Clifford Francis Wszyscy ludzie sa teraz samotni

Francis Clifford




Wszyscy ludzie są teraz samotni


All Men are Lonely Now

Przełożyła z angielskiego Irena Doleżał–Nowicka


Dodo poświęcam


Wszyscy ludzie są teraz samotni. Oto godzina, kiedy nikt nie ma przyjaciela.

Edna St. Vincent Millay


Nie lubię ulegać wzruszeniom, ponieważ pobudza to naszą wolę, a działanie jest czymś nad wyraz niebezpiecznym; obawiam się też tego co sztuczne, jakiegoś niedbalstwa serca i niewłaściwego postępowania; jakże jesteśmy do tego skłonni pod wpływem strasznego odruchu obowiązku.

Arthur Hugh Clough


Wszystkie postacie w tej książce są całkowicie tworem fantazji autora i nie mają żadnego związku z nikim żyjącym.



Część pierwsza

Rozdział 1


Najpierw zobaczyli błyskawicę, a w chwilę później rozległ się grzmot. Kiedy zaś deszcz ogarnął jezioro, wrócili do domu i kochali się.

Kiedy potem leżeli odprężeni, wyczerpani, powiedziała: — Daj mi papierosa. — Głos miała niski, jak gdyby nagły krzyk ekstazy sprzed paru minut ścisnął jej gardło. Deszcz bębnił o szyby. Lancaster nie ruszył się; czekała kilka chwil, potem odwróciła głowę i pogłaskała delikatnie jego udo.

Dawid — powiedziała.

Hm?

Zapomniałeś o mnie?

Spojrzał na nią z udaną powagą, marszcząc czoło.

No, twarz jest mi znana.

Nienawidzę cię.

Tak szybko?

Prosiłam cię o papierosa.

O, przepraszam.

Sięgnął do stojącego przy łóżku stoliczka, z otwartego pudełka wyjął dwa papierosy i oba zapalił. Nad górną wargą dziewczyny dojrzał małe kropelki potu, starł je ustami podając papierosa.

To chyba Catherine? Catherine Tierney?

Och, nienawidzę cię — powtórzyła cicho.

Kiedy ja chcę być nienawidzony.

Nie żartuj.

Nigdy nie będziesz dorosła, jeśli wierzysz w miłość. Wydmuchując aż pod sufit duży kłąb dymu, przysunął swoją głowę do jej głowy, tak że policzkiem przygniótł jej czarne włosy. Przez zasłonięte okno raz po raz przeświecały błyskawice, ale grzmoty następowały dopiero po dłuższej chwili, coraz słabsze, widać burza oddalała się na wschód. Tylko deszcz nie tracił na sile, mocny, uporczywy, odcinający ich od reszty Irlandii, od dalekiego Londynu i Departamentu Uzbrojenia… od reszty świata.

Była tu już dwa razy — miesiąc temu i w poprzedni weekend. Biały domek był nieduży, parterowy, z dachem pokrytym strzechą, drzwi wejściowe miał pomalowane na niebiesko. W środku znajdował się jeden pokój, łazienka i kuchnia, w której czasem jedli. Od drogi aż po same drzwi pomiędzy nie przycinanymi krzewami róż prowadziła wysypana żużlem ścieżka. Za domem była tylko trawa, zniszczone kamienne ogrodzenie i trzciny nad jeziorem. „Kupiłem to za grosze — powiedział jej Lancaster.

Wszystko razem, wliczając zrobienie łazienki, odnowienie i kupno kilku mebli, nie przekroczyło trzycyfrowej sumy. Trudno uwierzyć, ale to prawda.”

Powiedział jej to w pewien letni wieczór w swoim mieszkaniu w Chelsea, nim jeszcze zaczęli sypiać ze sobą. I nie dlatego, by w departamencie nie wiedziano, że posiada w Connemarze coś na własność. „Moja kryjówka — mawiał. — Pięć godzin jazdy od Londynu, a zegar cofa się o pięćset lat. I pstrągi w Lochmor biją wszystkie rekordy.” Ale nie łowił ich, kiedy z nim była. Wędki trzymał za drzwiami wejściowymi i ona lubiła się droczyć na ich temat.

Czy wszystkie dziewczyny nimi czarujesz? — spytała podczas ubiegłego weekendu.

A on odparł: — Za każdym razem. — I zaraz dodał: — Przed tobą nie było tu dotąd żadnej dziewczyny.

Teraz leżeli nadzy obok siebie, zasłuchani w padający deszcz, i kończyli palić. Catherine była smukła, drobnokoścista, o tak białej skórze, iż Lancaster był przy niej wręcz śniady. Wysoki, o szerokich ramionach, muskularny, pomiędzy sutkami miał smugę ciemnych włosów, jaśniejszych niż gęsta, krótko przycięta czupryna. Przez kilka minut milczeli, raz czy dwa spojrzał z zachwytem na jej ciało, delikatnie ją pieszcząc. Wprost trudno było uwierzyć, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zwracała się do niego „panie Lancaster”, a kiedy z jakimiś papierami wchodziła do jego gabinetu na tych swoich wysokich obcasach, zachowywała się bardzo sztywno.

W Departamencie Uzbrojenia wiedzieli o domku, ale o tym nie. To była sprawa osobista.

Jesteś wspaniała — powiedział, a ona uśmiechnęła się do niego, podnosząc rękę, by dotknąć jego twarzy.

Która godzina?

Chyba południe. — Spojrzał na zegarek. — Dokładnie dwunasta czternaście. Pojedziemy do hotelu, kiedy tylko będziesz chciała. Wygląda na to, że deszcz ustaje.

Wstał z łóżka i odsunął zasłony. Grzmot zamruczał w oddali, ale chmury zaczęły spływać ze wzgórz po drugiej stronie jeziora.

Widać już czyste niebo. Wkrótce będzie ładnie. On pierwszy zaczął się ubierać. Kiedy skończył, usiadł na krawędzi łóżka i przyglądał się jej, jak czesze przed lustrem włosy. Jak większość mebli kupił to lustro prawie za darmo na którejś z miejscowych wyprzedaży. Connemara umierała powoli, dom po domu, wieś po wsi, tylko piękno i smutek były wieczne. Ludzie tutejsi mówili, że za dwadzieścia lat nic tu nie zostanie oprócz hoteli, chat dla myśliwych i wędkarzy, przyjeżdżających na weekendy, i dużych domów uratowanych od zniszczenia przez bogatych cudzoziemców.

Powiem ci coś zabawnego — powiedział Lancaster podczas ich pierwszego szalonego weekendu.

Co mianowicie?

Jakieś osiemset lat temu Irlandczycy walczyli zaciekle, żeby wyrzucić stąd Anglików. A teraz, kiedy znów mają niepodległość, sami muszą się stąd wynosić. Co więcej, Anglicy tu wracają. Anglicy, Amerykanie i Niemcy. Twoi przodkowie muszą się z rozpaczy obracać w grobie.

Kiedy ja nie mam irlandzkiej krwi.

Przecież nazywasz się Tierney.

Nie mam ani kropli irlandzkiej krwi. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

No to cię źle zaszufladkowałem.

W Departamencie Uzbrojenia mogliby to potraktować jako oznakę twojej słabości. Oni chcą, żebyśmy byli właściwie zaszufladkowani i oddani bez reszty.

Wiem dobrze, czego chce nasz departament. Nie musisz mi przypominać.

Teraz są o miliony kilometrów stąd.

Niech i tak będzie. Poniedziałek nadejdzie aż nadto szybko.

Do departamentu przyszła jakieś sześć miesięcy temu, w marcu. Sekretarka Conwaya została przeniesiona do biura ministra, a ci z kadr przysłali mu na jej miejsce Catherine. Kiedy pierwszy raz weszła do gabinetu Lancastera, był pochłonięty rozmową telefoniczną i właściwie nie zwrócił na nią uwagi. Jednak po tygodniu przyglądał się już uważnie, kiedy wychodziła z jego pokoju, i podziwiał jej długie, smukłe nogi, zachwycony lekko kołyszącym krokiem, czując znane podniecenie. Mówiła cicho, była opanowana, skora do uśmiechu ustami i bardzo niebieskimi dużymi oczami, usta zresztą miała ładne, dyskretnie malowane. Dwadzieścia siedem — stwierdził — coś koło tego.

Przed Wielkanocą zjadła z nim kolację i wkrótce zaczęli się regularnie spotykać. Ale te pierwsze kontakty ograniczały się tylko do pocałunków i zawsze przychodził moment, kiedy go stanowczo odsuwała. Były też takie chwile, kiedy zachowywała się niezwykle powściągliwie, poważnie, jakby nad czymś się zastanawiała. Nie potrafił jej rozszyfrować w tych pierwszych tygodniach, chociaż ta powściągliwość fascynowała go i jednocześnie była wyzwaniem. Nigdy razem nie wychodzili z biura. Jeśli przypadkowo razem zjechali windą, rozstawali się na schodach ze zdawkowym „do widzenia”. Odwiedzali małe restauracyjki, z dala od utartych szlaków. Ona to zaproponowała, a on się zgodził. Częściowo dlatego, że widział w tym obietnicę, częściowo dlatego, że wolał uniknąć nieuchronnej nagany Conwaya. Nie podała powodów, co także było typowe dla „szkoły” Conwaya. „On zazdrości ci twojej inteligencji, wiesz o tym dobrze. Mnie i tak trudno z nim pracować. Gdyby się czegoś domyślił, byłby nie do zniesienia.”

W tym czasie to Conway właściwie kierował departamentem, McBride coraz bardziej oddawał ster w jego ręce. Należało wkrótce oczekiwać dnia, kiedy Stary wycofa się całkowicie, dostanie szlachecki tytuł i odejdzie. Lancastera ta perspektywa wcale nie cieszyła. Pomijając osobisty antagonizm, uważał, że z Conwayem wszystko będzie jeszcze trudniejsze niż dotychczas.

Nie skłamał Catherine, naprawdę nie zabrał dotąd żadnej kobiety do Connemary. Kiedy zaczął pracować w Departamencie Uzbrojenia, McBride powiedział: „Ten dział jest jak konfesjonał, Dawidzie. Pamiętaj o tym zawsze i wszędzie”. Wcale nie musiał mu tego mówić. Ostrożność stała się jego drugą naturą, nauczyły go tego trzy lata pracy w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa. Catherine była pierwszą osobą, z którą czuł się na tyle pewnie, że nie obawiał się jakiejś nieopatrznej uwagi czy chwilowej niedyskrecji. Z nikim nie czuł się tak całkowicie swobodny jak z nią. Tak jak on sam należała do wąskiego grona ludzi zaufanych, sprawdzonych i prześwietlonych przez skomplikowaną procedurę wywiadu, nim znalazła się w zaniedbanym biurze na piątym piętrze, gdzie mieścił się departament. A kiedy wreszcie uległa mu w jego mieszkaniu na Bramerton Street, przeżył coś więcej niż tylko zaspokojenie fizycznego popędu. Zrozumiał, że z nią może nareszcie zaznać odprężenia od dyscypliny, która jak kleszcze więziła jego psychikę.

Jesteś już gotowa? — spytał, a ona skinęła głową i włożyła mu do kieszeni na piersi grzebień, puderniczkę i pomadkę do ust. Taki miała zwyczaj — nigdy nie nosiła torebki.

Wyszli do samochodu, omijając starannie kałuże na żużlowej ścieżce. Sine pasma chmur zasłaniały słońce, niebo na wschodzie było ciemne i plamiste, ale stopniowo je wypełniał błękit. Byli już w połowie drogi do Lake Hotel, gdy Lancaster odwracając się do niej powiedział: — Grosik za twoje myśli.

Hm?

Znów się zamyśliłaś.

Naprawdę? — Nadal potrafiła mu gdzieś umknąć, dokąd nie mógł za nią podążyć, wyłączając go jakby poza nawias. — O, to nic takiego.

Mimo wszystko masz w sobie celtycką krew. Głębokie zamyślenie i melancholia są charakterystyczne dla Celtów.

Nonsens.

No i jesteś piękna.

Wreszcie się uśmiechnęła. Wynajętym czerwonym volvo jechał szybko pod niebem, na którym lada chwila mogła rozbłysnąć tęcza. Na liczącej trzy kilometry drodze od domku do hotelu minęli tylko niskie murki i kilka kęp drzew rosnących tu i tam. Jezioro było spokojne jak szklana tafla, a w wodzie u przeciwległego brzegu odbijało się ciężkie pasmo wzgórz. W pewnej chwili musiał zahamować przed zagubioną owcą, poza tym droga była całkowicie pusta; w tej części świata można było nieraz jechać dobre pół godziny i nie spotkać drugiego samochodu. Na dziedzińcu hotelowym, kiedy tam wjechali, stał tylko jeden wóz: mocno zabłocony land–rover.

O, jest Fletcher — zauważyła Catherine.

Zawsze obecny, nigdy spóźniony, oto cały Fletcher — powiedział z przekąsem Lancaster. Fletcher miał w pobliżu farmę.

Przerobiony z dużego dworu, szary kamienny Lake Hotel miał łupkowy dach i zaniedbaną fasadę, tak porośniętą bluszczem, że okna wydawały się zapadnięte i ciemne. Natura, gdyby jej dano szansę, z pewnością by tu zwyciężyła. Za to wnętrze było bardzo miłe, przytulne, a zapachu wilgoci nie dopuszczał płonący w kominkach torf. Jak zawsze Fletcher siedział na tym samym stołku barowym, z którego wczoraj wieczór z pijacką wylewnością pomachał im na do widzenia.

Halo — powitał go Lancaster — wydaje mi się, że wkrótce zapuści pan tu korzenie.

Gdyby pan był sam, nie odważyłby się na taki obraźliwy dowcip, bo spuściłbym panu lanie. — Fletcher był wielkim, mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, o potężnych nogach i barczystych plecach, które rozpychały szwy jego tweedowej marynarki. Podpuchniętymi oczami popatrzył znacząco na Catherine.

Jestem pewna, panie Fletcher, że nie jest pan człowiekiem gwałtownym.

Oo… — Najwidoczniej sprawiło mu to przyjemność. — Umie pani rozbroić człowieka… Jakiej trucizny napiłaby się pani?

Proszę dżin z tonikiem.

Dżin z tonikiem?

Tak.

Fletcher poruszył się ciężko na stołku.

A pan, Dawidzie? Nie zawsze jestem tak wspaniałomyślny, niech więc pan korzysta z okazji.

Ja proszę o piwo.

O co?

O piwo.

Piwo — parsknął Fletcher pogardliwie — to dobre do mycia samochodów i tuczenia świń. Mógłby się pan napić czegoś lepszego.

Ale mnie wystarczy piwo.

Wielkie nieba…. — Fletcher przesunął dłońmi po swej łysej, ceglastego koloru czaszce i zawołał: — Pat! Chodź na chwilę!

Barman o twarzy tak wąskiej, że chyba nie mogła wyrażać większej skali uczuć, zaciął się podczas golenia i miał poplamiony krwią kołnierzyk.

Dzień dobry, panie Lancaster… Dzień dobry pani.

Zapowiada się spokojny dzień — powiedział Lancaster.

Wkrótce pokażą się goście, burza już minęła. Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway.

Cholerna parafiańszczyzna — wtrącił się głośno Fletcher. — Przekleństwo tego kraju. Jeśli to nie będą zuchy z Galway, to z Kerry, a jeśli nie z Kerry, to z Cork albo z Donegal, ze Sligo czy Bóg wie skąd.

Swoim zwyczajem mówił gardłowo i zbyt głośno, lecz Lancaster nigdy nie widział Fletchera pijanego. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest tego bliski, niezależnie od pory dnia czy ilości wypitej whisky. Nie był jednak kimś, z kim człowiek czułby się swobodnie.

Proszę na mnie spojrzeć — huczał. — Po pierwsze jestem Brytyjczykiem, po drugie Anglikiem, po trzecie Kornwalijczykiem. I co z tego? Wcale się tym nie przechwalam. „Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway” — skubaniec jeden. Spytajcie mojego pomocnika, Seana, ilu tych wspaniałych zuchów z Galway nie przyszło do pracy, kiedy ostatnim razem lało tak jak dziś — mówił gniewnie. — Nie wciskaj mi romantycznych bredni, Pat, że są tu porządni faceci.

Znosili ten jego monolog przez następne dziesięć długich minut. Był prostakiem, niedouczonym arogantem. Na szczęście zaczęli wreszcie przychodzić goście z odległych domostw i ze wsi Kilvarna, stali klienci, znajome twarze, mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach i wysokich gumowych butach, mężczyźni w niedzielnych garniturach, ze spodniami pogniecionymi na kolanach po mszy, mężczyźni, którzy przyszli pieszo lub przyjechali na rowerach czy samochodami. Sami tylko mężczyźni, spóźnieni o godzinę lub więcej, z mocnym postanowieniem, żeby nadrobić stracony czas.

Kiedy pan wyjeżdża do Londynu, Dawidzie? — zapytał Fletcher.

Dziś wieczór.

Kiedy się znów zobaczymy?

To zależy.

Podczas następnego weekendu? Gdyby miał pan ochotę postrzelać, broń będzie gotowa.

Dziękuję.

I prosiłbym o przywiezienie książek.

Postaram się.

— „Postaram się” to za mało, niech pan o tym nie zapomni, bo nigdy panu tego nie wybaczę. — Zaczerwienione oczy, pospolita, pożyłkowana twarz. — Tutaj istnieją tylko prymitywne rozrywki, młoda damo, tylko prymitywne rozrywki, nic więcej. Najlepsze książki oficjalnie nie są przeznaczone dla irlandzkich oczu, i dlatego muszę się uciekać do pomocy moich przyjaciół.

Wreszcie po długiej chwili wstali i przeszli do sali jadalnej. Nikogo tu jeszcze nie było. Poczuli olbrzymią ulgę, jakby się pozbyli wielkiego ciężaru. Usiedli przy oknie. Obsłużyła ich Conagh, siostra barmana. Na ścianach wisiały myśliwskie sztychy, a nad kominkiem olbrzymi pstrąg w szklanym pudełku. „Dziewięć kilo i dwadzieścia pięć deka” — głosił podpis.

Co ostatnio przywiozłeś Fletcherowi?

— „Sierpień to występny miesiąc” i „Fanny Hill”.

Catherine roześmiała się.

Mocniej warczy niż gryzie.

Mimo to — Lancaster wzruszył ramionami — czasem czuję się z tego powodu jak rajfur.

Dlaczego więc to robisz?

Chyba już więcej nie zrobię.

Byli teraz najbliżsi sobie, a ich związek najmocniejszy, i liczyło się tylko tu i teraz. Czas jednak upływał, wkrótce będą musieli wracać, spakować się, a potem jechać na lotnisko.

Kocham cię — powiedziała Catherine.

Bądź ostrożna — Lancaster pogroził jej palcem.

Wiesz o tym.

Kawę wypili w hallu. Ogień w kominku dopalał się, wśród białego popiołu widać było tylko czerwonawy poblask. Lancaster pochylił się, by podsycić ogień. Polana leżały po jednej stronie kominka, kostki torfu po drugiej. Kiedy wziął dwa polana, Catherine poradziła: — Lepiej weź torf, Dawidzie. — Ale powiedziała to za późno. Lancaster wrzucił drzewo na palenisko, pył uniósł się, kora zatrzeszczała. Przykucnął patrząc, jak płomień zaczyna lizać polana. Minęła długa chwila, nim wstał i wrócił do niej.

Udało mi się rozpalić ogień drewnem.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że można słyszeć, jak robaki krzyczą.

Brednie.

Ale można zobaczyć, jak uciekają.

Może.

A co teraz uciekało?

Nie przyglądałem się.

Kłamczuch — powiedziała cicho.

Jeśli tak mówisz, to może to i prawda.

Kiedy pił powoli kawę, raz jeszcze spojrzała na mięśnie jego szczęki. Zawsze, w miarę jak upływał weekend, stopniowo był coraz bardziej napięty, ale jeszcze nigdy nie nastąpiło to tak szybko jak dziś. Wyszli z hotelu nie przechodząc przez bar, wrócili do siebie. Był niezwykle spokojny, nawet wtedy, kiedy po raz trzeci tego dnia się kochali, spokojny, a jednak gwałtowny. Potem spakowali się, Lancaster zamknął dom, wsiedli do volvo i ruszyli w długą drogę w poprzek Irlandii do Dublina.

Na jeziorze było kilka łodzi, zostawili je szybko za sobą, szybko minęli również stłoczone, jakby szukające opieki domy Kilvarny. Drogi i uliczki były puste jak zawsze. Lancaster jechał przez Ballinasloe. W piękno opustoszałego kraju, skąpanego w ciepłym jasnym świetle, wpleciony był smutek. Zieleń, brąz i szarość — trawa, torfowiska i skały. Koło Monivea burza odarła dzikie, rosnące w żywopłotach fuksje z kwiatów, i wyglądało to zupełnie, jakby krew wypełniła rowy.

Catherine włączyła radio i usłyszeli Sinatrę:


Gdy miałem lat trzydzieści pięć,

Był to bardzo dobry rok…


Czy tak było, Dawidzie?

Zbyt dawno, żebym pamiętał.

Nonsens.

Dawno temu, bardzo dawno — upierał się.

Zapominasz, że widziałam twoje akta. Masz teraz trzydzieści osiem lat.

Bez komentarza. Nigdy jeszcze nie przeżyłem takiego roku jak ten — powiedział Lancaster i po raz pierwszy miłość go nie przeraziła, choć dotąd nie znał jej języka.

Czas mijał. Ballinasloe nadleciało i uciekło, potem Tallamore, potem Edenderry, a między nimi pustkowia, które zdawały się nie pamiętać o istnieniu świata i o których świat też zapomniał. Pokój i bezpieczeństwo, stare namiętności wypalone, rzeczywistości nie trapią już koszmary rodzące się w wyobraźni — taka była teraz Irlandia. Krajobraz stracił nagle dotychczasową surowość. Pojawiła się soczysta zieleń, zmrok szybko zapadał.

Skręcili w ruchliwą szosę i wtedy zwolnił. Mieli dość czasu. Właśnie ogarnęło ich Maynooth, to Maynooth, gdzie młodych chłopców uczono na księży.

Głodna jesteś?

Trochę.

Wkrótce dojeżdżamy.

W trzy godziny po wyjeździe z Kilvarny drogowskazy skierowały ich na lotnisko. Lancaster zostawił wóz przed głównym budynkiem, zapłacił za wynajęcie samochodu, dopilnował zważenia ich bagażu, a potem zaprowadził Catherine do restauracji. Ledwie weszła, wszystkie głowy się odwróciły, takiej klasy była dziewczyną. Zwykle, kiedy widział, jak wielkie budzi zainteresowanie wśród obcych, czuł radość właściciela, ale tym razem groziło mu już jutro, czuł narastający niepokój, napięcie wracające jak nieuleczalna gorączka. Zatłoczona restauracja, gwar głosów, przy sąsiednim stoliku rodzina mówiąca z londyńskim akcentem ludzi ze średniej klasy, od czasu do czasu wycie turbośmigłowca w ciemności — ucieczka zawsze była tylko częściowa, zawsze krótkotrwała.

Uciekł im jeden z ich ludzi — powiedział mu McBride późnym popołudniem w piątek. — Facet ze Wschodnich Niemiec, nazwiskiem chyba Adler. I jeśli pierwsze doniesienia są prawdziwe, wiedzą coś niecoś o Rzymskiej Świecy… Nie, nie, proszę nie zmieniać swoich osobistych planów. Moim zdaniem nie należy wpadać w panikę.

Jeśli naprawdę coś poważnego się wydarzyło, to dramatyczne posunięcia podczas weekendu tego nie naprawią. A fakty poznamy w poniedziałek.”

Przez czterdzieści osiem godzin Lancaster nosił w sobie bombę McBride’a, wyzwalając się spod tej presji tylko podczas chwil, kiedy nic innego nie istniało dla niego prócz ciała Catherine złączonego w uniesieniu z jego ciałem. Teraz stopniowo osaczał go niepokój. Z największą trudnością odpowiadał jej lub się uśmiechał. Zauważyła to:

Kto to mówił coś o zamyśleniu?

Zjedli i czekali na wywołanie swego rejsu. Kiedy to nastąpiło, rzęsiście oświetlonym tunelem weszli do samolotu, zapięli pasy. Lancaster milczał. Odezwała się dopiero wtedy, gdy wzbili się w powietrze.

O co chodzi, Dawidzie?

Jak to, o co chodzi?

O mnie?

Nie, na Boga, nie! — Potrząsnął głową. — Cóż za pomysł!

Jesteś ponury jak grób.

Myślę, tylko tyle.

O czym?

Stary chce się ze mną jutro zobaczyć.

Czy to takie straszne?

Nigdy nie wiadomo — odparł i wzruszył ramionami z wymuszonym uśmiechem. — Przepraszam.

Ścisnął jej rękę. Wszystko świadczyło o tym, że wkrótce zacznie się polowanie na czarownice. Tak istotna wiadomość skłoni Conwaya do natychmiastowego działania.

Przepraszam — powtórzył. — Może zdobędę ci coś do picia… Dżin?

Po drugiej stronie przejścia młoda kobieta uspokajała dziecko: płakało ciągle, jakby w obawie, że wraz z zapadającą ciemnością dozna cierpienia i tęsknoty. A w okrągłych okienkach lodowato błękitne gwiazdy wyglądały jak diamenty.



Rozdział 2


Ruth Smart, pulchna sekretarka McBride’a, weszła do pokoju Lancastera i powiedziała wesoło: — Może pan teraz pójść do szefa.

Tak od razu? — Była dopiero dziewiąta trzydzieści.

Tak od razu.

No to idę.

Wychodząc ze swego pokoju Lancaster zajrzał przez drzwi szklano–drewnianej klatki, gdzie siedziała jego sekretarka.

Margaret, będę u Starego.

Jej maszyna najwidoczniej zablokowała się i dziewczyna gniewnie próbowała coś zrobić z karetką. Kiedy indziej pomógłby jej albo choć pocieszył: „Nie przejmuj się, przekonasz się, że ten tydzień okaże się całkiem dobry”, ale dziś nie miał na to ochoty, niech się kwasi we własnym poniedziałkowym sosie.

Będę u Starego — powtórzył. Rzuciła mu zrozpaczone spojrzenie.

Wszyscy mamy swoje problemy — odparła z nieoczekiwaną złością. Uderzyła maszyną o blat biurka, a Lancaster wyszedł na korytarz. Gabinet McBride’a był na samym końcu. Kiedy wchodził, Ruth obdarzyła go swym uśmiechem Mony Lisy, takim, który, jak mu się zdawało, był przeznaczony wyłącznie dla niego, i powiedziała: — Może pan wejść.

Nie zapukał, McBride stał w rogu przy oknie, trzymając w obu dłoniach zwinięty parasol i cicho coś mruczał. Lancaster zatrzymał się nie zamykając za sobą drzwi. Dwa gołębie spacerowały po zewnętrznym parapecie. McBride stuknął końcem parasola w szybę i gołębie odleciały ponad ulicą zatłoczoną samochodami, płynącymi bez końca z Trafalgar Square i Strandu w stronę Whitehall. McBride dał gołębiom dwie sekundy for, po czym podniósł parasol, udając, że mierzy, i dwukrotnie drgnął, jakby naprawdę wystrzelił.

Dzień dobry, sir — powiedział Lancaster.

Ach, to ty, Dawidzie, dzień dobry. — Wcale nie był zaskoczony jego wejściem i Lancaster nagle odniósł wrażenie, iż McBride dobrze wiedział, że jest już w jego gabinecie.

Chyba nie trafiłem, nawet z pewnością nie trafiłem — powiedział prawie z żalem. Głos miał łagodny, mówił z lekkim szkockim akcentem. Powiesił parasol na stojaku znajdującym się za jego obrotowym fotelem. — Starzy ludzie powinni wiedzieć, kiedy zrezygnować, co, Dawid?

Jak zawsze wyglądał na zmęczonego. I zatroskanego. Co również było normalne. Wiedział tak wiele, tak bardzo wiele, podlegał tylu nieodwołalnym decyzjom. Ale jego oczy czasem łagodziły wrodzoną powagę rysów twarzy: kiedy się uśmiechał, uśmiechał się oczami, podczas gdy Conway tylko wargami. I na pozór nic nigdy nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Mógł być zmęczony, zatroskany, tak. Ale spokojny, zawsze spokojny, uprzejmy. Stephen Hearne kiedyś zażartował, że opanowanie Starego przypomina spokój Pana Boga, ponieważ przekracza wszelkie zrozumienie, i żart ten był właściwie zamierzonym komplementem.

McBride usiadł, gestem zapraszając Lancastera, by zrobił to samo.

Ma tu przyjść również George Conway, nie będziesz chyba miał nic przeciwko temu, żebyśmy na niego zaczekali. Ten cały Adler jest nadal u Amerykanów w Berlinie Zachodnim, maglują go i jeszcze nikomu nie pokazali, nawet swoim przyjaciołom. George był tam wczoraj i przedwczoraj i przez pół nocy obaj warowaliśmy przy telefonie specjalnym. Niewiele z tego nam przyszło, ale cała sprawa nie wygląda najlepiej, Dawidzie. — Oparł się plecami o fotel, uderzając palcami obu dłoni o siebie i mrucząc kilka taktów bez melodii. A potem zadał zaskakujące pytanie:

Jak spędziłeś weekend? Dobrze?

Bardzo dobrze.

Nad wodą?

Tak.

Jak z rybami?

Nie łowiłem. — Lancaster zapalił papierosa. McBride zawsze go zdumiewał. — Jeśli chodzi o Rzymską Świecę — zaczął ostrożnie — czy mają tylko jakiś ogólny pogląd, czy wiedzą więcej?

Chyba znacznie więcej.

Znają termin próby?

Jest to bardzo prawdopodobne.

Chryste Panie!

Rozległ się brzęk i McBride podniósł słuchawkę czarnego telefonu.

Kto?… Nie, nie teraz. Proszę mu powiedzieć, że zadzwonię do niego. I proszę przypomnieć panu Conwayowi, że na niego czekamy… Och, już chyba jest…

Drzwi się otworzyły, kiedy McBride odkładał słuchawkę, i wszedł Conway. Był przeciwieństwem McBride’a — raczej krępy, elegancko ubrany, zadbany, o przeszło dziesięć lat starszy od Lancastera. Zwracając się do McBride’a wybąkał: „Przepraszam”, Lancastera zignorował.

Przysunął do biurka krzesło i umieścił przed sobą zwyczajną zieloną biurową teczkę. Wyglądał tak samo jak zawsze, miał tylko nieco zaczerwienione powieki. Swoim zachowaniem przypominał Lancasterowi jednego z nauczycieli szkolnych, wymagającego, czujnego i wyniosłego.

McBride zaczął bez wstępu:

Miałem jeszcze jedną rozmowę z ministrem.

Czy weźmie udział w rozgrywce?

Obiecał, że zrobi wszystko, co tylko będzie mógł.

Szkoda, że nie zrobił. Dziś wieczorem Adler ma odlecieć do Stanów. Tam będzie jeszcze trudniej osiągalny. Wystarczyłaby mi godzina rozmowy z nim.

McBride skinął potakująco głową. Stłumiony odgłos ruchu samochodowego docierał aż tutaj.

A właśnie… Dawid nie bardzo wie, w czym rzecz. Byłoby dobrze, gdybyś mu wytłumaczył, co się stało.

Sprawa jest prosta. — Conway niechętnie zwrócił się do Lancastera, jakby to był już jego gabinet i przez niego zaaranżowane spotkanie. — Amerykanie przesłuchują Adlera na swój własny użytek. Nalegaliśmy, żeby nam również to umożliwiono, ale jak dotąd bezskutecznie.

Kto to jest?

Adler? Aż do ubiegłej środy pułkownik w służbie czynnej na liście radzieckiego wywiadu wojskowego.

Lancaster zmarszczył czoło.

Myślałem, że jest Niemcem, ma niemieckie nazwisko. Co robi Niemiec w wywiadzie radzieckim?

Jego matka była Rosjanką. Wykształcony w Rosji, służył w Armii Czerwonej, ożeniony z Rosjanką. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy stacjonował w Poczdamie.

Czy właśnie tam przekroczył granicę? W Berlinie?

O ile mi wiadomo, tak. — W tonie Conwaya można było wyczuć pytanie: „Czy to takie ważne?”

Wszystkie nasze wiadomości są z drugiej ręki, Dawidzie — powiedział spokojnie McBride. — Nikt z naszych ludzi nie miał możliwości dotarcia do niego. Ale wiemy, że podczas wstępnego przesłuchania Adler wspomniał o Rzymskiej Świecy. Tyle nam przekazano. — Zrobił smutną minę. — George zbadał jego osobiste zaplecze i kilka innych szczegółów, które dotarły do nas prywatnie.

Mianowicie jakich?

Mianowicie takich — odparł Conway — że była również mowa o próbach zasięgu na poligonie w Woomerze.

W związku z Rzymską Świecą?

Tak.

Lancaster strząsnął popiół do wielkiej popielniczki, stojącej na biurku McBride’a.

Od kogo pan to wyciągnął?

Od Brooma z CIA. Powiedział to tylko półgębkiem. Co złowimy, to nasze — taka jest obecnie polityka Amerykanów wobec Adlera. Doświadczenia przeszłości nauczyły nas, że z pewnością nie zdobędą się na to, by przerwać przesłuchanie. Dane o Świecy wyciągną przy okazji, traktując to jako swoją ekstrazdobycz.

Nic na to nie poradzimy — odezwał się McBride wzruszając przygarbionymi ramionami.

To niedobrze.

Takie sytuacje stają się z każdym dniem coraz bardziej normalne, George. Ale my sami również nie jesteśmy tu bez grzechu, i pan dobrze o tym wie. Mamy jednak prawo żądać, żeby nas traktowano jak równych partnerów w sprawach dotyczących naszych własnych broni, i musimy to prawo szybko wyegzekwować.

Jeśli minister nie zacznie energicznie działać, będziemy trzymani w odwodzie aż po sądny dzień.

Ma się spotkać z premierem. Niewiele więcej można zrobić.

Zdenerwowany Conway zmienił pozycję.

Jeśli udałoby się przekonać Amerykanów, żeby samolot z Adlerem leciał przez Londyn, moglibyśmy zabrać się za niego na lotnisku. Wszystkie zainteresowane strony mogłyby wziąć w tym udział. — Spojrzał zimno na Lancastera. Stary nigdy nie okazywał swoich uczuć, uczucia były czymś zbyt wulgarnym, Conway natomiast nie potrafił maskować ich zbyt długo, zwłaszcza kiedy groziła katastrofa. — Czy ma pan coś błyskotliwego do powiedzenia?

Lancaster pominął jego sarkazm.

Czy nikt nie wspomniał o Dysku?

W każdym razie ja nic o tym nie wiem.

Niech nas ręka boska broni, jeśli oni coś wiedzą. To dopiero byłaby klęska.

Co dokładnie powiedział Broom?

To, że Adler wspomniał o rakiecie ziemia — powietrze, przeznaczonej do zwalczania nisko lecących celów.

Ależ to jest całkiem nieprzekonujące — zaprotestował Lancaster. — Właściwie cały wysiłek obronny każdego społeczeństwa po tej stronie kurtyny…

Celownik laserowy? — warknął Conway. — Zapalnik zbliżeniowy? Urządzenie rozcalająco–wyrzucające… Jeśli to nie Świeca, to proszę mi powiedzieć, co?

Lancaster zdusił resztkę papierosa w popielniczce. W Departamencie Uzbrojenia zawsze panował nastrój oczekiwania na katastrofę, przeświadczenie, że kiedyś niebo się zawali. Żyło się z tym podobnie, jak żyje nosiciel śmiercionośnego zarazka, który przez długi czas jest dla niego nieszkodliwy. Cały weekend walczył z pokusą, by nie uwierzyć w człowieka nazwiskiem Adler i reperkusje, jakie mogła wywołać jego sprawa, gdy się potwierdzi, co się wydostało poza ten gabinet, ten departament; wydostało i odbiło od brzegu powracającą falą. Oczywiście teraz nic z tych jego usiłowań już nie zostało.

Broom powiedział panu to wszystko?

W pewnym sensie tak. W Europie CIA nie trzyma byle kogo. Ci tutaj są bardzo dobrzy. Najlepsi.

McBride odchrząknął.

Jak dalece Adler może nas oświecić, to się jeszcze okaże. Ale jedno jest poza wszelką dyskusją — był przeciek. Może nawet bardzo duży.

I szybki. — Conway otworzył zieloną teczkę, uważnie przeglądając swoją dokumentację. Był jak artysta, któremu stale przeszkadzano. — Pierwsze próby w Woomerze odbyły się pod koniec lipca, konkretnie dwudziestego czwartego. I cóż się dzieje? W dziewięć tygodni od ich rozpoczęcia okazuje się, że pewien nie mający z tym nic wspólnego człowiek sporo o nich wie. Cokolwiek by mówić, szybko się dowiedział. — Nieoczekiwanie wstał i zaczął wyglądać przez okno. — Dobry Boże! — wykrzyknął i nadal wyglądał, jak gdyby dopiero w tej chwili dotarło do niego znaczenie tego, o czym rozmawiali. Po chwili już innym tonem spytał: — Skąd się wziął ten drań? Z jakiego gatunku ludzi?

W dole rozległo się trąbienie, które do nich dotarło jak stłumiony szloch. McBride powiedział w zamyśleniu:

Każdy się ugnie pod mocnym wiatrem.

Ale nie tutaj — powiedział Lancaster. — Nie mogę tego pojąć. — Potrząsnął głową.

Czemuż by nie? — spytał Conway.

Jesteśmy zbyt mocno ze sobą związani, zbyt zżyci. A poza tym…

Jesteśmy tak samo narażeni na pokusy jak każdy inny departament, tyle że więcej warci.

Lancaster skwitował tę uwagę wzruszeniem ramion, dając w ten sposób do zrozumienia, czego nie mogły oddać słowa, że jego zdaniem Departament Uzbrojenia to elita.

Jesteśmy mocno narażeni — upierał się Conway. — Udawać, że jest inaczej, oznacza chowanie głowy w piasek.

Ale tak samo Departament Badań i Rozwoju jest mocno narażony, tak samo Guildford, Sekcja Łącznikowa ministra i tak samo Woomera.

Ale nie do tego stopnia. Na przykład ci z Woomery nie mają kompletnych dokumentacji. A Guildford nie figuruje w rozdzielniku.

Doskonale zdaję sobie sprawę z drogi służbowej.

A ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli w mojej okolicy kręci się włamywacz, to przede wszystkim powinienem spojrzeć pod własne łóżko.

Pan nie wie jeszcze, czym dysponuje Adler — powiedział wzburzony Lancaster.

Był przeciek — warknął Conway. — To mi wystarczy. Jeśli choć częściowo dotyczy Rzymskiej Świecy, należy zrobić wszystko, żeby to samo nie stało się z Dyskiem.

Przecież to nie musi nas dotyczyć, George. — W tonie McBride’a zabrzmiała tylko lekka wymówka. — Zresztą żadne zrutynizowanie nie wchodzi tu w grę. — Znowu odezwał się brzęczyk. — Tak — mówił to znużonym głosem. — W porządku, połącz go. — Gdy usłyszał ciche „klik”, powiedział: — Dzień dobry… Tak, tak, to prawda.

Potem przez dłuższą chwilę słuchał, raz tylko się odzywając: — Nie, nie byłem o tym poinformowany.

I po pewnym czasie: — Interesujące, bardzo interesujące… Dziękuję. — Wreszcie odłożył słuchawkę i spojrzał sponad biurka, jak gdyby nie mógł sobie przypomnieć, na czym skończył. Ale wreszcie pozbierał myśli i powiedział:

Nie mogę mówić w imieniu innych departamentów. Doskonale rozumiem, co Dawid czuje, jeśli idzie o Departament Uzbrojenia. Tutaj zawsze panowała taka dobra atmosfera… taka znakomita atmosfera. — Przez chwilę Lancaster miał wrażenie, że w tym obrotowym fotelu siedzi zmęczony, stary człowiek, nie dorastający do swego zadania. — Jak łatwo przywyknąć do lojalności — ciągnął McBride. — Uważa się ją za pewnik, a to oczywiście jest niezgodne z kardynalną zasadą naszego postępowania i może prowadzić do tragedii.

Wyraźnie zdenerwowany Conway nie był w stanie zrozumieć takiej postawy.

Zdaję sobie sprawę, że to trudno przyjąć do wiadomości, ale fakt pozostaje faktem, że ktoś sprzedał pewne wiadomości. Nawet jeśli przeciek ogranicza się tylko do dwóch ogniw, konieczna jest natychmiastowa akcja ministerialnego aparatu bezpieczeństwa.

Ku widomemu zdumieniu Conwaya McBride odparł: — Wydział Specjalny dostał już odpowiednie instrukcje, właśnie miałem was o tym poinformować, George. — Zrobił przepraszający gest, nim spojrzał na Lancastera. — Sytuacja jest bardzo nieprzyjemna, Dawidzie, ale poprosili o roboczy kontakt z nami i zdecydowałem, że ty będziesz najlepiej się do tego nadawał.

Zaskoczony Lancaster skinął głową w milczeniu.

Ktoś o nazwisku Sloan zgłosi się do ciebie. Detektyw nadinspektor Sloan.

Czy nie jest to wbrew przyjętym zasadom?

W tych okolicznościach nie.

Ach, tak.

Jak długo Amerykanie zamierzają przetrzymywać Adlera, nie wiadomo. Jeśli dobrze pójdzie, wkrótce będziemy mogli nim się zająć. Ale poza tymi czterema ścianami on nie istnieje, czy się rozumiemy? W każdym razie w chwili obecnej. I nikt w naszym departamencie nie może wiedzieć, że jest pod mikroskopem. — McBride uśmiechnął się niewesoło, jakby chciał ukryć bolesną ranę. — Czy wyraziłem się dość jasno?

Tak.

Współdziałaj, Dawidzie, ze Sloanem. On ci będzie udzielać instrukcji. Zostało ustalone, że nawiąże z tobą kontakt prywatnie. Chwilowo ograniczymy obieg „żółtych kartek”, zwłaszcza pism ściśle tajnych, ale poza tym departament będzie pracował, jakby się nic nie stało. I pamiętaj, jeśli idzie o Sloana, to jedziemy na tym samym wózku. Z pewnością takie też będzie jego nastawienie.

Lancaster zawahał się i po chwili wstał. Jeszcze jedno pytanie, a skończy się na mnóstwie dalszych, tymczasem McBride dał wyraźnie do zrozumienia, że chce już kończyć to spotkanie. Skinięcie głową, jakby nagła utrata zainteresowania — taki miał zwyczaj.

Wkrótce z tobą porozmawiam, Dawidzie. Lancaster nagle doznał dziwnego uczucia, że do mahoniowych drzwi jest bardzo daleko.

Czy pan Conway szybko wyjdzie? — spytała Ruth. W odpowiedzi rozłożył tylko ręce. Gdy znalazł się na pustym korytarzu, stał chwilę nieruchomo, głęboko zamyślony, potem ruszył w kierunku swego pokoju. Był w połowie drogi, kiedy z gabinetu Conwaya wyszła energicznie Catherine i zderzając się z nim chwyciła go za ramię, by odzyskać równowagę. Kiedy ich oczy się spotkały, roześmiała się.

Panie Lancaster, cóż to za nagłe spotkanie!

Tuż za nią stał Stephen Hearne, na szczęście Lancaster w porę to zauważył.

Bardzo przepraszam — powiedział głośno starając się zachować obojętność. — Nie zrobiłem pani krzywdy?

Nie, nic mi się nie stało.

To nie było fair — zaprotestował wesoło Hearne. — Wydawało mi się, że ten taniec należy do mnie.

Naprawdę? — spytał Lancaster Catherine.

O, tak. W każdym razie przepraszam pana, bo to była moja wina. — A potem przekornie spytała: — A jak się udał weekend?

Dobrze — odparł. — Naprawdę dobrze. — I odszedł, może nieco zbyt szybko.

Kiedy wrócił do siebie, Margaret nie było w jej szklanej klatce. Obszedł biurko i spojrzał na Whitehall, zazdroszcząc mrowiącym się w dole ludziom prostoty ich życia. Wkrótce zacznie się wnikliwe sondowanie, kliniczne dociekanie tego, co się stało, badanie przyjaciół, nawyków, zainteresowań, konta bankowego — wszystkiego; zasada niedowierzania nikomu nabierze nowych barw. Ale górowała nad tym narastająca pewność, że wartość Rzymskiej Świecy się zmniejszyła, Conway miał tyle dowodów w ręku, że nie ulegało to dyskusji.

Przyniosłam panu kawę.

Dreszcz przeleciał mu po plecach, nie usłyszał, kiedy Margaret weszła.

Dziękuję — mruknął, ale pozostał przy oknie, wpatrując się w ożywiony ruch uliczny. Adler w końcu wyjdzie ze swej nory i otworzy się, będzie chciał się przypodobać, zrzucić z siebie ciężar wiadomości. Był jak posłaniec niebios, kimś, kto uruchomił reakcję łańcuchową i zachwiał całą delikatną równowagą. A ponieważ taki posłaniec jest rzadkością, Wydział Specjalny rzuci się na niego z zapałem. Zaczną od źródła, szukając drogi po omacku. Guildford, Departament Badań i Rozwoju, Sekcja Łącznikowa, Woomera, Departament Uzbrojenia… To mógł być każdy, wszędzie.

Spojrzał na pokój i usiadł, wolno sącząc kawę. Każdy. Na przykład jego szerokobiodra sekretarka. McBride powiedział świętą prawdę, na razie wszyscy jadą na tym samym wózku. Nikt, żaden on, żadna ona — nie jest taki, jak się wydaje z pozoru, nawet Margaret z ponurą miną walcząca nadal z maszyną do pisania, jakby tylko ona jedna miała kłopoty…

Z wysiłkiem zapanował nad galopadą myśli. Na ramieniu nadal czuł ucisk dłoni Catherine i nagle ogarnęło go dojmujące pragnienie, żeby nie brać udziału w tym, co go czeka, przemożna tęsknota za jej obecnością, za jej ciałem.

Ale teraz Kilvarna i zaciszny domek były oddalone o miliony kilometrów.



Rozdział 3


Tego wieczoru telefon zadzwonił w chwili, gdy Lancaster wchodził do swego mieszkania na Bramerton Street. Zdumiewające, czyżby ktoś zdążył donieść o jego przybyciu? Nic już nie było tak jak przedtem — oto pierwsze tego dowody, a może tylko wynik nadwrażliwej wyobraźni?

Halo?

Pan Lancaster?

Tak, to ja.

Nazywam się Sloan. — Głos był ochrypły. — Kiedy mógłbym wpaść do pana?

Choćby zaraz.

Powiedzmy za kwadrans?

Proszę bardzo. Mieszkam na pierwszym piętrze. Proszę nacisnąć guzik na dole.

Dziękuję, wkrótce będę.

Oczywiście adres pan zna?

Oczywiście.

Kiedy Sloan skończył rozmowę, Lancaster nalał sobie whisky, usiadł w fotelu i dla zabicia czasu zaczął przeglądać „Evening Standard”. Ale ograniczył się tylko do tytułów. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie, nękały go rewelacje Conwaya z drugiej ręki i fakt, że to właśnie jego Stary wybrał na łącznika. Kiedyś miał już do czynienia z Wydziałem Specjalnym, kiedy był w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa, i nie pozostały mu zbyt dobre wspomnienia z tych czasów. To wtedy wyszła na jaw paskudna sprawa Walkera. Wówczas współpracował z Gilliganem, nadinspektorem Gilliganem, ruchliwym facetem, zdolnym do okrucieństwa; kiedy się śmiał, poruszał ramionami, przypomniał sobie Lancaster. „Czyż to nie dziwne — zauważył Gilligan po zakończeniu sprawy — że gdy Anglicy czują się znieważeni, stają się niezwykle spokojni?”

Wszyscy z wyjątkiem Conwaya, pomyślał Lancaster. Conway był w ogóle nie do zniesienia, ale załatwił to, co najważniejsze — albo raczej to, co premier załatwił dla niego. Przylotu Adlera do Londynu spodziewano się tego wieczoru o siódmej trzydzieści. Pewno teraz Conway jest na lotnisku, czeka wraz z innymi, którzy się prawie nie znają. Wkrótce będzie wiedział, do jakiego stopnia Rzymska Świeca została rozszyfrowana i czy w związku z tym padła choć wzmianka o Dysku. To była jedna strona medalu, drugą był Sloan. „Informuj mnie na bieżąco, Dawidzie” — powiedział Stary, żegnając się z nim tego popołudnia, a za sztucznym uśmiechem krył się jakby rozkaz, jakby znużona stanowczość, mająca dowodzić, że nadal odpowiada za departament.

Przed domem zatrzymał się samochód. Lancaster wstał i wyjrzał na ulicę, ale to przyjechała sąsiadka ze swoim hałaśliwym pekińczykiem. Po namyśle doszedł do wniosku, że Sloan przyjdzie pieszo, i miał rację. Dziesięć po siódmej, kiedy się zastanawiał, czy nie wypić jeszcze jednej whisky, rozległ się dzwonek. Bez pośpiechu wyszedł na schody i spojrzał w dół przez balustradę, jakiś mężczyzna był właśnie u podnóża pierwszego piętra. Płaszcz przeciwdeszczowy, miękki kapelusz, teczka. Z takim wyglądem Sloan mógłby jako akwizytor sprzedawać encyklopedie.

Dobry wieczór — powiedział, gdy spostrzegł Lancastera na klatce schodowej.

Dobry wieczór, proszę bardzo.

Był prawie wzrostu Lancastera, choć szczuplejszy, twarz miał podłużną, wąską, oczy bardzo blisko osadzone. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia człowieka bystrego. Kiedy podali sobie ręce, zakaszlał, a Lancaster powiedział współczująco:

Chyba pan nie bardzo zdrów.

Przyplątało mi się jakieś paskudztwo.

Mam na to świetne lekarstwo. Whisky.

Nie odmówię. — Sztuczne zęby błysnęły w uśmiechu, dziąsła miał blade, a kiedy zdjął kapelusz, ukazały się nijakiego koloru włosy. Zdjął też płaszcz i wszedł z teczką do bawialni. — Chyba najlepiej będzie od razu zacząć od spraw formalnych, panie Lancaster. Nazywam się Sloan, nadinspektor Charles Sloan — i na dowód tego wyciągnął legitymację w plastikowej okładce.

Lancaster skinął potakująco głową.

Proszę, niech pan usiądzie w fotelu, a ja naleję panu whisky. Jak ją pan zamierza potraktować? Jako lekarstwo czy przyjemność?

Z wodą poproszę.

I z lodem?

Nie, dziękuję.

Lancaster nalał sporo alkoholu, znacznie więcej niż sobie.

No, to na zdrowie.

Na zdrowie.

Przełykając alkohol Sloan rozejrzał się wokoło. Nadal stał. O zegar na kominku była oparta kartka: „Gdzieś się podziewał przez cały ten czas, Dawidzie? Co robiłeś? Zadzwoń do mnie. Numer nadal ten sam — Linda”. Na chwilę Sloan przestał lustrować pokój, ale tylko na chwilę. Blisko osadzone bystre oczy były stale w ruchu. Umeblowanie, adapter, różne drobiazgi, wypełnione książkami półki, reprodukcje Gauguina i Matisse’a — wszystko to objął wzrokiem.

Miło tu — powiedział jakby z zazdrością — bardzo miło.

Wygodnie, a to najważniejsze.

Dawno pan tu mieszka?

Pięć lat… a pan w jakiej dzielnicy?

W Hampstead, tak mi się udało. — Chwycił go taki atak kaszlu, że aż się pochylił.

Może da pan odpocząć nogom? — zaproponował Lancaster.

Usiedli w głębokich fotelach po obu stronach długiego niskiego stolika, Lancaster włączył jeszcze jedną elektryczną grzałkę w kominku. Nastąpiła długa chwila wywołanej obustronną niepewnością ciszy i Lancaster nie wiedział, czy kontynuować to wstępne rozpoznanie, czy od razu przystąpić do rzeczy. Wyboru dokonał Sloan.

Do jakiego stopnia został pan poinformowany o celu moich poczynań?

Powiedziano mi, że nawiąże pan ze mną kontakt, tylko tyle.

No, tak. — Sloan zmarszczył czoło. Sztuczny ogień w kominku zżółkł i zaczął cicho syczeć. — Wygląda na to, że obaj będziemy sobie zadawać pytania.

Zapewne tak. Ja też mam kilka w zanadrzu. — W obecności Gilligana zawsze czaił się cień groźby, ze Sloanem tak nie było. Jednak nikogo z Wydziału Specjalnego nie należało prowokować; żeby tego uniknąć, Lancaster dodał: — Proszę, niech pan zaczyna, jestem do pańskiej dyspozycji.

Czy mam rację przypuszczając, że ta informacja, która do was dotarła, jest wynikiem przecieku?

Istotnie, tak.

I że rozmiar tego przecieku nie jest jeszcze dotąd znany?

Nie jest. Lecz źródło tej informacji znajdzie się dziś wieczorem na lotnisku i zostanie przebadane.

Ma pan na myśli Adlera? — spytał Sloan rezygnując z niepotrzebnej już konspiracji.

Tak.

Przesłuchiwać go będzie wasz człowiek, Conway.

Tak, z Departamentu Uzbrojenia.

O ile dobrze zrozumiałem, chodzi o broń specjalną.

Tak.

O Rzymską Świecę.

Lancaster potakująco skinął głową. Sloan najwidoczniej dobrze odrobił zadaną lekcję.

Dysk — proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — jest udoskonaloną wersją Rzymskiej Świecy?

Nie całkiem. Mają one pewne cechy wspólne, ale pod innymi względami Dysk jest czymś całkowicie rewelacyjnym. Rzymska Świeca to dopiero początek, ale Dysk może być ostatnim słowem techniki w konstrukcji rakiet ziemia–powietrze. Obecnie jednak jest to raczej teoria niż rzeczywistość. Jak dotąd przetestowana już Rzymska Świeca jest z pewnością najbardziej wyrafinowaną bronią w swoim rodzaju.

Chciałbym wiedzieć, czy obie pochodzą ze stajni guildfordzkiej?

Ze stajni guildfordzkiej przy współpracy Departamentu Badań i Rozwoju.

Czy to jedyne powiązanie?

Nie, istnieją również powiązania komercyjne. Ale są one ściśle ograniczone. — Lancaster rozłożył ręce. — Doprawdy, nie mam odpowiednich kwalifikacji, żeby precyzyjnie odpowiedzieć na te pytania. To nie moja dziedzina. Jakieś prywatne zamówienia są mniej lub więcej nieuniknione, nawet w okresie wstępnym, ale to się zawsze odbywa w całkowitym oderwaniu od całości.

Sloan wolno popijał whisky, spoglądając na swój długi nos.

Muszę panu wyjaśnić, panie Lancaster, że ja dochodzenie ograniczę tylko do Departamentu Uzbrojenia. Za to moi koledzy pójdą w innym kierunku. Po prostu chcę dobrze poznać tło sprawy. Woomera, Sekcja Łącznikowa, Departament Uzbrojenia — najpierw pragnę ustalić dokładnie ich relacje, a potem z kolei związki z Guildford oraz Departamentem Badań i Rozwoju.

To skomplikowana sprawa — odparł Lancaster.

Wystarczy najprostsze wyjaśnienie.

Starał się unikając nadmiernych uproszczeń zarysować najpierw szerokie tło, podkreślał więc ociężałość aparatu planowania i realizacji, przejmującego inicjatywy po decyzjach gabinetu lub ministerialnych, potem skoncentrował się na typowym przykładzie pewnej broni, żeby zilustrować możliwie jak najbardziej dokładnie, gdzie się zaczyna i gdzie kończy odpowiedzialność departamentu. Czasem zamykał oczy, jakby dyktował długie i skomplikowane memorandum. Od czasu do czasu Sloan wtrącał pytanie, od czasu do czasu wstrząsał nim kaszel, ale na ogół był wzorowym słuchaczem. Tajemnice były tu bezpieczne, dobrze odizolowany od reszty domu pokój miał ściany na tyle grube, że chroniły Lancastera od skarg sąsiadów, gdy jakieś przyjęcie wymykało mu się spod kontroli. Mówił jednak cicho. Nieważny był teraz Sloan i jego dociekania, lecz świadomość, że to, co człowiek wie, daje mu siłę lub odbiera ją innemu człowiekowi. Ta maksyma była teraz raison d’etre Lancastera. Gilligan kiedyś sam siebie nazwał „łapaczem szczurów” i Sloan był taki sam. Może na to nie wyglądał, ale należał do tego samego gatunku: polowanie już się zaczęło — dyskretnie, delikatnie, najpierw w formie przyjaznej rozmowy, żeby wybadać, kogo może ujawnić zdrada Adlera.

Dziękuję panu — powiedział Sloan, kiedy Lancaster skończył. — Ujął pan to niezwykle jasno. — Wypił do końca whisky i odstawił szklankę na stolik. — Teraz, jeśli można, chciałbym wrócić do Departamentu Uzbrojenia. Ilu pracowników liczy?

Dwudziestu pięciu.

Razem z dyrektorem i jego zastępcą?

Tak, razem z nimi. McBride i Conway, trzech kierowników sekcji, z których każda złożona jest z dwóch osób, osoba prowadząca dziennik podawczy, trzech urzędników, sześć sekretarek, dwie maszynistki i telefonistka. Nawiasem mówiąc, ona jest niewidoma.

No i pan.

No i ja.

Jak sądzę, wszyscy dokładnie przebadani. — Sloan miał zwyczaj wygłaszania stwierdzeń, które narzucały konieczność odpowiedzi. — To oczywiste, prawda?

Tak, cały departament jest czysty. I wszyscy rutynowo sprawdzani w określonym regulaminem czasie.

Jakie jest dokładnie pańskie stanowisko?

Jestem asystentem dyrektora.

McBride musiał o tym wspomnieć, ale Sloan chciał wiedzieć wszystko. Nikogo i niczego nie można było pominąć, takie podejście miał Sloan. Spytał więc:

Jakie dodatkowe obowiązki ma pan jeszcze, panie Lancaster?

Bezpieczeństwo departamentu. — Konieczne było bliższe wyjaśnienie. — Przez pewien czas byłem w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa, więc siłą rzeczy spadło to na mnie.

Rozumiem. — Sloan uśmiechnął się. — Nawiązałem zatem właściwy kontakt, lepszego nie mogłem. — Do ostatka byłby nad wyraz grzeczny, pomyślał Lancaster, do samego końca, nawet gdyby miał zabić. — Sądzę, że prowadzi pan dane osobowe każdego pracownika departamentu.

Do pewnego stopnia. Sloan uniósł nieco brwi.

Te najważniejsze dane ma Kartoteka Centralna. — Lancaster wzruszył ramionami. Sloan również musiał o tym wiedzieć, z całą pewnością, cholera jasna. — Nasze informacje są mniejszego kalibru: wiek, przebieg służby, staż, wewnętrzne przeniesienia.

Mimo to chciałbym je przejrzeć.

Zajęłyby sporą część walizki.

Ach tak, z pewnością — powiedział uprzejmie Sloan, a potem zmienił temat, chcąc się dowiedzieć, jak wygląda tok pracy biurowej; skoncentrował się na metodzie postępowania z materiałami przychodzącymi i wychodzącymi. I znowu nie zawsze odpowiedź mogła być krótka, wiele spraw wymagało omówienia. Lancaster jednak szybko się z tym uporał.

Jesteśmy ostatnim ogniwem przyjmującym materiały z kilkunastu głównych źródeł, z których chyba połowa to materiały kwalifikowane, te oczywiście przechodzą z ręki do ręki, oraz mnóstwo niekwalifikowanych. Wedle mej oceny osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, co do nas wpływa, dostarczane jest przez gońców w zaplombowanych workach. Niezależnie od sposobu przesłania, pocztą zajmuje się Dansie, który prowadzi dziennik podawczy. To on wyłącznie potwierdza odbiór pism przychodzących i rozsyła je po departamencie, to od niego zależy cały wewnętrzny obieg oraz wysyłka korespondencji na zewnątrz.

Jakie nazwisko pan wymienił? — spytał Sloan kaszląc.

Charles Dansie. Jest on naszym prywatnym urzędem pocztowym, on i jego pomocnik… Pank — dodał Lancaster — były sierżant Królewskiej Piechoty Morskiej.

Czy wszyscy urzędnicy służyli wcześniej w wojsku?

Tak. — Sloan znowu znalazł okazję, by wyciągnąć z niego dodatkową informację. — Nie ma takiego systemu, który by uniemożliwił powstanie przecieku, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Najważniejsze to ograniczyć, jak tylko można, obieg tajnych materiałów i dostęp do nich, i to robimy aż do przesady. Na przykład oryginały każdego dokumentu znajdującego się na liście specjalnej są trzymane dla celów informacyjnych w naszym pancernym skarbcu, otwieranym za pomocą dwóch kluczy.

Kto ma klucze?

Jeden Dansie, drugi Conway. Jeśli któregoś z nich nie ma, odpowiada za nie McBride albo ja. Egzemplarze do użytku wewnętrznego, z racji koloru nazywane „żółtymi kartkami”, są również chowane co wieczór w skarbcu. Odpowiedzialni za to są kierownicy sekcji i chowają je w osobnych sejfach. Wszystkie „żółte kartki” są rutynowo niszczone po czterdziestu ośmiu godzinach. Palone.

Przez kogo?

Przez Panka. Pod kontrolą i po ich zarejestrowaniu w książce podawczej. — Lancaster pochylił się do przodu. — Dzięki temu, że jesteśmy prawie przykuci do biurek i że wszystko nieomal jest przyśrubowane, sam system jest niezwykle szczelny.

Tak, z pewnością — odparł Sloan, choć to nie oznaczało, że o to właśnie pytał.

Whisky i ciepło bijące z kominka sprawiły, że gardło mu się przetarło, policzki lekko zaróżowiły, oczy natomiast miał szkliste, jakby nieco załzawione. Ale pytania stawiał tak samo dociekliwie jak przedtem. Nie, nie napije się jeszcze jednej whisky, dziękuje bardzo… Interesowało go teraz, jak się robiło kopie („Zapewne ksero?…”), kto je robił i jak się sprawdzało liczbę rozsyłanych odbitek. Potem przeszedł do strażników obchodzących budynek w nocy i podczas weekendów, następnie znowu powrócił do różnych szczegółów administracyjnych, niektórych tak drobnych, że Lancaster dziwił się, czemu sobie zaprząta nimi głowę. Czasem był okropnie nudny, dopytywał się o głupstwa, jak gdyby w naiwnej nadziei, że doprowadzą go do wykrycia jakiegoś skandalicznego błędu organizacyjnego.

Potem nagle, może wyczuwając, że obrał niewłaściwy kierunek, znowu zmienił temat, wracając do Dansiego i Panka. Było logiczne, że należało tak zrobić, ponieważ stanowili oś, wokół której obracał się cały departament. To tutaj zbiegały się i stąd rozchodziły wszystkie drogi, toteż Sloan zajął się po prostu tym, co oczywiste. Ale żeby Charles Dansie? Albo Tommy Pank?… Pomysł był niedorzeczny i Lancaster napomknął o tym.

Jeśli o nich idzie, poszedł pan złym tropem. W ogóle uważam, że co do Departamentu Uzbrojenia jako całości idzie pan złym tropem.

Mam nadzieję, że pan się nie myli, panie Lancaster.

Jestem całkowicie tego pewien.

Po raz pierwszy i ostatni tego wieczoru w głosie Sloana zabrzmiała nuta groźby.

Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Doskonale wiem, jak przykre musi być to wszystko dla pana. Na razie nie natrafiłem jeszcze na konkretny trop. — Najwyraźniej to sformułowanie wywołało jego ponure rozbawienie. — Z drugiej strony to pan ma codzienny kontakt z dwudziestoma czterema osobami, które, powiedzmy łagodnie, są w uprzywilejowanej sytuacji.

Lancaster się zawahał:

Panie Sloan, dziesięć razy więcej niż ja mogę panu powiedzieć, jest w ich aktach. A wszystko dostępne w Centralnym Archiwum — każdy najdrobniejszy szczegół.

Kiedy człowiek krąży w ciemnościach, panie Lancaster, często coś nieoczekiwanego może podsunąć właściwy kierunek. A biorąc pod uwagę, że zajmuje się pan sprawą bezpieczeństwa, za co otrzymuje pan dodatek, to pańskie poglądy nie wykraczają ponad przeciętność.

Nikogo z personelu nie werbuję, nikogo też nie nadzoruję. Jeśli pan tak sądzi, to się myli. Musiałem pana wprowadzić w błąd. Mój dodatek za bezpieczeństwo, jak pan to ujął, dotyczy prawie wyłącznie procedury biurowej.

Być może tak jest — odparł Sloan. Oczy coraz bardziej mu łzawiły z zaziębienia, przecierał je niezręcznie. — Nie wdając się w szczegóły, chciałbym, żeby mi pan nieco więcej powiedział o tych trzech kierownikach sekcji, którzy służyli w wojsku.

Owen — marynarka, Hearne — armia lądowa, Baberton — lotnictwo — wyliczył gładko Lancaster. — Ponieważ Rzymska Świeca ma być bronią wojsk lądowych, jest to sprawa dla sekcji Hearne’a, a Stephen to człowiek niezwykle solidny. Oni wszyscy są bardzo solidni, wszyscy trzej… Do diabła, oczekuje pan, że co powiem? — Lancaster wstał zdenerwowany i nalał sobie następną porcję whisky. — Co ludzie robią poza godzinami pracy, jak żyją — to mnie nie obchodzi. Za to podczas pracy tworzymy zespół, i to cholernie dobry.

A Dansie?

Co z Dansiem?

Od jak dawna jest w waszym departamencie?

Już tu był, kiedy ja przyszedłem. Trudno mi powiedzieć bez sprawdzenia.

Jakiego rodzaju jest człowiekiem?

Bardzo wydajnym.

A Pank?

Pierwszorzędny. Może trochę bez polotu, ale pierwszorzędny.

Nastąpiła przerwa w rozmowie, bo Sloan znowu się rozkaszlał, wreszcie zapytał: — Czy Owen i Baberton są w jakiś sposób związani z Rzymską Świecą?

To nie jest ich dziedzina. Jak już panu mówiłem, bardzo rygorystycznie ograniczamy obieg dokumentów i dostęp do nich.

Ale chyba coś wiedzą na ten temat?

W teorii nie powinni.

A w praktyce? — Sloan nie rezygnował.

Być może, ale tylko to, co przypadkiem usłyszeli. Bez szczegółów. Nic takiego, z czym podobno wystąpił Adler.

Kto więc ma dostęp do tej broni?

McBride, Conway, ja sam, Hearne i jego dwóch współpracowników, Dansie, Pank i cztery sekretarki.

Czyje sekretarki?

McBride’a, Conwaya, Hearne’a i moja. Lancaster przypuszczał, że Sloan będzie go o nie wypytywał, ale on tylko stwierdził po swojemu:

To znaczy dwanaście osób, dwanaście, które oficjalnie znają szczegóły tego właśnie projektu.

Oficjalnie tak.

Sloan skinął głową, potem spojrzał na zegarek, jakby powziął jakąś decyzję stwierdziwszy, że spędził już u Lancastera za dużo czasu.

Mówiąc: „oficjalnie”, nadmiernie upraszcza pan sprawę. Jak już wspomniałem, żaden system nie jest absolutnie szczelny. Nie można dokonać selekcji tylko na podstawie tego, co panu powiedziałem. Jeśli podejrzewa się departament, to podejrzewa się każdego w departamencie. — Zaczął argumentować tak jak Conway. — Nie wykluczam nikogo, panie Lancaster. Po prostu ustalam podstawowe fakty i jestem panu niezwykle wdzięczny za okazaną mi pomoc. — Sloan wstał powoli, jakby z ociąganiem, może nie miał chęci zmierzyć się z przenikliwym jesiennym chłodem. — Nie będę panu dzisiaj zabierał więcej czasu. To było tylko coś w rodzaju wstępnych ustaleń. Pozostaniemy w kontakcie. A na razie byłbym wdzięczny za udostępnienie mi przy najbliższej okazji tych akt osobowych. — Podał Lancasterowi swój wewnętrzny numer w Nowym Scotland Yardzie. W przedpokoju, kiedy niezręcznie wkładał płaszcz przeciwdeszczowy, powiedział:

Nie wiem, czy się nie mylę, ale mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem.

To bardzo możliwe. Inna sprawa, że podobno mam twarz typowego bywalca hotelowych recepcji.

Może wtedy, gdy pan pracował w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa?

Niewykluczone. Pracowałem wtedy z jednym z waszych ludzi, nadinspektorem Gilliganem.

Sloan zmarszczył czoło:

Jakieś trzy lata temu? Sprawa Walkera?

Tak.

Sprawa Walkera… to musiało być wtedy. — Zamyślił się, po czym popisał się czymś w rodzaju uśmiechu i wyciągnął rękę. — No to pan wie, jak się to wszystko odbywa, panie Lancaster… Do widzenia i jeszcze raz dziękuję. Proszę się nie trudzić, sam zejdę na dół.

Schodził kaszląc i pociągając nosem, a Lancaster widział przez okno, jak pojawia się na ulicy i zmierza w kierunku King’s Road, by w końcu zniknąć mu z oczu i udać się do swego domu w Hampstead, gdzie zapewne weźmie kąpiel z gorczycą czy z czymś innym, co pani Sloan, jeśli taka w ogóle istniała, uzna za najlepsze lekarstwo na przeziębienie. Nie sprawiał wrażenia człowieka uzdolnionego, ale zachowanie i pozory nie świadczyły o niczym, gdy chodziło o Wydział Specjalny.

Dochodziła ósma trzydzieści. Zamyślony Lancaster wziął kartkę Lindy z kominka. Trochę pożądania, trochę ciekawości, dotąd to wystarczało. Linda przetrwała najdłużej, jasnowłosa Linda o szkarłatnych ustach, która sińce na swej mlecznobiałej skórze nosiła jak medale. Powoli zgniótł kartkę i wrzucił do kosza na śmieci, potem podszedł do telefonu i wykręcił numer Catherine.

Co tam słychać w Holland Park? — spytał, kiedy się odezwała.

Nudno.

Tutaj również.

Założę się jednak, że nie masz całej góry rzeczy do prasowania.

Czy mógłbym wpaść do ciebie?

Roześmiała się cicho:

Masz taki samotny głos, wiesz?

I tak też się czuję.

Jestem zapracowana po uszy, Dawidzie, naprawdę. — Urwała. — Poza tym przekonałbyś się, że nie warto było jechać.

Ooo… — powiedział cicho rozczarowany.

A może moglibyśmy jutro zjeść coś razem na mieście?

Jutro to odległy termin.

U Jerry’ego? Lubię tam chodzić.

Co mam wobec tego zrobić ze sobą aż do jutra?

Myśleć o mnie.

Nie trzeba mnie o to prosić, już to robię.

Przez cały czas?

Prawie.

To najmilsza rzecz, jaką dzisiaj usłyszałam. — Nagle dotarło do niego jej westchnienie. — O, do licha. Pewno mi nie uwierzysz, ale mam mięso na grillu i zaczęło mi się palić.

A więc dostałem kosza?

Wybacz mi, kochanie… Do jutra, dobrze?

Ledwie Lancaster odłożył słuchawkę, natychmiast zaczął myśleć o Sloanie, Adlerze, McBridzie i Conwayu. Stawali się jego obsesją. Conway pewno już odbył rozmowę z Adlerem, godzina miała mu wystarczyć. W ponurym nastroju dopił whisky, którą nalał jeszcze przed wyjściem Sloana, potem poszedł do kuchni i naszykował sobie coś do jedzenia. Dobry Boże, doskonale wiedział, o co chodzi. Dla kogoś czas upływał bardzo szybko. A choć oficjalnie właśnie on bronił departamentu, to przecież ludzie pokroju Sloana siali ziarna niepewności. Głęboko zamyślony usiadł przy kuchennym stole, gdyby akurat była z nim Catherine, od razu zauważyłaby tak dobrze jej znany wyraz napięcia na jego twarzy. Potem włączył radio i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju, wreszcie wyjął maszynę do pisania i wystukał dwa listy. Kilka minut przed dziesiątą poszedł na King’s Road i wrzucił je do skrzynki rad, że może odetchnąć świeżym powietrzem i że ma pretekst, by wypić drinka przed zamknięciem baru.

Halo! — zawołała do niego brunetka za kontuarem. — Jesteś chyba bardzo samotny?

Ale jemu nikt nie był teraz potrzebny.



Rozdział 4


Telefon Conwaya poderwał go o dziesiątej rano następnego dnia i nawet te dwa krótkie dźwięki: brr, brr, potrafiły jakoś przekazać wyraźną wrogość.

McBride prosił mnie, żebym panu udzielił pewnych informacji. Czy może pan zaraz przyjść do mnie?

Cholera jasna, pomyślał Lancaster, przecież to nie plac musztry”. Jednak nie mógł zwlekać. Catherine spojrzała na niego ze zdumieniem, kiedy wchodził do jej ciasnego pokoiku.

Chcesz się z nim zobaczyć?

To raczej on ze mną.

Dziś jest w złym humorze.

A kiedy nie jest?

Przechodząc koło niej, konspiracyjnie dotknął jej ręki. Nawet w gabinecie Conwaya czuł zapach jej perfum, budzący w nim tęsknotę, a może nagłe przeczucie nie odkrytego jeszcze cierpienia. Conway siedział za biurkiem, zatopiony w stosie „żółtych kartek”, świadomie go nie dostrzegając. Oprócz tacy z przychodzącą korespondencją jego biurko było tak schludne i wypolerowane jak on sam. Dansie w rzadkim u niego przypływie złośliwości podał to kiedyś jako przykład, że dla niektórych obsesyjny porządek jest namiastką seksu.

Lancaster usiadł, zapalił papierosa i spytał: — Słucham? — Dopiero wtedy „żółte kartki” zostały starannie odłożone na bok.

Chodzi o Adlera.

Tak myślałem.

Nie ma wątpliwości, absolutnie żadnej wątpliwości, że przeciek dotyczy Świecy, to po pierwsze. Pan był skłonny sądzić, że jest inaczej, ja wiem…

Miałem nadzieję, że chodzi o coś innego.

Przecież wynikało to ze słów Brooma. Sądziłem, że już wczoraj wszystko było jasne jak słońce. — Conway wzruszył ramionami. — Adler powiedział mi to zupełnie wyraźnie.

Do jakiego stopnia?

Niech pan sobie nie wyobraża, że była to szczegółowa relacja. Poza tym nie mogłem przecież mu niczego sugerować, bo wtedy wszystko, co by powiedział, nie miałoby żadnej wartości. Jednak w kilku punktach był istotnie ścisły.

W jakich? — spytał z niecierpliwością Lancaster.

Dotyczących systemu sterowania podczas startu, zasięgu i charakterystyki głowicy.

Coś więcej?

Nie wystarczy? — warknął Conway.

A co z napędem?

Same ogólniki. Tylko napomknął o zapalnikach. Ale nie zaryzykował żadnych domysłów. Chciał być bardzo wiarygodny, nie bluffował. Ograniczał się do faktów i w większości przypadków były one prawdziwe. — Conway spojrzał Lancasterowi w oczy i przytrzymał jego wzrok. — McBride poszedł do ministra, żeby go o wszystkim poinformować. Co będzie dalej, zależy od niego.

Lancaster nie okazał żadnej reakcji. Zdumienie, którego doznał w piątek przed weekendem, minęło. Wczoraj podczas rozmowy ze Starym potwierdziło się najgorsze, dzisiaj Conway nie powiedział mu nic naprawdę nowego. Od dwudziestu czterech godzin było jasne, że dwa lata pracy legły w gruzach. Teraz liczyło się tylko to, co można będzie uratować.

Conway przesunął dłonią po swoim różowym policzku.

Na przykład o technice odpalenia i kontroli lotu Adler nie potrafił nic powiedzieć. Nie był także pewny wielu detali, co pozwala mi sądzić, że nie dostali wszystkiego jak na talerzu. W każdym razie jeszcze nie. Ale straty są duże.

A co z Dyskiem?

Dzięki Bogu nic, nie padło ani jedno słowo, nadal nietknięty. — Conway wstał. — Czy widział pan Sloana? — spytał nieoczekiwanie.

Wczoraj wieczorem.

Jaką linię obrał?

Jaką linię? Trudno mi powiedzieć. Skoncentrował się na tym, jak działa departament i czym każdy z nas się zajmuje. Przekażę McBride’owi dokładny raport.

Conway dotknięty coś mruknął. Nigdy nie zaaprobował nominacji Lancastera, nigdy nie pogodził się z myślą, że ktoś może być prawą ręką McBride’a, zwłaszcza człowiek młody. Niechęć zrodziła się natychmiast, i to wzajemna.

Swoim zwyczajem zaczął krążyć po pokoju, ale Lancaster wcale nie miał zamiaru wodzić za nim oczami.

Pragnąłbym też dodać, że nie odpowiada mi pozycja informatora Wydziału Specjalnego. Sloan sprawiał wrażenie, że…

Jeśli jest pan tak całkowicie pewien, że Departament Uzbrojenia stoi poza wszelkimi podejrzeniami, to nie rozumiem pańskich obiekcji. — Conway gniewnie bawił się swoim krawatem. — W sytuacji kiedy zostały ujawnione niektóre dane dotyczące broni wartości dwudziestu milionów funtów, nie wierzyłbym nikomu, nawet ludziom najbliższym, najbardziej zaufanym.

Zdanie na ten temat sprecyzował pan bardzo wyraźnie już wczoraj. — Lancaster nie wiedział, co bardziej wzburzyło Conwaya: strata wielu milionów czy zdrada.

Ja to również sobie powtarzam, ale pragnę panu przypomnieć, że także inni są w to wmieszani. Jeśli pan włączy zespół Woomery, to będzie dziedzina…

Adler miał informacje dotyczące nie tylko prób zasięgu. — Lancaster z niezadowoleniem potrząsnął głową, co wyraźnie rozdrażniło Conwaya. — Istnieje elementarna zasada, żeby zawsze dodać dwa do dwóch. Weźmy na przykład urządzenia blokujące stabilizatorów — nadal są testowane tylko w tunelu powietrznym, a jednak nasz przyjaciel wiedział o tym.

W porządku — ustąpił niechętnie Lancaster.

W porządku. Pan go widział, ja nie. Ale nadal zostaje nam Guildford, Departament Badań i Rozwoju oraz Sekcja Łącznikowa.

Jeśli pan przeanalizuje istotę informacji, to nie.

Adler nie jest jednak źródłem informacji.

Ale był blisko źródła, jak nam się zdaje. I jeśli się złoży razem to wszystko, co on wie, z łatwością można dojść do wniosku, że należy wyeliminować Guildford.

To pan powinien współpracować ze Sloanem — powiedział szyderczo Lancaster. — Szybko by pan mu to wszystko powiązał w całość. — Zgniótł papierosa w popielniczce. — Do diabła, przecież to było ukochane dziecko Guildford. Jakże więc może pan je tak łatwo wykluczyć?…

Mam powody. A poza tym Guildford nie uzna tego swojego dziecka.

Doprawdy?

Sprawił to Adler. A to, co dotyczy Guildford, dotyczy też Departamentu Badań i Rozwoju. Oni na przykład nie mieli do czynienia z głowicą.

We wstępnym etapie mieli.

Ale nie z późniejszymi ulepszeniami. Nie z głowicą kasetową.

Adler wiedział o tym?

Ze szczegółami. — Conway powiedział to prawie z zadowoleniem. — Wedle mego rozeznania są tylko dwa miejsca, gdzie mógł nastąpić przeciek, tu albo w Sekcji Łącznikowej. Nigdzie indziej cała sprawa nie była traktowana całościowo, łącznie z datą próby.

Lancaster wstał. — Mówi pan tak, jakby ta myśl cieszyła pana.

Po prostu nie przyjmuję postawy urażonej niewinności, jeśli o to panu chodzi. Świeca jest zagrożona, a może jeszcze gorzej. Nie obchodzi mnie wcale, gdzie jest przeciek, jeśli tylko zostanie zatkany, a ten sukinsyn, który to zrobił, pójdzie pod ścianę. A jeśli pan uważa moją wstępną dedukcję za nie do przyjęcia, to mogę tylko powiedzieć, że Wydział Specjalny się do niej przychyla.

Lancaster zacisnął dłonie. Z najwyższym trudem powstrzymał się, by nie powiedzieć złośliwie: „Chciałby pan te podejrzenia jeszcze bardziej zacieśnić, prawda? Chciałby pan, żeby źródło było tutaj, pod naszym nosem, po to, by cały ten szum przyspieszył odejście Starego”. Ale zapanował nad swym językiem. Na razie Conway był wrogiem wystarczająco groźnym, a przyszłość wystarczająco niepewna. Bez słowa wyszedł z pokoju.

Catherine tylko spojrzała na niego:

Ostrzegałam cię, prawda? — powiedziała. Lekko drżał. Znał każdą cząsteczkę jej ciała i każdej pożądał, na każdy uśmiech chciałby odpowiedzieć uśmiechem, każde spojrzenie zatrzymać dłużej. Ale w tej chwili nie mógł oderwać myśli od Conwaya, udawać, że się nic nie stało. Zaklął cicho, znowu przytłoczony ciężarem tej całej sprawy, zmuszony do milczenia tajemnicą, której ona nie dzieliła.

Bardzo mi przykro z powodu wczorajszego wieczoru, Dawidzie.

Nic się nie stało.

O której u Jerry’ego? O ósmej?

Sprawiał wrażenie, jakby wracał z daleka.

O ósmej? — Stopniowo jego rysy odprężały się. — Tak, o ósmej. Bardzo się cieszę.

Kiedy wychodził, posłała mu w powietrze pocałunek. Tyndall, zastępca Hearne’a, minął go w pomalowanym na kremowo korytarzu, z teczkami w ręku. — Dzień dobry, panie Lancaster — i już Sloan wychynął na powierzchnię, Sloan z jego prośbą o listę pracowników.

Dzień dobry, Bob.

Tyndall? Automatycznie postawił przy tym nazwisku znak zapytania, teraz będzie się to zdarzać coraz częściej. Tyndall? Chyba nie… Byli też inni, którzy zdaniem Sloana mieli uprzywilejowane stanowiska, a których branie pod uwagę uważał za farsę — na przykład Stary. Również Conway, do diabła z nim. I Catherine… ona przynajmniej była bezpieczna, niezależnie od tego, co mogło nastąpić.


* * *


McBride wezwał go nieco później.

Jak mi wiadomo, Dawidzie, George z tobą rozmawiał — zaczął od razu.

Tak.

Jeszcze nigdy nie widziałem ministra tak wściekłego. Wbrew rozsądkowi żywił jakąś nadzieję, pewno tak jak i my wszyscy. Ale gniew na nic się tu nie zda, oczywiście tego mu nie powiedziałem. — Uderzał czubkami palców o siebie, usta zacisnął, a jego nozdrza lekko drgały, jakby otworzyła mu się rana i poczuł woń gangreny. — Jest źle, Dawidzie. Bardzo, bardzo źle. Cała pociecha w tym, że ten Adler objawił się właśnie teraz. Przynajmniej mamy możliwość położenia kresu tej zarazie… Czy miałeś już wstępną rozmowę ze Sloanem?

Wczoraj wieczorem siedział u mnie całą godzinę.

Jakie jest twoje zdanie o nim?

Zbyt wcześnie na to. Był bardzo zaziębiony, a więc w nie najlepszej formie. Ale niewiele uszło jego uwagi. Wyjaśniłem mu zasady organizacyjne naszego departamentu i mechanizmy działania wewnątrz, po czym dokonaliśmy przeglądu personelu. Chce, żebym mu przekazał akta personalne.

Nasze? Lancaster skinął głową.

Nie widzę, jaki z tego mógłby mieć pożytek.

Ja również.

Poszlak, których szuka, nigdy nie znajdzie w aktach. Bóg jeden wie, co deprawuje człowieka, ale tego z całą pewnością się nie znajdzie w teczce personalnej. — McBride zmrużył oczy, jakby chciał coś sobie przypomnieć. — Jednak Sloan ma oczywiście swoje powody, żeby postępować tak a nie inaczej. Ludzie z Wydziału Specjalnego nie są głupi, Dawidzie.

Chciał też ustalić, kto miał — jak to określił — „maksimum sposobności”, jeśli idzie o Rzymską Świecę.

Ile osób podałeś?

Dwanaście.

Aż tyle?

Wliczając w to również pana i Conwaya.

McBride pocierał palcami grzbiet nosa, podczas gdy Lancaster wymieniał dalsze nazwiska. Jak mało można odczytać z twarzy, jeśli ktoś jest bardzo opanowany. McBride milczał przez chwilę, a gdy się odezwał, brzmiało to tak, jakby głośno myślał:

To paskudna sprawa, kiedy człowiek musi nagle powątpiewać o lojalności swoich kolegów.

Z większym przekąsem, niż zdawał sobie z tego sprawę, Lancaster powiedział: — Conway odrzucił już Guildford, Woomerę oraz Departament Badań i Rozwoju.

Całkiem chyba logicznie. — McBride spojrzał na niego uważnie jasnoszarymi oczami. — Nie sądzisz?

Nie jestem o tym przekonany.

A może o to chodzi, że nie chcesz być przekonany?… To prawidłowe rozumowanie. To bardzo ludzkie nie dowierzać temu, co prawdopodobne. Ja ze swej strony zawsze uważałem nasz departament za… jak by to powiedzieć? za bastion ludzi honoru, nieprzekupnych, i muszę powiedzieć, że minister zareagował w ten sam sposób, nie wyobraża sobie, by w jego Sekcji Łącznikowej mógł się znaleźć zdrajca. — Czerwony telefon zadzwonił na biurku, ale on zwlekał z podniesieniem słuchawki. — Kiedy zobaczysz się znowu ze Sloanem?

W porze lunchu.

Pamiętaj, że chcę być o wszystkim informowany.

Tak, sir. Przy okazji chcę przypomnieć panu, że jutrzejszy dzień spędzę na poligonie. Będą badać działanie zapalnika P5.

McBride skinął głową, ale Lancaster nie był pewien, czy to usłyszał, czy nie. Przez chwilę było mu go prawie żal, obiecany tytuł szlachecki mógł ominąć Starego.


* * *


Margaret miała przerwę na lunch między pierwszą a drugą, ale często ją przedłużała. Fryzjer, zakupy dla chorej matki — zawsze była jakaś wymówka. Lancaster czekał, żeby wyszła, by otworzyć szafę pancerną i wyjąć akta. Niektóre przejrzał, w tym swoje własne. Miejsce i data urodzenia, najbliższa rodzina, szkoły, uniwersytet, stan cywilny, praca w poprzednich departamentach i zajmowane stanowiska, obecne stanowisko, data pozytywnego „prześwietlenia”, data następnego… Tego rodzaju informacje nikogo nie piętnowały, nikogo nie wskazywały. Kiedy zamknięto akta Walkera, pułkownik Gray napisał na marginesie: „Człowiek ten był wybitny we wszystkim, co robił, i jak rodzaj ludzki pełen niespodzianek”. Łatwo być mądrym po fakcie, a to była cecha Graya.

Przyniósł walizkę ze swego mieszkania i teraz zapakował do niej dwadzieścia pięć teczek z aktami. To on miał pod opieką klucz do szafy pancernej, tak że zawsze mógł zbyć byle czym Margaret, jeśliby chciała ją otworzyć. „W tych czterech ścianach, Dawidzie…” Tak, trzeba było rozpocząć grę.

Dansie wsiadł razem z nim do windy. Walizka zwróciła jego uwagę.

Wybierasz się na urlop?

Chciałbym.

Nic więcej nie zostało powiedziane. Dansie zrobił przyjazną minę, patrząc sponad szkieł okularów bez oprawy w inną stronę. Mimo że był już w średnim wieku, zachował smukłą sylwetkę gracza w rugby. Czternaście medali wojskowych, świetna karta wojenna, własne dochody — Lancaster znowu zdał sobie sprawę, że dokonuje szybkiego przeglądu danych. „Nie wierz nikomu — ostrzegł go kiedyś McBride. — A zwłaszcza nie wierz tym, którzy obnoszą się ze swymi słabostkami.” Trudno jednak było sobie wyobrazić, że jakaś wada, choćby nawet ukryta, skaziła charakter Dansiego. Wydawał się człowiekiem jak najbardziej godnym zaufania, poza wszelkimi podejrzeniami.

Do Nowego Scotland Yardu Lancaster pojechał taksówką. Wcześniej uprzedził Sloana, umawiając się z nim na pierwszą trzydzieści. Ale kiedy wszedł do pokoju nadinspektora, młody człowiek w szarym garniturze, o mocno czerwonej twarzy, poinformował go, że Sloan bardzo źle się poczuł z powodu zaziębienia i pojechał do domu.

Był właściwie półprzytomny i czuł się coraz gorzej, tak że około południa wyszedł. Najlepsze, co mógł zrobić.

Czy więc mam zabrać walizkę z powrotem?

O nie, pan nadinspektor powiedział mi, żeby pan ją koniecznie zostawił. — Widząc wahanie Lancastera dodał: — Jestem asystentem pana nadinspektora. Przecież to są akta personalne Departamentu Uzbrojenia, prawda?

Lancaster skinął głową.

Potrzebny panu będzie kluczyk. — Wyjął go z kieszeni i wręczył młodemu człowiekowi. — Wobec choroby pana nadinspektora, kiedy będę mógł wszystko zabrać z powrotem?

Jutro?

Jutro będzie to niemożliwe.

Wobec tego może w czwartek? To tylko kwestia porównania z tym, co mamy w Centralnym Archiwum. Czasem zdarzają się rozbieżności i zawsze warto je sprawdzić.

A więc tak to było: zawsze i wszędzie metoda Sloana.

Umawiamy się więc na czwartek. Wpadnę po nie o tej samej porze.

Bardzo proszę.

Wracał pieszo przez Whitehall i zjadł zimny lunch w pubie blisko Trafalgar Square. Kobieta, siedząca obok niego na stołku przy barze, czytała wczesne wydanie „Evening News” i jakby to było coś specjalnie dla niego przeznaczone, w reklamie maszyny do pisania rzuciło mu się w oczy słowo „Adler”. Nie było ucieczki od konsekwencji wyznań Adlera. I jeśli rozumowanie Conwaya okaże się zaraźliwe, Departament Uzbrojenia wkrótce znajdzie się pod ostrzałem, w każdym razie nagonka jest blisko. Lojalność osobista nie istnieje, kiedy sieć się zaciska; Walker też był kiedyś kolegą. Poluje się wraz z resztą — od wewnątrz, sentyment staje się wtedy pustym słowem, litość tak samo.

A jednak obudziło się w nim coś utajonego, zaczęło go kusić. Bezwiednie znalazł drogę do serca kobiety, nic więc dziwnego, że zastanawiał się, czy się tam nie schować i odciąć od świata. Nagle zapragnął spokoju ducha, spokoju ducha i poczucia trwałości. Tymczasem sytuacja, w jakiej się znalazł, sprawiła, że stał się odmienny od wszystkich, którzy siedzieli teraz z nim przy barze, w błogiej nieświadomości, jak bezmierne ryzyko może być udziałem człowieka.

Dwadzieścia po drugiej siedział znowu za swoim biurkiem. Na parterze i potem na czwartym piętrze pokazał przepustkę. Była to codzienna rutyna, ale czasami — tak jak dziś — te dobrze znane przepisy nabierały znaczenia, jak gdyby już teraz Departament Uzbrojenia został celowo odseparowany.

Pod koniec dnia wpadł do niego Stephen Hearne. Zabębnił do szklanej klatki Margaret, uśmiechnął się do niej i wszedł do Lancastera.

Pytanie numer jeden.

Strzelaj.

Gdzie się podziały „żółte kartki”? — spytał od niechcenia. — Dawno ich nie było.

Nie zauważyłem.

No to albo jesteś ślepy, albo — co podejrzewałem od wieków — nie masz serca do pracy — zażartował Hearne. Wysoki biały kołnierzyk koszuli przykrywał mu włosy wijące się na karku. — A teraz poważnie, kto nad nimi siedzi?

O ile mi wiadomo, nikt. Sam dziś rano kilka parafowałem.

Widziałem je, ale można by z nich zrobić sobie skręta. Guildford chyba się w ogóle wyłączyło, Badania i Rozwój również.

Muszę wyznać, że nie zwróciłem na to uwagi. — Lancaster bez wysiłku uciął temat. — A jakie jest pytanie numer dwa?

Czy jutro zagramy w squasha?

Nie.

Szkoda. Zadaj jasne pytanie, a otrzymasz jasną odpowiedź. Jaki powód?

Większą część dnia będę brodził po kostki w błocie na poligonie, dlatego.

Miękniesz.

Ostatnim razem brygadier dał mi porządnie w kość, nie życzę ci, żebyś się znalazł w takim stanie.

Co w programie? P5?

Lancaster przytaknął głową. — Stary prosił mnie, bym go zastąpił. Sam dobrze wiesz, że każdy z nas wolałby uciec od tej okropnej pisaniny… Czy możemy zagrać od jutra za tydzień?

Oczywiście.

Przepraszam, powinienem był cię uprzedzić.

Głupstwo, nie twoja wina. Z pewnością Nadine wyciągnie mnie na jakiś film, i będzie cię za to błogosławić.

Jak się czuje Nadine?

Bardzo dobrze, po powrocie z wypadu do rodzinnej Brukseli nieco rozkojarzona, ale poza tym w porządku. Można by powiedzieć: kwitnąca… — Niezbyt przekonujące było to wszystko: uśmiech, stosowna do okazji swoboda, miłe gesty. Spod ciepłych słów o żonie przebijał cieniutki ton szyderstwa. — No cóż, z tego powodu świat się nie zawali. Do widzenia, Dawidzie. — Wychodząc odwrócił się: — Daj mi znać, czy P5 dobrze działało, czy może wysłało do nieba połowę tych technologów śmierci.

A co wolałbyś?

Byleby tobie nic się nie stało, chłopie. Nie płakałbym, gdyby wydarzyło się to drugie, przynajmniej mielibyśmy jakąś odmianę.

Zapewne stałoby się tak za pierwszym razem, gdyby ten nowy zapalnik zadziałał… Do widzenia.

Knajpka Jerry’ego znajdowała się na północnym obrzeżu Soho. Znał bardziej eleganckie lokale, bardziej eleganckie restauracje, ale tutaj jedzenie i obsługa były dobre i panowała miła atmosfera. Lancaster przyszedł tuż przed ósmą; nie zamawiał stolika, ale Mario znalazł mu miejsce.

Czym mogę służyć, panie Lancaster… Na razie aperitif?

Szkocką, proszę, szkocką z wodą.

Zapalił papierosa i rozejrzał się od niechcenia, jakby szukał znajomych, ale jedyne znajome twarze należały do Maria oraz innych kelnerów. Nie zauważył wejścia Catherine, spostrzegł ją dopiero, kiedy powiedziała „halo!” z odległości kilku kroków.

Musisz mieć jakieś własne tajemne wejście.

Długo tu jesteś?

Kilka minut.

Podano mu whisky, a Catherine poprosiła o campari. Miała mocno dopasowaną sukienkę w kolorze avocado, z dekoltem. Żadnych pierścionków, bransoletek, bez pomadki do ust, tuszu i tylko naszyjnik z pereł — efekt był zaskakujący. Czarne gładkie włosy, wspaniałe białe ramiona i plecy.

Wyglądasz jak zjawisko.

Lubię twój uśmiech.

Czy to coś niezwykłego?

Dziś rano nie miałeś na to ochoty.

Conway budzi we mnie najgorsze instynkty. Na miłość boską, nie mówmy o nim!

Trudno było uwierzyć, że może w tej właśnie chwili jej akta są skrupulatnie badane. Wydział Specjalny nie trzymał się godzin biurowych i Sloan nie był jedynym pracownikiem tego wydziału, miał cały zespół, który musiał pracować dokładnie i szybko.

Ujął dłoń Catherine i kontakt z nią podziałał na niego jak balsam. Był zdenerwowany, ale nie mógł przecież tego po sobie okazać. Zaprzeczenia, protesty — chciał tego uniknąć, gdyż wtedy wróciłyby dokuczliwe myśli i ta dręcząca go ciągle sprawa.

Czy wczoraj wieczorem dzwoniłaś do ojca?

Skinęła głową.

Wszystko w porządku?

Jak zwykle ma bóle, ale nic poza tym.

W każdy poniedziałek dzwoniła do Evesham o dziewiątej wieczorem. W ciągu tych sześciu miesięcy ich znajomości dwukrotnie jeździła do ojca, żeby spędzić z nim weekend. Jej matka, którą rzadko wspominała, wyszła za mąż drugi raz i mieszkała w Nowej Zelandii, chyba w Auckland. Catherine miała też siostrę — tylko tyle wiedział o jej rodzinie. Z ojcem łączyła ją silna więź i czasem jej tego zazdrościł. Rodzina to była sprawa innych ludzi, jego rodzice oboje nie żyli, nie miał ani brata, ani siostry, tylko wuja w Stirling, który niezmiennie przysyłał mu kartkę na Boże Narodzenie. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miał dwadzieścia lat, i następny rok spędził głównie walcząc w sądach o odszkodowanie. W końcu przegrał sprawę z powodów formalnych, mimo to jednak coś odziedziczył, niezbyt dużo, ale mu wystarczyło. Nie miał specjalnych kłopotów finansowych, nigdy nie był biedny, nigdy nie był głodny.

Catherine sączyła swoje campari.

Tylko jeszcze jedno, obiecuję… Tak mi się wydaje, że pod koniec roku McBride odejdzie.

Nieznacznie zacisnął usta:

Ooo…

Skinęła głową.

Jesteś pewna?

Wspomniał o tym, kiedy był u Conwaya dziś po południu.

Co powiedział?

Usłyszałam tylko słowo „koniec” i że po grudniu coś tam nie będzie go już obchodziło.

Powiedział „coś tam”?… — Lancaster mimowolnie uśmiechnął się. — Byłabyś cudowną kobietą–szpiegiem.

Stałam w progu drzwi. Nieważne, co powiedział, ale jakim tonem.

Teraz głośno się roześmiał, poczuł pulsowanie w skroniach.

Jesteś cudowna.

Wspomniał ci o tym?

Nie. Ale wydawało się to możliwe, inna sprawa, że nie przypuszczałem, iż może się to stać tak szybko.

Na koniec powiedział, że chce „ten interes” skończyć, dopóki jeszcze ponosi odpowiedzialność. Czy to nie oznacza, że…

— „Ten interes”?

Powtarzam to, co słyszałam. Conway zmienił temat, jak tylko zobaczył, że weszłam do pokoju.

Będę cię musiał przedstawić do nagrody dla najlepszego detektywa roku.

Jesteś nieznośny, zadzierasz nosa i w ogóle. — Catherine ścisnęła go lekko za rękę. — A co będzie, jak McBride odejdzie?

Wzruszył ramionami.

Conway spodziewa się, że minister spełni swój obowiązek.

Nie wytrzymasz tygodnia z Conwayem. — Jej duże niebieskie oczy były poważne, malowało się w nich zatroskanie.

Może wytrzymam, może nie.

Wyrzuci cię przy lada okazji.

Bardzo możliwe.

Nie martwisz się tym?

Będę się tym martwić, jak znów obudzę się o drugiej nad ranem, ale nie teraz. — Dał znak Mario. — Teraz umieram z głodu, ty też umierasz z głodu, zamówmy więc coś do jedzenia, a potem porozmawiamy na zupełnie inny temat.

Jaki?

O tobie na przykład.

Może dlatego, że wiedział, iż nie będą się dziś kochać, bardziej jej potrzebował. Od ich pierwszego spotkania i tej nieoczekiwanej odmowy przebył z nią długą drogę. Teraz, gdy jedli, a ich rozmowa to się nasilała, to cichła, znów opadła Lancastera przyszłość. Catherine miała rację, nie utrzyma się przy Conwayu. McBride ułatwiał mu wiele rzeczy, pozwalał na samodzielność, ufał mu — a to było najważniejsze. Z Conwayem będzie żyć z dnia na dzień, sparaliżowany, mało przydatny.

Spojrzał na Catherine, nic nie wiedziała o jego udręce, o kryzysie, jaki przeżywał, nie znała nazwisk — Adlera, Sloana… Ani tego, którego nikt nie znał. Z zachwytem patrzył na jej piękną, pogodną twarz, promieniejącą wewnętrznym spokojem, o którym tak bardzo marzył dla siebie, zwłaszcza teraz, gdy stale towarzyszyły mu lęk i niepewność.

Conway mógł zaczekać. Conway był światłem ostrzegawczym na horyzoncie. To, o czym wspomniał Stary, górowało nad wszystkim, było najważniejsze. Szykowało się coś groźnego.

Potem, kiedy taksówką jechali w stronę Holland Park, powiedział:

Jutro nie zobaczę się z tobą. Będę na poligonie i nie mam pojęcia, o której wrócę. — Oxford Street przeleciała i mignęły zielonkawe twarze ludzi na skrzyżowaniu. — Czy pojedziesz do Kilvarny na weekend?

Oczywiście.

Naprawdę lubisz te weekendy?

Pod jednym warunkiem.

Jakim?

Że nie będziesz mnie pouczał, kiedy następnym razem powiem ci, że cię kocham.

Czy to robiłem?

Robiłeś.

No to więcej tego nie zrobię.

Nigdy?

Nigdy.

Otoczył ją ramieniem, przyciągnął do siebie, a w jej pocałunku nie było nawet cienia zapytania. Ze względu na Conwaya bawili się w chowanego, wiedział jednak, że długo to nie potrwa, nie w tej sytuacji, nie ze Sloanem. Jeśli Sloan jest taki, na jakiego wygląda, wkrótce dowie się, że się spotykają, że spędzają wspólnie weekendy. Lepiej mu powiedzieć od razu i mieć to z głowy, tak by mógł swoje uporczywe wysiłki skierować gdzie indziej. Conway nie musi o tym wiedzieć. Tylko Sloan, w zaufaniu; to on się teraz liczył.



Rozdział 5


Chłodny porywisty wiatr hulał po rozległych wrzosowiskach i ugorach.

Z Departamentu Uzbrojenia…? Dziękuję, sir.

Kapral zasalutował zamaszyście jak na paradzie, a potem podniósł szlaban. Lancaster nie miał jednak złudzeń, że musiał cholernie marznąć przy tak małej liczbie pojazdów, które się tu pojawiały.

Na punkcie zbornym zobaczył cztery wozy: samochód sztabowy, land–rovera i dwa jeepy. Poniżej grzbietu długiego wzniesienia znajdował się barak, a za nim kępa sosen i polna droga, która wskazywała, jaki obrać kierunek. Głębokie koleiny były groźne dla jego triumpha spitfire’a. Wybrał więc tę stronę, gdzie były płytsze, i wolno ruszył.

Pański wóz jest dobry na szosie — stwierdził brygadier, kiedy Lancaster podjechał pod barak. — Ale w takim terenie jak tu bezużyteczny. — To samo powiedział, kiedy się widzieli ostatnim razem. — Zimno?

Bywało mi cieplej.

Jak ze śniadaniem?

Jadłem trzy godziny temu. Ale herbata przydałaby się.

Czeka na pana. Proszę wejść.

Czy przyjechałem ostatni?

Brak tylko Norrisa. W każdym razie nie ma co się tym martwić, bo jest sporo czasu. Dopiero za parę minut dziewiąta.

Barak był pusty i stukot ich kroków odbijał się od ścian. Na wprost drzwi znajdował się stół na krzyżakach, a na nim zniszczony czajnik, filiżanki, spodki, butelka mleka i torba cukru. Lancaster sam się obsłużył. Był tu już Peterson z Broni Eksperymentalnych wraz z ponurym komendantem poligonu i dwoma ludźmi z obsługi.

Dzień dobry — mruknął niewyraźnie Peterson. — Jak pan myśli, czy zacznie padać?

Zbyt mocny wiatr, żeby padało.

Widać z tego, że nie jest pan ze wsi — roześmiał się brygadier.

Oczywiście że nie — odparował Lancaster. — Od urodzenia jestem miejskim troglodytą, ale pamiętam dobrze opowieści z lat dziecinnych. A pan uważa, że będzie padać?

O, nie — rzekł brygadier. — Nie będzie.

Chudy jak szczapa, miał bladoniebieskie oczy, a opalona skóra ciasno opinała kości policzkowe. Poruszał nogami, jakby chciał sobie ulżyć.

Przyjeżdżaj — mruczał, co chwila wyglądając przez otwarte drzwi i obserwując długą drogę prowadzącą do szosy. — No, przyjeżdżaj, Norris.

Komendant poligonu i jego dwóch ludzi nie odezwali się ani słowem, a Peterson najwidoczniej doszedł do wniosku, że to jedno pytanie wystarczyło.

Jeśli pan chce, proszę sobie wziąć z jeepa gumowe buty — zaproponował wreszcie brygadier Lancasterowi.

Dziękuję. Wyszli na dwór.

Panuje dziś cholernie ponura atmosfera — poskarżył się brygadier. — Można by pomyśleć, że jesteśmy na pogrzebie… No i proszę, wreszcie przyjechał Norris.

Samochód był oddalony przeszło pół kilometra, ale on przyłożył ręce do ust i zawołał: — Pośpiesz się, człowieku. Szkoda czasu!

Norris był z Sekcji Łącznikowej. Samochód wspinał się pod górę niczym szarżujący byk.

Bardzo przepraszam — powiedział Norris z rozbrajającym uśmiechem, kiedy wysiadł. — Czy was zatrzymałem?

Niezupełnie. Może herbaty?

Nie, dziękuję… Witaj, Lancaster. — Norris zawsze na powitanie ściskał rękę. — Czy skrzyżowaliście palce u rąk na szczęście?

Nie tylko, u nóg także.

Panowie! — zawołał brygadier w stronę baraku.

Jesteśmy gotowi, czekamy na was.

Norris i Peterson wsiedli do jednego z jeepów, Lancaster i brygadier do drugiego. Ci z obsługi do land–rovera i ruszyli przodem. Ołowiane chmury kryły słońce. Wiatr uderzał Lancastera w twarz, kiedy konwój jechał grzbietem wzniesienia i potem, po drugiej stronie, zaczął zjeżdżać w dół. Norris był w pierwszym jeepie. Czy wiedział?

zastanawiał się Lancaster. Chyba nie. Gdyby minister kogoś wtajemniczył, to z pewnością Wakelinga, kierownika Sekcji Łącznikowej. Norris wyjaśniał tylko szczegóły techniczne tym z ministerstwa; robił to dobrze, bardzo dobrze, ale nic ponadto. Mimo to on też był na liście podejrzanych Sloana — czy wiedział o tym, czy nie. Nikt lepiej nie był poinformowany o Rzymskiej Świecy niż Norris.

Przejechali ponad kilometr. Droga przypominała trasę diabelskiej kolejki.

To świetne dla wątroby! — zawołał wesoło brygadier, kiedy gwałtowny podskok wyrzucił ich z foteli. Nigdy by nie wytrzymał przeniesienia do zakamarków Whitehall, pomyślał Lancaster. Jechali za land–roverem wokół błotnistego brzegu stawu, potem skręcili w lewo, tak jak prowadziły koleiny, i wreszcie wyboje się skończyły. Czerwone ostrzegawcze flagi łopotały jak porzucone wśród bezmiaru zarośli wojenne proporce, a gąsienice czołgów wyżłobiły na piaszczystym gruncie dziwaczne wzory.

Zainstalowali nowe urządzenia symulujące samonaprowadzanie — mruknął brygadier. — Wózek na szynach. Znacznie to lepsze niż te wszystkie cholerne przewody.

Lancaster dostrzegł trzytonową ciężarówkę w zagłębieniu terenu na wprost nich, ale nic poza tym. Zagajnik iglastych drzew zasłaniał widok i musieli zjechać krętą drogą na sam dół, nim mógł zobaczyć zmiany, jakie tu nastąpiły od jego ostatniej bytności miesiąc temu. Nadal w górze była siatka z drutów, krzyżujących się nad wieżą–celem, nadal były pod nią bezpieczniki, umieszczone wzdłuż przewodów pod różnymi kątami.

No, i co pan o tym myśli? — spytał brygadier wyłączając silnik. — Lepiej, co?

Cztery pary wąskotorowych szyn prowadziły pod kątem prostym do przysadzistej wieży, każdy tor mierzył około stu jardów, a w jego połowie zaczynała się podziałka w stopach. Był tylko jeden wózek i na jego niskiej platformie znajdowała się beczkowata stalowa rura z otwartymi wlotami. Obręcze kół osłaniała guma. Worki z piaskiem chroniły podstawę wieży.

Jak jest napędzany? — spytał Lancaster.

Elektrycznie, z generatora trzytonówki.

A jak przestawiacie go na inną parę szyn?

Ręcznie. Bardzo to kłopotliwe. Przydałyby się cztery wózki, ale jak zawsze mamy trudności z Ministerstwem Skarbu. W rezultacie jest to wcale niezła zabawka. Niech pan sam zobaczy.

Wysiedli z jeepa. Norris i Peterson już szli w stronę wózka w towarzystwie komendanta poligonu. Kilku mężczyzn w kombinezonach stało przy ciężarówce, jeden z nich oderwał się od grupy i podbiegł do brygadiera. Lancaster go nie znał, był to sierżant z korpusu saperów, podobny z budowy do boksera wagi średniej.

Dzień dobry, sir.

Dzień dobry, sierżancie. Wszystko gotowe?

Tak, sir.

Czy to urządzenie będzie działać?

Nie ma powodu, żeby nie działało, sir.

Doskonale. — Brygadier zwrócił się do komendanta poligonu: — Teraz twoja kolej, John. Ty tu jesteś szefem.

A więc, panowie, najpierw krótkie wyjaśnienie o samym wózku. Może się poruszać w kierunku wieży z dowolną prędkością, taką jaka nam odpowiada — począwszy od żółwiego tempa do, powiedzmy, czterdziestu mil na godzinę. — Komendant poligonu miał głos tak samo ponury jak wyraz twarzy. — Połączenie z ciężarówką nie tylko pozwala nam na poruszanie wózkiem, ale również na przekazanie informacji o momencie reakcji zapalnika. Jak panowie widzicie, obok szyn umieszczony jest wyzwalacz, który powoduje reakcję nawet przy bardzo małej prędkości. Można by powiedzieć, że całe to urządzenie jest dość prymitywne, ale pewien jestem, że kiedy zobaczycie, jak ono działa, przyznacie, że można mówić o dużym postępie.

Właściwie — wciągnął się na wózek i położył rękę na beczkowatym korpusie — pod obudową nic się nie zmieniło. Zawieszenie jest to samo, izolacja ta sama i regulator temperatury również. Po prostu zyskaliśmy więcej miejsca.

Silny wiatr rozwiewał pasma jego ciemnych włosów, wystających spod beretu. — Sądzę, że najpierw zademonstrujemy jazdę wózka bez ładunku, a potem przejdziemy do spraw zasadniczych. — Spojrzał na brygadiera. — Zgoda, sir?

Jeśli o mnie idzie, tak… Chyba że są jakieś pytania… Nie ma? Dobrze. Potrzebujemy pięciu minut, żeby oczyścić rejon zagrożenia, a potem możesz zaczynać, John.

Wszyscy z wyjątkiem Norrisa i Lancastera odsunęli się.

Jak tam McBride? — spytał Norris. — W dobrej formie?

W bardzo dobrej.

Nie widziałem go od wieków. — „Czyżby próbował coś wybadać?” — pomyślał Lancaster. — A Conway? Jak zawsze sprawny?

Nawet bardzo.

Norris wskazał ręką na wózek. — Przypomina to dzieło majsterkowicza. Ciekawe, kiedy nasi panowie i władcy wreszcie przestaną oszczędzać każdego pensa, a przy tym oczekiwać cudów. — W głosie jego brzmiało rozbawienie.

Zapalisz?

Teraz nie, dziękuję.

Jeepy i land–rover ruszyły z warkotem w stronę ciężarówki. Zimne podmuchy ze wschodu przelatywały nad pofałdowaną równiną, aż się kołysały wrzosy. Nigdy nie było widać tu ptactwa, częste eksplozje dawno je stąd wypłoszyły, a instynkt ostrzegł, by zawsze trzymać się z dala, gdyż spokój mógł być zdradziecki.

Norris wtulił głowę w prawe ramię, żeby osłonić płomyk zapalniczki. Ten gest, jakby się krył przed kimś, był niezamierzony, gdyż w promieniu stu metrów nie było nikogo.

Jak myślisz, czy P5 można zastosować w Rzymskiej Świecy? — spytał.

Raczej w Dysku.

W Rzymskiej Świecy również.

To coś nowego.

Ukazała się smużka dymu. Norris zapalił papierosa.

Po ostatnim wystrzeleniu Świecy ci w Woomerze mieli zastrzeżenia do skuteczności zapalnika. — Norris powiedział to tak, jakby wykładał jeden ze swoich raportów.

Przecież powinieneś o tym wiedzieć. — Zmarszczył brwi zdziwiony. A ponieważ nie było odpowiedzi, dodał: — Departament Uzbrojenia musiał chyba coś przegapić.

Tyle jest tych materiałów, że trzeba mieć ze sześć par oczu i pamięć jak komputer.

To było w zeszłym tygodniu, na początku.

W piśmie okólnym?

Tak.

No to mnie przyłapałeś. Musiałem nie zwrócić na to uwagi. — Kryjąc zdziwienie Lancaster spojrzał przed siebie.

Miałem nadzieję, że wreszcie skończyliśmy z tymi modyfikacjami Świecy. Cały kłopot w tym, że niektórzy ludzie nie mogą niczego zostawić w spokoju. Świeca powinna była wejść do produkcji wiele miesięcy temu, ale najpierw był problem stabilizatorów i unowocześnienia stożka ochronnego, a teraz znowu wygląda na to, że przerzucimy się na P5, i w tej sytuacji Świeca będzie gotowa dopiero w przyszłym roku. — Norris usunął źdźbło tytoniu z dolnej wargi. — Nic dziwnego, że połowa tych facetów z Sekcji Łącznikowej cierpi na wrzody żołądka.

Z zazdrością wskazał na trzytonówkę. — Spójrz na nich. Jeśli idzie o Petersona, brygadiera i całą resztę, obchodzi ich tylko, jak wypadnie najbliższa próba, dobrze czy źle. Cudowne to, no nie? Moim zdaniem im mniej człowiek wie, tym lepiej śpi i dłużej żyje.

Ruszyli w kierunku pozostałych, Lancaster był pogrążony w myślach. Ani rusz nie mógł sobie przypomnieć tego właśnie pisma okólnego.

Pospieszmy się — powiedział Norris — bo inaczej podpadniemy, dzisiaj już raz mi się to przydarzyło.


* * *


W porządku, panowie! — krzyczał głośno komendant poligonu, żeby zagłuszyć hałas generatora znajdującego się na ciężarówce. — Proszę pamiętać, że jest to próba „na sucho”.

Zbici w gromadkę, z podniesionymi kołnierzami, stali o jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kroków od wózka. Luźno zwinięty przewód leżał na ziemi. Dwaj ludzie w kombinezonach pochyleni byli nad generatorem i licznikami, znajdującymi się pod plandeką ciężarówki, a sierżant przysiadł na tylnej klapie.

Gotowe, sierżancie?

Tak jest, sir.

No to niech rusza, pod koniec niech przyspieszy. Warkot nagle się nasilił i wózek ruszył naprzód. Przez połowę długości szyn poruszał się z prędkością idącego człowieka, potem nagle przyspieszył, jechał zapewne z prędkością dwudziestu mil na godzinę, kiedy uderzył w worki z piaskiem pod wieżą. Czterech ludzi z obsługi podbiegło do wózka i odtoczyło go z powrotem, zwijając równocześnie kabel.

Zademonstrujemy raz jeszcze! — krzyknął komendant. — Z początku bardzo powoli, potem wózek osiągnie maksymalną prędkość.

Kiedy wózek uderzył w worki, rozległ się potężny trzask, wzbił się tuman kurzu i kilka worków rozpadło się.

Wszystko w porządku — skomentował brygadier. — Nic się nie stało. Przy urządzeniach tego rodzaju na początku zawsze trzeba się liczyć z kłopotami ząbkowania. Wózek działa, a to najważniejsze.

O rany — mruknął Norris stojący blisko Lancastera.

Jak panowie widzicie — krzyknął do nich komendant — można go puścić wolno albo cholernie przyspieszyć! — Najwyraźniej był tym zachwycony.

Lancaster nie mógł zrozumieć, dlaczego muszą stać tak blisko ciężarówki.

Dobry pomysł — zgodził się brygadier, kiedy mu o tym powiedział. — Odsuńmy się trochę. Co dalej w programie, John? Czy tym razem puścisz go na cały regulator?

Tak jest, sir.

Doskonale. Teraz ty sam o wszystkim decydujesz, Peterson.

Czekali z pół godziny, a może dłużej, ponieważ Peterson nadzorował uzbrajanie zapalnika. Lancaster i Norris z początku przyglądali się temu, ale niewiele można było z tego wywnioskować; zapalnik znajdował się w środku przykrytej wieczkiem porcelanowej tulei w kształcie tulipana, umieszczonej pod pokrywą wózka w przedniej jego części. Dawniej zawieszali zapalniki na przewodach i prowadzili jak kolejkę linową. Było już po dziesiątej, kiedy przygotowania zostały zakończone i wciągnięto na wieżę obowiązkową flagę ostrzegawczą. Wysoko ponad chmurami słychać było warkot samolotu.

Tu, gdzie stali teraz, komendant poligonu mógł wreszcie mówić, a nie krzyczeć jak do rekrutów.

Wózek uruchomimy najpierw z niedużą prędkością czterech, pięciu mil na godzinę. Punkt krytyczny znajduje się na sto pięćdziesiątej stopie… Sierżancie, uruchomić wózek!

Wózek ruszył bezszelestnie na swych gumowych obręczach. Wszyscy zamarli tak jak wtedy, gdy na wyścigach psów wypuszcza się mechanicznego zająca. W pierwszej połowie jazdy nie należało się niczego spodziewać i nic się też nie stało. Nic też się nie stało, kiedy wózek przekroczył połowę trasy i nic się nie stało przez cały czas jego jazdy aż do wieży. Ta próba okazała się całkowitym fiaskiem. Żadnej reakcji, nic. Peterson zaczął siarczyście kląć, nim jeszcze wózek uderzył o worki.

Wyłączyć zasilanie, sierżancie!

No i co z tym zrobić? — spytał brygadier, do nikogo specjalnie się nie zwracając.

We wzroku Petersona można było wyczytać wściekłość. Ruszył ciężkim krokiem do wózka, schował głowę pod pokrywą i przez kilka chwil grzebał pod nią, nim wrócił wraz z brygadierem, który do niego dołączył.

Peterson sądzi, że pewno wieczko się nie podniosło.

Nie podniosło się? — spytał się Norris.

Tak — odparł Peterson — cholera jasna, pewno tak się stało.

Hej, John — zawołał wesoło brygadier do komendanta — spróbujmy jeszcze raz… To kłopoty ząbkowania, panowie — powtórzył chuchając w ręce. — Kłopoty ząbkowania.

Obsługa znowu ściągnęła wózek i zwinęła kabel. Wiatr stał się teraz zimniejszy, bardziej uparty, ostrzegawcza flaga była sztywna, jakby ją ktoś wykrochmalił.

Wszystko gotowe?… Uruchomić wózek, sierżancie.

Wózek bez przeszkód przejechał swoją stujardową trasę i zatrzymał się na workach.

Może zawiodło zestrajanie? — podsunął Norris.

Wątpię w to — odparł zdenerwowany Peterson. — Cholerne draństwo.

Wściekły odszedł raz jeszcze, Norris za nim. Brygadier pozostał z Lancasterem, wyglądał na nieco zdumionego.

Dziwna rzecz — powiedział kilkakrotnie. — Bardzo dziwna.

Puszczali wózek jeszcze sześć razy: trzy razy na pól prędkości, trzy razy z pełną prędkością, za każdym razem z negatywnym rezultatem. Była to świetna próba cierpliwości. Za szóstym razem wózek się wykoleił i obsłudze zajęło dziesięć minut ustawienie go na szynach i ułożenie worków z piaskiem.

Norris zmarznięty, aż mu poczerwieniał nos, spojrzał na Lancastera. Nie miał już ochoty do żartów.

Płakać się chce. Co, u licha, z tą elektroniką? Nie przyjechałem tutaj, żeby patrzeć na dorosłych ludzi bawiących się kolejką.

Usłyszał to brygadier.

Nie sądzę, panie Norris, żeby ta uwaga była uzasadniona.

A moim zdaniem jest uzasadniona. Dziś rano każdy z nas stracił tu masę czasu.

Tego bym nie powiedział, wcale bym tego nie powiedział. — Brygadier nigdy nie czuł się pewnie w stosunku do cywilów, jakby musiał mieć widome oznaki rangi, żeby wiedzieć, na jakim gruncie stoi. Pod tym względem cywile potrafili robić różne niespodzianki, zwłaszcza taki cywil, za którym stał minister. — Dzięki praktyce osiągamy doskonałość. A poza tym my, tak samo jak wszyscy inni, zależymy od tych, którzy układają budżet. Musimy oszczędzać i robić co się da, żeby jakoś szło. Moim zdaniem w tej sytuacji John i jego koledzy odwalili kawał dobrej roboty.

W każdym razie P5 można chyba spisać na straty.

Uważam, że to zbyt pesymistyczny pogląd. Pesymistyczny i przedwczesny. — Brygadier przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, na jego szczupłej twarzy malował się wiktoriański wyraz nadziei i siły. — Chodźmy zobaczyć, co zrobił Peterson.

Peterson klęczał przy pokrywie wózka, pocierając porcelanową osłonę zapalnika, jakby próbował ożywić trupa.

Jakie wnioski, Peterson?

Żadnych — odparł lodowato Peterson. — Moim zdaniem to poronione urządzenie.

Ja pytałem o zapalnik. Czy spróbujemy raz jeszcze?

Która godzina?

Jedenasta pięćdziesiąt.

Dobrze. Jeśli się nie uda, chciałbym zobaczyć, jak się zachowa na innym torze.

Ma pan jakiś konkretny powód?

Choćby dlatego, że jest.

Może by pomogła zmiana kierunku? — podsunął brygadier niepewnie.

Bóg jeden wie, ale warto spróbować.

Wszyscy się odsunęli i czekali na rozkaz komendanta poligonu. Kiedy się rozległ, wózek ruszył wolno w stronę wieży, ale wkrótce stanął, to było wszystko.

Odłączyć go!

Zapanowała chwila ciszy i nagle na wietrze dał się słyszeć głos sierżanta:

Mamy dzisiaj do czynienia z bardzo uczoną i oporną prawiczką, chłopcy. A przy tym niemrawą.

Potem rozległ się inny głos:

No to niech się pan weźmie ostro do roboty, sierżancie. — I wybuch ochrypłego śmiechu.

Proponuję panowie, żebyśmy teraz dali spokój i podczas lunchu opatrzyli nasze rany — powiedział brygadier.

Pojechali z nim jeepem Norris, Peterson i Lancaster. Brygadier jak zwykle zawiózł ich „Pod Grenadiera”, małego przydrożnego pubu zbudowanego w stylu udającym Tudorów, jakąś milę od poligonu. Nim usiedli do jedzenia, rozgrzali się whisky wypitą przy barze.

Nie lubię nikogo popędzać — powiedział brygadier odmawiając wypicia drugiej kolejki — ale powinniśmy być z powrotem punkt pierwsza trzydzieści. Musimy być w porządku wobec ludzi.

Siedzieli przy oknie z gomółkowych szybek, a nad głową mieli smoliste belkowanie. O porannym niepowodzeniu nikt nie wspominał, jak gdyby wszyscy milcząco się zgodzili, że dyskusja niczego nie zmieni. Poza tym zbyt blisko siedzieli inni goście. Tylko Peterson powiedział:

W Guildford rezultaty były bardzo dobre. Sto procent skuteczności, a reakcja zapalnika w ramach bardzo wąskiej tolerancji. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, co się stało.

Może temperatura? — podsunął Norris. — Może to jest przyczyną.

Chyba nie.

Drgania? Ostatecznie ten cholerny wózek…

Ale Peterson w milczeniu potrząsnął głową, a brygadier powiedział: — Ten wózek jest o niebo lepszy od tego, co mieliśmy przedtem… Mieliśmy też zamarznięte przewody, uszkodzone kapsuły. Chyba już zapomniałeś, Norris.

Wcale nie. — Norris nigdy nie wiedział, kiedy należy przestać mówić. Zawsze tak było, kiedy na poligonie nie szło jak trzeba. Sprzeczki, zawsze sprzeczki. Jeśli nie on zaczął, to ktoś inny. Teraz powiedział: — Myślę czasem, że Gilbert i Sullivan urodzili się o sto lat za wcześnie.

Lancaster nie włączył się do tej rozmowy. Trzymał się z dala. Na poligon wrócili punktualnie. Wózek został umieszczony na szynach leżących pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem toru, którego używali rano, ciężarówka z generatorem została tak ustawiona, żeby można było swobodnie rozwinąć kabel. Tuż przed drugą wózek ruszył po raz pierwszy i zapalnik zadziałał prawie na samym początku skali. Wydarzenie to powitał ogólny okrzyk radości.

Sto czterdzieści dwie stopy, pięć cali! — zawołał sierżant z ciężarówki.

Uradowany Peterson ruszył przez zarośla, a za nim podniecony brygadier.

Tak powinno być, co, Peterson?

Wózek został ponownie uzbrojony i ponownie uruchomiony. Płomienie i kurz otoczyły go prawie w tym samym punkcie. Wybuch był tak ostry jak trzaśnięcie batem i druty elektryczne nad nimi gwałtownie się zatrzęsły, jakby nimi ktoś szarpnął.

Sto czterdzieści jeden stóp, osiem cali! — krzyknął sierżant po sprawdzeniu.

Brygadier nie mógł sobie odmówić złośliwości:

No i co pan na to, Norris?

Czemu, u diabła, to draństwo właśnie teraz działa? — ciekaw był Norris. — Tylko dlatego, że został zmieniony kierunek! A jeśli tak, to co to znaczy?

Peterson kazał ustawić wózek ponownie na pierwszym torze. Zabrało to sporo czasu, a wiatr był tak samo dokuczliwy jak przedtem. Kolejne trzy próby znowu skończyły się niepowodzeniem. Nie było na to żadnego wyjaśnienia. Potem kolejno wypróbowano wszystkie tory. Na dwóch, tych biegnących z północy na południe — nie było żadnych kłopotów i zapalnik zawsze działał pomiędzy sto czterdziestą czwartą a sto czterdziestą ósmą stopą. Na trzecim torze reakcja nastąpiła dwukrotnie na pięć prób, mniej więcej na sto dwudziestej stopie. Na pierwszym torze nadal nie powiodła się żadna próba. Zdumiony, ale nie przygnębiony, Peterson był skłonny uważać to za sukces. Zaczynało się już ściemniać, toteż wszyscy wrócili do baraku; napili się gorącej herbaty i tupiąc głośno nogami, żeby pobudzić obieg krwi, tym razem spokojnie rozmawiali o zaskakujących wynikach prób. Przed szóstą rozjechali się, każdy w swoją stronę. Lancaster pierwszy.

Niech pan zachowa ostrożność — ostrzegł go brygadier, kiedy spitfire ruszał. — To nie jest wóz dobry na nasze warunki terenowe.

Podczas ostatniej godziny jazdy, kiedy zbliżał się już do Londynu, ruch się nasilił. Lancaster musiał zwolnić. Kolację zjadł w Esher, po drodze do Chelsea.

W baraku Norris powiedział mu w zaufaniu: „Wynikałoby z tego wszystkiego, że warto zastosować P5 do Świecy, prawda? Jeśli idzie o Dysk, czas nikogo nie goni, inaczej jest ze Świecą” — parsknął pogardliwie i nie poruszył więcej tego tematu.

Lancaster znalazł się w domu kilka minut po dziesiątej. Cały dzień spędzony na chłodzie i wietrze sprawił, że pulsowało w nim zmęczenie. Od razu wykręcił numer Catherine, ale nikt nie odpowiedział, i poczuł ból na myśl, że ktoś inny może dysponować jej czasem. Potem skreślił kilka uwag na temat P5. Było to wbrew przepisom bezpieczeństwa, które zabraniały pisać na tematy służbowe poza biurem albo nosić przy sobie dokumenty, lecz Lancaster postąpił na tyle ostrożnie, że zanotował tylko to, co mógł zapomnieć i co nie wiązało się z niczym konkretnym, właściwie nic groźnego — po prostu liczba prób ogółem, w tym prób zakończonych pomyślnie w każdym kierunku wraz z danymi dotyczącymi odległości. Pod spodem napisał: „Zalecany użytek” i postawił kilka znaków zapytania, potem schował kartkę do biurka.

Jeszcze raz przed pójściem spać zatelefonował do Catherine. Był pochłonięty czymś ważniejszym niż przebieg próby, ważniejszym niż widome niedopatrzenie z pismem okólnym. Nieustannie prześladowała go myśl o Sloanie — podczas jazdy powrotnej do Londynu, w ciągu dnia, podczas kolacji.

Lancaster stopniowo zaczął się stawiać w sytuacji Sloana, szukając słabego ogniwa. Nie mógł tego nie robić, nie mógł też trzymać się w tej sytuacji na uboczu i czekać, by ktoś inny uczynił pierwszy ruch. Gilligan dopadł w końcu winnego, ale nie bez pomocy, nie bez nakierowania. „Jesteś twardym człowiekiem — powiedziała mu kiedyś Catherine. — W głębi serca jesteś twardy jak stal. Mówię to serio, nie żartuję. Nie wyobrażam sobie ciebie płaczącego.”

Kiedy ogarnęła go fala wielkiego zmęczenia, myślał o niej i przez chwilę towarzyszyła mu we śnie, ale niedługo. Wkrótce znalazł się tam ktoś inny, ktoś w przybrudzonym płaszczu przeciwdeszczowym, ktoś nieznany, kogo nigdy przedtem nie widział w życiu, a teraz widział niewyraźnie. „Pan Lancaster? — spytał ów zamglony człowiek. — Nazywam się Adler. Może słyszał pan o mnie?”

Następnego ranka osobiście zdał McBride’owi sprawozdanie z próby P5. Norris uściśli, oczywiście, raport Petersona i w ciągu najbliższych dni znajdzie się on w obiegu, ale Stary nie lubił czekać aż tak długo. Miał być tam przecież osobiście. Lancaster krótko zrelacjonował mu to, co zapisał w domu, powiedział też o nowej metodzie i jej wadach.

Nie brzmi to zbyt zachęcająco — stwierdził Mc Bride.

Rzeczywiście nie.

Jak wiem, Peterson był co do P5 wielkim optymistą,

Osobiście uważam, że źle się stało, że użyto P5 do tych prób. Jest jeszcze niegotowe. Niezależnie od tego, jaka jest przyczyna, wczorajsze próby dowiodły, że P5 jest zawodne i nieobliczalne.

Na to wygląda. — McBride przetarł dłonią czoło, jakby chciał wygładzić liczne zmarszczki. — A jak się zachował brygadier?

Przede wszystkim bronił siebie.

Przeciwko Norrisowi?

Lancaster skinął głową. — Norris wspomniał mimochodem, że P5 jest przewidziane do Rzymskiej Świecy. Czy to prawda?

P5?

Tak.

Jakim cudem wpadł na ten pomysł?

Podobno przeczytał w którymś piśmie okólnym z zeszłego tygodnia.

On się myli, myli się całkowicie.

Mnie się też tak wydawało. Nie przypominam sobie, żebym czytał coś na ten temat.

Czy jesteś pewien, że go dobrze zrozumiałeś?

Powtórzył to dwa razy.

McBride przesunął jakieś papiery na biurku i powiedział:

No cóż, wszyscy się czasem mylimy. Tyle mamy pracy, dziw, że nie zdarza się to nam częściej… Dziękuję ci, Dawidzie. — I na tym rozmowa się skończyła.

Około jedenastej McBride wszedł do pokoju Lancastera, co mu się rzadko zdarzało. Przyniósł zmięte pisma okólne.

Jest, jak myślałem, Dawidzie. Wyjąłem je z sejfu, żeby się upewnić. Nie ma tu ani słowa na temat P5 i Świecy, absolutnie nic. Uważam, że powinniśmy skontaktować się z Norrisem i potraktować go, jak należy. Czy zrobisz to za mnie? — i dodał sucho: — Nie chcielibyśmy jeszcze bardziej niepokoić ministra.

Lancaster wykręcił numer Norrisa.

Tak, wiem — odpowiedział natychmiast. — Coś mi się pokręciło. Właśnie chciałem do ciebie dzwonić w tej sprawie. Mam nadzieję, że nic się nie stało. Wydaje mi się, że wczorajszy pokaz przetaczania tego wagonika nie wpłynął na mnie dobrze, a może potrzebuję dłuższego wypoczynku… Wybacz, Dawidzie.

Pokój Sloana był mocno zaniedbany i sprawiał wrażenie, jakby nadinspektor niedawno wprowadził się do niego albo wkrótce miał go opuścić. Kiedy Lancaster przyniósł walizkę, był tylko w pierwszym pokoju, ale tym razem asystent Sloana wprowadził go do szefa. Na nieporządnym biurku stał talerzyk z kanapkami i szklanka mleka.

Wstając Sloan powiedział: — Ach, to pan, panie Lancaster.

Dzień dobry. Jak tam zaziębienie?

Dziękuję, mija. — Zaczął usuwać jakieś papiery z krzesła, odchrząkując, może z przyzwyczajenia. — Czuję się znacznie lepiej. Proszę mi wybaczyć, że przyjmuję pana w takim bałaganie. Jutro rano przychodzą malarze, musimy się więc przenieść do innych pokoi w końcu korytarza. Wybrali sobie najgorszy moment, ale na pochyłą wierzbę i kozy skaczą. — Zabrzmiało to jak ulubione przysłowie tutejszego urzędu. — Akta są przygotowane, zapewne ucieszy to pana.

Przydały się?

O, tak.

W jaki sposób?” — miał już spytać Lancaster. Ale był tu jako pośrednik, a nie współpracownik, więc tego nie zrobił. Za to nadal stojąc powiedział: — Jest coś, o czym chciałbym pana zawiadomić.

Blisko osadzone oczy spojrzały na niego uważnie.

To właściwie sprawa osobista, bardzo osobista… ale uważam, że powinienem o tym pana poinformować.

O co chodzi, panie Lancaster?

Lancaster nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu to z takim trudem.

Jestem związany z pewną sekretarką z naszego departamentu. — Zrobił nieokreślony gest rękami, zdając sobie sprawę, jak drętwo brzmią jego słowa. — Do tej pory ukrywaliśmy to. Mieliśmy konkretny powód.

Czy mogę spytać, kim jest ta pani?

To Catherine Tierney.

Sekretarka Conwaya?

Tak. — Lancaster zwilżył usta językiem. — Jak już powiedziałem, mieliśmy ważny powód, żeby zachować pełną dyskrecję. Tak się składa, że ja i Conway nie zgadzamy się z sobą. Właściwie jest to zbyt łagodnie powiedziane. (Czyż przedtem nie powiedział Sloanowi: „W Departamencie Uzbrojenia tworzymy znakomity zespół, bardzo zgrany” — dobrze to pamiętał.) W tej sytuacji panna Tierney i ja uczyniliśmy wszystko, żeby nie było żadnego powodu do niepotrzebnych rozmów… — urwał niezręcznie. — Czy pan rozumie, co mam na myśli?

Doskonale — odparł Sloan. — Ale naprawdę nie było potrzeby, żeby mi pan o tym mówił. — Uśmiechnął się na swój dziwaczny sposób. — Nie jestem księdzem, panie Lancaster. — Zabrzmiało to tak, jakby chciał wyrazić współczucie.

W każdym razie wolałem pana o tym poinformować. I, jeśli to możliwe, chciałbym, żeby ta informacja pozostała między nami.

Co do mnie, to może pan być tego pewien.

Dziękuję panu.

Ciszę, jaka nagle zapadła, przerwał Sloan:

O ile się nie mylę, panna Tierney ma mieszkanie na Holland Park.

Tak, istotnie. — Dobrze się stało, że dołączył jej teczkę.

I zaczęła pracować w departamencie w marcu tego roku?

Tak, coś koło tego. — Lancaster się zawahał, niepewny, czy ma mówić dalej. Ale chyba dość już powiedział. — No cóż, nie będę panu zabierał czasu. Teraz muszę jakoś przeszmuglować walizkę z powrotem do biura, kiedy będą po temu sprzyjające warunki. — W tej akurat kwestii byli sprzymierzeńcami.

Sloan otworzył metalową szafę. Jego ruchy były nadspodziewanie sprężyste.

Mogę pana zapewnić, że pod względem profesjonalnym jesteśmy o wiele lepsi, niżby świadczyło o tym to marne otoczenie.

Lancaster wziął od niego walizkę.

Będzie pan ze mną w kontakcie?

Jeśli zajdzie konieczność. — Sloan znowu pokazał w uśmiechu sztuczne zęby. — A więc do widzenia, panie Lancaster… Nie, nie te drzwi, tamte, o tak.

Kiedy przechodził przez sąsiedni pokój, asystent w szarym ubraniu skinął mu głową. W długim korytarzu z ponumerowanymi drzwiami panowała klasztorna cisza. Sloan księdzem? Dobre sobie, Lancaster zacisnął wargi. Znał ten korytarz, tu sprowadzono Walkera. Sloan księdzem?… Raczej łowcą szczurów. Ale na ile sprawnym, bystrym? A przede wszystkim szybkim?… Z kimś takim jak Sloan trudno było mieć pewność, ale wszystko świadczyło o tym, że ciągle tkwi w pracach wstępnych.



Rozdział 6


W rozświetlonej gwiazdami ciemności małego domku Catherine szepnęła: — Dawid, Dawid — co zabrzmiało jak westchnienie, gdy wreszcie odsunęła się od niego.

Kiedy Lancaster zasnął, pogrążył się w niepamięci; nic go nie trapiło. Pierwszy otworzył oczy, wynurzając się na pozbawiony cieni przedświt, na ciszę otaczającą dom i jej cichy oddech. Wstał i odsunął firankę patrząc na spokojne jezioro i wzgórza na drugim brzegu. Nad wodą unosiła się mgła, chmury leżały nisko na wzgórzach. Podłoga była zimna, zbyt zimna, żeby mógł się oddać rozmyślaniom, wrócił więc do łóżka i nie budząc jej wsunął się pod koc; oparty na łokciu obserwował, jak świt narasta, jak jej włosy i skóra nabierają znowu barw. Poruszyła się, może czymś przestraszona, ale nie obudził jej. „Gdzie byłaś wczoraj wieczór? — spytał ją w biurze we czwartek. — Dzwoniłem do ciebie dwa razy. U ciotki? Nie wiedziałem, że masz ciotkę.” Było to zdumiewające, że tak nagle zagnieździła się w nim zazdrość, tak samo zdumiewające jak to, że mógł współżyć z dziewczyną i niczego od niej nie wymagać. Tyle rzeczy było teraz dla niego nowych. A jednak zaledwie tydzień temu, w tym samym pokoju, dokuczał jej, mówiąc: „Nigdy nie będziesz dorosła, jeśli wierzysz w miłość”.

Poruszyła się wreszcie, a on nadal wpatrywał się w nią zafascynowany.

Która godzina?

Zawsze o to pytasz. Czas jest tu zbytkiem, z którego możesz w pełni korzystać.

Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli.

Że jest sobota. — Pocałował ją czule. — Sobota, a jutro niedziela. I znowu jesteśmy oddaleni od wszystkiego o miliony kilometrów.

O, jak to miło.

Poruszyła ręką i pożądanie znów wróciło. I przez długą chwilę nie było przedtem ani potem.


* * *


Kiedy volvem jechali do Kilvarny, Catherine włożyła swoją puderniczkę i pomadkę do kieszeni jego koszuli. Wiedzieli, że weekend sam się jakoś ułoży, tylko turyści planują starannie każdy dzień. Kiedy zbliżali się do hotelu, Catherine powiedziała: — Zatrzymaj się.

Zwolnił. — Czy to konieczne?

Nie mam papierosów.

Możesz je kupić we wsi. — Land–rover Fletchera był zaparkowany pod przydrożnym murem. Lancaster wskazał głową: — Ten facet znowu tutaj.

Czy to ma jakieś znaczenie?

Na jego widok dostaję gęsiej skórki.

Denerwuje cię? — zdumiała się.

Znam lepsze sposoby rozpoczynania weekendu.

Nie przejmuj się nim zbytnio — poradziła Catherine. — Bo i tak nie zdołasz go uniknąć, w końcu się na niego natkniesz.

Raz wystarczy. To nudziarz, cholerny nudziarz i bęcwał.

Zmienił bieg i pojechał w kierunku wsi. Przy pierwszym sklepie tytoniowym zatrzymał się, sprzedawano tu również wędzony bekon i ubrania dla dzieci. Irlandia nieustannie go zaskakiwała. Był pewien, że Catherine skończyła z Fletcherem, ale kiedy usiadł za kierownicą, trzymając w ręku paczkę papierosów dla niej, spytała: — Czy przywiozłeś mu jakieś książki?

Nie przywiozłem. — Roześmiał się krótko. — I jego libido będzie musiało się z tym pogodzić. — Spojrzał na zegarek, była jedenasta. — Gdzie chcesz pojechać?

Wszystko mi jedno.

Na południe? Północ? Wschód? Zachód?… Zależy od ciebie. Tylko powiedz.

Na południe.

Południe to było Clare, świat zamknięty w świecie, dziki i piękny, a przez to odległy od brudu i nędzy dwudziestego wieku.

Był taki czas, że Lancaster nawet na chwilę nie mógł stłumić myśli o Londynie — zwłaszcza kiedy podczas sprawy Walkera zaczął przyjeżdżać do Kilvarny choćby na kilka godzin, bo nie miał wtedy jeszcze domu. Następnego dnia wieczorem wracał do swego mieszkania, stale w kontakcie z pułkownikiem Grayem, stale telefonując do Gilligana. Trudno, była robota i należało ją wykonać. Ale to się działo na długo przedtem, nim Catherine sprawiła, że odkrył sam siebie, nim ukazała mu tajemne miejsca w jego sercu i w sercach innych ludzi, o których istnieniu nic nie wiedział. A teraz płonęły w nim. Nie minął tydzień, a zaczął siebie nie poznawać. Zbyt dawno przywykł do nienaturalnego rodzaju samotności, rodzaju, który wywodził się z napięcia, jakie powoduje ustawiczne przestrzeganie tajemnicy, z dyskrecji graniczącej z brakiem zaufania, z częstego okrucieństwa. Odpowiadało to niektórym, odpowiadało również jemu. Jeśli człowiek raz założy maskę, to już z niej w pełni korzysta, już nigdy nie będzie całkiem wolny, nigdy całkowicie zrelaksowany, nigdy taki jak inni ludzie. Z Catherine był bezpieczny, ale ona też miała swoje tajemnice — i zawsze je mieć będzie. Czy było brakiem realizmu zakładać, że kiedyś, gdy kryzys minie, gdy w departamencie wszystko się wyjaśni, gdy wreszcie McBride rozstanie się z tym swoim skrzypiącym obrotowym fotelem, pojawi się szansa, żeby raz na zawsze wyjść z tego wszystkiego, z… To Catherine poruszyła w nim jakiś ukryty mechanizm.

Siedziała wyprostowana koło niego, z rozchylonymi nieco ustami, czasem odwracając głowę, kiedy jakiś widok przykuwał jej uwagę. Dał się prowadzić drogom, teraz jechali przez głęboki wąwóz między dwoma obłymi jak piersi wzgórzami, by po chwili wspiąć się wysoko, aż wreszcie po obu stronach mieli zieloną, pofałdowaną niby plastyczna mapa, krainę. Lunch zjedli na skraju małego miasteczka, którego nazwy zapomniał, ledwie wyjechali, może Banagh? Trudno zmierzyć szczęście, ale czy się śmieli, czy zadowoleni nic nie mówili, byli bliżej niego niż kiedykolwiek przedtem.

Catherine powiedziała:

Jesteś dziś jak chłopak.

Naprawdę?

Jak chłopak na wagarach.

Sama jesteś temu winna.

Wobec tego gratuluję sobie.

Bardzo jesteś z siebie zadowolona.

Bezwstydnie zadowolona. Mam do tego prawo. Minęli Tullę i Sixmilebridge. Z pól i otwartych drzwi domów dolatywały do nich głosy. Skręciwszy na zachód skierowali się do Ennis, a stąd, jadąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara — w kierunku morza, przez pustą wyludnioną krainę, gdzie rozrzucone w dużej odległości od siebie wioski były jak szara inkrustacja w krajobrazie, tak spokojnym i ujarzmionym, jakby uderzyła weń zaraza. Kurz i porosty, i zwiędłe liście, twarze, które świadczyły o trudach życia, kępy płożących się krzewów na gołych wzgórzach, pełne zieloności rowy wzdłuż dolin, owce i kamienne ogrodzenia, torfowiska i zaorana płytko ziemia. I kościoły jak średniowieczne twierdze, gdyż tutaj zapewne nadal potrzebowano Boga.

Smutno tu — powiedziała Catherine. — Smutno, ale cudownie.

Za mało drzew, żeby powiesić człowieka, za mało wody, żeby utopić człowieka, za mało ziemi, żeby pochować człowieka.

To okropne.

Wymyślił to Cromwell.

Okropne — powtórzyła.

To był twardy świat.

Teraz jest nie lepszy.

Utracił ją na chwilę, tak jak to się już nieraz zdarzało. Żal, niepewność — nie mógł się sprzeciwić tym jej nagłym ucieczkom w głąb siebie, ani też żartem wyrwać jej z tego; nauczył się, że musi przeczekać.

Mimo to powiedział: — Nie jest ci przykro?

Przykro?

Wiesz, co mam na myśli.

Spojrzała na niego i zauważył dziwny błysk w jej poważnych, inteligentnych oczach. Przez krótki moment miał wrażenie, że zastanawia się nad odpowiedzią, ale zaraz się uśmiechnęła i potrząsnęła głową, łagodząc jego zatroskanie.

Plamy cienia zsuwały się po wzgórzach. Kucyki skubały kameleonowe zbocza, kobaltowe morze lśniło w oddali. Spanish Point, Lisconor Bay — nazwy te były tak samo obce dla Lancastera, jak i dla niej. Adler nie należał do tego świata, Sloan też nie. Ich czas przyjdzie znowu, ale nie teraz, jeszcze nie teraz. Nagle ogarnęło go wzburzenie. Nikt nie miał monopolu, kiedy chodziło o listę podejrzanych, jego alter ego mógł także ryć i szperać. Tylko kilkanaście osób, dokładnie tuzin, uważanych było za potencjalnych zdrajców. Co najmniej połowa z nich mogła być wyeliminowana od ręki, a pozostali budzili od razu wątpliwości. Jednak Conway miał swój pogląd na sprawę, i to niepokojąco logiczny, brał pod uwagę tylko Sekcję Łącznikową albo Departament Uzbrojenia, jedno albo drugie Pank, Tyndall, Dansie, Ridgeway, Lewis, Ruth Smart, Hearne, Margaret… Lepiej dać temu spokój, pomyślał. Nie teraz. Bliskość Catherine nęciła go, a Sloan dał im carte blanche.

U podnóża Skał Matki pieniły się fale. Późnym popołudniem znaleźli się w Lisdoonvarnie i Lancaster znów był na dobrze znanym sobie terenie. Minął pub, w którym kobiety goszczono niechętnie — przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn, nieoficjalny klub, miejsce spotkań ludzi traktujących poważnie picie i robienie interesów. Poza tym Lisdoonvarna była gościnna dla wszystkich, zatrzymali się więc na krótko w jakimś hotelu, żeby wyprostować nogi, wybrali zaciszny kąt wyściełany grubym dywanem w cocktail–barze, gdzie też można było zjeść przy stoliku.

Miałaś dziś prawdziwą „jednodniową wycieczkę Cooka”.

Cieszyłam się każdą jej minutą — powiedziała z uśmiechem Catherine.

Chciałabyś zjeść na kolację coś specjalnego?

Zapomniałeś chyba, że jestem tu cudzoziemką — odparła z irlandzkim akcentem.

Tego numeru nie kupię. A co byś powiedziała na Rafferty’ego? Tam może być zabawnie. To blisko Kilcorgan.

Dotarli około siódmej. Rafferty był kiedyś prywatną rezydencją, za domem rozciągał się duży trawnik, gdzie w ciepłe dni rozstawiano nad strumieniem stoliki pod pasiastymi parasolami. Ale zapadł już zmierzch i zrobiło się chłodno, więc drinki wypili wewnątrz. Zarówno w barze, jak i potem w zatłoczonej restauracji Lancaster nie musiał rzucać ukradkowych spojrzeń na sąsiadów, Conway dziwnie zmalał. Podczas tańca mocno przytulał Catherine. Potem zeszli do piwnicy, gdzie dziewczyna o długich, płomiennie rudych włosach śpiewała piosenki o niewierności i zdradzie. Akompaniował jej brodaty gitarzysta, a kiedy tak śpiewała, zdawała się brać na siebie wszystkie troski świata i jego kuszące blichtrem oszukańcze grzechy. Zapalone świece, cienie, ludzie stłoczeni na beczkach i ławkach pod piwnicznym sklepieniem, basowe tony gitary będące tłem dla melancholijnego głosu śpiewaczki i rytm klaskających dłoni stwarzały niepowtarzalny nastrój.

Wyszli dopiero o północy. Odprężony, szczęśliwy Lancaster prowadził szybko pod sierpem księżyca, zbyt szybko, otaczając ramieniem Catherine. Prosiła go, żeby zwolnił, ale śmiał się tylko i przyciskał pedał gazu. Noc uciekała do tyłu.

Boisz się?

Tak łatwo się nie boję. Ale chcę dożyć sędziwego wieku. — Oczy jakiegoś psa rozbłysły w reflektorach, opony zachrzęściły na zakręcie. — Jestem pewna, że kiedy byłeś dzieckiem — powiedziała Catherine — obrywałeś muchom skrzydełka.

Lancaster znowu się roześmiał. Zaczął śpiewać jedną z piosenek rudej dziewczyny i Catherine przyłączyła się do niego prawie wyzywająco:


Ktoś był zaskoczony,

Ktoś był zdradzony,

Lecz o czym to świadczy?

pytam cię.

Morderstwo ukarane,

Modlitwy smutne odmówione,

Lecz gdzie jest miłość?

pytam cię…


W Kilvarnie zwolnili. — Kocham cię. — Nigdy nikomu tego nie powiedział. Z wyjątkiem samotnego pijaka, który dawał rozpaczliwe znaki w nadziei, że go podwiozą, krótka główna ulica była pusta. Potem, nieco dalej, minęli pogrążony w ciemności Lake Hotel. Lancaster wjechał na wysypany żużlem plac przed domkiem i weszli do środka, znowu otoczył ją ramieniem, samotni razem, samotni jak przez cały dzień, ale teraz było inaczej, bo wkrótce mieli utracić tę swoją odrębność, wtopieni w namiętności odnowionego początku i końca.

Kocham cię — powtórzył potem.

Dziękuję ci, darling.

To automatyczne, bezosobowe darling obraziło go.

Nie używaj, proszę, tego słowa.

Dlaczego?

To słowo, które mówi w takiej sytuacji każda dziwka.

Catherine trochę ochrypła od ogarniającego ją snu.

A co ty wiesz o dziwkach? — wyszeptała. — Czy były w twoim życiu, Dawidzie?

Tyle od niej pragnął. To, czego najczęściej doświadczał w przeszłości, to była samotność, nastrój wewnętrznej samoudręki i dojmujące pragnienie, by nawiązać kontakt z kobietą.

Ty nie jesteś dla mnie dziwką — wyszeptał. — Catherine? Catherine?… — Ale ona go już nie słyszała.


* * *


Kiedy następnego ranka wszedł do kuchni, spostrzegł wsuniętą pod frontowe drzwi kopertę; zanim ją wziął, wiedział, od kogo pochodzi. „A więc jesteście tutaj — przeczytał. — Moi szpiedzy jak dotąd nigdy się jeszcze nie pomylili. Co byście powiedzieli na cywilizowanego kielicha, może nawet dwa? Ratujcie mnie od dzikusów.”

Rozgniewany Lancaster zmiął kartkę. Musiała leżeć pod progiem, kiedy wchodzili do domu. Że też ten człowiek nie rozumiał, że jest de trop!

Zapalił kuchenkę i przygotował kawę, potem wziął kąpiel i się ogolił. Weekend już miał się ku końcowi. Teraz będzie go dręczyć myśl o Fletcherze, potem jazda do Dublina i lot do Londynu. Czas szybko mija, nic nie trwa wiecznie. Zaniósł kawę do sypialni i obudził Catherine siadając koło niej.

Złowiłaś mnie.

Pocałowała go. — Jeszcze nikt nigdy nie powiedział mi tego tak wcześnie rano.

I bardzo dobrze.

To, czego pragnął dawniej, teraz mu nie wystarczało. Zrozumiał, że mogą się nawzajem obdarzyć czymś więcej, niż sobie wyobrażał. Był w nim ból, ból i żal, a wszystko, co czuł, był nieodwołalnie ze sobą splątane. Nagle stała mu się niezbędna.

Wyciągnął się koło niej, zadowolony, niezbyt poważny, niezbyt wesoły, bojąc się przyznać, że jego życie nabrało nowego wymiaru, że przyszłość przestała być krainą bez obietnic, że te wszystkie wartości, które się podziwia, nie zawsze są mrzonką. Poważna, ale rozbawiona Catherine odpowiadała na jego pytania, i z kolei też mu je zadawała.

Nawet chwile milczenia były pełne wymowy. Przez długi czas nie istniało na świecie nic, tylko oni, łóżko, cztery ściany i coraz bardziej świetlisty poranek, wprawiony w okno jak błękitna dachówka. Jednak Lancaster nie mógł odsunąć Londynu całkowicie na bok; dręczyły go krótkie wyraziste migawki, część choroby, która dotyczyła jego i tylko jego.

Jak konfesjonał, Dawidzie…” — McBride miał także cztery ściany, McBride oraz ci inni.

W południe pojechali do Lake Hotel; będąc we wsi tylko tam mogli zjeść lunch. Oczywiście na podjeździe stał land–rover.

Twój cierń już tkwi tutaj — powiedziała Catherine. Z baru dobiegał huczący głos Fletchera.

Nie tylko mój — odparł Lancaster. — Tym razem chronią nas inni. — Nie było tak pusto jak ubiegłej niedzieli, stało kilka samochodów, przyjechało sporo osób.

Fletcher wytropił ich jednak od razu. Obrócił się na swoim stołku i zawołał przekrzykując gwar:

Dawid!… Dlaczego pan mnie unika? Pan i pańska towarzyszka?

Pojechaliśmy do Clare.

A co złego jest w Galway? Co złego w Kilvarnie?

Nic.

Przecież nie możecie mnie unikać bez końca. — Głos miał niski, zaczerwienione oczy. — Ci, co mają wisieć, nigdy nie utoną. Czego się napijecie?

Ludzie siedzący blisko Fletchera odsunęli się, jakby wdzięczni, że zostali wyzwoleni.

Dzień dobry panu. — Barman skinął głową Lancasterowi. — Witamy znowu panią.

Dzień dobry.

— „Znowu”? — spytał Fletcher. — Co to znaczy „znowu”? Ona jest jedną z nas. Różnica polega tylko na tym, że nie mieszka w pobliżu… W każdym razie, witam. To wspaniale panią zobaczyć. . Dzięki Fletcherowi Lancaster miał uczucie, że niecały tydzień minął od ich ostatniego spotkania. Zawsze tak było, czy minął tydzień, miesiąc, cała zima — nie miało to znaczenia. Fletcher jakby wymazywał upływ czasu przywalając każdego swoją wielką postacią, tubalnym głosem, narzucającą się osobowością. W jego z trudem znoszonym towarzystwie Lancaster zawsze bał się możliwości gwałtownego wybuchu, wulgarnych słów. Kiedyś na farmie widział, jak Fletcher uderzył człowieka, to mu wystarczyło, tym więcej że Fletcher był wtedy trzeźwy.

Jak tam w Londynie, młoda damo? Tym zwariowanym mieście?

Catherine przechyliła głowę.

Tak sobie.

Co pani tam robi? Nigdy mi pani nie mówiła. A może nigdzie pani nie pracuje?

Pracuję w administracji państwowej.

Żarty pani stroi.

Proszę spytać Dawida.

Dlaczego mam pytać Dawida, kiedy pani tu jest?… W administracji państwowej?

Tak.

Dobry Boże! — wykrzyknął Fletcher i spojrzał na nią zdumiony. — Pani mnie nabiera. No, proszę powiedzieć prawdę.

Nigdy z nikogo nie żartuję.

Nigdy? Jestem rozczarowany.

Jak dotąd Lancaster nie czuł do niego wstrętu. Znosił go, unikał, był nim znudzony albo zmęczony, ale nigdy nie był to wstręt. Tym razem to uczucie przyszło bez ostrzeżenia; odraza, niechęć zalały go, kiedy obserwował reakcję podpitego Fletchera.

Powiedział ostro:

Już panu mówiła, co robi, prawda?

No, no, proszę — powiedział Fletcher z udanym zdumieniem. — Pan jeszcze tutaj?

Niech pan przestanie!

Co pana ugryzło?

Niech pan przestanie! — warknął Lancaster. — Słyszy pan?

Fletcher zmienił pozycję. — No dobrze, już dobrze — mówił niedbale, język miał ociężały. — Ktoś dzisiaj jest w nie najlepszym humorze.

Jestem w bardzo dobrym humorze.

Dawidzie — wtrąciła się Catherine. — Na miłość boską….

Lancaster wzruszył ramionami. Fletcher chwycił go za ramię.

Co to, czy zgrał się pan do cna na wyścigach, czy jak? Lancaster zobaczył spojrzenie Catherine, ostrzegała go.

Nieszczerze powiedział:

Och, dajmy temu spokój. Po co to wszystko?

To jest jedyne pytanie, które warto zadać — powiedział Fletcher. Nie był aktorem, jego blady uśmiech i lżejszy może uścisk dłoni krył narastający gniew. — Whisky, whisky in saecula saeculorum.

Catherine skierowała rozmowę na inny temat, ale szło to bardzo kulawo. Po chwili przeprosiła ich i odeszła. Kiedy wróciła, atmosfera nieco zelżała, chociaż wszyscy troje czuli się obco, byli napięci, skrępowani — nawet Fletcher. W pewnej chwili, kiedy jak gdyby przestał się nimi interesować, natychmiast skorzystali z okazji. Na pożegnanie powiedział do Catherine:

Najwyraźniej jestem w niełasce, młoda damo. Naprawdę w niełasce. Coś się stało złego z naszą piękną Przyjaźnią.

W sali jadalnej pierwsza odezwała się Catherine:

Nigdy nic nie robisz połowicznie, prawda?

Zasłużył sobie na to.

Nie bardziej niż zwykle.

Chyba jesteś ślepa, jeśli tak uważasz.

No to jestem ślepa.

Ten cholerny sukinsyn… — Lancaster nie dokończył. Sięgnął po jej rękę, uścisnął ją, szukając kontaktu. Coś w głębi jego serca poruszyło się.

Jesteś chyba zazdrosny.

Czy to zbrodnia?

Nie możesz być zazdrosny. W tym wypadku nie schlebiało mi to.

Spojrzał na nią; jak szept usłyszał radę McBride’a: „Strzeż się tych, którzy się obnoszą ze swoimi słabostkami…” Do tej pory swoje słabostki kontrolował. Udawało mu się to dzięki krótkim chwilom przyjemności. Zazdrosny? Tak, był zazdrosny. Fletcher mu dowiódł, że ma słabe punkty. Musi więc być ostrożny, czy jest carte blanche, czy nie. Wszystko się zmieniło i nic.


* * *


Trzy godziny jazdy samochodem, godzina w samolocie — Londyn czekał na nich pod całunem mgły. Ale nie odesłano ich na inne lotnisko. Podwójne uderzenie w ziemię i samolot usiadł krążąc potem pośród labiryntu niewyraźnych świateł naziemnych. Znużony celnik przepuścił ich prawie o nic nie pytając. Autobus szybko zapełnił się pasażerami i wkrótce ruszyli, stopniowo ogarnęło ich miasto. Jakoś długo jechało im się do terminalu. Jak zawsze razem wsiedli do taksówki.

Ze stopni wysokiego domu na Holland Park uciekł kot.

Nie znoszę niedzielnych wieczorów — powiedziała Catherine.

Jest nas przecież dwoje.

Wejdziesz?

Jesteś zmęczona, i do tego późno.

Ty też jesteś zmęczony.

Chyba tak.

Zmęczony to inne określenie słowa samolubny. Aż do jutra rana nie jestem panną Tierney.

Zamęczysz mnie na śmierć — zażartował i zszedł po schodach, żeby zapłacić za taksówkę.

Na Bramerton Street wrócił dopiero o drugiej. A kiedy wszedł do mieszkania, miał dziwne uczucie, że podczas jego nieobecności dzwonił telefon.



Rozdział 7


Tak, dzwoniłem do ciebie, Dawidzie — powiedział Stary. — Ale nie wczoraj. W sobotę, koło południa. Miałem nadzieję, że wieczorem przyjedziesz do mnie na drinka i rozmowę. Powinienem był zaprosić cię w piątek, a nie zostawiać tego na ostatnią chwilę. Odbijemy sobie innym razem. Sara też chciałaby ciebie zobaczyć. — Coś musiało się odmalować na twarzy Lancastera, gdyż dodał: — To nie ma nic wspólnego z tym, co nas ostatnio dręczy, nic… Tym razem chciałem ci powiedzieć coś osobistego.

Ooo…

Odchodzę z departamentu, Dawidzie. Rezygnuję.

Kiedy, sir?

Z końcem roku.

Wielka szkoda — powiedział Lancaster — naprawdę wielka szkoda.

No cóż, wszystko się kiedyś kończy. Nie można wiecznie pracować i najmądrzejszą rzeczą jest wycofać się, kiedy człowiek prawie w pełni zachowuje swoją sprawność umysłową. — Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Starym psom niełatwo nauczyć się nowych sztuczek.

Czy to jest oficjalna wiadomość? To znaczy, czy wszyscy już o tym wiedzą?

Może i tak. Już się o tym mówiło. — McBride wstał i podszedł do okna, masując swoje szczupłe dłonie i wyglądając, jakby na ulicy widział coś bardzo interesującego. — Trudno mówić o przyszłości z całą pewnością, ale sądzę, że George zajmie moje stanowisko. Ta decyzja oczywiście nie zależy ode mnie, ale tak mi się wydaje. To znaczy mam nadzieję, że tak będzie. — Na wysokości jego wzroku przeleciał gołąb, patrzył na to zamyślony. — Gołębie często lubią ryzykować, z pewnością to widziałeś. — Potem się odwrócił. Chwila roztargnienia minęła. — To, co właśnie powiedziałem o George’u Conwayu, jest całkowicie poufne.

Oczywiście.

Jak twoim zdaniem ułoży się współpraca z nim?

A czy będę z nim pracować?

Sądzę, że tak.

On może zechce mieć kogoś innego jako swego asystenta.

Chyba nie. Może nie powinienem tego mówić, ale jestem z ciebie więcej niż zadowolony.

Dziękuję, sir.

Jestem pewien, że twoim zdaniem George będzie całkiem innym szefem. On nie należy do tych, co się wyręczają innymi, i uważnie wszystko obserwuje. Ale każdy ma swój własny styl. Zresztą to młodszy niż ja człowiek powinien trzymać cugle, zwłaszcza w tej naszej dwuznacznej sytuacji.

Nim ten rok się skończy, wszystko zostanie wyjaśnione… W jedną albo w drugą stronę.

Mam nadzieję, że tak będzie. — McBride westchnął. — Wielką nadzieję. To oczywiste, że każdy chce kończyć mając czyste konto. Ale czy się wyjaśni w jedną czy w drugą stronę, jak to ująłeś, czy konto będzie czyste czy nie, z pewnością wszystko tu się zmieni. Ludzie z bezpieczeństwa już nie tak łatwo dadzą się zadowolić.

Lancaster zmarszczył czoło.

Może jednak…

Nie po tym, co się stało, Dawidzie. — McBride potrząsnął głową. — I dlatego z ich punktu widzenia George Conway będzie właściwym człowiekiem na to stanowisko.

Zamyślił się po swojemu, cicho mrucząc. Szczupły, nieduży, wyglądał na człowieka, który nie może dźwigać ciężarów, które dźwigał, niezdolny pogodzić się z tym, że wzorce, którym hołdował, oczekując tego samego od innych, mogły być podważone przez kogoś, kogo nie wiązała ani etyka, ani honor. McBride… starszy już człowiek, nie tak bystry jak dawniej, nie tak dobrze zorientowany.

Czy Sloan się odzywał?

Nie, sir.

Nie… Myślę, że nie ma co się temu dziwić. Robi swoje na swój sposób. Trudno przecież oczekiwać, że będzie nam codziennie przesyłać biuletyn ze swoich osiągnięć. — McBride mówił to tak, jakby omawiał zwykłe sprawozdanie.

Lancaster zatrzymał się przy drzwiach. Coś trzeba było powiedzieć.

Bardzo mi będzie przykro rozstać się z panem, sir. Wszystkim nam będzie przykro.

Miły jesteś, Dawidzie. Mieliśmy ze sobą bardzo dobry kontakt, ty i ja. — Teraz uśmiech jego był szczery, otwarty. — Jeżeli o mnie idzie, jak najlepszy.


* * *


Lancaster mniej się teraz przejmował Conwayem, Adlerem i Sloanem. To Norris nie wychodził mu z głowy, Norris, który zawsze był tak dokładny. Posunął się do tego, że skorzystał z okazji, kiedy Norris i Dansie byli obaj w sejfie, i sprawdził wycinki z pism okólnych. Niczego nie znalazł. Zresztą czego mógł się spodziewać, jeśli McBride zadał sobie trud, by dowieść, że Norris się pomylił. Jednak zawsze pracował w ten sposób, nie darował żadnej sprawie, dopóki nie uspokoił swego instynktu. Instynkt był najbardziej godnym zaufania przewodnikiem, to on budził go w nocy, wyciągając swoje anteny. „Ale jesteś bystry, Lancaster — powiedział kiedyś Gilligan z aprobatą. — Moim zdaniem minąłeś się z powołaniem.”

Ale najwięcej niepokoiło go coś znacznie bliższego, mianowicie własny departament. Za każdym razem, kiedy mijał swoich kolegów na korytarzu, wchodził do ich pokojów, rozmawiał z nimi przez telefon, czytał ich przekazywane mu pisma i notatki — oceniał to wszystko w świetle tego, co tylko on sam, McBride i Conway wiedzieli. Teraz świadomie, z konkretnym zamiarem. Czas mijał i nie wiadomo było, czym się skończy dochodzenie Sloana i jak długo potrwa. Było jednak oczywiste, że już teraz należy wykluczyć więcej osób, niż w tej wczesnej fazie mógł to uczynić metodycznie pracujący Sloan. Stary był wykluczony z całą pewnością, Conway wykluczony, Catherine także. Margaret, jego własna sekretarka, właściwie też. I Dansie; Pank i Tyndall ditto… I znowu ów instynkt sprawiał, że każda następna lista stawała się coraz krótsza. Tylko pięć, najwyżej sześć osób można było ewentualnie podejrzewać i nawet w odniesieniu do nich Lancaster musiał wysilać swoją wyobraźnię, pamiętał bowiem, że pracownicy departamentu byli nad wyraz starannie dobierani, okresowo sprawdzani, poddawani na miejscu nieoczekiwanym kontrolom. Dlatego brał pod uwagę zwłaszcza klasyczne naciski, jakich się można było spodziewać z zewnątrz, i ludzką próżność, spory i właściwości temperamentu, słowem wszystko to, co mogło sprzyjać wciągnięciu do siatki szpiegowskiej. Nie musiał znać sprawy Walkera ani przypominać sobie owych przerażających uścisków dłoni, żeby rozumieć, co to pociągało za sobą.

W gazetach nie było ani słowa o zdradzie Adlera. W wydaniach przedpołudniowych na pierwszej stronie pisano o pożarze na West Endzie i o pewnym marynarzu brytyjskim, który prosił o ułaskawienie, gdyż został skazany na śmierć, ponieważ tego lata zamordował w Bordeaux kilka osób. Nazywał się Albert Chance, ironia tego nazwiska nic dla niego właściwie nie znaczyła. O Adlerze ani słowa, ani teraz, ani w ogóle.

Przez dziesięć dni Adler był jego prywatnym upiorem, o którym nawet Conway i McBride rzadko mówili, a jednak stale krył się gdzieś w tle; to przez Adlera pojawił się w jego życiu Sloan i mnóstwo wątpliwości, i narastających obaw, to przez niego miała się gdzieś, wokół kogoś, zacisnąć sieć. Lancaster przywykł do zabawy w kotka i myszkę, ale nie potrafił żyć w tym na stałe. Poruszony przez Catherine mechanizm nadal działał. To dzięki niej dorósł, zaczął nabierać odrazy do siebie, do swej pracy. Trudno mu było? Tak, bardzo trudno, jak to powiedziała. Z konieczności. Istniało jednak coś jeszcze, inne lojalności, możliwość zdobycia czegoś, co trwałe, uczciwe, pozbawione zdrady. Ale wobec Sloana ją zdradził…

Ridgeway, najmłodszy z urzędników, wczesnym popołudniem położył mu jakieś papiery na biurku.

Słyszałem oficjalną wiadomość, panie Lancaster.

Czego dotyczyła?

Naszego szefa.

Kiedy to słyszałeś?

Przed chwilą. Powiedziała mi panna Smart. Chyba wszyscy tego oczekiwaliśmy. — Stał, niepewny czy odejść, czy zostać, młody mężczyzna z ciemnymi falującymi włosami i cienkimi wygiętymi jak bumerang wąsikami. Kiedy już nie trzymano tego w tajemnicy, wiadomość pofrunęła niby nasienie gnane wiatrem, od pokoju do pokoju. Była to wiadomość pierwszorzędnej wagi. — Czy to znaczy, że pan Conway będzie naszym szefem?

Trudno mi powiedzieć.

Tak wszyscy sądzą.

Czyżby?

Ridgeway. Od pięciu miesięcy w departamencie, żonaty, jedno dziecko, służył w RAF–ie… Oprócz tego, co było w aktach, Ridgeway był właściwie kimś obcym — kimś, kto roznosił szampana po biurze po jakimś wielkim zwycięstwie na wyścigach w Derby i kto — o czym wszyscy wiedzieli aż do znudzenia — uczestniczył w wycieczce morskiej do siedmiu portów na Morzu Śródziemnym. Nadmiar pieniędzy albo ich brak, oto podstawowe tropy, które czasem dokądś prowadziły. Ale tym razem… Lancaster przecież powiedział Sloanowi, że nie ma pojęcia o tym, jak personel departamentu żył poza godzinami pracy — jeśli coś wiedział, to tylko o przyjaciołach.

Chyba wkrótce o tym nas poinformują.

Co pan ma na myśli?

O panu Conwayu.

Lancaster wzruszył ramionami.

Naprawdę nie wiem, jak będzie.

Ridgeway?… Adler był ciągle obecny, jak upiór, którego należy się pozbyć. Ridgeway? Zamyślony Lancaster patrzył za nim, kiedy wychodził.

Tego wieczoru kolację zjadł z Catherine, potem poszli do kina, o McBridzie wspomnieli krótko na początku.

Miałaś rację — powiedział.

A nie mówiłam…

W czasie przerwy oparła głowę na jego ramieniu. Nie mógł wyobrazić sobie czasu, kiedy istniał bez niej.

Coś cię trapi?

Nie — skłamał.

Ale jednak.

My.

Coś innego?

Nie.

Conway wezwał go telefonicznie we wtorek około dwunastej trzydzieści. McBride był na lunchu z ministrem. Ledwie Lancaster wszedł i zamknął drzwi, Conway nie tracąc czasu, powiedział:

Kiedy to urządzenie było po raz pierwszy omawiane? — Zawsze sprawiał wrażenie, że wszystko chce błyskawicznie załatwić. Ponieważ wiele było różnego rodzaju urządzeń, dodał: — Chodzi mi o to urządzenie rozcalające do Świecy.

Nic z tego nie wyszło.

Wiem o tym. Kiedy jednak było omawiane?

Czy pan chce datę orientacyjną?

Orientacyjną.

Sześć tygodni temu.

Conway skinął głową: — Kto to zaproponował?

Czy to ma być quiz? — Lancaster wyjął papierosa. Coś się działo. Conway nie wodził go za nos bez przyczyny. — McBride.

Czy ta propozycja była zaprotokołowana?

Oczywiście.

I protokół był przeznaczony wyłącznie do wewnętrznego obiegu?

Powinien być.

No, tak. — Conway przesunął w jego kierunku leżący na biurku zielony arkusz papieru, dziurki były lekko naderwane, jakby został szybko wyjęty z teczki. — Czy pamięta pan to spotkanie?

Lancaster wydmuchał dym i zmrużył oczy, studiując protokół. Wszystko dobrze pamiętał. Tylko cztery osoby były wtedy obecne: McBride, Conway, on sam oraz Jardine z Departamentu Broni Eksperymentalnych, nie było to formalne zebranie, raczej dyskusja. Woomera doniosła, że kiedy zapalnik zbliżeniowy zaktywizował kasetową głowicę Rzymskiej Świecy, nie doszło do wyrzucenia podpocisków. Był to poważny problem techniczny, który normalnie przekazano by z powrotem do Guildford. Ale McBride ze swoim talentem do robienia niespodzianek nagle zaproponował wprowadzenie prostego rozwiązania elektronicznego, powodującego błyskawiczne rozcalenie głowicy. Jardine wykonał od razu szkic, by McBride mógł wyjaśnić, co miał na myśli, i potem stwierdził, że zapewne jest to dobre rozwiązanie. W rzeczywistości posunął się aż tak daleko, że powiedział: „Jestem całkowicie tego pewien”, a McBride wśród ogólnego śmiechu dokończył: „Laicy też mają swoje sposoby, Roy, musisz teraz to przyznać”.

Tak — odparł Lancaster. — Bardzo dobrze pamiętam to spotkanie.

I pamięta pan, jakieś trzy tygodnie potem Jardine poinformował nas, że z różnych powodów nie zastosowano tego pomysłu?

Tak.

No dobrze. — Conway wstał, strącając plamkę popiołu z rękawa. — Po raz pierwszy ten pomysł został naszkicowany tutaj i protokół z tego spotkania nie wyszedł poza nasz departament, a Jardine był jedynym człowiekiem z zewnątrz… Zgoda?

Zgoda.

No, może więc zainteresuje pana fakt, że CIA zawiadomiło nas, że Adler dodał pewne wyjaśnienia do informacji, które udało mi się od niego wydobyć tamtego wieczoru. Jedno z nich dotyczy proponowanej zmiany wyłącznika, zmiany, która nigdy nie została wprowadzona. — Pozwolił, żeby te słowa spadły jak kamień, i zamilkł. Po chwili powiedział: — Jeśli to nie kieruje podejrzeń wyłącznie na nasz departament, to proszę mi powiedzieć na kogo?

Lancaster spojrzał na protokół: nosił datę 20 sierpnia.

Ten właśnie drobny szczegół przeciekł dzięki wewnętrznemu protokołowi, który przypadkowo spoczął w naszych archiwach. Nigdy nie został skasowany, nigdy usunięty. Jardine zadzwonił do McBride’a i na tym się skończyło. Pomysł wyparował, jak większość amatorskich pomysłów. — Conway nigdy nie zwracał uwagi na to, komu depcze po odciskach. — Ale to naprowadza nas na datę. Jeśli zamierza pan powiedzieć: „A co z Jardine’em?” — to proszę tego zaniechać. Równie dobrze można by wskazać na samego ministra. Wszystko świadczy o tym, że przeciek nastąpił tutaj, właśnie tutaj.

Spoglądając na niego Lancaster zapytał:

Kiedy pan to dostał od CIA?

Godzinę temu. — Na biurku Conwaya piętrzyły się też inne papiery, machnął nad nimi ręką, ale nie wyjaśnił, czego dotyczą.

Czy McBride wie o tym?

Wie. Właśnie przed chwilą rozmawiałem ze Sloanem.

Ze Sloanem?… Pan?

Uważam, że jest stroną jak najbardziej żywotnie zainteresowaną.

Oczywiście, ale…

Ktoś zbytnio zaryzykował, Lancaster. Wydziałowi Specjalnemu potrzebny był konkretny trop i Sloan go teraz ma. — Conway poprawił krawat i dodał: — Jakie, u diabła, ma to znaczenie, kto go naprowadził na ten trop, liczy się tylko to, że jest mu przydatny!

Lancaster powstrzymał się z ostrą odpowiedzią. Powiedział tylko: — Tutaj wśród osób zainteresowanych było powszechnie wiadomo, że pomysł z zapalnikiem umarł śmiercią naturalną. Jeśli przeciek był tak trwały, to dlaczego ludzie Adlera nie znali także tej informacji?

Może i znali. Niech pan pamięta, że Adler uciekł dziesięć dni temu, mniej więcej cztery dni po tym, jak Jardine złożył McBride’owi drugi raport. Trudno przypuszczać, by wiedział, co się działo w jego siatce po przekroczeniu granicy.

Conway złożył sprawnie całą tę łamigłówkę, i co więcej — nie popełnił błędu.

Catherine nie było w pokoju. Lancaster udał się prosto do swego gabinetu i głęboko zamyślony usiadł za biurkiem. Margaret wyszła już na lunch, w chwilę potem zajrzał Hearne.

Zagramy jutro w squasha?

Oczywiście.

Świetnie. Tylko nie pracuj zbyt dużo.

Kiedy znów był sam, Lancaster oparł brodę na rękach, palcami uderzając o wargi. Dwudziestego sierpnia było w piątek i właśnie w ten piątek wieczorem Catherine po raz pierwszy pojechała z nim do Kilvarny.



Rozdział 8


Hearne wygrał z nim w trzech gemach: dziewięć do pięciu, dziewięć do pięciu, dziewięć do siedmiu. Gra była bardziej wyrównana, niżby to wskazywał wynik, ale Lancaster nie był w najlepszej formie, nie mógł się skoncentrować. Kilka razy Hearne zaskoczył go niskim szybkim bekhendem, a potem uderzeniem jego piłki z woleja pod kątem, z którego nie sposób było ją odbić.

Winien mi jesteś pięć szylingów. — Hearne oddychał ciężko po drugim gemie. — Rewanż czy rezygnujesz?

Gram dalej.

Lancaster był pewien, że go pokona, kiedy było po siedem, ale po wymianie piłek w walce o serw Hearne przełamał jego obronę i ostatecznie wygrał.

Choć raz jest inaczej — uśmiechał się Hearne, oparty o ścianę.

Byłeś dobry, naprawdę bardzo dobry.

Kiedy ostatnim razem tak przegrałeś, Lancaster?

Kolejno trzy gemy? — Lancaster otarł pot z czoła.

Jesteś we wspaniałej formie.

Sam o tym nie wiedziałem, ale pewno dlatego, że schudłem trochę. — Hearne leniwie rzucił piłkę na kort.

Dziękuję, Dawidzie.

Poszli na górę do szatni. Po rezonansie, jaki powstawał w sali, wydawało im się, że ich głosy są przytłumione. Oprócz nich nie było nikogo. Usiedli zmordowani na ławce z ręcznikami na plecach, głowy oparłszy do tyłu, jakby się dusili. Marynarka Hearne’a wisiała na kołku obok i pochylił się, żeby wyciągnąć paczkę papierosów. Był lżejszej budowy niż Lancaster, miał wysokie inteligentne czoło, ładnie osadzone oczy, zgrabny nos i mocno przylegające do czaszki uszy. Pominąwszy słabo zarysowane usta, co psuło jego profil, naprawdę był bardzo przystojny. Ale to, czego mu brakowało fizycznie, nadrabiał czarującym, nonszalanckim sposobem bycia, co musiało niezwykle pociągać kobiety.

Jak tam twoje życie miłosne, chłopie?

Lancaster miał nieodgadniona twarz.

Na szczycie fali czy pusto?

Na szczycie fali.

Linda? To ona? Raz tylko się z nią spotkałem, bardzo atrakcyjna….

Dobry Boże, nie.

Ukryta dla świata zewnętrznego, co?

Niezupełnie.

Hearne mrugnął okiem przez dym z papierosa.

Uparty z ciebie facet. Nigdy nie puścisz pary z ust, dopiero wtedy, kiedy to ci odpowiada. Zaraz mi powiesz, że nic nie wiedziałeś o Starym.

Bo nie wiedziałem!

Daj spokój, Dawid.

Wspomniał mi o tym w poniedziałek.

Naprawdę? Wydawało mi się, że byliście bardzo zżyci. Czy puścił farbę na temat Conwaya?

Nie.

Chyba nie wyobrażasz sobie, że w to także uwierzę.

Czemu nie?

Hearne przejechał palcami przez włosy.

Boże, miej nas w swej opiece, jeśli Conway przyjdzie na jego miejsce. Tylko tyle mogę powiedzieć. Jestem pewien, że nasz kochany George co rano ustawi nas w dwuszeregu i każe odliczać. On już nam da popalić, o to się mogę założyć.

W szatni nadal było pusto. Lancaster w zamyśleniu palił papierosa, potem zgasił niedopałek nogą.

Zmieńmy na chwilę temat… — urwał niepewnie.

Hm?

Porozmawiajmy o P5 — mówił bardzo spokojnie.

Czy słyszałeś, że ma być zastosowane w Świecy?

P5…? Nie, nigdy. A dlaczego pytasz?

Po prostu byłem ciekaw.

Hearne spojrzał na niego zdziwiony.

Nie mów mi, że jest jeszcze coś, czego nie wiem.

Wstał i zaczął się rozbierać. — Na przykład, co się stało z „żółtymi kartkami”? Cały kłopot w naszej firmie polega na tym, że przez połowę czasu prawica nie wie, co czyni lewica. Dział organizacyjny nie chce o tym wiedzieć… Chłopie, przecież ty i ja jesteśmy stare wygi. — Wziął drugi ręcznik ze swojej szafki i owinął się nim w pasie. — Idę pod prysznic, a ty?

Za chwilę. Jak tam Nadine?

Hearne odwrócił się między dwoma rzędami szafek i smutno uśmiechnął. Przez dłuższą chwilę milczał, wreszcie powiedział: — Nadine, chłopie, to Nadine. Toujours Nadine — i zniknął.

Lancaster zaczekał, aż wahadłowe drzwi przestaną się kołysać. Hearne zostawił swoją szafkę otwartą i w szparze widać było jego teczkę. Dwa tygodnie temu był świadkiem, jak Hearne otwiera boczną kieszeń zamkniętą na błyskawiczny zamek, ze śmiechem wyjmuje paczkę wędzonych śledzi i numer „Playboya”, powiedział wtedy: „Ponure, co? Ciekawe, co z tego zrobiłby prestidigitator?” Teraz sam sięgnął po teczkę. Do końca otworzył zamek błyskawiczny. „Playboy” nadal tam był, Lancaster przerzucił jego kartki. Jakby zdumiony, dwukrotnie się zatrzymał, raz patrząc na gołą dziewczynę, potem na ogłoszenia. Miał wrażenie, że czas stanął. Potem, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, gwałtownie zamknął boczną kieszeń i wepchnął spiesznie teczkę do szafki.

Jedyny dźwięk, jaki słyszał, kiedy opadł ciężko na ławkę, to był szum wentylatorów. W teczce Hearne’a znajdowały się dwie kserokopie.

Przez krótką, lecz nie kończącą się chwilę czuł nieprzepartą pokusę, by podejść znowu do szafki i wyciągnąć je. Stephen… Jego myśli rozpierzchły się naraz i rozdarty pomiędzy tym, co musiało się nieuchronnie stać, i słabością nerwów, poczuł mdłości. Ale teraz nie było już odwrotu. Jakby minione dziesięć dni nieodwołalnie zmierzało do tego właśnie momentu.

Stephen Hearne miał w swojej teczce raporty z testów P5. Nagle ta „krótka lista”, lista podejrzanych, przestała istnieć. W ciągu jednej minuty.


* * *


Poszedł do łazienki i stanął obok Hearne’a pod prysznicem, a potem wrócił z nim do szatni. Razem poszli do baru i wypili po dwa kufle piwa. Jak udało mu się ukryć swoje uczucia, nie wiedział. To potępiał samego siebie, to starał się uwierzyć w to, że każdego człowieka można zastąpić. Każdego, przyjaciela też. A w głowie kłębiły mu się setki pytań, pytań, które sobie już stawiał na temat innych osób, a wszystkie były pochodną tego samego podstawowego pytania: Dlaczego?… Przecież człowiek najlepiej zna swoich przyjaciół.

Na zakończenie Hearne powiedział: — Nic dziwnego, że cię dziś wieczór ograłem, Dawidzie. Nie jesteś w formie. — Właśnie wychodzili. — Dbaj o siebie.

Odczep się — odparł i otarł błyszczące od potu czoło.

Razem też poszli do kolei podziemnej. Hearne kupił gazetę i pomachał nią na pożegnanie.

Do widzenia, do jutra. — Uśmiechnął się, radosny w swej ignorancji, i już go nie było.

Lancaster przez co najmniej pięć minut próbował zatrzymać taksówkę, udało mu się dopiero dziesięć po ósmej.

Dokąd jedziemy?

St. John’s Wood. — Podał adres Starego i oparł się, pusty wewnętrznie, przerażony. McBride będzie wiedział, co robić.


* * *


Stojący na końcu ślepej uliczki dom był w stylu wiktoriańskim. Przez kolorowe szybki drzwi wejściowych i zasłony w pokojach po obu stronach wejścia przebijało światło. Lancaster nacisnął dzwonek i czekał. Zaczęło trochę padać, ale nie zauważył tego. W ciągu ostatniej godziny wszystko utraciło realny kształt, nawet jego tutaj obecność. Z pokoju po prawej stronie — z jadalni, znał ją z poprzednich wizyt — dobiegał stłumiony śmiech.

Nikt nie otwierał, zadzwonił raz jeszcze. Wreszcie jakiś cień ukazał się za szybą drzwi wejściowych, zamazany, niewyraźny, aż wreszcie zmaterializował się w postaci kobiety. Zabłysła lampa nad wejściem i natychmiast otworzyły się drzwi.

Była to Sara McBride, patrzyła zdumiona na Lancastera.

Dawid? — głos miała tak cichy jak jej mąż.

Dobry wieczór pani.

Wejdź, proszę, przemokniesz, jeśli szybko nie wejdziesz.

Wszedł do rozległego sklepionego w łuki hallu, gdzie wisiały wypłowiałe akwarele i stał okropny świecznik. Zamknęła frontowe drzwi i dopiero wtedy zobaczył, jak bardzo jest zmieszana, może sądziła, że McBride zapomniał jej powiedzieć, że go zaprosił. Już raz to się zdarzyło Conwayowi.

Mamy… — zaczęła niepewnie — mamy kilkoro przyjaciół.

Czy mógłbym zamienić parę słów z pani mężem?

Oczywiście. Właśnie usiedliśmy do stołu…

Urwała bawiąc się naszyjnikiem. Z jadalni dobiegał gwar głosów. — Czy to ma coś wspólnego z biurem?

Tak — odparł. Puls walił mu jak po długim biegu.

Powiem mężowi, żeś przyszedł. — Wprowadziła go do saloniku. Chińska porcelana i ciemne drzewo. — Będziesz musiał chwilę zaczekać.

Doprawdy jest mi ogromnie przykro.

Proszę nie przepraszać. Z pewnością to coś ważnego.

Uśmiechnęła się niepewnie i wyszła z hallu, według krążących plotek nie wiedziała, czym zajmuje się mąż. Jakby z bardzo daleka Lancaster usłyszał głos McBride’a:

Kto taki, Saro? — I potem: — Dawid Lancaster? — Odsunięcie krzesła. — Proszę mi wybaczyć…

Lancaster wbił palce w zaciśnięte dłonie. Teraz… Jeszcze jedna zdrada.

Wchodząc do hallu McBride miał bardzo zdziwioną minę, jak gdyby naprawdę nie spodziewał się Lancastera.

Dawid?

Przyszedłem nie w porę, bardzo mi przykro.

Nie przejmuj się tym. Co się stało? — Zamknął za sobą drzwi. — Sloan? — spytał ostrożnie.

Nie. — Lancaster miał gardło i usta suche jak papier. — Nie, niezupełnie. — Przygotował sobie przemowę i przećwiczył wielokrotnie, lecz nagle nie mógł wydusić ani słowa.

Usiądź, proszę. — McBride wskazał na fotel z całym spokojem. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Lancastera. — Czemu nie siadasz? — Na bocznych stolikach stały kieliszki po sherry i popielniczki pełne niedopałków. W powietrzu czuć było dym papierosowy.

Dziś wieczór grałem w squasha z Hearne’em.

No i co?

Nagle wyrzucił z siebie potok słów, ale trwało to niezwykle krótko. Do końca życia Lancaster miał zapamiętać wyraz twarzy McBride’a i stojący w rogu zegar, odmierzający ciszę, jaka potem nastąpiła.

Hearne? — spytał wreszcie Stary, jakby to nazwisko pochodziło z odległej przeszłości. — Stephen Hearne?

Tak.

W swojej teczce?

Tak.

McBride znowu zaniemówił. Kilka razy wykonał jakieś niezborne gesty rękami i wreszcie się odezwał:

Hearne… to nie ma sensu. — Widać było, że gdzieś daleko błądzi myślami. Lancaster jeszcze nigdy nie widział go tak przejętym. Wziął drewienko na rozpałkę leżące obok wygasłego kominka i złamał je zamyślony. — Te kserokopie, powiadasz…

Nie były nasze.

Nie nasze?

Nie zostały zrobione w biurze.

McBride pominął to milczeniem.

Co cię skłoniło, żeby sprawdzić zawartość jego teczki?

Lancaster potrząsnął głową, Stary go nie zrozumiał.

Nie miałem nic specjalnego na myśli, po prostu zacząłem przeglądać ilustrowany magazyn znajdujący się w bocznej kieszeni.

Skąd wiedziałeś, że tam jest?

To był „Playboy”… Stephen często ma go przy sobie. Zamek nie był zaciągnięty, w kieszeni coś było, więc po prostu… — Zakończył wzruszeniem ramion. Był pewien, że mimo wszystko McBride nie pochwalał tego.

Czy teczka była zamknięta?

Nie wiem, nie sprawdzałem. — Jego odpowiedzi padały bardzo szybko. — Zbyt byłem zaskoczony. Wsunąłem teczkę z powrotem do szafki i poszedłem wprost pod prysznic.

McBride znowu zaczął łamać drewienka na rozpałkę.

Raport Petersona, powiadasz, i pismo okólne Norrisa? Czy tak?

Tak.

O której to było godzinie? To znaczy, jak dawno temu rozstaliście się?

Pół godziny temu.

Czy Hearne jechał do domu?

Trudno mi powiedzieć. Chyba tak.

McBride szybko wyszedł z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. W chwilę później Lancaster usłyszał, jak mówi:

Wybaczcie mi. Jest mi ogromnie przykro, ale coś się wydarzyło, co mnie na chwilę zatrzyma. Niestety, musicie jeść beze mnie. Przepraszam, jeszcze raz przepraszam…

Potem wrócił szurając stopami, jakby na nogach miał domowe kapcie. — To straszne, Dawidzie. Straszne.

Najwidoczniej wreszcie to do niego dotarło. — Gdzie mieszka Hearne?

W Wimbledonie.

Znasz jego adres?

Lancaster podał mu adres. Ręce i twarz miał spocone.

On jest chyba żonaty… Z Belgijką?

McBride podszedł do półek z książkami stojącymi we wgłębieniu koło kominka. Był tam telefon. Podniósł słuchawkę i zmarszczył czoło, starając się przypomnieć sobie numer. Wykręcił go i stłumiony odgłos sygnału punktował głośne tykanie zegara. Lancaster nerwowo zapalił papierosa, starając się nie dopuścić do tego, by jego myśli skupiły się na Hearnie.

Tu McBride, sir. Tak… — Zapewne rozmawiał z ministrem. — Był przeciek. Jeden z naszych ludzi. Nie mogę powiedzieć nic więcej, ale zadzwonię do pana później, jeśli można, jeszcze dzisiaj… Wpadło mi to do głowy niedawno, właściwie przypadkowo… Wydaje się to zaskakujące, bo ten człowiek raczej tego nie ukrywał… Za pańskim pozwoleniem proponuję natychmiastowe zawiadomienie naszych wspólnych przyjaciół i rozpoczęcie śledztwa… O tak, to zrozumiałe. — Przez kilka sekund słuchał potakując głową. — Dziękuję bardzo, tak, dopilnuję tego. Będę później, jak tylko będę mógł… — McBride rozłączył się nie odkładając słuchawki i nakręcił numer po raz drugi.

Jaki był ten adres?

Lancaster powtórzył go.

Kto przy telefonie? — spytał McBride. W świetle lampy jego twarz była wręcz szara. Z pewnością nie rozmawiał ze Sloanem, głos z drugiej strony był inny. I rozmówca nie przedstawił się. — Minister wie o tym — zakończył. — Hearne, tak. Stephen Hearne — i wysłuchał potwierdzenia adresu. Potem, gdy powiedział, że należy jak najspieszniej do niego zadzwonić, odłożył słuchawkę. Był sprawny, doświadczony, nie powiedział ani jednego zbędnego słowa. Wyglądał na wyczerpanego, kiedy odwrócił się do Lancastera. — Oni nie mają dzieci?

Nie, sir.

Chciałbym, żebyś poczekał, Dawidzie, aż oni zatelefonują. — McBride usiadł, a w jego oczach odmalowała się litość. — A więc do tego doszło — powiedział wyglądając na pokonanego. Wszystko na nim się teraz skrupi, rządowi zawsze był potrzebny kozioł ofiarny. — Nie do wiary… nie do wiary. — Spojrzał badawczo na Lancastera.

On jest chyba twoim przyjacielem. Bliskim przyjacielem?

Tak.

Co go do tego skłoniło?

Nie wiem.

Czy kłopoty finansowe?… Kłopoty małżeńskie?

Naprawdę nie wiem.

Nie powinieneś być tak powściągliwy, nie ma podstaw do lojalności, Dawidzie.

W tej sprawie wolałbym nic nie mówić.

McBride masował sobie dłonie, jakby chciał dokładnie poznać ich budowę.

Doskonale potrafię zrozumieć, co czujesz, ale są pytania, które nieuchronnie się narzucają.

Lancaster powiedział: — Te kserokopie niczego przecież nie dowodzą. Będę z panem szczery — zawahał się.

Niewiele brakowało, żebym o tym nie doniósł. Ja… ja jestem pewien, że Stephen potrafi to wytłumaczyć. I z tego, co wiemy, może tak będzie.

Ich oczy spotkały się. — W obecnej sytuacji — powiedział McBride spokojnie — każde wyjaśnienie będzie niezwykle ważne. Najpierw złamał pierwsze przykazanie departamentu, a nikt nie robi tego przypadkowo, zwłaszcza jeśli, jak powiedziałeś, te kserokopie nie zostały zrobione w biurze.

Może jednak…

Jak on to wytłumaczy, twoim zdaniem?

Nie wiem.

Na jakim poziomie prowadzą życie? — spytał nieoczekiwanie McBride.

Nie są biedni.

Żyje ponad stan? Czy jego żona ma pieniądze?… Bywałeś u nich, prawda?

Tak, bywałem u nich — odparł Lancaster, ale nie podtrzymywał tematu. O tej porze Stephen powinien być już w domu. Czy żył ponad stan? Tak, według tego, co nam mówił. Czy Nadine miała pieniądze? — w każdym razie Lancaster nic o tym nie wiedział. Niech kto inny to zbada, to i znacznie więcej.

McBride wpatrując się w dywan, jakby urzeczony wzorem, mruknął: — Jedno jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe — pomijając wszystko inne — przecież wystarczyło, żeby Hearne po prostu zamknął porządnie to, co nosił przy sobie. To przecież było cholernie ryzykowne!

Oto cały Hearne.

Co masz na myśli?

Jest roztargniony, nie zastanawia się.

Taki też był Vassall. Ale kiedy należało, Vassall byl staranny i dokładny.

Czy nie uważa pan — mówię to z całym szacunkiem

że takie porównanie jest jednak przedwczesne? Ostatecznie…

Wiem, wiem. — McBride zrobił pojednawczy gest.

Jeśli idzie jednak o pracę Hearne’a w biurze, i do tego właśnie zmierzam, zawsze uważałem go za bardzo dokładnego i dyskretnego. Dobry też z niego obserwator.

Zauważył, że usunięto „żółte kartki”.

Naprawdę?

Tak.

Zauważył to?

Mówił o tym kilkakrotnie.

McBride spojrzał na zegarek, coś sobie przypominając.

Muszę zadzwonić do Conwaya… Ale może zaczekam, aż tamci zadzwonią. — Z bliska wyglądał na ogromnie zmęczonego, znowu zaczął mruczeć wypełniając tym chwile milczenia. — Czy George powiedział ci coś o tych dodatkowych informacjach Adlera i o czym to świadczy?

Lancaster skinął głową. — Tak, wczoraj.

Jedną z wielkich zalet George’a jest obiektywizm, całkowity obiektywizm. Dla niego nie było ważne, gdzie jest przeciek, lecz to, żeby został zatkany… Ja, przeciwnie, wbrew rozsądkowi miałem nadzieję, że mój departament wyjdzie z tego czysty. Sprawa jest zawsze trudniejsza, jeśli się kogoś zna osobiście… Ty też, Dawidzie, z pewnością tak czujesz, zważywszy na sposób, w jaki się to wydało. — Spojrzał na niego badawczo kładąc mu serdecznie rękę na ramieniu. — Co byś powiedział na drinka? Może whisky?

Dziękuję.

Jeśli ja mam ochotę się napić, to z pewnością ty również.

Podszedł do niskiego bufetu i nalał dwie nieduże porcje. Lancaster jednym haustem wypił nie rozcieńczoną whisky. Mięsień z jednej strony jego ust zaczął drgać. Pewno są już w drodze do Wimbledonu. Pewno Sloan. Sloan będzie mógł wreszcie wbić te swoje zęby łasicy w coś konkretnego. „Pan Hearne? Chciałbym zamienić z panem kilka słów. Ale tylko z panem… Nadinspektor Sloan z Wydziału Specjalnego.” Nietrudno było wyobrazić sobie tę scenę.

Jak gdyby czytając w jego myślach, Stary powiedział: — Oczywiście wszystkiemu zaprzeczy. Zawsze tak robią. — Najwyraźniej miał już wyrobione zdanie o Hearnie.

Sara McBride zastukała do drzwi i wsunęła głowę w szparę mówiąc: — Kawę wypijemy w jadalni, Andrew.

Raz jeszcze przeproś wszystkich.

Och, nasi goście doskonale to rozumieją. Kiedy skończysz? Chciałabym, żebyśmy niezadługo mogli tu przyjść.

Wkrótce będzie to możliwe. Przykro mi, moja droga, ale potem będę musiał wyjść. Spędzę z naszymi gośćmi krótką chwilę, najwyżej kilka minut.

No cóż — starała się uśmiechnąć — jeśli nie może być inaczej.

Punkt dziewiąta trzydzieści zadzwonił telefon i choć czekali na to obaj, Lancaster drgnął.

Słucham? — powiedział McBride. Potem przez na pozór długi czas słuchał, palcami jednej ręki ciągnąc się z ucho. — Rozumiem — odezwał sie wreszcie. — Wiecie lepiej. Musicie podjąć odpowiednie kroki. Zobaczę się z ministrem, zrobię to nieco później, jeszcze dziś, ale jedno jest pewne już teraz: żadnego rozgłosu, czy to jasne? Prasa absolutnie nie może się niczego dowiedzieć… Doskonale. Dobranoc.

Lancaster wstał z fotela.

Przesłuchują go — wyjaśnił McBride. — Nie można wdawać się w szczegóły na zwykłej linii, o ile jednak mogłem się zorientować, nie znaleziono w teczce innych kompromitujących materiałów.


* * *


McBride miał właśnie dzwonić do Conwaya, kiedy Lancaster wyszedł. Deszcz przestał padać i w świetle lamp ulice wyglądały jak polakierowane. Na przystanku autobusowym wsiadł w pierwszy autobus, jaki podjechał, potem na Oxford Street przesiadł się do taksówki i kazał zawieźć do domu. Dotąd panował nad swoimi uczuciami, trzymał nerwy na wodzy, ale teraz nie było to potrzebne, ledwie się znalazł w swoim mieszkaniu, wstrząsany dreszczami padł na łóżko — przyszła reakcja. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin została mu bardzo krótka lista: Ruth Smart, Ridgeway i Stephen Hearne. Najpierw skreślił Ridgewaya, potem Ruth. Z nimi obojgiem byłby na rozpaczliwie cienkim lodzie, brakowało też niezbędnego kontaktu. W wypadku Stephena było inaczej. Lód był nie tak cienki, poza tym miał ze Stephenem kontakt osobisty, i to bliski, wiedział też o jego nieudanym małżeństwie, nerwowości, o przekroczeniu rachunku bankowego. Nie było tego wiele, ale zawsze więcej to niż nic. Ostatnie odkrycie Conwaya wymagało działania, Departament Uzbrojenia naprawdę znalazł się w matni.

Lancaster patrzył tępo w sufit, jeszcze nigdy nie był tak bardzo przerażony, tak bardzo samotny. Co się stało, to się stało, działał pod wpływem paniki, działał bezwzględnie, ale stało się. Teraz musi nad tym popracować, rozbudować, całkowicie się odciąć od Stephena i Nadine, tak jak kiedyś odciął się od Walkera.

Leżał w takim stanie co najmniej godzinę. Kiedy wreszcie wstał, podszedł do biurka i wystukał na maszynie list do Fletchera nie podpisując się. Napisał, że trzyma się z dala i nie wie, kiedy znowu przyjedzie. Sytuacja jest krytyczna i przez pewien czas nie będzie w kontakcie nawet listownym. Nie należy więc niczego oczekiwać. I, na Boga, żadnego pośpiechu. Przy warować i czekać…

Kopertę zaadresował na nazwisko Martin Brain, Tythe Barn Inn, Lisdoonvarna, skąd Fletcher co tydzień odbierał pocztę. Potem wyszedł i w odległej części King’s Road wrzucił list do skrzynki, najpierw upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, lecz nadal — jak i przez cały dzień — nękał go dojmujący strach.



Część druga

Rozdział 1


Obudził go telefon. Usiadł gwałtownie, zbierając z trudem myśli. Strach ciągle był obecny. Pięć po szóstej… Namacał kontakt.

Halo — powiedział ochryple.

Tu McBride, Dawidzie. Przepraszam, że cię niepokoję tak wcześnie, ale są dwie rzeczy.

Tak, sir?

Po pierwsze, jeśli idzie o biuro, Hearne zachorował. Czy to jasne?

Tak.

Po drugie, nie musisz dziś rano przychodzić do pracy. Wolałbym, żebyś pojechał zobaczyć się z jego żoną.

Zamierzałem to zrobić.

Zamierzałeś?… Właściwie tylko to możemy dla niej uczynić, a ty z nas byłeś z nią najbliżej. — Stary mówił to cicho, z wielkim smutkiem. — Podobno jest w nie najlepszym stanie. Wiesz, Hearne’a nie ma już w domu. Przekonaj się, czy jej czegoś nie trzeba, coś w tym rodzaju.

Oczywiście, sir.

Odłożył słuchawkę. Na dworze było jeszcze ciemno, ciemno i cicho. Spuścił nogi na podłogę i zapalił papierosa, zastanawiając się nad tym, co było i co będzie. Wtorek był dniem zwrotnym, tego wieczoru zaryzykował wyniesienie torby z „żółtymi kartkami” i okólnikami, wziął je na stację Waterloo i tam przekopiował na kserokopiarce firmy Docustat. Hearne zawsze odjeżdżał z tej stacji. Wytarł wszystko do czysta, usunął odciski palców, owinął kopie w ręcznik, a potem wsunął je do „Playboya”, pracując szybko, nasłuchując jak złodziej, z diabelską perfidią.

McBride miał rację, Hearne zaprzeczy wszystkiemu, to oczywiste. Jak się jednak zachowa wobec innych rzeczy, które jeszcze trzeba zrobić? Jeśli jest czas i warunki sprzyjają, można sfabrykować oskarżenie przeciw każdemu; najlepszym tego przykładem był Walker. Ale z Hearne’em nie miał wiele czasu. To było najlepsze, co mógł wymyślić: Hearne — najbardziej obiecująca ofiara, jedyna, która dawała mu w ogóle jakąś szansę.

Przykre? No to co? Ale już nigdy więcej. Znalazł się u kresu swoich możliwości. Jeśli się teraz wykaraska, to będzie to ostatni raz. Fletchera niech powieszą, tych innych także. On pragnie tylko Catherine. Życie bez niej byłoby pozbawione sensu. O Boże, pomyślał, dobry Boże… Schował głowę w dłoniach i zaczął się kołysać tam i z powrotem, tam i z powrotem.


* * *


Do Wimbledonu przyjechał kilka minut po dziesiątej. Hearne mieszkał w jednym z tych nowoczesnych osiedli, zaplanowanych do najdrobniejszych szczegółów, przeniósł się tu dwa lata temu i z narzuconą sobie manierą pomniejszania wszystkiego, co go dotyczyło, mówił o tych domach, że są tandetne i wszystkie takie same. W rzeczywistości była to piękna dzielnica mieszkalna ludzi zamożnych i Hearne nieraz się skarżył, że finansowo jest wykończony. „Ale wiesz, chłopie, Nadine chce mieć wszystko. Błyszczeć, imponować tym, co podaje gościom. Ona chce być gwiazdą”.

Temple Court, Lancaster skręcił w lewo i zaparkował spitfire’a pod starym cedrem. Mini–cooper Hearne’a stał na zjeździe do garażu numer trzy. Lancaster wolałby przejść obok, tak bardzo się bał tych odwiedzin. Ale musiał wejść do domu, otworzył furtkę i stanął pod malowanymi na różowo drzwiami. Nawet gdyby McBride nie zaproponował tej wizyty, też by tu przyjechał. Musiał to zrobić, a współczucie, z którego McBride był powszechnie znany, w razie potrzeby zawsze mogło być dobrym atutem. McBride to sprzymierzeniec dobry na każdą okazję. A jeśli Nadine go nie wpuści? Nagle znajome kleszcze strachu ścisnęły mu serce.

Kto tam?

Chciałbym porozmawiać z panią Hearne.

Pani Hearne nie ma w domu.

Spokojnie, jak tylko mógł, Lancaster powiedział:

Jestem z Departamentu Uzbrojenia. Czy zastałem nadinspektora Sloana?

Wahanie mężczyzny było obiecujące, mimo że potrząsnął przecząco głową.

Proszę pana, jestem kolegą pana Hearne’a i dyrektor Departamentu Uzbrojenia przysłał mnie tu, żebym się zobaczył z panią Hearne. Moje nazwisko Lancaster. Może będzie pan tak uprzejmy i powie pani Hearne, że jestem. — Jakże bluffował. — Jeśli mamy na ten temat dyskutować, to wolałbym to robić wewnątrz domu.

Proszę zaczekać. — Mężczyzna po chwili wrócił, tym razem jakby z uśmiechem życzliwości.

W porządku, panie Lancaster, proszę wejść. Pani Hearne czeka w saloniku.

Mała rzeźbiona w drzewie Madonna z Dzieciątkiem wisiała na ścianie nad stojakiem na parasole. Lancaster zapomniał, że Nadine była katoliczką. Mężczyzna przeprowadził go przez hall i poszedł na górę, zostawiając Lancastera samego.

Dawid?

Nadine.

Stała przy dużym oknie wychodzącym na ogródek. Lancaster szybko podszedł do niej i uścisnął jej obie ręce.

Dzięki Bogu, że przyszedłeś. — Twarz miała niezwykle bladą, była napięta po przebytym szoku. — O co tu chodzi? Zabrali Stephena…

Wiem o tym.

— …na przesłuchanie.

Wiem o tym.

Jakieś papiery w jego teczce… To wszystko nonsens. Wyssane z palca. — Miała zawsze ten dziwnie ujmujący akcent, ale teraz głos jej był ochrypły, histeryczny. Płakała niedawno, zaczerwienione oczy wydawały się niezwykle duże w małej bladej twarzy.

Kiedy zabrali Stephena?

Wczoraj w nocy. — Zawsze dużo gestykulowała.

Około północy. A dwie godziny temu przyszli ci ludzie. Ruchem głowy wskazała na sufit. — Trzech, detektywi. Przeszukują teraz dom od strychu do piwnicy. Czego szukają? Czego, pytam cię? Stephen nie jest kryminalistą.

Oczy miała pełne łez. Usiadła, ramiona jej drżały. — Nie wolno mi się z nim kontaktować. Chciałam też rozmawiać z panem McBride’em, ale ci ludzie powiedzieli mi, żebym nie telefonowała.

Nie sądzę, żeby ci mogli w tym przeszkodzić.

Jednak mogą. Powiadają, że lepiej, żebym tego nie robiła. Lepiej dla Stephena.

McBride prosił mnie, żebym tu przyszedł.

Co się dzieje? O co tu chodzi?

Na to nie mogę odpowiedzieć.

Nie możesz czy nie chcesz?

Nie mogę — skłamał. — Ale jestem tu po to, żeby ci pomóc. Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić…

Nie słuchała go. — Wczoraj wieczorem byłeś razem ze Stephenem, prawda?

Tak.

Ledwie wrócił do domu, przyszedł ten człowiek, nie, dwóch mężczyzn. Sloan, czy jak mu tam, i drugi. Rozmawiali ze Stephenem, beze mnie. — Jej oczy nagle rozbłysły gniewem. — I potem, bardzo późno, Stephen mnie poprosił, żebym spakowała podręczne rzeczy do nocowania, bo on idzie z tym… tym Sloanem.

Co ci powiedział?

Że to musi być jakiś żart… Zwariowany żart. Myślałam, że wkrótce wróci i czekałam. Czekałam i czekałam. