobrze spra­wować władzę, co zakłada postawę rzeczywistego słuchania i rozumienia innych, potrzeba wiele czasu, doświadczenia i wsparcia. By umieć dobrze przewodzić i rozkazywać, trze­ba umieć być posłusznym. Sprawowanie władzy wymaga pokory. Autorytet jest wtedy służbą, która przekracza osobę. Jest ryzykiem, ponieważ nie zawsze ma się pewność, że po­maga się drugiemu.

Ci, którzy poznali siłę autorytetu niszczącego, który do­minuje i chce sprawować kontrolę, odrzucają zazwyczaj póź­niej każdą formę władzy. Władza w ogóle postrzegana jest jako zło, gdyż ma na celu zniesienie wolności. Osoby te zwykle odmawiają podjęcia się odpowiedzialności, unikają jej lub mają skłonność do autorytarnego sprawowania wła­dzy. Nie znoszą one konfrontacji podejmowanych „oddol­nie", podobnie jak nie akceptują władzy, która przychodzi ..z góry".

Z anarchii bardzo szybko przechodzi się do dyktatury. Brak autorytetu sprzyja pojawieniu się silnego autorytetu, który daje poczucie bezpieczeństwa, kontroluje i dominuje. Nie jest ła­two znaleźć złoty środek — autorytet, który słucha, rozumie i stara się pomóc innym we wzrastaniu.

W krajach kultury łacińskiej istnieje tendencja do wypracowywania[Author:j]

--> teorii, ideału, a następnie narzucania go. Rzeczywi­stość musi być kształtowana, zmieniana, i musi ulegać prze­obrażeniom, by przypominać teorię, ten właśnie ideał. Ideał jest wzorem, przykładem, jak plan architekta. Kultury an­glosaskie natomiast są bardziej pragmatyczne. Działają za­nurzone w rzeczywistości i bardziej z nią współpracują, ale często brakuje im wizji, nie zawsze wiedzą, dokąd zmie­rzają, nie wypracowywują żadnego długoterminowego pla­nu. Prawdziwy autorytet nie stara się narzucić ideału, ale jednocześnie stara się ukierunkować rzeczywistość na real­ny cel, możliwy do osiągnięcia. Prawdziwy autorytet nie narzuca, ale ukierunkowuje.

Pracować dla sprawiedliwości

Ponieważ płodność i odpowiedzialność urzeczywistnia­ją się najpierw w rodzinie, muszą znaleźć swoją kontynu­ację w społeczeństwie. Rodzina jest miejscem przygotowa­nia do pełnienia obowiązków społecznych. Kiedy istota ludz­ka zakorzenia się i utwierdza w jakiejś ziemi, kiedy staje się płodna i odpowiedzialna w swojej własnej rodzinie, otwiera się, w szerszym wymiarze, na życie społeczne Odkrywa wtedy świat pełen cierpień, nierówności i niespra­wiedliwości, w którym nie zawsze władza sprawowana jest we właściwy sposób. W każdej gminie istnieją rada i zarząd. samorząd lokalny, który podejmuje bardziej lub mniej wła­ściwe i sprawiedliwe decyzje. W przedsiębiorstwie istnieją związki zawodowe, które mają przeciwdziałać niesprawie­dliwości. Na wszystkich poziomach świata pracy, świata po­lityki, człowiek ma wyrażać swoje poglądy tak, aby sprawiedliwość[Author:j] --> mogła sią urzeczywistniać. Będzie musiał za reagować na sytuację w szkole, do której uczęszczają jego dzieci, będzie musiał zająć stanowisko w sprawach związa­nych z zagospodarowaniem swojego miasta i w sprawie lokalnej przychodni, w sprawie przebiegu planowanej auto­strady oraz rozwiązywaniu rozmaitych problemów, po to by ludzie mogli wzrastać w harmonii, spotykać się w przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu. Jeśli osoba widzi w ewangelii dobrą nowinę, która daje życie i nadzieję, ważne jest, by mo­gła zaangażować się w życie parafii i pomóc w ożywieniu liturgii itd. Kiedy ktoś zapuszcza korzenie w społeczności lokalnej czy w miejscu pracy, odkrywa swoją odpowiedzial­ność wobec innych kolegów, wobec społeczeństwa i orga­nizacji, których jest częścią. Jeśli się chce, by życie i spo­łeczeństwo lepiej funkcjonowały i były lepsze, trzeba coś zrobić. Nie wolno pozostawiać innym troski związanej z po­dejmowaniem wszystkich decyzji. Trzeba wywiązać się z wszystkich swoich obowiązków — obywatela, chrześci­janina, robotnika — zgodnie ze swoimi kompetencjami i zdolnościami. Trzeba mieć swój udział w powstawaniu sprawiedliwych praw, które pozwolą ludziom żyć w har­monii. Chodzi też o to, by się spotykać i działać na rzecz tworzenia środowisk i grup, w których ludzie będą mogli żyć w pokoju i wzajemnym zaufaniu, gdzie każdy będzie mógł wzrastać w swym człowieczeństwie, gdzie każdy bę­dzie się czuł szanowany. By walczyć o wszystko, co sprzy­ja wzrostowi człowieczeństwa i prawdziwej wolności, a zwalczać wszystko, co dehumanizuje, niszczy i zniewala. Niekiedy taka postawa może prowadzić do odrzucenia, uwię­zienia, tortur lub śmierci. Ale czy dar i ofiara życia nie przy­noszą owoców?[Author:j]

--> Sprawowanie władzy — szkołą dojrzewania

Trzeba przyznać, że dla wielu osób sprawowanie władzy i bycie autorytetem jest przykre. Widzę to w Arce. Po roku lub dwóch bycia asystentem w domu prosi się kogoś, by został od­powiedzialny za dom, w którym mieszka na przykład pięcioro osób z upośledzeniem i troje lub czworo asystentów. Na po­czątku czuje on pewną radość z faktu powołania go na odpo­wiedzialnego. Czuje się kochany, doceniony i popierany przez tych, którzy go nominowali. To mu pomaga i dodaje sił. Od­krywa u siebie pewne zdolności do przewodzenia, ale stopnio­wo odkrywa także aspekty odpowiedzialności związane z cier­pieniem. Doświadcza kontestacji, asystentom brakuje entuzja­zmu, zmuszony jest przypomnieć niektórym o istnieniu prawa, innych wyciągać z letargu. Rola przywołującego do porządku zaczyna go męczyć. Wolałby być kochany, wcale nie lubi kon­fliktów. Odkrywa wewnątrz siebie zdolność do gniewu i de­presji. Ma już tego dosyć. Chce podać się do dymisji. Chce uniknąć samotności związanej nierozłącznie z odpowiedzial­nością. Niekiedy łatwiej jest pozwolić wszystkim robić, co chcą nie reagując ani słowem. Wielu rodziców przeżywa to samo. Gdy nie skutkuje siła, kara, przymus, a dziecko nie podporząd­kowuje się zasadom, rezygnują, gdyż nie mogą dłużej wytrzy­mać konfliktów, a jeszcze bardziej swego gniewu i własnej prze­mocy. Przestają reagować.

Osobiście bardzo wiele nauczyłem się od chwili, kiedy podjąłem się odpowiedzialności za Arkę. Cierpiałem, ale jed­nocześnie doznałem także wiele radości z jej powodu, od­krywając, jak poprzez nią mogłem dawać życie innym. Po wielu latach mój sposób sprawowania władzy bardzo się zmienił. Na początku rządziłem podobnie jak w marynarce[Author:j] --> wojennej. Ja wiedziałem, inni nie wiedzieli. Byłem szefem, a inni mieli robić to, o co ich prosiłem. To było bardzo proste.

Ten sposób działania odpowiadał tym, którym brakowało poczucia bezpieczeństwa i potrzebowali silnego szefa. Zara­zem jednak postawa taka raniła innych, starszych, o bogat­szym życiu wewnętrznym, tych, którzy mieli jaśniejszą wi­zję wspólnoty. Nie dostrzegałem tego, że będąc silny, podej­mując szybko decyzje i nie zostawiając wiele miejsca i możliwości na pojawienie się głosów sprzeciwu, mogłem kogoś zranić.

W tym okresie doznawałem braku poczucia bezpieczeń­stwa z powodu członków wspólnoty, którzy przeciwstawia­li się mi w kwestii obranego kierunku działania lub jakiejś decyzji. Będąc bardzo zaangażowany emocjonalnie w życie wspólnotowe, odbierałem każdy sprzeciw jako przejaw oso­bistej wrogości, tak jakby ktoś, sprzeciwiając się jakiejś konkretnej decyzji, przeciwstawiał się mi osobiście. Czu­łem, jak wzbierał we mnie gniew i pewna wewnętrzna prze­moc. Oczywiście mogłem je kontrolować i ukrywać we­wnątrz siebie, ale były one jednak obecne we mnie jako oznaka mojej słabości. W takich chwilach czułem silną pokusę dzielenia członków wspólnoty na przyjaciół i wro­gów. Wiele czasu potrzebowałem, by nabrać wystarczają­cego dystansu i wewnętrznego pokoju, by zrozumieć rolę różnych osób we wspólnocie, by szanować inność i widzieć w niej wartość. Nie tylko ja miałem dobre pomysły i wła­ściwą wizję wspólnoty. Powinny one pochodzić od nas wszystkich!

Kiedy indziej miałem skłonność do koncentrowania wszyst­kich swoich sił i uwagi na sprawach, które miałem do zrobie­nia i chroniłem się za literą prawa. Z powodu zmęczenia lub[Author:j] --> pychy unikałem kontaktu z innymi. Kiedy przyjmujemy posta­wę słuchania i dialogu, jesteśmy słabsi i wrażliwsi. Błędy, pomyłki i niekompetencje stają się bardziej widoczne i wtedy odczuwamy potrzebę schronienia się za z góry ustalonym pro­gramem. Powoli uczyłem się zgody na to, by inne osoby i rze­czywistość zmieniały mnie. Uczyłem się szanowania ich wol­ności. Każdej osobie sprawującej władzę zagraża utrata kontak­tu z innymi osobami i zamknięcie się w ideach, wizjach i programach, które chce innym narzucić.

Doświadczenie wielu asystentów w Arce pokazuje, że odpowiedzialność za wspólnotę, jako służba, jest ważną drogą do osiągnięcia dojrzałości. Nigdy nie jest jednak drogą łatwą. Znalezienie właściwej drogi między ucieczką przed sytuacja­mi trudnymi i konfliktowymi oraz potrzebą narzucania się i do­minowania zakłada pewien dystans, wewnętrzne skupienie, siłę, wewnętrzny pokój, zdolność słuchania i dialogu, umiejętność współpracy z innymi dla dobra wspólnego, które nas wszyst­kich przekracza. Umiejętności te nie są zastrzeżone dla kilku osób. Są one niezbędne dla każdej formy władzy i każdego autorytetu, poczynając od władzy rodzicielskiej. Aby je posiąść, potrzeba czasu, pomocy przyjaciół i osób towarzyszących, z któ­rymi można porozmawiać w zaufaniu.

Dorosły — odkrycie błędu i poczucia winy

O ile dzieci może paraliżować przez, a młodych ludzi brak nadziei i wiary we własne siły, o tyle dorosłych często para­liżuje mniej lub bardziej uświadomione poczucie winy, które zamyka ich we własnym wnętrzu, uniemożliwia im przeka­zywanie życia innym i bycie odpowiedzialnym.[Author:j]

--> Mówiliśmy już o psychologicznym poczuciu winy, uczu­ciu wpisanym w serce dziecka na skutek odrzucenia. Spra­wia ono, że postrzega się je jako złe i niezdolne do sprawie­nia radości innym. Ten okaleczony obraz własnej osoby jest przyczyną późniejszego braku wiary w siebie, którą spotyka­my u człowieka dorosłego, wszystkich lęków uniemożliwia­jących mu ludziom zabranie głosu czy podjęcie się odpowie­dzialności za innych. U niektórych osób może ono wyzwalać siłę, która popycha ich do ciągłego wkupywania się, udowad­niania czynami, że są wspaniali i godni podziwu.

Istnieje także moralne poczucie winy, przeżywane czę­sto przez dorosłego, który zaakceptował podjęcie się odpo­wiedzialności za inne osoby. Młody człowiek w okresie dojrzewania jest prawie zmuszony sprawiać ból swoim ro­dzicom, gdyż tego wymaga jego kształtująca się tożsamość. Musi się im sprzeciwiać. Musi się od nich odłączyć. Doro­sły, który zapuszcza korzenie w ziemi wspólnoty rodzinnej, angażuje się wobec swojej żony lub swego męża. On lub ona daje swoje słowo miłości i staje się odpowiedzialny także za swoje dzieci. Dojrzałość jest odpowiedzialnością i płodnością, ale wymaga wyborów, wierności i wytrwałości. Dojrzałość zakłada podejmowanie wysiłków, cierpliwość, słuchanie dru­giego, wrażliwość na sprawy i potrzeby innych, niezamykanie się w więzieniu egoizmu i własnych przekonań, oraz wiary, że jest się w centrum wszystkiego.

Można się dać uwieść własnemu egoizmowi i powierz­chownym potrzebom, aby powiększyć swoją władzę, swoje wpływy, pensję, kosztem niszczenia komunii, wspólnoty i przejawów odpowiedzialności. Można być niewiernym sło­wu. Można być złym małżonkiem i złym ojcem lub złą mat­ką, zrywając więzi uczuciowe. Można pogardzać słabymi i ubogimi, udawać, że się nie słyszy ich krzyku, zamknąć się[Author:j] --> w swoich własnych bogactwach i wydać pieniądze na rzeczy bez wartości. Można się dać wciągnąć w świat korupcji i kłam­stwa. Można torturować, prześladować i zabijać. Można wy­korzystywać seksualnie dzieci. W ten sposób rodzi się mo­ralne poczucie winy.

Można poszukiwać psychologicznego uzasadnienia swej zdrady, tłumaczyć ją urazami z przeszłości. Ale nie zmie­nia to faktu, że przez swoje czyny lub obojętność rani się innych lub nie przychodzi się im z pomocą, czyli nie wype­łnia się swoich ludzkich obowiązków, nie żyje się w duchu solidarności. Zamiast być płodnym i dawać życie, sieje się śmierć.

Poczucie winy jest jak strzała rozdzierająca sumienie. Jest nie do zniesienia i dlatego osoba odczuwająca wyrzuty ucieka od nich w teorie, złudzenia, w życie oparte na hipokryzji, w nieustanne poszukiwanie przyjemności. Stara się znaleźć tysiąc sposobów, aby się usprawiedliwić, często potępiając i oskarżając drugiego. Poczucie winy ujawnia się w tysiącu oskarżeń. Społeczeństwo, Kościół, władze, rodzice tkwią w błędzie. Człowiek żyje wtedy jedną z form zakłamania i boi się, by nie została ona odkryta. Odcina go to od wła­snego źródła i uniemożliwia mu otwartość w relacjach z in­nymi. Istnieją oczywiście psychologiczne podstawy poczu­cia winy. Psychologiczne poczucie winy jest fundamentem poczucia winy moralnej. Kiedy dziecko nie było kochane i słyszało wciąż, że jest złe, może być tak bardzo przekona­ne o tym, że rzeczywiście jest złe, że siłą rzeczy dokona złych czynów. Jeśli jest przeświadczone, że szkodzi ży­ciu swoich rodziców, łatwo będzie szkodziło życiu inny ci: osób. Tylko wtedy, gdy dziecko doświadczyło miłości, kie­dy poznało własne, ukryte w swym wnętrzu dobro, piękne i światło, może wybrać postawę miłości i oddania.[Author:j]

--> Moralne poczucie winy pogłębia to psychologiczne. Czło­wiek stopniowo nabiera coraz większej pewności, że jest zły i że nie ma dla niego nadziei. Jego obraz samego siebie staje się coraz bardziej okaleczony, a to coraz silniej pociąga go do działań siejących śmierć.

Młody człowiek żyje dzięki nadziei, poszukuje ziemi, na której mógłby się osiedlić. Człowiek dorosły powraca na swą ziemię, zapuszcza korzenie. Tutaj, jak zobaczymy to wkrót­ce, spotykają go różne trudności w nawiązywaniu więzi. Bę­dzie żył w poczuciu winy. Będzie niemal zmuszony przyznać się do całego zła, które jest w nim obecne. Jak pomóc mu wyzwolić się z poczucia winy, by żył w sposób odpowiedzial­ny i płodny, by żył w postawie realistycznej i w duchu reali­zmu i pokory?[Author:j]

--> 4.

Starość: wiek radości i wyrzeczeń

Starość

W zeszłym roku oficjalnie przeszedłem na emeryturę. Urodzony w 1928 roku, mam obecnie sześćdziesiąt sześć lat. Czuję się jeszcze pełen energii, ale wiem, że stopniowo moja służba Arce dobiega końca, że znajduję się w początkowym okresie staro­ści, w ostatnim etapie mojego życia.

Od chwili, gdy w 1980 roku wycofałem się z kierowania Arką, stopniowo wycofywałem się z wszystkich funkcji, jakie pełniłem we wspólnocie. Ta zmiana była dla mnie zarazem ulgą jak i wyrzeczeniem. Ulgą, ponieważ bycie odpowiedzialnym za wspólnotę tak dużą, jak Trosly-Breuil jest ciężkim zada­niem. Jest tyle rzeczy do zrobienia. Nie chodzi tylko o spraw­ne funkcjonowanie złożonej, rozbudowanej instytucji, ale tak­że o bycie odpowiedzialnym za wspólnotę, to znaczy za oso­by. Nie lubię konfliktów. Mam skłonność do zbyt osobistego odbierania krytyki. Tymczasem kierownik musi umieć rozwią­zywać konflikty i przyjmować krytykę. Opuszczenie wspólno­ty było zatem rzeczywistą ulgą. Ale było to zarazem wyrze­czenie i ofiara. Kiedy przywykło się do podejmowania decyzji, trudno jest zaakceptować sytuację, w której nie ma się już[Author:j] --> nic do zrobienia. Kiedy przez szesnaście lat wiele osób zwra­cało się do ciebie w sprawach wspólnoty, trudno potem zaak­ceptować, że zwracają się do kogoś innego. Bardzo trudno zrzec się kontroli nad ludźmi i sytuacjami.

Starość może być czasem szczęścia. Jedni angażują się w różnorodne zajęcia, które ich interesują, inni czują się wresz­cie uwolnieni od zadań związanych ze sprawowaniem władzy i już nie muszą nikomu udowadniać swoich zdolności. Mogą robić to wszystko, na co wcześniej nie mieli czasu, mogą otwo­rzyć przed innymi swoje serce, wysłuchać ich, gdyż nie muszą już niczego bronić, mogą żyć komunią i spędzać czas na świę­towaniu i modlitwie. Ale żeby przeżyć rozstanie z zajęciami, które wymagały od nas postawy rywalizacji i były świadectwem naszej wartości i naszego znaczenia, potrzeba czasu. W naszym wnętrzu pojawia się wtedy pustka, uczucie śmierci, smutku i opuszczenia. Czasem wzrastał we mnie przeraźliwy gniew, ponieważ czułem się zraniony i skrzywdzony, odsunięty na bok, uznany za bezwartościowego i pozbawiony należnego uznania. Starość jest przejściem ku ziemi pojednania i komunii, ku sła­bości przyjętej i zaakceptowanej. Odnajduje się wtedy to, co się zgubiło, dążąc do władzy i sukcesu, na przykład własne dziec­ko. Odkrywa się piękno i prostotę życia codziennego. Ale żeby komunia wypełniła codzienną wewnętrzną pustkę, trzeba umieć przetrwać trudne momenty. Musiałem przez nie przejść. Musia­łem nauczyć się przeżywać okresy wyrzeczeń, smutku i żałoby.

Smutek i żałoba

Żałoba przychodzi wtedy, gdy traci się coś żywego, coś, co wypełniało umysł i serce i co pochłaniało dużo energii. Ta strata pozostawia po sobie wewnętrzną pustkę. Człowiek[Author:j] --> czuje sią zagubiony i zdezorientowany. We wnętrzu jest jesz­cze pełno energii, ale nie ma ona już celu, do którego mo­głaby dążyć. Nuda staje się udręką i lękiem. Nie ma się już więcej punktów odniesienia. Aby przyswoić sobie i zaakcep­tować wielkie uczucia straty i związanej z nią żałoby, jak na przykład starość lub śmierć, trzeba przejść przez wiele eta­pów, trzeba umieć przyjmować małe straty, które pojawiają się wcześnie i zdarzają się w życiu często.

W Arce mieszkam razem z ludźmi, którzy przegrali, za­nim jeszcze dane im było wystartować. Nie zostało im dane zdrowie, wielu nie miało rodzin, które przyjęłyby ich z miło­ścią, szacunkiem i czułością. Przeżyli doświadczenie pustki, zanim poznali pełnię. Byli oddzieleni od swoich rodziców, porzuceni w domu opieki lub szpitalu psychiatrycznym. Nie­którzy przestali się rozwijać, zamknęli się w smutku i poczu­ciu śmierci. Życie przestało w nich płynąć.

Utrata czegoś drogiego sercu jest w życiu częstym zjawi­skiem i spotyka ludzi w każdym wieku. Dla małego dziecka narodziny oznaczają utratę bezpieczeństwa, które miało ono w łonie matki, jest to moment wielkiego lęku i stresu. Tracąc bez­pieczeństwo, przeżywa się strach i stres, ale życie toczy się dalej i sprawia, że poszukuje się nowego bezpieczeństwa. Małe dziecko, pierworodny syn lub pierworodna córka, traci swoje miejsce jedynego dziecka, kiedy rodzi się brat lub siostra. Nie jest już w centrum uwagi, pojawił się ktoś inny. Może to spo­wodować gniew, być źródłem stresu lub buntu, ale jednocze­śnie może to pomóc mu w dążeniu do większej samodziel­ności i autonomii.

Niedawno otrzymałem list od pewnej matki, która pisała mi o swojej trzydziestopięcioletniej córce, która nagle stała się wobec niej bardzo agresywna. Matka nie rozumiała tej na­głej zmiany postawy. Jej córka, z pomocą terapeuty, zaczynała[Author:j] --> uświadamiać sobie swój wielki gniew, jaki zrodził się w niej, kiedy miała dwa lata, a matka umieściła ją u ciotki w momencie narodzin drugiego dziecka. Straciła wtedy swo­ją matkę, nie rozumiejąc dlaczego. Myślała, że została po­rzucona. Ten gwałtowny gniew, ukryty w niej przez trzydzieści trzy lata, wybuchł nagle z całą mocą w jej świadomości. Do­świadczenie straty często budzi gniew. Bardzo ważne jest, by poprzez słowo uwolnić się od tego gniewu, zamkniętego w podświadomości, gniewu, którego nigdy nie odważyliśmy się wyrazić. W ten oto sposób możemy w rzeczywisty spo­sób przeżyć stratę i zaakceptować ją, gdyż wtedy można o niej mówić i zrozumieć to, co się wydarzyło i, jeśli to konieczne, przebaczyć konkretnej osobie.

Jeden z moich przyjaciół kończył doktorat z filozofii. Był to człowiek niezwykle błyskotliwy. Zaproponowano mu zna­czącą posadę wykładowcy w Kanadzie. Miał zapewnioną przyszłość. Nagle zachorował i stwierdzono u niego guz mózgu. Po skomplikowanej operacji nie mógł już czytać. Przez dwa lata żył w zagubieniu, buncie i gniewie. Oznaczało to dla niego zawalenie się całego dotychczasowego życia. Był całkowicie zdezorientowany. Stopniowo zaczął odkrywać ra­dość z tworzenia więzi i życia z innymi ludźmi, radość pły­nącą ze słuchania innych. Po dwóch latach mógł powiedzieć do przyjaciela: „Teraz mogę zaakceptować wszystko, co się wydarzyło. Kiedyś żyłem wśród książek i idei. Teraz, kiedy nie mogę już więcej czytać, żyję wśród ludzi i dla ludzi, i je­stem szczęśliwy". Z czasem nastawił się na słuchanie i wspie­ranie osób potrzebujących pomocy. Przeżył utratę i rozstanie z filozofią.

Znam wiele matek, które przeżyły utratę swego wymarzo­nego dziecka, dziecka, które miało być silne i zdrowe. Kiedy odkryły, że ich dziecko jest dotknięte głębokim upośledzeniem,[Author:j] --> ich wewnętrzny świat uległ rozpadowi. Urodzenie dziec­ka z głębokim upośledzeniem jest czymś straszliwym i nie do pojęcia. Natychmiast rodzice czują się winni i zadają so­bie pytanie: „Co złego zrobiliśmy, że urodziło nam się takie dziecko?" Jest to często nie wyrażony krzyk wielu rodziców. Wiele czasu potrzeba, aby przyjęli ten fakt i nie pogrążyli się w rozczarowaniu. Wszyscy mamy jakieś plany. Dotyczą one naszych dzieci, naszych przyjaciół. Jeśli życie nie toczy się według naszych planów, wtedy rozczarowania rodzą gniew, bunt, smutek, oskarżenia.

Dla tych, którzy dążą do ideału, nadchodzi niekiedy czas rozczarowania, czas trudnej rzeczywistości. Dla niektórych osób małżeństwo wydaje się szczęściem we dwoje, życiem i miłością. Potem nadchodzi czas, w którym uświadamiamy sobie ograniczenia drugiej osoby i swoje własne. Człowiek uświadamia sobie nawet nędzę samej miłości, która może przeobrazić się w gniew i nienawiść. Im większe i wspanial­sze były sny i marzenia, tym upadek na ziemię jest cięższy.

Niektóre osoby, które bardzo głęboko zaangażowały się w ruch społeczny o idealistycznym nastawieniu, przeżywają tc samo rozczarowanie. Ideał ten może mieć charakter polityczny Tylu ludzi widziało w komunizmie ideał życia! Bardzo szybko rozczarowali się, widząc korupcję i kłamstwa. Są też ludzie, którzy rozczarowali się wspólnotą religijną, Kościołem, Arką Chcieli poświęcić całe życie wspólnocie. Następnie napotkał: rzeczywistość, która ich rozczarowała. Spotkali członków wspól­noty skoncentrowanych na samych sobie, zazdrośnie strzegących swoich przywilejów, o trudnych charakterach; odkryli wewnętrz­ne konflikty, przykłady złego sprawowania władzy itd. Utrata ideału prowadzi do zagubienia i gniewu. To tak, jakby ktos nadużył naszego zaufania, przedstawiając naszym oczom piękny ideał, który w rzeczywistości był tylko złudzeniem.[Author:j]

--> Jednym z najgłębszych cierpień, o jakim mogłem się prze­konać, było cierpienie młodej dziewczyny, która pragnęła wyjść za mąż i oczekiwała na to właściwe spotkanie, które jednak wciąż nie następowało. Ta kobieta wyznała mi, że ni­gdy nie będzie szczęśliwa, jeśli nie wyjdzie za mąż. W isto­cie rzeczy chciała mi powiedzieć, że jeśli nikt jej nie wybie­rze, będzie się czuła, jakby w ogóle nie istniała. Na próżno próbowałem zasugerować, że małżeństwo nie zawsze przy­nosi szczęście, że tyle małżeństw rozpada się lub przeradza w konflikt, że czasem jest dużo trudności z dziećmi, itd. Nic nie mogło do niej trafić. Logiczne argumenty i zdrowy rozsą­dek nie pomagają przeżyć okresu żałoby. Potrzebne jest coś innego: odkrycie innej radości, innej pełni, pomimo żałoby. To nie przez mówienie matce, że jej syn z upośledzeniem jest piękny, że będzie umiał zrobić niektóre rzeczy i rozwinąć swoje dary, zaakceptuje ona swoje dziecko. Potrzebne jest jej nowe doświadczenie, które zmieni „jej smutek w radość". Taka jest właśnie obietnica, jaką Bóg dał Jeremiaszowi. Bóg powiedział do swego ludu: „Zamienię bowiem ich smutek w radość, pocieszę ich i rozweselę po ich troskach". Przy bliż­szym poznaniu życia wspólnotowego i po innych, bardziej wewnętrznych doświadczeniach młoda kobieta pragnąca mał­żeństwa zaczęła odkrywać, że szczęście nie jest związane z miłością mężczyzny. To szczęście znajdowało się wewnątrz niej samej, że zależało ono od postawy wobec rzeczywisto­ści i wydarzeń. Doświadczenie Boga pozwoliło jej zrozumieć, kim była naprawdę, że życie w niej było piękne, że posiadała niepowtarzalną wartość, którą mogła pomnażać!, że miłość i płodność, których oczekiwała, mogły się urzeczywistnić tak­że w innych formach.

Pewien asystent w Arce wyznał mi, jak wiele bólu zadał mu jego ojciec, który nim pogardzał. Rzeczywiście różnił się[Author:j] --> on od swoich braci, którym powiodło się w interesach i osią­gnęli wysoką pozycję społeczną. Jemu się nie udało. Ogrom­nie cierpiał z powodu pogardliwego spojrzenia swego ojca. Wielkim cierpieniem dzieci jest niemożność spełnienia ocze­kiwań rodziców. Znalazł wtedy swoje miejsce w Arce. Po prostu nie znalazł innego rozwiązania. Powoli odkrył pełnię życia we wspólnocie, ogólnoludzkie i chrześcijańskie przesła­nie Arki. Odkrył swoją zdolność działania, zdolność i umiejętność podejmowania odpowiedzialności. Odkrył wia­rę i miłość Jezusa. Mógł zatem stwierdzić, że o ile jego bracia odnieśli zewnętrzny sukces w dziedzinie zawodowej i społecz­nej, brakowało im być może wymiaru radości i wiary, głębo­kiej motywacji. Jego smutek zmienił się w radość.

Smutki starości zaczynają się w samym środku dorosłego życia. Istnieje coś, co nazywa się kryzysem czterdziestolat­ków, a co w rzeczywistości jest kryzysem wieku młodzień­czego, przedłużonym w życie dorosłe. Życie nie jest już prze d ale raczej za nami. Odkrywamy nagle, że nie można już marzyc jak dawniej. Wybory zostały dokonane i istnieje o wiele mnie; możliwości zmian i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. I byc może jesteśmy u progu całej serii kolejnych trudności w ro­dzinie i w pracy zawodowej, których się wcześniej nie spo­dziewaliśmy. Ponadto czasem pracujemy z osobami młodszy­mi od nas, które prześcigają nas w pod względem kompeten­cji i szybciej awansują. Wszystko to jest znakiem zbliżając er się starości. Potrzeba wiele czasu, by znaleźć odpowiedni rym życia i motywację do zmiany postawy i przyjęcia tej rzeczywistości w pogodzie ducha. Niekiedy odmowa przejścia prze; ten próg czterdziestu lat prowadzi do powtórnego przeżywa­nia wieku dojrzewania lub przeżywania wieku młodzieńczego, którego nie przeżyło się we właściwym dla niego cza­sie. Poszukuje się nowej przygody uczuciowej, która nie[Author:j] --> może zakończyć się pomyślnie. Zresztą kryzys lat czterdzie­stu inaczej przebiega dla mężczyzny, inaczej zaś dla kobie­ty. Kobieta przeżywać będzie w tym okresie doświadczenie zmierzchu związanego z menopauzą. Nie będzie już płodna pod względem biologicznym.

Jednym z najtrudniejszych życiowych doświadczeń jest utra­ta honoru, doznanie pogardy, posądzenie o zdradę. Było to także wielkie cierpienie Jezusa. Po sukcesie, jaki odniósł, gdy tłumy szły za nim, widząc w nim proroka, Mesjasza, który przynie­sie wolność upokorzonemu i podzielonemu narodowi żydow­skiemu, został przez tych samych ludzi odrzucony. Został po­rzucony przez swoich własnych przyjaciół, którzy go nie zro­zumieli. Tłum, który krzyczał w Niedzielę Palmową: „Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie", oraz „Król izraelski", w Piątek wołał: „Precz! Precz! Ukrzyżuj go!" z pod­tekstem: „rozczarował nas". Opuszczenie przez przyjaciół, którzy stracili do nas zaufanie, jest olbrzymim cierpieniem. Jest to najgłębszy rodzaj paniki i strachu, jaki sam mógłbym przeżyć. Pod pewnymi względami Arka jest dużym sukce­sem — mimo że jestem przeświadczony, iż nie wszystko w niej jest moim dziełem, a raczej dziełem Bożym — od­czuwam pewien pokój i radość, będąc wyniesionym przez tylu przyjaciół, braci i siostry, wybranym przez Boga do życia doświadczeniem Arki, mogąc przeżyć bogate i płodne ży­cie. Utrata tego wszystkiego, utrata bezpieczeństwa, przy­jaźni, bliskości braci i sióstr, poczucia własnej wartości wy­daje mi się największą stratą i żałobą. Groźba ogołocenia na tym poziomie budzi we mnie panikę. Zarazem jednak pa­miętam o obietnicy Boga: „Zamienię bowiem ich smutek w radość".

Im bardziej czymś żyjemy i coś lub ktoś nas bardziej wy­pełnia: jakiś projekt, funkcja, przyjaźń, zaszczyty, ideał lub[Author:j] --> wzór życia, który nas pociąga i stymuluje, tym trudniejsze jest spadanie w dół, kiedy ta rzeczywistość się kończy. Czło­wiek czuje się nagle pozbawiony życia. Nie ma ochoty dalej żyć. Przeżywa depresję i związane z nią uczucie śmierci. Jest zagubiony i zdezorientowany. Potrzebujemy wtedy wiele czasu, by energia pojawiła się w nas na nowo, by skrystalizo­wał się nowy projekt, a z nim nowe pragnienie życia.

Psychologowie, a zwłaszcza osoby, które towarzyszyły oso­bom chorym na raka w stadium terminalnym, opisały różne eta­py przyjmowania tej rzeczywistości. Etapy te są właściwe wszystkim okresom żałoby. Najpierw nie chce się wierzyć: „To niemożliwe!" Idą do następnego lekarza. Aż do dnia, kiedy nie mogą już negować rzeczywistości. Wtedy wszystko sypie się w gruzy i następuje moment buntu, gniew przeciw rzeczywi­stości i przeciw Bogu, przeciw innym. Człowiek zamyka się w gniewie: „Dlaczego ja?" Ale nie można pozostać w postawie buntu. Szuka się dróg wyjścia. Próbuje się zmienić rzeczywis­tość, negocjując z Bogiem, ze swoim losem. „Jeśli odmówię tę modlitwę lub odbędą tę pielgrzymkę, albo jeśli przestanę pa­lić, jeśli, jeśli..." Ale nic się nie zmienia i człowiek popada w de­presję, zamyka się w smutku. Zamyka się, aż do dnia, w któ­rym coś się wydarzy — promień słońca przeniknie do serca, dojdzie do jakiegoś spotkania i wtedy przyjmuje się rzeczywi­stość taką, jaka jest. Odkrywa się, że nie istnieje się po to, b> wymyślać i tworzyć rzeczywistość, ale aby ją przyjąć i odkryć w niej światło, nową miłość, obecność. Tymczasem wiele eta­pów i procesów związanych ze stratą i żałobą można ułatwić, jeśli przygotuje sieje wcześniej lub jeśli sieje wybierze, za­miast im ulegać. W ten sposób można przygotować się do kry­zysu czterdziestego roku życia lub przejścia na emeryturę[Author:j] .

