Zofia Mrzewińska psim zdaniem

Zofia Mrzewińska

PSIM ZDANIEM


Warszawa

Projekt graficzny serii Witold Minkowski

Redakcja

Marcin Jan Gorazdowski

Redakcja techniczna Małgorzata Gucman

Zdjęcie na okładce Katarzyna Kujawska

Zdjęcia w tekście pochodzą z archiwum Autorki

© Copyright by Agencja Wydawnicza „Egros" s.c. © Copyright by Zofia Mrzewińska

Wydanie I

ISBN 83-88185-48-9

Wydawca

Agencja Wydawnicza „Egros" Warszawa, ul. E. Orzeszkowej 14/16 tel. 823 48 78



Auuu! Czemu nikt nie przychodzi, chociaż prawie zachrypłam od nawoływania? Wprawdzie czuję jeszcze zapach Kamy, mojej siostrzyczki, ale z zapachem, najbardziej nawet pocieszającym, nie potrafię się bawić... Owszem, Moja Mama wbiegła przed chwilą, wylizała mi mordkę, lecz z resztą toalety nie zdążyła. Poczułam niepokój Mamy, usłyszałam obce dźwięki i Pan Mojej Mamy znowu wyprowadził ją za drzwi. Drzwi uchyliły się za chwilę, Pan Mojej Mamy wrócił, ale niestety nie z Mamą. W ślad za nim pojawił się obcy zapach, obcy głos i dwoje Obcych, których na pewno nigdy wcześniej nie zwęszyłam, podchodziło coraz bliżej. Wypada sprawdzić z kim mam do czynienia, może Oni potrafią się bawić?

- To ma być Najpiękniejsza Kropka??? Przecież ten szczeniak ma bure futerko, ani jednej kropki — Obca Pani czymś rozczarowana cofnęła się niechętnie przede mną. Obcy Pan milczał, wyraźnie czułam nosem, że też nie jest zachwycony.

- Ma czarną kropeczkę noska i dwie ciemne ślipków - uśmiechnięty Pan Mojej Mamy podniósł mnie z kocyka, podawał do rąk Obcej Pani. - Owczarki niemieckie innych kropek na sobie nie noszą... Ale to najpiękniejsze szczenię w mojej hodowli, chociaż urodziła się ostatnia. Pomyślałem wtedy: koniec, kropka i tak już została Kropką... - dopowiedział. Obca Pani chwyciła mnie za przednie łapki, zabolało, warknęłam. No, jeszcze chwila, a użyję zębów, jakie tam one zdążyły wyrosnąć...

- Inaczej - Pan Mojej Mamy także zaprotestował - proszę trzymać Kropkę pod pupą i klatką piersiową, szczeniak lubi przytulanie, branie na ręce.

- Ona warczy, nie polubiła mnie od razu - szepnęła speszona Obca. Od razu polubić cofających się i niechętnych Obcych, jeszcze czego!

To tylko mój brat Korek jak głupi wyrywał się do wszystkich, pierwszy został zabrany i już nie wrócił. Jasne, że o każdym z nas Pan Mojej Mamy mówił „to najpiękniejsze szczenię w mojej hodowli, lubi się przytulać". Mogę też być najpiękniejsza, proszę bardzo, lubię się przytulać, ale nie do obco pachnących, niepewnych rąk, co to, to nie!

- Jeśli Kropka urodziła się ostatnia, to pewnie jest najsłabsza, popiskuje czemuś... - Obca Pani postawiła mnie na kocyku, popatrując krytycznie, oj, chyba obie nie polubiłyśmy się od razu...

- Nic podobnego, jest zdrowa i silna — zaręczył Pan Mojej Mamy. — Popłakuje z tęsknoty za rodzeństwem. Jej siostrę Kamę kupili wasi znajomi. Jeżeli weźmiecie Kropkę, mogłyby się często spotykać, one na pewno wyrosną na towarzyskie suczki - Pan Mojej Mamy najwyraźniej chciał Obcych o czymś przekonać.

- Przecież o siedmiotygodniowych maluchach nie można powiedzieć na co wyrosną. Ja myślę, że to zależy tylko od wychowania — uśmiechnięty Obcy odezwał się z pobłażliwym lekceważeniem.

Też mi się trafił myśliciel-wychowawca! My, siedmiotygodniowe szczeniaki, mamy charakter niemal całkowicie ukształtowany. Radosny Korek zostanie już przyjacielem całego świata. Z siostrzyczką Kamą bawiłam się zgodnie, a nieufny, nietowarzyski Kumpel dla zasady zabierał nam zabawki i porzucał zaraz odebrane. Wiele razy powarkiwał z niekłamaną złością na Pana naszej Mamy, nawet na Mamę, kiedy karcąco ujmowała w zęby jego pyszczek. Ten mój zgryźliwy braciszek -założę się o tygodniową kość — dopiero swoim nowym właścicielom nielicho da popalić! Ja chciałabym być jak Mama - ona i chętna jest do zabawy, i niczego się nie boi, proszę! No to spojrzę jeszcze raz na Obcą spokojnie, wyczekująco, tak właśnie zrobiłaby Mama. Obca Pani przykucnęła, spotkałyśmy się wzrokiem. Obca Pani miała teraz na buzi wypisane oczekiwanie, pachniała jakby życzliwiej, no i oczy Jej troszkę pocieplały.

- To jak, bierzemy Kropkę? - Obcy Pan zniecierpliwił się.

- Silną, zdrową i najpiękniejszą? - Obca Pani zawiesiła głos.

Pan Mojej Mamy podjął decyzję. Wyciągnął ręcznik, przed godziną wrzucony na nasze legowisko, nie zdążyłam przerobić go na paseczki, trudno. — Wyprawka Kropki - wyjaśnił - pachnie rodzinnym gniazdem, wsadźcie ręcznik do wielgaśnej torby, ładujcie szczeniaka, spokojniej pojedzie... Pani pewnie weźmie ją na kolana, ale niech nie wystawia łebka za szybę podczas jazdy. To jest metryczka i książeczka zdrowia, tatuaż w uchu, numer jak na metryczce - Pan Mojej Mamy podrapał mnie serdecznie za uchem. - Jedziesz ostatnia na służbę, malutka, nie zrób wstydu swojej mamie - powiedział.

Moja Mama zamknięta na klucz w drugim pokoju skoczyła łapami na drzwi, zawyła rozpaczliwie. Mimo energicznych protestów wylądowałam w torbie, zasunięto suwak, zostawiając otwór na łebek wyglądający ciekawie. Obcy Pan towarzyszący Obcej Pani uniósł torbę w powietrze...

...i tak w pierwszą, najważniejszą podróż wyruszyła zaciekawiona, trochę niespokojna, schrypnięta od płaczu za wcześniej zabranym rodzeństwem futrzana wilczasta kulka, o której powiedziano, że wyrośnie jako NAJPIĘKNIEJSZA KROPKA...

Niuchnęłam rozwartym, drżącym noskiem, nastawiłam uszy i otworzyłam oczy w nowym domu. Niewiele pamiętałam z drogi. Pan Mojej Mamy miał rację. Obca Pani w samochodzie natychmiast ręcznik i mnie ułożyła na kolanach. Dopóki coś dziwnego migało za szybą, patrzyłam zafascynowana, gdy staliśmy nieruchomo, wzbierał żal... Płakałam rozpaczliwie, Obca Pani drapała za uszkami, pocieszała, zapach Jej rąk mieszał się z zaklętą w ręczniku wonią Mamy. Powoli Obca Pani przestawała być groźnie obca, pachniała znajomo, prawie swojsko, uspokojona zasnęłam. Teraz, wypuszczona na podłogę w nowym gnieździe, poczułam dookoła zapach nie obcej, ale może Troszeczkę Mojej Pani.

- Zobacz Kropeczko, zobacz, najpiękniejsza, kolację przyniosłam -Troszeczkę Moja Pani podsunęła miskę pachnącą mięskiem i płatkami.

Chciałabym wszystko obwąchać, nie zobaczyć, czyżby Troszeczkę Moja Pani nie wiedziała, że świat poznaję najpierw nosem, potem uszami, a na końcu wzrokiem? Rodzeństwa, spieszącego na wyścigi do misek, nie zwęszyłam wprawdzie, ale skąd biedny pies ma wiedzieć - może Troszeczkę Moja Pani zamierza jeść ze mną? Na wszelki wypadek warknęłam nad miską, pokazałam igiełki mlecznych zębów. Troszeczkę Moja Pani cofnęła się ze śmiechem: Aleś groźna, Kropeczko - powiedziała.

No proszę, nieźle sobie poradziłam, zostawię miskę, obwącham cały dom. Ojej, Troszeczkę Moja Pani oszukuje, ustąpiła żeby podstępnie zabrać jedzenie, będę głodna! Nie, Ona wraca z miską, pachnie jeszcze ładniej. - Teraz spróbuj, malutka - mówi zachęcająco Prawie Całkiem Moja Pani. W misce mięsko, bez płatków, warto było nie zajadać od razu!


Syta, z cudownie spęczniałym brzuszkiem, zasypiam. Prawie Całkiem Moja Pani przyklęka obok, czule głaszcze, drapie za uszkami, przymykam oczy zachwycona. Prawie Całkiem Moja Pani wstaje ostrożnie, chce odejść, co nie, to nie, aaauuuuu! Na pewno Moja już Pani pochyla się natychmiast, przytula buzię, jak miło. I przebierać w jedzeniu można, i Moja Pani przybiega posłusznie na pierwsze zawołanie, naprawdę trafiłam nie najgorzej!

... Możecie być spokojni - po przebudzeniu też nie zjem byle czego, a jeśli Moja Pani spróbuje odejść samowolnie, zawyję jeszcze głośniej!

Czy mógłby ktoś powiedzieć, gdzie właściwie jest toaleta i czemu Moja Pani nie lubi mokrych plam na dywanie? Na dywanie najwygodniej siusiać, nie ślizgam się, a co najważniejsze - zostaje tam mój wyraźny zapach, łatwo drugi raz trafić w to samo miejsce. Nie uwierzycie, ale wyraźnie rozzłoszczony Pan wtykał mi pyszczek w mokrą plamę. Nie chcę lizać dywanu, o co Moim chodzi??? Pan na dodatek grozi smyczą, obiecuje przylać, no, zapamiętam, żeby nie podchodzić, kiedy smycz ma w ręce..

- Kamą już nauczyli czystości, chyba jest mądrzejsza — żali się głośno Moja Pani.

Czy moja siostra Kama jest mądrzejsza, tego nie wiem, ale czemu rzadziej siusia na dywan, to zupełnie proste!

Kama, dokładnie tak jak ja, siusia po każdym przebudzeniu, przed jedzeniem, po jedzeniu i kiedy się wita także. Ale wystarczy, by okazała niepokój, zaraz bez wrzasku przenoszona jest do korytarza, stawiana na papierzyskach. - Siusiaj, dobrze, siusiaj - mówi spokojnie jej pani. Na moją siostrę nikt nie krzyczy, nawet jeśli załatwi się na dywan lub podłogę, tyle że z dywanu zapach jest natychmiast zmywany, a z papierzysk nie! Kama coraz częściej trafia na gazetę, nie boi się siusiać w obecności swoich państwa, na spacerze też jej mówią: Dobrze, siusiaj.

A Moi złoszczą się i złoszczą, poszukam toalety pod łóżkiem, żeby nie znaleźli... Będzie jak z Tiną- krzyczano, oskarżano, że na złość sika w domu, i teraz boi się załatwiać widziana przez swoich państwa... Wytrzymuje, bidulka, nawet najdłuższy spacer na smyczy, po powrocie wpełza za szafę lub pod łóżko, niestety zdradzają ogromniejąca kałuża.

Każde z nas dorasta inaczej, trochę starszy pies toaletę ma dalej od gniazda. Jeżeli Moi będą krzyczeć i naprawdę mi przyleją - nauka czystości potrwa znacznie dłużej. A starczyłaby odrobina cierpliwości w pierwszych tygodniach życia w nowym domu i potrzeby fizjologiczne potrafiłabym załatwiać na komendę, w każdym wskazanym miejscu...

Nie sądzicie, że potwór i kościana wojna to trochę za dużo na pierwszy spacer? Gdyby tak bardzo brzuch nie bolał, padłabym zaraz spać.

Kama i ja, podekscytowane, węszyłyśmy dziś w olbrzymim parku, nasze panie gadały w najlepsze, a nas nowe zapachy po prostu oszałamiały. Leżące pod drzewami oślizgłe resztki kości zlokalizowałyśmy bezbłędnie, od tego mamy nosy!

- Nie, Kropka - krzyczała Moja Pani, widząc, jak łykam kawałki w pośpiechu. Dobiegła, smyczą przylała, nie szkodzi, co zjadłam to moje. A niemądra Kama oddała bez protestu swojej pani wspaniały gnat za pokazany w ręce kawałeczek mięska!

Wyobraźcie sobie: pani Kamy nosi w płaszczu rezerwową miskę chyba, na spacerze często z kieszeni wyjmuje coś pysznego, a w domu także bawi się w zamiany! Częstuje Kamę gołą kością, za chwilę przynosi drugą, solidnie obrośniętą mięsem, podaje mojej siostrze, zabiera suchy gnat. Albo siedzi przy Kamie z garścią pełną kawałeczków mięsa, trzyma kość, którą Kama gryzie. Wtyka siostrze do mordki mięsko na przekąskę, odbiera kość i daje z powrotem... Kama tak zasmakowała w zamianach, że wszystko swojej pani odda!

I teraz oddała, odeszła od gnatów, no i dobrze, więcej zostało dla mnie...

Moja Pani, najwyraźniej zmartwiona, powtarza trzeci raz: Żebyś się tylko nie struła tym paskudztwem, Kropeczko. Pewnie sama chciała po-chrupać do syta, nie zostawiłam Jej ani okruszka, jeszcze czego.

Bardzo z siebie zadowolona biegłam dalej, aż za zakrętem niemal wpadłam na prawdziwego potwora! Stał na kamieniu, udając człowieka, olbrzymi, przyczajony do ataku i niczym żywym nie pachniał! Zjeżyłam futerko od karku po nasadę ogona, bo nastroszona jestem większa i groźniejsza, ale potwór ani drgnął. Histerycznym, piskliwym szczekaniem ostrzegłam nasze panie przed niebezpieczeństwem, cofając się na wszelki wypadek w ich stronę.

- Nie bój się, Kropka - krzyknęła gniewnie Moja Pani i dopiero wystraszyła mnie naprawdę. Przed chwilą przy kościach też wołała „nie" i zaraz smyczą mi przylała. W domu po każdym gniewnym „nie" nauczyłam się już szybko wiać pod stół, zanim ścierka przeleci nad grzbietem. Słów „bój się" nigdy jeszcze nie słyszałam, nie rozumiem, czemu Moja Pani jest zła! Gdzie tu zresztą logika, gdzie konsekwencja, potwór czai się do ataku, ja ostrzegam, a Moja groźnie krzyczy na mnie, nie na wroga!!!

Pani Kamy zachowała spokój. -Dobrze, Kama, w porządku, to tylko pomnik — powtarzała. Podeszła, poklepała monstrum. - Proszę, nic się nie stało! Ośmielona Kama powąchała ostrożnie oszukańcze dziwadło, ja bałam się Mojej Pani, może znowu zawoła: „nie"!

- Tchórzliwy głuptas z Kropki - mruknęła Moja, popatrzyłam spode łba. Przecież wystarczy byle pajączek w wannie i Ona piszczy przeraźliwiej niż ja potrafiłabym! Pan łapie pająka do słoika, wyrzuca za okno, Moja Pani dopiero wtedy wchodzi do łazienki. Pan nie krzyczy ze złością: „nie bój się", kiwa tylko pobłażliwie głową. Czemu Moja nie pogłaskała potwora, nie wsadziła go w słoik?


Ledwie wróciłyśmy ze spaceru, a już potężnie brzuch mnie rozbolał, nie zdążyłam wybiec nawet do przedpokoju. O dziwo, Moja Pani bez gniewu, najwyraźniej zmartwiona, powtarza: Żebyś się nie struła, Kropeczko. .. Chciałabym zasnąć, przez sen nie dokucza wzdęty brzuszek ani okropnie swędzące zęby...

...Przecież o bolącym pyszczku zapominam, gdy zwęszę Moją Panią powracającą do domu, poczucie szczęścia mnie roznosi! Całym ciałem okazuję radość, podskakuję niczym zwariowana piłka, przypadam na przednie łapy, piszczę, zaczepiam pazurami o płaszcz, usiłując wdrapać się, polizać buzię, tak witałabym rodziców wracających z polowania!

Nie do pojęcia, czemu Moja Pani mówi kwaśno: ach, był czysty płaszcz, albo: no to miałam nowe rajstopy... Im mocniej mnie odsuwa, tym usilniej składam dowody miłości. Ktoś okropny radził Mojej, by przydeptywała łapki, kiedy na Nią skaczę. Od takich pomysłów ciarki przechodzą przez skórę, osiedlowej przyjaciółce złamano, przydeptując, cztery palce w łapie - i za co? Za radość powitania?!?

Moja Pani wreszcie otworzyła drzwi, skoczyłam, przed pyszczkiem wyczułam podsuniętą rękawiczkę. Rękawiczka rozkosznie zapachniała rękami Mojej i skórą, porwałam, nie wypuszczę, trzymając zdobycz tańczę w bezpiecznej odległości.

- Tak od dzisiaj będziemy się witać Kropeczko - Moja Pani uradowana wyjmuje herbatniki. Co za wspaniały dzień! Oddaję rękawiczkę, chrupiąc herbatnik słyszę Moją przekonującą Pana: Wystarczy podać Kropce rękawiczkę łub zabawkę, pyszczek ma zatkany, nie skacze ani nie ujada... Po łapkach deptać nie pozwolę, są lepsze sposoby, aby szczeniak z radości nie brudził płaszcza...

. ..ale na swędzące zęby niestety nie ma sposobu. Dziąsła puchną, krwawią, jestem niespokojna, gryzłabym wszystko!

Jakoś przetrzymasz, Kropeczko, ząbki zmieniasz, nic strasznego... -Dobrze Mojej Pani mówić, ładne mi nic! Muszę zgubić dwadzieścia osiem mlecznych, ostrzejszych niż igiełki malutkich ząbków, a już wyrastają zdolne kość rozłupać czterdzieści dwa stałe potężne zębiska. Niektóre rosną dłużej, te maleńkie, tuż za kłami, wyłażą czasem dopiero u ponadrocznego psa.


Gdyby Mojej Pani starczało czasu na ciekawe spacery, co najmniej ze cztery godziny dziennie! Po powrocie padałabym tylko spać. Marzę o twardych sucharach, ugotowanych gnatach, pełnych, gumowych zabawkach, tak dużych, aby nie połknąć niecierpliwie, tylko gryźć i gryźć. Przydałyby się również staromodnie oprawione książki, pachnące uczciwym klejem introligatorskim, robionym, jak psu najmilej, z kościanych wywarów...

Zastępczo gryzę bodaj nogi od stołu i buty Mojej Pani, buty z największą uciechą, to trochę jakby Ona była przy mnie, prawda? Moja siostra Kama ma nielichy kłopot: stałe, nowe kły już jej wyrastają, choć mleczne nie zdążyły jeszcze wypaść. Pani Kamy dłubie w bolącym pyszczku siostrzyczki, poluźnia mleczaki, dwa wyrwała palcami, ale dwa uparcie siedzą. Trzeba je szybko usunąć, mówiła pani Kamy, bo nowe zęby wyrosną krzywo albo zrosną się z mlecznymi.

Moja Pani wyszła po specjalne wapno z witaminami, spróbuję na razie przeżuć narożnik wersalki. Okropnie się czuję- obolała i szczerbata, niepewna, czemu w parku wolno rozgryzać patyki, a w domu Moi wrzeszczą, widząc obskubany fotel. Czemu tak trudno rozumieć Moich Państwa...

Ciekawe, czy i wam trudno zrozumieć Moich Państwa? Sądziłam, że Moja Pani na spacerze bawi się co najmniej tak dobrze jak ja, ale teraz niczego nie jestem pewna.

Pomyślcie tylko - puścił karabinek smyczy, nic mnie nie trzymało, ruszyłam radosnym galopem, Moja Pani, krzycząc, pobiegła także. Cudownie, zabawa w berka, najgłupszy pies by pojął! Uciekałam co sił w łapach, wymykałam się z nadstawianych rąk, wreszcie wpadłam z impetem w czyjeś nogi, ktoś ze śmiechem przytrzymał obrożę.

Czemu Mojej Pani, gdy zasapana dobiegła, wcale nie było do śmiechu?

Czemu ze złością szarpała zapiętą już smycz i nawet przylała, gdy niechętnie dawałam się wlec do domu???

Moja siostra Kama, którą do zbrzydzenia stawiają mi za wzór, codziennie bawi się w berka! Kamę puszczają ze smyczy, jej pani natychmiast ucieka, Kama rusza w pogoń, ja też bym potrafiła! Kama panią dopędza, dostaje coś pysznego, na chwilę jest brana na smycz i zaraz zabawa zaczyna się od nowa. Siostrzyczka woli berka z panią niż z innymi psami, jasne. Chociaż nie wie, czy zapięta smycz oznacza koniec zabawy, czy spacer jeszcze potrwa, zawsze, przybiegając na zawołanie, doczeka się pochwał i pychotek.

Nie rozumiem, o co Moja Pani się złości: goniła mnie, żebym uciekała, prawda? A zapinając smycz, była taka rozgniewana: może biegłam za wolno, zbyt łatwo dałam się dogonić. Sprawdzę jutro: ucieknę szybciej, dalej, nikt mnie nie złapie, nie przybiegnę na wołanie, dopóki w rękach Mojej Pani będzie smycz. Chyba wtedy -jak sądzicie - uraduję Moją, wyciągając jedyne możliwe logiczne wnioski z dzisiejszego nieudanego spaceru...

Od Mojego Pana także wyczułam, ledwie stanęłyśmy w drzwiach, niepohamowany gniew.

Oducz Kropkę tego cholernego wycia, skuczy bez przerwy gdy nas nie ma, sąsiedzi przyszli na skargę. Łazicie po parku, a ja pretensji wysłuchuję. - O, proszę, warczenia w głosie Mojego Pana najbardziej agresywny pies by się nie powstydził. A przecież Pan powinien pamiętać, że w pierwszych czterech miesiącach w domu Moich Państwa nie zostawałam sama ani na chwilę, na każde płaknięcie przybiegała z pocieszeniem Moja... Najpierw byłam zadowolona, potem poczułam lęk. Jasne, jeśli Moja Pani nie zostawiała mnie bez opieki, wracała na byle pisk, to znaczy, że w naszym domu czai się niebezpieczeństwo, straszne potwory gotowe wyleźć ze ścian. Nic dziwnego, że teraz rozpaczam i wołam Moją Panią na ratunek, ledwie zamknie za sobą drzwi.

Pan powtarza gniewnie: - Oducz Kropkę tego cholernego wycia, sąsiedzi zwariują, nie chcą mieć wrogów za ścianą!

Ależ to właśnie Moja Pani starannie mnie nauczyła, że za ścianą czyhają wrogowie...

Dziś coś się odmieniło - Moja Pani nie wyszła ukradkiem, w nadziei, że nie zauważę. Wręcz demonstracyjnie zamknęła drzwi. Zawyłam żałośnie, wróciła natychmiast, ale nie pocieszała, krzyknęła ostro: Czekaj, zostań! Zdumiona zamilkłam. Ona wybiegła i wróciła, nim zdążyłam zapłakać. Ucałowała w pyszczek, wybiegła jeszcze raz...

Przez cały dzień Moja Pani wychodziła i wracała, z gniewem, gdy skuczałam, z pieszczotą, jeśli zostawałam cicho. Naprawdę bardzo dziwne, czy już nie muszę Mojej wołać na ratunek? No to zamiast wyć, zajmę się kością zostawioną obok miski i z ulgą pójdę spać.

Zasypiając, słyszę kategoryczne słowa Mojej Pani: Choćbym cały urlop spędziła w drzwiach mieszkania i na klatce schodowej, nikogo skowytem nie udręczy Najpiękniejsza Kropka...

Po przebudzeniu Moja Pani równie kategorycznie oznajmiła Panu: Zapisałam Kropkę do psiej szkoły, zaczynamy lekcje za tydzień. Proszę, proszę, nadstawiłam uszy podniecona. Od dawna czujnie obserwuję Moją Panią i usiłują robić coś razem, ale współpraca dziwnie nam nie wychodzi. Każdy pies chciałby z rodziną polować, bawić się w berka, pilnować gniazda, przeganiać obcych. Nie dawało mi spokoju, że Moja Pani najwyraźniej pomocy ode mnie nie potrzebuje, nawet nie pozwala, bym ściągała Jej z nóg rajstopy... Strach pomyśleć, co mnie czeka, nieprzydatnych prędzej czy później wyrzuca się z psiego stada.

Nie jestem ślepym szczeniakiem, już czterotygodniowa naśladowałam Mamę, gdy tylko skończyłam siedem tygodni - gotowa byłam w zabawie uczyć się najszybciej, najpilniej. Nie potrafię zapomnieć żadnych przykrości ani przyjemności, jakie spotkały mnie w trzecim i w czwartym miesiącu życia.

A tu proszę: kończę siedem miesięcy i tak do końca nie jestem pewna nawet, czy to ja rządzę w domu czy Moja Pani. Wprawdzie Moja Pani czasem zachowuje się jak szefowa w stadzie, ale częściej jest bardzo posłuszną Panią, ustępuje mi natychmiast, daje pierwszej jeść, bawi się ze mną na każde żądanie, biegnie wszędzie za mną na smyczy... A ja bezpieczniej czułabym się, gdyby Moja Pani została szefową na zawsze, w końcu to Ona powinna zastąpić Moją Mamę.

Nie oddam Kropki na szkolenie, będziemy uczyć się razem - mówi Moja, oddycham z ulgą. Gdybym uczyła się od obcych, kochałabym Moją Panią, jasne, ale bardziej szanowałabym nauczycieli. Na szczęście to Moja Pani będzie mnie uczyć, to Ona będzie najważniejsza, a ja, potrzebna i przydatna, bezpieczne miejsce w rodzinie mam zagwarantowane...

I na pewno nie powtórzą się ostatnie dni, kiedy przeżyłam straszliwe chwile: Moja Pani bez przywitania wpadła w drzwi. Warknęła: nie przeszkadzaj, zwęszyłam od Niej coś niesamowitego, gorszego niż gniew.

Pan także nie pogłaskał mnie, odtrącił, choć usiłowałam Ich rozbawić. Oboje mówili bardzo głośno i patrzyli na siebie z nienawiścią, niepojętą dla psów z jednego stada. Moja Pani - czułam to po zapachu doskonale - gotowa była na wszystko, rozjuszona jak psica, gdy obcy zbliża się do ślepych, bezbronnych szczeniąt, a Pan pachniał niczym pies przed własną budą wyzwany przez wroga do walki. Ale nawet ja żadnego wroga nie potrafiłam wywęszyć, chociaż nos mam najlepszy w rodzinie!

Wtulona w kąt dygotałam z przerażenia. Jeśli Moi skoczą sobie do gardeł, nie dam rady Ich rozdzielić. Czyżby zapomnieli, jak niebezpiecznie żyć samotnie? Każdy pies wie doskonale: jeśli rozpadnie się stado, nastąpi koniec świata! Nikt w pojedynkę nie obroni gniazda ani nie zdobędzie pożywienia, a już na pewno nie ja, najmłodsza. Oni są całym moim światem, gwarancją bezpieczeństwa, nie potrafię żyć bez Nich. A wyglądają, jakby, oboje wściekli, mieli się za chwilę pozagryzać.

Nie, nie wytrzymałam dłużej, skoczyłam między Moich Państwa z rozpaczliwym skowytem... Spojrzeli na mnie zaskoczeni, wreszcie wynormalnieli trochę.

- Nie kłóć się ze mną, nie denerwuj psa - burknął Pan prawie zwyczajnym głosem.

-To ty się nie kłóć, ty jej nie denerwuj - Moja Pani, ze łzami w głosie, musiała przecież mieć ostatnie słowo.

Oboje mnie nie denerwujcie, oboje Was kocham, patrzcie na siebie wilkiem, nie człowiekiem! Wilcza rodzina jest zwarta, wierna, solidarna, mowy nie ma o nieporozumieniach, co dopiero o kłótniach. Chociaż udomowiono mnie przed tysiącami lat, praw wilczego stada na moment zapomnieć nie potrafię...


Nie macie pojęcia, jak zmądrzała w psiej szkole moja smycz! Właściwie z każdym dniem coraz bardziej jej nie lubiłam, nic dobrego nie zapowiadało też założenie obroży. I oberwałam paskudnym rzemieniem, i o byle co w domu grożą. Podczas spaceru, w najlepszej zabawie, jeśli dałam się złapać, smycz szarpała obrzydliwie, Moja Pani krzyczała, a spacer kończył się nieodwołalnie.

Już na pierwszej lekcji w psiej szkole chodziłyśmy zupełnie inaczej. Jakaś Młoda Ruda, z kudełkami niczym seter irlandzki, patrzyła na psy, mówiąc do pań. Pociągnęłam Moją, nie poczułam napięcia smyczy, ale szybkie, lekkie szarpnięcie i natychmiastowy luz, nic już nie wlekło mnie za szyję! Zdumiona podsunęłam się tuż do Pani - co się dzieje? A Moja Pani spokojna, nie rozgniewana, mówiła coś ciepło, wyjęła herbatnik z kieszeni, cudy czy co? Sięgając herbatnika, dotykałam barkiem Jej nogi, chwalono mnie, głaskano, drugi herbatnik znalazł się po chwili...

Czułam nosem w kieszeni Mojej mnóstwo herbatników, rozsądek nakazywał trzymać się blisko: Moja Pani zapomniała chyba dać mi przed wyjściem obiad, śniadanie też nie wiedzieć czemu było mniej niż skromne. Młoda Ruda akcentowała: dobrze, noga, to samo powtórzyła Moja ciepłym, zachęcającym głosem. Chrupiąc kawalątek kolejnego herbatnika, oddychałam z ulgą - w psiej szkole smycz nie jest groźna, przyjemnie iść przy Mojej Pani.

Ciekawe, jaki będzie jutrzejszy spacer, czy smycz zachowa się przyzwoicie, czy znowu u jednego końca zawiśnie rozgniewana Moja Pani, a ja drugi koniec szarpać będę ile sił...

Doprawdy, nie oczekiwałam, że w programie zajęć psiej szkoły są lekcje obcych języków, Młoda Ruda zapowiadała na dziś tylko siadanie i warowanie! Panie stanęły półkolem, do pokazu wzięto Reksa, we łbie mu się przewróci. Młoda Ruda trzymała smycz Reksa w górze, pokazała mu nad głową ukryty w dłoni kąsek...

Reksowi pupa bez naciskania sama opadała na trawę. - Siad, dobrze -mówiła Ruda. Po chwili, nie pozwalając Reksowi wstać, rękę z herbatnikiem przed samym psim nosem zniżała do ziemi.

Reks położył się. - Waruj, dobrze - usłyszał, dostał ciacho i tyle serdeczności, że walnął ogonem o ziemię z zachwytu.

Kropka też potrafi - pochwaliła się Moja Pani - waruj, Kropka! Siedziałam z oczami jak dwa znaki zapytania, o co chodzi?

No leżeć wreszcie, mam krzyczeć, byś zrozumiała — Moją Panią coś najwyraźniej zgniewało, a przecież słysząc słowo „leżeć", zawarowałam od razu!

Pies nie rozumie znaczenia słów, kojarzy je z nauczoną czynnością. Jeżeli w domu mówiliście do Kropki „ leżeć ", nie pojmuje, że ma się położyć także na słowo „waruj", przynajmniej nie od razu. Trzeba przyswoić nowe hasło, teraz jest dla niej jak obcy język. Zresztą Kropka może tu ćwiczyć na hasła domowe - Młoda Ruda pocieszała rozzłoszczoną Moją Panią.

Ja chcę jak wszyscy - zgrymasiła Moja.

To trzeba mówić najpierw jedno i drugie słowo razem: „leżeć, waruj", łatwiej pojmie o co chodzi - zgodziła się Młoda Ruda.

Szkoda, że mnie o zdanie nie zapytano, wolałabym aby Moja Pani w takiej samej sytuacji, identycznego działania ode mnie oczekując, używała tych samych słów, nie utrudniała nauki...

Na szczęście Młoda Ruda postanowiła zademonstrować, że zapamiętanie nowych słów nikomu nie przychodzi łatwo! Powiązano nas przy siatce, wszyscy nasi sami stanęli w kółeczku.

Będę mówiła różne cyfry, jak powiem „ trzy ", proszę stanąć, na „pięć " ruszyć truchcikiem, na „ cztery " w tył zwrot - zapowiedziała.

Ależ się zrobił cudowny bałagan, rozdziawiliśmy pyski z zachwytu! Wszyscy nasi co chwilę wpadali na siebie, panie stanęły, panowie biegali, ktoś klapnął na ziemię, po prostu sądny dzień.

Nawet ludziom trudno nowe słowa natychmiast skojarzyć z czynnością, nie wymagajmy za wiele od psów - Ruda, stojąc w środku kółka, kiwała głową z wyraźną satysfakcją.

Na dodatek my, psy, mamy jeszcze kłopoty z niepojętymi, gniewnymi okrzykami „nie siad, tylko waruj". Młoda Ruda już wiele razy powtarzała naszym paniom, że my, psy, rozumiemy pojedyncze słowa, nie całe zdania! A sami policzcie ile słów jest w „nie siad, tylko waruj". I na domiar złego, każde z tych słów oznacza zupełnie coś innego do zrobienia! Jeśli usiądę, a Pani z gniewem zawoła „nie siad, tylko waruj", mogę zupełnie zgłupieć! „Nie" zabrania wszystkiego, „siad" właśnie wykonałam, gdzie „waruj" i „tylko" doczepić? Okrzyku Mojej Pani „nie siad, tylko waruj" zrozumieć naprawdę nie potrafię. Mam inne zdolności niż ludzie - o, proszę, Moja Pani nie wyczuje nosem, kto stoi za drzwiami, przy zamkniętych oknach nie pozna kroków Pana na ulicy, tak jak ja, to jest za trudne dla Niej! Za to całe zdania są zbyt trudne dla mnie, a z przeczących pojmuję tylko to nieszczęsne słowo „nie".

Nie myślcie, że narzekam - naprawdę lubię psią szkołę, byleby Moja Pani miała więcej cierpliwości, częściej okazała zadowolenie, mówiła do mnie językiem zrozumiałym dla każdego psa...

- Przydały się lekcje - Moja Pani, zadowolona, opowiadała Panu dzisiejszy dzień. Młoda Ruda zadała do domu naukę pokazywania zębów. Dziwne, wystarczy mnie rozzłościć, zęby bez żadnej nauki wyłażą na wierzch, ale Moja Pani rozumiała to inaczej. Głaskała po pyszczku, liczyła zęby i obmacując kły, wtykała mi w mordkę herbatniki, powtarzając: Pokaż ząbki. W psiej lecznicy też mnie długo dokarmiała, aż wreszcie ktoś ubrany w zielony kitel pochwalił moje mocne, zdrowe zęby. Pewnie że mocne i zdrowe! Na spacerze chwyciłam kawał sporego patyka, chciałam odgryźć troszkę. Coś mnie ukłuło, okropnie uwierało, nie mogłam zamknąć pyska ani przełknąć cieknącej obficie śliny.

Przerażona tarłam pyszczek łapami ile sił, nie pomogło, ktoś najwyraźniej gryzł mnie od środka! Dopadłyśmy z Moją Panią samochodu, ja piszczałam cały czas, auto tylko na zakrętach. W lecznicy sama nie wiem jak natychmiast wylądowałam na stole. - Pokaż ząbki - kategorycznie zażądała Moja Pani, kładąc mi rękę między kły. Wprawdzie nie dałabym rady jeść, ale nadzieja herbatnika podziałała, wytrzymałam z szeroko otwartą paszczą. Zielony Kitel błyskawicznie wydostał kawał patyka zaklinowany w poprzek podniebienia pomiędzy trzonowymi zębami.

- Po kłopocie - pokazał patyk Mojej, pod którą dopiero teraz nogi się ugięły.

-Aleś mi napędziła strachu, Kropka - wyszeptała, sięgając po obiecany herbatnik, proszę, opłaca się nauka...

- ... za drogo ta wasza nauka kosztuje. Kropka po lekcjach na kury poluje, a ty płacisz za nie jakby były złote i znosiły brylantowe jajka -Pan jeszcze przy kolacji gniewał się na nas. To On naprawdę mojej zabawy z kurą nie zapomniał? Ja mam powody pamiętać, warowałam z godzinę przy kurze nieruchomo, obrzydliwość, ale czemu On? A taki zapowiadał się wspaniały dzień! Po lekcjach w psiej szkole poszłyśmy na spacer, nagle coś fantastycznie skrzeczącego i trzepoczącego skrzydłami wypadło z krzaków, najwyraźniej do berka zapraszając. Nie trzeba mnie długo namawiać! Skoczyłam, chwyciłam za pióra, coś fantastycznie skrzeczącego znieruchomiało, nie chciało się już bawić i zamilkło na zawsze, szkoda.

Za to Moja Pani nie zamilkła całą drogę do domu! Najpierw z uszami położonymi po sobie dawała pieniądze obcemu, który wybiegł z tych samych krzaków, potem krzyknęła: Waruj, Kropka i omalże z furią biła smyczą ziemię tuż obok leżących bardzo grzecznie mnie i kury, przyłożyła mi wreszcie ptaszydłem przez łeb.

Myślałam, że w domu będzie spokój, ale gdzie tam! Leżałam i leżałam przed nieruchomym kłębkiem pierza. Z nudów chciałam troszeczkę potarmosić, Moja ryknęła: Źle, Kropka i przytrzymała za kark, skrzydła kury znowu sprały mój pyszczek. Mam dosyć zapachu piór, co ja w tej kurze czułam ciekawego!

- Żebyś więcej nie chodziła na spacer obok kurników - Pan powarkiwał nieżyczliwie.

- Pójdziemy jutro z Kropką na dziesięciometrowej lince - upierała się Moja - niech tylko spróbuje pogonić za kurami...

Na spacer zgoda, ale Moja Pani tak mi dokładnie obrzydziła ptaki, że złotej ani nawet brylantowej kurze nie dam się już namówić na zabawę w berka.

Za to na zabawę w polowanie dałam się Mojej Pani namówić natychmiast.

W psiej szkole Młoda Ruda pokazywała jakieś cudactwo, wypisz-wymaluj kość pachnąca drewnem, też pomysł.

- Na szkoleniu obowiązuje drewniany koziołek - oznajmiła. - Będziesz go nosić, Kropeczko.

Nosić to ja noszę pantofle Mojej Pani, czasem uda mi się upolować Jej rękawiczki lub rajstopy, nie wiem, czy polubię drewnianą kość. Spojrzałam na Moją z niedowierzaniem: jakby zapomniała, że jestem obok, bawi się cudactwem, podrzuca, zbliża do buzi, o nie, ja muszę sprawdzić co w tym koziołku jest!

Moja Pani, najwyraźniej zazdrosna o zabawkę, chowała ją za siebie, uciekała. Tym bardziej zaciekawiona chciałam złapać, wreszcie się udało! Trzymałyśmy koziołek, szarpiąc z obu stron, Moja słowami: daj aport zaproponowała herbatnik na zamianę. No pewnie, że drewnianą kość oddałam, ale po schrupaniu herbatnika postanowiłam zabawę powtórzyć - najlepsze miało dopiero nastąpić!

Moja Pani, machając aportem, pozwoliła, by daleko uciekł jej z rąk. Nie potrzebowałam zachęty do pościgu - galopem dopędziłam uciekiniera, porwałam w zęby i wróciłam do Niej, Ona na pewno ma jeszcze herbatniki.

Spodobał mi się aport i to jeszcze jak - nie ma większej przyjemności niż udane polowanie.

Łapię uciekającą zdobycz, przynoszę Mojej Pani, zgodnie z psimi prawami jako uczestnik polowania zapracowałam na herbatniki. Czuję radość pościgu, sukcesu, współpracy - co może być lepsze?

Chyba tylko zabawa w chowanego, którą poznałam za parę dni...

Ujrzałam dzisiaj pierwszy dłuuugi ślad na moookrej trawie — najwyraźniej zadowolona Moja Pani nuciła w kuchni.

Zlituj się, to była piosenka o pierwszym siwym włosie na skroni — zaprotestował zdumiony Pan.

- A teraz jest o Kroopce, która wąąącha ślad ciekawie - Moja nieustępliwie dośpiewała ostatnie słowo, Pan położył uszy po sobie, machnął ręką, zajął się wyjątkowo pysznym śniadaniem.

Ja swoje zjadłam dziś w psiej szkole, wyruszyłyśmy z Moją Panią o świcie, przed śniadaniem, kiedy Pan pochrapywał w najlepsze.

Uwiązana do drzewa patrzyłam zaintrygowana: Pani Kamy wbiła w ziemię coś, co określiła „oznacznikiem początku śladu", strasznie skomplikowana nazwa kawałka patyka! Stanęła przy patyku-oznaczniku, stopa za stopą ruszyła przed siebie, znikła, wróciła gdzieś z boku i poszła przed siebie jeszcze raz.

Młoda Ruda wsadziła na mnie rzemienie. - Szorki do pracy węchowej - powiedziała. - Kropka musi swobodnie schylać głowę i nos do ziemi, obroża ciągnie psa do góry, zaczynamy ze smyczą przypiętą do szorek, potem dostanie dziesięciometrową linkę.

Podeszłam z Moją Panią blisko patyka-oznacznika. -Przeprowadzamy psa powolutku przez linię śladu, demonstracyjnie wciągamy powietrze nosem. Gdy pies sam zacznie węszyć, zachęcamy mówiąc „wąchaj, dobrze ", idziemy tuż za psem — tłumaczyła Ruda.

Ślad pani Kamy zwęszyłam w trawie natychmiast, poczułam chętkę by sprawdzić, czemu tak dziwnie chodziła po łące. Ruszyłam tropem kilkadziesiąt kroków, wryło mnie w ziemię, na śladzie, najwyraźniej zgubiona, leżała rękawiczka pani Kamy, ta sama, którą często pozwalała się bawić Kamie i mnie!

Jasne, że zatrzymałam się nad rękawiczką. - Brawo, Kropka - Moja, niesamowicie ucieszona, jeszcze rzuciła mi zabawkę do aportowania i mięskiem też uczęstowała!

- Nieźle, naprawdę dobrze na pierwszy raz - pochwaliła nas Młoda Ruda — a z Kolibrem spróbujemy zabawy w chowanego.

Spojrzałam na stojącego obok długonogiego rudzielca z czarnym pyskiem - starszy ode mnie Koliber obija się w psiej szkole aż przykro patrzeć! Goni w podskokach, węsząc każdy górny wiatr, byle szybciej i dalej, przebiega nad leżącymi na tropie zabawkami, ślad własnej pani obchodzi go mniej niż szeleszczący listek!

Uwiązano Kolibra do drzewa, jego pani odeszła, znikła zupełnie nam z oczu. Koliber spojrzał z niedowierzaniem, zawył nagle rozpaczliwie: już niiigdy nie zobaczę mooojej paaani, wyrwał smycz odwiązującej go Młodej Rudej, pognał szaleńczo, pierwszy raz mimo pośpiechu schylając nos do ziemi. Po chwili zachłystując się radosnym szczekaniem, wyciągnął swoją panią z krzaków, w podskokach lizał ją po buzi, ukradł jej czapkę, obdzierał szalik, nie darmo mówią o nim: radosny wariat.

Wariat nie wariat, dzisiaj Koliber swoją panią znalazł i na pewno spodobała mu się zabawa w chowanego!

Spacerujemy w trójkę: Moja Pani, Pan i ja. Gdyby tak Moja czasem zechciała się ukryć... Odnajdywałabym Ją bez zachęty, bez przymusu, po prostu z potrzeby serca, dokładnie i nieomylnie, uwierzcie: na moim nosie zawsze można polegać...

Naprawdę można polegać na moim nosie - żaden Brodaty człowiek nie oszuka mnie zamienionym szczeniakiem!

Przyznaję, lubiłam Brodatego, przecież na psią łączkę przyprowadzał go maleńki Nepper. Ten puchaty, prawie cały czarny i pozbawiony ogona szczeniak usiłował przynajmniej poobgryzać mój! Uprzejmie przewalałam się na grzbiet, Nepper mlecznymi igiełkami tyrpał mnie za gardło... Gdy zmęczeni zachodzili do nas, ustępowałam maluszkowi własną miskę, był dla mnie niczym młodszy brat.

Od dawna nie spotykałam Neppera, Brodaty przyszedł do nas sam. Opowiadał Mojej Pani o psim tyfusie niemożliwym do wyleczenia, o Nepperze biegającym na ostatniej, największej łączce. Ale nawet ja nie zdołałam wywęszyć bodaj odrobiny zapachu szczeniaka na żadnej łączce, więc niesamowicie uradowałam się dzisiejszym spotkaniem!

...Poczułam, że nadchodzi jak dawniej Brodaty, a przy nim taśta się bezogoniaste, prawie całe czarne maciupeństwo, skoczyłam radośnie powitać Neppera i aż cofnęło mnie z oburzenia: obco pachnące szczenię wystawiało zaciekawioną mordkę...

Obwąchałam zjeżona. - Witaj, Kropko - niepewnie odezwał się Brodaty. Sprawdziłam starannie i jego zapach: człowiek na pewno ten sam, ale z zupełnie innym psem!

Nie, szczeniaka nie przegoniłam, taki mały jest nietykalny, ale Brodatemu nie pozwoliłam już się głaskać, bez Neppera nie życzę sobie od Brodatego żadnych poufałości. Brodatemu i Mojej zwilgotniały oczy, mówili, że nie rozumiem, że Nepper, gdyby żył, wyglądałby inaczej, byłby większy ode mnie, nie sądzili, abym po roku mogła pamiętać.

Przepraszam bardzo, choćby Nepper wyglądał zupełnie inaczej, pachniałby tak samo, a to najważniejsze. Zapach serdecznie bliskich ludzi i zwierząt zapamiętuję na zawsze, byle Brodaty mnie nie oszuka, nieodwołalnie stracił moje zaufanie.

Moja Pani łagodnie zachęcała do zawarcia nowej znajomości, to Ona niczego nie rozumie! Brodatego powinien przyprowadzić Nepper i tylko Nepper! Niewiele byłabym warta, gdybym po roku zapomniała maleńkiego przyjaciela...

...chociaż serdecznych przyjaciół, Ola i Paszczaka, raz na zawsze potrafiłam skłócić.

Niezły z ciebie numerek, Kropka - mówiła zdumiona Moja Pani. A przecież ja nie mogłam postąpić inaczej, musiałam ustalić kto rządzi w naszym stadzie!

.. .Długonogi, szczupły Olo biegał na łączce zawsze z serdecznym kumplem, pręgowanym Paszczakiem o śmiesznie spłaszczonej mordce. Obaj, znacznie starsi, długo nie zwracali na mnie uwagi, wręcz mogliby przewrócić, stratować w zabawie.

Teraz, prawie dorosła, młoda suczka, nie byle jaka smarkata postanowiłam sprawdzić, kto tu właściwie jest szefem. Olo i Paszczak nie reagowali na zaczepki: powarkiwałam, trącałam od tyłu, ukradkiem skubałam za pięty, a oni ciągle nic! O nie, ja tego tak nie zostawię! Znalazłam solidny kijek, chwyciłam w zęby, podskoczyłam parę razy prowokująco, by obaj całym sercem zapragnęli mojej zdobyczy. Podbiegłam i upuściłam kijek tuż przed rozciekawione nosy...

Trzeba było wam słyszeć, z jakim wspaniałym rykiem przyjaciele wreszcie chwycili się za łby! Bardzo zadowolona patrzyłam na przepychanki i starannie w powietrze wymierzane ciosy. Olo stracił równowagę pierwszy, Paszczak momentalnie przydusił go, groźnie warcząc. Jak przystało na uczciwą przyjacielską potyczkę, nikomu włos ze łba nie spadł, obyło się bez zadraśnięcia. Zwycięzca, syty triumfu, dumnie odmaszerował, pokonany człapał ponuro z opuszczoną głową.

Podbiegłam do Paszczaka, trąceniem pyska wyraziłam najgłębsze uznanie. Od tej pory, ilekroć spotykamy siew trójkę, Ola traktuję lekceważąco, podziwiam zwycięskiego Paszczaka, tak nakazują psie obyczaje...

...a psie obyczaje wszystkich obowiązują. O, dziś wyruszyłyśmy na spacerek z Moją Panią- na kilometry, jak nosem zwęszyć, żadnego psa. Wreszcie doniosło przyjazny zapach Kamy, jej pani i wózeczka z ludzkim szczeniątkiem. Powiększyło nam się stadko i zaraz zrobiło się raźniej. Po rytualnej, powitalnej zabawie wzięłyśmy się z siostrą serio do roboty. Okrążałyśmy panie i wózeczek, kontrolowałyśmy zapachy, panie rozmawiały spokojnie, nad bezpieczeństwem czuwałyśmy obie. Szczeknęłam ostro - błysnęła ruda smuga, to Koliber obiegł nasze panie, niuchnął z szacunkiem wózek, mnie i Kamę trącił barkiem.

Od tej pory biedny byłby pies, próbujący podejść, Koliber nie pozwoli nas powąchać, przepędzi nie na żarty. I my nie chciałybyśmy trzeciej suki w zgranym stadku. Najpierw wypadałoby przetrzepać jej futerko, nauczyć moresu, chociaż Koliber broniłby nowej znajomej przed zbyt ostrą lekcją.

Psy, widząc zwartą grupkę, omijały nas z daleka. Nie jestem awanturnicza, łatwo zawieram znajomości, ale aż korciło, by ktoś spróbował zaczepki - Kama i ja sprawdziłybyśmy z przyjemnością, jak sobie poradzi Koliber.

Kiedy panie przysiadły na ławeczce, najbliższy teren uznaliśmy za naszą wyłączną własność, teraz mamy i prawo, i obowiązek przepędzać zębami intruzów...

Wiadomo: najgrzeczniejsza, najspokojniejsza jestem w pojedynkę. Ale samotny pies szuka towarzystwa drugiego, dwa noszą w sercach odwagę czterech, jeśli jesteśmy już w trójkę - nieustępliwa, zaczepna i wojownicza staje się nawet Najpiękniejsza Kropka...

- Ona nie jest najpiękniejsza, nabrano nas - Moja Pani zdenerwowana była niesamowicie. - Pamiętasz - mówiła do Pana - Kropka miała być najpiękniejsza, ale najpiękniejszą suczkę hodowca zostawił sobie, zdobyli złoty medal, a nasza co, ledwie z łaski na uciechę bardzo dobra... Nie ma sensu jeździć po wystawach...

Pierwszy raz w życiu byłam z Moimi na wystawie rasowych psów -jak dla mnie może to być także ostatni raz - nie lubię zapachu podekscytowanych, niespokojnie stłoczonych psów i ludzi.

Przed chwilą na osznurowanym placyku czekałam w pełnym słońcu na oględziny zębów, potem biegałam w kółko razem z grupką suk bardzo podobnych do mnie, ani to zabawa, ani szkolenie. Serdecznie znudzona odetchnęłam z ulgą, gdy z Moją Panią, niepojęcie niezadowoloną zeszłyśmy z placyku.

Te słabsze schodzą już z ringu, najlepsze doskonałe suki walczą o medale — powiedział ktoś, patrząc na nas lekceważąco.

Obejrzałam się zdumiona, suki pozostawione na placyku nie walczyły, bez sensu biegały i biegały w kółko. A ja nie jestem słabsza, zdecydowanie większa i silniejsza dałabym radę w walce każdej z nich!

Mojej Pani łzy błyszczały w oczach. -Kropka nie jest najpiękniejsza, jest za duża - niemal wyszlochała i Pan wreszcie też się rozgniewał.

Podobno tylko ty ją kochasz, a mnie akurat nie przeszkadza ocena bardzo dobra — wysyczał jadowicie. - Możesz mieć od niej rodowodowe małe, ale popatrz na stłoczone w kojcach szczeniaki do sprzedania, po championkach i medalistkach... Trudno dla wszystkich o byle jakie, co dopiero dobre ręce! Kropka jest nasza, zdrowa, mądra i kochana, niech będzie nawet pięć razy za duża na medale...

Pan upieścił mnie serdecznie, jak nigdy jeszcze przy Mojej Pani. Ona uspokoiła się trochę.

- Nie pojedziemy więcej na wystawę - oznajmiła zdecydowanie.

I bardzo dobrze, wolę biegać swobodnie, Pan obiecał bardzo długi spacer...

- Ten spacer mógł być najdłuższy, nie do wiary, że wielką, prawie jak tenisową piłką pies może się zadławić. Wiadomo, niebezpieczne są kasztany, kamyki, małe gumowe zabawki, zwierzak połknie, nie powie, na operację czasem za późno, ale żeby taka piłka utknęła w gardle - zdenerwowana pani Kamy prowadziła auto. Mój Pan krzywił się boleśnie, patrząc na obandażowaną rękę. - Co za pechowy dzień.

Rzeczywiście pechowy, nowa piłeczka przepadła, a Pana pogryzł nie wiadomo kto!

Przed chwilą w parku znalazłam pełną gumową piłkę, zachwycona obśliniłam, pogryzając, pokazywałam zazdrosnej Kamie i cieszyłam się spacerem, choć Moja Pani została w domu. Rzucona przez Pana piłka poleciała wysoko, próbowałam złapać szeroko rozdziawioną paszczą, coś wpadło do gardła, nie dając oddychać... Charcząc, usiłowałam wy-drapać z siebie to coś, zrobiło się całkiem ciemno, nie czułam już nic.

Gdy pojaśniało, leżałam na boku, piłka przepadła, okropnie bolało mnie gardło, a na dodatek z dłoni Mojego Pana, najwyraźniej solidnie pogryzionej, kapała krew.

- Kropka szczękała już konwulsyjnie zębami, zupełnie straciła przytomność zanim wyciągnąłem jej z gardła tę cholerną piłkę. Jeszcze chwila i byłoby za późno - mówił Mój, gdy pani Kamy obwiązywała Mu rękę. — Wyrzuć w diabły to draństwo, niech żaden pies nie znajdzie...

- Oczywiście - głos pani Kamy zadrżał dziwnie - patrz, niby głupstwo, nieodpowiednia zabawka, a nie wróciłaby do domu Najpiękniejsza Kropka.

...ale wróciłam, szkoda tylko, że nie wiem, który pies pogryzł Mojego Pana, oj, dałabym nauczkę! A w domu powitał nas Koliber, bardzo z siebie zadowolony, choć jego panią trzęsło ze złości, co za dzień!

- Stałam na światłach - opowiadała Moim Kolibrowa - na sąsiednim pasie głupek w czerwonym polonezie udawał, że szczeka, drażnił psa przez szybę.

No, wyobrażam sobie, co się działo w aucie Kolibrowej! Wszystkie psy wiedzą jak niewiele trzeba, aby Koliber poczuł się sprowokowany.

Chociaż złość mija mu szybko, uwielbia pokazowe bijatyki, a już w samochodzie zupełnie na żartach się nie zna.

- Ico zrobiłaś - zaintrygowana Moja Pani stawiała przed Panem drobniutko pokrajane pyszności, Pan jadł jedną ręką.

- Pokazałam kukułę, no, kółko na czole - wyjaśniła Kolibrowa. - Nic lepszego nie wymyśliłam, wóz podskakiwał przez szalejącego psa...

-Aleś niemądra - Moja spojrzała pobłażliwie - ruszyłabym wolniutko, na awaryjnych, żeby mnie Głupek wyprzedził, potem to już on by się zdenerwował, i to jeszcze jak... Elektrownię mam w reflektorkach... Gdyby nie zechciał wyprzedzić, mogłabym nagle zahamować, cała blacharka z tyłu wymaga wymiany - mówiła Moja Pani dziwnie rozmarzonym głosem, słuchaliśmy zdumieni. Czyżby i Ona, jak Koliber, o byle co na oślep ruszała do ataku?

O, nie, choćby na sąsiednim pasie warczano, szczekano i fikano koziołki, ja do awantury w aucie nie dam się namówić...

...i naprawdę kocham wyjazdy samochodem, takie nad wodę, kochani, umiem pływać!!!

- Woda nagrzana, wirów nie ma, wrzucimy je i zaraz popłyną - proponował zniecierpliwiony Pan, gdy mimo zachęt Kama i ja tylko brodziłyśmy przy brzegu.

- Przymusem i siłą najłatwiej psa zniechęcić — zawarczała Moja Pani.

- Poczekajmy, spokojnie poznają dno, skacząc na oślep mogłyby się na coś nadziać. Przytrzymaj za obroże, my popłyniemy, jak zawołamy puścisz - pani Kamy proszącym uśmiechem rozbroiła Mojego.

Zaniepokojone Kama i ja szarpałyśmy się, widząc, że coraz mniej naszych pań wystaje z wody. Słysząc wołanie z drugiego brzegu, skoczyłam bez wahania, no proszę, w wodzie można biegać! Przebierałam szybko łapami, a wychodząc na brzeg, zatoczyłam się z lekka, dopadłam Moją i dopiero tuż przy Niej porządnie otrzepałam futerko. Do Pana wracałyśmy razem; nim pojęłam, że w wodzie Moja Pani chodzi na leżąco, podrapałam troszkę Jej plecy. Po rzucany do wody aport pływałyśmy już z Kamą na wyścigi.

- Tak rzucajmy, żeby sunie dopływały do płaskiego brzegu - prosiła pani Kamy. —Jeśli pies tylnymi łapami nie sięga dna, nie da rady wyjść na stromy brzeg czy drewniany pomost, męczy się szybko i może utonąć...

Ani nam w głowie tonąć, cieszy woda, kąpiel, to są po prostu piękne dni...

To były piękne dni, kiedy kupując wódkę oddawano obowiązkowo puste butelki na wymianę — po chwili warczała z furią Moja Pani, owijając mi łapę białą szmatką. - Nawet nad wodą pełno wzbitych flaszek i odłamków szkła.

W pierwszej chwili nie poczułam, jak głęboko rozcięłam opuszkę palca. Gdy w przecięcie dostał się żwir i piasek, pisnęłam, usiłując biegać na trzech łapach.

- Nie wpuszcza się psów na plaże, bo brudzą, a tu, popatrz, rozbite butelki, słoiki, resztki jedzenia, niedopałki, używane pampersy i nie tylko - Moja Pani usiłowała wymacać, czy w głębokim skaleczeniu nie pozostały okruchy szkła.

Pani Kamy przyklękła obok. - Nie trzeba szyć - powiedziała - zagoi się samo za dwa tygodnie... W domu Kropka może chodzić w bawełnianej skarpetce. Na krótkie wyjścia założysz kalosz, wtedy bandaż nie przemoknie ani brud nie dostanie się do ranki, widziałam psie kalosze w sklepach zoologicznych.

Przy Mojej Pani wytrzymam obandażowana, trudno. Ale wychodząc, lepiej niech mi zdejmie opatrunek, dobrze radzę, inaczej sama ściągnę go zębami. Choćbym miała zeżreć nawet połowę tej białej szmaty, wyliżę sobie dokładnie skaleczenie.

Goi się na tobie jak na psie, Kropeczko, pojedziemy na mistrzostwa psów towarzyszących - uradowana Moja Pani wyrzuciła bandaż. O mistrzostwach słyszałam już w psiej szkole. Gdy kończyłyśmy zajęcia, Młoda Ruda zapowiedziała egzamin, Moją wręcz zatrzęsło.

Zresztą, wszyscy państwo się wystraszyli, a przecież następny dzień był najzwyklejszy.

Robiliśmy to co zawsze, tyle że starszy pan popatrywał z boku, bawiąc się długopisem i notesem. W każdym włosku czułam niepojęte napięcie Mojej, na wszelki wypadek chłonęłam uważniej każde Jej słowo i gest.

- Zdałyście doskonale, gratuluję - powiedział Starszy Pan. - Wypadałoby spróbować sił na pierwszych mistrzostwach Polski psów towarzyszących...

Ja próbować sił mogę zawsze, zgoda. To tylko Mojej Pani drżał głos i kolana, gdy na nieznajomym boisku, z wylosowanym pierwszym numerem startowym, mimo lodowatego deszczu zgłaszała gotowość rozpoczęcia ćwiczeń.

Przysięgłam sobie nie spuścić z Mojej Pani oka, bo zdenerwowana była gorzej niż na egzaminie. Chodziłam przy Niej, biegałam, zostawałam, wracałam na zawołanie i przyniosłam aport. Gdy Moja odeszła schować aport wśród pięciu innych, identycznych, wiedziałam: trzeba po zapachu Jej rąk rozpoznać i przynieść tylko nasz. Powoli zbliżyłam się do miejsca próby, Ona została z tyłu. Obwąchałam starannie drewniane aporty. Tylko jeden pachniał rękami Mojej, wzięłam aport w zęby, przyniosłam... Moja jakby przestała dygotać, odebrała aport. Wezwała mnie do nogi, pstryknęła palcami uniesionej ręki i z wyraźną ulgą zawołała: Głos! Od dawna umiem szczekać na samo pstryknięcie, na samo słowo „głos" także, oba hasła to też nie problem! Świetnie wiedziałam o co chodzi, zaszczekałam radośnie, a Moja Pani nie wiedzieć czemu dopiero się porządnie zdenerwowała!!!

Kropce odjęli dwa karne punkty za moją podwójną komendę na dawanie głosu - od wielu dni co wieczór Moja Pani opowiadała Panu to samo. - Przez te dwa punkty, przez to, że to ja niepotrzebnie dałam komendę i hasłem, i znakiem, tylko z mojej winy straciłyśmy zwycięstwo w pierwszych mistrzostwach w posłuszeństwie psów towarzyszących organizowanych w Polsce... Gdyby nie to, miałybyśmy o dwa punkty więcej, Kropka byłaby najlepsza, wygrałybyśmy... To ja zawaliłam, nie Kropka

- powtarzała w kółko.

Pan dziś wysłuchał cierpliwie tak ze sześć razy, za siódmym miał dosyć.

Kropka ma tytuł wicemistrzyni Polski, jeszcze ci mało? - wrzasnął.

- Wytrzymać by się nie dało w domu, gdybyś wygrała... Opowiadaj raz w tygodniu, tyle jeszcze zdzierżę, ale przypominam, że święta zapasem, a nie kupiłaś ryb!

Kropka nie lubi karpi zajmujących wannę — bardzo zmęczona Moja Pani uśmiechała się ledwie, ledwie.

Ależ nie chodzi o wannę, zdecydowanie wolę po spacerze wycieranie łap szmatką lub mycie po jednej w małym wiaderku niż cierpliwe stanie w wannie i prysznic na brzuszku!

Moja Pani chyba nie zauważyła, ile się zmieniło, od kiedy te wredne karpie wsadziła do wanny. Zamiast bawić się ze mną, w nieskończoność tańczy z odkurzaczem, kicham od zapachu mydlanych proszków, na domiar złego nie wolno wsadzać mordki w przepełnione torby, Moja chowając pychotki do lodówki zupełnie zapomina o obrywkach dla mnie.

Pan, chociaż od dawna po raz pierwszy dobrowolnie deklaruje chęć zabrania mnie na bardzo długi spacer, natychmiast słyszy, że trzeba kręcić mak, wieszać firanki, że prezenty nie kupione, choinki nie ma, kartki nie napisane, a Jemu zachciewa się wycieczek. Wspominam przez mgłę podobne dni - ledwie oślizgłe paskudztwa wlazły do wanny, Moja przeganiała mnie z kąta w kąt, Mój kładł starannie uszy po sobie, a wymaglowane obrusy na stół.

Gdy ryby wyniosły się z wanny i zapachniało w mieszkaniu lasem, Moi przestali gonić nie wiadomo za czym. Czulsi dla siebie i najczulsi dla mnie, układali pudełka pod drzewkiem.

I na mnie w pudełku czekały zabawki, no to powarkuję teraz nad karpiami; dopóki siedzą w wannie, nie mogę liczyć na pełne prezentów dni.

Przecież od roku już niczego nie zniszczyłaś — Moja Pani z niepojętą grozą w oczach patrzyła na prezent, który z własnej inicjatywy przyniosłam Jej spod drzewka. -Moje najpiękniejsze sylwestrowe buty...

O, bardzo przepraszam, nie jestem szczeniakiem, nie pogryzłabym butów Mojej Pani, to na pewno nie były Jej buty! Nie pachniały Nią ani trochę, gdyby przez chwilkę miała je na nogach, co najwyżej ostrożnie przeniosłabym zdobycz na kocyk.

Sami oceńcie: przy stole siedziała Moja Pani, pani Kamy i Kolibrowa, pod drzewkiem, które wyrosło nieoczekiwanie w kącie, piętrzył się stos pudełek. Pan triumfalnie pokazał jeszcze jedno. - Szpilki dla ciebie na sylwestra - powiedział Mojej. - Przymierzysz po kolacji, teraz tylko popatrz...

Z pudełka bił zapach fantastycznej skóry, panie jęknęły z zachwytu, podawały z rąk do rąk, jasne, każda chciała powąchać. Nie będę gorsza -odczekałam cierpliwie, aż zadowolony Pan położył otwarte pudełko pod drzewkiem, a Moja Pani zajęła się nakładaniem jedzenia.

...Cichutko podeszłam, dotknęłam nosem, łuskowata skórka była intrygująca, po prostu musiałam poznać ją zębami. Zęby najzupełniej same wlazły w skórkę jak w masło, zacisnęły się mocniej... Przyzwoicie obskubaną zabawką chciałam się przecież podzielić, dumnie złożyłam na kolanach Mojej.

Okazałam Jej miłość i zaufanie, czemu Ona niemal płacze? Wszystkich wysztywniło przy stole, Pan pierwszy odzyskał mowę.

- Głupio zostawiłem otwarte pudełko, moja wina - powiedział. - Pojedźmy w sylwestra na narty, nie na tańce, nie płacz, odpuść w Wigilię, w końcu Kropka jest tylko psem...

A niby kim mam być i co zrobiłam złego? Szanuję w domu wszystkie rzeczy przesycone zapachem Państwa, ale pachnący tajemniczą nowością prezent spod drzewka - po starannym zbadaniu zębami - mogę chyba ofiarować Mojej ukochanej Pani...

- Chciałabym wiedzieć, Kropeczko, jakim cudem ze stojącego na blasze nietkniętego garnka wyparował cały rosół, pół gotowanej kury i kawał wołowiny - Moja Pani z wrażenia ciężko przysiadła na kuchennym stołku.

Leżałam w kąciku kuchni, popatrując niewinnie, nowy przyjaciel Budrys zadrzemany opierał o mnie głowę, a w jego łapach zwinięta w kłębek pomrukiwała gruba kocica Puśka. Przyjechaliśmy tu wczoraj na narty,

no proszę, Moi szukali śniegu, a ja znalazłam rewelacyjnych kompanów! To była dla mnie niespodzianka - gdy po dłuższej jeździe wysiadłam przed furtką ogrodu, na spotkanie wyszła nieznajoma z psem szalenie podobnym do mnie, no, odrobinę większym.

- Przywitaj Kropeczkę, Budrys - nieznajoma uśmiechała się oczami, od pierwszego niuchnięcia poczułam sympatię.

Budrysa polubiłam natychmiast z wzajemnością, grubą kocicę, ocierającą się o Moich, obwąchałam najżyczliwiej, zaintrygowana jej ogromnym brzuszkiem.

- Nie szturchaj Puśki w brzuch, Kropeczko - poprosiła nieznajoma -lada moment na kocu Budrysa urodzi kocięta.

Wieczorem Budrys, Puśka i ja w najlepszej komitywie z jednej miski wypiliśmy mleko. Moja Pani obiecywała po nartach zrobić wspaniałą zupę cebulową na rosole i naleśniki z mięskiem, tak dużo, by po jednym starczyło też dla każdego zwierzaka.

Dziś od rana Moja Pani zajęła kuchnię, a kuszące zapachy docierały do mnie i Budrysa szalejących w ogrodzie. Gdy Budrysowa i Moi zabrali się wreszcie z nartami, w otwartej kuchni Puśka uważnie obserwowała garnek powarkujący coraz ciszej na gorącej blasze. Państwa nie było długo, tak długo, że z blachy przestało wreszcie straszyć żarem.

O, nie, nie zdradzę, kto - mimo dużego brzuszka - pierwszy lekko wyskoczył na płytę, czyja pazurzasta łapka zahaczyła o pokrywkę... Ani czyje dwie pary przednich łap natychmiast oparły się tuż przy garnku, czyje jęzory łapczywie wychłeptywały rosół. Pazurzasta łapka wyciągała kawałeczki rozgotowanej kury, pojadając dystyngowanie, długie pyski w pośpiechu łykały mięso kawałami. Garnek nie miał prawa spaść, każdy ciągnął go od środka w swoją stronę.

Szorstkim języczkiem ktoś sam oczyścił się starannie, inne ktosie wylizały sobie pyski nawzajem. Cała bandycka trójka zadrzemała z czystym sumieniem - garnek pozostał na miejscu, zawartość po prostu wyparowała wraz z zapachem.

Szkoda tylko, że Moja Pani nie dotrzymała obietnicy - bodaj jednego naleśniczka nie dostaliśmy do podziału. Ale i tak warto było poznać dom Budrysa!

Baśka też chce cię poznać, idziemy na faworki, nie zrób mi dziś wstydu, Kropeczko - poprosiła Moja Pani. Ona tak lubi powtarzać, że mężem, dzieckiem i psem trudno się pochwalić, prawda, ma rację: mną chwalić się może ile chce, przecież ja jestem psicą, nie psem.

Już w drzwiach obcego mieszkania wyczułam od Baśki zapach sympatii i aprobaty, nie próbowała klepać mnie po głowie, nie patrzyła z napięciem, za to z pełnym zaufaniem pozwoliła obwąchać mieszkanie.

Panie zasiadły wygodnie, obwąchałam Baśkę, dla próby leciutko podrzuciłam pyskiem jej rękę, ręka drapnęła mnie za uchem — to rozumiem!

Zawarowałam na podłodze pomiędzy paniami, nos zupełnie sam wydłużał się w stronę stołu, oj, było do czego. Nie jestem szczeniakiem, nie żebrzę, wzdychając obserwowałam faworki i Baśkę.

Wreszcie miałam szansę - Baśce wypadła z ręki malutka pachnąca korkiem podstawka, nie zdążyła się schylić, byłam szybsza! Trzymaną ostrożnie zębami podstawkę już podawałam jej do rąk, a oczy śmiały mi się do faworków...

Baśka podstawkę przyjęła, podziękowała i - nie zawiodła mnie - do podziękowań dołączyła faworek. Pychota, warto zarobić na drugi, przeszłam, węsząc po mieszkaniu, gdzieś tutaj zapachniało korkiem! No proszę, we wnęce szafki w drugim pokoju poniewierał się zupełnie bez sensu cały stos takich podstawek. Trudno naraz wszystkie wziąć do pyska, zresztą nagrodzono przyniesienie jednej. Zdecydowanie potrąciłam stosik, podstawki zładowały na podłodze - i o to chodzi!

Dumna ze znalezienia dobrze płatnej roboty podejmowałam je po jednej z ziemi i zanosiłam Baśce, siadając elegancko, waląc z podniecenia ogonem o podłogę. Baśka była fantastyczna, rozumiała, że raz nagrodziła mnie ciachem i musi być konsekwentna, na stole przed paniami przybywało podstawek, znikały faworki.

Chrupałam w pośpiechu, nie zbierając nawet okruszyn, a kiedy nie miałam już co przynosić, ocukrzoną, uczciwie zaślinioną mordkę z westchnieniem głębokiego zadowolenia złożyłam Baśce na kolanach przykrytych odświętną kiecką. Teraz ona w nagrodę mogła do woli drapać mnie za uszami, powtarzając, że jestem miła, mądra i łagodna.

- Kropka jest agresywna, powinna nosić kaganiec — czerwony na twarzy pan Primy wrzeszczał do Mojej Pani, zapinając Primie smycz. Moja, i zła, i niepojęcie zadowolona, czułam to wyraźnie, oglądała ogromniaste dziury na rajstopach, własne poobcierane kolana.

- Przecież Prima, puszczona luzem, pierwsza rzuciła się na nasze suki trzymane na smyczach - oburzona pani Gajki odkrzyczała Czerwonemu.

- Prima nie gryzie, tylko tak się rzuca - warczał Czerwony.

- To przestanie tylko tak się rzucać, Kropka też nie gryzła, tylko tak przydusiła - Moja Pani zdecydowanie zakończyła kłótnię.

Nie lubię Primy od małego, byłam jeszcze szczeniakiem gdy szczypała mnie boleśnie. Jej pan mówił wtedy o nauce szacunku dla starszych. Długo schodziłam Primie z drogi, nie słuchając wyzywających powarkiwań zmieniałyśmy z Moją Panią trasy spacerowe.

Dzisiaj spotkałam maleńką Gajkę, witałyśmy się radośnie, nagle zza krzaka skoczyła Prima, nie na mnie, na moją przyjaciółkę! Elementarna psia solidarność nakazuje bronić swoich, żadna rodzina inaczej nie przetrwa, a Gajka jest dla mnie członkiem rodziny. Nawet nie wiem jak to się stało, ale Moja Pani, nie puszczając smyczy, szurnęła na kolanach, za chwilę zaskoczona, ogłupiała Prima leżała na grzbiecie, a nad nią, zjeżona, warcząc głucho stałam właśnie ja, Najpiękniejsza Kropka!

Zdumiona Prima nie próbowała się bronić, i bardzo dobrze, cofnęłam się powolutku, pozwalając jej uciec. Po spuszczonej głowie, przygarbionej sylwetce, podkulonym ogonie Primy poznałam, że od dziś to ona omijać nas będzie wielkim łukiem. Starannie obwąchałam Gajkę -w porządku, nic się nie stało, zdążyłam z obroną. Urosłam w sobie, silna i potężna. Zgodnie z obyczajem normalnych psów bezkrwawa, ale wygrana walka sprawiła, że odtąd, jak zupełnie dorosła suka, spieszyć mogę najbliższym z niezastąpioną pomocą...

To tak wygląda twoja niezastąpiona pomoc, Kropeczko - Moja Pani prawie płakała ze śmiechu.

Przed paroma dniami przyniesiono do nas trzymiesięcznego Merry'ego, z prośbą o krótką opiekę. Ucieszyłam się niesłychanie, ale chociaż szczeniak powiększał nasze stado, Moi na bardzo uradowanych nie wyglądali. Ze środka pokoju ani trochę nie speszony Merry spoglądał na Nich łobuzersko. - Da w kość przez tydzień - z rezygnacją stwierdził Pan.

Cóż znowu, Merry w kość ani kości nie dawał, po prostu rozrabiał jak na młodego psiaka przystało. Dzisiaj tylko wygryzł dziurę w ścianie, dorobił frędzle firankom, rozpruł poduszkę, skrócił nogę fotela i porozlewał wodę, wywracając miski.

Ilekroć Moja Pani nalewa wodę - Merry czai się, przewraca miskę, a kiedy Moja na kolanach macha ścierką, uszczęśliwiony Merry skubie Jej włosy, liże po buzi i szczypie wszędzie indziej. Dziś Moja się zbuntowała: -Nie będę ścierać wody, niech sama wyschnie - oświadczyła gniewnie. Meny troszkę poudawał zmartwionego, podbiegł, przykucnął i starannie celując, nasiusiał, powiększając kałużę.

- A teraz pościerasz? - pytał łajdackimi oczami, przypadając na łapki prowokująco. Najwyraźniej zgnębiona, Moja Pani obiecała zaraz posprzątać, tylko chciałaby przedtem bodaj zjeść kanapkę. Ruszyliśmy do kuchni, Merry chwytał za pięty mnie i Panią. Pani usiadła, Merry podskoczył ile sił, próbując polizać Jej buzię. Jasne, zawadził łapkami o stół, zaraz z brzękiem zleciały szklanka i talerzyk.

Moja wykazała imponujący refleks - nie tracąc czasu na odkładanie gryzionej kanapki, przytrzymała ją zębami. Kucnęła, porywając pod pachę szczeniaka zanim nadział ciekawski nos na ostre odłamki, drugą ręką, już na czworakach, sięgnęła po zmiotkę, gdy zastukano w drzwi...

Moja Pani spojrzała z rozpaczą - tak, rozumiem, sama nie da rady upilnować jedzenia, szczeniaka, stłuczonego szkła i bronić domu przed obcymi na dodatek! Musiałam natychmiast pomóc - skoczyłam ponad odłamkami, zdecydowanie wyjęłam kromeczkę z Jej buzi - żaden obcy nie zje tego co nasze! Połknęłam, nie gryząc i dopiero ze szczekaniem runęłam pod drzwi.

Niech wszyscy wiedzą, że Moja nie jest sama, zawsze czuwam przy Niej, gotowa przejąć inicjatywę we własne łapy, chociażby Ona zaśmiewała się do łez.

- No to niech Kropka przejmie inicjatywę - Pan z wyraźną przyjemnością obserwował Moją wysypującą zawartość kolejnych szuflad i pudełek - tyle razy opowiadałaś, jak odnalazła na łące klucz od mieszkania. Kluczyki od samochodu większe, pokój mniejszy niż łąka, no, poproś Kropkę...

Pan powarkiwał jadowicie, Moja Pani w zaciętym milczeniu piąty raz wkładała ręce w kieszenie kurtki, wytrząsała torebkę nad stołem. Udawałam, że w najlepsze drzemię na kocyku, za żadne kości świata nie podniosę głowy, nie ma głupich. Lepiej wspominać gorący dzień, wyścigi w trawie, chłód strumienia...

...Moi wtedy wyszli z walizką, panie Gajki i Zorby wyczułam na schodach zanim klucz zachrobotał w drzwiach.

- Jedziesz na spacer - powiedziała Zorbowa. - Twoi wrócą dopiero wieczorem.

Chętnie - nie pierwszy przecież raz - wskoczyłam za Gajką i Zorbą do samochodu, radośnie wybiegłam w pola. Przesadziłyśmy strumyk, panie przechodziły ostrożniej, zamarudziły trochę. Na łące pani Gajki, zupełnie jak Moja teraz, niespokojnie przetrząsała kieszenie.

- Zgubiłam klucz od mieszkania Kropki - przyznała zdenerwowana. -Gajka nie znajdzie obcej zguby, Kropki nie uruchomię.

- Kropka nie samochód - zaprotestowała pani Zorby.

- Ale i nie człowiek, nie znam poleceń używanych podczas szkolenia Kropki, nie wytłumaczę jej o co chodzi — pani Gajki machnęła ręką z rezygnacją.

Gdy po dobrej godzinie wracałyśmy obok strumyka, niespodziewanie wstrzymał mnie w galopie zapach naszego domu, rąk Mojej Pani! Zboczyłam w głęboką trawę, nos do ziemi, podniecony ogon w górę, jeszcze parę napiętych kroczków i pochwyciłam w zęby metalowy kluczyk na pojedynczej wstążeczce.

Nie macie pojęcia, jak się panie ucieszyły! A wystarczyło powiedzieć wcześniej „zguba, aport", skoro ten kluczyk był taki ważny dla nich.

...Teraz zmartwiona popatrywałam na Moją Panią - w mieszkaniu, w natłoku domowych woni, znajdę tylko to, czego zapach skojarzyłam z nazwą. Buty, zapałki podam Jej bez problemu. Wiem, jak pachną rozmaite kluczyki, ale Ona nie umie zasygnalizować których kluczyków szuka - no to musi poradzić sobie sama, na moją pomoc nie może dziś liczyć.

- Gdybym dziś była sama w parku, w najlepszym razie straciłabym tylko torebkę, bez Kropki nie wiadomo co mogłoby się stać - Moja Pani owinięta kołdrą brała z rąk Pana gorącą herbatę.

- Gdyby nie Kropka, nie polazłabyś w deszcz i wichurę do pustego parku, nie złapałabyś grypy na dodatek - Panu najwyraźniej zabrakło cierpliwości.

Ależ Moja niczego nie złapała, to ja goniłam za czapką, porwaną przez szalejący wiatr. - Ani żywej duszy prócz nas, Kropka - mówiła Moja Pani, puszczając smycz w parkowej bramie i usiłując przytrzymać nieposłuszną czapkę. Czapkę uniosło w powietrze, za krzaki, wprost nad sadzawkę. Pobiegłam z nie odpiętą smyczą, złapię czapkę nim upadnie do wody, nie cierpię szlamowatych aportów.

W pośpiechu nawet nie zaszczekałam, że Moja się myli, ktoś niemile pachnący stał z tyłu w krzakach. Gdy dobiegałam do sadzawki, Obcy wyszedł z krzaków, ruszył do Mojej Pani. O, nie! Bez wołania zawróciłam, choć czapka była tuż-tuż. Wiatr nie zelżał, utrzymałam ogon nad grzbietem, z rykiem hamowałam przy Mojej, dodając Jej otuchy. Obcego wryło w ziemię, mnie zatrzymała chwycona przez Nią oburącz smycz. Zapach agresji Obcego przechodził w niepewność, on sam wycofał się powoli, odwrócił, przyspieszył i zniknął z wiatrem.

Po czapkę poszłyśmy razem, Moja Pani niepotrzebnie rozglądała się nerwowo, miałyśmy naprawdę dużo szczęścia, krzaczki zatrzymały czapkę tuż nad wodą!

Gdyby nie Kropka - zaczęła Moja...

... nie łaziłabyś po parku w parszywą pogodę - dokończył Pan. -Proszę, wyrzuć sukę z łóżka, bo się w nagrodę grypą zarazi od ciebie.

Wyłaź, Kropka - wychrypiała Moja po raz trzeci, nie mogłam dłużej udawać głuchoty. Bardzo niechętnie, łapa za łapą wyłaziłam z opuszczoną głową. Zawadziłam nosem o poduszeczkę, właściwie dlaczego nie? Z determinacją zaniosłam jasiek na własny kocyk, jeśli nie w łóżku, to przynajmniej na podusi pachnącej głową Mojej Pani w kłębuszek zwinę się do snu.

I dzisiaj na legowisku zwinęłam się w kłębuszek, ale w kłębuszek przepełniony niewypowiedzianym smutkiem.

Tak się starałam, by Kropka nie wiedziała, że muszę wyjechać, i co z tego? - Moja wskazała mnie Panu.

Nie mam pojęcia, po czym się zorientowała, nawet walizkę pakowałaś, gdy byliśmy na spacerze - potwierdził Pan.

Dobre sobie, musiałabym stracić węch i oślepnąć, aby nie poznać zamiarów Mojej Pani. Pakowania walizki nie widziałam, ale od paru dni w zapachu Mojej pojawił się niepokój. Wczoraj za dokładnie porcjowała jedzenie, układała je wyjątkowo starannie w lodówce. Potem wybebeszyła torebkę, oglądała kartoniki, nawet Jej ręka nie drgnęła w stronę szuflady, skąd wyciąga papierzyska, wyjeżdżając ze mną.

- Wrócę, Kropeczko, pożegnaj mnie, proszę — Moja podeszła z nadzwyczajnymi czułościami, zrozpaczona odwróciłam głowę, czemu ludziom tak trudno rozumieć psa?!?

Moja powinna wiedzieć: czułości dobre są na powitanie, nie pasują do pożegnań. Poranne powitanie upewnia o dobrych zamiarach, wzmacnia rodzinę. W szalonej zabawie wypada potrząśnięciem głowy, wesołym szczekiem, przypadnięciem na przednie łapy podkreślić, że szczypy i przepychanki nie stanowią wyzwania do walki. A wyjątkowe serdeczności to przecież zaproszenie do wspólnej, choćby niebezpiecznej wyprawy!

Co robić - każdym gestem Moja Pani woła: „pomóż, chodź ze mną", a słowami każe zostać. Rozżalona, niepewna o co chodzi, odwracam głowę, chociaż wiem z doświadczenia: powinnam pilnować gniazda. Gdy Mojej zabraknie, Pan pozwala na wszystko, niczego nie wymaga, a to znaczy, że i za Niego będę odpowiedzialna. Będę tęsknić, węszyć, nadsłuchiwać, aż wyczuję powracającą Moją, nadejdzie pora czułości i zabawy, nawet sucha bułka posmakuje lepiej...


No tak, Kropeczko, zajadamy pychotki, a ty się tylko przyglądasz, biedactwo - Moja Pani obiecująco zawiesiła głos. Siedziałyśmy w kuchni, Moja, pani Kamy, Kolibrowa i ja. Panie rzeczywiście zajadały ze smakiem, czułam, że Mojej wręcz zależy, bym poprosiła o coś na ząb. Czemu nie, trąciłam Panią łapą, pisnęłam prosząco.

- Dobrze, masz suchą bułeczkę - Moja podała pieczywko, porwałam w zęby, zaniosłam na swój kocyk. Jak najszybciej wróciłam do kuchni, zaszczekałam ponaglająco.

-Już zjadła, niemożliwe - zdziwiła się Kolibrowa, zajrzała do pokoju, bułka leżała nietknięta. — Nie dawaj więcej, Kropka nie chce jeść -powiedziała do Mojej zgorszona.

- Chce, ale nie na sucho, wcinacie sałatki z szynką, a dla psa suchary? - Moja Pani powstrzymując chichot, odwróciła się do mnie. - Biedna głodna Kropeczka, przynieś bułkę, masełkiem posmaruję — powiedziała, łypiąc na Kolibrową. W te pędy, z bułką ani odrobinę nie nadgryzioną, zameldowałam się w kuchni. - Daj, posmaruję - powtórzyła Moja, wyciągając ręce. Wyplułam bułeczkę do rąk, popiskując z podniecenia. Moja kroiła, smarowała, podawała po kawałeczku.

Jakżeś Kropką pokierowała, przecież nie dałaś żadnej komendy, by zostawiła bułkę na legowisku ? - podekscytowana pani Kamy patrzyła z niedowierzaniem. Moja Pani, pękając z dumy, zadarła nos w milczeniu.

- Może to przypadek, odegrajcie jeszcze raz taką scenkę - Kolibrowa z wrażenia odsunęła talerz z szynką. Pod czujnym okiem przyjaciółek Mojej Pani także drugą ofiarowaną suchą bułeczkę zaniosłam do pokoju, zostawiłam na kocyku, wróciłam, zaszczekałam i na obietnicę posmarowania przyniosłam natychmiast, podając do rąk.

-Jak żeś Kropkę tego nauczyła - rozciekawiona Kolibrowa domagała się wyjaśnień, a lepiej zapytałaby najpierw, kto tu kogo uczył...

Gdy Moja sama jada w kuchni, czasem dostaję coś na odczepnego. Kiedyś kawałek suchej bułki zaniosłam w najbezpieczniejsze miejsce, na kocyk, tam nic nie przepada, i zaraz, nie jedząc, wróciłam znęcona ciekawszymi zapachami. Moja wstała od stołu, zajrzała do pokoju. -Umamłałaś bułkę - powiedziała z wyrzutem —przynieś, posmaruję masłem... Zrozumiałam z tego „przynieś", spojrzałam niepewnie, trochę żal bułki, ale wieloletnie doświadczenie mówiło, że warto oddać nawet kość. Z wahaniem, przyznaję, przyniosłam bułkę, opłaciło się, z masełkiem była lepsza! Drugi i trzeci raz za suchą bułkę dostałam posmarowaną i już zrozumiałam: każde suche pieczywko trzeba odnieść na kocyk, wrócić zaraz i czekać słów „przynieś, posmaruję", stojąc u kuchennych drzwi...

- Nie otwierajcie kuchennych drzwi — Pani Kolibra zatrzymała mnie i Moich Państwa w przedpokoju swego mieszkania, najwyraźniej czymś bardzo zmęczona - znowu przyniesiono mi młodziutką kawkę...

- Kropka nie skrzywdzi ptaka, sama przed rokiem przytaszczyłaś sześć wypadłych z gniazda kawek do nas, nie pamiętasz? — szczerze oburzony Pan ujął się za mną.

- Ta niedługo wyleci, lepiej żeby psów się bała, zaraz nakarmię ją od tyłu i zrobię wam herbatę - Kolibrowa stała jeszcze w drzwiach.

- Słuchaj - Mój podszedł, ostrożnie ujął Kolibrową za ręce - chyba jesteś zmęczona, zrobimy ci herbatę, nie denerwuj się, jeśli to jest kawka, na pewno ma dziób z przodu!

- Na pewno - zgodziła się Kolibrowa - ale jakoś woli, gdy rękę podsuwam z góry trochę od tyłu, jakby ta ręka nadlatywała, zobaczcie sami...

Nie zapomniałam kawek kiedyś nam sprezentowanych. Przez tydzień sześć czarnych ptaszydeł sadzano mi na grzbiecie, kazano chodzić w kółko po pokoju, kawki trzepotały się, wbijały w grzbiet pazurki...

Moja Pani tłumaczyła wtedy zdumionemu Panu, że kawki wzmocnią skrzydła, prędzej nauczą się latać. Naprawdę ulżyło mi, kiedy wszystkie ptaki odleciały. Postanowiłam teraz zobaczyć, jak pani Kolibra radzi sobie z jednym. Przywarowałam cichutko za Moimi, łypiąc ciekawie, rzeczywiście takie samo ptaszysko siedziało na poprzeczce taboretu pod stołem. Podłogę zasłano gazetami, okruchami chleba, żółtkami, białym serem. W słoiku napełnionym wilgotną ziemią, przykryte podziurawioną nakrętką wierciły się dżdżownice. Kolibrowa zbliżyła dżdżownicę do czarnego ogona, ptaszysko odkręciło głowę w tył, skrzecząc łakomie. Rękę z dżdżownicą zbliżającą się od przodu powitało syczenie i cios dziobem.

Chyba teraz byłam wrogiem, nie karmicielem - zastanawiała się Kolibrowa.

Mój Pan z obrzydzeniem oglądał kuchnię. - Wszystko rozumiem, chcesz jak najszybciej nauczyć kawkę samodzielnie zbierać jedzenie z podłogi, ale dla ludzi to trochę niewygodne. Lepiej herbatę wypij u nas, w naszej kuchni na szczęście kawek już nie ma — powiedział.

Mój Pan ma rację, najważniejszego miejsca pod stołem czarne ptaszydło zajmować nie powinno. Gdy Moja Pani szykuje kolację, pod stołem leżę ja i wszystko jedno, z przodu, tyłu czy z boku zabłądzi ręka Mojej - zęby ostrożnie przyjmują poczęstunek, spod stołu wygląda uśmiechnięty pysk.

Czemu Kropka wygląda jakby jej siedem wsi spalono? - Mojego Pana poderwało, ja ze zwieszoną głową, wzrokiem wbitym w ziemię przetrzymałam wycieranie łap. Potem przy ścianie przemknęłam na własny kocyk, przynajmniej on mnie nie zdradził, czekał na swoim miejscu. Skuliłam się by nie widzieć Państwa, głowę wtuliłam miedzy przednie łapy.

Przebacz mi, Kropeczko - Moja Pani przyklękła obok.

Chyba nie sprałaś suki za niewinność — Pan kategorycznie zażądał wyjaśnień.

Pomagałam znajomej w zabawie uczyć psa posłuszeństwa — wyznała wreszcie cicho straszliwą prawdę Moja.

/ tylko tyle? - Pan jakby osłupiał. Ładne mi tylko tyle! Moi powinni wiedzieć: uderzenie bolałoby mniej...

Przecież bezbłędnie dziś aportowałam i przynosiłam zgubę, i naprawdę życzliwie potraktowałam podbiegającą młodziutką Nukę. Jej właścicielka, trzymająca się oburącz smyczy, została dowleczona do nas. Na rozmowę pań ani wygłupy Nuki nie zwracałam uwagi, aż usłyszałam waruj, zostań, Kropka i Moja Pani wzięła w rękę smycz skaczącej do gawrona Nuki!

Patrzyłam przerażona: Moja głaskała, rozbawiła szczeniarę, nawiązała kontakt i przybrała natychmiast zdecydowaną postawę. Nuka, nie głupia, wyczuła, że trafiła na przewodnika psiego stada, swoją życiową szansę. Wpatrzona w Moją Panią, niczym w gnat obrośnięty wspaniałym mięskiem, ruszyła porządnie przy nodze, siadła, zawarowała za herbatnik, o nie!!!

Podbiegłam, wciskając się miedzy Nukę a Panią- tu jest tylko moje miejsce.

Nie bądź zazdrosna, Kropka - Moja Pani odsunęła mnie, przywiązała do ławki. Po dwudziestu minutach Nuka niechętnie odeszła ze swoją panią, oglądając się z żalem. Odzyskałam swobodę za późno, by rywalkę odpowiednio ustawić zębami, do Mojej nie mogłam podejść jakby nigdy nic.

Rozżalona, zbuntowana, pięć metrów z tyłu wracałam do domu, hierarchii w stadzie nie zmienia się na parę chwil. Dla młodszej, obcej Nuki zostałam zdegradowana, odtrącona, przestano mnie kochać, nie jestem już potrzebna...

Przebacz, Kropeczko — powtórzyła Moja Pani, przytulając się policzkiem, z rozpaczą w sercu nieśmiało liznęłam Ją po buzi. Wypadałoby szybciutko zasnąć, rozpacz zaśnie także, nie spodziewałam się takiego zachowania po Mojej Pani...

Nawet po tobie, Kropeczko, nie spodziewałam się takiego zachowania — Moja Pani kręciła głową niedowierzająco.

Nie rozumiem naprawdę, co Ją zdumiewa. Chyba nie to, że tylko niecałą godzinę w uporczywie siąpiącym deszczu chodziłyśmy po alejkach, w grząskiej rozmiękłej ziemi. Prawda, pyszczek całkiem mi posiwiał, ale biegam chętnie jak dawniej, mnie deszcz nie przeszkadza. To Moja Pani nie umie otrzepać wilgoci z płaszcza, to Ona chciała wracać pierwsza...

Poczułam, wracając, że nie jesteśmy same w alejkach. Za zakrętem na ławce siedział starszy, szaro ubrany pan, dziwnie pokulony, w taką parszywą pogodę bez psa, buzię zasłaniał rękami. Nie zwęszyłam od Szarego Pana bodaj odrobiny agresji. A przecież czegoś bardzo się bał, ale na pewno nie nas. Pachniał jakby spotkało go najgorsze nieszczęście, jakby utracił wszystko, nie miał swojego Pana, Pani, kocyka ani nawet żadnej Najpiękniejszej Kropki. Pamiętam Moją wyciągającą kiedyś z dna szafy czarne szmatki, czułam wtedy coś podobnego od Niej i nie odważałam się proponować zabawy; trącałam tylko Ją leciutko pyskiem, pomagało.

Teraz podeszłam cicho do Szarego Pana. Życzliwie, bardzo ostrożnie szturchnęłam nosem zaciśnięte dłonie. Gdy odchylał je powoli, liznęłam troszkę i ręce, i buzię, mokrą najwyraźniej nie tylko od deszczu.

- Co robisz, Kropka - szepnęła Moja, Szary Pan popatrzył, przebudzony ze złego snu.

- Dobra sunia - powiedział, próbując uśmiechu. - Proszę nie gniewać się na nią - to było do Mojej Pani - do widzenia.

Wstał z ławki, podreptał już nie tak boleśnie pokulony, deszcz zasłonił go za chwilę.

Zadowolona podbiegłam do Mojej, trąciłam uśmiechniętym pyskiem, szczęśliwa, bo jesteśmy razem, gotowa przepędzić nawet smutki jesiennej samotności.

- Czy Kropka weźmie jeszcze udział w pokazie szkolenia na wystawie? - Młoda Ruda spytała niepewnie.

- Nawet chodzenie ją męczy - Moja Pani czemuś była smutna.

- Tylko na chwilkę, na koniec i żeby potem dzieci mogły głaskać... — Młoda Ruda mówiła cicho, prosząco, poczułam się natychmiast lepiej, uhonorowana, wyraźnie Rudej na mnie zależało.

...Czekałam grzecznie końca pokazu, wkoło kłębił się tłumek psów i ludzi. Na środku boiska młodsi czworonożni koledzy jak zawsze aportowali, biegali, skakali przez siebie i przez płonące obręcze. Kolibrowa jak zawsze prowadziła konferansjerkę i jak zawsze, mówiąc do mikrofonu, łgała tak, że tylko uszy przysłonić łapą. Gdy długowłosy, wąskopyski Gaudi przyniósł ostrożnie w zębach gazetę, Kolibrowa oznajmiła, że co rano pies dostarcza prasę z kiosku! Też pomysł, pan Gaudiego nie wypuściłby go samego na ulicę, zachowań ludzi na widok pracującego psa nie da się przewidzieć. No proszę, właśnie Ketinka zawadziła z pośpiechu boleśnie o przeszkodę, a na widowni ktoś wrednie zarechotał, oj, przyłożyłabym zębami...

Pora na nas. Moja Pani zostawiła na skraju boiska torebkę, wyszła ze mną na środek, ktoś dobiegł, porwał torebkę, uciekał. W pierwszej sekundzie zapomniałam o dziwnie ćmiącym brzuchu, w drugiej chwyciłam uciekiniera za rękaw, a w trzeciej żałowałam, że ochronny rękaw miał na sobie dobrze mi znany pan Ketinki, a nie choćby taki Rechoczący... Pan Ketinki zawinął mną efektownego młyńca w powietrzu, utrzymałam się, puściłam rękaw dopiero na polecenie Mojej Pani. I tak jak dawniej - wszyscy zeszli z boiska, zostałam na środku sama. Kolibrowa zaprosiła dzieci, by przyszły mnie pogłaskać. Tym razem mówiła tylko prawdę - ja bardzo lubię dzieci. Maluchy i te trochę starsze dopadły mnie z radosnym piskiem, otoczyły ciasno, zagłaskiwały. Zadowolona z siebie, z satysfakcją słuchając braw, przez najmłodszego berbecia trzymana za ogon, schodziłam powoli z wystawy. Poczułam się jednak przedziwnie zmęczona, obolała, w domu będę długo spać...

- Nie opisałaś tylu przyjaciół Kropki, ani słowa o wizytach w przedszkolu, zajączku na działce i papierośnicy pani Agara - Pan przerzucał kartki.

- Może jeszcze zdążę - Moja Pani popatrywała na mnie niespokojnie. Chociaż Ona już od kilku dni cicho rozmawia z Panem tylko o największej łączce, ja pierwszy raz w życiu nie mam ochoty na spacer. Staram się Moim nie okazywać coraz silniejszego bólu, w psiej rodzinie nie wypada narzekać. Mimo ciężaru w brzuchu biegam, proszę o rzuty aportowe, zostawianie zguby. Wczoraj pierwszy raz jęknęłam rozpaczliwie, nie mogąc ułożyć się do snu - tylko Moja Pani usłyszała, Ona nie powie nikomu.

... Wszystko, o czym Pan mówił, a Moja Pani napisała, zdarzyło się naprawdę, możecie wierzyć. Dzieci z wystaw i przedszkola pamiętam, chyba i one nie zapomniały, jak trzymając mnie za ogon paluszkami liczyły zęby. Dyplom wicemistrzyni Polski psów towarzyszących Moja Pani schowała w biurku. Mogłaby napisać jeszcze o jeżu i gnieździe kuropatw, ostrożnie, by nie spłoszyć, ominiętych. I o zerwanej nowej smyczy, gdy ruszyłam na ratunek bitemu psu. Ale Ona teraz płacze, zamartwia się, że zostanę na jakiejś łączce, przecież Jej nie opuszczę, wrócę!

A gdyby z Największej Łączki naprawdę nie było powrotu, to też nie powód do łez. Prędzej lub później Moja Pani mnie odnajdzie, poczekam na Nią ile trzeba...

... i wtedy na wspaniały, ten najdłuższy spacer pójdzie ze swoją Panią Najpiękniejsza Kropka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron