Gogol M W Jarmark w Soroczyńcach


Mikołaj Gogol

JARMARK W SOROCZYŃCACH

I

Meni nudno w chati żyty,

Oj wezyż mene iż domu,

De bahaćko hromu, hromu,

De hopciujut wse diwky,

De hulajut parubky!

Ze starej baśni

Jak upajający, jak przepyszny jest letni dzień w Małorosji! Jak

obezwładniająco upalne są te godziny, gdy południe lśni w ciszy i znoju, a

błękitny, niezmierzony ocean, chylący lubieżnie swą kopułę nad ziemią,

zda” się zasnął, tonąc w słodkiej omdlałości, tuląc i obejmując bogdankę w

swych powietrznych objęciach! W niebiosach — ni obłoku. W polu — ni

szmeru, Wszystko jakby umarło; tylko w górze, w otchłani nieba drży

skowronek i srebrne pieśni spływają po stopniach powietrznych na zakochaną

ziemię, a w stepie z rzadka odzywa się krzyk czajki albo dźwięczny głos

przepiórki. Niebosiężne dęby, jakby odpoczywając beztrosko, stoją leniwie

i bez myśli, a oślepiające groty słonecznych promieni zapalają całe

malownicze masy liści, rzucając na inne czarny cień, który tylko przy silnym wietrze

mieni się złotem. Szmaragdy, topazy, rubiny eterycznych owadów osypują

wielobarwne warzywniki, ocienione wysmukłymi słonecznikami. Szare stogi

siana i złote snopy zboża obozują w polu i koczują po jego

niezmierzoności. Pochylone pod brzemieniem owoców, rozłożyste gałęzie

czereśni, śliw, jabłoni, grusz; niebo, jego czyste zwierciadło — rzeka w

zielonych, dumnie uniesionych ramach... jakże pełne upojnej zmysłowości

jest małoruskie lato!

Takim przepychem połyskiwał jeden z dni upalnego sierpnia roku tysiąc

osiemset... osiemset... słowem, ze trzydzieści lat temu, kiedy droga, na

jakieś dziesięć wiorst przed miasteczkiem Soroczyńcami, roiła się od ludzi

śpieszących na jarmark ze wszystkich okolicznych i odleglejszych futorów.

Już od rana nieskończonym korowodem ciągnęli czumacy z solą i rybami. Góry

garnków opatulonych w siano jechały powoli, jakby im było nudno w

zamknięciu i ciemności: gdzieniegdzie tylko jakaś malowana jaskrawo miska

czy makutra chełpliwie wystawała ze spiętrzonych na wozie koszy i skupiała

na sobie rozczulone spojrzenia wielbicieli zbytku. Wielu przechodzących

zerkało z zazdrością na wysokiego garncarza, właściciela owych skarbów,

który powoli kroczył za swym towarem, pieczołowicie otulając swoich

glinianych strojnisiów i zalotnice znienawidzonym przez nich sianem.

Na uboczu, zaprzężony w zmordowane woły, sunął wóz pełen worków, konopi,

płótna i wszelakich domowych pożytków; za wozem wlókł się jego gospodarz w

czystej płóciennej koszuli i zabrukanych płóciennych szarawarach. Leniwą

ręką ocierał pot spływający ciurkiem ze smagłej twarzy, a nawet kapiący z

długich wąsów, upudrowanych przez tego natrętnego balwierza, co nieproszony

przychodzi i do nadobnej dziewoi, i do szpetnego i przemocą pudruje od

kilku już tysięcy lat cały rodzaj ludzki. Obok szła uwiązana do wozu

kobyła, której spokojny wygląd świadczył o jej podeszłym wieku. Liczni

przechodnie, zwłaszcza młodzi parobcy, uchylali czapki zrównawszy się z

naszym chłopem. Aliści skłaniały ich do tego nie jego siwe wąsy ani godna

postawa; wystarczyło choć trochę podnieść oczy do góry, by stwierdzić

powód tego uszanowania: na wozie siedziała ładniutka córka

o okrągłej twarzyczce, kruczych brwiach, co równymi łukami ocieniały jej

świetliste czarne oczy, o niefrasobliwie uśmiechniętych różanych

usteczkach; na jej czarownej główce spoczywała bogata korona upiętych

długich warkoczy, czerwonych i szafirowych wstążek oraz wiązanki polnego

kwiecia. Rzekłbyś, że wszystko ją ciekawiło, wszystko było dla niej

osobliwe, nowe...

i śliczne oczęta przebiegały nieustannie z jednego przedmiotu na drugi. I

nie dziwota! Pierwszy raz na jarmarku!... Osiemnastoletnia dziewczyna

pierwszy raz na jarmarku!... Lecz żaden z idących i jadących nie wiedział,

z jakim trudem udało jej się uprosić ojca, żeby wziął ją ze sobą; nieraz

już gotów był to zrobić z całego serca, gdyby nie zła macocha, umiejąca

trzymać go w ręku tak samo sprawnie, jak on cugle swojej starej kobyły,

która w nagrodę za długą służbę wędrowała teraz na sprzedaż.

Nieposkromiona połowica... Ale zapomnieliśmy, że przecież i ona tu siedzi

wysoko na wozie, w strojnym zielonym wełnianym kaftanie — na którym, jakby

na gronostajowym futerku, naszyte były ogonki, co prawda, czerwone — w

bogatym wełniaku pstrokatym jak szachownica i w barwnym perkalowym czepcu

nadającym jakąś osobliwą powagę jej czerwonej, pełnej twarzy, po której przewijało się

coś tak nieprzyjemnego, tak dzikiego, że każdy śpieszył czym prędzej przenieść

zaniepokojone spojrzenie na wesolutkie liczko córki.

Oczom naszych podróżnych zaczął się już odsłaniać Psioł; z daleka zawiewał

już chłodek, który wydawał się tym milszy po uciążliwej, wyczerpującej

spiekocie. Poprzez ciemne i jasnozielone liście niedbale rozrzuconych po

łące sokorów, brzóz i topól zalśniły ogniste, chłodne iskry i

krasawica-rzeka olśniewająco obnażyła swą srebrną pierś, na którą

przepysznie opadały zielone kędziory drzew. Kapryśna, jak ona w tych

zachwycających godzinach, kiedy wierne zwierciadło tak zazdrośnie zamyka w

sobie jej dumne, olśniewające czoło, ramiona o barwie lilii i marmurową

szyję, ocienioną spływającą z rusej głowy falą, kiedy wzgardliwie odrzuca

jedne ozdoby, aby zamienić je na inne, i zachciankom jej nie ma końca —

tak samo i rzeka prawie co rok zmieniała swe okolice, wybierając sobie

nową drogę i otaczając się nowymi, urozmaiconymi krajobrazami. Szeregi

młynów podnosiły na ciężkie swoje koła szerokie fale i odrzucały z mocą,

rozbijając je na bryzgi, obsypując pyłem i napełniając szumem okolicę. Wóz

ze znajomymi już nam pasażerami wjechał tymczasem na most i rzeka w całej

swej urodzie i majestacie rozpostarła się przed nimi jak wielka szklana

tafla. Niebo, zielone i modre lasy, ludzie, wozy z garnkami, młyny —

wszystko się odwróciło, stało i chodziło do góry nogami, nie spadając w

przepiękną błękitną otchłań. Nasza krasawica zadumała się podziwiając

przepych krajobrazu i nawet zapomniała o swym słoneczniku, którego nasiona

łuszczyła raźno przez całą drogę, gdy nagle słowa: „ależ dziewczyna!”

uderzyły jej słuch. Obejrzawszy się zobaczyła gromadę stójących na moście

parobczaków, z których jeden, strojniejszy od innych, w białej świtce i

szarej barankowej czapie, wziąwszy się w boki, zuchowato spoglądał na

jadących. Piękna dziewczyna zauważyła jego ogorzałą, lecz ujmującą twarz i ogniste

oczy, co chciały, rzekłbyś, przejrzeć ją na wskroś, i spuściła wzrok na myśl, że to

może on tak się odezwał.

— Ależ urodziwa dziewczyna! — mówił dalej parobczak w białej świtce, nie

spuszczając z niej oczu. — Całe swoje gospodarstwo dałbym za to, żeby ją

pocałować. A na przodku jedzie diabeł! — Ze wszystkich stron buchnął

śmiech; ale wystrojonej połowicy kroczącego powoli małżonka niezbyt się

spodobało takie powitanie: policzki jej z czerwonych stały się szkarłatne,

a jazgot dosadnych słów posypał się gradem na głowę krotochwilnego parobczaka:

— A bodajeś się udławił, burłaku zatracony! Bodaj garnek gruchnął w łeb

twego ojca! Bodaj się pośliznął na lodzie, antychryst przeklęty! Bodaj mu

czart na tamtym świecie brodę” osmalił!

— Patrzcie ją, jak to wymyśla! — powiedział parobek wytrzeszczając na nią

oczy, jakby zaskoczony tak potężną salwą nieoczekiwanych pozdrowień — że

też jej, wiedźmie stuletniej, język nie stanie kołkiem!

— Stuletniej! — podchwyciła podstarzała piękność. — Nicponiu, umyj się

najpierw! Urwipołciu jeden! Nie widziałam twojej matki, ale wiem, że to

draństwo! i ojciec twój draństwo! i ciotka draństwo! Stuletniej!... że mu

mleko jeszcze nie obeschło pod nosem...

Tu wóz zaczął zjeżdżać z mostu i ostatnich słów nie podobna już było

dosłyszeć; ale parobek widocznie nie chciał na tym skończyć: nie

namyślając się długo, złapał pecynę błota i cisnął za nią. Pocisk był

nadspodziewanie celny: cały nowy perkalikowy czepiec został zbryzgany

błotem i rechot wesołych szałaputów przybrał na sile. Dorodna strojnisia

zawrzała gniewem; lecz wóz tymczasem odjechał już dosyć daleko; więc

zemsta jej spadła na niewinną pasierbicę i nieruchawego małżonka, który,

dawno już przywykły do wydarzeń tego rodzaju, zachowywał uparte milczenie

i z zimną krwią przyjmował potok słów rozsierdzonej magnifiki. Jednakże mimo

to jej niezmordowany język pracowicie trajkotał póty, aż przybyli do zagrody starego

znajomka i kuma, Kozaka Cybuli. Spotkanie kumów, którzy się dawno nie widzieli,

wypędziło na jakiś czas z głowy naszych podróżnych pamięć o tym niemiłym zajściu i

skłoniło ich do pomówienia o jarmarku i do odpoczynku po długiej drodze.

II

Szczo Boże, ty mij Hospode!

Czoho nema na tij jarmarei! Kołesa,

skło, dehot, tiutiun, remeń, cybula,

kramari wsiaki... tak, szczo chot

by w kyszeni buło rubliw i z trydciat',

to i tohdi b ne zakupyw usiei

jarmarky.

Z komedii małoruskiej

Zapewne zdarzało wam się słyszeć łoskot odległego wodospadu, gdy

zaniepokojona okolica pełna jest zgiełku, a chaos dziwnych, niewyraźnych

dźwięków pędzi przed wami jak wicher. Czy nie podobne, nieprawdaż, uczucia

w mgnieniu oka ogarniają was w wichrze wiejskiego jarmarku, gdy cały tłum

zrasta się w jeden ogromny dziwotwór, porusza całym swym cielskiem po

placu i ciasnych ulicach, wrzeszczy, śmieje się, grzmi. Zgiełk, połajanki,

ryk, rżenie, bek — wszystko zlewa się w jeden bezładny gwar. Woły, worki,

siano, Cyganie, garnki, baby, pierniki, czapki —

wszystko jaskrawe, pstrokate, splątane; wszystko miota się i snuje przed

oczyma. Różnobrzmiące głosy zatapiają się wzajemnie i ani jedno słowo nie

zdoła się wydzielić, uratować z tego potopu; ani jeden okrzyk nie dochodzi

wyraźnie. Ze wszystkich stron jarmarku słychać tylko, jak ludziska

uderzają się w ręce dobijając targu. Łamie się wóz, zgrzyta żelazo, grzmią

rzucane na ziemię deski, aż w głowie powstaje zamęt i nie wiadomo, gdzie

się obrócić. Nasz przyjezdny chłop z czarnobrewą córką dawno już obijał

się wśród ciżby, podchodził do jednego wozu, macał drugi, pytał o ceny; a

tymczasem jego myśli krążyły bezustannie wokół starej kobyły i dziesięciu

worków pszenicy, które przywiózł na sprzedaż! Z twarzy jego córki widać

było, że nie bardzo jej przyjemnie ocierać się o wozy z mąką i pszenicą.

Rada by pójść tam, gdzie pod płóciennymi daszkami kramów strojnie

rozwieszono czerwone wstążki, kolczyki, cynowe i miedziane krzyżyki,

cekiny. Jednak i tu także miała sporo ciekawych rzeczy do oglądania:

ogromnie śmieszyło ją, jak Cygan i chłop uderzają się po rękach tak

siarczyście, że aż wykrzykują z bólu; jak pijany Żyd daje babie kisielu,

jak kłócące się przekupki obrzucają się wyzwiskami i rakami; jak Moskal

jedną ręką gładzi swoją koźlą brodę, a drugą... Wtem poczuła, że ktoś ją

pociągnął za wyszywany rękaw koszuli. Obejrzała się — stał przed nią

parobczak w białej świtce, z ognistymi oczami. Każda żyłka zadrżała w

niej, a serce zabiło tak, jak nigdy jeszcze przy żadnej radości, przy

żadnym strapieniu: było jej i dziwnie, i słodko, i sama nie wiedziała, co

się z nią dzieje.

— Nie bój się, nie bój, serdeńko! — mówił do niej półgłosem, ująwszy jej

dłoń — nic złego ci nie powiem!

„Może to i prawda, że mi nie powiesz nic złego — pomyślała śliczna

dziewczyna — ale jakoś mi dziwnie... to nieczysta siła! Sama wiem przecie,

że to się nie godzi... a nie mam sił wyrwać mu ręki.”

Chłop obejrzał się i chciał coś powiedzieć córce, lecz nagle z boku dało

się słyszeć słowo: pszenica. To magiczne słowo kazało mu natychmiast

przyłączyć się do dwóch głośno rozprawiających negocjantów, po czym, jak

przykuty, nie mógł już oderwać od nich uwagi. Oto co mówili kupcy o

pszenicy:

III

Czy baczysz, win jakyj parnyszcze?

Na switi trochy jest' takych.

Siwuchu tak mow brahu chłyszcze!

Kotlarewski „Eneida”

— Myślisz tedy, sąsiedzie, że pszenica nasza będzie miała kiepski zbyt? —

prawił człowiek w parcianych, zawalanych dziegciem i zatłuszczonych

szarawarach, z wyglądu przypominający przejezdnego mieszczanina,

obywatela jakiegoś miasteczka, do swego towarzysza w niebieskiej,

miejscami wylatanej już świtce i z potężnym guzem na czole.

— Co tu myśleć: gotów jestem założyć sobie stryczek i dyndać na tym oto

drzewie, jak kiełbasa w kominie przed Bożym Narodzeniem, jeżeli sprzedamy

jedną bodaj miarkę.

— Kogo chcesz ocyganić, sąsiedzie? Toż oprócz nas

nikt pszenicy dzisiaj nie przywiózł — odparł człowiek w parcianych

szarawarach.

„Ba, gadajcie sobie, co się wam żywnie podoba — pomyślał ojciec naszej

urodziwej dziewoi, który nie opuszczał ani jednego słówka z rozmowy dwóch

kupców — a ja mam dziesięć worków w zapasie.”

— W tym sęk, że kiedy się przypląta diabelstwo, ma się akurat tyle zysku,

co od głodnego Moskala — znacząco oświadczył człowiek z guzem na czole.

— Jak to diabelstwo? — zagadnął człowiek w parcianych szarawarach.

— Alboż nie słyszałeś, co mówią ludziska? — prawił dalej ten z guzem na

czole, spoglądając na niego z ukosa swymi posępnymi oczami.

— Że niby co?

— Właśnie „że niby co!” Podsędek, bodaj mu się już nigdy nie zdarzyło

ocierać sobie ust po pańskiej śliwowicy, wyznaczył na jarmark przeklęte

miejsce, na którym, choćbyś pękł, nie sprzedasz ani ziarnka zboża. Widzisz

tę starą, na pół rozwaloną szopę, co stoi hen tam pod górą? — (Tu ciekawy

ojciec naszej krasawicy przysunął się jeszcze bliżej i cały zamienił się w

słuch). — W tej to szopie czarci wiodą swoje konszachty i żaden jeszcze

jarmark na tym miejscu nie minął bez nieszczęścia. Wczoraj późnym

wieczorem przechodził tamtędy pisarz gminny; patrzy — aż tu raptem wyjrzał

z dymnika świński ryj i chrząknął tak, że pisarz poczuł ciarki na skórze.

Ino patrzeć, jak się znowu ukaże czerwona świtka.

— Cóż to za czerwona świtka?

Tu naszemu pilnemu słuchaczowi zjeżyły się włosy na głowie. Ze strachem

obejrzał się za siebie i zobaczył, że jego córka i nieznajomy chłopiec

stoją spokojnie, objąwszy się i szepcząc sobie jakieś miłosne słówka,

niepomni wszystkich świtek na bożym świecie. Rozwiało to jego strach i

przywróciło mu poprzednią niefrasobliwość.

— Ehe, he, he, bratku! Widzę, żeś ty do obejmowania majster co się zowie!

A ja dopiero na czwarty dzień po ślubie nauczyłem się ściskać swoją

nieboszczkę Chweśkę, a i to tylko dzięki kumowi: był moim drużbą i

poradził mi, co i jak.

Chłopiec zauważył od razu, iż ojciec jego lubej nie grzeszy zbyt wielką

roztropnością, i w duchu jął obmyślać plan, w jaki sposób przekabacić go

na swoją stronę.

— Nie poznaliście mnie, gospodarzu, ale ja poznałem was od razu.

— Możeś i poznał.

— Chcesz, to ci powiem i twoje imię, i przezwisko, i wszyściuteńko: jesteś

Sołopyj Czerewyk.

— Ano tak, Sołopyj Czerewyk.

— A przyjrzyj no mi się dobrze: nie poznajesz?

— Nie, nie poznaję. Człowiek, za przeproszeniem, napatrzył się w życiu na

tyle przeróżnych gęb, że diabeł by tam spamiętał je wszystkie!

— A przecież szkoda, że nie pamiętasz syna Hołopupenki!

— Albożeś ty syn Ochryma?

— A kimże mam być? Przecie nie łysym dydkiem?

Tu przyjaciele zdjęli czapki i nuż się całować; wszelakoż nasz

Hołopupenko-syn, nie tracąc czasu, postanowił natychmiast przypuścić

szturm do nowego znajomka.

— Bo to widzisz, Sołopyj, ja i twoja córka pokochaliśmy się tak, żeśmy

gotowi przeżyć całe życie razem.

— Ano cóż, Parasko — rzekł Czerewyk, zwracając się ze śmiechem do córki —

może by naprawdę... jak to mówią, razem i tego... może by paść się na

jednej łączce: Co? Zgoda? Dalejże, nowy zięciu, stawiaj litkup! — i po

chwili cała trójka znalazła się w znanej restauracji jarmarcznej: w budce

Żydówki, gdzie cieszyła wzrok liczna flotylla gąsiorów, butli, flaszek wszelkiego wieku i

autoramentu.

— Ech, ależ chwat! to mi się podoba! — mówił nieco podchmielony Czerewyk,

widząc, jak jego przyszły zięć nalał sobie glinianą czarkę wielkości

półkwarcia, bez zmrużenia powiek wychylił do dna, a potem rozbił ją na

drobny mak. — Cóż ty na to, Paraska? Dobrego znalazłem ci kawalera!

Patrzaj, patrzaj, jak galanto gorzałkę żłopie!... — i podśmiewając się,

zataczając na nogach, ruszył z córką w stronę swego wozu, a nasz parobczak

podszedł do straganu z łokciowymi towarami — gdzie handlowali kupcy aż z

Hadziacza i Mirgorodu, dwóch znamienitych miast połtawskiej guberni — żeby

upatrzyć porządną drewnianą lulkę w ozdobnej mosiężnej oprawie, wzorzystą

chustkę na czerwonym tle i czapkę na ślubne dary dla teścia i dla

wszystkich, komu się należy.

IV

Chot' czołowikam ne oneje, ta koły

żinci, baczysz, teje, tak treba

uhodyty...

Kotlarewski

— No, żinko, znalazłem córce narzeczonego!

— A toś się dobrze wybrał, ani słowa! Akurat pora narzeczonych szukać.

Durniu, oj, durniu! pewnie od urodzenia tak ci już pisano, żebyś wiecznie

był durniem! Gdzieżeś ty widział, gdzieżeś ty słyszał, żeby uczciwy

człowiek zawracał sobie teraz głowę takimi rzeczami! Lepiej pomyślałbyś o

tym, jak się pozbyć pszenicy; niezły gagatek musi być ten kawaler! Pewnie

najbardziej obdarty ze wszystkich oberwańców.

— Et, gadaj zdrowa! Niechbyś tylko zobaczyła, co to za chwat! Sama jego

świtka więcej warta niż twój zielony kaftan i czerwone buty. A jak tęgo

żłopie siwuchę... Niech mnie diabli porwą, a i ciebie na dokładkę, jeżelim

kiedy widział, żeby parobek wytrąbił pół kwarty duszkiem i ani się

skrzywił...

— Otóż to: pijanica i powsinoga — to dla ciebie w sam raz kompan. Głowę

daję, że ten sam urwipołeć, co się do nas przyczepił na moście. Szkoda, że

mi się. do tej pory nie nawinął, już ja bym mu przemówiła do rozumu.

— A choćby nawet ten sam, moja Chiwrio; czemuż to ma być urwipołciem?

— Ale! Ach ty pusty łbie! Słyszeliście! czemuż to ma być urwipołciem! A

gdzieżeś ty miał te swoje bał-

wańskie oczy, kiedyśmy jechali koło młyna. Chociażby tuż przed jego

utytłanym w tabace nochalem żonę hańba spotkała, on tyle dba o to, co pies

o piątą nogę.

— A przecie nie widzę, co by mu można przyganić; chłopak na schwał! Chyba

tylko to, że ci na chwilę zalepił gębę nawozem.

— Ehe! nie dajesz mi, widzę, dojść do słowa! A to co takiego? To coś

nowego, hę? Pewnie zdążyłeś już łyknąć, choć nic jeszcze nie sprzedałeś...

Tu nasz Czerewyk już i sam się spostrzegł, że zanadto rozpuścił język, co

rychlej tedy zakrył głowę rękoma, przewidując niewątpliwie, że rozgniewana

połowica nie omieszka wczepić mu w kudły swych małżeńskich szponów. „Tam

do diaska! Masz ci ślub i wesele! — myślał rejterując przed ostro

nacierającą magnifiką. — Ni z tego, ni z owego trzeba będzie odpalić

porządnego człowieka. Panie Boże! za co tak ciężko doświadczasz nas

grzesznych! I bez tego dosyć na świecie wszelakiego paskudztwa, a Tyś

jeszcze bab napłodził”.

V

Ne chyłysia, jaworońku,

Szcze ty zełeneńkyj:

Ne żurysia, Kazaczeńku,

Szcze ty mołodeńkyj!

Piosenka małoruska

Siedząc przy swym wozie zuch w białej świtce spoglądał z roztargnieniem na

głucho szumiącą wokół niego ciżbę. Znużone słońce, które spokojnie płonęło

przez całe rano i południe, odchodziło teraz ze świata; dogasający dzień

rumienił się uroczo i jaskrawo. Oślepiająco błyszczały daszki białych

namiotów-straganów, rozjaśnione jakąś ledwie uchwytną, ognistoróżową

poświatą. Szkło szyb, ustawionych w stos na sprzedaż, pałało; zielone

flaszki i czarki na stołach szynkarek były teraz jak z ognia; góry

melonów, dyń i arbuzów zdawały się ulane ze złota i ciemnej miedzi. Gwar

wyraźnie przycichał, a strudzone języki przekupek, chłopów i Cyganów

obracały się leniwiej i opieszałej. Gdzieniegdzie zapalało się w oknach

światełko i smakowity zapach hałuszek rozchodził się po cichnących

ulicach. — Czemużeś tak zmarkotniał, Hryćku? — zawołał wysoki, opalony

Cygan, uderzając naszego chłopca po ramieniu. — Cóż, oddasz wołki za

dwadzieścia?

— Tobie tylko woły w głowie. Wasze plemię myśli jeno o zysku. Żeby

uczciwego człowieka wystrychnąć na dudka.

— Do licha! Widzę, że cię wzięło nie na żarty. Czy aby nie ze złości, żeś

sam sobie napytał narzeczoną?

— Nie to się po mnie nie pokaże; ja dotrzymuję słowa; za to ten stary

grzyb Czerewyk nie ma snadź ani za złamany szeląg sumienia; powiedział, a

teraz cofa...

Zresztą nie można go nawet winić; toż to kołek w płocie i basta. To figle

starej jędzy, cośmy ją z chłopakami posztorcowali dzisiaj na moście za

wszystkie czasy! Hej, żebym ja był królem albo wielkim panem, pierwszy bym

powiesił takich kpów, co się dają osiodłać babom...

— A sprzedasz wołki za dwadzieścia, jeżeli zmusimy Czerewyka, żeby nam dał

Paraską?

Hryćko popatrzał nań zdziwiony. Smagłe rysy Cygana miały w sobie coś

złośliwego, szyderczego, nikczemnego, a zarazem wyniosłego: człowiek,

popatrzywszy na niego, gotów był uznać, że w tej osobliwej duszy pienią

się wartości wielkie, ale takie, za które jedyną na ziemi nagrodą jest —

szubienica. Usta, zupełnie zapadłe pomiędzy nosem a ostrym podbródkiem i

wiecznie skwaszone jadowitym uśmiechem, oczy nieduże, lecz żywe jak ogień,

i nieustannie przewijające się na twarzy błyskawice przedsiębiorczych

zamysłów — wszystko to zdawało się domagać dla siebie kostiumu właśnie tak

dziwacznego jak ten, który w tej chwili Cygan miał na sobie. Ten brunatny

kaftan, który, zda się, że za lada dotknięciem rozsypie się w proch;

długie czarne kudły spadające na ramiona; trzewiki wzute na przybość na

ogorzałe nogi — rzekłbyś że to wszystko przyrosło doń i stanowi część jego

istoty.

— Oddam ci je nie za dwadzieścia, ale za piętnaście, jeżeli tylko nie

zełżesz! — odparł chłopiec nie spuszczając z niego badawczych oczu.

— Za piętnaście? Dobra nasza! Więc pamiętaj: za piętnaście rubelków! Naści

sikorkę zadatku.

— No, a jeżeli zełżesz?

— Jeżeli zełżę, zadatek jest twój!

— Zgoda! Dawaj rękę!

— Dawaj!

VI

Ot, bida, Roman ide, ot teper

jak raz, nadsadyt' meni bebechiw,

ta i wam, pane Chomo, ne bez łycha

bude.

Z komedii małoruskiej

— Tędy, Afanasiju Iwanowiczu! Ot tutaj płot jest ździebko niższy,

podnieście nogę i nie bójcie się: mój dureń poszedł z kumem na całą noc

pod wozy, żeby czasem Moskale nie zwędzili czego.

W taki sposób groźna połowica Czerewyka uprzejmie dodawała odwagi

przyciskającemu się bojaźliwie do parkanu popowiczowi, który szybko wlazł

na płot i długo stał na nim niepewnie, niczym chude, straszne widmo,

mierząc okiem, gdzie najlepiej zeskoczyć, i wreszcie z hałasem rymnął

między burzany.

— A to nieszczęście! Czyście się aby nie potłukli? Czyście sobie, broń

Boże, nie skręcili karku? — trajkotała troskliwa Chiwria.

— Tss! Nic, nic mi się nie stało, przezacna Chawronjo Nikiforowno! —

boleściwym szeptem rzekł popowicz wstając na nogi. — Li tylko obrażenia ze

strony pokrzywy, tego żmijowatego chwastu, jak się wyrażał świętej pamięci

ojciec protopop.

— Chodźmyż teraz do chaty; nikogo tam nie ma. A ja już myślałam, że was

kolka sparła albo zołzy napadły, tak długo nie przychodziliście. Jakże się

miewacie? Słyszałam, że pop jegomość dostał teraz niemało różnych

różności?

— Wierutne fraszki, Chawronjo Nikiforowno: przez cały wielki post ojczulek

dostał wszystkiego piętnaście worków pszenicy, ze cztery — prosa i jaką

setkę knyszy, kur zasię, gdyby policzyć, nie nabierze się nawet pięćdziesięciu

sztuk, a znowu jajka po większej części nieświeże. Natomiast darów zaiste

nadobnych, że się tak wyrażę, spodziewamy się dopiero od łaskawej pani,

Chawronjo Nikiforowno! — ciągnął dalej popowicz, spoglądając na nią

przymilnie i przysuwając się bliżej.

— Oto mój poczęstunek dla was, Afanasiju Iwanowiczu! — rzekła stawiając na

stole misy i z obłudną wstydliwością dopinając kaftan, który się niby

nieumyślnie rozpiął — warenyki, hałuszeczki pszenne, pampuszeczki,

towczenyczki!

— Gotówem się założyć, że przyrządziły to rączki najzręczniejszej ze

wszystkich cór Ewy — powiedział popowicz zabierając się do towczenyczków,

a drugą ręką przysuwając sobie warenyczki. — Aliści, Chawronjo

Nikiforowno, serce me łaknie strawy słodszej aniżeli wszystkie

pampuszeczki i hałuszeczki.

— Nie wiem, doprawdy, Afanasiju Iwanowiczu, czego się wam zachciewa! —

odrzekła udając niedomyślną dorodna krasawica.

— Rozumie się, że miłości twej, niezrównana Chawronjo Nikiforowno! —

szepnął popowicz, w jednej ręce trzymając warenyk, a drugą obejmując

szeroką jej kibić.

— Co też wam do głowy przychodzi, Afanasiju Iwanowiczu — rzekła Chiwria

spuszczając skromnie oczy. — Jeszcze chwila, a gotóweś mi skraść całusa!

— Co się tego tyczy, opowiem pani o sobie, co następuje — podjął popowicz.

— Za mego, że się tak wyrażę, pobytu jeszcze w bursie, pomnę jak dziś...

Wtem na dworze zaszczekały psy i rozległo się kołatanie do bramy. Chiwria wybiegła pośpiesznie, a gdy wróciła, była blada jak płótno.

— Bieda, Afanasiju Iwanowiczu, wpadliśmy oboje w kabałę: kupa ludzi dobija

się do wrót i słyszałam, zda się, głos kuma...

Warenyk utknął w gardle popowicza... Nieborak wytrzeszczył oczy, jakby

dopiero co złożył mu wizytę powrotnik z tamtego świata.

— Właźcie tutaj! — wołała wystraszona Chiwria, wskazując pełne różnych

domowych rupieci deski ułożone na dwóch poprzeczkach aż gdzieś pod samą

powałą.

Niebezpieczeństwo dodało bodźca naszemu bohaterowi. Ochłonąwszy trochę,

skoczył na wyrko i stamtąd polazł ostrożnie na wyżkę; Chiwria zaś pomknęła

co tchu ku bramie, jako że kołatano coraz głośniej i niecierpliwiej.

VII

Ta tut czudasija, mospane!

Z komedii małoruskiej

Wydarzyła się na jarmarku rzecz osobliwa: gruchnęła pogłoska, że gdzieś

między straganami ukazała się czerwona świtka. Sprzedającej obarzanki

starowinie przywidział się szatan w postaci wieprza, który się co chwila

schylał nad wozami, jakby czegoś szukał. Wiadomość ta lotem błyskawicy

obiegła wszystkie zakątki cichnącego już jarmarku i wszyscy uważaliby

sobie za zbrodnię nie wierzyć, aczkołwiek sprzedawczyni obarzanków, której

przenośny kramik mieścił się obok

budki szynkarki, przez cały dzień kłaniała się bez żadnej potrzeby i

kreśliła nogami wzory nader podobne do jej własnych smakowitych precli. Do

tego dołączyła się jeszcze wyolbrzymiona wieść o cudzie, który pisarz

gminny ujrzał w rozwalonej szopie, toteż przed nocą wszyscy garnęli się

bliżej jedni do drugich; spokój prysnął, lęk nikomu nie dawał zmrużyć

oczu; ci zaś, którzy będąc mniej mężnego ducha zapewnili sobie nocleg w

chatach, teraz schronili się tam co rychlej. Do tych ostatnich należał

również Czerewyk z kumem i córką; oni to właśnie wraz z gośćmi, co się

wprosili do chaty, narobili hałasu, który tak spłoszył naszą Chiwrię. Kum

miał już odrobinę w czubie. Świadczyła o tym okoliczność, że dwukrotnie

przejechał wozem po podwórkuj zanim znalazł chatę. Wszyscy goście byli

także w wesołym nastroju i bez ceremonii weszli do chaty przed

gospodarzem. Małżonka naszego Czerewyka siedziała jak na szpilkach, gdy

zaczęli myszkować po wszystkich kątach.

— Cóż tam, kumo! — zawołał kum wchodząc — trzęsie cię jeszcze febra?

— Tak, nietęgo się miewam — odrzekła Chiwria zerkając niespokojnie na

deski pod powałą.

— Żono, przynieś no z wozu łagiewkę! — mówił kum do przybyłej z nim żony —

wysączymy ją w zacnej kompanii; przeklęte baby tak nas postraszyły, że

wstyd powiedzieć., Dalibóg, bracia, przyjechaliśmy tu bez nijakiego sensu!

— mówił dalej, popijając z glinianej czarki. — Założę się o nową czapkę,

że baby chciały po prostu zakpić sobie z nas. A zresztą, gdyby to nawet

naprawdę był diabeł, wielkie mi rzeczy! Pluńcie mu

w ślepia! Choćby, na ten przykład, stanął w tej chwili ot tutaj, wedle

mnie — szelmą jestem, jeżelibym mu nie podsunął figi pod sam nos!

— To czemużeś raptem tak zbladł?! — zawołał jeden z gości, który

przerastał wszystkich o głowę i zawsze kroił na dzielnego zucha.

— Ja?... Bogać tam! Przyśniło ci się!

Goście się uśmiechnęli; na obliczu wysokiego śmiałka ukazał się uśmiech

ukontentowania.

— Gdzieżby on zbladł! — podchwycił drugi. — Gębę ma rumianą jak mak; on

teraz nie jest Cybulą, jeno burakiem — albo raczej tą czerwoną świtką, co

napędziła ludziom takiego strachu. Łagiewka krążyła z rąk do rąk i

wprawiła towarzystwo w jeszcze weselsze usposobienie. Tu nasz Czerewyk,

którego dawno już korciła czerwona świtka i nie dawała ani chwili spokoju

dociekliwemu jego umysłowi, przystąpił do kuma.

— Powiedzże mi, kumie, z łaski swojej! Bo wszystkich pytam, a nie mogę się

doprosić historii o tej przeklętej świtce.

— E, kumie! Nie należałoby mówić o tym przed nocą. No, ale muszę wygodzie

tobie i zacnej kompanii (przy tych słowach zwrócił się do gości), która,

jak widzę, nie mniej od ciebie pragnie się dowiedzieć o tym dziwowisku.

Ano, niechże i tak będzie. Słuchajcież tedy! — Tu podrapał się w ramię,

otarł wąsy połą, obie ręce położył na stole i rozpoczął:

— Kiedyś, dalibóg, nie wiem już za co, dość że wygnano pewnego czarta z

piekła...

— Jakże ta, kumie! —przerwał Czerewyk. — Niepodobna to rzecz, żeby diabła

wygnali z piekła!

— Cóż ja na to poradzę, kumie! Wygnali go i kwita, wygnali tak, jak chłop

wygania z chałupy psa. Może strzeliło mu do głowy uczynić coś dobrego i

dlatego pokazali mu drzwi. Owóż ten biedny czart począł tęsknie za

piekłem, ale to tak tęsknić, że choć się powiesić. Co tu począć? Z tego

frasunku jął zaglądać do butelki. Zagnieździł się w onej szopie, coś ją

widział pod górą i koło której żaden poczciwy człowiek nie przejdzie teraz nie przeżegnawszy się wprzódy krzyżem świętym. I stał się czart takim

hulaką, że równego mu nie znalazłbyś wśród parobków: od świtu do nocy

przesiaduje w szynku!...

Tu skrupulatny Czerewyk znowu przerwał naszemu opowiadaczowi:

— Kumie, pleciesz jak na mękach! Słyszaneż to rzeczy, żeby kto wpuścił

czarta do szynku? Toż on, chwalić Boga, ma i pazury na łapach, i różki na

głowie.

— W tym ci sęk, że nosił czapkę i rękawice. Jakże go więc poznać? Hulał,

hulał, aż w końcu doszło do tego, że przepił wszyściuteńko, co miał przy

sobie. Szynkarz długo borgował, ale wreszcie przestał. Wypadło czartu za

pół darmo zastawić swoją świtkę Żydowi, co szynkował podówczas na jarmarku

w Soroczyńcach. Zastawił i powiada mu tak: „Pamiętaj, Żydu, przyjdę do

ciebie po świtkę dokładnie za rok, pilnuj jej!” — i znikł jak kamień w

wodzie. Żyd obejrzał świtkę ze wszystkich stron: sukno, jakiego i w

Mirgorodzie nie dostanie! czerwony kolor gore jak płomień, napatrzyć się

nie można! Żyd myśli sobie: co będę czekał tak długo? Podrapał się w

pejsiki, no i zdarł z jakiegoś przejezdnego pana ni mniej, ni więcej,

tylko pięć czerwieńców. O terminie zapomniał Żyd na śmierć. Aż tu pewnego

razu, nad wieczorem przychodzi jakiś człek: „No, Żydu, dawaj moją świtkę!”

Żyd go z początku nie poznał, potem zaś, przypatrzywszy mu się, udał, że

go jako żywo nie widział na oczy: „Co za świtkę? Nie mam żadnej świtki!

Nigdy nie widziałem twojej świtki!” Tamten — ani słowa — i poszedł sobie;

ale kiedy wieczorem Żyd zamknąwszy swoją budę i przeli-

czywszy pieniądze w skrzyniach włożył na siebie prześcieradło i jął się

modlić po żydowsku — raptem słyszy jakiś szmer... Patrzy... — przez

wszystkie okna zaglądają świńskie ryje...

W tej chwili, rzeczywiście, rozległ się jakiś nieokreślony dźwięk, podobny

bardzo do rechtania wieprza;

wszyscy pobledli... Pot wystąpił na twarzy opowiadającego.

— Co to? — bąknął Czerewyk w przestracmi.

— Nie!... — odparł kum dygocząc na całym ciele.

— Hm! — ozwał się jeden z gości.

— Coś powiedział?...

— Nic!

— Więc któż to chrząknął?

— Bóg wie, czegośmy się przestraszyli! Nie ma nikogo!

Wszyscy zaczęli rozglądać się bojaźłiwie i przetrząsać każdy kąt chałupy.

Na Chiwrii ścierpła skóra.

— Ech wy, baby, baby! — rzekła głośno. — I tacy ludzie chcą być Kozakami,

mężami! Warto by dać wam wrzeciono i zasadzić was do płochy! Może któremuś

przytrafiło się, uczciwszy uszy... Albo może pod kimś ławka zaskrzypiała,

a wyście się wszyscy żachnęli jak przygłupki!

Zawstydziło to naszych śmiałków i przywiodło ich do opamiętania. Kum

pociągnął z czarki i zaczął opowiadać dalej:

— Żyd struchlał; ale wieprze na nogach długich jak szczudła powłaziły

przez okno i w mig ocuciły go potrójnie plecionymi bizunami, tak że jął

podskakiwać wyżej niż ta wyżka. Żyd padł im do nóg i przyznał się do

wszystkiego... Ale świtki nie dało się już prędko odzyskać. Pana okradł w

drodze jakiś Cygan i sprzedał świtkę przekupce: ta znowu przywiozła ją na

jarmark soroczyński, ale od tej pory nikt już nic od niej nie kupował.

Przekupka dziwowała się długo, aż wreszcie zmiarkowała, że wszystkiemu

winna czerwona świtka. Nie bez kozery, ilekroć ją wkładała, czuła

nieznośny jakiś ucisk. Nie namyślając się długo, wrzuciła ją do ognia —

ale nie chce się palić diabelskie odzienie.... Ba, toż to czarci

podarunek! Przekupka poszła po rozum do głowy i podrzuciła świtkę na wóz

pewnemu chłopu, co przywiózł masło na sprzedaż. Głupiec ucie-

szył się; ale od tej chwili nikt ani spojrzał na jego masło. Ejże,

niedobre czyjeś ręce podrzuciły świtkę! Złapał topór i porąbał ją na

kawałki; patrzy — aż tu jeden kawałek przyskakuje do drugiego i świtka

znowu cała! Przeżegnał się, rąbnął toporem drugi raz, kawałki porozrzucał

i odjechał do siebie. Aliści odtąd każdego roku, i to akurat w porze

jarmarku, czart w postaci wieprza chodzi po całym placu, chrząka i zbiera

kawałki swojej świtki. Ponoć teraz brak mu tylko lewego rękawa. Ludzie od

tej pory odżegnywają się od tego miejsca i będzie już z dziesięć lat, jak

jarmarki się tu nie odbywały. Dopiero teraz diabli nadali, że podsędek

wyz... — druga połowa wyrazu zamarła na ustach opowiadacza...

Okno szczęknęło hałaśliwie, szyby wyleciały z brzękiem, a straszny świński

ryj zajrzał do chaty i potoczył oczami, jakby pytając: „Co wy tu

porabiacie, dobrzy ludzie?”

VIII

Pidżaw chwist, mow sobaka, mow

Kain, zatrusywś uweś; iż nosa po-

tekła tabaka.

Kotlarewski „Eneida”

Groza zdjęła wszystkich znajdujących się w chałupie. Kum, z rozdziawioną

gębą, skamieniał; oczy mu się wybałuszyły, jakby za chwilę miały pęknąć

rozcapierzone palce znieruchomiały w powietrzu. Wysoki śmiałek w

niepohamowanym strachu podskoczył aż pod powałę i wyrżnął głową w wyżkę:

deski się rozsunęły i popowicz z łoskotem i trzaskiem runął na ziemię.

— Aj! aj! aj! — wrzasnął rozpaczliwie jeden z gości

padając na ławę w przerażeniu i machając na niej rękami i nogami.

— Ratunku! — darł się drugi, zakrywszy się baranicą.

Kum, któremu powtórny przestrach przywrócił zdolność ruchu, trzęsąc się

jak w febrze wpełzł pod podołek swej żony. Wysoki śmiałek wlazł do pieca,

mimo że otwór był wąski, i sam zatrzasnął za sobą drzwiczki. A Czerewyk,

jakby go kto oblał ukropem, zamiast czapki wdział na głowę garnek, rzucił

się ku drzwiom i pędził ulicami jak szalony, nic przed sobą nie widząc;

dopiero ostateczne wyczerpanie sprawiło, że nieco zwolnił biegu. Serce mu

się tłukło jak młyńska stępa, pot spływał ciurkiem. Zziajany, już miał

upaść na ziemię, gdy nagle wydało mu się, że ktoś go ściga... Dech mu

zaparło...

— Diabeł! diabeł! — krzyczał jak nieprzytomny, potrajając siły, i po

chwili bez czucia rymnął na ziemię jak długi.

— Diabeł! diabeł! — rozlegało się za nim i poczuł tylko, jak coś z łomotem

runęło na niego. Tu opuściła go świadomość i Sołopyj, niby straszny

mieszkaniec ciasnej trumny, pozostał na środku drogi niemy i nieruchomy.

IX

Szcze zperedi, i tak, i tak; a zzadu,

jej że jej, na czorta!

Z bajki ludowej

— Słyszysz, Własie? — rzekł budząc się w nocy jeden z tych, co pokotem

spali na ulicy.— Ktoś koło nas wspomniał diabła!

— A co mi do tego? — mruknął ziewając Cygan, który leżał przy nim. —

Choćby nawet wspomniał wszystkich swoich krewniaków.

— Ale przecie wrzasnął tak, jakby go obdzierali ze skóry!

— A bo to rzadko człowiek wrzeszczy przez sen!

— Jak sobie chcesz, musimy zobaczyć przynajmniej. Skrzesz no ognia!

Drugi Cygan wstał mrucząc pod nosem, dwa razy oświecił się iskrami jak

błyskawicami, rozdmuchał hubkę i z kagankiem w ręku — zwyczajnym

małoruskim ogarkiem, który składa się po prostu ze skorupki pełnej

baraniego łoju — ruszył naprzód, oświetlając drogę.

— Stój! Tu coś leży. Poświeć no tutaj!

Przyłączyło się do nich jeszcze kilku ludzi.

— Co to leży, Własie?

— Coś niby dwoje ludzi: jeden z wierzchu, drugi pod spodem; który z nich

diabeł — nie rozeznam!

— A kto z wierzchu?

— Baba!

— No, przecie to właśnie jest diabeł! Ogólny śmiech obudził całą prawie

ulicę.

— Baba wlazła ha chłopa; juści, baba wie dobrze, jak się na chłopie

jeździ! — rzekł jeden z gapiów.

— Patrzajcie, ludziska! — prawił drugi, podnosząc skorupę garnka, którego

tylko jedna ocalała połowa trzymała się na głowie Czerewyką. — Jaką to

czapkę przywdział ten dzielny chwat!

Coraz głośniejszy zgiełk i wybuchy śmiechu ocuciły naszych nieboszczyków,

Sołopyja i jego małżonkę, którzy, jeszcze pełni zabobonnego lęku, długo i

z przerażeniem patrzyli nieruchomymi oczami na smagłe twarze Cyganów.

Oświetleni mdłym i chybotliwym płomyczkiem, w czarnym mroku nocy wyglądali

jak dzika zgraja gnomów otoczonych ciężkim podziemnym oparem.

X

Cur tobi, pek tobi, satanynśkie

naważdenie!

Z komedii małoruskiej

Poranna świeżość owiewała przebudzone Soroczyńce. Kłęby dymu płynęły ze

wszystkich kominów na powitanie słońca. Jarmark zahuczał. Zabeczały owce,

zarżały konie; krzyk gęsi i handlarek znów napełnił cały targ i — straszne

gadki o czerwonej świtce, które tak nastraszyły ludzi w tajemniczych

godzinach zmierzchu, rozwiały się w blaskach poranku. Ziewając i

przeciągając się Czerewyk drzemał u kuma, w szopie krytej słomą, między

wołami, workami mąki i pszenicy, i zgoła nie miał ochoty rozstawać się z

marzeniami sennymi, gdy raptem usłyszał głos, znany mu równie dobrze, jak

ów przytułek lenistwa — błogosławiony przypiecek we własnej chacie — albo

jak szynk dalekiej krewnej, mieszczący się o jakie dziesięć kroków od

progu jego chaty.

— Wstawaj, wstawaj! — jazgotała mu nad uchem czuła małżonka, co sił

szarpiąc go za rękę.

Czerewyk za całą odpowiedź wydął policzki i zaczął wymachiwać rękami, jak

gdyby bił w bęben.

— Opętańcze! — krzyknęła uchylając się od jego ręki, którą omal nie

zdzielił jej po twarzy.

Czerewyk wstał, przetarł oczy i rozejrzał się dokoła.

— Niech mnie licho, jeśli mi się nie śniło, gołąbko, że twoja gęba jest

bębnem, na którym, jak Moskalowi, kazały mi grać pobudkę te same świńskie

ryje, co to kum powiadał, że...

— Dosyć, dosyć, nie pleć dubów smalonych! Wstawaj i co rychlej prowadź

kobyłę na sprzedaż. Doprawdy, ludzie śmiać się z nas będą: przyjechaliśmy

na jarmark, a dotąd nie sprzedaliśmy ani garści konopi...

— Co też ty, żinko — zaprotestował Sołopyj — toż teraz dopiero wszyscy

będą się z nas śmieli.

— Jazda, gazda! z ciebie już i tak się śmieją!

— Przecie widzisz, że się jeszcze nie umyłem — podjął Czerewyk ziewając i

drapiąc się w plecy, ażeby wycyganić trochę czasu dla swego lenistwa.

— Cóż to ci się raptem zebrało na taką schludność! Pierwszy raz widzę to u

ciebie. Naści ręcznik, wytrzyj sobie gębę...

Tu chwyciła jakąś zwiniętą szmatę — i w tejże chwili odrzuciła ją z

przerażeniem: był to czerwony wyłóg świtki!

— Idź, rób, co do ciebie należy — powtórzyła z niemałym wysiłkiem, widząc,

że jej mężowi nogi się ugięły ze strachu i że dzwoni zębami.

— Ładna będzie teraz sprzedaż! — mruczał Czerewyk do siebie, odwiązując

szkapę i prowadząc ją na targ. — Kiedym się wybierał na ten przeklęty

jarmark, nie darmo było mi tak ciężko na duszy, jakby kto zwalił na mnie

zdechłą krowę, woły też same z siebie dwa razy zawracały do domu. A na

dobitkę, przypominam sobie teraz, wyjechaliśmy z domu bodaj że w

poniedziałek. Tak, w tym sęk!... A i ten przeklęty czart dobry jest sobie:

nosiłby świtkę, bez jednego rękawa, ale gdzież tam, musi koniecznie trapić

poczciwych łudzi. Żebym ja, nie przymierzając, był. broń Boże, diabłem —

włóczyłbym się to po nocy i szukał przeklętych gałganów?

Tu filozofowanie naszego Czerewyka przerwał czyjś gruby i szorstki głos.

Stał przed nim wysoki Cygan.

— Co sprzedajesz, gospodarzu?

Gospodarz pomilczał, zlustrował go od stóp do głów i rzekł ze spokojną

miną, nie zatrzymując się i nie wypuszczając z rąk uzdy:

— Sam widzisz, co sprzedaję.

— Rzemyki? — zagadnął Cygan, wskazując na uzdę w jego rękach.

— Ano rzemyki, jeżeli kobyła podobna jest do rzemyków.

— Chybaście, gospodarzu, karmili ją słomą, do pioruna.

— Słomą?

Tu Czerewyk chciał pociągnąć za uzdę, żeby pokazać swoją kobyłę i zadać

kłam bezczelnemu oszczercy; lecz jego ręka z niespodziewaną lekkością

ugodziła go w podbródek. Spojrzał — trzymał w niej odciętą uzdę i... (o

zgrozo! włosy zjeżyły mu się na głowie!) do uzdy był przywiązany kawałek

czerwonego rękawa świtki!... Splunął, po czym żegnając się i wymachując

rękami drapnął od nieproszonego podarunku tak, że i młody by go nie

dopędził, i po chwili znikł w tłumie.

XI

Za moje ż żyto, ta mene i pobyto.

Przysłowie

— Łapaj! Trzymaj! — krzyczało kilku chłopców w ciasnym zaułku i Czerewyk

poczuł, że go nagle schwytały krzepkie ręce.

— Związać go! To ten sam, co skradł poczciwemu człowiekowi kobyłkę.

— Bójcie się Boga! Za co mnie wiążecie?

— Jeszcze pyta. A ty za co ukradłeś kobyłkę przyjezdnemu chłopu,

Czerewykowi?

— Chłopaki, czy wy macie dobrze w głowie? Któż to słyszał, żeby człowiek

okradał sam siebie?

— Na te plewy nas nie weźmiesz, bratku! Czemużeś wyrywał tak, jakby cię

gonił sam szatan we własnej osobie?

— Każdy by uciekał, kiedy diabelski przyodziewek...

— Ho-ho, bratku, opowiadaj to komu innemu, jeszcze dostaniesz od podsędka

pamiętne, żeby ci się odechciało straszyć ludzi diabłami.

— Łapaj go! Trzymaj! — dał się słyszeć krzyk u drugiego wylotu ulicy. — To

on, to zbieg!

I oczom naszego Czerewyka ukazał się kum w pożałowania godnym stanie, ze

skrępowanymi za plecami rękoma, prowadzony przez kilku chłopców.

— Dziwy się dzieją! — mówił jeden z nich. — Szkoda, żeście nie słyszeli,

co baje ten opryszek, któremu z oczu patrzy, że jest złodziejem, jakeśmy

go pytali, czemu zmykał jak opętany. Sięgnął, powiada, do kieszeni po

kapciuch, ale zamiast niego wyciągnął kawałek czarciej ś w i t k i, który

buchnął czerwonym płomieniem, a on nogi za pas!

— Ehe, he, he! To widocznie dwa ptaszki z tego samego gniazda! Związać ich

obu razem!

XII

„Czym, ludy dobri, tak oce ja prowynywsia?

Za szczo hłuzujete? —

skazaw nasz neborak. — Za szczo

znuszezajeteś wy nado mnoju tak?

Za szczo, za szczo?” — skazaw, taj

popustyw patioky, patioky hirkych

sliz, uziawszysia za boky.

Artemowski-Hułak

„Pan ta sobaka”

— Kumie, a możeś ty w samej rzeczy co zwędził? — zagadnął Czerewyk, gdy

obaj, związani, leżeli w słomianym szałasie.

— Więc i ty na mnie, kumie. Niech mi uschną ręce i nogi, jeżelim kiedy

skradł cokolwiek... chyba tylko te pierogi ze śmietaną, com je łasował

matce, kiedym był dziesięcioletnim pędrakiem.

— Za cóż tedy, kumie, spada to na nas! Tobie jeszcze jako tako: ciebie

przynajmniej skarżą o to. żeś okradi kogo innego; ale za co ja nieszczęsny

cierpię taką potwarz: żem niby sobie samemu zwędził kobyłkę? Widać, kumie,

taki już nam pisany marny los.

— Biada nam, biednym sierotom.

Tu obaj kumowie jęli łkać i szlochać.

— Co się z tobą dzieje, Sołopyj? — rzekł Hryćko wchodząc. — Kto cię

związał?

— A! Hołopupenko, Hołopupenko! — zawołał ucieszony Sołopyj. — Patrzaj,

kumie, to ten zuch, o którym ci mówiłem. Ech, cóż to za chwat! Niech mnie

dunder świśnie, jeżeli nie wytrąbił przy mnie dzbana wielkości własnej

głowy i nawet się nie skrzywił.

— No, to czemużeś nie uszanował tego dzielnego mołojca?

— Jak widzisz — podjął Czerewyk zwracając się do Hryćka. — Pan Bóg snadź

ukarał mnie za to, żem cię skrzywdził. Wybacz, dobry człowieku! Bóg

świadkiem, że rad bym wszystko dla ciebie uczynił... Cóż, kiedy moja stara

ma diabła za skórą.

— Nie jestem pamiętliwy, Sołopyj! Jeżeli chcesz, uwolnię cię! — Przy tych

słowach mrugnął do chłopców — i ci sami, którzy dotychczas pilnowali

Czerewyka, w mig zdjęli mu pęta. — Ale za to i ty także rób co należy:

wypraw wesele! Zabawimy się tak, żeby później nogi przez cały rok bolały

od hopakal

— Dobre, ot, dobre! — rzekł Sołopyj zacierając ręce. — Tak mi się czegoś

zrobiło wesoło, jak gdyby

Moskale porwali mi moją starą! Co tu długo się namyślać! Przystoi czy nie

przystoi — dziś jeszcze wyprawimy wesele i kwita!

— Pamiętaj więc, Sołopyj: za godzinę będę u ciebie; a teraz ruszaj do

domu, czekają cię tam tacy, co chcą kupić twoją kobyłę i pszenicę.

— Jak to! Alboż się kobyłka znalazła?

— Znalazła się.

Czerewyk skamieniał z radości i osłupiałym wzrokiem spozierał za

wychodzącym Hryćkiem.

— Cóż powiesz, Hryćko? Źleśmy załatwili interes? — rzekł do śpieszącego

parobczaka wysoki Cygan. A wołki są teraz moje, hę?

— Twoje! Twoje!

XIII

W czerwoni czobitky obujsia.

Pid nohy.

Ne bijsia, matinko, ne bijsia,

Topczy worohy Szczob twoji pidkiwky

Briażczały. Szczob twoji worohy

Mowczały!

Pieśń weselna

Podparłszy ręką swój ładny podbródek Paraska zamyśliła się, samotnie

siedząc w chacie. Wiele marzeń oplotło jasnowłosą główkę. Czasem lekki

uśmiech znienacka rozchylał jej pąsowe usteczka i jakieś radosne uczucie

podniosło ciemne jej brwi, to znowu obłoczek zadumy zasępiał czarne,

błyszczące oczy. — A jeżeli

nie będzie tak, jak mówił? — szeptała do siebie z wyrazem niepewności. —

Jeżeli nie zechcą wydać mnie za niego? Jeżeli... Nie, nie; tak źle nie

będzie! Macocha robi wszystko, co jej strzeli do głowy; czemuż więc i ja

nie miałabym robić, co mi się spodoba? Na uporze i mnie nie zbywa. Jakiż

on ładny! Jak ślicznie płoną jego czarne oczy! Jak mile mówi: Parasiv

hołubko! Jak mu pięknie w białej świtce! tylko powinien by mieć pas

barwniejszy!... Ale to nic, już ja mu sama utkam, kiedy we dwoje

zamieszkamy w nowej chacie. Nie mogę bez radości myśleć o tym — ciągnęła

dalej, wyjmując z zanadrza oklejone czerwonym papierem lusterko, które

kupiła sobie na jarmarku, i przeglądając się w nim z tajonym upodobaniem —

że gdy ją gdzie spotkam, nie pokłonię się jej za nic w świecie choćby

pękła ze złości. Nie, pani macocho, już nie będziesz poszturchiwać swojej

pasierbicy! Prędzej piasek wzejdzie na kamieniu, prędzej dąb się schyli do

wody jak wierzba, niźli ja się ugnę przed tobą! Oj, byłabym zapomniała...

muszę zobaczyć, czy mi ładnie w czepku, chociażby w macoszynym? — Tu

wstała z lusterkiem w ręku, pochyliła nad nim głowę i szła chwiejnie przez

izbę, jakby się bała upaść, widząc pod sobą, zamiast podłogi, powałę, ową

wyżkę, z której niedawno zwalił się popowicz, i półki, na których stały

garnki. — Cóż to, doprawdy, jestem jak małe dziecko! — zawołała ze

śmiechem — boję się stąpnąć! I jęła przytupywać, coraz żwawiej, coraz

śmielej; wreszcie ujęła się lewą ręką w bok — i dalejże pląsać, postukując

podkówkami, trzymając przed sobą lusterko i nucąc ulubioną swą pieśń:

Zełeneńkyj barwinoczku,

Stełysia nyzeńko.

A ty, myłyj, czernobrywyj,

Prysuńsia błyzeńko.

Zełeneńkyj barwinoczku,

Stełysia szcze nyżcze.

A ty, myłyj, czernobrywyj,

Prysuńsia szcze błyżcze.

W tej chwili Czerewyk zajrzał przez drzwi i zobaczywszy córką tańczącą

przed lusterkiem, zatrzymał się. Długo patrzał, ubawiony niezwykłą

zachcianką dziewczyny, która była tak przejęta, że zdawała się nic nie

spostrzegać. Ale gdy posłyszał dźwięki znajomej piosenki — aż go

poderwało; dumnie wziąwszy się pod boki wystąpił naprzód i puścił się w

prysiudy, zapominając o wszystkich swych interesach. Oprzytomnieli dopiero

usłyszawszy głośny śmiech kuma.

— A to dobre, ojczulek z córeczką, sami urządzili tu sobie weselisko.

Chodźcież prędzej: przyszedł narzeczony! — Przy ostatnim słowie Paraska

spąsowiała

bardziej niźli wstążka, która opasywała jej głowę, a jej beztroski ojciec

przypomniał sobie, w jakiej sprawie tu przyszedł.

— No, córeczko, chodźmy czym prędzej! Z radości, żem sprzedał kobyłkę,

Chiwria poleciała... — mówił strzygąc bojaźliwie okiem — poleciała kupować

sobie różne wełniaki, musimy więc skończyć z tym wszystkim, zanim powróci!

Skoro tylko Paraska przestąpiła próg chaty, poczuła, że chwyta ją w

objęcia chłopak w białej świtce, który z gromadą ludzi oczekiwał na ulicy.

— Panie Boże pobłogosław! — rzekł Czerewyk łącząc ich dłonie. — Szczęść

Boże młodej parze!

Wtem wśród ciżby rozległ się jazgot:

— Raczej pęknę, niż dopuszczę do tego! — wrzeszczała małżonka Sołopyja,

którą jednak ludzie odepchnęli ze śmiechem.

— Nie szalej, kobieto, nie szalej! — z zimną krwią

powiedział Czerewyk widząc, że dwóch tęgich Cyganów mocno trzyma ją za

ręce. — Co się stało, to się nie odstanie; nie lubię cofać słowa!

— Nie, nie! nie pozwolę na to! — krzyczała Chiwria, ale nikt jej nie

słuchał. Kilka par ustawiło się przed Hryćkiem i Paraską, odgradzając ich

od macochy nieprzebytym, tańczącym murem.

Dziwne, niepojęte uczucie ogarnęłoby widza tej sceny: oto wystarczyło, by

muzykant o długich kręconych wąsach, w siermiędze, pociągnął smyczkiem — a

wszyscy, po niewoli lub z dobrawoli, pojednali się i pogodzili ze sobą.

Ludzie, na których posępnych twarzach nigdy, zda. się, nie zagościł

uśmiech, teraz przytupywali nogami i poruszali ramionami. Wszystko

pędziło. Wszystko tańczyło. Lecz jeszcze dziwniejsze, jeszcze osobliwsze

uczucie zbudziłoby się w gębi duszy na widok starowinek, których zwiędłe

twarze tchnęły już obojętnością grobu, jak teraz podrygiwały między

młodym, roześmianym, ożywionym tłumem. Beztroskie! nawet bez dziecinnej

radości, bez iskry współczucia, starowinki, które tylko wódka, niby

mechanik nakręcający swój automat, wprawia w jakieś podobieństwo ludzkiego

ruchu, wolno kiwały podchmielonymi głowami i dreptały tanecznym krokiem za

ochoczą gromadą, nawet nie podnosząc wzroku na młodą parę.

Gwar, śmiech, pieśni dochodziły coraz ciszej. Smyczek zamierał słabnąc i

gubiąc swe niewyraźne dźwięki w pustce powietrza. Jeszcze chwilę słychać

był . gdzieś tupot, coś podobnego do szumu dalekiego morza, potem zrobiło

się pusto i głucho.

Czy nie tak samo radość, piękny a niestały gość, ulatuje od nas i jakiś

jeden samotny dźwięk daremnie próbuje wyrazić wesele? We własnym echu już

uchwytuje smutek i pustkę — i słucha tego echa z rozdzierającym bólem. Czy

nie tak samo rześcy przyjaciele

naszej bujnej i wolnej młodości, kolejno, jeden po drugim, rozpraszają się

po świecie tak, że w końcu dawny ich brat pozostaje sam? Tęskno jest

osamotnionemu. ciężko, i smutno robi się na sercu, i nic nie może mu

pomóc!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gogol M W Jarmark w Soroczyńcach
Gogol - Martwe dusze, Opracowania lektur po rosyjsku
Rewizor Gogol
Kolorowe Jarmarki, Teksty piosenek, TEKSTY
Gogol Szynel
Kolorowe Jarmarki
P┼éaszcz-oprac , „Płaszcz” („Szynel”) Mikołaj Gogol
M Gogol Pamiętnik szaleńca
16 gogol - rewizor, Streszczenia
Gogol - Nevski prospekt, Opracowania lektur po rosyjsku
jarmarka predatelej
Gogol Płaszcz
Gogol Mikołaj Pamiętnik szaleńca (Dziennik obłąkanego)
Alejchem Szołem Z jarmarku

więcej podobnych podstron