--> Ku moim własnym czasom żałoby

Osobiście musiałem także przebyć okresy żałoby, ale czas pustki nie był nigdy u mnie zbyt długi, gdyż nigdy nie poświęci­łem wszystkich sił jednemu dziełu. Założenie i prowadzenie wspólnoty nigdy nie było moim jedynym zajęciem. Zawsze pozostawały mi praca i zajęcia intelektualne. Będąc odpowie­dzialnym za wspólnotę, równocześnie czerpałem wiele rado­ści z więzi i komunii z członkami wspólnoty i przyjaciółmi pozostającymi na zewnątrz. Od 1968 roku głoszę rekolekcje, głoszę ewangelię, dobrą nowinę Jezusa nie tylko wspólno­tom Arki czy Wiary i Światła, ale także innym osobom pra­gnącym poddać swoje życie światłu Jezusa, uwolnić się od egoizmu i lęków, które je paraliżują, wprowadzić zgodę i harmonię między ich życiem wiarą i życiem codziennym. Zawsze też żyłem modlitwą i komunią z Jezusem. Teraz je­stem szczęśliwy z powodu tego życia, którego nie pochłonę­ły projekty i sprawy do załatwienia. W mniejszym stopniu czuję potrzebę udowodnienia swojej wartości. Jestem spokoj­ny, pozostawiając innym możliwość organizowania i sprawo­wania kontroli.

Z pewnością jednak inne okresy żałoby czekają mnie w przyszłości, kiedy nie będę miał już sił, kiedy będę chory, kiedy nie będę mógł już służyć pomocą i swoimi radami, przy­jaźnią, kiedy, wręcz przeciwnie, będę potrzebował pomocy kogoś innego, gdyż stanę się słaby. Te ogołocenia będą ko­nieczne, by doprowadzić mnie jeszcze bliżej prawdy o moim bycie, ponieważ jestem jeszcze przywiązany do wielu rzeczy. Mam potrzebę uznania i szacunku. Wokół mego serca istnie­ją jeszcze systemy samoobrony, są jeszcze mury, które trze­ba obalić, abym był w pełniejszym kontakcie ze źródłem mego[Author:j] --> bytu i bym stał się tym, kim jestem w rzeczywistości i w samej głębi mojej osoby.

Wiem, że aby naprawdę odnaleźć pełną komunię z Bo­giem, trzeba zejść na dno przepaści i znów piąć się w górę ku pełni życia.

Takie całkowite obnażenie pozwala nam odkryć, że czło­wiek, aby być bardziej sobą, musi przejść przez różne etapy w swoim życiu. Potrzebuje zaufania dziecka, odwagi i na­dziei nastolatka, stabilności, płodności i odpowiedzialność: dorosłego, nawet jeśli na każdym z tych etapów jego moty­wacje są pomieszane i dwuznaczne. Na pewno w ideach, ja­kie realizujemy, w walce o sprawiedliwość odzwierciedla się również poszukiwanie siebie samego oraz potrzeba sprawdze­nia się. Ale działania te mają także swoje własne piękno i praw­dę. Są one niezbędne dla osiągnięcia pełni bytu. Moment straty i żałoby również są konieczne. Są jak ogołocenie, któ­re pozwala powrócić do istoty, do tego, co najważniejsze i do komunii. Nie ma już wtedy marzeń, ucieczek w przeszłość, uzależnienia od innych i ich pełnych podziwu spoj­rzeń. Nie można już więcej ukrywać i udawać, jest już tylko ubóstwo własnego bytu, ale również piękno właściwe osobie ludzkiej, prawda ojej istocie i jej sumieniu przed Bogiern jest spotkanie w komunii.

Koniec życia

Zobaczymy w następnych rozdziałach, w jaki sposób praw­dziwe doświadczenie Boga, objawiające się nam w naszym ubóstwie, jest środkiem pozwalającym przeżyć nam najgłębiej momenty żałoby, przekraczać frustracje związane z życiem i żyć[Author:j] --> w prawdziwej rzeczywistości. Niebezpieczeństwem dla czło­wieka jest zamknięcie się w sobie i całkowite oddanie swo­im planom, a także przywiązanie do własnej reputacji i chwały, życie na poziomie wyobraźni. Powiedzieliśmy już, że życie ludzkie jest drogą, na której każdy staje się tym, kim jest, na której znajduje swoją głęboką tożsamość i na której stopnio­wo otwiera się na innych. Chodzi o to, aby być i być otwar­tym. Żałoba i ogołocenie odrywają nas od tego, co trzymało nas w zamknięciu. Ale nie wystarczą one, byśmy się otwo­rzyli. Żałoba i ogołocenie może doprowadzić nas do stresów, lęków, buntu i depresji. Przycinanie gałęzi jest bolesne. Ist­nieje wtedy ryzyko zamknięcia się w sobie samym. Ale to właśnie także dzięki żałobie może dokonać się odnowa pły­nąca z gestów komunii i doświadczenia Boga. Z całą pokorą człowiek otwiera się wtedy na innych, na wszechświat, na Boga.

Ostatni etap życia jest wiekiem ogołocenia i strat, które przygotowują na ostateczną śmierć. Siły topnieją, pojawiają się kłopoty ze zdrowiem, słabnie pamięć, ludzie starsi czują się mniej zdolni, by stawić czoła konfliktom, tracą przyja­ciół. W ten sposób koniec życia przypomina jego początek — stary człowiek, nie mogący kontrolować swej fizjologii, musi być karmiony, myty, ubierany, często nie potrafi wyra­zić swoich myśli słowami i komunikuje się poprzez spojrze­nie, dotyk, uśmiech, ciało. Przypomina wtedy małe dziecko. Zostaliśmy poczęci i narodziliśmy się dla komunii. Stajemy się na nowo słabi i mali, by ponownie odkryć sens naszego ludzkiego życia — komunię.[Author:j]

Starość i agonia

--> Jakąkolwiek drogą przebiega życie, starość jest wiekiem cierpienia. Oczywiście związany jest z tym wiekiem wzrost łagodności, dobroci, powrót do postawy komunii i człowie­czeństwa, życie w otoczeniu dzieci i wnuków. Bywa jednak także —- i przy dzisiejszym rozproszeniu rodzin jest to chy­ba sytuacja najczęstsza — że dziadkowie (lub jedno z nich. pozostałe przy życiu) nie mogą już dłużej przebywać u któ­regoś ze swoich dzieci. Czują się wtedy samotni i opusz­czeni. W naszych czasach wiele osób starszych żyje w sta­nie smutku, wewnętrznej pustki i izolacji. Wielu owdowiało i bardzo boleśnie przeżywa stratę towarzysza lub towarzyszki życia. Wielu spędza swoje życie przed telewizorem, bo to jest łatwe, dla zabicia czasu, albo też nadmiernie koncen­truje się na kimś, chcąc go posiąść na własność, odmawia­jąc mu jego wolności. Żyją w nudzie i strachu. Wielu mu­siało wycofać się do domów opieki i zgodzić się na życie w odcięciu od świata, od ludzi innych pokoleń, swoich przy­jaciół, środowiska, bez wsparcia uczuciowego czy ducho­wego. Cierpienie wielu ludzi starszych jest bardzo intensyw­ne. Czują się niepotrzebni, niechciani, czują się ciężarem dla swych dzieci. Brakuje im sił, energii i chęci czytań;: Czekają, aż ktoś zrobi coś za nich. Najtrudniejsza dla każde­go z nich wydaje się wewnętrzna pustka, brak wewnętrznego pokoju i lęk. Z byle powodu popadają w przerażenie. Wszyst­kie symptomy zerwanej więzi komunii, o której mówiliśmy. przy okazji dziecka, wypływają na powierzchnię świadomo­ści: poczucie winy, brak własnej wartości, depresja i bunt.

W ostatnim czasie miałem przywilej przebywać blisko dwóch osób w starszym wieku — mojej mamy i ojca Thomasa.[Author:j] --> Oboje byli pod pewnymi wzglądami wypełnieni poko­jem, pogodą ducha, akceptacją rzeczywistości i innych ludzi, przede wszystkim ludzi strapionych i osamotnionych. Ale u obojga lęk i wewnętrzne cierpienie były w niektórych mo­mentach ogromne! Ogołocenie z energii, uświadomienie so­bie swoich ograniczeń, brak delikatności ze strony osób bli­skich, świat, który zdawał się ich wyprzedzać lub zostawiać samych, bezsilność, zagubienie, to wszystko budziło w nich niekiedy ataki lęku i wewnętrznych cierpień. W takich mo­mentach nikt nie potrafił nawiązać z nimi kontaktu. Co po­wiedzieć dopiero o tym największym lęku, o straszliwym po­czuciu porzucenia, o odczuciu przedwczesnej śmierci, śmierci wewnętrznej? Być może im bardziej życie było wypełnione, pełne światła i jasności, tym bardziej ten lęk, zwątpienie i po­czucie klęski wydają się przerażające.

Osobiście zaczynam już stopniowo rozumieć, czym są te udręki i stany lękowe. Kiedy noce są długie, a sen daleko, kiedy nie ma się już energii, aby myśleć, modlić się lub czy­tać, kiedy ciału udziela się zdenerwowanie i jest jak naelektryzowane, kiedy nieokiełznana wyobraźnia bierze górę, kie­dy budzą się uczucia strachu, paniki, poczucie winy... noc wydaje się wtedy tak długa, a świt tak daleki!

Owszem, pozostaje jeszcze możliwość ofiarowania swo­ich cierpień i lęków, ale wydaje się ona tak bardzo krucha! Wiara, niczym cieniuteńka nić, daje trochę nadziei, która po­zostaje i trwa.[Author:j]

--> Śmierć

We wspólnocie Arki przeżyliśmy wiele momentów śmierci. Czasem śmierć jest bardzo łagodna, bardzo piękna, jak na przykład śmierć Agnes, Rene, Jacąueline i tylu innych. Sła­bli stopniowo, coraz bardziej otoczeni przyjaciółmi lub inny­mi osobami mieszkającymi z nimi w jednym domu. Ci ostat­ni regularnie spotykali się, by rozmawiać z sobą na temat ich umierającego przyjaciela i modlić się za niego. Pewnego dnia. wieczorem, delikatny płomień życia zgasł.

Są śmierci bardziej bolesne, gdy na przykład ludzie umie­rają samotnie w szpitalu. Śmierci, których nikt się nie spo­dziewał, które nam jakby ukradziono. Przyjaciele nie moga otoczyć osoby umierającej, by powiedzieć jej „a Dieu", „że­gnaj z Bogiem".

Były też śmierci gwałtowne, straszliwe, szokujące. Śmierć młodych, wspaniałych, pełnych życia asystentów, którzy zgineli w wypadku samochodowym. Takie przypadki śmierć: pozostawiają pustkę, powodują lęk i strach. Są one jak oskar­żenie stawiające każdego wobec jego własnej śmierci: „To mogłem być ja".

W naszych wspólnotach staramy się uroczyście przeżywa; i przyjmować śmierć. Nie uciekać przed nią, ale spojrzeć jen prosto w twarz, mówić o niej, rozmawiać o osobie, która nas opuściła, mówić ojej pięknie, ojej cierpieniu i być może także o naszym buncie i braku zgody. Celebracja ta wyraża sie_ w sposób, w jaki czuwamy przy ciele, otaczamy rodzinę, przeżywamy mszę żałobną.

Kilka lat temu w naszej wspólnocie Francois umarł na raka. Był otoczony przez swoich przyjaciół i wspierany przez ojca Thomasa. Umarł kilka chwil po przyjęciu komunii z jego rąk.[Author:j]

--> Jak zwykle czuwaliśmy przy jego ciele. Jacąueline, asystent­ka, spotkała dwie osoby z upośledzeniem umysłowym z na­szej wspólnoty, które ją zapytały: „Czy możemy zobaczyć Francois?" Przyszli do jego pokoju i modlili się razem z in­nymi. „Czy można go pocałować? — Oczywiście", odpo­wiedziała Jacąueline. Jean-Louis pocałował go i krzyknął: „O kurde, on jest zimny!" I obaj poszli dalej mówiąc jeden do drugiego: „Mama będzie zdziwiona, kiedy powiem jej, że pocałowałem umarłego".

Ci dwaj upośledzeni mężczyźni mogli w ten oto sposób, bez lęku, bez dramatu, spotkać śmierć. Mogli ją przyjąć jako naturalną rzeczywistość. Jest to droga, którą przebywa każdy człowiek. Śmierć, tak samo jak życie, może być piękna.

Nie oznacza to, że śmierć nie jest niekiedy skandalem, czymś głęboko niezrozumiałym i budzącym sprzeciw. Zda­rzają się przecież straszliwe masakry! Są przypadki nagłej śmierci, która pozostawia po sobie głęboką pustkę. Jednak jest skandalem przede wszystkim dla tych, którzy pozostają i czekają na swoją kolej.[Author:j]

część IV

ROZWÓJ I WZROST CZŁOWIEKA

--> Arka jest miejscem wzrastania dla osób. Przede wszyst­kim dla osób z upośledzeniem umysłowym. Wspaniale jest móc widzieć dziś Claudię, młodą, spokojną kobietę, czującą się bezpiecznie, szczęśliwą, umiejącą wykonać wiele czyn­ności. Od czasu swego przybycia do naszej wspólnoty w Tegucigalpa, prawie dwadzieścia lat temu, kiedy była małą, na pozór szaloną dziewczynką, przeżyła prawdziwe zmartwych­wstanie - powrót do życia. Wielu ludzi żyjących w naszych domach stopniowo odnajduje wewnętrzny pokój, swoją toż­samość i otwiera się na innych.

Asystenci także bardzo się rozwijają. Oni również odkry­wają, kim są naprawdę, odnajdują sens swojego życia i na­dzieję. Podejmują się odpowiedzialności. Otwierają się na innych. Wielu znajduje tu ziemię, w której mogą rozwijać w sobie głębokie życie i przynosić owoce.

Rozwój człowieka przez wzrost jego człowieczeństwa jest istotą pedagogiki, którą realizujemy w Arce. Jest on istotą i sensem ludzkiej rzeczywistości. Człowiek jest bytem, który wciąż wzrasta. Ewoluuje, rośnie, zmienia się, przechodzi roz­maite etapy, uczy się swojej tożsamości, otwiera się na in­nych. Wzrost ten zaczyna się w dniu poczęcia, w momencie[Author:j] --> zapłodnienia i pojawienia się pierwszej komórki, i trwa do ostatniego dnia, do chwili śmierci, przejawia się zdobywa­niem i traceniem, wszystkimi gestami miłości, w chwilach działania, komunii i cierpienia. Życie lub inaczej mówiąc: dynamizm początkowy, przekazany dziecku przy poczęciu, jest rzeczywistością pełną wielkiej mocy ukrytej w komór­ce inicjalnej. To życie nie ma jedynie natury fizycznej, umożliwiającej nieunikniony rozwój małego ciała ze wszyst­kimi jego organami, ale posiada także naturę psychiczną i duchową. Dynamizm życia ukryty w ciele sprawi, że mała istota urodzi się i schroni w ramionach swej matki, sprawi, że będzie czerpać i cieszyć się z miłości rodziców, że bę­dzie wciąż podążać naprzód, że posiądzie wiedzę, że odłą­czy się od swoich rodziców, by kochać innych, by otworzyć się na wszechświat poprzez miłość i wiedzę, by tworzyć i przekazywać życie. Życie jest tylko jedno, podobnie jak jedna jest dynamika życia. Nie można mówić o wielości egzystencji lub kilku dynamikach życia nakładających się na siebie, na przykład dynamika życia tworząca ciało, dynamika tworząca więzi lub dynamika, dzięki której istnie świadomość i zdolności twórcze. Wszystko to tworzy jedna całość. Jest jednością albo raczej wszystko to zawarte jest w komórce inicjalnej. To ona jest przyczyną każdego ruchu, jest u początku każdego życia w wymiarze fizycznym ale również na poziomie więzi; każdego procesu uczenia się i nabywania wiedzy, każdego działania na poziomie duchowym.

To życie jest jak woda płynąca w niewielkiej rzece. Płynie zakrętami i tworzy zakola. Jeśli pojawia się przeszkoda, omija ja. Cierpienie jest pierwszą przeszkodą, jaką napotyka. Nie dająca się znieść skała cierpienia, które pojawia się w życiu jak przeszkoda, jest jakby zapowiedzią śmierci. Życie omija[Author:j] --> straszliwą rzeczywistość, nie może jej znieść, posuwa się na­przód inną drogą.

Pierwsze cierpienie dziecka jest przyczyną pierwszego, inicjalnego zranienia, które jest przedsmakiem śmierci, gdyż samo dziecko jest zbyt małe, słabe, zbyt kruche i wrażliwe, by mogło żyć samodzielnie. Potrzebuje dorosłych, by być karmione i ochraniane przed wrogimi siłami społeczeństwa i natury. Nie czując się kochane, dziecko przeżywa szok związany ze strachem przed śmiercią. Cała jego osoba i egzystencja są zniszczone i pogrążone w poczuciu zagro­żenia i w panicznym lęku przed tą straszliwą rzeczywisto­ścią. Życie nie może znieść swojego przeciwieństwa, któ­rym jest śmierć. Nie zgadza się na to, by mogło zniknąć. Krzyczy, opiera się i buntuje, szuka ochrony i możliwości przetrwania. Dzięki ukrytej w sobie gwałtownej sile omija niemożliwą do zaakceptowania rzeczywistość. Uniknięcie przeszkody dokonuje się dzięki potężnym środkom służą­cym zapomnieniu o cierpieniu i ucieczce w świat marzeń i snów, projektów i planów, ucieczce w inny rodzaj więzi niż więź komunii, w więź, poprzez którą pragnie się spraw­dzić w oczach innych, przez którą szuka się podziwu i możliwości dominowania nad innymi. W ten sposób życie toczy się dalej. Jeśli samo w sobie nie jest wystarczająco silne ani gwałtowne, jeśli nie zostało wezwane przez mi­łość, tak jak ma to miejsce w przypadku wielu osób, które przychodzą do Arki, wtedy chroni się w stanie depresji, szaleństwa lub marzeń. Życie nie może już podążać naprzód. Nie płynie już w sferze wrażliwości. Zupełnie tak, jakby zamknęło się i schowało w ukryciu. Dziecko, postrzegane z zewnątrz, dąsa się i kaprysi. Odmawia kontaktu. Widzia­ne od wewnątrz, ukrywa w sobie życie niczym skarb, by pew­nego dnia znów ruszyć w drogę, gdy ktoś je wezwie.[Author:j]

--> Wzrastanie

Komórka inicjalna każdego człowieka zawiera zadziwia­jący program, dzięki któremu powstanie ciało dziecka podobne do ciała matki i ojca, a także do ciała dziadków, pradziad­ków i wcześniejszych przodków. To życie przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. Dziedziczy się kolor skóry, wzrost, choroby genetyczne, typ mózgu itd.

W życiu istnieją rzeczy zdeterminowane oraz te nie okre­ślone z góry. Będziemy o nich mówić w dalszej części na­szych rozważań. Życie jest zdeterminowane — na przykład nos będzie miał taki a taki kształt — ale jest ono również elastyczne, otwarte na przyjęcie rzeczywistości, modyfiku­je się w zależności od środowiska oraz w zależności od tego. czy zostało ono przyjęte, czy odrzucone. Życie przystoso­wuje się. Jeśli życie płynie w miłości, ciało rozwija się i jest odprężone. Napotykając przeszkody i trudności, kur­czy się i napina, szuka schronienia przed lękiem i cierpie­niem. Systemy obronne uruchamiają się, a ciało reaguje i zmienia się, tworzy blokady i bariery wobec życia lub zmu­sza się, by iść naprzód jakby pod przymusem.

Wzrost zainspirowany i stymulowany przez komórkę ini­cjalną trwać będzie przez całe życie, do końca, przynajmniej w świecie komunii. Wzrost ten jest zarówno rozwojem, jak i powolnym obumieraniem. Począwszy od dwudziestego dru­giego roku życia, każdy człowiek zaczyna swą podróż w stro­nę słabości. Cóż za zadziwiający program rozwoju! Każde­go dnia sto tysięcy komórek umrze w naszym mózgu i me odtworzy się! Na szczęście mamy ich dużo. W ten sposób mózg, ale także serce, nerki, wątroba zmniejszają się aż dc dnia, w którym ciało bardzo osłabnie, a jeden z najważniejszych[Author:j] --> organów przestanie pracować. Wtedy życie zatrzymu­je się.

Mówiłem w poprzednim rozdziale, że jestem zachwycony podobieństwem między początkiem i końcem życia, między małym dzieckiem i starcem. Jest jednak pewna zasadnicza różnica. Dziecko nie jest świadome intelektualnie, nie wy­biera. Natomiast starość następuje po życiu pełnym wyborów: tych dokonanych lub tych, których się nie dokonało. Jest owocem tych wyborów. Stary człowiek wchodzi w okres sła­bości, zachowując nawiązane wcześniej więzi, nabytą wie­dzę, zdobyte doświadczenie, jego serce pełne jest tego wszyst­kiego, co wypełniało je wcześniej, a czasem puste i wydrą­żone przez wszystko, czego mu brakowało. Podąża on na ostatnie spotkanie ze śmiercią z sercem osłabionym przez chorobę, wyżłobionym przez cierpienie, z sercem znowu małym, przygotowanym do przyjęcia nowej komunii.

Ziarno, które wzrasta

Pewnego dnia w mojej wspólnocie siedzieliśmy przy stole razem z Jean-Francois, Christophem, Laurentem i Patrickiem, rozmawiając o ich pracy w ogrodzie i nasionach wielkości ziarnka piasku, które wkładali do ziemi. Przysypują je zie­mią, podlewają i piętnaście dni później widzą, jak z ziemi wy­chodzą małe zielone pędy. Kiedy widzą nasiona, trudno jest im odróżnić, co jest czym: czy jest to dalia, pomidor, czy rzod­kiewka? Później potrafią już je rozróżnić. W każdym z tych małych nasion ukryte jest życie, ukryta jest tajemnica, rze­czywistość, która objawi się tylko wtedy, jeśli spełnione będą pewne warunki. Ziarno potrzebuje dobrej ziemi do wzrostu[Author:j] . --> Potrzebuje przestrzeni, wody, słońca i powietrza. Dla każde­go nasionka istnieją inne prawa wzrostu. Aby mogły dobrze przyjąć się i rozwinąć, aby każde zakwitło i przyniosło owo­ce, potrzebny jest ogrodnik, który dobrze zna potrzeby każdej rośliny i prawa jej rozwoju. Drzewom i winorośli ogrodnik lub robotnik pracujący w winnicy musi jednak zadawać ból. Musi je przycinać, ranić je, obcinając gałęzie, aby przynosiły jesz­cze więcej owoców.

To samo odnosi się do istoty ludzkiej. Istnieją określone prawa rozwoju człowieka. Zdarzają się dzieci wychowane przez zwierzęta (jedno z nich mieszka we wspólnocie Arki), ale nie poznały one prawdziwego, właściwego człowieko­wi rozwoju ani nie miały możliwości nauczenia się ludz­kiego języka. By uczynić kogoś istotą ludzką, trzeba same­mu być wychowanym i kochanym przez ludzi. Terapeuci wprowadzeni w tajniki nauk psychologicznych dobrze wie­dzą, że istnieją prawa rozwoju człowieka. Jeśli te prawa nie są przestrzegane, dziecko będzie się rozwijać źle i będzie mu bardzo trudno żyć w sposób godny człowieka. Dziecko ma prawo otrzymać wszystko, co jest mu potrzebne, by mogło ono stać się sobą i by mogło stać się w pełni istotą ludzką.

Determinizm i brak determinizmu we wzroście człowieka

Istota ludzka różni się tak bardzo od świata zwierzęcego'. Ptaki latają swobodnie, z radością i entuzjazmem! Śpiewają i komunikują się z wielką łatwością między sobą. Ryby mor­skie pływają, owady wspinają się, zwierzęta biegają. Każde[Author:j] --> z nich odżywia się i rozmnaża. Każde ma swoją tożsamość. Każde jest gotowe i otwarte na przyjmowanie i dawanie wszystkiego światu. Ale tożsamość ta i otwartość dane są im przez naturę. Są zdeterminowane i zaprogramowane.

Inaczej dzieje się z istotą ludzką. Człowiek ma w sobie pewien determinizm fizyczny, podobny do zwierzęcego, a także determinizm psychologiczny. Dziecko akceptowane łatwiej będzie przeżywać komunię i nawiązywać więzi z in­nymi ludźmi i wszechświatem. Natomiast dziecko przyjęte niewłaściwie będzie miało o wiele więcej trudności, jak o tym mówiliśmy wcześniej. Istnieje także wymiar wolny od determinizmu, zależny od wyborów człowieka i jego wolności. Tożsamość kształtuje się poprzez dokonywanie wielorakich wyborów życiowych. Ktoś decyduje się dzielić życie z kon­kretnymi przyjaciółmi, z żoną, mężem, dokonuje wyboru zawodu, orientacji życiowych i wartości, chce się otwierać na innych lub się na nich zamykać. Oczywiście za tymi wyborami kryją się instynkty psychologiczne oraz proces edu­kacji, które te wybory wspierają i ułatwiają.

W tym wzrastaniu ku własnej tożsamości, tworzonej przez wartości, osoba ludzka będzie w dużej mierze determinowana przez grupę i rodzinę. Otrzyma wiarę i zaufanie do pewnych wartości poprzez zaufanie, jakie żywi do swoich rodziców oraz poprzez wszystkie gesty miłości, czułości i wspólnego z nimi świętowania życia. Dzięki temu jest ono w komunii z tym, co jest w nich najbardziej autentyczne i co stanowi w nich jed­ność. Dziecko jest wystarczająco podatne, by karmić się wszyst­kim, co autentyczne w postawie jego rodziców. Pozwala się przepoić tym, co w ich życiu najgłębsze. Jest to wzajemne porozumienie oparte na zaufaniu i komunii. Z drugiej strony nie będzie ono mogło znieść w swoich rodzicach wszystkie­go, co jest fałszywe i dwuznaczne[Author:j] .

--> Kiedy ma mniej komunii i autentyczności, dziecko uzna nie­które wartości, przyswoi sobie do pewnego stopnia wiarę, ale to przywarcie do wiary i wartości będzie o wiele bardziej po­wierzchowne, jego źródłem będzie potrzeba poczucia bezpie­czeństwa i uznania. Wzrastając, będzie wykonywało gesty do­wolnie, gesty zgodne z tą wiarą lub z nią sprzeczne. W zależ­ności od tego dokona też wyboru swoich przyjaciół. Wartości te pogłębią się w nim. Wybierze je dla nich samych i przyswoi je sobie. Zostaną później przemyślane i skonfrontowane z rze­czywistością. Wtedy dokona wyboru sensu swojego życia.

Sens życia

Jaki sens można nadać życiu w naszym współczesnym świecie, jaki sens można zaproponować? Tak wiele osób dziś poszukuje, tak wielu zagubiło etyczne punkty odniesienia, tak wielu nie może zadowolić się życiem czysto materialnym, przemijającymi przyjemnościami lub poszukiwaniem ze­wnętrznej siły i sukcesu. Pragną oni sprawiedliwości, komu­nii i pokoju. Nie wiedzą jednak, w którym iść kierunku. Po­lityka wydaje się często pełna zakłamania, religie z kolei hermetyczne i skupione na literze prawa, handel, przemysł, technologia zdehumanizowane. Dlatego wielu młodych ludz: zwraca się ku sektom lub ruchom politycznym i religijnym o charakterze integrystycznym. Jak pomóc im odkryć, że nasz świat nie jest zły, i że każdy z nas może coś uczynić, by stał się bardziej ludzki?

Dzięki doświadczeniu w Arce odkryłem znaczenie dwóch istotnych elementów życia ludzkiego, które mogą nadać sens życiu, zarówno ludzi dobrej woli żyjących poza religią, jak[Author:j] --> i ludzi poszukujących Boga, bez względu na to, jaka jest ich religia. Być i być otwartym. Mieć jasną tożsamość i być otwar­tym na innych. Tożsamość nabywa się dzięki rodzinie, kultu­rze, edukacji, zdrowiu fizycznemu i psychicznemu, ale jest ona również kształtowana przez wybór zawodu, zdolności i kompetencje, fundamentalne wartości i okoliczności życio­we, przez przyjaciół, rodzaj pracy i poprzez poszukiwanie prawdy o sobie samym i swoim życiu. Otworzyć się na in­nych, zwłaszcza na ludzi różniących się ode mnie, znaczy po­strzegać ich nie jako rywali lub nieprzyjaciół, których się osądza i odrzuca, ale jako braci i siostry w człowieczeństwie jako ludzi zdolnych przekazać mi światło prawdy w nich ukryte i jako tych, z którymi mogę żyć w komunii.

Otwarcie się nie oznacza automatycznego ulegania wpły­wom innych, nie oznacza też tolerancji pozbawionej troski o prawdę i sprawiedliwość. Nie jest przyłączeniem się do wy­znawania innych ideologii. To sympatia do ludzi, zwłaszcza słabych, ubogich, prześladowanych, wszystkich ras i reli­gii, to życie z nimi w komunii i przyjęcie ich jako dar. To pragnienie zrozumienia innych, znalezienia środków i narzędzi dialogu z tymi, którzy są inni oraz z tymi, którzy źle sprawują władzę lub prześladują innych. Otworzyć się to rozszerzyć namiot naszego serca.

Ci, którzy nie mają tożsamości, którzy nie mają swojej „zie­mi" i nie wyznają jasnych wartości, nie mogą prawdziwie otwo­rzyć się na innych. Nie będą umieli dawać, gdyż nie bardzo wie­dzą, kim są, czego chcą i co mogą robić. Ci, którzy mają jasną świadomość siebie, ale są skupieni na sobie samych i na swojej grupie, ukryci za solidnymi murami, za przekonaniem o swojej prawości, osądzają i potępiają tych, którzy nie postrzegają świata tak samo jak oni. Grozi im niebezpieczeństwo udu­szenia się lub dążenie do wywoływania konfliktów[Author:j] .

--> Ci, którzy mają własną tożsamość i są otwarci na innych, będą stopniowo stawać się ludźmi zdolnymi do współczucia, ludźmi wewnętrznego pokoju, potrafiącymi słuchać i nieść dobro, pokój i jedność. Przez swoją kompetencję nastawioną na budowanie komunii pomogą innym pełniej przeżywać wła­sne człowieczeństwo i jednoczyć się w dzieleniu i w przyjaźni.

Każda osoba ma swoją tajemnicę i swoje przeznaczenie

Trzeba z elastycznością rozumieć ludzkie prawa i odkryć, że w każdej istocie żywej istnieje system kompensacji. Jeśli umysł nie może się rozwijać z powodu jakiejś choroby, ener­gia witalna będzie płynąć w innej części bytu. Chodzi o to, by ułatwić i uznać ten inny rodzaj rozwoju, tak aby osoba mogła osiągnąć pełnię swego bytu i swojego życia.

Pierwszym istotnym prawem wzrostu jest prawo miłości i komunii. By żyć, rozwijać się, wzrastać w wolności, istota ludzka potrzebuje spotkania z osobą, która uznają za jedy­ną. Będzie jej to dodawało odwagi do ciągłego wzrastania i stawania się sobą. Bez tego zamyka się, broni i szuka moż­liwości sprawdzenia się za wszelką cenę. Istota ludzka po­trzebuje środowiska komunii, zaufania, przyjaźni, by roz­wijać wszystkie swoje możliwości i by się formować. Te spotkania w duchu komunii i przyjaźni rozbudzają serce człowieka i odbywają się często w miejscach najmniej spo­dziewanych. Zdarzają się one w więzieniach i szpitalach psychiatrycznych, wśród żebraków, dzieci ulicy i kobiet — ofiar prostytucji, na różnych poziomach dobroci, czułoś; i szacunku dla drugiego człowieka[Author:j] .

--> Każda istota ludzka ma swój sekret, swoją tajemnicę. Są życia długie i krótkie. Niektóre osoby wydają się przeżywać etapy wzrostu, inne wcale nie. A mimo to jestem przekona­ny, że każdy osiąga dojrzałość w momencie śmierci. W przy­padku niektórych osób sens ich życia wydaje się bardzo ja­sny, w przypadku innych, jest on ledwie dostrzegalny. Oso­biście wierzę w wartość każdej osoby, jakiekolwiek byłyby jej ograniczenia, jej ubóstwo lub jej dary. Każde życie posia­da sens, nawet jeśli jest on niewidoczny. Wierzę w historię świętą każdej osoby w całym jej pięknie i wartości. Według mnie, osoba ludzka istnieje od chwili poczęcia. Nawet jeśli dotknięta jest ciężkim upośledzeniem, tak jak Eryk lub Helenę.

Istnieje, bez względu na zniekształcone piękno: ludzi z uli­cy, w więzieniach, ludzi uzależnionych od narkotyków i al­koholu. Istnieje ona nawet w tych, którzy zabijają w brutal­ny sposób, stosują tortury lub wykorzystują seksualnie dzie­ci. Każdy człowiek jest ważny i zdolny do przemiany, do ewolucji, większego otwarcia się, do odpowiedzi na miłość, do obudzenia się na spotkanie w komunii. Chciałbym prze­kazać tę wiarę w osobę ludzką i jej możliwości przemiany i rozwoju, gdyż bez tej wiary nasze społeczeństwa mogą ograniczyć się wyłącznie do rywalizacji i paternalistycznego stosunku do słabych, uzależnienia ich jedynie od opieki, pod­czas gdy należy pomóc im stanąć na własnych nogach i otwo­rzyć się na innych. Ta postawa niesie w sobie niebezpieczeń­stwo odrzucenia osób słabych i trudnych, a nawet pragnienie zniszczenia ich.[Author:j]

--> Aby wzrastać, trzeba zaakceptować siebie

Każdy jest wezwany, by wzrastał zgodnie ze swoją tajem­nicą i swoim szczególnym powołaniem. To prawda, że wiele osób nie osiąga pełni dojrzałości, ale każdy może posuwać się. naprzód w nabywaniu swojej tożsamości i w otwieraniu się na innych. Z całą pewnością osiągnięcie ludzkiej doskona­łości nie jest najważniejsze; najważniejsze jest, by iść przez życie, przyjmując postawę otwartości i miłości, postawę do­broci i komunii. Każdy może przyjąć tę postawę jeszcze dziś, w swojej konkretnej sytuacji, w swoim obecnym miejscu za­mieszkania i pracy.

Powiedzieliśmy wcześniej o tym, że w życiu człowieka istnieją wymiary podlegające determinacji i obszary wolne od niej. O tożsamości i rozwoju człowieka decydują wybory, których dokonuje — wybór przyjaciół, wybór wartości, któ­rymi chce się żyć, wybór miejsca osiedlenia, przyjęcie odpo­wiedzialności wiążących się z życiem człowieka.

Pierwszym wyborem będącym podstawą rozwoju każde­go człowieka jest wybór związany z akceptacją samego sie­bie. Zaakceptować rzeczywistość, zaakceptować swoje zdol­ności, ale także swoje ograniczenia, swoje słabości, ciemne strony, swoje poczucie winy i własną śmiertelność. Zaak­ceptować swoją przeszłość, swoją rodzinę, kulturę, ale tak­że ukryte w niej możliwości wzrostu. Zaakceptować wszech­świat z rządzącymi nim prawami i miejsce, jakie nasz wszech­świat zajmuje w całym kosmosie. Wzrastanie zaczyna s:-. w momencie, gdy ktoś zgadza się pogrzebać swoje marze­nia o sobie samym i akceptuje własne człowieczeństwo — ograniczone, ubogie, a jakże zarazem piękne. Niekiedy brak zgody na siebie samego sprawia, że nie widzi się otrzymanych[Author:j] --> darów i zdolności. Niebezpieczeństwo człowieka po­lega na tym, że chciałby on być kimś innym lub jak ktoś inny, lub być zgoła Bogiem. Tymczasem chodzi o to, by być sobą ze swoimi darami, swoimi kompetencjami, zdolnościa­mi do budowania więzi komunii i rozumienia innych. Jest to warunek bycia szczęśliwym.

