Jak to było z inkwizycją Węgry zrywają ekonomiczne kajdany Misja uniwersytetu – aspekt dzisiejszy Polscy naukowcy przeciw medialnym manipulacjom


Jak to było z inkwizycją?

Ciemne lochy, tortury, żądni krwi duchowni - oto w skrócie pojęcia kojarzące się z Trybunałem Świętej Inkwizycji. Co najmniej od Oświecenia (XVIII w.) trwa nieustanna propaganda usiłująca wmówić, głównie katolikom, że oto Kościół nie ma prawa nikogo pouczać, bowiem również na Jego koncie jest krwawa plama Inkwizycji, za którą katolicy są odpowiedzialni i za którą powinni ciągle przepraszać. Nie trzeba się zbytnio domyślać, aby przekonać się, że autorzy tej propagandy są - najoględniej mówiąc - niezbyt życzliwi Kościołowi Świętemu.

Każda propaganda jest często naginaniem faktów, a nierzadko zwykłym rozmijaniem się z rzeczywistością. W przypadku propagandowych frazesów o Świętej Inkwizycji mamy do czynienia z wyjątkowo pokaźną ilością przekłamań.

Na początek sięgnijmy do historii. Inkryminatorzy pre-totalitarnych metod stosowanych rzekomo przez Kościół Katolicki (czego dowodem ma być w ich rozumieniu Inkwizycja właśnie) krytykując Inkwizycję, powołują się tylko i wyłącznie na przykład Inkwizycji Hiszpańskiej. Tymczasem Inkwizycja Hiszpańska była zupełnie odrębną instytucją od Inkwizycji Rzymskiej. Ta pierwsza była dziełem władzy świeckiej i pozostawała pod jej wyłączną kontrolą - została powołana przez hiszpańskich królów pod koniec XV wieku. Inkwizycja Rzymska powołana zaś została przez papieża Grzegorza IX w 1231 roku i podlegała tylko władzom kościelnym. Trzeba również pamiętać, że oprócz instytucjonalnej odrębności Inkwizycji Hiszpańskiej od Inkwizycji Rzymskiej, działalność tej pierwszej była niejednokrotnie przedmiotem ostrej krytyki Stolicy Apostolskiej. Na przykład Innocenty VIII skasował ok. 200 wyroków Inkwizycji Hiszpańskiej w ciągu jednego roku; Aleksander VI unieważnił tylko w 1498 roku ok. 250 wyroków. Podobną postawę zajmowali w XVI wieku papieże: Paweł III, Pius IV, Grzegorz XIII. Doszło nawet do takiej sytuacji, że w 1509 roku rządowy edykt hiszpański, powtórzony w roku 1605, nakładał karę śmierci za publiczne ogłaszanie decyzji Stolicy Apostolskiej unieważniających wyroki Inkwizycji Hiszpańskiej. W 1519 roku papież Leon X wyklął, wbrew woli króla Hiszpanii Karola I (który w Niemczech panował jako cesarz Karol V), zarówno Wielkiego Inkwizytora jak i jego pomocników. O tych faktach zazwyczaj milczą wszyscy oskarżyciele Kościoła (jedyną chyba pracą w języku polskim traktującą rzetelnie o Inkwizycji jest przedwojenna książka Józefa Tyszkiewicza, "Inkwizycja Hiszpańska", 1929 r.).

Trzeba stale pamiętać o tym, że Stolica Apostolska nigdy nie traktowała postępowania inkwizycyjnego jako naczelnego instrumentu w duszpasterskiej działalności Kościoła. Widzieliśmy w przypadku Inkwizycji Hiszpańskiej, która była potępiana przez kolejnych papieży jako agenda władzy świeckiej naginająca religię do swoich celów. Podobne stanowisko zajmowali Następcy św. Piotra i w wiekach wcześniejszych. W czasach rzekomo "ciemnego" średniowiecza, papież Aleksander III odnosząc się do inkwizycyjnego badania heretyków, tak pisał w 1162 roku w liście do arcybiskupa Reims: "Lepiej uniewinnić winnych, niż przed nadmierną surowość targnąć się na życie niewinnych". Z kolei w 1286 roku papież Honoriusz IV unieważnił surowe inkwizycyjne rozporządzenia cesarza Fryderyka II i wszystkich skazanych na ich podstawie ludzi - amnestionował. To właśnie władza świecka była aż nazbyt chętna do postępowania inkwizycyjnego. Pouczającym jest tu przykład Fryderyka II (który sam nie należał do gorliwych chrześcijan i ściągnął na siebie klątwę papieską), który jako pierwszy wydał prawa karzące śmiercią heretyków i powołujące inkwizycyjne trybunały. Powołanie podległej papieżowi Inkwizycji Rzymskiej miało m.in. zapobiec nadużyciom tej procedury dla celów władzy świeckiej (które później wyraźnie występowały w Hiszpanii).

Inna grupa przekłamań dotyczących Inkwizycji dotyczy samej procedury sądowej (bo Inkwizycja była sądem) postępowania inkwizycyjnego. Najczęściej Inkwizycję przedstawia się jako totalitarną policję polityczną avant la lettre, przed którą nie było ucieczki - takie średniowieczne NKWD czy Gestapo. Prawda była jednak zupełnie inna.

Procedura stosowana przez kościelną (czyli Rzymską) Inkwizycję w niczym nie przypominała metod stosowanych przez policję polityczną. Procedura ta była powolna, drobiazgowa i opatrzona dodatkowymi zabezpieczeniami na rzecz oskarżonych. Nic w tym nie było z nagłości, podstępności czy szpiegowania. Każdy, kto tylko czuł się (słusznie czy nie) zagrożonym w czymś przez Inkwizycję, miał dość czasu by się ukryć. Przybyły z Rzymu inkwizytor składał bowiem najpierw wizytę miejscowemu biskupowi, któremu przedstawiał uwierzytelniające go dokumenty. Dopiero potem przystępowano do kompletowania sądu inkwizycyjnego, s kład którego - oprócz inkwizytora i biskupa - wchodził opat lub przełożony miejscowego zakonu oraz notariusz ze swoimi sekretarzami. Powoływano też ławników w różnej liczbie. Zaś przed rozpoczęciem postępowania inkwizycyjnego ogłaszano na danym terenie tzw. czas łaski. Ktokolwiek ujawniłby w tym czasie swoje heretyckie poglądy podlegałby zwykłej pokucie, jak każdy spowiadający się w konfesjonale.

