Esej o zagładzie żydów na świecie

WYBRANI, NAZNACZENI, PRZEKLĘCI...

 

Nie proszę o rozgrzeszenie; gdybym wierzył w Boga, Raj, Piekło, w nagrodę czy karę pośmiertną, w ogóle bym nie pisał. Wystarczyłaby mi świadomość, że wszyscy Niemcy będą po śmierci smażyć się w piekle. Ale niestety, modlić się - nie umiem, wierzyć - nie wierzę!1

 

O tym pamiętniku napisano kiedyś, że na zawsze pozostanie w rękopisie, ponieważ ani Polacy, ani Żydzi nie odważą się opublikować wspomnień tak przepojonych nienawiścią do ich narodów. Urażeni mogliby się poczuć Polacy - a trudno zdyskredytować autora, urodzonego w 1916, a więc należącego do pokolenia, które jako pierwsze dorastało w niepodległej Rzeczypospolitej; autora cytującego na wyrywki polski repertuar romantyczny; autora, który o swojej polskości mówi między wierszami, twierdząc, iż żaden Polak nie uwierzy ani w jego deklaracje patriotyzmu wobec "tej" Ojczyzny, ani w umiłowanie "tego" języka i jego poezji. Urażeni mogliby się poczuć Żydzi - niełatwo jednak rozprawić się z antysemityzmem autora: sam Żyd z urodzenia i przynależności do religii, całe swe życie starał się uwolnić od przymusu (przywileju?) bycia Żydem; w czasie wojny, patrząc na posunięcia swoich współbraci, a nawet(z bliższa) rodziców, zwłaszcza ojca, ortodoksyjnego Izraelity - stał się chorobliwie antyżydowski. Nienawidził Żydów. Nienawidził Polaków. I zapisał to, co uważał za całą prawdę - o nich i o sobie.

Calel Perechodnik - autor Czy ja jestem mordercą? - zdążył jeszcze przed wojną ukończyć studia (studiował we Francji, został inżynierem) i założyć rodzinę. Pochodził z Otwocka i tu wrócił po zagranicznych wojażach, tu jego żona miała kino, tu zastała go wojna, tu doszedł po wrześniowej tułaczce. Tu w sierpniu 1940 roku urodziła się jego córeczka, Alusia (nawet dla Żyda tak zasymilowanego jak Calel był to znak nieśmiertelności jego i jego rodziny, gwarancja tego, że trwać będzie w swych potomkach). Tu właśnie, w Otwocku, musiał znaleźć swoje miejsce w dziwacznym, niezrozumiałym, z miesiąca na miesiąc coraz straszniejszym świecie okupacyjnych zarządzeń. Tu wreszcie został policjantem żydowskiej policji. 19 sierpnia 1942 roku, w dniu ostatecznej likwidacji getta w Otwocku, odprowadził na plac przydworcowy swoją żonę i córeczkę. Z tego placu odchodziły transporty do Treblinki.

Calel Perechodnik przeżył te dwie najukochańsze dlań osoby o dwa lata. Tułał się po podwarszawskich gettach, był w obozie dla żydowskich robotników, wreszcie przez długie miesiące ukrywał się w Warszawie u Polki przechowującej kilkoro żydów (w tym matkę Calela). Tam właśnie, w mieszkaniu pani Heli, spisał swoją historię. Miała to być - jak sam twierdzi - przedśmiertna spowiedź, zawierająca całą prawdę o nim; spowiedź pisana w hołdzie żonie, dla niej i o niej, dokument, który jego Annę (Chanę) naprawdę unieśmiertelni - Perechodnik wierzył bowiem, iż kiedyś ta relacja dotrze do milionów czytelników.

Zginął w niejasnych okolicznościach już po Powstaniu Warszawskim, jesienią 1944, prawdopodobnie zabity przez plądrujących ruiny miasta.

Zło nie jest niespodziewane. Zagładę zapowiadają czytelne znaki, trzeba być ślepym, aby ich nie widzieć, aby czegoś nie zrobić... Codziennie Żydzi dzwonią do Judenratów w gettach całej Polski, codziennie dowiadują się o kolejnych posunięciach władz niemieckich, o nowych ograniczeniach, o ofiarach. I nie wierzą, że "to" ich dotyczy. A trzeba było - pisze Perechodnik - zamiast odbierać te codzienne "biuletyny", wysłuchać jednego do końca i wyciągnąć wnioski. Nie, oni - i on sam - słuchali szatana, bo tylko szatan mógł podsunąć to straszne słowo: "później". "Zrobię to później - jutro wystaram się o polską kennkartę dla mojej żony"; "Jutro załatwię miejsce dla mojego dziecka po aryjskiej stronie..."; "Jutro sprzedam płaszcz, a za otrzymane pieniądze załatwię później..."

Później...

15 sierpnia, sobota. Calel spotyka znajomego Polaka, zwanego w dzienniku Magistrem, i prosi go o znalezienie miejsca dla córeczki. Nie wymusza natychmiastowej decyzji, jest jeszcze czas, skontaktują się "później", telefonicznie, w poniedziałek.

16 sierpnia, niedziela. W domu wielkie porządki, pranie.

17 sierpnia, poniedziałek. Z błahej utarczki słownej wywiązuje się kłótnia między małżonkami - Anna skarży się, że nie ma polskiej kennkarty. Urażony Calel nie dzwoni do Magistra.

18 sierpnia, wtorek. Do Otwocka przyjeżdża major Brand, żąda planu getta oraz zbudowania wokół żydowskiej dzielnicy muru, zmienia także zakres władzy szefa żydowskiej policji, Kronenberga.

Noc. Wszyscy już wiedzą o wywózce. W ciemności po ulicach snują się ludzkie cienie. Nikt nie śpi. Nikt nie wierzy, aby "to" dotyczyło także jego. Tylko piekarze, jak co noc, pieką chleb.

19 sierpnia, środa. Getto otoczone, wkraczają oddziały Ukraińców. Żydzi są gotowi, stają w szeregach. Nie rozumieją, dlaczego padają strzały, każdy śmiertelny.

Opis otwockiej "akcji" zajmuje znaczącą część pamiętnika. Czas jest jakby spowolniały - spróbujcie kiedyś opisać jeden dzień życia, tak naprawdę, minuta po minucie, oddać każdy wykonany gest, zanotować każde wypowiedziane i zasłyszane słowo. A są przecież i dalsze plany - spotykani na ulicach ludzie, mijane domy, pejzaże, dobiegające skądś głosy...

19 sierpnia, środa. Zaalarmowana Anna właśnie chowa się do piwnicy, gdy Calel przynosi wiadomość o zapewnieniu Kronenberga, że rodziny policjantów są bezpieczne, muszą jednak iść na plac, a stamtąd wrócą do domów. Po zgromadzeniu wszystkich Żydów odbywa się apel policjantów. Ich rodziny, które są już na placu, nie będą, niestety, uwolnione. Tylko jeden z policjantów, Abram Willendorf, oddaje opaskę i czapkę, symbole funkcji, które warte są życie. Jako "zwykły" Żyd odchodzi na plac. Ten widok wyjaśnia wszystko oczekującym pewnego zwolnienia rodzinom policjantów.

Opisując długie godziny tego sierpniowego dnia Calel stara się wyobrazić, co przeżywała Anna. Co widać z placu przy dworcu? Policjantów żydowskich, których zna się od dziecka - Otwock to przecież mała miejscowość? Polaków, spacerujących po aryjskiej stronie, przypatrujących się ciekawie, może z litością, może złośliwie sąsiadom skazanym na zagładę? Pasażerów kolejki, która mija stację? A może Anna widzi, że wśród skazanych jest i Niemka, żona Żyda, która nie chce się od niego odłączyć, są i Polki, które też nie chcą skorzystać z "aryjskiej" wolności. Gdzie podział się wśród tego narodu duch Judy Machabeusza? Dlaczego nie ma - beznadziejnych, zgoda, ale i - spektakularnych gestów buntu? Dlaczego tylko jeden z policjantów zdecydował się na wierność żonie?

Przy załadunku Niemcy raz jeszcze okrutnie zadrwili ze swych żydowskich pomocników. Chcąc zapewnić sobie ich lojalną pomoc, "pozwalają" im wyselekcjonować rodziny (Anna chce ratować córkę siostry jako swoje dziecko, Calel boi się i odmawia), potem mówią, że - niestety - dzieci nie mogą zostać (Calel własnoręcznie odsuwa córeczkę) - wreszcie, gdy załadunek jest zakończony, ostatnią partię - rodziny policjantów - załadują już sami Niemcy. Wagony odjeżdżają. I z ust niewierzącego Żyda, który właśnie przyłożył ręki do zagłady swoich braci, słychać błaganie: "Boże, bądź mi miłościwy".

A przecież od tego dnia, od 19 sierpnia 1942, nie ma już dobra i zła. Nie ma Boga. Spowiedź przedśmiertna? Tak, ale nie odbywa się przed Nim, tylko przed żoną (Calel Perechodnik nie wierzy już w Boga, wierzy w nieśmiertelność duszy, nieśmiertelność duszy swojej żony), przed ludźmi, którzy gdzieś, kiedyś to przeczytają. Ale okazuje się, że Bóg nie wszystek umarł, bo pobożny - wychowany w zwyczaju pobożności - Żyd co rusz zwraca się do Niego. Nie zawsze z przekleństwem. Nie zawsze ze złorzeczeniem. Po prostu "wyrywa" mu się modlitwa - błaganie o miłosierdzie. Miłosierdzie dla niego. I jego usta formułują pytanie, które nie może być skierowane w pustkę: czy ja jestem mordercą?

Zaplombowane wagony, odjazd do Treblinki - tak mogłaby się zakończyć klasyczna tragedia. Bardzo to literackie (czy filmowe, zupełnie jak w fenomenalnym Korczaku). Ale Calel Perechodnik wie, że chcąc opisać całą prawdę w roku 1942 i 1943 (a świat widzi teraz tylko w prawdzie) nie może zatrzymać się w tym miejscu. Musi śledzić trasę pociągu i poznać skutki swoich czynów. I nie ma w tym dążeniu fascynacji złem - jest dramatyczna, momentami okrutna konsekwencja w opisie tego, jaki jest świat, w poszukiwaniu odpowiedzi na "jego pytanie".

Dlatego rekonstruuje dalszą drogę otwockiego transportu: do Falenicy, gdzie litościwi chłopcy podają spragnionym wodę (kto im samym poda wodę następnego dnia, gdy i oni będą wywożeni?), i dalej, do Treblinki (to nie tylko gra wyobraźni, o tym Calel dowie się z relacji dwóch mężczyzn, którzy uciekli z tego transportu).

Nietzscheańska opowieść przekonywała nas, iż poza dobrem i złem nie będzie już prawdy i fałszu. I pada odpowiedź Calela Perechodnika: poza dobrem i złem jest już tylko prawda, czy raczej: dla kogoś, kto do końca zaaprobował fakt, iż znalazł się już poza dobrem i złem (dla konsekwetnego ateisty, o którym marzył szaleniec z Wiedzy radosnej) możliwy jest ogląd świata tylko w prawdzie. Nie estetyczne ujęcie. Nie metafory. Prawdziwa jest rozpacz człowieka, który pomógł oprawcom w zagładzie. Prawdziwy jest strach przed własną śmiercią, który uniemożliwił mu heroizm i dołączenie do najbliższych. Prawdziwe są długie minuty i godziny, kiedy po jednej stronie płotu siedziały Anna z Alusią, "skazane", po drugiej - ich mąż i ojciec, Calel, otwocki policjant, "ocalony". Prawdziwe są godziny, podczas których transport wlókł się do Treblinki, godziny, kiedy stał na bocznicach.

Ale prawdziwa jest - także... - suta kolacja, jaką przygotowują sobie policjanci w getcie w Otwocku wieczorem, 19 sierpnia 1942 roku. Prawdziwy jest powrót do - po raz pierwszy od lat pustego - domu, gdzie jeszcze rano krzątała się Anna. Prawdziwy jest widok domowych sprzętów, nienaruszonych - wracając tutaj Calel modlił się, aby zastał dom splądrowany, "niestety", wszystko było "jak zwykle". Gdzieś poza dobrem i złem, w tej dziwnej strefie bez wyrazistych konturów usytuowany jest również sen, zwyczajny sen po prostu zmęczonego człowieka, który może się położyć po pracowitym dniu dopiero o drugiej w nocy, a już o piątej nad ranem będzie musiał wstać, by zacząć kolejny dzień służby. Kolejny dzień. W nicości (bo chyba tam się znaleźliśmy, jeżeli nie ma Boga, jeżeli nie ma dobra i zła?), otóż w nicości najgorsze jest to, iż jest - jutro. Jest kolejny dzień. W nicości bowiem jest czas - bez nadziei, bez końca; czas nicości tym jedynie różni się od czasu wieczności, że jest - pusty. I nigdy przez nic nie będzie wypełniony.

