NIE MA MIEJSCA DLA DZIKICH ZWIERZĄT Grzimek Bernard nasza księgarnia 1964

NIE MA MIEJSCA DLA DZIKICH ZWIERZĄT

Grzimek Bernard

1964



zwierzęta Afryki muszą wyginąć


Zanim zdążycie przeczytać ten rozdział do końca, w ciągu tych kilku minut ludność na Ziemi powiększy się o 4000 głów. Jutro o tej porze liczba mieszkańców globu będzie już większa o 100000 głów, a więc o liczbę mieszkańców miasta Offenbach*. Dla wyżywienia ludzi, którzy rodzą się w ciągu jednego miesiąca, trzeba by nowych pól uprawnych o powierzchni Wirtembergii.

Kiedy byłem dzieckiem, opowiadano mi piękną bajkę, jak to pewien król chcąc wynagrodzić człowieka, który uratował mu życie, ofiarował mu połowę swego kró­lestwa. Człowiek jednak miał na pozór skromniejsze wymagania. Prosił tylko, aby przyniesiono szachownicę i położono na pierwszym polu jedno ziarno pszenicy, na drugim — dwa, na trzecim — cztery, na czwartym — szesnaście, potem — dwieście pięćdziesiąt sześć i tak dalej i dalej. Życzeniu temu nie można było zadośćuczynić: na kuli ziemskiej nie ma tyle pszenicy, aby ilość jej odpowiadała liczbie ziem choćby tylko pierwszych szeregów pól szachownicy. Liczby rosną w zawrotnym tempie, gdy je stale mnożymy. Podobnie dzieje się od dwustu lat z nami, ludźmi.

Istoty, które według dzisiejszych pojęć możemy określić jako ludzi, pojawiły się na naszej Ziemi jakieś 500000 lat temu. W ciągu tych pół miliona lat ludzie rozmno­żyli się do r. 6000 p.n.e. do 10 milionów. W 3000 lat później było ich jeszcze tylko 20 milionów. Kiedy około r. 1650 wojna trzydziestoletnia wytrzebiła połowę ludności Niemiec, na kuli ziemskiej żyło 450 milionów ludzi, z czego ponad połowa w Azji.

Od tego czasu liczba przedstawicieli rasy żółtej wzrosła czterokrotnie, Europej­czyków — dziewięciokrotnie! W połowie bowiem ubiegłego stulecia lekarze zaczęli hamować żniwo śmierci. Dżuma, cholera, tyfus plamisty, czarna ospa, które niegdyś wyludniały całe kraje, zostały przepędzone ze świata cywilizowanego. Śmiertelność niemowląt znacznie spadła. Kiedy poprzednio zapalenie wyrostka robaczkowego kończyło się w ciągu dwu dni zgonem w straszliwych cierpieniach, obecnie człowiek, dotknięty tą dolegliwością, żyje po operacji długie dziesiątki lat. Dzięki temu rzesza ludzka wzrosła w r. 1900 już do 1527 milionów. W latach 1938—1945, kiedy naj­większa w historii ludzkości wojna światowa pustoszyła kraje, zaludnienie Ziemi zwiększyło się o 10%. W poprzednich kampaniach wojennych 90% zmarłych padało ofiarą epidemii, które szerzyły się w zastraszający sposób wśród tłumnie stłoczonych armii. Różne gatunki broni zabijały tylko co dziesiątego żołnierza.

W czasach gdy faraonowie wznosili piramidy, trzeba było 3000 lat, aby liczba ludzi na Ziemi zwiększyła się o 10 milionów. Dziś wystarczą na to trzy miesiące. Osiągnęliśmy już liczbę 2,6 miliarda, a jeżeli tak dalej pójdzie, to znaczy nawet wówczas, gdy nowoczesna higiena i medycyna w dalszym ciągu nie rozpowszechnią się w Chinach i Indii, jeszcze w tym stuleciu przekroczymy 5 miliardów. Równocze­śnie jednak już w ciągu ostatnich dziesięcioleci umierało rocznie z głodu kilkaset tysięcy, czasem nawet milion ludzi. Śmierć głodowa jest bardzo bolesna. Przeciąga się nieraz miesiące. Dżuma i cholera były łaskawsze.

Zaledwie bowiem 2% ogólnej powierzchni Ziemi może być wykorzystane jako pola uprawne. Reszta to morza, góry, pustynie, obszary pokryte wiecznym lodem*.

prawdzie w ciągu ostatnich 150 lat wzięliśmy świeżo pod uprawę rozległe przestrze­nie, ale jednocześnie imniejsiyliŚmy powierzchnię terenów uprawnych na naszej planecie, ho my, ludzie, odkąd staliśmy się rolnikami, bezustannie stwarzamy nowe pustynie, i to nie nadające się już -więcej pod uprawę. Wycinamy lasy. Wyjaławiamy glebę i wystawiamy ją na pastwę słońca i wiatru. Naszym dziełem jest posępna Sahara — niegdyś spichlerz starożytnego Rzymu. Ziemię Obiecaną przeistoczyliśmy w ponurą pustynię. Bezlitosne słońce pali piaszczyste tereny i ruiny miast Mezopo­tamii. która niegdyś była „rajskim ogrodem“. Łyse skały Włoch, Hiszpanii i Grecji pokrywały dawniej cieniste gaje. Ludzie przerobili je na drewniane flotylle, zatopili w niezliczonych bitwach morskich, spalili w publicznych łaźniach starożytności. Wystarczyło dwieście lat akcji osiedleńczej, aby nad ogołoconymi ziemiami Stanów Zjednoczonych kotłowały się burze piaskowe, a rzeki unosiły bezpowrotnie do morza co godzina glebę, której ilość odpowiada glebie dziesięciu wielkich posiadłości ziem­skich. Dwumilionowe miasto Meksyk miewa wystarczający zapas wody tylko w nocy, gdyż lasy na okolicznych wzgórzach sprzedano północnoamerykańskim handlarzom drzewa. Dla wyprodukowania papieru na dzienne wydanie jednego z wielkich pism nowojorskich wyrębuje się około 15000 drzew. Aby móc zachwalać w olbrzymich ogłoszeniach reklamowych krem do golenia, piwo, whisky i nylony, niszczymy naszą praysdość...

I to jest także przyczyną, dla której muszą wymrzeć dzikie zwierzęta Afryki, dla której wszystkie dzikie zwierzęta na Ziemi muszą ustąpić „ludzkiej szarańczy“. Tak .wiele już spośród nich wymarło!

Na kuli ziemskiej żyje zapewne 5—10 milionów rozmaitych gatunków zwierząt, a z tego około 40000 występuje w Niemczech. Większość jednak stanowią owady, pająki, robaki. Kręgowców jest u nas tylko 750 gatunków, a ssaków, oczywiście, jeszcze znacznie mniej. Z chwilą gdy człowiek coraz bardziej panoszył się w Europie, rozprzestrzeniając się niby złośliwy nowotwór, nie pozwolił żyć spokojnie większym zwierzętom nawet w lasach i na pustkowiu.

Jako pierwszy wymarł tur. Po upływie wieków wykopywano z moczarów jego kości i umieszczano w muzeach. Tur był ogromnym zwierzęciem. Miał ponad 2 m wysokości, a współczesny mu Juliusz Cezar opisuje go jako „niemal tak wielkiego jak słonie“. Cezar miał na myśli mniejsze, północnoafrykańskie słonie, które wytę­piono jeszcze wcześniej niż tury. Kiedy za naszych czasów usiłuje się w sposób po­zbawiony wszelkich podstaw naukowych „wyhodować wstecznie“ z bydła domowego łagodne tury, okazuje się, jak bardzo my, ludkowie, jesteśmy bezsilni, jeżeli chcemy odtworzyć bodaj tylko skromną podobiznę tego, co sami zniszczyliśmy w swej bez­myślności*.

Ostatni tur padł w r. 1627 w Jaktorówce na Mazowszu.

Ostatni tarpan, dziki koń leśny mysiej maści, od którego pochodzi nasz koń domowy, został zastrzelony w r. 1879 w Rosji południowej*. Z innego gatunku dzikich koni — koni Przewalskiego, które żyły niegdyś na stepach, ogrody zoologiczne Europy wschodniej mają zaledwie parę okazów czystej krwi.

Podobnie żubr, drugi duży dziki ssak Europy, został w przyrodzie całkowicie wytępiony. Człowiek nazwiskiem Bartłomiej Szpakowicz zyskał smutną sławę, za- bijając ostatniego żubra żyjącego na swobodzie w polskiej puszczy.

Taki sam los o mało nie spotkał jego północnoamerykańskiego krewniaka, bizona. Jeszcze w ubiegłym stuleciu na preriach Ameryki Północnej pasły się niezliczone stada tych bawołów. Było ich dwa razy tyle, co ludzi. Najsłynniejsze stado zajmowało obszar, którego szerokość wynosiła 40 km, długość zaś 80 km. Nowa linia kolejowa, przecinająca w poprzek kontynent amerykański od oceanu do oceanu, podzieliła stado na część północną i południową. Kiedy zwierzęta przepływały rzeki albo przechodziły przez tory kolejowe, parowce i pociągi musiały stawać. W ciągu jednego tylko r. 1877 zastrzelono 100000 bawołów ze stada południowego, częściowo dla skór, częściowo przez bezmyślność. W r. 1889 wytępiono całkowicie stado południowe. Kiedy później pomyślano o wzięciu zwierząt pod ochronę, generał Sheridan stwierdził, że właściwie myśliwym, zabijającym bawoły, należałoby przyczepiać ordery z wize­runkiem zagłodzonego Indianina, bo tępiąc bizony, najskuteczniej pomagali w wy­kończeniu Indian. I tak w r. 1899 z milionowych stad pozostało w Parku Narodowym Yellowstone* i w Kanadzie wszystkiego 1000 sztuk. Ostatni spis w r. 1952 wykazał wzrost pogłowia tych zwierząt, otaczanych obecnie troskliwą ochroną, do 23340 sztuk, a więc o 1600 sztuk więcej niż przed dwudziestoma laty, jakkolwiek w r. 1940 pod naciskiem ludzi interesu skasowano w Kanadzie Park Narodowy Wainwright i zabito na tym terenie 6000 bizonów.

Wielki, niezdolny do lotu gołąb — biegus dront z wyspy Mauritius i sąsiednich wysp — został całkowicie wytępiony już około r. 1680.

W połowie ubiegłego stulecia zniknął moa, olbrzymi biegus Nowej Zelandii, który wzrostem przewyższał człowieka.

Północnoamerykański gołąb wędrowny w czasie swych dorocznych wędrówek zasłaniał niebo stadami liczącymi ponad 100 milionów sztuk. Ostatni dziki osobnik runął z nieba na ziemię, zastrzelony śrutem w r. 1907, a w zoo Cincinnati zdechła w dniu 1 września r. 1914 „Marta“ — ostatnia przedstawicielka tak niegdyś licznego gatunku.

W r. 1933 wydała ostatnie tchnienie jedyna już przedstawicielka szeroko rozpo­wszechnionych poprzednio w Ameryce cieciorek, choć, począwszy od r. 1910, specjalnie w tym celu założone towarzystwo nie szczędziło wysiłków, aby rozmnożyć nieliczne resztki tego gatunku ptaków.

W lecie r. 1954 brytyjskie „Royal Air Force“ mimo protestów ornitologów z sze­regu krajów europejskich wykorzystało wyspę Knechtsand u niemieckich wybrzeży Morza Północnego jako cel dla zrzucenia bomb. Ponieważ o tej właśnie porze roku na wyspie zwykły się pierzyć kaczki oh ary, przybywające tu z różnych miejsc konty­nentu oraz z wybrzeży brytyjskich, a są wówczas niemal całkowicie niezdolne do lotu, zrzucone bomby zabiły ponad 70000 tych barwnych ptaków.

W grudniu r. 1741 niemiecki lekarz okrętowy Jerzy Steller wyniósł na samotną wyspę na Oceanie Lodowatym umierającego Duńczyka Yitusa Beringu, od którego wzięło nazwę dzisiejsze Morze Beringa. Na wyspie tej Steller spędził całą zimę w to­warzystwie olbrzymich ssaków wodnych — morskich krów Stellera. Waga tych zwierząt sięgała 3500 kg, długość — 9 m. Steller zmurł w powrotnej drodze, która trwała pięć lat, ale jego sprawozdanie dotarło do carycy Elżbiety, która za­siadła tymczasem na tronie rosyjskim po carycy Annie, inicjatorce wyprawy. Dzien­nik Stellera ukazał się w r. 1751 — w pięć lat po jego śmierci — pod tytułem „De

bcsriis marinis" i ¿ciągnął na Wyspy Beringa chciwych zdobyczy rybaków. W dwa­dzieścia lat później nie bvło już na kuli ziemskiej ani jednej krowy morskiej Stel- lera.

W r. 1924 z samych tylko wschodnich stanów Australii eksportowano dwa miliony skór milutkich niedźwiadków koala, na wzór których robiono dla naszych dzieci misie Teddy. Kiedv w stanach Wiktoria i Nowa Południowa Walia zwierzęta te zostały prawie całkowicie wytępione, uznano za słuszne wydanie 10000 zezwoleń myśliwskich na polowanie w lasach Queenslandu. „Myśliwi“ zabili w ciągu jednego tvlko roku 600000 tych spokojnych istot, które nie potrafią ani bronić się, ani ucie­kać. W r. 1927 stwierdzono, że niedźwiadek koala, którego podobizna widnieje w godle Australii, został niemal całkowicie wytępiony. Od tej pory czyni się wysiłki, aby utrzymać przy życiu kilka osobników w Parku Narodowym pod Sydney w Nowej Południowej Walii. Z najskuteczniejszą pomocą przyszły zresztą łagodnym nie­dźwiadkom koala Stany Zjednoczone, wydając zakaz wwozu ich skór.

W ciągu tylko bieżącego stulecia wytępiono całkowicie w Australii jedenaście gatunków większych zwierząt.

Atlantyk wyrzuca codziennie na brzeg tysiące ptaków morskich, których pióra są sklejone przez oleje, a więc przepuszczają wodę i nie stanowią ochronnego pan­cerza. Ptaki te pływając po morzu natrafiły na plamy rozlanych resztek olejów okrętowych, które niemal nieprzerwanym pasmem ciągną się przez ocean od Nowej Fundlandii do Morza Północnego.

Na wodach podbiegunowych zjawiają się coraz liczniejsze flotylle wielorybnicze, i to wyposażone przez narody, które do niedawna nie uczestniczyły w połowach wielorybów, jak: Rosjanie, Niemcy, Japończycy i Amerykanie, aby przerabiać na margarynę ostatnie walenie. Zgodnie z międzynarodowym układem, który, jak wykazały doświadczenia ostatnich lat, bynajmniej nie jest przestrzegany, wolno co roku zabijać 25000 wielorybów, i to w sposób okrutny i przeważnie powolny. Słyn­nego wala grenlandzkiego, największego ssaka świata, wytępiono już niemal doszczętnie.

Na początku bieżącego stulecia w Szwajcarii klekotało jeszcze co roku 150 par bocianów; dziś ptaki te prawie całkowicie stamtąd zniknęły.

Z pięciu gatunków nosorożców, żyjących na ziemi, pozostało z większych in­dyjskich nosorożców zaledwie 245 osobników na terenie sześciu parków narodowych, z nosorożców jawajskich — może jeszcze 30—40 sztuk. Najmniejszego nosorożca z Sumatry wytępiono całkowicie w czasie ostatniej wojny.

Ostatnie 22 sztuki pięknych śnieżnobiałych, strojnych w czerwone korony żurawi amerykańskich usiłowano zabezpieczyć w czasie przelotów, towarzysząc im na śmi­głowcach. Pewien biolog pilnował ich w specjalnie zbudowanej kryjówce. A jednak kilka z nich zestrzelili pozbawieni wszelkich skrupułów myśliwi.

W nocy na 4 czerwca 1844 r. z południowego przylądka Islandii wypłynęło w kie­runku wyspy Eldey trzech rybaków. Ich nazwiska warto upamiętnić: Islefson, Ken- tilson i Brandson, gdyż oni to zabili ostatnią alkę olbrzymią. Ptaki te przypomi­nały pingwiny, które występują obecnie tylko na półkuli południowej. Niegdyś setki tysięcy alk olbrzymich gnieździło się na północnych wybrzeżach Europy, Azji i Ame­ryki. Podobnie jak ich antarktyczni krewniacy, alki olbrzymie witały życzliwie,

pełne godności i zaciekawienia, zbliżających się marynarzy, a ci tłukli niewinne ptaki pałkami, mordując je tysiącami. Wkrótce też zostały wytępione na wybrzeżach Stanów Zjednoczonych, ale do początków ubiegłego stulecia utrzymywały się na islandzkiej wyspie Geirfuglasker, której rafy zbierały rokrocznie żniwo śmiertelnych ofiar spośród chciwych łupu rybaków. Ponadto dwie sąsiednie parafie żądały tytu­łem podatku 3/4 zdobyczy. Dzięki temu pozwolono łaskawie żyć alkom — aż do r. 1830, kiedy nagle wulkaniczna wyspa zniknęła całkowicie z powierzchni morza. Rybacy, którzy zatłukli dwie ostatnie alki olbrzymie na sąsiedniej wyspie Eldey, popełnili groźniejszą w skutkach zbrodnię niż Grek Herostrates, który pragnąc uwiecznić swe imię, podpalił świątynię w Efezie. Ludzie niejednokrotnie palili świą­tynie, a potem budowali nowe, ale gatunku zwierzęcego, którego ostatnia para umiera bezpotomnie, cała ludzkość nie może stworzyć na nowo. Potrafimy już co prawda budować drapacze chmur. Potrafimy zniszczyć bombami atomowymi całe lądy. Ale przywrócić życie martwej dżdżownicy — tęgo nie umiemy.

Tłoczymy się milionami w naszych miastach-gigantach pod szarymi kopułami wyziewów, które odbierają blask promieniom słonecznym. Miasta te rozrastają się jak złośliwe czyraki, odbierając wsi wodę gruntową i zatruwając rzeki swymi obrzy­dliwymi ściekami. Usidleni prawami i przepisami, omotani liniami kolejowymi, granicami i autostradami jak muchy siecią pajęczą, ludzie spoglądają ku nie tknię­temu, dzikiemu, pozbawionemu dróg Czarnemu Lądowi.

Ta Afryka będzie jeszcze długo żyła w filmach, w książkach podróżniczych i w ser­cach ludzi. W rzeczywistości zaczyna już znikać.

Ameryka Południowa, Afryka i Australia mają wprawdzie dotąd tereny bezludne, ale mogą one wchłonąć stosunkowo niewiele ludzi. Pod zwrotnikami rosną wprawdzie bujne lasy, ale gleba jest mało urodzajna. Ziemię, uchodzącą w Kongu za najlepszą, niechętnie wzięto by pod uprawę w Europie. Podzwrotnikowe ulewy wypłukują szybko sole mineralne. W ciągu kilku lat po wycięciu lasu słońce i wiatr wyjaławiają glebę. Gospodarka na plantacjach podzwrotnikowych ma przeważnie charakter ra­bunkowy. Aby uprawiać kawę, banany, herbatę, kakao i inne płody krajów pod­zwrotnikowych, wycina się i wypala drzewa, pozostawiając w puszczach łyse obsza­ry. Plantacje, pośrodku których sterczą pozostawione tu i ówdzie olbrzymy dawnej puszczy, można wykorzystywać pod uprawę zaledwie 5—6 lat. Potem gleba, której się nigdy nie nawozi, ulega całkowitemu wyjałowieniu. Wkrótce pokrywa się znowu buszem, ale należałoby poczekać 80—100 lat, aby wyrósł na niej na nowo wysokopien­ny las, a gleba odzyskała dawną urodzajność. Ponieważ jednak plantacje znajdują się zazwyczaj w dogodnym położeniu, w pobliżu dróg, plantatorzy karczują zwykle busz znacznie wcześniej. Co roku rodzima ludność podpala suchą, wysoką trawę sawann wokół dżungli, pozostawiając tylko pojedyncze drzewa, i krajobraz przybiera znany wygląd parku z rozległymi obszarami porosłymi trawą. W większości przy­padków ten „typowo“ afrykański krajobraz sawann byłby także puszczą, gdyby nie palono stepów. I tak bezkresne do niedawna lasy są ścieśniane coraz bardziej do poszarpanych ośrodków, a te również nie są niewyczerpalne. Step tymczasem prze­istacza się w pustynię. Począwszy od XV wieku Sahara posuwa się rokrocznie na linii frontu, który ma 3000 km długości, o kilometr dalej na południe. Co roku zatem 3000 km2 stepu zmienia się w piaszczystą pustynię.

Czarni mieszkańcy Afryki podpalają swój kraj niewątpliwie już od dziesiątków tysięcy lat. Nie miało to jednak tak wielkiego znaczenia, ponieważ malaria i śpiączka, trąd i filarie*, żółta febra i cholera, handel niewolnikami i ustawiczne wojny między poszczególnymi szczepami Murzynów powodowały, że ludzi nie przybywało, że roz­ległe obszary były całkowicie bezludne. Przed dwustu laty Afryka liczyła 100 milio­nów mieszkańców. Obecnie liczba ta wzrosła do prawie 200 milionów, z czego 5,5 miliona przypada na białych; Ludzie ci co prawda panują nad nieskończenie wielkimi obszarami, ale z tego 1/3 jest pustynią.

Mv. Europejczycy, mogliśmy sobie pozwolić na to, aby z uporem wykarczować 9 10 lasów, które niegdyś pokrywały prawie nieprzerwanym pasem cały nasz konty­nent. gdyż wiatry wiejące znad Oceanu Atlantyckiego przynoszą nam mimo to stale chmury i deszcze. Mogliśmy się rozmnażać bez pohamowania, nie zważając na to, że Europa mimo wysoko postawionego rolnictwa nie może nam zapewnić wystarcza­jącej ilości chleba. Zmusiliśmy inne części świata, aby głodowały na rzecz pasożyta- Europy i aby dla nas rabowały urodzajność swoich gleb.

Afryka jednak 2/3 swoich opadów otrzymuje z pary wodnej, którą słońce wysysa codziennie z wilgotno-zielonych gąbek jej olbrzymich puszcz. Wiatry morskie bowiem znad oceanu, przeciwnie niż w Europie, pod wpływem zimnego prądu oceanicznego odpędzają chmury od lądu bądź też chmury te spadają deszczem już na zaporach nadbrzeżnych wyżyn. Gdy w Afryce wytnie się las, ziemia wysycha.

Po ostatniej wojnie światowej Anglicy, zorganizowawszy liczne szeregi strzelców, wystrzelali planowo na rozległym terenie Tanganiki wszelkie dzikie zwierzęta, aby w imię interesu państwowego założyć przy pomocy 30000 czarnych robotników i 750 brytyjskich techników wielkie plantacje orzecha ziemnego. Pod sklepieniem niebios cuchnęły tysiące martwych żyraf, nosorożców, antylop. W okresie lat 1945— 1950 na jednym tylko terenie obejmującym 1500 km2 zabito 8554 sztuki grubego zwierza. Dawniej kraj ten był buszem z licznymi zaroślami krzewów i pnączy, wśród których rosło na każdym hektarze ponad trzysta drzew. Wątły orzech ziemny, który nigdy nie pokrywa zwartym listowiem ziemi, nie mógł uchronić gleby przed wysychaniem; wiatr ją wywiewał, a ulewy, połączone często z oberwaniem chmur, wypłukiwały ją unosząc w głębokie doliny i rozpadliny. Niszczycielski w skutkach projekt zakładania plantacji orzecha ziemnego skończył się fiaskiem. Niemniej w sa­mym tylko Senegalu bierze się corocznie na nowo pod uprawę orzecha ziemnego ponad 25000 ha i tyleż pozostawia się spustoszonych. Przez ten nieszczęsny kraj uprawa orzecha ziemnego toczy się niczym niszczycielski walec.

W ciągu najpóźniej 50 lat liczba ludności, zamieszkałej na południe od Sahary, po­większy się dwukrotnie. Nowi ludzie domagają się już dzisiaj nowych terenów. Tam gdzie uprawia się bataty i banany, trzeba z konieczności wybijać goryle, koczkodany, pawiany i antylopy, które również chcą jeść te płody. Temu, kto zakłada nową fermę, okoliczna zwierzyna dostarcza przez wiele miesięcy, a nawet lat mięsa dla wyżywienia czarnych robotników. Farmer, hodujący stada bydła i owiec, nie może pozwolić, aby w sąsiedztwie żyły tygrysy, lwy, hieny czy też krokodyle. Już dzisiaj na połowie obszaru Afryki wytępiono dzikie zwierzęta, które żyły tu jeszcze przed stu laty. A nawet tam, gdzie do tej pory występują słonie, antylopy gnu, pantery, nosorożce i małpy człekokształtne, liczba ich zmniejszyła się o 50—75%. Znaczne przestrze­

nie wilgotnej, tropikalnej Afryki chroni dotąd mucha tse-tse. Dlatego też dziś jeszcze obfitują one w dzikie zwierzęta i w zbiorniki deszczów, z których czerpie cały Czarny Ląd. Mucha tse-tse bowiem nie tylko ludziom wstrzykuje śpiączkę. Podobną chorobę—naganę—przenosi ona również na bydło domowe. W zarażonych okolicach choroba ta wyniszcza w szybkim tempie hodowane konie, bydło rogate, kozy, owce, świnie, gdy tymczasem rodzime zwierzęta dzikie przechowują wprawdzie we krwi zarazki, ale nie zapadają z tego powodu na naganę. W niektórych koloniach brytyj­skich zastosowano szatańską metodę wytępienia muchy tse-tse.

Kto jest żywicielem muchy tse-tse? — zadano sobie pytanie.

Antylopy i inne dzikie zwierzęta!

A więc w jaki sposób można wytępić najskuteczniej muchę tse-tse?

Zabijając w sposób planowy każde kudu, każdą gazelę, każdą żyrafę, każdego nosorożca — słowem, każdą żywą istotę, która ma w żyłach bodaj kroplę krwi, jako pokarm dla muchy tse-tse. Z czasem, gdy ci skrzydlaci nosiciele zarazy wymrą z głodu, będzie można po upływie wielu lat rozmożyć w kraju zwierzęta użytkowe.

Zatrudniono więc białych strzelców. Uzbrojono w strzelby Murzynów. Zgodnie | tym na zimno przemyślanym planem położyli oni w samej tylko dolinie Zambezi, na terytorium Rodezji, 102025 sztuk dzikich zwierząt: bawołów, antylop, eland, kudu, czarnych, lemą, pala i innych.

Mucha tse-tse zresztą nie zniknęła po tym masowym wymordowaniu dzikich zwierząt.

Weterynarze jednak mogą dziś zabezpieczyć konie i krowy na przeciąg jednego roku przed naganą, wstrzykując im antrycyd i inne środki chemiczne. Ale na roz­ległych terenach przypieczętowano ostatecznie los gazel i antylop, a także zwierząt drapieżnych, które się nimi żywią.

Większość „słynnych“ przedstawicieli dużych zwierząt Afryki nasze dzieci i wnuki będą poznawać tylko na filmach i na obrazkach, niektóre, może w ogrodach zoolo­gicznych. Wielkie żniwo śmierci rozpoczęło się już od dawna. Z każdą godziną ludzi przybywa, zwierząt jest coraz mniej. I na to nie ma ratunku. Ubywa nawet zwierząt domowych. W latach międzywojennych liczba koni zmalała o jedną czwartą, ze 105 milionów na 80 milionów. Ich miejsce zajął wyprodukowany przez człowieka samochód.

Nie ma dziś ani jednego większego ssaka, który mógłby rozmnażać się na równi z nami, ludźmi, nawet wśród zwierząt, które stanowią nasze pożywienie. Na łąkach i pastwiskach kuli ziemskiej pasie się tylko 700 milionów sztuk bydła, 600 milionów owiec, na ubój czeka 300 milionów świń. Wszystkie te zwierzęta domowe łącznie z końmi nie osiągają już liczby ludzi, nie mówiąc, oczywiście, o zwierzętach dzikich. Dopiero wśród zwierząt wielkości zająca i mniejszych znalazłyby się i obecnie gatunki, których przyrost dorównuje przyrostowi dwunogich, w pierwszym rzędzie szczury. Tylko one i my osiągnęliśmy milionowe liczby.

W Afryce wielkie żniwo śmierci rozpoczęło się już wówczas, gdy kwitnące kraje północnoafrykańskie rabowały urodzajność swej dziewiczej gleby, aby zaopatry­wać w chleb starożytny Rzym.

Jako pierwszy z dużych zwierząt afrykańskich wymarł już około r. 300 p.n.e. dziki osioł, rozpowszechniony w górach Atlas.

Wkrótce potem ■wytępiono także północnoafrykańskie słonie, mniejsze od ich krewniaków i. południa, ale wytrzymalsze na trudy i łatwiej dające się oswoić. I t\ mi właśnie słoniami Hannibal pociągnął pod bramy Rzymu.

Za przyjaznym stosunkiem lwów do nas, ludzi, przemawia fakt, że pozwolono im pree/A ć w Afryce północnej czasy Rzymian i K artagińczyków, a także stojących na niemniej wysokim poziomie kulturalnym państw arabskich. Dopiero koło r. 1810 wytępiono je w Maroku; w Algerii i Tunezji dotrwały do r. 1890. Największy gatunek lwów. słynny lew berberyjski z czarną, bujną grzywą, która prze­chodząc między przednimi nogami sięgała aż do połowy brzucha, został wytę­piony w swej ojczyźnie w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Odtąd żyje on jedynie, jako model, na godłach, herbach i monetach, a także w niektórych ogro­dach zoologicznych, ale z coraz większą domieszką krwi znacznie mniej urodziwych gatunków lwów. My, zoologowie, musimy co pewien czas dla odświeżenia rasy spro­wadzać z Afryki tylko co schwytane lwy, ale nie robimy tego chętnie. Niemal bowiem wszystkie lwy żyjące dziś jeszcze w dzikim stanie w Afryce, mają rzadkie, krótkie grzywy, które nie sięgają do brzuchów.

Już koło r. 1865 wytępiono doszczętnie na drugim, południowym krańcu Afryki lwv przylądkowe. I te lwy miały piękne, ciemne grzywy, które przechodząc mię­dzy przednimi łapami porastały również brzuch.

Gdv do Afryki przybyli pierwsi Burowie, znaleźli się wśród równin tak bogatych w zwierzęta, że przypominało to pradawne opowieści o raju przed upadkiem ludzi. Jak daleko sięgał wzrok, pasły się nieprzeliczone stada szlachetnych antylop, gazel, zebr, gnu, żyraf i bawołów afrykańskich. Burowie widzieli w nich tylko tanie mięso, którego koszt równał się jedynie cenie naboju, a w ich skórach — worki, do których mogli zsypywać swe zbiory, Tu dokonał się los, który w pewnej chwili, ale również niestety na krótko, zmusił ludzi do nadstawienia uszu. Chodziło o quagga, wspa­niały gatunek zebr, pręgowany tylko na piersiach, a na grzbiecie gniady jak koń. Nikomu nie przyszło do głowy oszacować ich liczbę, tak olbrzymie stada pasły się na stepach Afryki Południowej. I nikt nie chciał wierzyć, kiedy w r. 1878 nadeszła wiadomość, że ostatnią, najostatniejszą z tych zebr zastrzelono w Afryce Południowej. W r. 1883 zdechła w zoo amsterdamskim ostatnia latorośl tego gatunku zwierząt, które żyły spokojnie na kuli ziemskiej w ciągu setek tysięcy lat, z pewnością dużo dłużej niż człowiek. Wystarczyło stu lat, aby je całkowicie wytępić. Prosty rachunek wskazywał bowiem, że ich skóra kosztuje mniej niż worek na zboże. A już w kilka lat później muzea chętnie zapłaciłyby niemałą sumę, gdyby tylko mogły nabyć parę worków ze skóry quagga. Wspaniałe zebry wystrzelano tak szybko i niepostrze­żenie, że pół tuzina tych zwierząt, jakie po wypchaniu stoją dziś jeszcze w muzeach, ceni się niemal na wagę złota.

Zebrę Burchella, która żyła w Oranii i w Beczuanie, wytępiono w końcu ubie­głego stulecia.

Błękitna antylopa krowia stanowiła rzadkość już w r. 1760. W r. 1800 było już tylko w muzeach pięć wypchanych okazów tych wyjątkowo pięknych i dużych antylop.

Z antylop bontebok o rogach w kształcie liry, które jeszcze przed stu laty pasły się tysiącznymi stadami na południowym cyplu Afryki, pozostało jedno je­

dyne niewielkie stado w Parku Narodowym Bredasdorp*. Jeszcze więcej było niegdyś antylop krowich blessbok.

Prawo polowania na nieliczne gazele egipskie, które przetrwały do ostatnich czasów, zastrzegł sobie osobiście król Faruk. Nie umiem sobie wyobrazić, co za przy­jemność może stanowić zabijanie zwierząt, jeśli nie jest się półdzikim człowiekiem, dla którego są one pożywieniem. W każdym innym przypadku zabijanie jest zwykłym mordem. Co prawda król Faruk zajmował się najczęściej czymś zupełnie innym i nie miał czasu na polowanie na gazele. Odkąd jednak skończyła się w Egipcie monarchia, biedne, lekkonogie córy wiatru stały się wolne jak ptaki. I dziś zwykły szary człowiek może mieć satysfakcję, że dogoni je amerykańskim wozem o mocy 100 KM i zastrzeli, nie ruszając się nawet od kierownicy. Wkrótce Egipt pozbędzie się gazeli całkowicie.

Białoogoniastych gnu, stanowiących dziwaczną formę zwierzęcą, która zdaje się łączyć w sobie trzy różne zwierzęta: konia, krowę i śmigłą antylopę, jest już tylko 120 sztuk, z czego większość w europejskich ogTodach zoologicznych.

W Afryce koleje żelazne są jeszcze rzadkością, a poszczególne autostrady dzieli przestrzeń setek kilometrów. Istnieje tu nadal z pewnością wiele obszarów, na któ­rych nie stanęła dotąd stopa białego człowieka. Nadal ciągną się niedostępne tereny dziewicze. Ale te, budzące zazdrość, rajskie obszary malarii i śpiączki w coraz silniej­szym stopniu rozczłonkowuje sieć nowych dróg.

Znamy dziś dość dokładnie dwa szlaki, którymi nasz europejski bocian ciągnie na południe Afryki. Wiemy, gdzie zimują nasze jaskółki i jaskółki północnoafrykańskie. Ale kto wie cokolwiek o wędrówkach zwierząt w Afryce? W północno-wschodnim Kongu powstają kopalnie i zapory. Słonie, które w pewnej porze roku zbierają się w stada, liczące setki, tysiące sztuk, nie mają już odwagi wędrować gromadnie na lesiste tereny południowe, gdy rozpoczyna się okres suszy. Kto wie, na jakich te­renach Afryki mniej będzie bąkojadów, jeśli gdzieś u źródeł Nilu zniszczy się ko­lonie lęgowe tego ptaka?

Czy po tych rozważaniach muszę zapewniać, że nie pojechaliśmy do Afryki, aby strzelać do słoni? Dyrektorzy ogrodów zoologicznych i przyrodnicy nie organizują również wypraw, których celem jest chwytanie żywych zwierząt, jak przedstawia się to w filmach i książkach podróżniczych z Afryki. Nieliczne zwierzęta naszych ogrodów zoologicznych przybywają do Europy czy Ameryki w sposób, który ludziom, lubiącym przygody, wyda się wręcz irytująco prosty i liieromantyczny. Łowców zwierząt spotyka się dziś wyłącznie w powieścidłach, drukowanych odcinkami na łamach małych pism prowincjonalnych. W rzeczywistości nasze wielkie firmy, handlu­jące zwierzętami, wysyłają za morze niemal wyłącznie konwojentów i agentów, którzy nabywają już poprzednio schwytane i oswojone zwierzęta, ładują je w portach na statki, a następnie troskliwie karmią i pielęgnują wioząc do Hamburga lub Nowego Jorku.

My, zoologowie, pragmemy uchronić przed wytępieniem stworzenia, które uważamy za szlachetne i warte utrzymania przy życiu. Pragnęlibyśmy, żeby i nasi wnukowie stali w milczeniu przed płochliwą antylopą bongo. Aby jednak zachować dzikie zwierzęta przynajmniej w paru niewielkich rezerwatach albo w ogrodach zoologicz­nych, musimy je bliżej poznać, musimy wiedzić, jak żyją i czego potrzebują dla po­myślnego rozwoju.

I »o to właśnie ludnie tacy. jak ja. jeżdżą dziś do Afryki. W książce tej chciałbym MinwiłJi^ jak to się odbywa i żc odbywa się zupełnie inaczej niż w książkach

o odkryciach i ptKYgodach, inacaej niż w opisach przytaczanych przez myśliwych na grube co iwiersa lub prr.e* łowców zwierząt. Wiem bowiem, że tysiące ludzi tęsknią na próżno, podobnie jak ja tęskniłem kiedyś za Afryką, która dziś jest już częściowo «elektrytikowana, iradiofonizowana, rozczłonkowana granicami państwowymi, ale która mimo wszystko pozostaje nadal ostatnim rajem naszych tęsknot.

psi ~

samochody są groźniejsze niż Iwy

Nie dam się tobie pożreć! — rzekła żaba do szczupaka i wielkim susem wyskoczyła na ląd. Tam schwytał ją bocian. Nikt nie ujdzie swemu losowi.

W szkole miałem z matematyki przeważnie najgorsze stopnie i kiedy na maturze oddawałem, niemal zupełnie czystą kartkę, powiedziałem sobie: „Teraz wresz­cie skończyłem raz na zawsze z logarytmami!“ Ale już w parę lat później —

14

właśnie przy doświadczeniach ze słomami — posługiwałem się rachunkiem praw­dopodobieństwa .

Podobnie nigdy większej uwagi nie poświęcałem maszynom. Gdy przyglądałem się plątaninie śrub, drutów i rur pod maską chłodnicy w samochodzie, wyobrażałem so­bie, jakbym leżał pod nim bezradnie w razie jakiejś kraksy. Dlatego też postanowiłem, że dopiero wtedy kupię wóz, gdy jednocześnie będę mógł pozwolić sobie na kierowcę. Miałem zawsze więcej zaufania do zwierząt niż do maszyn.

Wszystko jednak układa się zwykle inaczej. Mój młodszy syn, Michał, nauczył się prowadzić samochód już w siedemnastym roku życia i ani się spostrzegłem, kiedy wraz z nim musiałem się nauczyć jeździć. Jego rachuby spełniły się — nabyliśmy „Volkswagen“. Nie zdawałem sobie jednak wówczas sprawy, że wśród lwów w samym sercu Afryki właśnie samochód stanie się dla mnie czymś najgroźniejszym.

Przed 25 laty zakosztowałem już latania, nabywając bÚet lotniczy z Nysy na Śląsku do Berlina. Lądując we Wrocławiu, byłem tak „załamany“, że podarowałem bilet bratu i przez następne dziesięć lat unikałem samolotu jak trądu.

A przecież...

Tylko samochodom i samolotom należy zawdzięczać, że zoolog tego pokroju co ja, który nie może opuścić swych pupilów na szereg lat, mógł zobaczyć jeszcze ginący raj. Gdyby moi poprzednicy zechcieli odwiedzić okapi, musieliby zdecydować się na trzymiesięczną podróż koleją, okrętem transoceanicznym, statkiem rzecznym, pieszo i z tragarzami, aby wreszcie dotrzeć do jego ojczyzny, a potem musieliby poświęcić tyleż czasu na drogę powrotną.

Dziś odbywa się to szybciej, jakkolwiek z pewnością nie piękniej.

O godzinie 1520 — odlot z Frankfurtu. Trzy kominy fabryczne nad Menem zatru­wają okolicę w obrębie trzydziestu kilometrów — widać to wyraźnie z góry. Jakiś pan zagaduje mnie po francusku. W „Sabenie“ usłyszał cos o naszych planach, do­tyczących okapi. Myśli, że zamierzam wykupić resztkę znaczków pocztowych z okapi, a następnie sprzedać je po powrocie do Niemiec. Uważa, że to dobry interes. Nie upły­nęły jeszcze dwie godziny, a już Bruksela. Przesiadka. O godzinie 1730 — znów wświdrowujemy się w niebiosa. Ile pól uprawnych połykają dziś wokół wielkich miast cmentarze! Jak dużo ludzi z tego żyje! Siedmiu kamieniarzy z pięknie rozłożonymi wzorami nagrobków; z wysoka wyglądają jak małe kostki domina.

Z ręki do ręki przechodzi kartka: „Znajdujemy się na wysokości 5000 m. Komen­dant samolotu nazywa się Thorni. (Czy w owym czasie, gdy pojawiła się kolej że­lazna, interesowano się również, jak nazywa się maszynista?). Lecimy z prędkością 400 km/godz. Ciśnienie powietrza w kabinie odpowiada jednak tylko ciśnieniu na wysokości 1000 m. Temperatura zewnętrzna wynosi —14°. Przelatujemy nad Je­ziorem Bodeńskim“. — Zanim jednak kartka zdążyła obejść połowę pasażerów, zna­leźliśmy się na wysokości 6000 m, temperatura zewnętrzna spadła do —22°, a my, pełni trwogi, spoglądaliśmy na pokryte śniegiem szczyty masywu Jungfrau, które czerwieniły się w promieniach wieczornego słońca i wydawały się wznosić równie wy­soko, jak my. Zanim 73 pasażerów przeczytało informacje, lecieliśmy już nad Medio­lanem. Godzina 1030 — Trypolis, który obecnie należy do Zjednoczonego Kró­lestwa Libii. Na lotnisku falista hlacha hangarów nosi jeszcze ślady podziurawienia przez odpryski granatów angielskich czy też Rommla.

fi

Q pófru>ey Kano w brytyjskiej Nigerii. Rankiem o godzinie 8 przelatujemy nad

równikiem, a potem lecimy nad szeroką, nie kończącą się rzeką usianą wyspami. Puszcza płynie ku nam. Rolujemy. Leopoldville nad Kongiem.

Obaj z Michałem poczuliśmy się naraz speszeni w naszych niewytwomych, od daw­na * miętoszonych ubraniach tropikalnych koloru khaki. Kiedy bowiem wysiedliśmy z samolotu w parny żar słoneczny, powitali nas dżentelmeni w eleganckich garnitu­rach i śnieżnobiałych, świeżo wyprasowanych koszulach. Afryka, której szukamy, le«v jeszcze bardzo daleko. Leopoldville jest jednym z najelegantszych i najdroż­szych miast świata. 300000 mieszkańców, w tym 16000 białych. Miasto, w którym nie można żyć bez wozu, gdyż domy są rozrzucone niezmiernie szeroko, a tramwajów czy autobusów nie ma w ogóle. Pomysł biegania na piechotę może przyjść jedynie komuś, kto przed pół godziną wysiadł z chłodnego samolotu.

Wspaniała, pierwotna Afryka! Filmy z frankfurckiego zoo, które przywieźliśmy z sobą, muszą przejść najpierw przez cenzurę filmową — jest ona znacznie ostrzejsza w Kongu niż w Europie. Nasze szczepienie ospy w książeczce zdrowia uległo prze­dawnieniu, ale uprzejmy lekarz urzędowy dokonuje z miejsca na lotnisku nowych zadrapań na ramieniu. Za nim wisi tablica z brązu, na której można wyczytać, że w dniu 3 kwietnia r. 1925 przyleciał tu po raz pierwszy samolot z Brukseli. Wówczas potrzebował na to trzech dni. Leciał jednak ponad 8000 km. My przeskoczyliśmy Morze Śródziemne i Saharę w przeciągu 20 godzin.

Mój gospodarz w Leopoldville zamierzał pracować na równiku trzy lata. Gdy się jest zatrudnionym w strefie równikowej, po upływie tego czasu otrzymuje się sześć miesięcy urlopu i zwrot kosztów podróży do Europy. Wrócił. Podpisał raz jeszcze umowę na trzy lata. Przed paroma miesiącami zobowiązał się na następne piętnaście lat. Jego wuj, za którego radą przyjechał do Konga, zamierzał również przepracować tu tylko trzy lata — został czterdzieści. A przecież, kiedy przyjechał, poczta kursowała raz na trzy tygodnie — odpowiedź na list otrzymywało się po sześciu tygodniach. Dzisiaj w ciągu jednego dnia. Nie było wówczas także lodówek, świeżych jarzyn z Afryki Południowej. Nie było radia. Były tylko lampy naftowe, no i... niższe koszty utrzymania. Dzisiaj w Leopoldville mieszkanie kosztuje 800— 1000 marek miesięcznie.

Wieczorem uczta na naszą cześć, zupełnie jakby była inscenizowana przez reży­sera filmowego: noc tropikalna, obsługują nas bezszelestnie boye w śnieżnobiałej liberii, pod palmami muzyka taneczna. Żółtawy księżyc odbija się w rozlanych szeroko wodach Konga. W kinie jednak nie czuje się temperatury i wilgoci. W domu nasze panie narzekają zawsze, że jesteśmy zbyt leniwi do tańca — obaj mamy za długie nogi. Tymczasem tu trzeba kolejno obtańcowywać małżonki wysokich urzędni­ków, kolegów-weterynarzy i zoologów. Nie wolno przy tym na chwilę zdjąć od­świętnej marynarki. Wszystko jest tak eleganckie, tak wytworne! A przecież na Kongu połyskuje wyspa, na której nie stanęła dotąd ludzka stopa, gdyż wokół kipi wartki nurt i kłębią się wiry. Na wyspie nie może lądować nawet śmigłowiec, bo rośnie na niej zwarty gąszcz dżungli. Zupełnie możliwe, że za parę lat w samym cen­trum wielkiego miasta odkryje się jeszcze nowe gatunki zwierząt.

Zamierza pan jechać do stacji słoni? — pyta mnie pan Matagne, kierownik Wydziału dla Spraw Łowiectwa w rządzie kongijskim. — Odbywają się tam właśnie

r

łowy na słonie, jak co roku w lutym i marcu. Jeżeli się pan pośpieszy, będzie pan mód wziąć w nich jeszcze udział.

Pomiędzy deserem — sałatką z ananasa — i kieliszkiem czerwonego wina z gór •wulkanicznych nad jeziorem Kiwu napisał mi naprędce wiecznym piórem list pole­cający. Przydał się nam bardzo.

I znów wznosimy się z cieplarni pośród puszczy na trzy godziny w świeże powietrze przestworzy i skaczemy dalej 1500 km do Stanleyville. Pod nami szeroko rozłożona, zielona skóra juchtowa. Maleńkie, wypukłe guziki, z których składa się ta „skóra“, to wierzchołki olbrzymów puszczy. Co może się kryć pod nią?

Oczywiście, wcale nie jest prawdą to, o czym każdy zapewniał nas w stolicy, że wewnątrz kraju, w Stanleyville, można równie korzystnie kupić używany wóz.

O wypożyczeniu nie ma w ogóle mowy.

Na jazdę po mieście, chętnie!—mówi właściciel firmy, reprezentującej Forda.— Ale na długie tygodnie podróży po dzikim terenie, nie! Zarzuciłem to. Niech pan tylko spojrzy, w jakim stanie zwracano nam wozy!

Ruchem ręki wskazuje na parę okropnie poharatanych wozów z wgniecionymi chłodnicami, z wysmarowanymi krwią szybami i powyrywanymi bokami. Wozów osobowych jest w sprzedaży pod dostatkiem, ale ani jednej ciężarówki na chodzie, takiej jaka nam jest właśnie potrzebna. Uczynny weterynarz prowincjonalny ob­jeżdża z nami wszystkich sprzedawców samochodów. Myśl o Iowach słoni nie daje nam spokoju!

Wreszcie w ósmym garażu proponują nam trzytonowego „internationala“. Nic dotąd nie słyszeliśmy o tej amerykańskiej marce samochodów, ale to bynajmniej nie świadczy przeciwko niej, gdyż osobiście znam się na samochodach dokładnie tyle samo, co kolarz na słoniach.

W każdym razie wóz wyglądał bardzo pięknie. Nowy, błękitny, pełen lśniących części chromowanych. Wprawdzie, żeby otworzyć maskę chłodnicy, trzeba było szarpnąć z całej siły, ale na to początkowo nie zwróciliśmy wcale uwagi. Oczami fachowców zaglądaliśmy w plątaninę kabli, świec, śrub i tajemniczych części że­laznych. W przeciwieństwie do pięknej zewnętrznej szaty wozu wydawała się nam trochę za bardzo brudna i zardzewiała.

Gdy panowie przejadą naszymi pełnymi kurzu drogami paręset kilometrów na świeżo wypuszczonym z fabryki wozie, nie będzie z pewnością wyglądać łepiej — stwierdził mechanik i było to dla nas dostatecznym wyjaśnieniem.

W silniku najważniejsza jest dusza — dorzucił.

Tak więc dowiedzieliśmy się jeszcze, że samochód ma „duszę“. Sądzę jednak, że ten wóz miał duszę bardzo złą i zepsutą.

Dlaczego natychmiast podskoczył, gdy mechanik nacisnął rozrusznik tylko pal­cem? W odniesieniu do ludzi nazwałoby się coś takiego perfidią albo kłamliwym przedstawianiem faktów. Oczywiście byliśmy ostrożni. Objechaliśmy na próbę dwa kwartały miasta. Michał nie dawał sobie dobrze rady z drugim biegiem. Jako fa­chowiec sądził jednak, że w ciężarówce idzie to zawsze nieco trudniej. Później przy­znał się, że nigdy przedtem nie siedział za kierownicą ciężarówki. Bądź co bądź obaj czuliśmy się podniesieni, siedzieliśmy bowiem znacznie wyżej niż w domu na naszym „volkswagenie“. Kiedy chciałem schwycić Michała za rękę, bo skoczywszy ostro leciał z hukiem prosto na czarnego „buicka“, zwrócił mi z flegmą uwagę, że przecie? jesteśmy teraz kierowcami ciężarówki. Ciężarówce nic się nigdy nie zdarza złego. Jest o wiele mocniejsza od wozu osobowego. Pod tym względem miał całkowicie słuszność i później niejednokrotnie przekonaliśmy się o tym oddychając z ulgą. Tyle, że niestety bywają również o wiele mocniejsze ciężarówki. W danej chwili jednak tych wszystkich trosk nawet nie przeczuwaliśmy. Byliśmy całkowicie opano­wani przez gorączkę dzikich zwierząt.

Muszę się pochwalić, że to ja wpadłem na myśl, aby w jasny dzień włączyć refle­ktory. W jednym brakowało żarówki.

Drobiazg! — powiedziano nam. — Da się, oczywiście, zastępczą.

Obiecano nam również zapasową oponę, świece, linkę i drewnianą budę nakrytą | »wierzchu brezentem, gdyż zaczynała się właśnie pora deszczowa...

Wybraliśmy się po zakupy. Przy tej sposobności przekonaliśmy się, jak nieprawdo­podobną liczbę słów ma taki język, jak francuski. Michał, który zaledwie przed pię­cioma dniami pocił się we Frankfurcie na egzaminach maturalnych, tłumaczył mi szczerząc zęby, jak to będzie po francusku „promień księżyca“ albo „taniec słoni“. Ale jak poprosić o papier toaletowy? W żadnym razie nie „papier de toilette“, ale — rzecz zdumiewająca — „papier hygiénique“. Jak nazywa się po francusku 'worek, sznur, śruba, klucz, podnośnik, korkociąg, świece, kocher naftowy, latarnia, bateria do latarki kieszonkowej, surowica przeciwko jadowi węża, kolba lutownicza, narzędzia do łatania dętek, prześcieradła, pledy wełniane, gwoździe, rondle, proszek owado­bójczy, atrament do wiecznych piór, szczelna puszka blaszana, do której nie mogłyby się dostać termity, okulary słoneczne?

Trudno było wyjaśnić w języku francuskim m również to, że na każdą puszkę sar­dynek, na każdy worek słomy potrzebny nam jest dla dalekiego Urzędu Skarbowego we Frankfurcie rachunek z pokwitowaniem i stemplem.

Nazajutrz wreszcie mijaliśmy bramę garażu naszym dumnym, błękitnym wozem, wyładowanym do ostatnich granic. Z tyłu siedział przycupnięty czarny boy, Hubert Mitampu, którego zdecydowaliśmy się wziąć w ostatniej chwili. Kiedy się obejrze­liśmy, aby sprawdzić, czy czegoś nie zapomnieliśmy, wydało mi się, że właściciel garażu i mechanik mają bardzo zadowolone miny. Któryś z nich zacierał nawet ręce. My również byliśmy zadowoleni. Świeżo naoliwiony wóz toczył się przez nie kończącą się dzielnicę murzyńską Stanleyville. Zamierzaliśmy przejechać pierwszego dnia 600 km. Ale... czy wóz toczy się naprawdę gładko? Michał uważa, że zbacza trochę na lewo. Rzeczywiście, boy pukał już z tyłu w szybę — z sygnałem tym mieliśmy się później, nieszczęśni, oswoić. Tylna lewa opona siadła do połowy. Co za irytujący pech: parę kilometrów od miejsca startu! Szybko zawróciliśmy, aby napompować przy pierwszej lepszej stacji benzynowej. Ale teraz dopiero mieliśmy się zaznajomić ze świętymi prawami afrykańskiego wypoczynku południowego. Było pięć po dwu­nastej.

Pierwsza stacja benzynowa — zamknięta. W drugim warsztacie błyszczało w oknie pięć nowiuteńkich sprężarek powietrznych, ale czarni robotnicy nie mogli nic poradzić, bo Monsieur poszedł na obiad i zabrał z sobą klucze. Przy piątym war­sztacie samochodowym zrezygnowaliśmy, ustawiliśmy wóz w cieniu akacji i czeka­liśmy cierpliwie, póki wskazówka nie przesunie się na godzinę drugą.

Czy jedziesz tak umyślnie? — zapytałem Michała. Mam zwyczaj dawać jak najmniej rad innym przy prowadzeniu wozu, kiedy siedzę obok nich. W domu moja żona czyni to z wielkim zapałem, ale obecnie czułem się do tego zmuszony. Droga biegła przez puszczę tak wialnie, jak to sobie poprzednio wyobrażaliśmy, myśląc

o Afryce. Pod górę i na dół, zgodnie z falistością terenu. Jazda przypominała do złu­dzenia kolejkę górską z wesołego miasteczka, nazywaną również falą. Należałoby trzymać się dokładnie kolein wyżłobionych przez poprzednie wozy. Tymczasem Michał tego nie robił. Kiedy zjeżdżał z góry, zaczynał jechać zygzakiem, przy czym jedno koło kręciło się niemal środkiem drogi, drugie — tuż nad jej skrajem, który niejednokrotnie spadał w dół obrzydliwie stromo. Sądziłem, że Michał jedzie z taką brawurą, aby mnie nastraszyć, i dlatego zapytałem dopiero po dłuższym czasie, kiedy nie chciał z tym skończyć.

Nieee! — odparł nieco speszony i zgnębiony, nie odrywając nawet na sekundę -wzroku od kałuż i plam rozmiękłej gliny na drodze. — Inaczej nie można.

Trzeba było skręcić kierownicę o pół obrotu, zanim wreszcie zmusiło się koła do posłuszeństwa. Stosunkowo najlepiej jechało się jeszcze zygzakiem, gdyż wówczas kierownica i tak była skręcona w jedną stronę aż do oporu. Gorzej jednak, jeśli droga biegła prosto! Wtedy przy każdym wyboju albo większym kamieniu przednie koła usamodzielniały się całkowicie. A już serce zamierało mi z trwogi, kiedy droga biegła prosto, a jednocześnie spadała w dół. Tam w dole bowiem płynęła zawsze rzeka albo strumień, a w najlepszym przypadku ciągnęły się moczary. Ponad wodą lub mocza­rami wisiał niewielki mostek, a ten w Afryce składa się przeważnie z dwóch grubych bali, po jednym na koło. Za każdym razem, gdy wężowatą linią ześlizgiwaliśmy się ku takiemu „mostkowi“, kłykcie naszych palców robiły się sine. Tu i ówdzie na skraju drogi widać było szczątki wozów rozbitych w katastrofie. Jeśli wóz jest stary i tak rozbity, że nie można nim już przejechać kilkuset kilometrów do najbliższego war­sztatu, zostawia się go przeważnie na miejscu wypadku.

Jedź przynajmniej wolniej — powiedziałem do Michała — skoro wozu nie można utrzymać prosto! Wyciągasz teraz z pewnością siedemdziesiątkę, a w cię­żarówce na takich drogach jest to stanowczo niebezpieczne.

Mylisz się. Jedziemy co najwyżej na czterdziestce — odparł Michał, wskazując łokciem na tachometr.

Nie do wiary! Wskazówka wahała się istotnie między 40 a 50, a przecież zielona ściana roślin za oknami wozu szybko migała obok nas. Dopiero w dwa tygodnie później zdołałem rozwikłać zagadkę. Licznik wskazywał stale 2/3 odległości, jaką zgodnie z mapą powinniśmy byli przejechać. W istocie rzeczy chodziło tu o mile amerykańskie, z których każda ma 1,6 km długości. Kiedy więc tachometr wskazy­wał 50, jechaliśmy w rzeczywistości z prędkością 80 km na godzinę. Nawiasem mó­wiąc, zdumiewało mnie nieraz, że taki w gruncie rzeczy niepotrzebny do życia przy­rząd, jak tachometr, funkcjonował w naszym wozie, skoro bez czegoś podobnego można się było od biedy obejść.