Kolejnym mitem rozpowszechnianym w odniesieniu do Inkwizycji jest rzekoma liczba jej ofiar. Od czasów Oświecenia mówi się o setkach tysięcy czy nawet milionach, którzy zginęli na inkwizycyjnych stosach. Wmawia się, że każdy wyrok trybunału inkwizycyjnego automatycznie oznaczał wyrok śmierci (spalenie na stosie). Tymczasem znakomita większość wyroków wydanych przez Inkwizycję (cały czas mowa o Inkwizycji kościelnej, bo za nią Kościół odpowiada) dotyczyła nałożenia rozmaitych form pokuty (np. chodzenia w stroju pokutnym, umartwień cielesnych, podejmowania pielgrzymek) lub banicji. Gdy mówiono o straceniu kogoś, często miano na myśli tzw. spalenie in effigo czyli nie spalenie człowieka, ale spalenie jego wizerunku. Kary śmierci nigdy nie orzekał trybunał duchowny, pozostawała ona w gestii i była wykonywana przez władzę świecką.

Dzisiaj, nawet niechętni Kościołowi badacze przyznają, że mówienie o setkach tysięcy ofiar Inkwizycji kościelnej jest zwykłym mijaniem się z prawdą. Coraz wyraźniej widać jak celowo wymyślano w tym przypadku mityczne wręcz liczby. Nawet w odniesieniu do państwowej Inkwizycji Hiszpańskiej, historycy o lewicowo-liberalnej orientacji przyznają ostatnio, że drastycznie zawyżano liczbę jej ofiar, a mówienie o ludobójstwie Inkwizycji włożyć trzeba między bajki. Przekonuje wydana u nas w ubiegłym roku "Historia Hiszpanii" (zob. M. Tunon de Lara, J. V. Baruque, A. Dominguez Ortiz, Historia Hiszpanii, Kraków 1998, s. 224).

Bez ryzyka popełnienia błędu stwierdzić można, że o wiele więcej ofiar spowodowały polowania na czarownice urządzane w XVII i XVIII wieku w protestanckich Niemczech, kiedy stracono wiele niewinnych kobiet podejrzanych o czary (wbrew potocznym wyobrażeniom, za "topieniem czarownic" nie stała Inkwizycja!), czy też prześladowania katolików w Anglii w XVI i XVII wieku.

Jest jeszcze mit o krwiożerczych, żądnych tortur inkwizytorach. Prawda jest taka, że zgodnie z procedurą przypisaną kościelnej Inkwizycji, tortur nie można było stosować na żądanie inkwizytora ani w jego obecności. Tortury stosowano tylko w ostateczności i tylko przez władze świeckie, za zgodą miejscowego biskupa. Zeznania tak uzyskane musiały być powtórzone w sądzie conajmniej 24 godziny później. Przysługiwała zresztą apelacja do Rzymu, zaś postępowanie apelacyjne było długotrwałe i nie musiało oznaczać potwierdzenia wyroku. Ponadto oskarżony miał prawo zaskarżyć bezstronność inkwizytora lub któregoś z sędziów, co pociągało za sobą kolejne odwleczenie procedury (powołanie zastępców).

Dobór duchownych na urząd inkwizytora prowadzono bardzo starannie. Musieli to być ludzie o wysokich kwalifikacjach moralnych i intelektualnych. Niektórzy z nich, tak jak np. zmarły w 1252 roku Piotr z Werony, są dzisiaj świętymi naszego Kościoła. To prawda, że w Inkwizycji, jak w każdej złożonej z ludzi instytucji, trafiali się sprzeniewiercy (np. Konrad z Marburga czy Torquemada z Inkwizycji Hiszpańskiej), ale były to wyjątki, reguła była bowiem zupełnie inna. Również w najnowszych badaniach przyznaje się, że inkwizytorzy reprezentowali sobą nie krwiożerczych oprawców, ale przede wszystkim duszpasterzy troszczących się o Kościół i wiernych. Zacytujmy fragment wydanej u nas w latach 80-tych książki francuskiego dominikanina, który pisał o inkwizycyjnej działalności: "Przypomnijmy jednak, że zasadniczym motywem tej tak szokującej nas dziś działalności była intencja duszpasterska. Inkwizycja nie była przede wszystkim "policją wiary", jak ją się czasem nazywa. Jej zasadniczym celem nie była ochrona kościelnego credo lub uniemożliwienie heretykom godzenia w ortodoksyjne przekonania chrześcijan, a w konsekwencji w ich zbawienie, ale chodziło o to, by przekonać heretyka o niezgodności jego wierzeń z wiarą chrześcijańską i go nawrócić, choćby się to miało dokonać przez zbawienną obawę kary, która - jak to sobie wyobrażano - miała skłonić do opamiętania. Z drugiej strony, w działalności inkwizytorów nadal dużą rolę odgrywało kaznodziejstwo. W interesującym nas okresie "kaznodziejstwo generalne" było swego rodzaju misją pojednania, a najróżniejsze zabiegi "czasu łaski", które podejmowano w pierwszym etapie procedury inkwizycyjnej, posiadały niezaprzeczalną wartość duszpasterską. Miały one ostrzec wahających się, oczyścić wiarę nieświadomych błędów, wzmocnić ją u wiernych i wzbudzić niepokój sumienia nieprzychylnych Kościołowi. We wzmiankach o niejednym inkwizytorze podkreśla się, że był on wielkim kaznodzieją (miri in praedicatione favoris... et consolate fidelium). Tych zalet wymagano od niego nieprzypadkowo" (zob. M. H. Vicaire OP, Dominik i jego Bracia Kaznodzieje. Wyd. "W Drodze", Poznań 1985, s. 94).

Wbrew rozpowszechnianej od wieków mitologii dotyczącej inkwizycji, fakty historyczne są jednoznaczne. Inkwizycja nie jest krwawą plamą w historii Kościoła. Trzeba się wstydzić nie tyle Inkwizycji (kościelnej), co raczej sytuacji, która wymusiła konieczność jej powstania. Gdy brakowało świętych i świętości, zawsze do głosu dochodzili heretycy i rozmaici wynalazcy zwodniczych idei.

W średniowieczu sytuacja była podwójnie niebezpieczna. Nie dotykała ona tylko duszy indywidualnego człowieka i Kościoła jako społeczności wiernych, ale zagrażała istnieniu społeczeństwa jako takiego - w czasach, gdy życie państwowe i społeczne w istocie wspierało się na wskazaniach religii i moralności nauczanej przez Kościół. Szczególnie w I połowie XII wieku sytuacja była krytyczna. Głównie w południowej Francji (ale także w Italii) zaczęła się szerzyć, przybyła z Azji, herezja katarów (albigensów). Przechodzenie do tej sekty było nie tylko sprawą indywidualnego sumienia. Skoro bowiem manichejscy katarowie głosili, że stworzenie materialne nie jest dziełem Boga ale szatana, to oznaczało, że należy wyniszczać ludzkie ciało. Wyniszczanie to odbywać się mogło tylko przez masowe samobójstwa albo przez wyczerpanie ciała w orgiastycznych rozpustach. Zakazana jest więc rodzina (w niej dokonuje się przedłużanie szatańskiego stworzenia materii poprzez narodziny dziecka) i społeczeństwo jako takie, bo utrwala porządek materialnych rzeczy stworzonych. Katarowie zakazują składania przysiąg. W sytuacji, kiedy charakterystyczny dla średniowiecza ustrój feudalny opierał się na instytucji przysięgi (przysięga lenna), jest to kolejny cios w społeczeństwo i popychanie do niszczącej wszystko anarchii. Herezja oznaczała społeczną rewolucję.

Na początku XIII wieku doszło do sytuacji, że niemal całe południe Francji (Langwedocja) zostało stopniowo opanowane przez herezję kataryzmu. Papież Innocenty III zmuszony został nawet do ogłoszenia antykatarskiej krucjaty, a jeden z następnych papieży (Grzegorz IX) powołał Trybunał Świętej Inkizycji. Powtórzmy: nie chodziło tylko (choć przede wszystkim) o kwestie duszpasterskie, ale również o zachowanie ładu społecznego Stąd też wypływało współdziałanie władzy świeckiej w postępowaniu inkwizycyjnym.

Gdyby dziś w Polsce (lub w jednej z jej części) rosła we wpływy np. sekta Hare Kriszna czy sataniści, czy zdecydowana reakcja władzy świeckiej i Kościoła przeciw takiemu zjawisku spotkałaby się z krytyką? Czy krytykuje dzisiaj ktoś państwo niemieckie będące jak najbardziej w Europie (poza paroma sekciarzami z Hollywood), że zakazuje pracy w administracji członkom sekty scjentologów, która zmierza do faktycznego podminowania społeczeństwa?

Trzeba nawracać przykładem (najlepiej własnym) i słowem; nie należy apoteozować przemocy. Niekiedy trzeba jednak sięgnąć do surowych środków, by ocalić wielu i wiele. To nakazuje cnota roztropności. Często mówi się (zazwyczaj zmyślając) o ofiarach Inkwizycji kościelnej. Mniej, o wiele mniej osób zadaje sobie pytanie: ile osób uratowała Inkwizycja? Uratowała poprzez nawrócenie, ale i przez odstraszający przykład. Historia uczy, że grzech zaniechania często mścił się później bardzo okrutnie.

Trzeba było dziesiątków milionów ofiar systemu sowieckiego, żeby dowiedzieć się, ile kosztowało zaniechanie przez premiera Kiereńskiego (drugi premier Rosji po obaleniu caratu) postawienia przed sąd Lenina i jego towarzyszy. Kiereński, choć mógł, nie uczynił tego. Zapłaciła za to Rosja i miliony szarych ludzi. A ileż cierpień zaoszczędzono by podjęciem w 1935 roku wojny prewencyjnej przeciw Hitlerowi (rozważanej przez Piłsudskiego)?

Nie jest to efekciarskie dywagowanie historii czy zwykłe gdybanie. To jest przede wszystkim roztropność i nie uciekanie od odpowiedzialności za innych. W średniowieczu pasterze Kościoła nie uciekali od tej odpowiedzialności. Byli świadomi ciążącego na ich barkach obowiązku umacniania braci w wierze i strzeżenia ich największego skarbu - nieśmiertelnych dusz - przed błędami herezji (błędami mającymi także swoje społeczne konsekwencje). Pamiętali, co pisał święty Piotr - Książę Apostołów i pierwszy papież - przestrzegający swych braci w wierze przed heretykami: "Ci zaś, jak nierozumne zwierzęta, przeznaczone z natury na schwytanie i zagładę, wypowiadając bluźnierstwa na to czego nie znają, podlegną właśnie takiej zagładzie jako one, otrzymując karę jako zapłatę za niesprawiedliwość" (2 P 2, 12-13).

Czyż nie jest czasem tak, że na dnie całej krytyki Świętej Inkwizycji jest fundamentalny sprzeciw wobec uprawnień Kościoła do strzeżenia depozytu Wiary; chęć odebrania Kościołowi władzy nauczycielskiej (nadanej mu przez Chrystusa Pana) i zanegowania płynącego z niej obowiązku troski o uczniów? Czyż Świętą Inkwizycję nie potępiają rozmaici nie święci, samozwańczy inkwizytorzy politycznej poprawności, postmodernizmu i "salonów" różnych obediencji?

Grzegorz Kucharczyk

Węgry zrywają ekonomiczne kajdany.

Węgry jako pierwsze rozpoczęły walkę z niemieckim neokolonializmem - przykład dla Polski.

W dzisiejszych czasach nie armia i czołgi podbijają kraje. Taką rolę przejęły międzynarodowe koncerny, a okupowane narody, miast się buntować, są wdzięczne, że mają w ogóle jakąkolwiek pracę i przysłowiową miskę ryżu. Węgry, jako pierwsze rozpoczęły narodowy zryw wyzwoleńczy z ekonomicznych kajdan. Węgierski rząd, nie zgodził się obłożyć dodatkowymi podatkami obywateli i wpędzić ich w skrajną nędzę, a miast tego opodatkował międzynarodowe koncerny, przez co pozbawił je tzw. renty monopolistycznej.