Przyzwyczailiśmy się określać Zagładę mianem "Holocaustu" - Perechodnik byłby przeciwny szarganiu tego słowa. Holocaust znaczy "ofiara" - "trzeba, aby zginął naród wybrany przez Boga na ofiarę" - a Calel odmawiał Żydom ortodoksyjnym prawa do decydowania za cały naród. Pisząc swoją spowiedź przedśmiertną nie zniżał się do żadnych usprawiedliwień czynionego przez siebie zła, nie dorabiał żadnej - nawet religijnej - ideologii do swoich wyborów. Sam wydał swoją córkę na śmierć - ale winne było tylko jego lenistwo i strach. Religijne usprawiedliwienie Zagłady jest jednym z najdziwniejszych paradoksów tego czasu - z jednej strony, nie wierzono w możliwość Zagłady, z drugiej - przyjmowano dla niej swoiste "usprawiedliwienie", właśnie mówiąc o ofierze. Dramatycznym przykładem tego dwu-myślenia jest drażliwa kwestia ratowania dzieci żydowskich, przed poruszeniem której nie cofa się Perechodnik. Warto przypomnieć ten wątek - na przekór łatwym schematom, na przekór nie domyślanym do końca uogólnieniom o rzekomej bierności żydowskich ofiar. Sprawa bowiem nie była tak prosta. Istniała przecież, zorganizowana po "aryjskiej" stronie, akcja ratowania dzieci żydowskich. Mniejsza już, kto był tej akcji inicjatorem i wykonawcą, mniejsza o intencje, mniejsza o wszelkie dwuznaczności sytuacji, w której dzieci te trafiały (między innymi) do katolickich klasztorów. Słabiej znana jest odpowiedź społeczności żydowskiej na te starania - to mianowicie, iż ortodoksyjni Żydzi uważali takie ocalenie za niedopuszczalne - gdy ginie naród, powinny zginąć także jego dzieci, nie wolno pozostawiać samotnych sierot, które na domiar złego mogłyby zostać oderwane od tradycji i wiary rodziców...

To się nie mieści w głowie... Ale nie mieści się w głowie także i to, że - na przykład - można namawiać bliską osobę, aby dzięki truciznie "uwolniła się" od małego synka, bo sama będzie miała większe szanse na przetrwanie... Nie mieści się w głowie, że prawdomówność Perechodnika objawia się i w ten sposób, iż pyta matkę i ciotkę, czy wolą szybką śmierć od trucizny (mógł to załatwić), czy też decydują się na ucieczkę z Otwocka, dalszą tułaczkę, a w perspektywie i tak nieuchronną, choć trochę odsuniętą w czasie, wywózkę do Treblinki. I pytanie to nie jest wyrazem okrucieństwa czy oschłości serca, znieczulonego już przez rozpacz. Po prostu taki był wybór. Taka była prawda. Kobiety wybrały ryzyko życia, zamiast spokoju śmierci - ale matka, która przetrwała i mieszkała z Calelem jeszcze kilka miesięcy, nigdy nie zapomniała mu tego pytania...

Oglądani w takim świetle - w prawdzie, w całej prawdzie o sobie - ludzie, nawet bliscy, nigdy już nie mogą być bliscy tak jak dawniej, nigdy już nie mogą być kochani. Jeżeli nie ma już dobra - które odeszło wraz z Anną - niemożliwa jest miłość. Także zobaczeni w prawdziwym świetle rodzice są tylko parą ludzi, którym syn winien jest "tradycyjną" pomoc, ale którzy nie mogą już oczekiwać od niego miłości. Ani ojciec, który wydaje się rozpaczać bardziej nad utratą otwockich dóbr niż nad zagładą synowej i wnuczki. Ani matka, która, szukając bezpiecznej kryjówki, nie pamięta już o miejscu dla pozostającego u jej boku syna. Świat widziany w takiej prawdzie jest pozbawiony więzi pomiędzy ludźmi.

Pisanie o wojnie wymaga precyzji i to wielopłaszczyznowej. Autor jest po trochu historykiem, ustalającym daty i kolejność zachodzących wydarzeń (oczywiście, relacja Perechodnika bywa stronnicza, także i dlatego, że w warunkach okupacyjnego przepływu informacji nie mógł przecież wiedzieć wszystkiego, nie ogarniał wszystkich elementów, na przykład dotyczących praktyki działania polskiego państwa podziemnego, stąd zarzut jego bierności wobec żydowskiej tragedii). Autor posługuje się także wyobraźnią scenografa, który odtwarza każdy szczegół przedstawianej przestrzeni. Rzeczywiście, konieczne są drobiazgowe "studia" nad didaskaliami tego prawdziwego, zbudowanego z materii życia konkretnych ludzi, dramatu. Calel Perechodnik wplata w swoją opowieść takie wątki, pozwalające lepiej rozpoznać prawdziwy sens wyglądających niekiedy na banalne wydarzeń. Co to znaczy - tłumaczy na przykład - "mieć płaszcz", a co to znaczy stracić go przypadkowo czy w wyniku kradzieży. Otóż: człowiek w płaszczu może uciekać. Człowiek w płaszczu nie wyróżnia się wśród pasażerów podmiejskiej kolei, może wyjechać z Otwocka, aby - na przykład - dojechać do Falenicy, gdzie jest "bezpieczniejsze" getto. W płaszczu można się nawet pojawić na ulicach Warszawy - bo ktoś w porządnym płaszczu nie może być przecież ukrywającym się Żydem. Człowiek w płaszczu, gdy skończy się lato, będzie miał większe szanse na przetrwanie, jeżeli przyjdzie mu nocować na klatkach schodowych, ukrywać się w opustoszałych ogródkach działkowych, magazynach, w ostateczności w lesie. Wreszcie - nawet otoczony przez szmalcowników - i tych w kolejce, i tych, którzy wciągnęli domniemanego Żyda do bramy, aby tam zweryfikować swoje "rasowe podejrzenia" - otóż wtedy szczęśliwy posiadacz płaszcza będzie mógł zań wytargować swoje życie. Te wszystkie warianty przewiduje się dla posiadacza płaszcza. Przywiązanie do płaszcza może być też znakiem tragedii - sam Perechodnik zwlekał z wyrobieniem polskiej kennkarty dla żony, trzeba bowiem było na to poświęcić drogocenny płaszcz z angielskiej wełny...

Gdy czas jest aż gęsty od wydarzeń, w opisie wydaje się dziwnie spowolniały, być może tak ujawnia się prawdziwa struktura rzeczywistości, złożonej z małych, trudno niekiedy dostrzegalnych szczegółów. Oto na placu przy otwockim dworcu zgromadzono osiem tysięcy żydowskich mieszkańców miasteczka. Wśród nich żona i córeczka Calela Perechodnika; jest również Rachela, jego siostra, też żona policjanta, też "niesprawiedliwie" umieszczona w tłumie skazańców. Kobiety żądają trucizny. Potrzebna jest jednak recepta. Wypisuje ją siedzący tutaj lekarz. Każdy gest jest "jak zwykle": w górnym rogu konieczna jest data (19 sierpnia 1942 - zwyczajny dzień), jest też zwyczajna formułka "dla Perechodnika". Nie "jak zwykle" jest to, iż lekarz nie weźmie honorarium. Nie "jak zwykle" jest to, że posłany do apteki chłopiec z aryjskiej strony przyniesie "lekarstwo" bez zapłaty... I ten szczegół - kto zapłacił za lekarstwo? - pozostanie dla Calela kwestią równie ważną, jak inne wydarzenia tego dnia. Tajemnicą.

Inny epizod. W mieszkaniu zajmowanym przez Perechodnika po "akcji" znajdowała się biblioteka wspaniale wydanych, cennych książek. Właściciel zginął już dawno. Sam Calel nie chciał handlować tym bezużytecznym już i niczyim dobrem. Nie przyjął też podobnych "pamiątek z getta" oddany naszemu bohaterowi Magister. Znalazł się jednak inny Polak, który przyszedł z zapytaniem, czy może zabrać książki. "Wszak ich jeść nie można...", żartował. Nie to jednak wstrząsnęło Perechodnikiem; pamięta natomiast długie cztery godziny, kiedy to przybysz wybierał książki, starając się - zanim odejdzie z łupem - wciągnąć "hojnego" gospodarza w dyskusję o ich treści, o autorach... Słowa komentarza, jakie tu padają, są wielkim oskarżeniem europejskiej kultury, czy raczej: odsłonięciem kłamstwa kultury. Cóż znaczą - pyta przyszłych czytelników Perechodnik - wywody filozofów, cóż znaczy cała literatura, piękne słowa poetów, wobec dotykalnej, tuż za rogiem czy na ulicy rozgrywającej się śmierci? Do kogo skierowane jest to oskarżenie? Kto tak naprawdę jest winien temu kłamstwu? Zdaniem Perechodnika, winien jest każdy przechodzień, każdy, kto beznamiętnie rejestruje dokonujące się zło albo wręcz je ignoruje. Jako sąd jest to zdanie banalne, przestaje być takim, gdy dodać szczegół - tragedia Żydów rozgrywa się na oczach pasażerów podmiejskiej kolejki, na oczach mieszkańców aryjskiej strony - a oni milczą. O tym się nie mówi - "Miały miejsce tragedie, jakie się ludziom nigdy nie śniły, a mimo to nie okazały się nawet interesującym tematem do rozmów." Przez wiele miesięcy Calel słuchał ze swego ukrycia odgłosów warszawskiej ulicy - i uderzyło go to milczenie, a były to miesiące likwidacji getta, potem dni żydowskiego Powstania. Długi jest cień karuzeli na Placu Krasińskich. Ciągle powracać będą strofy wierszy, które poświęcono ludziom i po tej, i po tamtej stronie. Powracać będą także ostre, Perechodnikowe sądy.

Miejsca, przez które przeszła Zagłada, nie noszą na sobie wielu jej śladów. Ruiny? Zgliszcza? To romantyczne wyobrażenia. Nazajutrz po końcu jednego świata, natychmiast rodzi się nowy. Do otwockich domów wprowadzają się nowi właściciele, sprzątają i porządkują bałagan, który jest ostatnim śladem "tamtych". Żydowski policjant chodzi pomiędzy znanymi sobie domami, widzi krzątaninę nowych, zaradnych gospodarzy, obserwuje rozbiórkę starych posesji; na podwórkach palą się ogniska, do których dorzucane są stare, żydowskie święte księgi. Te szpargały zainteresowały szabrowników, nieliczni docenili ich wartość jako makulatury; tylko kamasznicy podobno poszukiwali tefilinów jako dobrego surowca...

Te wędrówki Calela po "innym" Otwocku są rodem z koszmaru. I jako takie - jako nierzeczywiste majaki - przeżywa je on sam. Błądzi pomiędzy jawą a snem: odwiedza swe dawne mieszkanie, gdzie nowa gospodyni częstuje go zupą i gdzie podziwiać może swoje dawne meble, córka woźnego nosi rzeczy jego żony, a on sam kiedyś, zamyślony, wchodzi do swojego kina i dopiero - jak obudzony do jawy - wybucha płaczem. Gdy opuszczał Otwock w Sądny Dzień, w oczach został mu ten widok Polaków, zadowolonych właścicieli sklepów, domów...

Codziennością kolejnych miejsc, gdzie przebywa Perechodnik, są egzekucje jego braci. W swej spowiedzi przedśmiertnej zapewnia, iż wcześniej, kiedy istniało jeszcze "normalne" getto, wypełniał tylko obowiązki porządkowe, nie brał udziału w selekcjach i przygotowaniach do transportu. Teraz, po "akcji" często musi pilnować skazanych. Nie chce być uczestnikiem ani nawet widzem egzekucji, dlatego bierze nocne służby, spędza ze swoimi braćmi te ostatnie noce. Czuwa wraz z modlącymi się, rozpaczającymi, złorzeczącymi żydowskiemu Bogu. Pewnej nocy bierze na ręce paroletnią dziewczynkę, wynosi ją poza plac i tak trwa przez całą noc, tuląc obce dziecko, przeżywając jego strach. Rano musi siłą odrywać od siebie małą, oddać ją matce - tym samym - wydać na śmierć. Rano schodzi ze służby. Nie uczestniczy w konwojowaniu swoich braci, nie widzi kopania dołu, nie ma swego udziału w porządkowaniu zwłok. Z okna obserwuje pochód skazańców, potem słyszy strzały i krzyki ranionych. Potem... zasypia, a gdy się budzi, w getcie nie ma już żandarmów. I samemu sobie zadaje pytanie: jak można zasnąć w takim momencie? Czy to oschłość serca? Czy zły charakter? Czy do tego doprowadziły go czasy dzisiejsze...

Wydaje się jednak, iż pomimo ogromu zła, jakiego dokonali i doświadczyli ludzie, świat nie dojrzał jeszcze do konsekwentnego nihilizmu. Gdzieś na obrzeżach przetrwały szczątki starego porządku. To przekonanie o istnieniu winy i istnieniu kary. Tylko że wina jest trudna do sprecyzowania, albo - inaczej - wszyscy są winni. Przykład? Opowieść Żyda zwanego Buchalterem o spotkaniu ze szmalcownikiem. Buchalter zapłacił za swoje życie zegarkiem, przekonując swego prześladowcę, iż jest to złota Doxa. Po wojnie, twierdzi Perechodnik, obaj powinni być osądzeni: szmalcownik za to, że chciał wydać człowieka na śmierć i obrabował go, Buchalter natomiast... za oszustwo w transakcji handlowej. Ciekawe, zastanawia się autor pamiętnika, jakie byłoby orzeczenie sądu... Innymi słowy, powraca stare pytanie, co będzie po końcu świata? Czy można do świata poza dobrem i złem przenieść jakiekolwiek z naszych wcześniejszych przyzwyczajeń? Jak dziwacznie wygląda w rzeczywistości "po", na przykład, wyobrażenie sprawiedliwości.

Po co trwać, po co upierać się przy przeklętym i tak już skazanym na śmierć, na potępienie - życiu? A jednak bohaterzy Perechodnika zrobiliby wszystko, aby tylko przeżyć. Chociażby jeszcze jedną godzinę - dlatego są skłonni wykonać każdą pracę bodaj na zlecenie ich kata, to przecież odsuwa egzekucję, to jednak czas odzyskany. Czas życia. W imię tego czasu dokonują się małe zdrady i wielkie podłości, rozpadają się rodziny, dawnych przyjaciół dzieli tajemnica tego, jak jeszcze raz można oszukać los, jak można ocaleć tę jedną godzinę... Calel Perechodnik sam zaprowadził na przydworcowy plac swoją żonę i dwuletnią córeczkę. Nie ma złudzeń, że obie zginęły jeszcze tego samego dnia, najwyżej o dobę później (krążyły bowiem - "przerażające", czy jeszcze coś znaczy to słowo? - pogłoski, iż transport z Otwocka czekał cały dzień na bocznicy w Treblince...). Podczas następujących tuż po "akcji" dni Perechodnik wraz z innych policjantami "sprzątał" opuszczone getto - grzebał zabitych, zabezpieczał majątek należący teraz do wielkiej Rzeszy. Czy był apatyczny? Zrezygnowany? Czy rozpaczał po śmierci najukochańszych? Tak, to oczywiste - ale było coś jeszcze: oto atmosfera wokół policjantów gęstniała, nie wiedzieli, kiedy nadejdzie ich kolej. Niektórzy zaczęli nawet przygotowywać ucieczkę - wśród nich Calel, gdyż nie po to - pisał w kilka miesięcy później - nie po to porzucił żonę i córkę, nie po to uciekł z tamtego placu, nie po to je zdradził - nie po to zrobił to wszystko, aby teraz, po kilku zaledwie dniach, zginąć samemu.

Zło nie może pójść na darmo... Jeżeli dla zachowania życia możliwa była taka zdrada, jeżeli zło dokonało się także moimi rękami - to teraz za wszelką cenę trzeba chronić owoce zła. Aby zło nie dokonywało się nadaremnie... Aby śmierć, do której przyłożyłem ręki, nie poszła na marne. Logiczne? Literatura przyzwyczaiła nas do logiki heroizmu, do bohaterów, którzy giną po to, by ktoś inny mógł żyć. Takiej logiki bezskutecznie poszukuje Perechodnik po tamtej stronie, poza dobrem i złem - i wydaje mu się, iż odpowiedź znajduje zawsze wtedy, gdy jeszcze raz uchodzi śmierci.

I trzeba było miesięcy spędzonych na tułaczce, trzeba było miesięcy ukrywania się w warszawskim mieszkaniu Polki, trzeba było wielu rozmów z ocalałymi - i tymi, którzy uciekli już z miejsca egzekucji, i tymi, którzy wyskoczyli z wagonu do Treblinki, ba, nawet tymi, którzy uciekli z samej Treblinki - trzeba było tych miesięcy i tych rozmów, trzeba było wieści o tym, jak ginęli ludzie bliscy i ci, którzy sami byli katami swoich braci - jak szef policji otwockiej, Kronenberg - otóż trzeba było tego wszystkiego, aby wreszcie padło pytanie: i co dalej? Co się stanie, jeżeli naprawdę przetrwamy? Jeżeli będzie jakieś "po wojnie"? Jeżeli do końca, naprawdę uda się ocalić życie? Ocalić to, co wydawało się najważniejsze? To, dla czego popełnione zostało zło? I jakie ma być (może być) to ocalone życie?

 

I pada odpowiedź. Naiwni Żydzi wierzą, iż z ocalałych odrodzi się naród. Tymczasem - prorokuje Perechodnik - jedynym sensem takiego życia będzie zemsta. Nawet nie zemsta, to za słabe słowo, ale wręcz - odwet. Każdy Żyd będzie się musiał po wojnie wytłumaczyć, dlaczego i jak przeżył; a z ocalałych - takich jak Calel, jak jego towarzysz z warszawskiej kryjówki, Sewek - będzie można co najwyżej utworzyć bataliony śmierci, kierujące wywózką Niemców do Treblinki, mordujące niemieckie dzieci. To jest jedyna przyszłość tych wybranych, naznaczonych, przeklętych...

Nieestetyczne? A kto powiedział, że nicość - ta kraina po drugiej stronie horyzontu, gdzie nie ma już praw wynikających z jasnych kryteriów dobra i zła - kto powiedział, iż "tam" będzie ładnie?

Pamiętnik miał być zakończony 19 sierpnia 1943, w rocznicę otwockiej "akcji" i zarazem w rocznicę śmierci Anny i Alusi. Wydarzenia następujących miesięcy zrewidowały jednak to postanowienie - w październiku 1943 dopisał Calel Perechodnik kilka stron relacjonujących (rekonstruujących) śmierć swojego ojca. Postawiony wobec jeszcze i tej śmierci Calel dziwnie złagodniał - gdzieś zapodziały się bezpardonowe sądy, jakimi obrzucał ojca w dniach bezpośrednio po "akcji" i potem, już w Warszawie. Po zamordowanym zostają tylko wspomnienia wspaniałego człowieka, oddanego rodzinie, przywiązanego do majątku, to prawda, ale w potrzebie hojnego ponad miarę...

Co wydarzyło się podczas następnych, ostatnich miesięcy życia Calela Perechodnika, których już nie opisał w swojej spowiedzi? Czy przebaczył samemu sobie? Czy może na zawsze już pozostał poza horyzontem dobra i zła?

 

IZABELLA SARIUSZ-SKĄPSKA, ur. 1964, absolwentka filologii polskiej UJ, dr, od 1992 w redakcji "Znaku"; publikowała m.in. w "Tygodniku Powszechnym","W drodze".

  Przypis:

1. Calel Perechodnik, Czy ja jestem mordercą?, Wydawnictwo KARTA, Warszawa 1993; o maszynopisie przechowywanym przez lata w żydowskim Instytucie Historycznym pisał kiedyś Jarosław Marek Rymkiewicz w swojej rekonstrukcji likwidacji getta warszawskiego Umschlagplatz, Paryż 1988.







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron