Sokol Jaroslaw Czas honoru 02 Przed burza


Warszawa 2012

Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo.


(Marszałek Józef Piłsudski)

Nieistniejący Dworzec Główny, usytuowany wzdłuż Alei Jerozolimskich, pomiędzy

ulicami Marszałkowską i Emilii Plater, był przed wojną jednym z najnowocześniejszych dworców w Europie. Uszkodzony podczas kampanii wrześniowej, prowizorycznie naprawiony przez władze okupacyjne, został ostatecznie wysadzony w styczniu 1945 roku przez wycofujących się z Warszawy hitlerowców.

styczeń 1943, Warszawa


Kiedy Lars Rainer został mianowany szefem warszawskiego Gestapo, poczuł się

perfidnie oszukany. Jeszcze przed miesiącem był pewien, że sprawa jest na dobrej drodze i już niedługo zostanie przeniesiony do ukochanego Lyonu. Dostał przecież awans

na Obersturmbannführera, a przed czterdziestką rzadko kto awansował aż tak wysoko. Mogło to oznaczać tylko jedno: szykowali go na szefa Gestapo w Lyonie.

Niestety, teraz widział, że wszystko było od początku ukartowane: kurs języka i kultury polskiej, skierowanie na kampanię polską we wrześniu trzydziestego dziewiątego, no i ta piekielna służba w Einsatzgruppen[1]. Hansie Frank[2] nigdy nie zamierzał dotrzymać słowa.

Zresztą, prawdopodobnie nie miał nawet takiej władzy. Był przecież tylko administratorem wschodniej prowincji Rzeszy, pozbawionym realnych wpływów. To tak jakby starać się o stanowisko pretora przez namiestnika Rzymu w Judei.

Rainer zaśmiał się gorzko sam do siebie. Ani znajomość historii, ani błyskotliwa kariera w policji nie uchroniły go przed oczywistą zasadzką. Dał się nabrać jak dziecko. Hansie potrzebował swojego człowieka w Warszawie i po prostu wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, jaką była śmierć Standartenführera Gerda Kellera. Na jego miejsce natychmiast rekomendował po cichu Rainera. Była to najlepsza kandydatura z możliwych: młody, niespełna czterdziestoletni, były inspektor Interpolu w Lyonie, a przedtem inspektor policji kryminalnej w Hamburgu, zasłużony podczas niemal trzyletniej służby w Einsatzgruppen w Polsce – krótko mówiąc, idealny szef Gestapo w Warszawie. Berlin nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się z tą rekomendacją.

W ten sposób Lars Rainer, świeżo upieczony Obersturmbannführer, znalazł się w styczniu 1943 roku w swoim nowym gabinecie w Warszawie przy ulicy Polizeistrasse 25[3], nazywanej też aleją Szucha. Mimo wszystko musiał przyznać, że gabinet był dość przyjemny, a nawet niemal luksusowy. W ogóle, jeśli się nad tym zastanowić, po blisko trzyletniej tułaczce z Einsatzgruppen, noclegach w przypadkowych kwaterach i żołnierskim wikcie nowa posada miała swoje zalety. Co prawda Warszawa to nie Lyon, ale trzeba szukać pozytywnych stron sytuacji. Takich jak, na przykład, gorące kaloryfery. Niewiele było rzeczy, których Rainer nienawidził bardziej niż zimna. Dreszcz przeszywał go na samą myśl o tym, że mógłby teraz siedzieć w jakiejś lodowatej ziemiance pod Stalingradem. Przypomniał sobie twarze kilku znajomych oficerów z armii Paulusa[4]. Widział niemal, jak w jednej chwili chuchają na odmrożone palce, a w następnej leżą przy drodze jako zmarznięte na kamień zwłoki. Nie miał

wątpliwości, że tak właśnie zakończy się rosyjska kampania.

Tymczasem w gabinecie przy Polizeistrasse panowało rozkoszne ciepło, a miękki skórzany fotel przyjmował nowego pana jak wierny pies. Rainer sprawdził wszystkie szafki i szuflady, upewniając się w przekonaniu, że zmarły Standartenführer Keller był alkoholikiem.

Wszędzie było pełno butelek z resztkami koniaku i niedomytych kieliszków. Resztę osobistych rzeczy jego poprzednika wsadzono do kartonu, który stał przy ścianie pod drzwiami. Rainer zawahał się, ale natura policjanta była silniejsza niż zasady dobrego wychowania. Otworzył

karton. Nie szukał niczego konkretnego. Wiódł go ten sam instynkt, dzięki któremu rozwiązał

sprawę osławionego „rzeźnika z Kassel”, a potem już jako inspektor Interpolu w Lyonie doprowadził do pojmania międzynarodowej siatki fałszerzy.

Były to złote lata. Życie pędziło wtedy jak rumak w pełnym galopie. Śledztwa, sukcesy, kobiety, cygara, nocne spelunki, jedzenie, spanie, picie – wszystko sprawiało mu nieziemską przyjemność. Najpiękniejszy był czas spędzony w Lyonie na stanowisku inspektora Interpolu.

Za oknem jego biura rosło wielkie drzewo. Uwielbiał ten widok, podobnie jak międzynarodowe środowisko, w którym się obracał, oraz podziw, jakim darzyli go koledzy za przenikliwość i inteligencję.

A potem wszystko się urwało. Nagle, nie wiedzieć dlaczego, został odwołany z powrotem do Niemiec. Najgorsze, że nie przywrócono go nawet na dawne stanowisko w Hamburgu, lecz skierowano do podrzędnego komisariatu w Norymberdze, gdzie zajmował się kieszonkowcami grasującymi na partyjnych zlotach NSDAP[5]. Z początku zupełnie nie potrafił tego zrozumieć.

Był przecież wschodzącą gwiazdą niemieckiej kryminalistyki, człowiekiem, który pojmał

„rzeźnika z Kassel”. Z czasem wszystko stało się jasne. Zwłaszcza w mieście takim jak Norymberga widać było jak na dłoni, że w czasie jego pobytu w Lyonie Niemcy zmieniły się nie do poznania. Od ponad roku rządziła partia NSDAP, ze śmiesznym austriackim krzykaczem na czele. Wszystkie państwowe urzędy i instytucje były krok po kroku oczyszczane z ludzi, którzy nie nosili w klapie partyjnego znaczka. Rainer stał się więc ofiarą ogólnokrajowej czystki.

III Rzesza nie potrzebowała już błyskotliwych detektywów. Najważniejszą kwalifikacją zawodową stało się bezgraniczne oddanie Partii.

W kartonie z rzeczami zmarłego poprzednika znalazł list do żony, najwyraźniej

pożegnalny. Kobieta pisała krótko, że nie może już tego wszystkiego znieść – najwyraźniej chodziło o alkoholizm męża – i że wyjeżdża do Niemiec. Byłby to całkiem niezły powód do samobójstwa, ale przecież Keller wcale nie popełnił samobójstwa. Po prostu zmarł w szpitalu z odniesionych ran. Rainer nie miał więc żadnego powodu, żeby węszyć wokół tej śmierci. Coś mu się jednak w tym wszystkim nie zgadzało. Dlaczego szef Gestapo osobiście uczestniczył

w akcji przeciwko kilku nic nieznaczącym partyzantom? Może była to jednak jakaś forma samobójstwa. Zrozpaczony po utracie żony Keller po prostu skorzystał z pierwszej lepszej okazji, żeby ze sobą skończyć. Ludzie robili z miłości różne głupie rzeczy. Rainer przekonał się o tym niejednokrotnie podczas policyjnej roboty. Osobiście tylko raz zaznał wielkiego afektu. Było to w Lyonie. Miała na imię Inge i była niemiecką piosenkarką na gościnnych występach. Przespała się z nim, a potem zniknęła. Od tamtej pory wszystkie kobiety porównywał do Inge. Żadna nie miała tak kształtnych piersi ani tak miękkich i słodkawych ust. Nawet teraz, wiele lat później, czuł dojmującą przykrość na myśl o tym, że już nigdy więcej nie znajdzie się z Inge w łóżku.

Dobrze rozumiał więc, w jakim stanie znajdował się Keller po odejściu żony. Sam nigdy się nie ożenił. Po prostu nie interesowała go posada ojca i męża, jak mawiał o tym z przekąsem.

Nie chciał w niczym przypominać swojego ojca – brodatego patriarchy wielodzietnej rodziny i nieudanego artysty malarza. A jednak to właśnie ojciec pomógł mu odnaleźć się w nowych Niemczech.

W trzydziestym siódmym roku w Boże Narodzenie Rainer uległ w końcu namowom

matki i pojechał na święta do rodzinnego domu w Hesji. I tak nie miał nic lepszego do roboty.

W Norymberdze czuł się całkowicie wyobcowany. W tamtych czasach miasto to było czymś w rodzaju mekki dla nowej państwowej religii. Raz do roku odbywał się tu wielki zjazd partii NSDAP, który przypominał coś pomiędzy gigantycznym nabożeństwem a świętem piwa.

Wszędzie roiło się od rozhisteryzowanych tłumów. W powietrzu fruwały sztandary

ze swastykami i pełne namaszczenia słowa: naród, triumf woli, krew, ziemia i tym podobne.

Rainerowi robiło się od tego wszystkiego niedobrze. O krwi, ziemi, a przede wszystkim o narodzie nasłuchał się dosyć w dzieciństwie za sprawą ojca.

Na samym początku było to nawet zabawne. Jego ojciec powrócił z Wielkiej Wojny

ze sztuczną nogą oraz przekonaniem, że naród niemiecki musi odzyskać utraconą jedność z ziemią. Każdej niedzieli jeździli więc całą rodziną za miasto i biegali boso po polach: Rainer, jego trzy siostry oraz matka. Nie biegał tylko ojciec. Siedział ze swoją sztuczną nogą na stołku i malował niemiecki krajobraz.

Jego obrazy w ogóle nie przypominały tego, co można było zobaczyć gołym okiem. Pełno było na nich muskularnych blondynów o świecących oczach i piersiastych kobiet o szerokich biodrach. Swoim obrazom nadawał dziwne tytuły, takie jak Pragermańskie słońce, Naród światła albo Świt wielkości. Próbował je potem sprzedać, ale nie znajdowały nabywców i stopniowo zapełniały wszystkie ściany w ich domu.

O ile na początku bieganie po polach wydawało się Rainerowi całkiem przyjemną

rozrywką, o tyle z czasem stało się uciążliwym obowiązkiem. Ojciec tyranizował całą rodzinę coraz częstszymi wypadami „na łono natury”. Zmuszał ich nie tylko do biegania po polach, ale też do słuchania swoich wykładów na temat związku pomiędzy duszą narodu a jego ojczystym krajobrazem. Twierdził, że ziemia kształtuje cechy narodowe, przez co żyjący na pustyniach Żydzi odznaczają się jałowością charakteru, natomiast zamieszkujący zimne lasy Germanie to ludzie czyści i uduchowieni. Najdziwniejsze, że ojciec zdołał zainteresować wykładami dobrowolnych słuchaczy, którzy podobnie jak rodzina Rainerów szukali poza miastem utraconego kontaktu z niemiecką ziemią.

Przełomowy dzień nadszedł, kiedy Lars Rainer był w ostatniej klasie gimnazjum.

Wracając ze szkoły, stanął w progu jak wryty. W ich domu panował taki gwar i tłok jak wieczorem w piwiarni. W dodatku wszyscy goście byli ubrani w identyczne brunatne koszule.

Pośrodku tłumu siedział, ubrany tak samo jak reszta, jego ojciec i przemawiał żarliwie na temat związków narodu i ziemi. Matka i siostry Rainera siedziały cicho w kącie z nadzieją, że zamieszanie wkrótce się skończy.

Zmiana okazała się jednak znacznie poważniejsza, niż przypuszczali. Od tej pory tłumne zebrania w ich domu stały się regułą. Coraz więcej sąsiadów wkładało brunatne koszule i przychodziło posłuchać wywodów ojca. Życie w rodzinnym domu stało się nie do zniesienia.

Rainer z ulgą wyjechał do wuja w Hamburgu, żeby podjąć studia na wydziale

kryminalistyki. Do domu przyjeżdżał coraz rzadziej. Nie chciał słuchać ciągłych wyrzutów, że jeszcze nie zapisał się do Partii. W końcu w ogóle przestał przyjeżdżać. Kontakty z rodziną ograniczył do wymiany listów z matką.

Kiedy więc po wielu latach pojechał w końcu do domu na święta, nie spodziewał się zbyt wiele. Właściwie byli to dla niego obcy ludzie: z siostrami nigdy nie miał bliższego kontaktu, szalony ojciec budził jego lekceważenie, a matka co najwyżej współczucie. Wiedział, że ojciec będzie próbował nawrócić go na nową wiarę, ale obiecał sobie puszczać jego gadanie mimo uszu.

Na miejscu czekało go kilka niespodzianek. Po pierwsze, ledwo rozpoznał dom, w którym się wychował. Jego młodsze siostry były już zamężne i przyjechały na święta ze swoimi mężami i dziećmi. Wszędzie kręcili się zupełnie obcy ludzie, więc czuł się jak w pensjonacie. Po drugie, ojciec wcale nie zabiegał o nawrócenie marnotrawnego syna. Ledwo podał mu rękę na powitanie, jak gdyby Lars w ogóle nie był wart jego uwagi. Ojciec stał się bowiem partyjną znakomitością.

Nadal malował obrazy przedstawiające niemiecki krajobraz. Miały jeszcze mniej wspólnego z rzeczywistością niż poprzednio, ale za to teraz sprzedawały się na pniu. Zamawiali je najwyżsi funkcjonariusze NSDAP, żeby powiesić na ścianach swoich gabinetów. Peter Rainer był częstym gościem na nowych salonach, a jego dom chętnie odwiedzali ludzie z najwyższych sfer, jeśli akurat znajdowali się w okolicy.

Jednym z takich gości był doktor Frank, przyboczny prawnik samego Führera. W drodze na Zjazd Weteranów, czy coś w tym rodzaju, postanowił zatrzymać się w domu słynnego malarza Petera Rainera. Znali się jeszcze z czasów bosych wędrówek po niemieckiej ziemi i pozostawali w wielkiej zażyłości. Właściwie ojciec traktował Franka jak własnego syna w miejsce tego, który tak sromotnie zawiódł pokładane w nim nadzieje. Kiedy siedzieli ze znakomitym gościem przy stole, Lars zrozumiał, że niepotrzebnie tu przyjechał. Nie miał już rodzinnego domu.

Chciał wyjechać następnego dnia, kiedy wszyscy domownicy i goście jeszcze spali. Ktoś zapukał do jego pokoju. Był to doktor Frank.

– Pan jest tym słynnym policjantem, który rozwiązał sprawę „rzeźnika z Kassel”?

Mimo całej niechęci do nowej władzy, Rainer poczuł się mile połechtany tym, że ktoś z samej góry potrafił docenić jego dokonania.

– Czym pan się obecnie zajmuje? – spytał doktor Frank.

Rainer natychmiast dostrzegł swoją szansę. Bez owijania w bawełnę przedstawił haniebny sposób, w jaki odwołano go z posady inspektora Interpolu z Lyonu i skierowano do łapania kieszonkowców w Norymberdze.

Doktor Frank pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Zapewne chciałby pan powrócić do Lyonu, mam rację?

Serce Rainera przyspieszyło gwałtownie. Mylił się co do ludzi nowej władzy – wcale nie byli to prymitywni durnie, lecz doskonale wykształceni arystokraci ducha, kulturalni

i przenikliwi jak doktor Frank.

– Posłuchaj mnie, Lars. Mogę tak do ciebie mówić?

Rainer zgodził się skwapliwie.

– Nie sądź, że robię to dla twojego ojca. Po prostu potrzebujemy takich ludzi jak ty. Mogę sprawić, że wrócisz do Lyonu. Nie stanie się to dzisiaj ani jutro, ale jeśli przyjmiesz moje warunki, wejdziesz na drogę, która z całą pewnością cię tam zaprowadzi.

– Co to za warunki? – spytał Rainer ze ściśniętym gardłem.

– Po pierwsze, zostaniesz w Norymberdze. Musisz wstąpić do SA[6] i do Partii. Nie interesują mnie twoje zapatrywania. Takie są dzisiaj realia i nic na to nie mogę poradzić.

Po drugie, zostaniesz skierowany na kurs języka i kultury polskiej...

– Polskiej? – przerwał mu Rainer. – Po co?

– To jest właśnie trzeci warunek: nie będziesz zadawał żadnych pytań. Musisz mi zaufać.

Wrócisz do Lyonu, choć nie potrafię powiedzieć kiedy. Czy przyjmujesz te warunki?

Rainer bez namysłu uścisnął wyciągniętą dłoń doktora Franka. Doskonale zdawał sobie sprawę, że drugi raz takiej propozycji już nie dostanie. Żeby odzyskać swoje życie, był gotów zostać nawet specjalistą od Eskimosów.

Wrócił do Norymbergii i zaczął pilnie wypełniać warunki umowy z doktorem Frankiem.

Co prawda w brunatnej koszuli SA czuł się wyjątkowo głupio, ale mimo to uczestniczył

we wszystkich paradach na równi z kolegami z komisariatu, a na zebraniach okazywał swój entuzjazm nawet głośniej od innych. Zapisał się do NSDAP i uczestniczył w kolejnych zjazdach już nie jako policyjna obstawa, lecz jako pełnoprawny uczestnik, z partyjnym znaczkiem w klapie. Soboty i niedziele spędzał na nauce języka polskiego i zdobywaniu szczegółowej wiedzy o Polsce. Jego nauczyciele i wykładowcy specjalnie przyjeżdżali w tym celu do Norymbergii. Rainer podejrzewał, że ten szczególny kurs był organizowany przez służby wywiadowcze, a w miarę jak rozwijała się sytuacja międzynarodowa, nabierał pewności, że przygotowywano go do jakiejś tajnej misji.

Wybuch wojny z Polską nie był więc dla niego żadnym zaskoczeniem, podobnie jak

powołanie do wojska. Nie walczył jednak na froncie, w każdym razie nie w sensie dosłownym.

Przydzielono go do SS-Sonderkommando „Tiger”, specjalnej jednostki należącej

do Einsatzgruppen. Ich zadanie polegało na tym, że posuwali się krok w krok za jednostkami frontowymi i „oczyszczali” zajęte tereny z „elementów niepożądanych”, a więc Żydów,

przedstawicieli inteligencji, duchowieństwa oraz wszelkich grup społecznych czy jednostek, które mogłyby organizować czynny opór. Listy takich „elementów” sporządzał właśnie Rainer.

Znajomość polskich realiów oraz policyjne doświadczenie okazywały się teraz nieocenione.

Dzięki Rainerowi SS-Sonderkommando „Tiger” osiągało znacznie lepsze efekty niż jakakolwiek inna specjalna grupa operacyjna. Inaczej mówiąc, zabijali więcej ludzi. Rainer starał się nie oglądać rezultatów swojej pracy, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że siedząc przy maszynie do pisania, codziennie wydaje setki, a nawet tysiące wyroków śmierci. Często ogarniała go zgroza, czysta zgroza, ale powtarzał sobie wtedy w myślach jedno słowo: Lyon, Lyon, Lyon...

Na jakiś czas

pomagało.

Właściwie był już bliski załamania nerwowego, kiedy nagle runęła na niego jak grom z jasnego nieba wiadomość o awansie na Obersturmbannführera. Tylko jego szef

SS-Brigadeführer Stock zorientował się od razu, co się święci. „No to tylko patrzeć, jak pana przeniosą”, powiedział do niego po uroczystej promocji. Rainer nie cierpiał Stocka. Uważał go za wyjątkową kanalię i zboczeńca. W jego Sonderkommando aż roiło się od byłych kryminalistów, których Stock powyciągał z więzień. Rainer niczego nie pragnął bardziej niż zakończenia piekielnej służby pod jego dowództwem.

Liczył dni do powrotu do Lyonu. Wszystko wskazywało na to, że nadszedł wreszcie jego czas. Wypełnił z nawiązką warunki umowy z doktorem Frankiem, zawartej długo przed wybuchem wojny. Lyon znajdował się teraz pod niemiecką okupacją, a doktor Frank pełnił

funkcję Generalnego Gubernatora na terenie podbitej Polski.

I wtedy właśnie przyszła z Berlina nominacja na szefa warszawskiego Gestapo.

W pierwszym odruchu buntu Rainer chciał pojechać do Krakowa, żeby osobiście rozmówić się z gubernatorem Frankiem. Kiedy jednak otrzeźwiał, zdał sobie sprawę, że dał się zwieść jak dziecko. Frank nigdy nie miał zamiaru spełnić swojej obietnicy. Prawdopodobnie już wtedy, gdy spotkali się podczas świąt Bożego Narodzenia, wiedział o planowanej wojnie i roli, jaką miał

w niej odegrać. Po prostu zawczasu obsadzał rozmaite urzędy w Polsce swoimi ludźmi. Patrząc wstecz, Rainer nabierał pewności, że świąteczne spotkanie w domu jego ojca wcale nie było przypadkowe.

Pozostawało mu szukać pozytywnych stron nowej sytuacji, takich jak gorące kaloryfery, wygodny fotel, czteropokojowe mieszkanie w niemieckiej dzielnicy, służbowy samochód,

godziwa pensja, zaskakująco dużo dobrych lokali w mieście... Jeśli się nad tym zastanowić, to pozytywnych stron wcale nie brakowało. Można by wręcz poczuć wdzięczność dla

nieszczęsnego Kellera, że raczył usunąć się z tego świata, pomyślał Rainer z przekąsem.

W kartonie z rzeczami zmarłego znalazł zeszłoroczny kieszonkowy kalendarz oprawiony w czarną skórę. Zapiski pod datami były bardzo skąpe, ujawniając całą nędzę towarzyskiego życia Standartenführera Kellera w Warszawie – przynajmniej w ciągu ostatniego roku.

Ograniczały się głównie do krótkich przypomnień o urodzinach znajomych. Najwięcej było notatek o spotkaniu z „H”. Zaczynały się nagle w drugiej połowie czterdziestego drugiego roku.

„H. – 12.30”. „H. – kasyno, 14.00”. „H. – 18.00, telefon”. Kontakty Kellera z „H.” były bardzo intensywne. Miejsca, w których się spotykali, raczej wykluczały, że była to kobieta. „H.” musiał

być kimś, z kim Kellera łączyły stosunki zupełnie innej natury. Nie można było całkiem wykluczyć związku homoseksualnego, ale policyjny nos Rainera podpowiadał mu, że chodziło o coś zupełnie innego. „H.” mógł być ważnym agentem Kellera albo jego cichym wspólnikiem w jakiejś niejasnej sprawie. W każdym razie był to niemal na pewno człowiek, który miał coś wspólnego ze śmiercią byłego szefa Gestapo.

Rainer sięgnął po słuchawkę telefonu, żeby natychmiast rozpocząć śledztwo. Wróciło dawne podniecenie, które zawsze odczuwał przy skomplikowanych sprawach. W jednej chwili zapomniał o swoim rozgoryczeniu, a nawet o tym, że jest w Warszawie, ponieważ wielkie drzewo, które rosło za oknem jego nowego gabinetu, kubek w kubek przypominało widok z biura w Lyonie.

5 października 1939 roku Adolf Hitler odebrał w Warszawie paradę zwycięstwa. Na czas pobytu swojego wodza w Warszawie naziści wzięli zakładników. Pomimo tego polski ruch oporu przygotował zamach bombowy na Hitlera. Podłożono dwa ładunki wybuchowe o dużej mocy w dwóch budynkach na skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Do odpalenia ładunków jednak nie doszło – przed przejazdem Hitlera okoliczne ulice zostały zamknięte i dowódca akcji nie dotarł na czas.

Część I



Detektyw z alei Szucha

1

Pustka


Cmentarz Bródnowski był ogromną nekropolią otoczoną wysokim czerwonym murem

o łącznej długości przeszło pięciu kilometrów. Kto nie znał dokładnie drogi do konkretnego grobu, łatwo gubił się w labiryncie pomników i okazałych grobowców, błądząc godzinami w poszukiwaniu jednej z ośmiu bram wyjściowych. Niemieccy żandarmi zapuszczali się tu niezwykle rzadko, choć raporty donosicieli jednoznacznie stwierdzały, że miejsce to służy polskiemu podziemiu za ważny ośrodek magazynowy. W niektórych grobowcach mieściły się podobno duże arsenały broni i materiałów wybuchowych, a w innych – nawet kryjówki dla osób poszukiwanych listami gończymi.

Michał kluczył szybko między grobami. Doskonale znał drogę. Chodził nią niemal

codziennie przez kilka ostatnich tygodni.

Matka była już na miejscu. Pochylona, porządkowała zmarznięty na kamień grób ojca z taką samą pieczołowitością, z jaką kiedyś dbała o ich wspólne mieszkanie. Objęli się na powitanie.

– Co z Władkiem? – zapytała Maria.

– Bez zmian. Nadal nie chce nikogo widzieć.

– Ciągle się obwinia?

– Trzeba dać mu trochę czasu. Najważniejsze, że wyszedł z tyfusu.

Maria kiwnęła głową. Wcale nie była już pewna, co jest najważniejsze. Przedtem, kiedy ogarniały ją wątpliwości, zawsze odwoływała się do męża, jako do najważniejszej instytucji.

Nawet przez ostatnie lata, kiedy zaginął gdzieś na wschodzie, przez cały czas istniał w jej świadomości, pozwalając oprzeć się każdej fali strachu i zwątpienia. Teraz czuła w tym miejscu tylko bolesną wyrwę. Coraz częściej, kiedy nie widzieli tego jej pacjenci ani synowie, poddawała się zwierzęcej rozpaczy. Wyła, gryzła swoją rękę, tłukła czołem o ścianę. No bo co właściwie było najważniejsze? Władek niby przeżył, ale życia pozostało w nim niewiele. Ostatnie spotkanie ze starszym synem w Otwocku zrobiło na niej wstrząsające wrażenie. Zobaczyła jakiegoś obcego brodatego człowieka, który potraktował ją jak wroga. To nie mógł być jej syn Władek.

Wyjęła z siatki trzy świeczki, które udało jej się zdobyć dzięki siostrze Józefie.

– Daj zapałki – powiedziała do Michała.


– Zapałki? Nie mam – odparł Michał, czerwieniąc się z przyzwyczajenia. Ojciec często stosował kiedyś wobec niego podobne sztuczki. Prosił go o zapałki, żeby wykazać, że popala ukradkiem papierosy. Nagle Michał zdał sobie sprawę, że tamten świat skończył się nieodwracalnie, a jego ojciec leżał teraz na Cmentarzu Bródnowskim, pochowany pod fałszywym nazwiskiem „Andrzej Marczewski”. Łzy trysnęły mu gwałtownie z oczu. Nic nie mógł na to poradzić.

Matka objęła go mocno.

– Daj te zapałki – szepnęła.

Po chwili na grobie Czesława Konarskiego zapłonęły trzy świeczki – od jego żony,

młodszego syna oraz w imieniu starszego, który nie miał ani dość siły, ani woli życia, żeby przyjść na cmentarz.

Powietrze w Otwocku miało ohydny żelazisty smak. W dodatku za każdym razem, kiedy kapitanowa Malicka otwierała okno, żeby przewietrzyć pokój, do środka wdzierała się wyraźna woń spalenizny. Władek nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób to podwarszawskie miasteczko zyskało swoją sławę modnego uzdrowiska. Artyści i mężowie stanu przyjeżdżali tu przed wojną leczyć płuca; spacerowali po parkach wokół licznych pensjonatów, które mieściły się w dużych drewnianych willach. Nawet teraz w styczniu 1943 roku, pół roku po masakrze psychicznie chorych w Zofiówce[7] i masowych egzekucjach w getcie, Otwock wciąż wabił nadzieją cudownego uzdrowienia. Ze swojego łóżka Władek widział w oddali były pensjonat Abrama Gurewicza, który Niemcy zamienili na szpital dla swoich żołnierzy. Na mieście często można było spotkać rekonwalescentów z armii Paulusa, którym udało się w porę opuścić lodowe piekło pod Stalingradem. Kapitanowa Malicka opowiadała o tym z przejęciem, karmiąc Władka obrzydliwą papką, która z powodzeniem mogła konkurować z wiktem na Pawiaku.

– A wczoraj, proszę pana, to dopiero widziałam obrazek. Idzie dwóch – jeden bez ręki, aż po samo ramię mu amputowali; drugi – głowa cała obandażowana, tylko usta mu było widać, poparzony chyba. Dwa ludzkie wraki, wydawałoby się. Ale nie uwierzyłby pan, śmieją się na całą ulicę. Szczęśliwi jak dwa skowronki! Chyba pan rozumie, co to znaczy?

– Nie – mruknął Władek, przełknąwszy z rozsądku kolejną łyżkę. Trajkot gospodyni

męczył go jeszcze bardziej niż jedzenie. Chciał znowu zasnąć.

– Przecież to oczywiste! Oni już mają tej wojny dosyć! Tylko patrzeć, jak zaczną się wycofywać. Najpierw z Sowietów, potem z Polski!


– Chciałbym się przespać, pani Malicka.

– Oczywiście. Sen bardzo dobrze panu zrobi. Przewietrzę tu trochę, dla zdrowia.

– Nie! Proszę.

Tym razem udało mu się uniknąć porcji uzdrowiskowego powietrza. Zamknął oczy

i natychmiast zasnął.

Władek nie miał zamiaru pozostawać w Otwocku ani dnia dłużej, niż wymagała tego jego rekonwalescencja po tyfusie i pobycie na Pawiaku. Nadal jednak był tak słaby, że kapitanowa Malicka musiała prowadzać go do toalety. Spał, budził się, spał, zjadał kilka łyżek szarej papki i znowu zasypiał. Sen był wyzwoleniem od natrętnych myśli i obrazów. Od twarzy, które ciągle wychodziły z mroku, przerażająco wyostrzone i wielkie. Od strzępów zdań, zapętlonych w jego pamięci. Skrawków wspomnień, kolorowych rozbłysków, dziwacznych kształtów i form.

Wszystko to było zupełnie pozbawione sensu. Cały ten śmietnik wirował mu w głowie i nie pozwalał przypomnieć sobie tego, co naprawdę było ważne: twarzy ojca, majora Konarskiego, który zginął, odbijając go z Pawiaka.

O ojcu powiedzieli mu dopiero, kiedy leżał już w Otwocku. Przyszli razem. Nie było to rozsądne, choć z drugiej strony przez pełną lokatorów willę kapitanowej Malickiej, która w dodatku dorabiała sobie reperowaniem pończoch, stale przewijali się jacyś ludzie, więc nie powinno to wzbudzić żadnych podejrzeń.

Matka płakała cicho.

– Niech ci nie przyjdzie do głowy, że to twoja wina – powiedział Michał. – Tata wiedział, co robi.

Władek milczał.

– Dostał pośmiertnie Krzyż Walecznych – ciągnął jego młodszy brat. – Chcesz zobaczyć?

– Zostawcie mnie samego.

Matka podniosła na niego załzawiony wzrok i wybuchła jeszcze silniejszym płaczem. Nie wiedział dlaczego, ale ogarnęła go wściekłość.

– Słyszycie mnie?! Chcę zostać sam!

Został więc sam. Nie odwiedzali go więcej. Mimo wszystko było to zbyt niebezpieczne.

W Warszawie wisiały listy gończe ze zdjęciem, jakie zrobiono mu podczas jednego

z przesłuchań. Przez większą część dnia spał. Potem, kiedy gorączka ustąpiła zupełnie, okresy na jawie zaczęły wydłużać się coraz bardziej. Leżał więc z rękami na białej pościeli i patrzył

na wrony na nagim drzewie i drewniany pensjonat Gurewicza w oddali.

W końcu leżenie stało się nie do wytrzymania. Spuścił nogi na podłogę i usiadł na łóżku.

Wstał powoli. Zawirowało mu przed oczami, zaszumiało w uszach, ale utrzymał się na nogach.

Zrobił pierwszy krok i oparł się o poręcz krzesła. Na razie szło mu doskonale. Pokrzepiony, ruszył do drzwi. Udało mu się wyjść na korytarz i oprzeć całym ciałem o poręcz schodów.

Odpoczął chwilę. W drewnianym domu pani Malickiej, zbudowanym w typowym dla Otwocka stylu letniskowej willi, panowała cisza. Wszyscy lokatorzy byli w pracy. Władek uspokoił

oddech i postanowił zaatakować trudniejszą przeszkodę – schody. Na pierwszym stopniu omal nie stracił równowagi i nie runął w dół. Postanowił zmienić taktykę. Usiadł i zaczął zsuwać się w tej pozycji w dół stopień po stopniu. Wreszcie dotarł na parter. Wziął kilka wdechów, chwycił

z całej siły poręcz i podniósł się z powrotem do pionu. Przez chwilę chwiał się niepewnie. Czekał

go teraz najtrudniejszy odcinek – między poręczą schodów a drzwiami wyjściowymi nie było żadnego oparcia. Pokonanie tej drogi na chwiejnych nogach wydawało się wręcz

niemożliwe.

Ostrożnie puścił poręcz. Wysunął prawą nogę do przodu, jakby wchodził na cienki lód.

Czuł, że kolana w każdej chwili mogą się pod nim załamać. Zrobił drugi krok. Nadal stał. Co tam stał – chodził! Nagle ogarnęła go szalona radość. Wydało mu się, że wychodzi do walki na ring bokserski, jak dawniej. Poczuł się niezwyciężony. Mógłby się teraz zmierzyć z samym Karlem Hübnerem, z którym tak głupio przegrał kiedyś przez nokaut! Podłoga skrzypiała radośnie pod jego bosymi stopami. Dotarł do drzwi. Nacisnął klamkę i wyszedł na ganek.

Światło dnia buchnęło na niego z taką siłą, jakby nadział się prosto na cios Hübnera.

Objął drewnianą kolumnę na ganku, żeby nie upaść. W tej samej chwili dostał drugi niespodziewany cios – poczuł w płucach świeże powietrze o tak rozkosznym smaku,

że aż przysiadł z wrażenia na ławeczce pod ścianą. Zaczerpnął kolejny haust. To nie była pomyłka. Otwockie powietrze smakowało jak najczystsza esencja życia. Oddychał głęboko, chłonąc jasny świat dokoła domu – wrony podrywające się głośno do lotu, chrapanie konia, który ciągnął ulicą wóz z węglem, kapiące sople lodu na rynnach. Był boso i w samej koszuli, ale nawet zimno sprawiało mu taką nieziemską przyjemność, że aż załkał ze wzruszenia.

– Co pan wyprawia?! – Pani Malicka wypadła na ganek przerażona. – Chce pan dostać zapalenia płuc?

– Jeszcze chwilę, pani Malicka. Tylko sobie popatrzę.


– A co tu jest do oglądania?

– Wszystko – odparł Władek z zachwytem. – Wszystko.

Nowy pokój Leny mierzył dwanaście małych kroczków wszerz i dwadzieścia sześć

wzdłuż. Na zasłonce było trzysta pięćdziesiąt sześć kółeczek i dwieście osiemdziesiąt dwa trójkąciki, choć liczby te zmieniały się wraz z ułożeniem ciała na łóżku. Oprócz liczenia Lena zajmowała się też obserwowaniem sufitu. Przez okno nie mogła wyglądać, ponieważ na najlżejsze poruszenie zasłonki do pokoju przybiegała od razu pani Suchecka, żeby przypomnieć lokatorce, że za ukrywanie Żydów całej kamienicy grozi śmierć.

Lena przestała już protestować i przekonywać, że wcale nie jest Żydówką. Najwyraźniej nie tylko Niemcy byli tego zdania. Szybko przekonała się, że getta nie można po prostu zostawić za sobą, nawet jeśli komuś – tak jak jej – udało się wydostać spoza wysokich murów. Tutaj wcale nie czuła się wolna. Odkąd Janek umieścił ją w mieszkaniu kolegi, właściwie nie oddychała jeszcze świeżym powietrzem, bo pani Suchecka drżała na samą myśl o otwarciu okna. Janek odwiedzał ją codziennie, ale za każdym razem było to jak wizyta u ciężko chorego. Oboje nie wiedzieli, o czym rozmawiać, a o pocałunkach czy uściskach można było w ogóle zapomnieć.

Pani Suchecka od początku zastrzegła, że jej dom to nie miejsce schadzek. Drzwi do pokoju Leny musiały przez całą wizytę Janka pozostawać otwarte.

Janek obiecywał, że wkrótce znajdzie inną kwaterę i przekonywał, że pani Suchecka to kobieta o wielkim sercu. – Szkoda, że tak rzadko go używa – odpowiadała z przekąsem Lena.

Zdawała sobie sprawę, że jest niesprawiedliwa. Gospodyni naprawdę ryzykowała życie. Zgodnie z rozporządzeniem Generalnego Gubernatora, doktora Hansa Franka, za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci, którą Niemcy egzekwowali bardzo skwapliwie. Co prawda, pani Suchecka narażała się nie tyle dla Leny, co dla poprawy stosunków z synem Antkiem, który poprosił ją o tę przysługę. Warunki, jakie narzuciła swojej lokatorce, były tak surowe, że niejeden naczelnik więzienia pokiwałby głową z aprobatą. Przede wszystkim – ścisłe milczenie, jak w zamkniętej klauzurze zakonnej. Lenie nie wolno było wydawać w swoim pokoju żadnych dźwięków, które świadczyłyby o jej istnieniu – przesuwać krzeseł, poruszać zasłonką, stukać, pukać, nie mówiąc już o chrząkaniu lub kaszleniu. Drugi zakaz był jeszcze bardziej oczywisty – żadnego wyglądania przez okno, nie mówiąc, rzecz jasna, o wychodzeniu z domu. W razie jakichkolwiek wątpliwości co do punktów numer jeden i dwa Lena miała po prostu zachowywać się tak, jakby jej w ogóle nie było.


Ta trzecia uniwersalna zasada ciążyła lokatorce najbardziej. Lena coraz częściej czuła się tak, jakby jej w ogóle nie było. Część jej osoby pozostała razem z rodzicami i Romkiem, a część trwała nieruchomo w oczekiwaniu na coś strasznego. Nawet wizyty Janka nie potrafiły przywrócić jej do normalnego życia, zwłaszcza że Janek nie był wobec niej zupełnie szczery.

Za każdym razem, kiedy próbowała dowiedzieć się, czym się zajmuje, zbywał ją ogólnikami. Coś przed nią ukrywał. Mogła to być inna kobieta, którą poznał po powrocie do Warszawy. Być może dlatego przychodził tak rzadko i wychodził tak szybko, wymawiając się godziną policyjną. Lena była dla niego niepotrzebnym ciężarem i zajmował się nią tylko z poczucia winy. Podobne myśli przychodziły jej do głowy tak często, że w końcu ustąpiły miejsca niezłomnemu przekonaniu.

Okazja, żeby zmienić niezłomne przekonanie w absolutną pewność, nadarzyła się przy kolejnej wizycie Janka. Pani Suchecka, co graniczyło niemal z cudem, wyszła z domu w czasie, kiedy siedzieli z Jankiem w pokoju z otwartymi drzwiami. Nagle zorientowała się, że jej kartki żywnościowe traciły tego dnia ważność. Nie miała innego wyboru, jak polecieć natychmiast do sklepu.

Ledwo drzwi się za nią zamknęły, Janek próbował objąć Lenę, ale nie pozwoliła mu

na to. Nie miała zamiaru być dłużej zabawką w jego ręku, wyjmowaną z komórki tylko wtedy, gdy mu to odpowiadało. Zdziwił się, ale złożył to na karb jej rozstania z rodziną. Nie zaprzeczała.

Przesiedzieli w niezręcznym milczeniu jeszcze pół godziny. Lena modliła się w duchu, żeby pani Suchecka nie wróciła za szybko. Była to część planu, jaki zaświtał jej w głowie. Nie wiadomo, czy Bóg wysłuchał jej modlitwy, czy też kolejka przed sklepem Walerego Krzystka była tego dnia wyjątkowo długa, ale pani Sucheckiej wciąż nie było w domu, kiedy Janek oświadczył, że musi już iść, bo „ma jeszcze kupę roboty”. Lena przytaknęła skwapliwie i odprowadziła go do drzwi. Odczekała minutę, a potem włożyła palto i wbrew zasadzie numer jeden, numer dwa, a przede wszystkim z całkowitym pogwałceniem uniwersalnej zasady numer trzy – wyszła z mieszkania.

Janek stał na przystanku tramwajowym. Lena postanowiła raz na zawsze zamknąć tę

sprawę. Mogłaby znosić w milczeniu nawet dożywocie w mieszkaniu pani Sucheckiej, gdyby wiedziała, że Janek właśnie tego od niej oczekuje. Nie miała jednak zamiaru siedzieć w tym przeklętym pokoju ani dnia dłużej, jeśli była dla niego ciężarem. W wyobraźni słyszała nawet jego rozmowy z tamtą drugą kobietą, która robiła mu wyrzuty, że naraża się dla jakiejś Żydówki.

Janek rozkładał bezradnie ręce i mówił, że tak trzeba. Oczywiście, ukrywał przed nią to, że Żydówka była kiedyś jego narzeczoną i całowali się w kinie Atlantic. Rozmowy te wydawały się tak realne, że Lenę aż zatykało z oburzenia. Łajdak! I dla kogoś takiego zostawiła w getcie całą rodzinę!

Zaaferowana nawet nie zauważyła, że wsiadła do wagonu nur für Deutsche[8]. Oczy miała cały czas utkwione w plecach Janka, który wisiał na zewnątrz następnego wagonu, zatłoczonego do granic. Drżała z obawy, że spadnie. Poza tym mógł się przeziębić i zapaść na płuca. Był

przecież środek stycznia, a on nie nosił szalika. Dureń, w ogóle o siebie nie dbał.

Na szczęście ani dwaj oficerowie Wehrmachtu, ani trzy volksdeutschki, które jechały w wagonie nur für Deutsche, nie zwróciły uwagi na drobną czarnowłosą kobietę, która przez cały czas wyglądała przez okno. Lena wsiadła do wagonu tak zdecydowanie, jakby była co najmniej żoną oficera SS.

Na dziewiątym z kolei przystanku Janek puścił zimny uchwyt przy drzwiach i poszedł

szybko przed siebie. Lena wysiadła natychmiast, trzymając się jakieś sto kroków za nim. Szli dosyć długo, klucząc między wysokimi kamienicami, jak w wąwozach. Było to chyba gdzieś na Woli, ale Lena nie była tego pewna. Nie znała dobrze tej dzielnicy, a poza tym bardziej zajmowało ją pytanie po co, a nie dokąd idzie Janek.

Wszedł do małego warsztatu zegarmistrzowskiego „Wacław Skierko i Synowie”.

W pierwszej chwili poczuła ulgę. Po prostu szedł naprawić zegarek! Nie umawiałby się przecież na schadzki u zegarmistrza. Chyba żeby chodziło o córkę właściciela. Z szyldu wynikało, że zegarmistrz Skierko miał raczej synów, a nie córki, chociaż z drugiej strony... Lena postanowiła zaczekać na zewnątrz, bez względu na to, ile potrwa schadzka Janka z córką albo żoną zegarmistrza.

Szyld zakładu był nieaktualny od kilku lat. Powinien brzmieć po prostu „Wacław

Skierko”, ponieważ synowie zegarmistrza już nie żyli. Nigdy zresztą nie mieli zamiaru prowadzić interesu razem ze starym ojcem. Obaj mieli zupełnie inne zawody. Kazik był

muzykiem w filharmonii, a Antoni konduktorem kolejowym. Często podśmiewali się nawet z zakładu ojca – że staroświecki, że nie przynosi żadnego dochodu, że zegarki w ogóle będą niedługo zastąpione innymi wynalazkami. Kiedy jednak wybuchła wojna, zakład stał się jedynym źródłem utrzymania dla całej rodziny Skierków i zegarmistrz zamówił szyld z nazwą „Wacław Skierko i Synowie”. Powinien go zmienić właściwie już po miesiącu, bo Kazik został

aresztowany w ulicznej łapance i rozstrzelany jako zakładnik. Rok później szyld stał się zupełnie nieaktualny – Antoni wpadł na kradzieży węgla i bahnschutze zastrzelili go, kiedy próbował

uciec.

Upłynęło pół godziny, a Janek wciąż nie wychodził. Stopy i ręce przemarzły Lenie

na kość. Próbowała przytupywać i chuchać w palce, ale nic to nie dawało. W dodatku samotna kobieta stercząca na ulicy zaczynała zwracać uwagę. Coraz częściej wyglądały na nią z okien twarze zaniepokojonych mieszkańców.

Weszła do zakładu. Drzwi potrąciły dzwonek, który przed wojną mógłby uzyskać całkiem niezłą cenę u handlarzy staroci.

Skierko podniósł wzrok znad warsztatu. Miał już siedemdziesiąt dwa lata, ale mimo wieku i ciągłego wytężania oczu nie nosił okularów. Umysł też miał jasny i umiał natychmiast ocenić zagrożenie. Czarnowłosa dziewczyna z całą pewnością nie była szpiclem, ale też nie wyglądała na zwyczajną klientkę.

– Czym można służyć?

Lena speszyła się, jakby widok zwyczajnego warsztatu zegarmistrzowskiego nie był tym, czego się spodziewała.

– Zegarek... mam do naprawy.

– Niech pani zdejmie.

– Proszę?

Skierko pokazał zegarek na jej ręku.

– Nie, nie, to nie ten... – Lena pokręciła głową. – W domu zostawiłam.

Skierko spojrzał na nią, rozbawiony. Wariatka?

– Ja wizyt domowych nie prowadzę. Tu trzeba przynieść.

– Oczywiście, ja... weszłam tylko, żeby spytać, ile będzie kosztowała naprawa.

– To zależy. Jakiej marki ten zegarek?

– Nie wiem dokładnie...

Wariatka czy nie, marnowała cenny czas zegarmistrza.

– Panienko, niech mi pani głowy nie zawraca – powiedział Skierko z irytacją. – Pani przyniesie ten zegarek, to porozmawiamy.

Lena postanowiła postawić wszystko na jedną kartę.

– Gdzie jest ten mężczyzna, który tu przed chwilą wszedł? – wybuchła.


Oho, czyli jednak szpicel. A tak sympatycznie wyglądała. Skierko niepostrzeżenie sięgnął

po nóż schowany pod stołem.

– Jaki mężczyzna?

– Pan dobrze wie.

– Tutaj nikt nie wchodził.

– Ja tylko chcę z nim porozmawiać – upierała się Lena. – To mój narzeczony...

– Powtarzam pani, żaden mężczyzna tu nie wchodził...

Nóż miał już w garści. W razie czego był zdecydowany się bronić.

– Niech pan nie kłamie. Przecież widziałam...

W tym momencie z zaplecza wyszedł Janek.

– W porządku, panie Skierko. To naprawdę moja narzeczona.

Skierko odłożył nóż.

– Czy wy żeście powariowali? Najpierw każecie uczyć się tych wszystkich haseł, a potem każdy włazi, jak chce. Do bani taka konspiracja.

Lena weszła za Jankiem na zaplecze. Ciasny pokoik tak bardzo różnił się z wyglądu od zakładu zegarmistrzowskiego, że stanęła w progu jak wryta. Nie było tu ani jednego zegara.

Wszędzie leżały natomiast sterty dokumentów, pieczątek, formularzy i kartek żywnościowych.

Pod ścianą stało małe biurko z mikroskopem i dziesiątkami rozmaitych przyborów do pisania.

Janek zdjął z krzesła plik nowiutkich pachnących jeszcze farbą drukarską formularzy kenkart.

– Usiądź – powiedział spokojnie.

– O co tu chodzi? Czym ty właściwie się zajmujesz?

– Jestem fałszerzem.

Powiedział jej o wszystkim – o cudownym ocaleniu z sowieckiego więzienia, o szkoleniu w Anglii, o skoku do Polski z trzema innymi „cichociemnymi” i o swoim obecnym przydziale służbowym – o komórce legalizacyjnej, którą budował samodzielnie na potrzeby Armii Krajowej.

– Teraz mogę cię tylko zastrzelić albo wciągnąć do współpracy – zakończył.

Milczała przez dłuższą chwilę, zanim wreszcie udało jej się zebrać rozbiegane myśli.

Oczywiście, kłamał. Wszystko to brzmiało jak historyjka z jednej z tych powieści szpiegowskich, jakie przed wojną drukowano w odcinkach. Bolałoby mniej, gdyby po prostu przyznał się, że jest

już z inną dziewczyną.

– Za kogo ty mnie masz! – wybuchła. – Ja mam uwierzyć w te bujdy?!

– Bujdy?

– A jak to inaczej nazwać? Rozumiem, że nic już do mnie nie czujesz, ale przynajmniej mnie nie obrażaj.

Ruszyła do wyjścia, ale Janek zastąpił jej drogę.

– Zaczekaj.

– Na co? Aż wymyślisz nową historyjkę?

Janek wziął do ręki stertę dokumentów leżącą na półce.

– Wiesz, co to jest? Osiemdziesiąt dwa nowe ausweisy dla uchodźców z oflagu. Siedzę nad tym od dwóch dni. Spałem może ze trzy godziny. A to? – Chwycił pełną garść innych formularzy. – Specjalne przepustki na przejazd przez granicę Generalnego Gubernatorstwa.

Pięćdziesiąt cztery sztuki. Dziewięć godzin roboty. Każde zdjęcie trzeba było przeflancować.

Wiesz, co to jest flancowanie? Nie? Więc przyjrzyj się temu wszystkiemu, zanim powiesz, że kłamię!

Wcisnął jej obie sterty dokumentów w ręce. Kilka sztuk upadło na podłogę. Lena

spojrzała na pierwszy lepszy z ausweisów. „Henryk Mączka ur. 5 listopada 1895, w Popławie”.

Ze zdjęcia patrzył na nią silny mężczyzna o krzaczastych brwiach.

– Prawdziwy Mączka nie żyje – wyjaśnił Janek. – Często posługujemy się metrykami

zmarłych. Dzięki temu trudniej odkryć fałszerstwo.

Lena poczuła, jak ogarnia ją potworny wstyd. A więc to wszystko była jednak prawda!

Janek narażał życie, a ona odpłacała mu prymitywną zazdrością.

– Janek, ja... nie wiedziałam. Boże, nigdy bym tu za tobą nie przyszła...

Przytulił ją do siebie.

– Już dobrze – powiedział. – Chyba cię jednak nie zastrzelę.

Migreny ustały nieoczekiwanie. Bronek spodziewał się raczej, że po rozstaniu z Wandą głowa eksploduje mu z bólu. Tymczasem stało się coś zupełnie przeciwnego. Już następnego dnia, kiedy obudził się rano, poczuł, że coś się zmieniło. Do tej pory, nawet w dobre dni, miał

zawsze wrażenie, że jego oczy są ciężkie i poruszają się z mozołem w schronie czaszki. Teraz opór zniknął. Bronek rozglądał się po swoim konspiracyjnym lokalu żywo, z umysłem jasnym jak zimowe niebo za oknem. Z początku sądził, że jest to tylko chwilowa poprawa i że ból powróci niedługo ze zdwojoną siłą. Mijały jednak kolejne tygodnie, a odzyskana lekkość i jasność przed oczami wcale nie miała zamiaru ustąpić. Jego nowy stan trudno było jednak nazwać „uzdrowieniem”. Człowiek uzdrowiony czuje ulgę i radość, że jego cierpienie minęło.

Bronek czuł natomiast tylko pustkę i żal. Ból głowy towarzyszył mu od tak dawna, że stał się częścią jego samego. Poza tym był to ostatni już łącznik z przeszłością – z dworem w Dobrzanach, ze światem honorowych pojedynków, a przede wszystkim z Wandą. To dla niej przecież pojedynkował się z Karolem Ryżkowskim, to dla niej przeżył ciężki postrzał w głowę, który stał się powodem jego dolegliwości. Teraz, kiedy ból zniknął, Bronek zdał sobie sprawę, że z jego życia zniknęła również Wanda.

Jadąc tramwajem na spotkanie w sprawie nowego przydziału organizacyjnego, miał

nadzieję, że wyślą go gdzieś daleko poza Warszawę i że pozostanie tam do samego końca wojny.

Przypomniał sobie, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej modlił się o coś dokładnie przeciwnego.

Warszawa i Wanda były dla niego jednym i tym samym. Teraz, kiedy Wanda wyjechała z matką gdzieś na prowincję, żeby ukryć się przed listami gończymi, Bronek chciał jak najszybciej opuścić stolicę swoich życiowych klęsk.

Na miejscu spotkania nie czekał na niego pułkownik Okulicz, tak jak się tego spodziewał, ale trzynastoletni pryszczaty gazeciarz, który wcisnął mu w rękę karteczkę z dalszymi instrukcjami. Miał wejść do najbliższej apteki, podać hasło i wsiąść do samochodu czekającego na zapleczu. Nie rozumiał tych nadzwyczajnych środków ostrożności. Do tej pory po prostu spotykał się z Okuliczem w publicznych miejscach – w parku, kawiarni czy bibliotece.

W samochodzie na zapleczu apteki czekało na niego aż czterech młodych ludzi, którzy zawiązali mu opaskę na oczach. To wydało mu się już grubą przesadą, ale nie zaprotestował.

Chciał jak najszybciej mieć to wszystko z głowy i znaleźć się w jakimś zagubionym wśród lasów oddziale partyzanckim.

Wieźli go bardzo długo, ale zdawał sobie sprawę, że kluczyli specjalnie, żeby go zmylić.

Koła toczyły się przez cały czas z tym samym szumem, co oznaczało, że nawierzchnia drogi nie zmieniła się ani razu, a to z kolei – że nie opuścili wcale miasta. Wreszcie samochód zatrzymał

się i poprowadzono go schodami do jakiegoś mieszkania.

Kiedy zdjęto mu opaskę, zobaczył, że w pokoju siedzi barczysty szpakowaty mężczyzna i uważnie mu się przygląda, paląc spokojnie papierosa.

– Porucznik Woyciechowski? – spytał.


– Tak jest.

– Byłem kiedyś na polowaniu w Dobrzanach u pańskiego ojca.

– Przykro mi, nie przypominam sobie.

– To nawet lepiej. Jestem „Grot”.

Bronek zaniemówił. Przed nim siedział dowódca całej podziemnej armii, komendant

główny Armii Krajowej generał „Grot” Rowecki.

– Co pan wie o problemie ukraińskim? – zapytał nieoczekiwanie „Grot”.

– Tylko tyle, że Ukraińcy nie mają własnego państwa i że jest to dla nich problem

– odparł wymijająco Bronek.

„Grot” pokiwał głową, jakby spodobała mu się ta odpowiedź.

– Jak pańskim zdaniem powinny przebiegać po wojnie nasze wschodnie granice?

– Nie widzę żadnego powodu, żeby przebiegały inaczej niż przed wojną.

Dalsza część krótkiej rozmowy przebiegła podobnie: „Grot” zadawał krótkie rzeczowe pytania, Bronek odpowiadał. Pytania dotyczyły głównie sytuacji na wschodzie Polski. Trwało to wszystko nie dłużej niż kilka minut potrzebne na dokończenie papierosa, którego palił „Grot”.

Wreszcie zgasił niedopałek w popielniczce i wstał.

– Ta rozmowa między nami nigdy nie miała miejsca, panie poruczniku.

– Tak jest, panie generale.

– Szczegóły przekażą panu moi sztabowcy. Życzę powodzenia.

Wyszedł.

Przez blisko kwadrans Bronek siedział w pokoju sam. Wreszcie drzwi się otworzyły

i weszło dwóch mężczyzn. Jednym był Okulicz. Drugi, rumiany na twarzy i niski, wyglądał

w czarnym garniturze raczej na przedsiębiorcę pogrzebowego niż na oficera sztabowego. Bronek wstał na ich widok.

– Proszę siedzieć, poruczniku – powiedział przedsiębiorca pogrzebowy. – Jestem

pułkownik „Kalita”. Został pan wyznaczony do bardzo szczególnego zadania. Pański dowódca pana rekomendował.

Bronek spojrzał na Okulicza, ale nie wiedział jeszcze, czy powinien być mu wdzięczny, czy go znienawidzić.

– Zlikwiduje pan kogoś na Wołyniu.

Serce zabiło mu gwałtownie. A więc jednak nie zostawał w Warszawie. Wołyń! Dalej nie

mogli go już wysłać. Nigdy tam nie był. W jego wyobraźni był to właściwie koniec świata. Kiedy był dzieckiem, Achmatowicz opowiadał mu, że za Wołyniem ciągną się już tylko bezkresne przestrzenie, zamieszkane przez stada dzikich koni i bolszewików.

– Tak jest – odparł gorliwie.

„Kalita” ostudził go ostro.

– To nie będzie wycieczka z Orbisem, poruczniku. Czy mówi panu coś nazwa Smiersz?

– To po rosyjsku?

– Owszem, po rosyjsku. A właściwie po sowiecku. Stalin polecił utworzyć w NKWD

specjalną komórkę o nazwie „Smiert szpionam”– śmierć szpiegom[9]. Oficjalnie Smiersz ma zajmować się rozpracowaniem niemieckiej Abwehry i Gestapo, ale okazuje się, że do jego głównych zadań należy też walka z naszym podziemiem.

Bronek nic z tego nie rozumiał.

– Zdawało mi się, że Sowieci są naszymi sojusznikami – zauważył.

– Wszystkim nam się tak zdawało, poruczniku – odparł „Kalita”. – Na naszych

wschodnich kresach sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż w deklaracjach Stalina. Na tyłach niemieckiej armii działa tam bardzo aktywnie sowiecka partyzantka, przerzucana z głębi Związku Sowieckiego. Rosjanie prowadzą dywersję przeciwko Niemcom, ale też wyłapują i rozbrajają nasze oddziały. Zajmuje się tym właśnie Smiersz – specjalna grupa kontrwywiadowcza, powstała na polecenie samego Stalina. Są bardzo skuteczni. Mają dokładne listy członków Armii Krajowej, znają nasze struktury, lokalizację oddziałów, miejsca składów amunicji. W zbieraniu informacji pomaga im zaplecze agenturalne w postaci polskich komunistów. Na tej podstawie urządzają na nas obławy i aresztowania. Żołnierze AK, którzy nie chcą wstąpić do czerwonej partyzantki, są rozstrzeliwani na miejscu, a oficerowie wywożeni do Moskwy.

Bronek potrząsnął głową.

– Przecież to nie ma żadnego sensu! Więcej osiągnęliby, walcząc razem nami, a nie przeciwko nam.

– Z wojskowego punktu widzenia może i ma pan rację. Ale Stalin patrzy dalej

w przyszłość. Niemiecka ofensywa załamuje się. Wehrmacht zacznie wkrótce się cofać, a Armia Czerwona ruszy na zachód. Na ich drodze leży jak zwykle Polska. Tym razem chcą zdławić nasz opór w zarodku. Zlikwidować dowódców i cały patriotyczny element, wprowadzając na jego miejsce komunistyczną agenturę. Robią po cichu to, czego nie udało im się osiągnąć w otwartej wojnie w dwudziestym roku[10]– chcą nas przyłączyć do bolszewickiego imperium.

Na wschodzie zaczyna im się to udawać.

W pokoju zapadła na chwilę cisza. Grube powolne płatki śniegu pojawiły się za oknem.

– Kogo mam zlikwidować? – odezwał się obcym głosem Bronek.

– Nazywa się Sorokin. Stoi na czele Smiersza jako komisarz bezpieczeństwa

państwowego. Mówi doskonale po polsku i ma świetne rozeznanie w naszych sprawach. Jest szczególnie skuteczny w budowaniu komunistycznej agentury. Na Wołyniu ma stale rosnącą siatkę polskich szpiegów i pomocników. Nie możemy dopuścić, żeby jego działalność objęła także teren Generalnego Gubernatorstwa.

– Wyruszę jeszcze dzisiaj – powiedział zdecydowanie Bronek.

„Kalita” skinął głową.

– Powtórzę tylko to, co już pan słyszał od samego komendanta: ta rozmowa nigdy nie miała miejsca. Nie wydaliśmy panu żadnego rozkazu.

– Rozumiem.

– Pański przełożony przekaże panu wszystkie szczegóły.

Uścisnął mu krótko rękę i wyszedł. Bronek odprowadził go wzrokiem.

– To nie jest oficjalne zadanie, więc ma pan prawo odmówić – zwrócił się do niego Okulicz, kiedy zostali sami. – Nie możemy nakazać panu żadnych działań sprzecznych z polityką naszego rządu. A Sowieci są oficjalnie nadal naszymi sojusznikami...

– Kiedy mam wyjechać? – przerwał mu niecierpliwie Bronek.

– Niechże pan przynajmniej wysłucha, jaka tam jest sytuacja!

– Słucham, panie pułkowniku.

– To jest prawdziwy kocioł! Z jednej strony Niemcy, z drugiej Sowieci, a z trzeciej Ukraińcy!

– Ukraińcy? – zaciekawił się Bronek, przypominając sobie nieoczekiwane pytanie

„Grota”.

– Ukraińscy nacjonaliści. Jeszcze niedawno trzymali z Niemcami, bo myśleli, że Hitler pozwoli im utworzyć niepodległą Ukrainę. Nadal wielu służy w niemieckim wojsku i policji. Ale teraz Ukraińcy nienawidzą wszystkich: Niemców, Sowietów, ale przede wszystkim nas. Chcą wyrzucić nas z Wołynia raz na zawsze. Tworzą więc po lasach coraz liczebniejsze oddziały i mordują każdego Polaka, jakiego spotkają na swojej drodze: siekierą, widłami, kosą. Nawet pan sobie nie wyobraża tego okrucieństwa. Nie mogę wręcz czytać tych raportów, więc niech się pan dobrze zastanowi, zanim podejmie decyzję, żeby pojechać na te dzikie pola!

– Czy mogę zabrać ze sobą jednego człowieka? – spytał rzeczowo Bronek.

Okulicz spojrzał na niego bezradnie. Wiedział już, że nie ma sensu zniechęcać dłużej młodego Woyciechowskiego. Sam uważał to za szaleństwo. Nie widział szansy, żeby jego najlepszemu człowiekowi udało się znaleźć choćby w promieniu pięciu kilometrów od Sorokina.

Nawet gdyby jakimś cudem Bronek przebrnął przez niemieckie patrole i uniknął potwornej śmierci z rąk fanatycznych ukraińskich nacjonalistów, to jak miałby spotkać się twarzą w twarz z komisarzem bezpieczeństwa Sorokinem, strzeżonym pilnie przez obstawę z NKWD i sieć polskich szpicli, gdzieś w obozie wielotysięcznego oddziału sowieckich partyzantów, w samym sercu zasypanego śniegiem Wołynia? Swoje wątpliwości pułkownik Okulicz zgłosił otwarcie na ostatniej odprawie sztabowej, ale w końcu musiał ulec większości. Nie miał więc teraz innego wyjścia, jak przekazać Woyciechowskiemu jego kontakty na Wołyniu i szczegóły wyprawy poza granice Generalnego Gubernatorstwa. Kiedy jednak ściskał mu dłoń na pożegnanie, nie mógł

uwolnić się od poczucia, że wyprawia tego młodego człowieka na pewną i potworną śmierć.


Listy niewysłane


Kochana siostrzyczko!


Ten list nigdy do Ciebie nie dotrze, podobnie jak wszystkie następne z kolei. W ogóle nie zamierzam ich wysłać. Zamierzam pisać w nich wyłącznie prawdę, a ta na pewno byłaby dla Ciebie zbyt trudna do zniesienia. Po co zatem piszę te niewysłane listy do ukochanej siostry, której udało się ukryć poza murami?

Otóż wczoraj tata wyznał mi w tajemnicy, że pisanina, którą uprawia po nocach, nie ma nic wspólnego z jego książką o Romantyzmie. Pamiętasz, ileż to razy podśmiewaliśmy się z jego profesorskiego dziwactwa? Kogo obchodzi Mickiewicz, kiedy nie ma co włożyć do garnka?

Dobrze, przyznaję – to głównie ja z niego żartowałem. Ty zawsze staruszka broniłaś. Okazuje się, że miałaś rację. Nasz kochany profesor Sajkowski wcale nie jest bowiem takim poczciwym dziwakiem, jakiego udaje. Należy do czegoś w rodzaju ruchu oporu. Wiem, że trudno Ci jest wyobrazić sobie naszego ojca z pistoletem w ręku, ale ludzie z ich organizacji nie walczą za pomocą pistoletów. Piszą.

Ja też omal się nie roześmiałem, kiedy tata mi to powiedział. W gruncie rzeczy ma to znacznie więcej sensu, niż się wydaje. Na samym początku getta niejaki pan Ringelblum[11]

zaczął prowadzić prywatne archiwum – notował, co dzieje się każdego dnia w getcie, o czym piszą gazety, zbierał rozmaite druki i cudze notatki. Z czasem zaczął pozyskiwać coraz więcej współpracowników, którzy prowadzili na jego zamówienie prywatne dzienniki, pamiętniki, zapiski – wszystko na temat codziennego życia w getcie. Dziś archiwum pana Ringelbluma jest wielką organizacją. Dziesiątki prywatnych osób, ale także literatów, historyków i uczonych pokroju naszego ojca, każdego dnia zapisuje setki stron, aby pozostawić po nas świadectwo.

Dobrze wiesz, że nigdy nie byłem tytanem pióra. Chciałbym jednak robić coś więcej, niż tylko polerować szwabskie hełmy i cerować kalesony w szopie[12] Schalkego. Poza tym pomyślałem sobie, że pisanie pozwoli mi zagłuszyć pociąg do butelki. Wstyd się do tego przyznać, ale obiecałem sobie, że będę pisał tylko prawdę – zacząłem tęgo popijać. W szopie o samogon nietrudno. Niemal wszyscy teraz popijają: młody, stary, mężczyzna, kobieta, profesor czy robotnik, bez wyjątku. Nie tłumaczę się. Po prostu mówię, jak jest.

Siedzę więc nad kartką papieru i piszę do Ciebie ten list, zamiast golnąć sobie z butelki i iść spać, jak to ostatnio miałem w zwyczaju. Myślę, że wpadłem na świetny pomysł z tymi niewysłanymi listami. Pamiętnika nie potrafiłbym prowadzić, ale napisanie listu nie przekracza moich mizernych możliwości. To nic, że listy te trafią do archiwum getta i pewnie nigdy ich nie przeczytasz. Pisząc, mam wrażenie, jakbym z Tobą rozmawiał. Trochę to pomaga, muszę przyznać.

Na pewno ciekawi Cię, jak żyjemy. Przede wszystkim nadal żyjemy, a to już jest nie lada wyczyn. Tata chodzi wciąż do Urzędu Gminy, ja haruję jak wół w szopie Schalkego, a mama u Többensa[13]. Czasem wydaje mi się, że jesteśmy jedną z ostatnich rodzin w getcie. Większość mieszkańców, których widzę na ulicach po drodze do szopu albo wieczorem, kiedy zaczyna się masowy exodus do domów, to ludzie samotni. W moim szopie nikt nie chce wierzyć, że podczas wysiedlenia nikt z naszej rodziny nie trafił do wagonów. Ale co się odwlecze... Wybacz mój wisielczy humor.

Twoje zniknięcie ściągnęło na nas pewną zaskakującą wizytę. Siedzimy sobie pewnego wieczoru w naszym mieszkanku jak myszy pod miotłą, a tu rozlega się pukanie. Za ciche jak na Niemców, za głośne jak na sąsiada. Wszyscy wyszliśmy do korytarza, żeby otworzyć.

W progu stał Mosler, w mundurze Służby Porządkowej – długi płaszcz ściśnięty

skórzanym pasem, drewniana pała u boku i granatowa czapka z błękitnym otokiem. W dodatku uśmiecha się bezczelnie, jakby po prostu wpadł odwiedzić starych przyjaciół.

– Dobry wieczór, panie profesorze! – woła i bez ceregieli ładuje się do mieszkania.

Wszystkich nas zatkało. Tyle razy obiecywałem sobie, że jeśli spotkam jeszcze tego drania na swojej drodze, uduszę go jak psa. I co? Stoi w naszym mieszkaniu i rozgląda się.

– Widzę, że jakoś państwo sobie radzą, mimo wszystko. Bardzo mnie to cieszy.

– Czego pan jeszcze od nas chce? – wykrztusił wreszcie tata. – Jak pan w ogóle śmie po tym wszystkim...

– Przyznaję, że dosyć niefortunnie ułożyły się nam ostatnie interesy...

– Niefortunnie? Pan nas podstępnie oszukał i okradł ze wszystkich oszczędności!

– Pieniądze. Cóż to teraz warte? – powiedział Mosler filozoficznie.

Naprawdę sporo mnie kosztowało, żeby nie rzucić mu się do gardła. Powstrzymywał

mnie jego mundur. Jak dostał się do Służby Porządkowej? A może od początku był

funkcjonariuszem, tylko się przed nami ukrywał? Tak czy inaczej, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że ma nas w garści.

– Chciałbym być z państwem zupełnie szczery. Tak, tamte żarty z urzędnikiem z Berlina to był mój pomysł, nie wypieram się, chociaż mógłbym zrzucić wszystko na wspólnika. Ja po prostu państwa wtedy nie szanowałem. Większość wychrzczonych Żydów to łajdaki.

– W przeciwieństwie do pana – zauważył z sarkazmem tata.

– Ma pan pełne prawo tak uważać, panie profesorze – przyznał wielkodusznie Mosler.

– Ale zapewniam państwa, że wiele spraw ostatnio przemyślałem i zobaczyłem w innym świetle.

– Nie interesują nas pańskie przemyślenia, łajdaku – warknęła mama, tracąc w końcu cierpliwość. – Niech pan się stąd wynosi!

– Dla mnie to też było trudne, żeby tu przyjść, pani profesorowo.

– No to zaraz to panu ułatwimy! Romek, wyrzuć tego drania, bo go zabiję.

– Chwileczkę, proszę państwa – powstrzymał mnie Mosler. – Nie wiem, czy państwo

zauważyli, ale jestem obecnie grupowym w Służbie Porządkowej...

– Wcale mnie to nie dziwi. Ciągnie łajdaka do swoich – powiedziała mama.

– O, to bardzo krzywdząca opinia – zaprotestował Mosler. – Ta praca, a właściwie służba, jest całkowicie bezpłatna...

– Niech pan mówi, o co chodzi, albo sobie idzie – przerwał mu tata.

– Proszę bardzo: przychodzę służbowo w sprawie państwa córki. Lena Sajkowska, zgadza się? À propos, gdzie ona jest?

Popatrzyliśmy na siebie, jakby uderzył w nas piorun. Jeśli Mosler miał jakiekolwiek wątpliwości, co do tego, czy przeszłaś na druga stronę, to rozwiały się właśnie w tej chwili.

– Jeszcze nie wróciła z szopu – wybąkał tata.

– Wydawało mi się, że nie pracuje w szopie, tylko w Werterfassung[14].

– O co panu właściwie chodzi, panie Mosler? – natarła mama. – Przyszedł pan tutaj węszyć?

– Przyszedłem, żeby państwu pomóc, pani profesorowo. Państwa córka nie stawiła się do transportu. Mam obowiązek sprawdzić, czy się nie ukrywa.

– Niech pan sprawdza, proszę bardzo.

Mama otworzyła na oścież drzwi do jadalni.

– Pani profesorowo, pani chyba nie uważa mnie za człowieka naiwnego?


– Uważam pana za skończonego łajdaka!

– Sabinko – upomniał ją tata. Zdał sobie już sprawę, że jesteśmy zgubieni. Do mnie też zaczęło to powoli docierać.

– Rozumiem – powiedział Mosler. – Należało mi się. Ale ja naprawdę chcę się w państwa oczach zrehabilitować. Kiedy zobaczyłem na liście uciekinierów nazwisko „Lena Sajkowska”, od razu zgłosiłem się na ochotnika, że to ja ją doprowadzę.

– Pan jest gorszym łotrem, niż sądziłem! – wykrzyknął tata.

– Proszę pozwolić mi skończyć. Nie mam zamiaru doprowadzać państwa córki

do transportu. Doskonale wiem, że przeszła na drugą stronę.

– Pan się myli! – zaprzeczyła rozpaczliwie mama.

– O nie, pani profesorowo. Ja w tych sprawach rozwinąłem u siebie coś w rodzaju

szóstego zmysłu.

– Na Boga, czego pan od nas chce?!

– Tak jak powiedziałem, przychodzę pomóc. Jeśli nie będą mieli państwo zaświadczenia, że córka zmarła, na przykład, na tyfus, to wszyscy pójdziecie do transportu zamiast niej.

Na chwilę zamarliśmy.

– A jak można... załatwić takie zaświadczenie? – zapytał tata.

– Leon, daj spokój – powiedziała z godnością mama. – Nie widzisz, o co tu chodzi? Ten człowiek znowu chce od nas wyłudzić pieniądze. Nic już nie mamy, panie Mosler! Rozumie pan?

Niepotrzebnie się pan trudził.

– Znowu te pieniądze – żachnął się Mosler. – Ja to zaświadczenie załatwię państwu w ramach reparacji za nasze nieporozumienia. Gratis.

– Dziękuję panu – powiedział tata, zupełnie skruszony.

Mosler od razu się rozpromienił. Chyba o to mu chodziło, żeby zrobić z nas znowu

swoich petentów.

– Odezwę się niedługo. Cieszę się, że widzę państwa w dobrym zdrowiu. Będziemy się widywać.

Uchylił grzecznie czapkę z błękitnym otokiem i wyszedł.

Dobrze, że nigdy nie dowiesz się o tej wizycie. Ja w każdym razie nie mam zamiaru Cię zawiadamiać. Na pewno zamartwiałabyś się o nas dzień i noc, a i tak nic by to nie zmieniło.

Najważniejsze, że jesteś bezpieczna tam, poza murami, gdzie macki tego łajdaka na pewno nie sięgają.

Twój Romek

2

Walka cywilna


Książnica Jackiewicza na Żoliborzu należała do najlepszych prywatnych wypożyczalni książek w mieście. Można tu było dostać nie tylko największe szlagiery, takie jak Przeminęło z wiatrem czy Sagę rodu Forsyte’ów, ale też książki zakazane, jak Rewolucja nihilizmu[15] czy Niemcy a Europa[16], które zaufani znajomi właściciela dostawali na dziesięć dni w okładkach niewinnych romansów. Panował tu zawsze tłok, jak w najlepszej restauracji. Wypożyczalnia doskonale nadawała się na miejsce konspiracyjnych spotkań. W labiryncie wysokich regałów można było niepostrzeżenie wymienić grypsy, nie ściągając na siebie uwagi.

Władek stał przy półce oznaczonej literą „Z” i rozglądał się dyskretnie na boki. W ręku trzymał jakąś książkę, ale nie zauważył nawet, kto był jej autorem. Na twarzy miał gęsty dziesięciodniowy zarost, a głowę ogoloną przy samej skórze. Trudno było rozpoznać w nim człowieka z listów gończych, które wciąż wisiały w całej Warszawie. Przez kapitanową Malicką dostarczył na skrzynkę kontaktową Michała wiadomość, że musi się z nim spotkać. Serce waliło mu ze zdenerwowania. Wciąż ogarniała go wściekłość na wspomnienie tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia w Otwocku.

W alejce między regałami pojawił się wreszcie Michał. Podszedł powoli, udając, że szuka jakiegoś tytułu na półce.

– Ty chyba zwariowałeś – syknął. – Co robisz w Warszawie?

– Musisz mi pomóc. Lekarze to durnie! – wypalił Władek.

– Przypominam ci, że mama jest lekarzem.

– Nie łap mnie za słowa. Ten, co mnie wczoraj badał, to na pewno dureń!

– Miałeś badania? I co?

– Gów...

Władek ugryzł się w język, przypominając sobie, że znajdują się w kulturalnym

otoczeniu.

– Powiedział, że przez najbliższe pół roku nadaję się tylko do papierkowej roboty. Czy ja wyglądam na chorego?

Michał przyjrzał się bratu.

– Czy ja wiem. Pokaż język.


– Nie wygłupiaj się. Chcę walczyć, rozumiesz?

– Przyjdzie czas, dostaniesz nowy przydział. Ja właśnie dostałem.

– Gdzie?

– Tajemnica służbowa. À propos, chciałem cię zapytać, czy zapamiętałeś jakieś nazwiska śledczych z Szucha.

– Po co ci to?

– Pamiętasz czy nie?

– Tego drania od akordeonu nigdy nie zapomnę. Oberscharführer Rappke.

– Ktoś jeszcze?

– Keller, ale to już pewnie wiesz... Czasem siedział tam jeszcze jakiś major w mundurze Wehrmachtu...

– Jak się nazywał?

– Nie pamiętam. Na co ci to?

Władek przyjrzał mu się podejrzliwie. Nagle go olśniło.

– Chyba mi nie powiesz, że przydzielili cię do wywiadu?!

– Nie mogę potwierdzić.

– Rany boskie. To mnie, zawodowego oficera, odstawiają na boczny tor, a takiego

żółtodzioba...

– Chciałeś się spotkać, żeby mi to wygarnąć?

Władek opanował się.

– Pomóż mi, Guzik. Nie mogę siedzieć pół roku z założonymi rękami. Nie mam nawet

kontaktu z żadną łączniczką. Spisali mnie na straty.

Zamilkli na chwilę, oglądając książki na półce z literą „Z”.

– Pamiętasz mecenasa Radwańskiego? – odezwał się wreszcie Michał.

– Tego przyjaciela ojca? Jasne.

– Zdaje się, że jest teraz jakąś szychą w siatce. Próbował mnie zwerbować. Masz.

Położył wizytówkę mecenasa na regale. Władek zwinął ją natychmiast i wsunął sobie do kieszeni.

– Dzięki.

Michał skinął głową.

– Nie kręć się po Warszawie. I zrób coś z tą brodą, bo wyglądasz jak...


– Jak kto?

Michał wzruszył ramionami i odszedł z pierwszą lepszą książką w ręku.

Mecenas Radwański z godnością kroił na niemieckiej gazecie ostatni kawałek kiełbasy, którą pewien zacny gospodarz z Karczewa opłacił tydzień temu pewną poradę prawną.

Konsultacja była całkowicie nielegalna, ponieważ oficjalnie mecenas był zatrudniony pod fałszywym nazwiskiem jako strażnik w gazowni i nie udzielał się jako prawnik. Tak było znacznie bezpieczniej. Członkowie warszawskiej palestry byli bezustannie narażeni na aresztowania i wywózki. Radwański pełnił w podziemiu zbyt ważną funkcję, żeby ryzykować przypadkową wpadkę z racji swojego zawodu i wykształcenia. Zatrudnienie na stanowisku zwykłego strażnika dawało mu nie tylko mocne papiery, ale też niebagatelne przywileje w postaci darmowej stołówki pracowniczej i zwiększonej racji chleba kartkowego na każdy miesiąc. Czasem trafiała mu się też jakaś prywatna porada, więc ogółem żył na całkiem wysokim poziomie. W końcu poczuł się wręcz pełnoprawnym członkiem nowej elity i kazał wydrukować sobie wizytówki ze swoim fałszywym nazwiskiem i dumnie brzmiącą funkcją „Strażnik Gazowni Miejskiej”. Nawet nie przyszło mu do głowy, że było w tym coś niewłaściwego.

W przeszklonej portierni, gdzie przesiadywał, panowało przyjemne ciepło – jeszcze jeden powód, dla którego mecenas Radwański czuł się w roli strażnika jak ryba w wygodnym akwarium. Zapach czosnkowej kiełbasy wydawał mu się równie wykwintny jak najdroższe dania w Adrii, gdzie stołował się przed wojną razem z innymi warszawskimi adwokatami i sędziami.

Powiesił sobie pod szyją białą serwetkę, odwinął z chusteczki przyniesiony nóż i widelec, i już zabierał się do jedzenia, kiedy w drzwiach portierni pojawił się młody, krótko ostrzyżony brodacz.

– Wstęp tylko dla personelu! – zaprotestował gwałtownie mecenas. – Proszę opuścić portiernię.

Brodacz nie ruszał się jednak z miejsca.

– Nie poznaje mnie pan?

Radwański przyjrzał mu się uważniej.

– Władek?!

– Nic się pan nie zmienił. Jaki strażnik drukuje sobie wizytówki?

Położył na stole wizytówkę, którą dostał od Michała.

– Nie rozumiem – powiedział zdezorientowany Radwański.


– Nieważne. Przejdę do sedna, bo ojciec ufał panu jak rodzonemu bratu...

– Co u niego? – przerwał mu Radwański.

– Nie żyje.

– Co?!

– Dostał kulę, kiedy odbijali mnie z Pawiaka. Mogę mówić dalej?

Nie miał ochoty wdawać się w szczegóły. Za każdym razem, kiedy mówił o ojcu gardło ściskało mu się ze wzruszenia. Tego tylko brakowało, żeby rozpłakał się przy dawnym przyjacielu domu.

– Próbował pan bez powodzenia zwerbować Michała.

– W porządku. Nie musisz go tłumaczyć.

– Niech pan posłucha, Michał już jest w siatce. Ja też. Chodzi o to, że wysłali mnie na przymusowy odpoczynek, a ja nie mam najmniejszej ochoty odpoczywać. Te sukinsyny muszą mi zapłacić za ojca.

Znów poczuł znajome dławienie w gardle.

– Chcę walczyć, rozumie pan? Już, teraz, a nie za pół roku! – wybuchnął.

– Czego ode mnie oczekujesz?

– Myślę, że ma pan kontakty z samą górą. Może nawet sam pan jest na samej górze, o nic nie pytam. Proszę tylko, żeby znalazł mi pan jakiś przydział, ale z bronią w ręku, a nie za jakimś biurkiem. Jutro. Dziś. Teraz.

– Mylisz się co do mnie.

– Rozumiem. Nie ufa mi pan. Nie było rozmowy.

Odwrócił się do wyjścia.

– Zaczekaj!

Władek zatrzymał się w drzwiach. Radwański pokręcił głową.

– Też się nic nie zmieniłeś. W gorącej wodzie kąpany.

– Pomoże mi pan czy nie?

Radwański spojrzał na niego z wahaniem.

– Jestem w Kierownictwie Walki Cywilnej. Z wojskiem mam niewiele wspólnego.

– Cywilnej? – powtórzył Władek, rozczarowany. Słyszał co nieco o tej cywil-bandzie, ale nie wiedział dokładnie, czym się zajmują. – Co to jest?

– Coś w rodzaju podziemnego Sejmu. Utrzymujemy kontakty z partiami politycznymi,

organizujemy bierny opór społeczny...

– Jak to „bierny”?! – Wszystko to brzmiało coraz bardziej zniechęcająco.

– Dobra, przedstawię ci to z innej strony. Musimy mieć własną łączność z Londynem, niezależną od wojskowej. Znasz się na radiostacjach?

– Ja?

– Prosiłeś mnie o pomoc. Potrzebuję pilnie obrotnego człowieka do zorganizowania

łączności radiowej z Londynem. Oczywiście, musielibyśmy wystąpić formalnie do twoich przełożonych o zgodę na przeniesienie do Kierownictwa Walki Cywilnej, ale nie powinno być z tym problemu. Co ty na to?

Władek milczał przez dłuższą chwilę. „Łączność”, „walka cywilna”, „bierny opór” – nie były to pojęcia z jego świata.

– Szczerze?

– Inaczej nasza rozmowa nie ma sensu – odparł mecenas Radwański.

– Po pierwsze, jestem zawodowym oficerem i nie podoba mi się robota w cywil-bandzie.

– Rozumiem cię.

– Po drugie, nie wiem prawie nic o radiostacjach. Przeszedłem jakieś szkolenie, ale nigdy mnie to nie interesowało.

– Szkoda.

– Po trzecie, jeśli mimo to przyjmie mnie pan do siebie, będę pańskim najwierniejszym człowiekiem.

Mecenas Radwański przez chwilę rozważał dość niespodziewaną aplikację.

– Czyli masz blade pojęcie o radiostacjach?

– Bardzo blade.

– To tak samo jak ja – powiedział Radwański, wyciągając dłoń. – Witaj w cywil-bandzie.

Jadąc tramwajem na spotkanie z dowództwem, Michał czuł się jak sztubak przed

egzaminem, do którego nie był kompletnie przygotowany. Ręce drżały mu i wilgotniały.

Doskonale wiedział, czego się boi – przydziału poza Warszawą. Było to bardzo prawdopodobne.

Jako brat człowieka poszukiwanego przez Gestapo mógł być niemal pewny, że przeniosą go do dla bezpieczeństwa do jakiejś dziury, podobnie jak Władka. Nie chciał rozstawać się z najbliższymi – z matką, z bratem ani z Hanią, którą coraz częściej, ku własnemu zaskoczeniu, zaliczał w myślach do tego grona.


– Wywiady obce – zawyrokował „Antoni”, drobny człowieczek o dużej łysej czaszce.

– Zorganizuje pan wydzieloną komórkę. Szczególnie interesuje nas działalność Abwehry na terenie Warszawy. Właściwie nic o nich nie wiemy.

– To znaczy, zostaję w Warszawie? – upewnił się Michał.

– Przecież mówię – zirytował się „Antoni”. – Na początek będzie panu potrzebna

archiwistka i łączniczka. Archiwistkę już mamy. Łączniczkę może pan sobie znaleźć samodzielnie.

– Już znalazłem. Jest zaprzysiężona.

– Świetnie. Tu ma pan niezbędne kontakty. Zapamiętać i zniszczyć. – Podał mu małą karteczkę.

Michał wracał ze spotkania jak uskrzydlony. Nie dość, że zostawał w Warszawie, to jeszcze mógł zatrudnić Hanię! Bardzo przywiązał się do niej ostatnio. Ich spotkania wyglądały teraz inaczej niż na samym początku. Chodzili najpierw na spacery i do kawiarni, a dopiero potem do łóżka. Jak prawdziwi narzeczeni. Myśl o Hani przepełniała go przyjemnym ciepłem, jak termofor włożony pod kołdrę w zimnym pokoju. A więc tak wyglądała miłość. Było to całkiem przyjemne uczucie, choć w głębi ducha uważał, że wszystko, co się na ten temat mówiło, to gruba przesada. A żeby już pisać o tym piosenki!

Hania zgodziła się bez wahania. Ucieszyła się tak, że pocałowała go w usta na środku ulicy.

– Przestań, dzika kobieto – upomniał ją. – Tego tylko brakowało, żebyśmy wylądowali na Pawiaku za obrazę moralności.

Objęła go mocno w pasie i przytuliła się do niego. Ostatnio okazywała mu coraz więcej czułości, co czasami bywało irytujące. Zwłaszcza że chciała teraz spędzać z nim całe dni i noce.

Może jednak nie był to dobry pomysł, żeby zatrudnić ją jako łączniczkę? Do tej pory widywali się, kiedy tego chcieli; teraz będą musieli widywać się codziennie.

Na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Wilczą natknęli się na inną parę. Krótko ostrzyżona blondynka spojrzała Michałowi prosto w oczy, ale zaraz spuściła wzrok, zmieszana.

– Celinka? – zawołała niepodziewanie Hania.

– Hania!

Obie kobiety padły sobie w ramiona. Dopiero teraz Michał zauważył, że towarzysz

nadzwyczajnie zgrabnej blondynki jest ubrany w skórzaną kurtkę i bryczesy, a na nogach ma

lśniące oficerki.

– Nie wiedziałam, że jesteś w Warszawie! – wykrzyknęła Hania. – Byłam u ciebie

na początku wojny i jak zobaczyłam, co zostało z waszej kamienicy...

– Przeprowadziliśmy się na Żoliborz – odparła Celina – Poznajcie się, to mój narzeczony.

Krzysztof.

Krzysztof trzasnął obcasami, ucałował szarmancko dłoń Hani i uściskał z przesadną siłą rękę Michała.

– A to mój... narzeczony – powiedziała Hania, pokazując na Michała.

W pierwszej chwili chciał zaprotestować, ale zamiast tego po prostu przedstawił się swoim fałszywym imieniem i nazwiskiem.

– Może pójdziemy gdzieś usiąść, porozmawiać? – zaproponowała Hania.

– Doskonały pomysł! – Michał wykrzyknął to z takim entuzjazmem, że zarówno Hania, jak i Krzysztof od razu się zorientowali, że sytuacja zaczyna wymykać się im spod kontroli.

Krzysztof objął Celinę ostentacyjnie.

– Niestety, mamy jeszcze sporo różnych zajęć. Rozumiecie, państwo – powiedział

konspiracyjnym tonem.

– Tak, tak, jasne – przytaknęła gorliwie Hania, biorąc swojego „narzeczonego” za rękę.

Michała ogarnął nagle niezrozumiały żal, że nieznajoma blondynka za chwilę zniknie z jego życia na zawsze.

– Czy państwo jeżdżą na nartach? – wypalił znienacka.

– Ma się rozumieć, dlaczego pan pyta? – Krzysztof wzruszył ramionami.

– Bo moglibyśmy pojeździć razem w niedzielę. To znaczy na biegówkach, oczywiście.

Znam piękny las pod Sulejówkiem. Leży tam ciągle masa śniegu.

Hania była poważnie zaniepokojona sposobem, w jaki Michał patrzył na Celinę.

– Chyba oszalałeś. Skąd mamy wziąć biegówki?

Pomoc przyszła nieoczekiwanie od strony Celiny.

– Krzysztof mógłby załatwić. Ma różne kontakty jako były sportowiec.

– Co znaczy „były”! – oburzył się jej narzeczony.

Michał natychmiast dostrzegł swoją szansę.

– Kolega był sportowcem? Doskonale. Może wreszcie ktoś będzie mógł za mną nadążyć.

Krzysztof spojrzał na Michała, wyraźnie urażony.


– „Nadążyć”? Pan raczy żartować. Narty to jeden z moich ulubionych sportów.

Ofiara chwyciła przynętę. Umówili się na najbliższą niedzielę, a Krzysztof obiecał

załatwić dla całej czwórki niezbędny sprzęt.

– Co ci strzeliło do głowy z tymi nartami? – zawołała Hania, kiedy wreszcie udało jej się odciągnąć Michała od dawnej przyjaciółki z gimnazjum.

– Muszę dać nauczkę temu bufonowi.

– A co on cię obchodzi?

– Przecież to jakiś kompletny dureń. Widziałaś, jak się ubrał na „bojowca”, ta kurtka, oficerki.

– Może też jest w siatce.

– Nie żartuj. Żaden prawdziwy konspirator tak by się nie ubrał. Jeszcze tylko brakuje mu wywieszki na plecach: „Jestem w konspiracji. Uprzejmie proszę o aresztowanie”.

Hania wybuchła śmiechem, nieco uspokojona.

– Lubię mężczyzn z poczuciem humoru.

– No to mogę być o ciebie spokojny w niedzielę, bo tamten kolega to straszny sztywniak.

Hania spojrzała mu prosto w oczy.

– A ja o ciebie mogę?

– Nie wygłupiaj się, zazdrośnico – odparł Michał, odwracając wzrok.

Ustalenie nazwiska człowieka, z którym Keller kontaktował się przed śmiercią tak

intensywnie, okazało się dziecinnie proste. Martin Halbe, major Wehrmachtu, był według zeznań asystenta kryminalnego Uwego Rappkego, bliskim przyjacielem jego zmarłego szefa. Halbe odwiedzał go często w pracy, chodzili razem do kasyna, a czasem nawet prowadzili wspólnie przesłuchania.

– Jak to? – zainteresował się Rainer. – Chcesz powiedzieć, że twój Standartenführer dzielił się informacjami z Wehrmachtem?

Rappke zrozumiał, że powiedział za dużo. Nowy szef nie przypadł mu do serca.

Po pierwsze, był za młody na tak wysoki stopień. Po drugie, nie był to żaden prawdziwy oficer, tylko podobno jakiś policjant czy detektyw. Mogło to oznaczać tylko jedno: przysłali go na miejsce Kellera tylko dlatego, że miał plecy gdzieś na samej górze. Poza tym, potrafił pytać tak, że człowiek wypaplałby mu nawet, jakie sztuki robi z żoną w łóżku.

– Ja nic nie chcę powiedzieć, Herr Obersturmbannführer – odparł Rappke ostrożnie.

– Mówię tylko, że major Halbe często szefa odwiedzał, to wszystko.

– Rozumiem, że w szpitalu też.

– Tego nie wiem, Herr Obersturmbannführer.

Rainer milczał przez chwilę.

– Każ podstawić mi samochód. Chcę pojechać do szpitala, gdzie leżał wasz szef.

– Ale ja mogę w ciągu godziny ściągnąć cały personel tutaj! – zaoponował Rappke.

– Nie. Chcę przeprowadzić wizję lokalną.

Rappke omal nie parsknął śmiechem. Wizja lokalna! Trzeba opowiedzieć o tym

chłopakom w kantynie. Posikają się ze śmiechu.

– Rozumiem, Herr Obersturmbannführer. Mam pojechać z panem?

– Nie, możesz odejść.

Tego nie trzeba było Rappkemu dwa razy powtarzać. Z ulgą trzasnął obcasami i czym prędzej wrócił do swojego biura, żeby dokończyć przesłuchanie smarkacza podejrzanego o smarowanie na murze obelżywych napisów.

Ledwo drzwi za Rappkem się zamknęły, Rainer podbiegł do okna i mimo panującego

na dworze sporego mrozu otworzył je na oścież. Był bardzo wrażliwy na zapachy,

a Oberscharführer Rappke cuchnął jak spocony koń. Asystent kryminalny w ogóle wydał mu się dość obrzydliwym osobnikiem. Inteligencja poniżej przeciętnej, masywna szyja, tendencja do tycia – krótko mówiąc, typowy pyknik, zgodnie z klasyfikacją Kretschmera[17]. Rainer przypomniał sobie, że według tego badacza pyknicy mają skłonność do wahań nastroju – od euforii po depresję. Ustalenia nowoczesnej psychologii często pomagały Rainerowi w pracy policyjnej, toteż i tym razem postanowił skorzystać z wyraźnej wskazówki odnośnie swojego podwładnego. Miał już do czynienia z podobnymi typami w Sonderkommando „Tiger” i nauczył

się nad nimi panować.

W szpitalu kazał zaprowadzić się do izolatki, w której zmarł Keller. Dyżur pełniła tego dnia Maria Konarska, chirurg. Rainer rozmawiał z nią grzecznie, bez pokrzykiwań i pogróżek.

Zdawał sobie sprawę, że więcej zdziała, zaprzeczając stereotypowi chamskiego esesmana, do jakiego przywykli Polacy. Poza tym, doktor Konarska przypadła mu do gustu. Cenił silne, niezależne kobiety, które nie wisiały na swoich mężach. Gdyby była młodsza, być może zainteresowałby się nią jeszcze bardziej.

– Co konkretnie pana interesuje? – spytała rzeczowo Maria.


– Po prostu chcę obejrzeć to pomieszczenie.

– Wszystkie rzeczy osobiste pana Kellera, jakie miał przy sobie, zostały odesłane jego rodzinie.

– Proszę zaprowadzić mnie do tego pomieszczenia – powtórzył Rainer z naciskiem.

Maria zaprowadziła Rainera do feralnej izolatki. To nie był dobry znak, że nowy szef Gestapo zaczynał swoje urzędowanie od wizyty w jej szpitalu. O co mu właściwie chodziło?

Była pewna, że będzie pytał przede wszystkim o tamten dzień, kiedy Władek został odbity z oddziału zakaźnego. Już raz odpowiadała na te pytania. Przesłuchania całego personelu trwały dłużej niż tydzień. Przesłuchiwał ją jakiś nalany na gębie podoficer, który trzymał w gablotach przyrządy do bicia więźniów, a za biurkiem – akordeon. Była pewna, że nigdy nie wyjdzie już z pokoju na Szucha. Puścili ją po dwóch godzinach. Na szczęście nie potrafili powiązać jej z Władkiem. Wyrzuciła z domu zdjęcia, na których byli razem. Zostawiła tylko jedno – to z wycieczki rowerowej w Palmirach, na którym byli wszyscy – Czesław, Władek, Michał, a nawet ich pies Ajaks. Zdjęcie leżało bezpiecznie na dnie szuflady w jej gabinecie. Czasem w nocy wyjmowała je na chwilę, ale zaraz chowała z powrotem.

Patrzyła z niepokojem, jak Rainer ogląda każdy kąt pustej izolatki. Zachowywał się tak samo jak Ajaks, kiedy zwęszył jakiś trop. Śmierć Kellera rzeczywiście była dosyć dziwna z medycznego punktu widzenia, ale skąd nowy szef Gestapo mógł o tym wiedzieć? W akcie zgonu Maria po prostu stwierdziła zgon z powodu odniesionych ran, to wszystko. Nie miała zamiaru dzielić się z nikim swoimi wątpliwościami, a właściwie pewnością, że Keller zmarł

na skutek uduszenia. Nie można było zupełnie wykluczyć zadławienia, ale znacznie bardziej prawdopodobne było to, że ktoś pomógł mu przenieść się na tamten świat. Co prawda, nikt nie powiadomił jej o żadnym planowanym zamachu, ale wcale nie była pewna, czy za śmiercią ciężko rannego szefa Gestapo nie stała podziemna organizacja.

Rainer wziął do ręki poduszkę z łóżka. Pomacał ją ze wszystkich stron.

– Czy Standartenführer Keller leżał na takiej samej poduszce? – zapytał.

– Oczywiście, wszystkie szpitalne poduszki są takie same.

Rainer skinął głową i odłożył poduszkę z powrotem. Nagle jakiś paproch na podłodze przykuł jego uwagę. Schylił się i podniósł coś spod kaloryfera. Maria nie widziała, co trzyma w rękach, ale na jego twarzy wyraźnie malowała się skrywana radość. Coś znalazł. Maria poczuła, jak puls jej gwałtownie przyspiesza. Coś jej podpowiadało, że nowy szef Gestapo, choć wyglądał na zupełnie normalnego człowieka, był znacznie gorszy od swojego poprzednika.

– Czy Keller palił cygara? – zapytał Rainer, odwracając się do niej.

– Nie mam pojęcia.

– To znaczy, że tutaj nie widziała go pani palącego?

– Tutaj? Miał przestrzelone płuco. W tym stanie nikt nie ma ochoty na palenie cygar.

Zresztą był pogrążony w depresji po stracie prawej nogi.

– Kto go odwiedzał?

A więc jednak Rainer podejrzewał zamach. Na to też Maria była przygotowana. Przede wszystkim – trzymać się aktu zgonu i nie wymieniać żadnych polskich nazwisk.

– Tylko jeden oficer. Nie pamiętam nazwiska.

– Martin Halbe?

Maria skinęła głową.

– Jak często?

– Raz.

– Proszę?

– Był tylko raz. Zaraz po amputacji.

– Jest pani tego pewna?

– Może pan sprawdzić w naszym rejestrze. Czym mogę jeszcze panu służyć?

Starała się mówić chłodnym, obojętnym tonem, ale głos drżał jej z emocji.

– Chciałbym teraz zobaczyć ciało.

– Zaprowadzę pana do kostnicy.

Maria spodziewała się podobnego żądania, ale mimo to serce waliło jej z emocji, kiedy zjeżdżała z Rainerem towarową windą do piwnicy, gdzie mieściła się szpitalna kostnica. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ten esesman nie był taki jak inni. Postanowiła ostrzec przed nim Michała i Władka. Jak powiedział, że się nazywa? Rainer. Obersturmbannführer Lars Rainer.

Ciało Kellera leżało wśród czworga innych zwłok. Rainer bez wahania podniósł

prześcieradło. W dawnych policyjnych czasach widok martwego człowieka za każdym razem robił na nim pewne wrażenie. Nie potrafił na to zobojętnieć, tak jak inni koledzy. Dopiero ostatnie trzy lata służby w Einsatzgruppen nauczyły go patrzeć na ludzkie ciała jak na padlinę – z odrazą, ale bez cienia emocji.


– Nie było sekcji?

– Nie widzieliśmy żadnego powodu – odparła Maria.

Rainer nachylił się nad siną twarzą Kellera, oglądając ją ze wszystkich stron. Rozwarł

trupowi szczęki i obejrzał dokładnie jamę ustną, przyświecając sobie zapalniczką.

– Mogę wiedzieć, czego pan szuka? – Maria miała nadzieję, że rzeczowe pytanie zbije z tropu wścibskiego esesmana.

– Potrzebuję pęsetę.

– Słucham?

– Potrzebna mi jest pęseta – odparł Rainer tonem dentysty zaglądającego w usta pacjenta.

– Tam widzę jakieś narzędzia.

Pokazał narzędzia do sekcji ułożone na stole pod ścianą. Maria podała mu pęsetę. Rainer wsadził ją w usta trupa i po chwili wyciągnął ze środka niewielkie piórko.

– Co to jest? – spytała Maria.

Rainer obejrzał piórko pod światłem żarówki. Na jego twarzy znów pojawiła się ta sama dławiona radość co przedtem.

– Dziękuję, pani doktor. Bardzo mi pani pomogła.

Podczas gdy Maria próbowała uspokoić nerwy po wizycie nowego szefa Gestapo, Rainer nie posiadał się wprost z radości. Był o krok od rozwiązania sprawy, która mogła okazać się takim samym krokiem milowym w jego karierze jak sprawa „rzeźnika z Kassel”. Wracając służbowym samochodem do swojego gabinetu na Polizeistrasse, obracał w ręku coś, co wyglądało na zwyczajną opaskę kubańskiego cygara Montecristo, lecz dla Rainera było niezbitym dowodem na to, że jego poprzednik został zamordowany.

Tytuły filmów wyświetlanych w oficjalnych kinach były coraz głupsze. Zazwyczaj Janek w ogóle nie zwracał uwagi na krzykliwe plakaty na murach, ale tym razem jeden wydał mu się szczególnie idiotyczny. Szczęśliwe zakończenie. Aż przystanął z wrażenia. Film był produkcji rumuńskiej i wyświetlano go w kinie Apollo na placu Trzech Krzyży. Kto wierzył jeszcze w szczęśliwe zakończenia? On sam stracił tę wiarę bezpowrotnie. Kolejne szczęśliwe zakończenia oddalały się od niego jak nieuchwytny horyzont. Szkolenie w Anglii, powrót na spadochronie do Polski, spotkanie z Leną – wszystko to miały być przecież szczęśliwe zakończenia, a za każdym razem okazywały się tylko początkiem nowych udręk. Szczęśliwym zakończeniem nie można było przecież nazwać odbicia Władka, bo major Konarski przypłacił je życiem. Nie było nim nawet wydostanie Leny z getta.

Janek cały czas miał poczucie, że popełnił potworny błąd. Nic nie pomagało tłumaczenie, że nie miał innego wyjścia, że musiał najpierw ratować Lenę i że po jej rodziców i brata wróci, kiedy tylko znajdzie dla nich kryjówkę po aryjskiej stronie. Wiedział, że sam siebie oszukuje.

Z najwyższym trudem udało mu się umieścić Lenę w mieszkaniu dawnego kompana z Pragi.

Widywał ją rzadko. Jego samodzielna komórka legalizacyjna pracowała pełną parą.

Dokumentów do fałszowania przybywało z każdym dniem. Większość czasu spędzał więc na zapleczu zakładu „Skierko i Synowie”, pogrążony w pracy, dręczony przez obraz Leny, która siedziała samotnie w obcym mieszkaniu i liczyła wzory na zasłonce. Nie tak miało to wszystko wyglądać.

Postanowił działać. Skoro Lena i tak znała już prawdę, należało włączyć ją do siatki.

Wiedział, że pomysł ten spotka się z oporem dowództwa, ale był zdecydowany przeprowadzić go do końca.

Pierwszym szczeblem, który należało pokonać, była jego nowa łączniczka Lusia.

Dziewczyna odznaczała się wyjątkowym talentem do narzekania. Narzekała na wszystko

– na pogodę, na swoją robotę, a zwłaszcza na przełożonych. Zazwyczaj ledwo przekroczyła próg zakładu, opadała natychmiast na krzesło i przez dobry kwadrans psioczyła na durniów, którzy kazali jej robić po trzydzieści kursów dziennie. Dla Janka, wychowanego w szacunku do starszych i bardziej doświadczonych, było to zupełnie niezrozumiałe.

– Nareszcie jakieś krzesło! – wysapała Lusia, kiedy wpadła do Janka poprzedniego dnia.

– Człowiek pada z nóg, a tu dopiero początek dnia. Jak Boga kocham, po wojnie zostanę babką klozetową. Całymi dniami będę siedzieć w jednym szalecie!

Zwykle Janek puszczał te utyskiwania mimo uszu, ale tym razem wszedł jej w słowo.

– Ja też już dłużej tak nie pociągnę.

– Ty? – oburzyła się Lusia. – Ty masz tutaj raj, nie życie. Siedzisz sobie w ciepełku i bazgrzesz. Przy tym nawet robota babki klozetowej to jest ciężka harówka! Co ja mam powiedzieć? Nogi mi niedługo odpadną od tułowia.

– Mówię poważnie – uparł się Janek. – To jest precyzyjna robota. A jak jestem

przemęczony, to ręka traci pewność. Muszę mieć kogoś do pomocy.

Lusia była wyraźnie zbita z tropu.

– Czekaj, popytam, może ktoś będzie się nadawał.


– Nie trzeba. Już mam jedną osobę. Chcę zatrudnić moją narzeczoną.

Lusia patrzyła na niego jak na osobę niespełna rozumu.

– Czy ty się ostatnio badałeś na głowę?

– Lena świetnie się nadaje. Skończyła architekturę, rysuje lepiej ode mnie...

– Dobrze wiesz, dlaczego – przerwała mu Lusia. – To jest wbrew zasadom. Szef nigdy się na to nie zgodzi.

– Zobaczymy. Umów mnie z nim.

– Szkoda czasu. To skończony bęcwał.

– To jest mój czas – odparł Janek z irytacją. – Po prostu mnie umów, dobrze?

Jedno trzeba było Lusi przyznać – uciążliwy dla otoczenia charakter jej samej w ogóle nie przeszkadzał w robocie. Umówiła Janka z „Halińskim” już na następny dzień. Idąc na spotkanie w antykwariacie na Nowym Świecie, Janek powtarzał przez całą drogę argumenty na rzecz zatrudnienia Leny. Z każdym krokiem wydawały mu się coraz bardziej niezbite. To znaczy do momentu, gdy dotarł wreszcie na miejsce spotkania.

– Przykro mi, nie mogę się na to zgodzić – odparł „Haliński”, kiedy stali obok siebie w antykwariacie, oglądając olejne obrazy na ścianach.

– Ale moja narzeczona naprawdę ma kwalifikacje do tej roboty!

– Podobno jest uciekinierką z getta, czy to prawda?

– To nie ma nic do rzeczy. Jej rodzina znalazła się tam przez pomyłkę.

– To jest podwójne zagrożenie dla całej komórki: raz, że to pańska narzeczona, dwa że Żydówka – ciągnął „Haliński”.

– Lena nie jest Żydówką! – wybuchnął Janek zdecydowanie za głośno.

– Niech się pan uspokoi. Proszę wziąć sobie do pomocy kogoś, z kim nie ma pan takich bliskich powiązań.

Janek postanowił sięgnąć po ostatni z przygotowanych argumentów.

– Przecież w konspiracji pracują razem małżeństwa, i to w tych samych komórkach.

– No cóż, tego nie możemy zabronić.

– A gdyby Lena była moją żoną?

– Ale nie jest, prawda? – odparł „Haliński”, wyraźnie poirytowany. – Na przyszłość proszę przychodzić na spotkania wyłącznie w sprawach organizacyjnych.

Tego dnia Jankowi po raz pierwszy przyszła do głowy przerażająca myśl, że jego

bezpośredni przełożony może naprawdę być tym, za kogo uważała go Lusia – skończonym bęcwałem. Pyskata łączniczka nie we wszystkim miała jednak rację: spotkanie z „Halińskim”

wcale nie było stratą czasu, ponieważ dało Jankowi wyraźną wskazówkę, co powinien zrobić, żeby osiągnąć swój cel.

Najpierw przeprowadził zasadniczą rozmowę z gospodynią Leny. Właściwie było to

raczej polecenie niż rozmowa.

– Pani Suchecka, od dzisiaj Lena będzie mogła wychodzić z domu, kiedy zechce. Czy to jest jasne?

Pani Suchecka najpierw wpadła we wściekłość, następnie w histerię, a na samym końcu zalała się rzewnym łzami. Nic nie potrafiło jej przekonać – ani nowe dokumenty Leny, włącznie z nocną przepustką dla nosicielki wesz, ani podwyżka opłat za mieszkanie i wyżywienie.

W końcu Antek, którego Janek poprosił o pomoc, zagroził jej, że znowu zerwie z nią wszelkie stosunki. Chlipiąc po nosem, zgodziła się na nowe warunki pobytu „kuzynki z Poznania”.

Kiedy sprawa została wreszcie załatwiona, Janek umówił się z Leną na pierwszy od jej wyjścia z getta spacer po mieście. Dzień był mroźny, ale słoneczny. W powietrzu unosiły się ich białe oddechy. Lena chłonęła każdy szczegół warszawskiego pejzażu. W porównaniu z martwotą ulic w getcie miasto wydawało się tętnić życiem i niezwykłą obfitością. Na chodnikach nie leżały zamarznięte zwłoki. Ludzie nie chodzili wylęknionymi stadami, ale pojedynczo, jak kto chciał.

W dodatku wszyscy wydawali się jej dobrze odżywieni i ubrani. Przez chwilę poczuła się niemal szczęśliwa. Mocno ścisnęła Janka za rękę.

– Może pójdziemy do kawiarni? – zaproponował Janek. Uznał, że nadeszła właściwa

chwila, aby przejść do ostatniej fazy swojego planu. – Musimy o czymś porozmawiać.

Weszli do najbliższego lokalu na Chmielnej. Kawiarniany gwar otulił ich przyjemnym ciepłem. Usiedli przy wolnym stoliku pod oknem. Janek zamówił po małej czarnej z kieliszkiem nalewki wiśniowej.

– Po co ta rozrzutność? – szepnęła Lena.

– Jest wyjątkowa okazja.

– Jaka?

– Chciałem ci zaproponować pracę.

Lena chwyciła go za rękę.

– Naprawdę? Możemy to robić razem?!


– Już ci powiedziałem, nie mam wyjścia.

– Janek!

Miała ochotę rzucić mu się na szyję. Nawet ból z powodu rozstania z rodziną przygasł

w tej chwili do małego płomyka.

– Jest tylko jeden warunek...

– Zrobię wszystko, co chcesz.

– To nie jest mój warunek. To znaczy, bardzo bym chciał, żebyś się zgodziła, ale nie traktuj tego... Wiem, że to powinno się odbyć zupełnie inaczej...

Nagle stracił zupełnie pewność siebie. Solidny plan rozsypał się jak zamek z piasku.

Zrozumiał, że nie powinien składać jej podobnej propozycji. Nie w ten sposób.

– Mów, o co chodzi.

– To znaczy, nie chcę, żebyś się czuła jakoś zobowiązana... To jest raczej pytanie niż propozycja...

– Janek – przerwała mu. – Przestań chrzanić.

Janek spuścił wzrok. Poczuł, że ręce wilgotnieją mu ze wstydu i zdenerwowania.

– Nie wiem jak.

– Powiedz po prostu. O co chodzi?

Janek zebrał resztki odwagi.

– Ta praca u zegarmistrza, no wiesz...

– Tylko nie mów, że się rozmyśliłeś!

– Nie, Lenka. Tylko jest jeden warunek, żeby nam na to pozwolili...

– Jaki?

– Musisz zostać moją żoną.

Lena poczuła, że krew uderza jej do głowy, jakby policjant walnął ją znienacka pałką.

Raz jej się to zdarzyło w getcie. Ledwo wróciła wtedy do domu. Pomogli jej obcy ludzie. Teraz najbliższy człowiek zadał jej równie silny cios. Nie chodziło o samą propozycję małżeństwa, jeśli w ogóle można to było tak nazwać, lecz o sposób, w jaki to wszystko powiedział. Tak często wyobrażała sobie oświadczyny Janka, że stało się to podstawą misternej plątaniny nadziei, planów i fantazji o nadchodzącym życiu, bez której żaden człowiek nie jest w stanie przeżyć bieżącej chwili. Wcale nie chodziło o pierścionek, romantyczne okoliczności czy tym podobne bzdury. Nie była głupią gęsią. W jej marzeniach okoliczności zmieniały się za każdym razem, ale jedna rzecz pozostawała zawsze niezmienna – Janek prosił ją o rękę z miłością i pasją, a nie z handlowej konieczności.

Kelnerka, która przyniosła do ich stolika dwie małe czarne i dwa kieliszki wiśniówki zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego tych dwoje nagle zamilkło. Kiedy weszli, wyglądali na zakochanych, a teraz siedzieli naprzeciw siebie jak zupełnie obcy ludzie.

Człowiekiem, którego Bronek chciał zabrać ze sobą na wołyńską wyprawę, był jego

dawny łowczy Achmatowicz. Nie widzieli się od czasu akcji pod szpitalem, kiedy to Achmatowicz zjawił się z niespodziewaną odsieczą. Od tamtej pory nie dawał znaku życia, ale Bronek też nie szukał z nim kontaktu. Nie wiedział, co o nim myśleć. Z jednej strony Achmatowicz rzeczywiście pomógł im w odskoku po akcji, ale z drugiej odmówił złożenia konspiracyjnej przysięgi. Poza tym Bronek wciąż pamiętał dziwne wrażenie, jakie były łowczy dobrzańskiego majątku zrobił na nim, kiedy spotkali się pierwszy raz po kilku latach niemieckiej okupacji. Nie był to już ten sam człowiek, z którym walczyli we Francji w czterdziestym roku.

W ciągu ostatnich czterech lat przesiąknął cynizmem i ulicznym cwaniactwem. Wojna interesowała go tylko na tyle, na ile pozwalała mu się wzbogacić. Wcale nie było pewne, czy nie zadał się już z komunistami.

Bronek nie kierował się jednak nostalgią za dawnymi czasami. Miał całkiem rzeczowy powód, dla którego postanowił nakłonić swojego byłego łowczego do wołyńskiej wyprawy.

Achmatowicz był Ukraińcem, a jego rodzina pochodziła właśnie z Wołynia. Na żadnym polowaniu Bronek nie potrzebował go więc bardziej niż teraz, kiedy miał wytropić w kresowych lasach Sorokina.

Achmatowicz nie zmienił adresu ani swoich obyczajów. Otworzył drzwi tak pijany,

że ledwo mógł ustać na nogach.

– O, młody pan hrabia – parsknął śmiechem. – Zapraszam na pokoje.

Wskazał teatralnym gestem na ciemne brudne mieszkanie, które odziedziczył

po poległym niedawno wuju.

Bronek wszedł do środka. Od Achmatowicza zionęło bimbrem i potem.

– Czym zawdzięczam wizytę pana hrabiego? – zakpił łowczy, balansując na podłodze jak na linie.

– Umyj się, człowieku, bo cuchniesz jak stara kobyła – zirytował się Bronek.

– O, przepraszam – wybełkotał Achmatowicz, przytrzymując się framugi, żeby nie upaść.

– W moim domu będę sobie śmierdział, ile dusza zapragnie!

Bronek wzruszył ramionami.

– Twoja sprawa. Mam zadanie na Wołyniu. Chcę, żebyś ze mną pojechał – oświadczył

bez ogródek.

Achmatowicz chwycił mocno framugę, próbując zatrzymać na chwilę kołysanie pokoju.

– Jak?!

– Dobrze słyszałeś. Jadę w twoje strony. Będę potrzebował przewodnika, który mówi po ukraińsku.

Achmatowicz zachwiał się na niepewnych nogach. Wydawało mu się, że korytarz

przechyla się jak statek podczas sztormu, ale słowa Bronka dotarły do niego wyraźnie, niczym przez kapitańską tubę.

– To właściwie kto tu jest pijany, ja czy pan?

– Pojedziesz ze mną czy nie?

– Ale po jaką cholerę na Wołyń!

– Już ci powiedziałem. Mam tam zadanie do wykonania.

– Usieką tam pana w jedną chwilę!

– Zobaczymy. Pytam, czy ze mną pojedziesz.

Achmatowicz potrząsnął głową. Choć wargi miał drętwe i ledwo mógł wydobyć z siebie słowo, myślał jasno.

– Ja z Wołyniem skończyłem dawno temu. Nigdy tam nie wrócę. I pan też niech tam nie jedzie. Nie warto umierać za jakieś głupie zadanie.

Bronek zmierzył go smutno wzrokiem.

– A za co warto?

– Za nic! Wszystko to są brednie. Jedni gadają, że honor, że ojczyzna wzywa. Drudzy, że będzie nowa Polska, praca dla każdego i demokracja. A ja mówię: brednie! Na samym początku tego całego gadania siedzi zawsze jeden cwany gość, który chce się po prostu dużo nażreć i nażłopać, że o chędożeniu nie wspomnę!

– Nie mam zamiaru tego słuchać – powiedział Bronek i odwrócił się do wyjścia.

Achmatowicz, w samej koszuli, wybiegł za nim na klatkę schodową, zataczając się

na poręcz.

– Niech pan tam nie jedzie, słyszy mnie pan?! – krzyczał do zbiegającego w dół Bronka.

– Nie ma żadnego honoru w tym, że pana porąbią siekierami!

Bronek nie słyszał. Wyszedł z klatki prosto w padający ukośnie promień słońca, które wyjrzało zza ołowianych chmur po raz pierwszy od tygodnia.

Wcale nie uznał tego za dobry znak.

3

Oświadczyny


Przeniesienie do Kierownictwa Walki Cywilnej wcale nie było takie proste, jak

przedstawiał to mecenas Radwański. Człowiek z Komendy Głównej, z którym Władek spotkał

się w tej sprawie, spojrzał na niego z najwyższym zdumieniem.

– Na pewno pan tego chce? – zapytał.

Władek poczuł się zbity z tropu.

– Ja wiem, że to może nie jest prawdziwa walka... – bąknął – ale ja nie mogę siedzieć bezczynnie.

– Proszę mnie posłuchać – powiedział major „Lubicz”, głaszcząc wesołego kundelka, z którym przyszedł na spotkanie w Śródmieściu. – Jeśli zaangażuje się pan w sprawy Delegatury, powrót do czysto wojskowych zadań może być dla pana niemożliwy.

– Nie rozumiem. Dlaczego?

– Z różnych powodów. Także politycznych.

– Jestem żołnierzem, nie politykiem.

– Właśnie o tym mówię.

Władek zamilkł na chwilę. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał.

– Dobrze panu radzę. Lepiej cierpliwie poczekać na swój przydział. Pół roku szybko panu minie. W tym czasie będzie pan otrzymywał podwyższony żołd. Musi pan dobrze się odżywiać, żeby wrócić do pełni sił.

– Kiedy ja jestem w pełni sił! – wybuchnął Władek.

– Nasz lekarz twierdzi co innego.

Nie było sensu prowadzić dalej tej rozmowy. Władek nie miał już żadnych wątpliwości

– spisali go na straty. Obrócił się do „Lubicza” zdecydowany.

– Muszę coś robić już dziś. Proszę o pozwolenie przejścia do Kierownictwa Walki

Cywilnej.

Major „Lubicz” pokiwał głową, jakby z żalem.

– Nie będzie z tym żadnego problemu – odparł chłodno i zwrócił się do psa: – Bongo, idziemy.

Kundelek Bongo zerwał się żwawo z chodnika, zadowolony, że przykra przerwa

w spacerze dobiegła końca. Major „Lubicz” zdawkowo kiwnął głową w stronę Władka i odszedł

ulicą.

W ten sposób Władek został szefem komórki łączności w Kierownictwie Walki Cywilnej.

Brzmiało to nawet nieźle, ale w gruncie rzeczy znaczyło tylko tyle, że naraził się swoim dowódcom z Armii Krajowej, zyskując w zamian zadanie, które zupełnie go przerastało

– zbudować radiostację zdolną nawiązać łączność z Londynem. Jak mógł wziąć na siebie coś takiego! Na temat łączności radiowej miał naprawdę blade pojęcie. Podczas kursu

radiotelegraficznego w Anglii głównie spał; udało mu się go zaliczyć dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Ledwo potrafił sobie przypomnieć, jak nadać Morse’em podstawowe sygnały. Nie potrafiłby zbudować najprostszego radia, a co dopiero radiostacji do łączności z odległym o tysiące kilometrów Londynem.

Dopiero teraz, jedząc ciepły żurek w kuchni kapitanowej Malickiej, zdał sobie sprawę, że popełnił fatalny błąd.

– W ogóle pan mnie dzisiaj nie słucha – powiedziała z wyrzutem kapitanowa.

Władek ocknął się.

– Proszę? Tak, przepraszam. Mówiła pani, że dostają łupnia pod Stalingradem.

– Nie tylko pod Stalingradem! Wszędzie. W Afryce podobnież stracili jakiś Tryfilis czy coś takiego.

– Trypolis – poprawił ją Władek.

– A, tak, wiedziałam, że jakaś brzydka nazwa. Dobrze nie słyszałam, bo radio mi się zaczyna psuć. Tośka trzeba wezwać.

Władek zamarł z łyżką w ręku.

– Tośka?

– Tosiek, siostry syn. Tej, co nie żyje. Mówiłam panu. Marysia, ta, co zmarła, zanim to wszystko się zaczęło. Panie, świeć nad jej duszą.

– Chwileczkę, pani Malicka. Ten Tosiek zna się na radiach?

– Czy się zna? Przecież on w kółko Macieju tylko o tych lampach, przewodnikach. To on mi to radio zmajstrował.

Łyżka omal nie wypadła Władkowi z ręki.

– A mogłaby mnie pani... z tym Tośkiem umówić?

Władek nie dowierzał własnemu szczęściu. Dopiero co był przekonany, że podjął się

zadania ponad siły, a tu nagle proszę – los sam podsuwa mu wykwalifikowanego eksperta od budowy radiostacji. Tak przynajmniej Władek myślał o Tośku. W jego wyobraźni siostrzeniec kapitanowej Malickiej był poważnym studentem politechniki – zgarbionym inteligentem w kwadratowych okularach, który w diodach i opornikach znajdował tę samą niebiańską radość co zakonnik w jutrzniach i kompletach.

Z Tośkiem spotkał się nazajutrz. Serce waliło mu, jakby czekał na dziewczynę

na pierwszej randce. Wszystko od tego zależało. Stał nad Wisłą, paląc papierosa i wypatrując, kiedy na ścieżce nad brzegiem pojawi się smętny okularnik o znamionach geniuszu. Nagle usłyszał za plecami dziki okrzyk. Odwrócił się gwałtownie. Ze zmarzniętej wciąż na kamień skarpy nad rzeką zbiegał chudy jak wykrzyknik nastolatek, pokrzykując jak Indianin ruszający do ataku.

– Aaaa!

Chłopak leciał wprost na Władka. W ostatniej chwili udało mu się wyhamować. Upadł

kościstymi pośladkami na twardą ziemię, ale podniósł się natychmiast, otrzepując spodnie.

– Dobry! Pan jest od ciotki Zosi?

Władek patrzył na niego ze zgrozą. To miał być jego ekspert od budowy radiostacji?

– Tosiek?

– No – odparł nastolatek, gasząc ostatnią nadzieję Władka na spotkanie z młodym

Einsteinem.

– „Ryszard” – powiedział głucho Władek, podając mu dłoń.

Tosiek zabeczał jak rozbawiony baran. Władek zmarszczył czoło.

– Co ci się nie podoba?

– Ja panu prawdziwe imię podałem, a pan mi tu wyjeżdża z jakimś „Ryszardem”.

– Słuchaj, nie mam czasu na pierdoły. Podobno umiesz konstruować radia.

Tosiek schylił się, wziął do ręki kilka kamieni i zaczął celować w kry spływające Wisłą.

Sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił ustać spokojnie w miejscu dłużej niż kilka sekund.

– Różne rzeczy się robi. A co potrzeba?

– Umiałbyś zbudować radiostację?

Władek zadał to pytanie właściwie dla formalności. Stracił ochotę na dalszą rozmowę z chudym smarkaczem.

– Jaki zasięg? – spytał Tosiek.


– Żeby złapać Londyn.

Tosiek zagwizdał, ciskając kolejny kamień. Trudno było powiedzieć, czy większe

wrażenie zrobiła na nim odpowiedź Władka, czy też to, że w tej samej chwili udało mu się strącić z kry puszkę po konserwie. Puszka spadła z chlupotem do lodowatej wody.

– Ale! Widział pan?

– Potrafisz czy nie? – spytał Władek z irytacją.

– A co ja będę z tego miał?

Władek spojrzał na chłopaka z lekceważeniem. Tego było już za wiele. Nie dość,

że głupek, to jeszcze interesowny.

– A co byś chciał?

– Ciacho.

– Co?

– Jakieś dobre ciacho w Bodedze. Najlepiej kawałek tortu bezowego – rozmarzył się Tosiek, po czym znów zabeczał swoim baranim śmiechem, który jeszcze bardziej pogłębił

niepokój Władka co do własnej przyszłości w Kierownictwie Walki Cywilnej.

Kawiarnia Bodega na Nowym Świecie cieszyła się wielką popularnością wśród

warszawskiej młodzieży, choć ceny z całą pewnością nie były tutaj młodzieżowe. Za torcik bezowy dla konstruktora swojej radiostacji Władek zapłacił równowartość całkiem niezłej dniówki. Chłopak nie miał jednak żadnych wyrzutów sumienia. Opychał się ciastkiem bez skrępowania, wydając pomruki rozkoszy.

– Niebo w gębie! Trzy razy dziennie mógłbym to jeść.

Władek zgasił papierosa, coraz bardziej zirytowany. Tracił czas na tego dzieciaka.

– Porozmawiajmy konkretnie.

– Chwileczkę, kierowniku. Muszę chwilę odpocząć.

Tosiek oparł się z rozkoszą o krzesło, oblizując się po uczcie.

– Czyli jak pan się naprawdę nazywa? Wiem, „Stanisław”. Wygląda mi pan

na Stanisława.

Władek nachylił się gwałtownie, chwytając go za koszulę.

– Przestań mi tu chrzanić. Spotkałem się z tobą, bo podobno znasz się na elektronice.

– Co znaczy „podobno”? Ja te sprawy mam w małym palcu.

– Co studiowałeś?


– E, tam zaraz studiowałem. Sam się wszystkiego wyuczyłem.

– Ale chyba masz jakieś technikum?

– A po co. Ja w szkoły nie wierzę.

– Nie masz żadnego wykształcenia?

– Jak nie mam? Pięć klas podstawówki skończyłem.

Władek zaniemówił. Smarkacz po prostu go naciągnął. Sam był sobie winien. Za głupotę trzeba płacić. Wyciągnął z kieszeni portfel, rzucił na stół banknot i wstał.

– Nie mamy o czym mówić.

Odwrócił się do wyjścia, lecz po kilku krokach dogoniło go całkiem fachowe pytanie:

– Ile watów ma mieć ten nadajnik?

Właściwie pytanie to było tak fachowe, że Władek zupełnie nie wiedział,

co odpowiedzieć.

– Co? No, tyle, ile trzeba.

Tosiek patrzył na niego poważnie. Po beztroskim dzieciaku oblizującym się po bezie nie było już śladu.

– Trzy waty może być?

– No – odparł Władek wymijająco. – Czemu nie.

– Widzę, że pan nie ma o tym bladego pojęcia.

Władek wrócił na swoje miejsce.

– Dobra, poddaję się. Potrafisz mi pomóc?

Tosiek milczał przez chwilę, jakby prowadził w myślach jakieś obliczenia.

– Do łączności z Londynem osiemnaście watów powinno starczyć.

– Na kiedy możesz coś takiego zbudować?

– Właściwie to ja już taki aparat zbudowałem.

– Co?

– Tylko lampy jednej mi brakuje. Drogie cholerstwo, nie stać mnie.

Władek znów poczuł, że serce przyspiesza mu z emocji.

– Napisz mi na kartce wszystko, czego potrzebujesz. Spróbuję załatwić.

– Dobra.

– I napisz mi też wszystkie dane techniczne tego twojego aparatu.

– Po co?


– Rób, co mówię.

– Będzie mnie pan sprawdzał u ekspertów, tak?

– Słuchaj, to nie jest zabawa. Jeśli raz wejdziesz do podziemnej roboty, to musisz już zostać do końca.

– No, no.

Obok przechodziły właśnie dwie młode dziewczyny. Tosiek w jednej chwili stracił

zainteresowanie dla wielkich zadań.

– Słyszysz, co do ciebie mówię?

– Tak, tak, wiadomo, ojczyzna, te sprawy...

Oczy nastoletniego konstruktora zapaliły się jak dwie diody na widok zgrabnych łydek dziewcząt, które zajmowały miejsca przy sąsiednim stoliku.

Archiwistka, którą przydzielono Michałowi do pomocy, była bibliotekarką z ponad

dwudziestoletnim doświadczeniem. Niestety, od razu rzucało się to w oczy. Co prawda, nie liczył

na żaden romans ze starszą panią, ale miał nadzieję, że archiwistka okaże się zadbaną kulturalną damą, z którą będzie można bez wstydu pokazać się na mieście. Na spotkanie przyszła jednak chorobliwie chuda kobieta o twarzy jak suszona śliwka, w męskich pantoflach. W ogóle było w niej stanowczo za dużo pierwiastka męskiego, co zupełnie nie zgadzało się z jej zamiłowaniami literackimi.

– „Margaret”? – powtórzył Michał, zaskoczony jej osobliwym pseudonimem.

– Jak Margaret Mitchell. Autorka Przeminęło z wiatrem.

– Czego, przepraszam?

– Nie zna pan książki Przeminęło z wiatrem? Wspaniała powieść o wielkiej miłości i cudownych mężczyznach. Dziś takich już nie ma – rozmarzyła się „Margaret”.

Michał patrzył na nią z rosnącym przerażeniem. To miała być jego prawa ręka przez resztę wojny?

– Może mi pan dać papierosa? – Z twarzy „Margaret” natychmiast zeszło romantyczne zamyślenie.

Michał podsunął jej papierośnicę. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko. Widać było,

że do papierosów żywi podobną namiętność co do literatury.

– Rozumiem, że jest pani bibliotekarką – zaczął Michał.

– Chodzi o wywiad, tak?


Michał zamarł. Kobieta nie była wtajemniczona w żadne szczegóły. Dowództwo

przydzieliło mu ją w zasadzie na próbę. Sam miał zdecydować, czy nadaje się do tej pracy na podstawie własnego osądu.

– Widzę, że zgadłam.

– Dlaczego pani tak sądzi?

– Proste. Szukacie bibliotekarki, ergo interesują was możliwości archiwizacji danych.

Zgadza się?

– W zasadzie tak...

– Ergo, ja jestem idealnym kandydatem do pracy w wywiadzie.

Zaciągnęła się głęboko dymem, wypuszczając w powietrze kilka idealnych kółek – jedno w drugie. Do tej pory Michał widział podobną sztuczkę tylko raz – wykonywał ją pewien starszy rumuński marynarz na statku do Francji. Najbardziej niesamowite było jednak to, że „Margaret”

przypominała tamtego marynarza również fizycznie.

– Krótko, drogi panie – ponagliła go „Margaret”. – Albo się pan na mnie decyduje, albo nie.

Michał skinął głową, z niejasną nadzieją, że jakoś uda mu się nad dziwaczką zapanować.

– Zgoda.

– Co „zgoda”?

– No, na zatrudnienie pani w wydzielonej komórce wywiadu.

– Miły panie, to pan mnie powinien zapytać, czy się zgadzam. W końcu jestem kobietą.

Nie wiem, czy pan to zauważył.

Michał już chciał powiedzieć, że wcale nie było to takie oczywiste, ale ugryzł się w koniec języka.

– Czy zgadza się pani podjąć pracę archiwistki w wydzielonej komórce wywiadu?

– wydeklamował posłusznie.

– Dam panu odpowiedź przez skrzynkę kontaktową – odparła „Margaret”, wstając

od kawiarnianego stolika, i odeszła bezceremonialnie. Po kilku krokach wróciła. – Niech pan da mi jeszcze jednego papierosa.

Wzięła dwa, a po chwili zastanowienia trzy papierosy, po czym odeszła zdecydowanie, pozostawiając Michała w jeszcze większym osłupieniu niż poprzednio.

Lasy pod Sulejówkiem wciąż były zasypane nieskazitelnie białym śniegiem. Nic, poza

płaskim terenem, nie zdradzało, że nie znajdowali się wysoko w górach. Wokół panowała zupełna cisza. Słychać było tylko ich oddechy, kiedy ścigali się dla żartu na nartach biegowych.

Krzysztof wyprzedzał resztę o dobre dwa metry. Najgorsze, że przez cały czas utrzymywał tę przewagę. Michał nie mógł się z tym pogodzić. W końcu przeszedł w Anglii naprawdę solidne przeszkolenie fizyczne. W szkockich górach w Inverness wygrywał narciarskie wyścigi z prawdziwymi twardzielami, a tymczasem tutaj, na mazowieckiej nizinie, mimo rozpaczliwych wysiłków nie potrafił doścignąć pierwszego lepszego bufona. Płuca świszczały mu z wysiłku jak dziurawe organy, pot lał się po plecach, a bufon i tak był wciąż pierwszy, posuwając się regularnymi posuwistymi ruchami, jakby w ogóle go to nie męczyło.

W końcu dotarli do umówionej mety – skraju lasu. Dopiero w tym miejscu widać było, że jednak nie są w górach. Zamiast hali z pasącymi się owcami wyłoniły się z lasu łysawe pola pod Sulejówkiem.

– Wygrałem – oświadczył beznamiętnie Krzysztof, jakby to było od początku oczywiste.

Michał miał ochotę go znokautować, ale nie mógł nawet ruszyć ręką.

– Kurczę, jest pan jakimś narciarzem czy co? – wysapał.

– Bokserem, kolego. Często robimy sobie z chłopakami takie zaprawy.

Michał z żalem pożegnał się z myślą o znokautowaniu bufona. Po chwili dołączyły

do nich Hania i Celina.

– Czy wy żeście oszaleli? – zawołała Hania. – To miał być spacer na nartach, a nie jakieś mordercze zawody!

Michał spojrzał ze wstydem na Celinę, ale wcale nie zobaczył w jej oczach pogardy dla przegranego. Zobaczył w ogóle niewiele, ponieważ zaraz spuściła wzrok, jakby patrzenie w oczy innemu mężczyźnie było zdradą wobec narzeczonego.

Odpięli narty i ruszyli w drogę powrotną. Było mroźno, ale słonecznie. Celina wystawiła twarz do słońca.

– Cudownie jest. Mieliśmy szczęście z tą pogodą.

Michał mimo woli spojrzał na jej falujące pod swetrem piersi.

– Uważam, że to był bardzo dobry pomysł – ocenił Krzysztof. – Nie można ciągle żyć tylko wojaczką.

Michał aż skręcił się cały w środku. Co taka kobieta jak Celina mogła widzieć w takim durniu jak Krzysztof?


– A kolega bardzo zaangażowany w tę... „wojaczkę”? – zagadnął.

– O takich rzeczach się nie rozmawia – odparł z powagą Krzysztof.

– Słusznie. Gestapo ma wszędzie uszy.

Zajrzał w pobliskie krzaki, jakby sprawdzał, czy nie ma tam ukrytego agenta. Celina wybuchła śmiechem.

– Twój narzeczony zawsze taki dowcipny?

– Niestety – odparła Hania. – Czasem działa mi na nerwy.

– Formalnie to nie jesteśmy narzeczonymi – wtrącił Michał. Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział. Chyba chciał, żeby dla Celiny było jasne... Tylko co, właściwie?

Hania posłała mu piorunujące spojrzenie. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Śnieg chrzęścił pod ich stopami, jak na tatrzańskiej ścieżce, podczas gdy krajobraz stawał się coraz bardziej podwarszawski.

– Jeśli pana interesuje moje zaangażowanie... – odezwał się nagle Krzysztof, który najwyraźniej przez cały czas myślał tylko o jednym – ...to mogę panu powiedzieć, że wczoraj o mały włos bym nie wpadł z przesyłką. Zimna krew mnie uratowała.

– Z przesyłką? A, to znaczy, że kolega jest łączniczką, przepraszam, łącznikiem

– skwitował Michał.

– Daj już spokój – upomniała go Hania.

– Ani słowa więcej o wojnie – zaprotestowała Celina. – Nie możecie po prostu cieszyć się tą chwilą? Posłuchajcie tylko, jak tu cicho. Wszystko wydaje się jak sen. Jak w tym wierszu... Ich hätte einst ein schönes Vaterland...

– Celina, proszę cię, tylko nie po szwabsku! – zawołała z oburzeniem Hania, obracając się do Michała. – Celina studiowała literaturę niemiecką w Berlinie.

– Przydaje się czasem. Mogę czytać w oryginale ogłoszenia o rozstrzelanych

zakładnikach – powiedziała Celina.

– Ten wiersz to Heine, prawda? – spytał Michał.

– Zna pan Heinego?

Michał chrząknął i zaczął recytować z pamięci:


Ich hätte einst ein schönes Vaterland.


Der Eichenbaum


wuchs dort so hoch, die Veilchen nickten sanft


es war ein Traum.[18]


Wszyscy spojrzeli na niego, kompletnie zaskoczeni – nie tyle jego znajomością

niemieckiego, ale tym, że strofa w języku wroga zabrzmiała wręcz pięknie.

– Ma pan bardzo dobry akcent – zauważyła Celina.

– Dziękuję.

Spotkali się oczami, zupełnie zapominając o reszcie towarzystwa.

Gdyby Rainer nie był przekonanym ateistą, mógłby pomyśleć, że zmarły, a raczej

zamordowany Standartenführer Keller osobiście daje mu zza grobu wskazówki, co ma zrobić, żeby powrócić do ukochanego Lyonu. Z początku miał zamiar po prostu doprowadzić do ujęcia i skazania mordercy, ale wkrótce zdarzyło się coś, co zupełnie zmieniło jego strategię.

Pojawił się nowy trop. Jedna z szuflad w biurku Kellera była zamknięta, a klucz gdzieś przepadł. Nie było go ani w kartonie z jego rzeczami, ani na dyżurce. Rainer wezwał do siebie Rappkego, ale ten też nie miał pojęcia, co się stało z kluczem. Zaoferował natomiast pomoc innego rodzaju.

– Pan pozwoli, Herr Obersturmbannführer – powiedział Rappke, wyciągając z kieszeni scyzoryk. – Takie zamki w szufladach to żaden problem. Można spróbować?

Rainer odsunął się, przepuszczając Rappkego do zamkniętej szuflady. Asystent

kryminalny jak zwykle zalatywał ostrą wonią potu. Przesłuchiwał właśnie zbiega z transportu do Oświęcimia, kiedy zadzwonił Rainer w sprawie klucza do szuflady.

Rappke wprawnie wsadził ostrze scyzoryka w zamek, pogrzebał chwilę i przekręcił.

Rozległ się cichy trzask.

– Gotowe – oznajmił z satysfakcją Rappke. Miał nadzieję, że może wreszcie tym razem nowy szef zda sobie sprawę, że bez niego daleko nie zajedzie.

– Dziękuję. Możecie odejść.

Rainer poczekał, aż drzwi zamkną się za asystentem kryminalnym, po czym otworzył

okno, żeby przewietrzyć gabinet po jego wizycie, i wysunął tajemniczą szufladę. W głębi duszy miał nadzieję, że znajdzie tam coś zupełnie wyjątkowego.

Szuflada była pusta.

Już miał ją zatrzasnąć z irytacją, kiedy zauważył, że zamek jest wyraźnie zarysowany, jakby ktoś usiłował otworzyć go wytrychem. Albo scyzorykiem. Na pewno nie zrobił tego

Rappke. Przynajmniej nie tym razem. Rainer przez cały czas patrzył mu na ręce. Asystent kryminalny włamał się do biurka bardzo sprawnie. Zbyt sprawnie. Zupełnie, jakby próbował tej sztuki już przedtem.

Wiedziony przeczuciem Rainer kazał natychmiast dostarczyć sobie akta Oberscharführera Uwego Rappkego. Nie znalazł prawie nic godnego uwagi. Żadnej kryminalnej przeszłości czy choćby najmniejszych zatargów z prawem. Członek NSDAP od trzydziestego trzeciego.

Wzorowy przebieg służby. Kilka służbowych pochwał. Dopiero na samym końcu teczki

personalnej znajdowały się dwa zastanawiające szczegóły: rozkaz wyjazdu na front wschodni oraz datowane zaledwie kilka dni później odwołanie tego rozkazu. Z akt nie wynikało, żeby Rappke został skierowany na front na skutek jakiegoś przewinienia. Raczej był to ślepy los.

Wielu pechowców wysłano w tym czasie na odsiecz okrążonej pod Stalingradem armii Paulusa.

Natomiast cudowne ocalenie przed wyjazdem na wschód trudno było już uznać za przypadkowe.

Wyglądało to raczej na działanie wysoko postawionego protektora, do którego Rappke zwrócił

się o pomoc. Komu mogło zależeć na losie takiej miernoty jak Rappke? Rainer podniósł pod światło depeszę z Berlina, żeby odczytać nazwisko podpisanego pod nią urzędnika.

„Egon Halbe, sekretarz ministra wojny Rzeszy”.

Rainer poczuł, jak ogarnia go znajoma fala ciepła. Pojawiała się zawsze na koniec sprawy, kiedy wszystkie fragmenty układanki nagle wskakiwały na swoje miejsce. Sięgnął

po telefon. Był już gotowy na spotkanie z majorem Martinem Halbem.

Zima w Warszawie była nadzwyczaj łagodna w porównaniu z piekielnym mrozem

w Stalingradzie, ale Martinowi Halbemu dawała się wyjątkowo we znaki. Od dłuższego czasu dręczyła go gorączka i uporczywe bóle głowy, które wprost rozsadzały mu czaszkę. Z początku myślał, że to zwyczajne przeziębienie. Podczas strzelaniny pod szpitalem nie miał na sobie płaszcza i wrócił do domu, trzęsąc się z zimna. Wojskowy lekarz dał mu aspirynę i jeszcze jakieś pastylki, ale z każdym dniem czuł się coraz gorzej. Bał się, że oprócz przeziębienia złapał też jakąś zakaźną chorobę, kiedy odwiedził ciężko rannego Kellera w szpitalu. Powinien wziąć wtedy zwolnienie i położyć się do łóżka, ale zaraz potem wyniknęła sprawa z Rappkem i musiał

przez kolejne kilka dni chodzić z gorączką po mieście. Dopiero poprzedniego dnia udało mu się wreszcie położyć. Miał zamiar spokojnie wypocić z ciebie chorobę w ciepłym łóżku, kiedy zadzwonił telefon z Polizeistrasse. Nowy szef Gestapo chciał się z nim widzieć.

Włożył pod mundur ciepłą bieliznę i wyszedł z domu. Jego rozgorączkowany oddech

zamarzał w styczniowym powietrzu. Szedł szybko na miękkich nogach, pocąc się pod sztywnym mundurem. Właściwie powinien powiedzieć następcy Kellera, że jest niedysponowany i że trzeba przełożyć to spotkanie na późniejszy termin. Tak byłoby znacznie rozsądniej, nie tylko z powodów zdrowotnych. Pokazałby w ten sposób, że telefon z Gestapo wcale nie wyprowadził

go z równowagi. Chciał jednak jak najszybciej upewnić się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a rozmowa z nowym szefem Gestapo to tylko formalność.

Rainer kręcił gałką radia, próbując dostroić stację, która nadawała znany szlagier Louisa Armstronga. Uwielbiał Armstronga i nie mogły zmienić tego ani żadne ustawy norymberskie, ani wojna ze Stanami Zjednoczonymi. Nie przerwał słuchania piosenki, nawet kiedy do gabinetu wszedł Halbe i przywitał go oficjalnie.

Heil Hitler.

Rainer kiwnął mu zdawkowo głową i wskazał na fotel, dając jednocześnie znak, że chce dosłuchać piosenki do końca.

Halbe zdjął płaszcz i rękawiczki, po czym usiadł w znajomym fotelu, naprzeciwko

pustego miejsca po Kellerze. Trochę się uspokoił. Nowy szef Gestapo nie sprawiał wrażenia tępego służbisty. Właściwie nawet mu się spodobał. Nie bał się przyznać, że gustuje w zakazanych owocach w rodzaju amerykańskiego jazzu.

– Lubi pan Armstronga? – spytał Rainer, kiedy piosenka dobiegła końca.

– Nie – odparł Halbe. – Ale pańskie upodobanie do tej muzyki obiecuję zachować dla siebie.

Rainer uśmiechnął się promiennie.

– Dziękuję, że pan przyjął moje zaproszenie, panie majorze.

– Gerd Keller był moim przyjacielem.

– Tak, wiem. Współczuję panu.

– Dziękuję. Chociaż czasem myślę, że tak jest dla niego lepiej.

– A to dlaczego?

– Nie wyobrażał sobie siebie jako inwalidy. Po amputacji wpadł w ciężką depresję. Kiedy go odwiedzałem, prawie w ogóle się nie odzywał.

– Ile razy się widzieliście po tej strzelaninie?

Halbe zesztywniał. A więc jednak było to przesłuchanie.

– Nie pamiętam. Kilka razy.


– Z książki wizyt wynika, że odwiedził go pan w szpitalu tylko raz.

– Tak? Możliwe.

– Powiedział pan, że byliście przyjaciółmi.

– Byliśmy. Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

– Po prostu zastanawia mnie, dlaczego przedtem spotykaliście się tak często, wynika to z notesu Standartenführera Kellera, a kiedy znalazł się w takim ciężkim położeniu, odwiedził go pan tylko raz.

Halbe poczuł, jak pot oblewa mu plecy pod grubym podkoszulkiem. Trzeba było mieć się na baczności. Ten Rainer tylko wyglądał sympatycznie. W rzeczywistości był żmiją.

– Po prostu byłem zajęty. Nie rozumiem tych pytań.

– Czego dotyczyła ta wizyta w szpitalu? Podobno współpracowaliście ze sobą

w niektórych sprawach.

Halbe zmarszczył czoło, udając zdziwionego, ale nie wyszło mu to zbyt przekonująco.

– W jakim sensie?

– Panie majorze, wiem, że jest pan oficerem Abwehry. Chcę się po prostu dowiedzieć, czego dotyczyła wasza współpraca.

Halbe zdał sobie sprawę, że w obecnym stanie nie da rady obronić się przed coraz

celniejszymi pytaniami Rainera. Wstał więc, wzburzony.

– Nie muszę na nic odpowiadać. Jeśli chce mnie pan przesłuchać, to proszę mi przesłać drogą służbową formalne wezwanie. Heil Hitler.

Sięgnął po swój płaszcz i ruszył do drzwi.

– Na pańskim miejscu bym został.

Halbe obrócił się.

– Niby dlaczego?

– Ponieważ wiem, że to pan zabił Kellera.

Cisza była porażająca. Janek co chwila zerkał na Lenę w nadziei, że wreszcie się odezwie.

Od dwóch godzin siedziała w zupełnym milczeniu w kąciku jego ciasnej pracowni fałszerskiej i mozolnie ćwiczyła kopiowanie podpisu z niemieckiego dokumentu. Z każdą setką szło jej coraz lepiej.

W zakładzie pana Skierki odezwała się nagle kukułka zegara. Janek aż podskoczył

na krześle. Nerwy miał napięte do granic.


– Co ci jest? – Lena spojrzała na niego.

– Nic, nic...

Odezwała się w końcu! A więc nie wszystko było jeszcze stracone. Sam fakt, że przyszła do pracowni mimo fatalnego zakończenia ich ostatniej randki, pozwalał mieć nadzieję, że może się jednak zgodzi.

Janek postanowił wykorzystać chwilowe odprężenie.

– Jak ci idzie?

Lena spojrzała z oddalenia na swoją ostatnią próbę.

– Powiem nieskromnie: świetnie.

Janek nachylił się nad nią. Zapach jej włosów odurzył go gwałtownie jak eter. Nagle zatęsknił za nią boleśnie. Siedziała tuż obok niego, a jednocześnie była bardziej niedostępna, niż kiedy marzył o niej podczas długich nocy na Łubiance. Z trudem opanował drżenie głosu.

– No... nieźle.

– Co znaczy nieźle?

– To „be” jest inne. No i ten ogonek tutaj. Za duża różnica.

– A ty zawsze podpisujesz się tak samo?

– Oczywiście.

– Proszę bardzo. Podpisz mi się tutaj pięć razy.

Podała mu ołówek. Jankowi wydało się, że w jej oczach pojawił się ten sam filuterny błysk, który znał tak dobrze. Ochoczo chwycił kartkę papieru i podpisał się szybko pięć razy.

– Zobaczmy... No i oczywiście: zobacz, za każdym razem twoje „jot” ma inną długość.

Janek się nie mylił. W głosie Leny rzeczywiście pojawiła się ciepła nuta. Nachylił się znowu, tym razem jeszcze bliżej, dotykając jej czoła.

– Niemożliwe. Pokaż.

Jeszcze chwila, a odważyłby się ją objąć, lecz w tym momencie na zaplecze weszła Lusia.

Ich głowy odskoczyły od siebie, jak porażone prądem.

Lusia zupełnie osłupiała na widok Leny w pracowni.

– O, Lusia – powiedział Janek, zmieszany. – To jest właśnie Lena, moja narzeczona.

Bierzemy niedługo ślub...

Spojrzał niepewnie na Lenę, ale nie zaprotestowała.

Lusia przez dłuższą chwilę patrzyła na nich oboje, zupełnie nie wiedząc, jak się

zachować. Obca osoba w pracowni była tak rażącym pogwałceniem wszelkich zasad konspiracji, że aż odebrało jej dech z wrażenia. Poza tym pomysł, żeby Janek zmienił stan cywilny, w ogóle jej się nie podobał.

– Można cię prosić na słówko?

Pokazała głową, że chce porozmawiać z nim na osobności.

– Możesz mówić przy Lenie.

– Tylko na chwilę.

– Nie mam przed moją narzeczoną żadnych tajemnic – odparł twardo Janek.

– Dobrze, więc powiem przy pani. Narażasz wszystkich: mnie, zegarmistrza, całą

komórkę. Nie rozumiesz, człowieku, że ktoś może za nią chodzić?!

– Tak samo jak za każdym z nas.

– My nie uciekliśmy z getta!

Lena chciała odpowiedzieć, ale Janek chwycił ją za rękę, dając do zrozumienia, żeby się nie odzywała.

– Mam prawo zatrudnić własną żonę. Sam szef mi to powiedział. Masz dla mnie coś

konkretnego czy przyszłaś pogadać o moich planach matrymonialnych?

Lusia wysypała na biurko całą torbę dokumentów.

– Na czwartek – rzuciła krótko.

– Jak to na czwartek? To tylko dwa dni!

– Zdaje się, że masz już fachową pomoc, więc nie powinieneś się skarżyć

– odparła z przekąsem Lusia i wyszła z pracowni.

Janek patrzył na stos nowej roboty na swoim biurku, ale wcale nie był pewny,

co oszołomiło go bardziej – kolejne niemożliwe zadanie czy wyczerpująca rozmowa

z łączniczką.

Nagle poczuł, że Lena bierze go za rękę.

– Nie załamuj się. Pomogę ci we wszystkim.

– Lenka, musiałem jej powiedzieć, że bierzemy ślub, ale to wcale nie znaczy...

– Później o tym porozmawiamy Trzeba brać się do roboty.

Janek opanował wybuch szalonej radości. Chciała rozmawiać, a więc jeszcze Polska nie zginęła! Przerażenie na myśl, że nigdy już nie poczuje zapachu jej włosów ani dotyku jej dłoni, ustąpiło. Mógł znowu skupić się na pracy.


Wyszli z pracowni tuż przed godziną policyjną. Oboje byli tak zmęczeni ślęczeniem nad szczegółami niemieckich podpisów i pieczęci, że dwoiło im się w oczach. Z każdym krokiem zbliżali się do mieszkania pani Sucheckiej, a Lena wciąż nie kwapiła się do obiecanej rozmowy.

Wreszcie Janek nie wytrzymał napięcia.

– Mieliśmy porozmawiać – wypalił.

– Wiem. Trudno mi sobie to wszystko wyobrazić.

Janek poczuł, że jego serce opada nagle jak kamień w studnię.

– To znaczy co?

– Nasz ślub. Bez rodziców. Bez Romka.

Janek zatrzymał się.

– Posłuchaj mnie, Lenka. Ja też nie chcę, żebyśmy pobrali się w pośpiechu, byle jak.

Kiedy siedziałem u Sowietów, tysiące razy wyobrażałem sobie, jak przychodzę do was z pierścionkiem i kwiatami... Ale tamtego świata już nie ma, czy nam się to podoba, czy nie.

Teraz są Niemcy i podrabianie ausweisów, co wcale nie znaczy, że kocham cię mniej...

Zamknęła mu usta długim pocałunkiem.

– Co to ma znaczyć? – spytał z bijącym sercem.

– Że się zgadzam.

– Co?

– Przyjmuję twoje marne oświadczyny z gatunku „Jak za mnie wyjdziesz, to załatwię ci pracę”.

– Tak to odebrałaś?

– A jak miałam odebrać?

Janek uklęknął przed nią na ulicy.

– Co ty wyprawiasz?

– Proszę cię, żebyś została moją żoną.

– Nie wygłupiaj się. Ludzie patrzą.

– Trudno. Chcę to zrobić, jak należy.

– To musiałbyś poprosić o moją rękę rodziców.

– Zrobię to, przysięgam.

– A pierścionek to pies? – zażartowała.

– Też załatwię.


– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Teraz to musztarda po obiedzie.

– Wybacz, brak doświadczenia. Przy drugim małżeństwie pójdzie mi lepiej.

– Ty draniu. – Lena parsknęła śmiechem.

Przed nim stała znów ta sama dziewczyna, którą zostawił w Warszawie przed trzema laty.

Nie potrafił się dłużej powstrzymywać. Objął ją mocno i pocałował, nie zważając na to, że stoją tuż przed wypalonym szkieletem kamienicy, ani na dwóch żandarmów, którzy cmokali

nieprzyzwoicie na parę zakochanych, przechodząc zaledwie kilka metrów dalej, ani nawet na to, że z bramy po przeciwnej stronie ulicy robi im ukradkiem zdjęcie mężczyzna w drogim palcie i kapeluszu.

4

Cholerny Sherlock Holmes


Komórka kontrwywiadowcza o kryptonimie S/121, której głównym zadaniem było

rozpracowanie placówki Abwehry w Warszawie, została umieszczona w zakładzie krawieckim

„Modny strój” na Dolnym Mokotowie. Przez kilka dni do zakładu wnoszono od zaplecza ciężkie skrzynie wypełnione papierami. Były to dokumenty i notatki, od których komórka S/121 miała rozpocząć swoją działalność. W rezultacie całkiem schludny pokoik szybko zamienił się w skład makulatury. Dopiero teraz Michał zrozumiał, po co przydzielono mu do pomocy bibliotekarkę.

– Taak... – powiedziała „Margaret”, cmokając z zadowoleniem. Zadrukowane papiery

najwyraźniej wprawiały ją w dobry nastrój. – Trzeba tu zrobić porządek.

– Liczę na panią. Niedługo w tym wszystkim utoniemy, jeśli nie...

– Cicho – przerwała mu „Margaret”. – Myślę.

Sucha bibliotekarka zaczynała działać mu na nerwy. Coraz częściej zachowywała się tak, jakby był jej podwładnym, i to niezbyt rozgarniętym.

– Już wiem! – wykrzyknęła, po czym podkasała bezceremonialnie spódnicę i zaczęła

na kolanach przebierać i segregować papiery z podłogi. Miała przeraźliwie chude i sękate nogi.

Nie był to przyjemny widok, ale pogrążona w wizji jakiegoś idealnego katalogu „Margaret” nie zdawała sobie nawet sprawy, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Mówiła raczej do siebie. – Oprócz katalogu alfabetycznego trzeba zrobić relacyjny. Każde nazwisko będzie dostępne w rozmaitych relacjach z innymi. Na wierzchu będą tylko fiszki katalogowe, dokumenty przeniesie się do archiwum.

Nagle przypomniała sobie o Michale.

– Co nas interesuje przede wszystkim? – spytała rzeczowo.

– Abwehra. Praktycznie nic o nich nie wiemy, nawet gdzie mają w Warszawie swój lokal.

– Sprzątaczki – zawyrokowała „Margaret”.

– Co sprzątaczki?

– Trzeba wciągnąć do tej roboty jak najwięcej sprzątaczek w niemieckich urzędach.

Niech grzebią w kubłach na śmieci. Prędzej czy później coś musi wypłynąć.

Michał musiał przyznać, że pomysł wcale nie był zły.

– I prostytutki, oczywiście – dodała „Margaret”.


– Proszę?!

– Niech pan nie będzie taki pruderyjny. Mogę się założyć, że oficerowie Abwehry też do nich przychodzą. Aha, no i zeznania byłych więźniów: z Pawiaka, z Daniłowiczowskiej, z Oświęcimia... Ale niech pan na tym nie staje!

„Margaret” wyciągnęła mu spod nóg jakiś cenny papier.

– Najlepiej proszę mnie tu zostawić samą na kilka dni. Muszę się skupić.

W pierwszej chwili bezczelność bibliotekarki odebrała mu mowę, ale zaraz zdał sobie sprawę, że właściwie wcale nie ma ochoty grzebać się w szpargałach porozrzucanych na podłodze. Oto znalazł się ktoś, kto nie tylko chciał odwalić za niego całą papierkową robotę, ale jeszcze czerpał z tego przyjemność! Było to warte każdej ceny – nawet tego, aby znosić dyrygowanie sobą przez bibliotekarkę.

– Oczywiście, jak pani sobie życzy – wycedził.

– Tylko niech mi pan zostawi jakieś papierosy. Ja w pracy dużo palę.

Michał zatrzymał się w drzwiach. Opanował irytację i podsunął jej usłużnie paczkę papierosów Mewa.

– Proszę bardzo.

„Margaret” zawahała się, po czym zabrała mu całą paczkę i wróciła do segregowania papierów. Michał stał jeszcze przez chwilę, zupełnie niewidzialny dla skupionej bibliotekarki, po czym obrócił się i wyszedł niezauważony, jak to mają w zwyczaju wszyscy niewidzialni ludzie.

Pod megafonem ulicznym na placu Wilsona, nazywanym popularnie „szczekaczką”,

zgromadził się spory tłum. Wśród słuchaczy panowało radosne podniecenie. Oficjalne niemieckie komunikaty wyraźnie zapowiadały rychły upadek III Rzeszy – trzeba było tylko umieć tłumaczyć z języka propagandy na polski. Kiedy spiker grobowym głosem ogłaszał, że do 6. Armii prowadzącej heroiczną walkę pod Stalingradem zmierzała silna odsiecz pancerna, ludzie przed „szczekaczką” nie mieli wątpliwości, że oznacza to tylko jedno – niemiecka klęska pod Stalingradem była już faktem.

Władek stał w tłumie z postawionym kołnierzem i czekał na łączniczkę

od Radwańskiego. Nie podzielał powszechnej radości. Nawet jeśli armia Paulusa rzeczywiście poniosła klęskę, nic to na razie nie zmieniało. III Rzesza dostała co najwyżej pierwszy dotkliwy

cios. Przypomniał sobie swój bokserski pojedynek z Hübnerem. Na początku też trafił Niemca kilka razy na szczękę, a i tak przegrał całą walkę. Poza tym rosnąca siła Sowietów też nie zwiastowała dla Polski nic dobrego. Tak czy inaczej, nie było z czego się cieszyć.

– Przepraszam, czy to pan jest lokatorem ciotki Anieli?

Obrócił się gwałtownie. Przed nim stała dziewczyna o długich kruczoczarnych włosach.

W pierwszej chwili nie rozpoznał hasła. Łączniczka miała nazywać się „Ruda”. Czarne włosy dziewczyny i jej uderzająca uroda zupełnie zbiły go z tropu.

– Ja? – wypalił.

– Przepraszam, pomyłka – powiedziała dziewczyna. – Podobny pan z tyłu.

– Chwileczkę! Tak, tak, mieszkam u niej od dwóch miesięcy!

Dziewczyna obróciła się do niego z powrotem.

– Ma pan jakieś kłopoty z pamięcią?

– Proszę? Nie, nie...

– Jestem „Ruda”.

– „Ryszard”.

– Przejdźmy się.

Łączniczka wzięła go bezceremonialnie pod rękę i ruszyli ulicą. Władek z rozpaczą przypomniał sobie, że nie było żadnych instrukcji co do dalszej rozmowy. Nie potrafił

konwersować z kobietami – zwłaszcza równie pięknymi jak ta u jego boku.

– Mecenas pyta, jak radiostacja – powiedziała „Ruda”.

– Aa... Świetnie – wybąkał Władek. – Bardzo dobrze. Naprawdę.

– Co pan taki nerwowy? Stało się coś?

– Ja? Nie... Wydaje się pani.

– Mam dla was lokal w Józefowie. Niech pan sprawdzi, czy się nadaje.

Wsunęła mu do kieszeni kartkę z adresem.

– O...– stęknął Władek.

– A pan?

– Co... ja?

– Nic pan nie ma do przekazania?

– Nie, to znaczy tak... Jedna lampa jest nam potrzebna. I trochę pieniędzy. Tu jest wszystko napisane.


Dyskretnie podał jej swoją karteczkę. Na krótką chwilę dotknął jej ciepłych palców.

Speszył się i cofnął rękę jak oparzony.

„Ruda” uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Jeszcze coś?

– Nie! To znaczy... mam jeszcze prywatną prośbę.

– Tak? – „Ruda” spojrzała na niego zaciekawiona.

– Nie, nie, ale nie w tym sensie, co pani myśli...

– A skąd pan wie, co ja myślę?

Władek zaczerwienił się po same uszy.

– To znaczy... prywatnie, mam na myśli sprawy zawodowe, jednakowoż...

– O co chodzi? – przerwała mu rzeczowo „Ruda”.

– Bo widzi pani... nie jestem pewien swojego konstruktora. To jest jeszcze dzieciak, ktoś mi go polecił, ale sam już nie wiem... Może zna pani kogoś, jakiegoś eksperta, żeby ocenił, czy to wszystko w ogóle trzyma się kupy.

– Mój wujek jest profesorem politechniki, ale nie chcę go angażować w podziemne

sprawy.

– Nie, nie, wystarczy, żeby się tylko ogólnie wypowiedział, czy takie a takie dane techniczne tego aparatu mają sens. Mam to wszystko spisane na drugiej kartce.

– Poproszę.

Władek zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie. Wreszcie znalazł i podał kartkę

łączniczce, starając się tym razem nie dotknąć jej palców.

– Odezwę się niedługo – odparła „Ruda”. – Niech pan sprawdza skrzynkę kontaktową.

Odeszła. Władek poczuł najpierw głęboką ulgę, a zaraz potem tak szaloną przykrość, że miał ochotę dogonić łączniczkę i błagać, żeby została z nim choć jeszcze jedną chwilę.

Stawianie baniek zawsze wydawało się Halbemu bliskie gusłom i obrzędom, jakie

odprawiali nad chorymi czarownicy prymitywnych plemion. Wstydził się więc sam przed sobą, że w końcu zadzwonił po kobietę, którą poleciła mu żona sąsiada z drugiego piętra, kapitana Wehrmachtu, pani Kleinborn.

Leżał na swoim łóżku nagi do pasa, podczas gdy znachorka raz po raz stawiała mu

na plecach kolejną rozgrzaną szklaną bańkę. Czuł się, jakby przypalano go żelazem. W innych warunkach wrzeszczałby z bólu, ale jako niemiecki oficer nie mógł sobie na to pozwolić.

Cholerna czarownica na pewno rozpowiedziałaby potem o tym w całej Warszawie. Przeklinał

w duchu, że dał się namówić na te zabiegi. Żeby chociaż znachorką była Niemką! Z drugiej strony byłoby mu nadzwyczaj trudno znaleźć w Warszawie niemiecką kobietę biegłą w sztuce stawiania baniek. Trzeba było po prostu zagryźć zęby i jakoś to wytrzymać.

Najważniejsze, że w ogóle nadal żył. Wcale nie było to takie oczywiste po ostatniej wizycie na Polizeistrasse. W najgorszych koszmarach nie przyszło mu do głowy, że następca Kellera może się okazać cholernym Sherlockiem Holmesem. Do tej pory Halbe tylko słyszał, że naprawdę istnieją ludzie o podobnych umiejętnościach – detektywi, którzy z psiego gówna potrafią wyczytać, jakiej muzyki słucha właściciel psa. Teraz jeden z nich miał zamiar postawić go przed plutonem egzekucyjnym. A właściwie pod gilotyną. Za zabójstwo niemieckiego oficera na pewno czekało ścięcie, a nie rozstrzelanie. Przeszedł go zimny dreszcz, choć w tej samej chwili znachorka przylepiła mu do pleców kolejną gorącą bańkę.

Kiedy Rainer oskarżył go o morderstwo, Halbe parsknął śmiechem. Był pewien, że nowy szef Gestapo po prostu blefuje. Była to oklepana technika przesłuchań, jaką często sam stosował, żeby wytrącić rozmówcę z równowagi. A nuż się uda. Halbe był jednak za szczwanym lisem, żeby dać się tak łatwo podejść. Przynajmniej za takiego się uważał.

– Właściwie powinienem złożyć na pana oficjalną skargę – odparł spokojnie. – Obraża pan nie tylko mnie, ale mundur niemieckiego oficera.

Rainer skrzywił się z niesmakiem. Był szczególnie uczulony na banały, zapożyczone z partyjnych biuletynów NSDAP.

– Niech pan nie robi teatru, Halbe. Wiem wszystko. O tym, że przekupił pan Rappkego, też.

Halbe pierwszy raz zaniepokoił się na dobre.

– Chyba zdaje pan sobie sprawę, że takie oskarżenia wymagają solidnych dowodów. Poza tym, dlaczego miałbym, pańskim zdaniem, zamordować Kellera?

– Przyznaję, tego jeszcze nie wiem.

Halbe się odprężył. A więc to był jednak blef.

– Podejrzewam, że prowadziliście wspólnie jakąś tajną operację – ciągnął Rainer.

– Musiało to mieć coś wspólnego ze strzelaniną pod szpitalem.

Halbe oblał się gwałtownie potem. Znowu zrobiło się nieprzyjemnie.

– Pan fantazjuje.


– Fantazja to podstawa mojego zawodu. Jeśli może mi pan poświęcić trochę czasu,

chętnie przedstawię panu moje fantazje na temat tamtych wydarzeń.

Halbe się zawahał. Jeśli wstanie teraz i wyjdzie, pokaże, że nie obawia się oskarżeń Rainera. Nie dowie się jednak w porę, co szef Gestapo zebrał przeciwko niemu.

– Niech pan mówi – odparł, siląc się na obojętny ton. – Zaczyna mnie to bawić.

Rainer uśmiechnął się, po czym zaczął swoją opowieść:

A zatem wyobraźmy sobie Standartenführera Kellera, jak leży w szpitalnej izolatce.

Patrzy w sufit albo w okno. To już koniec jego kariery. Zresztą, to koniec życia, jakie znał do tej pory. Kilka dni wcześniej amputowano mu nogę. Ma przestrzelone płuca i ranę postrzałową głowy. Czeka go najpierw długi pobyt w szpitalu, potem rehabilitacja, a na końcu wózek inwalidzki. Warto dodać, że niedawno porzuciła go żona. Kiedy wróci do Niemiec, będzie samotnym inwalidą na wózku popychanym przez gosposię. Jeśli, oczywiście, będzie w stanie opłacić gosposię z wojskowej renty. Nie ma się więc co dziwić, że w tej sytuacji nasz Standartenführer Keller myśli tylko o jednym – żeby napić się alkoholu i zapomnieć na chwilę o wszystkim. Zapomniałem dodać, że jest alkoholikiem. To dlatego zostawiła go żona i po części dlatego wpakował się w obecne kłopoty. Alkohol zmącił mu ocenę sytuacji i nie pozwolił w porę wycofać się ze zgubnej w skutkach współpracy z niejakim majorem Halbem, z Abwehry... Nie, niech pan nic nie mówi. Umówmy się, że na razie będzie pan tylko słuchał.

Wróćmy do nieszczęsnego Kellera. Tak czy inaczej, teraz alkohol wydaje mu się wybawieniem. Oddałby drugą nogę za butelkę ulubionego koniaku, który kupował w delikatesach Meinla.

W tym momencie do izolatki wchodzi nieoczekiwany gość – major Martin Halbe.

Uśmiechnięty, stara się zachowywać swobodnie, jakby fatalny stan pacjenta był tylko przejściową dolegliwością. Jakkolwiek by się jednak starał, jego widok jeszcze bardziej pogrąża Kellera w rozpaczy.

Serwus, Gerd! – woła Halbe radośnie w progu. – Zobacz, co ci przyniosłem!

Pokazuje na pudełko wybornych kubańskich cygar Montecristo, które też kupił

w delikatesach Meinla.

Keller nawet na niego nie patrzy. Aż gotuje się z wściekłości. Nie może znieść, że człowiek, który go w to wszystko wpakował, stoi obok na dwóch nogach, zupełnie zdrowy i bezczelnie uśmiechnięty.


Jak się czujesz? – pyta Halbe z udawaną troską. W gruncie rzeczy zdrowie Kellera jest mu zupełnie obojętne. Nigdy nie lubił tego człowieka. Miał nadzieję, że współpraca z nim pomoże mu w karierze. Tak się jednak nie stało. Sprawy przybrały fatalny obrót i teraz zależy mu tylko na jednym – żeby jego nazwisko nie pojawiło się w żadnych oficjalnych dokumentach.

O, świetnie – odpowiada Keller z sarkazmem.

Halbe udaje, że nie zauważa gorzkiego tonu.

To dobrze – mówi. – Przepraszam, że dopiero teraz przychodzę, ale rozumiesz, praca.

Czego chcesz?

Chciałem cię odwiedzić, po prostu. Przyniosłem ci twoje ulubione cygara.

Kładzie pudełko na szafce przy łóżku.

Tu nie wolno palić.

Później sobie wypalisz. W domu. Niejeden ci zazdrości, że dla ciebie wojna się już skończyła. Zwłaszcza teraz.

Czego mi zazdrościsz, Martin? Może tego, co?

Keller odrzuca kołdrę, odsłaniając obandażowany kikut amputowanej nogi. Halbe kiwa ze zrozumieniem głową.

Bandyci. Przysięgam ci, że za to zapłacą.

Keller zakrywa z powrotem kikut nogi. Nie może na niego patrzeć, podobnie jak na Halbego. Poza tym rozmowa zmęczyła go. Przestrzelone płuca dają się we znaki. Ledwo może oddychać.

Idź już. I zawołaj pielęgniarkę.

Właściwie to mam do ciebie pewną prośbę... Chodzi o nasze wspólne śledztwo. Jeśli na twoje miejsce przyślą jakiegoś durnia, to cała praca może pójść na marne... Chciałem cię prosić, żebyś przekazał mi wszystkie swoje dokumenty tych spraw...

Keller wybucha gorzkim śmiechem.

Co w tym zabawnego?

Pali ci się pod nogami, co?

Po prostu nie chcę, żeby ktoś to zmarnował...

Przestań pieprzyć, Martin. Boisz się. I słusznie, bo to wszystko twoja wina. Te twoje idiotyczne operacje wywiadowcze. Ale coś ci powiem. Zanim odejdę, zamierzam sporządzić szczegółowy raport dla Berlina.


To nie jest dobry pomysł. Ty też brałeś w tym udział.

To jest świetny pomysł! Co mi zrobią: odbiorą rentę inwalidzką? Ale ty, o, z tobą może być gorzej. W najlepszym razie pojedziesz prowadzić swoje subtelne gry na froncie wschodnim.

Gerd, rozumiem twoje rozgoryczenie...

Gówno rozumiesz. Wynoś się. I zabierz swoje cholerne cygara!

Keller ciska w niego pudełkiem. Halbe się uchyla. Pudełko trafia w ścianę. Cygara rozsypują się po podłodze.

Nie słyszałeś, co powiedziałem? Wynoś się!

Halbe nie rusza się jednak z miejsca nie dlatego, że nie zrozumiał słów Kellera. Usłyszał

wszystko doskonale. Zwłaszcza zapowiedź szczegółowego raportu dla Berlina. Zrozumiał też, że nie odwiedzie Kellera od tego pomysłu, oraz to, że raport jeszcze nie został sporządzony.

Trzeba działać natychmiast.

Głuchy jesteś?! – ryknął Keller. – Cholerny „Mosin”!

Halbe jednym susem dopada do łóżka, wyrywa poduszkę i nakrywa nią głowę Kellera.

Stare przezwisko boleśnie przypomina mu, że nie może pozwolić sobie na kolejną kompromitację.

Dobrze wie, że koledzy wciąż nazywają go za plecami „Mosin”, na wspomnienie pewnej przedwojennej kompromitacji, której... zresztą, nie muszę panu mówić, o co chodzi. Wróćmy do naszej sceny zbrodni.

Keller rozpaczliwie walczy o życie. Nawet ciężko ranny, bez jednej nogi okazuje się twardym przeciwnikiem. Halbe nie spodziewał się po nim takiej woli życia. Napiera na poduszkę całym ciężarem ciała, ale zaczyna tracić już siły. Poza tym w każdej chwili ktoś może wejść do izolatki i wszcząć alarm. Keller wierzga jedyną nogą, bije rękami, ale wreszcie zaczyna słabnąć, jakby uchodziło z niego powietrze. Jeszcze chwila i ręce opadają bezwładnie. Halbe ostrożnie zagląda pod poduszkę. Keller patrzy w sufit otwartymi oczami. Jest martwy.

Halbe starannie wkłada mu poduszkę z powrotem pod głowę. Zbiera cygara z podłogi.

Spieszy się. Na korytarzy słychać już czyjeś kroki. Rozgląda się po izolatce, schyla, żeby sprawdzić, czy nie zostawił żadnych śladów. Pod kaloryferem leży jeszcze jedno cygaro. Halbe podnosi je z ulgą i chowa do pudełka. Nie zauważa jednak, że z cygara zsunęła się opaska. Kroki na korytarzu zbliżają się. Jeszcze jeden rzut oka na izolatkę. Keller jest martwy, śladów walki nie widać – wszystko w porządku.

Halbe obciąga mundur i wybiega na korytarz. Teraz można już zawołać pielęgniarkę.


Rainer zamilkł, wyraźnie zadowolony z napięcia, w jakim Halbe wysłuchał jego wersji wydarzeń.

– No i jak się panu podoba moja opowieść?

Halbe zaklaskał wolno, ostentacyjnie.

– Brawo. Jestem pod wrażeniem. Pan jest lepszy od Karola Maya.

– Dziękuję.

– Mówię poważnie. Powinien pan wydrukować tę historię w jakimś magazynie, bo jako raport policyjny jest, rzecz jasna, bezwartościowa. Ale przecież nie muszę panu tego mówić.

Halbe z trudem się powstrzymywał, żeby nie rzucić się cholernemu jasnowidzowi

do gardła. Twarz miał rozpaloną z emocji, ręce mu drżały. Był wściekły i zarazem przerażony.

Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Rainer dowiedział się o tym, co zaszło w izolatce. Poza kilkoma szczegółami wszystko odbyło się bowiem tak jak w jego „opowieści”. Zupełnie jakby sukinsyn leżał tam wtedy pod łóżkiem!

– Wiedziałem, że zarzuci mi pan brak dowodów – odparł Rainer, wciąż rozkoszując się szokiem, jaki udało mu się wywołać u słuchacza. Uwielbiał to uczucie. Może nie było lepsze od seksu, ale na pewno nie gorsze. – Przygotowałem się więc zawczasu. Proszę bardzo. Tu jest opaska z cygara Montecristo, którą znalazłem pod kaloryferem w izolatce Kellera, a tutaj piórko ze szpitalnej poduszki. Znalazłem je w jamie ustnej nieszczęsnego Standartenführera.

– Pan raczy żartować. To mają być dowody? I jedno, i drugie mógł pan znaleźć

gdziekolwiek. Nie dam się zastraszyć. Standartenführer Gerd Keller zmarł z powodu odniesionych ran. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. A teraz, jeśli pan pozwoli, wrócę do domu.

Nie czuję się najlepiej.

Zakasłał na dowód, że ma na głowie znacznie poważniejsze problemy niż wyssane

z palca oskarżenia.

– Niech pan zaczeka, majorze. Muszę panu przyznać rację. Z czysto policyjnego punktu widzenia to rzeczywiście marne dowody. Ale widzi pan, ja już nie jestem tylko policjantem.

Od pewnego czasu skazuję ludzi na śmierć, w ogóle nie potrzebując żadnych dowodów. Pan natomiast nie tylko zamordował Kellera, ale też ukradł akta śledcze należące do Gestapo.

– Niby w jaki sposób miałbym to zrobić?

– Mam przedstawić panu kolejną opowieść?


– Niech pan sobie daruje. Krótko: potrafi pan to udowodnić czy nie?

– Proszę bardzo: krótko. Przekupił pan Rappkego. Przy pomocy swojego brata Egona

wybronił go pan przed wyjazdem na front wschodni. W zamian za to Rappke wykradł z biurka Kellera akta spraw, które prowadziliście wspólnie. Nie chciał pan, żeby jego nazwisko zostało zaplątane w sprawę strzelaniny pod szpitalem. Podejrzewam, że nie informował pan swojego szefa o operacji prowadzonej razem z Kellerem. Zgadza się?

Halbe poczuł się nagle bardzo zmęczony. Głowa zaczęła mu ciążyć. Chciał tylko położyć ją gdziekolwiek. Nawet na pieńku pod gilotyną. Było mu już wszystko jedno.

– Chce mnie pan aresztować?

– Przede wszystkim chcę odzyskać akta Kellera. Potem zastanowię się, co z panem

zrobić.

– Nie mam żadnych akt.

– Daję panu dwadzieścia cztery godziny. Drugiej szansy nie będzie, Halbe. A teraz niech pan już idzie się położyć, bo naprawdę marnie pan wygląda.

Halbe zastanawiał się, co odpowiedzieć – zaprzeczać dalej czy też może próbować

zawrzeć z Rainerem jakiś układ. Gdyby szef Gestapo chciał oddać go pod sąd wojskowy, zrobiłby to natychmiast. Halbe nie miał jednak siły, żeby się nad tym teraz zastanawiać. Musiał

się położyć. Tylko to było ważne. Wyszedł bez słowa na zimną ulicę, a godzinę później leżał już w łóżku przykryty nie tylko grubą kołdrą, ale i ciepłym kocem. Gorączka podniosła się jeszcze bardziej. Nie pomagała ani aspiryna, ani lodowate okłady. Około południa przypomniał sobie o wizytówce znachorki, którą dała mu kilka dni temu pani Kleinborn. Nie zastanawiał się ani chwili. W końcu nikt nie weźmie mu za złe, że kazał stawiać sobie bańki. Mąż pani Kleinborn, kapitan Wehrmachtu, regularnie korzystał z usług polskiej znachorki.

– No, fertig – powiedziała pani Turek, zdejmując z Halbego ostatnią bańkę. Na jego plecach widniały teraz czerwone plamy. – Teraz pana zakryjemy.

Szczelnie opatuliła pacjenta ze wszystkich stron.

Gut? – spytała troskliwie. – Teraz leżeć, fersztejen? Leżeć i nie wstawać do jutra.

Morgen, ja?

Halbe poczuł, że wreszcie zęby przestały mu szczękać i zaczyna oblewać go przyjemne ciepło. Chciał, żeby ta duża baba, która mówiła po niemiecku jak ostatni idiota, wreszcie zostawiła go samego.


– Pieniądze dla pani są na komodzie w przedpokoju – wycedził.

Was? – Pani Turek rzeczywiście nie była biegła w języku Goethego. Dla niej był to przede wszystkim język Adolfa Hitlera.

– Pieniądze tam – powtórzył Halbe tonem, jakim przemawiali biali odkrywcy Afryki

do tubylców.

Ja, ja. Leżeć. Ja sama wyjdę. – Pani Turek pokiwała gorliwie głową i wyszła do przedpokoju. Wzięła banknot leżący na komodzie i już miała wyjść z mieszkania, kiedy zauważyła płaszcz swojego pacjenta z dystynkcjami majora.

Bez wahania sięgnęła do kieszeni.

Oczywiście, wiedział, że to szaleństwo. Nielegalne wizyty w getcie zawsze były bardzo ryzykowne, a teraz po wysiedleniu, kiedy getto bardziej przypominało pilnie strzeżony obóz pracy niż dzielnicę mieszkalną, tylko wariat próbowałby wejść do środka.

Janek nie był wariatem, ale odkąd wyprowadził Lenę na „aryjską” stronę, nie mógł sobie poradzić z dręczącym poczuciem winy. Ciągle miał przed oczami jej rodziców i brata.

Nieustannie tkwili w jego wyobraźni, zanurzeni pod powierzchnią codziennych spraw i trosk.

Wystarczyło tylko, żeby na chwilę oderwał się od bieżącej krzątaniny, a już pojawiał się obraz Sajkowskich. Raz widział ich, jak wsiadają do wagonu na Umschlagplatz[19], to znów jak kulą się w zimnym mieszkaniu. Czasem zjawiali się też w jego myślach martwi. Był przekonany, że cokolwiek działo się z nimi naprawdę, to odbierając im Lenę, stał się za to odpowiedzialny.

A gdyby ożenił się z nią, nie pytając ich o zdanie, byłoby to jak cicha zgoda na ich unicestwienie.

Do getta dostał się swoim dawnym przejściem w piwnicy na Okopowej. Nadal nie było zamurowane. Zaczekał w bramie, aż ulica zaludni się powracającymi z pracy robotnikami, po czym wmieszał się w tłum.

Drzwi otworzył mu profesor Sajkowski. Omal nie krzyknął na jego widok.

Do przedpokoju przybiegli natychmiast jego żona i syn. Wszyscy troje spodziewali się najgorszych wiadomości.

Matka Leny ścisnęła go z całej siły za ramię, jakby spodziewała się, że zaraz zdmuchnie ją z powierzchni ziemi jakaś katastrofa.

– Mów... Nie żyje, tak? Lena nie żyje?!

– Nie, nie, żyje, wszystko w porządku, naprawdę – uspokajał ich Janek.

Sabina Sajkowska odetchnęła z ulgą, łapiąc się za serce.


– Chwała Najwyższemu!

– Masz od niej list? – zapytał profesor.

– Nie. Lena nie wie, że tu przyszedłem. Chciałem...

Janek się zawahał. Sajkowscy wyglądali jeszcze gorzej, niż kiedy widział ich poprzednim razem. W ich oczach paliła się niejasna nadzieja, że tym razem przyszedł po nich, zgodnie z obietnicą. Czy nie obiecał przecież, że wróci po nich po świętach?

– Przyszedłem prosić państwa o jej rękę – wyjaśnił szybko Janek.

Zapadła cisza. Kapanie kranu w kuchni wydawało się przykrym hałasem.

– A, to bardzo dobra wiadomość, prawda, Sabinko? – wykrztusił wreszcie profesor,

spoglądając na żonę.

– Bardzo – odparła Sabina Sajkowska ze ściśniętym gardłem.

– To może... usiądziemy, porozmawiamy – zaproponował profesor.

Przeszli do dużego pokoju, sztywni i milczący. Janek zastanawiał się, jak dać im paczkę z żywnością, którą dla nich przyniósł, żeby nie wyglądało to na zapłatę za rękę córki.

Usiedli.

– Taak – powiedział profesor. – Jesteśmy bardzo szczęśliwi, prawda, Sabinko?

– Bardzo – odparła jego żona.

– To znaczy, że się państwo zgadzają? – zapytał Janek.

– Oczywiście, że się zgadzamy! Prawda, że się zgadzamy, Sabinko?

– Zgadzamy – powtórzyła głucho Sabina.

Janek uznał, że nadeszła stosowna chwila, żeby dać im paczkę. Położył ją na stole.

– Przyniosłem państwu trochę jedzenia. Nic wielkiego, kiełbasa, ser, chleb. Aha, ale prawdziwą herbatę udało mi się zdobyć.

Nikt nie rzucił się na paczkę, nie rozerwał papieru. Sajkowscy patrzyli na nią, jak na kawałek meteorytu z innego świata.

– No co, dlaczego nie otwieracie – odezwał się wreszcie Romek. – Pójdę po nóż.

– Tak, tak, idź po nóż, synku – przytaknął profesor.

Romek wyszedł z pokoju do kuchni.

– Ale jak my pójdziemy na ten ślub? – ocknęła się nagle Sabina.

– Sabinko, nie pójdziemy – powiedział profesor.

Sabina spojrzała na niego bliska łez. Romek wrócił do pokoju z nożem w ręku i zaczął

otwierać paczkę. W milczeniu wyjmował ze środka kolejne produkty i stawiał je na stole, jak dziwne eksponaty. Sajkowscy patrzyli na nie obojętnie, choć od rana nie mieli prawie nic w ustach.

– Ale co my jej damy w posagu? – odezwała się Sabina.

– Nie ma mowy o żadnym posagu! – zaprotestował Janek.

– Obrączka! – zawołał profesor Sajkowski w nagłym olśnieniu.

Rzucił się na podłogę i zaczął obmacywać klepki. Odnalazł skrytkę i z błyskiem w oku wyciągnął ze środka małe zawiniątko.

Voilà! – zawołał, odwijając z chusteczki grubą obrączkę.

– Leon, przecież to miało być... – Sabina urwała. Ślubna obrączka była dla nich czymś w rodzaju świętej relikwii, do której odwoływali się w ostateczności. Kiedy głód albo okoliczności stawały się nie do zniesienia, za każdym razem ratowała ich myśl, że przecież mają jeszcze obrączkę. Nie wszystko było stracone, dopóki ten mały kawałek złota spoczywał pod podłogą. Nieważne, że nigdy nie robili z obrączki praktycznego użytku. Wystarczyła im sama świadomość, że wciąż stać ich na zakup kilku bochenków chleba, a nawet na niewielką łapówkę.

Ten, kto mógł to o sobie powiedzieć, nadal był człowiekiem.

– Muszą mieć coś od nas – powiedział twardo profesor Sajkowski.

Sabina skinęła głową. Na żadną inną odpowiedź nie było jej stać.

– Proszę, Janku. Zrobicie z tego dwie obrączki. – Profesor podał obrączkę Jankowi.

– Nie mogę tego przyjąć.

– Musisz – powiedział profesor, wciskając mu obrączkę do ręki. Na jego twarzy

malowało się takie zdecydowanie, że Janek nie miał innego wyjścia, jak przyjąć ślubny prezent od Sajkowskich.

– Dziękuję.

Usiedli do stołu. Sabina pokroiła chleb, kiełbasę i ser przyniesiony przez Janka, ale nikt nie miał apetytu, choć z różnych powodów. Dla Janka była to najtrudniejsza wizyta, jaką kiedykolwiek złożył. Ślubna obrączka Sajkowskich niemal parzyła go przez kieszeń. Ciągle miał

na końcu języka, że ich też przeprowadzi na drugą stronę, kiedy tylko będzie to możliwe.

Nauczył się jednak, że niedotrzymane obietnice są gorsze niż niespełnione nadzieje. Przez resztę wieczoru nie powiedział więc prawie nic więcej.

Na pożegnanie profesor Sajkowski ucałował go w oba policzki, żeby zaznaczyć, że są już

prawie rodziną. Janek się zmieszał. Chłodne suche usta profesora sprawiały wrażenie martwych.

Sabina chciał pójść w ślady męża, ale nie zdołała się przemóc i uściskała dłoń zięcia. Romek ledwo skinął mu głową. Janek z ulgą ruszył wreszcie do drzwi. Poczuł szaloną radość na myśl, że zaraz stąd wyjdzie, i nic nie mógł na to poradzić.

W progu omal zderzył się z Moslerem. Na widok policjanta odruchowo sięgnął po nóż.

– Spokojnie, Janku – wyjaśnił Sajkowski. – Pan Mosler jest naszym... znajomym.

Mosler zlustrował Janka ze wszystkich stron.

– Bardzo mi przyjemnie. Narzeczony Leny, jak sądzę?

– Muszę już iść – powiedział Janek do Sajkowskich, ignorując pytanie policjanta.

Odwrócił się i zniknął na schodach.

– Niech pan wejdzie, panie Mosler – powiedział profesor Sajkowski.

Mosler oglądał się wciąż za Jankiem.

– Wygląda na odpowiedzialnego – skwitował. – No i odważny, rzecz jasna. Kto by teraz zapuszczał się z tamtej strony do getta.

– Po co pan nas znowu nachodzi? – przerwała mu Sabina.

– Ja nachodzę? – obruszył się Mosler. – O, to ja bardzo przepraszam za „najście”, ale przyniosłem państwu to zaświadczenie, że córka zmarła na tyfus. Gratis, oczywiście. Tak jak się umawialiśmy.

Sajkowski z niedowierzaniem wziął do ręki zaświadczenie przyniesione przez Moslera.

Wszystko się zgadzało.

– Ale widzę, że tu u państwa jakaś uczta. – Mosler zauważył przez uchylone drzwi

do jadalni zastawiony stół z wiktuałami przyniesionymi przez Janka.

– Sabinko, może zaprosisz pana... – zaproponował Sajkowski.

– Czyś ty oszalał?!

Sajkowski podał jej zaświadczenie.

– Ależ ja nie chcę się narzucać – powiedział Mosler wpatrzony wciąż w zastawiony stół.

– Co prawda tyle się mówi, jak to Służba Porządkowa opływa w dostatki, a ja od rana jestem tylko na kartoflance.

– Niech pan wejdzie – Sabina podniosła wzrok znad zaświadczenia o śmierci córki.

– No, chyba że państwo nalegają – powiedział Mosler, wchodząc szybko do jadalni.

Bronek nie potrafiłby wyjaśnić, po co znalazł się na Hożej. Doskonale wiedział,

że Wanda dawno już opuściła Warszawę, żeby ukryć się przed listami gończymi gdzieś na prowincji. Mimo to stał na ulicy przez dobry kwadrans, wpatrując się w okna jej mieszkania.

Chyba było to coś w rodzaju pożegnania – nie tyle z Wandą, ile z własnymi nadziejami i marzeniami, z którymi budził się każdego dnia przez ostatnie lata. Jeszcze do niedawna wierzył

w głębi ducha, że wojna jest tylko długą przerwą w normalnym biegu rzeczy i że kiedyś wszystkie sprawy, ludzie i okoliczności powrócą na swoje miejsca. Walka była niczym innym jak porządkowaniem przyniesionego przez Niemców bałaganu. Wierzył, że któregoś dnia – nieważne, jak długo to zajmie – uda się przywrócić zwyczajny porządek świata, a wraz z nim ład zapanuje także w jego prywatnych sprawach: Dobrzany rozkwitną na nowo, a Wanda znajdzie się w końcu u jego boku. Dopiero rozstanie z Achmatowiczem uświadomiło mu, że wszystko zmieniło się nieodwracalnie. On sam był już innym człowiekiem. Kiedy po drodze na Hożą zobaczył swoje odbicie w witrynie wydawnictwa Gebethner i Wolff, stanął jak wryty.

Nie zobaczył tam młodego hrabiego Woyciechowskiego ani absolwenta Cambridge, lecz obcego mężczyznę w połatanym ubraniu, jakie dawniej wstydziłby się podarować pomocnikowi stajennego. Poczuł się przeraźliwie samotny w tłumie podobnych nędzarzy, którzy mijali go szybko. Achmatowicz miał rację – świat się skończył. Pozostawało tylko spojrzeć ostatni raz w dawne okno Wandy i odejść, rozpłynąć się, zniknąć na zawsze – choćby na Wołyniu.

Wyruszał niedługo. Przygotowania zabrały kilka tygodni – trzeba było skompletować skomplikowane dokumenty podróżne i stworzyć wiarygodną „legendę” dla Bronka, pozwalającą poruszać mu się w strefie przyfrontowej, naszpikowanej wojskiem i żandarmerią. Po klęsce Niemców pod Stalingradem wołyńska misja stała się nagle pilna. Wszystko wydawało się układać dokładnie tak, jak przedstawiono mu na odprawie: Sowieci szykowali się do ofensywy na wschodnie tereny Polski, zajęte przez Niemców. Partyzanci z „Wachlarza”[20] stale meldowali o wzmożonej aktywności sowieckiej partyzantki i specjalnych wysłanników NKWD.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dopiero czwarta. Zupełnie nie wiedział, co zrobić z bezmiarem czasu, jaki dzielił go od wyjazdu. Do tej pory nigdy nie miał tego problemu.

Czekając na akcję, przeważnie czytał, doprowadzał do porządku swoją mizerną garderobę albo przypominał sobie niemiecką gramatykę, żeby nie wyjść z wprawy. Gdzieś w tle stale towarzyszyło mu przekonanie, że wszystko są to zajęcia i sprawy tymczasowe, a prawdziwa przyszłość – z Wandą w Dobrzanach – dopiero nadejdzie. Teraz czuł się tak, jakby dotarł nad krawędź przepaści i patrzył w nieskończoną pustkę w dole.


Przez jakiś czas błąkał się po ulicach, a potem nieoczekiwanie wszedł do kościoła na placu Zbawiciela. Po prostu przemarzł na kość, tłumaczył się sam przed sobą. Musiał się ogrzać, nic więcej. Był przecież styczeń, a on nie miał nawet rękawic, nie mówiąc już o butach.

Wszystko to były jednak wymówki. Wszedł do kościoła wiedziony tym samym instynktem, który od kilkuset lat kazał każdemu pokoleniu Woyciechowskich uklęknąć i pomodlić się przed walką.

Kościół był prawie pusty. W ławkach modliły się w skupieniu tylko dwie osoby: jakaś młodziutka dziewczyna w czerwonym berecie i stara kobieta ściskająca kurczowo w pięści czarny różaniec. Kościelny czyścił na kolanach jakąś plamę na ołtarzu, starając się robić jak najmniej hałasu. Był wyraźnie zażenowany bliskością Matki Boskiej i raz po raz żegnał się, jakby przepraszał, że musi zająć się w jej obecności tak przyziemnymi sprawami.

Bronek usiadł na skraju jednej z ławek. Chuchnął w dłonie dla zachowania pozorów, że naprawdę przyszedł się tylko ogrzać, po czym dyskretnie zsunął się na kolana. O co miał się modlić, skoro nie było przed nim nic oprócz białej wołyńskiej pustki? Na pewno nie o to, żeby udało mu się znaleźć i zastrzelić człowieka. A może o to, żeby ocalić cokolwiek ze świata, który właśnie się kończył?

Nagle poczuł, że ktoś się do niego dosiada. Obrócił się gwałtownie. Obok siedział

Achmatowicz. Nadal zalatywał bimbrem, ale był trzeźwy.

– Co ty tu robisz?!

– Chodzę za panem. Zaczaiłem się pod mieszkaniem tej aktorki, bo wiedziałem,

że prędzej czy później musi się pan tam zjawić.

Dziewczyna w czerwonym berecie spojrzała na nich karcąco. Bronek ściszył głos.

– Czego chcesz?

– A bo zdaje się, że ja panu głupot nagadałem, panie hrabio.

Bronek już chciał go ofuknąć za używanie dawnych tytułów, ale nagle zdał sobie sprawę, że łowczy zrobił to z rozmysłem.

– Ano nagadałeś, Achmatowicz – potwierdził.

– Pijany nie wie, co gada, panie hrabio.

– Ano nie wie – zgodził się Bronek.

Achmatowicz się ożywił. Skoro Bronek nie ganił go za „hrabiego”, to znaczy, że mógł

mu jeszcze wybaczyć.

– Bo jakby pan się naprawdę wybierał na ten Wołyń, to ja mógłbym się tam panu

przydać.

Bronek poczuł, że krew uderza mu do głowy. Z trudem udało mu się zachować spokój.

– Ano mógłbyś, Achmatowicz – powiedział, siląc się na obojętność, ale serce skakało mu z radości, a w białej pustce zamajaczyło niewyraźne pytanie: a co, jeśli świat wcale się jeszcze nie skończył? Czy nie oznaczało to, że Wanda także powróci?


Listy niewysłane


Najdroższa Lenko!


Tym razem zastanawiam się, czy jednak nie wysłać Ci tego listu. Muszę ostrzec Cię przed Moslerem. Znowu się pojawił – i to w najgorszym momencie, akurat wtedy, kiedy był u nas Janek. Co prawda wywiązał się z obietnicy i przyniósł nam zaświadczenie o Twoim zgonie, ale jestem pewien, że coś musi się za tym kryć. Uważaj na siebie, siostrzyczko. Drań zawsze będzie draniem.

Po namyśle postanowiłem jednak nie wysyłać Ci tego ostrzeżenia. Jest przecież Janek.

Widział u nas tego łajdaka, więc wie, że trzeba na niego uważać. Poza tym, chyba popadam w jakąś obsesję. Jak Mosler mógłby Cię skrzywdzić za murami? Tam jego brudne łapy na pewno już nie sięgają. Jesteś bezpieczna i Mosler nic nie może na to poradzić. Chyba myślał, że ukrywasz się gdzieś w getcie, jak setki „dzikich” mieszkańców. Przyszedł, żeby się upewnić, no i rzecz jasna, zaszantażować nas, że cię wyda. Spotkała go jednak bolesna niespodzianka.

Po tym, jak zobaczył u nas Janka, nie ma już wątpliwości, że nie może cię dopaść. Wyobrażam sobie, jak musiał się wściec. Nie rozumiem tylko, po co przyniósł nam to zaświadczenie. Tak czy inaczej, nawet jeśli coś knuje, to wyłącznie przeciwko nam. Tobie już nic nie grozi.

U nas w zasadzie nic nowego. Bardzo jesteśmy szczęśliwi, że pobieracie się z Jankiem.

Bardzo. Szkoda, że nie będziemy na ślubie, ale trudno się mówi. Bardzo się cieszymy.

Naprawdę. Z początku trochę nas to zabolało, że Twoje życie toczy się dalej bez nas, ale przecież o to nam chodziło, kiedy kazaliśmy Ci przejść na tamtą stronę. Cieszymy się, że Janek okazał się porządnym człowiekiem; że nie marzniesz tu z nami, że nie zamartwiasz się o nas dzień i noc, no bo skoro wychodzisz za mąż, to pewnie nie masz czasu, żeby o nas zbyt często myśleć. To dobrze, bo nie da się żyć z głową odwróconą cały czas do tyłu. Będzie Ci na pewno łatwiej, jeśli zapomnisz o nas jak najszybciej.

Ponieważ u nas w domu w zasadzie nic się nie dzieje, opowiem Ci, co wydarzyło się ostatnio na mieście. Żydzi strzelają do Niemców! Wiem, że trudno w to uwierzyć, więc zacznę od samego początku, żebyś zobaczyła moimi oczami, jak do tego doszło.


Było to w ostatni poniedziałek. Zimno było jak wszyscy diabli – zresztą u Was na pewno tak samo. (Często zapominam, że nie wyprowadziłaś się na drugi koniec świata, a zaledwie kilka przystanków tramwajowych dalej). Poniedziałki, jak pewnie pamiętasz, zawsze są tutaj nerwowe, bo latem wysiedlali głównie w poniedziałki. Kiedy więc idziemy w poniedziałek rano do szopów, wszyscy bacznie rozglądają się na boki, czy gdzieś w pobliżu nie stoją przyczajone budy. Tak było i tym razem. Szliśmy ostrożnie po skrzypiącym śniegu, czujni, napięci do granic. Nigdzie nie było ani śladu Niemców i już myślałem, że znowu się udało, kiedy nagle z bocznej ulicy wypadło trzech zziajanych mężczyzn.

– Uciekajcie! – krzyczeli. – Likwidują getto! Ratujcie się!

Okazało się, że mężczyźni byli „placówkarzami”, którzy zwiali z konwoju. Jak co rano prowadzono ich do pracy na placówkę poza murami. Tym razem całą grupę zatrzymano przed wyjściem z getta i kazano im czekać. Po drugiej stronie zgromadziła się cała masa wojska i żandarmerii. Najwyraźniej szykowali się do wejścia.

Ludzie rozpierzchli się natychmiast na wszystkie strony. Wiadomość o likwidacji getta rozniosła się błyskawicznie. Każdy szukał w popłochu schronienia. Uciekinierzy wpadali na siebie i przewracali się na oblodzonych ulicach. Nie wiedziałem, co robić. Mama i ojciec też wyszli już z domu, więc nie było żadnej szansy, żeby ich ostrzec. Miotałem się razem z resztą raz w jedną, raz w drugą stronę, jak zwierzę w klatce, do której wchodzili już nasi dozorcy.

– Idą! – wrzasnął ktoś z przodu i cała gromada zatrzymała się gwałtownie. Upadłem.

Zanim zdążyłem się podnieść, już przetaczała się po mnie powracająca fala ludzi. Z bocznej ulicy wychynęła pierwsza buda, a za nią druga. Rzuciłem się w przeciwnym kierunku, ale tuż przede mną wyłonił się pysk trzeciej budy. Esesmani wysypywali się z samochodów, tworząc dokoła szczelny kordon. Byliśmy otoczeni.

Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, była taka, że przynajmniej Ty jesteś

bezpieczna. Miałem też nadzieję, że mama i ojciec zdążyli ukryć się w bezpiecznym miejscu

– zupełnie jakby w getcie były jakieś bezpieczne miejsca. Co do siebie samego nie miałem żadnych złudzeń: było jasne, że wyląduję w wagonie.

Zaczęli nas pędzić ulicami w stronę Umschlag. Wszędzie trwała wielka łapanka.

Wygarniali ludzi z bram, domów, piwnic. Na Gęsiej zobaczyłem, że wygarniają nawet chorych ze szpitala. Wszystko to działo się w potwornym tempie. Bez przerwy tłukli nas kolbami, żebyśmy biegli jeszcze szybciej. Jakiś starszy mężczyzna w płaszczu z kolorowymi łatami przewrócił się i skręcił nogę. Podbiegł do niego młody esesman o chłopięcej twarzy i zaczął

wrzeszczeć mu do ucha. Mężczyzna próbował się podnieść, ale upadł znowu. Chłopiec z całej siły walnął go kolbą w głowę. Rozległ się suchy trzask i z czaszki popłynęła gęsta maź. Nie wiedziałem, że ludzka czaszka jest taka krucha.

Byliśmy już na Miłej, kiedy nagle wydarzyło się coś niewiarygodnego. Coś huknęło tuż przy moim uchu. Obróciłem się i zobaczyłem obok siebie chudego chłopaka z dymiącym pistoletem. Z całą pewnością nie był to żaden z konwojentów, ale jeden z nas. Widok był tak niewiarygodny, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumiałem, co się dzieje. Niemiecki żołnierz, który stał naprzeciwko, też patrzył na chłopaka z pistoletem w kompletnym osłupieniu.

Wolno przeniósł zdziwiony wzrok na dziurę w swojej piersi, po czym gruchnął ciężko na chodnik.

– Żydzi do nas strzelają! – krzyknął w panice drugi żołnierz.

Padły kolejne strzały. Zobaczyłem, że kilku naszych ma broń i wali do kompletnie

zaskoczonych żołnierzy. Tłum znowu rozpierzchnął się na wszystkie strony.

Halt! Halt! – wrzeszczeli żołnierze, wciąż nie rozumiejąc, co się dzieje.

Rzuciłem się do najbliższej bramy i wpadłem na podwórze. Na szczęście całkiem nieźle znam tę dzielnicę. Przeskoczyłem przez płot i znalazłem się po drugiej stronie. Za plecami słyszałem regularną strzelaninę. Niemcy chyba otrząsnęli się już z zaskoczenia, bo odezwały się ich pistolety maszynowe.

Biegłem jak wariat – byle przed siebie, byle jak najdalej. Kluczyłem bocznymi ulicami, chowałem się w zaułkach, a potem gnałem znowu do utraty tchu.

Nie wiem, jak długo uciekałem. W końcu na pewno by mnie złapali, gdybym nie wpadł

na chybił trafił do pewnego domu na Glinianej. Na pewno pamiętasz, że dzisiaj są to dzikie tereny. Po lipcowych wysiedleniach wszystkie mieszkania stoją puste. Grasują po nich tylko robotnicy z Werterfassung w poszukiwaniu rzeczy, które mogłyby jeszcze przydać się Rzeszy, albo uciekinierzy tacy jak ja. Nie był to więc zbyt szczęśliwy pomysł, bo Niemcy też wiedzą, że zbiegów należy przede wszystkim szukać właśnie tutaj. Nie miałem jednak więcej sił

do ucieczki. Od rana nie miałem nic w ustach i zaczynało kręcić mi się w głowie z wysiłku.

Mieszkanie musiało należeć do jakichś wyjątkowych pedantów, bo mimo iż od lipca nikt tutaj nie mieszkał, to wciąż sprawiało wrażenie zadbanego. Książki na półkach stały na baczność, obrazy wisiały równiutko, a poduszki na kanapie leżały z jakąś majestatyczną godnością. Jednym słowem, panował tu dokładnie taki porządek, jakiego naszej mamie nigdy nie udało się osiągnąć ze względu na nasze bałaganiarstwo.

Pedanci patrzyli na mnie surowo ze zdjęcia ślubnego, które wisiało nad wejściem

do jadalni. Nie byłem pewnie pierwszym intruzem, który usiłował znaleźć w ich wychuchanym mieszkanku coś do jedzenia. Oczywiście, szafki w kuchni były puste. W jednej puszce znalazłem na dnie trochę mąki – to wszystko. Odkręciłem kran, żeby przynajmniej się napić.

Nagle usłyszałem na korytarzu tupot nóg. Rozejrzałem się w popłochu za jakąś kryjówką, ale było już za późno. Do mieszkania wpadło dwóch młodych chłopaków i dziewczyna. Wszyscy troje mieli broń.

– Co tu robisz?! – zawołała dziewczyna.

– Spokojnie, zwiałem z konwoju... – Nagle rozpoznałem ją. To była Cywia,

najpiękniejsza dziewczyna w mojej klasie. – Cywia?!

Przyjrzała mi się uważnie.

– Romek? Romek Sajkowski?

Naprawdę ucieszyłem się na jej widok, czego chyba nie można było powiedzieć o Cywii, bo przyglądała mi się nadal podejrzliwie.

– Znasz go? – zapytał jeden z chłopaków.

Cywia skinęła z wahaniem głową.

– Nie rozumiem tylko, co on tu robi. To syn profesora Sajkowskiego. Goj[21].

Opowiedziałem krótko o „fatalnej pomyłce”, przez którą nasza rodzina wylądowała

w getcie, ale nie bardzo ich to przekonało. Chyba brali mnie za jakiegoś kapusia.

– Wynoś się! – rzucił drugi chłopak, pokazując na drzwi.

– Zaczekaj – powiedziała Cywia. – Słyszycie?

Na dworze rozległ się warkot nadjeżdżającej ciężarówki. Jeden z chłopaków podszedł

ostrożnie do okna.

– Przyjechali.

– Otwierajcie – rozkazała Cywia.

– A on? – Chłopak pokazał na mnie.

– Weźmiemy go.

– Zwariowałaś? A jak nas sypnie?

– Otwierajcie szybciej!


Wszyscy troje rzucili się do pieca kaflowego, jakby próbowali zepchnąć go ze swojego miejsca. Wyglądało to dość komicznie. Równie dobrze można by popychać górę. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy piec ruszył się z miejsca. Z tyłu w ścianie widniała na wysokości jednego metra spora dziura zasłonięta wzorzystym chodnikiem. Cywia odchyliła chodnik.

– Właź – rozkazała.

Musiałem mieć niewyraźną minę. Słyszałem, rzecz jasna, o tajnych kryjówkach

i bunkrach rozsianych po całym getcie, ale ta była naprawdę zaskakująca.

– No właź, na co czekasz!

Przeszedłem przez dziurę. Cywia i jej dwaj towarzysze dołączyli do mnie, przesuwając piec z powrotem na swoje miejsce.

– Teraz cicho! – nakazała Cywia, kładąc palec na ustach.

Chwilę później w mieszkaniu rozległ się tupot ciężkich butów. Żołnierze przeszukiwali mieszkanie po mieszkaniu. Słyszeliśmy, jak krążą po wszystkich pokojach. Z kuchni dobiegł nas brzęk strąconej puszki. Potem dobiegło krótkie szczeknięcie dowódcy grupy i ciężki tupot wysypał się na zewnątrz.

– Poszli – odetchnął z ulgą jeden z chłopaków.

Cywia spojrzała na mnie.

– Jesteś głodny?

Przytaknąłem skwapliwie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że znajdujemy się

w całkiem nieźle wyposażonej spiżarni. Kiedyś był to pewnie gabinet pana domu – jednego z dwojga pedantów, którzy patrzyli ze zdjęcia w jadalni. Drzwi zamurowano, pozostawiając jedynie okno, wychodzące na kamienną studnię podwórza. Na podłodze leżało kilka materaców, a ściany okalały półki z żywnością. Zauważyłem też kilka sztuk długiej broni.

Cywia oderwała kawał kiełbasy z wiszącego na półce pęta.

– Masz. Nie koszerna, ale tobie to nie robi różnicy.

Rzuciłem się na kiełbasę, jak dziki człowiek z książek Ossendowskiego.

– Nie zapomnij pogryźć – powiedziała Cywia.

Wszyscy parsknęliśmy śmiechem.

Cywia Hebel. Wszyscy się w niej kochali, ale nikt nie chciał się do tego przyznać.

Doskonale wiedziałem, że jest poza moim zasięgiem, więc nie robiłem sobie żadnych nadziei.

Była o pół głowy ode mnie wyższa i umawiała się tylko ze starszymi od siebie. Wśród jej

adoratorów byli znani sportowcy i aktorzy. Kusiła ich pewnie nie tylko jej uroda, ale też majątek ojca, właściciela wielkiej fabryki czekolady. Cywia nie była jednak naiwną gęsią. Bawiła się nimi, dopóki jej się nie znudzili. Wiedziała, że na nią nie zasługują. Nikt nie zasługiwał na Cywię Hebel. Roztaczała wokół siebie posągową aurę. Owszem, fantazjowałem czasem, że wybiera właśnie mnie, ale podejrzewam, że wszyscy w klasie mieli podobne fantazje. A teraz ta właśnie Cywia Hebel dzieliła się ze mną kiełbasą i rozmawiała jak równy z równym.

W kryjówce na Glinianej spędziłem pięć dni. Czasem ktoś z moich wybawicieli

wychodził na miasto, żeby zorientować się w sytuacji. Jak się okazało, Niemcy nie wkroczyli z zamiarem likwidacji getta. Przynajmniej nie tym razem. Miała to być kolejna runda wysiedleń, przeprowadzona na wzór poprzednich. Weszli, żeby przeczesać getto i oczyścić je z „dzikich”

mieszkańców. Ci, którzy mieli zaświadczenia pracy w szopach, mieli pozostać na miejscu.

Od początku wszystko jednak poszło nie po ich myśli. Nikt nie stawiał się na wezwania. Ludzie albo odmawiali wychodzenia na ulicę, żeby okazać zaświadczenia, albo od razu brali nogi za zapas i ukrywali się gdzie popadnie. W dodatku w kilku miejscach żydowskie organizacje stawiły tym razem zdecydowany opór. To zupełnie nie mieściło się Niemcom w głowach. Żeby Żydzi do nich strzelali?! W tej sytuacji zaczęli łapać, kogo się dało, byle tylko nie przyznać się do porażki. Wywieźli kilka tysięcy osób, ale akcja zakończyła się fiaskiem. Po czterech dniach wycofali się z getta.

Cywia kazała mi przysiąc na to, co jest dla mnie najświętsze, że nikomu nie zdradzę ich kryjówki. Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe, bo przysiągłem na Twoje życie, Lenko. Nigdy nie zdradzę kryjówki na Glinianej, więc możesz spać spokojnie.

Pożegnałem się z Cywią i wróciłem do domu. Na schodach zdałem sobie sprawę,

że szansa na to, że nikt z nas nie trafił na Umschlag, jest właściwie żadna. Pozostawało tylko pytanie, czy zabrali ich oboje, czy tylko jedno. A jeśli tak, to które – mamę czy ojca?

Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał. Byłem już bliski rozpaczy, kiedy nagle

w uchylonych drzwiach pojawiła się twarz ojca.

– Romek!

Padliśmy sobie w ramiona. Cieszyłem się jak dziecko, że się uratował, ale jednocześnie gardło zawiązało mi się na supeł. Czyli to jednak mama. Zabrali mamę!

– Romuś? Romuś, synku!

Z pokoju wybiegła mama. To nie był sen. Znowu byliśmy wszyscy razem. Rozpłakałem

się jak smarkacz.

5

Leica


Lekarze chyba jednak mieli rację. Władek czuł, że coś dziwnego dzieje się z jego

organizmem. Stracił sen i apetyt. W nocy obracał się tylko z boku na bok, a przed oczami przewijał mu się wciąż ten sam obraz, jak zacięta płyta na gramofonie. Wciąż widział „Rudą”, jak uśmiecha się do niego szeroko i podaje mu karteczkę gorącymi palcami. Obraz ten prześladował go także w ciągu dnia, i to do tego stopnia, że zupełnie odbierał mu ochotę do jedzenia czy jakiejkolwiek aktywności. Najwyraźniej były to jakieś powikłania po tyfusie.

Władek przekonał sam siebie, że wszystko to przejdzie, kiedy tylko spotka się z „Rudą” następny raz. Dzięki temu od razu zyskał potężny bodziec do dalszego działania.

Józefów był maleńką miejscowością letniskową nieopodal Otwocka. Latem rzeźbione

drewniane wille zaludniały się kuracjuszami, którzy albo nie znaleźli miejsca w Otwocku, albo poszukiwali niższych cen. W jednych z takich domów mieścił się lokal polecony przez mecenasa Radwańskiego jako kryjówka dla radiostacji. Władek wysiadł z kolejki elektrycznej i skierował

się od razu pod wskazany adres. Już chciał nacisnąć dzwonek przy furtce, kiedy z domu wyszło dwóch rozbawionych do rozpuku żandarmów. Jeden niósł wielką butlę bez naklejki. Było za późno, żeby się wycofać. Żandarmi szli już w jego stronę, żegnani przez gospodynię – wielką babę, z głową wciśniętą w kilka fałd tłuszczu.

– Stasiu, wchodź śmiało! Na co tam czekasz! – zawołała do niego baba.

Władek wszedł przez furtkę, mijając się z żandarmami. Jeden z nich poklepał go nawet po plecach i powiedział coś, na co obaj znowu gruchnęli śmiechem. Cuchnęło od nich wódką.

Wielka baba przywitała Władka serdecznie i wprowadziła go do domu.

– Bardzo pana za tego „Stasia” przepraszam. Tak mi strzeliło do głowy, żeby wyglądało przed Szwabami, że pan znajomy po prostu.

– Czego oni tu chcieli?

– Tego samego co wszyscy. Po towar przyszli.

– Jaki towar?

– Oj, ale pan niedomyślny. A taki.

Chuchnęła mu prosto w twarz. Władek omal się nie przewrócił, odurzony odorem

samogonu.


– Bimber?!

– Z czegoś żyć trzeba – odparła wstydliwie pani Konieczko.

Pomieszczenie na radiostację znajdowało się na samej górze, na poddaszu. Władek

rozejrzał się uważnie po wszystkich kątach. Z okna roztaczał się doskonały widok na ulicę.

– Proszę bardzo, pokoik świeżo odmalowany, możecie sobie tu robić, co chcecie. Ja o nic nie pytam, byle czynsz był regulowany jak należy.

Władek pokiwał głową. Lokal nadawałby się idealnie, gdyby nie to, że mieścił się tutaj już jeden nielegalny interes.

– A często ci Niemcy tu przychodzą?

– Chwalić Boga, jest ruch w interesie. Ale niech się pan nie martwi, pod latarnią najciemniej. Czyli co, pokoik odpowiada?

Władek już miał odmówić, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że pani Konieczko miała

absolutną rację. Myśl o tym, że będą nadawać depesze do Londynu w domu pełnym

Wehrmachtu, wydała mu się tak zuchwała, że omal nie zaśmiał się na głos.

Lampa zamówiona przez Tośka przyszła po kilku dniach. Niestety, trzeba ją było

po prostu odebrać od nieznajomego człowieka na zapleczu piekarni. Władek był tym głęboko zawiedziony. Przez cały ten czas żył bowiem nadzieją, że lampę dostarczy mu osobiście „Ruda”.

Rozczarowanie było tak bolesne, że w ogóle nie obeszła go oficjalna już wiadomość o kapitulacji 6. Armii marszałka Paulusa pod Stalingradem. Do niewoli dostało się ponad sto tysięcy niemieckich żołnierzy, a wśród nich sam Paulus. W całej III Rzeszy ogłoszono z tego powodu trzydniową żałobę narodową. Warszawa po cichu kipiała z radości. Władek miał jednak ważniejsze sprawy na głowie niż kapitulacja jakiegoś marszałka – zupełnie stracił kontakt z „Rudą”. Codziennie sprawdzał swoją skrzynkę kontaktową po dwa razy, ale wciąż nie było od niej żadnej wiadomości.

Przekazał lampę Tośkowi, który aż podskoczył na jej widok.

– Ju-ha!

– Przestań się zachowywać jak smarkacz! – wybuchnął Władek.

Tosiek spoważniał natychmiast.

– Kto smarkacz?

– Bierz się za ten aparat, bo jak mnie zawiedziesz, to ci z tyłka nogi powyrywam, jasne?!

Odwrócił się i odszedł, pozostawiając chłopaka w kompletnym osłupieniu. Musiał się

na kimś wyładować. Za długo trwało już to czekanie na jakąkolwiek wiadomość od „Rudej”.

Wreszcie się doczekał. Chłopak w otwockiej trafice, która służyła za skrzynkę

kontaktową, podał mu napisany drobnym pismem gryps. Władek pierwszy raz w życiu widział

tak zachwycający charakter pisma. „Ruda” podawała w grypsie czas i miejsce następnego spotkania.

W nocy, oczywiście, nie zmrużył nawet oka. Przewracając się z boku na bok, rozważał

rozmaite warianty rozmowy, żeby nie dać się zaskoczyć, tak jak poprzednim razem. Wstał

znacznie wcześniej, niż wymagał tego zdrowy rozsądek, ale Władek zdążył już przekonać samego siebie, że jego rozsądek został poważnie uszkodzony przez tyfus i nie robił sobie z tego powodu wyrzutów. Ogolił się, na przykład, nie bacząc na to, że broda całkiem nieźle kamuflowała jego twarz, która jeszcze niedawno pojawiała się w całej Warszawie na listach gończych. Poszedł do fryzjera i przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie zrobić sobie manikiuru. Będzie przecież podawał karteczki „Rudej” i odbierał je od niej. Nie wypadało, żeby miał niekształtne i połamane paznokcie. Na szczęście tyfus nie spowodował w jego rozsądku aż takich spustoszeń i w końcu poprzestał tylko na strzyżeniu i popryskaniu wodą kolońską.

Włożył czystą koszulę, wypastował buty i wsiadł do kolejki elektrycznej w Otwocku, żeby dojechać na spotkanie z „Rudą”.

W Międzylesiu omal nie wpadł. Pociąg zatrzymał się przed samą stacją i został otoczony z obu stron przez żandarmów i bahnschutzów. Była to jedna z częstych na tej trasie obław na szmuglerów.

Raus, raus! – rozległy się pokrzykiwania. – Wszyscy wysiadać!

Wśród pasażerów wybuchła panika. Nikt nie spodziewał się tego dnia obławy. Mówiło się, że po klęsce pod Stalingradem Niemcy mają co innego na głowie niż grzebanie w tobołkach na linii otwockiej.

Pociąg ruszył z prawie godzinnym opóźnieniem. Kilkunastu szmuglerów zapakowano

do ciężarówki. Jeśli mieli szczęście, pojechali na Daniłowiczowską[22]; jeśli nie – najpierw na Pawiak, a potem do Oświęcimia. Władek w ogóle nie brał pod uwagę, że zostanie

przypadkiem rozpoznany przez jakiegoś żandarma. Stojąc w szeregu z innymi pasażerami,myślał

wyłącznie o tym, że może nie zdążyć na spotkanie z „Rudą”. Był to kolejny dowód na to, że jeszcze nie wrócił mu rozsądek.

Ostatnie kilkaset metrów pokonał biegiem, zupełnie zapominając, że biegnący człowiek

w Warszawie w lutym 1943 roku zwraca na siebie powszechną uwagę. Cudem nie natknął się po drodze na żaden patrol. Wreszcie dotarł na miejsce. „Ruda” stała przy słupie ogłoszeniowym na placu Wilsona i rozglądała się, wyraźnie zniecierpliwiona. Poczuł głęboką ulgę, a zaraz potem ogarnęła go taka fala radości, że podbiegł do łączniczki i bez namysłu ucałował ją w policzek.

– Co pan wyprawia?! – „Ruda” odskoczyła jak oparzona.

Władek oblał się potem. Tak długo prowadził z nią w wyobraźni przyjacielskie

pogawędki, że zupełnie zapomniał, iż widzieli się dopiero drugi raz w życiu.

– Ja... dla kamuflażu. Że niby narzeczeni się spotykają...

– Nie za bardzo pan się pali do tego kamuflażu?

– Przepraszam, ja naprawdę...

– Dobra już. – „Ruda” spojrzała na niego życzliwiej. – Mam dla pana tę ekspertyzę od wujka.

– O...

Podała mu karteczkę. Tym razem Władek nie odskoczył jak porażony dotykiem jej

ciepłych palców. Przeszedł go natomiast rozkoszny dreszcz.

– To wszystko – powiedziała „Ruda”. – Chyba że pan ma coś dla mnie.

Władek patrzył na jej grube czarne włosy niczym urzeczony.

– Halo! – zawołała „Ruda”. – Co się z panem dzisiaj dzieje? Dobrze się pan czuje?

– Proszę? Tak, tak. Dziękuję.

„Ruda” chciała już się obrócić i odejść, ale popatrzyła na niego z wahaniem i nagle pocałowała go znienacka w policzek.

– Dla kamuflażu – wyjaśniła. – Trzeba być konsekwentnym.

Ślad po jej ustach długo palił Władka żywym ogniem.

W pierwszej chwili Michał był pewny, że pomylił adresy. Zamiast do zakładu

krawieckiego „Modny strój”, gdzie mieściła się komórka S/121, po prostu wszedł do miejskiej biblioteki. Ostatnio często zdarzały mu się drobne pomyłki – a to użył widelca do zupy, a to wyczyścił buty pastą do podłogi. Najdziwniejsze, że nie był wtedy pogrążony w żadnych głębokich rozważaniach. Za każdym razem przyłapywał się na tym, że myśli o jednym i tym samym – o Celinie strząsającej śnieg ze swoich włosów. Kiedy więc wszedł omyłkowo do biblioteki, wcale go to nie zdziwiło. Już chciał się wycofać, ale w tym momencie zza regału wyszła „Margaret”, ze stertą akt w ręku.


– Nareszcie! – wykrzyknęła. – Gdzie pan się podziewa!?

– Co się stało?

– Jak to, co się stało?! Od rana nie paliłam. Z jedną paczką papierosów mnie pan tu zostawił!

Michał już chciał odpowiedzieć, że trafika znajduje się po drugiej stronie ulicy, ale przypomniał sobie, jakim skarbem jest jego niestrudzona archiwistka.

– Przepraszam – powiedział, wbrew sobie podsuwając jej usłużnie papierośnicę oraz zapalniczkę. „Margaret” zaciągnęła się tak głęboko, że dym musiał dojść jej co najmniej do kolan.

– Co to za regały?

– Nasze – odparła „Margaret” na wydechu. – Udało mi się też zdobyć szuflady

katalogowe z zamkniętej biblioteki. Jak się panu tu teraz podoba?

Michał pokiwał mądrze głową, rozglądając się dokoła. Inaczej wyobrażał sobie pracę w samodzielnej komórce kontrwywiadowczej.

„Margaret” wcale nie czekała na jego odpowiedź.

– Każde nazwisko jest dostępne alfabetycznie, ale też hasłowo – wyjaśniała z pasją.

– Pozwoli nam to zorientować się w relacjach między nazwiskami. Niech pan poda jakieś hasło.

– Pozdrowienia od cioci Jadzi.

– Nie takie! Jednowyrazowe. Na przykład „łapownicy”. Proszę bardzo, tu mamy

odnośniki do konkretnych fiszek z nazwiskami.

Michał pokiwał głową.

– A co mamy pod hasłem „Abwehra”?

– Już sprawdzam!

„Margaret” ochoczo rzuciła się do szuflady z fiszkami katalogowymi, zadowolona,

że może zademonstrować działanie swojego systemu.

– Niestety, na razie pusto. Chociaż nie, jest jeden odnośnik...

Podbiegła do regału, wodząc palcem po grzbietach akt.

– Mam. D 34/578 A. Dopiero co włączyłam to do katalogu. Meldunek od pewnej

znachorki, która stawiała bańki jakiemuś majorowi Wehrmachtu...

– Pytałem o Abwehrę.

– Tak, ale to jest jakaś podejrzana sprawa. Po co major Wehrmachtu nosiłby w kieszeni

coś takiego?

Podała mu niemiecki dokument świeżo włączony do katalogu. Było to pokwitowanie dla majora Halbego na kwotę tysiąca marek. W rubryce „Cel” widniał koślawy napis „wypłata dla informatorów”.

Michał poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Wehrmacht z pewnością nie miał

własnych informatorów. Trop prowadził wprost do Abwehry.

– Jak nazywa się ten oficer?

– Tu ma pan nazwisko. „Halbe”. A, no i mamy też jego adres, od tej znachorki.

Michał ucałował bibliotekarkę prosto w czoło i wybiegł z pokoju.

– Stać! – zawołała za nim „Margaret”. – A papierosy?!

Michał był już na ulicy. Szedł szybko, podniecony odkryciem. Nareszcie coś zaczynało się układać. Trzeba było jak najszybciej sprawdzić tajemniczego majora – gdzie pracował, jakie miał zwyczaje. Jeśli był oficerem Abwehry, prędzej czy później obserwacja musiała przynieść owoce. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy, żeby wykorzystać do tego Celinę. Niestety, nie wiedział nawet, czy jest zaprzysiężona. Nawet jeśli była w siatce, to pracowała raczej z tym całym Krzysztofem.

Wszedł na pocztę. Hania siedziała w swoim okienku, stemplując stertę listów. Patrząc na nią, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy – że nie widział jej od tygodnia i że przez cały ten czas nie pomyślał o niej ani razu.

– Czy są znaczki z okazji klapy pod Stalingradem? – zawołał wesoło na powitanie.

Hania podniosła na niego wzrok, ale zaraz wróciła do pracy.

– Co chciałeś?

– A co ty taka bez entuzjazmu?

– Mam skakać na twój widok?

– Wiem, że nie odzywałem się cztery dni...

– Sześć dni. Dzisiaj mija siódmy. Masz coś do mnie?

Michał spoważniał. Trudno, skoro chciała, żeby traktował ją jak podwładną – nic

prostszego.

– Obserwacja. Niemiecki major. Tu masz nazwisko i adres jednostki. – Podsunął jej karteczkę. – Musisz ustalić jego rozkład dnia, z kim się kontaktuje i tak dalej. Gdyby udało ci się zrobić zdjęcie...


– Uda się. Potrzebny mi tylko aparat.

Michał spojrzał na nią przychylniej. W odpowiednim świetle wyglądała nadal ponętnie.

Dlaczego właściwie przestał się do niej odzywać? Celina to gruszka na wierzbie – miała już przecież narzeczonego.

– Słuchaj, nie ryzykuj bez potrzeby przy tej obserwacji.

– A co, boisz się o mnie?

– Wyobraź sobie, że tak.

Powiedział to tak szczerze, że Hania natychmiast złagodniała. Gdyby nie szyba

w okienku, pewnie rzuciłaby mu się na szyję.

– Umówisz się jeszcze ze mną? – szepnął Michał.

– Nie mam czasu na głupoty – odparła Hania, udając wciąż obrażoną.

Michał wyciągnął rękę pod szybą i dotknął jej dłoni.

– Obiecaj, że będziesz na siebie uważać.

– Zmiataj już. Klient idzie.

Michał odszedł, przepuszczając do okienka klienta. W drzwiach zatrzymał się na chwilę, żeby przesłać dziewczynie całusa, po czym zniknął. Hania rozpogodziła się zupełnie.

Nie było innego wyjścia. Przez ostatnią dobę Halbe przewracał się w łóżku, roztrząsając wszelkie możliwe rozwiązania, aż w końcu doszedł do wniosku, że naprawdę nie było innego wyjścia, niż oddać akta Rainerowi i zdać się na jego łaskę i niełaskę. Właściwie chodziło tylko o zranioną dumę, bo cóż innego na tym tracił? Rainer na pewno nie miał zamiaru go wydać.

Gdyby tak było, Halbe już siedziałby za kratami i czekał na egzekucję. Oczywiście, jeśli odda akta, nie tylko przyzna się do wszystkiego, ale też okaże słabość. Rainer będzie miał go w garści do końca życia. Z drugiej strony nie należało przesadzać z tym końcem życia. Jak mawiał

Napoleon – sytuacja na wojnie zmienia się co pięć minut.

Halbe spakował więc akta spraw, które Rappke wykradł dla niego z biurka Kellera

i wyszedł z domu. Czuł się znacznie lepiej. Składał to na karb znacznie lepszej pogody, ponieważ nie miał zamiaru zmieniać zdania w sprawie stawiania baniek. W ogóle nie znosił, kiedy okoliczności zmuszały go do zmiany zdania, dlatego też decyzja o poddaniu się woli nowego szefa Gestapo była dla niego taka trudna.

W progu zasalutował regulaminowo. Rainer spojrzał na niego znad rozłożonego szeroko egzemplarza „Berliner Zeitung”.


– O, Halbe! Słucham, jaka jest pańska decyzja?

Halbe podszedł bez słowa do biurka i wyjął z teczki akta Kellera. Była tego całkiem spora sterta.

– Bardzo rozsądnie – skwitował Rainer. Nie miał wątpliwości, że tak się to skończy.

– Proszę posłuchać – wyjaśnił Halbe. – Zabrałem akta kilku spraw, które prowadziliśmy wspólnie z Kellerem, ale tylko dlatego, żeby nie zniszczyć bardzo ważnych dochodzeń niepotrzebnymi aresztowaniami, ale to wcale nie znaczy, że miałem coś wspólnego ze śmiercią Kellera...

– Niech raczej pan mnie posłucha, majorze. Z początku chciałem pana natychmiast

aresztować. Zamordował pan z zimną krwią, proszę nie przerywać, zamordował pan z zimną krwią człowieka. W normalnym świecie byłby to dowód, że jest pan niebezpiecznym psychopatą, którego należy wyeliminować ze społeczeństwa. Ale ten świat już od dawna nie jest normalny.

Dzisiaj to, co pan zrobił, każe mi na pana spojrzeć jako na cennego sojusznika.

Halbe oniemiał na chwilę.

– Co pan ma na myśli?

– Mam zamiar całkowicie zlikwidować podziemie w Warszawie. Żeby to osiągnąć, będę potrzebował ludzi gotowych na wszystko, takich jak pan. Sprawę Kellera uważam za zamkniętą.

Przyjmijmy, że zmarł w wyniku odniesionych ran. Co pan na to?

Halbe skinął gorliwie głową.

– Tak było. Zmarł z powodu odniesionych ran.

Rainer wybuchnął głośnym śmiechem.

– Czuję, że to jest początek pięknej współpracy. Zapraszam pana na kieliszek koniaku.

– Z przyjemnością.

Poszli pieszo wzdłuż Polizeistrasse. Halbe zaproponował, żeby pojechać do lokalu Lardellego, ale Rainer upierał się przy zwyczajnej kawiarni, gdzie przychodzą zwyczajni Polacy, jakby miał w tym jakiś ukryty cel. Weszli więc do pierwszej lepszej knajpy przy Lubliner Platz[23] bez wywieszki nur für Deutsche i usiedli przy stoliku pod oknem. Obsługiwał ich sam właściciel – mały człowieczek ze spiczastym, niemodnym już wąsem.

Po chwili obaj sączyli francuski koniak z pękatych kieliszków.

– Świetny koniak – ocenił Rainer. – Nie uważa pan?

Halbe nie był amatorem wykwintnych trunków. Smak alkoholu w ogóle ostatnio go

mierził. Nie miał jednak zamiaru robić z siebie dziwaka.

– Co pan zamierza? – zapytał.

– Jeszcze nie wiem. Najpierw muszę przeczytać te akta.

– Są tam bardzo ciekawe rzeczy. Na przykład zdjęcie człowieka, który wykonał wyrok na konfidencie Gestapo Iwo Majerze...

Rainer skrzywił się z niesmakiem.

– To według pana jest ciekawe?

– Chyba wiem, jak dotrzeć do tego zabójcy...

– Po co? – przerwał mu Rainer.

– Chyba pana nie rozumiem.

– Niech się pan zastanowi. Złapiemy wykonawcę wyroku na jakimś podrzędnym

konfidencie i co dalej? Ci ludzie nie są idiotami. Natychmiast zmienią adresy kontaktowe, nazwiska i znów zaczynamy od początku. Nie, majorze, musimy zmienić metody. Trzeba rozpracować całą ich strukturę, mapę powiązań, drogi kontaktu z Londynem...

– To właśnie próbowałem robić.

– I dlatego siedzi pan tu teraz ze mną ze szklaneczką koniaku, a nie czeka na spotkanie z katem w Berlinie.

Rainer parsknął śmiechem.

– Proszę wybaczyć. Żartowałem.

Nagle spoważniał i nachylił się do Halbego.

– Musimy zmienić metody. Niech pan się rozejrzy. Widzi pan tamtych dwóch pod ścianą?

Stawiam pięć do jednego, że to członkowie podziemia. Prawdopodobnie dowódca i podwładny.

Albo tamta samotna dziewczyna. Po co jej taka duża torebka? Jestem pewien, że to łączniczka.

Widzi pan, majorze, tu nie jest tak jak w Paryżu czy Kopenhadze. Tutaj praktycznie każdy ma jakieś powiązania z konspiracją. Psa ani policjanta węch nigdy nie zawodzi.

Halbe przyjrzał się dziewczynie z dużą torebką. Rzeczywiście, była bardzo

zdenerwowana. Bez przerwy zerkała w stronę dwóch niemieckich oficerów, ściskając kurczowo torebkę. Oczywiście, była na pewno łączniczką czekającą na swój kontakt. Halbe zupełnie nie rozumiał, jak mógł tego wcześniej nie zauważyć.

– Skoro ma pan taki dobry węch, dlaczego nie każe pan tych wszystkich ludzi

aresztować?


– Już panu powiedziałem, drobne żetony mnie nie interesują.

Halbe natychmiast rozpoznał słownictwo ze swojej ulubionej dziedziny życia.

– Pan gra? Ja też! – palnął. Hazard był jego wielką namiętnością.

– Widzę, że mamy ze sobą dużo wspólnego.

Rainer uśmiechnął się, podnosząc kieliszek.

– Co pan powie na bruderszaft?

Halbe omal się nie zakrztusił.

– Z przyjemnością.

Obaj podnieśli kieliszki.

– Lars.

– Martin.

Wypili niemal jednocześnie, po czym pocałowali się w oba policzki – ostrożnie, bez zbytniej wylewności, jak wilki obwąchujące się przed wspólnym polowaniem.

Od samego rana Janek miał przeczucie, że stanie się coś strasznego, ale nie umiał temu zapobiec. Wypadki toczyły się jak drewniany wóz z wielkiej góry i nic nie mogło ich powstrzymać.

Najpierw zobaczył Kamila. Chłopak stał pod ścianą na zapleczu zakładu „Skierko

i Synowie” i przyglądał się, jak Lena składa przysięgę organizacyjną.

– „...tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi

dopomóż Bóg”.

Janek zamarł bez ruchu. Kamil patrzył na niego z niemym wyrzutem.

– Co ci się stało? – zaniepokoiła się Lena.

– Nic, nic. – Janek się ocknął. Postać Kamila zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

– „Przyjmuję Cię w szeregi Armii Polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią” – zakończył przysięgę.

Spojrzał niespokojnie w miejsce, gdzie przed chwilą stał Kamil, ale nikogo tam nie było.

– Janek, co się z tobą dzieje?

– Nic, naprawdę. Gratuluję ci. Jesteś żołnierzem Armii Krajowej.

– Naprawdę?

– Jeszcze tylko prezent.


Wyjął z kieszeni zawiniętą w chusteczkę obrączkę od jej rodziców.

– Co to jest?

– Twój tata mi dał. Mamy z niej zrobić dwie.

Obrączka omal nie wypadła z ręki Leny.

– Byłeś u moich rodziców?

Janek opowiedział jej krótko o swojej wizycie w getcie, pomijając takie szczegóły jak przypadkowe spotkanie z Moslerem.

Lena niespodziewanie wybuchła płaczem.

– Lenka, co ci? Przecież się zgodzili. Nie cieszysz się?

Lena przywarła do niego kurczowo, próbując opanować łkanie.

– Cieszę się, Janek. Cieszę...

Wszystko było nie tak. Przysięga, obrączka – to miały być chwile radości i nadziei, a Janek czuł, jakby z każdą chwilą okrywał ich coraz szczelniej zimny cień. Już w drodze do kościoła wiedział, że nie powinni tego dnia ustalać daty ślubu.

Ksiądz Walczak przyjął ich serdecznie w biurze parafialnym.

– Ja wiem, że to może nie jest odpowiedni czas... – powiedział Janek.

– Bardzo odpowiedni – przerwał mu ksiądz. – Nawet w getcie ludzie biorą teraz śluby.

Lena nagle ocknęła się ze swojego dziwnego letargu.

– Dlaczego „nawet”?

– Proszę?

– Ksiądz powiedział „nawet w getcie”. Jakby tam ludzie nie mieli prawa do szczęścia.

Ksiądz Walczak spojrzał na Janka, zakłopotany.

– Ale ksiądz nic takiego nie powiedział – zaprotestował Janek.

– Nie jestem głucha. Powiedział „nawet w getcie”!

– Przepraszam, jeśli uraziłem... – wybąkał ksiądz.

Lena chciała już odpowiedzieć, ale Janek ścisnął ją za rękę, dając do zrozumienia, żeby porzuciła ten temat.

– Kiedy ksiądz ma jakiś pierwszy wolny termin? – zapytał rzeczowo.

– Proszę? A, termin. Zobaczmy...

Ksiądz Walczak otworzył księgę parafialną. Lena wysunęła dłoń z ręki Janka. Pierwszy

„wolny” termin przypadał za dwa tygodnie.

– To za wcześnie – zaprotestowała Lena tak zdecydowanie, że zarówno Janek, jak

i ksiądz Walczak spojrzeli na nią zaskoczeni.

– To może... za miesiąc?

– Za wcześnie. – Lena pokręciła głową.

– A... co by państwo powiedzieli na kwiecień?

– Nie może nas ksiądz zapisać na lato? Albo na jesień?

Janek zupełnie stracił głowę.

– Lenka, przecież ustaliliśmy...

– Po co tak się z tym spieszyć?

Ksiądz Walczak chrząknął zakłopotany.

– Może państwo przyjdą innym razem, żeby to ustalić? Biuro jest otwarte codziennie.

Kiedy znaleźli się na ulicy, Janek odwrócił się z gniewem do Leny.

– Co ci się stało?!

– Nie wiem. Nie wiem, Janek. Przepraszam cię.

Dopiero teraz zobaczył, że twarz ma zalaną łzami, a oczy pełne przerażenia.

– Sama siebie nie rozumiem. Czuję, że jeśli weźmiemy ten ślub, to tak jakbyśmy ich skazali na śmierć.

Janek przytulił ją do siebie. Tym razem się nie opierała. Przechodnie mijali ich szybko, zajęci swoimi sprawami. Nawet granatowy policjant nie zwrócił uwagi na parę ściskającą się na ulicy. Przed wojną nie był to pospolity widok, ale ostatnio obyczaje się zmieniły. Gdyby policja miała aresztować wszystkich ulicznych „całowaczy”, brakłoby w więzieniach miejsca dla szmuglerów.

– Janek, co będzie dalej? – Lena podniosła na Janka załzawione oczy.

– Mam ci powiedzieć?

Lena skinęła gorliwie głową.

– Więc tak, najpierw weźmiemy ślub. Potem wygramy wojnę. Zbudujemy dom. Urodzi

nam się dwójka dzieci. Zostaniemy architektami i zrobimy z Warszawy najpiękniejszą stolicę w Europie. Urodzi nam się najpierw syn, potem córka. Razem z twoimi rodzicami będziemy jeździć latem nad morze do Francji, a zimą na narty do Szwajcarii. Jeszcze coś chcesz wiedzieć?

– Nie. Dokładnie to chciałam usłyszeć.


Przywarła do niego mocno. Janek objął ją z czułością. Nagle poczuł, że ktoś puka go w ramię. Obrócił się. Przed nim stał nieznajomy mężczyzna w drogim palcie z lisim kołnierzem, w kapeluszu.

– Przepraszam bardzo. Moje nazwisko Kwapisz. Czy mógłbym zamienić z panem słowo

na osobności?

– Ze mną?

– Tak, to bardzo ważne.

– Nie mam przed narzeczoną tajemnic.

– Bardzo proszę. To leży w pańskim interesie.

– Idź, ja zaczekam – powiedziała Lena.

Janek niechętnie odszedł na stronę z nieznajomym mężczyzną.

– Powiem krótko – oświadczył Kwapisz. – Wiem, skąd pochodzi pańska narzeczona, ale zachowam to dla siebie, jeśli otrzymam od pana pięć tysięcy złotych.

Janek patrzył na niego jak zamurowany. A więc to była ta katastrofa, do której pędziły na łeb na szyję wypadki całego dnia.

– Rozumiem, że nie ma pan takiej kwoty przy sobie. Zgłoszę się niebawem. Życzę miłego wieczoru.

Kwapisz ukłonił się i odszedł, zanim Janek zdążył wyjść z osłupienia.

– Kto to był? – zapytała Lena.

– Proszę? Z siatki... Łącznik.

– Coś się stało?

– Nie, nie, wszystko w porządku.

– Na pewno?

– Nie masz czym się martwić, Lenka. Naprawdę.

Pocałował ją w policzek.

– Chodźmy coś zjeść.

– Wracamy – zadecydowała Lena. – Trzeba ustalić datę ślubu.

Chwyciła go mocno pod ramię i zawrócili w stronę kościoła. Janek obrócił się dyskretnie, ale Kwapisz rozpłynął się jak we mgle.

Wołyń był ogromnym, słabo zaludnionym obszarem na wschodniej granicy Polski,

przylegającym bezpośrednio do sowieckiego imperium. Na powierzchni bliskiej jednej czwartej

całego kraju mieszkało dwa miliony ludzi, z czego prawie siedemdziesiąt procent stanowili Ukraińcy. Niespełna trzysta pięćdziesiąt tysięcy Polaków było rozproszonych w ukraińskim morzu, głównie na wsiach. Ziemie te nazywano w Warszawie „kresami wschodnimi”, a nazwa ta zawierała w sobie znacznie więcej niż tylko wskazówkę co do ich geograficznego położenia.

„Kresy wschodnie” były w potocznym rozumieniu mniej więcej tym, czym dla dawnych żeglarzy linia horyzontu. Na „kresach” kończyła się cywilizacja, a zaczynał „wschód” – niezmierzony, obcy, przerażający. Dalej była już tylko Rosja.

Po inwazji III Rzeszy na Związek Sowiecki Wołyń znalazł się pod zarządem

niemieckiego gubernatora. Gauleiter Erich Koch objął we władanie prowincję o rozmiarach, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden namiestnik Cesarstwa Rzymskiego. Rządził w niej zresztą za pomocą metod bardzo podobnych do tych, jakie stosowali starożytni rzymscy gubernatorzy: grabił, palił i mordował. Nakładał podatki i kontyngenty żywnościowe. Gorliwie „oczyszczał” swoją prowincję z Żydów poprzez masowe egzekucje i deportacje. Partyzantów wieszał na latarniach. Oporne wsie „pacyfikował”. Zasłużonym pretorianom nadawał tytuły własności do wielkich połaci ziemi. W przyszłości miały one stać się wschodnimi latyfundiami Rzeszy, uprawianymi przez niewolników.

Jednym z obdarowanych hojnie przez gauleitera Kocha był Bronek. Przynajmniej

na papierze. Komplet dokumentów dostarczonych mu przez komórkę legalizacyjną opiewał

na nazwisko Juana José Gomeza, obywatela królestwa Hiszpanii, sojusznika III Rzeszy, który jechał na Wołyń, aby odebrać nadaną mu przez Kocha ziemię w okolicach miejscowości Równe.

Señor Gomez nie mówił po polsku ani po ukraińsku i dlatego w drodze towarzyszyli mu dwaj przedstawiciele tubylczych nacji – polski kierowca oraz Achmatowicz w roli Ukraińca. Jechali specjalnie zakupionym przez podziemie osobowym fordem, a Bronek miał na sobie eleganckie futro oraz nienaganny garnitur.

Cała ta mistyfikacja wydawała się Bronkowi zupełnie absurdalna, ale szybko zmienił

zdanie. Na kolejnych posterunkach granicznych zarówno dokumenty podróżne pana Gomeza, jak i akt nadania ziemi z własnoręcznym podpisem gauleitera Kocha robiły piorunujące wrażenie na kontrolujących ich feldfeblach. „Legenda” Bronka była doskonale przygotowana przez warszawską organizację. Wykorzystano jego naturalne atuty – południową urodę i biegłą znajomość hiszpańskiego. Poza tym, w strefie przyfrontowej, w której znalazł się Wołyń, poruszanie się było niezwykle utrudnione. Praktycznie żaden Polak nie miał prawa przyjeżdżać tu z Generalnego Gubernatorstwa. Zuchwały pomysł z señorem Gomezem okazał się strzałem w dziesiątkę. Żandarmi byli tak zaskoczeni, że przepuszczali lśniącego forda bez dalszych pytań

– zwłaszcza że señor Gomez udawał się najpierw do rezydencji samego gauleitera Kocha.

„Hiszpańska” przykrywka miała im pomóc w przedostaniu się do wsi Hryń, gdzie czekał

już na nich przewodnik, miejscowy sołtys, żeby zaprowadzić ich do partyzanckiego zgrupowania

„Lisa”.

– Zaraz skręcamy w las, a potem już tylko dziesięć kilometrów – odezwał się „Biały”, kierowca przydzielony do misji Bronka razem z samochodem. Pseudonim pasował do niego jak ulał. Chłopak był rzeczywiście biały: jego krótkie kręcone włosy, a nawet brwi miały kolor śniegu, który przykrywał pola po obu stronach pustej szosy.

Bronek skinął głową. Podróż była całkiem wygodna, ale jechali już kilkanaście godzin w ciągłym napięciu. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznej wsi i wyciągnąć na łóżkach.

Achmatowicz wpatrywał się chciwie w biały krajobraz za oknem forda, jakby każde

mijane drzewo coś mu przypominało. Nie były to dobre wspomnienia. Bronek znał go za dobrze, żeby tego nie zauważyć. Wzrok łowczego miotał się niespokojnie, a krew uderzyła mu do twarzy.

– Achmatowicz, nic ci nie jest?

Łowczy ocknął się gwałtownie.

– Co? Nie, tak sobie patrzę, panie hrabio...

– Ty jesteś hrabią? – zainteresował się „Biały” za kierownicą, spoglądając we wsteczne lusterko.

– Taki pseudonim – odparł Bronek, posyłając Achmatowiczowi karcące spojrzenie.

– Patrz tam lepiej na drogę.

Nagle „Biały” krzyknął:

– Nocniki!

Z mlecznej mgły wyłoniły się niespodziewanie zasieki z drutu rozciągnięte przez szosę na dwóch drewnianych kozłach. Obok stało czterech niemieckich żołnierzy w czarnych hełmach, które często nazywano szyderczo „nocnikami”.

– Psiakrew, tu nie miało być żadnego posterunku! – zawołał „Biały”.

– Spokojnie, robimy to samo co przedtem – powiedział Bronek.


„Biały” zatrzymał samochód przed dwoma żołnierzami, którzy podeszli do niego

z rękami na automatach przewieszonych przez szyje. Nie wyglądali na Niemców.

– Cholera, Ukraińcy na szwabskiej służbie – szepnął Achmatowicz.

Bronek spokojnie podał krępemu żołnierzowi o szerokiej chłopskiej twarzy komplet

dokumentów, które do tej pory były tak skuteczne.

Na Ukraińcach Hiszpan na Wołyniu nie zrobił jednak żadnego wrażenia. Obaj byli

znacznie bardziej poruszeni, kiedy zobaczyli dokumenty „Białego”.

– Lach? – spytał wyższy żołnierz.

– Polak – potwierdził „Biały”. – Pracuję dla tego Hiszpana.

Aussteigen! – rozkazał Ukrainiec, kierując na niego lufę automatu.

– Chłopcy, on mówi prawdę – powiedział po ukraińsku Achmatowicz. – Obaj dla niego pracujemy.

– Milcz, łajdaku!

Wyciągnęli „Białego” z samochodu, rzucając go na oblodzoną szosę. Dwaj pozostali

żołnierze przy zasiekach nie interesowali się zbytnio tym, co robią ich koledzy. Obaj byli Niemcami. Patrzyli obojętnie, jak Ukraińcy zaczynają okładać „Białego” kolbami.

– Rany boskie, zatłuką go! – szepnął Achmatowicz.

Bronek błyskawicznie ocenił odległości. Metr do pierwszego napastnika, półtora

do następnego i prawie cztery metry do kolejnych dwóch. Nawet jeśli uda mu się położyć pierwszych dwóch, pozostali zdążą otworzyć ogień. Innego wyjścia jednak nie było.

Sięgnął pod futro po visa, wymierzył błyskawicznie przez szybę i strzelił dwa razy. Obaj Ukraińcy padli z przestrzelonymi głowami. Niemcy rzucili papierosy i natychmiast sięgnęli po swoje automaty. Bronek wymierzył spokojnie. Trzeci żołnierz osunął się na oblodzoną ziemię.

W tym momencie seria z automatu zabębniła po karoserii samochodu. Bronek otworzył drzwi i rzucił się na szosę, strzelając z przewrotki. Seria się urwała. Czwarty żołnierz upadł

z przestrzelonym policzkiem.

– Wsiadaj! – krzyknął Bronek do „Białego”. – Gazu!

„Biały” poruszył się z trudem. Miał przestrzelony bok.

– Dostałem...

– Achmatowicz, pomóż mi!

Wrzucili razem „Białego” do tyłu i ruszyli przed siebie, omijając dużym kołem zasieki

na szosie. Po chwili dziurawy, zakrwawiony ford zniknął w białej mgle, jakby rozpłynął się w kresowej pustce.

Aparat fotograficzny, jaki dostarczono Hani miał niewiele wspólnego z nowoczesnym sprzętem szpiegowskim. Była to po prostu stara leica, która pamiętała jeszcze pierwszą wojnę.

Jak miała tym zrobić z ukrycia zdjęcie niemieckiemu oficerowi? Łączniczka, który przyniosła Hani aparat, wzruszyła ramionami. To nie był jej kłopot.

Oczywiście, o żadnym zdjęciu z ukrycia nie było mowy. Właściwie powinna

skontaktować się z Michałem i powiedzieć mu, żeby się wypchał. Niech załatwi jej odpowiedni sprzęt, jeśli chce mieć podobiznę swojego majora. Już miała zamiar dostarczyć wiadomość na skrzynkę kontaktową, kiedy przyszło jej do głowy, że być może zrobił to z rozmysłem.

Specjalnie kazał dostarczyć jej ten złom – żeby odmówiła wykonania zadania. A wtedy zatrudni na jej miejsce Celinę. Widziała przecież, jak na nią patrzył. Wprost pożerał ją wzrokiem. Ten jej narzeczony też to widział. Jak on się nazywał? Chyba Krzysztof. Omal nie wyszedł, biedak, ze skóry.

Była na siebie wściekła. Zrobiła wszystko, co mogła, żeby się nie zakochać, a i tak nic to nie dało. Osiem miesięcy wcześniej obiecała sobie, że końcówkę życia spędzi, nie stawiając sobie żadnych ograniczeń.

Lekarz stwierdził u niej białaczkę. Z początku myślała, że to zwyczajna anemia.

Omdlenia i zawroty głowy przydarzały się nie tylko jej. Większość ludzi była teraz niedożywiona, więc nikogo nie dziwiło, gdy młoda dziewczyna nagle zasłabła. Doktor Maliszewski, stary znajomy jej zmarłego ojca, zrobił jednak dokładne badania krwi. To była białaczka.

Po kilku tygodniach od diagnozy otrząsnęła się z depresji. Najważniejsze, że nic jej nie bolało. Postanowiła, że dopóki wystarczy jej sił, będzie żyć pełnią życia. Żadnych ograniczeń, hamulców, wyrzutów sumienia, skrupułów, poczucia winy, grzechu czy tym podobnych bzdur.

Nie powiedziała nic swojemu bratu Olkowi, bo po co? Miał swoje kłopoty. Rzuciła się za to w wir konspiracyjnej roboty oraz niezliczonych romansów, jeśli tak można nazwać krótkie przygody z chłopakami z siatki. Wiedziała, co o niej mówią, ale miała to gdzieś. W głębi duszy liczyła na to, że zginie w jakiejś wielkiej ważnej akcji, a nie dokończy życia z rurkami wetkniętymi w ciało.

Wtedy właśnie pojawił się Michał. Miała to być taka sama przygoda jak inne – może

tylko trochę ciekawsza, trochę przyjemniejsza. Kiedy zgodziła się przejść do jego komórki, wmawiała sobie, że robi to dlatego, żeby być bliżej tej jednej ważnej akcji, która okaże się jej wybawieniem. W rzeczywistości jednak była już poważnie zadurzona. Siedząc na poczcie, całymi dniami spoglądała na drzwi w nadziei, że pojawi się w nich Michał.

Nie, nie mogła dać mu pretekstu, żeby zastąpił ją Celiną. Wzięła stary aparat i ruszyła pod adres majora Halbego. Miała prosty plan. Skoro zrobienie zdjęcia z ukrycia nie wchodziło w grę, należało je zrobić jawnie, w ogóle nie kryjąc się z aparatem.

Powiesiła sobie aparat na szyi, stanęła zuchwale przed kamienicą Halbego i zaczęła głośno reklamować usługi zakładu fotograficznego „Ryłko”. Akurat taka nazwa przyszła jej do głowy. Henryk Ryłko był chłopakiem, w którym kochała się kiedyś na zabój. Zginął na ulicy zastrzelony przez niemieckiego lotnika w trzydziestym dziewiątym.

Na szczęście nie było wielkiego mrozu, bo major Halbe kazał na siebie czekać prawie dwie godziny. Zobaczyła go z daleka. Kaszlał, skulony w płaszczu z dystynkcjami majora.

Odpowiadał opisowi. To musiał być on. Wyszła z bramy, żeby przygotować się do zdjęcia.

– Gołąbeczki, zaczekajcie! – zawołała do młodej pary, która przechodziła obok, ściskając się za ręce. – Zrobię wam zdjęcie!

– Nie, dziękuję – powiedział kawaler. – Nas na takie luksusy nie stać.

– A czy ja coś mówię o zapłacie? Darmo was sfotografuję. Dla potomności.

Zerknęła ponad ich plecami. Major Halbe zbliżał się coraz bardziej.

– Jak to darmo? – Kobieta spojrzała niepewnie na swojego kawalera. – To jakieś

oszustwo. Idziemy, Wacław.

Halbe był już jakieś dwadzieścia kroków za oporną parą.

– Słuchaj no, Wacław – powiedziała Hania, nachylając się do kawalera. – Wyglądasz mi na rozsądnego kawalera, więc masz tu dwa złocisze i daj się sfotografować, jasne?

Wacław ze zdumieniem spojrzał na monetę, którą Hania wcisnęła mu do ręki. Nigdy

w życiu nie słyszał o zakładzie, który płaciłby klientom za pozowanie do zdjęć.

– Uwaga, gołąbeczki! Uśmiech!

Hania zwolniła migawkę dokładnie w chwili, kiedy Halbe pojawił się obok młodej pary.

– Dziękuję – powiedziała Hania. – Zakład „Ryłko” poleca się na przyszłość.

Wacław i jego narzeczona wzruszyli ramionami i poszli w swoją stronę. Hania spotkała się oczami z wchodzącym do kamienicy majorem Halbem. Spuściła wzrok, lekko zbita z tropu.


Halbe zatrzymał się w bramie i odwrócił. Po rozmowie z Rainerem patrzył inaczej

na mijanych na ulicy przechodniów. W każdym widział teraz konspiratora, zamachowca albo łączniczkę. Kobieta fotograf nie była częstym widokiem na warszawskiej ulicy. W pierwszej chwili nie dostrzegł w tym jednak nic szczególnie podejrzanego. Ostatnio nie można już było przejść przez miasto, nie natknąwszy się po drodze na przynajmniej dziesięciu Polaków, którzy usiłowali wcisnąć człowiekowi jakiś chłam, wyczyścić buty albo po prostu wyłudzić jałmużnę.

Uliczny fotograf całkiem pasował do tej czeredy. Nagle Halbe przypomniał sobie, że już dawno gubernator Fischer[24] wydał całkowity zakaz robienia zdjęć na ulicy. Kto ryzykowałby głową dla kilku groszy?

Halt! – krzyknął.

Hania się obróciła. W jednej chwili zrozumiała, że jest spalona. Rzuciła się do ucieczki.

Halt!

Halbe poczuł dreszcz satysfakcji, że jednak miał rację – że nie tylko Rainer był obdarzony niezawodnym węchem. Rozejrzał się za jakimś patrolem. Oczywiście, nigdy nie było ich wtedy, kiedy byli potrzebni. Dziewczyna biegła za szybko, żeby mógł ją dogonić w swoim obecnym stanie. Był za bardzo osłabiony po tych przeklętych bańkach.

Sięgnął po pistolet.

Halt!

Dziewczyna była już blisko bocznej ulicy. Jeszcze chwila i przepadnie za rogiem. Halbe nie widział innego wyjścia. Wycelował w nogi i nacisnął spust.

Uciekinierka przekoziołkowała kilka metrów i zamarła na ulicy. Aparat potoczył się po bruku, z roztrzaskanym obiektywem.

Halbe podbiegł truchtem. Dziewczyna wciąż żyła. Leżała na wznak, dysząc ciężko,

z otwartymi szeroko oczami. Oburącz trzymała wylot rany na brzuchu. Halbe nie rozumiał, jak to się stało. Celował przecież w nogi. Musiał mieć osłabiony wzrok po tym wszystkim. Podniósł

roztrzaskany aparat. Ulicą nadbiegał patrol żandarmerii, zaalarmowany strzałem.

6

Hiszpańska pomarańcza


Ekspertyza wuja „Rudej” była miażdżąca. Według profesora dane techniczne radiostacji Tośka były wyssane z palca. Zbudowanie podobnego aparatu domowym przemysłem było

absolutnie niemożliwe. Co więcej, profesor wyrażał poważne wątpliwości, czy cała ta sprawa nie jest jakąś niemiecką prowokacją. Żaden inżynier przy zdrowych zmysłach nie podjąłby się budowy aparatu według parametrów podanych przez Tośka. Nie miało to żadnego sensu.

Po prostu taka radiostacja z Londynem nie mogła się połączyć.

Władek wpadł w taką wściekłość, że na chwilę zapomniał nawet o pocałunku „Rudej”.

Natychmiast wezwał Tośka na spotkanie, żeby zakończyć tę sprawę raz na zawsze. To też nie było zbyt rozsądne. Jeśli chłopak kłamał albo, co gorsza, był niemieckim prowokatorem, należało od razu zerwać z nim wszelki kontakt.

Spotkali się na stacji kolejowej w Otwocku. Władek czytał rozkład jazdy, kiedy nagle ktoś trącił go w ramię.

– Uu!! – krzyknął mu do ucha Tosiek. – Przestraszył się pan?

– Oszukałeś mnie – syknął przez zęby Władek.

– Co?

– Przysięgałeś, że umiesz zbudować nadajnik.

– Przecież już zbudowałem.

– Gówno zbudowałeś! Cały ten twój projekt jest do bani. Masz, czytaj.

Podał mu kartkę, którą dostał od „Rudej”.

– Co to jest?

– Ekspertyza profesora Politechniki Warszawskiej.

Tosiek szybko przeczytał kartkę

– I co? – powiedział triumfalnie Władek.

– Profesory się na radiach nie znają.

– A kto się zna? Półanalfabeci z pięcioma klasami podstawówki?

Tosiek oddał mu kartkę z ekspertyzą, zraniony do żywego.

– Jak pana to interesuje, to wszystko jest już gotowe.


– Co gotowe?

– Nadajnik. W nocy skończyłem robotę.

– I działa?

– Oczywiście, że działa – odparł Tosiek z godnością. – Niech pan da znać, to przyniosę gdzie trzeba i możemy nadawać.

– Muszę to zobaczyć teraz!

– Teraz to ja nie mam czasu, panie „Ryszardzie” – powiedział bezczelnie Tosiek

i odwrócił się na pięcie.

Radiostacja Tośka przypominała sprzęt doktora Frankensteina do ożywiania zmarłych.

Pokoik na poddaszu pokątnej bimbrowni w Józefowie zapełnił się plątaniną drucików i lamp, w której miotała się niespokojnie ogromna moc. Co jakiś czas przez powietrze przelatywał jakiś błysk. Władek podskakiwał za każdym razem.

– To nic takiego – uspokajał go fachowo Tosiek. – Tak ma być.

Czekali w napięciu na godzinę siedemnastą, kiedy nadejdzie wyznaczony specjalnie dla nich termin nadawania. W odległym o kilka tysięcy Londynie cały sztab ludzi czekał na sygnał

z nowej radiostacji w Warszawie. W rządowych kręgach rozeszła się już wiadomość,

że Delegatura będzie od tej pory miała własną łączność z krajem, całkowicie niezależną od wojskowej. Oczekiwanie na sygnał z Warszawy było więc po tamtej stronie równie pełne napięcia.

Władek doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Stał przy oknie, obserwował ulicę i palił

jednego papierosa za drugim. Sekundy opornie przeskakiwały w zegarku.

– Jest piąta, kierowniku – oznajmił Tosiek.

Władek zgasił niedopałek i usiadł czym prędzej obok konstruktora.

– Dobra, nadawaj.

Tośkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ze słuchawkami na uszach rzucił się do radiostacji. Włączył klucz. Diody rozjarzyły się jeszcze bardziej. Coś strzeliło w powietrzu.

– Tak ma być? – upewnił się Władek.

– Tak, tak, spokojna główka.

Tosiek wcale nie był jednak spokojny. Ręce mu się trzęsły jak na egzaminie, kiedy wystukiwał znaki wywoławcze dostarczone im przez mecenasa Radwańskiego. Wreszcie

skończył.


– I co teraz? – spytał Władek.

– Czekamy, aż odpowiedzą.

Zamilkli. W pokoiku zapanowała głucha cisza. Czasem tylko coś zatrzeszczało

w trzewiach aparatu.

– Daj mi jedną słuchawkę – powiedział Władek.

Tosiek zdjął słuchawki z głowy i obaj przywarli do nich chciwie. W każdej z nich

szumiała tylko cisza, jak w morskiej muszli.

– Może podam im jeszcze raz naszą falę – zaproponował Tosiek.

Władek skinął głową. Tosiek jeszcze raz wystukał znaki wywoławcze i znów zastygli bez ruchu. Nagle w obu słuchawkach pojawił się miarowy stukot.

– Szybko, niech pan włączy taśmę! – wrzasnął Tosiek.

– Gdzie, jaką taśmę?! – Władek rozglądał się bezradnie po radiostacji.

– Tu, cholera!

Tosiek włączył automatyczny podajnik, z którego natychmiast zaczęła wysuwać się biała wstęga taśmy, z kropkami i kreskami nabitymi przez znakownik.

– Co to jest?

– A co ma być, alfabet Morse’a! – krzyknął Tosiek. – Londyn nadaje!

Władek czuł, jak serce wali mu z emocji i wzruszenia. Mocno poklepał chłopaka

po plecach.

– Dobra robota.

– Plecy mi pan rozwali. Bierzemy się za tłumaczenie.

Wziął do ręki taśmę, żeby odczytać litery podane alfabetem Morse’a.

– Co nadają?

– Nie wiem, to nie ma sensu. Może po angielsku.

– Pokaż.

Władek spojrzał na taśmę, wytężając całą swoją wiedzę radiotelegraficzną. Jedno było pewne – tekst nadawano na pewno nie po polsku. Wśród kropek i kresek trudno było też w pierwszej chwili rozpoznać jakieś angielskie słowo, choć z drugiej strony słów tych Władek wcale nie znał za dużo... Nagle przeszedł go dreszcz.

– Słuchaj, to mogą nadawać Szwaby. Znasz niemiecki?

– Piąte przez dziesiąte – odparł Tosiek. – Pan pokaże.


Wziął do ręki taśmę i zaczął z trudem odczytywać kolejne litery. Był dość marnym

radiotelegrafistą i jeszcze gorszym poliglotą, więc trwało to dość długo.

– O Matko Boska...

– Co?

– Ma pan rację. Ktoś pyta po szwabsku, czy jesteśmy stacją wojskową. Namierzyli nas!

Podniósł wzrok na Władka, blady ze strachu.

– Szybko, zwijamy sprzęt i wiejemy stąd.

– Jak to „szybko”! Pan wie, ile ja to wszystko tutaj instalowałem?!

– No to wyłącz ten szmelc i zostaw tutaj! W każdej chwili mogą otoczyć dom. Wiejemy.

Tosiek był tak przerażony, że nawet nie obraził się za nazwanie jego radiostacji

„szmelcem”. Wymknęli się tylnym wyjściem. Ulice wokół domu były puste. Nic nie wskazywało na to, że ich stacja została namierzona.

– Na jakiś czas trzeba się przyczaić. Czekaj na wiadomość.

Tosiek pokiwał gorliwie głową. Wzrok miał obłąkany z przerażenia.

– Zrozumiałeś? – upewnił się Władek.

– Tak, tak. Przyczaić. Jasne.

Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Władek przyspieszył kroku. Serce wciąż biło mu z emocji, ale dawno już nie czuł się tak dobrze.

Pięć tysięcy złotych było kwotą tak olbrzymią, że cała sprawa wyglądała na jakiś

makabryczny żart. Cały majątek Janka, złożony z resztek angielskich oszczędności oraz niewielkiego żołdu, który dostawał co miesiąc, wynosił osiemset dwadzieścia złotych. Gdyby udałoby mu się pożyczyć od Władka i Michała po pięćset złotych, mógłby zgromadzić do następnego spotkania z szantażystą najwyżej dwa tysiące. Że też Bronka nie było w Warszawie! Dla niego pięć tysięcy z pewnością nie stanowiłoby żadnego problemu. Jak każdy człowiek żyjący z pracy własnych rąk, Janek wyobrażał sobie, że dziedzic rodowego majątku chodzi po ulicach z pełnymi kieszeniami, a kiedy już wyda wszystko, co ma przy sobie, po prostu udaje się do banku i napełnia kieszenie ponownie.

Równie niewyobrażalne jak żądana kwota był sposób, w jaki Kwapisz wpadł na trop

Leny. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło Jankowi do głowy, to donos któregoś z sąsiadów pani Sucheckiej. Szmalcownicy – dranie, którzy żyli z szantażowania ukrywających się Żydów

– rzadko działali w pojedynkę. Przeważnie były to całe szajki, z siecią informatorów i szpicli,

jakiej mogłoby im pozazdrościć Gestapo. Ktoś z sąsiadów pani Sucheckiej musiał „nadać”

do Kwapisza wiadomość o podejrzanej nowej lokatorce.

W pierwszej chwili Janek odrzucił ze wstrętem myśl o morderstwie. Trzeba było

po prostu zmienić lokal i zniknąć. Niestety, nie chodziło już tylko o mieszkanie Leny. Zagrożona była też pracownia fałszerska. Kwapisz albo jego ludzie mogli chodzić za nimi dzień i noc.

Dopiero teraz Janek zdał sobie sprawę, że jego szef miał rację – nie powinien zaprzysięgać Leny.

Naraził w ten sposób wszystkich – ją, siebie, Skierkę, Lusię i dziesiątki innych osób powiązanych z pracownią. Pot oblewał go na samą myśl o tym, że Kwapisz mógł już wiedzieć o zakładzie

„Skierko i Synowie”, a im dłużej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że Kwapisza należy zlikwidować.

Choć używał oględnych określeń typu „likwidacja”, to doskonale zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy zaczyna planować zwyczajne morderstwo. Na domiar złego użycie pistoletu nie wchodziło w grę. Po pierwsze nie miał własnego pistoletu. Broń dostawało się wyłącznie na czas akcji, a w przypadku pracowni fałszerskiej Janka takich akcji po prostu nie było. Prośba o wydanie broni pociągnęłaby za sobą niewygodne pytania. Musiałby się przyznać, że sprowadził

zagrożenie na całą komórkę. To nie byłoby jeszcze najgorsze. Mogliby go rozdzielić z Leną na zawsze – dla dobra całej siatki. Na to nie mógł już pozwolić. Pozostawało mu więc zabić Kwapisza własnoręcznie.

Oczywistym narzędziem był nóż. Podczas szkolenia w Anglii Janek radził sobie z nożem całkiem nieźle. Co innego jednak zadźgać słomianą kukłę w niemieckim mundurze, którą nazywali „Herman”, a co innego – prawdziwego człowieka, choćby był nim skończony łajdak, taki jak Kwapisz. Janek postanowił dać mu ostatnią szansę: puści go wolno, jeśli szmalcownik zadowoli się całym jego majątkiem. Zabrał więc ze sobą osiemset dwadzieścia złotych – wszystkie swoje oszczędności – i wyszedł na umówione spotkanie.

Dzień był prawie wiosenny. Janek pocił się obficie pod grubym swetrem. Już kiedy

wyszedł z domu, wiedział, że ubrał się za ciepło. Trzeba było zrezygnować raczej ze swetra niż z kurtki, bo głęboka kieszeń pozwalała mu ukryć długi nóż, który ściskał wilgotną dłonią.

Zastanawiał się nawet, czy nie zawrócić, żeby się przebrać. Nie było jednak czasu. Poza tym wiedział, że to nie rozsądek podpowiada mu powrót do domu, ale sumienie. Za kilka minut miał

stać się mordercą.


Kwapisz przyszedł ubrany stosownie do zmiany pogody. Zamiast palta z futrzanym

kołnierzem miał na sobie lekki płaszcz, który wyglądał, jakby zdjęto go przed chwilą z wieszaka w paryskim magazynie mody. Tylko kapelusz miał ten sam co poprzednio. Uchylił go grzecznie, z uśmiechem.

– Piękny dzień dzisiaj, prawda?

– Daruj pan sobie ten wersal. Mam forsę.

Weszli do najbliższej bramy. Janek podał mu zwitek banknotów przewiązany gumką.

Kwapisz musiał mieć spore doświadczenie z dużymi kwotami, ponieważ zmarszczył tylko czoło, nie biorąc pieniędzy do rąk.

– Zdaje się, że to nie jest ta kwota, o jakiej mówiliśmy.

– Więcej nie mam.

Janek ściskał prawą ręką rękojeść noża, jednocześnie powtarzając w duchu coś w rodzaju modlitwy: „Weź, człowieku, pieniądze. Weź pieniądze”.

Kwapisz z wahaniem wziął do ręki zwitek banknotów. Janek odetchnął z ulgą.

– Ile tu jest? – zapytał Kwapisz, ważąc zwitek w ręku.

– Osiemset złotych.

– Pan raczy żartować. Nie tak się umawialiśmy.

– To wszystko, co mam. Musi to panu wystarczyć

Kwapisz westchnął, jakby próbował cierpliwie wytłumaczyć coś niezbyt pojętnemu

uczniowi.

– Proszę pana, ustalmy pewne reguły. Ja nic nie muszę. Pan natomiast musi zapłacić mi pięć tysięcy złotych. No, chyba że już się pan odkochał w żydowskiej narzeczonej...

Janek błyskawicznie przystawił mu nóż do szyi. Kapelusz spadł Kwapiszowi z głowy.

– Ty gnido!

– Proszę mnie puścić...

– Posłuchaj mnie, łajdaku, albo weźmiesz grzecznie te osiem stów, albo zarżnę cię jak świniaka, jasne?

– Skoro pan nalega...

– Nalegam.

Kwapisz ostentacyjnie wsadził zwitek banknotów do kieszeni swojego modnego płaszcza.

Janek puścił go z odrazą.


– I żebym cię więcej nie widział, zrozumiałeś?

Kwapisz spokojnie podniósł kapelusz, otrzepując go starannie.

– Tego, niestety, nie mogę panu obiecać.

Janek już chciał się rzucić na niego ponownie, ale Kwapisz dorzucił szybko:

– Niech pan posłucha, to ważne!

Janek zatrzymał się w pół drogi, z nożem w ręku.

– Pan naprawdę sądzi, że ja jestem taki nieostrożny i nie zabezpieczyłem się na wypadek, gdyby panu coś podobnego przyszło do głowy? Mówi panu coś nazwisko „Mosler”?

Nóż omal nie wypadł Jankowi z ręki. Od razu przypomniał sobie człowieka, na którego wpadł w mieszkaniu Sajkowskich.

– Widzę, że tak. Otóż pan Mosler ze Służby Porządkowej w getcie jest moim

wspólnikiem. Pracujemy razem, w tej sprawie również. Jeśli coś mi się stanie, rodzina panny Sajkowskiej słono za to zapłaci. Niech pan więc schowa ten nóż.

Janek opuścił bezwładnie rękę.

– Potraktujmy to jako dygresję – ciągnął Kwapisz. – Pozostaje nasz główny temat, czyli pięć tysięcy złotych.

– Potrzebuję więcej czasu – odparł Janek zrezygnowany.

– Daję panu całe dwa tygodnie. Życzę miłego dnia.

Uchylił na pożegnanie kapelusza i wyszedł z bramy, wystawiając twarz w stronę

ciepłego, niemal wiosennego słońca.

Bóg jednak istniał. Co prawda nie ruszył nawet palcem, żeby pomóc Wehrmachtowi pod Stalingradem, ale za to ocalił pewnego skromnego asystenta kryminalnego w mieście Warschau.

Rappke nie miał co do tego wątpliwości. Raz jeszcze potwierdziła się prawda, że Jego ścieżki były niezbadane.

O Bogu Rappke przypomniał sobie, kiedy dostał kartę powołania na front wschodni.

Od razu poczuł się tak, jakby niebo runęło mu na głowę. Wychowano go jako katolika, ale od dawna już nie miał potrzeby odwoływania się do Siły Wyższej. Kiedy człowiek robi karierę, nie ma czasu ani głowy do takich bzdur jak nieśmiertelność duszy. Poza tym takie rzeczy nie były dobrze widziane. Bezpieczniej było założyć, że Siłą Wyższą jest sama Partia i nie zajmować się więcej tego typu myślami.

Karta powołania zmieniła wszystko. W jednej chwili katolickie nauki znów stanęły

Rappkemu przed oczami. To była kara. Bóg osobiście postanowił przypomnieć mu o swoim zwierzchnictwie – że to On jest jedynym i prawdziwym Führerem, który w każdej chwili może z taką gnidą jak Rappke zrobić wszystko. Nawet wysłać go na front wschodni.

Było to jeszcze przed wielką klęską Paulusa i jego armii, ale już wtedy nikt nie miał

wątpliwości, że przeniesienie na wschód oznacza pewną śmierć. Przeważnie wysyłano tam albo świeżych rekrutów albo nieszczęśników, którzy narazili się swoim przełożonym. Czym jednak zawinił Rappke? Czy kiedykolwiek uchybił swoim obowiązkom? Czy nie był jednym z najlepszych śledczych w gmachu Gestapo przy Polizeistrasse? Czy nie dostał w poprzednim miesiącu specjalnej pochwały od swojego szefa Standartenführera Kellera?

Keller. Rozpaczliwie poszukując jakiegoś ratunku, Rappke uchwycił się myśli, że jego szef wybroni go przed przeniesieniem. Keller na pewno nie pozwoli, żeby zabrali mu jego najlepszego śledczego. Trzeba było tylko odwiedzić go w szpitalu i przedstawić odpowiednio sprawę.

Wtedy niebo nad Rappkem zawaliło się po raz drugi. Standartenführer Keller zmarł

w szpitalu z powodu odniesionych ran. Nikt się tego nie spodziewał, nawet lekarze. Operacja udała się i rokowania były pomyślne. Kellera czekało jeszcze długie życie – co prawda na wózku inwalidzkim, ale jednak życie. Jego nagłą śmierć można było wytłumaczyć tylko w jeden sposób – był to znak dla Rappkego, że Bóg rozsierdził się na dobre. Przysłał mu przecież kartę powołania, a ten zamiast błagać go o litość, próbował zwrócić się o pomoc do słabego człowieka.

Niemal w tej samej chwili, kiedy ze szpitala przyszła wiadomość o zgonie jego szefa, Rappke pobiegł do kościoła, żeby ukorzyć się przed Bogiem i błagać go o przebaczenie.

Najbliższy kościół stał na placu Zbawiciela. Rappke minął kilku żebraków wyciągających do niego ręce i wpadł do środka. Wkroczył w znajomy półmrok i ogarnęła go woń kadzidła.

Poczuł się, jakby włożył na siebie starą wysłużoną kurtkę z młodości. Zanurzył palce w kadzielnicy i zrobił znak krzyża. Kościół był prawie pusty. Tu i ówdzie siedziało tylko kilka staruszek.

Rappke padł na kolana przed figurą Ukrzyżowanego. Boże, odejmij ode mnie ten kielich goryczy!, wybuchnął w myślach, bezbłędnie przypominając sobie styl, jakim należało posługiwać się w modlitwach. Panie mój, ocal mnie przed tym przeniesieniem na front bolszewicki! Wróć – Rappke zdał sobie sprawę, że nie była to dobra petycja. Bogu pewnie się podobało, że walczą z bolszewikami, więc zakrawało to na próbę wymigania się od świętej wojny z jego osobistymi wrogami. Przypomniał sobie, jak ksiądz Detlev uczył ich na lekcji religii, żeby w modlitwach nigdy nie prosić o konkretne rzeczy, lecz o dary Ducha Świętego, które są niezbędne do spełnienia naszych marzeń. Była to bardzo sprytna rada. Mały Rappke postanowił wypróbować ją w swoje dwunaste urodziny. Zamiast modlić się o piłkę futbolową, poprosił, aby Bóg natchnął rodziców miłością do ich jedynego syna. Zadziałało. Na urodziny dostał nie tylko piłkę, ale też prawdziwe buty futbolowe.

Teraz dla metody księdza Detleva nadszedł ostateczny test.

– Boże Wszechmogący, Panie mój, otwórz oczy moim przełożonym i spraw, aby

zobaczyli Prawdę!

Chyba zabrzmiało to zbyt ogólnie. Nawet Bóg nie mógł być aż tak domyślny.

– Wszechmogący Wielki Boże, daj moim przełożonym mądrość i pozwól im zobaczyć

sprawy tego świata moimi oczami!

Też nie za dobrze. Wyraźnie sugerował, że był mądrzejszy od swoich przełożonych. Bóg na pewno nie lubił pyszałków.

– Panie Nieba i Ziemi...

Nagle Rappke zdał sobie sprawę, że cały czas robi jeden i ten sam błąd. Ksiądz Detlev wyraźnie mówił, że modlić nie należy się bezpośrednio do Boga, lecz do jego syna Jezusa Chrystusa albo matki Maryi Dziewicy. Miało to sens. Wszyscy wiedzieli, że z Himmlerem też można było prędzej załatwić pewne rzeczy niż z samym Führerem. W sprawach religii musiało być podobnie.

– Jezu Chryste, Zbawicielu Nasz, ocal mnie przed niesprawiedliwością...

Przypomniał sobie, że przecież ostatnie wypadki były właśnie dziełem bożym, więc może lepiej nie oceniać ich tak jednoznacznie. Bóg po prostu chciał wymusić na nim poprawę, dlatego tak go doświadczał.

Rappke zwiesił pokornie głowę i wymamrotał w myślach długą modlitwę, naszpikowaną ogólnikowymi prośbami o niezbędne dary Ducha Świętego oraz równie niejasnymi obietnicami

„odmiany serca”. To ostatnie sformułowanie też przypomniał sobie z lekcji księdza Detleva.

Dokładnie nie wiedział, co to znaczy, ale postanowił, że będzie martwić się tym później. Na razie najważniejsze było, żeby jego petycja trafiła do właściwej instancji w odpowiedniej formie.

Ukrzyżowany spojrzał na Rappkego jakby nieco łaskawiej, a może to tylko złudzenie?

Tak czy inaczej, trzeba było wracać do pracy, bo w książce wyjść Rappke wpisał, że wychodzi

tylko na chwilę „w sprawach prywatnych”.

Tego dnia nie miał żadnych przesłuchań, ale za to całą górę papierkowej roboty. Siedząc zagrzebany po uszy w donosach i rozmaitych dokumentach, bez przerwy zerkał na zegarek, jakby czekał, kiedy zacznie działać jego szczególna petycja do najwyższych czynników. O trzynastej wciąż wierzył w skuteczność modlitwy. Wierzył też o czternastej, a nawet o piętnastej trzydzieści. Wiarę stracił dopiero o siedemnastej, kiedy nadszedł czas, żeby wracać do domu. Nie przyszło żadne pismo odwołujące rozkaz wyjazdu na wschód. Nic nie mogło go zatem ocalić przed straszną śmiercią z rąk bolszewików. Termin wyjazdu był wyznaczony już za pięć dni.

Nie widział innego wyjścia, jak iść do jakiejś knajpy nur für Deutsche i urżnąć się najtańszą wódką. Na dziwki z zasady nie chodził. Nie z wierności wobec żony, lecz ze strachu przed syfilisem.

Poszedł na Krakauer Strasse[25]. Był to kawał drogi, ale miał ochotę się przejść, żeby trochę ochłonąć i ostygnąć z porannych nadziei na boską interwencję. Spacer

w dwudziestostopniowym mrozie przywrócił mu co prawda jasność widzenia, ale nie było w tym nic pocieszającego. Przeciwnie, mróz wydawał mu się zapowiedzą brutalnego końca, jaki czekał

go gdzieś u Sowietów. Skoro tutaj było minus dwadzieścia, to jak wyglądała zima jeszcze dalej na wschodzie?

Do restauracji dotarł całkowicie pozbawiony religijnych złudzeń i bliski rozpaczy.

Od razu zamówił pięćdziesiątkę wódki i wypił ją jednym haustem. Po rosyjsku, pomyślał

z goryczą i zamówił kolejną pięćdziesiątkę. Już miał ją wychylić podobnie jak poprzednią, kiedy zauważył, że kilka stolików dalej siedzi major Halbe i przygląda mu się ciekawie.

Rappke skinął mu głową. Nie żywił do niego szczególnej sympatii, ale szarża była szarżą.

Halbe podszedł do jego stolika.

– Rappke, zgadza się?

Rappke poderwał się na równe nogi.

– Tak jest, panie majorze.

– Niech pan da spokój. Obaj jesteśmy tu prywatnie. Mogę się przysiąść? Chyba że pan na kogoś czeka.

Było to dość dziwne zachowanie jak na oficera.

– Nie, nie... Tak tylko wpadłem na wódkę. Proszę bardzo.

Halbe usiadł naprzeciwko.


– Zapewne słyszał pan już, że Standartenführer Keller zmarł? – spytał Rappke.

– Niestety. Prowadzi pan w tej sprawie śledztwo?

– Ja nie mam takich uprawnień. Muszę czekać, aż przyjedzie następca Standartenführera Kellera. Zresztą, i tak już mnie tu wtedy nie będzie...

– A to dlaczego? – zaciekawił się Halbe.

– Dostałem rozkaz wyjazdu. Na wschód.

– Ach, tak! No cóż, współczuję panu.

– Nie, nie, dlaczego... – zaprotestował Rappke. Nie chciał wyjść na tchórza.

– Ja się nawet cieszę. Nareszcie człowiek będzie naprawdę walczył, z bronią w ręku, a nie tylko ciągle w tym więzieniu.

– No, chyba że sam pan dostanie się do niewoli. Czego, oczywiście, panu nie życzę, bo to najgorsze, co może się niemieckiemu żołnierzowi zdarzyć.

– Dlaczego najgorsze?

– Nawet pan sobie nie wyobraża, jaki jest los niemieckich jeńców na wschodzie.

Rappke zamilkł przerażony. O co właściwie temu oficerkowi chodziło? Cieszył się z jego nieszczęścia czy co?

– A może jednak wolałby pan zostać w Warszawie? – spytał Halbe niespodziewanie.

– Ale ja... dostałem rozkaz. Na piśmie.

– Każdy rozkaz można odwołać. Mam przyjaciół w Berlinie.

Serce załopotało Rappkemu gwałtownie.

– Ale... dlaczego pan major miałby mi pomagać?

– Obaj możemy sobie pomóc, Rappke.

To, co Halbe miał do zaproponowania, wydało się Rappkemu tak odrażające, że miał

ochotę wstać i od razu pobiec gdzie trzeba z odpowiednim meldunkiem. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, ponieważ już w następnej uznał propozycję Halbego za interesującą, a zaledwie kilka sekund później za oczekiwaną bożą interwencję. Miał tylko wykraść z biurka swojego zmarłego szefa akta ostatnich spraw i przekazać je Halbemu. Nie chodziło więc o żadną zdradę czy kradzież, lecz o drobną przysługę. W końcu Halbe był oficerem Abwehry i wszystkie przekazane mu dokumenty nadal będą służyć Rzeszy.

Zadanie okazało się dziecinnie łatwe. Zamek w szufladzie Kellera puścił bez większego trudu. Wystarczył zwykły scyzoryk.


Halbe dotrzymał słowa. Dwa dni później przyszła depesza z Berlina odwołująca rozkaz wyjazdu Oberscharführera Uwego Rappkego na front wschodni. Dobrze, że Rappke był sam w pokoju przesłuchań, kiedy zadzwonił telefon z tą wiadomością, bo popłakał się ze szczęścia.

Jego modlitwa została wysłuchana. Poczuł wzbierającą w sobie falę miłości do Stwórcy. Wpisał

w książce wyjść, że wychodzi na chwilę „w sprawach prywatnych” i pobiegł do kościoła na placu Zbawiciela, żeby podziękować za cudowne ocalenie.

Modlił się żarliwie przez dobrych kilka godzin, a wieczorem nie poszedł na wódkę, tylko od razu położył się spać. Zasnął kamiennym snem, nie przeczuwając, że za odzyskane życie przyjdzie mu zapłacić wygórowaną cenę.

Zdał sobie z tego sprawę nazajutrz, kiedy przyprowadzono mu na przesłuchanie

piętnastoletniego chłopca, zatrzymanego na handlu fałszywymi kartkami żywnościowymi. Była to ostatnio prawdziwa plaga. Gdzieś musiała działać spora drukarnia, która produkowała tego typu fałszywki. Trzeba było ją znaleźć.

Chłopak trząsł się na stołku, jakby siedział w chłodni, a nie w przyjemnie nagrzanym pokoju. Widać było, że nie trzeba większego wysiłku fizycznego, żeby przyznał się nawet do zabójstwa arcyksięcia Ferdynanda. Wystarczyło działanie psychologiczne. Rappke najbardziej lubił takie przypadki. Nie spieszył się. Obudził się w doskonałym nastroju, jakby młodszy i żwawszy niż zazwyczaj. Sięgnął po swój akordeon.

– Lubisz muzykę akordeonową? – spytał.

Chłopak był tak przerażony, że nie mógł nawet wyjąkać nic w odpowiedzi.

– Nie wiesz? Pozwól, że ci coś zagram – powiedział Rappke coraz bardziej rozbawiony.

Różni już tu siedzieli, ale takiego tchórza jeszcze nie widział.

Nabrał powietrza w miech akordeonu i najgłośniej, jak tylko się dało, zagrał dźwięk „c”.

Chłopak omal nie spadł ze stołka, jak po uderzeniu żelazną rurką, która leżała w pogotowiu na stole. Pod nim pojawiła się rosnąca kałuża

moczu.

Rappke zerwał się na równe nogi. Nic nie wytrącało go z równowagi bardziej niż widok nieczystości. Do krwi jakoś się przyzwyczaił, ale mocz lub kał niezmiennie przyprawiały go o mdłości.

– Ty skurwysynu! – ryknął, chwytając żelazną rurkę ze stołu.

Zamachnął się z całej siły. Gdyby cios trafił w głowę, po chłopaku nie byłoby już

co zbierać.

Nie uderzył.

Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Czy nie został wystarczająco

upomniany przez Siłę Wyższą? Czy nie obiecywał Jezusowi „odmiany serca”? Nadszedł czas, żeby spłacić dług zaciągnięty w kościele przy placu Zbawiciela. Co właściwie miał zrobić?

Doszedł do wniosku, że ani Bogu, ani szefom z Polizeistrasse nie spodobałoby się, gdyby zatłukł

podejrzanego na pierwszym przesłuchaniu. Kazał odprowadzić chłopaka do celi.

Był to początek nowych problemów Rappkego. Odzyskane życie okazało się prawdziwą

udręką. Ilekroć zabierał się do jakiegoś przesłuchania, za każdym razem pojawiał się obraz Ukrzyżowanego, który spoglądał na niego z wyrzutem. Ręka z pałką lub bykowcem zastygała mu w powietrzu. Co właściwie miał zrobić? To była przecież jego praca. Wykonywał ją najlepiej, jak umiał. Czy jedno z bożych przykazań nie mówiło o tym, że praca to rzecz święta? Nie mógł

przypomnieć sobie dokładnie, jak to szło, ale na pewno było tam coś takiego.

Niestety, do Ukrzyżowanego nie trafiały żadne argumenty. Ciągle patrzył na Rappkego z ostrzeżeniem, jakby zdawał się mówić: „Spróbuj tylko przywalić temu bandycie, gnoju, a pojedziesz na front wschodni, zanim się obejrzysz”. Doszło więc do tego, że Rappke w ogóle przestał okładać przesłuchiwanych. Oczywiście, jego skuteczność jako śledczego od razu spadła na łeb na szyję. Samym wrzaskiem nie można było od tych ludzi wiele wyciągnąć.

Jakby tego wszystkiego było mało, nowy szef Gestapo okazał się wyjątkowo przebiegłym draniem. Od razu zwąchał, że w gabinecie Kellera coś jest nie tak. Rappke drżał ze strachu na myśl, co się stanie, kiedy Obersturmbannführer Rainer odkryje kradzież tajnych akt. Wycieczka do Rosji była gwarantowana – jeśli nie coś jeszcze gorszego, choć po klęsce pod Stalingradem trudno było wyobrazić sobie gorszy wyrok niż zsyłka na front wschodni.

Sytuacja Rappkego stała się więc nie do pozazdroszczenia. Od środka obserwował go bacznie Jezus, a od zewnątrz Rainer. Nie mógł bić przesłuchiwanych bandytów, ale nie mógł ich też nie bić. Czasami przychodziło mu do głowy, żeby samemu zgłosić się na ochotnika do służby na wschodzie i w ten sposób położyć kres udręce. Nie był jednak typem samobójcy.

Kłopotliwa sprawa „odmiany serca” zakończyła się tego dnia, gdy do kantyny na dole przyszły hiszpańskie pomarańcze. Każdy pracownik do stopnia inspektora mógł kupić po kilogramie. Ograniczenie nie dotyczyło wyższych szarż. Rappke poleciał do kantyny po swój kilogram z samego rana, zanim wszystko zostanie wykupione przez jakiegoś chciwego szefa referatu. Uwielbiał pomarańcze, ale nie zamierzał ich jeść, tylko wysłać rodzinie w Linzu. Kusiło go, żeby zatrzymać dla siebie choćby jedną. Uważał jednak, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, nie powinien sobie folgować. Jezus patrzył.

Ledwo wrócił do swojego pokoju z zakupami, kiedy odezwał się telefon. Dzwonił Halbe.

Mówił coś, że postrzelił jakąś dziewczynę, która robiła mu na ulicy zdjęcia i że trzeba ją natychmiast przesłuchać, póki jeszcze żyje. W normalnych okolicznościach Rappke posłałby go do wszystkich diabłów. Nikt nie miał prawa wydawać mu poleceń oprócz szefów z Polizeistrasse. Była to jednak część sekretnego paktu, który zawarł z Halbem. W zamian za odwołanie rozkazu wyjazdu na wschód Rappke miał być człowiekiem majora w Gestapo.

Rappke kazał podstawić samochód do transportu więźnia. Zabrał ze sobą siatkę

z pomarańczami. Miał zamiar zatrzymać się po drodze na jakiejś poczcie i na miejscu zrobić paczkę dla żony i dzieciaków. Nie miał zwyczaju odkładać niczego na później. Jeśli coś powstało już w jego głowie, to natychmiast wprowadzał to w czyn. Ojciec uczył go, że tylko tak odnosi się w życiu sukcesy.

Postrzelona przez Halbego dziewczyna leżała w szpitalu więziennym na Pawiaku. Było z nią marnie. Oddychała ciężko jak ryba na piasku i chyba nie rozumiała, co się do niej mówi.

Lekarka twierdziła, że absolutnie nie nadaje się do transportu na Szucha. Oczywiście, Rappke doskonale wiedział, że lekarka też jest więźniarką i robi co w jej mocy, żeby zatrzymać ranną w szpitalu. Co miał jednak zrobić? Z jednej strony Halbe, z drugiej Stwórca – szlag by to wszystko trafił! Stał z siatką pomarańcz w więziennym szpitalu, zupełnie zagubiony.

– O, pomarańcze – powiedziała lekarka, z trudem ukrywając zachwyt.

– Co?

Przypomniał sobie o pomarańczach i znów poczuł na sobie ostre spojrzenie

Ukrzyżowanego. Wiedział już, co należy zrobić. Sięgnął do siatki, wyjął jedną pomarańczę i położył ją na szafce przy łóżku ciężko dyszącej dziewczyny.

– To dla chorej.

Lekarka patrzyła na niego w takim osłupieniu, że aż się zaczerwienił.

– Daję wam dwa dni, żeby doprowadzić ją do porządku! – wrzasnął, żeby jakoś uratować swoją reputację i wyszedł.

To dziwne, ale ten idiotyczny uczynek wprawił go w całkiem niezły nastrój. Poczuł,

jakby jakiś ciężar spadł mu z piersi. Spełnił swoją sekretną obietnicę wobec Stwórcy

– udowodnił, że jest lepszym człowiekiem.

W drodze powrotnej zatrzymał się na poczcie i nadał paczkę do żony w Linzu. Dołączył

nawet kilka słów na kartce pocztowej: „Niech Rolf i Kurt zjedzą sobie te pomarańczki na zdrowie! Twój Uwe”. Zawahał się, czy nie zatrzymać choć jednej pomarańczy dla siebie, ale znów oparł się pokusie. Sam siebie nie poznawał. Naprawdę Jezus odmienił jego serce.

Był tak przepełniony wdzięcznością do Stwórcy, że po powrocie wziął do ręki akordeon i podjął próbę zagrania Stille Nacht, Heilige Nacht[26]. Nie wyszło mu to najlepiej, ale przecież liczyły się intencje.

Wtedy zadzwonił znowu Halbe.

– Rappke? Co udało ci się wyciągnąć od tej dziewczyny?

Rappke odpowiedział zgodnie z prawdą, choć z pominięciem sprawy pomarańcz.

– Co takiego?! Wracaj po nią natychmiast, ty durniu! Przecież może umrzeć, zanim ją przesłuchasz!

Rappke próbował argumentów medycznych, żeby nie odwoływać się do takich spraw jak człowieczeństwo, ale Halbe przerwał mu zdecydowanie:

– Jeśli do wieczora nie wyciągniesz z niej, dla kogo pracuje, osobiście dopilnuję, żebyś jutro dostał rozkaz wyjazdu do Rosji!

Kwadrans później Rappke był z powrotem na Pawiaku. Wkroczył do więziennego

szpitala w asyście dwóch młodych szturmowców. Dziewczyna była przytomna. Lekarka robiła jej właśnie jakiś zastrzyk.

– Wynoś się! – rozkazał Rappke.

Lekarka próbowała protestować, ale szturmowcy zajęli się nią skutecznie. Rappke został

sam na sam z bladą, ledwo żywą dziewczyną. Jego pomarańcza wciąż leżała nietknięta na szafce.

– Wiesz, że robienie zdjęć na ulicy jest zabronione? Kto ci to rozkazał? Pseudonim.

Dziewczyna patrzyła na niego mętnym wzrokiem. Nie miał pewności, czy go słyszy.

– Dla kogo robiłaś zdjęcia? Pseudonim!

Chyba słyszała, tylko po prostu nie chciała gadać. Rappke zerwał z niej kołdrę.

Na brzuchu miała zakrwawione bandaże.

– Jakie miałaś zadanie! Mów, bo pożałujesz, że nie zdechłaś na miejscu!

Już chciał zerwać bandaże z jej z brzucha, kiedy nagle usłyszał, że dziewczyna próbuje

coś wyszeptać.

– Co?

Nachylił się nad jej głową.

– Halbe...

– Co Halbe? Skąd znasz to nazwisko?

Dziewczyna westchnęła głęboko, a jej wzrok odpłynął gdzieś w głąb oczu.

– Słyszysz mnie? Skąd znasz nazwisko „Halbe”?!

Rappke potrząsał nią na próżno. Nie żyła.

Przez chwilę stał w miejscu, niezdecydowany, a potem chwycił pomarańczę z szafki

i wyszedł.

Zadzwonił do Halbego i przedstawił mu wynik przesłuchania, znacznie go ubarwiając.

Powiedział, że przed śmiercią dziewczyna przyznała się, że planowali na niego zamach.

– Na mnie? – zdumiał się Halbe.

Rappke z satysfakcją zauważył w głosie majora nutę przerażenia. O to mu właśnie

chodziło.

– Tak jest, panie majorze. Kilka razy powtórzyła pańskie nazwisko. Oni tak działają.

Najpierw robią człowiekowi zdjęcie, a potem dają je tym, co mają go zastrzelić. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to uważam, że już wydali na pana wyrok.

Po drugiej stronie panowało przez chwilę głuche milczenie.

– Nie interesuje mnie twoje zdanie – odpowiedział wreszcie Halbe i trzasnął słuchawką.

Rappke omal nie wybuchnął śmiechem. Mimo wszystko dzień zakończył się całkiem

nieźle. Przypomniał sobie o pomarańczy. Wyjął z kieszeni scyzoryk – ten sam, którym włamał

się do biurka Kellera – i zaczął obierać ją ze skórki. Nie miał już nawet cienia wątpliwości, że na nią zasłużył i żadna religia nie mogła mu w tym przeszkodzić.

„Biały” słabł z każdym krokiem. Coraz częściej głowa opadała mu na piersi, a nogi zaczynały wlec się po ziemi. Achmatowicz cucił go za każdym razem.

– „Biały”, nie śpij, słyszysz mnie? Bez ciebie nie trafimy do wsi. Dobrze idziemy?

Chłopak podnosił głowę i półprzytomnym wzrokiem wodził po lesie.

– Dobrze... Jeszcze kawałek... Będzie pole, a potem wieś...

Bronek i Achmatowicz spojrzeli po sobie niepewnie. Od kilku godzin „Biały” powtarzał

to samo, a las wcale nie miał zamiaru się skończyć. Byli przemarznięci do szpiku kości.

Eleganckie futro Bronka bardziej nadawało się na premierę operową niż na wędrówkę po wołyńskich lasach. Nie mieli ze sobą żadnych zapasów żywności ani opatrunków. Nie sposób było przewidzieć, że komfortowa podróż zamieni się w pieszą tułaczkę. Ford odmówił

posłuszeństwa, ledwo wjechali w głąb lasu. Seria z automatu przestrzeliła silnik. Nie mieli innego wyboru, niż wziąć „Białego” pod ramiona i ruszyć pieszo w stronę Hrynia, gdzie czekał

na nich sołtys Borowczyk. Szli już jednak o wiele za długo. Wszystko wskazywało na to, że zgubili drogę. W dodatku zaczynało zmierzchać. Obaj zdawali sobie sprawę, że nie mają najmniejszej szansy przeżyć nocy w trzydziestostopniowym mrozie. Do samochodu nie mogli jednak zawrócić. Niemcy na pewno znaleźli już zabitych żandarmów na szosie i zarządzili obławę. Poza tym „Biały” wciąż obficie krwawił. Bez pomocy lekarza pozostało mu nie więcej niż kilka godzin życia.

– Jest pole! – krzyknął nagle Achmatowicz.

Las wyraźnie rzednął w oddali. „Biały” dźwignął z trudem głowę.

– Tam... – wyszeptał.

Wraz z odzyskaną nadzieją wszystkim przybyło sił. Po chwili stali już na skraju lasu.

Wokół rozciągała się biała płachta pól przecięta skutą lodem szeroką rzeką. Po drugiej stronie, pod samym niebem, wyglądały spod ciężkich czap śniegu wiejskie chaty.

– Hryń... – wysapał „Biały”.

Wokół panowała zupełna cisza. W oddali skakała niespiesznie przez wysoki śnieg

samotna sarna. Bronek nie wiedział dlaczego, ale ten widok dodał mu otuchy.

– Idziemy – rzucił raźno.

Chwycili „Białego” pod ramiona i zaciągnęli go nad brzeg skutej lodem rzeki.

– Czekajcie – zatrzymał ich „Biały”. – Musimy się rozdzielić. Niedawno była odwilż i lód jest jeszcze kruchy.

– Sam nie dasz rady – zaprotestował Bronek.

– Martwcie się o siebie – odparł „Biały” i wszedł chwiejnie o własnych siłach na taflę lodu.

Bronek i Achmatowicz ruszyli ostrożnie za nim. Lód na rzece miał zielonkawy kolor i był

solidny jak uliczny bruk. Szybko doszli do środka rzeki.

– Uważajcie na siny kolor – powiedział „Biały”, odwracając się do towarzyszy.

– Co? – spytał Achmatowicz.


– Sine miejsca. Nie stawać, tam gdzie...

Nagle lód pod „Białym” trzasnął głośno, jakby ktoś wystrzelił z karabinu. Chłopak w jednej chwili zniknął pod powierzchnią.

– „Biały”! – krzyknął Bronek

Po „Białym” nie było ani śladu. Na próżno rzucili się na kolana, wypatrując ciała pod zielonkawym lodem. Ciemna woda w przerębli uspokoiła się i wokół znowu zapadła głucha cisza.

7

Lachy


Wiadomość o śmierci Hani dotarła do komórki S/121 jeszcze tego samego dnia. Lekarka z Pawiaka była w siatce i niemal natychmiast wysłała gryps do swoich ludzi. Pisała w nim o wyjątkowym zezwierzęceniu śledczego z alei Szucha, który torturował ranną dziewczynę w szpitalu, obdarowawszy ją wcześniej pomarańczami. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, ale lekarka pisała swój meldunek w szoku po wizycie Rappkego i jego ludzi. Do tej pory sądziła, że żadne okrucieństwo śledczych z Szucha nie jest już w stanie jej zaskoczyć. Była przekonana, że widziała wszystko – dłonie z wyrwanymi paznokciami, złamane szczęki, połamane kości, rozerwane odbyty, nie mówiąc już o takich „drobnostkach” jak pogruchotane żebra. Tym razem jednak pierwszy raz zetknęła się z tak niesłychaną perfidią. Esesowiec specjalnie udawał

najpierw ludzkie współczucie, żeby godzinę później z zimną krwią powrócić znienacka i torturami zmusić do zeznań konającą dziewczynę.

„Margaret” nie miała innego wyjścia, jak pokazać Michałowi meldunek streszczający gryps lekarki. Spotkali się w antykwariacie na Senatorskiej. Dzień wcześniej dostali wiadomość o wpadce Hani podczas obserwacji. Naoczny świadek widział, jak major Wehrmachtu strzelił

do dziewczyny robiącej na ulicy zdjęcia. Udało się ustalić ponad wszelką wątpliwość, że była to Hania i że przewieziono ją z raną postrzałową na Pawiak. Michał chciał natychmiast zlikwidować lokal na zapleczu zakładu krawieckiego, ale przewiezienie sporego już archiwum wymagało transportu, którego nie dało się załatwić od ręki. Postanowili więc postawić w pobliżu dwóch ludzi, którzy będą stale sprawdzać, czy Niemcy nie zakładają w lokalu „kotła”.

Przeczytawszy meldunek Michał w ogóle nie zrozumiał jego treści. Jak to nie żyła?

Hania? Przecież dopiero co kochał się z nią w swoim mieszkaniu. Wpadka, aresztowania, nawet rana postrzałowa – to wszystko było przecież częścią tej roboty, ale śmierć? Przeczytał jeszcze raz.

Zrozumiał.

– Przykro mi – powiedziała „Margaret”. – Wiem, że mieliście się ku sobie.

Michał zadrżał. To on posłał ją na śmierć. Nagle wszystko zawirowało mu przed oczami.

– Co panu jest? – „Margaret” zobaczyła, że słabnie i pomogła mu usiąść na zabytkowym krześle.


– Nic, nic, zakręciło mi się w głowie...

Zza lady wyjrzał zaniepokojony właściciel antykwariatu w granatowym fartuchu.

– Tam nie wolno siadać!

– Już, już! – zawołała „Margaret”. – Synowi w głowie się zakręciło od tych cen u pana!

– To idźcie na ulicę, tam taniej!

„Margaret” odwróciła się do Michała.

– Chodźmy stąd. Nie podoba mi się ten dziad.

Wyszli na ulicę. Michałowi udało się wreszcie zatrzymać wirowanie przez oczami.

– Niech pan weźmie mnie pod rękę – nakazała „Margaret”.

– Nie, nie, już dobrze.

– Niech pan robi, co mówię. Po drodze będziemy rozmawiać.

Ruszyli pod rękę Senatorską. Mroźne powietrze ocuciło Michała. Musiał wziąć się

w garść.

– Proszę posłuchać. Przede wszystkim lokal, niech obserwują go jeszcze przez trzy dni.

Jeśli nie pojawią się szpicle, to znaczy, że lokal nie jest spalony i wracamy normalnie do roboty.

Po drugie, Halbe. Z całą pewnością jest podejrzany. Proszę nadać prośbę o całodobową obserwację. Musimy wiedzieć, jaki ma rozkład dnia, do której knajpy chodzi, wszystko. No i zdjęcie, oczywiście.

– To trochę potrwa.

– Trudno. Po trzecie, ten śledczy, który torturował Hanię... – Głos mu zadrżał. Imię zmarłej dziewczyny z trudem przechodziło mu przez usta. – Koniecznie trzeba ustalić jego nazwisko.

– Z tym nie będzie większego problemu.

– Wykonać. Kontaktujemy się przez skrzynkę.

Odwrócił się nagle i odszedł. Stało się to tak szybko, że „Margaret” nie zdążyła nawet zareagować. Zupełnie ją zaskoczył. Do tej pory nigdy nie był taki stanowczy. Gdyby nie sytuacja, przywołałaby go do porządku. Niech sobie nie myśli, że jak nosi spodnie, to może nią poniewierać, myślała „Margaret”, patrząc na oddalające się plecy młodego chłopaka, którego wciąż nie potrafiła uznać za swojego przełożonego.

Michał nawet nie zauważył, że „Margaret” poczuła się urażona jego władczym tonem.

Chciał tylko pożegnać się z nią jak najszybciej, żeby nie zauważyła łez napływających mu

do oczu. Dopiero teraz naprawdę dotarło do niego, co się stało.

Hani już nie było.

Praca fałszerza wymagała co najmniej dwóch umiejętności, które Janek od ostatniego spotkania z Kwapiszem stracił niemal zupełnie – pewności ręki i skupienia. Bez przerwy się mylił, klnąc pod nosem. Najgorsze jednak, że musiał jednocześnie udawać przed Leną, że absolutnie nic się nie stało.

– Co ci dzisiaj jest?

– Nic, nic. Myślę o naszym ślubie.

– Nie ma teraz co o tym myśleć. Kolejny blankiet zepsułeś.

Miała rację. Musiał jakoś wziąć się w garść. Całe szczęście, że miał ją do pomocy

– inaczej utonąłby w robocie. Lusia znosiła coraz więcej i więcej papierów do podrabiania.

Przybywało zwłaszcza meldescheinów – odcinków meldunkowych. Niedawno Niemcy

wprowadzili zakaz meldowania się w Warszawie na pobyt stały i lawinowo wzrosło

zapotrzebowanie na fałszywki tego rodzaju. Mała pracownia zaczynała pękać w szwach.

Termin ślubu ustalili na dziewiętnastego kwietnia. Nie była to żadna szczególna data.

Po prostu jednocześnie odległa i bliska. Chodziło wyłącznie o zaświadczenie od księdza Walczaka, które Janek mógłby przedstawić przełożonym na dowód, że pracująca razem z nim Lena jest już prawie jego żoną. Ten jeden dokument musiał być autentyczny.

Janek na próżno starał się skupić nad podpisem jakiegoś niemieckiego urzędnika. Czuł się jak w potrzasku. W dodatku nie mógł zawołać o pomoc. Gorzej – nie mógł nawet zawyć z bólu.

Z jednej strony osaczał go Kwapisz, z drugiej

Mosler. Zachodził w głowę, w jaki sposób tych dwóch porozumiewało się ze sobą, ale nic nie potrafił wymyślić. Było to zresztą nieważne. Nie mógł nawet dotknąć Kwapisza, tak długo, jak Mosler trzymał w szachu rodzinę Leny. Chyba żeby ich obu jednocześnie...

– O czym tak myślisz?

Janek się ocknął.

– Ja? Nie, skąd. Pracuję po prostu.

– Może zrobimy sobie przerwę?

Janek spojrzał na zegarek. I tak musieli zostać w pracowni na noc. Nie było mowy, żeby inaczej zdążyć przed przyjściem Lusi. Równie dobrze mogli więc zrobić sobie chwilę przerwy.

Lena nastawiła wodę na kawę, a właściwie na napar z mielonych żołędzi. Jeśli posłodzić

go pastylką dulcyny[27], to napój można było określić podobnie jak większość najnowszych wynalazków kulinarnych jako „dość niezły”, czyli dawało się go wypić, choć bez przyjemności.

– Podobno coraz więcej ludzi przechodzi z getta na aryjską stronę – powiedziała Lena, siląc się na obojętny ton.

– A ty skąd wiesz takie rzeczy?

– Pan Skierko mi mówił.

– Skierko – żachnął się Janek. – Co on tam wie.

Dobrze wiedział, do czego zmierza, i chciał po prostu zakończyć ten temat.

– Już wiadomo, że getto niedługo na pewno będą likwidować. To kwestia paru miesięcy.

Nic dziwnego, że kto może, próbuje się uratować.

Janek milczał. Woda w czajniku się zagotowała. Lena nalała wrzątku do dwóch kubków.

– Niektórzy przechowują Żydów za pieniądze. Biorą pięć tysięcy na miesiąc, ale jak ktoś ma dobry wygląd, to tylko trzy.

– Tylko – powtórzył z sarkazmem Janek.

– Za moich na pewno zgodziliby się na dwa. Przecież oni mają prawdziwe polskie

metryki!

Janek nie mógł dłużej udawać, że nie rozumie, o co chodzi.

– Lenka, posłuchaj – powiedział, biorąc ją za rękę. – Cały mój majątek to dwadzieścia złotych. Nie damy rady płacić za twoich rodziców dwa tysiące ani nawet tysiąc za miesiąc.

Powiedziałem ci, że jak tylko znajdę jakieś pewne miejsce, sprowadzę ich na tę stronę.

– Kiedy?

– Niedługo.

– Niedługo to nie będzie już kogo sprowadzać.

Przez resztę dnia prawie się do niego nie odzywała. Nie żałował jednak, że powiedział

prawdę – starał się, ale na razie naprawdę nie mógł nic znaleźć. O tym, żeby umieścić Sajkowskich też u pani Sucheckiej, nie było mowy, a innych chętnych do przyjęcia za darmo całej rodziny z getta po prostu nie udało mu się dotąd znaleźć. Poza tym Mosler i Kwapisz trzymali ich wszystkich w szachu, ale tego nie miał zamiaru Lenie wyjawiać.

Rozumiał jej zniecierpliwienie. Rzeczywiście, po ostatnich niewiarygodnych wręcz

wypadkach w getcie Żydzi zaczęli przechodzić na aryjską stronę niemal masowo. Niemcy co prawda wycofali się z kolejnej akcji wysiedleńczej, ale ich zamiary były już jasne. Getto miało

zostać zlikwidowane, a reszta jego mieszkańców wysiedlona. Pozostała tylko kwestia kiedy. Kto mógł, próbował się ratować. Pojawili się przewodnicy i przekupieni granatowi policjanci, którzy pomagali w nocnych ucieczkach przez mur. Powstało nawet coś w rodzaju ucieczkowego cennika: tyle za przeprowadzenie przez mur, tyle za ukrywanie, a tyle za inne usługi. Wielu uciekinierów padało ofiarami oszustów i szmalcowników. Zdarzały się przypadki, że ogołocony z całego dobytku człowiek dobrowolnie wracał z powrotem do getta.

Najpierw należało załatwić sprawę szmalcowników. Dalsze zbieranie pieniędzy dla

Kwapisza nie wchodziło w grę. Odwlekało tylko oczywiste rozwiązanie – trzeba było zlikwidować obydwu łajdaków. Zlikwidować czy zabić – jak zwał, tak zwał. Tym razem Janek nie miał już moralnych skrupułów. Znacznie bardziej dręczyło go to, w jaki sposób wprowadzić to w czyn. Mosler musiał zginąć pierwszy, ale tak, żeby Kwapisz nie zdążył się o tym dowiedzieć przed kolejnym spotkaniem z Jankiem. Najlepiej gdyby obu załatwić jednocześnie. Trudno było jednak liczyć na to, że uda się ich zebrać w jednym miejscu. Chociaż zaraz – to wcale nie musiało być jedno miejsce. Można było zlikwidować ich w dwóch miejscach, tyle że w tym samym czasie. Oczywiście, sam Janek nie mógł tego dokonać. Potrzebował pomocnika – najlepiej w getcie.

Wieczorem zszedł do piwnicy przy Okopowej i bez większego trudu przedostał się

na drugą stronę. Tak samo jak poprzednim razem zaczekał, aż ulica zaludni się robotnikami powracającymi z szopów i wmieszał się między nich. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy byli zajęci tylko jednym pytaniem: kiedy. Wydało mu się, że twarze wokół są jeszcze bledsze niż ostatnio.

Nie miał zamiaru spotykać się z rodzicami Leny. Nie chciał nawet, żeby wiedzieli o jego wizycie. Zaczepił jakiegoś malca i obiecał mu cebulę w zamian za zaniesienie wiadomości do mieszkania Sajkowskich. Malec był jednak nieufny. Byle kto mógł obiecać cebulę, podobnie jak i kolumnę Zygmunta. Dopiero kiedy Janek udowodnił mu, że naprawdę ma w kieszeni cebulę, chłopak wystrzelił jak z procy do mieszkania Sajkowskich.

Chwilę później w sieni pojawił się Romek. Ożywiony rozglądał się dokoła za „gościem, który chciał z nim gadać”, jak przedstawił to mały posłaniec.

– No i gdzie ten gość? – zapytał zniecierpliwiony.

Z cienia wyszedł Janek. Podał cebulę małemu posłańcowi.

– Zmiataj.


Chłopcu nie trzeba było tego powtarzać. Wypadł biegiem z sieni, zatopiwszy zęby

w soczystej cebuli.

– Janek? Dlaczego nie wejdziesz na górę? Coś się stało?

Janek pokrótce przedstawił mu sytuację. Romek oparł się o ścianę, potrząsając głową.

– A tak się cieszyliśmy, że przynajmniej Lenka jest bezpieczna! Wszystko na nic.

– Weź się w garść. Nie przyszedłem tu, żeby się skarżyć. Wiem, co robić, tylko

potrzebuję pomocy.

Powiedział mu o swoim planie jednoczesnej likwidacji obu łajdaków. W pierwszej chwili Romek przytaknął gorliwie.

– Dobra, ale jak ja ci mogę pomóc?

– Ty zajmiesz się Moslerem.

Dopiero teraz dotarło do niego, czego właściwie chciał od niego Janek.

– Mam go... zabić?

– A widzisz jakieś inne wyjście?

Nie widział. Cywia i jej kompani mieli rację: czas bierności się skończył.

– Dobra. Zabiję sukinsyna – postanowił.

– Postaram się zdobyć dla ciebie pistolet. Przyniosę ci następnym razem.

– Nie. Więcej tu nie przychodź. Jeśli wpadniesz, nikt nam już nie pomoże.

– To jak chcesz go załatwić?

– Dam sobie radę. Ustalmy tylko czas.

Janek spojrzał na niego zbity z tropu. Do tej pory nie wierzył w powodzenie całej akcji.

Plan był dobry, ale do pomocy nie miał żadnego ze swoich „cichociemnych” przyjaciół, tylko wątłego osiemnastolatka, który pewnie nigdy nie trzymał broni w ręku. Romek sprawiał jednak wrażenie, jakby w ogóle nie czuł strachu i nie była to żadna młodzieńcza poza.

Ustalili, że będą się kontaktować telefonicznie. Janek dał mu numer apteki w pobliżu swojego mieszkania, gdzie Romek mógł zostawiać zakamuflowane wiadomości. Znalezienie czynnego telefonu w getcie nie nastręczało poważniejszych problemów. Najtrudniejsza była koordynacja działań po obu stronach muru.

Mosler musiał zginąć w tym samym czasie, kiedy Janek będzie likwidował Kwapisza.

– Jesteś pewny, że dasz radę to zrobić? – zapytał Janek na pożegnanie.

– Muszę – odparł Romek. – Idź już.


Janek zniknął w ciemnej ulicy. Romek przez chwilę odprowadzał wzrokiem jego

sylwetkę, po czym wrócił do mieszkania, zastanawiając się na schodach, jak skontaktować się z Cywią.

Zabawny był ten Halbe. Nagle obudził się w nim as wywiadu. Naprawdę sądził,

że polskie podziemie wydało na niego wyrok. Typowe dla megalomanów zaburzenie zdolności do właściwej oceny własnej roli w relacjach ze światem. Psychologia znowu okazywała się użyteczna. W ciągu ostatnich spotkań Rainer sporządził całkiem dokładny portret psychologiczny swojego nowego wspólnika. Miał wiele psychopatycznych cech, ale ogólna ocena wypadła zadowalająco. Nadawał się. Rainer zdawał sobie sprawę, że przyjmując Halbego na wspólnika, sam staje się podobny do Brigadeführera Stocka, którym do tej pory gardził. Szef Sonderkommando „Tiger” też z rozmysłem przyjmował w swoje szeregi morderców

i psychopatów. Rainer tłumaczył to sobie „stanem wyższej konieczności”, po części dlatego, żeby nie używać wyświechtanego banału, że cel uświęca środki. W Partii często mówiło się podobne brednie, a Rainer nie odczuwał żadnego związku ani z Partią, ani z żadną inną ideologią. Jego ojczyzną był Lyon – kraina szczęśliwej pamięci, ze świętym drzewem za oknem.

Oprócz tego Rainer nie wierzył w nic. Był gotów sprzymierzyć się z samym Stalinem, żeby tylko powrócić do swojego prywatnego Edenu.

Halbe wpadł do jego gabinetu chorobliwie ożywiony, z podkrążonymi oczami.

Poprzedniej nocy nie zmrużył nawet oka. Myślał o wyroku, jaki wydali na niego Polacy. Choć napawało go to grozą, w głębi duszy czuł coś w rodzaju satysfakcji. Uznali go za zagrożenie. Bali się go – inaczej przecież nie postanowiliby go zlikwidować. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że Rappke mógł ubarwić zeznania ulicznej fotografki.

– I co? – zawołał od progu. – Wywołali już te zdjęcia?

Rainer podniósł na niego wzrok znad biurka.

– Właśnie je oglądam. Wygląda na to, że miałeś rację. Moim zdaniem chodziło jej

o ciebie.

Halbe rzucił się do biurka. Na kilku fotografiach zrobionych przez Hanię widać było jakąś młodą parę i zbliżającego się za ich plecami Halbego.

– Wiedziałem! – wykrzyknął Halbe. – Jak tylko ją zobaczyłem, coś mnie tknęło! Nie tylko ty masz nosa do tych spraw.

Rainer z trudem powstrzymał uśmiech politowania. Zgarnął zdjęcia z powrotem do dużej

koperty.

– Gratuluję – powiedział, wrzucając kopertę do szuflady biurka.

– I co masz zamiar z tym zrobić? – zapytał Halbe zdziwiony.

– Z czym, z twoim nosem? Na pewno go wykorzystam, bądź spokojny.

– Pytam o te zdjęcia.

Rainer wzruszył ramionami.

– Na razie nie mam żadnego pomysłu.

– Lars, ci ludzie chcą mnie zlikwidować!

– To nic pewnego. Mogli cię tylko śledzić.

– Ta dziewczyna zeznała przecież przed śmiercią...

– Mogła kłamać. Przy okazji chciałbym cię prosić, żebyś więcej nie wykorzystywał

moich ludzi do swoich prywatnych spraw.

– Prywatnych? Bandyci śledzą oficera wywiadu, a ty uważasz, że to są prywatne sprawy?

Rainer zaczynał mieć dosyć histerycznych pytań.

– Chcesz wiedzieć, co uważam? Dobrze, powiem ci. Uważam, że w ogóle nie powinieneś reagować, kiedy zauważyłeś tę dziewczynę z aparatem, a już na pewno nie strzelać do niej na ulicy. Dokąd cię to zaprowadziło? Wiesz na pewno, że cię śledziła i że zrobiła ci zdjęcie.

– Mógł wysłać ją ich kontrwywiad. Trzeba sprawdzić...

– Co chcesz sprawdzać, Martin? Dziewczyna nie żyje. Trop urwał się raz na zawsze.

Zmienili już adresy, pseudonimy, skrzynki kontaktowe. Stało się dokładnie to, co ci mówiłem.

– Więc co proponujesz? Mamy nic nie robić?

Rainer otworzył pudełko z cygarami. Ostatnio palił coraz częściej – zupełnie jakby stopniowo przejmował pewne przyzwyczajenia swojego poprzednika. Trochę go to nawet niepokoiło, ale na razie nie przywiązywał do tego zbyt wielkiej wagi.

– Zapalisz?

Halbe pokręcił głową. Od pewnego czasu cygara źle mu się kojarzyły.

Rainer bez pośpiechu przypalił sobie cygaro zapalniczką Kellera. Sam nie wiedział, dlaczego ją zatrzymał.

– Zostawmy tę sprawę. Wątpię, żeby chcieli cię zabić, ale jeśli tak uważasz, mogę przydzielić ci ochronę.

– Nie o to chodzi. To mógł być ich kontrwywiad!


– Możliwe, ale kogo chcesz teraz szukać?

Halbe nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

– Już ci powiedziałem: musimy zmienić metody działania. Zgadzasz się ze mną?

Halbe skinął niechętnie głową. Rzeczywiście, szanse na znalezienie mocodawców

martwej dziewczyny były teraz równe zeru.

– Przeczytałem bardzo dokładnie akta Kellera, które byłeś łaskaw mi oddać – ciągnął

Rainer. – Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Pomysł z tym Ryżkowskim był znakomity.

– Dziękuję – odparł Halbe, mile połechtany.

– Niestety, wykonanie pozostawia wiele do życzenia...

Halbe otworzył już usta, żeby zaprotestować, ale Rainer powstrzymał go stanowczym gestem.

– Wiem. Keller był niechętny. To wynika z tonu jego raportów. Nieważne. To już

przeszłość. Wykorzystamy jednak jeden z elementów tamtej sprawy.

– Jaki?

– Wandę Ryżkowską. To najważniejsza podstawa mojego planu.

Halbe machnął lekceważąco rękę.

– No to będziesz musiał zmienić swój plan. Ryżkowska zniknęła, podobnie zresztą jak jej mąż i cała reszta. Wszyscy przepadli jak kamień w wodę.

– Nie wszyscy.

– Kogo masz na myśli?

Rainer puścił w powietrze kilka kółek dla podniesienia napięcia.

– Mówiłem ci już, że mam szczególną pamięć do twarzy? Wystarczy, że spojrzę na kogoś raz, rozpoznam go potem wszędzie. Obejrzałem więc dokładnie wszystkie zdjęcia z akt Kellera, a potem zadałem sobie trud, żeby przejrzeć bieżącą kartotekę Pawiaka. Wcale nie było tego tak dużo, niecałe trzy tysiące osób. Dla doświadczonego policjanta to raptem pół dnia pracy.

W Interpolu często musieliśmy oglądać...

– Kogo znalazłeś? – przerwał mu Halbe, zniecierpliwiony. Wiedział, że to niezbyt

rozsądne z jego strony, ale nie mógł dłużej znieść tego pyszałka.

Rainer urwał i bez słowa sięgnął po telefon.

– Rappke? Przyprowadź go tutaj.

Chwilę później Rappke wprowadził do gabinetu skulonego ze strachu więźnia w ubraniu,

które dwa miesiące wcześniej było szytym na miarę garniturem, lecz zdążyło się już zamienić w wytarty łachman. Więźniem tym był Woźniak.

– Ty?! – Halbe natychmiast rozpoznał pomocnika Ryżkowskiego.

Woźniak struchlał. Był przekonany, że nadeszły jego ostatnie chwile. Na Pawiaku

siedział pod fałszywym nazwiskiem i każdego dnia drżał, żeby go ktoś nie rozpoznał. Wpadł

przez zupełny przypadek, kiedy próbował sprowadzić z Paryża wagon nylonowych pończoch.

Miał to być interes jego życia. Dopóki jednak siedział za pospolite przestępstwo, nie tracił

nadziei na zwolnienie. Teraz serce z głuchym jękiem uderzyło w samo jej dno, niczym wiadro w studni.

– Pan Woźniak, prawda? – zapytał Rainer.

Woźniak rozejrzał się bezradnie. Przygwoździli go. Nie było sensu się wypierać.

– Ano Woźniak – przyznał zrezygnowany.

– Niech pan siada. – Rainer wskazał mu grzecznie krzesło.

Woźniak usiadł ostrożnie, zerkając na Rappkego, gotowy w każdej chwili na cios z tyłu.

– Herr Obersturmbannführer, to wszystko jest jakaś pomyłka...

– A więc nie nazywa się pan Woźniak?

– Nazywam, nazywam. Ja w innej kwestii. Chodzi mię o to, że ja nie jestem żadnym

bojowcem! Wręcz przeciwnie, można powiedzieć.

– O, a co pan ma na myśli? – spytał rozbawiony Rainer.

– Przecież panowie wiedzę, że ja już dla was pracowałem... I muszę powiedzieć,

że bardzo sobie to chwaliłem, tyle że Ryżkowski potem zwariował i zaczął się przed wami ukrywać.

– To ciekawe. A... gdzie on się ukrywa?

– Ach, więc o to się rozchodzi! Panie Obersturmbannführer, na pamięć mojej matki panu przysięgam, że nie mam pojęcia. Jedno tylko, co wiem, to że był u mnie niedawno po pieniądze.

Ale dostał tylko po mordzie i poszedł.

– Po mordzie?

– A, bo za bardzo się napraszał. Dziesięć tysięcy chciał. Skąd mu miałem wytrzasnąć takie pieniądze? Poza tym, nie podoba mi się, że on cały ten interes z panami zepsuł, bo bardzo ładnie to wszystko się układało, naprawdę.

Rainer parsknął śmiechem. Halbe nie podzielał jego wesołości. Woźniak przypominał mu

o jego dotkliwej porażce.

– Ty gnido, zaraz cię tu wezmą w obroty! – syknął.

– Mnie bić nie trzeba! – zaprotestował Woźniak. – Ja bez bicia wszystko powiem,

co tylko panowie chcecie.

– Może pan zapali? – zaproponował Rainer, podsuwając mu pudełko z cygarami.

– O, bardzo chętnie. – Zajrzał do pudełka. – A nie, to cygara. Nie znalazłby się jakiś normalny papieros?

– Rappke, dajcie mu papierosa – rozkazał Rainer.

Rappke zacisnął zęby i podał Woźniakowi swoją paczkę papierosów.

– O, „Juno”. To rozumiem – ocenił Woźniak. – A jakiś ogień do tego?

Rappke podsunął mu zapałkę, z trudem hamując się, żeby nie przetrącić bezczelnemu bandycie karku.

Woźniak zaciągnął się głęboko. Chyba jednak nie zamierzali go rozwalić.

– Ryżkowski to naprawdę nie wiem, gdzie się ukrywa, ale jakby trzeba było, to może bym go nawet jakoś wyśledził...

– To mnie nie interesuje. Mam dla pana inną propozycję.

– Oczywiście, proszę bardzo, panie Obersturmbannführer. Można tylko się spytać jaką?

– Czy nie zechciałby pan zostać właścicielem kawiarni w Śródmieściu?

Papieros wypadł Woźniakowi z ust.

W sprawach, które nie dotyczyły „Rudej”, rozsądek Władka działał równie niezawodnie jak przed tyfusem. Podpowiadał mu teraz dwie rzeczy: że Tosiek był mimo wszystko porządnym dzieciakiem i całkiem zdolnym konstruktorem oraz że profesorska ekspertyza jego aparatu wcale nie musiała pokrywać się z prawdą. Z drugiej strony rzeczywiście nie udało im się połączyć z Londynem, a jedynie z jakąś niemiecką stacją na terenie Warszawy. Był tylko jeden sposób, żeby dowiedzieć się, czy warto ciągnąć to wszystko dalej.

– Trzeba przetestować nasz aparat – powiedział Władek do mecenasa Radwańskiego,

kiedy spotkali się przed kinem Apollo na placu Trzech Krzyży, przekształconym niedawno w kolejny lokal nur für Deutsche.

– Więc niech pan to zrobi. – Mecenas Radwański wzruszył ramionami, udając, że czyta repertuar kina w szklanej gablocie. – Mówiłem panu, że ja się na tym nie znam.

– Ani ja – odparł Władek. – Muszą to zrobić jacyś specjaliści od łączności. Z wojska.


Radwański spojrzał na niego lekko zirytowany.

– Ile razy mam panu powtarzać, że Kierownictwo Walki Cywilnej...

– Wiem – przerwał mu Władek. – Macie na pieńku z wojskiem. Ale może to jest ten

moment, żeby zacząć działać razem?

Radwański odwrócił wzrok w stronę repertuaru. Coraz bardziej działał mu na nerwy ten młody człowiek. Nie miał zielonego pojęcia o głębokich różnicach politycznych na samej górze, a wypowiadał się, jakby wszystko to było dziecinnie proste.

– Zobaczę, co się da zrobić – rzucił chłodno i odszedł, nie oglądając się nawet na Władka.

Kilka dni później przyszła wiadomość, że aparat Tośka przetestują dwaj fachowcy

z Armii Krajowej – inżynier i telegrafista. Władek nie miał innego wyboru, niż powiedzieć o tym Tośkowi. Chłopak zniósł to bardzo źle. W ogóle przestał się odzywać.

– No, nie dąsaj się już – próbował udobruchać go Władek, kiedy przygotowywali się na poddaszu w Józefowie na przyjście wojskowych specjalistów. – To jest za poważna sprawa.

Musiałem ściągnąć tych fachowców. Niech się wypowiedzą, co szwankuje.

– W moim sprzęcie nic nie szwankuje – odparł Tosiek z godnością.

– Zobaczymy.

– Tak czy inaczej, ja z panem pracować już nie będę.

– Nie zachowuj się jak gówniarz. Złożyłeś przysięgę. Nie możesz się ot tak wycofać, bo zabawa ci się znudziła.

– Nie jestem gówniarzem. A przysięgi złożonej dotrzymam. Tyle że nie będę pracował

pod kimś, kto nie ma do mnie zaufania. Niech mnie gdzieś przeniosą.

Twarz miał zaciętą, a głos drżał mu z emocji. Był bliski płaczu.

Fachowcy od łączności przyszli punktualnie. Inżynier miał pseudonim „Cyprys”,

a telegrafista „Jawor”. Rozsiewali wokół siebie taką wojskową aurę, że Władek omal nie wybuchnął śmiechem. Nie podali mu ręki na powitanie, tylko skinęli zdawkowo głowami. Tośka w ogóle nie zauważyli.

– To ma być ta radiostacja? – zapytał „Cyprys”, wskazując na rozłożony w pokoju sprzęt.

– Coś nie tak? – spytał Władek zaniepokojony.

„Jawor” i „Cyprys” wymienili rozbawione spojrzenia.

– Odsuń się, chłopcze – powiedział „Jawor”, wyciągając krzesło spod Tośka. „Cyprys”

podszedł w tym czasie do okna i rozejrzał się na obie strony ulicy.


– Ilu macie ludzi na obserwacji przed domem?

– Na razie nikogo. Dopiero się organizujemy – odpowiedział Władek.

„Cyprys” pokiwał głową z politowaniem. Władka przestało już bawić to przedstawienie.

– Jeśli chcesz coś powiedzieć, to wal prostu z mostu – syknął.

– Spokojnie, kolego – odparł „Cyprys”, poklepując go po ramieniu. – Jesteśmy tu, żeby wam pomóc.

Nagle „Jawor”, który kręcił gałkami przy aparacie Tośka, zagwizdał głośno.

– Kto ten sprzęt zbudował? – Obrócił się do pozostałych.

– Ja, bo co? – odezwał się buńczucznie Tosiek.

„Jawor” nawet na niego nie spojrzał, tylko powiedział do „Cyprysa”:

– Szefie, ten sprzęt jest lepszy od naszego.

W pokoiku na poddaszu zapanowała na chwilę zupełna cisza. Tosiek rósł i prostował się coraz bardziej, spoglądając triumfalnie na Władka. Nagle rozległ się miarowy stukot klucza.

Z podajnika zaczęła wysuwać się biała taśma z kropkami i kreskami.

– Ja odbiorę! – Tosiek rzucił się do aparatu. Cały drżał z podniecenia.

– Kto nadaje? – spytał Władek. – Może znowu Niemcy.

– Zaraz, muszę się skupić...

Tosiek miotał się między taśmą telegraficzną a pokrętłami aparatu. Diody pląsały mu w oczach, zupełnie pogubił się w tym wszystkim.

– „Jawor”, pomóż mu – powiedział „Cyprys”.

„Jawor” przejął taśmę od Tośka. Alfabet Morse’a miał w małym palcu, więc wystarczył

mu tyko jeden rzut oka.

– To Londyn – stwierdził.

Nie było czasu na wybuchy radości. Biała taśma wysuwała się z jednostajnym stukotem, domagając się odpowiedzi.

Odebrali kilka zaszyfrowanych wiadomości do Kierownictwa Walki Cywilnej i wysłali dwie depesze od mecenasa Radwańskiego. Przy kluczu telegraficznym siedział przez cały czas

„Jawor”. Płynnie wystukiwał długie szeregi znaków, wymieniając jednocześnie uwagi z „Cyprysem” i popijając zimną kawę zbożową z manierki. Tosiek patrzył na niego z zawiścią.

Największy żongler świata nie potrafiłby wzbudzić u niego takiego podziwu.

Po upływie godziny „Cyprys” ogłosił koniec sesji.


– Jeszcze tylko jedna depesza – powiedział Władek.

Ale wojskowi byli nieugięci. Zgodnie z zasadami łączność nie mogła trwać ani minuty dłużej. Ryzyko namierzenia przez Niemców wzrastało gwałtownie po pierwszym kwadransie.

Zżymając się po cichu na twardogłowych służbistów, Władek i Tosiek zabrali się za składanie radiostacji.

– Za długo się z tym grzebiecie – zauważył „Cyprys”. – Po sesji macie najwyżej dziesięć minut na opuszczenie lokalu razem ze sprzętem.

– To może byście nam pomogli? – zaproponował Władek z przekąsem.

– My już swoje zrobiliśmy – odparł „Cyprys”.

Wyszli z piętnastominutowym opóźnieniem. „Cyprys” i „Jawor” cały czas kręcili

głowami z dezaprobatą. Władek z trudem hamował się, żeby nie wybuchnąć. Najgorsze, że dranie mieli rację. Cała ta komórka łączności w cywil-bandzie była do bani.

– Sprzęt jest dokonały – powiedział „Cyprys”, wyrywając go z zamyślenia, kiedy szli boczną uliczką w Józefowie. Tosiek i „Jawor” zniknęli wcześniej.

Władek się ocknął.

– Co?

– Gratuluję konstruktora. Sam chciałbym go mieć u siebie.

Władek zawstydził się sam przed sobą. Trzeba będzie to jakoś Tośkowi wynagrodzić.

Podwójna porcja bezy w Bodedze powinna załatwić sprawę.

– Ale widzę, że obaj jesteście nowi w tej robocie – ciągnął „Cyprys”. – Nie pogniewasz się, jak dam ci kilka dobrych rad?

– Wal, człowieku. W końcu po to was ściągnąłem.

– Po pierwsze, potrzebujesz telegrafisty z prawdziwego zdarzenia.

– A Tosiek?

– Alfabet Morse’a to on zna tak jak ja turecki: słyszał, że jest taki język. Musisz też natychmiast znaleźć sobie dobrego obserwatora.

Władek spojrzał na niego z nagłym przebłyskiem w oczach.

– Kobieta może być?

– Nawet lepiej. A co, masz kogoś na oku?

– Mam – odparł Władek z przekonaniem.

Do wsi dotarli, kiedy było już zupełnie ciemno. Wokół panowała głucha cisza. Nie

słychać było psów ani żadnych zwierząt gospodarskich, a w żadnym oknie nie migotało światło.

Bronek sięgnął po visa. Zostały mu już tylko dwie kule i jeden zapasowy magazynek. Broń mieli dostać dopiero od partyzantów.

Dał znak Achmatowiczowi, żeby się rozdzielili, i podeszli do pierwszego z brzegu domu z przeciwnych stron. Łowczy skinął głową. Rozumieli się bez słów.

Bronek podkradł się ostrożnie do pierwszej chaty. Drzwi były otwarte. Izba tonęła w mroku, ale w świetle księżyca można było dostrzec porozrzucane na podłodze przedmioty, pozrywane ze ścian święte obrazy i walające się wszędzie ubrania. Bronek odbezpieczył jak najciszej pistolet. Rabusie mogli wciąż ukrywać się w środku. Nagle usłyszał dziwny szelest.

Przeszedł na palcach przez izbę i otworzył tylne wyjście. W progu stanął jak wryty. Całe podwórze zdawało się szeleścić i poruszać pod czarną powłoką. Były to wrony, setki wron, które kłębiły się wszędzie, dziobiąc pracowicie sterty jakichś ochłapów.

Bronek podniósł kamień i cisnął w stado. Wrony zerwały się z gniewnym krakaniem,

obsiadając pobliskie drzewa i płot w oczekiwaniu, aż będą mogły powrócić do biesiady.

Podwórze było zaścielone kawałkami ludzkich ciał. Poszarpane ręce, nogi, głowy

z wydziobanymi oczami leżały wszędzie, jak wyrzucone ochłapy z rzeźni.

Kolana załamały się pod Bronkiem. Uklęknął na śniegu. Mdłości uderzyły mu nagle

do gardła. Zwymiotował.

Wrony poderwały się znowu z płotu, robiąc niechętnie miejsce dla wchodzącego z drugiej strony Achmatowicza.

– Siekiernicy – stwierdził, rozejrzawszy się po podwórzu.

– Kto? – wykrztusił Bronek.

– Ukraińcy z siekierami. Wyrównują rachunki z Lachami.

– O czym ty mówisz?!

Nagle zobaczył coś, co zupełnie odebrało mu głos. Drzewo wokół podwórza było

otoczone wiankiem z trupów siedmiorga dzieci, oplecionych drutem kolczastym. Najmłodsza dziewczynka miała najwyżej trzy lata.

Jeszcze potężniejsza fala mdłości targnęła znowu Bronkiem.

– Musimy stąd iść – powiedział po chwili Achmatowicz. – Oni czasem wracają.

Pomógł Bronkowi dźwignąć się na nogi. Wrony już szykowały się niecierpliwie

do powrotu, kiedy nagle ze stodoły dobiegł głuchy jęk. Bronek i Achmatowicz obrócili się

gwałtownie. Ze środka wytoczyła się kobieta w ciąży. Brzuch miała przebity widłami, które daremnie próbowała wyciągnąć z siebie jedną ręką.

– Na Boga żywego, pomóżcie...

Upadła na ziemię, wydawszy głośne westchnienie. Widły wbiły się w nią jeszcze głębiej.

Bronek rzucił się do niej. Chciał chwycić drżącymi rękami trzonek, ale Achmatowicz pokręcił

głową, dając mu znak, żeby nie przysparzać umierającej więcej cierpienia.

– Kto to zrobił?! – wykrztusił Bronek.

– Jewhen... Uciekajcie... – wyszeptała kobieta, po czym straciła przytomność.

Achmatowicz chwycił Bronka za ramię.

– Panie hrabio, nic tu po nas.

Odciągnął go od kobiety niemal siłą.

Kiedy przechodzili przez furtkę, suchy strzał trzasnął tuż nad ich głowami.

Stoj!

Zza chaty wypadło kilkunastu chłopów uzbrojonych w siekiery, widły, kosy, a nawet kowalski młot. Tylko jeden miał stary austriacki karabin. Bronek błyskawicznie oprzytomniał, oceniwszy sytuację. Tego z karabinem mógł zdjąć bez trudu. Reszta stała pięć metrów od nich.

Powinno wystarczyć więc czasu, żeby zmienić magazynek i przeładować.

– Rzuć to! – rozległ się jakiś głos tuż za ich plecami.

Bronek odwrócił się, spoglądając w lufę automatycznego schmeissera trzymanego przez wysokiego mężczyznę w oficerkach. Człowiek ten zupełnie nie pasował wyglądem

do pozostałych. Był gładko ogolony, ubrany w ukraiński mundur, z furażerką na głowie. Miał

okrągłe okulary w drucianych oprawkach.

– Wy kto? Lachy?

– Uchowaj Boże, panie oficerze! – zawołał Achmatowicz po ukraińsku. – Ja swój, a ten to Hiszpan, psia jego mać. Za niewolnika u niego jestem.

Splunął pod nogi swojego „pryncypała”.

– Hiszpański? – zdziwił się intelektualista ze schmeisserem. – Papieren!

Bronek wręczył mu swoje dokumenty. Oficer przejrzał je uważnie. Najwyraźniej znał

dobrze niemiecki.

– Co? – wykrzyknął nagle po niemiecku. – Tu jest napisane, że Koch dał ci ziemię

na Ukrainie!


Bronek skinął głową.

– Właśnie tam jadę z moim przewodnikiem. Zepsuł nam się samochód i szukaliśmy

pomocy...

– Ty łajdaku! – ryknął mu oficer prosto w nos. – Już dzielicie się Ukrainą?! Ukraina jest nasza! Zrodzona z krwi tego narodu, rozumiesz? Nie oddamy jej ani Niemcom, ani Lachom, ani żydowskiej komunie!

Bronek już miał odpowiedzieć, że jako obywatel królestwa Hiszpanii nie należy do żadnej z wymienionych kategorii, kiedy cios kolbą powalił go na ziemię. Słyszał jeszcze, jak zza grubej szyby, że oficer wydaje jakieś rozkazy po ukraińsku, po czym ogarnęła go ciemność.

8

W sotni Jewhena


Rainera rozpierała energia. Czuł się, jakby potrafił latać przy pomocy samych ramion.

Wszystko układało się dokładnie tak, jak zaplanował, a przypadkowe zdarzenia, które w przeszłości utrudniły mu niejedno śledztwo, teraz wydawały się prawdziwymi darami niebios.

Na przykład Halbe. Nie sposób było przeprowadzić tak szerokiej prowokacji policyjnej, jaką zamierzał lada dzień rozpocząć w Warszawie bez sprawnego analityka, który będzie na bieżąco kontrolował strumień spływających z miasta informacji. Z początku miał zamiar przeszkolić któregoś ze swoich nowych podwładnych, zakładając, że byli wśród nich osobnicy o ilorazie inteligencji wyższym niż u Rappkego. Opóźniłoby to całą operację o kilka miesięcy. Aż tu nagle – proszę, jak na zawołanie pojawia się morderca i charakteropata major Martin Halbe i aż prosi się, żeby nałożyć mu uzdę i zaprząc do pracy. Wyszkolony oficer wywiadu, całkowicie uzależniony od woli Rainera – czy mogłoby być jeszcze lepiej? Otóż okazuje się, że tak.

Wystarczyło porównać zdjęcia z akt Kellera z kartoteką Pawiaka i proszę bardzo – kolejny dar niebios – Woźniak, wymarzony konfident. A jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, to Woźniak zaczyna opowiadać rzeczy naprawdę interesujące.

– Ja całą noc myślałem, panie Obersturmbannführer, i wiem, co pana może

zainteresować. Żona Ryżkowskiego.

Woźniak siedział w gabinecie Rainera w takim napięciu, że choć nikt go jeszcze nie dotknął, już bolały go wszystkie mięśnie. Nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Poprzedniego dnia był przekonany, że wybiła jego godzina. Sprawa wyglądała na prostą. Wchodzi, patrzy – Halbe. Czyli rozpoznali go – koniec. Ale nie tak prędko. Nie dość, że przesłuchuje go sam szef Gestapo, to w dodatku proponuje, żeby poprowadził jakąś knajpę. A potem wtrącają go do izolatki na Szucha i nie dają ani razu po mordzie. Czy ktoś kiedyś spędził noc na Szucha i nie dostał nawet po mordzie? Do rana nie zmrużył oka, zastanawiając się, co takiego mógłby im sprzedać, żeby się jakoś wywinąć. Wreszcie przypomniał sobie o Wandzie.

Rainer kazał przyprowadzić Woźniaka, żeby omówić z nim pewne szczegóły operacyjne.

Nie spodziewał się kolejnego daru z niebios.

– Jaka żona, ta aktorka? – zaciekawił się.


– Tak jest, panie Obersturmbannführer. Wanda Ryżkowska. Ja wiem, gdzie ona może się ukrywać, bo woziłem ją tam przed wojną, jak jeszcze byłem ordynansem u tego całego Ryżkowskiego, co tak nieładnie zawiódł panów zaufanie...

– Wanda Ryżkowska! – zawołał Rainer zachwycony. Kolejny element misternej

układanki wskoczył na swoje miejsce. – Gdzie ona jest?!

Kilka godzin później niewielka wieś pod Lublinem została znienacka otoczona przez silny oddział SS. Mieszkańcy sądzili, że to kolejna pacyfikacja. Niemcy zachowywali się jednak dziwnie. Nikt nie został na miejscu rozstrzelany ani powieszony, nie spalono ani jednego domu.

Zabrano natomiast wszystkie kobiety między osiemnastym a siedemdziesiątym rokiem życia.

Na zamku w Lublinie[28] zrobiono wszystkim zdjęcia i uwięziono w osobnej celi. Zdjęcia przesłano jeszcze tego samego dnia kurierem motocyklowym do Warszawy, na Polizeistrasse.

Rainer niemal natychmiast rozpoznał wśród aresztowanych kobiet dwie twarze z akt

Kellera – Wandę Ryżkowską i jej matkę Helenę. Kobiety ukrywały się pod fałszywymi nazwiskami u swojej krewnej na wsi. Woźniak przypomniał sobie, że jako ordynans zawiózł tam kiedyś Wandę samochodem.

Rainer kazał sprowadzić obie kobiety na Pawiak i otworzył butelkę koniaku, żeby uczcić kolejny sukces. Ostatnio pił znacznie więcej niż kiedyś, ale było też co oblewać. Dawno już nie czuł takiego uniesienia. Po latach udręki w Einsatzgruppen nadeszła wreszcie nagroda. Może nie był to jeszcze Lyon, ale na pewno coś w rodzaju jego przedsionka.

Polubił gmach na Polizeistrasse. Wieczorami z przykrością wracał do służbowego mieszkania odziedziczonego po swoim poprzedniku. Dzielnica znacznie się zmieniła od czasów, kiedy zamieszkiwał ją Keller. Przede wszystkim stała się całkowicie bezpieczna. Ulicę zamknięto i zagrodzono zasiekami z drutu kolczastego, a posterunki wzmocniono. Z kamienicy usunięto natomiast wszystkie elementy przypadkowe w postaci volksdeutschów i rozmaitych krypto-Polaków. Mieszkali tu teraz sami wyżsi oficerowie z rodzinami. Rainer był jedynym kawalerem w całym budynku. Wieczorami słyszał tupot dziecięcych nóżek u sąsiadów i kobiece głosy. Drażniło go to. Meble, które zostały po Kellerze, też działały mu na nerwy. Nie mógł

jednak umeblować się od nowa. Byłoby to jak zgoda na pozostanie w Warszawie na zawsze, czyli coś w rodzaju zdrady ideałów, a właściwie ostatniego ideału, jaki mu pozostał – marzenia o powrocie do Lyonu. Dopóki traktował mieszkanie Kellera jak tymczasowy przystanek, dopóty jego marzenie było żywe.


Pod kredensem w jadalni znalazł kawałek żółtego szkła. Najwyraźniej był to okruch jakiegoś przedmiotu, który należał do Kellera albo do jego żony. Ślad wydarzeń, jakie zaszły w mieszkaniu człowieka zdradzonego przez żonę, wspólnika i przełożonych. Wróciwszy wieczorem z pracy, Rainer zasiadał w fotelu pod oknem, nastawiał płytę z Koncertami branderburskimi Bacha i brał do ręki kawałek żółtego szkła, żeby rozważać, w jaki sposób ten okruch przegranego życia Kellera znalazł się pod kredensem. Stało się to czymś w rodzaju jego stałego rytuału. Obracał w rękach szkło, słuchał Bacha i popijał koniak, aż wreszcie nadeszła pora, kiedy można już było iść spać i uciec od bezproduktywnego czasu poza pracą na Polizeistrasse.

Rano obudził się za wcześnie. Był to wielki dzień. Nie mógł doczekać się miny Halbego, kiedy wyjawi mu, na czym polegała zasadnicza część operacji. Do tej pory nie powiedział mu właściwie nic konkretnego. Uznał, że nie było to konieczne. Poza tym musiał pokazać Halbemu jego prawdziwe miejsce – posłusznego wykonawcy, a nie doradcy.

Halbe zjawił się punktualnie, nachmurzony. Nie spał dobrze, ale z zupełnie innych powodów niż Rainer. Coraz silniej docierało do niego, że nic właściwie nie zyskał, pozbywszy się Kellera. Trzeba było pozwolić wysłać mu tamten raport. Co by mu zrobili? Dali naganę za samowolne działanie? Nawet jego szef musiałby przyznać, że wszystko toczyło się doskonale, zanim Keller wszystko zepsuł. A teraz co? Wpadł w łapy tego cholernego Sherlocka Holmesa i nie widział żadnego wyjścia z tej matni. Nic dziwnego, że nie potrafił wykrzesać entuzjazmu dla wielkich planów Rainera.

Wsiedli do samochodu na dziedzińcu.

– Dokąd jedziemy? – spytał Halbe.

– Zobaczysz.

Halbe wzruszył obojętnie ramionami. Naprawdę było mu wszystko jedno.

Pojechali do eleganckiej kawiarni w Śródmieściu. Lokal był jeszcze zamknięty, a krzesła pozakładane na stoły. W powietrzu czuć było zapach świeżej farby.

– Co to za kawiarnia? – spytał Halbe.

– Nasza.

– Proszę?

Z zaplecza wyszedł Woźniak. Na widok Rainera stanął na baczność.

– Wszystko w porządku, Herr Woźniak?


– Tak, tak, panie Obersturmbannführer. Dzisiaj otwieramy, tak jak pan rozkazał.

Co panom podać?

– Chcemy tylko zobaczyć nasz stolik.

– Tutaj. Proszę bardzo.

Woźniak gorliwie wskazał im stolik w kącie sali – jedyny gotowy do przyjęcia gości.

– Może ja jednak przyniosę panom po koniaczku?

– Co sądzisz, Martin? Chyba trzeba to oblać.

– Ja dziękuję – odparł ponuro Halbe. – Głowa mnie trochę boli. Możesz mi wreszcie wyjaśnić, o co tu chodzi?

Rainer obrócił się do Woźniaka.

– Czy moi ludzie już są na miejscu?

– Tak, tak, już się tam rozkładają – odparł Woźniak, pokazując na ścianę.

Rainer skinął na Halbego.

– Chodź, zaraz wszystko zrozumiesz.

Wyszli przez zaplecze na podwórze kamienicy. Rainer nacisnął drzwi sutereny

sąsiadującej z kawiarnią. Były otwarte. Minął zagracony korytarz i wszedł do niewielkiego pokoju z małym okienkiem na górze wychodzącym na chodnik. Widać było w nim nogi

przechodniów.

Dwóch podoficerów SS siedziało tu, montując jakąś skomplikowaną aparaturę. Jeden

zakładał wielką szpulę na oś potężnego magnetofonu, który zajmował znaczą część

pomieszczenia. Drugi ustawiał aparat fotograficzny przy otworze w ścianie. Na widok wchodzących oficerów żołnierze stanęli na baczność.

– Spocznij – rozkazał Rainer. – Wszystko w porządku?

– Tak jest, Herr Obersturmbannführer!

– Sprzęt działa?

– Znakomicie, Herr Obersturmbannführer!

Halbe podszedł do ściany i spojrzał w aparat fotograficzny. Przez obiektyw było widać odległy o dwa metry stolik w kawiarni, który przed chwilą oglądali.

– Teraz rozumiesz? – spytał Rainer. – Oni muszą się gdzieś spotykać. Zamiast szukać ich po mieście, zarzucimy wędkę i zaczekamy, aż sami do nas przyjdą. Każda rozmowa przy tym stoliku będzie rejestrowana na taśmie fonograficznej, a jej uczestnicy fotografowani. Ty zajmiesz się analizą informacji. Sam przyznasz, że to genialny pomysł, prawda?

Halbe poczuł, że wściekłość aż pali go w piersiach. A więc do tego był mu potrzebny!

Miał odwalać za niego całą robotę. Ślęczeć całymi dniami nad setkami fotografii i nagrań w poszukiwaniu jednej istotnej informacji. Wygrzebywać z gówna perły i przynosić mu je w zębach.

– Gdzie jest ukryty obiektyw tego aparatu? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

– W zegarze.

– W zegarze? Nie uważasz, że to trochę za oczywiste?

– Skoro ty, zawodowy oficer wywiadu, nic nie zauważyłeś, to może wcale nie jest to takie oczywiste – odparł Rainer z przekąsem.

Halbe milczał. Nie patrzył Rainerowi w oczy. Za bardzo go w tej chwili znienawidził i bał

się, że będzie to widać.

– No tak – ocenił, siląc się na obojętny ton. – Szkoda tylko, że nie ma żadnej gwarancji, że będą tu przychodzić członkowie podziemia. Cała ta inwestycja może pójść na marne.

– Nie sądzę. Wkrótce to będzie jeden z najmodniejszych lokali w Warszawie.

– Skąd ta pewność?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, nazwa. Nasza kawiarnia nazywa się Zerwikaptur.

– I co z tego?

– Nie rozumiesz Polaków, Martin. To jest słowo z pewnego ich narodowego eposu,

oficjalnie zakazanego. To nazwa miecza do ścinania niemieckich głów[29]. To tak jakby ktoś mrugał do nich okiem, że udało mu się przechytrzyć głupich Szwabów. Będą ciągnąć

do Zerwikaptura jak muchy do miodu, zapewniam cię.

– Załóżmy. A drugi powód?

– Będą u nas pracować znane polskie aktorki. To nie jest mój oryginalny pomysł,

przyznaję. Ściągnąłem go od lokalu U Aktorek.

– Ciekaw jestem, skąd weźmiesz te aktorki.

– To już zostaw mnie. Ale skąd u ciebie taki nastrój? Jeszcze niedawno miałeś więcej optymizmu.

– Naprawdę boli mnie głowa – odparł głucho Halbe. Za pierwszym razem była to tylko wymówka, ale teraz stała się pulsującą bolesną prawdą.

– Mamy go! – zawołała „Margaret”.


Michał zamarł w progu zakładu krawieckiego z ręką na klamce. Przez ostatnie tygodnie nie działo się prawie nic, więc i tego dnia nie spodziewał się żadnych nowości.

– Kogo?

– Halbego! – „Margaret” potrząsnęła mu przed oczami kartonową teczką. – Papierosa, poproszę.

Michał sięgnął do kieszeni. Papierośnica była pusta.

– Przepraszam, nie zdążyłem kupić.

– W ogóle nie ma z pana pożytku – żachnęła się „Margaret”. – Ile mam tu ślęczeć bez palenia?

Michał ugryzł się w język.

– Zaraz pójdę do trafiki. Można wiedzieć, o co chodzi z tym Halbem?

– Przyszły wreszcie dane z obserwacji. Po pierwsze, mamy jego zdjęcie. Przystojny, muszę przyznać.

„Margaret” wyjęła z teczki zdjęcie Halbego zrobione z ukrycia na ulicy. Michał chwycił

je szybko. A więc tak wyglądał człowiek, który doprowadził do śmierci Hani.

– To na pewno oficer Abwehry – dodała „Margaret”.

– Skąd ta pewność?

– Udało się ustalić, że pracuje w szefostwie uzbrojenia. Kazałam więc pozyskać

do współpracy jakąś sprzątaczkę, którą tam zatrudniają. Łatwo nie było, bo okazało się, że to volksdeutschka, ale nasi ją przycisnęli i proszę, co w końcu przyniosła: nie udało się ustalić, co było na tym dokumencie, ale widać wyraźnie pieczątkę „Abwehra”.

Podała mu oderwany kawałek jakiegoś dokumentu z urzędową pieczątką i podpisem.

Michał zaczerpnął głęboko powietrza. Po ostatnich porażkach nie spodziewał się tak ogromnego sukcesu.

– Wie pani, co to oznacza?

„Margaret” wzruszyła ramionami.

– To oczywiste. Szefostwo uzbrojenia Wehrmachtu to przykrywka dla warszawskiej

placówki Abwehry. Boże, jakbym zapaliła!

– Zaraz pójdę do trafiki. Proszę mi tylko powiedzieć, czy wiadomo coś o życiu

prywatnym tego Halbego.

– Nawet sporo. – „Margaret” wyjęła z teczki kolejny papier. – Tu są szczegóły.

Kobieciarz, lubi dobre trunki, regularnie chodzi do kasyna na Szucha...

– Halbe chodzi do kasyna? – zaciekawił się Michał.

– W każdą środę wieczór. Regularnie jak w zegarku.

– W co gra?

– Brak danych. Mogę nadać zapytanie zwrotne, jeśli pan chce.

– Nie, nie trzeba. Sam się przekonam.

– Chce pan iść do kasyna?

– Oczywiście. Właśnie na taką informację czekałem – odparł Michał, oddając jej kartkę z opisem rozkładu dnia majora Martina Halbego.

„Margaret” przyjrzała mu się z niepokojem.

– Pan mówi poważnie?

– Oczywiście. Nie mamy czasu na długie obserwacje. Zaprzyjaźnię się z nim, poznam kontakty...

– Niech pan da spokój. To są argumenty dobre dla wojskowych. Ja dobrze wiem,

dlaczego pan chce to zrobić. Czytam z pana jak z otwartej książki.

– Doprawdy?I co tam jest napisane?

– Przede wszystkim skłonność do brawury. To pochodzi pewnie z dzieciństwa. Jakaś

ciągła rywalizacja z kimś z rodziny, może z bratem... Zgadza się?

– Słucham, słucham – odparł Michał rozbawiony.

– Ponieważ z wiekiem to panu nie przeszło, podejrzewam, że chodzi raczej o ojca niż o matkę. Pan stara się ciągle udowodnić ojcu...

– Wystarczy już tej psychologii – przerwał jej Michał ostro. Przenikliwość suchej bibliotekarki czasami wyprowadzała go z równowagi. – Niech się pani o mnie nie martwi. Będę miał bardzo mocne papiery.

– Ja tego wszystkiego z papierów nie wyczytałam.

– Nic pani nie wyczytała! – wybuchnął Michał. – Ja już nie mam ojca.

Odwrócił się do drzwi wzburzony.

– Zaraz wracam. Idę po papierosy.

Trzasnął drzwiami. „Margaret” wzdrygnęła się, zaskoczona jego wybuchem. Nic nie

mogła poradzić na to, że czytała z ludzi jak z otwartych książek.

Nadzwyczajne przygotowania Władka do kolejnego spotkania nie mogły ujść uwadze

kapitanowej Malickiej. Jej lokator przez kilka dni pastował buty z takim zapałem, jakby brał

udział w konkursie na najczystsze obuwie w Generalnym Gubernatorstwie. Ponieważ zazwyczaj w ogóle nie zwracał uwagi na wygląd swojej garderoby, rozwiązanie zagadki mogło być tylko jedno.

– Randka, co? – spytała kapitanowa Malicka znienacka, kiedy jadł śniadanie pogrążony w głębokich rozważaniach.

Władek omal nie udławił się czerstwym chlebem z buraczaną marmoladą.

– Proszę?!

– Kobiety pan nie oszuka. Ma pan to na twarzy wypisane. Randka jak nic. I to pierwsza, zdaje się.

– Co też pani wygaduje, pani Malicka – zaperzył się Władek. – Normalne spotkanie mam.

W interesach.

– A, czyli cholewki dopiero pan smoli. A dziewczyna jak, też się pan jej podoba?

W pierwszej chwili Władek chciał unieść się oburzeniem i wyjść ostentacyjnie

do swojego pokoju. Wścibstwo gospodyni przekraczało już wszelkie granice. Przypomniał sobie jednak, że ostatnim razem, kiedy schował swoją dumę do kieszeni, całkiem nieźle na tym wyszedł. Fachowa porada kapitanowej Malickiej mogła okazać się równie przydatna co uwagi „Cyprysa” i „Jawora”. Zamiast więc dać zdecydowany odpór gospodyni, westchnął ciężko:

– Diabli wiedzą, pani Malicka.

– Jak to? Przecież takie rzeczy widać gołym okiem!

– Wie pani, ja się na tym nie znam, więc może dałaby mi pani jakieś wskazówki jako kobieta?

Kapitanowa Malicka z godnością wysunęła pierś do przodu. Nareszcie któryś z lokatorów uznał w niej autorytet w sprawach damsko-męskich, o co bezskutecznie zabiegała od dawna.

Przeważnie w ogóle nie chcieli z nią rozmawiać o swoich narzeczonych, a jeden niewdzięczny grubianin – poznaniak, któremu załatwiła lipne zatrudnienie w Urzędzie Miejskim w Otwocku

– powiedział jej wprost, żeby nie wściubiała nosa w cudze sprawy.

– Przede wszystkim dziewczyna musi wiedzieć, że pan się nią interesuje – oznajmiła kapitanowa tonem wyroczni delfickiej.

– Nie chcę jej wystraszyć – odparł szczerze Władek.

– Lepiej wystraszyć, jak zniechęcić.


– To co mam robić?

Kapitanowa Malicka zastanowiła się przez chwilę. Co innego wygłaszać ogólne prawdy, a co innego udzielać konkretnych porad. O ile do pierwszego zadania była przygotowana doskonale, drugie przekraczało jej kompetencje.

– Jak to co robić? Wiadomo, co robić – odparła wymijająco, żeby zyskać czas

na zastanowienie. – Przede wszystkim niech pan jej cały czas patrzy prosto w oczy. A nie tak, że coś pan do niej mówi, a oczy ma w podłodze.

– Rozumiem. Prosto w oczy. Co jeszcze?

– Jak to, co jeszcze? Wiadomo, co jeszcze... Jak będzie, na przykład, często poprawiać sobie włosy, o tak...

Kapitanowa Malicka pokazała teatralnym gestem odgarnianie włosów z czoła.

– Rozumie pan, o co chodzi?

– Tak, tak. Czyli co to znaczy?

– No, jak co? Że jej się pan podoba, po prostu.

Władek aż otworzył usta z podziwu dla przenikliwości kapitanowej. Sam nigdy by na coś takiego nie wpadł. Kobiety wydały mu się teraz jeszcze bardziej zagadkowe, niż do tej pory uważał.

Uzbrojony w dogłębną wiedzę na temat kobiecej psychiki, w wypolerowanych na lustro butach, Władek czekał na „Rudą” na rogu Piusa, zgodnie z wiadomością odebraną ze skrzynki.

Dziewczyna przyszła z półgodzinnym spóźnieniem, kiedy już zabierał się do odejścia. Na jej widok poczuł jakieś dziwne gorąco pod sercem. Trochę go zaniepokoiło, czy to przypadkiem nie jakieś nieznane objawy potyfusowych powikłań.

– Przepraszam. Musiałam wyminąć łapankę – wyjaśniła „Ruda”.

– Nic nie szkodzi – odparł Władek. – Najważniejsze, że się doczekałem.

Wpatrywał się prosto w jej oczy, zgodnie z naukami kapitanowej, czekając w napięciu, aż „Ruda” poprawi sobie włosy. Najgorsze, że nie było co poprawiać, bo włosy miała spięte z tyłu, a czoło całkiem odsłonięte.

– Nie mam za dużo czasu, więc niech pan mówi, co to za ważna sprawa... Dlaczego pan tak na mnie patrzy?

– Nie, nie, tak tylko... – speszył się Władek.

– Ubrudziłam się gdzieś? Ktoś mnie poczęstował czekoladą.


– Nie, skąd! Ja tylko tak... Może się przejdziemy? Dla kamuflażu, oczywiście.

Podał jej ramię. Ruszyli wzdłuż Piusa, jak jedna z wielu par spieszących do domu.

– Słucham. W jakiej sprawie chciał się pan spotkać. Bo chyba nie prywatnie?

– Uchowaj Boże! – zawołał Władek. – Chciałbym pani zaproponować, oczywiście

ze względu na pani fachowość, a nie urodę czy takie tam...

– Rozumiem, że się panu nie podobam – stwierdziła kwaśno „Ruda”.

– Nie, nie! To znaczy, owszem, ale ja nie to miałem na myśli...

– W porządku. Pan też nie jest w moim typie. Słucham, co to za propozycja?

Władek był bliski rozpaczy. W uszach dźwięczała mu tylko jedna myśl – wszystko

stracone.

– Nie wiem, czy to jest w ogóle dobry pomysł...

Nagle poczuł jakiś podejrzany zapach w powietrzu.

– Czuje pani?

– Co?

– Jakiś dziwny zapach. Może gaz się gdzieś ulatnia.

Rozejrzał się wokół, poszukując źródła niepokojącego zapachu.

– To moje perfumy – powiedziała „Ruda” wyraźnie dotknięta. – Przykro mi, że panu

śmierdzą.

– Nie, nie... to coś innego... może z wiatrem przyszło.

– Powie mi pan, co to za propozycja czy nie? – przerwała mu zimno „Ruda”.

Władek westchnął głęboko. I tak nie było najmniejszej szansy. Dzięki temu, że stracił już wszelką nadzieję, udało mu się powiedzieć w końcu spokojnie:

– Chciałem poprosić, żeby przeszła pani do mojej komórki. Potrzebuję dobrej

obserwatorki do radiostacji, ale widzę, że i tak nie ma szans, żeby pani się zgodziła.

– Dobrze – odparła „Ruda” bez namysłu.

Władek zatrzymał się jak wryty.

– Proszę?!

– Zgadzam się.

– Naprawdę!?

Nie wierzył własnemu szczęściu.

– Podoba mi się pański zapał do tej roboty.


– Dziękuję!

– Chociaż prywatnie...

Spoważniał. W końcu chodziło tylko o sprawy organizacyjne, nic osobistego.

– Wiem. Nie jestem w pani typie.

– Absolutnie – odparła „Ruda”, uśmiechając się tak, że znowu poczuł tę samą dziwną falę gorąca pod sercem, ale tym razem nie wziął już jej za objaw chorobowy.

Był spokojny, zupełnie spokojny. Żadnych wątpliwości, żadnych rozterek. Kwapisz

musiał umrzeć. Jeśli coś przyprawiało go o niepokój, to myśl o Romku. Los ich wszystkich zależał od tego, czy chłopak poradzi sobie w tym samym czasie z Moslerem.

Od czasu ostatniego spotkania w getcie rozmawiali raz przez telefon. Najpierw Romek zostawił u aptekarza wiadomość, że chce porozmawiać z panem Stefańskim w sprawie terminu umowy na nieruchomość poza granicami kraju i podał godzinę, o której zadzwoni znowu. Janek odebrał wiadomość od aptekarza. Kiedy telefon zadzwonił następnym razem, Janek był już w aptece i przejął słuchawkę.

– Pan Stefański? Ja w sprawie naszej umowy. Niech pan poda mi termin, kiedy będzie pan mógł przyjść na podpisanie.

– Nic się nie zmieniło. Mój adwokat będzie w Warszawie w tym terminie, który panu podałem. Może pan już się przygotowywać.

– Jestem gotowy. Umowę mam w kieszeni, czekam tylko na telefon od pana.

Romek podał mu numer w getcie.

– Zadzwonię dwie godziny przed wyjazdem, żeby potwierdzić – powiedział Janek.

Rozłączyli się. A więc Romkowi udało się zdobyć broń – to właśnie przekazał mu,

mówiąc, że „umowę ma w kieszeni”. Skąd? Chyba nie docenił chłopaka. Możliwe, że był

w jakiejś bojowej organizacji w getcie – jednej z tych, które w styczniu otworzyły do Niemców ogień, kiedy próbowali znowu wysiedlać ludzi z getta. Sprawa ta odbiła się głośnym echem po drugiej stronie muru. Żydzi strzelali do Niemców! To nie mieściło się w głowie. Kiedy jednak na początku lutego przyszła wiadomość o klęsce armii Paulusa pod Stalingradem, wszystko stało się jasne – Niemcy słabli jak muchy! W kolejkach do sklepów i w warszawskich kawiarniach zapanował z trudem skrywany entuzjazm. Mówiło się, że koniec niezwyciężonej Rzeszy to kwestia kilku miesięcy. Co też pani mówi – parę tygodni i będzie po nich! A pan nie słyszał, jak ich ostatnio wykurzyli z getta? Podobnież całą kupę ich tam Żydzi natłukli. Wspomnicie państwo moje słowa – nawet nie zauważymy, jak Szwaby zwieją z Warszawy!

Janek nie poddawał się zmiennym nastrojom ulicy, ale coś z powszechnego optymizmu udzieliło się także i jemu. Zwłaszcza że chyba znalazł rozwiązanie swojego największego problemu: jak uratować całą rodzinę Sajkowskich.

Właściwie pomógł mu w tym Michał, choć całkiem nieświadomie. Tego dnia jak zwykle siedzieli z Leną nad robotą, a w powietrzu wisiało ciężkie milczenie. Janek co jakiś czas zerkał

na plecy Leny, ale nie ośmielał się odezwać. Co miałby jej powiedzieć? Że ciągle szuka jakiegoś miejsca dla jej rodziców i brata, ale wszędzie żądają kupy pieniędzy? Że ich tropem łazi szmalcownik, a jej rodziny pilnuje jego wspólnik w getcie? Że właśnie namówił jej osiemnastoletniego brata do morderstwa? Lepiej było więc tęsknić za Leną w milczeniu.

Lusia przyszła o swojej zwykłej porze. Na twarzy miała wymalowany nastrój rychłego końca wielkiej Rzeszy, jaki panował wśród warszawiaków.

– Serwus, gołąbki! – zawołała od progu z taką radością, że sama od razu poczuła jej niestosowność. Poza tym zupełnie nie licowało to z jej osobowością.

Opadła więc z ulgą na krzesło, przypomniawszy sobie, że jest śmiertelnie zmęczona, a jej przełożeni to durnie.

– Nareszcie krzesło. Jak wam idzie?

– Świetnie – odparł Janek. – Lena jest genialna.

– Daj spokój – żachnęła się Lena.

Lusia kiwnęła głową. Pogodziła się już z głupotą tych dwojga, którzy zamierzali się wkrótce pobrać. Zupełnie nie mogła tylko zrozumieć „Halińskiego”, który dał im w końcu pozwolenie na ślub. Dla Lusi był to jeszcze jeden dowód na to, że rozkazy w jej komórce wydawali ludzie słabo rozgarnięci.

– Tylko nie mów, że masz dla nas następną setkę meldescheinów – powiedział Janek.

– Dzisiaj jest tylko pojedyncze zlecenie.

Janek i Lena westchnęli jednocześnie z ulgą, spotykając się oczami.

– Nie cieszcie się tak. Jedno, ale poważne. Trzeba zrobić komplet papierów dla pary Niemców z Paragwaju. Pan i pani Heinemann. Tu masz zdjęcia i całą

resztę.

Lusia sięgnęła do swojej przepastnej torby. Janek wziął do ręki zdjęcia. Twarz Celiny była nieznajoma, natomiast zdjęcie Michała omal nie wypadło mu rąk.


– Znasz go? – zapytała Lusia.

– Proszę? Skąd, pierwszy raz go widzę na oczy. – Odłożył zdjęcie na stół. – Dobra, teraz powiedz mi, jak to mamy zrobić, bo nie mam zielonego pojęcia, jak wygląda paszport Paragwaju.

– Spokojnie, tu macie dwa czyste oryginały. Wystarczy wypełnić i wkleić zdjęcia nowych właścicieli. Robota prostsza niż normalne flancowanie.

Lena wzięła do ręki czysty paszport.

– To jest oryginał? – zaciekawiła się.

– Przecież mówię. Pewnie przyszło dla jakichś bogaczy z getta, ale nie zdążyli już odebrać.

Lena podniosła na nią wzrok.

– Jak to „z getta”?

– Nic o tym nie słyszałaś? Kto bogatszy w getcie, załatwia sobie teraz na gwałt paszport jakiegoś neutralnego kraju w Ameryce Południowej. Słono to kosztuje, ale się opłaca. Kto ma taki skarb, może sobie legalnie wyjechać z Generalnej Guberni, a jak ma szczęście, to nawet za bilet nie musi płacić, bo mogą go wymienić na niemieckich jeńców w Palestynie.

Po wyjściu Lusi w pracowni zapadła długa cisza, lecz zupełnie inna niż do tej pory. Janek i Lena patrzyli na siebie, jakby nie dowierzali własnemu szczęściu.

– Mówiłem ci, że ich uratujemy – odezwał się wreszcie Janek ze ściśniętym gardłem.

Padli sobie w ramiona z głośnym westchnieniem ulgi. Oczywiście, że słyszeli o sprawie południowoamerykańskich paszportów. Jeśli nie brali tego rozwiązania pod uwagę, to tylko dlatego, że było jeszcze bardziej kosztowne niż „tradycyjne” ukrywanie mieszkańców getta po aryjskiej stronie. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Byli przecież zawodowymi fałszerzami, a na stole leżały dwa czyste oryginały dokumentów, które wystarczyło tylko umiejętnie podrobić.

Ratunek leżał w zasięgu ręki.

Ustalili, że nad paszportami dla Leona, Sabiny i Romka Sajkowskich będą pracować

codziennie po skończeniu rutynowej pracy, nawet gdyby mieli w ogóle nie spać po nocach.

Trzeba było się spieszyć, bo na mieście coraz częściej mówiło się, że Niemcy zamierzają ostatecznie zlikwidować getto.

Pozostała już tylko jedna przeszkoda, a właściwie dwie – Kwapisz i Mosler. Przez chwilę Janek zawahał się, czy nie powiedzieć jednak o wszystkim Lenie, teraz, kiedy z takim trudem odzyskał jej zaufanie. W końcu przeważył zdrowy rozsądek – uznał, że wtajemniczenie Leny w podwójne zabójstwo może przynieść więcej szkody niż pożytku.

Stał więc w bramie z ręką na rękojeści noża i czekał spokojnie. Romek powinien sobie poradzić. Chłopak od początku zdumiewał go swoją zimną krwią. Na pewno był już członkiem jakiejś organizacji bojowej w getcie i trzymał to w tajemnicy przed rodziną.

Do spotkania z Kwapiszem pozostało zaledwie kilka minut. Rozglądał się po ulicy. Tuż obok na murze wisiał zerwany do połowy plakat propagandowy: „Żydzi-tyfus-wszy”. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Janek upewnił się, czy nie ma w pobliżu jakichś żołnierzy, i podszedł

do plakatu, żeby zerwać go do końca.

– Moje uszanowanie panu.

Obrócił się gwałtownie. Za jego plecami stał Kwapisz. Drań musiał obserwować go

od dłuższego czasu i wyszedł z ukrycia w stosownej chwili.

– Mniemam, że ma pan dla mnie resztę należnej zapłaty.

Janek ścisnął rękojeść noża. Miał zamiar załatwić go w bramie, ale równie dobrze mógł

dźgnąć go na środku ulicy. Byle tylko trafić pierwszym ciosem w aortę.

– Spokojnie, niech pan nie robi głupstw – powiedział Kwapisz. – Dzisiaj jestem

przygotowany.

Pokazał na kieszeń, w której trzymał wycelowany w niego pistolet.

– Wejdźmy do bramy – zaproponował Janek

– Nigdzie nie będziemy wchodzić. Ma pan dla mnie pieniądze, czy nie?

– Tak, tak... – Janek sięgnął do kieszeni na piersi. Nie miał żadnego planu. Po prostu chciał zyskać na czasie.

Nagle zza rogu wypadła przerażona kobieta, pchając w pośpiechu dziecięcy wózek.

– Łapanka! – wrzasnęła.

Na ulicy zawrzało. Ludzie najpierw stanęli jak wryci, a potem rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony. Ktoś przewrócił się na bruku, ktoś inny upuścił siatkę z kartoflami, które potoczyły się do kratki ściekowej. Właściciele sklepów ryglowali drzwi, próbując powstrzymać tłum, który rozpaczliwie szukał schronienia.

– Ludzie, tu już nie ma miejsca!

– Wpuść nas, łajdaku!

Kwapisz i Janek rzucili się do ucieczki w przeciwne strony. Ulica była już zamknięta.

Z budy wysypywali się żołnierze w czarnych hełmach.


– Nocniki! – krzyknął jakiś chłopak.

Janek zatrzymał się gwałtownie razem z tłumem.

Hände hoch!

Ludzie podnieśli ręce do góry, zrezygnowani. Nie było szans na ucieczkę. Janek chciał

już wyrzucić nóż do kratki ściekowej i poddać się razem z resztą, ale w tym momencie przemknęło mu przez głowę, że musi natychmiast powstrzymać Romka.

Puścił się pędem w stronę bramy, gdzie czekał na Kwapisza. Miał przecież przygotowany plan odskoku, zupełnie o tym zapomniał. Trzeba było tylko dotrzeć do bramy.

Halt! Halt!

Kula z karabinu świsnęła mu tuż koło ucha. Biegł tak szybko, że omal nie wywrócił się, wpadając do bramy. Kilku esesmanów pędziło za nim.

Przebiegł przez podwórze. Przed nim wyrastała trzymetrowa ściana, która odgradzała studnię kamienicy na dwie części.

Przed oczami śmignął mu obraz muru, który już raz udało mu się pokonać podczas

ucieczki. Tamten był jednak zdecydowanie niższy. Rozpędził się ze wszystkich sił. Naskok!

Jeszcze tylko przerzut nóg. Był już po drugiej stronie. Miał ochotę ucałować sierżanta Łoskota za to, że katował go tym cholernym naskokiem podczas ćwiczeń w Małpim Gaju.

Przebiegł przez bramę po drugiej stronie. Ulica była czysta. Akurat nadjeżdżał tramwaj zatłoczony do granic. Ludzie uciekali z miasta przed łapanką. Janek dogonił tramwaj na zakręcie i wskoczył na stopień. Ktoś podał mu życzliwie rękę.

– Dziękuję – wysapał.

Spojrzał na zegarek. Musiał natychmiast powstrzymać Romka. Mosler nie mógł teraz

zginąć. Jeśli Kwapisz się o tym dowie, natychmiast doniesie na Lenę.

Po kilku przystankach wyskoczył w biegu i wpadł do pierwszego lepszego baru

z telefonem. Wykręcił numer w getcie, który dostał od Romka.

Po drugiej stronie nikt nie odpowiadał.

Obudziło go szczękanie własnych zębów. Wokół panowała zupełna ciemność. Wiedział

tylko, że leży na ziemi ze związanymi z tyłu rękami i że zimno sprawia mu dotkliwy ból.

Po chwili oczy przyzwyczaiły się do mroku i zobaczył, że oprócz niego na ziemi leży kilku innych skrępowanych powrozami mężczyzn. Byli w jakiejś ziemiance, ogrodzonej z jednej strony ścianą z sosnowych bali, zza której dobiegała wesoła wrzawa, jak z cyrkowego namiotu.


Poruszył się, żeby sprawdzić więzy. Dopiero teraz zauważył, że więzień obok niego ma na sobie sowiecki mundur, pozostali dwaj to żołnierze Wehrmachtu.

– Paliak? – zapytał Rosjanin.

Bronek pokręcił głową.

– Hiszpan.

Rosjanin spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– A ja kitajec[30].

Bronek nie miał zamiaru pozbywać się jeszcze swojej „przykrywki”. Rozejrzał się

za Achmatowiczem, ale łowczego nie było w ziemiance.

– Jesteśmy w sotni Jewhena – wyjaśnił po rosyjsku sąsiad Bronka. – Chyba coś dla nas szykują, bo inaczej zarąbaliby na miejscu. Ja Fiodor, a ty?

Bronek pokręcił głową na znak, że nie rozumie. Znał jednak rosyjski na tyle dobrze, żeby doskonale zrozumieć, o czym mówi jego sąsiad. Sotnia Dmitra Jewhena. Przed wyjazdem odbył

krótkie szkolenie, na którym przedstawiono mu dość szczegółowo sylwetki głównych dowódców sowieckiej i ukraińskiej partyzantki na Wołyniu. Dmitro Jewhen był dobrze znany przedwojennej

„dwójce”[31]. Urodzony w chłopskiej rodzinie na Wołyniu, dostał się na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, gdzie ukończył filozofię. Po studiach szybko zaangażował się w działalność ukraińskich nacjonalistów, dążących do oderwania Ukrainy od Polski. Skazany na dożywocie za współudział w zabójstwie polskiego posła na Sejm, uciekł z więzienia w Berezie Kartuskiej i powrócił na Wołyń, gdzie dalej działał w OUN – Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.

Po wybuchu wojny i inwazji Związku Sowieckiego na Polskę Wołyń oraz większa część Ukrainy znalazły się pod okupacją sowiecką. OUN zaczęła natychmiast przygotowywać się do zbrojnego powstania przeciwko Sowietom. Jewhen został przez Sowietów aresztowany i skazany na śmierć.

Tym razem uratowała go niespodziewana napaść Niemców na Związek Sowiecki. Wołyń znów zmienił tymczasowych zarządców i przeszedł w ręce niemieckie. Nową okupację ukraińscy nacjonaliści powitali jednak z pewną nadzieją. Niemcy początkowo umiejętnie podsycali ich niepodległościowe aspiracje. Niejasno obiecywali powstanie niepodległego państwa ukraińskiego u boku III Rzeszy, wzywając Ukraińców do wspólnej walki z Sowietami, Żydami i Polakami.

Utworzyli specjalny batalion o poetyckiej nazwie „Nachtigall”[32], złożony z Ukraińców. W jego szeregach znalazł się w randze feldfebla Dmitro Jewhen. Wkrótce jednak stało się jasne, że Niemcy nie mają zamiaru dotrzymać swoich mętnych obietnic w sprawie niepodległego państwa ukraińskiego. Utworzyli Komisariat Rzeszy Ukraina i oddali go we władanie swojemu namiestnikowi. Niepokornych nacjonalistów z OUN zaczęli natomiast traktować jak wrogów Rzeszy – posypały się aresztowania, egzekucje i wywózki do obozów koncentracyjnych. Jewhen zdezerterował z batalionu „Nachtigall” i zbiegł do lasu, gdzie natychmiast zaczął tworzyć partyzantkę Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wkrótce stanął na czele jednej z pierwszych sotni, która z wielką gorliwością zaczęła „oczyszczać” ukraińskie ziemie ze wszystkich obcych: Niemców, Sowietów, Polaków, Żydów, a także Czechów i Rumunów. Maszerując przez wołyńskie lasy, śpiewali:

Śmierć, śmierć, Lachom śmierć,

Śmierć moskiewsko-żydowskiej przeklętej komunie,

Prowadzi nas OUN na krwawy bój.

Wszyscy jesteśmy wiernymi synami Ukrainy,

Groźni mściciele naszych braci,

Czekamy tylko na znak,

Czekamy na rozkaz: Naprzód! Na katów![33]

W tej właśnie sotni Dmitra Jewhena znalazł się Bronek.

– Ja partyzant – ciągnął dalej rozmowny Fiodor. – Na patrolu byłem, jak nas osaczyli.

Z początku myślałem, że Germańcy, ale nie, słyszę, że po naszemu mówią, namawiają, żeby nie strzelać, bo my wszyscy bracia Słowianie, więc jakoś się dogadamy. Mówię do chłopaków: bratcy, i tak nie mamy szans. Najwyżej broń zabiorą, ale puszczą żywych. No to się poddaliśmy.

Jurija rozpłatali nożem. Iwana zatłukli kijami, ale najgorzej obeszli się z Wasylem. Położyli mu głowę na pieńku i roztrzaskali młotem kowalskim. Dasz wiarę? Jaki żołnierz by coś takiego zrobił? Ja rozumiem, babę wroga wymłócić, ale coś takiego? Ciekawe, co dla nas planują. Już by się to mogło skończyć, bo najgorsze to czekanie.

W tym momencie w prymitywnych drzwiach ziemianki pojawiło się czterech chłopów

w wytartych kożuchach. Chwycili jeńców jak tobołki i zaczęli wyciągać na zewnątrz.

Obóz partyzanckiej sotni grupował się wokół rozległej polany pośrodku lasu,

wykarczowanej siekierami całkiem niedawno. Z ziemi sterczały wciąż świeże pieńki ściętych sosen. Leśne poszycie usunięto do gołej ziemi. W ten sposób powstał główny plac obozowy, po którym można było poruszać się całkiem swobodnie. Partyzanckie kwatery mieściły się dokoła polany w ziemiankach wzmocnionych sosnowymi palami.


Bronek został razem z pięcioma innymi jeńcami rzucony przed oblicze Jewhena, który bez pośpiechu przetarł swoje okulary haftowaną chusteczką, po czym uważnie przyjrzał się po kolei całej piątce.

– Ten i ten – zdecydował, pokazując na gadatliwego Fiodora i na młodego Niemca,

chudego jak patyk chłopaka z nieproporcjonalnie wielką głową, który wyglądał jak karykatura niemieckiego żołnierza z satyrycznego obrazka.

Dwaj chłopi rozwiązali więźniów, rzucili ich na plac i cisnęli im pod nogi siekierę i widły. Cały obóz gruchnął śmiechem, podczas gdy Fiodor i młody Niemiec wciąż rozglądali się niepewnie.

Jewhen uciszył swoich ludzi, podnosząc rękę.

– Wybierzcie broń – rozkazał. – Będziecie walczyć o życie.

Fiodor w lot zrozumiał, w czym rzecz. Spojrzał na swojego wysokiego przeciwnika

i czym prędzej chwycił widły. Niemiec podniósł siekierę.

Jewhen obrócił się do rozochoconego kręgu partyzantów wokół polany.

– Chłopcy, a teraz zobaczymy, jak III Rzesza i sowiecka komuna ścierają się

w śmiertelnym boju! Siekiernik, przedstawiciel wielkiego narodu niemieckiego, prawdziwy

„Goliat”!

Partyzanci pokładali się ze śmiechu, patrząc na tyczkowatego wielkoluda, który trzymał

niezdarnie siekierę, rozglądając się wokół siebie z przerażeniem. Bronek pojął, jaką zasadą kierował się Jewhen, biorąc jeńców: zachowywał przy życiu tylko tych, którzy mogli dostarczyć mu jeszcze rozrywki. Niemiecki „Goliat” doskonale się do tego nadawał.

– Po drugiej stronie – ciągnął Jewhen – straszny człowiek z widłami, prawdziwy „Dawid”

z moskiewsko-żydowskiej komuny!

– Ja nie Jewriej[34] – oburzył się Fiodor, wywołując jeszcze większą falę wesołości niż jego rywal.

– Walczyć! – rozkazał Jewhen. – Zwycięzca ocali życie!

Krąg wokół polany ryknął z entuzjazmem. Bronek dostrzegł wśród Ukraińców

Achmatowicza, który obgryzał trzymany na patyku kawał kiełbasy pieczony na ognisku. Spotkali się oczami. Achmatowicz odwrócił wzrok.

Walka była rozczarowująco krótka. Fiodor przeżegnał się po prawosławnemu, splunął

w ręce i śmiało ruszył z widłami do ataku. Chudy Niemiec zdążył tylko machnąć nieporadnie

siekierą i zanim się zorientował, widły Fiodora przeszyły mu na wylot klatkę piersiową. Zwalił

się na ziemię. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy sekundy.

Publiczność jęknęła z rozczarowaniem. Jewhen dał znak, żeby odciągnąć z placu

konającego Niemca i oznajmił:

– Zwycięski „Dawid” zmierzy się teraz z sojusznikiem Wielkiej Rzeszy,

przedstawicielem narodu Hiszpanii, któregośmy znaleźli zabłąkanego w naszych lasach.

Dwóch chłopów rozwiązało Bronka i wcisnęło mu do ręki siekierę po zabitym Niemcu.

Fiodor ruszył bez wahania na kolejnego przeciwnika.

– Stój! – zatrzymał go Jewhen. – Albo nie ty. Ukraińskie lasy powinien oczyszczać Ukrainiec.

Obrócił się w stronę partyzantów.

– Ty! – wskazał na Achmatowicza. – Sprowadziłeś go tu, więc zrób z nim teraz porządek.

Partyzanci wypchnęli Achmatowicza na polanę, wcisnąwszy mu w ręce widły Fiodora.

– Walczyć! – rozkazał Jewhen.

Bronek ujął siekierę oburącz i obrócił się w stronę Achmatowicza. Przez chwilę krążyli tylko wokół siebie, poganiani przez ryki partyzantów. Panował taki mróz, że ich oddechy zastygały w powietrzu, podczas gdy oni sami byli już w innym miejscu.

– Uderzaj, zdrajco – syknął Bronek.

– Miałem dać się utłuc na miejscu? Pan też się na ochotnika nie zgłosił – odparował cicho Achmatowicz.

– Walczyć! – ponaglił ich Jewhen.

Bronek machnął siekierą w bezpiecznej odległości od głowy swojego łowczego.

– Możemy próbować się przebić – szepnął. – Za tobą nie ma żadnego. Cofnij się.

Odskoczymy w las.

– A pan zawsze swoje. Kiedyś trzeba przecież przegrać.

Nagle Achmatowicz odrzucił na bok widły.

– Co robisz?

– Ja już swoje przeżyłem. Uderzaj, synu.

Uklęknął na polanie. Partyzanci zamarli, oszołomieni niespodziewanym obrotem

wydarzeń. Bronek patrzył na Achmatowicza, zrozpaczony. Łowczy przeżegnał się ostentacyjnie po katolicku i skinął głową, uśmiechając się lekko, z zachętą.


– Jestem gotowy.

Bronek podniósł siekierę drżącymi rękami. Nagle odrzucił ją na ziemię i odwrócił się do partyzantów.

– Wy uważacie się za partyzantów? Jesteście tylko zgrają leśnych bandytów! – zawołał

po polsku.

Na chwilę na polanie zapadła cisza. Wreszcie któryś z chłopów krzyknął:

– Lach!

Wszyscy rzucili się jednocześnie w stronę Bronka, który stał wyprostowany, gotowy na ciosy. Nagle w pobliżu huknęły jakieś strzały, a biegnący w jego stronę Ukraińcy rozpierzchli się na boki. Za ich plecami rozpętał się prawdziwy huragan ognia. Słychać było dziesiątki pistoletów maszynowych, a nawet ckm. Bronek rozpoznał charakterystyczny dźwięk wydawany przez bergmanna. Padł na ziemię, pociągając za sobą Achmatowicza za najbliższy pieniek. Kule wgryzały się w drzewo tuż obok nich.

– Niemcy! – zawołał Bronek. – To pewnie nasza robota. Znaleźli na drodze tych

żandarmów i wysłali w pościg lotny oddział antypartyzancki.

– Psiamać, Wołynia się panu zachciało! – zaklął Achmatowicz.

Powietrze przeciął gwizd i po chwili sąsiedni pieniek wyleciał kilka metrów w górę.

– Moździerze! – krzyknął Bronek. – W las!

Próbował pociągnąć Achmatowicza za sobą w stronę ściany lasu, ale kolejny bliski

wybuch obsypał ich ziemią.

– Tędy! – Bronek zobaczył Fiodora, który przywoływał ich ręką zza najbliższego drzewa.

Rzucili się w tamtą stronę.

– Znam ten las! Wyprowadzę was! – powiedział Fiodor po rosyjsku i rzucił się między drzewa.

Bronek zawahał się chwilę, po czym razem z Achmatowiczem popędzili za znikającym

między drzewami sowieckim mundurem, ścigani przez świszczące kule o trudnej do ustalenia narodowości.


Listy niewysłane


Najdroższa siostro!


Po ostatnich wydarzeniach życie u nas niby wróciło do normy. Piszę „niby”, bo tylko na pozór wszystko toczy się tak jak przedtem. Niby wróciliśmy do pracy w szopach, ale już nie traktują nas jak tępych niewolników. Niby nadal jesteśmy zamknięci między murami, ale Niemcy boją się już do tej klatki wchodzić, zwłaszcza po zmierzchu. W pracy o niczym innym się nie mówi jak o esesowcach zabitych przez naszych. Padają różne liczby, przeważnie przesadzone.

Ludzie prześcigają się w fantastycznych opisach ostatnich wypadków, jak gdyby było to jakieś zwycięstwo pod Grunwaldem. Czasem są to takie brednie, że mój kolega z szopu Natan Lerer raz nie wytrzymał i powiedział, żeby przestali, bo co to za zwycięstwo, kiedy Niemcy w odwecie zastrzelili kilkaset osób, a kilka tysięcy udało im się jednak zagonić na Umschlag i wsadzić do wagonów. Omal nie rzucili się na niego z pięściami. Wybuchła taka awantura, że sam Schalke musiał interweniować. Przedtem po prostu strzeliłby jednego i drugiego w pysk albo wezwał

żandarmów, ale teraz tylko biegał między jednymi i drugimi, nawołując: „Bardzo państwa proszę! Ja bardzo państwa proszę!”.

Podobno wszyscy właściciele szopów stali się nagle grzeczni i uprzejmi, nawet Többens.

Nie chodzi tylko o to, że zaczęli się nas bać. Boją się przede wszystkim o swoje interesy. Zdali sobie sprawę, że jeśli getto zostanie zlikwidowane, może oznaczać to dla nich bankructwo. Skąd wezmą nowych niewolników – z Rzeszy? Ostatnio tata przyniósł z gminy pogłoskę, że strach padł na samego gubernatora Fischera. Podobno nie wyobraża sobie, jak ma funkcjonować gospodarka w mieście bez wpływów z getta. Łatwo powiedzieć „usunąć żydostwo”, ale kto ma za to zapłacić?

Oczywiście, zapanował niezdrowy optymizm. Wiesz, jak tu jest. Każdą niezłą wiadomość od razu rozdmuchuje się i podsyca, aż wybucha wielkim ogniem. Na pewno cię nie zdziwi, że nasz tata dołączył do entuzjastów poglądu, że Niemcy muszą uznać fiasko swojej polityki żydowskiej. Trudno będzie ci natomiast uwierzyć, że mama też podziela jego zdanie. Dziwnie jest patrzeć na nich, kiedy ćwierkają zgodnie przy stole nad talerzem kartoflanki, próbując przekonać mnie, że życie jest piękne. Staram się nie odzywać, bo co miałbym im powiedzieć?

Żeby nie zawracali mi głowy, bo próbuję wykombinować, jak zabić Moslera?

Zakładam, że Janek nic Ci o tym nie powiedział, więc napiszę krótko – bardziej dla archiwum pana Ringelbluma niż dla Ciebie. Mosler współpracuje ze szmalcownikiem

po aryjskiej stronie, który szantażuje Janka, że wyda was oboje Gestapo. Postanowiliśmy zabić ich obu w tym samym czasie, zanim jeden dowie się o śmierci drugiego.

Kiedy Janek powiedział mi o tym, od razu pomyślałem o Cywii. Byłem pewny, że mi

pomogą. Wiem, że robią takie akcje – rozwalają w getcie konfidentów i łajdaków pokroju Moslera. Mają broń, ludzi, no i przede wszystkim doświadczenie. Sam nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć, choć przed Jankiem udawałem twardziela. Nie poprosiłem go nawet o broń.

Z jednej strony bałem się, żeby nie wpadł – to jego przechodzenie do getta za każdym razem przyprawia mnie niemal o przedwczesny zawał. Z drugiej jednak strony chyba chciałem, żeby myślał o mnie jak o członku jakiejś organizacji, a nie o dzieciaku, któremu wszystko trzeba podsunąć pod nos. Zresztą, naprawdę sądziłem, że zabicie Moslera nie będzie żadnym problemem. Wystarczy iść z tym do Cywii.

Nazajutrz po wizycie Janka powiedziałem rodzicom, że zostanę na noc u Natana. Nie chciałem, żeby umierali ze strachu o mnie. Trochę pogmerali – a po co, a gdzie, a jak, ale w końcu ich przekonałem, że nic mi nie grozi.

Po pracy odłączyłem się dyskretnie od grupy i przemknąłem na dzikie tereny

na Glinianej. Tak jak powiedziałem, po zmierzchu Niemcy rzadko wchodzą teraz do getta, ale mógł przecież dopaść mnie jakiś nadgorliwy werkshutz czy Służba Porządkowa.

Nie zdążyłem nawet wejść do mieszkania, gdzie znajdowała się kryjówka oddziału Cywii, kiedy ktoś przystawił mi do karku zimną lufę pistoletu. Był to jeden z chłopaków, którzy uratowali mi skórę ostatnim razem. Ucieszyłem się na jego widok.

– Berek! To ja, nie poznajesz mnie?

– Co tu robisz?

– Przyszedłem zobaczyć się z Cywią.

– Miałeś tu nigdy nie wracać.

– Musiałem. Potrzebuję waszej pomocy.

– Idź do Gminy. Od czego masz tam tatusia?

Przyzwyczaiłem się już do podobnych żartów. Nie wszystkim podoba się, że tata pracuje

w Urzędzie Gminy. Niektórzy uważają, że to mniej więcej to samo co pracować w Służbie Porządkowej.

– Muszę zobaczyć się z Cywią – powtórzyłem spokojnie.

Berek zaprowadził mnie pod pistoletem do mieszkania, odsunął piec i kazał mi włazić do kryjówki.

W środku było znacznie tłoczniej niż ostatnio. Oprócz Cywii siedziało tu jeszcze sześć osób – dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Jedli jakieś konserwy. Zapach był tak apetyczny, że usta od razu wypełniły mi się śliną.

– A on co tu robi? – Cywia spojrzała na mnie surowo.

– Mówi, że ma do ciebie sprawę – wyjaśnił Berek.

– Czego chcesz? Miałeś zapomnieć o tym miejscu.

– Mówiłem, żeby go kropnąć – powiedział Herszel, drugi z chłopaków, którzy ocalili mi życie.

– Nic straconego – skwitował Berek. – Niech Cywia zadecyduje.

– Jaką masz sprawę? – spytała ostro Cywia. Prawdę mówiąc, spodziewałem się po niej więcej sympatii.

– Powiem ci na osobności.

– Ja przed moimi ludźmi nie mam tajemnic. Mów teraz albo wcale.

Przełknąłem ślinę, odrywając wzrok od otwartej konserwy, którą trzymała w ręku.

Powiedziałem o Moslerze i o tym, że zamierzam go zabić.

– A co my mamy z tym wspólnego? – zapytała Cywia.

Patrzyli na mnie obojętnie. Było jasne, że nie zamierzają kiwnąć palcem, żeby mi pomóc.

– Dajcie mi pistolet – powiedziałem.

Wszyscy gruchnęli śmiechem, jakbym powiedział jakiś dobry żart. Nie rozumiałem,

o co im chodzi.

– Czy ty wiesz, ile teraz kosztuje pistolet? – zapytała Cywia. – Piętnaście tysięcy złotych!

– Zwrócę wam po akcji.

– Chłopcze, idź do domu – powiedziała lekceważąco Cywia. Bardziej nie mogła mnie

upokorzyć. W gruncie rzeczy nie zmieniła się zbytnio od czasów gimnazjum. Wtedy też nigdy nie traktowała mnie poważnie. Zaczerwieniłem się ze wstydu i wściekłości.

– Nic nie rozumiecie! – krzyknąłem. – To nie jest jakaś moja prywatna zemsta, ale akcja

Armii Krajowej!

Chciałem zrobić na nich wrażenie. Chyba mi się udało, bo żarty ustały. Nareszcie mnie słuchali.

– Masz kontakty z AK? – spytała Cywia, tym razem naprawdę zaskoczona.

– Oczywiście – odparłem nonszalancko.

Łgałem jak najęty. O Janku, o szajce szmalcowników, którą AK likwiduje po aryjskiej stronie, o moim zadaniu. Z każdym słowem szło mi coraz lepiej. Kiedy skończyłem, w kryjówce zaległa cisza.

– Dobra – odezwała się wreszcie Cywia. – Pomożemy ci, ale w zamian załatwisz nam

dwie skrzynki granatów od Armii Krajowej.

Zgodziłem się. Co to dla mnie dwie skrzynki granatów. Zgodziłbym się nawet załatwić im czołg, żeby tylko pomogli mi kropnąć Moslera. Nie zamierzałem teraz się tym martwić.

Liczyłem na to, że kiedy przyjdzie czas, Janek coś wymyśli.

Cywia i jej ludzie od razu zabrali się do rzeczy. Już następnego dnia ustalili adres Moslera. Drań mieszkał w kamienicy, której połowa została zburzona na początku wojny przez bombę. Wracał do domu około szóstej i przeważnie nie wychodził już nigdzie aż do rana.

Domator, psia jego mać. W każdym razie była to dobra wiadomość, bo mogliśmy go załatwić dokładnie w tym czasie, który podał mi Janek. Niestety, była też zła wiadomość. Na tej samej ulicy, dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej, mieścił się posterunek żandarmerii, gdzie stale przebywało co najmniej dwóch Szwabów z automatami.

Cywia i jej ludzie nie chcieli nawet słyszeć o tym, żeby zaatakować posterunek. Według nich gra była niewarta świeczki. Mieli rację – też nie rzucałbym się na lufy automatów, gdyby nie chodziło o życie moich najbliższych. Wyglądało więc na to, że nasza wojskowa współpraca dobiegła końca.

Nagle przyszedł mi do głowy pewien zupełnie idiotyczny pomysł.

– Zaczekajcie – powiedziałem. – A w tej zburzonej połowie kamienicy kto mieszka?

Berek wzruszył ramionami.

– Jak ma mieszkać? To jest zupełna rudera, bez drzwi, bez okien.

– To znaczy, że stoi pusta?

– Mów, o co ci chodzi – zniecierpliwiła się Cywia.

Przedstawiłem im mój idiotyczny plan. Mówiłem pewnym głosem, jakbym był jakimś

urodzonym generałem. Nie ma takiej głupoty, której nie można ludziom wcisnąć, jeśli odpowiednio się im ją przedstawi. Popatrz na Hitlera.

Zadziałało. Nie tylko nie popukali się w głowy, ale w dodatku spojrzeli na mnie z jeszcze większym szacunkiem, a Cywia wręcz z zachwytem, choć może mi się tylko wydawało.

– To może się udać – skwitowała.

W dzień wyznaczony przez Janka pobiegłem do mieszkania Bernsteinów, żeby znowu

skorzystać z telefonu. Pamiętasz ich, taka duża rodzina naprzeciwko – mieszkali tam z trzema córkami i dziadkiem. Dziś został już tylko sam Bernstein. W ogóle nie pytał mnie, z kim i dlaczego chcę rozmawiać.

Janek potwierdził, że spotyka się z Kwapiszem i że jest gotowy. Rozmawialiśmy

umówionym szyfrem, ale słyszałem w jego głosie radość, że nie zawiodłem. Odłożyłem słuchawkę i podziękowałem panu Bernsteinowi, który chyba domyślił się, o co chodzi.

Pobiegłem na umówione miejsce zbiórki. Cywia, Berek i Herszel czekali już na mnie.

– Macie sprzęt? – zapytałem.

Herszel skinął głową, pokazując na wielką płócienną torbę.

Poszliśmy. Herszel i Berek dźwigali razem torbę, w której szczękało ciężkie żelazo.

Cywia prowadziła nas bocznymi uliczkami, dając czasem znak, żeby się ukryć. W końcu dotarliśmy pod adres Moslera. Połowa kamienicy rzeczywiście była oberwana i nadawała się tylko do rozbiórki. W drugim końcu ulicy ktoś właśnie wszedł na posterunek żandarmerii, skąd buchnęło na chwilę światło i rozległ się beztroski śmiech.

Cywia spojrzała na zegarek i dała nam znak. Przebiegliśmy przez ulicę i wpadliśmy do rudery.

Na drugim piętrze Berek bez słowa pokazał ścianę. Herszel skinął głową. Wyjęli

z płóciennej torby ciężki młot do robót drogowych i gruby pręt.

Cywia zaczęła macać ścianę w poszukiwaniu słabszego miejsca.

– Tutaj – szepnęła. – Tylko cicho.

Berek przyłożył pręt do ściany, a Herszel wziął do ręki młot.

Uderzenie odbiło się echem w całej ruderze. Odczekaliśmy chwilę. Cywia wyjrzała

na ulicę. Nikt nie wyszedł z posterunku żandarmerii.

Herszel uderzył znowu. Cegły były w tym miejscu nadwerężone wilgocią. Jeszcze dwa uderzenia i pręt przebił ścianę na wylot. Zajrzeliśmy do środka. Po drugiej stronie znajdowało się

mieszkanie Moslera.

Czekaliśmy na mrozie prawie godzinę. Mosler przyszedł kilka minut po szóstej.

Usłyszeliśmy otwierany zamek.

Cywia podała mi bez słowa odbezpieczony pistolet. Ogarnęła mnie panika – nie

ustalaliśmy wcześniej, że to ja będę strzelał, ale co miałem powiedzieć? Że miałem broń w ręku tylko kilka razy na sportowej strzelnicy? Poza tym nie było czasu na dyskusje. W otworze zobaczyłem, jak Mosler wchodzi do pokoju. Od razu zauważył kawałek ściany na podłodze.

Podniósł zdziwiony wzrok na dziurę w ścianie. Na ułamek sekundy spotkaliśmy się wzrokiem.

Strzeliłem dwa razy.

– Wiejemy! – rzuciła Cywia, odciągając mnie na siłę od dziury w ścianie. Widziałem, jak Mosler zachwiał się i oparł o stół, a potem runął na podłogę.

Wycofaliśmy się niezauważeni. Odgłosy strzałów w getcie nie są przecież niczym

szczególnym. Żandarmi nawet nie wychylili nosa z posterunku, przekonani, że to pewnie jakiś esesowiec strzela do uciekającego „Żydka”.

Znacznie trudniejsze było udawanie przed rodzicami, że nic się nie stało. Cały byłem roztrzęsiony, a obraz upadającego Moslera ciągle skakał mi przed oczami jak zerwana taśma filmowa. Powiedziałem, że boli mnie głowa i poszedłem się położyć.

Około dziesiątej ktoś załomotał do drzwi. Wszyscy wybiegliśmy na korytarz. O tej porze mogło to oznaczać tylko jedno – przyszli po nas.

Łomot rozległ się znowu.

– Leon – szepnęła mama, zrozpaczona.

Tata spojrzał na nas, poruszając bezgłośnie ustami, jakby nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

– Otwórz, tato, bo będzie jeszcze gorzej – powiedziałem.

Tata otworzył drzwi. Do środka runęło jakieś zakrwawione ciało.

– Pan Mosler! – krzyknął tata. – Co się panu stało?!

Mosler czołgał się po podłodze, wyciągając do niego rękę, jakby błagał o ratunek. Pierś miał przestrzeloną na wylot.

W 1941 roku po wyłączeniu z getta warszawskiego obszaru pomiędzy ulicami Wronią

i Żelazną dzielnica żydowska podzieliła się na tzw. duże getto (część północna) i małe getto (część południowa). W styczniu 1942 duże i małe getto połączone zostały drewnianym wiaduktem nad ulicą Chłodną. Wysoka na dwa piętra kładka, do której z każdej strony prowadziły pięćdziesięciostopniowe schody, była największym z czterech mostów dla pieszych, jakie powstały na terenie getta. Żydzi nazwali kładkę na Chłodnej „Mostem Westchnień”.

Część II


Kocioł

9

Bracia Słowianie


Pomysł Michała, żeby poznać się osobiście z majorem Martinem Halbem, był o wiele

rozsądniejszy, niż mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Wszyscy wykładowcy ze szkoły wywiadu w Glasgow zgodziliby się, że pozwalały na to wyjątkowo sprzyjające okoliczności.

Przede wszystkim miejsce. Kasyno przy alei Szucha było dostępne także dla Polaków, dzięki czemu dość łatwo można było się tam dostać. Co prawda po ostatnim zamachu bombowym[35]

środki ostrożności znacznie zaostrzono, ale kasyno wciąż pozostawało miejscem, gdzie niemiecki generał – przynajmniej w teorii – mógł spotkać się przypadkiem z warszawskim szmuglerem przy partyjce pokera. Poza tym ustalenie, że Halbe odwiedzał ten lokal w określonych godzinach stanowiło wręcz zaproszenie dla kontrwywiadu. „Margaret” nie miała więc racji, oskarżając Michała o brawurę. Jeśli kierowały nim jakieś ukryte pobudki, to miały raczej związek z pragnieniem odwetu za śmierć Hani. Michał zamierzał najpierw wycisnąć z Halbego, co tylko się da, a potem zlikwidować go, nie czekając na oficjalny wyrok.

Potrzebował teraz dwóch rzeczy – mocnych papierów i przynęty na Halbego. W sprawie papierów nadał po prostu odpowiednie zapotrzebowanie do komórki fałszerskiej. Natomiast zdobycie przynęty wymagało o wiele więcej zabiegów.

Najpierw wysłał do siatki zapytanie, czy Celina, szkolna koleżanka Hani, z którą spotkali się ostatnio na nartach w Sulejówku, jest zaprzysiężona. Po kilku dniach przyszła odpowiedź.

Była. Udzielała się jako nauczycielka na tajnych kompletach z dziećmi.

Doskonale. Teraz wystarczyło tylko nadać na jej skrzynkę kontaktową wiadomość,

że chce się z nią spotkać w sprawach zawodowych. „Margaret” próbowała wypytywać go, co to za kobieta, ale Michał nie miał na razie zamiaru wtajemniczać jej we wszystkie szczegóły. Celina mogła jeszcze odmówić – co było zresztą najbardziej prawdopodobne.

Spotkali się na rogu Foksal i Nowego Światu. W lekkim czerwonym płaszczu i białych rękawiczkach Celina wyglądała wśród szarych przechodniów w połatanych ubraniach jak księżniczka czystej krwi.

– Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać.

– Nie rozumiem, jakie to zawodowe sprawy ma pan na myśli. Ja już mam pracę.

– Czy możemy porozmawiać o tym przy prawdziwej kawie?


Weszli do najbliższej kawiarni i usiedli pod oknem. Celina zdjęła rękawiczki.

– Słucham. Jaką ma pan dla mnie pracę?

Miała głębokie chabrowe oczy – dopiero teraz to zauważył.

– Chciałbym, żeby została pani moją żoną.

– To jakiś żart?

– Tylko na papierze, oczywiście. Chodzi o pewną operację wywiadowczą.

Celina spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy nie posądziłaby go o związki z wywiadem.

W jej wyobraźni mężczyźni z wywiadu byli zawsze poważni, silni i przede wszystkim starsi od niej. Tacy jak Krzysztof.

Michał przedstawił jej pokrótce, o co mu chodziło, pomijając niektóre szczegóły.

Potrzebował partnerki do rozpracowania pewnego niemieckiego oficera Abwehry. Jako małżeństwo reichsdeutschów mieli nawiązać z nim kontakt poprzez wizyty w kasynie. Celina nadawała się do tej roli idealnie ze względu na swoją znajomość niemieckiego. Nie wspomniał

o sprawie przynęty.

– Nie wiem, co powiedzieć – odparła Celina oszołomiona.

– Niech się pani po prostu zgodzi.

– Muszę porozmawiać o tym z narzeczonym.

– Nie – powiedział stanowczo Michał. – O tym nie może pani z nikim rozmawiać.

– Czy mogę się zastanowić?

– Ma pani tydzień.

Podziękowała i wstała. Chciał ją zatrzymać, ale powiedziała, że narzeczony na nią czeka w domu. Czyli mieszkali razem, pomyślał Michał i z jakiegoś powodu myśl ta sprawiła mu przykrość. Może dlatego, że przypomniała mu Krzysztofa i tamto popołudnie, które spędzili wszyscy razem, z Hanią. A może był całkiem inny powód? W każdym razie nie nalegał dłużej.

– Zaraz, zapomniałam zapytać – przypomniała sobie Celina, odwracając się po kilku krokach. – Co u Hani?

Powiedział jej. Celina opadła na krzesło, jakby ktoś podciął jej nogi. Zirytowało go to.

Konspiratorzy od siedmiu boleści. Czy ona i ten jej Krzysztof sądzili, że to jest jakaś towarzyska gra w dupniaka? Tak, w tej robocie ludzie ginęli naprawdę.

– Proszę się za długo nie zastanawiać – rzucił na odchodnym.

Właściwie nie potrafił powiedzieć, co wytrąciło go z równowagi. Na myśl o Krzysztofie

od razu zaciskały mu się pięści. Pewnie dlatego, że narzeczony Celiny przypominał mu tamto popołudnie, kiedy Hania jeszcze żyła. Nie było innego wytłumaczenia.

Tydzień później Celina przyszła na spotkanie kwadrans przed czasem. Zawsze starannie dobierała swoją garderobę, ale tym razem ubierała się od rana. Krzysztof był zaniepokojony.

– Dla kogo się tak stroisz?

Wzruszyła ramionami.

– Mam ważne spotkanie.

Nie miała zamiaru wyjawiać mu żadnych szczegółów. Przed samą sobą tłumaczyła się

zasadami konspiracji. Teraz jednak zasady te były jej wyjątkowo na rękę. Po ostatnim spotkaniu z Michałem i Hanią w Sulejówku Krzysztof wprost szalał z zazdrości. Przez wiele dni musiała go uspokajać, że narzeczony jej szkolnej przyjaciółki w ogóle jej nie zainteresował. Owszem, śmiała się z jego dowcipów, bo chciała być uprzejma. Poza tym był przecież narzeczonym Hani. Ten argument rozwścieczył Krzysztofa do granic. To znaczy, że gdyby nie był zajęty, tobyś się nim zainteresowała? Znowu musiała zaklinać się na wszystkie świętości, że Michał w ogóle nie był

w jej typie. Prawdziwy mężczyzna nie błaznuje. Dopiero to oświadczenie uspokoiło Krzysztofa.

On sam nigdy nie błaznował.

Im dłużej Celina musiała udowadniać swoją obojętność wobec umizgów nowego

znajomego, tym silniejsze ogarniały ją wątpliwości. Michał może i nie był w jej typie, ale naprawdę dobrze się bawiła w jego towarzystwie. Nawet zazdrościła trochę Hani, że stale miała przy sobie człowieka, który w tych czasach ciągle tryskał humorem. Z Krzysztofem nigdy nie rozmawiali w ten sposób. Wszystko, co robili razem, było naznaczone powagą i patosem. Nawet w łóżku przemawiał do niej, jakby odczytywał odezwę Delegata Rządu. Potem jednak Michał

zniknął z życia Celiny i na powrót przyzwyczaiła się do ciągle napuszonej atmosfery, jaka panowała w jej związku z Krzysztofem.

Wiadomość, że chce się z nią spotkać „w sprawach zawodowych”, wytrąciła ją

z odzyskanej równowagi. Czego od niej oczekiwał? Z Krzysztofem układało się jej całkiem dobrze. Lada dzień mieli ustalić datę ślubu. Nie potrzebowała żadnych flirtów i zamierzała powiedzieć to Michałowi bez ogródek.

Zupełnie nie była przygotowana na tak zaskakujący obrót wydarzeń. Michał oficerem wywiadu! W dodatku zaproponował jej współpracę. Owszem, była zaprzysiężona, ale do tej pory nie robiła przecież nic ważnego. Raz na tydzień prowadziła tajne komplety z dziećmi. Robiła to raczej z poczucia obowiązku i winy niż z prawdziwej potrzeby. Nie znosiła nauczania. Jak na ironię właśnie nauczanie stało się teraz głównym źródłem jej utrzymania. Nikt nie potrzebował teraz tłumaczeń niemieckiej poezji, natomiast lekcje języka Goethego były w cenie wśród volksdeutschów, którzy zapałali gwałtowną chęcią przyłączenia się do wielkiego narodu niemieckiego. Przez jej mieszkanie przewijali się więc rozmaitej maści kolaboranci i oportuniści, którym wbijała do głowy odmianę rodzajników „der, die, das”. Na domiar złego musiała ogłaszać się w gadzinówce, ponieważ jej klienci byli stałymi czytelnikami. Pogłębiało to jej frustrację. Kiedy więc przedwojenna przyjaciółka zaproponowała jej nauczanie dzieci na tajnych kompletach, nawet się nie zawahała. Zwłaszcza że Krzysztof też był zaangażowany w podziemną robotę. Nie wiedziała dokładnie, czym się zajmował, ale musiało to być coś bardzo ważnego, bo stale robił rozmaite aluzje. Raz przy obiedzie oświadczył: „Mogę ci tylko powiedzieć, że jeśli któregoś dnia zginę, sam Komendant przyśle ci kondolencje”. Wtedy była naprawdę pod wrażeniem; teraz wydawało jej się to pompatyczne i pyszałkowate. Chciałaby zobaczyć minę Krzysztofa, gdyby dowiedział się, że jego narzeczona jest agentką wywiadu.

Oczywiście, nie miała zamiaru mu tego wyjawić. Powiedziała Michałowi, że musi o tym porozmawiać ze swoim narzeczonym, ale zrobiła to tylko dlatego, żeby zyskać na czasie.

Naprawdę musiała się zastanowić. Dobrze pamiętała, jak patrzył na nią podczas narciarskiej wycieczki do Sulejówka. Omal nie pobili się wtedy z Krzysztofem. Co jeśli zaproponował jej tę pracę zupełnie z innych powodów niż jej znajomość niemieckiego?

Rozważania zajęły jej dokładnie tyle czasu, ile dał jej Michał. Czy tego chciała, czy nie, pojawiał się w jej myślach tak często, że niepostrzeżenie stał się dla niej kimś więcej niż przygodnym znajomym. Rano, po kilku próbach, udało jej się w końcu wybrać właściwą bluzkę i wyjść na spotkanie. Ponieważ przyszła kwadrans przed czasem, schowała się w bramie naprzeciwko. Miała zamiar wyjść z lekkim spóźnieniem, kiedy Michał będzie już na nią czekał.

Nagle usłyszała za plecami jego głos.

– Co pani tu robi?

Wzdrygnęła się.

– Proszę?

Gorączkowo szukała jakiejś odpowiedzi. Nawet nie przyszło jej do głowy, że on też chciał ukryć to, że przyszedł na spotkanie przed czasem. Miał znacznie więcej do ukrycia, bo czekał w bramie już prawie godzinę.


– Nieważne – powiedział. – Zamówiłem już dokumenty dla nas, paszporty Niemców

z Paragwaju. Ja będę przedsiębiorcą w podróży służbowej, a pani jako moja małżonka będzie mi towarzyszyć.

– Jak to, już pan zamówił? Skąd pan wie, że się zgodzę?

– Nie wiem. Musiałem zamówić to wszystko odpowiednio wcześnie. Oczywiście, mogę

odwołać zamówienie – powiedział od niechcenia.

Celina się zawahała.

– Nie. Zgadzam się.

Michał kiwnął tylko głową. Mimo wszystko poczuła nieprzyjemne ukłucie. Żadnej

radości? Żadnego wybuchu entuzjazmu? Przedtem niemal pożerał ją wzrokiem, a teraz nawet na nią nie patrzył.

– Proponuję to uczcić – zaproponował. – Znam jeden lokal tu w pobliżu.

A jednak! Krew uderzyła Celinie do głowy.

– Nie mogę. Umówiłam się już z narzeczonym.

– A mąż? – powiedział Michał z żałosną miną.

Celina parsknęła śmiechem.

– Lubię pańskie poczucie humoru!

– To dobrze, bo będziemy się teraz często widywać.

Celina zaczerwieniła się gwałtownie.

– Oczywiście, w sprawach zawodowych – dodał Michał.

– Oczywiście – odparła Celina, spuszczając wzrok.

Radość Władka ze zwerbowania „Rudej” nie trwała długo. Już następnego dnia stało się coś, co zachwiało w posadach całą komórką łączności: Tosiek obraził się śmiertelnie i postanowił

odejść. Nie miało to nic wspólnego z poprzednią obrazą i pojawiło się całkiem nieoczekiwanie.

Spotkali się jak zwykle na dworcu kolejowym w Otwocku. Z początku nic nie

zapowiadało fatalnego obrotu wydarzeń. Tosiek podkradł się do Władka z tyłu i puknął go w ramię.

– Uuu! – zaryczał.

Władek chciał go w pierwszej chwili obsztorcować, ale dał za wygraną. Skoro znowu się wygłupiał, znaczyło, że nie żywił do niego urazy za sprowadzenie ekspertów z wojska.

– Już wiem, jak pan ma na imię – powiedział, podskakując na jednej nodze.


– Tak? Ciekawe.

– Krzysztof.

– Pudło.

– Nie? – Tosiek był wyraźnie zawiedziony.

– Słuchaj, chciałem cię przeprosić.

– No myślę.

– Nie bądź bezczelny.

– Ja bezczelny? Beze mnie mógłby pan depeszować do Londynu na grzebieniu. Niech

pan przynajmniej przyzna mi rację.

– Dopiero co cię przeprosiłem.

– Niech pan powie tak: „Tosiek, bardzo mi jest głupio, że w ciebie nie wierzyłem, ale dzisiaj widzę, że twoja radiostacja jest najlepsza w całym wojsku polskim”.

– Uważaj, bo przeholujesz. Mam dla ciebie zadanie.

– No! – Tosiek ożywił się jeszcze bardziej, choć przed chwilą wydawało się to prawie niemożliwe.

– Szukam sprawnego telegrafisty. Może znasz kogoś zaufanego.

Tosiek zamarł bez ruchu. Zupełnie go zatkało.

– Znasz czy nie? – spytał Władek. Wiedział już, że powinien powiedzieć to jakoś

oględniej, ale było już za późno.

– Ja jestem telegrafistą – odparł chłopak ze ściśniętym gardłem.

– Konstruktorem – poprawił go Władek. Miał dosyć tego cackania się ze smarkaczem.

– Do nadawania naprawdę potrzebujemy zawodowca. Więc jak, znasz kogoś, czy mam szukać sam?

– Przyprowadzę kogoś – odparł głucho Tosiek. – Ale potem się pożegnamy.

– Co ty bredzisz? Znowu się obraziłeś jak panienka?

– Pan mnie zawsze będzie miał za nic. Pójdę do wojskowych.

Odwrócił się i odszedł bliski łez.

– Tosiek! – krzyknął za nim Władek.

Tosiek zniknął między pasażerami na dworcu. Władek chciał go dogonić i zwymyślać, ale zauważył, że krążący w pobliżu bahnschutz przygląda mu się podejrzliwie. Naciągnął więc czapkę mocniej na oczy i ruszył z powrotem na kwaterę do kapitanowej Malickiej.


Źle się to wszystko układało. Ledwo udało mu się rozwiązać jeden problem, a już

pojawiał się następny. Po prostu nie nadawał się do cywil-bandy, myślał Władek z goryczą, przełykając cienką zalewajkę. Tamten major miał rację – trzeba było cierpliwie odczekać te pół

roku, a nie pchać się między amatorów.

– Co pan tak nic nie mówi? – spytała kapitanowa Malicka, która od dłuższego czasu czekała na świeże wiadomości o jego podbojach miłosnych.

– A, bo szkoda gadać, pani Malicka.

– Z dziewczyną coś niedobrze?

– Nie chodzi o dziewczynę. Ten pani siostrzeniec wystawił mnie do wiatru.

– Tosiek?

Władek, nie wdając się w szczegóły, krótko przedstawił swoje problemy z młodym

konstruktorem. Liczył na to, że skoro kapitanowa znała się tak dobrze na psychologii kobiet, to może będzie mogła mu też doradzić, jak postępować z nastolatkiem.

– Cały Tosiek – skwitowała kapitanowa Malicka.

– Czyli myśli pani, że naprawdę się obraził?

– O, na amen.

– Ale może da się go jakoś przeprosić?

Kapitanowa Malicka pokręciła stanowczo głową.

– Jak sobie coś raz wbije do głowy, to wołami nie da się go odciągnąć. To jest w gruncie rzeczy taki duży dzieciuch, kapryśny i zawzięty. Aż dziw bierze, że on za tydzień kończy osiemnaście lat.

– Jak to za tydzień?

– No, w środę. Pomyślałby pan? Tosiek dorosłym mężczyzną! W głowie się nie mieści.

W głowie Władka kłębiły się jednak całkiem inne myśli. Właściwie znalazł sposób, żeby zatrzymać Tośka, ale rozwiązanie to było kosztowne, niebezpieczne i w dodatku niepewne.

A więc tak wyglądał osławiony „tramwaj”! Wanda rozglądała się ostrożnie, korzystając z tego, że włosy opadły jej na oczy, zapewniając naturalny parawan przed wzrokiem strażnika.

Ludzie, którym jakimś cudem udało się przeżyć wizytę w gmachu Gestapo na Szucha,

opowiadali o tym miejscu potworne rzeczy. Wszyscy pamiętali je jak przedsionek piekła.

Sekunda po sekundzie Wanda upewniała się, że mieli rację.

Była to wąska cela z dwoma rzędami ławek, odgrodzona od korytarza podłużną kratą

zamiast ściany. Przed kratą przechadzał się wolno esesman, pobrzękując pękiem kluczy i przyglądając się uważnie, czy każdy aresztant siedzi dostatecznie prosto i nie próbuje porozumiewać się z pozostałymi. Na tę chwilę wszyscy wstrzymywali oddech. Powietrze było niemal gęste od strachu. Co jakiś czas zdarzało się, że strażnik zatrzymywał się i wybuchał

ogłuszającym rykiem w stronę któregoś z więźniów albo jeszcze gorzej – nie mówił nic, tylko otwierał kratę i wyciągał kogoś na korytarz, tłukąc go kluczami i kopiąc po całym ciele.

Tym razem strażnik minął wolno kratę i zniknął w głębi korytarza. Odetchnęły z ulgą.

Wanda poczuła na swojej zaciśniętej pięści dłoń matki. Cofnęła ją, przerażona. Za coś takiego mogli je obie zatłuc na miejscu.

– Przeżyjemy, zobaczysz – szepnęła Helena.

Wanda skurczyła się cała ze strachu, że strażnik usłyszał jej szept i zaraz ukaże się znowu w podłużnej kracie. Na szczęście kroki się oddalały. Ogarnął ją gniew na matkę. Dlaczego narażała je obie? Nie rozumiała, że jedyny sposób, aby przeżyć, to robić wszystko, co każą?

Nagle zdała sobie sprawę, że myśli dokładnie tak, jak chcieli – jak zaszczute zwierzę. Dotknęła pod ławką dłoni matki.

– Na pewno – szepnęła. – Będzie dobrze, mamo.

Spotkały się oczami. Żadna z nich nie wierzyła w to, co mówi. Co prawda, aresztowano je pod fałszywymi nazwiskami, ale była to tylko kwestia czasu, zanim ktoś rozpozna w Wandzie przedwojenną aktorkę i doniesie gestapowskim śledczym, żeby ratować własną skórę. Czy można było go za to winić? Też bała się panicznie bicia. Na szczęście nie wiedziała zupełnie nic, a więc nikogo nie mogła wsypać. Bronek przepadł jak kamień w wodę i nie dawał znaku życia.

Wiedziała, że sama do tego doprowadziła. Nie zostawiła mu właściwie żadnej nadziei, kiedy się rozstawali.

Znowu rozległ się gdzieś za murami warkot ciężarówki wjeżdżającej na dziedziniec.

Jeszcze jeden transport aresztowanych – „nowych gości”, jak mówili esesmani. Ciężarówki przyjeżdżały przez całą noc. Na dziedzińcu trzaskała opuszczana klapa, rozlegały się wrzaski i tupot nóg. Potem odgłosy przenosiły się na korytarz. Brzęczały klucze, słychać było głuche uderzenia i krzyki bitych ludzi. Szczękały zamykane kraty. Czasem rozlegał się suchy trzask wystrzału, kiedy indziej niemieckie przekleństwa albo śmiechy. Kiedy wszystkich wsadzono już do cel, hałasy ustawały na jakiś czas i znów słychać były tylko kroki pojedynczego strażnika.

Nad ranem zaczęli schodzić się śledczy. Strażnik włączył na korytarzu radio – wojskowa

orkiestra wykonywała właśnie na rozpoczęcie programu Wacht am Rhein[36]. Muzyka rozbrzmiewała przeraźliwie głośno, ale i tak przebijały się przez nią krzyki przesłuchiwanych, które rozległy się wkrótce w pokojach.

A potem zdarzył się cud.

Strażnik zniknął na dłuższy czas w głębi korytarza, a kiedy pojawił się znowu, miał

w rękach kartkę.

– Helena Nowaczik! – wyczytał fatalną polszczyzną.

Helena drgnęła. Było to nazwisko z jej fałszywego ausweisu.

– Nowaczik! – ryknął esesman.

Wstała. Wanda patrzyła na matką z rozpaczą.

Kommen Sie mit! Schnell! [37] – Strażnik chwycił Helenę za płaszcz i wyciągnął ją z celi.

Jak na razie nic nie zapowiadało cudu, a wręcz przeciwnie. Popychana korytarzem Helena była pewna, że to już koniec. Jeśli pozostała jej jakakolwiek nadzieja, to tylko na to, że Wandę zabiją później, jeszcze nie teraz. Szła, zataczając się ze zmęczenia i strachu. Pod ścianami po obu stronach stali obróceni twarzami do ściany inni więźniowie, niektórzy mieli na głowach zakrzepłą krew.

Nagle esesman klepnął ją w ramię i pokazał na pokój z napisem „Kancelaria”. To właśnie był cud.

Każdy, kto choć otarł się o niemieckie więzienie, doskonale wiedział, że do kancelarii prowadziło się więźnia tylko z dwóch powodów: żeby go przyjąć do ewidencji albo żeby go z ewidencji wypisać. A Helena sama była doświadczoną więzienną strażniczką. Ponieważ zaraz po przewiezieniu na Szucha przeszła już raz przez kancelarię, pozostawała tylko druga możliwość. Brzmiało to jednak zbyt nieprawdopodobnie. Chcieli ją zwolnić? Wiedziała co prawda o tym, że zwolnienia też się zdarzały. Na Pawiak wiele razy przychodziły z Szucha decyzje o wypuszczeniu konkretnych więźniów. Było to jednak jak wygrana na loterii. Od chwili aresztowania Helena nawet nie pomyślała, że to ona może tym razem wyciągnąć szczęśliwy los.

Pół godziny później była już wolna. Stała na placu Unii Lubelskiej i zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Powinna czuć radość albo przynajmniej ulgę, a czuła jedynie bolesną pustkę, jak po amputowanej nodze.

Wsiadła do tramwaju i nie bacząc na takie drobnostki jak bilet, pojechała na gapę do swojego mieszkania. Gdyby potrafiła jasno myśleć, nigdy nie zrobiłaby czegoś tak

ryzykownego. Było to przecież jak przyznanie się do winy – do fałszywego ausweisu, do ucieczki przez niemiecką policją, do tego, że Wanda jest jej córką. Nie dbała o nic.

Wyciągnęła szczęśliwy los i wyrzuciła go obojętnie. W głębi duszy chyba chciała, żeby znowu ją aresztowali i wsadzili do celi razem z jej jedyną córką.

Na schodach spotkała volksdeutschkę Jelonkową, sąsiadkę z góry.

– Wszelki duch pana Boga chwali! – wykrzyknęła na jej widok Jelonkowa. – Co pani tu robi?

Helena wzruszyła ramionami.

– Wróciłam do domu.

– Do jakiego domu? Pani tu już nie ma domu! Mieszkanie tyle czasu stało puste, to coś trzeba było z nim zrobić!

– O czym pani mówi? To jest mieszkanie mojej córki! Nie macie prawa!

– Po co się pani od razu piekli! Powinna pani być wdzięczna, żeśmy się zaopiekowali, bo inaczej by poszło na zmarnowanie.

Jelonkowa krótko naświetliła sytuację. Mieszkanie Wandy zostało po ucieczce obu kobiet zapieczętowane przez policję i przeznaczone do dyspozycji Sicherheitsdienst[38]. Na szczęście małżonek Jelonkowej pracował teraz jako tłumacz na Szucha i miał tam bardzo dobre stosunki, więc mieszkanie udało im się pozyskać dla siebie. Szukali właśnie odpowiedzialnych lokatorów, najlepiej reichsdeutschów, ma się rozumieć.

Helena opuściła bezradnie ręce.

– To gdzie ja mam teraz iść?

Jelonkowa już chciała odpowiedzieć, że to nie jej interes, kiedy zaświtała jej w głowie myśl na wagę złota. Zauważyła, że ostatnio coraz częściej jej się to przydarzało, zwłaszcza przed południem, kiedy miała świeży umysł.

– Przecież ja prawowitej właścicielki na zbity pysk, za przeproszeniem, nie wyrzucę!

– zawołała. – Pani sobie idzie zamieszkać, a jakoś się później rozliczymy.

– Jak to „rozliczymy”? Przecież to jest mieszkanie mojej córki!

– A pani znowu swoje. Najlepiej, jak od razu ustalimy, co i jak, żeby potem nie było, że Jelonkowie źli. Pani wejdzie do mnie, mąż akurat jest w domu, to się rozmówimy.

Hubert Jelonek jadł właśnie rosół i czytał „Nowy Kurier”. Omal się nie udławił na widok sąsiadki z dołu. Prędzej spodziewałby się wizyty samego Himmlera. Helena i jej córka były

przecież poszukiwane przez Gestapo!

Jelonkowa przedstawiła małżonkowi sytuację.

– No i pomyślałam sobie, że może by jednak tam panią sąsiadkę wpuścić, a ona by to nam odpracowała.

Jelonek nie wierzył własnym uszom. Zawsze wiedział, że jego żona jest głupia, ale żeby aż tak? Z trudem opanował wybuch. Wytarł usta i wskazał głową na sąsiedni pokój.

– Tam porozmawiamy – rzucił, wyprowadzając żonę za ramię.

Drzwi się zatrzasnęły, ale Helena i tak słyszała rozmowę małżonków całkiem wyraźnie.

– Czyś ty kompletnie zdurniała?! Po cholerę ją tu sprowadziłaś! Gestapo jej szuka!

– Już nie, dopiero co ją wypuścili.

– Wszystko jedno! Mam już lokatora na to jej mieszkanie, durna babo!

– Sam jesteś dureń! Posłuchaj mnie przez chwilę, możemy mieć z tego lepszy interes, jak myślisz. Pozwoli się jej mieszkać, ale będzie na nas harować darmo! Firmę założymy, pranie i prasowanie mundurów. Ty będziesz naganiał klientów z Szucha, ona będzie tyrać, a wszystkie pieniądze dla nas.

Jelonek zaniemówił. Często rozmawiali o tym, że szczęście ciągle ich omijało. Patrzyli tylko, jak inni bogacą się na rozmaitych interesach, ale sami nie umieli się jakoś do tego zabrać.

Odkąd Jelonek został tłumaczem na Szucha, nie było wieczoru, żeby nie zastanawiali się, jak wykorzystać swoje nowe stosunki. Głównie zastanawiała się jego żona. Sam Jelonek nie miał

zadatków na nowego Rockefellera.

– Trzeba się nad tym zastanowić – powiedział oględnie. Najchętniej powiedziałby żonie, żeby puknęła się w łeb, ale znał jej paskudny charakter. Ciągle sarkała, że nie potrafi zadbać o własną rodzinę. Jakby nie jedli codziennie mięsa, podczas gdy reszta kamienicy wsuwała na pierwsze, drugie i trzecie zmarznięte kartofle!

Stanęło więc na tym, że Helena została wpuszczona na razie do własnego mieszkania, podczas gdy Jelonkowie poszli spierać się na temat jej przyszłości. Dyskusja trwała pół nocy i zakończyła się decyzją, że najpierw należy ustalić, czy Helena naprawdę została zwolniona z Szucha i czy nie ciążą na niej jakieś zarzuty.

Nazajutrz, zaraz po przyjściu do pracy, Jelonek z duszą na ramieniu zapukał

do Oberscharführera Uwego Rappkego, o którym mówiło się, że jest prawą ręką samego Szefa.

– Wejść!


Jelonek wsunął się ostrożnie do pokoju przesłuchań. Rappke siedział na krześle

z akordeonem na kolanach, próbując wydawać z niego dźwięki. Dziwaczne zamiłowanie Oberscharführera do tego instrumentu było powszechnie znane. Rappke podobno grał nawet katowanym przez siebie więźniom.

– Czego?

Jelonek cały zesztywniał ze zgrozy. Wreszcie udało mu się jakoś wyjąkać,

po co przyszedł. O dziwo, Rappke nie wyrzucił go od razu za drzwi, ale wysłuchał uważnie, po czym odstawił akordeon i powiedział:

– Nazywasz się Jelonek, tak?

Jelonek przytaknął żarliwie.

– Bardzo dobrze, że do mnie z tym przychodzisz, Jelonek.

– Tak?

– Bo to ja kazałem ją zwolnić.

– O!

– Chciałbyś zarobić trochę pieniędzy, Jelonek?

Jelonek przełknął ślinę. Takiego obrotu wypadków się nie spodziewał. Jakby wszyscy się zmówili, żeby zrobić z niego bogacza – najpierw żona, a teraz Rappke.

– Bo widzisz, Jelonek, ja od razu się połapałem, że ona ma fałszywe papiery. Za stary wyga jestem na takie numery. No i że siedzi tu razem z córką, taką jedną aktorką...

– Wandą Ryżkowską – podpowiedział gorliwie Jelonek.

– Właśnie tak. A ta Ryżkowska jest poszukiwana w pewnej sprawie i nadal tu siedzi.

Teraz uważaj, Jelonek, bo będzie ważne: ja mogę zrobić tak, że oczyści się tę Ryżkowską ze wszystkich zarzutów i wypuści na wolność. Ale to by kosztowało dwadzieścia tysięcy.

Powtórz to tej swojej sąsiadce. Odpalę ci z tego pięć, albo nie, trzy tysiące. Rozumiemy się, Jelonek?

Trzy tysiące! Było to dziesięć przeciętnych pensji, a wszystko to Jelonek zarobił w jeden dzień. Co tam – w kilka minut zaledwie! Teraz żona nie mogła mu już zarzucić, że nie potrafi zadbać o własną rodzinę.

Trzy tysiące! Nędzny ochłap z pańskiego stołu! Dlaczego nie przynajmniej pięć?

Jelonkowa była rozgoryczona. Przecież to oni najwięcej ryzykowali w tym wszystkim! Ale nie było rady. Musiała zanieść wiadomość od Rappkego sąsiadce.


Dwadzieścia tysięcy! Równie dobrze mogli powiedzieć sto. Albo i milion. Helena nie miała nawet dwudziestu złotych, a co dopiero mówić o dwudziestu tysiącach. Kiedy jednak minął

pierwszy szok po usłyszeniu tej astronomicznej kwoty, Helena uznała, że wcale nie jest to zbyt wygórowana cena za wolność Wandy i za oczyszczenie ich obu ze wszystkich zarzutów.

W gruncie rzeczy była to niebywała okazja. Słyszało się przecież, że niektórzy płacili za wykupienie swoich bliskich dwieście tysięcy albo i więcej. Trzeba było tylko spokojnie się zastanowić, jak można zdobyć w ciągu kilku dni dwadzieścia tysięcy złotych.

Spokojne rozważania rzeczywiście bardzo pomogły. Przede wszystkim upewniły Helenę, że nie można takiej góry pieniędzy zdobyć w żaden uczciwy sposób. Pożyczka też nie wchodziła w rachubę. Gdyby choć był w Warszawie ten młody panicz, który tak smolił cholewki do Wandy. Innego bogacza Helena nie znała. W ogóle nie znała żadnych ludzi, którzy mogliby mieć taką sumę. Poza Jelonkami, oczywiście. Ci na pewno zbili już niezły majątek. Jelonkowa sama przechwalała się kiedyś przed Heleną, że to wcale nie jest prawda, co się mówi, że Żydzi mają taką smykałkę do interesów, bo ona osobiście już niejednego Żyda puściła z torbami.

Ciekawe, gdzie dranie trzymali pieniądze? Na pewno nie byli aż tak głupi, żeby wpłacić do niemieckiego banku. Musieli mieć jakąś skrytkę w mieszkaniu albo po prostu – pod materacem. Aż dziw, że nikt ich jeszcze nie okradł.

Helena poczuła, jak krew uderza jej do głowy na myśl o kradzieży. Nigdy w życiu nie sięgnęła po cudzą własność. Było to dla niej zupełnie niewyobrażalne, żeby kiedykolwiek mogła choćby rozważać coś podobnego. Ale równie niewyobrażalne było dla niej kiedyś to, że ludzi będzie się łapać na ulicach jak psy, ani to, że zostanie strażniczką w więzieniu, a już na pewno nie to, że znajdzie się na bruku z powodu takich łajdaków jak Jelonkowie. Niepostrzeżenie przeszła więc od moralnych rozważań na temat kradzieży do konkretnych planów, jak okraść swoich sąsiadów.

Najlepiej byłoby zrobić to rano, kiedy Jelonek wychodził do pracy, a jego żona

prowadziła dzieciaki do szwabskiej szkoły. Cała trudność sprowadzała się właściwie do tego, jak otworzyć drzwi. Ponieważ były identyczne jak w mieszkaniu Wandy, Helena postanowiła przećwiczyć włamanie najpierw u siebie. Niestety, prosty zamek okazał się dla niej przeszkodą nie do przejścia, choć dla prawdziwego złodzieja byłoby to śmiechu warte zadanie. Dla złodzieja albo dla ślusarza. Helena ożywiła się na nowo. Wśród złodziei miała co prawda jeszcze mniej znajomości niż wśród bogaczy, ale za to ślusarzy znała całkiem sporo.

Natychmiast pobiegła na Wolę, gdzie mieszkał Knapik, znajomy ślusarz sprzed wojny.

Nie owijając w bawełnę, powiedziała mu, że chce obrabować mieszkanie sąsiadki i dlaczego.

Było to czyste szaleństwo. Knapik mógł być już zupełnie innym człowiekiem i donieść na nią do granatowych albo nawet na Gestapo. W Warszawie nie brakowało łajdaków, którzy przed wojną byli przecież całkiem porządnymi ludźmi.

Knapik też nie był pewny, czy nie jest to jakaś prowokacja.

– Niech pani przysięgnie mi na ten święty obraz, że to wszystko prawda

– powiedział po dłuższym namyśle, wskazując na lichą kopię Matki Boskiej Ostrobramskiej na ścianie swojego zakładu.

Helena przysięgła bez wahania.

– Dobra – zadecydował Knapik. – Umówimy się tak: pani bierze dwadzieścia tysięcy, a ja wszystko co ponad to. Zgoda?

Helena z radością przystała na warunki ślusarza. Chciała tylko wykupić Wandę, reszta jej nie interesowała, choćby nawet Jelonkowie trzymali pod podłogą sztaby złota.

Nazajutrz Knapik przyszedł o umówionej godzinie. Wszystko poszło gładko. Bez trudu weszli do mieszkania Jelonków, gdzie znaleźli sto dwadzieścia sześć tysięcy w paczkach poukładanych równiutko pod materacem w małżeńskiej sypialni. Knapik, jako człowiek religijny, padł na kolana, żeby podziękować Matce Boskiej.

– Co pan wyprawia? – szepnęła Helena, pukając się w czoło. – Matka Boska

w złodziejstwie na pewno palców nie maczała!

Dwa dni później Helena stawiła się na spotkanie z łapówkarzem z Szucha, umówione

przez Jelonka. Pieniądze miała w zwyczajnej siatce na zakupy. Esesman nawet ich dobrze nie przeliczył. Łypnął tylko do siatki i kiwnął głową.

– Jutro córka będzie zwolniona.

Helena nie ruszała się z miejsca. Pytania cisnęły jej się na usta. Nieraz słyszało się o draniach, którzy wyłudzali łapówki, nie załatwiając nic w zamian.

– Na co jeszcze czekasz? Raus!

Helena uznała, że lepiej będzie nic nie mówić. Co ma być, to będzie. Po pieniądzach Jelonków i tak nie miała zamiaru płakać.


Tymczasem Rappke roześmiał się w duchu i sięgnął do siatki, którą zostawiła mu Helena.

Wziął do ręki grube paczki banknotów, żeby chociaż przez chwilę poczuć się zamożny. Niestety, nic z tego nie mógł zatrzymać dla siebie. To znaczy prawie nic. W tym momencie zaświtała mu bowiem niezwykle szczęśliwa myśl i popędził z powrotem na Polizeistrasse, żeby wprowadzić ją jak najszybciej w czyn.

Rainer jak zwykle siedział w gabinecie z Halbem. Rappke zameldował o wykonaniu

zadania.

– Doskonale – powiedział Rainer. – Świetnie się spisałeś, Rappke. Pieniądze zanieś do księgowości.

– Tak jest, Herr Obersturmbannführer. Muszę tylko wziąć trzy tysiące, żeby zapłacić temu Polakowi.

Rainer skinął głową. Rappke zasalutował i wyszedł.

– Możesz mi to wreszcie wyjaśnić? – zirytował się Halbe. – Po co ta cała mistyfikacja?

– Bardzo zależy mi, żeby pani Wanda Ryżkowska i jej matka wróciły do normalnego

życia.

– Rozumiem, kolejna pułapka.

– Coś w tym rodzaju. A propos, Martin, nie potrzebujesz czasem uczciwej i solidnej sprzątaczki?

– Dlaczego pytasz?

– Zdaje się, że matka Wandy Ryżkowskiej będzie poszukiwać pracy.

Janek wpadł do mieszkania pani Sucheckiej jak burza.

– Lena! – krzyknął od progu.

Pani Suchecka struchlała.

– Czy pan zwariował?!

Janek przebiegł obok niej, pełen najgorszych przeczuć.

– Lena!!

Drzwi lokatorskiego pokoju otworzyły się.

– Janek? Coś się stało? – spytała Lena, zaskoczona.

– Lenka!

Omal nie zgniótł jej w ramionach.


– Ubieraj się, musimy wiać. Później ci wyjaśnię.

Pani Suchecka zbladła tak, że jej twarz niemal wtopiła się w białą ścianę.

– Boże miłosierny...

– Pani nic nie grozi – uspokoił ją Janek. – Dziękujemy za wszystko. Więcej już tu nie wrócimy.

Pani Suchecka nie mogła powstrzymać głośnego westchnienia ulgi.

Na zewnątrz było już ciemno. Miasto szykowało się do godziny policyjnej. Nieliczni przechodnie przyspieszali kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w swoich domach.

– Dokąd idziemy? – spytała Lena.

– Jak najdalej stąd.

Janek rozglądał się nieustannie, jakby chciał przewiercić wzrokiem wszystkie zaułki, z których mogli w każdej chwili wypaść na nich tajniacy nasłani przez Kwapisza. Szmalcownik na pewno wiedział już o śmierci swojego wspólnika, zakładając, że po drugiej stronie muru wszystko poszło zgodnie z planem. Telefon w getcie milczał. Po ucieczce z łapanki Janek jeszcze kilka razy próbował dodzwonić się pod numer podany przez Romka. Nie było innego wyjścia, jak zabrać Lenę i natychmiast gdzieś ją ukryć.

Noc spędzili w jakiejś piwnicy, do której udało im się włamać. Szczękając zębami

z zimna, Janek wyjawił wszystko Lenie.

– Romek zabił Moslera?!

– Nie wiem, telefon nie odpowiada. Myślę, że tak.

– Jak mogłeś go w to mieszać?! On nie jest mordercą!

– A ja jestem?

Lena pokręciła głową, pogrążona w szoku.

– Ja już nie wiem, kim ty jesteś, Janek. Chyba cię zupełnie nie znam.

Rano, kiedy powrócił ruch na ulicach, poszli natychmiast do zakładu Skierki,

przemarznięci i połamani po nocy spędzonej na starych skrzynkach. Natychmiast potrzebowali jakiegoś lokalu. Pomoc przyszła całkiem nieoczekiwanie ze strony Lusi.

– Na razie możecie zamieszkać u mnie – oświadczyła łączniczka. – Warunki podłe, ale przynajmniej bezpiecznie, bo na jednym metrze mieszka tam tylu ludzi, że nawet Gestapo się tego nie doliczy.

Ponieważ znali zrzędliwy charakter Lusi, która wszystko widziała w czarnych barwach,

spodziewali się, że nie będzie tak źle. Ku ich zdziwieniu okazało się, że opis wcale nie był

przesadzony. Mieszkanie łączniczki przypominało coś pomiędzy targowiskiem pod dachem a obozem harcerskim. Wszędzie wisiały sznury z bielizną i ubraniami, które służyły nie tylko do suszenia mokrego prania, ale również stanowiły ścianki działowe między poszczególnymi kwaterami. Lusia zajmowała uprzywilejowany kawałek przestrzeni pod oknem odgrodzony od jakiegoś kaszlącego lokatora czerwonym kocem. Bez wahania przedzieliła go na dwie części, zawieszając w poprzek połatane prześcieradło.

– Przynajmniej ciepło – powiedział Janek, kiedy zostali sami.

Wokół panował gwar, jak w ruchliwej knajpie. Lenie było jednak wszystko jedno, gdzie miała spędzić noc. Myślała tylko o jednym – czy Romkowi nic się nie stało. Z jednej strony doskonale rozumiała, że Janek musiał poprosić go o pomoc w pozbyciu się szajki szmalcowników, ale z drugiej ogarniał ją gniew, że to

zrobił.

– Zostań tu – powiedział Janek, jakby czytał w jej myślach. – Postaram się wrócić przed godziną policyjną.

Szedł do getta. Widziała to w jego oczach.

– Pójdę z tobą.

– Nie.

– To moja rodzina!

– Właśnie dlatego. Jeśli cię złapią, będzie jeszcze gorzej. Dla wszystkich.

Poszedł. Lena poczuła, że w jednej chwili cały gniew odpływa od niej, ustępując miejsca ogromnej fali czułości. Chciała rzucić się Jankowi na szyję i przeprosić za wszystko, ale zniknął

już gdzieś w głębi gwarnego mieszkania, za sznurami z bielizną.

Po drodze Janek zadzwonił do getta raz jeszcze. Telefon wciąż nie odpowiadał. Choć wobec Leny starał się zachować spokój, coraz bardziej nabierał pewności, że po tamtej stronie wydarzyło się coś złego. Serce ściskało mu się jak gąbka na myśl, że Romek mógł przez niego zginąć. Przyspieszył kroku. Chciał jak najszybciej poznać prawdę. Było już ciemno, więc nie musiał korzystać z piwnicznego korytarza. Żeby zaoszczędzić czasu, postanowił przejść przez mur na Bonifraterskiej, tak jak zazwyczaj robili to szmuglerzy. Znalazłby się wtedy w pobliżu szopu szczotkarzy, a stamtąd do mieszkania Sajkowskich było już tylko kilkaset metrów.


Pas pod murem był pusty. Wśród kawałków gruzu stały ciemne jak atrament kałuże

wody. Odczekał kilka minut, po czym ruszył pochylony w stronę muru. Bez trudu przeskoczył

na drugą stronę. W porównania z ostatnią przeszkodą podczas łapanki mur na Bonifraterskiej nie stanowił dla niego żadnego wyzwania. Uśmiechnął się w myślach na wspomnienie ćwiczeń w Małpim Gaju. Nigdy by nie przypuszczał, że przeskakiwanie przez mur stanie się tak ważną częścią jego nowego życia.

Nagle oślepiło go światło reflektora.

Halt!

Zasłonił oczy i już miał rzucić się do ucieczki poza snop światła, ale w tej samej chwili czyjeś ręce chwyciły go z obu stron z żelazną siłą.

Szli przez las ostatkiem sił, skuleni z zimna w cienkich ubraniach. Tylko Fiodor, mimo iż miał na sobie cienką kurtkę od sowieckiego munduru, zdawał się nieczuły na wołyński mróz.

– Dawaj, dawaj – przynaglał ich co jakiś czas. – Wy niezwyczajni do mrozu, co?

W Hiszpanii śniegu niet?

– Ja go zaraz utłukę – wysapał Achmatowicz, potykając się kolejny raz o jakiś korzeń.

Bronek pomógł mu stanąć na nogi.

– Czekaj – zawołał do Rosjanina, szczękając zębami. – Odpocznijmy chwilę. Chyba ich zgubiliśmy.

– Dawaj, Hiszpan. W obozie odpoczniemy! – odkrzyknął Fiodor, nie zatrzymując się.

Bronek i Achmatowicz ruszyli znów za nim, brnąc przez wysokie zaspy.

– Pan chce naprawdę iść do tego obozu Sowietów? – spytał Achmatowicz. – Przecież to jak z deszczu pod rynnę.

– Zobaczymy – odparł krótko Bronek.

Nie spodziewał się, że sowieccy partyzanci przyjmą ich z otwartymi rękami, ale miał

wciąż zadanie do wykonania. Pierwszy raz od początku całej wyprawy pojawiła się nikła szansa na odnalezienie komisarza Sorokina. Oddział Fiodora musiał mieć jakieś kontakty z innymi zgrupowaniami, a przede wszystkim z NKWD. Nie miał żadnego planu, poza tym, żeby wystawić się na przynętę. Jego „hiszpańska” przykrywka była spalona. Liczył na to, że Sowieci odstawią go do swojego sztabu, gdzie być może będzie go przesłuchiwał sam Sorokin, a wtedy...

Jego rozważania przerwał wesoły głos Fiodora.

– Ja od razy wiedziałem, że wy Paliaki! Partyzanci co? Pewnie do swoich idziecie. Mnie

nie oszukacie. Swój swojego od razu wyczuje.

– Jaki „swój”! – huknął Achmatowicz, zbierając resztę sił. – My ze sobą mamy tyle wspólnego co Murzyn z Chińczykiem!

– Jakże to? – oburzył się Fiodor. – Przecież my wszyscy bracia Słowianie.

– Powiedz to Ukraińcom – skwitował cierpko Bronek.

– To nie byli Ukraińcy, tylko faszyści od Bandery[39]. W głowach im się całkiem

pomieszało. Prawdziwy Ukrainiec to jest ruski człowiek, tyle że zdziczał w tych lasach i normalnego języka w gębie zapomniał.

– Ciekawa teoria – zaśmiał się mimo woli Bronek. – Jesteś jakimś etnografem?

Fiodor spojrzał na niego urażony.

– Kim? Ja radiotelegrafista.

– Droga! – przerwał im nagle Achmatowicz.

Kilkadziesiąt metrów z przodu las urywał się na wysokiej skarpie. Z góry roztaczał się widok na białe połacie pól, wśród których wiła się ubita droga. Z oddali zbliżała się chłopska furmanka zaprzężona w jednego konia. Na koźle siedziało dwóch mężczyzn zakutanych w kożuchy i czapy.

– I co mówiłem? – zawołał radośnie Rosjanin. – Trzymajcie się Fiodora. Zajedziemy do naszych pierwszą klasą!

– Czekaj – powstrzymał go Bronek. – To mogą być Ukraińcy.

– No i co z tego? Przecież widać, że chłopi. Oni do munduru mają respekt. Ukryjcie się tu, aż was zawołam. Jakby co, to bierzcie nogi za pas.

Fiodor obciągnął z godnością obszarpany mundur, jakby szykował się na odprawę

i zszedł po skarpie w dół.

Furmanka zatrzymała się tuż przez Fiodorem, który mówił coś do ukraińskich chłopów.

Obaj patrzyli na niego ciekawie, podczas gdy Fiodor tłumaczył coś, pokazując na las w górze.

Wreszcie jeden z chłopów zsiadł z kozła i sięgnął na furmankę po siekierę.

– No to już po nim – orzekł Achmatowicz. – Oni chyba komunizmu też nie kochają.

Chłop z siekierą zamierzył się na Fiodora, ale ten zręcznie chwycił go za ręce i uderzył

z czoła w twarz. Drugi chłop wyciągnął zza pazuchy długi nóż i pchnął Rosjanina w bok. Fiodor zgiął się i upadł na ziemię.

– Panie hrabio, wiejemy, zanim nas zobaczą!


– Nie możemy go tak zostawić.

– Przecież on już trup.

Ranny Fiodor rzucił się do ucieczki, ale upadł po kilku krokach. Obaj chłopi ruszyli wolno na niego. Jeden miał ręku siekierę, drugi nóż.

– Nie mają broni! – zawołał Bronek. – Idziemy!

– Jak nie mają broni! Oślepł pan czy co?

Ale zanim Achmatowicz zdążył go powstrzymać, Bronek już zsuwał się po skarpie,

ściągając na siebie uwagę obu chłopów. Po drodze chwycił jakiś konar.

Najpierw natarł na człowieka z siekierą, starając się trzymać obu napastników z przodu.

Zamachnął się, ale chłop odskoczył w porę.

– Uważaj z tyłu! – krzyknął leżący na ziemi Fiodor.

Bronek odwrócił się w samą porę, żeby sparować pchnięcie nożem. Drugi chłop jęknął

i wypuścił ostrze z ręki. Bronek rąbnął go z całej siły w głowę. Zęby prysnęły w powietrze.

Odwrócił się błyskawicznie, żeby umknąć przed spadającą siekierą, ale pierwszy napastnik zamarł z rękami podniesionymi do tyłu, a potem upadł prosto na twarz, z nożem w plecach.

Za nim stał Achmatowicz. Obaj chłopi nie dawali znaku życia.

Bronek dopadł do Fiodora, który krwawił obficie z przebitego boku.

– Wróciliście... – wyszeptał. – Mówiłem, żeście bracia Słowianie.

– Trzeba cię opatrzyć, bo się wykrwawisz – orzekł Bronek, oglądając ranę. – Jak daleko do twoich?

– Niedaleko. Furmanką będzie trzy godziny drogi – wysapał Fiodor.

– Achmatowicz, ładuj go na wóz. Będziesz powoził.

Dźwignęli rannego Rosjanina na furmankę. Fiodor uśmiechnął się słabo.

– Od razu wiedziałem, co z ciebie za Hiszpan. Ja mam do Polaków nosa. Komisarz

Sorokin ciągle mi powtarza: „Fiodor – mówi – z takim nosem ty powinieneś wstąpić

do NKWD”. Ale ja mam to w dupie, bo ja żołnierz jestem, nie żaden czekista.

Bronek zamarł.

– Jak powiedziałeś? Sorokin?

– Nasz komisarz. Jest w naszym oddziale. On bardzo cięty na Polaków, ale ty się nie bój, ja powiem, żeście mi życie uratowali. Może nawet medal wam dadzą.

Bronek spojrzał na Achmatowicza.


– Jedziemy – rozkazał.

Achmatowicz skinął głową i wprawnie trzasnął końskimi lejcami.

10

Paragwaj


Otwarcie kawiarni Zerwikaptur trudno było nazwać oszałamiającym sukcesem. Ceny,

nawet jak na wojenne warunki, były wygórowane, menu dosyć skąpe, a obsługa niefachowa.

Woźniak nie miał bladego pojęcia o prowadzeniu lokalu gastronomicznego, a musiał w nim pełnić jednocześnie rolę jedynego kelnera, barmana oraz kierownika sali. Zwijał się jak w ukropie, ale nieliczni klienci i tak sarkali z niezadowoleniem. Poza tym zupełnie nie wiedział, kogo sadzać przy trefnym stoliku. Łatwo powiedzieć „podejrzanych”. Teraz każdy wyglądał

podejrzanie. Wybierał więc gości na chybił trafił. Nie znał się na prawach dialektyki, ale intuicyjnie liczył na to, że z czasem ilość przejdzie w jakość. W rezultacie do wywiadowczej analizy trafiały tylko bezwartościowe zdjęcia i rozmowy szmuglerów i hurtowników.

Halbe był zadowolony z takiego obrotu spraw. Po pierwsze dlatego, że kawiarnia nie przysparzała mu tak wiele pracy, jak się obawiał, a po drugie – choć właściwie ten powód był

znacznie ważniejszy – cieszył się, że pyszałkowaty Rainer pozna wreszcie smak porażki. Kiedy więc zdążał na Polizeistrasse z teczką wypchaną makulaturą z Zerwikaptura, pogwizdywał

wesoło. Doszedł już do pełni sił i jego sytuacja wcale nie wydawała mu się taka beznadziejna jak przedtem. Trzeba było po prostu czekać na stosowny moment, aż Rainerowi powinie się noga.

A że się powinie, to pewne. W końcu każdemu się to przytrafiało. On sam wiedział o tym najlepiej.

Położył zdjęcia na biurku Rainera.

– Co to ma być? – spytał szef Gestapo.

– Twoi konspiratorzy z Zerwikaptura.

– Przecież to zwyczajni szmuglerzy!

Halbe rozłożył bezradnie ręce.

– Ja tylko analizuję to, co dostaję od twoich ludzi. Przyznaję, że na razie nie ma nic ciekawego. Może tylko ten jeden.

Wskazał zdjęcie łysego mężczyzny około pięćdziesiątki.

– W ciągu trzech dni spotkał się z jedenastoma osobami. To może być jakiś łącznik.

– Ten? Przecież to komiwojażer. O czym rozmawia z tym ludźmi? Nie proponuje im

czegoś na sprzedaż?


– Owszem, ale to jeszcze nie dowód...

– Tak czy nie? Sprzedaje im coś? Noże kuchenne?

– Buty.

– Buty!

– To może być jakiś szyfr.

– Martin, błagam cię, chyba nie kazałeś moim ludziom rozszyfrowywać rozmów

o butach?

– Robię tylko to, co razem ustaliliśmy.

– Kazałeś?

Halbe wzruszył ramionami.

– Nie traktuj mnie jak głupca. Od początku mówiłem, że to nie ma sensu.

– O, nie masz racji. Za chwilę kawiarnia ruszy pełną parą. Mam już na oku pewne

przedwojenne aktorki. Nie wiedzie im się najlepiej, biedaczkom.

Halbe zebrał zdjęcia z biurka.

– Muszę przyznać, że jestem trochę rozczarowany – powiedział z przekąsem. Obiecał

sobie, że pozwoli Rainerowi brnąć dalej w bagno bez słowa ostrzeżenia, ale nie mógł się powstrzymać.

– Dlaczegóż to?

– Miałem nadzieję, że to będzie jakaś większa operacja.

– O, daj mi trochę czasu. To jest tylko jedna mała wędka. Dzisiaj zajmiemy się

wyplataniem całej sieci.

– Mówisz o agenturze?

– Tak, ale nie o szpiclach w skórzanych płaszczach, których każdy dozorca rozpozna na odległość, tylko o przeszkolonych Polakach. Dzięki nim opanujemy kluczowe tereny podziemia: łączność z Londynem, fałszowanie dokumentów, pomoc medyczną.

– Ciekawe, gdzie takich znajdziesz.

Rainer uśmiechnął się pobłażliwie i podniósł słuchawkę telefonu.

– Rappke? Przyprowadź pierwszego.

Chwilę później Rappke wepchnął do gabinetu szefa więźnia, zasalutował i wyszedł.

Więzień miał ponad dwa metry wzrostu i bliznę po nożu na kanciastej twarzy. Łypnął na dwóch oficerów w gabinecie.


– Od razu mówię, że o żadnym podziemiu nic nie wiem. Jestem tylko złodziejem

– oznajmił hardo.

– Ależ my wcale nie chcemy rozmawiać z panem o podziemiu, panie... Czechowicz,

zgadza się? Papierosa?

Czechowicz zawahał się, ale sięgnął do podsuniętej papierośnicy. Nie palił od wielu tygodni. To było gorsze od przesłuchań. Zresztą, wcale tak bardzo nie bili, jak się mówiło na mieście. Dało się przeżyć.

Czechowicz zaciągnął się chciwie.

– Amerykański – powiedział z zachwytem na wydechu. Żadna baba nie potrafiła dać

takiej przyjemności jak smak pierwszego od kilku tygodni papierosa.

Rainer zajrzał do rozłożonej na biurku teczki z aktami.

– Tu jest napisane, że przed wojną spędził pan w polskich więzieniach łącznie osiem lat.

– Taki zawód – odparł Czechowicz.

– Ale widzę, że nie wszystkie wyroki były za kradzież... O, jakieś morderstwo też się tu panu przytrafiło.

– Prokurator mnie wrobił. Nie zabiłem tej baby.

– Czyli to nieprawda, że właścicielka mieszkania przyłapała pana na miejscu

przestępstwa i uderzył pan ją w głowę mosiężną popielniczką?

– Lekko ją tylko stuknąłem. Od tego na pewno nie wykitowała.

– A... od czego, jak pan sądzi?

Czechowicz wzruszył ramionami.

– Pewnie serce.

Rainer zamknął teczkę.

– To na razie wszystko. Dziękujemy panu.

Czechowicz spojrzał na niego osłupiały.

– To co właściwie ode mnie chcecie?

– Wszystko w swoim czasie. Proszę cierpliwie czekać. Rappke!

Rappke czekał już na korytarzu na wezwanie.

– Można już wyprowadzić więźnia. I poproszę następnego.

Rappke trzasnął obcasami i wyprowadził zbaraniałego Czechowicza.

– Jak ci się podobał nasz pierwszy kandydat? – powiedział Rainer do Halbego. – Mam

takich stu sześćdziesięciu ośmiu. Osobiście ich wybrałem z Pawiaka, z Daniłowiczowskiej, kilku sprowadziłem z prowincji. W więzieniach kryją się wielkie zasoby ludzkie. Trzeba tylko umieć z nich korzystać.

– Nic nie rozumiem. Złodzieje, mordercy, pospolici bandyci, to mają być twoi agenci?

– Zaufaj mi, Martin. Bardzo długo pracuję w tym zawodzie. Na szumowiny zawsze

można liczyć.

– Przecież zerwą się przy pierwszej okazji!

– Nie ma mowy. Będą dobrze przywiązani.

– Jak? Musiałbyś za każdym wysłać po dwóch etatowych wywiadowców!

Rainer położył mu rękę na ramieniu.

– Martin, nie mam zamiaru powtarzać twoich błędów. Nie stawiam na chciwość ani

na ambicję tych ludzi. Jak pokazał przykład twojego Ryżkowskiego, te motywy są zawodne.

Będą dla mnie pracować z miłości.

– O czym ty mówisz?

– Kazałem już aresztować i umieścić na Majdanku[40] najbliższych krewnych każdego z nich – matki, żony, siostry, dzieci. Jeśli któremuś z agentów przyjdzie do głowy zerwać współpracę, to... zresztą, chyba nie muszę ci mówić.

Halbe poczuł, że ręka Rainera zaczyna palić go w plecy żywym ogniem. Na szczęście Rainer poklepał go tylko jeszcze raz i obrócił się w stronę drzwi, ponieważ w tym momencie wszedł Rappke z następnym więźniem.

Kolejny termin łączności z Londynem był zupełnie wyjątkowy z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że miała to być pierwsza sesja z „Rudą” na obserwacji. Najgorsze, że tego dnia „Ruda” wyglądała wprost olśniewająco. Władek zupełnie nie potrafił skupić się na innych szczegółach niż czarne kosmyki włosów opadające raz po raz na jej twarz, zwłaszcza że poprawiała je stale, co zgodnie z naukami kapitanowej Malickiej mogło oznaczać tylko jedno – podobał się jej!

– Więc tak... ustawi się pani po drugiej stronie ulicy i będzie obserwować okolicę...

– Może mówmy sobie na „ty”, skoro mamy razem pracować – zaproponowała znienacka

„Ruda”.

Władkowi odebrało na chwilę mowę.

– Chyba że pan sobie nie życzy...


– Życzę, życzę! Bardzo sobie życzę! – rzucił pośpiesznie.

– Jakie będą znaki ostrzegawcze?

– Proszę? A, znaki... Może pani się przeczesze grzebieniem... to znaczy może się

przeczeszesz, jak będzie coś podejrzanego.

– A kiedy ty widziałeś, żeby jakaś kobieta czesała się na ulicy?

– No, nie wiem...

– Umówimy się tak – postanowiła „Ruda”. – Jeśli zauważę niebezpieczeństwo, wyjmę

z torebki lusterko, żeby się przejrzeć. Może być?

– Lusterko – przytaknął Władek skwapliwie. – Bardzo dobry pomysł.

Wpatrywał się w nią z coraz większym podziwem. Do tej pory wiedział, że ma

do czynienia z kobietą piękną, a teraz jeszcze okazało się, że także z genialną.

Sesja w Józefowie była wyjątkowa także dlatego, że komórka łączności pierwszy raz spotykała się w nowym składzie. Oprócz „Rudej” nowy był też telegrafista, którego zgodnie z obietnicą przyprowadził Tosiek.

Stefan miał około dwudziestu lat, ale dzięki bezustannemu ślęczeniu nad diodami

i opornikami bardzo szybko zbliżał się do czterdziestki. Dorobił się już okularów grubych jak denka od butelek i sporego garbu, który sprawiał, że jego pociągła twarz wyglądała na zawieszoną krzywo na tułowiu. Władek od razu poczuł do niego niechęć – głównie dlatego, że nowy telegrafista wprost pożerał wzrokiem „Rudą”.

– Serwus – przywitał go Władek, ściskając mocno jego wilgotną, chłodną dłoń. – Znasz się na tej robocie?

Stefan spojrzał ze zdumieniem na Tośka, jakby pytał: „A temu o co chodzi?”.

– Jego też będzie pan obrażał? – odparł Tosiek za kolegę. – Stefan to jest słynny krótkofalowiec. Człowiek legenda w tej branży.

– A panienka też z nami? – odezwał się człowiek legenda do „Rudej”, zupełnie ignorując Władka.

– To nie jest żadna panienka, tylko nasza obserwatorka – upomniał go Władek.

Stefan podskoczył do niej z zaskakującą werwą.

– Też bym sobie panią poobserwował – powiedział z obleśnym uśmieszkiem.

– No, no, krótkofalowiec – ostrzegł go Władek. – Ty bierz się lepiej do roboty.

– Powodzenia, chłopaki – powiedziała „Ruda”. – Oby obeszło się bez lusterka.


Wyszła obmacywana wzrokiem przez Stefana, którego Władek miał w tym momencie

ochotę udusić gołymi rękami.

Zaczęli nadawać. Stefan w jednej chwili zmienił się w innego człowieka. Miejsce

lubieżnego garbusa zajął prawdziwy maestro radiotelegrafu. Alfabet Morse’a wypływał spod jego palców jak najczystsza muzyka. Nadawał tak, jakby grał Chopina. Władek patrzył na to zupełnie oczarowany.

– Zrobione – oznajmił nagle Stefan.

– Jak to, wszystkie depesze? – spytał z niedowierzaniem Władek. Od początku nadawania nie minął nawet kwadrans.

– Wszystko – potwierdził Stefan.

Tosiek patrzył na Władka wyzywająco.

– Dobra – postanowił Władek. – Nadaj tylko koniec sesji i zwijamy się.

Podszedł do okna, żeby dać znak „Rudej”, że sesja dobiegła końca.

Tosiek chrząknął.

– Czyli, tak jak powiedziałem, to jest mój ostatni raz.

– Na pewno to przemyślałeś? – spytał Władek.

– Ja już tu jestem niepotrzebny. Stefan sobie ze wszystkim poradzi. No, chyba, żeby coś nawaliło, ale wtedy zawsze możecie mnie poprosić o pomoc.

– Dobra, skoro tego chcesz – powiedział Władek chłodno.

Tosiek był wyraźnie zawiedziony, że Władek zupełnie nie próbuje go zatrzymywać.

– Zgadza się pan?

– Na siłę nie będę cię trzymał. Chciałbym ci tylko jakoś podziękować. Może pójdziemy do jakiejś knajpy?

– Nie, dziękuję – odparł Tosiek z godnością.

– Postawię ci ciacho.

– Ja już nie jem ciastek.

– A ja bym chętnie golnął jakąś wódeczkę – odezwał się Stefan.

– Tak, tak, idźcie razem – powiedział Tosiek. – Ja nie mam czasu.

– Słuchaj, to nie jest jakaś prośba, tylko rozkaz – powiedział Władek. – Jeszcze nie dałem ci zgody nie przeniesienie, więc nie dyskutuj. Trzeba omówić kilka spraw, więc idziesz z nami do knajpy, jasne?


– No dobra – odarł niechętnie Tosiek. – Jak mus, to mus.

Dwie godziny później siedzieli w modnej kawiarni Lardellego przy Polnej. Każdy miał

przed sobą kawałek tortu Fedora, który kosztował tyle, że aż nie wypadało go jeść. Była to część misternie przygotowanego przez Władka planu. W pierwszej chwili wydawało się jednak, że plan zupełnie spalił na panewce.

– Jeśli pan myśli, że dam się przekupić kawałkiem tortu, to grubo się pan myli

– powiedział niezłomnie Tosiek, choć oczy wyrywały mu się wprost do luksusowego tortu.

– Wcale nie mam takiego zamiaru. Po prostu niecodziennie mamy pożegnanie

konstruktora. No i osiemnaste urodziny.

Tosiek podniósł na niego zaskoczony wzrok.

– Skąd pan wie?! Pewnie ciotka wygadała?

– Naprawdę kończysz dzisiaj osiemnaście lat? – wtrąciła się „Ruda” i obróciła się do Władka. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? Żadnego prezentu dla chłopaka nie mam.

– Ale ja mam – powiedział Władek.

Wyjął z teczki podłużne pudełko i podał je pod stołem oszołomionemu Tośkowi.

– To dla ciebie. Ale tu nie możesz otworzyć.

– Czemu? Tylko raz zajrzę.

– W domu.

– Nie wygłupiaj się – „Ruda” stanęła w obronie Tośka. – Dajesz chłopakowi prezent i nie pozwalasz nawet zajrzeć.

Władek rozejrzał się ostentacyjnie po restauracji.

– Dobra, ale tylko raz i tak, żeby nikt inny nie widział, bo z tyłka nogi powyrywam.

Tosiek chwycił łapczywie pudełko i z największą ostrożnością uchylił wieczko. W środku spoczywał autentyczny amerykański colt. Krew uderzyła chłopakowi do twarzy.

– O ja cię pier...

– Schowaj to.

– Co tam masz? – Stefan przysunął się do niego zaintrygowany. Tosiek zamknął pudełko z powrotem.

– Amerykański colt! – powiedział rozpromieniony.

– Ciiszej!

– Co takiego? – oburzył się Stefan. – Dla smarkacza taki prezent?


– Osiemnaście lat to już nie smarkacz – zauważyła „Ruda”.

– Ale wygląda na piętnaście! – zawołał Stefan rozgoryczony.

– Odwal się – powiedział Tosiek. – Dziękuję, szefie...

– Tylko nie wywijaj nim na ulicy.

– Jasne. Spokojna głowa.

– No i jest jeden warunek, żebyś go zatrzymał.

– Jaki?

– Nie mam zamiaru dozbrajać ludzi z obcych komórek, więc jeśli odchodzisz

do wojskowych, to będziesz musiał mi go oddać.

– A kto powiedział, że ja odchodzę? – zaperzył się Tosiek, przywierając kurczowo

do pudełka. – Na żartach się szef nie zna?

Ciężar spadł Władkowi z piersi. Jego komórka łączności była uratowana. Kolejny raz się przekonał, że warto było jednak słuchać trajkotu kapitanowej Malickiej, która całkiem nieświadomie wyrastała na jego szefową wywiadu. Gdyby nie dowiedział się od niej o osiemnastych urodzinach Tośka, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Ta kobieta wiedziała, co mówi. Kiedy więc „Ruda” znów poprawiła kosmyk włosów opadający jej na czoło, Władek postanowił całkowicie zawierzyć instrukcjom kapitanowej i iść „za ciosem” – pocałować dziewczynę, która dawała mu tak oczywiste dowody zainteresowania.

Akcja miała nastąpić w drodze na przystanek tramwajowy, kiedy uwolnili się wreszcie od Tośka i Stefana. Szli pod rękę, wspominając ze śmiechem udany debiut komórki łączności.

– A widziałeś, jak capnął to pudło?!

– No!

– Świetnie to rozegrałeś.

Dziewczyna spojrzała na niego, odgarniając włosy. Teraz! Serce tłukło mu głośno

w piersiach, jak w moździerzu. Chociaż nie, za dużo ludzi. Zrobi to, kiedy dotrą do najbliższej bramy przy placu Unii. Obejmie ją delikatnie wpół i pociągnie do środka, żeby zejść z trotuaru.

Jeszcze tylko kilka kroków.

Już miał objąć „Rudą” w pasie, kiedy z bramy wychylił się wynędzniały inwalida bez nogi z wyciągniętą ręką.

– Wrześniowy inwalida prosi o wsparcie.

Władek sięgnął do kieszeni, zawstydzony, że przed chwilą wydał majątek na tort

w kawiarni, a byłemu żołnierzowi wręcza tylko kilka drobnych monet.

– Przepraszam, nie mam więcej – bąknął.

Doszli do przystanku. Wokół stało kilkanaście osób. Szansa na pocałowanie „Rudej”

przepadła, chyba żeby udało mu się odprowadzić ją pod sam dom.

– Pojadę z tobą – oznajmił.

– Nie. Lepiej, żebyśmy nie znali swoich prywatnych adresów.

Miała rację. Władek patrzył na nią bez słowa, zrezygnowany. Od Puławskiej nadjeżdżał

z przenikliwym zgrzytem tramwaj.

– No to... do następnego razu – powiedział Władek.

„Ruda” uśmiechnęła się ciepło. Już chciała wskoczyć do tramwaju, ale w ostatniej chwili obróciła się i pocałowała go w policzek.

– Tym razem to nie dla kamuflażu – wyjaśniła.

Lepszego zakończenia dnia Władek nie potrafił sobie wyobrazić.

Dziwnie było chodzić znów po Mokotowie pod własnym nazwiskiem. Wanda wciąż nie

mogła uwierzyć, że naprawdę ją wypuścili. Kiedy strażnik zatrzymał się przed kratą tramwaju i wskazał na nią palcem, omal nie zemdlała z przerażenia. Teraz będą ją bili. Miała nadzieję, że szybko straci przytomność.

Nic takiego się nie stało. Strażnik zaprowadził ją do kancelarii, gdzie zwrócono jej kilka przedmiotów zabranych przy rewizji i wypuszczono na ulicę. Przez chwilę stała niepewnie na chodniku, jakby próbowała odzyskać równowagę, a potem ruszyła przed siebie.

Matka czekała na nią na placu Unii. Kręciła się tu od samego rana, wpatrując się w wylot alei Szucha. Na widok córki rzuciła się biegiem w jej stronę.

– Wanda, córeczko!

Długo trwały w mocnym uścisku.

– Mama... udało się. Nikt nas nie rozpoznał. Trzeba wyjechać jeszcze dalej. Nie można kusić losu.

– Nigdzie już nie wyjeżdżamy. Idziemy do siebie.

– Co ty mówisz? Jeśli się dowiedzą, że wróciłyśmy do Warszawy, to po nas!

Helena pokręciła głową.

– Oni wiedzą wszystko.

Opowiedziała jej o Jelonkach, o ogromnej łapówce i o tym, że nie muszą się już ukrywać.


– Ale skąd ty wzięłaś dwadzieścia tysięcy?

Helena zawahała się przez chwilę, czy tego też jej nie powiedzieć, ale w końcu

postanowiła zachować ten sekret tylko dla siebie.

– Nie pytaj. Ważne, że się udało. Popatrz, byłam z rana w Urzędzie Miejskim i odebrałam kartki na swoje nazwisko.

Pokazała jej z namaszczeniem bloczek z kartkami.

– Widzisz? Koniec z uciekaniem.

– Ale dlaczego nas puścili? – Wanda wciąż nie widziała w tym wszystkim żadnego sensu.

Owszem, zdarzały się zwolnienia, nawet z Oświęcimia, ale obie były przecież poszukiwane.

– Nie wiem i guzik mnie to obchodzi – powiedziała Helena. – Od dzisiaj będziemy żyć jak ludzie, we własnym mieszkaniu.

Nie chciała psuć radosnej atmosfery takimi szczegółami jak to, że w zamian za przywilej mieszkania u siebie Helena zgodziła się na niewolniczą pracę u Jelonków ani to, że choć poprzedniego dnia wydała hojną ręką dwadzieścia tysięcy, to dzisiaj nie miała nawet na wykupienie kartek żywnościowych. W ogóle ich sytuacja przedstawiała się dosyć marnie.

Trzeba było natychmiast zdobyć jakieś źródło dochodu.

Wanda i Helena nie zdążyły nawet dotrzeć do mieszkania, kiedy i ten problem został

rozwiązany, przynajmniej częściowo. Ktoś zawołał z drugiej strony ulicy:

– Wanda!

Wanda obróciła się gwałtownie. W jej stronę kuśtykała szybko czterdziestoletnia kobieta, która wydała się znajoma. Była wychudzona i ubrana dość nędznie, ale jej twarz wciąż nosiła ślady dawnej urody.

– Nina?

Była to Nina Przesmycka, słynna gwiazda filmowa sprzed wojny, a właściwie jej cień.

– Nie poznałaś mnie? Wiem, trochę się zmieniłam. Byłam w obozie.

Wanda nie potrafiła wykrztusić słowa, wpatrując się w zapadnięte policzki byłej diwy.

Odruchowo powędrowała wzrokiem w stronę jej sztywnej nogi. Nina przechwyciła jej

spojrzenie.

– To? Bomba we wrześniu. Nieważne. Co u ciebie?

– Długo by opowiadać. Może wpadniesz do nas na herbatę?

– Raczej na gorącą wodę – zauważyła cierpko Helena. – Jeśli będzie gaz.


– Nie, nie – odparła Nina. – Spieszę się. Udało mi się znaleźć świetną pracę. Jeden gość otworzył nową kawiarnię i chce, żeby pracowały tam znane aktorki. Rozumiesz, taka reklama.

A może ty byś chciała?

Wanda i Helena spojrzały na siebie, jakby nie dowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę. Najpierw cudowne zwolnienia, a teraz jeszcze posada! Łatwiej było im uwierzyć w cud niż w to, że tym niezwykłym ciągiem wydarzeń steruje jeden człowiek ze swojego gabinetu na Polizeistrasse.

Weszły do mieszkania ożywione i podniesione na duchu. Wanda ściskała w ręku

karteczkę z adresem kawiarni Zerwikaptur i nazwiskiem Woźniak. Tego dnia nic nie było w stanie zepsuć obu kobietom radosnego nastroju – ani przenikliwe zimno w mieszkaniu, ani brak czegokolwiek do jedzenia. Siedząc przy otwartym palniku gazowym w kuchni i popijając wrzątek ze swoich własnych kubków, czuły się, jakby sączyły szampana na luksusowym przyjęciu u prezydenta.

– A teraz poważnie, mamo – powiedziała Wanda. – W jaki sposób wytrzasnęłaś

dwadzieścia tysięcy na łapówkę?

Helena odruchowo spojrzała w górę, na sufit, skąd w tym momencie dobiegł dziki wrzask i rumor przewracanych mebli. Wszystko wskazywało na to, że Jelonkowie właśnie zajrzeli pod materac w małżeńskiej sypialni.

Paragwajskie paszporty dla pana i pani Heinemann przyszły z komórki fałszerskiej

z niewielkim opóźnieniem, ale za to była to robota najwyższej klasy. Michał oglądał je z uznaniem.

– Skubańcy, jak oni to zrobili? Wyglądają jak prawdziwe.

– Bo są prawdziwe. Wlepili tylko wasze zdjęcia i dane. Żaden wyczyn – burknęła pod nosem „Margaret”.

Michał spojrzał na nią zdziwiony. Od rana chodziła po bibliotece ze skwaszoną miną, sarkając na wszystko, co powiedział.

– Co panią dzisiaj ugryzło?

– Naprawdę chce pan wiedzieć? Proszę bardzo. Nie podoba mi się ten pomysł z kasynem.

Chce pan udowodnić, że jest jak Rhett Butler.

– Kto?

– Rhett Butler. Główny bohater Przeminęło z wiatrem.


– On też chodził do kasyna?

– Igra pan z ogniem, po prostu! W Abwehrze nie pracują idioci.

– To dobrze, bo liczę na ciekawą konwersację.

– Pan to robi głównie, żeby zaimponować tej kobiecie! Przecież to jasne jak słońce!

Proszę mi dać papierosa, bo się zdenerwowałam.

Michał podał jej papierośnicę. „Margaret” zaciągnęła się chciwie.

– Proszę posłuchać – powiedział spokojnie Michał. – Ja nie jestem tak romantycznie usposobiony jak pani. Nie czytałem Przeminęło z wiatrem. To jest zwyczajna operacja wywiadowcza. Góra już się na nią zgodziła.

„Margaret” kiwnęła głową.

– Chciał pan wiedzieć, co myślę – odparła cicho. – Ale w końcu to pan jest tu szefem.

Michał patrzył w osłupieniu, jak bibliotekarka znika między regałami. Prędzej

spodziewałby się nagłej kapitulacji Niemiec niż tego, że „Margaret” uzna go w końcu za przełożonego.

Całe szczęście, że Krzysztof wyjechał z samego rana „w sprawach wagi państwowej”, jak to określił z namaszczeniem. Miał wrócić dopiero następnego dnia. Celina nie musiała więc się tłumaczyć, dlaczego wychodzi wieczorem w długiej czerwonej sukni i pełnym makijażu.

Ostatnio układało się między nimi całkiem nieźle. Znowu kochali się codziennie, jak na początku wspólnego mieszkania. Ale nie było dokładnie tak jak na początku. W jej umyśle cały czas tkwiło coś na kształt nieusuwalnej drzazgi. Nie był to żaden konkretny obraz, ale rosnące poczucie obcości. Starała się z tym walczyć; z rozmysłem dążyła do cielesnej bliskości z Krzysztofem, ale za każdym razem przekonywała się, że jego dotyk nie sprawia już jej przyjemności. Nie żałowała jednak ani przez chwilę, że zgodziła się na pracę z Michałem. Jej życie może i stało się przez to bardziej skomplikowane, ale za to wypełniło się na nowo nadzieją i oczekiwaniem. Trzeba było tylko wyjaśnić Michałowi raz na zawsze, żeby nie liczył na nic więcej poza jej lojalnością.

W myślach ułożyła sobie nawet coś w rodzaju oświadczenia, które zamierzała wygłosić przed pierwszym wyjściem do kasyna. Przede wszystkim trzeba mu uświadomić, że nie interesują jej żadne flirty. Po drugie, że jest naprawdę szczęśliwa z Krzysztofem i że wkrótce biorą ślub. Po trzecie...

Całe oświadczenie rozleciało się na kawałki w chwili, kiedy zobaczyła Michała na ulicy.

Czekał na nią w umówionym miejscu. Ubrany w płaszcz i czarny, dobrze dopasowany garnitur, nie wyglądał już na beztroskiego chłopca, na którym nie można było polegać. Sprawiał wrażenie silnego, pewnego siebie mężczyzny. Na pewno była to tylko zasługa garnituru.

– Czy mogę pocałować swoją olśniewającą małżonkę? – zapytał na przywitanie.

Teraz. Celina zebrała w myślach rozsypane kawałki swojego oświadczenia.

– Niech pan mnie posłucha: ustalmy jasno zasady tej współpracy. Po pierwsze, nie

interesują mnie żadne flirty...

– Ani mnie. To był tylko żart, ale jeśli pani sobie życzy, mogę więcej nie żartować

– powiedział chłodno Michał i podał jej ramię.

Zaczerwieniła się. Właściwie dlaczego uważała, że każdy mężczyzna powinien ją od razu adorować? Była to zwyczajna babska próżność. Zrobiło jej się wstyd.

– Chyba powinniśmy sobie mówić per „ty” – bąknęła. – Tak będzie wygodniej.

Michał skinął głową.

– Słusznie. Tu jest pani, przepraszam, twój paszport. – Podał jej paszport z godłem Paragwaju. – Pamiętaj tylko, że jesteśmy małżeństwem, a resztę zostaw mnie. Będzie dobrze.

Celina poczuła, że ramię Michała jest równie silne i umięśnione jak Krzysztofa. Źle oceniła tego mężczyznę. Uśmiechnęła się lekko, zakłopotana.

Wejście do kasyna nie stanowiło żadnego problemu. Przywitał ich terkot ruletki i brzęk kieliszków od szampana. Wśród gości przeważali niemieccy oficerowie, choć nie brakowało też warszawskich nowobogackich, których można było poznać po licznych pierścieniach i sygnetach. Michał zauważył, że jeden z graczy, który wyglądał w swoim drogim garniturze jak opięty ciasno baleron, miał pierścień na każdym z dziesięciu palców.

– Gdzie ten twój Halbe? – szepnęła Celina.

– Na razie go nie widzę – odparł Michał, rozglądając się uważnie po sali. Nagle

zauważył, że otyły władca pierścieni wyciera chusteczką twarz i wstaje od ruletki, a jego miejsce zajmuje szczupły major. Poznał go od razu. To był on, człowiek, który zastrzelił Hanię.

Dotknął ramienia Celiny, wskazując go lekko głową.

– Idziemy – powiedział.

Podeszli do stołu z ruletką. Halbe był całkowicie pochłonięty obstawianiem, nie zwracał

uwagi na innych graczy.

– No, kochanie, na co czekasz? – powiedziała głośno Celina do Michała. – Obstawiaj.


Michał położył cztery żetony na czarny kolor, sięgając przez cały stół tuż przed twarzą Halbego.

– Mimo ostatnich doniesień z frontu moja żona nadal nie wierzy w czerwony kolor

– wyjaśnił. Dowcip był ryzykowny, ale Halbe parsknął śmiechem.

– A wie pan, że ja też zaufam kobiecej intuicji.

Położył wszystkie swoje żetony na czarnym polu. Podniósł wzrok na dowcipnisia i wtedy zobaczył Celinę. Zamarł na chwilę.

Celina uśmiechnęła się do niego lekko. Halbe w jednej chwili stracił zainteresowanie dla hazardu. Choć koło ruletki właśnie ruszyło, widział tylko Celinę.

– Czarne, parzyste, manque! – oznajmił krupier.

– Zdaje się, że wygraliśmy, panie majorze – powiedział Michał.

– Proszę? – Halbe wzdrygnął się, odrywając wreszcie wzrok od Celiny. – Ach, doskonale.

Bardzo dziękuję. Czy mógłbym panią, to znaczy państwa, zaprosić na kieliszek koniaku?

Chciałbym się odwdzięczyć.

– Z przyjemnością – odparł Michał.

Wstali od stołu.

– Państwo pozwolą, że się przedstawię. – Halbe trzasnął obcasami. – Major Martin Halbe.

– Kurt Heinemann, a to moja żona Katrin. Jesteśmy tu w interesach. Na stałe mieszkamy w Paragwaju.

– O! – zaciekawił się Halbe. – Stąd ta pani niezwykła uroda.

Michał się zaniepokoił. Ryba chwyciła przynętę zdecydowanie za mocno.

– Pani talent do ruletki też jest niezwykły – zachwycał się dalej Halbe.

– Szczęście początkującego – odparła ze śmiechem Celina.

– Niemożliwe! To pani pierwszy raz?

– Mam nadzieję, że nie zarazimy się od pana tym nałogiem – powiedział Michał,

próbując jakoś oderwać wzrok Halbego od Celiny.

– W moim przypadku to żaden nałóg – odparł Halbe, wciąż na niego nie patrząc.

– Po prostu lubię grać.

– Przegrywać też?

Dopiero teraz Halbe obrócił się w stronę Michała, przeszywając go zimnym spojrzeniem.

– Ja nigdy nie przegrywam, Herr Heinemann.


Celina zorientowała się, że rozmowa zaczyna przybierać niewłaściwy ton.

– O, to musimy się pana trzymać – zażartowała.

– Proszę bardzo – odparł Halbe ze śmiertelną powagą, całując ją szarmancko w rękę.

Michał już chciał zareagować, kiedy nagle rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Jakiś ciemny przedmiot wpadł przez okno do kasyna i upadł głucho na podłogę.

– Bandyci! – krzyknął panicznie jakiś głos.

Na podłodze leżała wiązka granatów. Michał błyskawicznie pociągnął Halbego

za kamienny filar. Potężna eksplozja zdmuchnęła jak piórko stojącego najbliżej grubasa z pierścieniami na obu rękach. Michał zdążył jeszcze zobaczyć, jak wielkie ciało przelatuje w powietrzu, uderzając w Celinę i powalając ją na podłogę, po czym kasyno wypełniło się kurzem i dymem.

Czyjaś pięść trafiła Janka prosto w żołądek. Uklęknął na bruku, próbując odzyskać oddech. Z obu stron trzymali go nadal dwaj napastnicy, a trzeci świecił prosto w oczy silną latarką. Pojawili się tak szybko, że nie zdążył jeszcze ocenić sytuacji. Jedno tylko wiedział

na pewno – to nie byli Niemcy.

– Gdzie masz pieniądze? Gadaj!

– Nie mam żadnych pieniędzy – wykrztusił z siebie Janek.

– Lepiej oddaj po dobroci, gnido!

Kolejny cios trafił Janka w głowę. Pięść napastnika z latarką ześliznęła się boleśnie po uchu.

– Przeszukajcie go!

A więc był to zwyczajny rabunek. Jeden z mężczyzn, którzy trzymali Janka z obu stron, zaczął obszukiwać jego kieszenie. Janek poczuł, że jedną rękę ma wolną. Uderzył w szyję drugiego napastnika, a tego, który go obszukiwał, kopnął w krocze. Sięgnął do kieszeni po nóż, ale w tym momencie człowiek z latarką przystawił mu do czoła lufę pistoletu.

– Nie ruszaj się, bo strzelam!

Janek się zawahał.

– Nie mam żadnych pieniędzy. Przeszedłem przez mur, bo...

Ktoś walnął go w tył głowy – chyba kostką brukową. Oślepiające światło latarki najpierw wybuchło jak słońce, a potem nagle zgasło. Janek runął na bruk nieprzytomny.

Ocknął się w jakiejś piwnicy. Pochylała się nad nim twarz pięknej dziewczyny,

oświetlając go zapaloną świecą.

– To na pewno ten? – spytała dziewczyna.

– Czas i miejsce się zgadzało – odparł jakiś głos. – Zresztą wygląda na Aryjczyka.

Dopiero teraz Janek dostrzegł, że w głębi za dziewczyną stoi kilka ciemnych sylwetek.

– Czego ode mnie chcecie? – stęknął, próbując się podnieść. Poczuł, że głowę z tyłu ma lepką od krwi.

– Jesteś więźniem Żydowskiego Związku Wojskowego. Jeśli do jutra nie dostaniemy

od ciebie dwustu tysięcy złotych, zostaniesz rozstrzelany – wyjaśniła dziewczyna. – Gdzie schowałeś pieniądze?

– O czym ty mówisz, dziewczyno? Jakie pieniądze?

– Wszystko wiemy o waszych interesach. Podaj swój kontakt w getcie.

– Jakie interesy? Bierzecie mnie za kogoś innego. Przyszedłem tu, bo...

Tuż przed jego oczami pojawiła się lufa pistoletu.

– Kontakt – powtórzyła dziewczyna.

Janek zdał sobie sprawę, że trzeba zmienić taktykę.

– Romek Sajkowski.

Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.

– Co?

– Chciałaś mój kontakt w getcie. Romek Sajkowski.

– Znasz Romka Sajkowskiego?

– Jestem narzeczonym jego siostry.

– Ty jesteś... Janek?

– Skąd wiesz?

Dziewczyna opuściła pistolet i obróciła się w stronę ciemnych sylwetek.

– Opatrzcie go natychmiast. Herszel, sprowadź tu Romka.

Pół godziny później Romek był w piwnicy. Uściskali się z radością. Okazało się, że Janek wpadł w zasadzkę, którą grupa Cywii przygotowała na pewnego jubilera z aryjskiej strony.

Zdobyli informację, że gość ma przejść o tej i o tej godzinie przez mur na Bonifraterskiej, żeby spotkać się ze swoimi kontrahentami w getcie. Miał mieć przy sobie sporą gotówkę, żeby zapłacić za kolejną partię diamentów.


– Okradacie swoich? – zdziwił się Janek.

– Raczej twoich – odparła Cywia z przekąsem. – Ten jubiler to Polak. Wykupuje

za bezcen złoto i diamenty od hurtowników w getcie.

– A ci hurtownicy też nie wasi? – odgryzł się Janek. – Nie ma sensu tak rozmawiać.

– Więc przestań nas oceniać. Potrzebujemy broni. Zwykły pistolet kosztuje teraz

piętnaście tysięcy, a jeden granat półtora tysiąca. A propos, obiecałeś nam dwie skrzynki granatów.

– Ja? – zdumiał się Janek.

– Od tamtej pory nie mieliśmy ze sobą kontaktu – wyjaśnił Romek.

Cywia wstała, stawiając świecę na skrzynce.

– No to macie teraz. Dostawa ma być jeszcze w tym tygodniu.

Wyszła. Janek spojrzał na Romka w blasku świecy.

– O czym ona mówi? Nikomu nie obiecywałem żadnych granatów.

Romek chrząknął zmieszany i przeszedł do wyjaśnień. Było gorzej, niż Janek myślał. Pal sześć granaty, ale ranny Mosler w mieszkaniu Sajkowskich? Tego się nie spodziewał

w najgorszych koszmarach.

– Czego on chce?

– Nie wiem. – Romek pokręcił bezradnie głową. – Cały czas jest nieprzytomny. Ale

chyba wie, że to ja.

Janek milczał przez chwilę.

– Trzeba go dobić – zdecydował.

– Co?! Mam zabić rannego?!

– Ja to zrobię – powiedział Janek, dźwignąwszy się z posadzki. Zakręciło mu się lekko w głowie. Przytrzymał się ściany.

– Teraz?! – wykrzyknął Romek.

– Nie możemy z tym czekać. Kwapisz nadal żyje. Jeśli ci dwaj nawiążą ze sobą kontakt, to koniec.

– Ale jak chcesz to zrobić – w mieszkaniu, przy moich rodzicach? Oni i tak już umierają ze strachu!

Janek położył mu rękę na ramieniu.

– Romek, jeśli widzisz inne wyjście, to powiedz, bo ja też nie chcę mieć czegoś takiego

na sumieniu.

W oczach Romka oświetlonych chybotliwym płomieniem świecy widać było,

że na próżno usiłuje znaleźć w sekundę jakieś rozwiązanie.

Pożegnali się z Cywią i korzystając z sieci podziemnych tuneli, których w ostatnich miesiącach przybywało w getcie coraz więcej, przemknęli się pod osłoną nocy do mieszkania Sajkowskich.

Rodzice Romka jeszcze nie spali. Czekali na powrót syna. Od pewnego czasu działo się z nim coś dziwnego. Albo zamykał się na długie godziny, robiąc jakieś zapiski, albo wychodził

z domu o dziwnych porach, nie zważając na nic. Miał też dziwnych znajomych – takich jak człowiek, z którym wyszedł kilka godzin temu. Kiedy więc zgrzytnął klucz w zamku, oboje Sajkowscy wpadli z nadzieją do korytarza.

– Romek! – wykrzyknęła Sabina.

– Janek! – zawołał niemal jednocześnie profesor Sajkowski.

Nie było czasu na długie wyjaśnienia. Janek wiedział, że trzeba to załatwić szybko, nie wdając się w żadne dyskusje.

– Przyszedłem zobaczyć się z Moslerem.

– Śpi teraz. Ale chyba jest z nim trochę lepiej.

Janek obrócił się do Romka.

– Zostań tu.

– Nie. Chcę przy tym być.

Ruszyli w stronę zamkniętej sypialni.

– Co wy chcecie zrobić? – zawołał Sajkowski. – Romek, na litość boską!

– Jezus Maria, Leon, oni chcą go zabić! – wykrzyknęła Sabina.

Romek obrócił się do nich.

– Zamknijcie się oboje, rozumiecie?

Sajkowscy zamarli, porażeni chłodem, jaki bił od mężczyzny, którego uważali za swojego syna.

Mosler spał na wznak, oddychając ze świstem. Był cały spocony. Kropelki potu kapały z jego ucha na poduszkę.

Romek zamknął drzwi.

– Jak chcesz to zrobić?


Janek rozejrzał się po pokoju. Wziął z fotela ozdobną poduszkę z wyhaftowaną różą. Tak łatwiej będzie pozbyć się śladów niż po użyciu noża.

– Przytrzymasz go za nogi – powiedział cicho.

Romek skinął głową. Podeszli ostrożnie do łóżka. Janek już miał nakryć zalaną potem twarz poduszką, kiedy nagle Mosler otworzył oczy.

– Nie... Proszę.

Romek wzdrygnął się jak oparzony. Mosler próbował unieść się na łokciach.

– Ja też mam rodzinę po aryjskiej stronie... Żonę i matkę. Ja wszystko dla nich...

Wystawię wam Kwapisza!

Janek zamarł z uniesioną poduszkę.

– Co?

– Powiem wam, gdzie mieszka.

– Gadaj – rozkazał Janek.

– Nie za darmo.

– Czego chcesz?

– Trzy paszporty jakiegoś neutralnego kraju. Może być Paragwaj.

Mosler opadł bezsilnie na poduszkę, dysząc ciężko.

Furmanka podskakiwała na wąskiej ścieżce wśród lasów. Fiodor słabł w oczach.

– Dajcie pić... – wyszeptał zaschłymi wargami.

– Dostałeś w brzuch, nie możesz nic pić – odparł Bronek. – Najpierw musi cię obejrzeć lekarz. Chyba macie u siebie jakiegoś lekarza?

Fiodor się uśmiechnął.

– U nas wszystko jest. Nawet baby frontowe mamy.

– Prawdziwy raj na ziemi ta Czerwona Armia – zakpił Achmatowicz. – Szkoda tylko,

że jej nijak znaleźć nie można.

– Jedź dalej... – Fiodor podniósł z trudem rękę przed siebie. – Już nieda—

leko.

Bronek zastanawiał się, jak skierować rozmowę na Sorokina, żeby nie wzbudzić

podejrzeń Fiodora.

– Mówiłeś, że jesteś radiotelegrafistą – zaczął ostrożnie. – To dlaczego wysłali cię na patrol, jak zwykłego strzelca?


Fiodor pokręcił głową.

– To nie był zwyczajny patrol. Lampa się przepaliła i poszliśmy do miasteczka, żeby poszukać czegoś na wymianę. Ja mówiłem od razu, że to głupie, bo w miasteczku ani jednego radia nie uświadczysz. Niemcy strasznie tego tutaj pilnują. Wystarczy donieść na kogoś, że słucha radia, to nawet bez sprawdzenia rozstrzeliwują całą rodzinę. Ale ten dureń się uparł, wielki komisarz, psia jego mać.

Bronek poczuł, że serce mu przyspiesza.

– Sorokin?

Fiodor skinął głową.

– Pilną depeszę do Moskwy musi wysłać, powiada. A co ja mu poradzę, że sprzęt

nawalił?

– To znaczy ty wysyłasz jego depesze?

– A kto. Przecież mówię, że jestem radiotelegrafista. A ty co mnie tak wypytujesz,

„Hiszpan”?

Bronek wzruszył ramionami, udając obojętność.

– Leż, przykryję cię.

Okrył rannego szczelniej grubą derką, którą znaleźli na furmance.

– A ty kto właściwie jesteś u swoich? – spytał Fiodor. – Sanitariusz?

– Ja?

Bronek się zawahał. Nagle zdał sobie sprawę, że proste pytanie trafiało w samo sedno: kim właściwie był u swoich? Płatnym mordercą? Wypłacali mu przecież żołd.

Stoj! – rozległ się nagle okrzyk na drodze.

Z lasu po obu stronach wypadło kilkunastu ludzi z długą bronią.

Achmatowicz ściągnął lejce. Masywny koń zatrzymał się, parskając niespokojnie

chrapami. Miał zasłonięte ślepia i nie mógł dojrzeć, co się dzieje wokół.

– No to koniec jazdy – mruknął Achmatowicz, podnosząc ręce do góry.

– Wy kto, Ukraińcy? – zapytał po ukraińsku młody chłopak z automatem. Miał nie więcej niż osiemnaście lat i gładką cerę jak u dziewczyny. Najwyraźniej jeszcze się nie golił.

Bronek milczał. Krótki pobyt na Wołyniu nauczył go, że pytania o narodowość należały tutaj do najtrudniejszych.

Chłopak dał głową znak swoim ludziom, żeby przeszukali furmankę. Dwóch starszych

partyzantów zabrało się żwawo do roboty.

– O, kurwa mać, ruski! – zawołał jeden z nich po polsku na widok rannego Fiodora

w sowieckim mundurze.

Achmatowicz obrócił się gwałtownie na dźwięk ojczystej mowy.

– Kurwa mać? Chwała niech będzie Najwyższemu! Polacy!

Chłopak z automatem wcale nie podzielał jego entuzjazmu. Cała grupa wydała mu się jeszcze bardziej podejrzana. Ubrani byli jak ukraińscy chłopi, mówili jak Polacy, a do tego wieźli na wozie rannego bolszewika.

– Coście za jedni? Odpowiadać, bo każę rozstrzelać na miejscu!

– Do swojego będziesz strzelał, durniu jeden!? – wybuchnął Achmatowicz, rozczarowany przyjęciem.

– Zamknij się, moskiewski pachołku! – ryknął na niego drugi partyzant. – Panie

podchorąży, rozwalimy ich, co?

Gorliwie przystawił lufę do piersi Bronka.

– Czekaj. „Lis” kazał brać takich na badanie.

– „Lis”? – ożywił się Bronek. – Jesteście od porucznika „Lisa”?

– Bo co?

– Mam dla niego wiadomość.

– Od kogo? – zadrwił drugi partyzant. – Od towarzysza Stalina?

– Od Komendanta Armii Krajowej. Prowadźcie.

Partyzanci popatrzyli po sobie strapieni. Młody podchorąży był wyraźnie zbity z tropu.

Bronek zauważył to i postanowił wykorzystać.

– Głuchy jesteś, jeden z drugim?! – huknął. – Szybko, bo sowiecki jeniec potrzebuje lekarza!

Podchorąży ożywił się natychmiast jak olśniony. Na dźwięk słowa „jeniec” wszystko stało się dla niego jasne: ci dwaj byli jakimiś ważniakami, którzy przedarli się z Generalnej Guberni w przebraniu, a ruski był po prostu ich jeńcem. Wydał komendy swoim ludziom i po chwili furmanka ruszyła znów w drogę, eskortowana po obu stronach przez partyzantów.

Mniej więcej po godzinie dotarli do niewielkiej kolonii, złożonej z zaledwie kilku domów stojących na skarpie nad zamarzniętą rzeką. Wokół roztaczał się dokonały widok na okoliczne pola. Kolonia zamieniła się w małą twierdzę. Okalała ją niska barykada z gałęzi drzew i polnych kamieni. Bronek patrzył na to ze zdziwieniem. Z miejsca zwątpił w zdolności przywódcze porucznika „Lisa”. Kto przy zdrowych zmysłach urządziłby w ten sposób obóz partyzancki?

Widać go było z daleka.

Achmatowicz miał podobne odczucia. Kiedy wjeżdżali na teren zabarykadowanej kolonii, nachylił się do Bronka.

– Ten ich „Lis” to jakiś matoł. Brakuje tu tylko szyldu: „Obóz partyzantów. Uprasza się o strzelanie”.

Wprowadzili ich do jednej z chat, najwyraźniej zamienionej w sztab partyzancki. Krępy mężczyzna oglądał rozłożoną na stole mapę. W izbie panował półmrok. Nie było widać jego twarzy.

– Witaj, Bronek – odezwał się porucznik „Lis”. – Czekałem na ciebie.

Bronek zaniemówił. Przed nim stał Tadeusz, jego przyjaciel z „cichociemnych” kursów w Anglii.

11

Czarne i białe


Depesz przybywało. Tylko dzięki mistrzowskim umiejętnościom Stefana udawało się

zamknąć kolejne sesje w regulaminowym czasie. Właściwie to on wykonywał całą robotę.

Tosiek rozkładał tylko sprzęt, a potem przeważnie bawił się swoim coltem, próbując kręcić nim jak rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie. Władek siedział w tym czasie na parapecie okiennym, wpatrzony w „Rudą”, która przechadzała się ulicą. W pokoju na poddaszu rozlegało się miarowe stukanie klucza telegraficznego. Na dworze robiło się coraz cieplej. Temperatura nie spadała już poniżej zera.

– Szefie, czas mija – powiedział Tosiek, pokazując na zegarek.

Władek ocknął się z przyjemnego letargu.

– Co? A, tak. Kończymy, Stefan.

– Jeszcze jedna depesza.

– Nie możemy przekraczać godziny, bo nas namierzą.

– Ale to błysk, szefie!

Władek się zawahał. W okolicy panowała leniwa cisza. Nigdzie nie było ani śladu

niemieckich samochodów.

– Dobra – zdecydował. – Tylko błyskaj szybciej.

Stefan przyspieszył jeszcze bardziej, choć wydawało się to już niemożliwe. Tosiek patrzył

z zawiścią na jego niewiarygodnie szybkie palce na kluczu telegraficznym.

– Nie popisuj się tak.

Stefan wzruszył ramionami z nonszalancją wirtuoza. Władek wyjrzał znowu na „Rudą”.

– Niech szef tam powie w centrali, że za długie piszą te depesze – przypomniał Tosiek.

– Tu nie poczta, żebyśmy wysyłali takie epistoły na dwie strony. Krótko trzeba, do rzeczy.

– Co mówisz?

– A szef tylko na narzeczoną się gapi.

– Głupi jesteś. To nie jest moja narzeczona.

Stefan, który wydawał się nieobecny, nagle odwrócił się w stronę Władka z żywym

zainteresowaniem.

– Poważnie? To ona jest do wzięcia?


– Ty, stukaj tam, bo nas Gonia namierzy!

Stefan obrócił się jak niepyszny do telegrafu. Tosiek zarechotał głośno. Smarkacze, pomyślał Władek, odwracając się do swojego ulubionego widoku za oknem, kiedy nagle zauważył, że „Ruda” przegląda się w lusterku.

– Chłopaki, zwijamy się! – zawołał Władek.

– Już kończę!

– Zostaw to. Niemcy!

– Gdzie?! – Tosiek zerwał się na równe nogi.

Pod dom podjechał wojskowy motocykl z przyczepą i dwoma żołnierzami.

– Za późno – powiedział Władek, sięgając po pistolet. Tosiek chwycił swojego colta.

– No, kolciku, nareszcie się przydasz.

Stefan patrzył na nich w popłochu.

– A ja? Dajcie mi jakąś pukawkę.

– Puścisz im serię alfabetem Morse’a – powiedział Tosiek.

– Ciszej! – zawołał Władek. – Jeden tu idzie!

Jeden z żołnierzy wysiadł z przyczepy motocyklowej i wszedł przez furtkę do ogrodu.

– Tosiek, pilnuj okna. Ja ze Stefanem obstawiamy drzwi.

– Dajcie mi jakąś broń, do cholery! – Stefan był bliski rozpaczy.

Władek wcisnął mu do ręki okrągły granat.

– Trzymaj. Umiesz się tym posługiwać?

Stefan patrzył na granat, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

– Tu jest zawleczka. Na mój znak wyciągniesz ją i rzucisz granat. Jasne?

Stefan skinął żarliwie głową.

Zamarli w oczekiwaniu. Na dole trzasnęły drzwi.

– Panowie, fałszywy alarm – oznajmił Tosiek.

– Co się dzieje?

– Chodźcie sami zobaczyć.

Władek i Stefan podeszli ostrożnie do okna. Niemiecki żołnierz właśnie wsiadał

z powrotem do przyczepy motocykla. W ręku trzymał wielką butlę z bimbrem. Po chwili motocykl odjechał.

– Cholerne moczymordy – powiedział Władek, dając znak „Rudej”, że wszystko

w porządku.

– Aż się spociłem – wysapał Stefan.

Chciał przeczesać włosy ręką, w której wciąż trzymał granat.

– Daj to. – Władek odebrał mu granat. – Zwijajcie sprzęt, chłopaki.

Był wściekły na siebie, że zupełnie zapomniał o nielegalnym interesie, jaki prowadziła na dole gospodyni pani Konieczko. Umieszczenie radiostacji w bimbrowni nie wydawało mu się teraz takim świetnym pomysłem jak poprzednio. Odpowiadał za zbyt wielu ludzi, żeby narażać ich na niepotrzebne ryzyko.

– Nareszcie coś się dzieje, prawda? – powitała go wesoło „Ruda”. Zupełnie nie sprawiała wrażenia odrętwiałej ze strachu.

– To nie jest zabawa – odparł Władek zawiedziony. Spodziewał się, że trzeba będzie uspokajać skołatane nerwy dziewczyny. – W każdej chwili mogą nas namierzyć.

– Jeśli namierzą, to nie od razu konkretny dom, tylko rejon. Będziemy mieli czas, żeby się zwinąć – uspokajała go „Ruda”.

Omal nie wyprowadziła go z równowagi. Jeszcze tego brakowało, żeby kobieta pouczała go, jak ma dowodzić swoją komórką.

– Tak czy inaczej, potrzebujemy więcej obserwatorów – skwitował.

– Ja ci już nie wystarczam? – spytała „Ruda”, odgarniając kosmyk z czoła.

Nagle w przebłysku szaleństwa, którego sam nie rozumiał, Władek podjął błyskawiczną decyzję.

– Niemcy! – zawołał.

– Gdzie?!

– Za tobą, nie oglądaj się.

„Ruda” zamarła, nie zdając sobie sprawy, że za jej plecami ulica jest zupełnie pusta.

– Pocałuj mnie – powiedział Władek.

– Co?!

– Normalnie, jakbyśmy byli na randce.

Pocałowali się. Trwało to o wiele za długo, niż wymagałyby względy konspiracji.

Wreszcie „Ruda” oderwała się od Władka, chwytając oddech.

– I gdzie ci Niemcy?

– Poszli już.


„Ruda” obejrzała się za siebie. W pobliżu nie było żywej duszy.

– Świnia – powiedziała, ale zamiast dać Władkowi po gębie, jeszcze raz przywarła

do niego ustami.

To nie mógł być przypadek. Wanda w jednej chwili przestała wierzyć w swoją szczęśliwą passę. Właścicielem kawiarni Zerwikaptur okazał się dawny ordynans jej męża.

– Witam, królowo – powitał ją w małym biurze na zapleczu. – Nina już mi powiedziała, że pani może do nas przyjdzie pracować. Nawet pani sobie nie wyobraża, jaki to jest dla mnie honor!

Wanda zesztywniała. Dreszcz przeszedł jej po plecach na myśl, że ostatni ciąg

szczęśliwych wydarzeń mógł być z góry ukartowany. Cudowne zwolnienie z Szucha, oferta bajecznej pracy – to wszystko wyglądało za pięknie. Trzeźwe rozumowanie doprowadziło ją jednak do błędnych wniosków. Uznała, że skoro właścicielem kawiarni był ordynans Karola, to za sznurki musiał pociągać sam Karol. Nie chciała od niego żadnej pomocy. Dla niej był martwy.

– Proszę przekazać mojemu mężowi, że o nic go nie prosiłam. Żegnam – powiedziała

i odwróciła się do wyjścia.

– Ale, królowo, mnie pan kapitan też oszukał! – zawołał za nią Woźniak. – Tak samo rżnął przede mną wielkiego bohatera z Londynu jak przed panią!

Woźniak wyskoczył zza biurka, przestraszony, że Wanda naprawdę wyjdzie. Gość

z Szucha powiedział wyraźnie, że jeśli nie uda mu się zatrudnić Ryżkowskiej, to szlus z jego dyrektorowaniem.

Wanda się zawahała.

– Nie wmówi mi pan, że jestem tu przez przypadek. Nie jestem już taka naiwna jak

dawniej.

– Dobra, królowo, przyznaję się. Specjalnie wysłałem Ninę, żeby panią namówiła.

– A zwolnienie z Szucha?

– Siedziała pani na Szucha? To ja nic nie wiem.

– Niech pan nie kłamie. Jesteście w zmowie.

– Jak Boga kocham, że go nie widziałem od zeszłego roku! Co ja jestem winny,

że uwierzyłem oszustowi? On pół Warszawy nabrał, że jest tym specjalnym wysłannikiem Sikorskiego.

– Jestem pewna, że to Karol załatwił, że mnie zwolnili.


– To pani go przecenia, królowo. On się Gestapo naraził tak samo jak naszym. Wystawił

ich do wiatru, a oni by mu teraz mieli robić przysługi? Nie wiem, czemu panią zwolnili, ale trzeba się z tego cieszyć, królowo, bo życie jest tylko jedno, jak mówiła moja babka. To jak będzie, pani Wandziu kochana, dziewięćset złotych miesięcznie? Czy za mało?

Była to podejrzanie hojna oferta.

– Dlaczego właściwie panu tak na mnie zależy?

Woźniak westchnął teatralnie.

– Widzę, że przed panią nic się nie da ukryć. To jest dla mnie piękna reklama, królowo, że taka gwiazda teatru tu pracuje. Nina też gwiazda, ale sama pani widziała, jak ona teraz wygląda, kupa nieszczęścia, za przeproszeniem. A jeśli pani się zgodzi, to klienci będą do mnie ciągnąć jak pszczoły do miodu. To jak będzie, królowo?

Woźniak zamarł w oczekiwaniu. Ciężka robota to aktorstwo, pomyślał. Aż się spocił

od tego łgania w żywe oczy.

– Tysiąc – odparła odważnie Wanda. – I wszystkie napiwki dla mnie.

– Umowa stoi! – wykrzyknął Woźniak.

Wanda podała mu rękę z przekonaniem, że wreszcie nauczyła się dbać o własne interesy i nie pozwoliła znowu oszukać.

Bieda zajrzała w oczy Jelonków tak nieoczekiwanie, że wciąż nie mogli wyjść

z osłupienia. W dodatku zupełnie stracili wiarę w naród niemiecki. Nie chodziło wcale o Stalingrad. To mogliby Niemcom wybaczyć. W końcu sam Napoleon nie dał rady rosyjskim mrozom. Nie chodziło też o klęski w Afryce, bo jaki prawdziwy Aryjczyk wytrzymałby takie upały? Jelonkowie stracili wiarę w Niemców z całkiem osobistych powodów – zostali przez nich oszukani i porzuceni na pastwę losu.

Do tej pory sądzili, że dla Niemca słowo jest rzeczą świętą, a raz złożonej obietnicy ten dumny naród nigdy nie złamie. Okazało się jednak, że byli w strasznym błędzie, a wyprowadził

ich z niego Oberscharführer Uwe Rappke, kiedy Jelonek próbował odebrać od niego obiecane trzy tysiące złotych.

– Jakie trzy tysiące? Coś ci się przyśniło, Jelonek. Masz tu tysiąc złotych i wynoś się, bo mam kupę roboty.

Jelonka zatkało. To musiał być pewnie jakiś niemiecki żart.

– Ale, panie szefie, umawialiśmy się na trzy – przypomniał ostrożnie. – Ja wiem, że jak

człowiek ma na głowie tyle co pan, to takie rzeczy mogą wylecieć z pamięci...

– Z dupy ci zaraz coś wyleci, jak mi tu będziesz jęczał! – ryknął Rappke i kopnął Jelonka w pośladek z taką siłą, że ten wypadł z pokoju przesłuchań jak wystrzelony z procy.

Jelonek wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Wściekły i upokorzony rozważał nawet, czy nie iść na skargę do samego Rainera, ale szybko doszedł do wniosku, że mogłoby się to dla niego skończyć tragicznie. W końcu pomagał Rappkemu w ściąganiu łapówek. Zagryzł więc zęby i po prostu wrócił do pracy.

W tym momencie Jelonek nie uważał jeszcze, że wszyscy Niemcy to złodzieje i kłamcy.

Myślał tak wyłącznie o Oberscharführerze Uwem Rappkem. Wkrótce jednak wydarzyło się coś znacznie gorszego, co przyniosło poważne zmiany w jego światopoglądzie.

Oczywiście, tak jak mógł się spodziewać, w domu czekał go dalszy ciąg upokorzeń.

Na próżno usiłował wytłumaczyć żonie, że nie mógł wykłócać się z Rappkem o swoje trzy tysiące ani złożyć na niego oficjalnej skargi. Obrzuciła go takim stekiem wyzwisk, że aż trzeba było wyrzucić z pokoju dzieci. W końcu miał dosyć tego poniewierania.

– Zamkniesz wreszcie tę gębę czy nie? – ryknął jej prosto w nos, podnosząc do ciosu otwartą dłoń. Od razu podziałało. Jelonkowa potulnie wzięła ze stołu tysiąc złotych i wyszła, żeby schować je razem z resztą oszczędności pod materacem.

Nagle zza ściany dobiegł przeraźliwy krzyk. Jelonek rzucił się do sypialni. Jego żona wrzeszczała tak, jakby ktoś ją mordował. Widok Jelonkowej w kałuży krwi byłby jednak znacznie mniej porażający, niż to, co Jelonek zobaczył w sypialni.

Wszystkie pieniądze spod materaca zniknęły. Sto dwadzieścia sześć tysięcy złotych

– cały dorobek ich życia.

Nazajutrz Jelonek był w pracy przed świtem. Nikogo ze śledczych nie było jeszcze

w pokojach. Słychać było tylko warkot ciężarówek dowożących kolejne transporty więźniów i szczękanie krat, kiedy strażnik wrzucał „nowych gości” do tramwajów. Rappke przyszedł jako jeden z pierwszych. Jelonek rzucił się korytarzem, żeby przeciąć mu drogę.

– Panie Oberscharführer, okradziono nas!

– O, Jelonek, dobrze, że cię widzę. Pójdziesz do matki tej aktorki i powiesz jej, żeby zadzwoniła pod ten numer w sprawie dobrej pracy. Tylko ani pary z gęby, że to ode mnie, jasne?

– Okradziono nas, panie Oberscharführer! – powtórzył Jelonek.

– Co?


– Złodzieje nas okradli!

– Kogo?

– No, mnie i moją żonę! Wszystkie pieniądze nam zabrali!

Rappke przez chwilę myślał, że chodzi o jakąś sprawę służbową, ale w jednej chwili stracił całe zainteresowanie.

– A co mnie to obchodzi? Masz tu ten numer telefonu i zrób, co mówię, zrozumiałeś?

– Ale panie Oberscharführer, pan mi musi pomóc! W biały dzień nas obrabowali!

– Czy ty jesteś głuchy, Jelonek! Mam gdzieś twoje śmierdzące pieniądze! Idź

do Kripo[41]!

Jelonek został sam pośrodku korytarza, ogłuszony i zrozpaczony, ściskając w ręku

karteczkę z jakimś numerem telefonu. Jak to – do Kripo? Nie był przecież pierwszy lepszy z brzegu. Pracował dla nich. Miał prawo robić zakupy w tej samej kantynie co najwyższy rangą esesman. I jak to – śmierdzące pieniądze? Dlaczego jego pieniądze miałyby być śmierdzące?

Zarobił je uczciwie, a w każdym razie zgodnie z niemieckim prawem. Idź do Kripo? Tak nie mówi się do kogoś, kto był przecież jednym z nich.

A jednak to samo usłyszał od Millera, od Gansa, od Kreutza i od Liszowskiego. Wszyscy wzruszyli ramionami i powiedzieli „Idź do Kripo”. Więcej esesmanów na Szucha nie znał, w każdym razie nikogo ważnego.

W końcu poszedł więc do Kripo, gdzie – tak jak się spodziewał – nawet nie chcieli przyjąć zgłoszenia o kradzieży. Nie było przecież włamania, a Jelonek nie potrafił powiedzieć, kiedy dokładnie miała miejsce kradzież ani przedstawić żadnego dowodu, że ukradziono dokładnie taką, a nie inną sumę. Szczegółowe pytania dyżurnego doprowadziły go do takiej pasji, że zaczął krzyczeć. Skończyło się na tym, że dali mu parę razy po gębie i wyrzucili na dwór.

To właśnie wtedy, zbierając się z chodnika przed posterunkiem Kripo, zmienił zdanie o całym narodzie niemieckim. Przyłożył sobie chusteczkę do rozciętej wargi i obolały ruszył

w stronę domu. Na domiar złego musiał jeszcze ukorzyć się przed żoną i przyznać, gdy gdyby nie ona, zostaliby w ogóle na lodzie. Dzięki niej mieli przecież darmowych robotników.

Przypomniał sobie o karteczce od Rappkego. Nie jest tak źle, powtarzał sobie bez głębszego przekonania.

Antek zgodził się bez wahania. Więcej nawet – omal nie urwał Jankowi ręki

z wdzięczności, że dostał od niego taką propozycję.


– No i z czego się tak cieszysz? – huknął na niego Janek. – Że będziesz miał człowieka na sumieniu?

– Takich drani to ja mogę załatwiać codziennie pięciu. I to przed obiadem – odparł

buńczucznie Antek.

Janek nie miał najmniejszej ochoty wciągać w zabójstwo Kwapisza kolejnej osoby.

Musiał mieć jednak absolutną pewność, że tym razem szmalcownik zginie. Poza tym Antek i tak był już poniekąd wtajemniczony w sprawę. Kwapisz zagrażał także jego matce. W każdej chwili mógł donieść, że pani Suchecka ukrywała Żydówkę, którą przeniesiono w nieznane miejsce.

Adres podany przez Moslera znajdował się na Bródnie. Była to niewysoka dwupiętrowa kamienica z zagraconym podwórzem. Bez trudu ustalili, że pod numerem dziewięćdziesiąt trzy rzeczywiście mieszka mężczyzna, który z opisu przypominał Kwapisza. Nie było czasu na obserwację. Poza tym Janek nie mógł oderwać się od roboty w pracowni, a Antek i tak nigdy nie widział szmalcownika na oczy, więc nie potrafiłby go rozpoznać. Postanowili uderzyć w ciemno. Wieczorem, tuż przed godziną policyjną, kiedy wszyscy na ogół byli już w domach, stawili się pod kamienicą na Bródnie, z wózkiem szklarskim, pożyczonym od stryja Antka. Ściśle mówiąc, wózek został właściwie ukradziony, ponieważ stryj zdecydowanie odmówił Antkowi pożyczenia swojego jedynego źródła utrzymania. Antek uznał, że taki szczegół nie powinien Janka interesować. Obiecał, że załatwi wózek? No to załatwił.

Widok dwóch młodych szklarzy wędrujących od domu do domu był tak pospolity, że nie budził niczyjego zainteresowania. Nawet psy żandarmów mijały ich, ziewając obojętnie. Branża usług szklarskich od kilku lat przeżywała rozkwit, a szklarze z szybami na wózkach bez przerwy krążyli po mieście, wypatrując okien zasłoniętych gazetami. Wózek stryja Antka dawał więc nie tylko doskonały pretekst, żeby wejść do kamienicy Kwapisza, ale też stwarzał szansę na bezpieczny odskok po akcji. Był tylko jeden warunek – wszystko musiało odbyć się bez alarmowania sąsiadów. W rachubę wchodził więc znowu tylko nóż. Dla pewności Antek zabrał

ze sobą także duży młotek, który wetknął sobie za pas.

Około siódmej zostawili wózek z szybami na podwórzu i weszli do klatki schodowej.

Janek ukrył się na półpiętrze. Spojrzeli na siebie. Janek skinął głową. Plan był prosty – kiedy Kwapisz otworzy drzwi, Antek miał wepchnąć go do środka i obezwładnić.

Antek nacisnął dzwonek.

Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał. Wreszcie w uchylonych drzwiach pojawiła się

pięcioletnia dziewczynka z warkoczykami.

Antek nie był przygotowany na taki obrót wydarzeń. Dziewczynka patrzyła na niego

dużymi oczami.

– Aa... jest twój tata?

– Ja nie mam taty.

– Kto jest, słoneczko? – zawołał ze środka męski głos.

– Jakiś pan!

W uchylonych drzwiach pojawił się Kwapisz.

– W jakiej sprawie? – zapytał.

Antek rzucił się całym ciałem na drzwi, przewracając dziewczynkę, i chwycił Kwapisza za gardło. W tym samym momencie do mieszkania wpadł Janek. Dziewczynka wybuchnęła płaczem.

– Co robicie! – krzyknął przerażony Kwapisz.

– Zamknij się – uciszył go Antek.

Dziewczynka rozpłakała się jeszcze głośniej.

– Co się dzieje? – W korytarzu pojawiła się roznegliżowana młoda kobieta w narzuconym naprędce szlafroku. – Bandyci!

– Zamknij gebę, zdziro! – krzyknął Antek.

Dziewczynka rzuciła się z płaczem do matki.

– Nie róbcie krzywdy dziecku, błagam was – powiedział Kwapisz drżącym głosem.

– To twoja rodzina? – spytał Janek.

– Nie. To znaczy mieszkają ze mną. Uciekli z getta.

– Co? – Janek był pewny, że się przesłyszał.

– Pomagam im. Ja to wszystko dla nich...

Janek patrzył raz na przerażoną kobietę z dzieckiem, to znów na Kwapisza.

– Kłamiesz, draniu!

– Ja panów bardzo proszę! – zawołała kobieta, przywierając do boku Kwapisza.

– Ryszard jest dobrym człowiekiem! On nigdy nie zrobił nikomu nic złego!

Antek spojrzał pytająco na Janka. Też nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Mieli

sprzątnąć jakiegoś skończonego łajdaka, a przed nimi stała trójka przerażonych ludzi, których najwyraźniej nie łączyły tylko ciemne interesy.


– Zabierz kobietę i dzieciaka do drugiego pokoju – postanowił Janek.

– Co chcecie z nimi zrobić? – zawołał Kwapisz.

– Spokojnie, nic im nie będzie. Antek rób, co mówię.

Antek chwycił kobietę za szlafrok, ale ta uczepiła się kurczowo Kwapisza.

– Nie! Ryszard! Zostawcie nas w spokoju!

Płacz dziewczynki przeszedł w ciągły ryk. Antek przystawił kobiecie nóż do gardła.

– Pójdziesz sama albo zmienimy plany.

– Idź, Mira. Muszę z panami tylko porozmawiać – uspokoił ją Kwapisz.

Drzwi sąsiedniego pokoju zamknęły się za Antkiem. Zza ściany nadal słychać było

stłumiony szloch dziewczynki.

Kwapisz obrócił się do Janka.

– Ile chcecie? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Bierzcie wszystko.

– Nie przyszliśmy tu po pieniądze – odparł Janek.

– Masz mnie teraz w garści. Tak samo możesz na mnie donieść jak ja na ciebie.

– Nie jestem takim łajdakiem jak ty.

– Życie nie jest takie proste. Ja tak samo muszę zadbać o swoją kobietę. Skończyły się czasy, kiedy wszystko było albo czarne, albo białe!

– Dla mnie się nie skończyły – odparł Janek, błyskawicznie wyciągając z kieszeni nóż.

Za każdym razem, kiedy Maria usłyszała o jakimś zamachu lub ulicznej strzelaninie, przez głowę przelatywała jej myśl, że być może za chwilę przywiozą rannego Michała lub Władka i serce stawało jej w gardle. Z duszą na ramieniu wybiegała do postrzelonych, żeby czym prędzej zajrzeć im w twarze. Przeważnie byli to niemieccy żołnierze, choć nie brakowało postronnych przechodniów, którzy dostali się w krzyżowy ogień. Trzy razy esesmani przywieźli rannych zamachowców. Byli to młodzi chłopcy, mniej więcej w wieku Michała. Jeden zmarł

na stole operacyjnym, a pozostałych dwóch po opatrzeniu zabrano od razu

na Pawiak.

Wiadomość o zamachu na kasyno na Szucha dotarła do szpitala razem z pierwszą karetką.

Siostra Józefa od razu uspokoiła Marię, że wszyscy poszkodowani byli Niemcami,

a zamachowcom udało się uciec.

– Niech Bóg ma ich w swojej opiece – dodała. – Zuchy nasze kochane. Sporo ich w tym kasynie natłukli. Ledwo się zmieścili w jednej karetce.


– Siostrę to cieszy? To chyba nie po chrześcijańsku – westchnęła Maria, spuszczając zmęczone nogi z kozetki.

– Ale po polsku – odparła z przekonaniem siostra Józefa.

Maria pokręciła głową i poszła bez pośpiechu do izby przyjęć. Do końca dyżuru zostało jej tylko pół godziny. Tym razem była naprawdę zmęczona. Czekała już tylko na chwilę, kiedy zmieni ją inny lekarz. Mimo wszystko Otto na coś się przydał. Gdyby nie on, całonocne dyżury byłyby znacznie częstsze. Pierwszy raz pomyślała o nim z sympatią i od razu zawstydziła się sama przed sobą. Doktor Otto Kirchner nie był przecież zwyczajnym kolegą z pracy, ale niemieckim oficerem.

Zjawił się pewnego dnia zupełnie niespodziewanie. Po prostu stanął w drzwiach jej gabinetu i powiedział ze swoim śmiesznym nadreńskim akcentem:

– Dzień dobry, Marysiu.

W pierwszej chwili wydało się jej, że to jakiś żart. Otto Kirchner, którego znała, był

lekarzem z Akwizgranu, gdzie odbywał się kiedyś kongres kardiochirurgów. Podszedł do Marii po jej odczycie i niespodziewanie pogratulował jej po polsku. Okazało się, że jako dziecko mieszkał kiedyś przez kilka lat w Warszawie, gdzie jego ojciec prowadził interesy. Od razu przypadli sobie do gustu. Przez resztę pobytu Otto służył Marii za przewodnika po Akwizgranie.

Pokazał jej katedrę z relikwiarzem Karola Wielkiego oraz słynne termy Granusa, zbudowane jeszcze za czasów rzymskich. Tamten Otto Kirchner był zupełnie normalnym człowiekiem, ojcem pryszczatego szesnastolatka, który chciał zostać słynnym iluzjonistą, oraz mężem zawsze uśmiechniętej Berty. Tymczasem teraz przed Marią stał Niemiec, co prawda podobny do Ottona Kirchnera jak kropla wody, ale ubrany w mundur majora Wehrmachtu.

To nie był żart. Szybko wyjaśniło się, że nowy Otto Kirchner był także lekarzem, tyle że wojskowym i że został przydzielony do szpitala Marii w związku z rosnącą liczbą niemieckich pacjentów. Chodziło, rzecz jasna, o rannych żołnierzy przysyłanych do Warszawy z frontu wschodniego. Był to czas, kiedy zaczęły się niemieckie problemy pod Stalingradem. Otto przyznał, że jego nowy przydział służbowy nie był zupełnym dziełem przypadku. Sam poprosił, żeby skierowali go do szpitala Marii. Byli przecież przyjaciółmi.

– Nie jesteśmy już przyjaciółmi – powiedziała oschle Maria. – Mam panu podać dokładną datę, kiedy przestaliśmy nimi być? Pierwszy września trzydziestego dziewiątego roku.

Otto się zmieszał.


– Rozumiem, nikt mnie tu nie zapraszał...

– Właśnie.

– Ale możemy sobie pomóc... Jako lekarze.

– Ustalmy jedno, doktorze Kirchner: w tym szpitalu ja jestem lekarzem, a pan Niemcem.

Od tej pory nie rozmawiali ze sobą prawie wcale. Rzadko kiedy przebywali razem

na oddziale. Otto wyraźnie schodził Marii z drogi, co nie było łatwe, ponieważ dzielili wspólny gabinet. Zawarli ze sobą coś w rodzaju niepisanego porozumienia: on szanował jej milczenie, a ona starała się nie manifestować sprzeciwu wobec jego obecności.

Po drodze do izby przyjęć Maria zdała sobie sprawę, że właściwie powinna zostawić rannych z kasyna samym sobie, dopóki nie przyjdzie Otto. Gdyby któryś zmarł, nikt nie miałby do niej pretensji. Nowe wewnętrzne zarządzenia wyraźnie mówiły, że niemieckimi pacjentami może się zajmować wyłącznie na osobiste polecenie majora doktora Kirchnera. Nie umiała jednak siedzieć bezczynnie przez pół godziny ze świadomością, że w tym czasie ludzie w izbie przyjęć krwawią i cierpią, bez względu na to, kim byli. Poza tym ktoś naprawdę mógł

potrzebować natychmiastowej interwencji chirurgicznej.

Z kasyna przywieziono aż osiem osób. Wiązka granatów wrzucona w sam środek tłumu

zrobiła prawdziwe spustoszenie. Maria zabrała się do badania wszystkich po kolei. Jeden z mężczyzn – otyły, ze złotymi sygnetami na palcach obu rąk – zmarł w drodze. W jego rozerwanym brzuchu brakowało połowy wnętrzności. W dość ciężkim stanie była też młoda kobieta w czerwonej sukni. Na ciele nie miała co prawda widocznych obrażeń, ale była wciąż nieprzytomna, choć od wydarzenia mijała już trzecia godzina. Reszta miała rany szarpane kończyn, liczne stłuczenia, wstrząśnienia błędnika i niemal wszyscy – wstrząs pourazowy.

– Co panu dolega? – zapytała po niemiecku kolejnego pacjenta, młodego mężczyznę

w podartym garniturze, który potrząsał głową, jakby usiłował ocknąć się z szoku.

W tym momencie Marię przeszył dreszcz. Przed nią siedział Michał. Poznał ją, lecz wzrok nadal miał rozbiegany. Próbował utrzymać prosto głowę, która wciąż opadała mu na piersi.

– Siostro, tego pacjenta weźmiemy na szesnastkę – powiedziała głośno Maria.

Siostra Józefa spojrzała na nią zaskoczona. „Szesnastka” była ich sekretnym kodem.

Oznaczała, że któregoś z pacjentów należało ukryć na oddziale. Dlaczego jednak miałyby ukrywać Szwaba, który dostał po łbie? Józefa spojrzała na młodego mężczyznę w podartym

garniturze. Miała pamięć do twarzy, a tę twarz widziała tysiąc razy na rodzinnym zdjęciu, które Maria trzymała kiedyś na swoim biurku.

– Tak jest, pani doktor – odparła pośpiesznie, chwyciła młodego mężczyznę pod ramię i zaprowadziła go do gabinetu Marii.

Kiedy tylko zostali sami, Maria dopadła do młodszego syna.

– Michał, słyszysz mnie? Co ty tu robisz?! Co się stało?

Michał spojrzał na nią rozbieganymi oczami. Powoli jego wzrok uspokajał się, a mgła przed oczami zaczęła ustępować.

– Mama?

– Ty głupi smarkaczu!

Maria chwyciła go z całej siły za głowę i przycisnęła do siebie. Ból przywrócił mu świadomość.

– Gdzie Celina?

Rozejrzał się w popłochu.

– Kto?

– Celina. Co z Celiną?!

Próbował podnieść się z kozetki, ale matka go powstrzymała.

– Siedź. Musisz uspokoić błędnik. Kto to jest Celina? Co tu robisz?

Odpowiedział jej najogólniej, jak się dało: że zadanie, że przypadkowy zamach, że ważna łączniczka.

– Nie wiem, co z nią jest, dopóki nie zrobię wszystkich badań. Mam nadzieję, że to tylko wstrząśnienie mózgu...

– Musisz ją uratować! – krzyknął Michał, chwytając ją kurczowo za ręce.

W jego uścisku poczuła rozpaczliwy strach.

– Kochasz ją? – spytała.

Michał puścił jej ręce jak porażony prądem.

– Co?!

– Znam cię. Nie widziałam jeszcze, żeby na jakiejś dziewczynie tak ci zależało.

Krew uderzyła mu do głowy. Dlaczego matka mówiła takie brednie? W ogóle mu na niej nie zależało. Miała przecież narzeczonego, tego cholernego Krzysztofa, a on dopiero co stracił

Hanię. Chciał to wszystko wykrzyczeć jednym tchem, ale w tym momencie drzwi gabinetu się

otworzyły.

W progu stał niemiecki major.

– To jest... pacjent – rzuciła szybko Maria. – Z tego zamachu w kasynie.

Major doktor Kirchner spojrzał badawczo na Michała.

– Pójdę do izby przyjęć – powiedział i wyszedł bez słowa. Nigdy wcześniej nie spotkał

Michała, ale przed wojną Maria często pokazywała mu swoje rodzinne zdjęcia. Podobnie jak siostra Józefa też miał wyjątkową pamięć do twarzy.

Tadeusz był w kraju zaledwie kilka miesięcy. Skoczył tuż przed Bożym Narodzeniem.

Złamanie nogi, które wyeliminowało go z kursu spadochronowego, kiedy to spotkali się z Bronkiem i braćmi Konarskimi, okazało się nie tak poważne, jak z początku wyglądało. Noga szybko się zrosła i powrócił do Małpiego Gaju – ośrodka szkoleniowego dla skoczków. Tym razem bez trudu przeszedł wszystkie kursy, choć przy każdym skoku z wieży i z samolotu modlił

się jak stara dewotka, żeby noga nie trzasnęła pod nim jak zapałka. Modlitwy zostały wysłuchane. Wkrótce Tadeusz znalazł się na kursie odprawowym i jeszcze przed Gwiazdką wsiadł do samolotu do Polski. Skoczył w okolicach Mszczonowa. Po przyśpieszonej aklimatyzacji w Warszawie skierowano go od razu na Wołyń. Nie był to jego wymarzony przydział. Wolałby pozostać w stolicy, ale „Wachlarz” na wschodzie rozpaczliwie potrzebował

ludzi. Szeregi konspiracji zostały przetrzebione podczas sowieckiej okupacji przez NKWD.

Teraz, kiedy zaczęły się powoli odbudowywać, pojawił się nowy problem: ukraińscy

nacjonaliści. Rosły w siłę oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii – nacjonalistycznej partyzantki, której celem było utworzenie „samostijnej Ukrainy”, przez całkowitą likwidację polskiej ludności, bez względu na płeć czy wiek. Od początku roku mnożyły się więc ataki na polskie wsie. Ludzi mordowano z okrucieństwem, które miało przerazić i zmusić pozostałych do opuszczenia ukraińskich ziem na zawsze. Palono polskie wsie, kościoły, a nawet cmentarze, żeby zatrzeć wszelki ślad polskości na Wołyniu. Wszystko to odbywało się na zapleczu niemiecko-sowieckiego frontu, gdzie Sowieci przerzucali coraz większe zgrupowania własnej partyzantki, żeby prowadzić działania dywersyjne przeciw Niemcom, a także przygotować teren do powrotu władzy sowieckiej. Komórki „Wachlarza” miały więc na głowie trzech wrogów: Niemców, Sowietów i Ukraińców.

Po wysłuchaniu tego wszystkiego Bronek szybko odzyskał wiarę w przywódcze

zdolności Tadeusza, czyli porucznika „Lisa”.


– Jednego tylko nie rozumiem – powiedział. – Przecież Niemcy muszą wiedzieć

o waszym obozie. Widać was z daleka.

– A wiedzą, wiedzą – przyznał Tadeusz ze śmiechem. – Nawet dali nam

broń.

– Co takiego?

– Po pierwsze, to nie jest żaden obóz partyzancki, tylko placówka samoobrony

mieszkańców. Niemcom jest na rękę, żeby polscy chłopi sami bronili się przed napadami Ukraińców. Mają na głowie Sowietów: Czerwoną Armię przed sobą i czerwoną partyzantkę za plecami. Polacy i Ukraińcy to w tej chwili ich najmniejsze zmartwienie. Wysłaliśmy więc do kreislandwira[42] Kohlschreibera w Równem delegację z prośbą o broń dla obrony przed bandytami. Pojechał „Panienka”, ten młody podchorąży, co was zatrzymał. Może na to nie wygląda, ale to cwaniak. Powiedział, że polscy chłopi chcą w spokoju pracować i wywiązywać się z kontyngentów nakładanych przez niemieckie władze. Podziałało. Dali mu dwanaście starych karabinów sowieckich. Kompletny złom, ale ważniejsze było oficjalne zezwolenie, bo dało nam legalną przykrywkę dla naszej broni.

Po drugie, mówisz, że widać nas z daleka. Jasne, ale my też widzimy stąd całą okolicę.

Przyznasz, że znacznie utrudnia to niespodziewany atak. UPA wie o tym i jak na razie nas omija.

Tymczasem placówka rośnie w siłę. Przybywają uciekinierzy z innych kolonii, ale przede wszystkim przybywa nam broni. Ciągle przeszukujemy miejsca, gdzie Niemcy walczyli z Rosjanami w czterdziestym pierwszym roku. Pełno tam porzuconej broni, którą trzeba tylko wyczyścić i naprawić. Jeszcze trochę i będziemy gotowi, żeby podjąć wyprawę na UPA. Chyba, że zaatakują pierwsi.

Sięgnął po butelkę samogonu, w której odbijał się migoczący płomień świecy. Za oknem wiejskiej izby panowała noc.

– Aż mi w gardle zaschło od tego gadania. Napijmy się.

Nalał samogonu do dwóch blaszanych kubków.

– Za nasze spotkanie.

– Za spotkanie – powtórzył Bronek i przełknął palący płyn bez przyjemności.

– No to mów, co to za ważne zadanie, że zesłali cię do tego piekła – powiedział Tadeusz.

– Powiedzieli mi tylko, że przyjedziesz i że będziesz potrzebował broni i ludzi.

Bronek bez słowa rozerwał kołnierzyk i wydobył zwinięty na kawałku bibułki rozkaz.

Podał go Tadeuszowi.

Tadeusz rozwinął bibułkę, zbliżając ją do świecy.

– Co?! Masz zlikwidować Sorokina?!

– Ciszej. Znasz go?

– To nasz sojusznik!

– O czym ty mówisz? Są dowody, że to agent Smiersza. Zrzucili go tu, żeby wyłapywał

i sporządzał listy naszych.

– Gówno nie dowody! Z Warszawy to wszystko inaczej wygląda niż stąd. Nie słuchałeś, co do ciebie mówiłem? To jest prawdziwy kocioł. Żeby przeżyć, trzeba się nauczyć lawirować między Niemcami, Sowietami a Ukraińcami. Sorokin to prawa ręka kapitana Michajły.

Pięćdziesiąt kilometrów stąd mają swoją bazę, prawie sześciuset partyzantów z bronią automatyczną i granatami. Mamy cichą umowę: my nie ruszamy ich, oni nie ruszają nas. Jeśli dowiedzą się, że coś przeciwko nim knujemy, zniszczą nas w godzinę. Nie mam zamiaru narażać placówki dla urojeń jakichś warszawskich dziadków!

– To nie są urojenia, tylko rozkaz – odparł chłodno Bronek. – Jeśli nie chcesz mi pomóc, daj mi tylko broń. Zrobię to sam, z Achmatowiczem.

– Nie. Przysięgałem bronić tej wsi.

– O ile pamiętam, przysięgaliśmy walczyć o niepodległość całego kraju, a nie jednej wsi.

– Nie mogę pozwolić, żebyś obrócił przeciwko nam całą czerwoną partyzantkę! Nie

rozumiesz tego?!

Bronek odstawił na bok blaszany kubek i wstał z godnością.

– Jak zamierzasz mnie powstrzymać?

Tadeusz patrzył na dawnego przyjaciela z Anglii z wściekłością. Już miał odpowiedzieć, kiedy na zewnątrz rozległ się terkot karabinu maszynowego. Kule świsnęły w powietrzu, przebijając ścianę chaty.

– Ukraińcy! – wrzasnął wartownik na podwórzu.

Bronek i Tadeusz wypadli na zewnątrz. Ostrzał zaczął się ze wszystkich stron.

– Wszyscy na stanowiska! – rozkazał Tadeusz. – Oszczędzać amunicję! Czekać,

aż podejdą bliżej!

Ale przerażeni chłopi, którzy w większości stanowili załogę placówki, już otworzyli ogień ze swoich starych mosinów. Strzelali panicznie, bez celowania, byle odpowiedzieć

na nadlatujące z ciemności kule, byle nie czekać bezradnie na cios siekierą.

– Przerwać ogień! – krzyczał Tadeusz. – Oszczędzać amunicję!

Chłopi walili nadal na oślep, repetując drżącymi rękami, podczas gdy w oddali rozległ się dziki wrzask „huraaa!”. Ukraińcy nacierali ze wszystkich stron, ale za kręgiem prymitywnej barykady panowała tak gęsta noc, że nie sposób było zobaczyć nawet lufy własnego karabinu.

Achmatowicz dopadł do Bronka skulonego pod barykadą, wciskając mu w rękę

zabytkowy austriacki karabin. Sam trzymał podobny.

– Nie wiem, czy to strzela, ale nic lepszego tu nie mają.

Bronek przeładował i wychylił się ostrożnie wśród świszczących kul. Ciemność wciąż krzyczała dziko „huraa”, ale Ukraińcy nie nadbiegali. Strzelali tylko ponad głowami obrońców, jakby zupełnie nie zależało im, żeby któregoś trafić. Barykada odpowiadała bezradnym ogniem.

A potem nagle wszystko ucichło. Strzelanina urwała się równie nagle, jak się zaczęła.

Z ciemności dobiegł tylko okrzyk po ukraińsku:

Lachy, moja wam wsi spalimy! [43]

Bronek spodziewał się, że nastąpi kolejny atak, ale okrzyk wpadł w ciemność jak

pojedynczy kamień w studnię i po chwili znów zaległa cisza.

– Panie poruczniku, Jachranka się pali! – zawołał nagle ktoś na podwórzu.

Tadeusz obrócił się za siebie. Na horyzoncie rozbłysła łuna palonej wsi.

– I Witwice też! I Żurawiny! Jezus Maria, wszystko spalili!

Wszędzie dookoła widać było łuny pożarów niczym wielkie pochodnie, które oświetlały zagubioną pośrodku pól barykadę.

– To było tylko rozpoznanie... – wyszeptał Tadeusz. – Otoczyli nas.

Bronek patrzył na płonące na horyzoncie wsie. Nie było mowy, żeby we dwóch wydostać się z okrążenia i dopaść Sorokina. Musiał znaleźć inne wyjście.

12

Ostatnia próba


To, co czekało Władka podczas kolejnego spotkania z „Rudą”, dawało się porównać tylko z doznaniami, jakie zapewniał niesławny „trapez śmierci” podczas szkolenia w Anglii. Żołądek najpierw podszedł mu do gardła, a potem gwałtownie opadł do samych kolan.

„Ruda” dała mu kosza.

Nie powiedziała tego wprost, ale tylko tak można było wytłumaczyć jej zachowanie.

Zauważył ją z daleka, kiedy szła na kolejną sesję w Józefowie. Podbiegł do niej jak na skrzydłach i pocałował w policzek.

– Co ty wyprawiasz? – ofuknęła go ostro.

To właśnie wtedy przypomniał sobie bolesne doznania z angielskiego „trapezu śmierci”.

Patrzył na nią kompletnie oszołomiony.

– Zachowujesz się jak Tosiek – powiedziała zimno.

Wydawało mu się, że gorszego bólu nie można zadać drugiemu człowiekowi.

– Przepraszam. Myślałem...

– Źle myślałeś. Ostatnio to były żarty.

Przeszył go taki dreszcz, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Nawet sadysta Rappke nie potrafił tak go ugodzić. Żarty! Całowała go dla żartu!

Przez resztę dnia nie zamienili więcej ani słowa. Jej widok z okna na poddaszu sprawiał

mu fizyczny ból. Przez cały czas coś kłuło go i gniotło w okolicach serca. Wreszcie sesja dobiegła końca. Pierwszy raz chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, wsadzić głowę pod poduszkę i natychmiast zasnąć.

Kapitanowa Malicka natychmiast rozpoznała jego stan.

– Coś z dziewczyną? – zapytała bezceremonialnie, kiedy odmówił obiadu.

– Nie chcę o tym mówić – odparł Władek. Zaraz jednak przypomniał sobie, że do tej pory wiedza kapitanowej na temat psychologii kobiet bardzo mu się przysłużyła. Pokrótce przedstawił

więc sytuację i zamarł w oczekiwaniu, jak pacjent przed diagnozą.

– Niedobrze – stwierdziła kapitanowa, kręcąc głową.

– Ale co to znaczy? – domagał się pacjent. – Dlaczego tak się zachowuje?

– Ja tu widzę tylko jedno wyjaśnienie – orzekła kapitanowa Malicka. – Poczucie winy.


– Znaczy, wstydzi się?

– Jakie tam wstydzi – żachnęła się kapitanowa. – Ma już narzeczonego. A to całowanie z panem to był tylko taki skok w bok.

A więc choroba była śmiertelna. Władek natychmiast pożałował swojej szczerości

i obiecał sobie, że nigdy więcej nie puści wobec kapitanowej pary z ust na temat swoich prywatnych spraw. Zresztą, nie miał już żadnych prywatnych spraw. Wszystko się skończyło.

Nigdy nie powinien robić sobie nadziei. Taka dziewczyna jak „Ruda” po prostu nie mogła się nim interesować. Powiedziała mu przecież uczciwie, że nie jest w jej typie.

Kapitanowa Malicka zastukała do niego o piątej, kiedy od kilku godzin bezskutecznie usiłował zasnąć.

– O co chodzi? – zapytał opryskliwie przez drzwi.

– Niech pan mnie wysłucha, a nie od razu się załamuje!

– Śpię!

Kapitanowa nie zamierzała jednak dać za wygraną.

– Pan nie może się tak poddawać! Może tamten to jest jakiś frajer. Musi pan zaprosić dziewczynę na normalną randkę, a nie tak, że nie wiadomo, o co panu się rozchodzi!

Władek się zawahał. W gruncie rzeczy rada nie była taka zła.

– A jak odmówi? – zawołał przez zamknięte drzwi.

– No to się sprawa wyjaśni! To chyba lepsze, niż tak leżeć bez sensu o piątej po południu!

Argument był wyjątkowo trafny. Walka zawsze przemawiała do niego bardziej niż inne rozwiązania. Postanowił stanąć do otwartego pojedynku z „frajerem”, który odebrał mu „Rudą”.

Nazajutrz zawiadomił ją przez skrzynkę kontaktową, że musi pilnie zobaczyć się z nią w sprawie

„prywatnej” – żeby od razu rozwiać wszelkie wątpliwości.

Na spotkanie przyszedł opanowany i spokojny. Nie liczył na wygraną, a jedynie

na zamknięcie sprawy raz na zawsze.

– Słucham, co to za „prywatna” sprawa? – spytała „Ruda”, kiedy spotkali się w bocznej uliczce na Woli.

– Otóż chciałbym zaprosić cię do kawiarni na randkę – odparł rzeczowo Władek.

Zabrzmiało to tak oficjalnie, że „Ruda” w pierwszej chwili zaniemówiła, a potem

wybuchła niespodziewanie śmiechem.

– Myślałam, że już nigdy tego nie powiesz!


Całe opanowanie w jednej chwili ulotniło się z Władka. Kolana zmiękły mu znowu,

a krew uderzyła do głowy.

– To znaczy, że... że się zgadzasz? – wyjąkał.

– Dlaczego nie.

– A twój... narzeczony?

– Kto? Nie mam żadnego narzeczonego. – „Ruda” wzruszyła ramionami.

„Frajer” nagle rozpłynął się w powietrzu, a Władek zdał sobie sprawę, że stoi w ringu sam, z podniesionym pięściami, jak ostatni dureń. Na szczęścia scena ta istniała tylko w jego wyobraźni.

– Chodźmy do Lardellego – zaproponował Władek.

– Nie, tam jest za drogo. Znam lepsze miejsce.

Kiedy usiedli w dyskretnym kącie gwarnej kawiarni, „Ruda” zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Było w tym prostym geście coś tak intymnego, że Władek poczuł, jak odbiera mu dech w piersi. Do tej pory widywał ją niemal wyłącznie w płaszczu, na ulicy.

Co prawda raz byli już w kawiarni – na urodzinach Tośka – ale to się nie liczyło. Teraz „Ruda”

zdjęła płaszcz tylko

dla niego.

– Pięknie dzisiaj wyglądasz.

– Masz na myśli moją fryzurę czy dekolt?

– Co? Nie, nie, fryzurę, oczywiście...

– Świntuch z ciebie, „Ryszard” – powiedziała „Ruda” ze śmiechem, trącając go w ramię.

Władek spuścił wzrok.

– Głupio tak, przyszliśmy na randkę, a nawet nie znamy swoich prawdziwych imion.

– Tak będzie lepiej.

– Wiem.

„Ruda” spojrzała na niego z wahaniem.

– Jestem Wiktoria. Wiktoria Rudnicka, stąd ten pseudonim.

Było to czyste szaleństwo, całkowicie pozbawione rozsądku – zupełnie jakby stanęła przed nim naga, nie zważając na to, gdzie i kiedy się znajdują. Władkowi odebrało oddech. Teraz mógł zrobić tylko jedno.

– Władek Konarski – powiedział.


Ich dłonie splotły się mocno pod stołem. Nie widzieli nic oprócz siebie. Kawiarniany gwar docierał do nich z daleka, z innego świata, w którym trwała niemiecka okupacja i gdzie pod żadnym pozorem nie wolno było wyjawiać sobie nawzajem swoich prawdziwych nazwisk.

Kawiarnia nazywała się Zerwikaptur, a urządzenie podsłuchowe pod stolikiem, przy

którym posadził ich Woźniak rejestrowało każdy ich oddech.

Nie podobał jej się ten Halbe. Oczywiście, żadnego niemieckiego oficera nie darzyła sympatią, ale młody major, u którego miała pracować z polecenia Jelonków, zrobił na niej szczególnie odpychające wrażenie. Od początku traktował ją tak, jakby była więźniarką w jego prywatnym obozie. Nawet na nią nie patrzył, kiedy wyliczał jej obowiązki w śmiesznej polszczyźnie i zwracał się do niej bezosobowo, jak do przedmiotu.

– Podłogi mają się błyszczeć. Tak samo okna, klamki, krany. Kurz trzeba wycierać nie tylko tam gdzie widać, ale wszędzie. Zrozumiała?

Helena skinęła głową.

– Odpowiadać tak albo nie.

– Tak, zrozumiałam.

Halbe mówił dalej, przechadzając się po pokoju. Na czole miał opatrunek. Pewnie dali mu gdzieś po łbie, pomyślała z satysfakcją Helena. Dobrze ci tak, chamie.

– Prasować potrafi?

– Potrafię.

– Dobrze. Będzie prać i prasować mój mundur. I bieliznę też, oczywiście. Wszystko rozumie?

Tego jeszcze jej brakowało – prania szwabskich gaci! Nie mogła jednak odrzucić tej roboty. Na razie Jelonkowie mieli ją w garści. W każdej chwili mogli wyrzucić ją i Wandę na bruk. Najważniejsze, że żyły. W dodatku Wanda miała już świetną posadę w kawiarni. Nie było tak źle. Helena zacisnęła zęby.

– Rozumiem, panie majorze. Będzie pan usatysfakcjonowany.

Halbe spojrzał na nią pierwszy raz, zadowolony, że w końcu zrozumiała, jakie będą ich wzajemne stosunki.

– No – skwitował. – Teraz wychodzę. Jak wrócę, mieszkanie ma błyszczeć.

Wyszedł. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nim, Helena wyciągnęła w jego stronę

złamane ramię i rzuciła tak soczystą wiązankę, że aż sama się zawstydziła. Dopiero teraz zdała

sobie sprawę, ile wulgarnych przekleństw nauczyła się podczas tej wojny. Kiedyś była delikatną kobietą, a teraz? Zupełnie jakby stała się innym człowiekiem.

Zabrała się do pracy. „Hamulec” – jak nazwała w myślach Halbego, żeby unikać

pospolitego określenia „cham” – mógł niedługo wrócić. Postanowiła, że zacznie od jego gabinetu. Najpierw ogólne porządki, potem okna i podłogi.

Sięgnęła do kosza na śmieci, który stał przy biurku. Był prawie pusty, tylko na dnie leżały dwa papierki. Właściwie była to jedna kartka, przedarta na pół. Helena złożyła razem obie połowy. Na odwrocie ktoś nabazgrał nazwisko jakiegoś Anatola Jabłońskiego i adres na Saskiej Kępie. Obok było dopisane innym atramentem i charakterem pisma niemieckie słowo „erschiessen[44]”. Helena zadrżała. Podczas pracy strażniczki na Pawiaku poznała to słowo aż za dobrze. Trzymała w rękach wyrok śmierci.

Rainer spokojnie odłożył słuchawkę. Nie brał poważnie wrzasków gubernatora Fischera.

Spodziewał się jego telefonu. Siedząc z nogami założonymi na biurko, rzeczowo wyjaśnił mu, że granat w kasynie z całą pewnością nie był żadną akcją Armii Krajowej, ale samowolnym zamachem jakiejś niewielkiej grupki. Osobiście podejrzewał komunistów. Takie bezsensowne akcje z narażeniem życia cywilów były w ich stylu. Przypomniał gubernatorowi podobne wydarzenie z poprzedniego roku, kiedy to komuniści wrzucili wiązkę granatów do Café Club[45].

– Co pan mi tu za brednie opowiada! – wrzasnął Fischer tak głośno, że Rainer musiał

odsunąć słuchawkę od ucha. – Żądam natychmiastowej reakcji sił bezpieczeństwa na ten bandycki zamach!

– Tak jest! – rzucił Rainer i nawet trzasnął obcasami butów spoczywających na biurku, żeby zademonstrować, że stoi przy telefonie na baczność.

Wybuch w kasynie zupełnie go nie interesował. Oczywiście, zlecił śledztwo w tej sprawie odpowiedniemu referatowi, ale z góry znał jego wynik. Jako policjant wiedział, że większość sprawców rzadko zmienia metody działania – bez względu na to czy chodzi o gwałciciela, czy o zamachowca. Bojowcy z Gwardii Ludowej nie wydawali mu się godni uwagi. W ogóle samo określenie „polski komunista” brzmiało już jak wewnętrzna sprzeczność. Był przekonany, że wysiłki Moskwy, żeby zarazić Polaków wirusem komunizmu, są z góry skazane na porażkę.

Komunizm niósł ze sobą pogardę dla tradycji, a Rainer znał niewiele narodów bardziej przywiązanych do tradycji, ojczyzny, religii i tym podobnych bzdur niż właśnie Polacy. Z tego powodu za prawdziwych przeciwników uważał tylko Armię Krajową i Narodowe Siły Zbrojne[46]. Reszta go nie interesowała. Był przekonany, że wszelkiej maści lewacy nigdy nie znajdą w katolickiej Polsce prawdziwego oparcia.

Jedynym ciekawym aspektem „zamachu” w kasynie było to, że omal nie zginął w nim

Halbe. Przybiegł do gabinetu Rainera z opatrunkiem na czole, przekonany, że to właśnie on był

celem ataku.

– Uspokój się, Martin – przerwał mu Rainer, śmiejąc się w duchu. – Dlaczego tak

sądzisz? Przecież nie byłeś tam jedynym gościem.

– A tamta dziewczyna z aparatem? Zapomniałeś już, że mnie obserwowali? Musieli

ustalić, że co środę chodzę do kasyna. Przecież to dla nich idealna okazja. W dodatku nie sposób odkryć, kto naprawdę był celem, a to daje jeszcze lepszy kamuflaż. Jestem pewien, że chodziło im o mnie.

Halbe chodził po gabinecie i załamującym się z nerwów głosem snuł swoją spiskową

teorię. Żadne argumenty do niego nie przemawiały. Rainer pozwolił mu się wygadać i dopiero wtedy powiedział z lekkim przekąsem:

– Przyznasz jednak, że to nie mogli być zawodowcy, skoro udało im się nabić ci tylko guza.

– Nie żartuj sobie! – oburzył się Halbe. – Gdyby nie ten kupiec z Paragwaju, możliwe, że nie stałbym tu teraz przed tobą.

– Skąd?

– Z Paragwaju. Ale to Niemiec. Piękną żonę miał. To znaczy ma. Chociaż nie wiadomo, czy przeżyła. Strasznie w niej zakochany... On mnie zasłonił, rozumiesz? Stoimy razem wszyscy troje, a tu nagle wpadają te granaty. Heinemann od razu pociągnął mnie na podłogę, ma gość refleks, trzeba mu przyznać...

– Chwileczkę – przerwał mu Rainer. Coś mu się w tej historii nie zgadzało. – Dlaczego rzucił się, żeby osłaniać ciebie, a nie swoją żonę?

Halbe wzruszył ramionami.

– Nie wiem, możesz go sam zapytać. Mam się z nim zaraz spotkać na mieście, żeby mu podziękować. Chcesz go poznać?

Rainer machnął lekceważąco ręką. Drażnił go ten megaloman, któremu wydawało się,

że całe polskie podziemie polowało na niego, jakby był samym Canarisem[47]. Postanowił sobie z niego zakpić. Wyjął z szuflady rachunek.


– Mam małą prośbę. Trzeba zapłacić ten rachunek, a nie chciałbym wtajemniczać

w sprawę przypadkowych ludzi. Możesz się tym zająć?

– Co to jest?

– Rachunek za bieliznę naszych agentów, Martin.

Halbe spurpurowiał, patrząc na rachunek.

– Ja mam płacić rachunek za gacie twoich tajniaków?

– Przepraszam, że cię o to proszę, ale sam rozumiesz, że to ważny dokument. Tylko do ciebie mam pełne zaufanie.

– A pieniądze?

– Właśnie, to jest kolejna prośba. Mógłbyś na razie założyć z własnych funduszy?

Chwilowo zabrakło nam środków w kasie.

Z trudem zdławił wybuch śmiechu, widząc żałosną minę Halbego, który wstydliwie

wpakował sobie rachunek do kieszeni, po czym sięgnął do teczki i wyjął dwie grube koperty ze zdjęciami.

– Zdjęcia – powiedział ze ściśniętym gardłem.

– O, sporo tego – zauważył Rainer z przekąsem. – Mówiłem ci, że to zacznie przynosić efekty.

Od kilku dni materiału zaczęło gwałtownie przybywać. Kawiarnia Zerwikaptur

rzeczywiście stawała się modnym miejscem spotkań. Tak jak przewidział Rainer, przedwojenne aktorki – Przesmycka i Ryżkowska – z każdym dniem przyciągały coraz więcej klientów. Stolik w kącie sali rzadko kiedy bywał teraz wolny.

– Najciekawsze fragmenty rozmów zakreśliłem na czerwono – burknął Halbe. – Niestety, nie mogę z tobą zostać, bo umówiłem się z Heinemannem.

– Idź, idź – powiedział Rainer,wziąwszy do ręki pierwsze zdjęcie, na którym Władek siedział przy stoliku z „Rudą”, zapatrzony w nią z bezgranicznym zachwytem. Skąd znał tę twarz? Oczywiście, z akt Kellera. Nareszcie strzał w dziesiątkę! Nie zamierzał jednak dzielić się sukcesami z tym pajacem.

– Coś znalazłeś? – zaciekawił się Halbe.

– Nie, nie. Wystarczy mi, że ty znalazłeś przyjaciela na śmierć i życie.

– Nie kpij, ten człowiek naprawdę uratował mi życie.


– Tak, tak, jasne. – Rainer pokiwał głową, wpatrując się w twarz Władka oczarowanego swoją partnerką przy stole. Z akt Kellera wynikało, że ten człowiek był angielskim spadochroniarzem, wszechstronnie wyszkolonym dywersantem i z pewnością kimś ważnym, skoro zdecydowano się na odbicie go ze szpitala, nie bacząc na koszty akcji. Tymczasem na zdjęciu wyglądał na całkowicie bezbronnego. Dał się posadzić przy inwigilowanym stoliku jak baran prowadzony na rzeź. Nic nie widział prócz twarzy tej kobiety, która Rainerowi wcale nie wydała się aż tak atrakcyjna. Miłość potrafiła zrobić z każdego mężczyzny ostatniego durnia.

Sam nie zachowywał się lepiej w tamtych czasach, kiedy mieszkał z Inge. Był dla niej gotów nawet rzucić się przepaść. Nagle opowieść Halbego wydała mu się dziwnie podejrzana. Jaki zakochany mężczyzna rzuca się najpierw na pomoc nieznajomemu, zamiast ratować własną kobietę?

– Zaczekaj, Martin!

– Tak?

– Właściwie to chętnie poznam twojego nowego przyjaciela.

Nie rozumiał, dlaczego tak go to dotknęło. Przez ostatnią dobę Michał nie myślał

o niczym innym prócz pierwszych słów, jakie Celina wypowiedziała po odzyskaniu

przytomności. Nie cieszył się tym, że udało mu się zbliżyć do Halbego bardziej, niż można było sobie wymarzyć. Nie martwił się, że doktor Otto Kirchner mógł go rozpoznać w szpitalu. Nie czuł swoich potłuczeń i sińców. Nie słyszał nawet pianina w kawiarni Lardellego na Polnej, gdzie umówił się z Halbem. Popijał tylko czarną kawę, która wydawała mu się wyjątkowo gorzka, i wciąż na nowo rozpamiętywał swoje spotkanie z Celiną w szpitalu. Matka nie chciała o tym w ogóle słyszeć, ale w końcu udało mu się postawić na swoim. Wpuściła go do izolatki i pozwoliła wziąć nieprzytomną kobietę za rękę.

– Słyszysz mnie? Celina?

– Daj jej spokój – powiedziała Maria. – Ja się nią zajmę. Idź już.

Michał nie dawał za wygraną.

– Celina? To ja.

Zamknięte powieki poruszyły się. Celina otworzyła oczy.

– Celina! Poznajesz mnie? – ucieszył się Michał.

Próbowała coś powiedzieć, ale z jej ust wydostał się tylko cichy bełkot.

– Powiedz jeszcze raz! – Michał nachylił się nad nią.


Wtedy właśnie to usłyszał.

– Zawiadomcie Krzysztofa – wyszeptała Celina.

Przełknął kolejny łyk gorzkiej kawy. Czego się właściwie spodziewał? Krzysztof

na pewno starałby się ją ochronić, zamiast rzucać się najpierw na pomoc mordercy. Michał

zupełnie nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Musiał to być efekt angielskich szkoleń. Zrobili z niego automat, który bezmyślnie wypełnia swoje zadania. Jak miał wyjaśnić to Celinie?

Zresztą, nie było co wyjaśniać. Jedyne, co miała mu do powiedzenia, to „zawiadomcie Krzysztofa”. W porządku, zrobił to. Zawiadomił cholernego Krzysztofa. Niech ją zabierze i niech żyją długo i szczęśliwie. Amen.

Do kawiarni wszedł Halbe. Nie był sam. Towarzyszył mu wysoki blondyn w mundurze

z naszywkami SS. Michał natychmiast wrócił do rzeczywistości. Czy to możliwe, żeby już go rozpracowali? Halbe nasłałby wtedy na niego zwyczajnych tajniaków w skórzanych płaszczach, a nie przyprowadził wyższego rangą esesmana.

– Herr Heinemann! – przywitał go wylewnie Halbe. – Przepraszam, że kazałem panu

czekać, ale mój... przyjaciel chciał pana poznać. Pozwólcie panowie, że was sobie przedstawię.

To jest Obersturmbannführer...

– Lars Rainer.

Michał zadrżał. Przed nim stał nowy szef warszawskiego Gestapo.

– Kurt Heinemann – powiedział Michał i podał mu dłoń.

– Martin wszystko mi o panu powiedział. Gratuluję odwagi. No i nadzwyczajnego

opanowania. Rzadko kto zachowuje w takiej sytuacji zimną krew. Przeszedł pan jakieś szkolenie wojskowe?

– Niestety, tylko w zakresie pierwszej pomocy.

Rainer przyjrzał się badawczo jego sylwetce.

– Ale uprawia pan sporty?

– Owszem – odparł pewnie Michał. – Przed wojną grałem w piłkę nożną.

– A, to wszystko jasne.

Rainer obrócił się do Halbego.

– Co sądzisz, Martin, żebyśmy umocnili naszą nową znajomość kieliszkiem koniaku?

– Znakomity pomysł.

Usiedli przy stoliku Michała i zamówili trzy kieliszki Napoleona. Michał starał się

prowadzić swobodną rozmowę, ale przez cały czas nie spuszczał z Rainera wzroku.

– Jak się czuje pańska żona? – zapytał Rainer.

– Lepiej. Znacznie lepiej. Właśnie wybieram się do szpitala, żeby ją odwiedzić.

Rainer spojrzał na zegarek.

– Wie pan co, Herr Heinemann? Mam taki pomysł: odwiedźmy ją wszyscy razem.

Martin, co o tym sądzisz?

– Bardzo chętnie – odparł skwapliwie Halbe. – Cały czas mam poczucie, że to ja

powinienem leżeć na jej miejscu.

– Świetnie. Czyli jedziemy. Chyba, że małżonek ma coś przeciwko temu?

Michał spojrzał Rainerowi prosto w oczy.

– To dla nas wielki zaszczyt – odparł, próbując opanować pod stołem drżenie rąk.

Gdyby Maria mogła cofnąć czas, nigdy nie pojechałaby na kongres w Akwizgranie, nie pozwoliłaby doktorowi Kirchnerowi oprowadzać się po katedrze, a przede wszystkim nie pokazałaby mu zdjęć swoich najbliższych. Przeszłość wydawała jej się długim pasmem fatalnych błędów – nawet ta najbliższa. Po jakie licho powiedziała, na przykład, Kirchnerowi, zaraz po tym, jak zjawił się w szpitalu, że jej synowie i mąż są zagranicą? Oczywiście, zrobiła to celowo – żeby raz na zawsze zamknąć ten temat. Teraz jednak obróciło się to przeciwko niej.

Była niemal pewna, że Otto rozpoznał Michała, a ponieważ nie był głupi, na pewno połączył

fakty i doniósł na Gestapo. Taki miał przecież obowiązek, jako oficer i jako Niemiec.

Od ostatnich wydarzeń Maria bezskutecznie starała się skupić na pracy. Bez przerwy widziała na szpitalnym korytarzu esesmanów, którzy szli, żeby ją aresztować.

Koszmarna wizja spełniła się w najgorszy możliwy sposób. Po drodze do gabinetu

zabiegowego stanęła nagle jak wryta. Esesman na korytarzu był co prawda tylko jeden, ale za to jaki – od razu rozpoznała szefa Gestapo Larsa Rainera. Towarzyszył mu Halbe, a między nimi szedł nie kto inny jak jej syn Michał.

Zabrakło jej tchu w piersiach. Złapali go! Strach poraził jej kolana, myśli zakotłowały się w głowie. Nie potrafiła zrozumieć, co się dzieje.

– Pani doktor! – zawołał z zimną krwią Michał. – Czy moja żona jest w tej samej sali co ostatnio?

Maria odzyskała błyskawicznie przytomność. Nie wiedzieli, kim jest. Chodziło o coś innego.


– Tak, tak, proszę. Zaprowadzę panów.

Ruszyła korytarzem na miękkich nogach. Serce łomotało jej w piersiach, ale wiedziała już, że Michał nie jest aresztowany. Beztrosko rozmawiał ze swoimi towarzyszami po niemiecku.

Skąd u niego tyle zimnej krwi? Nie poznawała własnego dziecka. Pogratulowała sobie pomysłu z tamtą austriacką nianią. Czesław był wtedy przeciwny, ale teraz na pewno powiedziałby co innego. Na wspomnienie męża znów poczuła w sercu zimny gwóźdź, który tkwił tam cały czas.

Doszli do izolatki.

– Chwileczkę, panowie, sprawdzę najpierw, czy pacjentka nadaje się do odwiedzin

– powiedziała Maria, obracając się do niespodziewanych gości.

Był to jeden z najlepszych pomysłów, jaki kiedykolwiek przyszedł jej do głowy. Żadne z jej zawodowych dokonań nie mogło się z nim równać. Gdyby nie weszła pierwsza do izolatki, wszyscy wylądowaliby na Szucha.

W środku był Krzysztof. Siedział przy łóżku i trzymał Celinę za rękę.

– Co pan tu robi?! – syknęła Maria, zamknąwszy za sobą drzwi.

– Jestem narzeczonym. Pani pozwoli, że się przedstawię...

– Nie teraz! – przerwała mu Maria. – Niech pan o nic nie pyta i robi dokładnie to, co mówię.

Rainer zaczynał się już niecierpliwić, kiedy drzwi izolatki otworzyły się i Maria wypuściła ze środka wysokiego barczystego mężczyznę ze szpitalną kaczką w ręku.

– Proszę opróżnić kaczkę i włożyć fartuch. Jeśli jeszcze raz zobaczę pana na oddziale bez fartucha, będziemy musieli się pożegnać, panie Sierakowski.

– Tak jest, pani doktor – odparł posłusznie mężczyzna.

– Proszę, panowie – powiedziała Maria. – Przepraszam bardzo, ale pielęgniarz musiał

jeszcze zrobić pacjentce zastrzyk.

Weszli do środka. Rainer obejrzał się jeszcze raz na korytarz. Buty „pielęgniarza” stukały szybko po szpitalnej posadzce.

Celina uśmiechnęła się szeroko na widok Michała. Miała obandażowaną

głowę.

– Cześć, kochanie! – zawołał Michał po niemiecku. – Przyprowadziłem ci gości. Majora Halbego już znasz.


Halbe trzasnął obcasami.

– Dzień dobry. Jak się pani czuje?

– Dziękuję, dużo lepiej...

– A to jest Obersturmbannführer Rainer.

Rainer skinął głową.

– Bardzo miło panią poznać. Przepraszam, że nie uprzedziliśmy, ale ten pomysł powstał

spontanicznie.

– Bardzo mi miło – odparła Celina, odruchowo przenosząc wzrok na Michała, jakby

szukała u niego pomocy.

Rainer zauważył na szafce zawinięty w świeży egzemplarz „Nowego Kuriera” kawałek

suchej kiełbasy.

– O, jakie rarytasy!

– Ja przyniosłem wczoraj żonie. Dlaczego nie zjadłaś, kochanie?

– Nie mam apetytu.

– Jutro przyniosę pani pomarańcze – zaproponował Halbe.

– Nie trzeba, panie majorze. Naprawdę nie czuję się jeszcze na siłach...

Maria postanowiła przejąć inicjatywę.

– Panowie, proszę nie męczyć zbyt długo pacjentki.

– Oczywiście – zgodził się Rainer. – Martin, na nas już czas. Zostawmy państwa teraz samych.

Wyszli i wsiedli do zaparkowanego przed szpitalem samochodu. Halbe nie miał

najmniejszej ochoty żegnać się tak szybko z Celiną ani tym bardziej zostawiać jej z mężem, ale nie widział innego wyjścia, przynajmniej na razie.

– Mówiłem ci, że to piękna kobieta – westchnął rozmarzony, kiedy kierowca ruszył

w stronę Polizeistrasse.

Rainer go nie słuchał. Wyjął mały notatnik oprawiony w czarną skórę, w którym

zapisywał bieżące przemyślenia i wnioski. Zapisał:

Pielęgniarz bez fartucha w oficerkach. Wojskowe maniery i postawa.

Austriacki akcent Niemca z Paragwaju.

Polska kiełbasa dla chorej. Rarytas? Sposób myślenia miejscowej ludności.

Niezgodność – mąż twierdzi, że kiełbasę przyniósł wczoraj, a zawinięta jest w dzisiejszą

gazetę.

Wnioski nasuwały się same: pan i pani Heinemann nie byli ludźmi, za których się

podawali.

Atakowali głównie w nocy. Trudno to było nawet nazwać atakiem. Raczej straszyli ich frontalnym atakiem, pozwalając odpowiedzieć wściekłym ogniem. Schemat był zawsze ten sam.

Najpierw rozlegał się terkot karabinu maszynowego, a potem na placówkę spadał ze wszystkich stron grad kul, razem z dzikimi okrzykami nacierającej hordy. Ludzie „Lisa” strzelali w popłochu. Nikt nie chciał dostać się żywy w ręce Jewhena. Ostrzał barykady urywał się jednak niespodziewanie i do rana panowała cisza.

Taktyka Ukraińców była oczywista. Grali na zwłokę – do wyczerpania zapasów

i amunicji w oblężonej placówce samoobrony. Mogli sobie na to pozwolić. Ani Niemcy, ani sowieccy partyzanci nie mieli żadnego interesu w tym, żeby pomagać Polakom. Ukraińcy postanowili więc spokojnie zaczekać, aż kolonia straci zdolność do obrony.

Prosty plan zaczynał powoli przynosić skutki. Żywności, co prawda, było w kolonii dosyć, ale zapasy amunicji malały w zastraszającym tempie. Mogli przetrzymać jeszcze dwa, najwyżej trzy pozorowane ataki. Wszystko wskazywało na to, że ostatni nabój wystrzelą, zanim Ukraińcy naprawdę przystąpią do szturmu.

Musieli natychmiast zdobyć amunicję. Były na to dwa sposoby: jeden fantastyczny, drugi cudowny. Fantastyczny polegał na wysłaniu podchorążego „Panienki” ze złotymi monetami do niemieckiego garnizonu, żeby kupić amunicję od zaprzyjaźnionych Węgrów służących w Wehrmachcie. Elementów fantastycznych było tu całkiem sporo: po pierwsze, podchorąży „Panienka” nie miał szans, żeby przebić się przez ukraiński pierścień; po drugie, nie mieli złotych monet, a po trzecie, w najbliższym niemieckim garnizonie nie służyli żadni Węgrzy.

Do Bronka przemawiał bardziej sposób cudowny, który sprowadzał się po prostu do tego, żeby znaleźć amunicję w lesie. Kilka razy już się to sprawdziło. Tadeusz miał zaznaczone na polowej mapie miejsca potyczek Niemców z Armią Czerwoną w czterdziestym pierwszym roku. Nie przeszukali jeszcze wszystkich. Gdzieś wciąż pod śniegiem mogły leżeć skrzynie z amunicją.

Oczywiście, w tym przypadku także pozostawał do rozwiązania problem, jak przemknąć się przez ukraiński pierścień wokół kolonii.

– Pójdziemy tędy – zdecydował Bronek, pokazując na mapie Tadeusza rzekę za skarpą,

na której znajdowała się ich placówka. – Przejdziemy przez rzekę. Tu się nas nie spodziewają.

– Oszalałeś – skwitował Tadeusz. – Lód zaczyna puszczać.

– Musimy spróbować. Już raz się nam udało – powiedział z przekonaniem Bronek,

spoglądając na Achmatowicza.

– Nie wszystkim – poprawił go łowczy.

– O czym wy mówicie? – Tadeusz popatrzył na nich obu, skonsternowany.

– Nieważne. Wezmę tylko Achmatowicza i dwóch ochotników.

– To nie ma sensu – żachnął się Tadeusz. – Nawet jeśli uda wam się przejść przez rzekę i znaleźć jakąś amunicję, to jak przyniesiecie ją z powrotem? W kieszeniach?

– Zdobędzie się jakąś furmankę – wtrącił Achmatowicz.

– A jak z tą furmanką przejedziecie z powrotem przez rzekę?

Na chwilę zaległo milczenie. Bronek i Achmatowicz daremnie szukali odpowiedzi.

– Jeszcze nie wiem. Później będziemy się tym martwić – odparł Bronek.

– Świetny plan – orzekł cierpko Tadeusz. – Na pewno będzie wielu ochotników.

Chwilę później stali przed dwuszeregiem obrońców kolonii. Tadeusz krótko przedstawił

plan wyprawy po amunicję, pomijając kilka niedogodnych szczegółów. Ale nawet jego skrócona wersja spotkała się z głuchym milczeniem na podwórzu.

– No co jest? Ochotnicy, wystąp! – powtórzył Tadeusz.

– Panie poruczniku, przecież to jest pewna śmierć – odezwał się w końcu podchorąży

„Panienka”. – To już lepiej od razu strzelić sobie w łeb, póki jeszcze mamy jakieś naboje.

Bronek chciał zakończyć odprawę, kiedy nagle z chaty wyszedł Fiodor, trzymając się za opatrunek na boku.

– Ja pójdę – oświadczył.

– Tak jest, ruski niech idzie! – podchwycił natychmiast „Panienka”. – Bardzo dobry pomysł!

Fiodor obrócił się do niego.

– Może i ja ruski, ale głupi na pewno nie jestem. Wolałbym nie iść.

– Jesteś ranny – powiedział Bronek.

– Nie twoje zmartwienie – odparował Fiodor. – Idę z wami. Nikt nie powie, że Fiodor Aleksandrowicz Szukszyn nie spłaca swoich długów.


Wyruszyli w trójkę pod osłoną nocy. Na ubrania założyli białe prześcieradła, żeby nie można było zobaczyć z daleka ich sylwetek na zamarzniętej rzece.

Wokół panowała zupełna cisza. Szli gęsiego, powoli, po własnych śladach. Noc była gwiaździsta i mroźna, choć temperatura wyraźnie podniosła się w ciągu ostatnich dni.

Nad rzeką rozdzielili się o kilka metrów. Bronek wszedł pierwszy na zamarzniętą rzekę.

Lód zaskrzypiał niebezpiecznie. Biały pęcherz powietrza przybiegł natychmiast pod jego nogi, przywołując Bronkowi na myśl twarz „Białego”.

Położył się ostrożnie na brzuchu i dał znak, żeby jego towarzysze zrobili to samo. Zaczęli czołgać się centymetr po centymetrze, z rękami i nogami rozrzuconymi na boki, żeby jak najlepiej rozłożyć własny ciężar. Nakryci prześcieradłami, z daleka nie odróżniali się od lodowej tafli.

Kiedy byli na środku, rozległ się nagle głośny wystrzał. Bronek był przekonany, że to kolejny atak ludzi Jewhena. Obrócił się w stronę kolonii, ale panował tam spokój. Ktoś strzelał

tuż obok nich. Raz, drugi, trzeci. To nie były strzały. Pękał lód. Rzeka zaczynała ruszać.

– Z powrotem! – zawołał Bronek. – Cofajcie się!

Było za późno. Siatka pęknięć rozgałęziała się pod nimi błyskawicznie. Rzeka stękała i napierała, jakby chciała pozbyć się niewygodnego pancerza, aż w końcu kawał lodu, wielki jak blat stołu, wystrzelił w powietrze i Bronek poczuł, że brzeg zaczyna się oddalać.

Leżeli na ruchomych krach, które nie przestawały dzielić się na mniejsze kawałki.

Nagle Fiodor wstał, odrzucił prześcieradło i rzucił się przed siebie w stronę brzegu.

– Stój, co robisz! – krzyknął Bronek.

Fiodor skakał po coraz szybszych i mniejszych kawałach lodu z kocią zwinnością. Udało mu się! Był już na brzegu!

Bronek wstał, żeby ruszyć jego śladem. Lód zachwiał się pod nim. Nagle poczuł

na ramieniu mocną rękę Achmatowicza.

– Niech to panu nawet do głowy nie przyjdzie, bo jak mi Bóg miły, dam panu po łbie i zaniosę z powrotem na własnych plecach! – ostrzegł łowczy.

Bronek spojrzał bezradnie na Fiodora na drugim brzegu. Rosjanin pomachał im tylko i zniknął w ciemności.

Dzika rzeka budziła się do życia, zwracając coraz więcej uwagi na dwóch intruzów

na swoim grzbiecie. Kilka metrów dalej pojawiła się ciemna toń wody. Nie można już było

przejść na drugą stronę. Musieli wracać.

Tej samej nocy Ukraińcy przypuścili kolejny pozorowany atak, żeby sprawdzić siły

obrońców. Placówka odpowiedziała ogniem, udając, że ma niewyczerpane zasoby amunicji.

To samo powtórzyło się przez następne dwie noce. Na trzeci dzień w placówce pozostało nie więcej niż po dziesięć nabojów na każdy karabin. Tadeusz zarządził zbiórkę na placu.

– Żołnierze – przemówił – zbliża się godzina ostatniej próby. Nie jesteśmy w stanie dłużej się bronić. Dziś w nocy sotnia podejmie decydujący szturm. Nie będę was częstował patriotyczną gadką. Zginiemy wszyscy. Ale od nas zależy, jaka to będzie śmierć. Pozwolimy podejść im do samej barykady, a potem będziemy walczyć do samego końca. To wszystko, co mam wam do powiedzenia.

Zaległa głucha cisza, która trwała w całej placówce aż do zapadnięcia nocy.

Czekali.

– Ale to łajdak był z tego ruskiego – odezwał się cicho Achmatowicz, który wciąż

przeżywał nieudaną wyprawę po amunicję. – Zgłosił się na ochotnika tylko po to, żeby zwiać.

A pan mu dupę uratował.

– A ty co byś zrobił na jego miejscu? – odparł Bronek.

Achmatowicz wzruszył ramionami i zamilkł, wpatrując się w gęstą noc ponad barykadą.

Nie miał żalu do swojego dawnego pryncypała, że wpakował go w całą tę awanturę. Wkurzało go tylko, że młody Woyciechowski nawet teraz bronił czerwonego zdrajcy. Zresztą, nie miało to już żadnego znaczenia. Łowczy westchnął i zabrał się za skręcanie papierosa, a ponieważ mógł to być jego ostatni papieros tej wojny, robił to wyjątkowo starannie.

Bronek miał pewien powód, żeby nie potępiać Fiodora za ucieczkę. Wiązał się on

z rozmową, jaką odbyli kilka dni wcześniej.

– Posłuchaj mnie, Fiodor – powiedział do niego, kiedy odwiedził go w prowizorycznym lazarecie. – Kto w tej waszej partyzantce jest najważniejszy?

– No, wiadomo, dowódca, kapitan Michajło. Ale po prawdzie to o wszystkim decyduje Sorokin.

– Jeśli wyjdziemy z tego cało, chciałbym, żebyś zaprowadził mnie do tego Sorokina.

Muszę z nim porozmawiać.

– A po co tobie z Sorokinem rozmawiać? – spytał podejrzliwie Fiodor.

– Przysłała mnie tu nasza Komenda Główna. Chcemy nawiązać współpracę z waszą

partyzantką. Będziemy bić Niemców razem.

Od tej pory Fiodor patrzył na niego z respektem. „Hiszpan” urósł w jego oczach niemalże do rangi generała. To właśnie dawało teraz Bronkowi w gęstej wołyńskiej nocy maleńki płomyk nadziei, tak wątły, że każde słowo mogło go zgasić. Zachowywał go więc tylko dla siebie.

O trzeciej w nocy nerwy mieli już tak napięte, że kiedy w końcu zabrzmiał wyczekiwany terkot karabinu maszynowego, przyjęli go niemal z ulgą. Chwilę potem posypał się grad kul i rozległy się okrzyki nacierających. Tym razem odpowiedź barykady była jednak tak mizerna, że ludzie Jewhena w pierwszej chwili zamilkli, jakby nie wiedzieli, co robić dalej. Od strony kolonii padło tylko kilka strzałów. Każdy wolał zachować swoje ostatnie naboje na decydującą rozprawę, kiedy z nocy wyłonią się wreszcie twarze szturmujących. Ukraińcy podejrzewali jednak podstęp. Dopiero po dłuższych naradach ruszyli do przodu – ostrożnie, bez okrzyków, w zupełnym milczeniu.

W ciszy słychać było tylko chrzęst i szczęk zacieśniającego się okrążenia. Ukraińcy szli na nich z karabinami, siekierami, widłami, orczykami i kłonicami. Bronek przełożył jeden ze swoich siedmiu nabojów do drugiej kieszeni jako ostateczne zabezpieczenie. Co prawda, wciąż tliła się w jego myślach nikła nadzieja, lecz przygasała coraz bardziej z każdym krokiem zbliżających się ludzi Dmitro Jewhena.

Nagle chrzęst nadciągających szeregów zamilkł. Ukraińcy przystanęli, czekając na sygnał

do szturmu.

Obrońcy zarepetowali karabiny.

Czekali.

I wtedy stało się coś, co sprawiło, że wątły płomyk przechowywany troskliwie przez Bronka buchnął wysokim ogniem. Cała okolica stanęła nagle w świetle. Noc pobladła gwałtownie. Po niebie wspinały się z głośnym szumem zielonkawe race, oświetlając twarze Ukraińców, którzy rozglądali się w popłochu.

Szczeknęły moździerze. Pociski spadły jednocześnie ze wszystkich stron. Ciała

wylatywały w górę razem z ziemią i śniegiem. Ludzie Jewhena rozpierzchli się i rzucili do panicznej ucieczki, koszeni przez serie z automatów od strony lasów.

– Niemcy! – powiedział Tadeusz z entuzjazmem, jakiego trudno było się spodziewać

po polskim partyzancie.

– Nie ma co się cieszyć, panie poruczniku – powiedział podchorąży „Panienka”. – Nie

przyszli nas ratować. Skończą z Ukraińcami, to wezmą się za nas.

– Szlag by trafił ten cały Wołyń – zaklął Achmatowicz. – I tak źle, i tak niedobrze.

Dziwny spektakl w zielonkawym świetle trwał nie dłużej niż kwadrans. Wreszcie

moździerze i automaty ucichły. Zapadła znowu noc.

– Cholera, czemu nie atakują? – niecierpliwił się „Panienka”.

W ciemności rozległ się znajomy głos.

Bratcy, nie strzelajcie, to ja, Fiodor Aleksandrowicz Szukszyn, radiotelegrafista! Idę do was!

– Sukinsyn! – wykrzyknął Achmatowicz.

Bronek uciszył go stanowczym gestem. Serce biło mu mocno. Skoro spełniła się jedna nadzieja, dlaczego nie miałaby się spełnić także druga?

– Fiodor, to ja, „Hiszpan”! – odkrzyknął w ciemność. – Jesteś sam?

– Nie, z dowództwem!

– Jakim dowództwem?

– A kto was przed Jewhenem uratował, psia wasza mać? Sprowadziłem oddział kapitana Michajły!

Przez placówkę przebiegł szmer: „Sowieci! To nie Niemcy, to Sowieci”. Bronek spojrzał

pytająco na Tadeusza.

– Wchodźcie! – zawołał Tadeusz.

Po chwili w krąg słabego światła z kilku pochodni weszli Fiodor, niski i łysiejący kapitan Michajło i trzeci mężczyzna – szczupły, z kanciastą twarzą zawieszoną na szyi jak lekko przekrzywiony obraz, z rękami splecionymi z tyłu. Swoją postawą sprawiał wrażenie, jakby dowodził nie tylko oddziałem poczciwego Michajły, ale całą Armią Czerwoną. W jego blaszanej twarzy tylko oczy były nieustannie w ruchu, jakby bez przerwy przeszukiwały otoczenie. Nagle spoczęły na Bronku, wyławiając go z szeregu.

– Jestem komisarz Sorokin – oświadczył trzeci mężczyzna, wyciągając rękę

na przywitanie.

Bronek mimowolnie podał mu dłoń.

13

Sprawdzian polskości


Następne tygodnie Władek spędził w stanie takiego szczęścia, jakiego mógł zaznać tylko pierwszy człowiek w raju i to przed poznaniem Ewy. Wszystko wydawało mu się nieskończenie piękne – wstawanie, trajkot kapitanowej Malickiej, wsiadanie do kolejki w Otwocku, błyskające diody w radiostacji Tośka, drzewa na ulicach Józefowa, a nawet – choć wstydził się do tego przyznać – przejeżdżające czasem niemieckie ciężarówki. Powietrze pachniało włosami „Rudej”, a woda z kranu miała smak jej ust. Całowali się teraz wszędzie, kiedy tylko było to możliwe: przed nadawaniem, po nadawaniu, na ulicy, w bramie, w kolejce elektrycznej. Czas przestał

przypominać rzekę płynącą w jednym kierunku – był teraz raczej jak wiatr, który unosił ich oboje swobodnie ponad miastem upstrzonym swastykami i ogłoszeniami zarządcy Generalnego Gubernatorstwa.

Któregoś słonecznego dnia, kiedy Władek wpatrywał się z rosnącą tęsknotą w sylwetkę

„Rudej”, która stała na obserwacji, w pobliżu rozległ się warkot samolotu.

Stefan zdjął słuchawki, zaniepokojony.

– Co to?

Władek z przykrością oderwał się od myśli, że już niedługo znowu będzie trzymał

„Rudą” za rękę.

– A co ma być, samolot. – Wzruszył ramionami.

Niewielki samolot w tym momencie wyłonił się zza linii drzewa i przeleciał tuż nad ich dachem.

– Nigdy tak nisko nie latali – zauważył Stefan.

– Nadawaj, nadawaj – przynaglił go Władek. – Kończymy i zwijamy sprzęt.

Stefan obrócił się z powrotem do radiostacji, kiedy samolot zawrócił i znów przeleciał tuż nad ich głowami.

– Nie podoba mi się to – powiedział Stefan.

– Przestań mi wstyd robić – upomniał go Tosiek tonem doświadczonego konspiratora.

– Pewnie jakieś ćwiczenia, to wszystko.

Samolot zniknął w oddali. Ryk silnika ucichł. Władek obrócił się do okna, żeby dać

„Rudej” znak, że nic się nie stało. Nie mógł wiedzieć, że na pokładzie szkolnego samolotu

znajdowała się aparatura goniometryczna, która właśnie namierzyła sygnał z ich radiostacji, a nieznany mu sierżant Kerber oznaczył rejon znakiem C2.

Jeśli Halbe miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że Rainer jest niebezpiecznym szaleńcem, to pozbył się ich raz na zawsze po ostatnim spektaklu, w którym kazał mu uczestniczyć szef Gestapo.

Wszystko to rozegrało się w nocy. Kładł się już do łóżka, kiedy zadzwonił Rainer.

– Martin? Mam nadzieję, że jeszcze nie śpisz, bo chciałbym zaprosić cię na ostatni etap szkolenia naszych agentów.

– Teraz?

– Za godzinę na Pawiaku – odparł Rainer i po prostu odłożył słuchawkę. Nie było rady.

Halbe musiał zrezygnować z przyjemnego wieczoru przy książce. Włożył z powrotem mundur i pojechał na Pawiak.

Na dziedzińcu pod murem stało kilkunastu mężczyzn z opaskami na oczach i rękami

związanymi z tyłu. Naprzeciw nich był ustawiony karabin maszynowy. Rainer stał nieopodal, dziwnie ożywiony. Zamachał do niego.

– Martin! Dziękuję, że przyjechałeś. Zobaczysz coś ciekawego.

Halbe wzruszył ramionami.

– Nie mam ochoty oglądać egzekucji.

– To nie jest zwyczajna egzekucja, tylko sprawdzian polskości.

– Co takiego?

– Cierpliwości, Martin. Zaraz się przekonasz.

Na dziedziniec wyszła właśnie kolejna grupa więźniów, prowadzonych przez Rappkego.

Żaden z nich nie był związany. Halbe rozpoznał twarz Czechowicza – zawodowego złodzieja, którego Rainer przesłuchiwał w jego obecności.

– W szeregu przede mną zbiórka! – rozkazał Rappke.

Więźniowie zaszurali nogami i sprawnie ustawili się w szeregu naprzeciw skazańców pod murem. Widać było, że ćwiczyli to nie raz.

Rainer wyszedł na środek, żeby przemówić.

– Zostaliście wszyscy skazani na śmierć. Dostaniecie teraz ostatnią szansę, żeby

udowodnić swoją przydatność dla państwa niemieckiego.

Wyjął z kabury pistolet i podał go Czechowiczowi.


– Strzelaj pierwszy.

Czechowicz spojrzał na skazańców pod murem.

– Do swoich?

– Jesteś pospolitym złodziejem – odparł Rainer. – Nie masz z nimi nic wspólnego.

Czechowicz się zawahał. Nagle wymierzył pistolet w głowę Rainera i bez wahania

nacisnął spust. Rozległ się tylko suchy trzask iglicy. Rainer spokojnie zabrał mu pistolet.

– Tak myślałem – powiedział i skinął głową do Rappkego. Dwóch esesmanów podbiegło do Czechowicza, skrępowało mu ręce z tyłu, zawiązało opaskę na oczach i odprowadziło pod mur, między innych skazańców.

Rainer odwrócił się do pozostałych w szeregu.

– Macie ostatni wybór w swoim nędznym życiu. Jeśli jeszcze ktoś woli znaleźć się

po tamtej stronie, niech zdecyduje teraz.

Na dziedzińcu zaległa cisza.

– Rozdać im broń – rozkazał Rainer.

Rappke i dwóch innych żołnierzy wcisnęli w ręce osłupiałych więźniów karabiny.

– Każdy ma tylko jeden nabój – objaśnił Rappke. – Kto nie trafi, idzie pod mur w drugiej kolejności. Cel!

Więźniowie podnieśli karabiny w stronę skazańców.

– Niech żyje Polska! – krzyknął Czechowicz.

– Pal!

Salwa z karabinów przeszyła powietrze. Wszyscy skazańcy pod murem padli jak złamane zapałki. Niektórzy jeszcze się ruszali.

Rainer obrócił się do Halbego z satysfakcją.

– I co powiesz, Martin? Jak ci się podobają nasi nowi ludzie?

Halbe poczuł mdłości. Nie potrafił się opanować. Pobiegł w kąt dziedzińca

i zwymiotował. Po drugiej stronie rozlegały się pojedyncze strzały. To Rappke dobijał rannych ze służbowego pistoletu.

Było ich trzydziestu siedmiu. Pierwszy „turnus”, jak nazywał ich Rainer, miał co prawda liczyć czterdziestu agentów, ale trzech nie przeszło sprawdzianu polskości, a dodatkowa rekrutacja nie miała na tym etapie sensu. Za cztery miesiące wszyscy i tak mieli zostać „wymienieni”, czyli zlikwidowani w którymś z podwarszawskich lasów i zastąpieni przez nowy

„turnus” tajniaków. Oczywiście, nie dotyczyło to tych, którym uda się przeniknąć do konspiracyjnych struktur i znaleźć tam stałe miejsce. Rainer nie liczył jednak na jakieś oszałamiające sukcesy. Operacja była długofalowa, a wyniki miała przynieść suma drobnych informacji dostarczanych codziennie przez czterdziestkę dobrze zakonspirowanych tajniaków.

Było to coś w rodzaju obsiewania pola ręką – sukces zależał od tego, żeby ziarno padło na żyzną glebę, a nie na kamień. Rainer poświęcił więc wiele godzin na drobiazgową analizę miejsc, w których ziarno miało szansę wykiełkować. W rezultacie powstał dokument szczegółowo określający zadania i przydział terytorialny poszczególnych trzydziestu siedmiu agentów. Był to duży zeszyt w czarnych tekturowych okładkach, który Rainer nazwał „Biblią operacyjną”

i przekazał Halbemu do wykonania. Roboty było sporo, więc przydzielił mu do pomocy Rappkego.

W ten sposób Halbe i Rappke znaleźli się w koszarach SS, gdzie obsługiwali długą

kolejkę kandydatów na tajniaków. Zgodnie z „Biblią operacyjną” każdemu trzeba było wydać inne ubranie, a właściwie kostium. Niektóre pomysły Rainera brzmiały wręcz ekstrawagancko, jak na przykład „sutanna księdza katolickiego” czy „polski mundur sierżanta piechoty z września 1939”. Nawet Rappke z trudem dławił śmiech, kiedy Halbe przekazywał mu kolejne instrukcje z czarnego zeszytu. Wkrótce stała przed nimi pstrokata zbieranina przypominająca tłum teatralnych postaci. Tylko bieliznę wszyscy dostali taką samą, z metką firmy „H.Becker GMBH”.

Halbe poczuł nieprzyjemne ukłucie na widok nazwy firmy, na której konto niedawno wpłacił

niebagatelną sumę z prywatnych pieniędzy. Znów ogarnęła go bezsilna wściekłość na Rainera i jak zawsze pocieszył się myślą, że żadna dobra passa nie trwa wiecznie i że po prostu trzeba cierpliwie czekać, aż Obersturmbannführerowi powinie się noga. Spokojnie wrócił więc do odczytywania kolejnych instrukcji z czarnego zeszytu. Trzeba było jeszcze wydać każdemu środki czystości oraz sprawdzić, czy każdy zna swoją „legendę”. „W razie pomyłki – napisał

Rainer w zeszycie – odizolować, następnie rozstrzelać”.

Halbe nie miał ochoty na rolę kata. Przesłuchując kolejnych mężczyzn, czuł się jak profesor egzaminujący swoich ulubionych uczniów. Z całego serca życzył im powodzenia

– za oblany egzamin miał przecież strzelić im w łeb. Na szczęście wszyscy recytowali swoje fałszywe życiorysy bezbłędnie.

– Sierżant Zdzisław Hulewicz, Osiemnasta Dywizja Piechoty. Od września trzydziestego dziewiątego przebywałem w Stalagu VIII B w Łambinowicach. Właśnie udało mi się uciec

– mówił zwalisty mężczyzna w mocno podniszczonym polskim mundurze.

– Stanisław Górka, urodzony w Szamotułach koło Poznania. Niemcy odebrali mojej

rodzinie drukarnię i mieszkanie. Dali mi dwadzieścia cztery godziny na wyjazd. W Generalnej Guberni utrzymuję się ze sprzedawania na czarnym rynku lipnych papierów – meldował drobny mężczyzna z wielką walizą w ręku.

– Franciszek Papierz, przed wojną student medycyny, wywieziony na przymusowe roboty do Prus Wschodnich, gdzie pracowałem jako pielęgniarz w wojskowym szpitalu. Uciekłem, ale zostałem postrzelony w czasie ucieczki. Potrzebuję pomocy medycznej... – recytował wysoki młodzieniec w rogowych okularach, które przed chwilą wydał mu Rappke. Okulary miały pewnie nadać bardziej inteligencki wygląd jego surowej twarzy z zadartym nosem.

Halbe skinął głową. „Legenda” zgadzała się jota w jotę.

– Dobrze. Następny – rozkazał Rappke.

Chudzielec z zadartym nosem nie ruszał się jednak z miejsca.

– Ale jak mają w szpitalu uwierzyć, że mnie w nogę postrzelili? Przecież głupie ludzie tam nie pracują – zauważył „inteligent”.

Rappke już chciał uciszyć malkontenta wrzaskiem, kiedy Halbe zauważył w zeszycie

zapis, który dokładnie precyzował sposób postępowania w tym konkretnym przypadku. Podsunął

go Rappkemu.

Spojrzeli na siebie. Choć obaj poznali już Rainera dość dobrze, to ciągle potrafił ich czymś zaskoczyć.

Rappke westchnął, wyjął z kabury pistolet i strzelił dociekliwemu okularnikowi prosto w udo.

Los Anatola Jabłońskiego ciążył Helenie niemiłosiernie. Z każdą upływającą godziną, kiedy nie robiła nic, żeby ostrzec nieznajomego człowieka przed śmiercią, poczucie winy rosło, jak ogromna kula, przed którą daremnie usiłowała uciec. Nic nie pomagało tłumaczenie, że Anatol Jabłoński był pewnie już dawno aresztowany i czekał w celi na wyrok. Cóż z tego, że dowiedziała się, co się z nim stanie? I tak nie mogła nic zrobić, żeby go uratować. Poza tym, nie wiadomo, kiedy została zrobiona notatka Halbego. Możliwe, że Anatol Jabłoński nie żył już od wielu dni.

Była też jeszcze jedna możliwość i to właśnie ona kazała Helenie w końcu pobiec pod zapamiętany adres na Saskiej Kępie – Anatol Jabłoński jeszcze nie został aresztowany i wciąż

można było ocalić go przed losem zapisanym na kartce Halbego.

Dysząc ciężko, Helena zatrzymała się przed dwupiętrowym domem czynszowym

na Saskiej Kępie. Czujny dozorca, który zamiatał właśnie chodnik przed posesją, od razu zwrócił

na nią uwagę.

– Pani szanowna uważa?

– Ja do pana Anatola Jabłońskiego, pod szóstkę.

– Nie ma akurat. Widziałem, jak wychodził.

– A kiedy wróci?

– Pani kochana, czy to dzisiaj człowiek wie, że w ogóle wróci? Może coś przekazać?

Helena się zawahała. Dozorca mógł przecież być na usługach Gestapo. Nie widziała

jednak lepszego wyjścia, niż mu zaufać. Nie mogła czekać, aż Jabłoński się pojawi.

– Niech pan mu powie... Niemcy chcą go rozstrzelać.

– Jabłońskiego?! Za co?

– Niech pan o nic nie pyta. Wiadomość jest pewna. Anatol Jabłoński ma zostać

rozstrzelany. To wszystko, co mogę powiedzieć. Powtórzy mu pan czy nie?

Dozorca wzruszył ramionami.

– Powtórzyć mogę, ale to jakaś bzdura...

– Niech pan da słowo, że mu powtórzy.

– Słowo, słowo.

– Dziękuję.

Helena odeszła, poprawiając fryzurę. Dozorca Kozioł patrzył za nią przez chwilę.

Zgrabna bestia, pomyślał. Jego żona od trzech lat siedziała na Majdanku i bardzo brakowało mu kobiety. Ostra babeczka przypadła mu do gustu. Pożałował, że nie poprosił jej o jakiś kontakt.

Westchnął głęboko i poszedł na drugie piętro, żeby przekazać dziwną wiadomość.

Właściwie nie powinien łgać, że Jabłoński wyszedł, ale robił to instynktownie, kiedy ktokolwiek pytał o któregoś z lokatorów. Takie pytania nigdy nie wróżyły nic dobrego, więc dla pewności lepiej było skłamać, a potem ostrzec człowieka, że o niego pytali. W przypadku Jabłońskiego kłamanie nie miało żadnego sensu, bo komu jak komu, ale temu na pewno ze strony Niemców nic nie groziło. Anatol Jabłoński był kelnerem w niemieckim lokalu. Co prawda nie podpisał

jeszcze volkslisty, ale zachowywał się gorzej od niejednego volksdeutscha. Pił ze Szwabami i urządzał z nimi wspólne burdy w swoim mieszkaniu. Korzeniewscy, którzy mieszkali pod nim,

ciągle skarżyli się na obrzygane okna, ale co można było zrobić? Jabłoński miał znajomości nawet wśród wyższych rangą esesmanów. I kogoś takiego mieliby rozstrzelać? Śmiechu warte.

Dozorca Kozioł dał jednak eleganckiej babeczce słowo, a słowo było dla niego święte.

– Czego? – burknął przez uchylone drzwi Jabłoński. Włosy miał rozczochrane, oczy

przekrwione, a oddech cuchnący; widać nie doszedł jeszcze do siebie po ostatniej pijatyce.

– Wiadomość mam dla pana, panie Jabłoński. Z góry mówię, że to nijak się kupy nie trzymie, ale ta elegancka babeczka mówiła, że to jest prawda na mur beton. W łeb panu mają strzelić.

– Co?

– Znaczy rozstrzelać, chciałem powiedzieć. Przekazuję tylko, co mówiła.

Jabłoński w ogóle nie był zaskoczony.

– Aa, dobra – odparł i zamknął drzwi przed nosem osłupiałego dozorcy.

Od kilku dni Anatol Jabłoński spodziewał się podobnej wiadomości. Umył się, ogolił, włożył czystą koszulę i wyszedł z domu. Złapał tramwaj w kierunku mostu Poniatowskiego, którym przekroczył Wisłę, po czym przesiadł się i pojechał w dół Marszałkowską. Wysiadł

na placu Unii Lubelskiej i skręcił w aleję Szucha, gdzie po kilkuset metrach wszedł do gmachu niemieckich Sił Bezpieczeństwa.

Rainer i Halbe byli pogrążeni w analizowaniu kolejnej porcji materiału ze specjalnego stolika w Zerwikapturze, kiedy do gabinetu wszedł Anatol Jabłoński.

– Bardzo przepraszam, panie Obersturmbannführer, ale pan kazał mi natychmiast przyjść, jak dostanę tę wiadomość. Właśnie była ta kobieta...

– O, doskonale! – zawołał Rainer. – Doskonale się pan spisał! Oberscharführer Rappke wypłaci panu wynagrodzenie.

Jabłoński wycofał się zadowolony.

– Możesz mi choć raz wyjaśnić, o co tu chodzi? – zapytał Halbe, nie kryjąc irytacji.

– Pamiętasz, jak poprosiłem cię, żebyś podrzucił w swoim gabinecie informację

o rozstrzelaniu niejakiego Anatola Jabłońskiego? To właśnie był on.

– Nadal nic nie rozumiem.

– Twoja gosposia właśnie go ostrzegła. Wiedziałem, że możemy na niej polegać.

– O czym ty mówisz? Ta kobieta najwyraźniej pracuje dla nich. Dlaczego kazałeś mi ją

zatrudnić?

– Właśnie dlatego. Jeszcze nie rozumiesz? Czasem będziemy podrzucać jej rozmaite

półprawdy.

– Ach, inspiracja!

– Tak to nazywacie w Abwehrze. Dla mnie to po prostu ostatni element naszej układanki.

Osaczyliśmy ich ze wszystkich stron, Martin, a dzięki twojej gosposi będziemy kontrolować nawet ich kontrwywiad.

Halbe spuścił wzrok, żeby nie zdradzić się z myślą, jaka w tej chwili zaświtałam mu w głowie. A więc to wszystko było zaplanowane! Kawiarnia, Wanda Ryżkowska, jej matka, tajniacy na targowiskach, tajniacy w szpitalach, tajniacy w sklepach, urzędach i wszędzie tam, gdzie konspiratorzy prędzej czy później musieli się pojawić. Teraz kiedy Halbe zobaczył

wreszcie skalę całej operacji, zrozumiał, że pewnego dnia przestanie być Rainerowi potrzebny i w żaden sposób nie jest w stanie temu zapobiec. Ten człowiek przerastał go pod każdym względem. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.

Rysunek był wyjątkowo udany. Szeroka aleja ginęła w perspektywie wśród wieżowców

ze szkła i stali, a nad rondem na pierwszym planie górował wysoki obelisk z symbolem Polski Podziemnej. Pod rysunkiem na dole białego kartonika widniał wykaligrafowany napis

„Zaproszenie”.

– Jak ci się podoba? – spytał Janek, pokazując kartonik Lenie.

– Co to jest?

– Warszawa za pięćdziesiąt lat. Taki żart. My ją przecież będziemy odbudowywać, więc mamy prawo wyobrażać sobie, jak będzie wyglądała.

– Pytam się, co to jest?! – Lena potrząsnęła kartonikiem.

– Zaproszenie na nasz ślub. Tylko kilka sztuk zrobiłem, dla chłopaków...

– Janek! – wykrzyknęła z niedowierzaniem Lena. – Mieliśmy robić paszporty dla

rodziców i Romka, a ty marnujesz czas na jakieś głupie zaproszenia!

Janek wyjął jej zaproszenie z ręki.

– Przykro mi, że nasz ślub to dla ciebie strata czasu.

– Wiesz, o czym mówię!

Janek sięgnął po płaszcz.

– Muszę wyjść – oznajmił chłodno.


– Dokąd?

– W sprawie tych waszych paszportów.

– „Waszych”? Widzę, że już nie tylko ja jestem dla ciebie ciężarem!

– Muszę wyjść, Lena – powtórzył głucho Janek.

Chłodne powietrze owinęło go nieprzyjemnie jak mokra szmata. Nigdy nie cierpiał

przedwiośnia, a teraz w dodatku nie czuł się najlepiej. Może była to wina gliniastego chleba kartkowego, ale od kilku dni miał problemy z żołądkiem. Powszechnie mówiło się, że do chleba dosypywano zwyczajnych trocin. Krążyły rozmaite fantastyczne opowieści o tym, jak ktoś zadławił się gwoździem przy śniadaniu.

Miasto taplało się w błocie i w niczym nie przypominało Warszawy z fantastycznej wizji Janka. Ulica z dwoma kikutami na wpół wypalonych kamienic przypominała raczej

wyszczerbioną szczękę.

Janek wskoczył na stopnie obwieszonego pasażerami tramwaju w kierunku Cmentarza

Bródnowskiego. Kilka dni wcześniej zawiadomił Michała przez prywatną skrzynkę kontaktową, że koniecznie musi się z nim spotkać. Adres kontaktowy ustalili między sobą wiele miesięcy wcześniej, więc Janek wcale nie miał pewności, że jego wiadomość w ogóle dotarła do adresata.

Serce przyspieszało mu na samą myśl, że przyjaciel nie zjawi się na spotkaniu. Michał był jego ostatnią deską ratunku.

Lena miała rację – cyzelowanie zaproszeń na ślub było stratą czasu. Już dawno powinien zabrać się za paragwajskie paszporty dla jej rodziny. Nie wiedziała jednak tego, co Janek odkrył

już przy pierwszym podejściu do tej precyzyjnej roboty: przerastało to ich możliwości. Nie chodziło o podpisy, pieczęcie czy nawet znaki wodne. Z tym wszystkim jakoś by się uporali.

Przeszkodą nie do pokonania okazał się papier. W całej Warszawie po prostu nie było papieru, na którym wydrukowano oryginalne paragwajskie paszporty, a próby zastąpienia go innym po prostu nie miały sensu – chodziło przecież o to, żeby Sajkowskich wyprowadzić z getta legalnie, a to oznaczało, że ich paszporty byłyby skrupulatnie badane przez wydzielone służby, a nie oglądane pobieżnie przez żandarma na ulicy. Jeśli pomysł ten miał w ogóle sens, to potrzebowali oryginałów, takich samych jakie niedawno przeflancowywali dla Michała.

Janek przyszedł na miejsce specjalnie kwadrans przed czasem. Chciał pomodlić się

w spokoju na grobie majora Konarskiego. Wróciły wspomnienia z obozu w Starobielsku i z moskiewskiej Łubianki. Wtedy wydawało mu się, że nie może być większego szczęścia niż

powrót do rodzinnej Warszawy. W najgorszych chwilach, kiedy leżał powalony gorączką w monstrualnym baraku w Starobielsku, nie dręczyły go takie koszmary jak te, które teraz pojawiały się nawet w świetle dnia, a ich ukoronowaniem było podrygujące na posadzce, zakrwawione ciało Kwapisza.

Janek wzdrygnął się. W jego stronę zbliżał się między kamiennymi pomnikami Michał.

Przywitali się serdecznie.

– Marnie wyglądasz – stwierdził Michał.

– Dziękuję. Mam dla ciebie i Władka zaproszenia na ślub.

Podał mu dwa kartoniki z wizją przyszłej Warszawy.

– Coś ty, żenisz się? Rozumiem, to dlatego tak zmizerniałeś. Zaraz, czekaj. Przecież tu są wasze prawdziwe nazwiska.

Janek wzruszył ramionami.

– Zrobiłem tylko trzy sztuki: oryginał i dwie kopie dla ciebie i Władka.

Michał wsunął dwa kartoniki do kieszeni marynarki.

– Przekażę mu. Powodzenia na nowej drodze życia, czy jak to się mówi.

– Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę.

– Wal. Widzę, że coś cię gryzie.

– Robiłem twoje papiery. Kurt Heinemann z Paragwaju.

– Po co mi to mówisz? Oszalałeś?

– Czekaj. Potrzebuję kilka takich oryginałów, jak te co wtedy od was dostaliśmy.

Konkretnie sześć.

Michał zagwizdał z wrażenia.

– Co ty myślisz, że jesteś Mojżesz? Wszystkich Żydów z getta nie wydostaniesz.

Janek chwycił go za furią za koszulę.

– Sajkowscy nie są Żydami!

Popchnął go na pomnik. Michał z trudem złapał równowagę.

– Przepraszam cię – powiedział Janek. – Chyba zaczynam wariować.

– To ja cię przepraszam – powiedział Michał. – Głupi żart.

Podali sobie ręce.

– Możesz pomóc? – spytał Janek.

– Trudna sprawa. Nie wiem, gdzie nasi zdobyli te oryginały, ale popytam. Słyszałem,

że można je kupić na czarnym rynku.

– Na Kercelaku?

Michał skinął głową.

– Ale po dwadzieścia tysięcy sztuka.

– Ile?!

– Spróbuję załatwić coś przez swoje kanały, ale nic nie obiecuję.

Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym rozeszli się w przeciwnym kierunkach. Wyszło wreszcie słońce i zanosiło się na poprawę pogody, ale Janek nie widział w tym żadnego powodu do radości. Ostatnia deska ratunku dla Sajkowskich właśnie zatonęła.

Nic nie zapowiadało katastrofy. Pogoda była piękna, niebo bezchmurne, a ulice Józefowa puste jak zwykle. „Ruda” przechadzała się wolno chodnikiem przed domem, wystawiając twarz do wiosennego słońca. Władek wpatrywał się w rozkoszne kołysanie jej bioder.

– Już wiem, jak pan się naprawdę nazywa – powiedział nagle Tosiek, bawiąc się swoim coltem.

– Co? – Władek ocknął się nagle. – Ty się lepiej zajmij aparatem.

– Spokojnie, wszystko pod kontrolą. Tylko jeden strzał, co?

– No to strzelaj, jak musisz – odparł Władek z rezygnacją.

– Krystian?

– Pudło.

– Nie? – Tosiek był wyraźnie rozczarowany. – Andrzej?

– Miał być tylko jeden strzał.

Nagle w pobliżu rozległ się warkot nadlatującego samolotu. Stefan zdjął słuchawki z uszu.

– Słyszycie? Znowu to samo.

Nisko ponad dachami pojawił się niewielki wojskowy samolot.

– No i co takiego? Jest wojna, to samoloty latają – powiedział Tosiek.

Władek patrzył przez chwilę w niebieskie niebo. Samolot zawrócił i zaczął zataczać krąg ponad ich głowami.

– Stefan, ile masz jeszcze?

– Tylko ta depesza i jeszcze jedna.

– Dokończ tę jedną i zwijamy się.


– Co pan, szefie – zaprotestował Tosiek. – Pana też Stefanek nastraszył?

– Nie dyskutuj, tylko bierz się do roboty.

Tosiek westchnął ciężko i kręcąc głową na tchórzostwo dowództwa, wstał, żeby

przygotować się do składania radiostacji.

Nagle Władek zauważył, że na ulicy „Ruda” przewiesza torebkę na lewe ramię. Był to jeden ze znaków alarmowych.

– „Ruda” mnie woła. Zaraz wracam. Pakujcie sprzęt.

Wybiegł czym prędzej z pokoju.

„Ruda” nie wzywała Władka z powodu samolotu, lecz dziwnego przechodnia. Chwilę

wcześniej minął ją ksiądz. Uśmiechnęła się do niego odruchowo. – Niech będzie pochwalony

– powiedziała. W ogóle nie zareagował. Spojrzał tylko na nią ponuro i poszedł wolno dalej.

„Ruda” obróciła się zaskoczona. Kilka razy w życiu spotkała już grubiańskich księży, ale ten był

wyjątkowy. Przykrótka sutanna zupełnie nie pasowała do jego sylwetki. W dodatku w uchu miał

coś jakby drucik wychodzący z kołnierza.

Powiedziała o tym Władkowi.

– Może przesadzam, ale chyba lepiej dmuchać na zimne...

– Wiej stąd natychmiast! – zadecydował Władek.

– A wy?

– Damy sobie radę. Uciekaj.

– Nie zostawię cię.

– Natychmiast, powiedziałem, to jest rozkaz!

Pierwszy raz podniósł na nią głos. To nie były żarty. Kiwnęła głową i odeszła czym prędzej. Ulice wokół nadal były puste, ale Władek rzucił się biegiem z powrotem do domu. Nie miał już wątpliwości, że sielski spokój w okolicy jest tylko pozorny. Samolot, ksiądz – za dużo tych zbiegów okoliczności.

Wpadł do pokoju, kiedy Stefan i Tosiek odłączali kable od radiostacji.

– Zostawcie to, namierzyli nas!

– Jak?!

– Obława! – wyjaśnił Władek. – Obstawili teren szpiclami. Wiejemy.

– A radiostacja?

– Zostaw! Nie ma czasu.


– Ja swojego aparatu nie zostawię – oznajmił Tosiek.

– Nie rozumiesz, że zaraz tu będą?!

Jak na potwierdzenie jego słów na ulicy rozległ się warkot. Władek doskoczył do okna.

Pod dom pani Konieczko zajechał wojskowy motocykl z przyczepą i trzema żołnierzami.

– Cholera, za późno...

Wyjął pistolet. Tosiek sięgnął po swojego colta.

– Jezu, dajcie mi jakąś pukawkę! – zawołał z rozpaczą Stefan.

Trzej żołnierze zostawili motocykl na ulicy i ze śmiechem ruszyli w stronę domu.

– Przecież to ci sami co ostatnio – powiedział Tosiek. – Klienci naszej gospodyni, poznaję ich. Po bimber przyjechali.

Władek nie schował jednak pistoletu. Wyjrzał na ulicę – nadal pustka, spokój

i bezchmurne niebo. Ani śladu obławy.

– Pakujcie sprzęt – rozkazał. – I tak koniec na dzisiaj.

Mimo wszystko coś tu było nie tak. Władek spojrzał na zegarek. „Ruda” powinna już opuścić zagrożony rejon. Aż zakręciło mu się w głowie na myśl, że coś mogłoby jej się stać.

Tymczasem „Ruda” szła szybko pustą uliczką Józefowa, stukając miarowo obcasami.

Gardło miało ściśnięte ze strachu o Władka. Skręciła za róg i stanęła jak wryta. Tuż przed nią stała wielka ciężarówka, a ze środka wyskakiwali uzbrojeni po zęby żołnierze SS. Dwóch niosło nawet ciężki karabin maszynowy.

Dowodzący akcją Oberscharführer Dienst nie zwrócił baczniejszej uwagi

na przechodzącą kobietę. Owszem, była całkiem niezła, ale nie miał teraz głowy do takich rzeczy. Ostatnia akcja pod szpitalem nie przyniosła mu chluby. Co prawda zabili kilku, ale reszcie bandytów udało się uciec. No i straty w sprzęcie i ludziach były naprawdę poważne.

Dienst był już właściwie przekonany, że czeka go przeniesienie do Rosji. Po Stalingradzie oznaczało to pewną śmierć. Codziennie od kilku miesięcy budził się z przekonaniem, że nadszedł

jego czas. Kiedy więc dostał rozkaz dowodzenia kolejną akcją, miał ochotę ucałować Brigadeführera Stocka w rękę z wdzięczności. Był pewny, że to sam Stock zdecydował się dać mu jeszcze jedną szansę. Stary miał do niego wyraźną słabość.

Schneller, schneller! – poganiał swoich ludzi.

Gromada żołnierzy z SS-Sonderkommando „Tiger” z ciężkim tupotem minęła przerażoną kobietę i pobiegła, żeby obstawić dom w rejonie C2, skąd, zgodnie z ostatnimi danymi

z nasłuchu goniometrycznego, nadawała bandycka radiostacja.

Pustka i spokój na ulicach trwały nadal, kiedy Władek wyglądał przez okno na poddaszu, choć niejasno wyczuwał, że coś zaczyna się zmieniać.

– Szybciej składajcie ten sprzęt, psiakrew. – Tosiek i Stefan mozolnie pakowali części radiostacji do dwóch walizek.

– Szybciej się nie da – odparł Tosiek z irytacją. – Nie pali się.

Niemal w tym samym momencie Władek zauważył, jak kilku pochylonych żołnierzy

przemyka się pod płot ich domu z obu stron. Dowodzący akcją podoficer dawał im rozkazy ręką.

Ulica była zamknięta z obu stron. „Ruda”! Aresztowali „Rudą”! Ogarnął go potworny strach, ale opanował się. „Ruda” na pewno zdążyła uciec.

– Zostawcie to. Żołnierze – powiedział chłodno, sięgając po pistolet.

– Spokojnie, szefie. Pewnie znowu klienci po bimber.

Tosiek podszedł do okna. Władek wskazał mu głową na żołnierza z pistoletem

maszynowym przycupniętego pod płotem.

– Masz swoich klientów.

– Skurwysyny, otoczyli nas!

Chłopak wyjął colta zza paska. Stefan podniósł na nich przerażony wzrok.

– Co jest, chłopaki...

– Dupa blada, Stefanek – odparł Tosiek. – Żywi to my stąd już nie wyjdziemy.

Stefan wyjrzał przez okno. Nogi ugięły się pod nim. Przyczajeni pod płotem żołnierze wyraźnie szykowali się do ataku.

Władek zauważył, że pod furtką wciąż stoi motocykl z przyczepą, którym przyjechali klienci pani Konieczko.

– Stefan, ty podobno znasz niemiecki.

– Pomoże nam to teraz jak umarłemu kadzidło! Już po nas.

– Nie kracz. Znasz czy nie?

– Tak samo mówię jak po naszemu. Ja z Gdańska jestem. Na podwórku w dwóch

językach się zawsze gadało.

– Świetnie. Wychodzimy.

– Gdzie, wszystko otoczone!

– A radiostacja?


Władek obrócił się do obu chłopaków.

– Jak chcecie żyć, to róbcie, co mówię.

Wyszedł z pokoju. Stefan i Tosiek, chcąc nie chcąc, ruszyli za nim.

Chwilę później Oberscharführer Dienst rozejrzał się po swoich ludziach. Wszyscy byli już na pozycjach. Zastanawiał go tylko niemiecki motocykl przed furtką. Może to nie ten dom?

W gruncie rzeczy nie była to jednak jego sprawa. Miał wyraźne rozkazy i dokładny adres. Jeśli fachowcy od radia źle namierzyli sygnał, to niech oni się martwią.

Już miał dać znak do ataku, kiedy drzwi domu otworzyły się i ze środka wyszli trzej żołnierze Wehrmachtu. Wszyscy byli wyraźnie podchmieleni, a jeden trzymał pękatą butlę z bimbrem. Zagadka motocykla wyjaśniła się – przynajmniej dla Diensta, który nie mógł

rozpoznać w trzech podpitych wojakach ani Władka, ani Tośka czy Stefana.

Halt! – krzyknął, kiedy wesoła trójka wsiadała z powrotem na motor.

– My tylko po bimber, panie Oberscharführer! – odpowiedział Stefan czystą niemczyzną, pokazując butelkę.

– Ilu ludzi jeszcze jest w tym domu?

– Nie wiem, panie Oberscharführer. Przysięgam na moją matkę, że my tylko po bimber...

Dienst obrócił się do jednego ze swoich ludzi.

– Schalke, pilnuj tych idiotów.

– Tak jest!

Szturmowiec Schalke odciągnął Władka, Tośka i Stefana na bok. Dienst zdawał sobie sprawę, że zaskoczenie diabli wzięli. Przez tych trzech kretynów z Wehrmachtu bandyci na pewno wiedzieli już o obławie.

– Uwaga! Wchodzimy! – wrzasnął i ruszył za swoimi ludźmi z odbezpieczonym

automatem. Na zewnątrz pozostało tylko ubezpieczenie oraz szturmowiec Schalke, który pilnował trzech pijaków z Wehrmachtu. Schalke nie miał zresztą nic przeciwko temu. W nocy przed akcją dręczyły go koszmarne wizje, że leży na jakiejś ulicy z wybitymi zębami, a z ucha wypełza mu biały robak.

Władek dał oczami znak Stefanowi.

– Kolego, o co tu chodzi? – spytał Stefan.

– Nie twój zasrany inte... – Schalke poczuł tylko uderzenie w głowę i upadł pod ciosem Władka.


– Wsiadać! – krzyknął Władek, rzucając się do motocykla.

Kopnął rozrusznik. Silnik zakasłał, ale nie zapalił. Pozostali na zewnątrz esesmani już biegli w ich kierunku.

Halt! Halt!

Władek kopnął rozrusznik jeszcze raz. I jeszcze raz. Na próżno. Nad ich głowami

świsnęły pierwsze ostrzegawcze strzały.

– Pchamy!

Wrzucił drugi bieg i zaczęli w trójkę popychać ciężki motocykl z przyczepą. Na szczęście ulica w tym miejscu opadała lekko w dół.

Z domu wypadł z powrotem Dienst ze swoimi ludźmi. Właśnie znaleźli na parterze trzech rozebranych i związanych żołnierzy Wehrmachtu.

Halt! Halt!

Kule posypały się ze wszystkich stron. Silnik motocykla ryknął wreszcie i zapalił.

– Wskakujcie! – rozkazał Władek. – Tosiek, osłaniaj!

Tosiek wskoczył sprawnie do przyczepy i zaczął walić do ludzi Diensta ze swojego

cennego colta. Stefan próbował wskoczyć na siedzenie za Władkiem, ale takie akrobacje nie leżały w jego naturze. Potknął się i przewrócił.

– Stefan, wsiadaj!

Stefan wstał, żeby rzucić się w pościg za odjeżdżającym motocyklem, ale w tym

momencie poczuł tak silne uderzenie w plecy, że aż wygięło go do tyłu. Upadł na ulicę.

– Stefan! – wrzasnął Tosiek.

Stefan ze zdumieniem zobaczył, jak jego mundur na brzuchu zabarwia się na czerwono.

Ulica, dom, cały świat zaczęły rozmywać mu się przed oczami i tracić swoje kształty.

– Jedźcie... – wyszeptał tak cicho, że nikt nie mógł go już usłyszeć.

Władek obrócił się w stronę leżącego na bruku Stefana. Ludzie Diensta byli coraz bliżej, a ich automaty stawały się coraz bardziej zajadłe. Tosiek spojrzał na Władka pytająco, ale ten zacisnął zęby i dodał jeszcze więcej gazu.

Sotnia Dmitro Jewhena została doszczętnie rozbita. Większość jego ludzi zginęła, reszta poszła w rozsypkę, a on sam dostał się do sowieckiej niewoli. W placówce zapanowała szalona radość. Tadeusz promieniał.

– Teraz rozumiesz? – wykrzyknął do Bronka, kiedy zostali sami. – Tu wszystko wygląda

inaczej niż w Warszawie. Na Wołyniu nie można zakładać z góry, kto wróg, kto przyjaciel. Mam gdzieś wielką politykę. Gdyby nie Sowieci, już by było po nas. Zapomnij o swoim zadaniu. Ci starcy z Warszawy gówno wiedzą, jak tu jest naprawdę!

Bronek nie odpowiedział. Przekonywanie Tadeusza do racji „starców z Warszawy” nie miało żadnego sensu. Całą placówkę ogarnął duch braterstwa broni i internacjonalizmu. Nawet Achmatowicz dał się ponieść fali wdzięczności dla „towarzyszy”. Tylko Bronek nie miał

żadnych wątpliwości. Wiedział, że Sowieci nie przyszli im z pomocą z humanitarnych pobudek.

Mieli w tym interes, którego sam dostarczył im poprzez Fiodora. Sorokin zdecydował o ataku, kiedy dowiedział się od zbiegłego radiotelegrafisty, że w placówce przebywa niezwykle ważny emisariusz Komendy Głównej AK, który ma pełnomocnictwa londyńskiego rządu. Takiej zdobyczy komisarz bezpieczeństwa publicznego Aleksiej Sorokin nie mógł przepuścić. Do tej pory chwytał i wywoził do Moskwy same płotki – dowódców niewielkich oddziałów „Wachlarza”, działaczy politycznych, czasem jakiegoś księdza. Pułkownik „Hiszpan”

z Komendy Głównej, jak przedstawił go Fiodor, wart był tych kilka ofiar, które partyzancki oddział Michajły poniósł, żeby dostać się do placówki samoobrony. A przy okazji udało się jeszcze pojmać faszystę Jewhena, co Moskwa też powinna docenić.

Wbrew powszechnemu nastrojowi Bronek przygotowywał się więc, żeby wykonać swoje

zadanie. Nie miał za wiele czasu. Zdawał sobie sprawę, że Sorokin aresztuje go przy najbliższej okazji. Musiał spotkać się z nim sam na sam. Taktyczna współpraca oddziałów partyzanckich była dobrym pretekstem.

– Dziękuję w imieniu dowództwa Armii Krajowej – powiedział przy pierwszym

spotkaniu na podwórzu placówki. – Najwyższy czas zjednoczyć się we wspólnej walce.

Sorokin patrzył mu ostro prosto w oczy.

– Porozmawiamy – odparł, poklepując go po ramieniu, i obrócił się do pozostałych

obrońców placówki. – Nu, maładcy! – zawołał, wodząc wzrokiem po szeregu wynędzniałych partyzantów. – Razem pokonamy faszystowską bestię!

Odpowiedział mu jeden głośny ryk. Tadeusz zaprosił sowieckich dowódców

na szklaneczkę samogonu, ale obaj wymówili się obowiązkami. Nikt nie dostrzegł nic podejrzanego w tym, że Rosjanie odmówili samogonu. Musieli przecież pochować najpierw swoich poległych. Obrońcy zamilkli z szacunkiem. Obie strony umówiły się natomiast na wspólną biesiadę następnego dnia. Świętowanie zwycięstwa miało się odbyć w spalonej przez Ukraińców pobliskiej wsi, gdzie czerwoni partyzanci założyli swoją tymczasową bazę.

Nazajutrz rozpoczęło się wielkie pucowanie i mycie. Ludzie Tadeusza szykowali się na biesiadę u Sowietów jak na randkę z piękną dziewczyną. Wszyscy chcieli wyglądać jak żołnierze, a nie zbieranina nędzarzy ze starymi karabinami. Czyścili więc buty, cerowali ubrania, strzygli się nawzajem.

Przygotowania Bronka przebiegały zupełnie inaczej. Nie potrzebował czystych butów, lecz sprawnego pistoletu. Niestety, jedyna krótka broń w całej kolonii należała do Tadeusza.

Bronek mógł więc liczyć tylko na nóż, który schował w cholewie prawego buta.

Wyruszyli całym oddziałem po zapadnięciu zmroku. W kolonii zostali tylko jej

mieszkańcy. Nie było już potrzeby pozostawiania wartowników. Cała okolica była zajęta przez Sowietów, czyli ich wybawców.

Po drodze śpiewali pełną piersią. Bronek patrzył sceptycznie na gładko ogolonego

Tadeusza, do którego zalatywało wodą kolońską. Achmatowicz przechwycił jego spojrzenie.

Za dobrze znał swojego pryncypała, żeby nie wiedzieć, co mu chodzi po głowie.

– Czy pan do szczętu zwariował? – syknął mu do ucha.

– O co ci chodzi, Achmatowicz?

– Pan chce jednak kropnąć tego Sorokina!

– Ciszej.

– Boże, miej nas w swojej opiece! – Achmatowicz przeżegnał się dyskretnie.

Weszli do spalonej wsi. Niektóre chaty tliły się jeszcze, a na podwórzach leżały zwęglone trupy gospodarskich zwierząt. Smród był tak potężny, że bez trudu przebijał się przez elegancki zapach wody kolońskiej wydzielany przez wystrojony oddział porucznika „Lisa”.

Sztab czerwonej partyzantki mieścił się w ocalałym budynku gminnej szkoły. W progu powitał ich kapitan Michajło i zaprosił gościnnie do środka. Bronek rozglądał się za Sorokinem, ale nie mógł go nigdzie dostrzec.

Weszli do dużej izby z długim stołem nakrytym suto do biesiady. Było tu wszystko

– świeży chleb, pęta kiełbas, osełki masła, stosy pieczonego drobiu, a przede wszystkim sterczące radośnie pękate butle z samogonem. Partyzanci aż westchnęli z niedowierzania.

– Siadajcie, przyjaciele – zachęcił ich kapitan Michajło. – Czym chata bogata!

Ludzi „Lisa” nie trzeba było dwa razy zapraszać. Rzucili się do stołu, wygłodniali jak wilki. Wkrótce w izbie zapanował wesoły gwar, jak w ruchliwej restauracji w centrum

Warszawy, a nie pośrodku wołyńskiego pustkowia.

Tylko Bronek nie jadł. Rozglądał się wciąż za Sorokinem. Musiał stanąć z nim twarzą w twarz, zanim będzie za późno.

– Nie ma drania – szepnął Achmatowicz, który obserwował go, odkąd weszli

do biesiadnej izby.

– Chcesz mi pomóc?

– Niech pan mówi, co mam robić.

Bronek już chciał odpowiedzieć, kiedy do izby wpadło nagle kilkunastu sowieckich

partyzantów z bronią automatyczną. Skierowali lufy w stronę kompletnie zaskoczonych biesiadników.

Ruki wwierch!

Do środka wszedł na samym końcu Sorokin.

– O co tu chodzi? – zaprotestował Tadeusz. – Przecież nas zaprosiliście.

– Zgadza się – przyznał Sorokin. – Jesteście naszymi specjalnymi gośćmi, a niektórych zabierzemy nawet do Moskwy na nasz koszt.

Teraz, przemknęło przez głowę Bronkowi. Sięgnął błyskawicznie po nóż i cisnął go

prosto w pierś komisarza. Sorokin uchylił się błyskawicznie. Nóż wbił się w futrynę po jego prawej stronie.

– A z panem – powiedział Sorokin, podkreślając słowo „pan” – mamy do porozmawiania.

14

Zerwikaptur


Obfitość towarów na Kercelaku była porażająca. Człowiek, który żywił się głównie

lepioszkami[48], mógł na widok pachnących chlebów, które panoszyły się bezwstydnie na straganach, dostać palpitacji serca. Janek odniósł wrażenie, że znalazł się w jakichś ogromnych delikatesach na świeżym powietrzu. Im większa bieda panowała na mieście, tym więcej luksusowych dóbr zalewało czarny rynek. Można było dostać od tego oczopląsu.

Nylonowe pończochy, angielska whisky, szwajcarska czekolada, wędzony łosoś – ba, co tam łosoś – jakaś babina sprzedawała nawet banany!

Janek mijał obojętnie kolorowe etykietki. I tak nie mógłby sobie na nic pozwolić. Odkąd oddał wszystkie oszczędności na haracz za Lenę, żył z dnia na dzień, jak wszyscy – czyli, jak się mówiło – „ziemniaki na pierwsze, na drugie, na trzecie”[49]. Luksus, którego szukał, był całkiem innego rodzaju.

Szedł wśród handlarzy walutą, nie odpowiadając na wypowiadane półgębkiem oferty

sprzedaży i kupna dolarów, funtów, niemieckich marek, złota i srebra. Kiedy jakiś młody człowiek zaproponował mu sprzedaż morfiny, wiedział już, że idzie we właściwym kierunku.

Chaos na targowisku był tylko pozorny. W rzeczywistości handlarze ustawiali się zgodnie z ustalonym porządkiem. Wtajemniczeni wiedzieli, że po waluciarzach stoją zwykle „aptekarze”

– handlujący narkotykami i lekarstwami, po nich handlarze bronią i amunicją, a na samym końcu cwaniacy z rozmaitymi dokumentami od zwyczajnego ausweisu po paszport obcego państwa.

Janek bez trudu rozpoznał „handlarza papierem”. Był to drobny łysiejący mężczyzna, który siedział na wielkiej walizie i spokojnie palił papierosa. Był to też człowiek, któremu

„Biblia operacyjna” Rainera przydzieliła nazwisko „Stanisław Górka”, ale tego Janek nie był już w stanie rozpoznać. „Górka” nie miał żadnych blizn ani tatuaży, co sugerowało, że jeśli należał

do przestępczego półświatka, to trudnił się raczej „umysłową” robotą, taką jak rozpruwanie kas czy podrabianie pieniędzy.

Janek zatrzymał się tuż przed nim. „Górka” podniósł na niego wzrok.

– Co potrzeba?

– W tej walizie to żelazo czy papier?

– A czy ja wyglądam na szmuglera rąbanki? Papier prima sort.


– Czysty też może być?

– A co potrzeba, pytam się.

– Czyste paszporty do jakiegoś ciepłego kraju. Paragwaj może być.

„Górka” zmrużył oczy, żeby nie zdradzić się nagłym błyskiem. Nareszcie. Ryba połknęła haczyk, tak jak mówił ten cały Rainer. Nareszcie kończyło się to siedzenie na dworze i udawanie jakiegoś zredukowanego drukarza z Szamotuł. Wierzył, że Rainer dotrzyma słowa i zwolni Wiesię z obozu, a jego puści wolno. Nie mógł tylko spartolić tego kontaktu i wystawić frajera, który pytał o paszporty.

– Ile? – spytał spokojnie.

– Sześć.

– Biuro podróży pan zakładasz?

– Są czy nie?

– Mogą być trzy. Więcej nie mam.

– Można widzieć?

– Paszportów pan nie widziałeś?

– Kota w worku kupować nie będę. Idziemy na stronę?

„Górka” się zawahał. Dopóki siedział na widoku, nic mu nie groziło. Większość

handlarzy poważnym towarem takim jak broń, amunicja czy dokumenty miała na Kercelaku wspólników i w razie czego mogła wezwać ich na pomoc. „Górka” był zupełnie sam. Z drugiej strony wiedział, że jeśli nie zgodzi się iść z klientem na stronę, może stracić jedyną szansę, żeby uratować Wiesię i ocalić własną skórę.

– Chodź pan – zadecydował.

Weszli w ciemny zaułek na tyłach straganów.

– Od dawna pan w tej branży? – spytał Janek.

– Ja się tylko w niedzielę spowiadam.

– I to pewnie w Palmową, co?

Górka otworzył dużą walizkę i wyjął trzy paszporty z godłem państwowym Paragwaju.

– Odpowiada? – zapytał.

Paszporty były czyste i czekały tylko na wklejenie zdjęć szczęśliwych posiadaczy. Janek oglądał je z pożądaniem. Miał rację – tego papieru nie można było w żaden sposób podrobić.

– Ile to będzie i dlaczego tak drogo?


– Dwadzieścia pięć tysięcy sztuka.

Janek skinął głową. Spodziewał się takiej ceny. Miał jednak pewien plan.

– A jakaś zniżka dla ojczyzny?

„Górka” wiedział już, że trafił na właściwego klienta. Kto inny wyjeżdżałby z gadką o ojczyźnie jak nie bojowiec?

– Mnie ojczyzna przed wojną nie rozpieszczała – odparł. – Ale porozmawiać można.

Chciał odebrać Jankowi paszporty, ale ten cofnął rękę.

– Przykro mi, ale nie mogę panu zapłacić – powiedział, sięgając jednocześnie po nóż. Ten sam, którym odebrał życie Kwapiszowi. To właśnie był jego plan. Rabunek, kradzież, napad

– nieważne, jak to nazwać. Po prostu musiał mieć te paszporty.

„Górka” był przygotowany na taki rozwój wypadków. Błyskawicznie wyciągnął pistolet.

Była to jego pierwsza zdobycz, zaraz po tym, jak Rainer wypuścił go na miasto. Zaczaił się w bramie na granatowego policjanta, przystawił mu szkło do gardła i zabrał pukawkę. Policjant płakał jak bóbr, że niby za utratę broni ma gwarantowaną wywózkę do Auschwitz, ale „Górka”

kopnął go tylko na pożegnanie w krocze i zniknął. Ładnie by teraz wyglądał, gdyby nie był taki przewidujący!

– Oddawaj papier, frajerze – rozkazał.

Janek nie miał innego wyjścia. Jedną ręką podał paszporty „Górce”, a drugą podbił

do góry jego pistolet i przejechał nożem po gardle handlarza. Wszystko odbyło się bez żadnego wrzasku czy szamotaniny, zupełnie inaczej niż z Kwapiszem. Wytarł nóż o spodnie charczącego cicho „Górki” i odszedł. Starał się nie myśleć zupełnie o niczym, jakby pozamykał na wszystkie zamki drzwi w pustym pokoju, gdzie pośrodku stał tylko stół, a na nim leżały trzy paszporty, które musiał zdobyć za wszelką cenę, nawet gdyby okazała się za wysoka.

Postrzał był bardziej skomplikowany, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. Kula

strzaskała kość, a jej odłamki tkwiły niebezpiecznie blisko tętnicy udowej. Chłopak wył cały czas z bólu.

– Proszę się nie ruszać – powiedziała Maria. – Muszę to dokładnie obejrzeć, zanim wyciągniemy kulę.

– Niech mi pani da coś na ból, bo nie wytrzymam!

– Siostra już poszła po środki. Niech pan opowie, jak to się stało.

– Chyba widać?! Strzelali do mnie, skurwysyny!


– Muszę wiedzieć jak najwięcej, jeśli mam panu pomóc.

Chłopaka znaleziono kilka minut wcześniej na tyłach szpitala. Siostra Józefa bez wahania wprowadziła go do „szesnastki”, szpitalnego magazynu w piwnicy, gdzie Maria operowała rany postrzałowe. Zazwyczaj jej pacjentami byli jednak ludzie przywiezieni przez organizację. Ranny chudzielec w okularach dotarł do szpitala sam. Nikt go nie znał. Równie dobrze mógł to być prowokator, choć z drugiej strony jego rana była prawdziwa i stanowiła zagrożenie życia.

„Przecież do swoich by nie strzelali” – argumentowała siostra Józefa, kiedy zawiadomiła Marię o niespodziewanym pacjencie. Trudno było odmówić jej racji.

– Dobra. Widzę, że mi nie ufacie – jęknął chłopak w okularach i zaczął recytować

wyuczoną legendę. – Wywieźli mnie na roboty do Prus Wschodnich. Pracowałem tam

w wojskowym szpitalu. Jako pielęgniarz, bo ja przed wojną uczyłem się na lekarza. Postrzelili mnie, jak uciekałem. Franciszek Papierz się nazywam.

Maria spojrzała na pacjenta z zaskoczeniem.

– Pan studiował medycynę? Gdzie?

– Czy ja jestem na Gestapo?! Jezu, nie wytrzymam tego bólu!

Do pomieszczenia weszła siostra Józefa.

– Jestem, pani doktor. Wszystko gra. Ten Szwab operuje swoich na bloku. Dobre kilka godzin będzie zajęty. Już, już, chłopaczku. Pani doktor zaraz cię poskłada i będziesz jak nowy.

Siostra Józefa pogładziła rannego po spoconej głowie. Maria poczuła się nagle

bezdusznym urzędnikiem. Nie można było widzieć w każdym szpicla. Ten chłopak naprawdę cierpiał.

– Proszę się przygotować. Operujemy go – zadecydowała.

Praca kelnerki okazała się prawdziwą mordęga. Kawiarnia Zerwikaptur stawała się

jednym z najmodniejszych lokali w Śródmieściu, zwłaszcza wśród młodzieży. Pod koniec dnia Wanda padała wprost z nóg.

Nie skarżyła się. Obie z matką były przecież wolne i choć musiały płacić Jelonkom za przywilej mieszkania u siebie olbrzymi haracz, to mimo wszystko jakoś sobie radziły. Inni mieli gorzej. Nieoczekiwanie pomyślała o Bronku. Czy był zdrowy? Od wielu miesięcy nie miała od niego żadnych wiadomości. Z drugiej strony, nie umawiali się, że będą utrzymywać ze sobą kontakt. To była jej wina. Codziennie wyrzucała sobie, że potraktowała go tak szorstko podczas ostatniego spotkania. Na pewno miał już jakąś kobietę i dlatego się nie odzywał. Nagle ogarnął ją gniew na cały ród męski. Wszyscy byli tacy sami. Najpierw usychali z miłości, a potem przechodziło im jak ręką odjął.

Do kawiarni weszło dwóch młodych niemieckich oficerów. Rozglądali się po gwarnej

sali. Nina była zajęta kasowaniem rachunku, a Woźniak mył szklanki przy barze.

Wanda podeszła do oficerów.

– Dwie osoby?

Młody porucznik zajrzał jej bezczelnie w dekolt.

– Chyba że panienka się do nas przysiądzie.

Wanda nauczyła się już postępować z rozmaitymi trudnymi klientami – pijakami,

pieniaczami, chamami. Ci dwaj należeli do gatunku erotycznych gawędziarzy. Cały sekret polegał na tym, żeby nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy.

– Proszę tędy – powiedziała oschle i zaprowadziła ich do jedynego wolnego stolika, który Woźniak trzymał dla „specjalnych” gości.

Nie zdążyła jeszcze ich posadzić, kiedy wyrósł przed nimi Woźniak.

– Przepraszam, ale tu panowie będą mieli za ciasno! Proszę do innego stolika.

Poprowadził Niemców w inne miejsce, gdzie zwyczajnie wyprosił jakąś parę, żeby

zwolnić stolik.

Wanda podeszła do Niny zdziwiona.

– Nie wiesz, o co mu chodzi? Przecież sam mówił, że ten stolik jest dla specjalnych gości.

– Niemców mamy tam nie sadzać – wyjaśniła Nina.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Nie przejmuj się.

Sprawa wyjaśniła się tuż po zamknięciu lokalu, kiedy wszyscy troje szykowali się

wreszcie do wyjścia.

– Chwileczkę, dziewczyny. Chciałem z wami porozmawiać – oznajmił Woźniak.

Wanda spojrzała niespokojnie na Ninę.

– Dzisiaj pani Wanda posadziła przy tym stoliku Niemców – ciągnął Woźniak.

– Przepraszam – powiedziała Wanda. – Już wiem, że dla Niemców są stoliki w tamtej części.

– Nic takiego się nie stało. Chciałbym tylko, żebyście wiedziały, że ten stolik jest dla naszych. Rozumiecie, co mam na myśli?


– To znaczy dla Polaków? – spytała Nina.

– Dla ludzi z podziemia. Teraz jasne?

Obie kobiety spojrzały po sobie zaskoczone.

– Jasne, szefie – powiedziała Nina.

Wanda skinęła na potwierdzenie głową.

– Dobra – zakończył Woźniak z satysfakcją. – Cieszę się, że możemy być ze sobą

szczerzy. No, to napijmy się jeszcze po kieliszku i do domu, bo zaraz godzina policyjna.

Zazwyczaj Wanda odprowadzała Ninę na tramwaj i pomagała jej wsiąść. Z jej sztywną nogą nie było to łatwe, zwłaszcza jeśli w tramwaju panował duży tłok. Szły dosyć wolno, zmęczone po całym dniu pracy.

– Nie mogę w to uwierzyć! – powiedziała Wanda. – Woźniak w podziemiu.

– Pozory mylą, Wandziu. Ja też ci chciałam coś powiedzieć.

Wanda spojrzała na nią oszołomiona.

– Ty?

Nina się uśmiechnęła.

– Nie jestem żadnym bojowcem, jeśli o to pytasz, ale ukrywam kogoś, kuzyna. Właściwie to dziesiąta woda po kisielu, ale nie miał do kogo pójść. Uciekł ze stalagu. Potrzebuję jakieś cywilne ubranie. Możesz mi pomóc?

Wanda zawahała się przez chwilę. Sprawa z Karolem nauczyła ją podejrzewać wszędzie prowokację. Przed nią stała jednak Nina Przesmycka, gwiazda polskiego filmu, i nawet jeśli teraz była już tylko cieniem niedawnej piękności, to z jej oczu nadal bił szczery blask. Umówiły się, że ubrania dla uciekiniera przyniesie następnego dnia Helena – prosto do mieszkania Niny.

Kiedy Wanda znalazła się sama, nagle poczuła się lekka i radosna, choć zupełnie nie miała ku temu żadnych powodów poza tym, że w końcu pozbyła się ubrań Karola, które zalegały w jej szafie, że wieczór był wyjątkowo ciepły, jak na wczesną wiosnę, co zapowiadało obniżenie rachunków za opał. No i może jeszcze to, że ponad dachami paliła się jasna gwiazda, którą być w może w tej samej chwili widział także Bronek.

Helena już miała wrzucić mundur Halbego do wanny, kiedy przypomniała sobie, że nie sprawdziła, czy wszystkie kieszenie są na pewno puste. Ładnie by wyglądała, gdyby zniszczyła

„Hamulcowi” jakieś ważne dokumenty. Poza tym, zachęcona ostatnim sukcesem z Anatolem Jabłońskim, postanowiła uważnie przeglądać wszelkie papiery Halbego. Kto wie, może znów

uratuje komuś życie.

W kieszeni na piersi rzeczywiście znalazła jakiś papier, ale raczej nie było to nic ważnego. Jakiś rachunek wystawiony na firmę „H.Becker GMBH”. Za słabo znała niemiecki, żeby odczytać, co takiego Halbe kupował. Złożyła rachunek na pół, odłożyła go na bok i zabrała się za pranie munduru.

Ledwo skończyła wieszać spodnie na sznurze w łazience, kiedy rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi. Wytarła ręce i poszła otworzyć.

W drzwiach stała Jelonkowa ze stosem brudnych ubrań na ręku.

– No, dobrze, że pani jest, sąsiadko – powiedziała Jelonkowa i bez ceregieli wpakowała się do środka. – Interes nam kwitnie! – zawołała, rozglądając się po salonie. – Gdzie to można położyć?

Nie czekając na odpowiedź, Jelonkowa zwaliła górę brudów na stół.

– Co to jest? – spytała Helena.

– Nie widać? Brudne ubrania. Nowe zlecenie dostałam, małżonek załatwił. Raz

na tydzień będę pani taką górę znosić. Pranie i prasowanie, ma się rozumieć. Tylko dokładnie mi robić, bo to Gestapo płaci. Nie mówiłam, że nam się ta firma rozkręci?

Helena przełknęła przekleństwa, które cisnęły jej się na usta i szybko pozbyła się Jelonkowej. Nie miała czasu do stracenia. Musiała nie tylko wyprasować na wieczór mundur Halbego, ale też zanieść rzeczy Karola pod adres, który dała jej Wanda. A teraz jeszcze ta góra brudów! Z irytacją strąciła brudne ubrania na podłogę. Jej uwagę zwróciło coś, co do złudzenia przypominało księżowską sutannę. Dlaczego Gestapo miałoby płacić za pranie sutanny jakiegoś księdza? Zabrała się za zbieranie rzeczy z podłogi, żeby przynajmniej namoczyć je przed wyjściem. W głowie układała sobie plan, jak zdążyć z całą robotą. Składała kolejny podkoszulek, kiedy nagle zauważyła, że na metce widnieje nazwa „H.Becker GMBH”. Była to ta sama firma, która widniała na rachunku znalezionym w kieszeni Halbego. Sprawdziła pozostałe podkoszulki – wszystkie miały metkę „H.Becker GMBH”. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Po prostu

„Hamulec” zaopatrywał się w gacie i podkoszulki w tej samej firmie co ci tutaj. Zbieg okoliczności, to wszystko.

Namoczyła rzeczy przyniesione przez Jelonkową, zabrała walizkę z ubraniami Karola i wyszła na miasto. W razie kontroli zamierzała tłumaczyć żandarmom albo granatowym, że niesie na targ rzeczy po zmarłym synu.


Dotarła pod zapamiętany adres bez żadnych przeszkód. Drzwi otworzył jej zwalisty, nieogolony mężczyzna w samym podkoszulku. W „Biblii operacyjnej” Rainera figurował jako numer trzydzieści trzy o nazwisku Zdzisław Hulewicz. Dla Heleny był jednak uciekinierem ze stalagu, ukrywanym przez osoby, co do których nie miała żadnych wątpliwości. A jednak coś jej się w jego wyglądzie nie zgadzało.

– Ja od Niny – wyjaśniła, lekko zbita z tropu. Sama nie wiedziała, o co jej chodzi.

– Pani wejdzie. – „Hulewicz” wpuścił ją do środka. – Przepraszam, że tak panią

przyjmuję w podkoszulku, ale sama pani rozumie, że w mundurze wolę nie otwierać. Zresztą, to już szmata, dziura na dziurze.

– Właśnie przyniosłam panu nowe ubrania. Wszystko wyprane – powiedziała, podając mu walizkę.

– Niech Bóg pani wynagrodzi.

„Hulewicz” wziął walizkę i odwrócił się, żeby ją otworzyć. Nagle Helena zadrżała. Metka na podkoszulku mężczyzny była odwrócona do tyłu. Widniał na niej wyraźny napis „H.Becker GMBH”. Wiedziała już, co się tu nie zgadza. Zniszczone i wytarte spodnie mężczyzny zupełnie nie pasowały do lśniącego nowością podkoszulka.

– To ja już pójdę – powiedziała.

– Chwileczkę! – „Hulewicz” obrócił się do niej gwałtownie. Mimo woli cofnęła się

o krok. Serce waliło jej jak młot. Uciekinier ze stalagu nie mógł zaopatrywać się w tej samej niemieckiej firmie co Halbe i ludzie Gestapo.

– Co pani tak zbladła?

– Ja? Nie, trochę jestem zmęczona. Muszę wracać do pracy.

– Może pani głodna? Nina zostawiła mi tu niezłą wyżerkę.

– Nie, nie, bardzo dziękuję. Naprawdę muszę wracać – powiedziała Helena, cofając się do drzwi.

– Pani zaczeka. Powiem wprost. Chcę dostać się do lasu, do partyzantki. Może ma pani jakieś kontakty.

– Ja? Skąd. Nikogo nie znam.

– To może córka?

– Nie, tak samo. My się w takie sprawy nie wdajemy. Po prostu chcemy przeżyć.

– Pani mi nie ufa. Ja nie chcę tu siedzieć Ninie na głowie przez resztę wojny. Nie po to

uciekałem z obozu. Potrzebuję tylko jakiś kontakt, dalej sobie poradzę.

– Kiedy ja naprawdę nikogo nie znam. Muszę iść. Do widzenia.

Helena zbiegała po schodach na miękkich nogach. Była pewna, że mężczyzna zauważył

strach w jej oczach. Czekała tylko, kiedy wybiegnie za nią z mieszkania. Na ulicy omal nie wpadła pod rikszę. Pantofel spadł jej z nogi. Wreszcie dopadła do przejeżdżającego tramwaju i choć nigdy nie robiła tego przedtem, sprawnie wskoczyła w biegu na stopień.

Władek był zdruzgotany. Stefan zginął na jego oczach, a radiostacja przepadła. Budowa nowej mogła potrwać nawet kilka miesięcy, ponieważ niektóre części trzeba było sprowadzić z zagranicy. Wcale nie miał zresztą ochoty na zaczynanie wszystkiego od nowa. Od poczucia ostatecznej klęski ocaliła go wiadomość od „Rudej”: żyła i była bezpieczna.

Kiedy zobaczyli się na dworcu kolejki elektrycznej w Otwocku, przebiegli przez cały peron, żeby rzucić się sobie w ramiona.

– Jesteś... – wyszeptała „Ruda” drżącym głosem. – Myślałam, że już cię nie zobaczę...

– Ja też.

Ściskali się mocno, jakby chcieli stopić się w jedno ciało. Na szczęście widok ten nie zwracał na dworcu kolejowym niczyjej uwagi. Stali tak kilka minut albo godzinę – żadne z nich nie potrafiłoby powiedzieć jak długo. Wreszcie Władek powiedział jej o Stefanie.

„Ruda” patrzyła tylko na niego, jakby w ogóle nie dotarło do niej, co się stało.

– No powiedz coś! – zirytował się Władek. Sam nie wiedział, czego od niej oczekuje

– pomocy, współczucia czy też może przebaczenia.

– Chodźmy do ciebie – poprosiła nieoczekiwanie.

– Co? Teraz?

– Wiem, że nie powinniśmy znać swoich adresów, ale chrzanić zasady. Jutro może nas już nie być.

Władek nie odpowiedział od razu.

– Chodź. – Chwycił ją mocno za rękę. Wyszli z dworca szybkim, zdecydowanym

krokiem, jakby chcieli dogonić uciekający czas.

Kapitanowej Malickiej nie było w domu, a reszta lokatorów nie wróciła jeszcze z pracy.

Weszli po skrzypiących schodach i zamknęli drzwi pokoju. Byli wreszcie zupełnie sami, z dala od patroli, szpicli i wszystkich niebezpieczeństw czyhających na ulicy. Kiedy indziej Władek nie posiadałby się z radości, ale teraz usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach. Jak mógł cieszyć się ciepłym dotykiem

„Rudej”, kiedy przed oczami miał wciąż obraz Stefana umierającego na zimnym bruku?

– Nie mogę. Nie mogę. Przepraszam cię.

„Ruda” usiadła ostrożnie obok niego i dotknęła jego ramienia. Wzdrygnął się jak

porażony prądem.

– Nic z tego wszystkiego nie rozumiem – mówił do siebie, kręcąc głową. – Przyszli jak po swoje.

– Władek...

– I ten fałszywy ksiądz, to w ogóle nie są szwabskie metody!

– Władziu...

– Mój brat miał rację, dupa ze mnie, nie spadochroniarz. Nie dość, że straciłem

człowieka, to jeszcze radiostację.

– Posłuchaj mnie przez chwilę.

Władek oprzytomniał.

– Co?

– Zakochałam się w tobie.

Przez dłuższą chwilę patrzył na nią oszołomiony. A potem nagle, niemal jednocześnie, oboje zaczęli całować się jak szaleni, zdzierając z siebie ubrania.

Mecenas Radwański zupełnie nie podzielał przekonania Władka, że cała robota komórki łączności poszła na marne. W dodatku był w wyśmienitym nastroju. Mówił z ożywieniem, kiedy spotkali się nad brzegiem Wisły, i przez cały czas puszczał „kaczki” na wodzie. Zupełnie nie licowało to z powagą jego tytułu i bądź co bądź podeszłego już wieku pięćdziesięciu lat.

– Wpadki się zdarzają, to jest część tej roboty. Trzeba się otrząsnąć i działać dalej.

Władkowi zachowanie mecenasa wydawało się co najmniej nieprzyzwoite.

– Jak? – odparł opryskliwie. – Na grzebieniu mamy nadawać? Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, ile potrwa budowa nowej radiostacji.

– Nic nie musimy budować – ciągnął niezrażony Radwański. – Dostaniecie nową

radiostację, ze zrzutów. Profesjonalny amerykański sprzęt. W dodatku mieści się w małej walizce i można go złożyć w pięć minut.

Władek kiwnął obojętnie głową.

– Świetnie – powiedział bez entuzjazmu.


Radwański przerwał rzucanie kamykami po Wiśle.

– Wiem, co pan czuje. Stracił pan sprzęt i telegrafistę, ale to nie pańska wina, tylko nasza.

Powinniśmy wiedzieć, że Niemcy wprowadzają nowy system namierzania radiostacji. Coraz częściej zamiast samochodów goniometrycznych używają samolotów.

– Samoloty! – zawołał Władek olśniony. – Faktycznie ciągle latał nad nami jakiś samolot!

– No właśnie. To cud, że wymknęliście się z tej obławy.

– Przypadek.

– Mój wnuk tak nie uważa.

– Pański wnuk?

– Cała Warszawa mówi o tej waszej ucieczce, jak zagraliście Niemcom na nosie. Dzieci bawią się w to na podwórkach. Tylko patrzeć, jak staniecie się bohaterami jakiejś książki.

Władek wzruszył ramionami. Sława była dla niego zupełnie obcą i obojętną wartością.

– Niedługo dostanie pan informację, gdzie odebrać nowy sprzęt. Głowa do góry

– powiedział mecenas Radwański, wracając do beztroskiego puszczania kaczek po Wiśle.

Władek popatrzył na niego z niechęcią. Głowa do góry? Powiedz to Stefanowi – miał

ochotę wykrzyczeć.

– Niech pan już idzie – powiedział Radwański.

Dwa razy nie trzeba było Władkowi tego powtarzać. Miał dosyć starego kabotyna. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec się z nim przyjaźnił. Tego dnia poczuł do mecenasa Radwańskiego zdecydowaną niechęć. Uznał go za durnia o sercu z kamienia. Śmierć Stefana zupełnie go nie obeszła. Ćwierkał z radości, bo pewnie podwyższyli mu płacę w gazowni i mógł

sobie kupić nowy krawat albo przynajmniej spinkę do krawata.

W rzeczywistości powód młodzieńczego nastroju mecenasa Radwańskiego był zupełnie

inny. Rano, tuż przed spotkaniem z Władkiem, dostał list z portugalskim znaczkiem. Jego syn Adaś, który zaginął bez śladu we wrześniu trzydziestego dziewiątego, przedostał się do Anglii, był zdrowy i bezpieczny! Myśl o tym sprawiała mecenasowi taką radość, że kiedy kolejny kamyk odbił się od lustra wody aż cztery razy, Radwański omal nie krzyknął ze szczęścia.

Władek wciąż nie potrafił pogodzić się z porażką. Bez przerwy analizował w myślach, w jaki sposób doszło do wpadki i jak można było jej uniknąć, a im więcej myślał na ten temat, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że obława na radiostację była wynikiem jakiejś szeroko zakrojonej i doskonale zaplanowanej operacji. Za tym wszystkim stał ktoś wyjątkowy.

Ktoś, kto nie działał zgodnie z żołdackim szablonem. Ktoś śmiertelnie niebezpieczny.

Władek uznał, że powinien podzielić się swoimi przeczuciami z wywiadem Armii

Krajowej. Najbliższym kontaktem z tą komórką był jego młodszy brat. Spotkali się na grobie ojca, pochowanego pod nazwiskiem „Andrzej Marczewski”.

– Dlaczego tak uważasz? – spytał Michał. – Codziennie jest jakaś obława.

– Ale nie taka. Przyszli do nas jak po swoje. Najpierw ten samolot, od kiedy Niemcy używają samolotów z urządzeniami goniometrycznymi?

– Nie mam pojęcia.

– Ja też nie. Mówię tylko, że coś się zmieniło w ich myśleniu. Na przykład ten przebrany ksiądz. Do tej pory tajniaka Gestapo można było zwęszyć z daleka, a tu proszę, jaki wyszukany kamuflaż. Do tego jeszcze odbiornik tranzystorowy w uchu. To jest jakaś nowa strategia, oryginalna. Wywiad powinien to dokładnie zbadać.

Michał przez chwilę milczał.

– Nie wiem, dlaczego zwracasz się z tym do mnie, ale przekażę komu trzeba. Jeśli będę miał taką możliwość, rzecz jasna.

– Przestań mi mydlić oczy, Guzik. Sam się ostatnio sypnąłeś, że jesteś w wywiadzie.

– Ja nic takiego nie mówiłem.

– Niech ci będzie. Uważaj na siebie.

– Zaczekaj!

Władek się obrócił.

– Czego chcesz?

– Zaprosić cię na wódkę.

– Z jakiej okazji?

Michał wzruszył ramionami.

– Że żyjemy.

Władek spojrzał odruchowo na fałszywe nazwisko na grobie ojca.

– Dobra. Ale żadnych rozmów o robocie. Gadamy tylko o pierdołach.

– To mój ulubiony temat.

– I ja wybiorę knajpę.

Był to jeden z tych wyborów, które ważą na całej reszcie życia, lecz których w żaden sposób nie można sobie potem przypomnieć.


Pół godziny później weszli do Zerwikaptura. Woźniak od razu rozpoznał Władka. Miał

niezwykłą pamięć do twarzy. Podbiegł do nich usłużnie.

– Dzień dobry panom. Proszę bardzo, mam akurat wolny stoliczek.

Zaprowadził ich prosto do „specjalnego” stolika w kącie sali. Ledwo zdążyli usiąść, automatyczna migawka w zegarze zrobiła im zdjęcia, a urządzenie podsłuchowe pod stołem włączyło się bez opóźnienia.

– Tu można sobie spokojnie porozmawiać – powiedział Woźniak porozumiewawczo.

– Zaraz przyślę kelnerkę.

Michał rozejrzał się po kawiarni.

– To mi się podoba. Kulturalna knajpka. Skąd znasz to miejsce?

– Byłem tu raz.

– Sam?

– Dlaczego sam – odparł Władek zmieszany. – Z dziewczyną.

– Ty, z dziewczyną? Mój starszy brat ma nareszcie dziewczynę!

– Przestań się wygłupiać, Michał.

– Sam chciałeś gadać o pierdołach.

– Dla mnie to nie są pierdoły.

Michał zagwizdał z wrażenia.

– Uu, widzę, że to poważna sprawa. Kto to jest?

– Pracujemy razem.

– U Radwańskiego?

– Ciszej, do cholery. Mieliśmy nie gadać o robocie.

– W porządku, Władziu, milczę jak grób... À propos wielkiej miłości, mam dla ciebie zaproszenie na wesele Janka i Leny.

Podał mu kopertę. Władek zajrzał do środka.

– Czy ten Janek zwariował? Tu są ich prawdziwe nazwiska: Janek Markiewicz i Lena

Sajkowska.

– Miłość odbiera rozum.

– A co ty tam o tym wiesz.

– No, trochę się ostatnio dowiedziałem, niestety – westchnął Michał.

Władek spojrzał na niego zaskoczony.


– Mówisz poważnie?

Do ich stolika podeszła Wanda.

– Dzień dobry. Co panom podać?

– Na początek dwie wódeczki wyborowe – powiedział Michał. – Tylko zimne, dobrze?

– Oczywiście. Zaraz podam.

Wanda odeszła odprowadzana przez świdrujący wzrok Michała.

– Przestań, Guzik, bo ją przewiercisz wzrokiem.

– Ty wiesz, kto to jest?

– Ta kelnerka? Gdzieś ją chyba widziałem.

– Widziałeś, widziałeś. Na zdjęciu przy łóżku Bronka w Anglii.

– To jest ta jego aktorka? Faktycznie niezła, ale... przy mojej wysiada.

– Przy mojej wasze i tak nie mają szans.

Obaj bracia Konarscy wybuchli śmiechem, którego amplitudę skrzętnie zarejestrowała aparatura podsłuchowa.

Padał deszcz, pierwszy wiosenny deszcz po długiej zimie. Bronek nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd zamknęli ich w piwnicy, ale musiało to być kilka tygodni. Leżeli w ciemności i gęstniejącym smrodzie, czekając, co zrobią z nimi ludzie Sorokina. Były dwie możliwości: wywózka do Moskwy albo rozstrzelanie na miejscu. Nikt nie wierzył już, że puszczą ich wolno. Dyskusje toczyły się tylko wokół pytania, dlaczego tak długo z tym zwlekają.

Kilkunastu ludzi Tadeusza leżało na zimnej posadzce. W drugim końcu piwnicy,

oddzielony kawałkiem wolnej przestrzeni, siedział pod ścianą Dmitro Jewhen. Miał wybite oko, ale ani razu nie wydobył z siebie żadnego jęku. Od początku nie odezwał się do nikogo ani słowem.

– Trzeba przyznać, że sukinsyn twardy jest – powiedział podchorąży „Panienka”.

– Jak go tak podziwiasz, to może zapisz się do UPA – wybuchnął Tadeusz. – Nie mogę uwierzyć, że zamknęli nas razem z tym łajdakiem.

– Sowietom nie robi to żadnej różnicy – wtrącił Bronek. – Dla nich jesteśmy takimi samymi wrogami.

Tadeusz potrząsnął głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

– Przepraszam, że ci nie wierzyłem.

– W porządku – odparł Bronek, poklepując go po kolanie.


Zamilkli. W małym okienku pod samym sufitem wisiała firana deszczu. Bronek

wpatrywał się w okienko tak długo, aż w końcu zaczęły pojawiać się w nim różne twarze. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, przeraził się, że traci zmysły. Najpierw zobaczył Wandę.

Uśmiechała się do niego spokojnie. Obraz był tak prawdziwy, że omal nie zerwał się na równe nogi z krzykiem. Twarz rozwiała się natychmiast, jak mgła, ale po kilku godzinach powróciła znowu, w towarzystwie jego ojca, starego hrabiego Woyciechowskiego, który groził mu palcem.

Z czasem Bronek przyzwyczaił się do tych niespodziewanych wizyt i zaczął wyczekiwać, czyja twarz pojawi się następnym razem. Zobaczył swoją matkę, a potem braci Konarskich i Janka.

Co się z nimi wszystkimi stało? Czy kiedykolwiek dowiedzą się, gdzie skończyła się jego droga?

Nagle w okienku pokazała się twarz Fiodora.

– „Hiszpan”! – szepnął Rosjanin.

Tego się nie spodziewał. Do tej pory żadna ze zjaw nie przemawiała do niego.

– „Hiszpan”, jesteś tam? To ja, Fiodor Szukszyn, radiotelegrafista!

To nie było złudzenie. Pozostali jeńcy w piwnicy też widzieli w okienku twarz Fiodora.

– Czego chcesz? – spytał Bronek, podchodząc do okienka.

– Fuj, ale tu u was gównem śmierdzi. A tyle się mówi, że Polacy taki kulturalny naród.

– Przykro mi. Trzeba było od razu nas rozstrzelać, to zostawilibyśmy po sobie lepsze wrażenie.

– Głupio to wszystko wyszło. Nie wiedziałem, że chcą was wsadzić w tiurmu.

– Mam ci podziękować za dobre intencje?

Fiodor się stropił. Nie miał dobrych wiadomości, ale bardzo chciał dodać jeńcom otuchy.

– Samolot ma po was przylecieć – oznajmił. – Tylko coś nie mogą się dogadać

co do terminu. – Po chwili dodał z dumą:– Wiem, bo ja te wszystkie depesze nadaję.

– Na pewno matka jest z ciebie dumna – odparł Bronek. – Tyle że ja nie mam ochoty na konwersacje z łotrem, który nas zdradził.

– Zaczekaj! – zawołał Fiodor. – Ja nie zdrajca. Trzymaj.

Obejrzał się za siebie, po czym wsunął mu przez podłużne kraty razowy chleb. Bronek się zawahał, ale głód zwyciężył. Wziął chleb, co wyraźnie ucieszyło Fiodora.

– A Moskwa to jest podobnież bardzo piękne miasto – dodał ni z tego, ni z owego,

po czym zniknął.

Jeńcy rzucili się na chleb bez żadnych moralnych rozterek, próbując oderwać dla siebie

jak największy kęs. Tadeusz musiał przywrócić porządek. Chleb został podzielony na równe porcje.

– A ten? – zawahał się Tadeusz, wskazując na Jewhena.

– Ukraińca będziesz pan karmił? Niech zdycha! – rzucił Achmatowicz.

– A co ty taki cięty na Ukraińców, Achmatowicz? Przecież ty też jeden z nich – zauważył

podchorąży „Panienka” z pełnymi ustami.

W jednej chwili Achmatowicz spurpurowiał na twarzy, rzucił się na niego nagłym susem i chwycił go za gardło.

– Achmatowicz, puść go! – krzyknął Bronek.

Łowczy nie słuchał. Jego ręce przywarły do gardła chłopaka jak imadło. Czterech ludzi nie mogło ich oderwać. Dopiero kiedy twarz „Panienki” zaczęła sinieć, Achmatowicz sam zwolnił uścisk. Wyczerpany opadł na podłogę.

– Jestem Polakiem – wyszeptał zdyszany. – Jestem Polakiem, rozumiecie...

„Panienka” krztusił się, plując okruchami chleba.

– To wariat! Chciał mnie udusić! To taki sam bandyta jak ci upowcy!

Achmatowicz znów chciał się poderwać i rzucić na chłopaka, ale tym razem Bronek

przywołał go do porządku.

– Achmatowicz! Co się z tobą dzieje?!

Łowczy spojrzał na niego, jakby dopiero teraz otrzeźwiał. Usiadł pod ścianą i ukrył twarz w dłoniach, potrząsając głową.

– Wy nic nie rozumiecie. Kiedyś tu wszystko było inaczej. W Michalinie żyliśmy razem.

Nikt sobie do gardeł nie skakał. Razem żeśmy pracowali i świętowali. Cerkiew stała obok kościoła, a wszyscy chodzili do jednej knajpy. Jak były kłótnie, to daliśmy sobie po mordach i sprawa załatwiona. Jak w rodzinie. Zosia była Polką, ale wszyscy Ukraińcy we wsi do niej wzdychali tak samo jak Polacy. Mnie wybrała. Jedno zdanie mówiło się u nas po ukraińsku, drugie po polsku. Tak samo dzieciaki, dwójkę żeśmy mieli. Halinkę, po jej matce, i Ihora, po moim ojcu. Przyszli w południe. Nie było mnie wtedy w domu, bo pojechałem po ziemniaki.

Podłożyli ogień. Zosię znalazłem na podwórzu. Wybiegła z domu, ale tam już na nią czekali z siekierami...

Zaczerpnął powietrza, jakby zaczynał się dusić od dymu w domu, który wciąż płonął

w jego głowie.


– A Halinka... – próbował mówić dalej, ale głos mu się załamał. Po chwili podjął znowu:

– Od tamtego dnia przysiągłem, że więcej nie powiem ani słowa po ukraińsku. Wyjechałem stąd na zawsze.

Oddychał głośno, zmęczony własną opowieścią. W piwnicy zapanowała cisza. Bronek

pierwszy raz dowiedział się, że Achmatowicz miał inne życie, zanim został łowczym w majątku jego ojca.

Nagle Jewhen parsknął pogardliwie pod nosem:

– Pies.

Achmatowicz podniósł na niego wzrok.

– Co powiedziałeś?

– Kto wyrzeka się własnego narodu, jest nawet gorszy od psa. A w tym twoim Michalinie wcale żadnego raju nie było. Już zapomniałeś, jak Polacy wydali policji Wasyla Demczuka? To była akcja odwetowa. Hawryłę powiesili za to w polskim więzieniu, ale pamięć o nim nigdy nie zginie. Był bohaterem.

Achmatowicz wpatrywał się w Jewhena półprzytomnym wzrokiem.

– Ty... wiesz, kto to zrobił! – wykrzyknął po ukraińsku.

Jewhen uśmiechnął się pogardliwie i odwrócił zakrwawioną głowę. Nie zamierzał

wypowiedzieć ani słowa więcej.

Achmatowicz już chciał rzucić się na niego z rykiem, kiedy drzwi piwnicy otworzyły się i wszedł Sorokin. Pojawił się pierwszy raz od pamiętnej biesiady w szkolnej izbie.

– Przychodzę się pożegnać – oznajmił. – Wzywają mnie do Moskwy. Niestety, żaden

z was nie będzie mi towarzyszyć. Przyszła depesza, że nie są tam wami zainteresowani.

Trącił butem nogę Bronka.

– Panem też nie, więc się nie poznakomimy.

– Co z nami zrobicie? – zapytał Tadeusz.

Sorokin spojrzał na niego, ale nie odpowiedział. Obrócił się i wyszedł. Drzwi trzasnęły, a potem znów zapanowała cisza. Słychać było tylko szum deszczu na dworze.



Ostatni list Romka


Kochana siostro!


Długo nie pisałem, bo szczerze mówiąc, straciłem wiarę w cały ten pomysł z archiwum naszych myśli i uczuć. Cywia ma rację: to tak jakbyśmy sami układali się w dołach i jeszcze pomagali Niemcom zasypać się piachem. Jeszcze żyjemy, a życie to przecież ciągłe patrzenie do przodu, a nie pisanie wspomnień. Poza tym, pióro ciąży mi bardziej niż pistolet. Zaniechałem więc codziennych zapisków. Wystarczy, że tata bazgrze coś po całych dniach. Ostatnio zapuścił

brodę i przypomina teraz rozbitka na bezludnej wyspie, który pisze rozpaczliwe prośby o ratunek, wsadzając je do butelek. Mama ma na ten temat inne zdanie. Twierdzi, że ojciec zamienia się w żydowskiego rabina – ta broda i to ciągłe zamykanie się w pokoju. Co ty tam robisz całymi godzinami? – wypomina mu. – Wszystko zostawiłeś na mojej głowie!

Oboje mają rację. Opieka nad ciężko rannym Moslerem spadła na matkę. To ona zmienia łajdakowi opatrunki, karmi go łyżką i podaje lekarstwa. Czy można się jej dziwić, że krew ją zalewa na myśl o ojcu, który zamyka się w tym czasie w swoim pokoju i zapisuje drobnym maczkiem kolejny zeszyt? Ale rozumiem też i jego. Musi czuć się głęboko upokorzony całą tą sytuacją. Czuje, że zawiódł jako głowa rodziny. Nie dość, że nie potrafił obronić nas przed szantażystą, to jeszcze musi pielęgnować go we własnym domu. W dodatku chyba podejrzewa, że jego jedyny syn maczał palce w próbie zabójstwa. Nie powiedział mi o tym, ale zauważyłem, że od pewnego czasu patrzy na mnie inaczej – jakby ze strachem i pewną odrazą.

Mosler nie wie, że to ja do niego strzelałem. Inaczej nie zjawiłby się w naszym

mieszkaniu. Jest przekonany, że była to zemsta jakiegoś Lejbina czy kogoś takiego. Musiał

narazić się całej masie ludzi. W gorączce ciągle bredził, że Lejbin i jego banda chcą go wykończyć. Przyczołgał się do nas, przekonany, że tylko w ten sposób uda mu się zmylić bandę Lejbina. W ogóle nie przyszło mu do głowy, że wpadnie z deszczu pod rynnę. Chociaż z drugiej strony, całkiem nieźle się pod tą rynną urządził. Mama gotuje mu zupy i podaje lekarstwa, a za wszystko płaci Janek, który w tym czasie przygotowuje dla niego paragwajskie paszporty.

Nic dziwnego, że w takich warunkach drań szybko dochodzi do zdrowia. Niedawno próbował

nawet nawiązać ze mną rozmowę. Przyniosłem mu książkę z gabinetu ojca, bo zaczął się nudzić.

Były to wiersze Kasprowicza. Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może czytać wiersze

i jednocześnie być takim skończonym łajdakiem. Raz jeszcze utwierdziłem się w niechęci do poezji.

– Zaczekaj, Romek – zawołał. – Powiedz mi, co się dzieje na mieście.

– Na jakim mieście – burknąłem. – Po której stronie?

– W Warszawie.

– Tu też jest Warszawa.

– Daj spokój, po tamtej stronie, po aryjskiej.

– A skąd ja mam wiedzieć?

– Masz tam przecież siostrę i tego Janka. Często są łapanki? Ceny idą w górę? Muszę wiedzieć. Moja matka i żona tam się ukrywają, tak samo jak twoja Lena.

Omal mnie nie zemdliło na myśl, że Mosler mógł kogoś kochać, a już to, że jacyś ludzie mogli też kochać Moslera, wydawało mi się wręcz obrzydliwe. Najgorsze, że sukinsyn zaczął

do razu rozprawiać na temat swoich najbliższych, jakbym był jego przyjacielem. Chcąc nie chcąc, dowiedziałem się więc, że jego matka ma na imię Frumka, a żona Hana. Wyekspediował

je na aryjską stronę, jeszcze zanim w getcie zaczęły się wysiedlenia. Miesięczne utrzymanie obu kobiet kosztowało go krocie, zwłaszcza że jego żona nie miała „dobrego” wyglądu, przez co właściciel mieszkania ciągle podnosił opłaty za jej ukrywanie. Mosler dwoił się więc i troił, żeby nadążyć ze spłacaniem bajecznych rachunków.

Nie miałem najmniejszej ochoty tego słuchać. Drań dobrze wiedział, co robi. O wiele trudniej jest zabić człowieka, kiedy wiemy, jak ma na imię jego żona i matka.

W getcie mówi się ostatnio tylko o jednym – o wielkiej przeprowadzce. Chodzą słuchy, że Niemcy zrezygnowali z dalszych wysiedleń. Ich gospodarka ledwo dyszy i nie mogą już sobie pozwolić na dalsze marnowanie darmowej siły roboczej. Podobno sam Himmler wydał rozkaz, że od tej pory żaden Żyd nie może już zostać zabity. Wszyscy mają żyć i pracować dla Wielkiej Rzeszy. Getto zostanie przeniesione w okolice Lublina – do Trawnik i do Poniatowej. Ogłoszono już zapisy na dobrowolny wyjazd. Specjalnym komisarzem do sprawy przeniesienia getta został

mianowany Többens. Rzecz jasna, we wszystkich domach od razu zaczęły toczyć się na ten temat dyskusje. Większość twierdzi, że to kolejny podstęp, a cała „przeprowadzka” to nic innego jak nowa nazwa wysiedlenia. Cywia zżyma się, na czym świat stoi, że nadal znajdują się w getcie głupcy, których tak łatwo można podejść. Jej organizacja wydała oświadczenie ostrzegające przed dobrowolnym wyjazdem do rzekomych obozów pracy. Többens wydał z kolei własną odezwę do mieszkańców getta, w której zarzeka się, że nie jest to żaden podstęp, a ci, którzy tak twierdzą, działają na szkodę wszystkich.

Jak możesz się łatwo domyślić, do „głupców”, którzy chcą wierzyć w rajskie ogrody Trawnik i Poniatowej, należy oczywiście nasz ojciec. Strasznie zapalił się do tego wyjazdu.

Dawno nie widziałem go tak podnieconego. Najchętniej od razu by się spakował. Na szczęście mama nie chce o tym słyszeć. Zresztą, nawet gdyby go popierała, ja wybiłbym im to z głowy.

Nie mam zamiaru wyjeżdżać do żadnych Trawnik. Cywia mówi, że w ogóle nie ma żadnego obozu w Trawnikach, a ci, którzy dobrowolnie wsiadają do wagonów, budzą się po prostu w Treblince.

Z Cywią spotykam się ostatnio dosyć często. Właściwie to stałem się częścią jej grupy, choć moja rola jest szczególna. Pewnego wieczoru Cywia sama po mnie przysłała.

– Idziemy na eksy i potrzebuję twojej pomocy – oznajmiła krótko.

Ponieważ zrobiłem wielkie oczy, wyjaśniła mi, że „eksy” to „akcja ekspropriacyjna”

– przymusowe pozbawianie mienia w celu pozyskania środków na działalność bojową.

– Ach, rabunek! – olśniło mnie, ale Cywia wcale nie była zachwycona takim

postawieniem sprawy. W jej przekonaniu wszystko, co robią, jest głęboko słuszne i moralne.

Gromadzą broń na wypadek kolejnej próby wysiedlenia, a ponieważ nikt nie kwapi się do zaopatrywania ich w broń za darmo, muszą kupować ją na czarnym rynku, a to wymaga środków. Krótko wyjaśniła mi moją rolę i zapytała: – Idziesz czy nie?

Poszedłem. Cywia nie była przecież żadną nawiedzoną komunistką, tylko córką

wielkiego fabrykanta. Skoro ona mogła rabować bogatych, to mogłem i ja. Poza tym, pomogli mi przecież w sprawie z Moslerem. To nie ich wina, że strzelam jak dupa wołowa. Oczywiście, nie puściłem pary z ust, że ranny Mosler doczołgał się do naszego mieszkania, że go pielęgnujemy i że zamiast po prostu dobić drania, zamierzamy wysłać go razem z rodziną do Paragwaju w nagrodę za dotychczasowe łajdactwa. Czy to jest bardziej moralne od rabowania bogatych?

Zgodziłem się bez wahania.

Cała akcja była dziecinnie łatwa. Cywia po prostu zapukała do mieszkania bogacza, podczas gdy my chowaliśmy się w czwórkę na korytarzu. Kiedy drzwi otworzyły się,

wparowaliśmy wszyscy do środka, a Herszel przystawił bogaczowi pistolet do brzucha. Niestety, nie był to wystarczający argument. Mężczyzna zarzekał się na wszystkie świętości, że nie ma w domu żadnych pieniędzy. Herszel odbezpieczył pistolet, a Cywia powtórzyła pytanie. Nie poskutkowało. Bogacz trząsł się cały ze strachu, ale wciąż uparcie twierdził, że nie ma w domu ani grosza. Wtedy nadeszła kolej na mnie.

– Sasza! – powiedziała do mnie Cywia. – Rób swoje.

Herszel i Berek usunęli się z mojej drogi, a ja wyjąłem zza pasa siekierę i ruszyłem prosto na oniemiałego z przerażenia bogacza. Nie wiem, co zrobiło na nim takie wrażenia – siekiera, czy to, że Żydzi przyprowadzili ze sobą goja do brudnej roboty, czy też wizja okrutnego człowieka ze wschodu. W każdym razie zmoczył się w spodnie i natychmiast wyśpiewał

wszystko o skrytce w parapecie. Było tam prawie dwieście pięćdziesiąt tysięcy.

Od tamtej pory byłem już na kilku „eksach” w roli okrutnego goja Saszy. Imię to

przylgnęło do mnie na stałe. Nikt nie zwraca się do mniej inaczej niż „Sasza”. Nie protestuję.

Zaczęli traktować mnie wreszcie jak jednego z nich. Nawet Cywia patrzy na mnie od pewnego czasu inaczej. Jak na mężczyznę. A może mi się tylko wydaje?

Janek przyszedł z paszportami. Spotkaliśmy się z dala od domu, pod samym murem.

Przyniósł też jeden pistolet. Widziałem, że jest mu głupio, ale przecież nie miałem do niego pretensji, że nie załatwił skrzynki granatów. Niby skąd? Równie dobrze mogłem obiecać Cywii, że mój „kontakt w Armii Krajowej” załatwi im czołg. Podziękowałem, zapytałem, czy Ty jesteś zdrowa, i wróciłem do domu.

Mosler omal nie zadławił się ze szczęścia na widok paragwajskich paszportów. Był to obrzydliwy widok.

– My dotrzymaliśmy słowa – powiedziałem. – Teraz pana kolej.

– Więcej mnie nie zobaczycie, możesz być pewien! – zawołał.

Był jeszcze słaby, ale zgodnie z umową ubrał się i opuścił natychmiast nasze mieszkanie.

Mama nie mogła uwierzyć, że naprawdę sobie poszedł. Nikt oprócz mnie, Janka i Moslera nie znał szczegółów naszej umowy. Był to jeden z jej warunków.

– Jak go przekonałeś?! – dopytywała się mama.

– Pewnie zrozumiał, że nic już od nas nie wyciągnie – odparłem.

Objęła mnie z głęboką ulgą, jakby nasze życie zaczynało się od początku. Taty nie było jeszcze w domu. Uznałem to za sprzyjającą okoliczność. Pomyślałem, że łatwiej będzie mu

przyjąć moje wyjaśnienia, jeśli nie spotka się już nigdy z Moslerem. Postanowiliśmy zrobić mu niespodziankę. Zastawiliśmy stół wiktuałami przyniesionymi przez Janka. Miało to być coś w rodzaju symbolicznego pożegnania z torturą strachu i zawiedzonych nadziei, jakiej poddawał

nas od niemal roku były doktorant ojca. Nazwaliśmy to ostatnią wieczerzą z Moslerem.

Tata długo nie wracał. Minęła już godzina od masowego powrotu do domów. Ulice były znów puste, a getto spowiła nocna cisza. Wreszcie drzwi się otworzyły. Rzuciliśmy się do korytarza. Ojciec wyglądał strasznie. Jakby zupełnie zmieniły mu się rysy twarzy. Oczy miał

wytrzeszczone koszmarnie, ledwo go poznałem.

– Leon, co się stało?! – przeraziła się mama.

Ojciec przeniósł na nią wolno oszalały wzrok. Chyba w ogóle nie wiedział, gdzie jest.

– Panie Mosler... to jest wybitna praca.

– Moslera już nie ma! Leon, słyszysz mnie? Mosler poszedł sobie na zawsze!

– Na zawsze – powtórzył głucho ojciec i podniósł wolno rękę zaciśniętą kurczowo

na trzech paragwajskich paszportach.

To, co się stało, opisał mi dokładnie Józek Kaplan, który widział wszystko z okna swojego mieszkania na parterze. Tata wracał do domu razem ze wszystkimi. Tuż przed bramą natknął się na wychodzącego od nas Moslera, który wciąż oglądał z niedowierzaniem paszporty przyniesione przez Janka. Miał w ręku dokładnie to, czego chciał. Od lat kłamał, kradł, donosił

i oszukiwał, bo wydawało mu się, że to jedyny sposób na przetrwanie. A teraz po prostu dostał

trzy bilety na wolność od frajera, który nadal uważał, że umów trzeba dotrzymywać.

– Panie Mosler! Co pan tu robi? – zawołał tata, zdziwiony. – Nie wolno panu jeszcze wychodzić!

Cały ojciec – do samego końca troszczył się o zdrowie tego drania.

– Dziękuję za troskę, panie profesorze, ale na mnie już czas. Wyjeżdżam za granicę.

– Jak to?

Mosler zaśmiał się na widok jego zaskoczonej twarzy.

– Wielki profesor Leon Sajkowski! – zadrwił. – Zawsze mnie pan traktował jak łajno.

– O czym pan mówi? Był pan moim ulubionym doktorantem...

– Naprawdę? Już pan zapomniał?

– Co zapomniałem?

– Raz na wykładzie usiadłem w pierwszej ławce, bo chciałem być bliżej pana. Tak,

podziwiałem pana, panie profesorze. Chciałem spijać słowa prosto z pańskich ust. Dlatego usiadłem wtedy w pierwszej ławce. I co pan mi wtedy powiedział?

– Nie pamiętam takiej sytuacji...

– Powiedział pan: „Panie Mosler, proszę wracać na swoje miejsce”. No bo Żyd mógł, oczywiście siedzieć tylko w żydowskiej ławce, na samej górze, ale nie tak blisko złotoustego profesora Sajkowskiego!

– Ależ to nieprawda! Powiedziałem to, bo nie chciałem żadnego konfliktu z władzami.

I tak mnie ciągle oskarżali, że pana faworyzuję!

– Porządek musi być, prawda, panie profesorze? Jesteście tacy sami jak Niemcy. Ale mnie to wszystko już nie dotyczy. Widzi pan, co to jest? Paszporty Paragwaju. A wie pan, kto mi je załatwił? Wasz Janek. Tak, tak, narzeczony pańskiej córeczki. To się dopiero nazywa ironia, prawda? O tym warto by kiedyś napisać pracę doktorską, a nie o jakimś tam nadętym polskim poecie. Oto żydowska rodzina Sajkowskich jedzie w bydlęcym wagonie do Treblinki, a pan Mosler dzięki nim płynie sobie statkiem do Paragwaju. Przyślę państwu pocztówkę, możecie nie odpisywać!

Ryknął śmiechem prosto w twarz ojca. Może liczył na to, że cała ta przemowa zupełnie go załamie, a może po prostu chciał się wygadać. W każdym razie był trochę zawiedziony, że ojciec tylko stał i słuchał.

– No, co pan nic nie mówi? Chce pan obejrzeć mój paszport? Proszę bardzo, zięć mi załatwił. Wystarczyło trochę go postraszyć, że sypnę jego laleczkę, a już przyniósł mi w zębach co trzeba. Bardzo przesadzone jest to wasze bohaterstwo, trzeba powiedzieć. Wystarczy...

Nie dokończył, ponieważ w tym samym momencie ojciec chwycił go oburącz za gardło

z taką siłą, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał. Mosler był co prawda młodszy i sprawniejszy, ale rana postrzałowa bardzo go osłabiła. Nie miał żadnych szans. Próbował

odepchnąć ojca, ale ten napierał z jakąś nieludzką siłą. Mosler zgiął się na nogach, jak miękki patyk opadając na bruk. Oczy wyszły mu z orbit, zaczął rzęzić, ale ojciec nadal nie zwalniał

uścisku. Puścił dopiero, kiedy ciało było już zupełnie nieruchome. Wyrwał z rąk trupa trzy paragwajskie paszporty i ściskając je kurczowo, wciąż półprzytomny, ruszył do domu.

Ciało Moslera leżało na bruku przez całą noc. Było je widać z okna w moim pokoju.

Wiem, że to głupie, ale za każdym razem, kiedy spoglądałem w dół, zastanawiałem się, co stanie się teraz z Frumką i Haną.

15

Ruchome śniegi


We wtorki doktor Kirchner zmieniał Marię na całonocnym dyżurze. Zgodnie z niepisaną umową przychodził do szpitala kilka minut później, żeby uniknąć spotkania z nią we wspólnym gabinecie. Tym razem jednak pojawił się cały kwadrans wcześniej. Było to jawne pogwałcenie pierwszej zasady ich wzajemnych stosunków – żadnych spotkań. Co gorsza, złamał również zasadę numer dwa – żadnych rozmów.

– Przepraszam, że jestem wcześniej, ale kolega podwiózł mnie samochodem.

Maria nie odpowiedziała. Krew uderzyła jej do twarzy. Każda chwila spędzona

na koleżeńskich pogawędkach z niemieckim oficerem wydawała się jej potworną zdradą wobec Czesława. Nie miała ochoty przebywać w jednym pomieszczeniu z człowiekiem, którego podwoziło do pracy SS.

– Ten kolega też jest lekarzem – wyjaśnił doktor Kirchner, jakby czytał w jej myślach.

– W wojskowym szpitalu. Bardzo dobry specjalista, urolog. Znamy się jeszcze ze studiów.

Podwiózł mnie, bo deszcz strasznie pada...

– Po co pan mi to mówi? – wybuchła Maria. – Nie mam ochoty prowadzić z panem

prywatnych rozmów.

Poczuła ulgę, że wreszcie powiedziała na głos to, co do tej pory wisiało tylko

w powietrzu. Może i nie miał nic wspólnego z SS, ale co z tego? Byli wrogami, a wrogowie nie gawędzą o pogodzie w ciepłym gabinecie.

– Jak pani sobie życzy – powiedział doktor Kirchner wyraźnie zraniony.

W gabinecie zapanowało nieprzyjemne milczenie. Oboje starali udawać, że nie widzą siebie nawzajem. Maria spojrzała dyskretnie na zegarek. Do końca jej dyżuru pozostało jeszcze czternaście długich minut. Modliła się w duchu, żeby wezwano ją na oddział.

Modlitwa okazała się wyjątkowo skuteczna, ponieważ niemal w tej samej chwili

do gabinetu wpadła siostra Józefa.

– Pani doktor... – urwała na widok doktora Kirchnera.

– O co chodzi, siostro?

– Na szesnastce jest pani potrzebna – dokończyła niepewnie.


– Już idę.

Maria podniosła się ochoczo zza biurka.

– Jeśli to coś poważnego, to może ja pójdę – zaofiarował się doktor Kirchner. – Niech pani idzie już odpocząć do domu.

– To jest jeszcze mój dyżur – odparła chłodno Maria.

Na korytarzu miała niemal ochotę uściskać siostrę Józefę.

– Coś się stało? – spytała.

– Nie, nie. Obudził się po operacji, po prostu.

Zjechały windą towarową do ukrytej salki w piwnicy, którą nazywały między sobą

szesnastką. Chudy chłopak w okularach był już całkiem przytomny. Podniósł się na łokciach na ich widok.

– Proszę leżeć. Jak pan się czuje?

– Dobrze. Pani doktor, ja chciałem porozmawiać...

– Nie teraz. Proszę poruszyć palcami u nogi.

„Franek” bez trudu wykonał polecenie. Maria odetchnęła z ulgą. Żaden nerw nie został

uszkodzony.

– Kiedy ja tu nie mam nikogo – ciągnął „Franek”. – Chciałem prosić, żeby pani mnie przyjęła na pielęgniarza. Nadam się, mam doświadczenie.

– Najpierw musi pan dojść do zdrowia – odparła wymijająco Maria. – Później

porozmawiamy.

Nagle jej uwagę zwróciły ubrania „Franka” przewieszone przez poręcz krzesła.

Na wierzchu wisiał podkoszulek z widoczną niemiecką metką „H.Becker GMBH”. Maria

poczuła nieprzyjemne ukłucie pod sercem.

„Franek” błyskawicznie przechwycił jej spojrzenie. Przed wojną był „doliniarzem”

w Lublinie. Znajomość psychologii była częścią jego złodziejskiego

fachu.

– Że co? Że mam szwabską bieliznę? A jaką mam mieć? Przecież mówię, że robiłem

w niemieckim szpitalu.

Maria spuściła wzrok zmieszana. Argument był oczywisty.

– Nie, nie... Obejrzę teraz ranę.

Zaczęła ostrożnie odwijać opatrunek z uda.


– Wy mnie ciągle o coś podejrzewacie! – natarł „Franek” zachęcony wyraźnym

sukcesem. – Czy ja się sam w tę nogę postrzeliłem? Jak będziemy tak na siebie nawzajem naskakiwać, to nigdy tej wojny nie wygramy.

Maria nie odpowiedziała. Miał rację. Sama często zżymała się na to, że Polacy nawet w obliczu zagłady nie potrafili zaprzestać kłótni i podziałów między sobą. Zamiast stworzyć jeden front do walki z Niemcami, ciągle tworzyli dziesiątki nowych organizacji, które nawzajem skakały sobie do gardeł – Armia Krajowa, Narodowe Siły Zbrojne, Gwardia Ludowa, Bataliony Chłopskie, Związek Jaszczurzy... A już kłótnie, które toczyły się w rządzie na uchodźstwie, przechodziły wszelkie pojęcie. Oczywiście, Maria zdawała sobie sprawę, że jej marzenia o jednolitym froncie oporu podszyte są naiwnością, ale nie miała zamiaru z nich rezygnować.

Słowa „Franka” trafiły więc w jej wrażliwy punkt.

Rana goiła się prawidłowo. Maria kazała siostrze Józefie opatrzyć ją na nowo, po czym wyszły razem, przypominając „Frankowi”, żeby zachowywał się cicho i pod żadnym pozorem nie próbował wstawać. Wsiadając do windy towarowej, nie zauważyły, że zza załomu piwnicznego korytarza obserwuje je doktor Kirchner.

Stalowe drzwi trzasnęły głucho i winda ruszyła do góry. Doktor Otto Kirchner wyszedł

z ukrycia. Od dawna irytowało go, że Maria i jej pomocnicy uważają go za głupca. Było dla niego jasne jak słońce, że niemal cały polski personel jest zamieszany w jakąś nielegalną działalność. Widział ich porozumiewawcze spojrzenia, słyszał szepty, które cichły, kiedy się zbliżał. Jednocześnie wszyscy byli święcie przekonani, że głupi Szwab niczego się nie domyśla.

Drażniły go te cechy u Polaków – to zadufanie w sobie, ta ich nonszalancja i lekkomyślność.

Jeśli tak wyglądała ich konspiracja, to nie wróżył im rychłego odzyskania własnego państwa.

Do tej pory doktor Otto Kirchner trzymał się zasady, którą sformułował sam dla siebie, kiedy powołano go do wojska – zachowywać się jak lekarz, a nie żołnierz. Udawał więc głuchego i ślepego na oczywiste działania przeciwko niemieckiemu państwu, które toczyły się wokół niego. Teraz jednak miara się przebrała. Rano, tuż przed wyjściem na dyżur, dostał

wiadomość, że jego syn Thomas zaginął w czasie walk na froncie wschodnim. Nie było to jeszcze równoznaczne z zawiadomieniem o śmierci. Zdarzało się, że zaginieni odnajdowali się po kilku dniach. Nie była to jednak z całą pewnością dobra wiadomość. Otto zupełnie nie wiedział, jak ma przeżyć najbliższe dni, tygodnie, a może nawet miesiące w tak potwornej niepewności. To dlatego przyszedł do szpitala wcześniej. Miał nadzieję, że uda mu się przynajmniej podzielić z Marią swoim bólem. W końcu też miała dwóch synów. Powinna zrozumieć, co czuł. Nie spodziewał się, że zostanie aż tak brutalnie odtrącony.

Czarę goryczy przepełniła siostra Józefa ze swoim żałosnym „tajnym” kodem. Kiedy obie wyszły do szesnastki, Otto postanowił położyć temu kres. Jako Niemiec mógł wiele znieść, ale jako lekarz nie miał zamiaru pozwalać, żeby nadal obrażano jego inteligencję.

Wszedł do piwnicznego magazynu. W gąszczu szpitalnych gratów stało łóżko

z pacjentem, który pisał coś na kartce. Na widok lekarza w niemieckim mundurze „Franek”

zaniemówił na chwilę.

Otto też nie wiedział, co powiedzieć. Oburzenie, który kazało mu iść za Marią i Józefą, zupełnie w nim zgasło. Czego właściwie się spodziewał? To jasne, że trzymali w szesnastce jakiegoś pacjenta z podziemnej organizacji. Jeden rzut oka na opatrunek na udzie mężczyzny wystarczył mu, żeby podejrzewać raczej ranę postrzałową czy kłutą niż co innego.

– Pan jest Niemcem? – odezwał się niespodziewanie spokojnie „Franek”.

– Przepraszam, pomyliłem pomieszczenia – powiedział Otto i odwrócił się do drzwi.

– Niech pan przekaże ode mnie ten gryps na Szucha! – zawołał za nim „Franek”.

Otto odwrócił się zaskoczony.

– Niech pan nie nadweręża mojej tolerancji. Jestem niemieckim oficerem, a nie waszym łącznikiem.

– Nie, nie, pan nie zrozumiał. To jest gryps dla Gestapo. Muszę ich zawiadomić, żeby zdjęli tę lekarkę, co mnie operowała. Za bystra sztuka. Mało brakowało, a już by mnie nakryła.

– O czym pan mówi?

– A co tu tak trudno zrozumieć? Jesteśmy po tej samej stronie, więc niech pan zaniesie im to na Szucha. Wystarczy zostawić na nazwisko „Rappke”.

Oszołomiony Otto wziął do ręki karteczkę od „Franka”.

To, że Halbe jest nonszalanckim megalomanem nie ulegało wątpliwości, ale o tym, że jest dyletantem i idiotą, Rainer przekonał się dopiero, kiedy osobiście odebrał z kawiarni Zerwikaptur kolejną partię materiałów obserwacyjnych. Zdjęcia i zapisy rozmów przy inwigilowanym stoliku przeszły jego wszelkie oczekiwania. Najpierw zadzwonił do Halbego i drżącym głosem wezwał

go natychmiast do siebie. Potem nalał sobie obfity kieliszek koniaku i wychylił go jednym haustem. Chciał od razu nalać sobie następny, ale przed oczami stanął mu jego poprzednik,

którego doprowadziło to do zguby. Nie miał zamiaru powtarzać błędów nieszczęsnego Kellera.

Zapalił więc cygaro, żeby uspokoić rozkołatane serce.

Chodził po gabinecie tam i powrotem, jak więzień na spacerniaku, kiedy wreszcie

w drzwiach pojawił się Halbe.

Heil Hitler – przywitał się beztrosko. – Coś pilnego?

Rainer miał ochotę roztrzaskać pięścią uśmiech na twarzy Halbego. Nigdy jednak nikogo nie uderzył. Nawet najgłupszego policyjnego kapusia.

– Musimy poważnie porozmawiać, majorze Halbe – powiedział, próbując opanować

wzburzenie.

– Majorze Halbe? To już nie jesteśmy po imieniu?

– Popatrz na to! – wybuchnął Rainer, chwytając ze stołu zdjęcie z kawiarni. – Masz swojego Niemca z Paragwaju!

Halbe spoważniał. Na zdjęciu siedział jego wybawca z kasyna z jakimś mężczyzną.

– O co ci chodzi? Po prostu przyszedł do kawiarni. Kim jest ten drugi?

– Oficerem podziemnej armii, spadochroniarzem z Anglii!

– Skąd to wiesz?

– Bo to jego odbili wam sprzed nosa ze szpitala, tu durniu! Mamy jego kartotekę!

Halbe spojrzał jeszcze raz na Władka. Poczuł skurcz w żołądku. Zaczęło ogarniać go prawdziwe przerażenie. Nie mógł pozwolić sobie na kolejną klęskę. Zdawał sobie sprawę, że kiedyś przestanie być Rainerowi potrzebny, ale wierzył, że zanim to się stanie, zdobędzie nad nim jakąś przewagę. Teraz nie był jeszcze gotowy. Jego los wciąż całkowicie zależał od woli Rainera, toteż nawet nie zareagował na obelgę.

– To jeszcze nic nie znaczy – podsunął, próbując opanować drżenie głosu. – Ten

Heinemann wcale nie musi o tym wiedzieć.

– Owszem, musi. To jego brat.

Halbe podniósł wzrok znad zdjęcia.

– Jak to?

Rainer wcisnął mu w ręce stenogram z zapisem kawiarnianej rozmowy Władka

z Michałem.

– Masz, czytaj sobie.


Halbemu zmiękły nogi, usiadł i zaczął czytać. Z każdą linijką tekstu stawał się coraz bledszy. Z rozmowy jasno wynikało, że Heinemann był Polakiem i miał na imię Michał, a jego rozmówca to jego brat o imieniu Władek. Rozmawiali o ślubie jakiegoś Janka, a także o jakimś Bronku...

– Przeczytałeś już ten fragment o Bronku? – przerwał mu Rainer.

– Tak, tak. Do stolika podchodzi kelnerka Wanda Ryżkowska. „Rozmówca Drugi: Chyba gdzieś ją widziałem. Rozmówca Pierwszy: Widziałeś. Przy łóżku Bronka na zdjęciu”. Wiesz, o kim mowa?

Rainer zignorował pytanie. Mówił raczej do siebie niż do Halbego. Powoli dochodził

do siebie. Kiedy minęło pierwsze wzburzenie na Halbego, że pozwolił się podejść jak dziecko, a nie oficer Abwehry, zaczął znowu myśleć chłodno i jasno. Cała ta sytuacja była właściwie wielkim sukcesem, a nie porażką. Wystarczyło podjąć odpowiednie kroki.

– To zdjęcie przy łóżku dało mi do myślenia – powiedział, patrząc na wielkie drzewo za oknem, które tak bardzo przypominało mu jego najszczęśliwsze lata w Lyonie. – Gdzie to mogło być? Na pewno w jakimś obozie wojskowym. Potem poskładałem wszystko ze sobą i nie mam już wątpliwości. Ta czwórka to spadochroniarze z Anglii: Władek, Michał, Bronek i Janek.

Obrócił się do Halbego.

– Umów nas na spotkanie z tym Michałem, to znaczy z panem Heinemannem.

– Chcesz go aresztować?

– To zależy.

– Od czego?

– Wybacz, Martin, ale od tej pory będziesz po prostu wykonywał moje polecenia. Czy to jest dla ciebie jasne?

Halbe milczał przez chwilę. Słyszał bicie własnego serca.

– Oczywiście – odpowiedział ze ściśniętym gardłem.

– Chyba nie zamierza pan iść na to spotkanie! – wykrzyknęła „Margaret”.

– Dlaczego nie? Halbe je mi z ręki, a teraz jeszcze pojawia się szansa, żeby poznać się bliżej z nowym szefem Gestapo.

„Margaret” pokręciła głową i podeszła do regału. Szukała czegoś na półkach. W jej ustach dymił jak zwykle nieodłączny papieros.

– Coś panu przeczytam.


Wyjęła jedną z kartonowych teczek.

– Zrobię herbatę – zaoferował Michał i podszedł do czajnika.

– Niech pan posłucha! – powiedziała niecierpliwie i zaczęła odczytywać treść jednej z fiszek. – „Lars Rainer, w NSDAP od tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego...”

– Późno jakoś się nawrócił na faszystowską wiarę – przerwał jej Michał.

– O to właśnie mi chodzi. On chyba w ogóle nie jest nawrócony. To klasyczny typ

policjanta, polityka go nie interesuje. Niech pan posłucha: „Do tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego starszy inspektor Interpolu w Lyonie, gdzie zajmował się ściganiem międzynarodowych gangów. Przedtem na stanowisku zastępcy komendanta policji w Hamburgu...”.

– Mocną pani pije czy słabą?

– „...wśród przełożonych miał opinię wybitnego analityka, choć konfliktowego; znany z działań na granicy prawa, bezwzględny w dążeniu do celu...”.

– Ile pani słodzi?

„Margaret” spojrzała na niego z irytacją.

– Pan mnie w ogóle nie słucha. On już pana rozpracował.

– To też jest napisane w tym raporcie?

– Nie, to moja intuicja.

Michał się uśmiechnął.

– Proszę mnie posłuchać, mam szansę zebrać więcej informacji w jeden dzień niż cała nasza siatka w miesiąc. Nie zrezygnuję z tego. Ile mam posłodzić?

Mówił grzecznie, ale stanowczo. Nie było najmniejszego powodu, żeby odrzucić

zaproszenie Halbego. Wszystko układało się doskonale. Ostatnia wizyta w szpitalu wypadła bardzo wiarygodnie i wyglądało na to, że udało mu się przekonać do siebie nie tylko Halbego, ale także Rainera. W dodatku Celina czuła się coraz lepiej i za kilka dni miała opuścić szpital. Tylko ten Krzysztof. Poczuł nieprzyjemne ukłucie na przypomnienie, że jego konspiracyjna „żona”

znowu wróci do wspólnego mieszkania z Krzysztofem. Dobry nastrój uleciał w jednej chwili.

Włożył swój zimowy płaszcz i poszedł pieszo na spotkanie w Śródmieściu. Na szczęście nie padało, ale znowu zrobiło się zimno. Trzeba było zajrzeć do kalendarza, żeby przypomnieć sobie, że jest już kwiecień. Postawił kołnierz i schował ręce do kieszeni. Dłuższe niż zwykle kolejki przed sklepami przypominały o zbliżających się świętach Wielkanocnych. Michał ciągle zachodził w głowę, jak warszawiacy mogli w ogóle pozwolić sobie na jakiekolwiek zakupy.

Ceny rosły z miesiąca na miesiąc, a przed Wielkanocą pobiły kolejny rekord. Litr mleka kosztował już czternaście złotych.

Na mieście wisiały nowe plakaty propagandowe. Michał przystanął przed jednym z nich, bardziej z obowiązku, niż z zainteresowania. Nawet oficjalna propaganda mogła być czasem źródłem cennych informacji. Pstrokaty plakat wzywał Polaków do walki z bolszewizmem, pokazując sylwetki żołnierzy różnych narodowości w mundurach Wehrmachtu. Był tu Holender, był Hiszpan, był Francuz, Szwed, Litwin, Ukrainiec, a nawet Rosjanin. Na końcu szeregu widniało pytanie: „A Polacy gdzie?”. Pod spodem czyjaś złośliwa ręka dopisała czarną kredką: „W Oświęcimiu”. Michał parsknął śmiechem i ruszył znów przed siebie.

Halbe i Rainer już na niego czekali w kawiarni Zerwikaptur. Nie widział nic

podejrzanego w tym, że umówili się z nim w tym samym lokalu, który niedawno sam wybrał

na spotkanie z Władkiem. Zerwikaptur stał się jedną najmodniejszych warszawskich kawiarń.

Nazwa była jawnym szyderstwem z okupanta. To, że chętnie przychodzili tutaj także Niemcy, budziło śmiech warszawiaków i jeszcze bardziej rozsławiało kawiarnię.

Rainer rozłożył gościnnie ramiona, wstając od dyskretnego stolika w kącie.

– Witam pana serdecznie! Cóż za punktualność.

– Cóż, Niemiec zawsze pozostanie Niemcem. Nawet w Paragwaju – odparł Michał.

Podali sobie ręce. Michał zauważył, że Halbe nie był już wobec niego tak wylewny jak poprzednim razem. Zaniepokoiło go to.

– Czytał pan już „Warschauer Zeitung”? – zapytał Rainer.

– Nie, a powinienem?

– Jak to, nie czyta pan niemieckich gazet?

– Nie mam na to czasu.

– Myślałem, że wy, przedsiębiorcy, musicie stale śledzić, co się dzieje na giełdzie i tak dalej.

– W sprawach giełdy jestem nieźle zorientowany – odparł spokojnie Michał. – Wiem, że wczoraj w Nowym Jorku był wzrost o cztery przecinek dwadzieścia dwa, ale dzisiaj rano znowu mamy spadek o trzy przecinek dziewięćdziesiąt pięć, tak więc per saldo ceny na światowych giełdach utrzymują się na dość stabilnym poziomie.

Wytrzymał spojrzenie Rainera.

– Miałem na myśli inną wiadomość – odparł szef Gestapo. – W Rosji pod Smoleńskiem

nasze władze wojskowe odkryły masowy grób kilku tysięcy polskich oficerów. Rozstrzelali ich Sowieci.

– Co takiego?! Gdzie?

– Zdaje się, że ta miejscowość nazywa się Katyń.

Michał był zupełnie oszołomiony. Zaraz jednak przypomniał sobie propagandowy plakat na mieście. Musiała to być jakaś nowa akcja obliczona na pozyskanie Polaków do „walki z bolszewizmem”. Opanował się w jednej chwili.

– Nie rozumiem, dlaczego miałoby mnie to interesować – odparł obojętnie.

– Taka ciekawostka – powiedział Rainer. – Niech pan zdejmie płaszcz i się rozgości.

Pstryknął palcami. Niemal natychmiast pojawił się Woźniak, który odebrał od Michała płaszcz.

– Pan szanowny pozwoli. Odniosę do szatni.

Kiedy Woźniak odszedł, Rainer podniósł kieliszek do toastu.

– Panowie, proponuję wypić za nasze spotkanie i za przyjaźń niemiecko–paragwajską!

Rozmowa potoczyła się dość banalnym torem. Mówili o błahych sprawach – głównie

o uciążliwościach życia w Warszawie, które dla Rainera sprowadzały się przed wszystkim do braku dostępu do najnowszych francuskich filmów. Okazał się wielkim miłośnikiem francuskiego kina i przez dobrą godzinę perorował na ten temat z ożywieniem. Michał nie spodziewał się, że rozmowa przyniesie jakieś niespodziewane wyniki poza nawiązaniem kontaktu. Wszystko przebiegało więc dokładnie tak, jak przewidywał. A jednak im dłużej trwało spotkanie, tym większy ogarniał go niepokój. Coś mu się tutaj nie zgadzało. Rainer był zbyt podniecony, a z kolei Halbe nie odzywał się prawie wcale. Od czasu do czasu Michał

przechwytywał tylko dziwny błysk w jego oku. Kiedy Rainer wyszedł na chwilę do toalety, Michał skorzystał z okazji, żeby zwrócić się do swojego „przyjaciela”:

– Jakieś kłopoty, panie majorze?

– Dlaczego pan tak sądzi?

– Jakiś pan dzisiaj milczący.

– A, nie, nie. – Halbe rozluźnił się natychmiast, żeby uspokoić rozmówcę. – Po prostu trochę boli mnie głowa.

Odwrócił wzrok, jakby chciał coś ukryć. Michał natychmiast to zauważył.

Rainer wrócił do stolika jeszcze bardziej rozpromieniony niż poprzednio.


– Panowie, proponuję zamówić jeszcze jedną butelkę koniaku!

– Dziękuję bardzo, ale muszę już wracać do pracy – zaprotestował Michał. Czuł, że grozi mu jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo.

– Jestem niepocieszony – powiedział Rainer. – Chciałem pochwalić się przed panem

sukcesami w mojej pracy, ale pan o nic nie pyta.

– Oczywiście, bardzo interesuje mnie pańska praca, ale to są chyba sprawy tajne, prawda?

– Och, przecież mamy do siebie zaufanie. Następnym razem spotkamy się u mnie

na Szucha, zgoda?

Michał zadrżał.

– Zgoda.

– Trzymam pana za słowo – powiedział Rainer, podając mu mocno dłoń.

Pożegnali się krótko. Kiedy Michał zniknął w drzwiach, zakładając w pośpiechu swój płaszcz, Halbe obrócił się gwałtownie do Rainera.

– Jak to, pozwoliłeś mu tak po prostu odejść?

Uśmiech zgasł na twarzy Rainera.

– Mamy wszystko, co trzeba – odparł oschle, dotykając kieszeni na piersi.

Halbe już otworzył usta, żeby zadać pytanie, ale przypomniał sobie, że nie jest już wspólnikiem Rainera, ale tylko marnym pionkiem na jego szachownicy. Jednym haustem dokończył swój kieliszek, żeby zabić przykry niesmak w ustach.

Wanda odprowadziła wzrokiem wychodzących z kawiarni oficerów, którym Woźniak

otwierał usłużnie drzwi. Nic z tego wszystkiego nie rozumiała. Dlaczego posadził ich przy stoliku, który, jak twierdził, był zarezerwowany dla ludzi z podziemia? I co miały znaczyć te jego dziwne konszachty, te porozumiewawcze spojrzenia i szepty na boku? Najwyraźniej znali się dobrze.

– Pani Wando, stoliczek trzeba sprzątnąć! – zawołał do niej.

Wanda skinęła głową i poszła, żeby zabrać ze stolika w kącie puste kieliszki i pełną popielniczkę. Po drodze minęła Ninę, która uśmiechnęła się do niej serdecznie. Nie odpowiedziała. Po ostatnich rewelacjach matki zupełnie nie wiedziała, co myśleć o swojej starszej koleżance.

– Chyba nie sądzisz, że ona nie jest w to wszystko zamieszana! – przekonywała Helena.


– Ale w co, mamo? Znalazłaś jakiś niemiecki podkoszulek i robisz z tego wielką aferę.

– Nie rób ze mnie idiotki. Nie jakiś, tylko ten sam, w który Gestapo ubiera swoich tajniaków!

– No dobrze – zgodziła się Wanda. – Załóżmy, że ten jej lokator naprawdę jest

tajniakiem. Nina wcale nie musi o tym wiedzieć. Przypomnij sobie, jak Karol nabrał nas obie.

– A ty sobie przypomnij, że przez swoją świętą naiwność wystąpiłaś w szwabskiej

propagandzie!

Cios był celny. Łzy napłynęły Wandzie do oczu. Jeszcze teraz na wspomnienie tej

rozmowy miała ochotę się rozpłakać. Matka miała rację. Była naiwna i zapłaciła za to wysoką cenę. Nie mogła pozwolić, żeby to się powtórzyło.

Popielniczka wypadła jej z rąk. Niedopałki rozsypały się po podłodze pod stolikiem.

Rozejrzała się po sali. Na szczęście Woźniak był zajęty przy barze i nic nie zauważył.

Przykucnęła, żeby posprzątać bałagan.

Nagle zauważyła niewielką metalową puszkę przytwierdzoną do spodu stołu. Z puszki wychodził kabel, który wędrował wzdłuż nogi i znikał w otworze w ścianie. Podniosła głowę.

Mogłaby przysiąc, że w tej samej chwili w tarczy zegara zamknął się mały otwór. Serce załopotało jej nagłym zrozumieniem.

– Co pani tu robi?!

Nad nią stał Woźniak, wyraźnie rozwścieczony.

– Ja? Bardzo przepraszam – odparła Wanda, zbierając w sobie cały swój aktorski talent.

– Popielniczka mi się wysypała. Sprzątam.

– Ja to zrobię. Niech pani idzie do gości – rozkazał Woźniak.

Przez resztę dnia czas rozciągał się jej w nieskończoność. Bez przerwy spoglądała na zegarek. Wreszcie zrozumiała – kawiarnia była pułapką, Woźniak jej strażnikiem, a Nina jego pomocnicą. Wstyd, że znowu pozwoliła się wykorzystać, przygniatał ją jak najcięższy głaz.

Dlaczego ciągle ją to spotykało? Gdzie był Bronek? Spokojnie, powtarzała sobie. Tym razem Bronek jej nie uratuje. Sama odtrąciła go od siebie na zawsze. Teraz mogła polegać tylko na sobie. Poradzi sobie. Była przecież aktorką, podobno całkiem niezłą. Zaczęła znowu uśmiechać się do Niny i wymieniać żarciki z Woźniakiem. Posunęła się nawet do tego, że po pracy jak zwykle odprowadziła Ninę na przystanek, a nawet pocałowała ją w policzek na pożegnanie. Kiedy jednak tramwaj odjechał w mrok, natychmiast odwróciła się na pięcie i popędziła do domu.

Helena była wstrząśnięta. Przez dłuższą chwilę nie potrafiła wykrztusić słowa.

– Mamo, słyszysz, co do ciebie mówię? To jest pułapka! Mają tam aparaturę

do podsłuchu!

– Słyszę, dziecko, słyszę... Trzeba ostrzec o wszystkim naszych.

– Jakich naszych? Z Bronkiem nie ma kontaktu! Co mamy zrobić?!

Przez dłuższą chwilę patrzyły na siebie bezradnie. Nagle Helena doznała olśnienia.

– Jest taka jedna osoba.

– Kto?!

Helena już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że sprawy zaszły za daleko. Nie powinna wciągać w to wszystko Wandy.

– Chociaż nie – zawahała się. – Jej też nie ma w Warszawie.

– To co zrobimy?

– Jutro coś wymyślę.

Nazajutrz Helena wcale nie musiała długo myśleć. Zaraz po wyjściu Wandy do pracy

włożyła płaszcz i pojechała do szpitala Dzieciątka Jezus. Był to dosyć ryzykowny pomysł, ale jedyny, jaki przychodził jej do głowy. Przed wojną leczyła się u doktor Marii Konarskiej.

Wiedziała o niej tylko trzy rzeczy – że jest świetnym lekarzem, kobietą o złotym sercu i żoną jakiegoś wyższego oficera. Zwłaszcza ta trzecia informacja pozwalała jej wierzyć, że doktor Maria może być teraz zaangażowana w podziemną robotę. Poza tym dla nikogo nie było tajemnicą, że lekarze z reguły mieli rozmaite kontakty z ludźmi z siatki. Ktoś musiał im przecież wyciągać niemieckie kule.

Doktor Maria przyjęła ją serdecznie. Oczywiście, pamiętała swoją dawną pacjentkę.

– Z ręką wszystko w porządku, pani doktor – odparła Helena. – Po tamtej operacji już mi nie drętwieje. Przychodzę w innej sprawie.

– Słucham panią uważnie.

Helena zaczęła od sprawy niemieckich metek, po czym przeszła do podsłuchu w kawiarni Zerwikaptur.

– Nie rozumiem, dlaczego pani mi to mówi – odparła chłodno Maria. Wszystko to

brzmiało jak oczywista prowokacja. – Jestem tylko lekarzem.

– Proszę tylko przekazać to, komu trzeba. Tu jest nazwa tej niemieckiej firmy

na podkoszulkach tych tajniaków.

Podała jej małą karteczkę.

– Proszę to zabrać. Jeśli nie ma pani żadnych kłopotów ze zdrowiem, to bardzo się cieszę, ale nie mam czasu na podobne rozmowy.

Wstała, dając jej do zrozumienia, że uważa wizytę za skończoną.

– Rozumiem – powiedziała Helena. – Proszę to tylko przekazać.

Położyła karteczkę na stole i wyszła.

W pierwszej chwili Maria chciała wyrzucić karteczkę bez czytania. Ciekawość była

jednak silniejsza. Na karteczce widniała nazwa „H.Becker GMBH”. W nagłym przebłysku zobaczyła metkę na podkoszulku pacjenta z szesnastki. Była to ta sama firma.

Maria wypadła z gabinetu.

Od wizyty Sorokina minęło kilka dni. Nasłuchiwali w napięciu najlżejszego szmeru

na zewnątrz. Każdy mógł oznaczać koniec. Tymczasem pogoda zmieniła się gwałtownie. Zima przypuściła nieoczekiwany atak. W okienku znów pojawił się śnieg, a w piwnicy zapanowało przenikliwe zimno. Szczękając zębami, przywierali wszyscy do siebie, żeby się ogrzać. Tylko Jewhen siedział wciąż sam w drugim końcu piwnicy, oddzielony od nich pustą przestrzenią.

– Niedługo się ociepli – pocieszał Achmatowicz. – Tu zawsze tak jest. Zima przechodzi od razu w wiosnę, zobaczycie.

Ale jego prognozy się nie sprawdzały. Śnieg wciąż padał i padał, jakby coś zacięło się w naturalnym rytmie świata. Choć był już kwiecień, zima wcale nie miała zamiaru ustąpić.

Pewnej nocy obudził ich tupot za drzwiami. Do środka wpadło czterech sowieckich

partyzantów z naręczem sznurów. Bez słowa zaczęli krępować jeńcom ręce i nogi.

– Co robicie? Dlaczego nas wiążecie?! – krzyknął podchorąży „Panienka”.

Małczi! – ryknął jeden z partyzantów i rąbnął go kolbą w głowę. „Panienka” osunął się na ziemię nieprzytomny. Nikt więcej nie protestował.

Związanych jeńców wyniesiono jednego po drugim i wrzucono na chłopską furmankę

przed budynkiem szkoły. Na podwórzu trwał ożywiony ruch. Sowieci najwyraźniej opuszczali w pośpiechu swoją bazę. Zabierali wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość i ładowali na furmanki. Jeden z partyzantów dźwigał nawet wyrwany z toalety klozet. Podwórze było zaśmiecone bezużytecznymi papierami. Bronek rozejrzał się za Sorokinem, ale nie było go w pobliżu. Fiodora też nigdzie nie widział. Większość oddziału musiała już odjechać. Została tylko garstka, wyznaczona do zrobienia ostatecznych porządków. Mężczyzna w czarnej kurtce, z pistoletem w kaburze, popędzał wciąż swoich ludzi.

Bystrieje, bystrieje! Chcesz, żeby Germańcy cię tu zastali? Dawaj!

– Słyszeliście? Niemcy! – wyszeptał z radością Tadeusz. – Uciekają przed Niemcami!

– Nie rozumiem, co cię tak cieszy – mruknął Bronek.

– Jak to nie rozumiesz, nie rozwalą nas. Mają teraz inne zmartwienia!

Przez gromadkę jeńców na wozie przebiegł szmer odzyskanej nadziei. Oczywiście, że ich nie rozstrzelają. Po co mieliby to robić, skoro Niemcy depczą im po piętach?

Człowiek w skórzanej kurtce obrócił się w ich stronę.

– Wasyl, jeńcami trzeba się zająć! – zawołał do jednego z partyzantów.

– Germańcy usłyszą, towarzyszu komisarzu!

– A kto ci każe strzelać! Dawaj ich na ruchome śniegi!

Chwilę później furmanka pędziła wyboistą ścieżką przez las. Obok biegło czterech

partyzantów z pepeszami.

– Dokąd nas wiozą? Gdzie są te ruchome śniegi? – pytał ktoś bliski rozpaczy.

Nikt nie słyszał jednak o podobnej miejscowości w okolicy. Być może nie znali dość dobrze rosyjskiego albo Sowieci posługiwali się innymi nazwami.

Dotarli do niewielkiej polany. Pośrodku widniał świeży dół okolony wielkim nasypem mokrego śniegu.

Czterej partyzanci zabrali się za rozładowywanie furmanki. Dźwigali jeńców jak worki i ciskali ich do dołu.

Bronek upadł z głuchym jękiem na któregoś z kompanów. Na próżno próbował wstać.

Ręce miał skrępowane z tyłu, a więzy były połączone ze sznurem na nogach. Pozostali jeńcy też wierzgali i rzucali się w dole jak ryby w wyschłym

stawie.

– Co robicie?! – krzyknął Tadeusz. – Jesteśmy żołnierzami!

Partyzanci nie zwracali uwagi na krzyki. Pracowali szybko, bez jednego słowa. Spieszyli się. Kiedy wrzucili do dołu ostatniego jeńca, chwycili łopaty i zaczęli zasypywać ciała zwałami ciężkiego śniegu.

Dopiero teraz dotarło do wszystkich znaczenie poprzedniego rozkazu – mieli zostać zasypani żywcem. Rozległ się jeden paniczny jęk. Trwało to krótko, bo chwilę później niemal

wszystkie gardła wypełniły się mokrym śniegiem.

Bronek na próżno wyciągał głowę jak najwyżej, ku powietrzu. Kolejna łopata przysypała mu oczy i usta.

Partyzanci pracowali dalej w milczeniu. Śnieg pokrywający dół ruszał się jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiał. Dopiero wtedy wrzucili łopaty na furmankę i odjechali, nie oglądając się za siebie.

W lesie zapanowała cisza.

Bronek daremnie próbował ruszyć głową. Wiosenny śnieg był mokry i twardy, jak gips.

Nie widział i nie słyszał zupełnie nic. Dusił się. W głowie eksplodował mu ostatni okrzyk:

„Wanda!”.

Nagle usłyszał skrobanie. Po chwili ktoś odgarnął mu śnieg sprzed oczu. Zobaczył nocne niebo, a na jego tle twarz Fiodora.

Spakojna, tolko spakojna – mówił Rosjanin, odgrzebując śnieg gołymi rękami.

Bronek wydostał się pierwszy. Razem z Fiodorem odkopali Achmatowicza i Tadeusza.

Obaj jeszcze żyli. Kiedy doszli do siebie, przyłączyli się do odgarniania śniegu, który twardniał

z każdą chwilą. Wydobyli podchorążego „Panienkę”, ale było już za późno. Oczy miał otwarte, zastygłe w przerażeniu. Nie żył.

Zabrali się do pracy z jeszcze większym wysiłkiem. Liczyła się każda sekunda. Wkrótce udało im się odgarnąć całą śnieżną pokrywę.

Nikt z pozostałych partyzantów nie dawał znaku życia. Nagle jedno z ciał poruszyło się.

Dopadli do żywego mężczyzny, odgarniając śnieg z twarzy i włosów.

– To Jewhen! – zawołał Fiodor. – Zasypię sukinsyna z powrotem.

– Zostaw – powstrzymał go Bronek. – Widocznie tak miało być.

Wydobyli Jewhena, ale nie rozcięli mu więzów. Nikt więcej nie przeżył.

Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na dół pełen nieruchomych ciał.

– Sukinsyny – zaklął Tadeusz, spoglądając z nienawiścią na skrępowanego Jewhena.

– Od tej pory będziemy tę wojnę prowadzić tak samo jak oni.

Obrócił się do Fiodora.

– Daj mi nóż.

Fiodor podał mu wojskowy bagnet.

– Zaczekaj – powiedział Achmatowicz. – On jest mój.


Wziął bagnet od Fiodora i podszedł do Jewhena.

– I kto jest teraz pies?

Chwycił Jewhena za włosy, ale ten spojrzał na niego hardo.

– Zabij, na co czekasz!

Achmatowicz przeciął mu sznur na ręku na nogach.

Paszoł won – powiedział spokojnie i wskazał na las.

Jewhen podniósł się z ziemi, rozmasowując skostniałe ręce.

– I co? Teraz mamy się uściskać, jak bracia Słowianie? Dobrze się zastanówcie,

co robicie, bo ja nie spocznę, dopóki was wszystkich nie wyrżniemy.

Paszoł won! – ryknął Achmatowicz.

Jewhen splunął z pogardą pod nogi i po chwili zniknął w ciemnym lesie.

Fiodor pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Ech, Paliaki, Paliaki. Kto was zrozumie?

Bronek obrócił się do niego.

– Dlaczego nas uratowałeś? – spytał Bronek.

– Nie chcę mieć u was żadnych długów. Sorokin odleciał do Moskwy, ale masz ode mnie to.

Podał mu świstek papieru.

– Co to jest?

– Depesza. Ja radiotelegrafista, zapomniałeś?

Bronek szybko przeczytał depeszę i spojrzał na Tadeusza.

– Tu jest czas i miejsce zrzutu pod Warszawą. Przerzucają drania do Generalnej Guberni!

Tadeusz wyrwał mu depeszę.

– Dopadniemy go tam. Jadę z tobą. Tu i tak nie mam już czego szukać.

– To już wasze dieło – podsumował Fiodor. – Tak czy siak, nie możecie powiedzieć, że Fiodor Aleksandrowicz Szukszyn nie spłaca swoich długów. Czas na mnie.

Bronek wyciągnął do niego rękę.

– Żegnaj, Fiodor.

– Komuniście rękę podajesz?

– Mam na sumieniu gorsze rzeczy.

Fiodor uścisnął mu dłoń. Krótko skinął głową do pozostałych, po czym zniknął

w ciemności.

Bronek spojrzał w górę na gwiazdy. Trzeba było szybko ustalić, w którym kierunku mają iść na Warszawę.

Tosiek wydoroślał gwałtownie. W ciągu zaledwie kilku tygodni przybyło mu co najmniej dziesięć lat. Był tak odmieniony, że w pierwszej chwili Władek w ogóle go nie poznał. Zamiast wyskoczyć znienacka zza słupa ogłoszeniowego na Konwiktorskiej, gdzie byli umówieni, po prostu podszedł do niego, zupełnie pozbawiony rozpierającej go zawsze chłopięcej energii.

– A tobie co się stało? – Władek spojrzał na niego, zdumiony nagłą przemianą dziecka w starca.

Tosiek wzruszył ramionami.

– Jaka jest sprawa? – zapytał rzeczowo.

Władek spodziewał się, że na wiadomość o tym, że idą po amerykańską radiostację

ze zrzutów chłopak wybuchnie taką radością, że trzeba go będzie ostro przywołać do porządku.

Tosiek kiwnął tylko zdawkowo głową.

– Nie cieszysz się?

– Cieszę.

– Jakoś tego nie widzę.

– Nie będę z byle powodu skakał do góry.

Po drodze na umówione spotkanie na Dolnym Mokotowie prawie w ogóle nie odzywali

się do siebie. Władek co jakiś czas zerkał na chłopaka, jakby sprawdzał, czy na pewno nie jest chory. Brakowało mu irytujących żartów i wygłupów dawnego Tośka.

Pogoda była pod psem. Niby nie padało, ale w powietrzu panowała taka wilgoć,

że po kwadransie marszu mieli już przemoczone płaszcze. Na Dolnej drogę przeciął im esesman w wyjściowym czarnym mundurze. Zanosząc się kaszlem, wszedł do apteki.

– Żebyś tak zdechł, sukinsynu – syknął Tosiek, spluwając na chodnik. Nie mógł zrobić tego w gorszym momencie. Dwaj żandarmi z psem, którzy patrolowali ulicę po drugiej stronie, właśnie zauważyli, że wyrostek pluje na widok niemieckiego oficera.

Halt!

Władek zamarł bez ruchu. Odwrócił się z nadzieją, że okrzyk nie jest skierowany do nich.

Dwaj żandarmi biegli już w ich stronę. Wielki pies wyrywał się ze smyczy, wściekle ujadając.

Tosiek sięgnął za plecy po wetkniętego pod koszulę colta.


– Nie rób głupstw. Mamy mocne papiery.

Żandarmi podbiegli do nich. Wyższy przytrzymywał wilczura, podczas gdy jego

towarzysz ryknął Władkowi prosto w twarz:

Hände hoch!

Władek podniósł ręce do góry.

– Jesteśmy robotnikami w fabryce Siegla. Dokumenty mamy w porządku...

Ruhe! – ryknął znowu niższy żandarm, pokazując, żeby szli przed nim z podniesionymi rękami. Ich dokumenty w ogóle go nie interesowały

Tosiek sięgnął błyskawicznie po colta za plecami. Tysiące razy ćwiczył ten ruch podczas nudnych sesji łączności z Józefowie. Zdążył strzelić prosto w twarz niższego żandarma i w brzuch wyższego, kiedy uwolniony ze smyczy wilczur przewrócił go na plecy. Kłapał

wściekle pyskiem, próbując chwycić go za szyję. Tosiek rozpaczliwie zasłaniał się ramieniem.

Władek strzelił psu prosto w łeb. Na ułamek sekundy ogarnęło go wrażenie, że już raz przeżywał tę samą sytuację, ale nie było czasu, żeby przypomnieć sobie, gdzie i kiedy.

– Wiejemy! – krzyknął, pomagając Tośkowi wstać.

Rzucili się do ucieczki. W tym momencie z apteki wyszedł esesman w czarnym

mundurze, z syropem w ręku. Na widok dwóch martwych żandarmów i zakrwawionego chłopaka z dymiącym coltem w ręku upuścił buteleczkę z syropem i sięgnął po pistolet.

– Uważaj! – zawołał Władek.

Kula esesmana trafiła Tośka w piersi z takim impetem, że aż colt wypadł mu z ręki.

Władek strzelił trzy razy. Esesman zgiął się wpół i upadł obok rozbitej buteleczki z syropem, który miał wyleczyć jego kaszel.

– Tosiek! – Władek rzucił się do rannego chłopca, który wciąż stał na własnych nogach, opierając się o mur. – Gdzie dostałeś?!

Tosiek próbował odpowiedzieć, ale z ust wypłynęła mu tylko strużka krwi.

– Trzymaj się, zaraz będziesz w szpitalu...

Władek chwycił go pod pachę. Na wpół dźwigając, na wpół ciągnąc chłopaka po ziemi, skręcił w boczną uliczkę. Miał tylko jedno wyjście, w dodatku najgorsze z możliwych: dociągnąć jakoś rannego do szpitala, w którym pracowała jako chirurg jego matka, Maria Konarska.

Wszyscy mogli za to zapłacić wywózką do Oświęcimia, ale nie mógł pozwolić Tośkowi umrzeć na bruku, tak jak Stefanowi. Zżymał się w duchu na organizację Walki Cywilnej. Cholerna

cywil-banda! Żadnego wsparcia medycznego, żadnego transportu, ubezpieczenia – nic! Co go podkusiło, żeby przejść do takich amatorów?

Po przejściu kilku ulic zupełnie opadł z sił. Mimo wszystko nie doszedł jeszcze całkiem do siebie po tym zafajdanym tyfusie.

– Odpoczniemy chwilę – wysapał do Tośka.

Głowa chłopaka zwisała bezwładnie, ale jeszcze żył.

– Tosiek, słyszysz mnie? Chwilę odpoczniemy i zaraz pójdziemy dalej!

Potrząsnął jego głową. Puste oczy Tośka na chwilę ożyły.

– Dasz radę, Tosiek. Trzymaj się. Damy radę.

Położył go w jakiejś bramie i oparł plecami o ścianę. Tosiek spojrzał na niego

przytomnie.

– Już wiem... – wyszeptał.

– Co wiesz? – Władek nachylił się do jego ust.

– Jak pan ma... na imię...

– Potem powiesz. Odpocznij chwilę.

Tosiek chwycił go kurczowo za ubranie, wytężając wszystkie siły.

– Marian...

– Nie. Władek. Władek, po prostu.

Na twarzy Tośka pojawiło się uczucie głębokiej ulgi.

– Władek...

Ciało chłopca odprężyło się, a twarz pojaśniała i wypogodziła.

– Tosiek, nie zamykaj oczu! Słyszysz? Tosiek!

Władek potrząsnął chłopcem, ale jego wzrok odpływał powoli, rozpraszając się i gasnąc, jak niewidzialna fala radiowa.

16

Wsypa


Budził się regularnie o wpół do trzeciej w nocy, zlany potem, nie mogąc złapać oddechu.

W pierwszej chwili nie wiedział ani gdzie się znajduje, ani kim właściwie jest. Ze wszystkich stron otaczały go przerażająco białe prześcieradła rozwieszone na sznurach i słychać było chrapanie niewidzialnych ludzi. Wyglądało to na jakiś koszmarny sen, z którego na próżno usiłował się obudzić. A może po prostu nadal tkwił w sowieckim łagrze, a koszmarnym snem była cała reszta wspomnień, które nagle uderzały go jak potężna fala: Lena w getcie, Romek strzelający przez ścianę do Moslera, Kwapisz błagający o życie, krew buchająca z gardła handlarza na Kercelaku... Dopiero widok śpiącej Leny uświadamiał mu, że wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale myśl ta nie przynosiła żadnej ulgi.

Lena też spała niespokojnie, rzucając się z boku na bok we własnych koszmarach. Janek patrzył na jej rozchylone usta, ale nie widział w niej już dziewczyny, z którą całował się kiedyś w kinie Atlantic. Coraz częściej myślał o niej jak o ciężkim obowiązku, który wymagał od niego coraz większych ofiar. Jedno kłamstwo zmuszało go do następnego, jedno zabójstwo pociągało za sobą kolejne. Co prawda, nigdy nie przychodziło mu do głowy, żeby się od niej uwolnić, ale w ciągłym paśmie fałszerstw i mordów nie było już miejsca na miłość.

Choć spali w jednym łóżku, oddalali się od siebie. Zbliżający się termin ślubu oboje widzieli jako coś w rodzaju wyłaniającego się z mgły przeznaczenia. Żadne z nich nie próbowało od niego uciec, ale też żadne nie łudziło się już, że będzie to początek czegoś czystego i pięknego.

Żyli osobno. Coraz częściej po pracy w pracowni fałszerskiej spędzali czas samotnie, wymawiając się nawzajem drobnymi sprawami, które bezwzględnie musieli załatwić

„na mieście”. Lena snuła się wtedy godzinami wzdłuż murów getta, łapiąc chciwie każdy prześwit martwych ulic po drugiej stronie. Od pewnego czasu żyła niemal wyłącznie skąpymi wiadomościami, jakie dochodziły z tamtej strony muru. Choć nie przyznawała się do tego sama przed sobą, Janek boleśnie ją zawiódł. To nie był już ten sam chłopak, którego całowała w kinie Atlantic. Milczący, zamknięty w sobie, zimny. Do tej pory bez większego trudu tłumaczyła sobie zmiany w jego charakterze: wojna, anemia, obowiązki. Poza tym przecież wyciągnął ją z getta, uratował, ocalił i chronił każdego dnia. A jednak nawet najgłębsza wdzięczność nie potrafiła zdusić w niej dojmującego uczucia rozczarowania. Jak mógł zostawić tam rodziców i Romka?

Przestała już dawać wiarę jego zapewnieniom, że ciągle szuka dla nich jakiegoś miejsca, a sprawa paragwajskich paszportów przelała czarę goryczy. Dał jej słowo, a nie zrobił nic, zupełnie nic!

Podczas gdy Lena zaglądała chciwie ponad murem okalającym getto, Janek coraz częściej zaglądał do kieliszka. Trudno było to nazwać pijaństwem. Po prostu przesiadywał godzinami nad setką czystej wódki w praskich spelunkach. Zawsze wybierał te najbardziej zatłoczone, jak gdyby chciał się ukryć w gęstym dymie, gwarze i tłumie. Czerwone pijackie gęby wokół nie budziły jego odrazy. Ci ludzie przynajmniej nikogo nie mordowali. Historia i ojczyzna były im zupełnie obojętne, dopóki stał przed nimi kufel piwa albo butelka wódki.

Przestał wierzyć, że jego czyny mają jakikolwiek głębszy sens. Miał poczucie,

że do wykonywania codziennych obowiązków zmusza go jakaś nieokreślona siła, która ma jednak więcej wspólnego z prawem ciążenia niż z Bogiem czy honorem. Zapadał się powoli w coraz gęstszej pustce i tylko cud mógł go uratować.

Cud zdarzył się dokładnie tak, jak to zwykle dzieje się z cudami: nagle i bez żadnej zapowiedzi. Pewnego wieczoru Janek wszedł do zadymionej knajpki na Targowej, zamówił przy barze setkę i obrócił się w stronę sali, żeby poszukać sobie jakiegoś wolnego krzesła.

Nagle stanął jak sparaliżowany. Kieliszek z wódką wypadł mu z rąk. Tuż przed nim, twarzą w twarz, stał wysoki mężczyzna w mundurze tramwajarza, z kuflem piwa w ręku.

– Janek... – wyszeptał tamten.

Był to Staszek, jego starszy brat, który zginął pod bombami we wrześniu trzydziestego dziewiątego.

Wiadomość w skrzynce alarmowej nigdy nie wróżyła nic dobrego, a jeśli w dodatku

pochodziła od matki, która prosiła o natychmiastowe spotkanie, mogła oznaczać tylko jedno

– katastrofę. Michał biegł więc ulicą Świętego Wincentego, zupełnie nie zważając, że zwraca na siebie uwagę przechodniów. W kwietniu czterdziestego trzeciego roku biegnący warszawską ulicą człowiek był zwykle sygnałem do powszechnej ucieczki, zwłaszcza że uliczne łapanki były ostatnio coraz częstsze, i to po obu stronach Wisły. Nie dalej jak kilka dni wcześniej wielka obława przeczesała jednocześnie Śródmieście i Pragę. Łapano już nie tylko na Marszałkowskiej, Krakowskim Przedmieściu czy Nowym Świecie, ale też na Ząbkowskiej. Niemcy przestali przestrzegać dotychczas obowiązującej zasady, że biorą tylko z ulicy. Teraz łapali też w lokalach i instytucjach publicznych. Ludzi wygarnięto niedawno z kawiarni Melodia na placu Zbawiciela, a nawet z kościoła Świętego Floriana na Pradze[50].

Michał wpadł przez bramę na Cmentarz Bródnowski. Był pewien, że coś złego stało się z Celiną. Dlatego matka wzywała go na spotkanie. Bał się nawet pomyśleć, o co mogło chodzić.

Tylko dlaczego teraz? Przecież czuła się dobrze, za kilka dni miała wyjść ze szpitala...

Matka czekała już przy grobie ojca.

– Co z nią?! – wysapał Michał zamiast powitania.

– Z kim?

– Z Celiną! Przecież mówiłaś, że to tylko wstrząśnienie mózgu! – Chwycił matkę

rozpaczliwie za ręce.

Maria popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

– Boże, ty się naprawdę zakochałeś.

– Mamo, mów!

– Celinie nic nie jest. Jutro ją wypiszemy.

Michał poczuł, jakby wydobył się spod olbrzymiego głazu. Odetchnął głęboko.

– To co się takiego stało, że wzywasz mnie przez skrzynkę alarmową?

Maria powiedziała mu o wizycie Heleny i jej rewelacjach w sprawie kawiarni

Zerwikaptur.

– Jak się nazywa ta kawiarnia?

– Zerwikaptur. Mam nadzieję, że tam nie chodzisz.

Michał przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Władkiem i nadgorliwość właściciela, który posadził ich „w dyskretnym miejscu”. O czym wtedy rozmawiali?

– Nie. – Pokręcił głową. – Nigdy tam nie byłem.

– To dobrze – odparła z ulgą Maria.

– Czekaj, ta kobieta, która ci to powiedziała, to ktoś z naszych?

– Nie.

– To dlaczego wierzysz jej na słowo?

– Bo pokazała mi to.

Podała mu karteczkę z nazwą firmy „H.Becker GMBH” zapisaną przez Helenę.

– Co to jest?

Maria powiedziała mu o metkach, które Helena znalazła na podkoszulkach gestapowskich

tajniaków, i o swoim nowym „pacjencie”.

Michał natychmiast przypomniał sobie rozmowę z Władkiem i o niespodziewanej

obławie na radiostację, i o nowym gatunku szpicli, jaki pojawił się ostatnio w Warszawie. Gdzie o tym rozmawiali? Tutaj. To pewno było tutaj, na grobie ojca. W Zerwikapturze rozmawiali tylko o błahostkach, tak się przecież umówili, pamiętał dokładnie. W jednej chwili wszystko ułożyło się w jego głowie w jasną całość. „Margaret” miała rację. Rainer już go rozpracował. Tylko dlaczego pozwolił mu odejść wolno? Może przyczepili mu „ogon”? Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu szpicli Gestapo. Kilka grobów dalej jakiś staruszek czyścił szczotką ryżową betonowy nagrobek. To mógł być nawet on. Nowy szef Gestapo nie działał tak jak jego poprzednicy.

– Michał, słyszysz mnie? – Głos matki wyrwał go z gorączkowych rozważań.

– Tak?

– Mówię, że nie rozumiem tylko jednego: jeśli ten mój „pacjent” jest tajniakiem, to kto go postrzelił?

– Niemcy – stwierdził bez wahania Michał. – Chcieli zdobyć twoje zaufanie.

– Przecież mogłam go nie uratować!

– To dla nich bez znaczenia. Podejrzewam, że wypuścili w miasto wielu takich ludzi.

Twój „pacjent” też na pewno ma dublerów w innych szpitalach.

Maria potrząsnęła z niedowierzaniem głową.

– Nie wiem, co robić.

– Po pierwsze, natychmiast wypisz Celinę. Przyślemy kogoś po nią. Po drugie, macie jakieś miejsce, gdzie można zamknąć tego „pacjenta”?

Maria skinęła głową. „Franek” leżał w piwnicznym magazynie, który bez trudu można zamknąć na kłódkę.

– Doskonale. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie doniósł, że go operowałaś. Najdalej jutro ktoś przyjdzie go zlikwidować.

Maria spojrzała na niego badawczo.

– Jak to „zlikwidować”?

– A jak mam ci to powiedzieć? Trzeba drania usunąć.

Nie mogła uwierzyć, że jej młodszy syn z taką nonszalancją decydował o zabójstwie.

Na pewno była to tylko młodzieńcza poza. Już chciała go ofuknąć, kiedy nagle zdała sobie

sprawę, że w Michale nie było już prawie nic młodzieńczego. Stał przed nią opanowany mężczyzna, który wydawał jej rzeczowe polecenia.

– Wszystko zrozumiałaś? – spytał na koniec.

Maria przytaknęła.

– Jeszcze jedna sprawa – przypomniał sobie Michał. – Ten niemiecki lekarz. On też może na ciebie donieść.

Maria pokręciła stanowczo głową.

– Nie. On by nawet muchy nie skrzywdził.

Doktor Otto Kirchner zbierał swoje rzeczy, żeby wyjść, zanim Maria pojawi się na swojej zmianie. Karteczkę od pacjenta z „szesnastki” wciąż miał w kieszeni fartucha. Zupełnie nie wiedział, jak się zachować. Podniósł już nawet słuchawkę telefonu w gabinecie, żeby zadzwonić na Szucha, ale natychmiast trzasnął nią ze wstydem. Był lekarzem, a nie donosicielem. Nigdy potem nie mógłby już spojrzeć sobie w oczy, gdyby przez niego Maria wylądowała w Auschwitz.

Z drugiej strony groziło mu, że sam się tam znajdzie, jeśli Gestapo dowie się, że nie udzielił

pomocy ich wywiadowcy. Nie mógł zrobić tego swojej rodzinie, przekonywał sam siebie, ale i tak nie potrafił zdobyć się na to, żeby podnieść słuchawkę.

Postanowił poczekać jeszcze jedną dobę. Miał nadzieję, że sprawa rozstrzygnie się jakoś bez jego udziału – albo szpicel znajdzie inny sposób na przekazanie swojej wiadomości, albo Maria i jej ludzie zdemaskują go, zanim zdąży to zrobić. Drugi wariant bardziej mu odpowiadał, ale i na pierwszy był przygotowany. W razie gdyby Gestapo dociekało, dlaczego nie pomógł

tajniakowi, powie, że uznał go za osobę psychicznie chorą. Może nie brzmiało to zbyt przekonująco, ale nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.

Najważniejsze to wyjść przed Marią. Nie miał ochoty patrzeć jej w oczy. Miała rację, że powinni trzymać się od siebie z daleka. Gdyby jej posłuchał, nie byłoby całej tej sytuacji.

Przeklinał w duchu swoją głupotę. Po co w ogóle schodził do tej piwnicy?

Nagle podniósł wzrok. Do gabinetu wszedł na szczudłach „Franek”.

– Co pan tu robi?!

– Chciałem zapytać, czy pan zaniósł.

– Proszę natychmiast wracać do łóżka!

– Zaniósł pan na Szucha, czy nie?


Otto spojrzał nerwowo na zegarek. Maria mogła pojawić się w każdej chwili.

– Nie miałem czasu. Jutro pójdę.

– Jutro to mogą mnie tu zaciukać!

„Franek” zauważył telefon na biurku.

– Najlepiej od razu zadzwonić – zadecydował, kuśtykając w stronę biurka.

Otto położył rękę na słuchawce.

– Nie!

„Franek” podniósł na niego zdziwiony wzrok.

– Co?

– Ja to zrobię. Później.

– Mówię panu, że nie można z tym czekać.

Sięgnął po słuchawkę, ale Otto chwycił go za rękę.

– Nigdzie pan nie będzie dzwonił.

„Franek” z łatwością uwolnił rękę i odepchnął go od siebie. Był zaprawiony w ulicznych bijatykach.

– Co z ciebie za Niemiec?! Widzę, że o tobie też będę im musiał powiedzieć.

Podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer Gestapo. Otto wpadł w popłoch. Nie

wiedział, co robi. Chwycił metalową lampę i z całej siły rąbnął „Franka” w głowę. Okulary spadły mu z głowy i roztrzaskały się o ścianę. „Franek” upadł, uderzając tyłem głowy w kant stalowej szafki.

Nie ruszał się.

Otto zbliżył się do niego ostrożnie i chwycił za rękę, żeby wyczuć puls. „Franek” nie żył.

Niemal w tej samej chwili drzwi się otworzyły. W progu stała Maria. Otto podniósł na nią obłąkany wzrok.

Nie był to żaden sen, przywidzenie czy fatamorgana. Przed nim naprawdę stał Staszek, z krwi i kości.

Ściskali się tak długo, że nawet w zatłoczonej spelunce, gdzie każdy zajmował się wyłącznie własnym kuflem piwa, zaczęli zwracać na siebie uwagę.

– Puść, bo jeszcze ktoś nas weźmie za panienki – powiedział Staszek.

Janek oderwał się od brata, ale nadal trzymał go za ramię, jakby bał się, że kiedy przestanie go dotykać, piękne złudzenie pęknie jak bańka mydlana.


Usiedli pod ścianą.

– Ale jak to możliwe? Widziałem przecież twoje ciało... – wykrztusił wreszcie Janek.

– To był Wacek Podgórski, spod piątki. Przyszedł do nas pożyczyć trochę cukru, kiedy akurat walnęła bomba. Mnie nie było wtedy w domu.

Janek znowu ścisnął brata za rękę, upewniając się, że jeszcze nie zniknął. Nagle serce załopotało mu absurdalną nadzieją.

– A rodzice? Hania?

Staszek pokręcił głową.

– Tylko ja się uratowałem.

Milczeli przez dłuższą chwilę.

– Dlaczego mnie nie szukałeś? – odezwał się pierwszy Janek.

– Ja ciebie nie szukałem? Człowieku, ile ja listów napisałem, żeby cię znaleźć. W końcu przyszło z Czerwonego Krzyża pismo, że „zaginął bez wieści”. Gdzieś ty się podziewał przez te wszystkie lata?

Janek błyskawicznie przypomniał sobie „legendę”, której nauczył się w Anglii w razie podobnych nieoczekiwanych spotkań z bliskimi. Walczył we wrześniu, dostał się do niemieckiej niewoli, niedawno zwolnili go z oflagu ze względu na zły stan zdrowia.

– Jesteś chory? – zaniepokoił się Staszek.

– Spokojna głowa. Symulowałem.

Staszek parsknął śmiechem. Wyglądało na to, że „kupił” fałszywy życiorys brata. Janek odetchnął z ulgą. Nie miał ochoty na ani jedno kłamstwo więcej.

– A ty? – zapytał. – Co się z tobą działo?

– Sam widzisz – odparł Staszek, pokazując na swój mundur. – Na tramwaju robię. Tata miał rację, że za dużo to ja w życiu nie osiągnę.

– Pytam, jak przeżyłeś wrzesień. Gdzie walczyłeś?

– Różnie – odparł wymijająco Staszek. – Było, minęło, nie warto do tego wracać.

Powiedz lepiej, jak tam twoja Lenka.

Szturchnął go łobuzersko, ale Janek spoważniał gwałtownie.

– Co, nie żyje? – przestraszył się Staszek.

– Nie, nie, dziewiętnastego bierzemy ślub – odparł ponuro Janek.

– I tak to spokojnie mówisz! – wykrzyknął Staszek. – Trzeba to oblać!


Pstryknął w stronę kelnera, pokazując palcami, że zamawia dwie setki.

– Daj spokój – zaprotestował Janek.

– Co ty, nie cieszysz się? To po cholerę się z nią żenisz? A, rozumiem, ciąża?

Janek pokręcił głową.

– To wszystko nie jest takie proste.

Zaczął opowiadać. Nareszcie mówił prawdę. Każde słowo przynosiło mu ulgę. Czuł się, jakby opróżniał stopniowo worek kamieni dźwigany przez ostatnie miesiące. Nie mógł

wtajemniczyć brata w swoją „cichociemną” robotę, ale przynajmniej o Lenie mógł powiedzieć mu wszystko. O getcie, o Moslerze, o Kwapiszu, nawet o zabitym handlarzu z Kercelaka. Kiedy skończył, był tak wyczerpany, że nawet siedzenie sprawiało mu trudność. Oparł się o ścianę.

Staszek popatrzył na niego z uznaniem.

– Nie wiedziałem, że z ciebie taki pistolet, Jasiu.

Nie takiej reakcji spodziewał się po najbliższej osobie. Potrzebował odkupienia, a nie poklepania po plecach.

– Czy ty nic nie rozumiesz? Zabiłem dwóch ludzi tymi rękami!

– Nie ludzi, tylko szmalcowników – poprawił go chłodno Staszek. – Nie zachowuj się jak baba. Szkoda tylko, że wcześniej się nie spotkaliśmy. Załatwiłoby się tym twoim jakiś pewny lokal po aryjskiej stronie i nie byłoby tych wszystkich nerwów.

Janek poczuł, że gardło ściska mu się tak bardzo, że ledwo może wydobyć z siebie

nieuchronne pytanie:

– To znaczy... miałbyś gdzie ich ukryć?

– Jak mają dobry wygląd, to nie ma żadnego problemu.

Janek chwycił oburącz głowę brata i ucałował go prosto w usta.

– Tfu! – Staszek splunął z obrzydzeniem. – Czyś ty zwariował!

– Nawet nie wiesz, co do dla mnie znaczy!

Chciał ucałować go znowu, ale Staszek pogroził mu pięścią.

– Przestań, bo dam cię po gębie!

– Nic nie rozumiesz! Znowu chce mi się żyć! Na kiedy możesz to załatwić? Najlepiej od razu, przed naszym ślubem.

– Czekaj, spokojnie. Tak szybko nie dam rady. Wyjeżdżam jutro do Lwowa na jakieś dwa tygodnie.


– Po cholerę? Chcesz wpaść w ręce Sowietów? Nawet nie wiesz, do czego oni są zdolni.

Chyba po wrześniu przeszły ci już te ciągoty do bolszewizmu?

– Mam tam robotę, po prostu – odparł wymijająco Staszek, odwracając wzrok.

Janek zrozumiał w lot. Ucieszyło go, że Staszek najwyraźniej był też zaangażowany w walkę z Niemcami. Wreszcie ojciec miałby powód do dumy ze starszego syna.

Janek poklepał brata porozumiewawczo.

– Jasne, o nic nie pytam. Powiedz tylko, czy to pewne?

– Murowane. Wyciągniemy ich wszystkich na początku maja.

– Czekaj, to znaczy, że na ślubie też nie będziesz?

Staszek rozłożył bezradnie ręce. Janek skinął głową ze zrozumieniem.

– Trudno. Dziękuję, Staszek.

Ścisnęli sobie mocno ręce.

Z Bonifraterskiej widać było całkiem spory kawałek getta, zwłaszcza jeśli weszło się na dach. Lena musiała jednak zadowolić się widokiem z półpiętra kamienicy, gdzie stała z nosem przyklejonym do szyby. Miasto po drugiej stronie muru sprawiało wrażenie wymarłego. Ulice były puste, tylko w niektórych oknach paliły się lampy karbidowe. Właściwie Lena nie wiedziała, co takiego chce zobaczyć. Mur przyciągał ją codziennie z jakąś hipnotyczną siłą, której nie potrafiła się oprzeć. Nie był to tylko głód wiadomości od najbliższych. Niedawno przyszedł przecież list od rodziców z dopiskiem Romka. Pisali, że są zdrowi, że nie głodują i że sytuacja w getcie znacznie się poprawiła. Wszystko to brzmiało bardzo dziwnie – jak oficjalna formułka pisana pod nadzorem więziennych strażników. Oczywiście, nie chcieli, żeby się o nich martwiła, ale list odniósł skutek dokładnie przeciwny od zamierzonego. Między wierszami Lena wyraźnie odczytała ból, rozpacz i przerażenie. Martwy krajobraz miasta po drugiej stronie był takim samym niemym wołaniem o pomoc: nieruchome drzewa przypominały wykrzykniki, a puste ulice – rozpaczliwie długie zdania, nieprzerwane ani jednym przecinkiem w postaci spóźnionego przechodnia czy przebiegającego psa. Coś potwornego wisiało w powietrzu.

– Co pani tu robi? – odezwał się za jej plecami czyjś głos. Lena obróciła się gwałtownie.

Był to dozorca kamienicy. Zaniepokoiła go dziewczyna, który od przeszło godziny stała na półpiętrze, obserwując getto. Nie chciał mieć kłopotów.

– Ja... czekam tu na kogoś.


– To niech pani idzie czekać gdzie indziej.

Lena zeszła szybko po schodach. Nawet to zostało jej odebrane. Kiedy wracała

na kwaterę u Lusi, w jej głowie zaczęła formować się niejasna myśl. Z każdym krokiem rosła i nabierała kształtów, jak kula śniegowa staczająca się z góry, aż w końcu zamieniła się w wyraźną decyzję. Musiała wrócić do getta. Nie było innego wyjścia. Życie za wszelką ceną nie miało żadnego sensu. Poczucie winy, że tylko ona przeżyła, i tak by ją w końcu zabiło.

W tramwaju układała już konkretny plan. Najpierw list pożegnalny do Janka. Inaczej nie można było tego załatwić. Nigdy nie pozwoliłby jej przecież wrócić. Potem przepustka.

Podrobienie przepustki do getta nie nastręczało większych trudności. Poza tym, Niemcy nie kontrolowali zbyt gorliwie wchodzących. Na końcu zapasy. Wszystko to powinno zająć jej nie więcej niż tydzień.

Rozważając szczegóły swojego desperackiego planu, wchodziła już po schodach, kiedy z mieszkania wypadł jej na spotkanie Janek.

– Lena! Czekam na ciebie! Zobaczyłem cię przez okno!

– Miałam coś do załatwienia na mieście – odparła chłodno. Była to formułka, którą ostatnio posługiwali się oboje. Zgodnie z niepisaną umową między nimi wystarczyło powołać się na „coś do załatwienia na mieście”, żeby uniknąć dalszych pytań.

– Jest mieszkanie dla twoich! – wykrzyknął Janek. – Wyciągamy ich za dwa tygodnie!

Lena zamarła.

– O czym ty mówisz?

Janek rozejrzał się po klatce schodowej.

– Tu nie możemy rozmawiać – powiedział, ściszając głos.

Pociągnął ją za sobą do bramy na dole. Lena szła za nim na nogach sztywnych jak

protezy. Głos ugrzązł jej gdzieś w krtani. Mogła z siebie wydusić jedynie słaby szept.

– Janek, nie obiecuj, jeśli nie możesz dotrzymać słowa. Ja już tego dłużej nie zniosę...

– Kiedy to pewne! Od maja będzie pewny lokal! Za darmo!

Powiedział jej o spotkaniu ze Staszkiem.

Przez dłuższą chwilę nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa. Serce zupełnie przestało jej bić, a potem nagle zaczęło galopować w dzikiej radości, jakby zamierzało wyskoczyć jej z piersi.

– Janek! – krzyknęła.


Objęli się mocno, równie mocno jak podczas pierwszego spotkania w getcie. Lód między nimi topniał gwałtownie. Drżeli oboje, przejęci swoją bliskością tak samo jak wtedy, gdy całowali się pierwszy raz w kinie Atlantic.

– Dziękuję, dziękuję... – szeptała Lena.

– Podziękujesz Staszkowi. Ja nic nie zrobiłem.

– Przestań! Jesteś... Nie wiem nawet, co ci powiedzieć.

– Powiedz, że za mnie wyjdziesz.

Lena spojrzała na niego poważnie. Nagle poczuła, że przykry skurcz żołądka, jaki

pojawiał się na myśl o terminie ślubu, wyznaczonym przez księdza Walczaka na dziewiętnastego kwietnia, zniknął zupełnie. Zamiast tego, ogarnęło ją uczucie tak rozkosznej błogości, że aż dreszcz przebiegł jej po plecach. Chciała wyjść za tego człowieka. Jak najszybciej.

– Jeśli chcesz, to możemy przełożyć, aż będą z nami twoi rodzice.

Lena pokręciła zdecydowanie głową.

– Przełożymy wesele. Ślub weźmiemy zgodnie z planem.

– Jesteś pewna?

– Tak. Jestem pewna – odparła żarliwie, wtapiając się w ramiona Janka.

Czarny kot uratował Woźniakowi życie. Właściwie nie był nawet czarny, raczej szary i wyliniały, ale przebiegł mu drogę tuż przed samym nosem, i to w najgorszy możliwy sposób

– z lewej strony na prawą. Woźniak zatrzymał się. Miał do wyboru dwie możliwości: albo splunąć za siebie i obrócić się dwa razy, licząc, że w ten sposób uda mu się odczynić zły znak, albo pójść do pracy inną drogą. W końcu wybrał drugie rozwiązanie. Musiał przez to nadrobić spory kawał drogi, ale wolał nie ryzykować bez potrzeby.

Każdego dnia szedł do Zerwikaptura z duszą na ramieniu. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli sprawy bardzo długo układają się jak po maśle, to znaczy, że wcale nie jest dobrze. Nie można ciągle wygrywać, obstawiając ten sam kolor. Ci z podziemia nie byli przecież w ciemię bici i w końcu musieli się połapać, że kawiarnia jest lipna, a stolik w kącie stale obserwowany.

Dobrze pamiętał niefortunny koniec roboty z Ryżkowskim. Tym razem postanowił zawczasu przygotować sobie drogę odwrotu. Od początku działalności kawiarni Zerwikaptur odkładał

pieniądze, żeby pewnego dnia po prostu zniknąć. Ustalenie, kiedy dokładnie miało to nastąpić, było tym trudniejsze, że pieniądze cały czas pchały mu się do kieszeni. Czuł się dokładnie jak gracz w kasynie, który przeżywa szczęśliwą passę: wiedział, że szczęście musi w końcu się odwrócić, ale nie potrafił odejść od stołu. Tego dnia obudził się jednak z mocnym postanowieniem, że zwinie się, kiedy jego oszczędności dojdą do dwudziestu tysięcy. W skrytce na zapleczu kawiarni miał już odłożone szesnaście tysięcy czterysta, a więc jego ucieczka była kwestią najbliższych tygodni. Z drugiej strony, podpowiadał mu wewnętrzny głos, co to jest dwadzieścia tysięcy? Sam pistolet kosztował piętnaście, a przecież powinien sprawić sobie jakiś pistolet na nowej drodze życia. Może więc powinien poczekać, aż dojdzie przynajmniej do trzydziestu, a najlepiej do czterdziestu tysięcy? Bzdura. Ofuknął sam siebie za te kuszące myśli. Jego wewnętrzny głos najwyraźniej pieprzył głupoty. Trzeba brać nogi za pas, póki jeszcze nie był nieboszczykiem!

Do Zerwikaptura dotarł spóźniony o cały kwadrans. Jeszcze tego tylko brakowało, żeby Szwaby podsłuchujące za ścianą doniosły Rainerowi, że nie otworzył lokalu na czas. Strach ścisnął go w dołku. Przyspieszył kroku. Oczywiście, pod kawiarnią już kręcili się jacyś goście, którzy zaglądali niecierpliwie do środka. Chciał krzyknąć do nich: „Jestem, jestem, panowie, już otwieram” albo coś podobnego, kiedy nagle zauważył, że czterej mężczyźni wyciągnęli spod płaszczy rozpylacze. Stanął jak wryty. Gdyby zaczęli do niego strzelać, nie potrafiłby nawet rzucić się do ucieczki. Nogi przyrosły mu do chodnika.

Mężczyźni otworzyli ogień w stronę kawiarni. W jednej chwili wszystkie szyby rozprysły się na tysiące kawałków. Rozpylacze pruły przez dobre kilka minut, zamieniając wszystko w perzynę. Stoły i krzesła trzaskały jak zapałki. Na końcu jeden z napastników wrzucił do środka wiązkę granatów i po chwili potężny wybuch wstrząsnął całą kamienicą. Okna rzygnęły kawałkami mebli i szkła.

Woźniak nawet nie zauważył, kiedy upadł na ulicę. Kiedy podniósł głowę, napastników już nie było, a w miejscu kawiarni ziała czarna jama. Gdzieś w pobliżu rozległy się odgłosy strzelaniny – wycofujący się oddział ostrzeliwał się podczas ucieczki.

W jednej chwili Woźniak odzyskał władzę w nogach. Biegł tak szybko, że czasem

zdawało mu się, że w ogóle nie dotyka stopami ulicy. Choć stracił właśnie ponad szesnaście tysięcy złotych, a w kieszeniach miał niecałe trzy pięćdziesiąt, to nigdy jeszcze nie czuł się większym farciarzem.

Likwidacja kawiarni Zerwikaptur była jednym z całego szeregu zdarzeń, jakie uruchomił

raport komórki kontrwywiadowczej S/121 w sprawie „połączonych działań operacyjnych

Gestapo i Abwehry”.Ten sam specjalny oddział likwidacyjny wysłano też do szpitala Dzieciątka Jezus, żeby „zajął się” zdemaskowanym wywiadowcą Gestapo. Na miejscu okazało się, że szpicel został już zlikwidowany przez siatkę działającą w szpitalu. Tak przynajmniej twierdziła doktor Maria Konarska, pomijając zupełnie rolę, jaką odegrał w sprawie pewien niemiecki lekarz. Oddział wyruszył więc natychmiast do mieszkania Niny Przesmyckiej, żeby zlikwidować kolejne gniazdo szpicli. Niny nie było w domu, natomiast wyrok na „Hulewiczu”

został wykonany bez żadnych problemów. Oddział wycofał się

bez strat własnych.

Pozostałe skutki raportu nie były może tak spektakularne, ale całkowicie zmieniły dalszy bieg życia porucznika Michała Konarskiego w Generalnym Gubernatorstwie. Oboje z Celiną byli

„spaleni” jako agenci wywiadu. Celinę odebrano natychmiast ze szpitala i umieszczono pod zmienionym nazwiskiem pod nowym adresem. To akurat nie było w oczach Michała wcale najgorsze, ponieważ oznaczało koniec jej wspólnego mieszkania z Krzysztofem. Równie dobrze mogło jednak oznaczać także pożegnanie z Michałem. Cała komórka została oficjalnie rozwiązana. Wszyscy mieli wkrótce dostać nowe przydziały organizacyjne. Było mało prawdopodobne, że kiedykolwiek jeszcze się spotkają.

Michał i „Margaret” pakowali się w pośpiechu, bez jednego słowa. Michał z ciężkim sercem zerkał przez opróżnione regały na bibliotekarkę. Archiwum było jej niepodzielnym królestwem, a on doprowadził do jego upadku. Co prawda, „Margaret” wydawała się spokojna, ale był to spokój pokonanego generała, który udawał się do niewoli. Nawet nie paliła papierosa.

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zdarzyło jej się coś podobnego.

– Co pani sądzi o sprawie tych grobów pod Smoleńskiem? – odezwał się wreszcie, żeby jakoś nawiązać rozmowę. Od kilku dni cała Warszawa aż huczała od dyskusji na temat masowych grobów polskich oficerów w Katyniu, o których rozpisywała się gadzinówka. Byli to rzekomo jeńcy wojenni, których rozstrzelali Sowieci. Część ludzi wierzyła w oficjalne doniesienia na ten temat, a część uważała, że to nic innego jak niemiecka propaganda, obliczona na przyciągnięcie Polaków do wojny z Sowietami.

„Margaret” wzruszyła ramionami.

– A co tu sądzić. Sowieci ich rozstrzelali.

Michał zamilkł. „Margaret” nie zdradzała żadnej ochoty do dyskusji, a poza tym sprawa naprawdę budziła wielkie emocje. Nie chciał rozstawać się z bibliotekarką w atmosferze kłótni

na śmierć i życie. I tak czuł, że zawiódł ją jako przełożony. Postanowił zmienić temat na bezpieczniejszy.

– A może dałaby się pani zaprosić na ślub? – zaproponował. Przyszło mu do głowy, żeby odwołać się do romantycznej natury swojej pracowniczki.

„Margaret” przerwała pakowanie dokumentów. Pierwszy raz udało mu się wzbudzić jej zainteresowanie. Sztuczka odniosła skutek.

– Pan się żeni?

– Ależ skąd! Sama pani powiedziała, że ja jestem jak Rhett Butler z Przeminęło z wiatrem. Za bardzo cenię sobie stan wolny.

„Margaret” wróciła do opróżnienia ostatniego regału.

– Gdyby pan przeczytał tę książkę, to by pan wiedział, że Rhett Butler był żonaty

– powiedziała głucho.

Michał ugryzł się w język. Nie powinien zagłębiać się w szczegóły powieści – już nie raz poległ w ten sam sposób na lekcjach polskiego w gimnazjum. Nie chciał jednak tak łatwo się poddać.

– Mówię poważnie – ciągnął. – Mój przyjaciel się żeni. On i jego dziewczyna kochają się jak... – Gorączkowo poszukiwał w myślach jakiegoś wzniosłego porównania, ale ponieważ nie przeczytał w życiu żadnego romansu, musiał w końcu skapitulować. – Jak dwa gołąbki, po prostu.

„Margaret” spojrzała na niego surowo.

– Niby w jakim charakterze miałabym tam iść? – spytała z godnością.

– No, jako ta no... druhna?

„Margaret” parsknęła śmiechem.

– Widzę, że pan naprawdę się w tych sprawach nie orientuje

– To znaczy, że pani przyjdzie? – zapytał Michał z ożywieniem.

– Zastanowię się. Niech mi pan da papierosa.

Michał skwapliwie podsunął jej papierośnicę. Był gotów dać jej cały karton papierosów, aby tylko ich wzajemne stosunki powróciły do normalności.

„Margaret” zaciągnęła się chciwie dymem.

– A jeśli chodzi o ścisłość – powiedziała na wydechu – to pan z Butlerem nie ma nic wspólnego. Pan jest raczej w typie Ashleya.


Nie miał pojęcia, czy nie jest to jakaś zniewaga, ale i tak uśmiechnął się szeroko, jakby usłyszał największy komplement.

Suknia ślubna z wypożyczalni „Bracia Puchalscy” była zdecydowanie za szeroka w pasie i w dodatku miała na boku starą plamę po czerwonym winie. Lena nie miała jednak zamiaru wykłócać się o takie szczegóły. Pasek dorzucony gratis przez stropionego subiekta załatwiał

sprawę. Wystarczyło zapiąć go na ostatnią dziurkę, żeby utworzyły się fałdy, w których plama znikała bez śladu. Lena zapłaciła więc bez dalszych dyskusji i z sukienką w pokrowcu pobiegła z powrotem na kwaterę u Lusi.

Po drodze serce ścigało się z jej krokami. Zaledwie kilka godzin dzieliło ją

od wyśnionego ślubu z Jankiem. Wszystko było inaczej, niż to sobie wyobrażała, ale nie była ani trochę rozczarowana. Przejmujące uczucie osaczenia, które ogarnęło ją, odkąd opuściła getto, zniknęło w gęstych fałdach ostatnich wydarzeń, podobnie jak stara plama na jej pożyczonej sukni ślubnej. Ulice Warszawy wydawały się przyjazne jak nigdy dotąd. Był słoneczny wiosenny dzień. Wszystkie szyldy uśmiechały się do Leny. Nawet czerwone flagi ze swastykami powiewały spokojnie, z łagodną aprobatą. Wiadomość, że jej rodzice i Romek już wkrótce znajdą się po tej samej stronie muru co ona, uwolniła ją całkowicie od poczucia winy. Przepełniały ją najczystsze szczęście i radość. Jedyne, co mąciło ten dokonały stan, to wstyd, że na jakiś czas zwątpiła w Janka. Postanowiła, że wynagrodzi mu to po stokroć. Będzie wynagradzać każdego dnia, przez resztę ich wspólnego życia. Jeszcze bardziej przyspieszyła kroku, żeby jak najszybciej powiedzieć „tak, tak, tak!”.

Umówili się, że pójdą do kościoła osobno. Janek musiał jeszcze dokończyć pilną robotę na następny dzień. Poszedł więc do pracowni z samego rana. Poza tym, zwyczaj nakazywał, żeby pan młody nie widział sukni ślubnej wcześniej niż w kościele. Nie było za bardzo czego oglądać, pomyślała Lena, przypomniawszy sobie swój sfatygowany strój, ale i tak nie zepsuło jej to nastroju.

Wsiadła do tramwaju, który ruszył z szarpnięciem. W wagonie panował taki tłok, że nie mogła nawet podnieść ręki, żeby przytrzymać się uchwytu nad głową. Z obu stron ściskały ją mocno ciała innych pasażerów. Ludzie rozmawiali ściszonymi głosami o kolejnych doniesieniach „Nowego Kuriera” na temat masowych grobów w Katyniu. Słyszała pani? Podobnież dziesięć tysięcy naszych oficerów tam Sowieci utłukli. Każdemu strzelali w tył głowy. Co pan za bzdury opowiadasz? To Szwaby ich zabiły, a teraz zwalają wszystko na ruskich. Ale podobnież już tam nasi byli na miejscu i mówią, że to święta prawda. Jacy nasi? Panie kochany, panu ten szmatławiec już wodę z mózgu zrobił. Lena słuchała podnieconych głosów wokół siebie, ale nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Wierzyła Jankowi, który twierdził, że tym razem szmatławiec pisał prawdę, ale z drugiej strony nie mogło zmieścić jej się w głowie, żeby Sowieci byli jeszcze gorsi od Niemców.

Nagle usłyszała, że pasażer za jej plecami, którego oddech czuła na karku, zmienia temat.

– A słyszała pani, że getto likwidują? Cała kupa wojska tam weszła z samego rana.

– To też pan wyczytałeś w szmatławcu? W styczniu też mieli zlikwidować, ale im Żydzi kota popędzili.

– Kiedy mówię, jak jest! Czołgi podciągnęli, armaty, no i te swoje najgorsze oddziały esesowców, co to w nich służą sami Łotysze i Ukraińcy! Walka idzie na całego, bo Żydzi faktycznie się ostrzeliwują.

– Ten pan mówi prawdę – odezwała się inna kobieta. – Od rana bitwa idzie na całego, szczególnie na Nalewkach. Nic pani nie słyszała, jak armaty waliły? Wystarczy iść pod mur, żeby zobaczyć, co tam się dzieje.

Lena obróciła się gwałtownie. Szepty wokół niej nagle zamarły.

– O czym państwo mówią? Jaka bitwa?

– Ja nic nie wiem, paniusiu – odparł nalany mężczyzna, który jeszcze przed chwilą dostarczał najświeższych wiadomości.

Pozostałe kobiety też obróciły twarze. Lena zaczęła w panice przepychać się do drzwi.

– Ja muszę wysiąść! Proszę mnie przepuścić!

Ledwo tramwaj zatrzymał się na przystanku, Lena wypadła na zewnątrz, potrącając

złorzeczących pasażerów. Przewróciła się na bruk, ale nawet nie poczuła upadku. Z suknią ślubną w pokrowcu rzuciła się w szalonym pędzie przez miasto. Nic nie widziała. Domy, drzewa, twarze przechodniów migały jej tylko przed oczami, jak z okna rozpędzonego pociągu.

Pod murem getta na Bonifraterskiej zgromadził się wielki tłum. Balkony i dachy

okolicznych domów też oblepione były gapiami, którzy patrzyli na drugą stronę, gdzie co chwilę rozlegały się serie karabinów maszynowych oraz pojedyncze wystrzały z czołgu. Przez tłum raz po raz przechodziły pomruki. Nagle wszyscy zaczęli z wielkim ożywieniem pokazywać sobie coś palcami. Lena spojrzała w tamtą stronę.

Ponad gettem na jednym z domów na Muranowskiej łopotały dwie flagi: jedna

biało-czerwona, a druga biało-niebieska z żydowską gwiazdą Dawida. Getto ogłaszało, że będzie się bronić do końca.

Czekali już przeszło pół godziny. Byli wszyscy: Janek, Michał, Władek z „Rudą”, Lusia, zegarmistrz Skierko. Przyszła nawet „Margaret”, wystrojona w staromodny żakiet, w którym wyglądała jak dziewiętnastowieczna guwernantka. Brakowało tylko panny młodej.

Janek spojrzał kolejny raz na zegarek.

– Pierwszy raz widzę, żeby to kobieta się rozmyśliła – powiedział Michał, nie przestając zerkać ciekawie na narzeczoną starszego brata.

– Nie wygłupiaj się. Coś się musiało stać.

– Panowie, ja widzę, że tu żaden z was nie rozumie kobiet – wtrąciła się „Margaret”. – To naturalne, że się spóźnia. Przygotować się do ślubu to nie to samo, co gwizdnąć na palcach.

Wszyscy mężczyźni zbaranieli. Janek posłał Michałowi spojrzenie pytające „skąd tyś ją wytrzasnął”. Michał poklepał go uspokajająco, jakby chciał powiedzieć, że w gruncie rzeczy

„Margaret” jest niegroźna.

Władek nie słuchał, o czym mówią jego przyjaciele. Siedział obojętnie w kościelnej ławce ze wzrokiem wbitym tępo w ołtarz. Przyszedł, bo nie miał zwyczaju łamać danego słowa, ale było mu wszystko jedno, czy ślub się odbędzie. Właściwie namówiła go do tego „Ruda”.

Od śmierci Tośka głównie spał albo leżał w ciemnym pokoju, usiłując zasnąć. Nie interesował

się nawet sprawą masowych grobów w Katyniu, o których bez przerwy opowiadała z przejęciem jego gospodyni, kapitanowa Malicka. Wkrótce rozmowa w kościele też nieuchronnie zeszła na ten temat, ale nie brał w niej udziału. Michał próbował przekonać Janka, że był to oczywisty wymysł niemieckiej propagandy. Janek z kolei z zacietrzewieniem twierdził, że polskich oficerów rzeczywiście zastrzelili Sowieci. Wtórowała mu w tym „Margaret”. Zegarmistrz Skierko i Lusia zachowywali neutralną postawę – to znaczy, nie mieli jeszcze własnego zdania.

– A ty co myślisz? – Michał trącił starszego brata w łokieć, wybijając go z letargu.

– Nie obchodzi mnie to – odparł Władek, wzruszając ramionami.

– Co znaczy, że cię nie obchodzi? – oburzył się Janek. – To byli polscy oficerowie. Też mogliśmy tam zginąć.

– To nie moja sprawa – odparł Władek. Chciał po prostu, żeby dali mu spokój, żeby przestali się do niego odzywać. Poza tym nawet dziesięć tysięcy oficerów zastrzelonych w rosyjskim lesie nie potrafiło w tej chwili poruszyć go bardziej niż wspomnienie jednego tylko Tośka umierającego na warszawskim bruku.

– Gadasz jak ostatni żul z Pragi! – wykrzyknął Janek. – Nie twoja sprawa! Pewnie, byle tylko stał przed tobą pełny kufel!

– Władek nie pije – zaprotestowała „Ruda”, stając w obronie narzeczonego.

Z zakrystii wyszedł ksiądz Walczak zaalarmowany podniesionymi głosami.

– Panowie, co wy wyprawiacie? Jesteście w domu bożym!

– Przepraszamy – powiedział Michał. – Polityka.

– Gdzie jest panna młoda?

– Dajmy jej jeszcze trochę czasu – poprosiła „Margaret”.

Ksiądz spojrzał na zegarek, wyraźnie stropiony.

– Nie mogę odwołać mszy.

– Zaraz po nią pójdziemy – obiecał Michał. – Niech nam ksiądz da jeszcze pół godziny.

Ksiądz Walczak pokiwał niechętnie głową i poszedł z powrotem do zakrystii. Michał

obrócił się do reszty towarzystwa.

– Kto się pofatyguje?

– Dobra już, ja pójdę – zaofiarowała się Lusia, sarkając pod nosem na swój ciężki los.

– Nie dość, że cały dzień na nogach, to nawet teraz człowiek nie może spokojnie posiedzieć.

Wyszła, demonstrując swoją niechęć. Władek obrócił się do Janka.

– Przepraszam – powiedział cicho. – Nie powinienem tak mówić o tym Katyniu.

– Co się z tobą dzieje?

Władek nie zdążył odpowiedzieć. W tej samej chwili do kościoła wpadła z powrotem

Lusia i krzyknęła na cały głos:

– Kocioł!

Tuż za nią wsypali się do środka esesmani uzbrojeni w pistolety maszynowe.

Oberscharführer Dienst przystawił wrzeszczącej dziewczynie pistolet do skroni.

Ruhe! Nikt się nie rusza! Jesteście otoczeni!

Na potwierdzenie jego słów z obu bocznych bram wpadły jednocześnie kolejne gromady uzbrojonych esesmanów.

Hände hoch! – krzyknął Dienst.

Janek, Władek i Michał spojrzeli po sobie ze zgrozą. Nikt nie miał przy sobie broni. Poza tym sytuacja była rzeczywiście beznadziejna. Podnieśli wysoko ręce.


W tym momencie do kościoła wkroczył wolno Rainer. Doskonale zdawał sobie sprawę,

że człowiek na jego stanowisku nie powinien włączać się w podobne akcje w terenie. Jego poprzednika kosztowało to życie. Nie mógł jednak darować sobie tej przyjemności.

Jego buty stukały głośno po kamiennej posadzce. Podobał mu się ten teatralny efekt.

– Nareszcie się spotykamy – powiedział z szerokim uśmiechem, zaglądając kolejno

w twarze ludzi z podniesionymi rękami.

Zaczął od Michała.

– Pana oczywiście już znam, chociaż pod innym nazwiskiem. Pan Michał, prawda? A to brat, Władek, zgadza się? I narzeczona też przyszła. Bardzo mi przyjemnie. Pan to z pewnością Janek Markiewicz. Pana nie znam, pani też nie. Ani pani. Ale na pewno wkrótce się poznamy.

Nie widzę, niestety, pana Bronka. Ktoś wie, dlaczego nie przyszedł na ślub przyjaciela z Anglii?

Władek zerknął ukradkiem na Michała. Skąd ten esesman tyle o nich wiedział? Nie było jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Po jaką cholerę zabierał ze sobą „Rudą”? Ścisnął ją mocno za rękę.

– Trzeba go zrozumieć – ciągnął Rainer. – Na pewno miał jakieś ważne zadania. Ale to nic straconego. Na pewno niedługo do nas dołączy. Zaraz, zaraz, ale ja nie widzę tu panny młodej, Leny Sajkowskiej. Coś się stało?

W kościele panowała głucha cisza.

– No, trudno – podsumował Rainer. – Może też dołączy później. Zapraszam państwa

do samochodu.

Popychani przez lufy automatów wszyscy ruszyli do wyjścia. Jankowi pozostała już tylko nadzieja, że Lena naprawdę się rozmyśliła i że nie zjawi się w kościele w ostatniej chwili. Nie było jej jednak nadal, kiedy wyszli przed kościół, ani kiedy wsiadali do ciężarówki opel blitz, która miała zawieźć ich na Szucha.

Od przedwojennej przedszkolnej gry wziął swoją nazwę jeden z głównych sposobów

represji wobec ludności cywilnej, polegający na zatrzymaniu na ulicach okupowanych miast przypadkowych przechodniów w celu umieszczenia ich w obozach koncentracyjnych bądź

skierowania na przymusowe roboty do Niemiec. W zależności od celu łapanki były

organizowane przez członków Einsatzkommando, SS, Sicherheitsdienst, Gestapo lub

niemieckich funkcjonariuszy urzędów pracy tzw. Arbeitsamtów. Po nagłym i szczelnym okrążeniu określonego terenu, zatrzymywano wszystkich, bądź wybranych spośród znajdujących się tam ludzi. Właściciele sklepów i punktów usługowych znajdujących się na terenie objętym łapanką mieli zakaz (pod groźbą kary śmierci) wpuszczania ludzi. Klienci oraz osoby, które znajdowały się w środku automatycznie unikały zatrzymania.

Część III



Bank Wielkiej Rzeszy

17

Tłumacz


Nieszczęścia wcale nie chodziły parami. Biegły całą gromadą, jedno obok drugiego, jak tłum uciekający w popłochu przed łapanką. Bronek przekonał się o tym niemal natychmiast po powrocie do Warszawy. Połowa miasta stała w ogniu, a przez drugą połowę przetaczały się nieustanne obławy, aresztowania i egzekucje. Getto chwyciło za broń. Zza muru dochodziły odgłosy beznadziejnej walki. Garstka powstańców stawiała opór czołgom, artylerii i doborowym jednostkom SS. Po aryjskiej stronie także nasilił się terror – uliczne łapanki i obławy były teraz na porządku dziennym. Wyglądało na to, że Niemcy przystąpili do ostatecznej rozprawy z całym miastem.

Kolejną partię złych wiadomości przekazał Bronkowi jego szef. Razem z Tadeuszem

stawili się na spotkanie na Zielnej, w małym pokoiku pokątnego biura porad prawnych. Bronek spodziewał się, że ze względu na wagę jego misji na Wołyniu przyjdzie też ktoś z Komendy Głównej, ale zjawił się tylko Okulicz. W milczeniu wysłuchał jego raportu. Nawet informacja o planowanym przez komunistów zrzucie spadochronowym pod Warszawą nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Bronek spojrzał na niego zdziwiony.

– Znamy czas i miejsce zrzutu – powtórzył dobitnie. – Proszę tylko o kilku ludzi.

Dopadniemy tego Sorokina.

Okulicz pokręcił głową.

– Sytuacja się zmieniła, panie poruczniku. Likwidacja Sorokina jest już sprawą

drugorzędną.

– Jak to! – wybuchnął Tadeusz. – Czy pan nie słuchał raportu? Ten człowiek kazał

pogrzebać żywcem dwudziestu trzech moich ludzi!

Okulicz spojrzał na niego ostro.

– Pan nie będzie wybierał sobie zadań! Kto panu w ogóle pozwolił wrócić do Warszawy?

O ile się orientuję, pański przydział do „Wachlarza” jeszcze nie wygasł!

– Ale moi ludzie wygaśli! – odparował Tadeusz.

Bronek dał mu głową znak, żeby nie zaogniał sytuacji.

– Przepraszam, panie pułkowniku, ale my tylko chcemy dopaść Sorokina. Sam pan

mówił, że nie można pozwolić, aby Sowieci zaczęli budować swoją ekspozyturę w Generalnej

Guberni.

Okulicz nieco ochłonął. Spojrzał na obu badawczo.

– Panowie nie słyszeli jeszcze o Katyniu?

– O czym?

Okulicz powiedział im o masowych grobach polskich oficerów pod Smoleńskiem.

– Początkowo odnosiliśmy się do tego sceptycznie, zwłaszcza że ta wiadomość przyszła od Niemców. Ale na miejscu była już komisja Czerwonego Krzyża i nasi wysłannicy. To pewne.

Kilka tysięcy naszych oficerów zostało tam zastrzelonych przez Sowietów.

Bronek zaniemówił.

– Oczywiście, Stalin wszystkiemu zaprzecza – ciągnął Okulicz. – Ale to była

zaplanowana czystka. Sowieci nadal robią to samo, a pański raport tylko to potwierdza.

Likwidują w terenie nasze kadry dowódcze i patriotyczny element, który nie chce przystać do komunistycznej partyzantki. W Warszawie też mają już swoją agenturę. Przygotowują się do przejęcia władzy. Kiedy ruszy ich ofensywa, będą obsadzać zdobyte tereny swoimi ludźmi.

Rozumie pan, że w tej sytuacji zabicie Sorokina nic nie zmieni. Lawina już ruszyła.

– To znaczy, że mamy na to patrzeć bezczynnie?! – wybuchnął znowu Tadeusz.

– Nic podobnego. Naszą odpowiedzią będzie akcja „Burza”. Kiedy zacznie się sowiecka ofensywa, uderzymy w tyły niemieckiej armii. Musimy zrobić wszystko, żeby kluczowe miasta znalazły się w naszych rękach, zanim nadejdzie Armia Czerwona. Będzie to powszechne powstanie, w całym kraju. Powitamy ich jako gospodarze: na Wołyniu, we Lwowie, w Wilnie, w Warszawie.

– Jakie są w takim razie nasze nowe zadania? – spytał Bronek.

– Pan pozostaje w dyspozycji Komendy Głównej. Proszę czekać na dalsze rozkazy. A pan

– zwrócił się do Tadeusza – zostanie pewnie ukarany dyscyplinarnie za samowolne opuszczenie stanowiska, a potem wróci na wschód. Zna pan teren, a bardzo brakuje nam tam ludzi.

Bronek i Tadeusz wyszli ze spotkania kompletnie przybici. Dla obu sprawa Sorokina stała się zbyt osobista, żeby mogli, ot tak prostu, o niej zapomnieć i czekać spokojnie na inne rozkazy.

Rozgoryczeni weszli do knajpy na Chmielnej i zamówili po pięćdziesiątce wódki. Długo siedzieli w milczeniu, aż w końcu Tadeusz

wypalił:

– Durnie! Nie wracam na żaden Wołyń! Sami załatwimy Sorokina. Masz jakiś kontakt

z chłopakami z Anglii?

Było to dokładnie to, o czym myślał Bronek. Znali przecież datę i miejsce zrzutu.

Wystarczyło zebrać chłopaków. Sorokin musiał zapłacić za wszystko. Przy okazji zdobędą na pewno sporo sprzętu i ważnych dokumentów, co powinno udobruchać przełożonych.

Niestety, przy pierwszej próbie nawiązania kontaktu z Jankiem i braćmi Konarskimi czekała ich jeszcze gorsza wiadomość: wszyscy wpadli w wielkiej wsypie w kościele Świętego Marka. Cała Warszawa o tym mówiła. Była to jakaś świetnie przygotowana operacja Gestapo.

„Czarni” przyszli jak po swoje. Dokładnie znali czas i miejsce niedoszłego ślubu Janka i Leny.

Krążąca po mieście plotka szybko zamieniła się w czarną legendę. Ludzie opowiadali, że w ręce Gestapo wpadło wtedy ponad dwieście osób. Mówiło się, że wsypa w kościele była powiązana z kawiarnią Zerwikaptur – policyjną pułapką, w której pracowały podobno znane aktorki – Nina Przesmycka i ta druga, młodsza...

Bronek nawet nie wiedział, kiedy zaczął biec. Wanda była w Warszawie! Zupełnie

zapomniał, że nie dała mu żadnego prawa, żeby jej szukał. Ich rozstanie było przecież ostateczne.

Wszystko to przestało mieć teraz znaczenie. Ogarnęła go nie tyle nowa nadzieja, ile strach. Skoro kawiarnia, w której pracowała Wanda, miała coś wspólnego z aresztowaniem chłopaków, to może i ona też...

Zatrzymał się w ostatniej chwili. Szła z kajdankami na rękach prowadzona przez dwóch tajniaków do czarnego forda. Serce przestało mu bić. Zanim zdążył znowu złapać oddech, samochód odjechał.

Nie zauważyła go.

Wszystko to nie miało żadnego sensu. Skoro zwolnili ją poprzednim razem, dlaczego znowu po nią przyszli? Tym razem zabrali ją samą, bez matki. Może więc miało to coś wspólnego z zamachem na kawiarnię. Woźniak zorientował się, że to ona zdemaskowała „specjalny stolik” i doniósł na nią na Gestapo. A może to Nina? Matka miała rację – oboje byli pewnie w zmowie.

Siedząc w samochodzie między dwoma tajniakami, Wanda ledwo mogła oddychać

z przerażenia. Bała się bicia. Tym razem na pewno się bez tego nie obejdzie. Słyszała straszne opowieści o torturach na Szucha. Jednej kobiecie wsadzili podobno drut do ucha... Nie chciała nawet o tym myśleć! Jeszcze gorsza od nadchodzącego bólu była świadomość, że nie wytrzyma, że zacznie wykrzykiwać wszystko, co wie, a wiedziała właściwie tylko jedno – że jej matka miała jakieś kontakty z podziemiem.

Samochód jechał szybko, zarzucając lekko na zakrętach. Wyjrzała przez okno. Zaraz, nie jechali w stronę Szucha! Serce załomotało jej gwałtownie. Wieźli ją prosto na Pawiak.

Oczywiście, nie był to jeszcze powód do radości, ale przynajmniej tego dnia nie będzie jeszcze bicia. Muszą przecież przyjąć ją najpierw do ewidencji, wyznaczyć celę i tak dalej. Wszystko to potrwa, a jest już przecież po siedemnastej. Nie zdążą jej zawieźć na przesłuchanie na Szucha.

Zrobią to pewnie dopiero z samego rana, ale do tej pory wiele może się jeszcze wydarzyć.

Zdobędzie jakiś nóż albo kawałek szkła. Więźniowie często mieli takie rzeczy. Pomogą jej.

Podetnie sobie w nocy żyły. Nikt nawet tego nie zauważy. Kiedy przyjdą po nią rano, będzie już po wszystkim. Uczepiła się tej myśli jak koła ratunkowego. Powoli jej oddech zaczął się uspokajać.

Przed samochodem wyłonił się barczysty gmach Pawiaka. Jeden z tajniaków wysiadł

i przycisnął dzwonek na murze. Po chwili otworzyła się wielka brama i wchłonęła samochód kłapnięciem żelaznego pyska.

W kancelarii więziennej zasypano ją gradem pytań, które brzmiały jak ujadanie sfory psów. „ Name! ” „ Vorname! ” „ Beruft! ” „ Adresse!” Zdezorientowana nie potrafiła zrozumieć tylu niemieckich słów naraz. Strażniczka z wielkim zadem i starannie zaplecionymi włosami ryknęła jej prosto w twarz: – Odpowiadać!

Wanda spojrzała na nią, oszołomiona.

Ich verstehe nicht Deutsch – odparła, przypominając sobie wyuczoną formułkę.

– My cię tu nauczymy! – wrzasnęła strażniczka i uderzyła ją w głowę pękiem kluczy.

Wanda poczuła, że nogi załamują się pod nią, a po twarzy zaczyna ściekać gorąca strużka.

Byłaby upadła, ale czyjeś ręce chwyciły ją z obu stron pod ramiona. Ciągnęli ją długim korytarzem, a potem wrzucili do jakiejś celi.

Podniosła głowę. Ze wszystkich stron patrzyły na nią bez słowa kobiety siedzące pod ścianami. Było ich około dwudziestu. Przez zakratowane okienko pod sufitem wpadało nieco dziennego światła.

Nagle jedna z kobiet rzuciła się do niej.

– Wanda!

Wanda skupiła na niej zamglony wzrok. To była Nina Przesmycka.


– Nina... – wyszeptała.

– Kto ci to zrobił? – spytała Nina, oglądając ranę na jej głowie.

– Jakaś strażniczka. Miała takie szerokie biodra...

– „Graba” – skwitowała Nina. – Musisz na nią uważać. Chodź, spróbujemy to jakoś

opatrzyć.

Pomogła Wandzie usiąść pod ścianą. Wyciągnęła z kieszeni czystą chusteczkę, pośliniła i zaczęła zmywać krew z twarzy przyjaciółki.

– Gdzie jesteśmy? – spytała szeptem Wanda.

– Na Serbii[51]. To jest przejściówka. Jutro zaprowadzą nas do cel.

Naraz Wanda zauważyła, że niemal wszystkie kobiety miały strupy krwi na kolanach.

Nina przechwyciła jej spojrzenie.

– To od sportu – wyjaśniła.

– Proszę?

– Na razie się tym nie przejmuj. Poradzimy sobie, zobaczysz. Ja już tu raz siedziałam, więc wszystko znam.

Wanda spojrzała ze wstydem na przyjaciółkę, która delikatnie próbowała wytrzeć jej twarz własną śliną.

– Przepraszam cię.

– Mnie? Za co?

– Myślałam, że ty też...

– Że jestem kapusiem?

– Przepraszam.

– Daj spokój. Siedź spokojnie.

Wanda oparła się o ścianę, pozwalając Ninie zmyć sobie krew z twarzy. Dopiero teraz zauważyła, że nie siedzi na zimnym betonie, lecz na drewnianej podłodze, jak w mieszkaniu.

Z jakiegoś niezrozumiałego powodu natchnęło ją to taką otuchą, że zupełnie zapomniała zapytać Ninę, czy nie może dla niej zdobyć jakiegoś noża albo przynajmniej kawałka szkła.

Rainer przeżywał najlepsze dni w swoim życiu. Musiał przyznać, że nawet w Lyonie nie był otoczony tak powszechnym uznaniem przełożonych. Wiadomość o schwytaniu trzech angielskich skoczków szybko rozniosła się po całym Generalnym Gubernatorstwie. Fischer nie tylko zadzwonił osobiście z gratulacjami, ale też zaprosił go na partyjkę tenisa. W kasynie bez przerwy ktoś ściskał

mu rękę i składał hołdy. Ukoronowaniem wszystkiego był telefon od gubernatora Franka.

– Lars? Mówi Frank. Dotarło do mnie, że nieźle sobie radzisz w tej Warszawie.

Rainer omal nie wypuścił słuchawki z ręki, kiedy rozpoznał głos swojego protektora.

– Tak jest. Dziękuję, panie doktorze... to znaczy Herr Obergruppenführer!

Frank się zaśmiał.

– Jestem nadal doktorem. A ty ciągle marzysz o swoim Lyonie?

Rainer stracił na chwilę głos.

– Słyszę, że tak. Najwyższy czas, żeby cię tam wysłać. Wyciągnij z tych ludzi wszystko, co się da. Tacy jak oni mogą mieć kontakty na najwyższym szczeblu. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak jest, Herr Obergruppenführer!

– Dokończ szybko tę robotę, Lars, i zacznij się pakować.

Rainer odwiesił słuchawkę. Pot spływał mu po twarzy, ręce drżały. Spokojnie, musiał się opanować. Był już tak blisko celu. Tej szansy nie mógł zmarnować. Opadł na fotel. Wytarł twarz chusteczką, zbierając myśli.

A zatem Frank czekał na wynik przesłuchań. Jak długo jeszcze będzie czekał? Powiedział

„szybko”, a więc był chyba trochę zniecierpliwiony. Rainer zakładał pierwotnie, że przesłuchania trzeba rozłożyć w czasie. Był to właściwie klucz do jego planu. Zamierzał przetrzymać głównych więźniów w ciemnych izolatkach na Polizeistrasse, żeby „skruszeli” – bez przesłuchań, ale też bez żadnego kontaktu ze światem. Potem zamierzał wzywać ich po kolei i karmić fałszywymi informacjami. Niech zaczną wątpić nawzajem w swoją lojalność. Jankowi powie, że Michał

i Władek sypią. Albo na odwrót. Najważniejsze to złamać ich pewność siebie. Będzie trzeba pozbawić ich snu, zdezorientować. Przydatna może też okazać się szansa ucieczki, udaremnionej w ostatniej chwili. Wszystko to wymagało jednak wielu tygodni wytężonej pracy, a Frank wyraźnie powiedział „szybko”.

Oczywiście, od początku istniała też całkiem inna możliwość, choć znacznie mniej

wyrafinowana. Nazywała się Rappke.

Rainer sięgnął bez wahania po telefon. Jeśli chciał powrócić do Lyonu, nie miał innego wyboru.

Jedyną ich bronią była cisza – bezwzględna i bezlitosna. Na terkot karabinów

maszynowych z Franciszkańskiej wstrzymywali oddech; na wystrzały z czołgu na dzikich terenach getta zastygali w całkowitym bezruchu; na odgłosy żołnierskich butów na bruku zatrzymywali bicie serca. Jedyną skuteczną obroną setki ludzi ściśniętych w schronie na Świętojerskiej od wielu dni była cisza. Nikt nie wyłamywał się niespodziewanym kaszlem ani westchnieniem. Chrapiących we śnie skutecznie uciszali kuksańcami wyznaczeni dyżurni.

Płaczącym dzieciom podawano środki odurzające, które zawczasu przygotowano. Jedynym słabym punktem w zwartej ciszy schronu był profesor Sajkowski. Szybko okazało się, że jest niespełna rozumu. Wariaci stanowili jeszcze większe zagrożenie niż dzieci. Dziecko wybuchające niespodziewanie płaczem na dźwięk zbliżających się kroków można było w najgorszym razie udusić. Z wariatem sprawa nie była taka prosta.

Leon Sajkowski recytował na głos. Od czasu, kiedy zabił Moslera, nie mógł znieść szumu we własnej głowie. Cisza przyprawiała go wręcz o mdłości. Recytował więc na głos wszystkie utwory Kasprowicza, jakie znał na pamięć, a było tego niemało. Żadne groźby czy kułaki nie robiły na nim wrażenia. Czy ci ludzie nie rozumieli, że nie mógł przestać? Co najwyżej na prośbę żony Sabiny ściszał głos do teatralnego szeptu.

Były tylko dwa rozwiązania: wyrzucić całą rodzinę Sajkowskich ze schronu albo uciszyć wariata na dobre.

– Co to znaczy? – zawołała Sabina. – Chcecie zabić chorego człowieka?

– Albo my, albo on – odparł dziobaty na twarzy mężczyzna, który jeszcze niedawno

pracował z Leonem Sajkowskim w Urzędzie Gminy.

– Nie! – krzyknęła Lena, zasłaniając ojca pogrążonego w recytowaniu podniosłego

hymnu Dies irae. – Zabierzemy go stąd. Chodź, tato.

– I dokąd pójdziecie? – rzuciła roznegliżowana kobieta w halce, która zajmowała się głównie malowaniem sobie paznokci u nóg. – Wszędzie Szkopy. Zastrzelą was, ledwo

wychylicie nos z kamienicy.

– To nie pani zmartwienie – odparła Lena.

– Czekaj, dziewczyno. Mam tu coś.

Sięgnęła do torebki, w której grzechotały setki jakichś drobiazgów.

– Po tym będzie spał jak dziecko – powiedziała, podając Lenie fiolkę z lekarstwami.

– Co to jest?

– Pastylki na sen.


– Pani jest lekarką?

– Kurwą, moja droga. Jak człowiek po nocy haruje, to musi coś brać, żeby zasnąć

w dzień.

Pastylki wątpliwego autoramentu okazały wyjątkowo skuteczne. Leon Sajkowski od razu zasnął po nich jak dziecko. W schronie zapanowała znów bezwzględna cisza.

Wciąż żyli, choć wokół kamienicy całymi dniami słychać było detonacje, terkot

cekaemów i huczenie ognia. Czasem tylko odzywał się pojedynczy wystrzał z pistoletu od garstki obrońców getta. Każdy taki dźwięk przyprawiał Lenę o gwałtowne bicie serca. Może to strzelał

Romek?

Po wsypie w kościele Świętego Marka Lena nie widziała innego wyjścia, niż skończyć ze sobą. Janek i jego przyjaciele wpadli przez nią. Gdyby od początku została tam, gdzie jej miejsce, nie byłoby żadnego ślubu. A teraz wszyscy odeszli – Janek, zegarmistrz Skierko, Lusia, ksiądz Walczak. Nawet jeśli jeszcze nie zostali zakatowani, rozstrzelani lub powieszeni w celach, była to tylko kwestia czasu. Z rozmysłem umieszczała w myślach Janka w całej gromadzie obcych ludzi, którzy wpadli w ostatniej zasadzce. Bała się skupić tylko na jego twarzy. Nie chciała dopuścić do świadomości tego, co się naprawdę stało. Janek zginął – gdyby nie próbowała zagłuszać tych dwóch prostych słów ciągłym natłokiem myśli, musiałaby rzucić się po prostu w ogień.

W końcu tak właśnie zrobiła. Przeszła do getta tunelem pod Bonifraterską. Dowiedziała się o tej drodze z podsłuchanej rozmowy, kiedy jak co dzień weszła na dach kamienicy naprzeciwko ogrodu Krasińskich, żeby patrzeć na płonące getto razem z dziesiątkami innych gapiów. Dwaj mężczyźni, którzy mówili o tunelu pod Bonifraterską, wcale nie mieli zamiaru przedostać się na drugą stronę. Najwyraźniej prowadzili jakieś ciemne interesy w getcie i zdołali zbiec na aryjską stronę w ostatniej chwili, zanim wybuchły walki. Patrzyli teraz na płonące domy, wciąż nie dowierzając swojej szczęśliwej gwieździe, która nie miała nic wspólnego z gwiazdą Dawida.

– Ale byśmy się, brachu, wpakowali, co? – mówił jeden, kręcąc głową.

– Bóg nad nami czuwał! – odpowiadał drugi.

– Jakbyśmy nie znali tego tunelu pod Bonifraterską, już by było po nas!

– Bóg nas uratował, mówię ci! – powtarzał drugi, żegnając się pobożnie.

Lena nie namyślała się ani jednej chwili. Pobiegła na Bonifraterską, tak jak stała, bez

żadnych przygotowań, robienia zapasów, szykowania się do drogi. Kto rzuca się w płomienie, nie potrzebuje bagażu. Z pomocą jakiegoś cwaniaka, któremu wcisnęła resztę swoich pieniędzy, znalazła wejście do tunelu.

Pół godziny później była już po drugiej stronie. Kamienica, w której znajdowało się wyjście, huczała ogniem. Resztki szyb w oknach trzaskały z gorąca. Mury zaczynały się walić.

Kawały sufitu spadały raz po raz z hukiem. Gdzieś w pobliżu terkotał karabin maszynowy i rozlegały się wybuchy granatów.

Lena wybiegła na ulicę. Pośrodku dopalał się szkielet niemieckiej ciężarówki, a na bruku leżało kilkanaście trupów, głównie kobiet. Wszędzie walały się porzucone walizki i przedmioty codziennego użytku. Na chodniku leżała nawet odwrócona wanna, niczym duży biały żółw. Lena chciała przebiec na drugą stronę, ale tuż obok niej zaterkotała seria z pistoletu maszynowego.

Wróciła w płomienie.

Żar stawał się nie do zniesienia. Rozejrzała się. W mieszkaniu było tylne wyjście, smagane przez płomienie. Lena zerwała pled z kanapy, zanurzyła go w klozecie i owinięta mokrą szmatą rzuciła się do tylnego wyjścia.

Wypadła na podwórze. Udało się. Zrzuciła z siebie dymiący pled i przebiegła przez podwórze. Znała dobrze tę dzielnicę. Jako była kurierka Werterfassung znała właściwie każdy zakątek getta.

Zaszyła się w spokojniejszym miejscu. Wśród huku, strzelaniny i pożarów dotrwała

do zmroku. W nocy walki ucichły. Słychać było tylko trzaskające płomienie. W ciemności Niemcy nie wchodzili do getta.

Lena wyszła z ukrycia. Nie miała żadnego planu poza tym, żeby odnaleźć rodziców

i Romka. Ruszyła ostrożnie pod ścianami.

Kiedy dotarła na miejsce, stanęła jak porażona. Kamienica rodziców paliła się niczym pochodnia.

– Lena! – usłyszała wołanie.

Odwróciła się gwałtownie. Przed nią stała Rutka, jej przyjaciółka z Werterfassung.

Ledwo ją rozpoznała.

– Rutka!

– Ty wróciłaś?! Coś ty zrobiła najlepszego?

– Gdzie oni wszyscy są! Rutka! Gdzie moi rodzice? Gdzie Romek!


– Żyją. Chodź ze mną.

Rutka poprowadziła ją do schronu na Świętojerskiej. Złamała w ten sposób kilka zasad naraz. Zamiast zdobyć prowiant, przyprowadziła kolejną osobę do wyżywienia. Gdyby Lena nie okazała się córką Sajkowskich, którzy zawczasu wykupili sobie miejsce w schronie, wyrzucono by ją bez wahania.

Matka ściskała ją tak długo i mocno, że aż żebra zaczęły ją boleć.

– Co ty, dziecko, narobiłaś, co ty narobiłaś – powtarzała bez przerwy.

Ojciec chyba jej nie poznał. Kiwał się tylko do przodu i do tyłu, mamrocząc coś pod nosem. Lena była przerażona. Dopiero teraz dowiedziała się o wszystkim. Kiedy przechodziła na drugą stronę, wydawało się jej, że jest przygotowana na najgorsze.

Nie była.

Twardzi byli. Rappke musiał im to przyznać. Pierwszemu przestawił nos i omal nie wybił

oka, a drugiemu odbił nerki i połamał żebra w kilku miejscach. Mimo to obaj nie puścili pary z gęby. Ba, nawet ani razu nie jęknęli. Czyli jednak była to prawda, co mówiło się o tych angielskich spadochroniarzach – specjalnie szkolili ich w znoszeniu bólu. Do tej pory Rappke często spierał się z kolegami z pracy, że to zwyczajna bzdura. Na ból nie ma mocnych, twierdził.

Dajcie mi jednego takiego skoczka i pół godziny, a zacznie drzeć się wniebogłosy, jak gwałcona baba. Ktoś chce się założyć?

Dobrze, że nie było chętnych do zakładu. Ładnie by teraz wyglądał. Choć z drugiej strony, dopiero co zabrał się do roboty. W porządku, byli wyszkoleni. Pytanie tylko, na jak długo im to szkolenie wystarczy.

Postanowił zmienić nieco metodę. Przy pierwszym i drugim próbował swojego

zwyczajnego podejścia – z akordeonem. Najpierw zapytał, czy lubią melodie na akordeon i tak dalej, żeby ich trochę zmiękczyć. Zupełnie nie zrobiło to na nich wrażenia. Ten drugi – Janek

– nawet się roześmiał.

– Przestań pieprzyć, człowieku i weź się do roboty – zadrwił, kiedy Rappke zaczął mówić o zaletach akordeonu.

Zupełnie wytrąciło go to z równowagi. Wiedział, że draniowi dokładnie o to chodziło, ale po prostu nie mógł się opanować. Tłukł go na oślep, z furią. Kiedy skończył, tamten nie dawał

znaku życia. Rappke przestraszył się nie na żarty. Miał wycisnąć z nich informacje, a nie zatłuc na pierwszym przesłuchaniu. Podniósł powiekę leżącemu na podłodze Jankowi. W porządku, żył.

Rappke odetchnął z ulgą. Kazał zaciągnąć go z powrotem do izolatki i zmyć podłogę.

Zmienił podkoszulek i uczesał się. Kiedy patrzył na siebie w lustrze, ogarnął go wstyd.

Dał się sprowokować jak uliczny bandyta, a nie zawodowy śledczy.

Trzeba było wziąć się w garść. Zwłaszcza, że z ostatnim – Władkiem – naprawdę miał

osobiste porachunki. Dobrze pamiętał, jak pół roku wcześniej drań walnął go znienacka i odebrał

mu pistolet. Na szczęście było to jeszcze za czasów Kellera, więc Rainer nic o tym nie wiedział.

Tym razem nie popełni żadnego błędu, o nie. Dobrze to wszystko przygotował. Trzeba tylko trzymać się

planu.

Mimo wszystko, kiedy Władek został wepchnięty do pokoju, Rappke aż zatrząsł się

z wściekłości. Co tu dużo gadać, nienawidził drania i najchętniej strzeliłby mu w łeb. Zaraz jednak przypomniał sobie swój plan.

– O, stary znajomy – powiedział, siląc się na spokój. – Nogi też mu skuj, Rudi, i przywiąż do kaloryfera.

Młody strażnik wprawnie wykonał polecenie. Władek szarpnął się, ale był zupełnie

unieruchomiony.

– Jesteś tutaj drugi raz, więc wiesz, czego się spodziewać. Podaj tylko pseudonim swojego przełożonego, a wrócisz do celi.

– Możecie mnie zatłuc. Nic nie powiem.

Rappke skinął głową.

– Wiedziałem, że to powiesz. Pewnie myślisz, że nie mogę cię niczym zaskoczyć, co?

Mylisz się. Rudi.

Młody strażnik wyszedł i po chwili wrócił, prowadząc „Rudą”. Władek spojrzał na nią z przerażeniem.

– Ona nie ma z tym nic wspólnego! Znalazła się w tym kościele przypadkiem! – krzyknął.

Rappke wskazał głową taboret przed biurkiem. Strażnik posadził na nim „Rudą”.

– Jeszcze coś, panie Oberscharführer?

– Możesz odejść. – Rappke się uśmiechnął. Lubił tego chłopaka. Ci ze wsi potrafili okazać szacunek starszym.

SS-Sturmmann Rudi trzasnął obcasami i wyszedł z pokoju.

– Ładna ta twoja dziewczyna – powiedział Rappke, biorąc do ręki drewnianą pałkę.

– Masz dobry gust.

– Ona nic nie wie! – zawołał Władek.

– A co ty za nią odpowiadasz? Jesteś jakimś adwokatem, czy co?

Podszedł do „Rudej”.

– To samo pytanie: pseudonim waszego przełożonego.

– Ja nic nie wiem. – „Ruda” pokręciła głową. – To jakaś pomyłka.

– Ona mówi prawdę! – krzyknął Władek, daremnie szarpiąc się przy kaloryferze.

– Spróbuj ją tylko dotknąć, ty sukinsynu!

Rappke już chciał uciszyć miotającego się pod oknem Władka, kiedy przypomniał sobie, jak haniebnie dał się niedawno sprowokować. Trzeba trzymać się planu, to wszystko.

– Kiedy przypomnisz sobie ten pseudonim, to przestanę – powiedział i uderzył „Rudą”

w głowę.

Władek wrzasnął, jakby otrzymał najboleśniejszy cios. „Ruda” spadła na podłogę

zamroczona. Jej głowa zaczęła już krwawić.

– Pseudonim! – krzyknął Rappke do Władka i uderzył drugi raz. „Ruda” zwinęła się

z jękiem w kłębek.

Trwało to kilka minut, a może kilka lat. Przy każdym ciosie Władek wył i szarpał

kaloryfer, próbując wyrwać go ze ściany. „Ruda” szybko straciła przytomność, ale Rappke bił

dalej. Pałka spadała głucho na nieruchome ciało dziewczyny.

– Pseudonim! – wykrzykiwał co jakiś czas.

Wycie Władka przeszło w jednostajny jęk, a potem coś w rodzaju dziwnego rzężenia.

Rappke odłożył wreszcie pałkę i wytarł twarz chusteczkę.

– Ty jej chyba w ogóle nie kochasz – wysapał.

Władek patrzył na nieruchome ciało „Rudej” jak sparaliżowany. Na podłodze obok

rozbitej głowy dziewczyny leżały jej dwa zęby.

– Już nie będzie taka ładna – powiedział Rappke niemal z żalem. Naprawdę żałował, że musiało do tego dojść. Już raz czuł się podobnie. Było to wiele lat temu w Linzu. Ojciec zabrał

go na polowanie i zauważyli w polu zająca. Z daleka wyglądał jak pluszowa zabawka, tyle że żywa. Niczego się nie spodziewał. Skubał spokojnie trawę i strzygł uszami. Ojciec podał mu ostrożnie strzelbę. Rappke wymierzył starannie i wypalił. Szarak upadł w miejscu.

– Świetnie, Uwe – pochwalił go ojciec. – Idź po niego.


Rappke pobiegł z bijącym sercem po swoją zdobycz. Zając żył jeszcze. Leżał na boku i dyszał ciężko, cały zakrwawiony. Rappke oddałby wtedy wszystko, żeby cofnąć czas i strzelić gdzieś obok. Pogłaskał szaraka.

– Co tam robisz, Uwe? – zawołał ojciec.

– Nie ma go, tato! Uciekł!

Rappke otrząsnął się z dziecięcych wspomnień, jakby przeszedł go dreszcz. Do pokoju przesłuchań wpadł Rainer.

– Co tu się dzieje? – zawołał z progu.

– Przesłuchuję, Herr Obersturmbannführer.

Rainer stanął jak wryty na widok zakrwawionej podłogi. W tej samej chwili zrozumiał, że nie powinien tu wchodzić. Zwabiło go dziwne wycie, kiedy przechodził korytarzem.

– Powiedzieli coś? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

– Jeszcze nie, ale dopiero zacząłem – odparł Rappke.

– Na dzisiaj wystarczy – zdecydował Rainer. – Posadź ich z powrotem.

– Tak jest.

Rainer obrócił się i wyszedł jak najszybciej.

Podłoga kleiła się od krwi. Tamten szarak żył jeszcze przez całe dwa dni. Rappke ukrył

go w tajemnicy przez ojcem w krzakach i doglądał jak troskliwa pielęgniarka. Kiedy przyszedł

na trzeci dzień, w kryjówce został tylko krwawy ślad. Pewnie wytropiły go wilki.

Rappke znów poczuł, że po plecach przebiega mu dreszcz. Dotknął swojego czoła. Było rozpalone, jak w gorączce. Grypa czy co?

Ostatnie, na co Halbe miał ochotę, to oglądanie filmów. Kupił jednak bilet do kina Palladium na Złotej i usiadł w pierwszym rzędzie przed ekranem. Nie miał pojęcia, co mieli wyświetlać. Po prostu wykonywał polecenie swojego szefa, pułkownika Koeniga.

Dawno już nie czuł się tak upokorzony. Zrobili z niego chłopca na posyłki. Najpierw Rainer, a teraz Koenig. Najgorsze, że nie przychodziło mu do głowy żadne wyjście z tej matni.

Tylko na krótką chwilę zaświtała mu nadzieja, że Rainer poniesie porażkę i zostanie zmieciony z powierzchni ziemi. Na to wyglądało po tym, jak bandyci zlikwidowali kawiarnię Zerwikaptur, a Woźniak przepadł niczym kamień w wodę. A jednak w jakiś zupełnie niezrozumiały sposób Rainer wynurzył się z tego zamętu jako zwycięzca. Wszyscy mówili o akcji Gestapo w kościele Świętego Marka, jakby było to wręcz zwycięstwo pod Stalingradem. Halbe otwarcie zżymał się na kolegów, którzy mówili o tym z uznaniem. No i co z tego, że aresztowali trzech angielskich skoczków i jakieś łączniczki? O ile Halbe się orientował, nie było wśród nich ani Komendanta Głównego AK, ani nawet Delegata Rządu na Uchodźstwie. Nikt go jednak nie słuchał.

Rozmówcy w kasynie po prostu wzruszali ramionami i przestawali z nim rozmawiać. Wszyscy rozpaczliwie potrzebowali sukcesu. Na wschodnim froncie nie działo się najlepiej. Ofensywa Sowietów wisiała w powietrzu.

Od pewnego czasu Halbe unikał Rainera. Po likwidacji Zerwikaptura nie było już

formalnych powodów do dalszych wizyt na Polizeistrasse. Halbe po cichu liczył na to, że szef Gestapo, upojony sukcesem, po prostu da mu spokój. Z drugiej strony poznał już tego łajdaka zbyt dobrze, żeby wierzyć w tak szczęśliwe zakończenie ich „współpracy”. Rainer nadal miał go w garści. Dlaczego więc się nie odzywał? Halbe czekał w napięciu na niespodziewany atak, całkiem podobnie jak niemieckie jednostki na wschodnim froncie.

Spotkali się przypadkiem podczas obiadu. Kiedy Halbe zobaczył go przy stoliku pod ścianą, było już za późno, żeby się wycofać. Rainer machał w jego stronę.

Halbe podszedł do stolika.

– Martin! Gdzie ty się podziewasz?

– Myślałem, że nasza współpraca jest już zakończona.

– O przeciwnie. Zawsze będziesz moim... – Rainer zawiesił głos, spoglądając na niego kpiąco. – Współpracownikiem.

Halbe poczerwieniał z wściekłości.

– Ty draniu – syknął.

Rainer rozparł się na krześle rozbawiony.

– A cóż to? Już zapomniałeś, że w każdej chwili mogę zadzwonić do Berlina

z wiadomością, że pojawiły się nowe okoliczności w sprawie śmierci Standartenführera Kellera?

Halbe wiedział, że powinien zacisnąć zęby i puścić słowa Rainera mimo uszu, ale zamiast tego powiedział coś, co zaskoczyło go samego.

– Dzwoń – wycedził.

Rainer spojrzał na niego zdziwiony.

– Proszę?

Halbe nachylił się nad stolikiem.

– Teraz ty mnie posłuchaj, Lars. Nie będziesz mnie dłużej szantażował. Jesteś

wspólnikiem w tym zabójstwie. Zeznam, że celowo zatuszowałeś sprawę. Jeśli pójdę pod gilotynę, to w twoim towarzystwie.

Rainer wciąż nie mógł wyjść z osłupienia. Tymczasem Halbe odwrócił się i wyszedł, czując na swoich plecach wzrok szefa Gestapo.

Z początku rozpierała go duma, że choć raz nie dał się podeptać. Powtarzał sobie, że widok bezbrzeżnego zdziwienia na twarzy Rainera był wart każdej ceny. Szybko zaczęły go jednak ogarniać wątpliwości. Chwila satysfakcji mogła go przecież kosztować życie. Kto wie, czy właśnie w tej chwili Rainer nie pisał na niego raportu. A może wysłał już po niego samochód z tajniakami?

Od kilku nocy Halbe spał nie więcej niż kilka godzin. Nie potrafił zmrużyć oka

ze świadomością, że być może są to ostatnie dni jego życia. Chodził więc do pracy z ciężką głową i dolegliwościami żołądkowymi, które przyplątały się na domiar złego. Jakby tego wszystkiego było mało, tego ranka wezwał go do siebie szef, pułkownik Koenig.

Zaczął całkiem obiecująco. Można by pomyśleć, że chodziło o awans. To w każdym razie przyszło do głowy Halbemu, kiedy szef poczęstował go papierosem. Koenig był bowiem znany z nadzwyczajnego skąpstwa. Nigdy nie słyszano, żeby poczęstował kogoś własnym papierosem.

– Podobno przyjaźni się pan z szefem Gestapo Rainerem – zaczął.

Halbe już miał gwałtownie zaprotestować, kiedy zdał sobie sprawę, że być może pozbawi się w ten sposób ważnego atutu.

– Spotykamy się czasem – odparł wymijająco.

– Zapewne rozmawiacie też panowie o sprawach służbowych.

– Tylko ogólnie – stwierdził Halbe. – Na pewno nie donoszę mu, co się mówi na naszych odprawach.

– Nikt pana o nic nie oskarża, majorze. Ja też uważam, że wszystkie niemieckie służby wywiadowcze powinny ze sobą współpracować, ale mamy nową sytuację. To, co teraz powiem, nie może dotrzeć do wiadomości Gestapo.

Halbe poprawił się na krześle. A więc jednak chodziło o awans.

– Rozumiem.

– Naszej centrali udało się umieścić w polskim podziemiu doskonale zakonspirowanego porucznika Abwehry. Właśnie przybył do Warszawy.

– To doskonała wiadomość, panie pułkowniku.


– Też tak uważam. Ten człowiek jest wybitnym fachowcem. Jego kryptonim to

„Tłumacz”.Tu są wszystkie informacje na jego temat, które powinien pan znać.

Koenig podał mu kartonową teczkę.

– Ja? – zawahał się Halbe.

– Zostanie pan jego oficerem łącznikowym.

Halbe zaniemówił na chwilę.

– Chwileczkę, panie pułkowniku. O ile dobrze słyszałem, ten agent jest w randze

porucznika. Ja mam zostać jego łącznikiem?

Koenig spojrzał na niego, wypuszczając dym w stronę okna.

– Czy mogę być z panem zupełnie szczery, Halbe?

– Ależ bardzo proszę, panie pułkowniku.

– Trzymam pana tutaj tylko ze względu na pańskiego brata w Berlinie.

– Słucham?!

– Może mu się pan poskarżyć, ale ja zawsze mówię, co myślę. Jako oficer kontrwywiadu jest pan do niczego. Głównie zajmuje się pan hazardem, kobietami i niejasnymi konszachtami z Rainerem. Rolę łącznika w tej sprawie proszę potraktować jako wyróżnienie.

Halbe wstał, kipiąc z oburzenia.

– Jak pan śmie!

– Chciał pan, żebym mówił szczerze. Bierze pan tę sprawę, czy mam ją oddać komuś

zdolniejszemu?

Halbe miał ochotę cisnąć teczką w twarz starego skąpca.

– Gdzie mam się spotykać z tym agentem? – wycedził przez zęby.

– Szczegóły operacyjne są w teczce. Już dzisiaj odbierze pan od niego pierwszy raport.

Halbe skinął głową i odwrócił się do wyjścia.

– Raz jeszcze podkreślam – przypomniał Koenig – o „Tłumaczu” nie może dowiedzieć

się pański przyjaciel Rainer. To wyłącznie wojskowa operacja, nie ma nic wspólnego z działaniami policyjnymi.

– Rainer nie jest i nigdy nie będzie moim przyjacielem! – wybuchnął Halbe.

Koenig wzruszył ramionami.

– Tym lepiej. Może pan odejść.

Halbe wyszedł z płonącymi policzkami. Wściekłość wkrótce ustąpiła miejsca rozpaczy.

Dlaczego go to wszystko spotykało? W gruncie rzeczy Koenig miał rację – był do niczego jako oficer kontrwywiadu. Ale to nie była jego wina! Jak mógł wypełniać swoje obowiązki, skoro Rainer bez przerwy zasypywał go papierami. Gdyby tylko dostał szansę – niczego więcej nie pragnął – żeby wprowadzić w życie przynajmniej jeden z projektów, od których pęczniał jego notatnik! Niestety, otaczali go sami głupcy.

Otworzył teczkę. Życiorys agenta o kryptonimie „Tłumacz” był rzeczywiście imponujący, a cała operacja zdumiewała rozmachem i długowzrocznością. Rozpoczęto ją już w trzydziestym dziewiątym, tuż po zwycięstwie nad Polską. Teraz miał nastąpić jej finał.

Z tego właśnie powodu Halbe poszedł w środku dnia do kina Palladium na Złotej.

Zgodnie z instrukcjami miał się tutaj spotkać z „Tłumaczem”. Sala kinowa była prawie pusta. Tu i ówdzie siedziały tylko jakieś pary, które najwyraźniej nie przyszły tu z miłości do kinematografu, lecz po to, by obściskiwać się pod pretekstem zgłębiania sztuki filmowej. Nie odstraszała ich nawet groźba wpuszczenia na salę „śmierdziucha” przez młodocianych członków podziemia, co ostatnio zdarzało się coraz częściej.

Kiedy zaczęła się kronika filmowa, „Tłumacza” nadal nie było. Halbe zastanawiał się, jak będzie wyglądał taki as. Musiał mieć typowo polskie rysy, skoro udało mu się tak doskonale między nich wmieszać. W teczce, którą dostał od Koeniga, nie było jego zdjęcia. Z życiorysu nie wynikało też, żeby miał polskie pochodzenie. Skąd w takim razie...

Ktoś na sali parsknął śmiechem. Halbe się obrócił. Wszystkie rozproszone pary

chichotały, pokazując na ekran.

Tymczasem kronika filmowa przedstawiała po prostu niemieckich żołnierzy w zimowych mundurach szykujących się do jakiejś ofensywy. Zaraz, przecież to była stara kronika. Halbe zdał

sobie sprawę, że uśmiechnięci żołnierze na ekranie jechali na Stalingrad. Był to oczywisty sabotaż. Operator z rozmysłem „pomylił” rolkę z filmem, puszczając propagandową kronikę sprzed stalingradzkiej klęski ku uciesze gawiedzi.

– Musi pan przyznać, że to jest zabawne – odezwał się obok niego jakiś głos. – Polacy mają ciekawe poczucie humoru.

Halbe obrócił się gwałtownie. Obok siedział młody mężczyzna, ubrany jak typowy Polak.

Mówił jednak nienagannie po niemiecku i patrzył na niego wyzywająco.

– Kim pan jest?

– Dzwoniłem do pana w sprawie sprzedaży samochodu.


– Interesuje mnie tylko rocznik trzydzieści dziewięć – odparł mechanicznie Halbe.

– Nasza firma ma bardzo szeroką ofertę – dokończył hasło nieznajomy.

Był to „Tłumacz”, agent, który w polskim środowisku występował pod pseudonimem

„Tadeusz”.

18

Urlaubzug

Tadeusz nie był zdrajcą, za jakiego uznaliby go zapewne koledzy z kursu

spadochronowego w Anglii czy też jego podwładni z oddziału partyzanckiego na Wołyniu.

Naprawdę nazywał się Werner Woch, choć w jego przypadku różnica między prawdą a fikcją wcale nie była sprawą oczywistą. W pewnym sensie Tadeusz istniał naprawdę, lecz różnił się od Wernera Wocha jak jedynka od zera.

Werner od dzieciństwa nie lubił prawdziwego świata. Uważał, że jest pogmatwany

i koślawy. Wszystko układało się w nim nie tak, jak należy. Dlaczego, na przykład, Werner musiał urodzić się w Tczewie? Tyle było przecież fascynujących miejsc opisywanych przez podróżników. Poza tym Tczew leżał przecież w Polsce, tuż na granicy Prus Wschodnich, które widać było po drugiej stronie Wisły. Werner uważał to za jakiś makabryczny żart. Żaden człowiek nie powinien rodzić się w obcym kraju i być zmuszanym do ciągłego myślenia w dwóch językach.

Najbardziej pogmatwane było jednak wszystko, co dotyczyło rodziców Wernera,

a zwłaszcza ojca. Mógł nim być właściwie każdy z mężczyzn, którzy odwiedzali codziennie jego matkę: polski fabrykant łóżek, niemiecki oficer z Gdańska, a nawet portugalski kapitan statku, który zawsze przynosił Wernerowi nowe znaczki. Matka Wernera Wocha była bowiem zawodową „damą do towarzystwa”, jak sama się określała. W odróżnieniu od zwyczajnych prostytutek, które stały na ulicy w wulgarnych pozach, pani Marta Woch przyjmowała tylko wybranych klientów, którzy zapowiadali telefonicznie swoje przybycie. Mimo bardzo wysokich cen jej usługi cieszyły się wielką popularnością. Wszystkie dni, a raczej noce, w jej kalendarzu, były zarezerwowane miesiąc z góry. Często jeździła też do klientów w różne miejsca w Polsce i w Prusach Wschodnich. Werner często zostawał więc w domu sam, co sprzyjało tylko jego coraz częstszym wycieczkom w jasny i prosty świat fantazji.

Chodził do polskiej szkoły. W jego klasie było też dwóch innych chłopców z niemieckich rodzin, ale trzymał się od nich z daleka. Nie chciał narażać się kilkuosobowej bandzie, która rządziła klasą. Imponowali mu. Świetnie pływali. Po lekcjach chodzili kąpać się w najgłębszych miejscach Wisły. Jeden z nich podobno przepłynął kiedyś całą rzekę i wyszedł na brzeg w Prusach, żeby się wysikać. Werner chodził za nimi krok w krok, starając się zasłużyć na ich uznanie. Przeganiali go zawsze, nazywając „cholernym Szkopem”.

I wtedy właśnie powołał do życia Tadeusza. Był to chłopak, jakim sam powinien się urodzić: silny, zdecydowany, a przede wszystkim pozbawiony jakichkolwiek rozterek na temat swojego pochodzenia. Tadeusz był stuprocentowym Polakiem, który mówił i myślał tylko w jednym języku. Jego matka pracowała jako nauczycielka polskiego w gimnazjum, a ojciec był

oficerem polskiego wojska. Poza tym Tadeusz, w odróżnieniu od Wernera, był doskonałym pływakiem, toteż pierwsze, co zrobił po swoich narodzinach było zgłoszenie się

do nieformalnego klubu pływackiego nad Wisłą.

– Wynoś się stąd, Szkopie! – zawołał do niego Tolek, przywódca pływaków.

Ale Werner, a raczej Tadeusz, ani myślał ruszać się ze zwalonego drzewa nad Wisłą, na którym spotykali się chłopcy z jego klasy.

– Zakład, że przepłynę pierwszy na drugą stronę! – zawołał intruz.

Chłopcy spojrzeli po sobie rozbawieni. Cherlawego Wernera Wocha nikt z nich nie brał

poważnie. Podejrzewali, że „Szkop” w ogóle nie potrafi pływać.

– Tak cię ciągnie do swoich, Szkopie?

Chłopcy w wodzie parsknęli śmiechem. Werner mógłby im to wybaczyć, ale Tadeusz nie znosił, kiedy się z niego śmiano.

– Tchórze! Kto nasra ze mną na Prusy?

Werner nie używał podobnych słów w niemieckim języku. Matka mu zabraniała. Tadeusz nie miał takich ograniczeń.

W wodzie zaległa cisza. Już się z niego nie śmiali.

– Ty chyba zgłupiałeś – zawołał Tolek. – Straż graniczna cię dopadnie, ledwo spuścisz portki.

– Jak się boicie, to płynę sam – powiedział hardo Tadeusz, po czym ściągnął koszulę i bez wahania rzucił się do Wisły.

Przepłynął całe dwadzieścia metrów, co dla Wernera Wocha było zadziwiającym

wyczynem, zważywszy, że naprawdę nie umiał pływać. Poszedł pod wodę nagle, jak spławik wciągnięty gwałtownie przez grubą rybę.

Ocknął się na brzegu, cucony przez wystraszonych chłopaków.

– Żyje! – krzyknął mu ktoś tuż nad uchem.

– Ty głupi Szkopie! – powiedział Tolek, którego twarz zasłaniała mu słońce. – Dlaczego

nie powiedziałeś, że nie umiesz pływać!

Werner chciał odpowiedzieć, ale chwycił go atak kaszlu. Wypluwając z płuc wodę

z Wisły, mógłby przysiąc, że zobaczył po drugiej stronie rzeki Tadeusza, który machał do niego zwycięsko. Z daleka był nawet trochę do niego podobny.

Od tego wydarzenia Tadeusz zaczął całkowicie przejmować kontrolę nad pogmatwanym

i koślawym życiem Wernera Wocha. Kazał mu nauczyć się pływać, zapisać do towarzystwa gimnastycznego „Sokół”[52], prostować plecy i patrzeć każdemu prosto w oczy. Wkrótce Werner stał się jednym z najlepszych sportowców w klasie, a ponadto zyskał reputację śmiałka gotowego na wszystko. Dziewczyny wzdychały za nim, kiedy przechodził szkolnym korytarzem. Trochę żałował, że nie podziwiają jego, lecz Tadeusza, ale wkrótce różnica ta przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.

Kiedy wybuchła wojna, Werner Woch, jako element „niepewny” nie został powołany

do polskiego wojska. Na jakiś czas musiał więc rozstać się z Tadeuszem, który z całą pewnością stawiał gdzieś mężny, lecz beznadziejny opór nacierającym jednostkom pancernym Wehrmachtu.

Wkrótce czołgi dotarły też do Tczewa. Miejscowi Niemcy wyszli na spotkanie „wyzwolicielom”, machając przygotowanymi naprędce swastykami. Matka Wernera była przeciwna podobnym demonstracjom. W jej zawodzie narodowość klienta nie odgrywała większej roli, co w naturalny sposób skłaniało ją do demokratycznych przekonań.

Niemniej w domu Wernera pojawiali się teraz wyłącznie Niemcy. Oczywiście, byli to sami wyżsi oficerowie. Pani Marta nie zamierzała obniżać swoich standardów tylko z powodu jakiejś wojny. Co rano, idąc do łazienki, Werner widział w przedpokoju inny płaszcz od munduru. O Tadeuszu wciąż nie było słychać. Możliwe, że zginął podczas którejś z bitew albo dostał się do niewoli. Werner Woch był znów sam.

Któregoś razu w ich mieszkaniu pojawił się pewien starszy pułkownik. Werner siedział

jak zwykle w pokoju, z uszami zatkanymi watą, żeby nie słyszeć odgłosów z sypialni matki.

Czytał Robinsona Crusoe – po polsku, ponieważ była to także ulubiona książka Tadeusza. Obaj czuli się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie. Tylko własna pomysłowość mogła ich ocalić przed niszczycielską siłą prawdziwego świata.

Nie usłyszał, kiedy pułkownik wszedł do pokoju i stanął za jego plecami.

– Widzę, że czytasz swobodnie po polsku – zauważył.

Werner wzdrygnął się i obrócił gwałtownie. Oprócz pułkownika w pokoju stała też matka

Wernera we wzorzystym szlafroku.

– Dla niego to żadna różnica – odpowiedziała za syna pani Woch. – On sam nie wie, czy jest Polakiem, czy Niemcem.

Pułkownik poklepał go po ramieniu.

– Doskonale, Werner.

To było coś absolutnie nowego. Do tej pory nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś pochwalił

go jako Wernera Wocha. Wszelkie oznaki uznania dostawał wyłącznie jako Tadeusz. Serce zabiło mu gwałtownie. Z miejsca zapałał sympatią do starszego pułkownika. Nie miałby nic przeciwko temu, aby to właśnie on okazał się kiedyś jego ojcem.

Pułkownik nazywał się Wilhelm Koenig i szukał w Polsce nie tyle syna, ile idealnego kandydata do zadania, które jego berlińscy szefowie z Abwehry polecili mu wykonać. Pomysł

był śmiały i oryginalny, ale Koenigowi wydawał się całkowicie nierealny. Chodziło o to, żeby stworzyć prawdziwego polskiego bohatera wojennego, którego sami Polacy awansują na jednego z przywódców przyszłego podziemia. Choć walki jeszcze trwały, Abwehra nie miała wątpliwości, że natychmiast po ich zakończeniu na terenie Polski powstaną silne organizacje konspiracyjne, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. Idealny kandydat musiał więc z jednej strony wykazywać się sporą dawką szczerego polskiego patriotyzmu, a z drugiej jego lojalność wobec Rzeszy musiała być niepodważalna. Pułkownik Koenig uważał te postulaty za wzajemnie sprzeczne. Dopóki nie poznał Wernera Wocha.

Cała operacja była oznaczona najwyższą klauzulą tajności. Wiedziała o niej tylko centrala w Berlinie i sam pułkownik Koenig, któremu polecono zorganizowanie placówki Abwehry w Warszawie, po jej zdobyciu. Nigdy by do niej nie doszło, gdyby Koenig, zmęczony szukaniem odpowiedniego człowieka, nie zapragnął odwiedzić pani Woch, z której usług wielokrotnie korzystał przed wojną, kiedy mieszkał w Prusach Wschodnich. Gościł ją wtedy w swoim wiejskim majątku, więc nie miał pojęcia o istnieniu Wernera. Dowiedział się o nim dopiero, kiedy postanowił odwiedzić kosztowną kochankę w jej własnym mieszkaniu w Tczewie.

Po krótkiej rozmowie z Wernerem nie miał żadnych wątpliwości: znalazł idealnego kandydata.

Tego samego dnia wysłał w tej sprawie depeszę do Berlina. Trzeba było się spieszyć.

Jeśli Werner miał zostać polskim bohaterem, musiał wyróżnić się w walkach z niemieckim najeźdźcą, a wszystko wskazywało na to, że ostateczna klęska Polski była kwestią dwóch, najwyżej trzech tygodni. Werner odbył więc krótkie, trzydniowe szkolenie, po czym ze sfałszowaną książeczką wojskową i w podartym polskim mundurze został wysłany do broniącej się wciąż Warszawy. Sam wybrał sobie nowe imię. Brzmiało, rzecz jasna

– „Tadeusz”.

Wejście w rolę obrońcy płonącej stolicy było dla Wernera naturalne jak oddychanie.

Po prostu wyobraził sobie, że odnalazł Tadeusza i znowu stawiali razem czoła prawdziwemu światu. W zamęcie, jaki panował w bombardowanym mieście, nikt nie sprawdzał zbyt uważnie jego dokumentów. Zresztą, każdy żołnierz, który mimo rozbicia własnego oddziału nie próbował

dekować się na tyłach, lecz zgłaszał się na ochotnika do obrony stolicy, budził wdzięczność i podziw. Werner, a raczej Tadeusz, który na powrót zajął jego miejsce, rzucił się ochoczo do ostrzeliwania niemieckich bombowców. Walczył bez żadnych zastrzeżeń, z pełnym poświęceniem. Był przecież Tadeuszem, człowiekiem, dzięki któremu zawsze odnosił sukcesy.

Ufał mu bezgranicznie.

Podczas bombardowań Tadeusz został zapamiętany jako jeden z najbardziej ofiarnych obrońców, który na własnych plecach wyniósł z płonącej kamienicy sześć osób. Tuż przed kapitulacją stolicy wszyscy mężczyźni dostali polecenie, aby opuścić miasto i udać się na wschód, gdzie wciąż toczyły się walki. Tadeusz dołączył do grupy żołnierzy i razem z nimi przebił się do generała Kleeberga, żeby wziąć udział w ostatniej bitwie polskiego wojska pod Kockiem. Część naocznych świadków zapamiętała, jak Tadeusz w szaleńczym natarciu zniszczył

w pojedynkę niemiecki samochód pancerny. Inni widzieli, jak wynosił z pola walki rannych kolegów. Ktoś był też świadkiem, jak Tadeusz stoczył zwycięski pojedynek na bagnety z dwa razy większym przeciwnikiem. Kiedy bitwa dobiegła końca i niedobitki oddziału Kleeberga trafiły do niewoli, Tadeusz cieszył się już powszechnym poważaniem.

To on był inicjatorem zbiorowej ucieczki podczas marszu do obozu jenieckiego. Razem z kilkoma żołnierzami obezwładnili wartowników na postoju i korzystając z gęstej mgły zniknęli w lesie. Ruszyli w stronę granicy rumuńskiej, żeby przedostać się do Francji, gdzie podobno formowano od nowa polskie wojsko. Po drodze zostali okrążeni przez oddział Armii Czerwonej, która zajmowała wschodnie tereny na mocy porozumienia z nazistami. Przebili się tylko dzięki brawurze Tadeusza. Tuż przed rumuńską granicą stoczyli zwycięską potyczkę z Ukraińcami, którzy wyłapywali polskich uciekinierów.

Z Rumunii przedostali się do Francji, a kiedy Francja także skapitulowała, popłynęli do Anglii. Tadeusz, a raczej Werner, nie utrzymywał w tym czasie żadnego kontaktu

z pułkownikiem Koenigiem. Było to zbyt ryzykowne. Poza tym nie zakładano, że „Tłumacz”

– jak nazwano specjalnego agenta – opuści terytorium Polski. Koenig nie wiedział więc zupełnie nic o poczynaniach Tadeusza. Nie miał też żadnego pojęcia o jego największym dokonaniu

– o tym, że Tadeusz został zakwalifikowany na kurs „cichociemnych” w Anglii. Ponieważ

„Tłumacz” nie dawał znaku życia, Koenig uznał go za zaginionego w akcji i odłożył jego akta do archiwum. Nie był zresztą szczególnie zaskoczony fiaskiem operacji. Szanse „Tłumacza”

na sukces od początku przedstawiały się raczej mizernie.

Kilka lat później Koenig przyszedł jak co dzień do swojego gabinetu w szefostwie

uzbrojenia w Warszawie, które było legalną przykrywką dla placówki Abwehry. Na jego biurku leżała wiadomość do „Tłumacza”: „Żyję. Jestem w Warszawie. Skoczyłem z Anglii”.

W pierwszej chwili Koenig uznał to za mało wybredny żart i omal nie wrzasnął z wściekłości.

Naraz zdał sobie sprawę, że pod meldunkiem widniało hasło rozpoznawcze, które znały tylko dwie osoby – on i „Tłumacz”. Oblał go gorący pot. Przysiadł z wrażenia. Jego człowiek był

jednym z cichociemnych skoczków!

Spotkali się kilka dni później w gabinecie dentystycznym, który służył Abwehrze jako punkt kontaktowy. To, co Koenig usłyszał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Werner Woch rzeczywiście został przerzucony do Polski jako porucznik Tadeusz Wijas, specjalista od dywersji, przeszkolony na kursach w Anglii. W Warszawie przebywał tylko na czas aklimatyzacji, w oczekiwaniu na swój przydział służbowy.

Koenig nie posiadał się ze szczęścia. Było to jak wygrana na loterii. Natychmiast nadał

meldunek do Berlina. Odpowiedzieli tak, jak się spodziewał: „Prowadzić dalej. Utrzymać agenta i umieścić. Koszty bez znaczenia”. Między wierszami wyczuwał wyraźne wybuchy radości. Był

pewny, że w centrali otworzono niejedną butelkę szampana.

Przydział służbowy Tadeusza przyniósł jednak pewne rozczarowanie wszystkim

zainteresowanym. Oddział partyzancki na Wołyniu? W wyobraźni pułkownik Koenig widział

już, jak przy pomocy „Tłumacza” doprowadza do aresztowania Komendanta Głównego AK.

Tymczasem przenosili jego najlepszego człowieka w głuchą dzicz na tyłach Wehrmachtu. Kogo mieli tam rozpracowywać – baby ukrywające granaty pod kartoflami w komórce?

Jeszcze bardziej zawiedziony był sam Tadeusz. Przez ostatnie lata miał wrażenie, jakby wznosił się coraz wyżej i wyżej. W końcu całkiem dosłownie wzbił się na kilka tysięcy metrów w powietrze, żeby wreszcie wykonać ostateczny skok ku swojemu wielkiemu przeznaczeniu.

Czekał go jednak tylko upadek, i to w każdym znaczeniu tego słowa. Zupełnie nie widział się w trzeciorzędnej roli wiecznie zziębniętego partyzanta w chłopskim kożuchu.

Nie było jednak wyboru. I Koenig, i Tadeusz musieli pogodzić się z decyzją władz AK.

Ustalili zasady kontaktu i cele operacyjne. Tadeusz miał przede wszystkim podsycać waśnie narodowościowe na Wołyniu i sabotować wszelkie próby stworzenia jednolitego frontu partyzanckiego na niemieckich tyłach. W sprawach bieżących akcji Koenig dał mu wolną rękę.

Brał na siebie wszelkie straty Wehrmachtu odniesione w wyniku działalności „Tłumacza”.

Co więcej, wyraźnie zachęcał Tadeusza do podobnych akcji. Była to jedyna droga do awansu w strukturach AK i zarazem do tego, by „Tłumacz” odegrał w likwidacji polskiego podziemia naprawdę znaczącą rolę.

Tadeusz objął więc komendę nad niewielkim oddziałem „Wachlarza” na Wołyniu

i przybrał pseudonim „Lis”. Jako dowódca partyzancki nie wyróżniał się zbyt wielką aktywnością. Mróz, niewygody i rozgoryczenie zgasiły w nim poprzedni zapał. Zaczął zaglądać do kieliszka, a raczej do butelki z bimbrem. Kiedy Tadeusz zasypiał z zimną lufą stena na policzku, coraz częściej do głosu dochodził Werner Woch, który miał już serdecznie dość całej tej mistyfikacji.

Nadzieja zapłonęła w nim na nowo, kiedy przyszedł z Warszawy rozkaz, aby porucznik

„Lis” okazał wszelką możliwą pomoc emisariuszowi Komendy Głównej, który przybędzie na Wołyń ze specjalnym zadaniem. Tadeusz obudził się do życia. Przyjazd emisariusza wydawał

mu się światełkiem w długim i monotonnym tunelu partyzanckiej roboty. Kiedy natomiast okazało się, że emisariuszem jest jego dobry znajomy ze spadochroniarskiego kursu w Anglii, znowu poczuł, że zaczyna wznosić się wreszcie ku górze.

Potem wypadki potoczyły się bez jego udziału. Jewhen, Sorokin, dziwna egzekucja

– wszystko to utwierdziło go w przekonaniu, że zmierza ku wielkim rzeczom. Zagłada oddziału i zadanie Bronka dały mu doskonały pretekst, aby powrócić do Warszawy i skierować życie Tadeusza, a także Wernera Wocha na właściwe tory.

O przebiegu niezwykłej kariery agenta o kryptonimie „Tłumacz” Halbe nie miał bladego pojęcia. W teczce, którą dostał od swojego szefa, były tylko ogólniki. Sam „Tłumacz” wydał mu się niezbyt interesujący i w dodatku bezczelny. Mówił do niego z góry, jakby był co najmniej generałem brygady, a nie smarkaczem w randze porucznika.


– Wiemy, że Gestapo aresztowało trzech skoczków spadochronowych...

– To żadna rewelacja – przerwał mu Halbe. Postanowił dać młodzikowi nauczkę. – Nie trzeba być specjalnym agentem Abwehry, żeby się o tym dowiedzieć.

– To są moi przyjaciele – dokończył spokojnie Tadeusz.

– Słucham?

– Janek, Michał, Władek. Byliśmy razem na kursie spadochronowym w Anglii.

– Doprawdy? Gratuluję – powiedział Halbe z przekąsem.

– Niechże mi pan pozwoli dokończyć. Ci ludzie są kluczem do powodzenia całej naszej operacji. Przez nich możemy dotrzeć do Komendy Głównej AK.

Halbe uśmiechnął się pobłażliwie.

– Bardzo mi przykro, ale chyba będzie pan musiał znaleźć sobie nowych przyjaciół. Ta trójka jest w rękach Gestapo, rozumie pan? Wątpię, żeby przeżyli więcej niż dwa, no, może trzy przesłuchania.

Tadeusz skinął spokojnie głową.

– W takim razie musimy ich uwolnić.

Halbe obrócił się do niego gwałtownie.

– To jest jakiś żart?

– Zrobi to polskie podziemie. My tylko musimy stworzyć im do tego warunki. Zresztą, mogę pana zapewnić, że długo nie pozostaną na wolności. Potrzebuję pańskiej pomocy, majorze Halbe.

Halbe nie dowierzał własnym uszom. Wyglądało jednak na to, że „Tłumacz” mówił

całkiem poważnie.

– Mamy działać przeciwko Rainerowi? – wypalił podniecony. Sama myśl o tym sprawiała mu rozkosz.

– Chcę wiedzieć, czy mogę na pana liczyć.

Nareszcie. Halbe tak długo czekał na szansę uwolnienia się od Rainera, że kiedy wreszcie przyszła, nie mógł uwierzyć we własne szczęście.

– Oczywiście – wykrztusił, ściskając mocno dłoń młodzieńca, który nagle wydał mu się całkiem sympatyczny. Jak to pierwsze wrażenie może mylić!

Kiedy Tadeusz przekazał mu plan odbicia więźniów przy pomocy polskiego podziemia, Halbe nie miał już wątpliwości, że pomylił się w ocenie. Agent o kryptonimie „Tłumacz” był nie

tylko genialny, ujmujący, bystry i przenikliwy. Był wręcz mężem opatrznościowym, który zstąpił

z niebios, aby uwolnić świat i majora Martina Halbego od psychopatycznego szefa Gestapo.

W całym planie najpiękniejsze było to, że Rainer miał polec dzięki pułapce, jaką sam na siebie nieoczekiwanie zastawił. To on przecież kazał Halbemu zatrudnić u siebie matkę Ryżkowskiej, żeby otworzyć kanał do komunikacji z polskim podziemiem „na wszelki wypadek”. Ten wypadek właśnie nastąpił.

Było to zdumiewające, ale treść pisma, które leżało przed Rainerem, wcale nie chciała się zmienić przy kolejnym czytaniu. Za pierwszym razem Rainer był przekonany, że coś źle zrozumiał; za drugim, że musiała to być jakaś pomyłka, ale kiedy przeczytał pismo z berlińskiej centrali RSHA[53] po raz jedenasty, dotarło do niego, że centrala naprawdę żądała, aby pojmanych skoczków spadochronowych przewieźć natychmiast do Berlina. W przeciągu godziny odrębną zaszyfrowaną depeszą miały nadejść szczegóły dotyczące więziennego konwoju – trasy, ochrony oraz dokładnego czasu wyjazdu.

Rainer ryknął z wściekłości i rzucił się do telefonu. Jeśli to była prawda, mógł mu pomóc tylko człowiek, który sam siebie określał mianem niemieckiego króla Polski – gubernator Hans Frank.

Pierwsza sekretarka skierowała Rainera do drugiej, ta przełączyła go do jakiejś

wewnętrznej centrali, gdzie odezwał się osobisty sekretarz gubernatora. Nazwisko Rainera nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Obojętnym tonem poinformował go, że gubernator przebywa razem z żoną i dziećmi na zasłużonym wypoczynku w Alpach.

Rainer odłożył słuchawkę wstrząśnięty i przerażony. Ostatnia deska ratunku właśnie zatonęła. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli odda Berlinowi więźniów, zanim sam zdoła zmusić ich do mówienia, może pożegnać się na zawsze z perspektywą powrotu do Lyonu.

Tymczasem już zaczął sprawdzać pogodę w swoim ulubionym mieście.

Pozostała tylko jedna możliwość – gubernator Warszawy Ludwig Fischer. Co prawda

było mało prawdopodobne, żeby Fischer sprzeciwił się rozkazom z Berlina, ale przecież cuda się zdarzały. Poza tym, pod nieobecność „króla” Generalnej Guberni Rainer naprawdę nie miał

innego wyboru, jak zwrócić się do „księcia”. Bezzwłocznie kazał podstawić sobie samochód i zawieźć się do pałacu Brühla, gdzie urzędował ten pomniejszy namiestnik Rzeszy.

Fischer wybierał się właśnie na kort tenisowy. Przyjął Rainera w szortach i koszulce z krótkim rękawem. Pod pachą trzymał ciężką drewnianą rakietę. Przeczytał pismo z Berlina

i podniósł wzrok na Rainera.

– Nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje. Ma pan tu napisane czarno na białym:

„natychmiast przewieźć wymienionych więźniów do Berlina”.

– Dopiero zacząłem tych ludzi przesłuchiwać. Jestem pewien, że uda mi się ich złamać.

Potrzebuję tylko kilka dni.

– To już nie jest pańska odpowiedzialność.

– Jak to widzę inaczej.

Fischer położył mu rękę na ramieniu.

– Proszę posłuchać, Rainer. Rozumiem pańskie rozczarowanie. Ale sukces ma zawsze

wielu ojców. Niech pan spojrzy na to inaczej. Jeśli Berlin chce wziąć tę sprawę na siebie, to nawet lepiej. Może pan spokojnie umyć ręce i czekać na odznaczenie. A teraz, jeśli pan pozwoli, czekają już na mnie na korcie.

Cud się nie zdarzył. To był koniec. Rainer odesłał samochód z kierowcą, żeby wrócić na Polizeistrasse pieszo. Chciał zostać sam. Z Lindenalee[54] skręcił do parku Łazienkowskiego.

Usiadł na ławce.

Park był zarośnięty chaszczami i zdewastowany. Od kilku lat nikt nie dbał o drzewa posadzone przez królewskich ogrodników ani o żwirowe alejki. W wielu miejscach ziały leje po bombach. Duża sadzawka była wyschnięta i pełna śmieci, a po jej drugiej stronie sterczał

kikut po pomniku Fryderyka Chopina, przetopionym przez zwycięzców na złom. Widok ten napełnił Rainera bezbrzeżnym smutkiem, nie dlatego żeby szczególnie przejmował się dewastacją polskich zabytków, ale wydał mu się doskonałą ilustracją stanu jego ducha. Sam był

jak kikut nieistniejącego już pomnika nad pustą sadzawką. Kiedy to sobie uświadomił, stało się coś, co nie przydarzyło mu się od bardzo wielu lat. Z oczu pociekły mu łzy i nic nie potrafił na to poradzić.

„Doktor” nie zawdzięczał swojego pseudonimu uprawianej profesji. Nadano mu go dla żartu. Kiedy trafił do szefostwa służby sanitarnej, nikt nie mógł zrozumieć, jak to się stało.

„Doktor” nie tylko nie miał żadnego pojęcia o medycynie, ale wręcz był jej przysięgłym wrogiem. Nigdy nie poddał się dobrowolnie żadnemu badaniu. Chodzenie do lekarza uważał

za niegodne prawdziwego mężczyzny. W anatomii orientował się raczej z grubsza,

a o medycynie wiedział tyle, że jest bezradna, jeśli człowiek bardzo chce żyć. Przed wojną był

majorem kawalerii, a ze światem medycznym łączyło go tylko to, że jego najbliższym

przyjacielem był mąż pewnej znanej warszawskiej lekarki Marii Konarskiej. Nadal utrzymywał

z nią kontakty, choć teraz nie spotykali się już przy brydżu, lecz w konspiracyjnych lokalach.

Większość takich spotkań z lekarzami – szefami obwodów – była piekielnie nudna. Wszyscy gadali o tym samym: o braku lekarstw, sprzętu i tak dalej. „Doktor” słuchał uważnie, ale uważał

to za coś w rodzaju kary bożej.

Tylko z Marią było inaczej, przynajmniej od pewnego czasu. Nie tak dawno przyniosła mu sensacyjne wiadomości o szpiclu w szpitalu, którego w dodatku sami zlikwidowali, no i o sprawie najważniejszej – pułapce w kawiarni Zerwikaptur. Od razu przekazał tę sprawę dalej, a po kilku dniach kawiarnia przestała istnieć. Kiedy było już po wszystkim, zdał sobie sprawę, że przepuścił niepowtarzalną okazję, aby raz na zawsze uwolnić się od uciążliwych obowiązków „spowiednika lekarzy”, jak sam siebie nazywał. Mógł przecież zażądać, że chce sam poprowadzić atak na niemiecką zasadzkę. Należało mu się, przecież to dzięki niemu rozpracowali policyjny podstęp. Oczywiście, były to tylko mrzonki. Miał za wysoki stopień, żeby dowodzić kilkoma chłopcami z rozpylaczami. Miło było jednak pomarzyć na jawie.

Kiedy Maria wręczyła mu kolejną kartkę papieru z sensacyjnymi informacjami, „Doktor”

od razu zrozumiał, że otwiera się przed nim druga szansa.

– Skąd to masz?

– Od dawnej pacjentki. Sprząta u jakiegoś oficera.

– I przyjęłaś to?! Przecież to może być prowokacja!

– To ta sama kobieta, która ostrzegła mnie ostatnio przed szpiclem w naszym szpitalu i o pułapce w Zerwikapturze.

„Doktor” aż zadrżał z emocji. Nie mógł tego po sobie pokazać, więc starał się być jeszcze opanowany niż zazwyczaj.

– Nie wydaje ci się podejrzane, żeby zwykła sprzątaczka miała takie informacje?

– Ile razy mam ci powtarzać, że sprząta u jakiegoś ważniaka! Poza tym to nie jest zwykła sprzątaczka, tylko matka znanej aktorki Wandy Ryżkowskiej.

„Doktor” spojrzał jeszcze raz na notatkę przepisaną ręcznie przez kogoś, kto najwyraźniej nie znał niemieckiego. Wynikało z niej, że grupa więźniów pojmanych w niedawnej zasadzce Gestapo miała zostać przewieziona do Berlina pociągiem pospiesznym dla urlopowanych żołnierzy, wyjeżdżającym z Warszawy o trzynastej pięć w najbliższą środę. Więźniowie mieli być eskortowani przez czterech konwojentów i umieszczeni w odrębnym przedziale w wagonie numer 002, znajdującym się w składzie pociągu tuż za lokomotywą. Tak szczegółowe informacje rzadko kiedy wpadały w ręce wywiadu. Była to prawdziwa perła.

– Uwolnicie ich? – zapytała z desperacją w oczach Maria.

– To nie jest takie proste, Marysiu...

– Co dla ciebie nie jest proste? Obaj moi synowie są w rękach Gestapo, a mój mąż, podobno twój przyjaciel, już nie żyje. To jest bardzo proste!

– Uspokój się, Marysiu. Trzeba to sprawdzić.

– A ty na moim miejscu byłbyś spokojny? Mam stracić ich wszystkich!?

„Doktor” podszedł do okna, żeby nie zdradzić się, że w środku aż kipi z emocji. Nie znosił swojego konspiracyjnego stanowiska. Znacznie lepiej czuł się w szarży, z szablą w dłoni.

Jako zastępca szefa służby sanitarnej przy Komendzie Głównej AK miał ciągle wrażenie, że nie robi właściwie nic. Zajmował się jakimiś łóżkami, bandażami, zaprzysięganiem lekarzy do podziemnej siatki. Nawet przyjmowanie meldunków wywiadowczych, jak ten, który przed chwilą dostarczyła mu Maria, nie wchodziło w zakres jego kompetencji. Właściwie powinien się tym zająć Oddział II, czyli wywiad. Ale tym razem „Doktor” nie miał zamiaru oddać sprawy innej komórce. Dwa tygodnie wcześniej złożył podanie o przeniesienie od tworzonych właśnie struktur Kedywu[55]. Sformułował je bardzo kategorycznie. Wóz albo przewóz. Po prostu nie widział siebie dalej w roli przełożonego konspiracyjnych lekarzy. Chciał znowu poczuć szablę w dłoni. Albo przynajmniej automat.

Dla „Doktora” meldunek Marii przyszedł więc w najlepszym możliwym momencie. Jeśli przyniesie im jak na dłoni szczegółowe informacje o pociągu urlopowym, nie będą mogli zbyć go byle czym. To będzie jego pierwsza akcja. Nie mógł wyobrazić sobie lepszego debiutu w dywersji niż atak na pociąg. Był tylko jeden szkopuł. Nie można było wykoleić pociągu bez narażenia życia więźniów. W pierwszym wagonie za lokomotywą z reguły ginęli prawie wszyscy.

– Sprawdzimy to, Marysiu – powiedział „Doktor” ze spokojem, który wydał się Marii wręcz nieludzki.

Huki i grzmoty otaczały ich teraz z wszystkich stron. Czasem ściany schronu drżały tak, jakby jakiś olbrzymi Golem[56] tłukł pięściami w kamienicę, próbując ją zawalić. Nikt nie wpadał

jednak w panikę. Nie mieli już dokąd uciekać. To było dobre miejsce – z zapasami żywności i bieżącą wodą. Musieli tylko zachować ciszę, a Golem sam odchodził i na jakiś czas zostawiał

ich w spokoju.

Przez jedyne okno wychodzące na ogród Krasińskich widać było łuny pożarów, które

każdego dnia wydawały się coraz bliższe. Daleko na dachach po aryjskiej stronie muru siedzieli gapie, którzy dzień i noc przyglądali się pełnemu grozy spektaklowi. Jeszcze kilka dni temu Lena stała wśród tamtych sylwetek w oddali. Teraz miała wrażenie, jakby znalazła się po drugiej stronie lustra.

Czasem na ulicy w dole słychać było bieganinę, nawoływania w jidysz i po polsku,

pojedyncze strzały z pistoletów. To obrońcy biegli do swoich krajówek. Getto wciąż walczyło.

Gdzieś tam był Romek. Może to on strzelił przed chwilą. Na pewno jeszcze żył. Czuła to. Gdyby zginął, wiedziałaby o tym pierwsza. Tysiące razy chciała rzucić się do klapy w ścianie i wyskoczyć na zewnątrz, ale myśl o rodzicach kazała jej dalej trwać w schronie bez ruchu i bez jednego słowa. Jeśli jej zabraknie, wyrzucą ich ze względu na ojca. Co prawda, po pastylkach uczynnej prostytutki spał przez większą część czasu, ale i tak stanowił dla wszystkich zagrożenie.

Wodociąg przestał działać. Spodziewali się, że to nastąpi, ale i tak kręcili kranem na wszystkie strony w nadziei, że woda znowu zacznie płynąć. Nie popłynęła. Wszystkich w schronie ogarnęło przerażenie. Bez wody nie wytrzymają dłużej niż dwa dni.

Wyznaczono trzyosobową grupę, która wyszła w nocy po zapas wody. Była w niej Rutka, jako przewodnik, i dwóch starszych mężczyzn. Mieli wrócić przed świtem, zanim Niemcy rozpoczną kolejny ostrzał. Lena czuła niemal zawiść na widok Rutki opuszczającej schron przez klapę w ścianie. Nie mogła zostawić rodziców.

Grupa nie wróciła. Około południa wrócił natomiast Golem i zaczął trząść kamienicą tak, że z sufitu spadło kilka cegieł. Fala grzmotów szła wolno, jakby wypatrując, czy w pobliżu na pewno nie ma jeszcze jakichś żywych rozbitków.

Tym razem cisza nie przyniosła ulgi. Kiedy huki i wystrzały się oddaliły, ludzie

w schronie zdali sobie sprawę, że siedzą w potwornym smrodzie. Nieczynny wodociąg dawał

o sobie znać. Ubikacja się zapchała, a w całym schronie zapanował gęsty fetor.

Nagle usłyszeli kroki za ścianą. Zbliżało się kilka osób. Robili zbyt wiele hałasu, żeby mogła to być powracająca grupa poszukiwaczy wody.

Zastygli w bezruchu. Lena spojrzała na ojca. Na szczęście spał z rozchylonymi lekko ustami. W ciszy słychać było brzęczenie much zwabionych przez odór z ubikacji. Kroki zbliżały się wyraźnie w stronę klapy w ścianie. Matka ścisnęła Lenę mocno za rękę.


Klapa się odsunęła. W otworze pojawiła się Rutka.

– Pomóżcie – powiedziała. – Oni są ranni.

Kilkoro rąk zaczęło wciągać do środka dwoje obcych. O tym, że jedno z nich jest kobietą, świadczyła tylko długość włosów. Oboje byli pokryci skorupą błota i krwi. Mężczyzna miał

głowę owiniętą brudną szmatą, a kobieta trzymała się za brzuch i nie była w stanie poruszać się o własnych siłach.

– Czy jest tu jakiś lekarz? – krzyknął mężczyzna, rozglądając się rozpaczliwie.

Lena poznała jego głos. Rozpoznałaby go wszędzie.

– Romek! – krzyknęła, łamiąc podstawowe przykazanie absolutnej ciszy.

Oczy w ciemnej masce zatrzymały się.

Żyli! Władek poczuł szaloną radość na widok młodszego brata. Michał był zresztą

w znacznie lepszym stanie niż Janek. Wybity ząb, złamany nos, podbite oczy – rejestrował

uważnie Władek. Wyglądało na to, że Rappke potraktował go wyjątkowo łagodnie,

w odróżnieniu od Janka, którego trzeba było podtrzymywać przy wsiadaniu do pociągu.

Świszczący oddech wskazywał na połamane żebra, a opuchlizna na twarzy – na odbite nerki.

Sam Władek nie znajdował się zresztą w o wiele lepszym stanie, ale nie dbał o to, rozglądając się z bijącym sercem za „Rudą”. Nie miał pojęcia, czy przeżyła ostatnie przesłuchanie.

Urlaubzug – mruknął Michał, kiedy prowadzono ich pod lufami automatów w stronę pociągu na Dworcu Wschodnim, wypełnionego niemieckimi żołnierzami.

– Co mówisz? – spytał szeptem Władek, rozglądając się wciąż dokoła.

– Pociąg urlopowy. Założę się, że wiozą nas do Berlina.

Władek spojrzał na niego. Do tej pory nie przyszło mu to do głowy, ale Guzik miał rację.

Gdyby chodziło o wywózkę do obozu, z pewnością nie wsadzaliby ich do pociągu razem z urlopowanymi żołnierzami Wehrmachtu. Inne więzienie w Generalnej Guberni też nie wchodziło w grę. Zawieźliby ich zwyczajną ciężarówką z obstawą. Odsyłali więc ich do Berlina.

To nie była dobra wiadomość.

Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Nawet gdyby udało im się obezwładnić podczas jazdy czterech konwojentów, pozostawała jeszcze ochrona pociągu oraz ponad setka żołnierzy, którzy jechali na urlop do Rzeszy. Zresztą, jak mieliby to zrobić? Z całej trójki tylko Michał byłby w stanie wykonać szybszy ruch ręką.

A zatem jechali do Berlina. Czekały ich tam z pewnością dalsze tortury, być może o wiele

bardziej wyrafinowane niż u starego dobrego Rappkego, pomyślał z przekąsem Władek. Koniec mógł być, rzecz jasna, tylko jeden. Może więc i lepiej, że „Ruda” nie jechała z nimi. Jeśli miała przeżyć, to na pewno nie w Berlinie. Na Pawiaku miała jednak pewną szansę.

Siedział już w przedziale i wyglądał przez okno, kiedy nagle serce przestało mu bić.

Z drugiej strony dworca zbliżało się dwóch sanitariuszy z noszami, pod silną eskortą. Na noszach leżała nieprzytomna „Ruda”. Sanitariusze wnieśli ją do przedziału i posadzili pod oknem.

Władek nachylił się do niej, ale natychmiast dostał kolbą w bok.

– Siedzieć! – rzucił młody SS-Rottenführer o zepsutych zębach.

Michał dał mu znak głową, żeby się nie stawiał. „Ruda” była nieprzytomna, ale na pewno żyła. Inaczej nie dołączyliby jej do transportu.

Pociąg ruszył. Dwóch konwojentów zostało w przedziale, a dwóch pilnowało ich

z korytarza. Władek zauważył, że Michał dyskretnie spogląda na automat konwojenta, który siedział tuż obok niego. Dureń, nawet teraz chodziły mu po głowie myśli o ucieczce. Spotkali się wzrokiem. Władek pokręcił lekko głową.

Pociąg rozbrzmiewał wesołymi śmiechami żołnierzy, którzy coraz bardziej oddalali się od frontu wschodniego. Jechali do domów, co prawda większość tylko na kilka dni, ale nie chcieli teraz myśleć o niczym innym niż o spotkaniu z żonami, matkami, narzeczonymi i kochankami. W ciągu kilku dni sytuacja mogła się przecież zmienić. Kto wie, czy wojna już się dla nich nie skończyła raz na zawsze. Część śpiewała pełną piersią, inni grali w karty i pili ponad miarę.

„Ruda” poruszyła się lekko. Otworzyła oczy. Żyła! Władek w jednej chwili zapomniał, że jadą do Berlina na tortury i pewną śmierć. Słupy telegraficzne śmigały za oknem w radosnej gonitwie. „Ruda” ruszała wolno głową, próbując zrozumieć, gdzie się znajduje. Władek już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy nagle powietrze rozdarło się z ogłuszającym rykiem i szczękiem, jakby świat rozpadł się na drobne kawałki. Wszystko zakotłowało się, zawirowało, skłębiło w jedną masę, a potem zapadła ciemność. Władek usłyszał jeszcze grad kul bębniących gdzieś w pobliżu, choć może wcale nie były to kule, lecz deszcz, który złapał całą rodzinę Konarskich na wycieczce rowerowej do Kampinosu...

Zanim zdążył się nad tym zastanowić, osunął się bezdenną studnię, w której nie było już żadnych wspomnień.

19

Sport na Serbii


Mniej więcej tak Janek wyobrażał sobie raj: nieskończone niebieskie niebo, śpiewające ptaki, miękka jak puch trawa pod plecami. Błogi spokój zakłócał tylko terkot maszynowego bergmanna. Co za dureń walił z bergmanna w raju?

Otrzeźwiał nagle, kiedy czyjeś ręce pochwyciły go za kołnierz i zaczęły ciągnąć po ziemi.

To na pewno nie byli aniołowie.

– No żeż trzymaj go, kurwa mać!

– A co ja robię?!

– Odskok! – ryknął obok jakiś starszy mężczyzna, posyłając przed siebie serię ze stena.

W jednej chwili Janek przypomniał sobie wszystko: wieźli ich do Berlina, kiedy pociąg wyleciał w powietrze. Ogarnęła go szalona radość. To było lepsze niż raj. Znalazł się wśród swoich. Zewsząd otaczało go ze czterdziestu dobrze uzbrojonych chłopaków, którzy pruli w stronę wykolejonych wagonów, wycofując się do lasu. Czy można było wyobrazić sobie lepsze przebudzenie? Przestał się opierać i pozwolił wpakować na ciężarówkę, która czekała na leśnej ścieżce. Na platformie leżeli już Michał i Władek, który tulił w ramionach półprzytomną „Rudą”.

– Żyjemy, co? – wysapał Michał.

– Co to za jedni? – spytał Janek. – Oby tylko nie jakaś cholerna Gwardia Ludowa[57].

Ktoś odchylił plandekę.

– Czy ja wyglądam na człowieka z ludu?

– Bronek! – wykrzyknął Michał, próbując podnieść się na chwiejnych nogach.

Bronek uściskał ich ostrożnie jednego po drugim. Po dawnych chojrakach nie było śladu.

Ledwie potrafili ruszyć ręką. Do ran po uderzeniach Rappkego doszły jeszcze obrażenia, jakich doznali przy wysadzeniu pociągu. To cud, że w ogóle jeszcze żyli. Była w tym spora zasługa Bronka, który w ostatniej chwili powstrzymał sapera przed zdetonowaniem ładunków przed lokomotywą. Przytrzymał rączkę detonatora, aż pierwszy wagon z więźniami minął ładunki na torze. Ryzykował powodzeniem całej akcji. Lokomotywa mogła uciec z większą częścią składu. Miał szczęście. Ładunki wysadziły w powietrze środkowy wagon, który wyleciał w górę, pociągając za sobą pozostałe. Była to piękna katastrofa. Wagony najpierw zwarły się z potwornym hukiem, a potem runęły z nasypu.


„Doktor” dał sygnał do ostrzału, posyłając Bronkowi wściekłe spojrzenie. Smarkacz mógł

wszystko zmarnować. Nie rozumiał, że odbicie więźniów nie było głównym celem akcji.

Komenda Główna zdecydowała się na atak nie dlatego, że wszyscy tam marzyli dzień i noc o tym, żeby uwolnić jakiegoś Władka czy Michała, ale dlatego, że podziemie rozpaczliwie potrzebowało broni. „Doktor” nie mógł trafić na lepszy moment ze swoimi na wpół

fantastycznymi opowieściami o pociągu urlopowym z żołnierzami frontowymi, wypełnionym po brzegi karabinami, pistoletami maszynowymi i amunicją.

Dalszy sojusz z Sowietami stanął pod znakiem zapytania. Moskwa gwałtownie

zaprzeczała oskarżeniom o zamordowanie tysięcy polskich oficerów w Katyniu, a ponieważ mord ten odkryli i nagłaśniali dla własnych celów Niemcy, Stalin oskarżył polski rząd w Londynie o potajemną zmowę z nazistami i zerwał z nim oficjalne stosunki dyplomatyczne.

W Komendzie Głównej nikt nie miał wątpliwości, że był to cyniczny i przemyślany plan, a nie gest świętego oburzenia. Stalin najwyraźniej szykował się do przejęcia kontroli nad Polską za pomocą posłusznych sobie polskich komunistów – Partii Robotniczej i jej zbrojnego ramienia Gwardii Ludowej. Mówiło się też o tym, że zamierza stworzyć polską dywizję piechoty przy Armii Czerwonej[58].

W tej sytuacji trzeba było przyspieszyć planowaną od dawna akcję „Burza” – wielkie powstanie zbrojne na terenie całego kraju, które pokaże nadchodzącym Sowietom i całemu światu, że jedyną legalną władzą na terenie Polski jest Armia Krajowa podległa polskiemu rządowi na uchodźstwie w Londynie. Operacja wojskowa o takim zasięgu wymagała jednak ogromnych ilości broni, której Armii Krajowej ciągle brakowało. Kiedy więc „Doktor” zjawił się z informacją o pociągu urlopowym, postanowiono przenieść go do Kedywu ze skutkiem natychmiastowym. W służbie sanitarnej i tak nie było z niego większego pożytku. Jako szef wydzielonej komórki, której celem było przede wszystkim pozyskiwanie broni, mógł zdziałać o wiele więcej.

Akcja na Urlaubfrontzug zakończyła się pełnym powodzeniem. Tak przynajmniej

„Doktor” miał zamiar napisać w oficjalnym raporcie, który układał sobie w głowie, wracając z akcji. W rzeczywistości wcale nie był zadowolony. Zdobyli raptem osiemnaście karabinów powtarzalnych Mauser, tylko cztery pistolety maszynowe typu Bergmann oraz dwa granaty i jeden pistolet Luger. Pociąg urlopowy z całą pewnością nie okazał się żadną ruchomą zbrojownią, obfitującą we wszelkie możliwe rodzaje broni, lecz o tym „Doktor” nie zamierzał

pisać. Postanowił zakończyć stwierdzeniem, że za niewątpliwy sukces należało też uznać odbicie trzech „cichociemnych” oficerów, którzy mogli okazać się cennym materiałem ludzkim dla nowo tworzonego oddziału Kedywu. W ten sposób odbici więźniowie stali się niemal automatycznie jego podkomendnymi, co „Doktor” otwarcie im zakomunikował, kiedy znaleźli się w bezpiecznym magazynie fabrycznym na warszawskiej Pradze.

Janek, Władek i Michał ledwo trzymali się na nogach i najchętniej udaliby się

natychmiast do łóżka zamiast na odprawę po akcji. Niemal zazdrościli „Rudej”, którą odwieziono od razu do szpitala. Oprócz nich na odprawie w magazynie uczestniczyło około czterdziestu ludzi

– uczestników akcji na Urlaubzug.

– Panowie – zaczął „Doktor” – dziękuję wam za wspólną walkę. Zdobyliśmy znaczne

zasoby broni i uwolniliśmy naszych chłopców. Możecie być z siebie dumni.

Wszystkie spojrzenia odwróciły się w stronę trzech wycieńczonych przyjaciół.

– Nie spotykamy się jednak po raz ostatni, lecz pierwszy – ciągnął „Doktor”. – Ta akcja to zaledwie początek naszej wspólnej drogi do ostatecznego zwycięstwa. Mam zaszczyt ogłosić, że zostaliście wszyscy przydzieleni do oddziału specjalnego o kryptonimie „Szabla”

pozostającego w dyspozycji Komendy Głównej.

Zapanowało ogólne podniecenie. Nikt nie spodziewał się takiego rozwoju wypadków.

Wszyscy szli na akcję z przekonaniem, że zostali oddelegowani ze swoich oddziałów jednorazowo.

Władek podniósł z trudem rękę.

– Słucham – powiedział „Doktor”, wskazując na niego.

– Czy my też?

„Doktor” spojrzał na nich z troską.

– Jak tylko dojdziecie do zdrowia, drzwi dla was są u mnie otwarte.

Bronek uściskał ostrożnie przyjaciół.

– Nareszcie znowu razem!

– To nie wszystko – przerwał im „Doktor”. – Mamy już kolejne zadanie. Dokonamy

napadu na Reichsbank, Bank Wielkiej Rzeszy. Pozyskane w ten sposób środki pozwolą na zakup znacznej ilości broni dla Armii Krajowej. Czy są jeszcze jakieś pytania?

W magazynie zapanował entuzjazm. „Doktor” wyraźnie zdobył serca nowych

podwładnych. Mówił prosto, do rzeczy, dowodził skutecznie. W brawurowej akcji na Urlaubzug

nikt nie zginął, a następna zapowiadała się jeszcze lepiej. Mieli okraść Niemców w samym centrum Warszawy! Na samą myśl o tym wszyscy parskali radosnym śmiechem.

– I jeszcze jedno – zakończył „Doktor” – Ze względu na pośpiech nie miałem szansy się wam przedstawić. Jestem „Doktor”, ale od razu mówię, że nie z tych co leczą, a wręcz przeciwnie.

Rozległ się ryk śmiechu. „Doktor” wiedział już, że ma ich po swojej stronie. Teraz pozostawało mu tylko przekonać Komendę Główną, że atak na Reichsbank naprawdę ma sens.

Właściwie pomysł ten przyszedł mu do głowy zaledwie przed chwilą. Od razu wydał mu się jednak tak dobry, że nie widział potrzeby, żeby się nad nim zastanawiać. „Doktor” był bowiem człowiekiem stworzonym do szarży, a nie do długich sztabowych narad.

Rainer zawsze podejrzewał, że Fischer jest histerykiem, ale to, co teraz zobaczył, przeszło jego oczekiwania. Gubernator Warszawy krzyczał załamującym się ciągle głosem, wymachiwał

rękami, podskakiwał i sprawiał wrażenie, jakby był bliski płaczu.

– Pan zawiódł moje zaufanie, Rainer! – wrzeszczał mu prosto w twarz. Miał paskudny oddech, wiec Rainer starał się nie wciągać powietrza przez nos.

– Pozwolę sobie zauważyć, Herr Gruppenführer, że to nie był mój pomysł, aby przewozić tych ludzi do Berlina. Przypomnę, że byłem tu z prośbą o interwencję, ale pan sam zasugerował...

– Proszę nie zrzucać na mnie odpowiedzialności! – skrzeczał Fischer, czerwony

na twarzy. – To byli pańscy więźniowie! Jakie represje zamierza pan wprowadzić?!

– Represje?

– Ludność cywilna musi za to zapłacić! Muszą zrozumieć, co grozi im za popieranie bandytyzmu! Publiczne egzekucje, to ich zniechęci raz na zawsze! Będziemy ich rozstrzeliwać na ulicach!

– Przepraszam, kogo, Herr Gruppenführer?

– Czy pan mnie w ogóle nie słucha? Zakładników! Albo nie, wieszanie, to jest lepszy pomysł. Będziemy ich publicznie wieszać! To ich zniechęci do podobnych napadów! Proszę się tym zająć. Represje muszą zacząć się natychmiast!

Rainer popatrzył z pogardą na podrygującego z nerwów Fischera. Sam był zupełnie

spokojny. Kiedy przyszła wiadomość o rozbiciu pociągu urlopowego, którym przewożono jego więźniów, zrozumiał, że może pożegnać się na zawsze z powrotem do Lyonu. Rozpacz, która odbierała mu sen, odkąd przeczytał feralne pismo z berlińskiej centrali RSHA w sprawie odebrania mu angielskich skoczków, ustąpiła jak ręką odjął. Poczuł głęboką ulgę. Cokolwiek by zrobił, i tak potrzebowali przecież kozła ofiarnego, na którym mogliby wyładować swój gniew. Z drugiej strony nie mogli oficjalnie obwinić go za utratę więźniów, których odebrano mu pisemnym rozkazem z samej góry. Rainer zdał więc sobie sprawę, że jego starania straciły wszelki sens. Nie mogli go ani ukarać, ani awansować. Już nie musiał o nic zabiegać. Chodzić na tenisa z przyciężkawym Fischerem i chwalić jego żenująco słaby backhand. Modlić się o telefon od samego „króla” Generalnej Guberni Hansa Franka. Uwolniony od balastu nadziei mógł wreszcie zająć się zwyczajną policyjną robotą na swoim terenie, a terenem tym nie był

Lyon, lecz Warszawa.

Problem Rainera polegał na tym, że mimo wszystko czuł się wciąż bardziej komendantem policji niż szefem Gestapo. Uważał, że jego głównym zadaniem jest walka z przestępcami na powierzonym mu obszarze. Pomysł wieszania mieszkańców wydał mu się nie tyle odrażający moralnie, ile po prostu absurdalny. Co to w ogóle miało wspólnego z pracą policjanta? Mógł

na to wpaść tylko taki kretyn jak Fischer. Rainer nie zamierzał być jego hyclem.

– Przepraszam, Herr Gruppenführer, ale nie widzę takiej konieczności. Będę prowadził

normalne śledztwo w celu ustalenia sprawców napadu.

Fischer nabrał głęboko powietrza, jakby zatkało go z oburzenia.

– Pan się zapomina! Jeśli nie wprowadzi pan natychmiast represji, złożę wniosek

o pańskie przeniesienie na front wschodni!

Rainer zawahał się na chwilę. Może rzeczywiście zagrał nieco za ostro. Nie wystraszył

się, ale w końcu trzeba było rzucić wściekłemu psu jakiś ochłap.

– Tak jest, Herr Gruppenführer – odparł pojednawczo. – Każę aresztować najbliższe rodziny tych skoczków i osadzić w Auschwitz.

– I to ma być wszystko? – oburzył się Fischer.

– Jestem pewien, że to może pomóc w odnalezieniu odbitych więźniów. To jedyne

represje, jakie mają sens – odparł stanowczo Rainer.

Fischer omal nie pękł z wściekłości. Rainer był pewny, że po jego wyjściu natychmiast chwycił za słuchawkę i zadzwonił do Franka. Niech skomli. I tak nic nie wskóra.

Kiedy Rainer wracał z pałacu Brühla, ogarnęła go wściekłość na samego siebie, że nie wykazał wobec tego durnia jeszcze więcej stanowczości. Niepotrzebnie obiecał mu to wsadzenie rodzin do Auschwitz. Jak miał teraz dotrzeć do rodzin tamtych trzech? Znał nazwisko tylko jednego – Janka Markiewicza. Od razu sprawdził, że cała jego rodzina zginęła w bombardowaniu w trzydziestym dziewiątym. Mógłby co najwyżej wysłać do Auschwitz jego narzeczoną, Lenę Sajkowską, ale ta przepadła jak kamień w wodę. Co do pozostałych dwóch, Michała i Władka, wiedział tylko, że byli braćmi. Właściwie, jak się nad tym zastanowić, była to całkiem ważna informacja. Miał też ich zdjęcia. Wystarczyło tylko pogrzebać trochę w archiwach warszawskich szkół czy w Urzędzie Miasta. Trochę? Była to benedyktyńska robota na wiele dni, a może nawet tygodni. Ale od czego był Halbe?

Dziewczyna była rzeczywiście w fatalnym stanie – pogruchotane kości, wewnętrzny

krwotok, złamana szczęka. Najgorszy był jednak krwiak mózgu, którego Maria postanowiła natychmiast usunąć. Operacja trwała blisko pięć godzin. Maria wyszła z sali na miękkich nogach i od razu zjechała do piwnicy, gdzie leżeli jej dwaj synowie oraz Janek. Władek wyszedł jej na spotkanie do windy towarowej.

– Co ty tu robisz? Wracaj do łóżka!

– Co z nią? Będzie żyła?

– Zrobiłam wszystko, co mogłam. Kim ona jest dla ciebie?

Władek zawahał się z otwartymi ustami. Nigdy nie zadawał sobie tego pytania. „Ruda”

po prostu była – jak powietrze wokół, jak niebo nad głową, jak woda w kranie. Bez niej świat po prostu nie mógłby istnieć.

– To jego narzeczona, mamo. Nasz Władzio zadurzył się na amen w pacierzu

– powiedział Michał, który wyłonił się nagle zza załomu, kuśtykając o drewnianej kuli.

– Następny! – krzyknęła Maria, wzburzona nie na żarty. – Wracajcie do łóżek, psiakrew, bo nie ręczę za siebie!

Obaj znali dobrze ten lodowaty ton matki i choć od dawna już byli dorosłymi

mężczyznami, bez szemrania wrócili do szesnastki, zakonspirowanej w piwnicy sali szpitalnej.

Położono ich tam we trzech, razem z Jankiem, który spał w najlepsze.

Maria osłuchała ich po kolei i sprawdziła opatrunki. Naprawdę była na nich wściekła.

Pierwsza fala szalonej radości na ich widok już minęła. Teraz widziała w nich tylko lekkomyślne dzieci, które cudem uniknęły śmierci. Michał jak zwykle wywinął się z powierzchownymi obrażeniami. Władka przywieźli w znacznie gorszym stanie, ale powinien niedługo dojść do siebie. Najbardziej martwił ją stan trzeciego chłopaka. Miał uszkodzone nerki, a do tego złamane żebro wbiło mu się w płuca, powodując wewnętrzny krwotok. Operował go Otto Kirschner. Maria nie miała innego wyboru, jak go o to poprosić. Podobne zabiegi nie były jej specjalnością. Zgodził się bez wahania, choć bez entuzjazmu. Od czasu „wypadku”

z gestapowskim szpiclem Otto bardzo się zmienił. Nie próbował już nawiązywać z nią kontaktu.

Nawet nie patrzył na nią, kiedy godziny ich dyżurów zachodziły nawzajem na siebie. Może miał

do niej żal, że wbrew swojej woli został wciągnięty w nielegalną działalność szpitala, a może było to coś jeszcze innego. Maria nie pytała. Liczyło się dla niej tylko to, że zagrożenie z jego strony zniknęło – przynajmniej na razie. Nie mógł już donieść na nią do Gestapo. Sam miał

za dużo na sumieniu.

– Mamo, słyszysz?

Maria ocknęła się. Władek patrzył na nią błagalnie.

– Co?

– Pytałem, czy ona wyzdrowieje!

– I tak w kółko Macieju – wtrącił się Michał. – Tylko o tej swojej narzeczonej gada, nawet przez sen.

– Ty pilnuj swojej!

Maria spojrzała na młodszego syna.

– Ty też masz narzeczoną?

– A bo to jedną.

– Nie strugaj chojraka, Guzik. Sam mówiłeś, żeś się w jednej zakochał na zabój

– powiedział Władek.

– Ja? Kiedy to mówiłem? Ty masz jakieś omamy słuchowe, Władziu. Mamo, zbadaj mu

dobrze głowę. To może być jakiś problem neurologiczny.

– Jak ci przyłożę, to sam będziesz miał zaraz problem neurologiczny! – zagroził Władek.

Rozbawili ją. Znowu było tak samo jak kiedyś. Kłócili się jak dzieci.

– Ciszej, głupki! Chłopak śpi – powiedział, pokazując na Janka.

Ogarnął ją spokój. Nic im nie groziło. Byli tutaj, razem z nią, oblepieni plastrami, które sama im założyła, jakby po prostu wrócili z jeszcze jednej chłopięcej eskapady. Pora, żeby Czesław przemówił im wreszcie do rozumu... Wspomnienie męża przywróciło ja boleśnie do rzeczywistości, zwłaszcza że drzwi otworzyły się i stanął w nich Otto w rozpiętym fartuchu, pod którym było widać niemiecki mundur.

Władek i Michał zerwali się gwałtownie.


– Spokojnie, to jest doktor Kirchner – wyjaśniła Maria.

– Przyszedłem do swojego pacjenta – mruknął Otto i podszedł do Janka.

Władek i Michał patrzyli na niemieckiego lekarza, kompletnie osłupiali. Otto zmierzył

śpiącemu Jankowi puls, osłuchał go uważnie i bez słowa wyszedł z prymitywnej salki.

Władek spojrzał pytająco na matkę.

– O co tu chodzi?

– Doktor Kirchner nam pomaga. Operował waszego przyjaciela.

– Przecież to Niemiec!

– To jest... skomplikowana sprawa.

– Jak to „skomplikowana”?

– Co cię z nim łączy? – spytał natarczywie Michał.

Maria spojrzała na niego ostro. W jednej chwili rodzinny nastrój prysł.

– To nie wasza sprawa. W tym szpitalu ja dowodzę – odparła chłodno Maria i wyszła.

Dzieci, pomyślała z przekąsem, wsiadając do windy towarowej.

Rzeczywiście, nie było to sprawiedliwe. Bronek doskonale rozumiał rozgoryczenie

Tadeusza, ale jedyne, co mógł zrobić, to poklepać go pocieszająco po ramieniu.

– Nie rozumiem, dlaczego mnie tak potraktowali – powtarzał Tadeusz, potrząsając głową.

– Powinni zabrać mnie na tę akcję. Kto tam dowodził?

Bronek się zawahał. Nie powinien zdradzać żadnych szczegółów nikomu spoza własnego oddziału.

– Nie znasz go – odparł wymijająco.

– Ty też mi już nie ufasz? Co ja takiego zrobiłem? Odkąd tu przyjechałem, wszyscy traktujecie mnie jak zgniłe jajo!

Bronek popatrzył na niego ze współczuciem. W końcu nie był to nikt obcy, lecz jego towarzysz z kursu spadochronowego w Anglii. Człowiek, z którym walczyli ramię w ramię z sotnią Jewhena. Łączyło go z nim o wiele więcej niż z większością członków nowego oddziału, do którego został przydzielony. Skoro nie mógł mu pomóc, powinien przynajmniej okazać mu zaufanie.

– Nic nie mogę ci obiecać, ale porozmawiam z „Doktorem”, żeby włączył cię do tego nowego oddziału.

Tadeusz ożywił się.


– Jakiego oddziału?

– Wszyscy, którzy brali udział w tamtej akcji, zostali oddelegowani do specjalnego oddziału w dyspozycji Komendy Głównej.

Tadeusz spuścił wzrok, żeby nie zdradzić się nagłym błyskiem oczu. Komenda Główna!

Po tylu latach nareszcie zbliżał się do celu.

– Dziękuję – odparł, siląc się na obojętny ton – byleby ten specjalny oddział też nie zajmował się rozrzucaniem ulotek.

– O to możesz być spokojny – zapewnił go Bronek. – Jest już pierwsze zadanie i nie ma nic wspólnego z rozrzucaniem ulotek.

– A z czym?

– I tak już za dużo powiedziałem. Dowiesz się, jeśli „Doktor” cię przyjmie. Na pewno ci się spodoba.

– Jakaś grubsza akcja?

– Nie ciągnij mnie za język, Tadeusz.

– Przepraszam. Jesteś w porządku, Bronek. Dziękuję, że się za mną wstawisz.

– Oby to coś dało. Muszę już iść.

– Ja też.

Podali sobie ręce i rozeszli w przeciwnych kierunkach. Spieszyli się obaj, choć

z całkowicie odmiennych powodów. Tadeusz układał już w myślach treść meldunku o powstaniu specjalnego oddziału Komendy Głównej dowodzonym przez niejakiego „Doktora”. Jego

kryptonim, liczebność oraz zadania pozostawały nieznane, ale udało się już ustalić, że w jego skład wchodzili czterej „cichociemni” skoczkowie: Bronek oraz trzech odbitych z Urlaubzugu

– Władek, Michał i Janek. Poza tym oddział szykował się do wykonania dużej akcji dywersyjnej, prawdopodobnie na terenie Warszawy.

Tymczasem Bronek przyspieszał kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się na Hożej

i nawiązać kontakt z matką Wandy. Rozpytując wszędzie o więzienie na Pawiaku, dowiedział się właśnie, że Helena, matka Wandy, pracowała tam przez pierwsze lata okupacji jako strażniczka.

Nie miał jeszcze żadnego określonego planu, ale czuł, że jej wiedza o więzieniu może okazać się bezcenna. Musiał z nią porozmawiać.

Czekał w kawiarni naprzeciwko blisko dwie godziny. Wreszcie wyszła z kamienicy.

Bronek zapłacił w pośpiechu i ruszył za drobną kobietą.


Szedł za nią kilka przecznic, upewniając się, czy nikt inny jej nie śledził. Skoro nie została aresztowana razem z córką, Gestapo mogło pozostawić ją na wolności na wabia.

Okazja nadarzyła się wreszcie na Brackiej koło Braci Jabłkowskich[59]. Helena zatrzymała się, żeby obejrzeć witrynę. Bronek wyszedł zza filaru i dotknął delikatnie jej ramienia. Kobieta odwróciła się gwałtownie.

– Proszę się obawiać. Chciałem tylko porozmawiać. Spotkaliśmy się już kiedyś...

– Wiem, kim pan jest – przerwała mu Helena.

Bronek urwał, zbity z tropu. Nie był w końcu dla Wandy nikim ważnym – na pewno nie na tyle, żeby jej matka zapamiętała jego twarz.

– Naprawdę?

– Moja córka przechowuje pańskie zdjęcie jak świętą relikwię.

Bronek się zachwiał, jakby dostał cios między oczy. Nigdy nie zrobili sobie żadnego wspólnego zdjęcia. Widzieli się przecież raptem kilka razy w życiu. Jeśli Wanda miała jego zdjęcie, musiała zadać sobie trud, żeby je zdobyć. Po co miałaby to zrobić?!

– Moje... zdjęcie? – wykrztusił.

– Nie stójmy na widoku – powiedziała Helena.

Przeszli pod kolumnadę tomu towarowego i stanęli przed witryną, udając, że oglądają modnie ubranego męskiego manekina. Bronek drżał z podniecenia.

– Wanda jest na Pawiaku – powiedziała spokojnie Helena.

– Wiem. Dlatego chciałem z panią porozmawiać.

Helena spojrzała na niego, z nadzieją.

– Chcecie ją odbić?

– To niemożliwe. – Bronek pokręcił głową. – Ale możemy pomóc jej w ucieczce.

– Z Pawiaka? Za dobrze znam to więzienie. Byłam tam strażniczką.

– Właśnie dlatego może się to udać.

Helena zamilkła na chwilę. Mogłaby przysiąc, że manekin na wystawie poruszył głową.

– Co mam zrobić?

– Najpierw trzeba nawiązać z nią kontakt. Zna pani kogoś pewnego?

Helena skinęła głową.

– Już wysłałam do niej jeden gryps. Czekam na odpowiedź.

– Świetnie. Proszę też narysować dokładny plan więzienia.


– Już panu powiedziałam...

– Z każdego więzienia da się uciec, panie Heleno – powiedział Bronek, ściskając ją mocno za ramię.

Cywia zmarła po kilku godzinach. Ciało trzeba było usunąć ze schronu, lecz Romek nie chciał o tym słyszeć. Zagroził, że każdego, kto ośmieli się choćby tknąć martwą dziewczynę, zastrzeli na miejscu.

– Synku, jej już nie pomożesz – szepnęła Sabina, chwyciwszy go za ramię. – Nie możemy jej tu trzymać.

– Nie dotykaj mnie! – wrzasnął Romek, wyrywając zza pasa pistolet.

– Co ty wyprawiasz? To twoja matka! – powiedziała Lena.

– Zostawcie mnie wszyscy w spokoju, słyszycie?!

W schronie zaległo ponure milczenie. Nikt nie odważył się sprzeciwić człowiekowi

z pistoletem, ale dla wszystkich stało się jasne, że bez wody i kanalizacji, z rozkładającym się trupem w środku ich dni w schronie są już policzone.

Trwali jednak dalej. Wydawało się, że z każdą godziną przybywa w środku coraz więcej much, które brzęczały nieznośnie w ciszy. Romek nie odezwał się więcej ani do rodziców, ani do Leny. Siedział przy martwej Cywii, przeczesując co jakiś czas jej włosy lub przecierając jej twarz poślinioną chusteczką. Sabina łkała bezgłośnie w haftowaną poduszkę, którą udało się jej zabrać z domu. Lena próbowała ją pocieszać, że przecież żyli, byli razem, odnaleźli się, a więc Bóg na pewno nad nimi czuwał, bo wyraźnie zakrawało to na cud. Matka załamała się jednak zupełnie. Jej mąż oszalał, syn mierzył do niej z pistoletu, a córka z własnej woli wróciła do piekła, żeby zginąć razem z nimi.

Lena podeszła ostrożnie do brata i stanęła za nim.

– Kochałeś ją? – szepnęła.

Romek milczał przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział.

– Ledwo ją znałem.

– Pytam, czy ją kochałeś – powtórzyła Lena.

Romek odwrócił do niej nieruchomą maskę z zaschłego błota, w której tylko oczy

poruszały się żywo.

– Lena, coś ty zrobiła?!

Przywarli do siebie mocno.


Prostytutka, która dała Lenie pastylki nasenne dla ojca, poruszyła się niespokojnie.

– Czujecie dym? – powiedziała, pociągając nosem.

Przez szpary w klapie rzeczywiście sączył się do środka dym, a w powietrzu czuć było wyraźny swąd spalenizny. Lena podeszła ostrożnie do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz.

– Co pani robi, zobaczą nas! – zawołała matka z dwojgiem dzieci.

W oknie po przeciwnej stronie odbijał się wyraźny blask ognia. Ich kamienica się paliła.

Lena już chciała krzyknąć, ale zdała sobie sprawę, że panika może ich zabić tak samo jak kule czekających na dole esesmanów.

– Musimy uciekać – powiedziała drżącym głosem. – Nie możemy tu dłużej zostać.

– Dokąd chcesz uciekać, dziewczyno? Tu jest dobrze, trzeba tylko znaleźć wodę

– zaprotestował zlany potem starszy pan, który gorączkował od kilku dni.

Ale Lena już dopadła do matki.

– Trzeba obudzić tatę. Musimy uciekać.

– Co się tam dzieje? – spytała Sabina.

– Budź go, mamo, nie ma czasu!

Sabina potrząsnęła mocno mężem, który otworzył półprzytomne oczy.

– Tato, słyszysz mnie? – powiedziała Lena. – Idziemy stąd.

– Idziemy? Bardzo dobrze – wymamrotał profesor Sajkowski, próbując wstać.

– Co wy wyprawiacie? Ciszej, do jasnej cholery – zawołał prostytutka w halce.

– Nasza kamienica się pali – powiedziała Lena ściszonym głosem.

– Gdzie?! – Prostytutka dopadła do klapy, żeby ją otworzyć. Z otworu do środka buchnął

kłąb dymu.

S’brent! [60] – wrzasnął ktoś rozpaczliwie.

Wybuchła panika. Część ludzi pchała się w popłochu do dziury, próbując przedrzeć się przez gęstniejące płomienie, inni wciskali się w kąty schronu. Modlitwy mieszały się z przekleństwami. Przy dziurze rozgorzała walka. Nikt nie był w stanie wydostać się ze schronu.

– Cofnąć się! – krzyknął Romek, wyciągając pistolet. – Przechodzimy po kolei! Wszyscy wyjdą!

Na chwilę udało się zapanować nad sytuacją. Wydostali się najpierw do wypełnionego dymem pokoju, a potem na klatkę schodową. Cały dom stał w ogniu. Drewniane schody paliły się z trzaskiem. Rozległ się jęk rozpaczy. Ludzie miotali się na wszystkie strony, tratując się nawzajem i wpadając w płomienie. Najsprawniejsi próbowali opuszczać się po balustradzie na niższe piętra. Chłopak w czerwonej cyklistówce spadł z kilku pięter prosto w studnię ognia.

– Nie przejdziemy! – krzyknął Romek. – Trzeba się przebić przez mur!

Nikt go już nie słuchał. Ludzie usiłowali przepchać się przez płonące schody. Balustrada pękła pod naporem tłumu. Kilkanaście ciał runęło z krzykiem w dół.

Romek pociągnął za sobą rodziców i Lenę. Wpadli do jakiego mieszkania razem

z kilkoma innymi uciekinierami. Powietrze było tu gęste od dymu, ale ogień nie zdążył jeszcze dotrzeć.

Romek rozejrzał się szybko.

– Tędy!

Otworzył drzwi wychodzące na wspólny dla dwóch kamienic balkon. Romek szarpnął

żelazną kratą, która dzieliła balkon na dwie części. Krata ani drgnęła. Trzeba było przejść po zewnętrznym parapecie. Romek przełożył nogi nad barierką.

– Jak mamy tędy przejść, synku?! – zawołała Sabina.

– Nie ma innej drogi! Jeśli dostaniemy się na tamtą stronę, wyjdziemy drugą klatką schodową!

Romek zaczął posuwać się ostrożnie nad trzypiętrową przepaścią, trzymając się barierki od strony ulicy. W dole hulał ogień z niższych pięter. Szyby topiły się z głośnym sykiem.

Najtrudniejsze było ominięcie kraty, która dzieliła balkon na dwie części. Przez chwilę trzeba było trzymać się tylko jedną ręką, przekładając nogę na drugą stronę.

– Dalej! Dacie radę!

Przeszli wszyscy, włącznie z Leonem Sajkowskim. Przez sąsiednie mieszkanie wydostali się na klatkę schodową. Romek miał rację – nie było tu jeszcze śladu ognia. Wyjrzeli na zewnątrz. Pożar huczał głośno, obejmując kolejne domy. Huki armatnich wystrzałów i terkot ciężkich karabinów maszynowych rozlegał się raz tu, raz tam, ale za każdym razem coraz bliżej.

– Ale co teraz, na litość boską!? – zawołała z rozpaczą Sabina. – Dokąd teraz pójdziemy?

– Przejdziemy kanałami na aryjską stronę – zdecydował Romek.

Ruszyli biegiem przez ulicę, starając się przeskakiwać ludzkie ciała. Oprócz Sajkowskich było z nimi jeszcze osiem osób. Reszta mieszkańców schronu zginęła albo zagubiła się we wnętrzu płonącej kamienicy. Lena starała się nie oglądać za siebie, ale i tak spojrzała raz w kierunku schronu na trzecim piętrze. Z okienka buchał teraz żywy ogień. Nikt z tych, którzy postanowili zostać, nie mógł ocaleć.

Udało im się przeczekać w ukryciu do zmroku, kiedy huki ustały. Niemcy jak co wieczór zakończyli „pracę” i wycofali się z getta na zasłużony odpoczynek. Grupa prowadzona przez Romka ruszyła znów w drogę.

Zapadła noc, kiedy dotarli na miejsce. Właz do kanału, którym mieli przejść na drugą stronę, znajdował się na Zamenhofa, nieopodal głównej bramy. Ulicę oświetlał reflektor ustawiony na Dzikiej. Snop światła raz po raz zamiatał bruk szerokim powolnym łukiem.

– Pójdę pierwszy i otworzę właz – powiedział Romek. – Na mój znak będziecie puszczać po trzy osoby.

Wszyscy byli zbyt przerażeni, żeby zrozumieć, czego od nich żądał. Lena skinęła głową.

– Idź.

Romek zaczekał, aż snop reflektora minie właz, po czym pobiegł, schylony niemal

do samej ziemi, dźwignął pokrywę i wskoczył do środka. Po chwili, kiedy światło znów omiotło obojętnie właz, wychylił głowę.

– Dalej! – szepnął, przynaglając ich ręką.

Trzy osoby oderwały się od grupy. Kiedy tylko ostatnia z nich zniknęła we włazie, wróciło światło. Zamarli na chwilę.

– Teraz! – zawołał znów Romek, wychylając się z włazu.

Lena chwyciła ojca pod ramię, kiwając głową w stronę matki. Pobiegli. Sabina wskoczyła do włazu pierwsza.

– Wchodź, tato – powiedziała Lena.

Ale profesor Sajkowski zatrzymał się przed czarną dziurą. Nie miał nic przeciwko

chodzeniu nad płonącą przepaścią. Wydawało mu się to nawet zgodne z apokaliptycznym duchem poezji Kasprowicza, która pochłaniała go bez reszty od dłuższego czasu. Co innego jednak wciskanie się do ciasnej dziury. Zawsze bał się ciasnych przestrzeni.

– Szybciej! – ponaglał Romek.

Lena popchnęła ojca do włazu, ale zaparł się nogami.

– Ja nie chcę!

Nagle snop światła powrócił niespodziewanie. Wartownik musiał usłyszeć głosy na ulicy.

Reflektor oślepił ich na chwilę.

– Wchodź! – wrzasnęła Lena do ojca, uderzając go w piersi.


Jeszcze bardziej niż ciasnych przestrzeni Leon bał się krzyku i przemocy. Przerażony posłusznie spuścił nogi do włazu.

Halt! – krzyknął z ciemności wartownik.

Leon Sajkowski z jękiem opuścił się w czeluść.

– Szybciej, Lena! – krzyknął Romek.

Halt!

Seria z karabinu przeszyła ulicę. Lena wskoczyła do włazu. Kule zabębniły o pokrywę w górze, a chwilę później rozległ się tupot i kolejne strzały. Wartownicy musieli odkryć pozostałych uciekinierów.

– Tędy! – krzyknął Romek, wciągając wszystkich pod wysokie na dwa metry sklepienie kanału.

Ruszyli za nim w zupełnej ciemności, przewracając się na siebie w rwącym ścieku.

Trzeba jednak było jak najszybciej odejść od otwartego włazu.

Rozległ się ogłuszający huk. Błysk rozświetlił na moment ściany kanału. Niemcy wrzucili do włazu granat.

Posuwali się po omacku. Lena próbowała przytrzymywać się oślizłej ściany, ale i tak raz po raz upadała w cuchnący potok, tak samo jak wszyscy. Po godzinie wysoki kanał się skończył.

Romek zapalił zapałkę. W ciemności widać było, że dotarli do jakiegoś rozgałęzienia. Kanał

rozdzielał się tutaj na trzy strony i obniżał do mniej więcej metra.

– Koniec autostrady – oznajmił Romek. – Pójdziecie na czworaka tym środkowym.

Najbliższy właz jest już po aryjskiej stronie.

– Jak to „pójdziecie?” – zaniepokoiła się Lena. – A ty?

– Muszę wracać do Cywii.

– Nigdzie nie pójdziesz! – powiedziała Lena, chwytając go z całej siły za rękę.

– Synku, co ty mówisz? Tamta dziewczyna już nie żyje! – jęknęła Sabina.

– Ja też, mamo – odparł Romek.

Chciał się odwrócić, ale Lena nie zwalniała uścisku.

– Puść. Muszę.

– Idę z tobą.

– Dzieci! – szepnęła Sabina. – Nie zostawiajcie mnie samej. Nie poradzę sobie!

Lena spojrzała na nią, ale w tym momencie zapałka zgasła. Twarze matki i brata wsiąkły

z powrotem w ciemność. Wciąż ściskała Romka z całej siły za ramię, jakby próbowała powstrzymać go przed upadkiem w przepaść.

– Lenka, gdzie jesteś?! – szepnęła ze zgrozą matka, przerażona, że córka odeszła już razem z Romkiem.

Lena zwolniła uchwyt. Romek westchnął, jakby z ulgą, po czym zniknął w czeluści

kanału.

Wanda szła po długiej linie, której koniec ginął gdzieś we mgle. Za wszelką cenę

usiłowała przypomnieć sobie, na czym polegała sztuka latania. Umiała przecież to zrobić. Wcale nie było to takie trudne. Wystarczyło tylko się odważyć. Rozpięła ramiona i skoczyła w dół, czekając, aż powietrze wypchnie ją ponad chmury. Spadała jednak jak kamień, koziołkując po drodze i machając rozpaczliwie ramionami, aż w końcu runęła głową o kamienną posadzkę.

Obudziła się gwałtownie na zimnej podłodze.

– Spokojnie – powiedziała jakaś leżąca obok kobieta. – Śpij, bo niedługo apel.

W bolesnym przebłysku przypomniała sobie wszystko. Była na Serbii – kobiecym

oddziale więzienia na Pawiaku. W małej celi spało na brudnych siennikach osiem kobiet – wśród nich Nina, jej koleżanka z Zerwikaptura, a teraz najbliższa przyjaciółka, która uczyła ją, jak przetrwać na Pawiaku. Nina wiedziała wszystko – która ze strażniczek nosi grypsy, a której należy za wszelką cenę unikać. Teraz, kiedy przenieśli je z „przejściówki” do zwykłej celi, wskazówki Niny miały zostać poddane ostatecznej próbie.

Nie mogła już zasnąć. Myśli miotały się jej w głowie jak w klatce. Kiedy wezmą ją na przesłuchanie? Może nie będą bili. Co z matką? Czy ją też aresztowali? Gdzie był Bronek?

A jeśli już nigdy więcej go nie zobaczy? „Graba”. Najważniejsze to nie podpaść „Grabie”. Nina wtłaczała jej to do głowy każdego dnia. Jeśli nie podpadnie „Grabie”, wszystko będzie dobrze.

O szóstej rano drzwi celi szczęknęły głucho. Wszystkie kobiety zerwały się na równe nogi i stanęły w szeregu. W progu stała oddziałowa „Graba”.

Starsza celi Teresa, sześćdziesięcioletnia kobieta ze wsi, która siedziała za szmugiel, wyrecytowała poranną formułkę.

– Melduję posłusznie celę numer czterdzieści siedem, osiem osób obecnych, wszystko w porządku!

„Graba” powiodła wzrokiem po więźniarkach. W ręku trzymała giętką witkę. Zatrzymała się na Wandzie.


Neue Gäste[61] , ja?

Jawohl, pani oddziałowo! – odpowiedziała Nina.

– Nie ciebie pytam!

Obróciła się z powrotem do Wandy.

– Ty podobno jesteś jakąś aktorką czy coś takiego. Zaraz nam zrobisz przedstawienie.

Alle raus! Gimnastyka!

Kobiety w pośpiechu wybiegły z celi. Tylko Nina nie zamierzała się ruszyć.

– A ty co?! – wrzasnęła „Graba”.

– Melduję, że jestem zwolniona z gimnastyki. Mam niesprawną nogę.

Podniosła spódnicę, pokazując sztywną nogę. „Graba” zamierzyła się z całej siły, jakby chciała jednym ciosem zmieść więźniarkę z powierzchni ziemi.

– Ty...

– Mam zaświadczenie od komendanta Schneidera! – dodała szybko Nina.

Ręka strażniczki zawisła w powietrzu. SS-Oberscharführer Schneider był zastępcą

komendanta i jedynym człowiekiem w całym Pawiaku, którego więźniarki bały się bardziej niż

„Graby”. Często odwiedzał Serbię w poszukiwaniu nowych faworytek. Kiedy z nimi skończył, zwykle znajdowano je powieszone w izolatkach. Schneider pozbywał się w ten sposób świadków, którzy mogliby go oskarżyć o Rassenschande[62]. Za coś takiego groziło nawet Auschwitz. Nie mógł się jednak pohamować. Setki kobiet zebranych w jednym miejscu rozpalały bezustannie jego wyobraźnię.

„Graba” wiedziała o fatalnej skłonności Schneidera do więźniarek. Patrzyła na to przez palce z całkiem osobistego powodu. Schneider pociągał ją jako mężczyzna. Każdego dnia, kiedy przychodziła do pracy, miała nadzieję, że wreszcie ją zauważy.

Zaklęła więc tylko głośno i wybiegła z celi, pozostawiwszy Ninę w spokoju.

Na podwórzu stała już spora gromada kobiet wypędzonych z cel. Było jeszcze bardzo wcześnie, a dzień zapowiadał się wyjątkowo chłodny.

– Czego się gapicie? Biegać!

„Stare mamraczki”, czyli bardziej doświadczone więźniarki, ruszyły biegiem dokoła podwórza. Reszta dołączyła do nich z ociąganiem.

Schnell! – wrzasnęła „Graba”. – Dwadzieścia okrążeń!

Witka świsnęła w powietrzu. Któraś z więźniarek zawyła z bólu. „Graba” parsknęła

śmiechem.

Schnell, schnell!

Nie podpaść „Grabie”, byle nie podpaść „Grabie”, powtarzała w duchu Wanda, starając się skupić na biegu. Nagle więźniarka z tyłu potknęła się i popchnęła ją w plecy. Wanda wyleciała z szyku, z trudem utrzymując równowagę.

– Ty! – ryknęła „Graba”, wskazują na nią witką. – Na środek.

Wanda poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Tak bardzo się starała! Nic przecież nie zrobiła!

– Żabka! – rozkazała „Graba”.

Wanda patrzyła na nią w osłupieniu. Czego od niej chciała?

– Proszę?

Witka śmignęła ją przez piersi.

– Przysiad, nie rozumiesz!

Wanda przysiadła powoli.

– Skacz żabką! Sto okrążeń!

Wanda zaczęła podskakiwać niepewnie. Sto okrążeń? Nie da rady zrobić w ten sposób nawet dwóch! Strach ścisnął jej żołądek.

– No co jest? Skacz lepiej!

„Graba” popchnęła ją nogą. Wanda upadła kolanami na ostry żwir. A więc to dlatego wszystkie więźniarki miały poranione kolana!

– Skacz, suko!

Witka przecięła ze świstem policzek Wandy. Tylko nie w twarz! Wanda zasłoniła się gwałtownie, przewracając na ziemię.

– Wstawaj, bo cię zatłukę!

„Graba” okładała ją z całej siły po nogach i plecach.

– Wystarczy na początek!

Obróciła się. W drzwiach prowadzących na blok stał SS-Oberscharführer Schneider.

– Wystarczy, Katrin – powtórzył.

„Graba” poczuła, że nogi pod nią słabną. Nazwał ją po imieniu. Musiał więc sprawdzać jej teczkę personalną. Interesował się nią.

– Do szeregu! – rzuciła do Wandy, instynktownie poprawiając fryzurę.


Opowiadając potem o całym zdarzeniu, Wanda nie rozumiała, dlaczego Nina miała taką zmartwioną minę. Przecież wszystko skończyło się dobrze. Najwyraźniej nie wszyscy esesmani byli łajdakami. Ten, który ją uratował, wyglądał na całkiem przyzwoitego człowieka. W dodatku „Graba” słuchała go jak papieża.

Nina już otwierała usta, żeby wyprowadzić ją z naiwnych złudzeń, kiedy do celi przyszła funkcyjna z kotłem lurowatej kawy, na którą mówiono „café lura” oraz „gipsem”, czyli ciemnym chlebem o konsystencji i smaku gipsu. Kiedy Wanda podeszła, żeby odebrać swoją porcję, funkcyjna skinęła do niej porozumiewawczo głową, wsuwając jej w rękę gryps.

Wanda wróciła na swoje miejsce z bijącym sercem. To już drugi gryps od matki.

Naprawdę nie było najgorzej.

– Jakieś wiadomości? – szepnęła Nina, podczas gdy Wanda patrzyła na gryps, zupełnie wstrząśnięta.

– Co się stało?

Wanda podniosła na nią wzrok, poszarzała jak ściana za jej plecami.

– Bronek wrócił...

20

Zła sprawa


Plan napadu na Reichsbank zyskał znacznie szybszą aprobatę Komendy Głównej, niż

można się było spodziewać. Po udanej akcji na Urlaubfrontzug nikt z przełożonych „Doktora”

nie miał wątpliwości, że przeniesienie go do Kedywu było strzałem w dziesiątkę. Poza tym, według szacunkowych ocen, w skarbcu Reichsbanku mogło znajdować się jednorazowo więcej niż pięćdziesiąt milionów złotych. Taka kwota pozwoliłaby na zakup całkiem sporych ilości sprzętu i amunicji na potrzeby przyszłej akcji „Burza”. „Doktor” dostał więc zielone światło i energicznie zabrał się za przygotowania do napadu.

Sprawa wydawała mu się znacznie prostsza od poprzedniej akcji. O ile w przypadku

pociągu urlopowego trudno było dokładnie oszacować liczebność żołnierzy i ilość broni po niemieckiej stronie, o tyle teraz dawało się to ustalić z dużą precyzją. Z danych wywiadu wynikało, że do akcji w zupełności wystarczył oddział „Szabla”. Nie było potrzeby dobierania dodatkowych ludzi. Kluczem do powodzenia było zaskoczenie i perfekcyjna koordynacja wszystkich działań.

Mieli uderzyć tuż przed zamknięciem banku, kiedy zapasy gotówki były największe.

„Doktor” rozważał też inne warianty – atak na transport przewożący pieniądze do pociągu, którym były przesyłane do Krakowa, a nawet atak na sam pociąg z pieniędzmi. W wysadzaniu pociągów mieli już przecież pewną wprawę. Obie możliwości wydały mu się jednak o wiele bardziej ryzykowne niż frontalny napad w biały dzień w centrum miasta. Czegoś takiego Niemcy na pewno nie brali nawet pod uwagę. Poza tym, rąbanie szablą w bezpośredniej szarży odpowiadało „Doktorowi” znacznie bardziej niż zastawianie podstępnych zasadzek.

Powtarzali więc do znudzenia scenariusz napadu.

– Jedynka – powiedział kolejny raz „Doktor”, wskazując na Janka.

– Przecinam kable telefoniczne... Dlaczego mam się potem wycofać? Też chciałbym

ruszyć z wami.

– Za słaby jeszcze jesteś – odparł „Doktor”. – Dwójka?

– Ja i moi ludzie atakujemy główne wejście – odpowiedział Bronek.

– Trójka?


– Ubezpieczam ze swoimi odskok po stronie wschodniej – odparł Michał. – Mogę o coś zapytać?

– Czego nie rozumiesz?

– Dlaczego mój brat nie bierze udziału w akcji?

Zaległa cisza. Od początku zebrania w starej hali fabrycznej za miastem to pytanie wisiało w powietrzu. Władka nie było z nimi. Nie mogli tego zrozumieć.

– Twój brat został wyłączony z akcji bojowych – odparł „Doktor”.

– Ale on już jest zdrowy! Razem wyszliśmy ze szpitala.

– To jest bardziej skomplikowana sprawa.

Znowu zapadła cisza. Michał czuł na sobie badawcze spojrzenia obcych chłopaków.

– Jaka skomplikowana? On jest najlepszy z nas wszystkich! – zawołał Michał. Sam nie wierzył, że to powiedział. Oczywiście, zrobił to tylko dlatego, że Władka nie było w pobliżu.

– Koniec tematu. Powtarzamy dalej, czwórka!

– Chwileczkę – powiedział Bronek, podnosząc rękę. – Skoro już mowa o ludziach, to znam bardzo dobrego specjalistę od dywersji. Walczyliśmy razem na wschodzie...

– Co to jest, urodziny u cioci Lodzi, jasny gwint!? – przerwał mu „Doktor”. – Ja tu decyduję, kto jest w tym oddziale, a kto nie!

W ten sposób drzwi do specjalnego oddziału bojowego „Szabla” zatrzasnęły się przed samym nosem Tadeusza Wijasa, vel Wernera Wocha. Dla Władka zamknęły się natomiast prawie bezszelestnie. Kilka dni wcześniej został wezwany na spotkanie z jakimś łysym człowieczkiem o posturze buchaltera, który podczas przechadzki w parku przekazał mu, że do czasu wyjaśnienia jego udziału w tzw. grupie Radwańskiego jest zawieszony w działaniach bojowych.

– Jakiej znowu grupie Radwańskiego?! – wykrzyknął Władek. – Pracowałem dla

Kierownictwa Walki Cywilnej!

– Właśnie o tym mówię – odparł spokojnie buchalter, wycierając nos. – Trzeba to

wyjaśnić.

– Co tu wyjaśniać? Niech pan pyta, ja na wszystko odpowiem.

Buchalter spojrzał na zegarek. Najwyraźniej spotkanie trwało już dłużej, niż przewidywał

i bardzo go to irytowało.

– Proszę pana, grupa Radwańskiego prowadziła niejasną grę w celu pomniejszenia roli

Armii Krajowej w oczach rządu londyńskiego.

– Niech pan to powie Tośkowi i Stefanowi!

– Komu, przepraszam?

– Moim ludziom! Obaj zginęli.

– Bardzo mi przykro. Walczyliście o złą sprawę. Tak czy inaczej, trzeba to wyjaśnić.

Na razie proszę sobie odpoczywać. Żegnam pana.

Buchalter uchylił kapelusza i odszedł. Władek usiadł na ławce, sięgając po papierosa.

Pięknie. Tego tylko brakowało. Przypomniał sobie, że mecenas Radwański ostrzegał go, że powrót z Kierownictwa Walki Cywilnej pod komendę AK może być trudny, ale do tej pory nie brał jego słów poważnie. Na pewno chodziło o politykę. Ktoś na samej górze zalazł za skórę komuś innemu. Nawet teraz spierali się o kompetencję i władzę? Jaką władzę, do cholery!

Przecież w Warszawie ciągle rządzili Niemcy!

Powiedział o wszystkim chłopakom, kiedy spotkali się w taniej jadłodajni

na przedmieściach. Byli bardziej zdruzgotani od niego.

– Mówiłem ci, psiakrew, żebyś nie szlajał się po jakichś podejrzanych siatkach!

– wybuchł Michał.

– Odwal się. Walczyłem tak samo jak wy!

– Panowie, spokojnie, niedługo to się wyjaśni i Władek do nas wróci – uspokoił ich Bronek.

– Do banku już na pewno nie zdąży – mruknął Janek.

Przez chwilę jedli w milczeniu gęstą zupę o trudnym do określenia smaku.

– À propos urodzin u cioci Lodzi – odezwał się cicho Michał. – Tyle że nie chodzi o ciocię Lodzię, a o mnie. Jest okazja, żeby się napić.

– Jasne, Guzik, przecież ty masz urodziny – przypomniał sobie Władek.

– Załatwiłem pewny lokal, tylko na jeden raz. Zapraszam was wszystkich.

– Oszalałeś. Chcesz, żeby nas wygarnęli jak z mojego ślubu? – zawołał Janek. – W ogóle nie powinniśmy się spotykać.

Zamilkli. Miał rację, ale mimo to nikt nie miał zamiaru się ruszyć.

– Przyjdziecie?

– Ja na pewno – powiedział Bronek. – Za długo się z wami nie widziałem, żeby stracić taką okazję.


Michał spojrzał wymownie na Janka, który udawał skupionego na swojej zupie.

– No co? – wybuchł wreszcie.

– Przyjdź, Janek. Najważniejsze, że jesteśmy znowu razem. Jak za starych dobrych

czasów.

Zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to fałszywie. Wcale nie było jak za starych dobrych czasów, kiedy czekali na swój pierwszy przydział po skoku do Polski. Choć od tamtej pory nie minął jeszcze rok, każdy z nich wydawał się starszy o dziesięć lat, a niektórzy jeszcze więcej.

Poza tym dobre czasy oddaliły się tak bardzo w przeszłość, że przypominanie o nich było wręcz nieprzyzwoite. Tonący chwyta się jednak brzytwy, a zakochany każdego argumentu. Sprawa urodzin była dla Michała o wiele ważniejsza, niż miał zamiar przyznać. Przez ostatnie dni i noce jego myśli krążyły tylko wokół tego, jak skontaktować się z Celiną. Ich komórka kontrwywiadowcza była oficjalnie zlikwidowana, więc nie łączyły ich już żadne formalne powiązania. Prywatnych powodów do spotkania też nie potrafił wymyślić – w końcu Celina była nadal zaręczona. Aż którejś nocy w szpitalu doznał olśnienia. Zbliżały się jego urodziny!

Przyjaciele spotykali się przecież na swoich urodzinach, zwłaszcza jeśli udało im się cudem wrócić do życia.

Czterdziestu dwóch zabitych i trzynastu rannych żołnierzy Wehrmachtu nie wydawało się Martinowi Halbemu wygórowaną ceną za upokorzenie Rainera. Zresztą, skoro Koenig nie miał

z tym żadnego problemu, to tym bardziej Halbe nie zamierzał przejmować się tym,

że w Niemczech przybyło kilka nowych wdów. Trwała przecież wojna. Można było zginąć w każdej chwili, nawet jadąc do domu na urlop. Jedyne pytanie, jakie sobie zadawał, dotyczyło osoby Tadeusza. Dlaczego tak bardzo wierzono w tego człowieka? W gruncie rzeczy nie miał

na swoim koncie żadnych poważniejszych wyników. Owszem, dostał się do skoczków

spadochronowych w Anglii, ale co z tego? Gdyby Halbe był na jego miejscu, na pewno wykorzystałby tę sytuację o wiele lepiej. Na przykład zdobyłby listę wszystkich angielskich

„kursantów”, z prawdziwymi nazwiskami i adresami w Polsce. Nieważne jak. Zastanawiałby się nad tym, gdyby musiał. A czego właściwie dokonał ten cały Tadeusz? Jak na razie tylko zepsuł

zabawę Rainerowi, choć z drugiej strony może i było to warte życia i zdrowia pięćdziesięciu żołnierzy.

Kiedy tylko Halbe zjawił się w gabinecie szefa Gestapo, wszelkie wątpliwości przeszły mu jak ręką odjął. Od czasu nieprzyjemnej rozmowy w restauracji unikał spotkania z niedawnym

wspólnikiem, ale tym razem nie miał wyboru. Rainer sam do niego zadzwonił. Być może podjął

jakąś decyzję – na przykład zamierzał mimo wszystko formalnie oskarżyć Halbego o zabójstwo Kellera. Albo zrozumiał, że przeliczył się z siłami, i chciał po prostu wyciągnąć rękę do zgody.

Rzut oka na Rainera wystarczył Halbemu, żeby się zorientować, że ma przed sobą

człowieka przegranego. W pierwszej chwili doznał nawet dziwnego wrażenia, że Rainer zmienił

się fizycznie i przypomina teraz kogoś, kogo Halbe znał w innym życiu. Był nieogolony, a w jego gabinecie panował zaduch i bałagan, jak na posterunku wiejskiego komendanta.

– Dziękuję, że przyszedłeś, Martin – powiedział Rainer. – Chciałem cię prosić o pomoc w pewnej sprawie.

„Dziękuję”? „Chciałem prosić”? To z całą pewnością nie był dawny Rainer. O, tak, dla tej chwili warto było poświęcić nawet cały batalion Wehrmachtu. Najpiękniejsze było jednak to, że Rainer nie miał bladego pojęcia, komu zawdzięcza swój upadek. Wyobraźnia Halbego szybko dopasowywała rzeczywistość do własnych potrzeb. Według niej to właśnie Halbe był motorem i głównym sprawcą planu uwolnienia angielskich skoczków, a Tadeusz i Koenig tylko jego pomocnikami.

Rainer rzeczowo wyjaśnił, że chodzi mu o odnalezienie zdjęć Władka i Michała

w przedwojennych archiwach, które przejęła niemiecka administracja w Warszawie.

– Chcę dotrzeć do ich rodziny – zakończył.

– Ależ to jest szukanie igły w stogu siana! – zawołał Halbe. Wiedział już, że może sobie pozwolić na oburzenie.

– Dlatego właśnie potrzebuję zawodowca, który będzie wiedział, gdzie szukać. Ja

zacząłbym od archiwów warszawskich liceów...

– To dlaczego tego nie zrobisz?

Rainer urwał na chwilę.

– Mam za dużo innych obowiązków.

– A ja nie? Sądzisz, że mogę całymi dniami szperać po jakichś piwnicach?

– To znaczy, że odmawiasz?

Halbe się zawahał. W przekrwionych oczach Rainera pojawił się jednak dawny błysk. Nie wolno było przesadzić. Na odmowę nie mógł sobie jeszcze pozwolić.

– Zrobię, co będę mógł – powiedział, zabierając zdjęcia Władka i Michała ze stołu. – Ale to trochę potrwa.


Rainer skinął głową.

– Oczywiście – przyznał bez słowa sprzeciwu.

Halbe zasalutował energicznie i wyszedł. Właściwie było mu nawet trochę żal szefa Gestapo. Nigdy się nie spodziewał, że skończy tak żałośnie. Wiedział już, kogo Rainer mu przypominał. Był teraz naprawdę kubek w kubek podobny do swojego poprzednika, którego Halbe udusił własnymi rękami.

Tadeusz był zdruzgotany. Od skoku do Polski nic nie układało się tak jak powinno, a teraz jego nadzieje zupełnie legły w gruzach. Dlaczego nie chcieli go przyjąć do tego oddziału?

Niemożliwe, żeby już go zdemaskowali. Był to tylko tępy upór jakiegoś durnia na samej górze.

Trzeba było po prostu zagrać ostrzej.

– Dobra, sam spróbuję z nim pogadać – postanowił.

– Z kim chcesz gadać, z „Doktorem”? – ostudził go Bronek. – On nie słucha nawet

samego siebie.

– To co mam zrobić? Na Wołyń więcej nie wrócę!

Bronek spuścił wzrok. Nie chciałby znaleźć się w sytuacji Tadeusza, zwłaszcza teraz, kiedy Wanda była tak blisko. Owszem, dzieliły ich kraty, więzienie, strażnicy i tysiące innych okoliczności, ale przecież miała jego zdjęcie! To było najważniejsze.

Położył Tadeuszowi rękę na ramieniu.

– Przyjdź na urodziny Michała. Może wszyscy razem coś wymyślimy.

Nie wierzył ani przez chwilę, żeby można było zmienić decyzję „Doktora”, ale chciał dać mu jakąś nadzieję, przynajmniej przez kilka dni. Poza tym, miał teraz na głowie zupełnie inne sprawy i musiał jak najszybciej uwolnić się od Tadeusza.

– Urodziny?

Tadeusz z najwyższym trudem opanował wybuch radości.

– Wiemy, że to nie jest najwłaściwszy moment, ale chłopaki chcą jakoś uczcić swoje odbicie.

– To znaczy, że będzie tam więcej ludzi? – spytał Tadeusz od niechcenia.

– Pewnie tak. Przyjdziesz?

– Chętnie przywitam się z chłopakami. Kiedy?


Bronek podał mu czas i miejsce.

– Słuchaj, trochę się spieszę. – Pokazał niezręcznie zegarek.

– Jasne! Ja też mam różne sprawy na mieście – powiedział Tadeusz, wstając z ławki nad Wisłą.

Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Obaj byli tak podnieceni, że najchętniej puściliby się przez miasto biegiem.

Nareszcie! krzyczał w myślach Tadeusz. Pal diabli specjalny oddział. Nie chcieli go tam

– trudno. Najważniejsze, że nawiązał kontakt, który doprowadzi go do Komendy Głównej jak po nitce do kłębka.

Miała jego zdjęcie! powtarzał sobie Bronek, jakby wciąż nie wierzył w to, czego

dowiedział się od Heleny. Od tamtego momentu jego życie nabrało nagle pełni, jakiej nie miało nigdy ani w czasie pokoju, ani w czasie wojny. To, że Wanda znajdowała się w jednym z najgorszych więzień całego Generalnego Gubernatorstwa, wydawało mu się tylko drobną niedogodnością, którą z pomocą Heleny i Achmatowicza na pewno uda mu się pokonać.

Bronek wrócił! Było to ważniejsze niż jakakolwiek wiadomość ze świata, włącznie

ze szczegółowym planem ucieczki, który przekazywał jej w grypsie. Wrócił. Myślał o niej. Nie wyrzucił jej z pamięci, choć zrobiła przecież wszystko, żeby go od siebie odepchnąć. Nie rozumiała teraz samej siebie w przeszłości. Z okienka na Pawiaku świat i jego sprawy wyglądały znacznie prościej. Gdyby tylko kiedykolwiek znalazła się raz jeszcze poza murami, po prostu rzuciłaby się Bronkowi w ramiona i powiedziałaby mu... Właśnie, co by mu powiedziała?

– To może się udać – szepnęła Nina, przebiegłszy oczami po grypsie Wandy. – Wiem już, jak dostaniemy się do czarnej pralni.

Wanda spojrzała na przyjaciółkę, która już zaczęła się rzeczowo zastanawiać nad

szczegółami. Nagle zdała sobie sprawę, że to wcale nie są mrzonki. Bronek wrócił, jej matka znała doskonale plan więzienia, a Nina wiedziała, jak się po nim poruszać. To naprawdę mogło się udać. Ze szczęścia ucałowała Ninę prosto w usta.

– Przestań, głuptasie – upomniała ją przyjaciółka. – Pomyślą, że jesteśmy zboczone.

Niespodziewany wybuch szczęścia rzeczywiście zwrócił uwagę jednej z więźniarek,

chociaż z zupełnie innego powodu. Lola, zawodowa prostytutka i złodziejka, spędziła w więzieniach zbyt wiele lat swojego życia, żeby się nie połapać, że dwie frajerki spod jej celi

zamierzają wiać. Nie dała nic po sobie poznać. Udając, że śpi, nie spuszczała jednak spod zmrużonych oczu Wandy i Niny.

Plan opracowany przez Bronka i Helenę zakładał przede wszystkim dostanie się

do „czarnej pralni”, pomieszczenia po drugiej stronie podwórza, gdzie prało się rzeczy więźniów.

Praca odbywała się tam na dwie zmiany – dzienną i nocną. Była to ciężka robota, którą traktowano jak dodatkową karę. Z reguły nikt nie zgłaszał się do niej na ochotnika, trzeba więc było znaleźć inny sposób.

Okazja przytrafiła się podczas przenoszenia kubła z nieczystościami. Polska strażniczka

„Skóra”, nazywana tak z powodu anemicznej sylwetki, składającej się wyłącznie ze skóry i kości, wyznaczyła do tego Wandę i Ninę. Kobiety dźwignęły ciężki kubeł i ruszyły więziennym korytarzem.

– Uważaj, teraz – szepnęła Nina i potknęła się o własną nogę. Kubeł upadł z hukiem na posadzkę. Nieczystości rozlały się po cały korytarzu.

– Na co się gapisz, jedna z drugą! – krzyknęła „Skóra”. – Sprzątać to!

Nagle tuż obok wyrosła „Graba”.

– Co tu się dzieje?!

Na widok cuchnących fekaliów na podłodze skrzywiła się z obrzydzeniem.

– Świnie! Będziecie to zlizywać!

– Słyszysz, co mówi pani oddziałowa? – wrzasnęła „Skóra”, nachylając się do Wandy.

– Pójdziecie za to obie do czarnej pralni! Na nocną zmianę!

„Graba” skinęła do polskiej strażniczki z aprobatą. Czarna pralnia. Bardzo dobry pomysł.

Tam nauczą się, co znaczy prawdziwa praca. Nie miała jednak ochoty dłużej stać w oparach gówna. Schneider miał lada chwila przyjść na swoją zmianę. Odwróciła się więc czym prędzej i odeszła.

„Skóra” nachyliła się do Niny.

– Masz, co chciałaś.

– Dziękuję, pani oddziałowo – odparła Nina.

Przy wyjściu na nocną zmianę czekały je dwie przykre niespodzianki. Pierwszą było to, że grupę do czarnej pralni wyprowadzała osobiście „Graba”, a drugą, że ich towarzyszka z celi wyraźnie coś podejrzewała. Inaczej nigdy nie zgłosiłaby się w ostatniej chwili na ochotnika.

Nawet „Graba” była zaskoczona.


– A, bo ja i tak nie mogę w nocy spać, pani oddziałowo – wyjaśniła Lola, posyłając znaczące spojrzenia w stronę Wandy i Niny.

– Jak sobie chcesz – zdecydowała „Graba”. – Wychodzić.

Praca w czarnej pralni przypominała krzątaninę w czyśćcu. Przy wielkich huczących kotłach stało w mydlanych oparach około dwudziestu więźniarek, który wiosłowały w nich z mozołem. Już po godzinie Wanda poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Przez cały czas nie spuszczała oka z klucza, który wisiał na metalowym kółku przy drzwiach. Był to prawdziwy cel ich wyprawy. Plan Bronka zakładał, że zdobycie klucza do czarnej pralni jest absolutnie konieczne. Problem polegał na tym, że obok klucza siedziała przez cały czas „Graba”, ziewając i oglądając jakiś żurnal dla eleganckich niemieckich pań.

– Nic z tego – szepnęła Wanda. – Może jutro.

Nina podała jej namoczoną w wodzie kostkę mydła.

– Trzymaj, odciśniesz w tym klucz.

– Jak, a „Graba”?

– Ja się nią zajmę.

Wytarła ręce w fartuch i kuśtykając, ruszyła w stronę oddziałowej.

– A ty gdzie łazisz?!

– Coś mnie tu boli, pani oddziałowo. Muszę do lekarza – powiedziała Nina, pokazując na brzuch.

– Jeszcze czego? Wracaj do roboty.

– Kiedy naprawdę mnie boli...

„Graba” wściekła się nie na żarty. Chwyciła swoją pałkę.

– Zaraz cię naprawdę rozboli!

Podniosła rękę do ciosu, ale zanim zdążyła uderzyć, Nina sama upadła na podłogę,

trzymając się za brzuch i krzywiąc z bólu.

– Jezu... Jezu miłosierny...

Wszystkie więźniarki przerwały pracę, zbierając się dokoła. „Graba” potrząsnęła zwiniętą w kłębek Niną.

– Co ci jest? Wstawaj!

Wanda ostrożnie zdjęła z haka na ścianie klucz i odcisnęła go w kostce mydła.

– Może to wyrostek – podsunęła któraś z więźniarek. – Trzeba ją zanieść do lekarza.


– Udaje – skwitowała „Graba”. – Wstawaj!

– Ja tam się nie chcę wtrącać – zauważyła od niechcenia Lola – ale jak wykituje, to pani oddziałowa może mieć kłopoty.

„Graba” spojrzała na nią. Argument był celny.

– Dobra, ty i ty zanieście ją do lekarza.

Pokazała pałką dwie najsilniejsze więźniarki.

– Reszta do roboty.

Dwie więźniarki chwyciły Ninę za nogi i ręce i wyniosły ją z pralni.

– Nie słyszałyście, co mówiłam! – wrzasnęła „Graba”. – Wracać do roboty!

Wanda ruszyła z powrotem na swoje miejsce, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że drogę zagradza jej Lola.

– Chyba mamy ze sobą do pogadania, pani ładna.

Lena przepadła bez śladu. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nią stało. Lokatorzy praskiej kwatery zajmowali się wyłącznie własnymi sprawami, a Lusia i zegarmistrz Skierko siedzieli na Pawiaku. Janek miotał się po mieście jak po klatce, obijając się raz po raz o mury getta, za którymi płonęły całe dzielnice. Pytał nawet przypadkowych gapiów, podając rysopis dziewczyny, ale ledwo zaczynał zadawać pytania, ludzie rozpraszali się w popłochu.

Świat, do którego powrócił, był gorzki i przerażający. Nad całym miastem unosił się swąd i dym palonego getta. Janek starał się w ogóle nie myśleć o losie Sajkowskich, aż w końcu zdał

sobie sprawę, że w ten sposób staje się podobny do gapiów, którzy wyłożyli w oknach poduszki, żeby wygodniej było im obserwować spektakl po drugiej stronie muru. Co miał zrobić?! Ratować Sajkowskich i zapomnieć o Lenie?

Z drżeniem serca zostawił wiadomość dla Staszka w umówionej trafice na Pradze. Jeśli jego brat także zaginął, pozostanie mu tylko palnąć sobie w łeb.

Staszek zjawił się jednak punktualnie. Długo nie wypuszczali się nawzajem z ramion, co nie zwracało zresztą niczyjej uwagi, ponieważ umówili się na dworcu kolejowym

w Międzylesiu.

– Żyjesz! Modliłem się codziennie – wykrztusił wreszcie Staszek. Wiedział o wsypie w kościele. Wszystkie gadzinówki z lubością rozpisywały się o wielkim sukcesie niemieckich sił

bezpieczeństwa.

– Ty się modliłeś, komunisto? Przecież jesteś niewierzący.


– A co ma piernik do wiatraka!

Uściskali się znowu.

– Lena zaginęła – powiedział Janek.

– Wszystko wiem.

Janek chwycił brata za koszulę.

– Wiesz, gdzie jest?!

– Uspokój się, bahnshutz na nas patrzy.

Janek puścił koszulę brata. Usiedli na ławce.

– Dałeś jej kontakt na mnie – powiedział Staszek. – Przysłała mi list.

Janek chwycił łapczywie list od Leny.

Kochany Janku!

Nie wiem, czy ten list kiedykolwiek do Ciebie dotrze, mój najdroższy. Odkąd wpadliście przeze mnie, odchodzę od zmysłów. Stało się wszystko to, co najgorsze – straciłam Ciebie, rodziców, Romka. Gdyby był choć cień nadziei, że mogę Cię uratować, przechodząc dobrowolnie przez bramę na Szucha, nie wahałabym się ani chwili. Taki cień majaczy mi przed oczami, kiedy myślę o rodzicach i Romku, toteż postanowiłam do nich dołączyć. Jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że przeżyłeś. Bogu niech będą dzięki. Wybacz mi ciężar, którym Cię obarczyłam razem ze swoją miłością.

Twoja na zawsze

Lena Sajkowska

Janek wpatrywał się w kartkę papieru jak porażony, choć w mgnieniu oka zdołał odczytać ją kilkanaście razy. Staszek położył mu rękę na kolanie.

– Przykro mi.

Janek strącił rękę brata.

– Co przykro? Dlaczego przykro? Gadasz tak, jakbyś już ją pochował.

– Widziałeś, co się dzieje po tamtej stronie.

– Widziałem, że ludzie jeszcze walczą. Znajdę ją – powiedział, wstając zdecydowanie.

– Obiecałeś poszukać dla nich jakiegoś lokalu.

– Znalazłem nawet coś lepszego.

– Co?

– Kontakt na jednego cwaniaka, który załatwia Żydom legalne wyjazdy do Palestyny.


– Nie mam czym zapłacić.

– Spokojnie, ten gość ma u mnie dług. Obiecał ich wciągnąć na listę.

– To jeszcze aktualne?

– Ty mi powiedz.

Janek złożył starannie list od Leny i schował go do kieszeni.

– Znajdę ich.

– Chcesz przejść do getta?

– Nie zatrzymasz mnie.

– Nie mam zamiaru. Idę z tobą.

Janek ścisnął mocno rękę Staszka. Starszy brat jeszcze nigdy nie był mu tak potrzebny jak w tej chwili.

Nowe nazwisko wydawało się Władkowi taką samą zniewagą jak stwierdzenie, że do tej pory walczył w złej sprawie. Volksdeutsch Jan Lipka? Co za dureń kazał mu się tak nazywać!

Nie miał jednak innego wyboru, niż przyjąć nowe papiery i nauczyć na pamięć kolejnego fałszywego życiorysu.

Od nowego nazwiska gorszy był chyba tylko nowy adres. Władek został umieszczony

na kwaterze u niejakiej Domańskiej na Grochowie. Gospodyni gotowała fatalnie, a na domiar złego od pierwszego dnia przyczepił się do niego jeden z lokatorów. Esesman Kurt Novotnik, poznaniak z pochodzenia, rozpaczliwie usiłował się z nim zaprzyjaźnić. Było to prawdziwe uczucie od pierwszego wejrzenia, choć całkowicie jednostronne. Władek z najwyższym trudem wytrzymywał zwierzenia Novotnika na temat trudów rozłąki z rodziną w Poznaniu oraz własnych kłopotów z zaparciami.

Tego wieczoru było mu jednak wszystko jedno. Novotnik opowiadał coś z ożywieniem, a Władek siedział w kuchni nad talerzem zupy, pogrążony we własnych niewesołych

rozmyślaniach. Pięknej nagrody doczekał się za swoją robotę w łączności. Może Michał miał

rację – nie powinien przyjmować szemranej oferty Radwańskiego, tylko cierpliwie poczekać.

Chwileczkę, dlaczego „szemranej”? Przyłapał się na tym, że sam zaczynał przyjmować ich punkt widzenia. Radwański nie był gorszym patriotą od innych. Nie było żadnego powodu, żeby wątpić w jego uczciwość. Choć z drugiej strony, Władek nigdy nie wnikał w treść depesz, które wysyłali z chłopakami z Londynu. A więc Tosiek i Stefan naprawdę zginęli na próżno? A „Ruda”?

Narażał jej życie po to tylko, żeby zaspokoić ambicje jakiegoś polityka?


Dreszcz przeszedł mu po plecach na myśl, że wszystko to mogło jednak być prawdą.

Do tej pory walka wydawało mu się sprawą prostą i oczywistą. Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, pytania osaczały go ze wszystkich stron jak natrętne muchy. Jaka walka – z kim?

Z Niemcami czy z Rosją? O jaką Polskę?

Potrząsnął głową. Najważniejsze, że „Ruda” dochodziła do siebie, choć nadal była

w szpitalu pod opieką jego matki.

– Co mówisz?

Z zadumy wyrwał go głos Novotnika.

– Ja nic nie mówiłem – odparł Władek. – Słucham ciebie.

– A, bo tak pokręciłeś głową.

– Nie, nie, zdawało ci się. Mów dalej, Kurt. Bardzo ciekawie opowiadasz.

– Kiedy ja nic nie opowiadam! Mówię tylko, że nie wiem, co ludzie widzą w tym

Krakowie. Zabytki. Królowie polscy. I co takiego wielkiego ci królowie zdziałali, powiedz mi.

Władek wzruszył ramionami.

– Ja się w historii nie orientuję.

– To ja ci powiem, gówno zdziałali.

– Tak?

– Nie lubię tego Krakowa i już, a za chwilę znowu trzeba tam jechać.

Władek pokiwał głową ze współczuciem. Powinni mu dać jakiś specjalny dodatek

za aktorstwo, pomyślał z przekąsem.

– Praca, co?

– Służba, bracie. W banku jak w wojsku.

Władek podniósł wzrok znad zupy.

– Jakim banku?

– Co ty, nie słuchasz mnie w ogóle czy co? Cały czas ci mówię, że jestem konwojentem w Reichsbanku.

Władek zamarł na chwilę z otwartymi ustami. Czy to możliwe, żeby naprawdę nie

usłyszał tego wcześniej?

– Aa... Nie, no pewnie. Konwojent w Reichsbanku. Niebezpieczna służba.

Novotnik machnął lekceważąco ręką, choć w gruncie rzeczy był mile połechtany

zainteresowaniem bratniej duszy, za jaką uważał volksdeutscha Jana Lipkę.


– Jakie tam niebezpieczne. Kto na nas napadnie? Chyba tylko samobójca. Tam są takie zabezpieczenia, że...

– Że co?

– Szkoda gadać. Zupa mi wystygnie.

Novotnik zabrał się ochoczo do jedzenia, zmęczony własnym gadulstwem.

Najgorsze było czekanie. Janek, przebrany w kombinezon roboczy, grzebał w otwartej studzience telefonicznej już dobry kwadrans. Bez przerwy zerkał w stronę chłopaka na rogu ulicy, który miał zdjąć czapkę, żeby dać mu sygnał do przecięcia kabli telefonicznych Reichsbanku. Sygnału ciągle nie było. Na co właściwie czekali? Im dłużej sterczeli na swoich pozycjach, tym bardziej ryzykowali wpadkę.

„Doktor”, który siedział w osobowym samochodzie kilkadziesiąt metrów dalej, nie miał

jednak zamiaru odstępować od planu ani o sekundę. Owszem, może i nie był wzorem

roztropności, ale punktualność zawsze uważał za dowód charakteru. Poza tym, doskonale zdawał

sobie sprawę, że nawet drobne odstępstwo od ustalonego scenariusza może mieć katastrofalne skutki. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Gdyby puściło choć jedno ogniwo, cały misterny łańcuch poszedłby w rozsypkę. Wystarczy, że któryś z chłopaków spóźni się o kilka sekund, a cała akcja może się zamienić w masakrę oddziału. Byli w przecież w samym centrum miasta, o jedną przecznicę od Marszałkowskiej. Choć więc świerzbiło go, żeby dać sygnał

do rozpoczęcia, cierpliwie znosił pytające spojrzenia swoich chłopców.

Wreszcie zegarki zlitowały się nad nimi wszystkimi. Wybiła pełna godzina.

– Ruszaj – powiedział „Doktor” do kierowcy.

Samochód opuścił miejsce przy krawężniku. Długi szereg kostek domina został

wprawiony w ruch. Znaki i sygnały wędrowały błyskawicznie między poszczególnymi grupami.

Odbezpieczane pistolety szczękały dyskretnie pod kurtkami.

Janek zobaczył, że chłopak po drugiej stronie ulicy ściąga czapkę. Nareszcie! Zaczął

przecinać po kolei wiązkę kabli telefonicznych. Nie było to wcale takie łatwe, choć miał

wyjątkowo ostry nóż. Tylko tego brakowało, żeby się spóźnił. Na chwilę ogarnęła go panika.

Szarpnął mocniej nożem. Udało się. Reischsbank był odcięty od świata. Nie mogli już zadzwonić po pomoc. Dał znak kolejnemu chłopakowi i wycofał się szybko, zgodnie z ustaleniami. Jego rola w napadzie była skończona.

„Doktor” wysiadł z samochodu, który podjechał pod główne wejście do banku. Miał

udawać klienta, podobnie jak Bronek, który zbliżał się już z drugiej strony, ubrany w długi płaszcz, pod którym skrywał opuszczonego stena. Kiwnął głową do rozproszonych w pobliżu ludzi ze swojej grupy – pucybuta gawędzącego z klientem, dwóch przyjaciół palących jednego papierosa przy rowerze, rikszarza z gościem, który kłócił się z nim o taryfę. Wszyscy mieli już odbezpieczoną broń i czekali tylko, aż „Doktor” i Bronek wejdą do banku.

Nagle gdzieś w pobliżu rozległo się przeciągłe wycie syreny. Ruch przed bankiem zamarł

na chwilę. Wszyscy patrzyli po sobie oszołomieni. Alarm? Jak to możliwe? Przecież przecięli kable!

– Nalot! – krzyknęła jakaś kobieta z dzieckiem w wózku i rzuciła się do ucieczki.

Z Reischsbanku też wypadło kilka przerażonych osób z oczami skierowanymi w niebo.

Jęk syreny wzmagał się i wbijał coraz wyżej. Był to alarm przeciwlotniczy. Nadlatywały sowieckie samoloty. W kilka sekund na ulicach powstał popłoch. Ludzie uciekali, szukając bezpiecznych kryjówek.

Bronek podszedł do „Doktora”.

– Nie rezygnujmy. Teraz będzie nawet łatwiej.

„Doktor” spojrzał w niebo. Samolotów nie było jeszcze widać. Panika rzeczywiście

działała na ich korzyść. Z drugiej strony ludzie z oddziału też byli zdezorientowani. Nie ćwiczyli takiego wariantu. Nikt nie mógł przewidzieć sowieckiego bombardowania, tym bardziej że od dłuższego czasu nic podobnego się nie zdarzyło.

– Co robimy? – nalegał Bronek.

– Odskok – zdecydował „Doktor” z ciężkim sercem.

– Ale dlaczego?! – syknął Bronek. – Damy radę.

Niemal w tym samym momencie w gmachu Reichsbanku rozległo się głośne brzęczenie.

Tym razem był to naprawdę wewnętrzny alarm bankowy. Strażnicy natychmiast zatrzasnęli główne wejście.

– Właśnie dlatego – rzucił „Doktor”. – Daj znak do odwrotu, natychmiast!

Wycofali się sprawnie, nie ściągając na siebie uwagi. Taką ewentualność ćwiczyli

na szczęście wiele razy. W kilka minut blisko czterdziestu ludzi zgromadzonych pod Reichsbankiem rozproszyło się po okolicy. Syrena przeciwlotnicza wyła niemiłosiernie, a gmach budynku aż trząsł się od alarmu, który wzywał na pomoc wszystkie siły policyjne i wojskowe z całej Warszawy.

21

Waga półśrednia


Chłodne stosunki Rainera z Fischerem zmieniły się w otwartą i niemal oficjalną wrogość.

Z samego rana gubernator Warszawy wezwał go do siebie i zażądał informacji w sprawie udaremnionego napadu na Reichsbank. Rainer spokojnie powtórzył to, co sam otrzymał

w porannym raporcie od swoich ludzi: istnieje uzasadnione podejrzenie, że rzeczywiście doszło do próby napadu. Kable telefoniczne banku zostały przecięte, lecz mogła to być zwyczajna akcja sabotażowa.

– Zwyczajna?! – wrzasnął Fischer. – I to ma być pocieszające? Pan jest żałosny, Rainer!

W ciągu swojego urzędowania doprowadził pan do sytuacji, że bandyci podnoszą rękę na niemiecki bank w środku miasta, a my mamy się cieszyć, że nie była to próba napadu, tylko

„zwyczajna akcja sabotażowa”!

Rainer patrzył Fischera jak na okaz dziwnego gada za grubą szybą terrarium, który wymachiwał co jakiś czas kończynami i śmiesznie się nadymał. Był to pewnie skutek przedawkowania tabletek nasennych. Od pewnego czasu nie mógł zasnąć. Bezmyślnie leżał

godzinami i przewracał się na boki. Czasem wstawał w środku nocy, szedł boso do salonu i nalewał sobie pełny kieliszek koniaku. Co się z nim działo? Czy Keller był w takim samym stanie przed śmiercią?

– Czy pan mnie słucha, Rainer?

– Tak jest, Herr Gruppenführer!

– To znaczy, że w ogóle wyklucza pan próbę napadu?

– Niczego nie wykluczam, Herr Gruppenführer. Przeciwnie, moim zdaniem to

rzeczywiście była próba napadu. Bandyci przecięli kable telefoniczne, ale nie wiedzieli, że uruchomi to alarm w banku. Myślę, że do napadu naprawdę by doszło, gdyby nie przeszkodził

im sowiecki nalot.

– Bzdura. To na pewno nie był przypadek.

– Nie? – zaciekawił się Rainer z ledwo wyczuwalnym pobłażaniem.

– Niech pan pomyśli, Rainer. Ten nalot był im na rękę. Musieli działać w porozumieniu z sowieckim lotnictwem. Chyba pan rozumie, co to znaczy.

– Przyznam, że nie bardzo.


Fischer pokręcił głową na głupotę podwładnego.

– Przecież to oczywiste! Napadu dokonali czerwoni.

Rainer z trudem się powstrzymał, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Pozwolę sobie zauważyć, że nie było żadnego napadu.

– Ale kable przecięli! – ryknął mu Fischer prosto w twarz. – Jeśli ten bank zostanie obrabowany, nawet gubernator Frank nie uratuje pana przed frontem wschodnim!

– Nie będzie żadnego napadu, zapewniam pana, Herr Gruppenführer. Ochrona banku

została nadzwyczajnie wzmocniona, a mój człowiek pracuje na miejscu nad ustaleniem sprawców tej dyletanckiej próby. Sądzimy, że ktoś z personelu może być w to zamieszany.

Fischer machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że przyziemne szczegóły śledztwa go nie interesują.

– Teraz druga sprawa. Co z represjami, które mi pan obiecał?

Rainer przypomniał sobie o sprawie Władka i Michała. Jasne, miał przecież ustalić ich prawdziwe nazwisko, żeby wysłać ich rodzinę do Auschwitz. Zlecił tę robotę Halbemu, ale ten nie odezwał się od tamtej pory. Trzeba będzie przywołać go do porządku.

– Przygotowania są w toku – odparł.

– Doprawdy? – zadrwił Fischer. – No więc niech pan mnie posłucha: ponieważ siły

bezpieczeństwa w tym mieście nie potrafią skutecznie zniechęcić ludności cywilnej do wspierania bandyckich organizacji, postanowiłem nałożyć na miasto kontrybucję.

– Znowu? – wyrwało się Rainerowi. Gubernator był znany z nakładania na Warszawę

kolejnych haraczy[63]. Ostatni ogłosił w lutym. Było to dziesięć milionów złotych. Nic to nie dało.

– Proszę się zająć obwieszczeniem, rozumie pan?! Warszawa ma zapłacić pięćdziesiąt milionów złotych!

Kiedy Rainer znalazł się poza zasięgiem wrzasków Fischera, ogarnął go nagle błogi spokój. Teraz na pewno mógłby zasnąć. Postanowił zdrzemnąć się na siedząco w swoim gabinecie. Powie dyżurnemu, żeby pod żadnym pozorem nikt mu nie przeszkadzał do dziesiątej.

Albo do jedenastej. Odłoży słuchawkę telefonu. Choć może lepiej nie. Po prostu każe nie łączyć żadnych rozmów. Przyspieszył kroku, ożywiony perspektywą zbawczego wypoczynku.

Nic z tego wszystkiego nie wyszło. Ledwo usiadł w fotelu, senność rozproszyła się jak poranna mgła. Wypił nawet kieliszek koniaku, choć nigdy nie robił tego w pracy. Nie pomogło.

Dlaczego właściwie nie mógł spać? Nie nękały go żadne uporczywe myśli, nie drążył strach.

Może coś mu dolegało? Powinien się przebadać. Na samą myśl o lekarzach skrzywił się z niesmakiem. Od dziecka czuł do nich zdecydowaną niechęć. Wszyscy nosili z namaszczeniem swoje medyczne aureole i przemawiali do pacjentów jak księża do wieśniaków. Rzadko kiedy spotykało się normalnego lekarza jak na przykład tę Polkę, którą przesłuchiwał zaraz po przyjeździe do Warszawy. Jak ona się nazywała? Doktor Maria Konarska.

Wstał zdecydowanie, wziął swoją czapkę i wyszedł. Nie było co z tym zwlekać.

Ze zdrowiem nie ma żartów.

Zupełnie nie wiedziała, dlaczego odejście doktora Kirchnera tak bardzo wytrąciło ją z równowagi. No i co z tego, że odszedł? Tak było lepiej dla wszystkich. Dla niego też. Tyle że mógł po prostu poprosić o przeniesienie. Nikt nie żądał od niego, aby popełnił samobójstwo.

Inaczej nie można było przecież nazwać tego, co zrobił.

Czekał na nią w gabinecie, kiedy przyszła na swój dyżur. Był w mundurze, z walizką.

Wstał na jej widok.

– Przepraszam, że narażam panią na to spotkanie, ale nie potrafiłem wyjechać bez

pożegnania.

Maria spojrzała na walizkę.

– Pan wyjeżdża?

Otto skinął głową.

– Poprosiłem o przeniesienie na front wschodni. Zaraz mam pociąg.

Maria zamarła. To właśnie było czystym samobójstwem. Na wschodzie Sowieci

szykowali się do wielkiej ofensywy.

– Ale... dlaczego? – wykrztusiła, choć właściwie nic jej to nie obchodziło.

– Lekarze są tam teraz bardzo potrzebni.

– Nie o to pytam!

Spojrzeli sobie w oczy. Maria natychmiast spuściła wzrok.

– Nie potrafię tak dłużej. Jestem Niemcem, a tutaj działam na szkodę mojego kraju.

– Miał pan szansę! – oburzyła się Maria. – Trzeba było donieść na nas do Gestapo.

– Tego właśnie nie potrafię – odparł spokojnie Otto, podnosząc walizkę. – Życzę pani, żeby jej synowie przeżyli tę wojnę.


– Ja panu też.

Otto spojrzał na nią.

– Mnie się to już nie spełni – odparł załamującym się głosem.

Maria poczuła nagle, że nie wie, co zrobić z rękami.

– Miał pan... jakieś wiadomości?

Otto chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w krtani. Pokręcił tylko głową.

– Nie mogę o tym mówić – wychrypiał i wyszedł czym prędzej z gabinetu, starannie

zamykając za sobą drzwi.

Maria długo stała bez ruchu, choć naprawdę było jej obojętne, że jakiś kolejny niemiecki siepacz poległ na wschodzie. Co z tego, że był synem Ottona Kirchnera. Co z tego, że sam Kirchner postanowił do niego dołączyć? Co ją to właściwie obchodziło? A jednak od tamtej chwili nie mogła znaleźć sobie w szpitalu miejsca. Kiedy szła korytarzem, ciągle jej się wydawało, że kątem oka zauważa mundur Ottona, który przemyka się dyskretnie bokiem, żeby zejść jej z oczu.

A może to wcale nie Otto był powodem jej dziwnego rozdrgania, lecz Władek i Michał?

Może po prostu nagle zdała sobie sprawę, że synowie też... umierają. Na samą myśl o tym ciśnienie skoczyło jej tak, że omal nie zasłabła. Tym razem naprawdę niewiele brakowało.

Wylizali się z tego cudem. Dziewczyna Władka nie miała tyle szczęścia. Wciąż leżała nieprzytomna w piwnicznej salce i wcale nie wiadomo było, jak to się dla niej skończy.

Maria rzuciła się do biurka i wyciągnęła schowane na dnie dolnej szuflady rodzinne zdjęcie z wycieczki rowerowej do Kampinosu. Byli tam wciąż wszyscy: Władek, Michał, a nawet Czesław. Dotknęła palcem twarzy męża. Kto powiedział, że czas leczy rany? Ile czasu?

Przez ostatnie pół roku ból nie zelżał ani trochę. Już chciała wybuchnąć płaczem, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Schowała zdjęcie z powrotem na dno szuflady.

– Proszę!

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że można ucieszyć się na widok niemieckiego munduru, ale w pierwszej chwili wydało się jej, że to Otto wrócił. Ale to był inny mundur i inny oficer.

W progu stał szef Gestapo Lars Rainer.

– Można?

Maria struchlała. Wstała, przygotowana na najgorsze.

– Proszę się nie niepokoić. Jestem tutaj prywatnie. Mam kłopoty ze snem i postanowiłem

się przebadać. Mogę liczyć na pani pomoc?

Spokojnie, powtarzała sobie w duchu. Gdyby to była wsypa, nie przyszedłby osobiście.

Nic nie wiedzieli o tajnej sali operacyjnej ani o szesnastce. Może mówił prawdę, choć wydawało jej się to wątpliwe.

– Proszę się rozebrać – powiedziała głucho.

– O, lubię takie konkretne podejście u kobiet – zażartował Rainer, ale Maria nawet nie zareagowała.

Zdjął mundur i usiadł na kozetce. Maria sięgnęła po słuchawki, ale jej ręce trafiły w próżnię. Musiała je zostawić w którejś sali. To przez to ostatnie roztargnienie. Siostra Józefa zaraz je znajdzie.

– Przepraszam pana na chwilę. Zostawiłam gdzieś słuchawki.

– Sądziłem, że dla was słuchawki są jak różaniec dla księdza, zawsze trzeba je mieć przy sobie.

Maria nie miała najmniejszej ochoty na wymienianie żarcików z esesmanem, a tym

bardziej z szefem Gestapo.

– Nie jestem księdzem – odparła. – Czy mogę na chwilę wyjść?

– Ależ pani jest u siebie. Proszę bardzo.

Maria wyszła z gabinetu. Rainer spojrzał za nią lekko zirytowany. Ostatnim razem

wydała mu się sympatyczniejsza. Może nie był to wcale taki dobry pomysł z tą wizytą lekarską.

Nie ma co robić tyle zamieszania wokół zwyczajnej bezsenności. Samo minie. Powinien się tylko trochę zrelaksować. Może jakaś kobieta? Skrzywił się z niesmakiem. Nie upadł jeszcze tak nisko, żeby chodzić do burdelu, a na flirty z volksdeutschkami nie miał ochoty.

Rozejrzał się po gabinecie. Był niewielki, ale dobrze oświetlony. Przez wysokie okno wpadała poświata dziennego światła.

Nagle Rainer poczuł, że światło wypełnia go całego. Wszystko stało się jasne i oczywiste.

To z tego szpitala uwolniono Władka. Zrobił to jego brat Michał. Miejsce nie było przypadkowe.

Bracia wybrali je, ponieważ mieli kogoś w środku. Kogoś, komu mogli bezgranicznie zaufać.

Siostrę. Albo matkę.

Rainer rzucił się do biurka. Nie szukał długo. Matki zawsze przechowywały w szufladach zdjęcia swoich synów. Maria Konarska nie należała do wyjątków.

Zdjęcie było wyjątkowo udane. Wszyscy sprawiali wrażenie bezgranicznie szczęśliwych.

I ten pies. Mimo woli Rainer uśmiechnął się do rodziny Konarskich z sympatią.

Oczywiście, że go nie podejrzewali. Jeśli Tadeusz miał co do tego jakieś wątpliwości, to wszystkie zniknęły, ledwo stanął w drzwiach mieszkania na Powiślu, które Michał wynajął

na swoje urodziny. Przywitali go jak rodzonego brata. W końcu był nie tylko ich kompanem z kursu spadochronowego w Anglii, ale też walczył razem z Bronkiem na Wołyniu. Zwłaszcza Władek ściskał go z wyraźnym respektem. Widział w nim prawdziwego leśnego partyzanta z „Wachlarza”. Sam bezskutecznie zabiegał o podobny przydział. Zawsze coś stało na przeszkodzie. Najpierw wpadka, potem tyfus, a teraz zakulisowa polityka.

– Opowiadaj – zachęcał go z płonącymi oczami. – Jak jest w lesie.

Tadeusz wzruszył ramionami, jak przystało na prawdziwego bohatera, który nie lubi rozwodzić się nad swoim bohaterstwem.

– Jak to w lesie. Latem zielono, zimą biało.

Wszyscy gruchnęli serdecznym śmiechem. Tadeusz dawno już nie czuł się tak wspaniale.

Podziwiali go.

– Lepiej opowiedz, co tam u sierżanta Łoskota w Anglii – powiedział rozbawiony Michał.

– Dalej tak się wyżywa na chłopakach?

W pokoju zaległa niezręczna cisza. Bronek i Władek spojrzeli ostro na Michała. Nie byli przecież sami. Obok siedzieli Krzysztof i Celina, którzy nie powinni znać ich angielskiej przeszłości. Michał sypnął się jednak z rozmysłem, jeśli tak można było nazwać czarną rozpacz, jaką czuł, zerkając raz po raz na Celinę. Owszem, przyjęła jego zaproszenie, ale co z tego?

Ledwo podała mu rękę na powitanie, chociaż przecież musiała wiedzieć, że przeżył pobyt na Szucha i katastrofę kolejową. W końcu nosił jeszcze na twarzy wyraźne ślady tamtych przejść, tak samo jak Władek. Tymczasem Celiny w ogóle to nie interesowało. Nawet nie patrzyła w jego kierunku. Cały czas trzymała Krzysztofa za rękę i gruchała do niego jak ostatnia idiotka. Przyjęła zaproszenie pewnie tylko po to, żeby pokazać Michałowi, że jest dla niej nikim, zupełnym zerem.

Wtedy właśnie nie wytrzymał i rzucił to fatalne pytanie o Anglię. Pożałował tego, ledwo usłyszał

własny głos.

– Ja nic nie słyszałem – oświadczył wielkodusznie Krzysztof. – O mnie możecie być spokojni. Mam znacznie więcej do ukrycia niż ktokolwiek z was.

Michał spojrzał na niego z głęboką irytacją. Nie znosił tego zarozumiałego padalca.

– A cóż to kolega łącznik ma za straszne tajemnice?


– Guzik, daj spokój – upomniał go cicho Władek.

– Pozwoli pan, że odpowiem mu to samo co mojej narzeczonej – odparł Krzysztof,

poklepując dłoń Celiny jak kawał mięsa. – Kiedy polegnę, sam Komendant Główny przyśle jej kondolencje.

Michał poczuł, że robi mu się niedobrze od samego patrzenia na Krzysztofa. Najchętniej rzuciłby się na niego z pięściami i zmusił do powiedzenia prawdy: że nie odgrywa w podziemiu żadnej roli, że jest dupą wołową i że nie zasługuje na Celinę. Michał już chciał odpowiedzieć kolejną drwiną, kiedy odezwał się Bronek: – Proszę państwa, zostawmy te tematy. Zdaje się, że przyszliśmy tu uczcić naszego jubilata, a nie rozstrzygać losy wojny.

– Słusznie – zawtórował mu Władek. – Rozlewaj to wino, Guzik.

Atmosfera rozluźniła się nieco. Michał odszedł z płonącą twarzą do stołu, na którym stały dwie butelki prawdziwego węgierskiego wina. Wydał na nie majątek na Kercelaku. Teraz najchętniej cisnąłby je obie za okno.

– Martwiłam się o ciebie – usłyszał za plecami cichy głos.

Za nim stała Celina. Patrzyła mu prosto w oczy.

– Proszę?

– Nic ci nie jest? Modliłam się o ciebie codziennie.

Był tak zbity z tropu, że zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Celina zauważyła jego zmieszanie.

– Nic nie mów. Dla mnie ta sytuacja też nie jest łatwa.

Dotknęła dyskretnie jego dłoni. Przeszedł go rozkoszny prąd.

– Ten grat działa? – spytała, wskazując stary patefon z ozdobną tubą, pamiętający jeszcze wojnę polsko–bolszewicką. – Może da się nastawić jakąś muzykę.

Nie czekając na odpowiedź, podeszła do patefonu i zakręciła korbką. Po chwili z tuby popłynął znany szlagier Hanki Ordonówny, którego słowa przekonywały, że miłość potrafi wszystko wybaczyć[64]. Michał i Celina spojrzeli na siebie olśnieni.

– Może... zatańczymy? – spytał nieśmiało Michał.

Celina chwyciła go mocno za rękę. Oboje nie zdawali sobie sprawy, że są przez cały czas obserwowani.

– Dobry obyczaj nakazuje, żeby najpierw poprosić o pozwolenie narzeczonego – odezwał

się nagle Krzysztof, który tylko udawał, że przysłuchuje się opowieściom Tadeusza.

Michał zamarł na chwilę, trzymając mocno rękę Celiny.

– Słucham?

– Jeśli chce pan zatańczyć z moją narzeczoną, wypada poprosić mnie o pozwolenie

– powiedział Krzysztof.

Michał opanował wybuch.

– Proszę o pozwolenie zatańczenia z pańską narzeczoną – wycedził.

– Niech tańczą – wtrącił się Tadeusz. – Będzie można spokojnie porozmawiać.

Krzysztof skinął niechętnie głową. Od początku wiedział, że nie powinni tu przychodzić.

Celina twierdziła, że nie wypada odrzucać zaproszenia od ludzi, którzy tyle ostatnio wycierpieli.

Poza tym pracowała przecież z Michałem. Mógł ją wsypać, a nie zrobił tego. Powinni więc nie tylko przyjść na jego urodziny, ale jeszcze mu podziękować. Krzysztof widział teraz, że dał się oszukać jak dziecko. Wyraźnie ją do niego ciągnęło. To dlatego zwlekała z ustaleniem daty ślubu. Ostatnio w ogóle nie widywali się zbyt często. Odkąd Celina zamieszkała sama, nie było już tak jak przedtem. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz położyli się do łóżka.

Tadeusz widział wszystko – gorycz Krzysztofa, spojrzenia między Michałem a Celiną, ich ręce przywierające do siebie zbyt mocno w tańcu. Słyszał też doskonale przechwałki Krzysztofa na temat jego zażyłości z komendantem. Serce waliło mu z emocji. Instynkt podpowiadał mu, że nadeszły kluczowe minuty w całej jego misji.

– Ale nie mówmy cały czas o mnie! – zawołał. – Jestem tylko zwyczajnym leśnym

„dziadkiem”. Bronek widział, jak to wygląda. Wszystko bym oddał, żeby zostać tu z wami z Warszawie.

– Chyba żartujesz – zaprotestował Władek. – My tu nic ważnego nie robimy.

– Niech pan mówi za siebie – powiedział tajemniczo Krzysztof. – Ja ostatnio prawie nie śpię, tyle mogę panom powiedzieć.

Władek i Bronek spotkali się porozumiewawczo wzrokiem. Kto tu zaprosił tego durnia?

zdawali się do siebie mówić. Tadeusz też nie miał o narzeczonym Celiny lepszego zdania, ale czuł, że w jego przechwałkach jest pewne ziarno prawdy, które chce wykiełkować na zewnątrz.

Postanowił zaryzykować.

– Co, „stary” was tak krótko trzyma?

– Kto, przepraszam?


– No, „stary”. Komendant Główny.

Krzysztof spojrzał na niego wyniośle, ale aż oczy zapaliły mu się z radości, że nareszcie ktoś właściwie odczytał jego aluzje.

– Rozumie pan, że nie mogę tego potwierdzić.

Tadeusz poczuł rozkoszne dławienie w gardle. Trafił! Krzysztof na pewno przeceniał

swoją rolę w historii, ale wszystko wskazywało na to, że naprawdę był blisko Komendanta Głównego Armii Krajowej – jako jego sekretarz, łącznik, kierowca czy ktoś w tym rodzaju.

Prawie cztery lata zabrało Tadeuszowi dotarcie do tego miejsca z tymi ludźmi. Był niemal wzruszony. Pozostało już naprawdę niewiele – nie spłoszyć tego człowieka i niezauważalnie wziąć go na smycz.

– Oczywiście. Chciałem tylko powiedzieć, że panu zazdroszczę. Ja jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo z samej góry.

Powiedział to z tak szczerym podziwem, że Krzysztof natychmiast nabrał do niego

sympatii.

– Niewiele brakowało, a spotkałby pan wszystkich – powiedział.

– Jak to?

– Zaprosiłbym pana na moją walkę o mistrzostwo. Cała góra miała się zjawić.

– Walkę? – wtrącił się Władek. – Pan boksuje?

Krzysztof wydął lekceważąco wargi.

– Czy ja boksuję? Piętnastego miałem walczyć o mistrzostwo Warszawy, ale niestety, aresztowano mojego rywala, więc walka się nie odbędzie.

Władek się ożywił. Na chwilę znów poczuł zapach ringu.

– Jaka waga? Albo nie, sam zgadnę. Półśrednia?

– Oczywiście. Widzę, że pan się trochę orientuje...

– Ja się orientuję? – wybuchnął Władek. – Chłopcze, to ja jestem mistrzem Warszawy!

W trzydziestym ósmym zdobyłem tytuł w walce przeciwko Stasia—

kowi.

– To raczej odległe czasy. Boks się bardzo zmienił. Pańskie pokolenie nie miałoby już dzisiaj czego szukać na ringu.

Bronek położył rękę na ramieniu Władka. Za dobrze pamiętał, jak wyglądali potem

ludzie, którzy za bardzo prowokowali jego przyjaciela.


W nagłym przebłysku Tadeusz dostrzegł swoją szansę – była nią nielegalna hala

sportowa, wypełniona po brzegi wysokimi oficerami Komendy Głównej, z samym „Grotem”

włącznie, którzy kibicowali swojemu człowiekowi na ringu. Musiał zrobić wszystko, żeby ta wizja się spełniła.

– A może wy dwaj powinniście powalczyć o mistrzostwo? – podsunął.

– Ja w każdej chwili! – zawołał Władek.

– Opanuj się, człowieku – skarcił go Bronek. – Jeszcze nie doszedłeś do siebie.

– A ty co, jesteś lekarz?

– Niech przynajmniej spotkają się na sparingu – podsunął Tadeusz.

– Ja nie potrzebuję partnerów do sparingu – oznajmił Krzysztof. – Mam zresztą

młodszych i sprawniejszych.

Władek zerwał się na równe nogi.

– Może spróbujemy teraz, co?

Piosenka Ordonówny dobiegła końca. Michał ocknął się z głębokiego letargu

i przypomniał sobie, że oprócz niego i Celiny w pokoju byli też inni ludzie. W dodatku chyba się sprzeczali.

– Co tu się dzieje? – zapytał.

– Władek będzie walczył o mistrzostwo Warszawy z kolegą Krzysztofem – wyjaśnił

Tadeusz.

– Chwileczkę, ja się jeszcze nie zgodziłem – zaprzeczył Krzysztof.

Niewiele było rzeczy na ziemi i na niebie, które Michał pragnąłby zobaczyć bardziej niż narzeczonego Celiny powalonego na deski.

– Jasne, niech pan się nie zgadza – podchwycił. – Władziu rozłożyłby pana nawet

na siedząco.

Krzysztof parsknął śmiechem, szukając wzrokiem poparcia u Celiny.

– Celinko, przemów im do rozumu.

– Ja się nie znam na boksie.

Krzysztof zatrząsł się z upokorzenia. Nawet własna narzeczona była przeciwko niemu.

Postanowił zakończyć to raz na zawsze.

– Dobrze, jutro zgłoszę w Związku pana kandydaturę – powiedział do Władka. – Ale

najpierw odbędziemy krótki sparing, żeby sprawdzić, czy pan jest w ogóle gotowy.


– Kiedy tylko pan sobie życzy – odparł spokojnie Władek.

Tadeusz poczuł, że kręci mu się w głowie, choć nie zdążył jeszcze wypić ani jednego kieliszka. Dokonał tego. Na takiej walce na pewno zjawi się cała śmietanka AK, włącznie z „Grotem”, który będzie zagrzewał swojego człowieka z pierwszego rzędu. Za kilka tygodni dowództwo AK znajdzie się w Berlinie, a on będzie mógł powrócić do swojego prawdziwego nazwiska. W tej samej chwili poczuł jednak nieprzyjemne ukłucie. Wcale nie był pewny, czy chce się znów nazywać Werner Woch.

Janek miał szczery zamiar pojawić się na urodzinach Michała, ale to, czego dowiedział

się rano, zupełnie zmieniło wszystkie jego plany. Powstanie w getcie upadło. Poprzedniego dnia Niemcy wysadzili w powietrze Wielką Synagogę na ulicy Tłomackiem. Był to symboliczny akt zakończenia rozprawy z dzielnicą żydowską. Dowódca akcji SS-Gruppenführer Jürgen Stroop osobiście nacisnął guzik detonatora z poczuciem, że getto przestało wreszcie istnieć. Co prawda gdzieniegdzie ukrywały się jeszcze grupki niedobitków, ale nazajutrz rano rozpoczęto energiczną akcję zrównywania kamienic z ziemią. Waffen SS krok po kroku „oczyszczało” teren za pomocą miotaczy ognia i ładunków wybuchowych. Plan Janka, żeby dołączyć do powstańców, spalił się w łunie nowych pożarów. Nie było już do kogo dołączyć. Pojedyncze wystrzały z powstańczych pistoletów zamilkły zupełnie. To był naprawdę koniec.

– Gówno nie koniec! – wybuchnął Janek, chwytając Staszka za koszulę na piersi, kiedy spotkali się w praskiej knajpie. – Ja muszę tam iść, rozumiesz?

– Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Niedługo nie zostanie tam kamień na kamieniu. Palą wszystko, dom po domu.

– Lena żyje – upierał się Janek, kręcą głową. – Czuję to. Pójdę sam. Znajdę ją.

– I co dalej? Przefruniesz na drugą stronę? Zastanów się, co mówisz!

– Nie chcę się zastanawiać. Ona żyje.

Wstał. Staszek złapał go za rękę.

– Zaczekaj. Jest jeszcze jedna nadzieja.

– Jaka? Mów!

– Spora grupa uciekła kanałami i ukrywa się w lasach pod Łomiankami. Nasi chłopcy im pomagają.

Janek rzucił się bez słowa do wyjścia.

Łomianki były niewielką osadą na północ od Warszawy, położoną na skraju Puszczy

Kampinoskiej – tej samej, w której rodzina Konarskich zrobiła sobie pamiętne zdjęcie na wycieczce rowerowej, i tej samej, gdzie od początku wojny Niemcy przeprowadzali masowe egzekucje. Nie było to więc najlepsze miejsce do ukrywania się, tym bardziej że w okolicy zaczynały już krążyć plotki o Żydach koczujących po lasach.

Staszek sprawiał wrażenie doskonale zorientowanego w terenie. Wydawał się znać każdą ścieżkę. Na skraju wsi zatrzymali się.

– Pójdę po przewodnika – oznajmił.

– Skąd znasz ten teren?

Staszek wzruszył ramionami.

– Byłem tu już kilka razy.

– Po co?

– Przestań mnie przesłuchiwać. Obiecałem ci pomóc, więc pomagam.

– Staszek, co ty przede mną ukrywasz?

Staszek się zawahał. Nie spodziewał się po młodszym bracie pojednawczego tonu.

– Dobra, powiem ci. Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że wyjeżdżam do Lwowa? Nie

byłem we Lwowie.

– A gdzie?

– Tutaj. Wyciągaliśmy ludzi z getta i ukrywaliśmy ich w lasach.

– Co takiego? – wybuchnął Janek. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?!

– To była wojskowa operacja. Chodziło o ewakuację chłopaków z bronią, a nie cywilów.

Janek chwycił brata za ubranie.

– Łajdaku, mogłeś ją uratować!

– Puść. Miałem wyraźny rozkaz: pomoc w ewakuacji obrońców getta. Chcemy utworzyć

z nich żydowski oddział partyzancki pod naszą komendą.

– Jaką „naszą”, do jasnej cholery?

– Gwardii Ludowej.

Janek puścił ubranie Staszka, oszołomiony. Owszem, podejrzewał brata o lewicowe

kontakty. Był nawet pewny, że Staszek skumał się z socjalistami. Ale Gwardia Ludowa? W jego oczach była to zwyczajna sowiecka agentura, która przygotowywała grunt pod nadejście komunistycznej władzy. Gwardia Ludowa nie walczyła o Polskę, lecz o przekazanie jej Stalinowi.


– No, co tak patrzysz? Chcesz, żebym poszukał twoich Sajkowskich, czy nie? Cywilów też się tu trochę ukrywa.

Janek nie odpowiedział. Wciąż nie mógł wyjść z osłupienia. Jego starszy brat był zdrajcą.

A on pozwalał, żeby zdrajca pozwalał mu odnaleźć Lenę. Nie miał jednak w sobie dość siły, żeby się odwrócić i odejść.

Staszek machnął lekceważąco ręką.

– Zaraz wracam.

Przeskoczył przez płot, po czym zniknął w chłopskiej zagrodzie. Po kwadransie wrócił

z barczystym chłopem o brwiach jak kępy trawy.

– Jest dobra wiadomość – oznajmił Staszek. – Sidor mówi, że niedawno przeszło jeszcze kilka grup cywilów.

– Ano – potwierdził Sidor, wskazując na las po prawej. – Tamuj żeśmy ich schowały.

Szli dobre pół godziny – najpierw przez brzozowy zagajnik, potem przez gęste ostre krzaki jeżyn. Po tej przeprawie wysoki sosnowy las sprawiał wrażenie przestronnego salonu.

Uchodźcy wyglądali niepewnie z szałasów pod drzewami. Widok Sidora, który donosił im jedzenie, uspokajał ich.

Janek rozglądał się z bijącym sercem po lesie. Uciekinierzy poruszali się bezszelestnie, nikt się prawie nie odzywał. Sosnowy las był dla nich kolejnym bunkrem, gdzie obowiązywała żelazna reguła milczenia.

Ktoś recytował wiersz. Janek nadstawił uszu.

– Proszę cię, tato. Przestań.

– Leon, słyszysz? Wystarczy już!

Janek rzucił się biegiem w stronę, skąd dobiegał monotonny głos mężczyzny. Siedzieli we trójkę pod okapem z paproci – Leon Sajkowski, jego żona Sabina i Lena.

Nic więcej nie miało znaczenia.

Nie było innego wyjścia – musiały wtajemniczyć Lolę.

– I to jest ten wasz genialny plan, frajerki? – syknęła dziewczyna. – Która to wymyśliła?

Nagle Nina chwyciła ją za gardło i ścisnęła z siłą, jakiej nikt się po niej nie spodziewał.

– Posłuchaj no, dziwko, uciekniemy albo zgodnie z naszym planem, albo w ogóle. A jeśli przyjdzie ci do głowy wystawić nas do wiatru, to Bóg mi świadkiem, że zanim mnie zakatują, zgniotę cię jak padalca, zrozumiałaś?


Lola pokiwała gorliwie głową. Nina puściła ją i odepchnęła od siebie.

– A teraz wychrzaniaj na swój siennik, laluniu.

Kiedy zostały same, Wanda szepnęła z podziwem do przyjaciółki:

– Gdzie nauczyłaś się tak mówić?

– Miałam kiedyś grać złodziejkę w węgierskim filmie. Z filmu nic nie wyszło, ale do roli i tak musiałam się przygotować.

Wybuchły tłumionym śmiechem. Mimo sprawy z Lolą obie były w doskonałym nastroju.

Sprawy układały się całkiem nieźle. Udało im się nie tylko zdobyć odcisk klucza do czarnej pralni, ale też przeszmuglować go z pomocą „Skóry” na zewnątrz. Pozostawało tylko czekać i mieć nadzieję, że z mydlanego odcisku da się odlać prawdziwy klucz. Na każde szczęknięcie drzwi serca podchodziły im do gardeł.

Późnym wieczorem po kolacji i apelu w drzwiach stanęła „Graba”. Lola, Nina i Wanda były pewne, że przyszła, żeby odprowadzić je do pralni, ale „Graba” wskazała tylko na Wandę.

– Ryżkowska!

– Jestem.

– Wychodzić.

– Ale, pani oddziałowo, my zaraz idziemy do czarnej pralni...

– Milczeć! – wrzasnęła. – Idziesz ze mną i ani słowa, bo cię zatłukę, rozumiesz?

Nina spojrzała na Wandę, kręcąc dyskretnie głową. Każde słowo mogło tylko pogorszyć jej sytuację. Widać było, że „Graba” jest w wyjątkowo podłym nastroju. Wypchnęła Wandę z celi.

– No idź, kurwo jedna!

Kopnęła ją kolanem w plecy. Gdyby to od niej zależało, zastrzeliłaby sukę na miejscu.

Przez Ryżkowską spotkało ją tak straszne upokorzenie, że do tej pory twarz paliła ją na samo wspomnienie tamtej chwili.

Zaczęło się od tego, że Schneider zostawił dla niej wiadomość w kancelarii. Nie jakieś ustne polecenie, ale karteczkę z jego własnoręcznym pismem. „Katrin, przyjdź do mnie wieczorem”. Omal nie zemdlała z wrażenia. Gdyby chodziło o jakieś sprawy służbowe, na pewno nie zostawiłby własnoręcznej kartki ani nie zwróciłby się do niej po imieniu. Wszystko było jasne – pragnął jej.

„Graba” cała dzień czuła trzepotanie w żołądku. Z początku nawet ją to trochę niepokoiło

– tylko tego brakowało, żeby przed samą randką dostała sraczki. Ale na szczęście nie były to dolegliwości żołądkowe, tylko nerwy, jak to określała. Nie była zbyt biegła w sercowych rozterkach. Do tej pory miała tylko dwóch mężczyzn i obaj byli do niczego. Wierzyła, że ze Schneiderem będzie inaczej. Włożyła więc nylonowe pończochy, uszminkowała usta i poszła do jego gabinetu.

Na biurku stała już przygotowana butelka wina, a z radia sączyła się dyskretnie muzyka.

Dokładnie tego się spodziewała.

– O, Katrin, dziękuję, że przyszłaś! – zawołał Schneider.

– O, nic sobie nie obiecuj, mój drogi – odparła kokieteryjnie, żeby nie uznał jej za zbyt łatwą.

Uśmiech zniknął z twarzy Schneidera, jakby nagle zrobiło mu się niedobrze.

– Chciałem cię prosić o przysługę, rozumiesz, jak kolega kolegę. Możesz przyprowadzić mi tu dyskretnie Ryżkowską?

„Graba” omal nie ryknęła z bólu. W ogóle nie widział w niej kobiety! Traktował ją jak

„kolegę”. Było to nie do zniesienia.

Wepchnęła Wandę do gabinetu Schneidera i wyszła czym prędzej, żeby pozbierać

skołatane myśli.

Schneider wskazał z uśmiechem na metalową pryczę pod ścianą. Wanda usiadła ostrożnie na krawędzi.

– Czy pani wie, że to ja jestem odpowiedzialny za organizację transportów do Auschwitz?

– spytał znienacka.

– Nie.

– Właśnie szykuje nam się taki transport. Pani nazwisko jest na liście.

Wanda zadrżała. Auschwitz. Stamtąd nikt nie wracał.

– Ale ja mógłbym to nazwisko wykreślić – dodał Schneider.

– Dlaczego?

Schneider przysiadł się do niej blisko, gładząc ją po dłoni.

– Powiedzmy, że mam dla pani dużo sympatii.

Wanda zerwała się jak oparzona, ale w tym samym momencie Schneider pochwycił ją

za kark i rzucił na łóżko jak szmacianą lalkę. Potrącona butelka wina spadła z biurka i roztrzaskała się na posadzce. Schneider zaczął siłą rozchylać nogi Wandy.


Do gabinetu wpadła z powrotem „Graba”. Podsłuchiwała pod drzwiami.

– Czego?!

– Myślałem, że się na ciebie rzuciła.

– On chce mnie zgwałcić, pani oddziałowo! – krzyknęła Wanda. – Niech pani coś zrobi, przecież pani też jest kobietą!

– Kłamie, suka! – ryknął Schneider.

„Graba” spojrzała na niego zimno.

– Jeśli zakończyłeś już przesłuchanie, to odprowadzę więźniarkę na oddział – wycedziła.

Schneider gotował się ze wściekłości. Wiedział już, że z „romantycznego” wieczoru nic nie wyjdzie. Wszystko przez to, że zaufał tej krowie z wielkim zadem. Jak mogło takiej w ogóle przyjść do głowy, że on... Uznał ją za dobrego kompana, a ta mogła go teraz oskarżyć o zhańbienie rasy, dlatego że jej samej nie udało się wleźć do jego łóżka. Niech je wszystkie szlag trafi.

– Zabieraj ją! A ty – zwrócił się do Wandy – pojedziesz pierwszym transportem

do Auschwitz!

„Graba” wyprowadziła Wandę z gabinetu.

– Dziękuję – szepnęła Wanda na korytarzu.

Ruhe! – wrzasnęła „Graba” i walnęła ją w głowę. Cios był tak silny, że strażniczka omal nie zwichnęła sobie ręki. Zawyła z bólu, upokorzenia i bezsilności. Już nawet do bicia się nie nadawała.

„Doktor” rozpaczliwie potrzebował nowego planu. Pomysłów mu nie brakowało, ale

wszystkie zostały odrzucone przez szefostwo jako „niedopracowane”. Kiedy miał je

dopracować? – wybuchł na spotkaniu w konspiracyjnym lokalu. Napad na Urlaubzug też nie był

dopracowany, a jednak zakończył się sukcesem. Żadne argumenty nie trafiały jednak do przedstawicieli Komendy Głównej. Upierali się, że napad na Reichsbank został ostatecznie spalony podczas nieudanej próby. Gestapo prowadziło śledztwo w sprawie przecięcia kabli, a ochrona została wzmocniona. Poza tym to, co miało być największym atutem całej akcji – zaskoczenie – przepadło bezpowrotnie. Niemcy wiedzieli już, że napad na Bank Rzeszy jest poważnie brany przez uwagę przez Armię Krajową. W tej sytuacji należy przesunąć siły i środki na inne zadania.

Siły i środki! zżymał się w duchu „Doktor” po nieudanym spotkaniu. Niedługo w ogóle

zabraknie jakichkolwiek środków na bieżącą walkę, a co dopiero na przygotowania do „Burzy”.

Co do sił, to nie miał zamiaru wypożyczać swoich chłopców do rozbrajania bahnschutzów.

„Doktor” miał zawsze bardzo osobisty stosunek do spraw, które mu powierzano. Gdyby był

bibliotekarzem, zapewne oburzałaby go sama myśl, że musi oddawać książki ze swojego księgozbioru w niepewne ręce.

Władek spadł mu jak z nieba. Z początku nie chciał się z nim spotykać. Nie miał

najmniejszej ochoty wysłuchiwać jego petycji w sprawie przywrócenia do oddziału. Choć sam często oburzał się na decyzje, które zapadały na samej górze, nie znosił, kiedy jego podwładni nie potrafili po prostu przyjąć ich do wiadomości. Młodszy Konarski ręczył jednak, że bratu chodzi o coś zupełnie innego.

– Niby o co?

– O Reichsbank – powiedział Michał. – Wiem, że to głupio brzmi, ale brat twierdzi, że zdobył jakieś nowe możliwości.

– Jakie?

– Upiera się, że tylko panu to powie.

„Doktor” spotkał się z Władkiem na zapleczu cukierni na Brackiej.

– Jeśli to jest jakiś podstęp, żebym cię przywrócił do oddziału, to lepiej się przeżegnaj, chłopcze – powitał go od progu.

– Wiem, jak obrobić ten bank – oświadczył Władek.

Kiedy zaczął mówić, „Doktor” aż otworzył usta z zachwytu. Nie należał do szefów,

którym każda propozycja niepochodząca od nich samych wydaje się nic niewarta. Potrafił

docenić cudzy talent, choć rzadko spotykał na swojej drodze ludzi naprawdę utalentowanych.

Teraz stał przed nim wojskowy geniusz w najczystszej postaci.

– Ale... – zawahał się – jak pan się tam dostanie?

– Już powiedziałem. Wprowadzi mnie mój sąsiad, esesman Novotnik.

– W Reichsbanku siedzi cały czas Gestapo. Prowadzą śledztwo w sprawie tych

cholernych kabli.

– Nowych pracowników nie będą przesłuchiwać, tylko tych, którzy mogli mieć coś

wspólnego z poprzednią próbą.

– Wie pan, że to jest ogromne ryzyko. Gestapo ma pańskie zdjęcie.

– Wiem. Czy mam pańską zgodę?


„Doktor” spojrzał na Władka niemal z czułością.

– Zgodę? Chłopcze drogi, masz moje błogosławieństwo!

Ścisnął go mocno. Gdyby miał stu takich ludzi, Warszawa byłaby już wolna.

22

Certyfikat palestyński


Klucza wciąż nie było. Najgorsze, że przestały przychodzić także grypsy od matki.

Musiało wydarzyć się coś złego. Na pewno Bronek został aresztowany i matka bała jej się o tym napisać. A jeśli stało się coś jeszcze gorszego? Myśli Wandy krążyły całymi dniami jak czarne ptaki wokół jednego tematu. Nie mogła znowu stracić Bronka. Jeśli nie będzie czekał na nią na końcu drogi, ucieczka nie miała żadnego sensu. Nic nie miało sensu. Całe jej dotychczasowe życie było pasmem błędów. Wiedziała już, jak je naprawić, ale potrzebowała drugiej szansy – przy Bronku. W bezsenne noce i podczas harówki w czarnej pralni zrozumiała, że powinna uciec do niego wiele lat wcześniej. Może już tamtego zimowego dnia, kiedy spotkali się po raz pierwszy w jego rodzinnym majątku w Dobrzanach podczas polowania na wilki. Dlaczego tego nie zrobiła! A jeśli było już za późno?

Nina pocieszała ją, jak mogła.

– Cierpliwości – uspokajała, kiedy jadły zupę z obrzydliwymi szarymi kluskami, które więźniarki nazywały „padalcami”. – To musi potrwać. Taki klucz wcale nie jest łatwo zrobić.

Lola zaczynała się niecierpliwić.

– I gdzie ten klucz? – syknęła. – Próbujecie mnie wykiwać.

– Nikt nie próbuje nikogo wykiwać – odparła Nina. – Jeśli chcesz z nami uciekać, to siedź

na chudym tyłku i nie podskakuj.

Tym razem Lola nie dała się jednak nabrać na filmowe dialogi.

– To ty mi nie podskakuj, aktorko w mordę kopana! Daję wam kilka dni. Jak nie będzie klucza, to zamelduję „Grabie”, co kombinujecie.

Wróciła na swój siennik.

– Nie przejmuj się jej gadaniem – powiedziała Nina. – Blefuje.

Lola mówiła jednak całkiem poważnie. Zawsze brakowało jej cierpliwości, przez

co traciła wiele okazji na ulicy. Po prostu nie umiała stać spokojnie i czekać w nieskończoność na klienta. Zazwyczaj jeśli przez pierwsze dwie godziny nikt się nie trafiał, szła po prostu spać.

Zazdrościła takiej „Landrynie”, na przykład, która potrafiła stać cierpliwie pół nocy, żeby tuż nad ranem podłapać naprawdę dzianego frajera. Raz trafił jej się nawet dyrektor jakiegoś banku,

którego oskubała tak, że potem przez tydzień rozbijała się po Warszawie taksówkami.

Przed wieczornym apelem przyszła „Skóra”.

– Ty i ty – powiedziała, wskazując na Wandę i Ninę. – Brać kubeł.

Opróżnianie kubła z nieczystościami nie należało do najprzyjemniejszych zadań, ale Wanda i Nina zabrały się do roboty wyjątkowo gorliwie. Było jasne, że „Skóra” szuka pretekstu, by przekazać im gryps, a może coś więcej.

Nie pomyliły się. Kiedy znalazły się z kubłem w toalecie na końcu korytarza, strażniczka wsunęła coś Wandzie do kieszeni i skinęła porozumiewawczo głową.

Wróciły do celi. W kieszeni Wandy znajdował się gryps oraz klucz. Nina ścisnęła

przyjaciółkę za ramię.

– Widzisz? Mówiłam ci.

Wanda padła jej z ulgą w ramiona.

– Dobra już, czytaj.

Gryps podawał dokładny czas i datę ucieczki. Poza murami Pawiaka na kobiety miał

czekać przewodnik. Więzienie znajdowało się na terenie getta i trzeba było wydostać się jeszcze na aryjską stronę. Oprócz słów otuchy od matki na karteczce widniał też dopisek innym charakterem pisma.

Pani Wando!

Wierzę z całego serca, że ucieczka się uda i będziemy mogli wreszcie spotkać się sam na sam i porozmawiać o wielu sprawach.

Szczerze Pani oddany

Przyjaciel

Wanda aż westchnęła głośno.

– Co się dzieje – zapytała natarczywie Lola zwabiona dziwnym zachowaniem obu kobiet.

Nina pokazała jej dyskretnie klucz.

– Kiedy idziemy?! – ożywiła się Lola.

Nina już chciała odpowiedzieć, kiedy drzwi celi szczęknęły ponownie. Więźniarki

zerwały się na równe nogi.

– Ryżkowska, wychodzić z rzeczami – rozkazała „Graba”.

Wanda spojrzała w popłochu na Ninę.

– Ja? Dokąd?


– Jesteś wyznaczona do transportu. Wychodzić!

„Transport” oznaczał tylko jedno: Auschwitz.

Krzysztof bił mocno. Miał bardzo dobry lewy prosty, którym trzymał Władka na dystans, a potem znienacka walił go prawym sierpem w wątrobę.

– Dalej, Władziu! Idź na niego! – zagrzewał brata Michał.

Łatwo smarkaczowi powiedzieć. Władek robił, co mógł, ale nie był w stanie znaleźć sposobu na tańczącego po ringu Krzysztofa. Niepotrzebnie dał się podpuścić. Jeśli tak wyglądał

sparing, to co będzie podczas prawdziwej walki? Tamten zrobi z niego kotlet mielony. Władek czuł, że stracił całą szybkość, dzięki której kiedyś kładł na deski silniejszych i lepiej wyszkolonych przeciwników. Nie miał już serca do boksu. Przed wojną, kiedy wychodził

na ring, skupiał się wyłącznie na walce. Teraz było za wiele znacznie ważniejszych spraw.

Przede wszystkim „Ruda”. Matka wypuściła ją w końcu ze szpitala. Dziewczyna została umieszczona w konspiracyjnym mieszkaniu pod opieką dochodzącej pielęgniarki. Nie doszła jeszcze całkiem do siebie, ale mogła już się poruszać o własnych siłach. Wszystko było więc na dobrej drodze. Tak mu się przynajmniej wydawało.

Kiedy tylko dostał pozwolenie, żeby ją odwiedzić, pobiegł przez miasto jak uskrzydlony.

Wyglądała strasznie. Jej twarz miała kolor sinozielony, a złamaną szczękę usztywniała metalowa konstrukcja. Czekało ją jeszcze długie leczenie i rehabilitacja. Nie mogła mówić.

– „Ruda”! – wykrzyknął Władek na jej widok bardziej z przerażenia niż z radości. Chciał

ją objąć, ale dała mu znak, że każde dotknięcie sprawia jej ból. – „Ruda” – szepnął

ze wzruszeniem. – Ten drań za to zapłaci, zobaczysz.

„Ruda” wzięła zeszyt i ołówek, który leżał na stole. Napisała:

– „Co u ciebie?”

– Dobrze! – zawołał Władek. Opowiedział jej o walce z Krzysztofem. W sprawy

Reichsbanku nie chciał jej wtajemniczać.

„Ruda” skinęła głową. Wzięła znów ołówek do ręki.

– „Wyjeżdżam z Warszawy” – napisała.

– Jak to? Na długo?

– „Muszę odpocząć”.

– Jasne. To teraz najważniejsze. Masz rację. Będę cię odwiedzał.

„Ruda” pokręciła głową.


– Nie chcesz? – jęknął Władek.

– „Nie o to chodzi” – odpisała.

– Jak to nie o to? A o co? Nie chcesz mnie widzieć?

– „Muszę zmienić otoczenie. To wszystko jest dla mnie za trudne. Zrozum mnie”.

– Rozumiem. Zawiodłaś się na mnie. Ja też się na sobie zawiodłem.

„Ruda” położyła mu palec na ustach i pokręciła głową.

– „Ruda”... – szepnął Władek z czułością. – Kiedy wrócisz?

– „Nie wiem” – odpisała.

– Mogę do ciebie chociaż... napisać?

– „Lepiej zapomnijmy o sobie”.

– Co ty mówisz? Ja nigdy o tobie nie zapomnę!

– „Idź już. Jestem zmęczona”.

Poszedł ze ściśniętym gardłem. W gruncie rzeczy rozumiał ją doskonale. Czego się

spodziewał? Że po tym wszystkim rzuci mu się na szyję? Przez niego straciła urodę i otarła się o śmierć. Z drugiej strony, co miał zrobić? Zacząć sypać przyjaciół, rodzinę, matkę?

Głowa Władka odskoczyła do tyłu jak piłka. Znowu dostał lewym prostym. W gruncie

rzeczy boks Krzysztofa był dość schematyczny. Kilka lat temu nie przetrwałby z Władkiem dłużej niż jedną rundę. Nawet teraz Władek potrafiłby jeszcze zebrać resztę sił i przejść do skutecznego kontrataku. Gdyby tylko umiał przebić się przez myśli, które spowalniały jego reakcje.

Reichsbank. Po cholerę brał na siebie taką odpowiedzialność? Wyrwał się z tym planem jak Filip z konopi. Niepotrzebnie ciągle wychodził przed orkiestrę. Wykluczyli go przecież ze sprawy Reichsbanku, a on pchał się do nich bocznymi drzwiami. Dokąd zaprowadziła go ta gorliwość ostatnim razem? Stefan i Tosiek nie żyli, „Ruda” była okaleczona, a cała ich komórka łączności okazała się jakimś idiotycznym elementem politycznej gry. Kto zagwarantuje, że teraz nie będzie tak samo?

Potężny prawy hak w wątrobę odebrał mu na chwilę oddech. Skubaniec, może i wyglądał

na gogusia, ale miał parę w rękach, trzeba mu przyznać. Władek uchwycił się Krzysztofa, żeby chwilę odpocząć.

– Władziu, no co jest? – niecierpliwił się Michał.

Władek spojrzał ponad ramieniem przeciwnika na młodszego brata. Sapał ciężko,

próbując odzyskać oddech. Obok Michała stała Celina. Władek zauważył, że dotykają się dyskretnie palcami. Dureń, zżymał się na młodszego brata. Kiedy Krzysztof się o tym dowie, marny jego los. Ta Celina też niezłe ziółko. Tu oficjalny narzeczony, a tu flirt na boku. Chociaż może był dla nich obojga zbyt surowy. Może oboje znaleźli się w potrzasku i nie wiedzieli, jak z niego wyjść. Serce nie sługa – jeszcze niedawno wiedział coś o tym. Pomyślał z goryczą o „Rudej”, kiedy nagle jakieś światło wybuchło mu przed oczami. To Krzysztof odepchnął go na środek ringu i trafił czysto lewym.

Władek przyklęknął. Oślepiające światło zamieniło się w ciemność, a w uszach

zadźwięczała mu cisza. Jak przez ścianę usłyszał jęk zawodu wśród swoich przyjaciół. Michał

nie mógł uwierzyć w to, co widzi – jego starszy brat na deskach! Tadeusz był tak samo zawiedziony, ale zagrzewał go do walki, pokazując Władkowi, żeby się podniósł i zaczął

wreszcie boksować. Tylko Bronek – jedyny rozsądny w tej ekipie – pokazywał mu gestem, żeby odpoczął. Janka znowu nie było. Ostatnio zaprzątały go jakieś prywatne sprawy, ale nie chciał

o nich

rozmawiać.

– Ma pan dosyć? – dotarł do niego wyraźny głos Krzysztofa, który stał nad nim

z podniesionymi pięściami.

Władek dźwignął się z powrotem na chwiejne nogi.

– Walczymy – powiedział, uderzając o siebie rękawicami.

Krzysztof spojrzał sceptycznie na jego chwiejny chód.

– To nie ma sensu. W prawdziwej walce zemdleje pan w pierwszej rundzie.

– Martw się o siebie, smarkaczu – warknął Władek i natarł na przeciwnika.

Krzysztof bez trudu zszedł z linii ciosu. Władek wpadł na liny. Michał odwrócił wzrok zażenowany spektaklem.

– Władek, załatw go! – ryczał Tadeusz.

Władek spojrzał na ścienny zegar. Novotnik! Umówił się przecież na mieście

z Novotnikiem! Cała sprawa z Reichsbankiem od tego zależała. Nie zastanawiał się już nad sensem swoich działań. Liczyło się tylko, że czas mijał, a on wciąż tkwił w nielegalnej salce bokserskiej na Woli. Nie przypuszczał, że zajmie mu to tyle czasu.

Odwrócił się do Krzysztofa. Chciał zaatakować, ale przypomniał sobie, że nie jest już w tej samej formie co kiedyś. Postanowił zaczekać. Krzysztof jak zwykle zaczął punktować

lewym prostym po to, żeby przygotować sobie miejsce dla prawego haka w ciało. Jeden. Drugi.

Trzeci. Teraz!

Władek zrobił gwałtowny unik przed nadlatującym sierpem, jednocześnie wyprowadzając cios w podbródek przeciwnika.

Krzysztof padł na deski jak worek, kompletnie zaskoczony. Michał i Tadeusz ryknęli ze szczęścia.

Władek spojrzał na zegarek i zaczął odsznurowywać rękawice. Nie miał czasu

do stracenia.

Celina weszła pod linami na ring, klękając nad Krzysztofem.

– Co jest... co się stało? – wykrztusił Krzysztof.

– Co się stało? Po mordzie kolega bokser oberwał, to się stało! – odpowiedział mu uradowany Michał. – Czyli co, panie narzeczony, nadaje się brat do walki o mistrzostwo?

Krzysztof dźwignął się ciężko z ringu. Władek podał mu rękę.

– Zaskoczył mnie pan... Na prawdziwej walce tak się nie dam podejść.

– Zobaczymy – odparł Władek i obrócił się do przyjaciół. – Omówcie szczegóły, ja

muszę lecieć.

– Ja z przyjemnością! – odparł Tadeusz z taką radością w oczach, jakby sam wygrał

właśnie walkę o mistrzostwo świata.

Władek wcisnął rękawice Michałowi i w pośpiechu zeskoczył z ringu.

– Dokąd się tak spieszysz, mistrzu? – zawołał za nim Michał.

– Mam sprawy na mieście! – odkrzyknął Władek i wypadł na zewnątrz.

Najwyraźniej „Doktor” nie powiedział im o jego planie. Tym lepiej. Szansa

na powodzenie nie była zbyt wielka, a gdyby wiedzieli, na pewni chcieliby mu pomagać. Nie miał zamiaru pociągnąć za sobą kolejnych ofiar. Stefan i Tosiek wystarczająco ciążyli mu na sumieniu. Tym razem postanowił wziąć całe ryzyko na siebie.

Halbe nie znosił, kiedy zostawały na noc, ale po prostu bardziej się to opłacało. Cena była wtedy z góry ustalona, a ilość zbliżeń nie. Mógł więc upajać się nimi do woli aż do białego rana.

Oczywiście, Halbe wcale nie musiałby płacić za zbliżenia z kobietami. W jego otoczeniu wcale nie brakowało pań, które bardzo chętnie wskoczyłyby do jego łóżka nie tylko na jedną noc, ale i na wszystkie pozostałe. W tym właśnie tkwił problem. Halbe nie miał najmniejszej ochoty dzielić swojego życia z kimkolwiek. Seks był dla niego taką samą używką jak alkohol czy cygara, a przecież nikt nie zakładał plantacji tytoniu po to, żeby zapalić cygaro. Stał się więc koneserem płatnej miłości. Zamiast winnych bukietów degustował rozmaite budowy ciała, rozmiary biustów oraz roczniki. Potrafił z pamięci narysować erotyczną mapę Warszawy – gdzie znajdowały się najlepsze burdele i jak kształtowały się ceny tego typu usług w poszczególnych dzielnicach. Gdyby przykładał się choć w dziesiątej części tak samo do pracy kontrwywiadowczej, polskie podziemie prawdopodobnie zostałoby już całkowicie

sparaliżowane. Halbe nie wierzył jednak w mozolne urzędnicze zbieranie wiadomości wywiadowczych. Wierzył, że na wyżyny wyniesie go jedna spektakularna operacja – jak ta, którą kiedyś prowadził wspólnie z Kellerem.

Właściwie od pewnego czasu wiara ta znacznie przygasła. Jak skończyły się sprawy

z Kellerem, pamiętał aż nazbyt dobrze. Z Rainerem wcale nie lepiej. To, co robił w tej chwili, też nie rokowało za dobrze dla jego zawodowej przyszłości. Kto liczył się z oficerem łącznikowym?

Ten stary łajdak Koenig powiedział mu zresztą wyraźnie, co o nim myśli. Halbe zrozumiał

po prostu, że jako oficer Abwehry żadnej wielkiej kariery już nie zrobi. Zajął się więc tym, co wymagało znacznie mniej trudu: smakowaniem win, koniaków, cygar i luksusowych

warszawskich prostytutek. Czasu mu teraz nie brakowało; jako oficer łącznikowy „Tłumacza”

nie miał zbyt wiele do roboty, a Rainer też nie zasypywał go już zleceniami. Tego, które ostatnio od niego otrzymał – poszukiwania zdjęć Władka i Michała w warszawskich archiwach – nie traktował zbyt poważnie. Owszem, robił coś w tej sprawie, ale tylko tyle, żeby zapewnić sobie alibi przed Rainerem. Właściwie powinien czuć się szczęśliwy. Wszystko wskazywało na to, że zabójstwo Kellera uszło mu płazem, podobnie jak wszystkie inne błędy, jakie do tej pory popełnił.

Był jednak bliski rozpaczy. Znalazł się w punkcie wyjścia. Dokładnie tam, gdzie był

przed pojawieniem się Karola Ryżkowskiego. Gorzej nawet – wtedy miał przynajmniej nadzieję, że karta kiedyś się odwróci. Teraz nie siedział nawet przy jednym stole z innymi graczami.

Satysfakcja z powodu dotkliwej porażki Rainera rozwiała się jak dym. Pozostała tylko bolesna pustka, którą próbował zapełnić byle czym, żeby nie oszaleć.

Cała jego gorycz skupiła się na Tadeuszu. Widział w nim człowieka, jakim sam chciałby być – odważnego do szaleństwa, niezależnego, zadowolonego z siebie. Rozumiał już, dlaczego Koenig przydzielił go do niemieckiego agenta jako oficera łącznikowego. Po prostu zakpił sobie z niego w ten sposób. Trudno było o gorszą karę. Halbe dzień po dniu uczestniczył w misji Tadeusza, lecz jednocześnie nie odgrywał w niej żadnej istotnej roli. Był zwyczajnym posłańcem, nikim więcej. Gdyby Tadeusz rzeczywiście doprowadził do aresztowania dowództwa AK, Halbe nie zostałby nawet wymieniony w raporcie. Pozostawało mu więc tylko wierzyć, że cała ta misja zakończy się fiaskiem.

Na kolejne spotkanie w kinie Palladium Tadeusz przyszedł nienaturalnie ożywiony.

Nawet w wątłym świetle z kinowego ekranu, na którym puszczano jakąś mierną włoską komedię, widać było, że twarz agenta jest czerwona z podniecenia.

– Coś się stało? – spytał chłodno Halbe.

– Jeszcze nie, ale już niedługo.

– Doprawdy?

Tadeusz przekazał mu informacje o nielegalnej walce bokserskiej, na której zjawią się wszyscy odbici skoczkowie.

– Uważa pan, że to jest sukces? Przecież niedawno sami ich uwolniliśmy.

– Nie chodzi mi o nich! Mówię panu to tylko dlatego, żeby potwierdzić, że dotrzymałem słowa: obiecałem, że długo nie będą się cieszyć wolnością. Rzecz w tym, że ten Krzysztof współpracuje z Komendą Główną. Dał mi do zrozumienia, że sam „Grot” pojawi się na tej walce.

Halbe poczuł nieprzyjemne ukłucie pod sercem.

– Ale to tylko pańskie przypuszczenie.

Tadeusz spojrzał na niego urażony. Uśmiech zgasł mu na twarzy. Nigdy nie lubił tego człowieka.

– Jestem pewny, że przyjdzie – odparł zimno. – Nie tylko on. Będzie tam cała masa oficerów z Komendy Głównej. Proszę o zorganizowanie obławy. Tutaj ma pan wszystkie szczegóły.

Wsunął pod rękę Halbego niewielką kopertę i zniknął w ciemności bez słowa pożegnania.

Halbe siedział dalej, wpatrzony w głupawą włoską komedię, ale wcale nie śledził

wydarzeń na ekranie. Olśniła go niezwykle prosta i jasna myśl. A gdyby „Tłumacz” został

zlikwidowany przez podziemie? W końcu mogli go zdemaskować w każdej chwili. Właściwie Koenig codziennie się tego spodziewał. Jeden strzał mógł odmienić życie Halbego na zawsze.

Koperta, którą ściskał w ręku, mogła przecież nigdy do niego nie dotrzeć, a informacje o nielegalnej walce bokserskiej mógł zdobyć w zupełnie inny sposób.

Włoski komik na ekranie upadł właśnie na podłogę, kiedy wyciągnięto spod niego dywan.

Kilka osób rozproszonych po sali kinowej gruchnęło śmiechem. Tylko Halbe nie widział w tej scenie nic zabawnego. Zbyt często wyciągano spod niego dywan.

Postanowił to zmienić.

Certyfikat palestyński nadawał swojemu właścicielowi niemal magiczną moc.

Po pierwsze, uprawniał go do opuszczenia granic Generalnego Gubernatorstwa i swobodnego wjazdu na teren Szwajcarii, skąd miał zostać wywieziony daleko od wojennego zgiełku, do bajecznej krainy wiecznego słońca, cytryn i oliwek – Palestyny. Posiadacz certyfikatu stawał

się bowiem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, obywatelem palestyńskim, który na skutek wybuchu wojny nie mógł powrócić do swojego słonecznego raju. Dokument naprawiał

to niefortunne zrządzenie losu. Zagubieni „Palestyńczycy” mieli zostać wymienieni w Szwajcarii na niemieckich jeńców wojennych. Gwarantowały to liczne pieczęcie III Rzeszy oraz podpisy ważnych urzędników. Najcudowniejszą właściwością certyfikatu było to, że z chwilą nadania jego właściciel stawał się widzialny dla świata. Nie musiał już ukrywać się w bunkrze, komórce czy szafie. Nie musiał skrywać swojego pochodzenia ani wyznania pod fałszywymi papierami.

Na certyfikacie widniało bowiem jego prawdziwe nazwisko, nawet jeśli było otwarcie i bezczelnie

żydowskie.

Takie właśnie magiczne certyfikaty przyniósł Staszek dla Sabiny Sajkowskiej i jej męża.

Wszyscy oglądali je długo w milczeniu, jakby nie potrafili zdecydować, co wydawało im się bardziej absurdalne – to, że Sajkowscy mieli już za tydzień znaleźć się w Szwajcarii, czy też to, że Staszek zdobył oba dokumenty całkowicie za darmo. Zwłaszcza Sabina nie mogła wyjść z osłupienia.

– Jak to za darmo? – wykrztusiła. – Dzisiaj nie ma nic za darmo.

– Mamo – upomniała ją Lena. – Słyszałaś, co Staszek mówił. Ten człowiek jest jego dłużnikiem.

– Co to za jeden? – natarła Sabina. – Dawno go pan zna?

Staszek wzruszył ramionami.

– A co to za różnica. Żyd, tak samo jak państwo.

– Ile razy trzeba ci tłumaczyć, że oni nie są Żydami? – zniecierpliwił się Janek.

– Daj spokój, Janku – przerwała mu Sabina. – Teraz to i tak nie ma już żadnego

znaczenia. Powiedzcie lepiej, jak to wszystko ma wyglądać.


Procedura była niezwykle prosta. Posiadacz niezwykłego certyfikatu zgłaszał się

do hotelu Cristal, gdzie po sprawdzeniu serii i numeru swojego certyfikatu otrzymywał, bez żadnych dalszych kosztów, zakwaterowanie i wyżywienie aż do wyjazdu do Szwajcarii. Według wiedzy Staszka następna grupa wyjeżdżała już za tydzień.

Sabina wciąż potrząsała głową z niedowierzaniem.

– To mi jakoś za pięknie wygląda. Jakby specjalnie chcieli tam zwabić wszystkich

niedobitków.

– Też tak myśleliśmy – potwierdził Staszek. – Ale nasz wywiad to potwierdził.

– Wywiad Gwardii Ludowej – parsknął lekceważąco Janek. Przez cały czas trzymał Lenę za ramię, jakby się bał, że w ostatniej chwili zmieni zdanie i będzie chciała wyjechać razem z rodzicami.

– Gadaj zdrów – obruszył się Staszek. – Niech państwo sami sobie zobaczą. Przejęliśmy kilka pocztówek ludzi, którzy dojechali na miejsce.

Wyciągnął z kieszeni plik pocztówek ze zdjęciem portu w Hajfie.

– Widzicie? Tu jest stempel pocztowy i data. Nasi laboranci już sprawdzili, to nie jest fałszywka.

Sabina wzięła jedną z pocztówek do ręki.

– Boruch Dancygier! Znam to nazwisko! Był u nas w domu, pamiętasz, Lenka? To ten

antykwariusz, co chciał kupić książki ojca!

– Pamiętam! – zawołała Lena. – Tata przepędził go na cztery wiatry!

– Boruch Dancygier – powtórzyła Sabina, wpatrując się jak zahipnotyzowana

w pozdrowienia, które stary antykwariusz przesyłał swoim bliskim z dalekiej Hajfy.

– Sama pani widzi – powiedział Staszek. – To wszystko prawda. Niedługo też przyślecie nam stamtąd pocztówkę.

Sabina spojrzała na córkę i nagle wybuchła głośnym szlochem. A więc to jednak była prawda. Zostawiała kraj, Lenę, Romka – być może na zawsze. Kobiety padły sobie w ramiona.

– Zostawcie nas na chwilę – poprosiła Sabina przez łzy.

Janek spojrzał na Lenę. Tego właśnie się obawiał. Lena dotknęła go jednak delikatnie.

– Proszę – szepnęła.

Wyszli razem ze Staszkiem. Ledwo drzwi się za nimi zamknęły, Sabina znów zaszlochała z rozpaczą.


– Dlaczego chcesz zostać, dlaczego! Przecież ten jego brat powiedział, że tobie też może to załatwić!

– Dobrze wiesz, że nie mogę.

– Co cię tu trzyma? Janek zrozumie, to dobry chłopak. On też chce, żebyś była

bezpieczna!

Lena pokręciła głową.

– Nie chodzi o Janka.

– A o co? Romka już...– głos ugrzązł jej na chwilę w krtani – ...nie ma. Tu wszędzie są tylko trupy!

– Ktoś będzie musiał je kiedyś pochować.

– Ale dlaczego ty?! Dziecko, jedź z nami!

Lena wyśliznęła się z uścisku matki.

– Dbaj o ojca, mamo. Może zmiana klimatu dobrze mu zrobi – powiedziała rzeczowo.

Trzeba to było przerwać. Z każdą sekundą rozstanie stawało się coraz trudniejsze.

Sabina spojrzała przez łzy na Leona, który kaligrafował coś palcem na oknie,

zachwycony własnym dziełem, które dla osób niepowołanych było całkowicie niewidoczne.

A więc to byli jej synowie. Rainer kolejny raz oglądał akta Władka i Michała, delektując się swoim ostatnim odkryciem. Był to dla niego niezbity dowód, że nie stracił swojego dawnego instynktu, dzięki któremu pojmał „rzeźnika z Kassel”. Ostatnio bardzo często wracał myślami do przeszłości. Właściwie tkwił w niej przez większą część dnia i nocy. W pracy ustawiał fotel przy oknie i wpatrywał się w wielkie drzewo, które pozwalało mu przenieść się do Lyonu.

W służbowym mieszkaniu leżał na łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit i ponownie rozwiązywał

krok po kroku stare sprawy. W nocy śniła mu się Inge – naga, z włosami mokrymi od potu.

Wcale nie był przygnębiony. Czuł się raczej nieznośnie wolny. Nie nękały go już żadne bolesne nadzieje. Motor, który zawsze pchał go wciąż naprzód i naprzód, nagle zgasł. To dlatego zaczął się gwałtownie cofać. Nie widział w tym jednak nic złego. Przebywanie w przeszłości było całkiem przyjemne, zwłaszcza jeśli zabierało się ze sobą całą butelkę koniaku. Jedyne co go niepokoiło, to podejrzenie, że być może stracił już swój niezwykły dar, który wyróżniał go z motłochu. Odkrycie, że Maria Konarska jest matką Michała i Władka, bardzo go pokrzepiło.

Był wciąż tym samym Larsem Rainerem, błyskotliwym inspektorem Interpolu, chwilowo tylko uwikłanym w wojnę na wschodzie.


Podniósł słuchawkę telefonu, żeby wydać nakaz aresztowania doktor Konarskiej. Już dawno powinien to zrobić. Fischer nie przestawał domagać się represji za napad na pociąg urlopowy. Złapał Rainera za słowo. Ciągle się domagał, aby rodziny uwolnionych więźniów wysłać natychmiast do Auschwitz, a resztę aresztowanych podczas obławy w kościele rozstrzelać jako zakładników. Z drugą częścią żądań gubernatora Rainer nie miał żadnego problemu. Jakieś łączniczki, jakiś stary zegarmistrz – proszę bardzo, już nawet wydał polecenie, żeby wciągnąć ich na listę zakładników. Tylko Maria sprawiała mu pewien kłopot. Nie chodziło o żadne rozterki natury moralnej – na te uodporniła go wystarczająco służba w Einsatzgruppen. Powodem jego zwłoki nie była też żadna nadzwyczajna słabość do lekarki. Była znacznie starsza od niego, a poza tym w ogóle nie myślał o niej jako o kobiecie. Widział w niej coś zupełnie innego.

Z jakiegoś powodu wydawało mu się, że między Marią a jego własną przeszłością istnieje tajemniczy związek. Oczywiście, musiało to być tylko dziwne urojenie, ale nic nie mógł poradzić na to, że za każdym razem, kiedy podnosił słuchawkę, aby wydać Rappkemu odpowiednie rozkazy, miał wrażenie, że przerywa więź, która łączy go z dawnymi czasami i z samym sobą.

Rzucił słuchawkę z powrotem na widełki. Podjął decyzję. Niczego nie będzie zrywał.

Fischer musi się zadowolić innymi ofiarami, a on pozostanie tym samym Larsem Rainerem, błyskotliwym inspektorem Interpolu, chwilowo tylko uwikłanym w wojnę na wschodzie.

Bomba dostarczona przez „Doktora” nie zrobiła na Władku dobrego wrażenia. Była to niepozorna biała cegiełka czegoś w rodzaju białej plasteliny z dołączonym zapalnikiem czasowym ręcznej roboty. Wiedza wyniesiona z „cichociemnych” kursów podpowiadała mu, że był to zapewne jeden z tych nowoczesnych materiałów wybuchowych – mieszanka heksogenu z lecytyną – których Amerykanie używali do wysadzania mostów i budynków. Władek spodziewał się raczej starej dobrej wiązki granatów. Tym bardziej że nie zamierzał zniszczyć całego mostu, lecz niewielki budynek Reichsbanku, a właściwie jego jedną ścianę. Wybuchowa cegiełka miała niezaprzeczalną zaletę – z powodzeniem mieściła się w nogawce spodni, dzięki czemu Władek bez problemu wniósł ją na zaplecze Reischbanku, gdzie dzięki poręczeniu Kurta Novotnika zaczął pracę jako robotnik fizyczny.

Novotnik był wniebowzięty, kiedy Władek zwrócił się do niego z prośbą o protekcję.

Od początku powziął do swojego współlokatora niewytłumaczalną sympatię. Można z nim było porozmawiać o wszystkim – o babach, o ciężkich czasach, a nawet ponarzekać na trudny los

volksdeutscha, skazanego na ciągłe lawirowanie między młotem a kowadłem – „Szwabem”

a „Polaczkiem”. Novotnik był przekonany, że Władek rozumie go jak nikt inny na świecie i nawet nie zauważał, że ich rozmowy są właściwie jego monologami, podczas których Władek tylko kiwa od czasu do czasu głową.

Oczywiście, że mu pomoże! Dlaczego Władek wcześniej się nie przyznał, że nie może znaleźć pracy? To skandal, jak Szwaby traktują volksdeutschów. Byle Polaczek zatrudniony w niemieckim urzędzie zarabia kilkaset złotych, a volksdeutsch chodzi po Warszawie bez pracy!

Niestety, w Reichsbanku nie było teraz wolnych etatów, chyba że na fizycznego... Jak to?

Volksdeutsch nie będzie przecież nosił worków razem z Polaczkami! Niedługo na pewno coś się zwolni i Władek wskoczy na wolne miejsce. Może nawet uda się go wsadzić na konwojenta.

Wtedy razem będą jeździć z forsą. Jak to nie chce? Volksdeutsch nie może nosić worków jak pierwszy lepszy Polaczek! Ach, czyli było aż tak źle. Władek potrzebował roboty natychmiast.

Nie miał nawet czym zapłacić czynszu za następny miesiąc. Novotnik poklepał go pocieszająco i solennie obiecał mu, że zrobi wszystko, żeby jak najszybciej awansowali go z fizycznego robotnika na konwojenta.

W ten sposób Władek znalazł się na zapleczu Reichsbanku w roboczym kombinezonie,

gdzie dźwigał worki z pieniędzmi razem z innymi „Polaczkami”, którzy patrzyli pod niego spode łba jako na volksdeutscha i najbliższego przyjaciela Novotnika. Nie przejmował się tym. Nie przyszedł tu szukać nowych przyjaciół.

Nigdy nie przypuszczał, że pieniądze mogą tyle ważyć. Dźwigali naprawdę ciężką forsę.

Najgorsze były worki z bilonem. Ładowali wszystko do ciężarówki, która stała przy rampie na zapleczu banku. Nie podnosząc wzroku, Władek szybko policzył strażników na podwórzu.

Było ich aż dziewięciu, uzbrojonych w schmeissery. Tragarzy pilnował też owczarek alzacki, który poszczekiwał ostrzegawczo.

Władek bez trudu się zorientował, która ściana oddziela zaplecze magazynowe

od głównej sali banku. Zaczekał chwilę, aż kolejny tragarz wyjdzie z workiem, po czym błyskawicznie wyjął z nogawki plastelinową bombę i przytwierdził ją do ściany za kaloryferem.

– Co tu robisz?

Władek obrócił się gwałtownie. Za nim stał Kostek Michalak, jeden z polskich

robotników, który od początku patrzył na niego krzywo. Kostek zauważył zapalnik czasowy.

– Oż ty gnoju jeden...


Chciał wezwać pomoc, ale zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, miał już na szyi nóż.

– Zamknij gębę albo już po tobie – syknął mu do ucha Władek, popychając

do niewielkiego kantorka. Nogą zatrzasnął za sobą drzwi, nie zdejmując cały czas noża z szyi Kostka. Był wściekły na siebie, że dał się zaskoczyć. Co miał teraz zrobić? Rozejrzał się szybko po kantorku. Metalowa szafka na miotły była lekko uchylona, a na skoblu wisiała kłódka z kluczem w środku. Wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak zlikwidować świadka i ukryć ciało w szafce. Czym innym było jednak dźgać słomianego manekina w Anglii, a czym innym odebrać życie człowiekowi, którego jedyną winą było to, że znalazł się w niewłaściwym miejscu.

– Jeśli chcesz obrobić bank, to w przyszłym tygodniu będzie tu więcej forsy! – wyrzucił

z siebie nieoczekiwanie Kostek.

– Co takiego?

– W przyszłym tygodniu będzie tu pięćdziesiąt milionów.

– Co ty gadasz?

– Jak Boga kocham. Mają spłynąć pieniądze z tej kontrybucji, co zarządził

Fischer. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, kiedy, ale mogę się dowiedzieć!

Władek odwrócił Kostka twarzą do siebie.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Moja dziewczyna pracuje w kasie. Hilda. Możesz sprawdzić. Twój przyjaciel Novotnik na pewno to potwierdzi.

Władek się zawahał. Pięćdziesiąt milionów? „Doktor” mówił, że będą mieli szczęście, jeśli uda się zgarnąć dziesięć.

– Novotnik nie jest moim przyjacielem – powiedział Władek, opuszczając nóż.

Kostek spojrzał na niego z nagłym olśnieniem.

– Z ciebie volksdeutsch jak z koziej dupy trąbka! Jesteś w siatce!

– Zamknij gębę, dobra? Jeszcze nie zdecydowałem, co z tobą zrobić.

– Ja chcę do was! – zawołał Kostek. – Od dawna szukam jakiegoś dobrego kontaktu.

Coście za jedni? Armia Krajowa, narodowcy, Bataliony Chłopskie? Mnie jest wszystko jedno, byleby Szkopów tłuc. Mogę nawet z czerwonymi, chociaż trochę się brzydzę. Ale ty nie jesteś czerwony, co?

Władek nadal się wahał. Ryzyko było spore. Jeśli jednak nie wciągnie Kostka

do współpracy, pozostawało mu tylko drugie wyjście – uchylona szafka na miotły.

– Skoro taki jesteś cięty na Szkopów, to czemu się prowadzasz z jakąś Hildą?

– A co ma piernik do wiatraka? Zresztą, głównie się kładziemy, a nie prowadzamy.

Mimo woli Władek parsknął śmiechem. Wprowadził chłopaka tylko w niezbędne

szczegóły swojego planu. Kostek aż kipiał z emocji. Nie mogli jednak zbyt długo rozmawiać na osobności. Musieli wrócić do dźwigania worków.

Po dwóch godzinach Władek był już w oczach Kostka wodzem na miarę Napoleona.

Pęczniał z dumy, że znalazł się pod jego komendą. Podczas przerwy Kostek poczęstował go skręconym własnoręcznie papierosem. Władek widział, że ręce mu drżą. Przypomniał sobie Tośka. Co prawda Kostek był znacznie starszy, ale patrzył na niego z tym samym podziwem.

Władka ogarnęła nagle wściekłość. Durnie, za co go tak podziwiali! Zawahał się, czy nie odwołać wszystkiego. Nie chciał, żeby twarz Kostka dołączyła do upiornej galerii, która wyświetlała mu się przed oczami w najbardziej niespodziewanych momentach.

Już chciał zrugać chłopaka za jego naiwny entuzjazm, kiedy na zapleczu pojawił się Kurt Novotnik. Był wyraźnie ożywiony. Przywołał Władka do siebie.

– Mam świetną wiadomość! Już jutro przejdziesz na konwojenta.

– Co? Prosiłem cię...

– Dobra, dobra. Nie będziesz harował razem z tym bydłem. Ma się te swoje kontakty.

Tylko ten śledczy chciałby cię obejrzeć.

– Jaki śledczy?

– Z Gestapo. Prowadzi dochodzenie w sprawie tego przecięcia kabli, co ci opowiadałem.

Powiedział, że chce osobiście zatwierdzić nowego konwojenta. Ale spokojnie, nie musisz jechać na Szucha. On tutaj urzęduje. Idziemy.

– Teraz?

– Kazał, żebym cię przyprowadził. Spokojnie, bracie, to jest tylko formalność.

Władek rzucił wzrokiem w stronę Kostka. Sprawy się komplikowały. Mógłby bez trudu uwolnić się spod opieki Novotnika i zwiać, ale wtedy cała akcja byłaby praktycznie spalona.

Postanowił poddać się badaniu przez śledczego z Gestapo, zawierzając swoim dokumentom.

Przeszli po marmurowej posadzce w głównej sali banku i wjechali windą na drugie piętro.

W długim korytarzu, przez który prowadziła czerwona ścieżka chodnika, znajdowały się biura dyrekcji.


Stanęli przed masywnymi drzwiami z egzotycznego drewna.

– No, trzymaj się, bracie – powiedział Novotnik, poprawiając Władkowi kołnierz

roboczego kombinezonu. – Będzie dobrze, zobaczysz.

Władek wszedł do dyrektorskiego gabinetu. Śledczy siedział plecami do drzwi, kręcąc gałką przy radiu.

– Siadaj – powiedział, nie odwracając się.

Władek podszedł bliżej, rejestrując dziesiątki szczegółów, które mogłyby okazać się przydatne: niezakratowane okno, mosiężne popiersie Hitlera na biurku, nóż do papieru, kabura z pistoletem u pasa śledczego...

– O, jest! – zawołał radośnie śledczy, odnajdując w końcu właściwą stację w radiu.

Z głośnika popłynęła skoczna melodia na akordeon.

Śledczy się odwrócił. Był to Oberscharführer Uwe Rappke.

Obaj rozpoznali się w tej samej chwili.

– Ty! – ryknął Rappke, sięgając po broń.

Władek rzucił się na niego. Chwycił po drodze ciężkie popiersie z biurka i zamachnął się.

Rappke padł na regał, pociągając go za sobą na podłogę. Rozległ się rumor spadających książek i porcelanowych bibelotów. Duży wazon prysnął z trzaskiem, chlustając wodą. Rappke zwalił się nieprzytomny na dywan. Władek rzucił się natychmiast do jego kabury z pistoletem.

Nagle drzwi się otworzyły. Novotnik, który czekał w napięciu na powrót Władka, jak ojciec na maturzystę, postanowił stanąć mężnie w jego obronie. Policja policją, ale dość tego traktowania volksdeutschów jak jakichś Żydów! Nie można tak tłuc bez opamiętania niewinnego człowieka.

Nie wiedział, że rozczarowanie może być aż tak bolesne. Omal nie załkał, kiedy zobaczył

Władka przy nieruchomym ciele Rappkego. Serce podeszło mu aż do gardła.

– Zdrajco... – wykrztusił, sięgając po swój pistolet.

Władek strzelił dwa razy. Pierwsza kula trafiła Novotnika w gardło, druga prosto w czoło.

Konwojent upadł twarzą na czerwony chodnik w korytarzu. Poczuł jeszcze, że jego nos łamie się z chrzęstem, po czym znieruchomiał z otwartymi oczami.

Na korytarzu słychać już było tupot żołnierskich butów. Władek otworzył okno. Drugie piętro – na szczęście był piorunochron. Wskoczył na parapet i wprawnie opuścił się na sam dół

krótkimi skokami. Robił to w Małpim Gaju tysiące razy. Przynajmniej tym razem rzeczywistość

okazała się łatwiejsza niż tor przeszkód.

Kiedy był na podwórzu, żołnierze otworzyli z góry ogień. Kule plaskały wściekle

o ziemię, ale Władek był już o dwa metry dalej. Prostym naskokiem pokonał mur okalający podwórze i zniknął po drugiej stronie.

Słyszał gwizdki, szczekanie psów, ale wszystko to już mu nie zagrażało. Wskoczył

do tramwaju, który jechał na Grochów, w stronę jego kwatery. Musiał znaleźć się tam przed Gestapo, żeby ostrzec gospodynię. Był pewny, że zdąży. Miał nad nimi przewagę. Zanim przypomną sobie, że był współlokatorem Novotnika i wydadzą odpowiednie rozkazy, pani Domańska powinna być już bezpieczna.

Tramwaj sunął brukowaną ulicą, kolebiąc się na boki. W środku jechało tylko kilka osób pogrążonych we własnych myślach. Zaczął padać deszcz. Patrząc przez załzawione szyby na obwieszone swastykami miasto, Władek doznał nagle dziwnego uczucia, że wszystko to nie dzieje się naprawdę. Po prostu jechał na trening. Przed chwilą zjadł obiad razem z ojcem i mamą.

Michała nie było, bo jak zwykle umówił się z kolejną narzeczoną. Potarmosił Ajaksa i wyszedł

z domu.

Ocknął się z nieprzyjemnym dreszczem. „Ruda” miała rację – to nie było życie dla niej.

To w ogóle nie było życie.

23

Póki my żyjemy


Nina poczuła, że szorstka ściana kaleczy jej policzek. Syknęła z bólu. Nic nie mogła zrobić. Lola wykręciła jej rękę i przycisnęła kolanem.

– Posłuchaj mnie, kuternogo. Gówno mnie obchodzi, że twoja przyjaciółeczka pojechała na zwiedzanie Oświęcimia. Uciekamy dzisiaj, zgodnie z planem, rozumiesz?

– To nie jest twój plan. Za murami czekają na Wandę, nie na ciebie!

– No to się trochę zdziwią, ale i tak będzie już za późno. Idziesz ze mną, czy mam cię teraz załatwić?

Był środek nocy. Reszta więźniarek chrapała w najlepsze.

– Nie słyszałam odpowiedzi! – syknęła Lola, wykręcając mocniej rękę Ninie.

– Idę. Puść.

– Dawaj ten klucz.

– Pod poduszką...

Lola sięgnęła pod poduszkę. W ciemności namacała klucz dostarczony przez Helenę

i Bronka. Serce zabiło jej żywiej.

– No. A teraz dobranoc, jasne?

Puściła rękę Niny i wycofała się na swój siennik. Nina pomasowała obolałą rękę

i położyła się z powrotem. Od wyjścia Wandy z celi Lola nie dawała jej chwili spokoju. Nic się przecież nie zmieniło. Miały klucz, a za murami czekał na nich umówiony przewodnik. To co, że Wandy z nimi nie będzie? Nieszczęścia chodzą po ludziach. Nina próbowała zwlekać jak najdłużej. Po cichu wciąż liczyła na cud – że drzwi celi otworzą się ponownie i w progu stanie z powrotem Wanda z rzeczami. W końcu Lola straciła cierpliwość.

A jednak cud naprawdę się wydarzył, choć okoliczności, które do niego doprowadziły, wcale nie były cudowne. Wanda wróciła w czasie obiadu. Nina poczuła, że kolejny „padalec”

grzęźnie jej w gardle na widok przyjaciółki.

– Wandzia!

Wanda nie wyglądała na cudownie ocaloną. Przeciwnie, sprawiała wrażenie, jakby wcale nie uniknęła transportu, lecz wróciła z Oświęcimia po kilku latach. Trzymała przed sobą koc z menażką, wzrok miała wbity w podłogę. Dopiero kiedy „Skóra” popchnęła ją lekko, weszła do celi i stanęła zupełnie zdezorientowana. Patrzyła na Ninę, jakby jej nie poznawała.

– Wanda, co ci? To ja!

Nina pociągnęła ją w kąt do swojego siennika.

– Opowiadaj. Jak ci się udało wywinąć?!

Wanda spojrzała na nią, jakby nie rozumiejąc jej słów.

– Wywinąć – powtórzyła. – Tak, wywinąć.

– No, z transportu? Dlaczego cię nie wzięli.

– Nie wzięli – powtórzyła znów mechanicznie Wanda. – Pomylili się. Nazwisko pomylili.

Nina zamilkła. Zrozumiała. Cudów na Pawiaku jednak nie było.

– Dupy dała Schneiderowi – stwierdziła rzeczowo Lola, podchodząc do obu przyjaciółek.

– Pewnie on ją wyreklamował.

Nagle Wanda rzuciła się na Lolę z pięściami.

– Kłamiesz! Pomylili się! Nazwisko pomylili!

– Zabierzcie tę wariatkę! – wrzasnęła Lola, zasłaniając głowę.

Drzwi celi tworzyły się znowu. Na szczęście dyżur na oddziale miała tego dnia „Skóra”.

– Co tu się dzieje? Chcecie iść na izolatkę?!

– Nic, nic, pani oddziałowo – uspokoiła ją Nina. – Już będzie spokój.

Wanda wybuchła nagle płaczem. „Skóra” pokiwała głową. Też wiedziała, co się stało.

– Zajmijcie się nią – powiedziała i wyszła, zatrzaskując drzwi.

Lola wzruszyła ramionami, patrząc pogardliwie na Ninę, która tuliła łkającą wciąż Wandę.

– Jak was, frajerki, nie rozumiem. Dupa nie mydło. Nie wymydli się. Życie jest

najważniejsze.

– To była pomyłka – łkała uparcie Wanda. – Pomylili nazwisko.

– No, już, już – uspokajała ją Nina. – Najważniejsze, że jesteś z nami.

– Powiedz jej, że to była pomyłka na liście.

– To była pomyłka na liście, rozumiesz? – powiedziała Nina do Loli.

– Jasne – odparła Lola.

Wieczorem Wanda doszła do siebie. Nie chciała mówić o tym, co działo się z nią przez kilka godzin po wyjściu z celi ani jakie decyzje musiała podejmować. Nina nie pytała o nic. Tak czy inaczej, była to ich ostatnia noc na Pawiaku. Liczyło się tylko to, czy uciekną, czy zostaną rozstrzelane za próbę ucieczki. Reszta nie miała znaczenia.

Nocna zmiana wyszła do czarnej pralni o zwykłej porze. Data ucieczki nie była

przypadkowa. Wanda i Nina ustaliły ją na podstawie miesięcznego planu dyżurów, który dostarczyła im „Skóra”. Odpowiedzialność za ucieczkę musiała siłą rzeczy ponieść strażniczka, która miała tej nocy dyżur. Nie mogła to więc być „Skóra”. „Graba” też nie wchodziła w grę, choć żadna z więźniarek nie miałaby nic przeciwko temu, żeby to właśnie na niej skupiła się cała wściekłość niemieckich sił bezpieczeństwa. „Graba” była zbyt skrupulatna. Starannie liczyła wchodzące i wychodzące więźniarki. Nigdy nie popełniła żadnego błędu. Musiał to więc być ktoś inny. Po długich naradach wybór padł na „Chłopka”, jędzowatą strażniczkę o chłopskiej twarzy, której zawdzięczała swój przydomek. Elsie Kramm, czyli „Chłopek”, miała kilka „zalet”, które czyniły z niej idealną kandydatkę. Po pierwsze, nikt nie miał dla niej ani krzty sympatii, ponieważ lubowała się w kopaniu więźniarek po pośladkach, co niezmiernie ją bawiło.

Co ważniejsze jednak, nie była zbyt rozgarnięta i miała wyraźne kłopoty z liczeniem powyżej dziesięciu.

Już na korytarzu Wanda i Nina zorientowały się, że coś jest nie tak. Elsie Kramm zwykle pokrzykiwała żywo, rozdzielając kopniaki na prawo i lewo.

– Gdzie jest „Chłopek”? – szepnęła Nina do stojącej obok więźniarki z sąsiedniej celi.

– Nie ma.

– A kto z nami idzie?

W odpowiedzi na korytarzu pojawiła się „Graba”.

Ruhe! – wrzasnęła. – Czarna pralnia, w prawo zwrot! Marsz!

Wanda poczuła, jak jej serce pogrąża się w ciemności. Nina spojrzała na nią tak samo zdruzgotana.

– I co teraz? – syknęła Lola.

Wszystkie znały odpowiedź. Cały plan wziął w łeb w ciągu jednej sekundy. Nie można było liczyć na to, że „Graba” pomyli się przy sprawdzaniu stanu podczas wyjścia.

W huku kotłów w czarnej pralni trzy niedoszłe uciekinierki skinęły do siebie dyskretnie głowami. Trzeba było podjąć jakąś decyzję.

Podeszły do jednego z kotłów, udając, że wrzucają do środka ubrania ze stosu

na podłodze.

– Co robimy? – napierała Lola. – Wiejemy czy nie?


– Jak chcesz wiać? – odparła Nina. – „Graba” ma oczy z tyłu głowy.

Wanda spojrzała w stronę strażniczki. „Graba” zachowywała się inaczej niż zazwyczaj.

W ogóle nie zwracała uwagi na więźniarki, choć była wyraźnie ożywiona. Co jakiś czas wyjmowała lusterko i poprawiała fryzurę.

– Nie dzisiaj – powiedziała Wanda.

– Co mówisz? – spytała Nina.

– Że „Graba” jest dzisiaj jakaś inna. Jakby roztargniona.

Wszystkie trzy patrzyły przez chwilę na strażniczkę, która nawet nie zauważyła,

że przerwały pracę. Spoglądała na zegarek i znów przejrzała się w lusterku.

– Spieszy się do faceta – orzekła Lola.

– A ty skąd wiesz? – spytała Nina.

– Gołym okiem widać. W końcu złapała jakiegoś frajera. Nie ma dzisiaj do nas głowy.

Uda się.

Decyzja zapadła jednomyślnie. „Graba” rzeczywiście nie była tej nocy sobą i należało z tego skorzystać.

Pięć minut przed fajrantem „Graba” zerwała się ze stołka pod ścianą i wrzasnęła:

– Góra na dół!

Był to sygnał do zakończenia pracy. Kotły w czarnej pralni zaczęły cichnąć, podczas gdy więźniarki ustawiały się w kolejce do drzwi.

Schnell! Schnell! – poganiała je „Graba”, spoglądając na zegarek. Sprawiała wrażenie, jakby to ona cieszyła się z fajrantu najbardziej. Zachowywała się jak wytrącona z równowagi.

Zupełnie nie wiedziała, co robić – ustawiać więźniarki, poprawić fryzurę czy może umalować usta.

– Ale sukę wzięło – powiedziała Lola, ustawiając się na końcu kolejki razem z Wandą i Niną.

„Graba” otworzyła drzwi pralni.

Alle raus! – wrzasnęła.

Więźniarki wyszły na korytarz.

– Dawaj go – syknęła Nina do Loli.

Lola sięgnęła z obrzydzeniem pod jeden z kotłów i wyciągnęła prymitywną klatkę

ze szczurem w środku. Długo się zastanawiały, w jaki sposób wywołać zamieszanie podczas

liczenia, aż w końcu to właśnie Lola wpadła na rozwiązanie. Mysz. A najlepiej szczur.

Obrzydliwy, z długim nagim ogonem. Nawet strażniczki na oddziale wrzeszczały na widok takiego sukinsyna, twierdziła Lola. Pomysł był dobry, ale która z nich podjęłaby się złapania i takiego paskudztwa? Entuzjazm Loli natychmiast zgasł. Postanowiły ciągnąć słomki. Padło na pomysłodawczynię.

„Graba” była coraz bardziej roztrzęsiona.

– Odlicz! – krzyknęła, spoglądając znów na zegarek.

Szereg kobiet zaczął odliczanie. Kiedy doszło do dwudziestu, Nina skinęło do Loli głową.

– Teraz.

Lola otworzyła klatkę. Szczur wyprysnął natychmiast na wolność. Wybuchło

zamieszanie. Niektóre więźniarki piszczały, inne rzuciły się w pogoń za gryzoniem. Równy szereg zamienił się w bezładną gromadę.

Ruhe! – wrzeszczała „Graba”, ale to nie pomagało.

Wanda, Nina i Lola wycofały się ostrożnie do tyłu i wróciły do pralni. Za drzwiami wciąż słychać było wrzask i zamieszania. „Graba” na próżno usiłowała przywrócić spokój. Wreszcie wszystko ucichło.

Kobiety przycupnęły za kotłami w pralni. Nadeszła najważniejsza chwila i najsłabszy punkt całego planu, który zakładał, że strażniczka nie zarządzi ponownego liczenia stanu.

„Graba” nie miała najmniejszego zamiaru dłużej zwlekać z odprowadzeniem więźniarek.

Naprawdę się spieszyła. Czekał już tam na nią! Przekręciła szybko klucz w drzwiach pralni i dała sygnał do powrotu na oddział.

Kroki na schodach zaczęły się oddalać. Wanda, Nina i Lola odetchnęły z ulgą. Nie było jednak czasu do stracenia. Rzuciły się do suszarni. Zaczęły szybko zdejmować prześcieradła ze sznurów, skręcać je i wiązać ze sobą. Potrzebowały nie mniej niż sześć metrów mocnego powrozu. Mokre prześcieradła nadawały się do tego wyśmienicie.

Wróciły do drzwi i wsunęły podrobiony klucz w zamek. Był idealny. Zeszły ostrożnie na parter. Na zewnątrz panowała noc. W głębi Pawiaka widać było

wędrujące światła reflektorów. Podwórze gospodarcze naprzeciw czarnej pralni było pogrążone w mroku. Kobiety skinęły do siebie głowami i wybiegły na zewnątrz.

Kilkanaście metrów po prawej stronie mieścił się dawny budynek internowanych, który teraz świecił pustkami. Służył głównie za rupieciarnię, toteż drzwi wejściowe nie były zamykane

na klucz. Poza tym budynek wychodził bezpośrednio na ulicę Dzielną, a w jego oknach nie było krat. Cały plan ucieczki przygotowany przez Bronka na podstawie informacji Heleny opierał się na dostaniu do tego właśnie miejsca.

Kobiety wpadły do środka. Odczekały chwilę, żeby się upewnić, że nie zostały

zauważone, po czym ruszyły ostrożnie na piętro.

– Cicho, tam ktoś jest – szepnęła nagle Wanda.

Zamarły bez ruchu. Z któregoś z pomieszczeń dochodziło miarowe skrzypienie.

– Może szczury – powiedziała cicho Nina.

Nasłuchiwały przez chwilę w napięciu.

– Szczury nie sapią – orzekła Lola.

Rzeczywiście, oprócz skrzypienia z pokoju na górze dobiegało wyraźne sapanie. Kobiety spojrzały po sobie z rozpaczą. Znalazły się w pułapce. Nie było żadnego sposobu, żeby wrócić na oddział.

– A pies wam wszystkim mordę lizał! – syknęła rozwścieczona Lola i ruszyła

do pomieszczenia, skąd dochodziły hałasy.

– Stój! – szepnęła Nina, ale było już za późno. Lola otworzyła drzwi, zdecydowana na wszystko.

Na starym materacu pod oknem wznosił się i opadał miarowo goły męski tyłek.

Opuszczone do kostek spodnie należały bezsprzecznie do umundurowania więziennego

strażnika. Mężczyzna obrócił się gwałtownie. Był to Schneider. Pod nim leżała z podniesionymi do góry nogami „Graba”.

Wer ist... ?! – krzyknął Schneider, sięgając po kaburę z pistoletem, którą przewiesił

przez stertę połamanych krzeseł. Zaplątał się jednak w opuszczone spodnie i wyrżnął o podłogę.

Lola rzuciła się na niego, przygniatając go całym ciałem.

Hilfe... – próbowała krzyknąć „Graba”, ale Nina uderzyła ją z całej siły pięścią w twarz.

– Będziecie wisieć, suki! – stęknął Schneider, próbując zrzucić z siebie Lolę.

– No żeż pomóżcie, kurwa wasza mać! – zawołała Lola do swoich towarzyszek.

Wanda nie wahała się dłużej. Chwyciła kaburę Schneidera, wyrwała z niej pistolet

i rąbnęła go z zamachem w głowę. Strażnik przestał wierzgać, ale Wanda waliła dalej, na oślep

– po głowie, po karku, po plecach.

– Dosyć już! Ma dosyć – przerwała jej Lola. – Dawaj to.


Odebrała jej pistolet i podeszła do „Graby”. Strażniczka trzymała się za twarz zalaną krwią. Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór. Chciała tylko zrobić sobie przyjemność i jednocześnie zemścić się na Schneiderze. Kiedy dowiedziała się, że jednak zrobił to z Ryżkowską, zdała sobie sprawę, że ma go w garści. Dała mu prosty wybór – albo doniesie na niego do Gestapo za zhańbienie rasy, albo będzie spełniał jej zachcianki, kiedy tylko przyjdzie jej na niego ochota. Myślała, że zabije ją na miejscu, kiedy to usłyszał, ale w końcu zrozumiał, że naprawdę musi być dla niej miły. Władza nad mężczyzną była cudownym uczuciem.

Lola wymierzyła pistolet prosto w jej głowę.

– Nie, Lola – powiedziała Wanda.

– Zamknij się. Dwa lata mnie ta suka poniżała.

– Ja tylko robię, co mi każą! – powiedziała „Graba” drżącym głosem.

– Zamknij gębę! – huknęła Lola i zamachnęła się z całej siły. „Graba” opadła na materac nieprzytomna.

– Tfu! – splunęła Lola, podnosząc z niesmakiem majtki Graby, które leżały obok

materaca. – A mówi się, że ja jestem kurwą!

Nie było czasu do stracenia. Nina wyjrzała przez okno. Krat rzeczywiście nie było.

– Dawajcie linę!

Spuściły z okna związane prześcieradła i zaczęły schodzić jedna po drugiej na dół. Wanda była ostatnia.

Rozejrzały się. Były na Dzielnej. Gdzieś w pobliżu powinien czekać na nie przewodnik, żeby przeprowadzić je przez ruiny getta na aryjską stronę.

Z ciemności po drugiej stronie ulicy wyłoniła się jakaś sylwetka.

– Tutaj! – wołał ktoś ściszonym głosem.

Pobiegły w tamtą stronę. Wanda przez chwilę miała nadzieję, że z ciemności wyłoni się postać Bronka, ale był to tylko jakiś żylasty starszy mężczyzna. Zaraz, znała przecież tę twarz.

To był Achmatowicz, jego służący czy ktoś w tym rodzaju. Serce załomotało jej gwałtownie.

– To pan?!

Achmatowicz skinął głową.

– Zaprowadzę panią do niego.

Wanda poczuła, że nogi pod nią miękną. Udało się. Jeszcze trochę i naprawdę stanie twarzą w twarz z Bronkiem. Co ma mu powiedzieć? Przecież właściwie się nie znali!


Przeszli przez labirynt wypalonych piwnic bez większego trudu. Achmatowicz zrobił tę trasę wiele razy, odkąd podjął się wziąć udział w ucieczce. Łowczy kierował się szczególnie pojętym poczuciem patriotyzmu. Sprawy kraju stawały się dla niego ważne tylko wtedy, gdy chodziło w nich o życie Bronka. Nie ruszyłby nawet palcem, żeby ratować Naczelnego Wodza z płonącej kamienicy, chyba że Bronek także znajdowałby się w środku. Z tego powodu uparcie odmawiał zaprzysiężenia w strukturach Armii Krajowej. Twierdził, że raz już przysięgał Matce Boskiej i też niewiele z tego wyszło. Kiedy jednak usłyszał, że Bronek zamierza w pojedynkę wybrać się do spalonego getta, żeby wyprowadzić stamtąd Wandę, natychmiast się zgłosił, że go zastąpi.

Kluczyli ciemnymi zaułkami i piwnicznymi korytarzami nie dłużej niż godzinę. Wreszcie wyłonili się po aryjskiej stronie. Brukowana ulica lśniła w nocy po niedawnym deszczu.

– Przeszliśmy – oznajmił Achmatowicz.

– To już...? – wykrztusiła Nina.

Zamarły na chwilę bez ruchu, patrząc na siebie z niedowierzaniem. Były naprawdę wolne, jeśli ktokolwiek mógł tak o sobie powiedzieć w połowie czterdziestego trzeciego roku w Warszawie.

– Jeszcze tylko kawałek – odparł Achmatowicz.

– Ja z wami nie idę – oznajmiła Lola.

– Nie wygłupiaj się, dziewczyno – powiedziała Nina. – Nie masz papierów, jest godzina policyjna.

– Ty się o mnie nie martw. Poradzę sobie. Tu jest moja dzielnica. Zresztą, mnie

z frajerami nie po drodze.

Odeszła środkiem ulicy, kołysząc wyzywająco biodrami. Achmatowicz wzruszył

ramionami.

– Na siłę nie będziemy nikogo ratować.

Szli dalej, przemykając się od bramy do bramy, żeby uniknąć patroli. Noc była

wyjątkowo chłodna. Wanda zaczęła drżeć, choć nie tylko z powodu zimna.

Nagle w oddali zamajaczyła ciemna sylwetka.

– Patrol! – szepnęła Nina, wpijając się w ramię przyjaciółki.

Ale Wanda już rozpoznała sylwetkę wysokiego mężczyzny. Oderwała od siebie rękę

przyjaciółki i ruszyła przed siebie jak pogrążona w głębokiej hipnozie. Żadna siła nie potrafiłaby

jej teraz zatrzymać.

– Co robisz? Stój! – zawołał za nią przerażona Nina.

Wanda szła coraz szybciej. Z każdym krokiem czuła się lżejsza i lżejsza, jakby po kolei gubiła pokrywające ją skorupy i łuski, aż w końcu została uwolniona nawet od ciężaru własnego nagiego ciała i rzuciła się biegiem w objęcia mężczyzny, którego właściwie nie znała.

Sabina Sajkowska nigdy jeszcze nie widziała tylu szczęśliwych Żydów co w hotelu

Cristal. W sali bankietowej, zamienionej na stołówkę dla kilkuset osób, huczało jak w ulu. Dzieci goniły się między stołami, a dorośli co rusz rzucali się sobie w ramiona, całowali i wybuchali radosnym śmiechem. Ludzie licytowali się niewiarygodnymi historiami, w jaki sposób udało im się pozostać przy życiu. Dawni przyjaciele, a nawet członkowie rodzin odnajdywali się na sali z głośnymi okrzykami szczęścia. Wszystkim bez wyjątku wydawało się, że są w raju. Można tu było kupić kanapki, a nawet ciastka, co prawda po paskarskich cenach, ale i tak wielu objadało się ponad miarę. Panował nastrój powszechnego święta, którego nie mąciły nawet mundury nielicznych esesmanów należących do obsługi hotelu. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi.

Zresztą, esesmani zachowywali się wyjątkowo grzecznie. Nikogo nie bili, nie kopali, ba – żaden nawet nie podniósł głosu. Do gości hotelowych odnosili się z szacunkiem, starając się raczej schodzić im z oczu. Zajmowali się głównie rejestrowaniem szczęśliwych posiadaczy certyfikatów palestyńskich i przydzielaniem im pokojów na czas oczekiwania na najbliższy transport do Szwajcarii.

Przez pierwsze dwa dni Sabina głównie spała. Była tak wyczerpana, że nie miała siły myśleć o Romku, o Lenie ani o swoim szalonym mężu, który błąkał się w tym czasie po hotelu, próbując znaleźć wśród rozradowanych gości słuchaczy swojego nowego wykładu. Kiedy wreszcie się obudziła, stwierdziła ze zdziwieniem, że Leon siedzi spokojnie w pokoju i patrzy na nią całkiem przytomnie. Wstała, umyła się w cudownie ciepłej wodzie i przyrządziła śniadanie. Jasny pokój i czysta kołdra sprawiły, że ogarnęło ją błogie poczucie całkowitego bezpieczeństwa. A więc to wszystko była prawda. Jechali do Szwajcarii, a potem do słonecznej Palestyny. Tylko dlaczego nie było z nimi Romka i Leny. Powinni wyjechać wszyscy razem.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Wzdrygnęła się, przyzwyczajona, że w getcie

zwykle zwiastowało to kolejną katastrofę.

W drzwiach stał uśmiechnięty mężczyzna w garniturze, którego widziała wcześniej

podczas rejestracji. Musiał to być ktoś ważny, bo esesmani odnosili się do niego z szacunkiem.


– Bardzo przepraszam. Jestem Holtz, nadzoruję tę akcję imigracyjną z ramienia

Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa. Chciałem tylko sprawdzić, czy państwo są zadowoleni?

Sabina zawahała się zaskoczona.

– O, tak. Bardzo...

– Doskonale. W takim razie mam do państwa prośbę. Chodzi o to, że wielu ludzi ciągle nie wierzy w możliwość legalnego wyjazdu. Prosimy więc naszych gości, żeby każdy wysłał

pocztówkę do swoich bliskich.

Podał jej widokówkę z Palestyny – identyczną jak ta, którą pokazywał im niedawno

Staszek.

– Oczywiście. Jak tylko przyjedziemy, od razu wyślę.

– A, nie, nie – zaprotestował Holtz. – Nie musicie państwo za to dodatkowo płacić. My wyślemy. Proszę tylko napisać tu pozdrowienia z Palestyny i swój adres na miejscu.

– Ależ ja jeszcze nie wiem, jaki będziemy mieli tam adres.

– Na początku wszyscy ten sam, proszę bardzo. Tu jest hotel, w którym zostaną państwo zakwaterowani przez pierwszy miesiąc.

Podał jej karteczkę z palestyńskim adresem.

– To znaczy teraz mam to napisać?

– Jeśli nie sprawi to pani kłopotu.

Podał jej długopis. Sabina się zawahała.

– Dobrze.

Szybko napisała kilka słów na widokówce, przepisując adres podany jej przez Holtza.

– Proszę.

– Bardzo jestem wdzięczny. Gdyby państwo czegoś potrzebowali, proszę zgłosić

na recepcji – podziękował Holtz i wyszedł z pokoju.

– Miły człowiek – powiedziała na głos Sabina.

– Miły człowiek – powtórzył głucho Leon.

Sabina odwróciła się gwałtownie do męża. Zaszła w nim wyraźna zmiana. Nie perorował

już ani nie deklamował na cały głos. Wpatrywał się tylko w jakiś punkt przed sobą i od czasu do czasu powtarzał jakieś zasłyszane słowa, które odbijały się od niego, kompletnie zmieniając swoje znaczenie.

Wszelkie wątpliwości, jakie wizyta Holtza zasiała w Sabinie, rozwiały się jednak w dzień

wyjazdu. Mieli jechać sypialnym! Specjalny pociąg do Zurychu, z miejscami do spania, czekał

już na nich na Dworcu Wschodnim. Kiedy ogłoszono tę wiadomość, w sali bankietowej zapanował taki entuzjazm, jakby właśnie skończyła się wojna. Nic nie mogło przemówić do wyobraźni uciekinierów bardziej niż kuszetka. Dla wszystkich był to ostateczny dowód, że Niemcy w końcu zrozumieli, że popełnili w tej wojnie straszne błędy i próbowali się teraz zrehabilitować w oczach opinii światowej.

Cały wyjazd przebiegał w atmosferze zagranicznej wycieczki z Orbisem. Dzieci biegały, dorośli rozmawiali z ożywieniem. Nikt się nie spieszył. Nie było żadnego równego szeregu, wrzasków czy popychania kolbami do ciężarówek. Co dziwniejsze, nie było nawet ciężarówek.

Do Dworca Wschodniego mieli zostać zawiezieni autobusami, które podstawiono pod hotel. Był

to kolejny niezwykły widok. Autobusy zniknęły z warszawskich ulic wraz z początkiem wojny, zarekwirowane przez Wehrmacht. Nikt nie miał pojęcia, skąd je wytrzaśnięto.

Był środek nocy, kiedy Sabina i Leon zajęli swoje miejsca. Ciągle trwały jakieś

formalności, więc autobus nadal stał przed hotelem, czekając na sygnał do odjazdu. Sabina oparła głowę o szybę, spoglądając w stronę miasta. Tam, w ciemnej głębi, obowiązywała godzina policyjna i zaciemnienie. Tutaj rozlegały się wciąż głośne śmiechy. Jakaś dziewczynka goniła się z piskiem ze swoim młodszym bratem dokoła autobusu. Sabina się uśmiechnęła. Lena i Romek też nigdy nie potrafili ustać spokojnie w miejscu. Może jednak nie powinna zgadzać się na ten wyjazd. Romek mógł przecież wrócić w każdej chwili. Kto zrobi mu pierogi z jagodami, kiedy wróci? Jagody powinny niedługo pojawić się w lasach. A potem kurki. Nie ma nic lepszego niż kurki w śmietanie. Lena też je uwielbiała.

Sabina ocknęła się gwałtownie. Błogi spokój zniknął bez śladu. Ktoś wrzeszczał jej po niemiecku nad uchem. Autobus nie stał już pod jasno oświetlonym hotelem, lecz w środku ciemnego lasu. Ludzie wysypywali się na zewnątrz w popłochu. Dzieci płakały.

Aussteigen! Raus! – wrzeszczał do niej esesman, chwytając ją za kołnierz.

Upadła na twardą leśną ścieżkę. Wszyscy pasażerowie stali tu zbici w przerażoną

gromadę, nie rozumiejąc, co się dzieje. W pierwszej chwili Sabina pomyślała, że to tylko zły sen, że za chwilę obudzi się z powrotem pod hotelem, czekając na odjazd autobusu.

Powietrze rozdarła seria z pistoletu maszynowego. Jeden z esesmanów, którzy jeszcze niedawno podał jej z grzecznym uśmiechem klucz do pokoju, strzelał ponad ich głowami. Psy ujadały wściekle po obu stronach. Psy? Przecież w autobusie nie było żadnych psów! To musiał

być tylko senny koszmar.

Nagle Sabina poczuła, że ktoś bierze ją za rękę. To był Leon. Patrzył na nią z uśmiechem.

– Leon, to jednak kłamstwo... – wykrztusiła Sabina.

– To nic, Sabinko, to nic.

Miał jasne czyste spojrzenie, jak dawniej.

– Leon! Ty wszystko rozumiesz!

Leon uśmiechnął się tylko i ścisnął jej dłoń tak mocno, że serie z automatów, które uderzyły ze wszystkich stron w gromadkę posiadaczy certyfikatów palestyńskich, nie były w stanie ich rozdzielić.

O jedenastej czterdzieści „Doktor” wszedł do sklepu warzywnego. Przez kilka minut oglądał młode ziemniaki i przebierał w świeżej sałacie razem z innymi klientami, choć nie miał

najmniejszej ochoty na robienie zakupów. Był zatwardziałym kawalerem i stołował się wyłącznie na mieście. Spiżarka w jego mieszkaniu świeciła zawsze pustkami, ale i tak wracał do domu tylko po to, żeby się przespać i przeczekać godzinę policyjną. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz jadł domowy obiad. Tego dnia też się na to nie zanosiło.

Sprawy wzięły ostatnio zupełnie nieoczekiwany obrót. Najpierw wpadka Władka, która wydawała się definitywnie kończyć sprawę Reichsbanku, a potem dwie wiadomości, które zmieniły wszystko: od Kostka Michalaka, pracownika Reichsbanku, którego udało się Władkowi w porę zwerbować, oraz od Heleny, sprzątaczki u niejakiego Halbego, która przyniosła Bronkowi prawdziwą sensację. Obie informacje były tak zdumiewające, że w pierwszej chwili wszystko wskazywało na prowokację. W przypadku Heleny możliwość tę szybko wykluczono: okazało się, że nie był to jej pierwszy cenny meldunek wywiadowczy. Dzięki poprzedniemu doszło do napadu na Urlaubzug. Jedyną podejrzaną sprawą była tylko zadziwiająca nieostrożność oficera, u którego Helena pracowała jako sprzątaczka. Ale głupcy trafiali się po obu stronach.

Poważniejsze wątpliwości nasuwał natomiast Kostek Michalak. Twierdził, że szykuje się największy transport pieniędzy w historii Reichsbanku, i podawał jego dokładną datę, którą podobno znał dzięki intymnym stosunkom z niemiecką kasjerką. Tego dnia Niemcy mieli przewieźć do Krakowa sto milionów złotych[65].

Właściwie wszystko przemawiało za tym, że Kostek Michalak jest policyjnym

prowokatorem. Kwota była tak niewiarygodna, jakby Niemcy specjalnie zachęcali do napadu na konwój z pieniędzmi. Gorliwość Kostka też wydawała się podejrzana. W zasadzie nikt go nie

znał, a Władek pozyskał go do współpracy podczas pierwszego kontaktu.

Wtedy właśnie „Doktor” doznał olśnienia. Obie informacje tylko pozornie nie miały ze sobą nic wspólnego. Łączył je niemal idealnie czas zapowiadanych wydarzeń. W jednym przebłysku „Doktor” zrozumiał, że żadne sprawy w jego życiu nie ułożą się nigdy lepiej niż to, co według Heleny i Kostka Michalaka miało zdarzyć się za kilka dni. Było to jak niespodziewana koniunkcja planet. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej szansy.

Wszelkie wątpliwości zeszły nagle na dalszy plan. „Doktor” postanowił postawić

wszystko na jedną kartę, nie rozważając dłużej, czy cała talia nie była fałszywa. Wziął na siebie pełną odpowiedzialność. Podpisał nawet specjalne oświadczenie w tej sprawie, które było jego pomysłem. Stwierdzał w nim, że zdaje sobie sprawę, iż działa na podstawie niepewnych informacji, ale stawka jest zbyt wysoka, żeby z niej zrezygnować.

O jedenastej czterdzieści trzy zadzwonił telefon w sklepie warzywnym. Właściciel podał

słuchawkę „Doktorowi”, który z ulgą oderwał się od grzebania w młodych ziemniakach i sałacie.

Dzwonił Kostek Michalak.

– Wujek Franek przyjechał. Niech ktoś z was go odbierze, bo ma ciężkie walizki.

– Dziękuję – odparł „Doktor”. – Już po niego jedziemy.

Hasło oznaczało, że konwój z pieniędzmi wyruszył zgodnie z planem i znajdowało się w tym dokładnie tyle pieniędzy, ile zapowiadał wcześniej Kostek – sto milionów złotych.

„Doktor” wyszedł z warzywniaka na ulicę i sięgnął po chusteczkę. Wytarł nos, choć nie miał takiej potrzeby, po czym złożył chusteczkę starannie i schował z powrotem do kieszeni. Był

to prezent od pewnej kobiety, która przez jakiś czas przyrządzała mu domowe obiady z młodych ziemniaków i świeżej sałaty, ale było to tak dawno, że nie pamiętał już jej twarzy, chociaż śniła mu się czasem nocami.

Władek zobaczył przez szparę w burcie ciężarówki umówiony gest „Doktora”.

– Wyjechali! – zawołał z ulgą. – Jest akcja.

– Nareszcie! – zawtórował mu Michał, ściskając się mocno z Jankiem i Bronkiem.

Oprócz nich w zaparkowanej na poboczu ciężarówce siedziało pod plandeką jeszcze czterech innych chłopaków z oddziału.

– Potem będziecie się obściskiwać – burknął Władek. – Wszyscy na pozycje.

Nie był w dobrym nastroju. Choć dopiął w końcu swego i pierwszy raz brał udział

w prawdziwej akcji razem z przyjaciółmi, nic go już nie cieszyło. Spojrzał na zegarek – był to

szwajcarski tissot, identyczny jak ten, na który przed chwilą zerkał „Doktor”. Wszyscy dowódcy poszczególnych grup podczas akcji dostali takie same tissoty. Ustawili je razem, zgrywając wskazówki co do sekundy. Czas był najważniejszy. Tylko idealne zgranie w czasie dawało szansę na sukces.

Sukces, pomyślał z goryczą Władek. W boksie sukcesu raczej już nie odniesie,

a na pewno nie zostanie mistrzem Warszawy w wadze półśredniej. Walka z Krzysztofem miała zacząć się za kwadrans, lecz została w ostatniej chwili odwołana. Wszystkich powiadomiono w najgłębszej tajemnicy odrębnymi grypsami. Była to część planu, w którym teraz uczestniczył.

Sam doradzał zresztą w tej sprawie „Doktorowi”. O co mu w takim razie chodziło? Że nie wyjdzie na ring z tamtym smarkaczem? W gruncie rzeczy dobrze wiedział, że jego marne samopoczucie nie ma żadnego związku z utraconą walką o mistrzowski tytuł.

Utracił coś znacznie więcej. Z samego rana, żeby zdążyć przez wyruszeniem na akcję, pobiegł do kwatery „Rudej”, nie zważając na to, że nie ma oficjalnego pozwolenia na wizytę.

W nocy prawie nie zmrużył oka. Widział wciąż jej siną twarz i zdrutowaną szczękę. Czuł, że go wzywa; że ich poprzednie spotkanie było jej rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Wcale nie zamierzała go opuścić. Chciała tylko, żeby o nią walczył, a nie pozwalał jej odejść bez słowa protestu.

„Rudej” nie było na kwaterze. Mieszkali tu już inni ludzie, którzy nie mieli żadnego związku z poprzednią lokatorką. Nic o niej nie wiedzieli.

Zniknęła. Wyjechała. Naprawdę jej nie było. Władek wciąż był w zbyt głębokim szoku, żeby w pełni zdać sobie sprawę, że stracił ją na zawsze. Powoli zaczynało to do niego docierać.

Im dłużej o tym wszystkim myślał, tym wyraźniejsze stawało się uczucie kłującego chłodu, które wypełniało go od wewnątrz, choć poza ciemną ciężarówką był słoneczny majowy dzień. Ścisnął

mocno swojego stena, aż zbielały mu palce. Naprawdę nie był w dobrej formie, a każde spojrzenie na czas upływający na jego tissocie z jakiegoś powodu sprawiało mu głęboką przykrość.

– O co mu chodzi? – zaniepokoił się Bronek, kiedy wyskakiwali z ciężarówki. – Od rana jęczy jak połamany.

Michał rozłożył bezradnie ręce. Nie miał pojęcia, dlaczego jego starszy brat nie tryskał

entuzjazmem, ale niewiele go to teraz obchodziło. Dostał najważniejsze zadanie w całej akcji

– tak przynajmniej je widział. Miał zatarasować przejazd konwoju za pomocą wózka

wyładowanego pustymi skrzynkami, a kiedy samochód z pieniędzmi się zatrzyma – otworzyć ogień jako pierwszy. Starał się poruszać bez pośpiechu, z nonszalancją, ale w środku dygotał, jakby miał czterdzieści stopni gorączki. Coś podobnego czuł tylko przed każdym skokiem spadochronowym w Anglii. Nareszcie brał udział w prawdziwej akcji bojowej, a nie w jakichś wywiadowczych pogawędkach. Owszem, kochał pracę w wywiadzie, ale to było coś zupełnie innego.

Szkoda, że Celina nie zobaczy go, jak pruje ze stena w centrum Warszawy. Zdawał sobie sprawę, że to szczeniackie marzenia, ale nic nie mógł na to poradzić. Myślał o niej niemal bez przerwy, snując fantastyczne rojenia, w jaki sposób ją przekonać, żeby porzuciła Krzysztofa raz na zawsze. Przegrana w walce z Władkiem na pewno nie mogłaby w tym zaszkodzić. Tym bardziej że kobieta zaczynała patrzeć na Michała inaczej. Znał się na tym. Dobrze wiedział, kiedy zaczynają patrzeć inaczej. Niestety, z walki nic nie wyszło i wszystko znowu wróciło do punktu wyjścia. Nie zamierzał się jednak poddawać. Swoją walkę z Krzysztofem stoczy do samego końca.

Sprawdził stena ukrytego pod płaszczem, po czym spojrzał na swojego tissota. Dziesięć minut do akcji. Chwycił wózek ze skrzynkami i zaczął wolno popychać go w kierunku wyznaczonego miejsca.

Nagle stanął jak wryty. Ulicą szła Hania. Mógłby przysiąc, że to była ona – te same włosy, ten sam krok. Już chciał zostawić wózek na ulicy i pobiec za nią, kiedy Hania odwróciła się, uśmiechnęła lekko, po czym zniknęła mu z oczu równie szybko, jak się pojawiła.

Michał poczuł, że pot zalewa mu twarz. Chyba naprawdę miał wysoką gorączkę.

Drżącymi rękami wyjął grzebień i przeczesał się na znak, że jest już gotowy.

Janek skinął głową. Stał w bramie razem z „Ziutkiem”, którego przydzielono mu

do pomocy, i czekał na sygnał. Obaj mężczyźni założyli czapki magistrackie i robocze drelichy, po czym ruszyli na prostopadłą ulicę, którą miał nadjechać konwój. Ich zadanie polegało na ustawieniu barierek osłaniających rzekome roboty drogowe, żeby zmienić trasę konwoju i skierować go w prawo zamiast w lewo. Było to konieczne z kilku powodów: na właściwej trasie przejazdu nie było miejsca do ukrycia blisko pięćdziesięciu mężczyzn, którzy brali udział

w akcji. Na wybranej ulicy można było ich natomiast bez trudu przechować w ciężarówce na poboczu, kilku sklepach, kawiarni oraz przede wszystkim w pobliskim kościele, gdzie czekała

główna grupa uderzeniowa. Poza tym ulica dawała się znacznie łatwiej ubezpieczać z obu stron.

Janek uważał więc, że jego zadanie jest najważniejsze dla całej akcji. Choć raz miał zrobić coś jednoznacznie pożytecznego. Ocalenia Sajkowskich nie uważał za swoją zasługę. Gdyby nie Staszek, nadal nie wiedziałby, co z nimi zrobić.

Uśmiechnął się kwaśno w myślach. Taki mniej więcej był z niego bohater. Był zależny od starszego brata, który najwyraźniej trzymał z czerwonymi. Do tej pory nie wypytywał go o nic, ale myśl o tym, że sam korzysta z pomocy wrogów, napawała go odrazą do samego siebie.

Ojciec na pewno by tego nie pochwalił. A profesor Bieniek? Czyżby zapomniał już o profesorze Bieńku i setkach innych kolegów ze Starobielska, którzy byli przekonani, że jadą do Francji, podczas gdy wywożono ich na rozstrzelanie do lasów pod Smoleńskiem? Powinien leżeć tam teraz razem z nimi. Jeśli przeżył, to nie po to, by przyjmować pomoc od Gwardii Ludowej!

Niewiele zresztą na tym zyskał. Owszem, udało się ocalić Sajkowskich – tak przynajmniej sądził

– ale sprawa ta była wciąż jak otwarta rana. Lena się zmieniła. Zauważył, że prawie w ogóle nie śpi w nocy. Leży tylko, nasłuchując każdego szmeru, a na odgłos kroków zrywa się w popłochu z łóżka. Poza tym jej ręce były ciągle zimne, a ciało sztywne i napięte. Nie było już mowy o żadnych czułościach – nie pozwalała się nawet dotknąć. I to nazywało się ocalenie?

W głębi ulicy zauważył nadjeżdżający konwój Reichsbanku. Najpierw jechał samochód z pieniędzmi, a za nim osobowy ford z ochroną.

Janek przeciągnął się na znak, że do akcji zostało już tylko kilka minut.

Bronek odebrał sygnał i wbiegł do kościoła, gdzie siedziało kilkunastu chłopaków

z głównej grupy uderzeniowej. Czuł się lekki i szczęśliwy jak nigdy dotąd. Zawsze wydawało mu się, że dla innych jest to normalny stan i że tylko on przebywa stale w czymś w rodzaju czyśćca, dręczony przez migreny, tęsknotę i nigdy niezaspokojone pragnienie. Był więc teraz przekonany, że po prostu powrócił do grona normalnych szczęśliwych ludzi, takich jak Władek, Michał czy Janek.

Zapach mokrych włosów Wandy nie opuszczał go ani na chwilę. Po ucieczce z Pawiaka zabrał ją na przygotowaną kwaterę. Kąpała się tak długo, że ogarnął go niepokój. Podszedł pod drzwi łazienki. Ze środka dochodził cichy szloch.

– Pani Wando? – Zapukał ostrożnie.

Drzwi otworzyły się raptownie. Wanda patrzyła na niego zapłakanymi oczami, owinięta

samym ręcznikiem. Jej mokre włosy pachniały intensywnie jak łąka w Dobrzanach po letnim deszczu.

– Co się stało...

Przywarła do niego żarliwie, z głośnym westchnieniem. Kiedy położył rękę na jej nagich plecach, poczuł, że jego własne ciało zaczyna topnieć i rozpływać się. Jeszcze chwila, a nie byłby w stanie ustać na mięknących nogach. Chwycił więc Wandę na ręce, zaniósł ją niemal biegiem do sypialni i wyłuskał z ręcznika kąpielowego.

Otrząsnął się. Nie mógł teraz o tym myśleć, jeśli chciał przeżyć akcję i wrócić do Wandy.

– Wychodzimy! – krzyknął do chłopaków rozproszonych po kościelnych ławkach.

Wszyscy poderwali się natychmiast, wyciągając w biegu swoje steny i parabelki.

Bronek spojrzał na swojego tissota. Jeszcze chwila i Niemców czeka wyjątkowo głośna niespodzianka. Miał nadzieję, że Tadeusz odebrał jednak gryps o odwołaniu walki bokserskiej.

Co się z nim stało, że nie dawał znaku życia?

Dwa samochody Reichsbanku zbliżały się w stronę barierek ustawionych przez Janka

i jego pomocnika. Ze sklepów i kawiarń zaczęli wychodzić na ulicę pozostali uczestnicy akcji.

Tymczasem w innej części miasta Tadeusz, a właściwie Werner Woch, jechał ciężarówką pełną żołnierzy z SS-Sonderkommando „Tiger”w stronę nielegalnej salki bokserskiej. Nie miał

pojęcia, że walka o mistrzostwo Warszawy między Krzysztofem a Władkiem została odwołana.

Grypsu w tej sprawie nie odebrał, ponieważ jego skrzynka kontaktowa – gazeciarz na rogu Pańskiej – kilka dni temu zniknęła. Chłopak został trafiony przez kule żandarmów, którzy ścigali kogoś na ulicy. Jego ciało leżało w miejskiej kostnicy, a w jego kieszeni spoczywały wciąż niedostarczone grypsy.

Tadeusz od rana przygotowywał się do czegoś w rodzaju ponownych narodzin. Ten dzień miał być bowiem ostatni w jego podziemnej karierze. Tadeuszowi nie udało się co prawda osiągnąć zbyt wiele, ale za to Werner Woch nareszcie stał się kimś. Cherlawy Werner wygrał

w końcu życiowy pojedynek z bohaterskim Tadeuszem. Nigdy więcej nie musiał już chować się za jego plecami. Tylko czy potrafi powrócić do prawdziwego świata? I co to właściwie takiego

– prawda?

Z początku miał zamiar uczestniczyć we wszystkim jako Tadeusz – dać się aresztować podczas walki razem z przyjaciółmi. Zmienił jednak zdanie. Miał dosyć Tadeusza. Najwyższy czas spojrzeć na niego oczami Wernera Wocha. Pojechał więc na miejsce obławy razem z kompanią SS wydzieloną z SS-Sonderkommando „Tiger”, którą dowodził niejaki Dienst.

Punktualnie o dwunastej, kiedy miała rozpocząć się walka bokserska, weszli do środka ze wszystkich stron.

Sala była pusta. Po podłodze toczyła się tylko, jakby z szyderstwem, butelka

po oranżadzie, a w czterech kątach stały kartonowe pudła. Nie było nawet żadnego ringu.

Dienst spojrzał na Tadeusza lekko rozbawiony. Już chciał powiedzieć coś złośliwego, kiedy potężny wybuch zmiótł ich obu z podłogi. Ładunki wybuchowe ukryte pod kartonowymi pudłami wybuchły punktualnie o dwunastej. Ogłuszający grzmot wstrząsnął całą dzielnicą i rozniósł się w promieniu kilku kilometrów.

Wśród ludzi, którzy odczuli wybuch we własnych mieszkaniach, był także Martin Halbe.

W przeciwieństwie do pozostałych nie pobiegł jednak do okna. Doskonale wiedział, co się stało.

„Tłumacz”, wielka nadzieja Koeniga, wyleciał właśnie w powietrze. Helena znowu spisała się na medal. Pozostawiona niedbale na biurku informacja o obławie podczas nielegalnej walki bokserskiej dotarła na czas do polskiego podziemia.

Nie dowierzał wręcz własnemu szczęściu. Załatwił dwie sprawy naraz: zemścił się

na Koenigu i ostatecznie pozbył się Rainera. Po takiej klęsce jego dni w Warszawie musiały być policzone. Pięknie to rozegrał! A już był tak bliski popełnienia pospolitego morderstwa. Jednak zbrodnia nie popłaca. Rozbawiło go własne poczucie humoru.

– Co się stało? – zaniepokoiła się kobieta, z którą leżał w łóżku.

– A co miało się stać? – Halbe wzruszył ramionami. – Wojna.

Zanurzył się znowu w jej ciele, żeby nie tracić więcej ani minuty z czasu, za który zapłacił wcale niebagatelną kwotę.

Tymczasem miasto ogarnął chaos. Pułapka zastawiona w sali bokserskiej dzięki

informacjom zdobytym przez Helenę zadziałała lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

„Doktor” przewidywał pewne zamieszanie, które pomoże im w napadzie na konwój

z pieniędzmi, ale skutki wybuchu przeszły wszelkie wyobrażenie. Ludzie uciekali w popłochu ulicami, wyły syreny ambulansów, pasażerowie uciekali z zatrzymywanych tramwajów.

Wszyscy byli przekonani, że jest to albo kolejny sowiecki nalot, albo początek powstania przeciwko Niemcom. W lot rozeszła się wiadomość, że w powietrze wyleciał też Reichsbank.

Była to tylko częściowo prawda – rzeczywiście, mniej więcej w tym samym czasie Kostek Michalak odpalił ładunek dostarczony mu przez Władka. Wybuch uszkodził tylko jedną ścianę

banku, ale jego skutki były piorunujące. Niemcy nie mieli już wątpliwości, że nastąpił

zmasowany atak podziemia. Na Szucha rozdzwoniły się wszystkie telefony. Ciężarówki z żołnierzami, a nawet wozy pancerne ruszyły w kierunku zaatakowanych obiektów.

Rainer dowiedział się o wybuchach niemal natychmiast. Zadrżał ze zgrozy. Nie wiedział

jeszcze, co łączy ze sobą oba wydarzenia, ale instynkt podpowiadał mu, że z całą pewnością są powiązane. W powietrzu wisiała jakaś katastrofa, był tego pewien. Miał jednak za mało tropów, żeby postawić jakąś hipotezę. Jedyne, co mógł zrobić, to wyrzucić raz na zawsze swoją odznakę detektywa, zerwać ostatecznie jedyną nić, która wiązała go z przeszłością błyskotliwego młodego inspektora w Lyonie, i złapać się ze wszystkich sił tego, co mogło go ocalić – biurka warszawskiego szefa Gestapo. Chwycił bez wahania za słuchawkę telefonu i nie poznając własnego głosu, zaczął krzyczeć jak ostatni prostak, że stu polskich bandytów z Pawiaka ma zostać natychmiast rozstrzelanych, a Maria Konarska aresztowana i wywieziona do Auschwitz!

O tym, że w kilku dzielnicach Warszawy zapanowała kompletna panika, nie miał pojęcia ani SS-Rottenführer Ludwig Blumst, który prowadził ciężarówkę z pieniędzmi z Reichsbanku, ani Peter Luft, komendant straży bankowej, który jechał z tyłu wraz z trzema strażnikami samochodem ochrony. Owszem, w obu autach słychać było jakąś daleką eksplozję, ale nikt z konwojentów nie zwrócił na nią zbytniej uwagi. Wszyscy pomyśleli, że wysadzono jakąś kamienicę w getcie. Kierowca Blumst nie przerwał nawet pogwizdywania Lili Marleen[66]. Jego podejrzenia wzbudziły dopiero barierki ustawione w poprzek drogi i dwaj robotnicy w magistrackich czapkach, którzy kierowali ruch samochodowy na prawo. Zatrzymał auto i wychylił się przez okno.

Was ist los?

Geschlosen – odparł Janek. – Roboty drogowe.

Wo? – Blumst spojrzał z niedowierzaniem ponad barierkę.

Z samochodu ochrony wyjrzał komendant Luft.

– Co tam się dzieje? Blumst, niech ci pokażą papiery!

Janek zerknął na „Ziutka”. Do wyznaczonego punktu, gdzie czekały główne siły

uderzeniowe, zostało jeszcze kilkadziesiąt metrów. Nie byli przygotowani na podobną sytuację.

– My tylko robimy swoje, Herr Rottenführer! – powiedział Janek, żeby zyskać na czasie.

– Może pan zadzwonić do magistratu.

Papieren – warknął Blumst. – Beide.


Janek skinął lekko głową do „Ziutka”. Nie było innego wyjścia. Wyjęli spod drelichów pistolety i otworzyli ogień.

Pierwszy zginął Blumst. Janek trafił go czysto przez szybę. Siedzący obok żołnierz dostał

w bok, ale niemal natychmiast rzucił się na ulicę i zaczął ostrzeliwać. Wszyscy strażnicy z samochodu ochrony schowali się za drzwiami i zaczęli pruć ze swoich schmeisserów.

„Ziutek” dostał serię przez klatkę piersiową. Janek przywarł do ulicy. Kule plaskały o bruk tuż przed jego twarzą.

„Doktor”, stojący na rogu, dał sygnał do ataku. Sam wyciągnął pistolet i ruszył na pomoc Jankowi, strzelając w biegu.

– Naprzód! – krzyknął Bronek.

Gromada chłopaków pobiegła za nim, odbezpieczając broń. Władek wyglądał

z ciężarówki, przygotowanej do odskoku.

– A szlag by was wszystkich...

Zapalił silnik i zawrócił w kierunku strzelaniny.

– Wskakuj, Guzik! – wrzasnął do biegnącego obok młodszego brata.

Michał wskoczył do szoferki, wyjmując spod płaszcza swojego stena.

– Co za dureń zaczął strzelać! Cały plan diabli wzięli!

– Trzymaj się!

Nacisnął pedał gazu i rąbnął z impetem w bok osobowego forda, zza którego strażnicy bankowi prowadzili ostrzał ulicy.

Bronek i reszta oddziału przybiegli wreszcie na miejsce. Na bankowy konwój runęła chmura ognia. Pociski gruchotały garściami po blasze. Ostrzał trwał dobrą minutę. Wreszcie

„Doktor” dał znak do przerwania ognia.

Wszyscy strażnicy byli martwi.

– Jesteś cały? – spytał Władek, podnosząc się z fotela w ciężarówce.

– Zatłukę tego, co zaczął pierwszy strzelać – warknął Michał, wyskakując na ulicę.

Władek odetchnął z ulgą. Odszukał wzrokiem Bronka. Skinęli do siebie głowami. Gdzie był Janek? Zobaczył go, jak podnosi się z bruku.

„Doktor” podszedł do ciężarówki z pieniędzmi. Podniósł plandekę i już chciał wskoczyć do środka, kiedy nagle pojedynczy strzał rzucił go na plecy. Było to tak niespodziewane, że na krótką chwilę wszyscy zamarli.


Bronek puścił ze stena długą serię przez plandekę ciężarówki. Zajrzał ostrożnie

do środka. Na workach z pieniędzmi leżał jeszcze jeden strażnik. Był podziurawiony kulami, ale wciąż jeszcze próbował podnieść swój pistolet. Bronek strzelił jeszcze raz. Ręka strażnika opadła wreszcie bezwładnie.

Wszyscy rzucili się do „Doktora”. Leżał na plecach bez ruchu, z odłupanym kawałem twarzy i czaszki. Jedyne oko miał jeszcze otwarte i wodził nim przez chwilę po pochylających się nad nim twarzach, jakby chciał się od nich dowiedzieć, co się stało. Trwało to tylko kilka sekund.

Po chwili oko znieruchomiało i zgasło.

Michał spojrzał na przyjaciół z rozpaczą. A więc tak miało być już zawsze? Tak miało za każdym razem wyglądać „zwycięstwo’? Robił, co mógł, żeby się opanować, ale mimo to załkał cicho.

Władek położył rękę na ramieniu brata. Przez głowę przemknęła mu myśl tak odrażająca, że aż wstrząsnął nim dreszcz.

„Ale my żyjemy”.


Koniec

Posłowie

Między historią a fikcją


Cykl powieściowy Czas honoru nie jest odwzorowaniem serialu telewizyjnego pod tym samym tytułem, który pisałem wspólnie z Ewą Wencel w latach 2007–2012. To raczej powrót do oryginalnych założeń całej sagi o losach członków jednego z „cichociemnych” zrzutów do okupowanej Polski. Produkcja telewizyjna z reguły wymusza niezliczone zmiany w scenariuszu, w większości dokonywane bez udziału, a nawet wiedzy autorów.

Scenarzysta to tylko pracownik najemny, ale pisarz jest człowiekiem wolnym.

Po zakończeniu pracy nad serialem postanowiłem zrealizować swój pierwotny pomysł

powieściowy – sagę o czterech „cichociemnych”, której wybrane elementy znalazły się w naszym wspólnym scenariuszu telewizyjnym. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu wersja telewizyjna pozostanie już na zawsze wersją kanoniczną, lecz wychodzę z założenia, że czytelnik nie oczekuje tego samego co widz, nawet jeśli jest to jedna i ta sama osoba.

Powieść znacznie rozszerza granice świata Bronka Woyciechowskiego, Janka

Markiewicza oraz Władka i Michała Konarskich. Jest to świat fikcyjny, lecz oparty na solidnych fundamentach historycznych. Moi bohaterowie jednocześnie biorą udział w fabularnych wydarzeniach i przeżywają te same doświadczenia, które dla mieszkańca Warszawy w roku 1943

nie były bynajmniej fikcją: cieszą się z klęski armii Paulusa pod Stalingradem, są świadkami zagłady getta, doznają szoku po odkryciu masowego mordu polskich oficerów w Katyniu. Także wiele z fikcyjnych wydarzeń, które tworzą fabularną intrygę powieści ma prawdziwe historyczne pochodzenie. Chodzi tu przede wszystkim o dwa wątki: powieściowego hotelu Bristol oraz napadu na Reichsbank. Opierają się one w pewnej mierze na prawdziwych historiach Hotelu Polskiego oraz akcji „Góral”.

Sprawa Hotelu Polskiego do dzisiejszego dnia nie została do końca wyjaśniona. Wiosną 1943 roku, a więc w tym samym czasie, co wydarzenia w powieści, utworzono tutaj ośrodek internowania dla Żydów posiadających paszporty państw południowoamerykańskich. Paszporty takie sprzedawano za astronomiczne ceny, lecz z drugiej strony – inaczej niż w mojej powieści – wstęp do hotelu dawały także rozdawane za darmo tzw. certyfikaty palestyńskie. Większość lokatorów hotelu trafiła do obozów w Bergen–Belsen i Vittel, a stamtąd do Auschwitz. Historycy nie są jednak zgodni, czy Hotel Polski był od samego początku pułapką zastawioną przez Gestapo.

Znacznie lepiej udokumentowana jest akcja „Góral” – napad oddziału Armii Krajowej na niemiecki Bank Emisyjny w centrum Warszawy. Miała ona miejsce w sierpniu 1943 roku, a więc nieco później niż mój fikcyjny napad na Reichsbank. Inna zasadnicza różnica między historią a fikcją jest taka, że prawdziwy napad został przeprowadzony w sposób niemal perfekcyjny. Około 50 żołnierzy ze specjalnego oddziału Komendy Głównej zaatakowało konwój bankowy w pobliżu placu Zamkowego. Akcja trwała zaledwie dwie minuty. Łupem padło 105

milionów złotych. Uważa się, że była to jedna z najlepiej przeprowadzonych akcji ruchu oporu w całej okupowanej Europie.

Historycznych tropów tego typu jest w mojej powieści znacznie więcej. Nie ukrywam swoich źródeł. Przeciwnie, uważam, że fikcja powinna inspirować do poszukiwania prawdy. Jeśli moje fikcje z Czasu honoru skierują czytelników w stronę prawdziwej historii Polski, uznam to za pisarski sukces.

Jarosław Sokół

Przypisy


[1] Einsatzgruppen (niem.) – specjalne grupy operacyjne podlegające Głównemu

Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), działające na zapleczu wojsk niemieckich, których zadaniem była eksterminacja ideologicznych wrogów III Rzeszy.

[2] Hans Frank (1900–1946) – niemiecki gubernator okupowanych ziem polskich

w latach 1939–1945.

[3] Polizeistrasse – okupacyjna nazwa alei Szucha, gdzie pod numerem 25 mieściła się siedziba niemieckiej policji bezpieczeństwa.

[4] Friedrich Paulus (1890–1957) – niemiecki feldmarszałek, dowódca wojsk niemieckich pod Stalingradem, gdzie w 1943 roku poniósł miażdżącą klęskę i dostał się do radzieckiej niewoli.

[5] NSDAP – Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników. Partia polityczna sprawująca totalitarną władzę w III Rzeszy w latach 1933–1945.

[6] SA – bojówki NSDAP.

[7] Zofiówka – Zakład dla Nerwowo i Psychicznie Chorych Żydów w Otwocku

zlikwidowany przez Niemców w 1942 roku wraz z otwockim gettem.

[8] Nur für Deutsche (niem.) Tylko dla Niemców.

[9] Smiersz – sowiecki kontrwywiad wojskowy w latach 1943–1946. Formalnie

utworzony 14 kwietnia 1943 roku, a więc nieco później niż opisane tu wydarzenia.

[10] Aluzja do wojny polsko-sowieckiej z roku 1920, w której Armia Czerwona poniosła klęskę.

[11] Emanuel Ringelblum – postać prawdziwa. Historyk pochodzenia żydowskiego.

Twórca tzw. Archiwum Ringelbluma, które gromadziło w getcie warszawskim dokumentację na temat eksterminacji Żydów. Odnaleziono dwie części archiwum, trzecia zaginęła.

[12] Szop – zakład pracy w getcie.

[13] Walter Cacper Többens – postać prawdziwa. Właściciel jednego znajwiększych

przedsiębiorstw w getcie.

[14] Werterfassung – organizacja powołana przez SS do gromadzenia i magazynowania mienia pozostałego po Żydach wysiedlonych z getta.

[15] Hermann Rauschning, Rewolucja nihilizmu. Kulisy i rzeczywistość w III Rzeszy.

Wydana w 1939 roku krytyka niemieckiego nazizmu cieszyła się ogromną popularnością w latach okupacji.

[16] Friedrich Wilhelm Foerster, Niemcy a Europa. Kolejny „bestseller” okupacyjny krytykujący niemiecki nacjonalizm z pozycji chrześcijańskich.

[17] Ernst Kretschmer (1888–1964) – niemiecki psychiatra, twórca tzw. teorii

konstytucjonalnej, zgodnie z którą ludzie dzielą się na trzy podstawowe typy psychofizyczne: asteników, pykników i atletyków.

[18] W wolnym przekładzie: „Miałem onegdaj piękną ojczyznę. Dąb piął się w górę,

falowały fiołki – był to sen”. Początek wiersza Heinricha Heinego (1797–1856).

[19] Umschagplatz (niem. plac załadunkowy) – w czasie okupacji rampa kolejowa na terenie getta, z której wysyłano transporty Żydów do obozów zagłady. Z warszawskiego Umschalgplatzu przy ulicy Stawki wysłano ponad 320 tysięcy osób do obozu zagłady w Treblince.

[20] „Wachlarz” – organizacja dywersyjna, wydzielona z Armii Krajowej. Prowadziła walkę partyzancką na tyłach armii niemieckiej na terenie wschodniej Polski w okresie 1941–1943.

[21] Goj (hebr.) – innowierca, nie-Żyd.

[22] Daniłowiczowska – tak określano w skrócie areszt policyjny na ulicy

Daniłowiczowskiej, przeznaczony głównie dla więźniów kryminalnych.

[23] Lubliner Platz – okupacyjna nazwa placu Unii Lubelskiej.

[24] Ludwig Fischer (1905–1947) – gubernator dystryktu warszawskiego Generalnego

Gubernatorstwa. Funkcję sprawował przez cały okres okupacji Polski przez III Rzeszę. Po wojnie skazany przez polskie władze na karę śmierci.

[25] Krakauer Strasse (niem.) – okupacyjna nazwa Krakowskiego Przedmieścia.

[26] Stille Nacht, Heilige Nacht (niem.) – Cicha noc, święta noc, słowa jednej z najpopularniejszych na świecie kolęd, którą przetłumaczono z niemieckiego na ponad 300

języków i dialektów – w tym oczywiście na polski.

[27] Dulcyna – podobnie jak sacharyna, popularny w czasach okupacji substytut cukru sprzedawany w tabletkach.

[28] W latach 1939–1944 na zamku w Lublinie mieściło się znane więzienie Gestapo, gdzie przetrzymywano głównie członków polskiego ruchu oporu.


[29] Zerwikaptur – fikcyjny miecz Longinusa Podbipięty z powieści Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza. Za pomocą Zerwikaptura przodek bohatera ściął podczas bitwy pod Grunwaldem jednocześnie trzy głowy krzyżackich rycerzy, którzy mieli w herbie kaptur.

[30] Kitajec (ros.) – Chińczyk.

[31] „Dwójka” – popularna nazwa polskiego wywiadu wojskowego w Polsce

przedwojennej.

[32] Nachtigall (niem.) – słowik.

[33] Marsz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Zrodziliśmy się z krwi narodu.

[34] Jewriej (ros.) – Żyd.

[35] Zamach bombowy na kasyno przy alei Szucha został przeprowadzony przez AK

w maju 1942 roku.

[36] Zob. http://www.youtube.com/watch?v=ZFDe0qAvg_w.

[37] Kommen Sie mit! Schnell! (niem.) – Pójdzie pani ze mną! Szybko!

[38] Sicherheitsdienst – niemiecka służba bezpieczeństwa, w skrócie określana jako SD.

[39] Stepan Bandera (1909–1959) – przywódca ukraińskich nacjonalistów,

odpowiedzialny za liczne zbrodnie ludobójstwa. Zabity przez agenta KGB w Monachium.

[40] Majdanek – właściwa nazwa „KL Lublin”. Niemiecki obóz koncentracyjny pod

Lublinem.

[41] Kripo – skrót od Kriminalpolizei. Policja kryminalna III Rzeszy.

[42] Kreislandwir – urzędnik administracji niemieckiej, agronom powiatowy.

[43] Lachy, moja wam wsi spalimy! (ukr.) – Polacy, my was wszystkich spalimy!

[44] Erschiessen (niem.) – Rozstrzelać

[45] Wydarzenie prawdziwe. W październiku 1942 roku oddział Gwardii Ludowej

wrzucił przez okno kawiarni Café Club, lokalu rozrywkowego, przeznaczonego tylko dla Niemców, wiązkę granatów.

[46] Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) – konspiracyjna organizacja o charakterze

narodowym działająca w Polsce w okresie II wojny światowej.

[47] Wilhelm Canaris (1887–1945) – szef niemieckiego wywiadu wojskowego Abwehry,

admirał marynarki wojennej.

[48] Lepioszki – rodzaj placków z mąki robionej z obierek ziemniaczanych.

[49] Ziemniaki na pierwsze, na drugie, na trzecie – popularna w czasie okupacji książka

kucharska Zofii Serafińskiej.

[50] Faktyczne wydarzenie w Warszawie w kwietniu 1943 roku.

[51] Serbia – potoczna nazwa kobiecego więzienia na Pawiaku.

[52] Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” – organizacja sportowa, działająca

aktywnie w okresie międzywojennym, której celem było podnoszenie sprawności fizycznej polskiej młodzieży oraz rozwijanie świadomości narodowej.

[53] RSHA (Reichssicherheitshauptamt) – Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy. Organ SS, nadzorujący wszystkie siły bezpieczeństwa III Rzeszy.

[54] Lindenalee – okupacyjna nazwa Alei Ujazdowskich.

[55] Kedyw – Kierownictwo Dywersji Komendy Głównej AK. W roku 1943 stworzono

odrębny pion organizacyjny do prowadzenia czynnej walki z Niemcami, który wchłonął

dotychczas istniejące struktury, m.in. wspomniany już „Wachlarz”.

[56] Golem – w tradycji żydowskiej gliniany olbrzym niosący zniszczenie i śmierć.

[57] Gwardia Ludowa (GL) – partyzantka komunistyczna. Zbrojna organizacja Polskiej Partii Robotniczej, utworzona w marcu 1942 roku, a na początku 1944 przemianowana na Armię Ludową (AL).

[58] Dywizja taka rzeczywiście powstała w 1943 roku pod dowództwem generała

Zygmunta Berlinga (patrz Czas honoru, I.) i przyjęła nazwę „I Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki”.

[59] Dom Towarowy Braci Jabłkowskich – znany warszawski dom handlowy zbudowany

w roku 1914, czynny także w czasie okupacji.

[60] S’brent! (jidysz) – Pali się!

[61] Neue Gäste (niem.) – Nowi goście.

[62] Rassenschande (niem.) – zhańbienie rasy. W świetle tzw. ustaw norymberskich utrzymywanie stosunków intymnych z nie-Aryjczykami było poważnym przestępstwem w III Rzeszy.

[63] W rzeczywistości gubernator Ludwig Fischer nakładał kontrybucje na Warszawę

trzykrotnie: milion złotych w październiku 1942, dziesięć milionów w lutym 1943 oraz aż sto milionów w lutym 1944 roku.

[64] Chodzi o piosenkę Miłość ci wszystko wybaczy z filmu Szpieg w masce (1933), śpiewaną przez Hankę Ordonównę. Zob. http://www.youtube.com/watch?v=OYkFiUsEQ8U.


[65] Według ówczesnego kursu czarnorynkowego – około miliona dolarów.

[66] Lili Marleen – wielki przebój niemiecki z okresu II wojny, śpiewany także przez Marlenę Dietrich. Zob. http://www.youtube.com/watch?v=hZAV4hsP5WU.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ochrona modemu przed burzą
Kraszewski Przed burza
Sandemo Margit Saga o Ludziach LoduB Cisza przed burza
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomB Cisza Przed Burza
cisza przed burzą, Naja Snake
ABY 0016 Kryzys Czarnej Floty 1 Przed burzą
Lęk przed burzą i?jerwerkami
Palmer Diana Po północy 02 Przed świtem
Medeiros Teresa Bracia Kane 02 Przed Świtem PL
B J Daniels Cisza przed burzą
Diana Palmer Po polnocy 02 Przed świtem (2005) Cortez&Phoebe
Caine Rachel Czas wygnania 02 Nieznana
Medeiros Teresa Bracia Kane 02 Przed Świtem
2019 02 08 Burza po słowach papieża Do Rzeczy
Caine Rachel Czas Wygnania 02 Nieznana

więcej podobnych podstron