Reżymowe media Tuskanii prawie w całości przemilczały węgierski bunt przeciw współczesnemu neoimperializmowi. Węgry wprowadziły podatek liniowy PIT 16%, CIT 10% oraz podatek bankowy 0,45% od aktywów netto oraz specjalną daninę od firm energetycznych, telekomów i dużych sieci sprzedaży detalicznej. Rodzime, węgierskie firmy nie spełniają kryteriów dochodowych, więc nie podpadają pod tę daninę. Spowodowało to wręcz amok zagranicznych koncernów. Gazeta Rzeczpospolita napisała: „Szefowie 13 koncernów z Niemiec, Austrii, Holandii, Czech i Francji (m.in.ING, RWE, CEZ,AXA i Allianz) zaapelowali do Komisji Europejskiej, by wytłumaczyła rządowi węgierskiemu, jak ważne dla biznesu są stabilne warunki jego prowadzenia, oraz skłoniła Węgry do wycofania się z niesprawiedliwych, zdaniem koncernów, dodatkowych obciążeń podatkowych”.

Monopolizacja lokalnego rynku i renta monopolistyczna.

Wielkie koncerny zmonopolizowały lokalny, węgierski rynek, przez co osiągały tzw. „rentę monopolistyczną”. Zysk tych koncernów miał się nijak do deklarowanych zysków, na podstawie których wylicza się CIT. W Polsce również zaobserwowano, iż np. hipermarkety prawie nie wykazują zysku (szerzej opisałem to na: http://interia360.pl/artykul/masz-glodowa-pensje-podziekuj-hipermaketom,39701). W taki sam sposób hipermarkety funkcjonują na Węgrzech. Każdy ekonomista praktyk wie, że w dobrze zarządzanej firmie Zysk Brutto, a więc zależny od niego CIT jest kategorią tzw. polityczną, którą można wykazać, lub nie. To tłumaczy, dlaczego Węgry obniżyły stawkę podatku CIT. Rodzime, węgierskie firmy nie miały możliwości ukrycia zysku, więc płaciły wysokie podatki, natomiast koncerny zagraniczne płaciły mało lub prawie wcale. Powodowało to dyskryminacją podatkową rodzimych firm. Do tego niska stawka CIT powoduje, że zachodnie koncerny będą miały niską motywację, by te zyski ukrywać przed lokalnym fiskusem. Miast tego, rząd Orbana wprowadził specjalną daninę zależną od obrotów, a więc niemożliwą do ukrycia, czym uszczuplił tzw. „rentę monopolistyczną” zachodnich koncernów.

Czego oczekiwały zachodnie koncerny od Węgrów?

Koncerny oczekiwały, że węgierski rząd zgotuje piekło dla obywateli i węgierskich firm. Miało to polegać na radykalnym cięciu wydatków socjalnych, podniesieniu PIT, CIT oraz VAT. Orban miał do wyboru, albo uczynić Węgrów nędzarzami, albo opodatkowanie monopolistycznych koncernów na Węgrach - wybrał to drugie. O bezcelowym i dyskryminującym charakterze CIT dla firm węgierskich napisałem wyżej. Podwyżka PIT oraz VAT uderza bezpośrednio w obywateli, więc Orban wybrał wyjście pośrednie, neutralne. Zachodnie koncerny nie mogą obejść i ukryć podstawy podatku VAT, więc podwyżka tego podatku do 25% mogła być neutralna dla Węgrów jedynie przy równoczesnej obniżce PIT, co też zrobiono.

Większość europejskich ministrów finansów oraz zachodnie koncerny nawoływały Węgry do ograniczenia wydatków socjalnych. Tymczasem rząd węgierski wprowadził m.in. udogodnienia społeczne dla matek, wydłużył okres wypłacania zasiłków po urodzeniu dziecka z 2 do 3 lat oraz zagwarantował im ubezpieczenia społeczne w tym okresie.

Rząd Orbana zapowiedział redukcję rozbudowanej biurokracji oraz płac w administracji publicznej. Węgierska biurokracja, podobnie jak polska, terroryzowała małe i średnie firmy, często poprzez nadużywanie prawa (w Polsce takim przykładem jest np. sprawa R. Kluski). Niskie podatki dla węgierskich firm mają, według Orbana i Fidesz służyć Węgrom, którzy będą mogli rozwijać swoje firmy w sprzyjających warunkach, bez dyskryminacji podatkowej, co przyczyni się do wzrostu zatrudnienia i wynagrodzeń. Przyjazne prawo podatkowe ma być podstawą wzrostu zamożności Węgrów. Dla porównania, w Polsce biurokracja od 1990r. uległa prawie potrojeniu, a jej koszt w 2009r. wyniósł 77,6 mld. zł (szerzej opisałem to w: http://interia360.pl/artykul/w-sprawie-ofe-rzad-zachowuje-sie-jak-domowy-zlodziej-czyli-wynosi-po-kawalku,42279). Redukcja biurokracji tylko o połowę dałaby Polsce w ciągu 20 lat oszczędności równe obecnemu zadłużeniu Polski. Chyba rozumiecie w tej chwili zamiar Orbana odnośnie węgierskiej biurokracji?

Ann Applebaum o neoimperializmie.

Ann Applebaum, żona Min. Radosława Sikorskiego, pisze o przypadku Grecji, jako ostrzeżeniu dla narodów Europy: „W tym przypadku UE postanowiła, co Grecja ma zrobić. Nie sądzę, by ktokolwiek zdawał sobie sprawę, że UE ma aż taką władzę nad swoimi członkami. A na pewno nie wiedzieli o tym Grecy.”…” jawne narzucenie Grecji woli UE posłuży także jako ostrzeżenie dla innych,”…” Ale jeśli łamiesz zasady, ryzykujesz znalezienie się pod obcą finansową okupacją. Jeszcze chyba nie ukuliśmy nazwy na to zjawisko - może neo-euro-kolonializm? - ale niepostrzeżenie już nadeszło”. Czy trzeba dorzucić do tych słów jakiś komentarz?

Cechy charakterystyczne neokolonii.

Neokolonia, to kraj formalnie niepodległy, obywatele mają swobody demokratyczne i wybierają w demokratycznych wyborach władze. Własna konstytucja, wojsko, urzędy itd., typowy, niepodległy kraj? Znak zapytania jest nieprzypadkowy, bo w takim kraju własnością obywateli nie jest znacząca część gospodarki! Własność kapitału zagranicznego nie jest równoważona własnością obywateli za granicą. Wskutek tego znacząca część dorobku obywateli nie jest wykazywana w kraju macierzystym, lecz w kraju właściciela lub w raju podatkowym. Mało tego, w neokolonii posiadanie stałej pracy przez oboje rodziców nie zapewnia wystarczających środków na utrzymanie rodziny. Dotyczy to więcej, niż 50% pracujących. Wyciek owoców pracy obywateli powoduje niedobory w budżecie państwa, jak i w budżetach samorządów. Z czasem takie kraje bankrutują, jak np. Grecja.

Czy Polska jest neokolonią?

Istotna część polskiej gospodarki jest w rękach zachodnich koncernów. Sieci hipermarketów coraz skuteczniej niszczą małe, rodzime sklepy. Dla hipermarketów małe i średnie polskie firmy produkcyjne nie są partnerem, a więc upadek małych sklepów odcina te małe i średnie firmy od rynku zbytu. Rząd wyprzedaje właśnie resztki gospodarki. Dla większości polskich rodzin nawet posiadanie stałej pracy przez oboje rodziców nie wystarcza na utrzymanie rodziny. Jest to ewenement na skalę światową. Co czwarte dziecko w Polsce jest niedożywione. Pani prof. Staniskisz w jednym z wywiadów w TV powiedziała, że budżet ma większe wpływy z tytułu hazardu, niż ze wszystkich firm z kapitałem zagranicznym razem wziętych. Wynika to z faktu, że zyski wypracowane przez Polaków nie są wykazywane w kraju, lecz poza jego granicami.

Kto wygra - Węgrzy czy neoimperialiści?

Niemieckie i inne  koncerny przeciw prawom człowieka i wolnościom  obywatelskim? Do podstawowych praw człowieka, m.in. należy prawo do swobodnego podejmowania pracy, także na własny rachunek, inaczej mówiąc prawo do działalności gospodarczej. Wysokie podatki, dyskryminacja podatkowa własnych obywateli oraz nadużycia administracji skarbowej łamią prawa człowieka. Państwo musi szczególnie patrzeć na ręce wielkiemu kapitałowi. W Polsce powoli wyłania się nagonka na Węgry, na jego świadomych obywateli, którzy dokonali zrywu politycznego i odsunęli od władzy oszustów wyborczych. Węgrzy i Orban są przykładem pierwszego w naszej części Europy narodowego, ekonomicznego zrywu wolnościowego. To pierwsze społeczeństwo w tej części świata, które przeciwstawiło się eksploatującej je oligarchii, kaście urzędniczej, niemieckiemu i europejskiemu neokolonializmowi. Węgrzy zasługują na uznanie i są wzorem do naśladowania dla Polaków.

Jeśli wygrają koncerny, głownie niemieckie, ziści się ostrzeżenie A. Applebaum. Niemcy są w fazie hegemonistycznej, dokonują jawnej, ekonomicznej kolonizacji słabszych, w tym Polski oraz Węgier. Premier Orban jest porównywany przez jego przeciwników na Węgrzech do Jarosława Kaczyńskiego. Czy Polacy są już gotowi do podobnej, jak na Węgrzech rewolucji, do ekonomicznego zrywu wolnościowego? Czy może będziemy szli, jak barany na rzeź i będziemy potulnie patrzeć, jak co czwarte polskie dziecko żyje w biedzie? Tak naprawdę, w dzisiejszych czasach nikt nie wymaga walki zbrojnej. Wystarczy w wyborach zastąpić polskojęzyczny rząd rządem autentycznie polskim. Nie trzeba karabinów i armat, lecz zwykła karta do głosowania. Tak właśnie zrobili Węgrzy. A co zrobimy my Polacy?

Na koniec załączam specjalne podziękowania dla Marka Mojsiewicza, który opisał problem neokolnializmu. Ja ze swej strony potraktowałem temat od strony ekonomicznej. Miło wiedzieć, że są w Polsce oraz w Europie osoby, które rozumieją problem neokolonializmu. Zastanawiam się też, kiedy pani Ann Applebaum nakłoni męża Radosława Sikorskiego, by „podziękował” polskojęzycznemu rządowi za współpracę.

Piotr Solis

Misja uniwersytetu - aspekt dzisiejszy.

Lucjan Piela, Franciszek Rakowski, Rafał Siciński, Janusz Stępiński, Leszek Stolarczyk, Krzysztof Woźniak, Michał Cyrański, Zbigniew Czarnocki, Edward Darżynkiewicz, Wojciech Grochala, Jan S. Jaworski, Marek K.Kalinowski, Tadeusz M.Krygowski, Piotr Leszczyński, Krzysztof A.Meissner, Marek Pękała.

Urodzony w Warszawie profesor Solomon Asch wykonał w roku 1951 w USA przełomowe i klasyczne już obecnie badania psychologiczne. W badaniach tych (z konieczności opisujemy je tylko skrótowo) zgromadzeni razem studenci otrzymali rysunek. Następnie byli kolejno proszeni przez Ascha, aby wypowiedzieli się, która z trzech linii (A, B, C) jest tej samej długości co linia lewa (X). Studentami, na których naprawdę przeprowadzano test, byli tylko (nieświadomi tego faktu) studenci, którzy wypowiadali się jako ostatni. Ich poprzednicy byli umówieni z Aschem i odpowiadali celowo błędnie, podając wbrew rozsądkowi, że odcinek X jest tej samej długości co odcinek A lub odcinek C. Rezultat badań Ascha był porażający. Badani studenci (odpowiadający jako ostatni) nagminnie odpowiadali błędnie, czyli bardzo często tak, jak ich namówieni z Aschem poprzednicy. W ten sposób chęć „bycia akceptowanym w grupie” zwycięża nawet elementarny zdrowy rozsądek. Można by powiedzieć, że w gruncie rzeczy badani często stwierdzali (pod wpływem „opinii otoczenia”) dobrowolnie, z przekonaniem i publicznie, że „2x2=7”... Oto jest potęga sugestii, oto jest pole do manipulacji w ramach tzw. inżynierii społecznej, głównej pomocnicy totalitaryzmów.

W obronie prawdy

A jednak Uniwersytet jest społecznością wyjątkową. Przysięga doktorska, którą składaliśmy, wspólna dla całego Uniwersytetu, w zasadzie mówi tylko o Prawdzie: „nie dla czczej chwały, ale by jaśniej błyszczało światło Prawdy, od którego dobro rodzaju ludzkiego zależy”. Każdy więc z doktorów uniwersytetu wyrażał przekonanie, że Prawda istnieje i że jego celem będzie dążenie do niej. Możemy mieć kłopoty z jej znalezieniem, ale jest do czego dążyć i trzeba to robić, a uniwersytet jest tutaj szczególnym miejscem. Gdyby uniwersytet kiedykolwiek zrezygnował z poszukiwania Prawdy, to stalibyśmy się tylko zbiorowiskiem przebierańców w togach. Pokusa zapytania za Piłatem „Cóż to jest prawda?”, choć pozornie atrakcyjna, jest niezwykle niebezpieczna, prowadząc w prostej drodze do nihilizmu i poddając w wątpliwość nie tylko sens prowadzenia badań naukowych, ale też wszelkiej ludzkiej aktywności.

Pierwszym prawem logiki jest to, że z Prawdy może wynikać tylko Prawda, ale z fałszu może wynikać w sposób poprawny wszystko. Tymczasem za Prawdę możemy przez nieostrożność uznać czasem coś, co jest fałszem, a robimy ten błąd przez bardzo prostą rzecz: zaniechanie samodzielnego myślenia, a pochopne oparcie się na opinii innych, bez sprawdzenia zasadności tej opinii. Wtedy, wychodząc z błędnej przesłanki możemy w sposób logicznie poprawny udowodnić dosłownie wszystko, nawet, że „2x2=7”...

Jest jeszcze gorzej, bo ta „opinia innych” może być przedstawiana celowo jako „opinia większości” czy „opinia autorytetów”, czy jako wynik „poważnych badań”, także, gdy i nawet to jest nieprawdą. Sprytni właściciele mediów z dnia na dzień mogą wykreować cnoty jednych lub pogrążyć innych, sprawiając wrażenie, że, to co napiszą w swoich mediach, to opinia większości...i liczą tu bardzo na efekt Ascha wynikający z braku samodzielnego myślenia.

Według naszej opinii, z czymś takim mamy obecnie do czynienia w Polsce, w powszechnej skali i w wielkim natężeniu. Uniwersytet i każdy z nas powinien znaleźć w sobie siłę, aby przeciw temu pogwałceniu Prawdy zaprotestować.

Eliminowanie z dyskusji publicznej

Zacznijmy od tego, że w zasadzie nie widać w Polsce miejsca, gdzie odbywałaby się dostępna dla społeczeństwa, spokojna, poważna dyskusja na jakikolwiek istotny społecznie temat, odpowiednio długa, aby zaprezentować racje w sposób pełny, oparta na Prawdzie i na poszanowaniu każdego uczestnika. Zamiast tego jest albo przekrzykiwanie się na inwektywy w „dyskusjach” w TV czy radiu, albo artykuły w gazetach czy tygodnikach, gdzie z reguły już na początku artykułu, delikatnie lub nie, ustawia się czytelnika, aby nie lubił tego kogoś, kogo nie lubi autor (a jest to czysta manipulacja opisana przez Ascha). Niektórzy są praktycznie eliminowani z merytorycznej dyskusji publicznej wyłącznie z powodu etykietek nadanych im wcześniej przez zawiadujących mediami. Mechanizmem wykluczenia jest dobrze zbadane przez naukę zjawisko mobbingu, czyli znęcania się nad wybraną ofiarą w grupie (np. klasie szkolnej). Ofiarę wskazujemy jako przyczynę wszelkich naszych niepowodzeń, zaś jej argumentów czy krzywd nikt nie zamierza wysłuchiwać. Z napiętnowanego przez klasę ucznia wyśmiewają się nie tylko silne dryblasy, ale także pozostali, w tym nawet najgorsze ofermy.

Jest tak dlatego, że chęć akceptacji w grupie jest, jak pokazał Asch, ogromną siłą (w tym przypadku większą niż moralność i rozum razem wzięte), a poza tym, wszyscy są zainteresowani w utrzymywaniu agresji skierowanej na kogoś innego, a nie na nich. Argumentów napiętnowanych nie tylko się nie słucha, nawet nie muszą one padać (!), nawet milczenie tych ludzi jest oznaką „agresji”. Nie słucha się jakoby dlatego, że po prostu nie warto, bo przecież argumenty ofiar „oczywiście” wynikają ze znanego „wszystkim i od dawna” (znowu efekt Ascha) ich defektu umysłowego.

Przy okazji podkorowy przekaz dla obiektu manipulacji: „My natomiast cieszymy się doskonałym zdrowiem psychicznym”. Naprawdę zaś lepiej nie pozwolić słuchać, bo napiętnowani mają często argumenty, przy których nasze argumenty rażą intelektualną nędzą.

A strach przed Prawdą jest ogromny, bo a nuż ktoś się zorientuje, że „2x2=4” i ruszy lawina Ascha, ale tym razem w kierunku do Prawdy. Ostatecznym sposobem obrony przed Prawdą jest metoda publicznego ośmieszania, kąśliwych uwag na temat wyglądu, nazwiska, lapsusu językowego, miny itp., co odciąga uwagę od meritum spraw i rzeczowych argumentów w stronę prostackiej hecy i zabawy, a te można podgrzewać (wg manipulatorów) w nieskończoność.

W taki sposób postępowano m.in. z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Lechem Kaczyńskim. Nie było końca karykaturom, „śmiesznym zdjęciom”, uszczypliwościom, z reguły na żenującym poziomie.

Co na to polskie elity?

W tym miejscu chcielibyśmy się odnieść do artykułu w „UW” historyka prof. Marcina Kuli, który napisał, że było „akurat odwrotnie”. Takie rzeczy da się sprawdzić. Mamy do prof.Kuli bardzo uprzejmą koleżeńską prośbę, aby po prostu udokumentował odnośnikami do źródeł, jakich to obraźliwych słów używał Prezydent Rzeczypospolitej w stosunku do swoich krytyków, którzy nazywali go „chamem”. Już później, jeden z wpływowych posłów do Sejmu - groził „zastrzeleniem, wypatroszeniem i sprzedaniem skóry” kandydatowi na Prezydenta RP publicznie i w najważniejszych mediach. Nie było takich organów władzy w naszym Kraju, aby przywołać posła do porządku. W naszej kulturze szanowany był w sposób bezwzględny majestat śmierci. Doszło do tego, że teraz z majestatu śmierci można publicznie drwić, w tym w licznych wydawnictwach. Nie słyszeliśmy zdecydowanego potępienia takiego języka przez opinię publiczną, także przez powołane do tego rady etyki, itp. Wręcz przeciwnie, te wypowiedzi uzyskiwały aprobatę, a nawet aplauz wielu, w tym pracujących w środowisku uniwersyteckim (!), podczas gdy pierwszym i podstawowym obowiązkiem było protestować przeciwko takiemu stylowi wypowiedzi. Styl języka polityki w Polsce przekroczył wszelkie wyobrażalne granice, zdziczenie może jest właściwym słowem, a może jest już ono o wiele za słabe. Język nie jest bez znaczenia, bo od takiego języka do „kryształowej nocy” w wykonaniu używających lub słuchających takiego języka jest droga krótsza niż się niektórym wydaje.

Co na to polskie elity? Są pełne oburzenia. Wiemy, że martwią się o Polskę. Znamy wielu wspaniałych ludzi, których bez żadnej wątpliwości zaliczylibyśmy do elity Polski. A gdzie oni są widoczni? No, oni w zasadzie są w ogóle niewidoczni, a to dlatego, że tych elit praktycznie nie ma w mediach (nie mówimy tu o chlubnych wyjątkach). Jest nam niezmiernie przykro to powiedzieć, ale ci, których media wylansowały na elity, to nie jest żadna elita. To po prostu nie może być elita, bo elita tak się nie zachowuje. Prawdziwa elita protestowałaby, nie godziłaby się na taki styl publicznej debaty. Mamy ciągle nadzieję, że sprzeciw wobec niedopuszczalnego stylu życia publicznego nastąpi, że każdy, kto ceni Prawdę poczuje, że jest czas, by dać temu wyraz.

Nie można milczeć

Pracownicy Uniwersytetu Warszawskiego, także innych szkół wyższych, nie mogą milczeć w takiej sytuacji, bo są zobowiązani do obrony Prawdy. Nie mogą milczeć profesorowie uniwersyteccy, gdy stosuje się konwencję chicagowską do sytuacji, którą ona sama na wstępie w jasnych słowach wyklucza z pola swojego działania, a w sprawie katastrofy o takim wymiarze nie widać prowadzenia żadnego poważnego śledztwa. Nie mogą milczeć profesorowie, gdy ma się za nic metodyki badawcze tnąc przecinakami przewody hydrauliczne i elektryczne samolotu, których bezbłędne funkcjonowanie było dla przebiegu zdarzenia na pewno bardzo ważne, a być może kluczowe. Czy przyczyną tragedii był błąd pilotów, mogą wykazać tylko rzetelne badania naukowe, dotychczasowy medialny gwar ma tu znaczenie równe zeru. A to oznacza, jak zawsze w naszej pracy, staranne, drobiazgowe, systematyczne, żmudne, fachowe, wielodyscyplinarne badania, zwracające uwagę nawet na pozornie nieistotne szczegóły. Tragedia smoleńska była dla nas wstrząsem, ale chyba jeszcze większym wstrząsem było to, że w naszych mediach w ciągu kilku minut (!) zdołano wprowadzić i z żelazną dyscypliną wyegzekwować trwałe embargo na informacje. To ostatnie przedsięwzięcie, wydające się ponad siły kogokolwiek, zostało perfekcyjnie wykonane, co jest samo w sobie bardzo pouczającą informacją o wielkim znaczeniu. W katastrofie smoleńskiej są do zbadania tematy dotyczące fizyki, chemii, biologii, prawa, politologii, historii, socjologii, psychologii, itd. Czy wymienione aspekty i wiele innych niewymienionych z braku miejsca, nie powinny stanowić pola do interdyscyplinarnych badań naukowych w polskich uczelniach, w tym w Uniwersytecie Warszawskim? Powinny i to z wielu powodów. Będziemy podejmować wszystkie wyzwania przyszłości, ale jeśli nie będzie w nas woli do znalezienia, co się stało, to przyszłości Polski po prostu nie będzie. Wygląda na to, że nie ma komu nas w tym wyręczyć, a nie wątpimy, że przyszłe pokolenia wszystkich z tego rozliczą jako bezpośrednich świadków historii.

Liczą sie tylko rzetelne argumenty

Wróćmy do cytowanego artykułu prof. Kuli w „UW”, w którym autor bardzo wyraźnie dystansuje się od odczuć rzesz Polaków oddających hołd Prezydentowi Rzeczypospolitej. Wiele spraw, które dziwią i zasmucają autora, nas ani nie dziwi, ani nie zasmuca. Inaczej też niż prof. Kula, bo pozytywnie, oceniamy Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prof. Kula ma prawo do prezentacji swoich domysłów i refleksji, w tym także wskazujących nam, która kreska w eksperymencie Ascha jest według prof. Kuli właściwa. Jednak my mamy prawo do wyboru takiej kreski, jaka wynika logicznie z naszej własnej, niezależnej oceny twardych faktów, bez oglądania się na sugestie innych.

W numerze najnowszym „UW” z października 2010 r., wśród wielu wątków, w artykule „Przyszłość historyków” tego samego autora, jest wyrażona troska dotycząca niebezpieczeństwa marginalizacji historyków. Jako chemicy i fizycy, ale także miłośnicy historii, chcielibyśmy wyrazić nasze głębokie przekonanie, że nie przypuszczamy, aby marginalizacja kiedykolwiek zagroziła jakiejkolwiek rzetelnej nauce zajmującej się istotnymi zagadnieniami, a historia jest pełna istotnych zagadnień do zbadania. Nigdy jednak nie powinno przy tym decydować, kto coś mówi, ilu ludzi tak mówi, jakich przyjaciół czy nieprzyjaciół ma mówiący, tylko bardzo prosta rzecz: jakie rzetelne argumenty można spokojnie i rzeczowo przedstawić na poparcie danej tezy. Tylko tyle. Jedynie takie podejście może być nazwane racjonalnym, tylko takie podejście może być drogą do uzdrowienia sytuacji. To jest nie tylko istota i misja uniwersytetu, w przeszłości i teraz, ale także podstawa przyszłości każdego państwa.

1 Szczegóły badań w: S. Asch, „Effects of group pressure upon the modification and distorsion of judgement”, w: „Groups leaders and men”, wyd. H.Guetzkow, Pittsburgh, Carnegie Press (1951).

2 Program II Polskiego Radia i np. dyskusje tam prowadzone na rozmaite tematy w godzinach 18-19 należą do chlubnych wyjątków.

3 Pionier badań nad mobbingiem profesor Heinz Leymann ustalił, że znęcanie się w grupie uzyskuje jakościowo inny, decydujący impuls, gdy do prześladowań dołącza przełożony, który z racji swojej funkcji powinien prześladowanie zlikwidować [por. H. Leymann, Violence and victims, 5 (1990)].

4 M. Kula, „Dźwięk dzwonów niesie się nie całkiem czysto”, UW, 4 (2010) 32

5 Wypowiedź ministra spraw zagranicznych RP Radosława Sikorskiego dn.17 VII 2008 r., także wypowiedź posła Janusza Palikota w TVN24 dn. 23 VII 2008 r. 1 XII 2008 r. Warszawska Prokuratura umorzyła w tej sprawie śledztwo ogłaszając, że „czyn nie zawiera znamion przestępstwa”. To samo nastąpiło 5 I 2010 r. (tym razem p. Palikot użył słowa „kurdupel”). Uczony - biegły językoznawca napisał w swojej opinii w obu przypadkach, że „wypowiedź Palikota nie może być uznana za zniewagę”. Oto niezwykły wkład uczonych w kulturę polityczną Polski.

6 Wypowiedź publiczna posła Janusza Palikota w dn. 9 VI 2010 r. w Lublinie, powielana przez media.

7 Gdy ten tekst był już gotowy, wydarzył się mord łódzki.

8 W roku 1931 w Lipsku wydano książkę „Hundert Autoren gegen Einstein”, w której 100 uczonych rozprawiło się z teorią względności Einsteina. Einstein skomentował: „Po co aż stu? Jeśli nie mam racji, to wystarczyłby jeden...”

Autorzy tekstu są pracownikami naukowymi Uniwersytetu Warszawskiego:

dr hab. Michał Cyrański - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Zbigniew Czarnocki - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Edward Darżynkiewicz - Wydział Fizyki UW
dr hab. Wojciech Grochala - Wydział Chemii UW i Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW
prof. dr hab. Jan S. Jaworski - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Marek K. Kalinowski - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Tadeusz M.Krygowski - Wydział Chemii UW
dr Piotr Leszczyński - Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW
prof. dr hab. Krzysztof A.Meissner - Wydział Fizyki UW
dr hab. Marek Pękała - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Lucjan Piela - Wydział Chemii UW
dr Franciszek Rakowski - Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW
dr hab. Rafał Siciński - Wydział Chemii UW
dr hab. Janusz Stępiński - Wydział Fizyki UW
dr hab. Leszek Stolarczyk - Wydział Chemii UW
prof. dr hab. Krzysztof Woźniak - Wydział Chemii UW

Tekst został wcześniej opublikowany w periodyku „Uniwersytet Warszawski” nr 1 (51), luty 2011 r. Śródtytuły pochodzą od redakcji „Niedzieli”.

Polscy naukowcy przeciw medialnym manipulacjom.

Środowiska naukowe mobilizują się w obronie prawdy. Grupa pracowników naukowych Uniwersytetu Warszawskiego opublikowała w periodyku UW nr 1 (51), luty 20011 r., artykuł pt. „Misja Uniwersytetu - aspekt dzisiejszy”, który został przedrukowany w bieżącym numerze „Niedzieli” (s. 20-21). Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego stwierdzają, że niektórzy uczestnicy debaty publicznej są eliminowani z merytorycznej dyskusji wyłącznie z powodu etykietek nadanych im wcześniej przez zawiadujących mediami. Profesorowie z Uniwersytetu Warszawskiego piszą o swoistym strachu przed prawdą, m.in. w odniesieniu do śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W ich tekście czytamy: „Ostatecznym sposobem obrony przed Prawdą jest metoda publicznego ośmieszania, kąśliwych uwag na temat wyglądu, nazwiska, lapsusu językowego, miny itp., co odciąga uwagę od meritum spraw i rzeczowych argumentów w stronę prostackiej hecy i zabawy, a te można podgrzewać (wg manipulatorów) w nieskończoność. W taki sposób postępowano m.in. z Prezydentem Rzeczypospolitej Lechem Kaczyńskim. Nie było końca karykaturom, «śmiesznym zdjęciom», uszczypliwościom, z reguły na żenującym poziomie”.

O zdziczeniu języka debaty i nieusprawiedliwionej agresji werbalnej wobec inaczej myślących, najczęściej zwolenników PiS, piszą również naukowcy poznańskich uczelni, zrzeszeni w Akademickim Klubie Obywatelskim im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu (AKO), który zrzesza głównie profesorów poznańskich uczelni oraz Polskiej Akademii Nauk. „Zgadzamy się z opinią o zdziczeniu języka debaty, o nieusprawiedliwionej nigdzie, a zwłaszcza w takich miejscach, jak uczelnie, agresji werbalnej wobec inaczej myślących, najczęściej zresztą wobec zwolenników Prawa i Sprawiedliwości oraz tych wszystkich, którzy bezkompromisowo szukają prawdy o katastrofie smoleńskiej. Zgadzamy się z diagnozą, że to niechęć do prawdy bądź też strach przed nią eliminuje zarówno to centralne, jak i wiele innych ważnych zagadnień z przestrzeni otwartej dyskusji” - napisali naukowcy z Poznania w swoim oświadczeniu.

(Red.)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron