Martin Kat Naszyjnik 03 Magiczny naszyjnik 2

Martin Kat


Naszyjnik 03


Magiczny naszyjnik







































Rozdział 1


Londyn, Anglia

Czerwiec 1806



To prawdziwy wstyd. - Kornelia Thorne, lady Brookfield stała pośrodku sali balowej. -Spójrz tylko na niego, jak tańczy... całkowicie znudzony. On książę i ona, taka szara myszka. Założę się, że się go boi.

Księżna Sheffield, Miriam Saunders uniosła lorgnon i zerknęła na swego syna Rafaela, księcia Sheffield. Miriam i jej siostra Kornelia brały udział w balu charytatywnym wraz z Rafaelem i jego narzeczoną, lady Mary Rosę Montague. Tego wieczoru bawiono się we wspaniałej sali balowej hotelu Chesterfield, a dochód miał zostać przeznaczony dla londyńskiego Towarzystwa Wdów i Sierot.

- Ta dziewczyna jest dość urocza. - Księżna stanęła w obronie narzeczonej księcia. - Blondynka, taka drobna, może trochę nieśmiała, to wszystko. W przeciwieństwie do jej syna, który był wysokim, smagłym człowiekiem o jasnoniebieskich oczach.

W istocie Rafael był silnym, niesłychanie przystojnym mężczyzną, a jego osobowość przyćmiewała młodą kobietę, którą wybrał sobie na żonę.

- Jest ładna, przyznaję - rzekła Kornelia. - Ale w taki niepozorny sposób. Mimo to, szkoda.

- Rafael w końcu postanowił wypełnić swój obowiązek. Dawno już powinien był wybrać sobie żonę. Być może nie pasują do siebie tak idealnie jakbym tego pragnęła, ale dziewczyna jest młoda i silna, i urodzi mu zdrowych synów. - A mimo to, jak rzekła jej siostra, Miriam nie mogła nie dostrzec bezbarwnego, znudzonego wyrazu twarzy syna.

- Rafael zawsze był taki przebojowy - rzekła w zamyśleniu Kornelia. - Pamiętasz, jaki był przedtem? Pełen ognia, chwytający życie garściami, a teraz... cóż, zachowuje się z taką rezerwą, brakuje mi tego żywiołowego chłopca, jakim niegdyś był.

- Ludzie się zmieniają, Kornelio. Rafael nauczył się na własnej skórze, dokąd mogą prowadzić takie emocje.

Kornelia jęknęła.

- Masz na myśli skandal. - Szczupła, o szarych włosach kobieta była starsza od siostry o prawie sześć lat. - Jakże można by zapomnieć Danielle... ? Przynajmniej była kobietą równą Rafaelowi. Szkoda, że okazała się takim rozczarowaniem.

Księżna zerknęła na siostrę, nie chcąc wspominać okropnego skandalu, przez jaki musiały przejść za sprawą dawnej narzeczonej Rafaela, Danielle Duval.

Taniec dobiegł końca i pary zaczęły znikać z parkietu.

- Cicho - ostrzegła Miriam. - Idą Rafael i Mary Rosę.

Dziewczyna była o półtorej głowy niższa od księcia. Stanowiła doskonałe uosobienie angielskiej kobiecości; jasnowłosa, o niebieskich oczach i jasnej cerze. Była córką hrabiego i posiadała pokaźny posag. Miriam modliła się, aby jej syn odnalazł u boku tej dziewczyny choć odrobinę szczęścia.

Rafael ukłonił się uprzejmie.

- Dobry wieczór, matko, dobry wieczór, ciociu Kornelio.

Miriam się uśmiechnęła.

- Oboje wyglądacie dziś cudownie.

Była to prawda. Rafael miał na sobie bryczesy w gołębim kolorze, granatowy frak, który podkreślał niebieską barwę jego oczu, a Mary Rosę ubrana była w suknię z białego jedwabiu wykończoną delikatnymi różyczkami.

- Dziękuję, wasza wysokość - odparła dziewczyna i dygnęła grzecznie.

Twarz Miriam wyrażała niezadowolenie. Czy jej spoczywająca na ramieniu Rafaela dłoń drżała? Dobry Boże, to dziecko niedługo stanie się księżną. Miriam modliła się, aby w ciągu najbliższych miesięcy udało jej się wpoić Mary Rosę nieco pewności siebie.

- Czy chciałabyś zatańczyć, matko? - spytał grzecznie Rafael.

- Może później.

- Ciociu Kornelio?

Ale Kornelia wpatrywała się w drzwi, zaś myślami była daleko. Miriam, Rafael i jego narzeczona podążyli spojrzeniami za jej wzrokiem.

- O wilku mowa... - wyszeptała w zdumieniu Kornelia.

Oczy Miriam zrobiły się olbrzymie niczym spodki, a serce zaczęło gwałtownie łomotać. Rozpoznała pulchną, niską kobietę, która weszła do pomieszczenia. Flora Chamberlain, księżna wdowa Wycombe. Rozpoznała także wysoką, rudowłosą kobietę, która była jej siostrzenicą. Usta Miriam zacisnęły się w wąską linijkę. Na twarzy jej syna wyraz zdumienia przeobraził się w złość, objawiającą się zaciśnięciem szczęk.

Kornelia nie odwróciła wzroku.

- Ależ tupet!

Na twarzy Rafaela zadrgały mięśnie, ale nie rzekł ani słowa.

- Kto to jest? - spytała Mary Rosę.

Rafael ją zignorował. Wzrok miał utkwiony na eleganckiej postaci, która pojawiła się w sali balowej. Danielle Duval przez ostatnie pięć lat mieszkała na wsi. Po skandalu została wygnana i wstydziła się zamieszkać w mieście. Ponieważ jej ojciec nie żył, a matka wydziedziczyła ją za to, co zrobiła, Danielle wprowadziła się do ciotki Flory Duval Chamberlain. Do tego wieczoru przebywała na wsi.

Księżna nie mogła wyobrazić sobie, co Danielle zamierzała robić w Londynie, ani co ją opętało, by pojawiać się w miejscu, gdzie najwyraźniej nie była mile widziana.

- Rafael... ? - Lady Mary Rosę spojrzała na niego z zatroskanym wyrazem twarzy. - O co chodzi?

Wzrok Rafaela ani drgnął. W jego niebieskich oczach pojawił się błysk, coś gorącego i dzikiego, czego Miriam nie widziała od niemal pięciu lat. Złość. Wciągnął głęboko powietrze i usiłował zachować resztki opanowania. Spojrzał na Mary Rosę i zdobył się na uśmiech.

- Nic, czym warto by się przejmować, skarbie. Zupełnie nic. - Wziął jej odzianą w rękawiczkę dłoń i ponownie położył na swoim ramieniu. - Grają chyba rondelle, zatańczymy?

I nie czekając na odpowiedź, poprowadził ją na parkiet. Miriam wyobraziła sobie, że zawsze tak będzie; Rafael wydający rozkazy i Mary Rosę spełniająca je niczym grzeczna dziewczynka.

Księżna odwróciła wzrok w stronę Danielle Duval, patrzyła, jak idzie obok swej korpulentnej ciotki o siwych włosach, jak trzyma wysoko głowę, ignorując szepty i przemieszczając się z gracją godną księżniczki.

Dzięki Bogu, że jej prawdziwa natura wyszła na jaw, zanim Rafael zdążył się ożenić.

Zanim jeszcze bardziej się zakochał.

Księżna ponownie zerknęła na drobną Mary Rosę; pomyślała o posłusznej żonie, jaką będzie, w odróżnieniu od Danielle, i nagle poczuła się wdzięczna losowi za narzeczoną swego syna.

Z ozdobnego sufitu sali balowej zwieszały się kryształowe żyrandole, rzucając miękką poświatę na wypolerowany parkiet. Pod ścianami poustawiano wielkie wazony żółtych róż i białych chryzantem. Przybyła sama śmietanka Londynu i wszyscy tańczyli w rytm muzyki dziesięcioosobowej orkiestry ubranej w jasnoniebieskie uniformy.

W pewnym oddaleniu, obserwując wirujące pary, stali Cord Easton, hrabia Brant oraz Ethafi Sharpe, markiz Bedford wraz z żonami Wiktorią i Grace.

- Czy widzisz to, co ja? - wycedził Cord, odwracając wzrok od tańczących ku dwóm kobietom idącym wzdłuż ściany. - Przysiągłbym, że wzrok mnie myli. -Cord był potężnie zbudowanym mężczyzną, o ciemnobrązowych włosach i złocistomiodowych oczach. Razem z Ethanem byli najlepszymi przyjaciółmi księcia.

- Komu się z takim zainteresowaniem przyglądasz? - Jego żona Wiktoria podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.

- Danielle Duval - odparł zaskoczony Ethan. -Nie mogę uwierzyć, że miała czelność tutaj przyjść.

Ethan był równie wysoki jak książę, szczupły i barczysty, miał czarne włosy i jasnoniebieskie oczy.

- Ależ ona jest piękna... - Grace wpatrywała się w osłupieniu w wysoką, szczupłą, rudowłosą postać. -Nic dziwnego, że Rafael się w niej zakochał.

- Mary Rosę też jest piękna - stanęła w obronie dziewczyny Wiktoria.

- Oczywiście, że jest. Ale w pannie Duval jest coś takiego...nie widzisz?

- Tak, coś w niej jest - warknął Cord. - To mała zdrajczyni o sercu węża i bez krzty sumienia. Połowa Londynu wie, co zrobiła Rafaelowi. Mówię wam, że nie jest tu mile widziana.

Cord odszukał wzrokiem księcia, który skupiony był na drobnej blondynce z zainteresowaniem, jakiego nigdy wcześniej jej nie okazywał.

- Rafael musiał ją dostrzec. Do diabła, dlaczego Danielle wróciła do Londynu?

- Jak sądzisz, co zrobi Rafael? - spytała Wiktoria.

- Zignoruje ją. Rafael nie zniży się do jej poziomu. Jest na to zbyt opanowany.

Danielle Duval utkwiła wzrok w punkcie przed sobą i szła nadal u boku swej ciotki. Kierowały się na tyły pomieszczenia, gdzie Danielle mogłaby przez dłuższy czas pozostać niezauważona.

Kątem oka dostrzegła jakąś kobietę odwracającą się od niej raptownie plecami. Słyszała szepty, rozmowy o skandalu. Dobry Boże, dlaczego dała się ciotce namówić, by tu przyjść?

Ale Flora Duval Chamberlain miała swoje sposoby na przekonywanie ludzi.

- Ten bal dobroczynny wiele dla mnie znaczy, moja droga - powiedziała. - Byłaś bardzo pomocna i nie usłyszałaś nawet jednego słowa podziękowania. Nie pójdę bez ciebie. Proszę, powiedz, że zgadzasz się wyświadczyć cioci jedną małą przysługę.

- Wiesz, jak się tam będę czuła, ciociu Floro. Nikt się do mnie nie odezwie. Będą gadali za moimi plecami. Nie dam chyba rady znowu przez to przechodzić.

- Prędzej czy później będziesz musiała wyjść z ukrycia. Minęło już prawie pięć lat! Nigdy nie za służyłaś sobie niczym na takie traktowanie. Najwyższa pora odzyskać swoje miejsce.

Wiedząc, ile bal znaczył dla ciotki, Danielle zgodziła się z ociąganiem. Poza tym, ciocia Flora miała rację. Czas, by już wyszła z ukrycia i odzyskała możliwość normalnego życia. Będzie w Londynie tylko przez kilka tygodni. Potem popłynie do Ameryki, zacząć nowe życie.

Danielle przyjęła oświadczyny mężczyzny imieniem Richard Clemens, którego spotkała na wsi, bogatego przedsiębiorcy amerykańskiego, wdowca z dwójką dzieci. Jako żona Richarda, będzie miała męża i rodzinę, na którą nadzieję dawno już pogrzebała. Miała w perspektywie nowe życie, więc przystanie na prośbę ciotki, by przyjść na bal, wydawało się jej proste niczym spacer po parku w letnie popołudnie. Kiedy jednak już się tam znalazła, zapragnęła z całego serca znaleźć się gdzie indziej, wszystko jedno gdzie, byle daleko stąd.

Dotarły na koniec eleganckiej sali balowej i Danielle usadowiła się na niewielkim, obitym złocistym aksamitem krześle, nieopodal wypełnionych kwiatami wazonów. Ciotka Flora zaś ruszyła w stronę wazy z ponczem, zupełnie niewzruszona złowrogimi spojrzeniami. Wróciła chwilę później, niosąc kryształowe kieliszki po brzegi wypełnione owocowym płynem.

- Masz, kochanie, wypij - mrugnęła. - Wlałam tam odrobinę czegoś, co pozwoli ci się odprężyć.

Danielle już otworzyła usta, by powiedzieć, że nie potrzebuje alkoholu, aby przetrwać wieczór, ale podchwyciła kolejne złe spojrzenie i wzięła naprawdę spory łyk ponczu.

- Jako współorganizatorka wieczoru - wyjaśniła ciotka - będę musiała wygłosić kilka słów. Mam za miar poprosić gości o hojne datki i wyrazić podziękowania za dotychczasowe wsparcie, a potem wyjdziemy.

Dla Danielle i tak było to o wiele za długo. Chociaż wiedziała, czego się może spodziewać; pogarda, jaką widziała na tylu twarzach, znajomi, niegdyś jej przyjaciele, którzy nawet nie spojrzeli w jej stronę - wszystko to bolało bardziej, niż mogła sobie wyobrazić.

A potem zobaczyła Rafaela.

Dobry Boże, modliła się, żeby go tam nie było. Ciotka Flora zapewniała ją, że pewnie przyśle po prostu hojny datek, jak co roku. Niestety zamiast tego pojawił się osobiście; wyższy, przystojniejszy niż go pamiętała, emanujący siłą arystokratycznej osobowości.

Mężczyzna, który doprowadził ją do ruiny. Mężczyzna, którego nienawidziła najbardziej na świecie.

- O Boże. - Ciotka Flora zaczęła się wachlować ze zdwojoną energią. - Najwyraźniej się myliłam. Wy daje się, że jest tutaj jego wysokość książę Sheffield.

Danielle zagryzła na chwilę wargę.

- Tak... tak się zdaje.

Rafael widział, jak wchodziła. Wiedziała o tym. Ich spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę. Dostrzegła błysk złości, zanim wzrok jego stał się niedostępny, a na twarzy pojawił się z powrotem wyraz obojętności.

Zdenerwowała się. Nigdy wcześniej nie widziała u niego tak spokojnego wyrazu twarzy, tak zupełnie niewzruszonego, niemal uduchowionego. To sprawiło, że miała ochotę go uderzyć. Wybić, wydrapać ten pewny siebie wyraz z jego przystojnej twarzy.

Zamiast tego siadła na krześle pod ścianą, niezauważana przez dawnych przyjaciół, i czekała, aż ciotka skończy przemowę i będą mogły wrócić do domu.

Rafael przekazał narzeczoną, lady Mary Rosę Montague, pod opiekę jej rodziców, hrabiego i hrabiny Throckmorton.

- Może zachowasz dla mnie jeden taniec? - odezwał się do blondynki, schylając głowę.

- Oczywiście, wasza wysokość.

- Później będą grali walca - odezwała się Mary Rosę. - Może mógłbyś...

Ale Rafael już zdążył się oddalić, a jego myśli skupione były wokół innej kobiety, całkowicie różniącej się od tej, którą miał zamiar poślubić. Danielle Duval. Na sam dźwięk jej imienia, szemrzącego gdzieś na dnie jego umysłu, zaczynał tracić panowanie nad nerwami. Całe łata zajęło mu nauczenie się kontrolowania nieposkromionego charakteru, panowania nad emocjami. W tych dniach rzadko podnosił głos, rzadko się denerwował. Rzadko pozwalał, aby jego namiętna natura wymykała się spod kontroli.

Od czasu poznania Danielle.

Miłość do Danielle Duval dała mu porządną nauczkę, stanowiła olbrzymi koszt, jaki trzeba było zapłacić za pozwolenie emocjom na wzięcie góry nad rozumem. Miłość była chorobą, która potrafiła mężczyznę odczłowieczyć. Rafaela niemal zniszczyła.

Rozejrzał się po sali i dostrzegł błysk jasnych włosów Danielle. Była tutaj. Nie mógł w to uwierzyć. Jak śmiała się pokazywać publicznie po tym, co zrobiła?

Postanowił ją zignorować i ruszył w stronę grupki przyjaciół stojących z brzegu parkietu do tańca. W tej samej chwili, kiedy do nich dołączył, już wiedział, że zauważyli Danielle.

Wziął kieliszek szampana ze srebrnej tacy niesionej przez kelnera.

- Zatem... po waszych zdumionych spojrzeniach wnoszę, że musieliście ją zauważyć.

Cord pokręcił głową.

- Nie mogę uwierzyć, że ma tyle tupetu, by się tutaj pojawić.

- Ta kobieta nie ma w sobie za grosz skromności - dodał ponuro Ethan.

Rafael rzucił spojrzenie w stronę Grace, która przyglądała mu się znad kieliszka szampana.

- Jest bardzo ładna - powiedziała Grace. - Rozumiem, dlaczego się w niej zakochałeś.

Rafael zacisnął szczęki.

- Zakochałem się w niej, ponieważ byłem idiotą. Wierz mi, zapłaciłem za swoją głupotę i zapewniam cię, że to się więcej nie powtórzy.

Wiktoria uniosła głowę. Była niższa od Grace i miała gęste, brązowe włosy.

- Nie mówisz chyba poważnie, że nigdy więcej się nie zakochasz - rzekła.

- Właśnie to mówię.

- A co z Mary Rosę? Musisz ją kochać, chociaż trochę.

- Lubię tę dziewczynę, nie żeniłbym się z nią, gdy by było inaczej. Jest urocza, o miłym, spokojnym usposobieniu i bardzo dobrym pochodzeniu.

Ethan wywrócił oczami.

- Czy muszę ci przypominać, mój przyjacielu, że rozmawiamy tutaj o kobiecie, a nie o koniach?

Cord kiwnął głową w stronę rudowłosej dziewczyny z drugiego końca sali balowej.

- Doskonale ci się udaje ją ignorować. Nie wiem, czy sam potrafiłbym być równie opanowany.

Rafael prychnął.

- To nie jest takie trudne. Ta kobieta nic dla mnie nie znaczy, już nie.

Ale jego wzrok powędrował w stronę Danielle. Dostrzegł błysk jej rudych włosów i gdzieś w gardle poczuł, jak ściska go gniew. Musiał się opanować, aby nie ruszyć w jej stronę, nie chwycić jej za gardło i nie wydusić z niej życia. To uczucie towarzyszyło mu od dnia, kiedy ją widział po raz ostatni, pięć lat temu.

Wspomnienia powróciły z zatrważającą siłą... Tygodniowe przyjęcie w wiejskiej posiadłości jego przyjaciela Oliviera Randalla. Podniecenie, które czuł, wiedząc, że wśród gości zastanie Danielle, jej matkę i ciotkę. Olivier Randall był trzecim synem markiza Caverly, a rodzinny majątek Woodhaven był rajem na ziemi.

Tygodniowa wizyta była wprost magiczna, przynajmniej dla Rafaela. Długie, leniwe popołudnia spędzane z Danielle, wieczory spędzane na tańcach i szansa na kilka chwil sam na sam. A potem, dwie noce przed końcem tygodnia, Rafael natknął się na liścik podpisany przez Danielle. Był adresowany do Oliviera, najwyraźniej już został przeczytany i wyrzucony. W liściku Danielle zapraszała Oliviera tej nocy do swojej sypialni.

Muszę cię zobaczyć, Olivier. Tylko ty możesz ocalić mnie przed popełnieniem okropnego błędu. Proszę, błagam cię, przyjdź do mojej sypialni o północy. Będę czekała.

Twoja Danielle.

Rafael nie wiedział, czy ma czuć gniew, czy niedowierzanie. Kochał Danielle i wierzył, że ona kocha jego.

Kilka minut po północy Rafael zastukał do drzwi sypialni Danielle, a następnie przekręcił klamkę. Kiedy drzwi stanęły otworem, zobaczył swego przyjaciela leżącego w łóżku z jego narzeczoną. Leżącego nago obok kobiety, którą on, Rafael, kochał. Nadal pamiętał falę mdłości, jakiej doświadczył; to okropne, straszne poczucie zdrady.

Teraz pojawiło się znowu, a muzyka w sali balowej osiągnęła crescendo. Rafael utkwił wzrok w orkiestrze, chcąc odegnać męczące wspomnienia, pogrzebać je tak, jak zrobił to pięć lat temu.

Kolejną godzinę spędził, tańcząc z żonami przyjaciół, a potem raz jeszcze zatańczył z Mary Rosę. Potem nastąpiła krótka przemowa jednej z organizatorek imprezy i Rafael, rozpoznawszy Florę Duval Chamberlain, zrozumiał, dlaczego na balu pojawiła się Danielle.

Albo przynajmniej zrozumiał częściowo.

Czy inni także domyślili się, dlaczego Danielle pojawiła się na tym balu, nie dowie się nigdy. Kiedy skończono przemowy i rozpoczęły się na nowo tańce, Rafael znowu rozejrzał się po sali.

Danielle już nigdzie nie było.























Rozdział 2



Widziałaś, jak na nią patrzył? - Wiktoria Easton, wygładziła lok brązowych włosów. Siedziała na sofie obitej brokatem w Niebieskim Salonie miejskiej posiadłości księstwa Brant, którą zamieszkiwała wraz z mężem i dziesięciomiesięcznym synem. Obok niej siedziały jej elegancka, urocza siostra Claire, lady Percival Chezwick oraz najlepsza przyjaciółka Grace Sharpe.

- To było naprawdę coś - powiedziała Grace. -W jego oczach był ogień, nigdy wcześniej nie widziałam takiego wyrazu na jego twarzy.

- Pewnie był po prostu zły, że przyszła - wyjaśniła Claire. - Szkoda, że tego nie widziałam.

Wiktoria zamówiła herbatę, ale kamerdyner jeszcze się nie pojawił, chociaż słyszała, jak kółka wózka turkoczą po marmurowej posadzce korytarza z drugiej strony drzwi.

- Nie było cię, bo byłaś w domu z Percym, zajmując się czymś o wiele przyjemniejszym niż bal charytatywny.

Claire zachichotała. Była najmłodszą z sióstr i nawet pomimo swego małżeństwa najbardziej naiwną.

- Spędziliśmy cudowny wieczór, Percy jest taki romantyczny, a mimo to żałuję, że nie widziałam prawdziwej cudzołożnicy.

- Żal mi Rafaela - odezwała się Grace. - Musiał naprawdę ją kochać. Starał się to ukryć, ale był wściekły, nawet po tylu latach.

- Tak, Rafaelowi rzadko puszczają nerwy - powiedziała Wiktoria i westchnęła. - To straszne, co mu zrobiła. Dziwię się, że do tego stopnia stracił dla niej głowę. Rafael zwykle dobrze ocenia ludzi.

- Co ona takiego zrobiła? - spytała Claire, pochylając się do przodu na krześle.

- Według tego, co mówi Cord, Danielle zaprosiła przyjaciela Rafaela do swojego łóżka, a w tym czasie Rafael i inni goście byli po prostu piętro niżej. Przyłapał ich i to był koniec ich narzeczeństwa. Ten skandal wlókł się za nim przez lata.

Grace wygładziła niewidzialną zmarszczkę na morelowej sukni z wysokim stanem.

- Danielle Duval jest powodem, dla którego Rafa el postanowił ożenić się bez miłości.

Tydzień wcześniej jej synek Andrew Ethan skończył sześć miesięcy, a Grace już zdążyła odzyskać nienaganną figurę.

Zapukał Timmons i Wiktoria zawołała przysadzistego kamerdynera do pokoju. Wózek wjechał na orientalny dywan i stanął przy sofie, a potem służący w milczeniu opuścił salon.

- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedziała Wiktoria do Grace i pochyliła się, by nalać herbatę do porcelanowych filiżanek o pozłacanych brzegach. - Dałaś Rafaelowi naszyjnik, nadal więc istnieje pro mień nadziei.

Rafael ocalił życie Grace i jej nienarodzonego dziecka. Chciała, aby jej przyjaciel znalazł szczęście, którym ona cieszyła się z Etanem, i dała księciu specjalny podarunek. Był to naszyjnik panny młodej, stary klejnot wykonany w trzynastym wieku dla narzeczonej lorda Fallona. Mówiono, że naszyjnik jest obciążony klątwą, która sprowadzić może wielkie szczęście lub okropną tragedię w zależności od tego, czy serce osoby, do której należy, jest czyste.

- Chyba masz rację - zgodziła się Grace. - Rafael ma naszyjnik, więc jest jeszcze szansa, że odnajdzie szczęście.

Claire bawiła się uszkiem filiżanki.

- A co, jeśli to wszystko, co przydarzyło się tobie i Wiktorii, to jedynie zbiegi okoliczności niemające nic wspólnego z naszyjnikiem? Może tak przecież być.

Wiktoria westchnęła, wiedząc, że jej siostra może mieć rację.

- Domyślam się, że to możliwe, ale... Wiktoria jednak nie mogła powstrzymać się od myśli, że kiedy naszyjnik należał do niej, poślubiła najwspanialszego z mężczyzn i urodziła przecudownego synka - Jeremiego Corda, który spał teraz smacznie na górze. Wcześniej jednak naszyjnik należał do jej ojczyma Milesa Whithinga, barona Harwood, złego człowieka, który teraz leżał w grobie. Wiktoria wzdrygnęła się i odegnała tę myśl.

Przypomniała sobie, jak podarowała naszyjnik Grace, która poznała Ethana, i ocaliła go przed ciemnościami, jakie go otaczały. Grace też miała teraz wspaniałego męża i syna.

- Wiemy, że serce Rafaela jest czyste. Możemy mieć tylko nadzieję, że naszyjnik zadziała.

Claire uniosła głowę, porzucając przyglądanie się fusom na dnie filiżanki.

- Może książę zakocha się w Mary Rosę? To było by idealne rozwiązanie.

Wiktoria rzuciła jej spojrzenie i powstrzymała się od śmiechu, kiedy Grace wywróciła oczami.

- To bardzo dobry pomysł Claire, może tak się stanie.

Ale nagle przypomniało jej się ogniste spojrzenie, jakie Rafael rzucił Danielle, i nie mogła uwierzyć w pomysł siostry.

- Proszę, ciociu Floro, po prostu nie mogę tego zrobić. Jak w ogóle możesz mnie prosić, bym znowu przez to przechodziła?

Znajdowały się w sypialni Danielle, w ich eleganckim apartamencie w hotelu Chesterfield; uroczy pokój tonął w odcieniach złota i zieleni. Ciocia Flora zatrzymała pokoje przez kolejne dwa tygodnie, aż do czasu ich wyjazdu do Ameryki.

- Daj spokój, kochana. To zupełnie inna sprawa. Zacznijmy od tego, że to jest popołudniowa herbat ka, a nie bal. Będzie tam mnóstwo dzieci. Lubisz przecież dzieci.

Danielle bawiła się kokardą opakowania prezentu. Herbatka dobroczynna miała zacząć się za godzinę.

- To wyjście może i jest inne, ale będą mnie traktowali jak czarną owcę, tak jak poprzednio. Sama widziałaś.

- Tak, to prawda i jestem dumna z tego, jak sobie poradziłaś. Dałaś wszystkim do zrozumienia, że masz całkowite prawo tam być.

- Było mi smutno przez cały czas. Ciocia Flora westchnęła teatralnie.

- Tak, cóż, bardzo mi przykro z powodu księcia. -Zerknęła na Danielle spod idealnie wyskubanych, siwych brwi. - Przynajmniej nie przysporzył ci żadne go kłopotu.

Danielle nie wspomniała o wściekłym wyrazie twarzy, którego nie potrafił ukryć na jej widok.

- Pożałowałby, gdyby powiedział choć jedno słowo.

- Tym razem go nie będzie, obiecuję ci. Danielle zerknęła na ciotkę, która była od niej sporo niższa i cięższa.

- Skąd wiesz?

- Zeszłym razem to był przypadek. Popołudniowa herbatka nie zainteresuje księcia. Nie prosiłabym cię, abyś mi towarzyszyła, gdyby nie to, że niezbyt dobrze się ostatnio czuję.

Dla lepszego efektu lekko zakaszlała, mając nadzieję wywołać w Danielle poczucie winy.

Zamiast tego, Danielle dostrzegła w tym ostatni promyk nadziei.

- A może, skoro jesteś chora, lepiej będzie, jeśli zostaniemy w domu? Napijemy się gorącej herbaty i zjemy świeże bułeczki.

Ciotka Flora wpadła jej w słowo.

- Jako współorganizatorka przyjęć dobroczynnych mam pewne obowiązki. Jeśli będziesz mi towarzyszyć, nic mi się nie stanie.

Danielle opuściła ramiona. W jaki sposób ciotce zawsze udawało się osiągnąć wszystko, co chciała? Ale z drugiej strony, ciotka zgodziła się towarzyszyć jej w niebezpiecznej podróży do Ameryki. Będzie na ślubie i pozostanie do momentu, aż dziewczyna rozgości się w nowym domu przy boku męża. Z pewnością stać ją na to, by towarzyszyć ciotce w ostatnim wydarzeniu dobroczynnym przed ich wyjazdem.

I, jak powiedziała ciotka, będą tam dzieci. Będzie przynajmniej kilka przyjaznych twarzy, które pomogą jej przetrwać popołudnie.

Jej uwagę zwróciło pukanie do drzwi; stanęła w nich pokojówka, Caroline Loon. Caro uśmiechnęła się słabo.

- Przysłała mnie lady Wycombe. Czy mam pomóc wybrać coś do ubrania?

Danielle spojrzała z westchnieniem, myśląc, że na samym starcie nie ma żadnych szans.

- Zostawię was zatem w spokoju - odezwała się ciotka Flora i ruszyła ku drzwiom. - Dołącz do mnie jak będziesz gotowa.

Danielle poddała się losowi i skinęła z rezygnacją głową. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Caro ruszyła w stronę garderoby. Dziewczyna miała dwadzieścia sześć łat, była o rok starsza od Danielle, wyższa i szczuplejszej budowy. Atrakcyjna blondynka o niezwykle słodkim usposobieniu.

Caro była młodą damą dobrego pochodzenia, jej rodzice zmarli nagle na malarię. Osierocona i bez grosza, przybyła do Wycombe Park niemal pięć lat temu, desperacko szukając jakiegokolwiek zajęcia.

Ciotka Flora natychmiast ją zatrudniła jako pokojówkę Danielle i obie z biegiem lat stały się czymś więcej niż panią i służącą. Caroline Loon, córka wikarego stała się najlepszą przyjaciółką Danielle.

Caro otworzyła drzwi garderoby. Chociaż większość rzeczy Danielle spakowano w wielkie, skórzane kufry do podróży, w środku wisiała skromna ilość sukien.

- Co powiesz na żółty muślin wyszywany różyczkami? - spytała Caro wyciągając jedną z ulubionych sukni Danielle.

- Wydaje mi się, że będzie odpowiednia. - Skoro już musiała iść na tę przeklętą herbatkę, będzie wyglądać jak najlepiej, a w tym żółtym muślinie zawsze czuła się pięknie.

- Usiądź, uczeszę cię - poinstruowała ją Caro. -Lady Wycombe zmyje mi głowę, jeśli przez ciebie spóźni się na herbatkę.

Danielle westchnęła.

- Przysięgam, że mając was obie, jestem zdumiona, iż w ogóle udaje mi się podjąć jakąkolwiek decyzję.

Caro się roześmiała.

- Ona cię kocha. Uparła się, żebyś powróciła do towarzystwa. Chce, żebyś była szczęśliwa.

- Będę szczęśliwa, jak tylko znajdę się w drodze do Ameryki. - Danielle sięgnęła ręką ku szczupłej dłoni Caro. - Jestem ci wdzięczna, że zgodziłaś się z nami jechać.

- Cieszę się, że jadę. - Caro zdobyła się na uśmiech. - Może obie znajdziemy nowe życie w koloniach.

Danielle też się uśmiechnęła.

- Tak, może znajdziemy.

Danielle z pewnością miała taką nadzieję. Była już zmęczona życiem w zawieszeniu, ukrywaniem się na wsi z niewielką grupką przyjaciół i okazjonalnymi odwiedzinami dzieci z sierocińca, na które zawsze czekała. Nie mogła doczekać się nowego życia w Ameryce, gdzie nikt nie słyszał o skandalu.

Teraz jednak musiała znaleźć w sobie odwagę, by przetrwać tę nieszczęsną herbatkę.

Rafael włożył ciemnozielony frak na beżową, pikowaną kamizelkę. Jego lokaj, niski, łysiejący mężczyzna, który służył mu od lat, sięgnął, by wyprostować węzeł na jego krawacie.

- Bardzo proszę, wasza wysokość.

- Dziękuję, Petersen.

- Czy będzie pan czegoś jeszcze potrzebował?

- Na razie nie. Wrócę późnym popołudniem. Nie miał zamiaru pozostawać na przyjęciu zbyt długo, chciał tylko wpaść, przywitać się i oczywiście zostawić spory czek na sierociniec. W końcu był to jego obywatelski obowiązek.

Wmawiał sobie, że nie ma to nic wspólnego z myślą, iż może zastać tam Danielle Duval, i przekonywał się, że jeśli tam będzie, zignoruje ją jak poprzednio.

Nie powiedziałby jej żadnej z tych rzeczy, które pragnął powiedzieć pięć lat temu. Nie pozwoliłby, żeby się dowiedziała, jak bardzo zraniła go jej zdrada, jak bardzo poczuł się zdruzgotany, jak przez kolejne kilka tygodni ledwie mógł funkcjonować. Miał zamiar bez jednego słowa dać jej odczuć swoją pogardę.

Przed domem czekał powóz zaprzężony w czwórkę koni. Rafael zamieszkiwał przepastny gmach przy Hanower Square, który ojciec wybudował dla jego matki, mieszkającej teraz w oddzielnym, ale nie mniej eleganckim apartamencie we wschodnim skrzydle budynku.

Odźwierny otworzył drzwiczki powozu. Rafael wspiął się po stopniach i usadowił na wyściełanych czerwonym aksamitem poduszkach; powóz potoczył się z łoskotem po brukowanej ulicy. Na herbatkę został zaproszony do ogrodów rezydencji Mayfair markiza Denby, którego żona była bardzo zaangażowana w działalność na rzecz sierot i wdów.

Leżąca przy Breton Street posiadłość znajdowała się niedaleko. Powóz podjechał pod wejście i odźwierny otworzył drzwiczki. Rafael ruszył ku głównemu wejściu, mijając dwóch odźwiernych w liberiach, którzy wskazali mu drogę do ogrodów na tyłach domu. Większość gości już przybyła i zgromadziła się na tarasie lub przechadzała po żwirowych alejkach, wijących się wśród bujnej zieleni. Grupka dzieci, ubranych skromnie, lecz schludnie bawiła się u podnóża kamiennej fontanny.

Przyjęcia charytatywne lady Denby należały do udanych. W mieście nie było wystarczającej ilości sierocińców i wiele bezdomnych dzieci, które nie znalazły w nich miejsca lub nie praktykowały jako kominiarze, kończyło na ulicach, jako włóczędzy lub żebracy. Większością sierot zajmowały się parafie. Podrzutki, przynoszone na ich progi, rzadko dożywały pierwszego roku życia. Rafael słyszał o parafii w Westminsterze, do której w ciągu jednego roku podrzucano około pięciuset bękartów, a udało się wychować tylko jednego - dożył piątego roku życia.

Jednak London Socjety ufundowało kilka dużych sierocińców.

- Wasza wysokość! - lady Denby ruszyła w jego stronę. Była to kobieta o wielkim biuście, błyszczących, czarnych włosach obciętych na krótko i wijących się lokami wokół twarzy. - Jak dobrze, że przyszedłeś.

- Obawiam się, że nie mogę długo zabawić. Wstąpiłem tylko, by przekazać ci czek na sierociniec. -Wyjął z kieszeni zwinięty kawałek papieru i podał go kobiecie, przyglądając się w tym czasie uważnie gościom.

- To cudownie, wasza wysokość, zwłaszcza że przekazałeś tak hojny datek podczas balu.

Rafael wzruszył ramionami. Było go na to stać i lubił dzieci. Chęć założenia własnej rodziny była powodem, dla którego ostatnio zdecydował się ożenić. To oraz fakt, że matka i ciotka bezustannie suszyły mu głowę, by wreszcie sprostał książęcym obowiązkom. Potrzebował potomka, mówiły. I następcy.

Potrzebny był mu syn, który przejmie tytuł Sheffield i utrzyma wielki majątek, aby jego rodzinie nigdy niczego nie zabrakło.

- Podano herbatę na tarasie. - Lady Denby wzięła go pod ramię. - Oczywiście dla panów mamy coś mocniejszego.

Uśmiechnęła się i poprowadziła go do stołu zastawionego srebrnymi tacami z ciastkami i wypiekami wszelakiego rodzaju oraz koktajlowymi kanapeczkami, tak małymi, że musiałby zjeść ich z tuzin, aby poczuć się syty. Pośrodku nakrytego obrusem stołu stał serwis do herbaty oraz kryształowa waza z ponczem.

- Czy mam kazać służbie podać brandy, wasza wysokość?

- Tak, chętnie. Dziękuję.

To pomoże mu przetrwać kolejne pół godziny, bo tyle właśnie zamierzał pozostać.

Powoli sączył brandy, szukając jakiejś znajomej twarzy, i dostrzegł matkę i ciotkę Kornelię, obie pogrążone w rozmowie z grupą innych kobiet. Tuż za nimi dostrzegł pucołowatą twarz Flory Duval Chamberlain. Jego wzrok padł na kobietę stojącą po jej lewej stronie, o rudych włosach i twarzy bogini. Rafael poczuł nagły skurcz w żołądku. Wyraz jego twarzy raptownie stężał. Wmawiał sobie, że nie przyszedł tu z jej powodu, ale zobaczywszy ją, zrozumiał, że to kłamstwo. Przez jedną chwilę oczy Danielle napotkały jego wzrok i rozszerzyły się w przestrachu. Rafael poczuł pewien rodzaj satysfakcji, kiedy krew odpłynęła z jej przepięknej, zdradzieckiej twarzy.

Nie odwrócił wzroku, będąc pewnym, że ona to uczyni.

Zamiast tego dziewczyna uniosła brodę i spojrzała na niego tak, jakby paliła go żywym ogniem. Zacisnął szczęki. Mijały długie sekundy, a żadne z nich nie oderwało wzroku. Potem Danielle powoli uniosła się z krzesła, rzuciła mu ostatnie, przelotne spojrzenie i odeszła na tyły ogrodu.

Zalała go fala wściekłości. Gdzie było upokorzenie, którego oczekiwał? Gdzie było jej zawstydzenie, którego był pewien?

Zamiast tego odeszła żwirową ścieżką, dumnie unosząc głowę i kierując się w stronę grupki bawiących się dzieci.

Danielle wzdrygnęła się i utkwiła wzrok w bawiących się w berka dzieciach. Pragnęła, by jej spotkanie z Rafaelem Saundersem nie odcisnęło w niej widocznego śladu. Nauczyła się po skandalu, że musi trzymać emocje na wodzy. Nigdy nie pozwól, by wiedzieli, jaką mają moc, jak bardzo mogą cię zranić!

- Panienko Danielle! - Maida Ann, mała blond-włosa dziewczynka ruszyła w jej stronę. - Berek! Jesteś berek!

Danielle roześmiała się i poczuła, że wydobywa się z niej westchnienie ulgi. Bawiła się w berka z dziećmi za każdym razem, kiedy przybywały do Wycombe Park. Teraz też tego chciały. W tej chwili była im za to wdzięczna.

- Dobra. Złapałyście mnie. A teraz... niech pomy ślę... które z was będzie kolejne? Robbie? A może ty, Peter? - Znała niektóre dzieci z imienia. Żadne z nich nie miało rodziców, a nawet jeśli rodzice żyli, nie chcieli swoich dzieci uznać. Serce Danielle rwało się do tych malców. Była szczęśliwa, że jej ciotka zajmowała się dobroczynnością, która dawała jej szanse na spędzanie czasu z dziećmi.

Chichocząc, Maida Ann przebiegła tuż koło niej, ale Danielle nie udało się złapać dziewczynki. Danielle uwielbiała wesołą pięciolatkę o wielkich, niebieskich oczach. Uwielbiała dzieci. Miała nadzieję, że pewnego dnia założy własną rodzinę.

Rodzinę z Rafaelem.

Myśl ta na nowo ją rozgniewała. I zasmuciła. Tak się nie stanie. Ani z Rafaelem, ani z żadnym innym mężczyzną. Nie po tym okropnym upadku, jaki przeżyła pięć lat temu. Danielle potrząsnęła głową, odganiając gorzkie wspomnienia.

Utkwiła wzrok w rudowłosym, ośmioletnim chłopcu o imieniu Terrance. Terry też nie dał się złapać; każde z dzieci podbiegało do niej, mając cichą nadzieję, że zwróci na siebie jej uwagę, nawet jeśli zostanie berkiem. Bawiła się z nimi przez chwilę i w końcu udało jej się pochwycić małego Terry'ego. Pomachała do dzieci i uśmiechnęła się do nich na pożegnanie, po czym zanurzyła się głębiej w ogród.

Nie usłyszała podążających za nią kroków, do chwili, aż było za późno. Wiedziała, kto idzie za nią, nim się odwróciła. A mimo to nie mogła powstrzymać westchnienia zdumienia, kiedy jej wzrok padł na przystojną twarz Rafaela.

- Dzień dobry, Danielle.

Serce zabiło jej niczym młot. Na policzkach pojawiły się wypieki złości. Niegrzecznie go zlekceważyła, odwracając się, i dostrzegła jeszcze tylko wyraz szoku na jego twarzy. Zaczęła iść przed siebie. Jednak książę Sheffield nie był przyzwyczajony do tego, by go lekceważono. Danielle poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej ramieniu. Uścisk był na tyle silny, by ją zatrzymać.

- Powiedziałem „dzień dobry" i spodziewam się choćby grzecznej odpowiedzi.

Danielle poskromiła nerwy, mówiąc sobie, że nie pozwoli się chwycić w pułapkę.

- Przepraszam, ale chyba wola mnie ciotka. On jednak nie puści! jej ręki.

- Wydaje mi się, że twoja ciotka jest w tej chwili zajęta. Co oznacza, że masz czas, by przywitać się ze starym przyjacielem.

Nerwy w końcu odmówiły jej posłuszeństwa.- Nie jesteś moim przyjacielem, Rafaelu Saundersie. Jesteś, w rzeczy samej, ostatnim człowiekiem na ziemi, którego chciałabym tak nazywać.

Rafael zacisnął szczęki.

- Czyżby? Skoro nie przyjaciel, to jak ja mam myśleć o tobie?

Danielle uniosła brodę, poczuła bolesny skurcz w żołądku spowodowany gniewem.

- Możesz myśleć o mnie jak o najgłupszej osobie, którą kiedykolwiek spotkałeś. O kobiecie na tyle durnej, by zaufać mężczyźnie takiemu jak ty. I głupiej na tyle, by się w tobie zakochać.

Ruszyła przed siebie, ale wysoka postać Rafaela zagrodziła jej drogę. Jego rysy były niczym z kamienia, błękitne oczy całkowicie lodowate.

- Zdaje mi się, że to ciebie znalazłem z jednym z moich najlepszych przyjaciół. To ty zaprosiłaś Oliviera Randalla do swojej sypialni tuż pod moim nosem.

-I to ty tak ochoczo uwierzyłeś w kłamstwa twojego przyjaciela, a nie w prawdę!

- Zdradziłaś mnie, Danielle. A może o tym zapomniałaś?

Danielle uniosła wzrok. W jej oczach płonął ogień.

- Nie, książę! To ty mnie zdradziłeś. Gdybyś mnie kochał, ufał mi, wiedziałbyś, że mówię prawdę. - Uśmiechnęła się gorzko. - Chociaż z drugiej strony, jakby się głębiej zastanowić, to ty jesteś głupcem.

Rafael aż zatrząsł się z wściekłości.

Dobrze, pomyślała. Nie znosiła tego zobojętniałe-go mężczyzny, jakim się stal; zimnego i niewzruszonego. Takiego, który w ogóle jej nie pociągał.

- Masz czelność stać tutaj i uważać, że niczemu nie jesteś winna?

- Powiedziałam ci to w chwili, kiedy wszedłeś do mojej sypialni. Wydarzenia tamtej nocy się nie zmieniły.

- Byłaś w łóżku z mężczyzną!

- Nawet nie wiedziałam, że tam jest... powiedziałam ci to tamtej nocy! A teraz zejdź mi z drogi Rafael!

W jego zimnych oczach zapłonęła złość, ale jej to nie obchodziło. Ruszyła ponownie i tym razem Rafael nie zrobił nic, by jej przeszkodzić.

Była zdumiona, że w ogóle do niej podszedł. Nie rozmawiali ze sobą od tamtej nocy, kiedy wszedł do jej sypialni, pięć lat temu, i znalazł Oliviera Randalla leżącego nago w jej łóżku.

Usiłowała mu wówczas wytłumaczyć, że Olivier odgrywał jakiś okrutny, straszny żart i że nic między nimi nie zaszło, że spała aż do chwili, gdy Rafael wszedł do pokoju i ją obudził. Ale z powodów, których nadal nie rozumiała, Olivier chciał zniszczyć uczucie, jakim darzył ją Rafael, i w brutalny sposób mu się to udało. Rafael nie słuchał jej tamtej nocy, nie odpowiedział też na tuziny listów, jakie do niego wysłała, błagając w nich, by wysłuchał jej wersji wydarzeń, i zaklinając go, żeby jej uwierzył.

Kiedy skandal ujrzał światło dzienne, Rafael nigdy nie stanął w jej obronie, ani też nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej wersję historii. Zamiast tego raptownie zerwał zaręczyny, potwierdzając to, co głosili plotkarze.

Oznajmiło to światu, że Danielle Duval nie jest tak niewinna jak udaje, że jest cudzołożnicą, która ma w pogardzie narzeczonego. Nic dziwnego, że została wyklęta z towarzystwa i skazana na życie na prowincji. Nawet jej własna matka uwierzyła plotkom.

Kiedy szła przez ogród, świat wokół niej zdawał się coraz bardziej zamazywać. Rzadko myślała o Rafaelu i o tamtych okropnych dniach. Ale teraz była tutaj w Londynie i Rafael wszystko przypomniał. Pociągnęła nosem i pohamowała napływające do oczu łzy. Nie miała zamiaru płakać z jego powodu. Już nie. Wylała zbyt dużo łez przez tego człowieka, którego kochała pięć lat temu, i nie chciała płakać przez niego już nigdy więcej.




























Rozdział 3



Rafael stał w ogrodzie zły, dziwnie poruszony i patrzył, jak elegancka postać kobiety oddala się żwirową alejką i znika w głębi domu. Nie wiedział, co go opętało, by ją odszukać. Może to cisza, jaka zapadła na tyle lat. Cokolwiek to było, zamiast spodziewanej satysfakcji, której oczekiwał po tej konfrontacji, spotkanie z byłą narzeczoną przyniosło mu jeszcze większy niepokój.

Podobnie jak tamtej nocy, Danielle upierała się przy swej niewinności. Nie uwierzył jej wtedy i nie wierzył jej teraz. Przeczytał liścik, w końcu miał dwoje oczu. Olivier przyjął zaproszenie Danielle i był w jej pokoju. Leżał nagi w jej łóżku.

Rafael wyzwał oczywiście drania na pojedynek.

- Nie napieraj, Rafaelu - rzekł Olivier. - Nie będę walczył z tobą niezależnie od tego, co mi zrobisz. Jesteśmy przyjaciółmi od dzieciństwa i nie mogę zaprzeczyć, że wina leży całkowicie po mojej stronie.

- Dlaczego, Ollie? Jak mogłeś to uczynić?

- Kocham ją, Rafaelu. Zawsze ją kochałem. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Nie potrafiłem odrzucić jej zaproszenia.

Rafael wiedział, że jego przyjaciel kocha się w Danielle, i to od czasów, kiedy byli nastolatkami. Ale Danielle nigdy nie kochała Oliviera.

A przynajmniej tak się Rafaelowi zdawało. Głupio uwierzył, że Danielle kocha jego, a nie Oliviera Randalla, chociaż ten przez lata o nią zabiegał. Po tamtej nocy doszedł do wniosku, że przyjęła jego oświadczyny tylko dlatego, by zostać księżną. Pragnęła bogactwa i władzy, nie jego.

Wychodząc z ogrodu, przypomniał sobie o tym wszystkim i upewni! się, tak jak wcześniej, że ani jedno jej słowo nie było prawdziwe. Teraz jednak był starszy, nieogarnięty obsesją zazdrości, niezaślepiony miłością jak wówczas, nie był wściekły ani obolały cierpieniem. I ponieważ był teraz zupełnie innym człowiekiem, nie umiał wygnać z głowy tego obrazu. Nie mógł zapomnieć wyrazu, z jakim Danielle spojrzała na niego w ogrodzie.

Bez cienia skrupułów, bez najmniejszego wstydu. Spojrzała na niego z całą nienawiścią, jaką Rafael czul do niej.

Nie, Rafaelu, to ty mnie zdradziłeś. Gdybyś mnie kochał, wiedziałbyś, że mówię prawdę.

Słowa te dręczyły go w drodze powrotnej do Sheffield House. Czy to możliwe? Czy był choć cień nadziei?

Zaraz z samego rana wysłał liścik do Jonasza McPhee, detektywa z Bow Street, z którego usług korzystał on i jego przyjaciele, kiedy potrzebowali jakiejś informacji. McPhee był dyskretny i niezwykle dobry w tym, co robił; szybko zjawił się w Sheffield House o drugiej po południu tego samego dnia.

- Dzień dobry, Jonaszu. Dziękuję, że przybyłeś.

- Miło mi, że mogę panu pomóc, wasza wysokość.

Detektyw był niski, łysiejący i nosił małe, druciane okulary. Był zupełnie niepozornym człowiekiem i jedynie jego muskularne barki i żylaste ręce zdradzały, czym się trudnił.

Rafael usunął się z drogi, wpuszczając McPhee do gabinetu, potem się odwrócił i poprowadził mężczyznę do biurka, wskazując, by zajął miejsce na jednym z wyściełanych zieloną skórą foteli.

- Chciałbym skorzystać z twoich usług, Jonaszu.

Rafael usiadł za masywnym biurkiem z drzewa różanecznika. Pokój był wysoki na dwa piętra, ściany zastawiono regałami z książkami, sufit zaś elegancko wyprofilowano. Pośrodku pomieszczenia stał wielki, mahoniowy stół oświetlony zwieszającymi się z góry zielonymi lampami i otoczony dwunastoma rzeźbionymi krzesłami o wysokich oparciach.

- Chciałbym, żebyś sprawdził wydarzenie, które miało miejsce pięć lat temu. - Rafael oparł się wy godnie w fotelu. - Wiąże się ono z kobietą o nazwisku Duval, Danielle Duval i z 0livierem Randallem. Panna Duval jest córką hrabiego Drummonda, który zmarł kilka lat temu. Lady Drummond umarła w zeszłym roku. Olivier Randall jest trzecim synem markiza Carverly.

- Muszę co nieco zanotować, wasza wysokość. Rafael podsunął mu kawałek papieru.

- Mam tu wszystko zapisane.

- Doskonale.

- Pięć lat temu byliśmy zaręczeni z panną Duval. Rafael zrelacjonował okropne wydarzenia owego wieczoru, kiedy znalazł liścik Danielle do Oliviera. Wyjaśnił, jak o północy poszedł do sypialni panny Duval i znalazł ich razem. W miarę rozwoju opowieści Rafael starał się jak mógł, by przedstawić wszystkie informacje bez ujawniania uczuć, jakie mu tamtej nocy towarzyszyły.

- Czy istnieje jakaś szansa, że zachował pan liścik? Rafael przewidział to pytanie.

- Co dziwne - tak, chociaż nie umiem wytłumaczyć dlaczego.

Wysunął dolną szufladę biurka, wyjął pistolet, który tam trzymał, a następnie małe, metalowe pudełko, które otworzył kluczykiem wyjętym z innej szuflady. Liścik był pożółkły i spłowiały, przetarty na zgięciach. Mimo to nadal sprawiał, że kurczył mu się żołądek.

Rafael podał liścik McPhee.

- Jak mówiłem, nie mam pojęcia, czemu go zachowałem. Być może po to, by mi przypominał, żeby ni gdy więcej nikomu tak głupio nie zaufać.

McPhee wziął od niego kartkę, a Rafael wręczył mu spis miejsc i nazwisk ludzi w jakikolwiek sposób powiązanych ze skandalem.

- To może nieco potrwać - odparł McPhee. Rafael wstał z fotela.

- Czekałem pięć lat, więc kilka następnych tygodni mnie nie zbawi.

A mimo to nie mógł się doczekać tego, co odkryje McPhee. Być może pragnął po prostu rozwikłać tę sprawę wreszcie do końca.

Być może myślał o przyszłości, o swoim rychłym ślubie. Może po prostu pragnął pogrzebać przeszłość - raz i na zawsze.

Z pomocą Caro Danielle zapakowała ostatnie kufry podróżne, uważnie dobierając stroje, które miały być jej potrzebne na czas dwumiesięcznego rejsu statkiem do Ameryki. Danielle nie mogła doczekać się wyjazdu.

- Chyba skończyłyśmy - odezwała się Caro, jak za wsze radosna. - Jesteś gotowa do podróży?

- Jak najbardziej, a ty? Caro roześmiała się wesoło.

- Od kilku dni jestem już spakowana.

- A co z ciotką Florą? Też już spakowana? Właśnie w tej chwili, niezawodna ciotka Flora wparowała do pokoju z rozpuszczonymi, siwymi włosami.

- Jestem gotowa do wyjazdu, moje drogie. Podobnie jak Danielle, Flora traktowała Caroline

Loon niemal jak członka rodziny. Danielle zaproponowała niegdyś, by Caro nie podróżowała z nimi jako pokojówka, ale jako jej towarzyszka. Caro była przerażona.

- Nie chcę twojej dobroczynności, Danielle. Nigdy jej nie chciałam. Lubię dla ciebie pracować i to, co dostaję w zupełności mi wystarczy. Poza tym, ty i lady Wycombe zawsze byłyście dla mnie dobre i hojne.

Danielle nigdy więcej nie poruszyła już tego tematu. Caro cieszyła się, że może zarobić na podróż, a Danielle była szczęśliwa z jej towarzystwa.

- Wobec tego, skoro jesteśmy wszystkie gotowe -odezwała się ciotka Flora. - Poślę po powóz. - Powóz miał zabrać ich do portu i powrócić do Wycombe Park. Lady Wycombe miała w końcu wrócić do Anglii, a Caro i Danielle miały zostać w Ameryce, w nowym domu z przyszłym mężem Danielle Richardem Clemensem.

- Och, to wszystko jest takie ekscytujące! - Flora wypadła z pokoju, by pozałatwiać ostatnie sprawy związane z wyjazdem, a Danielle spojrzała na Caro, która wyglądała na bardzo zaaferowaną.

- Cóż, czas ruszać w drogę - powiedziała Danielle. Caro uśmiechnęła się.

- Pomyśl tylko; niedługo już będziesz mężatką. Danielle jedynie skinęła głową. Nie mogła wyzbyć się myśli o mężczyźnie, którego miała poślubić i o okrutnej zdradzie księcia Sheffielda. Richard jest inny, wmawiała sobie. I modliła się, by okazało się to prawdą.

Statek miał wyruszyć następnego ranka wraz z odpływem. „Wyndham" był olbrzymią jednostką pasażerską o niezwykle nowoczesnym wyposażeniu. Kapitan przywitał osobiście kobiety i obiecał, że dopilnuje, aby miały wygodną podróż, jako że miały płynąć same bez opieki mężczyzny.

Danielle starała się przypomnieć sobie mężczyznę, który kiedykolwiek by ją przed czymś chronił. Z całą pewnością nie był to jej ojciec; umarł, gdy była bardzo młoda. Ani jej kuzyn Nathaniel, który składał jej lubieżne propozycje, kiedy miała zaledwie dwanaście lat. Z pewnością nie był to Rafael, mężczyzna, który miał zostać jej mężem i którego kochała całym sercem. Zastanowiła się nad Richardem Clemensem, ale doszła do wniosku, że nie ma to większego znaczenia. Nauczyła się sama dbać o siebie i będzie to robić dalej, nawet po ślubie.

Danielle stalą na trapie pomiędzy Caro a ciotką Florą i patrzyła na wodę; na statku właśnie stawiano żagle. Chłodny wiatr orzeźwiał majowe popołudnie i targał pelisę Danielle.

- Ledwie mogę w to uwierzyć - odezwała się Ca ro, patrząc na znikający w oddali Londyn. - Naprawdę ruszamy do Ameryki!

- Ależ będzie przygoda! - odezwała się radośnie ciotka Flora.

Chociaż Danielle była równie podekscytowana, żałowała, że nie ma wystarczającej pewności, czy postępuje właściwie. Ledwie znała Richarda Clemensa, a po Rafaelu była ostrożniejsza w kontaktach z mężczyznami. Richard jednak dawał jej szansę na szczęście, z którym już zdążyła się pożegnać. Pochyliła się i przytuliła obie kobiety, najbliższe jej osoby na świecie.

- Jestem taka szczęśliwa, że obie ze mną jedziecie. Wiedziała, że nie postąpiłyby inaczej. Były rodziną. Jedyną prawdziwą, jaką miała.

Teraz w Ameryce czekała na nią nowa rodzina. Richard, jego syn i córka; dzieci, których nigdy by nie miała, gdyby go nie spotkała. Usiłowała sobie przypomnieć jego twarz i dostrzegła obraz mężczyzny o grubych blond włosach i brązowych oczach, mężczyzny przystojnego, mądrego i hojnego.

Poznali się w Wycombe Park. Richard zajmował się przemysłem tekstylnym i przyjechał do Anglii w nadziei na większe zyski. Był gościem hrabiego Donnera, jednego z przyjaciół ciotki Flory, który mieszkał nieopodal. Hrabia i jego żona, Prudencja, wraz z panem Clemensem zostali zaproszeni na obiad do Wycombe Park.

Tej nocy, po wieczorze wypełnionym grą w karty i przyjemnymi rozmowami oraz mini recitalem Danielle i Prudencji na pianoli, Richard spytał, czy może przyjść do nich ponownie. Danielle sama się zdziwiła, słysząc własne „tak".

W ciągu kolejnych dni nie spędzili zbyt wiele czasu razem, a mimo to dobrze się rozumieli. I nawet kiedy powiedziała mu o skandalu, Richard nadal chciał się z nią ożenić. W odróżnieniu od Rafaela uwierzył, że była niewinna.

Stojąc na pokładzie statku, Danielle czuła wiatr muskający jej twarz i spojrzała hen daleko w morze. Bóg obdarzył ją drugą szansą na szczęście i miała zamiar się go trzymać mocno, obiema rękami.











































Rozdział 4



Minęło dziesięć dni. Od Jonasza McPhee nadeszło jedynie parę zdawkowych wiadomości. Rafael czeka! odpowiedzi na dręczące go pytania, poza tym jednak wiódł życie jak dotychczas, biorąc udział w przyjęciach i spędzając większość wieczorów w White's, klubie dla dżentelmenów w Domu Przyjemności Madame Fontaneau.

W dawnych czasach jego najlepsi przyjaciele -Ethan Sharpe i Cord Easton - dotrzymywali mu towarzystwa, pijąc, grając w karty i odwiedzając panie, chociaż Cord wolał zwykle towarzystwo swojej kochanki.

Ale Ethan i Cord byli teraz żonaci i szczęśliwi. Każdy z nich miał syna. Rafael chciał, aby jego przyszłość była taka sama. Chociaż żenił się z Mary Rose bez miłości, najważniejszym celem tego związku było spłodzenie następcy. Majątek Sheffield był olbrzymi; jego ziemie i posiadłości wielkie i różnorodne.

Ponieważ Rafael nie miał braci, w wypadku jego bezpotomnej śmierci majątek oraz tytuł przeszłyby w ręce kuzyna - Artura Bartholomeva. Artie był łotrem najgorszego sortu, zaprzedanym łobuzem, którego głównym celem w życiu stało się wydanie każdej gwinei, jaka trafiła w jego ręce. Chodził na dziwki, pił i uprawiał z zamiłowaniem hazard i wydawało się, jakby z premedytacją robił wszystko, by zejść z tego świata w młodym wieku.

To Artur był powodem, dla którego matka Rafaela tak bardzo się upierała, by wziął ślub. Nie mógł wcale jej za to winić. Podobnie jak jego ciotki i kuzynki, również ona była zależna od dochodów z wielkiego majątku Sheffield, a od tego zależało dobro jej rodziny. Do obowiązków Rafaela należało dopilnowanie, by majątek przeszedł w ręce zapewniające jego przetrwanie teraz i w przyszłości.

Aby tak się stało, Rafael zdecydował się ożenić i postarać o dzieci. Potrzebował synów, więcej niż jednego, by wypełnić swój obowiązek. Poza tym chciał mieć własną rodzinę. Był już na to gotowy. Podejrzewał, że był już gotowy od czasu zaręczyn z Danielle, ale po jej zdradzie wygonił tę myśl z głowy na kilka lat.

Wspomnienie powróciło. Nadal myślał o Danielle, kiedy godzinę później otrzymał wiadomość od Jonasza, który domagał się spotkania jeszcze tego wieczoru. Z tonu liściku Rafael wywnioskował, że chodzi o coś ważnego.

Była już niemal dziewiąta, kiedy kamerdyner zaanonsował przybycie pana McPhee; Rafael niecierpliwie przemierzał gabinet.

- Dobry wieczór, wasza wysokość. Miałem nadzieję przyjść wcześniej, ale w ostatniej chwili musiałem sprawdzić pewną informację.

- W porządku, Jonaszu, doceniam, że jesteś taki dokładny, domyślam się zatem, że przynosisz wieści.

- Obawiam się, że tak, wasza wysokość.

Na te słowa żołądek podszedł Rafaelowi do gardła. Z wyrazu twarzy detektywa wywnioskował, że nie spodoba mu się to, co usłyszy. Wskazał McPhee miejsce, a potem usiadł naprzeciw niego.

- Dobrze, miejmy to już za sobą.

- Krótko mówiąc, proszę pana, w sprawie tego wieczoru sprzed pięciu lat, wygląda na to, że został pan wrobiony w niezłą kabałę.

Żołądek Rafaela wykonał kolejną woltę.

- W jaki sposób?

- Ten pański przyjaciel, Olivier Randall, uwikłany w sprawę, najwyraźniej przez całe lata żywił do pana skrywaną nienawiść.

- Nienawiść to mocne słowo. Byliśmy przyjaciółmi, może niezbyt bliskimi, ale nie odczułem z jego strony najmniejszej niechęci.

- Czy zdawał pan sobie sprawę z jego uczuć do pańskiej narzeczonej?

- Tak, wiedziałem, że kocha się w Danielle od lat. Współczułem mu.

- Do chwili, aż zobaczył pan ich razem tamtej nocy.

- Tak, nakryłem ich w sypialni Danielle; leżał nagi w jej łóżku.

- To, że tam był, nie ulega wątpliwości. Sporo gości, którzy uczestniczyli w tygodniowym przyjęciu, potwierdziło wersję wydarzeń, która była im znana. Wiele osób usłyszało zamieszanie i pobiegło do sypialni panny Danielle Duval. Tam zobaczyli pana oraz Oliviera Randalla w łóżku panny Duval. Wszyscy, łącznie z panem, doszli do tego samego wniosku.

- Zdaje mi się, że sugerujesz, iż wszyscy byliśmy w błędzie.

- Proszę mi raz jeszcze powiedzieć, w jaki sposób znalazł pan liścik.

Rafael przypomniał sobie bolesne wydarzenia.

- Jeden z odźwiernych przyniósł mi go po kolacji. Powiedział, że znalazł go na podłodze gabinetu Oliviera. Powiedział, że wie, iż ja i panna Duval jesteśmy zaręczeni i jego zdaniem to, co dzieje się pomiędzy panną Duval a Olivierem, nie jest w porządku.

- Czy przypomina pan sobie, jak nazywał się ten odźwierny?

- Nie, pamiętam tylko, że hojnie go wynagrodziłem za uczciwość, a on przysiągł, że zachowa całą sprawę w tajemnicy.

- Ten odźwierny nazywa się Willard Coote. Otrzymał również sporą sumkę od lorda Oliviera za to, by zaniósł ten liścik panu.

- To nie ma sensu. Dlaczego Olivier miałby chcieć, by go przyłapano z Danielle?

- To ma sens, jeśli zrozumie pan, jak bardzo lord Olivier był zdeterminowany, by nigdy nie doszło do pańskiego ślubu z Danielle. Zdaje mi się, że miał nadzieję, iż w końcu uda mu się ją zdobyć, ale to oczywiście nigdy się nie stało. Ale najbardziej chyba chciał pana jak najmocniej zranić.

Rafael zastanowił się nad tymi słowami, usiłując poskładać wszystko w całość.

- Obawiam się, że dalej nie rozumiem. Dlaczego Olivier chciałby mnie zranić?

- Nie ma wątpliwości, że był zazdrosny, ale to jest tylko jeden z powodów jego nienawiści. Za jakiś czas odkryję wszystkie motywy, jakimi się kierował.

Rafael wyprostował się w fotelu. Nie mógł przestać myśleć o Olivierze i Danielle widzianych przez niego tamtej nocy.

- To nie będzie konieczne, przynajmniej teraz. Te raz muszę wiedzieć, czy jesteś pewien, bez cienia wątpliwości, że Danielle Duval jest niewinna w obliczu oskarżeń, jakie padły przeciw niej?

W odpowiedzi McPhee sięgnął do kieszeni nieco znoszonego fraka.

- To ostatni dowód, jaki dla pana mam. - Położył na biurku liścik, który otrzymał wcześniej od Rafaela. - To jest liścik, który odźwierny podał panu tam tej nocy.

-Tak.

McPhee rozwinął jakiś skrawek papieru i położył obok listu.

- A to jest liścik pisany przez pannę Duval. To chyba wystarczy za ostateczny dowód. - Jonasz pochylił się nad kartkami. - Jak pan widzi, wasza wysokość, pismo jest podobne, ale jeśli bliżej się przyjrzeć, można dostrzec, że nie jest identyczne.

Rafael podążył wzrokiem za nim, przyglądając się podobieństwom i różnicom charakteru pisma. Nie było wątpliwości, że mimo podobieństw, dominowały różnice.

- Proszę zwrócić uwagę na podpis.

Rafael znowu dokona! porównania. Podpis był lepiej podrobiony, pewnie wiele razy ćwiczony, ale i tutaj dostrzegł pewne niezgodności.

- Nie wierzę, aby panna Duval napisała do Oliviera Randalla - odezwał się Jonasz. - Twierdzę, że lord Olivier napisał to sam, sprawił, by list wyglądał na przeczytany i porzucony, a następnie kazał za nieść go odźwiernemu do pana.

Rafael drżącą ręką podniósł list, który przyniósł McPhee. Był pisany do jej ciotki. Dziewczyna opisywała w nim okropne wydarzenia tamtej nocy i błagała, by ciotka uwierzyła, że jest niewinna.

- Skąd go masz?

- Złożyłem wizytę lady Wycombe. Hrabina chciała w pełni przyczynić się do oczyszczenia swej siostrzenicy z zarzutów. Znalazła kilka próbek jej pisma, które dostarczono mi z Wycombe Park.

Rafael położył list obok starego liściku.

- Danielle pisała do mnie wiele razy, ale ja nigdy... nigdy nie otworzyłem żadnego z jej listów. Byłem tak pewien tego, co zobaczyłem.

- To całkiem zrozumiałe, wasza wysokość, biorąc pod uwagę, jak dokładnie to wszystko zaplanowano.

Rafael zacisnął szczęki tak mocno, że aż zazgrzytało mu w głowie. Odsunął fotel i wstał.

- Gdzie on jest? McPhee również wstał.

- Lord Olivier przebywa obecnie w rezydencji w mieście w domu swojego ojca, lorda Carverly.

Rafael obszedł biurko, serce zaczęło mu walić jak szalone, a z każdą chwilą narastała w nim złość. Opanował nerwy.

- Dziękuję Jonaszu. Dobrze się spisałeś. Przykro mi tylko, że nie znałem cię pięć lat temu. Może gdybym wtedy cię wynajął, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

- Przykro mi, wasza wysokość.

- Nikomu nie może być bardziej przykro niż mnie. - Rafael odprowadził McPhee do drzwi. - Przyślij rachunek mojemu księgowemu.

McPhee skinął głową.

- Może nie jest za późno na naprawienie szkód, wasza wysokość.

Rafael poczuł świeżą falę złości zalewająca cale jego ciało i tak mocną, że obawiał się, iż straci kontrolę.

- Pięć lat to szmat czasu - powiedział grobowym głosem, - Ale jednej rzeczy możesz być pewien, wkrótce będzie już za późno dla Oliviera Randalla.

Bladym świtem rozległo się pukanie do drzwi pokoju sypialnego Oliviera. Na nieustające, natarczywe łomotanie przebudził się, przeklinając pod nosem osobę, która ośmielała się budzić go o tak pogańskiej porze. Zdumiał się na widok lokaja, który wszedł do sypialni z przerażonym wyrazem twarzy.

- O co chodzi, Burgess? Cokolwiek to jest, lepiej, żeby okazało się ważne; spałem jak dziecko, aż zbudziłeś mnie tym łomotem.

- Na dole jest trzech mężczyzn. Upierają się z panem zobaczyć. Jennings powiedział im, że zbyt wcześnie na odwiedziny, usiłował ich oddalić, ale nie chcieli odejść. Powiedzieli, że sprawa nie może czekać. Jennings przyszedł do mnie, żebym pana zbudził - niski, ciemnowłosy lokaj podał Olivierowi zielony jedwabny szlafrok.

- Nie bądź idiotą. Nie mogę ich w tym przyjąć. Muszę się ubrać i ktokolwiek to jest, będzie musiał poczekać.

- Powiedzieli, że jeśli nie zejdzie pan na dół za pięć minut, sami tu po pana przyjdą.

- Co? Ośmielają się mnie straszyć? Cóż to może być za ważna sprawa, skoro budzą mnie o tak nieludzkiej porze? Czy Jennings powiedział ci, jak się nazywają?

- Tak, panie. Książę Sheffield, markiz Bedford i hrabia Brant.

Oliviera przeszył dreszcz niepokoju. Sheffield był tutaj. A wraz z nim dwóch najbardziej wpływowych ludzi w Londynie. Powód ich wizyty nie pozostawiał wiele do myślenia. Lepiej poczekać i zobaczyć.

Burgess ponownie podał szlafrok i tym razem Olivier wsuną! ramię w rękaw.

- Idź na dół i powiedz, że zaraz schodzę. Zaprowadź ich do salonu.

- Tak, panie.

Kiedy lokaj otworzył rozsuwane drzwi i Olivier wszedł do środka, usiłował zachować pozory godności - w szlafroku i pantoflach. Jeszcze bardziej zdenerwował go fakt, iż trzej mężczyźni nie siedzieli.

- Dzień dobry, wasza wysokość, dzień dobry, panowie.

- Ollie - odezwał się książę.

- Domyślam się, że macie sprawę niecierpiącą zwłoki, skoro pojawiacie się u mnie o tak niesłychanej porze.

Sheffield zrobił krok w przód. Olivier nie widział Rafaela od lat i przypilnował, by zachować należyty dystans. Teraz książę pojawił się tutaj, w jego domu. Był od niego wyższy i potężniej zbudowany. Przystojny, bogaty i wpływowy.

- Przyszedłem w osobistej sprawie - rzekł książę. - W sprawie, która powinna była zostać rozwiązana pięć lat temu. Domyślam się, że wiesz, o czym mówię.

Olivier zmarszczy! czoło. To nie miało sensu.

- Wydawało mi się, że to, co się stało, należy do przeszłości. Z pewnością nie przybyłeś tu, by wyciągać zadawnione spory, nie po tylu latach.

- W rzeczy samej przybyłem tu, by bronić honoru Danielle Duval, co powinienem był uczynić pięć lat temu. Popełniłem błąd, wierząc tobie, a nie jej. Ten błąd mam zamiar naprawić, raz i na zawsze.

- O... o czym ty mówisz?

Zamiast odpowiedzieć, Rafael wyjął z kieszeni surduta białą bawełnianą rękawiczkę i uderzył nią Oliviera w policzek. Najpierw w jeden, potem w drugi.

- Danielle Duval była całkowicie niewinna podczas wydarzeń tamtej nocy; całą winę ponosisz ty, sir. Teraz zapłacisz za szkody, które wyrządziłeś, oraz za życia, które zrujnowałeś. Możesz wybrać rodzaj broni.

- Nie wiem... nie wiem, o czym mówisz.

- Doskonale wiesz. To przecież ty sfałszowałeś liścik i opłaciłeś odźwiernego, Willarda Coote'a. Spodziewam się ciebie jutro o świcie na pagórku w Green Park. Ci mężczyźni będą moimi sekundantami. Jeśli odmówisz, jak poprzednio, znajdę cię i zastrzelę na miejscu. A teraz wybierz broń.

Tak więc prawda wreszcie wyszła na jaw. Olivier już uwierzył, że nigdy do tego nie dojdzie i że wygrał grę. Teraz, pięć lat później, zaczynał się zastanawiać, czy cena, jaką przyszło mu zapłacić za zemstę, była jej warta.

- Pistolety - odparł w końcu. - Możesz liczyć na moje przybycie.

- Jeszcze jedno pytanie, Ollie. Co było przyczyną? Dlaczego to zrobiłeś? Co takiego uczyniłem, by zasłużyć sobie na tak okrutną karę?

Olivier uniósł lekko kąciki ust.

- Przyczyną jesteś po prostu ty, Rafaelu. Od dziecka byłeś wyższy, mądrzejszy i przystojniejszy. Byłeś dziedzicem całego księstwa o niesłychanym majątku. Byłeś lepszy w sporcie, bardziej czarujący jako bywa lec salonów i lepszy jako kochanek. Każda kobieta chciała wyjść za ciebie za mąż. Kiedy oczarowałeś Danielle, postanowiłem, że nigdy jej nie dostaniesz. - Jego uśmiech stał się okrutny. - Tak więc zniszczyłem ostatnią szansę, byś miał to, czego naprawdę pragnąłeś.

Książę wybuchnął, chwycił poły szlafroka Oliviera i uniósł go do góry.

- Zabiję cię, Olivier. Udało ci się to, co zamierzałeś, ale zapłacisz za to wysoką cenę.

Markiz i hrabia ruszyli do przodu.

- Puść go, Rafaelu - odezwał się Brant i popatrzył płonącym wzrokiem w chłodną stal oczu księcia. -Będziesz miał swoją zemstę rano.

- Pozwól mu zastanowić się nad własnym losem -dodał ciemnowłosy markiz Bedford, który wiedział, że wraz z upływem czasu nadejdzie strach.

Rafael powoli poluźnił uchwyt.

- Czas na nas - odezwał się Bedford do księcia. -Służący wezwali już pewnie strażnika. Jak mówi Cord, jutro wstanie kolejny dzień.

Sheffield puścił Oliviera, odpychając go tak mocno, że ten wpadł na obudowę kominka i stłukł sobie boleśnie ramię. Jednak strach 0liviera powoli przemijał, a w jego miejsce zaczęło pojawiać się żelazne postanowienie. Był przygotowany na ten dzień. Może los dał mu ostatnią szansę, by wygrać tę grę.

- Zobaczymy, kto padnie trupem - odezwał się Olivier, kiedy mężczyźni zwrócili się do drzwi. - Nie jestem już tym słabym mężczyzną, jakim byłem pięć lat temu.

Mężczyźni zignorowali go i wyszli z pokoju. Bedford utykał lekko, być może z powodu starej rany. Olivier nie znał go na tyle, by to wiedzieć.

Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Olivier opadł na wyścielaną brokatem sofę. W końcu stanie oko w oko z księciem Sheffield. Był kiedyś pewien, że czas ten nadejdzie. Kupił zestaw pistoletów i codziennie ćwiczył, aż stał się bardzo biegły w tej dziedzinie. Przez ostatnie pięć lat powoli dochodził do przekonania, że broń nie będzie mu potrzebna. Teraz wyglądało na to, że jest inaczej.

Niemal się uśmiechnął. Rafael chciał zemsty. Olivier dobrze znał to uczucie. W pewnym sensie cieszył się, że Rafael już wiedział, co wydarzyło się tamtej nocy. Jutro, jeśli będzie miał szczęście, ujrzy go martwego.

Wzniesienie tonęło w gęstej mgle. Trawa była wysoka i mokra, czepiała się butów. Nad horyzontem pojawiły się pierwsze blaski świtu, w których widać było zarys dwóch czarnych powozów zaparkowanych na skraju zielonej połaci u stóp pagórka.

Ethan i Cord stali pod wysokim platanem obok dwójki sekundantów lorda Oliviera. Na szczycie, na otwartym polu, stał ich najlepszy przyjaciel Rafael Sunders, książę Sheffield, odwrócony plecami do człowieka, który zrujnował mu życie, Oliviera Randalla, trzeciego syna markiza Caverly.

Randall był nieco niższy od Rafaela i szczuplejszej budowy; miał kasztanowe włosy i piwne oczy. Nie posiadał tej siły i władzy, jaka zawsze towarzyszyła Rafaelowi, a mimo to Ethan obawiał się, że jego przyjaciel nie docenia przeciwnika.

Mówiono, że Olivier Randall jest bardzo dobrym strzelcem, jednym z najlepszych w Londynie.

Ale tak mówiono też o Rafaelu.

Rozpoczęło się odliczanie, Cord liczył, a mężczyźni odmierzali krokami odległość.

- Pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.

Odwrócili się niemal jednocześnie i stanęli do siebie bokiem. Unieśli długie pistolety i wypalili.

Rozległy się dwa wyraźne strzały i odbiły echem od wzniesienia. Przez kilka sekund żaden z mężczyzn nie poruszył się, a potem Olivier Randall zachwiał się i upadł na mokrą trawę.

Sekundanci Oliviera ruszyli ku niemu wraz z lekarzem, Neilem McCauleyem, przyjacielem, który zgodził się im towarzyszyć. Cord i Ethan również ruszyli w tę stronę; zaniepokojenie Ethana nieco zmalało, kiedy dostrzegł Rafaela stojącego o własnych siłach -najwyraźniej nic mu się nie stało.

A potem dostrzegł czerwoną plamę krwi na jego rękawie, której on sam najwyraźniej nie zauważył. Ruszył w stronę Oliviera Randalla.

Doktor McCauley, pochylony nad rannym, uniósł głowę i spojrzał na księcia.

- Niedobrze to wygląda, nie wiem, czy przetrzyma.

- Proszę zrobić, co w pańskiej mocy - odezwał się Rafael.

Odwrócił się i poszedł w stronę Ethana, który dogonił go na skraju wzniesienia.

- Bardzo poważnie cię zranił? - spytał Ethan, od suwając kosmyk ciemnych włosów z czoła.

Rafael dopiero wtedy zda! sobie sprawę, że krwawi.

- To nic poważnego.

W tej chwili nadszedł Cord.

- Do mnie jest najbliżej i są tam kobiety. Chodź my do domu, niech się tobą zajmą. - Cord zerknął w stronę wzgórza. - Wygląda na to, że McCauley jest bardzo zajęty Randallem, ale moja żona to całkiem niezła pielęgniarka.

Rafael skinął głową. Kiedy szli, kilka razy musiał zacisnąć zęby z bólu, ale myślami był gdzie indziej.

Sprawa z Olivierem Randallem została zakończona. Pozostawały jeszcze do naprawienia inne sprawy honoru. Trzeba było oczyścić dobre imię Danielle i sprawić, żeby stała się na powrót niewinna w oczach opinii publicznej.

Ethan zastanowił się, jakie będą następne kroki Rafaela.




































Rozdział 5



Rafael rozsiadł się wygodnie w fotelu za biurkiem. Łagodne czerwcowe słońce wpadało do środka przez witrażowe okna, ogrzewając pokój, ale to nie poprawiało mu wcale nastroju. Ramię boleśnie pulsowało, chociaż rana na szczęście okazała się niegroźna. Ołowiana kula przeszyła na wylot mięsień, ale nie naruszyła kości.

Olivier Randall nie miał tyle szczęścia. Kula odbiła się od żebra i uderzyła w kręgosłup. McCauley zdołał wyłuskać pocisk, ale szkoda została już wyrządzona. Jeśli nie wda się zakażenie, Olivier Randall przeżyje, ale nigdy nie będzie mógł już chodzić.

Rafael nie czuł wyrzutów sumienia, Olivier Randall w okrutny, perfidny sposób zniszczył życie dwojga ludzi jedynie z powodu zazdrości. Knuł i spiskował, kłamał i oszukał cały Londyn, a zwłaszcza Rafaela. Teraz jego własne życie legło w gruzach.

- Drzesz to, co sam zszyłeś - mawiał ojciec Rafaela, kiedy ten był dzieckiem.

Stary książę był sprawiedliwy i uczciwy. Wynik tego pojedynku byłby dla niego wyrokiem sprawiedliwym.

Nie tylko Olivier jednak ponosił winę. Po pojedynku Rafael dopilnował, aby naprawić niektóre ze szkód, które sam wyrządził. Miał zamiar oczyścić dobre imię Danielle, ale najpierw sam chciał z nią porozmawiać.

W tej sprawie jednak jego wysiłki poszły na marne.

Rafael zaklął szpetnie. Sfrustrowany i bez siły rozmyślał właśnie o Danielle, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Kamerdyner, Jonathan Wooster, siwowłosy mężczyzna o pociągłej twarzy i jasnoniebieskich oczach, powiedział:

- Przepraszam, że pana niepokoję, wasza wysokość, ale przybyli lord i lady Belford.

- Poproś ich tutaj.

Martwili się o niego, wiedział o tym. Od czasu pojedynku zaszył się w domu i nigdzie nie wychodził. Chociaż sprawiedliwości stało się zadość, czuł się pokonany. Nie miał sił, by wyjść z domu.

Ethan wprowadził Grace do pokoju. Młoda kobieta ubrana była w modną, jasnozieloną suknię z wysokim stanem. Miała gęste, kasztanowe włosy i szmaragdowozielone oczy. Grace i Rafael od dawna byli przyjaciółmi, ale nigdy nie łączyło ich nic więcej. Rafael od początku czuł, że Grace jest przeznaczona Ethanowi. Była jedyną osobą, która potrafiła rozproszyć mroki ciemności, nękające jego przyjaciela.

- Jak się czujesz? - spytał zmartwiony Ethan.

Był wzrostu Rafaela, nieco szczuplejszy, o ciemniejszej karnacji i bardziej wyrazistych rysach; podobał się kobietom. Teraz, kiedy jego demony zniknęły, wydawał się jeszcze bardziej atrakcyjny.

- Rana nie była groźna. - Rafael ruszył ku nim. -Ramię dobrze się goi.

- To bardzo dobre wieści - na ślicznej twarzy Grace pojawił się uśmiech. - Może czujesz się na tyle dobrze, żeby towarzyszyć nam podczas lunchu. Taki piękny dziś dzień.

Rafael odwrócił wzrok. Jego ciało zdrowiało, ale umysł nadal pogrążony był w przeszłości. Dzień po pojedynku wezwał Jonasza McPhee, by się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywają Danielle Duval oraz lady Wycombe. Rafael ani jego matka nie widzieli ich od czasu popołudniowej herbatki, przypuszczał więc, że musiały powrócić do Wycombe Park.

Jednak według słów McPhee, panna Duval i jej ciotka opuściły kraj.

- Z ponurego wyrazu twojej twarzy domyślam się, że wiesz już, iż Danielle wyjechała - powiedział Ethan.

- A ty skąd wiesz?

- Wiktoria nam powiedziała - odezwała się Grace. -Ona zna chyba wszystkich służących w mieście. Szukała informacji o Danielle. Zdaje mi się, że jej zdaniem chciałbyś się z nią zobaczyć.

Rafael zdusił westchnienie frustracji.

- Niestety, Jonasz McPhee poinformował mnie trzy dni temu, że Danielle i jej ciotka popłynęły do Ameryki, do Filadelfii. Chciałem z nią porozmawiać, przeprosić i w jakiś sposób naprawić krzywdy. Teraz to jednak chyba niemożliwe.

- Z całą pewnością nie tak zaraz - przytaknął Ethan. Rafael spojrzał na przyjaciela.

- Czy Wiktoria powiedziała ci również, że Danielle przyjęła oświadczyny Amerykanina o nazwisku Richard Clemens?

- Nie, nie wiedziałem chyba o tym.

Rafael spojrzał przez okno na ogród. Słońce świeciło dziś wyjątkowo mocno, a na gałęzi drzewa przed domem siedziała para jaskółek. Odwrócił się w stronę przyjaciół.

- Danielle zostawiła dom, została zmuszona do opuszczenia kraju, by za granicą znaleźć dla siebie szczęście. Uciekła tysiące mil przed okropnymi oszczerstwami, jakie wygłaszano na jej temat, a z których nic nie było prawdą, a cała wina leży wyłącznie po mojej stronie.

Grace dotknęła jego ramienia.

- Nie jest tak. Twoje czyny niewątpliwie miały w tym swój udział, ale za wszystko odpowiedzialny jest Olivier Randall. To on zaplanował zerwanie twoich zaręczyn z Danielle i zniszczenie waszych uczuć, i to mu się udało.

Rafael odruchowo zacisnął dłoń w pięść.

- Randall osiągnął dokładnie to, co zaplanował. Zniszczył szansę na szczęście, którego mogliśmy zaznać z Danielle. Chyba że, oczywiście, odnajdzie ona jakieś zadowolenie z mężczyzną, którego chce poślubić.

Grace pociągnęła go za rękaw surduta.

- Czy chcesz podjąć wyzwanie, Rafaelu?

- O czym mówisz?

- Małżeństwo Danielle może uczynić ją jeszcze bardziej nieszczęśliwą niż te ostatnie pięć lat. Czy jesteś gotowy podjąć ryzyko?

Pierś Rafaela ścisnęła niewidzialna obręcz. Myśl ta pojawiła się w jego głowie kilkakrotnie w ciągu ostatnich dni. Pamiętał Danielle, w której się zakochał, tak słodką i niewinną, a jednocześnie przepełnioną ogniem namiętności.

Kim był człowiek, za którego chciała wyjść? Czy go kochała? Czy zaopiekuje się nią tak jak na to zasługiwała?

Ciszę, jaka zapadła w bibliotece, przerwał głos Ethana.

- Grace uważa, że istnieje jeszcze szansa dla ciebie i Danielle, jeśli jesteś na tyle odważny, by zaryzykować. Moja żona uważa, że nadal kochasz tę kobietę. Jest przekonana, że nigdy nie przestałeś jej kochać. Uważa, że powinieneś jechać za nią i sprowadzić ją do domu.

Rafael rzucił ciężkie spojrzenie Grace.

- Wiem, że zawsze byłaś niepoprawną romantyczką, Grace, ale tym razem chyba całkiem przesadziłaś. Danielle wychodzi za innego. Pewnie jest w nim zakochana, a ja... ja jestem zaręczony z Mary Rosę.

- Nadal kochasz Danielle? - Grace nie dawała za wygraną.

Rafael wciągnął głęboko powietrze. Czy nadal kochał Danielle? Na to pytanie nigdy sobie nie udzielił odpowiedzi.

- Minęło pięć łat, Grace. Ja jej już nawet nie znam.

- Musisz się o tym przekonać, Rafaelu. Musisz za nią pojechać. Musisz dowiedzieć się, czy nadal ją kochasz i czy ona nadal kocha ciebie.

Rafael się żachnął.

- Ta kobieta brzydzi się samym moim widokiem.

- Być może, a być może tak jej się tylko zdaje. Kiedyś wmawiałam sobie, że nienawidzę Ethana. Winiłam go za wszystko, co mi się przydarzyło. Ale w dniu, kiedy stanął u moich drzwi, zdałam sobie sprawę, że uczucie, jakim go niegdyś darzyłam, nadal żyje, tylko nieco skryte. Wtedy chciałam żeby tak nie było. Teraz...

Odwróciła się, objęła męża w pasie i przytuliła się do niego.

- Teraz jestem wdzięczna, że przyszedł do mnie, wdzięczna, że pokochał mnie tak jak ja jego, wdzięczna za syna, którego mi dał.

Ethan schylił ciemnowłosą głowę i przycisnął usta do kasztanowych loków żony.

- A co z Mary Rosę? - spytał Rafael. - Jesteśmy zaręczeni, na wypadek gdybyście zapomnieli.

- Nie kochasz jej - odparł Ethan, ku jego zdumieniu. - A ja nie wierzę, by ona kochała ciebie. Uważam też, że tego nie pragniesz.

Nie, nie pragnął, by Mary Rosę go kochała. Ponieważ wiedział, że nigdy nie będzie mógł odwzajemnić tego uczucia.

- Poproś ją, by poczekała - odezwała się Grace. -Mniejszy pośpiech ze ślubem nie będzie zbyt wygórowaną prośbą.

Rafael nie odpowiedział. Czul ucisk w piersi. Pytanie, które postawiła Grace, snuło się w jego głowie od chwili, gdy McPhee odkrył prawdę związaną ze skandalem. Lista ich rosła od czasu pojedynku. Były pytania, które domagały się odpowiedzi. Słowa, które trzeba było wypowiedzieć, przeszłość, którą należało naprawić.

- Przemyślę to, co oboje powiedzieliście. Chcę, byście wiedzieli, że niezależnie od tego, co się dzieje, doceniam waszą przyjaźń. Nie wiecie nawet jak bardzo.

Piękne oczy Grace zaszkliły się od łez.

- Chcemy tylko, żebyś był szczęśliwy.

Rafael skinął głową. Porzucił tę nadzieję pięć lat temu. Teraz, kiedy usłyszał słowa przyjaciół, ponownie rozpaliła się w nim ta myśl. Czy to było możliwe? Nie wiedział, ale musiał się dowiedzieć.

Następnego dnia rano zarezerwuje bilet na statek do Ameryki.

- Jeśli zdecydujesz się jechać... - odezwał się Ethan, jakby czytał w jego myślach - ...Bedford Shipping ma statek wypływający do Ameryki za trzy dni. Kajuta właściciela jest do twojej dyspozycji. Statek płynie prosto do portu na rzece Delaware w Filadelfii i jest bardzo szybki. Przy dobrej pogodzie będziesz na miejscu przynajmniej tydzień przed przy byciem Danielle.

Rafael spojrzał na niego. Serce miał ściśnięte, jakby zaraz miało się zatrzymać.

- Załatw, co trzeba - powiedział jedynie tyle.













Rozdział 6



Danielle potrzebowała chwili samotności; stała przy oknie, wpatrując się w ciemności miasta, do którego dotarła zaledwie dwa tygodnie temu. Tego wieczoru, wraz z ciotką, miały wziąć udział w niewielkim domowym przyjęciu wydawanym przez bliskich przyjaciół Richarda z okazji ich zaręczyn. Wydawało jej się, że ciągle musi spotykać jakichś nowych ludzi i chociaż byli mili, wszystko to zaczynało ją nieco przytłaczać.

Wyjrzała na spokojną okolicę za domem. Filadelfia, z wąskimi, brukowanymi uliczkami i budynkami z czerwonej cegły oraz wysokimi kościołami i wielkimi, otwartymi parkami wcale nie przypominała Londynu.

Chociaż Ameryka i Anglia stanowiły niegdyś jedność, teraz wydawało się, że amerykańscy koloniści robią, co w ich mocy, by zaznaczyć swoją odrębność. Ich mowa była mniej formalna, mniej sztywna. Ich ubiory szyte były według angielskiej mody, a jednak pozostawały o dwa kroki za starym krajem.

Ludzie mieli w sobie silną niezależność, którą Danielle podziwiała i szanowała. Byli u siebie. W Ameryce. Nigdy wcześniej nie poznała podobnych osób.

Odwróciła się od okna i podeszła do ciotki, która stała przy kryształowej wazie z ponczem. W trakcie tych dwóch tygodni od przybycia Danielle rozgościła się wygodnie w wąskim, szeregowym domu z czerwonej cegły, jaki ciotka wynajęła na pobyt w Ameryce. Obecnie Danielle i Caro przemieszkiwały wraz z nią w jej pięknym, kolonialnym domu.

Po ślubie Danielle, czyli za trzy tygodnie, ona i Ca-ro miały przenieść się do Richarda na Socjety Hill, a ciotka Flora zamierzała wrócić do Anglii z wynajętą na czas podróży towarzyszką.

Danielle pozostanie więc z mężem w Filadelfii w zupełnie nowym i innym świecie. Była wdzięczna Caro, że ta również zostaje.

Upiła nieco ponczu z kieliszka, który ciotka wsunęła jej w dłoń.

- A oto i Richard - szepnęła ciotka, uśmiechając się do mężczyzny o jasnych włosach, który wyszedł z salonu. - To niewątpliwie przystojny mężczyzna.

Rzuciła Danielle przeciągłe spojrzenie, usiłując odczytać z jej twarzy emocje związane z narzeczonym, ale dziewczyna zachowała kamienne oblicze. Lubiła Richarda Clemensa na tyle, by przyjąć jego oświadczyny, ale nie kochała go. Nie sądziła też, by Richard żywił do niej coś więcej. To było najwyżej zauroczenie. Jako praktyczny człowiek sukcesu potrzebował żony, aby zastąpiła matkę jego dzieciom, zmarłą przy porodzie. Danielle miała nadzieję, że z czasem ich uczucie stanie się silniejsze

- Ach, Danielle, tutaj jesteś - uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech.

- Widziałam, że rozmawiasz z panem Wentzem -powiedziała. - Ponieważ obaj posiadacie fabryki tekstylne, domyślam się, że rozmawialiście o interesach.

Richard chwycił jej dłoń i lekko uścisnął.

- Bardzo sprytnie. Wyczułem to już przy naszym pierwszym spotkaniu. Żona, która rozumie, na czym polega jej rola, może stanowić znaczącą pomoc w interesach męża.

Danielle nie przestawała się uśmiechać. Nie była do końca pewna, jakiej roli Richard się po niej spodziewa, ale miała nadzieję, że z czasem się dowie.

- Jacob Wentz zajmuje się przemysłem farbiarskim. Ma fabrykę w Easton, niedaleko od Clemens Textiles.

Richard na chwilę pogrążył się w uprzejmej konwersacji z ciotką Florą, a Danielle uważnie przyjrzała się mężczyźnie, którego miała poślubić.

Richard był wysoki, przystojny, o ciemnoblond włosach i brązowo-zielonych oczach, które w zależności od jego nastroju przybierały jedną bądź drugą barwę.

Poznała go w trakcie jego pobytu w Anglii; był uważny i ciekawy świata, inteligentny i skuteczny w interesach. Wdowiec, któremu wpadła w oko.

Teraz, tutaj zachowywał się inaczej, był bardziej zafrapowany interesami, które stawiał na pierwszym miejscu. Niekiedy zdawało się, że praca go pochłania bez reszty.

- Proszę wybaczyć nam na chwilę, lady Wycombe - powiedział. - Jest tu pewien dżentelmen, któremu chciałbym przedstawić Danielle.

- Oczywiście - ciotka Flora obdarzyła go łaskawym uśmiechem i zwróciła się ku stojącej obok damie.

Po chwili pogrążone już były w miłej pogawędce.

Danielle pozwoliła, by Richard poprowadził ją przez salon, ładnie urządzone pomieszczenie o profilowanym suficie, dywanach z Aubusson i meblach Chippendale. Nawet umeblowanie w domach, które odwiedzała, zdawało się typowo amerykańskie, głównie mahoniowe, o łagodnej linii i wdzięcznych wygięciach; wszędzie widać było koronkowe serwetki i krzesła z wysokimi oparciami w stylu Windsor.

Richard przykrył ręką jej dłoń, która spoczywała na rękawie jego fraka, i poszli przez tłum gości, zatrzymując się tu i ówdzie, by się przywitać. Ze sposobu, w jaki się do niego odnoszono, widać było, że jej narzeczony zajmuje wysoką pozycję w społeczności Filadelfii. Niekiedy zdawało się, że w jakiś sposób go to martwi, ale może Danielle się myliła.

Przystanęli przed wysokim, barczystym mężczyzną o siwych włosach i grubych bokobrodach.

- Senatorze Gaines, miło pana widzieć.

- Ciebie też, Richardzie.

- Senatorze, chciałbym, aby poznał pan moją narzeczoną, Danielle Duval.

Gaines uprzejmie się ukłonił.

- Panno Duval, jest pani tak urocza, jak opowiadał Richard.

- Dziękuję, senatorze.

- Senator Gaines był niegdyś ambasadorem w Anglii - zwrócił się Richard do Danielle, a do senatora rzekł: - Ojciec Danielle to hrabia Drummond, być może spotkał pan go w trakcie zagranicznych wojaży.

Senator uniósł jedną z siwych brwi.

- Obawiam się, że nigdy nie miałem tej przyjemności. - Rzucił Richardowi spojrzenie. - A więc złapałeś sobie córkę hrabiego. Masz dobrze poukładane w głowie, moje gratulacje.

Richard rozpromienił się.

- Dziękuje, senatorze.

- Kiedy ślub? Przypuszczam, że jestem zaproszony?

- Oczywiście, bylibyśmy bardzo rozczarowani, gdyby nie mógł pan przybyć.

Rozmawiali jeszcze chwilę, a potem Richard grzecznie się pożegnał i to samo uczyniła Danielle. Starała się zignorować lekkie uczucie niepokoju, jakie wzbudziła w niej ta konwersacja. Richard zdawał się bardzo zainteresowany jej pochodzeniem; imponowało mu, iż przynależała do angielskiej arystokracji. Temat ten powracał w każdej rozmowie ze znajomymi od chwili jej przyjazdu.

- Richard! Przyprowadź tutaj na chwilę swoją uroczą narzeczoną. Mamy dziś gościa, którego musicie poznać.

Danielle rozpoznała gospodarza przyjęcia, okrągłego, niskiego mężczyznę, Markusa Whitmana, bogatego farmera, którego Richard przedstawił jej na koncercie w poprzednim tygodniu. Od dnia jej przyjazdu narzeczony upierał się, aby uczestniczyli w niemal każdym wydarzeniu.

- Chciałbym, abyś miała sposobność poznania moich znajomych - wyjaśnił.

Danielle miała nadzieję, że poświęcą więcej czasu sobie, by lepiej się poznać przed ślubem. Jak dotąd spotkała jedynie jego dzieci i to na krótką chwilę.

- Dobry wieczór, Marcusie - uśmiechnął się Richard. - Wspaniałe przyjęcie. Dziękuję bardzo za zorganizowanie tej uroczystości.

- To dla mnie i mojej żony prawdziwa przyjemność. Byłem przyjacielem twojego ojca, świętej pamięci, przez dwadzieścia lat.

Richard grzecznie skinął głową. Na tego typu przyjęciach często wspominano jego ojca. Musiał być bardzo szanowaną osobą.

- Mówiłeś, że chcesz, byśmy kogoś poznali?

- Tak, w rzeczy samej - odwrócił się i dotknął rękawa wysokiego mężczyzny, zwracając jego uwagę.

- Richardzie, pozwól, że ci przedstawię mego znajomego z Londynu, przyjaciela mojego przyjaciela, jeśli wiesz, co mam na myśli: Rafael Saunders, książę Sheffield. Przyjechał do Filadelfii w interesach.

Danielle omal nie zemdlała z wrażenia. Poczuła, że ziemia usunęła jej się spod nóg, a krew odpłynęła jej z twarzy.

Whitman kontynuował prezentację.

- Książę, poznaj proszę, Richard Clemens i jego narzeczona, panna Duval. Jest twoją rodaczką. Być może się znacie.

Danielle wpatrywała się w najbardziej błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziała i których nie mogła zapomnieć. Poczuła niemal bolesny ucisk w klatce piersiowej.

- Panie Clemens - powiedział Rafael i ukłonił się bardzo formalnie. - Panno Duval. - Jego wzrok od szukał jej oczy i przez moment nie mogła uciec spojrzeniem.

Danielle zaniemówiła, nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Jej dłoń, oparta na ramieniu Richarda, zaczęła drżeć. Kiedy ten odwrócił się, by na nią spojrzeć, musiał dostrzec zmianę na jej twarzy.

- Kochanie, nic ci nie jest?

Danielle zwilżyła językiem wargi, zupełnie zaschło jej w ustach.

- Jestem... miło mi pana poznać - odezwała się do Rafaela, dziękując w duchu Bogu, że nigdy nie zdradziła Richardowi imienia człowieka, który był niegdyś jej narzeczonym. Człowieka, który doprowadził ją do ruiny.

Rafael nie spuszczał z niej wzroku.

- Cała przyjemność po mojej stronie, zapewniam panią, panno Duval.

Spuściła wzrok i zignorowała szalone bicie serca; rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju, jakby szukając szansy na ucieczkę.

- Bardzo... bardzo przepraszam, ale zrobiło mi się duszno. Przydałby mi się łyk świeżego powietrza.

Richard objął ją ramieniem w pasie.

- Pozwól, że ci potowarzyszę. Spędzimy chwilę na tarasie i jestem pewien, że poczujesz się lepiej. -Po czym wyprowadził ją przez dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na ogród.

Kilka osób spojrzało w ich stronę, ale Danielle niczego już nie widziała. Kręciło jej się w głowie, żołądek miała ściśnięty w twardą kulę.

Rafael przyjechał tu za nią. Żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło jej do głowy. Dlaczego przyjechał? Czego chciał?

Czyżby nienawidził jej aż tak bardzo, że przybył specjalnie tutaj, by zniszczyć jej nowe życie u boku Richarda?

Danielle poczuła strach i pomodliła się, by istniał inny powód przyjazdu Rafaela do Ameryki.

Rafael patrzył, jak Danielle wychodzi z salonu, i pożałował, że nie załatwił sprawy inaczej. Wyglądała tak blado, taka była wstrząśnięta. Ale czego innego mógł się spodziewać?

Nie miał innego wyboru.

Zanim się zaokrętował, przeprowadził dochodzenie, które umożliwiłoby mu odnalezienie Danielle, ale miał bardzo mało czasu. Wiedział, jak nazywa się jej statek i że popłynęła do Filadelfii, gdzie jej narzeczony, wytwórca, miał, jak się okazało, dom.

Oprócz tego nie wiedział nic więcej. Przybył do miasta z listami polecającymi od Howarda Pendletona, bliskiego przyjaciela rodziny - były to pisma od wpływowych postaci Londynu, które miały przyjaciół w Filadelfii, którzy z kolei pomogliby mu odszukać Danielle.

Howard Pendleton, pułkownik, pracował w Brytyjskim Ministerstwie Wojny. Pomógł Cordowi i Rafaelowi sprowadzić z Francji więzionego tam Etha-na. To od Ethana Pendleton dowiedział się o planowanej podróży Rafaela i przybył do niego z propozycją pomocy. W zamian za to oczekiwał jednak pewnej przysługi.

- Krążą plotki - rzekł pułkownik. - Szepty, że pomiędzy Amerykanami a Francuzami może dojść do śmiałego przedsięwzięcia. Cała sprawa wielce przysłużyłaby się Napoleonowi. Potrzebna nam twoja pomoc, wasza wysokość. Jeśli się pan zgodzi, nie będzie pan sam. Będzie miał pan do pomocy Maksa Bradleya.

Rafael dobrze znał Bradleya, wiedział, że jest pełen zalet i że można mu ufać. Anglia od lat walczyła z Francją. Zginęło tysiące brytyjskich żołnierzy.

Rafael zgodził się pomóc, a w zamian za to otrzymał pomoc pułkownika, której częścią były listy polecające. Kiedy Rafael zaokrętował się na pokładzie statku „Triumph", jednej z najszybszych jednostek floty Belforda, wraz z nim w podróż udał się Max Bradley, człowiek, który działał jako tajny wywiadowca Ministerstwa Wojny, innymi słowy Max był brytyjskim szpiegiem.

Od dnia ich przybycia Bradley wyruszył na poszukiwanie informacji, a Rafael wykorzystał listy, by odnaleźć osobę, która mogłaby doprowadzić go do Danielle. Został przedstawiony Markusowi Whitmanowi, bliskiemu przyjacielowi Richarda Clemensa, i zapewnił sobie zaproszenie na przyjęcie, jakie wydawał na cześć przyszłej pary młodej.

Rafael ruszył w stronę tarasu, w piersi czuł olbrzymi ciężar. Danielle, w złocistej brokatowej sukni z upiętymi rudymi włosami, wyglądała jeszcze bardziej uroczo, niż kiedy ją widział ostatnim razem. A mimo to, kiedy przechadzała się po pokojach, trzymając pod ramię przyszłego męża, nie widać było w jej oczach najmniejszej iskierki szczęścia, najmniejszego przebłysku namiętności.

Patrząc, jak znika w ogrodzie, pożałował, że nie znalazł lepszego sposobu postępowania. Chciał jednak poznać Richarda Clemensa, dowiedzieć się o nim jak najwięcej, a skoro ślub miał odbyć się już za trzy tygodnie, czasu pozostało niewiele.

Rafael wdał się w rozmowę z Whitmanem i, stanowiącą niemal jego kopię, żoną. Cały czas obserwował taras, wyglądając choćby cienia Danielle.

- Czyż to nie jego wysokość, książę? - Tuż za nim pojawiła się Flora Chamberlain, kobieta o okrągłej twarzy i przyjaznym spojrzeniu. - Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka tysiące mil od domu. - Uważnie przyjrzała mu się spod gęstych rzęs. - Nigdy nie przy-szłoby mi do głowy, że możesz tu dotrzeć.

Rafael spojrzał jej w oczy.

- Czyżby? Wiedziałaś, że dowiem się prawdy, kiedy dałaś list Jonaszowi McPhee. Naprawdę uwierzyłaś, że zostawię tę sprawę w spokoju i nie porozmawiam z Danielle?

- Mogłeś odkryć prawdę pięć lat temu, gdybyś tylko się wysilił.

- Byłem wtedy młodszy i bardzo porywczy. Byłem obłąkańczo zazdrosny o Danielle. I byłem głupcem.

- Rozumiem, teraz jesteś starszy i już nie tak narwany.

- Właśnie. Kiedy ostatni raz widziałem Danielle, a ona nadal, po tylu latach twierdziła, że jest niewinna, postanowiłem przyjrzeć się sprawie dokładnie i odkryłem, ku swemu wielkiemu żalowi, że skrzywdziłem twoją siostrzenicę.

- Niezła niespodzianka. To jednak długa podróż.

- Poszedłbym na koniec świata, by ją odnaleźć.

- Muszę przyznać, że miałam nadzieję, iż się pojawisz. Uważam, że Danielle należą się z twojej strony przeprosiny, nawet gdybyś musiał w tym celu przepłynąć tysiące mil.

- Czy to jedyny powód?

Kobieta odwróciła wzrok i popatrzyła na taras.

- Na teraz... tak.

- Muszę z nią porozmawiać, lady Wycombe. Kiedy można to załatwić?

Hrabina nadal przez chwilę wpatrywała się w ogród, a potem powiedziała do Rafaela:

- Przyjdź jutro do mojego domu, przy Arch Street 221. O dziesiątej. Richarda jeszcze nie będzie.

Rafael sięgnął po odzianą w białą rękawiczkę dłoń damy i uniósł do ust.

- Dziękuję, lady Wycombe. Zawsze byłaś dobrą przyjaciółką Danielle.

- Cokolwiek zrobisz, nie pozwól, bym pożałowała współuczestnictwa w tej sprawie. Obiecaj mi, że jej w żaden sposób nie skrzywdzisz.

Rafael spojrzał na siwowłosą panią, która była o wiele bardziej lojalna wobec Danielle niż on.

- Daję słowo honoru.

Danielle siedziała przed toaletką. Wieczór był ciepły, miała więc na sobie jedynie koszulę nocną i lekki, jedwabny szlafroczek. Caroline Loon siedziała nieopodal, na brzegu łoża z baldachimem.

- Był na przyjęciu, Caro. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Przyjechał aż z Anglii. Czego on może chcieć?

- Może nie jest tak, jak myślisz. Może człowiek, który was sobie przedstawił, miał rację, że książę przybył jedynie w interesach. Mówiłaś, że jest dość bogaty. Może ma tutaj jakieś sprawy finansowe, podobnie jak w Europie?

Danielle dostrzegła promień nadziei.

- Myślisz, że to możliwe?

- Uważam, że zupełnie możliwe.

- Może przyjechał spotkać się z Richardem, by ostrzec go przed takimi kobietami jak ja?

- Twój narzeczony zna prawdę. Książę nie może powiedzieć mu niczego, czego sama mu wcześniej nie mówiłaś. To, co spróbuje powiedzieć Sheffield, nie będzie miało żadnego znaczenia.

- Nie jestem taka pewna. Richard przykłada wielką wagę do pozorów. Może uwierzył w moją niewinność, ale bardzo by się niepokoił, że inni mogą usłyszeć o całej sprawie.

Caro postukała oprawioną w srebro szczotkę, którą trzymała w ręku.

- Powiedziałaś, że zeszłej nocy książę udawał, że cię nie zna. Może zachowa milczenie.

Danielle pokręciła głowę.

- Rafael mnie nienawidzi. Już raz zniszczył mi życie. Jak mam ufać, że nie zrobi tego po raz kolejny?

- Może powinnaś z nim porozmawiać, dowiedzieć się, co myśli.

Dziwne uczucie zalało pierś Danielle. Nie wiedziała, co to jest.

- Tak, być może powinnam, przynajmniej będę wiedziała, na czym stoję.

Caro wstała z łóżka. Była wyższa i szczuplejsza od Danielle, na blond loki miała nałożoną siateczkę.

- Robi się późno. Uczeszę ci włosy, potem powinnaś postarać się zasnąć, a jutro obmyślimy jakiś plan.

Danielle przytaknęła. Odwróciła się na krześle i Caro zwinnie wyjęła spinki z jej fryzury; na plecy opadły jej ciężkie loki. Zaczęła je szczotkować szybkimi ruchami. Caro miała rację. Jutro poczynią plany dotyczące konfrontacji z Rafaelem.

Poczuła ucisk w żołądku. W tej chwili, to, że zaśnie było mało prawdopodobne.

Danielle obudziła się wcześnie... przynajmniej jak na standardy obowiązujące w Londynie. Amerykanie nie przepadali za tak późnymi porami jak Anglicy, którzy nie kładli się razem z kurami, a potem tracili połowę dnia na przygotowywanie się do tego samego słodkiego nieróbstwa kolejnego wieczoru. Ludzie w tym kraju od czasu do czasu siedzieli do późna, ale to nie była norma. Amerykanie, których poznała, byli pracowici i niezwykle ambitni.

Richard z całą pewnością właśnie taki był. Tego dnia obiecał spędzić popołudnie z dziećmi i spożyć kameralny posiłek z matką oraz kilkoma przyjaciółmi rodziny, zanim wyruszy do fabryki w Easton, niewielkiego miasta odległego o pięćdziesiąt mil, gdzie zamierza! spędzić kilka kolejnych dni.

- Danielle! Danielle! - Caro wparowała do pokoju, a jej niebieskie oczy były wielkie niczym spodki. -Jest tutaj! Jest na dole w salonie!

- Powoli, Caro. Kto jest na dole w salonie?

- Książę! Mówi, że chce rozmawiać z tobą. Mówi, że to sprawa niezwykłej wagi.

Danielle poczuła mdłości, zaczęły trząść się jej ręce. Głęboko zaczerpnęła powietrza i usiłowała opanować łomot serca.

Tego właśnie pragnęła, czyż nie? Musiała z nim porozmawiać, odkryć jego zamiary.

Przyjrzała się swemu odbiciu w wysokim lustrze, starając się ocenić jak wygląda w białej, muślinowej sukni, poprawiła fałdy materiału oraz gorset. Strój wyglądał okazale; Caro odsunęła jej włosy do tyłu i spięła szylkretowymi grzebykami; ciężkie loki opadły na plecy.

- Wyglądasz pięknie - powiedziała Caro, ciągnąc ją za sobą do drzwi. - Chciałaś z nim porozmawiać. Teraz idź, dowiedz się, po co przyszedł.

Danielle wzięła jeszcze jeden głęboki oddech i uniosła głowę. Złożyła razem ręce, by przestały drżeć, i ruszyła w stronę schodów. Kiedy weszła do przytulnego salonu w odcieniach bieli i bladego różu, zauważyła wysoką postać Rafaela siedzącego na sofie. Kiedy zobaczył ją w drzwiach, zerwał się natychmiast na równe nogi.

- Dziękuję, że zechciałaś mnie widzieć - rzekł z galanterią.

- A czy miałam inny wybór?

Znała Rafaela. Skoro chciał z nią pomówić, nic nie mogłoby go powstrzymać. Może tylko śmierć.

- Nie, raczej nie. - Wskazał na sofę. - Dołączysz do mnie?

- Wolałabym postać, dziękuję.

Rafael wypuścił powietrze.

Był od niej sześć lat starszy, co oznaczało, że miał lat trzydzieści jeden. Wokół niebieskich oczu rysowały się drobne zmarszczki; było w nich zmęczenie, za młodu niewidoczne. Mimo to był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek znała.

Poczuła na twarzy intensywne spojrzenie błękitnych oczu.

- Przebyłem tysiące mil, żeby cię zobaczyć, Danielle. Rozumiem twoją nienawiść do mnie, nikt nie mógłby zrozumieć jej lepiej, ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała usiąść i dała mi szansę przemówić.

Danielle westchnęła. Wiedziała, że nie ma sensu się spierać; podeszła i zajęła miejsce na różowej aksamitnej sofie, a Rafael zamknął drzwi od salonu. Zdumiała się, kiedy usiadł obok niej niemal nieprzyzwoicie blisko.

- Czy mam poprosić o herbatę? - spytała. - Skoro nagle staliśmy się tacy cywilizowani.

- Herbata nie jest konieczna, jedynie twoja uwaga. Przyszedłem, by cię przeprosić.

- Słucham? - Otworzyła szeroko oczy.

- Dobrze słyszałaś. Jestem tutaj, ponieważ wszystko, co mówiłaś, jest prawdą. Tamtej nocy, pięć lat temu, to ja zdradziłem ciebie, a nie ty mnie.

Danielle przełknęła ślinę i nagle poczuła, że kręci jej się w głowie. Jak to dobrze, że siedziała...

- Obawiam się, że... że nie rozumiem. Rafael pochylił się ku niej.

- Olivier Randall kłamał co do tamtych wydarzeń, tak jak zawsze twierdziłaś. Wszystko zaplanował, na pisał liścik, z którego powodu znalazłem się w twoim pokoju. - Rafael wyjaśnił jej, co działo się owego wieczoru i podał powód swej tak niewzruszonej pewności, że Danielle ma romans z 0livierem Randallem. Historia była tak nieprawdopodobna, że wszytko w głowie Danielle zaczęło wirować.

- Dlaczego...? - spytała słabym głosem. - Dlaczego Olivier miałby zrobić coś podobnego? Usiłowałam się domyślić, ale nic nie mogłam zrozumieć.

- Zrobił to, ponieważ chciał cię mieć dla siebie. Kochał cię, Danielle, ale nie mógł cię posiąść. I był chorobliwie o mnie zazdrosny.

Serce dziwnie jej biło, w klatce piersiowej czuła ucisk. Rafael wstał i podszedł do stolika. Nalał do kieliszka odrobinę brandy i podał Danielle.

- Wypij to, poczujesz się lepiej.

Kiedy nie wykonała żadnego gestu, chwycił jej dłoń w swoją i uniósł kieliszek do jej ust. Wzięła mały łyk, pojawiło się palenie w żołądku; napiła się znowu. Rzeczywiście poczuła się nieco lepiej. Spojrzała na Rafaela, nadal nie mogąc uwierzyć, że tutaj jest.

- Jak się o tym wszystkim dowiedziałeś?

- Wynająłem detektywa z Bow Street, z którego usług korzystałem wcześniej kilkakrotnie.

Danielle potrząsnęła głową.

- Nadal nie mogę w to uwierzyć.

- W co nie możesz uwierzyć?

- Że przepłynąłbyś tysiące mil tylko po to, by mi oświadczyć, że się myliłeś.

- Oraz po to, by ci powiedzieć, że Olivier Randall zapłacił najwyższą cenę za swoje oszustwo.

Danielle zerwała się z sofy tak raptownie, że brandy zachlupotała w kryształowym kieliszku.

- Zabiłeś go?

Rafael wyjął szkło z jej drżących rąk i odstawił na bok.

- Wyzwałem go na pojedynek, tak jak poprzednio, tylko tym razem zmusiłem go do przybycia. Kula z mojego pistoletu utkwiła blisko kręgosłupa. Olivier Randall nigdy już nie będzie chodzić.

Danielle usiłowała coś poczuć, usiłowała poczuć odrazę do czynu Rafaela. Znała jednak honorowy kodeks, którego przestrzegali dżentelmeni w Anglii. Wiedziała, że jeśli Rafael kiedykolwiek odkryje prawdę, każe za nią Olivierowi zapłacić.

- Przykro mi - odezwała się w końcu.

- Z powodu Randalla? Niepotrzebnie.

- Z powodu nas wszystkich. Z powodu lat, które straciliśmy, z powodu krzywd, które się stały.

- Randall zniszczył nasze życia, Danielle. Moje tak samo jak i twoje. Może w to nie wierzysz, ale taka jest prawda.

- Cóż, teraz za to zapłacił i wszystko skończone. Dziękuję, że mi powiedziałeś, bałam się...

- Czego się bałaś, Danielle? Uniosła brodę.

- Obawiałam się, że przyjechałeś tu tylko po to, by zniszczyć moje plany na przyszłość. Moją szansę na szczęście z Richardem.

- Uwierzyłaś, że posunąłbym się do czegoś podobnego? Że aż tak cię nienawidzę?

- A nie było tak?

- Nigdy nikomu nie powiedziałem ani słowa na temat tamtej nocy. Ani razu, przez wszystkie te lata.

- Ale nigdy też nie zaprzeczyłeś pogłoskom. Odwołałeś zaręczyny i dałeś wszystkim do zrozumienia, że wina leży po mojej stronie.

Na twarzy Rafaela coś drgnęło. Pomyślała, że może to wyraz żalu.

- Nie można zaprzeczyć, że miałem swój udział w tym, co się stało. Gdybym mógł to zmienić... Gdybym mógł naprawić, zrobiłbym to.

- Ale nie możemy tego zrobić, prawda Rafaelu?

- Nie, nie cofniemy czasu. Danielle wstała z sofy.

- Do widzenia, Rafaelu.

Ruszyła ku drzwiom. Uniosła suknię i skupiła się na liczeniu stopni schodów, jednego po drugim, aż do swojego pokoju.
























Rozdział 7



Rafael siedział w salonie swego apartamentu w hotelu William Penn na kanapie wyściełanej końską skórą. Oparł łokcie na kolanach, skrył twarz w dłoniach i rozmyślał o spotkaniu z Danielle.

- Aż tak źle? - spytał Max Bradley, wyłaniając się cicho niczym wąż z sypialni.

Zawsze pojawiał się bez ostrzeżenia. Rafael nie zdążył się jeszcze do tego przyzwyczaić.

- Gorzej - odparł, opierając się wygodnie i wyciągając przed siebie długie nogi. - Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, kiedy powiedziałem, że w końcu odkryłem, iż była zupełnie niewinna. Mój Boże, jeśli wtedy mnie nienawidziła, to teraz musi już zupełnie mną pogardzać.

- Jesteś tego pewien? A może sam siebie nienawidzisz?

Rafael westchnął, wiedząc, że to prawda.

- Nie można zaprzeczyć, iż mam wyrzuty sumienia, bo nie uwierzyłem jej tamtej nocy. Chciałbym jej to w jakiś sposób wynagrodzić.

Max nalał sobie brandy. Był niemal wzrostu Rafaela, kilka lat starszy i chudy jak wiór. Twarz miał ogorzałą, a głębokie zmarszczki w pełni świadczyły o życiu, jakie prowadził. Gęste, czarne włosy, zawsze nieco zbyt długie, zawijały się z tyłu na zwykłym, brązowym fraku.

Max nalał kieliszek dla Rafaela i podał mu go.

- Wyglądasz na takiego, któremu się to przyda. Po raz pierwszy Rafael zdał sobie sprawę, że Max mówi z amerykańskim akcentem. We Francji posługiwał się francuskim niczym rodowity Francuz. Pozostawał przeważnie w cieniu i nigdy nie pisnął ani słówkiem o rzeczach, które robi. W pracy Maksa był to talent nie do przecenienia.

Rafael upił łyk brandy, wdzięczny za ciepło, jakie się w nim rozlało.

- Dziękuję.

- Mówiłeś, że Danielle przyjechała tu, by wyjść za mąż.

- Zgadza się.

- Poznałeś tego człowieka?

-Przelotnie. Z tego, co się dowiedziałem, to zręczny przedsiębiorca, wdowiec z córką i synem.

- Czy twoja dama go kocha? Rafael uniósł ciemną brew.

- Danielle nie jest już moją damą i nie mam zielonego pojęcia, czy czuje się szczęśliwa. Nie powie działaby mi.

- Ciekawe... W takim razie musisz się dowiedzieć. Rafael się żachnął.

- Po co? Wiele osób żeni się nie tylko z miłości.

- Powiedziałeś, że chciałbyś znaleźć jakiś sposób na naprawienie zła z przeszłości.

- Tak powiedziałem. Jak na razie nie widzę żadnej możliwości.

- Jeśli dama nie kocha mężczyzny, za którego ma wyjść za mąż, wówczas możesz pomyśleć o tym, by samemu się z nią ożenić. Mogłaby wrócić do Anglii, do ciotki i rodziny. Co ważniejsze, żeniąc się z nią, uciąłbyś łeb wszelkim pogłoskom na temat przyczyny twojego pojedynku z Randallem, zniknęłyby również plotki na temat Danielle Duval i niewinność damy stałaby się na zawsze dla wszystkich oczywista.

Rafael poczuł ucisk w piersi. Kiedyś niczego bardziej nie pragnął niż ożenić się z Danielle. Ten czas jednak już dawno minął, czyż nie tak?

Czy może myśl ta drzemała na dnie jego umysłu od chwili, kiedy dowiedział się o jej niewinności? Czy to był prawdziwy powód, dla którego udał się do hrabiego Throckmortona w związku z zaręczynami z Mary Rosę?

Poprosił hrabiego o przesunięcie daty ślubu i ku swemu zdumieniu oraz sekretnej uldze hrabia zaproponował, by zaręczyny zerwać w ogóle.

- Uważam, że popełniłem błąd, jeśli chodzi o moją córkę - powiedział hrabia. - Mary Rosę jest taka młoda, taka niewinna. Mężczyzna równie światowy jak ty, o tyle starszy... Ujmując rzecz pokrótce, to oczywiste, że jesteś dżentelmenem z temperamentem, o wysmakowanych apetytach... Wasza wysokość, moja córka jest twoją osobą zupełnie onieśmielona, a już całkiem przerażona dzieleniem z tobą łoża. Nie sądzę, by się to miało zmienić, nawet z biegiem czasu.

Rafael ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. Mężczyzna porzucał szansę na wydanie córki za księcia. To się po prostu w świecie arystokracji nie zdarzało.

- Czy jest pan pewien, że Mary Rosę chce zerwania zaręczyn? Byłbym dla niej wyrozumiały i cierpli wy. Dałbym jej szansę, by mogła się do mnie przyzwyczaić.

- Z pewnością, Rafaelu. Mam nadzieję, że rozumiesz, iż robię to, co uważam za najlepsze dla mojej córki.

To było zadziwiające i hrabia wielce zyskał w oczach księcia.

- Doskonale rozumiem. Bardzo pana szanuję za to, że dobro córki stawia pan na pierwszym miejscu. Dziękuję za pańską szczerość i życzę Mary Rosę wszystkiego najlepszego.

I chociaż powinien był odczuwać smutek i złość, że po raz drugi runęły jego plany na życie rodzinne, Rafael opuścił dom hrabiego, czując, jakby spadł mu z serca wielki kamień. Nie rozumiał tego. Przecież wyobrażał już sobie swoją przyszłość, rodzinę z Mary Rosę.

Spojrzał na Maksa Bradleya sączącego brandy.

- Pomimo iż uważam, że masz pewną słuszność co do mojego ślubu z Danielle, istnieje niewielka przeszkoda w postaci jej niechęci do mnie. Gdybym poprosił ją o rękę, z całą pewnością by odmówiła.

- Zdaje mi się, że sam się musisz o tym przekonać. I oczywiście pozostaje jeszcze wcale nie tak mała kwestia, czy w ogóle jeszcze ci na niej zależy.

Czy mu zależało? Dzisiaj patrzył na Danielle i widział ją taką jak pięć lat temu, bez cienia nienawiści, piękną, młodą kobietę, mądrą i czułą. Kobietę niewinną zdrady, o którą tak bezdusznie ją posądzał.

- Pragnę szczęścia Danielle. Tyle jestem jej winien i mam zamiar dopilnować, by tak się stało, w ten czy inny sposób.

Max klepnął go w ramię.

- Wobec tego powodzenia, mój przyjacielu. Będziesz go chyba potrzebował. - Max wziął ostatni łyk brandy i odstawił kieliszek na mahoniowy stolik obok sofy. - A tymczasem, mam wiele spraw do załatwienia. Jeśli moje informacje się potwierdzą, być może będę potrzebował twojej pomocy.

Rafael powiedział pułkownikowi Pendletonowi, że pomoże w każdy sposób.

- Daj mi tylko znać, co mam zrobić.

Max skinął głową. Chwilę później już go nie było, zniknął bezszelestnie, jak się pojawił, a myśli Rafaela skierowały się ku osobie Danielle.

Był jej winien szansę na szczęście, której sam ją pozbawił. Aby tego dokonać, musiał dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, którego miała poślubić.

Rafael uśmiechnął się ponuro.

Wstał z sofy i podszedł do srebrnej szkatuły stojącej w holu na stole. Wziął złożony kawałek papieru, który otrzymał tego poranka. Było to zaproszenie od pani William Clemens na skromną kolację, którą wydawała tego wieczoru u siebie.

Czasami bycie księciem ma swoje zalety.

Rafael zdążył już rozpuścić wieści, że byłby zachwycony, gdyby mógł przyjść. -

Skromna kolacja w gronie rodziny Richarda, według Danielle, oznaczała posiłek dla około dwudziestu osób ubranych jak na formalną okazję, i przyjeżdżających bardzo drogimi powozami do eleganckiej rezydencji matki Richarda w Socjety Hill.

Richard miał swój własny, nieco mniejszy, ale równie elegancki dom kilka przecznic dalej, jak również dom w Easton, z którego korzysta! podczas pracy, co oznaczało dość często.

Danielle spędziła popołudnie z matką Richarda, jego synem Williamem juniorem oraz córką Sophie, i były to ich pierwsze naprawdę wspólnie spędzone chwile. Richard pobył z nimi chwilę, ale dzieci zdawały się działać mu na nerwy i szybko wymówił się od towarzystwa.

Danielle niemal go nie winiła. William i Sophie kłócili się i bili, i rozrabiali przez cały dzień. Kłótnia nadal trwała, kiedy Danielle szykowała się do powrotu do domu ciotki Flory przy Arch Street, aby przebrać się z dziennej sukni w coś bardziej wykwintnego na wieczór.

Dzieci kłóciły się, kiedy ciotka Flora wróciła o siódmej, by dołączyć do pierwszych gości.

- Oddaj mi mojego konia! - William junior miał siedem lat, Sophie sześć. Oboje byli jasnowłosi, lecz William miał oczy piwne, a Sophie zielone. I byli bardzo podobni do ojca.

- To mój konik - spierała się Sophie. - Sam mi go dałeś.

- Nie dałem ci go, pozwoliłem ci tylko się nim pobawić!

- Dzieci, proszę...

Danielle ruszyła w ich stronę, mając nadzieję, że zażegna szykującą się awanturę przed przybyciem gości. Wcześniej tego dnia dzieci Richarda starała się udobruchać prezentami ich babka; konikiem dla Wiliama i nową lalką dla Sophie, chociaż sypialnia, z której korzystały podczas odwiedzin, cała zasypana była już zabawkami.

- Goście zaczęli przychodzić - powiedziała Danielle spokojnie do dzieci. - Nie chcecie chyba, by pomyśleli, że nie znacie dobrych manier.

William odwrócił się ku niej ze złością.

- Nie musimy robić nic, co nam każesz! Nie lubi my cię!

Nikogo chyba nie lubili, przynajmniej nikogo, kto usiłował ich opanować. Oczywiście ani matka Richarda, ani sam Richard nawet tego nie próbowali.

Danielle westchnęła. Nie mogła przestać myśleć o małej dziewczynce imieniem Maida Ann i małym chłopcu Terrence z sierocińca. Te dzieci cieszyły się z każdej drobnostki, z najmniejszego przejawu uczucia, jakie dostały. Terrence dbałby o drewnianego konika, którego pani Clemens dała Williamowi, jak o największy skarb. Maida byłaby zachwycona lalką, którą Sophie cisnęła w kąt pokoju.

Danielle spojrzała na dwie blond główki. Sprawienie, żeby dzieci zaakceptowały ją jako matkę będzie nie lada problemem. Zrobiłaby to, chociaż podejrzewała, że nikt, ani Richard, ani jego matka, ani nawet same dzieci nie dbały o to, czy jej się to uda.

W tym momencie do pokoju weszła pani Clemens i ruszyła w jej stronę; była to postawna kobieta, wzrostu Danielle, z lekko siwiejącymi blond włosami.

- Przybył stangret Richarda, aby zabrać dzieci do domu. Czeka na nich bona - rzekła.

Danielle zwróciła się w stronę dzieci, nadal spierających się o drewnianego konika. William wyrwał zabawkę z rączek Sophie i dziewczynka wybuchnęła płaczem.

- Już dobrze, kochanie - odezwała się Danielle. Podbiegła i podniosła lalkę Sophie rzuconą na podłogę. - Proszę, oto twoja nowa lalka. Możesz ją za brać ze sobą do domu, jeśli chcesz.

Sophie wzięła lalkę i uderzyła jej porcelanową główką o ścianę; zabawka roztrzaskała się na setki drobnych kawałeczków.

- Nie chcę tej głupiej lalki. Chcę konika! Pani Clemens wzięła Sophie za rękę.

- Nie wolno się dąsać, kochanie. Babcia da ci konika następnym razem, kiedy przyjdziesz.

Spojrzenie, które rzuciła w stronę Danielle, mówiło, żeby się nie sprzeciwiała. Zarówno babka, jak i Richard uważali, że dzieci będą szczęśliwe, jeśli dostaną wszystko, na co mają ochotę.

Danielle miała nadzieję, że z biegiem czasu uda jej się przekonać Richarda, że to, co robi on i jego matka, nie jest wcale dla dzieci dobre.

Odwróciła się na dźwięk głosu swego narzeczonego, który pojawił się za jej plecami.

- Przepraszam, że musiałem wyjść, w mojej pracy czasami zdarzają się takie sytuacje.

Powiedział jej, że zapomniał o ważnym spotkaniu w interesach i musiał wyjść, ale Danielle wyczuła w jego oddechu słaby zapach alkoholu. Richard wstąpił do domu i przebrał się w wieczorowe ubranie, ciemnoniebieskie bryczesy i jasnoszary frak oraz srebrną kamizelkę; jak zwykle prezentował się znakomicie.

Ze sposobu, w jaki na nią patrzyły jego piwne oczy, widać było, że i on jest zadowolony z jej wyglądu.

Skinął głową w stronę Williama i Sophie, które zupełnie go nie zauważały.

- Uroki bycia rodzicem. Jaka to dla mnie ulga wiedzieć, że będziesz na miejscu, by zająć się dziećmi.

- A czy będę się nimi naprawdę zajmować, Richardzie? Czy będzie to robić ich bona?

- O czym ty mówisz?

- Nie jestem po prostu pewna, czy się zgodzimy co do tego, jak bardzo można rozpuszczać Williama i Sophie.

Uśmiech nie zniknął z twarzy Richarda, ale jego rysy lekko stężały.

- Jestem pewien, że znajdziemy rozwiązanie, jeśli tylko będziesz pamiętała, że to są moje dzieci. W ich sprawie to ja podejmuję wszelkie decyzje - powie dział twardo.

Na policzki Danielle wystąpił rumieniec gniewu. Obawiała się, że Richard zajmie takie stanowisko. Już otworzyła usta, by się sprzeciwić, ale właśnie zaczęli nadchodzić goście i nie był to właściwy czas ani miejsce.

Głos Richarda złagodniał.

- Nie kłóćmy się dzisiaj, kochanie. Porozmawiamy o tym jutro, wszystko wyjaśnimy, a teraz mam dla ciebie niespodziankę.

Odwrócił się nieco, odsłaniając postać wysokiego mężczyzny obserwującego ich z odległości kilku metrów.

- Kiedy powiedziałem matce, że jest tutaj twój rodak, sam książę, zaprosiła go, by nam towarzyszył.

Richard zrobił krok w tył i Danielle zobaczyła stojącego za nim mężczyznę. Był to Rafael.

Jej serce zaczęło bić jak szalone. Dobry Boże, czemu on tak ją torturuje? Kiedyś go kochała. Czyż nie wiedział, że każde spojrzenie na niego przysparza jej bólu? Że przypomina jej, jak mogłoby być?

- Panno Duval - odezwał się Rafael, kłaniając się, ujmując jej odzianą w rękawiczkę dłoń i w formalnym geście unosząc ją do pocałunku. - Miło mi znowu panią widzieć.

Danielle postarała się zapanować nad drżeniem, które przeszyło jej ramię. Nie wiedziała, dlaczego przyszedł. Chciała tylko, by zniknął.

Ale tak się nie mogło stać - domyśliła się tego, kiedy Rafael zagłębił się w rozmowie z Richardem, a potem zaczął gawędzić z ciotką Florą i panią Cle-mens, po czym podążył wraz z gośćmi na kolację.

Rafael siedział u szczytu stołu, tak jak byłoby to w jego domu, po jego prawej ręce siedziała pani Cle-mens, a po prawej Jacob Wentz. Reszta gości także zajęła wyznaczone miejsca.

Danielle zasiadła obok Richarda, a ciotka Flora naprzeciw nich. Rafael prowadził uprzejmą rozmowę z gospodynią i często zwracał się do Richarda i kilku innych mężczyzn, ale przez cały czas, kiedy Danielle spożywała pokaźną kolację, czuła na sobie jego wzrok.

Robiła wszystko, co w jej mocy, by na niego nie patrzeć, ale, dobry Boże, od czasu do czasu jej wzrok szukał jego oczu. Coś obudziło dawne wspomnienia. Przypomniała sobie dzień sprzed pięciu lat, kiedy spacerowali po jabłoniowym sadzie rozciągającym się na tyłach wiejskiego majątku Rafaela, Sheffield Hall. Rafael roześmiał się z powodu czegoś, co powiedziała, i posadził ją na huśtawkę, która była zawieszona na gałęzi, a potem pochylił ciemnowłosą głowę i pocałował ją, z początku delikatnie, a potem z tak wielką namiętnością, że Danielle nadal pamiętała dotyk jego warg na swych ustach, pamiętała jego smak. Smak mężczyzny. Pocałunek stał się żarliwy i namiętny i Danielle nie powstrzymała Rafaela, kiedy odnalazł drogę do jej piersi. Pamiętała słodycz pieszczoty i zmysłowy żar, który oblał jej ciało i to, jak stwardniały jej sutki pod niebieską, muślinową suknią.

Teraz też były nabrzmiałe. Danielle zarumieniła się.

- Kochanie, wcale nie słuchasz - skarcił ją Richard. - Słyszałaś, co powiedziałem?

Twarz Danielle płonęła. Miała nadzieję, że w słabym świetle srebrnego świecznika Richard nie zauważy rumieńców wstępujących na jej policzki.

- Przepraszam, musiałam się zamyślić, co mówiłeś?

- Mówiłem, że książę zgodził się przyjąć zaproszenie na polowanie w przyszłym tygodniu.

Danielle zdobyła się na uśmiech, choć nie było to łatwe.

- To... to wspaniale. Jestem przekonana, że będzie mu się podobało.

- Pomyślałem, że moglibyśmy zrobić sobie przy okazji wolny weekend. Wiejski dom Jacoba jest wystarczająco duży, a on zaprosił wszystkie damy, by towarzyszyły panom.

Żołądek Danielle zwinął się w supeł. Więcej czasu z Rafaelem. Czego, na Boga, on chce?

- To brzmi... bardzo interesująco.

Richard, najwyraźniej z siebie zadowolony, powrócił do rozmowy, którą prowadził z księciem i innymi dżentelmenami, a Danielle skupiła się na kolacji. Dlaczego Rafael w taki sposób wchodzi w ich życie? Nie wiedziała, ale miała zamiar się dowiedzieć.

Rafael spędzał, zdawało się, nieskończenie długi wieczór, zdecydowany odkryć jak najwięcej na temat mężczyzny, którego Danielle miała poślubić. Kiedy wrócił do swojego apartamentu w hotelu William Park, była już niemal północ. Na miejscu czekał na niego Max Bradley.

Siedzący w ciemnościach Max uniósł się, kiedy Rafael sięgnął do jednej z lamp i rzucił przekleństwo.

- Chciałbym, żebyś przestał tak robić. To bardzo męczące.

- Przepraszam. Jak minął wieczór? - spytał wesoło Max.

- Nudno.

- Rozmawiałeś z Clemensami? Rafael przytaknął.

- Robię, co mogę, by polubić tego faceta, ale jak na razie ciężko mi to idzie. Jest w nim coś... jeszcze dokładnie nie wiem co. Udało mi się zdobyć zaproszenie na polowanie w towarzystwie Richarda. - Rafael uśmiechnął się słabo. - Danielle również wybiera się na wieś.

- Kiedy to będzie?

- Pod koniec tygodnia.

- To mamy problem.

- Co masz na myśli?

- Być może będę miał coś ważnego do zrobienia. Jeśli tak, to poproszę o twoją pomoc.

Rafael zbliżył się do Maksa.

- Potwierdziłeś, że Amerykanie układają się z Francją?

- Na to wygląda. Jak dotąd to jedynie pogłoski... mające coś wspólnego ze szkunerem o nazwie „Bal timore Clipper".

- Tak?

- Mam pewne poszlaki, które muszę teraz sprawdzić. Nie wiem, jak długo mnie nie będzie.

- Daj mi znać, jeśli będzie się działo cokolwiek, w czym mógłbym ci pomóc. - Według Maksa, człowiek o takim statusie społecznym jak Rafael był lepszy do przemieszczania się w kręgach arystokracji, a tym samym mógł mieć dostęp do istotnych informacji.

- Dam ci znać, jeśli będę cię potrzebował. A teraz wyglądasz na kogoś, komu przydałoby się trochę snu.

Rafael skinął głową, bardziej znużony niż powinien być.

- Powodzenia, Max.

Udał się do sypialni. A Max bezszelestnie zniknął, jak to miał w zwyczaju.

Rafael rozebrał się, a jego myśli powróciły do dzisiejszego wieczoru i zdarzeń, które go zaniepokoiły.

Przybył na tyle wcześnie do domu pani Clemens, by być świadkiem przebywania Danielle i Richarda z dziećmi. Były to małe, rozpuszczone łobuziaki, wychowywane bez żadnych manier i głównie pozostawiane same sobie. Co gorsza, Richard powiedział Danielle, że w kwestii ich wychowania nie będzie miała nic do powiedzenia.

Rafael był przekonany, że dzieciom byłoby o wiele lepiej, gdyby ich wychowaniem zajęła się Danielle. Zawsze miała dobrą rękę do dzieci. Sami planowali dużą rodzinę. Podczas popołudniowej herbatki przyglądał się jej zabawie z sierotami, które najwyraźniej ją uwielbiały, i domyślał się dlaczego.

Richard jednak był zbyt autorytatywny, by dostrzec dobro, którego mogła dokonać dla jego dzieci.

To sprawiło, że Rafael zastanowił się, w jakiej jeszcze innej sprawie okaże się niezłomny.

Wsunął się pod kołdrę, usiłując sobie wyobrazić przyszłość Danielle z Richardem Clemensem.

Rafael pragnął, by była szczęśliwa.

Musiał się przekonać, że wyjście za mąż za Richarda Clemensa przyniesie jej szczęście, na jakie zasługiwała.








Rozdział 8



Danielle nie usłyszała od Rafaela ani słowa. Pragnęła odkryć powód, dla którego nadal wkraczał w jej życie, i mając nadzieję przekonać go, by nie jechał z nimi na wieś, wysłała liścik do hotelu, w którym się zatrzymał. Prosiła o spotkanie, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, pomyślała, że może Rafael wyjechał z miasta. Miała taką nadzieję.

Czekając na przybycie powozu Richarda tego piątkowego poranka, modliła się, by Rafael zmienił zdanie i nie pojawił się ani teraz, ani w przyszłości.

Ciotka Flora wymówiła się od podróży, ale miała w niej wziąć udział spora liczba zamężnych kobiet, nie było więc konieczności brania przyzwoitki. Danielle jechała w towarzystwie Caro, która odgrywała rolę pokojówki, a w rzeczywistości była tam jako jej pomoc. Ponieważ Danielle dopiero poznała inne kobiety i słabo znała Richarda, cieszyła się, że będzie miała towarzyszkę.

W końcu nadjechał powóz Richarda, który miał. zawieźć ich do wiejskiego domu Wentza, oddalonego niemal o dwadzieścia mil i trzy godziny drogi. Danielle miała nadzieję, że podróż pozwoli jej na chwilę rozmowy z mężem.

Niestety Richard przespał niemal całą drogę.

Dotarli na miejsce wczesnym popołudniem; wielka kamienna rezydencja otoczona była akrami zielonych wzgórz i gęstymi zagajnikami.

Siedzący obok niej Richard uśmiechnął się.

- Będziemy musieli zastanowić się nad kupnem podobnego miejsca dla siebie, chciałabyś kochanie?

- Zawsze uwielbiałam wieś. - Danielle odwróciła się do niego.

- Dzieciom też się przysłuży.

- Tak, tak mi się zdaje.

Wszystko, byle zabrać dzieci od rozpieszczającej je babki. Być może wtedy wreszcie mieliby szansę zostać rodziną. Rodziną, o której już marzenia pogrzebała.

Podniosło ją to nieco na duchu. Weszli do środka. Było to obszerne domostwo o niskich, belkowanych sufitach i kominkach tak wielkich, że można było do nich wejść nie schylając głowy. Na drewnianych podłogach rozłożono dywany, a w każdym z pokoi gościnnych stało wspaniałe łoże z baldachimem. Kiedy Danielle weszła na górę, zastała Caro wyciągającą materac spod łóżka, w pokoju, który miały razem dzielić.

- Ładnie tu - uśmiechnęła się Caro, rozglądając się po sypialni. Podeszła do okna, a lekki wiatr rozgarnął jej włosy wokół szczupłej twarzy.

- Ładny stąd widok na ogrody i wzgórza po drugiej stronie doliny.

Danielle podeszła do okna. Wyjrzała, ale zamiast na wzgórzach jej wzrok spoczął na postaci wysokiego mężczyzny jadącego w stronę domu na smukłym, siwym koniu. Danielle nie widziała jego twarzy, ale była pewna, kio to jest. Rozpoznała go po sposobie, w jaki dosiadał konia oraz po szerokich, muskularnych ramionach.

- Rafael się zbliża - powiedziała cichym głosem do Caro.

- Ten mężczyzna na siwym koniu?

- Tak. - Danielle przełknęła z trudem ślinę. Danielle wiele opowiadała przyjaciółce o Rafaelu, ale Caro nigdy go nie widziała. Podjechał bliżej i jego twarz stała się częściowo widoczna.

- O, mój...

- Właśnie - skomentowała Danielle.

Nie było na świecie kobiety, która nie byłaby zachwycona urodą Rafaela. Oprócz przystojnej twarzy i postawnej sylwetki było w nim coś, jakiś szczególny sposób, w jaki się nosił, sposób, w jaki patrzył na kobietę, poświęcając jej całą uwagę, jakby była jedyną kobietą w okolicy. Danielle przyglądała się, jak jedzie aleją, a potem znika za wysokim żywopłotem okalającym ogród i udaje się w stronę wejścia domu.

- Cóż, przyjechał - rzekła zasadniczo Caro. - Będziesz po prostu musiała się z tym pogodzić. - Od wróciła się od okna, a jej twarz rozpromienił uśmiech. - Z drugiej strony, chciałaś z nim porozmawiać i odkryć jego zamiary. Może teraz właśnie masz szansę.

Danielle oderwała wzrok od okna.

- Chyba masz rację. Do tej pory zachowywał się jak dżentelmen. Skoro moja obecność nie robi na nim żadnego wrażenia, ja po prostu będę zachowywała się w ten sam sposób. - Mimo to wolałaby, aby nie przyjeżdżał, żeby wrócił do Anglii - tam, gdzie jego miejsce.

Było późne popołudnie. Danielle przechadzała się po ogrodzie, niezbyt się spiesząc z powrotem do domu, kiedy spostrzegła jadącego w jej stronę księcia. Na jego twarzy malował się wyraz uporu. Pogłębiał lekki dołeczek w brodzie i sprawiał, że jego błękitne oczy nabrały jeszcze bardziej morskiego odcienia. Serce Danielle na moment przystanęło, a następnie zaczęło walić jak oszalałe.

- Przepraszam - powiedział, zatrzymując się na ścieżce dokładnie naprzeciwko Danielle. - Chyba otrzymałem twój liścik zbyt późno. Najwyraźniej recepcjonista położył go w złej przegródce.

- Myślałam, że wyjechałeś z miasta w interesach. Uśmiech Rafaela nieco złagodniał, uniósł kąciki

zmysłowych ust. Danielle nie widziała tego uśmiechu od ponad pięciu lat.

- Mam tutaj coś do załatwienia, ale to nie jest po wód, dla którego przyjechałem. Sprawą, dla której tu przybyłem jesteś ty, Dani.

Sposób, w jaki wypowiedział zdrobniale jej imię, niskim, namiętnym głosem, sprawił, że zadrżała.

- Jeśli ja jestem powodem, dla którego tu przybyłeś, to nie masz po co zostawać. Zrobiłeś już to, co planowałeś. Wyjaśniłeś wszystko, a to więcej, niż zrobiłaby większość mężczyzn. Rozumiesz z pewnością dlaczego?

Z jego twarzy znikł uśmiech.

- Chcę, żebyś była szczęśliwa, Danielle. Jestem ci to winny. Kiedy się upewnię, że tak będzie, obiecuję, że ruszę w swoją stronę. Ale do tej chwili pozostanę na miejscu.

Nerwy Danielle naprężyły się jak postronki.

Nie jesteś mi nic winien, wychodzę za mąż za Richarda Clemensa. Nie potrzebuję twojej zgody, nie interesuje mnie to, co myślisz. Zostaw mnie w spokoju, Rafaelu. Pozwól mi żyć własnym życiem. Chciała się odwrócić, ale chwyci! ją za ramię.

- Pytałem cię wcześniej, kochasz go? Danielle uniosła wysoko brodę.

- To nie jest twoja sprawa.

- Ale właśnie staje się moją sprawą. Kochasz go? Dziewczyna wyrwała się z uścisku, zignorowała wyraz gniewu na jego twarzy, odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie mogąc się uspokoić.

Wychodziła za mąż za Richarda Clemensa. Podjęła decyzję. Cokolwiek myślał Rafael, nie miało to znaczenia. Jej myśli powinny koncentrować się na Richardzie, nie na Rafaelu.

Jednak wychodząc z ogrodu, nadal miała pod powiekami jego obraz, czuła przenikliwe spojrzenie jego niebieskich oczu. Przypomniała sobie mgłę, którą w nich dostrzegła na sekundę, zanim się odwróciła; zwrócenie myśli ku osobie Richarda okazało się trudne.

Rafael dołączył następnego poranka do mężczyzn wybierających się konno na polowanie. W siodle, które wynajął w mieście, i z wyjątkowo dopasowaną, szarą uprzężą, która należała do właściciela stajni, jechał stępa przez rozległe pola, myśląc, że dobrze wy trenowany wierzchowiec wart jest swej ceny.

Okolica była przepiękna, łagodne wzgórza przecinały niskie, kamienne murki; tu i ówdzie rozciągały się zagajniki, w których szumiały strumienie. Łąki roiły się biało-żółtymi stokrotkami. Myśliwi dotarli na miejsce i zeskoczyli z koni, zostawiając je, by pasły się w bujnej trawie. Myśliwych było pięciu: Richard Clemens, Jacob Wentz, bogaty kupiec Edmund Steigler, sędzia Otto Bookman i Rafael. Pod ich nogami kręciło się stado psów, które miały naganiać i aportować zwierzynę. Psy zgromadziły się wokół młodego mężczyzny, ich opiekuna, a Richard Clemens podszedł do Rafaela, w jednej ręce trzymając długą strzelbę ze srebrnym, grawerowanym zamkiem.

- Niezłe cacko - odezwał się Rafael; długa strzelba, którą pożyczył dla niego Richard, spoczywała spokojnie w zgięciu jego ramienia.

- Należała do mojego ojca - rzekł z dumą Richard. - Angielskiej roboty, perfekcyjne wykonanie. - Podał Rafaelowi broń, by ten mógł się lepiej przyjrzeć.

Rafael odłożył swoją strzelbę, oparł ją o pień drzewa i wziął do ręki broń Richarda. Obrócił ją w ręku i przyjrzał się bliżej wygrawerowanym inicjałom.

- Znam rusznikarza, to Peter Wells. Nadal robi doskonałe rzeczy.

Clemens się rozpromienił.

- Mój ojciec zawsze był dumny z tej strzelby. -I słusznie.

Rozmawiali jeszcze chwilę, nawiązując swego rodzaju nić porozumienia, ale Rafael pozostawał czujny. Nie był zbyt pewien dlaczego.

- Jak ci się podoba w naszym kraju? - spytał Richard. - Spotkałeś już kogoś ciekawego?

- Miło mi było poznać ciebie i twoich przyjaciół, rzecz jasna - Rafael uniósł wzrok. - Masz na myśli kobietę?

Richard wzruszy! ramionami.

- Jesteś tutaj od kilku tygodni. Mężczyzna ma swoje potrzeby. Pomyślałem, że być może mógłbym służyć pomocą, jeśli jesteś zainteresowany.

- Sugerujesz zatem wieczór przyjemności.

- Jest w mieście takie miejsce, w którym niekiedy bywam. Myślę, że mogłoby ci się spodobać.

- A ty byś mi towarzyszył? - uśmiechnął się.

- Mam tutaj przyjaciółkę... bardzo utalentowaną przyjaciółkę. Dobrze się znamy.

- Żenisz się za niecałe dwa tygodnie - rzucił lekkim tonem Rafael.

Richard jedynie się uśmiechnął.

- Ożenek nie stanowi wielkiej przeszkody dla męskich przyjemności. Nie wydaje mi się, by w twoim kraju panowały inne zwyczaje.

Rafael nie mógł się z tym nie zgodzić. Gdyby rzeczywiście ożenił się z Mary Rosę, z pewnością nie unikałby towarzystwa innych kobiet.

- Wielu żonatych mężczyzn utrzymuje kochanki albo odwiedza domy publiczne, takie jak ten, o którym wspomniałeś.

Ale z Danielle nie byłoby tak i myśl o jej nowym mężu mającym zamiar wieść takie życie sprawiły, że ścisnął mu się żołądek.

- Twoja narzeczona wygląda na uroczą, młodą kobietę. Być może wystarczy ci jej uwaga.

Richard jedynie się roześmiał.

- Z całą pewnością nie mogę doczekać się małżeńskiego łoża, ale mając fabrykę w Easton, dość często wyjeżdżam z miasta. Mam na wsi kochankę. Nie zamierzam tego zmieniać.

Rafael nie powiedział nic więcej. Poprzysiągł, że dopilnuje, aby Danielle była szczęśliwa. Nigdy nie będzie szczęśliwa z mężczyzną, który od samego początku nie zamierzał być jej wierny.

- Spójrz! - Richard wskazał na rów przecinający pole. - Psy wywęszyły stado przepiórek!

Mężczyźni przygotowali broń. Rafael oparł flintę o ramię i nacisnął spust. Z nieba spadła para ptaków. Jeśli reszta polowania pójdzie podobnie, na kolację zjedzą przepiórki.

Niestety, Rafael nie mógł skupić myśli na polowaniu. Rozmyślał o Danielle. Miał już odpowiedź, której szukał, ale nie mógł się przełamać i o wszystkim jej opowiedzieć.

Pozostawało pytanie, co powinien zrobić?








































Rozdział 9



Caroline Loon siedziała przy długim, drewnianym stole w kuchni w domu Wentza i popijając herbatę, gawędziła ze służącymi. Była to jedna z zalet bycia pokojówką. Mogła zaznajomić się z problemami przynoszonymi z salonów na dół.

- A może kawałek ciasteczka, kochaniutka, do herbatki? - spytała z uśmiechem Emma Watt, kucharka. - Dopiero co wyszło z pieca. Sama zbierałam jabłka, z tego drzewa tuż za kuchennymi drzwiami.

- Wygląda wspaniale, Emmo, ale naprawdę nie jestem głodna.

- Na pewno? Dziewczyna musi jeść.

- Naprawdę nie trzeba.

Na kamiennej podłodze za jej plecami rozległ się odgłos kroków. Caro odwróciła się i zobaczyła w drzwiach ciemną postać mężczyzny.

- Lepiej posłuchaj się Emmy. Wyglądasz, jakby przydało ci się coś do zjedzenia. - Spojrzał na nią. -Chociaż masz bardzo ładne kości, w rzeczy samej.

Caro zamrugała. Jedna ze służących zachichotała, a pani Watt uśmiechnęła się niczym uczennica.

- Daj jej spokój, Robercie. - Emma pomachała drewnianą łyżką w jego stronę. - Zawstydziłeś biedną dziewczynę. - Kucharka zwróciła się do Caro: - Nie zwracaj na niego uwagi. Robert to straszny flirciarz. Ten człowiek potrafi nawet oczarować wróble na gałęzi.

Robert tylko się uśmiechnął. Postawił wysokie, skórzane buty obok wejścia i podszedł do drewnianego stołu, po czym usiadł na ławce naprzeciwko. Miał około trzydziestu lat, gęste, brązowe włosy i bardzo ładny uśmiech. Był nieprzyzwoicie przystojny, a w jego piwnych oczach igrały wesołe iskierki. Obrzucił Caro spojrzeniem od stóp do głów, przez moment zatrzymując się na jej niezbyt wydatnym biuście, a potem przyjrzał się twarzy.

- Poproszę kawałek tego ciasta, Emmo. - Mrugnął do Caro. - Jeśli nie próbowałaś nigdy ciasta Emmy, nie wiesz, co tracisz. A przy okazji, nazywam się Robert McKay. Miło mi cię poznać, panno...?

- Loon. Caroline Loon. Pracuję dla panny Duval. Jest jednym z gości pana Wentza.

- Ach, to wszystko tłumaczy.

- Co tłumaczy?

- Jesteś z Anglii, od jakiegoś czasu nie słyszałem tego akcentu.

Miał na myśli raczej jej grzeczny sposób wysławiania się. Mimo braku pieniędzy Caro otrzymała staranne wykształcenie i mówiła z czystym, wyraźnym akcentem brytyjskiej klasy wyższej.

Zauważyła, że w głosie Roberta dało się słyszeć podobne tony.

- Ty również jesteś z Anglii.

- Byłem. Teraz jestem Amerykaninem, chociaż nie do końca z wyboru.

Emma postawiła przed Robertem spory kawałek ciasta i wspaniały zapach sprawił, że Caro aż zaburczało w brzuchu.

- Wiedziałem! - uśmiechnął się Robert. - Emmo, podaj kawałek tego przepysznego ciasta dla panny Loon.

Emma roześmiała się i chwilę potem przyniosła nieco mniejszy kawałek ciasta dla Caro oraz widelce dla obojga.

Robert łagodnym ruchem dłoni pokazał jej, aby zaczęła jeść, a potem sam rzucił się na swoją porcję niczym człowiek, który nie miał nic w ustach od tygodnia, w co, biorąc pod uwagę jego muskulaturę, wielce wątpiła.

Tak jak obiecał, ciasto było wyborne, całą kuchnię przepełnił aromat jabłek i cynamonu, a mimo to, mając koło siebie tak przystojnego mężczyznę, Caro ledwie mogła skupić się na jedzeniu.

- Pracujesz dla pana Wentza? - spytała, zanim wziął ostatni kęs.

McKay pokręcił głową i przełknął.

- Jestem tutaj z Edmundem Steiglerem. Jestem jego lokajem. - Powiedział to słowo z takim obrzydzeniem, że Caro aż podniosła wzrok. - Przynajmniej będę przez kolejne cztery lata.

- Nie lubisz swojej pracy?

Roześmiał się, ale nie było w tym zadowolenia.

- Jestem u Steiglera na kontrakcie. Kupił siedem lat mojego życia. Dopiero spłaciłem trzy.

- Rozumiem. - Ale niczego nie rozumiała. Dlaczego wykształcony człowiek, na jakiego wyglądał, miałby sprzedawać się w służbę innemu mężczyźnie?

- Dlaczego? - spytała, zanim zdołała się powstrzymać.

McKay spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Jesteś pierwszą osobą, która mnie o to pyta. Caro zerknęła na niemal pusty talerz, żałując, że nie zachowała milczenia.

- Nie musisz odpowiadać, to nie moja sprawa. -Znów na niego popatrzyła. - Tylko że wyglądasz mi na człowieka niezależnego, takiego, który nie zaprzeda się w niewolę.

McKay przyjrzał jej się uważnie, a potem rozejrzał po kuchni. Emma była zajęta zagniataniem ciasta na chleb, a jej pomocnica czyściła garnki i patelnie.

- Jeśli chcesz znać prawdę, to szukały mnie władze. Chcieli aresztować mnie za zbrodnię, której nie popełniłem. Musiałem w pośpiechu opuścić kraj. Nie miałem pieniędzy na statek. Znalazłem ogłoszenie w londyńskiej Chronicie na kontraktowych służących do Ameryki. Ogłoszenie zamieścił niejaki Edmund Steigler, a jego statek wypływał następnego ranka. Poszedłem się z nim spotkać. Podpisałem papiery i Steigler przywiózł mnie tutaj.

Caro wiedziała, że jej niebieskie oczy muszą być wielkie niczym spodki.

- Nie boisz się mówić mi tego wszystkiego? Robert wzruszył ramionami. Był wzrostu więcej

niż przeciętnego, a jego szerokie barki aż rozpierały koszulę.

- A co byś zrobiła? Powiedziała Steiglerowi? Co by go to obchodziło, poza tym, poszukują mnie w Anglii, a nie w Ameryce.

- Ale skoro jesteś niewinny, musisz wrócić. Musisz znaleźć sposób, by oczyścić swe imię.

McKay gorzko się roześmiał.

- Jesteś idealistką, kochana. Nadal nie mam pieniędzy, a jestem winien Steiglerowi jeszcze cztery la ta. - Widząc zaniepokojony wyraz jej twarzy, dotknął dłonią jej policzka. - Jesteś bardzo miłą osobą, Caroline, chyba cię polubiłem.

Caro nie powiedziała, że również go polubiła. Ani że uwierzyła w jego historię. Umiała doskonale oceniać ludzi i czuła instynktownie, że Robert mówi prawdę.

Mężczyzna odsunął na bok pusty talerz i wstał od stołu.

- Miło mi było cię poznać, panno Loon.

- Mnie również, panie McKay.

Ruszył ku drzwiom, a Caro popatrzyła na jego umięśnione nogi w dopasowanych bryczesach i zarumieniła się.

McKay przystanął przy drzwiach.

- Lubisz konie, panno Loon?

- Obawiam się, że kiepski ze mnie jeździec, ale bardzo lubię konie.

- W takim razie spotkajmy się po kolacji w stajni, urodził się nowy źrebak.

Caro uśmiechnęła się; nie była zainteresowana źrebakiem, była zainteresowana Robertem McKayem.

- Bardzo chętnie.

Robert odwzajemnił uśmiech.

- Dobrze, wobec tego do zobaczenia wieczorem.

Przytaknęła i popatrzyła, jak odchodzi. Nie powinna była się zgadzać. Był niezwykle przystojny i jeśli wymknęłaby się, by się z nim spotkać, mógłby pomyśleć, że mu nie wiadomo co wolno. Ale przecież była dorosłą kobietą i potrafiła o siebie zadbać.

- Robert to dobry człowiek - powiedziała Emma, jakby czytała w jej myślach. - Nie musisz się obawiać, będziesz przy nim bezpieczna jak owieczka.

- Dziękuję, Emmo, jestem przekonana, że będę. - Caro zaczął męczyć żar kuchni, wsunęła talerz do zlewu, przemyła go wodą, spłukała, wytarła i wyszła na słońce; uśmiechnęła się na myśl o perspektywie spotkania z Robertem McKayem.

Kolejnego poranka mężczyźni ponownie wyruszyli na polowanie. Żeby damom się nie nudziło, Lentzowie zaplanowali na wieczór przyjęcie. Oprócz stałych gości zaproszono także przedstawicieli lokalnej śmietanki towarzyskiej.

Przez większość dnia kobiety pomagały w przygotowaniach, przynosiły kwiaty z ogrodu i układały je w bukiety w wazonach z kryształu, nakrywały stoły pięknymi obrusami i pomagały służbie odsunąć meble, by zrobić miejsce na tańce. Przybyła trzyosobowa orkiestra, która usadowiła się na końcu salonu. Zaczęli nadchodzić goście, okoliczni farmerzy z żonami, a Richard i Jacob Wentz dokonali prezentacji przybyłych.

W miarę upływu wieczoru Danielle zatańczyła z Richardem, potem z kupcem Edmundem Steiglerem, szczupłym człowiekiem o ciemnych włosach i dość tajemniczym wyrazie twarzy; rozmawiała z Sarą Bookman, żoną sędziego, która była zabawna i ciekawa, i której nie można było nie polubić. Gospodyni, Greta Wentz, była słodką, uprzejmą kobietą mówiącą z silnym niemieckim akcentem i niebojącą się ciężkiej pracy.

Danielle pomyślała, że z czasem może zaprzyjaźnić się z niektórymi z pań, które poznała w Ameryce. Podobały jej się te zahartowane kobiety i optymizm, jaki z nich tryskał. W oddali, w salonie dostrzegła kątem oka Richarda pogrążonego w rozmowie z Edmundem Steiglerem, i zastanowiła się, czy kiedykolwiek uda jej się nawiązać prawdziwą i długotrwałą przyjaźń z mężczyzną, którego miała poślubić. Kilkakrotnie w ciągu wieczoru chciała go odnaleźć, ale zawsze był zajęty swoimi znajomymi.

Albo rozmową z Rafaelem.

Dopiero wtedy go spostrzegła i przeszył ją lekki dreszcz. Chociaż starała się go ignorować, udawać, że go tam nie ma, raz za razem bezwiednie szukała go wzrokiem.

Chciała wiedzieć, co sobie myśli, chciała zapytać, kiedy ma zamiar wrócić do Anglii, ale właściwa chwila jakoś nie mogła nadejść. Pod koniec wieczoru dostrzegła go nadchodzącego zdecydowanym krokiem w jej kierunku.

- Muszę z tobą pomówić - rzekł po prostu. - Miałem nadzieję, że nadejdzie bardziej dogodny moment, ale rano wyjeżdżamy. To ważne, Danielle.

- Nie wiem... nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł...

- Poczekam na ciebie z tyłu ogrodu w altanie. Opuścił salon, a Danielle nie zdążyła nawet zaprotestować.

Zła, że nie pozostawił jej żadnego wyboru, i bardziej ciekawa niż byłaby skłonna się przyznać, natychmiast wróciła do gości. Znowu zatańczyła z Richardem, a potem wymknęła się niepostrzeżenie, kiedy nawiązał rozmowę z Jacobem Wentzem na temat wysokich cen bawełny, i udała w stronę ogrodu.

Żwirowane alejki tonęły w mdłym świetle latarni. Danielle przemknęła przez ciemności, minęła rabaty żółtych bratków i skierowała się do altany, której ozdobna wieżyczka widoczna była w odległej części ogrodu, nieopodal szumiącego strumyka.

Wiedziała, że spotkanie z Rafaelem jest niebezpieczne. Jej reputacja już raz została nadszarpnięta. W jaki sposób miałaby wytłumaczyć swoją obecność w tych ciemnościach w towarzystwie przystojnego księcia? Co pomyślałby Richard i jego przyjaciele, gdyby znaleźli ich razem?

Poczuła dreszcz niepokoju. Nigdy nie zapomni bólu, jakiego doświadczyła po tamtej okropnej nocy pięć lat temu. Ani agonii kolejnych tygodni, jakie potem nastały. Upokorzono ją i potraktowano jak wyrzutka. Co gorsza, straciła mężczyznę, którego kochała.

