Harlequin Temptation 001 Schuler Candace Dziecko Desi

CANDACE SCHULER



Harlequin Temptation

1



DZIECKO DESI








































ROZDZIAŁ 1



- Wracaj do domu, Desi - powiedział cicho doktor Craig.

Siedziała w jego gabinecie zupełnie zdezorientowana, ogłuszona wiadomością, którą jej przed chwilą zakomunikował.

- Wracaj do domu i przemyśl sobie wszystko, nim cokolwiek postanowisz - powtórzył. - Tylko żeby to nie trwało zbyt długo. Zadzwoń do mnie za parę dni i powiedz, co zdecydowałaś.

- Czy... czy to pewne? - z trudem wykrztusiła Desi. Jej ogromne fiołkowe oczy patrzyły na niego błagalnie.

- Hmm - odchrząknął z zakłopotaniem doktor Craig. - Nie ma jeszcze wyników testu, ale sądzę, że tak.

Ręka Desi instynktownie powędrowała na brzuch, jakby już wyczuwała nieistniejące jeszcze zaokrąglenie. Na jej gładkim czole pojawiła się zmarszczka niepokoju i zdziwienia.

- Jesteś zaskoczona, prawda?

- Tak... to znaczy niezupełnie - przyznała niechętnie. Czuła się jak ostatnia idiotka. - Zdawałam sobie, oczywiście, sprawę, że to może być to, ale tak naprawdę... - Milczała przez chwilę, po czym podjęła: - Wiem, że wydam się panu bardzo naiwna, doktorze, ale ja ani przez chwilę nie myślałam, że to... Nie! To znowu nie tak. Ja, po prostu, nie chciałam wiedzieć. Łudziłam się. Wymyślałam tysiące innych powodów, że właściwie to zawsze miesiączkowałam nieregularnie i że wcale nie miałam rano mdłości, i... i że przecież to był tylko tam ten jeden raz. - Zarumieniła się na wspomnienie szalonego weekendu sprzed paru tygodni.

Mój Boże! Jak mogłam być aż tak naiwna - pomyślała.

- Wiedziałam, że coś jest nie tak - ciągnęła - ale wmawiałam sobie, że to jakieś kobiece problemy. Nawet bałam się, czy to aby nie rak. - Uniosła głowę i popatrzyła na doktora. - W pewnym sensie ulżyło mi po tym, co mi pan powiedział. W końcu od tego, że się jest w ciąży, nikt nie umiera, prawda? -zaśmiała się krótko, urywanym, nerwowym śmiechem, w którym czaiła się histeria.

- No cóż, dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu, doktorze. - Wstała z krzesła i sięgnęła po torebkę. Sztywnymi palcami niezdarnie poprawiła szal i wygładziła nieistniejące zmarszczki na obszernym, ręcznie robionym swetrze.

Doktor Craig podniósł się zza biurka i podszedł do Desi. Serdecznym gestem ujął jej drżące dłonie.

- Zadzwoń do mnie za parę dni - powiedział z troską w głosie. - Musisz podjąć decyzję jak najszybciej. Nie zostało ci dużo czasu. Niedługo będzie już za późno na zabieg.

- Nie! - przerwała mu Desi, przecząco kręcąc głową. - Nie mogłabym tego zrobić. To znaczy, ja... Nie! - powtórzyła stanowczo, wyrywając ręce z dłoni doktora.

- Na razie nic nie mów - uspokajał ją doktor Craig. - Przemyśl to dobrze, Desi. Jesteś młoda, wszystko przed tobą. Wiem, to brzmi trywialnie, ale nie pozwól, aby jedna pomyłka zrujnowała całe twoje życie.

- To nie była pomyłka! - zaprotestowała z gwałtownością, która zaskoczyła ją samą. - Przyznaję, że nie byłam rozsądna ale... - urwała. Nie potrafiła mu tego wytłumaczyć. Nie potrafiła opowiedzieć o wszystkim temu miłemu, życzliwemu człowiekowi, który znał ją od dziecka i który teraz patrzył na nią z niepokojem i troską.

Po prostu nie mogła traktować tej ciąży jako pomyłki. To oznaczałoby, że wszystko, co wydarzyło się tamtego pamiętnego dnia, też było pomyłką. A przecież to nie prawda! Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co robi i wiedziała, dlaczego to robi. No, może nie do końca -przyznała uśmiechając się w duchu. Ani przez sekundę nie pomyślała, jakie mogą być konsekwencje. To prawda, nie była rozsądna, ale nigdy, przenigdy, nie nazwie tego pomyłką!

- Czy wobec tego, ojciec dziecka... - głos doktora przerwał jej rozmyślania. - Czy zamierzacie się pobrać?

- Pobrać się? - Zaskoczona Desi zatrzymała się na progu gabinetu. -Niestety, obawiam się, że ślubu nie będzie. On nic nie wie, a ja wcale nie zamierzam mu o tym powiedzieć - dodała uśmiechając się.

- Ależ Desi! - oburzył się doktor Craig. - On ma prawo wiedzieć.

- Nie w tym przypadku - wyjaśniła spokojnie. - Nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Nic sobie nie obiecywaliśmy i niczego od niego nie oczekuję. To tylko moje dziecko i moja sprawa, jasne?

- Jak uważasz, Desi - zgodził się niechętnie.

W jasnych oczach Desi pojawił się wyraz, który dobrze znał. Upór, duma, a może po prostu ambicja. Doktor Craig znał ją nie od dziś i wiedział, że jest silna. W dzieciństwie pomogło jej to przejść bez słowa skargi przez okres rozbitych nosów, siniaków i stłuczonych kolan, później zaś przez długą i bolesną rekonwalescencję po wypadku samochodowym. Nie wątpił, że i tym razem Desi da sobie radę.

- Pomyśl o tym, co ci powiedziałem - spróbował raz jeszcze. Desi przecząco pokręciła głową.

- No dobrze, uparciuchu. Poproś pielęgniarkę o skierowanie.

- Skierowanie? Jakie skierowanie? - zdziwiła się Desi.

- Nadal mieszkasz w San Francisco, nieprawdaż? Przytaknęła.

- Wobec tego potrzebny ci jakiś miejscowy lekarz - wyjaśnił. - Nie będziesz chyba jeździła 150 kilometrów do mnie na wizyty. Szczególnie w ostatnich miesiącach. To nie najlepszy pomysł. Poza tym, potrzebny ci jest ktoś na miejscu w razie jakichś problemów. Oczywiście, nie ma powodu do obaw - dodał pośpiesznie, widząc zaniepokojoną minę Desi. - Jesteś młoda i zdrowa, a w San Francisco jest wielu dobrych lekarzy. Zgodzisz się jednak, że nigdy nie powinno się niepotrzebnie ryzykować.

- Ma pan rację, doktorze.

Opuściła gabinet doktora Craiga zaopatrzona w adresy dwóch położników, recepty na witaminy i długą listę tego, co powinna, a czego nie powinna robić kobieta w ciąży. Wsunęła to wszystko do torby i skierowała się w stronę zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy błękitnego, sportowego samochodu.

Wcale nie odczuwam tego, że jestem w ciąży - stwierdziła, szarpiąc się z opornym dachem samochodu. Wręcz przeciwnie, nigdy przedtem nie czuła się tak lekka, rześka i pełna życia. Niestety, dotyczyło to jedynie fizycznego samopoczucia. W uczuciach Desi panował zupełny chaos.

Jak mogła być tak głupia, tak naiwna! Po prostu, nie wierzyła, że coś takiego może się jej przydarzyć. Nawet nie brała takiej możliwości pod uwagę. Ciąża była ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślała w związku z tym, co zaszło w tamten pamiętny weekend, sześć tygodni temu.

Spójrzmy prawdzie w oczy - wykrzywiła się do swojego odbicia w lusterku. Narobiłaś głupstw, a teraz się boisz.

Uważnie przyjrzała się swojej twarzy. Tak, bała się. I to bardzo. Widziała to w swoich szeroko otwartych oczach o rozbieganym spojrzeniu.

To wszystko stało się zbyt nagle - pomyślała. Nie była na to przygotowana. Potrzebowała czasu, by pogodzić się z tą niespodziewaną zmianą w swoim życiu, ale wiedziała, że może zwlekać z podjęciem decyzji. Chciała, czy nie, była w ciąży.

Spojrzała na swoje dłonie nerwowo zaciśnięte na kierownicy. Kawa. Muszę napić się kawy - postanowiła. I może coś zjem. Ostatnio, jak nigdy, dopisywał jej apetyt. Teraz już wiedziała, jaki był tego powód.

Prowadziła ostrożnie, jakby nabrzmiały brzuch już utrudniał jej ruchy. Zaparkowała przed swoją ulubioną restauracją „Stagnaro". Sala świeciła pustką. Desi wybrała stolik pod oknem, z widokiem na zacumowane przy nadbrzeżu łodzie rybackie. Lubiła przyglądać się ptakom czatującym na rzucane im przez rybaków resztki. Przychodziła tu kiedyś z ojcem, jako mała dziewczynka. Nazywało się to „dorosłe lunche". Tylko oni dwoje. Desi i ojciec.

- Poproszę kawę - zwróciła się do kelnerki. - Nie, przepraszam, herbatę -poprawiła się szybko. Przypomniała sobie, że przecież kobiety w ciąży nie powinny pijać kawy. - Gorącą herbatę i sałatkę z tuńczyka. I poproszę o dodatkową porcję masła - dodała. Czytała kiedyś, że produkty mleczne są szczególnie wskazane w jej stanie.

Jadła wolno, popijając gorącą herbatą. Jednocześnie próbowała spokojnie przeanalizować swoje obawy. Czego właściwie się bała? Co ją tak przerażało?

No cóż, po pierwsze nie miała pojęcia o wychowywaniu dzieci. Nie, to nie to. Obawa, że straci pracę? W środowisku, w którym się obracała, nikogo nie zaszokuje wiadomość, że jest w ciąży. Co najwyżej, będą się dziwić, że nie zdecydowała się na zabieg. Większość jej koleżanek tak właśnie by zrobiła. Czyż nie było to najrozsądniejsze wyjście dla samotnej kobiety? Właściwie, dlaczego by nie?

Spróbowała raz jeszcze rozważyć i taką możliwość. Nie, zabieg odpadał.

Nie potrafiłaby się na to zdobyć. W takiej sytuacji jedyne, co jej pozostawało, to urodzić dziecko i wychowywać je samotnie. Możliwość oddania noworodka do adopcji zupełnie nie wchodziła w grę. Nie mogła nawet o czymś takim myśleć, a co dopiero zrobić to. Choć może i byłoby to całkiem rozsądne rozwiązanie.

Rozsądne - pomyślała z rozbawieniem. Cała ta historia, od początku do końca, daleka była od rozsądku. Choćby fakt, że była teraz tu, w Santa Cruz. Gdyby kierowała się rozsądkiem, powinna była udać się do jakiegoś lekarza w San Francisco, a nie pędzić do Santa Cruz.

Ale tu, w rodzinnym miasteczku Desi, był doktor Craig, którego znała od dzieciństwa. Bała się, że jej problemy to coś poważnego i chciała poradzić się człowieka, któremu ufała. Nie zastanawiając się wsiadła do samochodu i przejechała prawie sto kilometrów, by usłyszeć to, co mógł jej powiedzieć pierwszy lepszy ginekolog w San Francisco.

Przyjazd do Santa Cruz był nie tylko nielogiczny, ale także niebezpieczny. To niewielka mieścina i wszyscy się tu znają. Gdyby zobaczył ją ktoś ze znajomych, szkoda gadać. Na pewno podzieliłby się tą nowiną z jej rodzicami, a wtedy matka Desi zadzwoniłaby do niej z pytaniem, co sprowadziło ją do Santa Cruz i dlaczego nie odwiedziła rodziny. Oczywiście, wtedy musiałaby uciec się do kłamstwa. Nie była w tym dobra, choć może przez telefon udałoby się jej wymyślić jakieś przekonywające łgarstwo. Zresztą, wcześniej czy później, i tak wszystko by się wydało.

Desi robiło się nieswojo już na samą myśl, by powiedzieć rodzicom prawdę. Nie bała się scen, łez i wymówek w rodzaju: jak mogłaś zrobić nam coś takiego? Taki wstyd! Mama, z pewnością, byłaby zatroskana o zdrowie jej i dziecka. Dla braci to nic szokującego. Ot, po prostu, część współczesnej obyczajowości, ale najbardziej obawiała się rozczarowania na twarzy ojca.

Desi, jako jedyna dziewczynka z czworga dzieci, była oczkiem w głowie pana Westona. Choć miała już dwadzieścia cztery lata, wiedziała, że ojciec wciąż myśli o niej jako o swojej maleńkiej córeczce. Co innego, gdyby ta ciąża była następstwem długotrwałego narzeczeństwa lub gdyby Desi miała zamiar poślubić ojca swojego dziecka. O tak, wtedy wszystko byłoby dużo prostsze. Ale wyznać, że spodziewa się dziecka, bo spędziła z nieznajomym mężczyzną jeden szalony weekend! Nawet jej braciom trudno byłoby pogodzić się z tym. Nie wtedy, kiedy w grę wchodziła ich jedyna siostra.

- Coś jeszcze? - Z ponurych rozmyślań wyrwał Desi głos kelnerki.

- Nie, dziękuję. - Przecząco pokręciła głową. - Tylko rachunek. Wychodząc z restauracji kątem oka zerknęła na swoje odbicie w szybie.

Wysoka, szczupła kobieta, z szopą ognistorudych włosów związanych na czubku głowy w modny koński ogon.

Nic a nic się nie zmieniłam - pomyślała ze zdziwieniem. Wyglądam dokładnie tak samo, jak przed wyjściem z domu dziś rano.

Wykręciła się bokiem, szukając jakichś zmian w swojej sylwetce, które wskazywałyby na jej stan, ale niczego nie dostrzegła. No, może tylko przytyła odrobinę w talii, a piersi stały się pełniejsze, cięższe i bardzo wrażliwe na dotyk - znak, który wiele wyjaśniał. Oczywiście, gdyby chciała go zauważyć.

Westchnęła ciężko i ruszyła w stronę samochodu. Nagle zapragnęła znaleźć się jak najszybciej w swoim przytulnym mieszkanku na California Street, zagrzebać się w pościeli i serdecznie sobie popłakać.

Nie ujechała daleko. Zawróciła do Santa Cruz. Pewnie jedzą obiad - pomyślała. Rodzice i najmłodszy brat Desi, Court. Tak bardzo chciała być teraz z nimi i podzielić się swoją radością. Tak, właśnie radością, którą odczuła, kiedy doktor Craig powiedział jej, że będzie miała dziecko.

Będę miała dziecko. Jego dziecko - powiedziała głośno.

Stop! Nie podniecaj się tak - napomniała samą siebie surowo, parkując przed bramą rodzinnego domu Westonów na West Cliff Drive. Nim wysiadła, przez chwilę patrzyła na połyskującą w promieniach zimowego słońca zatokę. Na plaży paru zapalonych miłośników surfingu oczekiwało na silniejszy podmuch wiatru.

Twardziele - pomyślała Desi z uśmiechem. Choć świeciło słońce, był dopiero luty i woda w zatoce była lodowata. Desi wiedziała coś o tym, bo nie tak dawno sama dokonywała podobnych wyczynów. Było to w czasach, kiedy usiłowała dorównać we wszystkim swoim starszym braciom.

Kiedy to było! - westchnęła, wysiadając z samochodu. Obeszła dom dookoła, kierując się do tylnego wejścia.

- Mamo! - zawołała otwierając drzwi. - Tato! Jest tam kto?

- Tutaj - odpowiedział jej głos matki. Towarzyszyło mu skrzypnięcie odsuwanego w pośpiechu krzesła. W drzwiach pojawiła się pani Weston.

- Właśnie kończymy obiad, Desi, kochanie. Jadłaś już?

- Tak. Sałatkę z tuńczyka. Jakąś godzinę temu, w „Stagnaro".

- Sałatka z tuńczyka? Nie nazwałabym tego obiadem. - Pani Weston podeszła do córki i uścisnęła ją serdecznie na powitanie. - Chodź, zjesz z nami i powiesz, czemu zawdzięczamy tę nieoczekiwaną przyjemność?

- Ależ mamo! Myślałby kto, że wcale was nie odwiedzam.

- Nie widzieliśmy cię od Bożego Narodzenia - odezwał się ze swojego miejsca przy stole pan Weston.

Desi podeszła do ojca i pocałowała go na powitanie.

- Cześć, tato.

- Usiądź, Desiree - przynagliła ją pani Weston. - Courtland poda ci czysty talerz. Courtland! Przestań się opychać i przynieś siostrze nakrycie.

Court skrzywił się lekko na dźwięk swego imienia, ale posłusznie spełnił polecenie matki.

- Proszę, Desiree - powiedział, stawiając przed nią talerz i uśmiechając się złośliwie. Wiedział, że podobnie jak on sam, Desi nie cierpi swego imienia w pełnym brzmieniu.

Pani Weston, w ostatnich tygodniach ciąży, miewała bardzo romantyczne nastroje, co znalazło odbicie w imionach, jakie nadała czwórce swojego potomstwa. Młodzi Westonowie nie przepadali za swoimi imionami i zwykle używali ich skróconej formy. Pełnym imieniem zwracała się do nich jedynie matka.

- Dziękuję ci, Courtlandzie - odcięła się bratu Desi. Ciekawe, czy to upodobanie do romantycznych imion jest dziedziczne? - pomyślała. Czy jej dziecko skończy jako, nie daj Boże, jakiś Rhett, lub Scarlet? Roześmiała się rozbawiona tym przypuszczeniem.

- Co cię tak rozśmieszyło? - zainteresował się pan Weston.

- Nic takiego, tatku - odpowiedziała Desi. - Pomyślałam sobie, czy ja też, podobnie jak mama, nadam swojemu dziecku jakieś dziwne imię.

- Dziwne?! - obruszyła się pani Weston. - Wszyscy macie bardzo piękne imiona.

- O tak - wtrącił Court. - Bardzo piękne imię. Właśnie to, czego potrzebuje taki gość, jak ja.

- Courtland! - surowo upomniała syna pani Weston i już szykowała się, by wygłosić dłuższą tyradę, ale przerwał jej głos męża.

- Skąd ci to przyszło do głowy, Desi? Desi odłożyła widelec i wbiła wzrok w talerz.

- Przyjechałam do Santa Cruz, by poradzić się doktora Craiga - zaczęła cicho, ze spuszczoną głową. - Myślałam, że to jakieś kobiece sprawy. Bałam się, czy to nie jest rak.

- Desiree, kochanie! - Pani Weston zerwała się z krzesła i podeszła do córki.

- Ale okazało się, że wcale nie jestem chora - ciągnęła Desi. - Po prostu, jestem w ciąży.

- O rany! - wykrzyknął Court.

- Cicho bądź, Courtland! - upomniała syna pani Weston, po czym zwróciła się do Desi - Jesteś pewna? Który to miesiąc? Czy my go znamy, skarbie?

- Kiedy ślub? - wtrącił się Court.

- Nie będzie żadnego ślubu - stanowczo oświadczyła Desi. Z obawą popatrzyła na ojca.

- Nie będzie ślubu? - powtórzyła niepewnie pani Weston. - Ależ, Desiree, a dziecko?! Z pewnością... - zaczęła, po czym urwała. Zmarszczyła brwi. Nagle na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. - Och, skarbie. On nie chce się z tobą ożenić, czy tak?

- Mamo, jesteś niesamowita! To nie on nie chce się ze mną ożenić, ale właśnie ja. To ja nie chcę ślubu.

- Nie chcesz ślubu? - nie rozumiała pani Weston. - Ale, Desiree...

- Mamo! On nawet nie wie, że jestem w ciąży.

- Oczywiście, że nie wie. Przecież ty sama dopiero co dowiedziałaś się o tym. No to wszystko jasne - odetchnęła z ulgą starsza pani. - Kiedy mu powiesz, on...

- Mamo! Wysłuchaj mnie do końca, proszę. Ja wcale nie chcę wychodzić za mąż. On nic nie wie, a ja nie zamierzam mu o niczym mówić.

- Nie zamierzasz mu o niczym mówić?!

- Nie sądzisz, że ten mężczyzna ma prawo wiedzieć - odezwał się milczący do tej pory pan Weston.

- Nie, tatku - Desi zwiesiła głowę i zacisnęła dłonie.

- On... my... My nie jesteśmy ze sobą. Ta ciąża to zupełny przypadek. Wcale się tego nie wstydzę. Bardzo chciałabym, żebyście mnie zrozumieli. On mnie do niczego nie zmusił i... i ja... nie byłam pijana, ani nic takiego. Cieszę się, że będę miała dziecko. Bardzo chcę je urodzić. Bardzo -powtórzyła nie podnosząc wzroku.

Usłyszała skrzypienie odsuwanego krzesła. Jest tak rozgoryczony, że nie może znieść mojego widoku - pomyślała z żalem.

Myliła się. Pan Weston wcale nie wyszedł z pokoju. Stanął przy krześle Desi i delikatnie pogłaskał jej schyloną głowę.

- Jedno pytanie, Desi - powiedział cicho, patrząc na nią zatroskanym wzrokiem. - Czy kochasz tego mężczyznę?

- Tak. Tak, tatku. Nie chcę tego, ale nic nie mogę na to poradzić. Kocham go - odpowiedziała Desi.










































ROZDZIAŁ 2



Kochała Jake'a Lancinga od prawie sześciu lat. Od tamtego pamiętnego lata, kiedy to jej najstarszy brat, Zek, załatwił jej pracę na planie Gorączki.

Desi była właśnie po pierwszym roku studiów na uniwersytecie kalifornijskim. Nie szło jej najlepiej. Trzykrotnie zmieniała wydziały, nie mogąc znaleźć takiego, który by jej odpowiadał. Matka radziła jej kierunek nauczycielski, ale Desi nie bardzo podobał się ten pomysł. Jej prawdziwą miłością był teatr, choć sama nie rwała się na scenę. Tak naprawdę, to sama nie wiedziała, co chciałaby robić w życiu. Była natomiast pewna, że po wakacjach nie wróci już na uniwersytet. Ze swoich problemów zwierzyła się Zekowi, który dzięki swoim powiązaniom ze światem filmu, był kamerzystą, załatwił jej pracę na planie filmu, który właśnie kręcono. W ten sposób, jak żartobliwie podkreślał, będzie ją miał na oku, a Desi będzie mogła spokojnie pomyśleć o przyszłości. Tak to znalazła się na planie Gorączki jako „dziewczyna do wszystkiego". Jej głównym zajęciem stało się przynoszenie kawy, papierosów, poszukiwanie zagubionych skryptów. Praca nie była zbyt absorbująca, toteż większość czasu Desi spędzała przyglądając się innym. Wkrótce odkryła swoje przeznaczenie. Kiedy patrzyła, jak zręczne palce charakteryzatorów wyczarowują całkiem nowe twarze, wiedziała, że to właśnie pragnęłaby robić przez resztę swego życia.

Wtedy też pojawił się na planie On. Wielki Jake Lancing. Oczywiście, w tamtych dniach nie był jeszcze tak sławny. Miał dwadzieścia sześć lat i była to jego pierwsza poważna rola, ale od razu widać było, że Jake Lancing ma talent. Kiedy kręcono scenę z jego udziałem, cała ekipa przerwała swoje zajęcia, by przyglądać się zdjęciom, a kiedy skończył, wszyscy bili mu brawo, oczarowani grą młodego aktora.

Do scenariusza dopisano kolejne sceny i znacznie rozbudowano rolę Jake'a. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kiedy Gorączka weszła na ekrany kin, Jake otrzymał nominację do Oskara za najlepszą rolę drugoplanową i choć nie udało mu się wtedy zdobyć złotej statuetki, było to nie lada wyróżnienie dla młodego, nikomu nie znanego aktora. Zresztą dwa lata później wręczono mu kolejną nominację i tym razem Jake Lancing został uznany za najlepszego aktora roku.

W tym samym czasie Desi również robiła karierę. Kiedy skończyło się tamto pamiętne lato, nie wróciła już na uniwersytet. Zapisała się do szkoły dla kosmetyczek, zdobyła dyplom i pewnego dnia zjawiła się u tego samego charakteryzatora, którego pracę podziwała na planie Gorączki.

Evan Prince roześmiał się, kiedy Desi oświadczyła mu, że chce z nim pracować. Zgodził się ją zatrudnić jedynie przez wzgląd na długoletnią przyjaźń z Zekiem. Nigdy nie żałował tej decyzji. Desi miała prawdziwy talent i była przy tym bardzo pracowita. Kiedy w dwa lata później opuszczała zespół Prince'a, by zacząć pracę na własną rękę, Evan z dumą podkreślał, że była jego protegowaną. Dwa do trzech razy w roku zdarzało im się pracować wspólnie. Evan często wybierał Desi jako swoją asystentkę, kiedy powierzano mu charakteryzację w jakimś filmie. Sama Desi zaś chętnie pracowała pod kierunkiem Evana. Ciągle jeszcze nie czuła się na siłach, by sprostać zadaniom stojącym przed charakteryzatorem odpowiedzialnym za całość. Ale zawsze był przecież kolejny film.

- A wtedy ja zatrudnię ciebie jako mojego asystenta - śmiejąc się powtarzała Prince'owi.

Tymczasem pracowała dorywczo, krążąc pomiędzy Los Angeles i San Francisco, gdzie zamieszkała na stałe po opuszczeniu rodzinnego Santa Cruz. Bywało, że odwiedzała też i inne miejsca, zależnie od tego, gdzie zawiodła ją praca. Niektóre z nich ciekawe i egzotyczne, inne posępne i ponure. Panama City zapisało się w jej pamięci, jako nieco posępne, choć niewątpliwie interesujące miasto. Sześć upalnych tygodni, spędzonych na bezustannym poprawianiu makijażu, który w wysokiej temperaturze zdawał się spływać aktorom z twarzy, w chwilę po nałożeniu.

Za to wczesna jesień w Vermont była cudowna.

Choć nie udało jej się nigdy pracować nad żadnym z filmów Lancinga, Desi z zainteresowaniem śledziła karierę młodego aktora. Było nie było, swoją przygodę z kinem oboje zaczęli na planie tego samego filmu.

Wszystko, co nakręcono z udziałem Jake'a, widziała co najmniej dwukrotnie. Jest przecież świetnym aktorem -powtarzała sobie. Nie opuściła również żadnego z coraz częstszych występów Lancinga w programach Johnny'ego Carsona, czy Merva Griffina. Oczywiście tylko dlatego, że Jake był taki zabawny i zawsze ją rozśmieszał.

Uważała jednak, żeby nie zdradzić się ze swoim zainteresowaniem przed Zekiem lub Evanem, którzy z łatwością mogliby zaaranżować jej spotkanie z ulubionym aktorem.

Tak to prawie przez sześć lat podziwiała i kochała Jake'a Lancinga. I nagle pewnego listopadowego wieczora Jake zjawił się w jej życiu. Bez ostrzeżenia, tak po prostu ni z tego, ni z owego, usiadł obok niej w samolocie z Los Angeles do San Francisco.

Start opóźniał się. Desi niespokojnie wierciła się w swoim fotelu. Była zmęczona i chciała jak najszybciej znaleźć się w ciepłym łóżku. Wtedy właśnie otworzyły się drzwi samolotu i od razu powód opóźnienia stał się oczywisty. Na pokład wszedł z pewną siebie miną nie kto inny tylko sam Wielki Jake Lancing. Teraz, w wieku trzydziestu dwóch lat, był jeszcze przystojniejszy, niż kiedy zaczynał karierę. Desi widziała, jak uwodzicielsko uśmiechnął się do stewardessy podając jej bilet. Zbliżył ciemną czuprynę do blond główki dziewczyny i szepnął jej coś na ucho. Dziewczyna zachichotała zadowolona. Jake ruszył wzdłuż przejścia, zdając się nie dostrzegać zaciekawionych spojrzeń współpasażerów. Desi była chyba jedyną osobą na całym pokładzie, która nie patrzyła na niego.

Siedziała z zaciśniętymi powiekami udając sen. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego. Sama nie wiedziała. W całym samolocie były tylko dwa wolne miejsca, w tym jedno właśnie obok niej i bała się, że Jake mógłby wyczytać z jej oczu, jak bardzo pragnęła, by usiadł właśnie tam. Kretynka! -pomyślała z gniewem. Przecież to tylko facet! Nie bądź głupia!

Usłyszała, jak mężczyzna siada w fotelu obok, a w chwilę później poczuła jego rękę na swoim udzie. Gwałtownie otworzyła oczy.

- Cco...? - zaczęła oburzona, ale wtedy jej wzrok napotkał ciemne spojrzenie, które oczarowało miliony kobiet na całym świecie i gniewne słowa zamarły jej na ustach.

Jake uśmiechnął się.

- Przepraszam - powiedział miękko, choć jego ton wcale nie był skruszony - nie chciałem pani budzić, ale tak się składa, że siedzi pani na moim pasie.

Desi opuściła wzrok. Rzeczywiście. Część pasa od fotela Jake'a zaplątała się pod jej nogą.

- Och! To ja przepraszam. Myślałam, że... - urwała i oblała się ciemnym rumieńcem.

- O tak, wiem, co sobie pani pomyślała - uśmiechnął się rozbawiony jej zawstydzeniem. - Wy, kobiety, zawsze macie takie kosmate myśli.

- Kosmate myśli! No wie pan! - oburzyła się Desi. - Ja... ja tylko... -zaplątała się. W zasadzie, to on miał rację.

- Myślała pani, że próbuję się do niej dobierać, nieprawdaż?

- No cóż, właśnie tak - przyznała niechętnie.

- A więc, mam rację, co do kobiet.

- Hejże! Chwileczkę! - Desi poczuła się zobowiązana, by stanąć w obronie własnej płci. - Ciekawe, co pan by sobie pomyślał, gdybym to ja nagle położyła rękę na pańskiej nodze?

Mężczyzna uważnym spojrzeniem obrzucił szczupłą twarzyczkę Desi, jej ogromne, fiołkowe oczy i szopę ognistorudych włosów zwiniętych w kok na czubku głowy.

- Pomyślałbym sobie... pomyślałbym, że szczęściarz ze mnie - powiedział cicho, przenosząc wzrok na jej smukłe ciało.

Nie zobaczy wiele - uśmiechnęła się Desi w duchu. Miała na sobie ubranie, które nazywała swoim strojem roboczym, a na które składały się luźne dżinsy, adidasy i workowata tunika spięta w talii szerokim paskiem. Mimo to czuła, jak Jake rozbiera ją spojrzeniem i widzi nawet małe, ciemnoczerwone znamię na lewym biodrze. Ponownie oblała się rumieńcem. Tym razem nie tyle z zażenowania, ile z dumy, ponieważ wiedziała, że mu się podoba. Spuściła oczy w obawie, by nie wyczytał z nich tego.

- Prawdziwy szczęściarz - powtórzył ledwie dosłyszalnym szeptem. Rumieniec na twarzy Desi pogłębił się. Przeklinała w duchu tę swoją jasną cerę i skłonność do rumieńców. Nigdy przedtem nie przeszkadzało jej to tak bardzo, ale też i nigdy do tej pory nie zależało jej aż tak bardzo, by sprawiać wrażenie chłodnej, opanowanej osoby. Nie potrafiła panować nad swoimi emocjami. Wszystko, co czuła miała wypisane na twarzy. Zadowolenie, że mu się podoba i odrobinę zażenowania, że cieszy się z tego faktu, ale przede wszystkim, o zgrozo, pożądanie, jakie w niej wzbudzał pieszczotliwy szept mężczyzny. Głos, który oczarował miliony kobiet.

On doskonale zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie na tobie zrobił, nie myśl, że nie - ostrzegał ją jakiś wewnętrzny głos. - Te wszystkie sztuczki wytrenował aż do perfekcji. Te namiętne spojrzenia, czuły szept. To tylko gra.

Wiedziała jednak, że to nieprawda. Urok Jake'a, podobnie jak i jego talent, były całkowicie naturalne. Zresztą, i tak nie miało to teraz większego znaczenia.

Zachowujesz się jak idiotka! - napominała samą siebie surowo. - Jakbyś miała czternaście lat, a nie dwadzieścia cztery.

- Zawstydziłem cię? - głos Jake'a przerwał jej rozmyślania. -Przepraszam, nie chciałem.

Wyciągnął rękę i delikatnie ujął Desi pod brodę zmuszając, by podniosła wzrok i spojrzała na niego.

- Przepraszam - powtórzył. - Naprawdę nie chciałem cię zawstydzić. Desi zamrugała oczami ze zdziwieniem.

- Ale ja wcale się nie wstydzę - powiedziała cicho. Mówiła prawdę. Kiedy dotknął jej twarzy, zniknęło gdzieś zawstydzenie. Wypełniało ją słodkie pożądanie. Pragnęła go. Czytał to z jej szeroko otwartych, fiołkowych oczu.

- O tak! Widzę. Widzę, że już się nie wstydzisz.

Przesunął kciukiem po twarzy Desi, zatrzymując palec na jej dolnej wardze i odchylając ją odrobinę. Wysunęła czubek języka i polizała palec. Mężczyzna zesztywniał i wstrzymał oddech. Jego dłoń przycisnęła się do jej twarzy. Udzieliło mu się jej podniecenie. Tym razem już celowo rozchylił jej wargi, a różowy języczek Desi wyszedł mu na spotkanie, pieszcząc palec Jake'a krótkimi muśnięciami.

Dłoń ześlizgnęła się na jej szyję. Desi przymknęła oczy, nie mogąc już dłużej znieść płonącego pożądaniem spojrzenia. Tak bardzo pragnęła dotknąć Jake'a, ale brakowało jej odwagi. Zacisnęła dłonie i odchyliła głowę do tyłu, poddając się jego pieszczotom.

- Przepraszam - przerwał im głos stewardessy. Ręka Jake'a niechętnie wróciła na poręcz fotela. - Życzy pan sobie coś do picia, panie Lancing? Może kawy?

- Coś do picia? - W głosie Jake'a brzmiało zdziwienie. On też zapomniał, gdzie się znajdują. - A tak. Brandy, jeśli można prosić.

- Oczywiście, panie Lancing. Coś dla pani?

Desi spojrzała na stewardessę zaskoczona. Więc to tylko sen. Piękny sen. Szkoda, że tak krótko trwał. Jake lekko dotknął jej ramienia.

- Napijesz się czegoś? Desi uśmiechnęła się do niego.

- Tak, Jake. Poproszę o wódkę z lodem.

- Widzę, że wiesz, jak się nazywam - powiedział Jake, kiedy stewardessa odeszła po zamówione drinki - ale ja jeszcze nie znam twojego imienia. Kim jesteś, moja piękna nieznajoma?

Kimkolwiek zechcesz, żebym była - chciała odpowiedzieć. Zamiast tego rzuciła krótko:

- Desiree.

Choć dla wszystkich swoich znajomych i przyjaciół była Desi, jemu przedstawiła się pełnym imieniem. Chciała, żeby z nim wszystko było inaczej.

- Tak po prostu, Desiree? - zdziwił się Jake. Ujął jej dłoń. - A nazwisko? Masz tylko samo imię? - nalegał.

- Tak - odpowiedziała cicho. - Tylko imię.

A więc sen trwał. Stewardessa przerwała go na krótką chwilę. Gdyby jednak teraz powiedziała Jake'owi, jak się nazywa, zniszczyłaby wszystko bezpowrotnie. Czuła to. Gdyby wyznała mu, że nazywa się Desi Weston, na pewno spytałby ją o Zeka, a potem zaczęłoby się wymienianie wspólnych znajomych, zwykła rozmowa przypadkowych współtowarzyszy podróży.

A przecież ich spotkanie nie było przypadkowe. To przeznaczenie zetknęło ich ze sobą. Dwoje nieznajomych, którzy pragną siebie. Dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła.

- Po prostu Jake i Desiree - powtórzyła, uśmiechając się ciepło.

- Dobrze - kiwnął głową. - Jake i Desiree. - Uniósł jej dłoń do swoich ust i pocałował.

Desi przyglądała mu się spod zmrużonych powiek. Jakiż to piękny mężczyzna - pomyślała z podziwem. To niesprawiedliwe. Mężczyzna nie powinien być taki piękny. Ciemne, brązowe oczy, osłonięte gęstymi rzęsami i to uwodzicielskie, wszystkowiedzące spojrzenie. Proste, ciemne brwi przecięte niewielką blizną w kształcie półksiężyca, która tylko dodawała im uroku. Klasyczny w swoim rysunku nos i silnie zarysowana szczęka, zakończona lekko wysuniętym do przodu podbródkiem. Ale niezaprzeczalnie najlepszym elementem w twarzy Jake'a były jego usta, wąskie, o nieco pełniejszej dolnej wardze, zdradzające zmysłową naturę ich posiadacza.

Jake całował czubki jej palców, nie spuszczając z jej twarzy namiętnego spojrzenia. Było tak, jakby kochał się z nią. Żadne z nich zdawało się nie pamiętać, gdzie się znajdują. Otaczali ich ludzie, ale oparcia foteli były tak wysokie, że Desi miała wrażenie, że są zupełnie sami. Jake siedział zwrócony do niej twarzą, z ramieniem przerzuconym przez oparcie fotela, osłaniając ich oboje przed ewentualnymi ciekawskimi. Tak bardzo pragnęła być z nim gdzieś, gdzie mogliby naprawdę się kochać. Nie dbała o to, że jest to ich pierwsze spotkanie, że właściwie się nie znają i nie powinna pozwalać mu na te pocałunki, ani go do nich zachęcać. Czuła się tak, jakby znali się od wieków i jakby pragnęła go przez całe swoje życie.

W pewnym sensie tak właśnie było. W najskrytszych marzeniach, do których nie chciała przyznać się nawet sama przed sobą. W snach, z których budziła się cała rozpalona i których nie pamiętała rankiem. Teraz wracało to słodkie, obezwładniające uczucie. Pragnęła, by Jake ją pocałował, by jego usta znalazły się na jej wargach. Spojrzała w jego oczy i wiedziała, że on również tego chce.

Nadeszła stewardessa z drinkami, ale Jake nie wypuścił dłoni Desi ze swoich rąk. Położył ją sobie na kolanach, przyciskając lekko, jakby chciał upewnić się, że jej ręka pozostanie tam, podczas gdy on zajmie się trunkami. Ten gest był zresztą całkowicie zbyteczny. Nic nie zmusiłoby jej teraz do przesunięcia dłoni.

Jake podał jej szklankę i zgasił górne oświetlenie nad fotelami. Rozerwał opakowanie z migdałami, które stewardessa dołączyła do drinków i włożył migdał w wyczekująco otwarte usta Desi. Pochwyciła go chciwie, śmiejąc się cichutko z radości.

Siedzieli w półmroku, trzymając się za ręce i karmiąc migdałami. Z niecierpliwością oczekiwali chwili, kiedy znajdą się zupełnie sami.

Nagle kabina samolotu rozbłysła światłami. Przez głośniki rozległ siągłos stewardessy nakazującej pasażerom, by zgasili papierosy i zapięli pasy. W dole jarzyły się światła Międzynarodowego Portu Lotniczego w San Francisco.

Zarówno Jake, jak i Desi mieli jedynie podręczne torby. Szybko minęli więc rozdrażniony tłum kłębiący się wokół taśmy z bagażami i wyszli przed budynek w poszukiwaniu taksówki. Desi kątem oka zauważyła zaciekawione spojrzenia innych pasażerów.

- Głodna? - spytał Jake, kiedy już siedzieli w taksówce. Instynktownie wyczuła, że tym pytaniem dawał jej możliwość odwrotu. Gdyby przytaknęła, pewnie zawiózłby ją na kolację do jakiegoś modnego, pełnego ludzi lokalu, a potem rozstaliby się jak dwoje obojętnych sobie przygodnych znajomych. Nie wahała się ani przez chwilę.

- Nie, nie jestem głodna - odpowiedziała. Dobrze wiedziała, co teraz nastąpi i chciała tego. Bardziej niż czegokolwiek w życiu.

Jake przysunął się do niej bliżej. Objął ją ramieniem. Nie pocałował jej. Jeszcze nie. Czuła, że bardzo tego pragnie, ale czeka, aż będą zupełnie sami. Nie dziwiło jej, że zna jego myśli. A może tylko jej się tak wydawało. Nieważne.

Przytuliła się do Jake'a. Kiedy ją obejmował, byłą bezpieczna i szczęśliwa. Nie żądała niczego więcej. To jej wystarczyło. W powietrzu unosił się zapach wody kolońskiej pomieszany z ostrą wonią skórzanej marynarki, o którą opierała policzek i ledwie wyczuwalnym zapachem brandy. Kwintesencja męskości - pomyślała.

Zapach, który już zawsze będzie się jej kojarzył z tym mężczyzną i z tą cudowną nocą.

Wypuścił ją z objęć tylko na krótką chwilę, kiedy taksówka zatrzymała się przed hotelem. Boy, który rozpoznał Jake'a, ruszył w ich kierunku, by pomóc przy bagażach, ale Jake powstrzymał go unosząc rękę.

- Nie, dziękuję. Damy sobie radę- uśmiechnął się.

Ujął dłoń Desi i weszli do środka. Od tej chwili wszystko było jak we śnie. Stała przy jego boku lekko oszołomiona, ale bynajmniej nie zażenowana sytuacją, ani też domyślnym uśmiechem portiera, kiedy podawał Jake'owi klucz. Nic dziwnego, że wszyscy się im przyglądają - myślała. Jake Lancing jest znanym aktorem.

Zdziwiłaby się pewnie, gdyby wiedziała, że to nie tylko popularności Jake'a zawdzięczają to zainteresowanie. Nawet najbardziej zatwardziały cynik uśmiechnąłby się z rozmarzeniem widząc tę parę. Wysokiego, młodego mężczyznę zaborczo obejmującego drobną, szczupłą dziewczynę wpatrzoną w niego zakochanym spojrzeniem ogromnych, fiołkowych oczu.

Jake otworzył pokój i cofnął się, przepuszczając Desi przed sobą. Z cichym trzaskiem zamknęły się drzwi. Byli sami. Mężczyzna zapalił lampkę nocną i zdjął marynarkę. Po raz pierwszy od momentu, kiedy ujrzała go wchodzącego do samolotu, Desi poczuła się trochę nieswojo. Nie dlatego, że była z nim tu, w jego pokoju. Pragnęła tego. Niczego nie była tak pewna, jak tego, że chce być tu z nim. Więc dlaczego? -zapytywała samą siebie. Co powinna teraz zrobić? Rozebrać się i położyć na łóżku? A może zaczekać, aż on uczyni pierwszy krok?

Stała na środku pokoju, nerwowo ściskając w rękach torebkę. Czekała na jakiś znak. Jake wyciągnął rękę.

Wyjął torebkę z zaciśniętych palców Desi i położył ją na krześle.

- Napijesz się czegoś, nim... - znacząco zawiesił głos.

- Nnie... jja... - wyjąkała niepewnie Desi. A może on chce się czegoś napić - przeleciało jej przez myśl i szybko dodała: - Ale jeśli ty chcesz, to proszę bardzo, nie krępuj się mną. Ja... - urwała. Do licha! Zachowuje się jak stuprocentowa idiotka! Nerwowo poprawiła kołnierzyk koszuli, po czym jej ręce znowu powędrowały w górę, tym razem wciskając w zwinięty na czubku głowy kok nieposłuszne kosmyki. Cienki materiał napiął się na jej pełnych piersiach. Z gardła mężczyzny wyrwał się cichy jęk rozkoszy. Wyciągnął dłoń i delikatnie pogładził kuszącą krągłość, pocierając kciukiem o nabrzmiałą sutkę. Świat zawirował i przez chwilę Desi bała się, że upadnie. Podtrzymały ją silne ramiona.

- Nie chcę drinka - powiedział Jake z ustami przy jej uchu. - Chcę ciebie, moja Desiree.

- Ja też ciebie chcę, Jake - odpowiedziała unosząc głowę i ofiarowując mu rozchylone usta.

I wtedy ją pocałował. Tak długo czekała na tę chwilę. Otoczyła ramionami jego szyję i zanurzyła palce w ciemnej, gęstej czuprynie. Chciała go dotykać całego, jego piersi, ramion, pleców... Ale Jake trzymał ją przy sobie tek blisko, że nie mogła spełnić tego pragnienia. Całował ją zachłannymi, krótkimi pocałunkami, pieszcząc wargi, język, zęby. Jednocześnie jego dłonie przesunęły się po plecach Desi, zatrzymując się na kształtnym, jędrnym tyłeczku. Przywarł do niej mocno, tak, że wyraźnie odczuła, jak bardzo jej pragnie. Palce Desi zacisnęły się na jego szyi. Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie. Jake uniósł ją lekko z podłogi. Nogi Desi posłusznie owinęły się wokół jego bioder. Zrobił kilka szybkich kroków i opadł plecami na łóżko, przyjmując na siebie ciężar jej ciała.

Na krótką chwilę ich usta rozłączyły się. Desi leżała oddychając ciężko, z twarzą ukrytą na ramieniu Jake'a. Poczuła jego ręce na swoich włosach. Serce mężczyzny biło mocno i szybko, tuż obok jej własnego i kiedy tak leżała wtulona w jego ciało, znów w jej nozdrza uderzył ten specyficzny zapach wody po goleniu zmieszanej z innymi woniami. Zapach mężczyzny.

Rozchyliła usta i ostrożnie przeciągnęła językiem po jego skórze. Jake jęknął cicho i zacisnął dłoń na włosach Desi.

- Desiree - szepnął błagalnie.

Jest taki piękny - pomyślała patrząc na niego. Taki piękny i dobry. I silny. Wiedziała, że taki właśnie jest, choć nie umiałaby wyjaśnić, skąd ta pewność. Po prostu, wiedziała i kropka. Tej nocy należał tylko do niej.

- O czym myślisz? - spytał zaintrygowany rozmarzonym spojrzeniem Desi.

- O tym, jaki ty jesteś piękny - odpowiedziała.

- Dobry Boże, Desiree! Mężczyźni nie są... - zaczął.

- Ty jesteś - przerwała mu Desi, kładąc dłoń na jego ustach. - Jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam i dzisiejszej nocy jesteś mój. Cały mój - dodała uśmiechając się. Jej dłoń przesunęła się na pierś Jake'a. Powoli rozpięła górny guzik u jego koszuli. - Chcę cię zobaczyć całego - szepnęła.

Powoli rozpinała mu koszulę, delikatnie pieszcząc szeroką, muskularną pierś. Położyła dłoń na klamerce paska od spodni. Czuła, jak wstrzymał oddech w oczekiwaniu na to, co teraz nastąpi, ale oto ręce Desi powędrowały na klamerkę jej własnego paska. Rozpięła go i odrzuciła na podłogę, po czym szybko, jakby w obawie, że za chwilę opuści ją odwaga, by to uczynić, schwyciła za brzeg tuniki i jednym ruchem ściągnęła ją przez głowę. Jedwabny, koronkowy biustonosz, zawiązywany na mikroskopijne kokardki, intrygująco kontrastował z resztą jej stroju. Podkreślał nieskazitelną biel skóry, szczupłe ramiona i zaskakująco pełne piersi. Desi wolno uniosła ręce i rozwiązała pierwszą kokardkę. Jake leżał na wznak, uwięziony pomiędzy jej udami i patrzył, jak rozbierała się dla niego. Jego ciemne oczy płonęły z pożądania. Pod tym spojrzeniem palce Desi zadrżały i zaplątały się we wstążki drugiej kokardki. Bezradnie pokręciła głową.

- Nie przerywaj, Desiree - poprosił cicho. - Rozpalasz mnie.

- Nie dam rady. Zrób to sam - zachęciła go, pochylając się, by ułatwić mu to zadanie. Jedną ręką odgarnęła włosy do tyłu, drugą zaś oparła na piersi mężczyzny dla utrzymania równowagi.

Zdawać by się mogło, że upłynęła wieczność, nim Jake rozsupłał drugą kokardkę. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Cierpliwie rozplątywał delikatne wstążeczki, walcząc z pragnieniem, by jednym szarpnięciem rozprawić się z oporną częścią garderoby. Wreszcie tasiemki puściły. Została już tylko jedna, ostatnia kokardka przytrzymująca miseczki biustonosza, ale z nią nie było tyle kłopotu. I oto jedwabne cudo zsunęło się z ramion Desi, odsłaniając doskonałe w swoim kształcie piersi zakończone maleńkimi brązowymi sutkami, które sterczały dumnie w oczekiwaniu na dotknięcie mężczyzny.

Jake nie potrzebował specjalnego zaproszenia. Uniósł głowę i chciwie zacisnął usta na nabrzmiałej sutce. Jednocześnie przekręcił się na bok, tak, że Desi znalazła się pod nim. Podczas gdy jego wargi i język pieściły jej piersi, zręcznymi ruchami rąk uwolnił ich ciała z reszty ubrania. Rozchylił szczupłe uda Desi i wszedł w nią.

Przyjęła go z uległością i namiętnością, która zaskoczyła ją samą. Pragnęła go tak, jak nikogo przedtem. Chciała, by kochał ją, choćby tylko przez tę jedną, jedyną noc.

Kocham cię. Kocham cię, Jake - pragnęła szeptać mu do ucha, ale wiedziała, że nie oczekiwał takich słów. Chciał jedynie jej ciała, jej namiętności, a nie miłości.

I tak było przez prawie dwa dni i dwie noce. Czterdzieści osiem cudownych godzin spędzonych z mężczyzną, którego pokochała od pierwszego wejrzenia sześć lat temu.

Tak musiało się stać i to musi mi wystarczyć - powiedziała sobie twardo tamtego niedzielnego poranka, kiedy obudziła się sama w pustym, hotelowym pokoju i na stoliku obok łóżka znalazła wyrwaną z notesu kartkę, na której Jake skreślił parę słów pożegnania. To musi mi wystarczyć - powtórzyła, walcząc z dławiącym ściskaniem w gardle - bo to jest wszystko, co on może mi dać.



















ROZDZIAŁ 3



- Teddie! Teddie! - Desi dobijała się do frontowych drzwi, usiłując przekrzyczeć dobiegającą ze środka muzykę. Tego ranka był to Pavarotti. Teddie twierdził, że muzyka bardzo dobrze robi jego roślinkom.

- Teddie, pospiesz się! To ja, Desi! Musisz mi pomóc!

Drzwi otworzyły się i na progu stanął szczupły, młody mężczyzna ubrany w obcisłe, białe dżinsy i jasnożółty, kaszmirowy pulower. Miał modnie przystrzyżone i starannie ułożone blond włosy. Opaloną na ciemny brąz szyję otaczał gruby, złoty łańcuch, a na małym palcu lewej ręki połyskiwał diamentowy pierścionek. Cały Teddie - uśmiechnęła się w duchu Desi.

- Mogłaś zostawić część zakupów w samochodzie - zauważył z niezadowoleniem Teddie, biorąc torby z jej rąk.

- Tak właśnie zrobiłam. Na dole jest tego więcej - poinformowała go. -Bądź tak dobry i pójdź po nie, a ja zajmę się Stephanie.

Teddie wyciągnął dłoń i delikatnie dotknął zawiniątka, które trzymała przy piersi.

- A jak się miewa moja maleńka księżniczka? - zagruchał. - Czy dobrze bawiła się na spacerku?

- O tak! - odpowiedziała za córkę Desi. - A teraz właśnie zmoczyła pieluszkę i trzeba ją przewinąć.

- Nie stój tak! - Teddie zrobił przerażoną minę. -Musisz ją natychmiast przewinąć. Biedactwo, może się przeziębić. No, rusz się - przynaglił Desi. - Zajmę się resztą zakupów i wstawię samochód do garażu - zaofiarował się, wyciągając rękę po kluczyki.

- Są w samochodzie - powiedziała Desi, kierując się ku schodom.

- Czy nie mówiłem ci tysiące razy, żebyś nie zostawiała kluczyków w stacyjce? - zganił ją Teddie. - W ten sposób zachęcasz złodziei. Zobaczysz, że któregoś dnia zostaniesz...

- Bez samochodu - zakończyła za niego Desi śmiejąc się. - W porządku, Teddie. Masz rację. To bardzo nieostrożne z mojej strony. Obiecuję, że się poprawię.

Teddie nie spuszczał z niej surowego spojrzenia.

- No dobrze, już dobrze. Naprawdę postaram się pamiętać, żeby nie zostawiać kluczyków w samochodzie - zapewniła go.

Teddie wyszedł, mrucząc pod nosem, że tak roztrzepanym i bezmyślnym osobom nie powinno się powierzać pod opiekę niemowląt.

Od narodzin Stephanie Desi coraz częściej miała wrażenie, jakby mieszkała z matką. Teddie opiekował się nie tylko dzieckiem, ale i nią samą. To miało, oczywiście, i swoje dobre strony.

Kiedy oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka i spytała go, jako właściciela domu, czy wobec tego będzie mogła nadal tu mieszkać, Teddie zmarszczył brwi.

- Muszę porozmawiać z Larrym - odpowiedział krótko. Larry był jego przyjacielem i współlokatorem.

W kilka dni później Desi została zaproszona na drinka do apartamentu gospodarzy i wtedy właśnie się zaczęło. Zamiast alkoholu poczęstowano ją szklanką soku pomarańczowego, ponieważ, jak stwierdził autorytatywnym tonem Teddie, alkohol szkodzi dziecku. Przez kolejne miesiące ciąży, Desi znalazła się prawie całkowicie pod opiekuńczymi skrzydłami obu mężczyzn. To Teddie pomagał jej malować i urządzać pokój dziecinny. W swojej skrzynce na listy bezustannie znajdowała „cudowne" przepisy na „koktajl - zdrowie" i artykuły z gazet dotyczące opieki nad dzieckiem, w których co ważniejsze fragmenty podkreślone były czerwonym flamastrem. To właśnie Larry zawiózł ją do szpitala, kiedy zaczęły się bóle, a później powiadomił jej rodziców, że na świat przyszła kolejna rudowłosa istotka.

Obaj przyjaciele zajmowali się nią i noworodkiem z takim oddaniem i miłością, że matka Desi, która przyjechała do San Francisco, by pomóc Desi, delikatnie sugerowała, czy jeden z nich nie jest aby ojcem dziecka. Desi ciągle jeszcze nie mogła przestać się z tego śmiać. Tylko ktoś taki, jak jej matka mógł wpaść na podobny pomysł. Wystarczyło przecież tylko spojrzeć na obu mężczyzn, żeby od razu zorientować się, że żaden z nich nie mógłby być niczyim ojcem. Chyba że poprzez adopcję.

Roześmiała się, przypominając sobie zafrasowaną minę pani Weston. Jej śmiech obudził Stephanie.

- No tak. Nie przeszkadzały ci samochody ani Pavarotti, za to teraz przeszkadza ci, że mama się śmieje - żartobliwie droczyła się z córeczką. -Ciekawe, dlaczego? - pytała dziecka, które wpatrywało się w nią szeroko otwartymi oczami.

Oczy Jake'a - pomyślała Desi, chyba po raz setny. Bezpośrednio po narodzinach oczy Stephanie były niebieskie, jak to bywa u większości noworodków. Wkrótce jednak pociemniały i, w istocie, przypominały ciemnobrązowe oczy ojca.

Desi westchnęła ciężko. Tyle razy postanawiała sobie, że nie będzie o tym myśleć. Jake należał do przeszłości. Jednak nie było jej łatwo zapomnieć o człowieku, który dał jej Stephanie.

- Chodź, mój skarbie - uśmiechnęła się do córeczki.

- Założymy czystą pieluszkę i zrobimy sobie coś do jedzenia. Mama jest głodna, a ty?

Cokolwiek możnaby powiedzieć na temat Teddiego, jednego nie można mu było odmówić. Miał wyśmienity gust. Kuchnia była dosyć wąska, bardziej długa niż szeroka, za to z dużym oknem. Ściany pokryto białymi tapetami w brązowo-białą kratę, a w oknie zawieszono białe firanki z bawełnianej klockowej koronki. Na dębowych szafkach połyskiwały białe porcelanowe uchwyty, ręcznie malowane w błękitne niezapominajki. Całość wieńczył imponujący żyrandol w kształcie ogromnych kielichów kwiatowych.

- Czy nie jest jej w tym za zimno? - spytał Teddie, wchodząc do kuchni z ostatnią partią zakupów.

Desi spojrzała na Stephanie, która leżała na kocyku, wpatrując się zafascynowanym wzrokiem w poruszaną przez wiatr paprotkę. To coś, o czym kręcąc nosem wspominał Teddie, było krótką, jasnożółtą koszulką z napisem „Stworzona do tańca", prezent od siedemnastoletniego wujka Courta.

- Trochę świeżego powietrza jej nie zaszkodzi - uśmiechnęła się, obciągając koszulkę na wypiętym brzuszku dziecka.

- Powinnaś włożyć jej sweterek - zatroszczył się Teddie.

- Przecież jest ciepło. Nic jej nie będzie - uspokajała go Desi.

Wróciła do rozpakowywania zakupów. Wiedziała, że Teddiemu chodziło nie tyle o to, że Stephanie jest ubrana za lekko, ile o sposób, w jaki ubierała dziecko. Pierwszym podarunkiem, jaki otrzymała od niego po narodzinach Stephanie, była bardzo piękna i równie droga koronkowa sukienka do chrztu. Gdyby to od niego zależało, reszta ubranek Stephanie wyglądałaby podobnie. Teddie był zdania, że małe dziewczynki powinno się stroić w koronki i falbaneczki.

- Mimo to, uważam...

- Teddie! - przerwała mu zniecierpliwiona Desi. Doceniała jego troskliwość, ale chwilami miała jej dość. -Przestań się tak nad nią trząść. Nic jej nie będzie, uwierz mi.

- No cóż, jesteś jej matką - z urazą w głosie stwierdził Teddie. Jego ton wyraźnie dawał do zrozumienia, że z tego faktu nic dobrego dla dziecka wyniknąć nie może.

No tak! Masz ci babo placek! A teraz się obraził - jęknęła w duchu Desi. Wyjęła butelkę z podgrzewacza i podała mu ją ze słowami:

- Czy mógłbyś nakarmić Stephanie? Muszę sprawdzić, kto do mnie dzwonił.

Wiedziała, że Teddie niczego nie lubił bardziej, niż zajmować się małą.

Przeszła do sypialni i włączyła automatyczną sekretarkę. Telefon musiał dzwonić cały ranek - pomyślała. Pierwsza dzwoniła matka Desi. Bez żadnego szczególnego powodu. Ot tak, żeby spytać, co słychać. Kolejny telefon był z gabinetu pediatry. Przypominał o cotygodniowej wizycie kontrolnej. Dwa telefony z agencji, dotyczące pracy i, jako ostatnia, krótka wiadomość od Evana Princea.

- Jak się masz, skarbie? Mam coś dla ciebie. Duża rzecz. Zadzwoń do mnie...

Dalej następował numer zaczynający się od cyfr 212. Kierunkowy na Nowy Jork. Nie miała pojęcia, że Evan jest w Nowym Jorku.

Zatrzymała taśmę i z impetem rzuciła się na łóżko. Praca! Duża rzecz! Leżała na wznak, wpatrując się w nieskazitelną biel sufitu, a w uszach dźwięczały jej słowa Evana: „Mam coś dla ciebie. Duża rzecz". Przez jej ciało przeleciał miły dreszczyk podniecenia. Duża rzecz!

Desi nie mogła doczekać się chwili, kiedy wróci do pracy. Tęskniła za filmem. Stephanie miała już prawie sześć tygodni, a Desi przestała pracować na długo przed urodzeniem dziecka. Przeszła zatrucie ciążowe. Od czasu do czasu trafiały jej się wprawdzie jakieś dorywcze zajęcia w

rodzaju lekcji makijażu czy pokazów mody. Choć były one stosunkowo dobrze płatne, nie mogły równać się z pracą na planie.

- Duża rzecz - powiedział Evan. Ten sam Evan, który kiedyś wyraził się o zaproszeniu na kolację do Białego Domu jako o nudnym towarzyskim obowiązku. Skoro teraz użył słów: duża rzecz, musiało to być coś naprawdę ekstra.

Przez głowę przelatywały jej tysiące pomysłów. Sławne nazwiska i dużo, dużo pieniędzy. Usiłowała przypomnieć sobie wszystkie plotki, jakie ostatnio słyszała. No tak! To już prawie cztery miesiące, jak wypadła z obiegu. W tej branży to bardzo długo. Wszystko mogło się zdarzyć.

Usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon.

- Sherry - Netherland Hotel - oznajmił głos w słuchawce. - Czym mogę służyć?

- Poproszę z panem Evanem Princem. Nie znam numeru jego pokoju. Teddie wsunął głowę przez uchylone drzwi sypialni.

- Położyłem Stephanie do łóżeczka- poinformował ją. Desi podziękowała mu skinieniem głowy.

- Przykro mi, ale telefon w pokoju pana Prince'a nie odpowiada. Czy chce pani zostawić wiadomość?

- Tak. Proszę powiedzieć mu, że... - urwała. Spojrzała na zegarek. Druga trzydzieści, a więc w Nowym Jorku jest teraz wpół do szóstej. - Czy ktoś mógłby sprawdzić, czy pana Prince'a nie ma w hotelowym barze? -poprosiła. Znając przyzwyczajenia Evana, tam właśnie należało go szukać o tej porze dnia. Evan nigdy nie zapominał o popołudniowej szklaneczce sherry.

- Do licha, Evan! - skarciła go żartobliwie. - Jak mogłeś zostawić mi taką wiadomość?!

- Ach, to ty, Desi, skarbie - ucieszył się Evan. - Jak to miło, że dzwonisz. Jak się miewa nasza śliczna mamusia?

- Dobrze, dziękuję.

- A maleństwo? Co u niego?

- To dziewczynka. Stephanie ma się znakomicie. A teraz może powiesz mi wreszcie...

- Racja! Dziewczynka. Jak mogłem zapomnieć! Mam tu nawet jej zdjęcie. Wysłałaś mi je, nieprawdaż? - drażnił się z nią. Doskonale wiedział, że Desi umiera z ciekawości, by usłyszeć coś bliżej na temat pracy, którą miał dla niej. - Choć, prawdę mówiąc, patrząc na tę fotografię trudno określić, czy to chłopak, czy dziewczynka. Zupełnie łysa. Mógłbym przysiąc, że to chłopiec.

- Nikt ci nie każe przysięgać - obraziła się Desi. Tylko taki dyletant, jak Prince, mógł wziąć Stephanie za chłopca. - A co do włosów, jest ich coraz więcej. I są rude.

- A więc, kolejny rudzielec w rodzinie - westchnął z udaną rezygnacją Evan. - Nazwałaś ją Stephanie? Rzadkie imię, choć pasuje do Weston. Stephanie Weston. Świetnie brzmi.

Evan nie potrafił ukryć swojej ciekawości. Stephanie wcale nie było

niezwykłym imieniem i on doskonale o tym wiedział. Najwyraźniej usiłował wyciągnąć z niej coś na temat ojca dziecka.

- Pewnie dlatego je wybrałaś, co? - dopytywał się.

- Lubię to imię - odpowiedziała pozornie obojętnym tonem Desi. - Nie kierowałam się żadnym szczególnym powodem.

Akurat! Jake Lancing miał na drugie Stephen. Sprawdziła to. Jacob Stephen Lancing. Ojciec Stephanie. Chociaż w taki sposób chciała zaznaczyć łączące tych dwoje pokrewieństwo. Teraz jednak nie była pewna, czy dobrze zrobiła. Evan nie był pierwszą osobą, która próbowała powiązać imię jej córki z mężczyzną, który był ojcem dziecka.

Teddie i Larry otwarcie rozprawiali o każdym Stephenie, jakiego znała. Nawet Court wspominał coś o jakimś chłopaku imieniem Steve, z którym Desi spotykała się będąc w szkole średniej, przebąkując, że „stara miłość nie rdzewieje". Wszyscy wkoło zgadywali, kto może być ojcem Stephanie.

Zresztą, co tam! Niech sobie zgadują. Ona sama nigdy się przed nikim nie wygadała. Tego była pewna.

Wracając do tej pracy, o której wspominałeś... - spróbowała raz jeszcze - czy byłbyś tak dobry i powiedział mi...

Postanowiono sfilmować Narzeczoną diabla - oświadczył Evan uroczystym szeptem.

Jego nastrój udzielił się Desi, która automatycznie zniżyła głos.

- Narzeczoną diabła? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Ale przecież... - zabrakło jej słów.

Narzeczona diabła, napisana przez nikomu nieznaną starszą panią, była książką roku. Wszystkie wielkie wytwórnie filmowe walczyły o prawa do sfilmowania tego bestsellera, ale, jak niosła wieść, Dorota Heller nie chciała sprzedać swojej powieści.

Nie dalej, jak w zeszłym tygodniu, Desi oglądała autorkę w programie Godzina z gwiazdą. Szczupła, krucha dama o arystokratycznym wyglądzie, ubrana w elegancką czarną suknię. I te wspaniałe klejnoty! Dorota Heller miała na sobie niewiarygodnej wręcz wielkości rubiny: naszyjnik, kolczyki, bransoletkę i liczne pierścienie zdobiące obie dłonie starszej pani.

- Są najprawdziwsze - oznajmiła z dumą, pokazując je publiczności. -Dostałam je od mojego świętej pamięci męża, kiedy... - urwała, po czym wyjaśniła z szelmowskim uśmiechem: - Cóż, powiedziałabym wam, ale ten młody człowiek mówił mi, że wszystkie te programy są cenzurowane. Zresztą, opisałam to w mojej książce.

- Kto zakupił prawa? - dopytywała się Desi. - Która wytwórnia?

Było powszechnie wiadomo, że Dorota Heller jako jeden z głównych warunków sprzedaży postawiła prawo do absolutnej kontroli nad kręconym na podstawie jej książki filmem.

- Ta książka, to całe moje życie - powtarzała - i tylko ja wiem, jak należy ją interpretować.

Jak dotychczas żadna z wielkich wytwórni nie chciała zgodzić się na tak dużą ingerencję autorki. Desi nie zdziwiła się więc wcale, kiedy usłyszała odpowiedź Evana:

- To żadna z wielkich wytwórni. Niezależny producent. Ktoś, kto dopiero startuje w tej branży.

- Żartujesz? Nie! Ty nigdy nie żartujesz. Ale kto? -nalegała.

- Na razie, to tajemnica. Dopóki nie obsadzą tytułowej roli. Nie mogę ci powiedzieć. - Evan uwielbiał tajemnice. - Ale mogę ci wyjawić, że rozważa się możliwość, by charakteryzację powierzyć właśnie tobie. Jesteś zainteresowana?

- Czy jestem zainteresowana?! Evan! Ja? Naprawdę ja? A ty? Czy nie zamierzasz... no, rozumiesz... - zaplątała się Desi.

- Cóż, będziemy musieli wymyślić dla mnie jakąś nową funkcję. Tym razem to ja wystąpię jako twój asystent.

- Och, Evan! - Desi nie wierzyła własnym uszom. -Kiedy zaczynamy? I gdzie? W Nowym Jorku? - Czy będzie mogła zabrać ze sobą Stephanie?

- Nowy Jork? - zdziwił się Evan. - Nie czytałaś książki? Jeszcze nie zdecydowano, gdzie będziemy kręcić, ale część zdjęć na pewno zrobi się w San Francisco.

- To dobrze - odetchnęła z ulgą. - Nie muszę martwić się, co zrobić ze Stephanie. Nie chciałabym rozstawać się z nią na długo - dodała usprawiedliwiająco. Bała się, że Evan mógłby źle zrozumieć powody, jakie nią kierowały. Nie chciała, by odniósł wrażenie, że dziecko jest dla niej ważniejsze od kariery, chociaż tak właśnie było. Ale przecież nikt nie musi o tym wiedzieć - pomyślała. W świecie filmu nie patrzono chętnym okiem na młode matki.

- Nie potrzebujesz się tłumaczyć - przerwał jej Evan. - Oczywiście, nie muszę ci chyba mówić, żebyś nikomu nie wspominała o tym, co ci przed chwilą powiedziałem. Nawet Stephanie, jasne? - zażartował.

- Tak jest, sir!

- A więc do zobaczenia za dwa tygodnie - pożegnał ją i rozłączył się, nim zdążyła mu odpowiedzieć.

Narzeczona diabła! Czy to nie cudowne! Książka roku! Powieść, o którą walczyły największe wytwórnie Hollywoodu. Ciekawe, kto był tym niezależnym producentem, który zakupił prawa do sfilmowania bestsellera. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie był to sam Evan Prince. Był na tyle sławny, że nie miałby problemów ze znalezieniem sponsorów. Ale czy wtedy mógłby zagwarantować autorce absolutną kontrolę nad kręconym filmem? Nie! To musiał być ktoś, kto miał własne pieniądze. Ale kto?

Desi podeszła do biurka i zaczęła przerzucać leżące tam szpargały w poszukiwaniu notesu z telefonami. Znalazłszy go wróciła na łóżko i sięgnęła po słuchawkę.

Zadzwoni do Zeka. Musiała podzielić się z kimś radosną nowiną, a Zek, który sam pracował w filmie, najlepiej ją zrozumie. Poza tym, może słyszał coś na temat tego niezależnego producenta.

Niecierpliwie wykręciła numer, po czym nie czekając aż ktoś się zgłosi, odłożyła słuchawkę. Nie mogła zadzwonić do Zeka. Evan powiedział, ani mru mru. Udusiłby ją gołymi rękami, gdyby cała historia wyszła na jaw przez jej gadulstwo.

Zerwała się z łóżka. Musi to komuś powiedzieć, albo pęknie.

- Mamusia będzie sławna - szepnęła, pochylając się nad łóżeczkiem śpiącego dziecka.

Stephanie spała zwinięta w kłębek. Teddie nie tylko założył jej śpioszki, ale również otulił kołderką. Na wierzch położył jeszcze kocyk, jakby za oknem co najmniej szalała śnieżyca.

Ach, ten Teddie! - Desi pokręciła głową. Zsunęła kocyk i kołderkę, zostawiając dziecko w samych śpioszkach. Delikatnie pogłaskała maleńką główkę.

Stephanie była taka słodka, niewinna i taka bezbronna. W oczach Desi zakręciły się łzy. Zamrugała powiekami, zawstydzona, że tak roztkliwił ją widok śpiącego maleństwa. Nigdy nie sądziła, że będzie ją aż tak kochać.

Stephanie była wcześniakiem. Urodziła się w siódmym miesiącu i ważyła zaledwie dwa i pół kilo. Kiedy lekarz, który odbierał poród, położył na jej brzuchu noworodka, Desi rozpłakała się z radości. Wtedy też, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zapragnęła, by Jake był przy niej. By mógł zobaczyć tę cudowną, maleńką istotkę, którą wspólnie stworzyli, usłyszeć jej pierwszy płacz.

Może była to jej własna wina, że Jake nie towarzyszył jej przy narodzinach dziecka. Kto wie, może gdyby się z nim skontaktowała... Może gdyby spotkali siew maju, zeszłego roku, na placu Ghirardelli'ego, wszystko potoczyłoby się inaczej.

Desi długo walczyła ze sobą, nim podjęła taką decyzję. Rozważała wszystkie za i przeciw. Nawet była już ubrana do wyjścia. Tamtego majowego ranka, kiedy wyznaczył jej spotkanie. Ale potem raz jeszcze przeczytała pozostawioną przez Jake'a kartkę. Właściwie nie musiała jej czytać. Znała na pamięć każde słowo:

Byłaś wspaniała, moja piękna, tajemnicza damo. Było nam razem cudownie. Wracam z Alaski w maju. Spotkajmy się przy fontannie na placu Ghirardelli'ego, 30 maja, w południe."

Tylko tyle. Nawet się nie podpisał. Mimo to, kusiło ją, by stawić się na to spotkanie. Pragnienie ujrzenia go raz jeszcze było silniejsze od rozsądku. Jednak kiedy stanęła przed lustrem i popatrzyła na swoje odbicie, opuściła ją odwaga.

Z lustra patrzyła na nią obrzmiała twarz kobiety w zaawansowanej ciąży, w dodatku cierpiącej na zatrucie ciążowe. I co miała mu powiedzieć? Witaj, Jake, skarbie! Mam dla ciebie niespodziankę. Będziemy mieli dzeicko?!

Dobry Boże! Tego nie mogła zrobić. Oczami wyobraźni widziała, jak Jake odwraca od niej zagniewaną twarz. Zresztą, czy mogłaby go wtedy winić?

Tysiące razy zadawała sobie to pytanie. Codziennie. Niemal od chwili, kiedy dowiedziała się, że nosi jego dziecko. Ich dziecko.

- Moje dziecko - szepnęła, pochylając się nad łóżeczkiem, by pocałować ciepły od snu policzek. - Moja córeczka. Moja śliczna, maleńka Stephanie. Tylko moja.

Na palcach wyszła z pokoju, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Problem w tym, że mimo wszystko miała żal do Jake'a. On też tam był. Dlaczego więc tylko ona miała ponosić konsekwencje ich lekkomyślności. Jake powinien był ją odszukać, kiedy nie zjawiła się na wyznaczone spotkanie. To co, że praktycznie nic o niej nie wiedział. To prawda, nie chciała mu powiedzieć, jak się nazywa, ani gdzie mieszka i co robi. Wiedział jedynie, że ma na imię Desiree i że jej włosy są rude.

- Prawdziwy z ciebie rudzielec - powtarzał, napawając się widokiem jej smukłego, gładkiego ciała. - Mówią, że rudowłose są bardzo namiętne, wiesz - szepnął jej do ucha.

Desi roześmiała się rozbawiona. Była to kwestia z jednego z jego wczesnych filmów. A potem kochali się...

Takie właśnie wspomnienia rozpalały jej nienawiść. Jeśli rzeczywiście było mu z nią tak dobrze, jeśli wtedy nie kłamał, to dlaczego jej nie szukał? Nie znalazł jej, to znaczy, że nawet nie próbował jej znaleźć, a skoro tak, nic dla niego nie znaczyła. Ot, po prostu, krótka, miła przygoda. Postój w drodze na Alaskę.

Ona też tak właśnie będzie go pamiętać - postanowiła twardo. Czyż nie wiedziała, od pierwszej chwili, że to tylko sen. Marzenie, które nie mogło się spełnić.

Oddałaby wszystko, by móc o nim zapomnieć. Niestety, wspomnienia wracały. Za każdym razem, kiedy włączyła telewizor, czy sięgnęła po gazetę. Za każdym razem, kiedy spoglądała w ciemne oczy swojej maleńkiej córeczki.

















































ROZDZIAŁ 4



- Nie, Evan! Nie, nie i jeszcze raz, nie! - upierała się Desi. - Nie mogę. Nie pytaj, dlaczego. Po prostu, nie mogę.

Evan siedział wygodnie rozparty w fotelu i przyglądał się jej ze spokojem. Nie nalegał, by wyjawiła mu powód swojej decyzji. Evan nie miał zwyczaju nalegać. Poza tym miotająca się po pokoju Desi stanowiła naprawdę uroczy obrazek. Rozwiany, ogniście-rudy włos, zarumieniona twarz i rzucające gniewne spojrzenia ogromne fiołkowe oczy. Prawdziwa tycjanowska piękność.

Gdyby jeszcze zaczęła się normalnie ubierać - westchnął Evan. W tych spodniach z podwiniętymi nogawkami i koszuli ze starszego brata wyglądała jak chłopak.

Trzeba przyznać, że macierzyństwo jej służy - zauważył, oceniając szczupłą sylwetkę Desi okiem znawcy. Zdumiewające zjawisko, zważywszy, że jeszcze niespełna dwa miesiące temu była wielka jak przysłowiowa szafa trzydrzwiowa i równie wdzięczna jak hipopotam.

Evan przeniósł spojrzenie na bawiące się u jego stóp dziecko. Ciekawe, kto jest ojcem? - pomyślał chyba po raz setny tego popołudnia. Ktokolwiek by to nie był, trzeba przyznać, że udało mu się spłodzić śliczne maleństwo. Choć Evan nie przepadał za dziećmi, znał się na urodzie. Stephanie była naprawdę ładnym dzieckiem.

Leżała teraz na kocyku, wymachując pulchnymi rączkami. Jej drobną twarzyczkę otaczała aureola rudych loczków. Wykapana Desi z wyjątkiem wielkich ciemnobrązowych oczu. Za cały strój miała na sobie mikroskopijne szorty i ciemnoczerwoną podkoszulkę. Desi najwyraźniej ubierała swoją córkę w tym samym stylu co siebie. Nie mógł zrozumieć, jak kobieta mieszkająca w tak pięknym i stylowym wnętrzu mogła tak zaniedbywać się, jeżeli chodzi o stroje. Przecież, gdyby tak ubrać ją w suknię, szpilki, a na szyję sznur pereł, to...

- Evan! Czy słyszysz, co do ciebie mówię? - głos Desi przerwał te rozmyślania.

Stała przed nim na szeroko rozstawionych nogach, z rękami opartymi na biodrach i mierzyła go surowym spojrzeniem.

- Jak najbardziej, skarbie - odpowiedział Evan uprzejmym tonem. -Powiedziałaś, że nie przyjmiesz tej pracy.

- Tak. To znaczy, że nie mogę jej przyjąć.

- A widzisz. Słuchałem bardzo uważnie. Wiesz, do kogo ona jest podobna - zaczął, patrząc na dziecko.

- Do mnie - warknęła Desi.

- Nie musisz się tak złościć, moja piękna. Chciałem tylko powiedzieć, że Stephanie wygląda jak barokowy amorek. Czyż nie takie słowa chciałaby usłyszeć każda matka o swoim dziecku?

- Akurat! Umierasz z ciekawości, kto jest jej ojcem - oskarżyła go Desi. - Tak, jak i cała reszta.

Evan obojętnie wzruszył ramionami.

- Chyba to nic dziwnego - odpowiedział spokojnie. Evan był dumny z tego, że nikomu nie udało się nigdy go sprowokować.

- Może i masz rację - niechętnie przyznała Desi - ale robi mi się niedobrze, ilekroć ktoś usiłuje wyciągnąć ze mnie, kim jest ojciec Stephanie. To tylko moja sprawa.

- No i, oczywiście, tego mężczyzny.

Desi odwróciła się, by ukryć napływające jej do oczu łzy.

- Nie! To tylko moja sprawa - powtórzyła twardo. Przestraszona Stephanie zaniosła się głośnym płaczem.

- No i widzisz, co narobiliśmy - powiedziała, patrząc na Evana z wyrzutem. Podniosła płaczące dziecko z podłogi. - Już, już. Cicho. Mamusia wcale nie jest na ciebie zła. No już, nie płacz - powtarzała, kołysząc maleństwo w ramionach i przytulając swoją własną, mokrą od łez twarz do ciepłego, pachnącego pudrem dla niemowląt policzka Stephanie. - Bądź grzeczną dziewczynką. Przestań płakać.

Do licha! Była na siebie zła za te łzy. Ostatnio byle co mogło wyprowadzić ją z równowagi.

- Przepraszam, Evan. Kiedy Stephanie płacze, zawsze się rozklejam -powiedziała, uśmiechając się przepraszająco. - To chyba klasyczny przypadek depresji po ciążowej. Przepraszam.

Evan poprawił się w fotelu i sięgnął po swoją sherry.

- To nic takiego. - Ze zrozumieniem pokiwał głową. - Nie bierz sobie tego do serca. Wszystko rozumiem.

- Och, Evan, chciałabym, żeby tak było - westchnęła ciężko.

- Więc dlaczego nie powiesz mi o tym, hm? - zachęcił ją. Desi przecząco pokręciła głową.

- No, Desi. Dalej. Powiedz wujkowi Evanowi - nalegał. - Dlaczego odrzucasz największą szansę w twoim życiu?

- Nie, Evan. Proszę. - Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem. - Nie mówmy o tym więcej. Nie mogę przyjąć tej oferty. Po prostu, nie mogę i nie ma o czym mówić.

- Myślę, że należą mi się jakieś wyjaśnienia.

- Nie!

Evan dopił sherry i odstawił szklaneczkę. Wstał i wolnym krokiem przeszedł się po pokoju. Desi obserwowała go uważnie, wiedząc, że to nie koniec tej dyskusji i że Evan zbiera siły, przygotowując się do kolejnego ataku.

Jest taki elegancki, wytworny - pomyślała. Wzór angielskiego dżentelmena. Prosta sylwetka, ciemnoblond włosy, lekko przyprószone siwizną, wąsik i nienaganne maniery. Ubrany również tak, jakby znajdował się w Anglii. Szyty na miarę garnitur, biała koszula i, oczywiście, krawat, w dyskretne prążki. Patrząc na niego nikt by nie pomyślał, że za oknem świeciło wyjątkowo ciepłe, jak na tę porę roku, słońce.

- Czy to z powodu Doroty Heller? - spytał Evan, zatrzymując się przed Desi. - Rozumiem, że jest trochę ekscentryczna, ale wydawało mi się, że ci się spodobała.

- O tak. To cudowna, czarująca osoba - odpowiedziała Desi szczerze. Spotkali się w Todish Grill na lunchu. Evan, ona i Dorota Heller. Miała być ich czwórka, ale trzeci z zaproszonych przez Evana gości spóźniał się. Zaczęli więc bez niego.

- Przypominasz mi mnie za młodu - oświadczyła Dorota, uśmiechając się do Desi znad lampki szampana. - Tylko, że ja, oczywiście, byłam brunetką i miałam większy biust. Młode kobiety, w dzisiejszych czasach są takie płaskie. Nie wspominam już nawet o reszcie. Skóra i kości. Chociaż te rude włosy dużo dają - dodała, pochylając się lekko w stronę Desi. -Mężczyźni lubią rude kobiety. Możesz wiele zyskać, jeśli jesteś rozsądna i bystra - ciągnęła. - Rudym kobietom dużo rzeczy uchodzi płazem. Ci biedni głupcy myślą, że rude włosy oznaczają duży temperament. Nawet ten przystojniak, Jake, ma słabość do rudowłosych kobiet.

- Jake? - podchwyciła Desi. - Jaki Jake? - spytała cicho, choć doskonale znała odpowiedź.

- No jak to, jaki Jake? Jake Lancing, oczywiście! Doprawdy! -obruszyła się Dorota. - Sądziłam, że każda kobieta w tym kraju zna to imię.

- A tak. Jake Lancing. Czy on gra w tym filmie? - głos Desi zadrżał lekko.

- Jasne. Jest przecież gwiazdą, moja droga - poinformowała ją starsza pani. - No i, oczywiście, producentem tego filmu. Czy coś się stało? -zaniepokoiła się, widząc pobladłą twarz Desi. - Evan! Szybko! Wody! To biedne dziecko zaraz zemdleje.

- Nie, nie. Nic mi nie jest. Naprawdę - uspokajała ją Desi. - Nie trzeba, Evan. Wszystko w porządku. To tylko nagła słabość. Chyba powinnam wrócić do domu, zanim on... - ugryzła się w język. O mało co nie powiedziała, zanim Jake się tu zjawi. To na niego czekali. - Zanim mi się pogorszy - dokończyła. Wstała sięgając po torebkę.

- Było mi bardzo miło, Doroto. Dziękuję za drinka i... i bardzo mi przykro, że nie mogę zostać na lunchu.

Prawie biegiem opuściła salę, w obawie, że natknie się na wchodzącego Jake'a. Jake Lancing! Tajemniczy producent! Jak Evan mógł jej to zrobić!

To proste - pomyślała. Evan o niczym nie wiedział.

No tak, wczoraj jeszcze o niczym nie wiedział, ale dzisiaj? Znała Evana. Nie wyjdzie z tego pokoju, dopóki nie wydusi z niej prawdziwego powodu, dla którego odmówiła pracy na planie Narzeczonej diabła.

- Chciałabym, żebyś mi coś powiedział - zaczęła niepewnie, unikając jego wzroku. Starała się nadać swemu głosowi możliwie najbardziej obojętne brzmienie. - Czy Jake Lancing wiedział, że chcesz powierzyć charakteryzację właśnie mnie?

- Nie sądzę. Jako dyrektor artystyczny tego filmu mam wolną rękę, co do ludzi, z którymi chcę pracować. Zresztą wątpię, żeby go to interesowało. Dlaczego pytasz?

- Tak sobie - skłamała. Odetchnęła z ulgą. A więc Jake o niczym nie

wiedział. Jej tajemnica była bezpieczna.

- Jake Lancing - powtórzył wolno Evan. Na jego twarzy pojawił się domyślny uśmieszek.

Desi już otwierała usta, by spytać go, co miały znaczyć te słowa, ale po chwili wahania, zrezygnowała. Evan przyglądał się uważnie dziecku, jakby w brązowych oczach Stephanie szukał potwierdzenia dla swoich, domysłów.

- Nawet nie wiedziałem, że się znacie - zauważył mimochodem.

- Wcale nie - burknęła Desi. W duchu modliła się, by Evan zmienił temat.

- Nie zaprzeczaj. To ja, wujek Evan, zapomniałaś? -Usiadł obok niej na kanapie i wziął ją za rękę. - Nie rozumiem, jak to się stało, że wcześniej tego nie spostrzegłem. Te oczy...

- Stephanie ma ciemne oczy i nie ma w tym nic dziwnego. Mój ojciec ma takie oczy - broniła się słabo Desi. -Ty też masz ciemne oczy. Mnóstwo ludzi ma ciemne oczy. - Położyła dziecko na kocyku. - Popilnuj jej przez chwilę, dobrze? Zrobię herbatę - powiedziała i nim zdążył odpowiedzieć, schroniła się w kuchni. Bała się, że jeszcze moment i Evan wyczyta prawdę z jej twarzy.

Jej sekret nie był bezpieczny. Skoro Evan tak łatwo się domyślił, wkrótce domyślą się i inni. Stephanie miała oczy Jake'a, a tę twarz znała cała Ameryka. Czy wobec tego, każdy, kto spojrzy na Stephanie, będzie wiedział, że to jego córka?!

Bzdura! Jesteś niespełna rozumu, Desi Weston - zgromiła samą siebie. Evan zgadł, bo zna ciebie i Jake'a. Zresztą, sama jesteś sobie winna. Po co była ta wczorajsza histeria. Uciekłaś, jakby się paliło. Na sam dźwięk jego imienia. To właśnie dlatego Evan zaczął coś podejrzewać, a nie z powodu ciemnych oczu Stephanie. Jej zachowanie w restauracji, a potem ta kategoryczna odmowa pracy na planie Narzeczonej diabła. I to bez podania żadnej istotnej przyczyny. No i jeszcze niechętne odburkiwania w odpowiedzi na uwagi dotyczące wyglądu dziecka. Tak. Wszystko to ułatwiło Evanowi zgadywanie. Właśnie tego określenia powinna użyć. Evan zgadł. Bo przecież nie mógł stwierdzić, kto jest ojcem Stephanie, jedynie na podstawie wyglądu małej.

Może gdyby inaczej rozegrała całą tę sytuację, gdyby podała mu jakiś w miarę sensownie brzmiący powód swojej odmowy... Mogła przecież powiedzieć, że nie podoba jej się autorka. Wszystko jedno, co.

- Jake ma na drugie Stephen - zauważył Evan pozornie obojętnym tonem, kiedy Desi weszła do pokoju z herbatą.

- A, tak. Rzeczywiście - przytaknęła. Nie było sensu zaprzeczać. Wcisnęła odrobinę soku z cytryny do filiżanki Evana, po czym zajęła się

własną. Dolała mleka i obficie posłodziła napój. „Herbatka dla karmiących matek". Tak ochrzcił go kiedyś Evan, dodając, że to profanacja tak wspaniałego napoju, jakim jest herbata.

- Ciasteczko? - zaproponowała, podsuwając mu talerzyk, ale Evan nie dał się zwieść.

- Czy Jake coś podejrzewa? - dopytywał się ciekawie.

- Śmiem wątpić, czy mnie w ogóle pamięta - odpowiedziała Desi, uśmiechając się kwaśno. - Nie patrz tak na mnie, Evan. Nie potrzebuję współczucia. Doskonale wiedziałam, w co się pakuję. No, może nie do końca - dorzuciła, patrząc na śpiące na kocyku dziecko.

- Jake powinien mieć więcej rozsądku - wybuchnął Evan. - Uwodzić niewinne dziewczęta!

- Evan! Proszę cię, daj spokój! Nie pasujesz do roli oburzonego ojca niewinnej dziewicy, którą zresztą wcale nie byłam - roześmiała się.

- Cóż, mimo wszystko, jestem zbulwersowany zachowaniem Jake'a. Zostawić cię z nieślubnym, niechcianym dzieckiem...

- To nie było tak, Evan - przerwała mu Desi. - Stephanie wcale nie jest niechcianym dzieckiem. Nieślubnym, zgadzam się, ale nie niechcianym. Pragnęłam jej od pierwszej chwili, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Bardzo chciałam mieć to dziecko. Jeśli ktoś stracił coś w tym całym układzie, to nie ja, a właśnie Jake - zakończyła twardo.

- Nie rozumiem - w głosie Evana brzmiała irytacja.

- Jake nigdy nie dowie się, że ma córkę - wyjaśniła spokojnie. - Nigdy nie zobaczy, jakie piękne dziecko stworzyliśmy razem. Czasami czuję się winna, że nic mu nie powiedziałam.

- Dlaczego więc nie powiesz mu teraz?

- Nie, Evan. Tak postanowiłam. Już dawno. Jeszcze zanim urodziła się Stephanie - odpowiedziała Desi, zaciskając dłonie. - Tak jest lepiej, wierz mi.

- Ale...

- Czy sądzisz, że nie myślałam o tym, żeby mu powiedzieć! - wybuchnęła. -Miliony razy. Ale za każdym razem dochodziłam do tego samego wniosku: nie. Zresztą Jake Lancing nie lubi dzieci. Słyszałam to na własne uszy. Powtarza to przy każdej okazji. Zawsze kiedy Jake występuje w jakimś programie, pytają go o tamte dwie sprawy o uznanie ojcostwa i...

- Tak się składa, że wiem coś o tym - przerwał jej Evan. - Kiedy ta Philips zaszła w ciążę, Jake był akurat za oceanem. Kręciliśmy wtedy Nocny lot. A co do tej drugiej sprawy, Jake dobrowolnie zobowiązał się płacić na utrzymanie tamtego dziecka.

- Naprawdę? - zdziwiła się Desi. - Ale przecież tamta kobieta przegrała sprawę w sądzie, to znaczy nie potrafiła dowieść, że to właśnie Jake jest ojcem jej dziecka.

- Nie było żadnej sprawy. Wiedziała, że przed sądem nie miałaby szans. Z tego co mi wiadomo o tej osobie, podobne sprawy mogłaby wytoczyć tuzinowi innych facetów - skrzywił się.

- Więc dlaczego Jake płaci jej na to dziecko? - nalegała Desi.

- Płacił. Ta kobieta niedawno wyszła za mąż.

- Tak, ale...

- No cóż. - Na twarzy Evana pojawiło się zakłopotanie. - Jake... to jest, chciałem powiedzieć, że istniała taka możliwość, że to on mógł być ojcem.

Spotykał się wtedy z tą kobietą. W każdym bądź razie, mówię ci to wszystko, bo to, że Jake popełnił w swoim życiu kilka omyłek, wcale nie oznacza, że powinien zostać potępiony.

- Czyżby? A to dziecko, na które płacił?

- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli?

- Czy Jake je odwiedzał? Biedactwo! W gazetach pisano o nim: to dziecko. Pewnie Jake nawet nie zainteresował się, czy to chłopiec, czy dziewczynka.

- Hm. To całkiem zrozumiałe. To nie było jego dziecko. Ta okropna kobieta przyznała się, kiedy wychodziła za mąż.

- Chyba masz rację - poddała się Desi - ale i tak najbardziej szkoda mi w tym wszystkim tamtego maleństwa. Nie pozwolę, by podobna historia spotkała moją Stephanie!

- Dlaczego miałoby tak być? - zdziwił się Evan. -Nie ma najmniejszej wątpliwości, że to dziecko Jake'a. - Popatrzył na śpiącą dziewczynkę. - Wystarczy spojrzeć.

- Nie, Evan. To nie wystarczy. Domyśliłeś się prawdy na podstawie wielu różnych rzeczy, a nie jedynie koloru jej oczu. Stephanie jest podobna do mnie i do mojej matki, i to wszystko, co można powiedzieć patrząc na nią.

- Nie sądzisz chyba, że Jake nie rozpozna swoich własnych oczu w tej twarzyczce? - zaprotestował Evan.

- Może tak, może nie. A nawet gdyby, to co z tego? Nie kocha matki. Czy wobec tego pokochałby córkę? Czy przyjąłby ją jak swoje dziecko? Nie. Jake nigdy nie dowie się o istnieniu Stephanie - oświadczyła zdecydowanie. - Jeszcze herbaty? - Wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że ten temat uważa za zamknięty.

- Ale czy mogłabyś... - zaczął niepewnie Evan. Desi z przesadną ostrożnością odstawiła dzbanek z herbatą. Chętnie rozbiłaby mu go na głowie, ale Stephanie spała, a Desi nie chciała obudzić dziecka.

- Nie, nie mogłabym. Cokolwiek zamierzałeś powiedzieć, odpowiedź brzmi: nie. Posłuchaj mnie uważnie, drogi przyjacielu. Jesteś moim przyjacielem, prawda? Inaczej w ogóle bym ci tego nie mówiła. Słuchasz?

Evan przytaknął w milczeniu.

- Wracając do Jake'a Lancinga. Ta sprawa w niczym nie różni się od tamtych dwóch niesmacznych historii, o których tyle się mówiło i pisało. Byliśmy ze sobą... akurat wtedy, kiedy mogłam zajść w ciążę, chociaż... -głoś zadrżał jej lekko - nie sądzę, abym mogła to udowodnić. Stephanie jest wcześniakiem. W każdym razie, wątpię, aby Jake mnie pamiętał. Poderwał mnie w samolocie i... pojechaliśmy do jego hotelu. Kropka.

- Desiree - zaczął Evan ciepłym głosem. Na jego twarzy malowało się współczucie pomieszane z zaskoczeniem. Nie sądził, że Desi należała do kobiet określanych jako łatwe. Pójść do hotelu z obcym mężczyzną?!

- Nie wiem, co powiedzieć.

Desi poklepała go po ramieniu.

- Przepraszam, Evan. Przykro mi, że cię rozczarowałam, ale chcę, żebyś zrozumiał, dlaczego nie mogę przyjąć tej pracy.

- Chyba zaczynam rozumieć - powiedział wolno, sięgając po filiżankę. - Muszę napić się herbaty.

- Ach, wy Anglicy! - uśmiechnęła się Desi. - Herbata - lek na wszystko.

- Nonsens - żachnął się. - Po prostu pomaga w myśleniu.

- A nad czym, jeśli można wiedzieć, tak rozmyślasz?

- Sądzę, że powinnaś, mimo wszystko, przyjąć tę pracę.

Desi poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Czyżby się przesłyszała?

- Posłuchaj mnie, Desi, zanim powiesz: nie.

- Już mówiłam, że nie przyjmę tej pracy.

- To największa szansa w twoim życiu, skarbie - ciągnął Evan, ignorując jej protesty. - Największa. Coś takiego zdarza się tylko raz. Zastanów się, Desiree -nalegał. - Czy zdajesz sobie sprawę, ile to dla ciebie znaczy? Desiree, moja miła, przez cały ten czas pracowałaś na taką szansę i teraz chcesz wszystko zaprzepaścić.

- Proszę cię, Evan. Ja to wszystko rozumiem, wierz mi. Ale przecież... -urwała, bezradnie rozkładając ręce. Nic nie było dla niej tak ważne, jak jej mała córeczka. Ani kariera, ani nawet Jake. Tylko jak wyjaśnić to Evanowi? Skoro musi odrzucić szansę zdobycia sławy, by chronić swoje dziecko, nie ma wyboru.

- Chronić Stephanie? - obruszył się Evan. - Dobre sobie! I to przed jej własnym ojcem! Może powiesz mi, jak Jake mógłby skrzywdzić Stephanie. Przecież on nawet nie wie o jej istnieniu. I nie dowie się, chyba, że od ciebie. Wiesz, co myślę? - Przysunął się bliżej. Patrzył teraz prosto we fiołkowe oczy Desi. - Myślę, że chcesz chronić przede wszystkim siebie. Boisz się spotkania z nim. Boisz się stanąć z nim twarzą w twarz. Boisz się, że nie będzie cię pamiętał i, jednocześnie, obawiasz się, że sobie przypomni. Tak?

- Tak - przyznała cicho, po dłuższej chwili. - Masz rację, Evan. Jestem przerażona. Nie wiedziałabym, jak się zachować. Co zrobić? Co powiedzieć?

- Nie mów nic - poradził.

- Jak to? Nie rozumiem.

- Po prostu, zdaj się na los - wyjaśnił. - Możliwe, że on wcale ciebie nie pamięta. Nie sądzę, żeby tak było, ale nigdy nie wiadomo. W takim przypadku nie masz nic do stracenia.

- A jeśli on pamięta?

- To co? Czy zrobiłaś mu coś złego? Pamięta miłą przygodę ze śliczną dziewczyną.

- Miłą przygodę - powtórzyła Desi drwiąco. Evyn skrzywił się nieznacznie.

- Próbuję ci wytłumaczyć, że powinnaś zaczekać, aż on zrobi pierwszy

krok i zachować się dokładnie tak samo. Jeżeli on będzie udawał, że cię nie zna, tym lepiej dla ciebie. I wcale nie ma potrzeby, żebyś wspominała o Stephanie. Ode mnie Jake na pewno niczego się nie dowie - zakończył. Czekał na jej decyzję.

- Wiesz co, Evan. Zaparzę świeżą herbatę. Ta już zupełnie wystygła -powiedziała Desi wstając i sięgając po dzbanek - a potem... - zawiesiła głos. - Potem, porozmawiamy o Narzeczonej diabła - dodała z uśmiechem.



















ROZDZIAŁ 5



O Boże! Dlaczego pozwoliła przekonać się Evanowi i przyjęła tę pracę?! Kiedy siedziała w swoim przytulnym mieszkanku, popijając herbatę i rozmawiając z Evanem, wszystko wydawało się takie proste.

- Postępujesz rozsądnie - pochwalił ją, a ona przytaknęła skwapliwie. Teraz wcale nie była tego pewna. Żarliwie pragnęła znaleźć się z powrotem w swoim własnym mieszkaniu albo w domu rodziców, w Santa Cruz. Wszystko jedno gdzie. Byleby z daleka od Los Angeles i Jake'a Lancinga, który lada chwila pojawi się w drzwiach. Przed sekundą słyszała jego charakterystyczny śmiech na schodach. Pozostali również go słyszeli. Kamerzyści, ludzie od charakteryzacji, kostiumów, inni aktorzy. Rozmowy toczyły się dalej, ale oczy wszystkich obecnych skierowane były na drzwi. Czekano na Jake'a. Bez niego całe to przyjęcie było nieważne.

Nie potrafię. Nie dam rady - jęczała w duchu Desi. Musiała być szalona, kiedy zgodziła się przyjąć tę pracę. Spociły się jej dłonie. Serce jak oszalałe tłukło się o żebra. Miała wrażenie, że za chwilą wyskoczy jej z piersi. Wytarła ręce o nogawki spodni i odetchnęła głęboko. Nic nie pomagało.

- Evan, zabierz mnie stąd! - zacisnęła palce na jego ramieniu. - Jja... nie mogę. Nie potrafię.

- Spokojnie, skarbie - uspokajająco pogłaskał ją po ręce. - Zaraz będzie po wszystkim. Jeszcze chwilka. Postaraj się uspokoić. O właśnie! A oto i Jake.

Jake Lancing, jak na gwiazdora przystało, wkroczył do studio, trzymając pod ręce dwie piękne kobiety. Dorota Heller, w wytwornej czarnej kreacji od Chanel, przystrojona w nieodłączne rubiny, przy jego prawym boku. Drugą towarzyszką aktora była młoda, ładna brunetka.

- Bardzo ładna brunetka - zdążyła zauważyć Desi, nim schroniła się za plecy Evana. Miała nadzieję, że może Jake wcale jej nie spostrzeże. Nerwowo przerzucała przybory do makijażu. W zawieszonym nad stolikiem lustrze mogła obserwować to, co działo się za jej plecami.

Jake, jak zawsze, wyglądał wspaniale. Wydawał się może nieco wyższy i szczuplejszy, niż go pamiętała. Miał też krótsze włosy. Pewnie takiej fryzury wymaga rola - pomyślała. Szkoda. Podobały jej się tamte loczki na jego szyi i nad uszami. Przy krótko ostrzyżonych włosach jego twarz miała surowy, twardy wyraz. Za to oczy... Oczy Jake'a miały ten sam ciepły, ciemnobrązowy kolor, który codziennie oglądała w maleńkiej twarzyczce swojej córki.

Nagle z przerażeniem uświadomiła sobie, że właśnie patrzy prosto w te oczy. Jake stał za nią i intensywnym wzrokiem wpatrywał się w odbitą w lustrze twarz Desi.

Poznał ją! Dostrzegła to w jego spojrzeniu. Poznał ją i ucieszył się z tego spotkania. Nie! To tylko jej marzenia. To ona chciała widzieć radość na jego twarzy. Więc co to były za uczucia? Zaskoczenie? Ból? Gniew?

Ale Jake był zbyt dobrym aktorem, by dać się przyłapać. Bez trudu potrafił panować nad swoimi uczuciami. Z lustra spoglądały na nią chłodno nieprzyjazne oczy nieznajomego.

- Zrób to samo - powiedział Evan. Jeśli on będzie udawał, ty też udawaj.

Desi odwróciła się gwałtownie. Stali teraz twarzą w twarz.

- A to jest Desiree Weston, nasza charakteryzatorka -przedstawił ją Evan, tak jakby nie miał najmniejszego pojęcia, że znają się aż za dobrze.

- Miło mi cię poznać. Desiree, tak?

- Wolę Desi - odpowiedziała. Była zupełnie spokojna i wcale nie drżał jej głos. Nie mogła sią temu nadziwić. Nie zadrżała również doń, którą podała mu na przywitanie i, o dziwo! była sucha.

To niesamowite! - pomyślała, kiedy duża, ciepła dłoń zamknęła się na jej drobnej rączce. Tak, jakbyśmy się nigdy przedtem nie spotkali. Chyba mi się udało - pogratulowała sobie w duchu.

W tym właśnie momencie Jake pochylił się i jego usta musnęły policzek Desi w krótkim pocałunku.

- Witaj w naszej małej rodzince - powiedział. Rodzince?! Czy specjalnie zaakcentował to słowo? Czyżby się czegoś domyślał?

Desi poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. O nie! Tylko nie to! Nie mogę się zarumienić - modliła się w myślach. Niestety, na obu policzkach Desi wykwitły ogniste rumieńce.

Być może Jake nawet by tego nie zauważył, gdyby nie jego ciemnowłosa towarzyszka.

- Widzisz, coś narobił! - wykrzyknęła z przesadną troskliwością. - Biedna dziewczyna, aż się zarumieniła ze wstydu. Coś takiego! Nie sądziłam, że w tej branży są jeszcze kobiety, które to potrafią - dodała złośliwie.

Jake obrzucił uważnym spojrzeniem zaczerwienioną twarz Desi.

- Przepraszam - powiedział głosem, w którym wcale nie było słychać skruchy. - Nie chciałem cię zawstydzić.

Naprawdę? - pytały jej oczy.

- Tto nic takiego - wydusiła po dłuższej chwili. - Osoby o rudych włosach bardzo łatwo się rumienią. Z byle powodu - dodała z naciskiem.

Jake uśmiechnął się z przymusem, ale jego oczy nie śmiały się. Błyszczały gniewem.

Dlaczego? Dlaczego miałby być na nią zły? - zastanawiała się. Nie miał żadnego powodu. To nie on obudził się w pustym pokoju hotelowym tamtego niedzielnego poranka przerażony, zagubiony, noszący w swoim łonie ich wspólne dziecko. Odszedł, nawet o tym nie wiedząc. A teraz ma jeszcze czelność rzucać jej oskarżające spojrzenia?! Jak śmie! O, jak bardzo go nienawidziła!

- Jake? - usłyszała słodki głosik brunetki. - Jake, kochanie, czekają na nas.

- Ale nie poznałaś jeszcze panny... panny...

- Weston - powiedziała Desi. - Desi Weston.

- A tak. Desi Weston, to jest panna Audrey Ferris. Audrey zagra tytułową rolę w Narzeczonej diabła.

- Tak, słyszałam. Nie rozpoznałam pani wcześniej, panno Ferris, bo jest pani jeszcze ładniejsza niż na ekranie - wyznała Desi szczerze.

Wysoka, zgrabna, opalona na ciemny brąz aktorka rzeczywiście wyglądała dużo korzystniej niż w swoich filmach. Ubrana była w elegancką jedwabną suknię z olbrzymim dekoltem odsłaniającym obfity biust. Długie kruczoczarne włosy spływały fałami na nagie ramiona aktorki.

- Dzień za dniem to mój ulubiony serial - ciągnęła Desi. - Staram się nie stracić żadnego odcinka.

Audrey Ferris zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem wielkich złotych oczu, po czym przeniosła wzrok na twarz Jake'a. Czyżby domyślała się czegoś?

Ma oczy jak kot - pomyślała Desi. Czuła, że ona i piękna panna Ferris nie będą przyjaciółkami. W kocich oczach aktorki nie było życzliwości. Niechęć to może trochę zbyt mocne określenie. Raczej niepewność, wyzwanie.

- Miło mi panią poznać, panno Wesley - powiedziała Audrey, wyciągając wypielęgnowaną doń o długich, jaskrawo pomalowanych paznokciach.

- Weston - poprawiła Desi - ale proszę mówić mi Desi.

- Oczywiście, Weston - uśmiechnęła się Audrey, biorąc Jake'a pod ramię. - Desi. Pasuje do ciebie. To takie... chłopięce. Nie sądzisz, Jake?

- Skoro ty tak twierdzisz. Chodźmy dalej, Audrey, kochanie. Musimy przywitać się ze wszystkimi. Doroto?

- Chłopięce! Też coś! - prychnęła Desi ze złością. Obróciła się i spojrzała w lustro. No tak. Nie wystroiła się na dzisiejsze przyjęcie, choć ubrała się z nieco większą niż zwykle starannością. Ciemnozielone sztruksowe spodnie wpuściła w wysokie zamszowe botki. Zielona podkoszulka wystawała spod brunatno-zielonej marynarki pamiętającej lepsze czasy. Włosy splotła w warkocz, a twarz pozostawiła bez makijażu. W tym stroju czuła się swobodnie. Nazywała go swoim ubraniem roboczym. Tak ubrana mogła pracować bez strachu, że zabrudzi się szminką czy pudrem.

- Właśnie teraz, kiedy zrobiło się tak ciekawie - poskarżyła się starsza pani. - Tylko czekałam, jak te dwie pannice skoczą sobie do oczu. Zresztą, trudno im się dziwić - dodała, uśmiechając się do Jake'a zalotnie. -Jesteś stanowczo zbyt przystojny, drogi chłopcze.

- Straszna z ciebie flirciara, Doroto.

- Straszna? Dobre sobie! A ja już miałam nadzieję. No cóż - westchnęła z udanym żalem - chyba muszę jeszcze potrenować. Ale nie teraz. Umieram z pragnienia. Inni pewnie też, tylko wstydzą się do tego przyznać. Rusz się, chłopcze. Trzeba otworzyć szampana.


- Suka! - rzuciła Desi przez zaciśnięte zęby.

- Kto? Dorota? - uśmiechnął się Evan.

- Nie bądź taki dowcipny, Evan. Dobrze wiesz, o kim mówię. Audrey Ferris. Chociaż starszej pani też niczego nie brakuje - dodała odwzajemniając uśmiech, po czym znów jej czoło przecięła zmarszczka gniewu. - Chłopięcy wygląd! Wstrętna, zadufana w sobie...

- Nie kończ! - przerwał jej Evan. - Nie znoszę, jak kobiety przeklinają.

- ... aktorka! - wypaliła Desi. Patrzyła na niego niewinnym fiołkowym spojrzeniem. - Myślałeś, że powiem coś brzydkiego?

- Z tobą nigdy nic nie wiadomo, skarbie.

Obojętnie wzruszyła ramionami. Kątem oka obserwowała, co działo się przy barze. Jake otworzył pierwszą butelkę szampana i ceremonialnie napełnił kieliszek Doroty Heller.

- Widzisz, to wcale nie było takie straszne - odezwał się Evan.

- Co takiego? - Desi nie odrywała wzroku od rozbawionej grupki po przeciwnej stronie sali.

- Twoje spotkanie z Jake'iem.

Czy rzeczywiście? - zamyśliła się. W pewnym sensie Evan miał rację. Na początku trochę się bała i było jej odrobinę głupio, ale później to minęło. Z drugiej jednak strony, było dużo, dużo gorzej, niż przypuszczała. Myślała, że serce pęknie jej z żalu, kiedy Jake zmierzył ją chłodnym, nieprzyjaznym spojrzeniem. Tak, jakby byli sobie zupełnie obcy. Jakby tamten cudowny, szalony weekend nigdy się nie zdarzył. Dwa wspaniałe dni, pełne miłości, której owocem była Stephanie.

Oczywiście, Jake o tym nie wiedział. Może więc nie miała prawa teraz go osądzać? Dlaczego, w takim razie, on wydawał na nią wyrok? Dlaczego patrzył na nią z gniewem i wyrzutem?

- Desi?

Uniosła gowę. Jej oczy napotkały zatroskany wzrok Evana.

- Masz rację, Evan - uspokoiła go. - To wcale nie było takie straszne.

- Cieszę się - odpowiedział krótko.

Desi wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku.

- Wiem, Evan. I dziękuję - uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Chodź, spróbujemy tego szampana, zanim Dorota wszystko wypije.

- Kto tu mówi o mnie? - spytała starsza pani, wyrastając nagle przy boku Evana. Towarzyszył jej kelner z tacą pełną kieliszków.

- Chcemy spróbować tego wspaniałego trunku, nim ty sama wszystko wypijesz - zażartowała Desi.

- Chyba nawet mnie by to się nie udało. Tyle tego. - Machnęła ręką w stronę baru. - Chociaż naprawdę się staram. Proszę, częstujcie się. -Wzięła z tacy kieliszek i podała go Desi.

- Jesteś pewna, że nie zabraknie dla ciebie? Dorota zignorowała tę uwagę.

- Ty także, mój drogi - powiedziała zwracając się do Evana. - No to, na zdrowie! Jake zamówił tego całe mnóstwo, a szampan nie powinien stać zbyt długo, bo wietrzeje.

Unieśli kieliszki. Dorota z aprobatą pokiwała głową.

- Jake ma świetny gust, nie uważasz? - mrugnęła do Desi.

- We wszystkim? - mruknęła Desi, rzucając wymowne spojrzenie w stronę baru, gdzie stał Jake z uwieszoną na jego ramieniu Audrey Ferris.

- No tak! Audrey powinna wiedzieć, że Jake nie lubi nachalnych kobiet - uśmiechnęła się złośliwie. - Szczególnie w tak zwanych publicznych miejscach.

Desi roześmiała się. Dorota Heller miała naprawdę ostry języczek. Nic dziwnego, że jej powieść wzbudziła tyle protestów.

- Obawiam się, że Audrey nie darzy mnie sympatią - napomknęła mimochodem Desi.

- Nie zwracaj na nią uwagi - poradziła jej starsza pani. - Ja zamierzam ją ignorować.

Desi zakrztusiła się szampanem.

- Ależ, Doroto! Myślałam, że ją lubisz. To ty chciałaś, żeby właśnie ona dostała tę rolę.

- Tak, ja - przyznała Dorota - bo Audrey to świetna aktorka i pasuje do tej roli. Nie znaczy to wcale, że muszę ją lubić. To wstrętna, mała intrygantka.

- Doroto! - wykrzyknął Evan z oburzeniem w głosie. - Powinnaś uważać na to, co mówisz.

- Nieważne! - Starsza pani niedbale machnęła ręką. - Jesteś taki sam, jak mój świętej pamięci małżonek. Richard zawsze powtarzał, że mam niewyparzoną gębę. Choć prawie nigdy się nie mylę - dodała patrząc na Audrey. - Hm, trudno jej się dziwić.

Zamyśliła się na chwilę.

- Wiesz co, Evan. Mam pomysł. Znajdź sobie jakąś słodką aktoreczkę i zabaw się trochę. No, ruszże się - przynagliła go. - Chcę pogadać z Desi jak kobieta z kobietą, a ty nam przeszkadzasz.

Evan skłonił się z przesadną galanterią i posłusznie odszedł. Zostały same.

- A teraz, moja droga, muszę gdzieś usiąść - westchnęła starsza pani. -Nie mam już tyle sił, co kiedyś. - Ujęła Desi pod ramię, kierując się w stronę ustawionych pod ścianą foteli. - Chciałabym, żebyś zaspokoiła moją ciekawość w jednej sprawie.

- Jeśli potrafię.

- Powiedz mi, jak długo znasz Jake'a Lancinga i dlaczego oboje udajecie, że wcale się nie znacie?

- A... ależ Doroto! - wyjąkała zaskoczona Desi. Nerwowo rozejrzała się dookoła, czy nikt nie usłyszał słów starszej pani. - Ja wcale go nie znam -skłamała. - Tylko ze słyszenia.

- Desi! Czy mama nie mówiła ci, że to nie ładnie oszukiwać starszych? -spytała Dorota surowo.

- Nie jesteś taka stara. Jesteś najmłodszą osobą na tej sali - zaprotestowała Desi.

- Nie podlizuj się. Nic ci to nie da - poinformowała ją starsza pani. - No, chyba, żebyś była przystojnym, młodym człowiekiem.

- Lub niekoniecznie takim młodym. Wystarczy, że przystojnym -poprawiła Desi.

Dorota westchnęła ciężko i upiła szampana.

- Tak, to prawda - przyznała. - Nigdy nie miałam dość siły, by oprzeć się tym draniom, bez względu na ich wiek. Oczywiście, zanim poznałam Richarda. Mój małżonek sprałby mnie na kwaśne jabłko, gdyby dowiedział się, że go zdradziłam. Nie, żeby był chorobliwie zazdrosny. Tylko odrobinę zaborczy w swojej miłości.

- A czy zdradziłaś go kiedyś? - zaciekawiła się Desi. Była prawie pewna, że musiało tak się stać. Dorota Heller nie należała do uległych, posłusznych kobieciątek. Kochała ryzyko i niezależność.

- Cóż raz, czy dwa, byłam tego bardzo bliska. -Starsza pani uśmiechnęła się do wspomnień - ale udało mi się nad tym zapanować. Wiem, jak postępować z mężczyznami. Poza tym, Richard, kiedy się gniewał, był wspaniały. Założę się, że Jake też - dodała z porozumiewawczym mrugnięciem.

Desi przecząco pokręciła głową.

- Oj, Doroto, Doroto. Nie rezygnujesz tak łatwo, prawda?

- Nigdy! - oświadczyła starsza pani. - No, więc jak to bywa z Jake'iem?

- Nie rozumiem, o czym mówisz?

- Trudno. Wcześniej czy później i tak wszystko wyjdzie na jaw. O! Właśnie tu idzie!

- Doroto, mój aniele! Gdzie ty się podziewasz? Ktoś chce cię poznać -powiedział Jake podchodząc. Kiwnięciem głowy przywołał stojącego nieopodal młodego mężczyznę. - Doroto, to jest Michael Ballard, który zagra..

- Toniego!

Michael Ballard uśmiechnął się odsłaniając równe, bardzo białe zęby.

- Tak. Ale skąd pani wiedziała?

- Mój drogi chłopcze, wyglądasz kropka w kropkę jak mój Toni. Te same oczy, uśmiech...

Desi z zainteresowaniem przyglądała się Ballardowi. Był starszy, niż jej się z początku wydawało. Po trzydziestce, choć na pierwszy rzut oka nie dałaby mu więcej niż dwadzieścia cztery, pięć lat i, rzeczywiście, przypominał jej Toniego z książki Doroty. Właśnie tak go opisała. Ciemnoblond włosy, piwne oczy i czarujący uśmiech. Tony był jednym z konkurentów Doroty i ta znajomość omal nie zakończyła się ślubem. Ale wtedy właśnie w jej życiu zjawił się Richard.

- Mój kieliszek jest pusty - powiedziała Dorota, wstając z krzesła. -Powinnam też coś zjeść, zanim szampan, który wypiłam, uderzy mi do głowy. Chodźmy, Michael. Poszukamy czegoś do jedzenia, a przy okazji opowiesz mi, jak zamierzasz zagrać tę rolę. - Wsunęła dłoń pod ramię Ballarda. - Bądź dla niej wyrozumiały, mój chłopcze - uśmiechnęła się do Jake'a na odchodnym.

Zapadła krępująca cisza.

- Co ona chciała przez to powiedzieć? - zażądał wyjaśnień Jake. Desi podniosła głowę i popatrzyła na niego uważnie. W ciemnych oczach mężczyzny błyszczał gniew.

- Nie wiem - odpowiedziała cicho, postanawiając w duchu, że będzie spokojna i nie da mu się sprowokować. Przypomniała sobie rady Evana. Udawaj - mówił Evan. Rób to samo, co on.

Łatwo powiedzieć! Jake stał odwrócony plecami do sali, zasłaniając Desi przed wzrokiem innych. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Zupełnie tak samo, jak wtedy, w hotelu Regency, kiedy objął ją i przytulił. Powinna o tym jak najszybciej zapomnieć. To już przeszłość. Wszystko skończone!

Poczuła, jak palce Jake'a zaciskają się na jej ramieniu.

- Co ona chciała przez to powiedzieć? - nalegał. - Coś ty jej naopowiadała?

Desi nie mogła zrozumieć, dlaczego jest taki zły. Poza tym, zdenerwowanie Jake'a zaczynało się jej udzielać. Jeszcze chwila i wybuchnie. Wyrzuci z siebie to wszystko, co dręczyło ją przez długie, samotne miesiące. Nie spodziewała się, że Jake tak zareaguje. Mężczyźni tacy, jak on, których zawsze otaczały kobiety, zazwyczaj traktowali te sprawy bardzo lekko. Czym w końcu była dla niego? Jeszcze jedną przygodą, niczym więcej. Obojętność. Niechęć. Tego oczekiwała. To by jej nie zdziwiło. Ale gniew? Dlaczego?!


- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Jake? - powiedziała miękko. - Nic jej nie mówiłam... - urwała, bo mężczyzna schwycił ją za ramiona i potrząsnął nią mocno. Omal nie upuściła trzymanego w ręku kieliszka z szampanem.

Jake! Na litość boską! Przestań!

Rozejrzała się dookoła, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Patrząc z boku, można by pomyśleć, że toczą przyjacielską pogawędkę.

- Nie rozglądaj się tak. Twój kochanek nic ci nie pomoże. Jest zbyt zajęty Melanią.

- Mój kochanek? - powtórzyła Desi zaskoczona. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, niewinnymi oczami. Dorota miała rację - przeleciało jej przez myśl. Jake, kiedy się gniewał, stanowił naprawdę wspaniały widok. Mocno zaciśnięte szczęki, ciemne oczy rzucające gniewne błyski. Przerażający i jednocześnie wspaniały.

- Nie udawaj niewiniątka, Desiree. Doskonale wiesz, o kim mówię. Evan Prince, twój kochanek.

- Evan? - Mmój kkochanek - wyjąkała. - Chyba oszalałeś!

Ale Jake jej nie słuchał.

- Dlatego właśnie dostałaś tę pracę, nieprawdaż? Bo jesteś jego kochanką!

Desi podskoczyła jak oparzona.

- Dostałam tę pracę wyłącznie dlatego, że mam talent!

- O tak! Wiem coś o tym. Rzeczywiście, jesteś wyjątkowo utalentowana. Kto jak kto, ale ja mogę coś niecoś na ten temat powiedzieć, czyż nie tak? - ciągnął pozornie obojętnym tonem.

Można by pomyśleć, że opowiada jej o książce, którą niedawno przeczytał, gdyby nie jego oczy. Jak to możliwe, żeby te piękne oczy patrzyły tak zimno i z taką pogardą? - pomyślała. Czuła, jak krew napływa jej do twarzy. Nie był to rumieniec wstydu. Była wściekła. Nie posiadała się ze złości.

- Ty draniu! - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Ty podły draniu! Jej ręka uniosła się ku twarzy Jake'a, ale on był szybszy. Złapał ją za dłoń, nim ta dosięgnęła jego policzka.

- Powiem ci coś, Desiree - powiedział wolno - i, dobrze ci radzę, zapamiętaj to sobie. Ten film to całe moje życie. Nic nie jest ważniejsze od niego. Jasne?

Przytaknęła. Wiedziała o tym. Ten film był jego szansą, by udowodnić, że Jake Lancing to coś więcej niż tylko przystojna twarz i ładne ciało. Szansą, by wejść na rynek filmowy jako producent i reżyser. Ale co to miało wspólnego z jej osobą?!

- Jasne? - nalegał.

- Tak. Jasne. I co z tego? - rzuciła drwiąco. Jake poczerwieniał z gniewu.

- Powiem ci, co z tego! - wybuchnął. - Nieważne, czy jesteś, czy nie jesteś kochanką Prince'a.

- Nie jestem - przerwała mu Desi.

- Nie obchodzi mnie to - ciągnął, ignorując jej słowa. - Jedyne, na czym mi zależy, to ten film. Nie pozwolę, by cokolwiek, czy ktokolwiek mi przeszkodził. A już na pewno nie jakaś mała wyrachowana dziwka!

- Nazwał ją wyrachowaną dziwką?! Jak on śmiał tak o niej powiedzieć! Nie ma prawa jej osądzać! A on sam? Gdzie wtedy był? Niewiniątko!

- I jeśli okaże się, że nie dajesz sobie rady, wywalę cię bez namysłu -zakończył.

- O to się nie martw - warknęła. - Jeśli chcesz, możesz sprawdzić moje referencje.

Stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Nagle spojrzenie Jake'a złagodniało. Jego wargi ułożyły się, by wymówić jej imię, a dłoń uniosła się, by pieszczotliwie pogłaskać ją po policzku.

- Do diabła z tym! - zaklął cicho. Opuścił rękę, okręcił się na pięcie i odszedł bez słowa.

Desi patrzyła za nim. Wygląda jak myśliwy rozglądający się za kolejną ofiarą - przeleciało jej przez myśl. Jake podszedł do pierwszej kobiety, jaka znalazła się na jego drodze. Powiedział coś i objął ją ramieniem. Tak objęci ruszyli w stronę baru. Dorota, która również obserwowała tę scenę, pytająco poparzyła na Desi. Desi instynktownie wyprostowała ramiona i rozciągnęła wargi w wymuszonym uśmiechu. Wszystko gra - mówiła jej mina.

Ale daleko jej było do śmiechu. Cała drżała z tłumionej wściekłości. Jak on mógł coś takiego pomyśleć?! A co dopiero powiedzieć. Że niby ona i Evan... Wstrętne! Obrzydliwe plotki! Evan był jednym z jej najlepszych przyjaciół. Poza tym był w wieku jej ojca.

Odstawiła trzymany w ręku kieliszek. Miała szczerą chęć, by rzucić nim w Jake'a. Kątem oka dostrzegła, jak Dorota podeszła do stojącego przy barze Evana i powiedziała mu coś na ucho. Evan zmarszczył brwi, popatrzył na Desi zatroskanym wzrokiem i wolno ruszył w jej stronę.

O nie! - pomyślała Desi. Muszę zaraz stąd wyjść. Jeśli Evan podejdzie do mnie i zacznie coś mówić, na pewno się rozpłaczę. Chwyciła torebkę i skierowała się ku wyjściu.

- Wszystko w porządku, skarbie? - spytał Evan, zastępując jej drogę.

- Tak. Jak najbardziej - zmusiła się do uśmiechu. -Muszę zadzwonić do mamy i sprawdzić, jak sobie daje radę ze Stephanie. Pierwszy raz zostawiłam ją samą na całą noc. Chyba przeżywam to bardziej niż mała.

- Na pewno nic ci nie jest? - Nie tak łatwo było zwieść Evana. - Chyba nie zdenerwowałaś się tą rozmową z Jake'iem?

- Ależ skąd - skłamała gładko. - Tylko... Jake zrobił mi nieprzyzwoitą propozycję.

Lepiej, żeby Evan myślał sobie, że Jake przystawiał się do niej, niż gdyby miał dowiedzieć się o rzeczywistym przebiegu tej rozmowy. Brwi Evana zbiegły się w grymasie zdziwienia.

- Nie znałem go od tej strony. - Uspokajająco poklepał Desi po plecach. Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Wobec tego do zobaczenia w hotelu. - Pochylił się i pocałował ją w pobladły policzek. - Jedź ostrożnie, skarbie. Wiesz, jacy są kierowcy z Los Angeles.

Desi przytaknęła. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jakaś ogromna kula dławiła ją w gardle. Bez słowa wyciągnęła ramiona i objęła mężczyznę w serdecznym uścisku.

- Dziękuję - wykrztusiła. - Będę ostrożna.

Wychodząc dostrzegła jeszcze pełne wyrzutu spojrzenie Jake'a.




ROZDZIAŁ 6



To był naprawdę ciężki miesiąc. Zarówno dla Desi, jak i dla reszty ekipy. Sześć pierwszych tygodni prac nad Narzeczoną diabła spędzili w studio, w Los Angeles. Teraz kręcili w San Francisco, a wkrótce mieli udać się do Sonomy, gdzie postanowiono osadzić akcję filmu. Do tego celu Dorota zgodziła się udostępnić swoją imponującą posiadłość. Ogromny, stary dom i otaczające go winnice. Ten sam dom, do którego, prawie pół wieku temu, Richard Heller przywiózł swoją świeżo poślubioną małżonkę.

Jake nie pozwalał nikomu na chwilę wytchnienia. Sam zresztą także się nie oszczędzał. Był nie tylko producentem i reżyserem filmu. Odtwarzał również główną postać męską. Desi nie widziała w tym nic dziwnego. Chciał zrobić dzieło doskonałe pod każdym względem, a to oznaczało, że sam musi wszystkiego dopilnować. Włożył w to przedsięwzięcie, bez mała, wszystko, co posiadał. Talent, sławę i pieniądze. Wielu ludzi tylko czekało, aż podwinie mu się noga, by móc powiedzieć z lekceważeniem: Jake Lancing? A, to jeden z tych przystojniaków - aktorów. Powinien był się tego trzymać, a nie brać się za coś, co przekracza jego możliwości.

Ale Desi wiedziała, że Jake pokaże, na co go naprawdę stać. Narzeczona diabła będzie niewątpliwie największym sukcesem kasowym roku. Romantyczna historia miłosna z elementami sensacji. No i, oczywiście, sam wielki Jake Lancing w jednej z głównych ról. Jego kreacja Richarda Hellera to prawdziwy majstersztyk i z pewnością przyniesie mu kolejną nominację do Oskara.

Jednak niezaprzeczalnie największym atutem filmu było to, że reżyserował go właśnie Jake. Instynkt podpowiadał mu, jak należy zagrać poszczególne sceny i umiał przekonać innych do swoich pomysłów. Cała ekipa podziwiała jego talent i była gotowa do największych poświęceń. Aktorzy, kaskaderzy, garderobiane i technicy dawali z siebie wszystko, bo wiedzieli, że ten film jest tego wart. Jake sprawił, że uwierzyli w to. Potrafił pokazać im, że biorą udział w tworzeniu czegoś wyjątkowego. Nawet Audrey Ferris nie oszczędzała się. Zdawała sobie sprawę, że ten film zrobi z niej gwiazdę.

Choć czyniła to niechętnie, Desi musiała przyznać, że Audrey była świetną aktorką. Kiedy stawała przed kamerami, w jakiś cudowny sposób z rozkapryszonej, wiecznie nadąsanej gwiazdki stawała się wspaniałą, młodą Dorotą Heller. Nadal jednak Desi nie udawało się zaprzyjaźnić z aktorką. Może dlatego, że Audrey odnosiła się do niej z niechęcią. Desi za nic nie przyznałaby się, nawet sama przed sobą, że jest zazdrosna. Ale taka była prawda. Umierała z zazdrości, że Jake tak wiele czasu spędza z piękną Audrey. No i te sceny miłosne. Za każdym razem, kiedy Jake brał aktorkę w ramiona, ręce Desi mimowolnie zaciskały się w pięści.

Stała teraz oparta o krzesło Doroty, trzymając w ręku parasol i patrzyła na Audrey i Michaela Ballarda. Jake czuwał nad aktorami. Podpowiadał, zachęcał, osłaniał przed ciekawskimi. Choć dzień był dżdżysty i od zatoki wiał zimny wiatr, nie odstraszało to gapiów. Turyści i tubylcy tłoczyli się za ustawionymi przez policję barierkami, podekscytowani, że mogą zobaczyć z bliska, jak się kręci prawdziwy film. Aktorom jednak zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Stali w deszczu. Michael w prochowcu i rybackim kapeluszu, Jake zaś jedynie w cienkiej koszuli i dżinsach. Audrey ze zmoczonymi przez bezustannie siąpiący kapuśniaczek włosami wyglądała słodko i niewinnie.

- Jest jeszcze ładniejsza, niż ja w jej wieku - zauważyła Dorota, głośno wydmuchując zakatarzony nos.

- Nie powinnaś siedzieć tu, na deszczu. Jesteś przeziębiona - powiedziała Desi szeptem.

Jake wściekał się za każdy niepotrzebny hałas podczas kręcenia. Już kiedyś zrobił jej za to potworną awanturę. Nie było zresztą w całej ekipie nikogo, kto choć raz nie ściągnąłby na siebie jego gniewu. Ten jeden raz w zupełności wystarczał. Desi nie miała życzenia, by podobna sytuacja powtórzyła się.

- To nic takiego. Trochę kataru - zaprzeczyła Dorota. - Zresztą wcale nie pada. To tylko mgła.

- No to chociaż przyniosę ci gorącej herbaty i aspirynę. Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę.

- Bzdura! - powiedziała Dorota, kichając w chusteczkę, ale Desi już odeszła.

Po chwili była z powrotem.

- Proszę, weź to. - Położyła tabletkę na otwartej dłoni Doroty. - I nie spieraj się ze mną. Jake będzie wściekły, jak się rozchorujesz.

- Nigdy nie choruję - z godnością oświadczyła starsza pani, ale posłusznie połknęła aspirynę, popijając gorącą herbatą.

- Nie założyła swoich rubinów - zauważyła Desi, patrząc na dłonie Doroty owinięte wokół parującego naczynia. Zresztą nie pasowałyby do ciepłych, wełnianych spodni i grubego płaszcza, nie wspominając o szaliku w biało-czerwone pasy i czerwonej czapeczce naciągniętej głęboko na uszy.

Ten wiatr jest okropny - pomyślała, otulając się płaszczem. To cud, że Audrey nie zsiniała z zimna. Szykowny, krótki płaszczyk z futrzanym kołnierzykiem, który miała na sobie aktorka nie stanowił najlepszej ochrony przed przeszywającym chłodem. Jake także nie był ubrany odpowiednio do pogody. W samej koszuli i do tego z gołą głową. Ktoś powinien coś z tym zrobić!

- Koniec! -usłyszała jego głos.

Na planie skończono zdjęcia. Jake zarzucił ciepły koc na ramiona Audrey i szybkimi ruchami rozcierał jej zmarznięte ciało. Zdawał się nie zwracać uwagi, że sam stoi na deszczu w jednej tylko koszuli.

Rozpadało się na dobre. Nawet Dorota musiała przyznać, że to coś więcej, niż tylko mgła.

- Byłaś wspaniała, Audrey, skarbie. Wspaniała - chwalił aktorkę Jake. - Michael też. Oboje byliście cudowni. Idź teraz do przyczepy, przebierz się w coś suchego i napij się gorącej kawy. - Pocałował ją w czoło i popchnął

lekko w stronę, gdzie ustawiono przyczepy, będące garderobami aktorów.

- Panno Weston! - warknął. - Proszę tu przyjść. Desi westchnęła ciężko i podała Dorocie parasol.

Właśnie tak Jake traktował ją przez ostatnie dwa miesiące. Grzecznie, chłodno, bezosobowo.

- Trzeba poprawić makijaż pannie Audrey przed kolejną sceną.

Desi już otwierała usta, by powiedzieć mu, że sama o tym wie, ale spojrzała na twarz Jake'a i rozmyśliła się. Jake był wyraźnie zmęczony. Miała chęć wyciągnąć dłoń i pogłaskać jego zmarszczone czoło.

Od pamiętnej awantury na przyjęciu zachowywał się wobec niej prawie nienagannie. Czasami wydawało jej się, że tamto nieprzyjemne zajście wcale nie miało miejsca. Jake traktował ją, jakby nie spotkali się nigdy przedtem, jakby nie było tamtego szalonego weekendu. Chociaż, raz czy dwa przyłapała go, jak przyglądał jej się uważnie, kiedy myślał, że ona tego nie widzi.

Za pierwszym razem myślała, że Jake patrzy zupełnie na kogoś innego. Niemożliwe, żeby to właśnie na nią patrzył z taką czułością i tęsknotą. Nawet specjalnie się wtedy obejrzała, by zobaczyć, na kogóż to on tak tęsknie spogląda, ale nikt za nią nie stał. Kiedy obróciła się z powrotem, Jake udawał zajętego rozmową ze swoim asystentem. Pomyślała wtedy, że może to wyobraźnia płata jej takie figle.

W jakiś czas później sytuacja powtórzyła się. Tym razem była pewna, że Jake patrzy właśnie na nią. Ale dlaczego?

- Czy słyszała pani, co powiedziałem, panno Weston? - jego głos przywołał ją do rzeczywistości.

- Przepraszam - powiedziała cicho.

- Musi pani zrobić Audrey cały makijaż na nowo. Proszę dać jej kwadrans na kawę, a potem może pani zaczynać. I niech się pani postara nie zdenerwować jej tym razem, dobrze? - dodał i odszedł, nie czekając na odpowiedź.

Nawet nie dał jej szansy, żeby odeprzeć zarzuty Audrey. Ciekawe, co ona znowu wymyśliła?

- Co zrobiłaś tym razem, żeby wyprowadzić z równowagi naszą gwiazdę? -spytała Dorota z szelmowskim uśmieszkiem.

- Nie mam pojęcia. - Desi obojętnie wzruszyła ramionami. - Pewnie znowu źle zrobiłam jej oko.

Spojrzała na zegarek i wygodnie wyciągnęła się na krześle obok starszej pani, sięgając po kubek z herbatą. Postanowiła, że da Audrey dokładnie piętnaście minut, a potem wejdzie do przyczepy aktorki i umaluje ją, starając się nie zrobić nic, co mogłoby dać Audrey pretekst do kolejnej skargi. Zresztą to i tak bez znaczenia. Żeby nie wiem jak się starała, Audrey Ferris i tak była niezadowolona. A to nie podobała jej się fryzura, to znowu Desi nie położyła wystarczająco różu na jej blade policzki. Chwilami Desi miała szczerą chęć przyłożyć aktorce lokówką, wyjść trzasnąwszy drzwiami i nigdy już tam nie wrócić.

Oczywiście, nigdy tego nie zrobi. Pracowała z wieloma aktorami i aktorkami i doskonale wiedziała, że ich zachowanie wypływa z braku poczucia bezpieczeństwa. Z obawy, że nie są w stanie sprostać wymaganiom stawianym im przez reżysera i widownię. Ze strachu przed starością i przemijaniem. Z tysiąca innych powodów. Zbywała więc złośliwe docinki Audrey pobłażliwym uśmiechem i nie dawała się sprowokować. Gdyby otwarcie pokłóciła się z aktorką, wiedziała, że Jake właśnie ją obarczyłby winą. Wytknąłby jej, że jest zbyt młoda, niedoświadczona i nie nadaje się do zawodu.

- Do diabła! Weston! - rozległ się gniewny głos Jake'a. - Dlaczego Audrey jeszcze nie gotowa?

Desi popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Odstawiła kubek z herbatą i podeszła do Jake'a.

- No, słucham, panno Weston.

- Ależ, Jake - zaczęła Dorota, ale Desi gestem uniesionej w górę dłoni nakazała jej milczenie.

- Powiedział pan, żebym dała pannie Audrey kwadrans na kawę -odpowiedziała spokojnie. - Minęło dopiero dziesięć minut - dodała wymownie spoglądając na zegarek.

- Niech pani nie będzie taka mądra - warknął. - Wszystko gotowe do kolejnej sceny. Niech się pani pospieszy.

Desi nie ruszyła się z miejsca. Stała, patrząc na niego spod zmrużonych powiek. Tego już było za wiele! Zmarzła i była przemoczona tak, jak cała reszta ekipy. Jego zachowanie przekraczało wszelkie dopuszczalne granice.

- Powiedziałem, żeby się pani pospieszyła - powtórzył cicho. W jego oczach zapaliły się iskierki gniewu.

Nagle zdała sobie sprawę, że Jake robi to specjalnie. Celowo stara się wywołać awanturę. Wolno wyprostowała zaciśnięte dłonie i odetchnęła głęboko.

- Już idę, panie Lancing. Jake złapał ją za ramię.

- A dokąd to?

Desi popatrzyła na niego ze zdziwieniem. O co mu chodzi? Przecież wiedział dobrze dokąd. Sam wydał jej to polecenie. Na końcu języka miała ciętą odpowiedź, ale powstrzymała się. Jake wyglądał tak mizernie. Pod oczami rysowały się mu głębokie, fioletowe cienie.

On wcale nie chce mi dokuczyć - pomyślała. Jest tylko bardzo zmęczony. Wszystko na jego głowie. Cały ten film. Nie powinnam brać jego zachowania do siebie. Jake potrzebuje kogoś, na kim mógłby się wyładować - tłumaczyła sobie, ale wewnątrz, aż kipiała ze złości, żalu, urazy. Poza tym, kiedy stał tak blisko niej, nie potrafiła opanować ogarniającego ją podniecenia.

- Dokąd idziesz? - powtórzył Jake. Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Do przyczepy panny Ferris - odpowiedziała spokojnie. - Tak, jak mi pan kazał. Nie pamięta pan? - dodała, kładąc nacisk na słowo: pan.

Twarz Jake'a rozjaśnił uśmiech.

- Zmieniłem zdanie. Najpierw zajmiemy się moją charakteryzacją. Tak będzie szybciej. Proszę iść do mojej przyczepy.

Ale Desi stała w miejscu. Nie dlatego, że wciąż trzymał rękę na jej ramieniu. Łatwo mogłaby ją strząsnąć. Jake nie spuszczał wzroku z jej twarzy i to właśnie jego spojrzenie nie pozwalało jej się ruszyć. Patrzył na nią czułym, tęsknym wzrokiem, tak jakby na coś czekał. Ale na co? Na co czekał?!

Poczuła, jak opuszcza ją gniew. Stali tak wpatrzeni w siebie, milcząc. I wtedy ciszę rozdarło potężne kichnięcie. Czar prysł.

- A ty co tu robisz na tym deszczu? - zdziwił się Jake. Dopiero teraz zauważył obecność Doroty. - Dlaczego nie jesteś w przyczepie?

- Dorota jest przeziębiona - wtrąciła Desi.

- Wcale nie jestem przeziębiona - zaprotestowała starsza pani i kichnęła ponownie.

- A to co? - rzucił Jake oskarżające Położył dłoń na czole Doroty. Gniewnie zmarszczył brwi. - Chyba masz gorączkę - powiedział.

Desi dotknęła policzka starszej pani. Był rozpalony i suchy.

- Zanosi się na to, że poleżysz sobie w łóżeczku. A nie mówiłam -dodała z wyrzutem.

- Zaprowadź ją do przyczepy - powiedział Jake, patrząc na Desi. Spojrzał na zegarek, potem na niebo. -Nakręcimy jeszcze tylko tę jedną scenę i fajrant. Pada coraz bardziej. A więc, czekam na panią w mojej przyczepie, panno Weston - dodał.

- Przez chwilę myślałam, że się pogodzicie i padniecie sobie w ramiona

- mruknęła Dorota, kiedy Desi towarzyszyła jej do przyczepy.

Desi popatrzyła na nią uważnie. Odpowiedziało jej niewinne spojrzenie błękitnych oczu starszej pani.

- Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy.

- Pożerał cię wzrokiem, a ty, moja droga, wcale nie miałaś nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie. Sprawiało ci to przyjemność. Zresztą, trudno ci się dziwić - zachichotała. - Byłabyś głupia, gdybyś...

- Masz stanowczo zbyt bujną wyobraźnię - przerwała jej Desi, uciekając przed badawczym spojrzeniem starszej pani.

- Akurat! - prychnęła Dorota. - Nie mogę pojąć, dlaczego obydwoje uważacie, że. powinniście ukrywać swoje prawdziwe uczucia. Nawet ślepy domyśliłby się, że coś jest między wami. Ale skoro tak postanowiliście. .. - obojętnie wzruszyła ramionami.

- Ukrywać swoje prawdziwe uczucia? - powtórzyła Desi zaskoczona. Jakie znowu uczucia? Co dostrzegły bystre oczy starszej pani? O jakich uczuciach mówiła? Jakie uczucia miał dla niej Jake poza obojętnością i chłodną uprzejmością?!

- Do diabła! Gdzie ona się podziewa? Weston! - dotarł do jej uszu gniewny głos Jake'a. - Nigdy jej nie ma, kiedy jest mi potrzebna.

Tym słowom towarzyszyło głośne trzaśnięcie drzwiami. Desi pospiesznie opuściła ciepłe schronienie i biegiem ruszyła do przyczepy Jake'a. Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła drzwi.

- Cieszę się, że jednak znalazła pani dla mnie chwilkę czasu, panno

Weston - powiedział sucho, zaciągając zamek w spodniach.

Desi stała w otwartych drzwiach przyglądając się mu zafascynowanym wzrokiem. Trafiła na moment, kiedy Jake właśnie się ubierał. Miał na sobie jedynie spodnie. Desi z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło. Przed oczami, jak żywy, stanął jej tamten ranek. Wtedy również był półnagi. Stał oświetlony promieniami wpadającego przez szparę w zasłonie słońca. Ostrożnie wciągał spodnie, starając się nie narobić zbyt wiele hałasu. Nie chciał jej budzić. Ale Desi wcale nie spała. Obudziła się, gdy poczuła puste miejsce obok siebie w łóżku. Wyciągnęła rękę przez sen, by dotknąć jego ciała i jej dłoń natrafiła na pustkę. Ocknęła się natychmiast. Odszedł! - przeraziła się. Jest niedziela rano, a on odszedł. Bez słowa pożegnania.

- Jake? - Z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie. Łzy napłynęły jej do oczu.

- Śpij - usłyszała jego szept. - Jeszcze bardzo wcześnie. Otworzyła oczy. Jake stał przy łóżku. Promienie słońca padały na jego nagie barki.

- Jake! - powtórzyła z radością, siadając na łóżku. -Myślałam, że odszedłeś.

- Jeszcze nie, ale wkrótce będę musiał. Mój samolot odlatuje o ósmej trzydzieści.

- A która teraz?

Spojrzał na fosforyzującą tarczę stojącego na stoliku zegara.

- Szósta.

- A więc masz ponad dwie godziny. - Uśmiechnęła się. Nie była zaskoczona. Wiedziała, że Jake musi dziś odejść. Powiedział jej, że jest w trakcie zdjęć do nowego filmu. Leciał właśnie na kolejne ujęcia, na Alaskę.

- Dwie godziny - powtórzył za nią Jake, siadając na łóżku. - To mnóstwo czasu. Mnóstwo.

Zafascynowana patrzyła, jak jego dłonie pieszczą jej nagie piersi. Oczy płonęły mu pożądaniem, a jego dłonie były tak gorące, że parzyły jej skórę.

- Mmmmm, tak mi dobrze - mruczała. Pozwoliła opaść powiekom i przeciągnęła się leniwie, poddając się pieszczotom Jake'a. A potem zasnęła z policzkiem przytulonym do piersi mężczyzny, podczas gdy jego ręka delikatnie głaskała jej włosy. Kiedy obudziła się ponownie, była sama.

- Może wreszcie zamknie pani te drzwi, panno Weston - głos Jake'a wyrwał ją z zamyślenia.

- Przepraszam - powiedziała cicho. Posłusznie zamknęła drzwi.

- W porządku. A teraz do roboty. - Jake usiadł przed lustrem z ręcznikiem owiniętym dookoła szyi. - I niech się pani pospieszy. Czekają na nas - warknął.

Desi przytaknęła i otworzyła walizeczkę z przyborami do makijażu. Drżały jej ręce.

Tylko spokojnie - napomniała samą siebie surowo. Robiłaś to już tyle razy. To nic takiego. Absolutnie nic.

Niestety, im bardziej starała się to sobie wmówić, tym bardziej oczywiste stawało się, że to nieprawda. Pragnęła go. Pragnęła Jake'a, jak nigdy przedtem. Aż do bólu. Mocno zacisnęła powieki.

- Czy wszystko w porządku? - Jak gdyby przez grubą kotarę dotarł do niej jego zaniepokojony głos. - Desiree?

Na dźwięk swego imienia Desi otworzyła oczy. Pędzelek wypadł jej z dłoni. Nazwał ją Desiree!

- Mam nadzieję, że nie zaraziłaś się od Doroty? Nie masz przypadkiem gorączki? - Dotknął jej zarumienionego policzka.

- Nie - przecząco potrząsnęła głową. - Wszystko w porządku. Palce Jake'a wolno przesunęły się po jej twarzy.

- Desiree, Desiree - powtarzał jej imię.

Pochylił się i pocałował delikatnie usta Desi. Jego wargi były tak czułe, tak słodkie i tak namiętne. Całował ją zupełnie tak, jak wtedy, w hotelu. Tak, jak wtedy, dotykał jej ciała. Może, mimo wszystko, nie była mu obojętna? -pomyślała z nadzieją.

Pieszczoty stawały się coraz bardziej natarczywe. Jego podniecenie udzieliło się Desi. Przysunęła się do niego bliżej. Jeszcze bliżej.

- Jake - szepnęła - Jake.

- Myślałem o tobie - powiedział stłumionym głosem. - O tym, jak mi było z tobą dobrze. - Jego ramiona obejmowały ją ciasno. - Wyobrażałem sobie twoje włosy rozrzucone na poduszce.

- Och, Jake! - Nie wierzyła w to, co się działo. W to, że trzymał ją w ramionach, całował i pieścił. Było dokładnie tak, jak to sobie tysiące razy wyobrażała. Jake trzymający ją w objęciach i wyznający jej swoją miłość...

Tylko że on wcale nie powiedział, że ją kocha! -uzmysłowiła sobie nagle. Pragnął jej. Pożądał. Ona też chciała tego zbliżenia. Chcieli się ze sobą kochać. Więc nic się nie zmieniło. Nadal nie mogła powiedzieć mu o Stephanie. Czyż Jake nie powiedział pierwszego dnia, kiedy spotkali się na przyjęciu, że najważniejszą rzeczą w jego życiu jest ten film? Wobec tego, jak należy rozumieć jego zachowanie teraz? Była zupełnie zdezorientowana i, niestety, całkowicie bezwolna. Czuła, że jeszcze chwila i nie będzie potrafiła mu się oprzeć.

- Jake! - Położyła dłonie na piersi mężczyzny i odepchnęła go lekko, ale zdecydowanie. - Jake! Wszyscy czekają. A ja nie umalowałam jeszcze Audrey.

Jake prawie natychmiast wypuścił ją z objęć. Gdyby rzeczywiście coś do niej czuł, coś więcej, niż tylko pożądanie, nie zrezygnowałby tak łatwo -przeleciało jej przez głowę.

- Masz rację - powiedział. - To nie pora na miłość. Zapomnij o tym, co tu przed chwilą zaszło. To szaleństwo. Dałem się ponieść fantazji. Lepiej już idź do Audrey. Jeśli będzie narzekać, powiedz jej, że to ja cię zatrzymałem.

- Ale... twój makijaż - zaczęła niepewnie.

Powiedz Evanowi, żeby tu przyszedł. Niech wreszcie zarobi na tę pensję,

którą mu co miesiąc płacę. A teraz, bierzmy się do pracy, panno Weston -uciął, odwracając się do niej plecami.














ROZDZIAŁ 7



- Widzę, że w końcu zdecydowałaś się przyjść - burknęła na jej widok Audrey. - Czekam na ciebie już od godziny.

- Przepraszam - odpowiedziała cicho Desi, przystępując do nakładania makijażu, który miał uczynić z Audrey Ferris, aktorki, Dorotę Heller, symbol seksu z lat dwudziestych.

- Więcej różu - automatycznie zażądała Audrey. Powtarzała to za każdym razem, bez względu na starania Desi.

- Obawiam się, że musisz już skończyć tego papierosa. - Desi zignorowała jej uwagę i sięgnęła po szminkę.

Audrey kilkakrotnie zaciągnęła się, po czym bardzo powolnym ruchem zdusiła niedopałek w stojącej przed nią popielniczce. Desi z trudem powstrzymała chęć, by rozmazać jaskrawoczerwoną szminkę na zadowolonej z siebie twarzy aktorki. Zachowanie Audrey, po tym co wydarzyło się w przyczepie Jake'a, to już, doprawdy, za wiele. Jednak udało jej się jakoś pohamować gniew. Audrey nie jest tego warta, żebym przez nią miała stracić tę pracę - pomyślała. Sprawnymi ruchami pędzelka rozprowadziła pomadkę na ustach aktorki. Ktoś zapukał do drzwi.

- Dwie minuty, panno Ferris.

Desi szybko domalowała pieprzyk pod lewym okiem Audrey.

- Skończone! - oświadczyła. Cofnęła się nieco i fachowym spojrzeniem oceniła swoje dzieło. Aktorka wyglądała prześlicznie. Jest piękna i dobrze jej w każdym makijażu - pomyślała z zazdrością.

Audrey wstała z krzesła i podeszła do lustra. Skrupulatnie obejrzała swoją twarz.

- Dziękuję - rzuciła łaskawie w stronę Desi. Wyszła z przyczepy. No cóż, cała Audrey. - Desi obojętnie wzruszyła ramionami patrząc w lustro. Jej twarz była bledsza niż zazwyczaj. Miała podkrążone oczy i obrzmiałe wargi.

- Wyglądasz jak śmierć - wykrzywiła się do swego odbicia. Miała wszystkiego serdecznie dosyć. Jake'a, Audrey i tego całego filmu.

Najchętniej spakowałaby rzeczy, wyjechała stąd i nigdy nie wróciła. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Oznaczałoby to koniec jej kariery.

Dlaczego pozwoliła mu się pocałować? Czy i bez tego nie było jej wystarczająco trudno. A teraz, za każdym razem, kiedy będzie robiła mu makijaż, będzie myślała o tym, jak trzymał ją w ramionach i... Dosyć! -postanowiła twardo. - Nie będę o nim myślała!

Nieprawda! Wystarczy, żeby na ciebie spojrzał -drażnił się z nią jakiś wewnętrzny głos, którego nie potrafiła zagłuszyć.

Dlaczego Jake mnie pocałował? - zastanawiała się. Była pewna, że jego uczucia były szczere. Pragnął jej równie silnie, jak ona jego. Co wtedy powiedział? Że to nie pora na miłość? Co oznaczały te słowa?

Spojrzała w lustro, jakby w swojej twarzy szukała odpowiedzi na te wszystkie dręczące ją pytania. Na próżno. Obojętnie wzruszyła ramionami i wyszła na zewnątrz, by przyglądać się kolejnej kręconej scenie.

Jake i Audrey, a raczej Richard i Dorota stali pod dachem jednego z olbrzymich magazynów portowych. Ona wymachiwała rękami i gorączkowo starała się coś mu wytłumaczyć, on zaś mierzył ją gniewnym wzrokiem.

Desi nie bardzo orientowała się, do której części filmu należy ta scena. Zawsze podziwiała umiejętność przeskakiwania z jednej sceny w całkiem inną, co aktorom zdawało się przychodzić bez najmniejszego trudu. Kolejność scen przy pracy nad filmem była całkowicie dowolna. I tak, na przykład, kłótnia kochanków poprzedzała scenę, w której byli oni dopiero sobie przedstawieni. Aby zagrać to naprawdę dobrze, aktorzy musieli posiadać wyjątkową wręcz zdolność koncentracji.

- Jest kropka w kropkę taki, jak mój Richard, kiedy się złościł - odezwała się zza pleców Desi Dorota, patrząc na Jake'a. - Już od samego patrzenia dostałam gęsiej skórki.

- Zobaczysz, jaki będzie zły, kiedy dojrzy cię stojącą na deszczu -powiedziała Desi. Ujęła starszą panią pod ramię, chcąc odprowadzić ją z powrotem do ciepłej przyczepy.

- Zaczekaj chwilę. Teraz będzie najlepszy moment - zaprotestowała Dorota.

Desi posłusznie zwróciła głowę w kierunku dwojga aktorów.

Jake, a raczej Richard, zakończył sprzeczkę z ukochaną porywając ją w ramiona i zamykając jej usta namiętnym pocałunkiem. Dłonie Desi zwinęły się w pięści i poczuła znajome ściskanie w dołku. Choć niechętnie to przyznawała, zżerała ją zazdrość.

Audrey - Dorota początkowo usiłowała wyrwać się z objęć mężczyzny. Drobnymi piąstkami uderzała go po szerokiej, muskularnej piersi, ale stopniowo jej gniew słabł i po krótkiej walce poddała się, otaczając ramionami szyję filmowego kochanka. W tym momencie każda obecna na planie kobieta westchnęła głęboko. Nie wyłączając Desi.

Głupia, głupia, głupia - złościła się w duchu. To mogłaś być ty. Gdyby nie te twoje idiotyczne skrupuły, właśnie teraz kochałabyś się z nim w jego przyczepie.

- Koniec! - głos asystenta reżysera przerwał ciszę.

Aktorzy wolno i jakby niechętnie przerwali pocałunek. Desi zazdrosnym okiem patrzyła, jak stali w miejscu, wciąż jeszcze obejmując się ramionami.

- Dobra dziewczynka - powiedział Jake, uśmiechając się do swojej partnerki. - Wspaniała scena. - Nie wypuszczając jej z objęć, ruszył w kierunku przyczep. - To wszystko na dzisiaj. Fajrant! - rzucił w stronę kamer.

Za plecami Desi rozległo się potężne kichnięcie.

- Chodźmy! - Desi odwróciła się do Doroty. - Powinnaś jak najszybciej położyć się do ciepłego łóżka, zanim rozchorujesz się na dobre. - Nie chciała widzieć, czy Jake wejdzie za Audrey do jej przyczepy, czy też nie.

Nim jeszcze znalazły się w hotelu, było oczywiste, że Dorota nie powinna zostać bez opieki. Miała rozpalone policzki, błyszczące oczy, a do uporczywego kichania dołączył głuchy, suchy kaszel.

- Masz tu gdzieś termometr? - spytała Desi, rozglądając się po błękitno-szarym hotelowym pokoju.

- Nigdy nie był mi potrzebny - zachrypiała Dorota.

- No dobrze, siądź tu na chwilę. - Desi lekko popchnęła starszą panią w stronę łóżka, sama zaś sięgnęła po walizkę Doroty. Otworzyła szafę i zaczęła pakować jej ubrania.

- Zabieram cię do siebie - oświadczyła - i nie próbuj się ze mną spierać. Nic ci to nie da. Nie zostawię cię tutaj samej. Pokój hotelowy to nie miejsce na chorowanie. Potrzebna ci gorąca herbata, aspiryna i opieka, a tego ostatniego nie można oczekiwać od pokojówki.

Dorota była zbyt słaba, żeby protestować. Kiedy wchodziły do domu Desi, w korytarzu natknęły się na Teddiego.

- Teddie, to jest Dorota Heller. Doroto, to mój gospodarz, Teddie Moffet - przedstawiła ich sobie Desi.

- Ta Dorota Heller od Narzeczonej diabła! - ucieszył się Teddie.

- Ta sama - wyręczyła Dorotę Desi. - Wybacz, Teddie, ale Dorota jest przeziębiona i powinna jak najszybciej położyć się do łóżka. Zaprowadzę ją na górę i zaraz zejdę po Stephanie, dobrze?

- W porządku, Desi - odpowiedział mężczyzna, znikając za drzwiami swego mieszkania.

- Tędy - wskazała Dorocie sypialnię. - Łazienka jest obok, a czyste ręczniki znajdziesz w szafce z lustrem. A potem, szybko pod kołdrę. Zrobię ci coś do jedzenia, na pewno jesteś głodna.

- Byle to nie był rosół - zawołała za nią Dorota.

Kiedy po paru minutach Desi zajrzała do sypialni, starsza pani leżała już w pościeli, pokasłując w koronkową chusteczkę. Desi ustawiła tacę z kolacją na stoliku przy łóżku. Zgodnie z życzeniem Doroty nie był to rosół, ale apetycznie pachnąca jajecznica z grzankami, podana na eleganckich porcelanowych talerzykach w ręcznie malowane różyczki.

- A teraz zmierzymy ci temperaturę. Otwórz buzię -Desi włożyła w usta starszej pani termometr.

- Kim jest Stephanie? - spytała Dorota, jak tylko Desi uwolniła ją od termometru.

- No tak, trzydzieści osiem i trzy kreski - pokiwała głową Desi, ignorując pytanie. - Weź te tabletki - podała jej dwie małe białe pigułki i jedną większą pomarańczową.

- Co to? - starsza pani patrzyła podejrzliwie.

- Aspiryna i witamina C. Na pewno ci nie zaszkodzą. - Desi dopilnowała, aby lekarstwo zostało połknięte.

- Kim jest Stephanie? - Dorota nie rezygnowała.

Desi westchnęła ciężko. Chyba będzie musiała powiedzieć jej prawdę. Nie ma innego wyjścia. Nie sądziła, aby udało jej się wywieść w pole kogoś takiego jak Dorota. Poza tym, miała już dość ukrywania Stephanie. Chciała pochwalić się swoją małą córeczką, pokazać jej zdjęcia. Do tej pory nie powiedziała nikomu z ekipy, że ma dziecko. Bała się, że ta wiadomość dotrze do Jake'a, a on zacznie coś podejrzewać. Ale teraz czuła, że nie potrafi już dłużej utrzymać tego faktu w tajemnicy.

- Stephanie to moja córeczka - oświadczyła z dumą.

Starsza pani szeroko otworzyła oczy i o mały włos nie upuściła trzymanej w ręku filiżanki z herbatą.

Jeden zero - pomyślała Desi. Tym razem to mnie udało się ją zaskoczyć.

- Nie wiedziałam, że byłaś mężatką - wolno powiedziała Dorota, odzyskując równowagę.

Desi przysiadła na skraju łóżka.

- Nie byłam. I nie jestem. Poza tym, nie jestem również zaręczona i z nikim się nie spotykam. Mieszkamy ze Stephanie same - dodała, uprzedzając ewentualne pytania. - To wszystko, co mam w tej sprawie do powiedzenia i byłabym ci wdzięczna, gdybyś zachowała to dla siebie, dobrze?

Dorota kiwnęła głową.

- Jasne - odpowiedziała, sięgając po grzankę. - Czy powiesz mi, ile ona ma lat?

- Oczywiście, Stephanie wkrótce skończy cztery miesiące.

- Czy to ona? - Bystre oczy starszej pani zatrzymały się na stojącej na stoliku przy łóżku fotografii.

Desi przytaknęła.

- Śliczne maleństwo. Podobna do ciebie.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się Desi podnosząc się. -Jeśli niczego ci już nie trzeba, pozwolisz, że zostawię cię teraz samą na parę minut. Muszę zejść do Teddiego po małą. Teddie jest dekoratorem wnętrz i pracuje w domu. Uwielbia Stephanie i często zajmuje się nią pod moją nieobecność. Jest moim przyjacielem, ale to wszystko -wyjaśniła.

- To oczywiste. Od razu widać, że nie jesteś w jego typie - powiedziała Dorota z szelmowskim uśmiechem.

Desi w pośpiechu zbiegała po schodach. Za każdym razem, kiedy wracała do domu po spędzonym na planie dniu, nie mogła doczekać się spotkania ze swoją małą córeczką. Stephanie rozwijała się bardzo szybko i Desi żałowała każdej chwili, kiedy nie mogły być razem. Trudno, musiała przecież zarabiać na życie. Poza tym, kochała również i swoją pracę.

- Była grzeczna jak aniołek - powiedział Teddie, otulając dziecko troskliwie kocykiem, jakby czekała je podróż przez całe miasto.

Desi popatrzyła czule na swoją maleńką córeczkę. Oto jej prawdziwa radość. Jej maleństwo, które sprawiło, że życie nabrało sensu. Wszystko wydawało się łatwiejsze, lepsze.

- Witaj, skarbie. - Delikatnie pogładziła policzek dziecka. - Mamusia bardzo się za tobą stęskniła. Dziękuję, Teddie. Nawet nie wiesz, jaka jestem ci wdzięczna, za wszystko, co dla nas robisz. Za twoją przyjaźń. Chciałabym móc ci się w jakiś sposób zrewanżować.

- No cóż - zaczął wolno Teddie.

- Tak? - podchwyciła. Teddie odmawiał przyjęcia pieniędzy za opiekę nad Stephanie. Przecież wiesz, że i tak po całych dniach siedzę w domu -powiedział jej. Desi obdarowała go więc drzewkiem figowym i najnowszym albumem Pavarottiego, ale to było nic, w porównaniu z jego zasługami.

- Chciałbym, żebyś przedstawiła mnie Dorocie Heller. Narzeczona diabła to chyba najlepsza powieść, jaką czytałem - wypalił Teddie.

- Tylko tyle? - zdziwiła się Desi. - Nie ma sprawy. Na razie Dorota jest trochę przeziębiona i musi poleżeć w łóżku, ale jak tylko poczuje się lepiej, zaproszę was z Larrym na kolację, dobrze? Zrobię coś meksykańskiego - dodała, kierując się ku schodom. - Dam wam znać, kiedy - obiecała.



























ROZDZIAŁ 8



Kolacja była udana. Desi spodziewała się, że goście przypadną sobie do gustu i nie pomyliła się. Dorota i Teddie odkryli pokrewieństwo dusz. Przez cały wieczór przerzucali się ploteczkami o wspólnych znajomych. Desi zaśmiewała się do łez. Rozchmurzył się nawet zwykle milczący Larry. Być może należało to przypisać nie tylko urokowi osobistemu starszej pani, ale przede wszystkim działaniu szampana, który Dorota zakupiła jako swój udział w przygotowaniach do przyjęcia. Desi protestowała nieśmiało, gdyż zamierzała podać do kolacji meksykańskie piwo, które jej zdaniem lepiej pasowało do menu, ale Dorota nie chciała o tym słyszeć.

- Bzdura! - oświadczyła nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Szampan pasuje do wszystkiego. - I zamówiła całą skrzynkę.

- Ależ nas będzie tylko czworo! - jęknęła Desi.

- Nie musimy przecież wypić wszystkiego od razu - uspokajała ją starsza pani. - Dolejesz sobie trochę do soku pomarańczowego przy śniadaniu jutro rano. - Zręcznym ruchem otworzyła butelkę, napełniła kieliszek i podała go Desi. - Trzymaj. Wypij to w wannie. Zobaczysz, jak dobrze ci to zrobi. Od razu poprawi ci się humor. Aha, i ubierz się w coś ładnego - dodała.

Sama wyglądała bardzo elegancko w czarnej, satynowej sukni od Halstona z nieodłącznymi klejnotami zdobiącymi jej szyję i ręce.

Desi, za radą starszej pani, wolno popijała szampana, szykując się na przyjęcie. Włóż coś ładnego - powiedziała Dorota. Ciekawe, czy jedwabne, luźne spodnie i taka sama, króciutka kamizelka pasują do tego określenia. Na wierzch narzuciła powiewne kimono z wyhaftowanym na plecach egzotycznym kwiatem. Umalowała się bardzo starannie, podkreślając niecodzienny kolor swych oczu szarościami i błękitem. Rozpuściła włosy, pozwalając, by kurtyną ogniście-rudych loków opadały jej na ramiona.

Również Stephanie została ubrana odświętnie. Wprawdzie nie w żadne z koronkowych cudeniek podarowanych jej przez Teddiego, ale w zapinany na czerwone kokardki kaftanik, kupiony na Chinatown za jedyne pięć dolarów.

- No i jak? - spytała Desi, okręcając się przed Dorotą. Smukła, zgrabna młoda kobieta, trzymająca na ręku roześmiane niemowlę.

- Cudownie! - szczerze wykrzyknęła starsza pani. - Szkoda, że on nie może tego widzieć.

- On nawet się nie domyśla - powiedziała cicho Desi, po czym już weselszym tonem dodała: - A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, czyż nie tak?

Mina Doroty świadczyła wyraźnie, że wcale się z tym nie zgadza, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, w przedpokoju rozległ się gong oznajmujący przybycie gości.

- Czy mogłabyś otworzyć? - poprosiła Desi. - Muszę zajrzeć do kuchni. Również goście przybyli w odświętnych strojach. Po raz pierwszy Teddie zaaprobował wygląd Stephanie.

- Prześliczna! - pochwalił. - Prawdziwa księżniczka. Moja maleńka księżniczka - gruchał czule do dziecka.

Po kolacji Stephanie została grupowo ukołysana. Dorośli rozstali się dopiero o trzeciej nad ranem. Dorota miała słuszność, zakupując większą ilość szampana. Poszła prawie połowa skrzynki. Wreszcie Teddie i Lany chichocząc udali się na dół.

Następnego dnia rano, kiedy Desi, z trudem tłumiąc ziewanie, wkroczyła do kuchni, zastała już tam Dorotę. Starsza pani siedziała przy stole popijając szampana i karmiąc Stephanie jajkiem na miękko.

- Doprawdy, dziwię ci się - skrzywiła się Desi wymownie patrząc na stół.

- Stephanie była głodna, więc postanowiłam ją nakarmić - wyjaśniła Dorota.

- Nie, mam na myśli tego szampana. Już na sam widok robi mi się niedobrze.

- Nie trzeba było tyle pić.

- Ty wypiłaś tyle samo, a może nawet więcej - poskarżyła się Desi.

- Ale ja mam mocną głowę. - Uśmiechnęła się Dorota. - Wygląda na to, że młodzi ludzie dzisiaj nie potrafią pić.

Desi odwzajemniła uśmiech.

- Czasem wydaje mi się, że my w ogóle nie potrafimy żyć.

Jej słowa były jak najbardziej szczere. Dorota zaskoczyła ją już niejeden raz. Szczególnie w ostatnim tygodniu, kiedy zamieszkały razem. Nie tylko w rekordowym tempie wyleczyła się z przeziębienia i potrafiła wypić niewiarygodną ilość szampana. Bardzo szybko zaprzyjaźniła się z Teddiem i Larrym i całkowicie oczarowała matkę Desi. Doskonale dawała sobie radę z dzieckiem, okazując dużo cierpliwości, czego trudno raczej jest się spodziewać po prawie osiemdziesięcioletniej osobie. Ale, co najważniejsze, nie pisnęła nikomu ani słówka o tym, że Desi ma dziecko.

- Czy mówiłam ci już, jak bardzo się cieszę, że jesteś tu z nami? - spytała Desi, kładąc rękę na dłoni starszej pani.

- Akurat! Masz przeze mnie tylko same kłopoty -odpowiedziała Dorota, ale policzki pokraśniały jej z zadowolenia.

Desi po raz pierwszy widziała, jak Dorota Heller oblewa się rumieńcem.

- Naprawdę - zapewniła ją. - Wspaniale dajesz sobie radę ze Stephanie i nic nie powiedziałaś Jake'owi... to znaczy, chciałam powiedzieć, nikomu z ekipy. Jestem ci bardzo wdzięczna. Nie chciałabym, żeby on... oni -poprawiła się szybko - czegoś się domyślili.

- To Jake jest ojcem Stephanie, prawda? - powiedziała wolno Dorota, uważnie patrząc na twarz Desi.

Desi milczała.

- Tak - odezwała się po chwili. - Czy to aż takie oczywiste?

Dorota wzruszyła ramionami i wsunęła kolejną porcję jajka do wyczekująco otwartej buzi dziecka.

- Nie, to wcale nie jest oczywiste. Gdyby nie mnóstwo innych, na pozór błahych faktów, nigdy bym się nie domyśliła. Na przykład, to imię. Akurat przypadkiem wiem, że Jake ma na drugie Stephen. No, i te oczy. Stephanie ma jego oczy. Ale przede wszystkim wiele dało mi do myślenia to, w jaki sposób go traktujesz. Patrzysz na niego z takim oddaniem i miłością. Nawet wtedy, kiedy on wścieka się na ciebie zupełnie bez powodu. Nie jestem jeszcze taka stara, żeby nie rozpoznać tego uczucia, kiedy widzę je wypisane na czyjejś twarzy. To dotyczy i Jake'a - dodała.

- Jake'a? Ależ on wcale mnie nie kocha! - zdziwiła się Desi.

- Nonsens! - zniecierpliwiła się Dorota. - Ten mężczyzna wprost pożera cię wzrokiem. I jest bardzo zazdrosny. - Zachichotała cicho. - Nie podoba mu się, kiedy Evan, lub ktokolwiek inny, zbliża się do ciebie. Dam głowę, że musi być bardzo zakochany. Myślałam, że w końcu pogodziliście się, wtedy, na planie.

Desi popatrzyła na nią pytająco.

- Spędziłaś w jego przyczepie dosyć dużo czasu, a kiedy wyszedł, jego makijaż wcale nie był skończony.

- To nie miłość. To tylko zmysły. Chuć. - Uśmiechnęła się z przymusem.

- Czasem z pożądania rodzi się miłość - zauważyła delikatnie starsza pani. - Tak było ze mną i z Richardem. Pragnął mnie na długo przedtem, zanim mnie pokochał.

- Z nami jest zupełnie inaczej - powiedziała cicho Desi. Z przerażeniem uzmysłowiła sobie, że po policzkach płyną jej łzy. - Przepraszam, Doroto. Nie myśl, że jestem takim mazgajem. - Otarła oczy. - Zresztą, między Jake'iem i mną wszystko skończone.

Wstała od stołu i podeszła do zlewu. Zmoczyła chusteczkę i wytarła nią twarz.

- Za to mam Stephanie. Zawsze będę mu wdzięczna za moją małą córeczkę, ale wszystko skończone - powtórzyła, uśmiechając się przez łzy. -O ile można tak powiedzieć o czymś, co właściwie nigdy się nie zaczęło.

- To nieprawda. Nie możesz tak mówić - zaprotestowała Dorota. - Ty nadal go kochasz. I to bardzo. - Wyciągnęła rękę i ujęła dłoń Desi, zmuszając ją, by usiadła. - Opowiedz mi wszystko. Będzie ci lżej.

I Desi opowiedziała Dorocie całą historię. Jak ujrzała Jake'a po raz pierwszy, ponad sześć lat temu i zakochała się w nim. Jak przez cały ten czas śledziła jego karierę nieomal dzień po dniu. O tym, jak spotkała go tamtego pamiętnego wieczora w samolocie do San Francisco i jak było jej z nim dobrze. Mówiła o tym, co czuła, kiedy doktor Craig powiedział jej, że będzie miała dziecko i jak bardzo pragnęła tego dziecka. Jaka była szczęśliwa, kiedy pierwszy raz trzymała Stephanie w ramionach i jak bardzo brakowało jej wtedy Jake'a.

Próbowała wytłumaczyć Dorocie, dlaczego dała się namówić na przyjęcie pracy na planie Narzeczonej diabla i ile to dla niej znaczyło. Przyznała, że nie spodziewała się, jakie okaże się to trudne. Widzieć go codziennie, rozmawiać z nim, dotykać go i nie móc wyznać mu prawdy. Zdawała sobie sprawę, co stałoby się, gdyby świat dowiedział się o Stephanie, nieślubnym dziecku Wielkiego Jake'a Lancinga. Nie ma prawa narażać Stephanie na to wszystko. Na gniew Jake'a, który nie chce tego dziecka.

- Skąd wiesz, że tak właśnie jest? - zdziwiła się Dorota.

- Jego opinia na temat dzieci jest powszechnie znana. Tamte dwie sprawy o uznanie ojcostwa i jego reakcja...

- Bzdura!- ucięła starsza pani. - To nie były jego dzieci. To tak oczywiste, jak to, że Stephanie jest jego córką. Tamte sprawy o niczym nie świadczą.

- Może i tak - niechętnie przyznała Desi - ale jednego jestem pewna. Jake nie kocha matki Stephanie. Pragnie jedynie mojego ciała, a ja nie zgodzę się na żadne kompromisy.

Dorota popatrzyła na nią pytająco.

- Znam Jake'a na tyle, żeby wiedzieć, jak bardzo jest ambitny i dumny. Wy z Evanem nazwalibyście go pewnie człowiekiem honoru. Evan powiedział mi, że Jake przez długi czas płacił na utrzymanie jednego z tamtych dzieci, ponieważ istniała taka możliwość, że mogłoby to być jego dziecko. Nie chcę, aby podobna sytuacja powtórzyła się. Nie chcę, żeby Jake myślał o mnie to samo, co o tamtych kobietach. Nawet gdyby naprawdę uwierzył w to, że Stephanie jest jego, nie poślubiłabym mężczyzny, który mnie nie kocha. Nie zniosłabym tego, że on ożeniłby się ze mną jedynie dlatego, że jestem matką jego dziecka.

- Skąd ta pewność, że on cię nie kocha? Zachowuje się, jakby był zakochany. Wścieka się, to prawda, ale to dlatego, że jest o ciebie zazdrosny.

- To nie zazdrość - gorzko zaśmiała się Desi. - To coś zupełnie innego. Chodzi o moją pracę. Jake czeka na najmniejszy błąd, najdrobniejszą omyłkę. On uważa, że ja nic nie potrafię i... i że dostałam tę pracę, bo sypiam z Evanem. - Jej oczy znów napełniły się łzami. - Powiedział to, wtedy, na przyjęciu. Wyobrażasz sobie! Czy tak zachowuje się zakochany mężczyzna?

Starsza pani milczała, szukając właściwych słów. Desi zrozumiała brak odpowiedzi jako przejaw zakłopotania.

- Przepraszam, Doroto. Nie chciałam się tak rozkleić. Jestem ci bardzo wdzięczna, że mnie wysłuchałaś i dziękuję za nakarmienie małej - podniosła dziecko z kolan starszej pani. - Muszę ją teraz ubrać - urwała i zerknęła na zegar - sama też powinnam się już zbierać, inaczej na pewno się spóźnimy. Jake - głos zadrżał jej lekko, gdy wymawiała jego imię - Jake chce w tym tygodniu zakończyć zdjęcia w San Francisco.

Dorota położyła rękę na ramieniu Desi.

- Jestem zdania, że powinnaś mu o wszystkim powiedzieć, moja droga. Miał ostatnio dużo kłopotów. Sama wiesz, jak ważny jest dla niego ten film. Jake chce udowodnić, że jest czymś więcej, niż tylko przystojnym aktorem. Rozumiesz, o co chodzi. Myślę, że powinnaś wybaczyć mu jego zachowanie w ostatnich tygodniach i dać mu jeszcze jedną szansę. Powiedz mu o Stephenie - nalegała.

- Nie - w głosie Desi brzmiało silne postanowienie.

- Nie mogę, nie potrafię. Proszę, nie patrz tak na mnie, Doroto. Wiem, że jest mu teraz niełatwo. Wystarczy spojrzeć na niego... Ale musisz obiecać mi, że ty również nic mu nie powiesz.

Starsza pani niechętnie kiwnęła głową.

- Obiecaj mi to.

- Obiecuję.

Przez następnych kilka dni Desi miała przeczucie, że zdarzy się coś ważnego. Nie dlatego, że nie wierzyła Dorocie. Wiedziała jednakże, że Jake był ulubieńcem starszej pani. Przypominał jej ukochanego męża. Poza tym Dorota była święcie przekonana, że Desi popełnia błąd, ukrywając przed Jake'iem istnienie Stephanie. Wszystko to razem wzięte sprawiało, że Desi była ciągle zdenerwowana i spodziewała się najgorszego.

Jej obawy nie były całkiem bezpodstawne. Któregoś dnia zauważyła, jak Dorota konferuje nad czymś po cichu z Evanem. Evan także uważał, że Desi źle robi, nie chcąc powiedzieć Jake'owi o dziecku. Powtarzał jej to przy każdej okazji.

- Nie doceniasz go, moja droga. Jake jest odpowiedzialnym człowiekiem. Nie zostawiłby kobiety w potrzebie.

- Ja nic od niego nie potrzebuję - upierała się Desi.

- Ty nie, ale pomyśl o Stephanie - odpowiedział spokojnie Evan. - Poza tym, czy nie uważasz, że twoja córka ma prawo wiedzieć, kto jest jej ojcem. Pewnego dnia sama cię o to zapyta, a wtedy... Co jej odpowiesz?

Desi postanowiła, że pomyśli nad tym, kiedy już dojdzie do takiej sytuacji. Zanim to nastąpi, minie jeszcze dużo czasu. Stephanie jest jeszcze bardzo malutka. Tymczasem zaś... Było nie było, zarówno Evan, jak i Dorota obiecali jej, że nie pisną ani słowa. Tak więc jej tajemnica była bezpieczna. Ale czy aby na pewno? Choć Desi wierzyła swoim przyjaciołom, nie mogła pozbyć się podejrzenia, że coś tam knują za jej plecami.

- Panno Weston! - usłyszała wołanie Jake'a. - Panno Weston, gdzie się pani podziewa?

- Jestem - odpowiedziała, stając za nim.

Odwrócił się gwałtownie i choć nie mogła wyczytać tego z jego twarzy, wiedziała, że go zaskoczyła. Miękkie buty na gumowej podeszwie maskowały jej kroki.

- Czy Audrey i Michael są już gotowi do kolejnej sceny?

To pytanie było zupełnie zbyteczne. Zarówno Audrey, jak i Michael znajdowali się w zasięgu jego wzroku, zaledwie parę metrów dalej, pogrążeni w rozmowie z dwójką innych aktorów i asystentem reżysera. Czekali na Jake'a. On też brał udział w tej scenie. Było oczywiste, że są gotowi.

Ale nie dla niego! - pomyślała uśmiechając się.

- Czy powiedziałem coś zabawnego?

Uśmiech zgasł, a jego miejsce zastąpił obojętny wyraz twarzy, który tak pracowicie studiowała przed lustrem przez ostatnie dni. Tylko w ten sposób może się obronić przed Jake'iem, a także przed sobą.

- Nic takiego. Coś mi się przypomniało. To nie ma nic wspólnego z...

- Wszystko, co tu się dzieje, jest moją sprawą - przerwał jej aroganckim tonem. - Radzę, żeby zapamiętała pani to sobie na przyszłość, panno Weston.

- Dobrze, panie Lancing - powiedziała Desi, spuszczając głowę. - Postaram się zapamiętać.

Nieoczekiwanie jego twarz rozjaśnił uśmiech.

- Wierzę - powiedział miękko, obrzucając ją czułym spojrzeniem. Uniósł rękę tak, jakby zamierzał dotknąć jej zarumienionego policzka.

Wstrzymała oddech w oczekiwaniu. Czuła, że chce ją o coś prosić. Odezwij się! Poproś mnie o to! - zaklinała go w duchu. Cokolwiek by to nie było, obiecuję, że się zgodzę.

- Coś jeszcze?- spytała na głos.

- Nie, nic. Może pani odejść - odpowiedział obojętnym tonem, ale kiedy odwróciła się, położył jej rękę na ramieniu. - Chwileczkę. Niech pani zapomni o tym, co przed chwilą mówiłem. Ostatnio jestem trochę poddenerwowany.

Tak bardzo chciałabym móc go nienawidzieć - pomyślała. Wtedy wszystko byłoby takie proste.

Jednak nie potrafiła nienawidzieć Jake'a. Potrafiła jedynie go kochać. Z każdym dniem bardziej go kochała, bez względu na to, co powiedział, czy też jak ją potraktował.

Jestem masochistką. Pragnę mężczyzny, który nic do mnie nie czuje -powtarzała sobie. Dobry Boże! Chyba nie wytrzymam do końca i rzucę tę pracę. Jest mi coraz trudniej patrzeć na niego, rozmawiać z nim. Kocham go, pragnę z nim być, a w zamian otrzymuję jedynie obojętność i chłodną uprzejmość. Nic nie jest warte, abym tak cierpiała.

Ale przecież za miesiąc czy dwa wszystko się zmieni. Dzisiaj kończą zdjęcia w San Francisco i cała ekipa przenosi się do Sonomy. Tam w posiadłości należącej do Doroty Heller będą kręcić finałowe sceny Narzeczonej diabła. Najdalej za dwa miesiące film będzie gotowy i jeśli wszystko pójdzie dobrze, już nigdy nie będzie musiała pracować z Jake'iem Lancingiem. Próbowała uśmiechnąć się na myśl o tym, ale, o dziwo, ta perspektywa wcale jej nie cieszyła.

Obojętnie wzruszyła ramionami. Kręcono właśnie ostatnią tego dnia scenę. Za chwilę technicy przystąpią do składania i pakowania sprzętu, który wieczorem wyruszy do Sonomy. Powinna zrobić to samo ze swoimi przyborami. Nie będą jej potrzebne, aż do poniedziałku rano.

Desi z niecierpliwością oczekiwała tego weekendu. Dorota była już spakowana i bezpośrednio po zakończeniu zdjęć ruszała do Sonomy.

- Muszę wszystkiego dopilnować - wyjaśniła. - Sprawdzić, czy przygotowano pokoje, wywietrzono pościel i, oczywiście, czy nie zabraknie szampana. Chcę, żebyś zatrzymała się u mnie. Żadnych protestów. Nawet nie chcę słyszeć o niczym innym. Kto jak kto, ale ty na pewno nie będziesz spać w hotelu - nalegała. - Nadużywałam twojej gościnności prawie przez cały miesiąc. Zresztą w pobliżu nie ma żadnego przyzwoitego hotelu - dodała.

Gdyby okoliczności były inne, Desi cieszyłaby się z możliwości spędzenia paru tygodni w przepięknej posiadłości Hellerów. Z pewnością było to fascynujące miejsce, choć Dorota wyrażała się o nim „ta stara chałupa". Desi wiedziała, że oprócz niej starsza pani zaprosiła jeszcze parę osób z ekipy, by zatrzymały się w jej domu.

- Nie zapomnij zapakować kilku elegantszych sukienek - napomknęła mimochodem. - Do kolacji przebieramy się w wieczorowe stroje. Nie uważasz, że Jake wspaniale będzie wyglądał w smokingu?

No właśnie, Jake. On także został zaproszony przez Dorotę, by na czas zdjęć zamieszkać w rezydencji. Czy wytrzymam z nim pod jednym dachem przez dwadzieścia cztery godzinę na dobę? - przeraziła się Desi. Pracować, jeść i... spać, zaledwie o parę kroków od niego.

No cóż, będzie musiała to wytrzymać. Nie miała innego wyjścia. Zresztą nie będą sami. Dorota też tam będzie. I Evan. Nie wydawało się prawdopodobne, aby Jake próbował wyłamywać drzwi do jej pokoju, bez względu na to, jak namiętnym wzrokiem patrzył na nią chwilami, kiedy sądził, że nikt tego nie widzi. Nie w domu pełnym ludzi.

A ty? - zapytywała samą siebie. Co powstrzyma ciebie przed tym, żeby którejś bezsennej nocy nie zakraść się pod drzwi jego pokoju?

Już teraz podniecała ją myśl, że będą nocować pod tym samym dachem, oddaleni zaledwie o parę kroków. Wydawało się to trochę dziwne po tym, jak się do niej ostatnio odnosił, ale tak właśnie było.

- Koniec! - donośny głos asystenta reżysera wpadł przez otwarte drzwi do przyczepy, gdzie Desi zajęta była pakowaniem przyborów do makijażu. Z westchnieniem ulgi zatrzasnęła wieko metalowej kasetki i sięgnęła po torebkę.

- Do zobaczenia w poniedziałek - zawołała do Doroty, spiesząc do zaparkowanego nieopodal samochodu.



































ROZDZIAŁ 9



- Dobranoc, mój aniołku - szepnęła pieszczotliwie, głaszcząc rudą główkę i otulając śpiące maleństwo kołderką.

Teraz mogła sama się wykąpać, a może raczej wziąć szybki prysznic i położyć się do łóżka. Miała za sobą ciężki dzień, a jutro rano czekała ją jazda do Santa Cruz. Zabierała Stephanie na weekend do dziadków. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania. Prawie miesiąc.

Weszła do łazienki, odkręciła wodę i przystąpiła do codziennej toalety. Umyła głowę i postanowiła położyć odżywkę na włosy. Kiedy mieszkała u niej Dorota, nie miała czasu na takie ablucje. Ponieważ nie czuła się jeszcze senna, zdecydowała, że nie zaszkodziłby jej pedicure. Przy okazji obejrzy sobie telewizję. Dziś wieczór powinno być coś dobrego.

Wysuszyła włosy i związała je z tyłu różową wstążką. Owinęła się szlafrokiem i nalała sobie lampkę szampana. Wróciła do salonu, włączyła telewizor i wygodnie wyciągnęła się na kanapie. Opierając stopy na niskim stoliku, przystąpiła do wypróbowywania nowego lakieru firmy Revlon.

Popijając szampana i oglądając stary film z Fredem Astaire'm i Ginger Rogers pomalowała paznokcie trzykrotną warstwą lakieru, zgodnie z ulotką na buteleczce. Właśnie zastanawiała się, czy nie nalać sobie kolejnego drinka, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi.

Kto to może być? O tej porze? - pomyślała z rozdrażnieniem. Stąpając ostrożnie na piętach, by nie rozmazać lakieru, podeszła do drzwi.

- Teddie? - spytała, zerkając przez judasz. - Jake?! -zdziwiła się, uchylając drzwi.

- Dobry wieczór, panno Weston - powiedział.

- Dobry wieczór, Jake - powtórzyła jego imię.

To było wszystko, co zdołała z siebie wydusić. Jego wizyta była całkowitym zaskoczeniem, a jednocześnie Desi nie dziwiła się wcale. Tyle razy wyobrażała sobie tę scenę. Tyle razy układała sobie w myślach rozmowę z nim. Teraz jednak stała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami i nie potrafiła wydusić ani jednego słowa.

Ubrany był podobnie, jak pamiętała go z ich pierwszego spotkania. Szare, eleganckie spodnie, biała koszula i ta sama czarna, skórzana marynarka. Pachniał tą samą wodą po goleniu.

- Czy zamierzasz trzymać mnie tu całą noc? - zażartował, obrzucając ją uważnym spojrzeniem.

Desi nerwowo poprawiła rozchylone poły szlafroka.

- Ależ nie. Przepraszam. Wejdź, proszę - odpowiedziała szybko. Głos jej lekko drżał.

Jake wyminął ją i wszedł do mieszkania. Przez ułamek sekundy jego ręka otarła się o jej piersi. Desi cofnęła się gwałtownie, niezdarnie balansując na piętach.

- Wszystko w porządku? - Na jego twarzy pojawiło się zatroskanie. Wyciągnął dłoń, by pomóc jej utrzymać równowagę, ale Desi odskoczyła jak oparzona.

- To nic takiego - zapewniła go pośpiesznie. Pokazała na swoje stopy.

- Co takiego robisz? - Uśmiechnął się.

- Po prostu, pomalowałam paznokcie i nie chcę, żeby lakier mi się rozmazał -poinformowała go chłodno.

Czego chce? Po co tu przyszedł? - zastanawiała się.

- Czy masz do mnie jakąś sprawę? - spytała

- Nie. Nie do ciebie - zaprzeczył. - Chodzi mi o Dorotę. Chciałem się z nią zobaczyć. Gdzie ona jest?

- Dorota? - zdziwiła się Desi. - Dorota pojechała do Sonomy, jak tylko skończyliście zdjęcia.

- Pojechała do Sonomy? - Zawahał się na moment. - Już?

- Tak. Powiedziała, że musi schłodzić szampana, nim wszyscy zwalimy jej się na głowę - uśmiechnęła się. Ciekawe, czego chciał od Doroty. - Czy to coś ważnego?

- Ważnego? - powtórzył, nie spuszczając wzroku z jej ust. Desi cofnęła się instynktownie.

- No, ta sprawa, w której chciałeś, chciał się pan widzieć z Dorotą. Czy to coś ważnego?

- Nie. To znaczy tak- poprawił się szybko. Z trudem oderwał oczy od jej twarzy. - To ważne - powtórzył. -Powiedziała, że chce porozmawiać o scenariuszu. O tych scenach, które mamy kręcić w Sonomie. Prosiła, żebym wpadł tu dziś wieczorem.

- Dorota umówiła się z panem tutaj? - Desi z niedowierzaniem pokręciła głową. - Przecież musiała wiedzieć, że jej tu nie będzie. Nie umawiałaby się z panem tutaj, gdyby... - urwała nagle. Chyba zaczynała wszystko rozumieć. To nawet do niej podobne - pomyślała. Dorota specjalnie zaprosiła go tutaj. Desi miała tylko nadzieję, że starsza pani dotrzymała słowa i nie powiedziała mu o Stephanie. To jasne, że mu nie powiedziała. Gdyby wiedział, nie stałby tu tak spokojnie. Byłby wściekły. Miotałby się po pokoju i... Właśnie! Pokój!

Rozejrzała się dookoła, szukając śladów, które mogłyby zdradzić istnienie Stephanie. Pastelowy kocyk leżał zwinięty na fotelu, ale równie dobrze mógł należeć do dorosłej osoby. Dużo bardziej obawiała się o zdjęcia, rozstawione w całym salonie. Na szczęście nie były to jedyne fotografie. Tuż obok znajdowały się podobizny rodziców i braci, a także Evana i Teddiego. Może więc Jake nie zwróci na nią uwagi. A nawet gdyby, to zawsze mogła powiedzieć, że Stephanie to jej siostrzenica. Poza tym Jake nie będzie tu długo. Zaraz sobie pójdzie.

- Jak pan widzi, Doroty tu nie ma - odezwała się lekko drżącym głosem. - Musiała zapomnieć, że się z panem umówiła. Chyba trzeba będzie odłożyć tę rozmowę na później - dodała, taktownym zawieszeniem głosu dając mu do zrozumienia, że powinien się już pożegnać.

Jake zignorował ten znak.

- Dorota bardzo nalegała. Może wspominała coś na ten temat?

- Nie - Desi przecząco pokręciła głową. - Nie przypominam sobie. Stała teraz na wprost Jake'a wpatrzona w ciemne, płonące pożądaniem oczy. To śmieszne - przeleciało jej przez myśl, że takie ciemne oczy mogą tak błyszczeć, a przy tym wydawać się jeszcze ciemniejsze.

Jake pochylił się lekko w jej stronę, jakby chciał wziąć ją w ramiona. Desi szybko opuściła wzrok, tym samym uwalniając się od działania niewidzialnej siły, która przyciągała ją do tego mężczyzny.

- Może Dorota zostawiła tu gdzieś swój scenariusz - wykrztusiła. -Poszukam w jej pokoju.

Jake kiwnął głową.

- Poczekam tutaj.

- Zaraz wracam.

W pokoju, który zajmowała starsza pani, nie było scenariusza. Desi doskonale o tym wiedziała, ale potrzebny był jej pretekst, żeby wyjść z pokoju, zanim sama rzuciłaby się w ramiona Jake'a. Metodycznie wysuwała szufladę po szufladzie w poszukiwaniu nie istniejącego maszynopisu.

Dlaczego on tu przyszedł? - zastanawiała się. Czy rzeczywiście zaprosiła go Dorota, choć dobrze wiedziała, że jej tu nie będzie? To całkiem prawdopodobne. Ale przecież Dorota obiecała jej, że nie powie mu o Stephanie, a starsza pani należała do osób dotrzymujących słowa. Skoro więc to nie sprawka Doroty, co robił w jej salonie Jake Lancing? Czy naprawdę spodziewał się zastać tu Dorotę, czy może było odwrotnie? Czy Jake wiedział, że Dorota pojechała już do Sonomy?

Pomyślała o tym, co zdarzyło się pewnego dnia w jego przyczepie. Czasem z pożądania rodzi się miłość - przypomniała sobie słowa starszej pani. Czy to było możliwe? Czy Jake przyszedł tu, by spotkać się właśnie z nią, a cała ta historia z Dorotą i scenariuszem była tylko pretekstem?

Serce zabiło jej radośnie. Przyszedł tu dla niej! Ale czy to coś zmienia? Nadal nie mogła powiedzieć mu o Stephanie.

Z trzaskiem zasunęła ostatnią szufladę, po czym wysunęła ją powtórnie i wy'ęła własną kopię scenariusza. Musi jakoś wytłumaczyć tak długą nieobecność.

Po drodze zajrzała do pokoiku Stephanie. Dziecko spało spokojnie. Desi na palcach podeszła do łóżeczka i poprawiła zrzuconą kołderkę.

Twój tatuś tu jest - szepnęła do śpiącego maleństwa. Wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała policzek Stephanie. Był gorący, a czerwone loczki na szyjce dziecka lekko wilgotne. Czyżby była chora? Ale Stephanie. smacznie spała, a jej odech był równy i spokojny. Na razie nie było powodu do obaw, jednak Desi postanowiła obserwować dziecko przez parę kolejnych dni. Możliwe, że mała zaraziła się od Doroty.

- Nie znalazłam scenariusza Doroty - oświadczyła, wchodząc do salonu - ale przyniosłam mój... - urwała. Wyglądało na to, że Jake zasnął. Na wpół leżał na kanapie. Ciemną głowę oparł na satynowych poduszkach.

- Dorota wspominała coś o jednej ze scen - powiedział, otwierając oczy. Sięgnął po trzymany przez Desi maszynopis i zaczął przerzucać gęsto zapisane kartki. - Może sobie przypomnę, przeglądając scenariusz.

Stała obok, przyglądając się mu niechętnym wzrokiem. Oczekiwała, że kiedy powie mu, że nie znalazła kopii, Jake pożegna się i wyjdzie. Jego pobyt tutaj był zagrożeniem dla Stephanie i dla samej Desi. Przede wszystkim dla niej. Już samo patrzenie na niego było niebezpieczne.

- Proszę usiąść, panno Weston - rzucił Jake, nie podnosząc oczu znad maszynopisu.

- Mam na imię Desi - poprawiła go.

- Niech będzie, a więc Desiree...

- Desi - powtórzyła z naciskiem. Nie nazywaj mnie Desiree - błagały go jej oczy. Już lepiej mów do mnie panno Weston. Desiree przypominało jej o chwilach szczęścia, które spędziła w jego ramionach.

- Desiree - powtórzył miękko Jake, obserwując ją uważnie. Odłożył maszynopis. Kartki zsunęły się z oparcia kanapy i z szelestem rozsypały po podłodze, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.

- Chodź tutaj - wskazał jej miejsce obok siebie.

Desi wahała się przez chwilę. Wzbierające w niej pożądanie toczyło z góry skazaną na przegranie bitwę ze zdrowym rozsądkiem. Zdawała się nie pamiętać o ostrych słowach i bolących oskarżeniach. To było takie proste. Wystarczyło tylko osunąć się obok niego na kanapę i zatonąć w głębinie jego ciemnych oczu.

Czyżbyś już zapomniała, co stało się ostatnim razem, kiedy kazałaś zamilczeć rozsądkowi - ostrzegał ją jakiś wewnętrzny głos. Jeśli potrzeba ci czegoś, co odświeży twoją pamięć, to za ścianą śpi czteromiesięczne niemowlę.

Chociaż bardzo kochała swoją maleńką córeczkę, nie była przygotowana na to, by powtórzyła się podobna historia. Co prawda, brała tabletki. Lekarz przepisał jej na uregulowanie miesiączkowania, ale czy to wystarczająca wymówka, by dać się ponieść żądzom?!

Poza tym nie była już tą samą Desi, która uległa mu wtedy, w samolocie. Nie będzie niewolnikiem swojej słabości do niego. Ma na to zbyt wiele dumy i ambicji. Przecież nic się nie zmieniło. Jake nadal jedynie jej pożąda. Co będzie z tego miała?! Tylko kilka chwil przyjemności, a potem będzie jeszcze bardziej cierpiała.

- Desiree - powtórzył Jake.

- Potrafię rozpoznać zakochanego mężczyznę - mówiła Dorota. On jest bardzo w tobie zakochany. Czy rzeczywiście? - zastanawiała się Desi. Może starsza pani miała rację i pożądanie mogło zrodzić miłość.

Jake wyciągnął rękę i chwycił za pasek jej szlafroka.

- Jake, proszę- zaczęła Desi.

- Desiree - przerwał jej, powtarzając cicho jej imię, tak jakby wiedział, co to dla niej znaczyło. Szarpnął lekko i Desi, chcąc nie chcąc, opadła na miękkie oparcie kanapy.

- Nie, Jake, proszę. Nie, nie całuj mnie - prosiła odpychając go, ale ani w jej słowach, ani w jej gestach nie było przekonania.

- Czy pozwolisz, abym cię pocałował? - szepnął. -Tak bardzo chcę cię całować. Kochać się z to...

- Nie! - przerwała. - To niczego nie rozwiąże, Jake. Nie zmieni twojego stosunku do mnie.

- On już się zmienił - powiedział. Jego dłonie delikatnie głaskały ramiona Desi.

- Naprawdę? Kiedy? - zachrypiała. Z wrażenia zaschło jej w gardle.

- Obserwowałem cię cały czas na planie. Jesteś bardzo dobra w swojej pracy. Bardzo dobra. Prawdziwa profesjonalistka. Wiem też, że Evan wcale nie jest twoim kochankiem. Przynajmniej obecnie.

- Nigdy nim nie był - wtrąciła.

- Nigdy? - Ręce Jake'a dotknęły jej twarzy.

- Nigdy - powtórzyła cicho. - Evan jest dla mnie jak ojciec.

- Cieszę się - powiedział Jake, pochylając się nad nią. - Bardzo się cieszę.

- Jake... Jake - próbowała powstrzymać go Desi. -Nie powinniśmy...

- Wiem - odpowiedział chrapliwie. - Wiem, ale nie potrafię się powstrzymać.

Trzymał ją blisko, ale jego ramiona nie krępowały jej ruchów. Może gdyby próbował objąć ją mocniej, Desi próbowałaby się wyrywać. Ale on tulił ją do siebie, jakby była najdroższą mu istotą.

- Chcę cię tylko tak trzymać - powiedział cicho. Na szyi czuła jego gorący oddech. - Tak mi z tobą dobrze. Kiedy jesteś tak blisko. Kiedy trzymam cię w ramionach. Jesteś taka słodka - szepnął całując jej skórę.

Ale do Desi jego słowa nie docierały. Tak była oszołomiona i podniecona bliskością jego ciała. Dotknięciem jego warg na swojej szyi. Dłonie oparła na szerokiej piersi. Przez cienki materiał koszuli czuła, jak mocno bije mu serce i jak płonie jego ciało. To szaleństwo -pomyślała. Oboje byli szaleni. Przecież to niczego nie rozwiąże, nie zmieni. Ale było jej tak dobrze. Usta Jake'a znalazły się na jej piersi. Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy, a oczy przesłania mgła. Tak długo czekała na tę chwilę. Minęło już tyle długich miesięcy, od kiedy ostatni raz była z mężczyzną.

Tylko ten jeden raz - obiecywała sobie. Ten jeden, jedyny raz.

- Jake - szepnęła tuląc do piersi ciemną czuprynę. - Jake...

Zamknął jej usta pocałunkiem. Położył ją na kanapie. Nie protestowała. Otoczyła ramionami jego szyję, oddając pocałunki.

I nagle było tak, jakby zniknęło gdzieś tych jedenaście miesięcy, które upłynęły od tamtego pamiętnego weekendu w Regency Hotel. Zapomniała o bólu, cierpieniu, pustce, o ostrych słowach.

- Wyobrażałem sobie tę chwilę tyle razy, ale mówiłem ci już o tym, prawda? - mruczał Jake z twarzą w jej włosach.

Desi nie dostrzegła, jak niechętnie uczynił to wyznanie. Kochała go, pragnęła i cieszyła się, że on odwzajemnia te uczucia.

- Myślałem o tym, jak gładka jest twoja skóra i jak cudownie pachną twoje włosy. - Rozchylił szlafrok na jej piersiach. - Nie będziesz już dłużej mnie odpychała, prawda Desiree? Moja słodka Desiree.

Jego gorący oddech prawie parzył jej skórę.

- Nie - szepnęła omdlewającym głosem - Nie będę, Jake, nie będę... Uśmiechnął się, ucieszony jej słowami. Pochylił głowę i delikatnymi

muśnięciami języka pieścił jej nabrzmiałą sutkę. Desi cicho jęknęła z przepełniającej ją rozkoszy.

- Och, Desiree. Powiedz mi, czego pragniesz? Powiedz.

- Jake! Och, Jake! Proszę... - powtarzała nieskładnie. Zacisnęła palce na dłoni, którą trzymał na jej piersi i przesunęła ją w kierunku brzucha, a potem niżej i jeszcze niżej.

Jake zręcznie rozsupłał pasek jej szlafroka.

Desi leżała nieruchomo, z napięciem wpatrując się w twarz pochylonego nad nią mężczyzny. Jake przyglądał jej się z czułością. Wyciągnął rękę i delikatnie przeciągnął palcami po jej nagim ciele.

Przymknęła oczy, poddając się tej pieszczocie. Potem powtórzył to samo, tym razem całując ją całą. Jej gładkie czoło, szyję, ramiona i piersi, płaski brzuchu i wreszcie maleńkie ciemnoczerwone znamię na jej lewym biodrze.

- Dzięki temu wiem, że jesteś prawdziwa - powiedział jej wtedy, w hotelu. - Gdyby nie ta drobna skaza, bałbym się, że jesteś tylko snem.

Roześmiała się, a on uciszył ją pocałunkiem. Och, Jake! Jake! -powtarzała wtedy.

Teraz również powtarzała jego imię. Niby jakąś modlitwę, czarodziejskie zaklęcie. Powtarzała je aż do końca, kiedy to zagryzła wargi aż do bólu, by stłumić jęk rozkoszy i mocno zacisnęła palce na ramionach mężczyzny.

- Powiedz mi, Desiree - nalegał. - Powiedz, czego chcesz.

- Ciebie - szepnęła. - Ciebie, Jake.

Poderwała się z kanapy i sięgnęła do guzików na jego koszuli, ale ręce drżały jej tak mocno, że nie mogła dać sobie z nimi rady. Jake niecierpliwie odsunął jej dłonie i po chwili był już nagi. Desi wyciągnęła ręce i otoczyła nimi szyję mężczyzny.

- Och, Desiree, Desiree - powtarzał w zapamiętaniu, kiedy dążyli oboje ku tak długo oczekiwanemu spełnieniu.

A potem, leżała w bezpiecznym schronieniu jego ramion, tuląc spocone, drżące ciało mężczyzny.

- Jake? - szepnęła. - Och, Jake. To było... ty byłeś...

- Oboje byliśmy cudowni - dokończył. Uniósł się lekko na łokciach i popatrzył uważnie w twarz Desi. - Zawsze było nam ze sobą dobrze. Od pierwszego razu. Coś takiego nie zdarza się codziennie. Kiedy tu dzisiaj przyszedłem, nie sądziłem, że tak to się skończy.

- Ja również - przyznała.

- Ale to nie znaczy, że się z tego nie cieszę - dodał uśmiechając się. -Przyszedłem tutaj, żeby z tobą porozmawiać. Przeprosić za to, co mówiłem o tobie i Evanie. Nie miałem racji, a nawet gdyby coś między wami było, nie miałem prawa tak się zachować. W każdym razie chcę jeszcze raz powtórzyć, że przychodząc tutaj, nie zamierzałem... tak tego rozegrać. Skoro jednak tak się stało, myślę, że oboje powinniśmy wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość -zakończył, patrząc na nią z uśmiechem.

Pocałował ją delikatnie w policzek, udając, że nie dostrzega jej pytającego spojrzenia. Usiadł na brzegu kanapy i sięgnął po ubranie.

Desi leżała przyglądając mu się nieufnie.

- Wyciągnąć wnioski z czego? - zaczęła niepewnie.

- Z tego, że jest nam ze sobą tak dobrze - wyjaśnił, schylając się po koszulę. -To nie zdarza się często. Jedna para na sto, co ja mówię, na tysiąc - poprawił się -jest tak zgrana. Byłoby zbrodnią to zmarnować - puścił do niej oczko.

Ale Desi nie potrafiła zdobyć się na uśmiech. Nawet nie próbowała. Usiadła naciągając szlafrok. Była rozgoryczona.

A więc to tak? Tylko tyle dla niego znaczyła! Fascynujący, porywający seks. Jedna para na tysiąc! Czuła się upokorzona i poniżona jego zachowaniem. Czy było to po niej widać? Czy mógł wyczytać to z jej twarzy?

Najpewniej nie, bo stał teraz na wprost niej, uśmiechając się z zadowoleniem.

Przepraszam, co mówiłeś? - powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, że Jake przed chwilą o coś ją zapytał.

- Pytałem, czy nie pojechałabyś ze mną jutro do Sonomy? - powtórzył.

- Jutro? Nie, przepraszam, ale jutro nie mogę. Umówiłam się z rodzicami, że na weekend przyjadę do Santa Cruz.

Jake popatrzył na nią dziwnie. Czyżby rozczarowała go jej odmowa?

- Przepraszam - powtórzyła wstając i kierując się do przedpokoju. Stephanie w każdej chwili mogła się obudzić i zacząć płakać. Powinna jak najszybciej się go stąd pozbyć.

- Hm, chętnie zaprosiłabym cię, żebyś został na noc, ale... ale muszę jutro wcześnie wstać i... cóż, jest już bardzo późno.

- Tak - zgodził się. Z jego twarzy zniknął ten dziwny wyraz, którego nie potrafiła rozszyfrować. Zastąpił go gniew. - Masz rację. Późno już -powtórzył. Rozejrzał się dookoła. - Gdzież, u diabła, podziała się moja marynarka?

Jest wściekły - pomyślała. Co on sobie właściwie wyobraża? To ona miała prawo być na niego zła. To dziwne. Wcale nie czuła gniewu. Tylko rozgoryczenie i pustkę.

- Jest tutaj - powiedziała spokojnie, podnosząc z podłogi marynarkę Jake'a.

Myliłaś się, Doroto - przeleciało jej przez głowę. A ja miałam, niestety, rację. To tylko zmysły. Nic więcej.

Czyżbym nadal go kochała? - zapytywała samą siebie. Czy to możliwe, abym po tym wszystkim nadal go kochała?

- Desi?

Spojrzała na niego zdumiona. Nazwał ją tak po raz pierwszy.

- Tak?

- Życzę dobrej zabawy w Santa Cruz - powiedział miękko. Ujął ją pod brodę i złożył na jej czole delikatny pocałunek. - Do zobaczenia, w poniedziałek - uśmiechnął się i wyszedł.

Przez dłuższą chwilę Desi nie mogła ruszyć się z miejsca. Stała ciężko oparta o drzwi. Dlaczego to zrobił? Dlaczego ją pocałował? Nie jak kochanek, raczej jak stary, dobry przyjaciel.

No cóż, jeden problem rozwiązany - pomyślała. Na jedno pytanie znała już odpowiedź. Nadal kochała Jake'a.




ROZDZIAŁ 10



- Desi, skarbie, jaka miła niespodzianka! - wykrzyknęła na jej widok Dorota, podnosząc się od fortepianu. Grała właśnie coś w duecie z Michaelem Ballardem.

Starsza pani wyglądała bardzo elegancko w czarnej sukni od Halstona, którą Desi pamiętała z przyjęcia. Rubiny zastąpiła imponującym sznurem pereł, kilkakrotnie owiniętym wokół jej szyi.

- Witaj, moja droga - powtórzyła Dorota, całując ją w oba policzki.

- Wyglądasz cudownie, Doroto. - Uśmiechnęła się Desi, odwzajemniając serdeczny uścisk starszej pani.

- Żałuję, ale nie mogę tego samego powiedzieć o tobie. Wyglądasz na zmęczoną.

- Bo jestem - przyznała Desi.

- Nie myśl o tym. Usiądź, proszę. Właśnie mieliśmy napić się kawy. To cię na pewno ożywi. Kawa z odrobiną brandy. Specjalność drogiego Richarda. Jake, podaj Desi filiżankę.

- Dziękuję, Doroto, ale nie chcę kawy - zaoponowała Desi. Wzięła z rąk Jake'a filiżankę i odstawiła ją na stolik obok.

Wchodząc do salonu, zerknęła na niego ukradkiem. To jedno spojrzenie wystarczyło, by zupełnie się rozkleiła. Jake wyglądał tak wspaniale w czarnym, wytwornym smokingu.

- Więc może samą brandy? - zaproponowała Dorota.

- Nie, dziękuję - Desi przecząco pokręciła głową. -Najchętniej zjadłabym coś, jajko albo kanapkę. Nie miałam nic w ustach od południa. Chciałabym też jak najszybciej się położyć. Jestem zupełnie wykończona.

- Przyjechałaś prosto z Santa Cruz?

- To nie tak daleko. Około trzech godzin. Poza tym, nie jechałam bez przerwy. Musiałam przecież zostawić Ste... - ugryzła się w język i popatrzyła na Jake'a, ale on zdawał się nie zauważać jej zakłopotania. -Musiałam wstąpić na chwilę do domu, żeby zostawić Teddiemu klucze -dokończyła.

- Teddie? - podchwycił Jake. - Kim jest Teddie? - spytał niby obojętnie, ale jego czoło zmarszczyło się gniewnie.

- Teddie to mój gospodarz - wyjaśniła. - Mieszka na dole i zwykle opiekuje się moim mieszkaniem, kiedy wyjeżdżam na dłużej.

- To ten dekorator wnętrz, prawda? - wtrąciła szybko Dorota. - Poznałam Teddiego no i, oczywiście, jego przyjaciela, kiedy korzystałam z gościnności Desi. Czarujący chłopcy - dodała z niedwuznacznym uśmiechem.

Jake rozchmurzył się.

- Ach tak. Rozumiem.

Desi stała ze spuszczoną głową i nie dostrzegła tej znaczącej wymiany spojrzeń pomiędzy starszą panią i Jake'iem. Cieszyła się w duchu, że nikt nie skomentował jej wcześniejszego przyjazdu. Spodziewano się jej przecież dopiero jutro rano. Pierwotnie planowała nocleg w San Francisco. Dzięki Bogu, że nikt nie zapytał jej, dlaczego zmieniła plany.

Ukradkiem zerknęła w stronę Jake'a. To on był powodem tej nagłej decyzji. Myślała o nim przez cały weekend. Podczas gdy państwo Westonowie cieszyli się wnuczką, Desi spacerowała po plaży i rozmyślała. Ciekawe, jak zachowa się Jake, po tym, co zaszło piątkowej nocy?

- Zobaczymy, co się da zrobić, jeśli chodzi o tę kolację - powiedziała Dorota wstając.

- Nie rób sobie kłopotu - zaoponowała Desi. - Tylko pokaż mi, gdzie jest kuchnia.

- Nonsens! Wcale nie zamierzam robić ci kolacji własnoręcznie. Powiem Gercie, to moja gospodyni, żeby przygotowała coś do jedzenia i przyniosła ci na górę. Zjesz w łóżku. To najlepsze lekarstwo na zmęczenie. A tymczasem posiedź tu sobie spokojnie. Zaraz wracam i pokażę ci, gdzie jest twój pokój.

- Czy dobrze się bawiłaś w Santa Cruz? - spytał Jake, zajmując opuszczone przez Dorotę miejsce. - Co słychać w domu? Wszystko w porządku?

- O tak - odpowiedziała cienkim głosikiem Desi. Siedziała ze spuszczoną głową, ale czuła, że Jake przygląda się jej uważnie. - Rodzice mają się dobrze.

- A bracia? - pytał dalej.

- Brat - poprawiła. Żałowała, że nie przyjęła proponowanej przez Dorotę kawy. Przynajmniej byłoby czym zająć drżące ręce., - Tylko najmłodszy, Court, mieszka jeszcze z rodzicami, Ash jest gdzieś w Nevadzie, a Zek kręci jakiś film szpiegowski w Nowym Jorku.

- Zek Weston? To twój brat? - odezwała się Audrey ze swojego miejsca przy kominku..

Desi spojrzała na aktorkę. Audrey siedziała skulona w kąciku ogromnego starego fotela. Bardziej niż kiedykolwiek przypominała teraz sytego, zadowolonego z siebie kota. Miała na sobie jedną z tych jedwabnych, mocno wydekoltowanych sukien, które nosiła z takim upodobaniem. Nic dziwnego - pomyślała Desi z zazdrością. Wygląda w nich wyjątkowo korzystnie.

- Tak - potwierdziła. - Zek to mój najstarszy brat.

- Nie jesteście do siebie podobni. No, może z wyjątkiem włosów.

- Zek jest bardziej podobny do ojca, tylko włosy mamy wszyscy po mamie.

Spojrzała na drzwi. Gdzież się podziewa ta Dorota! - niecierpliwiła się. Było jej trochę głupio w starych, wyblakłych dżinsach i dresowej bluzie, kiedy pozostali byli tacy wystrojeni. Poza tym, dawało o sobie znać zmęczenie. Nie czuła się na siłach, by sprostać rozmowie z Jake'iem. Nawet brzdąkający coś cicho na fortepianie Michael zaczynał ją denerwować.

- Gdzie Evan? - spytała, uświadamiając sobie nagle, że brakuje go wśród gości Doroty.

- Chory - odpowiedział jej Jake.

Desi zadrżała na dźwięk jego głosu tuż przy jej uchu. Co się ze mną dzieje? - pomyślała z rozdrażnieniem. Zerknęła na niego ukradkiem, ale Jake zauważył to spojrzenie i uśmiechnął się rozbawiony jej zakłopotaniem. Desi czym prędzej odwróciła głowę w drugą stronę.

- Chyba zaraził się od Doroty - ciągnął nie zrażony jej zachowaniem.

- Kto tu o mnie plotkuje? - odezwała się starsza pani, stając w drzwiach.

- Mówiłem właśnie Desi, że zaraziłaś biednego Evana katarem -powtórzył Jake, porozumiewawczym uśmiechem dając do zrozumienia, że musiało to nastąpić w wielce podejrzanych okolicznościach.

- Biedny Evan! Akurat! - prychnęła Dorota. - Szczęściarz z niego, jeśli zaraził się w taki sposób.

- Jeden zero dla Doroty - powiedział Michael.

- Chodźmy, moja droga. - Starsza pani kiwnęła głową w stronę Desi. - Gerta smaży już dla ciebie swój wspaniały omlet. Będzie gotowy, nim się rozpakujesz. Gdzie są twoje walizki?

Zostały w samochodzie, ale wcale ich nie potrzebuję. Rozpakuję się rano. Wszystko, czego mi trzeba, mam tu - wyjaśniła Desi, pokazując na dużą, skórzaną torbę, którą trzymała przewieszoną przez ramię.

Dorota obrzuciła ten bagaż podejrzliwym spojrzeniem.

- Mam nadzieję, że przywiozłaś jakieś eleganckie stroje? - spytała ostrożnie.

- O tak - uśmiechnęła się Desi.

Pokoje gościnne znajdowały się na piętrze. Prowadzące tam schody wyścielone były grubym, ciemnoczerwonym dywanem i zaopatrzone w solidne, szerokie poręcze, które z powodzeniem mogłyby służyć dzieciom za ślizgawkę.

- To bardzo piękny dom, Doroto - powiedziała Desi, przyglądając się misternie rzeźbionym filarom. - Nie mogę doczekać się, kiedy będę mogła obejrzeć go za dnia.

- Oprowadzę cię jutro. - Dorota nie ukrywała, że pochwały Desi sprawiły jej przyjemność. - A oto jesteśmy na miejscu. - Otworzyła drzwi. - Mój drugi z kolei, najlepszy pokój gościnny.

- Nic nie mów. Pozwól, że zgadnę. To Jake dostał ten najlepszy, prawda?

- Naturalnie - przyznała starsza pani, bynajmniej tym nie zażenowana.

- Jest prześliczny - oświadczyła Desi, rozglądając się po pokoju zachwyconym wzrokiem.

Kremowe ściany, ozdobione jasną boazerią, sprawiały, że w pokoju było widno nawet teraz, kiedy za oknami zapadł już zmierzch. Ciemny, błyszczący lakierem parkiet przykryty był przepięknym, owalnym dywanem. Na środku ustawiono ogromne łoże, przykryte kremową, koronkową narzutą. W oknach wisiały takie same zasłony.

- Jeśli tak wygląda drugi z kolei, najlepszy pokój gościnny w twoim domu, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wspaniały musi być ten

najlepszy.

- Jest większy - uśmiechnęła się Dorota. - I ma oddzielną łazienkę. Ty dzielisz łazienkę z Audrey. To te drzwi - wskazała. - Radzę ci, żebyś teraz wzięła prysznic i przebrała się w koszulę nocną. Za chwilę przybędzie twoja kolacja - dodała, popychając Desi w stronę łazienki.

Posłusznie skorzystała z dobrodziejstw gorącego prysznica i przebrała się w krótką, jedwabną koszulkę.

- Jesteś taka śliczna - westchnęła na jej widok Dorota. - Nie mogę pojąć, dlaczego z takim uporem nosisz te okropne męskie ciuchy.

- Nie zapominaj, że mam aż trzech braci - powiedziała Desi, kładąc się na łóżku. - Jako dziecko często donaszałam ubrania, z których wyrośli. Poza tym, męskie ciuchy są bardzo wygodne. Mama robiła mi kiedyś z tego powodu wymówki, ale w końcu znudziło jej się. Zresztą, moja praca wymaga takiego stroju.

- A jak się miewa twoja matka?

- Dobrze. Masz od niej pozdrowienia.

- A Stephanie?

- Była ostatnio trochę przeziębiona.

- Na pewno zaraziła się ode mnie. O mój Boże! -przeraziła się starsza pani.

- To nic takiego - pośpiesznie zapewniła ją Desi. -Trochę kataru. Nie zostawiłabym jej, gdyby to było coś poważnego. Nie martw się, nic jej nie jest.

Ktoś zapukał do drzwi.

- To pewnie Gerta z twoją kolacją - powiedziała Dorota, podchodząc do drzwi.

Do pokoju wszedł Jake. Przed sobą, w wyciągniętych rękach, trzymał tacę.

- Powiedziałem Gercie, że ją wyręczę - oświadczył. - I tak szedłem na górę.

Postawił tacę na kolanach Desi. Przez chwilę ich spojrzenia zetknęły się. Na twarzy mężczyzny pojawił się czuły uśmiech. Desi zarumieniła się lekko.

- Dziękuję - powiedziała cicho, uciekając spojrzeniem gdzieś na bok.

- Wygląda wspaniale - stwierdził Jake, patrząc na omlet, ale Desi doskonale wiedziała, że nie miał na myśli kolacji.

- O tak - potwierdziła nie podnosząc wzroku. Ona także nie mówiła o omlecie.

- Chodźmy już, drogi chłopcze - odezwała się od drzwi Dorota. -Zostawmy Desi z jej omletem, póki jeszcze nie ostygł.

Jake zgiął się przed starszą panią w żartobliwym ukłonie.

- Zawsze na twoje rozkazy, pani.

- Akurat! Zawsze! Tylko, kiedy ci tak wygodnie -roześmiała się Dorota. Jake podał jej ramię i ruszyli do drzwi.

- Doroto! - Zatrzymał ich głos Desi. Było coś, co musiała wiedzieć.

Natychmiast. - Zaczekaj jeszcze mi nutkę, dobrze? Chciałabym z tobą porozmawiać. W cztery oczy - dodała. Jake zrozumiał aluzję.

- Słodkich snów, Desiree - powiedział, zamykając za sobą drzwi. Dorota podeszła do łóżka Desi.

- O co chodzi? - spytała konspiracyjnym szeptem.

- Czy zaprosiłaś Jake'a do mojego mieszkania w zeszły piątek?

- Nie. Skądże - szczerze zdziwiła się starsza pani. -A co, odwiedził cię?

- Tak - w głosie Desi brzmiała nie skrywana radość. A więc nie kłamał! Rzeczywiście przyszedł, żeby zobaczyć się z nią! Dorota i scenariusz były tylko pretekstem.

- I co? - nalegała Dorota.

- I... Ach, nic takiego - udała obojętność Desi.

- Nic takiego! Myślałby kto, że to prawda! - skrzywiła się starsza pani. -Nie jestem taka głupia, moje dziecko. - Pochyliła się w stronę Desi i ujęła ją pod brodę. Popatrzyła uważnie we fiołkowe oczy. - Kochaliście się, prawda?

Desi oblała się ciemnym rumieńcem.

- Ttak - wyjąkała.

- Cóż, nie masz się czego wstydzić. Wręcz przeciwnie. - Uśmiechnęła się. - Nic dziwnego, że Jake chodzi dumny jak paw. Wiedziałam, że coś się stało. Najwyższy czas.

- To nic nie zmienia, Doroto. - Desi ze smutkiem pokiwała głową. - Ani niczego nie dowodzi.

- Bzdury pleciesz! - zniecierpliwiła się starsza pani. - Jake nadal cię pragnie. Wymyśla różne preteksty, żeby się z tobą spotkać. Czyż nie tak? Powiedział ci, że to ja go zaprosiłam, żebyś go wpuściła.

- Tak, ale ja wpuściłam go, jeszcze zanim to powiedział - wyznała Desi niechętnie.

- To jasne. Jesteś rozsądną kobietą - pochwaliła ją Dorota. - No, może nie zawsze - dodała po chwili. -Rozumiem, że nie powiedziałaś mu o Stephanie?

Desi przecząco pokręciła głową.

- No cóż, moja droga. Na twoim miejscu nie zwlekałabym z tym -poradziła. - Im dłużej będziesz czekała, tym trudniej będzie ci to wyznać.

- Jeszcze nie wiem, czy w ogóle mu powiem. To, że kochaliśmy się, niczego nie zmienia. Aha - przypomniała sobie - przepraszał mnie za to, co mówił o mnie i Evanie, ale...

- A widzisz! - przerwała jej Dorota. - Zmienił zdanie.

- Ale nadal traktuje mnie jedynie jako partnerkę do łóżka. - Zacisnęła palce na krawędzi tacy.

- Myślę, że się mylisz, ale to co ja sądzę o tej sprawie jest najmniej ważne. Istotne jest twoje zdanie. I tylko on potrafi je zmienić - stwierdziła starsza pani. - Oczywiście o ile dasz mu szansę - dodała po chwili. - No cóż, wystarczy już dobrych rad. Jedz, zanim ten omlet zupełnie wystygnie. -

Wstała i podeszła do drzwi. - Naprawdę myślę, że powinnaś dać mu jeszcze jedną szansę - rzuciła wychodząc z pokoju.

Desi sięgnęła po widelec. Dzięki ci, Gerto - pomyślała. Może kolacja choć na chwilę odwróci jej myśli od Jake'a.

Ciekawe, co sprawiło, że Jake zmienił swój stosunek do niej - zastanowiła się, po przełknięciu ostatniego kęsa. - Czyżby Dorota miała rację? Czy to dlatego, że znowu się kochali? Dobrze pamiętała, jaki był zły, kiedy wychodził od niej. A może tylko tak się jej zdawało. Pocałował ją przecież na dobranoc jak... No właśnie, jak kto?

Ze zdziwieniem pokręciła głową. A może on tylko tak udaje, żeby jeszcze raz wślizgnąć się do jej łóżka? Może to jedynie gra? Nie! Boże, spraw, żeby tak nie było!

Usłyszała szum wody. To pewnie Audrey. Odstawiła tacę na stojący przy łóżku stolik i zgasiła lampkę. Przykryła się kołdrą i zamknęła oczy.

Następnego ranka obudziła się późno. Za oknem głośno śpiewały ptaki, a przez szparę w zasłonach wpadały promienie słońca. Spojrzała na zegarek i aż usiadła. Dziewiąta trzydzieści! Jake będzie wściekły!

Wstała i szybko pobiegła do łazienki. Delikatnie zapukała do drzwi. Odpowiedziała jej cisza. No tak, Audrey pewnie już dawno jest na nogach. I cała reszta.

Weszła do łazienki. Związała włosy w węzeł na czubku głowy, wzięła szybki prysznic i na powrót włożyła koszulkę. Szlafrok, wraz z resztą ubrań, nadal znajdował się w bagażniku samochodu. Zastanawiała się, czy nie zaczekać, aż ktoś zlituje się i przyniesie jej walizki na górę, czy może lepiej ubrać się w to, co miała na sobie wczoraj i samej zejść po nie do samochodu.

Wróciła do pokoju i zdrętwiała. W fotelu pod oknem siedział Jake. Słońce połyskiwało na jego ciemnych włosach. Ubrany był w jasne, obcisłe dżinsy i błękitną bluzę. Stroju dopełniały włożone na gołe stopy adidasy. Nigdy dotąd nie widziała go ubranego tak swobodnie.

- Wyglądasz cudownie - powitał ją, uśmiechając się szeroko.

- Jake! - wykrzyknęła, nerwowo obciągając kusą koszulkę. - Co ty tu robisz?

- Usłyszałem, że już wstałaś, więc przyniosłem ci walizki. - Kiwnięciem głowy wskazał stojące przy łóżku torby.

- Podsłuchiwałeś pod drzwiami?

- No cóż, tak - przyznał się niechętnie. - Chciałem z tobą porozmawiać. W cztery oczy - dodał, wstając z fotela i podchodząc do niej.

- Mógłbyś to zrobić w każdej chwili. Nie musiałeś przychodzić do mojego pokoju - powiedziała, cofając się.

- Nie da rady. Ten dom jest pełen ludzi.

- I myślisz, że oni nie wiedzą, że tu jesteś? Uśmiechnął się podchodząc bliżej.

- Chyba, że ty im powiesz. Wszyscy jedzą śniadanie na werandzie. Mamy śliczny dzień.

- Czy trochę nie za późno na śniadanie? - zdziwiła się. Zdjęcia miały się zacząć wcześnie rano i...

- Nie ma dzisiaj zdjęć - poinformował ją.

- Ale dlaczego?

- Dlaczego co? - obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

- Dlaczego nie ma zdjęć? - wyjąkała.

- A... o to chodzi. Jedna z ciężarówek wiozących sprzęt zepsuła się gdzieś między San Francisco a Sonomą. Tak więc jesteśmy dziś na wagarach

- roześmiał się.

- To miło.

- O tak! - Wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał ją po szyi. - Bardzo miło - powtórzył.

Desi obciągnęła koszulkę i zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. W jego obecności czuła się zupełnie bezbronna i bezwolna. Nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz. Nie tutaj. Nie w tym domu.

Kolanami oparła się o brzeg łóżka. Ręce mężczyzny popchnęły ją lekko. Opadła na poduszki. Nie mogła się bronić. Pod króciutką koszulką była całkiem naga.

- Jjake... pproszę - wyjąkała.

- Proszę co? - droczył się z nią.

- Przestań!

- Przecież nic nie robię.

Uniosła głowę i spojrzała w ciemne śmiejące się oczy. Patrzył na nią z taką czułością.

- Ale jeśli będziesz tak na mnie patrzeć... - zawiesił głos.

- Jak, Jake?

- Tak jak moja Desiree - odpowiedział, pochylając się nad nią i biorąc ją w ramiona. - Moja Desiree. Moja słodka Desiree - szepnął i pocałował ją.

Jego język wślizgnął się do jej ust Poczuła jak cały drży. Otoczyła go ramionami, zanurzając palce w ciemnej, gęstej czuprynie. Dłoń Jake'a delikatnie pieściła jej długie, szczupłe uda, posuwając się coraz wyżej i wyżej...

Nagle dłoń mężczyzny znieruchomiała. Uniósł głowę, nadsłuchując uważnie.

- Co się stało? - zdziwiła się Desi.

- Ciiii - zaniknął jej usta pocałunkiem.

Z łazienki dobiegał głośny szum wody. Trzasnęły drzwi szafki. Audrey?!

- Jake, puść mnie! - Desi poruszyła się nerwowo.

- Dlaczego? Wstydzisz się, że jesteś tu ze mną? - droczył się z nią. - No dobrze, już dobrze. I tak przyszedłem tu po to, żeby z tobą porozmawiać. -Niechętnie wypuścił ją z ramion. Położył palec na widocznym spod krótkiej koszulki ciemnoczerwonym znamieniu na jej lewym biodrze. - Zapamiętam sobie, że w tym miejscu skończyliśmy. Następnym razem zacznę stąd.

- Nie będzie żadnego następnego razu - powiedziała Desi rumieniąc się.

- O tak. Na pewno będzie. I to nie tylko jeden. Mnóstwo razy - zapewnił ją.

- Nie, Jake! - Desi gwałtownie zerwała się z łóżka. - Nie wiem, dlaczego pozwoliłam ci... - urwała zawstydzona. Odwróciła się do niego plecami, skrywając zarumienioną twarz. - Powiedziałeś, że przyszedłeś tu, żeby ze mną porozmawiać - przypomniała mu.

- Atak.

Jake wstał z łóżka i podszedł do niej. Położył rękę na jej ramieniu.

- Spójrz na mnie, Desiree - poprosił.

- Desi - poprawiła go automatycznie.

- Dla mnie zawsze będziesz Desiree. Spójrz na mnie - powtórzył z naciskiem.

Odwróciła się i popatrzyła na twarz mężczyzny. Malowała się na niej czułość i troska.

- Dużo myślałem od naszego ostatniego spotkania - zaczął poważnym tonem. -Widzę, że myliłem się bardzo co do ciebie. Evan nie jest twoim kochankiem i nigdy nim nie był.

- Już mi to mówiłeś.

- Tak? - Z zakłopotaniem zmarszczył brwi i przeciągnął ręką po czole. -Wiesz, jesteś bardzo dobra w swoim zawodzie. Masz talent.

- Dziękuję, ale to także już mi mówiłeś.

- Widzisz, było mi bardzo trudno zrozumieć, dlaczego poszłaś ze mną wtedy do łóżka... tak szybko. Teraz wiem, że źle cię oceniłem. Nie jesteś jedną z tych... no, łatwych panienek. Teraz to rozumiem.

- A wtedy?

- Desiree, wybacz mi. Myliłem się co do ciebie. Wiem, że byłem w stosunku do ciebie niegrzeczny.

Desi nie wierzyła własnym uszom. Czy to rzeczywiście Jake Lancing stał tu przed nią ze skruszoną miną i przepraszał? W kącikach jej ust czaił się uśmiech.

- Jeśli chcesz, będę na kolanach prosił cię o wybaczenie - ciągnął Jake. -Wybacz mi, proszę, że byłem takim... takim...

- Głupcem - podpowiedziała.

- Tak, głupcem - zgodził się z nią. - Zachowywałem się jak kompletny dureń. Czy myślisz, że moglibyśmy zacząć wszystko od nowa? - spytał, obejmując ją i przyciskając do piersi. - Przekonać się, czy to, co nas wiąże, to coś poważnego. Coś więcej, niż tylko pożądanie? -Delikatnie pogłaskał ją po pośladkach. - Nie mówię, że to nie jest przyjemne, ale...

- Jeszcze mnie nie przeprosiłeś - przerwała mu Desi, wyrywając się z uścisku. - Zdaje się, że wspominałeś coś o padaniu przede mną na kolana? -drażniła się z nim.

- Jesteś bezlitosna! - jęknął Jake, klękając na podłodze.

- Nie! Jake, nie! Ja tylko żartowałam - zaprotestowała.

- Wstawaj! Przebaczam ci. - Otoczyła ramionami szyję mężczyzny.

A więc Dorota miała rację - przeleciało jej przez myśl. Pożądanie może być początkiem miłości, a przynajmniej przyjaźni. Teraz wszystko zależało tylko od niej samej. Powinnam powiedzieć mu o Stephanie - pomyślała. Skoro mamy zacząć wszystko od nowa. Ale jeszcze nie w tej chwili. Nie

teraz, kiedy czuła się tak szczęśliwa. Potem, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Wtedy powiem mu o naszej maleńkiej ślicznej córeczce -postanowiła.

- Przebaczam ci, Jake. Wszystko ci przebaczam - szepnęła, zanim usta mężczyzny zmusiły ją do milczenia. I mam nadzieję, że ty również mi przebaczysz - modliła się w duchu.

























ROZDZIAŁ 11



Jake niechętnie oderwał usta od warg Desi.

- Lepiej przestańmy, nim będzie za późno - powiedział.

- Dlaczego? - chciała wiedzieć Desi.

- Ponieważ wszyscy na nas czekają. Mówiłem ci, że dzisiaj jesteśmy na wagarach. Dorota postanowiła pokazać nam swoje słynne piwnice z winem. Obecność obowiązkowa. - Delikatnie pocałował zdziwione oczy Desi. - Przysłała mnie tu po ciebie.

- Czy mam przez to rozumieć, że wszyscy doskonale wiedzą, że jesteś tu, w moim pokoju?

- Uhm... - Uśmiechnął się Jake.

- Ty draniu! Wydawało mi się, że mówiłeś, że nikt nie będzie o tym wiedział, chyba, że sama im powiem! Zepsułeś mi doszczętnie opinię! - udawała oburzoną Desi. - Co sobie o mnie pomyśli Dorota?!

- Co sobie Dorota pomyśli? Że w końcu nabrałem rozumu i zrobiłem to, co powinienem już dawno zrobić.

- Jak ona to ujęła w Narzeczonej diabła?'„...łóżko zakołysało się gwałtownie pod ciężarem splecionych w ciasnym uścisku ciał".

- Nie jesteś tu aż tak długo - zaprotestowała Desi, oblewając się ciemnym rumieńcem.

- Wystarczająco długo - przerwał jej Jake. Otoczył ją ramionami. - Skoro więc twojej opinii i tak nic już nie uratuje, może byśmy tak skończyli to, co zaczęliśmy? -spytał miękko, prowadząc ją w stronę łóżka.

- Nie, nie - opierała się Desi.

- Dlaczego? Czy wiesz, co oni tam sobie na dole myślą?

- Niech sobie myślą, co chcą, ale ja ciągle jeszcze mogę spojrzeć Dorocie w oczy z czystym sumieniem.

- Dorota nie dba o czyste sumienie. Czyżbyś nie czytała jej książki?

- Jake! Przestań! - Desi schroniła się za drzwiami łazienki. - Wyjdź stąd! Muszę się ubrać. Mamy przecież zwiedzać te piwnice z winem, zapomniałeś?

- Mógłbym ci pomóc - zaproponował. - Wiesz przecież, jak znakomicie radzę sobie z guzikami.

- O tak! Wiem coś o tym - roześmiała się Desi. - Ale teraz idź już sobie. No, dalej.

- Dobrze, już dobrze. - Jake niechętnie ruszył do drzwi. - Idę. Ale wrócę tu jeszcze - rzucił z ręką na klamce - kiedy zapadnie zmrok i będziesz zupełnie sama, bezbronna. Wtedy nikt nie usłyszy twoich błagań o litość.

- A kto mówi, że będę błagała o litość? - odcięła się Desi.

- Zobaczymy. - Tajemniczo uśmiechnął się Jake, zamykając za sobą drzwi.

Po chwili Desi usłyszała, jak oddala się korytarzem pogwizdując wesoło. Ona również była we wspaniałym humorze. Wszystko będzie dobrze -powtarzała z radością. - Wszystko będzie dobrze.

- Miałaś rację, Doroto - powiedziała na głos. Miałaś rację. Otworzyła walizkę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju. Żadnych dżinsów ani podkoszulków. Nie dzisiaj. Dzisiaj czuła się cudownie lekka, radosna. Czuła się kochana. To co, że Jake nie powiedział, że ją kocha. Desi wiedziała, że tak jest. Szkoda, że to nie wieczór - pomyślała z żalem. Mogłaby wtedy nałożyć tę jedwabną suknię i rozpuścić włosy. Jake ma słabość do rudych kobiet - powiedziała kiedyś Dorota. To świetnie - roześmiała się Desi na cały głos - bo ja właśnie jestem ruda!

Zdjęła koszulę i wygrzebała z walizki swój ulubiony komplet bielizny. Jedwabne błękitne majteczki i taki sam, przeźroczysty biustonosz. Może to i prawda, że ubiera się jak chłopak, ale pod męskim strojem, kryją się podniecające dowody na potwierdzenie jej płci. Możliwe, że Jake będzie miał okazję się o tym przekonać. W piwnicach z winem jest zazwyczaj mnóstwo mrocznych zakamarków, gdzie dwoje ludzi może się niby to przypadkiem zgubić.

Postanowiła nie związywać włosów. Jake powiedział, że lubi ją z rozpuszczonymi. Jak to było? „Podniecają mnie twoje włosy, kiedy kaskadą złotorudych loków okrywają twoje ramiona i plecy".

Energicznymi ruchami szczotki rozczesywała włosy, aż nabrały połysku. Odrzuciła je do tyłu i przejrzała się w lustrze. Zmarszczyła czoło. Czegoś w tym wszystkim brakuje - pomyślała. Przez dłuższą chwilę patrzyła na swoje odbicie, po czym jej twarz rozjaśnił uśmiech. Już wiedziała! Rozpięła górne guziki koszuli, tak że przez powstałą szparkę widać było koronkowe brzegi biustonosza.

- Całkiem nieźle, panno Weston - powiedziała uśmiechając się do swego odbicia. - Niby nic, ale robi wrażenie.

No i z czego się tak cieszysz? Nic się nie zmieniło. Nadal nie powiedziałaś mu o Stephanie! - pomyślała z goryczą.

Ale powiem! - postanowiła twardo. Odwróciła się od lustra, jakby nie mogła już dłużej znieść widoku swojej uśmiechniętej twarzy. Powie mu. Już wkrótce. Kiedy tylko będą sami i kiedy upewni się, że Jake ją kocha. Tylko, kiedy to będzie? Za tydzień, za miesiąc? I jak ma mu to powiedzieć? A propos, Jake, zapomniałam ci powiedzieć, że jesteś ojcem?... Nie! Stanowczo nie tak. Wiedziała, że musi to zrobić jak najprędzej. Jeszcze dziś. No, może jutro... Tak. Jutro będzie najlepiej. Dzisiaj była taka szczęśliwa.

Wychodząc z pokoju zabrała tacę z wczorajszą kolacją i zaniosła ją do kuchni.

- Wszyscy są na werandzie. Czekają na panią, panno Weston -poinformowała ją Gerta, odbierając tacę z jej rąk.

Desi przez dobrą chwilę błądziła po domu. Zawędrowała do biblioteki, potem do jadalni. Wreszcie, kierując się odgłosami rozmowy, trafiła na werandę. Odetchnęła głęboko i wyszła na zalany słońcem taras.

- Dzień dobry, moja droga - powitała ją Dorota. - Mam nadzieję, że dobrze ci się spało.

- O tak. Dziękuję, Doroto - odpowiedziała Desi, rozglądając się dookoła. Byli tam wszyscy. Dorota, Michael, jak zwykle bardzo elegancka Audrey i... on. Jake. Ich spojrzenia zetknęły się przez moment. Desi szybko odwróciła wzrok, by ukryć zadowolenie. - Dzień dobry wszystkim i przepraszam za spóźnienie.

- Usiądź i napij się kawy - zaproponowała starsza pani. - A może wolisz herbatę? Evan przywiózł, więc myślę, że nadaje się do picia.

- Poproszę herbatę - odpowiedziała Desi, podchodząc do stołu. - Witaj, Evan. - Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Jak się czujesz?

- Nieźle. Całkiem dobrze, dziękuję. - Uśmiechnął się Evan. - A ty, mój skarbie?

- W porządku. - Odwzajemniła jego uśmiech Desi, zerkając nieśmiało w stronę Jake'a. Jake wskazał jej wolne krzesło obok siebie. - Czuję się naprawdę wspaniale, Evan - powtórzyła.







ROZDZIAŁ 12



Piwnice z winem w posiadłości Doroty Heller nie były tak mroczne, jak się tego spodziewała. Tego dnia ustawiano tam kamery i reflektory i wszędzie plątało się mnóstwo ludzi.

Mimo to, Jake'owi udało się znaleźć dla nich kryjówkę za wysokimi, zapełnionymi butelkami półkami.

- Cii - powiedział do zaskoczonej Desi i pociągnął ją za sobą, poczas gdy reszta grupy ruszyła dalej.

- Cudowny pomysł. Jak na to wpadłeś? - Uśmiechnęła się Desi.

- W Narzeczonej diabła jest podobna scena - wyjaśnił jej szeptem Jake. Jego palce niecierpliwie rozpinały guziki jej koszuli. Desi wsunęła dłonie pod bluzę mężczyzny i delikatnie pieściła jego gładką skórę.

Podnieca mnie sposób, w jaki się ubierasz - mówił cicho. - Na zewnątrz niby nic, ale przez cały ranek mam przed oczami ten skrawek koronki, wystający spomiędzy rozpiętej koszuli. Zrobiłaś to specjalnie, prawda?

- Tak - wyznała, śmiejąc się z zadowoleniem.

Jake uporał się z guzikami i jego dłoń wyłuskała z biustonosza pełną pierś Desi.

- Desiree - szepnął, kładąc drugą dłoń na jej pośladkach i przyciągając ją do siebie. - Przy tobie czuję się jak wiecznie nie zaspokojony smarkacz. - Roześmiał się głośno.

- Ciii - uciszyła go przestraszona, że odkryją ich kryjówkę. - Zobaczysz, że nas przyłapią, jak się tu obściskujemy, niby para nastolatków.

W odpowiedzi Jake przytulił ją jeszcze mocniej.

- Desi? Jake? Gdzie jesteście? - przerwał im głos Doroty. - Muszą tu gdzieś być - mówiła starsza pani sztucznie podniesionym głosem. Doskonale wiedziała, gdzie są i co robią i chciała dać im czas, by doprowadzili do porządku swój wygląd, nim nadejdą inni.


Jake niechętnie wypuścił Desi z ramion.

- Lepiej się pospiesz - ponaglił ją drżącym od śmiechu szeptem. -Nadchodzą.

Byłoby szybciej, gdybyś przestał mi pomagać -żartobliwie uderzyła go po rękach, próbując jednocześnie odgarnąć włażące jej do oczu włosy. -Słyszałeś? Przestań natychmiast!

- Jake? - głos starszej pani był coraz bliżej. - Desi? Jesteście tam? Pytaniom towarzyszyło stukanie wysokich pantofli Audrey.

- Nie rozumiem - mówiła aktorka. - Szli zaraz za mną.

- Pozapinałaś się już? - spytał cicho Jake, całując Desi w ucho. Odepchnęła go lekko.

- Tak. Ale to wcale nie twoja zasługa. Równo?

- Wyglądasz prześlicznie - zapewnił ją. Wolno wychylili się zza półek.

- Wpadło jej coś do oka - wyjaśnił głośno Jake. Nie oczekiwał, że mu uwierzą, ale wcale go to nie obchodziło.

Oczy Desi były w zupełnym porządku. Błyszczały radością i podnieceniem, z czułością i oddaniem wpatrzone w twarz Jake'a. Wyglądała jak kobieta, która przed chwilą całowała i była całowana przez ukochanego mężczyznę. Ciemna czupryna Jake'a była zdradziecko zwichrzona, a na jego twarzy malowały się duma i satysfakcja mężczyzny, który dopiero co przeżył przyjemne chwile z wybranką swego serca.

- Idziemy dalej, dzieci - zarządziła Dorota. - Teraz czeka nas najprzyjemniejsza część wycieczki, a mianowicie, degustacja win.

Grupa ruszyła naprzód. Starsza pani wsunęła dłoń pod ramię Desi, odciągając ją nieco na bok.

- Powinnaś poprawić koszulę - szepnęła jej na ucho. Desi spojrzała za wzrokiem Doroty i oblała się ciemnym rumieńcem. W

pośpiechu pozapinała koszulę na niewłaściwe guziki. Szybko naprawiła pomyłkę.

- Teraz lepiej. - Uśmiechnęła się starsza pani. - Czy mogę już pogratulować Jake'owi?

- Pogratulować?

- Że został szczęśliwym ojcem, oczywiście.

- Och, nie. Jeszcze... jeszcze mu nie powiedziałam. Dorota popatrzyła na nią surowo.

- Radziłabym ci dłużej z tym nie zwlekać. Nie chciałabyś chyba, żeby dowiedział się o tym od kogoś innego. Szczególnie teraz.

- Masz rację - westchnęła ciężko Desi. Byłoby fatalnie, gdyby dowiedział się o wszystkim od kogoś obcego.

To właśnie ona powinna mu powiedzieć. Gdyby tylko potrafiła znaleźć odpowiednie słowa i gdyby starczyło jej odwagi.

Tego wieczora, kiedy Jake po cichu wślizgnął się do jej pokoju, postanowiła, że oto nadeszła odpowiednia chwila, by wyznać mu prawdę.

- A nie mówiłem, że zjawię się po ciebie, kiedy zapadnie zmrok -zażartował, zdejmując szlafrok i wsuwając się obok niej, pod kołdrę.

Pod szlafrokiem był całkiem nagi. Ona również. Spodziewała się tej wizyty i czekała na niego.

- Nikt nie usłyszy twojego błagania o litość - szepnął, tuląc ją do siebie.

- Wcale nie będę o nic błagała - odpowiedziała ze śmiechem Desi. A jednak nie dotrzymała tego postanowienia. Tej nocy z jej ust wiele razy wyrwały się głośne westchnienia i jęki rozkoszy. Nie słyszał ich nikt poza Jake'iem, dla którego były one niby najpiękniejsza muzyka.

O świcie, kiedy przez chmury przedarły się pierwsze promienie słońca, kochali się jeszcze raz, ale kiedy Jake na palcach opuścił pokój Desi, nadal nie wiedział nic o Stephanie.

Dzisiaj - postanowiła twardo, rozprowadzając fluid na twarzy Audrey. Dzisiaj mu powiem. Jak tylko skończą zdjęcia. Nie będzie łatwo, ale musi to zrobić. Nie ma innego wyjścia. Jake musi się dowiedzieć.

- Hej, uważaj! O mało co nie wydłubałaś mi oka!

- Przepraszam, Audrey.

- I pośpiesz się. Chcę jeszcze zapalić. Desi odłożyła trzymaną w ręku pomadkę.

- Lepiej zapal już teraz, a usta zrobię ci później.

Audrey sięgnęła po papierosy. Zapaliła jednego, po czym wstała od stolika i zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju.

Jest bardzo zdenerwowana - pomyślała ze zdziwieniem Desi, patrząc na aktorkę. To śmieszne, nie sądziła, że ta scena może wyprowadzić z równowagi tak doświadczoną aktorkę, jaką była Audrey Ferris.

Kręcono właśnie jedną z najtrudniejszych części filmu. Richard, doprowadzony do ostateczności przez drażniącą się z nim bezustannie Dorotę, zaciąga ją do ciemnej piwnicy z winem podczas, gdy na górze, w salonie odbywa się wielkie przyjęcie.

- To właśnie był nasz pierwszy raz - wyznała Dorota z rozmarzonym uśmiechem na twarzy.

Audrey-Dorota próbuje wyrwać się z objęć Richarda i wtedy mężczyzna niechcący rozrywa cienką szyfonową sukienkę.

- Za cały strój zostały mi tylko te perły - mówiła starsza pani, podczas prób. - Jak zamknę oczy, ciągle jeszcze czuję, jak boleśnie ugniatały mnie w plecy.

Tego dnia te same perły ozdabiały szyję Audrey. Okręcone dwukrotnie wokół szyi aktorki, opadały prawie do krawędzi krótkiej sukienki.

- Za czasów mojej młodości taki strój uważany był za bardzo śmiały -poinformowała ich Dorota. - Na takie dziewczęta jak ja mówiono, że są nowoczesne.

- I wcale się nie zmieniłaś - zażartował Jake. Starsza pani uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- W porządku! Wszyscy zejść z planu - zawołał głośno. - Gotowa? - spytał podchodząc do Audrey.

Uspokajająco poklepał ją po ramieniu.

- Prawie - odpowiedziała aktorka. Zdusiła niedopałek.

Desi sprawnymi ruchami pędzelka poprawiła jej makijaż i umalowała usta.

- Jake? - Odwróciła się w stronę mężczyzny z pytającym spojrzeniem.

- Może tylko odrobina pudru - pochylił się lekko, a Desi szybka przeciągnęła puszkiem po jego twarzy.

Nie potrzebował niczego więcej. Wygląda wspaniale - pomyślała. To ta biała koszula i wytworny, czarny smoking. Ciemne włosy miał, zgodnie z panującą w latach dwudziestych modą, gładko sczesane do tyłu, co nadawało mu wygląd gangstera.

Tworzyli z Audrey piękną parę - niechętnie przyznała Desi.

- Cisza na planie! - obwieścił głos asystenta reżysera. - Zaczynamy!

I nagle nie była to już tylko para aktorów, ale Richard i Dorota, sami, w ciemnej, pełnej wina piwnicy. Mężczyzna ciągnął opierającą się dziewczynę w zaułek między półkami.

Nasze miejsce - pomyślała Desi.

Narzeczeni kłócili się. On nalegał. Ona przecząco kręciła głową. Ruszyła w stronę schodów. Richard wyciągnął rękę i złapał ją za ramię, by powstrzymać przed odejściem. Cienki materiał sukni pękł z cichym trzaskiem. Stała przed nim na wpół naga, zbyt dumna, by zakryć swe piersi przed jego wzrokiem. Powiedziała coś, co zabrzmiało jak wymówka, ale Richard zignorował jej słowa. Ponownie wyciągnął rękę i dotknął nagiego ramienia Doroty. Z jego piersi wyrwał się cichy jęk.

Desi odwróciła głowę. Płonące pożądaniem oczy i to ciche westchnienie na powrót przemieniły Richarda w Jake'a. Jej Jake'a, który teraz trzymał w ramionach inną kobietę. Była zazdrosna.

Głupia! - zganiła samą siebie w duchu. Jesteś beznadziejnie głupia. To przecież jego zawód. Całując Audrey, Jake po prostu wykonuje swoją pracę. Ale choć doskonale zdawała sobie z tego sprawę, nie mogła patrzeć, jak jej mężczyzna kocha się z inną kobietą.


- Koniec ujęcia! - oznajmił asystent reżysera.

Jake prawie natychmiast poderwał się z podłogi. Pomógł wstać Audrey, zakrywając jej nagość płaszczem kąpielowym, który podał mu ktoś z ekipy. W jego ruchach nie było ociągania się. Zachowywał się, jak przystało na profesjonalistę, ale Desi tego nie widziała. Była już na schodach.

- Świetna scena, Audrey, skarbie. Byłaś cudowna -usłyszała jego głos, chwalący aktorkę.

- Przy tobie, Jake, to nie trudne - odpowiedziała mu Audrey lekko drżącym głosem, który nadał jej słowom intymne brzmienie. - Przy tobie wszystko staje się łatwe.

Jake roześmiał się, przyjmując tę uwagę jako żart. Reszta ekipy zawtórowała mu, ale Desi wcale nie było do śmiechu. Przed oczami wciąż miała obraz Jake'a tulącego w ramionach inną kobietę.

- Przerwa na lunch - zarządził Jake.

Wszyscy rzucili się ku schodom. Na zalanej słońcem werandzie Gerta rozstawiła zimne przekąski.

- Desi! - zawołał Evan podchodząc do stołu. - Telefon do ciebie. To Teddie. Jest bardzo zdenerwowany. Zdaje się, że to coś ze Stephanie. Czeka na linii już od dziesięciu minut.

- Stephanie? - przeraziła się Desi. - Mój Boże! Co jej się stało? Gdzie jest aparat?

Evan wskazał jej drogę do biblioteki. Tam będziesz mogła spokojnie porozmawiać.

- Teddie?! Co się stało? - Przycisnęła ucho do słuchawki. Wyraźnie słyszała rozpaczliwy płacz dziecka. -Czy wezwałeś doktora Marshalla? Zostawiłam ci jego numer na stoliku przy aparacie. ...Nie, to wcale nie twoja wina, Teddie. To ja jestem wszystkiemu winna. Nie powinnam była jej zostawiać. ...Zachowaj spokój. Już jadę.

Odłożyła słuchawkę.

- Stephanie była trochę przeziębiona, jak wyjeżdżałam, a teraz wygląda na to, że jej się pogorszyło - wyjaśniła Evanowi. - To znaczy, Teddie sądzi, że to przeziębienie. Mówił, że płakała cały ranek. Och, Evan! Nie powinnam była jej zostawiać. Moje maleństwo jest chore, a ja tu ko... -urwała. O mało co nie powiedziała „kocham się z Jake'iem". Ogarnęło ją poczucie winy. -Muszę natychmiast wracać do domu.

- Desi, skarbie - uspokajał ją Evan. - Przecież to nie twoja wina, że mała jest przeziębiona. To stałoby się niezależnie od tego, czy byłabyś tam, czy tutaj.

- Ale jestem jej matką. Powinnam była zostać. Czułam, że coś jest nie tak, ale zlekceważyłam to. Katar. Nic wielkiego, powiedziałam sobie i popędziłam do Sonomy. Moje biedactwo! Ona jest taka drobniutka. Muszę się spakować. Przepraszam, Evan. - Wybiegła z pokoju.

Evan nawet nie próbował jej powstrzymać. Na górze Desi pospiesznie pakowała swoje rzeczy. Głupia! Jak mogła zostawić Stephanie, skoro wiedziała, że dziecko jest chore! Ale nie, ona musiała zadbać o swoją karierę, o... o swego mężczyznę. To właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Zostawiła chore dziecko, by ruszyć w ślad za facetem, na którym jej zależało.

I nawet nie była pewna, czy on ją zechce!

Była taka szczęśliwa wczoraj i dziś w nocy. Ani przez sekundę nie pomyślała o Stephanie. Zastanawiała się jedynie, jak wytłumaczyć Jake'owi, że jest ojcem czteromiesięcznego dziecka. Tak jakby się tego wstydziła.

- Evan powiedział mi, że Stephanie jest chora. - Do pokoju zajrzała zaniepokoją Dorota. - Co jej jest?

Desi z trudem domknęła walizkę.

- Nie wiem - odpowiedziała drżącym głosem. Do oczu napłynęły jej łzy. - Teddie mówił, że mała ma gorączkę i... słyszałam jej płacz w słuchawce. Powiedział, że zupełnie nie potrafi jej uspokoić. Och, Doroto, nie miałam pojęcia, że ona jest taka chora!

- Oczywiście, że nie miałaś, moja droga - powiedziała starsza pani, obejmując ją serdecznie - Wiem, że jesteś dla Stephanie dobrą matką i nigdy nie zostawiłabyś chorego dziecka.

- Jeśli... jeśli stanie się jej coś złego, chyba się...

- Nonsens! - przerwała jej Dorota. - Nic jej nie będzie. To z pewnością jedna z tych... no, jak je tam zwą... chorób wieku dziecięcego. Zobaczysz, że nic jej nie będzie - powtórzyła z przekonaniem w głosie. - Nim dojedziesz do San Francisco, małej już się polepszy.

- Dziękuję, Doroto - powiedziała Desi, uśmiechając się blado. - Ty zawsze potrafisz mnie pocieszyć. - Sięgnęła po walizki.

- Co mam powiedzieć Jake'owi? Desi wahała się przez chwilę, po czym oświadczyła:

- Powiedz mu całą prawdę.

- Prawdę? Jesteś pewna, że tego chcesz?

- No... nie. O tym, że jest jej ojcem powinien dowiedzieć się ode mnie, czyż nie tak? - Desi zastanowiła się. - Już wiem! Powiedz mu, że ktoś z mojej rodziny zachorował nagle. To będzie nawet zgodne z prawdą. I... powiedz mu, że zadzwonię do niego.

Droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Przez cały czas męczyły ją przerażające wizje. Stephanie u progu najgorszego. Stephanie w szpitalu. Jej drobne ciałko obleczone w jedną z tych okropnych, zawiązywanych z tyłu szpitalnych koszul. Kroplówka. Namiot tlenowy. Lekarze, ze smutkiem kiwający głowami.

Przestań! - rozzłościła się sama na siebie. Wszystko będzie dobrze. Dorota miała rację. Przyjedziesz do domu, a tam okaże się, że choroba Stephanie już minęła. Maleństwo na pewno śpi sobie smacznie w swoim łóżeczku, a Teddiemu będzie głupio, że cię niepokoił bez powodu.

Jednak, nie było dobrze. A przynajmniej, nic na to nie wskazywało. Już na schodach usłyszała rozpaczliwy płacz Stephanie.

- Dzięki Bogu, że jesteś! - ucieszył się Teddie na jej widok. Wyszedł na spotkanie Desi z płaczącym maleństwem w ramionach.

Desi ostrożnie wzięła córeczkę z jego rąk.

- Ma gorączkę?

- Nadal taką samą. Nie spadła, ale też nie podniosła się. Jak myślisz, czy to dobry znak? - spytał z nadzieją Teddie.

- Hm, to chyba dobrze. Dzwoniłeś do doktora Marshalla?

- Nie na wiele się przydał - w głosie Teddiego pojawiła się niechęć. -Powiedział, że może być wiele różnych powodów, całkowicie niegroźnych, ale jeżeli gorączka nie ustąpi do rana, masz go zawiadomić.

- Powiedział, że to nic groźnego? - powtórzyła Desi, siadając w fotelu. Zamiast smoczka wsunęła w buzię płaczącego dziecka czubek małego palca.

Prawie natychmiast Stephanie uspokoiła się i z zadowoleniem zaczęła ssać palec matki.

- Dobra dziewczynka - pochwaliła maleństwo Desi. - Mój aniołek.

- Przestała płakać? - zdziwił się Teddie. - Jak ty to zrobiłaś? Płakała cały dzień, z krótkimi przerwami, i byłem zupełnie bezradny.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała mu równie zdziwiona Desi. - Może to instynkt? A może po prostu Stephanie stęskniła się za swoją mamusią. Tak, kochanie? - Uśmiechnęła się do dziecka. - Tęskniłaś za mną? Chciałaś, żeby mamusia wróciła do domku? I widzisz, mama wróciła. Jest tu z tobą i maleństwo już nie płacze. Ale, ale... cóż to takiego? - wykrzyknęła i poruszyła trzymanym w buzi dziecka palcem, delikatnie obmacując dziąsełka. - Zdaje się, że rosną nam ząbki!

- Ząbki? I dlatego Stephanie ma gorączkę i bez przerwy płacze? - zdziwił się Teddie.

- Z niektórymi dziećmi tak właśnie bywa - wyjaśniła Desi. Jednocześnie odetchnęła z ulgą. - Poza tym, nie zapominaj, że Stephanie ma trochę katarku. To jeszcze pogorszyło sytuację. Nieprawdaż, mój aniołku? - Czule ucałowała główkę maleństwa. - Założę się, że fatalnie się czujesz. - Teraz, kiedy wiedziała, że nic nie grozi jej dziecku, zdenerwowanie minęło. -Dawałeś jej jakieś lekarstwa?

- Tylko łyżeczkę tej aspiryny dla niemowląt, którą masz w łazience. Doktor mówił, że może pomóc na gorączkę.

- Kiedy to było?

- Jakieś.. - Teddie spojrzał na zegarek - jakieś trzy godziny temu. Próbowałem ją też wtedy nakarmić, żeby nie dawać jej lekarstwa na pusty żołądek, ale niewiele zjadła.

- Dzięki, Teddie. Jesteś prawdziwym skarbem. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. I przepraszam za kłopot.

- Jaki tam kłopot - Teddie niecierpliwie machnął ręką. - Wszystko dla mojej maleńkiej księżniczki - powiedział, delikatnie głaszcząc zarumieniony od płaczu policzek dziecka. - Cieszę się, że już jest lepiej.

- Księżniczka również jest ci bardzo wdzięczna - uśmiechnęła się Desi. -Postaram się, żeby podobna sytuacja nigdy więcej już się nie powtórzyła. Od teraz będziemy podróżowały razem. - Przytuliła dziecko do piersi. -Razem, albo wcale - powtórzyła zdecydowanym tonem. - Dam jej jeszcze jedną porcję aspiryny i posmaruję dziąsełka balsamem. To powinno złagodzić swędzenie. Może uda mi się ją ukołysać. Tobie też przydałoby się trochę snu - dodała patrząc na Teddiego. -Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.

- Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc?

- Dziękuję, Teddie. Dam sobie radę.

Przeszła do łazienki. Podała dziecku łyżeczkę aspiryny w płynie i posmarowała bolące dziąsełka specjalnym balsamem. Lekarstwa pomogły na tyle, że Desi udało się podgrzać zostawioną przez Teddiego w lodówce kaszkę.

- A teraz nakarmimy mojego aniołka i położymy do łóżeczka, dobrze? -Uśmiechnęła się do dziecka.

Ale Stephanie wcale nie chciała spać. Za każdym razem, kiedy Desi próbowała ułożyć ją w łóżeczku, zanosiła się głośnym, rozpaczliwym płaczem.

- No już, już. Wszystko będzie dobrze.

Desi zrezygnowała z walki i usiadła w fotelu. Bujała się lekko i śpiewała kołysanki, aż wreszcie, zmęczone płaczem dziecko usnęło.

Zatrzymała rozbujany fotel i przez chwilę siedziała nieruchomo. Delikatnie pogładziła maleńki policzek. Stephanie spała.

- Chodźmy, mój skarbie. - Desi ostrożnie podniosła się z fotela. - Położymy cię do twojego łóżeczka.

Właśnie zamykała pokój dziecinny, kiedy ktoś alarmująco zadzwonił do drzwi. Otworzyła szybko, w obawie, by dzwonek nie obudził z takim trudem uśpionej Stephanie.

- Jake?!

Stała w otwartych drzwiach, wpatrując się w niego ze zdumieniem. Co Jake robił w San Francisco? Przecież powinien był być teraz w Sonomie!

I wtedy nagle zdała sobie sprawę z przerażającej prawdy. Ktoś musiał powiedzieć mu o Stephanie! To było jedyne logiczne wytłumaczenie jego obecności tutaj. Bo przecież nie jechałby za nią do San Francisco, żeby robić jej wymówki, że bez uprzedzenia opuściła plan?

Dobry Boże! Co robić? Co powiedzieć? Jak sprawić, żeby ją zrozumiał?!

- Jake?! - powtórzyła niepewnie.

- Czy mogę wejść? - poprosił.

Desi była zbyt zdenerwowana, żeby zwrócić uwagę na proszący ton jego głosu.

- Och, tak. Przepraszam. Proszę, wejdź. Siadaj. Jake opadł na kanapę. Oparł głowę o satynowe poduszki.

Jest zmęczony - pomyślała Desi patrząc na niego. Zmęczony i chyba zaskoczony. No cóż, kto by nie był, na wieść, że jest ojcem pięciomiesięcznego dziecka?!

- Czy... czy napijesz się czegoś? - spytała.

Nie mogła zrozumieć jego zachowania. Dlaczego nic nie mówi?! Dlaczego nie pytają o Stephanie?!

- Może filiżankę kawy? - zaproponowała.

Czy napijesz się czegoś? To były jego słowa. Wtedy, w tamten szalony weekend, w pokoju hotelowym, kiedy stała przed nim niepewna, spłoszona. Teraz już się go nie bała, ale niepewność pozostała.

Powinnam była sama mu o wszystkim powiedzieć -pomyślała z żalem. Jak tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży, powinnam była go odnaleźć i powiedzieć mu.

- Może kawy - głos Jake'a przerwał te rozmyślania. - Muszę zachować zdolność rozsądnego myślenia.

O tak! Potrzebowali tego oboje. Ruszyła do drzwi.

- Zaczekaj - Jake podniósł się z kanapy. - Pomogę ci.

- Nie! - zaprotestowała ostro. - Nie, dziękuję - powtórzyła, już spokojniej. - Dam sobie radę. Poza tym... moja kuchnia jest strasznie mała i... - zaplątała się. Pośpiesznie opuściła pokój. Miała nadzieję, że Jake nie pójdzie za nią.

Jej modlitwy zostały wysłuchane, toteż miała chwilkę czasu, by wziąć się w garść. Podczas gdy parzyła się kawa, Desi zrobiła kilka kanapek. Nie jadła od rana. On pewnie też. Poza tym, łatwiej im będzie rozmawiać, kiedy będą mieli pełne żołądki. Wtedy człowiek łagodnieje, przypomniała sobie stare porzekadło.

Ustawiła naczynia na tacy i wróciła do salonu. Jake zerwał się z kanapy, by jej pomóc.

- Wiem, że to nie najlepsza pora - zaczął niepewnie. - Wiem, że bardzo martwisz się chorobą matki, ale musiałem przyjechać. Chciałem być przy tobie. Jesteś zdziwiona, wiem - ciągnął w odpowiedzi na zaskoczone spojrzenie Desi - ale nawet w połowie nie tak, jak ja sam. Kiedy wyjechałaś tak nagle, bez uprzedzenia, uświadomiłem sobie, ile dla mnie znaczysz. Zrozumiałem, dlaczego było nam ze sobą tak wspaniałe w łóżku... i dlaczego nie mogłem o tobie zapomnieć. - Delikatnie ujął jej twarz w obie dłonie i spojrzał głęboko w oczy. - To dlatego, że cię kocham.

Desi milczała. Na jej twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie. Matka? O co mu chodziło? Dlaczego mówił ojej matce?!

- Desiree, czy mnie słuchasz? Przed chwilą powiedziałem, że cię kocham!

- Tak, słucham cię - odpowiedziała wolno. Dopiero teraz dotarły do niej słowa Jake'a. Powiedział, ze ją kocha?!

- Och, Jake! - To było wszystko, co zdołała wykrztusić. Łzy napłynęły jej do oczu. - Och, Jake!

- Hej! Nie ma powodu do płaczu. - Uśmiechnął się, czule całując jej oczy, a potem usta. - Desiree - szepnął.

Gdyby tylko wiedział! Gdyby wiedział!

- Nie... nie. Och, Jake! - Przymknęła oczy, z rozkoszą oddając się jego pocałunkom.

Otoczyła ramionami szyję mężczyzny. Ręce Jake'a owinęły się wokół jej ciała. Tulił ją w czułym uścisku.

- Desiree, moja słodka Desiree - szepnął. - Nie wiem, dlaczego tak długo zwlekałem. Dlaczego nie potrafiłem ci tego wcześniej powiedzieć.

- Miałeś wiele problemów. - Desi ze zrozumieniem pokiwała głową. -Wiem, ile znaczy dla ciebie twój film.

- Tak. Film. Ale ty jesteś najważniejsza. Kiedy wyjechałaś tak nagle, z początku byłem wściekły. Właśnie z powodu filmu.

- A potem?

- A potem Dorota powiedziała mi, jak bardzo przejęłaś się tym telefonem i że ktoś, że twoja matka zachorowała i musiałaś wyjechać. Wtedy zrozumiałem, ile dla mnie znaczysz. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, tylko jak bardzo chcę być z tobą. Próbowałem cię odszukać. Dzwoniłem do twoich rodziców. Pomyślałem, że pewnie pojechałaś prosto do Santa Cruz, ale nikt nie odbierał telefonu, a w szpitalach też nie umieli mi pomóc. Przypomniałem sobie, że Dorota opowiadała kiedyś, że przyjaźnisz się ze swoim gospodarzem, więc przyjechałem tutaj. Nawet nie wiesz, jaką odczułem ulgę, kiedy zobaczyłem na podjeździe twój samochód -przytulił ją mocniej.

- Ale, Jake, to wcale nie moja matka jest chora. Dorota nie powiedziała, że chodzi o moją matkę, prawda? Zresztą - zawahała się - to nieważne.

Patrzyła mu prosto w oczy i wiedziała, że musi powiedzieć mu prawdę. Teraz albo nigdy!

- Jake, spójrz na mnie - poprosiła.

- Tak, już pamiętam. Dorota nie mówiła wyraźnie, że to twoja matka jest chora, chyba źle zrozumiałem, ale...

- Nie chodziło o moją matkę, Jake - przerwała mu. -To... och, Jake. Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Powinnam to była zrobić już dawno temu. Powinnam była, ale... nie mogłam. Nie wiedziałam, jak... To... to moja córka jest chora - wyjąkała.

- Twoja córka? - Jake zdawał się nie rozumieć jej słów. - Masz dziecko?!

- Tak - potwierdziła. Wzięła głęboko oddech. - To także i twoje dziecko, Jake.

- Moje dziecko? - Popatrzył na nią chłodno. - Co przez to rozumiesz?

- To, co powiedziałam. To także twoje dziecko. Jake wstał.

- Czy mogłabyś to jaśniej wytłumaczyć?

- W... w zeszłym roku, wtedy, w listopadzie, zaszłam w ciążę -powiedziała cicho. - Urodziło się dziecko. Twoje dziecko - dodała, podnosząc na niego wzrok. - Maleńka, śliczna dziewczynka. Nazwałam ją Stephanie. Stephanie Louise.

- I może jeszcze oczekujesz, że powinienem się teraz ucieszyć? - spytał drwiąco.

- Nie... wcale nie oczekiwałam, że się ucieszysz. Sama nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. - Westchnęła ciężko. - Nie, to nie tak. Myślałam, że pewnie będziesz zły, zaskoczony tą wiadomością.. ,

Jake złapał ją za ramiona i potrząsnął mocno.

- Zły! Zaskoczony! - powtarzał, nie posiadając się z wściekłości. -Dlaczego, u diabła, zwlekałaś z tym tak długo? Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Dlaczego?

Desi siedziała ze spuszczoną głową. Bała się spojrzeć mu w oczy. W te same oczy, które jeszcze parę minut temu patrzyły na nią z czułością i miłością.

- Wolałaś zaczekać z tym, aż mnie zupełnie usidlisz? Aż wyznam ci, że cię kocham. Czy tak?

- Nie, Jake! Nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie! Ja...

- Czego się spodziewałaś? Że powiem: O! Jak to miło! Zawsze marzyłem o córeczce!

- Proszę, Jake. Nie krzycz tak - prosiła. - Ona śpi. Ale było już za późno na ostrzeżenia. Przez ścianę doleciało ich ciche kwilenie. Desi odczekała chwilę w nadziei, że może Stephanie na powrót uśnie, ale na próżno. Kwilenie przeszło w żałosny płacz.

- Muszę do niej pójść. Ząbkuje i ma trochę gorączki - rzuciła wybiegając z pokoju.

- No już, już, kochanie. Ciii... mamusia jest tutaj. -Wyjęła dziecko z łóżeczka i kołysała w ramionach. Kiedy i to nie pomagało, wsunęła palec w wykrzywioną płaczem buzię maleństwa. Prawie natychmiast płacz umilkł i Stephanie z zadowoleniem zaczęła ssać palec matki.

- Mój biedny aniołek. Zaraz damy dziecku lekarstwo. Z córeczką w ramionach ruszyła do łazienki. Jake poszedł za nią. Stojąc z założonymi rękami w drzwiach łazienki przyglądał się, jak Desi, siedząc na wannie, smarowała dziąsła dziecka fioletowym płynem.

- Jest podobna do ciebie - odezwał się nieoczekiwanie.

- Tak, ale ma twoje oczy - Desi starała się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie.

- Naprawdę? Nie zauważyłem.

- Wcale tego nie oczekiwałam - mruknęła.

Podała Stephanie kolejną porcję aspiryny i wróciła do pokoju dziecinnego, gdzie ułożyła śpiące dziecko w łóżeczku.

- Mówiłaś, że jak ją nazwałaś? - spytał, kiedy pochyliła się, by poprawić kołderkę.

- Stephanie - odpowiedziała Desi miękko. Delikatnie pogłaskała zaczerwieniony od płaczu maleńki policzek.

- Stephanie, a dalej?

- Weston.

- A kogo podałaś jako jej ojca?

Chodzi mu o metrykę urodzenia - uświadomiła sobie. To nie było łatwe. Nienawidziła samą siebie za to, co zrobiła, ale wtedy wydawało jej się, że tak będzie najprościej. Przecież gdyby podała Jake'a Lancinga jako ojca, nie obyłoby się bez skandalu. Nie chciała, aby ta sprawa trafiła na łamy wszystkich gazet w kraju.

- Więc jak? Kogo podałaś? - Jake nalegał, by odpowiedziała.

- Ojciec nieznany - powiedziała cicho.

- Co?

- Nieznany. Napisałam: ojciec dziecka nieznany -powtórzyła, patrząc na niego z gniewem. - A czego się spodziewałeś? Wiesz dobrze, co działoby się, gdybym wymieniła twoje imię!

- No cóż, to rozwiązuje jeden problem. - Na twarzy Jake'a pojawił się odpychający grymas.

- Co takiego masz na myśli? - spytała podejrzliwie.

- Oszczędzi mi to sprawy sądowej, by zmienić metrykę dziecka. A więc nie wierzył jej! Nie wierzył, że Stephanie jest jego dzieckiem. No tak! A czegóż innego mogła oczekiwać?! Nagle odezwała się w niej urażona ambicja.

- Nie będziesz miał w ogóle żadnych kłopotów - oświadczyła. - Być może umknęło to twojej uwadze, ale wcale cię o nic nie prosiłam.

Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy goryczy i żalu. Gwałtownie odwróciła głowę. Nie! Nie będę płakać - postanowiła, z trudem przełykając ślinę przez ściśnięte płaczem gardło. Nie będę płakać, ani tłumaczyć, ani prosić!

Kiedy spojrzała na niego ponownie, jej oczy były zupełnie suche.

- Myślę, że lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz, Jake - powiedziała spokojnie.

- O nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się, co knujesz.

- Nic nie knuję. Mówiłam ci, że niczego od ciebie nie chcę. Gdyby było inaczej, czy czekałabym tak długo? Stephanie ma prawie pięć miesięcy. Pięć miesięcy, Jake! Gdybym miała zaskarżyć cię o alimenty, zrobiłabym to zaraz po jej urodzeniu.

- A kiedy to właściwie było?

- Dziesiątego lipca. Wcale nie zamierzam cię o nic... - urwała. Prawie widziała te cyfry w jego myślach. Przez krótką chwilę na twarzy Jake'a pojawiło się coś, jakby rozczarowanie, ale zaraz zastąpił je gniew.

- A więc byłaś już w ciąży, wtedy, kiedy pozwoliłaś, bym zabrał cię do hotelu?

- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie, zapominając, że postanowiła niczego mu nie tłumaczyć. - Stephanie jest wcześniakiem.

- Zaplanowałaś to sobie, tak? - ciągnął Jake, ignorując jej słowa. - Czy myślałaś o tym wcześniej, czy przyszło ci to do głowy dopiero w samolocie? Pomyślałaś, że głupotą byłoby przepuścić taką okazję, co? No, odpowiedz. Ciekawi mnie, jak uknułaś ten cały plan.

- Niczego nie uknułam! Musisz mi uwierzyć, Jake! Stephanie jest wcześniakiem.

- Za kogo ty mnie uważasz?! Za kompletnego idiotę! - wybuchnął. - Mój Boże, Desiree! To chyba najstarsza sztuczka na świecie!

- To nie żadna sztuczka! Stephanie jest wcześniakiem - powtarzała, ale Jake jej nie słuchał. Był zbyt wzburzony.

- Czy naprawdę myślałaś, że mnie w to wrobisz? Że tak się ucieszę z nowiny, że mam córkę, że nie będę zadawał żadnych pytań? Jeśli czytujesz gazety, powinnaś wiedzieć, że nie ty pierwsza próbujesz takich sztuczek. Próbowały tego dużo bardziej doświadczone dziwki od ciebie i nie udało im się!

- Tego już za wiele, Jake! Za dużo sobie pozwalasz. - Desi zacisnęła dłonie w pięści, aż do bólu. - Stephenie jest twoją córką - powiedziała wolno, akcentując każde słowo. Chciała być pewna, że Jake dobrze ją zrozumie. - Możesz w to uwierzyć lub nie. Wcale mi na tym nie zależy -skłamała.

- A więc przyjmij do wiadomości, że w to nie wierzę - rzucił gniewnie.

- W porządku. Twoja strata. To ty na tym tracisz, nie my - powtórzyła. Głos drżał jej lekko. Czuła, że jeszcze chwila i straci panowanie nad sobą. -Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał już sobie pójść, Jake.

- Dopiero, kiedy dowiem się, co knujesz!

- Mówiłam ci już, że nic. Nic! Słyszysz mnie? Nic! Moja córka nazywa się Stephanie Weston. Weston! I nie jesteś nam potrzebny! Nie chcemy cię! -wołała, walcząc ze łzami. - Idź już sobie! Proszę...

- Desiree - Jake wyciągnął rękę i lekko dotknął ramienia Desi.

Desi odsunęła się gwałtownie. Czuła, że jeszcze chwila i zupełnie się rozklei. Będzie płakała i prosiła go, by pozwolił sobie wszystko wytłumaczyć.

- Proszę cię, idź już - powtórzyła cicho. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Jake wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Desi stała nieruchomo na środku pokoju, nasłuchując uważnie. Słyszała jego kroki na schodach, a potem głucho trzasnęły frontowe drzwi. I wtedy właśnie coś w niej pękło. Coś, co dusiła w sobie przez cały ten czas. Przez długie samotne miesiące ciąży, trudny poród i pierwsze tygodnie życia jej przedwcześnie narodzonego maleństwa. I przez te ostatnie tygodnie, na planie Narzeczonej diabła, kiedy to udawała przed sobą, że Jake jest jej zupełnie obojętny.

Nagle opuściły ją siły. Opadła na krzesło. Całym jej ciałem wstrząsały gwałtowne łkania. Płakała długo, aż zabrakło jej łez.

Przez krótką chwilę miała to, o czym tak długo marzyła, czego najbardziej pragnęła, o czym śniła. Jake powiedział jej te trzy najwspanialsze na świecie słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć z jego ust. A potem straciła go. Czułe, kochające oczy stwardniały w lodowatym, potępiającym spojrzeniu. Nazwał ją podstępną dziwką! Och, dlaczego?! Dlaczego nie powiedziała mu wcześniej?! Dlaczego?!

Z trudem podniosła się z krzesła. Otarła mokrą od łez twarz i zajrzała do pokoju dziecinnego. Musiała zobaczyć swoje dziecko. Swoją jedyną ostoję.

- No cóż, tatuś nas nie chce - powiedziała pochylając się nad śpiącym maleństwem. - Ale nic się nie martw, mój aniołku. Damy sobie radę bez mego. Jakoś do tej pory nam się to udawało, prawda?








ROZDZIAŁ 13



Desi z trudem otworzyła oczy. W głowie kołatała się jej tylko jedna myśl: uciszyć ten hałas, nim obudzi on Stephanie.

Wyciągnęła rękę w poszukiwaniu budzika, ale jej dłoń natrafiła na tacę z zimną herbatą i nie dojedzonymi kanapkami. Przez dobrą chwilę była zupełnie zdezorientowana. Potem wszystko sobie przypomniała.

Leżała na sofie, w ubraniu, skulona pod małym dziecinnym kocykiem, a ten hałas, który ją obudził to nie budzik, ale dzwonek do drzwi.

Wstała z sofy i owijając się ciaśniej kocykiem Stephanie, podeszła do drzwi.

- Przestań. Dziecko śpi - powiedziała, uchylając je odrobinę. Odsunęła z czoła opadający jej na oczy kosmyk włosów i popatrzyła na Jake niechętnie spod obrzmiałych od płaczu powiek.

- Idź sobie. - Chciała zamknąć mu drzwi przed nosem, ale przeszkodziła jej w tym jego stopa.

- Desiree, musimy porozmawiać.

- Już rozmawialiśmy. - Z całej siły naparła na drzwi. - Idź sobie. Błagam cię, idź sobie - zaklinała go w duchu. Nie zaczynajmy od nowa.

Pozwól mi o tobie zapomnieć.

- Musimy porozmawiać - powtórzył z uporem Jake. Desi milczała. Z całej siły napierała na drzwi, ale on nie rezygnował.

- Będę tak stał całą noc, jeśli mnie nie wpuścisz. Desi niechętnie uchyliła drzwi odrobinę szerzej.

- Słucham - burknęła.

- Czy mogę wejść?

- Już wszedłeś. - Cofnęła się, chowając ręce pod kocem, w obawie, że same wyciągną się, by pogłaskać zmęczoną twarz mężczyzny.

Ciemne oczy patrzyły na nią z wyrazem, którego nie potrafiła rozszyfrować. Nic mnie to nie obchodzi - pomyślała. Nic a nic - powtarzała w duchu, ale dobrze wiedziała, że to nieprawda.

- Czego chcesz? - spytała burkliwie.

Stała odwrócona do niego plecami, oparta o framugę okna. Patrzyła na tonące w mroku miasto.

- Porozmawiać z tobą.

- O czym? - Zdawała sobie sprawę, że jest nieuprzejma, ale była to jej jedyna broń przeciwko niemu. Wolno odwróciła się od okna. Jake stał przed nią. Wyciągnął dłoń i delikatnie dotknął zapuchniętej od płaczu twarzy Desi.

- Płakałaś - powiedział cicho.

Przez krótką chwilę stała nieruchomo, pozwalając mu na tę pieszczotę, po czym odsunęła się gwałtownie, jakby dotyk jego ręki parzył jej skórę.

- To takie dziwne? - rzuciła ostro, patrząc na niego z gniewem. To był błąd. Nie powinna była w ogóle spoglądać w te oczy. Były pełne zdumienia i... bólu? Nie chciała wiedzieć, że on cierpi. W tej chwili miała dosyć swoich własnych problemów.

- A czego oczekiwałeś? - ciągnęła gorzko. Usiadła w fotelu i ciaśniej okręciła się kocem. - Nie co dzień ktoś nazywa mnie kłamczuchą i dziwką.

Jake jęknął cicho. Nerwowo przeczesał palcami ciemną czuprynę.

- Przepraszam za tamte słowa, Desiree. Oddałbym wszystko, by móc je cofnąć.

Desi w milczeniu przyglądała się swoim dłoniom.

- Czy po to przyszedłeś? - spytała po chwili. - Żeby mnie przeprosić?

- Między innymi.

- Tak?

- Desiree, musimy porozmawiać. Jeździłem bez celu ulicami, nie wiem, jak długo. Myślałem o tym wszystkim, co mi powiedziałaś. Musimy porozmawiać jeszcze raz. Spokojnie. Rozsądnie.

- O czym? - udawała, że nie rozumie.

- O tobie, o mnie, o Stephanie.

- Nie! - Gwałtownie poderwała się z fotela. Koc spadł na podłogę. -Nie, nie i jeszcze raz nie! To wszystko, co mam ci do powiedzenia. Stephanie jest twoją córką, ale wcale nie zamierzam błagać cię, byś w to uwierzył. Nie zamierzam... - urwała, bo oto nagle Jake znalazł się tuż przy niej. Trzymał ją za ramiona i potrząsał nią mocno. Patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. W gardle dusił ją płacz.

Nie będę płakać. Nie będę - powtarzała w duchu. Zacisnęła powieki, by powstrzymać napływające do oczu łzy.

- Desiree, spójrz na mnie.

Desi wolno rozchyliła powieki. Jake z napięciem wpatrywał się w jej twarz. Widziała, że bardzo chce jej uwierzyć.

- Dlaczego nie przyszłaś na tamto spotkanie pod fontanną? - spytał, jakby była to teraz najważniejsza sprawa.

- Pod fontanną? - wyjąkała zdziwiona.

- Czekałem na ciebie na placu Ghirardelli'ego. Wtedy, w maju. Czekałem cały dzień, a potem kolejny, na wypadek, gdyby coś ci się pomyliło. Ale ty się nie zjawiłaś.

- Czekałeś?

- Jak idiota! Godzinami. Powtarzałem sobie, że na pewno przyjdziesz. Przecież było nam ze sobą tak dobrze, że to nie mogła być jedynie krótka przygoda. -Potrząsnął nią znowu. - Dlaczego? Dlaczego nie przyszłaś?

- Chciałam przyjść - odpowiedziała cicho Desi, patrząc prosto w ciemne, przepełnione bólem oczy mężczyzny. Tak bardzo pragnęła, by Jake jej uwierzył. Od tego zależało całe jej życie. - Naprawdę chciałam -powtórzyła z naciskiem. - Nawet byłam już gotowa do wyjścia, ale...

- Ale co?

- Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży... Wielka jak szafa i na dodatek miałam zatrucie ciążowe. Spuchłam jak balon... Poza tym, nie wiedziałabym, co mam ci powiedzieć. I jak zareagujesz na mój widok. Nawet nie miałam pewności, czy tam w ogóle będziesz! - urwała. Czuła dławiące ściskanie w gardle. Nie potrafiła już dłużej panować nad sobą. Z oczu trysnęły długo powstrzymywane łzy.

- Byłam... taka tłusta i brzydka i... i pomyślałam, że znienawidzisz mnie za to, że zaszłam w ciążę.

Jakę otoczył ją ramionami i przyciągnął do piersi.

- Och kobiety, kobiety! - westchnął cicho. - Nigdy nie mógłbym cię nienawidzić, Desiree. Mogę cię tylko kochać - dodał z twarzą wtuloną w jej włosy.

Przez dłuższą chwilę stała tak, zupełnie zdezorientowana. Czy naprawdę powiedział, że ją kocha?! Tak bardzo pragnęła usłyszeć te słowa z jego ust, że teraz bała się, czy to nie własna wyobraźnia płata jej figle.

Ale przecież trzymał ją w objęciach, a jego dłoń delikatnie głaskała jej włosy.

- Dla mnie nigdy nie będziesz brzydka - szeptał. - Bez względu na to, w jak zaawansowanej będziesz ciąży. Żałuję, że nie mogłem cię wtedy widzieć. Wtedy, kiedy nosiłaś w swoim łonie nasze dziecko. Moją córkę.

Desi uniosła głowę i popatrzyła na niego przez łzy. Powiedział: moją córkę?!

- Och, Jake! A więc mi wierzysz?

- Tak. Wierzę ci. - Uśmiechnął się ciepło. Patrzył na nią z czułością. Gdzieś na samym dnie jego ciemnych oczu błyszczały łzy. - W głębi duszy przez cały czas chciałem ci wierzyć. Kiedy powiedziałaś mi o Stephanie, tak bardzo pragnąłem, żeby to było moje dziecko. Wiedziałem, że nie należysz do kobiet, które skłamałyby w takiej sprawie. Wiedziałem, ale... -Potrząsnął głową i skrzywił się, tak jakby to, co miał powiedzieć, sprawiało mu ból. - Chodzi mi o tamte dwie historie... Tamte kobiety, które twierdziły, że urodziły moje dzieci. Myślę, że to dlatego byłem taki wściekły.

- Och, Jake! - Desi otoczyła ramionami szyję mężczyzny. - Przepraszam. Tak mi przykro. Powinnam była od razu ci wszystko powiedzieć. Jak tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Powinnam była... - powtarzała, okrywając jego twarz drobnymi, krótkimi pocałunkami.

- Tak. Powinnaś była - zgodził się z nią Jake. - To oszczędziłoby nam obojgu wiele cierpienia. Straciliśmy tyle czasu, a mogliśmy być razem dużo, dużo wcześniej.

- Chciałam ci powiedzieć. Naprawdę, ale bardzo się bałam.

- Mnie?

- No... nie, ale... Nie wiem, jak to powiedzieć - zaplątała się. - Wszystko dlatego, że kochałam cię od tak dawna. Od tamtego lata, kiedy zagrałeś w Gorączce i...

- Gorączka! Ależ wtedy musiałaś jeszcze być strasznie smarkata? - zdziwił się Jake. - Nawet mnie nie znałaś.

- W pewnym sensie, znałam cię. Pracowałam na planie Gorączki. Jako goniec -wyjaśniła. - Zek załatwił mi tę pracę. To właśnie wtedy ujrzałam cię po raz pierwszy i... zakochałam się w tobie. Wiem, to brzmi strasznie głupio, ale...

- Mówisz, że pracowałaś w Gorączce! Nie pamiętam cię. - Jake pokręcił głową.

- Bo niby skąd! Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Wmawiałam sobie, że to tylko zadurzenie, że to minie, a potem, ni stąd, ni zowąd, spotykam cię w samolocie. Wiesz, kiedy obudziłam się wtedy w hotelu, sama, bałam się, że potraktowałeś mnie jak krótką, nic nie znaczącą przygodę. Spodziewałam się tego, że weźmiesz mnie za dziwkę. Jake skrzywił się.

- Czy nigdy mi tego nie wybaczysz?

- Tu nie ma nic do wybaczania. Cóż innego mogłeś pomyśleć? Poderwałeś mnie w samolocie, a ja poszłam z tobą do twojego hotelu i... no wiesz. - Zarumieniła się.

- Nic dziwnego, że potraktowałeś mnie jak dziwkę.

- Nigdy, ani przez chwilę nie pomyślałem tak o tobie - zaprzeczył. - A już na pewno nie w tamten weekend. To były najpiękniejsze dni w moim życiu. Byłem szczęśliwy będąc z tobą, kochając się z tobą... Przez te sześć miesięcy, które spędziłem potem na Alasce, tylko myśl o tobie ratowała mnie przed zamarznięciem - uśmiechnął się. - Nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wreszcie skończymy zdjęcia i będę mógł wrócić do ciebie -urwał. Popatrzył z czułością na zarumienioną twarz Desi. - Byłaś zbyt przestraszona, bym mógł wziąć cię za dziwkę. One są bardzo pewne siebie i dużo mówią na temat swoich przygód. Ty nie chciałaś nawet podać mi swego nazwiska.

- A później?

- Co później? - powtórzył, nie rozumiejąc jej pytania.

- Na przyjęciu, przed rozpoczęciem zdjęć do Narzeczonej diabła, no i potem, wiesz.

- Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś się spotkamy - tłumaczył. - Wmówiłem sobie, że tamto było tylko zwykłą przygodą, że nic dla mnie nie znaczyłaś. I wtedy właśnie znów cię ujrzałem. Byłaś z Evanem Princem. Chłodna, opanowana i... tak samo piękna, jak cię zapamiętałem. Byłem wściekły. Zaślepiała mnie zazdrość.

- Naprawdę? Byłeś o mnie zazdrosny? - ucieszyła się Desi.

- I to jak! Nie mów, że tego nie zauważyłaś?

- Pewnie z tego samego powodu. - Uśmiechnęła się. - Ja też byłam zazdrosna - wyznała.

- Ty? - zdziwił się Jake. - O kogo?

- O Audrey.

- Audrey?!

- Tak. Ona jest taka ładna. Elegancka, zadbana, bardziej w twoim typie niż ja. Za każdym razem, kiedy ją całowałeś na planie...

- Ależ to tylko część mojej pracy!

- To właśnie sobie powtarzałam, ale cóż...

- Nawet jej nie lubię. Powinnaś raczej obawiać się Doroty jako swojej rywalki.

Desi roześmiała się.

- O! To by się jej na pewno spodobało! Będę musiała jej to po... -urwała zaskoczona spojrzeniem Jake'a.

Ciemne oczy mężczyzny płonęły pożądaniem. Jake pochylił się i pocałował jej rozchylone usta.

- Och, Jake! - szepnęła. - Jake! Kocham cię. Nigdy już nie będę niczego przed tobą ukrywała. Nigdy! Ja...

- Ciii... - Zamknął jej usta kolejnym pocałunkiem. Przytulił ją mocniej, a jego dłoń zamknęła się na jej pełnej piersi.

- Wyjdziesz za mnie, prawda? - spytał, odrywając usta od warg Desi. -Przecież chcesz, żeby Stephanie miała ojca.

Jake prosi ją o rękę! - ucieszyła się, ale po chwili jej radość przygasiły dalsze słowa mężczyzny. „Chcesz, żeby Stephanie miała ojca" powiedział. Cóż to znaczy?! Czyżby Jake chciał się z nią ożenić tylko ze względu na Stephanie?!

- Desiree? Pytałem cię, czy za mnie wyjdziesz?

- Och, Jake! Ja... nie wiem.

- Nie wiesz?! Jak to, ty nie wiesz?!

- Nie wyjdę za ciebie jedynie dlatego, żeby Stephanie miała ojca. To nie byłoby dobre ani dla niej, ani dla mnie. Dla ciebie również. W końcu znienawidziłbyś nas obie.

- Cicho.- Ręka Jake'a zakryła jej usta.

- Ale...

- Powiedziałem, żebyś przez chwilę była cicho. Zanim powiesz coś jeszcze, chcę, żebyś wysłuchała uważnie tego, co ci powiem.

Desi kiwnęła głową.

- Kocham cię, Desiree. Gdyby tak nie było, nie prosiłbym, żebyś za mnie wyszła. Zaopiekowałbym się Stephanie. Zabezpieczyłbym jej przyszłość, ale nigdy nie wiązałbym się z kobietą, której nie kocham. Nawet dla dobra mojego własnego dziecka. Zrozumiałaś?

- Tak.

- Dobrze. A teraz spytam cię jeszcze raz. Wyjdziesz za mnie?

- Tak, Jake! Tak!

Ramiona mężczyzny objęły ją w mocnym uścisku i uniosły w górę.

- Gdzie sypialnia? - spytał drżącym z podniecenia głosem.

- Tędy - pokierowała jego krokami. - Teraz na lewo. Drugie drzwi. Zatrzymał się przy łóżku. Ostrożnie postawił Desi na podłodze. Milczeli, w pośpiechu zdejmując ubranie. Po chwili stali już naprzeciw siebie zupełnie nadzy. Jake wyciągnął ręce i zanurzył je we włosach Desi.

- Zawsze zdumiewa mnie, że pod tymi męskimi ciuchami jesteś taka kobieca.

Delikatnie pieścił jej piersi, plecy, biodra.

- Jesteś absolutnie doskonała - mruczał. - Jak możesz ukrywać takie piękne ciało!

- Nie jestem tak doskonała, jak mówisz - droczyła się z nim Desi. - Mam jedną skazę, nie pamiętasz?

A tak. - Ucałował ciemnoczerwone znamię na jej lewym biodrze.

- Jake! - westchnęła głęboko. Owinęła ręce wokół szyi mężczyzny. Nagle do ich uszu doleciał cichy płacz dziecka. Przez chwilę nasłuchiwali uważnie, w nadziei, że może Stephanie na powrót zaśnie, ale płacz stawał się coraz głośniejszy. Desi rozejrzała się w poszukiwaniu szlafroka.

- Zostań tu - powstrzymał ją Jake. - Ja do niej pójdę.

- Nie bądź niemądry - zaprotestowała. - Pewnie trzeba będzie zmienić pieluszkę i... ona właśnie ząbkuje. Jest trochę marudna.

- Czy myślisz, że nie potrafię poradzić sobie z jednym małym dzieckiem? - Jake udawał obrażonego tym brakiem zaufania.

- Tak - szczerze odpowiedziała Desi.

- Nie radziłbym ci się o to zakładać - uśmiechnął się. - Moja siostra ma czwórkę dzieciaków. Jestem więc wykwalifikowaną niańką.

- A pieluszki?

- To żadna filozofia. - Popchnął ją lekko w kierunku łóżka. - Zaczekaj tam na mnie. Zaraz wracam.

Odpowiedziała mu uśmiechem. Nie spierała się dłużej. Pewnie za chwilę będzie wołał o pomoc - pomyślała. Nie dawała mu więcej niż pięć minut.

Skrzypnęły drzwi do pokoju Stephanie. Płacz ucichł. Pewnie Jake wziął ją na ręce - domyśliła się Desi. Przez cienką ścianę słyszała jego głos, przemawiający czule do dziecka. Minęło pięć minut, potem dziesięć, a Jake nie wzywał pomocy. Może naprawdę potrafi zmienić pieluszkę!

Desi położyła się na łóżku. Jest zupełnie tak, jakbyśmy byli małżeństwem - uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ona czeka na niego w ciepłej pościeli. On zajmuje się płaczącym dzieckiem.

Zrobię wszystko, aby był ze mną szczęśliwy - postanowiła głośno.

Ułożyła się wygodnie pod kołdrą, słuchając dobiegającego zza ściany głosu Jake'a. Słynny amant, który ze szklanego ekranu łamał serca milionom kobiet, czule przemawiający do pięciomiesięcznego niemowlęcia. Oczy Desi napełniły się łzami szczęścia.

- Nie poczekałaś na mnie - szepnął jej do ucha Jake, wślizgując się pod kołdrę.

Desi zamrugała oczami.

- Chyba zasnęłam - przyznała. Odwróciła się w stronę mężczyzny i przytuliła policzek do jego muskularnej piersi. - Trochę to trwało - poskarżyła się sennym głosem.

- Stephanie chciała ze mną porozmawiać.

- Jest za mała, żeby mówić.

- Wcale nie! - poinformował ją z dumą. - Postanowiliśmy, że Stephanie pojedzie z nami jutro do Sonomy skończyć zdjęcia.

- Naprawdę? Mówisz serio? Jake potakująco kiwnął głową.

- Myślałam, że... nie lubisz dzieci - zaczęła niepewnie.

- Kto ci to powiedział?

- Ty sam. No... może nie bezpośrednio. Popatrzył na nią zdziwiony.

- Chodzi mi o tamte sprawy, no wiesz, o ustalenie ojcostwa - wyjaśniła.

- Nigdy nie powiedziałem, że nie lubię dzieci. Zaprzeczyłem jedynie, że tamta dwójka jest moja. A skoro już o tym mowa, to musisz wiedzieć, że przepadam za dzieciakami. Szczególnie za rudymi - dorzucił uśmiechając się. - Chciałbym mieć ich chociaż tyle, co moja siostra. Mówiłem ci już chyba, że ona ma czwórkę.

- Tak - przytaknęła Desi. - Czwórkę? To... duża rodzina, jak na dwoje pracujących ludzi. Mnóstwo obowiązków.

- O to się nie martw - szepnął przytulając ją. - Znajdziemy dla nich nianię i będą mogły podróżować z nami. To znaczy, o ile Narzeczona diabła nie zrobi klapy i...

- Narzeczona diabła nie zrobi klapy - przerwała mu Desi. - To wspaniały film. Będzie największym przebojem roku. Jestem tego absolutnie pewna.

- Hej! - Roześmiał się Jake. - Czy naprawdę chcesz teraz rozmawiać o interesach?

- Nie - powiedziała wolno.

- To mnie pocałuj - zażądał.

Desi posłusznie spełniła to żądanie, ofiarując mu siebie z radością.

- Desiree! - powiedział cicho Jake, biorąc ją w ramiona.

Palce Desi konwulsyjnie zacisnęły się na jego plecach. Powtarzała jego imię, kiedy tuląc ją do siebie szeptał jej do ucha najpiękniejsze zaklęcia miłosne.

- Jake! Och, Jake! Mój kochany! - prawie krzyczała.

Leżeli, obejmując się ciasno ramionami. Powoli wracali do rzeczywistości.

- Myślę, że masz rację - odezwał się nieoczekiwanie Jake.

- Tak? - Desi uniosła głowę, by spojrzeć na niego.

- Stephanie naprawdę ma moje oczy - stwierdził z dumą.

- Ach ty! - Żartobliwie uderzyła go po żebrach.

- A teraz, pora spać, moja słodka Desiree. - Delikatnie pogłaskał ją po plecach. - Czeka nas ciężki dzień. Jazda do Sonomy. Muszę skończyć Narzeczoną diabła przed Bożym Narodzeniem. Czy chcesz, abyśmy spędzili święta z twoją rodziną? Moglibyśmy wziąć tam ślub. Myślę, że to będzie cichy ślub - ciągnął. - Tylko najbliższa rodzina i paru przyjaciół, co ty na to? Czy twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu, by wyprawić nam wesele? Nie daliśmy im zbyt wiele czasu... A może lepiej niech się tym zajmie mój sekretarz?

- Mmmmm - mruknęła Desi. Jake potrząsnął nią lekko.

- Hejże, kobieto! Planujemy nasze wesele. Nie śpij!

- Mmm. To wspaniały pomysł. Weźmiemy ślub na Boże Narodzenie, a moja mama urządzi prawdziwy bal.

Już zasypiali, kiedy nagle Desi poderwała się gwałtownie.

- O mój Boże! - jęknęła.

- Co? Co się stało? - zaniepokoił się Jake.

- Moja matka!

- Co twoja matka? Chodzi o wesele?

- Nie, to nie to. Rodzice będą szczęśliwi, że się pobieramy, wierz mi. Chodzi tylko o to, że ta wiadomość spadnie na nich jak grom z jasnego nieba - wyjaśniła Desi. - Nie mają pojęcia, że w moim życiu jest jakiś mężczyzna, a co dopiero ktoś taki jak ty. Wielki Jake Lancing! Wszystkie przyjaciółki mamy pękną z zazdrości - zachichotała.

- Hm - Jake nie podzielał jej wesołości. - Chyba musieli się jednak czegoś domyślać - urwał i wymownie spojrzał w stronę pokoju Stephanie.

- Och, to było prawie rok temu. - Delikatnie pogłaskała go po policzku. Spoważniała. - Już wtedy powinnam była ci powiedzieć - zaczęła cicho. -Miałeś prawo wiedzieć, że będziesz ojcem. Nie powinnam była pozwolić, żeby fałszywa ambicja i urażona duma powstrzymały mnie przed wyznaniem ci prawdy. Przepraszam cię, Jake. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?

Jake ucałował jej drobną dłoń.

- Oboje popełniliśmy błędy, Desiree. Ale to już przeszłość. Dziś zaczniemy wszystko od nowa, zgoda? - uśmiechnął się.

- Zgoda - odpowiedziała.

Wsunęła palce w gęstą ciemną czuprynę, przyciągając jego twarz ku swoim wargom.

- Chcesz przypieczętować naszą umowę pocałunkiem? - domyślił się Jake. Patrzył na nią z czułością i miłością.

- I to niejednym. - Ręce Desi objęły szyję mężczyzny. - Mnóstwem, mnóstwem pocałunków - szeptała mu do ucha.

Jake otoczył ją ramionami i delikatnie oparł jej głowę o poduszki. Usta Desi rozchyliły się oczekująco. Jego pocałunki są takie słodkie - pomyślała. Przytuliła się mocno do silnego muskularnego ciała. Pragnęła być tak blisko niego, jak to tylko możliwe. Z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie.

Jake na krótką chwilę oderwał usta od warg Desi.

- Czeka nas długie życie wypełnione pocałunkami - powiedział uroczyście, nim schylił głowę, by zapomnieć się w słodkim szaleństwie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
001 Schuler Candace Dziecko Desi
001 Schuler Candace Dziecko Desi
Harlequin Temptation 006 Candace Schuler Na przekór sobie
001 Przewidywane osiagniecia dziecka cz. 1, 5 latki TROPICIELE

więcej podobnych podstron