Irwin Shaw Głosy letniego dnia




Głosy letniego dnia



Wydawnictwo Książnica


Katowice 1993





GŁOSY LETNIEGO DNIA

Na maszcie powiewała czerwona flaga, kiedy podjeżdżał pod dom. Wszedł do środka. Cisza.

Peggy – zawołał. – Peggy!

Żadnej odpowiedzi. Ani żony, ani żadnego z dzieci nie było w domu.

Wyszedł na dwór i spojrzał na ocean. Fale piętrzyły się na wysokość dziesięciu stóp, a między zaznaczoną wodorostami granicą przypływu i grzywaczami otwartego Atlantyku kipiał szeroki na mniej więcej osiemset jardów pas piany. Plaża była pusta, tylko jakaś wysoka dziewczyna w czarnym kostiumie kąpielowym, obok której kroczyły dwa syjamskie koty, szła brzegiem. Jej długie, opadające na plecy jasne włosy szarpał wiatr. Nogi i ramiona odcinały się od tła morza kolorem kwietnego pyłku, a koty oplatały jej kostki małą, bladą dżunglą. Była zbyt daleko, by mógł ocenić, czy jest ładna, czy nie, zresztą nie patrzyła w jego stronę. Ucieszyłby się jednak, gdyby okazała się jego znajomą. Na tyle bliską, by mógł ją zawołać, stwierdzić, że się uśmiechnęła i czeka na niego, a potem poszliby razem wzdłuż morza, w towarzyst­wie tygrysich maskotek, i opowiedziałaby mu przy huku przyboju, dlaczego dziewczyna taka jak ona spaceruje sama po pustej plaży w pogodne letnie popołudnie.

Patrzył, jak maleje w oddali, a koty barwy pustyni niemal zlewają się z piaskiem. Zamigotała po raz ostatni na oślepiającym tle fal, po czym plaża na powrót opustoszała.

Pogoda nie zachęcała do kąpieli, dziewczyna odeszła, on zaś nie miał ochoty obijać się samotnie po domu, wszedł więc do środka, przebrał się, wsiadł w samochód i pojechał do miasta. Na szkolnym boisku jacyś chłopcy, młodzieńcy i paru podtatusiałych sportowców, którzy pożałują w niedzielę rano, że w sobotnie popołudnie dopadli ślizgiem drugiej bazy, rozgrywali towarzyski mecz baseballowy.

Dostrzegł syna, grającego na środkowym zapolu. Zatrzymał auto, siadł i wyciągnął się na rozgrzanych w słońcu deskach ławek wzdłuż linii trzeciej bazy – wysoki mężczyzna o swobodnych ruchach i lwiej, rakowatej czuprynie, ubrany w sportowe spodnie i niebieską, bawełnianą koszulkę bez rękawów – strój rozleniwionego urlopowicza. Pociągła twarz o nieregularnych rysach nosiła – co raczej nie powinno zaskakiwać – ślady wypitych drinków i przepracowania. Nie był już młody i choć z daleka jego smukła sylwetka i sposób poruszania przydawały mu pozory młodości, widać było, że ma już swoje lata i swoje przeżył. Zaznaczało się to szczególnie wokół oczu, smoliście innych, nie odbijających prawie światła, nakrytych ciężkimi powiekami i ocienionych linią gęstych rzęs, które w zestawieniu z oliwkowym odcieniem napiętej na wystających kościach policzkowych skóry nasuwały myśl o jakiejś zagadkowej, śródziemnomorskiej żałobie. Gdy witał się z paroma graczami i widzami, wrażenie melancholii znikało momentalnie, zatarte przez jego dobry humor i przyjazny ton głosu. Połączenie tego głosu z rysami twarzy znamionowały człowieka, który bywa przygnębiony i nieraz cyniczny, lecz rzadko podejrzliwy. Należał do ludzi, którzy pozwalają się oszukiwać w rzeczach drobnych. Naciągali go taksówkarze, pracownicy, dzieci i kobiety. Dostrzegał to, ilekroć się zdarzało, lecz z miejsca puszczał w niepamięć.

Na boisku pałkarz kucał, starając się wygrać u pitchera bazę za darmo. Liczył piętnaście lat i był drobny jak na swój wiek. Pitcher natomiast mierzył sześć stóp i trzy cale wzrostu i grał w drużynie uniwersytetu Columbia w 1947.

Chciałby pan wejść na moje miejsce, panie Federov? – zawołał trzeci pałkarz, osiemnastolatek, Andy Roberts. – Obiecałem być w domu przed czwartą.

Chłopiec roześmiał się.

Pałkarz doczekał się bazy na darmo, odrzucił pałkę i pobiegł w jej stronę. Federov pomachał do syna na środkowym zapolu. Syn odwzajemnił jego gest.

Następny gracz na pałce palnął mocną piłkę na prawe zapole. Michael zręcznie złapał ją w biegu wyciągniętą do góry ręką, a potem okręcił się i odrzucił ją mocno i celnie na pierwszą bazę, zmuszając gracza, który z niej wybiegł, do spiesznego powrotu, by zdążyć przed piłką. Michael był leworęczny i poruszał się z tą szczególną gracją, jaką

Gdy przyszła jego kolei na ujęcie pałki Stare Papieżysko Lewus Pierwszy strzelił świecę do shortstopa, po czym podszedł i usiadł obok ojca.

Prowadzili z bratem firmę budowlaną, na ich biurkach leżała masa rozgrzebanej roboty, lecz prawdziwym powodem, dla którego spędzili to gorące, sobotnie przedpołudnie w Nowym Jorku, była podjęta przez Louisa próba dojścia do porozumienia z trzecią żoną (rozwodził się z nią właśnie dla poślubienia czwartej), która aż się paliła do wszczynania mściwych i skandalicznych kroków sądowych. Louis był architektem firmy i przez tę więź ze sztuką – oraz subtelną urodę – wciąż padał łupem kobiet i dostarczał stałych dochodów prawnikom.

Drużyna Michaela przechodziła do obrony, wziął więc rękawicę i wrócił na swoją pozycję.

Miał trzynaście lat, lecz – podobnie jak jego siostra – był molem książkowym i nadużywał książkowych wyrażeń.

Pięć minut później wybuchła sprzeczka z powodu dyskusyjnej decyzji sędziego na pierwszej bazie i paru chłopców rozwrzeszczało się bez złości: „Ty dupo wołowa!” i „Zabić sędziego!”

I ogarnęło go nagle zdumienie – nie mniejsze niż skarconych – z powodu szorstkości własnego głosu. Uciszyli się, choć popat­rywali na niego ze zdziwieniem. Demonstracyjnie odwrócił wzrok. Słyszał te okrzyki setki razy przedtem, podobnie jak oni, nie miał jednak ochoty wyjaśniać przyczyn swojego wybuchu. Odkąd za­strzelono prezydenta starał się – czasem świadomie, czasem nie – unikać słów takich jak „zabić”, „zamordować”, „zastrzelić”, „strzel­ba”; opuszczał je, gdy tylko mógł, w tym, co czytał, i wystrzegał się rozmów, w których mogłyby paść. Opowiadano mu o zamieszczonym w pewnej gazecie w Dallas szyderczym, obwiedzionym czarną ramką ogłoszeniu powitalnym przed przyjazdem prezydenta, czytał o ducho­wnym, który powiedział, że dziatwa szkolna w tym mieście wybuch- nęła radością na wiadomość o zamachu i słyszał od sędziego liniowego „New York Giants”, że po meczu jego drużyny rozegranym w Dallas dziesięć dni po morderstwie, za ich klubowym autokarem jechał przez śródmieście kabriolet pełen gimnazjalistów obojga płci skandujących: „Kennedy won, tera Johnson, Kennedy won, tera Johnson”.

Dzieciaki, normalne dzieciaki. Jak ci chłopcy tu na boisku. Jak jego własny syn, w takich samych niebieskich dżinsach, chodzący do takich samych szkół, słuchający tej samej okropnej muzyki z radia i telewizji, grający w te same popularne gry. Dzieciaki, kochane przez rodziców, jak on kochał syna i córkę, wywrzaskujące plemienną pieśń nienawiści nad zabitym człowiekiem, lepszym, niż któremukolwiek z nich będzie dane zostać.

Cholera, żachnął się w duchu. Nie mogę się tym w nieskończoność zadręczać.

Wysiłkiem woli zmusił się do zapadnięcia w senne, popołudniowe otępienie. Po chwili – wyciągnięty na plecach, ukołysany powolnym, znajomym rytmem gry – przyglądał się boisku spod półprzymkniętych, rozgrzanych słońcem powiek, patrząc leniwie, jak chłopcy przebiegają z bazy do bazy, chwytają dolne piłki, zmieniają strony. Bez dumy, ale i bez zaniepokojenia stwierdził, że jego syn popisał się dwa razy dobrym zagraniem, a raz sknocił. Michael był wysoki i barczysty jak na swój wiek i Federov znajdował naturalną chyba dla ojców przyjemność w obserwowaniu ruchów syna, który – gibki, opalony na czekoladowo – uwijał się na rozległych, zielonych łęgach zapola.

Po chwili, niemal sam w rzędach ławek, zapadł w drzemkę i ten mecz zlał mu się z innymi meczami, rozgrywanymi przed wielu laty przez graczy innych pokoleń – w Harrison w stanie New Jersey, gdzie dorastał, na campusach college’ów (nigdy nie był aż tak dobry, mimo swej szybkości i pewności chwytu na zapolu, żeby wejść do reprezen­tacji). Odgłosy te same od lat, wieczne dźwięki amerykańskiego lata: uderzenia pałki w piłkę, okrzyki graczy wewnętrznego pola, głuche pacnięcia piłki o rękawice catcherów, sędziowie wołający „trzeci strike i jesteś out”. Tyle pokoleń obiegało bazy, od czterdziestu lat unosił się kurz, wzbity przez wślizgi graczy biegnących od trzeciej, martwi już dziś chłopcy uderzali hity za dwie bazy, sławni ludzie popełniali kiksy na pozycji shortstopa, zapomniani przyjaciele ostukiwali z gliny buty przed wejściem na pałkę, zza dziesięcioleci dolatywały przy flajach ostrzegawcze okrzyki trenerów „Tag up, tag up!”. Dalekie, śmiertelne zmiany szczenięcych i młodzieńczych lat...

1927

Benjamin Federov trzymał za rękę swojego brata Louisa. Obaj byli już w poprzednim roku na obozie, lecz rodzice przykazali Ben­jaminowi na odjezdnym, żeby opiekował się Louisem, który miał dopiero dziewięć lat.

Obóz znajdował się w stanie Vermont i płynęło się tam z Nowego Jorku nocnym rejsem do Fali River a dalej jechało autobusami. Wieczorem 30 czerwca 1927, na długo przed godziną wypłynięcia, barak u wylotu Fulton Street począł się zapełniać chłopcami i rodzicami oraz wychowawcami, którym los przydzielił na najbliższe dwa miesiące zadanie strzeżenia kochanych skarbeczków przed utonięciem, ukąszeniem węża, tęsknotą za domem i deprawacją moralną. Tu i ówdzie pochlipywał jakiś brzdąc przerażony pierwszą rozłąką z rodzi­cami, lecz poza tym w starej, mrocznej szopie, przesiąkniętej zapachem soli i składowanych tam przez lata cuchnących ładunków, panował radosny harmider – matki całowały na pożegnanie swe pociechy, ojcowie szukali wychowawców, aby ich uprzedzić, że ich synowie się moczą, cierpią na somnambulizm lub chorują na zatoki, więc nie wolno im nurkować. Zaświstały gwizdki, w ostatniej chwili odnalazły się zawieruszone gdzieś rakiety tenisowe – i od podniecającej wspinaczki na trap zaczęły się wakacje.

Benjamin, chcąc się okazać człowiekiem kulturalnym, zaczekał, aż większość chłopców wejdzie na pokład, i dopiero wtedy – prowadząc Louisa za rękę – ruszył w górę. Już wówczas zaznaczała się różnica między braćmi. Starszy był wysoki i postawny jak na swój wiek, miał ruchy i umięśnienie sportowca i zdawała się go rozpierać fizyczna i umysłowa niecierpliwa energia. Młodszy, przypominający rezolut­nego cherubinka o złocistych lokach, był natomiast cichy, marzyciel­ski, zamknięty w sobie, ani towarzyski, ani odludek, oszczędny w uczuciach, nie odznaczający się pewnością siebie i przy tym wszystkim uparty jak osioł. Sprowokowany okazywał się ponadto – fakt dość zaskakujący – strasznym zabijaką i na ulicy, przy której państwo Federov mieszkali w Harrison, regularnie bijał chłopców o dwa i trzy lata od siebie starszych.

Ojciec Louisa i Benjamina, Israel Federov, w wieku sześciu lat przyjechał z Rosji wraz z rodziną, która ostatecznie miała się powiększyć do ośmiorga potomstwa. Wzrastał wśród zwykłych dla wschodnich dzielnic Nowego Jorku zagrożeń i ciężkiej pracy i dopiero w latach dwudziestych, kiedy na przedmieściu Newark założył ze wspólnikiem mały handelek częściami samochodowymi, zaczęło mu się jakoś powo­dzić. To, że obecnie, w roku 1927, stać go było na wydanie 600 dolarów, by zapewnić synom wakacje w górach, zakrawało w jego oczach na cud. Już wcześniej świadomość kolosalnej różnicy między życiem, jakie wiódł w Ameryce, a tym, jakie wieść by mu przyszło, gdyby jego rodzina nie wyemigrowała z Rosji, uczyniła zeń najgorliwszego z zagorzałych patriotów. Nie bacząc na to, że miał żonę i dziecko (zaś drugie było w drodze) zaciągnął się w 1917 do wojska, stawiając matkę Benmnina wobec konieczności utrzymywania się z lekcji gry na pianinie oraz skronmiutkiego wsparlia, jakiego mogła udzięlić pod nieobecność jej męża niewiele od niej bogatsza rodzina.

Israel był tak oddany temu, co poczytywał sobie za święty obowiązek wobec kraju, który go przygarnął, że jedną z nielicznych rozpętanych przez siebie kłótni rodzinnych wszczął na ten właśnie temat. Miał on młodszego brata, Samuela, młodzieńca podówczas dwudziestoletniego, który uczył się na pianistę i uważał Chopina i Schumanna za coś ważniejszego od jakichś tam wojen. Na naradzie familijnej zdecydowano, że jeden stuknięty brat, który chce wyruszać na wojnę, to dość jak na jedną rodzinę, i że Samuel – kultywując tradycją wieków uświęcony w żydowskich wsiach Rosji obyczaj – powinien się rozmyślnie nabawić przepukliny (w każdej imigranckiej społeczności można było znaleźć stosownych specjalistów), czy­niąc się niezdolnym do służby wojskowej. Rozważano też obcięcie palca (inny chytry sposób wymigiwania się od werbunku w pań­stwie carów), co jednak, jako niepraktyczne dla pianisty, odrzucono. Israel wypadł z domu jak burza, zapowiadając, że nie odezwie się słowem do żadnego z krewniaków, jeśli Samuel wprowadzi ten projekt w życie.

Przerażony braterskim gniewem Samuel stanął posłusznie przed komisją poborową, po to wszak jedynie, by się dowiedzieć – ku swojej nieopisanej uldze – że z powodu szmerów w sercu zostaje odrzucony. Od tamtej pory oddawał się radośnie grze na pianinie, lecz upłynęły lata, nim brat mu w końcu wybaczył.

Owo pośpieszne i spontaniczne zaciągnięcie się do armii Stanów Zjednoczonych, wplątanych w wojnę, której nie uznał nigdy – do końca swoich dni – za sfuszerowaną, niepotrzebną i katastrofalną w następstwach, było jedynym czysto egoistycznym postępkiem, jakiego Israel Federov dopuścił się w całym swoim siedemdziesięciojednoletnim życiu.

Zabuczała syrena, rzucono cumy, ostatnia chusteczka powiała na nabrzeżu. Chłopcy skupili się przy relingu i patrzyli na przesuwające się przed nimi w cudownym, miękkim świetle wieczoru budynki Nowego Jorku, gdy parowiec płynął w stronę Long Island Sound i otwartego, spokojnego morza za przylądkiem Montauk. Benjamin zszedł do kajuty jeszcze nim dopłynęli do mostu Heli Gate. Dwa tygodnie wcześniej kupił sobie nową rękawicę gracza w polu, odbyw­szy w tym celu długą wyprawę z Harrison do pewnego sklepu na Nassau Street w dolnym Nowym Jorku, słynącego z wysokiej jakości baseballowego sprzętu. Rękawica była modelu Eddiego Rousha i kosztowała pięć dolarów i pięćdziesiąt centów. Benjamin traktował baseball niezmiernie poważnie. Nie powierzył rękawicy nadanemu pocztą kuferkowi z obozowym umundurowaniem, swetrami i skarpet­kami, do których matka przyszyła tasiemki z nazwiskiem. Wyjął z podróżnego worka rękawicę i buteleczkę oleju kopytkowego (najlep­szego do rozbijania rękawic) i siedząc na koi wcierał go w nowiutką skórę, waląc przy tym w rękawicę pięścią, żeby w niej uformować należyte wgłębienie. Biały statek dudnił miarowo a przez otwarty bulaj wpadała słona bryza, przynosząc obietnice przyszłych, niewyobrażal­nych wojaży. Niewykluczone (co miał stwierdzić znacznie później), że była to najszczęśliwsza chwila w jego życiu, toteż poczuł żal, gdy otwarły się drzwi kajuty i wychowawca oznajmił, że czas na kolację.

Do obozu przyjechali autobusami nazajutrz późnym popołudniem. Cisnęli bagaże na łóżka w sześcioosobowych namiotach, w których mieli spędzić następne dwa miesiące, wypili posłusznie po łyżce oleju rycynowego (co stanowiło oficjalne otwarcie sezonu obozowego), po czym starsi chłopcy rozebrali się i wybiegli na rozległy trawiasty plac, wokół którego były rozbite namioty. Na nogach mieli baseballowe buty, na głowach baseballowe czapki, na rękach rękawice, lecz poza tym gonili niemal nago górne piłki rzucane im z końca placu przez dwóch wychowawców. Górskie powietrze kąsało chłodem, w blasku zachodzącego słońca połyskiwało oddalone o trzysta jardów jezioro. Wybladłe przez zimę, chyże figurki śmigały po nierównej murawie oddając się swobodnemu, radosnemu obrzędowi, w którym czter­dziestu chłopców oczyszczało się z dziesięciu miesięcy dobrych manier, szkoły, krępujących ubrań i zakazów świata dorosłych. Otwierało się przed nimi długie lato młodości, z jego grami, górami, balsamicznym zapachem kwiatów i wody jeziora, turniejami i beztro­skim śmiechem, pierwotną więc nagością oddawali cześć tej młodzień­czej porze, biegając i skacząc po trawie z tupotem i migotem kołków i prześcigając się w przechwytywaniu podań. Przez tych kilka godzin nie liczyły się choroby i lata, a wrzesień wydawał im się w to pierwsze lipcowe popołudnie 1927 roku zagubionym w przyszłości eonem.

Benjamin, jako że był wyrośnięty i nie odstawał w zawodach sportowych od starszych chłopców, został umieszczony w namiocie razem z młodzieńcami między piętnastym a siedemnastym rokiem życia. W ciągu dnia różnica wieku nie dawała o sobie zbytnio znać, lecz po capstrzyku, gdy zgaszono światła i chłopcy zaczynali rozmowy na takie tematy jak papierosy, wódka i dziewczęta, leżał na swojej pryczy cicho jak myszka, przez odsłonięte poły namiotu wpatrywał się w gwiazdy i czuł się jak nie uświadomione dziecko. Był znacznie lepiej oczytany niż większość z tych chłopców, ale co innego kartkować pannę de Maupin za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, udając, że się odrabia lekcje, a całkiem co innego leżeć w wonnej ciemności i słuchać, jak szesnastoletni chłopak opowiada o tym, jak to zeszłego lata w Lakewood w stanie New Jersey, posiadł dziewicę. „Uszczkną­łem jej wianek na łące” – pochwalił się, po czym zdał szczegółową relację z tego osiągnięcia. Benjamin wysłuchał jej drżący, rozdygo­tany pragnieniem, którego nigdy – był tego pewien – nie zdoła ugasić.

Nigdy jeszcze nie całował się z dziewczyną (przekonany, że nie jest dość przystojny, by kiedykolwiek miał tego zaznać), nie zapalił papierosa (marzył o zagraniu na pozycji halfbacka w reprezentacji kraju), nie wypił kropli alkoholu (miał wątpliwości, czyby go – trzy­nastolatka – powitano z otwartymi ramionami w nielegalnym szyn­ku). Był z natury prawdomówny i nie umiał się przechwalać jak inni chłopcy, którzy – choć nie posuwali się w swoich zwierzeniach aż do zrywania wianków – opowiadali ze znajomością rzeczy o całowaniu się z języczkiem, wsuwaniu dziewczynom łap pod sukienki i upijaniu się w święta trunkami z tajnych zapasów rodziców.

Chłopiec od wianka nazywał się Borys Cohn. Około dwóch trzecich obozowiczów było żydowskiego pochodzenia. Nie wiedzieć czemu to swobodne obcowanie żydów z chrześcijanami wydawało się w roku 1927 naturalne i niewymuszone. Dopiero po dojściu do władzy Hitlera taką mieszankę obciąży skrępowanie. Cohn pochodził z bogatej rodziny z Manhattanu, która najwyraźniej nie szczędziła wydatków na psucie go. Przyjechał na obóz z przenośnym gramofonem i bogatą kolekcją popularnych płyt. Opowiadał, że bywa często w teatrach (najchętniej na komediach muzycznych), zaprasza dziewczęta do restauracji, odwiedza burdele, pija bimber i pali w tajemnicy; zapew­niał też, że ubiegłego lata przez dwa tygodnie jeździł po Lakewood w New Jersey odkrytym packardem, posługując się prawem jazdy starszego brata i że uchodziło mu to na sucho. Żeby przypieczętować swój uprzywilejowany status przywiózł ze sobą dwa tuziny nowiu­teńkich tenisowych piłek Spaldinga. Benjamin, podobnie jak pozostali mieszkańcy jego namiotu, miał pudełko z trzema jedynie piłkami, które musiały mu wystarczyć do końca lata.

Gramofon ryczał co dzień całymi godzinami. Cohn darzył szcze­gólnym upodobaniem dwie piosenki – „Alleluja” i „Czasem jestem w siódmym niebie” – z komedii muzycznej „Hit the deck”. Puszczał je w kółko, ćwicząc na bosaka taneczne kroki na szorstkich deskach podłogi namiotu. Okropną dla Benjamina cechą Cohna było to, że – mimo swego zepsucia – okazał się szlachetnym człowiekiem, wesołym kompanem i najlepszym sportowcem na obozie. Był naj­sprytniejszym pitcherem, umiał rzucić dropa, curve’a i floatera, był najszybszy na ioo i 220 jardów, miał najlepszy w całym obozie rezultat na pałce, wygrał turniej tenisowy dla seniorów, znokautował swojego przeciwnika w pierwszej rundzie finału wagi do 150 funtów, w wyścigu na 100 jardów stylem dowolnym wyprzedził drugiego na mecie zawodnika o pięć jardów i wygrał o blisko trzysta wyścig na milę przez jezioro. Ponadto hojnie częstował każdego, komu zdarzyło się asys­tować przy otwieraniu luksusowych paczek, które dwa, trzy razy w tygodniu przysyłali mu rodzice. W dwie godziny po nadejściu poczty zostawała mu co najwyżej tabliczka czekolady Hersheya. Onanizował się też w pogodzie ducha, gdy w pobliżu nie było żadnego z wychowawców. Zdołał zachwiać na całe życie poczuciem moralnym trzynastoletniego Benjamina i zburzyć jego wiarę w nagrody cnoty i mądrość starszych.

Wychowawca grupy – młody, przystojny, tłustawy brunecik nazwiskiem Bryant, rezerwowy half-back w drużynie futbolowej Syracuse, był całkowicie pod urokiem Cohna i nawet nie złożył na niego raportu, nakrywszy go pewnego wieczoru po capstrzyku na paleniu. Bryant cierpiał na dwie obsesje: jedną, że wyłysieje przed dwudziestym piątym rokiem życia (co okazało się optymistyczną obawą, jako że zdążył wyłysieć przed swoimi dwudziestymi czwartymi urodzinami), i drugą, że jest lepszy od half-backa z pierwszego składu Syracuse, a ławkę grzeje wyłącznie z powodu nieuzasadnionej niechęci trenera drużyny. Omawiał te ważkie kwestie, ignorując pozostałych lokatorów namiotu, tylko z Cohnem, a ten obiecał, że wystara mu się o nazwisko lekarza, który w obliczu podobnego zagrożenia ocalił czuprynę jednego z jego wujów. Pożyczył mu nawet słoik drogiej maści do włosów i dwa razy udzielił (gdy wychowawca miał wolny dzień) pożyczki w wysokości dziesięciu dolarów. Obiecał ponadto, że inny z jego wujów – absolwent Syracuse, posiadający znaczne wpływy w sprawach tyczących wychowanków – wstawi się za nimi osobiście u trenera. Opływający we wszelkie dostatki, Cohn miał i wuja na każdą okoliczność. Okazało się co prawda, że biedny Bryant został w nad­chodzącym sezonie zdegradowany do trzeciego składu i nigdy nie zdobył koszulki z numerem, ale tej nadciągającej tragedii żadną miarą nie był w stanie przewidzieć konferując tak przez całe lato przyciszo­nym głosem z wszechmocnym Cohnem.

W ten to sposób przy melodii „Śpiewajcie alleluja, alleluja, wszystkie troski od siebie odgońcie...”, bądź: „Czasem jestem w siód­mym niebie, czasem chandrę mam, Mój humor zależy od ciebie...” – mijało lato, niepostrzeżenie przechodząc w sierpień do słów egzaltowanego optymizmu lub melancholii rodem z Broadwayu (zależnie od nastroju, w jakim był Cohn, gdy kręcił korbką gramofonu i tańczył boso na podłodze namiotu).

1964

Uszczknąłem jej wianek na łące – po blisko czterdziestu latach przypomniał sobie Federov – na łące jej wianek uszczknąłem”. Stara angielska ballada.

Usłyszał ostrzegawczy krzyk i podniósł wzrok – w samą porę, by dostrzec lecącą w jego stronę piłkę. Mógł wstać i bez trudu chwycić ją oburącz lub w ogóle zlekceważyć, tymczasem w ostatnim momencie podniósł zwinnie lewą rękę i złapał piłkę. Chłopcy na boisku gruchnęli śmiechem, rozległo się też kilka okrzyków uznania, które Federov – nim odrzucił piłkę do pitchera – przyjął z powagą baseballowej gwiazdy, udając, że uchyla czapkę przed porwanym entuzjazmem tłumem. Choć piłka uderzyła go boleśnie w dłoń, złamała paznokieć i palec trochę mu krwawił, wsunął tylko rękę do kieszeni i wytarł krew w chusteczkę. Byłoby higieniczniej owinąć nią palec, nie chciał jednak, by wyszło na jaw, że ten chwyt sprawił mu więcej kłopotu, niż na to wyglądało. Popisowa, pomyślał. Chwyt obiema rękami to dobre dla początkujących. Skwitował kwaśnym uśmiechem nie starzejącą się próżność podstarzałych sportowców.

1927

W inne jeszcze zdarzenia obfitowało dla Benjamina tamto lato. Wystąpił w trzech meczach reprezentacji seniorów i wykonał udany chwyt szczupakiem na środkowym zapolu, zapewniając zwycięstwo swej drużyny w spotkaniu z innym obozem, za co został wybrany Sportowcem Tygodnia podczas uroczystości przyznawania nagród w piątkowy wieczór. Cohn dał mu za ten chwyt pięć dolarów, bo to on był wówczas pitcherem. Były to jedyne pieniądze, jakie Benjamin zarobił na sporcie, aż do czasu, gdy w rok po ukończeniu college’u (w latach Wielkiego Kryzysu) rozegrał w Newark dwa czy trzy mecze półzawodowego futbolu po dwadzieścia pięć dolarów za występ.

Po raz pierwszy w życiu zapłakał też tamtego lata nie nad sobą samym. Ów długi krok ku dojrzałości postawił po finałach turnieju bokserskiego, w których Louis został pokonany po trzech rundach pojedynku w wadze do siedemdziesięciu pięciu funtów przez chłopca o dwa lata odeń starszego. Pod koniec walki pękła mu warga, a na czole wyskoczył potężny guz. Porażkę przyjął z typowym dla siebie stoicyzmem, ale Benjaminowi, gdy prowadził brata pod prysznic, żeby zatamować krwawienie i przyłożyć mu na czoło kompres z lodu, napłynęły nagle do oczu bezsilne łzy miłości. Odwrócił głowę, żeby Louis nie zauważył jego rozczulenia. Wiedział jednak, że brat je spostrzegł, choć nigdy o tym ze sobą nie rozmawiali, nawet jako ludzie już dorośli. Louis obrzucił starszego brata – którego nigdy dotąd nie widział płaczącego – uważnym spojrzeniem, zdziwiony i z lekka zawstydzony tym niepojęcie dziecinnym, jak mu się zdawało, objawem uczuć.

Każdego lata pod koniec turnusu starsi chłopcy wyjeżdżali na trzydniową wycieczkę, zwykle po to, aby zmierzyć się w baseball i koszykówkę z innymi obozami w promieniu dwustu mniej więcej mil. Tego jednak lata należało wziąć poprawkę na obecność Cohna. Pewnego wieczoru po kolacji, na ogólnym zebraniu starszych chłop­ców, które na jego prośbę zwołał na trawniku przed jadalnią szef wychowawców, wstał uśmiechnięty i swobodny jak zwykle i wygłosił mowę.

Mam bombowy pomysł, chłopaki – powiedział. – Okażmy się choć raz oryginalni. Przez całe lato graliśmy w piłę. Co za sens tłuc się kawał drogi ciężarówkami tylko po to, żeby sobie jeszcze trochę pograć? Ostatecznie jest nas tu z górą czterdziestu, a zagrać może najwyżej piętnastu, podczas gdy reszta siedzi i się gapi. Uważam, że to nie w porządku. Ostatecznie wszyscy bulimy za wycieczkę po te ekstra dwie dychy, więc czemu tylko piętnastu miałoby mieć z tego frajdę?

Podniosło się kilka wiwatów na ten niezwykły przykład samopoświęcenia, dla wszystkich bowiem było jasne, że Cohn będzie pitcherem i pierwszego, i drugiego dnia i że wystąpi w obu meczach koszykówki. Benjamin słuchał go ze struchlałym sercem. W reprezen­tacji grał na pozycji centra, marzył o pałkowaniu przeciwko nieznanym pitcherom i hitach za jedną bazę na chwałę swojej drużyny. Lato oznaczało dla niego baseball. Gdyby nie baseball, nie miałby nic przeciwko temu, żeby przez cały rok panowała zima.

Przyglądał się opalonej, otwartej, małpiej twarzy przemawiającego Cohna i zdał sobie sprawę, że ograbiają go z czegoś cennego, z czegoś, co mu się słusznie należy, bo ktoś o silnym charakterze i śmiałym sądzie tak sobie życzy. Nie wiedzieć czemu przeczuwał ponadto, że coś podobnego zdarza mu się nie po raz ostatni w życiu. Nie potrafił znienawidzić za to Cohna. Cohna niepodobna było nienawidzić. Można było jedynie uznać jego przewagę.

Tak się składa, że zadzwoniłem wczoraj do mojego wujka w Bostonie – ciągnął Cohn. (Znowu ta niepokonana falanga wujów.)

Nawet Benjamin uznał, że powinien się uśmiechnąć (nieszczerze), gdy chłopcy gromkim wybuchem śmiechu skwitowali tę ofertę. Jego namiętność do baseballu była powszechnie znana i parę razy posłużyła nawet za obiekt żartów w skeczach, które w każdy sobotni wieczór wystawiano w świetlicy.

Słowo „gniew” nie było zresztą tym, które oddawałoby stan jego uczuć, w wieku zaś lat trzynastu nie znał właściwego określenia na to, co mu uczynił Cohn. I było wielce prawdopodobne, że nigdy go nie pozna, aby mieć na podorędziu na stosowne okazje w późniejszym życiu.

Bye, Bye, Bonnie” dostało czterdzieści jeden głosów, obóz Canoga dwa – Benjamina i jeszcze jednego chłopca nazwiskiem Burkę, który nie występował co prawda w żadnej z drużyn, ale miał babkę w Bostonie i musiałby zjeść z nią lunch, gdyby się dowiedziała, że przebywa w mieście.

Wujek Cohna kupił bilety na „Bye, Bye, Bonnie” na 23 sierpnia. Ułożono stosowne plany, lecz jakoś nikt nie pomyślał o tym, żeby sprawdzić, że tego samego dnia w więzieniu stanowym w Charlestown mają być straceni dwaj skazańcy o nazwiskach Sacco i Vanzetti. Mało który z chłopców zauważał w docierających do obozu gazetach coś więcej poza kolumną sportową, ale szef wychowawców, który zimą piastował stanowisko dyrektora jednej ze szkół średnich, czytywał i strony tytułowe, te zaś donosiły o groźbach rozruchów, podkładaniu bomb i masowych demonstracjach w Bostonie, jeśli wyrok zostanie wykonany.

Nic więc dziwnego, że okazał zrozumiałą niechęć do wysyłania czterdziestu trzech powierzonych swojej opiece chłopców do miasta rojącego się (jak donosiły gazety) od przybyłych z całego świata groźnych anarchistów, miasta, w którym – wedle wszelkiego praw­dopodobieństwa – miało dojść do walk ulicznych i rzucania bomb.

Zwołał przeto zebranie starszych chłopców i zrobił im krótki wykład z historii współczesnej. Kiedy uprzedził, że wycieczkę do Bostonu przyjdzie być może odwołać, odpowiedział mu jęk zawodu.

Ale sprawa nie jest jeszcze przesądzona – uspokoił podopiecz­nych naczelnik, okazały, opanowany mężczyzna o łysej jak u księdza czaszce, okolonej piękną tonsurą białych, krótko przystrzyżonych włosów, który przez całe lato drżał ze strachu o poczciwe duszyczki, nad którymi opiekę powierzali mu każdego ostatniego dnia czerwca ufni rodzice. – Nie, sprawa wcale nie jest jeszcze przesądzona. Na całym świecie odezwały się głosy protestu, podniosło się wokół tej sprawy wiele wrzawy, nie byłbym więc zdziwiony, gdyby gubernator stanu Massachusetts (mój osobisty przyjaciel, a przy tym człowiek szlachetny i uczciwy) bądź to zawiesił wykonanie wyroku, stwarzając nieszczęśnikom szansę nowego procesu, bądź złagodził im karę. Przyjdzie nam poczekać na rozwój wydarzeń. – Słuchający go chłopcy chyba po raz pierwszy w życiu usłyszeli wówczas ów zwrot. – Poczynimy wstępne przygotowania tak z obozem Canoga, jak i z obozem Berkley, a także z odpowiednimi osobami w Bostonie, aby niezależnie od rozwoju wydarzeń nie ominęły was, chłopcy, należne wam rozrywki. Jeśli ci biedacy zostaną straceni, pozostają wam mecze baseballu i koszykówki. Jeśli zaś dowiemy się, w ostatniej choćby chwili, że darowano im życie, czeka was owa raczej... hm... niezwykła przygoda w Bostonie.

Kiedy chłopcy rozchodzili się niepocieszeni do namiotów Ben­jamin znalazł się w pobliżu Cohna.

Cóż to, stary? – zapytał. – To gubernator nie jest jednym z twoich wujów?

Była to najuszczypliwsza uwaga, jaką wygłosił od lat trzynastu i Cohn spojrzał na niego ze zdumieniem, zaskoczony nagłym od­kryciem, że istnieją na tej ziemi osobnicy, którzy go nie akceptują, nie są podatni na jego urok i radzi by mu dokuczyć.

Rankiem 23 sierpnia czterdziestu trzech chłopców i czterech wychowawców wdrapało się na ciężarówki z ławeczkami wzdłuż burt za kabiną kierowcy. Pasażerów osłaniała naciągnięta na drewniane stelaże plandeka, ale z tyłu skrzynia była otwarta. Dzień zapowiadał się zimny i wietrzny, toteż wszyscy chłopcy, sadowiący się na drew­nianych ławkach, mieli na sobie swetry. Ostatnie doniesienia z Bos­tonu informowały, że gubernator nie zdecydował się jeszcze, czy ułaskawić skazańców, czy nie. Bryant, któremu powierzono kierow­nictwo nad całą wyprawą, miał zadzwonić o pierwszej do naczelnika obozu po ostateczne instrukcje. Jeśliby do tego czasu odłożono bądź odwołano egzekucję, ciężarówki kontynuowałyby podróż do Bostonu, gdyby zaś skazańców posadzono na krzesła elektryczne – skiero­wałyby się do obozu Canoga. Chłopcy mieli tam rozegrać mecz baseballowy, przenocować, nazajutrz rano rozegrać spotkanie w ko­szykówkę, następnie pojechać do obozu Berkley, powtórzyć ten sam rozkład zajęć i po południu ruszyć w drogę powrotną do macierzystego obozu.

Kilku starszych chłopców, którzy czytywali gazety, przepowia­dało, że gubernator będzie zmuszony złagodzić wyrok. Benjamin, choć gorliwy pochłaniacz wszelkiego słowa drukowanego, gazet jesz­cze nie czytał, więc nie miał w tej sprawie wyrobionego zdania, ani bladego zresztą pojęcia, skąd tyle hałasu wokół dwóch mężczyzn, o których wcześniej w ogóle się nie słyszało. Orientował się, że każ­dego roku tracono na krześle elektrycznym lub wieszano setki skazań­ców w całych Stanach Zjednoczonych i nie kolidowało to jakoś z niczyimi planami, toteż nie rozumiał wyjątkowości tej akurat egzekucji.

Z rzutu oka na gazetową kolumnę dowiedział się, że porównywano tę sprawę ze sprawą Dreyfusa, lecz że nie słyszał i o tamtej, niewiele mu to wyjaśniło.

Siedział tak blisko, jak tylko się dało otwartego tyłu ciężarówki, podskakiwał na twardej ławeczce, wąchał zapach zakurzonej plandeki i modlił się, żeby nie dostać mdłości. Nie brał udziału w żartach. Siedział posępny, z przymkniętymi oczyma, skoncentrowany na walce z nudnościami, wywoływanymi przez spaliny i wyboje. Nie zależało mu specjalnie na tym, żeby Sacco i Vanzetti zostali straceni, gdyby mu jednak powiedziano autorytatywnie, że tego dnia nie umrą, wykręciłby się od tej wycieczki i został w obozie. Boston go nie nęcił. Teatr go nie interesował, od zakrapianego ponczu wujka Cohna zrobi mu się na pewno niedobrze, nie miał też złudzeń co do zainteresowania, jakie mu okażą na przyjęciu szesnasto- i siedemnastoletnie blondynki i brunetki z Vassar i Radcliffe. A w obozie mógłby się bez trudu wprosić do gry młodszych chłopców lub wziąć na kajak parę książek i poczytać w spokoju. Tak więc jego obecność w ciężarówce była w gruncie rzeczy spowodowana nadzieją, że skazańcy zostaną straceni i będzie miał szansę wystąpić w dwóch meczach w ciągu trzech następnych dni.

Ciężarówki trzęsły się na wąskich, wyboistych drogach Nowej Anglii roku 1927, okrywając tumanami białego kurzu sosnowe młod­niaki na wyrębach, gdy chłopcom z ciężarówki Benjamina zebrało się na śpiewy. Ponieważ znajdował się wśród nich Cohn śpiewali oczywiś­cie „Alleluja” i „Czasem jestem w siódmym niebie, czasem chandrę mam”. Benjamin siedział cicho, nie przyłączył się do śpiewu, nienawi­dził tych piosenek (przenosząc na nie nienawiść do Cohna). Czuł, jak jego włosy i ubranie pokrywa szorstki kurz, a żołądek ściska się w kwaśnym skurczu. Gdy w wiele lat później siedział jako sierżant piechoty przy tylnej klapie nabitego żołnierzami transportera, toczące­go się po bitwie pod St Ló równinami Francji, i dla ochrony przed kurzem przyciskał do nosa i ust chusteczkę koloru khaki, ogarnęło go dziwne uczucie, że kiedyś, jakiegoś innego lata, przeżył już to wszystko, odczuwał dokładnie to samo i że wnet młodzieńcze, cywilne głosy zaśpiewają na tej drodze za Avranches: „Zaśpiewaj Alleluja, a chandra odleci precz; gdy zmartwień masz od chuja, alleluja najczarniejszy rozjaśni ci dzień.”

Cohn stał między rzędami ławek, bez trudu utrzymując równo­wagę w kołyszącej się z boku na bok ciężarówce, i dyrygował chórem wymachując rękami i wykrzywiając twarz w bolesnym grymasie; naśladował dyrygenta orkiestry, niezadowolonego z gry swoich muzyków. Piosenkę przerwał wybuch śmiechu, wywołany jego błaze­nadą, zaś Cohn otworzył ramiona i rzekł, nie przestając stroić min:

Wstali wszyscy oprócz Benjamina. Podniósł się nawet Bryant, przyłączając się do żartu. Cohn popatrzył na Benjamina z namysłem i ten przestraszył się, że wesołek zechce stroić sobie z niego żarty, ale tamten tylko się uśmiechnął, a następnie jął improwizować, najpierw – gdy chłopcy z powrotem siadali na ławkach – nucąc sobie pod nosem, a potem dorabiając własne słowa do melodii „Czasem jestem w siódmym niebie”.

Udawało mu się jakoś – to mruczeniem, to przemykaniem nad słabiej dopracowanymi miejscami – wcisnąć słowa w rytm melodii; uśmiechnął się, gdy wybuch śmiechu nagrodził jego kunszt.

Kochany panie gubernatorze, nie mógłby ich pan kopnąć prądem o innej porze?” Śpiewali tym głośniej, im lepiej pamiętali słowa; kiedy ciężarówki zatrzymały się o pierwszej w jakiejś wiosce przed sklepem z telefonem i Bryant wysiadł, żeby zadzwonić do naczelnika obozu, ryczeli już na całe gardło. Przed sklepem rozciągały się błonia z estradą. Chłopcy wysiedli, żeby rozprostować nogi. Przysiadłszy na trawie i stopniach estrady pałaszowali kanapki i pomarańcze i popijali je zalatującym oborą mlekiem z termosów, w które zaopatrzyli ich na drogę obozowi kucharze.

Bryant długo nie wracał, Cohn zdążył więc nauczyć swej piosenki również chłopców z innych ciężarówek. Wieś sprawiała wrażenie bezludnej (była pora lunchu), jedynie paru przechodzących wieś­niaków przysłuchiwało się ze zdumieniem niezwykłemu harmiderowi, powodowanemu przez czterdziestu z okładem chłopców w skautowskich mundurkach, wydzierających się głosami o skali od chłopięcego dyszkantu po niedojrzały bas: „Sacco, Vanzetti, co z wami za kram?”

Kiedy Bryant wyszedł wreszcie ze sklepu na jego twarzy widniał wyraz surowej powagi, jaki przybiera trener baseballowej drużyny, zmierzający w stronę górki, żeby odesłać pitchera pod prysznic. Nim otworzył usta wiedzieli już, że przynosi niepomyślne wieści.

Obozowy regulamin przewidywał za przekleństwa kary, ale Bryant pocieszającym gestem położył tylko rękę na ramieniu Cohna i rzekł:

Załadowali się z powrotem na ciężarówki i ruszyli w drogę do obozu Canoga. Benjamin i tym razem usiadł z tyłu skrzyni; po grubych pajdach chleba i mleku z termosu zbierało mu się na wymioty. Świadomość, że za mniej więcej godzinę będzie grał w baseball, wywołująca zwykle dreszczyk podniecenia, tego dnia nie napawała go radością. Zdawał sobie sprawę, że koledzy z drużyny zagrają byle jak i będą pamiętali, że tylko on z graczy na boisku głosował za meczem. Będą wypatrywali na jego twarzy oznak triumfu i niezależnie od tego, jak się zachowa, i czy ktoś powie coś na ten temat, czy nie, spora część ich niechęci – wiedział o tym – zwróci się przeciwko niemu. Kurczę, pomyślał, nie mam w tym zasranym obozie ani jednego kumpla. Na drugi rok jadę gdzie indziej.

Dostali tego popołudnia lanie. Drużyna ruszała się jak muchy w smole. Po latach, gdy Benjamin uczył się w college’u, pewien, niezwykle światły trener futbolu powiedział mu raz: „Nie obchodzi mnie, czy jesteś lepszy, czy w ogóle dobry, ani jak łatwo ci to przychodzi. Mnie są potrzebni zawodnicy, którzy grają z sercem. Bez tego nie masz po co wciągać koszulki. Równie dobrze możesz chodzić w soboty do biblioteki i polerować umysł. Ani dla mnie, ani dla innych nie będzie z ciebie pożytku na boisku.” Benjamin miał wtedy dziewiętnaście lat i był bez porównania bardziej zblazowany niż teraz, gdy dobiegał pięćdziesiątki, uśmiechnął się więc w duchu, gdy trener użył słowa „serce” w odniesieniu do chłopięcej gry. Dopiero później zrozumiał, o co tamtemu chodziło.

Owego zaś sierpniowego popołudnia 1927 roku nikt – nie wyłączając Benjamina – nie grał z sercem. Przez cały dzień nie zrobił ani jednego hita. W ósmej zmianie zaczął padać deszcz, Benjamin pośliznął się, źle obliczył lot górnej piłki i ta przeleciała mu nad głową. Potoczyła się do lasu, dając drużynie z obozu Canoga dwa obiegi, co zapewniło jej zwycięstwo. Był to pierwszy błąd, jaki popełnił w tam­tym sezonie przy górnej piłce. Nikt, z wyjątkiem Bryanta, nie powiedział mu złego słowa, gdy schodził z zapola.

Bryant natomiast prychnął kąśliwie:

Tris Speaker. – Speaker był najlepszym w tamtych czasach środkowym zapolowym, więc ironia nie grzeszyła subtelnością. – Wstyd mi za ciebie. Zdejmuję cię z boiska. Nie jesteś wcale taki dobry. Jutro przeciwko Berkley też nie grasz. Nie masz fartu, Fe- derov.

Pieprzony dureń, pomyślał Benjamin, nie wiedziałem, że się tak pali do tego Bostonu. Nic dziwnego, że jest tylko rezerwowym w Syracuse. Jest pewnie za tępy, żeby zapamiętać kody sygnałowe.

Za Benjamina wszedł do gry tłuściutki piętnastolatek o nazwisku Storch, który nie zdejmując pałki z ramienia przepuścił trzy strajki, a potem posłał piłkę po ziemi na zapole, fundując Canodze dwa następne obiegi.

Benjamin był jeszcze za młody i za bardzo mu zależało na zwycięstwie własnej drużyny, aby mógł czerpać satysfakcję z niepowo­dzeń Storcha; zamyślony i nieszczęśliwy stronił do końca dnia od towarzystwa, życząc sobie, by turnus się już skończył i by tej jeszcze nocy mógł wrócić do domu.

Nazajutrz nawet nie oglądał meczu koszykówki. Wziął kajak i wypłynął samotnie na jezioro Canoga. Wiosłował tak długo, aż przestały go dobiegać okrzyki zgromadzonych wokół boiska kibiców. Wyciągnąwszy się na plecach w nakrapianym cętkami cienia słońcu wsłuchiwał się w chlupot wody o burty kajaka i przeglądał „Saturday Evening Post”. Na okładce widniała fotografia sędziwego kowboja, słuchającego gramofonu z tubą. Trzymał w ręku płytę zatytułowaną „Wspomnienia z dawnych lat” i płakał. Wewnątrz numeru Benjamin znalazł opowiadanie, które przeczytał z przejęciem. „Cóż teraz mogło jej pomóc? – zadała sobie Emily owo dość dziwne pytanie. Co, na przykład, mogło ją powstrzymać od zejścia ze wzgórza do cygańskiego obozu, skąd dolatywały w zmierzchowym mroku wabiące, przyzywające dźwięki skrzypiec?”

Obóz Canoga wygrał też mecz koszykówki i Bryant obraził się na wszystkicłi. Długą drogę do obozu Berkley przebyli w ponurym nastroju; z żadnej ciężarówki nie dobiegał śpiew.

1964

Federova zaczęło razić słońce, przeniósł się więc nieco bliżej bazy domowej. Andy Roberts nadal brał udział w grze, ale innego trzeciobazowego zastąpił Joe Cerrazzi, którego ojciec prowadził w miasteczku sklep z wyszynkiem. Cerrazzi grał przed kilku laty dla West Virginia, był najlepszym graczem w mieście, więc na nowo obudził zaintereso­wanie Federova meczem. Był w ciągłym ruchu, przed każdą zagrywką wspinał się na palce, ramiona zwieszając luźno i nisko między kolanami, przygotowany na wszystko. W czasie zmiany spadł jak kania na skróconą piłkę, chwycił ją gołą ręką i płynnym ruchem odrzuciwszy z biodra wyautował biegacza na pierwszej bazie. W następnej zmianie, z graczem na trzeciej, rzucił się przed shortstopa na toczącą się wolno piłkę, chwycił ją, błyskawiczną zmyłką zatrzymał biegacza i szybką piłką wyautował pałkarza.

W następnej zmianie, jako pierwszy na pałce, trafił w punkt. Piłka świsnęła prosto w lukę na środkowym zapolu. Federov patrzył, jak Michael odwraca się i biegnie – w porywie beznadziejnego, jak się wydawało, optymizmu – w stronę ograniczającego pole gry płotu. W ostatnim momencie odbił się wysoko, grzmotnął o siatkę, upadł na kolana – i podniósł się z piłką. Gracze na ławce oraz kilku widzów wydało gwizd podziwu, a Cerrazzi podszedł, usiadł obok Federova i powiedział:

Przypomniał sobie własną reakcję na to, co mu o sercu do gry powiedział tamten trener, gdy miał dziewiętnaście lat, i zapytał sam siebie, w jakim też wieku powinien być Michael, by mógł mu te słowa powtórzyć.

Federov nie powiedział mu, że Michael tylko dlatego gra tego popołudnia w baseball, gdyż jako Żyd – a w każdym razie półkrwi Żyd – ma zamknięty wstęp do podmiejskiego klubu. Tych zaś kil­ka prywatnych kortów, na których mogli grywać żydowscy letnicy, było w weekendy zarezerwowanych dla dorosłych. Żona Federova, Peggy (która nie była Żydówką), wciąż się z tego powodu awan­turowała, próbowała też wymóc na nim, żeby nie zapraszał do domu znajomych, którzy do klubu należeli, lecz on już dawno przestał się przejmować tym, co uważał za irytującą, lecz w gruncie rzeczy drobną niedogodność życia w Ameryce. Po Oświęcimiu trudno zadręczać się faktem, że twój syn nie może sobie w sobotnie popołudnie przez dwie godziny pograć w debla. W sprzeczkach, jakie miewał na ten temat z żoną, brał w obronę bierność swych nieżydowskich przyja­ciół, przypominając jej te wszystkie miejsca, w których – mimo że nie wpuszczano tam Murzynów – oni sami jednak bywają, choć są teoretycznie wolni od uprzedzeń. „Nie jestem już młody – napisał kiedyś w odpowiedzi na jej list, w którym skarżyła się na «hipokry- zję» jego klubowych przyjaciół. – Nie mam już w zapasie dosta­tecznej ilości gniewu na wszystkie okazje. Muszę go mądrze daw­kować.”

Ostatecznie Joe Corrazzi również nie mógłby wstąpić do klubu. I nie miało to nic wspólnego z jego wiarą. Nie mógłby do niego wstąpić, ponieważ jego ojciec prowadził sklep z trunkami. Federov zaczął się zastanawiać, co bardziej drażniłoby Peggy: zakaz gry w tenisa w na­stępstwie małżeństwa z Żydem, czy taki, którego przyczyną jest małżeństwo ze sprzedawcą alkoholi. Muszę ją o to zapytać, postanowił, następnym razem, gdy wypłynie ten cholerny temat.

Musiał zmrużyć oczy. Nie było innego sposobu ukrycia się przed słońcem. Zbliżał się wrzesień i każdego popołudnia stało ono niżej na niebie. Niskie słońce września, buty na kołku, wakacje skończone, starzy zapolowi rozgrywają swój ostatni mecz...

1927

Rankiem 1 września zebrali się wszyscy z powrotem w baraku Fali River Line przy Fulton Street. Rodzice witali się głośno ze swoimi pociechami, wychowawcy z poważnymi minami przyjmowali na­piwki, ciotki wznosiły okrzyki zachwytu nad pięknym wyglądem małego Irvinga bądź Patryczka, starsi chłopcy wymieniali uściski dłoni i przyrzekali sobie spotykać się jesienią, kierownik obozu zaś promieniał wśród tego harmideru szczęściem, bo oto kolejne lato minęło bez przypadku utonięcia, epidemii, heinemediny czy nie zapłaconego rachunku. Śpieszono się do domów, toteż barak wkrótce opustoszał, jedynie rodzice Benjamina i Louisa nie zgłaszali się jakoś po synów. Zostali na koniec tylko oni dwaj i kierownik wyznaczył Bryanta, żeby z nimi poczekał na przybycie państwa Federov.

Wychowawca nie wyglądał na uszczęśliwionego tym ostatnim zleceniem; nie zamienili też z Benjaminem ani słowa, gdy tak stali – w pewnej od siebie odległości – w baraku przeraźliwie nagle cichym i przepastnym jak pieczara. Bryant zadbał o to, żeby Benjamin nie znalazł się na zakończenie sezonu na liście wyróżnionych (Ben­jamin dowiedział się o tym od jednego z kelnerów, który podawał kawę i kanapki na zebraniu wychowawców, gdzie głosowano tę sprawę i bardzo go to zabolało). W szkole zawsze się wybijał, był przeważnie klasowym prymusem, przez cały obóz wymieniano go na cotygod­niowych listach wyróżnionych, więc teraz ostentacyjnie trzymał się od Bryanta z daleka, na dystans dziesięciu jardów. Życzył mu pecha we wszystkich meczach, jakie rozegra tej jesieni drużyna Syracuse, i wstydził się, że jego wróg (bo za swojego wroga uważał obecnie wychowawcę) jest świadkiem tej bezprzykładnej nieczułości okazanej przez jego ojca i matkę.

Louis czekał spokojnie, spoglądał na rzekę i – choć była dopiero dziewiąta trzydzieści rano – jakby nigdy nic chrupał karmelki. (Zachował przezornie pudełko słodyczy z ostatniej kolacji w obozowej kantynie.)

Rodzice przybiegli w dziesięć minut później. Zaspali, budzik nie zadzwonił. To niemądre usprawiedliwienie rozzłościło Benjamina, tym bardziej że – jak się okazało – przeznaczone było dla Bryanta, nie zaś dla niego i Louisa. Gdybyż ich przynajmniej zatrzymał jakiś wypadek – śmierć w rodzinie albo coś równie ważnego. Matka pocałowała go, ojciec objął i stwierdził, że znakomicie wygląda. Mat­ka zganiła Louisa: „To o tej porze już się je cukierki?” i obsypała go pocałunkami. Ojciec wyjął banknot dwudziestodolarowy i wręczył go Bryantowi, a ten udawał nieszczerze, że wzbrania się go przyjąć.

Benjamin byłby z ochotą wyrwał ojcu banknot, lecz do podobnych gestów miał dorosnąć dopiero za pięć lat.

Benjamin zaklął pod nosem, uścisnął jednak Bryantowi rękę, gdy tamten podszedł do niego i z obłudnym, słodkim uśmiechem zafundo­wał mu grabę.

Israel Federov odprowadził podejrzliwym spojrzeniem plecy od­dalającego się Bryanta.

Benjamin wiedział, że gdyby wyjaśnił, że chodzi o tego centra, ojcu by to wystarczyło. Tyle iż uznałby to zapewne za komplement i jeszcze bardziej polubił Bryanta, zaś Benjaminowi nie chciało się wyjaśniać, że to nie był komplement i tłumaczyć prawdziwą naturę swoich sto­sunków z wychowawcą. Nie miał w ogóle ochoty o nim mówić. Chciał po prostu pojechać do domu.

Słowo „zdrada” przez całe lata łączyło się w jego umyśle z tym uściskiem dłoni w baraku i budzikiem, który rankiem i września 1927 nie zadzwonił w pewnym domu w Harrison.

Były to ostatnie beztroskie wakacje jego szczenięcych i mło­dzieńczych lat. Wspólnik ojca okazał się złodziejem i w październiku interes splajtował. Federovowie już nigdy, aż do powojennych czasów, nie mieli żyć bez materialnych trosk. Klapa ojcowskiego handelku zmusiła Benjamina (jeśli chciał jeść, kupować niezbędne do nauki podręczniki i choć kilkoma dolarami wspomóc rodzinę) do imania się – po lekcjach i w czasie wakacji – wszelkich prac, jakie tylko udawało się złapać. Sprzedawał gazety, robił korektę wydawanego w Newark pisemka „Ledger”, spędził lato jako wychowawca na obozie w górach Adirondacks, pracował jako goniec, uczył opóźnione dzieci, chwytał się wszelkich zajęć dostępnych dla wygłodniałego i niedoświadczonego młodzieńca w ciężkich latach Wielkiego Kryzysu.

Na pierwszym roku college’u znalazł się w grupie studentów, którym obiecano po piętnaście dolarów na głowę (plus napiwki) za sylwestrowy występ w roli kelnerów w pewnym klubie wiejskim w zachodniej Pensylwanii. Namotał to ówczesny przyjaciel Benjamina, chłopak o nazwisku Dyer, którego ojciec był kierownikiem tego klubu. Ponieważ pole golfowe i korty tenisowe na zimę zamykano, a na służbie zatrzymywano tylko niezbędny personel, pomocników do obsługi hucznego, sylwestrowego przyjęcia, wydawanego dla człon­ków klubu i ich gości, przychodziło dobierać na chybił trafił, bez zadawania pytań o dotychczasowe doświadczenie w usługiwaniu przy stole. Od kandydatów wymagano jedynie pary czarnych spodni i białej koszuli. W czarne muszki i białe marynarki miał ich wyposażyć ojciec Dyera. Chłopcy, w liczbie czternastu, mieli pojechać ze szkoły do klubu trzema pożyczonymi autami i wrócić późno w Nowy Rok.

Dbały o ojcowskie interesy młodzieniec przedstawił całą imprezę w nader różowych kolorach, jako nieomal ferie. Dyer, student drugiego roku – podobnie jak większość jego kolegów nie śmierdzą­cy groszem – był campusowym politykierem, umiał przemawiać potoczyście, z zapałem, i nosił się z niedbałą nonszalancją, dzięki czemu miał nadzieję uchodzić w oczach nieznajomych za magistranta z Princeton.

Benjamin przeżywał owej zimy swoją pierwszą miłość – kochał się w koleżance, obok której siedział na lekcjach angielskiego. Nazywała się Patrycja Forrester; Benjamin błogosławił zamiłowanie do porządku anglisty, który nakazał, żeby studenci siedzieli przed nim w porządku alfabetycznym. Patrycja była drobną szatynką o bladej, kształtnej, miłej twarzy, którą Benjamin uważał przez parę lat za niezrównany klejnot w skarbcu niewieściej urody. Od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w ciepłe, wrześniowe popołudnie przestał zwracać uwagę na inne dziewczęta i pozostawał ozięble nieczuły na ich wdzięki. Kiedy Pat wyznała mu miłość przez kilka tygodni snuł się po tere­nach szkoły jak błędny, siedział na lekcjach w stanie cielęcego za­chwytu, zapominał, gdzie zostawił książki, gubił klucze, przychodził o dziwnych porach na nie te co trzeba zajęcia, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w zadane lektury, między zaś jego oczyma a zadru­kowanymi kartkami falowała, łagodnie uśmiechnięta, zakochana twarzyczka Pat.

Spotkali się jako dziewicze jeszcze niewiniątka; całowali się w bra­mach, w jesiennych lasach wokół campusu i na tylnych siedzeniach starych gruchotów, wyproszonych na sobotni wieczór od tego lub owego z kolegów Benjamina. Nawet gdy już dotarło do obojga, że pragnęliby się ze sobą przespać, planowanie, jak znaleźć miejsce, gdzie mogliby ukoronować swą miłość, zabrało im tygodnie. Benjamin mieszkał w akademiku, Pat w jednym mieszkaniu z matką, ojcem i dwiema młodszymi siostrami o milę od uczelni. Na prywatkach, na które chodzili w sobotnie wieczory, było zawsze tłoczno, do tego rodzice mieli podówczas zwyczaj wracać do domu przed północą. Myśl, żeby pójść do hotelu (choćby nawet mogli sobie na to pozwolić) i zameldować się jako mąż i żona, była obojgu wstrętna. Uznali, że ich pierwsza miłość nie może być budowana na kłamstwach i szczenięcych kawałach. Byli zresztą przekonani, że nie znalazłby się w całych Stanach taki recepcjonista hotelowy, który dałby wiarę, iż stanowią małżeńskie stadło, choćby nie wiedzieć z ilu walizami wtaszczyli się do holu.

Benjamina dręczyła rozpaczliwa pewność, że gdyby to zależało od jego wyłącznie pomysłowości, on i Pat nigdy – aż do czasu, gdy osiągnie wiek męski i dorobi się na tyle, by móc się ożenić – nie posunęliby się dalej niż pocałunki i pieszczoty na tylnych siedzeniach samochodów. Osiem lat, obliczał z goryczą. Dopiero gdy Pat ujęła sprawy w swoje ręce i wystarała się o zaproszenie dla siebie i Benjamina na prywatkę u koleżanki w Nowym Jorku w wigilię Dnia Dzięk­czynienia, podejrzliwość rodziców uśpiwszy zapewnieniem, że chce przenocować w mieście, żeby zobaczyć paradę Macy’ego, znaleźli się na koniec sami w pokoju zamkniętym od środka na klucz. Rodzice nowojorskiej koleżanki wyjechali do Atlantic City, koleżanka – star­sza od Pat – z radością wzięła udział w miłosnej intrydze. Przyjęcie było skromne i skończyło się wcześnie. Pierwsza dziewicza, wstydliwa niezręczność szybko ustąpiła miejsca radosnej sprawności.

Zamknięty w obcym pokoju, na osiem godzin jesiennej nocy ich własnym, napełnionym sennym, dalekim szumem miasta, wciskają­cym się przez zamknięte i zasłonięte okna, Benjamin trzymał w ob­jęciach aksamitne ciało śpiącej Pat, wsłuchiwał się w jej spokojny oddech i był święcie przekonany, że już nigdy nikogo innego nie pokocha i że – tak czy siak, prędzej czy później – pobiorą się i przejdą przez życie razem.

Nie wstali na paradę. Lecz żadne z nich, gdy wieczorem wracali pociągiem do New Jersey – dokładając starań, by wyglądać dziewiczo jak dawniej – nie żałowało, że jej nie widzieli.

Później szło im już łatwiej. Pewien profesor i jego żona, pragnący wyrwać się ze szkoły na weekend, radzi zostawiali na czas swej nieobecności dom i dziatki pod opieką Benjamina; sprzedawca ze sklepu, w którym Benjamin pracował, lubił go, toteż chętnie co jakiś czas użyczał mu klucza od swego pokoju. Wyjeżdżali też na kolejne przyjęcia do Nowego Jorku (tym razem już zmyślone), uwalniające Pat w sobotnie wieczory od nadzoru rodziców, aby mogła spotkać się z Benjaminem w hotelu „Pensylwania”, gdzie meldował ich teraz bezwstydnie jako męża i żonę, podając (dla żartu) nazwisko i adres wykładowcy kursu wstępnego języka angielskiego, na którego zaję­ciach siadywali skromnie trzy razy w tygodniu, wymieniając ukrad­kiem uśmieszki, gdy nauczyciel – młody człowiek do cna wyprany z poczucia humoru – odczytywał na głos wypracowania uczniów, by je poddać krytycznej ocenie.

Rodzice Pat – skromni, mili państwo – rozpieszczali córkę a Benjamina lubili, gdy więc opadały go czasem wyrzuty sumienia, że dopuszcza się oszustwa wobec tak gościnnych i serdecznych ludzi, koiła mu je świadomość, iż jego miłość do ich córki jest wieczna i małżeństwo wszystko na koniec naprawi.

Biedny, zatyrany, nędznie odziany, niepewny jutra w owym krytycznym okresie historii swojego kraju, Benjamin był tak szczęś­liwy, jakim winien być (wedle tego, co słyszał od starszych) wysoki, silny, przystojny, młody Amerykanin.

Raz tylko w tamtym semestrze padły między nim a Pat ostrzejsze słowa. Zdarzyło się to po jednej z popołudniowych wizyt w pokoiku sprzedawcy. Do tego czasu zdążyli się już wyzbyć resztek wstyd- liwości, przestali bać się jedno drugiego i lękać przemożnego natężenia swych uczuć; mieli do siebie bezgraniczne zaufanie i nie mieściło im się w głowach, by mogli sobie kiedykolwiek skłamać lub by jedno mogło coś przed drugim ukrywać. Trzymając się za ręce wracali przez puste, ciche, wieczorne ulice do kamienicy, w której mieszkała Pat i, gdy nie było w pobliżu świadków, całowali się na dobranoc; ich usta pachniały miłością, a wspomnienie wspólnie spędzonego popołudnia otulało ich kokonem chroniącym przed chłodem zimy – i tej realnej, i tej symbolicznej. Benjamin wiele razy napotykał w książkach zwrot „płakać z radości”, lecz nigdy nie brał go serio. Tymczasem w takich chwilach naprawdę chciało mu się płakać z radości.

Tego razu długo całował Pat, a potem jeszcze chwilę tulił w ob­jęciach z policzkiem przy jej policzku.

Wyrwała mu się gniewnie.

Powiedziałeś to tak, jakbym ci wyświadczyła jakąś łaskę – rzu­ciła ostro. – Miłość to nie łaska. W każdym razie nie moja miłość. Zapamiętaj to sobie.

Odwróciła się i wbiegła do domu. Spoglądał za nią zdębiały. Niespodzianka Numer Dwa, pomyślał. Niespodzianką Numer Jeden było jej wyznanie, że go kocha. Za­myślony zawrócił w stronę szkoły, rozważając to, co powiedziała wyrwawszy mu się z objęć. „Miłość to nie łaska.” Jasne, że nie, zgodził się w duchu. Kapitalna dziewczyna. Do szkoły wkraczał z uśmiechem na twarzy.

Kiedy tuż przed feriami Bożego Narodzenia przyjął propozycję Dy era i wziął tę robotę na sylwestrowy wieczór w Pensylwanii, zdawał sobie sprawę, że niełatwo mu przyjdzie wytłumaczyć się z tego przed Pat. Byli zaproszeni na świąteczną zabawę do jej nowojorskiej przyja­ciółki i mieli tam jak zwykle zanocować. Przyjęcie zapowiadało się huczne – dziewczęta miały wystąpić w sukniach wieczorowych, a chłopcy w smokingach; Pat kupiła już suknię i umówiła się ze swoim starszym, żonatym bratem (mniej więcej postury Benjamina), że pożyczy od niego smoking. Miała słabość do świąt i wszelkich rocznic. Benjamin wiedział, jak niecierpliwie wyczekuje tego sylwestra i świa­towej elegancji, której dotąd tak wyraźnie brakowało ich związkowi. Było to w dodatku święto dla obojga wyjątkowe i drogie: zakończenie najważniejszego roku w ich życiu i uroczysta zapowiedź czekających ich lat miłości.

Kiedy po ostatniej przed świętami lekcji wracali do domu Pat, zdał sobie sprawę, że będzie musiał powiedzieć jej to teraz i że czeka go przykre pół godziny. Prószył śnieg, wnosząc do pospolitego miastecz­ka świąteczny nastrój; rozmawiając podnieconymi głosami i śmiejąc się głośno mijali ich śpiesznie rozradowani wolnością studenci. Pat miała twarz zaczerwienioną z zimna i radości; uczepiona ramienia Benjamina zmuszała go do rozpędzania się i ślizgania po śniegu, jakby byli dziećmi.

Opowiedział jej o kelnerskiej posadzie w wiejskim klubie i piętnas­tu dolarach (plus napiwki).

Twarz jej się wydłużyła; widział, ile ją kosztuje wysiłku, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo została zraniona.

Roześmiał się smutno. Przez dziury w podeszwach wciskał mu się do butów śnieg; włosy nosił groteskowo długie, bo nie było go stać na fryzjera; jego matka chodziła po zakupy ponad milę od domu, bo wyczerpała już kredyt u wszystkich rzeźników i sklepikarzy w sąsiedzt­wie; ojciec dostał tymczasowe zajęcie (do Wigilii Bożego Narodzenia) jako sprzedawca zabawek w domu towarowym w Newark. Pat o tym wszystkim wiedziała.

całymi tuzinami, żeby umówić się na randkę, nie bacząc na fakt, że od dnia spotkania z Benjaminem wszystkich odprawiała. – Rozerwiesz się.

Rankiem 31 grudnia grupka czternastu chłopców – przypadkowa reprezentacja studentów pierwszego, drugiego, trzeciego i ostatniego roku – odbyła w przeraźliwym zimnie podróż przez stany New Jersey i Pensylwania. Po przyjeździe do klubu – pretensjonalnego gmaszydła z czerwonej cegły, nastroszonego przyczółkami i bogato zdobionego fałszywym belkowaniem w stylu Tudorów (co miało stwarzać człon­kom złudzenie, że są brytyjskimi arystokratami) – zapędzono chłop­ców do roboty, nim zdążyli rozpakować skromne bagaże i zobaczyć, gdzie będą spali. Przez całe zimne, szare jak ołów popołudnie i przygniatający posępnością wieczór biegali w tę i z powrotem – to kąsani przez północny wiatr, to oblewani falami tropikalnego żaru i buchającej z kuchni pary – wnosząc do budynku skrzynki wódki z przemytu, wody sodowej, piwa imbirowego, kartony żywności, pożyczone krzesła i wypożyczoną na wieczorny bal zastawę stołową.

Pierwsi goście mieli się zjawić o dziewiątej. Chłopcy tak byli zajęci noszeniem wiktuałów, że ledwie zdążyli się przebrać przed wieczorem. Przydzielone im pokoje – rząd pojedynczych izdebek dla sezonowego personelu – mieściły się na trzecim piętrze, na poddaszu. Kolację przełknęli na chybcika w kuchni. Było to pomieszczenie ogromne, nie grzeszące czystością, zawalone przygotowanymi na wieczorną ucztę naczyniami z kawiorem, gomółkami pâte de foie gras, homarami na zimno i martwym stadem pieczonych indyków. Żaden z tych przysmaków nie był przeznaczony dla kelnerów. Każdy z nich dostał po dwie paróweczki, porcję kiszonej kapusty, pajdę czerstwego chleba i kubek cienkiej kawy. Szefowa kuchni – stara, mówiąca z wyraźnym akcentem, słoniowata Irlandka – podskoczyła i wyrwała Benjaminowi spodeczek z masłem, gdy ten podszedł, żeby go przynieść z kredensu do stołu, przy którym kelnerzy pałaszowali swą ubogą kolację.

Do kuchni wszedł młody Dyer (nie widzieli go od rana, pojechał bowiem prosto do domu ojca w mieście), aby ich popędzić, żeby przed zjawieniem się pierwszego gościa zajęli swoje posterunki w szatniach oraz barach. Zmienił się nie do poznania. Miał pomagać ojcu jako asystent mâtre d’hotel i ubrany był jak spod igły, w smoking, sztywny kołnierzyk i spinki z drogimi kamieniami. Nie było w nim nawet śladu przystępnego, campusowego polityka, kiedy – zerknąwszy niecierp­liwie na zegarek – rzucił:

Otworzyły się drzwi i do kuchni wszedł ojciec Dyera: gruby

mężczyzna o pożółkłej cerze i zawiedzionych, podejrzliwych oczach zgranego hazardzisty. On również był elegancko ubrany w smoking z atłasowymi klapami.

Benjamin włożył białą, kelnerską marynarkę i – przeżuwając ostatni kęs ciepławej, żylastej parówki – ruszył na swój posterunek w barze w piwnicy.

Do wpół do dziesiątej bar zapełnił się. Nie wiedzieć czemu urządzono go w stylu marynarskim: fałszywe bulaje, czerwone i zie­lone mosiężne światła pozycyjne, modele żaglowców z pełnym takielunkiem w szklanych gablotach. Wielkie, mahoniowe koło sterowe z żarówkami służyło za żyrandol, choć do morza było, lekko licząc, dwieście mil. Marynarski bar zapełnili młodsi spośród gości: małżeń­skie pary dwudziestoparolatków, młodzieńcy z Princeton, Yale i Harvardu, krótko ostrzyżeni i (zdaniem Benjamina) nienaturalnie wyniośli

Benjamin odniósł wrażenie, że wszyscy ci ludzie muszą się znać od urodzenia i czują się wszędzie jak u siebie w domu. Ten bar jest pełen Cohnów, stwierdził w duchu, tyle że ci tutaj nie są Żydami.

Wśród dziewcząt wyróżniała się urodą zachwycająca brunetka w ukazującej znaczną połać biustu czarnej sukni, której ramiączko zsuwało się niepokojąco z krągłego, opalonego ramienia. Stała przy barze, otoczona przez grupkę wysokich młodzieńców; popijali whisky z przemytu, burbona, piwo imbirowe i wybuchali co chwila salwami śmiechu. Dziewczyna opowiadała coś ściszonym, zmysłowym szeptem – ufna w swój dowcip, ilustrując swą opowieść przewracaniem oczu, rada spojrzeniom, jakimi skupieni wokół niej mężczyźni oblepiali jej półobnażone, boskie piersi i nagie ramiona. Stała blisko służbowego końca barowej lady i Benjamin, czekając obok z tacą na kolejkę trunków dla jednego ze stolików, nie mógł się powstrzymać, żeby ― zauroczony i chory z zachwytu – nie pożerać spojrzeniem jej nagiego ramienia.

...więc ja mu na to – opowiadała – że skoro tak się zachowują chłopcy z Harvardu, następnym razem spróbuję z kimś z Tuskegee0.

Młodzieńcy gruchnęli śmiechem, a ona przesunęła po nich wzro­kiem, by się upewnić, że odbiera cały należny jej hołd. W trakcie tego przeglądu złowiła wlepione w siebie oczy Benjamina. Czym prędzej oderwał wzrok od jej ramienia. Mierzyła go przez chwilę uważnym, zimnym, taksującym spojrzeniem. Wzrostem dorównywał młodzień­com z jej kółka, wiedział, że jest co najmniej równie przystojny jak oni. Jego futbolowa i bokserska zaprawa pozwalała mu żywić całkowitą pewność, iż bez większego trudu pokonałby każdego z oblepiających bar mężczyzn. Ale miał na sobie białą marynarkę kelnera a w ręku tacę, więc oczy dziewczyny zwęziły się wrogo. Nie zdejmując zeń spoj­rzenia, świadoma, że wszyscy na nią patrzą, z ostentacyjną wzgardą poprawiła ramiączko i odwróciła się do Benjamina plecami.

Poczuł tryskający spod kołnierzyka i oblewający mu twarz rumie­niec palącego wstydu. Chętnie na miejscu by ją ukatrupił. Zamiast tego policzył szklanki, które barman postawił na jego tacy, i jął przeciskać się przez tłum ku stolikowi.

Wybuch śmiechu od strony baru przyprawił go o drżenie. Omal nie wylał drinka. Siedzący przy stole mężczyzna podniósł na niego wzrok i rugnął go ostro:

Do diabła, uważaj, co robisz, durniu.

Wypełniał swoje obowiązki ze świadomością, że wszystkich ze­branych tam tej nocy nienawidzi. Choć nie chciał być im podobny, pragnął beznadziejnie wyglądać tak jak oni, czuć się tak swobodnie i z taką pewnością siebie odbierać ślepe, niezasłużone hołdy od całego świata.

Miał okazję obserwować co jakiś czas Dyera i jego ojca, doko­nujących przeglądu sal. Nie tylko po przyjaznym i uprzejmym polityku z campusu, ale i po szorstkim, władczym Dyerze z kuchni nie było już śladu. Obaj, ojciec i syn, bez przerwy się teraz uśmiechali, gięli w ukłonach i płaszczyli przed gośćmi. Wydawało się, że nic nie byłoby w stanie sprawić im tej nocy głębszej satysfakcji niż możność padnięcia na kolana i ucałowania każdego wyglansowanego lakierka i noska każdego atłasowego pantofelka w klubie.

Przy kolacji Benjamin miał do obsłużenia trzy stoliki po dziesięć osób przy każdym. Jego niezręczność, wynikłą z braku doświadczenia, powiększała dodatkowo obecność królewsko pięknej blondynki w bia­łej sukni z głębokim dekoltem, od której oczu nie potrafił wprost oderwać. Nie mogła być odeń wiele starsza. Zdawać się mogło – gdy raz po razie napełniała swój kieliszek szmuglowanym burbonem z jednej z czterech stojących na stole butelek – że spowija ją jakaś niezwykła, ciepła aura, czyniąc niedostępną dla panującego wokół gwaru i zamętu. Począwszy od trzeciego kieliszka każdy łyk, który pociągała, wzbudzał w Benjaminie dreszcz niepokoju. Jesteś zbyt piękna, chciał zawołać, zbyt dobra, nie wolno ci się upijać, błagam, zrób to dla mnie, nie upijaj się.

O północy światła w pokoju przygasły i wśród trąbienia klaksonów, pijackich okrzyków, rozdzielanych w ciemności na oślep długich pocałunków, wśród konfetti, serpentyn i dziecinnych, papierowych czapek nastał w zachodniej Pensylwanii rok 1932. Benjamin miał chwilę wytchnienia, mógł oprzeć się o ścianę i pomyśleć o sobie. Wszyscy goście wstali i zaśpiewali „Stare, dobre czasy”. Nie przyłą­czył się do śpiewu. Myślał o skulonej w łóżku Pat, watą w uszach tłumiącej noworoczne dzwony. On również wolałby mieć uszy zatkane watą – nie tylko wszak dlatego, żeby nie słyszeć kościelnych dzwo­nów. Gdy zapaliły się światła piękna blondynka (z rozmazaną teraz szminką) wstała, nienagannie równym krokiem przeszła, obok Ben­jamina i poczęła wstępować na prowadzące na piętro półkoliste, majestatyczne schody. Benjamin pomyślał, że poszła do damskiej toalety, żeby poprawić makijaż. Zaniepokojony miał tylko nadzieję, że nie zaszkodził jej alkohol. Nie potrafiłby znieść myśli, że ta piękna twarz natęża się nad umywalką, a te miękkie niczym płatki usta wykrzywiają wymioty. W dwie minuty po jej wyjściu zauważył, że i jej towarzysz od stolika, który podczas kolacji wciąż jej napełniał kieli­szek, również wstaje i wchodzi na górę.

Nie było ich z pół godziny. Po tym czasie zszedł na dół mężczyzna, szczupły, płowowłosy, wyglądający na lat dwadzieścia młodzieniec. Ze strzępków toczonych przy stoliku rozmów Benjamin wywnioskował, że jest studentem trzeciego roku w Dartmouth. Kiedy student z Dartmouth mijał go schodząc ze schodów, Benjamin spostrzegł, że muszka pod jego grdyką, która podczas kolacji miała kształt nienagan­nego, czarnego motyla, zawiązana jest teraz krzywo.

W dwie minuty później – na oczach całej sali bankietowej, wolno i majestatycznie, królewska i dostojna jak wprzódy, z nienaganną fryzurą, w białej, cudownej, nie pogniecionej sukni – zeszła po schodach blondynka. Gdy szła wśród gości, którzy tańczyli obecnie na środku parkietu, Benjamin usłyszał (lub tak mu się tylko zdawało) jakby szmer, nerwowe westchnienie przebiegające salę między jednym a drugim taktem muzyki. Dziewczyna usiadła przy stoliku i przy­zwalająco skinęła głową studentowi trzeciego roku z Dartmouth, gdy ten napełniał jej kieliszek.

Po trzydziestu minutach znów wstała i ponownie – wysoko i prosto niosąc głowę – przeparadowała z olśniewającym blaskiem przez całą salę, by następnie z wystudiowaną gracją wstąpić na szerokie schody. Ogarnięty rozpaczą Benjamin przeciskał się przez tłum balowiczów z tacą zastawioną pucharkami z lodami i filiżankami z kawą nie spuszczając oka ze studenta Dartmouth. Ten jednak nie wstawał. W dwie minuty wszakże po wyjściu blondynki podniósł się trzydziestoletni mniej więcej szatyn, który siedział przy sąsiednim stoliku niemal plecy w plecy z dziewczyną w białej sukni, i wszedł po schodach na górę.

Nie było ich blisko godzinę. Znaczna część gości rozjechała się tymczasem do domów, pozostało ich jednak jeszcze dostatecznie wielu, aby Benjamin mógł usłyszeć ten sam szmer, ową dziwną, pełną napięcia, nienaturalną ciszę (teraz jeszcze nawet wyraźniejszą), gdy tych dwoje – z wyniosłą ostentacją wracając ramię przy ramieniu – zeszło po schodach na parkiet.

Jak to możliwe? – pytał sam siebie. Skąd biorą się tacy ludzie? Gdzie jej matka, ojciec, ksiądz, kochanek? Gdyby tylko nie miał na sobie tej białej marynarki, nie odczuwał tej nieludzkiej, dzielącej ich przepaści, której żaden most spiąć by nie zdołał, wziąłby na siebie odpowiedzialność, której nikt inny nie kwapił się przyjąć. Podszedłby do niej, porozmawiał. Ale w tej sali nie było nawet nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, jak jej na imię, gdzie mieszka, żeby – wróciwszy na uczelnię, skryty za anonimowością, ośmielony oddaleniem – mógł siąść i napisać do niej list, błagając, aby się nie gubiła.

Nie zrobił jednak nic. Nie było nic do zrobienia. Dziewczyna tańczyła z coraz to innym mężczyzną. Benjamin wyszedł na chwilę do kuchni. Kiedy wrócił, już jej nie było. Kilka par kręciło się jeszcze sennie przy muzyce. A potem orkiestra zagrała „Dobrej nocy, miłe panie” i bal był skończony. Muzycy spakowali instrumenty i zmyli się. Dwóch chłopców wynosiło z męskiej toalety zarzyganego pijaka. Dyer i jego ojciec zniknęli jak kamfora. Złożywszy ostatni ukłon, wy­krzywiwszy oblicza ostatnim służalczym uśmiechem, odjechali na zasłużony odpoczynek. Zmordowani kelnerzy zwlekli się do kuchni. Stara Irlandka zamykała właśnie jedzenie do gigantycznej lodówki, a butelki whisky do małej spiżarni. Na kelnerów czekała na stole wystygła kawa w wyszczerbionych kubkach i czerstwe bułki w koszy­kach, w większości nadłamane. Masła nadal ani śladu.

Żaden z chłopców nie słuchał jej ględzenia. Otępiali ze zmęczenia pili kawę i machinalnie pogryzali bułki, niektórzy, skrajnie zmor­dowani, siedzieli bez ruchu podpierając rękami głowy.

Weszła do małej służbówki przy drzwiach, powiesiła fartuch na haczyku, zamknęła drzwi, po czym niezdarnie przekręciła w zamku klucz.

Cunningham zaintonował „Grę w zielone”, zawtórowało mu kilka głosów. „To najdziwniejszy kraj na świecie, wszystko tam pokręcone – drwiąca pieśń odbiła się zimnym echem od ścian kuchni. – Na szubienicy tam wieszają wszystkich, co noszą zielone...”

Starucha odwróciła się gniewnie w jego stronę. Zataczając się z lekka podeszła i pogroziła mu palcem.

Wytoczyła się z kuchni. Słyszeli, jak niepewnym krokiem przecina hol zmierzając do swojej sypialni.

Ustaliwszy, że wyjadą przed jedenastą rano, wdrapali się ciężko na trzecie piętro, do służbówek.

Stanąwszy przed drzwiami swojego pokoiku zaspany Benjamin stwierdził, że są zamknięte. Próbował sobie przypomnieć, jak to się mogło stać. Schodząc na dół przed kolacją zostawił klucz w zamku; w pokoju nie było nic takiego, na co mógłby się ktoś połaszczyć. Trudno wszak było wątpić – drzwi były zamknięte. Spróbował wyważyć je barkiem, nie ustępowały. Wszedł więc do sąsiedniej izdebki, gdzie, nie zgasiwszy światła, zbyt zmęczony, żeby się roze­brać, Cunningham leżał na łóżku jak worek.

Benjamin powiedział mu o przygodzie z drzwiami, po czym otworzył okno, chcąc się przekonać, czy nie zdołałby się jakoś dostać do odległego o trzy stopy okna swojego pokoju. Do izdebki wpadł ze świstem lodowaty wiatr i Cunningham zajęczał. Biegnąca wzdłuż krawędzi spadzistego dachu rynna sprawiała solidne wrażenie, sam zaś dach był pokryty drewnianymi dachówkami, zapewniającymi dobre uchwyty dla palców, więc Benjamin bez wahania wyszedł przez okno, by wypróbować rynnę.

Cunningham podźwignął się ze swojego barłogu, wkładając w to ostatnią chyba uncję energii, jaka mu jeszcze została. Wychylił się przez okno, by obserwować poczynania Benjamina, który – starając się nie patrzeć pod nogi na oddaloną o czterdzieści stóp ziemię – cal po calu przesuwał się po dachu. – Na miłość boską, pospiesz się – zajęczał – bo tu zamarznę.

Benjamin dotarł do okna swojego pokoju i starał się je otworzyć. Było zamknięte. Wiatr przewiewał jego cienką koszulę (białe maryna­rki i muszki zostawili w kuchni). Roleta była opuszczona, choć głowę dałby sobie uciąć, że jej nie zaciągał w czasie tych kilku minut spędzonych w pokoiku przed rozpoczęciem nocnej służby.

Wyjął chusteczkę, owinął nią pięść i wybił górną szybkę. Wsadził do środka rękę, odsunął zasuwkę, podniósł dolną połówkę okna, podciągnął roletę i wśliznął się do pokoju. Bezpieczny, wychylił się i krzyknął do kolegi:

Dobra, kładź się już spać.

Cunningham zatrzasnął okno. Benjamin podszedł do drzwi i za­palił światło. Następnie odwrócił się i zlustrował izdebkę, w której hulał teraz wiatr, wdzierając się ze świstem przez stłuczoną szybę. Łóżko było wygniecione. Koc leżał na ziemi, zmięte prześcieradło zsunęło się na podłogę. Zarówno na nim, jak i na poduszce widniały ślady szminki.

Blondynka, domyślił się. Ta pijana, jasnowłosa kurwa. Pewnie miała chcicę na trzeci numerek i dlatego zamknęła drzwi i zabrała klucz. Żeby jeszcze raz skorzystać z pokoju. Jego grzebień i szczotka leżały na podłodze. Podniósł je. Na grzebieniu zostało kilka jasnych, jedwabistych włosów. Nic dziwnego, że schodząc ze schodów wy­glądała tak schludnie. Przez chwilę miał zamiar owinąć się płaszczem i przespać na podłodze. Nie, pomyślał, walcząc ze śmiesznym i bezsil­nym gniewem. Nie zrobię dziwce tej przyjemności. Najdokładniej, jak to było możliwe, zasłonił paltem wybite okno. Zatrzymywało nieco wiatru, ale niewiele. Na dworze było co najmniej dziesięć stopni mrozu. Dygocząc z zimna podniósł prześcieradło i posłał łóżko. Ślady szminki znajdowały się – jak zauważył – w nader dziwnych miejscach, dostrzegł też plamę po spermie i poczuł jej charakterystycz­ny, słaby, lecz przenikliwy zapach. Zgasił światło i – zdjąwszy tylko buty – położył się w ubraniu. Otulił się cienkim kocem. Gdy prześcieradła nagrzały się od jego ciała zakręciły go w nosie bijące od łóżka odory: stęchła woń siennika, zapach perfum i wonie miłosnego spotkania, zapach łona, pochwy i nasienia. Choć taki zmęczony nie mógł zasnąć. Leżał tam i oddychał przez usta, by nie czuć drażniącej mieszaniny zapachów. Starał się nie wyobrażać sobie scen, jakie musiały się rozgrywać na jego posłaniu, gdy usługiwał na dole. Nagle uświadomił sobie, że mimo całej odrazy pożądał tej, która użyła jego łóżka, żeby kochać się w nim tej nocy z dwoma mężczyznami. Gdyby stanęła teraz w drzwiach, wziąłby ją w ramiona, jeśliby mu pozwoliła.

Zdał też sobie sprawę, że będzie odtąd szukał takich dziewcząt, i takich jak ta w czarnej sukni, która, spostrzegłszy że się jej przygląda, podciągnęła ramiączko. Uświadomił sobie, że pragnie tych wszystkich stu dziewcząt, jakie widział tej nocy tam na dole, i że będzie dążył do tego, by przespać się z tyloma z nich, z iloma tylko zdoła. Uzmysłowił też sobie w owej chwili, że nie zamierza żenić się z Patrycją i będzie odtąd przez czas nieokreślony prowadził się jak rozpustnik, praw­dopodobnie oddawał się perwersjom, i pozostanie na długo – może już na zawsze – niezdolny do wierności.

Ładny gips – mruknął.

Wstał i zapalił światło. Usiadł na brzegu łóżka i dygotał jak w febrze, zupełnie wybity ze snu. Nagle poczuł, że skręca go głód. Musi coś zjeść bo zemdleje. Przypomniał sobie klucz starej Irlandki. Zostawiła go w drzwiach służbówki, kiedy odwróciła się gniewnie, by ofuknąć Cunninghama, gdy ten zaczął śpiewać „Grę w zielone”.

Włożył buty i spróbował otworzyć drzwi. Nie ustępowały. Roze­jrzał się za czymś, czym mógłby je wyważyć. W kącie leżał stary kij golfowy z ułamaną rączką, pozostawiony tam zapewne ubiegłego lata przez jakiegoś pomocnika graczy w golfa lub uprawiającego sporty kelnera. Wziął kij i nie zwracając uwagi na hałas począł nim rąbać górną płycinę drzwi. Walił zawzięcie; cienkie drewno zaczęło się wnet łupać. Gołymi rękoma wydzierał ostre drzazgi. Skaleczył się w rękę, zakrwawił drzwi i ubranie, lecz nie przerwał pracy.

Wyglądało na to, że nikt nie słyszał hałasu. Chłopcy byli tak pomęczeni, że można by im strzelać nad uchem z armaty, a i tak by się nie pobudzili. Poza tym wycie wiatru pod okapem i w szczelinach ścian napełniało całe piętro łoskotem skrzypnięć i wściekłych poświstów. Wkrótce w drzwiach ziała dziura na tyle duża, że mógł się przez nią przecisnąć. Wyrzucił na korytarz swoją małą torbę, włożył marynarkę, płaszcz i wydostał się z pokoju.

Zaczął schodzić w dół ciemnego gmachu. Piętro niżej, gdzie mieściło się kilka zamkniętych na zimę gościnnych pokoi, zalegała głucha cisza. Z sali jadalnej zaleciały go zapachy rozlanej whisky, ludzkiego potu i zostawionego jedzenia. Wszedł po omacku do kuchni i zapalił światło. Umazał kontakt krwią.

Klucz tkwił w drzwiach służbówki. Przykręcił go i wszedł do środka. Na haczyku wisiał fartuch starej Irlandki. Wsunął rękę do jego kieszeni. Namacał pęk kluczy. Wyjął go, zostawiając krwawy ślad na płótnie, a następnie zajął się kłódką na lodówce. Za trzecią próbą dobrał odpowiedni klucz. Ogromna lodówka była pełna żarcia. Nie zamykając jej podszedł do drzwi spiżarni, w której stara zamknęła wódkę. Dobrał właściwy klucz i otworzył je. Stało tam co najmniej dziesięć skrzynek whisky i tuziny opróżnionych częściowo butelek. Na widok tych skarbów złośliwy uśmieszek wykrzywił mu twarz. Wziął otwartą butelkę whisky i postawił ją na wielkim stole. Następnie podszedł do lodówki i dobył z niej półmisek indyka, dużą puszkę kawioru, kostkę masła i funtową gomółkę pate de foie gras. Ustawił to wszystko z wariacką precyzją rządkiem przy butelce whisky, następnie podszedł do pojemnika na pieczywo (okazał się otwarty) i wyjął z niego sześć bułek. Znalazłszy widelec, nóż i kubek, usiadł. Poruszając się jak najwolniej, aby się w pełni nasycić tymi przygotowaniami, zabrał się do jedzenia. Zjadł cztery duże porcje kawioru nałożonego na bułki, posmarowane masłem ze smużkami krwi. Wpałaszował pół gomółki patki spłukując każdy kęs czystą whisky. Pierwszy raz w życiu jadł pate de foie gras, więc nie wiedział, jak się nazywa to pyszne czarne nadzienie. Cunningham wyjaśnił mu nazajutrz, że były to trufle. Zrobił sobie trzy kanapki z płatami indyczej piersi i pochłonął je. Przeżuwając czwartą wspiął się z powrotem na najwyższe piętro i po kolei zbudził wszystkich chłopców, potrząsając nimi, póki się nie upewnił, że są dość przytomni, aby pojąć, co im proponuje. Wszyscy lokatorzy obskurnych klitek na poddaszu powyłazili z łóżek, ubrali się, pozbierali swe manatki i zeszli na palcach do kuchni.

Chłopcy pałaszowali pate, kawior, indyka, lody, homary i sałatkę z kartofli w takiej kolejności, w jakiej wyławiali je z lodówki. Przetrzebili skrzynki whisky, napychając butelkami torby, jutowe worki i tekturowe kartony.

O szóstej trzydzieści rano wymknęli się na palcach z budynku i przekradli do szopy za kuchnią, gdzie stały ich trzy samochody. Było ciemno choć oko wykol, nie zapalili jednak świateł pakując się do aut. Po pięciu minutach byli gotowi do drogi. Silniki zakasłały w porannym mrozie, ale zapaliły. Stoczyli się z podjazdu. Snopami światła z reflek­torów omietli na zakręcie ogromne, zaszczepiające w Pensylwanii styl Tudorów gmaszysko klubu. „Anglio, luba Anglio moja”, zadrwił w duchu Benjamin, gdy światła samochodów prześliznęły się po czarnych belkowaniach. Potem budynki zniknęły w cięmności i po­mknęli w drogę powrotną ku domowi.

Oprócz kierowców wszyscy drzemali. Benjamin, choć nie prowa­dził, nie mógł zasnąć. Jeszcze nigdy niczego nie ukradł. Jestem teraz złodziejem, pomyślał. Wiedział, że przyjdzie mu się jakoś z tą myślą oswoić, podobnie jak ze wspomnieniem blondynki, która skorzystała z jego łóżka, oraz brunetki, przez którą oblał się rumieńcem. Lecz w tej chwili był tak potwornie zmęczony i przepełniony taką nienawiścią (jej gwałtowność stanowiła dla niego niespodziankę), że nie miał głowy do zastanawiania się nad sobą.

Wieczorem urządzili przyjęcie, które okazało się jednak niewy­pałem. Byli zanadto zmęczeni, by się dobrze bawić, choć zdarzyło się i coś, co wywołało wybuch wesołości. W losowaniu, mającym wyłonić tego, komu przypadnie przyjemność skucia mordy Dyerowi, gdy ów zjedzie po feriach do szkoły, najkrótszą słomkę wyciągnął Swinton – prymus, bez okularów ślepy jak kret, a lżejszy od Dyera o dobre trzydzieści funtów. Tak więc kwestię, co zrobić z tym skurczybykiem, przyszło odłożyć do trzeźwiejszej narady.

Pat wyglądała prześlicznie i sprawiała wrażenie szczęśliwej. Ben­jamin starał się dopasować do jej nastroju.

Czy to nie miłe – spytała – że obchodzimy nasz i tylko nasz Nowy Rok?

Tańczył z Pat i wyszedł z nią do kuchni, żeby namiętnym pocałunkiem życzyć jej szczęśliwego nowego roku. Miał jednak świadomość, że na dobrą sprawę już ją zdradził, chociaż na sam fizyczny akt zdrady przyjdzie jeszcze ileś lat poczekać.

Ta noc naznaczyła go swym piętnem i on o tym wiedział. Wsty­dził się za siebie. Podli ludzie obeszli się z nim podle i sam stał się podły.

Nikt w końcu nie stłukł Dyera, ten zaś nie wspomniał nigdy ani słówkiem o tym, co zaszło w klubie, i na trzecim roku został wybrany przewodniczącym grupy.

Półtora roku po tamtym noworocznym przyjęciu rodzice Pat przenieśli się do stanu Oregon i córka musiała wyjechać razem z nimi. Przez jakiś czas pisywali do siebie z Benjaminem, ale coś się już między nimi nie kleiło. Benjamin zdążył się tymczasem zadać z całym tabunem dziewcząt, z których żadna nie miała tak dobrego serca jak Pat, nie była tak dzielna i uczciwa, ale z którymi mógł kłaść się do łóżka bez miłości czy konieczności jej udawania. Wyobrażał sobie wówczas, że wstępuje wciąż od nowa na ozdobne, łukowate schody.

Po skończeniu szkoły i przeprowadzce do Nowego Jorku wdał się w romans z dziewczyną o nazwisku Prentiss, która, jak się zgadali, była na tamtym sylwestrowym przyjęciu w Pensylwanii. Żadne z nich nie pamiętało drugiego z owej nocy, a dziewczyna nie potrafiła na podstawie jego opisu zidentyfikować ani blondynki, która skorzy­stała z jego łóżka, ani tej czarnowłosej suki przy barze.

Panna Prentiss, jak się okazało, też miała swoje osobliwostki. Była córką pastora metodystów z małego miasteczka w pobliżu Scranton. Jej twarz i sposób wysławiania się matka Benjamina określiłaby mianem „wyrafinowanych”. Gdy ich romans miał się ku końcowi – a trwał blisko trzy miesiące i przebiegał w sposób, którego pani Federov nigdy by wyrafinowanym nie nazwała – panna Prentiss, siedząc nago na brzegu swego szerokiego, podwójnego łóżka i popijając burbona, poprosiła Benjamina, by się z nią ożenił. Zarabiał dwa­dzieścia trzy dolary tygodniowo i uczył się kreślarstwa na kursach wieczorowych, toteż – choć lubił spotykać się od czasu do czasu z panną Prentiss, dzielić jej łoże i burbona – nie widział siebie w roli jej męża. Była ładną, pastelową blondynką, miewała wszakże ner­wicowe napady gniewu i płaczu. Nastawała ponadto, by nie jadał w jej obecności mięsa, gdyż jest wegetarianką i nie może ścierpieć widoku choćby plasterka kurczęcia na talerzu. Była jego pierwszą znajomą, która chodziła do psychoanalityka i – w zamian za miłość i alkohol ― zmuszała go do wysłuchiwania nie kończących się sprawozdań z kozetki, przeważnie na temat jej ojca, jego kazań oraz snów o zdychających w kałużach krwi zwierzętach.

Szedł do stacji kolejki podziemnej wysadzaną drzewami i rojącą się pewnie od jurnych Żydów ulicą w Greenwich Village, gdzie panna Prentiss mieszkała, i kręcił głową. Taki mały, wiejski klub w Pensyl­wanii, zdumiewał się w duchu, a co za kolekcja!

W Nowym Jorku zamieszkał z powodu innej kobiety, choć widział ją tylko raz i tylko przez kwadrans – w szpitalu publicznym w Trenton. Skończył właśnie college i przebrnąwszy przez egzaminy, uprawniające do nauczania w szkołach powszechnych stanu New Jersey, został wezwany wraz z setką innych kandydatów na badania zdrowia. Badająca ich lekarka – przysadzista niewiasta w okularach z grubymi szkłami – spoglądała na stojących przed nią młodych, półnagich mężczyzn takim wzrokiem, jak gdyby cierpieli wszyscy na jakąś wstrętną chorobę. Inny lekarz zbadał już serce, płuca i wzrok Benjamina. Stwierdził, że kandydat przechodził odrę i koklusz, nie utyka i nie jest upośledzony pod żadnym innym względem. Pani doktor miała jedynie zmierzyć i zważyć aspirantów. Kiedy przyszła kolej na Benjamina długo przyglądała się wskazówce wagi, gdy ta znieruchomiała na podziałce wskazując sto osiemdziesiąt siedem funtów. Jej oblicze wyrażało niesmak, a w głosie zabrzmiała niechęć, gdy zawołała do siedzącego za stołem obok wagi sekretarza:

Benjamin zszedł z wagi. Wziął koszulę, spodnie i buty, za­stanawiając się, do jakiej przydzielą go szkoły i jak długo będzie zmuszony uprawiać belferkę, nim ją porzuci na rzecz czegoś dla siebie odpowiedniejszego.

Przyjrzał się swoim potężnym, muskularnym ramionom, wciętej talii, długim, twardym jak granit nogom half-backa. Miał dwadzieścia jeden lat, mógłby na pół przedrzeć w rękach książkę telefoniczną, przebiec milę w czasie grubo poniżej pięciu minut, w ostatnim zaś meczu baseballowym roku zdobył home run strzelając piłką za płot na odległość 350 stóp.

Chciało mu się płakać z urażonej dumy. Gdy ubiegłego lata, które przepracował jako wychowawca, wychowawczynie dziewcząt urządzi­ły plebiscyt na najlepiej zbudowanego mężczyznę w obozie, wybór padł na niego. A tu jakaś tłusta kurdupelka o chabrowych oczach, nieświeżym oddechu i cycach jak torby na zakupy wmawia mu, że jest otyły.

Benjamin potoczył wokół wściekłym spojrzeniem, szukając ar­gumentu, jakiegokolwiek argumentu, który trafiłby do przekonania tej okropnej baby i zmienił wyrok, jaki na niego wydała, by nie zapadał tak nieodwołalnie, ostatecznie i katastrofalnie. Kandydat, którego przed nim poddano pomiarom i zakwalifikowano, kolega z klasy Benjamina nazwiskiem Levy, stał po drugiej stronie wagi i uśmiechał się złośliwie. Był to wąski w ramionach konus o niezdrowej, bladej jak ostryga cerze, naznaczonej sinymi dziobami – śladami po zachciewajkach. Klatkę miał zapadłą, kolana iksowate, patyczkowate nogi i ramiona, oczy wyłupiaste i żółte. Mimo tego wyglądu odnosiło się wrażenie, że facet jest bystry – a tymczasem wcale nie był. Należał do największych tępaków w klasie i z najwyższym trudem przebrnął przez egzamin pisemny. Benjamin nigdy go nie lubił, w owej zaś chwili, gdy to chuchro stało z głupkowatym uśmiechem obok wagi blade jak ostryga i pociło się obrzydliwie, zdecydowanie mniej niż zwykle.

Wychodził ze szpitala jak otumaniony. Miał ochotę wywrzaskiwać świństwa na korytarzach, wstąpić do partii komunistycznej lub poszukać jakiejś organizacji, stawiającej sobie za cel trzymanie kobiet z daleka od służby zdrowia. Usiadł w czerwcowym słońcu na ławce w parku i oparł głowę na rękach, żeby ogarnąć myślą swe zrujnowane życie. Jego rodzina przyczaiła się, jak zwykle, za zamkniętymi drzwia­mi i spuszczonymi zasłonami (telefon był wyłączony), żeby komornicy nie mogli wedrzeć się do domu. Rodzice byli dumni, że ich syn ukończył college i wstępował oto do królestwa żydowskiej arystokracji

Jęknął. Nie wróci dziś bez posady, jakiejkolwiek posady, do tego zmienionego w twierdzę domu. Wyjął z kieszeni egzemplarz „New York Timesa” i rozpostarł na stronicach z ogłoszeniami drobnymi. Zakreślił kilka anonsów ołówkiem, a potem poszedł na stację i kupił bilet do Nowego Jorku.

Było jeszcze widno, choć dochodziła już ósma, gdy skręcał w zaniedbaną uliczkę identycznych, pokrytych sztukateriami jedno­rodzinnych domków, gdzie mieszkali. Blisko połowa domów – po­dobnie jak jego własny i z tychże powodów – wyglądała na zamknięte i opuszczone. Zbliżał się do domu ostrożnie, idąc po drugiej stronie ulicy i wypatrując bacznie, czy nie dojrzy przyczajonego gdzieś komornika lub doręczyciela wezwań. Nie stwierdziwszy niebezpie­czeństwa przebiegł szybko przez jezdnię i własnym kluczem otworzył drzwi.

Ojciec w samej koszuli i bez butów siedział w saloniku. Israel zajmował się handlem domokrążnym (sprzedawał towary gospodar­stwa domowego), a to oznaczało codzienną, wielomilową dreptaninę po rozprażonych chodnikach. Wracając wieczorem do domu ściągał najpierw buty. Na kolanach trzymał rozłożoną wieczorną gazetę, lecz że światło było już od miesiąca wyłączone, a przy spuszczonych storach nie dawało się czytać, siedział więc na wyściełanym, wytartym fotelu i wpatrywał się w zamyśleniu w wiszące na przeciwległej ścianie zdjęcie Louisa i Benjamina, zrobione na jakiejś plaży, gdy Benjamin miał sześć lat. Był pewien, że ojciec myśli o tym samym, o czym i on pomyślał wchodząc do pokoju: jak to byłoby cudownie, gdyby miał znowu sześć lat i wszystko można zacząć od początku. Inaczej.

Benjamin nauczył się już rozpoznawać – po pozycji ojca na fotelu ― jaki ten miał za sobą dzień. Jeśli udało mu się sprzedać towarów gospodarstwa domowego za więcej niż pięć dolarów siedział z wysoko podniesioną głową. Tego wieczoru głowę miał spuszczoną.

Salonik lśnił w efekcie zabiegów matki. Niezdolna do powstrzyma­nia kryzysu, bezsilna wobec przemian krajowego obyczaju, nie czując się zdolną do odzyskania rodzinnych aktywów z Wall Street, Sophie Federov zmagała się z nieprzychylnością czasów na swój sposób ― w czterech ścianach własnego domu. Szorowała, pucowała, za­miatała, myła i ustawiała wszystko na swoim miejscu z dokładnością do pół cala, pedanterią tą rzucając gniewne wyzwanie chaosowi, który co dnia groził zalaniem ich wszystkich.

Pokój przypominał muzealną salę. Wystawa B – salonik w domu niższych klas średnich (około 1934 roku), tanie standardowe umeb­lowanie z Grand Rapids, liczne srebrne przedmioty zastawione w lombardach.

Matka szykowała w kuchni kolację. Benjamin miał nadzieję, że cudownym zrządzeniem losu nie zastanie jej tego wieczora w domu. Ale była w domu. Zawsze była w domu.

Ojciec podniósł głowę. Uśmiechnął się. Kiedy Israel widział swoich synów, choćby przelotnie, to już był dobry dzień. Do saloniku weszła pani Federov, przepasana wokół wciętej talii nakrochmalonym, nieskazitelnie czystym fartuchem. Benjamin pocałował matkę, odro­binę dłużej niż zwykle trzymając ją w objęciach.

Po jej twarzy przemknął cień trwogi. Chwyciła syna mocno za ramię i zajrzała mu w oczy.

Pani Federov cofnęła się o krok i zmierzyła Benjamina bacznym spojrzeniem.

Benjamin nie miał tego dnia nastroju do słuchania, że jest zbudowany jak młody bóg, choćby tak twierdziła jego własna matka. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu na myśl o lekarce, która budzi się rano i stwierdza, że jest zbudowana jak Benjamin Federov.

Israel skulił ramiona. Nabrał tego zwyczaju od czasu, gdy zbank­rutował jego interes.

Benjamin postanowił w owej chwili, że nie ożeni się, dopóki nie zgromadzi w banku miliona dolarów. A jeszcze lepiej dwóch.

Matka odwróciła się porywczo w jego stronę. Drobna, prosta, piękna, zawzięta, nieposkromiona kobieta, przeprowadzająca rodzinę cało przez katastrofę za katastrofą, żelazną, nieugiętą wolą pchająca swoją taczkę, niezłomna, czysta moc ducha w tym tonącym w ciem­ności, wypucowanym domu, który był jej twierdzą, jej polem bitwy, jej światem.

Zaczerpnął głęboko tchu.

Ojciec milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

Nie odważył się powiedzieć jej najgorszego. Gdyby spróbowała zadzwonić do niego do pracy, odpowiedziano by jej, że nikt o nazwisku Federov u nich nie pracuje. Podał, że nazywa się Bradley Faye. W zamieszczonym w „New York Timesie” ogłoszeniu zaznaczono bowiem, że zgłaszać się mogą wyłącznie biali chrześcijanie.

Federov zamrugał powiekami. Zniknął ciemny, wypucowany, spłowiały pokój. Przed nim, przy linii trzeciej bazy, stała Lea Stafford. Wskazała ręką pustą ławkę obok niego.

Poklepał prawą ręką deskę. Lea przestąpiła przez dwie niższe ławki i usiadła. Nie pocałowali się ani nie podali sobie rąk. Lea była już dobrze po czterdziestce, ale nie wyglądała na swój wiek. Miała długie włosy w kolorze ciemnej miedzi. Kremową cerę chronił przed słońcem słomkowy, niebieski kapelusz o szerokim rondzie, którego cień rozniecał w jej wielkich, zielonych oczach migotliwe blaski koloru morza. Była wysoka, szczupła, miała długie nogi i należała do tych kobiet, które zdawały się jakby stworzone do mody połowy dwudzies­tego wieku. Miała na sobie kremowe, obcisłe szorty, luźny, zielony sweterek i niebieskie sandałki pod kolor kapelusza. Lato, westchnął w duchu Federov, podziwiając tę gamę barw. Przez kilka lat w czasie wojny i zaraz po niej, w okresie między jej rozwodem z Billem Rossem a wyjściem za mąż za Johna Stafforda, byli kochankami.

Roześmiał się. John Stafford, którego przodkowie zakładali

w osiemnastym wieku to miasto, urodził się w bogactwie, zdobywał wykształcenie na najsławniejszych uczelniach, zasiadał w zarządzie banku, od ponad stu lat kontrolowanego przez jego rodzinę. Przy tym wszystkim poświęcał się niestrudzenie pracy na rzecz rządu, przeróż­nych komitetów, fundacji i rad szkolnych, zajmując się takimi kwestiami jak pomoc dla uchodźców, wdrażanie programów praw obywatelskich, przyznawanie stypendiów wybitnie uzdolnionym chłopcom z biednych domów, oraz wszelkiego rodzaju niewdzięcznymi, acz niezbędnymi publicznymi zadaniami. Wyrósł w najlepszych tradycjach swej klasy. Pił jak się godzi dżentelmenom i był ― jak to któregoś razu ujęła Lea – do szaleństwa hojny i gościnny. Po ślubie z nią zrezygnował po cichu z członkostwa w golfowo-tenisowym klubie, gdyż Lea była Żydówką, mimo że nikt z członków klubu nigdy by mu tego nie wypomniał, a i sama Lea zaprotestowała w końcu przeciwko okazanej przez męża skrupulatnej wierności własnemu sumieniu. Federov uważał Stafforda za jednego z najbliższych przyja­ciół, widywali się też – tak w mieście, jak i tu, na wybrzeżu ― najrzadziej dwa, trzy razy w tygodniu. Wyznaczył go na opiekuna syna i córki, na wypadek, gdyby on i Peggy zginęli w jakimś wypadku lub zmarli przed osiągnięciem przez Michaela pełnoletności. W za­sadzie powinien poprosić o przyjęcie odpowiedzialności za bratanków Louisa, jednakże – mimo miłości, która ich łączyła, i uznania, jakie miał dla zalet brata – nie mógł pogodzić się z myślą, że jego dzieci stałyby się świadkami scen z licznymi żonami, eks-żonami, kochan­kami i przyszłymi żonami, jakie z przygnębiającą regularnością powtarzały się w zamęcie stosunków młodszego Federova z kobietami.

Lea nazywała się z domu Levinson. Jednakże z jej urodą musiałaby mieć dużo wyobraźni, by wpaść na to, że ludzi mogą spotykać przykrości tylko dlatego, że noszą nazwisko takie jak Levinson.

Odwróciła się i spojrzała na niego z ledwo dostrzegalną kokieterią. Już od dawna nie byli kochankami, ale wciąż ją bawiło udowadnianie, że nie pozostaje niewrażliwy na jej wdzięki.

Przyglądali się swoim synom – niemal równolatkom – grającym obok siebie na zapolu. Federov spostrzegł (nawet z daleka rzucało się to w oczy), że Michael lekceważy Johnny’ego Stafforda. Rzucał się do każdej piłki, której mógł dosięgnąć, choć tamtemu wystarczyłoby zrobić tylko krok, żeby ją chwycić. Kiedy Johnny coś do niego wołał, nie raczył nawet odwracać głowy. A gdy tamten wypuścił z rąk flaja, wzniósł oczy do nieba na sposób znany Federovowi z domowych kłótni, a oznaczający (w mimicznym języku trzynastolatków): „O miły Boże, za co mnie tak karzesz?”

Federov pokręcił z ubolewaniem głową. Postawa Michaela nie miała najmniejszego wpływu na jego własne kontakty z Johnem, uwierała go jednak cierniem wiecznej, drobnej irytacji. Uważał Johnny’ego za czarującego chłopca, jak ojciec dobrze wychowa­nego, a po matce obdarzonego urodą (zdecydowanie wszak męską). Swoimi żałosnymi występami na prawym zapolu Johnny zaprzepaś­cił wszelako – w każdym razie na okres młodości, ale kto wie, czy nie na całe życie – widoki na przyjaźń, a choćby tylko pobłażliwość Michaela. Będę musiał odbyć ze szczeniakiem jeszcze jedną pogadankę na ten temat, postanowił sobie Federov, wiedząc z góry, że będzie daremna.

Parsknęła śmiechem.

Poznali się w 1935 roku, zaraz po jej ślubie z przyjacielem Federova o nazwisku Ross. Lea miała wtedy szesnaście lat, lecz nikt się jakoś nie dziwił, że tak wcześnie wychodzi za mąż. Jak powiedziała w dniu ślubu jej matka: „Dziękuję Bogu, że udało nam się dotrwać aż tak długo. Bałam się, że się wyda, nim skończy dwanaście”.

Federov widywał się sporadycznie z młodą parą przez mniej więcej rok, do czasu, nim Rossowie nie przenieśli się do Detroit. Leę spotkał dopiero w czterdziestym piątym w Paryżu, gdzie – już rozwódka – mieszała się do działań wojennych jako pracownica Czerwonego Krzyża. Federov był na tygodniowej przepustce. Zaszedłszy do Klubu Czerwonego Krzyża dla Szeregowców na Boulvard des Capucines stwierdził, że kawę i pączki, na które tam wstąpił, podaje mu Lea Ross.

W tym czasie był już żonaty z Peggy, ale na widok Lei pomyślał od razu: popełniłem błąd, że nie było mnie w tym samym mieście w dniu, w którym orzeczono jej rozwód.

1942

Ojciec Peggy był pułkownikiem służby medycznej w Georgii, gdzie Benjamin przechodził szkolenie dla piechurów.

Peggy miała dwadzieścia lat tamtego roku; była niezbyt wysoką blondynką o oczach tak intensywnie niebieskich, że w pewnym oświetleniu wydawały się fiołkowe. Włosy, gęste i grube, nosiła przystrzyżone krótko, na pazia; figurę miała szczupłą, z zadatkami na pulchność, nogi pełne, lecz mocne jak u sportowca. Benjamin – nieco zepsuty łatwością, z jaką nawiązywał kolejne romanse z najładniej­szymi kobietami w Nowym Jorku – stwierdzał ze zdumieniem, że zupełnie poważnie uważa nogi Peggy, od których biły zdrowie i zmysłowość, za najzgrabniejsze, jakie w życiu widział. W wieku lat dwudziestu Peggy była śliczna; dobiegając trzydziestki powinna być piękna.

Spotkał ją na korcie tenisowym w ogrodzie przyjaciół jego ro­dziców, państwa Bronsteinów, ludzi w średnim wieku, którzy przenieśli się z Nowego Jorku na południe. Prowadzili w mieście świetnie prosperujący sklep z odzieżą męską i zapraszali go do siebie, ilekroć dostawał na parę godzin przepustkę z koszar.

Rodzice Peggy wynajmowali sąsiedni dom. Benjamin zobaczył ją po raz pierwszy, gdy przechodziła przez furtkę w żywopłocie, od­dzielającym obie posiadłości. Była ubrana w krótką tenisową sukienkę, nogi miała opalone na brąz. Gdy zbliżała się do kortu, na którym prowadził długą i chaotyczną wymianę piłek z piętnastoletnim synem Bronsteinów, umyślnie wpakował piłkę w siatkę, by móc się przyjrzeć nadchodzącej dziewczynie. Gapił się na nią bezwstydnie, ogarnięty jakąś trudną do nazwania nostalgią na widok tej młodej kobiety w krótkiej, białej spódniczce, przechodzącej przez okryty letnią zielenią żywopłot, niczym zaprzeczenie śmierci, wojen i całego tego szorstkiego, męczącego, męskiego świata armii.

Okazało się, że świetnie gra w tenisa. Biła mocne piłki w kalifornij­skim stylu (jej rodzina pochodziła z San Francisco) i uwijała się po korcie jak w ukropie; jej krótka spódniczka jaśniała blaskiem, gdy podbiegała do siatki, żeby sięgnąć piłki. Kiedy chybiła smecz kręciła głową i komentowała z drwiącą rozpaczą: „Peggy Woodham, grasz jak dziewczyna! Niełatwo ją było pokonać. Pierwszego seta, jakiego ze sobą rozegrali tego upalnego, niedzielnego ranka w Georgii, zdołał wygrać zaledwie 6:4. Z powagą uścisnęła mu dłoń nad siatką i po­wiedziała:

Dużo się o niej tego ranka dowiedział. Jej ojciec był komendantem oddziału chirurgii szpitala wojskowego; ona sama pracowała w księga­mi w miasteczku. Uzyskała właśnie bakalaureat z humanistyki w Stan­ford. Była zaręczona z pewnym gwiazdorem futbolu, ale zerwała zaręczyny, gdyż jej narzeczony okazał się prostakiem. Cierpiała na kompleks niższości, ponieważ jej matka była jedną z najpiękniejszych kobiet w San Francisco. Mówiła wesoło i szybko, z typową dla Zachodniego Wybrzeża otwartością i bezpośredniością. Nim minął ranek i wrócili do domu Bronsteinów na lunch, Benjamin pomyślał sobie: jakie to szczęście, że jest wojna, inaczej już bym się zastanawiał, czy by jej nie poślubić. Miał dwadzieścia osiem lat i jak ognia wystrzegał się małżeństwa. Przede wszystkim dlatego, że od czasu Pat żadna kobieta nie nęciła go jako materiał na żonę. Po drugie, bo postanowił sobie nie zakładać rodziny dopóki jest ubogi. Małżeństwo było już i tak dość ciężkim terminem.

Po lunchu zjawił się ojciec Peggy i rozegrali debla z synem Bronsteinów. Patrick Woodham był żylastym łysolem o twarzy i sposobie bycia jak stworzonych do komenderowania. Już gdy miał dziesięć lat nietrudno było zgadnąć, że jeśli wybuchnie kiedyś jakaś wojna, ramiona Patricka Woodhama ozdobią naramienniki z orłami. Jedni zostają pułkownikami, inni się nimi rodzą. Patrick Woodham urodził się pułkownikiem. Poza tym świetnie grał w tenisa i – nim przerwali grę, bo musiał wracać do szpitala – w parze z młodym Bronsteinem pobił Benjamina i Peggy w trzech setach.

Benjamin nie umiałby powiedzieć, czy pułkownik go polubił, czy nie. Woodham do wszystkich – z wyjątkiem jedynaczki – odnosił się w szorstki, apodyktyczny sposób. Do niej zwracał się z pieszczotliwą czułością, za którą Benjamin poczuł do niego sympatię, choćby i tamten jej nie odwzajemniał.

Kiedy, odpoczywając po ostatnim secie, siedzieli w cieniu dębu na ławce obok kortu, pułkownik powiedział do Peggy:

Kiedyś i ja, pomyślał Benjamin, patrząc na tego rozanielonego twardziela, uśmiechającego się do dziewczyny z tkliwością i roz­bawieniem, i ja muszę mieć córkę.

Kochali się trzy tygodnie później, pewnej sobotniej nocy, w ciep­łym, ciemnym ogrodzie za kortem. Peggy nie była już dziewicą.

W jego ramionach nie była już tą pełną animuszu, zadzierżystą dziewczyną, która biegała po korcie tenisowym z pełną determinacji koncentracją. Nawet za tym pierwszym razem, od którego są wszak zwykle nieodłączne niezgrabstwo i pośpiech, kochali się delikatnie i czule. Gdy leżał z wargami na szyi Peggy, wdychał woń jej skóry, aromat świeżo skoszonej trawy i zapach bijący od dwóch puszystych, nachylających się nad nimi krzaków bzu, uświadomił sobie, że nie ma już ucieczki i że on uciekać nie pragnie.

Przez chwilę nie odpowiadała i nie poruszała się.

Rozszlochała się.

Pułkownik nie miał wszelako trudności z mówieniem. Benjamin obawiał się, że sprzeciwi się ich małżeństwu, bo kandydat na zięcia był Żydem. Pułkownik okazał się jednak fanatycznym ateistą i nie miał nic przeciwko temu, że Benjamin jest Żydem. Wysunął natomiast moc innych zastrzeżeń.

Woodham prychnął i pod włos przeczesał dłonią siwiejącą tonsurę.

Pułkownik nalał im obu whisky.

Był rok 1941.

Benjamin roześmiał się.

Z marsem na czole wpatrywał się w Benjamina, czekając na jego odpowiedź. Ten jednak siedział i milczał, sącząc whisky i przyglądając się przez okno krzakom bzu.

Roześmiali się obaj.

Skrócony do tygodnia miesiąc miodowy, wątła zapora przeciwko gwałtom i grozie, jakie miały przynieść nadchodzące dni, spędzili w Atlancie. Ceremonia w biurze sędziego pokoju odbyła się w po­śpiechu. W kolejce do zaślubin czekały już za nimi trzy inne pary. Obecni byli jedynie rodzice Peggy, porucznik – dowódca plutonu Benjamina – oraz żołnierz z jego oddziału, rosłe chłopisko z Kentu­cky, z którym dzielił na poligonie namiot. Rodzice Benjamina nie mogli przyjechać z Nowego Jorku, bo nie stać ich było na podróż, a Louis przebywał na jakimś lotnisku w Teksasie.

Benjamin posłał rodzicom fotografię Peggy, na co matka odpi­sała mu, że jego wybranka jest śliczna i niech was, dzieci, Bóg błogosławi.

Woodham pożyczył zięciowi samochód i po gorących od let­niego skwaru szosach Georgii nowożeńcy pojechali do Atlanty, ba­cząc pilnie, by nie przekroczyć nakazanej przez wojenne ograniczenia paliwowe prędkości trzydziestu pięciu mil na godzinę. Benjamin nie miał ochoty być zatrzymanym tego dnia przez policję drogową.

Zamknęli żółte, zrobione na dąb drzwi ubożuchnego hotelowego pokoju (nie udało im się znaleźć na ten tydzień nic lepszego) i Federov przekręcił w zamku klucz. Słuchał, jak oddalają się po skrzypiącej podłodze korytarza kroki hotelowego boya, który wniósł za nimi ich bagaże. Zostali sami. Zamknięte okno i zaciągnięte zasłony miały ich chronić przed żarem południowego słońca. Benjamin stał oparty o drzwi i przyglądał się żonie. Rozpakowywała ich torby. Podziwiał jej zręczne, oszczędne ruchy, kiedy wieszała w szafie swoje dwie zapasowe sukienki i układała rzeczy w dolnych szufladach komódki. Oboje milczeli. W pokoju słychać było tylko szelest jedwabnej sukienki Peggy. Kiedy już wszystko ułożyła odwróciła się, podeszła do męża, wyciągnęła rękę i poprosiła:

Podał go jej. Włożyła zegarek do torby, torbę zamknęła, a kluczyk wsunęła do szuflady pod swoje dwie koszule nocne.

Wychodzili o najdziwniejszych godzinach, gdy poczuli głód lub przyszła im ochota popływać w basenie albo pójść do kina. Przez siedem dni centrum świata stanowił dla nich ten zaciemniony hotelo­wy pokoik o żółtych, udających dąb drzwiach i pojedynczym oknie. Na siedem dni zapomnieli o przyboju wypłowiałych na słońcu mundurów, które ich oblewały niczym fale oceanu, zapomnieli o wyszczekiwanych komendach i huku przyczajonych dział. Na tydzień życie ześrodkowało się w dwóch ciałach, zarazem sytych i nienasyconych. A potem Peggy otworzyła torbę, żeby ją spakować na powrotną drogę, i oddała mu zegarek.

Dwa tygodnie później dywizję Federova przeniesiono na północ. Peggy nie pospieszyła za nim. Przede wszystkim nie mieli pieniędzy na związane z taką przeprowadzką przejazdy i wynajmowanie pokoi. Zdawali sobie zresztą sprawę, że kolejny przerzut dywizji, niewykluczone, że już za ocean, jest tylko kwestią tygodni. Ponadto doszli do wniosku, że jedno rozstanie to wszystko, co są w stanie znieść tej wojny.

W dwa miesiące po ich ślubie Federov znalazł się w Anglii. Nie widzieli się z Peggy przez następne trzy lata. Oczywiście pisywali do siebie regularnie, lecz gdy spotkał w Paryżu Leę, Peggy była już dlań tylko dalekim, obcym duchem, zagrzebanym gdzieś pod stosem kopert lotniczej poczty. Benjamin prowadził się nie inaczej niż przeciętny żołnierz w podobnych okolicznościach. Miał kilka przygód z mieszkankami Kornwalii, gdzie przechodził przeszkolenie na amfi­biach, przeżył też dłuższy romans, gdy wysłano go do Londynu na wspólny z Brytyjczykami specjalny kurs dla podoficerów łączniko­wych, z dziewczyną z brytyjskiego Ministerstwa Informacji. Nigdy nie dręczyło go z powodu tych zdrad poczucie winy. Jego wierność wobec ducha, który słał mu pocztą lotniczą pełne oddania listy, uległa zawieszeniu, odłożeniu w czasie. Była wojna.

Lea rozwiodła się w roku 1939, „o trzy lata za późno”, jak mu powiedziała w Paryżu. Podobał się jej. Bawiło ją odpalanie pułkow­ników i generałów, którzy się za nią uganiali, dla schadzki ze zwykłym sierżantem. Zabiegami kokieterii załatwiła sobie przez wysokie wojskowe koneksje samodzielne mieszkanko, w którym kochała się z Federovem, ku wielkiej obopólnej satysfakcji. Przebąkiwała czasem o mał­żeństwie. Pomysł wydał mu się pociągający. Z Peggy byli razem wszystkiego coś około trzech miesięcy, toteż duch, wyzierający z kopert poczty lotniczej, wydawał mu się obcy i nierzeczywisty, skoligacony z nim naprędce podczas na wpół już zapomnianej ceremo­nii. Taki dość już wypłowiały duch, przysyłający mu swoje fotografie, niczym marynarz z zatopionego statku, wrzucający do morza listy w butelkach, pochłonięty sprawami, które na człowieku, od jakiegoś już czasu walczącego o przeżycie na obcym kontynencie czyniły wrażenie błahostek. Ten duch nie był w stanie zainteresować go doniesieniami o systemie kartkowym, sprawach kraju, politykierstwie w służbach medycznych czy skargami na cynizm mężczyzn dekujących się w domowych pieleszach i zbijających dzięki wojnie fortuny.

Po trzech latach wyznania miłosne przekształciły się w zwykłą formalność. Benjamin nie wysyłał żonie żadnych fotografii. Jego wynędzniałe oblicze nie mogło być odpowiednią ozdobą nocnego stolika młodej dziewczyny w białej tenisowej spódniczce, która chodziła na tańce do USO0 i sprzedawała w Georgii głupie książki urzędnikom w mundurach.

Pisywał listy bezosobowe, mające przynosić pociechę. Nie opisy­wał szczegółów hekatomby lat 1944 – 45, która stała się dlań chlebem powszednim. Za mało znał Peggy, żeby jej odkrywać prawdę o tym, przez co przechodził. Zasiadając do pisania listu do niej miał czasem wrażenie, że pisze do dziecka przyjaciela, które znał krótko dawnymi czasy; beztroskiego, ślicznego dziecka, które należy oczywiście, jak długo się da, chronić przed troskami świata dorosłych, a które tak wyrośnie i tak się zmieni, nim znowu je zobaczy, że będzie musiał wytężyć pamięć, by je poznać.

Zimą 1945 z trudem mu już przychodziło uważać się za człowieka żonatego. Lata rozłąki zatarły krótkie, niespokojne miesiące wspól­nego pożycia.

1948

Już trzy lata był w domu po powrocie z wojny, a Peggy wciąż wstawała wcześniej i robiła mu śniadanie. Rano bywał zwykle nie w humorze. Wolałby sam przygotowywać sobie śniadania i poczytać spokojnie „New York Timesa”, znajdując usprawiedliwienie dla porannej chandry w porannych doniesieniach ze świata. Ponadto lu­bił bardzo mocną kawę, tymczasem Peggy była zdania, że to źle wpływa na jego nerwy i nigdy mu dostatecznie mocnej nie parzyła. Uważała też (wyedukowana przez ojca-lekarza), że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia i powinno się składać z dużej ilości soku pomarańczowego, biszkoptów i dżemu, bekonu bądź jajecznicy na szynce lub naleśników z kiełbasą, szklanki mleka oraz kawy. Oświadczyła Benjaminowi (i jego przyjaciołom), że za ciężko pra­cuje, jest za szczupły, za dużo pije, a za mało je. Żadną miarą nie potrafił jej wyperswadować, choć wracał do tego co rano, żeby nie zastawiała tak suto śniadaniowego stołu, nie ozdabiała go najlepszy­mi obrusami, szklankami i wazonikiem ciętych kwiatów na dobitkę i nie zachęcała go – w najmilszy zresztą sposób – żeby wszystko zjadł.

Peggy wyznawała ponadto pogląd, że żona winna być zawsze zadbana. Miała całą szafę luźnych piżam, haftowanych koszul nocnych oraz szlafroków. Przywdziewała je wnosząc tacę, na której piętrzyły się jadło i napoje. Było to spełnienie snu, jaki śnił tyle razy w czarne, wojenne noce. Teraz ten sen się ziścił.

Wszystko to plus fakt, że praca Peggy (była sekretarką w galerii sztuki na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy) nie wymagała od niej wstawa­nia z łóżka przed dziesiątą, uniemożliwiało mu praktycznie narzekanie. Uskarżanie się byłoby z jego strony niewdzięcznością i grubym nietaktem. Siedział za stołem i napychał sobie usta spozierając ukradkiem na nagłówki leżącej na krześle gazety. Zastanawiał się codziennie, jakim by tu podstępem zatrzymywać żonę w łóżku, póki się nie naje i nie napije tak, jak lubi, pomrukując nad płachtami „New York Timesa”.

Podczas wojny przywykł wypijać przed śniadaniem lampkę calvadosu lub brandy, co przy Peggy w ogóle nie wchodziło w rachubę.

Zdarzało się też czasem, że budził się rano z kacem. Kiedy się upijał bywał nieprzyjemny i napastliwy. Cicha wyrozumiałość, którą Peggy pokrywała sceny minionego wieczora, sprawiała, że miał ochotę ją udusić, kiedy siedziała tak naprzeciwko niego popijając zimne mleko jak mała dziewczynka, podobna do pań domu z kolorowych fotografii magazynu „Dom i Ogród”.

Miała też zwyczaj omawiać przy śniadaniu menu na kolację. Objedzony, mając w perspektywie podłości, trudy i ustępstwa, na jakie narażony jest młody człowiek, usiłujący przetrwać kolejny dzień w straszliwym mieście Nowym Jorku, znajdował prawie niemożliwym skupienie uwagi na pytaniach w rodzaju: „Czy miałbyś ochotę na suflet?” lub: „Widziałam wczoraj na targu pięknego morskiego okonia. Może miałbyś ochotę na rybę?” bądź też: „Pamiętaj, że siadamy dziś do kolacji punktualnie o siódmej. Prudence musi być w Harlemie najpóźniej o wpół do dziewiątej”. Prudence, ich służąca, zjawiała się o pierwszej po południu i każdego wieczoru musiała, jak to Peggy trafnie określała, być w Harlemie przed wpół do dziewiątej.

To nie znaczy że nie kochał Peggy. Kochał ją. Zdarzały im się często długie okresy najlepszej komitywy. Nigdy też nie przestał się rozkoszować jej ciałem, cenić sobie jej czułość, znajdować radość w jej bystrości i szczerości. Tyle że najczęściej miał już tego wszystkiego powyżej uszu. Ona go osaczała. Miała tyle czasu na rozmyślanie nad ich małżeństwem – tyle niespokojnych, samotnych lat, niepewna, czy on wróci, czy nie zginie – że obmyśliła sobie wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Zaplanowała wystrój mieszkania, co i jak będzie podawała na stół, jak będzie się zachowywał jej mąż w określonej sytuacji, jaki będzie uroczy, to znów jaki nieznośny. Kogo będzie zapraszała i kto ich będzie zapraszał. Gdzie będą spędzali wakacje. Jak cudowną otoczą się miłością, gdy umilknie ostatnie działo. Benjamin odnosił czasami wrażenie, że Peggy z nadmiaru troski zamknęła go w doskonałej komorze próżniowej, gdzie wszystko jest na jego zawołanie, wszystko mu wolno. Z wyjątkiem wyrwania się na swobodę.

Upijał się, sypiał z innymi kobietami, płacił rachunki, przeczuwał, że on i Louis osiągną wkrótce sukces w interesach; podziwiał rezultaty tkliwych starań żony, jej nieugiętą bezinteresowność. A jednak zdarzały się dnie, gdy włócząc się alejami Nowego Jorku, poglądał zazdrośnie na urzędników i wystrojone krzykliwie sekretarki, wybie­gających ze swoich obskurnych biur na spotkanie wieczoru, który dobry czy zły – nie został przecież za nich zaplanowany. Zastanawiał się poważnie, czyby nie rzucić się pod autobus, ponieważ wiedział, że musi być w domu o siódmej. Punktualnie.

Była sobota rano. W tamtych czasach pracowało się w soboty. Stół ozdabiały żonkile (była wiosna). Promienie słońca padały na okryty młodymi, jasnozielonymi listkami platan, rosnący w ogródku za domem Federovów przy Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej, niedaleko Drugiej Alei. Patrząc przez okno na skąpane w słońcu drzewo Benjamin pomyślał, że ludzkość zwariowała, żeby wiosną zamiesz­kiwać w miastach.

Peggy zrobiła na śniadanie szarlotkę z syropem klonowym. Ben­jamin nie przepadał za szarlotkami (z wyjątkiem tych, które podawano na deser w pewnej niemieckiej restauracji), lecz zwykłe, nurtujące go poczucie nieokreślonej, ukrywanej nielojalności wobec żony powstrzymało go po raz kolejny od oprotestowania tego śniadania i wszystkiego co się z nim wiązało. Peggy miała na sobie luźną, bladoniebieską, bawełnianą bluzkę i białą, tenisową spódniczkę. Blond włosy, które nosiła teraz dłuższe, niż kiedy ją poznał, związała wąską, czarną wstążką. Była boso. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze tego samego dnia, tyle że później, uzna ten strój za czarujący. Gdyby ujrzał ją tak po raz pierwszy w życiu, z miejsca by się w niej zakochał.

Nie cierpiał tego pytania. Stanowiło część komory próżniowej, element osaczenia. Mimo to nigdy nie wyjawił Peggy tej swojej niechęci, był bowiem zdania, że miała prawo je zadawać. On sam nigdy jej nie pytał, z kim jadła lunch. Bardzo wysoko sobie cenił, bliski pod tym względem neurotycznemu przeczuleniu, prywatność i samot­ność. Nie zadawał jej pytań także dlatego, by jej dać przykład którego ona, rzecz jasna, nigdy nie naśladowała – szacunku dla należnej każdemu człowiekowi potrzeby zachowania pewnych zakąt­ków własnego życia dla siebie i nieodkrywania ich nawet przed najbliższymi. Peggy czytała też jego korespondencję, choć nie dał jej tego prawa. Ilekroć jednak zagadnął ją o to, zaprzeczała, on zaś nie umiał się jakoś zdobyć na zastawianie pułapek, pozwalających wykazać, że przeglądała listy osoba niepowołana – wkładać (jak w melo­dramatach) włosów lub skrawków papieru między kartki. Jakkolwiek bowiem akceptował możliwość rozejścia się dwojga ludzi, którzy się kiedyś kochali, lub nadal kochają, szpiegowanie się wzajemne uznawał za niedopuszczalne.

Skrzywiła się, czego się zresztą spodziewał. Z Jimmym – dzien­nikarzem, który kręcił się przy dywizji Benjamina – zaprzyjaźnili się podczas wojny. Przeżyli wspólnie kilka ciężkich nocy, dwa razy omal wspólnie nie polegli. Snuli razem plany – o głodzie i chłodzie – czego to wspólnie nie dokonają po wojnie. Ale Jimmy pił, zachowywał się hałaśliwie, cały salon zaśmiecał popiołem, nigdy nie płacił rachunków i za każdym razem przychodził z inną dziewczyną. Dziewczyny zaś owe aż nadto często odpowiadały ściśle terminowi, jakim je Peggy określała: dziwki. Przystawiały się też nieraz i do Benjamina. I to w jego własnym domu. Z wolna, lecz stanowczo, Peggy pozbyła się Jimmy’ego Foynesa. Podobnie zresztą jak innych, jak wielu innych kolegów Benjamina. Ostatecznie to żona trzyma rękę na notesie z adresami i wystosowuje zaproszenia. Nie minęły więc od końca wojny trzy lata, a Foynes przestał się u nich pokazywać, że zaś Benjamin nigdy nie wychodził wieczorami bez Peggy, toteż nie spotykał się z nim nawet na kolacjach. Przyjaźń podtrzymywali na lunchach, meczach i krótkich spotkaniach przy kieliszku po pracy, trwających dopóty, dopóki Benjamin nie zerkał na zegarek i nie mówił: „Muszę być w domu przed siódmą”.

Benjamin przypomniał sobie tych parę okazji – ostatnia zdarzyła się przed z górą rokiem – kiedy jeszcze podejmował próby wspólnych wypadów z Peggy i Foynesem.

Po kiego czorta ja się z tym użeram? – zirytował się w duchu. Jakie prawo stanowi, że muszę się z tym użerać? Wypił kawę. Była gorąca i sparzyła go w język. Wstał. Udawał normalnego, szczęśliwego, młodego mężulka, który wrócił z wojny i jest zadowolony ze śniadania, jakie kosztem ogromnych wyrzeczeń przygotowała mu jego piękna żona.

Doprawdy, pomyślał Benjamin, któregoś dnia jakiś uczony po­winien wejrzeć głęboko w kwestię użycia przez żony słówka: „jeszcze”.

Wyszedł; wiedział, że Peggy się teraz rozpłacze. Ile z jej łez będzie łzami szczerego żalu, a ile łzami komediantki, tego się nigdy nie dowie. Ona sama chyba również nie umiałaby tego rozstrzygnąć.

O wpół do dziesiątej odebrał telefon z biura Foynesa. Pan Foynes nie zdąży wrócić do miasta na lunch. Zadzwoni w poniedziałek. Benjamin długo wpatrywał się w aparat. Potem wykręcił swój domowy numer. Czemu właściwie nie błysnąć charakterem, skoro nadarza się taka okazja? – pomyślał. Zabierze Peggy na lunch i tydzień skończy się w przyjaźni. Linia była zajęta. Odłożył słuchawkę. Po paru minutach spróbował ponownie. Wciąż zajęte. Rozzłościł się. To ona tym się przez cały dzień zajmuje? Pogaduszkami?

Wyjrzał przez okno. Po pięknym wiosennym poranku nie było już śladu. Czarne deszczowe chmury zakryły słońce. Za oknem kołował świstek papieru, przesłanie miotane niewidzialnymi prą­dami wzburzonego powietrza dwadzieścia dwa piętra nad ziemią. „Ratunku!”, „Kocham cię!”, „Sprzedaj wszystko!” Wiatr wzmógł się, niebo wiało nastrojem z „Makbeta”. Nici z tenisa, nie mówiąc już o innych rzeczach, pomyślał Benjamin. Siedział za biurkiem przygnębiony, z poczuciem niezasłużonej krzywdy człowieka ogra­bionego.

W chwilę później zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i rzucił szorstko:

W głosie Lei usłyszał rozbawienie.

Zaśmiała się. Powiedział jej kiedyś, że ma niebezpieczny śmiech i ani trochę nie przesadził.

W lepszym już nastroju odłożył słuchawkę. Nie odczuwał wy­rzutów sumienia. Przynajmniej nie w tej chwili. Gdyby Peggy nie pytlowała cały dzień przez telefon, zaprosiłby ją na lunch, nim zadzwoniła Lea.

Spadł deszcz: półwiosenny, półletni; ulewny, mroczny, nowojorski deszcz, obliczony jakby na to, by omyć miasto z wszystkich jego grzechów i spłukać je przed nocą do morza.

Z radością przyglądał się ulewie za oknem. Pieprzenie się w desz­czowe, nowojorskie popołudnia dostarczało mu zawsze dodatkowej przyjemności.

Acz nie same tylko przyjemności się z tym wiązały. Choćby ta rozmowa z teściem przed kilkoma miesiącami.

Woodham parsknął krótkim, szczekliwym śmiechem. Śmiech też miał wojskowy, złowróżbny.

Woodham pokiwał głową.

W milczeniu sączyli swe koktajle, przyglądając się zajętym tłucze­niem lodu barmanom.

Benjamin miał ochotę pobiec do budki telefonicznej po drugiej stronie sali, zadzwonić do żony i zawołać: „Kocham cię, kocham”. Zachował jednak obojętny wyraz twarzy. Poruszając szklanką po­brzękiwał kostkami lodu. Wiedział, że Woodham czeka na dalsze wyjaśnienia z jego strony i że będzie tak czekał choćby całą godzinę; jeśli to konieczne – bez słowa.

Zamówili następną kolejkę.

Woodham ponownie kiwnął głową.

Przyglądał się, jak barman zabiera pustą szklankę i stawia przed

nim nową.

Woodham łypnął na niego podejrzliwie.

Tamten westchnął.

Woodham nie wyglądał już na pułkownika. Wyglądał na czterogwiazdkowego generała.

Benjamin zignorował tę ostatnią, wątłą próbę obrony.

Objedzony po zakrapianym winem lunchu wstępował za Leą na schody typowego nowojorskiego domu z czerwonobrunatnego pias­kowca. Miał przed sobą po kobiecemu proste plecy, lśniące włosy, lekko rozkołysane wąskie biodra, opięte zieloną, lnianą sukienką, cudownie długie nogi. Na schodach panował półmrok; wchodzili na górę powoli, skromniutko, rozkoszując się – każde z osobna – świa­domością że ta skromność ustąpi wkrótce miejsca bezwstydowi.

Sypiali ze sobą dwa, trzy razy w tygodniu. Rozkosz, którą mu dawała Lea, była wciąż tak cudowna, jak na początku ich romansu w Paryżu. W marzeniach, jakie snuł przed zaśnięciem lub gdy z zamkniętymi oczami – żeby nie widzieć smutnych twarzy współ­pasażerów – jechał kolejką podziemną, najwyraźniej odżywało właś­nie wspomnienie tego milczącego wstępowania po schodach za piękną, wysoką kobietą, gdy obejmował wzrokiem jej biodra w dos­konale skrojonej sukience i wybiegał myślą do chwili, kiedy ją posiądzie, podczas gdy ona wyjmowała klucz i otwierała drzwi swe­go mieszkania.

Leżeli obok siebie w cienistym pokoju. Zasłony były zaciągnięte, za oknem bębnił jeszcze deszcz, ale zza chmur wyglądało już słońce i bladymi, drżącymi promieniami wślizgiwało się do pokoju przez szparę w zasłonach. Przy łóżku cicho tykał budzik. Dochodziła piąta. Benjaminowi zdawało się, że jego ciało jest nieważkie, napeł­nione powietrzem, namaszczone, triumfujące. Zdawał sobie sprawę, że powinien wstać, ubrać się i zejść nobliwie po schodach, a następnie zjawić się szacownie na przyjęciu u Rose’ów. I ukrywać prywatny skarb popołudniowej namiętności, do której kluczem był wyryty w pamięci numer telefonu.

W pokoju było ciepło, leżeli więc nadzy, odrzuciwszy prześcierad­ło. Skóra Lei lśniła w przyćmionym, przefiltrowanym przez deszcz blasku późnego popołudnia. Jeszcze pięć minut.

Zdziwił się. Nie zdawał sobie sprawy, że myśli na głos.

Wyciągnęła rękę i przytrzymała go.

Położył się z powrotem, rad z pretekstu, że może zostać chwilę dłużej w tym zasnutym deszczowym półmrokiem pokoju i w tej pachnącej wiosną pościeli.

Nachmurzył się.

Westchnął.

Przez chwilę leżał w milczeniu.

Zmilczał. Teraz, gdy zostało to powiedziane głośno, uświadomił sobie, że to właśnie spodziewał się usłyszeć. Od dawna.

Leżała nieruchomo, zapatrzona w sufit. Postarała się, by to, co miała do powiedzenia, wyrażone zostało bez emocji, nie postawiła żadnych żądań, pozwalając swemu cudownemu, nagiemu ciału i pięk­nej twarzy wysuwać w jej imieniu wszystkie nie wypowiedziane argumenty.

Usiadł na brzegu łóżka, odwrócony do niej plecami. W wiszącym na przeciwległej ścianie antycznym, pociemniałym lustrze ujrzał swoje zniekształcone odbicie. Jego ciało wyglądało jak wtopione w przydy­mione szkło o złotych żyłkach. Własny wizerunek przypomniał mu biorących baty bokserów, którzy – zmaltretowani, zrezygnowani i półżywi ze zmęczenia – siedzą w narożnikach i zastanawiają się, czy zdołają przetrwać następne starcie.

Wstał i zaczął się ubierać. Deszcz już nie padał. Wślizgujące się przez rozchylone zasłony jaskrawożółte promienie słońca raziły oczy. W pokoju rozmigotały się złociste blaski: na buteleczkach perfum, na szkle oprawionej w ramkę ryciny na ścianie, na piersiach Lei. Benjamin ubierał się w milczeniu. Sznurowadło lewego buta zasupłało się. Zaklął próbując je rozplątać: „Do jasnej cholery.” Lea nie poruszyła się. W jej oczach zamigotały złote iskierki, gdy podmuch wiatru wydął z westchnieniem zasłony i przy szeleście tkaniny wpadło do pokoju więcej słońca. Ten pokój tu zostanie, pomyślał Benjamin, ona będzie leżała na tym łóżku w deszczowe popołudnia i tylko mnie tu nie będzie. O jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera. Mimo że czuł się w tym momencie podle, nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Jedna „jasna cholera” nad sznurowadłem i tylko o dwie więcej nad taką katastrofą miłości.

Przyczesał szczotką włosy i zawiązał krawat. W lustrze nie było po nim widać wzburzenia, wyglądał zwyczajnie: zrównoważony, robiący karierę w Nowym Jorku młody mężczyzna w eleganckim ubraniu, który wie, gdzie bywać, jakich odpowiedzi udzielać, których ludzi kochać. Oglądany w lustrze późnym, słonecznym popołudniem przy kapryśnej majowej pogodzie.

Gdy wszedł do tego wypełnionego ludźmi, zapachem świeżych kwiatów, perfum i dżinu salonu i dostrzegł twarz Peggy od razu wiedział, że się tego wieczoru upije. Stała przy oknie wychodzącym na East River. Udawała, jak przystoi na koktajlowych przyjęciach, że się świetnie bawi, słuchając gawędzących obok niej jakichś dwóch męż­czyzn i pięknej dziewczyny. Ale oczu – bacznych niczym radar, wyczekujących jego przyjścia – nie spuszczała z drzwi. Gdy Benjamin wszedł do pokoju, nastąpiła w niej szczególna przemiana; efekt, jakiego nie obserwował nigdy u żadnej innej kobiety. Jakby się coś zamknęło, kwiat stulił pąki przed burzą, zamknięto okno i zaciągnięto zasłony, zwierzę skryło się do norki, jakby zamknięto książkę – ale tak, że poznawało się od razu, iż nie spodobała się czytelnikowi jej ostatnia strona. Benjamin pomachał do żony i uśmiechnął się. Nie odwzajemniła uśmiechu. Odwróciła się do stojącego z prawej strony mężczyz­ny, uśmiechnęła się do niego i zaczęła coś z ożywieniem opowiadać. Aktorka, żachnął się w duchu. Po czorta ja mam to znosić? Wziął z podsuniętej mu przez kelnera tacy kieliszek martini, po czym, nie kwapiąc się z podejściem do żony, ucałował panią domu i uścisnął dłoń Larry’ego Rose’a, gratulując mu urody zgromadzonych w jego salonie kobiet.

Pociągnął długi łyk martini i ruszył na przełaj przez pokój. Już nie miał uczucia, że jego ciało jest triumfujące i nieważkie. Machinalnie przesunął wzrokiem po zebranych. Wybierał, kogo by tu najlepiej zaprosić na kolację, żeby posłużył za zderzak między nim a Peggy i zmusił ją do odłożenia sceny, której mroczna zapowiedź widniała na jej twarzy, przynajmniej do powrotu do domu.

Nie wypatrzył jak na razie żadnych obiecujących zderzaków. Trzeba będzie poczekać, może ktoś odpowiedni jeszcze się pojawi.

Zastanowił się nad jej pytaniem. Wiedział, co Susan ma na myśli. Wiedział, że pole jej dociekań jest ograniczone. Nie pytała, czy Louis jest szczęśliwy, bo radzi sobie w pracy, doszedł do półfinału w tur­nieju sąuasha, zarobił trochę pieniędzy na operacjach finansowych, a jego kandydat wygrał wybory. Kiedy Susan pytała: „Czy on jest szczęśliwy?” pragnęła się dowiedzieć, czy jest szczęśliwy z kobietą, która zajęła jej miejsce. Tylko to i nic więcej. Wiedziała też, jakiej oczekuje odpowiedzi, Benjamin również to wiedział. Nie był aż tak okrutny, by jej powiedzieć, że Louis jest ze swoją nową narzeczoną (zaręczyli się przed trzema miesiącami) bezgranicznie szczęśliwy. Zatrzęsłyby się drżące wargi, a oczy sierotki napełniły pamięcią o wszystkich stratach, jakie poniosła w nieszczęsnym żywocie. Wzru­szył ramionami.

Pociągnął łyk martini, po czym, rozmyślnie wolno, obejrzał się, aby się przekonać, za kogo to zamierza się wydać Lea. Lecz to nie była Lea. Do pokoju weszła Joan Parkes. Wyzywająco opalona, wyzywająco kruczowłosa, wyzywająco wiotka. Nosiła się z cudzoziemska, obwieszała afrykańskimi amuletami, przywdziewała sukienki wyglądają­ce jak sari lub obcisłe, perkalikowe staniczki z kusymi spódniczkami, przypominające tyrolską dirndlę. Była głupia jak gęś, neurotyczna i niezwykle apetyczna. W każdym razie dla Benjamina, który przed dwoma laty – Lei nie było jakoś wtedy w Nowym Jorku – uganiał się za nią przez bite trzy miesiące. Uganiał się za nią, gnany wulgarną, prostacką, palącą żądzą, ze swojej zaś obecnej reakcji na jej wejście do salonu wywnioskował, że niewiele od tamtego czasu zmądrzał. Nie udało mu się jej nawet pocałować. Zapraszał ją do teatru, na kolacje, do galerii i na koncerty (raz wybrał się z nią nawet na weekend do Wirginii), a ona nie pozwoliła mu się nawet pocałować. Oświadczyła, że nie romansuje z żonatymi mężczyznami. Co zresztą nie było prawdą. Benjamin wiedział o co najmniej dwóch żonatych mężczyz­nach, z którymi miała romans. Prawdą było jedynie, że nie życzyła sobie romansu z nim.

Mimo to ucieszył się, że zobaczył tę dziewczynę. Niemal machinal­nie – świadom, że Peggy go obserwuje, gromadząc materiał do przyszłej sprzeczki – skierował się w jej stronę. Tego wieczoru miała na sobie całe zwoje czegoś, co jego niewprawnemu oku przedstawiało się jako różowa gaza, a we włosach, zamiast biżuterii, jakieś meksykań­skie drobiazgi. Przybyła w towarzystwie angielskiego aktora filmo­wego, znajomego Benjamina, wielkiego żartownisia, znającego całą masę najfantastyczniejszych anegdot, z którym niepodobna było rozmawiać serio. Zbliżając się bez pośpiechu do tej pary Benjamin uznał, że to najodpowiedniejsi kandydaci na wspólną tego wieczoru kolację z nim i Peggy. Ponieważ nie udało mu się z Joan miał wolne od grzechu prawo do zasiadania przy jednym stole pomiędzy nią a własną żoną. Na aktorze zaś można było polegać: nie sprowadzi rozmowy na kwestie domowe.

Przywitał się z Joan – bez cielesnego kontaktu – i uścisnął rękę jej towarzyszowi.

Roześmiali się obaj. Joan musnęła wyniośle dekorację we włosach.

Wszystko było znowu w najlepszym porządku, zachęty stałe i solidne. Umówili się, że dadzą sobie znać, gdy uznają, że wypada się już ulotnić. Benjamin ruszył w stronę okna, pod którym stała Peggy opowiadając coś z ożywieniem w tym samym wciąż gronie. I wtedy zobaczył Leę. Wchodziła właśnie do salonu w towarzystwie wysokiego, szczupłego mężczyzny o miłej, jankeskiej twarzy. Fryzura Lei była nienaganna, makijaż nieskazitelny i nienatrętny. Jej ciało – ledwo godzinę temu nagie i ciepłe, spoczywające na łóżku w cętkowanym złotymi plamkami pokoju – okrywała teraz chłodna, czarna jedwabna suknia, odsłaniająca na ramieniu rozległy owal kremowej skóry. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, w jej oczach mignął cień uśmiechu. Benjamin przyjrzał się z zaciekawieniem mężczyźnie. Niestety, Staf­ford, zgodnie z zapowiedzią Lei, należał do najprzystojniejszych mężczyzn tego świata, zaś ból tego odkrycia powiększał dodatkowo widoczny na jego pociągłej, inteligentnej twarzy wyraz dobroci i pogody. Przyglądając się nadchodzącemu rywalowi, prowadzącemu Leę lekko pod rękę, Benjamin zrozumiał, że mówiła najzupełniej serio, zapowiadając, że wyjdzie za tego mężczyznę. Jeśli...

Tydzień.

Przedstawiła ich sobie. Uścisk dłoni Stafforda był suchy i krzepki. Uścisk sportowca.

Jego głos – serdeczny, ciepły i cichy – harmonizował z twarzą i sylwetką.

Stafford roześmiał się.

Benjamin zerknął na kochankę. Tak jak się spodziewał, dostrzegł w jej oczach błysk złośliwego rozbawienia.

Benjamin znowu popatrzył na Leę. Wtorki należały do dni ich miłosnych schadzek.

Podszedł wreszcie do okna. Z Peggy rozmawiała teraz Susan. Wymierza pewnie soczyste klapsy męskim członkom rodziny Federovów, domyślił się, okraszone urazą, która została jej po rozwodzie z Louisem. Zbliżając się do żony zauważył, że Peggy strzela oczami w kierunku Joan i jej aktora gawędzących właśnie z Leą i Staffordem. Jej rysy spinał grymas jeszcze surowszy niż w chwili, gdy wchodził do pokoju.

Nie tylko to jej mówiłaś, kochanie, skonstatował w myśli Benja­min, przyglądając się minie żony.

Westchnął. Mógł jej powiedzieć, że kelner go nie znalazł, że był tam, lecz dość już zhardział w grzechu, żeby się tego wieczora uciekać do zbawczego kłamstewka. Czuł się dotknięty, niesprawiedliwie oskarżony. Ostatecznie to nie jego wina, że nie poszedł do Sali Dębowej. Foynes nie wrócił do miasta, a Peggy – jak sobie teraz przypomniał – całe rano trajkotała przez telefon. Nie mógł więc, jak przecież zamierzał, zaprosić jej na lunch. Odwrócił oczy od jej zagniewanej twarzy i ogarnął spojrzeniem wypełniony gośćmi salon. Zmierzała w ich stronę Joan ze swym aktorem. Przechodzili właśnie obok Lei. Stafford stał u jej boku, wśród kilku innych mężczyzn w ciemnych garniturach. Te cholerne nowojorskie przyjęcia, żachnął się w duchu Benjamin, stają się już naprawdę nazbyt pogmatwane. Doleciał go ściszony, niepokojący, zimny i zachęcający śmiech Lei. Choć w pokoju znajdowało się coś ze dwudziestu innych mężczyzn, jemu wydało się, że ta zachęta jest skierowana tylko do niego. Kto wie, może zadzwonię do niej jutro i oświadczę, że się z nią ożenię? A potem wyjedziemy z tego miasta i moja noga nigdy już nie postanie na żadnym koktajlowym przyjęciu.

Z odległości czterech stóp, stwierdził ze zdumieniem, można by nas wziąć za najszczęśliwszą parę. Piękna, młoda, ubrana z wyszukaną elegancją kobieta omawia czule sprawy dnia codziennego z uwiel­biającym ją mężem. Szkoda że ja sam nie stoję w odległości czterech stóp, pomyślał. O milę stąd. Na Madagaskarze.

Zna mnie jak łysą kobyłę, pomyślał. Może rzeczywiście pora już na zmianę. Znowu westchnął.

Dżentelmeni nie liczą”. Przypomniały mu się słowa, wypowie­dziane tego popołudnia w pewnej przytulnej sypialni. Damy też nie powinny. Peggy piła tylko wermut z lodem. Ta abstynencja dawała jej nad nim moralną przewagę, która wzmagała jeszcze jego rozdrażnienie. Demonstracyjnie dopił swe martini i sięgnął po następny kieliszek z obnoszonej przez kelnera tacy.

Chwycił ją za ramię i pociągnął do wyjścia. Peggy rozdawała po drodze uśmiechy: mała dziewczynka, która bosko bawiła się na balu, proszę mamusi. W ten sposób dotarli do drzwi i Benjamin nie musiał przedstawiać jej Lei.

Z rzadka tylko przerywając milczenie zmierzali w gęstniejącym zmierzchu do restauracji. Peggy nuciła sobie pod nosem jakąś wesołą melodyjkę.

Benjamin przystanął, odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmie­chem. Stał na ulicy i ryczał ze śmiechu. Peggy zawtórowała mu i zaśmiewali się razem: nieopanowanie, bezczelnie, konspiracyjnie, niepowstrzymanie. Kiedy się wyśmiali, zabrał ją na kolację i bawili się doskonale, omawiając tysiące spraw, jak dwoje ludzi, którzy właśnie się w sobie zakochali i nie starcza im czasu na wszystko.

We wtorek spotkał się na tenisie ze Staffordem. Każdy z nich wygrał po dwa sety, po czym umówili się na wspólną kolację: Lea, Stafford, Benjamin i Peggy. Bardzo sobie przypadli do serca i od tej pory (jeszcze przed ślubem Stafforda i Lei) spotykali się dwa, trzy razy w tygodniu.

Był z Peggy na ich cichym ślubie. Nigdy nie padło ani jedno słowo na temat jego romansu z Leą, choć był pewien, że Peggy musiała się o nim w końcu dowiedzieć. Gdy zaś Lea po powrocie z miodowego miesiąca zasugerowała, że byłaby gotowa wznowić ich romans, dał jej jasno do zrozumienia, że to już skończone. Nie przyszło mu to łatwo. Wiedział, że pożałuje jeszcze swojej prawości, może nawet serdeczniej, niż żałował za grzechy, ale nie myślał kochać się z żoną człowieka, który został jego przyjacielem i którego szczerze podziwiał.

Ich czwórka stała się od tamtej pory nierozłączna. Przeszłość nie odbijała się po żadnej stronie cyniczną czkawką. Przyjaźnie fundowano już na gorszych podstawach. Obiema rodzinami, zabierając dzieci, odbyli podróż do Europy. Federov i Stafford dwa, trzy razy w tygod­niu grywali ze sobą w tenisa. Jedni drugich niemal automatycznie zapraszali do siebie na przyjęcia. Popołudniami obie panie chodziły razem do galerii i teatrów, wspólnie martwiły się o dzieci. To właśnie Stafford zaproponował w 1950 roku, żeby Federovowie kupili dom w tym miasteczku na Long Island, gdzie pierwszy komin stawiali jego antenaci.

1964

Pałkarz zrobił hita za trzy bazy. Kiedy, wzbijając tuman kurzu, wślizgiwał się do trzeciej bazy widownia wybuchnęła wiwatami.

Na kolacji w zaprzeszłą sobotę wypłynął temat niemieckiej sztuki pod tytułem „Przedstawiciel”. Wywołała ona sensację w Nowym Jorku – budziła ją zresztą wszędzie, gdzie była wystawiana – z powo­du ataku na papieża Piusa XII za to, że nie potępił publicznie dokonanej przez Niemców rzezi Żydów. Wśród gości znajdowała się sąsiadka Staffordów, pani około czterdziestki, szczupła, przeciętna kobieta z wyłupiastymi oczyma, ubrana w koszmarną, zieloną su­kienkę. Jej mężowi udawało się zwykle wykręcać od przyjeżdżania na weekendy. Stali mieszkańcy kurortu rzadko ją do siebie zapraszali. Dlaczego? Federov odkrył po jednym ze spędzonych w jej towarzyst­wie wieczorów. Zrozumiał też, czemu jej mąż uważał za wskazane spędzanie większości weekendów w Nowym Jorku. Nazywała się Carol-Ann Humes, de Fredericks, pochodziła z Charleston w Połu­dniowej Karolinie, i – choć zwykle cichutka i starająca się wszystkim przypodobać – wnosiła ze sobą atmosferę nudy tak krzepkiej i twardej jak beton.

Stafford, który nie mógł znieść widoku osób pokrzywdzonych i odrzuconych i miał sobie za punkt honoru opiekowanie się społecz­nymi kalekami – rozwódkami, typkami nieokrzesanymi, wyznawcami niepopularnych poglądów politycznych, nuworyszami w krzykliwie pretensjonalnych ubraniach, obarczonych na domiar złego nieznośną progeniturą – zawsze zapraszał panią Humes na towarzyskie zebrania u siebie. Nie należał do urodzonych panów domu. Nie przyszłoby mu nawet do głowy, by się zastanawiać – jak to czyniła Lea – czy przyjęcie było udane, czy nie. Chmary ludzi, przepływających przez jego salon i zasiadających przy stole, nigdy w gruncie rzeczy nie postrzegał w kategorii zjawiska, zwanego przez innych „przyjęciem”. Ludzie byli jego żywiołem, jego nauczycielami, uczniami, jego troską. Za swoich znajomych czuł się odpowiedzialny. Był równie hojnie wyposażony w przymioty ducha, co w dobra ziemskie i jego gościnność nie dopuszczała wyjątków.

W środku dość już i tak gorącej dyskusji o tej niemieckiej sztuce pani Humes oświadczyła, że to wstyd, by coś podobnego wystawiać w Nowym Jorku. Nie była nawet katoliczką, uważała jednak, że papież był dobrym człowiekiem i to hańba, że atakuje się go publicznie po tylu latach, gdy już nie żyje i nie może się bronić.

Peggy, gorąco zaangażowana w spór, obróciła się w jej stronę.

Peggy zwróciła się do drobnego, przygarbionego mężczyzny, siedzącego przy stole o kilka miejsc dalej. Nazywał się Grauheim. Był żonaty z nauczycielką miejscowej szkoły, pracował w miejskiej aptece. Przyjechał do Ameryki w roku 1949. Europa odciskała się nadal na jego twarzy i odbijała na wymowie.

Pan Grauheim wzruszył ramionami i uśmiechnął się niepewnie.

Grauheim popatrzył bezradnie na żonę.

Napastliwość żony wprawiła Benjamina w zakłopotanie. Osobiście był zdania, że warto prowadzić tylko takie spory, które służą jakiemuś praktycznemu celowi. Wprawianie w konfuzję biednej pani Humes nie było warte całego tego wzburzenia. Zaangażowanie się Peggy w walkę, którą w gruncie rzeczy uważał za własną, odbierał ponadto niemądrze jako policzek dla własnej męskości. Zdumiało go też, że Stafford, w końcu przecież gospodarz, nie przerywa tej scysji. Siedział od­chylony na oparcie krzesła i przysłuchiwał się rozmowie nie biorąc w niej udziału, jakby umyślnie pozwalając, by jego sąsiadce udzielono lekcji.

Ale pani Humes, która po raz pierwszy od dnia swojego ślubu znalazła się w centrum uwagi, popuściła już wodze elokwencji i nie pozwoliła się osadzić.

To powiedziawszy opuściła ze łzami w oczach jadalnię. Matka Stafforda, energiczna, przystojna starsza pani, westchnęła ciężko i zwróciwszy oczy na syna czekała na jego znak. Kiedy skinął głową, podniosła się zza stołu i pożegnawszy gości bezradnym gestem dłoni pospieszyła po trawniku śladem pani Humes, żeby posiedzieć przy niej przed zaśnięciem.

Chwilę trwała cisza, po czym Stafford powiedział:

W jadalni zaczęto rozmawiać o zbliżających się wyborach. In­cydent z panią Humes i sztuką „Przedstawiciel” byłby się tak najpewniej zakończył (ot, kilka przykrych chwil we wspomnieniach długiego lata), gdyby nie Louis. Podczas utarczki nie zabierał głosu. Siedział na krześle swobodnie rozparty, mierząc panią Humes przez cały czas jej występu rozleniwionym, drwiącym spojrzeniem, jakby nie wierzył własnym uszom i spodziewał się, że ona roześmieje się zaraz i wyjaśni, że tylko żartowała. Wrodzony mu delikatny sposób bycia opuszczał go w obecności kobiet nieatrakcyjnych. Potrafił być wów­czas grubiański i złośliwy, szczególnie gdy w parze z brakiem urody szedł ptasi móżdżek. Ten weekend spędzał u brata. Wróciwszy z Benjaminem i Peggy do domu, zasiadł z kieliszkiem na dole, podczas gdy reszta domowników udała się na górę do łóżek.

Gdy doleciał go z dołu stukot maszyny do pisania Federov zdziwił się, nad czym to Louis może pracować o tak późnej porze.

Miał się tego dowiedzieć nazajutrz. Kiedy wcześnie rano zszedł na dół na śniadanie z dziećmi ujrzał obok swojego talerza kopertę. Rozerwał ją. W środku znajdowała się kartka papieru z wystukanym na maszynie tekstem.

Od Fortu Sumter do Carol-Ann Humes i z powrotem”, prze­czytał.

Pewna pani (Humes z męża), psia jucha,

Takiego fest miała ci niucha

Że z daleka zwietrzała

I w lot odróżniała

Żabojada i baptystę od czarnucha.

Federov zachichotał. Dzieci przerwały rozmowę i spojrzały py­tająco zza stołu.

Federov zawahał się.

Złożył starannie kartkę i wsunął ją do kieszeni. Nie chciał, żeby wpadła w niepowołane ręce. Im prędzej puści się w niepamięć mi­niony wieczór, tym lepiej dla wszystkich.

Nie wiedział jedynie, że Louis sporządził dwie kopie swojego limeryku. W następnym zaś dopiero tygodniu miał się dowiedzieć, że jedną z nich wysłał do Stafforda, a drugą, co już zupełnie niepojęte, do samej pani Humes.

Wybuchnął skandal. Do wtorku wszyscy już wiedzieli o wierszyku; w mieście i na wyspie rozdzwoniły się telefony. Pan Humes zadzwonił do Louisa do biura, a dowiedziawszy się, że jest nieobecny, zażyczył sobie rozmowy z Benjaminem.

Benjamin za dobrze znał Louisa, by się spodziewać, że ten złoży przeprosiny. Powiedział to Humesowi, dodając do jego wiado­mości:

Odłożył słuchawkę, powstrzymując się od wytknięcia panu Hu­mes, że gdyby zmusił się do spędzania weekendów ze swoją połowicą, mógłby dopilnować, by trzymała gębę na kłódkę ku ogólnemu zadowoleniu.

Louis wzruszył ramionami.

Humes nie spróbował uderzyć Louisa, zatelefonował jednak do Stafforda i zapowiedział mu oficjalnie, że nie przekroczy progu jego domu, jeśli będzie tam zaproszony Louis Federov.

Tak czy inaczej był to obfity w wydarzenia tydzień na wyspie i na długo zapisał się wszystkim w pamięci.

Lea, siedząc na ławce obok Benjamina, wzdrygnęła się, gdy jej syn został wyautowany na pałce.

1936

Auschwitz-Missisipi w jednej łatwej lekcji”

Ostatni raz płynął linią do Fali River, gdy wybrał się z wizytą do Lei i jej świeżo poślubionego męża, Franklina Rossa, który był jego przyjacielem. Na pokładzie parowca „Priscilla” udał się (z używanym fordem, swoim pierwszym autem, które właśnie kupił) do Truro na Cape Cod. Miał spędzić jakiś czas z Rossami, którzy wynajęli tam domek na lato. Pracował jako inżynier w firmie budowlanej i to były jego pierwsze wakacje po skończeniu college’u.

Umieściwszy w kajucie torbę – miał w niej rękawicę baseballową, która przypominała mu Eddiego Rousha, zapach oleju kopytkowego i przesuwający się za otwartym bulajem Nowy Jork – wyszedł na pokład akurat w chwili, gdy statek odbijał od nabrzeża. Na schodach minęło go dwóch malców, jeden w wieku około czterech, drugi siedmiu lat, odzianych w identyczne granatowe ubranka ze spodenkami do kolan. Starszy był bardzo podobny do Louisa, gdy ów był w jego wieku.

Federov obejrzał się za nimi i omal nie zderzył w drzwiach z jakąś młodą kobietą.

Mówiła z lekkim akcentem. Przez chwilę nie był w stanie go umiejscowić. Środkowa Europa. Dziewczyna z uśmiechem przy­trzymała mu drzwi. W jej uśmiechu dostrzegł odcień kokieterii, a jej zachowanie cechowała jakaś nadmierna uprzejmość. Była ładną, cycastą blondynką w granatowej spódnicy i jasnoniebieskim sweterku. Obejrzał się za nią, kiedy się minęli. Schodziła wolno po schodach i również się za nim obejrzała. Parsknęli oboje śmiechem.

Później, droga pani, pomyślał, rad, że kroi mu się flirt.

Zobaczył ją ponownie po kolacji. Miała na sobie to samo wciąż ubranie. Federov stał przy relingu, rozkoszując się ciepłym powie­wem, ruchem statku i odbiciami świateł Connecticut w czarnej wodzie. Nieznajoma szła wzdłuż pokładu. Przystanęła kilka kroków od Ben­jamina, oparła się o reling i zapatrzyła na przesuwający się brzeg. Wiatr rozwiewał jej blond włosy wokół twarzy, która stanie się kiedyś pulchna i nalana, ale teraz była ładna i powabna.

Podszedł do niej. Zaczęli rozmawiać. O rzeczach banalnych. O pięknie nocy, spokoju morza, cudownym zachodzie słońca tego wieczoru. O tym, dokąd się wybierają: Truro, Nantucket. Jak ma na imię. Gretchen Jakaśtam. Powiedziała mu, że mieszka w Nowym Jorku przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Szóstej. Ruszyli w nieśpieszną przechadzkę po pokładzie. Wzięła go pod rękę. Lekki uścisk palców.

Powiedziała, że urodziła się w Niemczech, w Essen. Wyjaśnie­nie kwestii akcentu. Przebywa w Stanach Zjednoczonych od trzech lat.

Zatrzymała się. Jej głos zabrzmiał niemal szorstko.

Nie zamierzał drążyć tego tematu. Noc była nazbyt piękna, by

dyskutować o Hitlerze.

Spacerowali w milczeniu. Wciąż ten delikatny, zachęcający uścisk palców.

Zmienić temat. Prędzej.

Wyrwała mu rękę spod łokcia i zastygła w bezruchu.

Odwróciła się na pięcie i odeszła.

Źle spał tamtej nocy. Całe wakacje miał zresztą nieudane. Padało niemal codziennie. Lea, młoda małżonka, i jego przyjaciel, Ross, kłócili się bez przerwy przez całe dwa tygodnie. Domyślał się, że rozpad tego stadła jest tylko kwestią czasu.

Kiedy po urlopie wracał samotnie autem do Nowego Jorku skonstatował z niejakim zawstydzeniem, że w dniu uprawomocnienia się ich rozwodu chciałby się znaleźć w tym samym mieście co Lea. Gdy po dziesięciu mniej więcej latach zobaczył ją podczas wojny w Paryżu w mundurze Czerwonego Krzyża, zrozumiał od razu, iż było to uzasadnione pragnienie. Z tą różnicą, że w Paryżu nie odczuwał już zawstydzenia. Był o dziesięć lat starszy, miał za sobą przeżycia wojenne i tyle innych grzeszków, za które mógłby się wstydzić.

1964

Mecz zbliżał się do końca. Słońce chyliło się ku zachodowi, na boisku kładły się długie cienie. Gracze poruszali się w złocistym rozleniwieniu schyłku lata; Michaela przesłoniła mgiełka oddalenia. O uszy Benjamina uderzył huk przyboju, a może tylko dotarła do niego w tej chwili owa potężna kadencja oceanu, grzmiąca za dalekimi, dwustuletnimi dębami, którą słyszał przez całe popołudnie, lecz nie zwracał na nią uwagi. Ta piękna kobieta o miedzianych włosach milcząca u jego boku była jego dobrym przyjacielem, choć mogłaby się zaliczać do najzawziętszych wrogów. Jego wysoki syn płynął nad zieloną murawą jak ktoś nieznajomy, wspomnienie spoza czasu. W pamięci Benjamina odżył na chwilę jego własny ojciec i inny, dawno miniony wrzesień...

1927

Israel, Israel – krzyczał ojciec w jadalni na parterze ich wygodnego, piętrowego domu w Harrison – na imię mam Israel i życzę sobie, żebyś zabrała tego pana z mojego domu.

Benjamin nie słyszał dotąd nigdy, żeby ojciec podnosił głos. Israel Federov był niskim, układnym człowiekiem, przepełnionym naiwną wiarą w przyrodzoną bliźnim dobroć i najskorszym do przebaczenia, gdy się na tej wierze zawiódł.

A gdy im na to powiem: „Nie, Żydzi tacy nie są, to patrioci, oto ja sam zostałem trafiony serią z karabinu maszynowego we Francji i wy­krwawiając się przeleżałem całą dobę w błocie”, odpowiedzą mi: „Możliwe, ale co tymczasem wyrabia twój szwagier, George, wsadzo­ny do ciupy w Bostonie z powodu jakichś dwóch Włochów?”

Benjamin stał na schodach za drzwiami jadalni nie dostrzeżony przez starszych i przyznawał swojemu ojcu rację. Gdyby mógł, z radością wyrzuciłby z domu wujka George’a na zbity łeb.

Znowu ją zignorował. Podszedł do George’a, który przerastał go o dwie głowy.

George i Berta dostrzegli stojącego u stóp schodów Benjamina, lecz nie odezwali się do niego. Na zawsze opuścili dom jego ojca.

Israel Federov miał sześć lat, gdy po długiej podróży z Kijowa przez Hamburg wysiadł na Ellis Island. Na Amerykanina wyrastał w slumsach Nowego Jorku i na pustych placach nad East River, gdzie grał w baseball owiniętymi w szmaty kamieniami, pałkami własnej roboty i bez rękawic. Israel Federov wyrastał na Amerykanina w latach 1895 – 1910, gołą ręką łapiąc piłki za bazą domową. Israel Federov wyrósł na Amerykanina, z pokancerowanymi dłońmi starego catchera i trzema złamanymi palcami, który w wieku czterdziestu pięciu lat potrafił jeszcze złapać przechodzącą piłkę i wyautować młodych sprinterów, gdy próbowali ukraść mu drugą bazę. W 1942 Israel Federov odprowadzał syna na dworzec Pensylwania i chciał nieść jego żołnierski worek, kiedy Benjamin, któremu skończyła się właśnie całodobowa przepustka, wyjeżdżał do Newport News, skąd miał odpłynąć na wojnę. Louis już był za oceanem, służył w lotnictwie. Benjamin nie dał ojcu dźwigać worka.

Nie jestem jeszcze starcem – bronił się Israel, ale nie nasta­wał. – My w tysiąc dziewięćset siedemnastym – poinformował syna, kiedy przeciskali się przez tłum żołnierzy w mundurach i złą­czonych w pożegnalnych uściskach par – odpływaliśmy z Hoboken.

Po Pearl Harbor kwestia zaciągnięcia się synów Federova do wojska była przesądzona. Israel Federov uważał, że gdy wybucha wojna, a ty jesteś młodym człowiekiem, to w niej walczysz. Stojąc w szarym świetle dworca, wśród gwaru pożegnań, zlewających się w muzykę niepodobną do tej, jaką na jego wojnę odprowadzał Israela werbel bębnów, Benjamin przypomniał sobie opowieść, na trwałe już zapisaną w rodzinnej legendzie, o gniewie ojca na brata Samuela, pianistę, który powziął zamiar nabawienia się ruptury, żeby uniknąć poboru. Przypominając sobie rozmaite relacje o tej scenie, która miała miejsce, gdy dopiero co wyrósł z pieluszek, Benjamin nie potrafił powstrzymać uśmiechu, choć za małą chwilę ojciec i syn mieli się rozstać na długie może lata, jeśli nie na zawsze.

Kiedy później, na przepustce w Paryżu, zaszedł do hotelu „Crillon” na Place de la Concorde i przeczytał cytat z listu Henryka IV do szlachcica, którego nazwisko nosił obecnie ów hotel, pomyślał o ojcu i uśmiechnął się ponownie.

Pendstoi, głosiła wypisana na ścianie wielkimi, złoconymi literami inskrypcja, brave Crillon. Nous avons combattu a Arques et tu n’y etais pas. Przy pomocy kieszonkowego słowniczka Federov przetłumaczył ten cytat: „Powieś się, mężny Crillonie. Gdzieżeś był, gdy my walczyliśmy pod Arques?”

Samuela, pianistę z niedoszłą rupturą, trudno byłoby pomylić z diukiem de Crillon. Pomiędzy Israelem, drobnym, zjedzonym przez biedę rosyjskim emigrantem, zagubionym wśród mundurów na dwor­cu Pensylwania w roku 1942, a Henrykiem IV również niewielkie zachodziło podobieństwo. Jednak Israel, acz w innym języku i cokol­wiek innych zapewne używając określeń, udzielił bratu nader podob­nej reprymendy.

Hoboken – westchnął. – Grała orkiestra, kiedy wypływaliśmy z portu. A potem wróciłem.

Zostało to wypowiedziane niemal z uśmiechem, Benjamin domyślił się jednak, że ojciec przykazuje mu – na tyle ogródkowo, na ile to możliwe bez jawnej obrazy tajnych wyroków Bożych – by poszedł w jego ślady i również powrócił. Israel starał się tak usilnie zachowywać jak amerykański weteran i ojciec, że prawie udało mu się nie uronić łzy, gdy objął syna i żegnał się z nim.

1957

Ubierając się Benjamin słyszał, jak jego ojciec gra w salonie na dole na dziecięcych organach elektrycznych Michaela.

Choć Israel nie znał nut, przez całe życie grał na pianinie ze słuchu, bębniąc beztrosko w klawisze. Słuchaczem dziadka był sześcioletni Michael. Benjamin zabierał staruszka – słabiutkiego już po życiu spędzonym na ciężkiej pracy i po dwóch zawałach, nie przypomi­nającego w niczym tamtego zręcznego, grającego z gołymi rękami catchera – na mecz Jankesów z drużyną z Detroit. Kiedy wszedł do pokoju Israel wybrzdąkiwał właśnie na dziecięcej zabawce „Gwiaź­dzisty Sztandar”.

Palce mam wciąż sprawne – pochwalił się, kończąc ostatnie tremolando. Był świeżo wygolony, jego różowa skóra wyglądała zdrowo, na szyi miał elegancką muszkę w niebieski deseń. Taką samą, jakie nosił prezydent Truman. Ubranie wisiało na nim jak na miotle, prostował się bardzo powoli. Schylił się i pocałował Michaela w główkę.

Wsiadł z Benjaminem do taksówki i pojechali na stadion Jankesów. Jechali szeroką Lenox Avenue, po której obu stronach wygrzewali się w majowym słońcu Murzyni, oparci o witryny sklepów. Przecinali skrzyżowanie ze Sto Trzydziestą Ósmą. Israel mówił:

Nie dokończył.

Umarł.

Ojciec Benjamina leżał w trumnie w dużej, ukwieconej kaplicy cmentarnej na Columbus Avenue w Nowym Jorku. Kiedy przed­siębiorcy pogrzebowi przygotowali go już do pochówku i dopięli na ostatni guzik żałobną dekorację, pierwszy do kaplicy wszedł Benjamin, prowadząc pod rękę matkę, a za nimi Louis.

Jakiś nieodparty impuls kazał mu podejść do trumny, zostawił więc matkę i brata i szybkim krokiem przemierzywszy długi pokój nachylił się nad nieboszczykiem i pocałował go w czoło. Było zimne jak marmur, a mimo to Federov przeżył chwilę zdziwienia, stwierdziwszy, że ojciec nie poruszył się i nie uśmiechnął radośnie, jak to zawsze, odkąd sięgał pamięcią, czynił na widok syna.

Benjamin był tak zajęty przedpogrzebową krzątaniną, że zapom­niał powiedzieć przedsiębiorcy pogrzebowemu, by nie czynił użytku ze swoich kosmetyków, Israel wyruszał więc w podróż do wieczności z różem i pudrem na nieruchomej twarzy i ze szminką na wargach, które – za życia tak łagodne – ściągnęły się po śmierci w wyraz surowości, podobny do komedianckiego sznurowania ust, jakim podczas wojny dodawali sobie fasonu generałowie pragnący na użytek fotoreporterów wyglądać na bohaterskich twardzieli.

Israel Federov był również, na swój sposób, bohaterem, większym może od owych generałów, ale jego bohaterstwo polegało na opieraniu się światu, nękającemu go tysiącem niecnych udręczeń, których żaden fotoreporter nie myślał rejestrować.

Nigdy go nawet nie zapytałem, wpatrując się w ojca uświado­mił sobie Federov, jak się nazywało miasteczko, w którym się uro­dził.

Potem odszedł od trumny, żeby mogli pożegnać się ze zmarłym jego matka i brat. Matka płakała, Louis był blady, lecz opanowany. Niech diabli porwą tych żałosnych karawaniarzy, zżymał się w duchu Benjamin odchodząc od katafalku. Gniew ułatwiał mu powstrzymy­wanie się od płaczu. Nikomu nie pokaże swoich łez. Zapłacze po ojcu, lecz później, w najdziwniejszych, nieoczekiwanych chwilach. Może już do końca życia będzie po nim płakał, ale tylko wtedy, kiedy będzie sam, za zamkniętymi drzwiami, albo w miejscach, gdzie nikt go nie zna, nie dostrzega, nie interesuje się jego rozpaczą.

Krewni: wujowie, ciotki i kuzyni, którzy zaludniali jego dzie­ciństwo, a których zdążył od tego czasu niemal całkiem zapomnieć, tak że miał kłopoty z rozpoznaniem ich w tych kostiumach wieku dojrzałego i starości, ściskali jego rękę, całowali go i mamrotali kondolencje. Przyszło mu do głowy, że bierze udział w obrządkach obcych ludzi, których głosy wydobyły się – na ten jeden dzień z otchłani zapomnienia.

Siedzieli przed pogrzebem w saloniku mieszkania rodziców Ben­jamina na Riverside Drive. Rabi miał odprawić obrządek i wygłosić mowę pogrzebową. Nie znał osobiście Israela. Był młody, bystry, przepełniony zawodowym współczuciem i Federov był pewien, że zaraz po wyjściu z mieszkania zanotuje sobie na gorąco kilka gotowych sformułowań do jutrzejszej mowy.

Zdawał sobie sprawę, co tamten chciałby od niego usłyszeć: że Israel był pobożnym Żydem, że modlił się rano w tałesie i z filak­teriami, pościł w Jom Kippur i nigdy nie opuścił paschalnego sederu. Nic z tego nie byłoby prawdą. Israel był Żydem, to prawda; dumą napawali go Żydzi, którzy doszli do czegoś w świecie gojów, gardził zaś tymi, których postępki szkodziły jego narodowi. Jednak do synagogi chodził rzadko, nie bardzo wierząc – przez skromność – by Bóg interesował się jego osobą.

Rabi uśmiechnął się. Był postępowym rabinem i uśmiechnął się, żeby okazać, że umie, gdy trzeba, nowocześnie podchodzić do swojej religii.

Potem wyszedł do pobliskiego baru i wypił dwie whisky.

Rabi niemal ściśle zastosował się do tych instrukcji. Wygłosił mowę jedynie o dziesięć minut dłuższą niż to absolutnie konieczne, nie próbował wyciskać słuchaczom łez i Federov uznał, że uczciwie zarobił te sto dolarów, które miał mu zamiar ofiarować tego popołudnia.

Nad grobem w New Jersey, przy którym piętrzyła się pryzma świeżej ziemi do zasypania Israela Federova, taktownie nakryta zielonym brezentem, mającym uchronić żałobników przed widokiem wiekuistej gliny, Benjamin i Louis musieli podczas spuszczania trumny wyrecytować modlitwę za zmarłych. Żaden z nich nie znał hebrajskiego, usiłowali więc wyuczyć się tekstu modlitwy na pamięć z broszury, gdzie ją wydrukowano w fonetycznej transkrypcji. Przypo­minało to obkuwanie się do egzaminu. Kiedy jednak nadeszła odpowiednia chwila, Benjamin pamiętał lamentację piąte przez dziesiąte. Toteż zmieszał się, gdy pozostałych ośmiu żałobników, składających wraz z oboma braćmi przepisany przez prawo mojżeszowe minjen, starało się jak mogło zatuszować jego ignorancję. Boże, pomyślał, jaki ze mnie Żyd? To wszystko jest śmieszne. Nie wierzę w ani jedno wypowiedziane tu słowo. On umarł, odszedł, a to jest tylko teatr.

A skoro teatr, należało raczej ojca pochować na cmentarzu w Arlington, obok innych poległych żołnierzy.

Gdy na mnie przyjdzie pora, postanowił, mamrocząc niezrozu­miałą lamentację przodków, każę się spalić w krematorium. Prywatnie. Bez jednego słowa. Niech byle gdzie rozrzucą moje prochy. W miej­scach, gdzie był szczęśliwy: niech posypią nimi trawę boiska basebal­lowego w Vermont; to łóżko w Nowym Jorku, w którym po raz pierwszy kochał się z dziewczyną, prawiczek z dziewicą; ten balkon nad dachami Paryża, na którym, sierżant na przepustce, stał wieczo­rem czasu wojny u boku pięknej, rudowłosej Amerykanki; kołyskę syna; długie fale rozsłonecznionego Atlantyku, w którym kąpał się przez tyle lat; kochane, łagodne dłonie żony...

Albo niech je rozrzucą tam, gdzie był nieszczęśliwy bądź w niebez­pieczeństwie. W kuchni pewnego wiejskiego klubu w Pensylwanii. Niech je wsypią do kieszeni fartucha pewnej starej Irlandki. Niech posypią nimi szerokie, łukowate schody, po których dwa razy w ciągu jednej nocy wchodziła pewna pijana dziewczyna w białej sukni. Wiejską chatę w pobliżu Coutances, gdy o dziesięć jardów od niego upadł i nie wybuchł pocisk. Niech je rozrzucą nad Dachau, do którego odwiedzenia się zmusił. Nad obozem Canoga, gdzie dwaj umierający Włosi, których nigdy nie widział na oczy, dali mu przeżyć wstrząs odtrącenia i samotności.

Monotonny szmer recytacji unosił się nad otwartym grobem. Jakiś dziwny psikus pamięci sprawił, że modlitwę, której nauczył się zaledwie wczoraj, zapomniał, wróciła zaś do niego inna. Przed laty, w jakimś przewodniku turystycznym, w artykule o Jerozolimie, przeczytał modlitwę odmawianą pod Ścianą Płaczu. Przypomniała mu się teraz tak wyraźnie, jak gdyby wciąż miał przed oczami tamtą kredową stronę:

Nad Świątynią w ruinie...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad zburzonymi murami...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad naszą wielkością minioną...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad bohaterami zmarłymi...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad strawionymi w ogniu klejnotami...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad kapłanami, którzy pobłądzili...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad królami naszymi, którzy Nim wzgardzili...

Łzy wylewamy sieroce.


Na dany przez rabiego znak rzucił na trumnę ojca goździk, który przed chwilą wetknięto mu do ręki. Pozostali żałobnicy, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Podtrzymując matkę pod ręce pomogli jej z Louisem wsiąść do auta. Karawana samochodów ruszyła w stronę miasta. Benjamin obejrzał się po raz ostatni. Grabarze ściągali brezent z pryzmy brunatnej ziemi. Powinienem był dać im parę dolarów, pomyślał. Może zaczekaliby z tym wtedy, aż wyjedziemy za bramę.

1964

Rozgrywano już ostatnią zmianę. Federovowi zaschło w gardle; całe popołudnie przesiedział na słońcu. Michael przebiegał obok nich na środkowe zapole.

Federov odwrócił się do Lei, która siedziała obok niego podparta na łokciach, opierając długie nogi na niższej ławce. Rondo słomkowego kapelusza rzucało głęboki cień na górną połowę jej twarzy.

Wyrównuje rachunki, może świadomie, może nieświadomie, za kosza, którego dostała w 1947, pomyślał. Lea miała dobrą pamięć, a to był jedyny przypadek w jej życiu, gdy nie udało jej się zatrzy­mać mężczyzny, na którego miała chętkę. Toteż od czasu do czasu, kiedy byli sami, kazała Federovowi płacić za tamtą odosobnioną porażkę.

Wstał i spojrzał na nią z góry.

Odrzuciła do tyłu głowę. W jej zielonych oczach zamigotała drwina.

Piwo smakowało wybornie i Federov szybko wypił pierwszy kufel w ciemnym, pustym barze. Zamówił następne i, czekając na syna, raczył się nim powoli.

W telewizji transmitowano właśnie mecz baseballu: Jankesi grali w Bostonie z Czerwonymi Skarpetami. Przez chwilę śledził jednym okiem przebieg akcji, rozbawiony różnicą, która zachodziła między tym, na co patrzył teraz, a tym, co oglądał przez całe popołudnie na szkolnym boisku.

Ta odruchowa niechęć ludzi skądinąd rozsądnych do wiecznych zwycięzców wywołała uśmiech Federova. Postanowił, że po powrocie do biura poprosi sekretarkę, żeby kupiła dwa karnety dla niego i Michaela, jak tylko zaczną je sprzedawać, na wszystkie rozgrywane w Nowym Jorku mecze o mistrzostwo kraju. Lubił zabierać syna na stadion, głównie dlatego, że Michael starał się zachowywać chłód i oceniać krytycznie wydarzenia na boisku. Usiłował wypaść w męskim otoczeniu doroślej od dorosłych, a wybuchał krzykiem dziecięcego entuzjazmu, gdy jego aktualny idol zdobył home run lub chwycił bekhendem szybką piłkę. Pozwalało to Federovowi na większą tolera­ncję wobec masek, które sam przywdziewał, oraz łatwości, z jaką je zrzucał.

Na pierwszy mecz ligowy zabrał Michaela, gdy ten miał sześć lat. Giganci grali z Czerwonymi na Polo Grounds. Bardziej widowiskową drużyną byli Jankesi, ale swój pierwszy mecz baseballowy sześciole­tni Michael obejrzał u boku ojca właśnie na Polo Grounds. My, ludzie wykorzenieni, na pół z rozbawieniem pomyślał Federov, musimy budować tradycję rodzinną z tego, co pod ręką. Nie mamy rodowego donżonu, do którego można by wprowadzić męskiego potomka, ani świętych rodzinnych ceremonii, w które można by go wtajemniczać. Żadnego kościoła, synagogi ani wyznania, w które bym wierzył, aby mój syn i syn mojego syna mogli włączyć się automatycznie w mit liczący sobie trzy tysiące lat. Żadnych rozległych, przez wieki uprawia­nych z oddaniem przez ludzi tej samej krwi i nazwiska posiadłości ziemskich, po których można by oprowadzać sześcioletniego chłopca. Nie mógł wszak zabrać syna na miejsce, gdzie jego ojciec w roku 1927 zbankrutował na handlu artykułami żelaznymi i oznajmić mu: „Tu przodkowie twoi ginęli z honorem.” Nie mógł go zawieźć do Rosji, żeby odszukać miasteczko, gdzie urodził się ich ojciec i dziadek i odczytać upamiętniającą owo wydarzenie tablicę na ścianie domu. Nawet nie znał nazwy tego miasteczka, nie wiedział też, czy Niemcy nie obrócili go czasem w perzynę. Nie mógł też zabrać syna na miejsce swego urodzenia w Newark, bo jego rodzice wyprowadzili się stamtąd w cztery miesiące po jego, Benjamina Federova, przyjściu na świat. Nie wiedział nawet, na jakiej to było ulicy, a jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby o to zapytać. Matka opowiadała mu, że urodził się na kuchennym stole, miał wszelako wątpliwości, czy dałoby się jeszcze odnaleźć ten stół, by jego syn mógł składać na nim ofiary. Odarty z plemiennych larów i penatów zabrał więc syna na Polo Grounds, bo kiedy sam miał sześć lat, jego ojciec również zabrał go na Polo Grounds.

W owych czasach, tuż po pierwszej wojnie, Jankesi i Giganci korzystali ze wspólnego boiska, ale pierwszy mecz, na który Benjamin trafił z Israelem, rozgrywali akurat Jankesi. Niewiele zapamiętał z tamtego popołudnia. Bardziej był zresztą zajęty kupionymi mu przez ojca wędzonymi kiełbaskami i lemoniadą niż samą grą. Ale Israel przechował kartę wyników z tamtego spotkania i Federov, robiąc kiedyś, w znacznie późniejszych czasach, porządki na strychu, znalazł ten zetlały, pożółkły karteluszek. Widniały na nim, starannie za­notowane ręką ojca, obiegi, odbicia, błędy, hity za jedną, auty, shortstop do pierwszej bazy, auty na pałce, zamiany: cały ten skrupulatny, detaliczny zapis gry, mający przypominać mężczyznom w zimowe wieczory o wiekopomnych wydarzeniach minionych letnich popołudni. Oglądając zachowany z czasów jego dzieciństwa strzępek pożółkłego papieru, Federov uświadomił sobie, że owego dnia oglądał bohaterów – „Babe” Rutha na prawym zapolu, „Home-Run” Bakera na trzeciej, Peckinpaugha na pierwszej, Waite’a Hoyta, przedsiębiorcę pogrzebowego z Flatbush, na górce. Przypomniał sobie również, że wygrali wtedy Jankesi.

Nikt już nie grywał w baseball na Polo Grounds, równano je właśnie z ziemią, żeby postawić na tym miejscu budynki mieszkalne.

Istniały, ma się rozumieć, i inne tradycje, do których kultywowania mógłby wdrożyć syna. Mógłby pojechać na wojnę, a potem wyprawić na wojnę, jak ojciec Benjamina, własnego potomka. A wszystko to na przestrzeni niecałych dwudziestu pięciu lat. Michael liczył ich sobie trzynaście. Za jedenaście, dwanaście może się z powodzeniem przy­trafić powtórka tego rytuału. Wyruszające okrętami na wojnę trzy kolejne pokolenia mężczyzn z tej samej rodziny ustanowiłyby, w kraju tak młodym jak Stany, szacowną, niemal starożytną tradycję.

Można by też, przyłożywszy się nieco, podnieść do rangi tradycji pielgrzymki na pola bitewne, choć on sam zrezygnował z odwiedzenia Argonne, gdzie walczył jego ojciec. A kiedy w roku 1960 wybrał się z żoną i synem do Londynu, nie szukał bynajmniej gmachu przy Pall Mail, w którym pieprzył się z pewną kościstą dziewczyną z Brytyjskich Służb Informacyjnych, gdy o trzy domy dalej uderzyła bomba. Choć nie znajdował się wtedy w położeniu tak niepodważalnie bitewnym jak prowadzący swój oddział do natarcia kapitan piechoty, zostałby za odniesioną w bitwie ranę udekorowany medalem Purpurowego Serca, gdyby go ugodził odłamek bomby, który roztrzaskał okno sypialni, gdy się obłapiał z dziewczyną. Tak więc, z wojskowego punktu widzenia, było to pole bitwy, on zaś, ujmując rzecz z pewnym przybliżeniem, omal na nim nie poległ.

Nie wybrał się też na plażę, na której lądowali, bo tego akurat tygodnia padało. I nie zabrał syna na cmentarz, na którym pochowano dowódcę jego plutonu. Byli tam wszak na wakacjach, a Peggy uważała, że dzieci i tak dość prędko zawrą znajomość ze śmiercią. Miasta, do których w 1944 wkraczał jako jeden z pierwszych, nie zapisały się w annałach historii, toteż nie leżały na utartych turystycznych szlakach; a zresztą o niebo przyjemniej było spędzać czas pływając pośród skał w Antibes. Wakacje te spędzali razem z rodziną Staffordów, więc trudno, żeby urządzali sentymentalną wycieczkę do pewnego mieszkania na ostatnim piętrze domu na tyłach Place Palais Bourbon, gdzie mieszkał z Leą podczas swych tygodniowych przepus­tek. To była już inna tradycja.

Z telewizora gruchnął ryk tłumu. Benjamin podniósł wzrok. Pałkarz Jankesów uderzył długiego flaja na lewe zapole, piłka odbiła się od ogrodzenia, uciekła lewemu zapolowemu bostończyków i zanim wróciła na wewnętrzne pole, Jankes stał już na trzeciej bazie.

Wywieszono znak błędu – ogłosił sprawozdawca. – Sędzia punktowy dopatrzył się błędu.

Błąd, pomyślał Federov. Błąd. Nagroda tylu ludzkich zmagań. Zapolowy dymał najszybciej, jak potrafił, wytężył cały swój talent, doświadczenie i spryt, a jednak zasygnalizowano błąd.

Przyglądając się, jak przygnębiony lewy skrzydłowy wraca na pozycję ze zwieszoną głową, pomyślał o synu, wlokącym się noga za nogą po niemal równie odsłoniętym zapolu. Przecież wszystkie mecze rozgrywane są na otwartych stadionach wystawionych na osąd publiczności, nawet spotkania na wyboistych placach szkolnych w ospa­łe, sobotnie popołudnia, gdzie sami tylko gracze i mała garstka widzów może wydać wyrok – głośno lub po cichu – kciuki w górę albo kciuki w dół.

Wiedział, że drużyna syna prowadzi jednym punktem i miał nadzieję, że jeśli piłka pójdzie na środkowe zapole kryte przez Michaela, ten ją złapie. Rozmyślając o mrocznej stronie męskich przygód na boiskach przypomniał sobie tamtego sfuszerowanego wysokiego flaja w obozie Canoga, który kosztował jego drużynę zwycięstwo, i Bryanta zapowiadającego: „Jutro przeciwko Berkley też nie grasz. Nie masz fartu, Federov.”

1946

Od tamtego czasu tylko raz, już po wojnie, spotkał Bryanta – w pustawej kolejce podziemnej jadącej w górę Nowego Jorku. Był sam. Ubrany w ciemny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, w melo­niku na głowie, wyglądał jak radny miejski z Tammany0 bądź wiceprezes jakiegoś małego, amerykańskiego banku, który podczas krótkiej wizyty w Londynie zaprzyjaźnił się z niewłaściwymi ludź­mi. Pomimo to wyglądał zadziwiająco młodo i wydawał się być w dobrej formie. Federov wahał się przez chwilę, czy do niego podejść, i zaraz się tego zawstydził. Wstał, przeszedł przez pusty wagon i powiedział:

Serwus, Dave.

Tamten podniósł na niego pytające spojrzenie. Nie poznał go. Oczy miał zmętniałe i przekrwione. Jego oddech śmierdział wódką.

Federov jechał jeszcze parę przystanków, zaczęli więc rozmawiać o dawnych czasach, o roku 1927.

Przez chwilę stali w milczeniu, oddając hołd pamięci zmarłego. Teraz, gdy Bryant mu to powiedział, czyn Cohna wydał się Ben­jaminowi nieuchronny, pisany mu. Przy jego charakterze, który z latami nabrał zapewne jeszcze wyraźniejszych cech, wojna musiała mu się wydać kolejnymi zawodami sportowymi, na których może z palcem w nosie brać pierwsze lokaty, jeszcze jedną „Bye, Bye, Bonnie”, kolejnymi wakacjami w nowym mieście.

Federov zdołał powściągnąć uśmiech. Bryant, jesteś urodzonym, niepoprawnym rezerwowym zasrańcem, zawyrokował w duchu.

Skoczył do wyjścia, udając przestrach, że drzwi mu się zamkną

przed nosem, byle tylko nie musieć ściskać po raz trzeci ręki tego człowieka...

Co tu dużo gadać – dźwięczał w chłodzie błękitnego, górskiego zmierzchu rezolutny, pewny siebie głos. – Kiedy są dwa auty, ja rzucam i piłka idzie na środkowe zapole, nawet się nie oglądam, gdzie by nie leciała. Rzucam po prostu rękawicę i wracam na ławkę, bo wiem, że Benny tam jest, a jeśli Benny tam jest, to ta piłka musi zostać złapana.

Uszczknąłem jej wianek na łące, w Lakewood, gdzie noce gorące.

Z ostatnich misji nie powróciło dwadzieścia siedem naszych maszyn.

1964

Drzwi baru otworzyły się i wszedł Michael, wymachując rękawicą i butami. Na nogach miał tenisówki.

Michael roześmiał się i zeskoczył ze stołka.

Michael podszedł i położył buty i rękawicę na stołku obok ojca.

Byli teraz dwójką dorosłych, krążących wokół siebie, gotowych do ataku mężczyzn.

Federov pokiwał głową.

Ostatnie, chłodne spojrzenie, żeby sprawdzić, jak celnie ugodził, i Michael wyszedł.

Federov obrócił się na stołku i zapatrzył na butelki za barem. Koniec dzieciństwa. Skończyła się nie kwestionowana, automatyczna, synowska aprobata. I to już pewnie przed laty, a on tego nie zauważył. W rodzinie pojawił się krytyk i konkurent, odkrywający słabe strony przeciwnika, badający, jaką sam posiada moc zadawania ran, kształ­towania, poskramiania, podbijania, naginania miłości do punktu krytycznego.

Nie powinno mnie to było zaskoczyć, pomyślał, sam wykręciłem podobny numer własnemu ojcu.

Przypomniał sobie, jak znienawidził rodzinne uroczystości, pod­czas których Israel, podochociwszy sobie dwoma kieliszkami, puszczał się w tany z dziewczętami i tłustymi kuzynkami; albo, co stanowiło ukoronowanie występów, wycinał rosyjskiego kozaka z prysiudami – trudny, widowiskowy taniec, w którym tancerz, kucnąwszy w przy­siadzie ze splecionymi na piersiach rękoma, z niebywałą szybkością, jakby wymierzał kopniaki, wyrzuca przed siebie nogi, zaś stojący wokół kołem widzowie pokrzykują i klaszczą do taktu. Ojciec, czer­wony na twarzy, promieniejący i spocony, potrafił tak tańczyć niewiarygodnie długo, oddając się przez kilka chwil, tu w Ameryce, temu, co było w jego duszy młode i rosyjskie, nie skrępowane rygorami szarej codzienności, których przestrzegał, na wpół je tylko jednak rozumiejąc, ociężałego, anglosaskiego społeczeństwa.

Pewnego razu, kiedy wycinał te hołubce, a trzydziestu widzów zagrzewało go, pokrzykując i klaszcząc, Benjamin wybiegł z pokoju. Sophie Federov dostrzegła wyraz pogardy i niechęci na twarzy syna i wyszła za nim. Miał jedenaście lat.

Pani Federov ścisnęła go boleśnie za rękę.

Benjamin uśmiechnął się w ciemnym barze do swych wspomnień. Zastanawiał się, czy Peggy postąpi równie mądrze z Michaelem i czy to się na cokolwiek zda. Anglik. Czy oni wszyscy powyrastają na Anglików?

Dopił piwo, zapłacił i wyszedł do auta. Rzucił buty i rękawicę na tylne siedzenie i pojechał do domu, wdychając słaby, od dziecka mu znajomy, letni zapach skóry i potu.

Peggy jeszcze nie wróciła. Pokryty szarymi dachówkami dom dygotał od huku przyboju. Salon był zarzucony czasopismami. „Esquire” ze stycznia 1959. Siedem egzemplarzy „New Yorkera” z 1958, 1960 i z lata 1962. Trzy numery „National Geographic” z oddartymi okładkami. „Foreign Affairs Quarterly” poświęcony kryzysowi, o którym już prawie zapomniał. Numer „Encountera” z 1961. Wziął go do ręki. Hemingway tylko co się zastrzelił, a tu jakiś krytyk zużył wiele stron na parodiowanie go i obśmiewanie. Trzy numery „Playboya”. Przekartkował je jeden po drugim, rozkładając złożone, kredowe stronice z kolorowymi zdjęciami pulchnych, nagich dziewcząt. Skąd oni biorą modelki do takich fotografii? Żadna cena nie jest wygórowana za ujrzenie w gazecie swojego nazwiska. Lub dupy. Dwudziesty wiek. Przyjrzał się golaskom. Blondynka i dwie brunetki. Woskowany owoc. Zebrał czasopisma sprzed roku 1964 i wyniósł do garażu. Za dużo tych cholernych magazynów.

Wrócił do domu i zajrzał do lodówki, żeby zobaczyć, co będzie na kolację. Znalazł dzbanek mrożonej herbaty, mnóstwo jajek, poma­rańcz, masła, jogurtów. I ani kawałka mięsa, drobiu czy ryb. Zamknął lodówkę. Wolałby, żeby Peggy była już w domu, by mógł jej zapowiedzieć, że nie ma ochoty wychodzić nigdzie na kolację, więc niech przed zamknięciem sklepów zadzwoni po pieczeń wołową.

Wszedł do sypialni z zamiarem ucięcia sobie drzemki. „Codzienna drzemka przedłuża życie, Ben”, powtarzał mu lekarz. Czy przed­łużanie sobie życia jest aby na pewno tego warte? I do ilu lat? Pięćdziesięciu jeden? Pięćdziesięciu dwóch? Dziewięćdziesięciu? Zre­sztą choćby nawet chciał nie mógłby uciąć sobie drzemki. Oba bliźniacze łóżka zasłane były rachunkami. Peggy zawsze robiła w ten sposób okresowy bilans, zaścielając tapczany równymi stosikami rachunków. Denerwujące w tym było jedynie to, że rozkładała je, zostawiała i wychodziła, by się zająć czym innym, a one leżały na łóżkach do wieczora. Przed położeniem się spać zgarniała je i wrzucała do szuflady, aby powtórzyć cały proceder następnego dnia. Nienawi­dziła rachunków, toteż te małe stosiki papierków od Bloomingdale’a, Saksa i kompanii telefonicznej przez co najmniej dziesięć dni w mie­siącu zalegały łóżka. Stale spóźniała się z płaceniem i Federov otrzymywał co jakiś czas nabrzmiałe skargą listy od przeróżnych firm, zawiadamiające, że grozi mu uznanie go za niesolidnego kredytobior­cę. Nie miałby nic przeciwko temu, by go uznano za niesolidnego kredytobiorcę, ale dość już miał widoku latami rozrzucanych na posłaniach rachunków. Ja zarabiam pieniądze, niechby je przynaj­mniej w porę wydawała.

Na toaletce Peggy leżał list. Nie miał zamiaru go czytać, zauważył tylko, że był pisany męskim charakterem pisma. Zaczynał się od słów „Kochana Przyjaciółko” i wypełniał kilka bitych stron. Ponieważ Benjamin był sam w pokoju, a do tego wściekły z powodu tych rachunków, już wyciągnął rękę po list. Zatrzymał się. Nigdy nie czytał listów Peggy, nie będzie więc teraz zaczynał.

Wyszedł z sypialni. „Kochana Przyjaciółko.” Masz tobie! Ktoś się kręcił koło jego żony. Jakiś tchórzliwy pętak. Jak to brzmiała ta przestroga lorda Chesterfielda dla jego głupiego syna? „Nigdy nie pisuj listów do kobiety, przy której nie mógłbyś ostudzić bu­telki piwa”. Czy to aby na pewno lord Chesterfield? Tak czy owak tchórz.

Kto to może wiedzieć, czym kobiety wypełniają tu sobie czas w ciągu tygodnia? Mają tu warunki jak w kurortach narciarskich. Mężowie zjeżdżają z biur pociągami w piątkowe wieczory. Jak tą kolejką z Zurychu do Davos. Pociąg Rogaczy. Szwajcarskie poczucie humoru. Federov nigdy nie był w Szwajcarii, opowiadał mu o tym jeden z klientów. Facet miał gruźlicę i spędził tam w sanatorium rok z okładem. Ani mowy o nartach. Dużo drzemki, rano i po południu. Przedłużanie sobie życia. Z gruźlicy go wyleczono, zabił się w kilka lat później prowadząc po pijanemu samochód, w deszczu, po jakimś przyjęciu w Westport.

Benjamin wrócił do salonu i siadł przy pianinie. Nie umiał grać, ale kiedy był sam, jak teraz, siadywał czasem przy instrumencie i brał przypadkowe akordy, starając się zestroić je w większe całości. Brzmiały nieodmiennie minorowo i posępnie, nawet gdy był w wyśmienitym humorze. Tego popołudnia również napełniły dom tonacją minorową i posępną.

Gdzie ona się, u diabła, podziewa?

Kto mu zagwarantuje, że nie bawi ze swoim Kochanym Przyjacie­lem? Zwykle zostawiała mu wiadomość, kiedy gdzieś wychodziła, informując, dokąd poszła i o której wróci. A tym razem żadnej wiadomości. Tylko te cholerne magazyny.

A może się po prostu zabrała i odeszła z innym? Zadzwoni wieczorem z Nowego Jorku, Bostonu lub Waszyngtonu. „Przykro mi, Ben, ale to się musiało tak skończyć. Jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi i mamy zamiar się pobrać. Wiem, że zachowasz się rozsądnie w sprawie dzieci. Od lat traktowałeś mnie jak powietrze”. Zawsze, kiedy się kłócili, zarzucała mu, że traktuje ją jak powietrze. Choć prawdę mówiąc wcale się aż tak często nie kłócili. Nie tyle w każdym razie, co inne małżeństwa. „Kochana Przyjaciółko”. Nonsens. Nigdy by czegoś podobnego nie zrobiła.

Ilekroć zamężna kobieta dawała mu do zrozumienia, że chętnie przeżyłaby z nim romans, zaczynała zawsze od tego, że mąż traktuje ją jak powietrze.

Gdzież ona się, u diabła, podziewa?

Choć był wściekły z powodu porozrzucanych magazynów, pustej lodówki przed kolacją i idiotycznej sterty nie zapłaconych rachunków na łóżkach, nie chciałby, żeby odeszła z innym mężczyzną. Pragnął, by tu była, napiła się z nim czegoś i opowiedziała o tym, jak dzieci spędziły ten tydzień, kogo się spodziewają w niedzielę i czy dobry był ten film, który widziała w środę. Chciałby siedzieć tu ze szklanką w ręku, ze znudzeniem słuchać żoninej relacji i zastanawiać się, czy nie zrobiłby lepiej zostając na weekend w mieście, a jednak siedzieć tu obok niej ze szklanką w ręku i jednym uchem wysłuchiwać tego sprawozdania – z lekkim znudzeniem, ale i z pewnością, że cała rodzina o ósmej zasiądzie do kolacji.

Istniała poza tym zawsze możliwość wypadku. Ile to osób ginie rocznie na drogach? Pięćdziesiąt, sto tysięcy? A Peggy prowadzi jak wariatka. Na jego pytania, dlaczego to robi, dlaczego tak ryzykuje, odpowiadała, że jedynie w ten sposób może wyrazić siebie. Zdołał tylko na niej wymóc, że nie będzie wyrażała siebie wożąc dzieci.

Uderzył na pianinie długi, smutny, skomplikowany akord, wez­brany żałością czarnych klawiszy. Oczyma wyobraźni ujrzał prze­wrócony na bok samochód, rozbite drzwi, strzaskane szkło.

Gdzież ona się, u diabła, podziewa?

To się zdarzyło w Paryżu. Federov został tam zaproszony na międzynarodowy kongres poświęcony planowaniu miast. Ponieważ gwarantowano tani, czarterowy przelot, wziął dwa tygodnie urlopu i zabrał ze sobą Peggy. Był maj, a wszyscy mówią, że do Paryża należy jeździć w maju. Kongres okazał się przeraźliwie nudny, a i z Peggy jakoś mu się przez te dwa tygodnie nie układało. Chciała oglądać akurat te miejsca, których on nie życzył sobie wizytować, a do tego paryżanki mogły tej wiosny przyprawić człowieka o zawał serca. Wydawało mu się absurdem bawienie w tym mieście o tej porze roku z własną żoną, która co gorsza przez cały czas chodziła nadąsana i chmurna.

Siedzieli o północy na tarasie u Fouqueta nad kieliszkami whisky, źli na siebie, bo nie udały im się wakacje. Nudzili ich poznani tu ludzie i nudziło własne towarzystwo. Peggy coś mówiła, lecz jej właściwie nie słuchał. Przyglądał się trzem młodym istotom, siedzącym przy sąsied­nim stoliku: dwóm pięknym dziewczynom i deprymująco przystoj­nemu mężczyźnie lat około dwudziestu pięciu. Przyjechali sportowym autem, które stało teraz zaparkowane przed Fouquetem, i co chwila wybuchali śmiechem. Jedna z dziewcząt szeptała coś młodzieńcowi do ucha, a on uśmiechał się z rozbawieniem. Wszystko to było nie do zniesienia dla Amerykanina w średnim wieku, turysty bez znajomości francuskiego, siedzącego w kawiarni w towarzystwie żony, którą lepiej było zostawić w domu.

Uregulował rachunek i ruszył za Peggy w kierunku postoju taksówek na rogu, starając się nie spozierać w stronę dwóch pięknych dziewcząt i niepokojąco przystojnego młodzieńca. Wsiedli do tak­sówki, małej, rozklekotanej simki, przesiąkniętej smrodem papie­rosów, które ćmił kierowca. Przez całą drogę do Place de la Concorde i dalej, przez most na lewy brzeg, nie odezwali się do siebie ani słowem. Byli już prawie przed hotelem, kiedy z bocznej, ciemnej uliczki wystrzeliło jakieś auto i zderzyło się z nimi.

Benjamin stwierdził, że przelatuje powoli nad dachem taksówki i obserwuje wszystko z przedziwną jasnością. Miał dość czasu, by przyciągnąć do tułowia nogi i ramiona. Upadł na sztywny bark i wywinął kozła na chodniku. Poczuł uderzenie i zorientował się, że stłukł sobie kolano, lecz prawie nie czuł bólu. Zerwał się zaraz, zachwiawszy się jedynie z lekka, i podbiegł do simki, wbitej w meta­lową żaluzję na witrynie apteki. Kierowca klęczał na czworakach na chodniku, powtarzając mocnym głosem słówko merde. Peggy leżała między siedzeniami dziwnie jakoś skręcona. Nie poruszała się. W świe­tle latarni zobaczył krew.

Udało mu się jakoś, przy pomocy kierowcy, otworzyć drzwi i wyciągnąć ją. Miała na sobie kupiony poprzedniego dnia – aby wiedziano, że była w Paryżu – czarny, jedwabny płaszcz, podarty teraz i zakrwawiony. Kiedy kładli ją na chodniku, wsuwając pod głowę sweter taksówkarza, zajęczała. Zakrywała twarz ramieniem i to spod niego właśnie najobficiej płynęła krew. Poruszała się jednak. Ktoś odezwał się po angielsku: „Wszystko będzie dobrze, monsieur policja już jedzie, prefektura jest tuż za rogiem”.

Federov klęczał otumaniony obok Peggy, rozumiejąc niejasno, że nie policji jej teraz potrzeba. Wyleciała mu jednak z głowy nawet ta odrobina francuskiego, którą władał, zresztą i tak nie mógł oderwać oczu od leżącej na chodniku i zakrywającej twarz ramieniem żony.

Zrobiła głową ruch, który można było uznać za potaknięcie. Następnie podniosła rękę i odsłoniła twarz. Jej czoło i policzek przecinała głęboka rana. Cała ta strona twarzy była oblepiona zmierz­wionymi włosami. Peggy uniosła lewą dłoń, jakby to była tabliczka do pisania, wykonując nad nią prawą ruchy piszącej ręki. Benjamin przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu ołówka i notesu. Podtrzymując jej ramię pomagał jej pisać w świetle latarni. Stojący wokół gapie w liczbie około dwudziestu osób szeptali coś między sobą ze współczuciem.

Nie mogę mówić”, pisała. Skonstatował ze zdziwieniem, że nie zmienił jej się charakter pisma. „Mam coś złamane. Chyba szczękę. Nic ci się nie stało?”

Żadnego publicznego szpitala”, pisała dalej. „Szpital amery­kański w Neuilly.”

Zadzwoń do doktora Berensona. Balzac 7347”.

Pamiętała nie tylko nazwisko, ale i numer telefonu Berensona. On sam nawet nie pamiętał w tej chwili, jak powiedzieć po francusku: „Proszę o szklankę wody”.

Peggy pisała dalej: „Gdyby ci chcieli wstrzyknąć penicylinę pamiętaj, żebyś się nie zgadzał. Uczulenie. Powiedz im to.”

Zadzwoń do O’Connora z »Tribune«.” – O’Connor, jej ko­lega szkolny, pracował w dziale miejskim paryskiego wydania. – „Poproś go, żeby nie donosili o wypadku. Po co rodzina ma się niepokoić.”

Opuściła ręce. Zamknęła oczy. Przez chwilę wydawało mu się, że przestała oddychać.

Podniosła powieki i popatrzyła na niego. Napisała w notesie: „Skaleczyłeś się w czoło. Boli?”

Dotknął czoła. Poczuł lepkość krwi.

Skaza na twojej urodzie” – pisała. – „Potworność. Kocham cię. Wcale nie miałam zamiaru jutro wyjeżdżać. Takie tam babskie sztuczki. Kocham cię. Co z tą cholerną karetką?”

Przyjechała w końcu, tyle że nie karetka, a mały ambulans policyjny. Siedziało w nim czterech uzbrojonych w pistolety maszyno­we policjantów. Patrolowali ulice w obawie przed Algierczykami i członkami OAS, którzy napadali na prefektury policji i rzucali bomby na domy polityków. Policjanci położyli karabiny na podłodze furgonetki, a obok nich ostrożnie złożyli na noszach Peggy. Potem pomogli wsiąść utykającemu z powodu bólu w kolanie Federovowi. Sprawca wypadku wsiadł do karetki o własnych siłach. Był to młody człowiek w czarnej koszuli, który przedstawił własną wersję zda­rzenia – na użytek ubezpieczalni – siedząc na przednim zderzaku rozbitego auta. Wyglądało na to, że – nie licząc rozciętego kciuka – wyszedł z wypadku bez szwanku. Kierowca taksówki stał obok swojej gabloty i skarżył się każdemu, kto miał chęć go słuchać.

Policjanci ani myśleli zawozić ich aż do amerykańskiego szpitala w Neuilly. Gdy podjechali pod Hópital Necker i młodzian w czarnej koszuli wysiadł, Federov nie pozwolił im dotknąć Peggy. Burczeli trochę, lecz że nie wypadało im spałować opornego i wywlec rannej siłą, pomknęli na koniec do Neuilly, zapaliwszy w samochodzie światło, by ukazać uzbrojonym Algierczykom (jeśliby się tacy krę­cili w pobliżu), że to misja miłosierdzia, więc nie ma powodu do otwierania ognia.

W asyście policjantów jechali przez ciemne ulice Paryża. Benjamin trzymał Peggy za rękę i wpatrywał się w jej napiętą, zranioną, kochaną twarz, bladą i wystraszoną w świetle nagiej żarówki, umocowanej pod sufitem ambulansu. Jeśli ona z tego wyjdzie, przysiągł sobie w duchu, już nigdy jej nie zranię. Nigdy.

1964

Mogłaby choć zostawić jakąś kartkę, zżymał się, wystukując bemolowe nuty. Cholerna bezmyślność.

Wziął ostatni akord. Palec, który sobie rozciął na boisku chwytając piłkę, zaczął znowu krwawić. Każdy dzień przynosi swoją małą rankę. Nie starł ciemnej smużki z kościanego klawisza. Zostawił ją tam i wstał, pełen niepokoju.

Peggy wróciła do siebie po tym wypadku, choć przypłaciła go ciężkim wstrząsem mózgu, bliznami i tygodniami cierpień, lecz on oczywiście nie przestał jej od czasu do czasu ranić. Nie sposób wszak żyć z drugim człowiekiem nie raniąc go niekiedy. Starał się jednak pamiętać o przyrzeczeniu i trzymać własną podłość w karbach. Gdyby jednak weszła w tej chwili do pokoju zwymyślałby ją, był tego pewien. Zdecydował, że będzie lepiej, jeśli wyjdzie z domu, który wydawał mu się teraz przeraźliwie pusty, a w tym przedzmierzchowym świetle wręcz nie zamieszkany. Trząsł się od huku przyboju. Czyste, wypuco­wane, niepewne, opuszczone siedlisko dla duchów, zgryzot i ostrzeżeń przed katastrofą. Federov zdjął buty i skarpetki, chciał bowiem przespacerować się po plaży. Już wychodził, gdy zadzwonił telefon. Wszedł z powrotem do domu i podniósł słuchawkę.

Federov nie zdołał pohamować śmiechu. Po chwili parsknął nim i Louis.

Louis zachichotał. Wcale nie był nierad własnym kłopotom z kobietami. Tej strony jego charakteru, tak skądinąd zrównoważone­go, Benjamin nigdy nie potrafił zgłębić.

Federov przyglądał się przez chwilę aparatowi, po czym wykręcił z westchnieniem numer domu, w którym bawiła Mary. Odebrała od razu, jakby tam siedziała i czekała na jego telefon. Łgał przekony­wająco.

Tak, całkowicie się z tobą zgadzam. Nie omieszkam z nim porozmawiać.

Odłożył słuchawkę i przez chwilę przyglądał się aparatowi. Z iloma facetami ty się będziesz pieprzyła, skarbie? Jakiego domu ty zażądasz? O jakie ty wystąpisz alimenty, gdy wybije twoja godzina?

Wyszedł z domu boso, nie czekając na następny dzwonek telefonu. Wspiął się na wydmy. Potem zszedł na plażę i ruszył spacerkiem wzdłuż oceanu. Znacznie już spokojniejszy, był jednak nadal wzburzo­ny i groźny. Na brzegu rozbijały się białe grzywacze. Plaża była pusta. Szedł wolno, tak blisko wody, że opryskiwała mu twarz mżawka zdmuchiwanej z fal piany. Pod stopami czuł wygładzony przybojem piasek, zimny i twardy. Odciski jego stóp, szerokich, o wysokim sklepieniu, biegły za nim wyraźnym tropem. Odciskam swój ślad na piaskach czasu, pomyślał z ironią.

Skierował się zrazu na zachód, ale zatrzymał po niewielu krokach, przypomniawszy sobie, że dom, w którym gościła przyszła Louisa, stoi o ćwierć mili dalej i widać zeń plażę. Gdyby Mary go wypatrzyła, czekałaby go sentymentalna, kłopotliwa godzina pytań i wyjaśnień, na co nie miał najmniejszej ochoty. Nawet odpowiedzialność za brata ma swoje granice, uznał. Zawrócił więc i po własnych śladach poszedł w przeciwnym kierunku.

1944

To było w Alzacji, w listopadzie. Jego dywizja znalazła się wyjątkowo na tyłach frontu. Wyprosił dwudniową przepustkę, wycy­ganił jeepa i ruszył w liczącą sto pięćdziesiąt mil podróż po zrytych przez wojnę drogach do miejsca, gdzie stacjonował dywizjon myśliw­ców bombardujących A-20, w którym służył Louis. Nie widzieli się od dwóch lat. Wiedział, że jego brat trzy tygodnie temu był jeszcze wśród żywych. A wiedział to, bo przed dwoma dniami dostał od matki list, w którym donosiła mu, że otrzymała właśnie list od młodszego syna.

Louis był w misji specjalnej, kiedy Federov odszukał wreszcie lotnisko i wszedł do zrujnowanej kamiennej chałupy służącej za kancelarię. Za biurkiem stukał coś na maszynie sierżant w grubych okularach. Podniósł wzrok na chwilę dostatecznie długą, by poinfor­mować Federova, że jego brat wyleciał w grupie trzech eskadr. Cel – stacja rozrządowa w Essen, pułap 8 000 stóp, ogień przeciwlotniczy zwykle silny w tym rejonie, nie spodziewają się jakiejś zdecydowanej akcji myśliwców, na razie żadnych wiadomości, planowany powrót 16.00, może miałby ochotę na filiżankę kawy?

Benjamin zerknął na zegarek. Była trzecia. Piętnasta zero zero. Najmniej godzina czekania, żeby się dowiedzieć, czy ma jeszcze brata.

Sierżant wskazał mu gestem dłoni szumiący na prymusie pod mapą północnych Niemiec powgniatany, aluminiowy dzbanek. Federov obsłużył się, nalewając kawę do stojącej na stole pod ścianą menażki. Nasypał cukru z innej menażki i dolał trochę skondensowanego mleka z puszki o podziurawionym wieczku. Kawa była gorąca i lurowata. Trzeba będzie lat pokoju, pomyślał, żeby wypłukać z jamy ustnej smak żołnierskiej kawy.

Federov dopił kawę, wyszedł przed dom, wymontował świecę i wsadził ją do kieszeni swojej wojskowej kurtki. Rozejrzał się dokoła. Namioty tonęły w błocie. Na pasie startowym ryczały silniki dwóch A-20, w których grzebali mechanicy. Lotnisko. Lotnisko jak tyle innych, które oglądał. Lotnisko w złą pogodę, gdy kąsający wiatr szarpie płótnem namiotów i zmusza ludzi do przemieszczania się z dachu pod dach biegiem, by się nie przeziębić.

Wszedł do chaty i spojrzał na Essen na mapie. Rozległa, po­strzępiona plama pod acetylenową lampą. Coś mu się zaczęło przypo­minać. Essen, Essen... Wreszcie sobie przypomniał. Ta guwernantka na statku do Fali River latem 1935 roku. Duża, uśmiechnięta, zjadliwa blondyna, która przyjechała z Essen i wpadła w złość, gdy się domyślił, że jest służącą. Zastanawiał się, czy jego brat nie zrzuca właśnie ćwierćtonówki na dom rodzinny fraulein Gretchen Jakjejtam.

Godzina bardzo się dłuży, gdy człowiek czeka na informację, czy jego brat żyje, czy poległ. Siedząc na podłodze, oparty plecami o ścianę kancelarii – znajdowało się tam tylko jedno krzesło i zajmował je sierżant w okularach – Federov przypomniał sobie, jak prowadził dziewięcioletniego Louisa do umywalni, żeby obmyć mu usta, zakrwawione w walce bokserskiej, w której oberwał tęgie lanie. I jak przykładał mu zimny okład na czole. Przypomniał też sobie swoje łzy.

Więcej wiedział o bracie, gdy obaj byli mali, niż później, kiedy żony, oddalenie, powściągliwość i rozwaga wieku dojrzałego, nauczyły ich ostrożności w ujawnianiu swych uczuć. Gdy jest się dzieckiem można zapłakać nad bratem.

1933

Kiedy Benjamin grał w drużynie futbolowej małego nauczyciel­skiego seminarium w New Jersey, gdzie pobierał naukę nie przeto, iżby tak usilnie pragnął zostać nauczycielem, ale dlatego, że była bezpłatna, Louis wziął sobie za punkt honoru, byle tylko ujrzeć brata w akcji, jeździć na wszystkie niemal mecze. Nawet gdy się to wiązało z koniecznością pokonywania autostopem setek mil do odległych miejscowości Nowej Anglii. W czasie jednego z meczów, gdy starszy Federov po jakimś zderzeniu padł nieprzytomny na murawę, Louis skoczył z trybun. Mały, przejęty chłopczyna w pumpach podbiegł do leżącego razem z trenerem, aby sprawdzić, czy kontuzja nie jest poważna. Pierwszą rzeczą, jaką Benjamin zobaczył odzyskawszy przytomność, była pochylająca się nad nim szczupła, zaniepokojona twarz Louisa. Zdjąwszy bratu kask i podłożywszy go pod głowę, masował mu kark, gdy tymczasem trener przywracał swojemu zawod­nikowi dech, wpompowując mu go metodycznie do płuc zginaniem i prostowaniem nóg.

Jego kariera futbolisty była przyczyną ciągłych sprzeczek z matką. Spierali się tak ze sobą przez osiem prawie lat. Pani Federov tylko raz wybrała się na mecz, żeby zobaczyć go w akcji. Stwierdziła potem, że nie mogła spokojnie patrzeć, jak jej syna obijają całe popołudnie jacyś, jak to określiła, „rozbestwieni chuligani”. Tamtego wieczora wy­głosiła tylko jedną uwagę: „Czemu ty zawsze ostatni podnosisz się z ziemi? Ze dwadzieścia razy myślałam dziś, że już nie żyjesz. I ty to nazywasz grą?”

Istotnie, Benjamin miał zwyczaj leżeć na ziemi po każdej akcji najdłużej jak się dało. Zyskiwał dzięki temu w ciągu popołudnia bezcenne minuty dodatkowego odpoczynku. Nie był w zbyt dobrej formie, głównie dlatego, że chcąc zarobić na naukę musiał wieczorami pracować jako sprzedawca wody sodowej. Nigdy się nie wysypiał.

Jego matka, nie należąca do kobiet, które się łatwo poddają, namówiła paru przyjaciół oraz członków rodziny, by spróbowali wybić futbol z głowy jej pierworodnemu. „Czego ty chcesz dowieść tymi goim nochas – tego wyrażenia przyjaciele i krewni używali najczęś­ciej dla określenia futbolu. Oznaczało ono „rozrywki gojów”: brutalne gry, boks zawodowy, wspinaczki wysokogórskie, wojny. A więc to wszystko, czemu Żydzi, jako ponoć zbyt inteligentni, nie powinni, się oddawać. Ilekroć słyszał te słowa, ogarniała go wściekłość. Rozwścieczało go pobrzmiewające w tym określeniu echo getta, a także kretyńskie, jego zdaniem, założenie (przejęte nie wiedzieć jakim sposobem od ich wrogów), że Żydzi są zbyt inteligentni, by się narażać na niebezpieczeństwa.

Benjamin był zbyt dobrze wychowany, by przeczyć starszemu panu, do tego przyjacielowi jego matki. Powstrzymał się więc od przypomnienia gimnazjalnemu belfrowi, że sama ta Księga stanowi chaotyczną kronikę morderstw, zdrad, łupiestw i rzezi. Oraz że inne rasy również były, na swój sposób, Narodami Księgi, a jakoś nie stroniły od gwałtu. Weźmy na przykład Greków. Autor „Edypa w Kolonie” walczył z mieszkańcami Samos i był na dodatek strate­giem. „Anabazę” napisał człowiek, który z mieczem w ręku dowodził odwrotem dziesięciotysięcznej armii. Autor „Don Kichota” (a tę powieść można z powodzeniem nazwać Księgą przez duże K) dostał się do niewoli jako zwykły majtek w morskiej potyczce. Sir Walter Raleigh, którego wiersze pan profesor od angielskiego czytywał swoim uczniom na lekcjach, również znany był z tego, że od czasu do czasu chadzał na wojenkę.

Cała rasa ludzka, miałby ochotę powiedzieć Benjamin, jest Naro­dem Księgi. Więc pretendowanie do wyłączności w tej mierze przez jedno małe, rozproszone plemię należy uznać za objaw głupoty i pychy. Powiedział jednak tylko:

A potem nastąpiło sakramentalne:

Benjamin nie raczył odpowiedzieć.

Nie grał w futbol po to, by czegoś dowodzić. Grał, bo lubił tę grę, podobnie jak lubił czytać Johna Keatsa, grać w baseball i boksować w sali gimnastycznej. Jego ojciec, choć z szacunku dla żony nie zabierał w tej sprawie głosu, po cichu trzymał stronę syna i lubił oglądać mecze, w których ten występował. W Israelu również pozostało sporo z getta, ale nie aż tyle.

W trzecim roku pobytu Benjamina w college’u, pewnego tak mroźnego popołudnia, że uderzenie o zmarzniętą ziemię przypomi­nało upadek na beton, Louis stał się powodem innego incydentu. Spotkanie było zacięte, drużyna przeciwników bardzo wymagająca i Benjamin był poniewierany w każdej akcji okrutniej niż przez całą resztę sezonu. Od tygodnia był przeziębiony i miał gorączkę, toteż w ostatniej kwadrze był już tak zmęczony, że ledwo się trzymał na nogach. Nie zdobył przez cały mecz więcej jak pięć jardów terenu, na wolnej pozycji wypuścił podanie z omdlałych rąk i z coraz większym trudem radził sobie na skrzydle z pędzącymi do długich podań bocznymi. Gdy zaś przeciwnicy wykonywali kop z powietrza, minął się z piłką na linii dziesięciu jardów i drużyna przeciwników zdobyła punkt z przyłożenia i doprowadziła do remisu. Kapitan drużyny Benjamina wziął czas, by jego zawodnicy mogli ochłonąć i zaplanować obronę na następne cztery próby.

Louis siedział na trybunach za jakimś byczyskiem lat koło dzie­więtnastu, dwudziestu. Chłopak i jego dziewczyna pociągali dla rozgrzewki z piersiówki. Kiedy Benjamin wypuścił kopniętą piłkę, właściciel flaszki zahuczał pogardliwie.

Widzowie po obu stronach chłopaka z flaszką gruchnęli śmiechem. Siedzący za żartownisiem Louis pochylił się i trącił go lekko w ramię.

Właściciel piersiówki obejrzał się i uśmiechnął na widok postury tego, który go wyzywał.

Louis trącił go w ramię, tym razem mocniej.

Louis zdzielił go pięścią, znów w ramię.

Szkoda że Louis stracił dwie następne minuty po przerwie, które były zarazem ostatnimi minutami meczu, bo Benjamin zdążył się w tym czasie w pełni zrehabilitować. Nie byłoby powodu do wycieczki pod trybuny w obronie braterskiej czci.

Utrzymywał się wynik remisowy, mimo że drużyna Benjamina była przez cały czas rolowana na boisku, a przeciwnikom brakowało do zwycięstwa zdobycia tylko dwóch jardów. Mieli na to cztery próby. Federov przysunął się do linii, nie spuszczając oka z quarterbacka przeciwników. Był nim mały, zadziorny chłopak nazwiskiem Craven, cieszący się wielką estymą wśród szkół, z którymi spotykały się obie drużyny. Wykrzykiwał sygnały ostrym, szczekliwym, demonstracyj­nie chrapliwym głosem, nie tyle do kolegów z drużyny, ile do publiczności na trybunach.

Pierwsza zagrywka była standardowa – nur fullbacka na środek linii. Akcja nie przyniosła zysku terenu. Zawodnicy rozbiegli się szybko po naradzie i Craven jął znowu wyszczekiwać sygnały. Benjamin wiedział skądsiś z absolutną pewnością – jaka nawiedza czasami sportowców w przełomowych momentach zawodów – jak Craven zamierza pokierować grą. Jeszcze nim drużyny zajęły pozycje, przesunął się szybko na lewo. Był tak pewny, że Craven zamierza obegrać prawego skrzydłowego, jak gdyby tamten objawił mu to w zrozumiałej dla wszystkich angielszczyźnie. Zagrywka ta przez cały mecz dawała przeciwnej drużynie korzyści i przyniosła jej znaczny zysk terenu, a poza tym Benjamin dość się już napatrzył w życiu zawodników, by wiedzieć, kiedy quarterback postanowi zagarnąć dla siebie całą chwałę zwycięstwa. Toteż jeszcze nim poszła akcja, czekał w pogotowiu. Blok zmiótł tacklera, bocznego oraz gracza aseku­rującego odkryte skrzydło jego drużyny, ale nikt się tam nie spodzie­wał Benjamina, który zderzył się z Cravenem i powalił go na środ­kowej linii. Craven szedł jak burza, ale Benjamin go uziemił i przeciw­nicy nie zdobyli ani cala terenu. Gdy obie drużyny ustawiły się ponownie w pozycji wyjściowej, znowu doznał jasnowidzenia. Był pewien, że Craven, raz już złapany na skrzydle, przyjmie za pewnik, że drużyna Benjamina spodziewać się będzie przełomu w innym punkcie linii. Tymczasem Benjamin, dostroiwszy się już bezlitośnie do sposobu rozumowania tego cwanego, płytkiego móżdżku, kryjącego się za facjatą pospolitego ulicznego kozaka i zabijaki, przesunął się podczas wykrzykiwania sygnałów na dokładnie to samo co poprzednio pole i zastopował Cravena dokładnie w tym samym co poprzednio miejscu.

Choć to niepojęte, Craven spróbował tej samej zagrywki i w na­stępnej próbie, zaś Benjamin, przewidziawszy i ten jego zamiar, zatrzymał go po raz trzeci. Końcowy gwizdek rozległ się w chwili, gdy rzuciwszy się szczupakiem na Cravena, zbił go brutalnie z nóg, tym razem z trzyjardową stratą przeciwników. Wynik został obroniony. I była to zasługa Benjamina. Przez chwilę leżał, obejmował nogi quarterbacka (pod płótnem spodni wyczuwał twarde ochraniacze ud) i cieszył się, że to już koniec. Przyklęknął na jedno kolano i spojrzał na Cravena, który leżał teraz na plecach i z trudem łapał powietrze po tym ostatnim zderzeniu. Jego twarz wykrzywiały gniew i rozczarowanie i Benjaminowi zdawało się przez moment, że chłopak się zaraz rozpłacze. Poczuł nawet przelotne dla niego współczucie, bo oto odsłonił się cały fałsz jego arogancji i ukazały jasno jak na dłoni jego tanie, płytkie cwaniactwo, próżność i żądza sławy.

Poklepał Cravena po ramieniu.

Kiedy Benjamin, zdrętwiały, obolały, z wysiłkiem taszcząc swój żeglarski worek, wyszedł po meczu z szatni, czekał na niego Louis. Jego twarz w mroźnym zmierzchu wyglądała okropnie. Oko miał podbite, ze spuchniętego ucha sączyła się krew.

Benjamin przyjrzał się uważniej obliczu brata.

Louis dotknął oka.

Benjamin oddał mu worek. Louis zarzucił go sobie na ramię

i w zapadającym zmierzchu ruszyli w stronę dworca autobusowego.

Szli chwilę w milczeniu.

Parsknęli obaj śmiechem.

Ostatecznie, nie licząc gorączki, nie był to wcale taki najgorszy dzień, wcale nie najgorszy.

1944

Sierżant miarowo stukał na maszynie: racje żywnościowe, raporty wywiadu, straty własne, sądy wojenne, przepustki – monotonnie odstukiwana na papierze wojna, oglądana słabymi oczami przez grube, upaćkane szkła okularów. Zaczął padać szary, alzacki, uporczywy deszcz listopadowy, kapiąc na przeciekające namioty, poplamione mundury, oblepione błotem karabiny, poharatane metalowe skrzydła. Otworzyły się drzwi, wszedł jakiś lotnik, rozejrzał się i wyszedł bez słowa. Wieczny, niebezpieczny, ponury listopad.

A potem rozległ się warkot nadlatujących maszyn.

Federov dźwignął się ciężko. Zdał sobie sprawę, że się zdrzemnął. Na wojnie człowiek zasypia gdzie popadnie, byle miał gdzie przysiąść lub przyłożyć w cieple głowę, choćby jego brat właśnie bombardował Essen (ogień przeciwlotniczy zwykle silny w tym rejonie, nie spodzie­wają się znaczniejszej akcji myśliwców).

Benjamin wyszedł na dwór, zapinając po drodze kołnierz wojs­kowej kurtki i wkładając hełm. Nad lotniskiem grzmiały silniki, ale chmury, a ściślej biorąc jedna gruba chmura, równą powałą na­krywająca całą wojnę, nie pozwalały dojrzeć samolotów. Potem przebiła się przez nie jedna maszyna, za nią trzy, następnie jeszcze jedna. Z dwóch maszyn wystrzelono czerwone rakiety. W kierunku ogrodzonego drutem pasa startowego pomknęła karetka, podskakując na błotnych wybojach, żeby odebrać rannych.

Federov otworzył drzwi kancelarii.

Federov zamknął drzwi. Jednego brak.

Samoloty wylądowały i zaczęły kołować, podskakując na wer­tepach. Pielęgniarze podbiegli do tych, które wystrzeliły flary. Wynie­śli z nich w pośpiechu trzy bezwładne postacie w skórzanych kom­binezonach na wełnianej podszewce. Dwie z pierwszej i jedną z drugiej maszyny.

Jeden po drugim gasły silniki. Karetki odjechały z klekotem. W kierunku strefy rozśrodkowania ruszyły po błocku jeepy. Z samo­lotów gramoliły się kolejne, już nie bezwładne postacie w skórzanych kombinezonach na wełnianym futerku. Zdejmowały hełmy, ładowały się do jeepów. Jeepy zawróciły i pokolebały się w stronę oddalonego od kancelarii o pięćdziesiąt jardów baraku dowodzenia. Federov nie poruszył się. Gaziki przejechały o niecałe dziesięć stóp od niego. Zobaczył Louisa; siedział na masce, trzymając się wspornika przedniej szyby. Nawet teraz, w środku wojny, podobny do aniołka: śmiertelnie zmęczonego aniołka. W aucie jechało oprócz niego jeszcze pięciu żołnierzy. Twarz Louisa była jak martwa. Przesunął wzrokiem po postaci Benjamina, ale go nie poznał. Ot, jeszcze jeden moknący na deszczu żołnierz w hełmie. Jeepy zahamowały przed barakiem dowo­dzenia i piloci weszli do środka, żeby złożyć dowódcy meldunek. Bomby zrzucone o 14.23, ogień artylerii przeciwlotniczej silniejszy (bądź: słabszy) od spodziewanego, żadnej akcji myśliwców (bądź: zostaliśmy zaatakowani nad Mulhouse). Sześć nie rozpoznanych maszyn. Dwa strącenia. Nie goniły nas. Jedno prawdopodobne, płomienie z silnika. Sto czwórki. Manewr uchyleniowy. Lewy silnik „Boskiej Ireny” eksplodował na dwadzieścia dwie minuty przed nalotem. Dym. Korkociąg w dół. Naliczono cztery spadochrony. W cel (poza celem), satysfakcja, wymówki, usprawiedliwienia, gdzie ta cholerna whisky?

Federov ruszył wolno w tamtą stronę, buty z mlaśnięciami grzęzły mu w błocie. Oparł się o ścianę baraku. Dobiegające ze środka zmę­czone, matowe głosy nie przypominały głosów młodych mężczyzn.

Czekał. Deszcz zimnymi kroplami kapał mu z hełmu za przemo­czony, dziany kołnierz wojskowej kurtki. Jeszcze jeden moknący na deszczu żołnierz.

Piloci zaczęli wychodzić z baraku. Było już prawie ciemno. Federov nie poruszył się. Louis wyszedł sam i przeszedł o krok od niego. Szedł powoli, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, twarz miał ściągniętą młodzieńczo-starczym grymasem wojny. Benjamin po­zwolił mu się oddalić na dwa, trzy jardy, po czym zawołał:

Louis przystanął. Potem odwrócił się, bardzo powoli.

Jeden z dziesięciu milionów żołnierzy, sterczących w uporczywym deszczu wiecznego listopada, z wolna zamieniał się w brata.

Objęli się bez słów.

Była północ, byli obaj pijani. Siedzieli w zadymionej kawiarni niedaleko bazy. Mogli się napić whisky w oficerskiej kantynie, przerobionej w tym celu przeciekającej stodole na tyłach sztabu eskadry, do której prowadziła ułożona z desek ścieżka, żeby pijani ― opuszczając ją po zmroku – nie potonęli w błocie, ale tej nocy obaj pragnęli uciec od wojska jak najdalej. Przy sąsiednich stolikach siedziało kilku wieśniaków w cuchnących, skórzanych płaszczach i wybłoconych beretach. Młodych mężczyzn wśród nich nie było. Młodych mężczyzn wcielono do niemieckiej armii, przed kilkoma laty, kiedy służba w niemieckiej armii coś jeszcze znaczyła. Starzy roz­mawiali wyłącznie po niemiecku, a ze spojrzeń, jakimi obrzucali dwóch Amerykanów – przedstawicieli armii, która pewnego dnia prze­ciągnęła przez ich miasteczko i obwieściła im, że oto zostali wyzwoleni i są znowu oficjalnie Francuzami – nie wyzierała bynajmniej wdzięcz­ność.

Stara barmanka przyniosła butelkę kirsch i napełniła kieliszki. Czuć ją było świniami, mokrą wełną, małymi dziećmi, błotem i zgnilizną.

Wypili.

Po dwóch następnych kolejkach opuścili kawiarnię. Sędziwi wieś­niacy siedzieli tam dalej i rozmawiali po niemiecku, łamiąc sobie głowę nad tym, w jaki by tu sposób wydębić od amerykańskiej armii odszkodowanie za krowy, zabite w czasie wyzwolenia przed dwoma miesiącami.

W miasteczku obowiązywało zaciemnienie, więc teoretycznie mo­gli się znajdować w dowolnym miejscu. W dowolnym ciemnym miejscu. Na ciemnej stronie księżyca. Na dnie studni. W sypialni kurwy. W grobie.

Louis wyjął latarkę i odnaleźli się na powrót w listopadowej Alzacji. Trzęsła mu się ręka, więc wąski snop światła ślizgał się chybotliwie i Benjaminowi zajęło sporo czasu umieszczenie świecy z powrotem na miejscu. Udało mu się wreszcie. Zamknął maskę. Spróbował wgramolić się na siedzenie i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się auta.

Sierżancie Federov – wybełkotał Louis – czy nie uważacie, że to niebezpieczne siadać za kierownicą w waszym stanie?

Ryknęli śmiechem. Czterdzieści trzy loty bojowe i setki przebytych od Cherbourga po Ren mil za nimi, a oni śmiali się jak opętani, trzymając się jeden drugiego w zapadłych po zgaszeniu latarki ciemnościach listopadowego Nigdzie.

1964

Przeszedł plażą pół mili w kierunku klubu.

Jak to się wszystko skończy i wyniosę z tego całą dupę, bimbam na wszystko. Mam zamiar po prostu OD DY CHAĆ.”

Idąc boso po rozległej, pustej, cichej plaży i wspominając tamtą listopadową noc, Federov pozwolił sobie na półzatroskane, półironiczne westchnienie. Jego brat istotnie oddychał pełną piersią w to słoneczne, wrześniowe popołudnie 1964 roku, wszelako człowiek, który krzyczy do słuchawki: „Mojej krwi, moich jaj, szpiku moich kości” z trudem tylko mógłby pretendować do postawy bimbającego sobie na wszystko.

Wojny wcale nie uczą nas aż tyle, ile nam się zdaje. Działa milkną, lecz dusza drży dalej.

Widział już w oddali przestronną werandę klubu. Była pusta, jeśli nie liczyć dwóch małych postaci pod pasiastym parasolem: bez­kształtnych tłumoczków, okutanych w swetry, spódnice i szale.

Federov nigdy nie był w klubie ani nie kąpał się na klubowej plaży, choć od górnej linii przypływu była dostępna dla wszystkich. Do klubu – z wyjątkiem paru oswojonych, trzymanych na pokaz, fantastycznie bogatych bądź fantastycznie ustosunkowanych osobników – nie przyjmowano Żydów.

Israel, na imię mam Israel i życzę sobie, żebyś zabrała tego pana z mojego domu.”

I jeszcze: „Powiedz im, że nie jestem Żydem – to głos wujka George’a, szorstki głos robociarza – jestem Amerykaninem. Uro­dziłem się w Cincinnati.”

Cincinnati! Nie rozśmieszaj mnie. Oni pamiętają tylko o tym, że jesteś Żydem.”

Nad zburzonymi murami...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad naszą wielkością minioną...

Łzy wylewamy sieroce.

Nad bohaterami zmarłymi...

Łzy wylewamy sieroce.

1957

Po raz pierwszy od tamtego wieczoru, kiedy zjawił się w ich domu w Harrison z obandażowaną głową i prośbą o pożyczkę Benjamin zobaczył wujka George’a na pogrzebie ojca. Śmierć scala rodziny, na krótko i za późno.

Dobiegający sześćdziesiątki George upodobnił się do intelektu­alisty: schudł, przygarbił się, a z jego twarzy, uduchowionej cier­pieniem, późno rozkwitłym pociągiem do książek i samodyscypliną w ćwiczeniu surowej, zawsze w nim drzemiącej, lub zaniedbywanej inteligencji, znikł wyraz porywczości. Nawet głos mu wysubtelniał, nabierając polerowanych tonów. Jego oczy – po dawnemu czyste i ciemnoniebieskie – spoglądały teraz na świat z wyrozumiałością i humorem. Porzucił pracę fizyczną i był przez kilka lat, co nie powinno dziwić, skromnym urzędnikiem w Krajowym Związku Pracowników Morza.

Benjamin poczuł sympatię do tego człowieka, którego nie widział od tamtego milczącego, dziecięcego pożegnania u stóp schodów w Harrison, w New Jersey. Podszedł do George’a, stojącego w kącie jadalni, gdzie po powrocie z cmentarza zebrała się rodzina przy wędlinach i butelkach whisky.

Podali sobie ręce. Wuj objął Benjamina uważnym spojrzeniem i powiedział:

Rozmawiali chwilę o Israelu Federovie.

George kiwnął głową.

George uśmiechnął się.

Od tamtej pory Federov co pewien czas zapraszał wuja na stek do jego ulubionej restauracyjki w pobliżu dworca Pensylwania. George przyprowadzał ze sobą czasem znajomych, którzy – jego zdaniem powinni zaciekawić Benjamina, czasem przychodził sam. Któregoś wieczoru zjawił się w towarzystwie młodszego od siebie, choć już posiwiałego, wysokiego, szczupłego mężczyzny.

Zamówili napoje i steki z ostrygami i zabrali się do jedzenia. Stemberger zabawiał Federova anegdotami z sali sądowej i podawał mu przykłady skorumpowania właścicieli statków i urzędników rządo­wych.

Sternberger posiadał właściwy prawnikom dar, który Federov zawsze podziwiał, wypowiadania się w zdaniach zwartych, celnych i gramatycznie poprawnych. Już po kilku minutach jego opowieści miało się przed oczyma tamtą kuchnię i surową matkę, dysponującą władczo młodym, nieopierzonym studentem filozofii, który dopiero co zdjął biały fartuch na Coney Island.

Chodzi o tych Włochów”, objaśniła. „O tych dwóch anarchistów, których mają jutro stracić. Znasz tante Elsę, wiesz, jaki ona ma do tego stosunek. Ale teraz umiera. Nie można jej w takim dniu zostawić samej.”

Wymienił jej nazwisko. Było to nazwisko wciąż jeszcze, po tylu latach, pamiętane, nazwisko zawodowej anarchistki, która w czasie rewolucji pojechała do Rosji, zasiadała w różnych prezydiach u boku Lenina, a potem zerwała z bolszewikami. Była zamieszana, choć nigdy jej za to nie skazano, w próbę zabójstwa pewnego znanego przed­siębiorcy na Środkowym Zachodzie. Choć jej nie skazano, została jednak, w latach dwudziestych, w czasie rajdów Palmera0, deporto­wana, najpierw do Meksyku, a stamtąd do Kanady.

Sternberger uśmiechnął się blado na wspomnienie władczej, twardej kobiety, swojej matki. Jej silnego, od lat już ucichłego głosu. Jej surowego kodeksu honorowego. Rodzinnej dumy. Wyniosłego podejścia do norm przyzwoitości. Tego wszystkiego, co obecnie dostarcza już tylko tematu do zabawnych anegdotek opowiadanych z okazji ślubów i pogrzebów.

Pojechałem więc do Montrealu – ciągnął. – Całą noc na siedząco. Moja matka była nie tylko oszczędna, uważała ponadto wagony pulmanowskie za siedlisko zgorszenia. Podróżni obojga płci spali w nich wymieszani, przedzieleni tylko wątłymi zasłonkami, mężczyźni nad kobietami, kobiety nad obcymi mężczyznami... Moja ciotka miała pokoiczek w pensjonacie w podupadającej dzielnicy. Okazałe domy w zamożnym niegdyś rejonie miasta podzielono na ciasne mieszkanka, przekształcono w pensjonaty. Zamieszkiwały je stare panny, wdowy, starzy kawalerowie, emeryci z niskimi rentami, robotnicy na nocną zmianę. Kuchenki do gotowania stały tam za parawanikami w kątach pokojów. Atmosfera ogólnego upadku, bez najmniejszych widoków na poprawę. Pokoik ciotki był mały, zawa­lony książkami i papierzyskami. Ze spodków wysypywały się nie­dopałki papierosów. Stale pyrkotał dzbanek z kawą. Pokoje mojej ciotki, choć była przecie Niemką, a większą część życia spędziła w Ameryce Północnej, nie wiedzieć czemu wyglądały zawsze tak – gdziekolwiek by nie mieszkała – jakby mieściły się w ubogiej dzielnicy Moskwy za carskich czasów. Nawet w lecie nie otwierała okien, wszak umiera. „Czuję już w kościach zimnicę grobu, Sam”, powiedziała mi tamtego ranka, zakutana w swetry. Wszystko, co nosiła, było albo brązowe, albo czarne, albo barwy zgniłej zieleni. Wszystko wokół niej: jej ubranie, cera, włosy, miało barwę kurzu. Wyglądała jak skóra i kości, zaostrzyły jej się rysy twarzy, prze­zroczystej jak brzeżek muszli. Przez całe rano chodziła w tę i z po­wrotem po swej klitce, kopcąc papierosa za papierosem. Trzymała je po rosyjsku, nakrywając od góry dłonią. Była już tak słaba, że musiała się przytrzymywać, żeby nie upaść: to oparcia krzesła, to łóżka, to brzegu umywalki, to mojego ramienia. A mimo to ani na chwilę nie usiadła. „Jestem jak stara szkapa”, mówiła. „Raz usiądę i nigdy już nie wstanę.”

Twoja matka jest ciemną, ograniczoną kobietą”, poinformo­wała mnie. „Gdyby była mężczyzną, zostałaby pewnie poborcą podatkowym w Prusach. Jej horyzonty ograniczają się do kuchen­nego pieca. Spała w życiu tylko z jednym mężczyzną – twoim ojcem. Pomyśl sobie tylko, jaki pogląd na życie może mieć kobieta, która kochała się w życiu tylko z jednym mężczyzną. Kochała się! Ha! Na dziesięć minut, dwa razy w miesiącu, w sobotnią noc zdejmo­wała gorset. Uważa, że jestem stuknięta. Jest zdania, że kobieta powinna rządzić domem, zmienianie świata pozostawiając męż­czyznom. A jednak przysłała cię dziś do mnie. Powiedz jej, że za to jedno wybaczam jej wszystko inne. Za ten dzisiejszy dzień. Gdzieś pod tym gorsetem tleją jeszcze resztki serca. Jeszcze nie zapomniała, że spałyśmy razem w jednym łóżku, kiedy byłyśmy małe. Pamięta, jak latem, ubrane w białe sukienki i niebieskie fartuszki, zbierałyśmy maliny na polach nad Renem, jak, nie mając jeszcze dziesięciu lat, stałyśmy obok siebie nad grobem naszego dziadka na cmentarzu w Kolonii. Powiedz jej, że dziękuję jej za to, że przysłała mi swojego syna, gdym go potrzebowała.”

I dreptała tak między krzesłem, łóżkiem a zlewem – ciąg­nął Stemberger – aż zląkłem się, że tam zaraz upadnie i wyzionie ducha. Nie mogła przestać mówić, przestać palić, przestać cho­dzić tam i z powrotem. I to nie dlatego, że umierała. Gardziła śmiercią. Nie zapłakałaby po cudzej, nie zapłakałaby i po własnej. Ani zresztą po Saccu i Vanzettim. „Co za farsa – prychała. – Ci świętoszkowaci purytańscy hipokryci z Bostonu udają, że zba­wiają świat, udają, że wymierzają sprawiedliwość. Dumni są z siebie, bo mordują dwóch biednych, włoskich robotników. Strzeż się ludzi, którzy mają władzę, Sam, wystrzegaj się bogatych. Oni drżą ze strachu, żeby im nie odebrano ich majątku, więc rozdają ciosy na oślep, na prawo i lewo, godzą w przechodniów na ulicy, w dzieci, w poetów, w cienie, a teraz w tych dwóch biednych Włochów. Strzeż się systemów. Strzeż się panujących. Wszyscy są siebie warci. Zrobią wszystko, żeby się utrzymać na swoich pozycjach – na grzbiecie człowieka pracy. A niech ci się nie zda­je, że Rosjanie są lepsi. Są jeszcze gorsi. Więcej u nich hipo­kryzji. Wmawiają światu, że są ludźmi pracy, że są za ludźmi pra­cy. Kłamcy. Rockefellerowie w kaszkietach. Bismarckowie bez krawatów. Wszystko na pokaz. Ilu to już oni wymordowali Vanzettich, ilu biednych, tępych Sacców. Mogliby usiąść do lunchu z gu­bernatorem Massachusetts, podać sobie ręce z sędzią Websterem Thayerem0, a gdyby się zamienili ubraniami nikt by nie spostrzegł różnicy.”

Sternberger dopił piwo i odstawił szklankę. Miał długie, piękne dłonie i posługiwał się nimi z precyzją. Zrobił pauzę. Myślami bujał gdzieś daleko. Nie przebywał już w zatłoczonej i hałaśliwej restauracji w Nowym Jorku. Nie miał posiwiałych włosów. Był znowu młodym studentem filozofii, ze zgrozą słuchającym w obskurnym pokoiku w Montrealu gniewnego krzyku duszy umierającej kobiety, w której żyłach płynęła ta sama co i w jego krew i która – usunąwszy się „na stronę”, niczym wzgardą przepełniony aktor – zerwała wszelkie więzi, łączące ją z rodziną, z życiem w bezpieczeństwie, ze wszystkim, co małe i przytulne. I rzuciła się na głębokie, gorzkie wody, gdzie tylko odwaga się liczy, gdzie toleruje się tylko najczystszą, rygorystyczną uczciwość, gdzie miłość jest niczym, współczucie niczym, nadzieja niczym, przekonania – wszystkim...

To zdumiewające, skonstatował Federov, jak wrył się wszystkim w pamięć tamten dzień z 1927 roku. Jesteśmy jak ludzie ocaleli z Pompei, którzy patrzyli z daleka, jak Wezuwiusz zasnuwa dymami niebo, i musieli potem z bolesną dokładnością opisywać prawnukom płonące skały, chmurę przez cały dzień wiszącą nad ziemią, każdą chwilę konającego miasta. Lub jak tych czterech czy pięciu miesz­kańców Oradour, których Niemcy przez przeoczenie nie wymor­dowali, kiedy równali z ziemią ich miasteczko, i którzy zapamiętali na całe życie obraz kościoła w ogniu i dochodzące z jego wnętrza krzyki.

Podszedł kelner i postawił na stole trzy kufle piwa. Ten ruch, tuż pod nosem Sternbergera, przywołał go z powrotem do dnia dzisiej­szego, do restauracji i siedzących z nim przy stole mężczyzn. Pociągnął długi łyk piwa, a potem bawił się przez chwilę naczyniem.

Wciąż kasłała i kasłała w chusteczki – podjął swą opowieść. – Miała przy sobie dziesiątki chusteczek: po kieszeniach, wsuniętych w rękawy, zatkniętych za pasek szlafroka, gdzie się tylko dało. Kasłała tak potwornie, że myślałem, że za chwilę zacznie się śmiertelny krwotok. „A co robię ja, ja, twoja ukochana ciotka Elsa?”, zapytała po najgwałtowniejszym ataku kaszlu. „Oto mamy południe, 23 sierpnia 1927 roku, dwaj ludzie idą na krzesło elektryczne, cały świat wstrzy­muje ze zgrozy oddech, a gdzie jest twoja ciotka, którą torturowały policje czterech państw, która brała udział w rewolucjach, przema­wiała do pięćdziesięciotysięcznych tłumów, której nazwisko budzi nienawiść u wszystkich hipokrytów świata, gdzie jest teraz twoja ciotka? Czy w Bostonie krzyczy co sił w płucach przeciwko tej zbrodni? Czy zaczaiła się z pistoletem na prawdziwych zbrodniarzy? Nie. W małym pokoiku w Kanadzie, beznadziejnym kraju bez historii i bez przyszłości, na kontynencie bigotów, wypluwa płuca umierając bez celu. A gdzie się powinna znajdować? W więzieniu w Charlestown. To mnie powinni sadzać na to krzesło elektryczne. To ja powinnam zostać męczennicą i zbudzić ze snu miliony. Cały świat zwraca oczy na tę egzekucję. Ta egzekucja to nasze ukrzyżowanie. W tej chwili powołuje się do istnienia dwóch świętych na następne dwa tysiące lat. A kim oni są? Parą biednych, nikomu nie znanych, ciemnych nieszczęśników, którzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co ich spotyka. Są ofiarami, nie męczennikami, nie znają swojej chwały, toteż nie zasługują na nią. Mnie z niej ograbiają, mnie, mnie, mnie...”

Stemberger przestał jeść, podobnie jak Federov i George. Jego potoczysty, swobodny głos adwokata wzniósł się nad szum gwarnej restauracji, bo choć ściszony, wezbrany był żarem, który w nim nie wygasł od trzydziestu lat, przypominając ostatnie, straszne słowa jego ciotki: nie znają swojej chwały.

Stemberger potrząsnął głową, powracając z przeszłości.

Umarła cztery dni później – powiedział. – Zupełnie sama. Ja sprzedawałem już z powrotem lody na deptaku na Coney Island. Kiedy wróciłem z Montrealu, matka nie spytała mnie nawet słówkiem o to, co się tam zdarzyło. Powiedziała tylko: „Jest tu jeden z tych twoich podejrzanych koleżków, przyjechał zeszłej nocy, powiada, że nie ma gdzie spać.” Był to mój kolega z Columbii. Wywalili go z Ymki na Dwudziestej Trzeciej, bo w samo południe cisnął przez okno krzesło i stłukł świetlik. Nie przyszła mu jakoś wtedy do głowy żadna inna forma protestu przeciwko tej egzekucji. – Stemberger zamilkł na chwilę. – Po śmierci matki w 1940 sprowadziliśmy zwłoki ciotki z cmentarza w Montrealu i pochowaliśmy ją obok siostry w Queens. Przez wiele lat nikomu o niej nie opowiadałem. Wstydziłem się takiej krewnej. – Uśmiechnął się smutno. – Jeszcze i teraz nie wiem w gruncie rzeczy, co o niej myśleć. Raz w roku jeżdżę na cmentarz w Queens i składam kwiaty na obydwu grobach. – Zerknął na zegarek. – Przepraszam – powiedział wstając. – Jestem już spóźniony. Muszę wracać do domu.

Następnego dnia wieczorem Federov był zaproszony na przyjęcie do Staffordów. Wielkie przyjęcie w ich domu przy Wschodniej Siedemdziesiątej Ósmej, gromadzące przypadkową mieszankę po­koleń i zawodów, zwykłe otoczenie Johna Stafforda: aktorów, po­lityków, chłopców z Yale, młode małżeństwa dziennikarzy i redak­torów wydawnictw. Ludzi, którzy znaleźli się wśród gości, bo byli przystojni, biedni bądź tylko rzadko zapraszani gdzie indziej.

Opowieść Sternbergera o jego ciotce przez cały dzień nie dawała Federovowi spokoju, zaczął więc opowiadać Staffordowi – choć ten stał akurat przy barze w otoczeniu jakichś młodych osób – o starej damie z Bostonu i jej świętych na następne dwa tysiące lat. Kiedy wymienił nazwiska Sacca i Vanzettiego, uderzył go zdradzający niewiedzą wyraz twarzy tych młodych ludzi.

Urwał w pół zdania. Stafford roześmiał się.

Roześmiała się.

Wśród zebranych zapanowała cisza.

Dziewczyna rozejrzała się wokół siebie ze zmieszaniem.

1964

Był już na wysokości klubu. Dwie starsze panie przyglądały mu się chłodno spod parasola. Sto razy w ciągu lata uskarżały się na poczęte z ducha demagogii prawo, dozwalające obcym szpecić im widok oceanu samym tylko swoim pojawieniem się na plaży poniżej górnej granicy przypływu. Samotne strażniczki – zmurszałe kości okutane szalami, wychłostane wiatrem i porzucone, niezbyt pociągające z dale­ka, odpychające z bliska, przekwitłe, wiecznie niezadowolone – strze­gły wrót przeszłości, siedząc pod pasiastym parasolem na pustej, białej plaży.

Ocean nie przestawał się srożyć. Federov, który szedł dotąd ze zwieszoną głową, wpatrzony w ugniatające mokry piasek palce włas­nych stóp, dojrzał naraz czterech siedemnastoletnich mniej więcej chłopców, którzy próbowali na gumowych materacach szturmować wzburzone fale. Nie groziło im żadne bezpośrednie niebezpieczeń­stwo, ale on dobrze znał to wybrzeże i wiedział, że powstające przy takim przyboju zdradliwe prądy potrafią wciągnąć w głąb oceanu najsilniejszego nawet pływaka. Krzyknął do nich, żeby natychmiast wracali, wyczuwając jednocześnie niechęć starszych pań zgorszonych tak nieprzystojnym hałasem. Ale grzmot fal głuszył jego krzyk, a chłopcy albo nie dostrzegali jego gestykulacji, albo umyślnie ją ignorowali.

Wyżej na plaży stał katamaran na klockach, lecz bez wioseł. Było późne popołudnie, przez cały dzień wywieszona była czerwona flaga, więc i po dwóch ratownikach, którzy zwykle pełnili tu dyżur, ani śladu.

Jednego z chłopców przewróciła fala i tylko szczęśliwy traf sprawił, że inny zdołał chwycić jego odpływający materac.

Idioci – zaklął Federov.

1932

Śmierć nad wodą.

Jezioro leżało 800 jardów w dole, u stóp wzgórza, niewidoczne z obozu. Obóz znajdował się w górach Adirondack. Był koedukacyjny. Namioty dziewcząt oddzielał od męskich gęsty sośniak. Benjamin miał otrzymać siedemdziesiąt pięć dolarów za sprawowanie przez lato funkcji wychowawcy dziewięciu chłopców w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Szefem obozu był niejaki pan Kahn – mały, dokucz­liwy, wiecznie skwaszony wrzodowiec, którego słyszano nieraz, jak krzyczy na kucharzy, że marnują jedzenie. Narzekał też na wychowawców, że gubią za dużo piłek baseballowych i są nie dość skrupulatni w sprawdzaniu co tydzień prania obozowiczów i on – biedny, srodze doświadczony, godzien najwyższego współczucia Morris Kahn – będzie musiał pod koniec sezonu z własnej kie­szeni płacić rodzicom podopiecznych za wszystkie zgubione koszule i swetry.

Obóz był fatalnie zorganizowany. Nie zatrudniono nawet lekarza, a tylko niedbałą pielęgniarkę, która podjęła próbę pobicia rekordu obozu w liczbie przepuszczonych przez swoje łóżko w ciągu jednego sezonu wychowawców. Zarówno obozowicze, jak i wychowawcy mogli schodzić nad jezioro, kiedy tylko chcieli, i kąpać się bez nadzoru. Po capstrzyku widywało się wychowawców udających się jawnie, z koca­mi pod pachą, na randki z wychowawczyniami na ustronnych, wilgotnych od chłodnej rosy górskich wieczorów polankach. Korty tenisowe były nierówne, boisko baseballowe wyboiste, kuchnia brud­na. Panował nastrój gnuśności, wychowawcy zaniedbywali swoje obowiązki, spędzając czas na obmyślaniu, jak by tu wygospodarować więcej wolnego. Zamieniali się swoimi cotygodniowymi, całodobowy­mi przepustkami w taki sposób, by zgromadzić trzy dni wolne pod rząd i uciec od pana Kahna, gdzie pieprz rośnie. Gdyby Benjamin, cierpiący na przesadne poczucie obowiązku, nie potrzebował tak pilnie tych siedemdziesięciu pięciu dolarów, zrezygnowałby z tej pracy zaraz pierwszego tygodnia.

Na sąsiednim łóżku spał w jego sypialni wychowawca o nazwisku Schwartz, nauczyciel wuefu którejś z nowojorskich szkół średnich. Był to umięśniony, wygimnastykowany, niski mężczyzna o śniadej cerze, pociemniałej jeszcze od słońca, tak że wyglądał jak Arab. Był dość tępawy, lecz sumienniejszy od innych, zaprzyjaźnili się więc z Ben­jaminem na gruncie wspólnej odrazy do panujących w obozie porząd­ków. Schwartz, najstarszy w gronie wychowawców, dobiegał trzy­dziestki. Był zaręczony, jego ślub miał się odbyć w październiku. Wciąż pokazywał wszystkim zdjęcie swojej narzeczonej. Przedstawiało pulpecikowatą, niską kobietę z utlenionymi włosami i grubymi noga­mi. „Prawda, że piękna?” dopytywał się z przejęciem Schwartz, ilekroć wydobywał jej fotografię z szafki.

Narzeczona Schwartza przyjeżdżała do niego co dwa tygodnie z Nowego Jorku, zaś pan Kahn, z sobie tylko wiadomych powodów, pozwalał mu spędzać te piątkowe i sobotnie noce z jego ślicznotką w pobliskim hoteliku.

Owszem”, zgadzali się wszyscy, „piękna.” Pokazując zdjęcie narzeczonej Schwartz często zostawiał szafkę otwartą. Na najwyższej półce stało w niej pudełko z około trzydziestu porządnie upakowanymi prezerwatywami. Schwartz śmiał się, gdy ktoś zauważał kondomy. Był człowiekiem prostodusznym, dumnym z możności okazania, że on, zwykły sobie nauczyciel, ma kochankę. I to tak zniewalającej urody.

W środku sierpnia, w noc poprzedzającą przyjazd przyszłej pani Schwartz, dwaj wychowawcy zakradli się do sypialni. Otworzyli szafkę i pieczołowicie, by nie zostawić śladów, poprzykłuwali szpilką wszyst­kie prezerwatywy, ułożywszy je następnie w pudełku tak, by jego właściciel niczego nie zauważył. O swoim wyczynie opowiedzieli pozostałym wychowawcom, z wyjątkiem Benjamina, gdyż wiedzieli, że koleguje ze Schwartzem.

Kondomy stały się tematem dyżurnych żarcików, a jeden z fig­larzy, którzy podziurkowali kolekcję Schwartza, zyskał sobie miano największego zgrywusa obozu powiedzonkiem: „W tym obozie poja­wi się młode Schwarciątko znacznie wcześniej, niż się niektórym zdaje.”

Schwartz był fanatykiem ćwiczeń fizycznych. Robił codziennie sto pompek i przebiegał milę przed kolacją. Ale jakoś nigdy nie nauczył się pływać. Mimo to każdego ranka po pobudce – słońce czy deszcz – zbiegał nad jezioro z instruktorem pływackim, typkiem o nazwisku Olson, i skakał do wody. Nie oddalał się jednak od pomostu. Nie bacząc na zimną o tej porze dnia wodę, szczotkował zęby. Uważał, że ten zabieg dobrze mu robi na dziąsła.

Olson był rosłym, muskularnym mężczyzną. Grał w piłkę wodną w jakiejś uczelni na Środkowym Zachodzie. Małomówny, o wiecznie zaspanych oczach, był zakochany we własnym ciele. Po całych dniach, jeśli tylko nie pływał, wodził wolno, z lubością zachwyconymi dłońmi po swym torsie i węźlastym brzuchu. Mówił mało, do pracy się nie przykładał, najczęściej wylegiwał się po prostu w łóżku, bimbając na obowiązki. Ponieważ odzywał się skąpo, nikt go bliżej nie znał; nawet ta piętnastolatka, która wymykała się co noc z sypialni i spotykała z nim w leśnych ustroniach. Codziennie przepływał parę mil, traktując to jako zaprawę przed sezonem, poza tym życie obozu nie interesowało go wcale.

Rankiem, w piątek odwiedzin narzeczonej Schwartza, on i Olson zbiegli po pobudce nad jezioro, jak zwykle. Był brzydki, deszczowy dzień, więc nikt im nie towarzyszył. Wskoczyli do wody. Schwartz został przy pomoście, Olson przepłynął sześćdziesiąt jardów pod wodą, wynurzył się, zaczerpnął tchu i w ten sam sposób wrócił. To wszystko ustalono później.

Następnie podpłynął do pomostu, wspiął się nań, podał Schwartzowi swoją szczoteczkę do zębów z wyciśniętą na nią równo pastą. Przeszedł na bliższy brzegu koniec pomostu, aby się wytrzeć, nało­żyć szlafrok i wzuć mokasyny. Kąpali się rano nago. Kiedy się odwrócił, nie zobaczył już Schwartza. Wypatrywał go, wychylony nad krawędzią pomostu. Woda była czarna, pomarszczona przez wiatr. Nic nie było widać. Więc pobiegł po pomoc do obozu, osiemset jar­dów pod górę.

Schwartz przebywał pod wodą ponad dziesięć minut, zanim go w końcu znaleźli i wyciągnęli na powierzchnię. Nie żył już, lecz żadna z osób na pomoście nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Olson i Benjamin robili mu na przemian sztuczne oddychanie, położywszy go na brzuchu z zagiętą pod głową ręką. Zmieniali jeden drugiego klęcząc nad nieruchomym ciałem i oburącz ugniatając plecy, a następnie powoli zwalniając ucisk w rytmie, który, jak mieli nadzieję, powinien przywrócić Schwartzowi oddech. Przybiegł Kahn w szlafroku. Roz­trzęsiony, potargany, rozpiszczany człowieczek jak z kurnika. Po­krzykiwał co chwila: „O mój ty Boże”, „Ach, co za idiota”, „To już koniec”, zaglądał w otwarte, martwe, spokojne oczy Schwartza i oznajmiał: „Jest w nich życie. Widzę to, widzę.” Zarządził niezwłocz­nie, by nikt – poza Olsonem, Benjaminem i jeszcze dwoma wychowawcami, których sprowadził waterpolista – nie zbliżał się do jeziora, po czym pobiegł na górę, żeby zadzwonić do szpitala w poblis­kim miasteczku po karetkę i respirator i powiedzieć wszystkim wychowawcom, że obozowe zajęcia mają się tego dnia odbywać tak jak zwykle. Z wyjątkiem pływania, które odwołuje się z powodu złej pogody.

Tymczasem na pomoście Benjamin mozolił się nad Schwartzem, zaś Olson, okręciwszy ręcznikiem głowę i kark, ciaśniej owinął się szlafrokiem, żeby się nie przeziębić.

Pozostali dwaj wychowawcy zostali już wcześniej posłani na stanowiska wartowników z zadaniem niedopuszczania nikogo do jeziora.

Gość już wykorkował – oznajmił bezbarwnym głosem Olson, upewniwszy się, że jest już całkiem suchy. – Reanimujemy zwłoki. Strata czasu.

Benjamin nic nie odpowiedział. Ugniatał zimne, brązowe ciało kolegi: naciśnij, puść, odliczaj, naciśnij, puść, odliczaj. Zdawał so­bie sprawę, że Schwartz już nie żyje, ale nie chciał do siebie do­puścić tej myśli. Nie komentował też wyprawy Olsona na wzgó­rze po pomoc (przecież wiedział, że nikt nie zdoła zbiec nad jezioro wcześniej niż za dziesięć minut) zamiast od razu nurkować i szukać Schwartza, gdy istniała jeszcze nadzieja na uratowanie go. Jezioro miało przy pomoście ledwie dwadzieścia stóp głębokości, a Olson – gdy było trzeba – potrafił wytrzymać pod wodą nawet trzy mi­nuty. Pognał na górę z jednego z trzech powodów: paniki, głu­poty lub tchórzostwa. Którego, tego Benjamin nigdy nie zdołał usta­lić.

Po półgodzinie, stojąc na stopniu karetki, wrócił Kahn. Czekał na nią przed bramą obozu, żeby poprowadzić kierowcę boczną drogą, tak by nie zauważyli samochodu spożywający właśnie śniadanie w stołów­ce obozowicze i nie zaczęło się gadanie. Młody lekarz obrócił Schwartza na plecy, przykrył mu twarz gumową maską i włączył aparat. Benjamin poznał po jego minie, że doktor ma świadomość daremności tych wysiłków. Nikt się nie odzywał. Olson, Benjamin i Kahn stali z boku moknąc na drobnej mżawce i przyglądając się lekarzowi i kierowcy karetki obsługującym aparat. Słychać było jedynie chlupot wody o pale pomostu, posępny, chrapliwy, niemal zwierzęcy charkot respiratora i nerwowe dyszenie pana Kahna, palącego papierosa za papierosem i starającego się wpłynąć na nieszczęsnego Schwartza, żeby zaczął znowu zarabiać na swoją pensję i oddychać.

Lekarz przyklękał co pewien czas niemal od niechcenia i ujmował nadgarstek Schwartza, żeby wyczuć puls, który nigdy już nie miał zatętnić, lub odchylał przykrywający ciało koc i słuchał przez stetoskop serca, które nigdy już nie miało zakołatać. Nasłuchiwał przez chwilę cierpliwie, po czym wyjmował z uszu końcówki stetoskopu, po­zwalając mu zadyndać na szyi, naciągał z powrotem koc i prostował się.

Kahn dopytywał się za każdym razem z podnieceniem: „No i?”, na co doktor tylko kręcił głową. Sprawiał wrażenie znudzonego. Aparat do sztucznego oddychania charczał z wysiłkiem w mżącym deszczu. Schwartz leżał nieruchomo. Oczy nad gumową maską miał teraz zamknięte. Wyglądał, jakby spał. Zmieniała mu się tylko cera. Spod opalenizny wypłynął odcień indygo. Benjamin pierwszy raz w życiu oglądał trupa.

Zrobiło się mglisto, las za jeziorem powlekała szarość. Można było bez trudu wyobrazić sobie, że znajdują się na brzegu bezkresnego oceanu, że przepływają przed nimi wieloryby, a okręty wojenne pod osłoną mgły podkradają się pod nieprzyjacielskie porty.

Po godzinie lekarz oświadczył.

Kierowca karetki wyłączył respirator. Ciszę, która nagle zapadła, powitali z ulgą. Olson i Benjamin podnieśli zawinięte w koc ciało i ułożyli je z tyłu ambulansu. Kahn uparł się, że on również pojedzie do szpitala.

Kahn wgramolił się na miejsce obok kierowcy. Nakłonił go, żeby pojechał gorszą drogą, wokół jeziora, choć do szpitala jechało się tamtędy o pół godziny dłużej, bo – jak powiedział – nie chciałby niepotrzebnie niepokoić dzieci i psuć im wakacji.

Olson i Benjamin patrzyli za znikającą w mżawce, podskakującą na wybojach polnej drogi karetką.

Wspięli się razem na wzgórze. Nie rozmawiali ze sobą. Kiedy dotarli do stołówki, chłopcy byli już po śniadaniu, zastali tam jednak poszeptujące między sobą grupki wychowawców, którzy też zaraz rzucili się na nich i zasypali pytaniami. Benjamin odmówił wszelkich wyjaśnień.

Tej nocy, jak miał w zwyczaju, wyszedł z kocem do lasu na schadzkę ze swoją piętnastolatką.

Wszyscy jakoś zapomnieli o narzeczonej Schwartza, więc gdy o piątej po południu zjawiła się w obozie, to Benjaminowi przypadł obowiązek powiadomienia jej o wypadku. Kahn wrócił tymczasem z nowiną, którą ogłosił z powagą na twarzy, tonem jednakże powściąganego triumfu: specjalista potwierdził diagnozę – Schwartz umarł na atak serca. Nie utonął.

Ani jeden z obozowiczów nie został zabrany przez rodziców przed końcem sezonu. Wprowadzono nowe zarządzenie: pływać wolno odtąd wyłącznie w oznaczonych godzinach, pod okiem wychowawców, rozlokowanych na pomoście, tratwach i łodziach wokół kąpieliska.

Benjamin nie odezwał się do Olsona do końca lata. Tamten zdawał się tym w ogóle nie przejmować, może tego nawet nie zauważał.

Schwartz nie miał rodziny, przynajmniej nikt o takowej nie słyszał, jego kuferek odesłano więc pocztą, usunąwszy zeń wprzódy taktownie kondomy, jego narzeczonej z Nowego Jorku. Nie zaszła tego roku w ciążę.

1964

Na plaży rozbijały się grzywacze, zachodzące słońce zapalało tęcze w rozpylonej nad nimi mżawce. Czterej chłopcy nadal szturmowali fale. Benjaminowi trudno było ocenić, czy dlatego, że tak chcieli, czy dlatego, że nie mogli wrócić. Zdawali sobie z tego sprawę czy nie, znajdowali się w niebezpieczeństwie. Wciąż nie zwracali uwagi na jego głuszone hukiem przyboju krzyki.

Śmierć nad wodą.

Odwrócił się w stronę werandy. Kelner w białej marynarce podawał właśnie starszym paniom herbatę i ciasteczka. Federov podszedł i stanął przed staruszkami.

Podniosły wzrok znad filiżanek. Skinęły mu głowami. Ustami jak gilotyny żuły herbatniki. Surowe bruzdy rozczarowanych osób ze świata przywileju ściągały w dół ich cienkie jak drut kolczasty wargi. W plamistych dłoniach podzwaniała porcelana.

Starsze panie obróciły spojrzenia na zmagających się z falami chłopców.

Druga staruszka obrzuciła Atlantyk wzrokiem znawcy.

Edward był czarny i Federov odniósł niejasne wrażenie, że mało go obchodzi, czy jacyś tam biali utoną, czy nie.

Kwaśny grymas ściągnął parę ust – bliźniaczych gilotyn.

Federov zaniósł się śmiechem. Wydobywający się z jego gardła dźwięk jego samego zaskoczył. Zacisnęła się para ust. Spadające ostrza.

Odwrócił się i stwierdził, że niepotrzebnie się martwił. Wielka fala uniosła na swym grzbiecie cztery materace, zakręciła nimi i wyrzuciła czterech chłopców daleko na piasek. Poderwali się ze śmiechem na nogi.

Benjamin ruszył ku nim wyciągniętym krokiem.

Ruszył w stronę domu. Chłopcy wycierali się i wciągali spodnie na mokre kąpielówki. Słońce chyliło się ku zachodowi.

W głowie czuł zamęt po przeżyciach popołudnia.

To nie są członkowie. Sacco i Vanzetti, winni czy niewinni, nie byli członkami. On sam i jego ojciec, stary catcher, a także brat (ogień przeciwlotniczy silny w tym rejonie), żona, syn (Stare Papieżysko Lewus Pierwszy) i jedenastoletnia córka nie byli członkami. Pat Forrester, której nowa wieczorowa suknia wisi bezużytecznie w szafie, a wata w uszach głuszy dźwięk noworo­cznych dzwonów, nie była członkinią. Ciotka Sternbergera, wypluwająca płuca w Montrealu (NIE ZNAJĄ SWOJEJ CHWAŁY) nie była członkinią. Jego wujek George (i ja powinienem był zapłakać nad tymi dwoma Włochami), spałowa­ny przez bostońskiego gliniarza, nie był członkiem. John Staf­ford, który cicho, z właściwym sobie taktem, zrezygnował z członkostwa, też nie był już członkiem. John Fitzgerald Kennedy (acz przyjęty w poczet członków w dniu swoich narodzin) odrzucił zaproszenie i też nie był członkiem. Słyszał pan, co powiedział kelner.

Wymieńmy teraz członków. Bryant – roześmiany, usiłujący przypomnieć sobie słowa piosenki „Sacco, Vanzetti, co z wami za kram?” był członkiem. Cohn – ten wszechstronnie utalen­towany, bezduszny, martwy chłopak – był członkiem. Artykuł 7: „Rozumie się samo przez się, że reguły klubu nie zabezpieczają jego członków przed cierpieniami i śmiercią”. Klub nie jest organizacją świeżej daty – ma swoją historię: według Henryka IV do jego członków-założycieli należał Duc de Crillon.

Członkami byli również, w bliższych nam czasach, zginający się w ukłonach Dyerowie, ojciec i syn, acz pod cichym warun­kiem, że wchodzić im wolno wyłącznie wejściem dla służby. Członkinią była fraulein Jakjejtam z parowca „Priscilla”, płyną­cego z Nowego Jorku do Fali River, zbombardowana być może w kilka lat potem w Essen („Młodzi mogą znów chodzić z dumnie podniesioną głową”), podczas gdy tysiące nie-człon- ków ginęło lub po raz któryś z rzędu wywijało się śmierci w ostrzeliwanych nad jej głową samolotach. Zakochany we własnym ciele Olson, który pobiegł po pomoc zamiast dać nura do zimnej, górskiej wody, głębokiej na dwadzieścia stóp, był członkiem, przyjętym tego samego dnia co Morris Kahn, który zapewnił sobie dożywotnie wpisowe obwożąc karetką wokół jeziora zwłoki pewnego głupka, spoczywające na noszach za jego plecami. Członkinią była pani Carol-Ann Humes w koszmarnej, zielonej sukience, której lekki rausz pozwolił pokonać nie­śmiałość w wyśmienitym towarzystwie; czuła na kształt nosa i nie wstydząca się stwierdzić, że papież Jan XXIII był komunistą. Craven, bezwstydnie żądny poklasku quarterback o twarzy zadziornego ulicznego zabijaki, zastopowany trzy razy pod rząd na przestrzeni dwóch jardów, był członkiem. „Pierdol się.”

Dziewczyna w białej sukni w sylwestrową noc 1933 została członkinią po opłaceniu wyjątkowo wysokiego wpisowego. Pięk­ność z opadającym ramiączkiem zasiadała w radzie zarządu i przyjmowała wszystkich nowo wstępujących. Ta stara Irlandka („hołota”), która lubiła sobie golnąć, była członkinią, choć znała swoje miejsce, podobnie jak miejsce wszystkich innych ludzi. Członkinią była żona Louisa („Dom w mieście, dom w Falmouth, obrazy, książki – mojej krwi, moich jaj i szpiku moich kości”). Członkiem był adwokat Rosenthal, gotów pracować w niedziele, w Jom Kippur, w wigilię powtórnego przyjścia Pana. Członkami byli ci gracze w krokieta na belgijskim traw­niku. O członkostwo wystąpiła Lea Levinson Ross Stafford, wszelako, mimo urody petentki, jej podanie zostanie chyba odłożone do rozpatrzenia w późniejszym terminie. Chłopcy i dziewczęta, gimnazjaliści z Dallas („Kennedy won, tera John­son; Kennedy won, tera Johnson”) byli wszyscy – co do jednego – członkami.

Wiatr osłabł. Nad lądem i oceanem zapadła wieczorna cisza. Mewy wzbijały się przed Federovem i odlatywały w stronę Hispanioli. Szedł z opuszczoną głową, odprowadzany przez zmarłych. Niemało się trzeba natrudzić, żeby pamięć nie stała się człowiekowi więzieniem lub stryczkiem.

Odzywają się głosy, ukazują twarze, pojawiają się i znikają chwile i sceny z przeszłości –złamana obietnica, fałszywy uśmiech, czyjś grób, weselna noc, hełm w deszczu, tańczący ojciec, syn raniący słowem „pokazowa”, plama z wermutu na różowej sukni, smużka szminki na prześcieradle, słowa pełne złości, zdradliwe poszeptywania – a wszystko niebezpieczne, podejrzane. Zewsząd ogień artylerii, a cele ukryte, warunki zwycięstwa i kapitulacji do końca nie ustalone.

Więcej przyczynia nieraz chwały rozpamiętywanie przeszłego stulecia przed frontowymi drzwiami własnego domu niż szturmowa­nie murów twierdzy.

Jakież to byłoby kojące, jakie łatwe zejście nad ocean i nie zatrzymać się na brzegu... W spełnieniu tego jednego niewątpliwego czynu zawrzeć tyle wątpliwych dokonań.

Zadrżał. Atlantyk owiał go wieczornym chłodem, jakby dla przy­pomnienia, że wody swe czerpie z lodowców. Benjamin podniósł głowę. Zbliżała się ku niemu blondynka z dwoma kotami. Włosy uplotła w koronę. Czy tylko tyle zdziałała tego popołudnia? Podczas gdy grzmiały działa, wyły syreny w czas trwogi, popełniano morder­stwa, sławni ludzie kłamali przez radio, zbierały się i rozpraszały tłumy, zostawiając na bruku rannych, ona, osłonięta od wiatru gdzieś pod wydmą, z dwoma kotami u kostek nóg, zaplotłażby jedynie włosy?

Była teraz dostatecznie blisko, by mógł się przyjrzeć jej twarzy. Była młoda i piękna, dar północy dla nowego kontynentu. Szerokie, czyste czoło pod masą jasnych włosów, szeroko rozstawione, czyste oczy, opalona na brązowo skóra, nieskazitelne, jędrne, smukłe ciało, wyrzeźbione w hieroglif przez skromny, czarny kostium. Miss Amery­ka, Miss Universum, miss Rose Bowl, miss Afrodyta, miss Pithecanthropus Erectus z koroną włosów.

Ich spojrzenia zetknęły się na chwilę. Dziewczyna nie uśmiechnęła się, Federov również nie. Nie było to konieczne. Konieczne było tylko, aby żyła, istniała, wysoka i lśniąca. Młode, poruszające się z gracją zwierzę odrębnego gatunku, u siebie między morzem a ziemią, kroczące w orszaku dwóch kotów, uświęcające swym ciałem spokrew­nionym z ich ciałami schyłek letniego dnia.

Nie obejrzał się za dziewczyną. Koty szły teraz przodem, pro­wadząc swą panią skrajem szemrzących fal.

Słońce już zachodziło. Zbliżał się do domu. W kuchni paliło się światło – czysty ognik wśród dogasającego dnia, na tle jasnego, wczesnowieczornego nieba podobny raczej do klejnotu niż do źródła światła.

Żona i córka robiły coś w kuchni. Nie zauważyły go, gdy zajrzał przez okno. Z pochylonymi głowami zajmowały się każda swą czynnością. Patrzył na piękną, poważną twarz żony i opaloną, za­powiadającą się pięknie twarz córki. Ich włosy połyskiwały w blasku kuchennej lampy. Na cześć powrotu do domu ich męża i ojca poddały się obie, już dwie kobiety w rodzinie, upiększającym zabiegom.

Zaglądał przez okno. Peggy go spostrzegła. Uśmiechnęła się.

Istnieją jeszcze jakieś porty.

Wszedł do kuchni. Pocałował żonę, wdychając zapach jej umytych włosów, pocałował córkę, wdychając zapach jej umytych włosów.

Przełożył Łukasz Nicpan




0 Instytut Tuskegee (Tuskegee — miasto w stanie Alabama) był niegdyś szkołą koedukacyjną stopnia podstawowego i średniego przeznaczoną głównie dla Murzynów (przyp. tłum.).

0 USO (United Service Organisation) — założona w 1941 roku organizacja, która miała za zadanie dostarczanie rozrywek personelowi sił zbrojnych Stanów Zjed­noczonych (przyp. tłum.).

0 Legion Amerykański – organizacja amerykańskich weteranów (przyp. Tłum.)

0 Tammany Hall — nazwa organizacji (i siedziba) demokratów z Manhattanu, od 1865 r. synonim korupcji (przyp. tłum.).

0 Alexander M. Palmer — w latach 1919—1921, za prezydentury Wilsona, prokurator generalny, inicjator masowych aresztowań (tak zwanych „rajdów Palmera”) osób podejrzanych o radykalne poglądy lewicowe (przyp. tłum.).

0 Webster Thayer — sędzia Sądu Najwyższego Massachusetts, który prowadził rozprawę przeciwko Saccowi i Yanzettiemu (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Irwin Shaw Pogoda dla bogaczy (2)
Irwin Shaw Pogoda dla bogaczy (1)
Irwin Shaw Pogoda dla bogaczy (3)
Dojrzalosc Szkolna Dziecka 6 letniego
Ustawa z dnia 25 06 1999 r o świadcz pien z ubezp społ w razie choroby i macierz
Bóg się rodzi [bolero] orkiestra symfoniczna [partytura i głosy]
Kolorowanka Letnie igrzyska olimpijskie Gimnastyka artystyczna
Pewnego dnia
DYREKTYWA 200291WE PARLAMENTU EUROPEJSKIEGO I RADY z dnia 16 grudnia 2002 r w sprawie charaktery
Dz U 2011 276 1633 zmiana z dnia 2012 01
kolm sporty letnie 1
opracowanie canto della terra partytura i głosy
Gdy śliczna Panna kwintet smyczkowy [partytura i głosy]
plan dnia wersja1
Decyzja Rady 90 424 EWG z dnia 26 czerwca 1990 r w sprawie wydatków w dziedzinie weterynarii
105 - Kod ramki, RAMKI NA CHOMIKA, Miłego dnia
ROZPORZĄDZENIE MINISTRA SPRAWIEDLIWOSCI z dnia 16 pazdziernika 2002r, szkoła & studia
Scenariusz imprezy z okazji Dnia Babci i Dziadka, dzień babci

więcej podobnych podstron