Nie kochała Richarda, tak jak niegdyś Rafaela, ale sama myśl o tym, że mogłaby przeżyć podobne nieszczęście, sprawiła, że poczuła skurcz w żołądku.

Idąc, wpatrywała się uważnie w ciemności otaczającego ją ogrodu. Rafael musiał zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, a mimo to nalegał na spotkanie. Wiedziała, że jeśli się nie pojawi, znajdzie ją być może w mniej intymnych okolicznościach.

Dostrzegła altankę; była to konstrukcja na planie ośmiokąta, o ozdobnych białych ściankach. Była otwarta po bokach, a w środku znajdowały się drewniane ławeczki. Danielle podeszła bliżej i zobaczyła w cieniu wysoką postać Rafaela opierającą się o balustradę. Rozejrzała się, by mieć pewność, że nikt jej nie widzi, uniosła brzeg szafirowej jedwabnej sukni i wspięła się na schody.

Rafael chwycił ją za rękę, pomagając wspiąć się na podwyższenie, na którym stał.

- Bałem się, że nie przyjdziesz.

Nie przyszłaby rzeczywiście, gdyby tylko pozostawił jej jakiś wybór.

- Powiedziałeś, że to coś ważnego.

- To prawda.

Podprowadził ją do drewnianej ławki przy balustradzie i Danielle usiadła, ale Rafael nadal stał. Odczekał chwilę, jakby szukał właściwych słów. W bladym świetle odległych latarni widziała jego niebieskie oczy i wyczytała z nich niepewność. To było zupełnie nie w jego stylu i jej serce zaczęło nerwowo bić.

- O co chodzi, Rafaelu?

Wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił.

- Nie bardzo wiem, jak zacząć. Powiedziałem ci, że odkryłem prawdę na temat wydarzeń tamtej nocy...

-Tak...

- Powiedziałem, że pragnę, byś była szczęśliwa, i że jestem ci to winien.

- Powiedziałeś, ale...

- Nie sądzę, abyś była szczęśliwa z Richardem Clemensem.

Danielle poderwała się z ławki.

- To, co sądzisz, nie ma znaczenia, Rafaelu. Richard i ja bierzemy ślub pod koniec przyszłego tygodnia.

- Spytałem cię dwa razy, czy go kochasz. Tym razem chcę usłyszeć odpowiedź.

- Dam ci tę samą odpowiedź, co przedtem. To nie twoja sprawa.

- Nigdy nie byłaś oszczędna w słowach, Danielle. Gdybyś go kochała, powiedziałabyś to. Wobec tego zakładam, że go nie kochasz. A skoro tak, proszę cię, abyś odwołała ślub.

- Oszalałeś? Przepłynęłam cały ocean, aby wyjść za mąż za Richarda Clemensa, i dokładnie to zamierzam zrobić.

Rafael łagodnie chwycił ją za ramiona.

- Zdaję sobie sprawę, że wszystko między nami się zmieniło... że już nie jestem dla ciebie tak ważny jak niegdyś.

- Kiedyś cię kochałam, teraz już nie. Czy to właśnie masz na myśli?

- Możesz mnie nie kochać, Danielle, ale nie kochasz też Richarda Clemensa. - Odszukał jej twarz w ciemnościach wieczoru. - A to chyba różnica.

- A jakaż to różnica?

- Kiedy na mnie patrzysz, jest coś w twoich oczach. Jakaś iskierka, której nie ma, gdy patrzysz na Richarda.

- Jesteś szalony.

- Jestem? To może się przekonamy?

Danielle wstrzymała oddech, bo Rafael nagle chwycił ją w ramiona i pocałował. Przez chwilę walczyła z nim, odpychając dłońmi jego pierś, starając się go odtrącić. Ale płonął w niej ogień, ogień, który powinien był wygasnąć lata temu. Rozpala! się płomieniem coraz intensywniejszym, parząc ciało i kości, sprawiając, że stała się miękka i bezwolna.

Pocałunek Rafaela stał się głębszy, a jej dłonie przesunęły się po połach jego ubrania i objęły go za szyję. Przez moment znalazła się na powrót w tamtym sadzie, całując Rafaela z całego serca, z całą miłością, jaką dla niego miała.

Nagle jej oczy wypełniły się łzami. To już nie był sad, to już nie była ich miłość.

Wyrwała się z uścisku, cała się trzęsła i gardziła sobą za to, co się stało.

- Musiałem wiedzieć - odezwał się łagodnym tonem Rafael.

Danielle odsunęła się, usiłując nie zwracać uwagi na jego smak, który nadal czuła na wargach.

- To nic nie znaczy. Twój pocałunek obudził dawne wspomnienia. Nic więcej.

- Być może.

- Robi się późno. Muszę wracać. - Chciała się odwrócić, ale Rafael ją przytrzymał.

- Posłuchaj mnie, Danielle. Jeszcze jest czas, by odwołać ślub. Zamiast wychodzić za Richarda, wyjdź za mnie.

- Nie mówisz chyba poważnie. - Danielle stanęła jak skamieniała, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.

- Jestem jak najbardziej poważny.

- Tamtej nocy na balu... widziałam jak tańczyłeś ze swoją narzeczoną, córką hrabiego Throckmortona.

- Było jasne, że do siebie nie pasujemy. Przed wyjazdem z Anglii rozmawiałem z jej ojcem. Prosił mnie o zerwanie zaręczyn.

Danielle pokręciła głową.

- To nie może się stać, Rafaelu. Cokolwiek było między nami, jest już skończone. Skończyło się pięć lat temu.

- Nie skończyło się, przynajmniej dopóki nie zostaną wyjaśnione wszystkie sprawy do końca. Wyjdź za mnie i wróć do Anglii jako moja księżna. Cały Londyn, cała Anglia będzie wiedziała, że to ja zawiniłem, a nie ty.

- Nie obchodzi mnie, co myślą ludzie; już nie.

- Mogłabyś wrócić do domu, do rodziny i przyjaciół.

- Mam małą rodzinę, a jeszcze mniej przyjaciół. Za jakiś czas będę miała rodzinę i przyjaciół tutaj.

Richard zacisnął zęby. W migoczącym świetle latarni jego oczy przybrały ciemnogranatową barwę. Danielle znała ten wyraz twarzy, wiedziała, że oznacza on upór, i zawahała się.

- Miałem nadzieję, że nie będę musiał uciekać się do ostateczności, aby załatwić tę sprawę, ale nie po zostawiasz mi wyboru.

Krew odpłynęła jej z twarzy.

- Co ty mówisz? Grozisz mi? Rafael dotknął jej policzka.

- Staram się robić to, co jest słuszne. Uważam, że przy mnie byłabyś szczęśliwa, a przy Richardzie Cle-mensie nigdy nie będziesz. Przyjmij moje oświadczyny.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Albo co zrobisz, Rafaelu?

Wyprostował się.

- Rozpuszczę pogłoski o skandalu. Ludzie tutaj uwierzą, że to prawda. Matka Richarda, jego znajomi. Nie będziesz mogła udowodnić swej niewinności, podobnie jak nie mogłaś uczynić tego w Anglii.

Danielle zaczęła dygotać.

- Powiedziałam Richardowi o skandalu, zanim mi się oświadczył. W odróżnieniu od ciebie, uwierzył, że mówiłam prawdę.

- Myliłem się, ale to nie zmienia tego, co powinno się stać.

Danielle poczuła, że zaczyna się dusić.

- Nie mogę uwierzyć, że zrobiłbyś coś takiego, że znowu tak byś mnie skrzywdził. Nie mogę uwierzyć, że zniżyłbyś się do takiego poziomu. - Jej oczy wy pełniły łzy; odwróciła głowę, nie chcąc na niego pa trzeć.

Rafael przytrzymał jej brodę, łagodnie zmuszając, by na niego spojrzała.

- Uczynię cię szczęśliwą, Danielle, przysięgam. Z oczu Danielle popłynęły łzy.

- Jeśli mnie do tego zmusisz, nigdy ci nie wybaczę, Rafaelu.

Uniósł jej drżącą dłoń do ust i łagodnie ucałował. Cały czas nie spuszczał oczu z jej twarzy. -To jest ryzyko, które muszę ponieść.






























Rozdział 10



Następnego dnia po powrocie ze wsi, na pięć dni przed ślubem, Danielle zerwała zaręczyny z Richardem Clemensem. Nie miała wyboru, powiedziała sama sobie. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Rafael uczyni to, co obiecał. Gdyby odrzuciła jego oświadczyny, zniszczyłby ją tak jak poprzednio.

Nienawidziła go za to. I niczego nie rozumiała. Dlaczego Rafael tak się upierał? Czy jego poczucie winy było tak silne, a kodeks honorowy kazał wierzyć, że poślubienie jej będzie jedynym sposobem na odkupienie własnych win?

To było z pewnością możliwe.

Na wiadomość o odwołanym ślubie Richard dostał szału, błagał i przysięgał, chwytał się wszelkich sposobów, by przekonać Danielle do zmiany zdania.

- Co ja takiego zrobiłem, Danielle? Powiedz mi, a obiecuję, że wszystko naprawię.

- Nic nie zrobiłeś, Richardzie, po prostu nie jesteśmy... nie pasujemy do siebie. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę.

- Mieliśmy plany, Danielle, myśleliśmy o wspólnej przyszłości.

- Przykro mi, Richardzie, naprawdę, ale tak po prostu jest i tak musi pozostać.

W Richardzie wezbrał gniew.

- Nie możesz tak po prostu odejść. Co z moją matką? Wydała majątek na ślub. Co z moimi dziećmi... ze znajomymi? Co ja im powiem, jak to wytłumaczę?

- Nigdy byś mi nie pozwolił być prawdziwą matką dla twoich dzieci, a jeśli masz prawdziwych przyjaciół, zrozumieją, że czasami takie rzeczy się zdarzają.

Richard spurpurowiał.

- Mnie się nie zdarzają!

Wypadł z domu i Danielle patrzyła przez okno, jak biegł po frontowych schodach, wsiadł do powozu i zatrzasnął za sobą drzwi.

Oczy jej płonęły, ale ból, jakiego się spodziewała, nie nadszedł. Odwróciła się od okna i westchnęła w ciszy, jaka nastała w salonie po odejściu Richarda. Chcąc oszczędzić jego poczucie dumy, darowała mu wiadomość, że wychodzi za mąż za innego mężczyznę i wraca do Anglii, by zostać księżną Sheffield.

Nie powiedziała mu o szantażu Rafaela i o tym, że nie pozostawiono jej wyboru.

Zachciało jej się płakać, ale nie mogła zmusić się do łez. Zaniepokoiła się tym brakiem smutku, tym, że czuła raczej złość i strach. Jaka przyszłość czekała ją z takim bezwzględnym człowiekiem jak Rafael? Mężczyzną, którego ani nie poznawała, ani mu nie ufała.

Jeszcze bardziej zaniepokoił ją fakt, że dopiero na myśl o Rafaelu poczuła gwałtowny przypływ uczuć.

Dobry Boże, w jaki sposób jej życie stało się tak pogmatwane?

Dwa dni później, w ciepłych promieniach sierpniowego słońca, Danielle wraz z ciotką Florą wybierały się na zakupy, mając nadzieję, że choć na chwilę uda im się oderwać od kłopotów.

Kiedy, właśnie kiedy miały wyjść z domu, pojawił się Rafael; w ręku trzymał kapelusz i wyglądał aż nazbyt przystojnie.

- Otrzymałem twój liścik - powiedział, kiedy wpuściła go do salonu i zamknęła rozsuwane drzwi. -Cieszę się, że tak szybko zareagowałaś.

Danielle spojrzała na niego z ukosa. Wysłała mu wiadomość, że zrywa zaręczyny. Miała nadzieję, że Rafael doczyta się pomiędzy wierszami goryczy.

- Nie dałeś mi wyboru. Pospieszyłam się, mając nadzieję, że sprawię tym mniej bólu Richardowi.

Danielle usiadła na krześle z wysokim oparciem w stylu Windsor. Rafael przycupnął na różowej aksamitnej sofie, która stała przed kominkiem.

- „Nimbie" wypływa do Anglii pod koniec przyszłego tygodnia. Zarezerwowałem dla nas bilety, a także dla twojej ciotki i pokojówki, panny Loon. Chciałbym, żebyśmy się pobrali, zanim wyjedziemy.

- Co? - Danielle aż poderwała się z krzesła. - To niemożliwe! Skąd ten pośpiech? Dlaczego nie możemy zaczekać do powrotu do Anglii?

Z nagle napiętej postawy Rafaela Danielle wywnioskowała, że książę z trudem zachowuje spokój.

- Już czekam pięć lat, Danielle. Chcę raz i na zawsze załatwić tę sprawę, i to tak, jak powinna była zostać załatwiona wtedy. Teraz decyzja już została podjęta, chcę abyśmy się pobrali, i to wkrótce. Za zgodą twojej ciotki poczynię zabiegi w celu załatwienia skromnej uroczystości, która odbędzie się tutaj w ogrodzie, przed naszym wypłynięciem. Kiedy powrócimy do Anglii uczcimy nasz ślub we właściwy sposób.

- Ale... ale to już za niecały tydzień. Nie możesz przecież oczekiwać, żebym...

- Żebyś co, Danielle?

Wzięła głęboki oddech, starając się zachować spokój.

- Nasze życie się zmieniło, nie znam cię już, Rafaelu. Potrzebuję czasu, by przyzwyczaić się do myśli, że... że będziemy dzielić loże. Ja po prostu nie mogę... nie mogę...

Rafael uśmiechnął się kącikiem ust.

- Był czas, kiedy nie mogłaś się doczekać, by dzielić ze mną łoże.

Danielle zarumieniła się. Zbyt dobrze pamiętała tamten czas, a wspomnienie to wróciło jeszcze wyraźniej po ostatnim pocałunku w ogrodzie, a mimo to nie była gotowa na podjęcie kroków, które prowadziłyby do takiej zażyłości. Nie była gotowa, by dać mu więcej kontroli nad sobą, niż już sam zdołał sobie wziąć.

Uniosła głowę.

- Jak dotąd usłyszałam wiele żądań, którym wbrew własnej woli byłam zmuszona ulec. Teraz ja proszę o coś w zamian. Potrzebuje czasu, Rafaelu. Czasu na pogodzenie się z faktem, że zostaniesz moim mężem.

Na jego twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz. Na chwilę spuścił wzrok.

- W porządku, to rozsądna prośba. Chcesz czasu, jestem gotów ci go dać. Nie wysunę żadnych mężowskich żądań do chwili naszego powrotu do Anglii.

Wzmocniona wygraną batalią, Danielle poczuła się dzielniejsza.

- Być może byłoby lepiej, gdybyśmy zachowali nasz związek jako białe małżeństwo. Możemy oboje wieść osobne życia i...

- A niech mnie diabli! - Rafael głęboko odetchnął i pohamował złość. - Jesteś na tyle bystra, by wiedzieć, że to się nie stanie. Pragnę cię od dnia, w którym się poznaliśmy, Danielle. Ta jedna rzecz się nie zmieniła, mam nadzieję, że z czasem ponownie poczujesz do mnie podobne pożądanie.

Danielle nie powiedziała więcej ani słowa. Rafael Sunders był silnym, jurnym i przystojnym mężczyzną. Kiedy była młodsza, często leżała nocą w łóżku i nie mogąc spać, zastanawiała się, jak by to było kochać się z nim. Niezależnie, jak bardzo by od tego obecnie uciekała, jakaś jej część nadal tego pragnęła.

- Wobec tego uważam, że wszystko uzgodniliśmy - powiedziała.

- Ustaliliśmy, chociaż będę tego żałował każdego dnia do końca podróży.

Caroline Loon stała w alei na tyłach domu przy Arch Street. -Robert!

Podbiegł do niej, pochylił się i delikatnie pocałował w policzek.

- Moja słodziutka Caroline.

Caro zarumieniła się. Od powrotu do miasta nie było dnia, żeby się nie spotkali. Caro ze zdumieniem odkryła, że kupiec Edmund Steigler mieszka w Filadelfii, co oznaczało, że mieszkał tu również Robert McKay. Ta noc, kiedy spotkali się w stajniach, była magiczna. Robert poprowadził ją na pole obok zabudowań i pokazał prześliczne małe źrebię, wtulające się w bok swej matki.

- Nazywa się Dandy. Tak nazwala go najstarsza córka Wentza, ponieważ uwielbia jadać dandelions.

- Jest cudowny. - Caro się roześmiała

Spędzili jakiś czas z końmi i Robert pokazał jej rasowej krwi klacze i ogiery Wentza, wykazując się niesłychaną wiedzą o koniach i najwyraźniej doskonale się przy tym bawiąc.

- Jeden z kuzynów matki ma majątek na wsi i często mnie tam zabierała w odwiedziny.

- A co z twoim ojcem? Robert pokręcił głową.

- Nigdy go nie poznałem. Umarł, zanim się urodziłem.

Zapadł zmrok i Robert poprowadził ją na górujące nad doliną wzgórze, kierując się w stronę zwalonego pnia, na którym oboje usiedli.

- Ta dolina jest urocza - powiedziała Caro, spoglądając na spowite blaskiem księżyca odległe wzgórza. - Może kiedy zadomowimy się u pani Clemens, będę miała okazję ją narysować.

- Lubisz rysować?

- Maluję akwarelami pejzaże, ale tylko dla zabawy. Nie jestem w tym zbyt biegła.

- Założę się, że jesteś bardzo dobrą malarką. - Pochylił się, podniósł gałązkę i zaczął obracać ją bezwiednie w ręku. - Ja lubię rzeźbić. To pomaga zabić czas.

Caro spojrzała na jego spowitą blaskiem księżyca twarz, na silnie zarysowaną szczękę i pomyślała, że jest niezwykle przystojny.

- Co rzeźbisz?

- Głównie zabawki; drewniane koniki, żołnierzyki, miniaturowe powozy i tym podobne rzeczy. -Uśmiechnął się. - Może kiedyś uda mi się zrobić z tego interes; jeden drewniany konik za jedną twoją akwarelę.

Caro odwzajemniła uśmiech.

- To mi się podoba. Uważam zatem, że dobiliśmy targu.

Siedzieli razem na szczycie wzgórza pogrążeni w rozmowie, aż dawno minęła północ. Czas płynął błyskawicznie, a oni śmiali się i rozmawiali. Caro mówiła z łatwością, jakiej nigdy przedtem nie odczuwała w towarzystwie mężczyzny.

Uśmiechnęła się na myśl o dniach, które spędzili od czasu powrotu do miasta oraz na myśl o niesamowitej ilości rzeczy, która ich łączyła. Oboje uwielbiali operę i poezję, oboje lubili czytać, kochali zwierzęta i dzieci. Robert wierzył, że kiedyś będzie miał dużą rodzinę.

Caro opowiedziała mu o swoim dzieciństwie i o tym, że jej rodzina, choć uboga, była bardzo szczęśliwa. Opowiedziała mu o lecie sprzed pięciu lat, kiedy zmarli jej rodzice, i o tym, jak za nimi tęskniła. Robert cały czas trzymał ją za rękę i po prostu słuchał tego, co mówi. Naprawdę słuchał.

W trakcie tych dni Caro również dowiedziała się sporo o Robercie McKayu. Chociaż następne cztery lata jego życia należały do jego pana, Robert często i szczerze się śmiał. W rzeczywistości miał wesołe usposobienie, niezależnie od okoliczności i niezależnie od zniewag, jakich doznawał ze strony człowieka, który władał jego życiem.

- Jestem jego lokajem - powiedział jej pewnego razu. - Mógł dać mi jakiekolwiek inne zajęcie, ale chciał, abym służył mu osobiście. Ten człowiek uwielbia rządzić innymi.

- Co masz na myśli?

- Steigler rozkoszuje się faktem, że skończyłem Cambridge, a mimo to muszę mu czyścić buty. Mówię z arystokratycznym akcentem lepiej od niego, lepiej czytam, a mimo to muszę przygotowywać mu kąpiel i cerować jego skarpety i koszule.

- Och, Robercie! Uśmiechnął się słabo.

- Kiedyś wziął pejcz, aby mnie wychłostać za to, że w obecności jego znajomych poprawiłem jego wypowiedź na temat sztuki Szekspira.

- Dobry Boże, Robercie, nigdy nie próbowałeś uciec? Wzruszył barczystymi ramionami, które napinały

materiał koszuli.

- Steigler jest tutaj bardzo wpływowy. Dał mi do zrozumienia, że mnie znajdzie. A dług istnieje na prawdę. Podpisałem pakt z diabłem. Muszę z tym żyć przez kolejne cztery lata.

Robert zdawał się nie być przerażony tymi okolicznościami, ale Caro ledwie mogła to znieść.

Zakochała się w Robercie McKayu w ciągu tego krótkiego czasu ich znajomości.

Danielle podniosła głowę znad fascynującej książki Robinson Crusoe na dźwięk dochodzących z korytarza odgłosów. W drzwiach stała Caro, a u jej boku przystojny, ciemnowłosy mężczyzna. Danielle domyśliła się, że to Robert McKay. Od powrotu ze wsi Ca-ro mówiła o nim kilkanaście razy dziennie. Było oczywiste, że jest nim zauroczona, chociaż Robert był tylko służącym. Danielle martwiła się, że mężczyzna ten może wykorzystać taką słodką i naiwną dziewczynę, jaką była jej przyjaciółka.

Teraz widząc, jak bardzo jest przystojny, zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Chociaż Caro była o rok starsza od Danielle, miała niewiele doświadczenia z mężczyznami. Danielle wierzyła, że zdrowy rozsądek Caro oraz jej wrodzona umiejętność oceniania ludzkich charakterów wystarczą za drogowskaz w sprawach sercowych.

Przepraszam, że zawracam ci głowę, Danielle, ale Robert wstąpił na chwilę i miałam nadzieję, że znajdziesz chwilę, by go poznać.

- Oczywiście. - Danielle chciała to zrobić już za pierwszym razem, kiedy usłyszała o nim od Caro. Odłożyła książkę na sofę i wstała. - Proszę, wejdźcie oboje.

Para wkroczyła ramię w ramię do salonu. Robert obejmował szczupłą talię Caro. Nie znali się dość długo, jak na taki gest, ale w ich przypadku zdawał się on czymś jak najbardziej naturalnym.

- Danielle, pozwól, proszę, że ci przedstawię mojego przyjaciela Roberta McKaya, człowieka, o którym tyle ci opowiadałam.

Danielle się uśmiechnęła.

- Panie McKay, miło mi pana poznać.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panno Duval. - Pochylił się nad jej dłonią, zupełnie jakby był jakimś arystokratą, a nie najemnym służącym, i Danielle uważnie mu się przyjrzała.

- Zupełnie zauroczyłeś moją przyjaciółkę Caro - rzekła.

Robert uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Podobnie jak ona zauroczyła mnie, panno Duval. - Jego spojrzenie powędrowało ku Caro, a na je go twarzy malował się wyraz takiej łagodności, że niepokój Danielle zmalał.

Rozmawiali przez chwilę o pogodzie i o mieście, a potem Robert spytał Danielle, czy podoba się jej książka, którą czyta. Danielle uniosła w zdumieniu brew.

- Znasz to?

- Czytałem ją już jakiś czas temu, ale bardzo mi się podobała.

W tym momencie pojawiła się ciotka Flora, gotowa do wyprawy na zakupy i niezbyt zdumiona widokiem przystojnego młodego człowieka stojącego w salonie.

Poczyniono kolejną rundę prezentacji, podczas której ciotka Flora, hrabina, zdawała się zupełnie nieprzejęta faktem, że zostaje przedstawiona zwykłemu służącemu. No, ale to była Ameryka. Nie mieszkała tutaj królewska rodzina, ani osoby z tytułami. Wszyscy żyli w przekonaniu, że ludzie powinni być traktowani równo, niezależnie od posiadanych godności i tytułów. Ponadto wyraźnie było widać, że Robert McKay nie jest zwykłym służącym.

- Moje uszanowanie dla pani - odezwał się z idealnym akcentem brytyjskiej arystokracji i uroczyście pochylił się nad dłonią ciotki Flory.

- A więc to jest ten mężczyzna, który wyciąga naszą przyjaciółkę z domu - odezwała się ciotka Flora, przyglądając się McKayowi od stóp do głów.

- Przyznaję się do winy. Zapewniam panią, że panna Loon jest nadzwyczaj uroczym towarzyszem.

Potem nastąpiły dalsze uprzejme rozmowy, a McKay ani trochę nie był zawstydzony faktem, że Flora Chamberlain należy do śmietanki arystokracji. Ciotka przenikliwym wzrokiem spoglądała to na Ca-ro, to na ich gościa.

- Może zechciałby pan, panie McKay, wypić z na mi herbatę?

Robert wykazał szczery żal.

- Niestety, obawiam się, że nie mogę przyjąć za proszenia. Mam obowiązki do wypełnienia, a już i tak zasiedziałem się zbyt długo. Być może innym razem, szanowna pani.

Ciotka Flora uśmiechnęła się z zadowoleniem, zauważywszy łagodne spojrzenie, jakim Robert obdarzył Caro. Pożegnał się uprzejmie i Caro odprowadziła go do drzwi.

- To szczęście, że masz takich przyjaciół - rzekł Robert, jeszcze zanim oddalili się tak, by nikt ich nie słyszał.

- Mam wyjątkowe szczęście - powiedziała Caro.

- Cieszę się, że cię poznałem, Caroline. Danielle usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi.

Caro wróciła do salonu z wyrazem wyczekiwania na twarzy.

- No i... co sądzicie?

- Przystojny diabeł - odezwała się ciotka Flora. -Dobrze wykształcony i uroczy. - Potrząsnęła głową, aż zakołysał się jej podwójny podbródek. - Dlaczego, u licha, taki mężczyzna pracuje jako służący?

- To długa historia, lady Wycombe. Ciotka machnęła ręką.

- Tak, i nie moja to sprawa, a mimo to mnie niepokoi.

- Mnie się bardzo spodobał - odezwała się radosnym tonem Danielle. - I zdaje mi się, że jest tobą równie mocno zauroczony, jak ty nim.

Caro delikatnie się zarumieniła.

- Robert sprzedał jeden ze swych rzeźbionych koników za dwa bilety na przedstawienie. To komedia pod tytułem Life; poprosił, abym mu towarzyszyła. Mówi, że pan Steigler jest na spotkaniu w interesach i wróci bardzo późno - powiedziała do Danielle.

Z plotek, jakie docierały do nich, wywnioskowała, że jest to łagodny sposób określenia faktu, że Steigler ma zamiar spędzić noc z kochanką. Caro wyjrzała przez okno, przyglądając się, jak Robert odchodzi ulicą. Kiedy zniknął za rogiem, uśmiech zniknął z jej twarzy. Sądziła, że zostanie w Ameryce, ale Danielle wraca do Anglii z Rafaelem, ciotka Flora pojedzie z nimi i Caro również będzie zmuszona wracać do domu. Nie znała w Ameryce nikogo i nawet jeśli Robert miał uczciwe zamiary, nie mógł poprosić jej o rękę przynajmniej przez cztery najbliższe lata.

Danielle patrzyła, jak przyjaciółka wychodzi z pokoju, i z bólu ścisnęło jej się serce. Gdyby Rafael nie opuszczał Londynu, Caro mogłaby zaznać szczęśliwej przyszłości z Robertem. Danielle nie sądziła, aby teraz było to możliwe. Kolejne nieszczęście, za które obarczyła Rafaela.


















































Rozdział 11



Rafael przechadzał się po swoim apartamencie w hotelu William Penn; rozmyślał o Danielle i zbliżającym się ślubie. W końcu miał nadejść ten dzień. Miał ożenić się z Danielle Duval. Nadal nie mógł w to uwierzyć.

Przystanął na chwilę przy oknie i wyjrzał na latarnię oświetlającą wejście do hotelu. Nagle drgnął, słysząc głośne stukanie do drzwi.

Otworzył je i niemal się nie zdziwił, widząc Maksa Brandleya; ale ten nie wszedł do środka, jak to zwykł czynić.

- Max! Myślałem, że może wróciłeś do Anglii.

- Jeszcze nie. Ale jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, wkrótce wyjadę.

Kiedy weszli do salonu i zamknęli drzwi, Rafael zauważył zmartwienie, które wyżłobiło głębokie zmarszczki na czole Maksa. Jego ciemne włosy były w zupełnym nieładzie.

- Co się dzieje, Max? Czego się dowiedziałeś?

- Niezbyt wiele. Przyszedłem prosić cię o pomoc.

- Oczywiście, proś, o co chcesz.

Obiecał pułkownikowi Pendletonowi swoją pomoc i miał zamiar słowa dotrzymać. Max skinął głową.

- Wiem, że się żenisz. Sądzę, że uda nam się ze wszystkim zdążyć i wrócić w porę na ślub.

- Skąd wiedziałeś... ? Nieważne. Powinieneś sam założyć służby wywiadowcze. Zbiłbyś majątek.

Max niemal się uśmiechnął.

- Musisz pojechać ze mną do Baltimore. Jeśli się sprężymy, uda nam się to załatwić w dwa dni, najwyżej trzy. To da nam czas na spotkanie, które zorganizowałem, a ty zdążysz w porę na ślub.

Rafael miał nadzieję, że Max się nie myli. Chociaż Danielle być może wolałaby, żeby w ogóle się nie pojawił, spóźnianie się na własny ślub z pewnością nie byłoby najlepszym pomysłem na rozpoczęcie wspólnej przyszłości.

- Kiedy wyjeżdżamy? - spytał Rafael, myśląc o liściku, jaki musiałby napisać do Danielle z wyjaśnieniem swego zniknięcia i zapewnieniem, że wkrótce powróci.

- Wcześnie rano. Im szybciej wyjedziemy, tym szybciej wrócimy.

Rafael miał wiele rzeczy do zrobienia po powrocie. Miał zostać żonatym mężczyzną. Zastanawiał się, czemu ta myśl ani trochę go nie martwiła.

Baltimore zamieszkiwało nieco ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Był to tętniący życiem port, skąd wypływały statki handlowe do Anglii, na Karaiby i do Ameryki Południowej; było tu gwarno niczym w ulu.

Max Brandley jak zwykle wykonał swoje zadanie. Zaaranżował spotkanie z bogatym szkutnikiem o imieniu Phineas Brand. Wymyślił historię o tym, że książę Sheffield ma zamiar prowadzić interesy z markizem Bedfordem, właścicielem floty Bedford Enterprises oraz kilkoma innymi bogatymi Anglikami. Książę słyszał o wspaniałym, nowym szkunerze o nazwie „Baltimore Clipper", który budowało przedsiębiorstwo Branda, i wpadł na pomysł, że statek będzie idealny do przewozu towarów do mniejszych portów.

Tak przynajmniej brzmiała ich historia.

Spotkanie miało się odbyć w biurze kompanii Maryland Shipbuilding, na parterze wielkiego, ceglanego magazynu stojącego wśród zabudowań portowych. Phineas Brand był niskim mężczyzną o kręconych, siwych włosach, z pewnymi śladami łysienia, oraz grubych bokobrodach. Na wydatnym nosie nosił okulary w srebrnej oprawce. Pod koniec rozmowy wstał z krzesła i zaproponował obejrzenie statku.

- „Windlass" dopiero co ukończono budować -rzekł z dumą, kiedy wyszli z budynku i udali się do portu, gdzie przycumowano statek. - Poczekajcie, aż go zobaczycie. Jest niedościgniony pod względem prędkości oraz łatwości manewrowania. To najszybszy statek tego typu, jaki kiedykolwiek zbudowano.

Rafael nie skomentował jego słów, ale sam nie mógł się doczekać, by go zobaczyć i się przekonać, czy w istocie stanowiłby jakiekolwiek zagrożenie dla Anglii.

- Oczywiście, jeśli jest pan poważnie zainteresowany - ciągnął Brand. - Będą konieczne szybkie decyzje. - Spojrzał na Rafaela. - Jak już powiedziałem pańskiemu towarzyszowi, panu Brandleyowi, mamy też innych zainteresowanych. Kto pierwszy, ten lepszy.

- Mówimy o dwudziestu statkach, zgadza się? Brand przytaknął.

- Ponieważ budowa każdego jest wielce czasochłonna, ukończenie projektu zajmie pięć lat. Rozumie pan naturalnie, że najwyższa oferta zostanie uznana za najbardziej korzystną.

- Pan Brandley zdołał mnie już poinformować -skinął głową Rafael.

- Oczywiście zawsze może pan zaczekać do chwili powstania pierwszej floty.

- Nie sądzę, aby to było dobre rozwiązanie.

Dotarli na miejsce, gdzie na portowych wodach łagodnie kołysał się „Windlass". Liny skrzypiały w podmuchach wiatru. Rafael uważnie przyjrzał się łagodnym, opływowym liniom nadbudowy, dwóm masztom pochylonym lekko w stronę rufy. Nigdy przedtem nie widział takiej konstrukcji statku, ale mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób zwiększa ona jego prędkość.

Sama nadbudowa również była unikatowa i Rafael pomyślał, że taki statek byłby nie do skopiowania bez jego planów konstrukcyjnych.

Brand zaprosił go na pokład celem demonstracji i Rafael skorzystał z zaproszenia. Dzień był ciepły i słoneczny, a lekki wiatr wydymał trójkątne żagle, które również nie przypominały kształtem tych, które znał. Chociaż nie mógłby pomieścić wielkiej ilości ładunku, statek wydawał się szybki i zdumiewająco łatwy w manewrowaniu.

Gdyby wyposażyć go w armaty i ludzi, stałby się potęgą, z którą wolniejsze, mniej zwrotne jednostki floty wojennej mogłyby mieć nie lada problem.

Wiatr wypychał łagodnie żagle i zgrabny statek pruł fale, a Rafael pomyślał o plotkach, które mogły mieć wiele wspólnego z prawdą - iż Napoleon rzeczywiście jest zainteresowany kupnem floty takich kliperów, aby wykorzystać je jako statki wojenne przeciwko Anglii, która zadała mu tak sromotną klęskę poprzedniego roku pod Trafalgarem.

- Organizuję dziś wieczór skromne spotkanie, książę - odezwał się Brand, kiedy wrócili do portu. -Byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdyby zechciał pan

przyjść.

Rafael uśmiechnął się uprzejmie, a w duchu podziękował za zesłanie mu tej okazji. Musiał zdobyć najwięcej informacji, zwłaszcza o kupcu zwanym Bartel Schrader, który, jak sądził Max, był człowiekiem stojącym za umową z Francuzami. Phineas Brand właśnie dał mu ku temu doskonałą sposobność.

- Z największą przyjemnością, panie Brand.

Był już późny wieczór, kiedy Rafael przybył do Phineasa Branda. Mieszkał on w trzypiętrowej posiadłości przy Brand Street. Rafael spóźnił się celowo. Nie chciał, aby Brand odniósł wrażenie, że jest bardzo zainteresowany uniemożliwieniem sprzedania floty kliperów Francuzom. Nie wiedział, czy Anglia zgodzi się przebić ofertę cenową, ale był pewny, że jeśli statki dostaną się w ręce Napoleona, Anglia zapłaci za to życiem wielu żołnierzy.

Wszedł do środka po szerokich schodach, z okien dobiegał blask świateł. Przy wielkich rzeźbionych drzwiach stali służący w liberiach witający gości. Rafael szybko został poproszony do środka.

Dwie godziny później zmierzał ku wyjściu.

Wieczór minął lepiej, niż się spodziewał i nie mógł się już doczekać, by ruszyć w drogę. Zdobył informacje, po które przybył. Teraz musiał jedynie przekazać je Maksowi.

- Jak poszło? - Max wstał z krzesła przy kominku, na którym spoczywał w pokoju Rafaela. Wynajęli dwa pokoje w Seafarer's Inn, gospodzie w pobliżu portu. Rafael nie widział Maksa od samego rana.

- Pendelton miał rację, że sprawa jest niepokojąca - rzekł Rafael, zrzucając płaszcz, który cisnął na oparcie krzesła.

- Tak... poszedłem za tobą do portu dzisiaj po południu, widziałem statek... „Windlass". - Max podszedł do barku i nalał im obu po kieliszku brandy. -Niezwykłe dzieło. - Podał kieliszek Rafaelowi. - Jeśli wyposaży się go w działa, może stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo.

- To samo pomyślałem.

- Czy Schrader był na przyjęciu?

- Był. - Max opowiedział mu co nieco o kupcu, którego zwano Holendrem. Schrader zbił fortunę na pośrednictwie w transakcjach. Jeśli udało się je zrealizować, otrzymywał pokaźną sumę za swoje wysiłki. Według tego, co twierdził Max, istniała szansa, że Schrader pracuje dla Francuzów.

- Jasnowłosy? - potwierdził Max. - Szaroniebieskie oczy? Pod czterdziestkę?

- To on. - Rafael wziął łyk brandy, wdzięczny za uczucie odprężenia, jakie przyniosła jego zbolałym barkom, i pomyślał o krótkiej rozmowie, którą udało mu się przeprowadzić z człowiekiem przedstawionym mu przez Phineasa Branda na przyjęciu.

- Wasza wysokość - odezwał się Schrader z ledwie wyczuwalnym akcentem. W końcu był Holendrem i najwyraźniej człowiekiem światowym.

- Miło mi, panie Schrader.

- Nasz gospodarz mówił mi, że miał pan przyjemność zażyć krótkiego rejsu na „Windglassie" - rzeki Holender. - Niezły statek, prawda?

-W rzeczy samej.

- Słyszałem, że jest pan zainteresowany bynajmniej nie z samej tylko ciekawości?

- Czyżby? Ja słyszałem to samo o panu. To go najwyraźniej zdziwiło.

- Tak? Zakładam więc, że ma pan poprawne informacje.

- Statek jest z wielu powodów ciekawy, ale niezbyt dobrze przystosowany do transportu towarów. Co oznacza, że jego użyteczność jest ograniczona.

- To prawda.

- A pan, panie Schrader? W jaki sposób chciałby pan go wykorzystać?

Holender jedynie się uśmiechnął.

- Nie jestem upoważniony, by o tym mówić. Moje zadanie polega jedynie na doprowadzeniu do trans akcji, jeśli klient zdecyduje, iż jest gotów dokonać zakupu.

W tym momencie pojawił się Phineas Brand, przerywając rozmowę. Rafael jednak dowiedział się już tego, co chciał wiedzieć i teraz nadszedł czas, aby odnaleźć Maksa.

Albo, mówiąc ściślej, poczekać, aż Max sam go znajdzie.

- Schrader ma wybredny gust - ciągnął Rafael. -Ubiera się elegancko i drogo, nosi buty z doskonałej hiszpańskiej skóry. To Holender, nie ma wątpliwości. Wiele zarabia i wiele z tego wydaje na siebie. - Rafael przypomniał sobie, że czarne rajtuzy Schradera były idealnie zawiązane, a jasne włosy nienagannie uczesane. Rafael nie spieszył się z rozmową, wiedząc, że Max będzie ciekaw każdego słowa.

Bradley obracał w dłoniach kieliszek i wziął łyk lirandy.

- Zakładam, że zapewniłeś pana Branda o swym wielkim zainteresowaniu zakupem floty?

- Już zaciera ręce na myśl o tłustym zarobku.

- Wobec tego nasza misja tutaj dobiegła końca. Z samego rana możemy wracać do Filadelfii.

Rafael poczuł wielką ulgę. Będzie miał jeszcze mnóstwo czasu do ślubu.

- Po powrocie - odezwał się Bradley - wsiadam na pierwszy statek do Anglii. Muszę powiadomić odpowiednie osoby o rewelacjach, których się dowiedzieliśmy. - Max uśmiechnął się, co nie było u niego zwyczajne. - A w tym czasie, ty, mój przyjacielu, możesz dać się zakuć w kajdany.

Rafael tylko skinął głową. Patrzył, jak Max wychodzi z pokoju, i wyobraził sobie Danielle, ze spiętymi do góry rudymi włosami, i delikatną, mieniącą się niczym perły w blasku świec skórą.

Poczuł ucisk w lędźwiach. Rzadko pozwalał sobie na odczuwanie pożądania, które ona budziła samym jedynie spojrzeniem. W przeszłości wystarczył jedynie jej łagodny uśmiech, by go całkowicie podniecić. Teraz, zdejmując rajtuzy i kamizelkę, na samo wspomnienie Danielle poczuł się w pełni gotów.

Doskonale pamiętał kształt jej piersi, ich pełnię, kiedy dotykał ich tamtego dnia w sadzie na tyłach Sheffield Hall, pamiętał drobne sutki, które twardniały pod dotykiem jego palców.

Nie powinien byt korzystać z tych przywilejów, ale do ich ślubu było tak blisko, wkrótce Danielle miała zostać jego żoną. Pamiętał, jak okrutnie jej pragnął wówczas i zdał sobie sprawę, że teraz pragnie jej jeszcze bardziej. Podniecenie stało się niemal bolesne. Pragnął Danielle. Wkrótce będzie należała do niego. Kiedy zdjął koszulę i zaczął przygotowywać się do snu, nagle poczuł się nieswojo na myśl o tym, jak bardzo jest niecierpliwy.

Był czwartek, przeddzień ślubu. „Nimbie" miała wyruszyć w długi rejs do Anglii wczesnym sobotnim porankiem.

Danielle siedziała przed toaletką, na wyściełanym taborecie i przeklinała Rafaela w myślach. Usiłowała obmyślić sposób, w jaki udałoby jej się wydostać z misternie utkanej przez niego sieci, do której wciągnął ją wbrew jej woli.

Nie była jeszcze całkowicie ubrana, siedziała w cienkiej koszuli, z nieuczesanymi włosami, kiedy zapukała ciotka Flora, po czym nie czekając na odpowiedź, weszła pospiesznie do sypialni.

- Och, Boże, jeszcze niegotowa? Książę przybył, moja droga. Jest na dole.

- Książę? Czego chce?

- Domyślam się, że porozmawiać na temat ślubu. Jego wysokość mówi, że wszystko na jutro już zaplanowane. Musisz się pospieszyć. Czeka na ciebie w salonie.

- To niech czeka - odparła z uporem Danielle. -Jeśli o mnie chodzi, może czekać do dnia sądu ostatecznego.

Ciotka Flora nerwowo wygładziła spódnicę porannej sukni z wysokim stanem, która pod obfitym biustem miała naszytą czarną koronkę. - Wiem, że nie tak to sobie zaplanowałaś, ale książę przebył tak długą drogę do Ameryki tylko po to, by wyjaśnić sprawy między wami. Być może wyjście za niego jest rzeczą właściwą.

Danielle wstała z taboretu, podeszła do okna, a potem zawróciła i usiadła na okrytym baldachimem łożu. Nad jej głową zakołysał się biały materiał.

- Jak mogę wyjść za człowieka, któremu nie ufam, ciociu Floro? Już przedtem mnie zrujnował. Zrobiłby to znowu, gdybym nie zerwała zaręczyn z Richardem. Rafael uczyni wszystko, byle dostać to, czego chce, niezależnie kogo to zaboli.

- Być może chce tylko tego, co dla ciebie najlepsze? Jeśli za niego wyjdziesz, będziesz mieszkała w Anglii, a nie na końcu świata. Może to samolubne, ale nie może być mi przykro z tego powodu.

Danielle spojrzała na ciotkę i dostrzegła łzy w jej oczach. Wstała z łóżka i mocno ją przytuliła.

- Masz rację - rzekła. - To już coś. Przynajmniej my będziemy razem.

Westchnęła i odprężyła się, a jej wzrok skierował się ku oknu. W ogrodzie na dole Caro rozstawiła sztalugi i malowała rzędy liliowych irysów. Była taka słodka. Miała w sobie dozę subtelnej elegancji, której większość osób zdawała się nie dostrzegać.

Danielle odwróciła się od okna.

- Z Richardem miałabym dzieci - rzekła w zamyśleniu.

- Ta dwójka nigdy nie byłaby twoimi prawdziwymi dziećmi, nieważne, jak bardzo byś się starała. Richard i jego matka nigdy by na to nie pozwolili.

Danielle spojrzała na ciotkę.

- Zawsze jest szansa, że Rafael dowie się o wypad ku. Co wtedy?

Ciotka Flora tylko jęknęła.

- Sheffield zniszczył ci reputację i należy ci się je go nazwisko. Twoim przeznaczeniem było zostać księżną i teraz nią zostaniesz.

Danielle nie powiedziała Rafaelowi o upadku z konia, którego doznała podczas wygnania w Wycombe Park. Ciotka Flora była zdania, że to bez znaczenia, bo i tak Rafael winien jest Danielle swoje nazwisko.

Danielle podeszła do toaletki i w lustrze kątem oka dostrzegła własne odbicie. Włosy miała nadal ciasno związane, a na sobie jedynie koszulę, pończochy i podwiązki.

- Przyjechałam tutaj, by wyjść za Richarda.

- To miało być małżeństwo z rozsądku. Bądź ze sobą choć na tyle szczera, by się do tego przyznać.

- Przynajmniej była to moja decyzja, a nie Rafaela. Ciotka Flora podeszła i chwyciła ją za rękę.

- Daj sobie trochę czasu, kochanie. Wszystko się ułoży. - Odwróciła się do drzwi. - Powiem księciu, że zejdziesz, jak będziesz gotowa.

Danielle splotła ramiona i usiadła z zaciętą miną na taborecie przed toaletką. Jeśli o nią chodzi, Rafael może czekać całą wieczność.

Rafael wstał z sofy w salonie i zaczął niecierpliwie przemierzać pokój. Czas, odmierzany przez stary zegar, zdawał się stać w miejscu. Po dwudziestu minutach mężczyzna wyjął z kieszeni kamizelki złotą „cebulę" i sprawdził, czy zegar w salonie przypadkiem się nie myli. Z niecierpliwością zatrzasnął zegarek i ponownie włożył go do kieszeni.

Po upływie pół godziny jego nerwy były na skraju wyczerpania. Danielle unikała go celowo!

Czterdzieści pięć minut od chwili przybycia wstał z sofy i ruszył ku drzwiom salonu. Przechodząc przez hol, dostrzegł przyjaciółkę Danielle, Carolyn Loon, która wychodziła z położonej na piętrze sypialni. Znajdująca się w połowie schodów dziewczyna wydała z siebie pisk przerażenia, spostrzegłszy nagle Rafaela zmierzającego w jej stronę.

- Danielle jeszcze nie jest ubrana, wasza wysokość.

- To już jej problem. Dałem jej na to mnóstwo czasu. Wspiął się po schodach.

- Proszę poczekać! Nie może pan... nie może pan tak po prostu wejść!

Rafael uśmiechnął się przebiegle, nie rezygnując ze swojego zamiaru.

- Czyżby?

Wyminął ją i zmierzał na górę, a każdy jego krok śledziły szeroko rozwarte niebieskie oczy panny Loon. Kiedy dotarł na piętro, ruszył w głąb korytarza i zatrzymał się przy drzwiach, skąd wcześniej wychodziła Caro, co nie uszło jego uwadze. Zapukał gwałtownie, otworzył drzwi i wszedł do środka.

- Rafael!

Danielle podskoczyła na taborecie przy toaletce. Książka, którą czytała, wypadła jej z rąk i potoczyła się na podłogę.

Cudowne nogi - pomyślał Rafael - odziane w parę śnieżnobiałych pończoch; szczupłe, kobiece, kształtnie wyprofilowane. Kostki również miała wspaniałe, wąskie i delikatne. Pończochy przylegały do zgrabnych łydek, przytrzymywane przez ładne koronkowe podwiązki.

- Jak śmiesz mnie tutaj nachodzić?

Wzrok Rafaela padł na jej biust, który, jak przypominał sobie, zawsze był jędrny. Pożądanie wstrząsnęło nim do głębi i poczuł ucisk w lędźwiach.

- Nie chciałaś zejść na dół - powiedział rzeczowo. - Nie miałem innego wyboru.

Danielle sięgnęła po zielony jedwabny szlafroczek, leżący w nogach łóżka, i naciągnęła go na koszulę. Odgarnęła rude włosy i przewiązała się paskiem.

- Czego chcesz?

- Przyszedłem się upewnić, że nie uciekłaś jak przestraszony zając albo w tajemnicy nie wyszłaś za mąż za tego idiotę, Richarda Clemensa.

- Jak śmiesz!

- Zdaje mi się, że już to mówiłaś. Ośmielę się jeszcze bardziej, jeśli nie będziesz wywiązywała się z naszej umowy.

Danielle wydała z siebie gardłowy dźwięk.

- Jesteś... nie do wytrzymania. Rządzisz się i... i jesteś uparty i... i...

- Zdecydowany? - dodał, unosząc ciemne brwi.

- Tak. Jak wariat.

- A ty, moja Danielle, jesteś dość urocza, nawet kiedy się złościsz. Zapomniałem już, jaka potrafisz być okropna, kiedy jesteś zła - uśmiechnął się. -Przynajmniej małżeństwo z tobą nie grozi mi nudą.

Danielle skrzyżowała ramiona na piersiach, ale nie pomogło to wymazać wspomnień małych, twardych sutków, przyciśniętych do jej koszuli i nic nie uspokoiło pulsującego pożądania. Teraz, kiedy wiedział, że tamtej nocy była niewinna, wiedział, że wkrótce będzie należała do niego, tak jak poprzednio, pragnął jej tak bardzo, że niemal graniczyło to z bólem.

- Przyszedłem ci powiedzieć, że wszystko na jutro jest przygotowane. Zorganizowałem duchownego, który poprowadzi ceremonię. Przybędzie tutaj jutro o pierwszej. Zaraz po ślubie zabieramy rzeczy i ruszamy na statek. „Nimbie" wypływa w sobotę rano wraz z pierwszym odpływem.

Max już był w drodze. Wysłał list wyrażający żal, że nie będzie go na ślubie, a potem zaokrętował się na pierwszy statek zmierzający do Anglii. Rafael miał nadzieję, że Maksowi uda się przekonać premiera co do realnego zagrożenia, jakim był ewentualny zakup kliperów z Baltimore przez Francuzów.

Danielle nadal siedziała nieporuszona z ramionami skrzyżowanymi na uroczym biuście. Rzuciła spojrzenie Rafaelowi spod gęstych rzęs.

- Nie przypominam sobie, byś kiedykolwiek był tak autorytarny.

- Być może wtedy nie było takiej potrzeby. - Rafael wydął usta.

- A może po prostu byłeś młodszy i nie tak zatwardziały w swym uporze.

- Niewątpliwie. - Przysunął się ku niej, po to jedynie, by sprawdzić, czy ona się odsunie od niego. Przypomniał sobie Mary Rosę i to, jak drżała.

Danielle stała pewnie i spoglądała na niego przepięknymi, zielonymi oczami.

- Pozwól sobie przypomnieć, sir, że jeszcze nie jesteśmy małżeństwem.

- A nawet gdybyśmy byli, moje śluby i tak zabraniałyby mi uczynić tego, na co mam ochotę.

Stał na wprost niej.

- Dałeś mi słowo.

- I zamierzam go dotrzymać. Ale są rzeczy, których nie zabroniono mi robić.

Uniósł ciężki pukiel włosów z jej ramienia, pochylił się i ucałował miejsce tuż za uchem. Usłyszał, jak Danielle wciąga z drżeniem powietrze. Dostrzegł jej twardniejące sutki pod cienkim materiałem szlafroka.

- Myślę, że istnieje dla nas pewna nadzieja - po wiedział łagodnie, ponieważ nie wierzył, że reagowała w taki sposób na Richarda Clemensa.

Danielle zrobiła krok w tył.

- Nie obawiaj się. Zawarliśmy umowę. Nie ucieknę ci.

- W głębi duszy wiedziałem, że tak będzie. Kiedyś wątpiłem w twoje słowo, ale nigdy nie wątpiłem w twoją odwagę.

Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czerwony, satynowy woreczek.

- Coś ci przyniosłem. To podarunek ślubny.

Nadal nie mógł uwierzyć, że przywiózł ten naszyjnik aż do Ameryki, i nie zrobiłby tego, gdyby nie nalegania księżnej. Może ona wiedziała już wcześniej, zanim on się dowiedział, że pewnego dnia ten naszyjnik z pereł i brylantów będzie należał do Danielle.

Wyjął go z woreczka i stanął za plecami dziewczyny; czuł w ręku chłodne, gładkie perły. Otoczył naszyjnikiem jej szyję i zatrzasnął brylantowe zapięcie.

- Byłoby mi miło, gdybyś zechciała mieć go jutro na sobie.

Danielle dotknęła palcami klejnotu, sprawdzając jego ciężar i kształt każdej idealnej perły, pomiędzy którymi błyszczały brylanciki, mieniące się w świetle dnia.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

- Są piękne. To najpiękniejsze perły, jakie kiedykolwiek widziałam.

- Mówią na nie „naszyjnik panny młodej". Jest bardzo stary, pochodzi z trzynastego wieku, to prezent od lorda Falona dla jego narzeczonej, lady Aria-ny z Merrick. Z naszyjnikiem związana jest legenda, ale opowiem ci ją innym razem.

Teraz nie było na to czasu. Rafael podniósł wzrok i dostrzegł lady Wycombe stojącą niewzruszenie w drzwiach.

- To nadzwyczaj niestosowne, wasza wysokość. Jeszcze nie jesteś mężem Danielle.

Rafael skłonił się z nonszalancją, lecz i godnością.

- Proszę wybaczyć, droga pani, właśnie wychodziłem. - Odsunął się od Danielle i ruszył ku drzwiom, wymijając starą ciotkę i przedostając się na korytarz.

Czekam na was obie jutro tuż po południu.

Po raz ostatni spojrzał na Danielle. W jej oczach nie było niepewności, podobnie jak wówczas, kiedy wszedł do pokoju.

Z jego twarzy zniknął słaby uśmiech. Rafael powiedział sobie, że sprawi, iż wszystko między nimi się poukłada, i zdobędzie przynajmniej jej oddanie, jeśli nie uda mu się odzyskać miłości.

Jednak coś w głębi duszy ostrzegało go, że nie będzie to łatwe zadanie.





Rozdział 12



Nadszedł dzień jej ślubu. Po okropnym skandalu sprzed pięciu lat Danielle nie marzyła o tym, że kiedykolwiek wyjdzie za mąż. W ciągu ostatnich dwóch tygodni była dwukrotnie zaręczona. Dzisiaj Rafael Sunders zostanie jej mężem, ostatnim mężczyzną na ziemi, którego chciałaby poślubić.

Danielle westchnęła, przechadzając się niecierpliwie po sypialni. Jej suknia ślubna, w kolorze bladego topazu i wykończona lamówkami z ciemnozielonej satyny, leżała na łóżku. Caro wplotła w jej gęste włosy wstążki w takim samym, zielonym kolorze i upięła misterną fryzurę na czubku głowy Danielle. Na podłodze koło łóżka stały, pasujące do stroju, pantofelki, które miała nałożyć na jedwabne pończochy.

Danielle stwierdziła, że czas już kończyć się ubierać, zebrać się na odwagę i raźnie stawić czoło temu, co przyniesie los. Zamiast tego jednak wyjrzała przez okno i zapatrzyła się w ptaki buszujące w liściach platanu; poczuła się zmęczona i nieco przygnębiona.

Ledwie dosłyszała odgłos otwierających się drzwi i delikatne kroki Caro, która zjawiła się w pokoju. Caro nie odezwała się przez chwilę, a potem westchnęła.

- Wiedziałam, że nie powinnam była cię zostawiać, Danielle. Dobry Boże, nawet nie skończyłaś się ubierać.

Ale Danielle potrzebowała nieco czasu dla siebie, czasu na pogodzenie się z myślą o tym, że zostanie zoną Rafaela.

- Wszyscy czekają - rzekła Caro. - Wiesz, co zrobił książę ostatnim razem, kiedy nie chciałaś zejść na dół.

Danielle raptownie poderwała głowę, Rafael zaciągnąłby ją tam w samej koszuli, gdyby go nie posłuchała. Dlaczego stal się taki wymagający? Jak trudno będzie żyć z takim mężczyzną! I dlaczego na samą myśl o zostaniu jego żoną serce wykonywało jakąś dziwną woltę?

- Dobrze, wygrałaś. Pomóż mi nałożyć suknię. Była gotowa, musiała tylko nałożyć suknię i buty.

Zapięcie perłowych guziczków na plecach i założenie pantofelków nie zajęło zbyt wiele czasu. Danielle po raz ostatni spojrzała w lustro, starając się wygładzić czoło, po czym odwróciła się w stronę drzwi.

- Poczekaj! Twój naszyjnik!

Caro rzuciła się w stronę szkatułki z biżuterią, która stała na sekretarzyku, i wyjęła przepiękny, perłowo-brylantowy naszyjnik, który Rafael podarował Danielle w prezencie ślubnym.

- Powinnaś zobaczyć, jak promienie światła odbijają się w brylantach - rzekła Caro. - Wyglądają, jak by były podświetlone od wewnątrz.

Danielle dotknęła cennych kamieni.

- Wiem, co masz na myśli. Jest w tym naszyjniku coś bardzo wyjątkowego. Nie wiem dokładnie, co to takiego. Zastanawiam się, skąd go ma.

- Dlaczego o to nie zapytasz... po ślubie? - Caro chwyciła Danielle za ramię i poprowadziła w stronę drzwi. - Muszę iść do salonu i zająć miejsce. - Spojrzała na nią. - Pamiętaj, jeśli nie zejdziesz...

- Nie musisz się martwić. Już pogodziłam się z losem.

Chociaż miała to Rafaelowi za złe. Sama chciała wybrać sobie przyszłość, własną przyszłość, nie chciała, żeby ją na niej wymuszano.

Caro pochyliła się i objęła Danielle współczującym gestem.

- Kiedyś go kochałaś. Może nauczysz się kochać go znowu.

Niespodziewanie do oczu Danielle napłynęły łzy.

- Nie pozwolę sobie na to już nigdy. Dopóki go nie kocham, nie jest w stanie mnie zranić.

Oczy Caro zaszły mgłą. Pojawił się w nich wyraz żalu.

- Wszystko będzie dobrze. Czuję to tutaj. - Poło żyła dłoń na sercu, a potem odwróciła się i wybiegła z sypialni.

Danielle stanęła twarzą w kierunku drzwi i niepewnej przyszłości.

Ciężko się jej oddychało. Modliła się z całego serca, aby słowa Caro okazały się prorocze.

Rozmyślając jednak na tym, jakim mężczyzną stał się Rafael - twardym, upartym, zdeterminowanym, by osiągnąć swój cel, choćby po trupach, nie do końca mogła w to uwierzyć.

Rafael stał u podnóża schodów, w lekkim rozkroku, z rękami skrzyżowanymi na piersi i miał nadzieję, że nie będzie widać, jak bardzo jest zdenerwowany.

Gości ślubnych było niewielu, jedynie lady Wycombe i Caroline Loon; pastor, wielebny Dobbs, i jego żona Mary Ann. Danielle zasługiwała na o wiele więcej niż taką prostą ceremonię, która miała związać ich węzłem małżeńskim. Rafael poprzysiągł, że kiedy dostaną się do Londynu, dopilnuje, aby otrzymała najwspanialszą uroczystość, na jaką zasługiwała.

Zerknął ku szczytowi schodów i zobaczył Caroline Loon ubraną w jasnoniebieską suknię. Caro była druhną Danielle, ale wiedział, że jest dla niej kimś o wiele bliższym.

Lady Wycombe wyjaśniła mu historię dziewczyny, powiedziała, że jest córką wikarego, że po nagłej śmierci rodziców została bez grosza przy duszy. Lady Wycombe zatrudniła ją jako pokojówkę Danielle; wkrótce obie stały się najlepszymi przyjaciółkami. Caro pomogła Danielle w najtrudniejszym okresie jej życia, po skandalu, jaki Rafael bezmyślnie na nią sprowadził. I zyskała sobie wielką przychylność i wdzięczność Rafaela za swoją lojalność wobec Danielle.

- Panno Loon - odezwał się i ukłonił, kiedy dotarła do podnóża schodów.

Dziewczyna niecierpliwie odwróciła się, spoglądając na piętro.

- Nie ma potrzeby, aby pan tam szedł, wasza wysokość. Danielle już schodzi.

Niemal się uśmiechnął. Zaraz tu będzie. Wiedziała, że gdyby było trzeba, zaciągnąłby ją na dół siłą.

Drzwi od sypialni otworzyły się ponownie i stanęła w nich Danielle.

Serce Rafaela przyspieszyło. Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze topazu, wykończoną zieloną lamówką, a we włosach wstążki tego samego koloru. Wyglądała blado i krucho, tak uroczej nigdy jej nie widział.

Zeszła ze schodów, głowę trzymała wysoko uniesioną, była w każdym calu księżną, jej wzrok spotkał jego spojrzenie. Dostrzegł w nim zmieszanie i serce mu się ścisnęło. Wkrótce będzie jego, jak zdawało się mówić przeznaczenie, a mimo to zastanawiał się, czy naprawdę kiedykolwiek będzie do niego należała. Czy potrafi znowu mu zaufać, czy kiedykolwiek znowu będzie jej na nim zależało.

Patrzył, jak idzie ku niemu, i pomyślał o kształcie przyszłości, do której ją zmusił. Czy znajdzie jakieś wyjście z tego splotu zdarzeń, jaki doprowadził ich w to miejsce w tym czasie?

Kiedy zeszła na dół, ujął jej odzianą w rękawiczkę dłoń i uniósł ją do ust.

- Pięknie wyglądasz - rzekł i pomyślał, że słowa te nie oddają w pełni jej urody. Była olśniewająca, kochana, niemal boska.

- Dziękuję, wasza wysokość.

- Rafaelu - poprawił ją łagodnym tonem, pragnąc, by wypowiedziała jego imię i uspokoiła jego skołatane myśli.

Nie mógł nie zauważyć zmartwienia w jej oczach i niepewności, które z pewnością nie pozwoliły jej długo w nocy zasnąć. Żałował, że nie ma więcej czasu, czasu, aby o nią zabiegać, a nie zmuszać podstępem do małżeństwa. Mimo to był święcie przekonany, że nadawał się na męża Danielle o niebo lepiej niż Richard Clemens.

Wziął ją za rękę, położył ją na swym przedramieniu i poczuł, że kobieta drży. Żałował, że nie wie, jak ją uspokoić, ale tutaj zadziałać mógł jedynie czas. Był jej winien swoje nazwisko i miał zamiar dopilnować, by tak się stało, ale chciał czegoś więcej niż tylko załatwić tę sprawę poprawnie. Chciał, aby była szczęśliwa.

Czas - powiedział do siebie w myślach.

Cierpliwość - podszepnął mu umysł, a on pomodlił się, aby przy jej pomocy, wraz z upływem czasu osiągnął to, czego dla niej pragnął.

- Założyłaś naszyjnik - powiedział, czując dziwną przyjemność. - Pasuje do ciebie.

- Prosiłeś, żebym go miała dziś na sobie. Rafael nieznacznie się uśmiechnął.

- Mówiłem ci, że jest z nim związana pewna legenda. Na jej twarzy pojawił się wyraz lekkiego zainteresowania. - Tak...

- Legenda głosi, że ten, kto założy naszyjnik, do świadczy wielkiego szczęścia lub wielkiej tragedii w zależności od tego, czy jego serce jest czyste.

Danielle spojrzała na przyszłego męża. Zieleń jej oczu podkreślał odcień wstążek.

- A ty wierzysz, że moje serce jest czyste?

- Kiedyś w to wątpiłem, ale nigdy już nie zwątpię. Odwróciła wzrok.

W nagłej ciszy pojawiła się u ich boku lady Wycombe.

- Pastor już czeka. Czy wszystko w porządku? Rafael spojrzał na Danielle, modląc się, aby tak było.

- Wszystko jest w porządku.

- Wobec tego chodźmy - rzekła lady Wycombe. -Czas zacząć uroczystość.

Danielle nie miała ojca, który poprowadziłby ją do ołtarza, ani żadnego bliskiego przyjaciela, który mógłby spełnić to zadanie. Wyszła do ogrodu, trzymając pod ramię Rafaela. Zatrzymali się pod pomalowanym na biało łukiem, ozdobionym różami w kolorze alabastru.

Wielebny Dobbs stał za pulpitem okrytym białą satyną; na wierzchu leżała otwarta Biblia. Kilka metrów dalej, tuż obok lady Wycombe i Caroline Loon, stała drobnej postury żona pastora, trzymająca w ręku niewielki bukiet kwiatów.

- Jeśli jesteście gotowi - odezwał się pastor, przysadzisty, niewysoki mężczyzna o bujnej szopie siwych włosów i w okularach. - Możemy zaczynać.

Rafael spojrzał na Danielle w nadziei, że ona wyczyta w jego wzroku troskę o to, by to małżeństwo się powiodło.

- Jesteś gotowa, kochanie?

Do oczu napłynęły jej łzy. Wcale nie była gotowa, pomyślał, ale to nie sprawiło, że jego upór zelżał. Danielle wzięła głęboki oddech, gotowa stanąć twarzą w twarz z tym, co przynosił jej los. Caroline Loon podbiegła do niej i wręczyła jej bukiecik z białych róż, udekorowany zieloną wstążką, a potem wróciła na swoje miejsce, obok lady Wycombe.

- Może pan zaczynać, wielebny Dobbs - odezwał się Rafael, pragnąc, przez wzgląd na Danielle, aby ceremonia przebiegła jak najszybciej.

Pastor zwrócił się do niewielkiego grona gości:

- Moi kochani... zebraliśmy się tu dzisiaj, aby po łączyć najświętszym węzłem małżeńskim tego oto mężczyznę, Rafaela Saundersa, i tę oto kobietę, Danielle Duval. Jeśli wśród zgromadzonych jest ktoś, kto zna powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte, niech przemówi teraz albo zamilknie na wieki.

Serce Rafaela zamarło na sekundę i niemal boleśnie zaczęło łomotać w piersi. Nikt nie przemówił, a ponieważ żaden inny mężczyzna nie rościł sobie praw do Danielle, Rafael zaczął wierzyć, że w końcu zostanie jego żoną.

Uroczystość trwała, ale Danielle prawie nie słyszała ani słów pastora, ani swoich. Uważała, że odpowiada w prawidłowy sposób, i modliła się, aby już był koniec. Zmusiła się do skupienia uwagi.

Pastor przemówił do pana młodego.

- Czy ty, Rafaelu Saundersie, bierzesz sobie tę oto kobietę za żonę? Czy przysięgasz kochać ją w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i ubóstwie, na dobre i na złe oraz że nie opuścisz jej aż do śmierci?

- Tak - powiedział pewnym głosem Rafael. Wielebny Dobbs zadał te same pytania Danielle.

- Tak... - odpowiedziała łagodnym tonem.

- Czy masz obrączki? - spytał Rafaela pastor i przez ułamek sekundy Danielle pomyślała, że przecież nie miał czasu, by je kupić, a bez obrączek ceremonia prawdopodobnie nie będzie mogła toczyć się dalej.

Rafael jednak sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął złotą obrączkę wysadzaną brylantami.

Pastor wypowiedział słowa przysięgi, którą Rafael następnie powtórzył.

- Ta obrączka stanowi dowód mojej przysięgi. -Sięgnął po drżącą dłoń Danielle i wsunął obrączkę na jej palec. Następnie lekko uścisnął jej rękę.

Kiedy uroczystość wreszcie dobiegła końca, wielebny Dobbs odprężył się i jego twarz rozpromienił ciepły uśmiech.

- Władzą nadaną mi w imieniu stanu Pensylwania ogłaszam was mężem i żoną. Możesz pocałować pannę młodą - zwrócił się do Rafaela.

Danielle przymknęła oczy, kiedy jego ramię objęło ją w talii. Była w błędzie, jeśli spodziewała się delikatnego, grzecznego pocałunku; Rafael pocałował ją siarczyście i moc tej pieszczoty niemal zwaliła ją z nóg.

Siła jego ust mówiła sama za siebie. Bezsprzecznie należała teraz do niego. Serce jej zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe, przez sekundę poddała się pocałunkowi. Czuła głód Rafaela, jego ledwie wstrzymywaną kontrolę i poczuła narastające pożądanie.

W ciągu kilku uderzeń serca odwzajemniła pocałunek, rozwierając wargi i drżąc. W końcu odsunęli się od siebie.

Spojrzał na nią niezwykle niebieskimi oczami, w których dostrzegła żar, rozpalony do czerwoności płomień pożądania. A potem odwrócił wzrok, pozostawiając ją bez tchu, walczącą z palącą potrzebą wybiegnięcia nagle z pomieszczenia. Jego dłoń spoczywała władczym gestem na jej plecach, pomagając jej zachować równowagę, i za tą jedną rzecz była mu wdzięczna.

Dobry Boże, jakże mogła zapomnieć o sile, jaką emanował?

Czy naprawdę wierzyła, że jej niechęć do niego uchroni ją przed magnetyzującym oddziaływaniem, które zawsze odczuwała w jego obecności?

Znowu zadrżała i pozwoliła się poprowadzić do nakrytych lnianymi obrusami stołów, gdzie w wiadrach z lodem stały butelki szampana.

Wokół krzątała się służba, napełniając kryształowe kieliszki, inni przynosili tace wyładowane pysznościami: pieczoną gęsią, pieczenia wołową, puree z groszku oraz marchewką w maśle, zimnymi mięsami i pasztecikami, kandyzowanymi owocami i słodkimi piankami. Tace postawiono na stole.

Najwyraźniej Rafael i ciotka Flora namówili się, by urządzić małą uroczystą ucztę dla niewielkiej grupki gości. Danielle zmusiła się do uśmiechu i przyjęła życzenia ślubne; miała zamiar zjeść niewielką porcję, chociaż bała się, czy żołądek nie odmówi jej posłuszeństwa.

Niegdyś pragnęła zostać żoną Rafaela. Teraz ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było znowu dostać się pod jego magiczny wpływ.

Teraz była inną kobietą; kobietą niezależną, która wiedziała, jakie to ryzyko, kiedy kocha się człowieka takiego jak Rafael, człowieka, który jednym pstryknięciem palca mógł zniszczyć jej życie. Przysięgła sobie, że nie pozwoli, by stało się to ponownie.

Rafael pochylił się i szepnął łagodnie do jej ucha:

- Wkrótce nadejdzie pora wyjazdu. Poprosiłem pannę Loon, aby dopilnowała ukończenia pakowania twoich rzeczy. Może chcesz iść na górę i się w coś przebrać, w coś wygodniejszego do podróżowania statkiem.

Danielle skinęła głową, ciesząc się z szansy na chwilę ucieczki.

- Tak, wydaje mi się, że to dobry pomysł. Wyszła z ogrodu i udała się prosto do swojego pokoju. Caro już na nią czekała.

- Proszę... pozwól, że ci pomogę.

Danielle odwróciła się do Caro, aby ta mogła odpiąć guziki jej sukni, a potem zrzuciła strój i pantofelki. Usiadła na taborecie i pozwoliła, aby Caro wyjęła z jej włosów przepiękne wstążki.

- Może powinnyśmy zapleść je w warkocz? - zaproponowała.

- Tak, tak będzie najlepiej.

Caro wyjęła spinki, jedną po drugiej i za chwilę długie, gęste loki Danielle zostały zebrane w warkoczyki i ponownie upięte na czubku głowy.

- Czy mogłabyś odpiąć naszyjnik? - poprosiła ją Danielle.

W lustrze dostrzegła, jak Caro sztywno kiwa głową. Było coś w wyrazie jej twarzy, coś ponurego i niepokojącego, czego Danielle nigdy wcześniej nie spostrzegła. Kiedy odpięła brylantowe zapięcie i naszyjnik opad! jej w dłonie, Danielle odwróciła się i spojrzała dziewczynie prosto w twarz.

- O co chodzi, kochana? Widzę, że coś się stało. Powiedz, o co chodzi?

Caro po prostu pokręciła głową i odgarnęła blond włosy za ucho. Wsunęła naszyjnik w dłonie Danielle i wyglądała na jeszcze bardziej zasmuconą niż przed chwilą.

- Dobry Boże, Caro, powiedz mi, co się stało. Niebieskie oczy jej przyjaciółki wypełniły się łza mi.

- Chodzi o Roberta.

- Roberta? A co z nim? Zaczęła płakać.

- Ostatniej nocy, kiedy się widzieliśmy, Robert wy znał mi, że mnie kocha, Danielle. Powiedział, że ni gdy nie spotkał takiej kobiety jak ja. Kobiety jak ja, Danielle. Zupełnie jakbym była kimś wyjątkowym, kimś wartym jego miłości. Ale Robert nie może na wet myśleć o małżeństwie, dopóki nie będzie wolny.

Danielle chwyciła drżące dłonie Caro w swoje ręce. Znała historię niewoli Roberta, wiedziała, że został oskarżony o zbrodnię, której nie popełnił, i zmuszony do opuszczenia ojczyzny.

- Posłuchaj mnie, moja droga, nie ma potrzeby płakać. Pomówię z Rafaelem, przekonam go, aby wykupił papiery Roberta.

Caro wysunęła dłonie, a z jej oczu popłynęło jeszcze więcej łez.

- Edmund Steigler nie sprzeda ich, a nawet gdyby to zrobił, jest zbyt mało czasu.

- Czas się znajdzie. Odłożymy podróż do momentu, aż Rafael porozmawia ze Steiglerem, a potem popłyniemy późniejszym statkiem.

Caro otarła łzy.

- Nic nie rozumiesz.

- Wobec tego powiedz mi tak, żebym zrozumiała. Caro wciągnęła z drżeniem powietrze.

- Robert przyszedł do mnie tuż przed uroczystością. Otrzymał list od kuzyna z Anglii, człowieka o imieniu Stephen Lawrence. W tym liście Stephen twierdzi, że odkrył tożsamość człowieka, który zamordował Nigela Trumana... o co bezpodstawnie oskarżono Roberta.

- Mów dalej.

- Nigdy nie widziałam Roberta w takim stanie. - Caro wyjrzała przez okno, jakby była tam na zewnątrz razem z Robertem McKayem. - Uważam, że do tej pory nie wierzył, że kiedykolwiek będzie w stanie dowieść swojej niewinności. Teraz ma zamiar wracać do Anglii, by oczyścić swoje imię. On chce uciec, Danielle.

- Dobry Boże.

- Mówi, że kiedy udowodni, że jest niewinny, znajdzie sposób, aby odesłać Steiglerowi pieniądze za kontrakt, ale ja nic nie mogę mu w tej sprawie pomóc. -Caro spojrzała na naszyjnik, który Danielle trzymała w ręku. - Myślałam o tym, żeby go ukraść. - Łzy znowu napłynęły jej do oczu. - Pomyślałam, że mogłabym dać naszyjnik Robertowi, a ty o niczym byś się nie dowiedziała do chwili, aż już bylibyśmy na morzu.

Caro popatrzyła na Danielle i się rozpłakała.

- Nie mogłam tego zrobić. Nigdy bym cię nie okradła, nawet dla Roberta, nie po tym, co dla mnie zrobiłaś. - Rozpłakała się jeszcze mocniej, a jej szczupłe ciało zaczęło dygotać. - Przepraszam, Danielle, ja po prostu... tak bardzo go kocham.

Danielle wzięła przyjaciółkę w ramiona.

- Już dobrze, kochana. Jakoś wszystko rozwiąże my. Wszystko będzie dobrze.

Danielle pomyślała o słowach, które usłyszała od Caro, i przez jej głowę przebiegło milion myśli. Ufała instynktowi swojej najlepszej przyjaciółki oraz własnej opinii o Robercie McKayu i wierzyła, że to, co mówił Robert, jest prawdą i że jest niewinny. Wiedziała, jakie to uczucie być oskarżonym o zbrodnię, której się nie popełniło, i całym sercem była za tą dwójką.

Caro wysunęła się z objęć Danielle i podeszła do okna. Wyjrzała w dół na ogród, a jej szczupłe ramiona raz po raz trzęsły się od szlochu; Danielle desperacko szukała w myślach rozwiązania.

Mogła pomówić z Rafaelem, ale nie była pewna, czy to pomoże. Nie znała człowieka, jakim się stał, i nie ufała mu. Co będzie, jeśli uda się do Steiglera i zdradzi zamiary Roberta wobec jego pana?

Rafael potrafił być bezwzględny. Doskonale o tym wiedziała.

Spojrzała na naszyjnik, który nadał trzymała ściśnięty w dłoni. Miała bardzo niewiele pieniędzy. Oboje rodzice nie żyli. Otrzymywała jedynie niewielką comiesięczną pensję, którą pozostawił jej ojciec, ale to było za mało, by pomóc Robertowi oczyścić się z zarzutów. Do dnia ślubu utrzymywała ją głównie ciotka, a Danielle nie chciała mieszać jej w jakiekolwiek sprawy, które dotyczyły zbrodni.

Czuła na dłoni ciepło pereł, które w dziwny sposób napawały ją otuchą, jakby chciały ją ukoić, a może dodać jej siły. Podeszła do Caro, wzięła dłoń przyjaciółki i owinęła wokół niej sznur pereł.

- Weź go. Daj go Robertowi. Powiedz mu, aby wy korzystał naszyjnik, żeby się ratować, wrócić do Anglii i oczyścić swe imię.

Caro spojrzała na nią z wyrazem niedowierzania w oczach.

- Zrobiłabyś to dla Roberta? Danielle poczuła, jak ściska ją w gardle.

- Zrobiłabym to dla ciebie, Caro. Jesteś siostrą, której nigdy nie miałam, i moją najlepszą na świecie przyjaciółką. - Zamknęła szczupłe palce Caro wokół naszyjnika. - Weź go dla Roberta. Zrób to teraz. Rafael zacznie się zastanawiać, gdzie się podziewamy. Nie ma zbyt wiele czasu.

Caro przełknęła ślinę. Łzy popłynęły jej po policzkach.

- Znajdę sposób, aby ci się odwdzięczyć. Przysięgam. Nie wiem jak, ale...

- Odwdzięczyłaś mi się już po tysiąckroć swoją przyjaźnią.

Danielle przytuliła ją. Odwróciła się i podeszła do toaletki; wyjęła ze szkatułki z biżuterią czerwoną satynową torebkę. Sięgnęła po perły i wsunęła je do środka, a następnie wręczyła przyjaciółce.

- A teraz idź.

Caro uściskała ją po raz ostatni. Wsunęła sakiewkę do kieszeni na sukni i ruszyła w pośpiechu ku drzwiom. Kiedy wyszła, Danielle zaczerpnęła głęboko tchu.

Prędzej czy później Rafael dowie się, co zrobiła.

Będzie zły. Wściekły. Wiedziała o tym. Zadrżała, przypomniawszy sobie wyraz wściekłości na jego twarzy, kiedy wparował do jej sypialni i odkrył Oliviera Randalla w jej łóżku oraz to, w jaki sposób zniszczył jej życie.

Uspokoiła się nagle. Poradzi sobie z Rafaelem w stosownym czasie. A do tej pory, będzie się modlić, by Robertowi udało się bezpiecznie uciec.



































Rozdział 13



Rafael prowadził panie wzdłuż trapu, do wejścia na pokład „Nimbie". Był to wielki statek o kwadratowo zakończonych burtach i trzech masztach, który zabierał na pokład sto siedemdziesiąt osób na trzech pokładach, trzydzieści pięć beczek towaru oraz trzydziestu sześciu członków załogi.

Chociaż z Pensylwanii do Anglii płynęło mniej pasażerów niż emigrantów w drugą stronę do Ameryki, statek tętnił życiem.

Kapitan Hugo Burns, duży brodaty mężczyzna o czarnych włosach i ciemnych oczach, przywitał ich, kiedy zeszli z trapu i wkroczyli na pokład.

- Witam na pokładzie „Nimbie" - rzekł. - Jednego z najlepszych statków, jakie pływają po Atlantyku. Statek waży czterysta ton i ma sto osiemdziesiąt stóp długości, dwadzieścia osiem stóp szerokości i zawiezie nas bezpiecznie do Anglii.

Rafael miał szczęście, że znalazł brytyjski statek i załogę, gotową zawieźć ich do domu. „Nimbie" nie należał do floty Ethan, ale z tego, co się dowiedział, kapitan Burns był jednym z najbardziej cenionych marynarzy.

Lady Wycombe obdarzyła wielkiego mężczyznę uśmiechem.

- Jestem pewna, że w pana doświadczonych rękach będziemy całkowicie bezpieczni, kapitanie Burns.

- Tak będzie, lady Wycombe.

Pierwszy oficer, niejaki Pike, o opalonej, osmaganej wiatrem twarzy i ubrany w granatowy mundur, zaprowadził ich do kajut, najlepszych, jakie znajdowały się na statku, ku pomieszczeniom pierwszej klasy na górnym pokładzie. Kajuta numer sześć miała być zajmowana przez lady Wycombe i Caroline Loon. Pike upewnił się, że członek załogi przyniesie ich bagaże, a potem odczekał chwilę, aż panie rozgoszczą się w kajucie.

Pierwszy oficer poszedł dalej korytarzem, prowadząc Rafaela i Danielle do pomieszczenia znajdującego się na rufie statku, największej kajuty, jaka była na „Nimbie". Kiedy Pike otworzył drzwi, zrobił krok w tył, a Danielle zatrzymała się i, zdenerwowana, zajrzała do środka.

- Dziękujemy, panie Pike - rzekł Rafael. - To będzie wszystko.

Pierwszy oficer zniknął w korytarzu.

- Z pewnością nie myślisz chyba, że będziemy dzielić wspólną kajutę?

Rafael zacisnął zęby.

- Dokładnie tak właśnie myślę.

- Przypominam ci, sir, że zawarliśmy umowę. Powiedziałeś...

- Wiem, co powiedziałem. Powiedziałem, że nie będę się kochał z tobą do czasu, aż dotrzemy do Anglii. To nie zmienia faktu, że jesteśmy po ślubie. -Otworzył szerzej drzwi. - Nie tylko będziemy dzielić kajutę, ale również łóżko.

Na twarzy Danielle pojawiły się rumieńce. Nie był pewien, czy były to rumieńce wstydu, czy złości, a może jednego i drugiego.

Uniosła brodę wysoko i wyminęła go, wchodząc do kajuty. Wlepiła wzrok w wielką pojedynczą koję, zupełnie jakby ją chciała pochłonąć oczami.

- Caro i ciocia Flora mają koje ustawione piętrowo. Twarz Rafaela ani drgnęła.

- Jesteśmy małżeństwem, Danielle. Niepotrzebne nam osobne koje.

W ciągu tych dni, kiedy zgodził się odłożyć małżeńskie obowiązki do czasu powrotu do Anglii, zdążył podjąć decyzję: zgodził się nie kochać z nią i miał zamiar dotrzymać tej obietnicy.

Co pozostawiało mu nieskończoną ilość innych możliwości.

Poczuł skurcz w lędźwiach na myśl o niektórych z nich. Cokolwiek Danielle czuła do niego, nie był jej obojętny w sensie fizycznym. Pocałunek, który złożył na jej wargach przy ołtarzu, stanowił tego dowód. Nadal pamiętał miękki dotyk jej ust, otwierających się do pocałunku i to, w jaki sposób drżała. Danielle zawsze była kobietą pełną namiętności. Najwyraźniej to nie uległo zmianie.

Jego pożądanie wzrosło. Byli po ślubie, a mimo to ona nie będzie całkowicie jego aż do chwili, kiedy małżeństwo zostanie skonsumowane.

Aby się upewnić, że ta chwila nadejdzie, Rafael miał zamiar ją uwieść.

Postawił na podłodze skórzaną torbę, zamknął drzwi kajuty i podszedł do Danielle. Nie odrywała wzroku od koi, która była umieszczona tuż pod okrągłym okienkiem, i był ciekaw, co podsuwa jej wyobraźnia. Położył delikatnie dłonie na jej barkach i powoli odwróci! ją ku sobie.

- Mamy mnóstwo czasu, kochanie. Nie będę cię pospieszał, ale jesteśmy po ślubie, Danielle. Mogła byś zacząć przyzwyczajać się do tej myśli.

Spojrzała na niego bez słowa wzrokiem pełnym niepokoju i wątpliwości. Rafael bardzo delikatnie ją pocałował. Delikatny, słodki zapach perfum uderzył w jego zmysły. Jej usta były miękkie niczym płatki.

Jego ciało się naprężyło, a podniecenie sprawiło, że nagle poczuł się strasznie niewygodnie w i tak już opiętych bryczesach. Zapragnął pogłębić pocałunek, sprawdzić słodką głębię jej ust. Zapragnął położyć ją, zdjąć z niej ubranie i pieścić cudowne, kształtne piersi, które nawiedzały go w snach przez ostatnie pięć lat.

Chciał kochać się z nią przez długie, długie godziny. Zamiast tego jednak zakończył pocałunek.

- Daj nam szansę, Danielle. O to jedno proszę.

Danielle nic nie powiedziała. Po prostu się odwróciła.

A jego postanowienie jedynie się umocniło. Zanim spotkał Danielle, spał z niewieloma kobietami. Na osiemnaste urodziny otrzyma! w prezencie od najlepszego przyjaciela Corda Eastona noc w Domu Uciech Madame Fontaneau. Kilka miesięcy później miał kochankę, a potem dotrzymywał towarzystwa hrabinie, której mąż cierpiał na problemy z pamięcią.

Od kiedy poznał Danielle, nie odczuwał potrzeby spotkań z innymi kobietami. Wiedział, że kiedy się pobiorą, będzie zadowolony.

Okropna noc sprzed pięciu lat wszystko zmieniła. Zdeterminowany, by o niej zapomnieć, zaczął sypiać z niezliczoną ilością kobiet. Od śpiewaczek operowych po najbardziej wyrafinowane kurtyzany. Znał moc uwodzenia. Przez te pięć lat często i skwapliwie z niej korzystał. I skorzysta z niej teraz, aby naprawić zło, które wyrządził Danielle i w nadziei zabezpieczenia przyszłości, która miała stać się szczęśliwa dla nich obojga.

Danielle rozejrzała się po przestronnej kajucie, starając się zastanowić nad najlepszym sposobem postępowania. Mogła odmówić zakwaterowania w jednym pomieszczeniu i żądać, aby Rafael przydzielił jej osobne miejsce do spania, ale dostrzegła ostry błysk w jego oczach, który oznaczał nieprzejednany upór.

Rzuciła okiem w jego stronę i zobaczyła, że stoi w beztroskiej pozie obok wejścia do kajuty, jednym ramieniem opiera się o ścianę, ręce ma złożone na piersi i obserwuje każdy jej ruch. Z pozoru wyglądał zupełnie niegroźnie, ale pod tą fasadą obojętności krył się silny, pełen życia mężczyzna, który prędzej czy później będzie domagał się swych mężowskich praw.

Serce zaczęło bić jej mocniej.

Danielle westchnęła w duchu. Mając dwadzieścia pięć lat, wiedziała więcej o tym, co wydarza się pomiędzy mężczyzną a kobietą, niż pięć lat temu. Jednak nadal jej wiedza na ten temat była bardzo okrojona. Być może dzielenie kajuty z Rafaelem okaże się dobrym sposobem na poszerzenie edukacji, której najwyraźniej potrzebowała.

Nie mogła zupełnie zignorować zainteresowania, jakie się w niej obudziło. Jakby to było leżeć u boku tak pociągającego mężczyzny, jakim był Rafael? Spać obok niego? Budzić się koło niego każdego ranka?

Zaniepokojona niechcianymi myślami, odwróciła się, by dokładnie obejrzeć pomieszczenie. Kajuta wyłożona była elegancką boazerią z drewna tekowego, posiadała toaletkę oraz stolik do pisania i okazała się zdecydowanie bardziej komfortowa niż ta, którą dzieliła z Caro i ciotką Florą w drodze do Ameryki. W kącie pomieszczenia znajdował się nawet niewielki kominek, którym można się było ogrzewać podczas zimnych nocy na Atlantyku.

Fakty były jednak takie, że prędzej czy później będzie musiała dzielić łoże z człowiekiem, który był jej mężem. To, że została zmuszona do małżeństwa, nie zmieniało faktu, że należała do niego duszą i ciałem.

Popołudnie minęło i nastał wieczór. O świcie mieli wyruszyć do Anglii. Danielle odkryła, że boi się nocy, która miała nadejść.

Chociaż Rafael był nadzwyczaj uprzejmy dla ciotki Flory i Caro podczas kolacji, którą przyjął ich kapitan, Danielle nie mogła nie dostrzec w jego wzroku wyrazu wyczekiwania. Pomyślała, że Rafael postara się to ukryć za nienagannymi manierami oraz grzeczną, lecz pełną dystansu adoracją, w towarzystwie jej przyjaciółki i ciotki, ale on nie wykonał w tym kierunku najmniejszego gestu.

Jesteś moją żoną i cię pragnę, zdawało się mówić spojrzenie jego niebieskich oczu i za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, czulą fruwające w żołądku motyle.

Jedli kolację w eleganckim salonie pierwszej klasy; było to niskie pomieszczenie, również wyłożone drewnem tekowym, rozświetlonym jasnoczerwonymi tapetami. Nad długim mahoniowym stołem zwieszały się ozdobne złocone lampiony rzucające światło z drobnych kryształowych abażurów, a na ścianach wisiały złocone kinkiety, które zapalano, kiedy statek był pod żaglami.

Kapitan Burns wyglądał na człowieka kompetentnego, bardziej przejętego statkiem i załogą niż konwersacją z grupką pasażerów pierwszej klasy, którzy zgromadzili się w salonie. Opuścił ich natychmiast po skończeniu posiłku i udał się czym prędzej, by dopilnować ostatnich przygotowań przed porannym wyruszeniem z portu.

Pod koniec wieczoru wszyscy goście w salonie zdążyli się już ze sobą poznać. Plantator z Wirginii o imieniu Willard Longbow i jego drobnej postury żona Sarah; lord i lady Pettigrew, których, jak się okazało, Rafael poznał niegdyś w Anglii; para z Filadelfii o nazwisku Mahler, podróżująca wraz z dziećmi za granicę oraz Amerykanin wątpliwej reputacji, Carlton Baker.

Coś w postaci Bakera, wysokiego, przystojnego mężczyzny koło czterdziestki, zaniepokoiło Danielle. Z tego, co usłyszała, był w pewnym sensie niebieskim ptakiem, podróżującym od miasta do miasta, gdziekolwiek zamarzył, bez wyraźnego źródła dochodu, chociaż ubranym z gracją i elegancją dżentelmena.

Baker był dość przyjacielskiego usposobienia, ale patrzył na nią w sposób, który wydał jej się zbyt śmiały i zbyt poufały. Zastanawiała się, czy Rafael zauważył zainteresowanie pana Bakera, i przypomniała sobie, jak okrutnie był o nią zazdrosny pięć lat temu. Teraz był innym człowiekiem, z emocjami trzymanymi ściśle na wodzy. Bardziej jednak było prawdopodobne, że po prostu już mu na niej nie zależało tak jak niegdyś.

Zachowywała się wobec Bakera uprzejmie, ale starała się dać mu odczuć, że zachowuje odpowiedni dystans.

Minął długi wieczór. Inni goście przyjemnie gawędzili, ale Danielle była zbyt świadoma obecności Rafaela, aby podjąć podobną próbę towarzyskiego zbliżenia. Stał za blisko niej, mówił za miękkim głosem, zbyt często się uśmiechał.

Przez cały czas nie mogła wyzbyć się myśli o kajucie, którą wkrótce będą dzielić, i o łóżku, w którym będzie zmuszona z nim spać. Wydarzenia długiego dnia bardzo ją wyczerpały, a jej nerwy zostały mocno nadwyrężone, niemal do granic wytrzymałości; część jej pragnęła już zasnąć, a druga część pragnęła, aby ten wieczór nigdy się nie skończył.

Poczuła na ramieniu dłoń Rafaela i zadrżała, mając świadomość jego fizycznej bliskości.

- Chodź, kochanie, to był długi i męczący dzień. Już czas, byśmy życzyli naszym nowo poznanym towarzyszom podróży dobrej nocy.

Danielle ledwie skinęła głową. Pozostanie na nogach aż do świtu nie zmieniłoby tego, co ją czekało. Rafael dał jej chwilę na pożegnanie się, a potem poprowadził wzdłuż pokładu w stronę schodów.

Przejście było wąskie i słabo oświetlone. Przeszył ją lekki dreszcz. Nie znała tego człowieka, jakim stał się Rafael. I nie mogła oprzeć się dręczącemu pytaniu, czy taki człowiek będzie potrafił dotrzymać słowa.

Rafael otworzył drzwi i Danielle weszła do kajuty. Za oknem widać było migoczące w oddali światła pochodni, rozświetlające wodę w porcie i rzucające do wnętrza rozhuśtane, żółte odblaski. Chociaż przedtem pomieszczenie wydało jej się przestronne, teraz, kiedy Rafael stanął za nią, a jego wielka postać wypełniła przestrzeń pomiędzy nią a drzwiami, kajuta wydała się jej mała i ciasna.

Rafael zapalił lampion i w świetle buchającego płomienia Danielle przyjrzała się jego profilowi, słabemu, ciemnemu zarostowi, delikatnemu wgłębieniu w brodzie. Serce przyspieszyło rytm. Dobry Boże, jaki on był przystojny! Wystarczyło, że na niego spojrzała, a musiała wstrzymać oddech. Zakręciło jej się w głowie.

- Chodź, kochanie, pomogę ci się rozebrać.

Słowa te spadły na nią niczym lawina; poczuła nagłą suchość w ustach. Chciała mu powiedzieć, że nie potrzebuje pomocy ani teraz, ani nigdy, ale nie mogła sięgnąć do guzików na plecach, tak bardzo była zmęczona.

Czując się jak we śnie, zsunęła pantofle z nóg, podeszła do męża i odwróciła się doń plecami. Jego długie, smukłe palce z niebywałą zręcznością zaczęły rozpinać guziki lazurowej sukni, którą założyła na kolację; nie mogła oprzeć się ciekawości, ile razy wykonywał już wcześniej to zadanie.

- Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś przyzwyczajona do rozbierania się w obecności mężczyzny - po wiedział łagodnie. - Ale z czasem się przyzwyczaisz. Być może nawet zacznie ci się to podobać.

Ma się jej spodobać rozbieranie się na oczach Rafaela? Pomysł ten wydał jej się całkowicie niedorzeczny... a mimo to bardzo ją zaintrygował.

Ręka Rafaela musnęła jej kark, przesunęła się po ramionach, pozostawiając na ciele gęsią skórkę. Przymknęła oczy, zawstydzona. Rafael zsunął z jej ramion suknię i ściągnął ją z bioder, aż materiał opadł na podłogę.

Danielle pozostała w cienkiej płóciennej koszulce, pończochach i podwiązkach i przypomniała sobie, że już wcześniej widział ją w takim stroju. Pod materiałem koszuli sutki stwardniały, przypominając ściśnięte pączki róży, ocierające się o cienki materiał. Poczuła dotyk jego warg na skórze ramion i zamiast zawstydzenia doznała w brzuchu fali ciepła.

Dobry Boże!

Modląc się, aby Rafael nic nie zauważył, wyszła z sukni i schyliła się, aby ją podnieść, wciąż odwrócona plecami, a następnie odwiesiła suknię na miejsce.

- Dziękuję. Z resztą poradzę sobie sama.

- Jesteś pewna? - Jego głos był zmysłowo zachrypnięty i z lekka wyzywający.

Nie mogąc się oprzeć i starając się nie myśleć o półnagim wizerunku, jaki prezentowała, odwróciła się do niego, trzymając wysoko uniesioną głowę, zdeterminowana, by nie okazać mu tchórzostwa, niezależnie od tego, jak skąpo była odziana. Czuła na sobie jego wzrok badający każdy centymetr jej ciała, wąską talię, długość nóg i pełne piersi.

- Może usiądziesz - odezwał się tym samym, ochrypłym głosem. - A ja rozpuszczę ci włosy.

Poczuła skurcz w żołądku; dobry Boże!

- Mogę... mogę zrobić to sama. Nie potrzebuję... twojej pomocy.

Uśmiechnął się i coś w niej stopniało.

- Z pewnością nie odmówisz mi tej małej przyjemności, przez cały wieczór wyobrażałem sobie, jak to jest czuć w dłoniach twoje jedwabiste włosy.

Danielle przełknęła ślinę. Ponieważ nie wiedziała, co ma odpowiedzieć na takie stwierdzenie, usiadła na taborecie i po prostu odwróciła się do Rafaela tyłem. Rafael stanął za jej plecami; w lustrze odbijała się jego wysoka postać. Zaczął wyjmować z gęstych włosów żony jedną spinkę po drugiej, a potem palcami rozczesał loki.

- Kolor ognia... - rozpostarł gęste włosy na jej ramionach. - Kiedyś wyobrażałem sobie, jak to by było czuć ich dotyk na swej piersi, kiedy byśmy się kochali.

Danielle zaczęła drżeć. Kiedyś, zanim mieli się pobrać, napotkała go siedzącego nad sadzawką w ciepły letni dzień. Nie miał na sobie koszuli. Mogła więc sobie obejrzeć jego wspaniale wyrzeźbiony tors, szerokie, pięknie umięśnione ramiona. Rafael uwielbiał zajęcia na świeżym powietrzu, jazdę konno, polowania, był sportowcem, i kiedy pojawiał się w mieście, uczestniczył w walkach bokserskich w salonie Gentleman Jackson's. Miał doskonałą kondycję fizyczną i było to widać.

Danielle przyglądała się zafascynowana jego odbiciu w lustrze, temu, jak się pochyla i całuje jej szyję. Chwycił zębami płatek jej ucha i delikatnie go ugryzł, a potem powoli się odsunął.

Zajęło jej chwilę, by się zorientować, że przestała oddychać. Z drżeniem wciągnęła powietrze i zobaczyła, że drżą jej także dłonie. Modląc się, aby Rafael niczego nie spostrzegł, zajęła się splataniem włosów. Chociaż cofnął się o kilka kroków, nadal widziała jego odbicie w lustrze i wzrok utkwiony w jej twarzy.

- Pomogę ci dokończyć.

Danielle niemal poderwała się z taboretu.

- Nie! To znaczy... nie, dziękuję. Poradzę sobie. Wejdę za parawan, żeby nałożyć koszulę nocną.

Rafael pokręcił głową.

- Zostaniesz tutaj. Jesteś moją żoną, Danielle. Zgodziłem się na pewne twoje żądanie, ale nie na to.

Przełknęła ślinę.

- Chcesz, żebym skończyła się rozbierać w twojej obecności? Chcesz mnie zobaczyć... nagą?

Uniósł kącik warg.

- Właśnie takie jest moje życzenie. Nie będzie między nami żadnych tajemnic, Danielle.

- Ale...

- Po prostu przyzwyczajamy się do siebie, kocha nie, nic ponadto.

Jej serce zaczęło bić jak u przerażonego zająca. Rafael pragnął ujrzeć ją nago. Stawiał żądanie, jakby mu się to należało. Co gorsza, był jej mężem, więc być może mu się należało.

- A jeśli odmówię?

Rafael wzruszył szerokimi ramionami.

- Możesz spać w koszuli, jeśli bardzo chcesz, zdaje mi się, że teraz, skoro już rzuciłaś taką propozycję, bardzo by mi się to spodobało.

- Jesteś nie do wytrzymania!

W jego oczach pojawił się błysk.

- Tak uważasz? A jak sądzisz, czego oczekiwałby od ciebie Richard Clemens w noc poślubną?

Danielle poczuła skurcz w żołądku. Gdyby wyszła za Richarda, pozbawiłby ją dziewictwa bez chwili wahania. Z powodów, których nie umiała wyjaśnić, pomyślała, że wcale nie obchodziłyby go jej uczucia w tym względzie.

Jednak wyjście za mąż za Rafaela nie było jej wyborem, a te aroganckie żądania wcale jej się nie podobały. Odwróciła się, oparła jedną stopę o taboret i zaczęła zdejmować pończochy i podwiązki. Potem zdjęła z haczyka długą, bawełnianą koszulę nocną, ściągnęła przez głowę ubranie i rzuciła na parawan. Przez kilka sekund zmagała się z koszulą, a jej nagie plecy były całkowicie wyeksponowane. Przeklęła go za to, że zachowywał się jak jakiś brutal. Chwilę później miała już na sobie okrycie i poczuła ulgę.

Starając się udawać, że twarz nie płonie jej żywym ogniem, uniosła głowę i odwróciła się w stronę Rafaela opartego niedbale o ścianę. Jego oczy świeciły niebieskim blaskiem, a mięśnie szczęki wyglądały jak wykonane ze stali.

Danielle zdała sobie sprawę, że walczył ze sobą, by się pohamować, niezwykle poruszony spektaklem, jakiego właśnie był świadkiem. Poczuła wielką moc władzy, jakiej wcześniej nie znała, i jakiś mały diabełek, dawno w niej uśpiony, ożywił się i podniósł główkę.

- Ja jestem gotowa do spania. A ty?


























Rozdział 14



Na rzucone przez nią wyzwanie Rafael cały zesztywniał. Oderwał się od ściany niczym przyczajona pantera.

- Pomyślałem, żeby ocalić twoją panieńską wrażliwość i rozbierać się za parawanem, przynajmniej przez kilka pierwszych nocy.

Dawał jej okazję, by się wycofała. Wiedziała, że powinna z niej skorzystać.

- Powiedziałeś, że nie będzie między nami żadnych tajemnic.

- Jak sobie życzysz.

Ogień w jego oczach zdawał się gorzeć coraz bardziej.

Danielle zwilżyła usta językiem. Jakaś część jej obawiała się, że właśnie wyzwoliła bardzo niebezpieczną bestię, ale druga część nie mogła oprzeć się zafascynowaniu. Oprócz opiekowania się chorym chłopcem w sierocińcu oraz przelotnego widoku gołych pleców Oliviera Randalla przed pięciu laty nigdy nie widziała nagiego mężczyzny, zwłaszcza tak męskiego jak Rafael. Patrzyła, jak zaczyna się rozbierać, zdejmować marynarkę, kamizelkę i białą koszulę, ukazując szeroki muskularny tors. Tors pokryty miał delikatnymi, ciemnymi włosami.

Zsunął buty i rajtuzy. Danielle otworzyła szerzej oczy, bo zaczął rozpinać guziki ciasno opiętych bryczesów. Zsunął spodnie, ukazując szczupłe, długie nogi i pozostając jedynie w kalesonach, które przylegały do niego niczym druga skóra i kończyły się tuż nad kolanami.

- Nie wiem, kochanie, na ile jesteś zaznajomiona z męską anatomią, ale o ile zdążyłaś zauważyć, już sam twój widok bardzo mnie podniecił.

Danielle spojrzała na rysujące się pod jego bielizną wybrzuszenie. Z jej ust wydobył się niekontrolowany okrzyk, odwróciła się, podbiegła do łóżka i szybko naciągnęła na siebie kołdrę. Wiedziała o męskiej anatomii tyle, by zdawać sobie sprawę, iż jest to męski organ rozrodczy, i wiedziała też, w którym miejscu ma się on połączyć z jej ciałem. Teraz, kiedy widziała jego rozmiar, nie miała pojęcia, w jaki sposób kiedykolwiek uda się go tam zmieścić.

Rafael przysunął się bliżej łóżka, a ona wstrzymała oddech, kiedy materac ugiął się pod jego ciężarem.

- Na razie powstrzymam się od spania nago, ale obiecuję ci, kochanie, że nie będzie to długo trwało.

Nie mogła się opanować. Zdumiona jego słowami odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Nadal miał na sobie kalesony, ale jego szeroki, owłosiony tors był kompletnie nagi.

- Nie sypiasz w koszuli nocnej?

- Mówiłem już, że wolę spać nago. Tak jest o wiele wygodniej, sama to odkryjesz, kiedy opuści cię panieński wstyd.

Sypiał nagi jak święty turecki i oczekiwał po niej tego samego? Na miłość boską, jakich innych niegodziwości był się w stanie dopuścić? I dlaczego pomysł ten tak na nią podziałał?

Odwróciła się ponownie do niego plecami, policzki wciąż jej płonęły. Nie wyobrażała sobie, jak to jest spać nago obok mężczyzny. Zawsze wydawało jej się, że mężczyzna po prostu unosi koszulę kobiety, kiedy się z nią kocha, a po wszystkim ponownie ją opuszcza. Najwyraźniej nie miało tak być w tym wypadku. Dlaczego nikt jej nie powiedział?

Poczuła uginający się materac; Rafael poruszył się obok niej. Musiała skorzystać z nocnika, który znajdował się za parawanem, a nie mogła czekać, aż jej mąż zaśnie.

Przysunął się, objął ją w pasie i wtulił w nią od tyłu. Pomimo koszuli mogła wyczuć szorstkość jego włosów na swoich plecach i dotyk jego łydek.

Zacisnęła oczy i czując jego twardą męskość na swym pośladku, usiłowała się odsunąć, ale uścisk Rafaela stał się mocniejszy.

- To zupełnie naturalne, Danielle, kiedy mężczyzna pragnie kobiety tak mocno, jak ja pragnę ciebie. Obawiam się, że podczas naszej podróży będę przebywał w tym stanie przez większość czasu... chyba że oczy wiście zechcesz zwolnić mnie od złożonej ci obietnicy.

Danielle gwałtownie potrząsnęła głową. Rafael delikatnie ucałował jej szyję.

- Wobec tego zaśnij już, kochanie. Jutro płyniemy do domu.

Minął tydzień, potem kolejny. W połowie września przy spokojnym morzu nadciągała już jesień. Dni stawały się coraz krótsze, a noce chłodniejsze. W słonym powietrzu unosiła się gęsta mgła.

Jak przystało na parę nowożeńców, oczekiwano, że Danielle większość czasu będzie spędzała ze swoim mężem, a Rafael będzie obdarzał ją swoją atencją. W ciągu dnia grali w karty albo czytali i rozmawiali z towarzyszami podróży lub przechadzali się po pokładzie. Każdej nocy, po kolacji Rafael prowadził Danielle na górny pokład w spokojne miejsce, które odkrył. Na początku czuła lęk z tym związany, gdyż w jakiś sposób Rafael wydawał jej się tam nieco inny.

W kajucie istniało między nimi jakieś napięcie, Danielle była ostrożna, a Rafael zachowywał dystans, jak jej się zdawało z obawy, że gdyby przestał się kontrolować w tak intymnej sytuacji, mógłby zupełnie stracić panowanie nad sobą.

Oprócz wieczornego rytuału rozbierania się przy sobie oraz bliskiego kontaktu ich ciał podczas snu Rafael zachowywał bezpieczny dystans. Danielle była mu za to wdzięczna. Potrzebowała czasu, potrzebowała tych kilku tygodni, aby pogodzić się z przyszłością, z tym, że jest żoną Rafaela.

W kajucie zachowywał się z rezerwą, ale na pokładzie, w świetle księżyca, wśród rozpryskujących się o dziób białych grzebieni fal, pozwalał sobie na pewne przywileje i jako jego żona nie mogła zbytnio protestować.

Prawdę mówiąc, zaczynała wyczekiwać jego zalotów, gorących pocałunków, najpierw łagodnych, a wraz z upływem dni coraz bardziej pożądliwych i namiętnych. Tutaj, na pokładzie czuła się bardziej bezpieczna niż w kajucie, kiedy jego jakże męskie ciało wtulało się w nią na koi i długo w nocy nie pozwalało zasnąć.

Patrzyła na niego, kiedy stali w ciemności ich prywatnego świata spowici blaskiem księżyca i gwiazd. W oczach Rafaela widać było błysk pożądania, a jego zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, jak bardzo musi się opanowywać.

Musnął dłonią jej policzek.

- Do Londynu jeszcze taka daleka droga... Wiedziała, że ma na myśli chwilę, kiedy będzie mógł ją posiąść, wziąć jako swoją żonę i skonsumować ich małżeństwo, i poczuła delikatne pragnienie. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją tak słodko, że poczuła falę gorąca.

Przysunęła się ku niemu, nieświadomie. W końcu był jej mężem i chociaż obawiała się, do czego może prowadzić taki pocałunek, w niej również zapłonął ogień pożądania.

Rafael pogłębił pocałunek, rozchylił jej wargi i głęboko wszedł w nią językiem. Całował ją i całował, potężną, zmysłową pieszczotą, która rozpaliła w niej to samo pragnienie, jakie istniało kilka lat temu, pragnienie, którego, jak sądziła, już nigdy nie zazna.

To uczucie ją przestraszyło. Wiedziała, że nie powinna mu ufać, nie powinna go pragnąć, a mimo to wraz z upływem czasu przestała o to dbać. Zamiast tego zarzuciła mu ramiona na szyję i odwzajemniła pocałunki z równie żarłoczną pasją, którą czuła w jego drżącym ciele. Serce jej przyspieszyło, poczuła jego dłonie dotykające pleców, a zaraz potem obejmujące pośladki. Czuła jego naprężoną męskość i ku własnemu zdumieniu rozpalający się w niej żar.

- Czujesz to, Danielle? Czujesz, jak bardzo cię pragnę?

Dawniej byłaby przerażona. Tego wieczoru jednak była bardziej ciekawa niż wystraszona; wiedziała, że to prawda, chociaż był to niebezpieczny sposób myślenia.

Rafael ucałował jej kark i zaczął pieścić jej piersi, dotykając jej w sposób, na jaki aż do tego wieczoru sobie nie pozwolił, masując je dłońmi, ugniatając ich pełne kształty przez delikatny materiał sukni. Przypomniała sobie te pieszczoty i to, że tak samo dotykał jej tego dnia w sadzie; poczuła przeszywający prąd pożądania.

Piersi miała nabrzmiałe, bolące. Rafael ujął je w dłonie i zaczął pocierać. Cały czas nie przestawał jej całować, głębokimi, drążącymi pocałunkami, które sprawiły, że zaczęła go pragnąć coraz mocniej, coraz niecierpliwiej. Gorące, namiętne pieszczoty sprawiły, że poczuła ból pożądania.

Wiedziała, że powinna go powstrzymać. Zanim dotrą do domu czekały ich jeszcze tygodnie podróży, ale jej sutki były nabrzmiałe i wrażliwe, jak nigdy przedtem, a pomiędzy udami czuła narastającą wilgoć.

Jego dłoń nie przestawała pieścić jej piersi.

- Dzisiaj pocałuję cię tam - odezwał się niskim głosem. - Nadszedł czas byś zaczęła sypiać bez koszuli.

Drżąc, wysunęła się z jego objęcia. Całe jej ciało płonęło od pieszczot, ale była świadoma niebezpieczeństwa. Potrzebowała więcej czasu, potrzebowała czasu, by zrozumieć, czego on od niej oczekuje, musiała choć trochę mu zaufać, przynajmniej ciałem.

Dotknęła dłonią jego piersi, jakby chciała go powstrzymać.

- Nie jestem... na to gotowa, Rafaelu. Odszukał wzrokiem jej twarz, jego oczy stały się w ciemnościach granatowe, błyszczące od pożądania.

- Wydaje mi się, że jesteś. Myślę, że twoje ciało jest więcej niż gotowe.

Jakby chcąc to udowodnić, dotknął jej piersi i lekko ją uścisnął, a Danielle poczuła, jak burzy się w niej krew.

- Proszę, Rafaelu. Minęły dopiero dwa tygodnie... Dwa tygodnie spania u jego boku, dwa tygodnie odczuwania jego ciepła i twardej męskości.

Rafael ucałował ją długim, łagodnym pocałunkiem.

- Dobrze, skoro tak, dam ci więcej czasu. Ledwie zaczęliśmy naszą podróż.

Miał rację. Dopiero zaczęli, a ona już go pragnęła, pożądała jego namiętnych pocałunków, dotyku jego dłoni na swym ciele. Pragnęła sama go dotykać. Prawda uderzyła ją niczym obuchem. Chciała dotykać go w taki sam sposób, w jaki on dotykał jej, chciała poznać jego skórę, przycisnąć wargi do jego nagiego torsu, dotknąć twardej męskości, którą czuła co noc.

Danielle odwróciła się i wyszła z zacienionego miejsca. Po cichu podeszła do relingów i wyjrzała w dół na spienione morze. Nad jej głową wybrzuszały się na wietrze metry białych żagli i słychać było skrzypienie lin. Wystawiła twarz na powiew chłodnej morskiej bryzy, pragnąc ostudzić nieco ogień, jaki płonął w jej żyłach. Odwróciła się jeszcze odrobinę i dostrzegła przez ułamek sekundy cień mężczyzny; przez chwilę pomyślała, że to Rafael przyszedł tu za nią.

Z ciemności wyłonił się jednak Carlton Baker i stanął tuż obok, w świetle księżyca.

- Miły wieczór na przechadzkę - odezwał się. Jego niebieskie oczy dokładnie przyjrzały się jej figurze.

- Tak. To prawda.

Był postawnym mężczyzną, skronie miał przyprószone siwizną. Dobrze zbudowany i przystojny powinien wzbudzać zaufanie, a mimo to było w nim coś takiego...

- Nie widzę twojego męża. Może dziś wieczór miałaś inne towarzystwo.

Danielle poczuła, że na jej policzki wstępuje rumieniec. Z pewnością nie miał na myśli tego, iż dopuszcza się potajemnych schadzek.

- Nie miałam innego towarzystwa.

Rozejrzała się w nadziei, że Rafael zaraz się pojawi, chociaż jeszcze przed momentem pragnęła uciec od jego krępującej obecności.

- Zatem jesteś sama? - Wzrok Bakera stał się ostrzejszy.

- Nie! To znaczy nie...

- Jesteś, kochanie, zawieruszyłaś mi się.

Rafael wyłonił się z ich kryjówki i Danielle poczuła ogromną ulgę.

- Nie popełnię drugi raz tego błędu. Baker uśmiechnął się fałszywie.

- Mając taką uroczą żonę, z całą pewnością.

- Miły wieczór, panie Baker?

Ton głosu Rafaela był uprzejmy, ale jego wzrok przenikliwy i chłodny. Być może, podobnie jak Danielle, dostrzegł coś niepokojącego w osobie tego Amerykanina.

- W rzeczy samej - odparł, uważnie przyglądając się Danielle. - Jak się domyślam, również dla pana.

- Jest tutaj nieco zbyt wilgotno i zaczyna robić się zimno. - Rafael objął Danielle w pasie władczym gestem. - Czas już chyba wejść do środka.

Przytaknęła, nie mogąc się doczekać porzucenia niespodziewanego towarzystwa Bakera, ale nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak się czuje. Kiedy schodzili z pokładu, rzuciła przelotne spojrzenie w stronę jego osoby. Chociaż niepokoiła ją kolejna, niecierpliwa noc u boku Rafaela, nie mogła już się doczekać chwili, gdy znajdą się w kajucie.

Następnego ranka Danielle spotkała się z Caro na śniadaniu. Nie spała tej nocy dobrze. Według niej Rafael chyba też się nie wyspał. Spędzanie każdej nocy u jego boku przy jednoczesnym zachowaniu dziewictwa zaczęło zbierać swoje żniwo.

Danielle miała na sobie rudą poranną suknię oblamowaną ciemnobrązowym aksamitem. Dostrzegła przyjaciółkę siedzącą przy małym stoliku w głębi salonu i ruszyła w jej stronę. Kiedy się zbliżyła, zdała sobie sprawę, że na twarzy Caro maluje się ten sam wyraz skrajnego zmęczenia.

Caro uśmiechnęła się na przywitanie.

- Będziemy potrzebowały większego stolika, jeśli książę ma do nas dołączyć.

- Zdaje mi się, że już jadł. Kiedy się obudziłam, nie było go w kajucie.

- Lady Wycombe nadal śpi. Nie chciałam jej budzić.

Caro nie powiedziała już nic więcej, a Danielle zajęła miejsce naprzeciwko niej przy stoliku. Za chwilę pojawił się steward, aby przyjąć od nich zamówienia na czekoladę i herbatniki, a potem zostawił je same.

- Wyglądasz na zmęczoną - rzekła Caro, przyglądając jej się uważnie. - Założę się, że źle spałaś.

- Założę się o to samo.

Caro westchnęła i pokręciła głową.

- Cały czas myślę o Robercie, tak bardzo się martwię, Danielle. Czy uważasz, że do tej pory usiłował już uciec? Ucieczka z kontraktu jest przestępstwem, Danielle. Co będzie, jeśli Steigler go złapie?

Danielle dotknęła dłoni przyjaciółki.

- Nie wolno ci tak myśleć, Caro. Musisz myśleć o tym, co najlepsze, a nie o najgorszym. Niezależnie od decyzji, jaką podejmie Robert, jestem pewna, że wszystko dokładnie zaplanuje. Być może już udało mu się uciec i dostać na statek, który zabierze go do domu. Może dotrze do Anglii jeszcze przed nami. Caro odwróciła wzrok, jej oczy napełniły się łzami.

- Nie wiem, Danielle. Być może nigdy nie miał zamiaru wracać. Co będzie, jeśli się okaże, że tylko mnie wykorzystał? Co, jeśli wcale mu na mnie nie zależy, jeśli po prostu tylko chciał, żebym pomogła mu znaleźć sposób ucieczki? Jestem zwykłą kobietą, Danielle, a Robert jest taki przystojny. A jeśli po prostu sobie ze mnie zakpił?

- Nie wierzę w to. A ty nie jesteś zwykła. Jesteś bardzo ładną kobietą, masz w sobie wiele elegancji, wyróżniającej cię wśród innych. Robert to widział. Dostrzegł także twoje wewnętrzne piękno. Wierzę, że wszystko, co mówił, jest prawdą.

W tym momencie podszedł steward z filiżankami czekolady i talerzem herbatników, które postawił przed nimi na małym, okrągłym stoliku.

- Przepraszam - rzekła Caro - chciałabym wierzyć w niego tak, jak dotychczas. Ale jeśli mnie nabrał i wykorzystał moją naiwność, nigdy sobie tego nie wybaczę.

Danielle uścisnęła dłoń Caro.

- Cokolwiek się stanie, nie jest to twoja wina. Chciałam pomóc, uwierzyłam w jego niewinność tak jak ty. Nadal w nią wierzę.

Caro wciągnęła z drżeniem powietrze.

- Był tak bardzo wdzięczny za twoją pomoc. Powiedział, że na zawsze pozostanie twoim dłużnikiem, że jego życie leży w twoich rękach.

- Wiem, kochana. Musimy nadal w niego wierzyć i zachować go w naszych modlitwach.

Caro skinęła głową.

- A teraz wypijmy czekoladę w spokoju i nie rozmyślajmy więcej o mężczyznach.

Caro uśmiechnęła się i Danielle odwzajemniła uśmiech, który jednak zaraz zniknął, gdyż pomyślała o Rafaelu i nadciągających dniach i o tym, że będzie musiała spędzić każdą noc w jego towarzystwie.

Minął poranek, potem kolejny. Przeszły dwa tygodnie, potem trzy i zaczął się czwarty tydzień podróży. W miarę upływu dni Rafael żąda! od niej coraz więcej. Więcej pocałunków, więcej pieszczot, więcej intymnych kontaktów, a jej zdradzieckie ciało reagowało na jego bliskość.

Nocami marzyła o tym, by pieścił jej piersi, dotykał ich ustami, dotykał jej ud, brzucha, marzyła, by ukoił ból, który dręczył ją między nogami. Sypiała coraz gorzej, wierciła się i obracała, a jej ciało płonęło w sposób, którego nie rozumiała.

Pomyślała, że jest środa, ale zaczynała już tracić poczucie czasu. Dzień przeszedł w wieczór, a ona stała się niecierpliwa i rozdrażniona. Przy kolacji napadła na Caro za jakąś błahostkę, a potem niegrzecznie odezwała się do cioci Flory. Wymawiając się bólem głowy, którego nie miała, odrzuciła zaproszenie Rafaela na ich zwyczajowy spacer po pokładzie, pragnąc choć na chwilę pozbyć się jego towarzystwa.

- Chyba położę się wcześnie spać - powiedziała do niego, kiedy wstali od stołu. - Może pan Baker al bo pan Longbow byliby zainteresowani partyjką.

Rafael spojrzał na nią i Danielle zastanowiła się, czy przejrzał tę wymówkę, którą zastosowała, aby pobyć z dala od niego.

- Chyba do ciebie dołączę. Może znajdę jakiś sposób, aby minął ci... ból głowy, kiedy znajdziemy się w kajucie.

Na niski, chropawy ton jego głosu, całe jej ciało ściął lód. A potem zaraz coś ciepłego zalało jej brzuch i przepłynęło przez każdy centymetr skóry. Była zbyt zmęczona, by oponować, i poddała się losowi, pozwalając się wyprowadzić z kajuty. Nie odezwała się ani słowem, kiedy szli przez korytarz, nic nie powiedziała, kiedy otworzył drzwi, przepuszczając ją przodem. Dostrzegła, że jego oczy przybrały ciemnogranatową barwę.

- Pomogę ci zdjąć suknię - rzekł.

Chociaż była już przyzwyczajona do tego, że jej pomagał, i już nie wstydziła się jego obecności, tego wieczoru było w nim coś gorącego i uwodzicielskiego, co nakazywało jej być czujną.

Ale spragnione ciało zaczęło reagować na palące spojrzenie; sutki stwardniały, poczuła skurcz w żołądku i zmęczenie zaczęło odpływać. Bez słowa podeszła do toaletki, aby wyjąć spinki z włosów, potem wstała i zaczęła zdejmować pantofle i pończochy, a Rafael rozpiął guziki jej sukni. Zdjął koszulę przez głowę, na chwilę prezentując nagi tors, chociaż cały czas się pilnowała, aby pozostać odwrócona do niego plecami. Kiedy jednak sięgnęła po koszulę nocną, Rafael wyrwał

ją z jej rąk.

- Nie dzisiaj.

Zerknęła na niego przez ramię i w ostrych rysach twarzy wyczytała podniecenie i podążanie oraz wyraz determinacji.

- Powiedziałeś, że dasz mi czas. Zaczęła drżeć.

- I dałem.

- Obiecałeś mi.

Rzucił koszulę na oparcie krzesła.

- I nie miałem zamiaru złamać tej obietnicy, nie złamię jej też dziś wieczór.

Danielle uspokoiła się. Mąż stawiał żądania, a żona miała je zaspokajać. Jednak w ciągu tych kilku tygodni na statku nauczyła się, że kobieta posiada własne narzędzia sprawowania władzy.

Naga, odwróciła się, by spojrzeć na niego, i ukazała mu się w całej krasie. Rafael, niemal tak zaskoczony jak ona sama, zacisnął zęby, a w jego oczach rozgorzał płomień.

- Bawisz się ze mną - rzekła. - Prawda? Zaczynam rozumieć, że kobieta również może bawić się w podobny sposób.

Pod jego palącym wzrokiem jej sutki ponownie stężały, zaczęła odczuwać niemal bolesną rozkosz podniecenia i nagle zapragnęła, najmocniej na świecie, by jej dotknął.

- Podobam ci się?

Kusiła go, odwracając się tak, by mógł lepiej przyjrzeć się jej nagiej sylwetce, zdumiewająco bezwstydna. W tonie jej głosu pobrzmiewała brawura, która ją samą zaskakiwała.

- Bardzo mi się podobasz, Danielle -jego gardłowy głos zawibrował w jej ciele, wprowadził w rodzaj jakiegoś transu, przysunęła się bliżej, zatrzymując tuż przy nim. Rafael nie powstrzymywał swych reakcji i po jego naprężonej męskości mogła się zorientować, jak bardzo jej pragnie, jak bardzo spodobało mu się to, co mu pokazała.

- Chodź tutaj...

Zmusiła się, by wykonać krok. Nie wiedziała, jak skończy się ta zabawa, ale była zdeterminowana, by również mieć coś do powiedzenia w kwestii jej zasad. Rafael chwycił ją w ramiona i zaczął obsypywać pocałunkami, najpierw łagodnymi - Danielle czuła napięcie jego ciała - potem pogłębił pocałunek, wsunął język w jej usta, a ona poczuła narastające pragnienie. Zaczęła odwzajemniać pocałunki, oddając się bez reszty pieszczocie, wsuwając język między jego wargi; zsunęła ubranie z jego ramion i zrzuciła je na podłogę; zaczęła rozpinać guziki jego marynarki. Zrzucił buty i rajtuzy. A potem chwycił ją na ręce i zaniósł w stronę łóżka.

- Zwolnij mnie z przysięgi - wypowiedział błagalnym tonem, ale ona jedynie potrząsnęła głową.

Rafael nie wahał się, zaczął całować ją ponownie, obsypując pieszczotami jej szyję i ramiona, chwytając wargami jej sutki i przygryzając je lekko. Danielle poczuła słodki spazm rozkoszy i z jej ust wyrwał się okrzyk.

- Zwolnij mnie z przysięgi - znowu poprosił słodkim tonem, a ona znowu odmówiła.

Musiała chronić się tak długo, jak się dało.

W jej wzroku widać było obawy, pragnienia i tęsknoty. Wszystkie jej wątpliwości i niepewności tam ukryte stały się dla niego w tej chwili widoczne, błagając, by je zrozumiał.

- Pragniesz mnie - rzekł gardłowym tonem. -Przynajmniej do tego się przyznaj.

Dziewczyna przełknęła ślinę i powiedziała:

- Pragnę cię.

Te słowa go rozpaliły. Danielle pomyślała, że z pewnością ją teraz zmusi... Ale on zaczął ją znowu całować, miażdżyć pocałunkami jej usta, pieścić jej nagie piersi, gryźć lekko sutki, ssać, aż Danielle zaczęła drżeć. Ból pragnienia, jaki w niej narastał, płonął z taką mocą, że niemal doprowadził ją do szaleństwa. Poruszyła się na łóżku, niemal nieświadoma dłoni, która przesunęła się w dół jej ciała, nieświadoma jego palców, które zawędrowały pomiędzy jej uda.

- Proszę... - wyszeptała. - Pomóż mi, Rafaelu... Jego palce rozsunęły płonące ciało, wsunęły się

w nią i łagodnie ją pomasowały, a potem zaczęły poruszać się coraz gwałtowniej. Danielle zalała fala rozkoszy. Każdy dotyk, każda pieszczota napełniała ją coraz większym szaleństwem, bliskim popadnięcia w otchłań niebytu. Pragnienie nagle połączyło się z obawą. -Rafael... ?

- Pozwól mi to sobie dać, Danielle. Pozwól.

Coś głębokiego, erotycznego rozkwitło w jej wnętrzu, coś, co zdawało się nie mieć końca. Danielle wykrzyknęła jego imię i wstrząsnął nią spazm rozkoszy, a po nim kilka następnych, jeden po drugim. Oblała ją fala wielkiej słodyczy i przez sekundy, które zdawały się być godzinami, pławiła się w szczęściu.

Powoli uczucie zaczęło zanikać i spirala rozkoszy zaczęła słabnąć. Kiedy otworzyła oczy, dostrzegła Rafaela siedzącego obok niej na łóżku, trzymającego ją za dłoń. Wpatrywał się jej w oczy.

Danielle zamrugała.

- Co... co zrobiłeś?

Uniósł lekko kąciki ust w uśmiechu.

- Sprawiłem ci przyjemność. To mój małżeński obowiązek.

- Czy to było kochanie się?

Potrząsnął głową, odgarniając jej lok z czoła.

- To była jedynie mała próbka tego, co się czuje, kiedy się kocha.

Próbka? Danielle, bez sił, uspokojona i z nieco mętnymi myślami, usiłowała sobie wyobrazić, jak by to mogło być, gdyby poczuła jeszcze coś więcej. Zerknęła na niego i po raz pierwszy dostrzegła, jak mocno zaciska zęby, jakie ma sztywne barki i jak bardzo zbolały ma wyraz twarzy. Rzut oka na jego bryczesy potwierdził jej przypuszczenie, że musi być nadzwyczaj podniecony.

- Nie rozumiem.

Wysunął rękę i dotknął jej policzka.

- Dzisiaj to było dla ciebie, kochanie. Nadejdą ko lejne noce, przed nami całe życie przyjemności.

Danielle nic już nie powiedziała. Była odprężona i śpiąca, co nie zdarzyło się jej od wielu dni; każdy mięsień jej ciała był rozluźniony i całkowicie spokojny. A przecież nie kochali się tak naprawdę i było oczywiste, że Rafael nie czuje takiego odprężenia jak ona.

Przyszło jej do głowy, że dotrzymał słowa i to najwyraźniej olbrzymim kosztem. Z tą myślą zapadła w sen.
















































Rozdział 15



Dzień w Londynie był chłodny, znad Tamizy przenikliwie wiało. Z powozu, który zatrzymał się pod pałacem Whitehall, wysiadł Ethan Sharpe. Odgłos jego kroków rozszedł się echem po brukowanej ulicy. Udawał się na spotkanie z pułkownikiem Pendletonem do Ministerstwa Wojny.

Dostrzegł wynurzającego się z cienia Maksa Bradleya, który wyszedł zza pobliskiego budynku i zmierzał w jego stronę.

- Dobrze cię widzieć, Ethan.

Max był wysoki i kilka lat starszy. Ethan ufał mu jak nikomu innemu na świecie.

- Ciebie również, Max.

Ich znajomość dawno już wymknęła się poza sztywne ramy formalności. Kiedy jeden człowiek ratuje drugiemu życie, tworzy się szczególna więź.

- Liścik od Pendletona był dość mętny - rzekł Ethan. - Mówił jedynie, że wróciłeś do Anglii. Naj wyraźniej potrzebna mu moja opinia w jakiejś sprawie, która ma coś wspólnego z informacjami, jakie przywozisz z Ameryki.

Weszli do budynku, chroniąc się przed wiatrem.

- Jesteś jednym z najlepszych przedsiębiorców w tym kraju, twoja opinia będzie nie do przecenienia dla Pendletona.

Ethan jedynie skinął głową.

- Jakieś wieści o Rafaelu? Max lekko wykrzywił wargi.

- Ostatnie wieści, jakie do mnie dotarły, to takie mianowicie, że ma się żenić. Jeśli tak się stało, nie jest daleko za mną

- Więc ją odnalazł.

- Tak, odnalazł.

- Najwyraźniej nie uważał, że Clemens jest mężczyzną dla niej.

- Z tego, co mi wiadomo, był bardzo niezadowolony.

Ethan zastanowił się, jaki mężczyzna mógłby przypaść do gustu Rafaelowi na tyle, by pozwolił mu zająć miejsce u boku kobiety, która niegdyś miała należeć do niego.

- Czułem, że Rafael ma zamiar ją poślubić w dniu, kiedy wyjeżdżał z Londynu, chociaż nie jestem pewien, czy on sam zdawał sobie wtedy z tego sprawę.

Ethan zapukał do drzwi, a potem wszedł do biura pułkownika. Max ruszył za nim i znaleźli się w niemal pustym pomieszczeniu, z niewielką ilością mebli - stało tu jedynie biurko pułkownika, dwa krzesła, biblioteczka oraz dwa stoliki zasłane mapami i szkicami.

Na widok Ethana Pendleton szybko wstał.

- Dziękuję za przybycie, lordzie.

- Co mogę dla ciebie zrobić, Hal? - Pendleton również nosił miano bliskiego przyjaciela, kolejnego, który pomógł Ethanowi ocalić życie.

Pułkownik się uśmiechnął. Był bardzo dystyngowanym mężczyzną o siwych włosach, jednym z naj-uczciwszych, najbardziej pracowitych ludzi w służbie.

- Najlepiej będzie, jeśli Max opowie o tym, co udało mu się ustalić, wtedy może przedstawisz swoje zdanie co do ewentualnych dalszych poczynań.

Przez kilka kolejnych minut Bradley objaśniał kwestię kliperów z Baltimore, osoby Bartela Schradera oraz umowy, jaką najwyraźniej chciał zawrzeć z ludźmi Napoleona.

- Te statki w niczym nie przypominają żadnych znanych mi jednostek - rzekł Max. - Są lekkie, szybkie i niezwykle zwrotne. W pełni uzbrojone mogą stanowić śmiertelne zagrożenie dla floty brytyjskiej.

Siedzący przy biurku pułkownika Ethan wysunął przed siebie długie nogi. Stara wojenna rana sprawiła, że lekko kulał i niekiedy chora noga bolała go, gdy za długo trzymał ją w jednej pozycji.

- Jeśli dobrze cię zrozumiałem - odparł Ethan -uważasz, że rząd powinien złożyć ofertę na zakup tych statków, aby nie wpadły w ręce Francuzów.

Max skinął głową.

- Zgadza się. Sheffield wysiał list, który mam ze sobą. Pułkownik już go czytał. W opinii księcia, jak również mojej, zagrożenie, jakie stanowią te statki, może być w rzeczy samej wielkie.

Pułkownik położył zwinięty rulon papieru na blacie biurka i rozwinął go tak, aby Ethan mógł zobaczyć, co jest w środku.

- To rysunek przedstawiający szkuner o nazwie „Windlass". Same plany konstrukcyjne stanowią pil nie strzeżoną tajemnicę -wyjaśnił Max. - Nie jestem zbyt biegłym artystą, ale przynajmniej możesz mieć pogląd, dlaczego te statki są tak szybkie i tak łatwe do prowadzenia.

Ethan przyjrzał się rysunkowi i zwrócił uwagę na wyjątkowe pochylenie masztów, niskie, obłe linie burt. Wydawało mu się, że nawet jego własny statek

Sea Devil" nie mógłby równać się z tym tutaj, gdyby płynął na pełnych żaglach.

Obudziły się w nim dawne pragnienia. Był szczęśliwy jako mąż i ojciec, ale oddałby duszę, mogąc stanąć za sterem takiego statku. Popatrzył na pułkownika.

- Ani Max, ani Rafael nie martwiliby się bez powodu. Jeśli rysunek Maksa jest choć trochę dokładny, a wierzę, że tak, nie zwlekałbym z udaniem się z tą sprawą do najwyższych władz.

Pendleton zwinął szkic.

- Obawiałem się takiej odpowiedzi. - Okrążył biurko i zbliżył się ku nim. - Zajmę się tą sprawą jak najszybciej, chociaż nie ma żadnych gwarancji, co stanie się dalej.

- Mając w perspektywie nadciągającą wojnę oraz apetyty Napoleona, sądzę, że posłuchają.

Ale oczywiście, jak wspomniał pułkownik, nie było sposobu, by przewidzieć decyzję rządu.

Ethan pożegnał się z przyjaciółmi i wrócił do powozu, zastanawiając się nad tym, czego się właśnie dowiedział, i nad wieściami, jakie Max przekazał na temat Rafaela. Nie mógł powstrzymać się od myślenia o nim. Czy podróżuje teraz do Londynu? I czy jest już żonatym mężczyzną?

Rozpętała się burza. Ostre październikowe wiatry smagały pokład, a fale przelewały się przez burty. Mieli przed sobą niecałe dwa tygodnie drogi do Londynu, niecałe dwa tygodnie, zanim dotrze do domu z panną młodą.

Znajdowali się w drodze już sześć długich tygodni, a nadal jego małżeństwo nie zostało skonsumowane. Książę westchnął ciężko. Siedział w salonie i usiłował skoncentrować się na kartach. Rozgrywał partię z Carltonem Bakerem. Z powodu wzburzonego morza wygaszono ogień i większość pasażerów pozostawała w swoich kajutach.

- Twoja kolej, wasza wysokość.

Rafael przyjrzał się kartom. Niezbyt lubił Bakera, ale Danielle została na dole w kajucie, zajmując się wyszywaniem w towarzystwie ciotki i Caroline Loon. Silne kołysanie spowodowało u ciotki Flory atak choroby morskiej i Rafael miał nadzieję, że Danielle nie podąży w jej ślady. Pomyślał o niej i poczuł znany mu dreszcz podniecenia. Od tamtej nocy, kiedy doprowadził ją do spełnienia, trzymał się od niej z daleka, jego wspaniały plan uwiedzenia jej legł w gruzach. Stało się tak z powodu spojrzenia, jakim go wtedy obdarzyła. Wyczytał w nich strach, wątpliwości, nieufność do jego osoby, jaką nadal w sobie nosiła. Przypomniał sobie jej kuszące kształty i sposób, w jaki reagowała na jego pieszczoty, i poczuł ucisk w lędźwiach. Pragnął jej aż do bólu. A mimo to nie miał zamiaru zmienić swej decyzji.

Położył karty i zebrał ze środka stołu małą kupkę monet. Na statku grano o niewielkie stawki.

- Zdaje się, że masz szczęście, wasza wysokość -odezwał się Baker. - Ale to, zważywszy na przepiękną młodą żonę, jedynie potwierdza się w kartach.

- O tak, jestem niezwykle szczęśliwym człowiekiem - odparł Rafael.

Gdyby nie skrajna nuda, nie przyjąłby zaproszenia Bakera do gry. Od samego początku Amerykanin wydawał się zbyt zainteresowany osobą Danielle. Ale z drugiej strony była tak piękną kobietą, że Rafael nie mógł się temu dziwić.

Powróci! myślami do Danielle i do decyzji, jaką podjął. Pięć lat temu zawiódł jej zaufanie. Zmuszając ją do małżeństwa, którego nie chciała, zawiódł po raz kolejny. Nie chciał zrobić tego po raz trzeci. Obiecał Danielle dać czas, którego potrzebowała. Po tej nocy, kiedy niemal ją uwiódł, starał się dotrzymać tej obietnicy.

Wychodził co rano z kajuty, zanim się obudziła, i chociaż spędzał z nią czas w ciągu dnia i co wieczór szedł z nią na kolację, nie zaprowadził jej już więcej do ich tajemnego miejsca na pokładzie; starał się trzymać od niej z dala w kajucie, czekając, aż zaśnie.

Ledwie dosłyszawszy przekleństwo Bakera, który stracił kolejne rozdanie, Rafael rozparł się wygodnie w fotelu. Za mniej niż dwa tygodnie znajdą się w Anglii i jego bolesny celibat dobiegnie końca.

Danielle przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze toaletki. Minęła burza. Morze było stosunkowo spokojne. Skończyły się ataki choroby morskiej, które trapiły ciotkę Florę. Danielle splotła włosy i upięła je na czubku głowy; miała na sobie jasnoniebieską, wełnianą sukienkę i wybierała się do salonu, gdzie planowały wraz z ciotką napić się herbaty, jak to miały po południu w zwyczaju.

Danielle potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od lustra. Znowu pojawiły się cienie pod oczami, a rysy twarzy świadczyły o zmęczeniu. Wiedziała, że po części winę za to ponosi Rafael i ich niepewna przyszłość, ale równie mocno trapiły ją myśli o powrocie do Londynu. Kiedy dotrą do Anglii, jej życie ulegnie dramatycznej zmianie. Zostanie księżną Sheffield, nie będzie już pariasem w towarzystwie. Lecz mimo to jakże mogła zapomnieć o tym, że została odrzucona przez najbliższych przyjaciół i wytykana palcami. Oprócz rozterek dotyczących powrotu do towarzystwa istniała też kwestia Rafaela. Od tamtej chwili, kiedy pieścił ją tak intymnie, zaczął zachowywać się z niezwykłą rezerwą.

Danielle wydawało się, że tamtej nocy dostrzegł w jej oczach cichą desperację, okropną, wielką potrzebę trzymania się z dala od niego do chwili, kiedy pogodzi się z myślą o małżeństwie, jakie na niej wymusił. Chociaż nadal sypiali w jednym łóżku, nie dotknął jej już, ani nie pocałował, jak zwykł to robić dotąd. Danielle wmówiła sobie, że jest mu za to wdzięczna, ale gdzieś w głębi ducha nie była tego aż tak bardzo pewna. Być może nie ufała Rafaelowi sercem, ale jej ciało aż nadto pragnęło jego miłości. Nocami leżała, nie mogąc zasnąć, i rozmyślała o nim.

Z uczuciem frustracji Danielle wyszła z kajuty, którą Rafael opuścił z samego rana, i udała się w stronę głównego salonu, spiesząc się, by nadrobić stracony czas. Kiedy zeszła po schodach, dostrzegła ciotkę. Ta spojrzała na nią zatroskanym wzrokiem.

- Rzadko się spóźniasz, moja droga. Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic nieprzyjemnego.

- Nic mi nie jest, trochę zamarudziłam. Jakoś straciłam poczucie czasu.

- Podejrzewam, że chodzi o coś więcej. Danielle westchnęła i zajęła miejsce naprzeciw ciotki.

- Nie wiem. Martwię się tym, co się wydarzy, kiedy wrócimy, a ostatnio jestem taka... niespokojna.

Flora dotknęła jej dłoni.

- Zdaję sobie sprawę, że jesteś teraz mężatką i to nie moja rola, by ci udzielać rad, ale...

- Zawsze ceniłam twoje zdanie, ciociu.

- Wobec tego dobrze, powiem, co myślę. Po pierwsze pozwól, sama kiedyś byłam mężatką. Co oznacza, że wiem co nieco w tej sprawie.

- Oczywiście.

- Kilka dni przed twoim ślubem powiedziałaś mi, że książę zgodził się nie egzekwować swoich mężowskich praw aż do powrotu do Anglii.

- Tak, złożył taką obietnicę.

- Być może niewiele wiem o drugiej płci, ale jednego jestem pewna. Silny, jurny mężczyzna, jakim jest twój mąż, nie sypia obok kobiety, której pragnie, całymi tygodniami bez płacenia za to wysokiej ceny. Teraz, patrząc na ciebie, zaczynam myśleć, że ty również płacisz podobną cenę.

- Potrzebuję czasu, aby go poznać. Z pewnością to rozumiesz.

Ciotka oparła się wygodnie na krześle, wypełniając je całkowicie swoją pulchną figurą. Przyglądała się Danielle, podczas gdy steward przyniósł filiżanki i imbryk z herbatą. Napełnił porcelanę, postawił śmietankę i cukier, i odszedł.

Ciotka Flora ochoczo upiła łyk ciepłego płynu.

- Gdybyś wyszła za Richarda Clemensa, nigdy nie zgodziłby się na taką umowę i teraz byłabyś już w pełni jego żoną.

Danielle odwróciła wzrok, policzki jej się zaróżowiły, ale wiedziała, że ciotka ma rację.

- Jesteśmy razem od ponad pięciu lat. Przez ten czas zdążyłam dobrze cię poznać, może nawet lepiej, niż ty sama siebie znasz.

- Co chcesz przez to powiedzieć, ciociu Floro?

- Książę Sheffield jest przystojnym mężczyzną i widać wyraźnie, że czujesz jego uwodzicielską moc. Widać to w twoich oczach, kiedy na niego patrzysz. Widać także równie wyraźnie, że książę czuje jeszcze większy pociąg do ciebie.

Danielle nawet nie starała się temu zaprzeczyć. Chociaż zachowanie Rafaela powróciło do grzecznego dystansu, jaki niegdyś prezentował, żar w jego spojrzeniu pozostał niezmienny.

- Co sugerujesz, ciociu?

- Zwolnij męża z przysięgi.

Danielle spłonęła szkarłatnym rumieńcem. Nie był to temat, na który pragnęła dyskutować z ciotką... a mimo to rozmyślała o tym od paru dni.

- Już prawie jesteśmy w domu, w Londynie...

- Kiedy przyjedziemy, będziesz jeszcze bardziej niepewna, niż jesteś teraz. Dzieląc kajutę, zdążyliście się dobrze poznać. Łączy was pewna doza intymności. To bardzo ważne w sprawach między mężem a żoną. Jeśli będziesz czekała, wszystko na powrót wyda ci się nowe i nieznane, a intymność, jaką osiągnęliście w trakcie podróży, odejdzie w zapomnienie.

Flora odstawiła filiżankę i sięgnęła po rękę Danielle.

- Kieruj się instynktem, moja droga. Bądź żoną dla swojego męża.

Danielle nic nie powiedziała. Dopadły ją wspomnienia; przyjęcie, na którym pierwszy raz się spotkali, sposób, w jaki odnalazł ją pośród innych kobiet. To, jak na nią patrzył, jakby nikogo innego nie było wokół. Danielle zawsze czuła się mu równa, w odróżnieniu od młodych dam, które tłoczyły się wokół niego oszołomione jego pozycją i wpatrzone w niego jak w obrazek. Dla niej był jedynie mężczyzną, a nie jakimś bożkiem, za jakiego miały go inne kobiety. Od początku polubiła jego towarzystwo, łatwość, z jaką im się rozmawiało, odkrywanie tego, co ich łączyło. Przypomniała sobie chwile na tarasie, kiedy Rafael dotknął jej dłoni, a jej tak zawirowało w głowie, iż o mało nie zemdlała.

Cokolwiek czulą do Rafaela, pragnęła go. Do tego umiała się przyznać.

- Dziękuję, ciociu Floro, pomyślę o tym, co mi po wiedziałaś.

Pulchna twarz ciotki rozkwitła w uśmiechu.

- Jestem przekonana, że podejmiesz właściwą decyzję, moja droga.

W głębi duszy Danielle już zdążyła ją podjąć. Od tej chwili zwolnienie Rafaela z przysięgi pozostawało jedynie kwestią czasu.










































Rozdział 16



Danielle musiała odnaleźć męża. Robiło się późno, było już dobrze po północy, a on jeszcze nie wróci! do kajuty. Po kolacji odprowadził ją, a potem nagle wyszedł. Danielle nie widziała go od tamtej pory.

Zaczęła się niespokojnie przechadzać. Powinna była zatrzymać go w kajucie, szczerze z nim porozmawiać, powiedzieć coś, co skończyłoby torturę, która dręczyła ich oboje. Każdej nocy wracał później niż poprzedniej, a celibat, którego od niego żądała, sprawiał, że mąż stawał się coraz bardziej odległy. W trakcie kolacji byl zupełnie nieobecny duchem. Danielle uznała, że jeśli zwolni go od przysięgi, wszystko ulegnie zmianie. Nie wiedziała, dokąd poprowadzi ich wspólna intymność, ani czego ma się spodziewać. Wiedziała, że zazna bólu, ale to przechodziła każda kobieta; wiedziała też, że bolesny będzie tylko pierwszy raz.

Zerknęła na zegar zawieszony nad niewielkim kominkiem w rogu kajuty. W palenisku płonął niewielki ogień, ogrzewający pomieszczenie. Na niebie świeci! tej nocy jedynie cienki sierp księżyca, morze było spokojne i Danielle nie chciała już dłużej czekać.

Rozpuściła włosy w oczekiwaniu na to, co jak przewidywała, stanie się tej nocy; ciężka masa loków spłynęła kaskadą po plecach. Danielle zdjęła wełniany płaszcz z wieszaka koło drzwi, zarzuciła go na ramiona i nasunęła na głowę kaptur. Wyszła na korytarz.

Przechadzanie się po pokładzie bez eskorty było zachowaniem wielce niestosownym, ale godzina była późna i oprócz grupki marynarzy blisko rufy śpiewających szanty w okolicy nie było nikogo. Danielle zajrzała do salonu, ale okazało się, że Rafaela tam nie ma. Zawsze potrzebował dużo fizycznej aktywności, pomyślała więc, że pewnie przechadza się po pokładzie. Owinęła się szczelniej płaszczem, by ochronić się przed smagnięciami chłodnego wiatru. Zwróciła się w stronę zacisznego zakątka, dokąd Rafael zabierał ją na początku podróży, ominęła mostek kapitański i zniknęła w ciemnościach.

Niemal znalazła się na miejscu, kiedy tuż przed nią pojawiła się wysoka postać, zasłaniająca słabe światło księżyca. Uśmiechnęła się, sądząc, że znalazła Rafaela.

- Co za zbieg okoliczności. - To był głos Carltona Bakera i dziewczyna zamarła. - Wydaje się, że oboje lubimy tę część statku.

Przełknęła ślinę. Nie znosiła tego Amerykanina jeszcze bardziej niż na początku podróży.

- Szukam mojego męża, pomyślałam, że może znajdę go tutaj.

W blasku lampionów zwieszających się wysoko nad ich głowami dostrzegła w bladych oczach Bakera dziwny błysk.

- Rozumiem; w takim razie, może pozwolisz, że będę ci towarzyszył w tych poszukiwaniach?

Było to ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę.

- Dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby, a teraz wy bacz, muszę iść dalej.

Usiłowała go wyminąć, ale Baker chwycił ją za ramię.

- Może jednak zostaniesz i dotrzymasz mi przez chwilę towarzystwa?

Spojrzała na niego uważnie; był wysokim mężczyzną, niemal tak postawnym jak jej mąż.

- Nie uważam, by to było właściwe. Pozwól mi przejść, proszę.

Jednak Baker wcale nie miał takiego zamiaru; obserwował ją od tygodni, a przynajmniej tak się jej zdawało. Ostatnio coraz bardziej się go obawiała. Przysunął się bliżej, cały czas trzymając ją mocnym uściskiem za ramię i przyciskając do ściany. Kiedy się schylił, usiłując ją pocałować, z głowy Danielle zsunął się kaptur. Sróbowała się wyrwać.

- Puść mnie!

Przywarł do niej całym ciałem. Jego dłoń musnęła jej policzek.

- Daj spokój, naprawdę tego chcesz? Widziałem, jak na mnie patrzysz, wiem co sobie myślisz. Wszystkie jesteście takie same.

Danielle poraziła fala odrazy. Zaczęła się wyrywać. Poczuła prawdziwy strach.

- Powiedziałam, puść mnie!

Znowu usiłował ją pocałować, a kiedy odwróciła twarz, by krzyknąć, zakrył jej usta dłonią. Poczuła, jak sięga pod suknię, próbując unieść materiał i odsłonić nogi. Był silny i wykorzystywał tę silę bez skrupułów.

- Będę cię miał - syknął. - Spodoba ci się. Najwyraźniej chciał dodać coś jeszcze, ale nagle

jego ciało oderwało się od niej, zupełnie jakby był marionetką na sznurku.

To Rafael odwrócił go i uderzył, raz, a potem kolejny, wbijając go w relingi. Baker odzyskał werwę i wyprowadził cios w szczękę Rafaela, ten jednak uchylił się i odpowiedział uderzeniem, które posłało Bakera na deski pokładu. Zaczął okładać go kolejnymi razami. Z nosa Bakera buchnęła krew i zalała koszulę. Rafael podniósł go za poły marynarki i uderzył tak mocno, że ten wpadł z łoskotem na ścianę, a potem osunął się na podłogę. I tym razem już się nie podniósł.

Rafael wygrał pojedynek, a Danielle patrzyła na tę scenę, cała drżąc. Dostrzegła, że jego oczy płoną.

- Nic ci się nie stało? - spytał przez zaciśnięte zęby. Skinęła jedynie głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Otoczył ją ramieniem, ponaglając, by szła w stronę kajuty.

Wiedziała, co Rafael sobie pomyślał, rozpoznała ten wyraz oczu, który widziała u niego pięć lat temu, wiedziała, że uwierzył, iż zachęciła Carltona Bakera do awansów i chociaż była zupełnie niewinna, czuta, że mąż jej nie uwierzy.

Szloch uwiązł jej w gardle. Zeszli na dolny pokład i skierowali się do kajuty. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, oczy Danielle wypełniły się łzami.

- Ja nie... nie zachęciłam go - powiedziała. -Wiem, że mi nie uwierzysz, ale przysięgam, że tego nie zrobiłam.

Chłodny wyraz twarzy Rafaela zmieniła się w wyraz prawdziwego przerażenia.

- Tak pomyślałaś? Że uwierzę, że była w tym jakakolwiek twoja wina?

Danielle zaczęła płakać, a Rafael chwycił ją w ramiona. Zdała sobie sprawę, że drży, ale nie wiedziała dlaczego.

Przytrzymał ją za tył głowy, przycisnął policzek do jej policzka i mocno przytulił.

- Posłuchaj mnie, Danielle. Carlton Baker to łotr najgorszego sortu, kiedy zobaczyłem, że się do ciebie przyczepił, chciałem go zabić. Chciałem udusić go gołymi rękoma. Wyzwałbym go na pojedynek, ale statek to nie miejsce na takie rzeczy i nie chciałem dodatkowo pogarszać sprawy.

Odsunął się trochę, by na nią spojrzeć.

- Ani przez moment nie wierzyłem, że miałaś jakikolwiek udział w tym, co się stało. Ani przez jedną sekundę - zapewnił.

Łzy przerodziły się w szloch i Rafael ponownie chwycił ją w objęcia. Pięć lat wcześniej nie uwierzył jej. A ona teraz nie wyobrażała sobie, by mogło być inaczej.

- Nie płacz - rzekł łagodnie. - Nie z jego powodu. Pociągnęła nosem i spojrzała na niego. A on palcami starł łzy z jej policzka.

- Szukałam cię - powiedziała. - Musiałam z tobą porozmawiać.

- Jestem. Powiedz, co to takiego, że wyszłaś szukać mnie w środku nocy.

Danielle odwróciła wzrok. Wcześniej ułożyła sobie w głowie słowa, które chciała wypowiedzieć. Po tym, co się stało, Rafael miał opuchnięte i posiniaczone ręce, pora wydała jej się więc nieodpowiednia.

- To nie ma znaczenia. Nie teraz.

Usiłowała się odwrócić, ale Rafael chwycił ją za ramię i nie pozwolił na ucieczkę.

- Powiedz mi. Pozwól, że ja osądzę, czy to jest ważne, czy nie.

Jak zwykle nie pozostawił jej wyboru. Zebrała się na odwagę.

- Chciałam ci powiedzieć... że pragnę zwolnić cię z danej mi przysięgi.

Jego oczy nagle pociemniały, a potem zapłonęły ogniem.

- Uważasz, że to nie jest ważne? To są najważniejsze słowa, jakie usłyszałem od pięciu lat.

A potem ją pocałował.

Przywarła do niego, a on całował ją raz za razem, łagodząc jej obawy.

- Nie będziemy się spieszyć - rzekł. - Nie zażądam więcej, niż będziesz gotowa mi dać. - Ale kiedy jego usta przesunęły się po jej szyi, kiedy chwycił zębami płatek jej ucha, a potem całował ją w namiętny, żarliwy sposób, pomyślała, że da sobie radę ze wszystkim, co miał dla niej.

Uwierzył. Zaufał, że mówiła prawdę. Serce jej się ścisnęło i w środku narodziło się niezwykle słodkie uczucie.

Rafael zaczął zdejmować z niej ubranie, nie spiesząc się zbytnio, a potem zwinnie pozbył się własnego.

- Nie bój się - uspokoił ją, zauważając, w którą stronę podąża jej wzrok.

- Nie boję się - odparła, starając się ukryć prawdę. Zaczęła drżeć pod jego kolejnymi pocałunkami, głębokimi i namiętnymi. Potem przesunął wargami po jej szyi i skierował się ku piersiom.

Jej nogi stały się zbyt słabe, by ją utrzymać. Zupełnie jakby o tym wiedział, uniósł ją i położył na środku łóżka, po czym sam legł koło niej. Uniósł się nad jej ciałem, pochylił i zaczął ją całować, przygniatając do materaca. Czuła szorstkość jego włosów na swoich piersiach i poruszyła się pod nim, coraz bardziej zniecierpliwiona, czując silę jego podniecenia. Między jej udami było gorące, pulsujące niespełnienie. Jakże bardzo go pragnęła.

Pocałowała go namiętnie, ponaglając go, by ją posiadł.

- Nie chcę cię pospieszać - wydyszał. - Ale nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.

- Nie chcę, żebyś czekał dłużej...

- Postaram się nie zadać ci bólu. Nic nie powiedziała.

Jego twarda męskość stanęła u wrót jej dziewictwa. Pocałował ją, a potem zanurzył się w jej wnętrzu. Czas stanął w miejscu. Na chwilę jej ciało zesztywniało i Danielle zdusiła okrzyk bólu.

Rafael zamarł.

- Wszystko w porządku? Udało jej się skinąć głową.

- Najgorsze już minęło, kochanie. Odpręż się teraz. Był okazałym mężczyzną, wypełniał ją całkowicie i było to uczucie całkiem dla niej nowe. Uczucie, którego wcześniej nie umiała sobie wyobrazić. Nie było nieprzyjemne. W rzeczywistości... ból minął i zdała sobie sprawę, że zastąpiła go rosnąca niecierpliwość.

- Podoba mi się to, że mogę cię czuć w środku. Rafael wciągnął ze świstem powietrze. Walczył z sobą, by nie stracić panowania, a potem ta naprężona smycz zdała się zerwać. Wszedł w nią i wziął ją; szybko i mocno, jakby zaraz miał się skończyć świat. Przez chwilę jego wielka siła ją wystraszyła, a potem rozkosz, jakiej nie czuła nigdy wcześniej, zalała ją od stóp do głów. Ciało rozpadło się na miliony kawałeczków, wypełniając ją słodyczą i radością, o jakiej nawet nie marzyła. Wykrzyczała jego imię i przywarła do niego, obejmując go za szyję ramionami.

W końcu pokój powrócił do realnych kształtów i zaczęła czuć, że powoli się uspokaja. Rafael uniósł się i opadł obok niej na materac. Wtuliła się w jego bok, a on objął ją ramieniem i pocałował w czoło.

- Spij dobrze, kochanie.

Wykończona i dziwnie zadowolona, pogrążyła się we śnie.

Przebudziła się w środku nocy. Wyciągnęła rękę, by dotknąć męża, i zdała sobie sprawę, że znowu jest podniecony. Spojrzała na jego twarz. Nie spał.

Przywarła do niego, a jej ciało zaczęło się budzić na nowo, owiane falą świeżej rozkoszy. Przycisnęła usta do jego nagiego torsu, a Rafael objął ją ramionami. Niczym lew wspinający się na lwicę, uniósł się nad nią i wsunął do jej wnętrza z o wiele mniejszym wysiłkiem niż wcześniej. Kochali się powoli, pozwalając, by rozkosz narastała stopniowo, a kiedy skończyli, Rafael przytulił się do jej pleców i zapadł w sen.

Patrzyła, jak równo oddycha we śnie, jak spokojnie unosi się i opada jego pierś. Był jej mężem i jej ciało go pragnęło. Ale już go kiedyś kochała i miłość ta niemal zniszczyła jej życie. Przez niekończące się minuty, które przerodziły się w godziny, wpatrywała się w sufit z mocnym postanowieniem, że niezależnie od rozkoszy, jaką jej ofiarowywał, nie pozwoli sobie ponownie się w nim zakochać.
































Rozdział 17



Był to ich ostatni wieczór na morzu. Następnego dnia mieli zawinąć do portu w Londynie i opuścić statek. Kapitan zaplanował pożegnalną kolację na cześć znamienitych gości. Rafael patrzył, jak Danielle kończy się ubierać; tego dnia miała na sobie ciemnozieloną, aksamitną suknię z wysokim stanem. Do tego założyła sznur drobnych pereł. Była to jedna z ulubionych sukni Rafaela, z głębokim dekoltem, a jej barwa podkreślała zielony odcień jej oczu i ogniście rude włosy.

Z początku nie chciała włożyć tego stroju, ponieważ był to ubiór, który bardzo podobał się mężczyznom, a na kolacji miał być obecny Carlton Baker. Rafael jednak zdecydował, że nie pozwoli, by ten człowiek zepsuł im wieczór i pomyślał, że w skrytości ducha Danielle miała wielką ochotę pięknie wyglądać.

Przyjrzał jej się, podziwiając szczupłe kształty i czując nagły przypływ pożądania. Od nocy, kiedy małżeństwo zostało skonsumowane, ich relacje uległy zmianie, a jednocześnie jakby nic się nie zmieniło. Chociaż ciało Danielle było dla niego dostępne, nadal pozostawała czujna i strzegła swych emocji. W pewnym sensie był jej za to wdzięczny. W ciągu tych kilku lat, kiedy się nie widzieli, sam zbudował wokół siebie mury obronne. Zbyt dobrze pamiętał ból miłości i zbyt dobrze znał własną niszczycielską moc. Nigdy więcej nie chciał już tak cierpieć. Lepiej było zachować umiar w uczuciach i postarać się je kontrolować. Szło mu w tej materii na ogół dobrze z wyjątkiem chwil, które spędzali w sypialni. Kiedy się kochali, jego pożądanie płonęło z taką samą mocą jak pięć lat temu, doprowadzając go do szaleństwa i niszcząc tak cenną samokontrolę. Jednak w brzasku dnia równie szczelnie jak ona bronił dostępu do swoich uczuć i uznał, iż tak będzie lepiej.

Rafael miał na sobie ciemnoszary frak i burgundową, brokatową kamizelkę oraz pieczołowicie zawiązany biały fular. Danielle właśnie zakładała przy toaletce małe, perłowe kolczyki.

Rafaelowi przypomniał się prezent, który jej ofiarował, naszyjnik panny młodej. Idealnie pasowałby do stroju.

- Nie założysz naszyjnika, który ci dałem, kiedy opuszczaliśmy Filadelfię? Domyślam się, że spakowałaś go w jakieś bezpieczne miejsce na czas podróży.

Rafael dostrzegł, że zadrżała jej dłoń. Pobladła i Rafael poczuł dziwny niepokój.

- Jeśli dałaś go na przechowanie kapitanowi, mogę go za ciebie odebrać.

Danielle wstała.

- Naszyjnik nie spoczywa w sejfie kapitana Burnsa; prawdę mówiąc, w ogóle nie ma go na statku.

Rafael usiłował zrozumieć sens tych słów.

- O czym ty mówisz?

- Przepraszam, Rafaelu, ale naszyjnik został mi skradziony w dniu, kiedy weszliśmy na statek. To się musiało stać zaraz po ślubie. Zauważyłam jego brak dopiero gdy już znaleźliśmy się na morzu.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Chciałam. - Odwróciła na chwilę wzrok. - Byłam przestraszona, bałam się tego, co powiesz.

Nie patrzyła mu w oczy i to go zaniepokoiło. Zaczął jej ufać, a mimo to...

- Czy podejrzewasz, kto mógłby stać za kradzieżą? - spytał, starając się nie podnosić głosu.

- Nie mam pojęcia. Mogę się jedynie domyślać, że mógł to być ktoś ze służby w domu; przykro mi, naprawdę, to było przepiękne dzieło sztuki. Ten prezent wiele dla mnie znaczył.

Ale nie na tyle dużo, by przyszła do niego od razu i poinformowała go o kradzieży. Z drugiej strony przez tyle lat się nie widzieli, dopiero zaczynała się uczyć go na nowo. Być może rzeczywiście obawiała się jego reakcji.

- Kiedy znajdziemy się w domu, dam znać amerykańskim władzom i zaproponuję stosowną nagrodę; być może ktoś znajdzie naszyjnik i odzyskamy go z powrotem.

Danielle klasnęła w dłonie.

- Tak, być może tak się stanie; mówiłam ci już, że naszyjnik bardzo mi się podobał.

Niesłychane. Rafael nie mógł oprzeć się myśli o legendzie, która związana była z tym klejnotem. Zastanawiał się, czy tkwi w niej choć źdźbło prawdy, a jeśli tak, to co stanie się z człowiekiem, który ukradł klejnot.

Przyjrzał się zdenerwowanej Danielle, zmartwionemu wyrazowi jej twarzy, ale nakazał sobie nie przejmować się tym.

- I tak dzisiaj nic nie możemy zrobić w tej sprawie; nie pozwólmy, żeby to zepsuło nam wieczór.

Nie odpowiedziała, ale widać było, iż jest nieco zdziwiona jego słowami. Czyżby naprawdę sądziła, że obarczy ją winą za zniknięcie naszyjnika?

- Myślałaś, że się rozzłoszczę?

- Tak... tak pomyślałam. Wyobraziłam, sobie, że wpadniesz w szał, kiedy się dowiesz.

Wygiął usta w delikatnym uśmiechu.

- Rzadko tracę teraz panowanie nad sobą, wiele się napracowałem, by tak się więcej nie stało... z wyjątkiem spotkania z Carltonem Bakerem, rzecz jasna.

- Tak... z wyjątkiem spotkania z Bakerem.

Danielle odsunęła się od sekretarzyka; Rafael podał jej ramię. W strojnej zielonej sukni wyglądała piękniej niż kiedykolwiek.

Kapitan Gregory Latimer, prowadzący statek „Laurel", płynący z Baltimore do Liverpoolu stał w swej kajucie przy niewielkim kominku. W dłoniach trzymał najpiękniejszy okaz biżuterii, jaki kiedykolwiek oglądały jego oczy. Uniósł naszyjnik w górę; bajeczny sznur pereł poprzetykanych brylantami zamigotał w blasku ognia.

Gregory przyjął naszyjnik w zastaw, który, jak obiecał pasażer, zostanie wykupiony za podwójną cenę biletu, kiedy dotrą do Anglii. Był to interes, któremu nie mógł się oprzeć.

Przyjrzał się dokładnie perłom, oceniając ich idealne kształty, niespotykanie kremowy odcień, czując ich moc, której niemal nie mógł się oprzeć. Pragnął stać się posiadaczem tego naszyjnika bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Nie stać go było na jego kupno. Musiał być wart niezły majątek i nawet gdyby miał tyle pieniędzy, nie przypuszczał, by właściciel zechciał się go pozbyć. Mógłby go ukraść, a potem pozbyć się jego właściciela; myśl ta była tak porażająca, że nie wierzył, iż narodziła się w jego głowie. A mimo to naszyjnik kusił go, pociągał, wyzwalał mroczną stronę jego duszy.

Gregory uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nie był święty, ale nie był też złodziejem ani tym bardziej mordercą. Wsunął naszyjnik z powrotem do satynowego woreczka i schował do sejfu w ścianie kajuty. Klejnoty należały do człowieka, który przedstawiał się jako Robert McCabe, ale kapitan ani przez sekundę nie wierzył, że to jego prawdziwe nazwisko. Być może McCabe nie będzie w stanie zebrać potrzebnych funduszy w ciągu trzech dni po przybiciu do portu, jak zobowiązał się według umowy. Gdyby tak się stało, naszyjnik przestałby być jego własnością i Gregory mógłby wejść w posiadanie bajecznego sznura pereł i brylantów.

Westchnął w ciszy panującej w jego kajucie. To się na pewno nie wydarzy. Nie było na świecie lombardu, który odmówiłby pożyczki pieniędzy w zastaw za takie dzieło sztuki jubilerskiej. Powinien być zadowolony z tego, że zarobi dodatkowe pieniądze za opóźnioną zapłatę za bilet, którą miał uiścić McCabe.

Gregory zamknął sejf, starając się zignorować dziwne uczucie straty, kiedy klejnot zniknął mu z pola widzenia.

Danielle spędziła w Londynie dwa dni. Ledwie starczyło jej czasu na rozpakowanie bagaży z pomocą Caro w apartamencie przylegającym do apartamentu księcia. Minęły dwa dni, a jej bezpieczny świat już zaczął rozpadać się na kawałki. Najpierw pojawiła się matka Rafaela. Przybyła z oddzielnych apartamentów, znajdujących się po wschodniej stronie Sheffield House, a na jej twarzy malował się wyraz prawdziwej wściekłości. Znalazła swą synową i Rafaela siedzących w bibliotece i ruszyła prosto w ich stronę.

Oparła dłonie na biodrach.

- Nie mogę uwierzyć, że nic mi nie powiedziałeś! - Wycelowała palec w twarz Rafaela. - Mogłeś po wiedzieć cokolwiek, zanim wybrałeś się do Ameryki, zostawiając jedynie enigmatyczny liścik! Gdyby nie twoi przyjaciele, lord i lady Bedford, mogłam się nie dowiedzieć, że wróciłeś z żoną, którą porzuciłeś pięć lat temu.

Rafael miał na tyle przyzwoitości, aby spłonąć rumieńcem. Ukłonił się matce z pokorą.

- Przepraszam, mamo. Niekiedy wszystko dzieje się tak szybko, że wymyka się spod kontroli. Cieszę się, że Ethan i Grace cię odwiedzili.

- Ja również. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się martwiłam. Potem Ethan wyjaśnił mi wszystko na temat Jonasza McPhee i tego, że odkrył prawdę dotyczącą osoby Oliviera Randalla.

Rafael zacisnął zęby.

- Sprawa Randalla jest już załatwiona.

- To również wiem od Corda i Wiktorii.

- Zatem znasz całą prawdę o tej sprawie, jak również wiesz i to, że Danielle była zupełnie niewinna tamtej nocy.

- Mało wiem, ale spodziewam się pewnej sekwencji zdarzeń od chwili, kiedy znalazłeś się w Filadelfii. Biorąc pod uwagę, iż Danielle miała zamiar poślubić innego mężczyznę, zakładam, że historia będzie dość interesująca.

Rafael nie wyglądał na zbyt zadowolonego, ale nie rzekł ani słowa, a Danielle pomyślała, że pewnie sam powiedziałby matce niewiele z tego, co tak naprawdę zaszło.

- W każdym razie - kontynuowała księżna - domyślam się, że najważniejsze jest to, iż znamy prawdę o niewinności Danielle.

Rafael objął ją obronnym gestem.

- Właśnie, a tym ważniejsze jest to, że wróciłem z żoną. Niedługo pokój dziecinny będziemy mieli pełen, a to jest twoje największe marzenie.

Księżna uśmiechnęła się szeroko, ale jego nieoczekiwane słowa uderzyły w Danielle niczym cios. Przez kilka tygodni starała się nie myśleć o kłamstwie, które jej się wymknęło, ani o tajemnicy, którą powinna była wyjawić. W swoim czasie wydawało jej się, że to odpowiednia kara dla Rafaela za ból, jaki jej zadał.

Teraz po powrocie do Anglii dopadło ją poczucie winy. Rafael był księciem, a jej obowiązkiem jako jego żony było urodzić mu dziedzica. Ale tak nie miało się stać i Danielle była przerażona na myśl o tym, co zrobi Rafael, kiedy odkryje jej oszustwo.

Upadek w Wycombe Park sprawił, że nie mogła mieć dzieci. Prędzej czy później ten przemilczany fakt ujrzy światło dzienne. Miała nadzieję, że po jakimś czasie Rafael po prostu uwierzy, że coś między nimi się nie układa, i zaakceptuje, że pewne rzeczy nie będą miały miejsca.

Poczuła skurcz w żołądku; księżna tymczasem kończyła swoją przemowę do Rafaela.

- Masz całkowitą rację - konkludowała. - Jesteś żonaty i to teraz jedyna rzecz, jaka się liczy. - Uśmiechnęła się ciepło do synowej. - Witaj w rodzinie, moja droga. Po tym, co się wydarzyło, nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek to powiem, ale ogromnie się cieszę, że przeszłość została wyjaśniona i wszystko dobrze się skończyło.

Uścisnęła Danielle, a dziewczyna odwzajemniła powitanie.

- Dziękuję, wasza wysokość.

Księżna uśmiechnęła się jeszcze radośniej.

- Teraz, kiedy oboje jesteście nareszcie w domu, i gdy już się rozgościcie, wydamy przyjęcie, wielki bal dla uczczenia waszego małżeństwa.

Rafael pytał Danielle, czy po powrocie do Anglii nie będzie chciała drugiej ceremonii, wielkiego ślubu z prawdziwego zdarzenia, który miałby oznajmić całemu światu, że oto stała się księżną. Ale stanowczo odmówiła. Nie była przekonana co do celowości powrotu do towarzystwa, wydawało jej się, że lepiej będzie, jeśli sprawy poukładają się spokojnie własnym, powolnym rytmem.

Pomysł wydania balu również do niej nie przemawiał, ale z wyrazu twarzy teściowej odczytała, że kobieta jest zdeterminowana i być może bal był konieczny dla wyjaśnienia wszystkiego do końca raz na zawsze.

- Myślę, że to doskonały pomysł, mamo - rzekł Rafael. - Dopracowanie szczegółów pozostawiam tobie... jeśli moja żona się zgodzi.

- Oczywiście. - Danielle nigdy nie przepadała za przyjęciami, nawet przed skandalem, więc teraz bardzo jej ulżyło. - Tak długo mnie nie było, że nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć.

- Wobec tego wszystko załatwione - odezwała się księżna. - Po prostu zostawcie wszystko mnie.

Danielle udało się przetrwać pierwszy dzień w nowym domu. Kiedy nadeszła pora, by udać się na spoczynek, była już bardzo zmęczona. Rafael nie dołączył do niej, a ona, ku swemu zdumieniu, odkryła, że brakuje jej jego obecności u swego boku. Brakowało jej namiętnej miłości, do której zdążyła się przyzwyczaić przez tyle nocy.

Był już pierwszy listopada, dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze, poranki zasnuwała wilgotna, gęsta mgła. Przybyli goście; trzy kobiety w falbaniastych, zimowych sukniach i płaszczach wykończonych futrem. Danielle poznała już najlepszych przyjaciół Rafaela podczas ich narzeczeństwa pięć lat temu: Corda Eastona, hrabiego Br anta i kapitana Ethana Sharpe'a, a teraz markiza Bedforda. Przybyłe kobiety były żonami Corda i Ethana: Wiktoria Easton i księżna Sharpe oraz Claire Chezwick, siostra Wiktorii.

Grace miała kasztanowe włosy, była szczupłą, młodą kobietą radosnego usposobienia o ciepłym, szczerym uśmiechu. Wiktoria była niższa, miała brązowe włosy i nieco pulchniejszą figurę. Claire... cóż, Claire nie przypominała nikogo, kogo Danielle znała wcześniej. Miała długie, srebrzysto0blond włosy i chabrowe oczy, była uderzająco piękna, a zachowywała się, jakby o tym nie wiedziała.

- Tak bardzo się wszystkie cieszymy, że w końcu możemy cię poznać - odezwała się Grace i obdarzyła ją mocnym uściskiem, którego Danielle się nie spodziewała. - Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam, wiedziałam, że jesteś wymarzoną kobietą dla Rafaela. Danielle uniosła wysoko brwi.

- Skąd możesz to wiedzieć? Grace tylko się uśmiechnęła.

- Ponieważ nigdy nie widziałam, aby książę patrzył w taki sposób na jakąkolwiek inną kobietę. Przez chwilę myślałam, że cały spłonie.

Danielle się roześmiała. Nie mogła się powstrzymać. Niezależnie od tego, jakie mieli problemy, ich łóżko płonęło zawsze.

- Chyba cię polubię, Grace.

- Będziemy wspaniałymi przyjaciółkami, wszystkie razem. Poczekaj, aż sama się przekonasz.

Danielle miała na to szczerą nadzieję. Lubiła Wiktorię Easton - Tory, jak sama na siebie mówiła. Co do słodko-naiwnej Claire nie było na świecie nikogo, kto by jej nie polubił.

Delektowały się herbatą i ciasteczkami w pokoju chińskim, ogromnej wysokiej komnacie z kolumnami z czarno-złotego marmuru. Pomieszczenie wyłożono perskimi dywanami, stały tam wazy oraz złocone meble w orientalnym stylu; był to najbardziej elegancki pokój w całym domu.

Tory wzięła łyk herbaty z pozłacanej filiżanki i odstawiła ją na spodek.

- Matka Rafaela mówi, że ma zamiar wydać bal, bardzo huczny, aby uczcić wasz ślub. Poprosiła nas o pomoc w organizacji i zaplanowaniu wszystkiego, żeby nikogo nie przeoczyć.

Z twarzy Danielle uśmiech zniknął.

- Obawiam się, że nie mam zbyt wielu przyjaciół... od czasu skandalu. Zapewne teraz zechcieliby się do mnie przyznać, ponieważ wyszłam za księcia, ale ja nie jestem już zainteresowana tymi znajomościami.

- Wcale ci się nie dziwię - odparła Tory. - Jest róż nica pomiędzy prawdziwym przyjacielem a zwykłym znajomym. Zaprosimy ich i sprawimy, że pożałują, iż nie doceniali tego, co mają, i tak łatwo się ciebie po zbyli.

Claire otworzyła ze zdumienia oczy.

- O Boże, a co z naszymi mężami? Oni również nie uwierzyli Danielle.

Grace i Tory spojrzały po sobie i na twarzy Tory pojawi! się grymas niezadowolenia.

- Mówienie prawdy prosto z mostu pozostawmy mojej siostrze.

- Obojgu im jest bardzo przykro, Danielle - rzekła Grace. - Tak bardzo przejmują się Rafaelem; strasznie cierpiał. Wiesz, Ethan mówi, że cała ta sprawa zupełnie go odmieniła.

Rzeczywiście był inny. Ale Danielle ani przez chwilę nie wierzyła, że ma to cokolwiek wspólnego z nią.

- Jest starszy, to wszystko, może zachowuje się z większą rezerwą.

Nie wierzyła w cierpienie Rafaela; gdyby choć trochę o nią dbał, przeczytałby jej listy i wysłuchał tego, co chciała mu wyjaśnić.

- Skoro hrabiemu i markizowi jest przykro - ciągnęła Claire, podążając za tokiem myśli Grace - być może reszta twoich znajomych będzie czuła tak samo.

- Claire ma rację - odezwała się Grace. - Może pomyślisz o tym, by im wybaczyć, tak jak wybaczyłaś Rafaelowi.

Ale przecież Danielle tak naprawdę nigdy do końca nie wybaczyła Rafaelowi. Nie powiedziała jednak tego na głos.

- Nie ma potrzeby teraz się nad tym zastanawiać -rzekła łagodnie Tory. - Najważniejsze jest, żeby Danielle przyzwyczaiła się do bycia żoną Rafaela.

- To dość ciężkie zadanie - przyznała Danielle. -Teraz, po powrocie do Londynu, mam grać rolę księżnej. Kiedyś byłam na to przygotowana, ale to już dawno minęło.

- Wszystko się poukłada - zapewniła ją Grace. -To tylko kwestia czasu.

- Jestem pewna, że masz wiele rzeczy do zrobienia - rzekła Tory, odstawiając filiżankę i spodek na stolik. - Co oznacza, moje drogie, że na nas już czas.

Grace i Claire uniosły się z siedzeń.

- Jeszcze jedna rzecz... - rzekła Grace.

- Tak... ?

- Zastanawiałyśmy się... wiesz, raz na tydzień wszystkie trzy spotykamy się u mnie w domu, mamy nadzieję, że do nas dołączysz. Oglądamy gwiazdy; mam wspaniały teleskop, który dostałam w prezencie od Ethana, i jeszcze jeden, mniejszy, ale równie dobry. Od dłuższego czasu obserwacja gwiazd to moje hobby.

- Grace uczy nas nazw konstelacji - rzekła radośnie Claire. - Opowiada nam też o starożytnych greckich mitach, które się z nimi wiążą. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak pięknie wygląda niebo w teleskopie.

- Nie musisz czuć się zobowiązana - dodała pospiesznie Grace. - Pomyślałyśmy po prostu... cóż, miałyśmy nadzieję, że może cię to zainteresuje.

Danielle poczuła falę ciepła. Jak już powiedziała, od czasu skandalu zostało jej niewielu przyjaciół.

- Dołączę do was z największą przyjemnością, dziękuję bardzo za zaproszenie.

- Spotykamy się w następny czwartek - wyjaśniła Grace. - Dość często przychodzą też mężczyźni, chociaż na ogół znikają w bibliotece Ethana i raczą się brandy. Rafael oczywiście również jest zaproszony.

- Dziękuję, przekażę mu.

Kobiety opuściły dom i w końcu Danielle została sama. Wydawało się, że jej życie nabiera jakichś oznak normalności. Być może z czasem wszystko się ułoży.

Tak przynajmniej myślała przez kolejne trzy tygodnie, do chwili, kiedy Cord Easton pojawił się na progu ich domu. W ręku trzymał prezent ślubny Danielle. Oszałamiające perły i brylanty. Naszyjnik panny młodej.






























Rozdział 18



W kącie wielkiej biblioteki, służącej za gabinet Rafaela, płonął ogień w olbrzymim marmurowym kominku. Rafael stał odwrócony plecami do ognia, kiedy w pokoju pojawił się kamerdyner Wooster, anonsujący przybycie gościa i do pokoju wkroczył Cord.

Rafael trzyma! w dłoniach bajeczny sznur pereł i brylantów, który podał mu Cord.

- Nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze go zobaczę - rzekł książę, podziwiając doskonałe dzieło sztuki jubilerskiej.

- Przepiękny, prawda?

- Niezwykle. Opowiedz mi jeszcze raz, jak go znalazłeś.

- Nie znalazłem go. Sam mnie znalazł. Właściciel lombardu z Liverpoolu wysłał mi wiadomość. Jak wiesz, od czasu do czasu zbieram przedmioty wyjątkowej urody, głównie dzieła sztuki, rzeźby, ale niekiedy również biżuterię, coś, co spodobałoby się Wiktorii. Już wcześniej robiłem interesy w tym człowiekiem. Ma bardzo dobrą opinię jako handlarz antykami.

Rafael starał się panować nad emocjami, nad budzącymi się wątpliwościami.

- Wysłał ci zatem wiadomość opisującą naszyjnik. Cord przytaknął.

- W zasadzie nie był na sprzedaż. Człowiek, który go zastawił, miał trzy dni na wykup, ale handlarz nie do końca wierzył, że się po niego zjawi. Powiedział mi, że naszyjnik został ukradziony, co jeszcze bardziej wzmogło moją ciekawość. Ponieważ miałem pewne interesy do załatwienia w tej części kraju, udałem się do niego w zeszłym tygodniu.

- I handlarz był skłonny do sprzedaży?

- Kiedy go przekonałem, że naszyjnik pochodzi z kradzieży, był zadowolony, mogąc zainkasować sporą sumę, którą mu zapłaciłem. Wiedziałem, że zechcesz odzyskać naszyjnik bez względu na koszta.

- Mój adwokat wyśle ci czek.

- Który z radością przyjmę, ponieważ kupiłem już ten przeklęty naszyjnik dwukrotnie w przeszłości.

Rafael uśmiechnął się na wspomnienie podróży, do której skłonił jego przyjaciela ów naszyjnik, oraz to, że w ten sposób zdobył sobie żonę. Rafael wpatrywał się w klejnot, który migotał, odbijając poświatę płonącego na kominku ognia.

- Danielle sądzi, że został ukradziony tuż przed naszym wyjazdem z Filadelfii, uważa, że musiał to zrobić ktoś ze służby w domu, gdzie mieszkały razem z ciotką. Ale skoro odnalazłeś go w Liverpoolu, musiał zniknąć po tym, jak się zaokrętowaliśmy na statek.

- Może zabrał go któryś z członków załogi z bagażu Danielle, zanim zdążyliście rozpakować się w kajucie.

Rafael przesunął palcami po klejnotach.

- Skoro tak było, to czemu naszyjnik znalazł się w Liverpoolu, podczas gdy my przybiliśmy do portu w Londynie? - Podniósł wzrok. - Czy ten handlarz antykami podał ci jakiś rysopis tego człowieka?

Cord wyjął z kieszeni kamizelki zwinięty kawałek papieru.

- Pomyślałem sobie, że chciałbyś to wiedzieć. Za pisałem jego słowa.

Rafael rozwinął kartkę i przeczytał na głos.

- Brązowe włosy, brązowe oczy, wzrost lekko wyższy od przeciętnego. - Uniósł głowę. - Tutaj jest napisane, że ze sposobu, w jaki ubrany był mężczyzna oraz z akcentu, z jakim mówił, handlarz doszedł do wniosku, że musi należeć do arystokracji.

- Tak powiedział.

- Zatem nie był członkiem załogi.

- Najwyraźniej nie. - Na twarzy Corda malował się wyraz zmieszania.

- A teraz powiedz mi to, czego nie chciałeś do tej pory powiedzieć.

Cord wymamrotał coś pod nosem. Zbyt długo byli przyjaciółmi, aby mieć przed sobą sekrety.

- Handlarz mówił, że jego pracownica była pod wrażeniem urody tego człowieka.

Rafael usiłował zignorować cień wątpliwości oraz niechciane ukłucie zazdrości.

- Chcę, żeby go odnaleziono. Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób wszedł w posiadanie naszyjnika, i chcę, żeby poniósł karę.

- Rozumiem zatem, że zamierzasz wynająć McPhee.

Przytaknął.

- Jeśli ktokolwiek może go odnaleźć, to tylko Jonasz.

Rafael podniósł się z sofy i usiadł za biurkiem. Włożył naszyjnik do satynowego woreczka, i położył go na wypolerowanym blacie, a potem wyjął zwój papieru. Sięgnął po pióro i zanurzył je w kryształowym kałamarzu. Skreślił kilka słów do Jonasza, osuszył list obsypując go piaskiem i zapieczętował woskową pieczęcią.

- Każę dostarczyć go jednemu z odźwiernych -powiedział, podnosząc list i odwrócił się do Corda. -Chcę, żeby McPhee zaczął działać jak najszybciej.

- Co powiesz Danielle? - spytał Cord. Rafael poczuł ucisk w piersi.

- Nie powiem jej jeszcze nic. Dopóki się nie do wiem, w jaki sposób się to wszystko stało.

Rafael modlił się w duchu, aby jego przeczucie okazało się błędne i aby słowa Danielle okazały się prawdziwe. Jednak niepewność rosła z każdą minutą i kiedy wyszedł z biblioteki zaczął się poważnie martwić.

Chłodny, grudniowy wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew i ciskał liśćmi o drewniane ściany bielonej chaty. Pod ciężkim dachem ze strzechy niskie, przytulne wnętrze ogrzewał trzaskający w palenisku ogień. W wygodnym fotelu, nieopodal ognia siedział, popijając whisky, Robert McKay. Z sofy naprzeciwko podniósł się jego kuzyn, Stephen Lawrence, który dokończył drinka i postanowił nalać sobie kolejnego.

- Tobie też?

Robert pokręcił głową. Zamieszał szklanką wypełnioną bursztynowym płynem.

- Nadal nie mogę w to uwierzyć, to wszystko wy daje mi się nieprawdopodobne.

Stephen przyrządził sobie kolejnego drinka, zatkał butelkę i powrócił na swoje miejsce. Był pięć lat starszy od Roberta, średniego wzrostu i masywnej budowy. Miał takie same, brązowe włosy, ale oczy piwne - po matce, ciotce Roberta.

- Nieprawdopodobne, lecz prawdziwe - rzekł Stephen. - Minął rok, od kiedy opuściłeś kraj, żeby moja matka wreszcie zrobiła krok do przodu. Kiedy już się to stało, wszystko się wyjaśniło.

- W liście napisałeś, że hrabiego Leightona zamordował człowiek o imieniu Clifford Nash.

- Zgadza się.

- I uważasz, że hrabia był moim ojcem.

- Nie tylko twoim ojcem, mój przyjacielu. Twoim prawowitym ojcem, Nigel Truman ożenił się z twoją matką w kościele świętej Małgorzaty w wiosce Fenwickon-Hand, sześć miesięcy przed twoimi narodzinami. Moja matka była świadkiem tego wydarzenia. Według jej słów, Nigel i Joan spotykali się od kilku lat, za każdym razem, kiedy on przyjeżdżał do wiejskiego majątku swego ojca. Zakochali się i kiedy zaszła z nim w ciążę, ożenił się z nią. Oczywiście, jego ojciec nadal żył, więc jeszcze wtedy nie nosił hrabiowskiego tytułu.

- Moja matka zawsze była bardzo tajemnicza, jeśli chodziło o ojca. Mówiła mi, że nazywał się także Robert McKay i że zginął na wojnie. Mówiła, że pieniądze, za które żyliśmy, przysyłała jego rodzina, że to oni zapłacili za moje wykształcenie. Jednak nigdy nie spotkałem żadnego z członków tej rodziny. Matka mówiła, że nie pochwalali jej małżeństwa.

- Robert McKay, człowiek, którego imieniem zostałeś nazwany, był dawnym starającym się o względy twej matki. Potem pozostawali w przyjaźni, nawet już po ślubie z hrabią; to małżeństwo zostało przemilczane. Hrabia i hrabina byli bardzo niezadowoleni z obrotu sprawy i z wyboru syna; twoja matka pochodziła z prostego ludu, więc zapłacili jej za milczenie.

- Nigdy nie sądziłem, by matka przywiązywała wielką wagę do pieniędzy.

- Według tego zaś, co twierdzi moja matka, nie chodziło jedynie o pieniądze. Otrzymywała liczne pogróżki, w tym dotyczące twojego możliwego zaginięcia. Domyślam się, że hrabia Leighton był bardzo wpływowym człowiekiem. Zmusił syna do powrotu do Londynu i w końcu ożenił się z kobietą, którą rodzina zaakceptowała.

- Ale ciotka Charlotte twierdzi, że nigdy nie doczekali się potomstwa.

- Zgadza się; co sprawiało, że dopóki trzymałeś się z dala, Clifford Nash, daleki kuzyn, stawał się pierwszym w kolejce do tytułu.

- Co w jasny sposób wyjaśnia motyw popełnienia morderstwa przez niego oraz powód, dla którego pragnął, aby wyglądało na to, że to ty zamordowałeś hrabiego.

- Właśnie - rzekł Stephen. - Jak sobie przypominam, otrzymałeś list od Molly Jameson, wdowy, z którą się spotykałeś.

- Zgadza się.

- Nie wiem, jaką rolę odegrała w całej sprawie Molly, ale teraz wiadomo, że za listem stał Clifford Nash.

Robert zbyt dobrze pamiętał tamte randki. Otrzymał wiadomość od młodej wdowy, z którą spotykał się niemal od roku. Kobieta prosiła go o spotkanie w gospodzie Pod Dzikiem i Kurą, przy drodze do Londynu. Miejsce to znajdowało się nieco dalej niż te miejsca, w których zazwyczaj się spotykali, ale Robert pomyślał, że widocznie Molly wyjechała z miasta i zatrzymała się w gospodzie w drodze do domu.

Nawet kiedy otworzył drzwi do pokoju na piętrze i usłyszał wystrzał z pistoletu, nie przyszło mu do głowy, że mógłby zostać oskarżony o morderstwo.

Zabity, którym okazał się hrabia Leighton, leżał w kałuży krwi u stóp Roberta.

- Co, do diabła...?

Robert stał w osłupieniu; nozdrza porażał kwaśny zapach prochu. Podniósł głowę i dostrzegł wynurzającą się z ciemności sylwetkę mężczyzny. Mężczyzna uciekł przez okno, wdrapał się na dach, a schodami ku górze ruszył tabun łudzi.

Robert stał jak zamurowany, kiedy otworzyły się drzwi i pojawił się w nich wielki, brodaty mężczyzna.

- Patrzcie! Drań zamordował hrabiego! Robert upuścił pistolet.

- Łapać go! - wrzasnął niższy z mężczyzn i zaczął wymachiwać nożem.

Ich oczy płonęły żądzą zemsty i Robert zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy - wyłamał okno i zniknął na dachu, tak jak postąpił prawdziwy morderca.

W chaosie, jaki się rozpętał, udało mu się odzyskać konia, dosiąść go w ciemnościach i puścić się galopem przed siebie. Miał jedynie kilka szylingów w kieszeni oraz konia, na którym podróżował. Gdyby go złapano, czekała go szubienica. Robert skierował się w stronę Londynu, desperacko rozważając możliwości ucieczki.

Teraz, siedząc przy kominku, poruszył się niespokojnie na tamto wspomnienie. Upił łyk brandy.

- A zatem Nash zabił hrabiego dla tytułu i majątku. Jak myślisz, skąd się o mnie dowiedział?

- Nie jestem pewien. Wikary i jego żona już nie żyją. Oczywiście moja matka znała prawdę, ale i ona otrzymała pieniądze od lorda Leightona i zagrożono jej, żeby nie pisnęła ani słówkiem. Domyślam się, że to twój ojciec powiedział Nashowi.

Robert wyprostował się nieco w fotelu.

- Po co miałby tak robić?

- Wydaje mi się, że dlatego, iż Nash wierzył, że jest spadkobiercą. Może Leighton czuł, że jest mu winien prawdę.

- Niefortunne posunięcie, zdawałoby się.

- W rzeczy samej. Uważam, że istniała szansa, iż hrabia był bliski odkrycia prawdy, kiedy został zamordowany.

Robert powstrzymał śmiech.

- I czekał z tym dwadzieścia siedem lat.

- Był mężem córki arystokraty, i było to małżeństwo nielegalne, ale najwyraźniej to właśnie małżeństwo zdecydował się utrzymać. Z tego, co udało mi się odkryć, Elizabeth Truman zmarła cztery lata temu. Zdaje mi się, że to jest powód, dla którego hrabia postanowił cię odnaleźć.

Robert zastanowił się nad słowami kuzyna. Przyjaźnili się ze Stephenem w młodości. Na przestrzeni lat ich znajomość rozluźniła się, ale po morderstwie, kiedy Robert znalazł się bezpiecznie w Ameryce, napisał do kuzyna, wyjaśniając mu, co się wydarzyło, wyznał swoją niewinność i poprosił go o pomoc. Stephen natychmiast zabrał się do pracy. Kiedy pojawiła się jego matka, uzyskał ważne informacje, które w końcu doprowadziły do ujawnienia prawdy o pochodzeniu Roberta i powodów, dla których Cliffordowi Cashowi zależało na tym, by go zobaczyć na szubienicy.

- Wszystko poszłoby gładko, gdybyś tamtej nocy nie uciekł z gospody - rzekł Stephen. - Z pewnością powiesiliby cię i nie byłoby żadnej szansy, aby fakty kiedykolwiek ujrzały światło dzienne; nikt nie dowiedziałby się, że jesteś prawowitym synem hrabiego.

- Jestem hrabią, nie zwykłym hrabią, lecz potężnym hrabią Leighton.

- Musisz uważać, Robercie.

- Czy jesteś pewien, że istnieje dowód na to, iż jestem jego prawowitym synem?

- Moja matka nadal żyje, a w parafii Świętej Małgorzaty nadal przechowywane są księgi. Uważam, że Nash nie zdaje sobie sprawy, gdzie odbył się ślub, inaczej papiery na pewno dawno by zniknęły.

Robert wyciągnął długie nogi w stronę kominka. Był hrabią, nie zwykłym adwokatem pracującym dla bogatych arystokratów, właścicieli ziemskich nieopodal Guildford, gdzie mieszkał. Jako hrabia Leighton miałby mnóstwo pieniędzy, więcej, niż potrzeba było na spłacenie kontraktu na służbę oraz tego, ile był winien za naszyjnik.

Nawet gdyby nie udało mu się odzyskać drogocennych klejnotów z lombardu w określonym czasie, mógłby je odkupić od nowego właściciela. Potem, z wysoko uniesioną głową, zwróciłby naszyjnik księżnej.

I znowu mógłby spotkać się z Caro.

Myśl ta przepełniła go potężną tęsknotą. Robert znał wiele kobiet; lubił je, czuł się swobodnie w ich towarzystwie, ale nigdy nie znał kobiety o tak słodkim, łagodnym usposobieniu, jakie odkrył w osobie Caroline Loon. Od początku sprawiła, że poczuł, iż musi wyznać jej prawdę. Uwierzyła w jego niewinność. Caro umiała czytać w ludzkiej duszy, odkryła w nim człowieka, jakim był naprawdę. Jej dobroć udzielała się innym dokoła niej i poruszała ich, tak jak poruszyła jego. Tęsknił za nią bardziej niż mógł to sobie wyobrazić i bardzo pragnął znowu ją zobaczyć.

Zerknął na kuzyna, w którego piwnych oczach odbijały się płomienie ognia.

- Zatem jak udowodnimy, że to Clifford Nash za bił hrabiego?

Stephen zerknął na niego znad szklanki whisky.

- Nash lub człowiek, którego wynajął. Znalezienie dowodu nie będzie takie proste.

- Mówiłeś, że Nash mieszka w Londynie. Może powinienem się tam udać...

- Za wszelką cenę musisz trzymać się z dala od miasta, Robercie. Nie było cię trzy lata. Nash mu si nadal wierzyć, że albo umarłeś, albo wyjechałeś z kraju. Jeśli nabierze najmniejszych podejrzeń, że przebywasz w Anglii, wówczas niechybnie podejmie wszelkie kroki, by nie minął cię stryczek.

Robert zacisnął zęby. Nie był głupcem. Nie chciał ginąć, ale Caro była w Londynie. Gdyby mógł choć raz jeden ją zobaczyć... być może przekonałby się, że się mylił, że wcale nie różniła się od innych kobiet, że jego uczucia do niej się zmieniły. Nie wierzył w to jednak, niezależnie od tego, jak usilnie starał się sam siebie przekonać.

- Czy ty mnie słuchasz, Robercie? W tej kwestii, musisz posłuchać tego, co mówię, pozwól, bym działał dalej, zobaczę, co uda mi się odkryć. Zostań tutaj, tu jesteś bezpieczny.

Robert kiwnął głową, wiedział, że jego kuzyn ma rację. Trudno mu było jednak siedzieć bezczynnie. Nie był pewien, jak długo jeszcze uda mu się wytrzymać.

Danielle siedziała przy toaletce w swojej sypialni, usiłując zebrać siły przed kolejną nudną kolacją z Rafaelem, który z pewnością grzecznie ucieknie do swojej biblioteki, kiedy tylko posiłek dobiegnie końca. Przez ostatnie dwa tygodnie był tak odległy, w tak dziwny sposób nieobecny. Jakby w ogóle nie spędzili razem tych kilku tygodni na statku. Danielle westchnęła. Martwiło ją to, a zarazem w pewnym stopniu była zadowolona. Dopóki Rafael zachowywał się z dystansem, jej serce pozostawało bezpieczne. A tego przecież właśnie chciała, czyż nie?

Uniosła głowę, słysząc stukanie do drzwi. Do pokoju wpadła Caro, wypełniając przestrzeń swą radosną obecnością.

- Robi się późno, już najwyższa pora, żebyś przebrała się na kolację. Zdecydowałaś już, co masz zamiar włożyć?

- Może coś czarnego? To w zupełności odzwierciedlałoby mój nastrój.

Chociaż byli już teraz z Rafaelem małżeństwem, ostatnio rzadko go widywała. Przyszedł do jej łoża zaledwie kilka razy i nawet kiedy się kochali, wydawał się dziwnie nieobecny.

- Chodzi o księcia, prawda? - Jej myśli przerwał głos Caro. - Ostatnio wydaje się być myślami gdzie indziej.

- Delikatnie rzecz ujmując; zachowuje się tak jak wtedy, kiedy spotkałam go pierwszy raz na balu na rzecz sierot. Pamiętam, jak myślałam, że jest po prostu znudzony.

- Z pewnością zachowuje się dziwnie. Za każdym razem, kiedy koło niego przechodzę, czuję się, jakbym mijała klatkę z lwem. Z pozoru wydaje się spokojny, ale w środku drzemie w nim dzikie, gotowe do skoku zwierzę.

To była prawda i Danielle poczuła najgłupszą z chęci, aby uwolnić w nim tę bestię. Spojrzała przez ramię w stronę garderoby.

- Może włożyłabym tę szmaragdową suknię z głębokim dekoltem.

Po powrocie do Londynu dzięki starszej księżnej została wyposażona w całkowicie nową garderobę.

- Jesteś księżną Sheffield - powiedziała teściowa. -Najwyższa pora, abyś zaczęła się stosownie ubierać.

Pomijając nużące przymiarki, przebierania się w nowe suknie poranne, potem na dzień i na wieczór nie można było określić mianem nudnego zajęcia.

Caroline podeszła do garderoby, wyjęła suknię i położyła ją na bursztynowym wezgłowiu wielkiego łoża z baldachimem. Uważnie oceniła odważny dekolt i uniosła brwi.

- Jeśli włożysz tę suknię, to pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że matka Rafaela nie będzie towarzyszyła wam przy kolacji.

Satynowy gorset kończył się głębokim wycięciem, ukazującym sporą część biustu. Wąska, doskonale skrojona spódnica była rozcięta niemal do kolan i wykończona przepięknym złotym haftem w stylu greckim.

- Księżna ma plany na wieczór - powiedziała Danielle, przesuwając palcami po satynowym materia le. - Zobaczymy, czy Rafaelowi uda się utrzymać ten denerwujący dystans, kiedy ją włożę.

Caro się roześmiała. Zajęła się dobieraniem dodatków stroju dla Danielle: koszuli, pończoch i podwiązek oraz pary szmaragdowych pantofli. Ale wraz z upływem czasu wyraz jej twarzy zaczynał się zmieniać. Danielle ostatnio zbyt często była świadkiem smutku Caro.

- O co chodzi, kochana? - spytała, choć sama już znała odpowiedź.

Caro opadła na łóżko i zasępiła się.

- Chodzi o Roberta, nie mogę przestać o nim myśleć. Najpierw martwię się, czy jest bezpieczny, a potem wydaje mi się, że może mnie oszukał i wcale mu na mnie nie zależało. Że tylko udawał, że mnie ko cha, aby zdobyć pieniądze, które były mu potrzebne.

Rzuciła Danielle pełne bólu spojrzenie i jej oczy napełniły się łzami.

- Dałam mu twój piękny naszyjnik. Jeśli chciał je dynie pieniędzy, to mu się udało.

Danielle całym sercem współczuła przyjaciółce. Nie było sposobu, aby się przekonać, jak wyglądała prawda. Danielle nie mogła przestać myśleć, czy Caro kiedykolwiek jeszcze ujrzy mężczyznę, którego kocha.

- Nie wolno ci porzucać nadziei. Kiedyś mu zaufa łaś, a nie jesteś głupia.

Caro wytarła oczy i wciągnęła z drżeniem powietrze w płuca.

- Masz rację. - Jakby chciała odegnać dręczące ją myśli, potrząsnęła burzą blond loków. - Przepraszam, wiem, że to głupie, ale tak bardzo za nim tęsknię.

Danielle chwyciła szczupłą dłoń przyjaciółki.

- Nie wolno ci się zamartwiać, najdroższa. Wszystko się z czasem ułoży.

Caro jedynie skinęła głową. Jej wzrok znowu padł na szmaragdową suknię, a na twarzy pojawił się uśmiech.

- A tymczasem niech choć jedna z nas poprawi sobie podły nastrój.

- Chyba zostawię rozpuszczone włosy - rzekła Danielle i zaczęła wyjmować spinki.

Caro teatralnie przewróciła oczami.

Danielle spojrzała na suknię, przyjrzała się refleksom lampy odbijającym się w błyszczącej satynie, migoczącym w greckich wzorach wyszytych piękną, złotą nicią.

- Może dzisiejszy wieczór okaże się nieco ciekawszy niż zeszły tydzień.

Caro spojrzała na Danielle i obie się uśmiechnęły.











Rozdział 19



Rafael, odziany w burgundowy frak i szare bryczesy, czekał do ostatniej chwili, zanim zdecydował się zejść na kolację. Na jego żądanie posiłek miano podać w wielkiej, głównej jadalni, gdzie on i Danielle siedzieliby przy długim, intarsjowanym stole z drzewa różanecznika i przeznaczonym dla dwudziestu czterech osób.

Sufit był kunsztownie rzeźbiony i ozdobiony złoceniami. Nad stołem zwieszały się trzy kryształowe żyrandole, a w wielkim marmurowym kominku płonął ogień.

Chociaż Rafael na ogół wolał bardziej intymną atmosferę żółtego salonu, gdzie można było spożyć posiłek w nieco mniej formalnej atmosferze, po wizycie Corda zadysponował, iż posiłki będą podawane tutaj. Chociaż nie posunął się aż do tego, by usadowić Danielle na przeciwległym krańcu stołu, samo pomieszczenie sprawiało, iż atmosfera była tu sztywna, a Rafael nie miał zamiaru angażować się bardziej w uczucia do Danielle, niż już to miało miejsce, dopóki nie dowie się prawdy o tym, co stało się z naszyjnikiem.

Stał przy schodach i czekał na pojawienie się Danielle, by móc zaprowadzić ją do jadalni. Starał się nie myśleć o naszyjniku ani o tym, co mogło oznaczać jego zniknięcie. Chociaż nie obwiniał żony o tę stratę, żałował, że nie przyszła do niego i nie miała na tyle odwagi i zaufania, by mu się zwierzyć. W głębi duszy był całkowicie przekonany, że historia, którą mu opowiedziała, nie pokrywała się z prawdą.

Westchnął, spojrzawszy na wielki, ozdobny zegar przy wejściu. Danielle nie była naiwną młodą kobietą, w której zakochał się pięć lat temu. Teraz była inną osobą, której do końca nie znał.

Głuchy odgłos stąpania po dywanie na półpiętrze zwrócił jego uwagę. Spojrzał w górę schodów i zobaczył Danielle. Przez chwilę patrzył w osłupieniu, jakby widział ją po raz pierwszy. Wyglądała zjawiskowo, niczym prawdziwa bogini, która zstąpiła na ziemię. Poczuł nagły przypływ pożądania i jego lędźwie skurczyły się z bolesną siłą. Powstrzymał się, by wskoczyć na schody i porwać ją prosto do łóżka. Zamiast tego wpatrywał się w nią niczym uczniak. Tego wieczoru miała rozpuszczone włosy, ozdobione po bokach perłowymi grzebieniami, a jej gęste, rude loki opadały na plecy. Przypomniał sobie jedwabisty dotyk tych pukli na jego skórze, kiedy się kochali, i poczuł jak ogarnia go żar.

Danielle stanęła obok niego i się uśmiechnęła.

- Jestem dziś niebywale głodna. A ty?

Zaschło mu w ustach. Przeszył ją wzrokiem, który spoczął na jej wydekoltowanych piersiach.

- Nagle sam poczułem się bardzo głodny.

Miękka satyna wiła się łagodnymi zwojami w ciemnościach korytarza, a Rafael zapragnął zerwać z niej tę suknię.

Kiedy znaleźli się w jadalni, Danielle zasiadła po jego prawej stronie; sam usiadł u szczytu stołu.

- Rozmawiałam wcześniej z kucharką - rzekła Danielle. - Będziemy chyba mieli pieczoną gęś.

Odrzuciła pasmo rudych włosów. Przez krótką chwilę dekolt jej sukni osunął się i Rafael dostrzegł błysk różowego sutka. Powiedział sobie w duchu, że to niemożliwe, ale nie miało to większego znaczenia. Obraz ten zagościł w jego głowie i wpił się w myśli niczym płonąca obręcz.

- Miałabym chyba ochotę na kieliszek wina - ode zwała się i jeden ze służących ruszył, by napełnić jej kryształowy kieliszek.

Kiedy nalewał wino, Danielle wyjęła serwetkę ze złotej obrączki i rozłożyła ją na kolanach. Wzrok służącego powędrował ku jej pełnym piersiom i Rafael omal nie zerwał się z krzesła. Zapragnął potrząsnąć młodzieńcem, chwycić go za niebieską liberię i trzasnąć w policzek. Zmusił się do głębokiego oddechu i powoli wypuścił powietrze. Ten chłopak byt w końcu tylko człowiekiem, na miłość boską. A Rafael nie był głupcem. Zbyt dobrze pamiętał, dokąd doprowadziła go ostatnim razem chorobliwa zazdrość. Gdyby nie był tak szaleńczo zakochany w Danielle, tak opętańczo o nią zazdrosny, wysłuchałby jej tamtej nocy, zamiast zniszczyć im obojgu pięć lat życia. Był to błąd, którego nigdy więcej nie miał zamiaru powtórzyć, oraz powód, dla którego tak bardzo kontrolował swoje emocje.

Posiłek trwał dalej, a każde następne danie było smaczniejsze od poprzedniego. Jednak Rafaelowi wszystko smakowało jak tektura; nie mógł oderwać myśli od żony oraz od tego, co może z nią zrobić, kiedy wreszcie ta przeklęta kolacja dobiegnie końca.

- Jak przygotowania do balu? - spytał obojętnym tonem.

- Twoja matka wyznaczyła datę za tydzień od piątku. Parlament jeszcze nie zdąży zebrać się ponownie, więc nie będzie zbyt wielu osób w mieście, ale ona chce, żebyśmy jak najszybciej pokazali się w towarzystwie.

- Moja matka bardzo cię polubiła. Zawsze cię lubiła.

- Nienawidziła mnie przez pięć lat. Rafael wzruszył ramionami.

- Jest matką.

- Uwierzyła, że cię zraniłam, ale czy tak zrobiłam?

- Bardzo. - Poczuł skurcz w piersi na tamto wspomnienie.

Odwróciła wzrok, a on pomyślał, że może mu nie uwierzyła. Być może tak było lepiej.

Skierowali rozmowę na bezpieczniejsze tematy, mówili o ponurej grudniowej pogodzie, o jakimś artykule w porannej prasie. Prowadzili bezbarwną, nudną konwersację, podczas gdy on pragnął jedynie zaciągnąć ją do łóżka.

Pojawił się służący, niosąc ciasto z wiśniami. Na wierzchu każdej smakowicie pachnącej porcji widniała pojedyncza wisienka. Danielle chwyciła z gracją ogonek jednej z nich i uniosła owoc do ust. Odchyliła głowę i zlizała kroplę kremu, jaka przywarła do skórki. Rafael zamarł. Danielle znowu oblizała wiśnię, a potem powoli wsunęła owoc pomiędzy karminowe wargi.

Rafael odłożył z hukiem łyżkę na talerzyk i odsunął krzesło.

- Wydaje mi się, madame, że już skończyliśmy deser. Danielle spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.

- O czym ty mówisz? Rafael chwycił ją za rękę.

- Jeśli chcesz deseru, to zdaje mi się, że coś dla ciebie mam.

Wsunął ramię pod jej kolana i uniósł ją, ruszając ku drzwiom jadalni i pozostawiając za sobą osłupiałą służbę.

Danielle objęła go za szyję.

- Co... co ty, do diabła, wyrabiasz?

- Wydaje mi się, że wiesz. Jeśli nie, to z przyjemnością sam ci pokażę, jak tylko znajdziemy się w łóżku.

Jeszcze mocniej chwyciła go za szyję, ale Rafael nie pomyślał, że to ze strachu. Poczuł przemożną falę pożądania i pomyślał, że być może powinna się bać.

Danielle przywarła do piersi Rafaela. Stłumiła okrzyk, kiedy otworzył drzwi do sypialni, wniósł ją do środka, a potem zatrzasnął je kopnięciem. Postawił ją na nogi, schylił głowę i przycisnął wargi do jej ust. Przez moment zakręciło jej się w głowie. Dobry Boże, uwolniłam bestię, pomyślała. I co teraz powinnam zrobić?

Ale nie mogła zebrać myśli, czując pocałunki Rafaela, jego ciepły, zmysłowy język i muskularne ciało. Czuła, jak przepływa przez nią jego żar, tłumiąc jakiekolwiek racjonalne myślenie. Rafael oparł ją o drzwi i zręcznie odpiął kilka guzików z tyłu sukni, która rozchyliła się, dając mu dostęp do jej piersi. Schylił głowę i Danielle poczuła na nich jego usta.

Rafael chwycił obrąbek jej szmaragdowej sukni i zaczął wsuwać pod spód rękę. Satyna była chłodna i śliska; Danielle zaczęła drżeć.

- Pragnę cię - wyszeptał tuż przy jej szyi. - Teraz. Tutaj i teraz.

Przez chwilę przyszpilił ją spojrzeniem. W jego oczach nie widać już było chłodu ani dystansu. Płonął w nich ogień pożądania, a na twarzy malował się wyraz determinacji.

Była mokra, gorąca i drżąca. Tego właśnie chciałam, pomyślała, dlatego właśnie kupiłam tę nieprzyzwoitą suknię. Nie chciałam zimnej obojętności Rafaela, pragnęłam, aby mnie pożądał, aby gotował się z podniecenia. Tak jak ona się gotowała.

Rafael wsunął nogę pomiędzy jej uda. Przez chwilę ocierała się o jego udo, o szorstki materiał jego bryczesów.

Sięgnęła ku niemu i zaczęła rozpinać guziki spodni. Pomógł jej, uwolnił swoją męskość, a ona zacisnęła na niej dłoń. Zadrżała, kiedy Rafael rozsunął jej uda i wszedł w nią. Poczuła zalewającą ją falę rozkoszy, przenikającą każdy centymetr jej ciała. Dłonie Rafaela chwyciły jej pośladki, przytrzymując ją w miejscu; wchodził w nią raz za razem. Jedną dłoń wsunął w jej włosy i żarliwie ją całował, równocześnie nie przestając poruszać biodrami.

- Pozwól sobie na rozkosz - rozkazał jej niskim, szorstkim głosem, a jej ciało posłuchało go i wybuchło spazmami przyjemności.

Kilka minut później Rafael podążył w jej ślady, jego mięśnie naprężyły się, a z gardła wydobył się cichy jęk. Mijały sekundy, a oni wciąż trwali w tej pozycji, Rafael obejmował ją ramionami.

- Nie sprawiłem ci chyba bólu, prawda?

- Nie, nie sprawiłeś mi bólu - potrząsnęła głową. Skądże. Całe jej ciało jeszcze drżało z rozkoszy. Rafael rozejrzał się. Stracił kontrolę i widać było, że

nie jest z tego zadowolony. Zapiął guziki bryczesów.

- Jeszcze wcześnie - odezwał się spokojnym tonem. - Chyba odwiedzę klub.

Nie tego się spodziewała po tak namiętnych chwilach. Walcząc z pragnieniem, zmusiła się do równie obojętnej odpowiedzi.

- Czytam bardzo dobrą książkę. Chyba wrócę do lektury, zanim pójdę spać.

Rafael uprzejmie skinął głową.

- Wobec tego... dobranoc.

- Dobranoc.

Patrzyła, jak odchodzi, i zachciało jej się krzyczeć. Zapragnęła czymś rzucić, wrzasnąć na niego i nie bardzo rozumiała, dlaczego tak się dzieje.

Ale zamiast tego wciągnęła głęboko powietrze, odwróciła się i przeszła przez drzwi łączące ich apartamenty. Zadzwoniła po służbę. Postanowiła wziąć kąpiel. Miała nadzieję, że gorąca woda uspokoi jej nerwy tak, jak dokonały tego pieszczoty jej męża.

Ostateczne przygotowania do balu ruszyły pełną parą. Wszyscy rzucili się do pomocy, nawet ciocia Flora, która postanowiła pozostać w Londynie jeszcze kilka tygodni zamiast wracać do domu na wieś.

- Nawet gdyby Caro pojechała ze mną - powiedziała. - Byłoby mi tam samotnie bez ciebie, moja droga. A jeśli zostanę, mogę nadal zajmować się tutaj pracą w sierocińcu.

- Byłoby wspaniale, gdybyś została, ciociu Floro. A ja z chęcią pomogę ci przy dzieciach.

To zajęcie z biegiem czasu zaczęło należeć również do Danielle. Razem z ciocią Florą odwiedzały sierociniec co najmniej dwa razy w tygodniu, a w okresie Bożego Narodzenia miały zamiar ofiarować każdemu z dzieci jakiś upominek. W odróżnieniu od tego, co działo się w innych instytucjach w mieście, Towarzystwo Wdów i Sierot było prowadzone wręcz wzorcowo; dzieci nosiły porządne ubrania i zawsze miały co jeść.

Maida Ann i mały Terry stali się dla Danielle szczególnie drodzy i za każdym razem, kiedy ich tuliła, czuła żal, że nie będzie mieć własnych dzieci. Chciała porozmawiać o nich z Rafaelem, przekonać go, by pozwolił wziąć je do domu na zawsze, ale Rafael spodziewał się własnych potomków i strach, że może odkryć jej mroczną tajemnicę, powstrzymywał ją przed poruszaniem tego tematu.

W końcu nastał wieczór balu. Sheffield House, jedno z najokazalszych, niemal królewskich domostw w Londynie, pochwalić się mogło wspaniałą salą balową, która zajmowała całe trzecie piętro wschodniego skrzydła posiadłości. Ściany wyłożone były od podłogi do sufitu lustrami, w których odbijały się setki płomieni świec umieszczonych w srebrnych kandelabrach, a nad głowami świeciły ogromne kryształowe żyrandole.

Wkrótce mieli zacząć schodzić się goście i Daniel-le była bardzo zdenerwowana. Plotka o tym, że książę Sheffield poślubił kobietę, której się wyrzekł pięć lat wcześniej, stanowiła gorący temat w Londynie, ale na szczęście Danielle i Rafael od powrotu rzadko gościli na salonach. Po balu to wszystko miało się zmienić.

Danielle przechadzała się po sypialni, wpatrując w zegar stojący na półce nad kominkiem. Pragnęła nie opuszczać bezpiecznego schronienia własnego pokoju. Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, pomyślała, że to pewnie Caro sprawdza jej gotowość do balu. Ale kiedy otworzyła, ujrzała w progu starszą księżną. ,

- Czy mogę wejść? ¦

- Oczywiście, wasza wysokość. Danielle cofnęła się o krok.

Miriam Saunders miała na sobie suknię z burgundowego jedwabiu wysadzaną brylantami. Włosy ozdobiła tiarą, również wysadzaną drogocennymi kamieniami, które rzucały jasne, srebrzyste refleksy na jej fryzurę.

- Prześlicznie wyglądasz, moja droga. Jesteś w każ dym calu księżną - rzekła do synowej.

Był to wielki komplement z ust matki Rafaela.

- Dziękuję.

- Rafael na nas czeka. Chciałam po prostu, żebyś wiedziała, jak bardzo jestem szczęśliwa, mając cię w mojej rodzinie.

Danielle wiedziała, że powinna odpowiedzieć, iż jest bardzo szczęśliwa, będąc żoną Rafaela, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Od tamtej nocy, kiedy miała na sobie szmaragdową suknię i kiedy tak namiętnie się kochali, Rafael nie odwiedził już ani razu jej sypialni. Większość nocy spędzał w klubie i wracał dopiero nad ranem.

- Dziękuję - szepnęła, przyklejając uśmiech do twarzy.

- Jest jeszcze inny powód, dla którego przyszłam cię zobaczyć.

-Tak...?

- Jesteście po ślubie już kilka miesięcy, pomyślałam... miałam nadzieję, że być może jesteś brzemienna.

Danielle poczuła uścisk w żołądku. Nie mogła uwierzyć, że jej teściowa poruszyła tak delikatny temat.

- Nie powinnam była pytać. Jestem pewna, że sama byś mi powiedziała. Po prostu to tak bardzo ważne, by Rafael miał syna.

Danielle poczuła napływające do oczu łzy, ale czym prędzej je powstrzymała, mrugając.

- Odpowiedź brzmi: nie. Jesteśmy po ślubie kilka miesięcy, ale.... ale większość czasu poświęciliśmy na... na poznawanie się na nowo.

Miała nadzieję, że teściowa nie zauważy rumieńców, jakie wpełzły na jej policzki. Intymność, która łączyła ją z Rafaelem, nie stanowiła tematu do rozmów z teściową.

Księżna skinęła głową.

- Rozumiem... cóż, mam nadzieję, że nie wspomnisz Rafaelowi o moim wścibstwie. Nie pochwalał by, że wtrącam się w jego sprawy.

Danielle również się to nie podobało. Przynajmniej w tym byli zgodni.

- Nigdy nie powtórzyłabym tego, co powiedziałyśmy sobie w zaufaniu, wasza wysokość.

Księżna przytaknęła, najwyraźniej zadowolona.

- Zatem zejdźmy na dół. - Zerknęła na Danielle. - Nie martw się, moja droga, jestem pewna, że z czasem wszystko ułoży się tak, jak powinno.

Ale oczywiście nigdy nie miało się ułożyć. Wiedziała, że nigdy nie urodzi Rafaelowi syna i jego matka nigdy jej tego nie wybaczy.

Podążyła ku drzwiom za swoją teściową. Minęły korytarz oświetlony kilkunastoma migoczącymi kinkietami i udały się ku schodom.

Rafael niecierpliwie przechadzał się w tę i z powrotem u podnóża schodów. Goście zaczęli się schodzić i nie mógł się już doczekać końca tego przeklętego balu. Zerknął w górę schodów i dostrzegł matkę oraz swoją żonę. Tego wieczoru Danielle miała na sobie elegancką suknię z szafirowego aksamitu, która przepięknie podkreślała jej szczupłą figurę.

Na czubku głowy upięła ozdobę z piór, a ręce skryła w długich, białych rękawiczkach. Chociaż nie była ubrana równie prowokująco, jak tamtej nocy, kiedy się kochali, Rafael poczuł, że serce znowu zaczyna mu mocniej bić. Ta kobieta doprowadzała go do szału. Niezależnie od tego, jak bardzo starałby się to w sobie zdusić, ogień, który w nim rozpalała, nigdy nie gasł. Jedynie liścik, który otrzymał od Jonasza McPhee ubiegłej nocy, powstrzymał go przed udaniem się do jej sypialni. Powstrzyma go też tego wieczoru, niezależnie od tego, jak mocno jej pragnął.

Jonasz odnalazł mężczyznę, który skradł naszyjnik panny młodej. Podróżował z Ameryki na pokładzie statku „Laurel", który zawinął do Liverpoolu, gdzie odnaleziono perły. McPhee twierdził, że rozpoznał tego człowieka. Późnym rankiem McPhee miał przybyć do Londynu; chciał spotkać się z Rafaelem następnego dnia wieczorem i Rafael był bardzo ciekaw wieści. Chociaż liścik brzmiał lakonicznie, jego ton wydał się Rafaelowi znaczący.

- Wyglądasz prześlicznie, Danielle. Ukłonił się bardzo oficjalnie nad jej dłonią.

- A ty wyglądasz nadzwyczaj przystojnie, wasza wysokość.

Rafael spojrzał jej w oczy, modląc się, by nie skrywały przed nim żadnych tajemnic i żeby jego uczucie do niej nie niosło ze sobą bólu.

- Goście się schodzą - rzekł. - Najwyższa pora, byśmy zajęli nasze miejsca.

Danielle kiwnęła głową i uśmiechnęła się, ale on pomyślał, że jej uśmiech wygląda sztucznie. Trudno było stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy potraktowali ją tak okrutnie pięć lat temu, a to dzięki niemu. Jego instynkt opiekuńczy wziął górę. Musnął pocałunkiem jej usta, a potem szepnął:

- Nie wolno ci się martwić, kochanie. Jesteś księżną Sheffield, tak jak powinnaś nią była zostać pięć lat temu. Po dzisiejszym wieczorze cały Londyn za akceptuje ten fakt.

Danielle przełknęła ślinę i Rafael dostrzegł błysk łez w jej oczach na chwilę, zanim odwróciła wzrok.

- Jestem tuż obok, kochanie. Nie opuszczę cię... Już nigdy więcej. Te słowa przyszły mu do głowy i w tej chwili zdał sobie sprawę, jak bardzo jest w niej zakochany. To go przeraziło.

















































Rozdział 20



Danielle oparła rękę na ramieniu Rafaela, a on przykrył dłonią jej palce. Wyglądał tego wieczoru nadzwyczaj interesująco; jego ciemne włosy były idealnie uczesane, a oczy aż płonęły niebieskim blaskiem. Wyglądał na silnego mężczyznę. Ale przecież zawsze tak wyglądał.

Danielle zignorowała uczucie niepokoju; stała obok starszej księżnej i Rafaela, witając gości. Wyprostowała ramiona, gotowa stawić czoło strumieniowi ludzi, który płynął od wejścia.

Gdzieś w połowie czerwonego dywanu dostrzegła dwóch najlepszych przyjaciół Rafaela wraz z żonami. Kilka minut później obie pary stanęły w przepastnym wejściu. Nad ich głowami rozciągała się wielka kryształowa kopuła. Wiktoria przyjrzała się gościom zza rzędu rzymskich popiersi umieszczonych wzdłuż ściany.

Wiktoria Easton chwyciła ją za rękę.

- Tak się cieszę.

- Dziękuję - odparła Danielle.

Ethan i Grace weszli tuż za nią i również wygłosili swe gratulacje, które już padły z ich ust, kiedy po raz pierwszy usłyszeli dobre wieści.

- Wyglądasz wspaniale, Danielle - odezwała się Grace. - Po dzisiejszym wieczorze staniesz się obiektem zazdrości każdej kobiety w Londynie.

- To miłe, co mówisz - odparła Danielle, chociaż sama uważała, że jej pojawienie się w roli żony Rafaela wywoła nową falę plotek.

- Widzę, że mi nie wierzysz, ale to prawda - rzekła Grace.

Danielle nie chciała, aby jej zazdroszczono. Chciała po prostu być szczęśliwa. Spojrzała na Rafaela i zobaczyła przyklejony do jego twarzy uśmiech, za którym coś skrywał.

- Spotykamy się znowu w czwartek na obserwowanie gwiazd - rzekła Grace. - Mam nadzieję, że do nas dołączysz.

- Bardzo mi się podobało ostatnim razem, zrobię wszystko, żeby przyjść.

Było to dla niej fantastyczne przeżycie i cieszyła się, że może spędzić czas w gronie najbliższych przyjaciół Rafaela i czuć się tak, jakby to byli jej przyjaciele.

- Twoja matka przeszła samą siebie - rzekł markiz do Rafaela, obserwując wejście ozdobione kotarą w kształcie serca, przez którą przechodzili przybywający. - Ten bal z pewnością wyznaczy trend na nad chodzący sezon.

Sale gościnne oraz balowa zostały udekorowane niczym gigantyczna oranżeria, wypełnione miniaturowymi drzewkami cytrynowymi, begoniami, geranium oraz tu i ówdzie oryginalnymi, egzotycznymi białymi i purpurowymi orchideami. Więcej barwy dodawały wielkie donice z jaskrawymi kameliami, a w sali balowej znajdowała się nawet niewielka sadzawka z liliami wodnymi i złotymi rybkami.

Danielle porozmawiała jeszcze chwilę z Grace i Wiktorią, i chociaż Rafael od początku zakładał, że tak będzie, była mile zdziwiona ich ciepłym przyjęciem i wyrazami sympatii oraz wsparcia, jakie jej okazywały. Kiedy cała czwórka udała się w stronę sali balowej, nadeszła kolejna piękna para; kobieta miała jasne włosy, a mężczyzna ciemne. Rafael przedstawił ich jako siostrę Ethana, Sahar, i jej męża, Jonathana Randalla, hrabiego Aimes.

Strumień gości zdawał się nie mieć końca, Daniel-le rozpoznała lorda i lady Percy Chezwick, siostrę Wiktorii wraz z mężem, którzy przywitali się ciepło i również ruszyli na górę po schodach. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. W końcu pojawiła się ciotka Flora.

- Obawiałam się, że postanowiłaś nie przyjść -odezwała się Danielle na jej widok. - Wiem, że ostatnio nie najlepiej się czujesz.

- Bzdura. Jakiś niewielki ból nie jest w stanie powstrzymać mnie przed uczczeniem ślubu własnej siostrzenicy. - Ciotka Flora rzuciła spojrzenie Rafaelowi. - Zwłaszcza tak długo odwlekanego.

Twarz Rafaela pokrył rumieniec.

- Zbyt długo odwlekanego - przyznał i nisko ukłonił się ciotce.

Bal był wydarzeniem wielce eleganckim; zebrała się tutaj cała śmietanka towarzyska Londynu, a wiele osób specjalnie na tę okazję wróciło do miasta. W sali balowej na piętrze zaczęła przygrywać ośmioosobowa orkiestra, odziana w jasnoniebieskie uniformy oraz przypudrowane peruki.

Niektórzy mężczyźni usiedli do partyjki wista i innych gier, a inni skierowali się do pokoju chińskiego, skąd dobiega! zapach pieczonych mięs i dzikiego ptactwa i gdzie podawano wszelkie egzotyczne potrawy, pod którymi uginały się, nakryte lnianymi obrusami, stoły. Danielle musiała przyznać, że matka Rafaela podjęła się fantastycznego przedsięwzięcia. Wraz z Rafaelem dołączyli do gości w sali balowej, i w miarę upływu czasu Danielle zaczęła się odprężać. Pierwszy taniec podarowała Rafaelowi, potem tańczyła z Etanem i Cordem, a wreszcie zaczęła przyjmować zaproszenia innych mężczyzn. Rafael, tak jak obiecał, był tuż obok niej, a jego obecność ułatwiła Danielle uporanie się z rzucanymi z rzadka szeptami lub uniesionymi w zdumieniu brwiami jednej z matron.

Danielle tańczyła z lordem Percy, kiedy zobaczyła, że Rafael wymyka się z sali balowej w towarzystwie mężczyzny odzianego w mundur brytyjskiej armii.

- Dobry wieczór, wasza wysokość - odezwał się pułkownik Pendleton, podchodząc do Rafaela.

- Cieszę się, że udało ci się przyjść, Hal. Pułkownik westchnął.

- Potrzebna mi odrobina przerwy. To był długi dzień.

Rafael uniósł ciemną brew.

- Czy miało to związek z kliperami z Baltimore?

- Wszystko ma związek z tymi przeklętymi statkami - odparł Hal, a ponieważ rzadko przeklinał, Rafael domyślił się, że musiał otrzymać złe wieści.

- Chciałbym o tym usłyszeć. Może napijesz się brandy w bibliotece na dole?

- Z przyjemnością. Przyda mi się.

- Chciałbym, aby Ethan również posłuchał, co masz do powiedzenia.

- Dobry pomysł. Uważam, że lord Brant też będzie zainteresowany.

Wszyscy trzej pracowali już wcześniej dla Pendletona. Rafael wiedział, że Ethan stanowił dla niego

źródło informacji w sprawie imponujących kliperów, jakie budowali Amerykanie, oraz co do tego, co mogłoby się stać, gdyby Francuzom udało się je kupić. Rafael i Cord również dyskutowali na ten temat.

Rafael zerknął w stronę Danielle tańczącej z Percivalem Chezwickiem, i wiedząc, że jest w bezpiecznych rękach, wyszedł z sali, zatrzymując się po drodze, by zabrać ze sobą swych dwóch przyjaciół.

Kiedy znaleźli się w bibliotece, Rafael podszedł od razu do barku i nalał pułkownikowi drinka.

- Czy któremuś z was również nalać? - spytał. Obaj mężczyźni pokręcili głowami, mieli już pełne kieliszki w dłoniach. Rafael dolał brandy do swojego i usiadł obok reszty towarzyszy przy kominku.

- Dobrze, pułkowniku, proszę mówić - rzekł. Pendleton napił się i powiedział:

- Ministerstwo Wojny odrzuciło propozycję. Mówią, że nie ma takiego statku, który mógłby zagrozić potędze floty jego królewskiej mości.

Rafael cicho przeklął. Ethan wstał i podszedł do kominka, wskutek rany odniesionej dawno temu na wojnie, wyraźnie teraz utykał.

- Popełniają wyraźny błąd, od razu wam mówię. Kiedy byłem kapitanem „Sea Witch", umieliśmy prześcignąć na morzu wroga i zatopić. „Sea Witch" był szybkim i niebywale zwrotnym statkiem, co dawało nam zdecydowaną przewagę. Ze szkiców, które widziałem, konstrukcja kliperów z Baltimore sprawia, że statki te są jeszcze szybsze i zwinniejsze.

- Co zatem mamy zrobić, by ich przekonać? - spyta! Cord, opierając się wygodnie w zielonym, skórzanym fotelu.

- Sam chciałbym wiedzieć - rzekł Pendleton. -Amerykańscy szkutnicy nie będą długo zwlekać z umową sprzedaży. Spodziewają się odpowiedzi od ciebie, wasza wysokość. Kiedy jej nie otrzymają, przystaną na propozycję Francuzów i dadzą znowu zarobić Holendrowi.

- A co by było, gdybyśmy sami je kupili? - zaproponował Cord. - Osobno żaden z nas nie jest w stanie zebrać takiego kapitału, ale jako grupa inwestorów uda nam się zdobyć potrzebne środki.

- Niestety najlepsze przeznaczenie dla tych statków to cele militarne - wyjaśnił Ethan. - Nie są aż tak ładowne i nie nadają się na statki handlowe.

- Kupowanie ich nie wydaje się zbyt wykonalnym pomysłem - zgodził się Rafael. - Ale być może możemy jeszcze trochę powstrzymać Amerykanów, aby zyskać czas na przekonanie rządu co do znaczenia tych statków.

- Potrzebujemy ich - rzekł Ethan. - Choćby z tego powodu, żeby nie wpadły w ręce Francuzów.

Pułkownik upił łyk brandy.

- Wiadomość dotrze do Baltimore za dwa miesiące. Pomachajmy im przed nosem marchewką. Zasugerujmy, że mamy zamiar zapłacić wyższą kwotę i czekamy, aby zebrać kapitał.

- Tak jak powiedziałeś, dzięki temu zyskamy na czasie - przytaknął Cord.

- Rozmawiałem wczoraj z Maksem Bradleyem -ciągnął pułkownik. - Bradley twierdzi, że Holender musiał wypłynąć niedługo po tobie, Rafaelu. Widziano go ostatnio we Francji, niewątpliwie usiłował doprowadzić do zakończenia transakcji.

Rafael wstał z fotela. - Dziś wieczorem napiszę list do Phineasa Branda. Cord i pułkownik również wstali i Ethan także do łączył do grupki.

- Bedford Enterprises posiada statek, który wy pływa w tym tygodniu do Ameryki – powiedział Ethan. - Każę kapitanowi dowieźć twoją wiadomość do Baltimore i wręczyć ją osobiście Brandowi. Pendleton po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Bardzo dobrze, rzeczywiście jednej rzeczy się nauczyłem, że dopóki wojna trwa, dopóty nie jest skończona.

- Proszę, proszę! - rzekł Cord.

I wszyscy mężczyźni unieśli kieliszki w toaście.

- A oto idzie Rafael - odezwała się starsza księżna i jej wzrok powędrował ku drzwiom wychodzącym z sali balowej.

Danielle również spojrzała w tamtą stronę. Rafaela nie było jedynie krótką chwilę, ale kiedy Danielle zobaczyła, że nadchodzi, poczuła ulgę.

- Przepraszam - powiedział. - Mam nadzieję, że nikt za mną nie tęsknił.

Ale ona za nim tęskniła.

- Interesy? - spytała, starając się utrzymać spokojny ton głosu.

- Interesy króla - przyjrzał się uważnie jej twarzy. - Radzisz sobie dobrze?

- Lepiej niż myślałam.

- Jest cudowna - dodała starsza księżna. - Prawdziwa gwiazda. A widząc was dwoje razem... taka z was przystojna para. Jutro rano plotkarze będą przekonani, że to małżeństwo z miłości.

Małżeństwo z miłości. Kiedyś mogło tak być, pomyślała Danielle.

- I ukrzyżują Oliviera Randalla - dodała jej teściowa. - Za ból, jaki wam zadał.

Danielle poczuła skurcz w żołądku. Na samo wspomnienie tego człowieka odzywały się bolesne wspomnienia, które przez tyle lat usiłowała wymazać z pamięci.

- Cokolwiek będą mówili na Oliviera, z pewnością na to zasługuje - rzekł Rafael.

- Tego człowieka trzeba było obedrzeć ze skóry i poćwiartować - dodała starsza pani, która nigdy nie przebierała w słowach.

Uśmiechnęła się do Danielle, a potem jej wzrok z wolna przesunął się ku blondwłosemu mężczyźnie, który nieco niepewnym krokiem zmierzał w ich stronę; w ręku niósł kieliszek, z którego wylewała się zawartość.

- Nie patrz w tę stronę, twój kuzyn Artur chyba wypił za dużo.

- Dziwię się, że go zaprosiłaś - rzekł Rafael.

- Nie zaprosiłam - odparła jego matka.

- Nie sądzę, byś kiedykolwiek wspominał o kuzynie o tym imieniu - stwierdziła Danielle.

Rafael zacisnął szczęki.

- To Artur Bartholomew i wspominam o nim jak najmniej.

Matka Rafaela przykleiła do twarzy sztuczny uśmiech i odwróciła się w stronę mężczyzny, który właśnie nadszedł.

- Artie, mój drogi, cóż za niespodzianka.

- Niewątpliwie - odparł Artur.

Był kilka lat młodszy od Rafaela, niezwykle przystojny, w brodzie miał to samo lekkie wgłębienie i niebieskie oczy jak reszta rodziny; jednak ze swą bladą cerą nie był aż tak zachwycający jak Rafael.

Artur skłonił się starszej księżnej dość nonszalancko, rozlewając kilka kolejnych kropli ze swego kieliszka, i Danielle zdała sobie sprawę, że nie jest na lekkim rauszu, lecz całkowicie pijany.

- Cześć Artie - odezwał się Rafael i Danielle usłyszała ostry ton w jego głosie.

- Ach, Rafael... wróciłeś z podróży do dzikiej amerykańskiej kolonii. A to z pewnością twoja urocza żona. - Skłonił się nisko nad jej dłonią, a Daniel-le aż wstrzymała oddech w obawie, czy zaraz się na nią nie przewróci.

Ale Artur zdawał się być nawykły do tego stanu nieważkości i utrzymał się na nogach.

- Miło panią poznać, hrabino.

- Pana również, panie Bartholomew.

- Proszę mówić mi Artie. Teraz jesteśmy rodziną. Na jego twarzy nadal widniał uśmiech, ale we wzroku widać było coś, co się Danielle nie spodobało. Jego niebieskie oczy przeszywały ją jakby była kawałkiem mięsa. Artur wydął usta w uśmiechu.

- Niezły wybór, kuzynie - zwrócił się do Rafaela. - Mocne biodra, dobre do rodzenia dzieci, i miła dla oka, na tyle, by utrzymać zainteresowanie mężczyzny, kiedy już zajdzie w ciążę. Dobra robota, stary.

Wielka dłoń Rafaela chwyciła Artiego za klapy marynarki i uniosła w górę.

- Nie zostałeś zaproszony, Arturze. Swoim chamskim zachowaniem dałeś doskonały powód, a teraz wy noś się, zanim osobiście wyprowadzę cię stąd za uszy.

Rafael puścił go tak gwałtownie, że młody człowiek zachwiał się i omal nie runął na ziemię. Rafael dal znak służącemu stojącemu obok drzwi i ten natychmiast podszedł.

- Wskaż panu Bartholomew drzwi, Conney.

- Oczywiście, wasza wysokość.

Służący był pokaźnej postury i spojrzał na Artura w taki sposób, że tamten od razu domyślił się, co by się stało, gdyby nie zechciał opuścić sali.

Artur poprawił strój i przeczesał palcami włosy.

- Życzę wszystkim udanego wieczoru. Odwrócił się i skierował w stronę drzwi, a tuż za nim podążył służący. Kiedy zniknęli w korytarzu, wyraz twarzy Rafaela delikatnie się odprężył.

- Przepraszam za mojego kuzyna, potrafi być nie znośny, kiedy jest pijany, co zdarza się ciągle.

Starsza księżna westchnęła i potrząsnęła głową.

- Nie znoszę tego człowieka. Nie tylko jest pijakiem, ale przez dwa lata zdążył zużyć cały spadek. Uprawia hazard i przepuszcza nawet olbrzymie miesięczne dochody, które otrzymuje. Nawet najmniejsze prawdopodobieństwo, że ten łobuz mógłby zostać księciem Sheffield, przyprawia mnie o gęsią skórkę.

Danielle zamrugała i spojrzała na matkę Rafaela.

- Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że Artur Bartholomew jest następny w kolejce do tytułu księcia Sheffield?

Starsza pani westchnęła.

- Obawiam się, że tak, i bardzo mnie to martwi. Dopóki Rafael nie będzie miał syna, który odziedziczy tytuł, majątek rodziny pozostaje w niebezpieczeństwie.

Danielle poczuła ucisk w piersiach. Nagle zakręciło jej się w głowie, wiedziała, że jej twarz musi być biała niczym płótno.

Usłyszała tuż obok ucha cichy głos Rafaela.

- Nie musisz tak się martwić. Zdaję sobie sprawę, że ostatnio zaniedbywałem się w swoich obowiązkach, ale możesz być pewna, że to się zmieni. Mam zamiar sprawić, byś była usatysfakcjonowana, mada me, a co za tym idzie, istnieje duże prawdopodobieństwo, że obdarzysz mnie gromadką dzieci.

Danielle nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Po raz pierwszy poczuła powagę tego, co się stało.

Dopóki Rafael był jej mężem, nie będzie mógł mieć prawowitego następcy. Gdyby coś mu się przydarzyło, gdyby, nie daj Boże, stał się ofiarą jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, wówczas Artur Bartholomew odziedziczyłby cały majątek książęcej rodziny.

- Dobrze się czujesz, kochanie? Wyglądasz tak okropnie blado.

- Nic... nic mi nie jest. - Udało jej się przyoblec twarz w słaby uśmiech. - To był długi wieczór, chyba jestem nieco zmęczona.

- Ja również - odparł Rafael, chociaż wcale nie wygląda! na zmęczonego. - Mamo, obawiam się, że będziesz musiała nam wybaczyć. Danielle nie czuje się zbyt dobrze.

Księżna pani przyjrzała się jej przebiegłym wzrokiem.

- Tak, sama widzę. - Uśmiechnęła się do Rafaela. - Musisz natychmiast położyć żonę do łóżka.

I oczywiście sam musisz do niej dołączyć - brzmiały niewypowiedziane słowa. Im szybciej zajdzie w ciążę, tym bezpieczniejsza będzie nasza rodzina.

- Chodź, kochanie. - Rafael objął ją ramieniem w pasie.

- Dobranoc, wasza wysokość - zwróciła się Danielle do teściowej i opuścili salę balową.

Kiedy jednak dotarli do jej sypialni, Rafael nie dołączył do niej, zadzwonił tylko po Caro i udał się na spoczynek do swojego pokoju.

Kolejnego poranka nadeszła wiadomość od Jonasza McPhee, potwierdzająca jego przyjazd do Londynu. Jonasz prosił również o spotkanie z Rafaelem tej nocy w Sheffield House. Rafael, zmartwiony wiadomościami, które miał przynieść McPhee, odmówił towarzyszenia Danielle w jej sypialni i zagłębił się w pracy w bibliotece, kiedy nadszedł kamerdyner, oznajmiając przybycie Jonasza.

- Wprowadź go - zaordynował Rafael i kilka minut później Jonasz pojawił się w jego pokoju; jedną rękę trzymał w wypchanej kieszeni wełnianego, znoszonego płaszcza.

- Przepraszam, ale nie mogłem dotrzeć wcześniej. Pogoda się pogorszyła i drogi utonęły w takim błocie, że podróż stała się bardzo trudna.

- Napisałeś, że znalazłeś złodzieja, który ukradł naszyjnik mojej żony.

Jonasz zdawał się uważnie dobierać słowa.

- Odnalazłem człowieka, którego szukasz. Najwyraźniej posłużył się naszyjnikiem jako środkiem do wykupienia sobie podróży z Ameryki. Mieszkał w niewielkim wiejskim domu, należącym do człowieka o imieniu Stephen Lawrence. Tak jak prosiłeś, porozumiałem się z władzami i człowiek ten został aresztowany. Pan Lawrence przebywał wówczas poza miastem.

- Jak nazywa się ten człowiek?

- Mówi, że nazywa się Robert McCabe, chociaż nie jestem do końca przekonany, czy jest to jego prawdziwa tożsamość.

- Gdzie teraz przebywa?

- Wiozą go do więzienia Newgate. Wydaje mi się, że ma dotrzeć na miejsce jutro.

- W jaki sposób go znalazłeś?

- Okazało się, że to nie takie trudne. Jak się okazuje, ten McCabe to bardzo przystojny facet. Jest wykształcony, typ, który wpada w oko kobietom. Jedna z pracownic sklepu dobrze go zapamiętała. Pytał, jak dojechać do Evesham. Pojechałem do tej wsi i kiedy dotarłem na miejsce, właścicielka tawerny przypomniała sobie, że go widziała. Powiedziała, że zdaje jej się, iż zatrzymał się gdzieś nieopodal. Zacząłem wypytywać i znalazłem go.

- Rozumiem.

Na twarzy Jonasza malowało się podenerwowanie. Rafael złączył palce i rozparł się wygodnie w głębokim, skórzanym fotelu.

- Zawsze miałeś dyplomatyczne podejście, Jonaszu. Czy o czymś mi nie powiedziałeś?

Jonasz pogładził się po łysej głowie i westchnął.

- McCabe nie zaprzeczał, że to on przywiózł naszyjnik do lombardu w Liverpoolu, ale żarliwie zaprzeczał, jakoby był złodziejem. Powiedział, że nie sprzedał klejnotu od razu, albowiem miał nadzieję go wykupić. Powiedział, że naszyjnik był prezentem, który miał nadzieję zwrócić prawowitemu właścicielowi.

- Dokończ, Jonaszu.

- McCabe twierdzi, że naszyjnik podarowała mu księżna Sheffield, aby miał środki na powrót do Londynu.

Zapadła długa cisza. Rafael poczuł skurcz w żołądku.

- Rozumiem, że wierzysz w jego wersję historii.

- Obawiam się, że tak. Mogę się oczywiście mylić, ale...

- Instynkt nigdy cię nie zawiódł, Jonaszu. Podejrzewam, że i tym razem jest podobnie. - Rafael wstał z fotela, walcząc z narastającą zazdrością, która w nim zawrzała, i złością, która rozpalała się z każdą kolejną minutą. - Wykorzystam informacje, które od ciebie otrzymałem. Jak zwykle dziękuję ci za ciężką pracę.

Jonasz energicznie powstał z fotela.

- Masz zamiar porozmawiać z tym McCabe?

- Jak tylko znajdzie się w więzieniu.

Nie dodał, że w międzyczasie miał zamiar prze-; prowadzić długą rozmowę z żoną.

- Dobranoc, wasza wysokość.

- Dobranoc, Jonaszu.

Mężczyzna ruszył ku drzwiom i zniknął w korytarzu, a Rafael podszedł do szafki i nalał sobie drinka. Brandy rozpaliła mu gardło, ale nic nie było w stanie ugasić płonącego w nim ognia wściekłości. Wychylił kieliszek do końca, nalał sobie kolejny i wziął solidny łyk. Przez cały czas myślami powracał do faktu, że jego prezent ślubny został oddany innemu mężczyźnie; przystojnemu, uroczemu i wykształconemu człowiekowi, który najwyraźniej podobał się kobietom. Oczywiście, jak mówił McPhee, to nie musiała być prawda. Człowiek ten mógł po prostu zmyślić całą historię, aby ratować własną skórę. Cokolwiek się wydarzyło, nie uwiódł jej. Danielle była dziewicą, kiedy Rafael po raz pierwszy poszedł z nią do łóżka.

Pomyślał o tym, jak po raz pierwszy niesłusznie ją oskarżył, i o tym, ile oboje za to zapłacili. Nie chciał znowu popełnić podobnego błędu. A mimo to od początku wyczuwał, że Danielle nie mówi mu prawdy w kwestii naszyjnika.

Wychylił do końca brandy, odstawił kieliszek na stół i podszedł do sejfu wbudowanego w ścianę. Wyjął stamtąd mały czerwony satynowy woreczek. Wsunął go do kieszeni i wyszedł biblioteki.




































Rozdział 21



Chciałabym wiedzieć, co mam robić, Caro. Wmawiam sobie, że lepiej jest, jeśli on zachowuje taki dystans, że tak jest dla mnie bezpieczniej, ale Rafael to mój mąż i jakaś część mnie chciałaby, abyśmy mogli chociaż być przyjaciółmi.

Caro rzuciła jej szybkie spojrzenie i Danielle zarumieniła się. Być może nie byli z Rafaelem przyjaciółmi, ale byli namiętnymi kochankami. A przynajmniej byli jakiś czas temu.

- Książę nie jest sobą już od jakiegoś czasu - rzekła Caro, przeczesując włosy Danielle. - Może gdy byś mogła odkryć, czego mu brakuje, sprawy między wami ułożyłyby się lepiej.

Danielle była już ubrana w długą białą koszulę nocną, ale włosy miała jeszcze niesplecione do snu; chciała coś odpowiedzieć, ale nagłe pukanie do drzwi przerwało ich rozmowę.

- Ja otworzę - odezwała się Caro, myśląc, że to pewnie jedna ze służących, ale zanim sięgnęła do klamki, drzwi stanęły otworem i do pokoju wtargnął Rafael.

Jego oczy były niemal stalowe, a na twarzy malowała się determinacja.

- Proszę nam wybaczyć, panno Loon.

Serce Danielle zamarło.

Caro posłała jej zaniepokojone spojrzenie i dosłownie rzuciła się w kierunku drzwi.

- Dobranoc, wasza wysokość.

Rafael obrzucił Danielle płonącym spojrzeniem. Mięśnie jego twarzy zadrgały.

- Jesteś ubrana do snu... - powiedział, zupełnie jakby tak nie było co wieczór.

- Tak... nie spodziewałam się, że do mnie dołączysz. To znaczy... od jakiegoś czasu tego nie robiłeś, i pomyślałam, że... - zaczynała się plątać.

- Tak... ? - Gniew nie zniknął z jego spojrzenia. Ale teraz Danielle dostrzegła w nich jeszcze coś, ogień pożądania, które zawsze między nimi płonęło.

- Cóż, jak już mówiłam, minęło trochę czasu.

- Zbyt wiele czasu.

Przysunął się w jej stronę, uniósł ją z taboretu i chwycił w ramiona.

Wargi Rafaela zmiażdżyły jej usta. I przez moment dziewczyna była zbyt zaskoczona, by wydobyć z siebie głos. Wiedziała, że jest rozgniewany, wiedziała, że nie przyszedł tu po to, by się z nią kochać. Ale teraz, kiedy ją całował, wyraźnie było widać, że jego intencje uległy zmianie. Przywarł do niej całym ciałem i mogła wyczuć jego podniecenie. Pachniał lekko brandy. Kiedy pogłębił pocałunek, kiedy wsunął język do jej ust, rozgorzał między nimi ogień i wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Danielle zarzuciła mu ręce na szyję i odwzajemniła pocałunek. Jego dłonie odnalazły jej piersi i zaczęły je pieścić, ugniatać przez miękki, bawełniany materiał.

Z jej gardła wydobył się niemy jęk.

- Pamiętam, jak pierwszy raz dotknąłem cię w ten sposób - powiedział. - Tamtego dnia, w sadzie. Kiedy zamknę oczy, nadal czuję, jak drżałaś, zupełnie tak jak teraz.

Rafael znowu ją pocałował, wzniecając ogień, który w niej płonął. Poczuła jego dłonie prześlizgujące się po jej pośladkach, chwytające je i przyciągające ku nabrzmiałej męskości. Był bardzo podniecony, ona również. Trzymając ręce na jej biodrach odwrócił ją tak, że spoglądała w lustro, widziała ich oboje, wiedziała, że wkrótce się połączą i jej łono zapłonęło z pożądania. Rafael wyciągnął rękę i rozwiązał tasiemkę nocnej koszuli, która zsunęła się z jej ramion, aż opadła na podłogę.

- Oprzyj dłonie na taborecie - rozkazał, oplatając palcami jej nadgarstki i pochylając ją do przodu.

Widziała w lustrze, jak stoi za jej plecami, wysoki, ciemny o przenikliwie niebieskich oczach.

- Nigdy nie miałem cię w ten sposób - rzekł. - Ale chciałem tego. Rozsuń nogi dla mnie.

Jej ciało zadrżało i znieruchomiało. Wyraz jego oczu był obietnicą rozkoszy i wiedziała, że ją od niego otrzyma, a mimo to zesztywniałe mięśnie jego twarzy zdradzały gniew, skrywający się pod pozornym spokojem.

- Nie sądzę...

- Zrób to.

Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Poczuła gorąco między udami i fala pożądania wezbrała w jej żyłach. Zrobiła, co kazał, i poczuła jego dłonie na swych pośladkach pomiędzy udami, poczuła, jak zaczyna ją pieścić. Pożądanie rozlało się w jej brzuchu, rozpłynęło po całym ciele. W końcu poczuła jego twardą męskość wślizgującą się w jej wnętrze; jej spojrzenie spotkało się w lustrze z jego wzrokiem. Rafael chwycił jej biodra i przytrzymał ją, by się nie ruszała, wchodząc w nią raz za razem mocnymi, głębokimi pchnięciami. Wstrząsnął nią dreszcz, ale Rafael nie przestawał. Chwilę potem ujrzała w lustrze, jak się odpręża, a z jego gardła wydobywa się niski jęk. I w lustrze zobaczyła, jak na jego oblicze powraca wyraz gniewu.

Chwycił niebieski szlafrok rzucony u stóp jej łóżka i podał go jej, a sam zapiął bryczesy i poprawił ubranie. Danielle nałożyła szlafrok i zawiązała pasek.

Rafael wyjrzał przez okno.

- Nie chciałem, żeby tak się stało.

Na jego twarzy malował się żal. Stracił panowanie nad sobą. Nie lubił, kiedy tak się działo, ale Daniel-le nie było przykro. Gardziła jego tak cenną samokontrolą.

- Skoro nie przyszedłeś się kochać ze mną, to po co przyszedłeś?

Sięgnął do kieszeni burgundowego fraka i wyjął satynowy woreczek.

- To chyba należy do ciebie.

Danielle rozpoznała zawiniątko. Dobry Boże, perły! Zaczęła drżeć i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale wargi miała tak suche, że nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

- Naszyjnik.

- Wydajesz się zaskoczona jego widokiem. Wyjął perły z woreczka i zawiesił na długich, szczupłych palcach.

- Oczywiście, że jestem zaskoczona.

- Ponieważ je skradziono?

- Czemu, tak...

- A może chodzi o coś innego? Może naszyjnik wcale nie został skradziony i dziwisz się, ponieważ człowiek, któremu go dałaś, powrócił do Anglii, a mimo to nie skontaktował się z tobą.

Jej umysł powoli zaczynał odzyskiwać sprawność. O czym on mówi? O co, do diabla, mu chodzi?

- Nie rozumiem.

- A zatem skontaktował się z tobą.

-Nie!

Miał na myśli Roberta. Dobry Boże, w jakiś sposób udało mu się odkryć jej rolę w ucieczce Roberta i doszedł do jakichś pokrętnych wniosków, które nie miały nic wspólnego z prawdą. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.

- Mogę sobie jedynie wyobrazić, co myślisz, ale to nie jest tak, jak ci się zdaje.

- Czyżby?

- Przyznaję, że dałam Robertowi naszyjnik, ale jedynie dlatego, że nikt inny nie mógł mu pomóc.

- Robertowi? To tak się do niego zwracasz? Musicie być zatem bardzo blisko.

- Nie! O Boże... - Odwróciła się, tłumiąc napływające do oczu łzy i desperacko usiłując wymyślić, co ma powiedzieć. - Od jak dawna o tym wiesz?

- Cord przywiózł mi perły kilka tygodni temu. -Wsunął je z powrotem do woreczka i odłożył do szuflady toaletki. - Twój przyjaciel Robert zastawił je w lombardzie w Liverpoolu. Handlarz pomyślał, że Cord może być zainteresowany ich kupnem.

Danielle pokręciła głową.

- Zachowywałeś się tak dziwnie... wiedziałam, że coś jest źle, ale...

Rafael uderzył pięścią w toaletkę.

- Co, do diabla, jest między tobą a tym Robertem?

- Nic nie ma! Robert jest... Robert jest przyjacielem Caro, nie moim. Ona strasznie go kocha. Miał kłopoty i bardzo potrzebował pieniędzy. Caro nie miała środków, a tego dnia wypływaliśmy do Anglii.

Nie mogłam, nie wymyśliłam innego sposobu, by mu pomóc, więc ofiarowałam mu perły.

Przez kilka sekund Rafael po prostu wlepiał w nią wzrok. Zacisnął szczęki, usiłując opanować zdenerwowanie.

- Skoro potrzebowałaś pomocy, dlaczego nie zwróciłaś się do mnie?

- Chciałam, ale byliśmy małżeństwem zaledwie od kilku godzin. Bałam się tego, co powiesz i co może stać się Robertowi. - Spojrzała na niego wiedziona złym przeczuciem. - Co mu zrobiłeś?

Rafael uniósł kącik warg w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

- Twój przyjaciel, McCabe, jest w drodze do więzienia Newgate.

Na te słowa Danielle poczuła się słabo.

- Dobry Boże...

Rafael wyciągnął rękę, by ją przytrzymać. -Do diabła!

Posadził ją na krześle i podszedł do stolika, aby nalać jej szklankę wody. Danielle posłusznie wzięła łyk, a potem drżącą ręką odstawiła szklankę na stolik.

- Zdaję sobie sprawę, że masz powody, by mi nie wierzyć, ale mówię ci prawdę.

- Tak jak powinnaś to była zrobić wcześniej - odparł Rafael.

- Wierzysz mi?

- Staram się, jak mogę. A teraz zacznij od początku. Tym razem oczekuję samej prawdy.

Rafael słuchał. Była pewna, że nie zechce. Wzięła głęboki oddech.

- Wszystko zaczęło się w Filadelfii...

W trosce o Caro opowiedziała mu, jak została przedstawiona Robertowi w domu ciotki Flory. Opisała, jakim jest człowiekiem i że ufała mu tak samo jak Caro, i opowiedziała, jak Caro się w nim zakochała.

- Czy McCabe to jego prawdziwe nazwisko? Zawahała się.

- Do diabła, Danielle, kiedy wreszcie zrozumiesz, że jestem twoim przyjacielem, a nie wrogiem?

- Przepraszam. Nazywa się McKay, nie McCabe. Ale kiedy władze dowiedzą się o jego prawdziwej tożsamości, zostanie powieszony. A to złamałoby Caro serce.

- Dobry Boże, co on takiego uczynił?

- I to jest sedno sprawy. Jest oskarżony o morderstwo, ale jest niewinny. A ponieważ wiem, jak to jest być oskarżonym o zbrodnię, której się nie popełniło, po prostu musiałam mu pomóc.

Rafael przyjrzał jej się wnikliwie. A potem zadziwił ją, chwytając w ramiona.

- Jesteś w każdym calu księżną.

Danielle poczuła ucisk w gardle. Przytulona do niego poczuła ulgę i smutek zarazem.

- Porozmawiam z twoim przyjacielem Robertem. Zrobię, co w mojej mocy, by mu pomóc.

Ucisk w gardle stawał się nie do wytrzymania. Rafael jej pomoże, pomoże Robertowi.

- Dziękuję.

- W zamian za to chcę, żebyś mi obiecała, że od tego dnia już nigdy więcej mnie nie okłamiesz.

Kiwnęła głową. Wcale nie chciała go okłamywać, a teraz z każdym dniem ufała mu coraz bardziej.

- Powiedz, chcę to usłyszeć.

- Obiecuję. - Ale wraz z tą obietnicą napłynęły jej łzy do oczu.

Przemilczała prawdę o mrocznej tajemnicy, jaką przed nim skrywała. Gdyby kiedykolwiek się o tym dowiedział, o Boże, Danielle nie wiedziała, jak byłaby w stanie to znieść.

Rafael szedł ciemnymi, ponurymi korytarzami więzienia Newgate. Znad jego głowy ściekały krople wody, a kamienne mury pokrywał oślizgły mech. Smród niemytych ciał i ludzkich odchodów wypełniał mu nozdrza, gdzieś w dali ciemnego korytarza wył rozpaczliwie któryś z więźniów.

- Tędy, wasza wysokość.

Gruby, śmierdzący strażnik prowadził go w stronę celi na samym końcu więzienia. Wskazał na zardzewiałą kratę. Zazgrzytał zamek i wielkie drewniane drzwi stanęły otworem. Strażnik usunął się i przepuścił Rafaela przodem.

- Proszę zawołać, kiedy będzie pan chciał wyjść.

- Dziękuję.

Miał nadzieję, że nie potrwa to długo.

Kroki strażnika odbiły się echem w korytarzu i Rafael zwrócił się ku człowiekowi siedzącemu na mokrej słomie na podłodze, opartemu o ścianę. W słabym świetle celi Rafael nie potrafił dokładnie powiedzieć, jak on wygląda, ale dało się zauważyć, że jego ubranie było podarte, pokryte brudem i zakrwawione.

- Kim jesteś? - spytał więzień, nie ruszając się z miejsca.

- Sheffield. Znasz chyba to nazwisko.

Na te słowa mężczyzna usiłował wstać, ale Rafael położył dłoń na jego ramieniu.

- Ostrożnie. Nie wyglądasz zbyt dobrze. Bardzo jesteś poraniony?

- Dranie zbili mnie na kwaśne jabłko.

- Strażnik powiedział, że stawiałeś opór.

McKay nic nie odpowiedział.

- Rozmawiałem o tobie z żoną.

Rafael podszedł i kucnął przy nim na brudnej słomie. Z tej odległości mógł dostrzec siniaki na twarzy McKaya i opuchliznę pod okiem.

- Opowiedz mi o morderstwie, o które cię oskarżają, i powiedz, dlaczego miałbym uwierzyć, tak jak moja żona i twoja przyjaciółka, panna Loon, że jesteś niewinny.

McKay wahał się tylko przez krótką chwilę, po czym zaczął mówić. Pół godziny później Rafael zawołał strażnika, aby otworzył celę.

- Odpocznij trochę, McKay. Doprowadzę do twojego uwolnienia tak szybko, jak tylko będę w stanie. Musimy to jednak zrobić po cichu. Jak dotąd nikt nie wie, kim jesteś, i tak powinno pozostać. To zajmie parę dni. Zostawię trochę pieniędzy strażnikom, gdybyś czegoś potrzebował, i przyślę po ciebie powóz.

- Dziękuję, wasza wysokość.

- Wierzę danemu przez ciebie słowu, Robercie. Jeśli mówisz prawdę, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci pomóc. Jeśli jednak kłamiesz, pamiętaj, że prawdopodobnie zawiśniesz.

Powstrzymując syk bólu, McKay podniósł się powoli, z trudem łapiąc równowagę, i zaraz zmuszony był oprzeć się o ścianę, by nie upaść.

- Każde słowo, które tu wypowiedziałem, jest szczerą prawdą.

Rafael milczał.

- Mam dług wobec waszej wysokości. Nigdy nie zapomnę tego, co wasza wysokość i jego żona dla mnie zrobili.

- Jako że to ja jestem osobą, która rozkazała cię uwięzić, w wyniku czego zostałeś ponadto dotkliwie pobity, może zechciałbyś jednak wycofać swoje ostatnie słowa.

Wydawało mu się, że w mroku celi dostrzegł cień uśmiechu.

- Do zobaczenia wkrótce, Robercie.

- Nie zawiodę waszej wysokości.

Opuszczając więzienie, Rafael próbował rozstrzygnąć, czy człowiek ten mówił prawdę, czy też wszyscy zostali oszukani. Jeśli nie kłamał, Robert McKay był prawowitym hrabią Leighton.

Zupełnie inną sprawą było jednak dostarczenie na to dowodów. Rafael nie mógł też przestać zastanawiać się nad tym, co stałoby się z Caroline Loon, jeśli jakimś cudownym zrządzeniem losu ten mężczyzna faktycznie zostałby możnym hrabią, członkiem wyższych kręgów arystokracji.































Rozdział 22



Danielle siedziała w swojej sypialni, odwrócona plecami do komody. Naprzeciw niej Caro przykucnęła na stojącej u stóp łoża ławeczce wyściełanej złotym aksamitem.

Od pół godziny dyskutowały o Robercie McKayu.

- Czy jednak książę naprawdę jest pewien, że Robert wyjdzie wkrótce z więzienia? - zapytała Caro już nie po raz pierwszy.

- Uważa, że to może potrwać parę dni, ale tak, przyrzekł, że do tego doprowadzi. Nie chciał za bardzo nalegać, żeby nie wzbudzić jakichś podejrzeń u władz.

- Powiedziałaś jednak, że Robert jest ranny. Potrzebuje więc kogoś, kto się nim zaopiekuje i zadba, żeby jego rany się zagoiły.

Danielle wyprostowała się na swoim taborecie, na którym usiadła, by Caro mogła dokonać ostatnich poprawek w jej fryzurze, ułożonej z zaczesanych do góry rudych loków. Tego wieczoru ona i Rafael udawali się do teatru Drury Lane na operetkę. Później mieli wstąpić na przyjęcie wydawane dla uczczenia urodzin burmistrza. Jako żona księcia Danielle zdecydowana była przykładnie wypełniać towarzyskie obowiązki.

- Posłuchaj, Caro! Wiem, że się martwisz, ale mu simy postępować bardzo ostrożnie. Rafael mówi, że Robert nie ma obrażeń zagrażających życiu i już nie długo wyjdzie na wolność.

Jednak McKay powiedział także, że jest prawowitym hrabią Leighton. Tą najbardziej niewiarygodną częścią całej historii Danielle nie podzieliła się z przyjaciółką. Uznała, że jeżeli okaże się ona prawdą, lepiej, by Robert powiedział jej to osobiście, zwłaszcza że trudno było przewidzieć, jak może to wpłynąć na ich związek. Na razie największym zmartwieniem Roberta było udowodnienie własnej niewinności. Póki się to nie stanie, będzie w poważnym niebezpieczeństwie. Tego oczywiście nie powiedziała Caro.

Rozległo się znajome pukanie i Danielle, domyślając się, że to Rafael, szybko spojrzała w lustro, by sprawdzić, jak się prezentuje.

- O, nie! Zapomniałam o perłach.

Odwróciła się i podbiegła do komody, wyciągnęła z pudełka na biżuterię torebeczkę z czerwonej satyny i wysunęła z niej sznur pereł na otwartą dłoń.

- Nie możesz się tak martwić, kochanie. Za kilka dni znowu ujrzysz Roberta.

Caro skinęła głową i Danielle zdążyła ujrzeć w jej oczach blask łez.

- Oboje z księciem okazaliście nam tyle dobroci.

- Nonsens! - powiedziała Danielle mocnym głosem, stojąc już przy drzwiach. - Jesteś moją drogą przyjaciółką, Caro, a przyjaciołom się pomaga.

Rafael wszedł do pokoju, a Danielle podchodząc, pocałowała go w policzek. Ostatnio, tak jak i w tej chwili, coraz częściej dostrzegała w nim dawnego Rafaela, który zawsze był dla innych dobry i uprzejmy. Caro cichutko wymknęła się z sypialni. Danielle podała Rafaelowi sznur pereł.

- Czy mógłbyś mi pomóc je zapiąć?

Mężczyzna uśmiechnął się, po czym ułożył je delikatnie na dekolcie żony i zapiął diamentową zapinkę. Cofnął się o krok, by ocenić efekt.

- Perły są wspaniałe. Ty również. Uśmiechnęła się.

- Dziękuję.

- Nigdy ci o nich nie opowiadałem. Chciałabyś usłyszeć tę historię?

- Tak. - Czuła przyjemny ciężar naszyjnika i wiedziała, że idealnie układa się na jej szyi - tak samo jak wtedy, wiele tygodni temu. - Bardzo chętnie wysłucham tej opowieści.

- Ostrzegam jednak, że nie jest to historia dla osób wrażliwych.

Jedna z jej brwi nieco się uniosła.

- Teraz jeszcze bardziej podsyciłeś moją ciekawość.

Rafael uniósł dłoń i na moment dotknął sznura pereł.

- Jak już wspominałem, naszyjnik powstał w średniowieczu. Zamówił go możny lord Fallon. Każdy element klejnotu wybrał osobiście. To był jego prezent ślubny dla narzeczonej, lady Ariany z Merrick. Miała go na sobie, czekając na przybycie swojego przyszłego męża do zamku w Merrick. Historia mówi, że ich uczucie nie miało sobie równych w tamtych czasach. Niestety, w drodze do ukochanej hrabia i jego ludzie zostali napadnięci przez rozbójników. Wszyscy zginęli.

- O, Boże!

- Kiedy lady Ariana usłyszała tę wieść, była tak zrozpaczona, że natychmiast wbiegła na szczyt zamkowej wieży i rzuciła się z niej. W chwili śmierci miała na sobie te perły. Później okazało się, że nosiła dziecko lorda Fallona.

Danielle miała ściśnięte gardło. Dotknęła pereł i poczuła pod palcami ich ciepło. Nazywali je naszyjnikiem panny młodej i teraz rozumiała już dlaczego. Wyobraziła sobie młodą matkę, która straciła swojego ukochanego oraz jego dziecko. Starała się nie myśleć o innym dziecku - tym, którego ona i Rafael nigdy nie będą mieli - jednak taka myśl czaiła się głęboko na dnie jej serca.

Dopiero gdy Rafael otarł łzę z jej policzka, uświadomiła sobie, że płacze.

- Nie opowiedziałbym ci tej historii, gdybym wie dział, że tak cię zdenerwuje.

Spróbowała się uśmiechnąć.

- Jest taka strasznie smutna.

- To się zdarzyło bardzo dawno temu, kochanie. Przesunęła opuszkami palców po perłach, czując ich gładkość, kształt każdego idealnie oszlifowanego elementu.

- Wiedziałam, że jest w nim coś wyjątkowego, ale... Nie pozwolę, żeby znowu się z nim stało coś złego. Będę go strzec - dla niej.

Pochylił głowę i musnął jej usta w pocałunku.

- Wiem.

Wzięła głęboki oddech i spojrzała w stronę drzwi.

- Myślę, że powinniśmy już iść - powiedziała, chociaż tak naprawdę nie chciała nigdzie wychodzić.

Była wprawdzie żoną Rafaela, wielu jednak nadal nie wierzyło w jej niewinność i uważało, że w jakiś pokrętny sposób wymogła na nim to małżeństwo.

Rafael wziął ją za rękę.

- Nie możemy pozwolić, by Cord i inni czekali na nas zbyt długo.

- Oczywiście, że nie.

Jednak nawet oparta na ramieniu Rafaela opuszczając sypialnię, nie mogła przestać myśleć o perłach i tragicznej historii miłości Ariany, Fallona oraz o dziecku, które umarło wraz z nimi. Prześladowała ją ona do końca wieczoru.

Uparty deszcz wciąż uderzał w szyby gotyckich okien rezydencji Leighton Hall. Położone na falistym terenie pola należące do tej rozległej ziemskiej posiadłości stały się błotniste, a silny, nieprzyjemny wiatr huczał ponad niskimi kamiennymi murkami.

W swoim wyłożonym drewnem gabinecie, naprzeciwko paleniska, na obitym skórą krześle zasiadał Clifford Nash, piąty hrabia Leighton. Był to czterdziestodwuletni mężczyzna o ciemnych włosach i głębokich, brązowych oczach. Przystojny, jak sam o sobie myślał, mimo że mijające lata dodały mu nieco zbędnych kilogramów. Był teraz bogaty niczym Krezus - nie istniało nic, czego nie mógłby mieć, gdyby tego zapragnął. Naprzeciw niego, pochylony do przodu, siedział Burton Webster, zarządca jego posiadłości.

- Co więc, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? Web przybył tu przed trzydziestoma minutami,

wchodząc bez zapowiedzi. Wyglądał na zmartwionego. Clifford lekko poruszył szklanką z brandy, mieszając jej zawartość.

- Skąd możesz mieć pewność, że ten człowiek to

McKay?

- Mówię panu, że to on. Był w Eversham ze swoim bratem ciotecznym, Stephenem Lawrencem. Na pewno pan pamięta. Lawrence to ten, który zaczął węszyć w poszukiwaniu informacji jakiś rok i trochę po śmierci starego hrabiego. Był zdecydowany udowodnić, że McKay nie jest winny zbrodni.

- Tak, tak, przypominam go sobie. To było już rok te mu, myślałem więc, że słyszymy o nim po raz ostatni.

Pili najlepszą brandy Clifforda i palili drogie cygara, jednak Webster był teraz zbyt podenerwowany, by czerpać z tego przyjemność. Godne potępienia marnowanie pieniędzy.

- Nie wiem dokładnie, co się stało z Lawrencem - ciągnął Web. - Wiem tylko, że ta dziewczyna, Molly Jameson, wysłała mi liścik, że McKay jest z powrotem w Anglii. Pewnie otrzymała wiadomość od niego. Chciał z nią pomówić o tej nocnej schadzce, którą mieli mieć w zajeździe.

- Widziała się z nim?

- Nie. Nie przybył na spotkanie. Ona jednak uważa, że po morderstwie, tak jak myśleliśmy, opuścił kraj. Twierdzi, że wrócił do Anglii i jest dość prawdopodobne, że udał się właśnie do Eversham. To ona wspomniała o bracie ciotecznym o nazwisku Stephen Lawrence.

- Jedź więc do Eversham i zajmij się McKayem. Web westchnął. Był postawnym, umięśnionym

mężczyzną o grubych palcach; jego nos zdradzał ślady niejednego złamania. Pracował dla Nasha przez ostatnie pięć lat. Był do bólu lojalny i przez ten czas stał się niemal niezbędny.

- Boję się, że tu właśnie leży kłopot. Byłem w Eversham. McKaya już tam nie ma.

- Rozmawiałeś z tym jego bratem ciotecznym?

- Lawrence też zniknął. Sąsiedzi utrzymują, że jego matka zachorowała i wyjechał na północ, żeby się nią zaopiekować.

Clifford wciągnął i powoli wypuścił dym z cygara, dając sobie czas do namysłu.

- Zacznij od Lawrence'a. Dowiedz się, dokąd się udał, i pojedź za nim. Zmuś go, żeby powiedział ci prawdę o McKayu, i odkryj, gdzie on teraz przebywa.

- Co mam zrobić, jeśli go znajdę?

- Na początek niezłym rozwiązaniem byłoby powieszenie go za zamordowanie Leightona, ale nie chcę, żeby cała ta sprawa znowu nabrała rozgłosu. Niech po prostu zniknie.

- Mam go zabić?

Webster był niezwykle użyteczny pod wieloma względami, czasami jednak Clifford zastanawiał się nad pojemnością jego mózgu.

- Tak, zabij go, albo - jeśli wolisz - wynajmij kogoś, by to zrobił. Chcę się go pozbyć na dobre.

- Tak, milordzie.

Ten głupiec przynajmniej pamiętał o używaniu przysługującego Cliffordowi tytułu, chociaż przyzwyczajenie się do tego zajęło mu nieco więcej czasu niż powinno. Clifford podniósł się z krzesła i Web zrobił to samo.

- Informuj mnie regularnie o postępach.

- Tak, milordzie.

Krzepki mężczyzna opuścił gabinet, a Clifford ponownie zasiadł na krześle, by delektować się cygarem. Niezbyt się martwił. McKay był poszukiwany. Jeśli Webster się z nim nie rozprawi, można zawsze wezwać odpowiednie władze. Wymagałoby to o wiele więcej zachodu, ale wynik byłby ten sam. Tak czy inaczej, Robert McKay był martwy.

Gdy tylko przedstawienie dobiegło końca, Daniel-le i Rafael udali się na przyjęcie urodzinowe burmistrza. Grace i Ethan jechali wraz z nimi we wspaniałej karecie księcia, z drzwiami ozdobionymi wymyślnym książęcym emblematem. Cord i Wiktoria podążali za nimi eleganckim powozem zaprzężonym w dwa kasztany.

Kiedy trzy pary przybyły na miejsce, przyjęcie było już w toku. Odbywało się w pałacu księcia Tarringtona - miejscu, które Cord i Wiktoria szczególnie lubili.

- Wspaniale się tu urządził - powiedział Cord, spoglądając na żonę w sposób, który należałoby na zwać pożądliwym. - To miejsce przywodzi mi na myśl miłe wspomnienia.

Wiktoria zarumieniła się, a jej mąż tylko się uśmiechnął.

- Może później odwiedzimy raz jeszcze tamte miejsca. Rumieniec na twarzy Wiktorii jeszcze pociemniał, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Mogę trzymać cię za słowo, milordzie?

Cord cicho się zaśmiał, a w jego złotobrązowych, trochę niesamowitych oczach pojawił się na moment szelmowski błysk.

- Chyba wiem, co się święci - Rafael szepnął na ucho Danielle. - Jeśli chodzi o żonę, jest po pro stu nienasycony.

Danielle odpowiedziała uśmiechem.

- A wasza wysokość?

Spojrzał na nią, a jego oczy przybrały ten niezwykły odcień błękitu, zdradzający jego myśli.

- Touche- szepnął i dodał: - Choć mam nadzieję, że wystarczy mi siły woli, by zaczekać do powrotu do domu.

Danielle pomyślała o tym żelaznym opanowaniu, które tak sobie cenił, a którego ona tak nienawidziła, i przyrzekła sobie, że w niedalekiej przyszłości podejmie to wyzwanie. Jednak nie dziś. Dopiero rozpoczęła proces wchodzenia do towarzystwa jako księżna Sheffield i nie chciała zrobić niczego, co mogłoby stać się tematem plotek. Rafael wprowadził ją pomiędzy gości, witając się uprzejmie z kolejnymi osobami: markizem tego, hrabią tamtego, taką a taką baronową. Kilka razy przedstawiono jej sir Kogoś-tam i jego żonę, a wicehrabiów i wicehrabin poznała tyle, że wkrótce straciła rachubę.

Dobiegły ich dźwięki muzyki. W jednym z większych salonów odbywały się tańce i Rafael pospieszył z nią w tamtym kierunku. Orkiestra grała akurat jedną z ludowych melodii. Po skończonym tańcu odprowadził żonę na bok sali balowej.

- Teraz chyba będę musiał pozwolić ci zatańczyć z kimś innym - mruknął z niezadowoleniem.

- Jeśli tego nie zrobisz, mogą sobie pomyśleć, że jesteś zazdrosny o moje względy, a tego na pewno byś nie chciał.

- Ależ jestem zazdrosny o twoje względy. Dostałem już jednak nauczkę. - Rozejrzał się po sali wypełnionej ludźmi odzianymi w jedwabie i satynę, i Danielle zauważyła, że zmarszczył brwi.

- O co chodzi?

- Carlton Baker. Jest tutaj.

Poczuła ściśnięcie w żołądku na wspomnienie ich ostatniego spotkania na statku.

- Myślałam, że jest już w drodze powrotnej do Filadelfii.

Tymczasem wysoki, ciemnowłosy, przystojny mężczyzna, o którym rozmawiali, podszedł do nich. Miał krótko ścięte, modnie zaczesane do przodu włosy i lekko przyprószone siwizną skronie.

- A więc ponownie się spotykamy, książę. - Baker przywołał na twarz uśmiech, ale w jego spojrzeniu nie było ani krzty ciepła. - Domyślałem się, że kiedyś w końcu na siebie wpadniemy.

- Tym bardziej żałuję.

Baker zacisnął usta.

- Nie zapomniałem i nie zamierzam zapomnieć tych ciosów, które mi książę wymierzył bez żadnego poważnego powodu.

- Miałem bardzo ważny powód i dobrze pan o tym wie. Ponadto, jeśli będzie pan nadał niepokoił moją żonę, już wkrótce dojdzie pan do wniosku, że to, co wtedy panu zrobiłem, było tylko dziecinną igraszką.

Każdy mięsień ciała Bakera był teraz napięty.

- Pan się ośmiela mi grozić? Rafael wzruszył ramionami.

- To tylko ostrzeżenie.

- W takim razie ja również pana ostrzegam. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie, książę. Wcześniej czy później przyjdzie moja kolej.

Spoglądając za odchodzącym, Rafael nieświadomie zacisnął pięści.

- Cóż, przez ciebie wyszedł na głupca - powiedziała Danielle. - Teraz próbuje ratować zranioną dumę.

- Masz rację. Ten człowiek jest głupcem, ale nie szaleńcem.

- To znaczy?

- To znaczy, że jeśli się z czymś wychyli, z przyjemnością dokończę to, co zacząłem tamtej nocy i myślę, że Baker doskonałe zdaje sobie z tego sprawę.

Danielle nie odpowiedziała. Żaden mężczyzna dotąd nie chronił jej tak jak Rafael. Gdyby Baker choćby krzywo na nią spojrzał... Wzdrygnęła się na myśl o tym, co stało się z Oliverem Randallem. Miała nadzieję, że Carlton Baker wkrótce będzie w drodze do Ameryki.

Przyjęcie weszło w kolejną fazę. Wszystkie trzy pary udały się do bawialni. Cord usiadł obok jednego z wyłożonych zielonym suknem stołów. Wkrótce on, Rafael i Ethan rozpoczęli grę, kobiety zaś wykorzystały ten czas na poprawienie toalet.

Gdy wracały do sali, by dołączyć do mężczyzn, nagle tuż za nimi rozległ się głos:

- Czyżby to była ta cudzołożnica, która wrobiła księcia w małżeństwo?

Danielle poczuła, jak zimny dreszcz prześlizguje się wzdłuż jej pleców. Odwróciwszy się, stanęła twarzą w twarz z kobietą, której nie widziała od lat, ale której z pewnością nie mogła zapomnieć - markizą Caverly, matką 01ivera Randalla. Mimo dudnienia w uszach usłyszała dochodzący z bliska głos Grace.

- Czyżby to była matka tej zepsutej, nic niewartej świni, której obrzydliwe krętactwa omal nie zniszczyły życia dwojgu niewinnym ludziom?

- Grace! - Danielle z trudem złapała powietrze.

- Ależ to prawda - dodała Wiktoria. - Teraz również i ona zwróciła się do lady Caverly. - To przez swoją zazdrość pani syn skończył w taki sposób. Nie może zrzucać winy na nikogo innego. Pani również nie.

Danielle stała w osłupieniu, ledwie zdolna uwierzyć w to, co zrobiły jej przyjaciółki. Ich odwaga dodała jej jednak pewności siebie. Trzymając wysoko głowę, zwróciła się bezpośrednio do markizy:

- Przykro mi, lady Caverly, że pani rodzinę spotkało takie cierpienie, było ono jednak wynikiem działań Olivera, nie moich.

- Jak śmiesz! Po tych wszystkich kłamstwach nie jesteś nawet godna wypowiadać imienia mojego syna!

- Mówiłam prawdę. Być może kiedyś pani syn zdobędzie się na odwagę, by zrobić to samo.

- To twoja wina. 01iver nigdy by...

- Wystarczy, Margaret. - Markiz Caverly stanął obok małżonki. - Są lepsze sposoby załatwiania takich spraw niż ich publiczne rozgłaszanie przed połową towarzystwa.

Markiz, wysoki mężczyzna o stalowoszarych włosach, miał tupet, który od razu zdradzał jego wysoką pozycję w arystokratycznych kręgach.

- Chodź, moja droga, chyba najwyższy czas udać się do domu.

Danielle nie odezwała się już więcej, gdy markiz prowadził swoją żonę w kierunku wyjścia. Później spróbowała ruszyć się z miejsca, modląc się w duchu, by nie ugięły się pod nią kolana. Wiktoria wyprzedziła ją, by szepnąć coś Rafaelowi, który właśnie szedł w ich stronę.

- Wiktoria powiedziała mi, co się stało. - Ujął Danielle za rękę, a jego twarz wyrażała zmartwienie. -Przykro mi, kochanie. Nie miałem pojęcia, że tu będą. Myślałem, że nadal przebywają w swojej wiejskiej rezydencji.

- Wcześniej czy później i tak bym ich spotkała. Może lepiej, że to się stało teraz.

- Na pewno wszystko w porządku?

- Czuję się zupełnie dobrze - wspomniawszy, jak Wiktoria i Grace, niczym młode tygrysice, stanęły w jej obronie, stwierdziła, że rzeczywiście tak było.

- Chyba już czas wracać do domu - rzekł Rafael, ale Danielle potrząsnęła głową.

- Przetrwaliśmy największą burzę, więc nie będę teraz szukać schronienia. - Zerknęła na stoły do gry. - Może partyjkę kart?

Rafael uśmiechnął się i w jego oczach dostrzegła cień dumy.

- Zdaje się, że to świetna propozycja... wasza wysokość.

Coś w jego głosie, w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że przez jej ciało przebiegła fala ciepła. Położyła dłoń na jego rękawie i pozwoliła mu się poprowadzić po puszystym perskim dywanie w stronę stolików do gry.























Rozdział 23



Minęły dwa dni. Zgodnie z obietnicą Rafaela Robert McKay został uwolniony. Przed budynkiem więzienia czekał na niego powóz, który miał go zabrać do Sheffield.

Jednak Robert się nie pojawił. Gdy woźnica zaczął o niego pytać, dowiedział się, że opuścił Newgate przed godziną. Zniknął i nie można go było odnaleźć. Nie bardzo wiedząc, co robić, przysadzisty mężczyzna o nazwisku Mullens odprowadził powóz z powrotem do domu w Sheffield.

- Przepraszam, wasza wysokość - rzekł Michael Mullens. - Ten McKay się nie zjawił, ale na pewno go wypuścili. Gadałem ze strażnikami, żeby się upewnić.

- Dziękuję, panie Mullens. - Z trudem powstrzymując gniew, Rafael odwrócił się do zdenerwowanych kobiet stojących za nim w drzwiach domu.

- Słyszałyście, co powiedział stangret. McKay opuścił więzienie, ale wbrew naszym planom nie wrócił. Nic więcej nie mogę dodać.

Caroline wybuchnęła płaczem i wbiegła na górę po schodach. Danielle została na miejscu.

- Nie mogę uwierzyć, że Robert oszukał nas wszystkich - nawet ciebie.

- Albo ten człowiek jest najlepszym aktorem w całym Londynie, albo coś się w tej historii nie zgadza. Myślę, że nie powinniśmy tak pochopnie wyciągać wniosków.

- Tak... masz rację, oczywiście...

Rafael widział jednak wyraźnie, że jest wytrącona z równowagi. Gdyby w tej chwili wiedział, gdzie znaleźć McKaya, z chęcią dałby mu jeszcze lepszy wycisk niż ten, którego posmakował z rąk strażników.

Spojrzał na schody i zobaczył Caroline.

- Może powinnaś z nią porozmawiać.

- Gdybym tylko wiedziała, co jej powiedzieć.

- Powiedz, że zamierzam poczekać jeszcze dzień, dając McKayowi ostatnią szansę na udowodnienie swojej niewinności, zanim zwrócę się do władz.

- Przekażę jej to.

Unosząc suknię, Danielle weszła na piętro.

Rafael obserwował, jak odchodzi.

Robert w zasadzie nie potwierdził wyraźnie, że zgadza się na to, co mu zaproponowano, a jedynie stanowczo przyrzekł, że nie jest winny śmierci hrabiego. Wspomniawszy swoją rozmowę z McKayem, jego przekonujący ton i zachowanie, Rafael nie był specjalnie zaskoczony, gdy godzinę później jego lokaj, Cooney, stanął w drzwiach gabinetu z dwoma krótkimi listami - jednym adresowanym do księcia, drugim - do panny Caroline Loon.

- Dziękuję, Cooney - powiedział Rafael, odbierając listy od lokaja. - Czy widziałeś, kto je dostarczył?

- Tak, proszę pana. Przyszedł kuchennymi drzwiami. Był dosyć przystojny, tylko miał opuchnięte oko i całą twarz w sińcach.

- Ciemne, brązowe włosy i oczy?

- Właśnie, proszę pana.

Rafael złamał woskową pieczęć i przebiegł oczami po kartce.

Wasza Wysokość, nie mogłem pozwolić na dalsze wciąganie pana, pańskiej żony lub panny Loon w moje kłopoty. Proszę mi wierzyć'- powiedziałem prawdę i zrobię wszystko, by udowodnić, że jestem niewinny. Dziękuję za środki, które zostawił pan dla mnie w więzieniu. Mam nadzieję, że we właściwym czasie będę w stanie odpowiednio odwdzięczyć się za okazaną mi dobroć i hojność.

Szczerze oddany Robert McKay

Przeczytawszy pismo po raz kolejny, Rafael z niejasnych dla niego samego przyczyn ponownie uwierzył w prawdziwość słów McKaya. Było jednak równie prawdopodobne, że człowiek ten okaże się skończonym kłamcą i naciągaczem.

Z westchnieniem położył list obok drugiego, przeznaczonego dla Caroline Loon.

- Cooney, chciałbym, żebyś poprosił pannę Loon i księżną o zejście do mojego gabinetu.

- Tak, Wasza Wysokość.

Kobiety zjawiły się kilka minut później. Caro miała jeszcze na policzkach ślady łez.

- Co się stało? - Zwykle małomówna, tym razem odezwała się jako pierwsza. - Są jakieś wieści od Roberta?

- W rzeczy samej. Pani przyjaciel przesiał nam obojgu wiadomość.

Wręczył Caro jej list, a ten, który sam otrzymał, położył przed żoną. Skończywszy czytać, Caro na moment przymknęła powieki. Mocno przycisnęła papier do piersi.

- On nie uciekł. Chce udowodnić, że jest niewinny.

- Wiem, że jest to wiadomość adresowana do pani, jeśli jednak nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym ją również przeczytać.

Caro wręczyła list Rafaelowi, może odrobinę niechętnie. Jej policzki lekko się zaróżowiły.

Najdroższa Caro,

od czasu, gdy się rozstaliśmy, nie było dnia, którego nie wypełniałyby mi myśli o Tobie. Marzyłem, że Ty także o mnie myślałaś. Nie ośmieliłbym się jednak Cię szukać, dopóki moja sprawa nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Muszę udowodnić swoją niewinność. W tym celu będzie trzeba zadać wiele pytań i uzyskać na nie odpowiedzi. Dopóki to się nie zakończy, będę nosił w sercu wspomnienie Twojego czarującego uśmiechu.

Niezmiennie Twój Robert

Rafael skończył czytać i oddał list Caro, próbując nie zwracać uwagi na jej wilgotne oczy.

- Wyślę wiadomość do Jonasza McPhee. Jeśli ktoś może odkryć prawdę o tym morderstwie, to tylko on.

Caro zrobiła krok do przodu i chwyciła jego dłoń.

- Dziękuję z całego serca, wasza wysokość. Nigdy tego waszej wysokości nie zapomnę.

- Muszę jednak panią ostrzec, kochana - jeśli McPhee odkryje, że McKay jest winny morderstwa, będę zmuszony poinformować odpowiednie władze.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

- Car o, on jest niewinny - rzekła Danielle stanowczym głosem. - Gdyby tak nie było, nie wysłałby nam wiadomości. Po prostu by uciekł.

Mógł to jednak równie dobrze zrobić, by zyskać na czasie, i wszyscy to rozumieli.

- Czy wasza wysokość ma jeszcze do mnie jakąś sprawę? - zapytała Caroline.

- W zasadzie tak. Myślę sobie, że już dość długo ukrywała się pani przed światem. Jest pani dobrze wychowaną młodą damą, która znalazła się w trudnej sytuacji, ale równocześnie przyjaciółką Danielle, a przez pani lojalność w stosunku do niej zyskała pani także moją przyjaźń. Tak wiele funkcji towarzyskich mogłaby pani doskonałe pełnić, i, jak mi się wydaje, pełniła pani w przeszłości.

Oczy Caroline szeroko się otworzyły. Danielle uśmiechnęła się do niego tak czarująco, że aż coś ścisnęło go w piersiach.

- Potrzebowałaby nowej garderoby - powiedziała Danielle.

- Bez wątpienia. Wydaje mi się, że we dwie świetnie sobie z tym poradzicie.

Caro stała bez ruchu, zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Po chwili pokręciła głową.

- Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość. Wiem, że wasza wysokość kieruje się najlepszymi intencjami, i jest niezwykle hojny, jednak nie mogę przyjąć jego propozycji. Zawsze sama płaciłam za swoje utrzyma nie. Przyrzekłam to mojej matce na łożu śmierci i chcę, by tak zostało. Jeżeli mój obecny stan jest nie do zaakceptowania, będę musiała opuścić ten dom.

Twarz Danielle poszarzała.

- Rafael nie miał zamiaru cię w żaden sposób obrazić. Tak jak powiedział, jesteś naszą przyjaciółką.

Caroline zdołała się uśmiechnąć.

- Wystarcza mi to, co mam. Chcę jednak, abyście wiedzieli, że ponad wszystko szczególnie cenię przy jaźń, którą mnie tu obdarzono.

Rafael rzucił Danielle krótkie spojrzenie. To jasne, że Caroline nie zmieni zdania. Propozycja małżeństwa od Roberta McKaya odmieniłaby oczywiście sytuację, ten jednak nie określi! jeszcze wyraźnie swoich zamiarów. Ze względu na Caro Rafael wolał mieć nadzieję, że były uczciwe. Z drugiej strony, jeżeli ten mężczyzna rzeczywiście był hrabią, a Caro tylko pokojówką...

- Podtrzymuję moją ofertę - powiedział Rafael. -Gdyby zmieniła pani swoją decyzję...

- Nie zmienię.

Rafael skinął głową. Czuł podziw dla tej dziewczyny. Pomyślał, że małżeństwo z Caroline Loon byłoby szczęściem dla każdego mężczyzny. Nawet gdyby byt hrabią. W dalszym ciągu mogło się jednak okazać, że McKay był po prostu mordercą.

Czas pokaże. Czas i Jonasz McPhee.

Minęło Boże Narodzenie. Matka Rafaela pojechała na wieś, by spędzić kilka tygodni w Sheffield Hall, rodzinnej posiadłości w Buckinghamshire. Danielle wraz z mężem sporo czasu spędzali w kręgach towarzyskich, gdzie stopniowo coraz chętniej ją przyjmowano.

Dni powoli przemijały. Robert McKay nie dał dotąd żadnego znaku życia. Danielle wiedziała, że Jonasz McPhee ciężko pracował nad sprawą morderstwa, nie znalazł jednak jeszcze niczego naprawdę przydatnego. Ludzie, którzy znali McKaya, na ogół go lubili. Zanim został oskarżony o morderstwo, pracował jako prawnik w miasteczku Guildford, i był bardzo szanowany w tamtejszej społeczności. Ludzie niechętnie udzielali informacji, które mogłyby mu zaszkodzić.

Dziewiątego stycznia pogoda była okropna - chwycił mróz i wiało, a nocny chłód przy ziemi czuło się aż do południa. Dzień wcześniej jednak zaświeciło słońce i ogrzało trochę powietrze, dzięki czemu Danielle miała lepszy humor. Wraz z ciotką Florą wybrały się do sierocińca, co zwykły robić tak często, jak mogły sobie na to pozwolić. Przywoziły dzieciom zabawki i drobne słodycze. Danielle z niecierpliwością oczekiwała zwłaszcza spotkania z Maidą Ann i Terrym, których lubiła najbardziej. Zbyt wiele czasu minęło od jej ostatniej wizyty, jeszcze przed świętami.

Gdy tylko jej własny powóz, mniejszy od karety księcia ozdobionej symbolami rodu Sheffieldów, wtoczył się na podjazd przed budynkiem z czerwonej cegły, w którym mieścił się sierociniec, Danielle od razu spostrzegła dwie znajome postaci, pędzące na przedzie grupy dzieci: małą blondynkę, Maidę, z szerokim uśmiechem na twarzy, i rudą czuprynę Terry'ego, z odstającymi na wszystkie strony kosmykami.

Serce Danielle aż podskoczyło na ich widok. Klękając na podjeździe, przygarnęła ich do siebie.

- Tak się cieszę, że was znów widzę! Maida objęła Danielle za szyję.

- Miałam wielką nadzieję, że pani przyjedzie. Co dziennie modliłam się o to, a teraz jest pani tutaj.

Danielle ponownie ją objęła.

- Obiecuję, że następnym razem odwiedzę was szybciej.

Poczuła, że ktoś lekko ciągnie ją za spódnicę. Zobaczyła małego Terrance'a, wpatrującego się w nią wielkimi, brązowymi, pełnymi nadziei oczyma.

- Ma pani dla nas słodycze? - zapytał chłopczyk. Danielle roześmiała się.

- Oczywiście! - Wręczyła mu kilka twardych karmelowych cukierków, a potem tyle samo dała Ma-idzie Ann.

- Wystarczy dla wszystkich - odezwała się stojąca za nimi ciotka Flora, podając Terry'emu mały płócienny woreczek. - Rozdaj je pozostałym dzieciom.

- Dziękuję z całego serca, milady. - Terry uśmiechnął się i Danielle zobaczyła, że wypadł mu ząb. Ściskał słodycze, które wcześniej od niej dostał, jakby były bryłkami złota. Po chwili podbiegł do swoich przyjaciół, by rozdać im cenne podarunki.

Maida Ann przylgnęła do jej dłoni.

- Jest pani taka piękna.

- Ty także, kochanie - odrzekła Danielle z pełnym przekonaniem, a mała Maida, w brązowej wełnianej sukience, zarumieniła się i nieśmiało uśmiechnęła.

Uścisnęła ją jeszcze raz i wstała, wciąż trzymając rękę dziewczynki. O Boże! Jakże chciałaby zabrać te dzieci do swojego domu! Myśl o tym, że nie będzie miała własnych, ciągle sprawiała jej ból, było jednak jeszcze za wcześnie, by mówić o adopcji. Rafael mógł nabrać podejrzeń, a gdyby w jakiś sposób domyślił się, że była bezpłodna i że wiedziała o tym, zanim się pobrali... Nie była w stanie dokończyć tej myśli.

Obie kobiety spędziły jeszcze trochę czasu z dziećmi. Danielle obiecała dyrektorce, pani Gibbons, że porozmawia z mężem o funduszach na nowe wiosenne ubrania, po czym wraz z ciotką Florą opuściły sierociniec. Powóz toczył się przez zatłoczone ulice, a niska, krępa Flora siedząca naprzeciwko zaczęła narzekać, co zdarzało się jej raczej rzadko.

- Dzięki Bogu słońce się wreszcie pokazało. -Ciotka szczelniej otuliła kolana futrzanym pledem. -Już myślałam, że więcej go nie zobaczymy.

- O, tak, to niesamowite, jak jeden ładny dzień może poprawić humor.

- Zaczęło mnie przez to ciągnąć do domu, moja droga.

Danielle skoncentrowała wzrok na starszej damie.

- Chyba nie ma ciocia zamiaru wyjechać?

- Ależ tak, i to wkrótce. O tej porze roku Londyn jest fatalnym miejscem. Nie wytrzymam tu kolejnego tygodnia.

- Czy aby na pewno drogi są wystarczająco suche, by po nich podróżować?

- Na pewno są dość suche, by dotrzeć do domu. Zdaje się, że pomiędzy tobą i księciem układa się coraz lepiej. Moja obecność nie jest już więc potrzebna. Najwyższy czas, żebym wróciła. - Ciotka westchnęła. - Tak wspaniale byłoby być już w domu.

Danielle nie chciała nawet myśleć o jej wyjeździe, jednak Flora tęskniła za widokiem horyzontu i czystym wiejskim powietrzem. Nie można było jej winić, że chce uciec od ciemnego nieba, gęstej mgły i brudnych ulic zimowego miasta. Tego wieczoru przy kolacji zakomunikowała jej decyzję Rafaelowi, który nieoczekiwanie zaproponował, by odwiedzili ciocię w jej domu.

- To wcale nie tak daleko i moglibyśmy spędzić przyjemnie czas razem. McPhee wyjechał, żeby po rozmawiać ze Stephenem Lawrencem, ciotecznym bratem Roberta. Póki nie ma żadnych wieści, może podróż na wieś pozwoliłaby Caro przestać się tak martwić o McKaya.

Propozycja była świetna i Danielle musiała ciepło się uśmiechnąć na myśl o troskliwości Rafaela.

Ostatnio wykazywał się nią tak często, że coraz trudniej było jej wytrwać przy swoim postanowieniu i zachować dystans.

Coraz trudniej było go nie kochać.

Zdecydowanie ją to martwiło. Co się stanie, kiedy sobie uświadomi, że żona nie może mu urodzić dziecka, i odkryje, że nie będzie mieć syna? Przyszedł jej na myśl Artur Bartholomew, utracjusz, cioteczny brat Rafaela, i pomyślała o tym, jak bardzo jego ród potrzebował dziedzica.

Rozwody zdarzały się rzadko, niemal się o nich nie słyszało, ale jednak się zdarzały. Taki skandal ciągnął się latami. Skoro jednak Rafael potrzebował syna, rozwód byłby dla niego jedynym wyjściem. Wzdrygnęła się na myśl o stawieniu czoła okropnym plotkom i towarzyskiemu ostracyzmowi, których to nieprzyjemności już raz było jej dane doświadczyć. Stracić go po raz drugi... Tego by nie zniosła. Myśl o rym, że Rafael mógłby dzielić życie z inną kobietą, przeszyła jej serce bólem niczym ostrze. W tej chwili uświadomiła sobie straszną prawdę: Jestem w nim po uszy zakochana!

Było już za późno na ratunek. Zakochała się, zupełnie jak poprzednio. Wstrząsnął nią strach.

Wielki Boże! Jak mogła sobie na to pozwolić?

Rozpoczęły się przygotowania do podróży. Caro pomogła Danielle spakować rzeczy na tygodniowy wyjazd, ale zamiast przyjemnego podniecenia księżna coraz bardziej się niepokoiła. Kochała Rafaela -teraz była tego pewna. Wiedziała też, że jej uczucie będzie się stawać tym głębsze, im dłużej będą razem. I wszystko wskazywało na to, że go straci. Nie brała tego pod uwagę, gdy za niego wychodziła. Ciotka Flora uważała, że Rafael jest jej winien małżeństwo, żadna z nich nie miała jednak wtedy pojęcia, jak bardzo jego rodzina potrzebowała potomka. Nie przyszło im do głowy, że Rafael mógłby pomyśleć poważnie o rozwodzie.

Dzień przed wyjazdem, kiedy właśnie rozmyślała o tej ponurej możliwości, Rafael poprosił ją do swojego gabinetu.

Choć wstając zza biurka uśmiechał się do niej, jej serce zabiło szybciej z powodu niepewności.

- Życzyłeś sobie mnie widzieć?

- Wybacz, kochanie, ale coś się wydarzyło i chyba jestem zmuszony zmienić plany.

- Co się stało?

- Właśnie otrzymałem wiadomość od pułkownika Pendletona. Hal prosił o spotkanie. Sprawa jest dość ważna i będę musiał się na nie udać.

Rafael z nimi nie pojedzie! Co za ulga. Będzie mogła podróżować tylko w towarzystwie Caroline i swojej ciotki i choć na kilka dni uciec od obecności męża. Wystarczy jej czasu na zebranie myśli.

- Doskonale to rozumiem. Oczywiście musisz zostać.

- Jeśli już nic innego mi nie wypadnie, mogę jednak wyruszyć następnego dnia po spotkaniu i dołączyć do was.

Podróż trwałaby cały dzień, ale nie dłużej. Jeśli Rafael wyruszyłby wczesnym rankiem, dotarłby do Wycombe przed zmrokiem.

Danielle przygryzła wargę. Potrzebowała choć trochę czasu tylko dla siebie.

- Mieliśmy wyjechać tylko na tydzień. Jak sobie pewnie przypominasz, w następny piątek masz spotkanie ze swoim prawnikiem. Wydaje mi się, że nie opłaci się fatygować, jeśli mógłbyś zostać na tak krótko. Rafael zmarszczył brwi.

- Jesteś pewna? W zasadzie miałem nadzieję wy rwać się na trochę z tej przeklętej miejskiej mgły.

Danielle odwróciła wzrok. Coś ścisnęło ją w piersiach. Już za nim tęskniła, a jeszcze nawet nie wyjechał. Biorąc pod uwagę jej niepewną przyszłość, był to poważny powód do obaw.

- W zasadzie chciałabym spędzić trochę czasu tylko z ciotką... To znaczy, skoro pojawiła się taka możliwość.

Rafael wyglądał na niezbyt zadowolonego. Poczuła ukłucie w sercu. Kiedyś ją kochał. Być może i w nim, tak samo jak w niej, dawne uczucie zaczęło odżywać. Nawet jeśli jakimś cudownym sposobem tak się stało, pozostawała jeszcze kwestia dziecka i obowiązków Rafaela wobec swojego rodu. Ogarnęło ją poczucie winy. Wielki Boże, co uczyniła? Obdarzyła go trochę zbyt promiennym uśmiechem.

- Zatrzymam się tam tylko na tydzień, wrócę w czwartek, tak jak ustaliliśmy.

Krótkie skinienie głowy.

- Jeśli tego właśnie sobie życzysz. Możesz pojechać razem z ciotką, a potem wyślę po ciebie moją karetę, byś mogła wrócić do domu.

Danielle kiwnęła głową. Powstrzymując łzy, obeszła biurko i pocałowała męża w policzek.

- Dziękuję - odwróciła się i przeszła przez gabinet w kierunku drzwi, nie spoglądając więcej w jego stronę.

W drodze do pokoju pomyślała o nadchodzących dniach, które spędzi sama, i zaraz zaczęła żałować swojej decyzji.

Jego żona wyjechała. Było spokojne popołudnie. Rafael snuł się po domu bez celu. Kiedyś czuł się tak dobrze w tych wielkich pustych pokojach i na długich, wyłożonych marmurem korytarzach. Teraz tęskni! za dźwiękiem kobiecego śmiechu, za dyskusją o codziennych sprawach przy kolacji, za nocami spędzanymi w jej łóżku i przyjemnościami, których dostarczało jej ciało. To niesamowite, jak szybko przyzwyczaił się do małżeństwa. By jakoś wypełnić sobie dni, przeglądał księgi majątkowe i raporty zarządców nieruchomości, myśląc o nowych inwestycjach. Czas mijał powoli; w końcu zaczął cieszyć się nawet na spotkanie z Howardem Pendletonem, które mogło przerwać nudę oczekiwania na powrót żony. To niedorzeczne, przekonywał sam siebie. Zachowywał się jak uczniak, rozkochując się w Danielle tak mocno jak kiedyś. To spostrzeżenie go otrzeźwiło.

Tak, zależało mu na niej. Lubił jej towarzystwo i cenił jej inteligencję niemal tak samo, jak dzieloną z nią namiętność. Nie był w niej jednak zakochany. Nie pozwoliłby sobie na to po raz kolejny.

Tego wieczoru wyszedł do klubu. To samo robił przez wszystkie następne wieczory. Danielle miała w jego życiu swoje miejsce, ale nie zamierzał wpuścić jej do serca. Starał się stać niewrażliwy na wszelkie emocje, jakie w nim wzbudzała, i przyjął styl bycia jeszcze bardziej pełny rezerwy, z której i tak był znany. Zanim nadszedł czas umówionego spotkania myślał już tylko o tym, czy pułkownik zdołał przekonać premiera i rząd, jak wielką wagę ma zakup Baltimore Clippers.

Rozważając nad odpowiedzią w drodze do Ministerstwa Wojny, spostrzegł Corda i Ethana zmierzających w jego stronę.

- Spodziewałem się, że was tu spotkam - powiedział.

- Wiesz może, co słychać w sprawie zakupu floty? - zapytał Ethan.

Rafael pokręcił głową.

Cord pociągnął za ciężkie drzwi, by je otworzyć.

- Myślę, że zaraz się tego dowiemy.

Echo kroków trzech par stóp rozniosło się po korytarzu prowadzącym do biura pułkownika. Mężczyźni weszli do pokoju i Pendleton podniósł się zza biurka. Jak zwykle miał na sobie nieskazitelny jasno-czerwony mundur, a jego siwe włosy były krótko obcięte i gładko przyczesane.

- Proszę usiąść, panowie.

Mężczyźni spoczęli na krzesłach o prostych oparciach, po przeciwnej stronie biurka.

- Od razu przejdę do rzeczy. Zaprosiłem was tutaj, żeby wam powiedzieć, że w Londynie widziano Bartela Schradera, zwanego Holendrem. Nie wiadomo, jakie ma zamiary, ale tu przybył.

- To interesujące - powiedział Rafael, wspominając mężczyznę o włosach koloru piasku, z którym kiedyś widział się przelotnie w Filadelfii.

- Uznałem, że to ważne, by wasza wysokość o tym wiedział, ponieważ Schrader uważa, że to właśnie jego wysokość jest jego głównym konkurentem, jeśli chodzi o zakup Baltimore Clippers.

- Owszem - dodał Cord - i jest całkiem prawdopodobne, że stwierdzi, iż Ethan także w tym uczestniczy, jako że ma swoje udziały w handlu morskim i ogólnie wiadomo, że jest przyjacielem księcia.

- Tak właśnie pomyślałem - rzeki pułkownik. -Sprawa dotyczy także pana, lordzie Brant - wiadomo przecież, że wszyscy trzej wspólnie inwestowaliście w wiele przedsięwzięć.

- Owszem, to dość logiczne - zgodził się Cord.

- Ten człowiek ma reputację niebezpiecznego -ciągnął pułkownik - a w grę wchodzi znaczna suma pieniędzy. Wasze drogi zapewne się przetną. Jeśli tak się stanie, chciałbym o tym wiedzieć. Zanim jednak się dowiemy, co kombinuje tym razem, radzę wszystkim panom daleko posuniętą ostrożność.

Rafael skinął głową.

- Damy panu znać, jeśli cokolwiek o nim usłyszymy - powiedział Cord.

- Szepnę słowo kilku moim przyjaciołom parającym się handlem morskim - zaoferował Ethan. - Zobaczymy, czego uda im się dowiedzieć.

Spotkanie się zakończyło. Trzej mężczyźni wyszli razem z biura Pendletona. Rozmawiając, stopniowo przenosili swoje zainteresowanie z dyskutowanych przed chwilą kwestii na inne dziedziny.

- Czy twojej żony nadal nie ma w mieście? - zapytał mimochodem Ethan.

- Niestety - smutno odrzekł Rafael. Cord szeroko się uśmiechnął.

- Z ogromnym zadowoleniem mogę stwierdzić, że moja żona jest w domu i oczekuje na mój powrót. Mamy pewne plany na popołudnie.

Błysk w oku Corda natychmiast zdradził, co dokładnie miał na myśli. Ethan się roześmiał.

- Skoro już o tym wspomniałeś, to bardzo dobry pomysł.

Rafael wymówił ciche przekleństwo.

- Obaj postradaliście zmysły.

- Tak właśnie działa miłość, przyjacielu - odrzekł Ethan z uśmiechem.

- Właśnie dlatego unikam dostania się pod jej wpływ.

Cord i Ethan wymienili spojrzenia.

- Nie jestem pewien, czy mamy w tej sprawie coś do powiedzenia - powiedział pierwszy z nich.

Rafael puścił tę uwagę mimo uszu. Nie zamierzał pozwolić sobie znowu na stan zakochania. Co to, to nie. Mimo to czułby się niezwykłe szczęśliwy, gdyby żona wróciła. Jego górna warga uniosła się w lekkim uśmiechu. Być może przyjaciele nie byli tak całkiem w błędzie. On także miał swoje plany w stosunku do Danielle. W czwartek, kiedy wreszcie wróci, zamierzał kochać się z nią wyjątkowo długo i powoli. Potem będzie zaskoczona, że zamiast spać w swoim własnym łóżku, zechce spędzać noce u niego. Ta myśl bardzo go podnieciła. Gdyby tylko Danielle była już w domu...


Rozdział 24



Wielki czarny powóz Rafaela, ciągnięty przez czwórkę specjalnie dobranych siwków, toczył się drogą w kierunku Londynu. Stangret Mullens trzyma! wodze, ponadto na wyraźne życzenie księcia dwóch służących jechało z tyłu dla ochrony w razie kłopotów po drodze.

Znów zrobiło się zimno, ale dotychczas przynajmniej nie padało, dzięki czemu droga była, co prawda poorana koleinami, ale nie błotnista. Wewnątrz karety siedziały naprzeciw siebie Danielle i Caro, obydwie szczelnie przykryte narzutami z futra.

- Na wsi miło spędziłam czas - westchnęła Danielle. - Ale cieszę się, że wracam już do domu.

- Ja również. - Caro przygładziła blond kosmyk, który wymknął się z koka, i wyjrzała przez okno. -Może będą już jakieś wiadomości o Robercie.

- Być może.

Danielle miała taką nadzieję, ale jednocześnie się martwiła. McKay nie dał znaku życia od czasu swoich listów. Jonasz McPhee wyjechał dokądś w poszukiwaniu tropu, jednak wyniki jego starań były raczej mizerne.

- A może pan McPhee czegoś się dowie - dodała Caroline.

- Rafael mówi, że jest naprawdę dobry w tym, co robi.

- Jestem o tym przekonana. Żywię wielką nadzieję, że odkryje dowód, którego Robert potrzebuje.

Rozmawiały jeszcze przez jakiś czas. Powóz głośno turkotał, a jazda po wyboistej drodze była męcząca. Wkrótce każda z kobiet skupiła myśli na swoim nieobecnym mężczyźnie. Danielle tęskniła za Rafaelem bardziej, niż by chciała. Wiedziała, że Caroline czuje to samo, myśląc o McKayu.

Wyczerpane długą podróżą i zimnem w końcu się zdrzemnęły. Danielle obudził stukot kopyt na drewnianym moście na przedmieściach Londynu. Spojrzała przez okno na surowy, zimowy krajobraz. Styczeń był chłodny, ziemia zamarzła, drzewa stały suche i bezlistne. Koła powozu turkotały na deskach mostu, pod którym ujrzała białą spienioną wodę wśród skał.

Gdy byli w połowie drogi przez most, rozległ się okrzyk woźnicy, popędzającego zaprzęg. Jeszcze nie przebrzmiał, gdy usłyszała głośny niczym grom trzask, a zaraz potem zgrzyt metalu o drewno. Caroline krzyknęła przeraźliwie w chwili, gdy przednia oś wpierw pękła z głośnym trzaskiem, a następnie złamała się na pół.

- Trzymaj się! - zdołała jeszcze wykrzyknąć Danielle, próbując złapać się czegokolwiek we wnętrzu karety, która przechyliła się gwałtownie na bok, prze wróciła, po czym stoczyła poza krawędź mostu. Przez chwilę zawisła w powietrzu, nim pękła uprząż łącząca ją z zaprzęgiem, i ostatecznie kareta runęła w dół.

Gwałtowne szarpnięcie, znów odgłos pękającego drewna i głośne bicie własnego serca. Danielle zobaczyła, że ma nad sobą podłogę powozu, a sufit pod stopami, potem podłoga znów była pod spodem. Jakaś część, oderwana od wnętrza powozu uderzyła ją w brzuch. Przeszył ją straszny ból. Kawał drewna zderzył się z jej głową - nowa fala tępego bólu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, był przenikliwy chłód wody omywającej podłogę rozbitego powozu i wsiąkającej w jej suknię, która zaczęła ciągnąć ją w dół. Danielle zamknęła oczy i zapadła w otchłań.

Przed szóstą Rafael zaczął przemierzać długimi krokami swój gabinet. Powóz powinien był już wrócić. Co prawda, mogły wyruszyć później albo mogło się złamać koło. Na pewno wkrótce będą w domu.

Przed ósmą zaczął się już poważnie martwić. Może ktoś je zaatakował. Może zdarzył się jakiś wypadek. Pomyślał, że osiodła konia i wyjedzie na drogę, którą powinny zdążać, obawiał się jednak, że jeśli kareta wjechała już do miasta, minie się z nią w labiryncie ulic. Przed dziesiątą szalał z niepokoju. Wysłał dwóch jeźdźców na poszukiwanie powozu, ale ci jeszcze nie wrócili. Postanowił, że jeśli nie przybędą przez następne pół godziny, sam wyjedzie poszukać powozu.

Piętnaście po dziesiątej, usłyszawszy rozgardiasz w holu, rzucił się na dół. Rozpoznał stangreta Mullensa, żywo rozprawiającego z kamerdynerem i załamującego ręce. Miał podarte, pokryte mułem ubranie i zmaltretowaną, pokrwawioną twarz. Rafael poczuł gwałtowny ucisk w żołądku.

- Co się stało, Mullens?!

Mężczyzna spojrzał na niego zapuchniętymi, przekrwionymi oczami.

- Zdarzył się wypadek, wasza wysokość. Przednia oś pękła, gdy byliśmy na moście.

- Gdzie księżna?

- Ona i pokojówka są ranne, proszę pana. I jeden ze służących. Powóz się przewrócił i stoczył do wody. Myśmy je wyciągnęli. Jacyś ludzie pomogli nam je przewieźć do zajazdu Oxbow, a właściciel wezwał lekarza. Zostawiłem wszystkich i zaraz przygnałem po pana.

Rafael starał się stłumić strach.

- Jak ciężko są ranne?

- Pokojówka jest trochę potłuczona i podrapana. Jej wysokość... trudno coś orzec. Była nadal nieprzytomna, kiedy wyjeżdżałem.

Rafael poczuł jeszcze silniejszy ucisk w żołądku. Danielle była ranna!

- Idziemy!

Jego koń, wielki czarny ogier o imieniu Thor, był już osiodłany. Rafael kazał to zrobić pół godziny temu. Tylko dzięki ogromnej sile woli nie opuścił jeszcze domu. Był teraz wdzięczny, że posłuchał przeczucia i zaczekał na wiadomość.

- Jak daleko leży ten zajazd? - zapytał, zmierzając długimi krokami w kierunku stajni na tyłach domu. Michael Mullens biegł za nim. Wyglądał na wyczerpanego, ale Rafael o to nie dbał. Jeśli to on był winny wypadku, wkrótce będzie wyglądać znacznie gorzej.

- Niedaleko, wasza wysokość. Byliśmy już na skraju miasta.

Kazał osiodłać drugiego wierzchowca. Mężczyźni dosiedli koni.

- Po drodze do Wycombe jest zajazd zwany Oxbow. Będzie nam potrzebny powóz, żeby je stamtąd zabrać. Niech Wooster pośle po Neila McCauleya. Niech mu powie, by przyjechał prosto do zajazdu - rzucił zarządcy stajni.

McCauley, niegdyś chirurg wojskowy, był jednym z najlepszych przyjaciół Rafaela. Jakiś czas temu porzucił służbę, ale nadal prowadził praktykę, już nie jako chirurg, ale jako jeden z najbardziej szanowanych lekarzy w Londynie. Odebrał porody Grace i Wiktorii. Rafael całkowicie mu ufał.

Zarządca stajni przytaknął. - Dopilnuję tego osobiście, wasza wysokość. Odwrócił się, by wydać odpowiednie rozkazy pod władnym.

Kilka minut później Rafael i Mullens pędzili na złamanie karku po miejskim bruku w kierunku zajazdu. Rafael walczył ze sobą, by nie poddać się rozpaczy.

Wyjdzie z tego - powtarza! sobie. - Musi.

I zmówił w tej intencji cichą, żarliwą modlitwę.

Danielle przebudziła fala bólu. Nad łóżkiem, na którym leżała, stał nieznajomy mężczyzna.

- Spokojnie, wasza wysokość, jest pani poważnie ranna. Nazywam się Neil McCauley. Jestem przyjacielem pani męża i lekarzem.

Danielle zwilżyła spierzchnięte usta.

- Czy Rafael... tu jest?

Wezwany zrobił krok naprzód i uświadomiła sobie, że stał tam cały czas, skryty w cieniu. Jego ciemne włosy były zmierzwione, miał głębokie cienie pod oczami, a lekki zarost podkreślał linię szczęki.

- Jestem przy tobie, najdroższa.

Ujął jej dłoń, pochylił się i złożył delikatny pocałunek na jej czole.

- Książę przybył, gdy tylko się dowiedział - rzekł doktor. - I od pół godziny bez przerwy chodzi w tę i z powrotem po izbie, martwiąc się o pani zdrowie.

- Co... się stało?

Rafael delikatnie ścisnął jej dłoń.

- Mieliście po drodze wypadek. Złamała się oś i powóz stoczył się do rzeki.

Próbowała sobie cokolwiek przypomnieć, ale pamięć odmówiła jej posłuszeństwa.

- Co... co z Caro... i z innymi?

- Pani pokojówka jest trochę poturbowana - odrzekł lekarz - ale to nie są poważne obrażenia. Jeden ze służących złamał rękę, ale nastawiłem już kość. Po jakimś czasie się zagoi.

Dzięki Bogu nikt nie został poważnie ranny. Danielle rzuciła okiem na Rafaela i dostrzegła w jego spojrzeniu niepokój. Tak za nim tęskniła przez cały ten tydzień! Powieki same jej opadały. Czuła się bardzo zmęczona.

- Podałem jej wysokości dawkę laudanum - po wiedział doktor. - To pomoże odpocząć, a jutro rano poczuje się pani lepiej. Wtedy mąż będzie mógł pa nią zabrać do domu.

Najwyższym wysiłkiem woli otworzyła oczy i spojrzała na dwóch stojących przy jej łóżku mężczyzn. Poczuła dodające otuchy ciepło dłoni Rafaela.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział łagodnym głosem.

Spróbowała się uśmiechnąć, ale powieki same się jej zamknęły. Całe ciało było obolałe, od stóp do głów w sińcach. Nade wszystko jednak dokuczał jej pulsujący ból w dolnej części brzucha. Laudanum pomogło, ale była przez nie okropnie senna.

- Odpoczywaj, kochanie. - Rafael musnął ustami jej wargi.

Próbowała choć na chwilę zachować przytomność, ale jej ciało odmawiało posłuszeństwa i wkrótce odpłynęła w ciężki sen.

Choć później tego nie pamiętała, śniła o mężu i o domu.

Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, Rafael zwróci! się do McCauleya.

- Czy ona z tego wyjdzie? Powiedz mi prawdę, Neil. Stali na górnym korytarzu w budynku zajazdu

Oxbow. Neil nie chciał zabierać stąd Danielle, dopóki nie nabierze trochę sił.

Doktor położył swoją torbę lekarską na krześle przy drzwiach.

- Dostała potężne uderzenia w głowę, kiedy kareta spadała z mostu, ale zdaje się, że kości nie są złamane.

- Chcesz przez to powiedzieć, że wszystko będzie dobrze?

- Prawie.

Rafael wyprostował się.

- To znaczy?

- Prawdopodobnie będą pewne komplikacje. Puls Rafaela przyspieszył.

- Jakie komplikacje?

Twarz McCauleya miała dość ponury wyraz.

- Kiedy do niej przybyłem, miała krwotok z łona. Zbadałem ją i doszedłem do wniosku, że otworzyła się jakaś stara, zaleczona rana.

- Rana?

- Trudno mi powiedzieć, jak mogła powstać. Pewnie w wyniku jakiegoś upadku. Cokolwiek to było, miała uszkodzone kobiece narządy. Wypadek w karecie otworzył jeszcze wszystko i pogorszył.

Rafaelowi zrobiło się niedobrze.

- Powiedz, że z tego wyjdzie.

- Są duże szanse, że wszystko zagoi się bez problemu, tak jak za pierwszym razem. Jednak muszę ci coś powiedzieć, Rafaelu.

- Mów.

- Obawiam się, że twoja żona nigdy nie będzie mieć dzieci. Już za pierwszym razem jej narządy rodne zostały zbyt poważnie uszkodzone. A ten wypadek jeszcze pogorszył sprawę.

Rafael odwrócił wzrok, próbując zrozumieć słowa Neila. Przecież planowali mieć co najmniej sześcioro. Danielle będzie załamana.

- Nie wiem, w jaki sposób jej to powiem...

- Jestem przekonany, że już to wie. Pierwszy wypadek miał miejsce co najmniej kilka lat temu. To musiało się odbić na cyklu miesięcznym. Jej lekarz na pewno jej to wyjaśnił.

Rafael pokręcił głową.

- To niemożliwe. Powiedziałaby mi. Nie mogła te go wiedzieć.

McCauley unikał jego wzroku.

- Być może...

Jasne było jednak, że ani trochę w to nie wierzy.

Rafaelowi zakręciło się w głowie. Danielle nie mogła wiedzieć, że jest bezpłodna, inaczej powiedziałaby mu przed ślubem. Przecież wiedziała, jak bardzo potrzebuje potomka, jak zależało mu na tym, by urodziła mu syna. Wrócił myślami do jej podróży do Ameryki. Planowała poślubić wdowca, który miał już dwójkę własnych dzieci.

Miałabym rodzinę - powiedziała kiedyś. Na Boga! Od samego początku wiedziała, że jest bezpłodna. Poczuł bolesne ukłucie. Spojrzał na Neila.

- Więc jesteś pewien, że wszystko będzie z nią w porządku.

- Na tyle, na ile można być czegokolwiek pewnym w tej sytuacji. W końcu jest młodą, zdrową osobą. Musi tylko dużo wypoczywać, by odzyskać pełnię sił.

Rafael skinął głową. Czuł, że gardło ma ściśnięte i nie może mówić swobodnie.

- Dziękuję, że przyjechałeś, Neil. McCauley oparł dłoń na ramieniu przyjaciela.

- Przykro mi, Rafaelu.

Rafael nie odpowiedział. Zamiast wrócić do pokoju Danielle, jak wcześniej zamierzał, wyszedł na dwór.















Rozdział 25



Danielle szybko wracała do zdrowia. Tydzień po wypadku była już w domu, chodziła, a jej organizm szybko odzyskiwał siły. Choć styczniowe chłody nie ustąpiły, codziennie rano spacerowała z Caroline po ogrodzie.

- Chcę jak najszybciej stanąć z powrotem na nogi

- powiedziała. - Tydzień w łóżku to wystarczająco dużo czasu.

- Potrzebujesz odpoczynku - sprzeciwiała się Ca-ro. - Tak powiedział doktor McCauley.

- Powiedział też, że trochę ruchu dobrze mi zrobi.

- Naprawdę czuła się lepiej po krótkiej porannej przechadzce. Cielesne rany szybko się goniły. Problemem były rany serca.

Od dnia, w którym się pobrali, za każdym razem, gdy pojawiały się kłopoty, Rafael się od niej oddalał, trzymał dystans. Od czasu wypadku jeszcze bardziej się wycofał, jeszcze szczelniej chronił swoje odczucia za irytującą maską pozornego spokoju i obojętności. Danielle umierała z pragnienia szczerej rozmowy, odkrycia, co właściwie było nie tak. Jednak za każdym razem, gdy zbierała się na odwagę, zaczynała sobie wyobrażać, co mógłby powiedzieć i nie potrafiła wprowadzić w czyn swojego postanowienia. Tak samo jak on często teraz przebywała sama, co może sprzyjało rekonwalescencji jej ciała, jednak przyczyniało się do coraz większego psychicznego cierpienia.

Przynajmniej Caro odzyskała pełnię sił, chociaż, prawdę mówiąc, jej stan emocjonalny był niewiele lepszy niż stan Danielle. Szczupła blondynka całymi dniami niespokojnie krążyła po domu, przytłoczona myślami o Robercie McKayu. W nocy, nawet w bardzo późnych godzinach, Danielle słyszała jej kroki; Caroline, nie mogąc zasnąć, chodziła w tę i z powrotem w sąsiednim pokoju.

Teraz jej przyjaciółka pracowała nad misterną robótką w salonie na parterze, choć, jak Danielle przypuszczała, z nie najlepszymi wynikami. Martwiła się o nią i głęboko żałowała, że wciąż nie ma żadnych wiadomości o McKayu.

Siedząc w jednym z mniejszych saloników w tylnej części domu i bezskutecznie próbując skupić się na swojej robótce, Caro natychmiast zauważyła Woostera wchodzącego do domu przez otwarte na oścież drzwi.

- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale jego wysokość życzy sobie, by udała się pani do biblioteki.

Serce Caroline gwałtownie podskoczyło w piersi i zabiło szybciej. Może Robert wreszcie się pojawił!

- Dziękuję, panie Wooster. Już idę.

Odkładając robótkę i spiesznie podnosząc się z sofy, poczuła, że kolana ma jak z waty. Głęboko zaczerpnęła powietrza, by się uspokoić, wygładziła przód jasnobłękitnej wełnianej sukni i udała się w ślad za kamerdynerem.

Z drżeniem rąk patrzyła, jak Wooster naciska srebrną klamkę i otwiera drzwi, a potem przepuszcza ją przodem do gabinetu. Omiótłszy pokój szybkim spojrzeniem, zorientowała się jednak, że nie ma w nim Roberta, za to naprzeciw księcia siedzącego za biurkiem stoi Jonasz McPhee.

- Proszę wejść, moja droga - powiedział książę. - Jestem pewien, że słyszała pani o panu McPhee.

- O... oczywiście. Dzień dobry, panu.

- Miło mi panią poznać, panno Loon.

Był niski, krępy, lekko łysiejący, nosił maleńkie szkła, jednak coś w krzepkiej budowie jego ramion i rysach twarzy zdradzało, że należy do ludzi potrafiących radzić sobie z trudnościami.

Książę wskazał jej miejsce obok siebie, więc usiadła na brzeżku obitego ciemnozieloną skórą krzesła, tak zdenerwowana, że musiała myśleć o tym, że powinna oddychać.

- Poprosiłem panią tutaj, ponieważ pan McPhee ma pewne wiadomości o Robercie McKayu, które zapewne chciałaby pani usłyszeć.

- O, tak! Dziękuję, wasza wysokość.

- Jonaszu, opowiedz, proszę, pannie Loon to, co mi przed chwilą mówiłeś.

- Zacznijmy od tego, panno Loon - odezwał się mężczyzna - że wiele z tego, co mówił pani przyjaciel, potwierdziło się.

Czuła, że jej ciało tak osłabło, iż zaraz zsunie się z krzesła.

- Czy wszystko w porządku, Caroline? - zapytał troskliwie książę.

- Tak. - Zebrała wszystkie siły i złożyła ręce na kolanach. - Proszę kontynuować, panie McPhee.

- Przebywałem ostatnio na północy, w małej wiosce w pobliżu Yorku, gdzie rozmawiałem z człowiekiem o nazwisku Stephen Lawrence, bratem ciotecznym pana McKaya. Gdy się zorientował, że pracuję dla jego dobra, okazał się bardzo pomocny. Wie pani, jego matka jest ciotką Roberta. Okazało się, że była obecna na ślubie Nigela Trumana, najstarszego syna hrabiego Leightona z matką Roberta. Ceremonia odbyła się w kościele Świętej Małgorzaty.

- Obawiam się, że niewiele z tego rozumiem. Siedzący za biurkiem książę pochylił się w kierunku Caroline.

- Zna pani dużą część historii Roberta, ale jest jeszcze jeden szczegół. Otóż jego brat cioteczny od krył, że McKay jest synem Trumana z prawego łoża i, w związku z tym prawowitym dziedzicem tytułu hrabiowskiego. Widocznie z tego właśnie powodu był podejrzewany o morderstwo. Skoro jego ojciec nie żył, a Robert miał zawisnąć za zbrodnię, według prawa tytuł i ziemie przechodziły na własność dale kiego kuzyna hrabiego, Clifforda Nasha.

W głowie jej zawirowało od nadmiaru wiadomości.

- Czy... czy chce pan przez to powiedzieć, że to Clifford Nash zamordował hrabiego?

- Nash lub ktoś, kogo wynajął - odrzekł McPhee.

- Nie wiemy jednak dotąd, w jaki sposób Clifford dowiedział się o istnieniu Roberta. Stephen Lawrence przypuszcza, że świętej pamięci hrabia sam mu o tym powiedział.

- Bardzo nierozważna decyzja - wtrącił książę. McPhee westchnął.

- Mimo wszystko, trudno jest znaleźć na to dowód.

- Skoro pan jednak wie ponad wszelką wątpliwość, że Robert jest... jest prawowitym dziedzicem tytułu... - przerwała, nie do końca pewna, czy dobrze wszystko pojęła - zdaje się, ma pan motyw zbrodni.

- To prawda, jednak, jak już mówiłem, cała trudność leży w znalezieniu dowodów.

- Co pan zamierza w związku z tym przedsięwziąć?

- Będziecie to państwo musieli zostawić mnie. Caro przeniosła wzrok na księcia.

- Czy wasza wysokość wie, gdzie Robert jest te raz?

Sheffield pokręcił głową.

- Jeszcze nie, ale pan McPhee znajdzie go w odpowiednim czasie.

- Rozumiem.

- Czy jeszcze chciałaby pani coś wiedzieć, Caroline? - zapytał uprzejmie książę.

Gdyby nawet chciała, w tej chwili miała w głowie kompletną pustkę.

- Na razie nie.

- A więc może pani odejść.

Caroline niepewnie podniosła się z krzesła i udała w kierunku drzwi.

Myśli kotłowały się jej w mózgu, a serce przeszywał raz po raz bolesny skurcz. Więc Robert był prawdziwym hrabią, a ona... tylko pokojówką. Czyż życie nie jest niesprawiedliwe? Zaczęła płakać zanim zdążyła skryć się w samotności swojej sypialni.

Nadeszły ostatnie dni stycznia. Caroline i Daniel-le siedziały w pokoju z tyłu domu, pierwsza z robótką w dłoniach, druga na przemian wsłuchując się w krople deszczu uderzające o szybę i czytając wiersze Elizabeth Bentley.

Spojrzawszy w stronę przystawionego do sofy krzesła, Danielle zobaczyła szczupłą dłoń Caro leżącą bez ruchu na materiale, podczas gdy ona sama wpatrywała się w ogień na palenisku. Od czasu, gdy jej przyjaciółka dowiedziała się prawdy o pochodzeniu Roberta, nie można jej było w żaden sposób pocieszyć. Spojrzenia obu kobiet spotkały się.

- Nawet jeśli uda się znaleźć dowód niewinności Roberta, wszystko między nami skończone. - Trochę zbyt gwałtownie wbiła igłę w tkaninę, tuż obok dziurki, którą właśnie obrębiała eleganckim haftem. - Jestem tylko zwykłą córką pastora, a Robert... Robert jest prawdziwym hrabią.

- Może to nie będzie miało znaczenia - powiedziała Danielle.

Ale wiedziała, że Robert jednak nigdy nie wspominał o małżeństwie. Skoro nie odzywał się od tylu dni, pewnie nie miał wcale takich zamiarów.

- Żałuję, że nie zostałam w Ameryce. Że oboje z Robertem nie zostaliśmy. Poczekałabym, aż zrobi aplikację. Czekałabym na niego nawet wiecznie, gdyby o to poprosił.

- Nic nie zostało jeszcze ustalone. Nie wiemy nawet, gdzie teraz jest. Może wszystko rozwiąże się we właściwym czasie.

Żadna z nich w to nie wierzyła. Danielle nic już nie powiedziała, odłożyła książkę i opuściła salonik równie przygnębiona jak przyjaciółka. Była już teraz całkiem zdrowa, czuła się jak dawniej, ale od czasu wypadku Rafael ani razu nie złożył wizyty w jej łóżku.

Podczas kolacji obserwował ją spod przymkniętych, ciężkich powiek, prawie nie biorąc udziału w rozmowie. Danielle miała ochotę na niego nakrzyczeć, zmusić go, by otwarcie powiedział, co jest nie tak. Pomyślała o nocy, podczas której ostatnio miała na sobie szmaragdową koszulę z satyny o wyrafinowanym, nieskromnym dekolcie, i zastanawiała się, czy nie włożyć jej znowu.

Jednak następnego, równie nudnego wieczoru, gdy Rafael ponownie, od razu po kolacji, wymknął się do swego gabinetu, pełniącego jednocześnie funkcję biblioteki, wróciła do pokoju obok jego sypialni i zaczęła go przemierzać niespokojnym krokiem, z minuty na minutę bardziej wściekła. Razem ze złością opanowała ją jednak niepewność. Dobry Boże, nawet jego pożądanie się wypaliło. Od czasu wypadku nie widziała już w jego oczach tego dawnego błysku, ani śladu tej ledwie utrzymywanej w ryzach namiętności, która zawsze pomiędzy nimi kipiała.

Już jej nie pragnął.

Ta świadomość była druzgocąca. Coraz częściej spędzał noce w klubie, wracając dopiero w późnych godzinach porannych. Danielle był przekonana, że jeśli nie zdoła przełamać bariery, którą wzniósł, będzie tylko kwestią czasu, kiedy zacznie szukać towarzystwa innych kobiet.

Usłyszała, jak Rafael wchodzi do swojej sypialni, jak porusza się po pokoju. Wyobrażała sobie, jak się rozbiera, obserwując w myślach jego wysoką, szczupłą figurę, wypukłości mięśni, szeroki, muskularny tors. Przeszył ją delikatny dreszcz pożądania.

Ten mężczyzna był w końcu jej mężem. Pora, by sobie o tym przypomniał.

Podjąwszy decyzję, podbiegła do komody i wyciągnęła z niej białą, satynową koszulkę. Tkanina lśniła jak płynne srebro, gdy przekładała ją przez głowę, pozwalając miękko spływać na biodra. Nocna suknia miała wysoką talię. Piersi przykrywała jedynie delikatna koronka. Gdy spojrzała w lustro, zobaczyła prześwitujące ciemniejsze koła sutków i przypomniała sobie, jak dotyk dłoni Rafaela sprawiał, iż stawały się twarde. Dotknęła piersi i poczuła, jak pali ją pożądanie. Tak bardzo chciała się z nim kochać. Wydawało się jej, że nie była z nim od wieków, chyba od momentu wyjazdu na wieś do ciotki.

Przeciągnąwszy kilka razy szczotką po rudych lokach i ułożywszy je wokół ramion, podeszła do drzwi dzielących jej sypialnię od pokoju męża.

Było późno, prawie godzina po północy. Rafael postanowił nie dzwonić po lokaja. Pociągnął palcami węzeł i rozluźnił, a następnie zdjął z szyi chustę. Zawiesił na poręczy krzesła żakiet i kamizelkę, ściągnął przez głowę koszulę z cienkiego batystu.

Nagi do pasa, miał właśnie zdjąć buty, gdy usłyszał cichutkie pukanie pochodzące z przejścia do sypialni księżnej. Zaskoczony ruszył w ich kierunku, jednak zanim do nich dotarł, srebrna klamka drgnęła i do pokoju weszła Danielle.

- Dobry wieczór, wasza wysokość - powiedziała miękko i jego puls przyspieszył.

Czuł narastające napięcie w lędźwiach. Omiótł wzrokiem to ekscytujące wycięcie dekoltu obszyte koronką, przez którą prześwitywały ciemnoróżowe brodawki, zdające się twardnieć pod jego spojrzeniem. Dwa erotyczne pępki świata. Jego męskość zareagowała natychmiast.

- Czy życzysz sobie czegoś? - zmusił się, by wypowiedzieć to pytanie.

- Owszem... i myślę, że wiesz czego.

Poczuł jeszcze większe napięcie, jego podniecenie rosło. Wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Wysoka niczym królowa, zniewalająco kobieca. Nie był z nią już od tak dawna.

Słowo to przywołało w jego pamięci obraz jej zdrady i jego własne postanowienie, że będzie wobec niej chłodny i powściągliwy. Oszukała go, poczęstowała jeszcze ohydniejszym kłamstwem niż to, o które kiedyś niewinnie ją oskarżył. Przyrzekł sobie, że zazna przyjemności z inną kobietą. Nieważne, że pragnął tylko jej. Z ich związku nigdy nie zrodzą się dzieci. Jednak każdej nocy, leżąc w łóżku, myślał o Danielle z tęsknotą i pożądaniem.

Teraz była przy nim, w jego sypialni, o kilka kroków od niego. W migocącym świetle lampy widział gładkość jej skóry i burzę długich rudych włosów. Czuł delikatny, słodki zapach jej perfum, który przywodził mu na myśl kwitnące jabłonie. Ale nie ruszył się z miejsca.

- Byłaś chora - powiedział wyzutym z emocji głosem, choć ledwie był w stanie wymówić słowa. - Powinnaś odpoczywać i odzyskiwać siły.

- Nie jestem już chora, Rafaelu... chyba że z tęsknoty za tobą.

Głośno wciągnął powietrze i bez udziału woli postąpił krok naprzód, jednak, opanowawszy emocje, zatrzymał się. Zacisnął zęby.

- Może jakiejś innej nocy.

Zaczęła powoli zbliżać się do niego, a każdy jej ruch był bardziej zniewalający. Nocna koszula falowała wokół jej bioder, jakby Danielle odziana była w białe obłoki.

- To trwa już zbyt długo.

Palcami delikatnie przeczesała włosy na jego torsie, powoli przesunęła rękę w dół, do pasa i niżej.

Serce mocno mu zabiło. Poczuł pożądanie, rozpływające się falą po całym ciele od miejsca, gdzie spoczywała jej dłoń.

- Pragniesz mnie - powiedziała, jakby z odcieniem ulgi, lekko zaciskając dłoń.

Rafael zagryzł zęby, próbując powstrzymać wstrząsającą nim namiętność, ale gdy napotkał wzrok Danielle, zobaczył, jak zwilża językiem rubinowe usta, całe jego opanowanie stopniało niczym kra lodu na rzece pod gorącymi promieniami słońca. Ze zduszonym jękiem wyciągnął do niej rękę, otoczy! jej talię ramieniem i mocno przyciągnął do siebie, wpijając usta w jej wargi. Całował ją głęboko, pieszcząc językiem wnętrze jej ust, biorąc wszystko, co mu dawała, niezdolny opierać się ani chwili dłużej. Danielle objęła ramionami jego szyję i oddała pocałunek, napierając miękkimi ustami na jego wargi i mocno przyciskając się do jego piersi.

Pocałował ją jeszcze głębiej, napawając się jej znajomym zapachem, smakując jej słodką kobiecość, drżąc z pożądania. Przylgnęła do niego, odwzajemniając pieszczotę warg, używając każdej miłosnej sztuczki, której ją nauczył.

Objął dłonią jej pierś, próbując zedrzeć z jej ramion białą satynę, ale Danielle niespodziewanie się odsunęła.

- Jeszcze nie teraz. Najpierw pomogę ci się rozebrać.

Zafascynowany obserwował, jak uklękła przed nim, by zdjąć z jego nóg buty i pończochy, a potem zaczęła powoli rozpinać guziki przy jego spodniach. Każde dotknięcie jej palców wywoływało prawie bolesną powódź świadomości, pobudzało przemożne pragnienie, by unieść ją, zerwać z niej koszulę. Nie zrobił tego jednak. Pozwolił jej się prowadzić, nie przynaglając, chciwie przyjmując każdy jej dotyk, jakby jego ciało było wysuszoną ziemią, a ona pierwszymi kroplami deszczu.

Nie poruszył się nawet, gdy zdjęła z niego ubranie, pozostawiając go całkiem nagim. Stał przed nią, wchłaniając w siebie jej obecność, tylko jedną ręką wodząc po jej jedwabistych włosach.

- Tęskniłem za tobą - powiedział łagodnie, przy znając się do tego wbrew woli.

Kiedy na niego spojrzała, próbował przekonać siebie, że jej oczy nie lśniły wilgocią łez.

Dotknęła wargami jego piersi, tuż nad sercem, a potem jeszcze raz przed nim uklękła i wzięła go do ust. Przez moment Rafael stał w osłupieniu, nie mogąc uwierzyć, że to nie sen i modląc się, żeby się z niego nie obudzić, a Danielle obdarzała go pocałunkami i pieszczotami, sprawnie i delikatnie posługując się wargami i językiem, by dać mu przyjemność, jakiej żadna żona nie dawała jeszcze mężowi. Danielle była wyjątkową żoną, wiedział to od samego początku. Gdy nie był już w stanie wytrzymać ani chwili dłużej tej wyrafinowanej tortury wszechogarniającej przyjemności, zanurzył dłoń w jej włosach i podniósł ją z kolan.

Ujął ją palcami za podbródek, przyciągając jej usta do swoich, smakując ją, wciągając w płuca jej oddech. Spojrzał jej w oczy, uniósł w ramionach i zaniósł na przykryte czystą, białą pościelą łoże. Ściągnął z niej przez głowę satynową koszulę, obnażając ją przed swym zgłodniałym spojrzeniem. Czekała, aż przyłączy się do niej, kładąc na miękkim materacu przy jej boku. Jej oczy rozszerzyły się, gdy uniósł ją i położył na sobie.

Miała smukłe i sprężyste ciało. Włosy opadały jej na ramiona, ocierały się o brodawki. Kiedy pochyliła się do przodu, ciężką jedwabistą masą opadły mu na pierś i delikatnym płomieniem rozlały się po skórze.

- Taka piękna... - wyszeptał - jak nikt inny. Danielle dotknęła dłonią policzka męża i jeszcze bardziej pochyliła nad nim, a on przyssał się wargami do jej nabrzmiałej piersi; jednocześnie jego ręka wśliznęła się w wilgotne miejsce między jej nogami. Była teraz gotowa, by go przyjąć, a on wszedł w nią powoli, napełniając jej piękne, smukłe ciało, tak doskonale dopasowane do jego własnego.

Kiedy ją także zaspokoił, jego serce podskoczyło na myśl o innym, bardziej bolesnym kłamstwie. Danielle okłamała go przecież nie wypowiadając słowa.


















































Rozdział 26



Danielle obudziła się w wielkim łożu męża. Czuła się przyjemnie wyczerpana i zupełnie zaspokojona. Zeszłej nocy kochali się tak, jak jeszcze nigdy.

Wspomnienie przyjemności, którą się dzielili, więcej niż raz łącząc swoje ciała w jedno, wywołało na jej twarzy rozmarzony uśmiech. Jednak gdy spojrzała na puste miejsce obok siebie, gdzie spodziewała się zobaczyć Rafaela, uśmiech się rozpłynął. Odszedł, jakby go tu nigdy nie było. Opadła na puchową poduszkę, czując nagle ogromne zmęczenie.

Dopiero godzinę później zdołała wygrzebać się spod przykrycia i wrócić do własnych apartamentów. Zadzwoniła na służbę, prosząc o przygotowanie kąpieli, z nadzieją, że uda jej się zmyć z siebie fatalny nastrój. Zanim się osuszyła, przyszła Caroline, by pomóc jej się ubrać, ufryzować i upiąć włosy.

Przez jakiś czas snuła się po pustych pokojach, zastanawiając się, dokąd mógł wybrać się jej małżonek, i nie mogąc się doczekać, aż go znów zobaczy. Gdy ranek przechodził w południe, wyszła z Caro pospacerować po żwirowych alejkach ładnego, ale wciąż nagiego zimowego ogrodu, wśród pierwszych zielonych pędów wypuszczonych przez cebulki najwcześniej wschodzących roślin.

Nim nadeszło późne popołudnie zaczęła się martwić. Czy uraziło go jej bezwstydne zachowanie zeszłej nocy? Wyglądał wtedy na zadowolonego, ale być może wspominając jej czyny, uznał je za zbyt odważne. Nie planowała, że ich erotyczne spotkanie potoczy się w ten sposób. Teraz martwiła się, że zrobiła coś, co uznał za niewłaściwe.

Danielle westchnęła. Z takim skrytym mężczyzną jak Rafael trudno było być pewną, na czym się stoi. Wracając do swoich apartamentów, zastanawiała się, czy tę noc również spędzą razem, czy też jej mąż ponownie zamknie się w swojej skorupie. Wtedy właśnie otrzymała od niego liścik, w którym prosił ją, by towarzyszyła mu tego wieczoru na oficjalnej kolacji w głównej jadalni.

Ręka Danielle drżała, gdy wkładała kartkę z powrotem do koperty i kładła ją na komodzie. Zaproszenie było zbyt formalne, by można było je uznać za dobrą wiadomość. Najpierw chodziła niespokojnie w tę i z powrotem po sypialni, a potem siedziała w ciszy, nim minęła godzina i przyszła Caro, żeby pomóc jej się przebrać na wieczór.

- Lepiej od razu zacznijmy - powiedziała jej przyjaciółka, przejmując kontrolę nad sytuacją i energicznie kręcąc się po pokoju. - W czym chciałabyś dziś wystąpić? Tylko nie mów, że w czerni - poznaję po twoich skulonych ramionach, że masz fatalny humor.

Danielle zmusiła się do słabego uśmiechu.

- Dobrze, żadnej czerni - westchnęła. Pokazała Caroline zaproszenie od Rafaela na oficjalną kolację.

- Nie mam pojęcia, czego może ode mnie chcieć. To bardzo dziwne, że jeszcze go nie ma. Martwię się.

- Może nie ma wcale powodu do niepokoju. Możliwe, że chce się podzielić jakąś dobrą wiadomością.

- Tak uważasz?

- To zupełnie prawdopodobne. -Może...

Wyjechał jednak bez słowa i nie było go przez cały dzień. Próbując stłumić w sobie nową falę strachu, stanęła wraz z Caroline naprzeciw zdobionej złoceniami i kością słoniową szafy i otworzyła ją, skupiając się na tym, co powinna teraz zrobić.

- To oficjalna okazja, wybierzmy więc coś bardzo eleganckiego. - Odkładając na bok różne toalety, to z bordowego jedwabiu, to z ciemnozielonego aksamitu, to kremową z koronką, wyciągnęła jedwabną suknię barwy ametystu o stanie zdobionym złotą nicią. - Ta powinna być odpowiednia.

- Jest piękna. Książę nie będzie mógł oderwać od ciebie oczu.

Caroline rozłożyła ubiór na łóżku, a Danielle usiadła na taborecie przy komodzie. Nie przestawała nerwowo się kręcić, gdy Caro zaczęła pracować nad jej fryzurą, szczotkując i podpinając ciężkie jedwabiste pasma, a w końcu umieszczając pośród loków złotą kokardę. Gdy skończyła, Danielle wsunęła stopy w miękkie złote pantofle.

- Jeszcze ostatni szczegół. - Caro poszła na drugi koniec pokoju i wyjęła czerwoną satynową torebeczkę z ozdobnie rzeźbionego pudełka na biżuterię. Potem ułożyła naszyjnik panny młodej na szyi przyjaciółki i zapięła go.

- Wygląda przepięknie - rzekła. - Doskonale pasuje do sukni.

Danielle wyciągnęła rękę i dotknęła eleganckiej ozdoby, wodząc palcami po mieniących się diamentach umieszczonych pomiędzy perłami.

- Nie wiem dlaczego, ale zawsze gdy go noszę, czuję się o wiele lepiej.

Caroline cofnęła się o parę kroków, by podziwiać swoje dzieło, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, patrząc pod różnymi kątami.

- Wyglądasz tak, że mogłabyś stawić czoło nawet smokowi w jego jaskini.

Danielle westchnęła, wstając z taboretu.

- Pewnie tak jest.

Wewnątrz jednak drżała z niepokoju. To jasne, że Rafael ma jej coś ważnego do powiedzenia, a z jego zachowania wnioskowała, że to nie jest dobra wiadomość.

Oby kiedyś nadszedł taki dzień, w którym nie będzie między nami już żadnych tajemnic. Mogłaby wtedy spojrzeć mu w oczy bez poczucia winy, bez żadnej obawy. Była pewna, że tego wieczoru będzie jednak inaczej.

- Życz mi szczęścia - rzekła.

Unosząc skraj sukni, przeszła po dywanie do drzwi, nieświadomie dumnie podnosząc podbródek, gdy przekraczała próg pokoju.

Na szczycie schodów zatrzymała się i spojrzała w dół. Odziany w granatowy frak i ciemnoszare spodnie, z chustą idealnie udrapowaną pod szyją, Rafael wyglądał tak zniewalająco, że jej serce zabiło mocniej.

Trzymając wysoko głowę, dostojnie zeszła po stopniach schodów, przy każdym kroku czując na sobie spojrzenie małżonka. Jego oczy były bardziej błękitne niż zazwyczaj, a może tylko się takie wydawały ze względu na smutny wyraz jego twarzy. Niezależnie od przyczyny złapała się na tym, że uważnie obserwuje go spod opuszczonych rzęs. Poprowadził ją do drzwi największej jadalni i usiadł obok niej u szczytu stołu.

- Poprosiłem kucharza, by przygotował coś specjalnego na tę okazję - rzekł.

Uniosła brwi.

- Jaką okazję masz na myśli?

- Podziękowanie za rozkosz, którą dałaś mi zeszłej nocy.

Danielle rzuciła mu szybkie spojrzenie. Niezbyt podobało jej się, że mąż płaci za miłość, nawet w taki sposób. Rafael jednak się tym nie przejmował. Przez cały czas trwania posiłku prowadził lekką konwersację. Jego wzrok raz po raz padał na jej biust, uwypuklony w ametystowej sukni, i zobaczyła w nim ten żar, którego od dawna w nim brakowało. Może to, co zrobiła poprzedniej nocy, nie było jednak takim głupim posunięciem? Może w ten sposób jakoś do niego dotarła?

Podano posiłek - sześć dań. Między innymi ostrygi w sosie z anchois, zupa żółwiowa, marynowany łosoś, pieczeń z prosięcia. Danielle była tak zdenerwowana, że prawie nic nie przełknęła, zauważyła też, że Rafael również jadł mniej niż zwykle. Po skończonym deserze lokaj nalał każdemu z nich kieliszek wina i książę odprawił służbę z jadalni.

Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Rafael wzniósł kryształowy kielich i wygłosił toast.

- Za przyszłość! - powiedział, patrząc jej głęboko w oczy.

- Za przyszłość - zawtórowała, czując, że znów przeszywa ją dreszcz niepokoju.

Upił łyk wina i Danielle zrobiła to samo, może wypijając nieco więcej niż powinna. Odstawił swój kielich na stół, wciąż intensywnie wpatrując się w jej twarz, ale jego długie palce wciąż niespokojnie wodziły wokół jego krawędzi, a rubinowy płyn przelewał się w czaszy.

- Czy pamiętasz obietnicę, którą nie tak dawno mi złożyłaś?

- Obietnicę?

- Tej nocy, kiedy zapytałem cię o naszyjnik, a ty wyznałaś mi, że dałaś go Robertowi McKayowi.

Zwilżyła usta, które nagle stały się suche.

- Yyy... Pamiętam.

- Przyrzekłaś, że nigdy więcej mnie nie okłamiesz.

-Tak...

- Ale znowu to zrobiłaś. Nie mylę się, prawda? Danielle zadrżała; żałowała, że nie wypiła więcej wina.

- Co właściwie... masz na myśli?

- Kiedy miałaś zamiar mi powiedzieć, że nie możesz urodzić mi dziecka?

Serce Danielle zatrzymało się. Jakby zaraz miała umrzeć.

- Kiedy, Danielle?

Sięgnęła po kieliszek, ale Rafael złapał ją za rękę.

- Kiedy chciałaś mi to powiedzieć, Danielle! Spojrzała na niego ze łzami w oczach.

- Nigdy... - wyszeptała i załkała.

Zalała się falą gorących łez. Nie był to cichy płacz kobiety po prostu przyłapanej na kłamstwie, ale głęboki szloch kobiety bezpłodnej opłakującej dziecko, którego nigdy nie będzie w stanie dać ukochanemu mężczyźnie. Łkała, jakby jej serce rozpadało się na kawałki, nie mogła przestać, nie zauważyła nawet, kiedy Rafael podniósł ją z krzesła i otoczył silnymi ramionami.

- Już dobrze... Wszystko będzie dobrze.

- Nic już nigdy nie będzie tak, jak powinno - za-szlochała, przytulając się do niego. - Nigdy!

- Ciii...

- Powinnam była ci wszystko wyznać, zanim się pobraliśmy... Bóg wie, że tak powinnam była postąpić, ale...

- Ale?... -zapytał łagodnie. Wzięła szybki oddech.

- Najpierw chciałam cię ukarać. Zmusiłeś mnie do tego małżeństwa i wtedy uważałam, że dostajesz to, na co zasługujesz.

- A potem?

- Kiedy... kiedy wróciliśmy do Londynu, twoja matka wyjaśniła mi, dlaczego to takie ważne, żeby ród Sheffieldów miał jak najszybciej dziedzica tytułu. A potem spotkałam Arthura Bartholomew i uświadomiłam sobie, jak bardzo to rzeczywiście istotne. - Spojrzała na niego, łzy spływały jej po policzkach. - Wybacz mi, Rafaelu. Jest mi tak okropnie, nieznośnie przykro. - Znów zaczęła płakać, a Rafael jeszcze mocniej przycisnął ją do siebie.

- Nie płacz, kochanie.

Nie mogła jednak powstrzymać łez.

- W jaki sposób... jak się dowiedziałeś?

- Neil McCauley. Powiedział, że już wcześniej musiałaś mieć jakiś wypadek. Co się wtedy stało?

- Jeździłam konno... po parku w Wycombe. Po tym... gdy zerwałeś zaręczyny. Wyprowadziłam się z Londynu. Jeździłam konno tak często, jak mogłam. To była jedyna rzecz, która w jakimś stopniu przynosiła mi ulgę, zapomnienie...

-Tak...

- Poprzedniej nocy padało... ziemia była wilgotna, pełno błota. Ciotka Flora próbowała mnie odwieść od tej przejażdżki, mówiąc, że to niebezpieczne, ale... nie chciałam jej słuchać. Moja klacz pośliznęła się tuż przed skokiem przez kamienny płotek. Prze leciałam nad jej szyją. Musiałam na coś upaść albo... W każdym razie stało się coś złego. Kiedy zbyt długo nie wracałam, a koń, kulejąc, wrócił do stajni, ciotka Flora wysłała stajennych na poszukiwania.

Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Dość długo to trwało, ale w końcu wróciłam do zdrowia. Lekarz powiedział mi jednak, że nigdy nie będę mieć dziecka.

Otarła łzy z policzków. Serce miała boleśnie ściśnięte.

- Czy gdybym ci to powiedziała, ożeniłbyś się ze mną? Z kobietą, która nie może dać ci syna?

Rafael delikatnie ujął ją za podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała.

- Posłuchaj mnie, Danielle. Miałem mnóstwo czasu, by to przemyśleć, i coś ważnego zrozumiałem. Uświadomiłem sobie, że to nie ma znaczenia. Jesteś moją żoną. Powinnaś była nią zostać pięć lat temu. Gdybym wtedy ci uwierzył - a powinienem był - mieszkałabyś ze mną, a nie u swojej ciotki, i tamtego feralnego dnia nie wybrałabyś się na przejażdżkę, nie miałabyś wypadku. W zasadzie to ja, nie ty, ponoszę za to winę.

Danielle spoglądała w twarz ukochanego. Trudno było wydobyć słowa ze ściśniętego gardła.

- Rafaelu...

Jej usta zadrżały pod jego wargami, gdy pochylił głowę i pocałował ją. Kocham cię - chciała powiedzieć. - Tak bardzo cię kocham.

Ale nie powiedziała. Nie miała pojęcia o pokładach jego uczuć do niej i w dalszym ciągu nie była pewna, co przyniesie przyszłość.

- Czy kiedykolwiek będziesz w stanie mi wybaczyć? - zapytała.

- Musimy wzajemnie sobie wybaczyć. Żadnych więcej tajemnic - dodał.

- Żadnych. Przysięgam na moje życie.

Rafael pocałował ją tak czule, że obawiała się, iż znów wybuchnie szlochem.

- Jest coś jeszcze.

- Tak?

- Od tej pory będziesz spędzać noce w moim łóżku.

Ściśnięte gardło Danielle się rozluźniło. Zdołała skinąć głową na potwierdzenie, a w jej sercu zagrała niebiańska muzyka.

Caro stała przed drzwiami gabinetu księcia. Już miała wkroczyć do środka, gdy usłyszała szum głosów i ujrzała sylwetkę stangreta Mullensa, stojącego naprzeciw wielkiego biurka księcia z kapeluszem w ręku. Nie miała zamiaru podsłuchiwać, zorientowała się jednak, że rozmawiają o wypadku karety, a woźnica jest wielce zdenerwowany. - Toż to wcale nie był wypadek, proszę pana. Caro przylgnęła do ściany gabinetu od strony korytarza i starała się zrozumieć słowa stangreta.

- Kiedym reperował oś, zauważyłem, że miejsce, gdzie pękło drewno, wygląda dziwacznie. Przyglądam się bliżej i widzę, że zostało do połowy przepiłowane.

Książę zerwał się z krzesła.

- Co takiego? Twierdzi pan, Mullens, że ktoś chciał, by ten powóz się przewrócił?

- Nawet więcej, proszę pana. Ktoś chciał, żeby to się stało w tymże miejscu i w taki sposób jak się stało. Kiedym oglądał resztki osi, zobaczyłem, że coś tkwi w drewnie.

Caro zerknęła szybko do pokoju i zdążyła zobaczyć, jak stangret wyjmuje coś z kieszeni swojej ciemnej kurtki i podaje księciu.

- Ktoś musiał na nas wtedy czekać przy moście, proszę pana. No tak, przecież żem słyszał jakiś hałas, jakby wystrzał, ale nie zwróciłem uwagi, póki żem nie zobaczył tej ołowianej kuli. Ktoś chyba wtedy do nas strzelał.

Książę podniósł krążek ołowiu, by mu się dokładnie przyjrzeć.

- Strzelili w oś. Wystarczyło przyłożyć choćby nie wielką siłę w odpowiednim punkcie, by pękła.

- Tak właśnie myślałem, proszę pana. Książę zamknął w dłoni kawałek ołowiu.

- Pozwoli pan, że ja to wezmę, panie Mullens. Dziękuję, że przyszedł pan do mnie z tą informacją.

Woźnica ukłonił się i wyszedł. Nim znalazł się przy drzwiach, Caroline zbiegała po schodach co sil w nogach. Musi znaleźć Danielle. Słodki Jezu! Ktoś próbował ich zabić!

- Nie wiem, co o tym myśleć. - Danielle krążyła po ulubionym saloniku z tylu domu, mniejszym niż pozostałe, z oknami wychodzącymi na ogród. - Czemu ktoś miałby chcieć naszej śmierci?

Do głowy wpadła jej przerażająca myśl. Tytuł książęcy Sheffieldów, według reguł dziedziczenia, mógł otrzymać tylko syn zrodzony ze związku małżeńskiego, potomek Rafaela z prawego łoża. Dlatego rozwód był dla niego jedyną szansą. Chyba, że... że ona umrze, a on ożeni się ponownie.

Spojrzała na Caro i wiedziała, że ta odgadła jej myśli.

- Nie wierzę, by zrobił coś takiego - nie w tej chwili. Książę jest w tobie zakochany. Może ty tego nie dostrzegasz, ale ja wiem. Nie skrzywdziłby cię.

Danielle nie do końca była pewna uczuć Rafaela. W końcu nawet jeśli Caroline miała rację i miłość jej męża do niej odżyła, samo uczucie czasem nie wystarcza. Był jeszcze obowiązek wobec rodu, którego nie mógł wypełnić, dopóki była jego żoną.

- Muszę brać pod uwagę każdą możliwość - powiedziała Danielle - nawet tę najbardziej bolesną.

- Przecież przed wypadkiem książę nie wiedział jeszcze, że nie możesz dać mu potomka.

- Może wiedział. W końcu kilka osób o tym wiedziało... lekarz, który zajmował się mną wtedy na wsi, po upadku, służba mojej ciotki... Może w jakiś sposób dowiedział się, jeszcze zanim usłyszał to od Neila McCauleya.

- Nie wierzę.

- Też nie chcę w to wierzyć, ale niezależnie od tego musimy odkryć, kto i dlaczego doprowadził do wypadku.

- Absolutnie się zgadzam.

Danielle zerwała się z miejsca, słysząc głos Rafaela przy drzwiach salonu. Wkroczył do pomieszczenia, które stanowiło jej intymną przestrzeń, i które wraz z jego pojawieniem się jakby nagle zmniejszyło się.

- Szukałem was obu. - Przenosił wzrok z Danielle na Caroline i z powrotem. - Słyszałyście już pewnie nowinę o powozie.

Twarz Caro spurpurowiała.

- Nie chciałam podsłuchiwać, wasza wysokość, ale przechodziłam właśnie korytarzem i usłyszałam rozmowę o wypadku, i...

- W porządku. Cieszę się, że już wiecie. Jonasz McPhee wyjechał w poszukiwaniu śladów dotyczących morderstwa hrabiego Leightona, wynająłem więc jednego z jego współpracowników - nazywa się Samuel Yarmouth - żeby zbadał sprawę wypadku.

Danielle skinęła głową.

- O co chodzi? Rozpoznaję już ten wyraz twarzy.

- Nic ważnego, wasza wysokość - odpowiedziała za nią Caro. - Po prostu wytrąciła ją z równowagi świadomość, że ktoś czyhał na nasze życie.

- O tym właśnie chciałbym z wami obiema porozmawiać. Musimy rozważyć, czy któraś z was może mieć jakichś wrogów.

Danielle podniosła głowę, mówiąc spokojnym tonem:

- Wrogów? Nie mam pojęcia, komu mogłoby zależeć na zrobieniu mi krzywdy. Nikt nie przychodzi mi na myśl.

Przygwoździło ją jego ciężkie spojrzenie.

- Nikomu oprócz mnie. To właśnie pomyślałaś.

- Ależ nie... To nieprawda. - Jednak jej zaróżowione policzki ją zdradziły.

- Dowodzenie mojej niewinności może niewiele tu wniesie, ale, po pierwsze, do czasu wypadku nie wiedziałam jeszcze nic o twoim sekrecie, a po drugie, sam również miałem podróżować tym powozem. Zmieniłem plany dość nieoczekiwanie, dopiero dzień przed wyjazdem. Gdyby nie to, ten łotr, który to wszystko zaaranżował, osiągnąłby swój cel.

Takie rozumowanie wydawało się całkiem sensowne, zaś myśl, że Rafael mógłby chcieć się jej pozbyć - tak odpychająca, że chwyciła się argumentów męża niczym tonący liny.

- Tak, zapewne to prawda.

- Jeśli zaś to ja byłem celem, muszę przyznać, że jest kilka osób, które byłyby skłonne życzyć mi śmierci.

Skupiła wzrok na jego twarzy.

- Myślisz o 01iverze Randallu?

- Tak. To przeze mnie nigdy już nie będzie chodzić. Na liście moich wrogów zajmowałby poczesne miejsce.

Danielle ponownie usiadła.

- Po tym, co się stało, nie przypuszczam, by miał odwagę wystąpić przeciwko tobie.

- Może i nie. Mimo wszystko warto jednak zbadać ten trop. - Podszedł do okna i wyjrzał przez nie na ogród, splótłszy ręce za plecami. - Jest jeszcze Carlton Baker, Amerykanin. On także mi groził.

- Jestem prawie pewna, że Baker nie posunąłby się do morderstwa.

- Gdy w grę wchodzi zraniona duma mężczyzny, trudno powiedzieć, jak daleko jest gotów się posunąć. - Odwrócił twarz ku żonie. - Jest jeszcze mój brat cioteczny, Artur Bartholomew. Siedzi po uszy w długach, rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Tytuł i majątek księcia Sheffield mógłby być wart popełnienia zbrodni.

O tym Danielle nie pomyślała. To zagrożenie wisiało nad głową jej męża, gdyż nie miał potomka. Zadrżała.

- Wyłączywszy tę trójkę, pozostaje jeszcze jedna możliwość - człowiek o nazwisku Bartel Schrader, zwany Holendrem. Spotkałem go w Ameryce.

- Po co ten Schrader miałby chcieć twojej śmierci?

- Jest zaangażowany w przedsięwzięcie dotyczące handlu flotą, którego powodzenie znacznie wzmocniłoby pozycję Francuzów. Ja zaś robiłem wszystko, by zniweczyć jego wysiłki.

- To w tej sprawie spotykałeś się z pułkownikiem Pendletonem?

Przytaknął.

- Holender uważa, że jestem jego głównym konkurentem, jeśli idzie o zakup floty bardzo szczególnych okrętów. Gdyby usunął mnie z drogi, prawdopodobnie sfinalizowałby transakcję i zarobił ogromne pieniądze.

- Rozumiem. Czy myślisz, że ten pan Yarmouth zdoła odkryć, kto jest odpowiedzialny za wypadek?

- To się dopiero okaże. Tymczasem wszyscy musimy zachowywać wyjątkową czujność. Porozmawiam ze służącymi, by zwracali uwagę na wszystko, co może się wydać podejrzane, chociaż, prawdę mówiąc, ten, kto przygotował zamach, musiał mieć jakichś wspólników w tym domu.

- To niemożliwe, przecież większość z nich od lat pracuje dla twojej rodziny.

- Tak, ale nie można przeoczyć żadnego szczegółu. W tym momencie w drzwiach stanął kamerdyner.

- Przepraszam, że przeszkadzam, Wasza Wysokość, ale właśnie przybyli lord Brant i lord Belford.

Rafael skinął głową.

- Proszę ich tu wprowadzić. - Zwracając się do Danielle, dodał: - Zaprosiłem naszych przyjaciół. Obaj są ludźmi znaczącymi, o dużych możliwościach, mają wiele kontaktów w najwyższych krę gach. Miałem nadzieję, że dowiedzą się czegoś przydatnego.

Caroline podniosła się z krzesła.

- W takim razie udam się do siebie.

- Proszę zostać - rzekł Rafael. - Była pani w karecie razem z moją żoną, więc ta sprawa pani również dotyczy.

Caroline przytaknęła i z powrotem usiadła. Danielle widziała, jak jest zadowolona, że pozwolono jej uczestniczyć w naradzie.

Wooster wrócił po chwili, prowadząc hrabiego Branta i markiza Belforda do salonu.

- Przybyliśmy najszybciej jak mogliśmy - powiedział hrabia.

- Napisałeś, że to ważne - dodał markiz.

- Bo tak jest - odrzekł Rafael i przez następne pół godziny zaspokajał ciekawość przyjaciół, opowiadając o odkryciu, które poczynił woźnica Mullens.

- Więc to wcale nie był wypadek - rzekł Ethan ponurym tonem.

- Trochę się rozejrzymy - zaoferował Cord. -Zobaczymy, czego uda się nam dowiedzieć. Jeśli pozwolisz, chciałbym jednak wtajemniczyć Wiktorię. Ona jak nikt inny potrafi skłonić służbę do po mocy.

- Ja również chciałbym powiedzieć Grace - dodał Ethan. - Na pewno będzie chciała pomóc.

- Decyzję o wtajemniczeniu w sprawę kobiet zostawiam do rozstrzygnięcia wam. Usiłowanie morderstwa to nie jest przyjemny czy bezpieczny temat, ale przyda się nam każda pomoc.

- Czy jeszcze powinniśmy coś wiedzieć? - zapytał markiz.

Danielle pomyślała o matce Rafaela, która także mogłaby zyskać w związku z jej zgonem, ale nie podzieliła się tym z nikim. To trochę podejrzane, że Rafael znajdował się w Londynie, bezpieczny, w momencie wypadku, ale w głębi serca nie wierzyła już, że jej mąż byłby w stanie ją skrzywdzić. Choć jednak księżna wdowa byłaby załamana, gdyby dowiedziała się, że żona nie może dać Rafaelowi potomstwa, Danielle nie przypuszczała, by jej teściowa była zdolna do morderstwa.

Gdy kroki gości opuszczających ich dom ucichły, Rafael zwrócił się do Danielle:

- Będę miał teraz wiele rzeczy do zrobienia w związku z tą sprawą. Dlatego wolałbym, abyście obie z Caro przez kilka dni nie opuszczały domu, do póki czegoś więcej się nie dowiemy.

Choć Danielle z przykrością myślała o przymusowym uwięzieniu we własnym domu, nie próbowała z nim dyskutować.

- Jak sobie życzysz - na razie - powiedziała i zaraz otrzymała od męża twarde, poważne spojrzenie.

- Posłuchaj mnie, Danielle. Nie pozwolę ci ryzykować życia. W tej kwestii zrobisz dokładnie to, co powiedziałem.

- A co z tobą? Jeśli miałeś rację i to ty byłeś celem, przede wszystkim ty nie powinieneś opuszczać domu.

Kącik jego ust się uniósł.

- Pochlebia mi, że się o mnie martwisz, ale możesz spać spokojnie - zamierzam być wyjątkowo ostrożny.

Rafael opuścił salon, a po chwili Caroline także podążyła za nim na górę. Ogród jest przecież częścią domu, pomyślała Danielle, która nade wszystko pragnęła w tej chwili zaczerpnąć świeżego powietrza. Tak jak Rafael, będzie przecież bardzo ostrożna - postanowiła.

Jeden zamach na jej życie zupełnie wystarczał.

































Rozdział 27



Ciemna noc otulała miasto. Cienki sierp księżyca wisiał nad ogromnym domem księcia przy Hanower Square. Leżąc w swojej sypialni i wpatrując się w bogate gipsowe zdobienia sufitu nad łóżkiem, Caroline bezskutecznie usiłowała zasnąć. Tyle się wydarzyło, odkąd opuściły z Danielle Wycombe Park - tyle się zmieniło. Odbyły podróż do Ameryki i z powrotem, Danielle wyszła za mąż, a ona sama została pokojówką księżnej. Robert McKay wkroczył w jej życie. Zakochała się.

Jej oczy natychmiast wypełniły się łzami, więc zamrugała, by się ich pozbyć. Dosyć już płakała z powodu Roberta McKaya.

Choć było już teraz pewne, że Robert nie jest winny morderstwa, ani słowem nie wspomniał o uczuciu do niej i, od czasu jej powrotu do Anglii, ani razu nie przybył się z nią zobaczyć. Powód okazał się prosty. Robert był teraz hrabią, a ona pokojówką. Nawet jeśli kiedyś miał dla niej jakieś względy, musiało się to zmienić, gdy się dowiedział o swoim arystokratycznym pochodzeniu. Teraz jest dla niej stracony i najlepiej będzie, jeśli się z tym pogodzi, kontentując się prostym życiem, jakie wiodła, nim go spotkała. Boże, gdyby tylko wiedziała, ile bólu może przysporzyć miłość, nie poszłaby z Robertem do stajni tej pierwszej nocy, nie całowałaby go, ani nie pozwoliłaby mu się pocałować.

Caro stłumiła szloch, zdecydowana wyrzucić McKaya z pamięci. Nadal jednak nie mogła zasnąć. Słuchała szelestu wiatru w gałęziach drzew za oknem, cichego stukotu kopyt po bruku i skrzypienia kół powozów przejeżdżających ulicą. Godziny mijały powoli, a Caro na przemian zapadała w niespokojną drzemkę i czuwała. Wtem jej uwagę zwróciło ciche pukanie w szybę, zbyt regularne, by było przypadkowe. Wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna po miękkim dywanie, po czym spojrzała w ciemność. Zamarła na widok postaci mężczyzny przycupniętego na żelaznej barierce, stanowiącej wykończenie gzymsu pod oknami drugiego piętra. Mężczyzna pochylił się w kierunku okna i znów zapukał. Serce Caro załomotało.

Robert!

Drżącymi rękami z trudem odciągnęła zasuwkę i rozwarła okiennice. Robert cicho wspiął się na parapet, miękko zeskoczył na dywan i zamknął okno, przez które do pokoju dostawał się chłód. Odwrócił się ku niej, nie spuszczając z niej wzroku i nie czyniąc żadnego ruchu. Uświadomiła sobie, że musi wyglądać na przerażoną.

Boże, przecież nawet nie włożyła siatki na włosy. Zostawiła blond pasma rozpuszczone na plecach, a teraz sterczały w nieporządku niczym lwia grzywa. Miała na sobie tylko białą bawełnianą koszulę, spod której wystawały bose stopy i przez którą bezwstydnie prześwitywały brodawki piersi.

Zarumieniła się.

- Jestem... jestem nieubrana - szepnęła wstydliwie. - Wiem, że wyglądam na przestraszoną, ale...

Cokolwiek chciała jeszcze dodać, musiało teraz ustąpić przed atakiem, jaki jego usta przypuściły na jej wargi. Całował ją tak namiętnie, jak nigdy przedtem, z dzikim, gorącym pragnieniem, które powiedziało jej wszystko, co chciałaby w tej chwili o nim wiedzieć, a nawet więcej.

- Wybacz mi - rzekł, odstępując od niej. - Nie chciałem...

- Tak się cieszę, że cię widzę.

- Musiałem tu przyjść. - Sięgnął dłonią do jej policzka. - Nie mogłem już bez ciebie wytrzymać.

- Robercie... - Caroline padła w jego ramiona, czując radość, której z niczym nie dało się porównać. - Tak bardzo za tobą tęskniłam.

Jego palce wśliznęły się w jej włosy, podtrzymując ją zręcznie za tył głowy, podczas gdy Robert pochylił twarz nad jej twarzą, by znów ją pocałować. Kiedy się nasycił, cofnął się o krok, by na nią spojrzeć, stojącą w bladych promieniach księżycowego światła wpadającego przez szybę.

- Zapomniałem, jaka jesteś piękna. Nowa fala rumieńca zalała policzki Caro.

- Nie jestem nawet ładna.

- Ależ jesteś. Niczym wiosenny kwiat. Masz takie delikatne rysy, jasną skórę, włosy koloru bladego złota, delikatne niczym srebrne nici. Może tego nie zauważasz, ale ja to widzę.

Nikt nigdy jeszcze tak do niej nie mówił. Drżała wewnątrz z miłości do niego.

- Robercie... - skryła się w jego objęciach. - Tyle się wydarzyło.

Robert pokręcił głową i pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie.

- Jeszcze nie dość wiele. Ciągle jestem poszukiwany.

Jesteś także hrabią - pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Nie chciała wypowiadać słów, które mogłyby skrócić tę wspaniałą chwilę. Dzisiejsza noc należała tylko do niej i każdą sekundę przy nim traktowała jak najcenniejszy skarb.

- Podziel się ze mną tym, czego się dowiedziałeś -rzekła - a ja zrobię to samo.

- Przejechałem pół Anglii i nie zdołałem znaleźć tego, czego szukam, ale powiem ci, co odkryłem.

Przez następne pół godziny opowiadali sobie wzajemnie o najważniejszych wydarzeniach, a rozmowa przychodziła im równie łatwo i naturalnie jak kiedyś. Caroline mówiła o księciu i Jonaszu McPhee, o tym, jak potwierdzono prawdziwość opowieści Roberta.

- McPhee szuka dowodu na twoją niewinność -powiedziała - a książę wierzy, że go znajdzie.

Odwrócił wzrok.

- Też miałem na to nadzieję. Rozmawiałem z kobietą, z którą miałem się spotkać tamtej nocy w za jeździe, ale to nic nie dało. Szlochając, wyznała, że jakiś mężczyzna zapłacił jej, by wysłała mi list, proponując schadzkę Pod Dzikiem i Kurą, ale nie miała pojęcia, co ma się zdarzyć potem. Twierdziła, że ni gdy nie widziała osoby, od której dostała pieniądze, chociaż nie jestem pewien, czy jej wierzyć.

Rozmawiali jeszcze jakiś czas, a gdy powiedzieli sobie wszystko, co mieli do powiedzenia w związku ze sprawą morderstwa, Robert znów ją pocałował.

- Jestem tu, bo chciałem cię zobaczyć - szepnął -a nie zadręczać moimi kłopotami.

- Twoje kłopoty mnie również dotyczą, Robercie. Na pewno zdałeś już sobie z tego sprawę.

- Muszę już iść. Pragnę cię tak mocno, że chyba nie byłbym w stanie utrzymać mojej namiętności w ryzach.

Serce Caro zabiło szybciej. Pragnął jej! Stał tutaj, patrząc na nią z pożądaniem. To było jak sen. Kiedy pomyślała o przeszkodach, które stoją między nimi, o latach, które będzie musiała spędzić w samotności, z dala od niego, uświadomiła sobie, że ona również go pragnie.

- Nie odchodź, Robercie. - Sięgnęła dłonią do je go policzka. - Zostań ze mną tej nocy.

Omiótł wzrokiem jej sylwetkę i ujrzała w jego spojrzeniu palące pragnienie.

- Jesteś panną, Caro. Nie chcę odbierać ci niewinności. Nie w tej sytuacji.

- To nieważne. Chcę, żebyś to był ty, Robercie. Pragnę, żebyś to ty uczynił mnie w pełni kobietą. Powiedz, że zostaniesz.

Robert pokręcił głową, ale Caro przechyliła się ku niemu i pocałowała go. Wzięła jego dłoń i położyła na swojej piersi, czując ciepło jego palców.

- Obiecaj, że zostaniesz.

- Nie wiemy, co przyniesie przyszłość, najdroższa. Mogę zostać powieszony. A jeśli poczniemy dziecko?

Spojrzała na niego, koncentrując we wzroku całe swoje uczucie.

- To byłby najpiękniejszy dar, jaki mogłabym od ciebie otrzymać, Robercie.

- Nie ma kobiety podobnej do ciebie. - Pocałował ją najpierw delikatnie, potem namiętnie i utonęli w pocałunkach, tak, że żadne z nich niezdolne już było do żadnej racjonalnej myśli.

Dopiero gdy poczuła na skórze chłód nocnego powietrza, uświadomiła sobie, że zdarł z niej odzienie. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka, a po chwili był tam przy niej, nagi i silny. Światło księżyca sączące się przez okno podkreślało linie rysujących się pod skórą mięśni.

- Wiem, że nie powinienem tego robić, ale gdy słodki widok twojego ciała burzy mi krew, moja wola nie ma siły z tobą walczyć.

- Niech ta noc będzie tylko nasza - szepnęła Caro. - Nieważne, co się potem stanie, nigdy nie będę tego żałować.

- Obiecasz mi to?

- Daję słowo... przyrzekam.

- Więc ja będę cię kochał tej nocy i zawsze, Caroline Loon.

Kiedy ją całował, kiedy z taką czułością pieścił jej ciało, Caro prawie mu wierzyła.

Clifford Nash, hrabia Leighton, siedział w głębokim, obitym skórą fotelu przed kominkiem w swoim gabinecie w Leighton Hall. Na zewnątrz hulał zimny wiatr. Był luty. Niechby ta wiosna już wreszcie nadeszła.

Zawołał do gabinetu Burtona Webstera, potężnego, szerokiego w barach, prymitywnie wyglądającego mężczyznę, z twarzą zdradzającą, że jego inteligencja z pewnością nie dorównuje sile.

- Czy to się już stało? Czy McKay jest martwy i więcej nie wejdzie mi w drogę?

Webster pokręcił rozczochraną głową.

- Jeszcze nie, ale to się wydarzy już wkrótce. Znalazłem odpowiedniego człowieka, choć zajęło mi to więcej czasu niż powinno.

- Gdzie jest teraz McKay?

- W Londynie. To ostatnie miejsce, w jakim bym go szukał.

- Co tam robi?

- Nie wiem dokładnie, ale doniesiono mi, że mieszka nad gospodą na East Endzie, zwaną Pod Gołębiem. Rozmawiałem ze Sweeneyem...

- Sweeneyem?

- Albertem Sweeneyem, tym, którego wcześniej wynająłem. Pojechał już do Londynu. Dobrze mu zapłaciłem, żeby zrobił porządek z McKayem. Wierzę, że słyszy pan o nim po raz ostatni, milordzie.

- Dobrze. Ta sprawa powinna już dawno zostać raz na zawsze zakończona.

Webster podniósł się z krzesła.

- Czy to wszystko, milordzie?

- Dopilnuj, żeby tym razem wszystko poszło jak trzeba.

- Nie ma obaw. Sam udaję się do Londynu. Kiedy tylko się przekonam, że problem został rozwiązany w satysfakcjonujący pana sposób, wyślę wiadomość.

Clifford skinął głową w geście aprobaty, a Webster odwrócił się i opuścił gabinet. Wszystko się wkrótce skończy. Jak powiedział Clifford, powinno było się skończyć już dawno.

Caro nieśmiało zapukała do drzwi gabinetu księcia. Zawiadomiła go, że chciałaby się z nim zobaczyć, i parę minut później poprosił ją na dół.

Książę zaprosił Caroline do środka. Wchodząc, miała nadzieję, że nie usłyszy, jak mocno wali jej serce.

- Chciała pani mnie widzieć?

- Tak, wasza wysokość. Mam wiadomości od Roberta McKaya.

Książę odłożył na biurko kartkę, którą przed chwilą czytał.

- Proszę usiąść, Caroline, i śmiało powiedzieć mi wszystko, cokolwiek ma pani do powiedzenia. Nie musi się pani niczego obawiać.

Usiadła na krześle naprzeciw niego i obserwowała, jak obchodzi biurko i zmierza w jej stronę, po czym siada w obitym skórą fotelu tuż obok niej.

- Proszę mi teraz powiedzieć, jakie wieści przynosi McKay.

Caroline mięła w palcach fałdę sukni, uważając, by nie skupiać się na intymnych szczegółach nocy spędzonej z ukochanym.

- Robert przyszedł w nocy, by się ze mną zobaczyć. Ciemne brwi księcia uniosły się i zmarszczyły.

- Przyszedł do domu?

- Tak, wasza wysokość. Wspiął się po drzewie do okna mojego pokoju i tą drogą go wpuściłam.

Jego brwi jeszcze bardziej się ściągnęły.

- Skąd wiedział, który pokój jest pani?

- Nie mam pojęcia, ale Robert jest bardzo sprytny.

- Nie wątpię.

- Powiedziałam mu, że jego wysokość wynajął człowieka, Jonasza McPhee, i wierzy, że znajdzie on dowód, który pozwoli mu oczyścić się z zarzutów, chociaż Robert nie uwierzył, że to się powiedzie. Mówił, że próbował już każdej ścieżki, ale do niczego nie doszedł. Był bardzo zniechęcony.

- Gdzie on teraz jest? Odwróciła wzrok.

- Prosił, bym nikomu tego nie zdradzała.

- Jeśli naprawdę go pani kocha i chce mu pomóc, proszę mi powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć.

Spojrzała na księcia.

- Proszę mnie o to nie pytać.

- Nie jestem wrogiem Roberta ani pani. Proszę mi to powiedzieć, żebym mógł mu pomóc. Przecież on bardzo tego potrzebuje.

Caro złożyła Robertowi obietnicę, ale wiedziała też, że jeśli książę nie znajdzie sposobu na udowodnienie jego niewinności, McKay zostanie w końcu stracony.

- Zatrzymał się w pokoju nad gospodą zwaną Pod Gołębiem na East Endzie.

- Dziękuję. Nie zawiodę pani zaufania. Ani Roberta.

- Jestem pewna, wasza wysokość.

- Czy zdołał odkryć coś nowego, co mogłoby mu pomóc?

- Wspomniał o kobiecie nazwiskiem Molly Jamesom Miał się z nią spotkać w zajeździe tej nocy, gdy popełniono morderstwo. Widział się z nią. Powiedział, że ktoś jej zapłacił, żeby zwabiła go wtedy do zajazdu, ale nie znała osoby, od której wzięła pieniądze. Robert nie był pewien, czy jej wierzyć.

Caro opowiedziała wszystko, co usłyszała od Roberta, mając nadzieję, że w jakiś sposób mu to pomoże.

- Dziękuję za zaufanie - rzekł książę i poczuła pokrzepiający uścisk jego dłoni. - Robertowi bardzo na pani zależy. Cokolwiek się stanie, proszę o tym pamiętać.

Rozumiała, co chciał przez to powiedzieć - przecież hrabia nie poślubi pokojówki, nawet jeśli jest w niej zakochany. To już wiedziała. Książę wstał, sygnalizując koniec rozmowy, więc zrobiła to samo i opuściła gabinet.

Danielle przytuliła się do Rafaela, leżąc obok niego w wielkim łożu z baldachimem. Sypialnia, która od sześciu pokoleń należała do książąt z rodu Shieffieldów, urządzona w męskim stylu, była może trochę zbyt ciemna, pełna ciężkich rzeźbionych mebli i sutych draperii z niebieskiego aksamitu. Zasłony z tego samego materiału, przymocowane do toczonych słupów podtrzymujących baldachim, dobrze chroniły przed zimowym chłodem. Był to typowo męski pokój, a Rafael zajął go i przystosował do swoich potrzeb - dlatego właśnie tak go lubiła. Obok szafy przy ścianie stały jego buty, a na komodzie, obok srebrnego grzebienia, flakony z wodami kolońskimi. Lubił czytać, co zdradzała spora ilość książek na nocnym stoliku po jego stronie łóżka.

Danielle podobało się, że chciał ją mieć obok siebie w tym wielkim łożu, że sięgał po jej ciało w środku nocy, a potem znowu rankiem, zanim wstali. Ich wzajemne pożądanie nigdy nie przygasło, choć dalej nad ich związkiem wisiały cienie. Ktoś próbował ją zabić, a może, jak wierzył sam Rafael, to on byl celem zamachu, a ona i Caroline tylko przypadkowymi ofiarami. Rozmyślała o tym wszystkim, leżąc u boku śpiącego męża. Miała nadzieję, że Jonasz McPhee wkrótce wróci do miasta.

Zapadła wreszcie w sen.

W pewnej chwili poczuła, że jej nozdrza wypełnia dziwny zapach, powoli przenikający do świadomości, i zaczynają piec ją oczy. To wyrwało ją z drzemki.

Przez moment myślała, że wciąż śni, patrząc spod przymkniętych powiek na migocące światło, pełznące po dywanie i liżące draperie. Wzięła głęboki oddech i natychmiast zaniosła się kaszlem.

- Rafaelu, zbudź się. Ogień! Pokój się pali! Oszalała ze strachu, ciągnęła go za ramię.

- Rafael, wstawaj! Musimy się stąd wydostać! Otrząsnął się zdezorientowany i wtedy zdała sobie sprawę, jak głęboko spał. Gdyby nie jej bezsenność, oboje zaczadziliby się dymem i nigdy już nie obudzili.

- Co się dzieje? - Rozejrzał się po pokoju. - Wielki Boże!

Wyskoczył z łóżka, narzucił na nią jakieś okrycie, a na siebie szlafrok.

- Musimy stąd wyjść.

Biorąc ją za rękę, pociągnął za sobą do drzwi. Duża część dywanu już płonęła, żar ogarniał też powoli ściany. Spodziewając się, że cały dom stoi w ogniu, zamarła, gdy gwałtownie popchnął drzwi i przekonała się, że płomienie szaleją tylko w ich sypialni.

- Pali się! - krzyknął Rafael na cały korytarz. - Po żar!

Drzwi na trzecim piętrze pootwierały się gwałtownie. Służący rzucili się schodami w dół na złamanie karku. Z jednego z pokojów obok sypialni Danielle wybiegła Caroline w nocnej koszuli i pantoflach. Luźne pasma włosów wymknęły się jej spod siatki.

- Co się dzieje? - Zdążyła zobaczyć czerwone i pomarańczowe języki ognia, nim Rafael zatrzasnął drzwi. - O, mój Boże!

- Idziemy! - zakomenderował Rafael, ponaglając obie kobiety, by biegły z nim w dół klatki schodowej, przez drzwi balkonowe prowadzące do ogrodu. -Zostańcie tam, póki nie opanujemy ognia. Będziecie tam bezpieczne.

- Zaczekaj! - Zawołała za nim Danielle, ale on pędził już z powrotem w kierunku budynku, rozkazując lokajom, by dołączyli do ludzi z wiadrami, i znikając w jego wnętrzu, za szklanymi drzwiami.

- Musimy jakoś pomóc - powiedziała Danielle.

- Mogę podawać wiadra, jak wszyscy - krzyknęła Caroline i obydwie rzuciły się biegiem do służby, która walczyła z ogniem.

Drewniane wiadra napełniano i przekazywano z rąk do rąk wzdłuż niknącego wewnątrz domu szeregu służących. Z miejsca, w którym stanęły, Danielle widziała wyższe piętra domu i płomienie liżące zewnętrzne parapety apartamentów księcia. Krzyknęła, gdy kilka szyb z brzękiem pękło od żaru. Moment później rozpoznała sylwetkę Rafaela wewnątrz pokoju. Z rozmachem lał wodę na meble, pracując ramię w ramię z kamerdynerem Cooneyem i woźnicą Mullensem. Wydawało się, że akcja ratownicza przynosi coraz lepsze skutki.

Bolały ją plecy, jej nocne okrycie było przemoczone i lepiło się do ciała.

Do ogrodu wrócił Rafael, pokryty sadzą, z umazaną twarzą i zmierzwionymi włosami.

- Ogień ugaszony - powiedział do grupy ludzi wciąż pracujących przy fontannie. - Zdołaliśmy opanować płomienie nim rozprzestrzeniły się po domu. Wszystkim wam dziękuję za pomoc.

Danielle odetchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu.

Spojrzenie Rafaela spoczęło na jej przemoczonym odzieniu.

- Mówiłem przecież, żebyś trzymała się z dala od pożaru, w bezpiecznym miejscu.

- Przecież tutaj nie znajdowałam się w żadnym niebezpieczeństwie. Nie jestem kaleką, wasza wysokość, i miałam prawo pomagać w ratowaniu domu, w którym mieszkam.

Coś drgnęło w jego rysach i jego twarde spojrzenie złagodniało.

- Przepraszam. Tak jak powiedziałaś, miałaś wszelkie prawo pomagać w ratowaniu swojego własnego domu.

Na moment ich spojrzenia się spotkały.

- Jak to się stało? Domyślasz się, jak doszło do po żaru?

Rafael miał spiętą twarz, co uwydatniało dołek w jego podbródku.

- Na dywanie był olej z lampy. Draperie i zasłony też były nim oblane.

Oczy Danielle rozszerzyły się z przerażenia.

- W takim razie to było umyślne podpalenie?

- Tak, przykro mi to mówić, ale tak. Caroline wydała z siebie dziwny odgłos.

- Próbuje zabić was oboje!

- Wejdźmy do środka - powiedział Rafael. - Nie ma potrzeby nadmiernie niepokoić służby.

Jednak służący i tak byli już zdenerwowani, a Danielle czuła, że drży. Już drugi raz ktoś próbował ją zabić. Rzuciła szybkie spojrzenie mężowi. Dziś on był bliższy śmierci niż ona. Kimkolwiek była osoba czyhająca na jej życie, teraz miała już dowód, że to nie Rafael.















Rozdział 28



Rafael odprowadził obie kobiety z powrotem do domu. Ponieważ jego sypialnia była zniszczona, dywany w korytarzu mokre i zabłocone, a powietrze nadal wypełnione zapachem dymu, zachodnie skrzydło rezydencji nie nadawało się na miejsce do spania. Kazał zamknąć całą tę część domu, a pokojówki natychmiast przystąpiły do pracy nad przygotowaniem kilku sąsiadujących pokoi we wschodnim skrzydle na użytek jego i Danielle oraz na sypialnię dla Caroline. W końcu dom pogrążył się w ciszy, gdy wszyscy ponownie udali się do łóżek. Było późno, niewiele godzin pozostało do świtu. Rafael leżał u boku Danielle, wciąż w myślach tworząc listę ludzi, którzy mogli pragnąć jego śmierci. A może, jak twierdziła Caro, śmierci ich obojga.

- Jak, twoim zdaniem, człowiek, który podłożył ogień, dostał się do domu? - Danielle obróciła się na bok, by móc na niego patrzeć.

- Myślałem, że śpisz.

- A ja wiedziałam, że ty czuwasz. Chyba żadne z nas już tej nocy nie zazna snu.

- Chyba masz rację.

- Więc jak się tu dostał?

- Nie wiem. Może wszedł przez okno, jak Robert zeszłej nocy do pokoju Caro. Bardziej jednak prawdopodobne, że ktoś go wpuścił.

- Ja też tak pomyślałam. Kilka tygodni temu nasza gospodyni zatrudniła nową pokojówkę. Prawdę mówiąc, ostatnio pojawiło się kilka nowych służących. Być może to jedna z nich.

- Może powinnaś porozmawiać z panią Whiley, dowiedzieć się, co ona o tym sądzi?

- To bardzo dobry pomysł.

- Teraz jednak oboje powinniśmy się trochę przespać. Do świtu jeszcze parę godzin. Chyba wiem, jak sprawić, byśmy zasnęli. - Rafael pochylił się nad Danielle i pocałował ją. Danielle oddała pocałunek.

Kilka chwil później był już w niej.

A potem zapadli w miękki puchowy materac. Danielle, wyczerpana, zapadła w sen. Rafael, mimo ogromnego zmęczenia, był zbyt niespokojny, żeby zasnąć.

Następnego ranka Danielle wstała wcześnie. Mięśnie bolały ją od dźwigania ciężkich wiader. Ubrała się sama, aby dać Caro jeszcze parę godzin tak potrzebnego jej wypoczynku, szylkretowymi grzebieniami podpięła włosy i wyszła na korytarz.

Jej uwagę przyciągnęło zamieszanie przy wejściu. U stóp schodów zauważyła natychmiast księżnę-wdowę Sheffield. Rozmawiała głośno z synem.

- Jak mogłeś mnie o tym nie powiadomić? Twoja żona omal nie zginęła podczas wypadku w powozie, a ty nie pomyślałeś, że należy dać mi znać?

- Nie chciałem cię martwić.

- I mam się też nie martwić, gdy przybywając do twojego domu od progu dowiaduję się, że ktoś podłożył ogień w twojej sypialni?!

Cicho jęknął.

- Skąd to wiesz, matko?

- Po pierwsze, cały dom cuchnie dymem, ale nawet gdyby tak nie było, niewiele rzeczy może umknąć mojej uwadze. Gdzie Danielle?

- Jestem tutaj, wasza wysokość.

Dama odwróciła się, sondując ją przenikliwym spojrzeniem.

- Jak się czujesz? I nie mów, że wszystko w po rządku. Chyba nie spałaś wiele tej nocy. Zamiast tu stać i rozmawiać ze mną powinnaś udać się prosto do łóżka i zażyć trochę potrzebnego ci, bez wątpienia, snu.

Danielle nie była pewna, czy teściowa martwi się o jej zdrowie, czy tylko uważa, że brak wypoczynku może w jakiś sposób niekorzystnie wpłynąć na jej zdolność do poczęcia potomstwa.

- Obiecuję, że po południu utnę sobie drzemkę. Poza tym, że jestem trochę śpiąca, naprawdę czuję się zupełnie dobrze.

Księżna wdowa z powrotem skupiła uwagę na Rafaelu.

- A ty?! Powinieneś zatrudnić jakichś ludzi, by chronili ciebie i twoją żonę. Ktoś czyha na twoje życie, a ty nie powziąłeś żadnych kroków, by się przed nim zabezpieczyć.

- W zasadzie podjąłem, matko. Wynająłem człowieka nazwiskiem Samuel Yarmouth, by zajął się wyjaśnieniem tej sprawy. Dziś jeszcze poproszę go, by znalazł godnych zaufania ludzi i rozstawił ich na straży wokół domu. Będą pracować przez okrągłą dobę. Czy teraz czujesz się już lepiej?

Dama odchrząknęła.

- Pewnie za wszystkim stoi twój, nic niewarty, brat cioteczny, Artur Bartholomew. Z pewnością to on by najwięcej skorzystał na twojej śmierci.

Rafael zmarszczył brwi. Rozejrzał się po korytarzu, sprawdzając, kto może słuchać ich rozmowy.

- Uważam, że nie powinno się rozmawiać o tych skomplikowanych rodzinnych sprawach tutaj, w holu. Przejdźmy do salonu, matko, tam będziemy mieć więcej prywatności.

Księżna uniosła wysoko brodę i pierwsza pomaszerowała w stronę najbliższego salonu, a Rafael został z tyłu, by zamknąć drzwi.

- Cokolwiek jeszcze masz do powiedzenia, matko, teraz jest na to właściwy czas i miejsce. Kiedy skończymy, muszę spotkać się z Yarmouthem i wprowadzić moje plany w czyn, a Danielle pójdzie porozmawiać z gospodynią, panią Whitley, o nowo zatrudnionych w tym domu osobach.

- Rzeczywiście - powiedziała ciemnowłosa dama, rzucając ukradkowe spojrzenie Danielle i zaraz wracając oczyma do Rafaela. - Chyba powinieneś wyjść i zająć się tamtymi sprawami. W tym czasie ja dowiem się wszystkich szczegółów od Danielle i zorientuję w całej sytuacji.

Rafael skinął głową na znak zgody.

- W takim razie opuszczę was. Wrócę tak szybko, jak będę mógł.

- Uważaj na siebie - zdążyła jeszcze powiedzieć Danielle i zaraz została za swoją troskę wynagrodzona czułym uśmiechem męża.

- Ty też.

Wyszedł z pokoju, zostawiając ją sam na sam z teściową.

Danielle była pewna, że wie, jaki temat chciała poruszyć starsza dama, i opłynęła ją zimna fala strachu.

Nadal nie była w ciąży - i nigdy nie będzie.

Z uśmiechem przyklejonym do twarzy odwróciła się do kobiety, która, jeśli odkryłaby prawdę, z pewnością dołączyłaby do listy osób życzących jej rychłego zgonu.

Był środek nocy. Rafael spał niespokojnym, nerwowym snem, kiedy rozległo się znajome stukanie do drzwi, zwiastujące przyjście kamerdynera. Rozbudzony, natychmiast zaczął gorączkowo się zastanawiać, co się stało. Odrzucił przykrycie, chwycił szlafrok i pospieszył ku drzwiom.

- O co chodzi, Wooster?

- Proszę mi wybaczyć, że niepokoję waszą wysokość o tej godzinie, ale na dole czeka pan McPhee. Jest z nim dwóch innych ludzi, jeden z nich wygląda dosyć podejrzanie. McPhee twierdzi, że musi z panem niezwłocznie porozmawiać.

Danielle stanęła tuż za nim

- Co się stało, Rafaelu?

- Jonasz tu jest. Myślę, że odkrył coś ważnego. - Rafael w pośpiechu naciągał na siebie spodnie i czystą białą koszulę. - Za chwilę wrócę.

Zostawił Danielle przy drzwiach sypialni, ale nim dotarł do gabinetu, zobaczył, że żona biegnie w jego stronę. Rzuciwszy ciche przekleństwo - powinien był przewidzieć, że go nie posłucha - poczekał na nią.

- Nic nie mów, Rafaelu. To dotyczy mnie w takim samym stopniu jak ciebie.

Powstrzymał ogarniającą go irytację. W zasadzie miała słuszność.

- No dobrze.

Wziął ją za rękę i poprowadził przez korytarz. Razem weszli do gabinetu. McPhee stał nad jakimś mężczyzną, który miał ręce związane na plecach. Obok był jeszcze jeden człowiek - Robert McKay.

- Dobry wieczór, waszym wysokościom - odezwał się Jonasz. - Proszę wybaczyć to najście, ale jest to sprawa niecierpiąca zwłoki.

- Doceniam, że się pan tu zjawił.

- Dobry wieczór, Robercie - rzekła Danielle.

- Spotkanie z panią jest dla mnie zawsze przyjemnością, księżno. Zdaje się, że zaciągnąłem kolejny dług wdzięczności u pani i jej męża.

Rafael wpatrywał się w niego uważnie.

- Jakim cudem?

Robert spojrzał na Jonasza McPhee.

- Gdyby pański przyjaciel nie przybył na czas, bardzo możliwe, że w tej chwili bym już nie żył.

I Robert wyjaśnił, w jaki sposób Jonasz odnalazł jego kryjówkę na strychu nad gospodą Pod Gołębiem i obserwował wszystkie jego poczynania.

- Na szczęście dla pana McKaya - dodał McPhee. Wskazał ruchem głowy na mężczyznę w więzach. - Ten człowiek nazywa się Albert Sweeney. Podsłuchawszy, jak rozpytuje w gospodzie o pana McKaya i płaci służbie za wskazanie jego pokoju, zacząłem go śledzić. Otworzył zamek wytrychem i wszedł do środka, a gdy podążyłem za nim, stało się dla mnie jasne, że przybył z zamiarem morderstwa.

- I to nie pierwszy raz - dodał Robert.

- To fakt - potwierdził Jonasz. - Kiedy go obezwładniliśmy, ucięliśmy sobie małą pogawędkę.

Charakter owej pogawędki był więcej niż oczywisty. Jedno z oczu Sweeneya zakrywała opuchlizna, z rozciętych ust sączyła się krew, miał nią także powalane ubranie.

- Co udało wam się z niego wyciągnąć? - zapytał Rafael.

- Sweeneyowi zapłacono za zamordowanie hrabiego Leightona - wyjaśnił bez ogródek McPhee.

Oczy Danielle rozszerzyły się.

- Tak powiedział? Przyznał się do morderstwa?

- Wymagało to pewnej dozy perswazji i obietnicy, że książę Sheffield się za nim wstawi, jeśli pomoże nam dotrzeć do swoich zleceniodawców.

Rafael skinął głową na znak zgody.

- Kim oni byli?

- Człowiek nazwiskiem Burton Webster. Mam zamiar udowodnić, że pracował dla Clifforda Nasha.

Rafael poczuł, jak palce Danielle zaciskają się na jego ramieniu.

- To świetna wiadomość.

Sweeney zaklął. McPhee porwał go z miejsca i przycisnął do ściany.

- Wyrażaj się. Jesteś w obecności damy.

- Porozmawiam z Websterem - powiedział Robert. - Może zdecyduje się współpracować, jeśli zyska w ten sposób większą przychylność władz.

- Proszę pozwolić mnie się tym zająć - odrzekł McPhee. - W końcu to Webster wynajął Sweeneya, żeby pana zabił. To dowodzi, że Nash wie o pana obecności w Anglii. Póki pan żyje, stanowi pan dla niego zagrożenie, a więc pana życie nadal jest w niebezpieczeństwie.

- On ma rację - dodał Rafael. - Należy jemu zostawić tę sprawę. - Czy jest coś jeszcze? - Zwrócił się bezpośrednio do Jonasza.

- W tej chwili nie.

- Daj mi znać, jeśli coś się pojawi.

- Dziękuję, wasza wysokość. Jeśli to wszystko, opuszczę państwa teraz. Muszę oddać tego łotra w ręce odpowiednich władz.

McPhee opuścił dom, zabierając ze sobą aresztanta, a Rafaela zwrócił się do McKaya:

- Póki cała ta sprawa się nie wyjaśni, może pan tu zostać, Robercie.

Ten spojrzał niezdecydowany.

- To zajmie jeszcze sporo czasu. Nawet jeśli Sweeney złoży zeznania, mogą mu nie uwierzyć. Moje konto nie będzie zupełnie czyste, dopóki Webster i Nash nie staną przed sądem.

- Ma pan zapewne rację. Mimo to jest pan bliższy odzyskania wolności niż przedtem, i jest pan tu mile widziany.

Robert skinął głową.

- Dobrze. Bardzo jestem zobowiązany wam obojgu. Nigdy nie będę w stanie się odwdzięczyć.

- Niczego nam pan nie zawdzięcza, jednak chciałbym o czymś jeszcze pomówić.

Robert uniósł głowę.

- Chodzi o pannę Caroline Loon?

- Zgadza się. Wydaje mi się, że panna Loon obdarzyła pana pewnymi względami, nie jest jednak jasne, jakie są pańskie uczucia w stosunku do niej.

- Kocham ją.

- Wszystko bardzo ładnie, ale, odzyskując wolność, zostanie pan dziedzicem tytułu hrabiowskiego. Panna Loon zaś jest pokojówką.

- Nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia, nawet gdyby była pomywaczką. Kocham ją. Chcę, by została moją żoną.

Rafael niemal słyszał przyspieszone bicie serca żony. Danielle podeszła do Roberta i uścisnęła jego dłoń.

- Miałam rację co do ciebie, Robercie McKay. Kiedy obserwowałam was razem, zorientowałam się, że dostrzegłeś w niej to samo piękno, które ja w niej widzę.

- Ona jest najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu przydarzyła, jeśli mogę tak to ująć.

Danielle uśmiechnęła się i puściła jego rękę. Rafael nigdy jeszcze nie widział jej tak szczęśliwej. Robert spojrzał w kierunku drzwi.

- Wiem, że jest środek nocy, czy istnieje jednak możliwość, żebym...

W tym momencie klamka cicho się poruszyła i drzwi się otworzyły.

- Boże, zachowaj nas od podsłuchujących kobiet -mruknął Rafael, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu obserwując, jak Robert podbiega do kobiety o blond włosach i porywa ją w ramiona.

Przez kilka długich sekund mocno ją przytulał. Rafael dał Danielle do zrozumienia, że powinni się po cichu usunąć, ale zanim znaleźli się przy drzwiach, Robert ukląkł przed Caro.

- Wiem, że to nie jest właściwy czas ani miejsce, ale nie dbam o to. Kocham cię do szaleństwa, Caro-linę Loon. Czy wyjdziesz za mnie?

Błękitne oczy Caro rozszerzyły się w bezmiernym zdziwieniu.

- Co ty mówisz? Nie mogę cię poślubić. Jesteś przecież hrabią!

- Może i jestem hrabią, ale jestem tym samym mężczyzną i kocham cię. Powiedz tak, Caro. Uczyń mi zaszczyt i zostań moją małżonką.

Caro obróciła szeroko otwarte, pełne niepewności oczy na Danielle.

- Nie mogę za niego wyjść. To byłoby nie w po rządku, prawda?

- Zostawić go tak ze złamanym sercem - to dopiero byłoby nie w porządku - roześmiała się Danielle. - Poza tym myślę, że byłabyś wspaniałą hrabiną. Zobacz - już teraz doskonale wiesz, w co się ubrać.

Caro odwzajemniła uśmiech, choć łzy nadal ściekały jej po policzkach, i odwróciła się do mężczyzny wciąż klęczącego na podłodze.

- Kocham cię, Robercie McKay, i jeśli naprawdę tego pragniesz, będę zaszczycona, mogąc cię poślubić.

Robert wydał okrzyk radości, wstał i porwał ją w ramiona. Rafael wyprowadził Danielle z gabinetu, udając, iż nie zauważa, że ona również płacze.

- Tak się cieszę.

- To jeszcze nie koniec. Zostało parę trudnych spraw i wciąż coś może pójść nie tak.

- Wiem. Modlę się, żeby wszystko się udało. Caroline zasługuje na szczęście, a Robert może jej je dać.

Gdy wchodzili po schodach do sypialni, Daniełle uderzyła dziwna myśl:

- Wiesz, przez jakiś czas Robert był w posiadaniu naszyjnika. Pamiętasz - sama mu go dałam.

Rafael się roześmiał.

- Chyba nie uważasz, że są teraz razem z jego powodu?

- Myślę jednak, że Robert ma szlachetne serce, prawda?

- Tak, kochanie. Też tak uważam i również się cieszę.

On jednak nie wierzył w legendy, klątwy czy tajemne moce. Gdyby było inaczej, nie martwiłby się ludźmi, którzy próbowali ich zabić. Nie obawiałby się też o Danielle, ani o to, że ten drań mógł dopiąć swego.

















Rozdział 29



Następnego wieczoru, kiedy zbliżała się pora kolacji, Danielle nigdzie nie mogła znaleźć męża, mimo że zajrzała po kolei do wszystkich salonów na dole i do jego gabinetu.

- Dobry wieczór, Wooster - przywitała siwowłosego kamerdynera. - Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie w tej chwili przebywa książę?

- Oczywiście, wasza wysokość. Jest na górze, przygotowuje się na wieczorne wyjście.

Ta odpowiedź ją zaskoczyła. Rafael nie wspominał o żadnym wyjściu, a ona naiwnie wyobrażała sobie, że zostanie w domu, dopóki ktoś może zagrażać jego życiu. Powinna była się domyślić, że nie okaże się na tyle rozsądny.

- Dziękuję, Wooster. - Podnosząc skraj sukni szybko przeszła korytarzem do wschodniego skrzy dla, udając się w kierunku pokojów, których tymczasowo używali, dopóki zachodnia część nie zostanie wyremontowana. Nie przejmując się pukaniem, otworzyła drzwi i weszła do apartamentu męża. Rafael, właśnie zawiązujący pod szyją chustę, znieruchomiał.

- Dobry wieczór, kochanie.

Zignorowała ciepły ton jego głosu i starała się nie widzieć, jak świetnie wyglądał w eleganckim wieczorowym stroju. Nie zdążył jeszcze założyć fraka. Biała koszula okrywała szerokie, silne ramiona, a pod obcisłymi spodniami, z przodu, dostrzegała zarys jego męskości. Danielle ogarnął rozkoszny, delikatny dreszcz. Przypomniała sobie jednak, po co tu przyszła.

- Co robisz, Rafaelu? Nie mówiłeś, że wychodzisz dziś wieczorem.

Wrócił do wiązania chusty. Rzadko wzywał pomocy służącego, zwłaszcza odkąd przenieśli się do wschodniego skrzydła.

- Hrabia Louden zaprosił gości na wieczór. Plotka niesie, że wśród nich będzie Bartel Schrader. Chcę zamienić z nim parę słów.

Holender, przedsiębiorca od handlu międzynarodowego, który wiele skorzystałby na śmierci Rafaela.

- Jeśli ty się tam wybierasz, idę z tobą.

- Nie dzisiejszego wieczoru. Zostaniesz w domu, gdzie będziesz bezpieczna.

Danielle postąpiła krok naprzód, a on znowu zaczął wiązać wokół szyi białą tkaninę.

- Jesteś pewien, że będę tu bezpieczniejsza sama, niż gdybym była przy tobie?

Rafael ściągnął swoje niemal czarne brwi.

- Nie będziesz tu sama. Cały dom jest pełen służby, a na zewnątrz jest pół tuzina strażników.

- W powozie, jak pamiętasz, także jechali służący, nie mówiąc już o tym, że być może ktoś spośród służby jest w to wszystko zamieszany.

Mogło tak być, mimo że po rozmowie z panią Whitley, gospodynią, i dwiema ostatnio zatrudnionymi pokojówkami, była pewna, że żadna z nich nie miała nic wspólnego z pożarem, który zniszczył sporą część ich domu.

Rafael zmarszczył czoło. Znów ujął końce chusty i zawiązał je w idealny węzeł.

- Po prostu irytuje cię ciągłe siedzenie w domu. Słodko się do niego uśmiechnęła.

- Więc jesteś absolutnie przekonany, że tutaj będę bezpieczniejsza?

Rafael rzucił jej spojrzenie, pod którym każdy przeciętny mężczyzna by się skulił.

- Jesteś małym, przebiegłym, upartym ciężarem. Ubieraj się. I nawet nie myśl o tym, by oddalić się ode mnie choćby na krok podczas przyjęcia.

Danielle powstrzymała triumfalny uśmiech.

- Oczywiście, najdroższy.

Uciekając od niego, nim zdąży zmienić zdanie, jak strzała przebiegła przez drzwi łączące sypialnię męża z jej własną. Do pokoju wpadła też Caroline.

- Jakim cudem zawsze wiesz, że będę cię potrzebować, zanim jeszcze sama się zorientuję?

Caro się zaśmiała.

- Prawdę mówiąc, zobaczyłam, że szukasz księcia, i usłyszałam, jak Wooster powiedział, że zamierza wyjść wieczorem. Wiedziałam, że będziesz chciała z nim iść.

Danielle podeszła do szafy, by wybrać, co na siebie włoży.

- Zatrudnię nową pokojówkę, gdy tylko znajdę kogoś odpowiedniego. Będziesz wkrótce hrabiną. To byłoby wysoce niewłaściwe, gdybyś nadal pozostawała na mojej służbie.

- Jesteśmy przyjaciółkami i bardzo lubię ci pomagać. - Usta Caro rozciągnęły się w uśmiechu. -Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Robert mnie kocha. Jest hrabią, a jednak chce mnie pojąć za żonę.

- Ma szczęście, że znalazł kogoś takiego jak ty. Wiesz o tym.

Caro spojrzała na Danielle.

- Boję się o Roberta. Dopóki wszystko się nie ułoży, wciąż może zostać aresztowany.

- Robert używa nazwiska McCabe. Nie ma powodu, by ktoś miał je skojarzyć ze zbrodnią popełnioną przed trzema laty.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Caro zaczęła się przekopywać przez stosy ubrań, krytycznie przyglądając się kolejnym sukniom. W końcu wyciągnęła jedwabną w kolorze różowym, ozdobioną wiązaniami z ciężkiego, czarnego aksamitu. - Co powiesz na tę? A może ta ciemnozielona ze złotą koronką na wierzchu?

Danielle wzięła z rąk Caro różową jedwabną.

- Ta będzie świetna.

Poczekała, aż przyjaciółka odepnie guziki jej dziennej sukienki, szybko z niej wyskoczyła i wciągnęła wieczorową suknię przez głowę.

Caroline ułożyła ją na jej ciele i zaczęła zapinać guziki.

- Robert nie może się doczekać ślubu. - Spojrzała na Danielle i na jej policzkach pojawił się rumieniec. - Mówi, że nie może znieść tego, że mieszka ze mną pod jednym dachem, a nie dzieli ze mną łoża.

Danielle się uśmiechnęła. -Kocha cię. Caroline westchnęła.

- Teraz, kiedy ma szansę na oczyszczenie się z wszelkich podejrzeń, musi zachowywać się jak dżentelmen. Twierdzi, że póki nie zostaniemy mężem i żoną, nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić mojej reputacji.

- Chyba powinno ci to pochlebiać.

- Też tak myślę, tylko... - Przerwała i odwróciła wzrok.

- Tylko co, moja droga?

- Ja chciałabym, żeby się ze mną kochał, Danielle. Tak jak wtedy, gdy przyszedł w nocy do mojego pokoju.

Danielle starała się ukryć zaskoczenie. Caro była zakochana. Danielle pamiętała, że kiedy po raz pierwszy zakochała się w Rafaelu, chciała mu oddać swoją niewinność bez wahania.

Wyciągnęła rękę i dotknęła bladej dłoni przyjaciółki.

- Pożądanie jest czymś naturalnym, kiedy się kogoś kocha. - W zamyśleniu zacisnęła usta. - Chyba dlatego Rafaelowi tak bardzo zależało, by Robert wyjawił swoje zamiary względem ciebie. Musiał się domyślić.

Caroline zalała się rumieńcem.

- To niemożliwe.

Danielle tylko się uśmiechnęła.

- Teraz to nie ma znaczenia. Wkrótce będziecie małżeństwem i będziecie mogli się kochać tak często, jak zechcecie.

Policzki Caroline jeszcze bardziej spurpurowiały, ale nic już więcej na ten temat nie dodała. Danielle także nie. Powiedziały sobie wszystko, co należało. Może gdyby Danielle nie była tak skupiona na swoich własnych kłopotach, zorientowałaby się, jak głęboko Caroline zaangażowała się w związek z Robertem.

Kiedy Danielle skończyła toaletę i schodziła na dół, by dołączyć do Rafaela, poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Robert kochał Caroline. Danielle nie miała jednak pojęcia, co Rafael tak naprawdę czuje do niej. Serce lekko się jej ścisnęło, gdy weszła na klatkę schodową i ujrzała męża czekającego na nią na dole. Próbowała wyczytać coś z jego twarzy, ale on jak zwykle uważnie kontrolował swoje uczucia. Zaprowadził ją do powozu i wsadził do środka, siadając po przeciwległej stronie. Danielle milczała, gdy kareta toczyła się po bruku w drodze do domu hrabiego.

Około dziesiątej wieczorem było już ciemno, gdy Rafael i Danielle zajechali pod trzypiętrowy, zbudowany z cegły pałac przy Cavendish Street. Okna rezydencji płonęły mocnym światłem. Dwóch uzbrojonych lokajów jechało z tyłu powozu. Również stangret, Michael Mullens, miał przy sobie pistolet. Choć nikt nie wiedział o tym, że Rafael wyjeżdża z domu, nie chciał ryzykować.

Czujny na wypadek kłopotów, powiódł Danielle ścieżką, a potem w górę po schodach do szerokiego, frontowego wejścia. Po bokach drzwi stali lokaje w liberiach, którzy z uprzejmym ukłonem wskazali im drogę.

Przyjęcie już trwało. Torując sobie drogę przez tłum w przedsionku, Rafael poprowadził Danielle do jednego z salonów, zatrzymując się tylko na chwilę, by wziąć ze srebrnej tacy trzymanej przez przechodzącego obok służącego kieliszek szampana dla żony i szklankę brandy dla siebie. Lustrował wzrokiem zgromadzonych, usiłując wypatrzyć potencjalne zagrożenie, ale nie zauważył nic podejrzanego.

- Spójrz! - Danielle pociągnęła go w stronę pary stojącej w głębi sali. - Są tu Cord i Wiktoria.

Poprowadził ją w tamtym kierunku, ucieszony, że widzi przyjaciół, a po chwili dostrzegł trochę dalej Ethana i Grace. Cord zauważył nadchodzących i rzucił Rafaelowi pełne wyrzutu spojrzenie.

- Myślałem, że nie będziecie opuszczać domu.

- W jaki sposób miałbym odkryć, kto próbuje mnie zabić, jeśli cały czas siedziałbym zamknięty w czterech ścianach?

- A Danielle? - spytał Ethan. - Oboje powinniście teraz unikać kłopotów.

Danielle się uśmiechnęła.

- Jestem wdzięczna za troskę, milordzie, ale musi się pan zgodzić, że jestem bezpieczniejsza tu, w towarzystwie Rafaela, niż sama w domu.

- Ma rację -wtrąciła Grace, nim Ethan zdążył się odezwać. - Mając przy sobie Rafaela, jest całkowicie bezpieczna.

Cord tylko chrząknął znacząco.

- Właśnie wybieraliśmy się po coś do jedzenia -powiedział. - Zechcecie do nas dołączyć?

Rafael przytaknął, zadowolony, że będzie miał w ten sposób okazję poobserwować gości w salonie. Przebrnęli przez tłum elegancko ubranych ludzi, zmierzając do wąskiej, podłużnej sali, w której serwowano poczęstunek. Kryształowa misa z ponczem stała tuż obok kilkunastu srebrnych tac, oferujących szeroki wybór przekąsek: pieczony drób, plastry wołowiny i wędzonego łososia, wielką różnorodność serów, a także niezliczoną ilość owoców i słodyczy. Kolejka była długa. Rafael stanął w niej wraz z przyjaciółmi, choć nie zamierzał tu pozostawać dostatecznie długo, by móc się cieszyć posiłkiem.

- Dlaczego właśnie to przyjęcie? - zapytał Cord, obserwując salę i położony za nią pokój.

Rafael podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.

- Słyszałem, że będzie tu dzisiaj Holender.

- Schrader? Skinął głową.

- Jeśli faktycznie tu jest, chciałbym z nim porozmawiać.

Po kilku minutach Rafael wypatrzył trzydziestoparoletniego mężczyznę o włosach piaskowej barwy, rozmawiającego z gospodarzem. Schrader poruszał się w wyższych sferach z łatwością urodzonego arystokraty i Rafael zaczął się zastanawiać, czyjego rodzina nie zaliczała się przypadkiem do holenderskiej szlachty.

- Zaopiekujecie się na moment Danielle? - po prosił Ethana i Corda.

Obaj przyjaciele skinęli głowami.

- Nie spuszczajcie jej z oczu.

- Przecież tu nic nie może mi grozić...

- Nie spuścimy - obiecał Cord i obaj przysunęli się nieco bliżej Danielle, jakby chcieli stworzyć wokół niej ochronną tarczę.

Rafael ruszył spokojnym krokiem w kierunku Holendra i zaczepił go w chwili, gdy ten skończył rozmowę i skierował się do drzwi.

- Przepraszam, pan Schrader? - zapytał. - Pewnie mnie pan nie pamięta, ale spotkaliśmy się kiedyś w Filadelfii. Nazywam się Rafael Saunders. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zamienić z panem parę słów.

Schrader był smukły, ale atletycznie zbudowany, miał oczy o niespotykanym zielononiebieskim odcieniu, zaskakująco przenikliwe.

- Wasza wysokość - lekko skłonił głowę. - Cieszę się, że znów pana widzę.

- Doprawdy? Schrader się uśmiechnął.

- Oczywiście. Słyszałem o pańskich kłopotach.

- Czyżby? - Rafael wskazał ruchem głowy na drzwi, sugerując swojemu rozmówcy opuszczenie salonu i przejście na koniec korytarza, gdzie będą mieli więcej prywatności.

Gdy zatrzymali się przy ścianie, pod dwoma pozłacanymi kinkietami, Holender obrzuci! Rafaela nieufnym spojrzeniem.

- Nie myśli pan chyba, że z tego powodu, iż jesteśmy konkurentami, chciałbym doprowadzić do pańskiej śmierci?

Rafael był tylko odrobinę zaskoczony, że Holender wiedział o zamachach na jego życie. W końcu w jego branży informacja była podstawą.

- To możliwe. Mógłby pan na przykład sądzić, że usunięcie mnie z drogi na stałe umożliwiłoby panu wreszcie przeprowadzenie transakcji, nad którą od tak dawna pan pracuje.

- Być może, ale nawet wtedy istniałaby spora szansa, że pańscy przyjaciele wystąpią zamiast pana z ofertą, która mi to uniemożliwi.

- Zadziwia mnie pan, Schrader. Zdaje się, że wie pan o moich interesach więcej niż ja sam.

Holender wzruszył ramionami.

- Na tym polega moja praca.

- Skoro jednak jest pan w Anglii, pozwolę sobie przypuszczać, że nie sprzedał pan jeszcze tej floty Francuzom.

- Obawiam się, że nie jestem upoważniony do rozmowy o transakcjach mojego klienta.

Rafael pomyślał o Danielle, o wypadku powozu i pożarze, w którym oboje o mało nie zginęli.

- Nie obchodzą mnie pańscy klienci, Schrader, ale niech pan posłucha uważnie. Zabicie mnie z pewnością nie rozwiąże pańskich problemów, a je żeli cokolwiek złego przytrafi się mojej żonie i do wiem się, że to pan macza! w tym palce, nie ma ta kiego miejsca na ziemi, gdzie mógłby się pan przede mną skryć.

Schrader się roześmiał.

- Jestem tylko człowiekiem interesów, nic ponad to. Musi pan gdzieś indziej poszukać swojego złoczyńcy, przyjacielu.

Rafael przez dłuższą chwilę uważnie mu się przyglądał, a potem odwrócił się i odszedł. Barter Schrader był inteligentny i niezwykle sprytny. Rafael nie zyskał ani krzty więcej pewności, jeśli chodziło o jego winę lub niewinność. Żałując, że rozmowa nie okazała się bardziej owocna, udał się z powrotem do salonu, by poszukać żony i przyjaciół, i wkrótce wypatrzył ich w rogu pokoju.

W międzyczasie dołączył do nich Anthony Cushing, wicehrabia Kemble. Bogaty i przystojny, był szeroko znany ze swoich miłosnych podbojów. Teraz patrzył palącym wzrokiem na Danielle, która właśnie śmiała się z jakiejś jego dowcipnej uwagi. Rafael czuł, jak jego irytacja narasta. Podszedł do miejsca, w którym stali jego przyjaciele, zgodnie z obietnicą nieodstępujący Danielle na krok, i gestem właściciela objął jej talię, jednocześnie wbijając wzrok w wicehrabiego.

- Miło znów cię widzieć, Kemble.

- Waszą wysokość również - czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się, zdaniem Rafaela, pożądliwie. -Właśnie miałem przyjemność poznać pana uroczą żonę. Rzeczywiście jest czarująca.

- To prawda - powiedział Rafael, zaciskając szczęki. Wicehrabia zwrócił się do pozostałych, rzucając

jeszcze jedno spojrzenie na Danielle.

- Muszę już iść. Było mi bardzo miło, wasza wysokość. - Skłonił się nisko do ręki Danielle, a Rafael jeszcze mocniej zacisnął zęby. - Życzę udanego wieczoru.

Rafael nie odpowiedział.

- Tak więc? - odezwał się Cord, zmuszając go do powrotu myślami do ich wcześniejszej rozmowy.

- Schrader zaprzeczył, że miał cokolwiek wspólnego z tymi zdarzeniami. Instynkt każe mi uwierzyć jego deklaracjom, ale nie ma sposobu, by zyskać pewność.

- Będziemy mieć oczy i uszy otwarte, jeśli o niego chodzi - obiecał Cord.

- To mi przypomina... - zaczął Ethan. - Miałem do ciebie rano wstąpić, by ci powiedzieć. Carlton Baker odpłynął do Nowego Jorku. Jego nazwisko było na liście pasażerów statku „Mariner".

- Skąd wiesz? Obserwowałeś go? Ethan wzruszył ramionami.

- W końcu pracuję w tej branży. To nie było wcale trudne.

- Kiedy opuścił Londyn?

- „Mariner" wyruszył wczoraj rano. Jeśli to on jest tym, którego szukasz, nie będzie więcej sprawiał kłopotów.

- Chyba masz rację. Baker jest z tych, którzy chcieliby osobiście się przekonać, że jestem martwy. - Rafael zdołał się uśmiechnąć. - Dziękuję.

Cord poklepał go po ramieniu.

- Wszyscy uważnie obserwujemy horyzont. Jeśli do wiemy się czegokolwiek użytecznego, damy ci znać.

Rafael tylko skinął głową. Miał dwóch najlepszych przyjaciół, jakich mężczyzna mógłby sobie życzyć. Jednak nawet z ich pomocą nie posunął się ani trochę naprzód, jeśli chodzi o zagadkę związaną z osobą stojącą za zamachami na jego życie.

Jego ramię mocniej zacisnęło się wokół talii żony.

- Pora wracać, kochanie... zanim twój wielbiciel znowu się tu zjawi i będę musiał poprosić go na zewnątrz.

Jej wielkie zielone oczy się rozszerzyły i wtedy się uśmiechnął.

- Żartuję, kochanie, chociaż nie miałbym nic przeciwko temu, żeby stoczyć z tym gagatkiem kilka rund, kiedy się następnym razem spotkamy w klubie bokserskim.

Teraz Danielle się uśmiechnęła. Milczała prawie przez cały wieczór, jeszcze nigdy nie widział jej takiej strapionej. Był pewien, że się niepokoi i nie mógł jej za to winić. Prowadząc żonę z powrotem do powozu, trzymał ją blisko przy swoim boku. Parę minut później wyruszyli w kierunku domu.

Gdy podjeżdżali pod dom przy Hanower Square, zauważyli, że jest jasno oświetlony, jakby w kilku pokojach zapalono dodatkowe lampy. Rafael starał się być podwójnie czujny. Kilku strażników stało w różnych miejscach wokół budynku i zobaczywszy ich, Rafael trochę się rozluźnił. Coś jednak się działo, i to tak późnym wieczorem, należało więc zachować ostrożność.

Wooster otworzył drzwi i wprowadził oboje do zwieńczonego kopułą i ozdobionego witrażowymi oknami przedsionka.

- Zdaję sobie sprawę, że jest późno - powiedział kamerdyner - ale jego wysokość ma gości. Jest tu pan McPhee. Mówiłem mu, że spędza pan wieczór poza domem i nie potrafię powiedzieć, kiedy pan wróci, ale postanowił zaczekać. Zaprowadziłem go do pańskiego gabinetu. Są tam też pan McCabe i panna Loon.

- Dziękuję, Wooster.

- Wielki Boże, mam nadzieję, że nic złego się nie stało - zaniepokoiła się Danielle.

Wyprzedziła go w korytarzu i pierwsza otworzyła drzwi do gabinetu.

Gdy weszli, Robert, Caroline i Jonasz McPhee podnieśli się ze swoich miejsc. Pierwszy odezwał się McPhee:

- Mam dobre wieści, wasza wysokość. Myślę, że sprawa zabójstwa hrabiego Leightona wkrótce pomyślnie się zakończy.

- To rzeczywiście dobra wiadomość.

- A gdy to się stanie, Clifford Nash stanie przed sądem, a tytuł i majątek powrócą do prawowitego właściciela.

Robert uśmiechnął się tak szeroko, że wyglądał niemal chłopięco. Caroline, stojąca u jego boku i niemal dorównująca mu wzrostem, promieniała.

- Domyślam się, że miałeś rozmowę z Burtonem Websterem - rzekł Rafael do Jonasza, wskazując Danielle miejsce na sofie. Sam usiadł obok, a pozostali także zajęli swoje miejsca.

- To nie było tak skomplikowane, jak się spodziewałem - odparł McPhee. - Widocznie Webster obawiał się, że plan Nasha nie wypali i postępując bardzo rozsądnie, podjął pewne kroki, by się zabezpieczyć.

- Więc udało się panu go przekonać, by zeznawał przeciwko swojemu zleceniodawcy - domyśliła się Danielle.

Jonasz wzruszył ramionami.

- To wymagało trochę zachodu, ale widocznie Clifford Nash za bardzo pomiatał Websterem, od czasu, gdy przyjął rolę hrabiego, i to się zbytnio Websterowi nie podobało.

- Więc Sweeney powiedział prawdę - rzekł Rafael. - To Webster zapłacił mu za zabicie hrabiego, ale polecenie pochodziło od Clifforda Nasha.

- Tak. Co więcej, żeby móc to w razie czego udowodnić, Webster zachował wszystkie notatki, jakie otrzymał od Nasha, w tym listy dokładnie opisujące poczynania lorda Leightona. Widocznie Nash płacił komuś ze służących hrabiego za informacje. Tą drogą Sweeney dowiedział się, że Leighton zatrzyma się Pod Dzikiem i Kurą, i dzięki temu mógł dokonać morderstwa.

- Webster jest skłonny zeznawać w zamian za łagodniejszy wyrok - dodał Robert, rzucając Caroline łagodny uśmiech. - Mam nadzieję, że jego zeznania, wraz z listami pisanymi ręką Nasha i wyznaniem Sweeneya wystarczą, by oczyścić mnie z zarzutów.

- Myślę, że nie ma co do tego wątpliwości - rzekł Rafael.

- Natomiast dokumenty z archiwum kościoła Świętej Małgorzaty potwierdzą prawa pana McKaya do tytułu - dodał McPhee.

Rafael odchylił się na oparcie krzesła.

- Wygląda na to, Robercie, że jest pan już prawie wolnym człowiekiem.

Robert uścisnął dłoń Caroline.

- Co oznacza, że już wkrótce będę również człowiekiem żonatym.

Caro się zarumieniła.

- Gratuluję - powiedział Rafael.

- Tak bardzo się cieszymy z waszego powodu. - Oczy Danielle błyszczały łzami.

- Pozostawię szczegóły mojemu współpracownikowi, panu Yarmouthowi - kontynuował Jonasz -bym mógł skoncentrować się teraz na bezpieczeństwie waszej wysokości i, oczywiście, księżnej.

Rafael skinął tylko głową, choć w rzeczywistości był piekielnie zadowolony, że McPhee się tym teraz zajmie.

- Może moglibyśmy przedyskutować szczegóły do chodzenia jutro rano.

- Dokładnie to miałem na myśli. W takim razie do jutra.

Jonasz McPhee opuścił gabinet, a za nim Caroline i Robert, którzy nie zwracali już uwagi na nikogo poza sobą nawzajem.

Rafael zignorował ukłucie zazdrości. Kiedyś on i Danielle kochali się tak samo otwarcie i szczerze, jak Robert i Caro. Teraz oboje uważali na swoje uczucia, z obawy przed bólem, jakiego mogą doświadczyć, jeśli znowu odważą się na miłość. Ostatnio Rafael zaczął się zastanawiać czy rzeczywiście chciał takiego właśnie życia. Potrząsnął głową. Teraz jego głównym zmartwieniem było znalezienie osoby, która próbowała ich zabić. To nie był dobry moment na zakochiwanie się.

















Rozdział 30



Ubierając się, Danielle kręciła się między sypialnią, którą dzieliła teraz z mężem, a swoją własną. Było jeszcze wcześnie, ale słońce zdążyło już wzejść. Choć luty okazał się chłodny, ten dzień zapowiadał się na nieco łagodniejszy. Podeszła do szerokiego, kilku dzielnego okna. Spoglądając przez szybę na bezlistne drzewo rosnące przed domem, zauważyła na jednej z gałęzi puste ptasie gniazdo. Boże, jakże tęskniła za wiosną!

Odwróciła się, usłyszawszy delikatne stukanie do drzwi. Po chwili do pokoju weszła Caroline.

- O, zdążyłaś się już ubrać.

- Rozmawiałam z jedną ze służących. Poprosiłam ją, by przejęła na razie obowiązki mojej osobistej pokojówki, dopóki nie przyjmiemy kogoś na stałe.

Do tej pory nie pojawił się jednak nikt, kto, zdaniem Caroline, posiadał wystarczające kwalifikacje. Dziewczyna westchnęła:

- Wciąż niełatwo mi wyobrazić sobie siebie w roli hrabiny. Tak bardzo bym chciała, by Robert był ze mnie dumny, ale bardzo się boję, że go zawiodę.

- Nie przesadzaj. To niemożliwe. Jesteś przecież dobrze wychowaną, wykształconą młodą osobą.

Przez pięć lat pracowałaś jako moja pokojówka. Wiesz mnóstwo o tym, jak być damą. Caro się odwróciła.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz.

- Poza tym, ty kochasz Roberta, a on ciebie. Tylko to się liczy.

Tak, wyłącznie to się liczyło. Teraz Danielle była już o tym całkowicie przekonana. Kochała Rafaela z głębi duszy, a największym pragnieniem jej serca było zyskać pewność, że jej miłość jest odwzajemniona.

Caro stanęła przy oknie obok Danielle. Dopiero teraz zauważyła zmartwiony wyraz twarzy przyjaciółki.

- O co chodzi, moja droga? Czy coś się stało?

- Muszę ci coś powiedzieć... coś, o czym dowiedziałam się zeszłej nocy od Roberta. Myślałam o tym przez cały ranek i doszłam do wniosku, że powinnaś to usłyszeć. To dotyczy tego Amerykanina, Richarda Clemensa.

- Robert coś ci o nim powiedział?

- Mówił, że ten człowiek miał opinię kobieciarza i rozpustnika. Wszyscy ponoć wiedzieli, że utrzymywał kochankę. I to niejedną. Podobno pewnego razu Richard wyznał Edmundowi Steiglerowi, pracodawcy Roberta, że po zawarciu małżeństwa wcale nie zamierza zakończyć swojego związku z Madeleine Harris, którą umieści! w domu na wsi, niedaleko fabryki w Easton. Robert niechcący podsłuchał tę rozmowę.

Danielle zbladła.

- Richard nie zamierzał dochować mi wierności po naszym ślubie?

- Robert tak właśnie uważa. Twierdzi, że książę odkrył jego prawdziwe zamiary i z tego właśnie powodu zmusił cię, byś wyszła za niego.

Danielle pustym wzrokiem patrzyła w okno, nie mogąc pozbierać myśli.

- Rafael powiedział mi, że uważa, iż będę nieszczęśliwa z Richardem.

- Dobrze cię znał, Danielle. Wiedział, że nie będziesz w stanie zaznać szczęścia z mężczyzną, który nie jest ci wierny.

Danielle na chwilę zaniemówiła. Więc Rafael poślubił ją, by uratować przed cierpieniem, którego z pewnością doświadczyłaby w nieudanym związku z Richardem. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, by ją ochronić. Ogarnęła ją fala bolesnych emocji. Od dnia, w którym Rafael ponownie wkroczył w jej życie, bezustannie troszczył się o jej dobro. A ona w zamian pozbawiła go szansy na posiadanie dziecka. Jeśli coś złego stanie się teraz Rafaelowi, cała jego rodzina zostanie na lasce Arthura Bartholomew -i będzie to wyłącznie jej wina.

- Dziękuję, że mi to powiedziałaś - rzekła łagodnym głosem.

- Wiem, że kochasz księcia. Nigdy mi tego nie wyznałaś, ale widzę to w twoich oczach, kiedy na niego patrzysz. Pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć.

Danielle skinęła głową. Czuła, że gardło ma ściśnięte wzruszeniem, że boli ją serce. Caroline kochała Roberta i nigdy nie zrobiłaby nic, co mogłoby go zranić. Danielle kochała Rafaela, miłością większą, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała, ale odbierając mu możliwość posiadania dziecka, wyrządzała mu ogromną krzywdę.

Caroline opuściła pokój, cicho zamykając za sobą drzwi i zostawiając Danielle wciąż spoglądającą w okno. Być może właśnie teraz Arthur Bartholomew knuł, jak go zabić i przejąć fortunę Sheffieldów. To ona ponosiła odpowiedzialność za ryzyko, na jakie narażona została jego rodzina.

Łzy sprawiły, że nic już nie widziała. Kocha Rafaela, prawdę mówiąc, nigdy nie przestała go kochać przez te lata, które spędzili z dala od siebie. Od chwili ślubu starała się przekonać samą siebie, że jej bezpłodność nie ma znaczenia. Tak uważała ciotka Flora. Nawet Rafael tak powiedział. Głęboko w sercu nie potrafiła się jednak zmusić, by w to uwierzyć. Czuła się tak, jakby tylko w połowie była żoną, w połowie kobietą. Wyszła za niego, nie wyjawiając mu całej prawdy. Gdyby to zrobiła, nie ożeniłby się z nią.

Wciągnęła powietrze w ściśnięte płuca. Wystarczająco długo się okłamywała. Nieważne, ile cierpienia będzie ją to kosztowało - wiedziała już, co musi zrobić.

Danielle udała się już na górę, by przygotować się do snu, ale Rafael wciąż jeszcze nie mógł do niej dołączyć. Jak to się ostatnio często wieczorami zdarzało, podążył korytarzem w stronę gabinetu. W każdym z dwóch kominków w końcach pokoju palił się ogień, chroniąc wnętrze przed dokuczliwym lutowym chłodem. W zamyśleniu zbliżył się do paleniska i oparł o marmurowy gzyms kominka, wciąż mając uwagę skupioną na wypadku powozu, pożarze w sypialni i człowieku, który był za te zdarzenia odpowiedzialny. Podchodząc do jednego z krzeseł z wysokim oparciem, nagle dostrzegł niewyraźny zarys ludzkiej postaci i natychmiast, bez udziału woli, wszystkie jego mięśnie się napięły. Po chwili rozpoznał wysoką, ciemną sylwetkę swojego przyjaciela, Maksa Bradleya.

- Psiakrew! Trzeba mieć prawdziwy talent, żeby się tak do kogoś wkraść, druhu. - Rafael opadł na krzesło naprzeciwko niespodziewanego gościa. -Cały dom jest otoczony strażnikami. Jak, na miłość boską, zdołałeś się tu dostać?

Max wzruszył ramionami.

- Jedne z drzwi na taras nie były zamknięte. Nie zbyt rozsądnie, zważywszy, że ktoś usiłuje cię zabić. Nie był zaskoczony, że Max to wie. Niewiele było rzeczy, o których by nie wiedział. Rafael westchnął.

- Na Boga, gdybym tylko wiedział, kim on jest.

- Mogę ci powiedzieć, kim nie jest. Rafael odchylił się na oparcie.

- To nie Bartel Schrader.

- Ale on jest w Londynie. Rozmawiałem z nim zeszłego wieczoru. Skąd ta pewność, że to nie on?

- Francuzi zrezygnowali z kupna tej floty z Baltimore. To było prawie dwa tygodnie temu - sporo wcześniej, niż ktoś podpalił ci sypialnię. Właśnie się dowiedzieliśmy. Schrader przybył do Anglii w zupełnie innej sprawie i ma zamiar stąd wyjechać jeszcze w tym tygodniu.

Rafael zanurzył dłonie we włosach.

- O, Chryste.

- Przynajmniej możesz skreślić jedno nazwisko ze swojej listy.

- Nawet dwa. Carlton Baker odpłynął do Filadelfii. Jeśli mam być szczery, i tak nie wierzyłem, że to on. To znaczy, że niestety w dalszym ciągu pozostaje jeszcze dwóch podejrzanych.

- Artie Bartholomew i Oliver Randall?

- Właśnie. Jonasz McPhee ma oko na Randalla, a jego współpracownik, pan Yarmouth, pilnuje starego Artiego.

- Trochę popytam. Jeśli się czegoś dowiem, dam ci znać.

- Będę bardzo wdzięczny. Max podniósł się z krzesła.

- Miej oczy i uszy otwarte, przyjacielu. Rafael również wstał.

- Odprowadzę cię. Nie chcę, żeby któryś z moich ludzi cię zastrzelił.

Max lekko się uśmiechnął. Istniały duże szanse, że strażnicy w ogóle by go nie zauważyli. Rafael jednak towarzyszył mu do drzwi, a potem otworzył je, dając wynajętym ludziom znać swoim zachowaniem, że wychodzący mężczyzna jest jego znajomym. Max cicho wsunął się w ciemność nocy i zniknął.

Rafael udał się w kierunku sypialni, bez nadziei, że tej nocy zaśnie. Leżąc przy Danielle, miał jednak szansę trochę odpocząć. Dopóki to wszystko się nie skończy, będzie mu to musiało wystarczyć.

Dom otulała ciemność. Tłumacząc się bólem głowy, Danielle wcześnie udała się na górę do sypialni, którą dzieliła z mężem. Potrzebowała trochę czasu dla siebie; czasu, by oswoić się z decyzją, którą podjęła. Wiedziała, że wybrała właściwie i że sumienie nigdy nie pozwoliłoby jej pozbawić Rafaela przyszłości. Potrzebował dzieci i żony, która będzie mogła mu je dać. Już od wielu tygodni miała pewność, że Rafael rozwiedzie się z nią, gdy tylko pozna jej tajemnicę. On jednak wziął na siebie winę za tamten wypadek i powiedział, że jej bezpłodność nie ma dla niego znaczenia. To nie była prawda. Oboje o tym wiedzieli. Po ostatnich słowach Caroline cała niepewność, którą w sobie tłumiła, znowu odżyła. Wiedziała to od samego początku - wcześniej czy później będzie musiała zrezygnować z Rafaela.

Drzwi stanęły otworem i jej mąż cicho wszedł do sypialni. Danielle słuchała odgłosu jego kroków, gdy chodził po pokoju, przygotowując się do snu. W tym skrzydle domu także spała w jego łóżku i upajała się tą bliskością. Spał nagi i ona nauczyła się tego samego. Obdarzali się wzajemnie ciepłem swoich ciał tak, że nie czuli chłodu. Przez cały ten dzień myślała o nim i o swojej rozmowie z Caro, a także o tym, jak wiele zrobił, by wszystko się między nimi ułożyło. Tak konsekwentnie próbował uczynić ją szczęśliwą - i uczynił, nawet bardziej, niż kiedykolwiek marzyła.

Gdy tak go obserwowała, jej serce przepełniało się miłością. Myślał, że śpi, ale ona zafascynowana patrzyła, jak się rozbierał. Robił to ze swobodą i wdziękiem rzadko spotykanym u mężczyzny.

Zsunął z siebie spodnie, a następnie bieliznę, obnażając szerokie plecy i umięśnione pośladki, a ona potrafiła już myśleć tylko o tym, jak uwielbia go dotykać, czując pod palcami prężące się mięśnie. Nagi podszedł do łóżka z przeciwnej strony i położył się.

Danielle przez cały czas obserwowała go ze ściśniętym sercem. Podjęła słuszną decyzję. Odejdzie. Zwróci mu wolność, naprawiając w ten sposób to, co zepsuła. Powinna była to zrobić dawno temu. Z bólem myślała, że to ich ostatnia wspólna noc. Rafael przysunął się do niej i otoczył ramionami.

- Nie możesz zasnąć?

- Czekałam na ciebie.

Pochylił się nad nią i pocałował, bardzo delikatnie.

- Cieszę się.

Danielle wysunęła ręce spod przykrycia i objęła go za szyję, ogarnięta nowym przypływem czułości.

Wraz z nim pojawiło się pożądanie. Pragnęła go tej nocy bardziej niż kiedykolwiek, potrzebowała tych kilku ostatnich godzin, wiedząc, że to bezcenne wspomnienie da jej odwagę niezbędną, by dalej żyć. Stłumiła ogarniający ją smutek i skoncentrowała się na swoim i jego ciele, zdecydowana z radością przeżyć każdą chwilę bliskości, nim się rozstaną. Rafael znów ją pocałował. Długi, głęboki pocałunek, który całkowicie wypełnił jej zmysły. Czuła, że topnieje.

Kochając go, musiała dać mu życie, na jakie zasługiwał.

Chciała, by był w stanie chronić swoją rodzinę, wypełnić względem niej swój obowiązek, który tak wiele dla niego znaczył. Był na to tylko jeden sposób i jutro zamierzała wprowadzić go w życie. Mieli przed sobą tylko tę noc, ten krótki, ulotny moment w otchłani czasu. Będzie jej musiał wystarczyć za całe życie.

Rafaelu, moja największa miłości! - wykrzyknęła w myślach.

Przyjmie z wdzięcznością tę noc rozkoszy, ostatni raz się z nim połączy. Rankiem - odejdzie. Otuliła ramionami jego szyję i przylgnęła do niego. Zamknęła oczy, chcąc odpędzić rozdzierające serce cierpienie napływające z każdym ruchem ich ciał, skupiając się na namiętności i bezgranicznej miłości do Rafaela.

Razem osiągnęli szczyt. Czuła jak spięły się jego mięśnie, gdy wypełniło ją jego nasienie. Owocem tej nocy nie będzie jednak dziecko, ani teraz, ani nigdy w tym małżeństwie. Danielle powstrzymała krzyk rozdzierającej rozpaczy, który wypełnił jej oczy łzami. Odwróciła twarz, by Rafael tego nie spostrzegł.

- Miłych snów, kochanie.

Pocałował ją w czoło, po czym ułożył się obok, kryjąc twarz w poduszce.

Jednak Danielle nie mogła zasnąć. Nie dziś, skoro czekało ją tyle pustych nocy. Łzy spływały spod jej rzęs; wsłuchiwała się w głęboki, równy oddech Rafaela, pragnąc zatrzymać w pamięci ten odgłos na szereg samotnych lat, które nadejdą.

Było późne popołudnie. Danielle nie widziała Rafaela od chwili, gdy rankiem opuścił łóżko. Zeszłej nocy niewiele spala, a on się o nią martwił. Jeszcze bardziej się zaniepokoił, otrzymawszy od niej liścik z prośbą o spotkanie w Chińskim Salonie o trzeciej po południu.

Czarno-złociste marmurowe kolumny i meble zdobione czarną laką i zlotem czyniły ten pokój miejscem bardzo oficjalnym, używanym podczas specjalnych okazji lub do przyjmowania gości, dlatego zaczął się zastanawiać, czemu wyznaczyła mu spotkanie w takim właśnie otoczeniu.

Wchodząc do pokoju, z zaskoczeniem zauważył, że na sofie siedzi jego matka, równie zdziwiona jak on sam.

- Dostałam wiadomość od Danielle - wyjaśniła, pokazując bilet bardzo podobny do tego, który sam otrzymał. - Pytała, czy mogę spotkać się z nią o trzeciej.

- Ja również otrzymałem taką wiadomość.

- Domyślasz się może, dlaczego chciała nas tu widzieć?

- Nie mam pojęcia. Ogarnął go dziwny niepokój.

- Może powinnam zadzwonić, by podano podwieczorek - zaproponowała starsza dama, spoglądając w stronę otwartych drzwi, podczas gdy Rafael usiadł na krześle naprzeciw niej.

W tym właśnie momencie nadszedł Wooster, zapowiadając przybycie księżnej, i Rafael znów się podniósł.

- Przepraszam, że przeszkodziłam w codziennych zajęciach - zaczęła Danielle, szybkim krokiem wchodząc do pokoju. - Mam nadzieję, że nie naraziłam was na nadmierną niewygodę.

- W najmniejszym nawet stopniu - odrzekł Rafael. Uważnie przyjrzał się twarzy żony. Miała bladą cerę, a pod jej oczami rysowały się cienie, co jeszcze pogłębiło jego niepokój.

- Może powinnam zadzwonić po podwieczorek? -zapytała matka, ale Danielle przecząco pokręciła głową.

- To nam nie zajmie wiele czasu. Mam do powiedzenia coś bardzo ważnego i chciałam, byście oboje to usłyszeli.

Rafael rzucił błyskawiczne spojrzenie na twarz matki. Ona również zaczynała się niepokoić.

- W takim razie słuchamy - powiedział, po czym ponownie usiadł na krześle.

Spojrzenie Danielle na chwilę spoczęło na siedzącej na sofie starszej damie, po czym znów skupiło się na Rafaelu.

- Zaprosiłam tu twoją matkę, na wypadek gdybym nie potrafiła sprawić, byś mnie dobrze zrozumiał. Może ona będzie w stanie cię wtedy przekonać.

Serce zabiło mu szybciej, zaczęło wręcz głucho dudnić.

Danielle znów skupiła uwagę na matce.

- Wasza wysokość o czymś powinna się dowiedzieć. O czym nie powiedziałam Rafaelowi aż do chwili, gdy było już za późno. Teraz już wie.

- Nie! - krzyknął, zrywając się na równe nogi. - Nie!

Danielle nie zwróciła na to uwagi.

- W ciągu tych lat, gdy żyliśmy z Rafaelem z dala od siebie, miałam wypadek. Spadłam z konia. Byłam ranna. Doznałam wtedy takich obrażeń, przez które nigdy już nie będę mogła mieć dzieci. Jestem bezpłodna, wasza wysokość.

- Przestań! - Serce Rafaela tłukło się w piersi, jakby zaraz miało z niej wyskoczyć. Podszedł do żony i chwycił ją za ramiona. - To tylko nasza sprawa! Niczyja inna! Nikt nie ma prawa się wtrącać!

Nie spojrzawszy nawet na niego, odezwała się znowu. Czuł jak jej ciało drży w uścisku jego dłoni.

- Wykorzystałam go, wasza wysokość. Powinnam była wyznać mu prawdę, ale tego nie zrobiłam. Wtedy nie byłam chyba w pełni świadoma, co robię i... nie miałam pojęcia, jak bardzo ta rodzina potrzebuje dziedzica tytułu.

Potrząsnął nią. Nie mógł pozwolić, by to ciągnęła, by się tak poniżała.

- Zabraniam ci powiedzieć jeszcze choćby słowa. Jesteś moją żoną. Moja matka nie powinna brać udziału w tej dyskusji.

Obróciła się ku niemu i spostrzegł, że jej oczy zaszkliły się łzami. Wiedział, ile ją to kosztuje, widział w jej wzroku cierpienie i poczuł wzbierającą w nim falę tak silnych, prostych uczuć, że przez chwilę nie był w stanie wymówić słowa.

- Twoja matka ma prawo znać prawdę - powie działa cicho Danielle. - Ma prawo wiedzieć, że do póki pozostaję twoją żoną, jej przyszłość jest bardzo niepewna. - Ponownie obróciła się twarzą do księżnej wdowy. - Istnieje tylko jedno rozwiązanie. Rafael musi poślubić kobietę, która będzie w stanie urodzić mu dziecko. Dlatego musi się ze mną rozwieść.

Przerażenie zacisnęło się wokół serca księcia niczym żelazna obręcz. Wzbudziło w nim to jeszcze większy gniew.

- To niedorzeczne! W tej rodzinie nie będzie rozwodu! Jesteśmy małżeństwem, w rozumieniu prawa i wobec Boga. To się nigdy nie zmieni.

Łzy spłynęły jej po policzkach.

- Musisz to zrobić, Rafaelu. Masz obowiązek...

- Nie! Moim pierwszym, najważniejszym obowiązkiem jest ten względem ciebie. - Pociągnął ją w ramiona. Teraz jeszcze mocniej drżała. - Już raz cię straciłem. - Szepnął, dotykając ustami jej włosów. -Drugi raz na to nie pozwolę.

Jej szloch przeszył go bólem. Czul ciężar na piersiach, ucisk wokół serca. Danielle wyrwała się z jego objęć i spojrzała na matkę, siedzącą z twarzą bardziej bladą, niż kiedykolwiek dotąd, i z oczyma, które napełniały się łzami.

- Niech pani mu to wytłumaczy... - błagała Danielle. - Niech pani go przekona, że nie ma innego wyjścia.

Księżna wdowa milczała, wciąż patrząc na synową takim wzrokiem, jakby była istotą, którą widzi pierwszy raz w życiu.

Rafael złapał Danielle za ramiona.

- Moja matka nie ma tu nic do powiedzenia. Ja jestem twoim mężem i nie mam zamiaru się z tobą rozwodzić - teraz ani nigdy!

Danielle spojrzała na niego i zamrugała powiekami, spod których na policzki potoczyły się krople łez.

- W takim razie ja rozwodzę się z tobą. Wyszarpnęła się z jego objęć i wybiegła do holu.

- Danielle! - Rafael rzuci! się za nią.

- Rafaelu! - Zatrzyma! go ostry ton w głosie matki.

Rafael odwrócił się do księżnej.

- Nie warto marnować słów, matko. Nic z tego, co się stało, nie było winą Danielle. To moja wina.

- Ale...

- Przykro mi, że sprawy nie ułożyły się po twojej myśli. Kocham ją i nie mam zamiaru pozwolić jej odejść.

Słowa te jakoś wyrwały się z głębi jego duszy i w chwili, gdy je wymówił, wiedział, że były szczerą prawdą. Próbował nie pokochać Danielle, zrobił wszystko, co w jego mocy, by zapanować nad uczuciami, które się z nią wiązały, ale i tak w ciągu ostatnich miesięcy stała się dla niego wszystkim, co miało jakąkolwiek wartość.

Wszystkim.

Raz jeszcze ruszył do drzwi, a następnie przeszedł przez hol, kierując się schodami na górę, do pokojów na piętrze, które dzielił z Danielle.

U stóp schodów zatrzymał go Wooster.

- Nie ma jej na górze, wasza wysokość.

- Więc gdzie jest?

- Obawiam się, że jej wysokość opuściła dom.

- Co?!

- Zanim poszła na spotkanie w salonie, rozkazała przyprowadzić swój powóz. Gdy wyszła, wzięła tylko płaszcz i wybiegła przez frontowe drzwi. Wtedy widziałem ją po raz ostatni, proszę pana.

Rafael mógł najwyżej chwycić starego służącego za ubranie i mocno nim potrząsnąć za to, że pozwolił jej odjechać. Gdzieś tam na zewnątrz krążył morderca. Zycie Danielle mogło się znaleźć w niebezpieczeństwie. Jednak to nie stary kamerdyner, ale on sam był temu winien. Gdyby tylko szczerze wyznał, że ją kocha, uświadomił jej, że jest najważniejszą osobą w jego życiu, w jego świecie, zrozumiałaby, że posiadanie dziecka nie miało już większego znaczenia. Tak naprawdę zależało mu tylko na niej.

Zanim dotarł do drzwi, jej powóz zniknął już z pola widzenia. Rafael pobiegł więc w kierunku stajni.

Znajdzie ją, zabierze do domu, wyjaśni, co do niej czuje. Modli! się tylko, by nie było za późno.

Przy tylnym wyjściu dogonili go Robert McKay i Caroline Loon.

- Co tu się, u diabła, dzieje?

- Gdzie Danielle? - Caroline żądała wyjaśnień. -Jeden z lokajów powiedział, że odjechała powozem. Twierdził, że płakała. Jaki był tego powód, wasza wysokość?

Rafael poczuł ciężar w piersi.

- Miało miejsce nieporozumienie. Muszę ją znaleźć, muszę jej wytłumaczyć. - Spojrzał ponad jej głową na McKaya. - Gdzieś tam jest morderca. Danielle może być w poważnym niebezpieczeństwie.

- Pojadę z tobą. - Robert lekko klepnął go w ramię. - Chodźmy!

Popędzili w kierunku stajni, a Caroline biegła za nimi. Nim zjawili się stajenni, sami wzięli się do siodłania koni, by jak najszybciej wyruszyć. Gdy jeden ze stajennych dociągał popręgów, Rafael zapytał Caroline:

- Ma pani pojęcie, dokąd Danielle mogła się udać?

- Jedynym miejscem, jakie przychodzi mi na myśl, jest Wycombe Park. Zawsze czuła się tam bezpiecznie, a lady Wycombe przebywa teraz w domu. Ale przez ostatnie dni Danielle zachowywała się bardzo dziwnie, trudno więc być pewnym, co wymyśliła.

- Pojedziemy w kierunku Wycombe - rzekł Rafael - zatrzymując się po drodze i pytając, czy ktoś widział powóz księżnej Sheffield. Jest na nim rodowe godło. Jeśli pojechała tą drogą, ktoś na pewno coś zauważył.

Mężczyźni wskoczyli na siodła. Rafael dosiadał swojego ogromnego czarnego ogiera, Thora, a Robert pięknego kasztanowego wałacha. Zwierzęta zatańczyły, niecierpliwiąc się, by już ruszyć w drogę.

Caroline objęła łydkę Roberta.

- Uważaj na siebie. - Przeniosła wzrok na Rafaela. - Obaj uważajcie.

Robert pochylił się w siodle i pospiesznie ją ucałował.

- Porozmawiaj ze służbą. Może uda ci się dowiedzieć, dokąd mogła pojechać księżna.

Caro energicznie przytaknęła, aż piękne blond loki podskoczyły jej wokół twarzy.

- Dowiem się.

Mężczyźni wbili pięty w boki swoich koni, które natychmiast skoczyły naprzód. Po kilku sekundach kopyta wierzchowców dudniły już po bruku; zmierzali w kierunku drogi prowadzącej do Wycombe.

Godziny ciągnęły się powoli. Konie były już zmęczone, a przenikliwe zimno wnikało pod ubrania. Jeźdźcy zatrzymywali się w każdym przydrożnym zajeździe, rozmawiali z dziesiątkami podróżnych i woźniców, ale nikt nie widział powozu Sheffieldów. Gdy zapadł już zmrok, po raz kolejny zatrzymali konie na zrytej koleinami drodze.

- Nie pojechała do Wycombe - rzekł Rafael zmęczonym głosem. - Teraz możemy już być pewni.

- Musimy wrócić do miasta - powiedział Robert. - Może do tej pory Caro dowiedziała się czegoś o planach księżnej.

Obaj mężczyźni zawrócili konie, pochylając się w siodłach, by ochronić się przed uderzeniem wiatru. Było przeraźliwie zimno, chłód jeszcze się nasilał, a ich okrycia nie zapewniały wystarczającej ochrony.

Rafael popędził wierzchowca.

- A byłem taki pewny, że jedzie do ciotki.

- Może krążyła jakiś czas po mieście, a potem wróciła do domu.

- Była przekonana, że powinniśmy się rozwieść. Nie podjęłaby tak poważnej decyzji, gdyby jej wcześniej nie przemyślała. Jest zdecydowana przez to wszystko przejść. Jeśli jej nie przekonam, tak właśnie postąpi.

- Ona cię kocha, Rafaelu. Dlaczego miałaby chcieć rozwodu?

Rafael westchnął.

- To długa historia. Wystarczy, jeśli powiem, że gdybym był z nią tak szczery w sprawie moich uczuć, jak ty z Caroline, to wszystko by się nie wydarzyło.

Robert uśmiechnął się.

- W takim razie nie ma powodu się martwić. Gdy tylko ją znajdziesz, opowiesz jej o tym, co naprawdę do niej czujesz, i wszystko będzie dobrze.

Rafael modlił się, by Robert się nie mylił. Jednak coraz bardziej się niepokoił. Kiedy Danielle coś postanowiła, potrafiła być niemal tak samo uparta jak on, a teraz naprawdę wierzyła, że wybrała najlepsze dla niego rozwiązanie. Prosił tylko Boga, by była bezpieczna, gdziekolwiek jest.











































Rozdział 31



Gdy Rafael wrócił do domu, potwornie zmęczony, w mokrym, pokrytym błotem ubraniu, czekał już tam na niego krótki list z żądaniami. Wooster z poważną twarzą wręczył mu zapieczętowaną woskiem wiadomość, jakby przeczuwając, że nie wróży ona nic dobrego. Stojąc tuż obok Roberta, Rafael złamał woskową pieczęć i przebiegł wzrokiem po tekście, choć nawet bez czytania wiedział, co zawiera.

Mamy twoją żonę. Jeśli chcesz, żeby żyła, masz postępować ściśle według naszych instrukcji. Przyjedź do Green Park o północy. Wejdź ścieżką na szczyt pagórka. Czekaj pod starym dębem. Przyjedź sam. Nikomu o tym nie mów, inaczej twoja żona zginie.

Green Park. Dobrze znał to miejsce - to tam pojedynkował się z Oliverem Randallem.

- Co tam jest? - zapytał McKay, a Caroline z trwogą przylgnęła do jego ramienia.

- Mają Danielle.

- Kto?

- Oliver Randall. Tu jest napisane, że mam się zjawić o północy na pagórku w Green Park. Kiedyś się z nim tam pojedynkowałem. Randall został ranny, bardzo poważnie. Widać to on jest osobą, której szukaliśmy. - Postukał palcem w papier. - McPhee miał go obserwować, a Yarmouth miał się zająć moim kuzynem. Widocznie coś poszło nie tak.

Robert spojrzał na zegar, stojący w przedsionku.

- Masz mniej niż godzinę, żeby dojechać do parku. Musimy mieć jakiś plan. - Robert ruszył w kierunku gabinetu, ale Rafael zatrzymał go, chwytając za ramię.

- Nie będzie żadnego planu, bo ty ze mną nie jedziesz. W liście było napisane, że mam przybyć sam i zamierzam tak właśnie zrobić.

- Nie bądź głupcem. Ten człowiek już dwa razy próbował cię zabić i prawie mu się udało. Prawdopodobnie wynajął ludzi do pomocy i tym razem już nie popełni błędu. Jeśli pojedziesz tam sam, jesteś już martwy.

- Nie mam wyboru. Nie mogę ryzykować życia Danielle. Doceniam twoją propozycję, ale nie mogę z niej skorzystać.

- Do diabła, przecież...

Ale Rafael już krzyczał w stronę służących, rozkazując im przygotować swój wolant i przyprowadzić go przed dom, by mogli wrócić nim z Danielle do domu.

- Nie pojadę tam nieuzbrojony - powiedział Robertowi - jestem naprawdę dobrym strzelcem.

Mimo wszystko, nie było żadnej pewności. Rafael obrócił się do Caroline.

- Jeśli coś pójdzie nie tak, Danielle będzie pani bardzo potrzebować, gdy wróci do domu.

- Będę tu.

- Proszę jej powiedzieć, że ją kocham. I to, jak strasznie żałuję, że jej tego przedtem nie powiedziałem. Zrobi to pani dla mnie?

Oczy Caroline napełniły się łzami.

- Powiem jej.

Odwrócił się teraz do McKaya.

- Robercie, jesteś dobrym człowiekiem. Jeśli coś mi się stanie, wierzę, że potrafisz zaopiekować się nimi obiema.

- Do diabła, pozwól mi z sobą jechać. Mogę cię osłaniać. Oni się w życiu nie zorientują, że tam jestem.

Ale Rafael już zmierzał w stronę korytarza. Dotarł do swojego gabinetu i otworzył najniższą szufladę biurka. Leżał w niej niewielki pistolet. Rafael wyjął broń i wsadził do kieszeni fraka, po czym zszedł na dół, kierując się do stajni.

Nie ma znaczenia, co się z nim teraz stanie. Kobieta, którą kocha, wróci jednak bezpiecznie do domu.

Danielle, cała spięta, siedziała w powozie obok brodatego mężczyzny o nieświeżym oddechu, który trzymał w brudnej, owłosionej dłoni pistolet. Jej własna kareta została porzucona w ciemnym zaułku, w odległości zaledwie kilku przecznic od domu Sheffieldów. Stangret, Michael Mullens, związany i zakneblowany, leżał nieprzytomny na podłodze.

Wielki Boże, jaką głupotę popełniła, opuszczając dom! Wtedy myślała tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać, uciec od Rafaela. Bała się, że jeżeliby została, znalazłby sposób, by odwieść ją od jej zamiarów, a gdyby je porzuciła, zdradziłaby go. Spojrzała w dół na swoje związane dłonie. Tak naprawdę wcześniej nie wierzyła, że coś naprawdę mogło jej grozić. To Rafael miał wrogów, nie ona. Nigdy nie pomyślała, że ten, kto chciał go zabić, mógł ją wykorzystać przeciwko niemu. Podsłuchała rozmowę porywaczy i wiedziała, że wysłali mu wiadomość z żądaniem spotkania. Siedząc w jadącym powozie, drżała. Tak bardzo go kochała. Chciała dać mu jedyną rzecz, której naprawdę pragnął - syna. Zamiast tego sprowadziła na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Boże, co będzie, jeśli w końcu przez nią go zabiją? Zaczerpnęła powietrza w drżące płuca, starając się, by w jej głosie zabrzmiał spokój.

- Dokąd jedziemy?

Wyjrzała przez okno, było jednak zbyt ciemno, aby rozpoznać jakikolwiek znajomy szczegół okolicy.

- Do Green Park - rzucił porywacz.

Drugi, z kartoflowatym nosem i bez dwóch przednich zębów, siedział naprzeciwko.

- Czy to jest miejsce na spotkanie?

- Nie jedziemy tam na niedzielną przejażdżkę, kochana.

Green Park. To tam Rafael pojedynkował się z Oliverem Randallem. Kiedyś Rafael jej o tym opowiedział. Widziała bliznę na jego ramieniu. A więc to Randall czyhał na ich życie, tak jak przypuszczał jej mąż.

Rozejrzała się po wnętrzu powozu, spoglądając uważnie na ciemnoczerwone, aksamitne zasłony i wypolerowane, mosiężne lampy, wiszące przy oknach. Pojazd był zdecydowanie zbyt elegancki jak na tych podejrzanych, niechlujnych typów, którzy rozsiedli się na obitych pluszem siedzeniach. Domyśliła się, że zaprzęg należy do Randalla i zaczęła się zastanawiać, czy zamierza on zabić również ją. Milczała, podczas gdy para doborowych kasztanów ciągnęła powóz ciemnymi ulicami, ale przez jej głowę w szaleńczym tempie przelatywały plany działania, sposoby na ratowanie Rafaela. Odrzucała jeden po drugim, wreszcie godząc się z tym, że będzie musiała zaczekać na dalszy rozwój wypadków. Cokolwiek się stanie, nie będzie przyglądać się bezczynnie, jak ci ludzie mordują jej męża. Znajdzie jakiś sposób, by go uratować, nieważne, co będzie musiała zrobić.

Po kilku minutach kareta zwolniła, a woźnica pociągnął za hamulec. Zeskoczył z kozła. Był umięśnionym mężczyzną o rzadkich, siwych włosach i twardo zarysowanej szczęce. Danielle szczelniej owinęła się płaszczem, gdyż otworzyły się drzwi i jeden z porywaczy szturchnął ją lufą pistoletu.

- Wysiadaj! Ruszaj się powoli albo nacisnę spust. Schyliła się i zeszła po metalowych schodkach, wciąż mając za plecami brodatego mężczyznę. Pistolet dźgnął ją w żebra. Zaczęła powoli iść w kierunku ścieżki prowadzącej na pagórek. Drugi mężczyzna podążył za nimi. Przez całą drogę na szczyt przez jej umysł przepływały myśli o możliwych sposobach wymknięcia się porywaczom. Mogłaby uciec i ostrzec Rafaela. Nie miała jednak pojęcia, gdzie mógł teraz być i od której strony wszedł do parku. Nie miała wątpliwości, że się zjawi. Rafael był człowiekiem honoru i przyjechałby, żeby bronić życia żony, niezależnie od tego, co między nimi zaszło. Musiała poczekać, dopóki nie przybędzie i być gotowa mu pomóc w każdy możliwy sposób.

- Tam.

Lufa znowu szturchnęła ją w bok, więc Danielle zaczęła powoli wchodzić na szczyt pagórka. Stary dąb rozkładał grube konary ponad brązową zimową trawą, a lodowaty wiatr hulał po mrocznej przestrzeni parku. Zatrzymała się u stóp drzewa, usiłując przebić wzrokiem ciemność w poszukiwaniu mężczyzny, którego kiedyś uważała za przyjaciela - Olivera Randalla.

Jednak z mroku wynurzył się ktoś inny, ubrany w nadzwyczaj elegancki płaszcz i w wysokim kapeluszu. Trzydziestokilkuletni przystojny mężczyzna, którego Danielle nigdy w życiu nie widziała. Obok niego pojawiła się druga sylwetka i Danielle zamarła, uświadomiwszy sobie, że to kobieta.

- Nareszcie się spotykamy- powiedziała owa kobieta.

Od stóp do głów odziana była w czerń, a wytworny welon, przyszyty do brzegu kapelusza, nie zasłaniał dokładnie jej twarzy. Była nieco niższa i mocniejszej budowy niż Danielle i podobnie jak mężczyzna nosiła okrycie zdradzające przynależność do wysokiej klasy społecznej.

Danielle wiedziała już, że ma przed sobą markizę Caverly, matkę Olivera Randalla.

- A więc to pani, nie pani syn.

- Dzięki pani mężowi mój syn nie jest już tym samym człowiekiem co wcześniej. Dlatego ja muszę teraz zrobić to, czego on nie jest w stanie dokonać.

- Ma pani zamiar zabić Rafaela?

Jej wargi skrzywiły się w wyrazie obrzydzenia.

- Nim minie noc, oboje będziecie martwi. Dreszcz przebiegł po plecach Danielle. Nienawiść

tej starszej kobiety była niemal dotykalna. Było jasne, że markiza nie spocznie, póki któreś z nich żyje. Rozejrzała się po pagórku w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, czegokolwiek, co mogłoby im pomóc. I prosiła Boga, by Rafael nie przyjechał. Miała jednak absolutną, głęboką pewność, że się zjawi. Jej serce skręciło się z bólu. Chciała tylko uwolnić go od dalszego życia w cierpieniu. W efekcie znalazł się przez nią w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Od strony ścieżki dał się słyszeć odgłos kroków, długich, znajomych kroków, charakterystycznych dla Rafaela. Jej puls gwałtownie przyspieszył, a serce zaczęło tłuc się w piersi. Rozpaczliwie rozejrzała się po pagórku, ale był on zupełnie pusty. Nie widziała żadnej możliwości ucieczki.

- Wracaj, Rafaelu! To pułapka!

Poczuła brutalne uderzenie w policzek, po którym zatoczyła się do tyłu i zatrzymała dopiero na pniu drzewa.

- Zamknij się, dziwko, albo sam ci zamknę tę cholerną gębę.

Leżała na ziemi, cała się trzęsąc. Wciągnęła w płuca uspokajający haust powietrza i niepewnie się podniosła, stając na drżących nogach. Kroki się zbliżały, choć wiedziała, że Rafael usłyszał jej ostrzeżenie, i w chwilę później ujrzała go u szczytu pagórka. Przez moment jego ciemna sylwetka rysowała się na tle księżycowej poświaty, która prześliznęła się przez chmury, nim niebo znów się całkowicie zasnuło. Jej serce zadrżało z miłości. Stała zaledwie pięć stóp od niego, ale równie dobrze mogłoby to być pięć mil. Chciała wyciągnąć rękę, poczuć bicie jego serca.

- Jestem tu, tak jak prosiliście. - Jego spojrzenie ześliznęło się z elegancko ubranego mężczyzny i od nalazło ją w ciemności. - Czy wszystko w porządku, kochanie?

Zalała się łzami.

- To moja wina. Jest mi tak strasznie przykro. Jego głos stał się twardszy.

- To nie jest twoja wina. Nie jesteś winna niczemu. - Z powrotem skierował uwagę na mężczyznę. - Nie mogę uwierzyć, że się wreszcie spotykamy.

- To jest Phillip Goddard - odezwał się z mroku głos markizy.

Wyszła zza pnia drzewa i Rafael odwrócił się ku niej zaskoczony.

- Och, lady Caverly... Muszę przyznać, że nie brałem pod uwagę możliwości pani udziału w tej sprawie. Owszem, przyszło mi do głowy, że pani mąż może szukać zemsty, ale pani?

- Co za szkoda, że mężczyźni tak często nie doceniają kobiet.

Danielle zobaczyła coś, czego nigdy jeszcze nie dostrzegła we wzroku Rafaela. To było tak bardzo podobne do miłości, że chciało jej się płakać.

- Zgadzam się z tym całkowicie - potwierdził książę.

- Pan Goddard pracuje dla mnie. Jest nieoceniony, o czym chyba zdołał się pan już przekonać.

Rafael przeniósł pełen wściekłości wzrok na Phillipa Goddarda.

- To ty podłożyłeś ogień.

- Zadbałem, żeby ktoś go podłożył.

- A wypadek powozu? Mężczyzna wzruszył ramionami.

- To był kawał niezłej roboty. Byłem zdziwiony, że nie zadziałało tak skutecznie, jak planowałem.

- I co teraz? - spytał Rafael.

- Teraz, skoro już pan pojął, dlaczego tu jesteście, oboje umrzecie. Ciała zostaną zabrane gdzieś daleko - po prostu znikniecie - wyjaśniła markiza.

- Myśli pani, że może tak po prostu zamordować księcia i księżną Sheffield i nikt nie, domyśli się pani winy?

- Czegoś pan nie rozumie. Jestem starą kobietą. Nikt nie będzie na tyle przenikliwy.

Danielle pomyślała, że być może markiza ma rację.

- Zakończ to - powiedziała lady Caverly do Goddarda.

Goddard skinął głową w kierunku brodatego mężczyzny, który na ten znak wymierzył swój pistolet w Rafaela. Naprzeciw nich jego wspólnik z brakami w uzębieniu podniósł broń, kierując ją w Danielle.

Danielle rzuciła się na mężczyznę, który celował w Rafaela, powalając ich obu na ziemię. Broń wypaliła w powietrze. W tej samej sekundzie Rafael strzelił z pistoletu, który musiał mieć ukryty w kieszeni płaszcza, i porywacz stojący po prawej upadł. Padając na trawę, zdążył jednak wystrzelić. Daniel-le krzyknęła, gdyż nagły, palący ból przeszył jej bok.

- Danielle!

Nagle nie wiadomo skąd pojawili się inni mężczyźni. Zwijając się z bólu, Danielle dostrzegła przelotnie muskularną sylwetkę hrabiego Branta, wbiegającego na wzgórze ramię w ramię z markizem Belfordem, Ethanem Sharpem. Po przeciwnej stronie pagórka pojawił się Robert McKay, z pistoletem wymierzonym w Goddarda.

A potem był Rafael, który klęczał przy żonie, trzymając ją za rękę i raz po raz szepcząc jej imię.

- Danielle. Mój Boże, Danielle!

Dym z wystrzałów piekł ją w oczy, a ból w boku narastał tak, że ledwie mogła oddychać. Poczuła, że jej powieki stają się ciężkie jak ołów, a ciemność otula ją niczym płaszcz. Zmusiła się, by otworzyć oczy.

- Przepraszam...

- To ja powinienem przepraszać. Kocham cię, Danielle. Tak bardzo, bardzo cię kocham.

Danielle z wysiłkiem spojrzała na ukochaną twarz i dostrzegła łzy spływające po policzkach.

- Ja... ja też cię kocham, Rafaelu. Nigdy... nie... przestałam.

Powieki opadły jej wraz z nową falą bólu i wessała ją ciemna otchłań. Jej ostatnia myśl dotyczyła Rafaela i tego, że wreszcie podaruje mu prawdziwą wolność i szansę na spłodzenie syna, na którą tak bardzo zasługiwał.








































Rozdział 32



W sypialni Danielle w domu Sheffieldów stali obok siebie Rafael i Neil McCauley. Jej ciało, bezwładne i blade, leżało pod przykryciem, a włosy o głębokim rudym odcieniu rozsypały się wachlarzem po poduszce.

Od czasu postrzału jeszcze się nie przebudziła i mimo żarliwych modlitw Rafaela o poprawę jej stanu nic takiego nie nastąpiło. Wspomniał tamtą noc i ciężar przygniótł mu pierś. Zgodnie z urywanymi, fragmentarycznymi relacjami jego przyjaciół Ethan i Cord, martwiąc się o niego i Danielle, wstąpili do domu Sheffieldów w kilka minut po jego wyjeździe. Robert właśnie wybierał się w drogę, zdecydowany podążyć za Rafaelem do Green Park. Pojechali wszyscy trzej, co okazało się bardzo korzystną okolicznością.

Gdy umilkły strzały i rozwiał się dym, jeden z porywaczy wynajętych przez Phillipa Goddarda leżał martwy, podobnie jak markiza Caverly, trafiona w zamieszaniu zabłąkaną kulą; nie dało się jednak ustalić z czyjej broni. Cord i Ethan powalili Goddarda, a Robert - drugiego z porywaczy. Dzięki odrobinie perswazji odnaleziono porzucony powóz i uratowano Michaela Mullensa. Zarówno 01iver Randall, jak i markiz Caverly byli z żałobie. Markiz sam złożył wizytę w domu Sheffieldów, by porozmawiać z Rafaelem.

- To już koniec - przyrzekł. - Zemsta kosztowała mnie utratę zdrowia syna i życia żony. Oliver wyznał prawdę o tym, co zdarzyło się pięć lat temu. Nie musi się pan już niczego obawiać ze strony mojej rodziny.

- Przykro mi z powodu straty, którą pan poniósł -powiedział Rafael.

- Życzę pańskiej żonie rychłego powrotu do zdrowia - odrzekł markiz.

Dotychczas jednak jego życzenia się nie spełniły. Danielle leżała na łóżku bliska śmierci i wydawało się, że nikt nie może już nic dla niej zrobić. Rafael patrzył na ukochaną kobietę i ledwie słyszał słowa doktora.

- Muszę pomówić z tobą na zewnątrz.

Rafael ponuro skinął głową. Przez ostatnie pięć dni siedział przy Danielle, trzymając ją za rękę i mówiąc, jak bardzo ją kocha i że nie potrafi bez niej żyć - wszystko to, czego kiedyś bał się jej powiedzieć. Jednak stan Danielle nie poprawiał się, a jej ciało nie reagowało w najmniejszym stopniu na czynione starania. Po prostu leżała tam i powoli umierała, a Rafael czuł się, jakby wyrywano mu serce z piersi.

- Przykro mi, Rafaelu. Tak bardzo chciałbym ci powiedzieć, że jest lepiej, ale nie jest.

Ucisk w piersiach niemal nie pozwalał mu oddychać.

- Powiedziałeś, że jest młoda i silna, i że są duże szanse, iż wyzdrowieje. Udało ci się wyjąć kulę. Mówiłeś, że z czasem poczuje się lepiej.

- Rzeczywiście tak powiedziałem. Tak. Widziałem o wiele gorsze rany, które udało mi się wyleczyć. Jednak w tym przypadku czegoś brakuje.

- Czego? Czego może brakować?

- Woli przeżycia. Twoja żona powoli odpływa od nas. Zdaje się, że jest zadowolona, że umiera. Coś takiego bardzo rzadko zdarza się u ludzi młodych. Zupełnie tego nie rozumiem.

Słowa te sprawiły, że uczuł ból, jakby w żołądku miał rozżarzone węgle. Może Neil nie rozumiał, ale on tak. Przypomniał sobie popołudnie, gdy Danielle wezwała go do salonu i powiedziała, że chce się z nim rozwieść. Chciała zwrócić mu wolność, by mógł ożenić się ponownie i spłodzić syna, którego tak bardzo potrzebował. Nie będzie żadnego rozwodu - tak jej wtedy powiedział. Teraz uznała, że rozwiązaniem będzie śmierć. Przeczesał palcami włosy, odgarniając je z czoła. Od wielu dni nie spał i nie jadł, nie mógł przywołać ani krzty apetytu.

- Nie wiem, jak jej pomóc. Mówiłem do niej, powiedziałem, jak bardzo ją kocham, jak ogromnie jej potrzebuję. Chyba nie udało mi się do niej dotrzeć. -Jego głos załamał się na ostatnim zdaniu. - Nie wiem, co robić - wyszeptał.

- Może nic.

Szelest kobiecej sukni zasygnalizował nadejście jego matki. Wyglądała na niemal równie wyczerpaną jak on.

- Nie uwierzę, że tak jest - nawet przez chwilę. Przetarł zaczerwienione ze zmęczenia oczy, usuwając ślady wilgoci.

- Zrobiłeś, co w twojej mocy, wszystko, co tylko mogłeś. Teraz moja kolej. Chciałabym przemówić do Danielle.

Spojrzał na nią trochę nieufnie.

- Dlaczego?

- Ponieważ jestem kobietą, i to prawdopodobnie jedyną, która może sprawić, by Danielle coś zrozumiała. Miałam mnóstwo czasu, żeby to wszystko przemyśleć, i uważam, że jeżeli ktokolwiek może do niej dotrzeć, to tylko ja. - Przesunęła się między nimi, otworzyła drzwi i weszła do środka.

Rafael obserwował ją, gdy usiadła na krześle przy łóżku Danielle i wzięła ją za bladą, bezwładną rękę. Ostrożnie ułożyła ją między swoimi dłońmi.

- Danielle, chcę, żebyś mnie wysłuchała. Mówi do ciebie matka Rafaela... teraz także twoja matka.

Danielle nie poruszyła się. Starsza dama zaczerpnęła powietrza.

- Przyszłam do ciebie, by błagać cię o przysługę, o dobrodziejstwo dla mnie i mojego syna. Jestem tu, żeby cię prosić, byś do nas powróciła i uczyniła znowu nasze życie jedną całością.

Rafael przełknął ślinę i odwrócił wzrok.

- Teraz już wiesz, że Rafael cię kocha - mówiła da lej księżna wdowa. - Powiedział to już z tysiąc razy, odkąd tu leżysz.

Wyjęła chusteczkę z kieszeni sukni i musnęła nią oczy.

- Ale może jeszcze nie wiesz, że bez ciebie on umiera tak samo jak ty. Może nie rozumiesz, że jeże li go opuścisz, on już nigdy nie wróci do siebie. Wiem, że tak będzie, bo widziałam, co się z nim działo, gdy cię stracił za pierwszym razem. To go prawie zniszczyło. Zostając jego żoną, przywróciłaś go do życia. Sprawiłaś, że stał się całością, Danielle, w taki sposób, w jaki nigdy nie będzie to możliwe bez ciebie.

Księżna wdowa pociągnęła nosem i przyłożyła do niego chusteczkę.

- Wiem, iż uważasz, że jeśli odejdziesz, Rafael ponownie się ożeni i będzie mógł mieć syna, który odziedziczy jego nazwisko. Ale przyszłam tu, żeby ci powiedzieć, że nie to jest najważniejsze. Od czasu, gdy wyszłaś za mojego syna, nauczyłam się wielu rzeczy. Nauczyłam się, że istnieją sprawy ważniejsze od tytułów i pieniędzy. Takie jak szczęście, jak kochanie kogoś całym sercem i wzajemność w miłości.

Otarła nowe łzy napływające jej do oczu.

- Wszyscy jesteśmy Sheffieldami - tymi, którzy przetrwali. Zawsze tak było. Jeśli coś się stanie i tytuł przejdzie na Artiego albo na kogoś innego, moja siostra, ja, rodzeństwo cioteczne Rafaela może nie będziemy mieć tych wszystkich rzeczy, które teraz posiadamy, ale nie będziemy też głodować.

Uniosła do ust zimną dłoń Danielle i ucałowała jej grzbiet.

- Kiedy zostałaś żoną Rafaela, odzyskałaś go dla mnie. Dałaś mu szansę stać się dokładnie takim człowiekiem, jakim miał być. On cię potrzebuje, Danielle. Proszę, wróć do nas, moja kochana dziewczynko. Wracaj do mojego syna. On cię bardzo, bardzo kocha.

Kiedy księżna opuszczała pokój i przechodziła obok syna, zatrzymał ją i ucałował ją w policzek.

- Dziękuję, mamo. Skinęła głową.

- Odkrycie tego zajęło mi trochę czasu, ale teraz widzę wszystko bardzo wyraźnie. - Otarła ostatnią łzę z kącika oka. - Modlę się tylko, żeby mnie usłyszała i do nas wróciła.

Rafael tylko przytaknął ruchem głowy. Mijając matkę, wszedł do pokoju Danielle i wróci! na swoje miejsce przy jej łóżku, sięgając po jej dłoń.

- Wróć do mnie, kochanie - powiedział delikatnie. - Bez ciebie nie chcę żyć.

Dopiero następnego dnia, gdy Rafael był już krańcowo zmęczony i niemal straci! nadzieję, Danielle otworzyła oczy i popatrzyła na niego.

- Rafael...?

- Danielle... wielki Boże, tak bardzo cię kocham. Proszę, nie opuszczaj mnie.

- Jesteś... pewien?

- Absolutnie, najmocniej pewien.

Blady rumieniec zabarwi! białą skórę na jej policzkach.

- Więc zostanę z tobą... na zawsze.

Kiedy się do niego uśmiechnęła, uwierzył i jego serce w końcu zabiło spokojnym rytmem miłości.































Epilog


Sześć miesięcy później



Danielle stalą przy oknie w sypialni, spoglądając w dół na ogród. Po ciepłym sierpniowym dniu słońce właśnie zaczynało chować się za horyzontem. W ogrodzie były dzieci. Danielle uśmiechnęła się, obserwując, jak Maida Ann i Terry bawią się w chowanego na żwirowych ścieżkach, śmiejąc się i śmigając w różne strony wśród kwiatów i zielonego listowia ogrodowych roślin. Niania, pani Higgins, obserwowała ich ze swojego stanowiska na ławce o kutych, żelaznych poręczach, stojącej przy fontannie.

Maida przytulała do malutkiej piersi jednego z drewnianych koników wystruganych przez Roberta. Traktowaia go jak swój największy skarb, bardziej jej drogi od wszystkich cudownych rzeczy, które dostała, odkąd stała się adoptowaną córką księcia.

Serce Danielle ściskało się ze wzruszenia, gdy patrzyła na dzieci, które uczyniły miejsce ich zamieszkania prawdziwym domem. Rafael wiele razy przyprowadzał chłopca i dziewczynkę do łóżka Danielle podczas jej rekonwalescencji, mówiąc jej, że zapamiętał, jak mu o nich opowiadała, a Caroline wyjaśniła mu, że największym życzeniem jego żony jest adopcja.

- Maida i Terry będą naszymi pierwszymi dziećmi, ale nie ostatnimi. Będziemy ich mieć tyle, ile zechcesz, kochanie, nawet pełny dom, jeśli tego sobie zażyczysz.

Danielle się rozpłakała i po cichu przyrzekła sobie jeszcze szybciej wrócić do zdrowia. Teraz już znowu była na nogach, w pełni sił - jedynie blizna na boku przypominała jej o trudnych dniach z przeszłości. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, rzadko myślała o gorzkim okresie poprzedzającym nocne spotkanie w Green Park, kiedy uważała, że jej mężowi byłoby lepiej bez niej.

Choć właściwie nie pamiętała słów matki Rafaela, w jakiś sposób dotarły do niej i przywołały ją z powrotem na ten świat, który chciała już zostawić za sobą. Była potrzebna. I była kochana. Księżna wdowa powiedziała to bardzo stanowczo.

Dlatego przez te sześć miesięcy była szczęśliwa, wręcz nieziemsko, nieprzytomnie szczęśliwa, i szaleńczo zakochana w swoim mężu, który wyglądał na równie zakochanego w niej. Chodzili razem na długie spacery, planowali niedzielne wycieczki na wieś, zabierali dzieci do Wycombe Park na tygodniowe wizyty u ciotki Flory. Często spędzali czas z Caroline i Robertem, który spłacił swój dług Edmundowi Steiglerowi i zwrócił Rafaelowi pieniądze, które ten wydał na odkupienie naszyjnika.

Obecnie hrabia i hrabina przebywali w Leighton Hall, rezydencji Roberta, radując się czasem spędzanym na wsi, ale wkrótce mieli wrócić do miasta. Zycie Danielle wypełniała bezgraniczna radość. Gdy jednak dzwoniła po swoją pokojówkę, młodą, nieśmiałą kobietę o nazwisku Mary Summers, którą zatrudniała od czasu ślubu Caroline, nie mogła ukryć podniecenia.

Coś się wydarzyło. Coś wspaniałego, co odkryła dopiero tego dnia, wielki cud, który nie mógł mieć miejsca, a jednak... A jednak była pewna, w głębi swojego kobiecego ciała, że cud ten jest rzeczywistością.

Usłyszała ciche pukanie i podbiegła do drzwi, choć nie był to ostrożny sygnał, charakterystyczny dla Mary Summers. Rafael wkroczył do odnowionych i wytwornie urządzonych apartamentów księżnej, przylegających do jego sypialni, w której spędzała z nim każdą noc.

- Właśnie wpadłem na Mary, która tu zmierzała, by pomóc ci dokończyć ubieranie się, ale pomyślałem, że tym razem ją zastąpię.

Zarumieniła się, widząc żar w jego niemożliwie błękitnych oczach, które błądziły teraz po jej ciele. Ubrana była w jedwabną szmaragdową suknię, którą przywdziała na wieczorne wyjście do teatru i późną kolację z przyjaciółmi, Etanem i Grace oraz Cordem i Victorią.

- Widzę, że już prawie skończyłaś. Jestem głęboko rozczarowany - wolałbym zastać cię nagą, ale może później się tym zajmiemy. A teraz, w czym mogę ci pomóc?

Zaśmiała się, obracając twarzą do niego i myśląc właśnie, że jego plany doskonale pasują do jej własnych.

- Chciałabym tylko, żebyś zapiął guziki sukni i założył mi mój naszyjnik.

Spokojnie czekała aż skończył zapinać jej suknię na plecach i położył perły na otwartej dłoni. Elegancko ułożył sznur klejnotów wokół jej szyi i zatrzasnął zapinkę. W lustrze widziała, jak skrzące się diamenty, umieszczone pomiędzy doskonałymi w kształcie perłami, błyszczały w świetle lampy. Rafael pochylił się i odcisnął na jej karku pocałunek.

Uśmiechała się tak promiennie, że aż uniósł brwi.

- Wyglądasz na niezwykle zadowoloną z siebie. O co chodzi?

Dotknęła palcami naszyjnika, wyczuwając jego znajome, pokrzepiające ciepło, i wzięła głęboki oddech.

- Mam wiadomość, wasza wysokość. I to bardzo intrygującą.

Mrugnęła, ale nie zdołała powstrzymać łez szczęścia.

- Ależ ty płaczesz. Przytaknęła.

- Byłam dziś u doktora McCauleya.

Cień zmartwienia przemknął przez jego twarz.

- Ale nie jesteś chora? To nie jest nic...

- Nie, nic z tych rzeczy. - Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Zdarzył się cud, Rafaelu. Nie wiem, w jaki sposób, ani dlaczego. Wiem, że to niemożliwe, ale to i tak się stało. Noszę w sobie twoje dziecko. Urodzę twoje dziecko!

Przez kilka chwil Rafael gapił się w przestrzeń, nie pojmując. Potem porwał ją w ramiona i mocno do siebie przytulił.

- Jesteś tego pewna? Doktor to potwierdził?

- On też jest pewien. Od czterech miesięcy chodzę w ciąży z twoim dzieckiem. Powiedział, że nie rozumie, w jaki sposób to się mogło stać, ale się stało. Wiem, że to prawda. Czuję, że twoje dziecko rośnie we mnie.

Rafael po prostu trzymał ją w ramionach.

- Nigdy nie przypuszczałem... to nie było już ważne, ale... jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Zaczęła śmiać się przez łzy i ciasno do niego przylgnęła. Nie było słów, które mogłyby opisać kipiącą w niej radość. Trochę poluzowała uścisk i dotknęła pereł na swoim dekolcie.

- To ten naszyjnik - powiedziała. - Wiem to. Pomyślała, że będzie się z niej natrząsać, i powie, że musi być jakieś inne wytłumaczenie.

Ale on tylko pochylił głowę i delikatnie ją pocałował.

- Być może. Nigdy się tego naprawdę nie dowiemy.

Jednak Danielle wiedziała. Otrzymała dar wielkiego szczęścia, który obiecywał naszyjnik. Caro i Robert też otrzymali ten dar, tak samo jak Wiktoria i Cord, Grace i Ethan.

Danielle pomyślała o lady Arianie z Merrick i wielkim uczuciu, które łączyło ją z lordem Fallonem. Choć nikt nie byłby w stanie tego udowodnić i większość ludzi by w to nie uwierzyła, w głębi serca Danielle była pewna, że legenda „naszyjnika panny młodej" jest prawdziwa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Martin Kat Naszyjnik 02 Diabelski naszyjnik 2
Martin Kat Naszyjnik 01 Naszyjnik panny młodej 2
Martin Kat Garrick 03 Diabelska wygrana
Martin Kat Garrick 03 Diabelska wygrana
Balogh Mary Szkoła Ms Martin 03 Magiczne oczarowanie
Rozkoszna zemsta Martin Kat
Wylie Jonathan Sludzy Arki 03 Magiczne Dziecko
Martin Kat Diabelska wygrana
Martin Kat Sekret
Martin Kat Diabelska wygrana
Martin Kat Garrick 02 Rozkoszna zemsta
Martin Kat Garrick 01 Cygański lord
Diabelska wygrana Martin Kat
Martin Kat Garrick 2 Rozkoszna zemsta
Doyle Debra, MacDonald James D Krąg Magii 03 Magiczny posążek
Martin Kat Rozkoszna zemsta
Balogh Mary Magiczne oczarowanie (Szkoła Ms Martin 03)
49 Mary Balogh Magiczne oczarowanie (Szkoła Ms Martin 03)
naszyjnik na rzemieniu

więcej podobnych podstron