097 Rydzynski Marie Skradzione serce


MARIE RYDZYNSKI

Skradzione serce

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dzień był gorący, lecz w powietrzu unosiła się wilgoć. W Kalifornii taka pogoda zdarza się bardzo rzadko, ale Lissa zawsze miała pecha. Kołnierz mun­duru uwierał ją w kark, pot strugami spływał po plecach. Rano odebrała z warsztatu samochód z nie­sprawną klimatyzacją. Mechanik zaklinał się na wszy­stkie świętości, że miał zbyt mało czasu, by ją na­prawić. Zanim minęło południe, już żałowała, że mimo wszystko zgodziła się nim wyjechać.

Czerwone sportowe auto przemknęło obok niej jak wypuszczona z łuku strzała. Ten facet chyba oszalał, pomyślała.

Włączyła migocący sygnał na dachu swego radio­wozu i ruszyła w pościg za samobójcą.

Właściwie powinnam być wdzięczna losowi, że choć pod koniec dnia mam co robić, pomyślała.

Kierowca czerwonej corvetty najwyraźniej zorien­tował się, że ściga go policja, bo zahamował nagle z piskiem opon, cudem tylko unikając zderzenia z jakimś starym wrakiem. Grzecznie zjechał z jezdni i stanął przy krawężniku.

Lissa zatrzymała radiowóz tuż za winowajcą. Od­garnęła przyklejony do czoła kosmyk włosów i wysiad­ła. Dobrze wiedziała, że najbardziej niebezpieczne chwile jej zawodowego życia to te, w których pod­chodzi do zatrzymanego pojazdu. Nigdy nie można

przewidzieć, czy nie siedzi w nim niebezpieczny prze­stępca, gotów zrobić wszystko, żeby tylko uniknąć spotkania z policjantem.

Drzwi corvetty otworzyły się. Na rozpalonym asfal­cie stanął elegancko ubrany i niesłychanie przystojny mężczyzna. Nie wyglądał na niebezpiecznego przestęp­cę. Jeśli już czemuś zagrażał, to tylko spokojowi ducha Lissy. Wpatrywała się w niego jak urzeczona. Miał ogorzałą cerę i najpiękniejszą twarz, jaką widziała w całym swoim życiu. On też się jej przyglądał. Zdawała sobie sprawę, że nie wypadła najlepiej w jego oczach. Mundur i niezgrabne pantofle na płaskim obcasie nie dodają powabu żadnej kobiecie. Piękne jasne włosy, które zwykle opadały jej na ramiona, miała splecione we francuski warkocz. Lissa uważała, że ta fryzura dodaje jej lat i powagi. Zależało jej, by traktowano ją z szacunkiem. Mężczyzna uśmiechnął się, kiedy wyciągnęła bloczek mandatowy.

- Nie miałem pojęcia, że stróżami prawa bywają tak czarujące istoty - zażartował. Głęboki, miły głos brzmiał niezwykle podniecająco.

Oto facet, który uważa, że dzięki pochlebstwom uniknie mandatu, pomyślała Lissa.

- Jechał pan sto dwadzieścia kilometrów na godzi­nę, choć na tym odcinku autostrady obowiązuje ograniczenie do osiemdziesięciu - odezwała się naj­ostrzejszym służbowym tonem, na jaki zdołała się zdobyć. Udała, że nie usłyszała komplementu.

-Wiem, że bardzo zawiniłem. - Kierowca podniósł do góry obie ręce na znak, że się poddaje. - Mój samochód nie lubi jeździć poniżej setki, chociaż to już staruszek.

-To dość kosztowne upodobanie. - Lissa z trudem powstrzymała uśmiech. - Proszę o prawo jazdy.

Mężczyzna z wdziękiem wsunął rękę do kieszeni świetnie skrojonej, szarej marynarki, wyjął portfel, otworzył go i podał Lissie swój dokument. Na malut­kim, czarno-białym zdjęciu właściciel corvetty nie był nawet w połowie tak przystojny jak w rzeczywistości.

Prawo jazdy wydano w Nowym Jorku. Numer był tak długi, że zajmował prawie cały kartonik. Z doku­mentem w dłoni Lissa podeszła do samochodu, żeby sprawdzić numery rejestracyjne. Corvetta nie miała pomarańczowych tablic ze wschodnich stanów, ale śnieżnobiałe tablice kalifornijskie. W Laguna Beach używano tych tablic dopiero od kilku miesięcy.

- Poproszę o dowód rejestracyjny - powiedziała. Ciekawe, czy przyjechał do kogoś w odwiedziny, pomyślała. A może to samochód jego przyjaciela?

- Chwileczkę. - Brett McKenna (takie nazwisko figurowało w jego prawie jazdy) wsunął głowę do samochodu. - Na pewno gdzieś tu jest - mruczał, wyjmując ze schowka na rękawiczki jakieś przedmioty. - Razem z mapą Rhode Island, niestety - dodał ze śmiechem.

Bardzo ładnie się śmieje, pomyślała Lissa. Ciekawe, co on o mnie myśli. Uważaj, Armstrong, przywołała się do porządku. Zaraz wlepisz mandat temu facetowi, a mimo to masz nadzieję, że zrobisz na nim dobre wrażenie. Wspaniale się zaczyna.

- O, jest! - ucieszył się Brett i wręczył policjantce mały kawałek papieru.

Na dokumencie widniało nazwisko Bretta i jego kalifornijski adres. To na dobre zaciekawiło Lissę.

- Dużo pan podróżuje? - zapytała i spojrzała na niego. Boże, ależ on wysoki, pomyślała. Sama miała ponad metr siedemdziesiąt, ale ten mężczyzna wydał jej się wielki jak wieża.

- Czasami. Może pani przysłać mandat na mój kalifornijski adres. Na pewno do mnie dotrze.

Lissa próbowała pisać, ale jej pióro odmówiło posłuszeństwa. Potrząsnęła nim kilka razy, lecz okaza­ło się uparte.

- Bardzo proszę.

Lissa spojrzała w roześmiane, brązowe oczy męż­czyzny, a potem na jego wyciągniętą rękę, w której trzymał kosztowne pozłacane pióro.

- Dziękuję - mruknęła.

Wstydliwie wsunęła do kieszeni swoje nieszczęsne narzędzie pracy i wzięła pióro od Bretta. Ich palce musnęły się przelotnie. Bardzo się speszyła. Ten za­trzymany zachowywał się nadzwyczaj uprzejmie. Do­tychczas w podobnych sytuacjach traktowano ją co najwyżej z całkowitą obojętnością.

Pisz, kretynko, ponagliła samą siebie, kiedy się zorientowała, że wciąż gapi się na tego mężczyznę. Nie wygląda na trzydzieści jeden lat, pomyślała, zerknąw­szy w jego prawo jazdy. Pospiesznie spisywała z doku­mentu nieważne informacje, a Brett wciąż na nią patrzył. Czuła, że to spojrzenie przepala ją na wylot. Przez chwilę żałowała, że nie ubrała się w coś bardziej kobiecego, ale szybko przypomniała sobie, że gdyby nie służbowy uniform, w ogóle nie zetknęłaby się z tym mężczyzną.

Z nie ukrywaną niechęcią podała Brettowi mandat. Pomyślała, że kwota, jaką będzie musiał zapłacić, z pewnością go nie zrujnuje. Skoro ma pieniądze na utrzymanie dwudziestoletniego samochodu w tak dob­rym stanie...

- Zatrzymuje pani moje prawo jazdy? - zapytał mężczyzna.

- Oczywiście, że nie. - Kpi sobie z niej czy co? Praca w policji jest dla kobiety bardzo ciężka nawet wtedy, kiedy funkcjonariuszka nie przypomina słodkiej idio­tki. Lissa zmarszczyła brwi. Groźna Barbie w mun­durze policjanta, pomyślała zrozpaczona.

- Czy wobec tego mógłbym dostać je z powrotem? - zapytał Brett McKenna i wyciągnął rękę.

- Jestem już trochę zmęczona. Zaraz kończę służbę- bąknęła coś w rodzaju usprawiedliwienia i podała mu dokument.

- O której kończy pani służbę?

- Służba policjanta nie kończy się nigdy - odrzekła Lissa wymijająco. Stała się podejrzliwa. Po co jakiś obcy facet pyta o takie rzeczy?

- Od razu czuję się bezpieczniej - zażartował.

- Przestrzeganie ograniczeń prędkości na pewno poprawi panu poczucie bezpieczeństwa - oświadczyła.

-Tak jest, proszę pani - odpowiedział z uśmiechem i zasalutował.

Lissa odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku swojego samochodu. Cwaniak, myślała, chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym człowieku. Usiadła za kierownicą.

Zazwyczaj ukarany mandatem kierowca nie może się doczekać, kiedy wreszcie pozwolą mu odjechać, ale ten nie ruszył się z miejsca i wciąż przyglądał się Lissie. Poczuła się tak, jakby ich role się odwróciły, jakby to ona popełniła jakieś wykroczenie. Schowała bloczek mandatowy i włączyła silnik.

Ciekawe, dokąd ten facet tak bardzo się spieszył, zastanowiła się. Może ma jakieś ważne spotkanie albo czeka na niego piękna kobieta. Jesteś na służbie, Armstrong. Nie wolno ci myśleć o głupstwach, zbesz­tała się zaraz. Mimo to uwodzicielski uśmiech Bretta McKenny w żaden sposób nie chciał zniknąć z jej pamięci. Prześladował ją przez całą drogę do komisa­riatu. Nie pomogły ani piękne widoki po obu stronach szosy, ani niespotykany upał, kóry sprawił, że w służ­bowym samochodzie czuła się jak w chlebowym piecu. Tylko piekąca w dłonie kierownica przypominała Lissie o tym, gdzie jest i co robi.

- Królestwo za samochód z klimatyzacją - wes­tchnęła. Całe jej ciało spływało potem.

Wzdłuż szosy po prawej stronie ciągnął się koloro­wy dywan kwiatowy, a po lewej - prawie niewidoczna za linią malowniczych letnich domków - plaża. Po chwili domki zniknęły i nic już nie zasłaniało widoku na ocean. Niebo i woda były nierozerwalnie związane z dzieciństwem Lissy. Tu się wychowała. Całe wakacje spędzała na plaży i tam właśnie po raz pierwszy poczuła smak pocałunku, zmieszany ze słoną morską wodą. Tu był jej rodzinny dom, jakiego nie znajdzie nigdzie na świecie. Codziennie patrolowała ten teren. Często myślała o nielicznych przyjaciołach, którzy wciąż jeszcze znajdowali czas na spacery po plaży i nie martwili się, co będzie jutro.

Lissa już dawno zaplanowała swoją przyszłość. Ciężką pracą zasłuży sobie na awans. Zostanie inspek­torem. W tym celu podjęła nawet pewne działania. Zapisała się na kurs dla ekspertów do spraw systemów bezpieczeństwa. Ojciec Lissy był ślusarzem, a dziew­czynka od najmłodszych lat przejawiała ogromne zainteresowanie jego pracą. Ku rozpaczy matki, zanim skończyła dziesięć lat, potrafiła otworzyć najbardziej skomplikowany zamek. Na kursie chciała pogłębić swą wiedzę. Przed trzydziestką zamierzała osiągnąć status społeczny i materialny, jaki gwarantuje człowie­kowi dobrze wykonywana praca. Własny dach nad głową już miała. W spadku po babci dostała dom, który wprawdzie był zaniedbany, ale stał niedaleko plaży, w gęstwinie kolorowo kwitnących kaktusów, i Lissa od razu go pokochała. Każdą wolną chwilę poświęcała na odnawianie staruszka. Ostatnio zdobiła okna domu wykonanymi przez siebie kolorowymi witrażami. Już niedługo jej siedziba przypominać będzie pałac z bajki.

Ponieważ cały wolny czas dzieliła pomiędzy pracę zawodową i odnawianie domu, niewiele go zostawało na życie towarzyskie i randki. Uważała, że mając dwadzieścia parę lat trzeba pomyśleć o czymś ważniej­szym niż zabawa. Zdążyła się wyszaleć w szkole średniej. Ta samoistna zmiana trybu życia bardzo jej odpowiadała. Nie miała ochoty na żaden poważny romans. Wiedziała, że realizacja ambitnych planów życiowych wymaga wiele czasu i energii.

Jak na ironię właśnie teraz jak żywa stanęła jej przed oczami twarz przystojnego kierowcy corvetty. Zawsze łatwo zapamiętywała nawet drobne szczegóły, ale tym razem przeszła samą siebie. Przypomniała sobie każdy detal twarzy Bretta tak wyraźnie, jakby odtwarzała nagraną taśmę wideo. Zmysłowy, miły uśmiech, przy­mrużone brązowe oczy, powieki zakończone długimi rzęsami, doskonały, prosty nos... Bujne jasne włosy sięgające aż za kołnierz koszuli wydały jej się tak realne, że mogłaby ich dotknąć.

Lissa skręciła w uliczkę prowadzącą do komisaria­tu. Zaparkowała radiowóz w wyznaczonym miejscu i przez chwilę siedziała zamyślona. Kim jest przystojny nieznajomy? Pewnie jest żonaty i urwał się na parę godzin, żeby spędzić popołudnie z kochanką. W dowo­dzie rejestracyjnym wpisano adres eleganckiej dziel­nicy Beverly Hills. Lissa zatrzymała go daleko od domu, a jego ubranie wskazywało na to, że raczej nie wybiera się na plażę. Poczuła spływające po twarzy krople potu.

Wyłaź z tego samochodu, kretynko, pomyślała i od razu przypomniała sobie, że na twarzy Bretta nie dostrzegła nawet kropli potu. Wyglądał świeżo i ele­gancko, gdy tymczasem ona czuła, że za chwilę rozpłynie się jak lody w słońcu. A może go po prostu wymyśliła? Z całą pewnością nie przypominał żadnego z jej znajomych. Jeśli nawet pasował do jakiegoś realnego świata, to jedynie do świata bogaczy. Do zupełnie innego świata, pomyślała Lissa.

- Paskudna pogoda, nie? - Chrapliwy głos wyrwał Lissę z marzeń i przeniósł z powrotem na parking przed komisariatem. Właścicielem głosu był stary policjant, z którym zaprzyjaźniła się, kiedy tylko zaczęła tu pracować.

-Nie cierpię takiego wilgotnego powietrza, Leopol­dzie - powiedziała Lissa i razem weszli do nowoczes­nego budynku, w którym mieściła się komenda policji.

- To jeszcze nic wielkiego - zaśmiał się Leopold. - Nie poznasz prawdziwej wilgoci, dopóki na zasłonie od prysznica nie zakwitną ci glony.

- Dziękuję uprzejmie. Ta mi zupełnie wystarczy. Rozstali się w długim, sterylnie czystym korytarzu.

Lissa skręciła do damskiej szatni. Przywitała się ze znajdującymi się tam koleżankami i podeszła do swojej szafki. Zwykle w szatni słychać było harmider prze­krzykujących się dziewcząt, ale tego dnia prawie nikt się nie odzywał, jakby mówienie stało się zbyt wielkim wysiłkiem. Wszyscy poruszali się na zwolnionych obrotach.

Tylko Lissa bardzo się spieszyła. Chciała pozbyć się służbowego ubrania i jak najszybciej uciec do domu. Obiecywała sobie długą, chłodną kąpiel i spokojne, leniwe popołudnie. Zdjęła błękitny mundur. Koszulę i spodnie wpakowała do lnianego worka. Muszę to wyprać i wyprasować przed powrotem do pracy we wtorek, pomyślała. Wyjęła z szafki jasnoczerwoną letnią sukienkę w białe groszki. Czerwona. Jak tamta corvetta. I znów myślę o tym mężczyźnie, zirytowała się. Całą siłą woli odsunęła od siebie nieproszone wspomnienie. Zapięła na szczupłej talii biały pasek, wsunęła stopy w białe sandałki na wysokim obcasie, a potem wyciągnęła przytrzymujące włosy spinki. Ciężkie pasma złotych włosów spłynęły na jej ramiona. Rozczesała je wprawnym ruchem i nie patrząc w lust­ro, zaplotła w gruby warkocz.

- Masz randkę? - zapytała przebierająca się obok Linda Ramirez.

- Nie. Na dziś zaplanowałam sobie wieczór w do­mu. - Lissa uśmiechnęła się do potężnej kobiety o kwadratowej twarzy. - Było coś ciekawego? -zapyta­ła. Zamknęła szafkę, wzięła torebkę i płócienny worek.

- Zupełnie nic. Tu nigdy nic się nie dzieje. Nie ma napadów ani awantur. W Venice Beach było zupełnie inaczej - Linda westchnęła ze smutkiem. Brakowało jej tamtej okolicy, w której roiło się od różnych pode­jrzanych typów. - A co u ciebie?

- Nic nadzwyczajnego - odrzekła Lissa i natych­miast pomyślała o kierowcy czerwonej corvetty. Tak, on był nadzwyczajny, ale przecież nie o to pytała ją Linda.

- Niemożliwe. Byłaś tak blisko tego domu, do którego ktoś się włamał.

- Znów ten sam złodziej? - zapytała Lissa, zapo­mniawszy na chwilę o chłodnym prysznicu we własnej łazience.

- Tak. Nasz nieuchwytny włamywacz znów się pojawił. Słyszałam, jak Brom o tym opowiadał. To się stało niecałą godzinę temu.

- Czy znów chodziło o prywatną kolekcję? - Przez ostatnie dwa miesiące Lissa z interesowała się śledzt­wem w sprawie serii włamań do domów bogatych ludzi, kolekcjonerów rzadkich i bardzo kosztownych okazów starej broni.

- Zgadłaś - powiedziała Linda i schyliła się, żeby zawiązać sznurowadła niebieskich tenisówek. - Ale tym razem mamy się o co zaczepić. Ten cały złodziej wcale nie jest taki mądry. - Linda uśmiechnęła się szeroko. - Jeden z sąsiadów zeznał, że widział pode­jrzanego za kierownicą czerwonego, sportowego sa­mochodu. Ktoś, kto planuje włamanie, nie powinien jeździć takim rzucającym się w oczy autem. No, to cześć. - Kołysząc szerokimi biodrami Linda wyszła z szatni.

Nie, to niemożliwe, pomyślała zupełnie zaszokowa­na Lissa.

- Nie, to niemożliwe - powtórzyła głośno, kiedy znalazła się z powrotem na parkingu. Stary, dobry mustang, samochód podarowany jej przez ojca z oka­zji zdania matury, stał na swoim miejscu. Już wtedy nie był nowy, ale Lissa kochała go bardzo i troszczyła się o niego tak samo, jak o swojego małego pudelka. Teraz jednak była myślami bardzo daleko od samochodu. A raczej od własnego samochodu.

Kierowca corvetty nie wyglądał na złodzieja, myś­lała. Daj spokój, Armstrong! Pierwszą rzeczą, jakiej cię w szkole uczono, było to, że przestępca nigdy nie wygląda jak przestępca. Wygląda na niego zezowaty łobuz spod latarni, ale miliony defrauduje dystyn­gowany dyrektor dużej firmy. Bez pomocy kartoteki nie da się odróżnić uczciwego człowieka od bandyty.

To, że Brett McKenna wygląda jak z okładki Kwartal­nika Gentlemana, nie oznacza jeszcze, że jest czysty jak łza... Ale po co człowiek, który posiada dwie rezyden­cje, miałby kraść kolekcję białej broni? Sprawiał wrażenie bardzo opanowanego, swobodnego, pozba­wionego wszelkich trosk... No tak, jeśli on jest złodzie­jem, to bardzo mądrze się zachował. Taak, Brett McKenna jest inteligentny, opanowany i bardzo spryt­ny. Człowiek jest niewinny dopóty, dopóki nie udowo­dni mu się winy, przywołała się do porządku. Mimo to obiecała sobie, że jak tylko wróci do pracy, wyciągnie od Broma wszystkie szczegóły dotyczące dzisiejszego włamania. Kradzieży dokonano w jej rewirze, a ona zapisała adres Bretta... Przynajmniej jeden z jego adresów.

- Po prostu szukasz pretekstu, żeby znów go zobaczyć - powiedziała głośno.

Nie miała żadnego dowodu, niczego, co mogłoby być poszlaką. Może tylko przeczucie, ale ono niewiele miało wspólnego z tamtą kradzieżą. Intuicja pod­powiadała jej, że musi się spotkać z Brettem i że powinna się o to postarać. Później o tym pomyślisz, Armstrong. Teraz pora na prysznic. Skręciła w ulicę prowadzącą do domu. Czekało ją spokojne, miłe popołudnie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Lissa zaparkowała samochód przed domem. Omi­nęła ścieżkę i przeszła po trawniku prosto do drew­nianych drzwi wejściowych.

Trzeba przystrzyc trawę, pomyślała, szukając klu­cza w torbie. Ciągle było coś do zrobienia. Powinna raczej zająć się witrażami.

Lissa wprowadziła się do tego domu w zeszłym roku. Budynek był wtedy w okropnym stanie i musiała włożyć w niego ogromną ilość pracy, żeby dało się w nim mieszkać.

No, dobrze, jutro mam przecież wolny dzień, przy­pomniała sobie. Może uda się zrobić i jedno, i drugie. Oczywiście jeśli zacznie od strzyżenia trawy.

Gdyby zajęła się witrażem, to trawa urośnie tak, że będzie sięgała kolan, zanim znów sobie o niej przypo­mni. Zawsze miała skłonność do zajmowania się jedną, najbliższą sercu sprawą i zapominania o wszystkim innym. Z tego właśnie powodu nie mogła znaleźć się na czele listy najlepszych gospodyń domowych świata.

Otworzyła drzwi. Uśmiechnęła się, usłyszawszy radosne szczekanie pudelka.

- Cześć, Agatho! - zawołała i przykucnęła, żeby pogłaskać szalejącego z radości psiaka. - No dobrze, dobrze - zmierzwiła czarne futerko suczki - mogłabym się tak z tobą bawić cały dzień, ale w tej chwili oddam wszystko za chłodny prysznic.

Wstała, ale torebkę zostawiła na podłodze. W życiu prywatnym celowo pozwalała sobie na bałagan, który tak bardzo kontrastował z jej perfekcja w sprawach zawodowych. Przestrzegała skrupulatnie jedynie tego, aby po powrocie do domu chować służbowy pistolet. Podniosła z podłogi płócienną torbę i poszła do kuchni, którą od salonu dzieliło zaledwie kilka kro­ków. Wyjęła z torby koszulę, a zaraz potem - pistolet. Ostrożnie ułożyła broń na najwyższej półce bieliźniarki i okryła małym ręcznikiem.

- Jak minął dzień, Aggie? - zapytała pudelka, świdrującego ją małymi oczkami. Psiak rytmicznie uderzał ogonkiem w drewnianą podłogę. - Rozumiem, że dobrze. Na pewno miałaś lepszy dzień niż ja. Nudziłam się okropnie, aż do chwili... - Lissa prze­rwała swój monolog, bo właśnie pojawił się przed jej oczami zniewalający uśmiech Bretta. - Był taki jeden facet. Pędził jak szalony... - Zsunęła z nogi jeden but, potem drugi, a psiak wpatrywał się w nią, jakby czekał na dalszy ciąg opowieści. - Niewiele mam ci do powiedzenia. Wlepiłam mu mandat. Najprzystojniej­szemu facetowi, jakiego w życiu widziałam - zwierzała się suczce jak najlepszej przyjaciółce. - Może trzeba go było aresztować i zgłosić się na ochotnika jako straż­nik? - Zaśmiała się, rozpięła sukienkę i weszła do sypialni. Drewniana podłoga przyjemnie chłodziła bose stopy.

Kiedy się wprowadziła do tego domu, w łazience zastała tylko starą, przeżartą rdzą wannę. Żaden antyk, po prostu rupieć. Dlatego ją wyrzuciła. Remont domu zaczęła od przebudowy łazienki. Wyłożyła ją różowymi kafelkami, zawiesiła ogromne lustro, a starą wannę zastąpiła prysznicem. Po remoncie łazienka wyglądała piękniej niż te, które pokazują na zdjęciach w czasopismach dla kobiet. Lissa miała nadzieję, że któregoś dnia uda jej się cały dom doprowadzić do ładu.

- A wtedy - powiedziała do siebie - będziesz wreszcie musiała nauczyć się porządku.

Właśnie przypomniała sobie, że przed chwilą rzuci­ła na podłogę sukienkę. Wróciła, podniosła ją i wrzuci­ła do kosza na brudną bieliznę. Agatha ledwo zdążyła uskoczyć spod nóg swojej pani.

- Starego psa nie uczy się nowych sztuczek. Nie, to nie do ciebie - wyjaśniła. - To o mnie. - Odkręciła kurki staroświeckiej baterii, wyregulowała temperatu­rę wody i wreszcie weszła pod prysznic. Przez całe dwadzieścia minut cieszyła się pieszczotą chłodnej wody, która spływała po rozgrzanej skórze. Napięcie znikło. Lissa odprężyła się, rozluźniła, jakby była zupełnie innymi człowiekiem.

- Wszystko co dobre, szybko się kończy - wes­tchnęła. Zakręciła kran i sięgnęła po ręcznik. Nie było go na zwykłym miejscu. Wtedy dopiero przypomniała sobie, że dziś rano wrzuciła ręczniki do kosza na brudną bieliznę. - Cóż, świetna ze mnie pani domu, pomyślała.

Wyszła z kabiny i zostawiając na podłodze mokre ślady, podeszła do bieliźniarki. Wyciągnęła rękę, żeby wziąć z półki ręcznik kąpielowy i w tej samej chwili ktoś zadzwonił do drzwi. Agatha zaczęła groźnie warczeć.

- O, nie - jęknęła Lissa. - Co się stało? - Rozejrzała się szukając czegoś, co mogłaby narzucić na siebie. Na krześle wisiała jej mundurowa koszula. Lissa ubrała się w nią i pospiesznie zapięła guziki. Na szczęście koszula sięgała do połowy ud. Dzwonek dzwonił, jakby się paliło. Lissa wyjrzała przez wizjer i oniemiała. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Na progu jej domu stał właściciel czerwonej corvetty.

- Będzie mi się pani mogła lepiej przyjrzeć, kiedy otworzy pani drzwi - usłyszała jego głos.

- Chwileczkę! - zawołała.

Ciekawe, co też ten facet tu robi, pomyślała. Pobiegła do bieliźniarki. Wyjęła stamtąd pistolet, okryła go ręcznikiem i dopiero wtedy otworzyła drzwi.

Brett chciał coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu na ustach. Wpatrywał się w dziewczynę swymi błysz­czącymi oczami i po chwili uśmiechnął się z uznaniem.

- O czymś pani zapomniała - powiedział. - Brakuje czapki.

Dopiero teraz Lissa przypomniała sobie, jak jest ubrana. A właściwie rozebrana. Oblała się szkarłat­nym rumieńcem.

- Wyciągnął mnie pan spod prysznica - odrzekła, czując na sobie przenikliwe spojrzenie Bretta. Koszula przykleiła się do jej mokrego ciała i dziewczyna stała przed obcym mężczyzną prawie tak, jak ją Pan Bóg stworzył. Na domiar złego poczuła, że twardnieją jej sutki, co na pewno było widać przez mokry materiał.

- Często się pani kąpie w stroju służbowym?

- Policjant zawsze powinien być w pogotowiu - odrzekła kwaśno.

Facet ma czarujący uśmiech, pomyślała. Dobrze, że Linda zdążyła jej powiedzieć o tym czerwonym samo­chodzie. Kto może zaręczyć, że to nie on jest tym tajemniczym złodziejem? Dlaczego zjawił się w jej domu? I skąd właściwie zna adres?

- Co pan tu robi? - odruchowo użyła ostrego, oficjalnego tonu.

- Mogę wejść do środka? - zapytał i natychmiast wszedł, zanim Lissa zdążyła otworzyć usta.

Dziewczyna wciąż stała z ręką na klamce i przy­glądała się nieproszonemu gościowi z zainteresowa­niem. Znów przypomniała sobie słowa Lindy. Czy to on jest tym przestępcą, który kręcił się po okolicy? A jeśli tak, to po kiego diabła tu przyszedł?

Agatha dla przyzwoitości obszczekała gościa, a po­tem stanęła na tylnych łapkach i radośnie wymachiwa­ła ogonkiem.

- Wspaniały pies obronny - mruknęła Lissa.

Tymczasem suczka położyła się na grzbiecie i wy­stawiła brzuszek, czekając na pieszczoty nieznajome­go. Nie musiała długo czekać.

- Proszę się na nią nie gniewać - usprawiedliwiał Agathę Brett. - Ja zawsze tak działam na kobiety.

- Często umawia się pan na randki z tak uległymi dziewczynami?

- Jeszcze mi się to nie zdarzyło.

-Po co pan tu przyszedł? - zapytała Lissa i przycis­nęła do brzucha ręcznik z ukrytą pod nim bronią.

- Szukałem pani.

- Po co? - zapytała podejrzliwie i cofnęła się o krok, jakby to mogło stłumić jej podniecenie.

- Zabrała pani moje pióro.

- Jakie znów pióro?

-To, które pożyczyłem pani do wypisania mandatu - tłumaczył.

Ma takie ciepłe, uwodzicielskie spojrzenie, pomyś­lała. Zmusiła się, żeby nie patrzeć mu w oczy, ale i ten wysiłek na nic się nie zdał. Szumiało jej w głowie. Ten mężczyzna miał twarz, o jakiej marzą kobiety, prawie doskonałą.

- Rzadko zawracam ludziom głowę takimi drobiaz­gami - usłyszała dźwięczny głos gościa - jednakże to pióro ma dla mnie dużą wartość. To ostatni prezent, jaki dostałem od ojca. - Wyciągnął ku niej rękę. - Pozwoli pani? - zapytał z figlarnym uśmiechem.

Musnął palcami kieszeń mundurowej koszuli Lissy i wyciągnął stamtąd swoje pióro. Nie omieszkał przy tej okazji przelotnie dotknąć piersi dziewczyny. Lissa poczuła suchość w ustach. Ciepły dreszcz przebiegł jej po plecach. Brett uśmiechał się coraz szerzej, jakby dobrze wiedział, co się z nią dzieje.

- Skąd pan ma mój adres? - zapytała, zmuszając swój umysł do skupienia się na pytaniu, a nie na obezwładniającej ją słabości.

- Na mandacie jest pani nazwisko - przypomniał. -Iw książce telefonicznej też jest. Miała pani wczoraj gości? - zapytał, zanim zdążyła skomentować jego talent w posługiwaniu się metodą dedukcji.

Salon rzeczywiście wyglądał okropnie, chociaż i tak trochę lepiej niż zazwyczaj. Przynajmniej nie poroz­rzucała po kątach rajstop. Za to wszędzie stały brudne filiżanki, talerze i poniewierały się stare gazety. Tak to wygląda, kiedy człowiek nie lubi jadać w kuchni, pomyślała Lissa. Bardzo lubiła spożywać posiłki pod­czas oglądania programu telewizyjnego.

- Nie, nie organizowałam żadnego przyjęcia - po­wiedziała i automatycznie chwyciła stojący w zasięgu ręki talerzyk.

- To niedobrze. Więc może wybierzesz się dziś ze mną na kolację? - zaproponował, bezceremonialnie przechodząc na ty i nie pozostawiając jej cienia wątpliwości co do swoich intencji.

-Zawsze jesteś taki nieśmiały? - zapytała, stawiając talerz na stole w kuchni.

- Nieśmiałość do niczego nie prowadzi.

- Bezdenna głupota też nie - odcięła się. - Teraz, kiedy już masz to, po co przyszedłeś... - Nie dokoń­czywszy zdania wyszła z kuchni i wróciła do salonu. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zobaczyła, że Brett tymczasem usadowił się wygodnie w fotelu, a Agatha usiadła u jego stóp.

- Nie byłbym tego taki pewien - powiedział. Lissę ogarnęły jeszcze bardziej mieszane uczucia.

Już dawno wyrzuciłaby z domu każdego mężczyznę, który zachowywałby się w podobny sposób. Potrak­towałaby tak każdego obcego faceta o fatalnych manierach. Brett jednak miał w sobie coś takiego, co ją po prostu hipnotyzowało. Jakaś niewidzialna siła kazała jej zezwolić temu mężczyźnie na pozostanie w jej domu. Ta sama siła sprawiła, że Lissa poczuła miłe ciepło, jakby przed chwilą wypiła szklaneczkę mocnego wina. To także ją zaniepokoiło. Czy tak reaguje policjantka na widok przestępcy?

- No więc po co tak naprawdę przyszedłeś? - zapy­tała bez ogródek, żałując przy tym, że nie ubrała się staranniej. Dosyć trudno zachować powagę, kiedy ma się na sobie jedynie niebieską koszulę, ledwie za­krywającą pośladki. Widziała, że Brett bawi się jej kosztem. Jego uśmiech doprowadzał ją do szału. Odpowiedź też.

- Po ciebie - oświadczył.

- Słucham?

Czy okazałam wystarczającą stanowczość? pomyś­lała. W końcu powiedziała to w obronie własnej.

- Nigdy dotąd nie umawiałem się z policjantką - wyjaśnił Brett.

- Rozumiem. Interesujesz się wyłącznie kobietami nietypowymi.

- Jeśli są podobne do ciebie...

Lissa w milczeniu analizowała sytuację. Prawdę mówiąc, miała wielką ochotę na randkę z tym męż­czyzną. W końcu nie co dzień spotyka się takich facetów jak Brett McKenna. Poza tym, jeśli on ma coś wspólnego z włamaniami, to będzie miała okazję rozwiązać tę zagadkę. Kto wie, może uroczy mężczyz­na i nieuchwytny włamywacz to jedna i ta sama osoba? Pomyśl tylko, Armstrong, jaka by to była fantastyczna akcja.

- Co robisz dziś wieczorem? - zapytał Brett.

- Nic - przyznała się po chwili namysłu.

- A co byś chciała robić? - Sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź.

- Dobrze, przyjmuję twoje zaproszenie - zdecydo­wała. - Tylko się przebiorę.

- Nie musisz. - Chwycił ją za rękę, kiedy prze­chodziła obok niego. -Ten strój bardzo mi się podoba.

- Trudno to uznać za suknię wieczorową - mruk­nęła Lissa. Poczuła się nagle bezbronna jak mała dziewczynka.

- Słyszałem, że policja ceni sobie współpracę z peł­nymi inicjatywy obywatelami - powiedział Brett oglą­dając uważnie koszulę Lissy.

- Owszem, ale nie w każdej sytuacji. - Odwróciła się do niego plecami. Miała nadzieję, że nie zauważył rumieńca na jej twarzy.

Lissa sądziła, że Agatha pójdzie za nią, ale psiak tylko spojrzał na swoją panią i nawet nie ruszył się z miejsca.

- Agatho! - zawołała. Jedyną odpowiedzią było krótkie, przepraszające szczeknięcie.

- Dlaczego tak ją nazwałaś? - zapytał Brett.

- Na cześć Agathy Christie. Uwielbiam dobre kryminały.

- Postaram się to zapamiętać.

Lissa weszła do sypialni i przekręciła klucz w za­mku. Służbowy pislolet dawał jej poczucie bezpieczeń­stwa. Kim jest ten Brett McKenna? Po co tu przyszedł? Dlaczego oczarował jej pieska i po co opowiada te wszystkie głupstwa? Lustro na pewno nie odpowie na te pytania, pomyślała. Trzeba się ubierać! Otworzyła szafę i grzebała w niej chwilę, szukając jakiejś od­powiedniej kreacji. Co powinna włożyć na randkę z kimś takim jak Brett? Pewnie coś, w czym wyglądała­by jak tajemnicza kobieta-szpieg. Ponieważ w szafie niczego takiego nie było, Lissa zdecydowała się na niebieską sukienkę w groszki, na tyle zwyczajną, żeby nie wzbudzać podejrzenia, że właścicielka przywiązuje wielką wagę do niespodziewanej randki. Ubrała się szybko i uchyliła drzwi sypialni, chcąc sprawdzić, czy gość nie przeszukuje domu pod nieobecność gos­podyni. Wszystko możliwe, pomyślała. Oczywiście Agatha nawet nie miała zamiaru przeszkodzić mu w czymkolwiek. Mógłby wynieść wszystko z domu, gdyby tylko zechciał. Mężczyzna siedział jednak spo­kojnie w salonie i bawił się z uszczęśliwioną suczką. Dlaczego właściwie czepiam się psa? pomyślała. Prze­cież sama idę na randkę z facetem, który praw­dopodobnie jest złodziejem.

Sytuacja była trochę dziwna, ale to właśnie najbar­dziej podobało się Lissie. Cicho zamknęła drzwi sypialni i zaczęła szperać w szafie. Musiała szybko znaleźć jakieś buty, które pasowałyby do sukienki.

- Dobrze ci tak - skarciła samą siebie. - Może wreszcie postarasz się nie rzucać swoich rzeczy gdzie popadnie.

Nie była dla siebie sprawiedliwa. W końcu to nie jej wina, że Agatha uwielbia spać w szafie pomiędzy butami. Lissa znalazła wreszcie niebieskie sandałki na wysokich obcasach. Teraz pozostało już tylko upo­rządkować włosy. Wpadające przez okno popołu­dniowe słońce igrało w złotych pasmach okrywających ramiona dziewczyny. Lissa szybko rozczesała to falu­jące złoto. Lustro powiedziało jej, że zupełnie nie przypomina tamtej policjantki, która przed kilkoma godzinami zatrzymała Bretta na ulicy.

Po cichu wyszła z sypialni. Chciała przekonać się, czy jej gość nie zachowuje się podejrzanie. Jednak Brett siedział spokojnie w fotelu, dopóki jego wzrok nie spoczął na wchodzącej do pokoju dziewczynie.

- O rany! Jesteś naprawdę niezła!

Po inteligentnym mężczyźnie z towarzystwa można by się spodziewać bardziej wysmakowanego kom­plementu, pomyślała Lissa, ale i tak znalazła się w siódmym niebie. A on prawdopodobnie wyczuł to szóstym zmysłem.

- Dziękuję - uśmiechnęła się.

- To ja ci dziękuję. -Za co?

- Za ucztę dla oczu. - Zabrzmiało to tak szczerze, jakby naprawdę wierzył w to, co mówi. Ale na pewno był to żart. Mężczyzna o takiej twarzy nawykł do pięknych i niezwykłych kobiet, pomyślała Lissa. Jes­tem atrakcyjna, ale zupełnie zwyczajna. Na pewno nie aż tak wyjątkowa, żeby zostać wybranką Bretta McKenny.

- Uważaj, bo nie lubię przesady - mruknęła.

- Gotowa? - zapytał Brett.

- To zależy.

- Od czego?

- Od tego, do czego mam być gotowa.

- Wciąż mi nie ufasz. - Brett uśmiechnął się, a jego uśmiech sprawił, że ciało Lissy przeszył słodki dreszcz. - Dlaczego się mnie obawiasz? Bo za szybko jeżdżę?

Może mój samochód cię niepokoi? A może chodzi ci o ten lubieżny uśmiech pojawiający się na moich ustach za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę?

Lissa wpatrywała się w niego jak urzeczona. Na pewno mówił to wszystko szczerze. A może nie?

- Zapewniam cię - kontynuował Brett - że zależy mi wyłącznie na spędzeniu miłego wieczoru z piękną kobietą. Naprawdę można mi zaufać. Mam nawet reference - pochwalił się i puścił do niej oko.

Od paru milionów kobiet, pomyślała, ale nie ode­zwała się ani słowem.

- Pozwolę sobie dodać, pani sierżant, że wypisując mandat, popełniła pani przy okazji przestępstwo. W końcu ukradła pani moje pióro. Gdyby zrobiła pani coś takiego w jakimś urzędzie państwowym, pod­legałaby pani karze grzywny albo karze pozbawienia wolności, albo obu tym karom naraz - zacytował z pamięci tekst umieszczony przy każdym długopisie przywiązanym na sznurku w urzędach pocztowych i innych tym podobnych instytucjach. - Ja nie doma­gam się żadnego zadośćuczynienia oprócz tego, żeby poszła pani ze mną na kolację.

Lissa wreszcie otworzyła usta, chcąc coś powie­dzieć, ale tym razem Brett nie dopuścił jej do głosu.

-Zdaję sobie sprawę, że ta kara to pestka w porówna­niu z pięćsetdolarową grzywną, ale dziś jestem wielko­duszny. Poza tym mam nadzieję, że już nigdy więcej nie zrobisz czegoś takiego. Z przyjemnością cię aresztuję.

- Wiesz, że jesteś stuknięty? - zapytała i podeszła do drzwi. Brett podążył za nią.

Lissa otworzyła torebkę, chcąc się upewnić, czy aby na pewno włożyła do środka pistolet. Nie wolno jej było nigdy rozstawać się z bronią. Nawet na randce. Dziś wieczorem ten przepis zagwarantuje jej spokój.

- Wcale nie jestem stuknięty. Jestem tylko ekscent­ryczny.

Przed domem czekała na nich czerwona corvetta. Brett otworzył dziewczynie drzwi samochodu, a ona zgrabnie wsunęła się do wnętrza.

- Co taki ekscentryczny mężczyzna jak ty robi w tej okolicy? - zapytała, kiedy samochód ruszył.

- Po drodze do Beverly Hills spotkała mnie śmiesz­na przygoda. Pewna śliczna policjantka musiała wyro­bić swoją sobotnią normę...

- Pędziłeś jak wariat - przerwała mu Lissa.

- ...i ukarała mnie mandatem, biorąc przy okazji w jasyr moje serce.

Tym razem nie protestowała. Roześmiała się tylko i postanowiła, że tego wieczoru będzie się po prostu dobrze bawić. Pewnie ten facet nie jest aż taki przebiegły, jak jej się wydaje, ale na pewno jest bardzo inteligentny. Nie wolno w tej sytuacji działać pochopnie. Jeśli okaże się, że to on jest tym zbyt pewnym siebie złodziejem, będzie miała dość czasu na interwencję, a jeżeli naprawdę jest tylko ekscentrykiem, to spędzą razem przemiły wieczór.

Samochód ostro wszedł w zakręt. Lissa ostrzegaw­czo uniosła brwi.

- Przepraszam - mruknął Brett. - Przyzwyczajenie. A właśnie, czy możesz wypisać mandat, jeśli nie jesteś na służbie? A jeśli masz randkę z piratem drogowym, czy możesz go ukarać mandatem?

- Mogę wypisać mandat wszędzie i o każdej porze - wyjaśniła, próbując powstrzymać uśmiech.

- W łóżku też? - zapytał z miną niewiniątka. -Jeśli rozwiniesz zbyt dużą prędkość - odrzekła bez zastanowienia.

- Spróbuję o tym pamiętać - powiedział przyciszo­nym głosem.

To najbezczelniejszy, najbardziej zarozumiały i aro­gancki mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam. I nie można mu się oprzeć, pomyślała Lissa.

- Wydaje mi się, że jesteś bardzo pewny siebie - powiedziała, siląc się na obojętność.

- Ja tylko wyczuwam różne rzeczy - powiedział i korzystając z postoju na czerwonym świetle rzucił jej powłóczyste spojrzenie. - Prawie nigdy się nie mylę.

- Tym razem jesteś w błędzie.

- Przekonamy się - szepnął.

Lissa bardzo się zmieszała. Obawiała się, że to on ma rację. Ujmując rzecz logicznie, powinna go trak­tować jak potencjalnego przestępcę, ale jej umysł stał w jawnej sprzeczności z ciałem, które lgnęło do tego mężczyzny. Czy tak właśnie wygląda miłość od pierw­szego wejrzenia? zastanawiała się. Coś jej mówiło, że powinna uważać, że pakuje się w kłopoty, ale inny głos szeptał, że w cokolwiek się wpakuje, będzie bardzo szczęśliwa.

ROZDZIAŁ TRZECI

Po lewej stronie szosy rozciągał się ocean, po prawej trawiaste wzgórza, na których za dnia pasły się krowy i konie. Teraz było tu pusto i ciemno. Lissa pomyślała, że mężczyzna siedzący za kierownicą samochodu niepokoi ją, nawet kiedy milczy. Jest taki pociągający. Ciekawe jak by to było, gdyby ją pocałował. Na pewno cudownie. Na pewno też niebezpiecznie, jeśli okazało­by się, że jest poszukiwanym przez policję włamywa­czem. I pewnie nim jest, bo w przeciwnym razie po co zadawałby sobie tyle trudu, żeby ją odszukać? Jest atrakcyjna, zgoda, ale przecież nie ma zbyt wielu wielbicieli.

- Dokąd mnie wieziesz? - zapytała, żeby przerwać milczenie.

-Na Balboa jest taki nieduży nocny klub. Spodoba ci się.

- Skąd wiesz, że mi się spodoba? Przecież mnie nie znasz.

- Nie byłbym tego taki pewien.

Co on o mnie wie? pomyślała. Wszystkie pode­jrzenia obudziły się w niej z nową siłą.

- Niczego bym nie osiągnął w swojej pracy, gdybym był złym psychologiem - wyjaśnił.

- A właśnie, kim ty właściwie jesteś?

- Czy to przesłuchanie? - zapytał. - Powinnaś najpierw pouczyć mnie, jakie prawa mi przysługują.

- Masz prawo odwieźć mnie do domu... - zaczęła.

- Nie licz na to.

- Masz także prawo powiedzieć mi, kim jest męż­czyzna, który wiezie mnie w nieznane.

- W dzisiejszych czasach trudno uznać Balboa za „nieznane". - Brett skręcił w lewo, na most łączący wyspę ze stałym lądem.

- Czepiasz się słów.

- Tylko wtedy, kiedy muszę.

Lissa westchnęła ciężko. Trudny orzech do zgryzienia. Światło ulicznej lampy padło na twarz Bretta, czyniąc go jeszcze przystojniejszym, jeśli to w ogóle możliwe.

- Wciąż nie wiem, z czego żyjesz - przypomniała.

- Po prostu żyję.

Lissa popatrzyła na niego z wyrzutem.

- Jestem architektem - powiedział. Zatrzymał sa­mochód na maleńkim parkingu. Byli na miejscu.

- I masz dwa domy - parsknęła Lissa, kiedy otworzył jej drzwi. - Tak dobrze zarabiasz?

- Tak dobrze zarabiam - odrzekł spokojnie. Podał jej ramię i poprowadził do niewielkiego pawilonu skąpanego w blasku biało-niebieskich świateł.

- Wydawało mi się, że mamy recesję. - Lissa nie porzuciła tematu. Za wszelką cenę chciała złapać Bretta na kłamstwie.

Mężczyzna otworzył drzwi. Lissa przestąpiła drew­niany próg. Wewnątrz panował półmrok. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi uśmiechnięty kelner i za­prowadził ich do przytulnego stolika dla dwóch osób. W całym lokalu stały wyłącznie dwuosobowe stoliki. Cicha, romantyczna muzyka wypełniała pomieszcze­nie.

- Bogatych recesja nie dotyczy - powiedział Brett, kiedy już usadowili się na swoich miejscach.

- Budujesz domy dla bogaczy?

- Buduję albo przebudowuję. Ludzie z pieniędzmi zmieniają swoje otoczenie tak, jak większość z nas zmienia ubrania.

- Ciekawa praca. Pod warunkiem że się ją zdobę­dzie - zauważyła Lissa.

- Nie narzekam na brak zamówień. Jestem bardzo dobry. Udowodnię ci to przy okazji.

„Wpadnij do mnie, powiedział pająk do muchy", pomyślała Lissa i ukryła twarz za kartą dań. Zupełnie nie miała ochoty najedzenie. Zdecydowała się na sałatkę i odłożyła kartę. Wtedy dopiero uświadomiła sobie, że kolanami dotyka kolan Bretta. Przesunęła się trochę, ale rezultat był taki, że ich nogi jeszcze bardziej się zetknęły. Obrzuciła Bretta pełnym gniewu spojrzeniem.

- Ja nie projektowałem tych stolików - zrobił niewinną minę.

- Ale ty wybrałeś to miejsce.

- Oczywiście, że ja - przyznał się natychmiast.

- Poproszę o sałatkę cesarską - powiedziała Lissa do kelnera. Miała rzadką okazję, aby choć przez chwilę nie patrzeć na Bretta.

- Czy podać coś do picia? - zapytał kelner.

Nie, ostrzegł Lissę głos rozsądku. Już sama obec­ność Bretta działa na nią jak alkohol.

- Poproszę o daiquri z podwójną porcją lodu - powiedziała głośno.

Brett zamówił brandy i stek z rusztu. Kelner zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił. Znów zostali sami. Sami w restauracji pełnej ludzi.

- Chcesz zatańczyć? - zapytał Brett. Z głośnika płynęła piosenka, której słowa opowiadały o wieczornym spotkaniu dwojga obcych sobie ludzi. Lissa pomyślała, że nawet melodie są tu odpowiednio dobierane.

- Dobrze - zgodziła się i wstała. Dreszcz pod­niecenia przeszył ją na samą myśl o tym, że za chwilę znajdzie się w ramionach tego mężczyzny.

Brett wziął dziewczynę za rękę, drugą ręką objął ją w talii i mocno przycisnął do siebie. Zaczęli się kołysać w rytm muzyki. Lissa zadrżała. Bliskość ich ciał wydała jej się czymś bardzo naturalnym, bardzo przyjemnym...

Sytuacja zaczyna mi się wymykać spod kontroli, pomyślała. Co z niej za detektyw, jeśli tak łatwo pozwala się oczarować podejrzanemu. Miała go obser­wować, a nie poddawać się jego urokowi.

- Hej, co się z tobą dzieje? - szepnął Brett.

- Nie rozumiem? - Jego głos sprawił, że wróciła do rzeczywistości.

- Nagle stałaś się spięta i zdenerwowana. Rozluźnij się. Taniec ze mną to prawdziwa przyjemność. Słowo honoru. Nigdy dotąd nie zostawiłem dziewczyny na parkiecie - uśmiechnął się uwodzicielsko.

- A gdzie je zostawiasz?

- Zazwyczaj nasze drogi po prostu się rozchodzą. Miała co do tego pewne wątpliwości. Sądząc po pozorach, ten facet byłby doskonałą partią dla każdej kobiety i Lissa nie mogła sobie wyobrazić takiej, która zainicjowałaby rozstanie.

Oparła głowę na ramieniu Bretta. Poczuła ciepło jego oddechu i zapach dobrej wody kolońskiej. Tego mi tylko brakuje, pomyślała. Chciała się o nim jak najwięcej dowiedzieć, a na razie wie tyle, że dałoby się to zapisać na łebku od szpilki. Jakby w odpowiedzi na wątpliwości dziewczyny, Brett mocniej przycisnął dłoń do jej pleców. Opuszkami palców delikatnie gładził nagą skórę w wycięciu sukni. Jego dotknięcie sprawiło, że Lissa myślała już tylko o nim. Objęci i przytuleni do siebie kołysali się w takt melodii. Pewnie niewiele się o nim dowiem, pomyślała Lissa, ale na pewno dużo dowiem się o sobie. Bardzo szybko stała się ofiarą pociągu fizycznego, tego legendarnego zjawiska, w którego istnienie nie mogła dotąd uwierzyć.

Muzyka ucichła i Brett odprowadził Lissę do stoli­ka. Zamówione drinki już na nich czekały.

- Za przypadek - wzniósł toast.

- Za przypadek - powtórzyła jak echo. Popijała swój koktajl i spod oka przyglądała się

Brettowi. Alkohol spotęgował wrażenie wywołane obecnością tego mężczyzny. Czyżby to wszystko na­prawdę stało się przez przypadek? A może przy­prowadziło go do niej coś jeszcze? Co takiego? Czy tego chcesz, czy nie, myślała Lissa, wszystko wskazuje na to, że on właśnie jest tym złodziejem, którego szukamy. Im bardziej Brett jej się podobał, z tym większą niechęcią myślała o takiej właśnie możliwości. Przerażeniem napełniała ją myśl, że przestępca mógł wywrzeć na niej aż takie wrażenie. Wreszcie oderwała wzrok od uwodzicielskich oczu Bretta i rozejrzała się wokoło.

Jedną ścianę restauracji zrobiono ze szkła, po­zwalając klientom cieszyć się widokiem zatoki. Silne promienie rozmieszczonych na zewnątrz reflektorów oświetlały zacumowane przy nabrzeżu portu łodzie oraz duże stado śpiących gołębi. Lissa patrzyła w okno, ale nie myślała ani o łodziach, ani nawet o gołębiach, tylko o siedzącym naprzeciwko niej mężczyźnie. Wpatrywał się w nią. Czuła na sobie jego wzrok. Uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.

- Od dawna pracujesz w policji? - zapytał Brett. W tej samej chwili pojawił się kelner z tacą. Lissa rozłożyła sobie na kolanach serwetkę, czekając, aż zostanie obsłużona.

- Od dwóch lat - odrzekła.

- Dlaczego zdecydowałaś się na tę pracę?

- Chciałam być policjantką. - Oczekiwała, że usłyszy jakiś złośliwy komentarz, tak bowiem reago­wali niemal wszyscy, którym odpowiadała na to pytanie.

- Powód dobry jak każdy inny - odrzekł Brett i zabrał się do jedzenia. - Odniosłem wrażenie, że przed czymś się bronisz. Ale może się mylę.

- W pewnym sensie masz rację - przyznała, zanim na dobre zdała sobie sprawę z tego, że dała się nakłonić do zwierzeń. - Wydaje mi się, że wciąż muszę usprawie­dliwiać przed światem swoją decyzję.

Mimo woli przypomniała sobie Tima, swojego byłego narzeczonego. Ich związek prawdopodobnie nie zakończyłby się małżeństwem, ale i tak bardzo cierpiała, kiedy Tim ją porzucił. Stało się to w tym samym dniu, w którym Lissa wstąpiła do akademii policyjnej. Tim zrobił jej wówczas koszmarną awan­turę. Wrzeszczał, że nie chce, żeby jego dziewczyna bawiła się w policjantów i złodziei.

- Rodzice byli przeciwni? - zgadywał Brett.

- Przeciwni? - Lissa zaśmiała się gorzko. - Zagrozi­li, że zamkną mnie w piwnicy i dla pewności ogolą mi głowę, żebym tylko nie uciekła. - Spoważniała. - Mam dwie siostry. Obie zawsze robiły dokładnie to, czego oczekiwali od nich rodzice: w szkole miały bardzo dobre stopnie, skończyły studia, powychodziły za mąż i mają po dwoje dzieci - westchnęła ciężko. - A ja...

- Czarna owca - podpowiedział rozbawiony Brett.

- Niezwykle krnąbrna owca - poprawiła go Lissa. - Nie poszłam na studia.

- Wstydź się! - Brett zrobił zabawną minę i Lissa poczuła, że coraz bardziej go lubi.

- Właściwie rozpoczęłam studia, ale szybko z nich zrezygnowałam. Nauka polegająca na lekturze nud­nych podręczników i uczestniczeniu w jeszcze nudniejszych wykładach nie sprawiała mi żadnej przyje­mności. Nie znoszę arbitralności, schematyzmu i ru­tyny.

- Dokładnie to samo zdarza się w małżeństwie - zaśmiał się Brett.

- Niemożliwe? Czyżbyś miał coś przeciwko tej wspaniałej instytucji? - Była ciekawa jego odpowiedzi. Ona sama nie miała zamiaru wychodzić za mąż.

- Doskonałe określenie. Instytucja. Tak jak więzie­nie. Zinstytucjonalizowane życie, jakby ktoś ci podciął skrzydła. To nie dla mnie. - Wysączył ostatnią kroplę brandy. - Chcesz jeszcze drinka? - zapytał widząc, że Lissa też już prawie opróżniła szklankę.

- Tak, chętnie się napiję.

No dobrze, pomyślała, wiem już, że Brett nie należy do mężczyzn, którzy się żenią. Nie była to wprawdzie informacja, o jaką jej chodziło... A może? szepnął jej do ucha jakiś złośliwy chochlik. Posłała go do diabła.

- Nad czym teraz pracujesz? - zapytała, gdy po przyjęciu zamówienia kelner zniknął gdzieś w zakama­rkach restauracji. - Chodzi mi o budynki - poprawiła się, widząc dwuznaczny uśmiech Bretta.

- Właśnie skończyłem - zaczął powoli, jakby się nad czymś zastanawiał - luksusowy apartament w Nowym Jorku dla Viscountowej Rothenberry. - Nazwisko powszechnie szanowanej osoby wymówił tak lekko, jakby wspominał o swojej sąsiadce, a nie o bajecznie bogatej damie z towarzystwa.

- Myślałam, że tworzysz projekty nowych domów i zajmujesz się renowacją starych - udała zmiesza­nie. - To, o czym mówisz, to raczej architektura wnętrz.

- Zajmuję się wszystkim - gładko wybrnął z puła­pki. - Nadzoruję także ostatni etap. Urządzam wnęt­rza, kontaktuję właścicieli z firmą, która zakłada elektroniczne alarmy... Teraz szukam kogoś, kto znał­by się na tym lepiej niż przeciętny szef dobrej firmy. Słyszałem, że ostatnio skradziono w tej okolicy kilka kolekcji bezcennych antyków.

Nieźle się zaczyna, pomyślała Lissa. Ciekawe, czy wspomniał o tym przez wzgląd na nią, czy też po prostu naprawdę szuka fachowca? Wprawdzie wszyst­ko wskazywało na to, że Brett McKenna jest tym, za kogo się podaje, ale Lissa nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś tu się nie zgadza.

- Dobrze, że o tym wspomniałeś - powiedziała, wodząc palcem po krawędzi szklanki. - Ja właśnie pracuję nad sprawą tych włamań, a na dodatek jestem ekspertem od systemów alarmowych. - Uniosła głowę, chcąc zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa. Milczał, jakby starannie analizował otrzymane przed chwilą informacje.

- A więc nasze spotkanie to zrządzenie losu - powie­dział wreszcie Brett. - Mam teraz pretekst, żeby do ciebie dzwonić - zaśmiał się głośno. - Powiesz mi, jak postępuje śledztwo. Jednemu z moich klientów skra­dziono bezcenną szablę. Od tamtego dnia biedak nie może dojść do siebie. Wpadliście już na jakiś ślad? - zapytał ogromnie zainteresowany.

- Jeden, ale za to bardzo istotny — odrzekła wymijająco. Wciąż myślała o tym czerwonym, spor­towym samochodzie, który widziano w okolicy. Za­stanawiała się, czy świadek tego wydarzenia zauważył kierowcę albo może zapamiętał markę samochodu lub jego numer rejestracyjny.

- Nie wolno ci ujawniać szczegółów? - zapytał, a dziewczynie wydało się, że słyszy w jego głosie zniecierpliwienie.

- Tak, to prawda.

Przez krótką chwilę patrzyli sobie w oczy. Lissa miała wrażenie, że oboje prowadzą jakąś grę, zdając sobie sprawę z tego, że druga strona jest tego w pełni świadoma.

- Złapaliście ostatnio jakiegoś groźnego przestępcę? - zapytał wreszcie Brett, niszcząc tamto dziwne wrażenie.

- Tylko jednego eleganckiego architekta, rozbijają­cego się po mieście czerwoną corvetta - odrzekła, bawiąc się pozostałymi w jej szklance kostkami lodu. Przesuwała je słomką i wysysała z dna naczynia ostatnie krople płynu.

-Czy mi się zdaje, czy powiedziałaś „eleganckiego"?

- W porównaniu z ludźmi, którzy tamtędy zwykle przejeżdżają w dżinsowych szortach, z wypalonymi przez słońce włosami, z deskami surfingowymi na bagażnikach samochodów, wyglądałeś naprawdę im­ponująco.

- Wyglądałem? A jak teraz wyglądam? - Jego głos był łagodny, czarujący, wciągał ją w nierzeczywisty świat marzeń. Świat, w którym istnieli tylko oni dwoje.

- Ładnie - przyznała. - Bardzo... ładnie. - Lissa nie mogła już dłużej ufać własnemu głosowi. Spojrzała na zegarek.

- Czy musisz wrócić do domu o określonej godzi­nie? - zapytał, zrozumiawszy aluzję.

- Nie, ale miałam dziś męczący dzień...

- Nie miałabyś ochoty na męczącą noc? - zapytał kusząco.

- ...poza tym Agatha się niepokoi, kiedy wracam późno - dokończyła Lissa, ignorując zarówno jego zaproszenie, jak i własną na nie reakcję.

- A, to co innego. Nie będziemy martwić suczki- zgodził się Brett i dał kelnerowi znak, aby przyniósł rachunek. - Wydaje mi się, że mogłaby mnie polubić.

- Nie żartuj. Ona już jest w tobie zakochana - zaśmiała się Lissa. Sięgnęła po koronkowy szal, który ze sobą zabrała, ale Brett ją uprzedził. Otulił jej ramiona delikatną tkaniną i korzystając z okazji przesunął dłońmi po rozgrzanej skórze dziewczyny. Lissa zadrżała.

- Punkt dla mnie - mruknął pod nosem Brett. Lissa nie bardzo wiedziała, czy ma na myśli reakcje, jaką wywołało dotknięcie jego dłoni, czy uczucie, jakim darzyła go Agatha.

Wyszli z restauracji. Upał zelżał nieco. Chłodny powiew od morza pomógł Lissie wrócić do równo­wagi. Odetchnęła głęboko, jakby chciała się w ten sposób obronić przed pożądaniem, które narastało z każdym, choćby przelotnym kontaktem z ciałem Bretta. Teraz znów ją objął i przytulił do siebie. Tak dobrze im było ze sobą...

- Chyba nie zmarnowałaś czasu? - zapytał.

Nie traktuj go poważnie, Armstrong, ostrzegła Lissa samą siebie.

- Czas to bardzo kosztowny towar. Nie wolno go marnować. Zawsze trzeba się nim cieszyć. Ja wiem, czego chcę i po prostu to zdobywam - powiedział, kiedy zatrzymali się przy samochodzie.

Oto typowa dewiza życiowa przestępcy, pomyślała Lissa, bez skutku próbując obronić się przed urokiem tego mężczyzny. W jaką pułapkę chce ją zwabić, udając, że tak bardzo jej pragnie?

- Masz na myśli mnie? - zapytała.

- Ciebie - szepnął. Poczuła się niezręcznie. Nie ułatwiał jej sytuacji. Przełknęła ślinę, próbując pozbyć się suchości w gardle.

- Dobrze, że mnie ostrzegłeś. Będę się mieć na baczności - mruknęła. Otworzyła drzwi samochodu i zajęła miejsce na przednim siedzeniu.

- Nie mam zamiaru do niczego cię zmuszać - powie­dział Brett, siadając za kierownicą. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Odezwał się cichy szum dobrze wyregulo­wanego silnika. Jednocześnie włączyło się radio i na­strojowa, romantyczna muzyka wypełniła wnętrze samochodu.

- Powiedziałeś to tak, jakbyś oprócz antyków kolekcjonował także kobiety - zauważyła urażona Lissa. Na chwilę zapomniała, dlaczego właściwie zgo­dziła się pójść z Brettem na kolację.

- Nie kolekcjonuję antyków. Znam się na nich, bo kupuję je dla swoich klientów. To wszystko. Nie jestem też do tego stopnia odważny, żeby kolekcjonować kobiety. Kobiety to kapryśne stworzenia. Wpadają w złość, jeśli zbyt wiele czasu i wysiłku poświęca się pracy. Ja muszę mieć swobodę.

Lissa pomyślała, że w słowach Bretta kryje się zachęta do podjęcia wyzwania. Wiedziała, że więk­szość kobiet zrobiłaby to z największą ochotą w na­dziei, że uda im się usidlić ten okaz. Ona jednak wcale nie ma takiego zamiaru, chce tylko dowiedzieć się, czy Brett McKenna jest tym włamywaczem, którego szuka cała miejscowa policja.

- Wiem, co przez to rozumiesz - powiedziała. - Swoboda to bardzo ważna sprawa. Najszczęśliwsze chwile mojego życia to te, które spędziłam samotnie, tworząc witraże.

- Witraże? - Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nie wyglądasz na kobietę, która zajmuje się tworzeniem witraży.

- Dlaczego?

- Ponieważ tego rodzaju zajęcie wymaga czasu i cierpliwości. Nie mogę sobie wyobrazić ciebie po­święcającej się tak żmudnej pracy. Sprawiasz wrażenie osoby tryskającej energią, która usiłuje samodzielnie rozwiązywać najbardziej skomplikowane problemy.

Takie jak ten, którego ty jesteś przyczyną, pomyś­lała Lissa.

- To właśnie sprawia, że jestem interesująca - po­wiedziała głośno.

- Na pewno warto cię lepiej poznać - zgodził się chętnie.

Przez kilka następnych minut słychać było tylko płynącą z głośnika starą piosenkę. Lissa siedziała zamyślona.

Brett McKenna był dla niej zupełną niewiadomą, chociaż czuła się bardzo swobodnie w jego towarzy­stwie. Opowiedziała mu takie rzeczy, których właś­ciwie nigdy przedtem nikomu nie mówiła. Na pew­no zaś nikomu, kogo znała zaledwie kilka godzin. Z drugiej strony miał w sobie coś, co bardzo ją denerwowało. Zupełnie nie wiedziała, jak powinna się zachować w towarzystwie przystojnego i czarują­cego mężczyzny, który wcale nie robi tajemnicy z tego, że chciałby ją uwieść. Postanowiła pozwolić sprawom toczyć się ich własnym biegiem i skoncent­rować się na obserwowaniu Bretta jako podejrzane­go o popełnienie przestępstwa.

Znaleźli się pod domem Lissy. Brett zatrzymał samochód. Wysiadł i otworzył jej drzwi, zanim zdążyła położyć dłoń na klamce.

- Widzę, że są jeszcze prawdziwi dżentelmeni - za­żartowała. Wysiadając, podciągnęła sukienkę, a Brett skwapliwie skorzystał z okazji obejrzenia fragmentu nagiego uda dziewczyny.

- Czasami grzeczność bywa nagrodzona - odrzekł, zanim zdążyła obciągnąć materiał. Wziął Lissę w ra­miona i namiętnie pocałował. Natychmiast zakręciło jej się w głowie. Pocałunek stawał się coraz gorętszy, ramiona Bretta coraz mocniej zaciskały się wokół talii dziewczyny, a Lissę ogarniało nie znane dotąd pod­niecenie...

Brett przerwał pocałunek i dziewczyna poczuła, że ogarnia ją nowa fala pożądania.

- Wpuścisz mnie do środka? - zapytał cicho, cały czas trzymając Lissę w objęciach.

Minęło kilka chwil, zanim złapała oddech. Jak mogę go wpuścić do domu, jeśli nie wiem, jaką rolę odegrał w tych włamaniach? To czyste szaleństwo, pomyślała. Romans z człowiekiem, który być może jest groźnym przestępcą, to najgorsze, co mogłoby się jej przydarzyć.

- Raczej nie - wykrztusiła wreszcie, ale nawet dla niej nie zabrzmiało to przekonywająco.

- Tylko powiem suczce dobranoc. - Brett znów udawał niewiniątko.

- Przeproszę ją w twoim imieniu. Na pewno zro­zumie.

- A jeśli nie? Kobiety łatwo obrażają się z powodu najdrobniejszych nawet uchybień.

- Dam jej kość - obiecała Lissa.

Brett pochylił się i znów ją pocałował. Dziewczyna pomyślała, że wreszcie rozumie znaczenie słów: być w siódmym niebie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Coś obudziło Lissę. Nie były to jednak świecące prosto w oczy promienie słońca, bo na nie miała świetny, dawno wypróbowany sposób. Odwracała się mianowicie na drugi bok, mruczała, że pośpi jeszcze pięć minut i czekała, aż świt pomału zmieni się w poranek. Ale nie da się spać, kiedy oblizują człowie­kowi całą twarz.

- Agatha! - zawołała Lissa. Usiadła na łóżku, a potem z ulgą opadła na poduszkę. - Bałam się, że to on - powiedziała do skaczącego po jej łóżku psiaka. Podrapała suczkę za uchem, ale myśleć mogła tylko o wczorajszym wieczorze.

- Gdyby nie to, że zdecydowanie trzymałam się swoich zasad - mruknęła ni to do siebie, ni do Agathy - nie musiałabym teraz głaskać pieska.

Uśmiechnęła się. Pogratulowała sobie, że jednak udało jej się wyprowadzić Bretta w pole. Trochę gorzkie to zwycięstwo, pomyślała.

Wstała, nie poświęcając nawet chwili uwagi skot­łowanej pościeli, i poszła do łazienki. Wtedy dopiero poczuła niemiły, tępy ból w całym ciele. Był zupełnie inny od tego, jaki ją nawiedzał po zbyt intensywnej grze w piłkę albo po zbyt wielu godzinach spędzonych nad witrażami. Ten ból wziął się z tęsknoty. Tak przynajmniej przypuszczała, bo coś takiego przyda­rzyło jej się po raz pierwszy w życiu.

- Naprawdę niełatwo mu się oprzeć - powiedziała do Agathy i zabrała się do mycia zębów. - Sama nie wiem, jak mi się to udało.

Przez chwilę stała nieruchomo ze szczoteczką pod­stawioną pod strumień wody, ale myślami była zupeł­nie gdzie indziej. Wreszcie dotarło do niej, że pięć minut na pewno wystarczy na dokładne spłukanie zupełnie czystej szczoteczki. Zakręciła kran, ale głowę miała nadal zaprzątniętą wspomnieniami o wczoraj­szym wieczorze.

Brett jest czarujący i silny. Do niczego jej nie zmuszał. Zrezygnował dokładnie w chwili, w której mógł dostać wszystko. Każdy inny facet na jego miejscu na pewno skorzystałby z okazji. Lissa wrzuciła szczoteczkę do szafki z kosmetykami. Znów przypo­mniała sobie ulgę i zaskoczenie, które poczuła, kiedy zrozumiała, że Brett nie nalega i że odchodzi.

- Nie zapomnij powiedzieć swojej suczce, że to nie moja wina -powiedział na odchodnym. - Niech wie, że ten wieczór ze smutnym zakończeniem zawdzięcza wyłącznie swojej pani.

- Na pewno jej powiem - odrzekła Lissa. Wtedy właśnie wydało się jej, że słyszy tupanie olbrzymiego stada słoni. Tak naprawdę, nie były to słonie, tylko jej własne serce. Ten facet to chytry lis, pomyślała. Inteligentny i przebiegły lis.

Sądziła, że jeszcze raz ją pocałuje. Gdyby to zrobił, zapewne wpuściłaby go do domu. Żadna kobieta nie ma tyle siły, żeby zapanować nad emocjami, jakie potrafi obudzić taki mężczyzna. Ale on tylko pocało­wał czubki jej palców, a potem dotknął nimi jej ust.

Lissa na nowo przeżywała minioną chwilę. Chciała przywołać tamto uczucie, które wczoraj wprawiło ją w drżenie. Potrząsnęła głową. To najgłupszy moment

w moim życiu, pomyślała. Dlaczego więc chciała go zapamiętać i to ze wszystkimi szczegółami? A jeśli Brett naprawdę jest złodziejem? Co wtedy? Z nie­smakiem odsunęła tę myśl od siebie. Nawet nie powiedział, że do niej zadzwoni...

-Jeśli jest przestępcą, to i tak go jeszcze zobaczymy, Agatho - powiedziała do siedzącego u jej nóg pieska.

Lissa wzięła prysznic, ubrała się w stare dżinsy i luźny podkoszulek. Naprawdę nie chciała myśleć o Bretcie. Okazało się, że wcale nie jest to takie łatwe. Jego uroda i osobowość zrobiły na niej zbyt silne wrażenie.

Wizerunek Bretta nie zniknął z jej myśli nawet podczas śniadania. Nie opuścił jej także, kiedy poszła do zmienionego w pracownię pokoju, w którym fan­tazyjne witraże czekały na jej inwencję i wolny czas.

-Jeśli mi to nie minie - mruknęła wściekła - w koń­cu zrobię witraż z jego podobizną. Czy to nie świetny pomysł? - zapytała z przekąsem rozradowaną Agathę. - Każdego, kto będzie spał w naszym pokoju gościn­nym, obudzą miłe, brązowe oczy.

Taki witraż pasowałby do mojej sypialni, pomyślała przekornie.

-Powinien zostać oszustem matrymonialnym - po­wiedziała do psa i usadowiła się przy stole, na którym leżały ułożone już fragmenty mozaiki. - Mając takie piękne oczy, marnuje się jako włamywacz. Jeśli zaraz nie przestanę o tym myśleć, to skończę gdzieś na prowincji jako policjantka przeprowadzająca dzieci przez ulicę - zaśmiała się głośno.

Naprawdę chciała zająć pracą nie tylko ręce, ale i myśli. Tłumaczyła sobie, że tylko kilka godzin tygodniowo może poświecić na robienie witraży i że jeśli w ogóle ma zamiar kiedyś skończyć swoje dzieło,powinna zaraz zabrać się do roboty. Malutkie czer­wone różyczki będą naprawdę pięknie wyglądać, kiedy oświetli je poranne słońce. Niezliczoną ilość razy wyobrażała sobie ten widok. Jedyną rzeczą, jaką mogła sobie wyobrazić w tej chwili, był zmysłowy uśmiech Bretta. Co gorsza, w jej wyobraźni ten mężczyzna był jeszcze piękniejszy niż w rzeczywistości.

Telefon zadzwonił właśnie wtedy, kiedy udało jej się wreszcie przerwać rozkoszny sen na jawie i na serio zabrać się do pracy. Postanowiła nie reagować na dzwonek, ale ktoś nie dawał za wygraną, a na domiar złego Agatha szczekała mu do wtóru.

- Słyszę, słyszę - powiedziała Lissa do pieska i odłożyła narzędzia. Może to Brett, przyszła jej do głowy nieoczekiwana myśl. Podświadomie przyspie­szyła kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się koło aparatu. Podniosła słuchawkę. Agatha zamilkła jak na komendę.

-Halo?

- Strasznie długo nie odbierałaś telefonu - usłyszała pełen pretensji głos swego przełożonego.

- Pracowałam w drugim pokoju- wyjaśniła wściek­ła. Nikt nie lubi rozmów z szefem w dniu wolnym od pracy. - Nie słyszałam dzwonka.

- Brom zatruł się jakimś świństwem - warknął w słuchawkę zły jak osa Hanson.

Brom był detektywem prowadzącym sprawę wła­mań do willi kolekcjonerów dzieł sztuki. Dlaczego szef właśnie ją zawiadamia o chorobie kolegi? Nie ma przecież w zwyczaju telefonowania do podwładnych i przekazywania im najnowszych wiadomości. W do­datku ona byłaby ostatnią osobą, do której by za­dzwonił. Od pierwszego dnia pracy w policji Lissa wyraźnie czuła, że Hanson za nią nie przepada. Nie dlatego, że źle pracowała. Była kobietą, a Hanson uważał, że przedstawicielki tej płci mogą pracować w poliqi najwyżej jako telefonistki. Czyżby zmienił zdanie? Zdrowy rozsądek nakazywał Lissie nie żywić płonnych nadziei.

- Co się stało? - zapytała szefa.

- Nie mam pojęcia. Zjadł coś w tej nowej re­stauracji, a godzinę później już był chory - głos Hansona pozbawiony był choćby nutki współczucia.

- Dobrze mu tak. - Szef był zdeklarowanym przeciw­nikiem wszelkich nowości i krzywo patrzył na ludzi mających odmienne zdanie. Lissa wiedziała, że ta rozmowa to tylko wstęp. Przeczuwała, że za chwilę przełożony, zmuszony okolicznościami, zaproponuje jej coś, na co od dawna czekała.

- Tak, szefie? - Przypomniała mu delikatnie, że wciąż tkwi po drugiej stronie słuchawki.

- Nie ciesz się - warknął Hanson. - To tylko tymczasowo i wyłącznie dlatego, że mam za mało ludzi.

- Co ma być tymczasowo? - Za nic nie chciała okazać, jak pilno jej usłyszeć dobrą wiadomość.

- Powierzam ci śledztwo w sprawie tych włamań - powiedział ponuro Hanson. - Ale tylko na czas choroby Broma. O ile żaden z detektywów wcześniej nie zakończy swojej sprawy. - Lissa dobrze wiedziała, że mają do dyspozyqi tylko trzech detektywów, jeden z nich choruje, a dwaj pozostali prowadzą dość skomplikowane sprawy. - Nie mam wyboru. Skoro masz zamiar zostać inspektorem... - Był naprawdę wściekły.

- Dziękuję, szefie - odezwała się Lissa. Mam szansę, pomyślała rozgorączkowana. Jeśli rozwiążę zagadkę...

- Musisz tu natychmiast przyjechać - burknął Hanson.

Najchętniej w ogóle by się do niej nie odzywał, tym razem jednak Lissie było to zupełnie obojętne.

- Już jadę, szefie - obiecała uszczęśliwiona. Właś­ciwie była już w drodze, zanim na dobre odłożyła słuchawkę.

Pod koniec dnia jej entuzjazm trochę osłabł. Ten dzień praktycznie niczym nie różnił się od poprzed­niego, kiedy jedynym jej zadaniem było zatrzymywa­nie kierowców nie przestrzegających ograniczenia prę­dkości. Z tą tylko różnicą, że teraz patrolowała dzielnicę, w której grasował włamywacz. Szukała czegokolwiek, co choć trochę budziłoby podejrzenia. Miała ochotę porozmawiać z ofiarami włamań, ale Brom już przesłuchał wszystkich poszkodowanych i zeznania znajdowały się w aktach sprawy. Jeszcze ich nie przejrzała. Za to pozwolili jej zabrać teczkę do domu.

Lissa postanowiła, że to ona znajdzie tajemniczego włamywacza. Wtedy szef musiałby wreszcie uznać jej przydatność do pracy w policji i może nawet dałby upragniony i ciężko zapracowany awans. Rok temu miała ten awans prawie w kieszeni. Nie udało się. Tym razem już się to nie powtórzy.

- Inspektor Armstrong- uśmiechnęła się do siebie. - Ładnie brzmi. Nawet bardzo ładnie. Tylko niechże wreszcie coś się stanie.

Jest poniedziałek. Nie ma o czym marzyć. Ostatniej kradzieży dokonano wczoraj. Ten złodziej jest bezczel­ny, ale nie jest głupi. Z krótkiej informacji, jaką zostawił jej szef, i z tego, co sama przeczytała w gaze­tach, Lissa wiedziała, że ten włamywacz nigdy nie pracuje dzień po dniu.

A może nabrał zbytniej pewności siebie, łudziła się. W końcu dokonał pięciu włamań i wciąż jeszcze jest na wolności. Jednak przy odrobinie szczęścia, jej szczęś­cia, nie potrwa to długo.

Kilka godzin później wiedziała już, że potrzebne jej będzie wielkie szczęście. Przez cały dzień nikt nigdzie się nie zakradał. Z wyjątkiem nastroszonego kota angorskiego, który polował na siedzącego w gałęziach wróbla. Lissę ogarniała coraz większa złość. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie spokojnie usiądzie nad aktami sprawy i dowie się o niej czegoś konkretnego. Miała nadzieję znaleźć coś, co naprowadzi ją na ślad. Potem postanowiła osobiście porozmawiać ze wszyst­kimi poszkodowanymi.

Nagle zobaczyła przed sobą czerwoną corvette. Aż podskoczyła. Brett! Tłumaczyła sobie, że chociaż corvetta jest rzadko spotykanym samochodem, to przecież nie jest dinozaurem. Na pewno jeździ po Stanach kilka takich czerwonych aut. Mimo to przyci­snęła pedał gazu, chcąc zbliżyć się do samochodu i odczytać numer rejestracyjny. Z tej odległości widzia­ła zaledwie dwie pierwsze litery, ale to zupełnie wystar­czyło, żeby jej serce zaczęło szybciej bić. Nie udało się natomiast szybciej jechać. Dziś dali jej auto na cywilnej rejestracji i nie mogła włączyć sygnału jak w radio­wozie. A ruch był duży.

Facet ma niesamowite jak na mieszkańca Beverly Hills zamiłowanie do podróży, pomyślała. Zaraz po­tem przypomniała sobie, że wcale niema pewności, czy rzeczywiście zobaczyła Bretta. Chociaż ten kierowca miał jasne włosy i litery na tablicy rejestracyjnej też się zgadzały... Istnieje z tysiąc powodów, dla których mógł się zapuścić w tę okolicę, tłumaczyła sobie. Może omawiał coś z klientem? Albo umówił się z przyjacielem na obiad, albo miał randkę z jakąś kobietą... Albo sprawdzał topografię terenu, przygotowując kolejne włamanie.

Myślę jak policjant, skarciła samą siebie. Ale czy to źle? Przecież powinna myśleć jak policjant. W końcu jest policjantką. Cały problem polega na tym, że jej rozum musi walczyć z tym głupim uczuciem, które nie wiadomo skąd się przyplątało.

- Jesteś policjantką - powiedziała głośno. - Przede wszystkim policjantką, a dopiero potem kobietą. Uznała, że to wystarczający powód, aby dogonić Bretta. A może chciała go zobaczyć tylko dlatego, że wczoraj nie wspomniał nic o następnym spotkaniu? Czyżby miała nadzieję, że znów jej coś zaproponuje? Randka ze złodziejem! Naprawdę wspaniały pomysł!

Zanim skończyła monolog wewnętrzny, Brett (czy ktokolwiek to był) skręcił w prawo. Kiedy dotarła do przecznicy, czerwony samochód zniknął).

Patrolowała ulice jeszcze przez kilka godzin, ale wszelki ślad po czerwonej corvetcie zaginął. Jakby zapadła się pod ziemię. W Lissie powoli narastało zniechęcenie. Jedyne na co miała teraz ochotę, to popędzić do Beverly Hills i zaczekać, aż Brett wróci do domu. Brakowało jej wystarczających dowodów usprawiedliwiających taką eskapadę podczas służby, postanowiła więc, że pojedzie tam po godzinach pracy.

Zameldowała się na posterunku kilka minut po zakończeniu służby. Zamieniła przestronnego forda na swojego wysłużonego mustanga i natychmiast odjechała.

Po prostu chcesz się z nim zobaczyć, uświadomiła sobie. No pewnie. Skłamałaby mówiąc, że nie zależy jej na spotkaniu z Brettem McKenna. Chociaż w tej chwili nie miało to istotnego znaczenia.

Pojawienie się w tej okolicy czerwonej corvetty to na pewno zbieg okoliczności. Nie była nawet pewna, czy rzeczywiście za kierownicą widziała Bretta. Miała jednak przeczucie, że ten mężczyzna jest w jakiś sposób zamieszany w prowadzoną przez nią teraz sprawę.

A więc wierzę w przeczucia, pomyślała ubawiona. To zapewne rezultat lektury kiepskich kryminałów. Policjantka nie miewa przeczuć i nie kieruje się kobiecą intuicją. Nie wiedząc dlaczego, Lissa była jednak przeświadczona, że pan Brett McKenna nie jest tym, za kogo się podaje. Ale po chwili pomyślała jednak z nadzieją, że to porządny, uczciwy człowiek, a nie przestępca, którego szukają. Niech diabli porwą awans!

Praca detektywa jest trudniejsza, niż jej się wydawa­ło. Inni zajmują się typami spod ciemnej gwiazdy. Dlaczego akurat jej musiał się trafić podejrzany, który wygląda jak książę z bajki? W takiej sytuacji znacznie trudniej zachować obiektywizm. Świetnie. Policjantka z Laguna Beach, która całym sercem jest po stronie włamywacza, westchnęła ciężko.

Lissa powolutku posuwała się w okropnym korku. Miała mnóstwo czasu na zastanowienie się, dlaczego właściwie chce odwiedzić Bretta. Im dłużej nad tym rozmyślała, tym głupsza wydawała jej się ta decyzja. Wreszcie wmówiła sobie, że podąża za jedynym tro­pem, na jaki udało jej się wpaść podczas całego dnia pracy. Żałowała tylko, że nie zdążyła przeczytać leżących obok niej akt sprawy. Właściwie sznur samo­chodów poruszał się tak wolno, że mogłaby od czasu do czasu rzucić okiem na papiery, nie wypuszczając z rąk kierownicy. Zamiast tego włączyła radio. Ktoś ustawił je akurat na stację nadającą spokojną, na­strojową muzykę. Jak na złość.

O, nie. Tylko nie to. Marzycielski nastrój to jedna z tych rzeczy, na które na pewno nie może sobie teraz pozwolić. Nawet jeśli nie jest na służbie. Musi być bardzo uważna i spostrzegawcza. Za nic nie da się zwieść urokowi Bretta.

W Beverly Hills ruch znacznie zmalał. Jechała powoli prawie pustą ulicą, szukając numeru domu, który miała zapisany w bloczku mandatowym. Czuła się, jakby nagle przeniesiono ją w zupełnie inny świat. Czy człowiek żyjący w takiej atmosferze postawiłby wszystko na jedną kartę i wszedł na drogę przestępst­wa? Kto wie, co takim ludziom przychodzi do głowy? Może potrzebował pieniędzy na utrzymanie starego rodzinnego domu, zastanawiała się.

Jest! Numer posesji był prawie całkowicie zasło­nięty bluszczem owijającym się wokół kolumny, na której umieszczono mosiężną tabliczkę. Lissa zatrzy­mała samochód przed ogromnymi, czarnymi wro­tami. I co teraz? Jeśli nie ma go w domu, będzie tu tkwiła w swoim starym mustangu, czując się jak intruz w krainie rolls-royce'ow. Na końcu ba­rdzo długiej alei stał wielki, piękny dom. Ciekawe, jak się tam dostanę, pomyślała. Wysiadła z samo­chodu i już po chwili naciskała ukryty pod pędami bluszczu guzik dzwonka. Czekała, co się stanie.

- Słucham? - dotarło do niej zadane lodowatym tonem pytanie. Tak odzywa się ktoś, kto nie lubi, żeby go niepokojono.

- Sierżant Armstrong do pana McKenny. W spra­wie służbowej. - Nigdy dotąd te słowa nie wydawały jej się tak bardzo sztuczne i napuszone. Właściwie oczeki­wała, że człowiek, który rozmawiał z nią przez domo­fon, zacznie się śmiać i odłoży słuchawkę.

Odetchnęła z ulgą na widok uchylających się wrót. Szybciutko wskoczyła do samochodu i wjechała na teren posesji, jakby się bała, że otwierający bramę nagle zmieni zdanie i zamknie jej wrota przed nosem.

Całe szczęście, że nie jeżdżę długim samochodem, bo na pewno straciłabym bagażnik, pomyślała Lissa. Po chwili jednak śmiała się z własnych obaw. Nikt nie zamierzał jej zatrzymywać.

-A wiec nasz włamywacz nie mieszka sam - powie­działa do siebie. - Biedak musi kraść, żeby utrzymać ten dom i opłacić lokaja. Wprawdzie mówił wczoraj, że dobrze zarabia, ale... Muszę wreszcie wyjaśnić tę sprawę do końca - postanowiła.

Zatrzymała swojego mustanga przed olbrzymim garażem na siedem samochodów. Kilka marmuro­wych stopni doprowadziło ją do drzwi frontowych, które zdobiła wspaniała płaskorzeźba. Artystyczna dusza Lissy kazała jej zatrzymać się na chwilę i w peł­nym podziwu skupieniu przyjrzeć się pracochłonnemu wzorowi splątanych liści i kwiatów. Przeraziła się, gdy drzwi otworzyły się przed nią bez uprzedzenia.

- Proszę - powiedział Brett. - Zabieraj mnie. Jestem winny. - Uśmiechnął się i wyciągnął do niej złączone nadgarstkami dłonie.

Lissa szeroko otworzyła oczy. Czyżby przyznawał się do winy? Ależ to śmieszne! Przecież on nawet nie wie, po co tu przyjechała. A może wie? Uśmiech Bretta świadczył, że gospodarz żartuje.

- Nie rozumiem. - Udała, że zupełnie nie wie, o co mu chodzi.

- Zawiniłem. Przez cały dzień ani razu do ciebie nie zadzwoniłem. Co nie znaczy, że o tobie nie myślałem. Nawet śniłaś mi się tej nocy - zapewnił. - Wejdziesz do środka?- Nie czekając na odpowiedź wziął Lissę pod ramię i wprowadził do holu.

Ten człowiek najwyraźniej ma swoje sposoby na wszystko i wszystkich. Przygotuj się na nieprzyjemne przebudzenie, McKenna, pomyślała.

Wnętrze domu oczarowało ją niepowtarzalnym pięknem. Na chwilę nawet przestała myśleć o Bretcie. Było tu bardzo przestronnie. Całą podłogę holu wyło­żono kosztownymi, wspaniale błyszczącymi, białymi marmurowymi płytami. Wystrój utrzymany był w ko­lorze białym z niebieskimi akcentami. Na otoczonych ażurową balustradą schodach leżał biały dywan, a ściany pokrywała biało-niebieska tapeta. Wrażenie, jakie zrobił na Lissie dom, dorównywało temu, jakie wywierał na niej jego właściciel.

- Podoba ci się u mnie? - zapytał od niechcenia Brett.

- Twój dom jest doprawdy zachwycający — od­powiedziała Lissa, rozglądając się wokół.

- Czy równie zachwycający jest jego właściciel? - zadał następne pytanie.

Policjantowi nie wolno tracić głowy, myślała go­rączkowo Lissa. Musi postępować bardzo ostrożnie i cały czas pamiętać, w jakim celu prowadzi roz­mowę.

-Ty jesteś nieporównywalną z niczym indywidual­nością. Pewnie wiesz, że gdziekolwiek się znajdziesz, zaćmiewasz wszystkich i wszystko.

- Bardzo interesująca teoria. - Brett nawet nie próbował ukryć rozbawienia. Wziął Lissę za rękę i poprowadził w stronę schodów. - Powiedz coś jeszcze.

- Właśnie mam zamiar to zrobić. - Lissa ucieszyła się, że zabrzmiało to bardzo oficjalnie. No i co z tego, że Brett wygląda jak Apollo? Upodobanie do kradzie­ży cechuje nie tylko brzydkich ludzi. - Panie McKen­na... - zaczęła.

- Brett - poprawił ją.

- Panie McKenna - powtórzyła z uporem - muszę panu zadać kilka pytań.

- Proponuję uczciwą grę. Ja także muszę cię o coś zapytać. - Zatkało ją zupełnie, a Brett wykorzystał chwilę milczenia, żeby od razu zadać pierwsze pytanie: - Jesteś na służbie?

Czy naprawdę zobaczyła na jego twarzy szelmowski uśmiech, czy też tylko tak jej się wydawało?

- Nie, ale...

- Świetnie, więc możesz wypić drinka - powiedział i odwrócił się, jakby kogoś szukał.

- Nie mogę - oświadczyła stanowczo. Nie chciała, żeby cokolwiek ją rozpraszało.

- Dobrze. Wobec tego zrezygnujemy z drinka i od razu zaczniemy zwiedzanie. - Wziął Lissę pod ramię i przyciągnął do siebie. Zrobił to bardzo delikatnie, ale dziewczyna czuła, że zwykłym szarpnięciem nie zdoła się uwolnić z jego uścisku.

- Jakie znowu zwiedzanie?- zapytała zaskoczona. -Jak to, jakie? Musisz przecież obejrzeć dom. Nie jestem aż tak nieskromny, żeby uznać, że zachwyt, który dostrzegłem w twoich oczach, wywołuje jedynie moja osoba.

Lissa miała na końcu języka celną ripostę, ale nie odezwała się ani słowem. W milczeniu poszła z Brettem na górę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Zaczniemy od sypialni - powiedział Brett. - Więk­szość ludzi tu właśnie kończy zwiedzanie. Ja wolę zaczynać od piętra, a potem schodzić na dół.

Czy tylko jej się tak wydaje, czy też te słowa naprawdę mają jakieś znaczenie? Lissa już chciała zaprotestować, powiedzieć, że zupełnie jej nie inte­resują jego sypialnie, że chce mu tylko zadać kilka pytań i iść sobie, ale... milczała.

Brett oprowadzał ją po elegancko umeblowanych pokojach, a ona czuła się tak, jakby znalazła się nagle w nierealnym świecie. Prawdziwa uczta dla oczu! Zupełnie nie wiedziała, że istnieje taka różnorodność biało-niebieskich tapet. Nigdy dotąd nie widziała wnętrz, w których wszystko byłoby tak doskonale dopasowane kolorystycznie.

Dom wyglądał tak, jakby nikt w nim nie mieszkał. Lissa spojrzała ukradkiem na towarzyszącego jej męż­czyznę. To wnętrze jest zbyt zimne, zupełnie do niego nie pasuje. Jak on tu może mieszkać? A przecież mieszka. Tak samo nie mogła wyobrazić go sobie w roli włamywacza, chociaż wiele wskazywało na to, że jednak nim jest. Uznała, że pora zakończyć te jałowe rozważania i zabrać się wreszcie do pracy!

Z początku chciała tylko zadać mu kilka pytań, ale kiedy tak prowadził ją z jednego cudownego pokoju do drugiego, postanowiła, że lepiej zrobi, jeśli przesłucha

go w komisariacie. Może samo przebywanie w skrom­nej siedzibie miejskiej policji sprawi, że rozmowa z Brettem będzie łatwiejsza. Może wtedy uda jej się wreszcie wyciągnąć od niego prawdę.

- Bardzo to wszystko piękne, ale niestety musimy zejść na dół. Chodzi mi o przesłuchanie - powiedziała, gdy obejrzeli już pokój pana domu.

- Przesłuchanie? - powtórzył jak echo Brett. - W związku z mandatem, który wczoraj zarobiłem?

- Nie chodzi o mandat - rzuciła ostro, kiedy podszedł trochę za blisko niej.

Zapach jego wody kolońskiej coraz bardziej drażnił zmysły Lissy. Tak, zdecydowanie najlepiej będzie załatwić to na komendzie. Pozostawanie w sypialni tego mężczyzny stało się zbyt niebez­pieczne. Tym bardziej że, w odróżnieniu od reszty domu, ten pokój bardzo do Bretta pasował. Wszyst­ko tu było utrzymane w ciepłej brązowej tonacji z niebieskimi dodatkami. Ani śladu aseptycznej bieli. Ten brąz pasuje do koloru jego oczu, pomyś­lała.

- Więc o co chodzi? - zapytał zaskoczony.

- Zejdźmy lepiej na dół - poprosiła i nie czekając na niego skierowała się do wyjścia.

W urządzonej z przepychem sypialni Bretta nie czuła się zbyt pewnie. Musiała przyznać sama przed sobą, że to otoczenie przywodziło jej na myśl coś, co nie miało najmniejszego związku ze śledztwem. Zda­wała sobie sprawę, że on może to coś zaraz zrealizo­wać. Zresztą, sama by mu na to pozwoliła.

-Zaczekaj! - zawołał Brett. Zdążył chwycić Lissę za rękę, zanim dotarła do szczytu schodów. - Co takiego chcesz mi powiedzieć, że musimy w tym celu zejść do holu? - Tym razem był poważny.

Czyżby wreszcie zrozumiał, po co tu przyszłam? pomyślała Lissa.

- Chciałabym, żebyś pojechał ze mną do komisaria­tu. Muszę ci zadać kilka rutynowych pytań w związku z serią włamań, które miały miejsce na terenie... przez ciebie odwiedzanym - dokończyła z braku lepszego określenia.

Brett popatrzył na nią z niedowierzaniem, a potem roześmiał się głośno. Właśnie tego się spodziewała. Śmiech usuwa napięcie, a Brett bardzo potrzebował chwili odprężenia.

- Naprawdę uważasz, że mam coś wspólnego z tymi włamaniami? - zapytał, dotknięty oskar­żeniem.

Spokojnie. Tylko spokojnie. Trzeba zapamiętać, że nie zaprzeczył. Lissę wypełniło uczucie zawodowej dumy, ale bardzo szybko minęło. Pomyślała ze smut­kiem, że jednak miała rację. Ten człowiek jest złodzie­jem.

- Aresztujesz mnie? - zapytał Brett, a jej się zdawało, że zaraz znów zacznie się śmiać. Ależ on ma tupet...

- Nie, to nieformalne przesłuchanie. Chyba nie masz nic przeciwko temu?

- Jesteś pewna, że tego chcesz?- zapytał Brett. -Jestem pewna. - Jego ton bardzo Lissę zirytował.

- Ale na razie o nic mnie nie oskarżasz? -Nie.

Jeszcze nie, dodała w duchu.

- Nie przychodzi mi do głowy nic przyjemniejszego niż towarzyszenie ci, dokąd tylko zechcesz - powie­dział z galanterią.

Kiedy tylko znaleźli się w holu, podszedł do nich szczupły mężczyzna w czarnej liberii. Oddychał ciężko i Lissa domyśliła się, że to z nim rozmawiała przez domofon.

- Czy znów pan wychodzi, panie McKenna? - zapy­tał.

- Na to wygląda. Nie wiem, kiedy wrócę, Edgarze. Powiedz Ethel, żeby nie zawracała sobie głowy kola­cją. Sam sobie coś przyrządzę po powrocie.

- Ethel? - wyrwało się Lissie. Czyżby jednak istniała jakaś pani McKenna?

- To kucharka - wyjaśnił Brett.

Z jego tonu Lissa wywnioskowała, że dokładnie wiedział, co miało znaczyć jej pytanie. Była coraz bardziej zła na siebie. Dobry detektyw w każdej sytuacji potrafi zachować zimną krew. I oczywiście nie może okazać swych uczuć. Nikt nigdy nie wie, co naprawdę myśli Columbo, szczególnie wtedy, kiedy rozmawia z podejrzanym. Ale to w końcu tylko bohater telewizyjnego serialu.

- Ile on może mieć lat?- zapytała szeptem.

- Osiemdziesiąt trzy - zaskrzeczał staruszek. -I wciąż bardzo dobrze słyszy.

- Ma przykre usposobienie i trzeba czasu, żeby do niego przywyknąć, ale wydaje mi się, że dobrze się wywiązuje ze swoich obowiązków - odezwał się Brett, kiedy wyszli z domu i staruszek zamknął za nimi drzwi.

- Wydaje ci się? - Popatrzyła na niego zaskoczona. Brett odchrząknął, jakby zdał sobie sprawę, że popełnił głupstwo. A może tak mi się tylko wydaje, pomyślała Lissa.

-Wszystko wskazuje na to, że Edgar bardzo dobrze pracuje. Rzadko bywam w domu - wyjaśnił.

- Pracujesz? - zapytała. Czy prowadzisz niebez­pieczne życie włamywacza? dodała w myśli. Z każdą chwilą nabierała pewności, że przeczucie jej nie zawio­dło, ale wcale nie sprawiło jej to przyjemności.

- No właśnie - odrzekł Brett.

-Masz jakichś klientów w Laguna Beach? - zapyta­ła obojętnym tonem.

- Nie. - Odpowiedź padła trochę za szybko. Lissa była bardzo zadowolona, że zdecydowała się zawieźć go do komisariatu.

- Tam stoi mój samochód- pokazała palcem.

Brett bez słowa protestu stanął przy drzwiach mustan­ga. Przez chwilę miała ochotę zrezygnować z przesłucha­nia, powiedzieć mu, że się pomyliła i natychmiast wrócić do domu. Ten mężczyzna miał w sobie coś nieuchwytne­go, co skłaniało do troszczenia się o niego. Składałaś przysięgę, kiedy ci wręczano odznakę, przypomniała sobie natychmiast. Chyba nie masz zamiaru jej złamać? Nic się nie zmieniło w jej stosunku do prawa i porządku. Nic poza tym, że spotkała na swojej drodze Bretta McKennę. Zmusiła się, żeby myśleć tylko o dalszym śledztwie. Trzeba będzie spotkać się z tym człowiekiem, który widział czerwony, sportowy samochód odjeżdżają­cy spod domu, do którego wczoraj się włamano. Może mógłby rozpoznać jego kierowcę.

Przypomniała sobie, że Brett wciąż jeszcze stoi obok jej mustanga. Czyżby się bał?

- Może chciałbyś się skontaktować ze swoim ad­wokatem? - zapytała. W końcu Brett był dla niej miły i zasługuje na to, żeby dać mu szansę, wytłumaczyła sobie.

- Raczej nie będzie mi potrzebny.

Boże, ależ on jest pewny siebie. Współczucie Lissy natychmiast minęło. Nabrała przekonania, że to, co robi, jest słuszne. Tego mężczyznę widziano w okolicy, w której popełniono przestępstwo. Ona sama spotkała

go w tamtej dzielnicy następnego dnia. Jeśli nie mieszka tam żaden z jego klientów, to po co Brett zapuszczał się aż tak daleko od domu? I dlaczego właśnie tam? Koniecznie trzeba to wszystko wyjaśnić.

Wydawało jej się, że Brett chciał jeszcze coś powie­dzieć. Jednak nie odezwał się ani słowem. Zajrzał do wnętrza samochodu, jakby chciał się lepiej przyjrzeć teczce z materiałami dotyczącymi sprawy włamań. Lissa chwyciła akta i pospiesznie umieściła je na tylnym siedzeniu. Brett bez słowa wsiadł do samochodu.

Kiedy przyjechała do komisariatu, Hanson wciąż jeszcze był u siebie.

- Co znowu? - zapytał unosząc brwi, których ciemna linia ostro kontrastowała z zupełnie łysą czaszką. - Chcesz oprowadzić swojego narzeczonego po naszym biurze?

Lissa nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie utrze nosa Hansonowi. Jak tylko znajdzie sprawcę włamań... Robi postępy. Dzień triumfu jest już bliski.

- Nie. To jest właściciel czerwonego sportowego samochodu - wyjaśniła.

- O czym wy mówicie, Armstrong?- warknął Han­son. - Nie mam czasu na rozwiązywanie zagadek.

Lissa czuła na sobie pełne współczucia spojrzenie Bretta. Świetnie. Do tego doszło, że złodziej trzyma jej stronę w sporze z szefem.

- Sprawa włamań - powiedziała Lissa.

Stała tyłem do Bretta, a mimo to czuła na plecach jego spojrzenie. W tej chwili nie wiedziała, który z nich bardziej ją irytuje: Brett ze swoimi eleganckimi maniera­mi czy traktujący ją z góry szef.

- Jadę do domu, Armstrong- powiedział ze złością Hanson. Postukał palcem w rozłożoną na biurku gazetę. - To jest dzisiejsza gazeta, a ja nawet nie miałem czasu, żeby ją przejrzeć. Jeśli nie przestaniesz mówić zagadkami...

- To zajmie tylko chwilę - powiedziała stanowczo i ku wielkiemu zaskoczeniu Hansona złapała go za ramię. Tym razem nie da się spławić. - Uważam, że mamy podejrzanego.

- Czyżby? - Przełożony nareszcie okazał zaintereso­wanie. - Powiedziałaś temu człowiekowi, jakie prawa mu przysługują? - zapytał, jakby rozmawiał z nowicjuszką.

- Nie jest to jeszcze formalne oskarżenie.

- A więc o co chodzi? - spytał Hanson.

- To ja chciałem tu przyjechać - wtrącił się Brett w samą porę, żeby uratować Lissę - żeby wyjaśnić kilka spraw.

Ciekawe, dlaczego jest taki miły, pomyślała Lissa.

- Jakich znów spraw? - zapytał Hanson Lissę.

-Ten mężczyzna jest właścicielem czerwonego spor­towego samochodu, który widział jeden ze świadków - tłumaczyła cicho, odciągnąwszy szefa na bok. - Jes­tem tego pewna.

Hanson jednak miał wątpliwości. Uważał, że kobiety nie radzą sobie ze sprawami kryminalnymi. Zwłaszcza kiedy mają do czynienia z przystojnym mężczyzną. Zrozumiał jednak, że teraz już nie może po prostu odwrócić się i pójść do domu. Westchnął ciężko.

- Zabierz go do tamtego pokoju - polecił wskazując zwiniętą gazetą drzwi za plecami Lissy. - Zaraz do was przyjdę.

- On nie chce ci pomóc? - zapytał Brett, kiedy Lissa do niego podeszła.

- On się nie liczy - odrzekła otwierając drzwi pokoju, który wskazał jej Hanson. - Jeśli ty mi pomożesz, to on nie będzie mi potrzebny.

- Całym sercem chcę ci pomóc - oświadczył Brett. - Jestem do twojej dyspozycji.

On myśli, że się z nim droczę, myślała Lissa. Niech sobie myśli. Wkrótce się okaże, jak bardzo się myli. Jego urok na pewno często pomagał mu w życiu, ale tutaj nie ma żadnego znaczenia, przekonywała samą siebie.

W pokoju stało jedno biurko i kilka krzeseł. Lissa wskazała Brettowi to stojące po drugiej stronie biurka. -To tu bijecie waszych podejrzanych?-zażartował.

- Nikogo nie bijemy. Jak na człowieka zamiesza­nego w poważne przestępstwo, jesteś dziwnie spokoj­ny - zauważyła.

-Uważam, że spokój jest lepszy od bezsilnej złości.

Lissę znów opadły wątpliwości. Jest zbyt spokojny, pomyślała. Naprawdę nie chciała, żeby w obecności Hansona okazało się, że się myliła. Znów miałby nad nią przewagę. Jakby nie wystarczyło jego uprzedzenie do kobiet w ogóle, a do niej w szczególności. W końcu uznała, że Brett ciągle udaje kogoś, kim w rzeczywisto­ści nie jest. Dlaczego musiałam spotkać takiego przy­stojnego przestępcę? pomyślała zrozpaczona.

- W porządku, Armstrong- powiedział Hanson wchodząc do pokoju. - Zabieramy się do roboty.

Brett spoważniał (tak przynajmniej wydawało się Lissie) i zwrócił się do Hansona:

- Proszę poczekać. Może lepiej powiem panu, kim jestem, zanim ta cała sprawa zupełnie się zagmatwa. Sierżant Armstrong nie pozwoliła mi dojść do głosu.

Lissa już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Hanson zupełnie nie zwrócił na nią uwagi. Jakby w ogóle jej tu nie było.

- Słucham. Kim pan jest?- zapytał krzyżując ra­miona na szerokiej piersi.

- Czy mogę? - zapytał Brett, zanim sięgnął do kieszeni.

Hanson skinął głową i Brett wyciągnął portfel, a z niego swoje dokumenty. Zupełnie inne dokumenty, takie, których Lissa nigdy przedtem nie widziała.

- Prywatny detektyw? - zagwizdał Hanson. Lissa aż zatrzęsła się ze złości. Prywatny detektyw!

- Jeśli potrzebuje pan innych dowodów - powie­dział Brett chowając dokumenty do portfela - proszę zadzwonić do pana Howarda Simeone'a albo pana Abernathy'ego. To oni mnie wynajęli. - Posłał Lissie pełen skruchy uśmiech, lecz dziewczyna zmierzyła go w odpowiedzi pełnym nienawiści spojrzeniem. Simeone i Abernathy to dwaj najbogatsi z okradzionych kolekcjonerów. Zrobił z niej idiotkę. Dlaczego od razu nie powiedział jej, kim jest naprawdę? Dlaczego ją okłamał?

- Po co pana wynajęli? - zapytał Hanson spo­glądając spod oka na Lissę.

Dziewczyna wysoko podniosła głowę. Jeśli spodzie­wa się po mnie skruchy, to czeka go srogi zawód, pomyślała. W końcu to nie jej wina, że ten facet ją oszukał.

- Nie jestem upoważniony do informowania o szczegółach. Straciłbym zaufanie moich klientów - powiedział Brett. - Mogę tylko powiedzieć, że polecono mi schwytać człowieka, który dokonał dwóch włamań, i odzyskać skradzione przedmioty.

Lissa dobrze wiedziała, co to oznacza. Ludzie nie mają zaufania do policji i biorą sprawy we własne ręce. Hanson też to wiedział. Zawsze go złościły takie przypadki. Teraz jednak Lissa nie miała czasu się tym przejmować. Popełniła ogromny błąd i musi się wsty­dzić przed swoim przełożonym, który i bez tego zle ją traktuje. Chciała zrobić coś, co podniosłoby jej war­tość w oczach szefa i przybliżyło wymarzony awans. Tymczasem wyszła na idiotkę. To wszystko wina Bretta. Dlaczego nie powiedział jej prawdy, kiedy tylko oświadczyła mu, że uważa go za osobę zamieszaną w sprawę włamań? Dlaczego nie przyznał się, kim jest?

- Moja wczorajsza obecność w tej okolicy - teraz Brett zwrócił się do Lissy - wynikła z konieczności przesłuchania ofiar ostatniego włamania. Wynajęto mnie wczoraj rano. Zaraz podam telefon do pana Abernathy'ego. - Zaczął szukać w kieszeni notesu, ale Hanson tylko machnął ręką.

- Niech pan da spokój. W każdej chwili możemy to sprawdzić. Co nie znaczy, że musimy. Sierżant Arm­strong jest trochę zbyt gorliwa. To normalne u kobiet. Wydaje jej się, że mogłaby zostać inspektorem - powie­dział kpiąco Hanson i zaczął zbierać się do wyjścia.

- Może wyszłoby ci to na dobre, gdybyś popracowała trochę z tym człowiekiem - zwrócił się do Lissy.

- Mogłabyś się od niego czegoś nauczyć. Teraz na­prawdę muszę iść. Proszę mi wybaczyć, ale żona już bardzo długo czeka na mnie z obiadem. - Obrzucił Lissę chłodnym spojrzeniem i zamknął za sobą drzwi.

Brett także skierował się w stronę wyjścia. Lissa zastąpiła mu drogę.

- Zaczekaj. Jeszcze nie skończyliśmy - powiedziała lodowatym tonem.

- Mam nadzieję - odrzekł patrząc jej głęboko w oczy.

- Nie powinieneś mieć nadziei. Nie wybaczę ci tego, co zrobiłeś, i chciałabym, żebyś na jakiś czas zniknął z mojego życia.

Na jakiś czas? Co mnie, u diabła, podkusiło, żeby tak właśnie powiedzieć? pomyślała zrozpaczona.

- Wolałbym raczej, abyś na jakiś czas została moją przyjaciółką. Czy wiesz, że przez cały dzień mogłem myśleć tylko o tym, jaka cudowna byłaś wczoraj wieczorem? Wciąż sobie wyobrażam, co by się stało, gdybym jednak cię namówił, żebyś wpuściła mnie do swego domu... - Tym razem melodyjny głos Bretta nie zrobił wrażenia na Lissie.

- Prawdopodobnie obudziłbyś się w najbliższym szpitalu na oddziale intensywnej terapii. Jesteś ar­chitektem czy prywatnym detektywem? A może chwy­tanie przestępców to twoje hobby?

- Nie, jestem tylko detektywem - powiedział cicho i pokazał jej swoją licencję. - Możesz sprawdzić.

- Na pewno sprawdzę.

- Chodźmy na kawę. Wszystko ci wyjaśnię - za­proponował. Wziął ją pod ramię.

- Dziękuję - wyrwała mu się. - Wolę wysłuchać wszystkiego tutaj, bez dodatkowych kosztów. Masz bardzo elegancki dom jak na detektywa.

- To dom mojego kuzyna, Richarda. On właśnie jest architektem - wyjaśnił Brett. - Richard na pół roku pojechał do Europy. Buduje letni pałac dla jakiejś markizy. Obiecałem, że przez ten czas popilnuję jego domu.

- Więc dlaczego powiedziałeś...

- To kamuflaż - wzruszył ramionami. Usiadł na biurku tuż przed Lissą i wziął ją za ręce. - Z mojego doświadczenia wynika, że policjanci raczej nie przepa­dają za prywatnymi detektywami.

- Mają powody. - Lisa wciąż była wściekła na Bretta. Ośmieszył ją przed Hansonem, a zalecając się do niej ma na uwadze konkretny cel. Na pewno chodzi o to, że ona zajmuje się sprawą włamań. Sam przyznał, że dopiero wczoraj zaczął nad tym pracować. Wielu faktów jeszcze nie zna, a te fakty są spisane w rapor­tach leżących na tylnym siedzeniu jej mustanga. Za­uważył je, zanim wsiadł do samochodu. O to mu chodzi. Chce sobie zaoszczędzić czasu i wykorzystać wiedzę policjanta skierowanego do rozwiązania tej zagadki. Najlepiej nadaje się do tego osoba pracująca nad sprawą i łatwo ulegająca urokowi przystojnego mężczyzny. O, nie. Nie zamierzam dla ciebie praco­wać, pomyślała. Choćbyś nie wiem jak mi się podobał.

- A poza tym - usłyszała głos Bretta - mówiłaś, że lubisz dobre kryminały. Pamiętasz? Pomyślałem sobie, że tajemniczy architekt zainteresuje cię bardziej niż zwykły detektyw.

- Pomyliłeś się. - Uwolniła dłonie z jego uścisku. - Wybacz mi, ale mam jeszcze mnóstwo pracy - powie­działa lodowatym tonem.

Odwróciła się do niego plecami i już chciała wyjść z pokoju, ale Brett w dwóch susach znalazł się przy niej. Oparł się o drzwi, nie pozwalając dziewczynie ich otworzyć.

- Czy mi się wydawało, czy mówiłaś, że już skoń­czyłaś służbę? - zapytał.

- Dzięki tobie muszę pracować znacznie dłużej niż inni, żeby się zrehabilitować w oczach przełożonego.

- Pozwól sobie przypomnieć, że twój szef kazał ci pracować ze mną.

-Mój szef nie mówił tego poważnie. Zresztą zawsze pracuję sama - oświadczyła stanowczo.

- Daj mi szansę - poprosił.

- Przecież daję ci szansę. Daję ci szansę opuszczenia komisariatu, zanim aresztuję cię za zakłócanie porząd­ku publicznego albo za uniemożliwianie pracy funkc­jonariuszowi policji, albo za cokolwiek innego. A teraz wypuść mnie stąd! - zażądała i Brett natychmiast odsunął się od drzwi.

- Poczekaj! - zawołał za nią.

- Co znowu? - Odwróciła się na pięcie.

- Ty mnie tutaj przywiozłaś - przypomniał - a to oznacza, że musisz mnie odwieźć. - Otworzył przed nią oszklone drzwi prowadzące na parking.

Zapadał zmierzch. Zapowiadał się cudowny wie­czór, ale Lissa prawie tego nie zauważyła. Zdecydowa­nym krokiem podeszła do swojego samochodu.

Muszę bardziej nad sobą panować, pomyślała i wes­tchnęła ciężko. On ma rację. Niezależnie od tego, co o nim myślę, mam obowiązek odwieźć go do domu.

- Wsiadaj - warknęła, nie patrząc na Bretta.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Drogę do Beverly Hills przebyli w milczeniu. Brett wprawdzie podejmował jakieś próby nawiązania roz­mowy, ale Lissa odpowiadała monosylabami, a i to niechętnie. Wysadziła go przed domem z lakonicznym „dobranoc" na pożegnanie. Tej nocy nie mógł się spodziewać rozgrzeszenia.

Następnego dnia także nie. Zadzwonił o szóstej i przysięgał, że myślał o niej przez całą noc. Odłożyła słuchawkę. Zadzwonił o siódmej, kiedy kończyła jeść śniadanie. Odłożyła słuchawkę. Kiedy o ósmej wy­chodziła z domu, znów zadzwonił telefon, a Agatha zaczęła szczekać jak oszalała.

- Słyszę, słyszę - powiedziała Lissa, podchodząc do aparatu. - Jeśli tak bardzo ci na nim zależy, sama sobie z nim rozmawiaj - zwróciła się do psiaka. Uśmiechnęła się złośliwie do własnych myśli. - Tak - powtórzyła. - Sama sobie z nim rozmawiaj.

Podniosła słuchawkę z widełek i położyła ją na podłodze, żeby suczka miała do niej dostęp. Usłyszała dobywający się ze słuchawki zduszony głos, wołający jej imię. Pomyślała, że Agatha na pewno po swojemu powie Brettowi, że jej pani poszła do pracy.

W ciągu dnia nie wydarzyło się nic szczególnego. Lissa całą noc czytała akta i znała już na pamięć najdrobniejsze szczegóły sprawy, ale na nic jej się ta wiedza nie przydała. Z lektury akt wynikało jedynie bezsprzecznie, że włamywacz jest wyjątkowy przebieg­ły. Zawsze zakradał się do domu pod nieobecność gospodarzy, dokładnie wiedział, gdzie się przechowuje cenne przedmioty, i za każdym razem udawało mu się ominąć systemy alarmowe. Lissa złożyła wizytę wszys­tkim trzem przedsiębiorcom instalującym alarmy. Wszyscy zaklinali się, że ich systemy są niezawodne. „Mają tylko tę wadę, że nie filmują wchodzącego do domu włamywacza", mówiła Lissa każdemu ze swoich rozmówców. Wszystkich prosiła o wypożyczenie do­kumentacji ich systemów, a potem ponad trzy godziny ślęczała nad schematami, badając każdy najdrobniej­szy szczegół instalacji.

Bez sensu. Zupełnie zmarnowany dzień. Ten osob­nik jest bardzo sprytny. Z żadnego z okradzionych domów nie wyniósł nic poza najcenniejszym zbiorem antyków. Jeden z obrabowanych nie mógł się nawet nadziwić, że włamywacz nie zabrał diamentowego naszyjnika pani domu, który leżał tuż obok skradzio­nej kolekcji starych szabli. W dwóch przypadkach dzwoniono do okradzionych kolekcjonerów, propo­nując zwrot przedmiotów w zamian za pokaźny okup. Złodziej był na tyle inteligentny, ze wybierał kosztow­ne przedmioty, które na dodatek miały dla właściciela dużą wartość emocjonalną. W ten sposób miał co najmniej dwie możliwości: sprzedanie kolekcji pasero­wi albo właścicielom.

To nie jest zwyczajny złodziej, myślała Lissa pat­rolując okolicę. A Brett McKenna nie jest zwyczajnym mężczyzną. Zirytowało ją to skojarzenie. Dlaczego właściwie wciąż o nim myśli? I po co ogląda się za każdym czerwonym samochodem? Czyżby miała na­dzieję na jeszcze jedno spotkanie? Nie pragnie chyba, żeby ją znów ośmieszył. Na pewno nie da mu takiej okazji, postanowiła i skierowała samochód w stronę komisariatu. Skończyła służbę. Najwyższy czas wrócić do domu i w spokoju raz jeszcze przejrzeć akta.

Ból karku przypomniał jej, że bardzo krótko spala tej nocy. Szczerze mówiąc, zdrzemnęła się tylko w fo­telu.

Pierwszą rzeczą, jaką spostrzegła po wejściu do domu, była leżąca na podłodze słuchawka. Kiedy wzięła ją do ręki, usłyszała dochodzące z aparatu dziwne dźwięki. Brett nie rozłączył się, a owe dziwne odgłosy dobiegały z jego mieszkania. Żaden klient nie mógł się do niego dodzwonić. Dobrze mu tak, pomyś­lała. Odłożyła słuchawkę i przywitała się wreszcie z Agathą. Wyjęła z lodówki majonez, główkę sałaty i pojemnik twardego jak kamień masła orzechowego. Właśnie zaczęła się zastanawiać, co też dałoby się przyrządzić z takiej ilości produktów, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi.

- Kto tam? - zapytała.

- Monter do telefonu - odpowiedział gruby, męski głos. - Zawiadomiono nas, że ma pani uszkodzony aparat.

- Chwileczkę - powiedziała Lissa. Na wszelki wypadek wzięła do ręki swój służbowy pistolet i trzy­mając go za plecami otworzyła drzwi. - To tylko nieporozumienie, wie pan... - Słowa zamarły jej na ustach. Mogłam się tego spodziewać, pomyślała. W drzwiach stał Brett z dużą, wypchaną siatką w ręku.

- Nie wiem, co pan sprzedaje, ale ja niczego nie kupuję. - Chciała mu zamknąć drzwi przed nosem, ale Brett błyskawicznie stanął u progu.

- Sprzedaję tylko przeprosiny - powiedział. Oparł się ramieniem o nie domknięte drzwi. - Właściwie nawet ich nie sprzedaję. Rozdaję za darmo.

- Znajdź sobie kogoś, kogo to interesuje. - Deter­minacja Lissy zaczęła słabnąć, ale mimo to dziewczyna ponowiła próbę zamknięcia drzwi.

- To w ten sposób traktuje się człowieka, który przynosi pyszny obiad? - zapytał Brett.

Lissa zupełnie zmiękła. Puściła drzwi i mężczyzna mógł wreszcie wejść do środka. Uszczęśliwiona Aga­tha natychmiast podbiegła do niego, dopominając się o pieszczotę.

- Dobrze, że choć jedna z pań cieszy się na mój widok - powiedział Brett i bez pytania wszedł do kuchni.

Czuł się tutaj jak u siebie w domu. Siatkę z zakupa­mi postawił na kuchennym stole i rozpakowywał ją powoli. Lissa spodziewała się paczek z mrożonkami, tymczasem zobaczyła pieczarki, świeżą śmietanę, świe­że mięso...

- Niepotrzebnie tracisz czas - powiedziała. - Nie chcę jeść z tobą obiadu. W ogóle nie mam ochoty spędzać czasu w twoim towarzystwie. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.

- Przyniosłem mąkę - powiedział Brett podwijając rękawy koszuli i udając, że nie usłyszał jej słów - ale potrzebuję trochę papryki. Czy znajdzie się w tym bałaganie jakaś papryka?

W odpowiedzi na krytyczną uwagę na temat po­rządku w jej własnym domu, Lissa posłała Brettowi mordercze spojrzenie. Po kilku minutach przyniosła mu jednak paprykę.

- Dziękuję - powiedział. - Teraz poproszę cię o garnek. Najlepiej duży.

Lissa szukała garnka w przepaścistym wnętrzu kredensu, a Brett przeglądał po kolei wszystkie szuf­lady, aż wreszcie znalazł nóż. Wtedy dopiero uznał za

stosowne ustosunkować się do jednego z licznych tego popołudnia oświadczeń Lissy.

- Nawet jeśli nie mamy ze sobą nic wspólnego, zawsze jeszcze pozostaje przyciąganie się przeciwności.

- Zgadza się - powiedziała podając mu garnek - ale tylko wtedy, kiedy spotykasz się z magnesem.

- Skoncentrujmy się więc na tym, co mamy ze sobą wspólnego. - Brett z wprawą kroił soczystą polędwicę.

- Ja jestem detektywem i ty też chcesz zostać detek­tywem. Mnie się wydaje, że to nas łączy. - Oderwał się na chwilę od swego zajęcia, odwrócił i spojrzał na Lissę.

Dziewczyna poczuła, że pod wpływem tego spo­jrzenia mocniej zabiło jej serce. Nie dam mu satysfakcji i nie pozwolę się udobruchać, postanowiła. Chociaż nie jest włamywaczem, na pewno jest zwykłym oszus­tem, a ja nie dam się nabrać po raz drugi. Oparła dłonie na blacie kuchennym, tuż obok Bretta i jego ostrego noża. Pochyliła się trochę, jakby chciała nadać wyrazi­stość każdemu swojemu słowu.

- Chcesz się ze mną widywać tylko dlatego, że masz zamiar wykorzystać posiadane przeze mnie akta śledz­twa - pochwaliła się swoją przenikliwością.

- Mówiąc szczerze, nie przyszło mi to do głowy - powiedział Brett wracając do krojenia wołowiny. Lissa już chciała go uświadomić, że nie wierzy w jego zapewnienia, ale nie zdążyła nawet otworzyć ust.

- Zależy mi głównie na twoim towarzystwie - oświad­czył. - Co ty na to? - Schylił się i podał suczce soczysty kawałek mięsa, czym zapewnił sobie jej dozgonną wdzięczność. - Zawrzemy pokój?

Lissa pomyślała, że jego spojrzenie bardzo przypo­mina wyraz wiernych oczu Agathy. Poczuła, że mięk­nie, chociaż wciąż usiłowała udawać obojętność.

- Mnie nie można tak tanio kupić. - Ruchem głowy wskazała na wpatrzoną w Bretta suczkę.

- Wiem. Dlatego kupiłem wszystko, z czego moż­na ugotować prawdziwy obiad. Będzie sałatka, boeuf Strogonoff i ciastka francuskie. Ciastka, niestety, są z piekarni, która jednak cieszy się zasłużoną re­nomą.

- Szkoda fatygi - mruknęła ponuro Lissa. Przyglądała się, jak Brett przygotowuje obiad.

Naprawdę przyniósł ze sobą wszystko oprócz papryki. Nawet masło do smażenia mięsa.

- Jestem zaskoczona, że zdecydowałeś się na ciast­ka z piekarni. Powinieneś sam je upiec - zakpiła. Wciąż nie mogła się pogodzić z tym, co się działo w jej kuchni.

- Gdybym ich nie kupił - Brett spojrzał na nią znacząco - zostałbym tu na noc. Przygotowanie tych ciastek zabiera mnóstwo czasu. Jak wszystko, co dobre.

Jego dwuznaczne słowa dotarły do świadomości Lissy w rekordowym tempie. Podrażniły jej wyobraź­nię i zmusiły do myślenia o rzeczach, których nie można kupić w sklepie spożywczym. Wzięła głęboki oddech. Trzeba natychmiast zmienić temat.

- Gdzie się nauczyłeś gotować? - zapytała wskazu­jąc garnek i przygotowane produkty, metodycznie ułożone na stole. Dla wszystkich mężczyzn, których znała, przygotowanie obiadu sprowadzało się do za­mówienia w barze pizzy albo hamburgerów.

Brett uśmiechnął się, a Lissa odruchowo odpowie­działa na ten uśmiech, chociaż nie powinna była tego robić. Udało mu się ugasić jej gniew. Bez tej emoc­jonalnej osłony czuła się, jakby stała przed nim zupełnie nago. Była całkiem pewna, że jego wizyta nie jest bezinteresowna.

- Mam pięć sióstr - wyjaśnił Brett. - Wszystkie są starsze ode mnie. Razem dorastaliśmy i dziew­częta wtajemniczały mnie w swoje sprawy. Wiem dużo o gotowaniu, nieźle sobie radzę z szyciem i umiem tak pocałować skaleczone miejsce, żeby zaraz przestało boleć. - Oczy mu błyszczały. Lissa nie miała wątpliwości, że z łatwością może zade­monstrować ostatnią z wymienionych umiejętności i że nie mówił o otartym kolanie czy skaleczonym palcu.

- O! Powinieneś zatem zostać lekarzem i propago­wać tę niezwykłą metodę leczenia - zakpiła. Nie patrzyła na niego, tylko na garnek, w którym mieszał mięso, grzyby i przyprawy. Wspaniały zapach przypo­mniał Lissie, że jest bardzo, ale to bardzo głodna. -Pomyśleć tylko, doktor Kildare i Julia Child w jednej osobie. Naprawdę jesteś nadzwyczajny. - Nie za­brzmiało to tak swobodnie, jak zamierzała.

-To właśnie chciałem ci powiedzieć. - Brett odłożył łyżkę.

Lissa domyśliła się, że chce jej dotknąć. Serce tłukło się jej w piersi jak oszalałe. Oparła się o blat stołu i w tej samej chwili pomyślała, że nie jest to najrozsądniejszy ruch, chociaż Brett sięgnął tylko po leżący za plecami dziewczyny nóż. Ale w jakiś niewytłumaczalny sposób i tak znalazł się niepokojąco blisko niej, mimo że miał przecież bardzo długie ręce i wcale nie musiał się do niej zbliżać, żeby dosięgnąć tego noża. Z niezwykłą wpra­wą zajął się główką sałaty.

Zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że podnieca mnie jego obecność, pomyślała obrażona Lissa. Obra­żona i jednocześnie pełna ulgi, że i tym razem nie skorzystał z okazji. Z każdą chwilą stawała się coraz bardziej podatna na urok tego mężczyzny, chociaż jeszcze nie pozbyła się wszystkich podejrzeń co do motywów, którym zawdzięcza jego obecność w swojej kuchni. Uświadomiła sobie, że czuje się coraz bardziej podniecona. Idiotka, zbeształa się w myśli. O to mu przecież chodziło. On się z tobą bawi, chce cię cał­kowicie rozbroić. Ale przecież nie wolno mu na to pozwolić. Tego wymaga rozsądek. Nie może dać się uwieść i wykorzystać. Powinna nakłonić go, żeby natychmiast opuścił jej dom. Tylko co będzie z obia­dem? Przecież nie jest jeszcze gotowy. Zresztą warto by się przekonać, czy Brett rzeczywiście jest dobrym kucharzem.

- Naprawdę zupełnie niepotrzebnie zadajesz sobie tyle trudu - odezwała się w końcu, bo nic mądrzejszego nie chciało jej przyjść do głowy, a milczenie też ją krępowało. Jakby przeczuwała nieuchronną zgubę. Wyciągnęła rękę i włączyła radio stojące na końcu kuchennego blatu.

- To żaden kłopot - zapewnił Brett. - Ja także jestem głodny. Poza tym gotowanie sprawia mi przyjemność. - Piosenka z lat sześćdziesiątych stano­wiła miłe tło dla jego głosu. - O, lubisz stare przeboje - stwierdził zadowolony. - To jeszcze jedna rzecz, która nas łączy.

Lissa była absolutnie pewna, że gdyby w tej chwili z radia płynęły dźwięki arii z „Cyrulika sewilskiego", Brett okazałby się miłośnikiem opery. Nie miała już wątpliwości, że jego wizyta ma na celu przede wszyst­kim zdobycie potrzebnych mu informacji na temat włamań. Postanowiła zmienić sytuację na swoją ko­rzyść.

- Jak tam nasza sprawa? - zapytała.

- Nie wiem - spoważniał. Odstawił słoik z majone­zem i zajął się przygotowaniem sałaty. Wymieszał zielone liście z czerwonymi pomidorami i pokrojoną w cienkie paski papryką. - Nie jestem pewien, czy pani mi wybaczy.

Zgłodniała Lissa sięgała właśnie do salaterki, lecz słysząc słowa Bretta, zamarła w bezruchu. Zawsze musi być górą, pomyślała i przyznała mu punkt za wytrwałość.

- Pytałam o włamania.

- W tej chwili bardziej interesuje mnie pewna pani. Szczerze w to wątpiła, chociaż na samą myśl o takiej możliwości ciarki przebiegły jej po plecach.

- Czy pani mi wybaczy? - zapytał patrząc jej w oczy.

Lissę ponownie przeszył dreszcz. Wiele kobiet wy­baczyłoby wszystko mężczyźnie o takim głosie i ta­kim spojrzeniu. Ale zaloty Bretta są jednym wielkim oszustwem, przypomniała sobie. Miłość od pierw­szego wejrzenia to wspaniały pomysł na film, w któ­rym reżyser ma najwyżej dziewięćdziesiąt minut na doprowadzenie akcji do szczęśliwego zakończenia. W życiu rzadko coś takiego się zdarza, a w jej życiu nie zdarzy się na pewno. Nigdy nie uwierzy, że mężczyźnie takiemu jak Brett nagle wpadła w oko skromna policjantka. Musi w tym być coś więcej. Chodzi mu wyłącznie o schwytanie włamywacza. O, nie! To ona złapie tego złodzieja. Jeśli przyszedł tu po informacje, to w żaden sposób ich od niej nie wyciągnie. I nic ją nie obchodzi, co mówił Hanson. Już raz podzieliła się z kolegą zebranymi przez siebie informacjami o przestępstwie i to on właśnie zdobył uznanie przełożonych. Drugi raz na pewno nie da się wykorzystać.

- To zależy - mruknęła wreszcie, z całej siły pragnąc, żeby zabrzmiało to poważnie. Niech sobie myśli, że dała się wywieść w pole.

- Od czego? - starannie ułożył w salaterce ostatni liść sałaty.

- Od tego, jak smaczny będzie twój obiad - wy­jaśniła i jak gdyby nigdy nic zaczęła nakrywać do stołu.

- Moje obiady zawsze są wyśmienite. Sama się o tym przekonasz.

Brett stanął za plecami Lissy, która właśnie wy­jmowała z kredensu naczynia. Wziął od niej talerze i, niby przez przypadek, udało mu się delikatnie musnąć dłonią biust dziewczyny. To dotknięcie sprawiło, że Lissa zadrżała i postanowiła, że przez cały wieczór będzie trzymać się od Bretta przynajmniej na odległość wyciągniętej ręki.

- Nie musisz mi wyrywać z rąk tych talerzy - powiedziała udając obojętność, chociaż w jej duszy szalała prawdziwa burza. Spostrzegła, że drżą jej ręce, a nogi ma jak z waty.

- Nie chcę, żebyś coś stłukła. - Brett zrobił niewinną minę. - Czy jest tu coś, przy czym można by usiąść i zjeść obiad? - zapytał, spoglądając wymownie na zarzucony różnymi drobiazgami stół kuchenny.

Lissa zaczerwieniła się jak burak i bez słowa uprzątnęła gazetę, pudełko po margarynie, filiżankę i jeszcze parę drobnych rzeczy, które stały tam od śniadania.

- Architekt, prywatny detektyw, kucharz, kome­diant... Czy lista twoich uzdolnień ma w ogóle jakiś koniec? - starała się być złośliwa.

- Sama możesz sprawdzić.

- Najpierw sprawdzę, jaki z ciebie kucharz.

- Jestem całkowicie do twojej dyspozycji. - Jak zwykle nie zwrócił uwagi na ripostę Listy. - A ty?

Potrafił bardzo sprytnie zmieniać temat rozmowy z bardzo intymnego na zupełnie nieważny. To umiejęt­ność, której Lissa za nic nie potrafiła w sobie wyrobić. Ten mężczyzna jest trudnym przeciwnikiem. Może nawet zbyt trudnym.

Brett włączył młynek w odpływie zlewu, co za­zwyczaj wywoływało głęboki, zgrzytliwy dźwięk, oznaczający, że urządzenie działa bez zarzutu. Ale dziś wszystko źle działało i tym razem ze zlewu dobiegł cichy jęk. Lissa podeszła i wyłączyła młynek.

- Nie mógłbyś zająć się czymś innym? - zapytała. - Twój...

- Wrzuciłaś tam coś twardego? - Brett wcale nie chciał dać się zbyć. Podważył nożem gumowy ko­rek.

Dlaczego on zawsze musi jej udowadniać, jaka z niej niezdara? Może to część planu. Wyprowadzi ją z rów­nowagi, uwiedzie, a potem wyciągnie z niej wszystkie informacje. Oczywiście, o to mu chodzi!

- Mówiąc szczerze, tak - przyznała. - Mój pasek. - Nie patrzyła na Bretta, nie mogła więc z całą pewnością stwierdzić, jaką ma w tej chwili minę.

- Pasek? - powtórzył jak echo.

- Pasek od sukienki - wyjaśniła, jakby ten fakt zmieniał sytuację. - Prałam sukienkę i musiał się wysunąć ze szlufki. Kiedy chciałam ją powiesić, okaza­ło się, że pasek gdzieś zniknął. Nie miałam pojęcia, gdzie się podział. Dopiero kiedy wrzuciłam do młynka skórki od cytryny - bezradnie machnęła ręką w stronę zlewu.

- Naprawię ci to przy okazji - obiecał Brett.

- Nie. I tak muszę wezwać hydraulika. - O, nie. Nie uda mu się znaleźć nowego pretekstu do złożenia mi jeszcze jednej wizyty, pomyślała.

-Ja się nie przejmuję. Ojciec zawsze mnie uczył, że należy pomagać stróżom prawa.

Koniec pierwszej rundy! Na razie on zdobył wszyst­kie punkty. Ale wieczór należy do mnie, a nie do niego, obiecała sobie Lissa. Postanowiła, że zaraz po obiedzie wyrzuci za drzwi tego przemądrzałego faceta.

Człowiek z pełnym żołądkiem traci stanowczość, pomyślała, kiedy obiad wreszcie dobiegał końca. Jej złość gdzieś się ulotniła. Lissa przyglądała się uważ­nie widelcowi zanurzonemu w ogromnej górze śmie­tanki, jaką Brett udekorował jej ciastko, i wyraźnie czuła wypełniające ją z wolna uczucie błogości. Była pewna, że Brett zechce to wykorzystać, ale nie po­trafiła wykrzesać z siebie nawet iskry oburzenia. W końcu jest dorosła i potrafi się przed nim obro­nić. Nie ma zamiaru dać mu tego, po co tu przy­szedł.

- Smakował ci obiad? - zapytał Brett.

- Bardzo.

- To dobrze. - Mężczyzna wstał. - Zjedz deser, a ja pozmywam naczynia.

- Trochę przesadzasz - powiedziała Lissa słysząc, jak odkręca kran. - Dość się natrudziłeś, przygotowu­jąc obiad. - Podeszła do zlewu i zakręciła wodę. - Czy przypadkiem nie powinieneś już iść do domu?

- Nigdy nie opuszczam domu, w którym goszczę, w czasie trwania posiłku - Brett położył rękę na jej dłoni i znów odkręcił kurek. - Byłby to szczyt nieuprzejmości, a siostry zawsze mi powtarzały, że powi­nienem dbać o dobre maniery.

- Ojciec cię uczył, siostry cię uczyły. Czy ty sam nigdy niczego się nie nauczyłeś? - zapytała. Zbyt późno zrozumiała, jakim wspaniałym otwarciem dyskusji może być takie pytanie.

- Mam nadzieję, że we właściwym czasie pozwolisz mi zademonstrować to, czego sam się nauczyłem. - Brett uśmiechnął się i wymownie spojrzał jej w oczy.

Lissa zacisnęła usta i wróciła do stołu. Energicznie dłubała widelcem w ciastku i myślała, że teraz już naprawdę nie ma dla niej ratunku.

- Jesz to ciastko zbyt szybko - zwrócił jej uwagę Brett. - Wszystko, co dobre, powinno się smakować powoli. Inaczej traci się całą przyjemność.

Nie posłuchała rady Bretta i zjadła ciastko trzema szybkimi kęsami, chociaż w skrytości ducha dziwiła się, że w ogóle udało jej się z nim uporać.

- Jeśli już musisz zmywać, to przynajmniej ci pomogę - oświadczyła i wzięła do ręki ściereczkę do wycierania naczyń.

- Możesz robić wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota - powiedział Brett, a Lissie wydało się, że jego uwaga dotyczy nie tylko zmywania naczyń.

- No i po krzyku - odezwała się, nie odrywając oczu od wycieranego właśnie talerza.

- Co? - Tym razem ona go zaskoczyła. -Powiedziałam: „no i po krzyku". Poddaję się albo

raczej wybaczam ci. Niniejszym otrzymujesz rozgrze­szenie za to, że zrobiłeś ze mnie idiotkę w obecności Hansona. Jestem pewna, że dzięki temu zaskarbiłeś sobie jego sympatię. Ten facet mnie nie znosi. - Zrezy­gnowana odłożyła do kredensu wycierany od trzech minut talerz.

- To znaczy, że ten facet nie ma ani gustu, ani rozumu - pocieszył ją Brett.

Lissa nie wiedziała, czy powiedział to dlatego, żeby jej sprawić przyjemność, czy też może naprawdę tak myśli. Wzięła od niego następny talerz. Wycierała go i zagłębiła się we własnych myślach.

- Dlaczego tak bardzo chciałaś jechać do komisa­riatu? - Brett wyciągnął zatyczkę ze zlewu. Bulgotanie wody wyrwało Lissę z zamyślenia na chwilę przed tym, zanim uczyniły to jego słowa. -I po co zaaranżowałaś scenę zbiorową? - Tym razem Brett nie żartował. Po prostu pytał.

- Nie wiem, o czym mówisz - Lissa odwróciła się do kredensu i postawiła suchy talerz na poprzednim. Ku jej zaskoczeniu, zamiast odpowiedzi Brett wziął ścierkę w obie dłonie, owinął wokół jej talii, potem przyciągnął dziewczynę do siebie. Zanim zacieśnił uścisk, Lissie udało się odwrócić. Znów zbyt późno pomyślała, że nie był to najmądrzejszy manewr. Nagle znalazła się w ramionach Bretta.

- Boisz się być ze mną sam na sam? - zapytał szeptem.

- Wcale się nie boję - skłamała.

- To dobrze. Lubię odważne kobiety - ucieszył się i powoli zbliżył usta do warg Lissy.

Pocałunek był tak gorący, że Lissie zabrakło tchu. Brett McKenna potrafi wspaniale gotować, ale całuje jeszcze lepiej. To grozi całkowitą zgubą. Więc dlaczego mu się poddaję? pomyślała.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Mokro - mruknęła Lissa, prawie nie odrywając ust od warg Bretta.

- Co? - spytał zaskoczony.

- Ścierka.

- Och! - Brett rzucił na podłogę ścierkę do wyciera­nia naczyń. Otulił Lissę ramionami i jeszcze mociej przytulił. - Teraz lepiej?

- Bardzo sucho.

- Postaramy się, żeby było wspaniale - obiecał. Nachylił się. Najwyraźniej chciał ją jeszcze raz pocało­wać.

- Nie będziemy się o nic starać. - Odwróciła głowę.

Brett wziął w usta kosmyk jasnych włosów. Koniu­szkiem języka leciutko musnął ucho Lissy. Zadrżała. Popatrzyła na niego ukradkiem. Miała nadzieję, że nie dostrzegł jej reakcji. Gdzie tam! Musiałby chyba być ślepy. Uśmiechał się domyślnie, a twardy wzgórek poniżej paska jego spodni dobitnie świadczył o tym, że Brett na pewno nie jest z kamienia. Ten drobiazg nieoczekiwanie obudził w niej gwałtowną żądzę. Lissa stanęła na palcach i objęła Bretta za szyję. To, że jej postępowanie zaprzecza wypowiedzianym przed chwi­lą słowom, nie miało już żadnego znaczenia. Sprawił to pocałunek. Im mocniej Brett ją całował, tym bardziej nie potrafiła się bronić. Jakby wpadała w trans. Wciąż chciała więcej. Więcej pocałunków, więcej Bretta.

Podczas obiadu Lissa usilnie starała się nie reago­wać na zaloty Bretta. Wmawiała sobie, że on po to ją tylko uwodzi, żeby wyciągnąć z niej informacje doty­czące śledztwa. Jednak w miarę upływu czasu błysz­czące brązowe oczy zmiękczyły twardy, ochronny pancerz policjantki. I oto skutki.

Brett oczywiście zdawał sobie sprawę, że zwycięst­wo jest bliskie. Nie spieszył się. Jego pocałunek działał jak narkotyk. Odbierał Lissie wszelką przytomność umysłu.

Nigdy dotąd nie reagowała w ten sposób. Zawsze uważała, że tak można się całować z kimś, kogo się zna bardzo, ale to bardzo długo. I kogo się bardzo kocha. Ale nie z mężczyzną, którego się poznało przed kilkoma dniami.

Wreszcie dała za wygraną. Przestała analizować sytuację i starać się myśleć logicznie. Nareszcie mogła w pełni odczuwać przyjemność.

Brett musnął językiem odsłonięte ramię Lissy. Bar­dzo ją to podnieciło. Zresztą podniecało ją już wszyst­ko, co miało jakikolwiek związek z tym mężczyzną.

- Jesteś rozkoszna. - Kolejny pocałunek upewnił ją, że on naprawdę tak uważa.

Nowa fala pożądania ogarnęła dziewczynę. Na­wet nie zauważyła, kiedy zapięcie jej sukienki ustąpi­ło zręcznym palcom Bretta. Obawiała się, że oszale­je, zanim on upora się w końcu z delikatnym mate­riałem. Wreszcie ujął w dłonie piersi Lissy. Delikat­nie masował rozgrzane ciało. Z każdym ruchem dło­ni mężczyzny sukienka opuszczała się coraz niżej, aż wreszcie opadła na ziemię. Lissa była coraz bardziej podniecona, coraz bardziej spragniona jego piesz­czot...

- Cóż za rozkoszny widok - westchnął Brett.

Musnął wargami nagą skórę. Lissa jęknęła i przy­warła do niego całym ciałem. Oddychała coraz szyb­ciej, coraz głośniej...

- Nie tutaj... — szepnęła.

- Którą część ciała mam najpierw pocałować?

- Nie w kuchni... - poprosiła.

- Dlaczego nie? Stół jest czysty.

Udawał obojętność, ale wiedziała, czuła, że on także jest podniecony. Jeszcze raz potrząsnęła gło­wą. Nic nie zrozumiał. Kuchnia to za mało roman­tyczne miejsce jak na to, co miało się zdarzyć.

- W sypialni? - zapytał, zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek.

Wziął ją na ręce, przytulił nagie piersi do swego torsu. Poczuła, jak żar jego ciała przenika ją i obez­władnia. Wszystkie obawy i wątpliwości zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Niech będzie sypialnia.

- Gdzie to jest? - Pocałował ją w czubek głowy.

- Za tym drzwiami - pokazała palcem.

Boże, tak bardzo go pragnę, pomyślała. Dlaczego moje serce tak mocno bije?

- Chyba cię udźwignę - zażartował, uśmiechając się do niej czule. Lissie znów wydało się, że jego słowa kryją w sobie jakieś dodatkowe znaczenie. A może ma zbyt bujną wyobraźnię?

- Puść mnie - powiedziała, odzyskując resztki zdrowego rozsądku.

Brett nogą otworzył drzwi sypialni. Myślała, że postawi ją na podłodze. On tymczasem położył ją na łóżku. W pozycji horyzontalnej bardzo trudno walczyć o swoje racje. Spróbowała się podnieść. Nie zdążyła. Brett w mgnieniu oka ułożył się obok niej. Pośpiesznie zgarnęła opadającą sukienkę, ale Brett zdążył już wsunąć dłonie pod materiał.

- Zostań - szepnął. - Proszę.

Zupełnie ją rozbroił. Tym jednym małym słówkiem.

- Proszę - powtórzył.

Dotykał jej delikatnie i patrzył zafascynowany, jakby po raz pierwszy w życiu widział odsłonięte ciało młodej kobiety.

- Jesteś piękna - powiedział, wpatrując się w twarz Lissy.

Ten facet doskonale opanował technikę uwodze­nia, pomyślała, ale zaraz potem przestało ją to ob­chodzić. Ostatkiem sił walczyła jeszcze z ogarniają­cym ją pożądaniem, jednak wszystkie jej postano­wienia straciły moc w tej samej chwili, w której zdjął z niej sukienkę. Przestała myśleć. Zaczęła od­czuwać..

Brett gładził jej udo, coraz bardziej zbliżając się do jego wyższych partii.

- Całe szczęście, że nie nosisz rajstop - westchnął. Jego delikatne palce zbliżyły się tymczasem do brzegu majteczek Lissy. Namiętny pocałunek odebrał jej dech w piersiach. Trawiące ją pożądanie stało się nie do zniesienia. Wsunęła dłonie pod koszulę Bretta. Splątane pierścionki włosów wzbudziły w niej nową falę pożądania. Wszystko w tym mężczyźnie ją podniecało. To, że tak jawnie to okazywała, nie miało już żadnego znaczenia. Jutro znów będzie zachowywała się z rezerwą, będzie rozsądna i ostrożna, ale w tej chwili pragnęła jedynie kochać się z Brettem. Teraz liczyła się jedynie rozkosz, jaką budził w niej dotyk jego dłoni. Liczyło się jedynie czułe spojrzenie jego oczu. Nieważne, że to wszystko jest tylko grą. W tej chwili nie miało to już żadnego znaczenia.

- Proszę - powiedział Brett i odpiął guziki koszuli. - Tak lepiej?

Lissa chciała się pochylić, chciała go pocałować, ale on ją uprzedził. Poczuła, że traci panowanie nad sobą, a pożądanie przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Zsunęła koszulę z ramion Bretta i całym ciałem przywarła do niego. Brett jakby tylko na to czekał. Obrócił zaskoczoną Lissę na plecy, ukląkł nad nią i przyglądał jej się z góry. Uśmiechał się do niej czule...

Lissa obserwowała, jak rozpina spodnie i zsuwa je ze wspaniale zbudowanych, wysmukłych nóg. Nie­spodziewanie dla siebie samej zapragnęła stać się czymś więcej niż tylko biernym obserwatorem. Oparła się na łokciu i trochę zawstydzona wsunęła palec pod gumkę slipów Bretta.

- Ja to zrobię - szepnęła. Wyraz jego twarzy wystarczył jej za nagrodę.

- Proszę bardzo - uśmiechnął się do niej szelmows­ko.

Była u kresu wytrzymałości. Zsunęła bawełnianą szmatkę z bioder Bretta. Pieściła palcami jego mus­kularne ciało.

Brett przytulił Lissę do siebie, rozniecając w niej niemożliwy do ugaszenia płomień. Ich ciała splotły się. Upadli na łóżko. Stali się jednym wielkim pożądaniem. Brett bez końca pieścił wrażliwą skórę dziewczyny. Jego palce przesuwały się po ramieniu, plecach, bio­drach, aż do wrażliwego miejsca na wewnętrznej stronie uda. Badał, podziwiał, pieścił delikatnie, cierp­liwie, z miłością. Wreszcie poczuła, jak jego uda przyciskają się do jej bioder. Po chwili ich ciała zaczęły poruszać się zgodnym rytmem. O mało nie zaczęła głośno krzyczeć. Zacisnęła usta. Choć na chwilę chcia­ła powstrzymać to, co nieuchronne. Objęła Bretta z całych sił. Czuła narastającą przyjemność, obietnicę prawdziwej, nie znanej dotąd rozkoszy. Przestała myśleć, przestała rejestrować, co dzieje się wokół niej. Chcę, żeby to trwało wiecznie! zdążyła jeszcze pomyś­leć, zanim ciałem jej targnął słodki paroksyzm speł­nienia.

Minęła cała wieczność, nim Lissa wreszcie otworzy­ła oczy. Zajdowała się we własnej sypialni, we własnym łóżku. Nie spała jednak, tylko marzyła. Powróciły upojne wspomnienia. Oddałaby wszystko, żeby na zawsze zatrzymać wypełniającą ją ogromną rozkosz. Leżała w zagłębieniu ramienia Bretta, a on głaskał ją delikatnie. Dotknięcie jego dłoni działało na Lissę jak kojący balsam.

- Przed chwilą pokazałem ci, czego sam się nau­czyłem.

- Zdolny jesteś - pochwaliła go. - Zawsze najlepiej się uczyć samemu.

- Chyba nie doszedłbym do takich wyników, gdy­bym uczył się zupełnie sam- powiedział, patrząc jej prosto w oczy.

Zrozumiała jego spojrzenie. Postanowiła przyjąć to nieme wyzwanie. Położyła dłoń na brzuchu Bret­ta. Zsunęła ją niżej... Brett wciągnął powietrze i zmrużył oczy. Ośmielona Lissa wzmocniła piesz­czotę.

- Tak - westchnął. - Na pewno byłoby inaczej, gdybym musiał to robić sam.

Jakimś cudem obojgu nagle wróciły siły. Znów trafili do raju. Tym razem zostali tam dłużej.

Minęły dwa dni. Lissa ze wszystkich sił starała się nie dopuścić do tego, żeby ich romans zmienił jej opinię o Bretcie i o motywach jego działania. Po raz setny tłumaczyła sobie, że on jest tylko prywatnym detek­tywem, że zaangażowali go poszkodowani kolekc­jonerzy, że jeśli chce zarobić, to musi rozwiązać zagadkę tych włamań, niezależnie od tego, co w tej sprawie robi policja. Musi działać szybciej niż ona. Jakaś wtyczka w policji, ktoś, kto świadomie lub nieświadomie informowałby go o postępach śledztwa, znacznie ułatwiłby mu zadanie.

Zabrała się do przeglądania notatek. Wciąż miała nadzieję, że znajdzie w nich coś, co przedtem uszło jej uwagi. Nie udało się. I to zarówno z notatkami, jak i z oddzielaniem uczuć od spraw zawodowych. Kochała się z Brettem i czy tego chciała, czy nie, dla niej sytuacja zmieniła się diametralnie. Znała siebie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że wydarzenia poprzedniej nocy nie są ani chwilową zachcianką, ani nawet spontanicznym impulsem, chociaż wtedy mogło się tak wydawać. Brett miał w sobie jakiś magnes, który Lissę do niego przyciągał. Ten sam magnes bez wątpienia pomoże mu namówić solidną policjantkę do współpracy z prywatnym detekty­wem.

Srodze się pan zawiedzie, panie McKenna. Jeśli ja rozwiążę tę zagadkę, z nikim nie podzielę się sukcesem, pomyślała.

Starannie umieściła notatki w górnej szufladzie stolika stojącego pod pociemniałym ze starości lustrem tuż obok drzwi wejściowych. Zamknęła szufladę, a klucz schowała do kieszeni.

- Idę do pracy - oznajmiła, zwracając się do Agathy. Zerknęła na telefon, ale ten milczał jak zaklęty. Ostatni raz widziała Bretta poprzedniego dnia. Wyszedł rano, po śniadaniu i od tamtej pory nie dał znaku życia.

- Na pewno chce, żebym za nim zatęskniła - powie­działa do siebie. - Udało mu się.

Kiedy przyjechała do komisariatu, myśli o Bretcie musiały ustąpić poważniejszym sprawom. Złodziej dokonał następnego włamania. Właściciele kolekcji pojechali z wizytą do przyjaciół i dom przez dwa dni stał pusty. Kiedy wrócili, okazało się, że mieli nie­proszonego gościa. Pani domu od razu zadzwoniła na policję. Dyżurny, który z nią rozmawiał, twierdził, że była całkiem roztrzęsiona.

- Słucham? - zapytała przez uchylone drzwi pani Andrews, podejrzliwie przyglądając się Lissie. Wciąż bardzo się denerwowała.

- Sierżant Armstrong. - Lissa pokazała legitymację. - Chciałabym porozmawiać o wczorajszym włamaniu.

- Proszę wejść. - Starsza pani otworzyła szeroko drzwi. Na jej twarzy odmalowało się uczucie nie­słychanej ulgi. - Przepraszam panią, ale ta kradzież... Chyba pani rozumie. - Ujęła Lissę pod ramię i za­prowadziła do salonu. Dziewczyna już z daleka usły­szała dochodzące stamtąd głosy.

- Rozumiem. Przecież to było dla państwa kosz­marne przeżycie - powiedziała tonem pełnym współ­czucia. Ta kobieta miała mniej więcej tyle lat ile babcia Lissy i dziewczyna mimowolnie zaczęła myśleć o niej z sympatią.

- Haroldzie, przyjechała policja- oznajmiła radoś­nie starsza pani.

- Nic mnie to nie obchodzi. Wyrzuć ich! - krzyknął pan domu podniesionym głosem.

Lissa zdążyła już wejść do pokoju i przyjrzeć się Haroldowi. Okazał się równie niesympatyczny, jak miła była jego żona. Chociaż biorąc pod uwagę okoliczności, miał święte prawo być bardzo zdener­wowany. Ukradziono mu niezwykle cenne monety. Lissa nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego prze­chowywał je w tym domu. Tego rodzaju kolekcje powino się trzymać w sejfie bankowym.

- Wiem, jak pan się czuje, panie Andrews - zaczęła Lissa, ale natychmiast zamilkła, poczuwszy na sobie badawcze spojrzenie pana domu.

- Czyżby? - zapytał skrzekliwie. - Czy naprawdę wie pani, jak to jest, kiedy wydzierają człowiekowi coś, co naprawdę kochał? Nie wydaje się pani, że po­winniście zająć się skuteczniej patrolowaniem miasta?

- Podszedł do Lissy, marszcząc nastroszone siwe brwi. Staruszek był tylko trochę wyższy od niej, ale poczu­ła się tak, jakby miała do czynienia z olbrzymim wilkołakiem. Wilkołak w rozciągniętym swetrze.

- A przysyłanie tutaj ładniutkich panienek, które powinny siedzieć w domu i bawić dzieci, na pewno nie jest poważnym traktowaniem bezpieczeństwa miasta i jego mieszkańców.

Mogła mu powiedzieć bardzo wiele nieprzyjemnych rzeczy, ale była na służbie. Poza tym zdążyła już zauważyć, z kim rozmawiał. W ogromnym fotelu, odwróconym plecami do drzwi, siedział Brett McKen­na.

- Jeśli da pan szansę pani sierżant, to przekona się pan, że ona naprawdę bardzo się stara. - Wstał i podszedł do Lissy. Jego rozbawiony głos dotknął dziewczynę do żywego. Dlaczego on zawsze tak się zachowuje?

- Dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło.

- Pan Andrews machnął ręką i odwrócił się do Lissy plecami.

- Haroldzie, bardzo cię proszę - odezwała się starsza pani, oburzona niegrzecznym zachowaniem męża.

- Na pewno nic nie zrobię, jeśli nie poznam faktów - powiedziała ostro Lissa, dając upust zniecierpliwie­niu. Może ten człowiek nareszcie się opamięta. Czuła na sobie spojrzenie Bretta i to potęgowało jej rozdraż­nienie.

- Podałem już wszystkie fakty- odparł pan And­rews i odwrócił się, żeby raz jeszcze przyjrzeć się Lissie.

- Jemu - pokazał palcem Bretta i dla złapania równowagi oparł się o fotel.

- Nie można w ten sposób rozmawiać z policją, Haroldzie - strofowała go żona.

-A policja nie powinna pozwalać na to, żeby jakiś złodziej włamywał się do naszego domu i zabierał kolekcję monet - warknął starszy pan.

- Chyba nie mamy innego wyjścia, panie Andrews - powiedziała Lissa. Była wściekła, że Brett słyszy każde słowo tej rozmowy. Miał kamienną twarz pokerzysty, ale mogłaby przysiąc, że w głębi duszy cieszy się z jej kłopotów. - Gdyby mi pan powiedział, co tu się wydarzyło... - Uśmiechnęła się z wysiłkiem i wyjęła notatnik.

- Obrabowano mnie - wyjaśnił nieprzyjemnym tonem staruszek. - Widzi pan, w ogóle ją to nie obchodzi - poskarżył się Brettowi.

-Jestem pewien, że bardzo ją to obchodzi - uspoko­ił go detektyw. - Proszę usiąść i opowiedzieć tej dziewczynie, co tu się wydarzyło. Mój ojciec zwykł mawiać, że zawsze należy pomagać funkcjonariuszom policji. Nie chce pan przecież utrudniać śledztwa - przekonywał.

- Nie mam zamiaru im w niczym pomagać - mruk­nął pan Andrews, ale dał się namówić i usiadł w fotelu. - Dużo się pan nauczył od ojca - zwrócił się do Bretta, ignorując Lissę, co doprowadziło ją do jeszcze większej irytacji.

- Nauka przychodzi łatwo, jeśli ma się dobrego nauczyciela.

Lissa była wściekła. To Brettowi udało się uspo­koić okradzionego starszego pana. To on dał jej szansę zadania panu Andrewsowi choćby kilku py­tań. Zawdzięczała mu tę szansę i za to go nienawi­dziła.

- Zgoda - mruknął po nosem staruszek. - Ale proszę się pospieszyć. Wybieramy się z Amelią na brydża. Od piętnastu lat nie opuściliśmy ani jednej rozgrywki - powiedział z dumą.

Pół godziny później Lissa skończyła przesłuchanie. Jej notatnik zawierał szczegółowy opis skradzionych monet i... zupełnie nic poza tym. Znów nie zdobyła istotnych dla śledztwa informacji. Włamywaczowi raz jeszcze udało się ominąć system alarmowy. Wszedł do domu przez prowadzące do salonu oszklone drzwi ogrodowe. Nie ruszył niczego poza zbiorem monet. Nie włamał się nawet do gabloty, w której eksponowa­no monety. Po prostu ją otworzył.

Bardzo sprytny włamywacz, pomyślała.

- Pójdziesz ze mną na kawę?

Lissa odwróciła się. Dopiero teraz spostrzegła idą­cego tuż za nią Bretta. Wciąż jeszcze nie mogła się pozbierać po odprawie, jaką otrzymała od Harolda Andrewsa. Zupełnie nie miała nastroju do bratania się z nieprzyjacielem.

- Nie. Mam dużo pracy - powiedziała, siląc się na obojętność. Ale jak można zachowywać się z rezerwą wobec mężczyzny, który widział cię nagą i czekającą na jego pieszczoty? To jest niezwykle trudne.

- Tylko dzięki mnie Andrews chciał z tobą w ogóle rozmawiać - przypomniał Brett - Jesteś mi coś winna.

- Gdyby tego nie zrobił, musiałby sam napisać doniesienie o przestępstwie.

-Ale byłoby ci przykro, gdybyś musiała powiedzieć Hansonowi, że ofiara włamania w ogóle nie chciała z tobą rozmawiać.

- Punkt dla ciebie - westchnęła i spuściła oczy.

- Hej. - Brett kciukiem uniósł jej głowę do góry.

- Czy od wczorajszej nocy coś się zmieniło?

- To było przedwczoraj - poprawiła go.

- I jesteś wściekła, bo nie zadzwoniłem do ciebie - nareszcie zrozumiał.

- Wcale nie jestem wściekła.

Nigdy się nie dowie, że przez cały wieczór nie odchodziłam od telefonu, pomyślała. Ten człowiek może sprawić mi ogromny kłopot. Zepsuje całą robo­tę. Hanson i tak już wszystko utrudnia. Niewykluczo­ne, że ten cały Andrews z czystej złośliwości zataił przed nią coś istotnego. W końcu płaci Brettowi za rozwiązanie tej sprawy. Nietrudno zauważyć, do kogo ma większe zaufanie.

- Zapraszam cię tylko na kawę - tłumaczył Brett.

- Będę trzymał ręce na stole - obiecał. - Zresztą i tak musimy porozmawiać - dodał poważnie.

O czym? pomyślała Lissa. O czym ma zamiar ze mną rozmawiać?

ROZDZIAŁ ÓSMY

- O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytała Lissa, kiedy usiedli w małej kawiarence. Z okna kawiarni widać było wypielęgnowany trawnik od­dzielony od plaży dywanem kolorowych kwiatów.

- Po co ten pośpiech? - Brett otworzył menu. - Wybierz sobie coś z karty - zaproponował.

- Bez karty też wiem, że chcę się napić kawy.

- Lepiej smakuje, kiedy nią coś popijasz.

- Ale ja się boję.

- Jedzenia? - Popatrzył na nią z zainteresowaniem.

- Ciebie - powiedziała, zanim zdążyła się ugryźć w język.

- Myślałem, że w odniesieniu do mnie używasz wyłącznie takich słów, jak „radość", „entuzjazm" czy podniecenie". „Strach" jest w tym przypadku słowem nieodpowiednim. - Wziął Lissę za rękę tak szybko, że nie zdążyła jej cofnąć.

- Naprawdę nie musisz się wygłupiać. Nie jestem jakąś naiwną panienką. Mam zawód, który mi od­powiada, i określony cel w życiu. Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał mnie traktować z nieco większym szacunkiem - oświadczyła i uwolniła dłoń z jego uścisku.

- W porządku. Punkt dla ciebie - powiedział Brett. Spoważniał. - Powiedz mi, proszę, co cię dręczy. Dlaczego się mnie boisz?

- Ponieważ dla ciebie cała ta historia jest tylko grą - wypaliła Lissa.

- Chyba cię nie rozumiem.

- Usiłujesz zdobyć moje zaufanie.

- Miedzy innymi - przyznał.

- Teraz też to robisz. - Zacisnęła wargi. - I po­stępujesz tak, ponieważ chcesz wykorzystać posiadane przeze mnie informacje.

Znowu te bzdury o wykorzystywaniu informacji - westchnął ciężko Brett. - Zrozum, kobieto, od pięciu lat jestem prywatnym detektywem. Bardzo dobrym prywatnym detektywem. Może to cię zdziwi, ale naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy. - Złagodniał, widząc jej zrozpaczone spojrzenie. - Chciałem tylko być miły. Właśnie miałem ci zaproponować, żebyśmy postąpili tak, jak radził ten twój Hanson. Zacznijmy wspólnie pracować nad tą..

- Aha! - zawołała triumfalnie.

- Jakie znów „aha!?

- Wiedziałam, że o to ci chodzi. Nic z tego.

- Ja pracuję sama...- ...powiedziała chowając rewolwer i odjechała bez pożegnania - Brett naśladował manierę lektorów telewizyjnych. - Jej wierny indiański towarzysz wpat­rywał się w horyzont i zastanawiał się, co teraz pocznie...

- Nie podzielę się z tobą swoimi informacjami.

- Z wielkim trudem udało jej się zachować powagę.

- Niech i tak będzie - zgodził się, wzruszając ramionami. Nie wydawał się być tym zmartwiony. Tak jakby uważał, że Lissa naprawdę nie może mu zaofero­wać niczego interesującego.

- Nie spróbujesz mnie namówić, żebym zmieniła zdanie? - zapytała. Niemożliwe, żeby tak łatwo zrezyg­nował. Nie wierzyła mu i nie ufała. Wciąż miała się na baczności.

-Kto chciałby się spierać z żelazną damą? Przecież już postanowiłaś.

- Rzeczywiście. Postanowiłam. - Wcale mu nie wierzyła. Ani trochę. Czuła tylko, że lepiej będzie zostawić sprawy swojemu biegowi. Ten mężczyzna miał jakiś dar zmuszania jej do mówienia rzeczy, których wcale nie chciała powiedzieć. - Jeśli to wszyst­ko... - Podniosła się z krzesła.

- Mieliśmy wypić kawę. - Znów położył rękę na dłoni Lissy. - Jeśli oczywiście uda nam się skłonić kelnerkę, żeby w ogóle do nas podeszła.

- Przepraszam. - Lissa zdjęła dłoń Bretta ze swojej. - Muszę już wracać. Mam do napisania raport o wła­maniu do rezydencji Andrewsów.

Po raz pierwszy od dnia, w którym zaczęła praco­wać w policji, Lissa ucieszyła się, że istnieje coś takiego, jak konieczność pisania raportów. Jednak zanim dojechała do komisariatu, jej radość znacznie osłabła. Nie cierpiała pisania, gdyż nigdy nie było jej najmocniejszą stroną. Usiadła przy maszynie, próbu­jąc odizolować się od otaczającego ją rozgardiaszu i skoncentrować na doborze odpowiednich słów. I odpowiednich klawiszy. Jej umiejętność pisania na maszynie ograniczała się do stukania jednym palcem i Lissa wcale nie miała zamiaru doskonalić się w tej sztuce. Jej celem życiowym była ochrona ludzi i rozwiązywanie zagadek kryminalnych, a nie kariera urzędnicza.

Siedząc przy maszynie do pisania, Lissa nie mogła się skupić. Zamiast o kradzieży w domu pana Andrew­sa myślała o propozycji Bretta. Kiedy wychodziła z kawiarni, była na niego wściekła. Ale prawdziwa przyczyna jej złości tkwiła zupełnie gdzie indziej. Lissa była niezadowolona z siebie.

Dlaczego nie potrafiła oddzielić uczuć od spraw zawodowych? Jej wyobrażenie o sobie zupełnie nie pokrywało się ze stanem faktycznym. Kompetentna, obiektywna i opanowana w każdej sytuacji. Taka chciała być. Zresztą była, dopóki Brett McKenna nie pojawił się nagle w jej życiu. To wystarczający powód, żeby się na niego złościć. Ten człowiek sprawił, że utraciła spokój i wiarę w siebie. A na dodatek chciał ją wykorzystać. Była tego pewna.

Lissa już raz prowadziła śledztwo w sprawie kry­minalnej. Zaufała wtedy koledze z policji, który bardzo chętnie i uważnie słuchał jej opowieści o po­stępach dochodzenia. W ostatniej chwili udało mu się wsączyć do prowadzenia sprawy. Ukradł jej chwałę zwycięstwa i awans. Teraz już wiedziała, czego się wystrzegać.

Trudno jednak gniewać się na kogoś, kto do­prowadza człowieka do wrzenia jednym spojrzeniem brązowych oczu, delikatnym dotknięciem dłoni... Przypomniał jej się tamten wieczór, kiedy kochali się w jej sypialni.

- Jakieś kłopoty, Armstrong?

- Nie, ja... - Lissa wyprostowała się gwałtownie. Ponury głos Hansona sprowadził ją z obłoków na ziemię.

- Jesteś dziś trochę rozkojarzona - zauważył szef.

Dlaczego on zawsze musi pojawić się w niewłaś­ciwym momencie? Uważa ją za złą policjantkę. Musi mu udowodnić, że się myli. Lissa wróciła myślami do śledztwa. Wyjaśni sprawę kradzieży antyków, zanim dokona tego Brett. I zanim Brom wróci do pracy.

-Właśnie zastanawiałam się nad tą sprawą włamań do rezydencji. Mamy jeszcze jedną kradzież.

- O tym też wiem - warknął Hanson.

-Jak się miewa Brom? - zapytała obojętnie Lissa. Miała nadzieję, że udało jej się ukryć zniecierp­liwienie. Zatrucia pokarmowe nie trwają długo. Jeśli będzie miała bardzo dużo szczęścia, Brom pochoruje jeszcze dwa, trzy dni. A jeśli urodziła się pod szczęś­liwą gwiazdą, to do tego czasu zdoła rozwiązać zagadkę.

- Lepiej. Dziś do niego dzwoniłem. Powiedział, że może już pojutrze stanie na nogi. Nie mam pojęcia, dlaczego to tak długo trwa. Wy, młodzi, jesteście strasznie delikatni.

- Widocznie zjadł wyjątkowe świństwo - stwier­dziła. Udawała, że przegląda swój raport, chociaż tak naprawdę niewiele w nim było do przeglądania.

- Ciężko się zatruł. Te egzotyczne restauracje wyrastają jak grzyby po deszczu. Ja na przykład nigdy nie jem tego, czego nazwy nie potrafię napisać - burk­nął Hanson i poszedł do swojego gabinetu.

To by znaczyło, że jada wyłącznie stek, pomyślała złośliwie Lissa. Dwa dni. Miała dwa dni na zamknięcie śledztwa. Będzie musiała pracować po godzinach. Dwa dni to niewiele, jeśli chce się udowodnić własną wartość.

Po powrocie do domu Lissa od grzała sobie ham­burgera. Miała ochotę zjeść solidny obiad w barku na rogu, ale nie mogła ryzykować, że zatruje się tak jak Brom. Wystarczy, że spotkała Bretta...

Dlaczego znów przyszło jej to do głowy? Jeśli w ogóle ma coś zrobić, musi natychmiast przestać myśleć o Bretcie. Ma niewiele czasu. Tym razem naprawdę przyjemności muszą ustąpić miejsca pracy. A co będzie, jeśli po rozwiązaniu tej zagadki Brett zupełnie zniknie z jej życia? Co miało znaczyć to , jeśli"? Śledztwo w sprawie włamań jest jedynym powodem, dla którego w ogóle się nią zainteresował, więc i tak nie uda jej się przedłużyć tego romansu. Nawet o minutę. Naprawdę za dużo tego jak na jedną kobietę.

- Dosyć tych kłótni z samą sobą - powiedziała do lodówki, którą właśnie zamykała. - Inspektor Arm­strong musi się zabrać do pracy. - Agatha popatrzyła na nią z powątpiewaniem.

- No dobrze, nie jestem jeszcze inspektorem, ale i tak nim zostanę. Będę inspektorem, choćbym mu­siała płynąć pod prąd rzeki papierów - obiecała sobie.

Usiadła przy stole i rozłożyła na nim swoje notatki. Miała nadzieję, że spłynie na nią natchnienie. Nic jednak nie chciało jej przyjść do głowy. Raporty mówiły to samo co wczoraj i to samo co przedwczoraj. Nie, chwileczkę. Przedwczoraj raporty nic nie mówiły. Tamta noc należała do Bretta.

Lissa zamknęła oczy i oparła głowę na rękach. Dlaczego tak trudno o nim zapomnieć? Dlaczego przy każdej okazji wciąż o nim myśli? Czyżby był hipnotyzerem, a ona medium posłusznie wypełniają­cym jego rozkazy? To bardzo by mu ułatwiło rozwiązanie zagadki, kim jest tajemniczy włamy­wacz.

Nalała sobie szklankę coli i wpatrywała się w nią z uporem. Musi skończyć z tym ciągłym niezdecydo­waniem. Praca znaczy dla niej więcej niż uczucie do jakiegokolwiek mężczyzny. Tylko od niej zależy, czy w pełni wykorzysta szansę, jaką dał jej los.

Tym razem przerwało jej radosne poszczekiwanie Agathy. Psiak miotał się u jej stóp, ślizgając się na kuchennej posadzce.

- Przepraszam, malutka. Wiem, że ostatnio bar­dzo cię zaniedbuję.- Lissa próbowała uspokoić pieska. - Co to ma znaczyć? - zniecierpliwiła się, kiedy suczka zaczęła głośno ujadać. Agatha pognała do drzwi i jeszcze szybciej przybiegła do swojej pani. - Ktoś jest w ogrodzie? - zapytała szeptem Lissa.

Ujadanie stawało się coraz głośniejsze. Lissa wstała i wyjęła z bieliźniarki służbowy pistolet. Na plaży spotyka się czasami szaleńców. Lepiej się zabezpie­czyć, żeby potem nie mieć kłopotów.

- Ciii - uspokoiła Agathę i stanęła za zasłoną zasłaniającą drzwi do ogrodu. Jednocześnie włączyła lampę oświetlającą taras i odsunęła kotarę. Była przygotowana na wszystko. Przynajmniej tak jej się wydawało. - Co robisz w moim ogrodzie?- zapytała osobnika, który przed chwilą napędził jej strachu.

Agatha o mało nie oszalała z radości, kiedy Brett się nad nią pochylił, pozwalając czarnemu pudelkowi oblizywać ręce i twarz.

- Tak właśnie powinno wyglądać prawdziwe powi­tanie - z całą powagą zwrócił się do pieska. - Naucz tego swoją panią dobrze, Aggie?

- Bardzo śmieszne - powiedziała Lissa i poszła z powrotem do kuchni. Jej wzrok padł na rozłożone papiery. Chwyciła je i byle jak wepchnęła do szuf­lady. Zamknęła szufladę, a klucz włożyła do kiesze­ni.

- Wciąż nie wiem, co ty tu robisz - powtórzyła pytanie słysząc tuż za sobą kroki mężczyzny.

- Miałem nadzieję, że będziesz w domu. - Brett stanął za jej plecami i wsunął dłonie do kieszeni żakietu Lissy. Chociaż próbowała ze sobą walczyć, samo dotknięcie jego rąk przyprawiało ją o zawrót głowy.

- Dlaczego chciałeś się wślizgnąć przez drzwi ogro­dowe? - zapytała.

- Działanie przez zaskoczenie zawsze daje najlepsze rezultaty.

Bardzo prawdopodobna teoria, pomyślała Lissa i odwróciła się twarzą do Bretta, który wyjął ręce z kieszeni jej żakietu. Przypadkiem musnął dłonią brzuch dziewczyny. To wystarczyło, żeby zmysłowy dreszcz przeszył całe jej ciało.

- Tak jak teraz. - Brett obserwował jej reakcję. - Tęskniłem za tobą.

- Widzieliśmy się rano - przypomniała. Ani przez chwilę nie wierzyła w jego szczerość. A mimo to miło jej było usłyszeć, że za nią tęsknił. Brett potrafił omijać wszystkie przeszkody. Zawsze dostawał się tam, gdzie chciał się dostać. Tym razem trafił do serca Lissy, a serce prawie każdej dziewczyny nie dba o karierę zawodową. Jedynym jego pragnieniem jest miłość.

- Patrzenie na ciebie, pożądanie ciebie w obecności jakiegoś starego zrzędy, który opłakuje swoją ukocha­ną kolekcję monet, trudno doprawdy nazwać widze­niem się z tobą. - Brett wyciągnął do niej ręce.

Lissa cofnęła się o krok. Jeszcze jedna porcja kłamstw, pomyślała. A przecież i one skutecznie przebijały jej pancerz ochronny.

-Jo znaczy, że prowadzone przez ciebie śledztwo nie posunęło się do przodu, tak samo... - Tym zdaniem chciała ukryć to, co w tej chwili czuje, a tymczasem zagalopowała się i, jak zwykle, odrobinę za późno ugryzła się w język. Spojrzała ukradkiem na Bretta. Był szczerze ubawiony. Przyznaj się, Armstrong, po­wiedziała do siebie, ten facet obchodzi cię bardziej niż cokolwiek na świecie.

- Nie, jeszcze nie. Ale chyba wpadłem już na trop i właśnie nad tym pracuję - odrzekł rzeczowo.

Lissę bardzo to zaciekawiło. A może powiedział tak tylko po to, żeby odwrócić jej uwagę? Żeby zaciągnąć ją znów do łóżka. Uśmiechnęła się do tej myśli. Przecież on nie potrzebuje używać podstępu, żeby tak się stało...

- Zdobyłeś jakieś informacje?- zapytała w na­dziei, że może on też się zapomni i z czymś się zdradzi.

- No wiesz, dałem komu trzeba parę groszy. To czasami się opłaca.

-I co? Opłaciło ci się? - dopytywała się Lissa.

- Nie wiem. - Pogłaskał dziewczynę po policzku. - Ty mi powiesz. Odchylił jej głowę do tyłu i zbliżył usta do twarzy Lissy. Nie chciała, nie mogła go teraz pocałować.

Chociaż raz Agatha przyszła jej z pomocą. Natar­czywe skomlenie psiaka zepsuło cały nastrój.

- Muszę z nią wyjść na spacer - powiedziała Lissa. Trochę za szybko odsunęła się od Bretta pod preteks­tem przyniesienia psiej smyczy.

- A więc pójdziemy razem.

Nie można się go pozbyć, pomyślała, ale w głębi duszy bardzo się ucieszyła, że sprawy przybrały taki, a nie inny obrót. Sama działam przeciwko sobie, westchnęła i przypięła smycz do obroży Agathy.

Spacerowali po trawniku ciągnącym się wzdłuż plaży. Brett wziął Lissę za rękę. Zza chmury wyjrzał księżyc. Spacer przy blasku księżyca. Od wieków tego nie robiła. Pomyślała o czasach, gdy chodziła do szkoły średniej, ale nie potrafiła przypomnieć sobie twarzy ani jednego chłopca, z którym wtedy się spotykała. Istniał dla niej tylko Brett.

-Piękny księżyc - westchnęła Lissa, spoglądając na zawieszoną nad nimi srebrzystą kulę.

- Ty jesteś jeszcze piękniejsza- powiedział wpat­rzony w nią Brett. Lissa usiłowała nie przejmować się jego słowami. Patrzyła przed siebie na pustą o tej porze plażę. - Może pospacerowalibyśmy brzegiem morza?-zaproponował.

- Nie możemy. Nie wolno wpuszczać psów na plażę - wskazała głową Agathę. Psiak stanowił teraz jej jedyną obronę przed tym mężczyzną.

- Możemy ją uznać za psa policyjnego. Dla psów policyjnych zawsze robi się wyjątki - szeptał kusząco do ucha dziewczyny.

Nie miała siły odrzucić jego propozycji i nie odrzuciła jej. Agatha oszalała. Poszczekiwała radośnie, biegała tam i z powrotem, spod jej łapek tryskały fontanny piasku. Zupełnie przestała zwracać uwagę na swoją panią i jej towarzysza, jakby czuła, że nie powinna im przeszkadzać, że tuż obok dzieje się coś bardzo ważnego.

Mądry pies, pomyślała Lissa i była to właściwie jedyna myśl. Podeszli do połyskującej w świetle księży­ca tafli oceanu. Woda była ciepła. Brett trzymał Lissę za rękę, kiedy zdejmowała sandały, a potem objął ją i przygarnął do siebie. Szli brzegiem morza zamyśleni, przytuleni...

- Gdzie mieszkasz? - zapytała Lissa tylko po to, żeby przerwać ten romantyczny nastrój.

- Byłaś tam przecież.

- Chodzi mi o to, gdzie mieszkasz na stałe.

- W Nowym Jorku.

Próbowała sobie wmówić, że to właśnie chciała usłyszeć, a przecież te słowa ogromnie ją zasmuciły.

- Mieszkam w domu z piaskowca. Pokoje są tam tak wysokie jak te, które widziałaś u Richarda. Mó­wiąc szczerze, nie ruszam się stamtąd tylko dlatego, że dom przypomina mi ten styl w architekturze, który Richard tak bardzo lubi. W pewien sposób próbuję go naśladować.

Lissa nie zauważyła, żeby Brett kogokolwiek na­śladował. Ta informacja sprawiła, że ujrzała go nagle w zupełnie nowym świetle i poczuła, że dzięki temu stał jej się bliższy.

- Czy jesteście zaprzyjaźnieni ze sobą? - zapytała.

- Kiedyś byliśmy - westchnął ze smutkiem. - Jed­nak czas wszystko zmienia. On jest teraz bardzo zajęty robieniem kariery, zdobywaniem pozycji zawodowej... A ja zajmuję się rozwiązywaniem zagadek kryminal­nych. Bardzo się zdziwiłem, kiedy rok temu zadzwonił do mnie prosząc, żebym przyjechał i pomógł mu załatwić pewną sprawę. - Brett zamyślił się. - Dora­staliśmy razem - odezwał się po chwili, wróciwszy z dalekiej podróży w czasie. - Byliśmy wtedy nierozłą­czni. Richard jest ode mnie o kilka lat starszy. Wydaje mi się, że zawsze się na nim wzorowałem. Doskonale radził sobie z ludźmi. Zresztą nie zmienił się pod tym względem.

- To u was rodzinne - mruknęła Lissa.

- Co powiedziałaś? - Brett nachylił się, chcąc ją lepiej słyszeć.

- Nic takiego. - Nie mogła mu powiedzieć, że w tak krótkim czasie zdobył ją całkowicie. - Dlaczego zo­stałeś detektywem, jeśli chciałeś być taki jak Richard? Gdybyś został, jak on, architektem, moglibyście razem prowadzić firmę.

Brett roześmiał się głośno i Lissa także się uśmiech­nęła, chociaż nie miała pojęcia, co go tak ubawiło. Jego śmiech był zaraźliwy.

- Nawet za pomocą linijki nie potrafię narysować prostej linii i zupełnie nie mam wyobraźni przestrzennej.

Szli brzegiem oceanu i tulili się mocno do siebie. Dziewczyna próbowała nie reagować na ciepło jego ciała. Musisz go traktować lekko. To twoja jedyna nadzieja, tłumaczyła sobie.

- Uważam, że największy sens ma taka praca, której celem jest niesienie pomocy potrzebującym - dokoń­czył Brett, a Lissa pomyślała, że nie można się z tym nie zgodzić. - Świetnie sobie radzę z zagadkami kryminal­nymi. Uwielbiam dopasowywać do siebie elementy układanki. Cieszę się, że potrafię wpływać na ludzkie losy i wspaniale się czuję używając w pracy swoich szarych komórek.

I swoich rąk, dodała w myśli. Boże, on mnie zupełnie opętał, przestraszyła się.

- To się zaczęło, kiedy miałem czternaście lat. Tamtego lata wybrałem się na przejażdżkę motorem Richarda. Połamałem sobie wszystkie kości i ciałe wakacje przeleżałem w gipsie. Ojciec przynosił mi książki Mickeya Spillane'a. Okropnie mnie to wciąg­nęło. Moi koledzy uczyli się wówczas znaczenia sło­wa „dojrzewanie" i poznawali praktycznie istotę sto­sunków damsko-męskich, a mnie fascynował Mike Hammer. - Brett spojrzał na rozgwieżdżony horyzont. Przystanął. Lissa stała obok niego, wzruszona jego opowiadaniem, zauroczona chłopcem, którego wciąż jeszcze można było odnaleźć w tym mężczyźnie.

- Wydaje mi się, że nie we wszystkim naśladujesz swego mistrza - odezwała się, usiłując nadać swemu głosowi obojętny ton. Nie wyszło jej to najlepiej. - O ile dobrze pamiętam, Mike Hammer nie lubił kobiet.

- Może dlatego, że nigdy nie spotkał takiej dziew­czyny jak ty. - Brett ujął jej twarz w obie dłonie i spojrzał Lissie prosto w oczy. Potem ją pocałował.

Cała starannie obmyślona taktyka, wszystkie sło­wa, których miała użyć, żeby go przywołać do porząd­ku, natychmiast rozpłynęły się w chłodnym powietrzu nocy. Pozostało jedynie obezwładniające pragnienie. Bliskość ciała Bretta spowodowała, że Lissa nie chciała już dłużej trzymać w ukryciu swoich prawdziwych myśli. Miłość wypełniała po brzegi całe jej serce. Chciała spędzić z tym człowiekiem całe życie. Chciała tylko jego.

Brett wyczuł jej nastrój. Mocno chwycił Lissę w ramiona i całował tak namiętnie, jak nigdy dotąd.

- Gdzie by tu można znaleźć jakiś zaciszny kącik, żeby pobyć sam na sam ze swoją ukochaną? -mruknął, prawie nie odrywając ust od rozpłomienionych warg dziewczyny.

Ze swoją ukochaną. Trzeba być idiotką, żeby wierzyć w takie słowa. A zatem jest idiotką!

- Na plaży nie możemy tego zrobić - powie­działa drżącym głosem. Szkoda, że nie ma tu w po­bliżu jakiejś zatoczki albo zacisznej jaskini, pomy­ślała.

- Kandydatkę na detektywa znaleziono nagą w ra­mionach szczęśliwego kochanka - żartował Brett. - Nie, to nie byłby dobry tytuł. Ale Obiecująca policjantka jako ofiara nieszczęśliwego pożądania też nie brzmi dobrze.

- Czy ty nigdy nie bywasz poważny? - zaśmiała się Lissa.

- Bywam - zapewnił Brett. - Czasami jestem nawet bardzo poważny.

Nie wolno mu ufać. To przecież nowojorski cwa­niak, przypomniała sobie Lissa. Wie, kiedy i jakiego słowa użyć, umie przyciskać właściwe guziki we właś­ciwym czasie. Jeśli uwierzy w to, co mówi, będzie kompletną idiotką.

Uwierzyła i zaczęła się zachowywać jak komple­tna idiotka. Całowała go mocno, tak mocno, że aż brakowało jej tchu. Po chwili oboje leżeli na wilgotnym piasku plaży. Ten pocałunek trwał wie­cznie. Lissa rozpaczliwie objęła Bretta ramionami, przyciągnęła do siebie i rozkoszowała się smakiem jego ust. Jej pożądanie rosło w zawrotnym tempie i pragnęła jedynie tego, by ten pocałunek trwał wie­cznie.

Brett oderwał wreszcie wargi od ust dziewczyny. Słyszał jej urywany oddech, gdy całował piersi wyłaniające się z dekoltu bluzki. Pożądanie Lissy rosło ze zdwojoną siłą. Wargi dziewczyny poruszały się w niedosłyszalnym szepcie, który po chwili zamienił się w cichy jęk. Brett delikatnie głaskał jej prężące się ciało. Dotyk jego dłoni potęgował naras­tającą w niej rozkosz. Wsunęła dłoń pod koszulę Bretta. Dotknęła potężnego, męskiego torsu. Gła­dziła muskularne ramiona. Ogarnęło ją słodkie szaleństwo, nad którym nie potrafiła już zapano­wać.

Poczuła, jak odsuwa się od niej. Otworzyła oczy. Patrzył na nią z góry, a na jego twarzy odbijała się wewnętrzna walka z samym sobą. Przyglądał się rozrzuconym na piasku, lśniącym włosom Lissy. Wy­glądała jak rusałka, a nie jak wytrwale dążąca do celu kobieta-policjant.

-A co z tymi nagłówkami w gazetach? - przypomniał.

Bogu dzięki, że Brett panuje nad sobą, pomyślała z ulgą. Wzięła głęboki oddech i usiadła.

- Będziesz musiała umyć głowę. - Brett wsunąl palce w jej splątane i pełne piasku włosy.

Ciekawe, jak mam się pozbyć wewnętrznego niepo­koju? Czy też wystarczy się umyć? Wyszorować się ostrą szczotką? Gdzie się podziała dawna Lissa Arm­strong, myślała zrozpaczona.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Do domu prowadziła ich nadzwyczajnie grzeczna Agatha.

Czyżby rozumiała, co mnie spotkało, myślała Lissa. Pies dobrze wie, że powinna go pożegnać przed drzwiami i że tego nie zrobi, chociaż nie ma dla nich nadziei na wspólną przyszłość. A może... Może on tu przyszedł ze względu na nią, a nie z innych powodów? A gdyby nawet tak było na­prawdę, co by to zmieniło? Powinna sobie zapamię­tać, że to tylko przelotny romans. Nic więcej! Świa­dczył o tym choćby blask oczu Bretta, kiedy mówił o „domu". Jego domem jest Nowy Jork, ponure drapacze chmur, tłum ludzi na ulicach... Tam jest jego miejsce. A jej dom to otwarta przestrzeń ocea­nu, plaża i zawsze słoneczne Boże Narodzenie. Dwa zbyt odległe punkty na mapie. Zresztą on nawet nie wspominał o wspólnej przyszłości. Tylko o teraź­niejszości. Dlaczego jej życie musiało się tak po­gmatwać?

Kiedy jednak Brett zamknął drzwi domu Lissy, kiedy wziął ją w ramiona, owładnęło nią dobrze znane uczucie. Zniknęły wszystkie wątpliwości, pozostawia­jąc wyłącznie wymagające natychmiastowego zaspo­kojenia pożądanie.

- Na plaży ty decydowałaś - szepnął Brett - więc zdecyduj teraz, gdzie chcesz spełnić moje najskrytsze marzenia. - Żartował, ale widziała, że pragnie jej co najmniej tak samo, jak ona jego.

Co ja mam teraz zrobić? myślała gorączkowo Lissa. Jak on może wymagać od niej rozsądku, jeśli całe jej ciało płonie jak pochodnia? Może jej prywat­ny detektyw nie jest wcale taki rozsądny, jak sądziła? Jej? W tej chwili. Dopóki nie zabierze go kapryśny los czy przeznaczenie, czy jakkolwiek to coś można nazwać.

- Jest mi to obojętne - bardziej westchnęła niż powiedziała.

- Gdybym wiedział, wziąłbym cię na plaży jak w „Stąd do wieczności" - powiedział Brett.

- Nie lubię słonych pocałunków. - Obrazy ze starego filmu przesuwały się przed oczami dziewczyny, kiedy Brett pomagał jej pozbyć się ubrania. Jego oczy błyszczały coraz mocniej, w miarę jak malała ilość okrywającej Lissę garderoby.

- A jakie pocałunki lubisz? - zapytał.

- Twoje - odrzekła bez chwili wahania. Było jej okropnie gorąco, chociaż miała na sobie tylko bieliznę. Brett na pewno potrafi ugasić ten żar.

Ale najpierw go podsycił. Wziął Lissę za rękę, zaprowadził na kanapę i posadził ją sobie na kolanach. Całował jej szyję i delikatnie masował piersi. Potem bardzo powoli rozpiął biustonosz i zsunął ramiączka. Zdumiała się, że taka delikatna pieszczota potrafi w niej obudzić prawdziwą burzę namiętności. Im delikatniej dotykał, tym gwałtowniejsza żądza ją ogar­niała. Brett powoli gładził nagie ciało dziewczyny. Całował jej szyję, ramiona...

Ona także chciała go dotykać. Odwróciła się do niego twarzą i mocno pocałowała go w usta. Była aż do bólu podniecona. Nie przerywając pocałunku wstała i pociągnęła Bretta za sobą. Mogła już bez przeszkód zająć się jego koszulą i spodniami.

- Teraz jesteśmy sobie równi - powiedziała urado­wana, że jej głos jest znacznie spokojniejszy niż ona sama.

- Dokąd pójdziemy?

- Sam zdecyduj - szepnęła. Poczuła jego dłonie na swoich ramionach. Patrzyli sobie w oczy i jednocześnie zaczęli pozbywać się resztek bielizny. Gdy oboje byli już całkiem nadzy, Brett delikatnie ułożył Lissę na podłodze. Pochylił się nad nią i zachwytem przyglądał jej niczym nie osłoniętemu ciału.

- Adam i Ewa mieli rację - szepnął. Jego dłonie ani na chwilę nie przerwały fascynującej, zmysłowej pieszczoty. Ujął jej piersi i zaczął delikatnie ssać twardniejącą brodawkę, co sprawiło, że Lissa nie była w stanie powstrzymać cichego jęku rozkoszy. - Liście figowe zdejmuje się znacznie łatwiej i o wiele szybciej.

- Nie zauważyłam, żebyś się bardzo spieszył - spró­bowała się roześmiać.

Tymczasem Brett zajął się drugą piersią. Lissa zadrżała, kiedy dotknął językiem różowego guziczka. Niecierpliwiła się coraz bardziej. Przedłużająca się pieszczota nie zaspokajała żądzy trawiącej jej ciało. Pragnęła czegoś więcej... Jutro... O, tak, jutro pojawią się nowe wątpliwości, trochę żalu i mnóstwo za­wstydzających myśli. Ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Niepokojąca rzeczywistość jutrzejszego dnia dopiero nadejdzie. Lissa nie miała ochoty myśleć. Chciała tylko czuć. Przeżywała najcudowniejszą przy­godę życia. Kochanie się z Brettem było nowym, cudownym doświadczeniem. Czuła się tak, jakby zaczęła życie w dniu, w którym ten mężczyzna dotknął jej po raz pierwszy. Kochała go. Ale nawet w chwili, w której stanowili jedność, w chwili gdy myśli i rzeczy­wistość nie miały już prawa głosu, nawet wtedy smutek nie opuścił jej zupełnie. To wszystko wkrótce się skończy. Tak czy inaczej, ale się skończy. Rzuciła mu się w ramiona z takim zapałem, że aż Brett się zdziwił.

- Och, dziecinko, dziecinko - szeptał bez tchu. - Co się z tobą dzieje?

Lissa milczała. Przywarła do niego z całą mocą. Po chwili ich stanowiące jedność ciała poczęły kołysać się zgodnym rytmem...

Lissa wyprężyła się i z jękiem opadła na dywan. Złota aureola włosów otaczała jej głowę. Uśmiechnęła się leciutko. Na nic więcej nie miała już siły.

Nieco później, leżąc w objęciach Bretta, Lisa pomy­ślała, że oto prześniła już cudowny sen na jawie. Mocno zacisnęła powieki, tak jakby mogła w ten sposób odsunąć od siebie rzeczywistość. Zasnęła.

Rano obudziła się we własnym łóżku. Zupełnie sama i zupełnie naga.

- Nieźle się zaczyna - mruknęła. Nie udało jej się znaleźć w szafie szlafroka, więc wciągnęła na siebie o sześć numerów za dużą koszulkę piłkarską. Zapo­mniała, że ma w domu coś takiego, i nawet była w stanie sobie przypomnieć, od kogo ją dostała.

- Brett?! - zawołała.

Nie było go ani w salonie, ani w kuchni. Agatha przerwała na chwilę jedzenie i wymownie popatrzyła na swoją panią.

- Do tego doszło, że mój własny pies okazuje mi pełne lekceważenia współczucie - westchnęła i po­drapała pudelka za uchem. Dopiero teraz dotarło do jej świadomości, że psia miseczka jest pełna. - Przynaj­mniej dla zwierząt jest dobry - mruknęła. - Czy on gdzieś tu jest, piesku?

Ale Agatha zajęła się swoim śniadaniem i Lissie nie pozostało nic innego, jak wstać z klęczek. Spo­jrzała na zegar. Powinna wyjść z domu dokładnie za pół godziny.

Może to i lepiej, że Bretta tu nie ma, pomyślała. Gdyby był, na pewno nie zdążyłaby na czas.

Podeszła do drzwi i wyjrzała na dwór. Czerwona corvetta zniknęła.

Dlaczego odjechał bez słowa? zastanawiała się zamykając za sobą drzwi. Ta noc była wspaniała...

Na stoliku zauważyła kartkę papieru.

Kochanie,

Muszę pędzić. Rano mam umówione spotkanie. Byłaś cudowna. Zadzwonię do ciebie. Brett

Cóż za lakoniczna wiadomość, pomyślała. A czego oczekiwała? Poezji? Nie. Spodziewała się jednak, że rano zastanie go w swoim łóżku... Na pewno nie przypuszczała, że ucieknie jak jakiś nocny złodziej.

Poczuła się oszukana.

Nocny złodziej! Te słowa o czymś jej przypo­mniały. Otworzyła szufladę, w której znajdowały się sporządzone przez nią raporty. Na pewno wieczorem zamknęła ją na klucz. Zrobiła to, zanim poszli na spacer. Teraz wyciągnęła z szuflady swoje notatki. Czytał je! Dlatego u niej nocował. Żeby dobrać się do jej papierów.

- Jasna cholera! - zaklęła. Cisnęła wszystko na podłogę. Poszła do do sypialni, zostawiając za sobą porozrzucane kartki. Po policzkach płynęły jej łzy.

-Cześć, Leopoldzie-powiedziała Lissa. Pamiętała, że zawsze po porannej odprawie kolega pije kawę z automatu. Wiedziała zatem, gdzie go szukać.

Leopold oparł się ogromnymi plecami o ścianę i ze zdziwieniem spoglądał na Lissę.

- Co się stało? - zapytał.

Dziewczyna zaczekała, aż przejdzie grupa policjan­tów, a Leopold wykorzystał ten moment na spałaszo­wanie czekoladki.

-To już nie to, co dawniej. Kiedy byłem dzieckiem, te batoniki były znacznie dłuższe - westchnął i popił czekoladkę dużym łykiem kawy.

- Byłeś wtedy znacznie mniejszy - uśmiechnęła się do kolegi, którego właściwie uważała za swojego nauczyciela. Leopold zawsze znajdował czas, żeby jej pomóc, kiedy tego potrzebowała.

- To prawda - zgodził się. Po chwili roześmiał się głośno i poklepał po brzuchu. - No dobrze, nie przyszłaś tu po to, żeby rozmawiać ze mną o tym, co jadam na śniadanie.

- Potrzebuję twojej pomocy. Ta sprawa, którą mi Hanson tymczasowo powierzył... Nic mi się nie klei. Nie mam żadnego punktu zaczepienia.

W tych notatkach nie było nic, co mogłoby mu w czymkolwiek pomóc. Przynajmniej ona w nich nic takiego nie dostrzegła. Jednak sam fakt, że ich szukał, że je przeglądał, stanowił dowód świadczący o praw­dziwych intencjach Bretta.

Biegnąc do samochodu powtarzała sobie, że przecież była na to przygotowana. Od początku wiedziała, że Brett McKenna jest podstępnym łaj­dakiem.

- Słyszałem, że jakiś prywatny detektyw też się tym zajmuje.

- Tak - potwierdziła Lissa. Udało jej się zachować kamienną twarz.

- Mówią, że jest bardzo przystojny. Jedna z pań go widziała, kiedy go tu przywiozłaś. - Leopold zawsze mówił o swoich koleżankach „panie", ale teraz Lissa nawet nie zwróciła uwagi na jego galanterię połu­dniowca.

- Przede wszystkim jest sprytny - dumnie uniosła głowę - i zdecydowany za wszelką cenę rozwiązać tę zagadkę.

- A ty chciałabyś go uprzedzić - dokończył za nią Leopold. Zmiął w dłoni kubek od kawy i usłużnie otworzył Lissie szklane drzwi.

- Mam taki zamiar - przyznała.

- Dla dobra sprawy - dodał z błyskiem w oku.

- I dla ładniejszych dystynkcji na czapce - zażar­towała. - Masz jakiś pomysł? Całą noc wertowałam swoje notatki. Nic z nich nie wynika.

- Poszukaj w lombardach - zaproponował.

- Z tego co wiem, to facet nie lubi się rozstawać ze swoją zdobyczą. Nie do wszystkich właścicieli skra­dzionych przedmiotów dzwonił z propozycją odkupie­nia łupu. - Oparła się o drzwi radiowozu Leopolda. Miała nadzieję, że kolega podsunie jej lepszy pomysł.

- Na twoim miejscu sam bym porozmawiał z tymi okradzionymi. I nie rezygnuj z wizyty w lombardach. Zacznij od tych najlepszych. Tylko musisz mieć ze sobą listę ukradzionych przedmiotów. Nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się człowiekowi szczęśliwy dzień. Ja tym­czasem popytam... - obiecał. Z wielkim trudem wpa­kował swoje olbrzymie cielsko do samochodu. - Może uda mi się coś znaleźć. Powodzenia.

Lissa pomachała mu na pożegnanie i podeszła do swojego auta. Jeśli to prawda, że każdemu zdarza się przynajmniej raz w życiu szczęśliwy dzień, to ona nie ma już na co liczyć. Los uśmiechnął się do niej wczoraj, a dziś drogo za to płaci.

Wsiadła do samochodu. Trzasnęła drzwiami z taką furią, że o mało nie zepsuła zamka.

Ja mu pokażę! Ale zrobię to uczciwie, postanowi­ła i pojechała do pierwszego z okradzionych do­mów.

- Niewiele mogę pani pomóc - powiedział kościsty mężczyzna. Postawił przed nią wielkie pudło z ciastecz­kami. Ciasteczka były stare. Widocznie goście nie pojawiali się tu zbyt często.

Siedzieli w saloniku. Ciepłe poranne słońce oświet­lało pokój. Ciepłe jak dotknięcie dłoni Bretta. Prze­stań! upomniała się w duchu. Ten biedny staruszek mówi do ciebie, a ty myślisz o tym łajdaku. Uśmiech­nęła się najpiękniej, jak umiała, chociaż już wiedziała, że traci czas.

- To znaczy, że nie widział pan złodzieja, kiedy odbierał pan swoją kolekcję i płacił okup? - zapyta­ła.

- Nie. Kazał mi zostawić pieniądze w małej altance na plaży. Potem miałem poczekać pół godziny w pew­nej kawiarence...

Lissa skinęła głową. Właśnie do tamtej kawiarenki Brett zaprosił ją na kawę.

- Znam ten lokal - powiedziała. W ten sposób nie musiała wysłuchiwać bezużytecznych informacji.

- Powiedział, że kiedy wrócę, moje skarby będą na mnie czekać w domu.

Cudownie. Mamy do czynienia ze złodziejem, który skradzione łupy sprzedaje ich byłym właścicielom.

Najwyraźniej dobrze się bawi. Na pewno nie jest to zwyczajny przestępca.

- Jaki miał głos? - zapytała Lissa już pogodzona z faktem, że nie dowie się niczego o wyglądzie złodzieja. Może zwrócił pan uwagę na jego ak­cent?

- Głos miał niski, szorstki, nieprzyjemny... - Staru­szek potrząsnął głową. - Jakoś tak obrzydliwie się śmiał - dodał pełnym nadziei głosem.

- Bardzo panu dziękuję, że zechciał mi pan po­święcić czas. - Lissa wstała.

- Bardzo proszę. Lubię towarzystwo. Dzisiaj dwa razy miałem szczęście.

To zdanie nie powinno było zatrzymać Lissy, ale zatrzymało. Istniała wprawdzie możliwość, że starszy pan ma na myśli któregoś ze swoich przyjaciół, przeczuwała jednak, że chodzi o kogoś zupełnie in­nego.

- Ktoś jeszcze złożył panu wizytę? - zapytała z miną niewiniątka.

- Tak. Był u mnie miły młody człowiek, który również prowadzi śledztwo w tej sprawie. Niestety - staruszek przygarbił się jeszcze bardziej -mogłem mu powiedzieć tylko tyle, ile powiedziałem pani.

Dlaczego znów Brett mnie ubiegł? pomyślała ze złością Lissa. Liczyła, że nie będzie węszył w lombar­dach. Miała także nadzieję, że ona znajdzie w któ­rymś z nich coś, co naprowadzi ją na trop włamywa­cza.

- Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł, panie Whittaker. Takie sprawy rozwiązuje się za pomocą dopa­sowywania do siebie szczegółów. Nigdy nie wiado­mo, który z drobiazgów okaże się kluczem do spra­wy.

Gdy wsiadała do samochodu, staruszek jeszcze stał na schodach i wciąż się jej kłaniał.

Lissa była wściekła. Cholerny Brett! To jej śledztwo. On wie, jakie to dla niej ważne, a mimo to... Nadużył jej zaufania. Otworzyła się przed nim, pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia, a tym­czasem jemu chodziło wyłącznie o zdobycie infor­macji przydatnych w prowadzeniu śledztwa. Już ona mu pokaże! Tylko spokojnie. Nie wolno się dener­wować. Musi udowodnić, że jest od niego lepsza, i bez niczyjej pomocy schwytać sprytnego włamywa­cza.

Złożyła wizytę jeszcze jednemu z poszkodowa­nych, ale nie dowiedziała się niczego, co mogłoby się okazać przydatne dla prowadzącego przez nią śledzt­wa.

Około drugiej zmordowana Lissa stanęła przed drzwiami ostatniego lombardu, który tego dnia po­stanowiła odwiedzić.

Tyle wysiłku na nic, myślała. Ale co innego mogła zrobić?

Otworzyła drzwi. Mały dzwoneczek obwieścił jej przybycie. Z zainteresowaniem oglądała poupychane we wszystkich kątach osobliwe przedmioty. Była pra­wie pewna, że włamywacz nie odwiedził tego miejsca. Ponieważ jednak był to ostatni lombard w tej okolicy, tutaj też postanowiła zajrzeć.

Po bliższym zapoznaniu się z oferowanym towarem stwierdziła, że nie są to takie całkiem zwyczajne, pamiętające lepsze czasy przedmioty. To raczej ich właściciele pamiętali lepsze czasy, bo niektóre rzeczy były bardzo wartościowe. Czekając na pojawienie się

zaalarmowanego dzwoneczkiem właściciela lombar­du, pochyliła się nad oszkloną ladą. Wpadła jej w oko bransoletka z lśniącym diamentem, dowód na to, że dla kogoś nastały ciężkie czasy. Może mimo wszystko należy mieć choć iskierkę nadziei. Może złodziejowi nie wszystkie skradzione przed­mioty odpowiadają, może też nie zawsze ma ochotę bawić się w zwracanie ich prawowitym posiadaczom w zamian za okup... Za dużo tych „może", wes­tchnęła.

Wreszcie pojawił się właściciel. Ciemnoszary gar­nitur i eleganckie maniery upodabniały go do urzęd­nika wysokiego szczebla. Wcale nie wyglądał na człowieka prowadzącego lombard. Przyjrzał jej się krytycznie przez pozłacane pincenez. Lissa zawsze zastanawiała się, jak można coś takiego utrzymać na czubku nosa... Nie myśl o głupstwach, przywołała się do porządku.

- Czym mogę pani służyć? - zapytał mężczyzna starannie modulowanym głosem. - Co pani ma do sprzedania?

Ciekawe, dlaczego nie pomyślał, że przyszła coś od niego kupić? Czy naprawdę tak źle wygląda? Pewnie ma wypisane na twarzy, że w czterech poprzednich lombardach niczego nie załatwiła.

- Nic. Ale chciałabym zadać panu kilka pytań.

- Młoda damo... - zaczął elegancki pan.

Lissa bez słowa wyjęła legitymację. Z ogromną satysfakcją spostrzegła zdumioną minę właściciela lombardu.

- Rozumiem - zwrócił jej dokument. - Zawsze chętnie współpracuję z lokalną policja. Chociaż, mó­wiąc szczerze, jestem już trochę zmęczony tym ciągłym odpowiadaniem na pytania.

- Naprawdę? - Proszę, nie! modliła się w duchu. Niech tylko nie okaże się, że Bret tutaj też był. W żadnym z czterech lombardów nie trafiła na jego ślad. Miała nadzieję, że choć o krok go wyprzedziła. - Na czyje pytania pan odpowiadał?

Wtedy rozchyliła się wisząca za plecami eleganc­kiego pana kotara.

- Na moje - powiedział Brett.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Chętnie pana wyręczę. - Brett wyszedł zza lady, otworzył notes i pomachał nim przed oczami dziew­czyny. - Mam tu wszystkie szczegóły.

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, panie...- zaczęła Lissa ignorując obecność Bretta.

- Aquarius - podpowiedział usłużnie właściciel lombardu. Wyciągnął do niej rękę, a Lissa uścisnęła ją myśląc, że nawet ryby bywają cieplejsze.

- Panie Aquarius - powtórzyła. Nawet przez chwilę nie wierzyła, że to jego prawdziwe nazwisko. - Proszę, żeby osobiście powiedział mi pan o wszystkim, co może rzucić nowe światło na tę sprawę. Informacje z drugiej ręki bywają niedokładne...

-Proszę bardzo - wtrącił się Brett, usiłując wcisnąć jej swój notes. - Możesz sobie sama wszystko przeczytać.

- Nie mam zwyczaju czytać cudzych notatek - rzu­ciła mu wymowne spojrzenie.

- Bardzo przepraszam, czy państwo prowadzą ze sobą jakiś spór? - zapytał Aquarius.

- Nie - odrzekła Lissa zauważywszy, że znów dała się ponieść emocjom.

- Tak - oświadczył jej Brett.

- To już naprawdę nie moja sprawa - odezwał się Aquarius, a jego głos świadczył o zniecierpliwieniu.

- Jednak uważam, że tutejsza policja powinna się wreszcie nauczyć współpracować z obywatelami.

- Będziemy współpracować? - zapytał Brett. -Zajmę panu tylko chwilę. - Lissa podała Aquariusowi listę ukradzionych przedmiotów. - Czy przynie­siono do pańskiego sklepu którąkolwiek z tych rzeczy?

- Czy państwo na pewno nie pracujecie razem? - zapytał właściciel lombardu, rzuciwszy okiem na podaną mu listę. - Ten pan przed chwilą pokazał mi identyczny spis.

- Te listy rzeczywiście są identyczne. Zapewniam pana jednak, że nie pracujemy razem.

Aquarius pokiwał głową. Nie miał czasu na roz­wiązywanie problemów tych dwojga. Dzwonek przy drzwiach wejściowych znów się odezwał, sygnalizując przybycie stałej klientki, i Aquarius zaczął się coraz bardziej niecierpliwić.

- Jak już mówiłem panu McKennie, ktoś przyszedł do mnie z tym - Aquarius wskazał palcem ostatnią pozycję na liście.

Monety. Dlaczego złodziej zaniósł je do lombardu? Prawowity właściciel kolekcji bez wahania zapłaciłby dwa razy więcej niż Aquarius. Takie zachowanie zupełnie nie pasowało do obrazu przestępcy, jaki stworzyła sobie Lissa. A może ostatniego włamania dokonał ktoś zupełnie inny? Raczej nie. Wszystkie pozostałe okoliczności były identyczne. A więc znów znalazła się w punkcie wyjścia, chyba że...

- Czy podał panu nazwisko i adres? - zapytała.

- Tu jest wszystko zapisane - powiedział Brett stukając palcem w swój notes.

Lissa ukradkiem rzuciła okiem na kartkę z adresem i nazwiskiem. Oczywiście i jedno, i drugie było fał­szywe, ale i tak na wszelki wypadek trzeba to spraw­dzić.

- Jak ten człowiek wyglądał? - zapytała.

- Średniego wzrostu, w średnim wieku, szczupły i wytworny. Miał wąsy. Chce pani jeszcze coś wiedzieć?- zapytał Aquarius, spoglądając niespokojnie na stoją­cą obok Lissy kobietę.

- Nie - powiedziała Lissa. Schowała swoje notatki do torebki. - Ale, niestety, musi pan oddać monety. Ktoś z policji po nie przyjedzie. Jest to, niestety, dowód rzeczowy.

Aquarius nawet nie skinął jej głową, tylko zwrócił się do elegancko ubranej starszej pani, która właśnie wyjęła swoją książeczkę czekową.

- Chcesz sama sprawdzić ten adres czy pojedziemy razem? - zapytał Brett, otwierając Lissie drzwi.

- Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego - oświadczyła i z wysoko podniesioną głową przestąpiła próg lom­bardu. Brett złapał ją za ramię, kiedy otwierała drzwi swego samochodu. - Czy mam cię aresztować za napaść na funkcjonariusza policji? - zwróciła się do niego z ironicznym uśmiechem.

- Zaryzykuję. Jeśli tylko pozwolisz sobie coś wyjaś­nić - powiedział poważnym tonem.

- Nie ma co wyjaśniać. Poświęciłeś trochę czasu i zdobyłeś, co chciałeś. - Wcale nie miała ochoty go słuchać. Czuła się urażona i pragnęła jak najszybciej odjechać. Tymczasem na przekór sobie wdała się z nim w rozmowę.

- Uważasz, że wczoraj przyszedłem do ciebie, bo chciałem zapoznać się z twoimi notatkami?

- Zgadza się. - Lissa musiała bardzo panować nad sobą, żeby go nie uderzyć.

- Niczego nie zrozumiałaś. Chciałem tylko ciebie.

- Wypowiedział to zdanie zupełnie inaczej niż wszyst­kie poprzednie. Nie byle jak, ale spokojnie i stanow­czo. Lissa oddałaby wszystko, żeby w to uwierzyć.

Trele-morele, pomyślała. Ale znów powróciło do niej wspomnienie ostatniej nocy. Poddała się.

- Przeglądałeś moje papiery.

- Przeglądałem. - Nawet nie próbował kłamać.

- Dlaczego?

- Ponieważ sama nie pozwoliłabyś mi ich przejrzeć.

- Chcę wykryć sprawcę tych włamań. To dla mnie bardzo ważne.

- Nie masz doświadczenia.

- Na pewno nie nabiorę doświadczenia, jeśli będę traciła czas na jałowe dyskusje.

- Racja. Wobec tego razem nad tym popracujmy.

- A potem powiemy Hansonowi, że odwaliłeś za mnie całą robotę. - Pokręciła głową. - O, nie, muszę poradzić sobie sama. To jedyny sposób, żeby wreszcie we mnie uwierzył. Tylko przestań mi wchodzić w drogę.

- Czy ja ci przeszkadzam? - zapytał z uśmiechem.

- Owszem, przeszkadzasz. - Skąd on ma ten dar łagodzenia jej gniewu? Natychmiast musi przestać myśleć o Bretcie, bo inaczej nigdy nie skoncentruje się na pracy.

- Dobrze wiedzieć. Jeśli chcesz, podwiozę cię - za­proponował.

- Nie, dziękuję. Pojadę swoim samochodem. Jestem na służbie. - Brett, odejdź wreszcie, błagała w duchu.

- O której kończysz służbę? - widocznie nie pojął, o co jej chodzi.

- O piątej. - Dobrze wiedziała, co zamierza zrobić. Nie powinna się temu poddać, jeśli ma zamiar dalej prowadzić śledztwo.

- No, to mamy jeszcze trzydzieści pięć minut. Trudno. Pojadę za tobą.

Nie miała wątpliwości, że to zrobi. Niezależnie od tego, czy mu na to pozwoli, czy nie. Jednak nie była w stanie gniewać się na niego tak bardzo, jak kilka minut temu. Znów mnie czaruje, pomyślała, a ja mu ulegam. Przecież wie, jak bardzo jej zależy na za­mknięciu tego śledztwa przed powrotem Broma. Teraz będzie jej pilnował. Przyczepi się jak rzep do psiego ogona.

Zapamiętany z notatek Bretta adres, tak jak się spodziewała, okazał się fałszywy. Pod podanym przez złodzieja adresem mieściło się kino. Nie wiadomo dlaczego Lissa nie wierzyła w to, że włamywacz jest operatorem i że go tutaj znajdą.

- Chcesz skorzystać z okazji? - zawołał Brett zatrzymując obok jej auta swoją corvette.

- Z jakiej znów okazji?

- Żeby obejrzeć film - pokazał palcem afisz. - Bogie jest moim ulubionym aktorem.

- Raczej nie. - Jak Brett może myśleć o filmach, kiedy nasz włamywacz wciąż jest na wolności? Nasz włamywacz? Cóż za pomysł, aby go tak określać. Oto skutki romansu z Brettem McKenna.

- Grają „Sokoła maltańskiego". - Już miała mu przypomnieć, że sama potrafi przeczytać afisz, ale on mówił dalej: - To film o detektywie. No chodź. Na pewno ci się spodoba - namawiał. Wziął Lissę za rękę i pociągnął w stronę okienka, w którym siedziała wyraźnie znudzona bezczynnością kasjerka.

- Kończę służbę dopiero za pięć minut - protes­towała.

- A więc poczekam. - Brett spojrzał na zegarek i puścił rękę dziewczyny.

- Nie trzeba. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż oglądanie starych filmów.

- Musicie się trochę rozluźnić, sierżancie. Naucz się korzystać z małych przyjemności. Dobrze ci to zrobi.

- Ja... - wyjąkała Lissa. Mówi do niej tak, jakby była starą panną z zakurzonej biblioteki. Jakby nie z nią wczoraj się kochał. I nie jej raporty przeglądał. Poczuła się rozgoryczona.

- Jeszcze trzy minuty. - Znów spojrzał na zegarek.

- Zaraz zacznę krzyczeć - uprzedziła go Lissa.

- Jeśli ze mną nie pójdziesz, ja też zacznę krzyczeć. I to znacznie głośniej.

Poddała się. Nie bardzo wiedziała dlaczego. Na­prawdę chciała odejść. Chciała wsiąść do swojego samochodu i odjechać, ale coś ją zatrzymało. Coś skłaniało ją, żeby została z Brettem McKenną tak długo, jak tylko się da.

- Zgoda. Dam Bogie'emu szansę - powiedziała.

- A mnie? - zapytał Brett. - Mnie też dasz szansę?

- Muszę się zastanowić - Niech nie myśli, że tak łatwo mu wybaczy. Jest zbyt pewny siebie.

- Czas minął - oświadczył Brett i podał Lissie ramię. - Jesteś już wolna.

Wcale nie, pomyślała. Już nie. Długie, splątane więzy miłości są cienkie jak nić pajęcza i mocne jak stalowa lina. Została usidlona.

- Muszę zawiadomić szefa, bo inaczej pomyśli, że uciekłam i zabrałam służbowy samochód. I tak już nie ma o mnie najlepszego zdania.

Zadzwoniła do komisariatu. Powiedziała pełniącej dyżur dziewczynie, że wpadła na nowy trop, że musi go sprawdzić i dopiero wtedy przyprowadzi samochód.

-Ładnie powiedziane - pochwalił Brett, kiedy Lissa odłożyła słuchawkę.

- Przestań. Przecież sprawdzam ślad. Jeśli tak bardzo chcesz mnie pilnować, na wypadek gdybym na coś wpadła, to dowiedz się, że mam zamiar zrobić to samo.

- Fantastyczne! Po filmie pójdziemy do ciebie i... hm... popilnujemy się nawzajem. Nie ma balkonu - skrzywił się, kiedy weszli na widownię.

- Po co ci balkon? - Ten facet wciąż ją zaskakiwał. —A po co mężczyźnie, który ma w żyłach krew, a nie wodę, potrzebny jest w kinie balkon? - zapytał, patrząc na nią z pożądaniem w oczach.

- Czy jest coś w Nowym Jorku, za czym tęsknisz, będąc w Kalifornii? - Lissa dyplomatycznie zmieniła temat.

Nie zapominaj, tłumaczyła sobie, że on niedługo wraca do domu. Tutaj jest tylko przejazdem. Przez sześć miesięcy opiekuje się willą swojego kuzyna. Pół roku wystarczy, aby zatęsknić za domem.

- Za tym, co najważniejsze - powiedział Brett. Znalazł wreszcie rząd, który mu odpowiadał, i obejrzał dokładnie jeden z foteli. - Czysty - oświadczył trium­falnie i dopiero wtedy pozwolił Lissie usiąść. - Pani tron czeka, madame.

-Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! - Koniecznie chciała wszystko wiedzieć.

A właściwie, co ją to w końcu obchodzi? Przecież on i tak wyjedzie. Dzielić ich od siebie będzie pięć tysięcy kilometrów.

- Tęsknię za dobrą pizzą, lodami...

- To jest dla ciebie najważniejsze? - zapytała z niedowierzaniem.

- To tylko cześć. Cii... Oglądaj film.

- Oczywiście. - Brett po chwili wrócił do tematu.

- Kalifornia daje człowiekowi mnóstwo rzeczy, któ­rych nie uświadczysz w Nowym Jorku.

- Na przykład? - Serce Lissy zaczęło uderzać troszeczkę mocniej.

- Macie tu rewelacyjne hamburgery...

Dlaczego te słowa tak ją rozczarowały? Przecież sama lubi hamburgery... Ostatno nawet czuje się jak hamburger. Przez tego łajdaka jej mózg zmienił się w kawałek mielonej wołowiny. Postępuje jak komplet­na idiotka, bo zamiast pracować, siedzi tu i ogląda jakiś głupi film.

- ...i chyba najbardziej czarujących gliniarzy, jakich gdziekolwiek spotkałem — dokończył Brett z szel­mowskim uśmiechem.

Sprytne. Ten komplement przeznaczono dla niej, ale poczuła się obrażona. Kpi sobie z niej w żywe oczy, odpowiadając w ten sposób na jej pytanie.

- Musisz wiedzieć... - zaczęła.

- Cicho - szepnął jej do ucha. - Nie chciałem cię obrazić.

- Oglądaj ten swój film. - Odwróciła się do ekranu.

- Dziwne, ale Bogie nie fascynuje mnie już tak jak kiedyś - szepnął Brett. Położył rękę na jej kolanie.

Lissa zadrżała. Dlaczego nie potrafi lepiej nad sobą panować? Dlaczego do tej pory nie uodporniła się na jego urok? Dlaczego ona nie może dyktować warun­ków tej gry? Chciałaby chociaż raz zapanować nad sytuacją.

- Dziwne - powiedziała nie spuszczając oczu z ek­ranu - bo mnie wydaje się niezły. - Próbowała zachęcić Bretta do oglądania filmu, ale musiał wyczuć, że nie robiła tego szczerze. Zaproponował, żeby darowali sobie resztę seansu, a ona oczywiście od razu się zgodziła.

- Mówiłeś, że tęsknisz za lodami - odezwała się, zobaczywszy w pobliżu małą lodziarnię.

-Tak, ale...

- No to chodźmy. - Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą na drugą stronę ulicy. Jakimś cudem nie wpadła pod żaden z przejeżdżających samochodów. Udało jej się nawet ominąć szalonego młodzieńca na deskorolce, który o mało nie zwalił ich z nóg.

- Jaki smak lubisz najbardziej? - zapytała, gdy usiedli przy stoliku.

- Twój. - Nachylił się nad Lissą, nie zwracając najmniejszej uwagi na nadchodzącą właśnie kelnerkę.

- Dla tego pana proszę podać lody truskawkowe - powiedziała Lissa do przyglądającej się jej z zazdroś­cią kobiety. - Zresztą dla mnie też.

- No i jak? - zapytała, kiedy Brett spróbował odrobinę ze stojącego przed nim pucharu. - Czy smakują tak jak te w Nowym Jorku?

Nie odpowiedział od razu. Był zbyt zajęty po­chłanianiem owocowych kulek. Lissa uśmiechała się do siebie. Nie przypuszczała, że Brett tak przepada za lodami.

- Muszę przyznać - odezwał się wreszcie, kiedy w pucharku została tylko resztka na dnie - że są nawet lepsze niż wszystkie, jakie dotąd jadłem w Nowym Jorku. Nie znasz przypadkiem jakiejś dobrej pizzerii?

- Pewnie, że znam. Po prostu potrzebujesz kogoś, kto by ci wskazał właściwe miejsca.

- Niektóre sam znalazłem. - Uśmiechnął się szel­mowsko do Lissy.

Pizzerię po brzegi wypełniał tłum stałych klientów. Pachniało przyprawami i aromatycznym topionym serem.

- Zupełnie jak w Nowym Jorku - stwierdził Brett.

- Nie widzę żadnej różnicy.

- A nie mówiłam - uśmiechnęła się.

Jeszcze w kinie postanowiła sobie, że dzisiejszy wieczór poświęci wyłącznie przyjemnościom. Jutro znów rzuci się w wir pracy, ale dziś pozwoli sobie na taką samą beztroskę, jaką zachowuje Brett. Trzeba się cieszyć każdą chwilą. Niedługo śledztwo zostanie zakończone, Richard wróci z Europy i już nic nie zatrzyma Bretta w Kalifornii. Dobrze o tym wiedziała i jak skrzętna mrówka robiła zapasy na nadchodzącą ciężką zimę. Zapas wspomnień na długą, ciężką zimę bez Bretta.

- Popatrz tylko. Cieniutkie ciasto, dużo dodatków i doskonały sos. Czego jeszcze chcieć? - entuzjaz­mowała się Lissa.

- Coś by się znalazło - powiedział Brett patrząc jej głęboko w oczy. Słowa i sytuacja nie były wprawdzie szczególnie romantyczne, a mimo to zrobiły na niej wrażenie.

- Możesz to mieć w każdej chwili - powiedziała cichutko. Miała nadzieję, że to oświadczenie rozpłynie się w otaczającym ich gwarze, że Brett nie usłyszy jej słów. Usłyszał.

-Kelner! - wrzasnął, przekrzykując panujący w piz­zerii hałas. - Proszę nam zapakować nasze porcje - powiedział do młodego człowieka, który pojawił się przy stoliku. - Chodźmy do domu - poprosił.

Do domu. Powiedział tak, jakby jej mały domek uważał także za swój dom. Znów cię ponosi fantazja, ostrzegła Lissa samą siebie, ale niecierpliwe oczekiwa­nie już wypełniło całe jej ciało. Jedz, pij i wesel się. Przecież tego właśnie chciała. Rozluźnijcie się, sierżan­cie.

- Ty zawieziesz pizzę czy ja mam to zrobić? - zapytał Brett w drodze do samochodu. W jednej ręce trzymał kartonowe pudełko, a drugą ściskał dłoń Lissy.

-To twój pomysł. A ja nie chcę ryzykować tłustych plam na tapicerce. Spotkamy się w domu.

- Możesz na mnie liczyć - zapewnił wsiadając do swojej corvetty.

Lissa przez całą drogę powtarzała sobie, że to zupełne wariactwo. Powinna mieć świeży umysł. Brom i tak wyjątkowo długo nie wraca do pracy. Jak długo będzie jeszcze mogła prowadzić śledztwo? A przecież nie posunęła się ani o pół kroku, każdy ślad prowadzi donikąd... No, nie, tego nie można powiedzieć. Liczne ślady prowadzą... do Bretta. A może po prostu nie należy z tym walczyć? To też się nie uda. Przeszkadza jej instynkt samozachowawczy. Tak źle i tak niedo­brze, pomyślała ze smutkiem.

Nawet nie zauważyła, kiedy podjechała pod drzwi swojego domu. Obserwowała we wstecznym lusterku, jak Brett zatrzymuje swój samochód, jak z niego wysiada...

Jesteś po prostu beznadziejnie zakochana, szepnął złośliwy skrzat w jej uchu. O tak, nareszcie padło właściwe słowo. Beznadziejnie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Brett został u niej na noc. Kochali się długo i namiętnie, odkrywając wciąż nowe rodzaje rozkoszy. Lecz szczęście Lissy zatruwała myśl o nieuchronnie zbliżającym się rozstaniu z Brettem. Myślała o tym, kiedy nad ranem zasypiała w jego ramionach. Czuła się jak żeglarz przemierzający ocean na papierowym okręcie. Czekała ją nieuchronna katastrofa.

Dlaczego nie mogła polegać na swoim zdrowym rozsądku? Brett przewrócił jej świat do góry nogami i oboje dobrze o tym wiedzieli. Dlaczego mu na to pozwoliła? Dlaczego? Ponieważ była to najwspanial­sza przygoda, jaka jej się w życiu przydarzyła. Nic ją nie obchodziło, jak się zakończy.

- O czym myślisz? - zapytał Brett. Uniósł się na łokciu i odsunął pasmo jasnych włosów, które opadło Lissie na oczy. - Co się stało?

- Myślę o pewnej nieszczęśliwie zakochanej dziew­czynie - wyjaśniła, wpatrując się w sufit. Gdyby spojrzała mu w oczy, na pewno zobaczyłby w nich wszystkie rozterki, z których nie chciała mu się zwie­rzyć. Gdyby spojrzała mu w oczy, natychmiast wy­czytałby z nich cały ogrom jej uczuć. Wystarczy, że sama była świadoma zgubnej siły ciepłego, wspaniałe­go ciała Bretta. Właściwie dlaczego zgubnej? Czy to grzech, że człowiekowi jest dobrze? Trzeba chwytać szczęście, kiedy to możliwe. Nie wolno wszystkiego analizować i żądać od życia kontraktu gwarantującego szczęśliwy finał przedsięwzięcia. Liczy się tylko teraź­niejszość. Chcę Bretta dziś, teraz, powiedziała sobie. Niestety, jutro też będzie go chciała.

-Hej, obudź się. Co się z tobą dzieje? - Brett leniwie gładził nagie ciało Lissy. Znów za nim zatęskniła. Jak bardzo będzie tęsknić, kiedy on wyjedzie?

- Nieczęsto korzystasz z domu Richarda - powie­działa, żeby zmienić temat. - On chyba już niedługo wraca?

- Mniej więcej za tydzień, ale korzystanie z jego domu nie jest najważniejszą sprawą w moim życiu - powiedział głaszcząc pierś dziewczyny.

Ciało Lissy poddawało się jego pieszczotom. Sama obecność Bretta rozpalała je jak pochodnię.

- A co jest dla ciebie najważniejsze? - Nie powinna była zadawać tego pytania, a jednak to zrobiła. Nie mogła się powstrzymać.

Zamiast odpowiedzieć, Brett zamknął jej usta poca­łunkami. Czy słowa naprawdę są potrzebne?

Lissa zrozumiała to jednoznacznie. Miała rację. Dla niego najważniejsze jest śledztwo. Jest zbyt uczciwy, żeby kłamać, więc wolał nic nie mówić. Obok trawiące­go jej duszę żaru pojawiło się nowe, gorzkie uczucie. Smutek.

Lissa wrzuciła do kosza na śmieci kolejną zmiętą kartkę papieru maszynowego. Kto to wymyślił, że trzeba pisać raporty z każdego etapu bezowocnego dochodzenia. Nie cierpiała tego. Rozumiała sens pisa­nia raportu po zakończeniu śledztwa, ale nudne uwie­cznianie nic nie znaczących i prowadzących donikąd szczegółów uważała za stratę czasu. Nie przeszkadzał jej panujący wokół hałas. Nie obchodziło ją nic poza faktem, że czas uciekał. I to zarówno jej służbowy, jak i prywatny. Co gorsza, włamywacz jak na złość akurat teraz przyczaił się. Ostatnim jego wyczynem była kradzież kolekcji monet pana Andrewsa. Odkąd poja­wił się z monetami w lombardzie, wszelki ślad po nim zaginął. Jakby nagle postanowił zaniechać kradzieży. No, pięknie. Oto obrońca prawa, stróż porządku publicznego marzy o tym, żeby złodziej znów dokonał włamania, bo może tym razem uda mu się go złapać. Na swoje usprawiedliwienie miała tylko to, że wcale nie życzyła sobie ucieczki złodzieja z łupem. Chciała, żeby zostawił jakiś ślad, który pomoże zidentyfikować tego nieuchwytnego dotąd przestępcę.

Możesz sobie pomarzyć, westchnęła. Odsunęła od siebie wszystko, co mogłoby jej przeszkodzić w pracy. Teraz została tylko jedna możliwość działania. Nie­stety, to działanie prawdopodobnie nic nowego do sprawy nic wniesie, a tylko jej przysporzy dodatkowej papierkowej roboty.

Lissa wyłączyła niesamowicie buczącą elektryczną maszynę do pisania. Postanowiła, że raport napisze później, a tymczasem spróbuje raz jeszcze poroz­mawiać ze wszystkimi okradzionymi.

Poszkodowanymi byli w większości emeryci po sześćdziesiątce. Tylko jeden z nich miał około czter­dziestu pięciu lat. Pan Keller był miłym, wesołym człowiekiem. Mieszkał sam w bardzo skromnym do­mu. To jemu skradziono wspaniałą kolekcję broni palnej. Był drugą z kolei ofiarą włamywacza.

Po wejściu do jego domu Lissa usłyszała znajomy głos, który, jak się wkrótce przekonała, dobiegał ze znajdującego się w salonie telewizora. Keller od czasu do czasu rzucał okiem na ekran, żeby nie stracić wątku.

-To Bogart - usprawiedliwił się przed Lissą. - Moja ulubiona „Casablanca".

Ten aktor ma wielu sympatyków, pomyślała Lissa. Czy już wszystko, na miłość boską, będzie jej się kojarzyć z Brettem?!

- Ja też lubię Bogarta. - Uśmiechnęła się do wysportowanego mężczyzny. Powinnam raczej powie­dzieć, że lubię jednego z entuzjastów Bogarta, po­prawiła się w myślach.

- Może chce pani obejrzeć ze mną ten film? - zaproponował Keller. Poprosił, by usiadła na kanapie, na której poniewierały się porozrzucane gazety. Lissa stwierdziła, że ma do czynienia z bała­ganiarzem. Ucieszyło ją, że spotkała pokrewną du­szę.

- Niestety, jestem na służbie.

Pomimo że bardzo chciał jej pomóc, Keller nie potrafił wnieść nic nowego do sprawy. Wychodząc, Lissa zauważyła na ścianie trzy oprawione w ramki dyplomy. W korytarzu nie było ani okien, ani dobrego oświetlenia, ale wytężywszy wzrok, zdołała odczytać ich treść, informującą, że właściciel jest mistrzem brydżowym jakiegoś klubu. Dyplomy wydawano w następujących po sobie latach. Ostatni miał datę z poprzedniego roku.

- Lubi pan grać w brydża? - zapytała.

- Człowiekowi na emeryturze niewiele więcej pozo­staje.

Nie co dzień spotyka się człowieka po czterdziestce, który już jest na emeryturze, pomyślała Lissa, ale zaraz przypomniała sobie, że w jej raportach była o tym wzmianka. Keller dostał pokaźną sumkę z towarzyst­wa ubezpieczeniowego po jakimś wypadku, któremu uległ pięć lat temu. Doznał wtedy urazu kręgosłupa.

-Poza tym brydż utrzymuje w dobrej kondycji moje szare komórki. W tym roku, niestety, straciłem mist­rzostwo. - Spochmurniał.

Lissa wyczuła, że była to dla niego strata tak samo bolesna, jak porażka w meczu pucharowym dla druży­ny piłkarskiej.

- Wygrał kompletny idiota. Po prostu miał szczęś­cie... - Keller opanował się. Pogodny uśmiech po­wrócił na jego twarz. - Przepraszam, trochę mnie poniosło. - Odgłosy strzelaniny sprawiły, że znów zaczął ukradkiem spoglądać na ekran telewizora.

- Nie będę panu już przeszkadzać - powiedziała Lissa. Pożegnała się i wyszła.

Śledztwo wciąż tkwiło w martwym punkcie. Przez całe popołudnie czegoś szukała. Nie miała pojęcia, czego, ale czuła, że jeśli na to trafi, od razu będzie wiedziała, kto jest włamywaczem. Naprawdę iście naukowe podejście do sprawy, kpiła sama z siebie.

Lissa wróciła do komisariatu. Zadzwoniła do po­bliskiej knajpki, zamówiła pizzę, a potem siedząc przy stole pogrążyła się w rozmyślaniach. Myślała przede wszystkim o Bretcie i o spędzonej z nim nocy. Niezależ­nie od wagi spraw, jakimi się zajmowała, twarz tego mężczyzny nieustannie pojawiała jej się przed oczami. Odsunęła talerz z przyniesioną przed chwilą przez posłańca pizzą i jak w gorączce zaczęła sporządzać listę faktów związanych z serią włamań.

Zacznijmy od tego, co wiemy ponad wszelką wątp­liwość. Bardzo niewiele, pomyślała ponuro. Ten zło­dziej jest bardzo drobiazgowy i dokładny. Zawsze przychodzi wtedy, kiedy nikogo nie ma w domu. Zabiera tylko niektóre rzeczy. Różnego rodzaju kolek­cje. Te fakty wskazują na osobę, która wie, co robi i dobrze zna swoje ofiary. Wszystkich włamań doko­nano w promieniu siedmiu kilometrów. Co łączy tych ludzi, poza wiekiem? Nie, wiek też nie. Keller jest znacznie młodszy od innych okradzionych osób. Ale wszyscy są na emeryturze. No więc? Czego to dowo­dzi? Niczego, westchnęła Lissa. Zupełnie niczego. Szczerze wątpiła, by jakiś włamywacz metodycznie okradał emerytów kolekcjonujących wartościowe przedmioty. Ale przecież coś w tym musi być. Co przegapiła?

Mucha zabrzęczała jej nad uchem i lotem błys­kawicy opadła na nie dojedzony kawałek pizzy. Lissa odgoniła ją, ale owad co chwila wracał. Zamknęła oczy. W skupieniu raz jeszcze zaczęła analizować wszystkie fakty, lecz nic nie wskazywało, że uda jej się rozwiązać tę zagadkę.

Dzień pracy wreszcie dobiegł końca. Usiadła za kierownicą swojego mustanga. Staruszek zakaszlał kilka razy, zanim wreszcie zapalił. Nie jest to absolut­nie niezawodny pojazd, pomyślała, ale na razie musi jej wystarczyć. Postanowiła rozejrzeć się po okolicy. Miała nadzieję, że może coś jej wpadnie w oko.

Przyznaj się, pomyślała. Masz nadzieję, że ten włamywacz zaplanował sobie na dziś nową kradzież. Byłby to doprawdy szczęśliwy zbieg okoliczności. Miałaby wówczas jedyną okazję schwytania tego łajdaka na gorącym uczynku.

Jeździła po ulicach myśląc sobie, że zamiast szczęś­cia czeka ją zmęczenie. Wskazówka poziomu paliwa zbliżała się do zera. Będzie musiała przerwać patrolo­wanie i poszukać stacji benzynowej.

Jeśli on w ogóle gdzieś się dzisiaj włamie, pomyślała ponuro Lissa, zrobi to pewnie wtedy, kiedy będą wlewać benzynę do zbiornika jej auta. Poczuła ból w plecach.

Przypomniała sobie dłonie Bretta pieszczące jej nagie ramiona. Westchnęła. Dlaczego wszystkie jej myśli krążą wokół tego mężczyzny?

Brydż! To jest to! Oto klucz do rozwiązania zaga­dki! Stary pan Andrews kazał jej się spieszyć, bo chciał zdążyć na partyjkę brydża. Może wszyscy właściciele zrabowanych kolekcji należą do tego samego klubu brydżowego? Na pewno warto to sprawdzić. Ale nawet jeśli tak jest, to co z tego wynika? Na jednym fakcie, sierżancie, nie można opierać żadnej hipotezy. Sierżan­cie. Tak w żartach nazywał ją Brett. Na pewno ma zamiar dziś ją odwiedzić. Lissa żałowała, że nie są teraz razem. Żałowała, że cały dzień nie mogą być razem, chociaż jego obecność nie pomogłaby jej w rozwiąza­niu zagadki. Sama musi sobie poradzić z tym śledzt­wem. Sama. Tak jak będzie to robiła, kiedy Brett wyjedzie do Nowego Jorku. Cholerne miejsce! Mogło­by do tego czasu zapaść się pod ziemię. Nie, to Kalifornię czeka taki los po następnym trzęsieniu ziemi. Widzisz, uśmiechnęła się do siebie ponuro, nie ma wyjścia.

Gdy jechała do stacji benzynowej, coś zwróciło jej uwagę. Ktoś biegł. Ten ktoś był ubrany na czarno. Gdyby nie to, że przyzwyczaiła oczy do wpatrywania się w ciemności, wcale by go nie zauważyła. Lissa gwałtownie zawróciła i ruszyła w kierunku biegnącego mężczyzny. Odgłos nadjeżdżającego samochodu prze­straszył go. Człowiek ten jednym susem pokonał metalowe ogrodzenie. Lissa z piskiem opon zatrzyma­ła mustanga i wyskoczyła z auta.

- Stać! Policja! - zawołała.

Na uciekającym nie zrobiło to jednak najmniej­szego wrażenia. Biegł coraz szybciej.

Niezły z niego sprinter, pomyślała Lissa i również przeskoczyła ogrodzenie. Mężczyzna uciekał w stronę portu i wpadł między kołyszące się na falach jachty. Lissa pędziła za nim. Słyszała tylko własny oddech i stukanie desek pod stopami. Miał nad nią przewagę, ale ona była lżejsza i bardziej wysportowana.

Mężczyzna odwrócił się na ułamek sekundy. Usły­szała odgłos wystrzału i zobaczyła charakterystyczny błysk. Ma broń!

Lissa ukryła się za burtą jednego z jachtów. Wyjęła i odbezpieczyła swój pistolet. Nigdy przedtem do niej nie strzelano. Z gotowym do strzału pistoletem ostroż­nie wyjrzała zza osłaniającej ją łodzi.

Przecież nie mogę przesiedzieć całej nocy za tym jachtem, powiedziała do siebie i wyczołgała się na otwartą przestrzeń.

Cisza. Powoli wstała. W tej samej chwili usłyszała za plecami czyjeś kroki. Bandyta nie był sam! Znów rozległy się strzały. Ktoś chwycił ją za nogi, powalił na ziemię i wrzucił do wody.

Zachłysnęła się. Ciemne fale zatoki momentalnie zamknęły się nad dziewczyną. Zaczęła tonąć. Płyń, pomyślała rozpaczliwie. Po chwili wynurzyła się na powierzchnię i rozgarniając wodę zaczęła płynąć w stronę portu. Właśnie wtedy usłyszała chlupnięcie. Przestraszona rozejrzała się dookoła, próbując wypat­rzeć przeciwnika, zanim on ją znajdzie. Najlepsze co mogła w tej sytuacji zrobić, to odpłynąć, a potem okrężną drogą powrócić na brzeg. Zaczęła realizować ten plan. Przeraziła się widząc wynurzającą się przed nią postać. Promień księżyca oświetlił twarz prze­śladowcy.

- Brett! - zawołała. - Co ty tu robisz?

-A jak myślisz? - Chwycił ją mocno i płynął z nią do brzegu. - Ratuję cię.

- Nie potrzebuję ratunku! - wymamrotała walcząc z zalewającą jej usta falą.

Zupełnie nie zwracał uwagi na jej protesty. Jedną ręką przytrzymał się pomostu, a drugą wyciągnął z wody Lissę.

- Zawsze o tym marzyłem. - Podciągnął się na rękach i usiadł na deskach obok dziewczyny. - Po­czekaj tu - polecił i wstał.

O, nie! Natychmiast zrozumiała, co ma zamiar zrobić. Zerwała się i pobiegła za nim. Nie pozwoli mu złapać jej podejrzanego.

Tej nocy jednak nikomu nie było to sądzone. W porcie nie było żywej duszy. Lissa opadła na stojącą na końcu mola drewnianą ławkę. Brett usiadł obok niej. Wyglądali jak dwie zmokłe kury.

- Przyjrzałeś się im? - zapytała, odgarniając z twa­rzy mokre włosy.

- Im? - powtórzył jak echo Brett. - Był tylko jeden. -Nieprawda. Ścigałam jednego, a potem ktoś mnie zaskoczył od tyłu.

- To ja - przyznał się zakłopotany Brett.

- Ty? - Lissa przyglądała mu się podejrzliwie. - To ty mnie wrzuciłeś do wody? Więc po co mnie ratowałeś, skoro przedtem postanowiłeś mnie utopić? Zmieniłeś nagle zdanie? - zapytała z przekąsem. Wszystko zepsuł. Mogła złapać złodzieja, a on jej w tym prze­szkodził.

-Już zdecydowałem, co chcę z tobą zrobić - oświad­czył. Lissa uznała, że zabrzmiało to co najmniej dwuznacznie. - Do wody wrzuciłem cię przez przypa­dek. Chciałem tylko usunąć cię z linii strzału. Wy­stawiłaś mu się jak zając na miedzy.

-Mam broń - zawiadomiła go lodowatym tonem. Co on sobie wyobraża? Że ona zupełnie nic nie umie?

- Zgoda - poprawił się. - Jak zając z pistoletem.

- Mój pistolet! - jęknęła. - Wspaniale. Po prostu rewelacyjnie. Hanson się ucieszy. Każe mi przeprowa­dzać dzieci przez ulicę. To wszystko twoja wina. - Rzuciła Brettowi pełne nienawiści spojrzenie.

- No już dobrze - podniósł ręce do góry - niech będzie, że to moja wina. Nie rozumiesz, że się o ciebie bałem? - W normalnych warunkach taki przejaw troski bardzo by ją wzruszył, teraz jednak czuła wyłącznie dojmujące zimno. Na domiar złego od zatoki wiał chłodny wiatr.

- Bardzo to miłe z twojej strony - odparła - ale pracowałam w policji, zanim się pojawiłeś, i jakoś dawałam sobie radę.

-Teraz musimy pomyśleć o tym, żeby jak najszyb­ciej rozebrać cię z tego mokrego ubrania - powiedział Brett, leciutko popychając ją w stronę samochodu.

- Czy tylko o tym potrafisz myśleć?

- Czasami rzeczywiście tylko o tym myślę. Chciał­bym cię rozbierać powoli, bez pośpiechu, aż bylibyśmy tak podnieceni, że żadne z nas nie mogłoby tego dłużej znieść. Bardzo często o tym myślę. - Objął Lissę i pocałował ją. Ich mokre ciała prawie przykleiły się do siebie.

Ten żar, który on we mnie wzbudza, nie wysuszy mi ubrania, pomyślała i nagle kichnęła.

- Na zdrowie - powiedział uprzejmie Brett.

- Chodź. Oboje musimy wejść do suszarki.

- Dlaczego nie? - Objął ją ociekającym od wody ramieniem. - Jeśli o mnie chodzi, to już mnie od­wirowałaś.

- Wirowanie odbywa się w pralce, nie w suszarce.

- Jak człowiek ma zawroty głowy, to może o tym nie pamiętać.

Lissa bardzo wątpiła, czy Brett w ogóle kiedykol­wiek miewa zawroty głowy. Jest silny, wytrwały i po­siada niesłychanie przenikliwy umysł.

- Skąd się wziąłeś nad zatoką? - zapytała Lissa, otwierając drzwi swego domu. Zanim zdążyli wejść do środka, wpadła na nich Agatha, machnęła swojej pani ogonkiem i zaraz zaczęła się łasić do Bretta. - On cię jutro nie nakarmi - przypomniała jej Lissa.

Weszła do kuchni, żeby wstawić wodę na he­rbatę. Koniecznie musiała się napić czegoś gorą­cego.

- Patrolowałem okolicę - powiedział Brett, drapiąc Agathę za uchem. - Tak samo jak ty.

- Nie wydaje ci się dziwne, że oboje znaleźliśmy się o tej samej porze w tym samym miejscu?

- Wcale nie takie dziwne. Zauważyłem twój samo­chód i pojechałem za tobą.

- Dlaczego?

- Bo nie chciałem, żeby ci się przydarzyło coś złego. Powiedz raczej, że chciałeś sprawdzić, czy przypad­kiem nie wpadłam na jakiś trop, pomyślała.

-Wzruszające - mruknęła, sięgając do kredensu po filiżanki.

Brett nagle znalazł się za jej plecami i bez uprzedze­nia rozpiął jej spódnicę. Potem przesunął dłonią po biodrze Lissy.

- Co ty wyprawiasz? - O mało nie upuściła filiża­nek.

- Dotykam cię. - Zrobił niewinną minę.

- Nic nie rozumiesz. - Odwróciła się do niego. Wtedy właśnie poczuła, że to właśnie ona nic nie rozumie. Nie była w stanie myśleć o niczym, nawet o przeprowadzonym przez siebie śledztwie, gdy tylko pojawiał się Brett.

- Och, bardzo dobrze rozumiem - upierał się. Jednym ruchem pozbawił Lissę spódniczki, która zwinęła się u stóp dziewczyny.

Brett ma rację, trzeba zdjąć to mokre ubranie, pomyślała.

-Tak się to robi. - Brett rozpiął jej bluzkę i dotknął palcem brzegu koronkowego stanika. Piersi Lissy tylko na to czekały. Pragnęły, żeby ich dotykał, żeby je pieścił.

-I tak. - Nachylił się i musnął wargami jedwabistą skórę na szyi dziewczyny. - Dobre. Lubię smak soli - szepnął.

Miała ochotę się roześmiać. Nie mogła. Jedyne co w tej chwili mogła zrobić, to czekać na następną pieszczotę, na jeszcze jedno zmysłowe dotknięcie, które sprawi, że jej ciało zapłonie jak pochodnia.

- Szczególnie lubię dotykać cię w tym miejscu.

- Zsunął obie dłonie na biodra Lissy. Nie wiedziała, jak to zrobił, ale, nim się spostrzegła, już stała przed nim zupełnie naga. Zadrżała, poczuwszy na skórze gorący dotyk jego palców. Ten człowiek potrafił zawładnąć nią całkowicie.

- Robiłaś notatki? - zapytał z szelmowskim uśmie­chem.

- Co takiego?

- Sprawdzimy, czego się nauczyłaś. - Położył jej dłoń na swoim torsie. - Pokaż mi.

- Otóż - Lissa podjęła grę - dotykać należy tutaj.

- Rozpięła Brettowi koszulę, zdjęła ją i okryła jego tors mnóstwem pocałunków. -I tutaj - powiedziała i opuś­ciła ręce. Chciała zsunąć mu spodnie, jednak rozmyś­liła się i ułatwiła sobie zadanie. Rytmicznymi, powol­nymi ruchami jednocześnie zdejmowała z niego i spod­nie, i slipy. Miarowy rytm miał go podniecić, sprawić, aby pragnął jej tak, jak ona jego. Reakcja Bretta świadczyła o tym, że jej się udało. Chwycił Lissę w objęcia. Chciało jej się krzyczeć. Uwielbiała to. Szalała za jego muskularnym, twardym ciałem. Najcudowniej jednak było czuć jego wargi na swoich. Nigdy w życiu nie smakowała niczego tak słodkiego, tak podniecającego...

Woda się zagotowała i czajnik gwizdał jak oszalały.

- Trzeba to wyłączyć - mruknął Brett, ledwie odrywając wargi od ust dziewczyny. Lissa wyciągnęła rękę i na ślepo zgasiła palnik. Udało jej się nie oderwać od Bretta.

- Dokąd pójdziemy? - zapytał, unosząc ją w ramio­nach.

-Dokądkolwiek zaprowadzą mnie twoje pocałunki - szepnęła i... kichnęła.

- Czy znów mam ci życzyć zdrowia? - zapytał po drodze do sypialni. - Poprzednie życzenie chyba się nie spełniło.

Lissa już poczuła się lepiej. Przynajmniej tego wieczoru czuła się bardzo, bardzo dobrze.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

- Czyżbyś zamierzała dziś iść do pracy? - zapytał Brett. Siedział na brzegu łóżka i z troską przyglądał się kaszlącej i zakatarzonej Lissie.

- Czuję się dobrze. - Miała nadzieję, że zabrzmi to wiarygodnie. - Brom wciąż choruje, więc ja muszę korzystać z okazji, dopóki mogę. - Zsunęła się na brzeg łóżka i postawiła stopy na podłodze.

- Naprawdę nie powinnaś wstawać.

- Daj mi spokój - poprosiła. Bo mogę ci ulec, dodała w myślach, a jeszcze nigdy w życiu nie spóź­niłam się do pracy.

- Nie o to mi chodzi. Naprawdę powinnaś bardziej dbać o siebie - tłumaczył Brett, idąc za nią do kuchni.

- Nie musiałabym o siebie dbać, gdyby ktoś nie wrzucił mnie wczoraj do wody - odgryzła się. Ot­worzyła lodówkę, chcąc znaleźć pudełko z jajkami. Dlaczego wszystko zawsze się przede mną chowa? pomyślała. - Jak sądzisz, czy ten człowiek, który wczoraj do nas strzelał, to był nasz włamywacz?- zapytała grzebiąc w lodówce.

- Poczekaj. Ja to zrobię - powiedział Brett i odsunął Lissę na bok. - Nie sądzę. Nasz włamywacz nie jest agresywny. Zapobiegłaś jakiejś innej kradzieży - uśmiechnął się do niej. - Jajka?

- Tak. - Usiadła na krześle, zbyt obolała, żeby protestować przeciwko czemukolwiek. Przygładziła dłonią włosy. Powinna się uczesać, ale nie chciało się jej szukać grzebienia.

-Jeszcze raz muszę ci przypomnieć, że nie chciałem cię wrzucić do wody, a tylko odsunąć z linii strzału. Może nie zauważyłaś, ale on nie strzelał ślepymi nabojami. Zrobić jajecznicę?

-Tak, proszę - skinęła głową. - Jestem policjantką i chyba potrafię odróżnić ślepe naboje od ostrych -udawała oburzenie. Bardzo trudno zdobyć się na nie, kiedy człowiekowi dzwoni w uszach, pomyślała.

- Nie wiem - powiedział Brett, przyglądając się jej uważnie. - Jeśli chodzi o ciebie, niczego nie jestem pewien.

Wobec tego jesteśmy kwita, pomyślała Lissa. Do­tknęła palcem margerytki wyszytej na obrusie. Nie czas teraz namazgajstwo, powiedziała sobie. Wstawaj i ubieraj się. Nie ruszyła się jednak z miejsca.

- Gdzie masz witaminy? - zapytał Brett. Otworzył kredens i czegoś w nim szukał.

- Tam, z tyłu - pokazała palcem stojącą w rogu kuchni szafkę. - Chyba tam. Po co ci one?

- Sądziłem, że w Kalifornii wszyscy są tacy zdrowi wyłącznie dzięki witaminom.

- Ja zachowuję się zupełnie inaczej, niż tego uczy mój kalifornijski podręcznik dobrych manier. - Za­mknęła oczy i modliła się, żeby ból głowy natychmiast ustąpił. - Potrzebuję tylko dziesięciu aspiryn i swojego pistoletu. O, nie! Muszę przede wszystkim napisać raport. Zgubiłam broń. - Zamiast zniknąć, ból głowy jeszcze się nasilił.

- Weź to. - Brett - podał jej szklankę wody i pięć pastylek witaminy C.

- To za dużo - zaprotestowała.

- Weź. To ci nie zaszkodzi.

- Zaszkodzi. Mogą mi utknąć w gardle. Nie cierpię pigułek - marudziła.

- Ja też nie. Nie jesteś wyjątkiem. Bądź grzeczna i rób, co ci każę.

- Mówisz jak mój ojciec - mruknęła. Wzięła do ust jedną pigułkę i przełknęła ją z trudem.

- Nie jestem twoim ojcem. - Przesunął palcem po dekolcie jej szlafroka. Spod niebieskiego materiału wystawał kawałek nagiego ciała.

- Jestem tego pewna. - W tej chwili naprawdę nie miała ochoty iść do pracy. - Ojciec nigdy nie wrzuciłby mnie do wody. - Przełknęła drugą pigułkę.

- Przestań marudzić. Zjadaj witaminy.

- Nie wierzę w witaminy - zaprotestowała, ale połknęła jeszcze jedną. - Te dostałam od przyjaciela - wytłumaczyła.

- Nie musisz w nie wierzyć, tylko je połknąć. One się nie obrażą. Działają niezależnie od tego, czy sie je lubi, czy nie.

- Herbata na pewno by mi pomogła - jęknęła Lissa, łykając dwie ostatnie pigułki. Dla podkreślenia powagi swoich słów podniosła czajnik. Był spalony. Zapowia­dał się bardzo zły poranek.

Zgodnie z przewidywaniami Lissa spóźniła się do pracy. Przede wszystkim musiała wyjaśnić na piśmie dlaczego, gdzie i kiedy rozstała się ze swoim służ­bowym pistoletem. Wystukała już trzy zdania, kiedy do pokoju wszedł Hanson.

- Armstrong - warknął.

- Słucham, szefie. - Podniosła głowę znad klawiatu­ry maszyny do pisania. Nie podobał jej się ton głosu Hansona. Jak zwykle.

-Już nie prowadzisz śledztwa - oznajmił. Nie podał żadnego powodu tej nagłej decyzji.

Lissa wygramoliła się zza biurka. Czyżby ktoś powiedział mu o pistolecie, zanim ona sama zdążyła to zrobić? Niemożliwe! Tylko Leopold o wszystkim wiedział. Minęła go w drzwiach i zachciało jej się odrobiny współczucia przed wejściem do jaskini lwa. Lwa lub raczej smoka. Ten facet jest prawdziwym potworem.

- Dlaczego zabiera mi pan tę sprawę? - zapytała podążając za Hansonem do jego gabinetu. Wiedzia­ła, jak bardzo nie lubi się tłumaczyć przed podwład­nymi, ale przecież miała prawo spytać. Brom jeszcze nie wrócił. Leopold powiadomiłby ją o tym. Ten człowiek zawsze wie o wszystkim, co dzieje się w komisariacie.

- Bo ja tak zdecydowałem - oświadczył Hanson, a jego blada twarz zaróżowiła się trochę.

- Brom wrócił? - naciskała Lissa.

Szef bardzo się rozzłościł, słysząc to pytanie.

- Nie, Brom nie wrócił. Brom w ogóle nie wróci. W czasie tej swojej niby choroby znalazł sobie inną pracę. Zmęczyły go śledztwa i...

- Więc dlaczego mnie pan odsuwa od sprawy? - Nie miała ochoty wypytywać o Broma, chociaż wiadomość o jego odejściu bardzo ją zaskoczyła.

- Jessop zakończył swoją sprawę i teraz przejmie twoją - oświadczył sucho Hanson. - Pora, żeby zajął się nią prawdziwy detektyw. No, na co jeszcze czekasz? Nakładaj mundur.

-Ale mnie się wydaje, że jestem bliska rozwiązania! - zaprotestowała.

- Przekaż wszystko Jessopowi - polecił Hanson. Lissa zacisnęła usta. Miała ogromną ochotę powie­dzieć temu facetowi, co o nim myśli, ale tylko od­wróciła się na pięcie i odeszła.

Nie, to nie, pomyślała wściekła. Pogodzenie się z jego decyzją oznaczałoby jednak rezygnację z kariery zawodowej. Nie, Hanson jej do tego nie zmusi.

Miała wrażenie, że nigdy nie dojdzie do szatni.

Przez resztę dnia starała się unikać Jessopa. Po­stanowiła rozwiązać tę zagadkę. To, że oficjalnie odebrano jej śledztwo, nie miało żadnego znaczenia. Hansonowi na pewno nie uda się jej powstrzymać. Zwłaszcza jeśli o niczym się nie dowie.

Nie mogła się doczekać końca służby. Pojechała do domu Andrewsów. Uspokoiła sumienie tłumacząc sobie, że ich rezydencja należy do jej rewiru.

Pana Andrewsa nie było w domu, ale jego żona chętnie podała Lissie nazwę i adres klubu brydżowego. Klub znajdował się poza rewirem Lissy, mimo to jednak pojechała tam w godzinach pracy. Musiała się bardzo starać, ale w końcu namówiła pracującą tam urzędniczkę, żeby dała jej listę członków klubu. Jeśli przesłucha wszystkich, może uda jej się wreszcie trafić na jakiś ślad.

W drodze powrotnej do komisariatu Lissa poczuła, że traci resztki energii. Miała tyle dobrych chęci i ani odrobiny siły do ich zrealizowania. Obiecała sobie, że po powrocie do domu popije gorącą herbatą kilka pastylek aspiryny i od razu poczuje się lepiej. Zamel­dowała się, zmieniła służbowy samochód na swojego mustanga i pojechała do domu. Nawet nie przebrała się w cywilne ubranie.

Brettowi wczorajsza kąpiel na pewno nie zaszkodzi­ła, pomyślała. Kiedy rano wychodzili z domu, on ani nie kasłał, ani nie kichał.

-To dlatego, że jest po prostu ideałem -powiedzia­ła do siebie. - Gotuje, ratuje i romansuje. Tacy ludzie nigdy się nie przeziębiają. Czasami tylko mają roz­wichrzone włosy. I to tylko w odpowiedniej chwili.

Popadam w obłęd, pomyślała. Zatrzymała samo­chód przed domem. Nie pamiętała, jak weszła do środka. Wyjęła z kredensu fiolkę aspiryny, poszła do sypialni i padła na łóżko.

Obudziło ją miarowe stukanie. Jakoś przebiło się do jej podświadomości. Pukanie to na pewno było częścią dojmującego bólu głowy. Coś poruszyło się na łóżku. Lissa pomyślała, że to na pewno Agatha. Jak na psa było to jednak zbyt spokojne stworzenie. Żadnego poszczekiwania, żadnego walenia ogonkiem w po­duszkę... Poza tym łóżko zapadło się znacznie bardziej niż powinno pod siedmiokilogramowym pudelkiem.

Lissa otworzyła oczy. Zobaczyła tylko jakieś roz­mazane plamy. Ktoś siedział na jej łóżku. Po chwili rysy twarzy mężczyzny nabrały właściwego kształtu.

- Brett. - Lissa usiadła z wrażenia, ale zaraz opadła z powrotem na poduszkę. - Co się stało? Nie mogłeś znaleźć nikogo, kto dałby się wepchnąć do wody? -wymamrotała. Już przestała się czuć jak po zderzeniu z ciężarówką. Ból zniknął. Nie wiedziała tylko, czy tę poprawę samopoczucia zawdzięcza cudowi, czy wita­minom.

- Będzie ci potrzebny nakaz rewizji - odezwał się Brett.

- Żeby móc się z tobą kochać? - Wciąż była półprzytomna.

- Do tego nie potrzeba nakazu rewizji. Chętnie poddam się wszystkiemu, co tylko wymyślisz, ale nie w tej chwili. Teraz rozmawiamy o śledztwie.

Lissa uniosła się na łokciu. Brett wziął ją w ramiona i oparł jej głowę na swoim ramieniu. Pomyślała, że tak jest o wiele lepiej.

- Co nowego w sprawie? - zapytała.

- Chyba wiem, kim jest nasz włamywacz. Prawdę mówiąc jestem pewien, że wiem. Wszystkie zrabowane rzeczy są w jego domu.

- Skąd wiesz? - zapytała. Nagle poczuła przypływ energii. Chwyciła Bretta za ramię, jakby w ten sposób mogła go zmusić do opowiedzenia wszystkiego.

- Ale proszę cię o dyskrecję - zastrzegł.

- No pewnie! Powiedz wreszcie!

- Włamałem się do jego domu. Wszystkie łupy trzyma w piwnicy.

- Włamałeś się? - Nie wierzyła własnym uszom.

- Nie mam skrupułów przed włamaniem się do domu włamywacza. Chcesz być idealną policjantką czy wchodzisz w ten interes?

-Wchodzę, wchodzę -zawołała Lissa. Podniecenie w jednej chwili sprawiło, że odzyskała zdolność logicz­nego rozumowania.

- Miałem przeczucie - opowiadał Brett. - Dziś po południu wszystko sprawdziłem. A właśnie, jak ty się czujesz? - zapytał, celowo odbiegając od tematu.

-Doskonale. Poczuję się jeszcze lepiej, kiedy wresz­cie wszystko mi opowiesz.

-To poprawi ci samopoczucie... - Dotknął policzka dziewczyny i popatrzył na nią czule. - To Keller - powiedział po chwili.

-Keller? On ma chory kręgosłup - zaprotestowała.

- Nie. On tylko żyje z tego, że ma chory kręgosłup. Po pierwszych trzech latach towarzystwo ubezpiecze­niowe przestało go sprawdzać. Uszkodzenia kręgo­słupa nie zawsze prowadzą do trwałego kalectwa, ale prawie nigdy nie można udowodnić człowiekowi, że jest zupełnie zdrów. Keller wyzdrowiał, tyle że wciąż udawał chorego. Po co pracować, jeśli się nie musi? W przeciwieństwie do pozostałych okradzionych on nie jest zbyt zamożny.

- Ale dlaczego to zrobił?

- Nuda - Brett usadowił się wygodnie na łóżku - chęć sprawdzenia siebie i pragnienie zemsty. W tym roku Andrews odebrał mu mistrzostwo w turnieju brydżowym. Najwyraźniej to go sprowokowało. Pier­wszego włamania dokonał w dzień po rozgrywkach. Może przed obrabowaniem Andrewsa chciał trochę poćwiczyć albo zmylić trop, żeby nikt nie nabrał w stosunku do niego podejrzeń.

- Mógłby być tym człowiekiem, którego opisał właściciel lombardu - powiedziała z namysłem Lissa.

- Tylko nie ma wąsów.

- Przebranie - podpowiedział jej Brett.

- Dlaczego ryzykował, sprzedając monety tak blis­ko domu? - Wciąż miała wątpliwości.

- Z tego samego powodu, dla którego nie mógł się pogodzić z porażką i utratą mistrzowskiego tytułu. Zbytnia pewność siebie. Uważał, że potrafi wszystkich przechytrzyć. Tak naprawdę wcale nie robił tego dla pieniędzy. Wystarczał mu dreszcz emocji i radość posiadania kosztownych drobiazgów.

-Więc dlaczego sprzedał...

- Nie lubił Andrewsa. Innym oddał kolekcje w za­mian za okup, ale do Andrewsa miał pretensję o prze­grany turniej.

- No dobrze, powiedz mi jeszcze, jak on to robił? Rozbrajał wszystkie systemy alarmowe.

- Przejrzałem akta towarzystwa ubezpieczeniowe­go. Zgadnij, w jaki sposób Keller zarabiał na życie?

- Instalował systemy alarmowe - westchnęła Lissa. - Teraz wszystko rozumiem.

- Mądra dziewczynka - pochwalił ją Brett. - Wszel­kich potrzebnych informacji dostarczyli mu sami poszkodowani. Musiał tylko uważnie słuchać rozmów przy brydżu, a przy kartach ludzie dużo mówią.

- Miałeś dziś pracowity dzień - powiedziała Lissa z nutką zazdrości w głosie.

- No to co, zdobędziesz ten nakaz rewizji? - zapytał Brett. Wziął ją za ręce i podniósł z łóżka.

- No pewnie! - zawołała, a dopiero potem coś jej przyszło do głowy. - Dlaczego mi to wszystko opowie­działeś? Dlaczego sam nie aresztowałeś Kellera? Poli­cja z łatwością znalazłaby w jego domu- dowody przestępstwa. - Powoli zaczynała rozumieć. - Chcesz, żebym ja zakończyła to śledztwo?

- Na to wygląda.

- Dlaczego?

- A jak inaczej mam cię przekonać?

- O czym chcesz mnie przekonać?

- Pomyślałem sobie - Brett wziął ją w ramiona, a ona musiała wysoko podnieść głowę, żeby móc na niego patrzeć - że jeśli opowiem ci to i pozwolę, żebyś ty zdemaskowała włamywacza, tak jak chciałaś, to wszystko między nami się wyjaśni. Może wtedy wresz­cie uwierzysz, że zależy mi na tobie, a nie na informac­jach, które mógłbym od ciebie wyciągnąć. Zawsze kiedy się z tobą kochałem, czułem, że coś cię gryzie, że myślisz o czymś innym. Nie chciałbym, żeby jakiekol­wiek wątpliwości zepsuły nasz związek.

- Nasz związek? - Nie od razu zrozumiała, co powiedział. - Czy to znaczy, że będziemy kontynuowa­li nasz romans?

- Ależ ty jesteś bystra - Brett udawał podziw.

- Nie wykręcaj się, McKenna. Żądam jasnej od­powiedzi - powiedziała poważnie.

- Będzie najprostsza - obiecał.

- Myślałam, że Richard wraca - powiedziała.

- Wraca. Chcesz go poznać?

-To nie jest najważniejsze... - Nagle zamilkła. Nie wiadomo dlaczego ubieranie własnych myśli w słowa stało się dla niej w tej chwili niewyobrażalnie trudne.

- Co wobec tego jest najważniejsze? - przekomarzał się z nią Brett.

- Chodzi o to, że po zakończeniu śledztwa i po powrocie Richarda zamierzałeś wrócić do Nowego Jorku.

- Dlaczego? Chcesz się mnie pozbyć?

- Nie! - powiedziała odrobinę za głośno. - Nie - powtórzyła szeptem. - Nie chcę, ale myślałam...

- Posłuchaj - wreszcie postanowił przerwać jej męki. - Ku memu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że w Kalifornii jest i dobra pizza, i wspaniałe lody. Poza tym znalazłem tu coś, czego nie ma w Nowym Jorku.

- Co to takiego? - Czy to aby wystarczy, żeby go zatrzymać?

- Ty. - Pocałował ją w czoło. - A mam takie dziwne wrażenie, że w Nowym Jorku dama z Kalifornii nie będzie tak szczęśliwa, jak w swoim własnym domu.

Czyżby tak dobrze ją rozumiał? Czytała kiedyś, że zakochani potrafią porozumiewać się bez pomocy słów. Zawsze uważała, że to kompletna bzdura. Musi chyba zmienić zdanie.

- A twoje sprawy zawodowe? - zapytała.

- Chyba wiesz, że bez trudu mogę przenieść swoje biuro w dowolne miejsce. W tym zawodzie ja jestem najważniejszy. A żeby dobrze działać, muszę być szczęśliwy. Nie będę szczęśliwy, jeśli dzielić nas będzie pięć tysięcy kilometrów. Poza tym spędzanie świąt Bożego Narodzenia na molo wydaje mi się bardziej atrakcyjne niż marznięcie w Nowym Jorku.

- Zostajesz - nie mogła uwierzyć własnym myślom.

- Tak długo, jak tylko zechcesz. Chcesz mnie, prawda?

- Nie jesteś takim wspaniałym prywatnym detek­tywem, za jakiego się uważasz, jeśli w ogóle musisz o to pytać.

- Jestem dobry. Nawet bardzo dobry. - Brett położył Lissę na tapczanie i ułożył się obok niej. Pocałował ją w szyję, ale nagle o czymś sobie przypo­mniał. - Lisso?

- Tak? - Właśnie zaczęła wpadać w otchłań, jaką zawsze otwierały przed nią pocałunki Bretta.

- Czy bardzo ci zależy na pracy w policji?

- Co takiego? - Momentalnie wróciła jej świado­mość. Chce ją poprosić, żeby zrezygnowała z pracy. Przez chwilę ma się cieszyć chwałą zwycięstwa, a po­tem zrezygnować z wykonywania zawodu. Nie, nigdy się na to nie zgodzi. Kocha Bretta, ale...

- Pomyślałem sobie, że mogłabyś rzucić tę pracę. Odeszłabyś w glorii. Mogłabyś pracować ze mną.

-W jakim charakterze? Mam być twoją sekretarką?

- Widziałem, jak piszesz na maszynie! - Roześmiał się serdecznie. - Nie, dziękuję bardzo. Chciałbym, żebyś została moim wspólnikiem.

- Mówisz poważnie? - krzyknęła. Zupełnie nie potrafiła ukryć radości.

-Dlaczego miałbym żartować? Masz wyczucie. Na razie trochę prymitywne...

- Prymitywne? Jak śmiesz! - oburzyła się. -...ale można nad tym popracować. Poza tym

- uśmiechnął się do niej - chciałbym, żeby żona zawsze była ze mną. Żebym mógł bez przerwy mieć ją na oku.

- Jaka znów żona? - Lissa zamarła w bezruchu. Znów poczuła zawrót głowy.

- Moja żona - Brett przytulił oniemiałą ze zdumie­nia dziewczynę. - Nie jestem pewien, czy wiesz, ale w tym kraju bigamia traktowana jest jak przestępstwo.

- Wiem, ale...

- A ja wybrałem ciebie. Co wy na to, sierżancie? Układ stoi? A może mam sam zdemaskować Kellera?

- To szantaż - udała oburzoną.

- Oczywiście. - Zaśmiał się i mocno ją pocałował.

- Masz szczęście - szepnęła Lissa - że zawsze po zapadnięciu zmroku ulegam szantażystom.

-Wiem o tym mruknął Brett i znów ją pocałował.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
097 Rydzynski Marie Skradzione serce
097 Rydzynski Marie Skradzione serce
97 Rydzynski Marie Skradzione serce
Marie Ferrarella Skradzione serce
180 Rydzynski Marie Strzeżcie się oszustów
260 Rydzynski Marie Panna z dzieckiem
160 Rydzynski Marie Czekoladowe sny
260 Rydzynski Marie Panna z dzieckiem
370 Rydzynski Marie Szczęśliwy traf
Rydzynski Marie Panna z dzieckiem 2
370 Rydzynski Marie Szczęśliwy traf
180 Rydzynski Marie Strzeżcie się oszustów
160 Rydzynski Marie Czekoladowe sny
370 Rydzynski Marie Szczęśliwy traf
180 Rydzynski Marie Strzeżcie się oszustów
D260 Rydzynski Marie Panna z dzieckiem
370 Rydzynski Marie Szczęśliwy traf
370 Rydzynski Marie Szczesliwy traf
DeNosky Kathie Gorący Romans Duo 939 Skradzione serce

więcej podobnych podstron