Niedawno pewna kobieta wyznała mi: „Zaczynam się czuć szczęśliwa jako kobieta.Teraz lubię nosić sukienki". Powoli, stopniowo zaczęła żyć naprawdę, ponieważ zaczę­ła akceptować siebie. Istnieją ludzie, którzy nieustannie sta­rają się zajmować pozycję o większym zakresie odpowie­dzialności, przeżywając jednak stale frustracje... aż do dnia, w którym zaakceptują, że mogą żyć szczęśliwi, zajmując po­zycję skromniejszą, prostszą, niż ta przez nich zajmowaną, ale związaną z ich zdolnościami.

Znaleźć ziemię i dobry pokarm

Roślina może wzrastać tylko wtedy, gdy zapuści korzenie w ziemi, i to w dobrej ziemi. Tak samo dzieje się z człowiekiem. Jego ziemią jest rodzina, wspólnota ludzka, wspólnota przyjaciół. W Arce, kilka miesięcy po śmierci swego ojca, Jean-Claude, mężczyzna z upośledzeniem umysłowym powiedział podczas jednego ze spotkań: „Teraz, kiedy mój ojciec nie żyje, to Arka jest moją rodziną". Wybrał on swoją ziemię. Rodzina prze­kazuje dziecku język, wartości, kulturę, które kształtują jego ducha. Istnieją ziemie bogate, uprawne, z licznymi przyjaciół­mi. Są też ziemie ubogie, jak ziemia wokół hangaru w Ouaga-dougou w Burkina Faso, w którym przyjmuje się około trzy­dziestu mężczyzn z ulicy, wśród których wielu dotkniętych[Author:j] --> jest kalectwem. Z całą pewnością w tym przedziwnym życiu wspólnotowym zdarzają się spięcia, wybuchy gniewu, ale istnieje także braterstwo i wzajemne dzielenie się.

Istota ludzka potrzebuje pokarmu, pokarmu fizycznego, w przeciwnym razie bowiem nie będzie miała energii, ale potrzeba jej także pokarmu dla serca, dla ducha i umysłu. Dro­ga do pogłębienia swojej tożsamości i do otwarcia na innych, prowadząca przez wzrost płodności i odpowiedzialności, jest długa. Każdy może pogrążyć się w zniechęceniu i zmęcze­niu, zaniknąć się na sobie samym, w swoim gniewie i swoich frustracjach oraz poszukiwać kompensacji, które w jeszcze większym stopniu zamkną go w sobie samym. Potrzebny jest właściwy pokarm, który pozwoli sercu otworzyć się. Dla wielu osób niezbędne jest także intelektualne zrozumienie — po­wiedziałbym filozoficzne — życia, człowieka. Potrzeba, by karmili w sobie pragnienie i smak prawdy.

W Ewangelii Jezus mówi o Królestwie Bożym, Królestwie Miłości, które jest jak ziarno rzucone w ziemię. Jezus mówi. że ziarno jest słowem życia. Niektóre ziarna padają na drogę i nie mogą wzrastać. Serca są zamknięte. Inne padają na zie­mię płytką. Szybko się rozwijają, ale prawie natychmiast umie­rają. Są to osoby bez zakorzenienia, bez głębi. Kiedy tylko po­jawiają się trudności, ziarno życia obumiera. Inne ziarna pada­ją na dobrą ziemię, ale są zagłuszane przez chwasty. Jezus mc że są to pokusy bogactwa i troski tego świata. W końcu nie­które ziarna padają w dobrą glebę i przynoszą wiele owoce -

Serce, duch, umysł ze swą inteligencją potrzebują przebudzenia i dobrego pokarmu. Kiedy ludzie dostrzegą, że są płodni i mogą ofiarowywać życie innym, coraz bardziej tego pragną. Istnieją oczywiście siły egoizmu i lęku w każdym człowieku, ale kiedy otrzymuje się dobry pokarm duchowy, siła[Author:j] --> milości przeważa. W Arce widzimy z całą jasnością, że jeśli asystenci nie otrzymują wsparcia i pomocy w dostrzeganiu docenianiu sensu i wartości swego codziennego życia, jeśli nie karmią się słowami życia i prawdy, zwyciężają w nich zma­lenie i znużenie. Ich siła oraz zdolność słuchania i zwracania uwagi na innych maleje. Kiedy jednak otrzymują dobry pokarm, dają życie innym.

Istoty powołane do komunii, współdziałania i kompetencji

Komunia i zaufanie stanowią najistotniejsze podstawy psychologii człowieka. Są one fundamentem wszelkiego rozwoju dotykają tego, co najgłębsze w istocie ludzkiej. Kiedy żyje :ę z kimś w więzi komunii jest się wtedy otwartym i wrażliwym na drugiego człowieka. Można wtedy uczynić krok w kierunku współpracy. Przeżywa się ją wpierw z braćmi i siostrami w rodzinie. Wśród dzieci może pojawiać się zazdrość, ale powoli i stopniowo, jeśli rodzina jest zdrowa i kochająca się,. dziecko odkrywa radość braterstwa i przynależności do wspólnoty rodzinnej. Bez doświadczenia wspólnego życia braćmi i siostrami dziecku może być później trudno dokonać przejścia między niektórymi etapami życia. Przeżywać będzie trudności jedynaka, wokół którego wszystko się koncentrować. Razem z siostrami i braćmi dziecko uczy się przyjmować :osy życia wspólnotowego, dzielić radości i smutki dnia codziennego, uczy się udzielać sobie wzajemnego wsparcia, dziecko odkrywa, że nie jest jedyne na świecie, że na świecie istnieją też inni, z którymi może się związać przyjaźnią, zaczyna się otwierać na innych, równych sobie.[Author:j]

--> Ta umiejętność współpracy i współdziałania z innymi po­głębi się w szkole. Tymczasem trzeba przyznać, że większość szkół kierowana jest w sposób sprzyjający współzawodnic­twu — każdy musi odnieść sukces, wygrać nagrodę, być pierw­szym, by zdobyć podziw i uznanie rodziców. Niewiele szkół przypomina wspólnotę. Widziałem jedną z nich w Kalku­cie w Indiach, silniejsi pomagali słabszym i dzieci wspiera­ły się nawzajem. W niektórych szkołach integracyjnych w Kanadzie, w których uczą się dzieci z upośledzeniem umysłowym, wychowuje sieje do wspólnoty i wzajemnego współdziałania i wsparcia. Każde znajduje swoje miejsce, każde ma zadanie do wykonania. Dziecko odkrywa wówczas, że różnorodność nie jest zagrożeniem, ale skarbem, że po­zwala ona na współpracę z innymi. Nie jesteśmy tu już w świecie rywalizacji, w którym drugi jest dla mnie rywalem i konkurentem, potencjalnym wrogiem. Jest on bratem lub siostrą, z którymi można współpracować. Oczywiście dopie­ro w wieku dojrzałym, w rodzinie, we wspólnocie, w pracy zawodowej człowiek będzie mógł odkryć i pogłębić współ­działanie, współpracę z innymi, jako ważny fragment rze­czywistości.

Wzrastając, dziecko odkrywa swoje specyficzne zainte­resowania i talenty. Jest to początek rozpoznania swych uzdolnień sportowych, artystycznych, manualnych, literac­kich, w zajęciach wymagających sprawności manualnej, w rozmaitych przedmiotach, których uczy się w szkole. Za­interesowania te pozwolą mu wybrać zawód, kształcić sm w wybranym kierunku, stawać się stopniowo coraz bardzie wykwalifikowanym i kompetentnym pracownikiem, przynajmniej w jednej dziedzinie. Będzie uznany i podziwiany przez swoich rodziców, otoczenie, przyjaciół. Jego osobowość wzmocni się dzięki nabytym kompetencjom, które niekoniecznie[Author:j] --> muszą wiązać się z zawodem, ale mogą to być na przykład kompetencje matki, znakomitej kucharki czy go­spodyni. Widzieliśmy w Arce, w jaki sposób osoby z upo­śledzeniem umysłowym pracują nad swoim charakterem i jak kształtują jakiś element swojej tożsamości dzięki pra­cy, którą wykonują.

Wychowanie jest harmonijne, jeśli dziecko, następnie młody człowiek, a także osoba dorosła, może rozwijać w sobie te trzy elementy: komunię, współdziałanie i kompetencję. Te trzy elementy tworzą jedność osoby. Komunia otwiera na bu­dowanie prostych i otwartych więzi, współdziałanie otwiera na życie społeczne i wspólnotowe, kompetencja pozwala zna­leźć miejsce w życiu. Tymczasem niektóre osoby przeżywa­ją straszliwe braki w wymiarze komunii, skupiają się na so­bie i żyją jedynie dla rzeczywistości, dla poszerzenia swojej wiedzy i swoich kompetencji, umiejętności. Mają różne pla­ny. Unikają więzi, boją się jej. Nie potrafią być wrażliwe na innych, zachwycić się nimi lub podziwiać piękno natury. Żyją na poziomie współdziałania tylko o tyle, o ile ich umiejętno­ści i działania zyskują uznanie, a nie z potrzeby słuchania i pro­wadzenia dialogu.

Podobnie, jeśli dziecko nie zostanie zachęcone do roz­wijania swoich umiejętności, istnieje ryzyko, że zatrzyma się ono na poziomie afektywnym. W pewnym momencie nie będzie wiedziało, co może ofiarować innym.

Aby osoba mogła wzrastać ku koniecznej dojrzałości i za­jąć swoje miejsce w społeczeństwie, musi skoncentrować swoją energię na tych trzech dziedzinach. Nadmierny rozwój kompetencji kosztem komunii i współdziałanie uniemożliwia prawdziwe wzrastanie i pociąga za sobą niezrównoważenie psychiczne. Są osoby, bardzo dorosłe na poziomie kompetencji które jednak w wymiarze emocjonalnym są małymi[Author:j] --> dziećmi domagającymi się miłości. Trzeba też przyznać, że wiele umiejętności kształtuje się w okresie dojrzewania w wyniku rywalizacji i z potrzeby błyszczenia i bycia pierw­szym. Dopiero w okresie dojrzałości można mieć nadzieję na przejście ku kompetencji przenikniętej duchem komunii i współdziałania. Staje się ona wtedy kompetencją naprawdę ludzką, ukierunkowaną na dobro innych.

Być odprężonym i w dobrej formie

By wzrastać ku głębszej tożsamości i otwartości na innych. trzeba także posiąść umiejętność zdystansowania się, być od­prężonym i czuć się w formie. Jeśli pochłaniają nas plany, silna potrzeba odniesienia sukcesu i uznania, jeśli jest się zmęczonym, napiętym, zestresowanym — trudno zatrzymać się, by przyjąć innych i ich wysłuchać. Wewnętrzny motor pracuje na zbyt wysokich obrotach. Niemożliwe jest wtedy nabranie dystansu wobec własnych motywacji w działaniu, wobec swoich lęków. Cisza serca zakłócona jest przez ha­łas silników! Wzrastanie wymaga zatem odprężenia ciała i ducha. Napięcia wewnętrzne, stresy, odkładają się w cięte i uniemożliwiają światłu oświecenie działań i myśli. Tra­ba więc znaleźć odpowiedni rytm życia, niezbędny wypoczy­nek, formy rozrywki i odprężenia, które dają nam siły.

Coraz bardziej przekonuję się, że bardzo wielu ludzi nie potrafi odpoczywać i mnie samemu zabrało to także wiele czasu! Odpoczynkiem jest oczywiście sen, ale przecież nie tylko. Sen może być także ucieczką od rzeczywistości, formą depresji. Prawdziwy odpoczynek jest odnowieniem zasobów własnej energii tak, by można było z jeszcze większą energią,[Author:j] --> entuzjazmem i nadzieją włączyć się w rzeczywistość i walkę o pokój i sprawiedliwość. Odpoczywać to znaczy za­tem znaleźć nowe źródła energii, to znaleźć potwierdzenie wiary w budzące się siły i sposób ich podtrzymania, to wzmoc­nić wiarę w swoją misję i w najgłębszy wymiar naszego bytu. Postawa ta jest przeciwieństwem postawy pogrążania się w smutku, zniechęceniu, braku wiary w siebie, w zwątpie­niu. Odpoczynek zakłada odprężenie serca, świętowanie na sposób ludzki i wspólnotowy, świętowanie poprzez śmiech, śpiew, radość, humor. Odpoczywam, kiedy czuję się dobrze w moim domu, w mojej wspólnocie i w moim ciele.

Jeśli chodzi o mnie, czuję się o wiele lepiej, od kiedy spę­dzam co roku cały sierpień w monasterze. Jest to czas odpo­czynku i całkowitej ciszy połączonej z ćwiczeniami fizycz­nymi, czasem poświęconym na modlitwę, której bardzo po­trzebuję.

Dla Żydów dzień szabatu miał wielkie znaczenie. Był to dzień przerywany jedynie dla spraw najistotniejszych, dzień odpoczynku w rodzinie, w obecności Boga, w świetle praw­dy, nie po to, by unikać pracy pozostałych sześciu dni, ale by mieć energię niezbędną do powrócenia do tej rzeczywistości, przenikania jej duchem pokoju, współczucia, prawdy. Trze­ba umieć ładować swoje akumulatory.

W Arce młodzi asystenci często nie potrafią radzić sobie ze swoim zmęczeniem fizycznym, a to z kolei zamienia się szybko w zmęczenie psychiczne i w stres. Wtedy zmęczenie psychiczne może nimi zawładnąć i stać się jak rak to­czący ich od wewnątrz. Zmęczenie fizyczne jest rzeczywi­stością, którą trzeba umieć przyjąć z należytą ostrożnością. Trzeba umieć i wiedzieć, jak walczyć ze smutkiem wyzwalającym się w naszym wnętrzu.

Stres pochodzi często z braku harmonii między trudnościami,[Author:j] --> związanymi z życiem i odpowiedzialnością, a wsparciem, pokarmem serca i umysłu oraz siłą potrzebną, by stawić czoła tym trudnościom. Stres powoduje wtedy stany złego samopo­czucia psychicznego, które są mniej lub bardziej trudne do zniesienia. Nie mogąc pozbyć się złego samopoczucia we­wnętrznego, człowiek może być przygnębiony, porywczy, może szukać ukojenia w alkoholu lub gdzie indziej. Popada wtedy w stan przemęczenia lub ulega chorobom psychosomatycznym.

Odprężenie i dobra forma to także znalezienie równowagi między postawą komunii, współdziałania i kompetencjami, potrzebnymi w pracy zawodowej.

Przestrzeń także odgrywa ważną rolą w znalezieniu odpo­czynku. Każdy z nas musi określić i odnaleźć swoją prywat­ną przestrzeń, przestrzeń samotności umożliwiającej rzeczy­wiste wejście w głąb siebie. Jeśli nie mamy tej przestrzeni, jeśli jest ona kradziona i gwałcona, jeśli wywierana jest na nas zbyt duża presja, szybko czujemy się zagubieni. Wtedy zmuszeni jesteśmy się bronić, gdyż nacisk jest zbyt duży. Aby wody naszego serca mogły płynąć, aby nasze wewnętrzne źródło było dostępne i żywe, potrzebna jest nam przestrzeń pozwalająca znaleźć pokój, wewnętrzne ukojenie i rozluźnie­nie. Dla każdego z nas przestrzeń ta jest inna. Niektóre oso­by potrzebują życia w samotności, ale każdy potrzebuje pew­nego czasu spędzonego w samotności każdego dnia, każde­go tygodnia, miesiąca, każdego roku.

Towarzyszenie

Niektóre rośliny potrzebują podpórki lub palika, aby de­brze rosły. Dzięki temu mają więcej kwiatów i przynoszą więcej[Author:j] --> owoców. Także ludzie potrzebują takiej podpórki: kogoś, kto będzie im towarzyszył, kto pomoże im pełniej przeżywać swoje człowieczeństwo i przynosić wiele owoców. Wspomi­naliśmy o tym w rozdziale trzecim. Ale towarzyszenie, o któ­rym mówię, nie dotyczy jedynie nastolatków, którzy potrze­bują takiego duchowego przewodnika czy nauczyciela czło­wieczeństwa jako pośrednika między życiem w rodzinie a życiem w społeczeństwie. Towarzyszenie jest potrzebne w każdym okresie życia. Podczas prawie czterdziestu sześciu lat swego życia osobiście doświadczyłem obecności ojca Tho­masa Philippe'a i był to dla mnie wielki dar. Nigdy nie mó­wił mi, co należy robić, ale zadawał dobre pytania i zawsze stawiał mnie wobec konkretnego lub ostatecznego celu mo­jego życia. Wiedział, że jeśli kochamy cel, wybierzemy do­bre środki.

Dzisiaj, żyjąc we wspólnocie, nie ponoszę już odpowie­dzialności w ścisłym tego słowa znaczeniu. Mimo to towa­rzyszę wielu asystentom, zarówno młodym, jak i starszym stażem. Nie jestem ani psychologiem, ani księdzem, mam jedynie pewne doświadczenie życiowe. Posiadam pewną wiedzę o człowieku i ścieżkach życia duchowego. Moją rolą, jako towarzyszącego, jest słuchanie ich, każdego przez mniej więcej godzinę w ciągu miesiąca, i wspólne poszukiwanie przyczyn ich ludzkich i wspólnotowych trudności, tak by zro­zumieć ich znaczenie. Chodzi o to, by spotkać się z nimi w tym punkcie drogi, w którym się znajdują, nie osądzając ich według własnego ideału lub według tego, kim, z moje­go punktu widzenia, powinni być. By pomóc im żyć w har­monii między tym, co mówią, i tym, czym żyją, by byli świa­domi rzeczywistości swojej ludzkiej natury, by rozumieli i akceptowali własne dary i umiejętności, ale także własne : graniczenia i urazy, a zwłaszcza by wzrastali w człowieczeństwie[Author:j] --> w życiu duchowym, by stawali się dojrzalsi, cią­gle poszukując pokarmu duchowego i intelektualnego, a tak­że wsparcia i odpoczynku, których potrzebują. W tych chwi­lach komunii, ważnych i stanowiących pokarm dla obu stron, uczę się bardzo wiele na temat tego, czym jest istota ludzka i jakie są etapy wzrastania człowieka. Jestem pod wielkim urokiem otwartości i szczerości, jakich doświad­czyłem ze strony większości asystentów. Czasem pomaga im to, co mówię, ale to przede wszystkim moja postawa słu­chania pomaga im zwerbalizować swoje trudności i potrze­by. Muszę też przyznać, że niektórzy z nich mają trudności w zrozumieniu i mówieniu o rzeczywistości swojej osoby, sprawiają wrażenie, jakby się jej bali. Ich serca i umysły są ograniczone zbyt silnymi barierami. Nie są w stanie dobrze wyrazić swoich trudności, swoich głębokich lęków. Towa­rzyszenie jest zazwyczaj czymś bardzo przyjemnym. Poprzez komunię, która powstaje między nami na skutek spotkań w ciągu wielu lat, pragnienie poznania prawdy o sobie sa­mym i przeżywanych sytuacjach stale wzrasta. Odkrywam wtedy, jak bardzo towarzyszenie jest istotne dla rozwoju człowieka.

Pierwszą zasadą towarzyszenia, jaką odkryłem, jest pomóc drugiemu, żyć w rzeczywistości, a nie w świecie marzeń, teorii czy złudzeń. Pomóc drugiemu zaakceptować swoją własna rzeczywistość, swoje wewnętrzne upośledzenie, słabości i ciemne strony, by nie żył stale we frustracjach i stresie. Nie musimy wcale być doskonali. Oczywiście potrzebujemy na­dziei, jasnej wizji przyszłości, ale to bardzo różni się od złud­nych marzeń. Te ostatnie nie mają podstaw w rzeczywisto­ści, są owocem wyobraźni oderwanej od rzeczywistości.

Przypominam sobie asystenta, który przyszedł do mnie pra­wie we łzach. Dzień wcześniej został sprowokowany przez[Author:j] --> osobę z upośledzeniem. Wezbrało w nim silne pragnienie uży­cia przemocy. „Mógłbym go zabić!" Mogłem mu wtedy po­wiedzieć, że ja także to przeżyłem i że był to dla mnie ważny punkt zwrotny. Widziałem cały potencjał zła, jaki krył się we mnie. Był to moment nawrócenia. Istnieją w nas stany, któ­rych nie możemy od razu zmienić, potrzebny jest czas. Trze­ba negocjować ze swoim ciałem, swoim systemem obronnym i swoimi lękami.

Z tego punktu widzenia Arystoteles okazał mi się nie­zwykle pomocny. Był on zafascynowany rzeczywistością i tym, co jest związane z człowiekiem. Uczył akceptowania rzeczywistości. Trudno jest mi czasem zgodzić się z tymi znawcami Arystotelesa, którzy zanadto skoncentrowali się na swoim mistrzu i jego ideach, zamiast być, jak on sam, zafa­scynowani rzeczywistością!

Niekiedy jednak, drugi człowiek nie chce usłyszeć praw­dy, nie chce jej zobaczyć ani przyjąć. Prawda przeszkadza mu, odsłania jego niedostatki, których nie jest jeszcze gotów zaakceptować. Wtedy trzeba poczekać na właściwy moment.

W tej rzeczywistości i pośród tych trudności istnieją rze­czy, które można zmienić, i rzeczy, których zmienić nie można. Ważne jest, by umieć je odróżnić. Spotykam czasem osoby, które na próżno walczą, by zmienić coś, czego zmie­nić nie mogą, ale nie widzą w swoim życiu lub swojej sytuacji małej rzeczy, którą zmienić mogą: tego, co możliwe. Być może zbyt wielu ludzi jest dziś jakby sparaliżowanych przez brak rozwiązań wielu sytuacji zaistniałych w świecie i to uniemożliwia im dostrzeżenie tego, co „możliwe" tam, gdzie mogą działać.

Stopniowo odkrywałem, początkowo w świetle mojego do­świadczenia w Arce, cztery zasady niezbędne dla ludzkiego wzrastania i konieczne także dla dobrego towarzyszenia:[Author:j]

--> - Zasada realizmu: przyjąć to, co jest, znaleźć spo­soby, by przezwyciężyć uczucie gniewu i buntu, starając się skupić na tym, co pozytywne. Nie przywiązywać się do przyjętych wcześniej idei, a przede wszystkim do przesądów i do teorii. Dostrzegać w sobie własny system obronny, który uniemożliwia dostrzeganie rzeczywistości i sprzyja jej nego­waniu. Lubić życie chwilą obecną, w danej rzeczywistości.

Jedną z największych trudności niektórych asystentów w Arce jest to, że równocześnie chcą i nie chcą w niej być. Nie są zawsze stanowczy w wyborach dotyczących ich ży­cia, powołania i celu, jaki chcą nadać swemu życiu. Kiedy nie jest się pewnym swego celu, zawsze będzie się miało trud­ności w zaakceptowaniu środków i pogodzeniu się z koniecz­nością utraty pewnych rzeczy. Jeśli ma się jasno zdefinio­wany cel, łatwiej akceptuje się dyscyplinę życia, odpoczy­nek, pokarm duchowy, przyjaciół, których się potrzebuje.[Author:j]

--> Kryzys

Dla większości z nas życie składa się z kryzysów, pęk­nięć, rozstań i rozłąk, nieoczekiwanych wydarzeń, szczęśli­wych i nieszczęśliwych, takich jak choroby i wypadki. Śmierć wydaje się sygnalizować swoją obecność przez całe życie. Po chińsku słowo kryzys oznacza „niebezpieczeństwo", ale tak­że „okazję". Oznacza ono możliwość śmierci, ale także okazję rozwoju nowego życia, odrodzenia. W języku greckim ozna­cza konieczność pójścia naprzód, dokonania wyboru w celu przezwyciężenia niemocy. Bardzo wiele kryzysów wynika z nadmiernego zmęczenia i braku harmonii między komunią, współdziałaniem i kompetencją. Zbyt dużo energii włożyło się w jeden z tych trzech elementów, zapominając lub unikając za wszelką cenę pozostałych. Natura znajduje wtedy sposób na wyrażenie swojego niezadowolenia. Mężczyzna, który wszyst­kie swoje siły wkłada w pracę zawodową, zapominając o ży­ciu rodzinnym, przeżyje kryzys, kiedy jego żona wpadnie w gniew i zagrozi mu, że go opuści, jeśli się nie zmieni. Bę­dzie musiał wtedy dokonać wyboru, szukać pomocy, ponie­waż jego praca stała się ucieczką, nałogiem, środkiem uspoka­jającym jego nerwy i lęki, sposobem na wypełnienie życia. Musi odnaleźć komunię.

W 1976 roku zachorowałem i musiałem spędzić dwa mie­siące w szpitalu. Moje ciało krzyczało, ponieważ je maltreto­wałem. Nie dałem mu odpoczynku i pokarmu, których po­trzebowało. Była to dla mnie ważna lekcja. Po chorobie uda­ło mi się znaleźć lepszą równowagę i lepszy rytm życia.

Istnieją wypadki, choroby, depresja, niekiedy ciężkie po­rażki, które zmuszają człowieka do znalezienia nowych źró­deł, które pozostawały w nim ukryte, uśpione. Istnieją także[Author:j] --> kryzysy wynikające z poczucia winy lub złego samopoczu­cia, wzbierającego w czyimś sercu lub świadomości. Su­mienie nie może wytrzymać ukrytej aborcji, kontaktu sek­sualnego poza małżeństwem, kłamstwa lub udziału w afe­rze korupcyjnej. Poczucie winy jest jak rak, który drąży wnętrze osoby, paraliżuje radość i uniemożliwia komunię i niekiedy współ-pracę, aż do dnia, w którym następuje eksplozja, złe samopoczucie staje się zbyt przygniatające, staje się wołaniem o ponowną komunię, szczerość, praw­dę o sobie samym. Istnieje zresztą w tej dziedzinie cieka­we prawo. Osoba czuje jakby wewnętrzny przymus powta­rzania tego rodzaju „głupstw" po to, aby pewnego dnia prawda ujawniła się i nastąpiło uwolnienie od ukrywane­go poczucia winy. Wydaje się, że w dziedzinie zła, korup­cji i kłamstwa nie ma półśrodków, trzeba zawsze brnąć dalej. Istnieją jeszcze przypadki wszystkich tych osób, które, jak mi się wydaje, przegapiły jakiś ważny fragment drogi w swoim życiu. Młody człowiek, który boi się opu­ścić swoich rodziców i pragnie pozostać dzieckiem; doro­sły, który boi się zaangażowania i płodności, który chce zostać poszukującym, nieodpowiedzialnym nastolatkiem, starzec, który nie akceptuje swego wieku i związanych z nim wyrzeczeń i ofiar. Osoby te nie mogły dokonać wła­ściwych wyborów w odpowiednim czasie bądź ze wzglę­du na brak przygotowania w sferze ludzkiej dojrzałość: i wsparcia, bądź ze względu na swoje obawy i strach. Kie­dy przejście nie nastąpiło, w pewnym momencie natura za­czyna krzyczeć i lęk staje się zbyt duży. Są ci, którzy nie byli w stanie spojrzeć otwarcie na swoje lęki, swoje po­rażki, strach przed śmiercią, strach przed porzuceniem. Póź­niej, pewnego dnia, ich lęki całkowicie nimi zawładną Trzeba wtedy szukać pomocy.[Author:j]

--> Jestem pod wrażeniem liczby osób, które zmuszone są zejść na dno przepaści rozpaczy i samotności, zanim rozpoczną swój marsz ku życiu. Jedynym językiem, którego zdają się słuchać, jest pełen przemocy język choroby i śmierci. Odmawiają przy­jęcia przyjacielskiej rady. Dopóki nie sięgnęły dna przepaści, odmawiają pomocy, ponieważ uważają, że jej nie potrzebu­ją. Myślą, że same sobie dadzą radę. Żyją złudzeniami i negu­ją rzeczywistość. Być może był to także i mój przypadek, za­nim trafiłem do szpitala. Często idzie się do lekarza zbyt późno. Czy nie jest to również sytuacja osób, które za czę­sto sięgają po alkohol lub zażywają narkotyki? Negują po­wagę swojej sytuacji. Pewien, więzień napisał do mnie wzru­szający list. Z powodzeniem wykonywał wolny zawód. Był żonaty i miał dzieci. Żyło mu się dobrze, ale, jak mu się wydawało, był skupiony na sobie samym i swoim sukcesie. Napisał: „Popełniłem wielkie głupstwo". Nie napisał jakie. Trafił do więzienia. Po czym, opowiadał dalej: „Zostałem umieszczony w izolatce. Dotknąłem dna rozpaczy. Wszyst­ko straciłem. Chciałem umrzeć. Nagle jakby mała iskierka światła przeniknęła do mojego serca. Zatrzymałem ją i dłu­go się w nią wpatrywałem. Ona rosła". Począwszy od tego doświadczenia, które nim wstrząsnęło, człowiek ten jakby ponownie się narodził. Stopniowo został on przemieniony przez ducha wiary i pragnienie otwarcia się na innych i pra­cowania dla nich. Musiał sięgnąć dna swojego bytu i swego ubóstwa, by znaleźć pomoc bliźniego, a także nową siłę, po­zwalającą mu przekroczyć własny egoizm, wewnętrzne sprzeczności, uświadomione i nieuświadomione poczucie winy, i przyjąć postawę nastawioną na komunię i współ­działanie. Tak więc kryzys jest niebezpieczeństwem, ale także okazją do odnowy, do odnalezienia nowej równowa­gi i nowej wewnętrznej wolności. Odsłania on brak harmonii[Author:j] --> i jednoznaczności. Jest to moment, w którym warto poszukać pomocy księdza, przewodnika duchowego, partnera, przyjaciela, terapeuty lub kogoś, kto pomoże podjąć właściwe decyzje, lepiej spojrzeć na rzeczywistość i lepiej ją przyjąć, aby iść dalej.

Wielkie wrażenie wywiera na mnie to, że pomimo całego fałszu życia, niewłaściwych decyzji i straconych możliwości, pomimo nieodpowiedzialności i braku równowagi, ludzie często odnajdują pokój w chwili śmierci. Zaznawszy komu­nii i pokoju na początku życia, osoby te odnajdują tę samą komunię i pokój na jego końcu. Między tymi dwoma momen­tami miały miejsce pęknięcia i cierpienia. Jezus, miał w chwili śmierci obok siebie ukrzyżowanego tak samo jak on i skaza­nego na śmierć łotra, kryminalistę. Przemawiał on z sympa­tią do Jezusa: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa". A Jezus mu odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju". Pewna mama opowiadała mi historię swojego małego dziecka, które uma­rło w wieku pięciu lat. Kiedy miało trzy lata zachorowało na chorobę, która spowodowała paraliż nóg. Stopniowo paraliż objął całe ciało. W wieku pięciu lat jej syn musiał stale leżeć, pozbawiony wzroku i całkowicie sparaliżowany. Jego matka była obok niego. Kiedyś powiedział do niej: „Nie płacz, mamo. mam jeszcze serce, by kochać moją mamę". Ten mały chło­piec, pomimo swojego młodego wieku, umarł, osiągnąwszy dojrzałość. Innym znakiem tej dojrzałości jest umiejętność cie­szenia się tym, co się posiada, a nie lamentowanie nad tym czego się nie ma. Wiele osób umiera w tej postawie akcepta­cji i pokoju. Czyż nie to właśnie jest najważniejsze? Życie istnieje na naszej planecie od milionów lat. Było na ok (i będzie) miliony milionów istnień ludzkich. Każdy ma swoje miejsce. To co najistotniejsze dzieje się zwłaszcza w ostatnich[Author:j] --> momentach, kiedy z pokorą przyjmuje się rzeczywistość życia poprzez śmierć, kiedy, dzięki komunii, można trwać w ufności. Spektakularne działania, będące często owocem py­chy, a niekiedy także korupcji, przemijają jak wiatr. Gesty mi­łości, które dają życie i zakorzenione są w prawdzie naszych istnień, trwają w tym ostatecznym „tak" wobec śmierci, któ­re jest także „tak" wobec życia, „tak" dla pełni dojrzałości i pełnego poznania.

Przycinanie gałęzi

W rozdziale poświęconym etapom życia mówiliśmy o okre­sach żałoby i pęknięć w naszym życiu, o nie wykonanych pla­nach, straconej pracy, bolesnych rozstaniach. Są to niekiedy ciosy, które sprawiają, że krwawi nam serce. Ma się wtedy wrażenie, że dotknęło się pustki wewnątrz siebie samego, do­świadcza się uczucia śmierci. Niektóre osoby przeżywają cier­pienia nie dające się wytłumaczyć. Nie można ich zrozumieć: ofiary holokaustu, masakry w Bośni i w Rwandzie, dzieci wy­korzystywane seksualnie. Mam na myśli także samo cierpie­nie związane z uczuciem nienawiści. W Montrealu spotkałem w więzieniu człowieka skazanego na śmierć za zabicie sied­miu osób. Patrzyłem na niego, oddzielony kratami. Widzia­łem jego nieruchome ciało, zimne oczy, a fluidy, które wo­kół siebie wytwarzał mroziły mnie i paraliżowały. Mimo to, patrząc na niego, mogłem wyobrazić sobie jego życie. Praw­dopodobnie znienawidzony już w łonie matki, porzucony, przenoszony z jednej instytucji do drugiej, był przedmiotem agresji i nauczono go stosować przemoc wobec innych, by żyć i przeżyć. Musiał zbudować wiele murów wokół swego[Author:j] --> serca i swoich emocji, aby się bronić. Jak mógłby żyć w uf­ności, jeśli nikt nie miał zaufania do niego? Jego serce ukryte było głęboko, za wszystkimi ruinami i barierami jego życia. Jakie straszne cierpienia zostały mu zadane. Jakie straszne cierpienia on zadał innym.

Jestem zachwycony niektórymi ludźmi przygniecionymi chorobą lub niepełnosprawnością, którzy potrafili przyjąć i zaakceptować stopniowo tę niepełnosprawność lub choro­bę, niekiedy bardzo ciężką. Kilka lat temu zostałem zapro­szony na spotkanie z ludźmi dotkniętymi niepełnosprawno­ścią fizyczną w Montrealu. Poproszono mnie, bym wygłosił konferencję, ale kiedy stanąłem przed nimi, nic nie mogłem powiedzieć. Poprosiłem ich, by raczej oni mówili. Każdy z nich wyraził wtedy swoją gorycz: „Zachorowałem na po­lio, kiedy miałem siedemnaście lat. Na początku moi przyja­ciele ze szkoły byli przy mnie, ale później skończyli szkołę. Stopniowo odwiedzali mnie coraz rzadziej. Teraz nie mam już przyjaciół. Czuję się odrzucony przez to społeczeństwo, które jest tak obojętne". Kolejno wyrażali w ten sposób swo­je cierpienia i gniew wobec społeczeństwa. W pewnym mo­mencie jednak odezwała się kobieta chora na polio: „Co mo­żemy zrobić, by ludzie tego społeczeństwa akceptowali nas. jeśli my nie akceptujemy ich postawy braku akceptacji wo­bec nas?" Cierpienie doprowadziło ją do bardzo pięknej mą­drości, zupełnie jakby była ona owocem z często przycina­nego drzewa. Kryła w sobie owoce akceptacji siebie same oraz miłości, która z niej promieniowała. Tymczasem nie wszyscy osiągają tę mądrość. Mogą nawet zamknąć sią w gniewie, buncie i w poczuciu bycia ofiarą. Czy to dlate­go, że nikt nigdy nie odkrył przed nimi ich wartości, że nik nigdy nie zaakceptował ich, razem z ich niepełnospraw­nością?[Author:j]

--> Siedemnastoletnia dziewczyna napisała do mnie długi list, w którym opowiedziała o swoim życiu w domu rodzinnym. Bardzo cierpiała, ponieważ miała wrażenie, że jej rodzice nigdy jej nie chcieli. Jakby jej istnienie było pomyłką. Jej rodzice czę­sto mówili dobrze ojej starszych braciach i siostrach, ale nigdy o niej. Potem poszła do szkoły, ale nie miała przyjaciół. „Czu­łam się tak, jakby żaden mężczyzna nie mógł mnie nigdy wy­brać". Była młodą kobietą cierpiącą na brak uczucia, bliską depresji. Pewnego dnia spacerowała po lesie. Usiadła pod drzewem. I „oto nagle — pisała — ogarnęło mnie uczucie bycia kochaną przez Boga". Doświadczenie to pozwoliło jej zaakceptować samą siebie. Jeśli była kochana przez Boga, mogła kochać siebie. Kochając siebie, mogła, być może, pozwolić innym, by ją kochali.

Tak wiele cierpień wynika z rozczarowań. Oczekuje się czegoś, co —jak się sądzi, przyniesie pewne szczęście, i tego się nie otrzymuje. Dostrzega się jedynie negatywną stronę tego, co się otrzymuje. Chorobę, dziecko dotknięte upośledzeniem. Rodzi się wtedy gniew i bunt. Mądrość ludzka polega wtedy na powrocie na ziemię, na niezamykaniu się w ideale, który chciało się osiągnąć, ale na przyjęciu rzeczywistości taką, jaka jest, na odkryciu w tej rzeczywistości mądrości i obecności Boga. Nie należy zwalczać rzeczywistości, trzeba z nią nego­cjować. Odkryć ziarno życia i ukryte w nim możliwości. Trze­ba oczywiście posiadać wizję przyszłości i nastawić się na nią, trzeba mieć program, być czujnym, odpowiedzialnym za przy­szłość, ale ta nadzieja i nastawienie powinny tkwić korzenia­mi w postawie akceptacji teraźniejszości. Taka jest mądrość buddyjska, ale również i chrześcijańska. Odkryć przesłanie Boga w chwili obecnej, być przyjacielem czasu i rzeczywistości.

Życie nie polega na wspomnieniach i tęsknocie za przeszło­ścią, ani też na złudnych marzeniach o przyszłości, oderwanych[Author:j] --> od tego, co rzeczywiste. Polega raczej na postawie ak­ceptacji rzeczywistości, w komunii z ziemią, wszechświatem, ludźmi, samym sobą — ono wytryska z tej rzeczywistości.

Kiedy byłem w Bangladeszu, przeżyłem pouczające do­świadczenie. Po konferencji wygłoszonej do grupy rodziców, przyjaciół i nauczycieli osób z upośledzeniem umysłowym, pewien człowiek wstał z miejsca. „Mam na imię Dominicue. Mam syna Vincenta, głęboko upośledzonego. Po przyjściu na świat był on pięknym dzieckiem, ale w wieku sześciu lat przeszedł chorobę z bardzo wysoką gorączką, która wywoła­ła u niego konwulsje. Jego mózg i system nerwowy zostały uszkodzone. Dziś, w wieku szesnastu lat, jest głęboko upo­śledzony umysłowo. Nie może ani mówić, ani chodzić, ani samodzielnie jeść. Jest całkowicie zależny od innych. Może komunikować się jedynie przez dotyk. Moja żona i ja bardzo cierpieliśmy. Modliliśmy się do Boga, aby uzdrowił naszego Vincenta. Bóg wysłuchał naszą modlitwę, ale nie tak, jak ocze­kiwaliśmy. Nie uzdrowił Vincenta, ale zmienił nasze serca. Dał mojej żonie i mnie radość i pokój z posiadania takiego syna".

Stać się samym sobą

Jakakolwiek jest droga naszego życia, a także kryzysy i urazy związane z procesem rozwoju: najważniejsze jest, aby każdy stawał się sobą. By nie był sparaliżowany strachem przed innymi lub tym, co oni o nim myślą albo też przez swoje psychologiczne potrzeby doznawania czułości czy sprawowa­nia władzy.

Niedawno odwiedził mnie pewien dziewiętnastoletni asys­tent ze wspólnoty Arki. Spytałem go: „Jak się czujesz we[Author:j] --> wspólnocie? — W porządku, ale to jest trudne", odpowie­dział. „Powiedz mi o tym, co dobre", powiedziałem. „Staję się sobą". Czyż nie jest to cel życia, by przez wszystkie etapy wzrostu stawać się sobą, pozwolić wynurzyć się spoza barier naszemu głębokiemu , ja"? Nie stać się tym, kim inni chcą, bym się stał, nie krzyczeć i nie wołać, by za wszelką ceną zwrócić na siebie uwagę. Nie stawać się kimś innym ani też nie wyrzekać się swego istnienia, ale stawać się sobą, poczy­nając od tego, kim się jest, od ziarenka życia w sobie samym, poczynając od własnej historii i własnego terytorium.

To wynurzanie się „ja", ta odmowa kompromisu ze świa­tem, który miażdży słabych, miażdży osobiste sumienie i własną świadomość, ta odmowa kompromisu ze złem i wszystkimi siłami kłamstwa i opresji jest szczególnie trud­na w życiu publicznym, ale także w szkole. Poncjusz Piłat wiedział, że Jezus był niewinny, ale nie odważył się go uwolnić ze strachu przed rewolucją, przed narażeniem się na gniew Cesarza i utratą stanowiska, zaszczytów i przywilejów, które pozwalały mu żyć. Kiedy sędziowie sprzedają swoje sumie­nie i duszę władzy politycznej tyranom, by zachować ich względy, ich głębokie ,ja" nie tylko nie może się wynurzyć, ale rozpływa się coraz bardziej w postawie strachu. Kiedy po­pełnia się niesprawiedliwość ze strachu, by nie stracić posady i zaszczytów, kiedy popełnia się kłamstwo ze strachu przed kon­fliktem lub odrzuceniem, kiedy akceptuje się łapówki i wyso­kie napiwki, wtedy to, ja" pogrąża się jeszcze bardziej w ciem­nościach bytu.

Presja otoczenia, nakłaniająca młodych ludzi do zażywa­nia narkotyków lub podporządkowania się obowiązującym trendom, jest często bardzo silna. Wyśmiewa tych, którzy sta­wiają opór. Trzeba być silnym, by powiedzieć „nie". Wtedy właśnie wynurza się na powierzchnię głębokie „ja". Podobnie[Author:j] --> nie jest łatwo opowiedzieć się za prawdą i sprawiedliwo­ścią w miejscu pracy lub w reżimach opartych na tyranii. Ale jeśli mówi się prawdę lub odsłania niesprawiedliwość, aby zdobyć zaszczyty i uznanie, wtedy ,ja" nie wynurza się naprawdę.

Głębokie uzdrowienie wewnętrzne człowieka dokonuje się za każdym razem, kiedy wybiera on prawdę i sprawiedliwość i idzie za wewnętrznym głosem swojego sumienia, nawet za cenę konfliktu czy ryzyka poniesienia straty i znalezienia się w samotności.

Wynurzenie się głębokiego „ja" nie daje wolności zwią­zanej z siłą i władzą. Nie jest to wolność, która daje moc sądzenia i potępiania innych, czucia się lepszym. Nie jest to wolność niezależności, która daje zdolność robienia wszyst­kiego, co się chce, nie jest to wolność zbawcy ani nawet pro­roka. Jest to wolność dająca wrażliwość i gotowość przyjęcia zranień, do współczucia, do słuchania i rozumienia cierpień drugiego. Jest to wolność, która uzdalnia do zajęcia własnego miejsca, a nie miejsca drugiego, w społeczeństwie, we wszech­świecie, by żyć w postawie komunii i współczucia oraz by dzielić się z innymi, obdarzać ich zaufaniem i wolnością. Jest to wolność poddania się prawdzie i sprawiedliwości, które wy­kraczają poza wymiar własnej osoby czy grupy i pozwalają żyć wartościami uniwersalnymi.

Wynurzenie się tego „ja" dokonuje się w pokorze: stop­niowo, powoli, poprzez cały szereg porażek, nawet poprzez błędy. Jest to wzrost powolny i piękny, obejmujący wszyst­kie etapy życia. Na tej drodze jest się powołanym do cierpli­wości, do znalezienia rytmu własnego wzrostu i zaufam; czasowi, pozwalając dokonywać się powoli wydarzeniom swojego życia, chorobie, kryzysom, lekturom, spotkaniom rozstaniom, okresom żałoby. Kiedy istnieje dobra wola i czujna[Author:j] --> uwaga, by trwać w prawdzie, wtedy wszystko sprzyja dobru osoby i jej wzrastaniu do dojrzałości w wymiarze ludzkim i duchowym.

Ludzkie wzrastanie ku głębszej tożsamości i większej otwartości wiąże się wtedy z wyłanianiem się naszego głę­bokiego „ja". Tego, być może, nie widać. To nie wiąże się z zaszczytami i nagrodami. Jest procesem wewnętrznym. Przy­należy do porządku miłości i wierności w miłości. Przynale­ży do porządku zaufania i komunii, które są darem dla dru­giego i przyjęciem drugiego. Ten wzrost w komunii dokonu­je się przede wszystkim u małych i pokornych (wielcy pod koniec swego życia także stają się mali i słabi). Wzrastanie człowieka zakłada z całą pewnością konieczność nabywania umiejętności i uczenia się, ale dokonuje się przede wszyst­kim przez dar i jest szkołą daru. Człowiek uczy się dawać, dawać swoje serce. A dar ostateczny, w którym wszystko znajduje swoje spełnienie, jest darem serca przyjmującym Boga — dawcę darów przyjmującego w swe ramiona czło­wieka, który znowu stał się małym dzieckiem.

Żyć w naszej nowoczesnej kulturze

Dokonaliśmy przejścia ze świata rządzonego przez moral­ność rodzinną i religijną do świata rządzonego przez sukces jednostki i rozwój osobisty, od zbyt zewnętrznie pojmowa­nego niekiedy sensu służenia innym, ojczyźnie czy Bogu, do szalonego i gwałtownego poszukiwania własnego dobrobytu i dobrego samopoczucia, od prymatu moralności do prymatu psychologii i ekonomii. Od moralności zamkniętej i często sztywnej, w wymiarze obyczajów przeszliśmy do totalnej[Author:j] --> wolności, w której wszystko jest dozwolone i wszystko rzu­cone na pożarcie. Społeczeństwo nazywane społeczeństwem komunikacji jest w rzeczywistości społeczeństwem łączno­ści i stymulacji, a nie społeczeństwem prawdziwych więzi. Telewizja, pomimo kilku doskonałych programów, wpro­wadza rzeczywiste zamieszanie w świecie wartości: co jest dobre, a co złe? Wszystko jest możliwe. Wybitny profesor medycyny oświadczył w gazetach, że w pracy zabijał dzieci urodzone przedwcześnie, dotknięte upośledzeniem. Listow­nie zaprotestowałem w imieniu życia: „Pan ma swoje prze­konania — odpowiedział mi. — Ja jeszcze poszukuję. Nie ośmielę się powiedzieć, że znam prawdę. Pan natomiast twierdzi, że ją Pan zna". Prawie tak samo zwrócił mi uwagę francuski pisarz, który pochwalał używanie pigułki antykon­cepcyjnej przez swoją córkę dotkniętą tryzomią 21, by mogła ona doświadczyć seksu. W obu sytuacjach kryło się w pod­tekście przesłanie: „Pan ma przekonania, jest Pan faszystą. Stara się Pan narzucić wszystkim swoje prawo". Czyż moral­ność nie jest przede wszystkim obroną praw osoby, a szcze­gólnie osoby słabszej w społeczeństwie, obroną prawa do życia, bycia u siebie, prawa do edukacji, troski, prawa do bycia kochanym?

Jeśli neguje się każdą moralność, następuje koniec praw­dziwej edukacji, koniec szacunku dla każdej osoby, nieza­leżnie od tego, jaka ona jest. Szeroko otwiera się drzwi każ­dej niesprawiedliwości. Świat staje się już jedynie dżunglą, gdzie każdy broni się i atakuje, jak potrafi.

Tymczasem, jedną z wartości naszego współczesnego spo­łeczeństwa jest to, że sprowadza wszystko do wymiaru jed­nostki: jej wolności, jej życia. Moralność rodzinna i religijna nosiła w sobie niebezpieczeństwa i pewne luki. Można byłe ukrywać się za ideą lub praktyką obowiązku czy powinność [Author:j] --> Można było zapomnieć, że ponad obowiązkiem jest wezwa­nie do pełni życia, życia miłością i komunią. Obowiązek może prowadzić nawet do pogardy wobec siebie samego i swojej niekwestionowanej wartości. Tymczasem aktualna sytuacja zmierza do doprowadzenia człowieka do stanu ubóstwa, ubó­stwa kulturalnego, intelektualnego, ubóstwa wiary. Wielu ludzi czuje przesyt obrazów lub przesyt informacji. Wszystko po­zostaje na poziomie powierzchowności. Większość ludzi nie ma czasu ani ochoty zgłębiania świata. Tak wielu ludzi uwi­kłanych jest w ciągły ruch umożliwiający im przeżycie chwi­li rozrywki, zaspokojenie najważniejszych potrzeb. Starają się mieć wszystko, i to natychmiast. Potrzeba im silnych wra­żeń, które dają im życie lub przynajmniej pozory życia. W takiej sytuacji trudno odnaleźć prawdziwe punkty odnie­sienia. Systemy wsparcia, które istniały kiedyś, już nie ist­nieją. Warunki życia tak bardzo się zmieniły, że nie jest już możliwy powrót wstecz. Ludzkość kontynuuje swój marsz, piękny, straszliwy i bolesny zarazem. A ponieważ uważam, że wszechświat i ludzkość są dobrze zaplanowane, że zawie­rają w sobie elementy równowagi i uzdrowienia, niewątpli­wie istnieje jeszcze jakaś trzecia droga, która zarysuje się, aby pomóc każdemu w odnalezieniu własnej równowagi, swego wewnętrznego pokoju. Ta nowa droga przywiedzie ludzi do odkrycia komunii jako więzi głębszej od każdego przejścio­wego doświadczenia: komunii, która jest trwaniem i stałością, przymierzem i wiernością: komunii, która jest światłem i życiem. I mam nadzieję, że tą nową drogą będzie odkrycie Boga ukrytego nie gdzieś daleko w niebiosach, do którego trzeba dążyć przez ascezę i obowiązek, ale Boga miłości ukrytego, jak małe dziecko, w samym środku materii, we­wnątrz ludzkiego cierpienia, pośród codziennego życia[Author:j] .

CZĘŚĆ V

ŚRODOWISKO i OTOCZENIE

CZŁOWIEKA

--> Wiele czasu potrzebowałem, by odkryć własną ziemię. Ziemię, w której mógłbym wzrastać w miłości, umacniać swoją tożsamość, żyć w pełni swoimi darami i płodnością oraz otwierać się na innych. Jednym słowem odkryć rolę i znacze­nie otoczenia w rozwoju człowieka.

W mojej rodzinie byłem dzieckiem szczęśliwym. Moje wspomnienia z okresu dzieciństwa są dobrymi wspomnienia­mi. Oczywiście, między piątką dzieci zdarzały się bójki i kłót­nie, ale łączyła nas także głęboka przyjaźń. Nasi rodzice za­pewnili nam poczucie bezpieczeństwa i nie przypominam sobie żadnego konfliktu między nimi.

W 1942 roku, w samym środku wojny, opuściłem rodzinę i Kanadę, by zaciągnąć się do angielskiej marynarki wojen­nej. Rzeczywiście, w tym czasie można było wstąpić do szkoły morskiej, kształcącej przyszłych oficerów, w wieku trzyna­stu lat. Szkołę tę ukończyłem w roku 1946, by zaraz potem rozpocząć służbę na okręcie wojennym. Angielska marynar­ka wojenna, podobnie jak marynarka francuska i kanadyjska, jest silną instytucją dającą mocne poczucie przynależności. Będąc marynarzami, czuliśmy się szczęśliwi. Kochaliśmy ten zawód i życie na pokładzie okrętów. Oficerów łączyła[Author:j] --> rzeczywista przyjaźń i braterstwo. Mundur, symbole, tradycje wytwarzały siłę ducha i ciała. Tymczasem życie osobiste ogra­niczone było do minimum. Otoczenie, w którym wzrastaliśmy, kształtowało w nas ducha odwagi, dobrze wykonanej pracy, lojalności, uczciwości i współpracy.

Opuściłem marynarkę w roku 1950, by iść za Jezusem. Od­kryłem nową rzeczywistość życia duchowego i otrzymałem wykształcenie filozoficzne i teologiczne. Żyłem wtedy we wspólnocie założonej przez ojca Thomasa Philippe'a, nieda­leko Paryża, bardziej jako samotnik niż członek wspólnoty. Czułem się szczęśliwy, odkrywając życie modlitwą i pracą intelektualną, które wiodłem w dość surowych warunkach. Ukrywałem się wtedy za postawą zewnętrznej i wewnętrznej siły, jaką ukształtowało we mnie życie w wojsku. Miałem tendencję do unikania kontaktów, by całkowicie poświęcać się życiu duchowemu.

Dopiero w 1964 roku, zakładając wspólnotę Arki, odkry­łem, czym naprawdę jest wspólnota i życie wspólnotowe. Na początku, jako założyciel i odpowiedzialny, żyłem trochę na zewnątrz wspólnoty. Wraz z upływem lat, zacząłem odkry­wać głęboki sens życia wspólnotowego i, powiedziałbym. niezbędność głębokiego sensu tego życia dla wzrostu i rozwoju człowieka.

Arka jest wspólnotą różniącą się od wspólnot religijnych Nie jesteśmy też profesjonalną placówką, specjalizującą się w fachowej opiece czy terapii dla osób z upośledzeniem. Przypominamy raczej wielką rodzinę zbudowaną na wspólnymi duchu. Jesteśmy ze sobą związani rzeczywistymi więzami braterstwa.

Było dla mnie oczywiste, że najbardziej podstawową po­trzebą Raphaela i Philippe'a nie było w pierwszej kolejności samodzielne życie w całkowitej autonomii. Było to niemożliwe[Author:j] --> ze względu na ich upośledzenie. Ich największym pra­gnieniem było móc w pełni uczestniczyć w życiu nowej ro­dziny, wspólnoty i maksymalnie rozwinąć swój potencjał ludzki i duchowy w duchu wolności i otwartości. Potrzebo­wali kogoś, kto zaangażuje się we wspólne życie z nimi dla nich samych, z własnego wyboru i na całe życie, bez rekom­pensaty finansowej, bezinteresownie, z miłością. Żyjąc w ten sposób, odkryłem, że odpowiadało to także i mojej, bardzo ludzkiej potrzebie, wtedy jeszcze głęboko ukrytej.

Przez pierwsze lata życia w Arce odwiedzałem w wielu krajach ośrodki i instytucje, które zajmowały się osobami z upośledzeniem umysłowym. Odczuwałem potrzebę pozna­nia tego, co działo się gdzie indziej. W krajach skandynaw­skich spotkałem ludzi z upośledzeniem umysłowym, żyjących w swoich indywidualnych pokojach lub apartamentach, z wła­snym telewizorem i butelkami piwa! Przedstawiono mi to jako szczyt normalizacji i integracji. Oczywiście mieli lepsze wa­runki niż w wielkich ośrodkach lub szpitalach psychiatrycz­nych, które zwiedzałem we Francji, a mimo to wyglądali na smutnych i zamkniętych w sobie.

Kiedy człowiek jest sam, chowa się i zamyka za murami swojej psychiki, przestaje się komunikować, życie przestaje w nim płynąć. Wszyscy potrzebujemy przyjaciół. Dają nam oni poczucie bezpieczeństwa, wzajemnie się wspieramy. Można się z nimi dzielić i zaryzykować wspólne życie.

Powiedziano mi, że w Paryżu czterdzieści procent populacji żyje samotnie. Zatem wszystkie te osoby zmuszone są w jakiś sposób do obrony samych siebie. Muszą się bronić przed tymi wrogimi siłami, które istnieją w społeczeństwie. W roku 1980 pewna amerykańska socjolog wymyśliła okre­ślenie cocooning na opisanie tej potrzeby samoobrony. Dziś obserwuje ona nową eskalację strachu. Nie chodzi już[Author:j] --> to, by się chronić, ale by opierać się agresji. Uważa ona, że mieszkańcy wielkich miast wkrótce „okopią się" w swoich domach. W istocie ludzie muszą rozwijać swoją skłonność do agresji w pracy, która często postrzegana i wykonywana jest w duchu rywalizacji. Trzeba okazać się bardziej zdolnym i kompetentnym niż inni, aby móc awansować i otrzymywać lepszą pensję. Zmęczeni walką, metrem, pociągami, ludzie mają niewiele sił, które mogliby poświęcić na przeżywanie więzi i wspólnoty z innymi ludźmi. Starają się znaleźć rozrywkę, oglądając telewizję — tę ostateczną formułę samotności — co tylko pogłębia ich życiową samotność, trudności we wzajem­nej komunikacji i nawiązywaniu więzi, a z pewnością także trudności we własnym wzrastaniu i otwieraniu się na innych.

Żyjąc w Arce, stopniowo odkryłem wspólnotę ludzką i ro­dzinną jako najistotniejszy pomost między jednostką i społe­czeństwem, jako miejsce, w którym każdy może stać się tym. Kim jest i sprawić, by upadły bariery chroniące jego wrażli­wość, i otworzyć się na innych, zwłaszcza na różniących się od niego. Wspólnota i rodzina są ziemią, której potrzebuje każdy, by żyć i wzrastać jako osoba ludzka.

Osoba i społeczeństwo

Społeczeństwo współczesne jest organizacją bardzo zło­żoną. Żeby włączyć się w nie aktywnie, potrzebne są wy­kształcenie i kompetencja. Pozwalają one na otrzymanie pracy i pensji. Dzięki nim można mieć życie osobiste i ro­dzinne, rozrywki, przyjaciół. Jak mówiliśmy wcześniej, życic w społeczeństwie rządzi się najczęściej zasadą rywalizacji. Silni i kompetentni wygrywają i znajdują się na szczycie[Author:j] --> hierarchii społecznej. Słabi przegrywają i potrzebują pomo­cy, znajdując się na samym dole tej hierarchii. Każdy w mniejszym lub większym stopniu próbuje wspinać się po szczeblach drabiny społecznej, by mieć więcej przywilejów i pieniędzy, a ci, którzy wspinać się nie mogą, mają skłon­ność do pogrążania się w zniechęceniu.

Wspólnoty naturalne, różnorodne wspólnoty międzyludz­kie, zostały w naszym bogatym i współczesnym społeczeń­stwie osłabione. Wpływ mediów wystawiających na scenę nowe i silne doświadczenia i doznania, duch rywalizacji, in­dywidualne potrzeby sukcesu i zdobycia pieniędzy, filozofia wolności osobistej oraz utrata wartości moralnych i religij­nych przyczyniły się do tego osłabienia.

W swojej książce Les Exclus Rene Lenoir opowiada o ma­łych dzieciach indiańskich w Kanadzie, o tubylcach. Dziec­ku, które jako pierwsze z grupy odpowie na pytanie: „Jakie miasto jest stolicą Francji?", obiecano nagrodę. Dzieci nara­dzały się wspólnie, a potem odpowiedziały jednym głosem: „Paryż". Dlaczego tak? Wiedziały, że jest tylko jedna szansa na dwadzieścia, by wygrać nagrodę. Ale to nie wszystko. Wie­działy też, że ten, kto wygra, straci wspólnotę, straci solidar­ność, stanie się kimś postawionym wyżej. Opuści grupę.

W naszych bogatszych krajach wielu wygrało nagrody, ale straciło także wspólnotę i solidarność. W krajach uboższych, ludzie nie odnieśli sukcesów, ale często zachowali poczucie solidarności.

Życie osobiste w społeczeństwie realizuje się poprzez życie z przyjaciółmi. W ich obecności można się odprężyć, zdjąć z twarzy maskę, być samym sobą. Można robić to, co się chce i nie jest się zmuszonym do zachowania dyscypliny. Ale przy­jaźń zakłada także zaangażowanie. Oczywiście może ona po­zostać powierzchowna, bez wzajemnej odpowiedzialności,[Author:j] --> kiedy drugi przestaje być interesujący lub nie wnosi nic no­wego. Idzie się dalej, zostawiając go samego. Tymczasem prawdziwy przyjaciel czuje się odpowiedzialny za swojego przyjaciela, zarówno w okresach dobrych, jak i złych, w suk­cesach i w porażkach, w strapieniu i w upokorzeniu. Wtedy mamy do czynienia z postawą zaangażowania. Jest ono począt­kiem wspólnego życia. Przyjaźń bez zaangażowania nie jest prawdziwą przyjaźnią.

Każdy człowiek potrzebuje przyjaciół. Raphael i Philippe, jak my wszyscy, potrzebowali prawdziwych przyjaciół, którzy pozostaną przy nich, bez względu na ich upośledzenie, i po­dejmą się być z nimi w przyszłości. Rodzina i wspólnota ludz­ka są miejscami uprzywilejowanymi, gdzie ludzie decydują się żyć wspólnie, dzielić się sobą i wzajemnie się wspierać. Są miejscem osobistego kontaktu na poziomie serca i miłości, gdzie człowiek staje się wrażliwy na innych i gdzie wzajemnie wy­mienia się życiowe wartości i doświadczenia. Istnieją szkoły i instytucje kształcące głowę i intelekt. Wspólnota i rodzina są szkołami serca, miłości i wierności, szkołami uczącymi otwar­tości na innych, na przebaczenie i uniwersalną miłość.

Jestem dziś szczególnie wrażliwy na cierpienia tych męż­czyzn i kobiet, których małżeństwo uległo rozpadowi, pocią­gając za sobą zranienie serca. Mogą oni utracić zaufanie do siebie samych, do swojej zdolności życia w więzi z innymi. Czasem zbyt szybko rzucają się w nowy związek, ponieważ czują się niezdolni do życia w samotności. Osoby te czują potrzebę posiadania przyjaciół, czasem osoby właściwie towa­rzyszącej, która będzie szła razem z nimi, by pomóc im po­nownie odczytać własną przeszłość i odzyskać wiarę w siebie W ten sposób, stopniowo, ich rany goją się, a osoby te odnaj­dują zdolność do życia w więzi pozytywnej i nastawionej na miłość, która będzie źródłem życia dla nich i dla innych[Author:j] .

--> Niebezpieczeństwo: grupa przyjaciół, rodzina i wspólnota skupione na sobie

Przyjaciele mogą skupić się na sobie samych. Schlebiają sobie i wzajemnie się wspierają. Mogą pielęgnować w sobie poczucie wyższości, pewną pogardę wobec innych. Ale przy­jaźń może być także miejscem wzajemnego wspierania się i zachęcania do otwarcia na innych, do podjęcia ryzyka miło­ści i walki o sprawiedliwość.

W ten sposób rodzina może otworzyć serca jednych na dru­gich, może przygotować dzieci do zaangażowania w życie społeczne i życia zgodnego z wartościami i cnotami społecz­nymi, albo stać się miejscem zamknięcia, w którym człowiek przyjmuje postawę obronną. Zazdrośnie strzeże wtedy swo­jego dziedzictwa i ziemi. Czy nie dzieje się tak w niektórych krajach Azji i Ameryki Południowej, w których dziesięć pro­cent populacji posiada siedemdziesiąt procent ziemi? Oczy­wiście, w takiej sytuacji zamożna rodzina może uczynić wie­le dobrego dla biednych w sposób paternalistyczny, zajmując się nimi, kiedy są chorzy lub w nagłej potrzebie, ale nie robi nic, by dzielić się swoją ziemią i bogactwami i by zmienić tę niesprawiedliwą sytuację. Rodzina nie zawsze przygotowuje swoich członków do spełniania funkcji społecznych i praw­dziwego otwarcia na osoby, którym gorzej się powodzi. Zro­zumiała jest zatem reakcja strony przeciwnej, która stara się rozbić rodzinę.

Istnieją też wspólnoty skupione na sobie samych, wokół swojej prawdy. Przyjmują one postawę elitarną. Skrajnym przejawem tej postawy są sekty. Bardzo ważne jest, by od­różniać prawdziwą wspólnotę od sekty. W Arce jest to dla nas ważne, tym bardziej, że niekiedy jesteśmy utożsamiani[Author:j] --> z sektą. Sekta jest ściśle zamknięta, jej członkowie, często osoby słabe i pozbawione poczucia bezpieczeństwa, sprze­dają swoją wolność i osobiste sumienie za świadomość i su­mienie kolektywne, ukształtowane przez ojca, matkę, wszech­potężnego guru, często uznawanego za posłanego przez Boga. Aby uniemożliwić im kontakt z tymi, którzy myślą inaczej, karmieni są strachem i przesądami. Dla członków sekty świat dzieli się na dobrych i złych, zbawionych czy oświeconych i potępionych. Obie te kategorie dzieli szeroki mur: nie jest możliwy żaden otwarty kontakt lub spotkanie, chyba że jego celem jest pozyskanie nowych adeptów. Nie jest możliwa żad­na krytyka skierowana pod adresem własnej grupy. Osoby za­mknięte w sekcie przeżyły doświadczenie własnej słabości i swoich ciemności, potrzebują zatem odnalezienia nowego porządku i chcą go narzucić innym. Istnieje pewne podobień­stwo między niektórymi formami faszyzmu i reżimów dyk­tatorskich a sektami. Trzeba za wszelką cenę uniemożliwić realizację wyłącznej wolności osobistej, jest ona z koniecz­ności czymś złym i prowadzi do anarchii i chaosu.

Muszę przyznać, że na początku życia w Arce wcale nie zwracałem uwagi na sąsiadów i ludzi z miasteczka, zajmo­wałem się swoimi sprawami i realizowałem własny plan, zwią­zany z przyjęciem Raphaela i Philippe'a. Byliśmy skupieni na sobie samych. Być może w czasie powstawania wspólno­ta potrzebuje takiego zamknięcia. Powoli jednak poznawa­łem znaczenie otwartości na sąsiadów, poszukiwania dialo­gu z nimi, a nie skupianie się na sobie samym.

W odróżnieniu od sekty, życie wspólnotowe ukierunko­wane jest na osoby, na ich dorastanie do wewnętrznej dojrza­łości i wolności, tak by każdy z własnej woli mógł podjąć się odpowiedzialności. Jeśli władza sprawowana we wspólnocie jest na początku dominująca i narzucająca, jest ona zobowiązana[Author:j] --> do tego, by z czasem stać się władzą pomagającą każ­demu wzrastać, stawać się sobą. Prawdziwa wspólnota jest otwarta także na dawanie życia innym, osobom odwiedzają­cym, przyjaciołom, innym osobom różniącym się od niej. Jest ona wezwana do włączania się w życie dzielnicy, gminy, po­wiatu czy regionu. Ale by dawać życie innym, sama wspól­nota musi być pełna życia.

Czy w naszej epoce, w której tradycyjne wspólnoty —jak rodzina, miasteczko, parafia — podupadają, a nawet mogą zniknąć, z bardzo wielu powodów, w epoce, w której jest coraz więcej ludzi samotnych, nie trzeba wspierać inicjatyw i miejsc dających poczucie przynależności? Jeśli nie będzie tego łącz­nika, pomostu między osobą i społeczeństwem, jeśli nie bę­dzie tych szkół serca, ludziom będzie coraz trudniej osiągnąć swą osobową dojrzałość.

Arka chce być jak najbardziej kompetentną, powiedział­bym profesjonalną instytucją, jeśli chodzi o terapię i sposób pomagania osobom z upośledzeniem w znalezieniu ludzkiej równowagi i w rozwijaniu całego swojego potencjału, a rów­nocześnie chce być wspólnotą, to znaczy miejscem, w któ­rym wszyscy jej członkowie — osoby z upośledzeniem i asy­stenci — związani są przyjaźnią i żyją w duchu komunii. Czy jest to możliwe? Zazwyczaj takie instytucje czy placówki żyją według pewnego porządku: osoby odpowiedzialne, wyższe rangą mają wyższe zarobki; istnieją zbiorowe umowy okrę­cające zakres odpowiedzialności, przywileje i wysokość za­robków. Każdy jest chroniony przez prawo pracy i związki zawodowe. To wszystko jest dobre i użyteczne, ale nie sprzyja życiu wspólnotowemu jako takiemu, a zwłaszcza trwałym więziom między osobami.

Arka, głosząc wizję wspólnotową, zmuszona była znaleźć inny sposób zarządzania płacami. Każdy otrzymuje takie samo[Author:j] --> wynagrodzenie, z wyjątkiem osób mających rodzinę i wynaj­mujących lub budujących swoje miejsce zamieszkania. Tak­że i odpowiedzialni za wspólnotę nominowani sa na czas okre­ślony, z reguły na cztery lata. Po czym mogą być wezwani do pracy w większej bliskości osób z upośledzeniem. W tym wszystkim jest logika, dobrowolnie zaakceptowana przez wszystkich. Zgodnie z wizją Arki czymś bardziej ludzkim jest praca w bliskości z osobami słabymi i życie z nimi w komu­nii, niż praca w strukturach, szerszy zakres odpowiedzialno­ści i większe zarobki. Każdy jest powołany, aby służyć ciału wspólnotowemu zgodnie ze swoimi zdolnościami i możliwo­ściami. Każdy dobrowolnie wybiera wspólnotę z wszystkimi przywilejami i wyrzeczeniami, jakie wybór ten za sobą po­ciąga, a nie życie w instytucji zhierarchizowanej, z wszystki­mi jej korzyściami i niedogodnościami.

Czy Arka może być modelem w tej dziedzinie? Czy moż­na wyobrazić sobie przedsiębiorstwa zarządzane według modelu wspólnotowego? Czy zawsze konieczna jest hierar­chia zarobków, która oddziela kadry od robotników, to, co intelektualne, od tego, co manualne? Czy możliwe jest stworzenie ciała społecznego?

Wspólnota ludzka: spotkania interpersonalne

Jak już powiedzieliśmy, komunia jest fundamentem psy­chologii człowieka. Jednak tak często, z powodów które już przytaczaliśmy, strach zajmuje miejsce zaufania. „Piekl : inni", mówił Sartre. Drugi może mnie zjeść, kontrolować muc i mnie posiadać, muszę zatem podjąć walkę, dzięki które ja go zjem, będę go kontrolował i posiadał, albo też pozostanę[Author:j] --> w ukryciu, zalękniony, smutny, przekonany, że nie jestem wart miłości, stanę się ofiarą, pozwolę się pożreć. Podążać ku otwartości, komunii i zaufaniu z jednej strony lub kroczyć ku zamknięciu i strachowi przed drugim. Społeczeństwo na­prawdę ludzkie ma sprzyjać postawie otwartości. Społeczeń­stwo nie może być ludzkie, jeśli wszyscy boją się siebie na­wzajem.

Kiedy mówię w tej książce o wspólnocie, mówię o każ­dym stowarzyszeniu ludzi, które ma nie tylko jakiś cel do zre­alizowania, tak jak w przedsiębiorstwie, w armii czy ekipie sportowej, ale w którym dąży się do spotkania na poziomie osobowym, gdzie zaistnieją i narodzą się dialog, braterstwo i prawdziwa troska o innych. Członkowie nie są razem tylko po to, by grupa była silna, potężna i mogła zdobyć kawałek terenu w naszym rywalizującym społeczeństwie, ale są razem, mając do siebie zaufanie, pomagając drugiemu człowiekowi stać się w pełni sobą.

Obowiązkiem społeczeństwa jest wspomaganie takich ini­cjatyw i stowarzyszeń, jak również wspieranie przyjaźni i wier­ności w rodzinie. W krajach Europy Wschodniej, szczegól­nie w byłym ZSRR, obywatele bardzo cierpieli z powodu re­żimu, który za wszelką cenę dążył do zdławienia różnych form stowarzyszeń, aktywności obywatelskiej, do rozbicia zaufa­nia między ludźmi. Dzielić, by lepiej rządzić i kontrolować. Dziś widzę, jak bardzo trudno jest ludziom w tych krajach zaufać sobie nawzajem. Potrzeba im czasu, by po wielu la­rach represji otworzyć się na innych.

Brak zaufania powszechny jest jednak nie tylko w krajach Europy Wschodniej. Jak bardzo szybko, nawet w naszych wspólnotach Arki, można podzielić członków na tych, do Których mamy całkowite zaufanie, i tych, do których mamy mniejsze zaufanie. W podobny sposób można rozwijać umiejętności[Author:j] --> i podnosić wydajność kosztem rzeczywistego spo­tkania i przyjaźni między osobami.

Istnieje wiele form wspólnot ludzkich sytuujących się na różnych poziomach zaangażowania. Istotne, jak powiedzieli­śmy, są dwie rzeczy: spotkanie serc, troska osobista o każde­go oraz cel, wokół którego osoby się spotykają. Ludzie gra­jący w kule, nauczyciele i nauczycielki, ekipa lekarzy, osoby pracujące w tym samym przedsiębiorstwie, ci, którzy spoty­kają się, by walczyć przeciwko torturom lub by pracować na rzecz pokoju, na rzecz właściwie rozumianej ekologii oraz wiele innych towarzystw i stowarzyszeń, może stopniowo przybierać formę wspólnoty, w której najbardziej liczą się spotkania osób i wzajemne zaangażowanie. W ten sam spo­sób grupa modlitewna, stowarzyszenie pomocy osobom bez­domnym, grupy spotykające się, by czytać Biblię, grupy for­macji duchowej, mogą stopniowo stawać się wspólnotą lub. wręcz przeciwnie, oddalać się od niej, jeśli tylko żyć będą troską o cel, dla którego stowarzyszenie czy grupa istnieje.

W tych wspólnotach różnego typu przełamuje się samot­ność ludzi. Ludzie nie muszą już niczego udowadniać. Mają prawo być sobą i ich system obronny może przestać działa: Mogą otworzyć się jedni na drugich w postawie komunii. Łą­czy ich wzajemna więź.

Stowarzyszenia te stają się jeszcze bardziej wspólnota:: kiedy nie zamykają się w poczuciu własnej wyższości, kiedy otwierają się na innych, nikogo nie wykluczając, kiedy uświa­damiają sobie swoją misję ofiarowywania życia innym, a p: : de wszystkim osobom samotnym i potrzebującym, kiedy współpracują z innymi wspólnotami i stowarzyszeniami dla dobra każdego człowieka w społeczeństwie.

Oczywiście, wspólnoty takie jak Arka, gdzie żyjemy ra­zem pod jednym dachem, zasługują w sposób szczególny na[Author:j] --> miano wspólnoty. Są one jednak wyjątkiem w naszym społe­czeństwie, wyjątkiem, skupiającym powołane osoby, które są świadkami miłości ukrytej w sercu osób słabych, a co za tym idzie, wartości każdej osoby ludzkiej. Prawdą jest, że życie wspólnotowe na dłuższą metę może być nie do zniesienia dla niektórych osób nie znajdujących tam wystarczającej prze­strzeni osobistej. Można przynależeć do wspólnoty, nie miesz­kając cały czas razem.

Wiara i Światło ma misję wspierania powstawania i po­głębiania wspólnot o bardzo lekkiej strukturze, wspólnot wsparcia. Około trzydziestu osób z upośledzeniem umysło­wym, ich rodziców i przyjaciół spotyka się raz lub dwa razy na miesiąc oraz w innym czasie, na przykład podczas waka­cji. Wspólnoty te są miejscem komunii, dzielenia się, świę­towania i modlitwy. Sam mogę zaświadczyć o radykalnej prze­mianie, jaką przyniosły one swoim członkom. Dla wielu z nich były miejscem wewnętrznego uzdrowienia i wzrostu w człowieczeństwie.

Rodzina, pierwsza ze wszystkich wspólnot, jest najbardziej rozpowszechnioną i najbardziej znaną: mężczyzna i kobieta angażują się wobec siebie i swoich dzieci. Tutaj także obec­ne są dwa elementy właściwe każdej wspólnocie: spotkanie serc wokół celu, jakim jest wspólne życie. Jeśli małżeństwo zbudowane jest jedynie na intymnym pragnieniu przełama­nia samotności, a nie na pewnym ideale dzielenia życia i wspólnych wartości, wtedy jest ono zagrożone.

Właściwością wspólnoty, bez względu na jej rodzaj, jest stopniowe stawanie się ciałem. Nie jest ona strukturą hierar­chiczną, w której silni znajdują się na górze, a słabi i bezuży­teczni na dole. Nie jest powierzchowną przyjaźnią bez odpo­wiedzialności. We wspólnocie każdy, zarówno słaby, jak i silny, ma swoje miejsce. Każdy ma swój dar i nikt nie jest[Author:j] --> lepszy od drugiego. Analogia z ciałem, dostrzeżona przez świętego Pawła w celu opisania wspólnoty, jest bardzo traf­na. W ciele ludzkim, mówi święty Paweł, znajduje się wiele członków, każdy jest ważny, „a te, które uważamy za mało godne szacunku, tym większym obdarzamy poszanowaniem". Wszystkie części są ze sobą połączone. Wzajemnie do siebie należą. Jest wśród nich odpowiedzialność i wzajemne zaan­gażowanie.

Radości i bóle dzielonego życia

Istnieje radość z przełamania osamotnienia, wyzwolenia się z lęków związanych z własnymi słabościami i ubóstwem. Miłość, przyjaźń i braterstwo należą do największych ludz­kich skarbów. Ta radość jest na pewno wielka w chwili zało­żenia rodziny, w chwili ślubu. To uświadomienie sobie, że jest się wybranym przez drugiego nie ze względu na umiejęt­ność działania, ale ze względu na to, kim jest się w głębi swego jestestwa, i to wybranym na całe życie! To radość ze wza­jemnej bliskości, szczęście wyniesienia, miłości, płodność: oraz zaspokojenia głębokich potrzeb bezpieczeństwa i okre­ślenia pozycji społecznej. Zaślubiny są znakiem ludzkiego szczęścia.

Jednocześnie ta pierwsza wspólnota ludzka, zwłaszcza w naszej epoce, jest tak bardzo krucha! Kontekst społeczny, fakt, że oboje małżonków pracuje w dużym stresie, ewolucja ich natury i psychiki, niesprzyjająca atmosfera i brak wspar­cia dla małżeństw — czynią ich wspólne życie niekiedy bardzo trudnym. Po pewnym czasie ujawniają się różnice, drugi człowiek nie jest już taki, jak się myślało[Author:j] .

--> To samo dotyczy wspólnoty. Od zewnątrz wspólnota może wyglądać bardzo pięknie: istnieje w niej głęboka jedność mię­dzy ludźmi, współpraca i wzajemne wsparcie. Ale kiedy jest się w środku, szybko widzi się wszystkie wady innych! Na początku się ich idealizuje, potem kiedy jest się blisko i wi­dzi się tylko to, co negatywne, nie zostawia się na nich su­chej nitki. Aby dotrzeć wreszcie do osób takich, jakimi one są: ani aniołami, ani demonami, ale osobami ludzkimi, pięk­nymi, choć zranionymi, mieszaniną światła i ciemności, trze­ba przejść przez te wszystkie etapy. Razem z tymi osobami angażujemy się, by wzrastać w człowieczeństwie i stawać się.

Wdaje mi się, że zawsze istnieje pewne niebezpieczeństwo towarzyszące nawiązywaniu przelotnych i powierzchownych więzi międzyludzkich. Korzysta się z innych osób, są intere­sujące, czarujące, zabawne, inteligentne, wnoszą ze sobą życie i służą różnorodną pomocą. Ale stopniowo to, co nowe, gi­nie, ludzie zaczynają pokazywać inne cechy swojego charak­teru, ujawniają swoją zaborczość, agresję lub skłonność do depresji, które ranią i mogą sprawić ból lub budzić lęk. Kie­dy więź staje się trudna, istnieje ryzyko porzucenia drugiego, chyba że istnieją wzajemne zaangażowanie i odpowiedzial­ność. Tym właśnie jest wspólnota.

Wybieramy przyjaciół, ale nie wybieramy braci i sióstr. Podobnie jest też we wspólnocie: bracia i siostry są nam dani. W tym właśnie tkwią wszystkie trudności życia wspólnoto­wego, gdyż niektórzy jej członkowie nas pociągają, są sym­patyczni, myślimy w podobny sposób, mamy podobną wraż­liwość i wizję świata. Inni budzą wstręt, są antypatyczni. Mają inne sposoby działania, postawy, charaktery, poczucie humoru, spojrzenie na życie, także na życie wspólnotowe. Ranią nas i budzą w nas lęki. Ich obecność przygniata nas, przeszka­dzają nam postawy, jakie przyjmują[Author:j] .

--> W Ewangelii św. Łukasza jest mowa o dwóch siostrach: Marcie i Marii. Pierwsza jest zorganizowana, silna, dominu­je. Druga, młodsza, jest uczuciowa, niezwykle wrażliwa, otwarta na więzi z innymi. Te dwie kobiety mogą zatem się wzajemnie ranić i budzić w sobie lęk albo wzajemnie się uzupełniać, uzna­jąc dar drugiej siostry. W życiu wspólnotowym trzeba doko­nać przejścia od postawy postrzegania drugiego i drugich jako rywali, od poczucia zagrożenia, od zazdrości i strachu, do postawy widzenia innych jako członków tego samego ciała, innych od siebie, ale ważnych i niezbędnych, aby ciało mogło żyć. Inność nie budzi już wtedy strachu.

Życie wspólne z innymi staje się prawdziwą szkołą wzra­stania w miłości, jest objawieniem inności, która przeszka­dza i boli, jest objawieniem ukrytych we wnętrzu zranień i ciemności, belki we własnym oku, skłonności do sądzenia i odrzucania innych, własnych trudności w słuchaniu i akcep­towaniu innych. Trudności te mogą sprawić, że osoby będą uciekać od wspólnoty, mogą prowadzić do odcięcia się oc tych, którzy są niewygodni, do zaniknięcia się w sobie i odmo­wy porozumienia z innymi, do oskarżania i potępiania in­nych lub, przeciwnie, mogą prowadzić do pracy nad sobą w celu zwalczania własnego egoizmu i własnej potrzeby by­cia w centrum, do otwartości na innych, do zrozumienia i służby. W ten oto sposób wspólne życie staje się szkoła miłości i źródłem uzdrowienia. Siłą napędową prawdziwe wspólnoty jest jedność, która pochodzi od wewnątrz, z życia i wzajemnej ufności, a nie z zewnątrz, ze strachu. Jed­ność istnieje dlatego, że każdy obdarzony jest szacunkiem i znajduje swoje miejsce, że nie ma rywalizacji. Taka wspól­nota, zjednoczona siłą duchową, promieniuje na innych i jest na nich otwarta. Nie jest wspólnotą elitarną i zazdrośni o władzę. Pragnie ona po prostu wypełnić swoją misję wraz[Author:j] --> z innymi wspólnotami, by być zaczynem pokoju w podzie­lonym świecie.

Dokonać przejścia

Wejście do wspólnoty nigdy nie jest łatwe. Wiąże się ono z dokonaniem prawdziwego wyrzeczenia. Dla tych, którzy się żenią lub wychodzą za mąż, konieczne jest, by przygotowali się do poświęcenia swojej osobistej wolności. Często przy­gotowanie to przebiega źle. Radość z zaślubin, z przełamania samotności, znalezienia wreszcie towarzysza lub towarzyszki życia, radość z bycia wybranym jest tak duża, że zapomina się o tym, co się traci: przestrzeń swojej prywatności, cząstkę swojej osobistej wolności. Wejście do ciała, jakie stanowi rodzina czy wspólnota jest prawdziwą zmianą. W życiu wspólnotowym ist­nieją precyzyjnie określone wymagania, nie podejmuje się de­cyzji samemu, mają miejsce zebrania, spotkania, różne formy wspólnej refleksji. Istnieją wymagania związane z konieczno­ścią słuchania innych, a wymagania te stają się jeszcze więk­sze, kiedy inne osoby staną się słabsze, zachorują, wpadną w de­presję. Miodowy miesiąc może przemienić się w burzę!

Są osoby, które zakładają rodzinę łub angażują się w inne formy wspólnoty po prostu po to, by uciec przed swoimi wła­snymi problemami. Niekiedy małżeństwo angażuje się we wspólnotę, by uciec przed swoimi problemami małżeńskimi. Kiedy odkryją, że wspólnota nie rozwiązuje ich problemów, mogą oskarżać wspólnotę i stać się dla niej problemem. Wspólnota i małżeństwo nie są odpowiedzią na wszystkie problemy. Są to miejsca uzdrowienia i rozwoju, ale wymaga to niekiedy dobrego towarzyszenia, dobrego przewodnika[Author:j] --> duchowego, a niekiedy nawet pomocy psychologicznej, by uniknąć wielu nieszczęść i by przejście od ideału i utopii do rzeczywistości, rzeczywistości innych ludzi, wspólnoty i sie­bie samego mogło dokonać się harmonijnie.

Jednak wspólnota, z wszystkimi swoimi radościami i bó­lami, nie jest ostatecznym celem życia. Każdy umiera sam. Musi opuścić wspólnotę. A niekiedy wspólnoty ludzkie ule­gają jakby sklerozie, zamykają się. Mogą stać się miejscami, w których ludzie się wzajemnie chronią, gdzie ukrywa się przed sobą swą przeciętność i gdzie dąży się do wzbogace­nia. Nie są już one miejscem życia, lecz śmierci. Każdy wy­maga, by wspólnota zajmowała się nim, ale nikt nie chce zajmować się drugim! Przejście od postawy: wspólnota dla siebie do daru z siebie dla wspólnoty nigdy nie dokonuje się raz na zawsze i trzeba je ponawiać każdego dnia. Wspólnota nie jest jak piękna odpowiedź na wszystkie ludzkie nieszczę­ścia, zawsze pozostaje wezwaniem. Każda osoba, każdego dnia wezwana jest do tego, by wzrastać i podejmować nowe wyrzeczenia, by dążyć do pełniejszego ofiarowania się. I cza­sem trzeba umieć opuścić wspólnotę, zaakceptować nawet odrzucenie przez nią, jeśli jest to konieczne dla życia w praw­dzie. Teolog Bonhoefer (zamordowany przez nazistów) mówi, że Jezus, wielki założyciel wspólnoty, umarł samotnie, poza swoją wspólnotą, otoczony kilkoma najbliższymi przyjaciółmi..

Przyjęcie inności

Powiedziałbym, że rodzina jest szkołą serca, szkołą miło­ści, w której człowiek uczy się, niekiedy poprzez strach i niepokój, przyjmować inność. Dziś istnieje tendencja do zacierania[Author:j] --> różnic: wszyscy są do siebie podobni. Jest to praw­dziwe i zarazem nie jest prawdziwe. Osoby z upośledzeniem umysłowym, zwłaszcza z upośledzeniem głębokim, bardzo się różnią, nawet jeśli pod innymi względami przypominają każ­dą inną osobę ludzką. Jednak ich sposób rozumienia, komu­nikowania się i kochania jest zupełnie inny. Podobnie też męż­czyzna i kobieta różnią się od siebie pod względem swoich potrzeb uczuciowych, swojego podejścia do rzeczywistości czy sposobu sprawowania władzy.

To przede wszystkim w Arce odkryłem wzajemne uzu­pełnianie się mężczyzn i kobiet. Kiedy byłem odpowiedzial­ny za wspólnotę, zawsze miałem obok siebie osobę wspó­łodpowiedzialną, którą była kobieta. W innych wspólnotach, gdzie odpowiedzialną jest kobieta, pożytecznym wydaje nam się, by współodpowiedzialnym był mężczyzna, ponieważ wzajemnie się dopełniają. Mężczyzna potrzebuje kobiety i kobieta potrzebuje mężczyzny. Jest to oczywiście uogól­nienie. Są sytuacje, w których brak osoby płci przeciwnej nie sprawia żadnych trudności. Przedstawiam tylko swoje świadectwo wartości tego wzajemnego uzupełniania się. Do­brze, jeśli istnieje możliwość wspólnej pracy mężczyzn i ko­biet o właściwych im typach uczuciowości i sposobach wy­rażania agresji.

Różnica dotyczy przede wszystkim poziomu ciała i sek­sualności. Kobieta przyjmuje, udziela gościny. Jej seksual­ność jest bardziej wewnętrzna. Seksualność mężczyzny jest zewnętrzna. Te różnice biologiczne mają swoje odzwiercie­dlenie w wymiarze psychologicznym. Kiedy mężczyzna spra­wuje władzę lub odpowiedzialność, myśli bardziej struktu­ralnie, programuje zadanie, które ma wykonać. Kobieta my­śli bardziej o osobach. Mężczyzna jest bardziej racjonalny, kobieta intuicyjna, bardziej subtelna, delikatna, bliższa szczegółom[Author:j] --> Różnice te, których doświadczyłem tysiąc razy, nie są oczywiście absolutne. Istnieją, jak mówiłem wcześniej, Marty i Marie! Mężczyzna może być intuicyjny, a kobieta racjonalna. Zdarza się to jednak rzadziej.

Mężczyzna często próbuje dominować nad kobietą swoją siłą, nie słucha jej. Szuka władzy. Ale jeśli mężczyzna po­święci trochę czasu na przyjęcie i wysłuchanie kobiety, od­krywa piękno i prawdę wzajemnego dopełniania się i wza­jemnej współpracy, radość tworzenia razem jednego ciała. Dokonuje się w nim prawdziwa przemiana. Mężczyzna nie koncentruje się już tylko na sobie samym i swoich sukcesach. Nie jest już jedynym posiadaczem wszelkiej prawdy i mą­drości. Mężczyzna i kobieta potrzebują się wzajemnie. Jeśli przemiana ta dokona się w rodzinie, może ona rozciągnąć się na wszystkie działania i wszystkie spotkania z ludźmi. Jest to uświadomienie sobie, że wszyscy należymy do tej same; ludzkości i żeby istnieć, nie musimy odnieść zwycięstwa nad innymi. Inni nie są rywalami, lecz partnerami. Życie nie po­lega na wspinaniu się do góry kosztem innych, których udał się wyprzedzić, ale na pomaganiu innym, by mogli bardzie; być, by znaleźli swoje miejsce. Uznać dar każdego człowieka, ale także uznać własne trudności.

Ponieważ wspólnota jest miejscem spotkania osób, jest tak­że miejscem uzdrowienia serc. Ponieważ angażujemy się wza­jemnie wobec siebie, odkryjemy wszystkie nasze trudność: i urazy związane z budowaniem więzi z innymi. Mądrość pole­ga na odkryciu, kim jesteśmy, także naszych ukrytych ograni­czeń i słabości. Możemy wtedy szukać pomocy i wsparcia. Z idea­lizmu popadamy w pesymizm, by później stać się realistami.

Jedność w rodzinie łub we wspólnocie ludzkiej nie pole;: na stopieniu się w jedną całość i negowaniu inności — jakby[Author:j] --> wszyscy mieli być tacy sami i myśleli w ten sam sposób. Jed­ność podobna jest do ciała, w którym każdy członek, każda cząstka różni się od drugiej i spełnia inną rolę. Wszystkie te części jednoczą się jednak wokół tego samego celu i we wza­jemnej miłości. Zakłada to, że każdy członek podejmuje wy­siłek oczyszczenia się z pragnienia doskonałości i udowod­nienia, że jest lepszy od innych. Jedność jest rzeczywistością, nad którą trzeba stale pracować.

Pewne małżeństwo w Arce ujęło mnie swoją jednością, swoim słuchaniem siebie i wzajemną czułością po dwudzie­stu latach wspólnego życia. Powiedziałem im, jak bardzo waż­na jest ich jedność dla Arki. „Nie było tak zawsze — powie­dział mąż, uśmiechając się. — Musiałem bardzo dużo praco­wać, by zbudować naszą jedność".

Rola osoby słabej jako czynnika wprowadzającego jedność we wspólnocie

To oczywiste, że wspólnoty Arki opierają się na więzi serca i zaufania między osobami z upośledzeniem i osobami, które wybrały wspólne życie z nimi. Otwarte i uśmiechnięte twa­rze Marka i Alberta głęboko mnie poruszają. Ich ufność przy­ciąga mnie i budzi w moim sercu nowe pokłady energii. Nie chcę i nie mogę ich zawieść. Są dla mnie jak kotwica. Po­zwalają mi trwać w wierności wobec istoty mojego bytu. Wzywają mnie, bym trwał i nie pozwolił się uwieść władzy, popularności lub ambicji. Żyjemy w przymierzu, które jest darem Boga. Myślę, że każdy asystent, który przychodzi do Arki, przeżywa to samo doświadczenie. Osoba słaba prowa­dzi nas do tego, co jest w nas najgłębsze[Author:j] .

--> Jednocześnie odkrywam w Arce radość płynącą z zaufa­nia między asystentami. Jak dobrze było żyć przez długie lata z tyloma braćmi i siostrami. Wiemy jednak, że fundament na­szej komunii i jedności znajduje się w osobach z upośledze­niem. Bez nich nie bylibyśmy razem. Przy nich odkrywamy naszą zdolność ofiarowywania życia. Ich ufne i spokojne twarze, ich odprężone ciała, pokazują nam, kim sami jeste­śmy. Te osoby nie dążą do tego, by nas posiadać, by uczepić się nas na siłę. Ufają nam, tak jak my im ufamy. Wiedzą, że mamy swoje zajęcia i zobowiązania. Ponieważ są pewne tych więzi, które nas łączą, pozwalają nam wyjechać, kiedy jest taka konieczność.

Rodzina powstaje w inny sposób. Mężczyzna i kobieta czują wzajemne przyciąganie i to sprawia, że chcą założyć rodzinę i mieć razem dzieci. Po okresie miodowego miesią­ca, czasie radości i ekstazy, komunii i głębokiej bliskości, zanim jeszcze dostrzegą rzeczywiste problemy we wzajem­nej relacji, dochodzi do poczęcia i narodzin dziecka. Ma wtedy miejsce niezwykła radość, można powiedzieć: „moje dziec­ko". To radość z bycia źródłem życia, płynąca z uśmiechu dziecka, jego zaufania, jego małego ciała, które można trzy­mać w ramionach, bawić się z nim, czuć w sobie jak wzrasta, macierzyńska lub ojcowska miłość, obserwować, jak dziec­ko rozwija się i odkrywa świat. Już nie tylko wzajemna mi­łość i zaufanie sprawiają, że mężczyzna i kobieta są razem, przyczyniają się do tego także nowe wewnętrzne siły, zwią­zane z ojcostwem i macierzyństwem. Oboje razem są źródłem życia. Małe dziecko staje się źródłem jedności.

Ale wszystko to nie jest takie proste. Dziecko krzyczy w środku nocy, budzi agresję i może nawet doprowadzić dc konfliktu między ojcem i matką, którzy inaczej rozumieją wy­chowanie. Podobnie w Arce, nie wszystko jest proste w przypadku[Author:j] --> osób z upośledzeniem. One także budzą agresję i mogą być źródłem konfliktów. Wszystkie, te trudności mogą prowa­dzić do kryzysów. Te z kolei są zarówno niebezpieczeństwem, jak i szansą, okazją, niebezpieczeństwem separacji i szansą od­krycia jedności na głębszym poziomie. W każdym razie mały i słaby wzywa do rozwoju i odpowiedzialności, wzywa do jed­ności i tym samym pomaga przekroczyć powierzchowne roz­bieżności, aby odkryć to, co stanowi fundament.

Wspólnota miejscem integracji seksualności

Człowiekowi nie jest łatwo właściwie przeżywać swoją seksualność. Mówiliśmy już o tym wcześniej. Integracja następuje bardziej harmonijnie przez zaślubiny, kiedy łączą się ciało, serce i umysł, namiętność, czułość i dobra wola, ekstaza chwili obecnej i poczucie bezpieczeństwa związane z przyszłością i wiernością, wzajemna bliskość i intymność z komunią i pragnieniem płodności. Przed, a niekiedy także po tym cudownym czasie pojawiają się pewne sprzeczności między sercem spragnionym komunii, wierności i jedynej więzi, a pragnieniami i złudnymi marzeniami o charakterze czysto seksualnym. Ilu znakomitych mężów opowiadało mi o swoich trudnościach związanych z pożądaniem młodych ko­biet. Integracja seksualności genitalnej nigdy nie jest rzeczą łatwą. Jest to powolny rozwój zakładający siłę woli i doko­nywanie jasnych wyborów, komunii w miłości, troski o dobro drugiego i przepojenia swego pragnienia komunii nową nad­przyrodzoną siłą.

Mówiąc o okresie dojrzewania, wspomnieliśmy o tym, że człowiek jest podzielony wewnątrz siebie: są w nim obecne[Author:j] --> pragnienie komunii, trwałej komunii, a zarazem związany z nią lęk; są w nim pragnienia seksualne, bardziej lub mniej odcięte od właściwie rozumianego życia na poziomie wię­zi. Po trzydziestu latach życia wspólnotowego mogę^ całą pewnością stwierdzić, że wspólnota jest jednym z miejsc, w którym człowiek może odnaleźć swoją wewnętrzną jed­ność, o ile tylko członkowie wspólnoty będą ze sobą głębo­ko zjednoczeni i darzyć się będą wzajemną miłością. O ile będą cieszyć się i świętować z powodu swojej jedności, będą mieli jasne zasady etyczne i będą żyć duchowością ukierun­kowaną na komunię z Bogiem i innymi osobami. Jest to rów­nież doświadczenie, z którym spotykają się wspólnoty mo­nastyczne, w których każdy członek wspólnoty uczy się har­monijnie integrować swoją seksualność dzięki miłości braterskiej.

Ucieczka przed więzią w różnorodne działania intelektu­alne, manualne, artystyczne, sportowe itd., w sprawowanie władzy, poszukiwanie zaszczytów i pozytywnego obrazu sie­bie nie prowadzi do integracji seksualności jako takiej, ale raczej do zewnętrznej kontroli nad seksualnością przez jej od­rzucenie. Niekiedy jest to konieczne. Kieruje się swoje siły gdzie indziej.

Życie wspólnotowe w istocie jest życiem na poziomie wię­zi, komunii, czułości, słuchania i przyjaźni. Jak już mówili­śmy, jest ono szkołą serca, która—jeśli inspirowana jest po­szukiwaniem komunii z Bogiem — odpowiada w wielkim stopniu głębokiej potrzebie komunii ludzkiego serca. Moz; ono zatem spowodować radykalną przemianę osób. Życie w więzi z innymi i miłość, stają się źródłem jedności dla kon­kretnej osoby oraz dla innych osób. Ta droga rozwoju wyma­ga czasu, zawiera oczywiście także upadki, ale jest drogą życia. wewnętrznej jedności i integracji. Kiedy nie ma prawdziwego[Author:j] --> i autentycznego życia wspólnotowego, opartego na miło­ści i świętowaniu, człowiek łatwiej popada w rozdarcie obecne w jego wnętrzu. Nie znajdując prawdziwych więzi komunii we wspólnocie, może poszukiwać komunii, a nawet jej zde­formowanych form, gdzie indziej.

W Arce żyjemy wszyscy razem w tych samych domach, mężczyźni i kobiety, osoby z upośledzeniem umysłowym i asystenci. Oczywiście nie wszystko jest proste! Nie jeste­śmy naiwni! Istnieją trudności, zwłaszcza z młodymi asysten­tami, którzy nie pracowali nad tymi zagadnieniami, i którzy myślą, że każda prawdziwa więź zakłada fizyczną intymność bez wzajemnego, stałego zaangażowania. Przychodzą niekiedy z rozbitych rodzin, które spowodowały wewnątrz nich pew­ne pęknięcie. Odkrycie drogi ku wewnętrznej jedności i inte­gracji zabiera im sporo czasu i wymaga siły komunii serca i umysłu głębszej niż każde pragnienie seksualne. Na tej dro­dze niezbędne jest dla nich także życie wspólnotowe, życie prawdziwą duchowością oraz jasne zasady etyczne.

Jestem głęboko poruszony, kiedy widzę, w jaki sposób ko­edukacyjne życie wspólnotowe, wypełnione interesującymi działaniami i wzajemnymi więziami, przenikniętymi miłością i świętowaniem, jest źródłem równowagi dla wielu osób z upośle­dzeniem; w jaki sposób jest ono źródłem integrującym przeży­wanie ich własnej seksualności. Mężczyźni i kobiety, którzy przeżyli wszelkie możliwe doświadczenia seksualne w szpita­lu psychiatrycznym, doznając przez nie głębokich zaburzeń, powoli, stopniowo odnajdują równowagę.

Wszystko to utwierdza mnie w przekonaniu, że doświad­czenia seksualności genitalnej, odcięte od życia stałą wię­zią komunii na poziomie serca i ducha, są w człowieku źródłem[Author:j] --> pęknięć i rozdźwięku, tak jak życie trwałą i głęboką komunią serca i ducha jest dla niego źródłem jedności, rów­nowagi i integracji pragnień i marzeń seksualnych. Nic dziw­nego, że w społeczeństwie, w którym naturalne miejsca przy­należności ulegają rozpadowi i podziałom, następują także wewnętrzne podziały w ludziach i rozwój wszelkich możli­wych dewiacji seksualnych. Społeczeństwo, które nie sprzyja i nie wspiera prawdziwej komunii serc, nie może powstrzy­mać pragnień komunii wyimaginowanej, opartej na złudze­niach.

Ciało wspólnotowe, miejsce kultury i świętowania

Tam, gdzie jest komunia, zawsze występuje też święto­wanie i radość. Wystarczy popatrzeć na matkę i dziecko, na narzeczonych, na młodych małżonków lub na radość starusz­ków po wspólnie przeżytych latach w wierności i miłości. Są szczęśliwi, będąc razem. To właśnie święta, wakacje, urodzi­ny, wspólne wyprawy najbardziej odprężają ciało i służą otwarciu serca. Ludzkość potrzebuje świętowania. Wspólno­ty Arki oraz Wiary i Światła są specjalistami od świętowa­nia! Podczas posiłków i w domach wzajemne komunikowa­nie często dokonuje się poprzez świętowanie i wspólny śmiech. Rzadko dyskutujemy o sprawach poważnych. Nie jesteśmy przesadnymi intelektualistami! Oczywiście są mo­menty, kiedy trzeba być poważnym, trzeba dyskutować, wi­dzieć i rozumieć sens i znaczenie rzeczy. Ale najczęściej te właśnie zabawne historie, śmiech, żarty gromadzą nas i od­prężają. Świętowanie i komunikowanie się poprzez radość jest[Author:j] --> szczególnie ważne dla tych ludzi, którzy odnosili wrażenie, że są źródłem smutku dla swoich rodziców. Świętowanie od­krywa im radość bycia razem, tak jakby ktoś mówił im: „Je­steśmy szczęśliwi, że istniejesz, dlatego że jesteś".

Świętowanie tworzy jedność we wspólnocie i jest owocem jedności. Jeśli jakieś przedsiębiorstwo produkuje coś najlepiej, jeśli drużyna sportowa wygrywa, jeśli ktoś awansuje, zdoby­wa uznanie, otrzymuje nagrodę, oklaski i zaszczyty. Uważa się go za lepszego i silniejszego. Ale świętowanie nie odbywa się z powodu czyjegoś zwycięstwa lub dlatego, że jest się silniej­szym od innych, ale dlatego że osoby kochają się wzajemnie, są szczęśliwe ze sobą i każda ma swoje miejsce. Świętowanie wypływa z jedności serc i wzajemnego zaufania.

Wspólnocie ludzkiej, która przestała świętować, grozi, że stanie się jedynie zgrupowaniem ludzi nastawionych na wy­dajność i skuteczność w podejmowanych działaniach. Staje się instytucją. Nie jest już właściwie wspólnotą. Kiedy natomiast istnieje wzajemne zaufanie i miłość, ludzie chętnie otwierają się na innych, lubią świętować i być ze sobą razem. Z całą pew­nością świętowanie wyraża się w uśmiechu w śmiechu, we wspólnym dzieleniu się w prostocie i szczęściu, we wzajem­nej trosce i delikatności, w swobodnym i pogodnym sposobie prowadzenia spotkania, ale przede wszystkim konkretyzuje się we wspólnym posiłku. W dobrym posiłku przy dobrym winie. Słowa takie jak, compagnon, accompagner, copain (towarzysz, towarzyszyć, kumpel) mają swój korzeń w dwóch łacińskich słowach: cum pane, dzielić razem chleb, żywność. Arystoteles mówi, że aby zostać przyjaciółmi, trzeba wspólnie zjeść wo­rek soli, to znaczy zjeść ze sobą wiele posiłków.

Pierwszym aktem komunii, który przeżył każdy z nas, jest ssanie pokarmu z piersi matki. W jej sercu i ciele także bu­dziło to radość. Spożywanie wspólnego posiłku jest znakiem[Author:j] --> komunii i przyjaźni. Posiłek jest pierwszą, najważniejszą formą świętowania.

Istnieją momenty odpoczynku i świętowania dnia codzien­nego, ale są także święta w roku: urodziny, śluby, narodzi­ny dziecka, chrzest, Boże Narodzenie, Wielkanoc. Są wiel­kie rocznice, takie jak złote gody, pamiątka jakiegoś wyda­rzenia w historii rodziny lub wspólnoty. W Arce często korzystamy z różnych okazji do świętowania. Obchodzimy urodziny, by powiedzieć solenizantowi, jak wielkim darem jest dla wspólnoty, i by wyrazić naszą radość z tego, że ist­nieje. Świętujemy z okazji rocznicy powstania wspólnoty, wspólnie odczytując naszą historię jako historię świętą, w której miały miejsce interwencje Opatrzności, by przypo­mnieć sobie, czym jest istota wspólnoty itd.

Święto jest także znakiem ostatecznego celu ludzkości. Je­steśmy stworzeni do komunii i świętowania, dla radości i peł­nego rozwoju każdej osoby. Biblia ukazuje nam koniec cza­sów jako zaślubiny ludzkości z Bogiem, jako ekstazę radości i świętowanie w Bogu.

Świętowanie jest w pierwszej kolejności śpiewem wdzięcz­ności, dziękczynieniem. Nie jest się samotnym, przynależy sią do tego samego ciała, zatem nie ma już rywalizacji i współza­wodnictwa. Jest się razem w jedności i miłości. Pierwszym skar­bem ludzkości nie był pieniądz i posiadanie, ale serca zdolne do trwania w miłości i jedności: silni przychodzą z pomocą słabym, a słabi chronią człowieczeństwo silnych, uniemożli­wiając im stanie się wojownikami. Świętowanie jest zatem modlitwą płynącą z jedności między osobami, jest znakiem i źródłem jedności wewnątrz każdej osoby oraz znakiem i przy­czyną jedności z Bogiem. Eucharystia, będąca w centrum każ­dego chrześcijańskiego święta, oznacza „dziękczynienie'

Świętowanie jest zjawiskiem głęboko ludzkim i wykorzystuje[Author:j] --> wszystko, co piękne: śpiewy, muzykę i dźwięk różnych instrumentów, taniec, dekoracje, odświętne ubrania, kwiaty, zapach perfum, pożywienie, wino itp. Całe stworzenie jed­noczy się w śpiewie radości i jedności.

Oczywiście żadna wspólnota ludzka nie jest doskonale zjednoczona. W każdym sercu są wewnętrzne rozdarcia, ciemności i lęki. Zawsze znajdą się członkowie wspólnoty, którzy cierpią i czują się zepchnięci na margines. Święto­wanie ukazuje i wyraża tylko część rzeczywistości. Ozna­cza nadzieję oraz pragnienie, by jeszcze bardziej pracować na rzecz jedności i pokoju.

Dzisiaj niebezpieczeństwem jest to, że ludzie nie potrafią już świętować. Wszędzie obowiązuje samoobsługa. W niektó­rych rodzinach każdy je o innej porze, gdyż każdy ma swoje zajęcia i spotkania. Posiłki spożywa się w pośpiechu. Aby budować jedność, żyć w jednym ciele, trzeba umieć znaleźć czas na spożywanie posiłków i to dobrych posiłków, z dobrym winem, trzeba umieć opowiadać historie, swoją własną histo­rię, umieć się śmiać i wspólnie śpiewać. Dziś ludzie spotykają się, żeby razem wypić coś na mieście albo obejrzeć spektakl czy pójść do kina, ale zapomniano o umiejętności świętowa­nia i świątecznego sposobu bycia i porozumiewania się. Świę­ta w małych miasteczkach przy śpiewach i tańcach, z tradycyj­nymi strojami, należą do przeszłości. Można je spotkać w nie­których wioskach w Afryce i czasami gdzie indziej. Nie chodzi tu o to, aby opłakiwać lub starać się przywrócić przeszłość, ale o to, by każda rodzina czy wspólnota na nowo odkryła spo­sób na świętowanie komunii serc, świętowanie solidarności i ludzkiego braterstwa.

Jak pomóc każdej rodzinie i wspólnocie korzystać z nie­dziel i wakacji, by były wspólnotami umiejącymi świętować?[Author:j] --> Telewizja ma władzę uwodzenia, przy obecnej ilości kanałów i programów, przy różnych potrzebach i pragnieniach człon­ków rodziny, może zniszczyć komunikację i zniszczyć zdol­ności twórcze. Tymczasem chodzi o to, by odkryć zdolności twórcze w sercu każdego, znaleźć wspólne gry i zabawy, od­kryć talenty oraz gesty, które skupiają i jednoczą. Przy czter­dziestu godzinach pracy tygodniowo można znaleźć czas na przygotowanie świętowania, można zorganizować piękne świę­ta. Chodzi tylko o to, by chcieć i nie pójść na łatwiznę, nie popaść w zniechęcenie. Świętowanie jest jak śpiew nadziei. By świętować, trzeba mieć nadzieję, trzeba ufać w piękno i do­bro każdego człowieka oraz w to, że każdy jest zdolny do otwar­cia się na miłość. Ponadto świętowanie pomnaża nadzieję.

Każdy potrzebuje wspólnoty

Wspólnota nie jest zatem czymś wyjątkowym, nie istnieje jedynie dla elit. Jest rzeczywistością, którą żyje wiele osób. nie zdając sobie z tego sprawy, a tym samym, nie potrafiąc jej pogłębić i w pełni z niej korzystać. Zebrania i narady nie­zbędne w działalności każdego przedsiębiorstwa mogą być bardziej przyjazne i nastawione na osobę. Zamiast patrzeć na sekretarkę jak na maszynę wykonującą różne czynności, można na nią spojrzeć jak na osobę posiadającą serce. Od momentu, kiedy zaczyna się kochać i szanować inne osoby, komunikuje się radość i zacieśniają się więzi. Kiedy dzieli­my się na poziomie bardziej osobistym, kiedy angażujemy się wzajemnie, stajemy się odpowiedzialni, podążamy ku ludzkiej dojrzałości, stajemy się bardziej ludzcy i odkrywa­my wspólnotę, odkrywamy świętowanie.[Author:j]

--> Każda wspólnota, każda osoba jest powołana, by wzra­stać i rozwijać się. W życiu rodzinnym i wspólnotowym ist­nieją różne etapy. Jest poczęcie i narodziny, okres dzieciń­stwa i czas dojrzewania, potem czas dojrzałości. Po trzydzie­stu latach Arka jest już w wieku dojrzałym. Każda wspólnota powołana jest do odkrycia i pogłębienia swojej tożsamości, tego czym jest, co może ofiarować innym, jakie jest jej zada­nie i jakie są jej szczególne charyzmaty. Jest wezwana, by otworzyć się na innych, aby być źródłem życia, pokoju i jedności dla innych ludzi, żyjących w społeczeństwie.[Author:j]

część VI

WYBIERAĆ POKÓJ

--> By uświadomić sobie, że musimy się zmienić, trzeba naj­pierw zdać sobie sprawę, co należy zmienić. Jeśli się tego nie wie, jeśli uważa się siebie za sprawiedliwego, dobrego i doskonałego, nie można wyruszyć w drogę ku wewnętrzne­mu uzdrowieniu. Nie idzie się do lekarza, kiedy jest się zdro­wym, chyba że na badania kontrolne (by sprawdzić ogólny stan zdrowia). Dopiero uświadomienie sobie naszych uprze­dzeń, naszych trudności w kontaktach i przeżywaniu swej sek­sualności, naszych wewnętrznych dewiacji, trudności w porozumiewaniu się, naszego lęku przed innymi i gniewu wobec nich sprawia, że zaczynamy pragnąć wewnętrznego uzdrowienia. Zwłaszcza jeśli jest ono motywowane nie tylko naszym pragnieniem doskonałości, ale pragnieniem więk­szej miłości, życia w większym stopniu komunią i współpra­cą z innymi, uczciwości wobec siebie samego, wybrania po­koju.

Oczywiście każdy człowiek powinien nabywać umiejęt­ności zgodnie ze swoimi zdolnościami i darami. Jeśli jednak nie można oddać swoich kompetencji w służbie innym, a je­dynie dla własnej potęgi i chwały, pojawia się chaos, podob­nie jak wtedy, kiedy ma się uprzedzenia, kiedy popełnia się[Author:j] --> błędy osądzania innych, kiedy jest się niezdolnym do słucha­nia i przyjmowania osób różniących się od nas, obcokrajow­ców, ludzi innych kultur, kiedy jest się niezdolnym do prze­baczenia. Kiedy człowiek skupia się na sobie samym, nastę­puje pewnego rodzaju śmierć wewnętrzna. Życie przestaje w nas krążyć. Nie jesteśmy już dawcami życia.

Niekiedy to uświadomienie sobie potrzeby zmiany w nas samych ma swoje źródło w uświadomieniu sobie powagi kon­fliktów w naszym świecie, w społeczeństwie, W pracy i ro­dzinie. Czy istota ludzka jest na zawsze skazana na nie koń­czące się konflikty, nienawiść i wojny? Czy możliwy jest pokój? Jak wyrzec się ducha rywalizacji i sądzenia innych, ducha, który dowartościowuje siłę i przemoc oraz rodzi po­gardę dla słabości i inności?

Działanie na rzecz jedności i pokoju w świecie zaczyna się od pracy nad sobą. To właśnie odkryłem, żyjąc w Arce. Jak można być rozjemcą i działającym na rzecz pokoju w odle­głych krajach, jeśli prowadzi się wojnę u siebie, w swojej własnej rodzinie lub w swojej dzielnicy, w pracy, szkole lub w swojej własnej wspólnocie? Działanie na rzecz pokoju w odległym kraju może być ucieczką od tego, co w nas pęk­nięte, odmową spojrzenia na to, co w nas złamane i zranione. Pracować dla pokoju to przyjąć tego, który jest blisko, który drażni i denerwuje, który ma inne poglądy, który jawi się jako zagrożenie, który wydaje się pomniejszać naszą wartość, który budzi w nas lęki. Chodzi o to, by nie osądzać i nie potępiać go, ponieważ on także jest istotą ludzką poszukującą życia i pokoju. W pierwszej kolejności nie jest on rywalem lub wro­giem, ale bratem lub siostrą w człowieczeństwie, zranionym tak jak my sami.

Wielkim niebezpieczeństwem grożącym człowiekowi jest odmawianie i negowanie tego, co w jego wnętrzu jest złe lub[Author:j] --> odmienne. Człowiek jest istotą złożoną, jest ciałem i duchem, sercem i umysłem, istotą poszukującą komunii i sukcesu. Swo­im ciałem bliski jest ziemi, swoim umysłem sięga tego, co uniwersalne. Jest także istotą posiadającą własną historię. Ma korzenie, które tkwią w jego rodzinie. Jako dziecko był ko­chany i odrzucany. W życiu miał sukcesy i porażki. Przeka­zał życie i odmówił przekazania życia. Człowiek jest miesza­niną światła i ciemności, zaufania i strachu, miłości i niena­wiści. Rozdarcie i podziały pojawiają się i umacniają w nim, kiedy odmawia on spojrzenia na rzeczywistość swojej prze­szłości, swoich zranień, uprzedzeń i lęków oraz zaakcepto­wania ich. Bardzo szybko neguje lub nie potrafi dostrzec wszystkich swoich braków w miłości. Ucieka w idee, teorie, sny, marzenia, plany i projekty, które pochłaniają całą jego energię. Szuka uznania. Boi się każdego osądu i potępienia, wszystkiego, co odkrywa jego błędy. Tak jakby przyznanie się do tego, co jest w nim mroczne i okaleczone miało wy­wołać nie dające się znieść uczucie lęku i śmierci.

Urazy w człowieku występują na różnych poziomach jego osoby. Są w nim urazy głębokie, spowodowane strasznymi, niemożliwymi do zniesienia dla dziecka sytuacjami: wyko­rzystywaniem seksualnym, strachem związanym z poczuciem, że jest się źródłem śmierci i podziału między rodzicami, a na­wet strachem przed unicestwieniem. Trzeba było ukryć te lęki, gwałty i pragnienie samozagłady za solidnymi barierami, gdzieś w sferze podświadomości. Aby przeżyć, trzeba było o nich zapomnieć. Stanowią one nie dający się znieść świat poczucia winy. W pewnym momencie ten mroczny świat zaczyna pro­wokować reakcje nie do zniesienia także dla otoczenia. By się z niego wyzwolić potrzebna jest pomoc dobrego terapeuty.

Są inne urazy, które występują u wszystkich. Jest to świat podświadomości ukształtowany przez pragnienie komunii[Author:j] --> i strach przed komunią spowodowany pierwszymi odrzuce­niami i pierwszymi lękami u dziecka. Aby żyć, trzeba było o nich zapomnieć. Urazy te sytuują się na poziomie mniej głębokim, niż te, o których wspomniałem wcześniej, i chro­niące je bariery są mniej solidne. Mroczny świat objawia się niezliczonymi lękami, wybuchami gniewu, irracjonalnymi gestami i zachowaniami, potrzebami doznawania czułości, potrzebami sprawdzania się, posiadania racji, zwycięstwa za wszelką cenę, bycia podziwianym.

Niektóre urazy są następstwem porażek, jakie niesie ze sobą życie. To zerwane więzi, wyrzeczenia i straty, których nie po­trafiło się zaakceptować i które pogrążają osobę w depresji lub paraliżującej niemożności życia. Mogą one także wyni­kać z braku równowagi w toku zdobywania umiejętności, dą­żeniu do komunii i współdziałania. Aby mogły być uzdro­wione, urazy te potrzebują przyjęcia i akceptacji, pomocy oso­by towarzyszącej. Są też inne urazy, związane z moralnym poczuciem winy, o których mówiliśmy w rozdziale poświę­conym życiu dorosłemu.

W tym świecie ciemności ukrytym za murami zbudo­wanymi wokół wspomnianych zranień istnieją lęk, poczu­cie winy i gniew. Lęk jest przyczyną i owocem poczucia winy

Lęku oraz uczucia pustki nie zawsze można zlikwidować, ale osoba, która potrafi dobrze towarzyszyć, może nam po­móc przeżyć je konstruktywnie. Można zapełnić pustkę spra­wami, które pomagają nam posuwać się naprzód na drodze życia, wolności i pokoju.

Tutaj dotykamy źródła naszych wewnętrznych podziałów i rozdźwięku. Chcemy czegoś i jednocześnie tego nie chce­my. Istnieje w nas nieuświadomiona siła, która wpływa na nasze działania. Jest to odkrycie, że nie jest się w pełni wol­nym, że nawet najpiękniejsze z pozoru działania, najbardziej uduchowione, sprawiedliwe i ofiarne, przemieszane są z po­szukiwaniem samego siebie. Jest to odkrycie, że wszystkie nasze trudności związane z nawiązywaniem więzi, wszyst­kie nasze uprzedzenia pochodzą z tego świata urazów i ciem­ności, który znajduje się w naszym wnętrzu.

Wewnętrzna jedność osoby utrwala się stopniowo o tyle, o ile zaczyna ona uznawać istnienie tego świata w głębi niej samej. Nie neguje już ona błędów przeszłości, swojej części odpowiedzialności, swoich zdrad. Zaczyna otwierać swoje ser­ce, pragnąc prawdy i pojednania. Przez większość czasu po­trzebujemy przyjaciela, o którym już mówiliśmy, który bę­dzie nam towarzyszył, będzie nas słuchał i pomagał nam dzie­lić się tym, co chcemy powiedzieć.

Droga do wewnętrznego uzdrowienia i pokoju polega na poznawaniu i stopniowym przenikaniu ciemności bez pogrą­żania się w nich, polega na nauczeniu się, jak przeżywać lęki bez popadania w depresję lub w nienawiść do siebie samego, jak nie pozwolić, by ogarnęły nas uczucia winy, śmierci i smutku. Ważne jest także, by nie zaprzestać gestów i dzia­łań, które dają życie innym, pracować dla sprawiedliwości[Author:j] --> zdając sobie jednocześnie sprawę, że nasze motywacje pozo­stają zawsze dwuznaczne. Chodzi o to, aby uznać tę dwuznacz­ność, przyjąć prawdę, że jest się tylko człowiekiem. Odnale­zienie wewnętrznej jedności oznacza także uznanie istnienia nieuświadomionych sił i równoczesne odkrycie, że życie nie polega na zewnętrznym sukcesie naszych planów, na uznaniu lub posiadaniu rzeczy czy osób zapełniających naszą pustkę wewnętrzną. Trzeba zrozumieć, że ucieczka w rozrywki, w negację rzeczywistości i w potrzebę zapomnienia nie mogą przynieść nam życia. Odnalezienie jedności może przyjść tyl­ko z pragnieniem życia w prawdzie, z odrzuceniem kłamstwa, tego co fałszywe, pozorów, złudzeń i rzeczy, które nas uwo­dzą. Odnaleźć jedność można tylko przez stawienie czoła wła­snej rzeczywistości oraz rzeczywistości zewnętrznej w posta­wie ufności i pokory. W ten sposób wypłynie na powierzchnie nasze głębokie, ja", ukryte za instynktami, które popychają do sukcesu, do posiadania, do rozrywki albo do pogrążania się w smutku. Nauczymy się akceptować pustkę i dobrze z nią żyć.

Stopniowo, powoli zaczniemy odróżniać i pogłębiać dy­stans między odczuciami o charakterze depresyjnym, które wydobywają się ze świata ciemności w głębi „ja". Nie po­wiemy już wtedy o sobie: „Jestem nic nie wart, jestem zły", ale powiemy: „Te odczucia śmierci i smutku znowu ogarnia­ją moją świadomość". Oddalając się w ten sposób od instynk­tów śmierci, zaczniemy żyć lub odżyjemy ponownie, potwier­dzimy swoją nadzieję.

Gdzie jednak znaleźć siły, by zerwać z tym cyklem popy­chającym nas w sposób przymusowy ku sukcesom lub ku de­presji? Siły te przychodzą tylko razem z poszukiwaniem praw­dy oraz tego, co wewnętrzne w chwili obecnej, przychodzą, ponieważ zrozumieliśmy, że fałszywe wartości, sukcesy i posiadanie[Author:j] --> to co zewnętrzne i zaszczyty przynoszą inną formę śmierci — śmierci tego, co jest najprawdziwsze, najbardziej jasne w ludzkim wnętrzu: zdolność do miłości i do komunii. Siły te rodzą się i pogłębiają poprzez nowe więzi lub odno­wione więzi rodzinne, we wspólnocie ludzkiej, do której się przynależy, kiedy odkrywamy, że jesteśmy kochani i uznani w prawdzie, w głębokim wymiarze naszej osoby, że jeste­śmy akceptowani z tym, co w nas piękne i zranione. W ten sposób bariery wokół naszego serca zaczynają opadać.

Mamy tu do czynienia z czymś, co przypomina lądowanie lub jest jak proces wcielenia. Jest to przejście ze świata ma­rzeń i iluzji, świata teorii i ideału do świata rzeczywistego. Przyjęcie swojej historii i swego życia, przyjęcie świata, w którym żyjemy, przyjęcie innych takimi, jakimi są, z wszyst­kim, co w nich piękne i okaleczone. Czy tego chcemy, czy nie, my, wszyscy ludzie, znajdujemy się na tym samym po­kładzie statku, którym jest życie. Wszyscy jesteśmy do sie­bie podobni, z naszym pięknem, naszym pragnieniem poko­ju i komunii, a także z naszymi zranieniami i lękami. Wszyscy należymy do tej samej ludzkości. Lepiej, byśmy wszyscy ra­zem starali się tworzyć środowisko życia, a nie śmierci. Wte­dy możemy na nowo odkryć rzeczywistość i historię naszego ciała, naszą przeszłość. Otworzyć się na świat cierpienia, w którym żyjemy. Odważyć się mówić o sobie. Odważyć się słuchać innych. Bez potrzeby udawania kogoś innego.

To przejście lub też nawrócenie ma swoje początki w spo­tkaniu z osobą, która rozpoznała i uznała nasze głębokie pięk­no, która zrozumiała tajemnicę naszego bytu ukrytą za na­szymi błędami, lękami, fałszywymi wartościami, oraz dostrze­gła cały potencjał życia zawarty w tej tajemnicy. W pewnym filmie opowiadającym o życiu Jezusa, Maria Magdalena, którą tradycja przedstawia jako prostytutkę, mówi o Jezusie:[Author:j] --> „Spojrzał na mnie jak żaden mężczyzna na mnie nie patrzył". Ko­biety zajmujące się prostytucją są ekspertami od spojrzeń mężczyzn, spojrzeń pożądania lub lęku — lęku związanego ze swoimi własnymi pragnieniami seksualnymi. A Jezus spoj­rzał na Marię Magdalenę poprzez głębię jej tajemnicy, w tej części bytu, w której poszukiwała prawdziwej miłości, w której była czysta i niewinna, w której pragnęła być uzna­na za osobę, a nie za przedmiot.

Gdy chodzi o mnie, spotkanie to dokonało się razem z ojcem Thomasem, kiedy przyjął mnie po wielu łatach spę­dzonych w marynarce wojennej. Miałem wrażenie, że wie­dział, że odgadywał to wszystko, co było we mnie dobrego łub złego — moją tajemnicę — że kochał mnie i akceptował. Było to dla mnie wyzwoleniem. To cudowne być postrzega­nym i uznawanym za osobę, która ma przeznaczenie i misję.

Wspaniale jest czuć, że ktoś nam ufa, że nie jesteśmy osą­dzani, potępiani lub pozbawiani wartości, ale kochani. Nie musimy już sprawdzać się ani wykazywać, możemy uczynić wszystko, by opadły nasze maski i otaczające nas mury. Chwi­la doznanej komunii budzi zapisane w naszym bycie chwile szczęścia i komunii z wczesnego dzieciństwa. Koi rany prze­szłości, przywraca wiarę w siebie i uwalnia nowe siły nadziei. Jako zranione istoty ludzkie, możemy rozpoznać spojrzenie miłości, które przenika nasze najgłębsze sfery tak samo, jak potrafimy rozpoznać spojrzenie uwodzicielskie, fałszywe lub spojrzenie, za którym stoi chęć wykorzystania nas lub kon­trolowania. Jest to możliwe poprzez odnalezienie komunii z naszym przewodnikiem w sprawach ludzkich i duchowych, przewodnikiem, który nas nie wykorzysta i nie oskarży, nie zrobi nam nic złego, ale przeciwnie będzie nam ufał i doda­wał odwagi, byśmy podążali w życiu naprzód. Nie jest on po to, by zniszczyć naszą wolność, lecz by ją wzmacniać.[Author:j]

--> Możliwość zwierzenia się drugiej osobie, której ufamy, peł­na akceptacja jest uzdrawiająca. Zdobyć się na odwagę i mó­wić ze świadomością, że będziemy wysłuchani i zrozumiani jest najrozsądniejszym sposobem likwidowania murów wo­kół naszego serca. Mury te zostały zbudowane na lęku przed odrzuceniem, poniżeniem, osądzeniem, na strachu przed ławą oskarżonych. Mówienie, możliwe dzięki zaufaniu, podważa te mury. Dziecko ukryte w naszym wnętrzu uwalnia się. Wreszcie mamy prawo być sobą razem z naszą przeszłością, nie potrzebujemy się już dłużej ukrywać.

Dla niektórych osób słuchanie to dokonuje się w kontak­cie z rodzicem chrzestnym, ciocią, przyjacielem, księdzem, psychologiem, wychowawcą, mistrzem, przewodnikiem du­chowym. Następuje wtedy odkrycie swojej wartości ukrytej za tym, co uważało się za gruzy własnego życia. To właśnie ta komunia i to spojrzenie prowadzą nas do uznania innych osób za braci i siostry w człowieczeństwie, do przełamania się i nawiązania kontaktu z osobami, które ranią nas we­wnętrznie, by pozwolić im ponownie napełnić się nadzieją, pomóc im w odkryciu własnego piękna i w akceptacji wła­snych urazów. To właśnie ta komunia i to spojrzenie dopro­wadzą nas do pragnienia i woli ciągłego ożywiania tego, co jest w nas najgłębsze — tajemnicy naszego życia.

Uwewnętrznienie

Jezus z całą mocą i stanowczością krytykuje tych, którzy uważają się za ludzi religijnych i cnotliwych, którzy modlą się i poszczą, by ich zauważono. Tych, którzy starają się ucho­dzić za czystych dzięki zachowywaniu rytuałów. „Biada wam[Author:j] --> uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jeste­ście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięk­nie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego pluga­stwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawie­dliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości" (Mt 23,27-28). Należałoby przeczytać cały rozdział 23. Ewan­gelii św. Mateusza, by ujrzeć siłę i gwałtowność, z jaką Je­zus odnosi się do tych, którzy używają rzeczy związanych z religią do zdobycia władzy duchowej, a w głębi nie żyją wcale istotą miłości, współczucia, sprawiedliwości i wiary. Zajmować się innymi, czynić miłosierne uczynki, pracować w stowarzyszeniach humanitarnych, wiązać się z osobami upośledzonymi po to, aby być podziwianym i uznawanym, by zbierać zaszczyty, to hipokryzja i obłuda. Zamiast robić to dla innych i w imię dobra, działa się po to, by uzupełnić swoje braki uczuciowe, by być uznawanym i sprawować władzę. Sam także doświadczyłem tej pułapki. Często jestem oklaskiwany za konferencje, jakie głoszę na temat ubogich, docenia się mnie również i obdarza zaszczytami za istnienie Arki. Pewna wdzięczność za czyny sprawiedliwe i prawdzi­we jest czymś normalnym, ale jakże szybko człowiek przy­wiązuje się do zaszczytów i oklasków, szukając okazji do do­świadczania ludzkiej chwały. Jak pozostać uczciwym w te; dziedzinie? W 5. rozdziale Ewangelii św. Mateusza Jezus po­tępia nie tylko tych, którzy zabijają, ale także tych, którzy pra­gną czynnie zabić i od których biją wibracje nienawiści i gniewu, potępia także nie tylko tych, którzy dopuszczają s:e nieczystości, ale i tych którzy świadomie rozbudzają w sobie pragnienia względem żony drugiego.

Nie można znaleźć jedności w sobie i jedności z innymi odmiennymi od nas, inaczej niż tylko uwewnętrzniając siej nie starając się już uchodzić za kogoś, ale być, znaleźć swoje[Author:j] --> centrum, głębokie źródło swego bytu, ukryte za własnymi we­wnętrznymi barierami.

Jednym z ruchów, które cenię najbardziej, gdyż mogłem przekonać się o rezultatach jego działania, jest ruch Anoni­mowych Alkoholików (AA). Ruch ten i wszystkie inne, któ­re są z nim związane, mają misję wyzwolenia ludzi z uzależ­nienia od alkoholu. Aby się wyzwolić, trzeba najpierw pra­gnąć wyzwolenia się. Następnie trzeba należeć do grupy, w której można się dzielić, w duchu prawdy, swoimi we­wnętrznymi walkami oraz tym wszystkim, co w nas roz­bite i połamane. Trzeba także podporządkować się i poddać sile lub energii wyższej natury, która pochodzi od Boga. I ostatecznie, trzeba odkryć swoją własną zdolność do dawa­nia życia innym, wspierając ich w walce z alkoholem.

Ruch AA bardzo szybko dowiódł, że za pragnieniem al­koholu kryje się ogromna potrzeba ucieczki przed własnymi lękami i wewnętrznymi niepokojami, przed własnym poczu­ciem winy. Człowiek stara się zapomnieć o wszystkim, pi­jąc. Wyzwolenie z alkoholu zakłada zatem zdolność stawie­nia czoła tym lękom, spojrzenia na nie wprost i mówienia o nich. To wymaga wsparcia innych w życiu wspólnotowym, życiu prostym i pogodnym, oraz wiarę w wyższą moc, która da siłę powiedzenia „nie" alkoholowi. Chodzi więc o to, by odkryć w samym środku swego wnętrza, poza wszelkimi depresjami, obecność Boga. Poza zwaliskiem ruin własnej historii, poza niemożnością sprostania różnorakim sytuacjom, kryje się jeszcze życie gotowe wykluć się i rozkwitnąć. Trze­ba więc czuwać nad tym życiem, dbać o ten skarb ukryty w polu naszej własnej osoby. Miejsce to jest tajemnicą na­szej osoby, mieszka w nim maleńkie dziecko, niewinne, po­szukujące miłości, czułości, czystości i komunii. Jakże kru­che jest to życie! Od tak dawna zamykane było za barierami[Author:j] --> więzienia swego bytu. Potrzebuje tak wiele czułości i deli­katności. Jest jak noworodek, którego trzeba otoczyć wielką miłością. Tak łatwo może się przestraszyć. Potrzebuje pomocy, by znów nie pogrążyć się za barierami swoich ciemności.

Dla wielu osób zdanie się na wyższą moc oznacza modli­twę. Ale modlić się nie oznacza przede wszystkim odmawiać modlitwy. Modlić się to otworzyć najbardziej intymną i oso­bistą cząstkę siebie na Boga. To odkryć, że w samej głębi naszego ciała i naszej istoty istnieje źródło i że to źródło jest Bogiem. Bóg jest siłą, która jednoczy cały wszechświat i która nadaje sens każdej rzeczy. Bóg jest „wszystkim" przekracza­jącym granice czasu. Ale Bóg jest nie tylko siłą, energią lub światłem. Bóg jest osobą, z którą można się porozumiewać i żyć w komunii, kimś kto może zaspokoić nasze pragnienie kochania i bycia kochanym. Bóg jest osobą, która ukrywa się w naszym wnętrzu. Czeka, aż zwrócimy się ku Niemu, gdyż nie chce się nam narzucać lub naruszyć naszej wolności, cze­ka, aż usłyszymy, jak szeptem mówi do nas: „Kocham Cię. Jesteś piękny, ale nie wiesz o tym lub o tym zapomniałeś".

Mam wrażenie, że Bóg ukryty w każdej rzeczy, a przede wszystkim w sercu każdej osoby, cierpi z powodu obrazów lub idoli, których niekiedy uczyniono z niego w ciągu wie­ków, a także poprzez niewłaściwą edukację i wychowanie re­ligijne. W ten sposób zniekształcono Jego obraz. Stworzono Boga prawodawcę gotowego karać, Boga twardego, który obarcza nas winą za to, że nie przestrzegamy prawa, Boga, który uznaje ceremonie i rytuały oraz zewnętrzne uczynki, ale nie zna i nie rozumie ludzkiego serca. Prawdziwy Bóg jest Bogiem życia ukrytym w najgłębszej części ludzkiego serca, który nie sądzi i nie potępia. Nie jest on w pierwszej kolejno­ści Bogiem prawa, ale Bogiem komunii. Jest Bogiem ubogich i słabych, objawionym przez Jezusa i w Jezusie. Jest po to, by[Author:j] --> kochać, dodawać odwagi, utwierdzać, przebaczać i wyzwalać każdą osobę ludzką. Jest jak źródło gotowe wytrysnąć. Jest osobą, ojcem i matką pełną czułości. Jest oblubieńcem, który przygarnia nas, umacnia i daje wytchnienie. Jezus przyszedł, by objawić nam to ukryte oblicze Boga: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was po­krzepię" (Mt 11,28). „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie — niech przyjdzie do Mnie i pije!" (J 7,37).

W jednej z naszych wspólnot mieszka Piotr, który dotknięty jest upośledzeniem umysłowym. Pewnego dnia ktoś zapytał go: „Czy lubisz się modlić? — Tak — odpowiedział Piotr. — Co robisz, kiedy się modlisz? — Słucham. — A co mówi do ciebie Bóg? — Mówi mi: «Jesteś moim ukochanym synem»".

Uwewnętrznienie jest odkryciem tego Boga, który jest źród­łem w naszym wnętrzu, źródłem z którego możemy pić, w którym możemy się odświeżyć i obmyć. Uwewnętrznienie polega na wyzwoleniu się z potrzeby uzewnętrzniania, spraw­dzania się, na uwolnieniu się z więzów smutku i braku za­ufania do siebie samego po to, by pokrzepić się w Źródle i w życiodajnej komunii. To znaczy odkryć, że ponad i poza wszelką rzeczą i wszelkim prawem istnieje możliwość ko­munii, tajemniczej komunii z Bogiem, który ożywia i wyzwala sam rdzeń osoby, jej ostateczne ,ja", komunii, która jest ra­dością i płodnością. Kiedy odkryjemy tę nową siłę wewnątrz nas, musimy zachować dyscyplinę, by ciągle do niej wracać. Są chwile, w których modlitwa jest wezwaniem, jest rado­ścią, przyciąga nas, kiedy jest ciepłym światłem, komunią i wytchnieniem. Ale są inne chwile, w których ten ukryty Bóg chowa się jeszcze bardziej za naszymi niepokojami, lękami i naszymi potrzebami wykazania się. Potrzeba wtedy dyscy­pliny, by wracać i stawać często twarzą w twarz w swoim sercu z tym ukrytym Bogiem i wzywać go na pomoc.[Author:j]

--> Uwewnętrznienie jest wzrostem. Jak widzieliśmy, człowiek określa się i definiuje przez wzrost. A wzrost jest powolny. Za naszymi potężnymi barierami kryją się pierwotne lęki i niepokoje naszego życia, ale kryje się tam także jego źró­dło. Bariery ukształtowały postawy egoistyczne, związane z poszukiwaniem siebie, samoobroną, pragnieniem władzy, posiadania, potęgi i czułości. Sporo czasu minie, zanim te ba­riery drgną i opadną dzięki ukrytej sile tego wewnętrznego źródła, które zaczyna płynąć i przenikać całą naszą osobę. Następuje w nas początek przemiany. Przemiana ta wymaga jednak woli i czasu, a niekiedy i walki. Wpisane są w nią urazy i cierpienia. Aby winorośl przynosiła owoce, by przynosiła dużo owoców, jej gałęzie muszą być przycinane, muszą zo­stać okaleczone i krwawić.

Komunia z Bogiem i tajemnicze źródło Jego bytu nie za­myka nas wtedy w duchowości i rozkoszy wewnętrznego po­koju, ale prowadzi nas ku biednemu, by z nim przeżywać rze­czywistą komunię.

Szukanie tego, który jest pokorny, maty i inny

Uzdrowienie wewnętrzne objawia się i dokonuje w chwi­li, kiedy zaczynamy modyfikować nasz nawyk stałego dąże­nia do władzy, bezpieczeństwa, posiadania, przyjemności, ra­cji, a także kiedy uświadomimy sobie sposób, w jaki pogar­dzamy niektórymi osobami czy grupami osób. Jak powiedzieliśmy, człowiek we wszystkich kulturach ustala hie­rarchię społeczną. Na górze znajdują się ci, którzy odnieśli sukces, którzy są poważani, uprzywilejowani, potężni[Author:j] --> i wpływowi. Na dole znajdują się przestępcy, ludzie pozba­wieni zdolności, ubodzy, bezużyteczni oraz osoby z upośle­dzeniem. Ta klasyfikacja może także być dokonana ze wzglę­du na płeć: mężczyzna jest silniejszy od kobiety, lub we­dług ras, religii, narodowości, zdrowia fizycznego lub psychicznego, poziomu inteligencji, wykształcenia, stanu majątkowego, itd. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko to, co pozwala być potężnym i wpływowym: pieniądze, zdolno­ści, siła postrzegane jest jako coś lepszego niż bezsilność i słabość. Praca intelektualna jest postrzegana jako bardziej szlachetna niż praca wykonywana rękami, umysł bardziej szlachetny niż reszta ciała. Bariery psychologiczne potwier­dzają tę hierarchię. Powstały one po to, aby ukryć słabość, poczucie winy i dowieść doskonałości silnych.

Chodzi więc o osłabienie tych murów czy barier, by wy­zwolić każdego z jego przesądów i uprzedzeń, uwolnić w każdym wewnętrzne źródło życia i otworzyć go na dary innych. W tym celu trzeba iść w kierunku przeciwnym, w kie­runku spotkania i komunii z tymi, którymi się pogardzało lub z tymi, których w ogóle nie brało się pod uwagę.

To spotkanie z ludźmi ograniczonymi, odmiennymi i zu­bożałymi, osobami z innej warstwy społecznej lub innej rasy często zaczyna się od gestów szlachetności i dobroci, które mogą znaleźć kontynuację w postawie słuchania, dialogu i komunii. Na początku to spotkanie może wydać się trudne, a nawet niemożliwe — tak bardzo różnimy się między sobą... Sam również przeżyłem wiele trudności na początku życia w Arce. To spotkanie wstrząsa naszym systemem wartości i naszymi przekonaniami. Zakłada konieczność otwarcia na przyjęcie kogoś, kto jest inny od nas — oraz przyjęcie pew­nego przychylnego mu a priori, że jest osobą ludzką, jedyną i ważną — bratem lub siostrą w człowieczeństwie.[Author:j]

--> Jednak kiedy zbliżamy się do niego, starając się przenik­nąć mur strachu i uprzedzeń, być może z pomocą jeszcze jakiejś trzeciej osoby, możemy dotknąć serca. Wtedy budzi się w nas współczucie. Po raz pierwszy patrzymy na tego ubogiego jako na drugie „ja", nie osądzamy go, zaczynamy rozumieć jego cierpienia i to, co przeżywa. Jest on osobą ludzką, tak jak i my jesteśmy osobami, ma serce i wrażliwość, które zostały zranione. Ta komunia lub spotkanie jest rzeczy­wistością piękną i tajemniczą. To tak, jakby nasze systemy obronne na chwilę przestały działać. Wprowadza ono każde­go w stan wrażliwości i otwartości do tego stopnia, że nie bardzo wiadomo, dokąd nas ono doprowadzi. Jest w nim coś boskiego, coś pod i ponad racjonalnego, jak obecność Boga. Jesteśmy ubodzy. Odkrywamy, że nie mamy sobie nic ze­wnętrznego do ofiarowania, tylko swoje serce, swoją przy­jaźń, swoją obecność. I wszystko to dzieje się bez wielu słów. poprzez spojrzenie i dotyk. To właśnie w tym momencie od­krywamy, że w tej osobie, dotkniętej ubóstwem, strapionej i zgnębionej, znajduje się światło, które świeci, że słuchają­cy jej człowiek czuje się bogatszy, uczy się czegoś nowego o człowieczeństwie i o Bogu. To moment komunii, który jest źródłem uzdrowienia dla obu osób.

Ubogich nie należy jednak idealizować. Wiem to z wła­snego doświadczenia w Arce. Jest w nich wiele urazów, mają skłonności do depresji i gniewu. Wycierpieli zbyt wiele prze­mocy i odrzucenia. Zbyt często ich okłamywano. Nie zawsze możliwe są momenty komunii. Niekiedy pierwsze chwile spot­kania są łagodne, ale później ujawniają się oczekiwania nie dające się zrealizować i oznaki zaburzeń w zachowaniu. Nie jesteśmy w stanie spełnić oczekiwań niektórych osób. Ich pra­gnienia są zbyt duże. Wtedy pojawia się gniew i następuje eksplozja[Author:j] .

--> Być uzdrowionym przez ubogiego

Kiedy widzę silnego, zdolnego i sprawnego mężczyznę, który wraca do domu, aby bawić się na czworakach z dzieć­mi, śmiać się z nimi i samemu stać się przy nich dzieckiem, mówię sobie, że ten tato jest ludzki, głęboko ludzki. Nie patrzy na swoje dzieci z wysokiego piedestału władzy i wiedzy.

W Arce i we wspólnotach Wiary i Światła nie staramy się przede wszystkim być dla osób z upośledzeniem umysło­wym, co raczej być razem z nimi. Staramy się tworzyć więzi, wspólnie się śmiać, wspólnie świętować i cieszyć się życiem, być ze sobą szczęśliwi. Oczywiście niezbędna jest dobra pedagogika i dobra edukacja. Można z pewnością ich wiele nauczyć, potrzebna jest im także dobra opieka. Ale potrzeba im przede wszystkim więzi komunii i przyjaźni, w których jesteśmy wrażliwi i otwarci na siebie nawzajem. Wtedy możliwa jest radość i święto serc. Osoba dotknięta ubóstwem nie jest już biednym, jest osobą. Odkrywa, że może dawać, daje radość i życie, spostrzega, że drugi czło­wiek jest szczęśliwy z powodu spotkania z nią. Dotykamy tu tajemnicy komunii.

Jezus zachęca swoich przyjaciół i uczniów, by nie zapra­szali do swego stołu członków swojej rodziny, bogatych sąsia­dów, przyjaciół, ale ubogich, ułomnych, chromych i niewido­mych. „A będziesz szczęśliwy" (Łk 14,14). Jeść przy jednym stole w gronie ubogich, „bezużytecznych" znaczy w języku biblijnym stać się ich przyjacielem, wejść w komunię z nimi. To właśnie staramy się robić w Arce oraz Wierze i Świetle.

Ktoś z kierujących Arką opowiadał mi o swojej mamie, która ma chorobę Alzheimera. Stała się zupełnie mała i sła­ba. Nie umiała już sama jeść ani się ubrać. Nie potrafiła już[Author:j] --> nawet umyć sobie zębów. „Ale chciałem ci opowiedzieć przede wszystkim o moim ojcu—powiedział. — Jest to czło­wiek silny, wydajny, zorganizowany, który niesamowicie dużo pracował — do tego stopnia, że nie zwracał specjalnie uwagi na ludzi. Miał zbyt wiele spraw do zrobienia i zorganizowa­nia, ale nie chciał, by mama poszła do szpitala. Zatrzymał ją w domu i to on się nią opiekuje. Karmi ją, myje jej zęby. I teraz mój ojciec całkowicie zmienił się przez mamę. Stał się człowiekiem pełnym czułości i dobroci". Nie znaczy to, że ten ojciec nie może już być „wydajny". Zaczął rozwijać inny aspekt swojej osoby: swoją miłość i czułość wobec oso­by ogołoconej, swoją zdolność słuchania jej, rozumienia jej i bycia z nią w komunii.

Czułość nie oznacza sentymentalizmu i uczuciowości. Jest łagodnością i dobrocią, które nie budzą strachu. Jest delikat­nością odsłaniającą drugiemu, że uznaje się go za kogoś waż­nego, wartościowego.

Czułość objawia się w tonie głosu, w rodzaju dotyku. Nie jest ona uległością, ale siłą dającą poczucie bezpieczeństwa, przekazywaną przez oczy i ręce. Jest postawą całego ciała peł­nego uwagi wobec ciała drugiego. Czułość nie narzuca się, nie jest agresywna, jest łagodna i pokorna. Nie jest podpo­rządkowywaniem i nakazywaniem. Czułość jest pełna sza­cunku. Nie jest uwodzicielska. Jest rodzajem słuchania i do­tyku, które budzą i podtrzymują siły w sercu i ciele drugiego. Komunikuje życie i wolność. Wzbudza chęć do życia. Czu­łość jest jak matka kąpiąca swoje dziecko i odkrywająca przed nim jego piękno, jest jak pielęgniarka, która dotyka i opatru­je ranę, starając się, by jak najmniej bolało.

Czułość nie przeciwstawia się kompetencji i „wydajności". Wręcz przeciwnie. Kiedy się kogoś karmi albo kąpie, trzeba być także wydajnym i kompetentnym. Chodzi przecież o to[Author:j] , --> by drugi nie upadł na ziemię, by nie sprawić mu bólu lub nie pozostawić go brudnym! Czułość i komunia są powołane do tego, by przenikać kompetencję.

Pewnego dnia patrzyłem na mężczyznę z upośledzeniem umysłowym. W ręce trzymał małego, zranionego ptaszka. Uczynił ze swojej dłoni gniazdo, nie zanadto otwarte, by pta­szek nie upadł, i nie zamknięte, by go nie zgnieść. Gniazdo jest miejscem dającym poczucie bezpieczeństwa, w którym ptak może się rozwijać, by pewnego dnia odlecieć. Ramiona matki są gniazdem dla dziecka nie po to, by je zatrzymać, ale by dać mu bezpieczeństwo, by pewnego dnia mogło odlecieć w swoją stronę. Właśnie tym jest czułość.

Przyzwyczailiśmy się do tego, że słaby potrzebuje silne­go. To jest jasne i oczywiste. Ale jedność wewnętrzna i we­wnętrzne uzdrowienie dokonuje się, kiedy silny odkrywa, że potrzebuje słabego. Słaby pobudza i odsłania serce, budzi siły czułości i współczucia, dobroci i komunii. To słaba i chora na Alzheimera żona obudziła głębsze źródło bytu w swoim mężu, sprawiła, że wynurzyło się jego głębokie „ja". Przyj­mując z czułością swoją tak bardzo słabą żonę, jej mąż, czło­wiek silny, zaczął przyjmować swoją własną słabość, czło­wieka słabego, dziecko — zranione dziecko — w nim samym. Odkrył także to, że on również miał prawo mieć wady i słabo­ści, że nie musiał wcale zawsze być silny, zawsze wygrywać, odnosić sukcesy i dominować. Mógł być wrażliwy. Nie mu­siał wcale nosić maski i udawać kogoś innego niż był w rze­czywistości. Mógł być sobą. Ta przemiana zakłada wewnętrz­ne, wielokrotnie następujące po sobie umieranie, cierpienia, być może chwile buntu: nie wszystko jest proste. Potrzeba czasu i stałych wysiłków, by pozostać wiernym więzi komunii. To prowadzi do odkrycia swego prawdziwego człowieczeństwa[Author:j]

--> — głębokiego, wewnętrznego wyzwolenia. Odkrywając pięk­no i światło ukryte w słabym, silny zaczyna odkrywać piękno i światło swojej własnej słabości. Nawet więcej, odkrywa sła­bość jako uprzywilejowane miejsce miłości i komunii, uprzy­wilejowane miejsce obecności Boga. Odkrywa Boga ukryte­go w małości. Jest to jeszcze większe wyzwolenie.

Mamy tu do czynienia z podstawowym odkryciem wspól­not Arki oraz Wiary i Światła, któremu zawdzięczają one swo­ją jasną i określoną duchowość, a które czyni je zarazem czymś bardzo nowym i kruchym. Odkrycia tego nie można przeło­żyć na struktury, nie może być ono narzucone. Nie mieści się bowiem w porządku prawnym. Jest darmowym darem, pole­gającym na komunikowaniu obecności przez osobę słabą. Do mojej wspólnoty przyjęliśmy Antonia, który ma dwadzieścia pięć lat. Jego ciało jest małe i zranione, całe powykręcane i skurczone. Nie może ani chodzić, ani mówić, ani samemu się odżywiać. Pod względem fizycznym jest słaby i może żyć niezbyt długo. Jest stale podłączony do butli tlenowej. Ale równocześnie Antonio jest jak promień słońca. Kiedy pod­chodzi się do niego i woła po imieniu, jego oczy zapalają się ogniem ufności, a na jego twarzy pojawia się uśmiech. Jest taki piękny. Jego małość, ufność i piękno przyciągają serca. Wzbudza pragnienie, aby być blisko niego. Ubogi przeszka­dza, ale równocześnie rozbudza serce. Oczywiście Antonio przeszkadza nam. Jest bardzo mały, wymaga stałej i kompe­tentnej opieki, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy. Trzeba go myć i karmić. Ktoś musi stale być blisko niego. Ale rów­nocześnie Antonio ożywia i przemienia serca asystentów, po­maga im odkryć nowy wymiar człowieczeństwa. Wprowa­dza ich nie tyle w świat działania i rywalizacji, co w świat kontemplacji, obecności i miłości pełnej delikatności. Anto­nio nie potrzebuje pieniędzy, wiedzy, władzy lub stanowiska.[Author:j] --> Przede wszystkim prosi o zrozumienie i gest miłości. Być może objawia on oblicze Boga, Boga, który nie rozwiązuje wszystkich naszych problemów siłą, korzystając z nadzwy­czajnej władzy, ale Boga, który żebrze o nasze serca, który wzywa do komunii.

Antonio jest przykładem poruszającym, ukazującym, czym jest więź komunii. U innych objawienie to jest mniej widocz­ne. Istnieją osoby z upośledzeniem umysłowym, które potrze­bują interesującej i wynagradzanej pracy. Chcą pewnej nie­zależności i autonomii. Trzeba więc pomóc im je osiągnąć, nawet jeśli ich możliwości są ograniczone. Jednak także w głębi tych osób tkwi wielka siła zaufania do innych, wiara i wezwanie do komunii, o których, jak się wydaje, osoby w pełni rozwinięte w wymiarze intelektualnym czy manual­nym zapomniały lub które odrzuciły. To właśnie zaufanie do innych trzeba w sobie rozbudzić i przyjąć, gdyż ono właśnie otwiera nas na więź komunii. Istnieje w osobach z upośle­dzeniem umysłowym pragnienie komunii większej i silniej­szej niż przeciętna więź. Jest to tajemnica ich bytu. Jest w nich mniej barier i pychy. Tak jak Antonio, na swój sposób prze­szkadzają, ale są również przebudzeniem i darem.

Spotyka się także inne osoby z upośledzeniem umysłowym, które są bardziej zalęknione. Są zamknięte w psychozach z okresu dzieciństwa. Ich pragnienie komunii jest ukryte za solidnym murem. Tak bardzo boją się więzi, że staje się to trudne dla nich, a także dla ich otoczenia. Ich lęki, zahamo­wania, niekiedy także objawy przemocy, sprawiają, że osoby te budzą w innych raczej lęk niż pragnienie komunii. Tym­czasem jeśli rozumie się sposób ich funkcjonowania i spo­sób komunikowania się, jeśli zaakceptuje się początkowe odrzucenie, wtedy odkrywa się ich serce spragnione kontak­tu i wzajemnej więzi.[Author:j]

--> To pragnienie komunii pojawia się także u osób stosują­cych przemoc, bardzo okaleczonych z powodu odrzucenia. Niekiedy jest w nich tak wielki bunt, tak wielka zdolność do manipulacji, że niełatwo się do nich zbliżyć. Aby do nich dotrzeć, potrzebna jest wewnętrzna siła i wsparcie ekipy te­rapeutycznej. Ci, którzy odwiedzają osoby u schyłku życia, osoby objęte opieką paliatywną, wiedzą, jaką moc przemie­niania mają spotkania z nimi. Oczywiście przy nich o wiele szybciej mówi się o tym, co najistotniejsze, a spotkania mają wymiar bardziej osobowy i odbywają się na głębszym pozio­mie. Osoby doświadczające słabości szybciej odrzucają barie­ry, nie starają się czegokolwiek udowadniać lub chować się za maskami. Nie mogą ukryć swojej słabości. W tym, czym się dzielą z innymi, w ich relacjach, ukryta jest wielka praw­da. A prawda czyni wolnym.

Kilka lat temu zostałem proszony o wygłoszenie rekolekcji w Fort Simpson, daleko na północy Kanady, wśród ludu Dene. Przebywanie razem z mężczyznami i kobietami żyjącymi nierzadko z polowania, o twarzach pomarszczonych od mro­zu, pracy i długich podróży, było dla mnie niezwykle silnym przeżyciem. Moje konferencje były tłumaczone, zdanie po zdaniu, na język dene. W pewnym momencie powiedziano mi: „Będziemy wiedzieć, czy mówisz prawdę, ponieważ nasi star­si będą mieli sny". Musiałem zdać egzamin ze snów, gdyż potem znowu mnie zaprosili! Te ludy tubylcze wiele wycierpiały nie tylko ze strony białych, podbijających ich ziemie, ale także ze strony misjonarzy, którzy postrzegali ich jako pogan. Trzeba było zatem, by ludzie ci porzucili swoje symbole i obrzędy religijne, by móc przyjąć symbole i obrzędy prawdziwej religii, przycho­dzącej do nich z Europy. Na szczęście teraz, a raczej dopiero teraz, zaczyna się rozumieć to, w jaki sposób Bóg był obecny w tym ludzie znacznie wcześniej, niż przybyła tam rasa biała[Author:j] . --> Był to lud głęboko wierzący i religijny, obdarzony wielkim wy­czuciem i zrozumieniem Boga i często kierujący się snami in­spirowanymi przez Boga. Ludzie ci mają także głębokie wyczu­cie tego, co ludzkie i bliskie ziemi. Zbyt długo byli odrzucani. A mimo to mają tak wiele do przekazania naszym zachodnim społeczeństwom, które straciły poczucie tego co ludzkie, poczucie wspólnoty ludzkiej i zmysł ziemi! Oto raz jeszcze kamień od­rzucony przez budujących musi stać się nowym kamieniem węgielnym. Ci, których się odrzuca, noszą w sobie elementy niezbędne dla uzdrowienia tych, którzy ich odrzucają.

Być dyspozycyjnym

Trudnością w tej dziedzinie nie jest przede wszystkim to, by się zatrzymać i wysłuchać osoby, która różni się od nas. Na pewno istnieje tu strach związany ze spotkaniem, strach przed zranieniem, nawet strach przed wykorzystaniem przez drugą osobę, ale jeszcze głębiej kryje się strach przed możli­wymi konsekwencjami. Nie tak łatwo stać się przyjacielem ubogiego. Łatwo jest odwiedzać skazanych, kiedy są w wię­zieniu, gdzie są ściśle określone godziny wizyt i jest się chro­nionym przez strażników. Łatwo słuchać ich, rozmawiać z ni­mi, nawiązać z nimi przyjacielską więź. Problem pojawia się później, kiedy opuszczają więzienie. Mogą wtedy złożyć wam wizytę, zwłaszcza jeśli staliście się przyjaciółmi, z tym, że nie o wyznaczonych godzinach, ale w środku nocy. Czy je­steśmy gotowi zgodzić się, by nam przeszkadzano, i przyjąć w swoim życiu wszystkie konsekwencje komunii?

Jeśli damy kawałek chleba osobie, która puka do drzwi, czy nie wróci ona jeszcze raz? Głód wraca szybko, za szybko.[Author:j] --> Nawiązanie więzi z kimś znajdującym się w stanie nieszczę­ścia i strapienia nie odbywa się bez konsekwencji dosięgają­cych naszego zaplanowanego czasu, dyspozycyjności, podję­tych już zobowiązań lub po prostu psychologicznych i uczu­ciowych możliwości przyjęcia innej osoby w naszym wnętrzu.

W życiu trzeba dokonać wyborów. Czy jest się gotowym ukierunkować swoje życie w inny sposób, zrezygnować z nie­których działań, niektórych rozrywek czy zabaw, nawet nie­których form pracy, która nam się podoba, niektórych powierz­chownych przyjaźni, aby żyć nowym rodzajem więzi? Te wy­rzeczenia nie są łatwe, wymagają nowej siły. Czy są możliwe bez spotkania nowych przyjaciół, nowej wspólnoty, nowych braci i sióstr, którzy przynoszą konieczne wsparcie, odwagę i otuchę. W rzeczy samej, więź, poprzez którą odkrywamy osobę dotkniętą ubóstwem, jej cierpienia, krzyk, jej głębokie potrzeby, prowadzi nas na nowe drogi, na których bariery wo­kół naszego serca zaczynają opadać, na których stajemy się ludźmi niosącymi pokój i pojednanie. Taką drogą, w sposób nieoczekiwany, prowadzili mnie Philippe i Raphael. Drogą wyzwolenia i wewnętrznego pokoju, drogą nadziei.

Wewnętrzne przemienienie

Wielu ludzi mających ustabilizowane życie zawodowe, ro­dzinne, mających przyjaciół, pewną pozycję społeczną, obowiązki, a także wiarę, być może nie będzie miało przed sobą wielkich wyborów zakładających daleko idące zmiany stylu życia i przyzwyczajeń. Oczywiście, jeśli łączy ich wież komunii z osobą chorą lub dotkniętą upośledzeniem, czy też z osobą przebywającą w więzieniu lub w domu starców,[Author:j] --> wprowadzi ona konieczność pewnych zmian lub wyrzeczeń, rezygnacji z rozrywek i przyjemności, jakie życie zwykle ze sobą niesie. Ale na głębszym poziomie ta więź komunii może prowadzić do nawrócenia, zwłaszcza w obrębie pew­nych wartości, które do tej pory objawiały się jako najistot­niejsze Tak często kierujemy się honorem, prezentacją sie­bie i dążeniem do integracji w grupie społecznej! Naturalną konsekwencją tej postawy jest pewna pogarda dla biednych, cudzoziemców, ludzi żyjących na marginesie życia społecz­nego, wszystkich, którzy są inni. Nawet jeśli teoretycznie nimi nie pogardzamy, w praktyce okazujemy im lekcewa­żenie i wzgardę i bynajmniej nie szukamy ich towarzystwa.

Potem następuje spotkanie. Zawiązuje się więź komunii z kimś z marginesu, kimś biedniejszym, z innego poziomu społecznego, z obcokrajowcem. Nie możemy, być może, po­święcić mu zbyt wiele czasu, ale uznajemy więź komunii. Od­krycie piękna i cierpień ubogiego, którym do tej pory bar­dziej lub mniej pogardzało się, którego się ignorowało, może wstrząsnąć hierarchią wartości i podważyć przesądy. Odkry­wamy, że żyje on wartościami, takimi jak prawda, dobroć, prostota, którymi być może sami nie żyjemy. Odkrywamy, że jest on bliski Boga.

Są ludzie, których życie zostało całkowicie przeobrażo­ne przez spotkanie z mężczyzną lub kobietą wyznania mu­zułmańskiego, głęboko żyjącymi swoją wiarą i modlitwą. Po­garda zmieniła się w podziw i szacunek. Podobnie ci, któ­rzy stają się przyjaciółmi osoby z upośledzeniem umysłowym, mogą wkroczyć na drogę przemiany i, w każ­dym przypadku, będą zaszokowani i wstrząśnięci istnieniem prawa pozwalającego na aborcję dziecka z upośledzeniem, aż do ostatniej chwili przed jego narodzinami. Osoba, która do tej pory była postrzegana jako problem do rozwiązania,[Author:j] --> dramat, który trzeba ominąć, jako ktoś, kogo trzeba odsu­nąć od reszty społeczeństwa, nagle jest postrzegana jako światło i źródło dające życie. W ten sposób kruszą się fun­damenty pewnej wizji lub społecznej hierarchii. Po raz pierw­szy odkrywa się piękno człowieka, każdego człowieka, pięk­no naszego człowieczeństwa istniejące poza wszelką hie­rarchią opartą na rasie, płci, religii, warstwie społecznej, narodowości, sile, inteligencji. Jeśli istnieje hierarchia, to tylko ta wyznaczona przez serce, hierarchia miłości. Tej hie­rarchii nie można osądzać, gdyż jest tajemnicą każdej oso­by. Jest tajemnicą Boga.

Komunia jest otwarciem serca. Jest szczeliną, która two­rzy się w murze obronnym wznoszącym się wokół serca, luką w naszym systemie obronnym. Otwiera na inny świat. Po­zwala odkryć, że nie można podzielić świata zgodnie z po­rządkiem hierarchii społecznej, że nie jest tak, że z jednej strony znajdują się sami dobrzy, a z drugiej sami źli. Więź komunii pozwala rozbić ideologie oraz przesądy klasowe, rasowe i rodzinne. Odsłania fałsz naszego społeczeństwa i istniejących w nim warstw społecznych.

Powstanie tej szczeliny nie jest rzeczą prostą ani wygod­ną, zwłaszcza kiedy dana osoba sama określa się poprzez swo­ją grupę społeczną, etniczną, religijną, narodową, a także po­przez miejsce, jakie zajmuje w tej grupie, i wyznawane war­tości. Kiedy ktoś niedostatecznie wierzy w siebie samego, w głos własnego sumienia, a także w swoją misję i powoła­nie jako osoby, stara się korzystać z każdego znaku, aby udo­wodnić swoją wartość i wyższość. Trudno mu jest odrzucić przesądy i niektóre przekonania oraz stać się przyjacielem kogoś odrzuconego i wykluczonego z grupy społecznej, do której stara się przynależeć.

Komunia z człowiekiem ubogim, z obcym jest gestem osobowym[Author:j] --> tego „ja", które wydostaje się na powierzchnię, nie jest to akt grupowy. Może nawet pozostawać w sprzeczności z wizją, jaką prezentuje grupa. Jest ona afirmacją innej rze­czywistości, innej wartości, innego otwarcia się. Burzy ona i podważa przeświadczenie, że przynależność do grupy jest wartością najwyższą. Temu nawróceniu, będącemu afirma­cją osobistego ,ja" istniejącemu poza grupą, mogą towarzy­szyć stany głębokiego lęku i niepewności. Może ono pocią­gać za sobą takie same lęki, jakie odczuwał w epoce stalini­zmu Rosjanin starający się nawiązać kontakt z obcokrajowcem zwiedzającym Moskwę albo Amerykanin mający za przyja­ciela komunistę w epoce polowania na czarownice, czy też odczucia katolika modlącego się w kościele protestanckim przed Soborem Watykańskim II lub strach młodego człowie­ka z grupy „twardych" i „mocnych", kiedy zaprzyjaźni się z osobą upośledzoną umysłowo. Byłoby to tym samym, czym dla indywidualisty i cynika otoczonego równie cynicznymi przyjaciółmi, deklaracja pragnienia naśladowania Jezusa w Ko­ściele, by być pełniej sobą samym, by osiągnąć większą we­wnętrzną wolność. Jest się wtedy kimś podejrzanym, na kogo nie można liczyć, zbacza się z linii partii. Człowiek oddziela się od innych, głosi prawdę, która nie jest prawdą grupy. Po­twierdza się wtedy wyższość osobistego sumienia nad sumie­niem zbiorowym. Potwierdza się głębokie osobowe „ja".

Przyjęcie wroga

Antagonizmy między ludźmi są częścią historii ludzkości. Są konsekwencją głębokiej potrzeby zapisanej w sercu każ­dego mężczyzny, każdej kobiety, każdej grupy ludzi, każdego[Author:j]

--> miejsca na ziemi dającego poczucie przynależności — po­twierdzenia i udowodnienia, że jest się lepszym, silniejszym, bliższym Boga. Antagonizmy są nierozerwalnie związane z każdą rywalizacją. Zawsze będą wygrani i przegrani.

Historia ludzkości jest historią wojen i prześladowań. Je­den naród stara się zniszczyć drugi naród, zagarnąć jego zie­mie i uczynić go niewolnikiem. W sercu prześladowanych rodzi się zatem nienawiść i potrzeba zemsty. Budzi się o życie, wołanie o wolność, pragnienie zniszczenia prześladowcy oraz wszystkich, którzy mogą za niego uchodzić. W ten sposób wznoszą się mury nienawiści, depresji i odmowy życia. Po-to, aby ludzkość, każda grupa, społeczność czy osoba mogły wyjść z tego piekielnego kręgu współzawodnictwa, rywali­zacji i wojny, trzeba doprowadzić do pojednania z wrogiem. Wrogiem jest właśnie ten, kto chciał zniszczyć drugiego lub jakąś grupę, by mieć władzę i kontrolę. Następnie on także staje się tym, kogo pragnie się zniszczyć, aby odzyskać wol­ność. Tymczasem jednak muszę złagodzić to, co przed chwi­lą powiedziałem. To oczywiste, że istnieją antagonizmy i uprzedzenia między osobami i narodami. Antagonizmy te wzmacniane były jednak przez szkodliwą i kłamliwą propa­gandę, rozniecaną przez ludzi będących u władzy i chcących rozszerzyć swoje imperium. Łatwo rozsiewać strach i niena­wiść w sercach, kiedy władza całkowicie kontroluje środki przekazu. W Libanie chrześcijanie i muzułmanie żyli obok siebie w wielu miastach i wioskach całego kraju. Podobnie było z różnymi grupami etnicznymi w Rwandzie, Bośni czy Irlandii Północnej. Następnie, z powodów politycznych i militarnych, wywoływano podejrzliwość i strach, które zrodziły nienawiść. Żołnierze walczą ze względu na lojal­ność wobec swojej grupy oraz dlatego, że często nic innego nie mogą zrobić. Ale w sercu narodu nie ma nienawiści[Author:j] , --> przynajmniej na początku konfliktów. Jest w nim jedynie pragnie­nie pokoju.

Jest wróg narodu lub rasy, ale jest także wróg osoby. Nie pochodzi on wtedy z dalekiego kraju, ale jest kimś tej osobie bliskim, kimś z jej otoczenia, miejsca pracy, rodziny, dziel­nicy, wspólnoty itd. Objawia się jako zagrożenie jej wolno­ści, jej osobistego rozwoju. Jest to ktoś, kto pomniejsza jej wartość, spycha ją na margines, sprawia ból i budzi gniew, niepewność, lęk i strach, pogrąża w depresji. Osoba taka nie zawsze może być nazywana lub postrzegana wprost jako nie­przyjaciel. Zaborcza matka może uniemożliwiać rozwój wol­ności swego dziecka. Jest wtedy jego wrogiem. Żeby czło­wiek wzrastał na drodze uniwersalnej otwartości i miłości, musi uświadomić sobie, że ma wrogów: ludzi, których nie chce widzieć i z którymi nie chce prowadzić dialogu.

Wspomniałem już, że aby wzrastać ku wewnętrznemu uzdrowieniu, trzeba uświadomić sobie, że jest się zranio­nym, chorym we własnym sercu oraz w życiu na poziomie więzi z innymi, trzeba uświadomić sobie istnienie ciem­ności w swoim wnętrzu. Podobnie, jeśli chce się podążać w stronę zaangażowania w dzieła na rzecz pokoju i pojedna­nia, trzeba uświadomić sobie, że ma się wrogów i ich ziden­tyfikować.

Kiedy szuka się uzdrowienia wewnętrznego i jedności we­wnątrz samego siebie, kiedy chce się stać człowiekiem czy­niącym pokój, bardzo ważne jest, by zidentyfikować wroga. Kto jest tym człowiekiem, którego najbardziej się nie znosi, którego stara się za wszelką cenę ominąć, któremu tak trud­no wybaczyć, który powoduje złe samopoczucie, lęki, gniew i złość, które mogą przeobrazić się w nienawiść. Pewna ko­bieta wyznała mi, że podczas rekolekcji odkryła, iż jej wro­giem był jej własny mąż. „Jest szczęśliwy, kiedy może[Author:j] --> wykorzystywać mnie do wszystkich spraw związanych z domem, kuchnią, praniem, wychowaniem dzieci, a nawet swoim ży­ciem seksualnym. Ale nigdy mnie nie słucha, nigdy nie bie­rze pod uwagę mojej inteligencji i nie liczy się z moim punk­tem widzenia. Czuję, jak wzrasta we mnie gniew przeciwko niemu. Nie wiem, co mam robić z całym tym gniewem we mnie". Być może także dla męża jego żona była jego wro­giem, ale nie miał odwagi lub nie był w stanie sobie tego uświadomić. Inna kobieta, młoda studentka uniwersytetu, wyznała mi, że nienawidziła swojego ojca, profesora filozo­fii w katolickim college'u, niezwykle poważanego przez wła­dze kościelne, podziwianego jako człowieka pełnego cnót, uczciwego i religijnego. „Kiedy wraca do nas do domu, za­myka się w swoim pokoju, aby czytać książki i nigdy nie ma czasu, by ze mną porozmawiać, nigdy mnie nie słucha. Nie­nawidzę go!"

Wspominałem już o systemie obronnym, jaki dziecko two­rzy w sobie na skutek zerwanej komunii. Ten system obron­ny sprawia, że dzieli ono ludzkość na dobrych i złych.

A potem pewnego dnia, we właściwym momencie, nastę­puje coś w rodzaju przebudzenia, rodzi się nowe uczucie, pra­gnienie odmienienia się. Spektakl straszliwych konfliktów związanych z wojną, nienawiścią, prześladowaniem i śmier­cią budzi pragnienie pracy na rzecz pokoju w swoim własnym środowisku. To musi się zmienić! Już dość konfliktów. Sta­wia się sobie wtedy pytanie: czy problem tkwi we mnie? Czy nie należało by wtedy iść do psychologa, księdza lub tera­peuty? Doświadcza się wtedy uczucia, jakby wróg był we mnie samym. Co trzeba wtedy robić? Jest to właściwy moment, by z kimś porozmawiać, opowiedzieć o swoich wybuchach gnie­wu, awersjach, lękach; mówić o tych, których się unika i nie znosi. Odkryć w tych uczuciach logikę, pewne elementy stałe[Author:j] .

--> Niektóre kobiety być może boją się mężczyzn, za łatwo im się poddają. Inne osoby zbyt często szukają dla siebie roli ofiary oskarżającej innych. Dla niektórych mężczyzn kobieta jest wrogiem, ponieważ odsłania chaos w ich wnętrzu, inne osoby mają potrzebę dominowania i kontrolowania, czują lęk przed okazaniem słabości, przed poczuciem zagrożenia. Dla innych wszelka władza jest wrogiem, gdyż mieli złe doświad­czenia ze swoimi rodzicami. Rodzi się wtedy pragnienie prawdy, wolności, zerwania z tą logiką, by nie żyć już dłużej w strachu przed drugim człowiekiem lub w uzależnieniu od pochlebstw. Jest to pragnienie stania się samym sobą, pragnienie wyzwole­nia się spod kontroli lęków i urazów przeszłości. Jest to mo­ment łaski i światłości. Wtedy rodzi się właśnie pragnienie pojednania i pokoju. Kto może przemienić moje serce z ka­mienia, przeniknięte strachem, w serce z ciała, dzięki któremu będę mógł otworzyć się na drugiego w całej swojej wrażliwo­ści? W jaki sposób nieprzyjaciel może zmienić się w przyja­ciela?

Czy to co niemożliwe może stać się możliwe?

Jak powiedziałem w poprzednim rozdziale, aby szanować, przyjąć i kochać drugiego, trzeba uznać nasze wspólne czło­wieczeństwo, sakralny wymiar każdej osoby ludzkiej, zarówno tej słabej, ubogiej, jak i tej najsilniejszej i najbogatszej. Bez tej wizji i podstawowej pewności nie może istnieć prawdzi­wa siła moralna ani dążenie do pokoju i jedności ze wszyst­kimi ludźmi. Z tą pewnością antropologiczną powinna wiązać się również pewność nadziei. Człowiek, jakkolwiek byłby zra­niony, nie jest skazany na rozdarcie, podziały, prześladowania[Author:j] --> i nienawiść. W całej ludzkości, w ciele pojedynczego czło­wieka, jak i w całym wszechświecie istnieją potężne siły uzdrowienia i czynniki równowagi, które umożliwiają ciągły przepływ i przekazywanie życia. To przewodnicy duchowi, świadkowie miłości, prorocy pokoju i pojednania, którzy mogą pomóc ludziom odnaleźć swoje źródło w Bogu pokoju. Za­puścili oni korzenie w wizji opartej na wierze i w wezwaniu ludzkości do jedności. Dzięki nim człowiek może stawiać czoła otaczającym go konfliktom.

Proces pojednania z wrogiem, przemiany kogoś z tego, kogo się odrzuca, w kogoś, kogo się szanuje i słucha, bierze często swój początek w wizji opartej na wierze, zaufaniu i pewności, że w sercu osoby ludzkiej ukryta jest Boska po­tęga, która prowadzi ludzkość do jedności i pokoju. Ale wymaga ona także determinacji w kroczeniu do przodu, po­dejmowania konkretnych wysiłków i walki, by nie dać się zdominować lękom, depresji, znużeniu i zmęczeniu. Wysiłki te polegają na przebaczeniu, zaczynają się w momencie od­rzucenia chęci wyeliminowania nieprzyjaciela, pragnienia jego śmierci, do uznania jego prawa do istnienia i życia, gdyż jest osobą ludzką obdarzoną sercem i wrażliwością, ma pra­wo do swego miejsca na ziemi, prawo do bycia sobą ze swo­imi ograniczeniami, swoją słabością, jak również swoimi darami. Uznanie tej prawdy wymaga konkretnych gestów: niewypowiadania negatywnych opinii na jego temat i nieszukania okazji do poniżenia go. Oczywiście nieprzyjaciel budzi lęki i blokady, oczywiście nie kochamy go swoją wrażliwo­ścią, nie czujemy do niego sympatii. Ale to nie przekreśla tego, że ma on prawo do życia, do posiadania swojego miejsca, pra­wo do wzrostu, rozwijania się i zmian. Jednocześnie chodzi o to, by nauczyć się myśleć z dobrocią o tej osobie, uznać, że jest w niej dobro. Dostrzegać, myśleć i móc stwierdzić, że ma[Author:j] --> ona w sobie strony pozytywne, a nie tylko mówić wciąż o tym, co jest w niej negatywne. Tym właśnie jest troska o przeba­czenie.

Następnie chodzi o podjęcie wysiłku zrozumienia nieprzy­jaciela w kontekście jego historii, jego urazów i słabości. Przemienić osąd, który prowadzi do gniewu i nienawiści, we współczucie. Pomóc dziewczynie zbuntowanej przeciwko swemu ojcu odkryć, że on także był zraniony przez swego ojca, że była w nim pustka i strach przed więzią. Jego po­stawy ucieczki przed własną córką są wynikiem urazów spo­wodowanych przez dziadka. Jeśli córka może to zrozumieć, jej gniew stopniowo zmieni się we współczucie.

Jakiś czas temu byłem w pewnym klasztorze. W refekta­rzu klasztornym zazwyczaj nie rozmawia się. Naprzeciw mnie siedziała pewna bardzo elegancka pani w wieku około pięć­dziesięciu pięciu lat. Ale jadła jak świnka! Gdy patrzyłem na nią, obudziły się we mnie uczucia gniewu i rozdrażnienia. Dla­czego jej zachowanie i sposób jedzenia budziły we mnie ta­kie uczucia? Doszedłem do wniosku, że ja także miałem pewien problem. Widząc więc, że tracę wewnętrzny pokój, starałem się zrozumieć. Kobieta ta była w oczywisty sposób zalękniona i cierpiała. Jej sposób jedzenia spowodowany był z pewnością jej wewnętrzną udręką. Dzięki temu, w swoim wnętrzu mogłem dokonać zwrotu od postawy osądu i odrzu­cenia do postawy współczucia.

Proces przemieniania nieprzyjaciela w kogoś, kogo darzy się szacunkiem i akceptuje, jest procesem, który wymaga cza­su, wysiłków i dyscypliny. Pokój nie spływa sam z nieba. Przychodzi na pewno jako ukryta siła Boża, ale przychodzi on także jako rezultat tysiąca wysiłków, które podejmuje się każdego dnia, wysiłków zmierzających do zaakceptowania drugiego człowieka, przebaczenia mu, do zaakceptowania[Author:j] --> samego siebie, własnych urazów i słabości, do odkrycia, że nieprzyjaciel jest w nas, a także do odkrycia tego, jak może­my pozytywnie panować nad własnymi słabościami, łąkami i niepokojami.

Jestem wzruszony istnieniem Wspólnoty Pojednania w Corrymeela w Irlandii Północnej. Założona przez pastora Kościoła prezbiteriańskiego, ma na celu pojednanie między katolikami i protestantami walczącymi ze sobą w tym kraju. Przyjmuje ona na przykład, pod koniec tygodnia, piętnaście matek wyznania katolickiego, których synowie lub mężowie zostali zabici przez paramilitarne jednostki unionistów oraz piętnaście matek wyznania protestanckiego, których synowie lub mężowie zostali zabici przez IR A. Te trzydzieści matek razem płacze, modli się i dzieli ze sobą swoje cierpienie. Od­krywają drogę pokoju i pojednania.

Pewien asystent z Arki, któremu towarzyszę, opowiadał mi o pragnieniu przebaczenia swemu ojcu. Jego ojciec był despotą i sprawił mu wiele cierpień. Zachęcałem go do pod­jęcia kroków w kierunku pojednania z ojcem i nawet zapro­ponowałem, aby się spotkali. „Nie — odpowiedział mi —jest jeszcze za wcześnie. Czuję się jeszcze za słaby i niedosta­tecznie bezpieczny. Mój ojciec jest człowiekiem silnym, któ­ry nie potrafi słuchać. Muszę wzmocnić się wewnętrznie, zanim go spotkam. Jeśli pójdę zobaczyć go dzisiaj, może mnie zmiażdżyć. Ale za kilka lat być może będzie to możliwe". Podziwiałem mądrość tego młodzieńca. Przeżył on wewnętrz­ne przebaczenie i pojednanie, ale na pełnię przebaczenia trzeba było poczekać i, aby mogło się ono dokonać, obaj musieli się do tego przygotować. Syn musiał się wewnętrznie wzmocnić, a ojciec trochę osłabnąć, zanim będzie w stanie wysłuchać swego syna. Przebaczenie nie jest rzeczywistością, która do­konuje się za jednym razem. Jest to proces, który wymaga czasu.[Author:j] --> Konflikt pochodzi zarówno z rany ojca, jak i ze zranienia i słabości syna. Przyjęcie zranienia wymaga wiele czasu.

Pewna młoda kobieta trafiła do więzienia z powodu fał­szywego świadectwa innego człowieka i przeżyła tam głębo­kie nawrócenie, spowodowane doświadczeniem Boga. Zakon­nica, która była narzędziem tego nawrócenia, wspomniała jej pewnego dnia o przebaczeniu temu człowiekowi. „Nie, nie mogę. Wyrządził mi zbyt wiele zła". Jednak dodała zaraz: „Ale modlę się każdego dnia, aby Bóg mu przebaczył". Nie­kiedy osoby zbyt wiele cierpiały. Nie mogą przebaczyć na poziomie swoich uczuć, ale nie szukają zemsty ani śmierci drugiego. Chcą, aby ci, którzy dopuścili się niesprawiedliwo­ści, odkryli prawdę i sprawiedliwość. „Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Wiele osób, które popełniają morder­stwa lub wykorzystują dzieci, nie wie, co czyni.

Ewangelia pozostawia nam przykazanie Jezusa: „Lecz po­wiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyja­ciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosław­cie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają." Słowa te, wypowiedziane do Galilejczyków prześladowanych przez Rzymian, musiały ich szokować. „Jak kochać tych pełnych pychy barbarzyńców, tych grzeszników żyjących bez Boga?" Ale Jezus nalega: „Jeśli bowiem miłu­jecie tylko tych, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół..." Oczywiście nikt z nas nie może kochać tego, kto nas wykorzystuje, poniża i stara się nas odsuwać od życia społecznego. Ale słowa Jezusa są za­razem obietnicą, zupełnie tak, jakby mówił: „Wiem, że sa­memu nie możesz przebaczyć. Drugi wyrządził ci zbyt wiele zła. Ale jeśli chcesz, dam ci nową siłę, byś mógł dokonać niemożliwego, dam ci mojego Ducha, ale tylko jeśli chcesz..."[Author:j] --> Nie chodzi o to, by zamknąć się w biernej postawie ofiary, pełnej gniewu, nienawiści i pragnienia zemsty, ale by otwo­rzyć serce na Ducha Jezusa, który stopniowo uzdrawia nasze blokady i nasze lęki i pomaga nam podejmować wysiłki, by iść dalej drogą pokoju.

Rozwiązywanie konfliktów

Problem rozwiązywania konfliktów jest dziś naprawdę na­glący: konflikty na poziomie rodziny, między mężczyzną i kobietą, między dziećmi i rodzicami, konflikty w pracy, we­wnątrz organizacji i wspólnot, konflikty między krajami, ra­sami i religiami. Niestety, często występują pęknięcia i blo­kady między stronami konfliktu. Wznoszą się wtedy mury osądów i uprzedzeń, a niekiedy nawet mury nienawiści. W konflikcie istnieje ten, kto na pozór wygrywa, i ten, kto przegrywa. Niekiedy zwycięzca, zwłaszcza jeśli wygrał dzię­ki sile i władzy, staje się przegranym. Poczucie winy i kłam­stwo ukryte w jego sercu niszczą go od wewnątrz. Oto kilka zasad, które odkryłem w tym względzie przez wszystkie lata spędzone w Arce:

— Nigdy nie uciekać przed wrogiem, przed konflik­tem. Starać się z nim spotkać we właściwym momencie. Nie minimalizować konfliktu, nie zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, z powodu lęku przed spojrzeniem na niego wprost. Mały ogień łatwo ugasić. Później, kiedy zmieni się w wielki pożar, jest to trudniejsze. Konflikt, podobnie jak kryzys, jest oznaką życia. Może przygotować nowy czas pokoju i jedno­ści. Konflikt ukryty, do którego nie chcemy się przyznać, zmie­nia się w smutek, depresję, wewnętrzną śmierć i jest bardziej[Author:j] --> niebezpieczny niż konflikty widoczne na zewnątrz. Ale dla­tego też trzeba potraktować go z całą powagą.

Potrzeba czasu, by zrozumieć obiektywne elementy kon­fliktu, gdyż często nadaje się tym samym słowom inne zna­czenia. Konflikty między różnymi Kościołami chrześcijań­skimi nie są jedynie natury emocjonalnej. Istnieją tu także różnice teologiczne i odmienne interpretacje Biblii. Potrzeba czasu, by zrozumieć stanowisko drugiej strony, jej punkt wi­dzenia i powód, dla którego przywiązuje tak wielką wagę do jakiegoś aspektu sprawy.

Dlatego też dobrze jest mieć we wspólnocie kartę, która określa wizję, cele i ducha wspólnoty oraz konstytucję, któ­ra precyzuje sposób kierowania nią. Jeśli panuje zgoda co do fundamentów, istnieją także wspólne punkty odniesienia, które pozwalają razem iść naprzód.[Author:j]

--> - Istnieją także konflikty, które biorą się. ze straszliwego braku poczucia zagrożenia u danej osoby. To poczucie zagrożenia było tłumione przez pełnioną rolę, zaborczość i dominację, czasem posiadanie innej osoby, przekonania i obrzędy religijne, różne rodzaje aktywności itp. Zabierzcie tej osobie to, co chroniło ją przed poczuciem zagrożenia, a nastąpi w niej eksplozja lęku. Poczucie zagrożenia lub we­wnętrzna pustka są zbyt trudne do zniesienia. Osoba ta nie jest wystarczająco ukształtowana wewnętrznie, by móc ukierunko­wać uczucia lęku i poczucia winy. Potrzebowała zewnętrzne­go wsparcia, które je ukrywało. Osoba przeżywająca żal po stra­cie władzy lub jakiegoś zajęcia może objawiać niesłychaną agresję, skierowaną przeciwko drugiej osobie lub sobie samej.

Eksplozja może tymczasem stać się okazją uzdrowienia, jeśli osoba czuje się wystarczająco wysłuchana i szanowana, jeśli zgodzi się, by osoby silne i kompetentne pomogły jej przeżywać swoje lęki. Jeśli odmówi pomocy, podejmuje ry­zyko, że będzie walczyć jak szalona, by na nowo znaleźć się w rzeczywistości, od której była uzależniona i która uspoka­jała jej lęki. Czasem osoby te wahają się między rolą „zbaw­cy" instytucji, wspólnoty lub osoby, a rolą ofiary, która to rola daje im pewien status, poczucie, że winni są inni. Jak­by nie akceptowały siebie.

Ogólnie rzecz biorąc wiele konfliktów rozwiązuje się, kiedy jedni lub drudzy mogą swobodnie się wypowiedzieć, razem, w atmosferze dającej poczucie bezpieczeństwa lub w obec­ności osoby, do której wszyscy mają zaufanie. Kiedy istnieje możliwość wysłuchania i wyrażenia w sposób jak najbardziej obiektywny swoich potrzeb i oczekiwań, bez namiętności, wtedy często pokój staje się możliwy. W tym celu potrzeba kompetentnych animatorów lub moderatorów, akceptowanych przez wszystkie strony konfliktu.

Tymczasem są ludzie, którzy jakby odrzucali kompromis. Ich a priori i uprzedzenia są w nich zbyt mocno zakorzenio­ne. Negują istnienie dobra w innych. Odmawiają dialogu i są niezdolni do porzucenia niektórych ze swoich przekonań, by otworzyć się na innych. Muszą być zwycięzcami lub ofiara­mi pełnymi nienawiści i pragnienia zemsty. W takich sytua­cjach potrzeba zarazem wielkiej cierpliwości, jak i wielkiej mądrości, by zachować nadzieję na zmianę.

W naszych czasach, pełnych podziałów, tak bardzo potrze­ba mężczyzn i kobiet, którzy będą przygotowani do rozwią­zywania konfliktów i będą posiadali życie wewnętrzne i mą­drość, niezbędne do wysłuchania dwóch stron będących w opozycji, aby zrozumieć to, co je łączy, by lęki i uprzedze­nia opadły i by każda z nich znalazła niezbędną pomoc i wsparcie i uczyniła krok w stronę drugiego. Ważne jest, by było coraz więcej takich miejsc, gdzie uczono by dróg pro­wadzących do pokoju oraz sposobów rozwiązania konfliktów[Author:j] . --> Nawet dzieci w szkole powinny się tego uczyć. Nasz świat coraz bardziej staje się światem przemocy i konfliktów. Trzeba wiedzieć, jak zająć w nim swoje miejsce i przed nim nie uciekać.

Tymczasem trzeba też przyznać, że zdarzają się konflikty między ludźmi, których nie udaje się rozwiązać. Sprawiają obu stronom zbyt wiele bólu, wzbudzają zbyt wiele wzajem­nych lęków i niepokojów. Osoby nie są w stanie przyznać się do swoich zranień. Jedynym rozwiązaniem jest wtedy roz­stanie, które może dać obu stronom przestrzeń, pozwolić im nabrać dystansu i odzyskać pokój.

Czynienie wymówek

W Arce odkryłem także sztukę czynienia wymówek i wy­rzutów. Kiedy sprawuje się odpowiedzialność lub władzę, trze­ba niekiedy postawić komuś zarzuty. Komuś, kto zrobił coś złego przez nieświadomość, namiętność, złą wolę, nieważne z jakiego powodu. Są gesty antyspołeczne, prowokujące, któ­rych nie można tolerować u danej osoby, gdyż inaczej mogą się one nasilić. Osoba, która działa w ten sposób, oczekuje, mniej lub bardziej świadomie, by ktoś jej coś powiedział, określił normy jej zachowania. Oto kilka uwag na ten temat:

— Nigdy nie zwracać innym uwagi, w gniewie lub w chwili przeżywania osobistych kłopotów. Poczekać, aż znów odzy­skamy wewnętrzny pokój. Na przykład, w jednym z domów Arki ustala się, że Pierre budzi wszystkich o siódmej rano i przygotowuje śniadanie. O godzinie 7 30 przychodzi przeło­żony i widzi, że śniadanie nie jest przygotowane, a wszyscy jeszcze śpią. Bardzo niezadowolony idzie do pokoju Pierre'a,[Author:j] --> stuka do drzwi i głośno wyraża swój gniew. Ale być może Pierre źle się czuł w nocy. Lepiej zatem spokojnie poczekać, a na­stępnie, w odpowiednim momencie, zapytać z troską i współ­czuciem o to, co się wydarzyło. Chodzi przede wszystkim o to, by poprosić raczej o wyjaśnienie niż od razu oskarżać. Trze­ba najpierw mieć jasność co do faktów i motywacji.

Non-violence

Non-violence jest postawą wobec kogoś (lub jakiejś gru­py), kto jest agresywny lub uciska i prześladuje innych, która[Author:j] --> ma na celu pomoc tej osobie w podążaniu do sprawiedliwo­ści i prawdy, nie uznając jej jednocześnie za kogoś złego i bez chęci stosowania wobec niej siły lub przemocy. Jest więc ona bardzo ważna w sytuacji konfliktu, zarówno wobec wro­ga, jak i w chwili czynienia komuś wymówek. Zakłada ona, że własna agresywność będzie przeniknięta miłością do prze­śladowcy oraz przekonaniem, że nie jest on całkowicie zły, że jest w nim ukryte dobro i że może się zmienić. Nie pra­gnie się śmierci, lecz życia. Przemoc i siła pojawiają się jako odpowiedź najczęściej z powodu strachu i własnych zranień — trzeba się bronić lub atakować, aby samemu nie zostać zmiażdżonym. Postawa non-violence wypływa z miłości. Osoby takie jak Ghandi, Martin Luther King, Dorothy Day, Jean i Hildegarde Goss-Mayr oraz wiele innych rozwinęło nie tylko duchowość i filozofię niestosowania przemocy, ale także taktyki i metody konieczne, aby postawa non-violence odnosiła zwycięstwo w sytuacjach trudnych w wymiarze politycznym i społecznym.

Byłem kiedyś świadkiem działania bez stosowania prze­mocy, w Brazylii w 1974 roku. Razem z Robertem i Nadine zostałem zaproszony do konsulatu kanadyjskiego w Sao Paulo na kolację w towarzystwie Alphonsa Pereza, Hil-degardy Goss-Mayr oraz Maria Calvario de Jesus, trzech osób, które swoim życiem i działalnością świadczyły o postawie non-violence. Wieczór był fascynujący (pomimo ogromnego zmęczenia, jakie mnie ogarniało!). Nazajutrz rano kanadyj­ski ksiądz, u którego mieszkaliśmy, otrzymał telefon. Była to żona Maria Calvario de Jesus, która dzwoniła, ponieważ jej mąż nie wrócił tej nocy do domu i sądziła, że został zatrzy­many. Kilka następnych telefonów księdza potwierdziło, że jej podejrzenia były słuszne. Jej mąż oraz dwie pozostałe osoby zostały zatrzymane po tej kolacji. Pojechali z powrotem na[Author:j] --> lotnisko, by szukać swoich bagaży wysłanych innym samolo­tem lecącym z Buenos Aires. Bagaże te wypełnione były lite­raturą na temat non-violence. Przez wiele godzin byli przesłu­chiwani w warunkach tortur psychologicznych — krzyków, gróźb itp. Około godziny czwartej nad ranem znaleźli się zno­wu razem. Przyniesiono im kawę. Postanowili pościć i modlić się za prześladowców, aby zmienili się. Około godziny piętna­stej, wszyscy trzej zostali zwolnieni z więzienia pod naciskiem Kardynała Arnsa, który powiadomił wszystkie ambasady i re­dakcje gazet. Niedługo potem mogliśmy spotkać u niego Ma­ria Calvario de Jesus, który opowiedział nam w szczegółach o wydarzeniach, które miały miejsce w nocy.

Nie mam żadnego bezpośredniego doświadczenia, zwią­zanego z zasadą niestosowania przemocy jako broni w wy­miarze politycznym i społecznym. Jej sukces zakłada wy­korzystywanie mediów i tym samym wsparcie wielu osób, które naciskają na prześladowcę. Mam natomiast pewne do­świadczenie niestosowania przemocy, jako środka pozwa­lającego zneutralizować przemoc u osób, zwłaszcza u nie­których osób z upośledzeniem, które przyjęliśmy do Arki wprost ze szpitali psychiatrycznych. Dla niektórych prze­moc jest językiem, który przyciąga uwagę innych, niezbęd­ną, by mieli poczucie własnego istnienia. Jest ona krzykiem wytryskającym z lęku i okaleczonego obrazu samego siebie. Jest ona także znakiem życia i nadziei. Jeśli poświęci im się uwagę w sposób pozytywny, pełen otwartości i akceptacji oraz odpowie bez przemocy, ale postawą łagod­ności i zrozumienia, wtedy bardzo często przemoc znika.

Pewnego razu w Trosly zostałem zaczepiony na ulicy przez potężnie zbudowanego mężczyznę, który kompletnie nie pa­nował nad sobą. Krzyczał coś przeciwko Arce, przeciwko osobom[Author:j] --> z upośledzeniem, których nie znosił i przeciwko mnie samemu, którego również nie mógł znieść. Pokazał mi pięść i chciał wzbudzić we mnie lęk. Udało mu się. Bardzo się bałem. Moje serce biło przerażająco szybko. Ale równocze­śnie nie byłem zdolny do ucieczki. Byłem jakby przykuty do ziemi. Uderzył mnie pięścią w okolice ucha, ale niezbyt silnie, gdyż z łatwością mógłby powalić mnie na ziemię. Usłyszałem wtedy siebie samego mówiącego: „Może mnie Pan uderzyć jeszcze raz, jeśli Pan tego chce". Spojrzał na mnie osłupiały. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po czym wyciągnął do mnie rękę i zaprosił do siebie do domu. Całe moje ciało trzęsło się ze strachu, ale mimo to poszedłem za nim. Bardzo się bałem, ale tego nie okazałem, dzięki sile, która nie pocho­dziła ode mnie i ostatecznie to on stracił głowę.

Nie twierdzę bynajmniej, że człowiek zdecydowany zabić drugiego złamie się zawsze wobec postawy non-violence. Ist­nieje tyle różnych przypadków. Wiem tylko to, że traktując agresora jak człowieka, a nie jak dzikie zwierzę, istnieje pewna szansa, że odpowie on jak człowiek. Zakłada to przyjęcie postawy, która nie wzbudzi w nim strachu i podjęcie próby nawiązania z nim dialogu jak z osobą ludzką. Jednakże po­stawa nie odczuwania i nie wzbudzania lęku nie jest kwestią woli. Chodzi o siłę, która przychodzi z zewnątrz, z góry, jak w przypadku Anonimowych Alkoholików.

Rozwiązywanie konfliktów w wymiarze politycznym

W tak wielu konfliktach lub sytuacjach prześladowania przemoc wybucha po wielu latach odmowy słuchania i dialo­gu ze strony uciskającego. Przemoc jest językiem, którego[Author:j] --> używa się, ponieważ nie ma się możliwości użycia słowa. To samo dzieje się w niektórych sytuacjach osobistych. Jeden z moich przyjaciół upośledzonych umysłowo znalazł się w szpitalu psychiatrycznym pod Paryżem. Podczas wizyty za­pytałem go, czy widział się już z dyżurnym psychologiem. „Czy trudno się z nim spotkać?" Popatrzył na mnie i powie­dział: „Wiem, jak to osiągnąć. Wywołuję konflikt, staję się gwałtowny i natychmiast mam okazję się z nim spotkać". Prze­moc jest językiem, wezwaniem, krzykiem.

W tak wielu konfliktach politycznych używa się przemocy — przemocy, której nie daje się wyeliminować — w celu zmuszenia prześladowcy do słuchania i prowadzenia dialo­gu. Republika Południowej Afryki jest najlepszym przykła­dem kraju, w którym trzeba było zastosować przemoc (tak­że przy wsparciu potęg międzynarodowych), by osiągnąć de­mokrację i pokój. W RPA potrzebne były wysiłki wielu ludzi którzy, jak prorocy pokoju, odważyli się działać bez uży­wania przemocy, stosując legalne środki, by powstrzymać prześladowców. Natomiast inne działania z użyciem prze­mocy i wołaniem o wolność były dławione z jeszcze więk­szą przemocą. Przykładem tego są tubylcy z wyspy Haiti i Republiki Dominikany, którzy wymarli na skutek chorób przyniesionych z Europy lub zabijani przez Hiszpanów i Fran­cuzów. Biali najeźdźcy pobili także aborygenów w Australii.

Mury dzielące poszczególne grupy ludzi kruszeją i rozpa­dają się, gdy ludzie uznają swoje wspólne człowieczeństwo. Przesądy powoli ustępują miejsca jasno głoszonej prawdzie. Wrogie sobie dotąd osoby zaczynają się wzajemnie słuchać, ponieważ odkryły inną rzeczywistość niż zwycięstwo jednej lub drugiej strony. Rzeczywistością tą jest piękno każdej osoby ludzkiej, bez względu na jej kulturę, rasę, niepełnosprawność czy upośledzenie oraz piękno ich współpracy.[Author:j]

--> Z gwiazd prosto w błoto

Życie ludzkie przechodzi przez bardzo różne fazy, ale jego początkiem i końcem jest słabość, poczynając od łona mat­ki i kończąc na łonie ziemi. Pomiędzy tymi dwoma słabo­ściami istnieją fazy aktywności i światła, oraz fazy związa­ne z utratą aktywności i światła i związanego z tym cierpie­nia. Małe dziecko żyje chwilą obecną, więzią, w której ciało odgrywa bardzo znaczącą rolę. Jest to czas więzi i wymia­ny z serca do serca, między ciałem, i ciałem wyrażający się poprzez zabawę, śmiech, świętowanie miłości. Jest to czas komunii, zaufania i prostoty. Potem nadchodzi czas rozsta­nia z rodzicami. Życie popycha dziecko naprzód. Doznało ono urazu na poziomie komunii i miłości. Rośnie ono, poszukując światła, a jednocześnie wystrzega się więzi. Po­szukuje własnej tożsamości, innej niż tożsamość dwojga rodziców. Jest to czas nietolerancji, poszukiwania ideału i przyjaciół, potrzeby sprawdzenia się, czas kształtowania osobowości. Młody człowiek chce robić wszystko lepiej niż jego rodzice. Chce sam odkryć nową drogę. Zmierza do tego, co uniwersalne i bliskie ideału, w poczuciu pewno­ści (ale także poczuciu niepewności i niepokoju) co do swo­jej wartości i możliwości. Jest także pewien wartości wła­snej grupy. Opuszcza gniazdo i wszystko, co małe, by podą­żać ku doskonałości, by być dużym i dorosłym, by odnieść sukces.

Dążąc do doskonałości, uznania i władzy, ma on skłon­ność do niszczenia innych. Dąży, niekoniecznie tego pragnąc, do tworzenia podziałów, utrwalenia podziału ludzi na silnych i słabych, bogatych i biednych, na tych, którzy odnoszą suk­ces i tych, którzy przeżywają klęskę.[Author:j]

--> Następnie przychodzi moment zapuszczenia korzeni w zie­mi, życie w przymierzu z innymi w rodzinie lub wspólno­cie. Odkrycia płodności. Ideał schodzi na ziemię. Młody czło­wiek odkrywa, jak w swoich zbyt osobistych poszukiwaniach był źródłem konfliktów. Odkrywa swoje własne, najgłęb­sze urazy i lęki. Pragnie odnaleźć pokój w swoim wnętrzu, być czynnikiem budującym pokój i pojednanie w swoim ży­ciu, w rodzinie, w swoim otoczeniu, w swoim kraju, Ko­ściele, na całym świecie. Rozdźwięk, powstały często na sku­tek przesądów i lęków, prowadzi do niesprawiedliwości, woj­ny, nienawiści i śmierci. Czy nie istnieje droga do jedności i pokoju, na której każdy — bez względu na to, jakie ma dary, ograniczenia i słabości — będzie mógł znaleźć swoje miejsce i żyć? Droga do pokoju nie polega na wspinaniu się do światła w poszukiwaniu potęgi, uznania i coraz większego oddziały­wania na innych. Droga pokoju polega na schodzeniu w dół, ku małemu i słabemu. Jest to tajemnica i paradoks.

Często młody człowiek ucieka od swego ciała i serca. Boi się komunii, tak samo jak bał się ukrytych w nim sił związa­nych z seksualnością, które wydają się zawierać w sobie nie­uporządkowane i chaotyczne elementy. Trzeba było, by odna­lazł swój byt, swoją własną tożsamość, by stopniowo, jako człowiek dorosły, mógł odnaleźć ziemię swego ciała i swego serca, by odkrył więź komunii i współczucia poprzez konkret­ne i pokorne gesty czułości. To, przed czym uciekał jako na­stolatek — komunia i miłość wyrażająca się czułością— staje się tym, czego właśnie mu potrzeba, by odnaleźć wewnętrz­ną jedność i dawać życie innym. Jest to nawrócenie, obranie nowego kierunku drogi. Bóg i wartości uniwersalne nie znaj­dują się już w niebie i między gwiazdami, nie kryją się już w teoriach i ideologiach oraz ideałach, ale obecne są w kon­kretnej osobie, w ziemi i ciele, w błocie, w materii. Ukryte są[Author:j] --> w ubogich i słabych, którzy przede wszystkim wołają o uzna­nie swojej wartości i o komunią.

Jakby to, co jest najczystsze i najbardziej nieskalane, wy­tryskało z tego, co przegniłe — wino i alkohol ze sfermento­wanych owoców, penicylina z gangreny. Tak jak ziemia kar­miona jest ekskrementami zwierząt i martwymi liśćmi, tak samo uzdrowienie serca i naszych wewnętrznych konfliktów dokonuje się, gdy wchodzimy w komunię z wszystkim, co odrzuciliśmy, z wszystkim, czego się baliśmy — z ubogim, słabym z wrogiem, z cudzoziemcem. Jest to powrót na zie­mię, powrót do materii, do błota. Ponieważ w tej ziemi ukry­te jest światło. Powrót dokonuje się w pokorze (humilite), któ­rej łaciński odpowiednik pochodzi od słowa „humus", czyli ziemia.

W ten sposób odkrywamy, że potrzebujemy jedni dru­gich, że należymy do tej samej, wspólnej nam wszystkim ludzkości, jednego uniwersalnego ciała, w którym każda istota ludzka jest ważna i ma swoje miejsce. Nie jesteśmy stworzeni do tego, by być samotnymi bohaterami, ludźmi „godnymi podziwu", ale po to, by być w pełni i głęboko ludzcy, każdy na swoim miejscu, ze swoimi darami i ogra­niczeniami w jednym ciele ludzkości. Jeśli zapomnimy o na­szej ziemi, ziemi, która jest naszą planetą, o ziemi naszych ciał i naszych serc, jeśli będziemy myśleć, że jesteśmy tyl­ko wolą, inteligencją, duchem, własną świadomością, potę­gą i siłą, wtedy doprowadzimy do eksplozji. Jeśli będziemy chcieli tego, co wielkie i uniwersalne, stawiając samych siebie na piedestałach i jeśli zapomnimy o osobie małej, słabej, posiadającej kruche ciało, narażonej na chorobę i śmierć, potrzebującej troskliwej opieki, pożywienia, odprę­żenia i przyjaźni, wtedy wszystko się rozpadnie. Wielką pokusą dla człowieka jest uwiedzenie go siłą i odmowa[Author:j] --> komunii z własną wrażliwością, kruchością i małością. Ale jeśli obierzemy drogę serca i komunii z ludźmi uczciwymi, mo­żemy wspólnie odbudować ziemię.

Przyznajmy jednak, że ziemia ta jest doliną pełną płaczu i cierpienia. Istnieją choroby i śmierć, istnieją podziały mię­dzy ludźmi, nienawiść, prześladowania, wojny, niesprawie­dliwość i nierówności. W każdym człowieku toczy się walka między wojną i pokojem, światłem i ciemnością, zaufaniem i lękiem, altruizmem i egoizmem, otwarciem i zamknięciem. Wobec cierpienia, choroby, śmierci, słabości może przebudzić się powołanie do miłości i współczucia, tak jak pojawić się może postawa ucieczki w świat idei i teorii, a tym samym stwardnienie serca.

Zejście na ziemię jest także zejściem w błoto ciemności, lęków i zranień we własnym wnętrzu. Nawrócenie z drogi współzawodnictwa na drogę serca i komunii zakłada koniecz­ność przejścia przez stany lęku związane z dominacją innych i bycia posiadanym, przez lęki i niepokoje związane z poczu­ciem winy. Ubogi i podatny na zranienia, który istnieje poza mną, odsłania ubogiego i wrażliwego na urazy, ukrytego w moim wnętrzu. Aby odkryć prawdziwą komunię, w której nie posiadamy drugiego, trzeba doświadczyć pewnego rodzaju śmierci, przyjąć postawę zaufania i zawierzenia, a także prze­żyć osamotnienie i opuszczenie, które jej towarzyszą. Można dokonać tego naprawdę tylko wtedy, jeśli akceptuje się fakt, że Bóg kocha nas bezinteresownie, bezwarunkowo, bez wzglę­du na nędzę stworzenia, jego niemoc, grzech i winę. Jest to najwyższe i podstawowe objawienie. Nie musimy już się bronić. Doświadczamy przebaczenia i miłości. Jest to powrót do źródła, do pokoju i wewnętrznej ekstazy, przeżywanej w ciszy i komunii. Bóg staje się w nas ciałem. Nie ukrywa się już w blasku słońca, ale z pokorą przebywa w błocie.[Author:j]

--> Dzisiaj ludzkość znajduje się na zakręcie drogi. Przy po­mocy technologii możemy dokonać wszystkiego, z wyjątkiem uczynienia naszej planety bardziej kochającą i szczęśliwszą. Technologia pozwala na postęp materialny i uwodzi ludzkość. Wyruszyła ona na podbój księżyca i gwiazd. Czy obecnie nie powinniśmy razem powrócić na ziemię i odkryć to, co ludz­kie, razem spojrzeć na słabego i ubogiego, by nasze serca po­zwoliły się dotknąć, a nasze umysły zostały ożywione współ­czuciem?

Powrót ku ziemi, do tego, co ludzkie, do komunii z każdą osobą, zakłada, jak powiedzieliśmy wcześniej, nawrócenie. Jakie wydarzenie może wywołać taką zmianę?

Jak podjąć tę nową podróż i dokonać wyboru pokoju? Jak odkryć, że światło i uzdrowienie znajdują się w tym, czym się pogardza i co się odrzuca jako brudne, brzydkie i pełne ciemności? Jakie trzeba mieć doświadczenie światła, miło­ści, wewnętrznego pokoju, by dokonać tej zmiany postawy i spojrzenia? W Księdze Ozeasza istnieje tekst, który może nam pomóc. Prorok pozostawił, siedem wieków przed naszą erą, następujące słowo Boże: „Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca (...) dolinę Akor uczynię bramą nadziei" (Oz 2,16).

Dolina Akor (która oznacza dolinę nieszczęścia) znajdo­wała się blisko Jerycha i miała opinię miejsca niebezpiecz­nego. Naród izraelski omijał ją z łękiem. Dolina ta była z pew­nością schronieniem zbójców, także dzikich zwierząt, węży i skorpionów. I oto prorok ogłasza, że Bóg, po miłosnym spotkaniu, podczas którego będzie mówił do serca osoby, uczyni z tej doliny bramę nadziei. Nie będzie już ona miej­scem przeklętym, miejscem, którego się unika. Odkryjemy, że jest to dolina życia. Jeśli w wyniku spotkania z czułą mi­łością Boga odważymy się wniknąć w świat naszych własnych[Author:j] --> ciemności, gdzie krążą nasze demony, jeśli odważymy się. wniknąć w świat cierpienia i ubóstwa na zewnątrz nas, zo­staniemy wyzwoleni z naszych lęków i pragnienia ucieczki gdzie indziej. Staniemy się tymi, którzy przynoszą nadzieję.[Author:j]

Nazwałem wspólnotą „Arka", nawiązując do Arki Noego, który uratował ro­dziną ludzką od potopu. Wspólnota Arki pragnie przyjąć na swój pokład osoby z upośledzeniem umysłowym, które tak szybko toną w wodach naszych społeczeństw opartych na rywalizacji.

Por. książki o. Thomasa Philippe'a: Przebudzenie do milości u niemowlęcia, Drogi światła u dziecka, Czas żywotnych sil u nastolatka, Nowa dojrzałość u najstar­szych. Wydawnictwo „W drodze", Poznań 1998.

ROZWÓJ I WZROST CZŁOWIEKA

5

6

7

8

9

10

11

12

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

40

43

44

45

46

47

48

49

50

51

52

53

54

55

56

57

58

59

60

61

62

63

64

65

66

67

68

69

70

71

72

73

74

75

76

77

78

79

80

81

82

83

84

85

86

87

88

89

90

91

95

96

97

98

99

100

101

102

103

104

105

106

107

108

109

110

111

112

113

114

115

116

117

118

119

120

121

122

123

124

125

126

127

128

129

130

131

132

133

134

135

136

137

138

139

140

141

142

143

144

145

146

147

148

149

150

151

152

153

157

158

159

160

161

162

163

164

165

166

167

168

169

170

171

172

173

174

175

176

177

178

179

180

181

182

183

184

185

186

187

188

189

190

191

192

193

197

198

199

200

201

202

203

204

205

206

207

208

209

210

211

212

213

214

215

216

217

218

219

220

221

222

223

224

225

226

227

231

232

233

234

235

236

237

238

239

240

241

242

243

244

245

246

247

248

249

250

251

252

253

254

255

256

257

258

259

260

261

262

263

264

265

266

267

268

269

270

271

272

273

274

275

276

277

278

279

280

281



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
wszystkie Imiona męskie, N, Norbert - Tak nazwana osoba jest wielkim znawcą natury ludzkiej i przyro
pl Kazda innowacja jest zblakaniem
Kim jest Trójca Święta i jakie wynikają z tego konsekwencje dla wiary, Dogmatyczna
Każda cywilizacja jest kulturą , Pedagogika
Każda cywilizacja jest kulturą, Psychologia, Socjologia
Dlaczego nie każda zmiana jest zmianą rozwojową
W wiązaniu polskim każda warstwa jest zbudowana jednakowo i składa się z główek i wozówek
213 , „Każda cywilizacja jest kulturą ,
co to jest historia sprawdzian klasa 4
Rick Warren, Jean Vanier, a Nowa Ewangelizacja Zwiedzenie w Kościele Pana Jezusa Chrystusa
Jean Vanier, Serce Arki duchowość na każdy dzień(1)
07 Jean Paul Sartre Czym jest pisanie
Schiller Fryderyk Co to jest historia powszechna
Maria Janion jak możliwa jest historia literatury
Jakie jest znaczenie święta niepodległości dla współczesnego polaka
01 Każda mapa jest wykonana w skaliid 2826 pptx
KARTA PRACY cz 2 Czym jest historia

więcej podobnych podstron