Zanim się spostrzegliśmy, minęła już szósta wieczorem. Najpóźniej w ciągu godziny zapadnie noc. Nie mamy odwagi jechać po ciemku dalej i skręcamy w boczną dróżkę, obok której stoi słup z napisem: „Mission protestante“. Droga wiedzie przez plantacje. Wreszcie nie zamykają jej górą wierzchołki potężnych drzew. Zatrzymujemy się na o­

twartym placu, między niskimi domkami z gliny, pokrytymi liśćmi palmowymi. W za­padającym mroku wita nas życzliwie ciemnowłosy Europejczyk w oszałamiająco czer­wonej koszuli. Ma przyjazną, uduchowioną twarz, ale ja ledwie mogę zrozumieć jego francuszczyznę, a on, jak się zdaje, także nie bardzo mnie rozumie. Próbuję więc mówić po angielsku i okazuje się, że jest Anglikiem. Jego żona jest pielęgniarką i od wielu lat mieszka tu również. Ponieważ w okolicy nie ma lekarza, pielęgnuje chorych w pro­mieniu dwustu kilometrów i pomaga dzieciom przychodzić na świat. Oboje mieszkają ze swą sześcioletnią córeczką w starym, pokrzywionym domu z gliny i, jak widać, są bardzo biedni. Natychmiast jednak stawiają przed nami co mają najlepszego, na­rodowe potrawy angielskie: jaja z bekonem . Mała córeczka otrzymała | Ameryki płyty do dziecinnego patefonu i ojciec musiał naprawić wreszcie stary gramofon szafkowy. Po kolacji siedliśmy wokół migającej lampy naftowej. Usły­szeliśmy dźwięki z płyt, które zawierały wesołe, barwne obrazki. Głosy dziecięce śpiewały po angielsku alfabet z żartobliwymi wierszykami — prześliczny sposób nauczenia białego dziecka w puszczy sylabizowania i rachunków. Niestety, małe płyty nie pasują do staroświeckiego aparatu. Igła wyrywa z miękkiej masy płyt długie drzazgi, których nie dostrzega się w mdłym świetle lampy. Już po pięknej zabawce! Dziewczynka nie będzie mogła przegrywać po raz drugi płyt, a nikt jej przecież nie przyśle ponownie do puszczy czegoś równie miłego. Mała płacze żałośnie. Żona misjonarza zanosi ją, pocieszając, do łóżka, ale my siedzimy wokół stołu trochę markotni. Misjonarz zaczyna opowiadać:

Jeżeli obecnie przebija się nawet przez puszczę parę dróg samochodowych i wielu Murzynów nosi już tu koszule i spodnie, to jednak zabobony i ciemnota nie zostały tym samym wykorzenione i długo jeszcze będą się panoszyły. Ostatecznie i w Europie spotyka się ludzi, którzy jeżdżą samochodami, a mimo to wierzą w astrologię. Już od tak dawna my, misjonarze, podobnie zresztą jak urzędnicy bejgijskiej admini­stracji, walczymy z Anyoto: ludźmi-lampartami. Jest to tajny związek, nikczemny, tchórzliwy, który obejmuje niemal połowę Afryki aż do Liberii. Główne ognisko kryje się tu w sąsiedniej puszczy. W r. 1929 mój poprzednik przeżył szczególnie ciężki okres. W ciągu paru tygodni dokonano wówczas na pograniczu między rzekami Ituri i Nepoko dwudziestu trzech morderstw, a mowa tu tylko o wypadkach, które uznano z całą pewnością za zabójstwo. Większość jest przemilczana do dzisiaj przez rodzinę i przedstawiana jako wypadki śmierci naturalnej, gdyż krewni obawiają się zemsty ludzi-lampartówr. Najpodlejsze jest to, że Anyoto mordują niemal wyłącznie kobiety i dzieci albo też ludzi bezbronnych. Niedaleko stąd, na północo-wschód, w Bomili, stracono na wyniosłym brzegu Ituri w pobliżu wodospadu kilku­nastu Anyoto na wysokich szubienicach, które specjalnie w tym celu zbudowano. Ludzi tych przewieziono na rozprawę sądową najpierw do odległego Stanleyville, a potem nawet do Boma, które leży nad morzem, dwa tysiące kilometrów stąd. Kiedy ich już powieszono, okazało się, że większość była niewinna. W śledztwie przy­znali się do zbrodni, ale przed śmiercią odwołali zeznania. A stało się to dlatego, że prawdziwi zbrodniarze rozkazali tym młodym ludziom, aby się przyznali do winy

i w ten sposób zmylili śledztwo, odwracając je od tajnego związku. Początkowo więźniowie wierzyli, że włos im z głowy nie spadnie, skoro chroni ich magiczna siła ludzi-lampartów.


Nazwa ludzi-lampartów wzięła się stąd, że noszą oni skóry panter i maski na twa­rzach. „Anyoto“ pochodzi zapewne od słowa „nyot“ — rwać, drapać. Członkowie bandy noszą mianowicie na każdym palcu lewej ręki pięciocentymetrowy nożyk w kształcie sierpa. Nożyki te są przymocowane przy pomocy specjalnej rękawiczki z plecionki do grzbietu palców i sięgają do ich drugiego członu. W prawym ręku Anyoto trzymają deseczkę z długimi, ostrymi gwoździami. Zazwyczaj pod wieczór, kiedy i lamparty zwykły napadać, pięciu do sześciu członków bandy idzie, jeden za drugim w dwudziestometrowych odstępach, na odległe pola wioski albo też nad rzekę, gdzie o tej porze kobiety czerpią wodę. Idący na czele człowiek-lampart uderza ofiarę w szyję ręką z nożykami i przeważnie za jednym zamachem przecina tętnicę. Konająca lub martwa już ofiara zostaje szybko podana najbliższemu z ban­dy i, przechodząc kolejno z pleców na plecy, znika z miejsca zbrodni z błyskawiczną szybkością. Posługując się deseczkami wyrzeźbionymi w kształcie lamparciej nogi, zbrodniarze wyciskają sztuczne ślady drapieżnika, po czym zjadają swą ofiarę w całości lub częściowo, Ludzie, przyjmowani świeżo do związku lampartów, muszą często, jako pierwszą ofiarę, zabijać właśnie kogoś ze swych krewnych albo dobrych znajomych. Jeżeli człowiek-lampart zostanie zabity w czasie napadu przez mieszkań- ^ ców wioski, którzy zdążyli nadbiec z pomocą, zagrzebuje się go prędko, a potem

utrzymuje się, że nagle zachorował i nie można było zwlekać z pochowaniem go w zie­mi, bo zaczynał się rozkładać. Niewątpliwie wiele wypadków śmierci, o których y| *9 mówi się, że są dziełem lampartów, zostały popełnione w istocie rzeczy przez Anyoto.

Skąd zresztą władze dowiedzą się, że z wioski znikają nagle Murzyni, jeżeli nie znajdzie

się nikt, kto miałby odwagę o tym donieść?“

Na białego zresztą banda nigdy się nie targnie — uspokajał nas misjonarz, prowadząc między ciemnymi krzakami bananów do stojącego pustką domu gościn­nego, gdzie nasz boy przygotował już łóżka.

Kieszonkowa latarka kusiła, aby zajrzeć do zakątków, na które w dzień nie zwró­ciliśmy uwagi. W okrągłym domku, stojącym na uboczu nie opodal domu gościnnego, odkryliśmy przy jej pomocy pionową dziurę w kształcie studiu, wykopaną w twardej, czerwonej ziemi na głębokość około 10 m. Jest to w Afryce zwykły sposób urządzania pewnych przybytków. Służą one przez długie lata, po czym kopie się po prostu nową dziurę i wznosi się nad nią nowy domek. Jaskrawy snop światła uchwycił zastępy olbrzymich, brązowych karaluchów, które wypełzły ku mnie na długich, cienkich nogach z plugawej czeluści. Brunatne pachołki ciemności wspinały się mozolnie ku wyższym regionom. Usunąłem się im w porę.

Każdy dom ma swą duszę; pochodzi ona od człowieka, który go zbudował i miesz­kał w nim długo. Para misjonarzy, która dawno już temu zmarła na bilharciozę, za­łożyła sobie w pokoju sypialnym prawdziwy wodociąg. W pierwszej chwili trudno ukryć zdumienie na widok masywnego kranu, sterczącego z krzywej, glinianej ściany. Kiedy się go odkręci, leci z niego najprawdziwsza woda, często żółta albo brunatna, ale za to gorąca. Później odkrywa się na zewnątrz, zawieszoną na ścianie domu, pustą beczkę po benzynie. Do obowiązków boyów należy pamiętać, aby zawsze była pełna wody, która za dnia nagrzewa się na słońcu. W naszym domku woda spływała do prawdziwej wanny. Była ona ulepiona z gliny, wyłożona w środku cementem i po­malowana na biało farbą olejną.

że robią ze strachu w majtki. Tak więc na drogach leży znacznie więcej odchodów słoni niż wokoło w terenie. Szare olbrzymy natomiast lubią bardzo drogi z rzadka tylko uczeszczane przez ludzi. One również, podobnie jak nosorożce i inne duże zwierzęta, wędrują chętniej po gładko wyrównanym terenie niż przez gęstwinę buszu, krzaki i zmierzwioną trawę. Tak więc szlaki, którymi wędrują ludzie, są nie­mal regularnie wykorzystywane przez zwierzęta i stąd na tych cichych drogach znajduje się odchody słoni znacznie częściej niż wokoło.

Kiedy w południe tankowaliśmy wóz w dużej wiosce murzyńskiej przy „maga­zynie". gdzie jedliśmy jednocześnie obiad, właściciel sklepu — Hindus — opo­wiadał nam. że właśnie przed dwoma dniami o mało nie wjechał w nocy na olbrzy­miego słonia. Zwierzę stanęło nagle na drodze, kiedy samochód skręcił na nią pod ostrym kątem. Miał ciosy co najmniej dwumetrowej długości. Dzięki tylko wielkiej przytomności umysłu właściciel sklepu zdołał w ostatniej chwili zboczyć i dodawszy gazu minął o włos słonia, w odległości niespełna trzydziestu centymetrów.

Żona przez całą noc nie zmrużyła oczu — dodał. — Nie mogła się w żaden sposób uspokoić.

Nie przejmowaliśmy się zbytnio podobnymi historiami. Przed trzema laty opo­wiadano nam na Wybrzeżu Kości Słoniowej niemniej ciekawe opowieści o słoniach, które komuś stale przebiegały drogę, a potem musieliśmy krążyć przez całe trzy tygodnie, dzień i noc, po plantacjach i puszczy, zanim wreszcie udało się nam jednego z nich ujrzeć przelotnie.

Monsieur Pierand dowodzi kolumną robotników, którzy bezustannie wyrównują czerwoną ziemię, zrytą koleinami samochodów, i utrzymują w porządku drewniane mosty. Równocześnie jednak jest on honorowym starszym łowczym i czuwa, aby na jego terenie przestrzegano przepisów łowieckich.

Rzecz oczywista, zobaczycie słonie. Przypuszczam, że są panowie wytrwałymi piechurami. Proszę jednak zabrać z sobą coś do picia, bo nielicho będziecie się pocić.

Tak, słonie! Nie wolno do nich strzelać, a tymczasem Murzyni stale przychodzą i skarżą się, że słonie niszczą im zasiewy. Nigdy nie wiadomo, ile w tym jest prawdy. Przed paroma laty krążył tu samotny samiec, który szukał najwidoczniej towarzy­stwa. Raz po raz zjawiał się przy stadach bydła pasącego się za wsią. Odpędzał pastuchów i sam „pilnował“ krów. Obwąchiwał je trąbą i powoli tak się z nimi spou- falił, że bydło pozwalało mu się obmacywać. Kiedy indziej jednak inny samotnik zadeptał na śmierć i roztratował siedem kóz, które pasły się, przywiązane do palików. W ubiegłym roku niedaleko stąd, w południowym Sudanie, słonie wpadły na nie­zwykły pomysł: w jasny dzień wmaszerowały całym stadem w sam środek osiedla Epo i stanęły między chałupami. Pewien urzędnik-agronom zdołał je wreszcie wy­prosić, i to w sposób bardzo kulturalny: nastawił głośnik na cały regulator i przez osadę popłynęła muzyka z rozgłośni w Leopoldville.

Żyjemy tu niczym w młynie. — zwierzał się pan Pierand. — Przed dwoma laty mój kolega, Anglik, dokonał w Północnej Rodezji nie lada wyczynu; zmusił całe stado słoni do formalnej przeprowadzki, gdyż w ich ojczystym rewirze osiedlali się coraz gęściej ludzie. Udało mu się zachęcić okolicznych Murzynów do pracy przy realizacji tego projektu. Strzelając w powietrze i krzycząc w miarę potrzeby, popychali gruboskóre olbrzymy coraz dalej na północ. Musieli jednak uważać, aby nie wy-

14

wołać paniki wśród słoni, bo wtedy stratowałyby po drodze fermy i gęato zaludnione okręgi. I tak udało się przeflancować cale stado na odległość 150 km w bezludne zupełnie okolice.

Ale co robić, gdy słonie stają się tak natrętne, jak w r. 1950, w czasie wielkiej posuchy w Habenswein w Kenii ? W wyschniętych korytach rzek pełno było wówczas martwych zebr i antylop. Leżały, spalone na wiór, w skorupie mułu. Słonie wpadały na okólniki dla bydła, zwane tu kraalami, i nie zwracając uwagi na ludzi, którzy starali się je przepędzić, wypróżniały poidła, napełnione po brzegi wodą ze studni. Trzech mężczyzn, pracujących w szybie studni, zostało formalnie zasypanych, gdyż spragniony słoń spadł na nich z góry głową i trąbą na dół. Kobiety musiały porzucać swe gliniane dzbany i uciekać, gdyż słonie pędziły za nimi. Ludzie, którzy pracowali w studniach, musieli przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu wysuszyć najpierw starannie odzież — tak bardzo słonie były spragnione każdej kropelki wody i z taką dziką zaciekłością rzucały się na nią z chwilą, gdy tylko ją wyczuły. Teraz znowu czekają nas kłopoty, bo zaczyna się pora deszczów. Dziwna rzecz, wtedy właśnie słonie zjawiają się na plantacjach, jakkolwiek wokoło pełno jest soczystej zieleni. Najmniej utyskiwań słyszy się w okresie suszy. Teraz znów trzeba uwierzyć tej lub owej skardze. A tymczasem w Kongu w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, do r. 1946, zabijano rocznie okrągło 10000 słoni. Można to obli­czyć dość dokładnie na podstawie eksportowanych ciosów. W r. 1946 zorganizowano Urząd dla Spraw Łowiectwa i od tej pory warunki egzystencji słoni bardzo się po­prawiły. W r-. 1947 zastrzelono ich 5867 sztuk, w rok później już tylko niewiele ponad 3000 i ta liczba utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Tak! Gdyby nie miały ciosów, działoby im się lepiej, i to od czasów starożytnych. W Indii samice przy­najmniej nie mają ciosów i dzięki temu pozwala im się żyć. U Afrykańczyków obie płcie dźwigają ciosy i dlatego też wytępiono je w znacznie większym stopniu. Nie­wątpliwie i dawniej zabijano w Kongu zbyt dużo słoni. W stadzie jest zwykle około połowy dorosłych słom, zdolnych do rozpłodu, a z tego znów 3/5 stanowią samice. Samica słoniowa rodzi młode przeciętnie co cztery lata, a ginie z nich.15%. Daje to więc u słoni 6% rocznego przychówku i nigdy nie należałoby zabijać ich więcej. Jeżeli jednak Murzyni będą się coraz bardziej rozmnażać, nic nie uratuje słoni.

Nie zaradzą temu nawet najpiękniejsze przepisy łowieckie. I tak na przykład w r. 1935 Francuzi po tamtej stronie Konga zabronili Murzynom strzelać do słoni i sprzedawać ciosy. Zezwolili natomiast na sprowadzanie pewnej ilości ciosów zza rzeki, z Konga, jakkolwiek u nas handel kością słoniową jest także zabroniony. Tak więc wszystko zostało po staremu. Nasi kłusownicy sprzedawali ciosy za rzekę, a kłusownicy z tamtego brzegu polowali także, bo któż poznałby się na kości sło­niowej już we Francuskiej Afryce Równikowej, że nie pochodzi z Konga Belgijskiego ? Dopiero w r. 1938 skończyliśmy z tą bzdurą. Przyznano Murzynom za „znalezione“ ciosy około 1/3 ceny sprzedażnej, ale przyjmowano wyłącznie duże sztuki, aby w ten sposób uchronić bodaj samice i młode zwierzęta. Rzecz jak najbardziej zdu­miewająca, ale właśnie wówczas wybuchła „zaraza“, której ofiarami padały jakoby wyłącznie wielkie samce. W Sudanie natomiast, gdzie kupowano również małe ciosy, „zaraza“ opanowała także słonie o słabych ciosach i one to rzekomo padały martwe w okolicznym buszu.

Jedna historia o słoniach po drugiej i jedna po drugiej butelka piwa „stantor“ * browaru w Stanlewille.

Strażnik, do którego obowiązków należy przede wszystkim opieka nad dzikimi zwierzętami, znajduje słonia, wiszącego trąbą na drucianych sidłach, jakie zakładają kłusownicy. Ponieważ nie ma przy sobie broni, biegnie sprowadzić pomoc. Kiedy jednak wraca, słoń zniknął jak kamfora. Na sidłach wisi tylko jednometrowy kawałek trąbv. Czy zwierzę to musiało zdechnąć? W okolicy nie znaleziono ani jednego- martwego słonia. Zresztą słonie mogą żyć mimo utraty kawałka trąby. Trąba nie jest im niezbędnie potrzebna do picia. Młode ssą wymię matki nie trąbą, lecz gębą. Obserwowano również dorosłe słonie, jak stojąc w wodzie piły bezpośrednio gębą, a nie wciągały najpierw wody do trąby i nie wpryskiwały jej dopiero później do jamy gębowej, jak zwykły zasadniczo robić. Pewna cudzoziemka, polując na słonia, poło­żyła dużą sztukę. Kazała boyowi, aby odrąbał ogon, po czym pomaszerowali razem do najbliższej wsi po tragarzy. Kiedy wróciła z nimi, słoń zniknął bez śladu. W jakiś, czas później zastrzelono 400 km dalej na południe słonia, który miał odrąbany ogon. Wypadek był głośny, zbadano więc dokładnie zabite zwierzę. Wewnątrz, przewodu usznego znaleziono kulę.

Wśród czarnej jak smoła nocy o godzinie piątej borykaliśmy się z uruchomie­niem naszej błękitnej ciężarówki. O szarym świcie byliśmy przed chatą przewodnika

i natychmiast wyruszyliśmy dalej, on na przedzie, trzech tragarzy i nasz boy z ka­merą filmową, statywem i przyborami fotograficznymi z tyłu. Jakże cudowny jest. poranek w afrykańskim stepie na początku pory deszczowej, kiedy wszystko jest zielone i świeże! Szliśmy gęsiego ścieżkami, które wydeptały antylopy i słonie, a z któ­rych chętnie korzystają ludzie. W pewnej chwili przewodnik zatrzymuje się przy zbielałej czaszce bawołu afrykańskiego, to znów podnosi rękę i wskazuje na antylopy kobusy, które przyglądają się nam ciekawie. Coraz częściej spotykamy odchody słoni. Mijamy gładko wydeptane zbocze, to znów zagłębienie w gliniastej glebie, w którym tarzały się słonie. Jakaś termitiera została przez nie starta aż do samej podstawy. Maszerujemy dalej. Godzina za godziną. Dobrze, że włożyliśmy długie spodnie i koszule z rękawami. W przeciwnym razie dawno już spieklibyśmy się na słońcu. Powietrze drga. Ścieżka prowadzi niejednokrotnie przez błota, na których stoi metrowa warstwa wody. Tragarze przenoszą najpierw bagaż, potem biorą nas- na barana i dźwigają również na drugi brzeg. Michał kracze:

Zobaczysz, będziemy krążyli, jak głupi, przez cały dzień i nie ujrzymy nawet słoniowego ucha!

Na suchym wierzchołku drzewa stoją dwa bociany grzywiaste. Nad nimi krążą marabuty. Zatrzymujemy się. Wyciągamy kamerę. Rozkładamy statyw. Nasta­wiamy aparat... Film w kasecie zacina się.

Wściekli, zmieniamy go w ciemnym worku i właśnie w momencie, gdy chcemy pstryknąć, w ptakach budzi się nieufność i skłania je do poderwania się z drzewa. Gdyby odleciały pięć minut wcześniej, zaoszczędziłyby nam wiele trudu.

Jeden z tragarzy wskazuje na jakiś punkt, daleko w stepie. Nic nie widzę, ale inni twierdzą, że to słonie. Idziemy więc ku nim na przełaj, brodząc wśród trawy, która sięga nam po biodra. Wreszcie przez lunetę dostrzegamy. Osiem słoni! Stoją w cieniu drzew wachlując się uszami. Bezwiednie mówimy szeptem i staramy się

iść bezszelestnie, jakkolwiek zwierzęta na tej odległości nie mogą nas z całą pew­nością słyszeć. Kiedy już sądzimy, że będziemy mogli podejść zupełnie blisko, otwiera się przed nami bagnista kotlina, przez którą w żaden sposób nie da się przejść. Wdra­pujemy się na niewielkie zadrzewione wzniesienie, które sterczy wśród mocza­rów, niczym pagórek wodza prowadzącego bitwę. Górą wieje tu nawet leciutki -wietrzyk.

Takie chwile wynagradzają w pełni uciążliwą podróż. Od słoni dzieli nas może sto pięćdziesiąt metrów. Gdy patrzymy na nie przez lunetę, wydaje się wprost, że można by ich dotknąć. Po chwili kamera zaczyna terkotać. Trzaskają aparaty fotograficzne. I dopiero wtedy wyciągam manierkę z wodą i pijemy. Mamy teraz dość czasu. Słonie nie uciekną nam tak prędko. Będą stały przez całe popołudnie

1 drzemały.

Jedzenie i drzemka to zresztą cała treść ich życia. Wkrótce po północy układają się na dobre i zasypiają głęboko na dwie, trzy godziny. Potem jednak muszą znowu zjeść porządną porcję. Takiemu wielkiemu zwierzęciu potrzebna jest ogromna ilość liści, które nie są przecież zbyt pożywne: około trzech cetnarów dziennie. Od jede­nastej drzemią pod krzewami buszu albo w rzadkim lesie wysokopiennym, a potem znów posilają się do północy. Choć jesteśmy obecnie na stepie, żyją tu słonie leśne. Ich samce mają do 2,85 m wysokości, samice — 2,40 m, gdy tymczasem wśród słoni stepowych spotykano niejednokrotnie samce, które miały 3,70 m wysokości. Słoń afrykański jest obecnie najcięższym, a po żyrafie również najwyższym zwierzęciem lądowym. Jego skóra ma 35 ma powierzchni i nawet po wyschnięciu waży ponad 600 kg. Uszy stanowią 1/6 ogólnej powierzchni ciała. Ważą około 80 kg. Trąba waży 120 kg, szkielet — 1600 kg, serce — 20 kg, mięśnie — 2700 kg, tłuszcz — 100 kg. Zdumienie budzi fakt, że słoń ma na sobie tak mało tłuszczu. Wynika to stąd, że u tak olbrzymiego zwierzęcia na każdy kilogram wagi ciała przypada stosunkowo niewiele powierzchni. Nie traci więc dużo ciepła i nie potrzebuje izolować się od powietrza warstwą włosów i tłuszczu. Stąd również słonie afrykańskie docierają nieraz w górach bardzo wysoko, gdzie temperatura spada do zera i gdzie znikają często w zamieci śnieżnej. Są przy tym doskonałymi wspinaczami. Potrafią przecież stanąć także na tylnych nogach i chwytać trąbą wiszące wysoko gałęzie, jeśli wydadzą im się szczególnie smaczne.

W zoo, a nawet na ilustracjach w książkach rzadko kiedy widuje się słonia leś­nego. Ma on łeb bardziej spiczasty i opuszcza go niżej. Ciosy opadają prosto do dołu, a nie wznoszą się ku przodowi, rozchodząc się ukośnie na boki, jak u słonia stepowego. Gdyby były inaczej ustawione, przeszkadzałyby tylko w buszu i puszczy. Ciosy słoni zachodnioafrykańskich rzadko kiedy osiągają wagę 40 kg i długość ponad

2 m, gdy tymczasem u wschodnioafrykańskich słoni stepowych spotyka się nieraz ciosy długości 3,50—4,00 m, wagi — 100 kg. W rzeczywistości ciosy słonia to wcale nie kły, jak zwykło się je nazywać, lecz środkowe siekacze. Spotykano słonie, które miały jednocześnie dziewięć ciosów, a przed kilkoma laty zastrzelono w Kongu samca, który nosił wrośnięty w środek zęba grot dzidy z kawałkiem drzewca. Dzida trafiła widocznie w korzeń zęba i wraz z nim wyrosła. Ponieważ cios słonia przyrasta rocznie nie więcej jak 5 cm, zwierzę musiało nosić z sobą czubek dzidy co najmniej dziesięć lat.

Słoń posiada w każdej połowic szczęki tylko jeden ząb trzonowy, ale za to jest on wielkości bochenka chlebn i bywa sześć razy zmieniany w ciągu życia. Na tej również podstawie można obliczyć, że słonie żyją mniej więcej tak samo długo, jak ludzie, a więc około 60 lat. a nie setki lat, jak podają stare książki przyrodnicze. Koszta zużytego zęba trzonowego zostaje, można powiedzieć, wypchnięta przez nowy ząb. Często słoń rozciera ją i połyka, po czym zostaje ona częściowo wydalona v raz z kałem. Niekiedy jednak ta zmiana uzębienia dokucza zwierzęciu, które czub­kiem trąby grzebie bezustannie wokół starego zęba. Pewien słoń w zoo wyciągnął kiedyś takie stare zęby trzonowe, jeden za drugim, i cisnął nimi w widzów. Ciosy są naprawdę straszliwą bronią w czasie walk, jakie odbywają się w okresie rui. W miej­scu gdzie walczą z sobą samce, znajduje się nierzadko odłamane kawałki zębów. W kościach czaszki słonia, którego zabito w górach Kiwu, tkwił odłamany czubek ciosu przeciwnika, a w r. 1950 znaleziono w Sudanie w ciele słonia, zabitego przez rywala, odłamany cios tego ostatniego. Gos na skutek silnego uderzenia rozprysł się na cztery kawałki, które łącznie ważyły 25 kg!

Martwe słonie, które nawiasem mówiąc — wbrew legendzie o „cmentarzyskach słoni", rozpowszechnianej przez dawne książki opisujące Afrykę — wcale nierzadko znajduje się w stepie, wykazują różne zniekształcenia zębów albo wręcz próchnicę, która atakuje nawet kości szczęk. Aż do lat dwudziestych bieżącego stulecia prze­rabiano co roku na całym świecie około 600000 kg „kości słoniowej“. Jest to osta­tnia liczba, jaką mogłem wyszperać. Odpowiada to 45000 zastrzelonych słoni, a więc znacznie więcej niż przychodzi ich na świat. Jedna szósta tej „kości słoniowej“ jest przerabiana w Niemczech, dając utrzymanie ponad 2000 ludzi. To doprawdy zgroza, że dotąd co roku giną dziesiątki tysięcy tych olbrzymich zwierząt tylko dlatego, aby z ich zębów można było produkować kule bilardowe i klawisze fortepianów. Oby wreszcie jakieś państwo zrobiło początek i zakazało wwozić ciosy słoni! Mamy dziś przecież tyle dobrych tworzyw sztucznych, które nie żółkną, jak kość słoniowa.

Najdalej na południe żyją słonie afrykańskie w Parku Narodowym Addo, niedaleko portu Elisabeth. Jest to tylko niewielkie stado, a rezerwat ma 64 km2 powierzchni. (Jak wiadomo, mieszkańcy południowej Afryki wytępili całkowicie bogaty zwierzostan tych terenów). Konserwator tego parku narodowego ma poważne kłopoty z paroma słoniami. W ostatnich latach chciał je powstrzymać za pomocą płotów z przewodami elektrycznymi od wycieczek na sąsiednie tereny, zamieszkane przez ludzi. Wybudował już zaporę na przestrzeni 8 km i zamierzał puścić w ciągu najbliższych dni prąd, kiedy słomę zabrały się do nowego urządzenia. Na przestrzeni 5 km powyciągały z ziemi wszystkie bez wyjątku słupy i pięknie ułożyły obok. Słonie zresztą znane są z tego, że nieraz z uporem usuwają raz za razem mosty, słupy telegraficzne i wszelkie inne nowe urządzenia w swoim rewirze. Park Addo opasano w końcu szynami kolejowymi, naciągając na nie za pomocą maszyn linki stalowe półtoracentymetrowej grubości. Chcąc wypróbować, czy urządzenie to oprze się słoniom, konserwator kładł po drugiej stronie ogrodzenia pomarańcze. Grubo- skóre łasuchy usiłowały przewrócić płot łbami. Siadały na linach tyłem, przy czym ześlizgiwały się z nich niezdarnie. Stawały nawet na płocie przednimi nogami. Ogro­dzenie wytrzymało jednak wszystkie te zabiegi i człowiek, odpowiedzialny za słonie, odetchnął z ulgą.

Słońce rzuca znów niewielki cień u moich stóp, kiedy wychodzę spod drzewa. Minęła już najgorętsza pora południowa. Przez cały czas nie spuszczaliśmy słoni z oczu. Obawialiśmy się, że teraz i one przerwą drzemkę i powędrują dalej. Sfoto­grafowaliśmy je wprawdzie, ale chcielibyśmy podejść bliżej. Czarny tragarz, który wdrapał się na wierzchołek drzewa, daje nam znaki. Istotnie, jeden ze słoni wchodzi w bagno. Czy zwierzęta podejdą ku nam? To byłoby wspaniale! Przez chwilę jeszcze dostrzegamy jakiś ruch wśród olbrzymich roślin błotnych, a potem znów wszystko zapada w południową ciszę. Nastawiamy kamerę i aparaty fotograficzne dokładnie na punkt, w którym zwierzę powinno wyjść, ale musimy czekać ponad godzinę. Zwierzęta mają czas.

W końcu okazuje się, że wędrowcem błotnym nie jest wcale słoń, lecz samotny bawół afrykański. To nam również dogadza. Oby tylko ten starszy pan raczył przy­najmniej wyjść spośród gęstej trzciny i ukazać się naszym soczewkom! On tymczasem najwyraźniej przygotowuje się do ucięcia poobiedniej drzemki. Przez liście dostrze­gamy raz po raz to ucho, to rogi. Ponieważ nie chcemy stracić naszych słoni, ogarnia mnie zniecierpliwienie. Zbliżam się do bawołu i rzucam w niego kamykami. W końcu poruszył się i Michał ślicznie go sfilmował.

Następnie zataczając szeroki łuk obchodzimy błotnistą kotlinę. Słonie również tędy przechodziły. Grunt powinien nas utrzymać. Ale słonie, choć ważą do 5000 kg, mają w zupełnie osobliwy sposób zbudowane stopy: podeszwa ich jest wysłana galaretowatą masą tłuszczu. Pewnego razu skłoniłem słonia, aby stanął na mojej nodze. Nie było to wcale przykre: ot, jakby kto postawił mi na stopie worek z ziarnem. Jeżeli natomiast koń przypadkiem nastąpi na nogę, w oczach ukazują się wszystkie gwiazdy na niebie, choć waży dziesięć razy mniej.

Kiedy stopa słonia stoi na ziemi, w pełni obciążona, rozpłaszcza się i jest o wiele szersza niż w chwili, gdy zwierzę ją podnosi. Dzięki temu słoń nie zapada się silniej w błocie czy szlamie, czego nie można powiedzieć o nas obu, którzy z wielkim tru­dem wyciągamy trzewiki.

Jakże silnie pali słońce wśród trzciny, która sięga nam do głów! Powietrze ani drgnie. Słoń ze swej długiej trąby może wylać sobie na grzbiet pełne wiadro wody. My musimy się pocić!

Kiedy wreszcie wdrapaliśmy się po drugiej stronie moczaru na zbocze kotliny, musieliśmy się najpierw zatrzymać i poszukać oczami drzewa, które zapamiętaliśmy jako punkt orientacyjny. Z kieszonki koszuli wyciągani małą torebkę z mąki) i roz- sypuję ją w powietrzu. Musimy podchodzić słonie idąc pod wiatr. Inaczej wywęszą nas. Wszystko cokolwiek poruszymy, trzaska i pęka z hukiem! Ilekroć zbliżamy się do kępy buszu, mamy wrażenie, że stoi za nią jeden z wielkich słoni.

W końcu ukazuje się nam szara linia grzbietu. Jest jeszcze porządnie daleko, a zarośla zakrywają zwierzę do połowy. Zbliżamy się, zachodząc z boku, aby lepiej je widzieć. Najpierw czołgamy się po ziemi, jak Indianie, ale wtedy nic nie widzimy i posuwamy się bardzo wolno naprzód. Wreszcie możemy pstrykać. Słonie nic sobie z nas nie robią. Zrywają gałązki. Poruszają uszami. Żaden nie unosi trąby, aby węszyć. Możemy więc podejść bliżej i otrzymać jeszcze lepsze zdjęcia. Jeden z sam­ców robi nam nawet przyjemność i wspina się na starą budowlę termitów, jakby naprawdę chciał nam pozować. Michał filmuje z tyłu tak, że i ja jestem na zdjęciu

i, v\ v ¡9

wraz ze słoniem. Rozzuchwalamy się, podchodzimy jeszcze bliżej i wymieniamy rolki. Jakże łatwo byłoby teraz podnieść strzelbę, wycelować i zastrzelić z tak bliskiej odległości nic nie podejrzewające, wspaniałe zwierzę! Jakże pełne przeszkód i tru­dności jest to zawsze w książkach, a jak mało bohaterskie w istocie rzeczy!

Serce bije nam. naturalnie, pod gardłem. Słonie mogą się przestraszyć, a wtedy potrafią zaatakować. Dla kogoś, kto jak my nie ma z sobą strzelby, nie byłoby wówczas ratunku. Słoń bowiem biegnie, jakkolwiek tylko na przestrzeni około stu metrów, z prędkością 30 km na godz., a więc szybciej niż sprinter. Busz, krzaki, pnącza nie stanowią dlań poważniejszej przeszkody, gdy tymczasem człowiek pada co chwila na nos. Ranny słoń załatwia wówczas swoją robotę bardzo dokładnie. Zdarza się, że przysiada na swej ofierze i wgniata ją tyłem w ziemię.

Trudno nam ustać spokojnie w pobliżu słoni. Każdego, kto zbliża się do słoni, opada rój małych muszek, które wprawdzie nie gryzą, ale łażąc po ciele, bardzo dokuczają. Pozbawiona gruczołów skóra słonia nie wabi much, cbyba że wczesnym rankiem chcą się na niej wygrzać. My jednak pocimy się teraz niemiłosiernie. Toteż uprzykrzone muchy obsiadają nas natychmiast. W sąsiedztwo słoni ściągają je od­chody zwierząt i świeże, soczyste rany na łamanych przez nie gałęziach. Później te uprzykrzone muchy zdradzały nam nieraz, że gdzieś bliziutko muszą znajdować się słonie.

Tej nocy, owinięci w brezent namiotów, spaliśmy wspaniale na wzgórzu. Nie czu­liśmy nawet moskitów. „Ustrzeliliśmy“ pierwszego słonia, a był to nie byle jaki słoń.

Ale zaraz opadły nas troski: czy otrzymaliśmy dobre zdjęcia i czy dowieziemy filmy w porządku do Europy, czy też nasz błękitny wóz wyładuje je przedtem do dołu pełnego wody?

czy zabijanie jest naprawdę przyjemnością?

Pewien farmer przyrzekł dopomóc nam w sfilmowaniu antylop kobusów. Nęciło nas to tak bardzo, że przerwaliśmy naszą podróż do stacji słoni i pewnego ranka powę­drowaliśmy na spotkanie antylop. Zerwaliśmy się wcześnie', o godzinie trzeciej, aby być na miejscu koło siódmej, gdy słońce wschodzi. Maszerując wśród wysokiej trawy i buszu, pokrytych świeżą rosą, przemokliśmy do suchej nitki. Zaledwie jednak rozłożyliśmy statyw i ustawiliśmy kamerę, ujrzeliśmy już pierwsze - trzy antylopy gamy. Były to samice z małym koźlątkiem. Zeszły z przeciwległego brzegu nad samo zwierciadło Dungu, a teraz spokojnie piły. Koźlątko wskoczyło wesoło do płytkiej wody i igrało swawolnie, co wprawiło mnie w zdumienie, gdyż w rzece były z całą pewnością krokodyle.

Po chwili zjawiły się jeszcze trzy samice w towarzystwie wspaniałego kozła, który wyglądał naprawdę jak jeleń szlachetny. Zaczął trącać jedną z samic i Michał mógł sfilmować całą scenę miłosną.

Wtem rozlega się strzał. Kozioł pada z łoskotem na brzeg, jakby go raził niewi­dzialny młot. Tryska krew. Zwierzę rzuca gwałtownie w powietrzu tylnymi kończy­nami. Potem dźwiga się z powrotem na nogi. Chwiejąc się idzie parę kroków w wo­dzie. Zawraca i, wlokąc się, wspina się z trudem na brzeg, gdzie znika w buszu.

Przeklęte chamstwo! — wyrywa mi się z ust. Nie chciało mi się pomieścić w głowie, że można strzelić w takiej scenerii. Nasz przewodnik usprawiedliwia się, gdyż, naturalnie, cały nasz marsz poszedł na marne. Nie zdążyłem zrobić ani jednego zdjęcia. Czekałem, aby słońce podniosło się wyżej, gdyż światło, które w zupełności wystarcza przy filmowaniu, bywa często jeszcze zbyt słabe, aby robić zdjęcia fotogra­ficzne. Gdyby nawet nasz przewodnik trafił śmiertlenie kozła, nie dostałby się po niego na drugi brzeg rzeki.

Nigdy nie mogłem pojąć, co za przyjemność znajdują niektórzy w zabijaniu zwierząt. Ponieważ odżywiamy się mięsem wołowym i kiełbasą wieprzową, ci żądni krwi ludzie powinniby raczej pracować w rzeźni. Nie przeczę co prawda, że zasługą europejskich myśliwych jest ustrzeżenie pewnych gatunków zwierząt przed całko­witym wytępieniem. W Niemczech na przykład nie byłoby już może jeleni szlache­tnych albo sam, gdyby myśliwi nie chcieli zapewnić sobie przyjemności ich zabi­jania również w przyszłości. Chronią więc swoje sarny we własnym rewirze, karmią je w zimie i patrzą na nie tak samo dumnymi i rozmiłowanymi oczami, jakimi gos­podarz spogląda na swoje krowy na pastwisku. Sam odstrzał stanowi przy tym mniej doniosłą część myślistwa. Jest złem koniecznym, podobnie jak szlachtowanie bydła. Ludzie jednak, polujący na terenach zamorskich, rzadko kiedy są takimi prawdzi­wymi myśliwymi, jak ci w Europie północnej. Przed trzema laty pewien czarny książę pokrzyżował nam całkowicie plany, których celem były hipopotamy, strze­lając ni stąd, ni zowąd do najokazalszego i najpiękniejszego samca.

Niedawno temu mój krewniak z Wiednia, powróciwszy właśnie z wyprawy myśliw­skiej do Afryki Wschodniej, pokazywał mi z dumą barwną fotografię zastrzelonej samicy hipopotama. Zapytałem, czego nie strzela raczej w Austrii do krów na pastwi­sku, gdyż wychodzi to mniej więcej na to samo. Na brzegu rzeki można podejść do hipopotama zupełnie blisko, a przynajmniej co pięć minut muszą się one wynurzać na powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza. Ponadto w większości przypadków rodzina hipopotamów rozporządza, jako swoją siedzibą, bardzo krótkim odcinkiem rzeki. Zazwyczaj więc zwierzę nie może uciekać ani w górę, ani w dół rzeki, gdyż bronią mu tam wstępu inne rodziny hipopotamów. W iluż okolicach Afryki te ła­godne zwierzęta zostały już całkowicie wytępione, karmiąc swym mięsem robotników na plantacjach! Niemało ludzi żyło tylko z tego, że suszyli mięso hipopotamów i sprzedawali je workami. Jeden hipopotam daje 100 kg suszonego mięsa. Inni „my­śliwi“ przewozili pełne wagony ciosów słoni i na tym również zarabiali poważne sumy. Może doprawdy zemdlić, gdy później tego typu poszukiwacze mięsa i ciosów sławią w swych książkach zwierzęta dzikich ostępów, a z siebie samych robią boha­terów. Wychodzą przy tym na jaw niejednokrotnie różne szczegóły, jak na przykład w książce pana Gordona Cumminga.

Oto jej fragment:

W dniu 31 sierpnia ujrzałem największego i najwyższego słonia, jakiego kiedy­kolwiek dotąd widziałem. Stanąłem, wycelowałem w grzbiet i miałem go za jednym

strtalem. Kula trafiła w łopatkę i z miejsca obezwładniła zwierzę. Postanowiłem poświęcić troelię czasu na obejrzenie okazałego słonia, zanim go dobiję. Czułem się panem be*kresnvch lasów, które dają mi możność tak niewypowiedzianie szlache­tnego i przyjemnego polowania. Gdy już po pewnym czasie nasyciłem się, pełen podziwu, widokiem słonia, postanowiłem przeprowadzić szereg prób, aby ustalić, miejsca najwrażliwsze na strzały. Zbliżyłem się do słonia na zupełnie nieznaczną odległość i wypaliłem szereg kul, mierząc w różne punkty jego potężnej czaszki. Przy każdym strzale schylał łeb, jakby mnie pozdrawiał. Później dotykał trąbą rany w sposób szczególnie delikatny. Byłem zdumiony i przejęty szczerym współ­czuciem. kiedy obserwowałem, jak szlachetne zwierzę znosi z godną podziwu postawą swój los. swoje cierpienia, i zdecydowałem skończyć z tym możliwie jak najprędzej. Otworzyłem znów ogień, strzelając w najbardziej wrażliwe miejsce. Oddałem do słonia z mojej dubeltówki sześć strzałów, jeden po drugim, mierząc w barki. I te strzały wreszcie były śmiertelne, chociaż z początku zdawało się, że i one nie odniosą skutku. Następnie wystrzeliłem jeszcze w to samo miejsce trzy kule z holenderskiego brauninga. Teraz z oczu słonia popłynęły ogromne łzy. Otworzył je wolno i ponownie zamknął. Potężnym ciałem wstrząsały silne skurcze. Przechylił się na bok i skoń­czył“.

Z książki „Zielone wzgórza Afryki“ Amerykanina, Ernesta Hemingwaya, który otrzymał nagrodę Nobla, chciałbym przytoczyć tylko parę ustępów:

Droopy nie wziął z sobą noża myśliwskiego, a ja miałem jedynie scyzoryk, żeby ją dobić (chodzi tu o smukłą i wdzięczną antylopę redunkę, którą Hemingway zranił śmiertelnie). Wymacałem palcami serce za przednią nogą i czując, jak uderza pod skórą, wbiłem scyzoryk. Był jednak za krótki i przesunął tylko serce. Wyczu­wałem je palcami, gorące, gumowate, i czułem, jak nóż je przesuwa. Pomacałem dookoła i przeciąłem wielką tętnicę. Gorąca krew spłynęła na moje palce“. „Jeszcze zabawniej było patrzeć na hienę postrzeloną z dużej odległości, w migotliwym upale równiny, patrzeć, jak przewraca się na grzbiet, patrzeć, jak zaczyna swoje oszalałe kołowanie, patrzeć na ów błyskawiczny pęd, jakby chciała ścigać się z małą, niklo­waną śmiercią, która w niej tkwiła“... „Czasem wystarczy przejść tylko na drugą stronę tego wzgórza i już się wali te biedne zwierzęta (w danym przypadku chodzi

o kudu) na otwartej przestrzeni. Jeżeli ktoś czuje się w dobrej formie, może wdrapać się za nimi na górę i rąbać je na skałach ile wlezie“.

W ubiegłym roku przetłumaczono również na język niemiecki książkę innego „wielkiego myśliwego“, J.A. Huntera. Chwali się w mej, że już jako ■wyrostek tru­dnił się w swej szkockiej ojczyźnie kłusownictwem i zakładał sidła. W naszych czasopismach łowieckich można oglądać budzące grozę fotografie, które ukazują, jak zwierzęta męczą się w takich sidłach, zanim zakończą życie. Pan Hunter chełpi się w swej książce, że zastrzelił więcej nosorożców niż wszyscy inni myśliwi — z całą pewnością ponad tysiąc, a poza tym ponad 1400 słoni. Pan Hunter przyjął w Kenii posadę konduktora kolejowego. Z czasem uprzytomnił sobie, że daje mu to wspaniałą sposobność, żeby zapolować. Miał przy sobie stary karabin Mausera; leżał w jego skrzyni z prowiantem. Kiedy pociąg mijał obiecujące sztuki grubego zwierza, wy­chylał się z okna wagonu i strzelał. Następnie pociągał za hamulec. Pociąg stawał, a on wyskakiwał z czarnym boyem, aby zedrzeć skórę ze zwierzęcia. „Szczególnie

31

porządnym człowiekiem był maszynista. Ponieważ mógł patrzeć przed siebie wzdłuż torów, dawał mi sygnał gwizdkiem parowym za każdym razem, gdy ukazało się zwierzę warte zachodu. Trzykrotny gwizdek oznaczał: lampart. Dwukrotny: lew. Kiedy natomiast chodziło tylko o zabranie pasażera, gwizdał jeden raz“.

Podobnie mimochodem strzelał do nic nie podejrzewających słoni:

Otrzymywałem pięć rupii za każdy funt kości słoniowej. 37 funtów szterlingów za oba ciosy. Było to więcej niż zarabiałem jako konduktor w ciągu dwóch miesięcy“...

Lwie skóry przynosiły mi wówczas w Mombassa funta od sztuki, lamparcie niemal tyle samo“... „A kiedy wstał szary świt, przedstawił mi się widok, jakiego nikt pewnie dotąd nie oglądał i nie będzie oglądał. Osiemnaście zabitych lwów leżało przede mną na ziemi“... „Gdy minęły trzy przewidziane miesiące, wróciłem do Nai­robi z dwoma wozami zaprzężonymi w woły. Były pełne lwich skór. W ciągu 90 dni położyłem 88 lwów i 10 lampartów“... „Przed nami i z obu stron leżał stos słoni. Obaj z Saseetą byliśmy cali obryzgani krwią, którą padające tuż obok nas zwierzęta wydmuchiwały w wielkich ilościach ze swoich trąb, nie mieliśmy czasu na oddawanie do nich śmiertelnego strzału. Lufa mojej strzelby była tak rozgrzana, że na lewej dłoni porobiły mi się od oparzenia wielkie pęcherze. Nie czułem jednak prawie bólu. Kiedy wreszcie stado zawróciło rzucając się do ucieczki, przed nami leżało na ziemi dwanaście martwych słoni“... „Nie było wówczas jeszcze żadnych ograniczeń co do polowania na słonie na odległych terenach albo też zupełnie nieznaczne i tę oko­liczność w pełni wykorzystywałem. Polowanie na słonie hyło wtedy bardzo zysko­wnym interesem. Za jeden funt kości słoniowej płacono 24 szylingi, powiedzmy, przeciętnie 150 funtów za każdą parę dobrych ciosów. A 11,4-milimetrowy nabój kosztował tylko półtora szylinga. Wytrawny myśliwy mógł położyć słonia jednym strzałem“ Chwilami wydawałem się sam sobie gubernatorem kolonii“.

Niewątpliwie pan Hunter osiągnął swe szczególnie wysokie, rekordowe liczby zabitych słoni i nosorożców dzięki temu tylko, że co pewien czas otrzymywał pole­cenie wystrzelania zwierząt do czysta w całej dzielnicy kraju, branej pod zasiedlenie przez coraz bardziej rozmnażające się plemiona murzyńskie. Nawet myśliwi tego pokroju, co on, zaczęli jednak dostrzegać powoli, że rosną szeregi ludzi, którzy w dzikich zwierzętach widzą nie tylko bestie. Toteż pan Hunter stwierdza również, że puste stepy, które za czasów jego młodości obfitowały jeszcze tak bardzo w dzikie zwierzęta, nastrajają go melancholijnie i że niekiedy ukazują mu się we śnie zastrze­lone ofiary. Rozumiem, że być może muszą istnieć rzeźnicy i kaci, ale napawa mnie wstrętem, gdy na domiar wszystkiego sławią oni swą dzielność.

Rokrocznie odwiedzają Afrykę całe hordy myśliwych na grubego zwierza. Nie­którzy są prawdziwymi sportowcami. Niektórzy natomiast mają tylko nieposkro­miony pociąg do pukaniny. Krążąc z fuzją po okolicy, strzelają do wszystkiego, co im wpadnie pod lufę: do pawianów, antylop, zebr, żyraf, lwów, strusi — abso­lutnie do wszystkiego. Pozostawiają za sobą długi, krwawy ślad zranionych i zma­sakrowanych zwierząt“ — pisze Aleksander Lake, autor innej spośród licznych książek o polowaniach na grubego zwierza w Afryce, jakie ukazały się w ostatnim roku. „Znam zawodowych myśliwych, którzy wręcz zastrajkowali, nie chcąc prze­wodzić takim „myśliwym od święta“. Wolą współpracować z łowcami żywych zwie­rząt lub z ludźmi polującymi za pomocą kamery. Ludzie ci, mężczyźni i kflMpte

zuają dobrse swieonsęta i w swym zapale zawodowym wystawiają się często na nie­bezpieczeństwa. z których każde uczyniłoby z masowych morderców kłębek nerwów na roztrzęsionych nogach. Już chociażby ze względu na ich zapalczywość przekładam właśnie mvśliwych kantory nad ..myśliwych od święta“. Od czasu gdy pracowałem « Bobschlikiem. którv polował również jedynie kamerą, stałem się innym czło­wiekiem. Minio to nic miałem nigdy poważniejszych przykrych wypadków. Wydaje mi się. że myśliwych z kamerą Bóg darzy szczególną miłością“.

Kiedy dziś ja sam jeżdżę przy różnych okazjach do Afryki i rozglądam się tam szeroko otwartymi oczami, to musiałbym nie mieć za grosz wstydu, gdybym zechciał nazwać się „badaczem Afryki“ i doszukiwać się jakichś związków między mną a wiel­kimi podróżnikami afrykańskimi ubiegłego stulecia, którzy naonczas w ciągu dłu­gich lat nie mogli przebyć tyle drogi przez ten kontynent, ile my obecnie przebywamy w ciągu paru tygodni. Podobnie rzecz się ma z owymi „myśliwymi na grubego zwie­rza". Dziś broń nowoczesna nie daje dzikiemu zwierzęciu w ogóle żadnej szansy, chyba że myśliwy zachowTije się jak kompletny głupiec albo jest pijany. Przede wszystkim jednak w owych czasach najlżejsze zranienie przez atakującego drapież­nika. a często nawet spowodowane przez drobny, sam przez się niegroźny, wypadek w drodze, zagrażało życiu, gdyż bardzo często prowadziło do różnych infekcji, zaka­żenia krwi, a trzeba było dni i tygodni na to, aby tragarze zanieśli wreszcie chorego do lekarza z prawdziwego zdarzenia. Dzisiaj zastrzykujemy sobie w buszu sami pe­nicylinę albo też w ciągu paru dni, często godzin dostajemy się do nowocześnie wypo­sażonego szpitala. Dzisiaj wielu przed śmiercią w buszu ratuje właśnie samochód, a ostatnio awionetka. Toteż w tej chwili istnieje poważne niebezpieczeństwo, że w pewnych kołach stanie się wręcz modą polecieć ni stąd, ni zowąd do wschodniej Afryki na parę dni ferii, gdy tylko uda się je wyrwać, żeby zastrzelić lwa albo słonia. Potem WTaca się ze zdjęciami, które ukazują dzielnego człowieka jako myśliwego na grubego zwierza na tle zabitego słonia. Można również powiesić w domu na ścianie piękne rogi antylopy. Nie trzeba na to ani kunsztu myśliwskiego, ani odwagi. Nie trzeba nawet czasu. Wystarczą pieniądze.

W brytyjskiej kolonii Kenii można na przykład wykupić za 1000 marek wielką kartę myśliwską, a kiedy ma się tę kartę, wolno zastrzelić: trzy bawoły afrykańskie, sześć antylop lem, jednego bongo, sześć dukierów, sześć damar, jednego elanda, jedną gazelę Granta, dwa gerenuki, jednego hipopotama, trzy gnu, jedną antylopę Huntera, cztery impale, dwa małe kudu, jednego wielkiego kudu, jednego lwa, dziewięć gazel Thompsona, cztery zebry, jedną z wyjątkowo pięknych zebr Grevy’ego i tak dalej — łącznie siedemdziesiąt pięć sztuk grubego zwierza. Prócz tego z całko­witą swobodą i bez najmniejszych ograniczeń wolno zabijać szakale, hieny, świnie guźce, pawiany i krokodyle. Za przyjemność uśmiercenia słonia trzeba jednak za­płacić dodatkowo 1500 marek, za zabicie nosorożca — tylko 300 marek. W sąsiedniej kolonii, Tanganice, słoń kosztuje 600 marek, a nosorożec — 200. Wielka karta myśliw­ska kosztuje tam zaledwie 600 marek!

Myśliwy“ nie krąży po buszu, oblewając się siódmym potem, ale jedzie do Nai­robi, stolicy Kenii, zachodzi do sklepu i kupuje u przedsiębiorcy „safari“. Zapewnia to wszystko: gorącą kąpiel co wieczór w mieście namiotów w samym sercu stepów, mrożone napoje, doskonalą kuchnię i... dzikie zwierzęta, które zjawiają się w należy-

34

tej odległości przed muszką, aby można je było zastrzelić, nie wystawiając się sa­memu na najmniejsze niebezpieczeństwo.

Pewien zamożny inżynier, Czech, pokazywał mi w Ameryce Południowej pięk­ne filmy kolorowe, które wykonał na rozległym obszarze stepów Afryki Wschod­niej. Do strzelania nie przykładał najmniejszej wagi. Rozporządzając twardą, pełnowartościową walutą Wenezueli, uważał, że tego typu „safari“ jest całkiem niedrogą przyjemnością — każdy dzień kosztował go na nasze pieniądze 900—1000 marek.

Niedawno temu pewien bogaty myśliwy niemiecki, Artur Lindgens, uzbrojony w pół tuzina leik, podróżował tak w ciągu wielu miesięcy poprzez raj dzikich zwierząt. „Strzelał“ i przywiózł całą książkę pełną wspaniałych fotosów zwierzęcych. „Co ■wieczór zasiadamy przy biało nakrytym stole — pisze. — Obsługują nas Murzyni ■w długich, białych frakach, a kieliszek szampana układa wszystko jak należy. Nad nami wspaniale rozgwieżdżone niebo. Błyszczy Krzyż Południa“.

W każdym razie nie wystarczy nabyć tylko kartę myśliwską, a nawet wykupić „safari“. Trzeba ponadto zaangażować jednego z koncesjonowanych przez państwo „White hunter“. Daje on rządowi gwarancję, że będą przestrzegane przepisy łowieckie i że bogatemu gościowi-myśliwemu, przywożącemu dewizy, włos z głowy nie spadnie. W przeciwnym razie straciłby koncesję. Wielu spośród tych zawodowych myśliwych nabrało powoli odrazy do tego typu polowania na grubego zwierza. Kilku z nich, przerzuciwszy się do innych zawodów, opowiedziało nam ostatnio w swych książkach, jak odbywa się podobne polowanie.

Niech pan celuje w łopatkę! Tuż za kością ramienia. Niech pan nie trzyma strzelby zbyt wysoko!

Wszystko musi być szeptane. Odległość wynosi 20 m. Taki strzał jest dziecinną igraszką.

Teraz proszę strzelać!

O! kochane czasy! Kurz wzbija się tuż przed nosorożcem. Zwierzę odwraca się z szybkością błyskawicy. Cały busz wiruje wraz z nim. Podnoszę strzelbę i strzelam z obu luf.

Cudownie! Sądzę, że otrzymał pańską kulę. Już go mamy! — rzucam gościowi pełne otuchy spojrzenie. Wszystko to kłamstwo, czysty wymysł. Nigdy byśmy już nie zobaczyli więcej nosorożca, gdybym się szybko w to nie wmieszał i nie nadstawił za nas obu głowy. Nasi goście bowiem mają tylko 2—3 tygodnie czasu, a chcieliby przebyć drogę, na którą w normalnych warunkach należałoby poświęcić pół roku. Wszystko jest dziś reklamą, interesem, propagandą, nawet w dziedzinie myślistwa na grubego zwierza“.

Oskar Koenig opowiada również, jak pod koniec lat dwudziestych zaczął tresować lwy, aby pozowały do fotografii. Zastrzelił antylopę i wlókł ją na linie za samochodem tak długo, póki wreszcie lwy nie zainteresowały się padliną i nie nauczyły się powoli przybiegać na strzał, aby bez najmniejszego trudu najeść się do syta.

Pewien Amerykanin posunął jeszcze dalej tresurę lwów. Napychał garnitur w ko­lorze khaki kawałkami mięsa, kładł tę przynętę w namiocie, a następnie ze stojącego w bezpiecznej odległości samochodu nakręcał film, gdy lwy wdzierały się do namiotu i rozszarpywały i pożerały kukłę. Kiedyś zdarzyło się pewnemu nic nie przeczuwają­

cemu myślivtemu, że gdy spal spokojnie pod namiotem w stepie, zajrzały doń nagle ciekawskie lwy.

Zresztą podobne przypadki, że niewinni ludzie muszą pokutować za grzechy nie­odpowiedzialnych myśliwych, nie są bynajmniej rzadkością.

W lipcu 1936 r. pewien gość zbliżył się w belgijskim Parku Narodowym Alberta* *e swvm aparatem fotograficznym do samotnego starego słonia-samca na odległość zaledwie piętnastu metrów. Nagle zwierzę zaatakowało intruza i zabiło jednym ude­rzeniem trąby, po czyni przyklękło na przednie nogi i przebodło ofiarę ciosem. Trzej czarni przewodnicy zabitego znaleźli później jego zwłoki, nakryte kupą liści. Po­nieważ słoń ten wielokrotnie atakował ludzi, zastrzelono go w końcu, po czym od­kryto w jego głowie jątrzącą się jeszcze ranę, a na jej dnie, tuż przy kości czaszki, spłaszczoną kulę. Okazało, się że to ból doprowadzał słonia do napadów wściekłości.

W trzy lata później w tymże Parku Alberta inny słoń zaatakował na równinie w pobliżu Jeziora Edwarda samochód, w którym siedział jakiś profesor ze studen­tami. Zwierzę przebiło ciosem karoserię i przewróciło wóz w chwili, gdy profesor chciał wysiąść drzwiczkami z drugiej strony. Profesor dostał się pod samochód, przy czym złamał obie nogi w okolicy uda, a obie stopy miał zmiażdżone.

Medawno temu nałamałem sobie porządnie głowę nad pewnym amerykańskim filmem kolorowym. W filmie tym mały chłopiec znajduje w stepie młodziutkie lwiątko i niesie je, rozradowany, do obozu. W chwili gdy pokazuje zdobycz rodzicom, ci z przerażeniem widzą, że tuż za dzieckiem sunie lwica. Koenig wyjaśnił, w jaki sposób uzyskano to oryginalne zdjęcie. Lwica była wychowanką strażnika opieku­jącego się dzikimi zwierzętami w Parku Narodowym Amboseli w Kenii. Oswojona przez niego jak pies, biegała swobodnie dokoła. Lwiątko nie należało do niej, spro­wadzono je samolotem z zoo w Johannesburgu dla amerykańskiego towarzystwa filmowego. Zasadniczą trudność stanowiło to, że lwica rzucała się bezustannie na lwiątko i chciała je rozszarpać. To całkiem oswojone, dorosłe zwierzę, które poru­szało się swobodnie po domu swego pana i w ogóle po całej osadzie, zostało następnie zastrzelone w ogródku przy jednym z domów przez zbyt pochopnego, wystraszonego człowieka.

Ostatnio jeden z moich znajomych, który wyjechał z Frankfurtu na parę tygodni w interesach do Unii Południowoafrykańskiej, wrócił z tej pierwszej podróży do Afryki jako „myśliwy na grubego zwierza“. W powrotnej drodze zatrzymał się w Nairobi i położył w Afryce Wschodniej słonia, dwa nosorożce, trzy bawoły i „więk­szą ilość antylop“. Fabrykant ten, który poza tym był zawsze myśliwym fair, a nawet przyjacielem zwierząt, zachwycał się rozsądnym i energicznym uregulowaniem spraw łowieckich w brytyjskich posiadłościach wschodnioafrykańskich. Turystom, którzy wykupili drogie karty łowieckie, wolno zabić tyle zwierząt, ile i tak trzeba by od­strzelić, aby zwierzostan utrzymać w mierze.

Stosunkowo dobre uregulowanie spraw myśUwskich w owych koloniach brytyj­skich jest rzeczą powszechnie znaną. Podobno jest ono w ogóle najlepiej pomyślane na terenach zamorskich. Wykorzystuje się tam pyszałkowatość i chęć zabłyśnięcia bogatych ludzi, którzy chcą, aby ich podziwiano jako myśliwych na grubego zwie­rza; ochrania się ich, przydając zawodowych myśliwych, aby nic im się nie stało i aby zachowali się po myśliwsku. W ten sposób mądra administracja łowiecka wy-

ciąga pieniądze z próżnych snobów, aby pozostałe zwierzęta otoczyć opieką i opłacać strażników. Gdybym był odpowiedzialny za zwierzęta w Kenii, postąpiłbym za­pewne w podobny sposób, ale tylko wówczas, gdybym mógł zapomnieć o dzikich zwierzętach w pozostałej Afryce i na całym świecie.

Nimb „myśliwego na grubego zwierza“, uzyskany wyłącznie za pieniądze, opro­mienia go blaskiem poza granicami Afryki, gdyż ludzie wyobrażają sobie, że na Czarnym Lądzie wszystko wygląda niemal tak samo, jak za czasów Stanleya i Schil- linga. To skłania następnie drobnych urzędników i funkcjonariuszy faktorii w kolo­idach, w których przepisy myśliwskie nie są tak surowo przestrzegane, jak w posiad­łościach brytyjskich i belgijskich, do niedzielnych wypraw na antylopy. Skoro mia­nowicie jest się już zmuszonym żyć przez trzy lata w Afryce bez elektryczności, bez domów towarowych i świeżych dzienników, to chce się przynajmniej dodać sobie znaczenia, pokazując zdjęcia zabitych zwierząt w czasie najbliższego urlopu w Euro­pie. W kraju bowiem — pod wpływem sprawozdań „myśliwych na grubego zwierza“ — przyjmuje się powszechnie, że ludzie przebywający w Afryce muszą przecież spoty­kać lwy i raz po raz je zabijać.

W grudniu ubiegłego roku obradowano w jednej z zachodnioafrykańskich ko­lonii nad tym, aby uznać wymierające już goryle za zwierzęta podlegające bodaj częściowej ochronie. Naturalnie, jak zwykle w podobnych przypadkach, znaleźli się ludzie, którzy utrzymywali, że liczba goryli wzrosła bardzo w ostatnich latach i że zagrażają polom, uprawianym przez Murzynów. W czasie dyskusji jednak wyszło szydło z worka. Ktoś zauważył, że pozwalając strzelać do goryli, można by ściągnąć do kraju bogatych amerykańskich nemrodów, którzy obecnie jeżdżą tylko na wscho- dnioafrykańskie tereny myśliwskie.

Ostatnio niemieckie, austriackie i francuskie biura podróży, rozpowszechniając specjalne prospekty, zachęcają do dwutygodniowych turystycznych podróży my­śliwskich do różnych krajów Afiyki. W zryczałtowanych kosztach mieści się opłata za przelot, „safari“ i osobiste zastrzelenie co najmniej trzech sztuk grubego zwierza. Nie uwzględniono jedynie trunków.

W r. 1956 oficjalne „Office du Tourisme du Congo Belge“ nawoływało nawet do wzięcia udziału w „Międzynarodowych Zawodach Strzeleckich“ organizowanych w Kiwu na słonie, bawoły kobusy i inne, antylopy, świnie guźce i hipopotamy, przy czym za najpiękniejsze trofea myśliwskie przewidziano puchary, medale i dyplomy. Fachowe czasopisma myśliwskie w Europie odcięły się zdecydowanie od tego rodzaju propagandy turystycznej.

Ostatnio, jak donosiło jedno z pism, pewien fabrykant guzików ze Scarsdale w sta­nie nowojorskim powrócił ze swym czternastoletnim synem z trzymiesięcznej wy­prawy do Portugalskiej Afryki Zachodniej. Sam chłopak zabił około 300 dzikich zwierząt, w tym słonia, nosorożce i hipopotamy. Przy jakiejś okazji „zmiótł“ czaszkę lampartowi, jak z dumą opowiadał ojciec przedstawicielom prasy.

Wkrótce potem inny młody człowiek chwalił się reporterom, że jego ojciec będzie musiał „zbudować nowy dom“, aby pomieścić wszystkie trofea przywiezione z ostat­niej podróży do Afryki.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa wobec nadmiernego rozpanoszenia się ludności białej i czarnej nie da się uniknąć tego, że na rozległych terenach Afryki

będą musiały wcześniej lub później wymrzeć dzikie zwierzęta, aby ustąpić miejsca istotom dwunogim. To wymieranie jednak ostatnich zwierząt nie powinno stanowić rozrywki parweniuszy i bogatych snobów, przyjemności „myśliwych od święta“. Ostatnie zwierzęta są kulturalną własnością wszystkich ludzi. Niewątpliwie Akro­pol powinien należeć do narodu greckiego. Czy jednak pozwolono by mu wysadzić to arrydrieło sztuki starożytnej w powietrze, aby na jego miejscu wybudować no­woczesny dom ?

W naszych europejskich czasopismach ukazują się również stale artykuły o „my­śliwych na grubego zwierza“ albo o „łowcach zwierząt“, opowiadające, jak to zabijali oni goryle i inne rzadkie duże zwierzęta. To skandal! Zabijanie goryli (bez specjalnego zezwolenia, jakie każdorazowo mogą wydać tylko najwyższe władze krajowe dla celów ściśle naukowych) jest surowo karanym przestępstwem. Ten, kto się chwali, że jako „myśliwy“ zabił tę tak wstrząsająco blisko pokrewną czło­wiekowi istotę, powinien przynajmniej podać, za czyim zezwoleniem i w jakim rozsądnym celu to uczynił.

krótka historia państwa kongfjskiego

Pojechaliśmy dalej. Dla odmiany ja siedziałem za kierownicą. Mimo to mogłem jeszcze obserwować stado ponad dwudziestu dzikich perliczek z kryzami piór wokół szyi, gdyż ptaki te biegły najpierw długą chwilę przed samochodem, zanim skręciły w bok. Perliczki potrafią biec bardzo szybko, o wiele szybciej niż na przykład kury domowe, które natychmiast zaczynają podfruwać. Natomiast wielkich ptaków z olbrzymimi dziobami, które Michał co chwila wykrywał w koronach przydrożnych drzew, nie mogłem już obserwować. Jeśli bowiem odwróciłem oczy choćby na moment od kierownicy i drogi, samochód natychmiast zarzucał.

Mój syn dawał mi rady, jak nawet przy zakłóconym kierowaniu można utrzymać się na drodze:

Przede wszystkim nie wolno ci jechać zbyt wolno. Musisz zachować porządne tempo, zwłaszcza zaś wtedy, gdy wóz zarzuca. Dzięki temu chwyta znów równowagę.

Ja byłem raczej skłonny mimo pisku przy hamowaniu ześlizgiwać się ze zbocza powoli, ale spróbowałem zastosować się do rady Michała. Wynik zdumiał mnie. Czy pamiętacie zdjęcia z wyścigów bobslejowych, jakie co roku można oglądać w zimie w tygodniku filmowym? Sanie simą po gładkim jak szkło torze z szybkością torpedy, świstają pochylone ukośnie raz po jednej stronie, to znów po drugiej, a co pewien czas ktoś ześlizguje się na wirażu i znika z oczu. Jest rzeczą niezmiernie pasjo­nującą przyglądać się podobnej scenie. Ale bądźcie pewni, że stokroć bardziej pod­niecającą jest sytuacja, gdy siedzi się samemu w środku pojazdu i kieruje się diabel­skim kołem, a pojazd o mocy osiemdziesięciu koni mechanicznych nie spada po zboczu samą siłą rozpędu, choć z tyłu jest naładowany kuframi, skrzyniami

i pudłami. Wtedy człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak zamknąć oczy i wtulić głowę w ramiona.

Tego jednak nie zrobiłem, ale gdy wóz toczył się po jednej stronie drogi ukośnie po skarpie, skręciłem z rozpaczą, wbrew naturalnie wszelkim rozsądnym radom, koło kierownicy w drugą stronę, poleciałem tam jeszcze gwałtowniej, a potem z dra­matycznie wzrastającym napięciem pędziłem zygzakiem to w tę, to w tamtą stronę, póki wreszcie nie wpadłem do rowu, gdzie przekoziołkowaliśmy raz i jeszcze raz.

A potem wszystko ucichło. Silnik stał, a my leżeliśmy w szoferce, podłoga nad nami, poduszka siedzenia obok nas, a wszystko pomieszane jak groch z kapustą.

Na pociechę Michał stwierdził, że jego zdaniem nic już nas nie może spotkać gor­szego. „Dalej trzeba będzie wędrować na piechotę“ — pomyślałem. Potem pomacali­śmy nasze członki. Były całe. Miałem jedynie rozbitą głowę, później wyrósł mi w tym miejscu wielki guz.

A jednak o wiele bezpieczniej jeździć ciężarówką, która coś takiego wytrzymuje

skonstatował Michał.

Wyobraziliśmy sobie, jak by po podobnym wypadku wyglądał wóz osobowy, a po­tem jeden za drugim wygramoliliśmy się przez otwór okienny.

Staliśmy pośrodku murzyńskiej wioski. W podnieceniu wcale tego nie zauwa­żyliśmy. Wszyscy mieszkańcy wsi, którzy, słysząc huk i trzask, ukryli się początkowo w bezpiecznym miejscu, zbiegli się teraz gromadnie.

I znów zrobiliśmy wszystko na opak — stwierdziłem. — Tkwić w przewróco­nym wozie i prowadzić towarzyską rozmowę! Widzisz, jak benzyna płynie po ziemi? Czysty przypadek, że nie zapaliła się na rozgrzanym silniku. Zginęlibyśmy, jak myszy w pułapce, a w najlepszym razie stracilibyśmy nasz bagaż.

Ta troska w każdym razie była niepotrzebna. Wóz sam się wyładował. Nadbu­dówka z brezentem oderwała się i kufry leżały rozrzucone w obrębie stu me­trów. Uczynni czarni wieśniacy zabierali się właśnie do ich podnoszenia. Jak mi się zdaje, byli bardziej przerażeni od nas samych. Z rowu wygrzebywał się również nasz boy Hubert. Trzymał się za bok. Głowę miał zakrwawioną. Na jego widok przypomniała mi się życzliwa informacja, jakiej udzielił nam agent ubezpieczeniowy w Stanleyville. Ubezpieczyliśmy się przezornie od odpowiedzialności cywilnej. On jednak zauważył pocieszając, że opłaciłoby się to przede wszystkim wtedy, gdyby nieszczęśliwy wypadek przytrafił się białemu.

Jeśli chodzi o Murzynów — mówił — nasze towarzystwo płaci niewiele, nie więcej niż 400 marek w razie śmiertelnego wypadku. Czasem udało się nam wymigać już nieznaczną kwotą stu marek!

Przylepiłem Hubertowi plaster na jego wełnistej głowie, a potem wspólnie z wie­loma silnymi ramionami dźwigaliśmy pusty wóz, aby go postawić z powrotem na cztery koła. Ciągle jednak leżał na boku, głęboko w rowie. Co za szczęście, że upie­rałem się w Stanleyville, żeby zabrać linkę holowniczą. Przy pomocy tej liny prze­jeżdżająca właśnie olbrzymia ciężarówka po najrozmaitszych manewrach wyciągnęła nas na drogę po nasypie zbudowanym naprędce z hali i ziemi. Silnik przy tym nawet zapalił. Ale jak wyglądały przednie koła! Patrzyły zezem na zewnątrz, jedno w prawo, drugie w lewo. Wóz, cały powyginany i zdeformowany, przedstawiał również żałosny widok. Jedno z piór resoru było złamane. Teraz dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że

zderzak ma istotniejsze znaczenie niż to, aby zdobić samochód swym chromem. Gdybyśmy przed paroma dniami nie umieścili go z tyłu wozu, ale przymocowali z pov rotem i przodu, to nie uderzylibyśmy nim o duży kamień, który trafił w przed­nią oś i prawe pióro resoru.

Mimo tego cudacznie iksowego rozstawienia przednich kół samochód, gdy włą­czyło się pierwszy bieg, jechał do przodu. Był tylko jeszcze bardziej samowolny i nie­wiele sobie robił z kierownicy. Mieliśmy wielkie szczęście, że nieszczęście przytrafiło się nam przed bramami dużej osady, gdyż z tymi komicznymi kołami nie ujechali­byśmy daleko, o ile nie chcielilmy zedrzeć całkowicie opon. Teraz jednak można było zaryzykować. Zaczęliśmy wynagradzać naszych życzliwych pomocników. Wkrótce jednak zorientowaliśmy się, jakie mogą być tego skutki. Wokół nas powstał niesa­mowity wrzask i tumult. Przestraszyliśmy się, że wyrwą nam pieniądze z ręki. Zacząłem się rozglądać za kimś godnym zaufania i spostrzegłem starszego, grubego, czarnego pana, ubranego w rodzaj uniformu, z trzema medalami na piersiach, który przyglądał się naszym wspólnym wysiłkom. Mógł być wysłużonym żołnierzem. Jemu to wcisnąłem w rękę większy banknot i wytłumaczyłem na migi, że ma to rozdzielić między wszystkich. Ale to właśnie, że pieniądze otrzymał człowiek, który nie zakrzy­wił nawet palca, bardzo się nie podobało, jak się zdaje, pozostałym. Rozsypaliśmy więc na drodze trochę bilonu, wszyscy rzucili się gromadą, żeby go zbierać, a my do­daliśmy gazu i pomknęliśmy, jak tylko mogliśmy najprędzej.

Grzmoty i błyskawice. Z nieba lunęły strugi deszczu. Przemokliśmy nawet w szo­ferce. Ale było to dobre dla krzywo rozstawionych kół — ślizgały się niepewnie na­przód, a ja byłem rad, że nikt w Wamba nie ośmielił się wysunąć nosa za drzwi. Inaczej bowiem nasz pokraczny wóz ściągnąłby zbiegowisko gapiów.

Ostrożnie, zataczając szeroki łuk, wjechaliśmy na podwórze mechanika, a nawet pod daszek z falistej blachy. Następnie wysiedliśmy i dopiero teraz otrząsnęliśmy się jak pudle. Mechanik był Grekiem, zatem Europejczykiem, ale mówił tylko po grecku. Nie znał francuskiego. Tak więc my, biali, musieliśmy się porozumiewać z wielkim trudem, korzystając z pośrednictwa Murzyna. Mówiłem po francusku, mój boy tłumaczył to na lingwana*, które podobne jest bardzo do kisuaheli* i służy róż­nym szczepom do wzajemnego porozumiewania się. Rozumiał je także Grek-mecha- nik. Naturalnie, nie miał on części zamiennych do naszego wozu: pojazdy tego ro­dzaju dawno już wyszły z użycia. Najbliższy warsztat znajdował się w odległości 60 km. Grek obejrzał więc uszkodzenia i skonstatował, że da się je usunąć jeszcze dziś.

I jak on to zrobił! Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po jednym zdumieniu, a już ogarniało nas nowe. Grek był z zawodu tylko poczciwym kowalem wiejskim, który nauczył się kiedyś podkuwać konie i naprawiać zwykłe wozy gospodarskie. W krajach jednak Europy południowej, gdzie mało kto może sobie pozwolić w ogóle na kupno samochodu i dotąd jeździ się wehikułami najstarszych typów, mechanicy radzą sobie, jak mogą. Nasz Grek odśrubował koło, wymontował oś, położył ją na olbrzymim kowadle, kazał trzymać ją dwóm czarnym pomocnikom, a potem zamachnął się cięż­kim młotem kowalskim i wyprostował ją na zimno. Uderzenia obliczał dokładnie, co do milimetra. Oś nie złamała się ani nie pękła. Kowal nie miał również odpowiedniego pióra resoru, aby wymienić złamane. Zespawał więc lekko oba kawałki starego. Myślałem ze strachem, że zechce je wmontować z powrotem, ale on chciał mieć tylko

dokładny model, aby według niego wykuć z surowego kawałka nowe pióro. A miech, którego używał przy tej pracy! Był zrobiony z pustej bańki po benzynie i różnych części starego samochodu. Węglem kowalskim był węgiel drzewny, przygotowany także we własnym zakresie. Stary Murzyn kręcił godzinami korbą nie skarżąc się na zmęczenie. Pióro resoru było wykute cudownie, a nam, kiedyśmy się temu wszyst­kiemu przyglądali, czas bynajmniej się nie dłużył.

Pióro pasowało dokładnie do naszego wozu. Jeździliśmy na nim tysiące kilometrów, do samego końca podróży.

Byliśmy tak zachwyceni naszym greckim kowalem, że nie drgnęła nam nawet powieka, gdy wymienił zawrotną sumę, którą mieliśmy zapłacić za naprawę wozu. Wsiedliśmy po prostu do szoferki, zatrzasnęliśmy drzwi, które zacinały się jeszcze po wypadku, i odjechaliśmy — bez próbnej jazdy.

Kiedy toczyliśmy się przez plantacje, zauważyliśmy, że robotnicy, pracujący wśród drzew kawowych, wytrzeszczali oczy na nasze przednie koła z niezwykłym wyrazem zdumienia. Niektórzy podbiegali bliżej, aby się lepiej przyjrzeć, i dawali nam rękoma osobliwe znaki.

Istotnie, prawe przednie koło zataczało się, co przedstawiało pocieszny widok. Nasz podziw dla greckiego kowala, który pozwolił nam tak odjechać, nieco osłabł. Po dwudziestu minutach wjeżdżaliśmy z powrotem na jego podwórze. Co się tu teraz działo, można było zrozumieć, nie znając ani greckiego, ani lingwana. Grek nie miał koła zapasowego. Jego oczy rozglądały się wokoło, wyraźnie czegoś szukając. Na pod­wórzu stał „dodge“, który należał do jakiegoś Murzyna i miał być także naprawiany. „Dodge“ i „intemational“ mają takie same obręcze. Między kowalem i jego starszym czarnym pomocnikiem rozpętała się dyskusja, której zasadniczym momentem była niewątpliwie walka między sumieniem a pieniędzmi. Rzecz oczywista, zwyciężyły pieniądze. Kowal zażądał 850 franków, to znaczy 70 marek „za koło zastępcze“.

Pomaszerowaliśmy do jedynego „hotelu“ w osadzie, ażeby zdobyć przed za­padnięciem nocy jakiś pokój. Gospodarz zwolnił dla nas własną sypialnię, gdzie w rogu płonęła przed obrazem Madonny wieczna lampka oliwna. On również był Grekiem. Jak się zdaje, w całej osadzie mieszkali sami Grecy. Zasiedlają oni zresztą obecnie pewne tereny Afiyki, podobnie jak przed 3000 lat kolonie w południowej Italii albo na Sycylii.

Wieczorem w hotelu odbywała się zabawa taneczna z „europejską orkiestrą“. Trzej muzykanci byli również Grekami. Grali na gitarach i akordeonie. Na sali jako jedyny tancerz pląsał... nasz kowal. Tańczył wspaniale, jak grecki bóg, stare tańce ludowe, a tańczył je z urojoną damą, ująwszy delikutnie jej rękę w pustym powietrzu. Wśród obecnych dam bowiem nie było ani jednej, która by pamiętała jeszcze kunsz­towne tańce greckiej ojczyzny. Tańczyły natomiast walca i inne modne tańce. Nasz kowal tańczył również, ale kiedy poprosił którąś z dam, widać było po nim, jak bardzo naigrawał się z niezdarnych ruchów swej partnerki.

Potem zaprosił nas wielkodusznie na wino i na niezwykłą, naturalnie grecką po­trawę narodową, sporządzoną z sera i oliwy.

Jego ziomkowie opowiedzieli nam, że kowal wysłał żonę do Europy, gdzie ma się poddać operacji głowy, i że z tego powodu jest zadłużony po uszy. To zapewne było powodem, że zdarł z nas tak niemiłosiernie skórę!

Nad naszym stołem wisiał — utkwiło mi to w pamięci — wielki plakat reklamowy jakiegoś kupca ze Stanleyville. który oferował myśliwym naboje. Plakat przedstawiał myśliwych w grubych, wełnianych pończochach, w futrzanych czapkach, w szalikach •okrywających uszy, w szkarłatnych kurtkach według amerykańskiej mody. Przera­żeni cofali się przed niewielkim, czarno-białym zwierzęciem z puszystym ogonem... przed śmierdzielem, którego w Kongu nikt naturalnie nie widział na oczy. Plakat wydał mi się tu, pod równikiem, niewypowiedzianie komiczny.

Nazajutrz wóz prowadził Michał. Pragnąc za wszelką cenę zdążyć na łowy dzikich słoni, naciskał pedał gazu znacznie silniej, niż potrzeba. Wóz zarzucił i zarył się w głę­boki. czerwony piasek, tym razem jednak na równej drodze. Pomyślałem właśnie, czy uda się nam znaleźć drugiego takiego greckiego kowala-anioła, kiedy wóz wyko­nawszy po mistrzowsku skok telemarkiem, jak przy jeździe na nartach, stanął osta­tecznie w poprzek drogi z chłodnicą zwróconą ukośnie w stronę, z której tylko co przybyliśmy. Boy, szary jeszcze z przerażenia, zlazł z tyłu. Współczułem szczerze chłopakowi, gdyż siedząc wśród bagażu, był stale zagrożony przez okute żelazem kufry. Zarzucanie wozu było z pewnością dużo groźniejsze z tyłu niż w szoferce. Na szczęście nic się nie stało.

Podczas południowego postoju czarny szofer indyjskiego kupca zabrał się do re­peracji nieszczelnej dętki przy naszym samochodzie metodą, jakiej absolutnie nie znaliśmy. Posmarował dziurę jakimś mazidłem z puszki, następnie przycisnął do niej odwrócone wieko puszki, przymocował je silnie klamrą, nalał w zagłębienie benzyny

i podpalił. Miało to zapewne zmiękczyć gumę i przylepić ją do dętki. Niestety, zapaliła się nie tylko benzyna, ale również dętka i ledwie zdołaliśmy uratować ją wspólnym wysiłkiem przed całkowitym spłonięciem. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje tyle najrozmaitszych metod łatania dętek samochodowych!

Wieczorem toczyliśmy się po długim, wąskim moście betonowym nad wspólnym korytem dwóch rzek. Były to Dungu i Kibali, które tu łączą się w Uele. Osada Dungu jest tym miejscu zaznaczona wspaniale na mapie jako kropka otoczona kółkiem. W rzeczywistości posiada tylko parę sklepów, w których nie można kupić nawet chleba. Ale za to posiada coś, co w odniesieniu do Afryki wydaje się wręcz nieprawdo­podobne i przed czym człowiek staje z otwartymi ustami: prawdziwą warownię — zamek. Warownia ma wprawdzie dopiero osiemdziesiąt lat, ale wobec tego, że pozba­wiona historii Afryka Środkowa* w ciągu ostatnich stu lat musiała nadrobić to, na co innym częściom świata trzeba było przynajmniej dwóch tysięcy lat, wydało nam się, że ta kamienna budowla pochodzi właśnie z czasów średniowiecza.

Minęliśmy luk bramy i zapytaliśmy się człowieka, który w niebieskim kombine­zonie mył wielki wóz administratora, gdzie możemy zastać tego najwyższego urzędni­ka okręgu. Okazało się, że to był on sam we własnej osobie. Kiedy podaliśmy nasze pismo polecające, zaprosił nas do swego zamku na kolację. Jednocześnie kazał nas zaprowadzić do domu gościnnego administracji, gdzie mieliśmy spać tej nocy. Zro­biliśmy się na elegancko, wyciągnęliśmy lniane kurtki z kufra i zasiedliśmy potem do stołu przy świetle elektrycznym w sali na pierwszym piętrze, wysoko ponad pły­nącą w dolinie rzeką. Administrator był przed paroma tygodniami w Kolonii, gdzie straszliwie marzł. Rządzi tu na terytorium jednego z okręgów administracyjnych we wschodniej prowincji Konga. Terytorium to obejmuje 34000 km2, a więc jeszcze

1

o spory kawałek ziemi więcej od całej belgijskiej metropolii, ale ma tylko 140000 mieszkańców. Jest tu jeszcze dużo terenów całkowicie dzikich.

Jeden z urzędników administracji opowiadał z miłym uśmiechem, jak to przed paroma tygodniami przesiedział parę godzin przycupnięty na przydrożnym drzewie, gdyż oblegał go na dole nosorożec. Przysłuchiwaliśmy się podobnym historiom ze słodko-kwaśną miną. My naturalnie nigdy nie będziemy mieli szczęścia, aby noso­rożec zapędził nas na drzewo!

Tak, Kongo Belgijskie to olbrzymi kraj. 2,4 miliona km2, a więc tyle, co połowa Europy — powiedział administrator wstając od stołu. Usiadł w fotelu, zapalił cy­garo i głaskał łeb swego wielkiego, czarnego owczarka. — Ale żyje tu tylko 15,8 mi­liona ludzi, z czego 90000 Europejczyków. To nie wydaje się wiele. Pięciu miesz­kańców na-jeden kilometr kwadratowy w stosunku do dwustu w NRF. Ale Kongo to dzisiaj jeszcze niemal sama puszcza, a w puszczy nikt, nie może żyć. Poza tym liczha mieszkańców zwiększa się obecnie szybko. Od roku 1948 do 1952 przyrost ludności wyniósł 620000. Co roku bierze się pod uprawę rolną 3 miliony hektarów. W r. 1948 było pod uprawą 10% powierzchni Konga, w r. 1952 już 12,67%. W r. 1950 prze­badaliśmy 5 milionów Murzynów na śpiączkę i stwierdziliśmy już tylko 0,1% nowych zachorowań. Przed dwudziestoma laty było ich dwa razy więcej. Jeszcze w r. 1920 2,02% Murzynów zmarło na zimnicę. W r. 1950 liczba zgonów z powodu zimnicy spadła do 0,45%. Proszę mi wierzyć, praca w kolonii daje wiele zadowolenia!

Fakt, że Czarna Afryka tak długo pozostała w głębi „biała“, ma właściwie jedną jedyną, bardzo prostą przyczynę. W głąb Ameryki czy Azji możemy płynąć wygodnie, posuwając się w górę Missisipi, Amazonki, Gangesu, Jangcy-ciangu czy innej rzeki. Są to wielkie arterie komunikacyjne. A&yka natomiast wychyla się z morza dość stromymi ścianami, bez szerokiego, płaskiego przedpola na wybrzeżu. Toteż jej wszyst­kie wielkie rzeki: Nil, Kongo, Zambezi, Niger i Orania — płyną ku morzu rwącym nurtem, tworząc liczne progi i wodospady. Nie można płynąć nimi w górę. W Afryce mamy 2/5 ogólnej ilości energii wodnej, cztery razy tyle, co w całej Ameryce Północnej, a z tego wykorzystuje się zaledwie 0,1%. Ale, bądźcie pewni, wkrótce stan ten się zmieni!

Trudno wprost uwierzyć, że ten wielki kraj tak długo był nie znany, aczkolwiek już w VI wieku przed naszą erą Fenicjanie opłynęli Afrykę na swych żaglowcach, a 200 lat p.n.e. Ptolemeusz wiedział, że Nil jest zasilany przez dwa jeziora w Afryce Środkowej. Zaznaczył je już na swojej mapie, my odkryliśmy je na nowo dopiero w ubiegłym stuleciu. Ujście rzeki Kongo zostało ponownie odkryte dopiero w r. 1492 przez Portugalczyka Diego. Niewątpliwie wywarło ono na nim niemułe wrażenie, bo rzeka wlewa tam do morza co sekunda 50000—120000 m3 wody.

Porządna porcja wody! Przez słynny wodospad Niagara nie spada nawet jedna dziesiąta tej ilości. Kongo nie jest bynajmniej długą rzeką. Ma ona 4600 km, jest za­tem tylko cztery razy dłuższa od Renu, ale jej dorzecze obejmuje 3700000 km2, a więc niemal dwadzieścia razy tyle, co dorzecze Renu.

Diego wystawił u ujścia Konga pomnik, który w 160 lat później został obalony przez Holendrów, stoi teraz w muzeum lizbońskim. Diego pożeglował również w głąb ujścia Konga i dotarł prawie do miejsca, w którym znajdujemy się dzisiaj, mianowicie do Matadi. Na przybrzeżnej skale kazał wykuć napis, który i obecnie można oglądać,

i iMr««adiil chn(^oijad$two >v dolnym dorzeczu Konga. W owych czasach na za­chodnim brr egu Konga roz ciągało się potężne królestwo murzyńskie, które w ciągu kilkudziesięciu lat przyjęło wiarę chrześcijańską i otrzymało nawet biskupstwo. Król AK arus 1 wysłał w r. 1580 pewnego Portugalczyka jako posła do papieża w Rzy­mie i króla portugalskiego w Lizbonie. Wkrótce ukazała się w Rzymie książka tego posła, w której opisał swoje podróże po chrześcijańskim „królestwie Kongo“. Potem to wielkie chrześcijańskie państwo zniknęło na skutek zawiści i wojen między Portu­galczykami i Holendrami.

W późniejszych czasach ludzie ze wszystkich stron świata próbowali niejedno­krotnie dostać się w głąb dorzecza Konga, tego zielonego serca Afiryki. W latach 1830—1860 Arabowie wyruszywszy z Zanzibaru, dotarli nad jezioro Tanganika. Usadowili się tam mocno i ważyli się na dalsze wyprawy w głąb terenów porosłych dżunglą aż do samego Konga. Ale ani oni, ani nikt inny nie wiedział, że jest to Kongo, którego ujście znajduje się na wybrzeżu zachodnim. W r. 1863 założyli na brzegu rzeki miasto Niangwe — ośrodek handlu niewolnikami.

W tym czasie angielski kapitan Speke* odbywa podróż z Zanzibaru do Jeziora Wiktorii. Odkrył miejsce, w którym wypływa Biały Nil, i pożeglował w dół rzeki aż do Egiptu.

dziesięć lat później nastąpiło uderzenie od północy. Niemiecki badacz Schwein- furth* popłynął w górę Nilu i w towarzystwie arabskich handlarzy kością słoniową parł ciągle naprzód, aż dotarł wreszcie w okolice górnej Uele, a więc może tu właśnie, gdzie obecnie siedzimy przy świetle elektrycznym. Był to pierwszy Europejczyk, jaki kiedykolwiek przyszedł w te okolice, a działo się to zaledwie siedemdziesiąt cztery lata temu.

Najbliższe uderzenie przyszło z południa. Dawid Livingstone (1813—1873), pro­testancki misjonarz rodem ze Szkocji, wyruszywszy w r. 1849 z Afryki Południowej, posuwał się wzdłuż Zambezi coraz dalej na północ. Po pięciu latach zjawił się znów na ■wybrzeżu zachodnim w portugalskiej Angoli i wrócił do Europy. Odbył następnie jeszcze trzy inne doniosłe podróże badawcze. W czasie ostatniej (1866—1872) odważny misjonarz dotarł w głąb dorzecza Konga i odkrył źródła tej rzeki, a następnie zawę­drował do arabskiego miasta Niangwe, położonego nad jej brzegami. Przez długie lata do świata cywilizowanego nie docierały zupełnie wieści o sławnym podróżniku. Wreszcie w dniu 10 listopada r. 1871 Stanley*, reporter dziennika amerykańskiego, znalazł go w Udjidji, ciężko chorego.

Było to słynne spotkanie, które poruszyło cały świat. Przedstawiono je w setkach obrazów i drzeworytów. I dziś zresztą każdego, kto stanie pod pomnikiem, wysta­wionym dla upamiętnienia miejsca pod dawno już nie istniejącym olbrzymim drze­wem, gdzie spotkali się dwaj samotni biali w tym bezkresnym, nieznanym świecić, ogarnia takie samo wzruszenie, jak niegdyś naszych dziadów. Livingstone dzięki troskliwej opiece Stanleya odzyskał wkrótce zdrowie. Przekazał Stanleyowi swoje zapiski z podróży, ale sam nie chciał z nim wrócić. Powędrował dalej na południo- zachód, w głąb Afryki. W dniu 4 maja r. 1873 zachorował ciężko na febrę nad jeziorem Bangwelo.

Livingstone w czasie swych podróży zetknął się bliżej z handlem niewolnikami, który wyludniał kraj. „New York Herald“ zamieścił wołanie o pomoc Livingstone’a

| Afryki: „W swej samotności mogę powiedzieć jedno: Błagam niebiosa, aby zechcia­ły zesłać swe błogosławieństwo na Amerykanów, na Anglików czy też na Turków, na każdego, kto by zagoił tę otwartą ranę w boku świata!“ Napis ten wyryto na na­grobku Livingstone’a w Opactwie Westminsterskim w Londynie. Wołanie Living- stone’a wstrząsnęło sumieniem świata. Dzięki niemu setki tysięcy ludzi, choćby to byli „tylko ludzie czarnej rasy“, zostały uratowane przed najokrutniejszym upoko­rzeniem, maltretowaniem i cierpieniem. Cameron*, którego Londyńskie Towarzy­stwo Geograficzne wysłało w r. 1873, aby odszukał znów Livingstone’a, znalazł już tylko jego zwłoki. Przewiózł je na wybrzeże do Zanzibaru.

Henryk Morton Stanley, który naprawdę nazywał się James Rowland, wyjaśnił ostatecznie tajemnicę rzeki Kongo. Był on z pochodzenia Anglikiem. Urodził się w Walii w r. 1841, ale już we wczesnej młodości wyemigrował do Ameryki. Dziennik „New York Herald“ wysłał go jako reportera do Europy, a stamtąd na poszukiwanie Livingstone’a do Afryki Środkowej. Kiedy zmarł wielki misjonarz, amerykański dziennik wspólnie z londyńskim „Daily Telegraph“ zlecił Stanleyowi dalsze prowa­dzenie wyprawy badawczej.

Pod koniec r. 1874 Stanley wyruszył z Zanzibaru w towarzystwie trzech Europej­czyków i trzystu Murzynów. Wiózł z sobą nawet rozebrany na części statek „Lady Alice“. Dotarł do Jeziora Wiktorii, stamtąd do Jeziora Alberta, a wreszcie do jeziora Tanganika. W uciążliwej wędrówce stracił jednak dwóch białych towarzyszy i po­łowę czarnych. Maszerując dalej, przybył do Niangwe. Tu wzbudził zapał do swej wyprawy w młodym, bogatym kupcu arabskim, Hamedzie ben Mohamed. Namówił go, aby mu towarzyszył w ciągu 60 dni, przy czym miał zapłacić za tę przyjemność 5000 dolarów.

W listopadzie 1876 r. towarzyszący Stanleyowi Murzyni zbuntowali się i odmówili udziału w dalszej wyprawie. Udało mu się jednak przełamać ich opór, zapowiadając, że dalej będą płynęli wielką rzeką, którą uważał za Nil. Kupił więc dwadzieścia kanoe i ruszył na północ.

W dniu 6 stycznia 1877 r. napotkał pierwsze wodospady. Wyprawa straciła trzy tygodnie na budowę drogi pieszej okrążającej przeszkodę i na przeniesienie bagażu poniżej wodospadów. Przez cały czas musieli się bronić przed alakauii krajowców. Następnie płynęli w dół spokojnej rzeki, która rozrzerzała się coraz bardziej, wkrótce jednak skręciła na zachód, a w końcu na południe zamiast, jak oczekiwano, aa północ. Stanley zrozumiał wreszcie, że to, co brał przez cały czas za górny bieg Nilu, ¡jest w rzeczywistości rzeką Kongo. W marcu 1877 r. wyprawa minęła Stanley Pool, przejechawszy na pełnej majestatu rzece 1450 kilometrów i stoczywszy 32 bitwy z wrogo usposobionymi mieszkańcami przybrzeżnych osiedli.

Począwszy od tego miejsca krajowcy nic okuzywali już podróżnym wrogich uczuć. Trzeba było jednak przezwyciężać jeszcze inne straszliwe przeszkody. Szeregi Mu­rzynów topniały stale z wyczerpania, głodu i chorób. Frank Pooocfc zniknął w wi­rach wodospadu przy dzisiejszym Stanley Pool. Murzyni, zamieszkuli nad rzeką poniżej tego wodospadu, opowiadali, że widywali już białych ludzi przybywających z wybrzeża morskiego. Stanley chciał kontynuować podróż lądem, ule w dniu 4 sier­pnia 1877 r. musiał wezwać na pomoc białych z Bonia, gdyż był już u kresu sił. Po dwóch dniach nadeszła istotnie pomoc, a w dniu 9 sierpniu 1877 r. Stanley przybył

do Bonia w pobliżu wybrzeży zachodnich. W czasie wyprawy stracił swych trzech europejskich towarzyszy i 200 Murzynów. Olbrzymi, nie zbadany kraj kazał sobie zapłacić gorzką daninę. Po raz pierwszy jednak przemierzono dorzecze Konga, a wni/ t nim Afrykę w całej jej szerokości, a miało to przynieść wkrótce doniosłe skutki.

]Va rok przedtem król belgijski, Leopold II, wrócił z podróży po Indii i Egipcie, *»chwvconv dalekimi krajami. Zwołał do Brukseli międzynarodową konferencję geograficzną i zalożvł Towarzystwo dla Badania Afryki Środkowej, które postawiło sobie za eel zbadanie Afryki i zwalczanie handlu niewolnikami. Towarzystwo to wy­słało w lataeh 1877—1884 pięć ekspedycji z Zanzibaru na wschodnim wybrzeżu w kierunku Konga. Ekspedycje te jednak dotarły zaledwie do jeziora Tanganika. Gdv rozeszła się wieść o przybyciu Stanleya do Boma, Leopold II zrozumiał, że rzekę Kongo należy badać poczynając od jej ujścia, od wybrzeży zachodnich, skoro spełzh' na niczym dotychczasowe próby podejmowane z północy, południa i wschodu. Gdv w styczniu 1878 r. Stanley przybył do Marsylii, oczekiwał go już tam wysłannik króla Leopolda II z zaproszeniem, aby natychmiast stawił się w Brukseli. Spotkanie Stanleva z królem nastąpiło jednak dopiero w czerwcu.

Stanley stwierdził, że całe rozległe dorzecze Konga nic nie jest warte bez linii kolejowej, która by połączyła spławny dolny bieg rzeki z jej biegiem środkowym, omijając wodospady. Przekonał on o tym Leopolda II. Założono „Komitet Badawczy Górnego Konga“ i Stanley wyraził gotowość poprowadzenia wielkiej ekspedycji. Zwerbował znów na wschodnim wybrzeżu w Zanzibarze czarnych tragarzy, a na­stępnie w dniu 4 sierpnia 1879 r. wpłynął w deltę Konga z ekspedycją, w której skład wchodziło 14 Europejczyków i l40 Murzynów. Już na początku października założył naprzeciwko dzisiejszego miasta portowego Matadi stację Vivi, pierwszą stolicę Konga Belgijskiego, i przystąpił do budowy drogi. Skończył ją do r. 1880, najpierw odcinek 83 km, który prowadził do spławnego biegu rzeki, a następnie do jego punktu końcowego (152 km drogi), do Leopoldville, które dziś jest wielkim miastem i stolicą ogromnego terytorium. Wkrótce tymi drogami podążyły karawany transportowe. Do końca r. 1881 przewieziono już wszystkie materiały do Leopold­ville. Poczynając od tego miejsca Kongo jest już żeglowne daleko w głąb kraju na przestrzeni tysięcy kilometrów. Na kotwicy stał tam nawet parowiec „En Avant“, który przewieziono nie w całości, lecz w poszczególnych elementach. Liczba praco­wników wzrastała, ale szalały wśród nich choroby i śmierć. Jeszcze w r. 1911 śmier­telność wśród Europejczyków przybyłych świeżo do Konga wynosiła w ciągu pier­wszych trzech lat 44,5%; dopiero dzięki zwalczaniu chorób tropikalnych nowocze­snymi metodami spadła w r. 1953 do 5,3%. W r. 1884 zawarto ponad 500 sojuszów przyjaźni z naczelnikami szczepów murzyńskich, odkryto sto nowych szczepów, założono 40 filii handlowych, powyżej wodospadów pływało pięć parowców. W r. 1883 założono „Międzynarodowe Towarzystwo dla Spraw Konga“, zarodek państwa kongijskiego. Za godło przyjęło ono złotą gwiazdę na błękitnym tle, która do dziś jest państwową flagą Konga Belgijskiego.

Były to czasy wielkich odkryć i opanowywania nowych posiadłości. Dochodziło przy tym niejednokrotnie do wzajemnych konkurencji i tarć, Niemcy więc wspólnie z Francją zwołały w r. 1884 międzynarodową konferencję do Berlina. Na konfe-

46

rencji tej król Leopold II zdołał uzyskać to, ze USA i 13 państw europejskich uznało jego Towarzystwo kongijskie za państwo niezawisłe, przy czym on sam został suwe- renem tego nowego państwa. W układzie berlińskim, podpisanym w dniu 26 lutego 1885 r., państwo zobowiązało się zagwarantować wszystkim narodom wolność handlu i ruchu statków w dorzeczu Konga, w razie wojny zachować neutralność, zwalczać handel niewolnikami i dostarczanie Murzynom alkoholu, poprawić poło­żenie krajowców i faktycznie zawładnąć całym terytorium. Układ ten po pierwszej wojnie światowej zastąpiła w r. 1919 nowa umowa w St. Germain, ale dotąd towary, przychodzące do Konga Belgijskiego z metropolii, nie korzystają z jakiejkolwiek zniżki ceł w stosunku do cła pobieranego od towarów pochodzących z Anglii, Niemiec, Ameryki albo jakiegoś innego kraju. W 1952 r. 35% importu pochodziło z Belgii, tam też szło 55% eksportu kongijskiego. Niemcy osiągnęły w tym czasie dopiero 3,7% wwozu. Zgodnie z układem kongijskim wszyscy cudzoziemcy mają również zasadniczo te same prawa w Wolnym Państwie Kongo. Choć metropolia jest niemal całkowicie katolicka, w Kongu pracują liczne misje protestanckie.

W ciągu następnych lat Stanley docierał w swych wyprawach badawczych coraz dalej i zakładał coraz nowe punkty operacyjne. Część północno-wschodnią, naj­dalszą (w której przede wszystkim przebywaliśmy w czasie naszej ostatniej podróży), Stanley zbadał, prowadząc poszukiwania Emina Paszy (1887—1889). Prawdziwe nazwisko Emina Paszy brzmiało: Edward Schnitzer. Urodził się on w Opolu na Ślą­sku. Sułtan egipski mianował go jednak gubernatorem Górnego Nilu. Powstanie Mahdiego zmusiło Emina Paszę do wycofania się wraz ze sztabem na południe, w głąb Afryki, i tam właśnie przybył mu z pomocą Stanley. Emin Pasza został zamordowany w Afryce w 1892 r.

Arabowie, których bazą wyjściową był właśnie Zanzibar, uprawiali na coraz szerszą skalę handel niewolnikami w górnym biegu Konga. Częściowo sami polowali na nieszczęsnych ludzi, wciągając do akcji oddziały pomocnicze Murzynów Bang- wana, przede wszystkim jednak podjudzali różne szczepy murzyńskie do wzaje­mnych walk, a potem kupowali jeńców jako niewolników. Nieszczęśnicy, zakuci w łańcuchy, musieli maszerować długimi szeregami z Afryki Środkowej na wybrzeże i nieść jeszcze na głowach zakupioną przez Arabów kość słoniową. Znaczna część ginęła z wyczerpania już w drodze. Kazania słynnego kardynała Lavigerie poru­szyły wreszcie sumienie świata. W latach 1890—1894 cztery ekspedycje młodego państwa, uzbrojone w 1200 karabinów, zaatakowały arabskie punkty oparcia. Mahometańscy komendanci przeciwstawili im swoje murzyńskie oddziały pomo­cnicze, które rozporządzały 30000 karabinów. Wykazali przy tym dużo odwagi

i zręczności. Mimo to forty arabskie padały jeden po drugim i były kolejno burzone. Ostatnia twierdza padła pod koniec 1884 r. Wtedy też załamała się potęga Arabów na wschodzie, a w całym Wolnym Państwie Kongijskim zniesiono handel niewolni­kami.

Ta kamienna warownia w miejscu, gdzie łączą się Kibali i Dungu, została zbudo­wana w latach dziewięćdziesiątych, gdy Mahdyści wtargnęli znów z Egiptu na teren górnej Uele, gdzie zawarli przymierze z książętami murzyńskiego szczepu Aszantów. Stąd to właśnie, z fortu Dungu, Chaltin zapuszczając się na terytorium Górnego Egiptu prowadził przez trzy lata wojnę przeciw derwiszom. W 1908 r.

po długich wahaniach Belgia objęła Kongo jako kolonię. W ciągu 23 lat Leopold II bvł nieiawish-m władcą tego olbrzymiego kraju. W tym okresie wytępiono całko­wicie handel niewolnikami, zwalczono ludożerstwo i składanie ofiar w ludziach, a już w r. 1898 przeprowadzono pierwszą linię kolejową od wybrzeży oceanu a ż do żeglownego biegu Konga. Leopold II mógł być zadowolony z dzieła swego życia.

\y oficjalnym belgijskim „Przewodniku po Kongu“ znalazłem następujące przed­stawienie najnowszej historii Konga: „Zgodnie z układem berlińskim tereny Afryki Środkowej został}- ogłoszone jako neutralne i miały nie brać udziału w żadnym zbrojnym konflikcie. Niemcy naruszyli ten układ i nie uszanowali neutralności Konga. Flotylla niemiecka na jeziorze Tanganika zatopiła belgijski parowiec »Delcom- mune«, a oddziały, stacjonujące w Ruanda-Urundi, przekroczyły w dniu 9 sier­pnia r. 1914 granicę, aby zaatakować rozmaite punkty kolonii. W związku z tym rząd kongijski postanowił stanąć w wojnie po stronie aliantów, jakkolwiek oddziały kongijskie miały zasadniczo utrzymywać jedynie porządek wewnętrzny“.

Gen. dyw. von Lettow-Vorbeck, dowódca niemieckich oddziałów bezpieczeństwa w Niemieckiej Afryce Wschodniej, którego poprosiłem o zajęcie stanowiska wobec tego ustępu, napisał do mnie w dniu 8 września 1954 r. z Hamburga, co następuje: „...odpowiadam, że tak zwane akty kongijskie, o ile mi wiadomo, nie zawierały żadnych zobowiązań do neutralności na obszarach Afryki Środkowej. Strony zawie­rające układ przyrzekły jedynie swoje »przyjacielskie usługi« dla osiągnięcia tej neutralności. Nic mi nie wiadomo, aby któreś z uczestniczących państw miało ofia­rować swoje »przyjacielskie usługi«. Anglia natomiast niezwłocznie po wypowie­dzeniu wojny skonfiskowała niemiecki parowiec »Hermann Nissen« na jeziorze Niasa, ponadto w dniu 8 sierpnia ostrzeliwała Dar-es-Salam i maszt radiowy. I później dopiero Niemcy rozpoczęli kampanię przeciwko Kongu. Belgowie tymczasem ze swej strony aresztowali w dniu 6 sierpnia 1914 r. niemieckiego asesora, dra Dietricha, który nawet nie wiedział, że Belgia uczestniczy także w wojnie przeciwko Niemcom, a przez to dopuścili się czynu wrogiego“.

Jak się zatem zdaje, strona niemiecka istotnie pierwsza dokonała wojennego na­padu na kolonię kongijską.

Później w dalszych latach pierwszej wojny światowej belgijskie oddziały kolonialne walczyły wspólnie z Anglikami i Francuzami w Rodezji, Kamerunie i Niemieckiej Afryce Wschodniej. Zresztą w drugiej wojnie światowej przemaszerowały one przez angielski Sudan do Abisynii, gdzie walczyły przeciw Włochom i pomagały de Gaul- le’owi pokonać w Nigerii i Dahomeyu-Togo zwolenników Petaina.

W r. 1919 przyznano Belgom z dawnej Niemieckiej Afryki Wschodniej, jako teren mandatowy, oba królestwa Ruanda i Urundi, położone nad jeziorami Kiwu i półno­cnym jeziorem Tanganika. Mieszkają tam, jako warstwa panująca, Watussi, ludzie rośli, ciemnoskórzy, o dużym uświadomieniu szczepowym, którzy z całą pewnością nie są Murzynami, lecz Chamitami. Jak należy sądzić, przybyli oni z Egiptu. Watussi są znani ze względu na swoje bydło o wielkich rogach, którego właściciele nie doją ani nie zabijają, a jedynie hodują olbrzymimi stadami (w r. 1950 — 900000 sztuk!), gdyż stada bydła są u nich oznaką bogactwa i godności mężczyzny. To niezwykłe bydło spotyka się często w różnych ogrodach zoologicznych. Ruanda-Urundi,

mając 4,1 miliona mieszkańców, z czego tylko 7000 Europejczyków, jest jedną | gęściej zaludnionych okolic Afryki (75,7 mieszkańców na km3, niemal tyle samo, co we Francji). Dla mandatu tego ustanowiono oddzielną administrację, nie związaną | Kongiem. W miejscowościach Kigali i Kitega rządzi dwóch miejscowych „Mwani“, czyli królów, ludzi bardzo zamożnych i o kulturze europejskiej*.

białe i czarne nosorożce

Grzmoty, błyskawice, woda z góry i z boku — prawdziwa burza tropikalna. Siedzieliśmy w szoferce naszej ciężarówki. Podkuliliśmy kolana, bo zewsząd kapało,

i ze strachem przysłuchiwaliśmy się pukaniu silnika: jeden cylinder wysiadł. Ciągnął pod górę znacznie wolniej. Rozrusznik również już nie pracował. Dziś rano wyru­szyliśmy z trudem mimo wydatnej pomocy dwunastu mężczyzn. Od ośmiu godzin nie mieliśmy odwagi wyłączyć silnika. Droga zmieniła się znowu w długi szereg jezior, w które wjeżdżaliśmy w śmiertelnej trwodze, bo nie wiedzieliśmy, jak są głębokie. Nie mogliśmy jechać wolno, gdyż wtedy ugrzęźlibyśmy na dobre w czerwo­nym mule. Toteż woda rozpryskiwała się na obie strony olbrzymimi fontannami. Byle tylko nie stanąć! Oznaczało to pozostanie tu na noc wśród istnego oberwania chmury. Musieliśmy bezwzględnie dotrzeć do Watsa, gdzie znajduje się warsztat samochodowy, jedyny w tym rozległym okręgu.

Właśnie wyobrażałem sobie naszą sytuację, gdybyśmy mieli tu znowu przekozioł­kować, gdy wóz zatoczył się na prawo, zarzucając coraz bardziej. Michał zdołał zatrzymać go niemal w ostatniej chwili.

Odetchnęliśmy z ulgą. Nagle uświadomiłem sobie, że zrobiło się zupełnie cicho. Słychać było jedynie szum falistego deszczu, spływającego z chmur strugami. Michuł hamując wóz unieruchomił jednocześnie silnik. Teraz nie było innej rady, jak wysiąść prosto w wodę i pchać. Popychałem wspólnie z boyem Hubertem. Wreszcie wóz drgnął. Nic by jednak z tego nie wyszło, gdyby nieco dalej droga nie spadała w dół. Gdy przemoczony do suchej nitki, opryskany czerwonym mułem aż po biodra, ale szczęśliwy, wsiadłem do szoferki, silnik wreszcie zaskoczył.

Kiedy, wyruszając w tę podróż, zapakowałem jeszcze w ostatniej chwili do kufra zwykły termometr pokojowy, Michał pokręcił głową. Teraz jednuk mogłem przy­najmniej sprawdzić, że miałem prawo dygotać: było 20°, w nocy zaś temperatura spadła nawet do 18°. Marzliśmy, choć wciągnęliśmy swetry. Chętnie założyłbym długie trykoty. Już przed dwoma dniami Michał wzbraniał się wejść do wanny, bo woda była „lodowata“. Kiedy zmierzyłem jej ciepłotę, okazało się, że ma 26° C! Właśnie tu w Afryce rodzi się we mnie szczególne upodobanie do jak najgorętszych kąpieli.

W Watsa był nawet urząd telegraficzny. Nadałem telegram do Frankfurtu nad Menem. Czarny urzędnik pocztowy napisał już „Franfurimain“, a ja zastanawiałem

»i,- w jakim stopili« nazwa mojego miasta przy dalszym przekazywaniu będzie się upodobniała swym bramieniem do słów afrykańskich i czy wiadomość dotrze w ogóle kiedykolwiek nad Mon. Doszła. Ku mojemu zdumieniu nasz boy Hubert wysłał również natychmiast telegram do swojej żony, a raczej do jednej ze swych czterech ¿on w Stanie wille. Donosił jej, że mieliśmy „un accident“ — wypadek. Później telegrafował za każdym razem, gdy ja to robiłem, przy czym zwykł często donosić

o ..un accident". Z czasem doszedłem, dlaczego przekazuje tak kosztowne wiado- mos'ci o sobie. Hubert mianowicie nie umiał pisać, a trzeba to umieć, aby wysyłać listy. Parę słów depeszy można jednak podać ustnie — czarny urzędnik poczty wy­pisywał je na formularzu.

Telegrafista nie chciał mi zdradzić, czy w ostatnich dniach przyszła jakaś depesza dla mnie. Kiedy jednak podsunąłem mu na kartce wypisane drukowanymi literami słowo Grzimek, jego ciemna twarz rozjaśniła się. Takie nazwisko na którym można skręcić język, jest łamigłówką nie tylko w Niemczech, ale i wśród Murzynów. Nachylił się, szperał w koszu na papiery, wyciągnął z niego pomięty papier i rozłożywszy go na drewnianym stole, wygładził na nowo swymi smukłymi palcami. Zanotował na nim na brudno tekst depeszy z Brukseli, po c*ym przepisał go na czysto. Telegram był adresowany do konserwatora zupełnie szczególnego skrawka ziemi w samym sercu Afryki. Depesza, na którą od dawna czekałem, polecała kierownikowi parku narodowego Garamba, aby pozwolił mi wejść na ten surowo strzeżony teren o po­wierzchni 5000 km2, leżący na granicy kongijsko-sudańskiej. Jest to jedyne miejsce w Kongu, gdzie żyją białe nosorożce.

Czy wiecie, co to jest „biały nosorożec“ ? Jest to drugi po słoniu największy ssak lądowy na Ziemi. Ma prawie 2 m wysokości. Jest więc trochę wyższy od nas. Ma ponadto do 5 m długości i 2000 kg żywej wagi. Jeszcze w ubiegłym stuleciu wystę­pował licznie w całej niemal Afryce Południowej, a także w Afryce Środkowej. Te olbrzymy lądowe, ufne w swą potężną siłę, były całkiem łagodne i dobroduszne. Nigdy nie musiały uciekać przed jakąkolwiek żywą istotą. W ostatniej niemal chwili mieszkańcy Afryki Południowej założyli w kraju Zulu, w pobliżu granicy Mozam­biku, rezerwat nad rzeką Umfalosi, obejmujący teren 160 km2, w którym pozostałe przy życiu, nieliczne już, białe nosorożce mogły się znów rozmnażać. W 1952 r. było ich 600 sztuk, z czego 70 młodych. Poza tym w rezerwacie Hluhluwe* żyje ich jeszcze 20 sztuk. Później dowiedziano się, że białe nosorożce występują także w Afryce Środkowej, mianowicie w południowym Sudanie. Tam gdzie graniczy on z angielską Ugandą, żyje ich w rezerwacie dalsze 300 sztuk, a w belgijskim parku Garamba — według ostatnich obliczeń — może 500. Tak więc z tych łagodnych zwierząt, których jeszcze za czasów naszych dziadków żyły na rozległych terenach Afryki setki tysięcy, obecnie na całym tym kontynencie pasie się wszystkiego 2500 sztuk.

Cała okolica mówiła tu jeszcze o przygodzie, jaką przed paroma tygodniami przytrafiła się nocą na szosie kierownikowi stacji oswajania słom, panu Lefebvre. Wraz ze swym asystentem wracał wozem osobowym do domu, kiedy tuż na drodze ujrzał w świetle reflektorów dwa białe nosorożce. Komendant zatrzymał natych­miast samochód, nosorożce zdążyły jednak pochylić już łby, co zresztą wcale nie jest zwyczajem tych zwierząt. Na szczęście wóz miał również silne reflektory z tyłu, tak że przerażony kierowca mógł je włączyć i na pełnym gazie jechać tyłem. O za-

wróceniu nie można było nawet marzyć. W ten sposób uciekali przed nosorożcami bez większych trudności z szybkością 30 km, jakkolwiek chwilami zbliżały się do wozu na odległość niespełna dwóch metrów. Kiedy jednak sądząc, że nosorożce zrezygnowały z pościgu, zatrzymali wóz i wygasili światła, zwierzęta zaatakowały na nowo. Ogółem nosorożce ścigały samochód prawie sześć kilometrów na szlaku od 971 do 977 kilometra.

W naszym samochodzie zepsuło się nieprawdopodobnie dużo części, o których istnieniu albo potrzebie nie wie się wcale. Rozrusznik był właściwie do niczego. Rozdzielacza nie można było naprawić i należało wmontować nowy. Nie mogliśmy absolutnie zdobyć tulei zamiennych do tej marki wozu. Właściciel garażu pokazał nam drugi wóz naszego typu; stał już czwarty miesiąc na podwórzu, gdyż nie nad­chodziły części zamienne, które zamówiono telegraficznie. Grek w Wamba wy­montowałby z całą pewnością brakujący cylinder z drugiego wozu i wbudowałby go do naszego silnika, oczywiście za odpowiednią słoną kwotę. Ten pan natomiast wyraził jedynie gotowość zespawania tulei, ale od razu zaznaczył, że może ona wytrzymać równie dobrze pięć tysięcy kilometrów, jak dwieście. Jedna i druga liczba okazały się błędne: tuleja nawaliła już po pięciu kilometrach. Łatanina miała trwać parę dni, wypożyczył więc nam wóz z szoferem. Nie napełniało z pewnością otuchą żądanie właściciela garażu, abym w długim francuskim tekście, napisanym pod jego dyktando, zobowiązał się, że nie będę w razie wypadku rościł w stosunku do niego, jako do właściciela pojazdu, żadnych pretensji. Ponadto musiałem mu dokład­nie określić, którego dnia najpóźniej i o której godzinie zamierzam powrócić. W razie gdybyśmy nie wrócili w tym terminie, miał wysłać inny samochód, aby nas szukać...

Oczywiście, dzielny człowiek źle naprawił naszego błękitnego „intemationala“. Twierdził przy tym, że daliśmy się porządnie oszukać przy kupnie.

Jego wóz jednak miał jeszcze bardziej zdumiewające właściwości. Kiedy czarny kierowca kręcił kołem kierownicy w lewo, odzywała się trąbka i trąbiła tak długo, póki wreszcie nie jechał znów prosto. Początkowo wydawało się to śmieszne. Później jednak, gdy przeciągało się dłużej, zaczynało denerwować. Czarny kierowca usiłował wyłączyć tajemnicze spięcie między kierownicą i trąbką, ale jakoś mu się to nie udało. Wręcz przeciwnie, trabka teraz w ogóle nie milkła. Wyłączył więc po prostu kabel, który do niej prowadził. Jadący przed nami na rowerze Murzyn, do którego podjechaliśmy w ten sposób bez ostrzegawczego sygnału, tak się przestraszył, że jak oszalały wpadł na skarpę i wystrzelił ponad kierownicą swego pojazdu na odległość 5 m. Widok był tak komiczny, że Hubert i czarny kierowca pokładali się ze śmiechu, jakkolwiek Murzyn ledwie mógł się pozbierać.

W samochodzie brakowało korka do zbiornika benzyny. Kierowca zatkał otwór zmiętym papierem pakowym, co bynajmniej nie powstrzymywało go od palenia w bezpośrednim sąsiedztwie tak niezbyt szczelnie zamkniętego materiału łatwo­palnego. Kiedy obluźniła się rura wydechowa, szukał na próżno kawałka drutu albo sznurka. Potem otworzył maskę, pożyczył ode mnie scyzoryk i nie namyślając się długo, wyciął jeden z licznych kabli i związał nim z powrotem rurę wydechową. Brak kabla nic nie zaszkodził samochodowi. Mimo wszystko toczy] się naprzód. Od dawna już byłem zdania, że to i owo w środku wozu jest całkiem zbędne.

W jazd do parku Garami)a był zamaskowany. Nic wskazywała go żadna tablica. Niech ciekawskich nie korci zjechać na boczną drogę, która by po pięciu kilometrach zawiodła ich przed dom konserwatora!

Jest to nowoczesna, obszerna willa, zbudowana przed niespełna dwoma laty. Osiedle, które wkrótce będzie można znaleźć na mapie, nazywa się w narzeczu Aszan- tów „Nagero“, co znaczy „Matka Drzew Gero“, wielkich, rozłożystych drzew, które swvm cieniem osłaniają źródła. W pięknym budynku, wzniesionym naprzeciw willi konserwatora, mieści się prawdziwe muzeum. Stoją tam wypchane wszystkie oko­liczne zwierzęta: ptaki, jaszczurki, myszy, chomiki i inne ssaki. Nie są bynajmniej przeznaczone dla gości, ale dla czarnych strażników. Gdy wydaje się im polecenie, abv schwytali bądź obserwowali to czy inne zwierzę, zachodzą bezustannie pomyłki. Nie rozumieją bowiem, jakie zwierzę polecający ma właściwie na myśli. Skoro jednak pokaże się je, wypchane, nie ma już wątpliwości.

Konserwator jest od wielu godzin w rezerwacie. Został jednak uprzedzony o na­szym przybyciu i czarni pracownicy stacji komunikują nam, że mamy się do niego udać. Przeprawiamy się na promie przez rzekę Dungu. Prom pływa na pustych beczkach po benzynie. Jeszcze jedno wykorzystanie tych beczek. Są one w Afryce doprawdy uniwersalnym artykułem. Rozcięte, służą do krycia dachów i do wszel­kich innych celów, do których używa się zazwyczaj blachy. Wypełnione cementem, stanowią elementy grubych kolumn. Obite z obu stron napiętą skórą, służą za ol­brzymie bębny do zwoływania czarnych robotników. Robi się z nich piece, zbiorniki na wodę, kubły do kwiatów, rury, mostki nad rowami przy drogach — jednym słowem, wszystko.

Park Garamba ciągnie się w jednym kierunku na przestrzeni 120 km, z czego czterdzieści można przebyć z łatwością koleinami samochodu, gdyż konserwator jeździ tędy przynajmniej raz dziennie.

Czarny gajowy, który nam towarzyszy, kładzie rękę na moim ramieniu. Stajemy zachowując całkowitą ciszę. Z prawej nadbiegają galopem cztery antylopy, jakby chciały obejrzeć ciekawie samochód. Zatrzymują się w odległości osiemdziesięciu metrów.

W ciągu mego życia miałem wiele spotkań ze zwierzętami, a jednak w podobnych chwilach dech mi w piersiach zamiera. Czuję się poruszony do głębi jak wtedy, gdy słucham niskich, uroczystych dźwięków organów. Oglądam się bokiem za siebie

i widzę, że tam pośród trawy stoi całe stado antylop, cudownie pięknych zwierząt

o nieprawdopodobnie wydłużonych głowach z komicznymi rożkami. Są to chyba najciekawsze ze wszystkich antylop. Jak się zdaje, wystawiają wszędzie posterunki, a gdy się do nich zbliżać, wycofują się wolniej niż inne zwierzęta.

Ostrożnie posuwamy się przez wyboisty step. Przed nami biegnie truchcikiem dwadzieścia perliczek z kryzami na szyi. Nic sobie z nas nie robią. Z boku drogi stoi z wysoko podniesionym ogonem odyniec-guziec i przygląda się nam długo, zanim wreszcie decyduje się na ucieczkę. Sto metrów dalej spotykamy świnię wraz z gromadką na wpół już wyrosłego potomstwa. Guźce wyglądają niezbyt pięknie tylko wtedy, gdy patrzy się z bliska na ich dziwaczne łby. Tu z pewnej odległości zwraca moją uwagę ich smukła, długonoga postać, upodabniająca je niemal do antylop. Uważa się je za „szkodniki“ i wolno na nie polować bez ograniczeń, są

więc bardzo płochliwe. Wiąże się to także z ich dziennym trybem życia. Lepiej jednak nie liczyć na tę ich cechę. Pewien gajowy w Ugandzie spotkał rodzinę guźców. Ojciec i matka zniknęły w buszu. Młode jednak zostały. Rozciągnęły się jak długie w trawie, jakby udawały „nieżywe“. Gajowy podniósł jednego warchlaka, ale ten zaczął wierzgać i przeraźliwie kwiczeć, na co nadbiegła parskając matka. Gajowy rzucił czym prędzej prosię. Uciekło wraz z resztą rodzeństwa i matką, gajowy zmykał •w przeciwnym kierunku.

Nasze guźce w zoo nie są również zbyt przyjaźnie usposobione. Kiedy opiekujący się nimi dozorca wyjechał na urlop, jego zastępcy przywiązali długie linki do drzwi, aby je otwierać od zewnątrz, a świnie zapędzali na noc do obórki, popychając je nieśmiało drewnianymi tarczami i miotłami. Wszystkie te zabiegi guźce przyjmowały z widocznym zachwytem, podnosząc wesoło ogonki. Byłem szczerze zdumiony, kiedy stary dozorca po powrocie z urlopu wszedł po prostu na wybieg, jakby to uważał za rzecz najnaturalniejszą w ś wiecie, a następnie pędził świnie przed sobą, przema­wiając do nich z perswazją i raz po raz dając to jednej, to drugiej lekkiego klapsa w zadek.

W oddali stoją słonie.

Po dziesięciu kilometrach nowa niespodzianka. Pośrodku drogi siedzi lwiątko

i patrzy na nas zdumione. Zatrzymujemy się i odkrywamy tuż obok nas w odległości co najwyżej pięciu metrów lwicę z trojgiem pozostałych lwiątek. Zaciekawione, zbliżają się niemal do samej chłodnicy. Zawieszam aparat gotowy do strzału i wyśliz­guję się bokiem z wozu, aby szybko fotografować. Ale lwica wycofuje się, kryjąc się za niskimi krzewami, tak że widzę stale tylko ucho albo oko. Lew siedzi nieco dalej

i przygląda mi się z zainteresowaniem.

Dopiero gdy wsiadłem z powrotem do samochodu, uprzytumniain sobie, jak bardzo byłem lekkomyślny. Stykając się na co dzień w zoo ze zwierzętami, które są do tego stopnia oswojone, że można je głaskać, sądziłem, iż można tak postępować również z dzikimi.

W głębi parku spotykamy konserwatora.

Zawód dyrektora ogrodu zoologicznego jest niewątpliwie bardzo piękny, ale z pewnością nie zamieniłby się ze mną żaden konserwator. Ten tutaj na przykład jest sam jeden w swym olbrzymim królestwie z 500 białymi nosorożcami i 3000 słoni. Nie kręcą się tu w koło gromady zwiedzających, którzy chcieliby pogłaskać każde zwierzę albo też nakarmić je kawałkiem cukru, którzy zadają irytująco głupie pytania i rozrzucają wszędzie puste pudełka od papierosów i opakowania do śniadan. Konserwator, niczym archanioł Gabriel, stoi z płomiennym mieczem przed bramami parku i broni jego pokojowo usposobionych mieszkańców.

W stosunku do nas ten „archanioł Gabriel“ był bardzo serdeczny. Pokazał „ca­binet“ nosorożca, znajdujący się tuż przy drodze. Nie od razu zrozumiałem, o co chodzi, ale w tym przypadku „cabinet“ należało przetłumaczyć jako „przybytek“, a wszystko w całości było „klozetem" nosorożca. Nosorożce mianowicie mają ten zwyczaj, że oddają kał zawsze w tym samym miejscu, przy czym rozrzu­cają go rogiem na wszystkie strony. W ten sposób niewątpliwie zaznaczają granicę swego rewiru i ostrzegają intruza, że ten skrawek ziemi należy już do jakiegoś nosorożca.

fi

Murzyni jednak tłumaczą to zupełnie inaczej. Kiedy mianowicie Pan Bóg stworzył »wk-rifta. dal nosorożcowi igłę i polecił, aby sam sobie przyszył jak należy skórę do ciała. Nosorożec zpuhil igłę i nie mógł jej nigdzie znaleźć. W związku z tym długo sio męczył, przyszywając skórę przedziurawionym cierniem. Kiedy mu to wcale nie szło. wpadł na myśl. że pewnie połknął igłę, bo przecież szyjąc trzymał ją w pysku.

I dlatego to właśnie rozrzuca za każdym razem kał i przetrząsa go rogiem.

Drogą, którą jeździł samochód, uczęszczały również nosorożce. Widać było do­skonale odciski ich podeszew, a między nimi ślady ryte w kształcie łuku. Nikomu nie udało się dotąd zbadać, czym właściwie nosorożce ryją te ślady. Chyba jednak nogami. Na pewno nie rogiem, jak często się opowiada, bo w takim razie musiałyby schylać łeb ku ziemi w sposób jak najbardziej nienaturalny.

Należy jeszcze nadmienić, że „białe nosorożce“ nie są białe, ale zupełnie tak samo szare, jak ..czarne nosorożce“. Trudno wytłumaczyć, skąd się wzięła ta niezwykła nazwa. Może jakiś Bur spotkał przypadkowo po raz pierwszy nosorożca, gdy ten tylko co wytarzał się w jasnej glinie. Słuszniej byłoby mówić o „czarnych nosoroż­cach“ — „nosorożec o spiczastym pysku“, a o „białych nosorożcach“ — „nosorożce

o szerokim pysku“.

Konserwator odciągnął mnie na bok i spytał, czy nasz towarzysz jest „intelektu­alistą murzyńskim“. Teraz dopiero zwróciłem uwagę, jak wystroił się dziś nasz boy Hubert: śnieżnobiała koszula, nowe brązowe półbuty, długie brązowe spodnie, nie­bieskie okulary, kapelusz. Wyglądał doprawdy dostojnie. Ostatnio kupił dwie puszki sardynek i kazał, aby boy ze sklepu niósł je za nim na ulicy. Zachowywał się w ogóle bardzo wyniośle i innym Murzynom dawał sute napiwki. Było to na przykład puste pudełko aluminiowe od filmu „adox“. Zbierał skrzętnie wszystko, co wyrzucaliśmy, jako rzeczy bezwartościowe, i rzeczywiście uszczęśliwiał nimi prostodusznych ziom­ków w zapadłych miejscowościach. W każdym razie nie jest z pewnością „inte­lektualistą“. Kiedy go pytam, ile ma lat, przypuszcza, że „może pięćdziesiąt, a może dwadzieścia“. Nie wie także, od jak dawna jest żonaty.

Konserwator zatrudnia trzydziestu czarnych gajowych-strażników, którzy stale obchodzą olbrzymi teren. W ciągu ostatnich siedmiu lat ani jeden z nich nie zginął z powodu ukąszenia węża, choć wszyscy chodzą dzień w dzień po rewirze całkiem boso, a przynajmniej z gołymi łydkami. Nigdy nie zaatakowały ich nosorożce, choć kręcą się wśród nich i podchodzą do nich blisko. Natomiast słonie zabiły trzech gajo­wych, a dwóch ciężko raniły. Zwłaszcza teraz w porze deszczowej, gdy trawa wyrasta na wysokość paru metrów, słonie i ludzie spotykają się niejednokrotnie zupełnie niespodzianie ku wzajemnemu zaskoczeniu i wtedy słonie często atakują. Jeśli jedzie się samochodem, wystarczy dodać gazu, aby ujść niebezpieczeństwu. Ucieczka nic jednak nie pomoże, jeżeli idzie się piechotą.

Nic gorszego nie może się przytrafić zwierzęciu jak to, że przylgnie do niego ludzki zabobon. I tak w Szwajcarii wytępiono całkowicie koziorożce mimo surowych prze­pisów ochronnych, które zabraniały na nieTpolować już od czterystu lat. Znachorzy utrzymywali bowiem, że nerki koziorożca leczą ludzi z kamieni nerkowych, gdyż zwierzę to biega stale po kamieniach.

Świstaki wyniszczono, bo ich tłuszcz ma leczyć gruźlicę.

Podobny los spotkał suhaki w Europie wschodniej.

Rogom nosorożców przypisuje się moc spieniania wszelkich trucizn. Wystarczy zatem, ahy każdy, kto obawia się otrucia, używał pucharu wyrzeźbionego z rogu nosorożca. Co gorsza, chińskie apteki zachwalają róg nosorożca jako podniecający środek miłosny. Starzejący się mandaryni tną róg na cieniutkie plasterki i przyrzą­dzają z nich gorący napar. Ofiarą tej bzdury padły niemal wszystkie nosorożce azja­tyckie. My, Europejczycy, nie mamy prawa pokpiwać z tych przesądów, skoro nie ma jeszcze dwóch lat, jak wiele ludzi zapewniało u nas, że świeżo zalęgnięte jaja są środkiem leczniczym przeciwko wszelkiego rodzaju kalectwu, a inni, chcąc ustalić przyczynę swych dolegliwości, szukają porady u różdżkarzy i znachorów, stawiają­cych diagnozę z oczu. Rogi nosorożca eksportuje się w dużych ilościach do Azji wschodniej także z Afryki, a wobec wysokiej ceny na ten artykuł biali myśliwi nie wahają się zabijać dla niedorzecznego przesądu dziesiątki tych olbrzymich zwierząt. Tam gdzie pokusą jest wygórowana cena, nie pomogą żadne przepisy ochronne. Toteż szczególnie zagrożone azjatyckie gatunki nosorożców mogłaby uratować jedynie akcja uświadamiająca, która ośmieszyłaby bzdurny przesąd. Zresztą noso­rożce zrzucają same przez się swój róg na nosie mniej więcej co dziesięć lat. Po roku odrasta im nowy. Róg na nosie bowiem nie siedzi jak futerał na długim czopie koś­cianym, jak na przykład rogi krowy czy kozy, ale jest po prostu zgrubieniem skóry, do pewnego stopnia kłębkiem ściśle z sobą zrośniętych, mocno splecionych włosów. U naszej pary łagodnych wielkich nosorożców we frankfurckim zoo można stwier­dzić bez trudu, że taki róg na nosie lekko się chwieje i daje się z łatwością przesu­wać na podkładzie.

Książki myśliwskie opisują przeważnie nosorożce jako szczególnie groźne bestie. Zdumiewające doprawdy, z jakim dziecinnym oburzeniem bierze się za złe zwierzę­ciu, że nie daje się potulnie zabić, ale stara się walczyć, w miarę swych możliwości wykorzystując dostępne mu środki obrony! Jest wtedy „podstępną, podłą, nikczemną bestią, głupią i złośliwą“, jak można czytać w pamiętnikach myśliwych na grubego zwierza. Gdyby natomiast w przypadku odniesienia ciężkiej rany uciekało jak sarna lub jeleń, byłoby „szlachetnym zwierzęciem“.

Zwierzęta, których przodkowie w ciągu milionów lat nie potrzebowali się bać nikogo, nie zmieniają swych instynktów w ciągu jednego stulecia dlatego tylko, że my, ludzie, wymyśliliśmy w tym czasie broń palną. Krótkowzroczne nosorożce mają twardy sen — nie potrzebują być szczególnie czujne — i kiedy coś zakłóca ich spo­kój, zaczynają głośno sapać, tupią nogami i rzucają się do przodu, jakby chciały prze­pędzić albo rozpoznać domniemanego napastnika. Niektórzy szczególnie odważni autorzy utrzymują, że należy czekać spokojnie, póki olbrzym nie nadbiegnie, parska­jąc, i dopiero uskoczyć na bok, podobnie jak zwykli postępować torreadorzy. Istotnie, większość ataków nie jest groźna. I tak na przykład w 1951 r. zdechł w rezerwacie Hluhluwe słynny stary samiec, którego nazwano, nie wiadomo dlaczego, żeńskim imieniem Matylda. Był chyba najczęściej fotografowany ze wszystkich dzikich zwie­rząt na świecie. Kiedy zgraja turystów ze swymi aparatami fotograficznymi właziła mu zbyt natarczywie na pięty, rzucał się na nich i zmuszał do ucieczki w dzikim po­płochu. Nigdy jednak żadnego nie zranił, a służył, jako model, w ciągu długich lat, bo od 1922 r. Natomiast Oskar Koenig opowiada o innym nosorożcu, który w prze­ciągu zaledwie trzech dni przewrócił na drodze trzy wozy osobowe i dwie ciężarówki.

fi

Zw ionsę stawało na szosie i »dawało się wprost czyhać «u następną ofiarę. Zdemolowało rów oież całkowici»' dwie murzyńskie chaty i ciężko poraniło pewnego mężczyznę i jego ionę. Koenig wyznał również zirytowanemu konserwatorowi, który ostatecznie •astrselił *-wierzę, kto je zranił przed paroma dniami w udo tylnej nogi. Przyznał się, że «robił to on sam we własnej osobie. Nosorożec mianowicie stał na drodze, tarasując pr»ejazd. Nie można go było skłonić, aby zszedł z jezdni, ani trzaskaniem, ani hałaśli­wym szczękaniem pokrywami od garnków. Wtedy to Koenig dał mu „nauczkę“, czego zresztą natychmiast pożałował. Przerażony i wściekły nosorożec odniósł się wrogo do tego całkiem nie znanego mu, śmierdzącego benzyną czworonogiego zwie­rzęcia z krótkim łbem chłodnicy i wielkimi oczami reflektorów, podobnie jak zwvkl postępować w stosunku do obcych nosorożców, które gryzły go podstępnie w zadek.

Nosorożcom nie podobają się często innowacje. W południowoafrykańskim rezer­wacie Hluhluwe jeden z nosorożców wdzierał się z uporem do ogrodu konserwatora

i niszczył systematycznie wszystkie zagraniczne rośliny ozdobne, jak chociażby oleandry i dalie. Roślin krajowych nie ruszał.

Podobnie nosorożce usuwają niejednokrotnie nowe paliki ogrodzenia, wyrywając je mozolnie z ziemi za pomocą rogu, a nieraz przenoszą je nawet na odległość do pięćdziesięciu metrów.

Pewnego dnia wielka samica nosorożca podeszła do samochodu, w którym jechał leśniczy, wsunęła łeb pod przednią część wozu i uniosła pojazd w górę, z całą pewno­ścią bez jakiegoś wyraźnie wrogiego zamiaru, a raczej dla zabawy. Leśniczy z godną podziwu odwagą i przytomnością umysłu wysiadł z wozu i uderzył nosorożca przez łeb paskiem, zakończonym dwiema klamerkami. Zaskoczony atakiem nosorożec cofnął się, a gdy leśniczy cisnął za nim paskiem, który na rogu zawisł, rzucił się do ucieczki. Uciekał kawał drogi z powiewającym na rogu paskiem. Samochodowi zresztą nic się nie stało.

Białe nosorożce, które dziś są już rzadkością, długo uchodziły za nieosiągalne dla ogrodów zoologicznych. W r. 1947 jednak znaleziono przy martwej matce młode. Rzucało się, wściekłe, na sępy, podsuwające się coraz bliżej do martwego nosorożca. Zwierzę złapano i zawieziono do ogrodu zoologicznego w Pretorii. Było bardzo łagodne, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności zdarzyło się, że wkrótce znaleziono znów osie­rocone młode nosorożca z szerokim pyskiem, tym razem płci przeciwnej. Transport jednak był bardzo uciążliwy. Dla wykarmienia małego nosorożca w czasie długotrwa­łej podróży, która odbywała się częściowo wśród surowych okolic górskich, gdzie panował mróz, zoolodzy zabrali z sobą krowę. Znajda jednak pochodziła z oko­licy, w której bydło domowe było silnie zarażone, i w związku z tym służba weterynaryjna nie wypuszczała krów z tego terenu. Na granicy zatem trzeba było zabić krowę. Niedawno temu przywieziono po raz pierwszy parę dorosłych białych nosorożców z Afryki, mianowicie do ogrodu zoologicznego w Antwerpii. Pochodziły one nie z Konga Belgijskiego, jak można by przypuszczać, ale z angielskiego Sudanu. Para ta łącznie z opłatą za podróż kosztowała około 80000 marek. Jak dotąd raz tylko doczekano się przychówku od trzymanych w ogrodzie zoologicznym nosoroż­ców, mianowicie w zoo Brookfieldu koło Chicago. Para „czarnych“ nosorożców

o spiczastym pysku wychowała tam ostatnio dwoje młodych.

S6

kraj ludożerców

Jak 'wielkim przemianom może ulec kraj w ciągu życia jednego pokolenia ludzkiego! Kiedy w 1869 r. pierwszy Europejczyk, Jerzy Schweinfurth, przybył w okolice, w których obecnie podróżujemy, ojciec mój był trzynastoletnim chłopcem. Od tego czasu przez jego górnośląską ojczyznę przeszła wędrówka ludów: mieszkają tam dzisiaj inni ludzie. Pod belkami sieni naszego dworu, na których widnieje nazwisko mego przodka i data 1730, rozbrzmiewa obecnie inna mowa. Przypuszczam jednak, że kraj nad górną Uele zmienił się w tym samym czasie jeszcze bardziej, choć miesz­kają tu nadal dzieci tych samych Aszantów.

Kaczan kukurydzy, pióro kury i strzała były tak zawieszone nad ścieżką dla pie­szych, że nie sposób było ich nie zauważyć. Nie można było również nie zrozumieć ich sensu: jeżeli złamiecie w naszym kraju bodaj jeden kaczan kukurydzy albo za­bijecie kurę, umrzecie od naszych strzał! Niemal zupełnie takie samo ostrzeżenie powitało wielkiego króla perskiego Dariusza, kiedy przed dwoma tysiącami lat wtargnął do kraju Scytów.

W Sudanie tureckim Schweinfurth przyłączył się do arabskiego handlarza kością słoniową, Mohameda, który wraz z armią nubijskich żołnierzy i czarnych tragarzy docierał w Afryce Środkowej do granicy znanego wówczas świata na południu, aby prowadzić handel z „Niam-Niam“, „wielożercami“ albo „ludożercami“, jak sąsiedzi nazywali szczep Aszantów. Już w Sudanie opowiadano straszne rzeczy o tym ludzie, który żył na obszarze działu wodnego między Nilem a Kongiem: mieli być półdiabła- mi zrodzonymi ze sparzenia się czarownic z koholdami. Przed paroma laty Mohamed zawarł przymierze i jednym z ich kacyków i zaczął handlować. Bardziej jednak oży­wione stosunki handlowe łączyły go z kacykiem szczepu Mangbetu, mieszkającego jeszcze dalej na południe. Odznaczali się jaśniejszą cerą i stali chyba na najwyższym szczeblu kultury ze wszystkich plemion środkowoafrykańskich, ale byli zarazem najbardziej spośród nich zdecydowanymi ludożercami. W ich to kraju niedawno temu przewróciliśmy się z naszą ciężarówką.

Aszanci — Schweinfurth szacował ich na dwa miliony — byli mieszaniną zwierzę­cego zdziczenia, wojowniczej zapalczywości i budzącej zaufanie szczerości. Usta rzadko kiedy mieli szersze od nosa. Górna część tułowia była dłuższa niż nogi. Wszyscy byli skłonni do otyłości. Skóra ich miała matowy połysk czekolady. Mężczyźni opi- łowywali siekacze w szpic. Dzięki temu w czasie zapasów mogli łatwo wgryzać się w gładkie ramię przeciwnika. Wszystko to widuje się jeszcze dzisiaj, ale w owych czasach wojownicy nie nosili tkanych materiałów, a tylko skóry lampartów, serwali, hien cętkowanych. Nie nosili także naszyjników z paciorków, lecz z zębów zwie­rzęcych i ludzkich. Słynne były ich kunsztowne fryzury. Jedna z nich składała się ze słomianego kapelusza w kształcie cylindra pokrytego piórami. Włosy pod kape­luszem były splecione w niezliczoną ilość kosmyków i przywiązane do obręczy, ota­czającej głowę w pewnej odległości. Wyglądało to jak aureola świętego albo rondo kapelusza, a cały ten strój bywał bezwzględnie obcinany na znak żałoby po bliskim przyjacielu.

Aszanci kreślą kawałkiem żelaza, przypominającym bumerang, osobliwe wzory, które wyglądają jak żyłki liści albo arabeski. Już przed osiemdziesięciu laty, a za­

pewne od zamierzchłej przeszłości umieli warzyć piękne, klarowne, czerwonawo- brąsowe piwo, fermentowane zaś napoje, przyrządzane ze zboża przez inne plemiona afrykańskie, smakują niewiele lepiej niż zakisly klajster. Każda rodzina ma trzy spichlerze na zboże, z czego tylko dwa zawierają ziarno, używane do wyrobu mąki — trzeci napehiiany jest ziarnem przerabianym na słód.

..Aszantów — pisze Schweinfurth — można z całym przeświadczeniem nazwać szczepem ludożerców. Są nimi w pełni i bez najmniejszych skrupułów, za każdą cenę

i v każdej okoliczności. Ci ludożercy szczycą się przed całym światem swoim dzikim łakomstwem, noszą zęby zjadanych ofiar, nanizane na sznurek, niczym paciorki na szyi. Czaszkami swych ofiar przyozdabiają pale, wbite obok chat, a przeznaczane zasadniczo do zawieszania trofeów myśliwskich“. Szczególnie ceniony jest przy tym tłuszcz ludzki. Większym ilościom tego tłuszczu Aszanci przypisują oszałamiające działanie. Na wojnie zjada się ludzi wszelkiego wieku. Zjada się także ludzi, którzy zmarli nagłą śmiercią i nie pozostawili żadnych krewnych. „Jest to ta sama kategoria ludzi, którzy u nas przypadają klinikom anatomicznym“. Niektórzy wszakże kacy­kowie już za czasów Schweinfurtha brzydzili się i nie jedli mięsa ludzkiego.

Na ogół kacykowie odznaczali się niezwykle wyzywającym zachowaniem się, które onieśmielało otoczenie. Utrzymywali setki, niekiedy nawet tysiące kobiet. Mieli składy miedzi, ozdób, skór, masek tanecznych oraz broni ozdobnej dla swej straży przybocznej. Wielu z nich cierpiało na napady szału albo świadomie je udawali. Wyciągali z tłumu samowolnie ofiary, zarzucali im jedną ręką pętlę na szyję, a na­stępnie zadawali śmiertelny cios w kark wygiętym ostrzem szabli. W ten sposób podkreślali wobec podwładnych swoją władzę nad ich życiem i śmiercią i szerzyli strach i grozę wśród swej świty. Zabierali połowę wszystkiego mięsa przynoszonego z łowów i gromadzili znaczne bogactwa, sprzedając niewolników pochodzących z pod­bitych szczepów. Rodzice jednak sprzedawanych dzieci otrzymywali połowę uzyski­wanej ceny. Kacykowie prowadzili sami do bitwy swych wojowników, którym zę­bate dzidy, pstre skóry wokół bioder, kosmyki splecionych włosów i malowane tarcze nadawały dziki wygląd. Rzadko kiedy jednak walczyli osobiście. Zwykle, stojąc na wysokim pagórku albo na termitierze, śledzili w podnieceniu przebieg bitwy, a jeśli wypadki przybierały zły obrót, chronili się czym prędzej ze swymi żonami w bez­piecznym miejscu. Mięso poległych było suszone i wędzone od razu na polu bitwy. O królu Munsa, który przez dłuższy czas gościł u siebie Schweinfurtha i Mohameda, opowiadano, że jadał codziennie małe dzieci, zabierane rodzinom niewolników. Schweinfurth widział na własne oczy, jak trzy kobiety gotowały we wrzącej wodzie dolną część ciała ludzkiego, przy czym czarna barwa zmieniła się w szarą. Oskroby- wały one włosy. Innym razem zobaczył rękę ludzką, którą powieszono nad ogniem dla uwędzenia.

Przy spotkaniu Aszanci witają się podnosząc rękę — rodzaj powitania, który z kra­jów śródziemnomorskich rozpowszechnił się na południu, a w naszych czasach nabrał swoistego znaczenia politycznego, najpierw jako powitanie faszystowskie, a potem hitlerowskie. Obecnie zresztą wielu Aszantów wita się stając po wojskowemu na bacz­ność i przykładając rękę do głowy. To żołnierskie powitanie zostało wprowadzone przez Belgów u łowców słoni, musztrowanych po wojskowemu, a następnie przejęli je chętnie inni.

Kobiety Aszantów były bardzo wierne swym mężom. Niewierność karano śmier­cią. Aszanci również przywiązują się do swych żon uczuciem głębokiej miłości. Kiedy wyprawa Schweinfurtha mszcząc się za napad schwytała także kilka kobiet, las roz­brzmiewał przez długi czas żałosnymi nawoływaniami ich mężów, którzy ustawicznie wykrzykiwali imiona pojmanych.

Znacznie natrętniejsze były kobiety mieszkającego bardziej na południe szczepu Mangbetu. W całej okolicy opowiadano fantastyczne historie o butach, które nosił Schweinfurth. Murzyni sądzili, że ma on kopyta kozła i że buty są przyrośnięte do nóg. Schweinfurth musiał stale ściągać obuwie i obnażać piersi, aby pokazać, że na całym ciele jest biały. Kiedy rozchylał koszulę, tłum wydawał okrzyki zdumienia. Jego włosy na głowie porównywano do sierści kozła. Wszystko to uprzykrzyło się wreszcie Schweinfurthowi i nie chciał się ciągle rozbierać, ale wtedy ugruntowała się jeszcze bardziej plotka, że jego buty są przyrośnięte jak kopyta zebry. Ta ciekawość ciążyła niezmiernie podróżnikowi. Gdziekolwiek szedł, towarzyszyło mu ze sto kobiet, które bywały często niedwuznacznie natrętne. Orszak ten wzrastał, kiedy w czasie przechadzki mijał jakąś zagrodę lub wioskę. Jeśli odezwał się do tłumu paroma sło­wami, które podchwycił z miejscowego narzecza, podawano je sobie niby hasło z nie­bywałym entuzjazmem z ust do ust. Niekiedy mówił im także trudne słowa nie­mieckie i bawił się, słysząc, jak skrupulatnie powtarzali jednogłośnie przez długie kwadranse te łamiące język wyrazy.

Zdolności rysunkowe Schweinfurtha wprawiały Murzynów w zdumienie, gdyż nie znali wcale tej sztuki. Nawet królowi, na którego obliczu malowały się okrucieństwo i przesyt istnego Nerona, wyrwał się okrzyk zachwytu, gdy po raz pierwszy zobaczy] naszkicowany rysunek.

Król zamieszkiwał pleciony budynek drewniany, dorównujący rozmiarami hali dworcowej. Miał 50 m długości, 12 m wysokości i około 20 m szerokości. Meble w sy­pialniach były barwnie malowane, ale tylko w trzech kolorach, bo Mangbetu znali jedynie barwnik czerwonoczamy krwi, żółty ochry żelaza i biały kału psiego.

Król ten imieniem Munsa, w parę lat później zamordowany, upierał się, aby Schweinfurth ofiarował mu jednego z dwóch psów, przywiezionych z innych okolic Afryki. Były większe od małych piesków Mangbetu, którzy zresztą tuczyli swe pieski, a następnie zjadali jako przysmak. Na próżno Schweinfurth zaklinał się, że całym sercem pokochał psy, jakby były jego dziećmi, że nie sprzeda ich za nic na świecie i że wolałby raczej oddać własną głowę. Nic nic pomagało. Król uparł się, że musi mieć psa, nie po to, aby przyrządzić zeń smaczną potrawę, ale aby go przy sobie zatrzymać. Dzień w dzień przysyłał do namiotu podróżnika najdziwaczniejsze po­darki, które jednakże nie zdołały zmiękczyć serca Schweinfurtha. Kiedy jednak pewnego dnia przyprowadzono mu niewolników i niewolnice, widok ich naprowadził go na nową myśl. Zdecydował się ustąpić i zamienić psa na Pigmeja. Jako pierwszy chyba Europejczyk spotkał bowiem u Mangbetu kilku tych karłów z położonej jeszcze bardziej na południe dżungli kongijskiej. O Pigmejach pisali już starożytni Grecy. Uważano jednak zawsze, że są to istoty legendarne, podobnie jak centaury albo satyry, i jeszcze za czasów Schweinfurtha nikt w Europie nie wierzył, że naprawdę istnieją. Schweinfurth postanowił więc zabrać jednego, jako żywy dowód. Król zgodził się natychmiast na proponowaną transakcję i przesłał dwóch niewolników

* zamian za upragnionego psa. Jednego z tych Pigmejów Schweinfurth zabrał z sobą. Tr*\ mał małego ludzika uwsie przy sobie i darzył go tak wyraźnymi względami że wkrótce rozeszła się plotka, iż jest to jego rodzony syn. Żywił go bardzo obficie, ehoijo " ten sposób ukoić żal i tęsknotę chłopca za bliskimi. Niestety, Pigmej umarł w Egipcie, zanim zdołał dojechać do Europy.

Asranei polowali na słonie. Paląc stepy oszczędzali starannie wysokie i gęste skupienia ..trawy słoniowej“, a następnie wpędzali tam stada słoni, oszałamiali je krzykiem, po czym podpalali zaroiła i dobijali wystraszone, na wpół spalone zwierzęta.

Do wróżby używali specjalnego stołu wróżebnego. Były to właściwie dwa maleń­kie stoliki przylegające do siebie gładkimi blatami. Między drewniane blaty obu stolików wlewano wodę, a następnie usiłowano je przesuwać to w tym, to w innym kierunku. Wróżba wypadała pomyślnie, jeśli stoliki ślizgały się po sobie gładko. Natomiast złowrogim znakiem było, gdy stoliki w większym lub mniejszym stopniu sklejały się z sobą bądź też nie można ich było w ogóle przesuwać. Wróżono sobie także z zachowania się kury. Dawano kurze zatrute ziarno. Jeśli wyzdrowiała, sprawa miała przybrać pomyślny obrót. Jeśli zdechła — zły. Jeszcze szybciej można było wywróżyć sobie przyszłość, trzymając kurę pod wodą tak długo, dopóki nie udusiła się i nie przestała się ruszać. O ile mimo powtarzanych prób utopienia żyła, przedsięwzięcie zapowiadało się pomyślnie. Podobne zabobony nie powinny nas śmie­szyć, skoro drukujemy w naszych pismach przepowiednie z podręczników astrolo­gicznych i sprawdzamy, czy będąc urodzeni pod bykiem lub koziorożcem możemy liczyć w ciągu najbliższych tygodni na pomyślny horoskop w przedsięwzięciach han­dlowych albo miłosnych.

Kura, przy której pomocy Aszanei chcieli wywróżyć przyszłość Schweinfurtha, przyniosła mu zresztą szczęście. Ponieważ utrzymała się przy życiu, ludożercy uważali, że nie warto nic przedsiębrać przeciwko podróżnikowi. Natomiast kura jednego z ka­cyków aszanckich, który ofiarowywał około 10000 wojowników, aby zniszczyć Mohameda i Schweinfurtha, na szczęście zdechła. Kacyk przestraszył się, że polegnie na wojnie i nie ośmielił się ani sam zaatakować podróżnika i jego towarzyszy, ani też podjudzać innych przeciwko niemu.

Jeden ze szczepów Aszantów przyjął zresztą bardzo życzliwie młodego, dzielnego Araba, podobnie jak i jego karawanę. Mohamed, chcąc podkreślić swoje przyjazne zamiary, przybył na miejsce rokowań bez pistoletu. Kiedy rozmawiał z kacykiem, przyskoczył do niego jeden z Murzynów, podniósł dzidę i mierząc nią w Araba, zawołał:

Ludzie Juru chcą z tobą pokoju, ale my chcemy wojny!

W tejże samej chwili jego towarzysze rzucili się na ludzi Juru, wbijając im dzidy w plecy. Wkrótce wierni sprzymierzeńcy Mohameda wili się w śmiertelnych drgaw­kach. Sam Mohamed zdołał uskoczyć na bok i to uratowało mu życie. Głęboko w ciele tkwiła mu jednak potężna dzida. Wyrwał ją natychmiast i miał jeszcze dość siły, aby odrzucić ją silnym pchnięciem jak bumerang za uciekającym napastnikiem. Dzida miała na czubku długie na cal haki i Mohamed wyrywając ją powiększył w dwójnasób ranę. Można było w nią włożyć całą dłoń, a spośród poszarpanych mięśni wyzierała nerka. Na szczęście Schweinfurth miał przy sobie pudełko ze szpilkami na owady.

Najdłuższe | nich wbił w brzegi rany, okręcił nitką i ściągnął nią rozwartą ranę, która zagoiła się szybko bez większego ropienia.

Rozwścieczeni ludzie Mohameda podpalili sąsiednie chałupy i wioski, zaatakowali Murzynów i przynieśli swemu ciężko rannemu wodzowi sześć uciętych głów, aby go pocieszyć tymi dowodami dokonanej zemsty.

Karawana Mohameda ciągnęła przez kraj, dysząc żądzą zemsty. Schwytała jednak niewielu Aszantów, bo między chałupami biegały jedynie psy, nie przeczuwające nic złego. Przebijano je bezlitośnie dzidami.

Aszanci sądzili, że Mohamed, który leżał ciężko ranny w namiocie, już nie żvje. Stawali więc nie opodal na kopcach termitów i trzymając się na odległość strzały, miotali urągliwe obelgi:

Niech sczeźnie plugawe plemię Turków! Żaden z nich nie ujdzie stąd cały. Żaden tu do nas nie wróci! Turcy do garnków! Mięsa! Mięsa!

Natomiast niewinne zajęcia Schweinfurtha, jego malarstwo i niezrozumiała, ale całkowicie pokojowa namiętność zbierania roślin, zyskały mu widocznie sympatię wśród Aszantów, gdyż krzyczeli:

Białemu człowiekowi, który przyszedł do nas po raz pierwszy, pozwolimy odejść. Nie zrobimy mu nic złego!

Belgowie karali w Kongu bezapelacyjnie śmiercią za składanie ludzi w ofierze i za ludożerstwo i nadal tak postępują wszędzie, gdzie te okrutne zwyczaje nie zostały jeszcze całkowicie wyplenione.

pościg za księgosuszem

Teraz gdy rozpoczęła się pora deszczowa, trawa na sawannie wystrzeliła w górę niemal w oczach. Sięgała naszym koniom do grzbietów. Wszystko było tak świeże i zielone, jak u nas w maju. Afryka wyglądała zupełnie inaczej niż w czasie moich poprzednich podróży. Jechaliśmy prosto na grupę czterech wysokich drzew, w ich cieniu znajdował się grób z drewnianym krzyżem. Napis na krzyżu głosił: „Dr Gud- berth 1932“. Widać było, że krzyż został odnowiony przed rokiem albo najwyżej przed dwoma laty.

Pan Marinos, nasz przewodnik i towarzysz, wysiadł z wozu i usunął suchą gałązkę, która spadła na grób.

Doktor Gudberth polował tu na bawoły — powiedział. — Gdy szedł w towa­rzystwie swego czarnego przewodnika, strzelił do bawołu i został zaatakowany przez zwierzę. Murzyn umarł na miejscu, a doktor Gudberth został ciężko ranny. Zdołał jednak jeszcze oddać kilka dalszych strzałów i zabić rozwścieczonego bawołu. Potem leżał bezradny, z rozprutym brzuchem i poszarpanymi jelitami. Jako lekarz, zdawał sobie sprawę, że tu, z dala od chirurga, nie ma już dla niego ratunku, wpakował więc sobie kulę w głowę. Jego grób jest odwiedzany przez myśliwych.

Jechaliśmy dalej w milczeniu ku stadom bawołów, które miały się znajdować w odległości około dwud«iestu kilometrów. Od ośmiu lat siedziałem po raz pierwszy na koniu. Fopmednio jeździłem bardzo dużo i dlatego wiedziałem, iż nazajutrz nie będę się mógł ruszyć, a tym bardziej Michał, który przedtem rzadko kiedy dosiadał konia. Było to w ogóle zdumiewające, że właśnie w samym środku Afryki wskoczyłem znów na siodło. Konie są tu ogromną rzadkością, a powodem tego jest nagana, choroba iwiereąt, którą przenosi mucha tse-tse tak samo, jak u ludzi śpiączkę. Wywołuje je również świdrowiee. bardzo podobny do zarazka śpiączki ludzkiej i blisko z nim spo­krewniony. W mojej książce „Lot do kraju szympansów“ opisałem, jak zarazę tę odkryto, badano i zwalczono. To właśnie z powodu nagany nie można dotąd hodować prawie nigdzie w środkowej, równikowej części Afryki europejskich zwierząt do­mowych: bydła, owiec ani koni, jak hoduje się je na przykład w Ameryce Połud­niowej. Tam gdzie pasą się olbrzymie stada bydła, farmerzy wybijają hieny, lwy i lamparty, a także antylopy, żyrafy i nosorożce, częściowo dlatego, aby nie ujmo­wały krowom paszy, częściowo zaś dlatego, iż chętnie wykorzystuje się ich mięso dla czarnych robotników. Świdrowce nagany żyją wprawdzie również w ciele dzikich zwierząt, ale te nie chorują.

Tak więc musze tse-tse należy zawdzięczać, że na rozległych obszarach Afryki żyją dziś jeszcze dzikie zwierzęta. Ten znienawidzony owad chroni nadal swymi przezroczystymi, jak szkło, skrzydłami wiele terenów Afryki przed wyniszczeniem i spustoszeniem przez człowieka.

Ale i to się niebawem skończy. Najlepszym tego dowodem były właśnie nasze trzy konie, na których jechaliśmy przez sawannę. Wstrzyknięto im nowy środek che­miczny „antrycyd“, wyprodukowany ostatnio przez Anglików. Zwierzęta, które go otrzymały, są odporne na naganę przez rok.

Przeszliśmy na chwilę w galop i natychmiast mieliśmy koszule i twarze obryzgane grudkami tłustego błota, którego było pełno po burzy, jaka przeszła ostatniej nocy. Rzucał je we mnie kopytami koń biegnący przede mną. Nie mieliśmy jednak na sobie spodni do konnej jazdy. Ostatecznie trudno wlec z sobą wszystko do Afryki. Bałem się więc, że skóra na mych udach nie wytrzyma zbyt długiej jazdy wierzchem, zwła­szcza że nie byliśmy do niej przyzwyczajeni. W takim przypadku galop jest znacznie bezpieczniejszy niż bezustanny kłus.

Przed dwoma laty o mało nie przytrafiło mi się to samo, co doktorowi Gud- berthowi — odezwał się dr Marinos, kiedy po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się wreszcie na krótki odpoczynek. Wyciągnął koszulę że spodni i pokazał trzy duże blizny, które miał na boku.

Stało się to również w tej okolicy. Marinos wybrał się z czterema Murzynami na bawoły i udało mu się trafić krowę bawolą, która jednak zdołała jeszcze schronić się w niewielkim lesie. Marinos wiedział, że postrzelony bawół może być nieprzyjemny, ale sądził, że zwierzę wkrótce padnie. Kazał więc Murzynom, aby podchodzili do lasu w rozsypce. Upominał ich przy tym surowo, żeby w razie najmniejszego ataku wdra­pali się natychmiast na drzewo. Sam, idąc śladami bawolicy, zapuszczał się coraz głębiej w las. Najpierw spotkał młodego bawołu, który był zapewne potomkiem po­strzelonej krowy. Bawół zawrócił i zaczął uciekać. Zatrzymał się jednak trzy czy cztery razy, oglądając się na swego prześladowcę.

«

Nagle zaatakowała krowa. Marinos strzelił dwukrotnie, ale zbyt pośpiesznie i nie­pewnie. Nie wycelował dobrze. A tymczasem ranne bawoły zachowują się inaczej niż większość dzikich zwierząt. Słoń na przykład, trafiony w łeb, przeważnie zawraca i ucieka. Bawół natomiast atakuje, póki wreszcie nie padnie martwy. Podobnie zresztą zachowują się lwy.

Marinos wiedział, że teraz stawką jest jego życie. Uciekał pędem, ale potknął się, a potem upadł. Bawół wyrzucił go rogami w powietrze. Marinos spadł na łeb zwierzę­cia, a bawół podrzucił go raz jeszcze. Tym razem Marinos wylądował na grzbiecie bawołu tuż za łbem. Ześliznął się z szyi, ale obiema rękoma schwycił za rogi. Ranny bawół upadł i leżał dysząc ciężko z szyją na piersiach Marinosa. Człowiek i zwierzę z trudem chwytali powietrze. Później Marinos zaczął wołać głośno o pomoc. Gdy jego ludzie zbliżyli się ostrożnie, bawolica dźwignęła się na nogi i zaczęła uciekać, ale po chwik rozwścieczone zwierzę zawróciło. Murzyni z błyskawiczną szybkością zniknęli znów na drzewach, Marinos zaś ledwie zdołał przeczolgać się za pień. W mo­mencie gdy bawolica dopadała go już niemal, jeden z Murzynów położył ją dwoma strzałami. W sumie dostała siedem kul. (Czaszka jej wisi obecnie w pokoju Marinosa. Obejrzałem ją z zainteresowaniem. Nie była bynajmniej duża. Znacznie większe wrażenie robiły łby samców bawolich ze swymi szerokimi i prawie nie do przebicia tarczami czołowymi). Marinos leżał na ziemi, nie mogąc się poruszyć. Nie władał także prawą ręką.

Teraz musisz umrzeć — lamentowali Murzyni. — I co się wtedy z nami stanie ?

Marinos zdawał sobie sprawę, że jeżeli chce żyć, musi jak najszybciej znaleźć się

pod opieką lekarza. Kazał więc Murzynom ściąć długą gałąź i przywiązać do niej kołyskę z lian. W tej kołysce Murzyni ułożyli doktora i ponieśli na zmianę. Lewą ręką, którą mógł się jeszcze posługiwać, chwycił się mocno pałąka z gałęzi, aby nie wypaść na ziemię, jednocześnie trzymał garść z gęstymi liśćmi, która chroniła go przed palącymi promieniami słońca. W ten sposób Murzyni w czasie najdokuczli­wszego żaru południowego nieśli go trzy godziny do samochodu. Niestety żaden z Mu­rzynów nie potrafił prowadzić wozu. Marinos schwycił więc lewą ręką za kierownicę, gdy tymczasem siedzący obok niego Murzyn podpierał go, a jednocześnie naciska! ostrożnie na gaz.

Jak panowie widzą, samochód uratował mi życie — rzekł Marinos. -— Gdyby wypadek zdarzył się dwadzieścia lat wcześniej, Murzyni musieliby mnie nieść do naj­bliższego szpitala dwa, trzy dni, dawno więc wyzionąłbym w drodze ducha.

Okazało się bowiem, że miał dziurę w płucach. Róg bawołu przebił ponadto przeponę i wdarł się do jamy brzusznej tak, że pełno w niej było krwi i powietrza. Mimo to dzięki zastrzykom penicyliny dr Marinos już po trzech tygodniach wrócił o tyle do zdrowia, że mógł opuścić szpital.

Dr Marinos jest bardzo energicznym, a przy tym rozważnym mężczyzną, prawdzi­wym Grekiem. Pozostaje na służbie rządu kongijskiego jako nadleśniczy. Mówi cu­downie po francusku. W czasie naszej podróży na moją prośbę poprawiał błędy, które popełniałem w rozmowie.

Nasze konie dwukrotnie pokrywały się kroplistym potem, następnie, kiedy Marinos zatrzymał się w pobliżu zarośli i pokazał czarne punkty w migotliwym morzu zieleni, znów wysychały na słońcu.

Bawoły! Jechaliśmy ostrożnie stępa, zataczając szeroki luk w kierunku małego stada. Pasło się chyba ze dwadzieścia bawołów, o ile można je było policzyć w głę- bokiej trawie. Czarne, błyszczące zwierzęta, zbrojne w groźne, wygięte do góry rogi. Znów podniecająca gra. Fotografować! Filmować! Za chwilę mogą uciec, a wtedy gniewałoby nas, że nie mamy ich jeszcze utrwalonych na taśmie. Po drugim czy trze­cim zdjęciu dochodzimy do wrniosku, że właściwie jesteśmy jeszcze zbyt daleko i że szkoda filmu. Podchodzimy więc parę kroków bliżej, aby otrzymać zdjęcia większe i ostrzejsze na odpowiednim tle i przy właściwym oświetleniu. Gdy zwierzęta na to pozwalają, znów nas złości, dlaczego nie podeszliśmy bliżej, i zabawa zaczyna się od nowa. Człowiek miota się ciągle między strachem a zuchwałością. Nogi chcą już zawracać. Zamiast tego robią parę kroków naprzód.

W ten sposób „zastrzeliliśmy“ na paru tysiącach metrów filmu dzielne zwie­rzęta w złym i dobrym nastroju.

Te czarne łobuzy nie są znów tak bardzo groźne — uspokajał Marinos. — Że jeden z nich przebódł mi bok, nie biorę im za złe. Wydaje mi się, że większość domowych buhajów zrobiłaby to samo, gdyby się je postrzeliło!

Co za mnóstwo białych bąkojadów! Stoją wśród bawołów albo siedzą na ich grzbie­tach. Dwa bawoły są nimi całkowicie upstrzone. Zastanawiałem się nieraz, dlaczego bąkojady nigdy nie chciały mi zrobić podobnej przyjemności w zoo i usiąść bodaj raz na którymś z dużych ssaków. Po latach starań udało mi się sprowadzić do Frank­furtu te małe, białe czaple. Czuły się dobrze. W Wiedniu kilka z nich wylęgło się nawet z jaj, które pewien zoolog przywiózł z Afryki. Dlatego pewnie nie interesują się w zoo zebrami, antylopami i nosorożcami, że za mało tam much i innych owadów i że są przez nas karmione zbyt suto ?

Nawet doświadczonego myśliwego ogarnia wzruszenie na widok bawołów usiłuj ących dopomóc postrzelonemu towarzyszowd. Bodą go w boki, pod brzuchem i próbują pchać z tyłu, aby posuwał się do przodu. Jeżeli przewróci się, stają przy nim tak, że i myśliwy nie może podejść do postrzelonego zwierzęcia. Tak samo zachowTiją się słonie. Nad Jeziorem Edwarda, nad którym przebywaliśmy przez dłuższy czas, ba­woły schodziły często w czasie upału i zanurzały się tak głęboko w jeziorze, że widać było tylko ich głowy. W wodzie przynajmniej nie nękają ich owady, a z pewnością i ryby zdejmują im niejednego pasożyta ze skóry. Bawoły leżą wtedy zgodnie obok hipopotamów. Wydaje się, że te dwa gatunki zwderząt czują się doskonale w swym sąsiedztwie. Niekiedy w tych zapadłych okolicach samochodowi albo pieszemu za­biega drogę cielę bawole, opuszczone z jakiegoś powodu przez matkę. Takie maleństwa zupełnie się nie boją człowieka, towarzyszą mu z uporem i próbują nawet ssać wy­ciągniętą ku nim rękę. Ludzie, którzy są przyjaciółmi zwderząt, wychowali nieraz osierocone cielęta bawole na sproszkowanym albo świeżym mleku krowdm. Małe bawo­ły są początkowo bardzo łagodne, ale gdy osiągną wiek półtora roku albo dwóch lat, stają się agresywne, a z chwilą gdy całkowicie dorosną, niełatwo je okiełznać. W czasie naszego pobytu na stacji słoni bawół, wychowany od maleństwa i zdawało się zu­pełnie oswojony, przedarł się przez ogrodzenie kraalu, rozdarł dwu krowom brzuchy, tak że trzeba je było czym prędzej dorżnąć. Trzeciej zadał rogami tak głęboką i ciężką ranę, że patrząc na nią żałowało się, iż jej od razu nie zabił. W stosunku do ludzi ten sam buhaj zachowywał się dość przyjaźnie.

W czasie jazdy Marinos pokazywał nam raz po raz wybielone kości bądź czaszkę bawołu. Wtem zobaczyliśmy na suchym drzewie dwa marabuty. Na nasz widok zerwały się i szybowcowym lotem ześlizgnęły na sąsiednie drzewo, aby po chwili wśrubować się wysoko w przestworza. Nieco dalej krążyły sępy. Podjechaliśmy bliżej i poczuliśmy odór. Znaleźliśmy szczątki martwego bawołu, a właściwie tylko skórę i kości.

Księgosusz! — rzekł Marinos.

Jakkolwiek mnie samemu wydało się to wstrętne, ucieszyłem się. Jestem przecież weterynarzem, a był to pierwszy wypadek księgosuszu, z którym zetknąłem się w swym życiu. Księgosusz jest dla nas klasyczną straszliwą epidemią, której objawów początkujący weterynarz w Europie albo w Ameryce uczy się wyłącznie z książek i tablic. A przecież to on stał się powodem, dla którego przed dwustu laty zakładano w różnych punktach Europy uczelnie dla kształcenia weterynarzy. Wybuchał zawsze, ilekroć w Europie powstawał zamęt, ilekroć na przykład Karol Wielki albo jakiś inny monarcha prowadził wojnę. Czingiz-chan wraz ze swymi Mongołami przywiózł I go niegdyś do Europy zachodniej. Na dobre jednak księgosusz rozpowszechnił Napo­leon, którego armie przemaszerowały nasz kontynent wzdłuż i wszerz. W Niemczech w ciągu jednego tylko XVIII wieku padło na tę epidemię około 30 milionów bydła. Anglia zdołała ustrzec się przed nią przez 120 lat, potem jednak statki przywiozły na targ w Londynie parę chorych krów z Finlandii i w ciągu półtora roku zginęło na wyspie 500000 sztuk bydła.

Kiedyś Afryka była wolna od tej zarazy. Zawleczono jednak ją tam dwukrotnie około 1840 r., a następnie znów około r. 1863 z Azji Mniejszej do Egiptu. Za drugim razem zabiła nad Nilem 4/5 bydła. Za następnym wtargnięciem w r. 1883 śmierć księgosuszu powędrowała dalej wraz z wielbłądami Egiptu. „Znudziły się“ jej nędzne, małe krowy murzyńskie z garbami zebu na grzbiecie. Sięgnęła kosą dalej i uderzyła w zwierzęta, których bogactwem kipiały rozległe stepy i sawanny w takiej obfitości, że nie możemy sobie dzisiaj tego wyobrazić. Zaczęły chorować, gnić, dygotały i chwiały się na nogach. Spieszyły spragnione do wodopoju. Później z ich śliną ze­tknęły się gazele, redunki i impale. Po trzech, czterech dniach i te zwierzęta zapadały na tę chorobę, a po paru dalszych dniach leżały już martwe.

Bawoły afrykańskie, które na ogół niewiele interesują się ludźmi, o ile zostawi się je w spokoju, dotknięte gorączką stawały się agresywne. Atakowuły napotykanych Murzynów zmuszając ich do pośpiesznej ucieczki. Ofiarą złego humoru nękanych chorobą bawołów padały zapewne i dzikie zwierzęta. Lwy i sępy, hieny i likaony mo­gły się teraz najadać do syta, gdyż zewsząd płynął ku ich nozdrzom odór padliny, a gdziekolwiek spojrzały, słaniały się bezbronne postacie. Na straszliwą zarazę za­padały szczególnie łatwo olbrzymie elandy, bawoły, dziki i żyrafy, gdyż wszystkie te gatunki nie zdołały rozwinąć jeszcze wewnętrznej odporności przeciw tej chorobie. Drapieżników, które w okresie przesytu rozmnażały się tak bujnie, czekał jeszcze gorszy los: wyniszczała ich znacznie powolniejsza śmierć głodowa, ponieważ stepy opustoszały.

Upłynąć musiało ponad dziesięć lat, zanim ta nowa straszliwa zaraza przedarła się poprzez kontynent i wtargnęła do Afryki Południowej, nad rzekę Zumbezi. Kiedy ją przeskoczyła, szerzyć się zaczęła z wielką łatwością w Transwaalu, w Oran ii i Kraju

Baautów. Rząd Kraju Przylądkowego, chcąc odizolować się od zakażonych terenów, nrseciągnął podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego i kazał pilnować paru tysiącom policjantów, aby tej bariery nie przekroczył ani jeden krajowiec, ani jedna tubylcza krowa. Jeżeli powstało najmniejsze choćby podejrzenie, że wśród bydła należącego do Bu rów i Kairów wybuchła choroba, wybijano całe stada. Wtedy właśnie rząd Kraju Przylądkowego poprosił o pomoc Cesarski Urząd Zdrowia w Berlinie. I tak to spełniło się młodzieńcze marzenie pewnego wielkiego człowieka.

Jako uczeń, pragnął zostać podróżnikiem i odbywać wyprawy do nie znanych krajów. Kiedy był studentem medycyny, marzenia jego były już skromniejsze. Chciał zostać lekarzem okrętowym i pływać po dalekich morzach albo też lekarzem sztabowym i odznaczyć się na polu bitwy. Ale narzeczona wymogła na nim przyrze­czenie. bv pozostał w domu. W ten sposób Robert Koch* zaczął zwalczać w wioskach pomorskich szkarlatynę i odrę, pomagać dzieciom przychodzić na świat, a w domu — w pokoju od podwórza przy lampie naftowej — przeprowadzać eksperymenty. I właśnie ta cicha praca uczonego zawiodła go poprzez Wrocław do Berlina, a kiedy dzięki odkryciu zarazka wąglika i prątka gruźlicy stał się sławny na cały świat — w kraje młodzieńczych tęsknot. W Egipcie odkrył zarazek cholery. W Indiach za­hamował rozpowszechnienie się dżumy, a w r. 1896 pojechał do Afryki Południowej, gdzie wystąpił przeciwko potężnej pladze księgosuszu.

W dniu 1 grudnia 1896 r. założył swą główną kwaterę na jednej z farm w Kimberly i w swoich sprawozdaniach do rządu Kraju Przylądkowego, które leżą przede mną, zebrane w cienkim pożółkłym zeszycie, opisuje wypożyczoną lodówkę, wylęgarnię bakterii ogrzewaną naftą, lory, krążące między oborą a pagórkiem, gdzie znajdował się głęboki dół, oraz szopę, w której można było przy dziennym świetle przeprowadzać sekcję martwych zwierząt. Szczątki tych zwierząt Koch kazał następnie wrzucać do dołu, posypywać wapnem i nakrywać ziemią. Zasadniczy problem został rozwiązany w ciągu niespełna czterech miesięcy. Złamano potęgę zarazy, która przez tysiące lat skazywała ludzi na głód.

Koch hodował najpierw na pożywce bakterie, które lekarz rządowy, Eddington, uważał za zarazek księgosuszu. Zastrzykiwał je następnie zdrowym bydlętom— ale te nie chorowały. Oczywiście zwierzęta doświadczalne mogły przypadkiem przecho­dzić już chorobę i dzięki temu były uodpornione na zarazki. Kiedy jednak dr Koch wstrzyknął im w osiem dni później krew zwierząt chorych na księgosusz, zaczęły po czterech dniach gorączkować, a po upływie następnych czterech dni zdechły. Tak więc bakterie dra Eddingtona na pewno nie były zarazkami księgosuszu. Często w owych czasach, a i w kilkadziesiąt lat później, zarazki uzyskiwano od chorych ludzi czy zwierząt. Barwiono je i oglądano pod mikroskopem. Twierdzono, że jest to z całą pewnością przyczyna choroby. Ale dopiero wówczas posuwano się o krok bliżej do istotnego jej odkrycia, gdy przez przeniesienie tego zarazka można było wywołać chorobę u zdrowych zwierząt.

Kiedy zagadnienie księgosuszu zostało całkowicie wyjaśnione w trzech pokoikach far­merskiego budynku na pograniczu Kraju Przylądkowego i kiedy wyprodukowano także szczepionkę ochronną, nadszedł do Kocha telegram z Bombaju. Zaatakowała tam ludzi groźna krewniaczka księgosuszu: dżuma posocznicowa. Ta najbardziej zaraźliwa choro­ba, wywołująca najstraszliwsze spośród wszystkich epidemii gnębiących ludzkość, za­

bierała setki tysięcy ofiar. Podróż z Afryki Południowej do Indii wcale nie była dla Kocha taka łatwa, gdyż ze względu na niebezpieczeństwo zawleczenia zarazy wstrzy­mano bezpośredni ruch parowców. Sławny bakteriolog musiał jechać przez Afrykę Wschodnią i Aden. Jakże długotrwała wydaje się nam ta podróż dzisiaj, kiedy na każde miejsce katastrofy na kuli ziemskiej możemy przybyć samolotem w ciągu paru dni, często godzin! Koch zjawił się 1 maja w Bombaju, gdzie jego zastępca, który przyjechał bezpośrednio z Berlina, załatwił już większą część pracy. W czerwcu niemiecka komisja do zwalczania dżumy mogła powrócić do Niemiec osiągnąwszy pomyślne wyniki. Koch natomiast pojechał znów do Afryki, gdzie jego asystent, starszy lekarz sztabowy dr Kohlstock, stosował już nową szczepionkę. Koch miano­wicie wykrył jeszcze w zimie, że zdrowym bydlętom należy wstrzykiwać pod skórę żółć chorych zwierząt, aby je w ten sposób zabezpieczyć przed zarażeniem na przeciąg 3—5 miesięcy. Chore na księgosusz zwierzęta mają zawsze dużo żółci, gdyż pęcherzyk żółciowy powiększa się u nich silnie z niewytłumaczonych dotąd przyczyn. Stąd też dawniej w wielu krajach nazywano księgosusz „wielką żółcią“. Jeżeli zwierzęciu, któremu dano szczepionkę wyprodukowaną z żółci, wstrzyknie się jednocześnie trochę krwi bydlęcia chorego na księgosusz, to znaczy sztucznie się je zarazi, nie za­choruje, gdyż jest w danej chwili zabezpieczone przez szczepionkę. W organizmie zaszczepionego zwierzęcia wytwarzają się przeciwciała, substancje obronne prze­ciwko zarazie, które uodporniają zwierzę przeciwko księgosuszowi na lata, prze­ważnie na całe życie. W czerwcu 1897 r. Kohlstock rozpoczął podwójne szczepienia, a już w listopadzie tegoż roku zwalczono całkowicie księgosusz w Kraju Przylądko­wym, ratując 3/4 pogłowia bydła. „W każdym razie decyzja rządu Kraju Przylądko­wego, aby zwrócić się o pomoc do nauki, przyniosła Afryce Południowej jak naj­bardziej błogosławione skutki“ — pisał Koch kończąc swe krótkie, rzeczowe sprawo­zdanie z podróży do Afryki Południowej.

Uczony, prowadząc przez parę miesięcy badania w Niemieckiej Afryce Wschodniej, wyjaśnił jeszcze inne doniosłe zagadnienie. Wykazał, że choroba bydła, z którą nie umiano sobie poradzić na tym terenie, nie jest niczym innym jak gorączką Teksasu," którą na krótko przedtem weterynarze odkryli i opisali w Ameryce. Wyjaśnił rów­nież, że inna zagadkowa choroba, na którą zapadali ludzie w głębi Niemieckiej Afryki Wschodniej, jest w rzeczywistości najbardziej autentyczną dżumą posocznicową. Później przekonano się, że w paru dolinach, położonych w głębi Afryki, znajdują się takie same trwałe ogniska dżumy, jak na hinduskich zboczach Himalajów, z któ­rych czarna śmierć raz po raz wyruszała w swój zwycięski pochod wokoł świata.

Jak najbardziej błogosławione skutki“ krótkiej podróży Roberta Kocha do Afryki Południowej odczuł jednak nie tylko Kraj Przylądkowy. Odczuwają ją również od tej pory wszystkie kraje kuli ziemskiej. Ponieważ udowodniono, w jaki sposób zwie­rzęta się zarażają i jak epidemia dalej się rozprzestrzenia i ponieważ stwierdzono, że można postawić na jej drodze zaporę z zaszczepionych, uodpornionych zwierząt, tak groźny niegdyś księgosusz został zlikwidowany w całej Europie, Ameryce oraz wielu krajach Azji. Nadal jednak utrzymuje się w Afryce. Nadal jeszcze wybucha tu i ówdzie, choć nie szerzy już takiego spustoszenia, gdyż zwierzęta domowe mają odziedziczoną odporność przeciwko niemu, a dzikie zostały całkowicie wytępione na rozległych terenach, na innych zaś jest ich znacznie mniej.

AU- jeden jedyny praypadek /«wleczeni« księgosuszu do Europy może pociągnąć fatalne skutki. Kiedy przed kilkudziesięciu laty dostał się przez nieostrożność do Holandii, «dolano wprawdzie opanować klęskę, ale kosztem wybicia w szerokim za­sięgu wszystkich sztuk bydła, nie wyłączając najbardziej cennych. Dlatego też tak trudno sprowadzić do ogrodów zoologicznych Europy i Ameryki zwierzęta pochodzące z Afryki. Muszą one przebyć wielotygodniową kwarantannę. W szczególnie groźnym okresie żądano na przykład, aby bydło Watussi z głębi Afryki było trzymane przez długie miesiące na barkach zakotwiczonych w delcie Łaby z dala od lądu. Między dwiema krowami afrykańskimi przywiązywano krowę niemiecką, której ponadto dawano w paszy trochę odchodów przybyszek. Krowy niemieckie zatem miały jak najlepszą okazję, aby zarazić się księgosuszem, jeżeli oczywiście importowane krowy mimo pozornie zdrowego stanu były chore. Ostatnio właśnie ogród zoologiczny w Zurychu wytoczył proces przeciwko najwyższym urzędnikom szwajcarskiej służby weterynaryjnej, która zaleciła innym krajom europejskim, aby nie pozwoliły wyła­dować żvraf z Afryki Wschodniej, przeznaczonych dla tego ogrodu. Kapitan statku, musiał zastrzelić żyrafy na pełnym morzu i wyrzucić za burtę, jakkolwiek były cał­kiem zdrowe, bo inaczej nie mógł wjechać do portu.

Ja tymczasem chciałem przywieźć do Niemiec pierwsze okapi i inne zwierzęta ulegające księgosuszowi. Zamówiłem już nawet kosztowały samolot specjalny... A teraz stałem w Kongu własną stopą przy szczątkach buhaja zmarłego na księgo- susz. Zatkało mi dech. Te szczątki zwierzęce były już wrprawdzie od dawna niegro­źne — zarazek księgosuszu ginie szybko, zabity przez bakterie gnilne, i nie utrzymuje się w glebie ani na świetle słonecznym, a nas od ojczyzny okapi dzieliły jeszcze ty­siące kilometrów.Kto jednak znajdzie się tam prędzej: zaraza czy my? Czy pozwolą mi i czy ja sam wezmę na siebie tak wielką odpowiedzialność, aby przewieźć w samo serce Europy zwierzęta z tych okolic? Najbliższe tygodnie miały być okresem ciąg­łych rozmyślań, poważnych obaw i wielkich nadziei.

gdzie^w afryce oswaja się słonie?

Wiele pisano o przygodach w Afryce, ale sądzę, że działy się tam rzeczy, o których nikt nie pisał. Co musiał na przykład przeżywać lekarz sztabowy dr Jupitza, którego, ledwie wyzdrowiał, Robert Koch wysłał z Dar-es-Salam na północ do Jeziora Wik­torii, ażeby w czasie ośmiomiesięcznej pieszej podróży zebrał żywy materiał straszli­wej dżumy posocznicowej i dostarczył go do laboratorium Kocha na Wybrzeżu? Jak straszne trudności musiał pokonywać dawno zapomniany dr Carter, który chciał urzeczywistnić myśl króla belgijskiego, Leopolda II, i zaaklimatyzować w Afryce Błonie robocze? W 1879 r. przywiózł statkiem z Bombaju do Dar-es-Salam cztery słonie indyjskie, a potem wędrował z nimi pieszo do jeziora Tanganika. Trzy słonie zdechły w czasie długiej podróży, czwarty po przybyciu nad jezioro przeżył tylko

parę dni. Samego tnr Cartera śmierć dognała w czasie drogi powrotnej na wybrzeże, tak że nie zdążył nawet opisać swych doświadczeń.

Mimo to król nie zrezygnował z tego pasjonującego zagadnienia. Przecież już nie­gdyś, przed tysiącami lat, używano w Afryce obłaskawionych słoni. Wprawdzie Murzyni, przeciwnie niż Azjaci, nie oswoili jeszcze ani jednego dzikiego zwierzęcia swego lądu, ale Aleksander Wielki, gdy zetknął się w czasie swych wypraw do Azji ze słoniami indyjskimi w armiach Dariusza i Pyrusa, posłał je do Egiptu, gdzie się zadomowiły. Z czasem zaczęto sprowadzać w tym celu słonie afrykańskie, których ojczyzna znajdowała się bliżej. I tak w Egipcie, a następnie w Kartaginie oswojono tysiące słoni, pochodzących z Libii i Numidii. Jak wiemy, z tymi to właśnie słoniami Hannibal przekroczył Alpy i stanął u bram Rzymu. Rzymianie również wprowadzili do swojej armii te olbrzymie zwierzęta, które w owych czasach wywierały takie wra­żenie na piechocie, jak dzisiaj czołgi. Słonie afrykańskie były mniejsze i nadawały się w mniejszym stopniu do walki niż indyjskie. Od 2—3 tysięcy lat bowiem roślinność Libii ubożała i słonie, które tam jeszcze żyły, były rasą skarlałą. To one są przedsta­wione na monetach rzymskich i rzeczywiście w porównaniu z jeźdźcami są zupełnie niewielkie.

Dlatego też po dwudziestu przeszło latach od pierwszej nieudanej próby król belgijski zlecił kapitanowi Laplume przedsięwziąć nową. Oficer ten rozkazał wykopać w odległości 500 kilometrów na północ od Stanleyville, w miejscu gdzie łączą się rzeki Bomokando i Uele, setki dołów — pułapek, jakie kopie się na słonie w południowych Indiach. Murzyni współdziałali z zapałem, ale wynikiem tych wszystkich prac było... schwytanie dwóch słoni, a i te nie przetrzymały transportu. Niezmordowany kapitan kazał więc zbudować według wzorów burmańskich olbrzymi kraal, czyli okólnik otoczony palisadą, i do środka wpędził samicę z małym słoniem. Matka jednak nie dała się spętać i trzeba ją było wypuścić na wolność. Wracała stale, aby pielęgnować swoje małe, i w końcu musiano ją zastrzelić. Mały słoń, pozbawiony matczynej opieki, wkrótce zdechł. Podobny przebieg miała próba z inną parą. Laplume zdecy­dował się więc zabijać od razu matki, a młode pętać, W 1910 r. miał już na swej stacji 35 sztuk, wśród nich słynną „Marie“, schwytaną przed pięcioma laty, która była niemal całkowicie oswojona i współdziałała przy chwytaniu nowych słoni.

W 1914 r. wybuchła wojna światowa i Laplume wraz z kongijskiin korpusem ochot­niczym wyjechał do Europy, aby walczyć przeciwko Niemcom. W tymże samym roku dostał się pod Namur do niewoli. W czasie gdy w niemieckim obozie jeńców cze­kał na wolność, założona przezeń stacja słoni chyliła się do upadku. Przed ostateczną likwidacją uratował ją król Albert, który wstąpił na tron po Leopoldzie II. Zadekla­rował, że gotów jest pokrywać koszty utrzymania stacji z własnych funduszów. Laplume, który w 1918 r. wrócił wreszcie do Afryki, doszedł do wniosku, że łowił dotąd słonie zbyt okrutnie i ze zbyt wielkimi stratami. Ponadto schwytane zwierzęta nie dziczały co prawda jeszcze bardziej, ale długo również nie stawały się łagodnymi zwierzętami roboczymi, jak w Indiach. A przecież problem musiał być rozwiązany! Na prośbę Laplume’a rząd indyjski przysłał w 1919 r. do stacji oswajania słoni w Kongu mahutów, indyjskich kornaków. Hindusi nie mogli się porozumieć z Murzy­nami i, jak dziś się jeszcze opowiada, bali się słoni afrykańskich. Żaden z nich nie odważył się usiąść na grzbiecie tego zwierzęcia. Mimo to przed powrotem do Indii

zdołali " ciągu stosunkowo krótkiego czasu przekazać wiele cennych wskazówek ze swej tradycji i zapewne im to należy zawdzięczać, że stacja pracuje obecnie z tak pomyślnymi rezultatami. Od nich to również czarni łowcy słoni nazywają się z indyj­ska koniakami. Dziś jeszcze, po trzydziestu latach, śpiewa się na stacji słoni pieśni hinduskie.

Hindusi nauczyli Murzynów, jak skręcać liny, potrzebne przy chwytaniu i pętaniu gruboskórnych zwierząt. Przede wszystkim jednak nauczyli czarnych kornaków... i białego komendanta, jak należy tresować słonie, aby były całkowicie i bezwzględnie posłuszne.

Około 1925 r. Laplume osiągnął swój cel. Po 25 latach wytrwałych wysiłków pra­cowały w Afryce znowu, po raz pierwszy od niemal dwóch tysięcy lat, oswojone słonie. Dwadzieścia wielkich słoni ciągnęło wozy, orało, nosiło ciężary.

Powstała jednak nowa trudność. W okolicach stacji Api nie było już prawie słoni. Sama stacja, krajowcy i Europejczycy wyniszczyli całkowicie te wielkie zwierzęta, które niegdyś występowały tu w tak wielkiej obfitości. Oddziały łowców musiały ma­szerować ponad sto kilometrów, aby natrafić na stada słoni. A jak dostarczyć schwy­tane zwierzęta z powrotem na stację? Wtedy to porucznik Offermann, którego w 1925 r. przysłano kapitanowi Laplume do pomocy jako asystenta, zrobił wypad 500 km dalej na wschód, do górnej Uele, i tam nad brzegiem Dungu założył podstację Gangala na Bodio. W siedem lat później zlikwidowano starą stację w Api.

Tak więc osiągnięto w końcu wszystko: chwytanie, przyzwyczajanie i oswajanie potężnych zwierząt nie stanowiło już żadnej trudności. I właśnie wtedy, w latach trzydziestych, cały wieloletni trud poszedł na marne. Słonie przegrały we współza­wodnictwie z ciężarówkami i traktorami.

Do tej właśnie stacji Gangala na Bodio w najbardziej na północo-wschodzie poło­żonym skrawku Konga Belgijskiego, nie opodal granicy sudańskiej, dojechaliśmy wreszcie po tylu tarapatach. Drogowskaz skierował naszą błękitną ciężarówkę na wąską, wyboistą dróżkę boczną. Po pięciu kilometrach z prawej i lewej strony sta­nęły przed nami dwa słupy drewniane z czaszkami bawołów na wierzchołku. Skrę­ciliśmy w aleję, ocienioną po obu stronach wysokimi drzewami, i dojechaliśmy do wojskowej budki wartowniczej ze szlabanem, gdzie zasalutował nam czarny żołnierz w mundurze khaki i pierożku na głowie. Podał nam książkę, w której proszono gości w języku francuskim, aby zechcieli wpisać swe nazwiska i cel przybycia. Drugi żołnierz wszedł z książką do ślicznej, obszernej willi, która powinna stać na Riwierze, a nie tu w zagubionym kraju, w samym sercu Afryki. Był to dom komendanta. Wyszedł natychmiast na moje spotkanie, zaprosił na kolację i zaprowadził do bu­dynku gościnnego, uroczego domku z trzema pokojami i urzędzeniem kąpielowym oraz oficyną dla boyów, daszkiem dla samochodów i rozległą werandą, zbudowaną na pagórku, z którego roztaczał się widok na drugi brzeg Dungu i dalekie, dalekie sawanny w kierunku Garamba. Mogliśmy wreszcie rozpakować kufer, zagospodaro­wać się na półkach i w szafach, porządnie się "wykąpać, zmyć pot, czerwony pył i smary samochodowe.

Byliśmy w miejscu, które na całym świecie zna ze słyszenia każdy, kto ma do czy­nienia ze słoniami, na stacji, którą otacza już niemal legenda. Komendant Rajmund Lefebvre należy do pułku belgijskiego, który stacjonuje obecnie pod Kolonią. On

również, podobnie jak jego poprzednik Laplume, przesiedział cztery lata w nie­mieckim obozie jeńców i został tu odkomenderowany przed siedmioma laty.

Następnego ranka o godzinie siódmej, ledwie wzeszło słońce, zabrzmiała trąbka i wszyscy komacy stanęli w szeregu. Na maszt wspięła się czamo-złoto-czerwona flaga Konga. Gruby czarny feldfebel zaczął kontrolować guziki, kieszenie, czapki, a potem wyprężywszy się złożył meldunek adjutantowi Misonne. Co też to człowiek może przeżyć w Afryce!

Dosiadamy koni i jedziemy kłusem na tereny łowów. Leżą nie opodal stacji, może

0 dwadzieścia kilometrów, gdyż znajdujemy się w najbogatszej w słonie okolicy Konga. Trzy grupy łowców są już w drodze. Przyłączamy się do jednej, która wczoraj za­meldowała, że w pobliżu znajduje się stado dwudziestu słoni. Czarni komacy są ro­słymi, muskularnymi, wesołymi i odważnymi mężczyznami. Są to Aszanci, których ojcowie i dziadkowie słynęli z ludożerstwa. Ci komacy nazywają samych siebie z dumą „basoldo na Mbongo“ — żołnierzami słoni.

Teraz gdy zbliżamy się coraz bardziej ku słoniom, ściągają koszule i zostają w sa­mych tylko krótkich szortach. Są znów prawdziwymi wojownikami, podobnie jak ich ojcowie. Przeistaczają się w oczach. Jest ich około dwudziestu, w tym trzech strzelców, dziewięciu biegaczy z postronkami i czterech tragarzy. Podchodzimy półkolem, z lekka rozrzuceni, cichutko pod wiatr coraz bliżej słoni, które niczego nie przeczuwają. Stoją w trawie tuż obok niezbyt wysokich zarośli, odłamują ga­łązki i żują. Misonne podnosi rękę. Wszyscy stają w oczekiwaniu i patrzą na adiutanta. Ten opuszcza rękę i niemal jednocześnie rozlega się w powietrzu huk strzału z pisto­letu, potem drugi, trzeci, czwarty. Karabinierzy strzelają. Inni wyją. My krzyczymy wraz ze wszystkimi i wchodzimy w zarośla. Słonie rozbiegają się w popłochu, rzucając się do ucieczki. Co za wspaniałe sportowe widowisko przedstawiają teraz biegnący Aszanci! Słonie uciekają krokiem inochoda z szybkością 30 km na godz., ale tak szybko mogą biec tylko na niewielkiej przestrzeni, najwyżej sto metrów, potem zwalniają

1 biegną zaledwie 15—20 km na godz. Młodzi, wysportowani Murzyni są coraz bliżej uciekającego stada. Małe słonie zostają w tyle za dużymi. Długimi skokami sadzi najśmiglejszy z Aszantów za jednym ze słoniąt. Chce pokazać, do czego jest zdolny. Na chwilę odwraca się lekko ku nam twarzą i uśmiecha się. Łapie zwierzę za ogon i przy­kłada mu w zadek klapsa. Małe słoniątko przyśpiesza kroku, ale czarny biegacz pochylił się już i zarzucił mu pętlę na lewą tylną nogę. Teraz trzyma postronek w ręku i pozwala słoniątku wlec się po ziemi. Z tyłu nadbiega drugi Murzyn i uderza zwierzę w kark. Mały odwraca się ku niemu, nastawia uszy i chce atakować. Moment teu wykorzystuje pierwszy biegacz, aby szybko obwiązać postronek dookoła pnia poblis­kiego drzewa. Przy słoniątku jest już trzech, czterech innych Murzynów. Drażnią tyczkami zwierzę, które bezustannie atakuje.

Wkrótce jednak ma drugą pętlę na szyi i zostaje przywiązane postronkiem do innego jeszcze drzewa.

Tymczasem Misonne nadjeżdża na swym siwku, zataczając szeroki łuk. Nie zauwa­żył, że jeden ze słoni z długimi ciosami zawrócił, aby przyjść z pomocą krzyczącemu maleństwu. Kornacy wyją i machają rękoma ku Misonne’owi, ten jednak bierze to za oznakę podniecenia, spowodowanego udanymi łowami. Czuję, że skóra na mnie cierpnie. Kiedy wreszcie Misonne odwraca wzrok, słoń jest już tylko osiem metrów

,h! niego. A tu. jak na iio!6, siwek się potyka i nie może dość szybko zawrócić. I w tejże chwili rozwścieczony samiec uderza przednią nogą o pagórek termitów w trawie, potyka sio silnie, zarywa się ciosami w ziemi i pada do przodu na szerokie czoło. Zanim zdołał się podźwignąć, Misonne był już w bezpiecznej odległości.

Podobno zdarzenia nie są wcale rzadkością w czasie łowów na słonie. Atakujące zwierzęta udaje sio przeważnie rozpędzić strzelając w powietrze, gdyż ambicją stacji jest obecnie, aby przy chwytaniu słoni zabijać ich jak najmniej. Kiedy w wyjątko­wych przypadkach w uciekającym stadzie biegną w tyle nie młode, lecz dorosłe słonie, zapalczywi biegacze wyprzedzają je mimo wyraźnego zakazu i chwytają małe przed nimi. Może się to skończyć łatwo śmiercią Murzynów. W ciągu ostat­nich trzydziestu lat zginęło ich w czasie łowów piętnastu, nie mówiąc o licznych ciężkich poranieniach.

O słoniątku, choć jest już przywiązane do drzewa, nie można jeszcze powiedzieć, że jest już naprawdę schwytane. Jeżeli poszczęści mu się uwolnić z pęt, a zdarza się to dość często, wygrywa. Aszanci nie biegną za nim po raz drugi nawet wówczas, gdy się ich do tego zachęca. Są wyczerpani. A jeżeli nawet mały więzień, choć drze się Wniebogłosy i szaleje, pozostanie spętany, to i tak przez długi czas jeszcze nie można uważać, że utrzyma się na stacji cały i zdrów. Dawniej ginęła co najmniej połowa tych więźniów. Dzisiaj ginie może co dziesiąty.

Ta poprawa jest zasługą wielkich, oswojonych słoni — monitorów. Dwa takie słonie z komakami na grzbietach stają z lewej i prawej strony małego dzikusa. Ten natych­miast się uspokaja i obmacuje duże słonie swoją małą trąbą. Postronek od pętli na szyi zostaje przywiązany do pasa brzusznego jednego monitora, postronek od pętli na tylnej nodze do drugiego. Następnie oba wielkie słonie ze słoniątkiem pośrodku kroczą powoli, spokojnie, zatrzymując się raz po raz dla odpoczynku, póki wreszcie nie dotrą do Gangala. Jeżeli świeżo schwytane słoniątko jest krnąbrne albo złośliwe, oba wielkie słonie ściskają je między sobą tak mocno, że braknie mu tchu.

Dopiero wróciwszy wieczorem do domu, zdaliśmy sobie sprawę, jak mamy sucho w gardle. Nie mogliśmy w ogóle przełykać, gdyż w ustach nie mieliśmy wcale śliny. Michał wypił od razu osiem półlitrowych szklanek grenadyny, ja — siedem. Jest to rodzaj syropu malinowego rozcieńczonego wodą. Wkrótce nasz filtr Berkefelda, który wyjaławia przepływającą przezeń wodę, był pusty. Zmęczyliśmy się również porządnie jazdą na koniach i nie wiedzieliśmy, jak mamy usiąść.

Schwytane słoniątka czuły się jednak z pewnością znacznie gorzej. Żadne z nich nie było na stacji dłużej niż osiem tygodni. Przebywały po dwa, trzy w głębokim cieniu wysokich drzew na rozległych kraalach, które otaczała palisada z grubych pni, -wkopanych w ziemię, jeden tuż obok drugiego. Rankiem o godzinie szóstej mały słoń idzie na pastwisko, podążając za swym monitorem, do którego jest przywiązany długim postronkiem. O jedenastej wszystkie słonie, małe i duże, maszerują na dół do Dungu, aby się wykąpać. Słoniątka boją się, wchodzą nieśmiało tylko parę kro­ków w wodę, ale szare olbrzymy idą na sam środek rzeki i zanurzają się całe, tak że ponad wodą sterczy jedynie kawałek ich czoła. Na tę niewielką „platformę“ wyco­fują się komacy. Oni nie mogą kąpać się w Dungu, gdyż pełno w nim krokodyli. Przed paroma laty jeden z kornaków ześliznął się w tym kąpielisku z grzbietu swego słonia i w oka mgnieniu schwycił go krokodyl, rozszarpał i pożarł. Zdarza się jednak,

że słoń przebije ciosem gada, który ośmieli się podpłynąć zbyt blisko, a następnie miota nim w powietrzu.

Małe słonie znajdują się wkrótce wśród stada oswojonych słoni. Niebawem -większość biega na swobodzie obok swych monitorów. Raz po raz szukają na próżno między ich przednimi nogami sutek, z których płynęłoby smaczne mleko. Często jedna „matka“-słonica gromadzi wokół siebie z dziesięcioro młodych słoniątek. Doprawdy jest to widok, jaki na kuli ziemskiej można oglądać jedynie w Gan gala na Bodio!

Po kąpieli słoniątka piją z wiader mleko z gotowanym ryżem albo kukurydzą. Schwytanie takiego małego słoma jest znacznie łatwiejsze i nie naraża na tak wielkie straty, jak łowy na słonie na wpół dorosłe. Ale słoniątka można odłączać od matki dopiero od czasu, gdy produkuje się mleko w proszku, które można przesyłać w głąb Afryki wielkimi partiami. Dawniej schwytane potomstwo słoni zdychało. Po mle­cznym śniadaniu słoniątka wypoczywają do godziny szesnastej w cienistym kraalu. Następnie znów idą się kąpać, a wieczorem otrzymują swoje picie i góry świeżych liści na noc.

Dopiero po półrocznym pobycie na stacji zaczyna się w czerwcu nauka. Codziennie przez godzinę słoniątka muszą uczyć się na sposób indyjski słuchać rozkazów. Szyję młodego słonia i wszystkie cztery nogi przywiązuje się długimi postronkami do dwóch pali, wbitych w odległości sześciu metrów od siebie. Następnie ciągnie się tylne nogi do tyłu, a przednie do przodu, a jednocześnie powtarza się niezmordowanie komendę: „leżeć!“ — Zwierzęciu nie pozostaje w końcu nic innego, jak położyć się na brzuchu na miękkim piasku. Z chwilą gdy to zrobi, popuszcza mu się luźniej postronki, aby mogło odpocząć. Jednocześnie uczeń otrzymuje w nagrodę jakiś smakołyk. Po krótszej lub dłuższej tresurze słoniątka kładą się na komendę i natychmiast podnoszą trąby, aby otrzymać zapłatę. Później komak wsiada na słonia i znów trzeba przeła­mywać jego opór. Następnie uczniowie uczą się, w dalszym ciągu między dwoma palami, podnosić trąbą różne przedmioty i podawać siedzącemu na grzbiecie kornakowi. Jest to bardzo ważne przy późniejszej pracy, gdyż kornak nie zawsze może zsiąść, gdy mu coś upadnie albo gdy chce coś podnieść z ziemi.

Afrykańscy komacy siedzą na swych wierzchowcach zupełnie inaczej i, moim zdaniem, nie tak zręcznie, jak hinduscy. W Indiach, a także u nas w zoo, jedzie się na słoniu, siedząc na jego szyi jak na koniu, spuszczając nogi z lewej i prawej strony za uszami zwierzęcia. Murzyni natomiast siedzą na grzbiecie z podciągniętymi w górę kolanami, trzymając się mocno postronka, którym obwiązuje się potężny tułów słonia tuż pod przednimi nogami. Ponieważ kręgosłup słonia me jest miękkim fo­telem, podkładają sobie pod siedzenie mały talerz, upleciony na okrągło z włókien roślinnych. Jeżeli słoń ma iść naprzód, trącają go obiema nogami w głowę. Jeżeli ma skręcić w prawo, jeździec naciska szyję lewą nogą. Naciśnięcie krótkim kijem z ha­kiem na czubku w kłąb oznacza „stać!11 Tym wszystkim ruchom towarzyszy natu­ralnie słowo odpowiedniej komendy.

W ten sposób uczeń przyzwyczaja się słuchać kierującego nim jeźdźca, ale nadal wisi na długim postronku i pętli przy swoim monitorze. Młody słoń kładzie się na rozkaz i pozwala zakładać sobie pęta na przednie nogi, dzięki którym nie oddala się zbytnio na pastwisku. Po około ośmiu miesiącach jest już jako tako oswojony. Wtedy kładą mu uprząż pociągową na piersi i grzbiet. Jest ona tak masywna i ciężka, że

jeden człowiek nie może jej udźwignąć. Z chwilą gdy zwierzę przyzwyczai się do niej, nnycsepia się łańcuchy, a następnie przywiązuje na ich końcu drewniany kloc, który wlecze się z tyłu. później lekki wóz, a wreszcie wóz naładowany. Słoń uczy się także nosić ciężary. Skoro jest już o tyle oswojony, że może wraz z innymi Łiegać swobodnie w ciągu dnia na pastwisku, można się już nie obawiać o jego zdrowie. Chore słonie bowiem, cierpiące na przykład na zapalenie stawów, przychodzą naj­szybciej do zdrowia pasąc się na pastwisku. Do stacji należy dwa tysiące hektarów terenów pastwiskowych, co wystarcza dla około pięćdziesięciu słoni. Teren jest po­dzielony na czworoboki, które spasa się kolejno. Gdy słonie zrywają sobie gałązki i skubią trawę w obrębie jednego czworoboku, na sąsiednim kornacy zbierają paszę na najbliższą noc. Paszę tę słonie wiozą na wysoko załadowanych wozach. Oswo­jone słonie mogą zasadniczo paść się zupełnie swobodnie. Pęta zakłada im się tylko ■wówczas, gdy w pobliżu znajdują się stada dzikich słoni. Niekiedy bowiem zdarza się, że ten czy ów oswojony słoń ucieka. Jeden z takich oswojonych słoni, oznaczony nu­merem 3, powrócił dobrowolnie na stację po osiemnastu miesiącach życia na wolności. Na pierwszy rozkaz swego dawnego pana położył się na ziemi i, jak poprzednio, to­warzyszył mu chętnie. Inny, numer 111, uciekł, ale przez cały rok trzymał się w po­bliżu. Pewnego dnia powrócił przyprowadzając całe stado dzikich towarzyszy. Po­dobnie numer 314, dorosły samiec, uciekał wielokrotnie, ale zawsze wracał, ostatnim razem w towarzystwie dwóch samic. Zbiegłe samce wracają częściej niż samice* ponieważ nie są tak chętnie przyjmowane przez obce stada.

Pod równikiem noc trwa dwanaście godzin. Nigdy nie mogłem sypiać tak długo. Wykorzystywałem więc tę sposobność, aby zainteresować się snem słom. W naszym zoo nigdy nie udało mi się tego spostrzec, bo zaledwie przekręciłem klucz w bramie szopy ze słoniami, a już słyszałem, jak w środku zaczynają pobrzękiwać łańcuchy przy ich nogach: słonie mają niezwykle czujny sen. Hediger obserwował później indyjskie słonie cyrkowe, które w swym namiocie przyzwyczaiły się do ciągłego ruchu kręcących się ludzi i innego rodzaju zakłóceń. Okazało się przy tym, że prze­ciętnie biorąc słoń w czasie nocy nie układa się do snu na dłużej niż na dwie i pół godziny, i to przeważnie dopiero krótko po północy. Zaledwie ułożą się niemal bez­szelestnie, natychmiast zasypiają, o czym dają znać swymi głębokimi oddechami. Niektóre stare słonie, podobnie jak stare konie, mają tak zesztywniałe członki, że nie mogą 6ię w ogóle położyć i nigdy się na to nie ważą z obawy, iż nie będą mogły wstać. Takie zwierzęta drzemią stojąc. Starają się jednak oprzeć o cokolwiek trąbą. Dzikie słonie opierają się również swymi długimi ciosami o ziemię. Sen w pozycji stojącej nie trwa nigdy dłużej niż piętnaście minut. Dwa stare słonie w cyrku Knie, które obserwował Hediger, czochały się tyłami o śpiących obok towarzyszy, kładły im trąby albo nawet przednie nogi na głowie, a to wcale nie przeszkadzało śpiącym. Sen słoni jest bardzo krótki, ale niewątpliwie głęboki. Pies, który drzemie niemal cały dzień, ma przeważnie bardzo lekki sen.

O godzinie trzeciej w nocy idę z latarką kieszonkową przez śpiącą stację. Chmury zasnuwają niebo. Noc jest ciemna. W wiosce murzyńskiej dudnią bębny. Znów tańczą. Wczoraj słychać było bębny do siódmej rano. Dzisiejszego ranka poznałem po śladach, że między naszym domem gościnnym a willą komendanta krążył hipopotam. W ubie­głym tygodniu przyszły do stacji cztery dzikie słonie, zatrzymały się przy oswojonych,

które były, jak zwykle, uwiązane na łańcuchach. Groziło, że wedrą się do kraalu z małymi słoniami. Ponieważ nie można ich było przepędzić i z każdą chwilą stawały się coraz bardziej agresywne, komendant musiał jednego z nich zastrzelić. Mózg tego słonia po zakonserwowaniu zostanie przesłany do instytutu naukowego w Belgii.

Czuję się jakoś nieswojo. Czterej wartownicy, którzy powinni czuwać, aby żaden 1 uwiązanych na łańcuchach słoni nie odwiązał się, leżą owinięci w koce wokół słabo migocącego ogniska i śpią. Mijam ich po cichu, bo jeżeli się obudzą, dwóch pójdzie na pewno ze mną i stanie między mną a słoniami z wyciągniętymi dzidami — ostroż­ność, która ma tu pełne uzasadnienie i której nie zaniedbuje się nigdy. Idę cicho między dwoma szeregami uwiązanych słoni roboczych, które stoją naprzeciwko siebie z głowami zwróconymi ku sobie. Kiedy ostatnio przychodziłem przed północą, nie zastawałem ani jednego śpiącego słonia. Teraz dwanaście na ogólną liczbę szesnastu leży na ziemi, wszystkie z nogami odrzuconymi na bok. Kieruję cicho aparat na jednego i błyskam. Po chwili już zwierzę podnosi się. Krótkie zakłócenie spokoju natychmiast je obudziło. Zdumiewające, że dużym zwierzętom nie przeszkadzają spać odgłosy wydawane przez ich towarzyszy, a nawet ich dotknięcia, gdy tymczasem najlżejszy obcy szmer, do którego nie przywykły, budzi je niezwłocznie. Trudno uwierzyć, jak szybko śpiący słoń może unieść się na nogi. Cofam się mimo woli. Słonie zresztą nie zachowują się inaczej niż my, ludzie. Młodej matce nie przeszkadzają zwykłe odgłosy tramwajów i samochodów za oknem, a budzi ją ciche kwilenie jej maleństwa leżącego obok w łóżeczku. Zmęczony żołnierz śpi w schronie mimo huku pękających w pobliżu granatów. Zaledwie jednak zabrzęczy telefon połowy, chwyta natychmiast za słuchawkę.

Niejednokrotnie słonie przygotowują sobie do spania prawdziwe poduszki z ga­łęzi, które daje się im jako paszę. Robią to samo w zoo. Słonie otrzymują tu dziennie 350—400 kg liści i młodych pędów, ale dużo z tego rozrzucają bezużytecznie. Gdy zważono resztki, okazało się, że słoń zjada w ciągu 24 godzin około 150 kg i zużywa 150 litrów wody, z czego część wypryskuje sobie trąbą na grzbiet. Co wieczór przy­wozi się do stacji na ciężkich wozach cale góry gałęzi z liśćmi i rozkłada przed stano­wiskami słoni, aby miały co jeść w nocy. Te duże zwierzęta źle trawią i żują pokarm tylko z grubsza. Kiedy leżą, muszą podnosić się niemal co godzina, aby oddać kał.

Zaskakujące jest natomiast, jak niewiele pracy mogą wykonać słonie. Para słoni ciągnie wóz, który waży dwie tony i mieści cztery tony ładunku, łącznie zatem 6000 kg, to jest tyle, ile ważą same słonie. Z takim ciężarem przebywają dziennie zaledwie 20 km, przy czym powinny pracować tylko pięć dni w tygodniu i chodzić z szybkością 4 km na godz. W ciągu czterech godzin zaorują 2/3 hu na głębokość około 12 cm. Słoń dźwiga na grzbiecie 300—400 kg ciężarów. Co godzina zwierzęta muszą odpoczywać przez 10 minut, przy czym dostają wiązkę paszy. Tak brzmi w każdym razie instrukcja stacji dla słoni roboczych wypożyczanych farmerom. Wydaje mi się jednak, że instrukcja ta jest świadomie podawana bardzo ostrożnie, gdyż początkowo farmerzy traktowali wypożyczane zwierzęta jako ciężarówki i wymagali od nich zbyt wiele. Wskutek tego stwierdzano wśród z takim trudem oswajanych zwierząt niewspół­miernie wielkie straty. Komendant Lefebvre opowiadał mi, że jego własne słonie robocze ciągną dziś bez trudu 9 ton ładunku na wozie. W każdym jednak razie słonie nie mogą rywalizować z ciężarówkami i traktorami.

Komendant nie jest równiei pewien, osy istnieją naprawdę słonie karłowate. Pewnego nt*u stacja posiadała dwa szczególnie male osobniki. Kiedy je schwytano, miah 1,30 m wysokości, przy czym długość ich ciosów wynosiła 0,70 m. Sądząc po tvch ciosach, można przyjąć, żc słonie w chwili schwytania liczyły sobie 12—14 lat. W oiągu najbliisiych dziesięciu lat ciosy urosły im tylko 30 cm. Niestety, zwierzęta sprzedano. W wieku 25 lat miały one zaledwie 1,60 m wysokości i już więcej nie rosły. Aszanci utrzymują, że słonie karłowate stanowią osobną rasę i że żyją w okolicach Rafia, na północ od Buta, na granicy Francuskiej Afryki Równikowej. Większość jednak znawców słoni przypuszcza, że są to zawsze tylko pojedyncze małe osobniki, które znalazły się przypadkiem między dużymi. Słonie zresztą różnią się bardzo między sobą pod względem kształtów i wielkości.

Dlaczego na stacji rodzi się tak mało młodych słoni ? Przebywa tu stale co najmniej dwanaście dorosłych samic i zawsze więcej niż jeden samiec. Często liczby te są znacznie wyższe. Mimo to urodziły się tu tylko cztery słoniątka i — co osobliwsze — wszystkie w 1930 r,, a potem jedno w 1954 r. A przecież dorosłe zwierzęta pasą się na wspólnym pastwisku i chętnie się parzą. Wydaje się, że życie miłosne słoni jest bardziej skomplikowane, niż się na ogół przyjmuje.

Samica przy porodzie kładzie się na ziemi. Pewnego dnia nad brzegami Muwe szosę wiodącą do obozu Rwindi, nad Jeziorem Edwarda, zatarasowała grupa słoni. Ko­mendant Hoier, chcąc się przedostać na drugi brzeg rzeki, musiał skorzystać z nie­wielkiego mostku. Nie można jednak było ominąć słoni, które nie dawały się prze­pędzić ani krzykiem, ani trąbieniem. Zapadła noc. Słonie stały. Minęła godzina, druga, potem cztery. W końcu około jedenastej słonie zeszły z drogi i wóz mógł prze­jechać. Co się stało? Narodziny w stadzie. Gdy jedna samica odbywała poród, reszta stała przy niej uparcie, nie chcąc jej samej zostawić.

Niemowlę słoniowe ma 80—85 cm wysokości i 100 kg żywej wagi. Jest pokryte czarnym meszkiem, który szybko znika. Już po godzinie, najdalej dwóch, zaczyna ssać. Matka przykuca niziutko, często przyklęka na jednej nodze. Roczne słoniątko ma metr wysokości, dwuletnie — 115—120 cm i wtedy zostaje odłączone. Do pięciu lat rośnie 10 cm rocznie, później nieco mniej. W tym wieku widuje się u słoni już spore ciosy. Mimo tego uzbrojenia młodym grozi poważne niebezpieczeństwo ze strony drapieżników, zwłaszcza wówczas, gdy nie osłania ich stado. Przed dwoma laty w odległości niespełna dwóch kilometrów od stacji samotny lew zabił słonia, mającego już 150 cm wysokości. Drapieżnik pożarł tylko kawałek trąby i szynki.

Komendant przyniósł mi księgę gości, w której odczytuję nazwiska wielu sławnych lub wysoko postawionych osobistości. Król belgijski, gubernatorzy kolonii brytyj­skich i francuskich, minister egipski, podróżnicy. Belgijska stacja oswajania słoni, chociaż tak trudno do mej dotrzeć, jest od pół wieku jednym ze sławniejszych na świecie miejsc w Afryce. Wpisuję się do księgi jako pierwszy Niemiec i zaznaczam, że zabiorę z sobą do Frankfurtu na pamiątkę jednego z przebywających tu obecnie 32 słoni. Zdecydowałem się na to, gdyż i tak musimy wynająć dla okapi specjalny samolot w Stanleyville. Będzie w nim dość miejsca i dla innych zwierząt. Słonie afrykańskie są o wiele droższe od indyjskich. Kosztują niemal dwa razy więcej. Wynika to stąd, że w całej Afryce są jedynie dzikie słonie, które trzeba dopiero łapać i oswajać, a to kosztuje dużo pieniędzy. Natomiast w Indiach, Burmie czy Cejlonie

można iść po prostu na targ bydlęcy i kupić słonia roboczego, jak u nas krowę lub konia. I dlatego to właśnie w większości ogrodów zoologicznych widuje się tylko słonie azjatyckie.

Takie małe słoniątko jest kłopotliwym wychowankiem. Stale przyglądam się szarej gromadce. Które z was dorośnie? Które dosięgnie przedtem śmierć? 0 wiele pewniej­sze byłoby naturalnie większe, oswojone i posłuszne słoniątko, które nie potrzebuje już mleka matki. Ale większe jest zbyt ciężkie i trzeba je przewozić w znacznie mocniej zbudowanym kojcu, tak że nie ma mowy o transporcie samolotem. Siedzę bezustannie z Michałem przed małymi słoniątkami. W końcu decydujemy się na Dimę, która ma dopiero 115 cm wysokości. Wprawdzie nie jest usposobiona przy­jaźnie, a nawet zachowuje się agresywnie, ale je dużo i żarłocznie. Łowca słoni, Aszant Ngolondima, złapał ją przed sześciu tygodniami w odległości 20 km od stacji i od niego to właśnie została ochrzczona Dimą. Czy przybędzie kiedyś nad Men zdrowa i wesoła ?

Dima pochodzi z jednego ze wspanialszych rajów słoni, jakie znajdują się jeszcze dziś w Afryce. Wokół stacji bowiem rozciąga się rezerwat o powierzchni 3000 km2, w którym nie wolno w ogóle polować na słonie. Na północy rezerwat graniczy bez­pośrednio z rezerwatem Garamba, który również obejmuje 5000 km8. W latach 1933—1938 komendant stacji spotykał w okolicach Nambalana i Magbwangeli ol­brzymie stada, z których każde liczyło ponad 1000 słoni. Nie wyjaśniono dotąd, dlaczego słonie gromadzą się w czasie posuchy w tak wielkie stada. W górnej Uele jest przecież zawsze pod dostatkiem wody. Dawniej słonie wędrowały wprawdzie w okresie suszy wielkimi stadami na południe do dżungli, dziś jednak nie mają odwagi przejść przez rzekę Kibali, gdyż została wybagrowana i płynie wartko przez cały rok. W dolinie Kibali rozwija się obecnie przemysł, powstają wielkie osiedla górnicze, kopalnie, centrala elektryczna, autostrady, mieszka coraz więcej Europejczyków. Tak więc na dzikie zwierzęta Afryki, żyjące w okolicach, do których człowiek rzadko nawet zagląda, wywiera wpływ osiedlanie się ludzi na ich terenach.

wśród hipopotamów

Wydało mi się, że przejeżdżając zobaczyłem Murzynkę z wielką wargą. Natychmiast zahamowaliśmy, cofnęliśmy wóz i oto ujrzeliśmy kobietę, która wspinała się po skarpie i niebawem zniknęła w lesie. Zdążyliśmy ją jeszcze dogonić i po długich na­mowach skłoniliśmy, aby zawróciła. Przed dziesiątkami lat pewna grupa Murzynów, których kobiety rozciągały górną wargę, przy pomocy drewnianego krążka, do roz­miarów talerza na owoce, odwiedzała różne wystawy w Europie, między innymi także ogród zoologiczny we Frankfurcie, budząc wszędzie żywe zainteresowanie.

Jak się zdaje, zniekształcano w ten sposób dawniej kobiety, aby uchronić je przed arabskimi handlarzami niewolników, którzy właśnie w tych okolicach prowadzili swój niecny proceder. Od dłuższego już czasu młodsze kobiety zostawiają wargi

takie. i jakimi się urodmiły, i ..olbrzymie dzioby“ prawie zaginęły. Zawdzięczając NWtfmu pr»vpadkowi spotkaliśmy jeszcze jeden z ostatnich „olbrzymich dziobów“. Mimo ogromnej wargi Murzynka paliła papierosa, trzymając go z boku kącikiem ust.

Głodowałem już od dwóch tygodni. Ilekroć przyjadę do strefy równikowej, występują u mnie bóle brzucha i dokuczają mi długo. Raz zwalczałem je aureomycyną, to mów w Ameryce Południowej łykałem przez długie tygodnie sulfamidy, ledwie jednak przestawałem je zażywać, dolegliwości wracały. Teraz nie brałem żadnych leków, zastosowałem jedynie głodówkę. Kolana uginały się pode mną, ale wreszcie wpadłem na pomysł, jak należy radzić sobie z tą irytującą chorobą. Wybierając się do Afryki. każdv myśli jedynie o lwach, ludożercach i jadowitych wężach, ale nie

0 podobnych sprawach, choć one to właśnie są z pewnością bardziej uciążliwe. I tak kiedyśmy w czasie upałów podróżowali konno, porobiły się nam czyraki. W ciągu ■wielu dni dokuczają one szczególnie dotkliwie, gdy od rąna do wieczora jedzie się ciężarówką, której poduszki są bardzo słabo wypchane. Podkładaliśmy sobie na zmianę jedyną, jaką mieliśmy, poduszkę nadymaną powietrzem, a potem niewiele myśląc zaitrzykiwalilmy sobie dwa razy dziennie mnóstwo penicyliny.

Gdy przejeżdżaliśmy obok jakiejś plantacji, coś okropnie trzasnęło. Michał zdołał jeszcze zatrzymać wóz. Bieżnik i mankiet jednej opony były całkowicie podarte. Najgorsze jednak było to, że Murzynka, która szła przed nami z koszem na głowie, skoczyła ze strachu na oślep prosto na płot z kolczastego drutu i musieliśmy ją stam­tąd wyplątywać i doprowadzać do porządku. Zastanawialiśmy się zawsze, dlaczego Murzyni, kiedy nadjeżdżamy z hałasem, uciekają przed nami na łeb i szyję z drogi

1 wdrapują się na skarpy, choć mają nieraz metr wysokości. Naszemu boyowi Hu­bertowi sprawiało wielką satysfakcję, gdy jechaliśmy przez wielką kałużę i opryski­waliśmy nagie postacie olbrzymimi fontannami. Rzadko kiedy również udało mi się skłonić Michała, aby jechał wówczas wolniej. Później klął straszliwie przy podobnej okazji, bo blacha w podłodze przesunęła się pod nim i przez powstały wskutek tego otwór tryskała na wysokość kolan fontanna, która niejednokrotnie dostawała się właśnie wewnątrz nogawki. Blachy nie dało się naprawić i od tej pory Michał unikał głębokich kałuż. Czasem trzeba było siedzieć z nogami szeroko rozstawionymi nad dziurą.

Ilekroć w puszczy zjeżdżaliśmy w ciemnościach z góry, zakręcając gwałtownie obok występu skalnego, Uczyłem się zawsze z tym, że za zakrętem droga będzie się znowu wspinać w górę, i martwiłem się, jak długo jeszcze wytrzyma to nasz silnik, w którym pracowało już tylko pięć cylindrów. Czy wskutek przeciążenia nie wysiądą także inne cylindry? Wkrótce jednak dowiedziałem się po drodze od pewnego Belga, że „volkswagen“ ma tylko cztery cylindry, a jeździłem na nim w swym kraju już dwa lata. Kiedyś mówiono mi, że bywają nawet silniki z dwoma cylindrami. Uspokoiło mnie to bardzo, bo w takim razie w naszym błękitnym wozie może się popsuć jeszcze parę tych „rzeczy“. Przy tego rodzaju rozważaniach Michał odwraca ode mnie wzrok. Obawiam się, że nie traktuje mnie zbyt poważnie. W kraju siedzi przy nas w „volks- wagenie“ przeważnie moja żona. Udziela nam wiele rad i uważa, abyśmy nie jechali szybciej niż osiemdziesiąt na godzinę. Kiedy tutaj po ulewie ślizgaliśmy się po gli­niastych drogach górskich, wyobrażaliśmy sobie nieraz, co by na taką jazdę po­wiedziała nasza mateczka. Jedynym wyjściem przy takiej wariackiej jeździe byłoby —

stwierdzaliśmy — zawiązać jej oczy i położyć ją, skrępowaną i zawiniętą w koc, z tyłu w bagażowni.

W Irumu jest niewielkie lotnisko. Moglibyśmy wysłać filmy. Im wcześniej wydo­staną się | tego klimatu, tym większa szansa, że będzie na nich coś widać. Ile jednak trzeba zabiegów, żeby takie rolki wysłać! Wwożąc filmy do państwa kongijskiego, zadeklarowaliśmy tylko, że wywieziemy je z powrotem. Tak więc w drodze powrotnej musieliśmy dowieść, iż każda poszczególna rolka została istotnie wywieziona. Tym­czasem filmy te naświetliliśmy, a więc uległy one „uszlachetnieniu“ i „obróbce“. Nabrały zatem większej wartości i wobec tego trzeba było opłacić za nie cło wywo­zowe, a w Niemczech znów cło od importu. Wspólnie z młodym, dzielnym urzędni­kiem „Sabeny“ i jego żoną straciliśmy dużo czasu, aby wypełnić wszystkie formularze, a następnie, pomagając sobie piłką i młotkiem, zbić odpowiednią skrzyneczkę. Przez cały czas przed domem warczał silnik naszej ciężarówki. Zużywał, jak już wspomniałem, 40 litrów benzyny na 100 km. Urzędnik „Sabeny“ był tym trochę za­niepokojony. Wreszcie spytał, dlaczego nie wyłączymy silnika. My jednak mieliśmy swoje powody. Tylko bowiem dzięki pomocy dziesięciu Murzynów można było pchnąć naszego „intemationala“ najpierw do przodu, a potem w tył, ażeby ruszył z miejsca. Nie mieliśmy zatem chęci wygaszać silnika. Zgasiłem go dopiero wtedy, gdy urzędnik „Sabeny“ obiecał nam, że zwoła wszystkich swoich ludzi, aby nam pomogli „wystartować“. Kiedy wreszcie uporaliśmy się z wysyłką filmów, ściągnięto z sąsiedztwa wszystko, co tylko miało ręce i nogi. Michał objął komendę, ja siadłem w środku, nacisnąłem starter... i silnik natychmiast zaskoczył. Była to jedna z wielu złośliwości naszego samochodu.

Już starożytni Grecy słyszeli, że Nil wypływa z legendarnych Gór Księżycowych. W górach tych, położonych od ówczesnego świata cywilizowanego dalej, niż mogła sięgnąć wyobraźnia, miały być ukryte diamenty króla Salomona. Ku tym szczytom górskim, które wznoszą się 5000 metrów nad poziomem morza i pokryte są wiecznym śniegiem i lodowcami, jechaliśmy teraz poprzez rozległą krainę pagórków. U stóp góry Ruwenzori miał znajdować się hotel, położony niemal w szwajcarskim klimacie — ulubione miejsce wypoczynku wszystkich Europejczyków z sąsiednich kolonii Afryki Środkowej. Niestety, w hotelu nie było już wolnych miejsc i musieliśmy prosić o goś­cinę w misji katolickiej. Nie chciało się nam bawić w rozbijanie namiotu.

W nocy wyszedłem z latarką kieszonkową z domu i znalazłem trzy przybytki: dwa zbudowane na modłę francuską, jedynie z dziurą w podłodze, trzeci z wygodnym siedzeniem. Na tym trzecim jednak wisiała tabliczka z napisem „Pater Euzebiusz“. Uszanowałem więc zarezerwowane miejsce.

Gościnni biali ojcowie zaprosili nas na śniadanie. Nie mogli dotrzymać nam długo towarzystwa, gdyż musieli odprawiać mszę. Wielki kościół był wypełniony po brzegi. Na zboczach Gór Księżycowych wobec tysięcy czarnych twarzy rozbrzmiewały pradawne słowa łacińskie, jakie słyszy się w świątyniach katolickich Niemiec, Włoch, Ameryki, Japonii i w innych miejscach kufi ziemskiej. Czarne usta śpiewają te same odpowiedzi. Kiedy wyraziłem przy ojcach moje zdumienie z powodu obecności tylu tysięcy wiernych w kościele, dowiedziałem się, że święcimy dziś Wielkanoc. Wyleciało nam to całkowicie z pamięci. I teraz dopiero zrozumieliśmy, dlaczego nie znaleźliśmy ani jednego wolnego miejsca w hotelu.

\lur*vni w Bunyoro. z tamtej strony w Ugandzie, nadają swym dzieciom niezwykle dziwaczne imiona — opowiada! ini jeden z ojców. — Jeden na przykład nazywa się

Baruzalire". co znaczy —■ „Narodził się, aby umrzeć“ to znów „Bitakule“

Nie doczeka starości“, „Bukalema“ — „Tak, śmierć jest mistrzynią“, „Gaf- abusa" — „Umiera się za nic“, „Turuganirwa“ — „Śmierć nie zna litości“, „Ti- banvenda" — „Nikt mnie nie lubi“, „Balitirwarbusa“ — „Należałoby go bez namysłu zabić“, „Byenobo“ — „Dziecię gniewu“, „Bazarwiki“ — „Po co się naro­dził“, „Ndaganbaki“ — „Cóż mam rzec?“

Są jednak i bardzo piękne imiona, jak chociażby „Nsekanteberwe“ — „Ojciec uśmiechnął się, gdy posłyszał nowinę“. Ale jakże ponure jest znaczenie ogromnej większości imion! Jak mało w nich radości życia i nadziei! Prawdę powiedziawszy, szkoda, że wprowadzamy i u tych ludzi nasze imiona chrześcijańskie. Gdybyśmy zostawili czarnoskórym pod tym względem całkowitą swobodę, pojawiłyby się, być może, weselsze, nowe imiona, zawierające więcej nadziei i ufności...

Tam gdzie nasz błękitny wóz jechał pustą dróżką przez falistą równinę wokół Jeziora Edwarda, wzlatywały na przestrzeni wielu kilometrów chmary barwnych motyli: białych, żółtych, czerwonych, niebieskich. Wirowały tak tłumnie, że ledwie można było coś przez nie zobaczyć. Było ich chyba dziesiątki tysięcy. Nie — setki tysięcy, miliony. Wśród rojów trzepoczących gońców, niosących nam serdeczne powitanie, wjeżdżaliśmy do rajskiej krainy.

Nie rozmawialiśmy. Patrzyliśmy tylko i patrzyli.

Droga ginęła wśród zielonych równin. Nasz czarny przewodnik radzi nam jechać śladami dawnych kolein. Schwycił mnie za ramię i wskazał na lewo. Stado różowo- żółtych antylop. Chyba czterdzieści do pięćdziesięciu sztuk. Przestały jeść i patrzyły na nas. Powiedziałem Michałowi, żeby stanął albo jechał wolniej, ale on wskazał, zdesperowany, na chłodnicę, z której wznosiły się obłoki pary. Wiatrak nie funkcjo­nował. Michał musiał jechać czwartym biegiem, i to szybko, aby silnik nie rozgrzewał się nadmiernie. Co za straszliwa perspektywa: stanąć pośrodku stepu, gdzie, chcąc sprowadzić pomoc, musielibyśmy wędrować dniami na piechotę! Jechaliśmy więc jak szaleni przez błotniste kałuże, które utworzyły się po ostatniej ulewie w każdym zagłębieniu stepu. Stado osiemdziesięciu, a może stu bawołów afrykańskich rozdzie­liło się i przebiegło obok nas. Nad górną Uele maszerowaliśmy wiele dni, codziennie ponad trzydzieści kilometrów z kolumną tragarzy przez rozpalone stepy, aby je zobaczyć, a tu nie mogliśmy zatrzymać się z powodu jednego marnego „rzemyka“ w samochodzie. Pocieszaliśmy się, że w tej okolicy z całą pewnością spotkamy jeszcze nieraz bawoły. Niestety, nigdy więcej nie spotkaliśmy ich w tak pomyślnych warun­kach.

Możliwe, że są na Ziemi miejsca równie piękne, jak ten skrawek. Ostatecznie nie byłem dotąd w wielu, bardzo wielu krajach i nie znam ich wspaniałości. Ale miejsca jeszcze piękniejszego niż to nie może być z całą pewnością.

Brzeg spada stromo pięćdziesiąt metrów. Jezioro jest tak ogromne, że potężny wulkan Kiwu po przeciwległej stronie widać tylko jako mglisty cień. Niżej wypływa z jeziora rzeka Semliki, która wartkim nurtem prowadzi nadmiar wody dwieście kilometrów dalej do Jeziora Alberta. Na brzegach jeziora i rzeki, a także na jej piaszczystych wyspach, jak okiem sięgnąć, leżą hipopotamy. W jednym

tylko miejscu, które mogłem objąć jednocześnie spojrzeniem, naliczyłem ich od razu całą setkę. Na drugim brzegu w cieniu drzew stoi słoń stepowy. Na sawan­nie pasą się stada antylop, które z naszego wzniesienia można oglądać jak z samo­lotu. Z tyłu za nami kroczy sześć słoni z młodymi. Na horyzoncie, gdzie równina wznosi się ku zboczom gór, widać stado bawołów, niby małe, czarne punkciki. Tuż obok nas samotna Świnia guziec ryje w kopcu termitów. Antylopy garna schodzą do Semliki, aby ugasić pragnienie. Nisko na brzegu jeziora niezliczone biało-różowe pe­likany ze lśniąco żółtymi dziobami, kormorany z jeszcze jaśniejszymi podgardlami, ibisy | długimi, zakrzywionymi dziobami. Na olbrzymim kaktusie siedzi para orła- nów krzykliwych o śnieżnobiałych piersiach. Niżej nad zwierciadłem wody szybują dławigady. Jaskółki są bardziej szare niż nasze, ale gdy się patrzy na nie z góry, widać, kiedy rozpostrą w locie skrzydła, jak ich grzbiet przy nasadzie ogona połyskuje czerwienią.

I daleko, daleko dokoła — tylko step, woda, obłoki, zwierzęta. Ani jednego czło­wieka. Przymykam oczy i czuję się szczęśliwy.

U niektórych ludzi jednak taki widok budzi odmienne uczucia. Jerzy Schwein- furth pisał: „Zdumiewająca była liczba hipopotamów, które kotłowały się w wodzie. Jak miałem we zwyczaju, zabawiałem się, wdrapując się na głazy skalne, sterczące pośrodku rzeki, i wypróbowując na tych zwierzętach-kolosach działanie moich kul. Miałem duży zapas amunicji, a polowanie wymagało nieznacznego wkładu. Tak więc strzelałem godzinami...“

Nie ma tu wcale krokodyli, może dlatego, że jest zbyt dużo hipopotamów. Od wypływu Semliki z Jeziora Edwarda do Kalande, a więc na pierwszych 5,5 km nali­czyłem 1045 hipopotamów, to znaczy przeciętnie co pięć metrów jednego. Na pierw­szych 32 km Semliki żyje 2087 hipopotamów, a więc jeden co 15 metrów. Hipopotamy rozdeptałyby na piaszczystym brzegu każde jajo i każdego młodego krokodyla. Natomiast ujście Semliki do Jeziora Alberta, które jest położone o trzysta metrów niżej, słynie z obfitości tych gadów. Z góry widać, jaką wyraźną sieć uczęszczanych dróg podwodnych mają hipopotamy. Lubią one wody płytkie, w których mogą chodzić po dnie i każdej chwili zaczerpnąć świeżego powietrza. Ścieżki, wydeptane na brzegu, ciągną się dalej pod wodą.

Z góry widzimy również, że płytka zatoka pełna jest gniazd, wyżłobionych w piasku przez wielkie ryby, z których niejedna ma 3/4 metra długości. Ryby te bronią swego potomstwa, hodowanego w wyżłobieniach, z taką samą zaciekłością jak ciernik, i atakują każde zwierzę, przepływające w pobliżu. Gniazda są rozsiane po całym dnie i przylegają ściśle do siebie, jak komórki pszczelego plastra. Toteż rybom, gdy wypłyną na żer, trudno wrócić do swej siedziby. Wszędzie gdzie tylko przepływają, ktoś je szturcha albo uderza. W jaki sposób w ogóle mogą odnaleźć własne gniazdo wśród tylu setek obcych dołków lęgowych?

Na grzbiecie hipopotama, który wyleguje się w wodzie, spaceruje w tę i w tamtą stronę ptak. W pewnej chwili jakaś wielka ryba skacze sobie najzwyczajniej w świecie przez grzbiet hipopotama. Michał wydaje okrzyk zachwytu. Sfilmował ten piękny skok. Gdybyśmy chcieli zdjąć coś takiego z rozmysłem, moglibyśmy czekać długie lata.

Mówiąc nawiasem, Semliki zawdzięcza swą nazwę nieporozumieniu. Jeden z pierw­szych białych, którzy przyszli w te okolice, zapytał krajowca, jak się nazywa ta

i VA \ V \ mś

rzeka. Mur*vn. który nie znał języka przybysza, odrzekł: „Sem liki“, co znaczy: „To jest nic“ albo: „Nie rozumiem“.

Chcąc sfilmować bawoły i słonie, zdecydowaliśmy się pojechać znów w step naszym błękitnym wozem, w którym ostatnio wszystko naprawiliśmy. Zdjęliśmy przy tym drewnianą nadbudówkę z nakryciem z płótna żaglowego, wyładowaliśmy beczki benzyny i bagaż, a na platformie przyśrubowaliśmy ciężki statyw filmowy w ten sposób, że mogliśmy obracać kamerę na wszystkie strony.

Po trzech kilometrach wysiadł silnik i wóz stanął. Michał podniósł maskę i zniknął pod nią tak. że 'widać było tylko siedzenie i nogi. Ostatnio opanowała go prawdziwa namiętność do silników. W czasie napraw nie oddalał się nawet na odległość dwóch metrów. Dzięki swojej gorliwości osiągnął wreszcie to, iż dowiedział się, dlaczego silnik nie pracuje. Obluźniła się jakaś dziwacznie ukształtowana część, którą on nazwał pompą benzynową. Poprzedniego dnia wyjaśniał mi, że twór ten drga i że z całą pewnością powinien drgać. Podobnie niektóre typy pomp w akwarium pracują na zasadzie wibracji. Teraz jednak okazało się, że pompa benzynowa samochodu nie­wiele ma wspólnego z pompą w akwarium. Obluźniła się po prostu i wypadła druga śruba, za pomocą której to coś było przyśrubowane do silnika. Skąd wziąć śrubę tu, pośród sawanny? Przyglądaliśmy się kolejno wszystkim częściom wozu, czy nie znajdzie się jakaś śruba, która nie byłaby bezwzględnie potrzebna i którą moglibyśmy ■wyjąć. Wszystkie jednak były mniejsze albo większe. Żadna nie pasowała do gwintu pompy benzynowej.

W rozpaczliwej sytuacji robi się rozpaczliwe próby. Odwróciłem się bez słowa i z oczami utkwionymi w ziemię poszedłem z powrotem drogą, którą tylko co przyje­chaliśmy. Lustrowałem metr po metrze i stał się cud. Przeszedłszy pół kilometra, znalazłem śrubę, na środku drogi, między koleinami pozostawionymi przez nasz wóz. Przykręciliśmy nią z powrotem mocno pompę. Oczywiście, część benzyny wy­ciekała nadal z boku, gdyż brakowało drugiej śruby. Teraz wiedzieliśmy przynajmniej, dlaczego wóz zużywa tak dużo paliwa.

Przez ten czas, kiedy Michał zaglądał do silnika, jego łydki spaliły się porządnie na słońcu. Tej nocy nie spaliśmy, gdyż dręczyły nas moskity. Przez długie godziny słyszałem ustawicznie ich agresywne brzęczenie i czekałem w napięciu, gdzie utną. Wreszcie wstaliśmy i wyszliśmy na powietrze.

Na niebie błyszczał księżyc w pełni, a świecił tak jasno, że wprost oślepiał. Wysoko, daleko w górach, las palił się jasnym płomieniem. Jeden z wulkanów Kiwu migotał na szczycie. Kiedy chciałem się sam temu przyjrzeć dokładniej, także pokazać Mi­chałowi, jasna plama zniknęła. Gdy odwracałem wzrok, ukazywała się ponownie. Jest to znane zjawisko przy patrzeniu w ciemności: nie można dokładnie zlokalizo­wać określonego punktu. Przy słabym oświetleniu nie widzimy barw, a jedynie szarość, i to tylko pręcikami komórek wzrokowych. Na dnie naszego oka, gdzie powstaje obraz, nie ma komórek wzrokowych przystosowanych do widzenia w nocy, są tam jedynie komórki dostosowane do ostrego widzenia przy świetle dziennym.

Następnej nocy Michał chciał sfilmować wschód księżyca. Gdy tylko mrok zaczął zapadać, zmontował kamerę z teleobiektywem. Odszedłem od niego może ze dwa­dzieścia metrów i usiłowałem cokolwiek zobaczyć w ciemnościach przez szkła nocne. Rozmawialiśmy półgłosem. Po pewnym czasie zastanowiło mnie, że Michał nie

odpowiada, choć słyszałem go stale tuż obok siebie. Podszedłem bliżej i dopiero •wtedy spostrzegłem, że nie mówiłem do Michała, lecz do wielkiego hipopotama, który tymczasem wszedł między nas obu. Michał ze swej strony przemawiał również bez przerwy do tegoż hipopotama samca.

Mam słabość do hipopotamów i dlatego odwiedzaliśmy je niejednokrotnie w wielu innych odległych miejscowościach. W niektórych rzekach, jak na przykład w Ruczaru i Rwindi, jest ich tak dużo, że jeden hipopotam przypada na każde 16—20 metrów. W mojej książce „Lot do kraju szympansów“ pisałem, że każda rodzina hipopo­tamów posiada pewien odcinek rzeki, że uważa go za swój dom i posiadłość, że hipo­potam wspina się w nocy wydeptanymi schodami i stromą ścieżką po zboczu i pasie się na własnym skrawku lądu. Każda rodzina hipopotamów bowiem ma również kawałek posiadłości ziemskiej, która WTzyna się wąskim, długim językiem w głąb lądu. Przed trzema laty widziałem i obserwowałem dzikie hipopotamy we Francu­skiej Afiyce Zachodniej, w Białym Bandama. Kolosy te wdrapywały się stromym zboczem na brzeg.

Dzięki obserwacjom, które poczyniłem, mogłem po powrocie do Frankfurtu naszemu wielkiemu hipopotamowi-samcowi Toniemu stworzyć takie warunki, aby został ojcem rodziny. Przez czternaście lat żył samotny w bezżennym stanie. Kiedy przed prawie stu laty budowano we Frankfurcie szopę dla hipopotamów, ówcześni zoologowie nie przypuszczali, że mogą one mieć potomstwo w niewoli. Dlatego przewidzieli wewnętrzny ogrzewany basen tylko dla samotnego hipopotama, a ponieważ mniemali, że takie otyłe kolosy wychodzą z wody z wielkim trudem, zbudowali płaskie, szerokie schody, które zajęły połowę basenu. Gdy wróciłem z Afryki, kazałem natychmiast rozbić te schody i mimo protestów dozorcy poleciłem zbudować zupełnie wąskie, strome i wysokie stopnie. Dzięki temu w basenie mieś­ciło się dwa razy więcej wody. Mogłem więc rozejrzeć się za narzeczoną dla Toniego. Wkrótce dałem mu do towarzystwa Gretel z Norymbergi, która w ciągu następnych dwóch lat urodziła po jednym potomku. W zoo można znów niejednokrotnie zo­baczyć to, czego na swobodzie nie da się zaobserwować. Milutkie niemowlę hipopo­tama przychodzi na świat pod wodą. Pomacha trochę kończynami, po czym stanie na dnie basenu na wszystkich czterech nogach i natychmiast się wynurza, aby zaczerpnąć powietrza. To pierwsza rzecz, jakiej musi dokonać nowy obywatel Zie­mi — hipopotam. Tych dwoje dzieci hipopotamowych przyniosło nam 20000 marek dochodu.

Hipopotamy zaczynają wychodzić z rzek w jakąś godzinę po zachodzie słońca i wdrapują się po stromych zboczach na ścieżki, które one same lub ich przodkowie wydeptały w ciągu długich dziesiątków lat. Niektóre ścieżki werżnęły się tak głęboko w twardą skorupę brzegu, że opasłe samce przeciskają się przez nie z trudem swymi okrągłymi brzuchami, wskutek czego na krawędziach znajduje się miejsca zabło­cone bądź silnie wyszlifowane. Krążyliśmy wśród pasących się hipopotamów i bły­skaliśmy im w oczy, co nie przeszkadzało im zbytnio w ucztowaniu. Mogliśmy pod­chodzić na odległość około piętnastu metrów. Gdy zbliżaliśmy się bardziej, robiły w tył zwrot.

Nie dało się tego zrobić z bawołami afrykańskimi. Gdy oświetliliśmy ich grupę latarką kieszonkową, widzieliśmy dobrze światła w ich oczach, niby w małych lu-

sterkaei.. Chcieliśmy naturalnie sfotografować je w ciemnościach. Podchodziliśmy do nich wolno i ostrożnie. Kiedy zapaliliśmy światło błyskowe i sami zostaliśmy na parę sekund oślepieni, usłyszeliśmy nagle tętent kopyt. Bawoły spostrzegły nas i galo- powałv naszą stronę. Przypomniała się nam interesująca przygoda pana Marinosa, którego bawół podrzucił parokrotnie na rogach w powietrzu. Nie zastanawialiśmy się więc długo, ale wzięliśmy nogi za pas i zmykaliśmy co sił. Dobrze, że w popłochu nie pogubiliśmy aparatów! Następnego ranka zorientowaliśmy się po śladach, że bawoły nie galopowały na nas, ale obiegały miejsce naszego postoju łukiem. Może po to. aby nam się lepiej przyjrzeć i schwycić wiatr wiejący od nas ? W każdym razie nabraliśmy dla nich szacunku.

Samce hipopotamów oddają kał zawsze w określonych miejscach obok swoich utartych ścieżek. Rozrzucają go przy tym szybkimi, obrotowymi ruchami swych krótkich, ale muskularnych ogonów. Tymi „wonnymi słupami- granicznymi“ chcą zapewne zaznaczyć teren swego pastwiska wobec obcych członków gatunku jako swoją własność. Podobnie czynią wilki oraz nasze psy domowe dla tych samych celów, kiedy opryskują moczem pnie drzew. Samce hipopotamów robią to samo w zoo, i to parę razy dziennie, brudząc kałem ściany, nie cieszą się więc taką sym­patią u dozorców, jak samice, które nie wykazują tych instynktownych skłonności.

To postępowanie hipopotamów zaobserwowali także Aszanci i wytłumaczyli je na swój sposób, wymyślając piękną bajkę.

Kiedy Bóg stworzył świat, powołał do życia najpierw zwierzęta wodne. Hipopotam miał być pierwszym zwierzęciem lądowym, ale i on chciałby także mieszkać w odmę­tach wodnych.

Biedne ryby — odrzekł Bóg na prośby i błagania hipopotama. — I tak mają już dosyć wrogów, którzy je napastują. Nie mogę stworzyć im jeszcze jednego, i to tak ogromnego prześladowcy!

Wtedy hipopotam przyrzekł uroczyście, że nigdy nie ruszy w wodzie ani jednej ryby, że będzie się żywił wyłącznie roślinami wodnymi i trawą na brzegu.

Na znak, że dotrzymuje przysięgi, każdy hipopotam, wychodząc na brzeg, roz­rzuca swój kał. Chce pokazać niebiosom, że nie ma w nich ani rybich ości, ani łusek.

W rzeczywistości hipopotamy są „dobroczyńcami“ ryb, gdyż swymi odchodami zasilają rośliny wodne i żywią drobne organizmy. Tam gdzie wytępiono hipopotamy, zmniejszyło się również w znacznym stopniu zarybienie.

Koło północy hipopotamy schodzą znów do wody. Niektóre tylko pozostają na lą­dzie dłużej. Chcieliśmy pstryknąć jednego w chwili, gdy wdrapywał się na strome zbocze. W tym celu zeszliśmy nad rzekę, aby tam czekać na odpowiedni moment. Ze zwierzętami bytującymi w sąsiedztwie zżyliśmy się do tego stopnia, że z całą beztroską krążyliśmy samotnie wśród nadbrzeżnych zarośli, szukając zapóźnionych hipopotamów. Jakieś ptaki, a może świerszcze wydawały dźwięki przypominające dzwoneczki, jakby grała dziecinna pozytywka, z której kolejno wydobywają się dźwięki, gdy kręci się korbką.

Wczesnym rankiem, stojąc na skarpie, ujrzeliśmy olbrzymiego lamparta wycho­dzącego z buszu, obok którego siedzieliśmy w nocy. Zrobiło się nam trochę nieprzy­jemnie. Ale później, w południe, ten sam lampart zbliżył się wolnym krokiem do naszego obozu i przespacerował między namiotem a samochodem.

U

Samotna antylopa kobus ma zamiar przepłynąć rzekę. Nie ufa jednak. Po wiele- kroć wędruje w tę i w tamtą stronę zielonym brzegiem półwyspu, wchodzi parę kroków w płytką wodę, cofa się jednak natychmiast, gdy robi się głębiej. Wreszcie nabiera odwagi i przechodzi w bród rzekę, wydostając się na wyspę, gdzie siedzi gęsto stado pelikanów i kormoranów. Ptaki zrywają się. Zbliża się natomiast zacie­kawiony hipopotam. Kobus wystraszył się i skacze pośpiesznymi susami z powrotem na stary brzeg, a potem ucieka po urwistym zboczu. Czy przepłynie dziś jeszcze rzekę ?

W południe tuż obok mnie wyskakuje z buszu wielki waran. Ma prawie dwa metry długości. Wystraszył mnie śmiertelnie. Śmignął lekko ponad stromą krawędzią w powietrzu i z trzaskiem spadł na skraj brzegu, dwadzieścia pięć metrów niżej. Odpływa pośpiesznie.

Nadciąga ściana burzy ze wspaniałą tęczą, która rozpina się na całym sklepieniu nieba. Udaje mi się sfilmować ją w barwach. Potem odrzucam kamerę małoobraz­kową i chwytam zwykłą, gdyż z tyłu zbliża się stado przeszło czterdziestu słoni stepowych w towarzystwie śnieżnobiałych bąkojadów, paru guźców oraz białych ibisów z czarnymi głowami. Rozpoczyna się zwykła zabawa. Podchodzimy i pstry­kamy. Padają już pierwsze krople. Słonie zachowują się całkowicie przyjaźnie. Moglibyśmy je więc zdjąć większe. Wahamy się stale między strachem a ambicją. Wreszcie zaczyna lać jak z cebra. Poprzez szarą zasłonę z trudem rozpoznajemy słonie.

Wciskam swój kapelusz na kamerę, trzymam ją mocno przy piersiach, kurczę się nad nią i zmykam co sił w nogach do namiotu.

Tam gdzie hipopotamy są prześladowane i rzadkie, trudno je zobaczyć. Nad Dungu, w okręgu górnej Uele, Murzyni wykryli jednego, a ponieważ nie przypusz­czaliśmy, że znajdziemy się kiedyś wśród setek hipopotamów, pałaliśmy żądzą sfilmowania tego samotnika, krążącego wśród licznych słoni, żyraf i nosorożców. Był jednak wyjątkowo nieufny i na krótką chwilę tylko wytykał nozdrza, aby zaczerpnąć powietrza.

Przypomnieliśmy sobie wówczas ciekawość naszego Toniego z Frankfurtu. Kiedy mianowicie robiliśmy cokolwiek niezwykłego w szopie dla słoni, kiedy na przykład naprawialiśmy lampę albo podawaliśmy lekarstwo słoniowi, to natychmiast rozlegał się za nami szum i Toni wychylał się do połowy ze swego basenu, aby się wszystkiemu lepiej przyjrzeć. Podparłszy się na brzuchu, rozkładał się szeroko, zupełnie jak wygo­dnicki mieszczuch, który wygląda przez okno. Tę ciekawość Toniego przypomniałem więc sobie nad Dungu i kazałem jednemu z Murzynów, aby przyniósł bęben sygna­lizacyjny, którym podaje się wiadomości z wioski do wioski. Jest to całkowicie wydrążony krótki kawałek pnia, ustawiony na czterech nogach. Bęben ten ma na wierzchu podłużną szparę, a obie jego części są różnej grubości, dzięki czemu przy bębnieniu wydają tony odrębnych wysokości. Aszant dzielnie walił w bęben. Nie dało to rzeczywiście spokoju naszemu hipopotamowi. Wynurzył się silnie z wody i tak wychylony trwał przez długą chwilę, aby zobaczyć, co dzieje się na brzegu. Mogłem go sfotografować spokojnie ze wszystkich stron.

Nad jeziorem Fundudje koło Sibasa w Afryce Południowej od dawna już wytępiono hipopotamy. W ciągu jednak ostatnich zim jakiś stary samotny samiec wędrował

regularni«' w górę do jcfciora, a na wiosnę wracał znów w dół rzeki, iiekroć dziew- cięta z<? wsi śpiewały i tańciyły na brzegu, samotnik podchodził na odległość 25 m, pnypatrvwal się i pruysłuchiwał. nie mogąc oderwać się od tego widowiska.

Lake opowiada o jednym ae swych znajomych, który chciał uwędzić mięso hijH>potama w spróchniałym pniu drzewa. Wszystko już przygotował i przeraził się śmiertlenie: odwróciwszy się bowiem uderzył głową prosto w nos hipopotama, który chciał zobaczyć, co ów przybysz robi. Podobnie przed dwoma laty w parku narodowym St. Lucia w kraju Zulu w Afryce Południowej młody hipopotam-samiec zjawił się w hotelowym ogrodzie i przebywał tam przez dłuższy czas. Szukał chyba schronienia przed starym samcem, który go prześladował. Tam bowiem gdzie hipopotamy żyją w większym zagęszczeniu, dochodzi często do ostrych utarczek w okresie rui. Kończą się one nieraz połamaniem nóg i barków. Zdarzają się nawet wvpadki śmiertelne. Taki podniecony, rozszalały samiec zabił w roku ubiegłym w Parku Narodowym Królowej Elżbiety w Ugandzie bez powodu dwie kozy, przywią­zane do palików. Konserwator Hoier w okresie kilku lat po 1942 r. naliczył osiem ■wypadków zabicia (w Parku Narodowym Alberta) przez hipopotamy ludzi, którzy natknęli się na te śpiące albo pasące się zwierzęta. Wystraszone hipopotamy natych­miast atakowały.

W zatoce Kanyazi n wybrzeży Jeziora Edwarda tenże konserwator zakotwiczył swoją motorówkę około 150 m od brzegu. Wybrzeże było zbyt płaskie, a fala często zbyt wysoka, aby można było zostawić łódź na brzegu, przywiązaną na linie. W miej­scu postoju motorówki osiedlił się hipopotam, którego konserwator i jego ludzie nazwali Józefem. Był już chyba stary. W każdym razie nie miał stada. Dwaj są- siedzi-samce, którzy mieli swe siedziby i haremy, jeden na północ, drugi na południe od miejsca zakotwiczenia motorówki, czuli widoczną antypatię do Józefa i prze­śladowali go z całą wściekłością. Jeden z tych olbrzymów miał tylko jedno ucho, drugi bardzo jasną, prawie białą skórę. Józef uznawał ludzi jako właścicieli łodzi. Kiedy zaczynali w niej gospodarować, wycofywał się na odległość 20—30 m. Spo­strzegł, że Bezuchy i Białoskóry obawiają się motorówki: stała się więc jego bóstwem opiekuńczym. Przez cały dzień trzymał się blisko niej, czując się tu bezpiecz­ny. Raz zgiął oś śruby, innym razem drążek steru, ale nikt mu tego nie wziął za złe.

Kiedy konserwator Hoier wyjeżdżał motorówką na inspekcję brzegów jeziora, dla Józefa zaczynał się zły okres. Na szczęście podróże nie trwały nigdy długo.

Pewnego dnia Józef pasł się rankiem znacznie dłużej na brzegu niż zwykle. Gdy wracał zapóźniony, ludzie ładowali właśnie motorówkę, posługując się małym bla­szanym czółnem, które pływało tam i z powrotem. Józef próbował dostać się do wody, omijając ludzi z boku, ale natychmiast zagroził mu Bezuchy, w którego rewirze znalazł się opływając łódkę. Kiedy próbował opłynąć ją z drugiej strony, zaatakował go Białoskóry. Wielkie zwierzę stało przez chwilę bezradne, później zaś postąpiło w sposób zupełnie nieoczekiwany. Kiedy blaszane czółno odbijało znów od brzegu, Józef popłynął za nim w odległości paru metrów i w ten sposób dotarł szczęśliwie do swego schronienia obok motorówki.

Innym razem wyciągnięto motorówkę na brzeg, żeby ją naprawić, i biedny Józef siedział bezbronny w wodzie. Niemal jednocześnie rzucili się na niego Bezuchy

| Białoskóry i trzy potwory kotłując się i przewracając podpłynęły do pracujących ludzi. Ale tylko Józef wyszedł z wody. Schował się na lądzie pod łódką, w odległości paru metrów od pracujących ludzi, i pozostał tam około dziesięciu minut, póki on sam i jego prześladowcy nie ochłonęli. Józef zdechł potem, niestety, w czasie epi­demii.

bambuti

Po tygodniach jazdy człowiek potrafi rozpoznawać wydawane przez samochód dźwięki. Dlatego też każde nowe bzyczenie lub chrobot budzi niepokój, bo oznaczać może nieszczęście. Każdy długotrwały, podświadomy lęk przed grożącym niebezpieczeń­stwem wyczerpuje nerwy. Muszę stwierdzić, że ani słonie, ani drapieżniki, ani inne dzikie zwierzęta nie wprawiały nas tak często w zdenerwowanie, jak samochód. Pewnego dnia na przykład wysiadaliśmy co chwila, aby obsłuchiwać opony albo też zbadać, dlaczego w naszym poczciwym, błękitnym „internationalu“ ciągle coś lekko gwiżdże. Dopiero jednak po dwóch dniach stwierdziłem przypadkowo, że winę za to ponosi szyba. Można ją podnieść tak, że wiatr przedostaje się do szo­ferki. Kiedy jednak szyba była przymknięta, powietrze gwizdało przez szpary i to właśnie napawało nas lękiem.

Innym razem przez cały dzień płoszyliśmy stada antylop i słoni niesamowitym wyciem i piskiem. Truchleliśmy na myśl, że każdej chwili nasz wóz eksploduje albo stanie pośrodku stepu. Potem okazało się, że zgubiliśmy rurę wydechową. Fachowiec, który to stwierdził, żądał sto marek za przyśrubowanie innej, zresztą częściowo tylko pasującej do naszego wozu. Z chwilą gdy dowiedzieliśmy się, co jest przy­czyną, że wóz wydaje takie przeraźliwe dźwięki, przestaliśmy się nimi przejmować. Jechaliśmy dalej przez góry i doliny, dopóki na wpół ogłuszeni nie nabyliśmy rury wydechowej za jedną trzecią poprzednio żądanej ceny.

Ilekroć Michał zahamował wóz, skóra cierpła mi z przerażenia..

Przestraszyłem się więc i teraz, gdy stanął w głębi wysokopiennej puszczy Ituri, do której dotarliśmy za Irumu.

Tym razem jednak zatrzymaliśmy się z powodu karłowatych, brązowych postaci w zaroślach. Pigmeje!

Puszcza Ituri ukrywała długo przed resztą świata dwa gatunki osobliwych istot: okapi, które odkryto na początku naszego stulecia, i Pigmejów, których Schwein- furth zobaczył jako pierwszy Europejczyk w 1870 r., dwadzieścia lat przed Stari- leyem. Do ostatniej chwili nie wierzono w opowiadania Murzynów. Przypuszczano, że chodzi tu nie o prawdziwą rasę ludzi, lecz o pojedynczych osobników, którzy, nie wyrósłszy należycie, pozostali niscy, podobnie jak popisujące się w cyrkach europejskich liliputy.

Arystoteles pisał w swej „Historii naturalnej zwierząt“:

Żurawio ciągną nad je«ioęa, położone w górnym Egipcie, z których wypływa Nil; mieszkają tam dookoła Pigmeje, a nie jest to bajka, ale czysta prawda. Ludzie i konie, jak wieść niesie, są niskiego wzrostu i mieszkają w pieczarach“.

Starożytni jednak opowiadali również o harpiach, które miały psie kształty,

0 centaurach s końskim tułowiem, o syrenach i innych fantastycznych postaciach. Dlatego też nie wierzono ani w jeziora, z których miał wypływać Nil, ani w niezwykłe karły.

Terai stali przed nami we własnej osobie, niscy, brązowawi, często zdecydowanie żółtawi ludzie, nie spokrewnieni wcale z Murzynami. Głowy ich wydawały się nam zbyt wielkie, tułów zbyt długi, nogi zbyt krótkie. Byli także znacznie bardziej owło­sieni niż Murzyni, zwłaszcza wśród starszych mężczyzn wielu miało prawdzi­we wąsv i brody. Z powodu wypukłego czoła, zapadniętej nasady nosa i wielkich brązowych oczu w kształcie migdałów przypominali gnomów, najczęściej jednak dzieci.

Żyliśmy wśród nich przez długie tygodnie i stale mieliśmy ochotę uważaó ich za gromadę dzieciaków, i to nie tylko z powodu ich drobnych postaci. Raz po raz mu­sieliśmy sobie uświadamiać, że są to dorośli mężczyźni i kobiety. Nigdy chyba nie zapomnimy tygodni spędzonych wraz z tymi pierwotnymi, wesołymi, małymi dzikusami.

Ze stepu przywieźliśmy z sobą w skrzynce trochę kameleonów. Aby utrzymać je w zdrowiu, sadzaliśmy je codziennie na grubej gałęzi, którą wkopaliśmy w ziemię. Mogły na niej polować do woli na muchy. Kameleony jednak są samotnikami

1 nie lubią życia gromadnego; ten i ów więc usiłował zejść z gałęzi i uciec. Żeby temu zapobiec, posadziliśmy obok gałęzi jednego z karzełków, przykazując, aby czuwał nad zwierzętami. Ponadto obiecaliśmy cukierki w nagrodę dla tych, którzy przy­niosą nam nowe kameleony. Istotnie, po paru godzinach przyszło dziesięciu Pig­mejów z tym maleńkim zwierzątkiem, a każdy domagał się za niego zapłaty. Kiedy nadszedł jeszcze jedenasty, odmówiłem nagrody, na co mały człowieczek tupnął mocno nogą, odwrócił się na pięcie, odrzucił dumnie głowę i odmaszerował. Nie zawrócił, gdy zawołałem. Był obrażony. Po kwadransie wszystko poszło w niepamięć i przyszedł do mnie z wesołą miną.

Wkrótce zastanowił nas fakt, że kameleony, przynoszone z puszczy przez Pig­mejów, wyglądały zupełnie tak samo, jak te, które przywieźliśmy z wyżyn stepowych. Powzięliśmy podejrzenie i przeliczyliśmy nasze stadko. Niebawem przekonaliśmy się, że karły sprzedawały nam dzień w dzień na nowo nasze własne kameleony. Któż jednak mógł się gniewać za to na malców? Ale już przedtem zaszło niejakie nieporozumienie.

Otóż pewnej grupie Pigmejów opisywaliśmy kameleona, posługując się mimiką, gestami oraz słowami narzecza kisuaheli. Po paru dniach przywędrowali zadyszani Pigmeje, dźwigając na barkach kłodę. Do kłody był przywiązany od dołu sznurami krokodyl Osteolaemus tetraspis, niemal trzymetrowej długości, jeden z tych spicza- stogębych gadów, które tak bardzo podobne są do indyjskich gawiali. Zwierzę to nie miało dla nas żadnej wartości, ale po zastanowieniu musieliśmy przyznać, że nasz opis na migi równie dobrze pasował do kameleona, jak i do krokodyla. Inne były tylko rozmiary.

Bambuti, jak się sami nazywają, przetaszczyli nasz różnorodny bagaż w głąb puszczy do swego obozu. Bez icb pomocy nie moglibyśmy dokonać w ciągu najbliż­szych tygodni wielu rzeczy. Ale już pierwszego dnia zjawił się Murzyn, który stwier­dził z wielce wyzywającą miną, że ci Bambuti należą do mego i że musimy mu za nieb płacić. Bez jego zgody nie wolno nam ich zatrudniać. Doszło do ożywionej wymiany słów i w końcu nic mu nie daliśmy. W gruncie rzeczy jednak pretensje tego człowieka nie były całkiem nieuzasadnione.

Bambuti, których w lasach Ituri żyje około 20000, mają 1,40 m wysokości. Spo­tyka się jednak również dorosłe kobiety, które nie mają nawet 1,20 metra. Pigmeje zajmują się wyłącznie myślistwem. Budują na polanach leśnych coraz to nowe chaty. Po paru dniach albo tygodniach cały szczep wędruje dalej. Nie znają zupełnie uprawy płodów rolnych. Żywią się termitami, ślimakami, gąsienicami i upolowaną zwierzyną. Nie uprawiają również żadnego rzemiosła. Dlatego też banany, płody rolne, żelazne groty i tym podobne rzeczy nabywają w drodze wymiany u Murzynów, którym dostarczają w zamian mięsa. Każdy szczep Pigmejów krąży w pewnym określonym rejonie puszczy i prowadzi handel wymienny stale z tą samą wioską murzyńską, nawiązując z nią w ten sposób wzajemne stosunki handlowe. Murzyni wioski bronią Pigmejów, a jednocześnie wyzyskują ich w niemiłosierny sposób. Mają się za coś lepszego od karłów puszczy. Traktują ich jak coś w rodzaju ludzi- -zwierząt albo szympansów i uważają się za ich właścicieli.

Niegdyś całą Afrykę zamieszkiwali przodkowie okapi. Jednakże stopniowo byli wypierani przez inne gatunki zwierząt, lepiej przystosowane do walki o byt. Podo­bnie wypierani byli Pigmeje, którzy znaleźli wreszcie schronienie pod olbrzymim dachem liści puszczy kongijskiej. Kiedy później Murzyni, których przepędziły z kolei silniejsze plemiona, wtargnęli w głąb puszczy, uzależnili od siebie Pigmejów. Pigmeje mówią językiem tych właśnie szczepów murzyńskich, przeważnie mieszając trzy lub pięć narzeczy. Od Murzynów nauczyli się również wielu innych rzeczy.

Przez długie lata sądzono, że Bambuti nie mają w ogóle żadnej religii. Dopiero Paweł Schebesta, który żył długo wśród nich, wykrył, że wierzą w istotę wyższą, w nieśmiertelność duszy. Nie wierzą jednak ani w nagrodę, ani w karę w życiu pozagrobowym za czyny popełnione na ziemi.

Bambuti wierzą, że zostali wypędzeni do lasu za to, że zjedli dzika. Pewnego bowiem dnia Bóg, któremu przyszła chętka na wieprzową pieczeń, posłał Murzynów, aby upolowali jedną sztukę. Murzyni jednak nic nie upolowali. Nazajutrz poszli więc na łowy Bambuti. Ci upolowali wprawdzie dzika, ale upiekli go od razu w lesie i zjedli sami. Bóg się o to tak bardzo rozgniewał, że nie wypuścił ich już więcej z lasu.

Osiedle Pigmejów powstaje bardzo szybko. Najpierw kobiety wycinają nożami na obranym miejscu wszystkie zarośla, gdyż Pigmejom zależy na czysto uprzątnię­tym placu. Potem wtykają w ziemię drewniane pręty obu końcami tak, że tworzą łuk. Przeplatają je przy tym z sobą i w ten sposób wznoszą szkielet okrągłego, jajo­watego domu. Później w wielkich liściach, zrywanych z sąsiednich drzew, robią tuż przy nasadzie ogonka nacięcie tak, że tworzy się jakby haczyk. Zaczepiając liście

o te haczyki, małe kobietki wpinają je w wiązanie z prętów jeden nad drugim, jak dachówki. I wkrótce domostwo jest gotowe i wcale nieźle chroni przed deszczem.

Ludzie. którzy piszą dziś książki podróżnicze z Afryki, zwykli opisywać Pigmejów i.tko płochliwe istoty leśne. które spotyka się przypadkiem dopiero po wielodniowym, uciążliwym marszu w puszczy kongijskiej, gdzie przemykają się bojaźliwie przez zarośla. Według tych autorów Pigmeje wypuszczają zatrute strzały, a tylko nieli­cznym ludziom udało się jakoby pozyskać ich zaufanie, i to po wielu staraniach. Pewien Amerykanin pochodzenia włoskiego utrzymywał z całą powagą, że w osta­tnich jeszcze latach został poczęstowany przez Pigmejów gotowaną ręką ludzką, co na szczęście w porę rozpoznał. Mają oni także prowadzić rozwięzłe życie płciowe oraz uprawiać nocne orgie.

Według jednak wszelkiego prawdopodobieństwa w najtajniejszej głębi puszczy nie ma w ogóle ludzi, a więc również Pigmej ów. Potrzebne im są kontakty z Murzynami, ci zaś mieszkają zawsze w sąsiedztwie puszczy albo na jej skraju. Dziś niemal wszyscy puszczańscy Pigmeje przebywają w pobliżu dróg, zwłaszcza szos, w większości przypadków nie dalej, jak 20 km w bok od nich.

Wśród Murzynów, którzy nie mieszkają w bezpośrednim sąsiedztwie Bambuti, ale słvszeli już o nich, Pigmeje budzą również żywe zainteresowanie. W r. 1933 Stanleyville, piękne, duże miasto nad środkowym Kongiem, święciło setną ro­cznicę powstania Belgów przeciw panowaniu Holendrów i założenia państwa belgij­skiego. Do miasta przywieziono wówczas grupę Pigmejów, mających uczestniczyć w pochodzie. Murzynów, których mieszka dziś w Stanleyville obok 4000 Europej­czyków niemal 50000, ogarnęło niezwykle podniecenie. Wdarli się na podwórze, gdzie umieszczono grupę Pigmejów. Wrzeszczeli, drażnili i straszyli karłów tak, że ci byli kompletnie przerażeni. Wreszcie w czasie pochodu przywódca Bambuti wyskoczył z szeregów i dysząc ze wściekłości krzyczał, że karły będą się bronić i ze­mszczą się okrutnie na każdym, kto im wyrządzi krzywdę. Władze musiały zagrozić więzieniem, o ile ktokolwiek będzie dokuczał gościom z puszczy.

Mali ludzie żyją rodzinami. Najbliżsi krewniacy budują chaty obok siebie i po tym już można rozróżnić poszczególne rody. U Bambuti ojciec albo matka rodziny cieszą się znacznym autorytetem, natomiast nie spotyka się u nich naczelników plemienia, jacy występują u Murzynów. Żyją oni właściwie bez żadnej zwierzchności i praw, a jedynie według zwyczajów przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

O ile można sądzić, mimo wielkiego ubóstwa czują się szczęśliwi, z pewnością zna­cznie szczęśliwsi niż lepiej od nich sytuowani Murzyni. Władze kolonii czyniły wie­lokrotnie próby mianowania naczelników również u Bambuti. Instytucja bowiem naczelników ułatwia ogromnie zarządzanie, ściąganie podatków i werbowanie ro­botników. Od Pigmejów jednak nikt jeszcze nie zdołał ściągnąć pogłównego ani też skłonić ich, aby pomogli przy budowie dróg. Jeżeli im się coś nie podoba, znikają w lesie. Niejeden Bambuti usiłował objąć władzę naczelnika, ale jego „poddani“ nie zwracali na to zupełnie uwagi.

Ponieważ łowy za pomocą wielkich sieci wymagają wspólnego wysiłku, Pigmeje dzielą zdobycz między siebie przynajmniej w ramach rodu. U Bambuti nie ma własności prywatnej i można stwierdzić, że raczej jest im przykro posiadać cokolwiek, czego nie mają inni. Jeżeli dałem jednemu cukierek, to smakołyk wędrował z ust do ust, aby każdy mógł go polizać. Filmując bądź fotografując Pigmejów, rezygno­wałem z konsekwentnym uporem z tych, którzy w drodze wymiany zdążyli już

zdobyć gdzieś u Murzynów szorty albo podarte białe kamizelki i dumnie w nich paradowali. Ponieważ nie przychodzib jak inni w fartuszkach okrywających lędźwie, nie dostawali także czekolady. Za to pozostali, którzy otrzymywali ode mnie nagrodę, stawali dwukrotnie w kolejce, chowając pierwszy kawałek czekolady w policzku. Biegli potem natychmiast do odrzuconych i dzielili się z nimi po połowie. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że możemy sprawić im niebywałą radość smarem samo­chodowym. Nadstawiali obie rączki, czekając, aby się napełniły smarem, a potem czym prędzej nacierali nim włosy i całe ciało. Często robili miseczki z dużych liści, podsuwali je nam, abyśmy nalali w nie smaru, odnosili na ubocze, przykrywali drugim liściem i natychmiast przychodzili po raz drugi z jak najbardziej niewinną miną.

Ponieważ łowili dla nas zwierzęta albo też pozowali do zdjęć fotograficznych i filmowych, nie mogli zdobywać mięsa i musieliśmy ich żywić. Pewnego dnia poma­szerowaliśmy znów na szosę, a następnie pojechaliśmy wozem do wioski murzyńskiej w puszczy, aby kupić zapas bananów dla Bambuti. Z jakiejś niezrozumiałej dla nas przyczyny Murzyni nie chcieli nam nic sprzedać. Rozgniewało to Bambuti. Wmieszali się do układów, ale również nic nie wskórali. Wreszcie powiedzieli, że mamy odjechać, a potem znów wrócić, a oni ukradną po prostu banany. Wobec tej zapowiedzi Murzyni woleli je nam sprzedać. Pigmeje opowiadali nam później, dlaczego czuli się uprawnieni do korzystania z bananów rosnących na krzakach Murzynów. Muszę przy tym dodać, że według Pigmejów szympanse budowały domy i uprawiały banany dużo wcześniej niż Murzyni i Bambuti.

Pewnego dnia Murzyn i Pigmej wędrowali razem przez puszczę. Doszli do wioski szympansów, w której nie było nikogo, gdyż mieszkańcy pracowali w tym czasie daleko na polach. Obaj wędrowcy ujrzeli wysokie krzewy bananowe z żółtymi gro­nami dojrzałych owoców. Murzyn bał się, czy nie są one przypadkiem trujące, i na­mówił Pigmeja, aby pierwszy skosztował. Kiedy Pigmejowi nie stało się nic złego, zjadł również i był zachwycony wspaniałym smakiem tych żółtych owoców. Obaj postanowili hodować także banany i sprzeczali się, jak się to robi. Bambuti zabrał banany i wsadził je, jak nasienie, do ziemi. Murzyn natomiast wetknął sa­dzonki. Banany karła zgniły w ziemi. Kiedy jednak po wielu tygodniach zajrzał do wioski murzyńskiej, wokół domów rosły wysokie krzaki bananów. Mały najpierw się rozgniewał, a potem oświadczył: „Nie jestem wprawdzie rolnikiem, lecz myśliwym, ale to ja odkryłem banany. Możecie je więc sobie spokojnie hodować, a ja później przyjdę je zjeść!“

Możliwe, że Bambuti jedli przedtem również ludzi, gdyż naśladowali we wszy­stkim swych czarnych obrońców, a niektóre ze szczepów murzyńskich, mieszkają­cych w puszczy, a zwłaszcza Mangbetu, o których już opowiadałem, byli ludożercami jeszcze za czasów Schweinfurtha.

Marcin Johnson, który przed trzydziestoma laty nakręcał w Afryce pierwsze piękne filmy o zwierzętach, pisze o Pigmejach, że nie wiedzieli, co mają począć z jego fotografiami; czy trzymać je odwrócone do góry nogami, czy też w poprzek. Nie poznawali też jakoby siebie na zdjęciach. U innych podróżników znajdowałem rów­nież podobne informacje o dzikich ludziach. Nie mieściło mi się to wcale w głowie, gdyż moje szympanse, a nawet konie przy umiejętnym stawianiu pytań poznawały

bardzo dobrze zdjęcia, a przecież ludzie, choćby nawet byli na poziomie tak bardzo pierwotnym. pntewyis*ają umysłowo zwierzęta i małpy człekokształtne. Dlatego też pokazałem Pigmejom moją książkę „Lot do kraju szympansów“ z licznymi idjt'<'ianii r Francuskiej Afryki Zachodniej. Jak wspaniale rozpoznawali fotografie! Znajdowali na rycinach szympanse, małpki koczkodany, Murzynów, a przede wsrystkim z ogromnym zachwytem mnie i Michała. Zdawało mi się wtedy, że z gro­madką dzieci książkę z obrazkami oglądam. Jak więc widać, łatwo można dojść do fałstvwvch wniosków wskutek trudności zdobycia dobrego tłumacza albo też dla­tego. że pytani są wystraszeni.

ZN ie mogliśmy również wykryć nic rozwiązłego czy nieobyczajnego w życiu rodzin­nym Pigmejów. Wręcz przeciwnie, żyją oni w jednożeństwie, różniąc się pod tym względem od opiekujących się nimi Murzynów. Nie kupują również kobiet. Po prostu dlatego, że nie mieliby za nie czym płacić. Żenią się według prostej reguły: „Głowa za głowę!“ Dziewczyna jest bardzo cenna dla swego rodu, gdyż kobiety wykonują większość prac i rodzą dzieci. Jeżeli więc dziewczyna zostaje żoną kogol postronnego, to jej rodzina i ród ponoszą poważną stratę. Można by tego uniknąć przez małżeń­stwa zawierane w obrębie tego samego rodu, ale takie związki są u większości ludów pierwotnych zakazane i nie do pomyślenia. Z tego względu ród oddaje dziewczynę narzeczonemu dopiero wówczas, gdy ten przedstawi inną dziewczynę ze swego rodu, która zostanie żoną kogoś z rodu jego narzeczonej. W ten sposób straty zostają wyrównane. Młodzi ludzie mogą się zaręczyć i pobrać, ale narzeczony musi namówić swoją siostrę albo kuzynkę, aby wyszła za krewniaka jego narzeczonej. Stąd i uzy­skanie rozwodu nie jest taką prostą sprawą. Jeżeli jakaś kobieta chce opuścić męża, to również kobieta, na którą ją wymieniono, musi wrócić do swego rodu, a jest rzeczą wątpliwą, żeby chciała porzucić swego męża. Z tego powodu rody dbają, aby małżeństwa były trwałe.

W większości przypadków Bambuti nie może sobie pozwolić na drugą żonę. Ko­biet zresztą nie ma pod dostatkiem i ród nie może się zgodzić, aby jeden miał dwie żony kosztem innego, który by musiał pozostać w stanie kawalerskim. Jeżeli mimo to Bambuti bierze drugą żonę, to w swej rodzinie żyje tylko z jedną. Druga nato­miast zostaje we własnym rodzie, wskutek czego bigamia nie ujawnia się na ze­wnątrz.

W czasie naszego pobytu u karłów boy Hubert nie robił nic, jeśli nie zwraca­liśmy na niego uwagi. Doszedł wkrótce do tego, że komenderował jedynie Pigmejami.

Podobnie wielu Murzynów w puszczy żyło czasami tylko z pracy Bambuti. Poszcze­gólne szczepy tych karłów są albo były łowcami słoni. Małe zuchy, zbrojne w krótkie, ale szerokie oszczepy, podkradały się z tyłu do leśnych słoni i przecinały ścięgna kolanowe na ich tylnych nogach, wskutek czego zwierzęta nie mogły biec. Potem odrąbywały im trąby, doprowadzając do wykrwawienia. Inne szczepy miały jeszcze okrutniejsze zwyczaje myśliwskie. Wbijały słoniowi dzidę z mocnym hakiem poprzez pokrywę brzucha we wnętrzności. Do dzidy przywiązywały postronek z poprzecznym kołkiem. Oszalałe z bólu zwierzę rzucało się do ucieczki, rozdzierając sobie brzuch i wyrywając wnętrzności. Ale tego rodzaju polowanie na słonie wymagało wielkiej odwagi.

Do misjonarza de Leesta przywlókł się pewnego razu ciężko ranny Bambuti, który wciskał sobie obiema rękoma wnętrzności do rozszarpanego brzucha. Zaata­kował go słoń, którego ciężko ranił. Chłopak zdołał jednak uchwycić się ciosu w mo­mencie, gdy zwierzę chciało go nim przybić do ziemi. Słoń odrzucił łeb i cisnął karła na koronę drzewa, gdzie ten zawisł z rozdartym brzuchem. Wytrzymały chłopak przyczołgał się jeszcze do misji i misjonarz zaszył mu okropną ranę zwykłą bawełną do cerowania, gdyż nie miał nic innego pod ręką, potem obandażował papierem gaze­towym. Mimo to dzielny chłopak wkrótce wyzdrowiał.

Przez długi czas Murzyni zabierali „swym“ Bambuti kość słoniową za znikomym wynagrodzeniem, by sprzedać ją potem z dużym zyskiem. W ten sposób Murzyni wzbogacili się bardzo i zaczęli kupować od mężczyzn Bambuti ich małe żony. W wioskach puszczańskich widywaliśmy stale karłowate kobiety, a przede wszystkim dużo mieszańców. Przybrało to takie rozmiary, że wielu mężczyzn-karłów nie może otrzymać w ogóle żony, gdyż jest rzeczą prawie nie do pomyślenia, aby Bambuti mógł wziąć za żonę Murzynkę. Murzyni puszczańscy stają się coraz drobniejsi i jaś­niejsi, stają się ludem mieszańców, a liczba Pigmejów czystej krwi maleje w coraz silniejszym stopniu. I bez tego zresztą wyginęliby wcześniej lub później i właśnie dlatego byliśmy tak zadowoleni, że mogliśmy zetknąć się jeszcze z nimi.

Pewnego dnia wzięliśmy do naszego wozu małą kobietę, którą rowerzysta prze­jechał i pokiereszował na szosie. Zawieźliśmy ją wraz z całą chmarą innych karłów do wielkiej wioski w puszczy, gdzie urzędował czarny sanitariusz. Grubas pędzlował spokojnie rany jakimś czerwonym, straszliwie piekącym — jak się zdaje — płynem. Kobieta okropnie jęczała, trzymając lewą ręką za udo młodego mężczyznę o jasno- glinianej cerze, który przedstawił się jako jej syn. Za każdym razem, gdy rana za­czynała palić przy opatrunku, ranna zaciskała z bólu rękę dookoła synowskiego uda. Potem nadeszła stara, naga kobieta, schwyciła ranną za ramię i zaczęła cicho szlochać. Trzęsła się przy tym cała i co pewien czas musiała się prostować, aby z głośnym jękiem wciągnąć głęboko powietrze. Miałem wrażenie, że stara się ze wszystkich sił ująć bólu towarzyszce albo też pokazać jej, jak bardzo czuje wraz z nią jej cierpienie. Zrozumiałem wtedy pierwotne znaczenie słowa „współ­czuć“.

Niektóre rody Bambuti umieją liczyć tylko do pięciu, a nawet do trzech, a Sche- besta spotkał jedną ich grupę, która nie potrafiła jeszcze rozniecać ognia i musiała przynosić zarzewie od Murzynów. Jak głosi legenda Pigmejów, ogień pochodzi także od szympansów. Pewien Pigmej, który odwiedzał wioskę szympansów, cieszył się ogniem i chodził tam często, aby się przy nim ogrzać. Pewnego razu, kiedy wszy­stkie dorosłe szympanse wybrały się do lasu, a w wiosce bawiły się tylko ich dzieci. Pigmej zjawił się w osobliwym stroju. W tylnej części swego fartuszka lędźwiowego wetknął długi kawał łyka, który wlókł się za nim, niczym ogon. Dzieci naigrawały się z niego, a kiedy usiadł przy ognisku, ostrzegały, aby nie zapalił mu się ogon z łyka. Tymczasem Pigmej usiadł naumyślnie tak, aby łyko zajęło się, a potem udając wystraszonego uciekł z krzykiem. Kiedy nadbiegły szympanse, które właśnie wróciły | wyprawy, przed wszystkimi chatami Pigmejów płonęły już ogniska. Rozgniewało to bardzo szympansów i robiły wyrzuty złodziejowi, dlaczego ukradł ogień, a nie poprosił o niego po prostu albo go nie kupił. Szympanse były takie złe z powodu

a)

kradzieży. ic porauriły swe osiedle i przeniosły się w głąb puszczy bez ognia i bananów.

Każda rodzina Bambuti ma przynajmniej jedną rzecz na osobistą własność: kopiec termitów. Owady te żyją w gniazdach o silnie obmurowanych ścianach. Z gniazd tvch przez specjalne otwory wylatują na lot weselny dziesiątki tysięcy samic i samców, które w przeciwieństwie do termitów-robotników mają skrzydła i widzą. Bambuti czuwa, aby nie przeoczyć lotu weselnego swych termitów. Już dużo wcześniej zachodzi regidarnie do swej termitiery, oskrobuje nożem wyloty poszczególnych chodników i cierpliwe czeka, póki owady nie zamurują z powrotem otworów. Według czasu, który na to zużywają, karły mogą do pewnego stopnia ustalić z góry termin rójki. Parę dni przedtem rodzina zbiera się przy termitie­rze. buduje sobie obok małą chatkę z witek i dużych liści, a drugą podobną wznosi nad samą termitierą, przy czym między ścianami chaty a termitierą jest wolna przestrzeń, która jednak nie ma więcej niż pół dłoni szerokości. Kiedy następnie termity wychodzą z gniazda na lot weselny niczym obłok dymu, uderzają o ściany z liści, łamią skrzydła i padają na ziemię. Pigmeje zgrabiają je natychmiast do dołu, który w tym celu przedtem już wykopali. Schwytane owady są zjadane częściowo na surowo, jeszcze żywe, częściowo po usmażeniu — te nawet nam bardzo smako­wał}'. W tym czasie u tych tak zawsze wstrzemięźliwych karłów leśnych odbywają się prawdziwe uczty, pełne wesela i radości. Podobnym smakołykiem jest dla Pig­mejów pewien gatunek gąsienic, które co jakiś czas pojawiają się tysiącami i są zjadane po usmażeniu albo też wyciskane po prostu dwoma palcami do ust.

Już pierwsi badacze zwrócili uwagę, że u Pigmejów nie widuje się nigdy bliźniąt. Pigmeje utrzymują z całą stanowczością, że bliźnięta czasami się zdarzają, ale rodzą się jakoby zawsze zbyt słabe i umierają. Wydaje się to o tyle nieprawdopodobne, że Bambuti są zasadniczo bardzo zdrowymi i żywotnymi ludzikami. Przypuszczalnie więc karmią tylko silniejsze z bliźniąt albo też dla jakichś względów kultu religijnego zabijają od razu jedno lub obydwoje.

Trudno wprost sobie wyobrazić, jak dzikie są burze podzwrotnikowe pośród pu­szczy, której drzewa mają 40—60 m wysokości. Wśród grzmotów, błyskawic, huku i trzasku olbrzymy te gną się gwałtownie z szumem, a padające drzewo albo nawet pojedyncza gałąź może zabić na miejscu. Chwilami błyskawice ukazują się jedna po drugiej tak szybko, że wręcz oślepiają. Bambuti jednak boją się tylko padają­cych z hukiem drzew i gałęzi, a nie samego piorunu. Okapi zachowuje się zresztą tak samo. Bambuti wierzą, że błyskawica jest ich przyjacielem i że nie trzeba się jej bać, a wyjaśnia to jedna z ich bajek.

Polując na słonie paru Pigmejów zabłądziło w puszczy. Trafili na nie znaną ścieżkę i znaleźli się niespodziewanie w wiosce Błyskawicy. Usiedli spokojnie wokół ogniska, kiedy nagle Błyskawica wróciła do domu i natychmiast błysnęła tuż obok gości. Zaskoczyło ją, że wcale się nie przestraszyli, że siedzieli dalej na swych miejscach. Huknęła więc jeszcze raz, błyskając przy tym okrutnie, ale znów bez żadnego skutku. Pigmeje ani drgnęli. Błyskawica zamierzała ich już zabić, kiedy posłyszała, że są łowcami słoni. A właśnie wielki słoń-samiec niszczył już od tygodnia jej krzewy bananowe. Bambuti udali się odważnie na polowanie i zabili słonia. Błyskawica była im za to ogromnie wdzięczna i jest dotąd wdzięczna. Tak więc Bambuti, ufając

niezłomnie w jej przyjaźń, budują często swe chaty właśnie przy pniach wielkich drzew i nie uciekają z nich nawet wtedy, gdy piorun uderzy w drzewo.

Jak utrzymuje natomiast Schebesta, te małe ludziki boją się panicznie tęczy. Uważają ją za olbrzymiego węża, który sięga do nieba i zatruwa wszystką wodę na drzewach. Są też bardzo ostrożni, kiedy deszcz spada kroplami z lii ci; wolą raczej poczekać, póki nie zaświeci słońce.

Jak wiadomo, zabobon i podziw dla techniki wcale się nie wykluczają, jak codzien­nie możemy się o tym przekonać. Bambuti wierzy, że fajeczką pikipiki może po­wstrzymać wrogo usposobionych albo podejrzanych ludzi od uczynienia mu krzywdy. Pikipiki to drewienko grubości małego palca, w środku wydrążone, na którym można gwizdać jak na kluczu. Na dnie tego drewienka Bambuti kładzie parę włosów albo trochę włókien materiału, z którego zrobione jest ubranie nieprzyjaznego mu czło­wieka, a kiedy później zagwiżdże na fajeczce, człowiek ten z wroga staje się przyja­cielem. Doprawdy, niezwykle prosty sposób, aby zamiast wojen panował między ludźmi pokój!

Ci sami Bambuti nie bali się wcale wielkiej ciężarówki. Z chwilą gdy spostrzegli, że nie złościmy się, kiedy wdrapują się na wóz, stali się istną plagą. Wystawiali na szosie czujki, które zatrzymywały nas, kiedy przejeżdżaliśmy, a potem zjawiał się cały ludek ze swym dobytkiem i wdrapywał się na wóz. Z przodu na chłodnicy sie­działa młoda, naga dziewczynka, na każdym błotniku tłoczyło się paru Pigmejów, na deskach stopni wisiał rój karłów. Kilku sadowiło się nawet na naszych kolanach. Inni rozkładali się wysoko na plandece, jak na wiszących matach; wpełzali pod nią do środka nadbudówki. Całe wnętrze wypełniało się po brzegi małymi istotkami. Nigdy jednak nie zginął żaden przedmiot z samochodu. Zaledwie silnik zaczynał pracować, któryś z małych, atletycznie zbudowanych zuchów intonował piosenkę, którą natychmiast podchwytywało wszystko, co żyło w wozie. Jednocześnie wszyscy zachęcali nas, abyśmy jechali możliwie jak najdalej. Wymieniali nieosiągalne cele, miejscowości, których nazwę kiedyś zasłyszeli, do których jednak musielibyśmy jechać dzień albo i dwa. Kiedy przejeżdżaliśmy przez plantację Murzynów pusz­czańskich, położoną przy szosie, musieliśmy głośno trąbić, aby widzieli, że Pigmeje mają teraz białych patronów, którzy wożą ich na spacer. Jeżeli natomiast przy drodze ukazali się inni Pigmeje, to na ich kiwanie odpowiadali pyszałkowato i nie pozwalali, żebyśmy się zatrzymywali. Nigdy nie jechaliśmy dla nich zbyt szybko. Nie odczuwali najmniejszego lęku, że może się nam przydarzyć nieszczęście. Nie wiedzieli, że nowocześniejsze wozy nie czynią na trasie takich zygzaków jak nasz. Ufali naszej sztuce prowadzenia wozu bez najlżejszych wątpliwości. Kiedy pozwoliłem brodatemu karłowi cisnąć na pedał gazu, był niezwykle uradowany. Nigdy chyba nie uszczęśliwiłem kogoś tak tanim kosztem.

Kiedyś Bambuti zabrali nas do puszczy na tajemniczą ceremonię obrzezania chłopców. Zwyczaj ten przejęli od Murzynów i często razem z nimi święcą tę uro­czystość.

Budzący w nas litość chłopcy byli cali pomalowani na biało oraz mieli na sobie spódniczki z trzemy. Przez wiele miesięcy żyli w nędznych chatkach leśnych z dala od wioski, skromnie się odżywiając. Przygotowując się do obrzędu, uczyli się mnóstwa przypowieści. Czarownik zadawał im śpiewnym tonem pytania, na które ci na wpół

lajrfodieni chłopcy musieli szybko odpowiadać. Jeżeli któryś zaplątał się, otrzy­mywał chłostę. Uczestnicy ceremonii mieli w rękach różnej długości drewna, które pr*v uderzeniach wydawały rozmaite dźwięki, przypominające harmonijne, choć niezbyt dźwięczne bicie dzwonków.

Puszcza Ituri nie była piekłem dyszącym malarią, jak czyta się w książkach. Jej karły nie bvły ludożercami wypuszczającymi zatrute strzały, ale małymi, we­sołymi. ufnymi ludźmi. Jaką okaże się jej druga, jeszcze większa tajemnica, legen­darne okapi?

Aby wytłumaczyć nasze podniecenie, z jakim oczekiwaliśmy okapi, muszę za­cząć od stworzenia świata.

jak odkryto okapi i pawia kongijskiego?

W 1838 r. pewien bawarski żołnierz szedł w górę suchego koryta rzeki pod Marato­nem w Grecji. Nagle uderzył nogą o pradawne kości. Ich puste wnętrze wypełniały błyszczące kryształki. Bawarczyk nie wiedział, oczywiście, że to bezwartościowy wapień. Uważał te błyskotki za szlachetne kamienie, a siebie za bogatego człowieka. Dlatego też zaniósł swój skarb do profesora Andrzeja Wagnera w Monachium. Ten wprawdzie musiał rozczarować znalazcę, ale w kupce przyniesionych przez niego kości odkrył szczękę przedhistorycznej małpy. Kiedy wieść o tym znalezisku została opublikowana, zaczęto kopać w korycie rzeki koło wioski Pikermi. Przed czterema tysiącami lat rzeka ta wyżłobiła głęboki wąwóz, do którego raz po raz wpadały różne zwierzęta, uciekając w popłochu przed drapieżnikami albo pożarem. Wśród kości tych zwierząt szczególnie często znajdowano szczątki istoty, którą uczeni ochrzcili „Helladotherium“, co znaczy „ssak Grecji“. Najwłaściwiej można by było go uważać za krewniaka żyrafy, ale miał znacznie krótsze nogi i, co najważniejsze, nie posiadał długiej szyi. Wymarł i uległ rozkładowi przed milionami lat, nie pozosta­wiając potomstwa ani krewniaków. Tak przynajmniej myślano przez sześćdziesiąt lat, póki wreszcie...

Póki na innym krańcu Ziemi nie zaczęła się od nowa historia legendarnej istoty. Wówczas to, około 1890 r., Henryk Stanley, wyruszywszy znad jezior Środkowej Afryki, wtargnął do nie zbadanej dotąd puszczy kongijskiej. Natrafił na Pigmejów i w swym słynnym sprawozdaniu „W mrokach Afryki“ opisał bardzo plastycznie życie tych brunatnoskórych, karłowatych ludzi. W książce tej wspomniał również, że mają oni w swym narzeczu słowo „osioł“ czy też „koń“ i że wcale się nie zdziwili na widok jego konia. Wręcz przeciwnie, twierdzili, że podobne zwierzęta łapią w do- ły-pułapki, a potem zjadają.

Ta relacja zdumiała sir Henryka Johnstona, który w parę lat później objął funkcję gubernatora w sąsiedniej kolonii angielskiej, Ugandzie. Zarówno osioł, jak i koń są zwierzętami stepowymi i unikają lasów. Tak więc w rozległych borach Konga

musiał żyć albo jakiś gatunek leśnej zebry, albo też jakieś inne podobne do niej zwierzę. Wypytywał o nie samego Stanleya. Zagadka nie dawała mu spokoju.

Pewnego dnia otrzymał pismo od administracji nowo powstałego wolnego państwa kongijskiego, która zwracała się doń z prośbą o pomoc. Pewien Niemiec zwabił całą gromadę Pigmejów i przeprowadził przez granicę przypuszczalnie po to, aby zawieźć ich na wystawę paryską. Ponieważ nic nie podejrzewające dzieci pu­szczy według wszelkiego prawdopodobieństwa nie wytrzymałyby tej podróży i zgi­nęłyby, Belgowie prosili gubernatora Ugandy, aby nakazał odesłanie ich do domu.

Sir Johnston uczynił to z przyjemnością i skorzystał ze sposobności, aby pojechać osobiście | karłami leśnymi do belgijskiego fortu Beni. Anglik wypytując się szcze­gółowo małych zuchów o legendarne zwierzę, dowiedział się, że nazywają je okapi, że jest płowobrązowe albo ciemnopopielate na grzbiecie, a na brzuchu i nogach ma pręgi. Belgowie z fortu Beni potwierdzili to i oświadczyli, że gdzieś tam leży u nich skóra, którą mogą gubernatorowi podarować. Niestety, czarni żołnierze pocięli ją już na paski i torby do nabojów. Znaleziono jedynie dwa skrawki i Johnston zabrał je z sobą.

Sir Johnston wysłał skrawki skóry do Królewskiego Towarzystwa Zoologicznego w Londynie. Było jasne, że nie mogą one należeć do żadnego ze znanych gatunków zebr. I tak w grudniu 1900 r. opublikowano notatkę o nowym gatunku zwierzęcym, który otrzymał naukową nazwę „Equus (?) Johnstoni“, co oznaczało dosłownie „koń Johnstona“, przy czym umieszczając znak zapytania stwierdzano, że nie ma jeszcze zgodności co do tego, czy rzeczywiście jest to zwierzę rodzaju „koń“.

Tę wątpliwość wyjaśniono już w pół roku później, i to w sposób zdumiewający

i nieoczekiwany. W czerwcu 1901 r. przywieziono do Londynu całą skórę i dwie czaszki tego zwierzęcia. Życzliwi Belgowie z Beni dotrzymali obietnicy i przysłali te trofea sir Johnstonowi, jak tylko mogli najprędzej. Kości czaszki zdradzały, że zwierzę nie jest na pewno spokrewnione z koniem ani z osłem, ani też z antylopą czy jakimkolwiek innym dziś żyjącym ssakiem. Natomiast było zdumiewająco po­dobne do liczącego sobie miliony lat Helladotherium z Grecji. Zoologowie musieli przyjąć osobny gatunek dla okapi i dlatego dziś na zagrodzie frankfurckiego okapi wisi tabliczka „Okapia Johnstoni“. Okapi przypomina do pewnego stopnia żyrafę leśną, z tym jednak, że ma krótsze nogi i szyję. Można powiedzieć, że jest pradawną żyrafą. Zepchnięte od dawna przez inne, młodsze, bardziej „nowoczesne“ gatunki zwierząt, znalazło ostatnią kryjówkę pod osłaniającym je, trzy tysiące kilometrów długim, zwartym dachem liści puszczy kongijskiej, pod który schroniły się również inne prastare istoty: paw kongijski, Świnia olbrzymia... i wreszcie karłowaci ludzie.

Fakt, że zoologowie tak długo nic nie wiedzieli o wielkim ssaku, który na domiar odznaczał się niezwykłymi kształtami i ubarwieniem, był dla gazet wszystkich krajów kuli ziemskiej jedną z pierwszych wielkich sensacji nowego stulecia. Jeśli dziś twierdzi się, że w wiecznych śniegach Himalajów mają żyć małpoludy, w Alpach jadowite gady dwumetrowej długości, w szkockim zaś jeziorze Loch Ness — wąż morski, to wobec podkpiwających z tego uczonych można powołać się na fakt, iż kiedyś nie wiedzieli oni również o okapi. Sławni myśliwi rywalizowali z sobą, który z nich pierwszy upoluje to płochliwe dzikie zwierzę. O jego szkielet i skórę ubiegały się przodujące muzea. W latach 1907—1908 książę Adolf Fryderyk

Mecklenb urg. słynny podówczas podróżnik i myśliwy afrykański, próbował dostać na muszkę swej strzelby jedno z tych płochliwych zwierząt, ale nie miał szczęścia. Przywiózł jedynie pięć skór i jeden szkielet, otrzymane w drodze wymiany od karłów. Szczeście nie sprzyjało również innym.

Im jednak okapi było rzadsze i trudniej uchwytne, tym goręcej chcieli je wreszcie zobaczyć mieszkańcy Europy i Ameryki. Pełnym zawsze fantazji dyrektorom zoo roiłv sie marzenia, że będą hodowali okapi w swych ogrodach, podobnie jak hodują słonie lub żyrafy.

Przez wieie lat ekspedycja pod kierownictwem Herberta Langa usiłowała zdobyć ¿vwe okapi dla Bronx-Zoo, największego z czterech ogrodów zoologicznych Nowego Jorku. Współpracownik Langa, dr James Chapin, który w dwadzieścia lat później zasłynął jako odkrywca innego nowego gatunku zwierzęcego w Kongu, przedstawił bardzo szczegółowo w sprawozdaniu do nowojorskiego towarzystwa zoologicznego, dlaczego my, biali, tak długo nic nie wiedzieliśmy o okapi. Zwierzę to wycofało się na obszar, który jest chyba najbardziej nie sprzyjającym terenem dla Europejczyków. Żyje na pasie, który ma około 1000 km długości i zaledwie 200 km szerokości oraz jest oddalony od najbliższego wybrzeża morskiego o ponad 1000 km. Niezmierzoność tych lasów jest przerażająca. Ciągną się bez przerwy na przestrzeni 2900km, co równa się odległości Madryt—Leningrad; obejmuje połowę lądu afrykańskiego — od wybrzeży Gwinei aż do pokrytych śniegiem szczytów gór Ruwenzori. Mimo tropikalnej bujności jest to jedna z bardziej pustych okolic na kuli ziemskiej. Nad kilometrami liściastego oceanu bowiem płonie palące słońce, a w nigdy nie słabnącym żarze przesycone wilgocią powietrze staje się nie do znie­sienia. Niemal codziennie szaleją i huczą burze z nadzwyczajną gwałtownością. Liczni turyści, którzy przemierzyli niemal całą Afrykę, nie znajdowali w tej puszczy nic interesującego. Mieszkańcy byli ludożercami, a groby tysięcy białych ludzi przypominały tych, których młodzieńczy zapał i żądza przygód przywiodły do tak rychłego kresu.

Tyle opis dra Chapina. My spędziliśmy w tych lasach wiele tygodni i gwoli uczci­wości musimy stwierdzić, że w żadnym razie nie wydały się nam tak okropne, jak amerykańskim poszukiwaczom okapi przed czterdziestoma laty. Lang i jego ludzie nie osiągnęli zresztą celu. Pierwsze okapi, które schwytano w okolicach rzeki Ituri — z pewnością młody osobnik — żyło tylko przez krótki czas u pewnego urzęd­nika belgijskiego. Drugie młode okapi, które udało się schwytać Langowi w 1909 r., zginęło, gdyż skondensowanego mleka wystarczyło dlań zaledwie na cztery dni, a Lang nie mógł dotrzeć dość szybko ze swą cenną zdobyczą do najbliższej miej­scowości. Co za ironia losu: wkrótce potem, gdy po wybuchu wojny Lang i Chapin, spędziwszy tyle lat w puszczy ziejącej malarią, powrócili do kraju, schwytano w gru­dniu 1918 r. trzecie okapi, które miało dotrzeć żywe do zoo. Krajowcy schwy­tali je, gdy miało zaledwie parę dni, w okolicy Buta, 400 km na północ od Stan­leyville. Komendant okręgu dolnej Uele, a raczej jego żona, wychowywali okapi na mleku krowim świeżym i skondensowanym, a w dniu 9 sierpnia 1919 r. urzędnik rządowy dostarczył je do zoo w Antwerpii. Niestety, żyło tylko pięćdziesiąt dni.

Następne żywe okapi przybyło znów do Antwerpii, ale dopiero w dziewięć lat później. Zwierzę żyło tam ponad 15 lat; zdechło dopiero w dniu 25 października

98

i

1943 r., gdy w czasie okupacji niemieckiej zabrakło pożywienia. Okapi, które przy­wieziono do Antwerpii w latach 1931 i 1932, zdechły po czterech tygodniach. To samo stało się z dwoma innymi, które przybyły w 1935 r. do Londynu i do Rzymu. Bazylejskie zaś okapi żyło w r. 1949 tylko od czerwca do sierpnia. Najdłużej, jak dotąd, przetrwał w zoo samiec okapi „Kongo“. Żył on w Nowym Jorku od dnia

2 sierpnia 1937 r. do 2 maja 1952 r. Gdy Uczył siedemnaście lat, musiano go wyzwolić od ciężkich cierpień choroby stawów. Obecnie Paryż, Londyn, Kopenhaga i Ant­werpia mają po jednym okapi, a od 1949 r. również Nowy Jork. Nasze okapi, które chcemy zawieźć do Frankfurtu, byłoby pierwszym przedstawicielem tego gatunku, jaki kiedykolwiek przybył do Niemiec. Byłoby szesnastym, które dotarłoby żywe do pozaafrykańskiego ogrodu zoologicznego i dziesiątym w niebelgijskim zoo. Poza Antwerpią żywe okapi witała dotąd tylko AngUa (1935), USA (1937), Francja (1948), Szwajcaria i Dania (1949). Antwerpia ma ich parę.

Począwszy od 1933 r. te najrzadsze duże ssaki pozostają pod całkowitą ochroną. Chwytane mogą być tylko nieUczne sztuki przez ludzi upoważnionych przez władze, a następnie są przekazywane przez rząd belgijski ogrodom zoologicznym, uznanym za placówki naukowe. Kongo Belgijskie posiada do pewnego stopnia „monopol“ na okapi, jakkolwiek według ostatnich danych występują one również w lasach Ubangi, sąsiadujących od północy z Francuską Afryką Równikową. Obszar rozsiedlenia okapi równa się mniej więcej terytorium Szwajcarii. Nikt nie zdoła ocenić, ile może żyć obecnie sztuk tego gatunku zwierzęcego, którego pogłowie od wielu tysięcy lat stale się zmniejsza. W każdym razie okapi występują na szczęście Uczniej, niż przy­puszczano przed kilkudziesięciu laty. Przemawia za tym Uczba śladów i skór, jakie można uzyskać u krajowców. Leśnicy w puszczy Ituri mówią o dziesięciu okapi na jednym kilometrze kwadratowym. Dałoby to około 10000 sztuk łącznie, a więc

o wiele więcej niż na przykład goryli.

Wysiłki, które miały na celu wywiezienie żywych okapi z Afryki, były w ostatnich dziesięcioleciach znacznie bardziej zniechęcające, niż mogłoby się zdawać na pod­stawie przytoczonych wyżej Uczb. Aczkolwiek chwytano zwierzęta niezwykle ostro­żnie i delikatnie, to jednak nie wytrzymywały one trudów podróży. Trzeba bowiem je było przewozić w skrzyniach setki kilometrów do rzeki Kongo, następnie transpor­tować parowcem około trzech tygodni, przeładowywać w Leopoldville do wagonu kolei żelaznej i wreszcie w mielcie portowym Matadi czekać znów wiele dni, póki nie weźmie ich na pokład statek transoceaniczny, który po wielotygodniowej podróży zawiezie je. do Europy albo Ameryki.

Z dziesięciu okapi, które w 1949 r. zostały wyekspediowane z terenów łowieckich, tylko pięć dotarło do Leopoldville, a z czterech przeładowanych dwa zdechły na statku transoceanicznym, trzecie zaś w Bazylei w dwa miesiące po przybyciu.

JeżeU nawet uświadomimy sobie, że Pigmeje od niepamiętnych czasów łapią niemal codziennie i zjadają okapi, to jednak musimy zadać sobie pytanie, czy wobec tak wielkich niepowodzeń nie należałoby w ogóle zrezygnować z łowów i po­zostawić zwierzęta te tam, gdzie utrzymały się dotąd. Ale i w ojczyźnie okapi plan­tacje bananów wdzierają się coraz głębiej w puszczę. Z górzystych okolic przesiedla się całe rzesze czarnych robotników do nowych osiedli, budowanych przy drogach leśnych. Paręset kilometrów dalej powstają wielkie okręgi górnicze, gdyż wydobywa

się tam uran, ssłoto i inne cenne metale. Biada, gdyby i we właściwej ojczyźnie okapi miano /należę obecnie uran! Dlatego też okapi jest tak samo zagrożone, jak wszystkie inno d«ikie zwierzęta Ziemi. Jeżeli chce się je uchronić przed całkowitą zagładą i ewentualnie osiedlić na nowo w innych częściach Afryki, to trzeba poznać jego trvb życia i potrzeby. To zaś można uzyskać tylko — jak zresztą ze wszystkimi dużymi zwierzętami dzikimi — jedynie w niewoli w ogrodzie zoologicznym. Ma to szczególne znaczenie przede wszystkim w stosunku do okapi. Pod tym względem okapi, które dotarły do zoo, oddały bardzo cenne usługi, nawet w przypadku, gdy wkrótce zdechły. Mogły bowiem być po śmierci starannie przebadane przez liczne grupy fachowców w specjalnych instytutach naukowych Europy i Ameryki. Przekonano się, że w większości przypadków padły one ofiarą pasożytów, które opanowały je w czasie wielomiesięcznego transportu przy równoczesnej zmianie pożywienia. Puszcza, w której żyje okapi, jest wolna od świdrowców. W czasie zaś podróży przez Kongo zwierzęta są napastowane przez różne owady, które wpro­wadzają pasożyty te do ich organizmu. W ciasnych skrzyniach okapi stykają się stale z własnymi odchodami, w których roi się od jaj robaków jelitowych i wątro- bianych. Larwy pasożytów dostają się również do wnętrza ciała przez skórę. Ponadto okapi żywią się tylko liśćmi określonych drzew swej ojczyzny. W czasie podróży przez Kongo muszą się przyzwyczajać do innych gatunków liści, zbieranych w miej­scach postoju, na parowcu transoceanicznym zaś — do lucerny, kukurydzy, chleba i brukwi. Wskutek tego ulega zachwianiu równowaga, jaka się wytworzyła między zwierzęciem-gospodarzem i pasożytami. Gdyby dzięki pierwszym nieudanym tran­sportom do zoo nie odkryto podatności okapi na określone świdrowce, na które niemal wszystkie inne dzikie zwierzęta Afryki są odporne, to przy przesiedlaniu w obrębie samej Afryki, które — być może — okaże się kiedyś konieczne, przenie­siono by je z pewnością w zupełnie nieodpowiednie dla nich okolice. Przewiezione zwierzęta pozdychałyby natychmiast, a wraz z nimi wymarłby cały gatunek.

Dotychczas wywożono z Afiyki przeważnie męskie osobniki okapi. Ponieważ zwierzęta te wiodą całkowicie samotny żywot i tylko w okresie rui samice przywołują samców głośnym krzykiem, wywożenie pojedynczych samców nie zmniejsza pogłowia na ich rodzinnym terenie. Niepowodzenia w przewożeniu okapi skłoniły fachowców, by uciec się do nowocześniejszych środków transportu. W konsekwencji udało się dwukrotnie wywieźć szczęśliwie okapi z Afiyki samolotem. Jednakże wszelkie prze­siedlanie tego najrzadszego zwierzęcia z puszczy kongijskiej do zoo strefy umiarko­wanej jest nadal w każdym poszczególnym przypadku przedsięwzięciem bardzo ryzykownym. Dyrektor zoo, który przyjmuje do swego ogrodu takiego rzadkiego wychowanka, spędzi niejedną bezsenną noc. Ale poszczególne ogrody zoologiczne muszą stale podejmować to ryzykowne przedsięwzięcie, jeśli traktują poważnie swe zadania i chcą, prowadząc badania, uchronić zagrożone dzikie zwierzęta przed na- porem bezustannie rozmnażającej się ludzkości.

*

James Chapin nie mógł wprawdzie przed pierwszą wojną światową złowić ani

jednego okapi w Kongu, ale jego podróż miała przynieść w przyszłości nieoczeki­wane rezultaty.

W 1913 r. w puszczy Ituri koło Avakubi uwagę Chapina zwróciło czerwonawe pióro, którym pewien krajowiec zdobił swoją głowę. Podróżnika nieraz już gniewał zwyczaj Murzynów ozdabiania pióropuszem słomianego kapelusza. Pomocnicy Chapina bowiem ■wyrywali pióra świeżo zestrzelonym ptakom, które miał on prze­słać do wypchania dla Muzeum Przyrodniczego w Nowym Jorku. Ten jednak pió­ropusz naprowadził podróżnika na pewien ślad. Uważał, że owe czerwonawe pióra mogły należeć do sowy, drapieżnego ptaka albo do jakiejś kukułki. Kształt ich jednak wskazywał na to, że pióra należały raczej do ptaka z rodziny kurowatych. Chapin zabrał z sobą pióra do nowojorskiego muzeum. Korciło go, żeby odnaleźć ptaka z takimi samymi piórami. Poszukiwania jednak w olbrzymich zbiorach wypchanych ptaków muzeum oraz korespondencja z innymi ornitologami nie dały żadnych rezultatów. Aż do r. 1936! Chapin tymczasem uzyskał już dawno doktorat, napisał obszerne dzieło o ptakach terenu kongijskiego i był powszechnie ceniony jako znawca fauny Konga. I właśnie jako ten znawca odwiedził wielkie muzeum kongij- skie w Tervueren w Belgii. Tam to, przechodząc koło otwartych drzwi wiodących do rupieciami, w której składano stare, nieaktualne już i zniszczone okazy muze­alne, aby je następnie spalić, zobaczył przypadkiem dwa wypchane ptaki pawio- wate, pokryte kurzem. W każdym innym muzeum — opowiadał później — prze­szedłby obok nich nie zatrzymując się nawet na chwilę. W muzeum kongijskim jednak przyciągnęły jego uwagę. Wiedział bowiem, że muzeum to posiada tylko zwierzęta Konga. W Afryce nigdy nie żyły pawie ani prawdziwe bażanty. Wszedł zatem do komórki i przeczytał pożółkły szyldzik na desce, na której ustawione były oba wypchane ptaki. Widniał tam napis: „Młode pawie kongijskie“. Napis nie był właściwy, gdyż osobnik męski miał długie ostrogi, a więc musiał być starszy. Cha­pina jednak zaintrygowało, że -wypchane zwierzęta miały te same pióra, jakich szukał od dwudziestu pięciu lat! Wysłał natychmiast dwa pióra ze skrzydła pocztą lotniczą do Nowego Jorku, aby je porównać z jego poprzednimi próbkami. Były identyczne!

Z ksiąg muzeum udało mu się jeszcze ustalić, skąd wypchane zwierzęta pochodziły. Swego czasu przedsiębiorstwo handlowe Kasai, które przed 1914 r. miało monopol na wiele rzeczy w południowym Kongu, przekazało muzeum zbiór wypchanych ptaków. Nie wykluczało to jednak możliwości, iż rzadkie, nie znane ptaki mogły pochodzić z Azji Wschodniej albo były krzyżówkami z ptactwem domowym.

W parę dni później doktor Chapin jadł lunch z pewnym belgijskim inżynierem, który przez dwadzieścia lat pracował w kopalni okręgu górniczego we wschodnim Kongu. Pan ten opowiedział mu, że w 1911 r. jadł pewnego razu ptaka, którego przynieśli mu krajowcy. Zwierzę to widział tylko jeden raz w czasie swego dwudziesto­letniego pobytu w Kongu i jego opis zgadzał się ściśle z pawiami muzeum. Dr Chapin opublikował swoje odkrycie i bardzo szybko otrzymał wiadomość z Anglii, że gdzieś tam na ścianie wisi również wypchany ptak tego samego gatunku. Dr Chapin pojechał do Anglii i zobaczył tego samego ptaka, co w Tervueren. Chapin nazwał go pawiem kongijskim (Afropavo congolensis). Był to pierwotny paw, który widocznie utrzymał się tylko w puszczy kongijskiej, wielkim schronisku pradawnych gatunków zwie­rząt. Kiedy nowo odkryty gatunek został opisany w gazetach kongijskicfa, zaczęły napływać coraz liczniejsze wiadomości od ludzi, którzy strzelali już kiedyś do tych

ptaków. Dr Chapin poleciał do Konga i w 1937 r. upolował sam czternaście sztuk tego gatunku zwierząt.

kiedv pr*ed paroma laty byłem w Nowym Jorku, dyrektor Crandall oprowadzał mnie po Bronx-Zoo, które —jak wspomniałem —jest największym z czterech ogrodów soolosicutych tego miasta. Za zagrodą bażantów wprowadził mnie poprzez budynek, który nie był dostępny dla publiczności, do paru ukrytych wolier. W środku jednej siedziały dwa niezbyt okazałe ptaki pawiowate, które [właśnie przechodziły pie­rzenie. Początkowo nie rozumiałem, dlaczego mój kolega robił tyle ceregieli z tymi dwoma zwierzętami, dopóki nie uświadomiłem sobie, że mam przed sobą pawie końgijskie! W tym momencie i ja poczułem szacunek.

W 1948 r. Nowojorskie Towarzystwo Zoologiczne wysłało Karola Cordiera z żoną do Konga z poleceniem, aby schwytał żywe pawie końgijskie. Cordier jest zręcznym i zawziętym człowiekiem, który przywoził do kraju każde zwierzę, jeśli tylko dano mu na to dość czasu. Naturalnie pomagały mu w tym poważne fundusze, jakimi rozporządzają amerykańskie zakłady naukowe. Po dwudziestu miesiącach wrócił z siedmioma pawiami kongijskimi, wśród których niestety było sześć kogutów i tylko jedna kura. Z tych ptaków żyją dziś jeszcze trzy. Są to jedyne pawie końgijskie, jakie kiedykolwiek były hodowane poza Afryką.

pierwsze „niemieckie” okapi

Początkowo puszcza wydaje się czymś bardzo nowym i interesującym, ale już po paru dniach może się stać dla Europejczyka zmorą. Dlatego też geometrzy i geo­lodzy niezbyt chętnie zbaczają z szosy w jej głąb. Dniami, tygodniami, miesiącami, a nawet latami można maszerować, mając nad głową tylko zwartą zieleń dachu liściastego. Ani skrawka nieba, tylko nieruchome powietrze, wzrok zaś nie może wybiec między pniami dalej niż na dwadzieścia, pięćdziesiąt metrów. Poza tym przygnębiająca świadomość, że ten dach liści, który oddziela niebo od ziemi, ciągnie się tysiące kilometrów, właściwie bez końca. Ten wysokopienny las nie ma pod­szycia z nieprzebytych zaTośli, przez które można wyrąbywać drogę jedynie przy użyciu szczególnie ostrego noża. Tak bywa jedynie nad rzekami i tam, gdzie obalone olbrzymy puszczy padając wyłamały naturalną przesiekę i otworzyły światłu do­stęp do ziemi. Ziemię pokrywają tylko podobnie jak w naszych lasach liściastych brązowawe, rozkładające się liście. Wątłe krzewiny usiłują schwytać mroczne światło szerokimi liśćmi. Całe prawdziwe życie kipi trzydzieści, czterdzieści metrów wyżej, w liściastych koronach olbrzymów leśnych. Tam krzyczą papugi, śpiewają ptaki, przelatują z kwiatu na kwiat motyle, a z gałęzi na gałąź zwinne małpki koczkodany. Na dole nic się z tego nie dostrzega. Dokoła zieje pustka.

Dziś jedzie się przez puszczę szosami, dla których wycięto wielkie drzewa. W te długie, sztuczne przesieki może zaglądać słońce. Przy drogach powstają coraz licz­

niejsze wioski i plantacje, po wycięciu rozległych polan w puszczy. Oddychaliśmy z ulgą, ilekroć wyjeżdżaliśmy znowu na te oazy światła i świeżego powietrza. Z jaką radością musieli witać wolne przestrzenie biali podróżnicy minionych dziesięcioleci, kiedy po tygodniach, miesiącach docierali wreszcie na skraj lasu! Prawdziwe nato­miast istoty leśne, Pigmeje albo okapi, nigdy z pewnością nie czują się dobrze na otwartej przestrzeni. Potrzebne im jest ukrycie, bezpieczeństwo.

Świnie pędzelkowate i olbrzymie, antylopy bongo i dukiery wydeptały sobie wąskie ścieżki, które, niby długie tunele, przecinają las. Z tych dróg chętnie korzystali Pigmeje i goryle, następnie inni coraz liczniejsi wędrowcy. W ten sposób powstawały prawdziwe drogi, później zaś szlaki karawan. Wzdłuż tych odwiecznych dróg wybu­dowano z kolei szosy. Tak więc bieg dzisiejszych nowoczesnych dróg komunikacyj­nych został nierzadko wytyczony przez szympanse albo antylopy. Podobnie wielkie magistrale kolei żelaznych, przecinające dziś Amerykę Północną, nie są niczym innym, jak starymi szlakami bawołów, które niegdyś olbrzymimi stadami przekraczały wzgórza i góry w najdogodniejszych dla siebie miejscach. Za parę lat, a może za kilkadziesiąt, szosy przecinające wnętrze Afryki zostaną pokryte asfaltem i betonem. Któż wówczas będzie pamiętał, że są to właściwie drogi dawno wymarłych gatunków zwierzęcych ?

Bardzo niewielu białych, może dwóch lub trzech, widziało okapi na swobodzie. Mimo to charakterystyczny dla tych istot leśnych zwyczaj chodzenia zawsze tymi samymi ścieżkami pozwala je łapać, i to w sposób tak delikatny i wytworny, w jaki chyba nie jest chwytane żadne inne zwierzę.

Było wiele śmiechu, również wśród Pigmejów, którzy nam towarzyszyli, kiedy Michał zarył się nagle z krzykiem w ziemi. Niczego bowiem nie podejrzewając, wpadł do dołu-pułapki. Porządnie ubrudzonego, musieliśmy go stamtąd wyciągać za ręce. Gdy nasi mali towarzysze pokazali miejsce, gdzie znajdowała się nowa pułapka, nic nie mogliśmy odkryć mimo najlepszych chęci — tak równomiernie leżała na ziemi pokrywa z liści.

Pidapka, która się u dołu nieco zwęża, ma niewiele ponad 2 m głębokości. Ściany są zupełnie gładkie. Z wierzchu przykryta jest cienkimi gałązkami, ułożonymi w po­przek i wzdłuż, jedna tuż obok drugiej, a na nich leżą jeszcze zwiędłe liście. Duża antylopa, a nawet mały dukier wyskoczy z takiego dołu bez najmniejszego trudu, ale okapi jest prawie niezdolne do skoku. Pod tym względem wykazuje swe pokre­wieństwo z żyrafami. Wyciąga również, jak tylko może, szyję, głowę i język ku wy­sokiej gałęzi. Nigdy jednak nie odrywa się przednimi nogami od ziemi, aby stanąć na tylnych, jak robią to niemal wszystkie inne czworonogi, nie wyłączając słoni. „Groupe de capture des okapis“ — państwowa grupa łowców okapi, która rozbiła swą bazę na skrzyżowaniu rzeki Epulu z szosą Stanleyville — Irumu, wykopała na szla­ku długości około 60 km dwieście pułapek. Każdy z tych licznych dołów musi być co rano kontrolowany. Dwudziestu pięciu Murzynów, do których to należy, jest stale w drodze.

Murzyn, który znajdzie w pułapce okapi, ucina najpierw gałązki i przykrywa nimi starannie dół z wierzchu, aby zwierzę się uspokoiło. Następnie przywołuje innych ludzi i wraz z nimi wznosi dookoła dołu ogrodzenie dwumetrowej wysokości sple­cione z cienkich gałązek i lian. Wkrótce zjawia się grupa dwudziestu robotników,

którzy przede wszystkim budują sobie chaty na najbliższe miesiące, gdyż tak długo będą zatrudnieni przy tym jednym zwierzęciu w miejscu jego schwytania. Nie opodal dołu wznosi się znowu wysokie, plecione ogrodzenie wokół placu o średnicy 30 m. W ogrodzenie to wtyka się gęsto zielone gałązki. Następnie buduje się korytarz łą­czący dół z zagrodą, przybrany również całkowicie zielenią. Jeden z Murzynów pod- pełza jak najostrożniej do dołu i ścina jego ścianę z tej strony, gdzie zwierzę ma głowę. Ściana staje się coraz bardziej ukośna, a jednocześnie sypka ziemia osuwa się pod przednie nogi okapi. W ten sposób powstaje rampa, po której zwierzę prędzej lub później wdrapuje się pod górę i poprzez korytarz dostaje się do okrągłej zagrody. Jest wprawdzie schwytane, ale pozostaje nadal w swym naturalnym środowisku, a ogrodzenie wygląda jak gęste, zielone listowie. Za ogrodzeniem stoją Murzyni i Pigmeje, zakrywając obu rękoma usta. Chodzi o to, aby z uciechy nie zaczęli się śmiać albo krzyczeć.

To jeszcze nie koniec roboty. W odległości paru metrów od pierwszej zagrody buduje się taką samą drugą, również umajoną powtykanymi gałązkami. Łączy się ją z pierwszą za pomocą korytarza. Teraz zwierzę, nie widząc wcale ludzi, może prze­chodzić z jednej zagrody do drugiej tak, że obie można kolejno sprzątać gruntownie i powtykać świeże gałązki z liśćmi stanowiące zieloną paszę. Jeżeli okapi, wpadając do pułapki, podrapało się albo zraniło, smaruje się te rany lekarstwem za pomocą waty na długim kiju. Nie wolno jednak używać w tym celu jakiegokolwiek drażnią­cego albo bardzo ostrego środka, gdyż okapi swym długim, czamogranatowym językiem sięga do każdego miejsca na ciele. Myje się lepiej niż kot.

W czasie gdy więzień przyzwyczaja się powoli do ludzi i do zamknięcia w zagrodzie, buduje się znów długi, wąski korytarz. Ciągnie się on nieraz ponad kilometr i prowadzi do szosy albo na miejsce, do którego można podjechać ciężarówką. Tu korytarz kończy się osłoniętą rampą, tak wysoką, że przytyka do platformy ciężarówki. Jedzie się nią do tyłu, a następnie ustawia się na końcu korytarza skrzynię transpor­tową. Ta również jest przystrojona zielonymi witkami z liśćmi. Zwierzęcia nie prze­pędza się siłą przez korytarz, ale pewnego dnia ono samo wchodzi do niego dobro­wolnie, a gdy już jest w wąskim korytarzu, w którym nie może się obrócić, kroczy coraz dalej przed siebie aż do ślepego końca — do skrzyni transportowej, a tu opuszcza się za nim klapa.

Teraz okapi jedzie do obozu łowców i tu przez nowy korytarz wychodzi ze skrzyni transportowej do zagrody, w której ma być trzymane. Do tego momentu nie dotknęła go jeszcze ani razu ludzka ręka.

Mieszkaliśmy w naszym namiocie pośród zagród okapi. Między piętnastoma okapi! Stąd bowiem jedno z nich chcieliśmy zabrać do Frankfurtu.

Począwszy od 1946 r., sprawnie działająca administracja łowiecka Konga Bel­gijskiego, która utrzymuje także stację słoni daleko stąd nad górną Uele, urządza w puszczy Ituri regularne łowy na okapi. W poprzednich dziesięcioleciach w ręce białych dostawały się tylko pojedyncze młode osobniki, dostarczane przez Pigmejów. Zaledwie w paru przypadkach udało się je utrzymać przy życiu. J. Medina, syn portugalskiego lekarza i Murzynki, rozwinął w sposób wzorowy metodę łapania okapi. Ponieważ on także ożenił się z Murzynką, mógł się porozumiewać ze swymi miejscowymi pomocnikami, jak chyba nikt inny. Niestety, kiedy przebywaliśmy

wśród okapi, wyjechał właśnie do Portugalii, aby oddać tam dzieci do szkół. Zastę­pował go dr Marinos, Grek, mądry, zapalczywy w pracy człowiek. W latach 1946— 1950 Medina schwytał pięć czy sześć okapi i wysłał je do różnych ogrodów zoolo­gicznych. Teraz my po pięciu latach zabieramy znów pierwszego spośród tych, które w czasie łowów przed dwoma laty weszły do zagTÓd stacji. Piętnaście okapi, zgromadzonych na jednym miejscu, to pokaz, który zoologa może przyprawić o za­wrót głowy!

Było osiem samców i siedem samic. Spośród samców wolno nam było wybrać i zabrać z sobą jednego. Był tam Nepoko, wyjątkowo jasny, smagławy, szeroki w piersi, okazały i ognisty — prawdziwe zwierzę pełnej krwi. Był również zupełnie oswojony Lonio. Pozwalał się głaskać i obejmować za szyję, co mnie bardzo nęciło. Oswojone zwierzę znacznie łatwiej pielęgnować, jeśli przypadkiem zachoruje.

Każdym razem, gdy wracaliśmy do obozu, aby odpocząć, przesiadywaliśmy go­dzinami w zagrodzie z samcami okapi i pilnie im się przypatrywali. Kto ma bowiem dokonać wyboru, ten ma również nie lada kłopot. Odkryliśmy, że Louis chwilami utyka i podciąga wysoko tylną nogę, jak koń, który cierpi na koguci krok. Andudu znowu wydawał się nam trochę za stary. Bajou opuszczał nieco dolną wargę, Arabi zaś był za młody.

Przez całe życie bałem się bólu zęba, a ponieważ ten strach był większy niż strach przed dentystą, leczyłem więc zęby regularnie. Odwiedzałem dentystę również przed każdą podróżą do krajów podzwrotnikowych. Czasem jednak i ostrożność nie pomaga. Jadąc do puszczy Ituri, zatrzymaliśmy się w gościnie u pewnej Amerykanki, która posługiwała się okropną francuszczyzną. Poczęstowała nas „prawdziwie afrykańską“ potrawą, przyrządzoną z drobno posiekanej cebuli, orzeszków ziemnych, owoców, kawałków mięsa oraz najrozmaitszych i zupełnie do siebie nie pasujących produktów. Przy tej potrawie pękł mi na połowę ząb. Mieliśmy już tylko parę tygodni do po­wrotu i łudziłem się, że ząb wytrzyma. Nie wytrzymał. Ułamał się w trzy dni później. Ilekroć zjadłem cokolwiek, zaczynał straszliwie świdrować i świdrował przez go­dzinę, dwie. Musiałem się w końcu położyć, aby ból jakoś przycichł. Po paru dniach ból dawał się we znaki już po kilku pierwszych kęsach. Zacząłem łykać tabletki ge- lonidu, dokładnie kwadrans przed jedzeniem, ale skutkowało to tylko przez dwa dni. Potem proszki przestały działać. Pan Marinos dał mi polamidon. Spożyłem całe pudełko. Niektóre życzliwe rady doprowadzały mnie do białej gorączki. Pewnego razu Marinos przyniósł goździki. Kazał je dobrze rozgryźć, a następnie wetknąć w chory ząb. Miały jednak tak ostry smak, kiedy leżały jeszcze na języku, że czym prędzej przesunąłem je na drugą stronę pod policzek, a Marinosowi powiedziałem, że wsadziłem je w ząb. Ukoronowaniem wszystkiego była rada konserwatora Parku Narodowego w Ruanda, który przejeżdżając zatrzymuł się na jedną noc na stacji okapi. Poradził mi, abym zgiął igłę do szycia, rozżarzył ją do białości i borował nią ząb. Tej średniowiecznej operacji dokonywał sam przed czterdziestoma laty w Belgii na swoim ojcu, starym wieśniaku, kiedy ten pośród nocy odchodził z bólu od zmysłów. Na samą myśl o tym zabiegu gotów byłem skoczyć memu doradcy do oczu. Poszedłem jednak za jego radą, aby nie wydać się nieuprzejmym.

W dwóch zagrodach trzymano dwie samice okapi, z których każda miała młode. Te zachowywały się wręcz niezwykle. Kiedy goniłem je w ogrodzeniu, odcinając

im odwrót, i już, już miałem schwytać, małe kuliło się, przyciskało głowę do ziemi i kładło po sobie uszy. Mogłem je nawet delikatniutko dotknąć. Matka i młode rzadko kiedy trzymały się razem w zagrodzie. Nasze europejskie Sarny zachowują się po­dobnie. W razie niebezpieczeństwa koźlę, które nie potrafi jeszcze biegać tak szybko, jak matka, kuli się, a stara ściąga uwagę wroga na siebie. Wabi go za sobą, odpro­wadzając od koźlęcia. Przechodnie, którzy przypadkiem spotkają takie osamotnione koźlę, sądzą, że matka je porzuciła, i zabierają z sobą. Pigmeje nie mają chyba zbyt ■wiele trudności ze złapaniem młodego okapi, które spotkają na swej drodze. To, że w pierwszych dziesięcioleciach, a nawet i dzisiaj tak mało okapi dostaje się mimo wszystko w ręce białych, wypływa raczej stąd, że spragnieni mięsa Pigmeje wolą je

Oba młode okapi nie poczęły się na stacji. Nigdy się to jeszcze nie zdarzyło. (W dniu 15 września 1954 r. urodziło się młode po raz pierwszy parze okapi w ogrodzie zoolo­gicznym w Antwerpii). Do pułapki wpadły ciężarne samice i małe urodziły się do­piero później.

Jak ostrożnie chwyta się te zwierzęta, świadczy chociażby fakt, że samica okapi, która dostała się do niewoli w dniu 16 lipca 1953 r., już w cztery dni później urodziła zdrowego potomka.

Pan Marinos troszczy się bardzo o swoje okapi. Nawóz zgrabia się kilkakrotnie w ciągu dnia i usuwa z zagrody, aby zwierzęta nie mogły połknąć jaj pasożytów. Dla tej samej przyczyny pęki gałązek z liśćmi, służące za paszę, przywiązuje się do drzew na wysokości głowy zwierzęcia. We wszystkich zagrodach pali się przez całą noc światło, aby zwierząt nic nie przestraszało. Dlatego też nie zakłócają im spokoju rozniecane w zagrodach ogniska, w których spala się chrust i papiery.

Namiętność Michała do silników samochodowych potęguje się coraz bardziej. Gdy po paru dniach spędzonych z Pigmejami w puszczy wracaliśmy do obozu, ciągnęło go zawsze do naszego starego „internationala“. Pewnego dnia rozebrał silnik do połowy i rozłożył poszczególne części na plandece. Znam dobrze tę jego namiętność. Opanowywała go dawniej przy dziecinnych kolejkach i zegarach z ku­rantem. Obecnie jest on większy, ale mimo to obawiałem się, że przy składaniu silnika może zabraknąć jakichś jego części. Naturalnie, zostałem spiorunowany pełnym pogardy spojrzeniem i dałem za wygraną. Po paru godzinach silnik był co prawda oczyszczony, ale wcale lepiej nie pracował. W ogóle nie ruszył. Trzeba go było na powrót rozebrać. Grzebaliśmy się w nim, aby się połapać, gdzie tkwi błąd, ale nic nie wykryliśmy. Nad wieczorem przyszedł Murzyn, który nie miał na sobie ani kawałka europejskiej odzieży, tylko swój lędźwiowy fartuszek. Przykucnął przy nas i przy­glądał się strapiony plątaninie śrub i drutów. Wzięliśmy go za całkiem niecywilizo­wanego dzikusa z jakiejś zapadłej wioski w głębi puszczy i patrzyliśmy na niego z góry... Dopóty, dopóki „dziki ludożerca“ nie odśrubował swymi czarnymi palcami pokrywy gaźnika, nie wyłowił spiczasto zakończonego sztyfcika, nie odwrócił go

i nie wkręcił z powrotem drugim końcem. Przez cały czas uśmiechał się do nas przy­jaźnie i wyjaśniał w swoim języku, zapewne bardzo dokładnie całą historię. Nie zro­zumieliśmy ani słowa. Kiedy jednak włożył kluczyk do zapłonu i nacisnął rozrusznik, silnik natychmiast zaskoczył, jakby tylko na to czekał. Wydało mi się niemożliwe, żeby olbrzymia ciężarówka nie chciała ruszyć z powodu takiego maleńkiego sztyfcika.

Kiedy siedzieliśmy z Pigmejami w lesic, nasz codzienny tryb życia był jednostajnie monotonny. Bambuti zawieszali sobie na głowach i barkach wielkie sieci i maszero­wali gęsiego. Jeden niósł zawsze drewniany kloc, który żarzył się na końcu. Wszyscy zapalali od niego papierosy, które im dawaliśmy, a kiedy zatrzymaliśmy się gdzie­kolwiek, bodaj na dwadzieścia minut, natychmiast rozniecali dymiące ognisko, rzucając na nie porosty, zdrapywane z sąsiednich drzew.

Z chwilą gdy tylko Pigmeje dostrzegli na ścieżce, którą wydeptały okapi, ślady tych zwierząt, rzucali na ziemię sieci, z których niejedna miała ponad 300 m długości. Następnie prostowali zwoje, rozciągali sieci w poprzek ścieżki i przyczepiali je do krzaków, gałęzi i pni drzew w ten sposób, że zwisały obok siebie długim półkolem. Kobiety, które na opaskach skórzanych, biegnących przez czoło, dźwigały na ple­cach wielkie, puste kosze na spodziewaną zdobycz, oddalały się po cichu, zataczały w lesie wokół sieci szeroki krąg, po czym stawały. W pewnej chwili jeden z mężczyzn zginał nagie ramię przed piersią, a następnie dłonią drugiej ręki uderzał płasko w pierś między zgiętym ramieniem i klatką piersiową. Powstawał przy tym głuchy dźwięk, który słychać było daleko w gęstwinie leśnej. Zawsze zresztą, ilekroć maszerowaliśmy z Pigmejami przez puszczę, jeden z nich pohukiwał w ten sposób, a gdzieś daleko ktoś niezwłocznie odpowiadał. Tak porozumiewają się z sobą w sposób niezmiernie prosty, lecz zarazem skuteczny. Teraz na łowach na ów znak kobiety zaczynały głośno krzyczeć i uderzając pałkami w krzaki, posuwać się zwolna ku sieciom. W więk­szości przypadków cały trud szedł na marne. W sieci nie wpadała zdobycz. Zwijano je więc z powrotem, przewieszano przez głowy i niesiono dalej, aby na innym miejscu znowu je rozciągnąć. Kiedy wreszcie za trzecim lub czwartym razem w sieci dostał się dukier albo warchlak dzika, Pigmeje rzucali się na niego ze wszystkich stron

i kłuli dzidami. Parę razy tylko udało się nam uratować życie schwytanemu zwierzę­ciu. Pigmejom jednak wydawało się niepojętą rzeczą, iż nie wolno im zabić i zjeść zdobyczy.

W końcu zdecydowaliśmy się zabrać do Frankfurtu Nepoko, największego i naj­wspanialszego z samców okapi. Tymczasem pewnego dnia goniec przyniósł telegram z Mombassy, w którym zawiadamiano nas, że mamy wolną rękę przy wyborze samca okapi, lecz z wyjątkiem właśnie Nepoko. Tuk więc narady zuczęły się od nowa. Przy czym prześladowała nas myśl, że każde okupi, które wybierzemy, zeinrze w drodze do samolotu, podczas gdy inne będą żyły dalej wesołe. Ograniczyliśmy nasz wybór do dwóch zwierząt: Andudu i Epulu. Andudu był dorosłym samcem. Przebywał na stacji od dwóch lat i od tego czasu nic nie urósł. Któż mógł wiedzieć, w jakim był wieku, kiedy wpadł do pułapki! Może za rok albo dwa będzie całkiem już stary? Epulu natomiast nie miał jeszcze rogów. Młode zwierzęta są często wrażliwe nu paso­żyty, ale łatwiej przyzwyczajają się do nowego środowisku. Kuz więc byliśmy niemal zdecydowani na Andudu, raz znowu nu Epulu i rozważulismy już, czy nie rozstrzygnąć sprawy po prostu na los szczęścia: orzeł czy reszka.

Trzy razy w ciągu dnia, jak tylko coś zjadłem, rzucałem się dobrą godzinę na po- lowym łóżku, wijąc się w bólu. — „Ostatecznie chodzi tylko o to, aby zjeść codziennie pewną ilość pokarmu, i wcale nie jest ważne, na ile porcji pokarm ten zostanie roz­dzielony“ — pomyślałem sobie. W związku z tym postanowiłem jadać tylko raz dziennie, a za to dużo i możliwie szybko, póki ząb się nie odezwie. Wystarczy prze-

cięż. jeżeli Wdzie mnie bolnl tylko raz, a nie trzy razy. Najbliższy dentysta mieszkał w odległości 50'0 km od stacji. W przeciwnym kierunku i prawie dwa razy bliżej miesikał inny „wyrwiząb“, sile powiedziano mi, że ma już około siedemdziesiątki

i drżą mu ręce; nie może już dokonywać zabiegów, a jedynie udziela porad.

Punktualnie przybyła nasza mała Dima ze stacji słoni Gangala. Tamtejsi kornacy zbudowali kojec z ciężkich dyli z twardego drzewa. Na pierwszy rzut oka wydawało się. żc jest o wiele za ciężki dla tego małego zwierzątka, które kiedyś dopiero miało zostać słoniem. Dima jednak, buntując się przeciwko zamknięciu, roztrzaskała i roz- tratowała całv przód kojca. Tkwiła w nim tylko do połowy, a więc, prawdę powie­dziawszy, jechała na małej ciężarówce zupełnie wolna. Otworzyliśmy' tylną klapę wozu i zastanawialiśmy się właśnie, co należałoby zbudować, aby mały słoń pozwolił się sprowadzić na dół, kiedy Dima przysiadła na zadzie i wyciągnąwszy przednie nogi na klapie, zjechała po niej na dół. Po chwili wylądowała na ziemi. Na szczęście znajdował się w pobliżu słoń roboczy — samiec. Przywołaliśmy go. Dima wydała okrzyk zachwytu. Na próżno długo szukała wymienia między jego przednimi no­gami, nie dała się jednak od dużego słonia odłączyć. Odetchnęliśmy z ulgą, gdyż dzięki temu mogliśmy jej nie zamykać; mogła aż do wyjazdu biegać swobodnie

i paść się obok swego wielkiego przyjaciela.

Cztery razy dziennie gotowaliśmy kukurydzę i ryż, a następnie dodawaliśmy do tego 8—9 litrów płynu, przyrządzonego z pełnotłustego mleka w proszku. Wkrótce Dima biegała za każdym, kto tylko szczękał wiadrem. Jeżeli nic nie otrzymała, wpadała w złość, a wtedy potrafiła nas przewrócić. Uważa się zwykle takie słoniątko za niemal kruchy drobiazg. Kiedy jednak ten drobiazg rozdrażni się na serio, może groźniej zaatakować niż na przykład kozioł!

Te długie, długie noce w namiocie pośród puszczy!

Nie mogę w dalszym ciągu pojąć, jakim cudem biali i czarni mogą spać bez przerwy 11—12 godzin. Ja osobiście budziłem się zawsze koło północy. Leżałem, długo nie za­sypiając, i rozmyślałem. Co dzieje się tymczasem w domu? Czy żyje jeszcze nowo na­rodzony szympans ? Czy zdrowe są goryle ? Czy przedsiębiorstwo budowlane przystą­piło wreszcie do budowy wolnego wybiegu dla lwów? Dyrektor zoo ma liczną rodzinę i troszczyć się musi o parę tysięcy dzieci jednocześnie. Dziś wesołe, jutro już martwe. Niekiedy zazdroszczę dyrektorom muzeów. Jeżeli zdobyli okapi dla swych zbiorów, to muszą jedynie pilnować, żeby nie zjadły go mole. Mój zacny, stary inspektor zoo, doktor Lederer, przestrzega zasady, by nie martwić mnie w cza­sie podróży. Dopiero po powrocie do domu dawkuje mi się pierwszego dnia ostrożnie małe porcje wiadomości o nieszczęściach, jakich nazbierało się sporo w czasie mojej nieobecności.

Po tamtej stronie są chaty Murzynów. O ich potrzebach wie się zbyt mało. A prze­cież i tam z pewnością są ludzie, którym troski nie dają teraz spać.

W końcu z nudów podnosiłem się i szedłem do sapiącego Epulu albo przyglądałem się innym okapi. O zmroku i przy świetle księżyca zachowywały się osobliwie. Sta­wały obok siebie, trzymając łeb przy ogonie towarzysza. Boksowały się, uderzając się nawzajem krótkimi rożkami w boki. Nie wiedziałem, czy to zabawa, czy walka. Gdy je przy tym fotografowałem, nie zwracały uwagi na błyski. Kiedy natomiast coś zaszeleściło albo złamało się z trzaskiem, okapi rozbiegały się na oślep na wszystkie

strony i nie dziwiło mnie wcale, jeśli któreś, przerażone, wpadało wprost na ogro­dzenie. Podobną rzecz stwierdziłem we Frankfurcie, kiedy w pierwszych latach po wojnie nie mieliśmy prawie wcale budynków i zbieraliśmy pieniądze na odbudowę, organizując różne imprezy. W owych czasach puszczaliśmy często ognie sztuczne. W trakcie tych widowisk chodziłem niemal stale po ogrodzie i obserwowałem, jak zachowują się różne zwierzęta. Huk i błyskanie nie zakłócały spokoju nawet naj­bardziej płochliwym indyjskim antylopom, jeleniom i małpom.

Pewnej nocy Michał nie mógł zupełnie spać z powodu nieznośnego swędzenia skóry na piersiach i brzuchu. Cały był w czerwonych plamach. Dałem mu tabletki, które pomagają przeciwko uczuleniu na jakąś substancję, ale -wysypka ustępowała powoli

i zniknęła całkowicie dopiero po tygodniu. Przekonaliśmy się w końcu, że przyczyną wysypki była gąsienica, która wpadła Michałowd przez otwartą koszulę i została roz­gnieciona na ciele powyżej pasa.

Któregoś dnia Pigmeje przynieśli trzy łuskowce. Są to niezwykle, niemal niewia­rygodnie osobliwe twory, których nie można nigdy zobaczyć w europejskim zoo. Kiedy widzi się po raz pierwszy takiego pangolina, wzięłoby się go za gada albo raczej za rodzaj szyszki sosnowej, gdyż zupełnie tak samo, jak zwykłe szyszki, jest pokryty łuskami. Zwija się cały w kłębek, a wtedy nie można go w żaden sposób rozprostować. Na kuli ziemskiej istnieje dotąd siedem gatunków tego pradawnego zwierzęcia; trzy żyją w Azji, a cztery w Afryce. Wszystkie cztery występują także w puszczy kongijskiej, której fauna jest w ogóle zupełnie inna od tej, jaką opisują autorzy książek poświęconych Afryce. W Kongu zgromadziła się prastara Afryka, zwierzęta, które mają za sobą czcigodną historię i są niejako reliktami grup niegdyś rozpo­wszechnionych.

Nikt jeszcze nie doszedł, jak można utrzymać przy życiu łuskowca w niewoli. Zdychają zawsze po 2—4 tygodniach, nawet w Afryce. Dlatego też nie wziąłem na siebie odpowiedzialności zabrania trzech łuskowców do Frankfurtu. Wypuściłem je z powrotem na wolność.

Łuskowce rozdrapują i otwierają swymi przednimi nogami termitiery, a następnie wsuwają do chodników swe długie, lepkie języki. Ten język jest wręcz niezwykłym tworem. U niektórych gatunków jest on przyrośnięty do mostka, u innych biegnie do tyłu pod pokrywą brzuszną wzdłuż wnętrzności, dociera do miednicy i wraca grzbietem w okolice nerek. Inaczej ten długi twór nie mieściłby się w środku zwierzę­cia. Teraz gdy czarne i czerwone mrówki maszerują przez las kolumnami, liczącymi dziesiątki, setki tysięcy osobników, łuskowce nie potrzebują w ogóle zadawać sobie trudu. Sadowią się po prostu przy takiej czerwonej czy czarnej wędrującej wstędze, trzymają w niej język, a potem wciągają do środka i oblizują. Łuskowce nie mają zębów, ale za to ich żołądek jest wyłożony zrogowaciałą błoną. Mają też przed tyl­nym wylotem żołądka dwie piły, którymi rozcierają pokarm. Dzięki temu najtwardsze pancerze chitynowe mrówek zostają zmielone na miałką mąkę. Tak więc narządy gryzące z jamy gębowej, gdzie z powodu języka nie ma już na nie miejsca, przeniosły się do żołądka. Łuskowiec może zatem zwinąć się wygodnie w kłębek i spać, podczas gdy jego żołądek pracuje wytrwale.

Pewnego dnia taki pochód czerwonych mrówek leśnych wypędził nas z namiotu. Na próżno walczyliśmy z nimi. Sypaliśmy szeroką zaporę z DDT w poprzek nie koń-

c*ąocj się kolumny marszowej. Koiły się dalej, maszerowały odważnie ponad zaporą, unosząc r. sobą proszek, a nad ciałami umierających owadów płynęły nowe masy innych osobników.

Wyleliśmy półkolem benzynę, po czym zapaliliśmy ją, ale płonęła tylko parę sekund, a potem były znów mrówki. W końcu wynieśliśmy się na jeden dzień, pozostawiając nasze mienie na pastwę czerwonych mrówek. Wróciliśmy dopiero wówczas, gdy całkowicie oczyściły pole.

Michałowi znowu utworzył się czyrak i musiałem robić mu zastrzyki. Ale to naj­mniejszy kłopot, skoro "wiadomo, co się stało i jak należy z tym walczyć. Kiedy po ostatniej naszej podróży do Afryki przybył w sześć tygodni po mnie na niewielkim parowcu do Hamburga, przywożąc około dwustu zwierząt, był żółty, wychudły

i chodził zupełnie, zupełnie zgarbiony. Leki, które brał w nadmiarze w czasie podróży na małym stateczku przeciwko napadom malarii, uszkodziły wątrobę. Musiał iść na parę tygodni do szpitala. W pół roku później przyszły nań, jak grom z jasnego nieba, dreszcze tak silne, że trzęsło się pod nim łóżko. Zawiozłem go natychmiast karetką pogotowia do chirurga, gdyż przypuszczaliśmy, że pękł wrzód na wątrobie. Po dwóch dniach atak minął, ale powracał co cztery tygodnie. Michał, który wówczas, przed trzema laty, miał zaledwie szesnaście lat, wędrował w ciągu następnych ośmiu miesięcy z jednego szpitala do drugiego, między innymi także do Instytutu Chorób Tropikalnych w Hamburgu i Tübingen, a my nie mogliśmy się dowiedzieć, co mu właściwie dolega. U jednego z szympansów, który zdechł pod koniec podróży, sekcja wykryła roztocze w płucach. U ludzi stwierdzano je bardzo rzadko, i to przede wszystkim w Indiach. Dlatego też sprowadziłem sobie indyjskie czasopisma lekarskie z materiałami dotyczącymi tej rzadkiej choroby. Specjaliści leczyli Michała jakiś czas mylnie na malarię. Potem znów przypuszczali, że jest to promienica płuc. Kiedy nic nie skutkowało i nie można było postawić diagnozy, przerwaliśmy wszelką kurację i, na szczęście, po trzech miesiącach choroba sama zniknęła. I to są właś­ciwie najgorsze zmartwienia, którym poddaje się człowiek podczas podróży w stre­fie równikowej, z dala od miast i uczęszczanych dróg komunikacyjnych. Choroby

i dolegliwości, a nie dzikie zwierzęta albo jadowite węże, o które się nas bez przerwy pytano.

Ilekroć wracaliśmy do obozu, wychodziły nam na spotkanie małe szympansiątka. Wybiegały na taką odległość, na jaką pozwalały im tylko łańcuchy. Było ich ośmioro, pochodziły z najbliższych okolic. Jedno miało dużą ranę na lewej ręce. Złapało się na wnyki, zastawione na inne zwierzęta. Nie przezwyciężyło dotąd tego wstrząsu

i stale, gdy tylko zbliżaliśmy się do niego, uciekało na drzewo, do którego było przy­wiązane. Jeśli łańcuch był splątany i szympans nie mógł uciec, atakował i próbował gryźć. Minęły dwa tygodnie, zanim udało się nam pozyskać jego zaufanie. Inny, naj­mniejszy, miał pękaty brzuszek, jak chore dziecko murzyńskie, i zupełnie żółtą twarz. Siedział obojętnie przez cały dzień przed swoją drewnianą skrzynką, która służyła mu za legowisko. Szympansiątko to było kandydatem na śmierć. Ale wzbo­gaciło mnie o jedno doświadczenie więcej, które uratowało może życie paru innym przywiezionym do Frankfurtu. Polski bakteriolog, który pracuje w jednym z insty­tutów naukowo-badawczych Konga, odwiedziwszy stację zbadał szympansiątko, pobrał próbkę krwi i na tej podstawie stwierdził ciężką malarię. Sprowadzając

małpy człekokształtne, nigdy dotąd nie pomyśleliśmy o malarii, a przecież można ją dziś stosunkowo łatwo zwalczyć i całkowicie z niej wyleczyć.

Każde z tych szympansiątek wyciągało ku nam pustą puszkę od konserw. Musie­liśmy więc przynosić wodę i napełniać nią puszki. Nie wiedzieliśmy jednak, czy mał­pki mają istotnie pragnienie, czy też chcą nas w ten sposób zmusić do zajęcia się nimi. Szympanse to przecież zwierzęta najbliżej spokrewnione z ludźmi i, podobnie jak my, niezmiernie są ruchliwe i wszystkim się interesują. Stale chcą się bawić, coś robić i nic nie jest dla nich tak przykre, jak samotne więzienie. „Zapowiadaliśmy“ małym zuchom, które miały z nami jechać, że im oczy wyjdą z zachwytu na wierzch i że będą się czuły jak w raju, gdy tylko przybędą do Frankfurtu. I nasze przepowiednie spełniły się w stu procentach.

Szympansiątka nie były jednak łapane dla zoo. Któż by bowiem chciał odbierać młode rodzicom! Po zbadaniu wszakże każdego takiego przypadku okazuje się, że zostały naruszone przepisy ochronne, że ktoś musiał zastrzelić matkę. Potomstwo małp człekokształtnych, trzymane gdziekolwiek jako zwierzęta do zabawy albo też potajemnie sprzedawane, sprężysta administracja łowiecka konfiskuje i przekazuje do ogrodów zoologicznych, które mogą mu zapewnić należytą opiekę.

Musieliśmy powziąć decyzję trudną, które z szympansiątek mamy z sobą zabrać, gdyż wszystkie były przemiłe. Nadano im imiona pochodzące od nazw miejscowości albo rzek, w których pobliżu wpadły w ludzkie ręce: Irumu, Ruta, Yindi, Popeye i Koki. Dwa, które zostawiliśmy, przeznaczono dla zoo w Filadelfii i Antwerpii.

Z dnia na dzień Dima stawała się zuchwalsza. Jeśli nie przygotowaliśmy dość szybko nowego wiadra z mlekiem, rozpoczynała bójkę. Uderzała w nas łbem i usiło­wała wyrwać wiadro. Musieliśmy wtedy uciekać, a Dima z większą lub mniejszą zręcznością ścigała nas wśród linek podtrzymujących namiot. Nasz namiot musiał w ogóle wiele wytrzymać. Mała szympansica, Irumu, miała trochę zezowate oczy i wyglądała jak łobuziak. Była prawdziwą mistrzynią w uwalnianiu się z pęt. Gdy udało się jej schwycić młotek albo obcęgi, obrabiała nimi swój łańcuch, to znów ■wyciągała zakotwiczenie albo tak długo kołysała się na palu, póki go nie wydobyła z ziemi i... biada, jeśli się wreszcie uwolniła, a w pobliżu nie było naszego boya. Kiedyś przeszukała starannie nasz kuferek fotograficzny, stos świeżo upranych ko­szul, otwartą puszkę marmolady, ponadto rozsypała neskę i cukier na naszych łóżkach. Wróciwszy do domu, nie chcieliśmy uwierzyć, żeby to wszystko było dziełem jednego małego szympansa.

Słoń roboczy, do którego przyłączyła się Dima, poczuł się z czasem za nią odpowie­dzialny. O mało nie przypłaciłem tego życiem. Otóż w pewnej chwili, kiedy przepę­dzałem Dimę sprzed naszego namiotu, samiec wydał nagle krótki, ostry ryk, nastawił uszy i skoczył na mnie. Cofnąłem się i w tejże samej chwili pośliznąłem się na błotni­stej kałuży, powstałej po ulewie ostatniej nocy czy też po wylaniu przez nas resztek kuchennych. Mało brakowało, a znalazłbym się pod przednimi nogami niewielkiego zresztą samca. Zdołałem jednak odzyskać równowagę i cofnąć się parę metrów. Przez ten czas kornakowi, siedzącemu na grzbiecie słonia, udało się opanować zwierzę przy użyciu żelaznego haka. Bardzo często w przypadku zaatakowania przez słonia wystarcza sekunda, dwie, aby opanować z powrotem zwierzę. Dlatego też podkpi- wałem, że w Gangala stawią się przed każdym dużym słoniem dwóch kopijników

Id

t (bidami zwróconymi ku głowic zwierzęcia. Słoń rzadko kiedy ściga przez dłuższy csas wroga, którego nie dosięgną! w pierwszej chwili. Niemniej wypadki takie nie­kiedy zdarzają się.

Otóż pewnego razu w dostępnej dla zwiedzających części Parku Narodowego Al­berta zatrzymał się samochód, gdyż pasażerowie chcieli przyjrzeć się walce dwóch samców. Niespodzianie jeden ze słoni porzucił swego przeciwnika i zaatakował samochód. Kierowca dodał szybko gazu i ruszył w kierunku znajdującego się w po­bliżu domu konserwatora. Słoń nie przestawał ścigać wozu i biegł za nim uparcie nawet wówczas, gdy samochód zatoczył szeroką pętlę i z konieczności zawrócił na tę samą drogę, gdyż żadnej innej nie było. Na szczęście drugi samiec usunął się tymczasem z drogi. Prześladowca rzucił się znów na niego i z powrotem rozgorzała zażarta walka. Nazajutrz czarni strażnicy znaleźli jednego z zapaśników. Leżał martwy niedaleko od miejsca utarczki.

samolot pełen dzikich zwierząt

Pewnego dnia zwróciłem uwagę, że większość słoni roboczych, które na noc są przy­wiązywane na łańcuchach na drugim brzegu Epulu, cofa się bojaźliwde, kiedy zbliża się do nich Michał, ja albo kierownik obozu, Marinos. Murzyni natomiast mogli je chwytać, brać za trąby i oglądać łańcuchy na nogach. Zwierzęta odnosiły się do nich z pełnym zaufaniem. Po czym słonie nas, białych, poznają: po naszych bladych twarzach czy też po naszym zapachu?

Poprzednio już przeprowadzałem w tym zakresie wiele doświadczeń. Piszę o nich w innej książce.

Konie na przykład poznają swych panów nie po twarzach. Przebierając się, można je łatwo oszukać. Dla psów znów ważniejszy jest często zapach płaszcza lub ubrania niż człowiek, który w nim tkwi.

Chcąc przeprowadzić teraz doświadczenia ze słoniami, poprosiliśmy, aby nam dano ubranie, jakie noszą komacy: parę krótkich spodenek, błękitną kurtkę i pierożek. Ubranie było świeżo uprane i wygotowane. Nie pachniało więc już chyba Murzynem. Dla Michała było o wiele za małe, gdyż przewyższał wzrostem nawet najwyższego spośród tutejszych Murzynów. Kiedy w tym ubraniu zbliżał się do słoni, odnosiły się do „białego kornaka“ ze znacznie większym zaufaniem niż przedtem w stosunku do nas. Natomiast dla czarnych ujeżdżaczy słoni Europejczyk w uniformie kornaka był z pewnością czymś niezwykłym. Obserwowałem ich twarze i spostrzegłem, że całą siłą woli powstrzymują się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Istotnie, Michał wyglądał przekomicznie w zbyt ciasnym ubraniu, w którym jeszcze bardziej uwy­datniały się jego długie ręce i nogi. Aby wydał się słoniom jeszcze prawdziwszym komakiem, poleciłem przynieść z ogniska obozowego kawałek węgla drzewnego. Michał zaczął się nim smarować. Z każdą chwilą wyglądał coraz piękniej, a jego zęby

połyskiwały śnieżną białością między wargami. Z czarnej skóry na nogach i rękach sterczały mu w dalszym ciągu jasne włosy. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Stało się to wreszcie wyzwalającym znakiem dla komaków, którzy w tym momencie smarowali nogi Michała.

Czarna barwa oszukała słonie całkowicie. Michał mógł teraz zbliżać się do nich zupełnie tak samo, jak koraak. Kazał nawet jednemu słoniowi przyklęknąć i usiadł mu na grzbiecie. Słoń słuchał jego rozkazów. Nie można go było jedynie nakłonić, aby oddalił się od reszty towarzyszy. Konie zachowują się podobnie. Trzeba być bardzo dobrym jeźdźcem, żeby wraz ze swym wierzchowcem odłączyć się od innych koni, do których się przyzwyczaił. W obozie Michał biegał wśród Murzynów i nie zwróciło to uwagi pana Marinosa. Kiedy w pewnej chwili z zuchwałą pewnością siebie podszedł do komendanta, poklepał go poufale po ramieniu i odsunął na bok, ten żachnął się w pierwszym momencie, oburzony.

Dlaczego na świecie są ludzie czarni i biali, wyjaśnia bajka murzyńska, rozpo­wszechniona w wielu okolicach Afryki. Według niej wszyscy ludzie byli początkowo czarni. Pewnego dnia jednak kilku z nich znalazło ukryte w samym sercu Afryki je­ziorko. Ponieważ nie było w nim krokodyli, zażyli w nim kąpieli. Ku swemu zdumie­niu wyszli z wody całkiem, biali. Wkrótce do jeziorka w puszczy rozpoczęła się masowa wędrówka. Jezioro ledwo mogło pomieścić ludzi, którzy chcieli zrzucić w nim z siebie czarną barwę. Ponieważ kąpiący się rozdeptywali muliste dno i mącili wodę, nie wy­chodzili już z niej biali, ale brązowi albo żółci. Do nich należą Pigmeje. Tłumy ką­piących się rosły bezustannie. W jeziorku było coraz mniej wody. W końcu została z niego tylko niewielka kałuża. Ostatni ludzie mogli zanurzyć w niej jedynie podeszwy i spód błoni. I dlatego właśnie wszyscy Murzyni mają do dzisiejszego dnia jasne spody rąk i podeszwy u nóg.

Chciałbym choć raz podróżować po Afryce jak ludzie, którzy spędzają tu bez­troskie ferie, którzy nie mają ustawicznego obowiązku obserwowania i sporządzania szkiców, którzy nie muszą ustawiać zmontowanych aparatów fotograficznych, kamer barwnych lub aparatu filmowego, by utrwalać oglądane rzeczy. A potem przewiezć zwierzęta całe i zdrowe do kraju! Czy księgosusz jest istotnie dość daleko ? Czy w ostat­niej chwili nie znajdzie ktoś w odległości 1000 km od nas martwego bawołu i czy w związku z tym nie zostanie wprowadzone embargo dla całej prowincji łącznie ze stacją? Okapi jest zwierzęciem, na które czekają z utęsknieniem wszyscy zoologo­wie i połowa Niemców. A jeśli mi zdechnie, zanim wywiozę je z puszczy lub w samo­locie | W ciągu ostatnich miesięcy zdechły na stacji kolejno trzy okapi. Nie wiadomo, z jakiej przyczyny, bo nie ma tu możliwości przeprowadzenia jakichkolwiek badań. Na długich przechadzkach nocnych, dręczony bólem zęba, miałem dość czasu na wyobrażenie sobie najróżnorodniejszych niepowodzeń, jakie mogą się nam przytrafić.

Już pośród stepów zrodziła się we mnie wątpliwość co do transportu lotniczego. Napisano mi, że drzwi do wnętrza samolotu mają 2 m wysokości. Miarę tę przekaza­łem stacji okapi z prośbą o zbudowanie odpowiednio wysokiego kojca transporto­wego. Potem jednak uprzytomniłem sobie w drodze, że wchodząc do samolotu pa­sażerskiego muszę zawsze się schylić. Mam około 1,90 m wzrostu, a więc drzwi nie mogą mieć w żadnym razie 2 m wysokości. Wyobraziłem sobie, co by się stało, gdybyśmy na krótko przed odlotem przybyli z naszym drogocennym okapi w kojcu,

ktorv nie mógłby zmieścić się w drzwiach do samolotu. Sprawa ta nie dawała mi ani chwili spokoju i dlatego nie namyślając się długo, odbyłem 500-kilometrową podróż z lotniska w Iruniu nad puszczą Ituri do Stanleyville, aby osobiście wymierzyć drzwi. Zastałem stertę listów.

We frankfurckim zoo wszystko jeszcze żyje, mogłem wreszcie przyzwoicie ostrzyc sobie włosy — pięć marek — iw hotelu „Sabeny“ wykąpać się z rozkoszą we wrzącej niemal wodzie. Dawno już doszedłem do wniosku, że w Afryce gorąca kąpiel jest znacznie przyjemniejsza niż zimny prysznic. Pośród przesyconego wilgocią żaru Stanu (w całym Kongu Leopoldville nazywa się po prostu Leo, a Stanleyville — Stan) można rozkoszować się w hotelu „Sabeny“ europejskim klimatem. W jadalni panuje „air conditioned“. Po raz pierwszy zetknąłem się z klimatyzacją przed paroma laty w podzwrotnikowej Ameryce Środkowej, w Puerto Rico, i uważam to za potworne. Gdy wchodzi się do tak ochłodzonego pomieszczenia, odczuwa się dreszcze, a całe ciało jest mokre od potu. Kiedy następnie po przyzwyczajeniu się do temperatury wnętrza zaledwie miniemy drzwi wyjściowe, odnosimy wrażenie, że dostaliśmy się do łaźni.

Wreszcie wylądował DC-4 i wyrzucił siedemdziesięciu pasażerów. Wyjąłem miarę: wysokość drzwi — 1,60 m! Skok przez puszczę opłacił się. Gdy następnie wróciłem do stacji okapi w Irumu, musieliśmy rozbić gotowy już kojec transportowy i ustalić dlań nowe wymiary. Nie było to wcale takie proste. Dobrze musieliśmy nałamać sobie nad tym głowę. Skrzynia nie mogła mieć więcej niż 1,60 m wysokości, a tym­czasem okapi, jeżeli nie pochylało głowy, miało ponad 1,80 m. Nie mogło prze­cież stać całymi dniami skurczone. Wymyśliłem więc kojec ruchomy, składający się z części dolnej i górnej. Część górna była większa. Można ją było nakładać na dolną, a także podnosić lub opuszczać, a następnie skręcać czterema śrubami. Mo­gliśmy więc obniżyć całą skrzynię na czas jej wnoszenia przez drzwi samolotu, a następnie, gdy znajdzie się już w środku, zapewnić znów okapi pełną swobodę ruchów. Według tego modelu będą budowane w przyszłości wszystkie kojce do tran­sportu okapi stacji.

Czytałem i słuchałem uważnie wszystkiego, czego tylko mogłem się dowiedzieć

o poprzednich transportach okapi. Pewnego razu jedno z nich pośliznęło się na wilgotnej podłodze skrzyni transportowej i nie mogło stanąć z powrotem na nogi, a tak się tym zdenerwowało, że zdechło na atak serca. Zapomniano dać poprzeczki na deskach podłogi. Inne znów wyskoczyło przez dużą klapę do dawania paszy w ścia­nie szczytowej, a następnie biegało swobodnie po pokładzie statku; udało się jednak złapać je z powrotem, zdrowe i całe. Innym razem przy transporcie lotni­czym z Leopoldville skrzynia była również za wysoka i zdesperowani konwojenci usiłowali w ostatniej chwili postawić boks ukośnie i wsunąć przez drzwi w na wpół leżącej pozycji. Okapi rozbiło przy tym kojec, poraniło się i uciekło na wolność. Jeżeli skrzynia jest za ciasna, zwierzę kaleczy się; jeżeli jest zbyt szeroka, próbuje obracać się w mej, zaczepia się o ściany i łatwo sobie skręca kark.

Moje troski były ciężkie jak kamienie, ale niestety tak samo ciężkie było afry­kańskie Bzlachetne drewno. Każdy kilogram w samolocie na tak wielkich odległo­ściach kosztuje wiele pieniędzy, tymczasem dla transportu morskiego buduje się zawsze w Afryce kojce dla zwierząt znacznie cięższe niż same zwierzęta. Musiałem

budować kojce możliwie jak najbardziej przewiewne i lekkie, a mimo to dostate­cznie mocne, aby zwierzęta nie mogły ich rozbić.

Pewnego popołudnia Bambuti przyprowadzili mi zwierzę cieszące się dużą sławą. Nigdy zwierzęcia tego nie widziałem żywego i nawet nie marzyłem, bym mógł je z sobą zabrać. Świnia olbrzymia, Hylochoerus Meinertzhagenil W danym przy­padku nazwa ta brzmiała trochę śmiesznie, bo owa „Świnia olbrzymia“ była małym, czarnym prosiątkiem. Nasz okaz miał już jednak szeroki ryj, charakterystyczny dla swego rodu i... cechowało go dość zuchwałe zachowanie się. Ten gatunek dzików należy również do muzeum zwierząt pradawnych puszczy kongijskiej. Słyszał już

o •nim Stanley, a niemiecko-rosyjski podróżnik-badacz, Wilhelm Junker, pisał, że krajowcy opowiadali mu, iż obok świni pędzelkowatej i wodnej znają jeszcze trzeci. W każdym razie on sam go nie widział. Ponieważ Murzyni stale podkreślali, że zwierzęta te są bardzo duże, znacznie większe od innych dzików, przez długie lata nie brano ich opowiadań na serio. Sądzono, że chodzi o hipopotama karłowatego, którego odkryto już w 1849 r. Sąd taki utrzymywał się tak długo, dopóki kapitan Meinertzhagen z „British East African Rifles“ nie posłał w r. 1904 czaszki i części skóry tego nowego gatunku dzikiej świni do Anglii. Od czasu wielkiego pochodu księgosuszu w 1891 r. jest ona bardzo rzadkim zwierzęciem. Świnie olbrzymie osią­gają wzrost do 1,20 m i 150—200 kg żywej wagi. Jak dotąd zwierzę to raz tylko przybyło do Europy, do Hamburga, ale żyło zaledwie parę miesięcy.

Świnie olbrzymie w żadnym razie nie mogą uchodzić za zwierzęta łagodne. Pewien farmer z okolic Ruczuru, miejscowości położonej między jeziorami Edwarda i Kiwu, wyszedł nocą z pochodnią w ręku na swoją plantację, aby przepędzić bandę dzikich świń. Nagle został przez nie zaatakowany i musiał, rzuciwszy strzelbę na ziemię, czym prędzej wdrapywać się na drzewo. Ten sam farmer natknął się kiedyś w zaro­ślach niespodziewanie na odyńca świni olbrzymiej i śmiertelnie go zranił. I to zwierzę zaatakowało. Farmer ani się spostrzegł, kiedy siedział na grzbiecie dzika okrakiem, zwrócony twarzą do ogona. Na jego szczęście zwierzę padło po chwili martwe na ziemię.

Znacznie mniejszą rzadkością od świni olbrzymiej jest łagodniejsza od niej Świnia pędzelkowata. Ma ona czerwone uwłosienie, pędzelki włosów przy uszach i białą brodę. Z naszą świnią pędzelkowatą, Heleną, można było rozmawiać. Odpowiadała, gdy się do niej mówiło. Pozwalała się głaskać i jadła z ręki. Świnie pędzelkowate są w ogóle chyba najwspanialszym gatunkiem dzików, jakie tylko spotyka się na kuli ziemskiej. Postanowiliśmy zabrać Helenę, a ponadto małpki koczkodauy, antylopę sitatunga, dukiera i warany. Codziennie coś jeszcze przybywało.

Dwadzieścia metrów od naszego namiotu szumiał Epulu. Strzelał wysoko ponad skałę pienistą kipielą. Wypełniał piękne, przezroczyste zatoczki przy brzegu, które wprost zapraszały do kąpieli. Nie ma tu krokodyli atakujących ludzi. Pewnego dnia wędrowaliśmy w majteczkach kąpielowych, kiedy zobaczył nas Marinos i ostrzegł, że w Epulu znajdują się podobno płazińce, wywołujące jedną z groźniejszych chorób tropikalnych, bilharcjozę, zwaną również sistomatozą. Przez skórę dostają się do organizmu. Pasożytują w drobnych naczyniach krwionośnych pęcherzy, dróg moczowych i cienkiego jelita, sprzyjają powstawaniu wrzodów, kamieni pęcherza. Często są pośrednią przyczyną raka. Dotychczas nie znaleziono skutecznego środka

przeciwko tej chorobie, powoli wyniszczającej organizm i często kończącej się śmier­cią. Co prawda inni mówili nam. że woda Epulu jest zupełnie niegroźna, ale jak stwierdziłem później, sami nie kąpali się w rzece. Słuchaliśmy więc szumu i szem­rania Epulu i dalej prażyliśmy się w piekarniku puszczy.

Nasze okapi Epulu pomaszerowało dobrodusznie do swej skrzyni transportowej. f Ćwiczyliśmy to * nim przedtem przez dwa dni, przeprowadzając je przez korytarz, który na końcu wychodził z powrotem na jego zagrodę. Przyzwyczaiło się do tego jak do zwykłej przechadzki. Ostatniego wieczoru korytarz poprowadziliśmy do rampy i skrzyni, w której Epulu miał lecieć do Frankfurtu.

Gorzej zachowała się Dima. Już w czasie podróży z Gangala na Bodio do stacji okapi przekonała się, że nie wchodzi się do kojca bez dalszych konsekwencji, i za­dała sobie niemało trudu, aby rozbić swój pierwszy boks. Stąd też daremne były wszystkie nasze uwodzicielskie sztuczki, aby ją zwabić do drugiego kojca. Odwracała się po prostu i odchodziła maszerując beztrosko przed naszą gromadką. Spróbowa­liśmy użyć siły, ale wtedy to maleńkie słoniątko odrzuciło na bok czterech Murzynów, tak że przekoziołkowali. Nie pozostało więc nic innego jak, zgodnie z wszelkimi prawidłami, schwytać Dimę po raz drugi w jej krótkim życiu, posiłkując się postron­kami i pętlami, a następnie wepchnąć ją siłą do skrzyni przy pomocy wszystkich czarnych rąk, jakie były do dyspozycji.

Bardzo wcześnie, trzy, cztery godziny przed wschodem słońca, transport ruszył. Najpierw wysłaliśmy najpowolniejszy pojazd: wielką ciężarówkę z kilkoma skrzy­niami zwierząt. W godzinę później wyjechał Michał na naszym błękitnym „inter- nationalu“, a następnie znów w godzinę później ja wielkim „chevroletem“ — wozem osobowym Marinosa. Chciałem, o ile tylko się da, przebyć blisko 500-kilometrową trasę przez puszczę w ciągu półtora dnia. Ciężarówka zatem miała jechać bez przer­wy i zatrzymywać się tylko po to, aby nakarmić i napoić zwierzęta. Dogoniliśmy ją jednak już w dwie godziny. Czarny kierowca i konwojenci bumelowali widocznie i zatrzymali się w wiosce. Wobec tego postanowiliśmy nie wyprzedzać transportu, trzymać się stale z tyłu, depcząc ciężarówce po piętach.

Jakże przyjemnie jechało się po tylu miesiącach wozem osobowym z radiem i z wkładką z plecionki między poduszkami, aby było przewiewniej! Charlotta, młoda czarna dama, która chciała odwiedzić rodziców w Stanleyville, mówiła w drodze bez przerwy. Dałem się skusić i zjadłem kawałek baraniny na zimno, którą upiekła na drogę. Była to jedna z nielicznych potraw mięsnych, jakie w czasie tej podróży były w ogóle jadalne, ale Charlotta popieprzyła ją tak mocno podług murzyńskiego smaku, że mój ząb mścił się za to chyba z sześćdziesiąt kilometrów.

W Bafwasende dogoniliśmy Michała. Czekał na nas w osiedlu. Bazem pojechaliśmy do wielkiego promu na rzece Lidni. Droga spada tam ku rzece dość stromo, a sa­mochody muszą czekać na swoją kolejkę. Wozy osobowe i biali mają pierwszeństwo. Niektórzy czarni kierowcy z pilnymi transportami powinni być również brani szybciej na prom na podstawie zaświadczeń, ale na to nie zgadzają się inni. Michał wskazał bez słowa na „intemationala“. Trudno go było istotnie poznać. Chłodnica całkowicie wciśnięta w silnik, szyby boczne stłuczone, błotnik wgnieciony, drzwi niezdatne do zamykania. Jak to się stało? Otóż gdy Michał stał jako ostatni w szeregu za wielką ciężarówką, mając wóz na hamulcu, a silnik wyłączony, najechała nań z tyłu inna

ciężarówka naładowana żwirem i z całej siły pchnęła na stojący przed nim wóz. Gdyby nasz błękitny „international“ stał pierwszy w kolejce, zniknąłby w oka mgnieniu w nurtach Lindi, zanim zdążyłby oprzytomnieć ze swej poobiedniej drzemki. Mało brakowało, by „international“ został przez obie ciężarówki zmiażdżony. Trzeba by go było wtedy rozpiłować i wydobywać ze środka Michała. Wystarczyło jednak i to, co się stało. I właśnie na dzień przed końcem podróży! Na szczęście wypadek miał miejsce w odległości 100 m od zarządu okręgu. Zjawił się natychmiast biały urzędnik policji i spisał protokół. Prawdziwy cud przy wypadku samochodowym w Afryce! Ciężarówka, która stoczyła się na nasz wóz, nie miała właściwie hamulców. Należała do zarządu kolonii.

La colonie payera tout! Kolonia zapłaci za wszystko! — pocieszali widzowie. Ale kiedy i gdzie? Jutro mam lecieć z naszymi zwierzętami. Samolot czeka już na lotnisku. Michał został, aby ekspediować dalej bagaż i, o ile możliwe, również sa­mochód. My pojechaliśmy za „niemieckim“ okapi.

Po południu natknęliśmy się na ciężarówkę z dwoma jęczącymi i lamentującymi Murzynami. Wielka drewniana nadbudówka, jaką montuje się zwykle w Afryce na ciężarówkach, była na wpół ścięta i rozbita. Obaj Murzyni byli nie tylko kierow­cami, ale również właścicielami wozu. Potrącił ich i pokiereszował samochód ko­lonii. Zanotowali nawet na kartce jego numer. Teraz zwrócili się do Marinosa, aby, jako biały, zechciał dopomóc im w nieszczęściu. Marinos spojrzał na kartkę, a potem na mnie. Był to numer naszej ciężarówki ze zwierzętami. Zastanawialiśmy się chwilę, po czym odezwał się Marinos:

Te biedne, czarne diabły. Przyzwoitość każe przyjść im z pomocą.

A potem dorzucił:

La colonie payera deux fois! Kolonia zapłaci dwa razy więcej!

Dał Murzynom kartkę z zaświadczeniem i adresem, gdzie mają się zgłosić. Ja tymczasem zastanawiałem się nad tym, co mogło stać się przy zderzeniu z Dimą, Epulu, Heleną, małą świnią olbrzymią i pozostałymi czterdziestoma zwierzętami. Dodałem gazu i po godzinie dogoniliśmy ciężarówkę. Naturalnie ani kierowca, ani czarni konwojenci nie pisnęli słówkiem o wypadku. Na wozie zresztą nie było widać ani jednej szramy. Zajście miało wybitnie jednostronny przebieg, niekorzystny dla tamtego samochodu.

Już następnej nocy nad ranem dotarliśmy do Stan, podjechaliśmy do zagród, które zoo w Antwerpii urządziło jako stację przejściową dla importowanych zwie­rząt. Zaopatrzyliśmy zwierzęta i ludzi, a potem spaliśmy w książęcych pokojach hotelu „Sabeny“ pod olbrzymimi wentylatorami, które pracowały całą noc.

Wczesnym rankiem ugotowaliśmy dla słoniątka mleko z ryżem, dla okapi i innych zwierząt przynieśliśmy zielone gałązki... a potem już tylko jeden rzut oka na Helenę, którą wpuściliśmy na noc do ogrodu, aby posiliła się sama na wolności.

O Heleno! Ty czyściutki, wyszczotkowany, przez wszystkich pieszczony, wzorze towarzyski świń! Jak ty wyglądasz? Cały trawnik zniknął. Był starannie przeorany. Dookoła nic nie widać poza świeżą czerwoną ziemią, Helena pracowała intensywnie całą noc. Łeb aż po uszy pokryty skorupami błota. Piękna, jasna broda usmarowana. Helena nie ustawała w pracy. Ledwie nam raczyła odpowiedzieć. Z takim zapałem w dalszym ciągu ryła... po raz ostatni w swym życiu w afrykańskiej ziemi.

»

Nareszcie wybrałem się do dentysty. W miastach afrykańskich, które nie mają numerów domów ani tabliczki z nazwami lilie, trafić pod właściwym adresem można tylko wtedy, gdy weźmie się taksówkę.

Zona dentysty powiedziała, że mąż jej chętnie porozmawia po niemiecku. Nazywał sio Müller. Był jednak Węgrem z Budapesztu. W ciągu dziesięciu minut usunął be* bólu złoczyńcę. Odetchnąłem z ulgą, ale popatrzyłem na ząb z lekkim smutkiem. Za każdym razem, gdy wracam z Afryki, zostawiam tam col z siebie. Przeważnie kawałek serca: tym razem również kawałek kolei, która nigdy nie odrośnie.

Zaświadczenia wywozowe, pozwolenia, bank, komora celna, policja, świadectwa weterynaryjne, pożegnanie z naszym boyem. W czasie mojej ostatniej podróży mój ówczesny boy, jak wspomniałem, ściągnął mi połowę koszul. Tym razem żona dała nam listę wszystkich naszych manatków. Przetłumaczyłem ją w namiocie na fran­cuski i przepisałem na czysto na kartce. Boy nie umiał wprawdzie przeczytać, co było napisane, ale widziałem później, jak trzymając kartkę w ręku, gorąco dysku­tował z innymi Murzynami. Bądź co bądź odniosło to skutek: tym razem nic mi nie zginęło.

Praktycznie rzecz biorąc, wychodzi na jedno, czy część rzeczy zostanie skra­dziona, czy też przy rozstaniu daruje się ją dobrowolnie boyowi. Ale dać się okraść? To wywołuje uczucie niższości.

Dopiero przed samym pożegnaniem dowiedziałem się, że nasz boy Hubert był w dzielnicy murzyńskiej wielce poważaną osobistością i miał cztery żony.

Między zagrodami małej stacji zoo w Stanleyville leżała świeża czaszka słonia. ^ ostatnich dniach zaszedł tragiczny wypadek. Stacja słoni zakwaterowała tu na parę tygodni komakowi trzy słonie: jednego samca i dwie samice. Jak zwykle zwierzęta szły na pół dnia paść się w lesie. Wielki samiec był jednym z najłagodniej­szych zwierząt, które posiadała stacja. Gdy na rozkaz kornaka położył się w lesie, jedna samica uderzyła go niespodziewanie z tyłu. Ponieważ pękł przy tym pas i komak ześliznął się z grzbietu, czarny kierownik małej grupy podskoczył do słonia trochę za szybko. Zwierzę przestraszyło się, przebiło Murzyna ciosami i roztratowało na śmierć. Po tym wypadku komacy z obiema słonicami wrócili na miejsce postoju przy zagrodach dla zwierząt. Po dwóch dniach słoń-morderca przeszedł ulicą miasta i stawił się na swoje miejsce. Przywiązano go trzema łańcuchami do pali. Wkrótce jednak zaatakował ludzi, którzy się do niego zbliżyli. Pierwszego dnia zerwał jeden łańcuch, następnego — drugi. Położenie było groźne. Dano mu więc 27 g gardenalu na uspokojenie. Lekarstwo nie skutkowało. Zwierzę szalało coraz bardziej. W końcu opiekun stacji kazał je zastrzelić.

Wypróżniono dla nas cały wielki samolot. Wygodne, ruchome fotele z wyściełanymi poduszkami stały w hangarze, tylko cztery, przeznaczone dla nas obu, przyśrubo­wano do podłogi w jednym kącie kabiny pasażerskiej.

Przy tego rodzaju przewozach zwierząt wyłaniają się zawsze trudności, o których początkowo wcale się nie myśli. Na lotnisku na przykład nie ma wagi, na której można by zważyć słonia albo okapi wraz ze skrzynią. Moja propozycja, aby ocenić na oko, nie znalazła żywszego oddźwięku wśród pracowników „Sabeny“. Musieliśmy więc pojechać z naładowaną ciężarówką w dół Konga do fabryki, która miała wagę mostową.

Słoń, antylopy, świnie, okapi piją dużo i oddają odpowiednio dużo moczu. Podłoga w kabinie pasażerskiej nie jest nieprzemakalna, a pod nią są przeprowadzone prze­wody elektryczne samolotu. Jeśli przeniknie do nich wilgoć z kabiny, może nastąpić krótkie spięcie i katastrofa. Dlatego też wyłożyliśmy najpierw całą podłogę nieprze­makalną plandeką, posypaliśmy ją grubo trocinami, następnie ustawiliśmy na tym skrzynie i obwiązaliśmy je po bokach wysoko plandeką. Stały więc jak gdyby w wan­nie.

Skrzynie trzeba było przymocować silnie linami, aby nie ślizgały się po kabinie. Ściany samolotu są w rzeczywistości cienką blachą i łatwo mogą ulec przebiciu. Z tego powodu właśnie tak bardzo troszczyłem się o to, aby drugi kojec Dimy był mocniej zbudowany niż pierwszy. W dolinie Wupper mały słoń, przewożony koleją, pomaszerował po prostu przez ścianę wagonu i runął z wysokości 8 metrów do rzeki. Ściana samolotu jest jeszcze cieńsza. W przypadku jej przebicia spadłby nie tylko słoń, ale również samolot z rozdartym bokiem, i to nie z wysokości 8, lecz 3000 me­trów.

Przeładowanie poszło gładko. Skrzynie podniesiono mechanicznie w górę, wsu­nięto do środka samolotu i na minutę przed pierwszą w południe lecieliśmy już nad czystymi, równymi ulicami Stanu, nad szerokim Kongiem i znów nad puszczami bez kresu.

Jak wesoło płyną rzeki, gdy inżynierowie nie rozczłonkują ich zaporami sztucznych zbiorników! Oto biegnie przez puszczę rzeka z wysepkami i mieliznami pośrodku, nagle skręca, zawraca i płynie znów wiele kilometrów z powrotem, obok samej siebie. Łożyska obu odcinków dzieli zaledwie sto, może dwieście metrów. Ani jeden z europejskich inżynierów, regulujących rzeki, nie mógłby odmówić sobie przyje­mności przekopania kanałów w najwęższych miejscach i przeobrażenia w kawałek lądu nie kończących się pętli. Pod nami znikają drogi w puszczy, a potem łączą się z sobą dwie rzeki. Jedna ma czarną wodę, druga kakaowoczerwoną, mętną. Począwszy od miejsca, gdzie się połączyły, płynie jedna rzeka w połowie czarna, w połowie zaś czerwona.

Fakt, że ma się do dyspozycji cały samolot, musi wbijać w dumę. Sześciu ludzi pracuje na przodzie, w kabinie sterów, aby nieść nas dwóch w przestworzach i bez­piecznie dostarczyć do kraju. Steward chce nam podać posiłek, ale my jesteśmy zajęci, obsługujemy właśnie nasze zwierzęta. Przemawiamy do nich serdecznie. Nalewamy kunsztownie wodę z dzbanka długim strumieniem do poideł, stojących nisko w środku kojców. Otwieramy kojce przy pomocy młotka i obcęgów, aby usunąć nawóz. Dajemy jednemu zwierzęciu banany, drugiemu — ciasto, które kupiliśmy na jarmarku murzyńskim. W końcu steward daje za wygraną, pokazuje nam swoją kuchnię, która normalnie obsługuje ponad pięćdziesięciu pasażerów, zaprasza, żebyśmy wzięli sobie sami, na co będziemy mieli ochotę. Kuchnia w samolocie jest wyrafinowanym urządzeniem. Ma lodówkę z piwem, winem, szampanem, wodą mineralną, lemoniadą, mlekiem. Możemy z niej brać to, na co nam przyjdzie ochota. Gdy jeden z nas zajęty jest przy zwierzętach, drugi bada urządzenia samolotu. Na przodzie odkrywamy guziki, których naciśnięcie powoduje zmianę temperatury w kabinie: można mieć zimno albo gorąco. Znajdujemy szufladę pełną czekolady, skrzynie pełne miękkich jak masło gruszek, jabłek, bananów, pomarańcz, które

naturalni«' wędrują do naszych zwierząt. Inne zakamarki kryją z pięć gatunków ehleba. higienicznie opakowane sztućce, asortyment pieprzu, soli, musztardy i pasty sardelowej w małych tubkach, garnek pełen sałatki kartoflanej, cienko pokra­janą pieczeń. szynkę, pieczone kurczęta, torty, keksy; koła ratunkowe, materiały opatrunkowe, karty do gry, pudełka. Po prostu nie do wiary, że to wszystko mieści się w brzuchu samolotu!

W Libengo, na granicy Konga i Francuskiej Afryki Równikowej, lądujemy raz jeszcze na kongijskim lotnisku. W ten sposób Belgowie oszczędzają na opłatach za lądowanie, które trzeba by uiszczać w dewizach. Z tego samego względu wybu­duje się również lotnisko tuż nad granicą z angielskim Sudanem, aby lecąc przez Egipt, tankować w miarę możliwości na własnym terytorium. W Libengo pompuje się do naszego samolotu z pojedynczo toczonych beczek 14000 litrów benzyny. Łącznie dla przewiezienia pierwszego okapi ze Stanleyville do Niemiec potrzeba 25000 litrów i wydaje mi się, że już to samo powinno zobowiązać naszego Epulu, żeby dojechał żywy!

Jednocześnie podjechało czterech Murzynów z ręcznymi taczkami. Otworzyli pod nami klapę w brzuchu samolotu i powrzucali do środka małe sztabki, z których każda była obszyta płótnem i opieczętowana. To parę cetnarów złota, dochód z ko­palń kongijskich. Na filmach takiemu transportowi złota towarzyszy zawsze samo­chód pancerny i policja uzbrojona w pistolety maszynowe. Tu odbywa się to wszy­stko tak niewinnie, jakby piekarnia odstawiała bułki. Mnie jednak ta złota podłoga pod nami wydaje się właśnie ładunkiem godnym najrzadszego gościa afrykań­skiego, jaki kiedykolwiek jechał do niemieckiego zoo.

Trudno uwierzyć, ile mamy zajęcia z naszymi wychowankami. Okapi i mały słoń Dima nic sobie nie robią z podróży samolotem. Epulu najspokojniej w świecie zajada gałązki, które wtykamy mu do skrzyni. Dima wyciąga ku nam trąbę, gdy przechodzimy obok niej. Świnie śpią. Ale szympanse! Z początku, gdy zajęliśmy miejsca i samolot wzniósł się w powietrze, były bardzo podniecone. Ale w miarę nabierania wysokości stają się coraz bardziej osowiałe. Wyjmujemy Popeye z kojca. On jednak ziewa i robi znudzoną, nieszczęśliwą minę. Nie czuje się dobrze wysoko w powietrzu. Cierpi na morską chorobę. Tylko najmniejszy, Koki, biega swobodnie wokoło, taszczy tu i tam banany i wiesza się na naszych nogach.

Szary świt zastaje nas nad Morzem Śródziemnym. Pod nami wynurza się Korsyka, a potem zaraz znika. Zastrzegłem sobie, że nie będziemy lecieć nad Alpami, jak w pierwszą stronę, gdyż DC-4 nie ma regulacji ciśnienia powietrza dla kabiny pasa­żerskiej, jak większe od niego DC-6. Nie wiedziałem przecież, jak okapi zniesie ciśnienie powietrza na wysokości ponad 4000 m. Nie chciałem go niepotrzebnie narażać na niebezpieczeństwo. Z prawej strony ciągną się Alpy, pod nami rozfalo- wane morze chmur, a skoro tylko udaje mi się zobaczyć wreszcie przez dziurę w obło­kach ziemię, wstrząsa mną dreszcz. Wydaje mi się, że tam w dole panuje zimno, choć to już połowa maja. Potem Ren, Men, czerwony tum Frankfurtu. Lądujemy. Otwieramy szeroko drzwi. Słońce świeci, ale dmucha zimny wiatr. Nasi kole­dzy z zoo patrzą ku nam z dołu. Poczciwe, znajome twarze. Zwierzęta przywieź­liśmy żywe. Kończy się jedna troska. Zaczyna się nowa: czy utrzymają się przy życin?

Kiedy dziś siedzę na piątym piętrze ponad frankfurckim zoo całkowicie wypo­częty i odkarmiony, kiedy wracam myślą do tych miesięcy spędzonych wśród „be­stii“, to zadaję sobie nieraz pytanie: „Czy warto doprawdy narażać się na takie niewygody i trudy?“

Według legendy zawartej w Biblii jeden z naszych praojców zbudował wielki okręt i kiedy wezbrały wody, uratował przed utonięciem po parze lwów, tygrysów, koni, krów, żyraf, wielbłądów i innych zwierząt. Noe w czasie potopu myślał nie tylko o swoich bliźnich — ludziach, ale o wszystkich stworzeniach i przez to obda­rował następne pokolenia hojniej niż wszyscy wielcy świata, którzy ofiarowali ludz­kości swoje dzieła sztuki, odkrycia, prawa, religie, wynalazki.

Bezustannie wzbierające, kipiące morze ludzkie dławi dziś zwierzęta, podobnie jak biblijny potop. Ta nowa powódź zabija pewniej i trwa dłużej. Świat potrzebuje niestety znowu Noego. Tak więc garstka ludzi musi nie szczędzić trudów w trosce

o dzikie zwierzęta — dla dobra zwierząt, a także dla dobra ludzi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nie było miejsca dla ciebie
Nie bylo miejsca dla ciebie Nieznany
Nie ma alternatywy dla podatku katastralnego
NIE BYŁO MIEJSCA DLA CIEBIE, PRZEDSZKOLNE, SCENARIUSZE
Nie było miejsca dla Ciebie solo
Nie było miejsca dla Ciebie
Nie było miejsca dla Ciebie
Nie było miejsca dla ciebie
NIE MA MIEJSCA W GOSPODZIE
Nie było miejsca dla Ciebie
20 Nie było miejsca dla Ciebie w Betlejem
2016 08 21 Mecz przeniesiony bo nie ma toalet dla lesbijek
Nie było miejsca dla Ciebie (solo fortepian)
Nie było miejsca dla Ciebie akordeon
Nie było miejsca dla Ciebie Głosy kpl
Nie było miejsca dla Ciebie solo
Nie ma alternatywy dla podatku katastralnego
NIE BYŁO MIEJSCA DLA CIEBIE GRUDZIEŃ 2003
Nie było miejsca dla Ciebie

więcej podobnych podstron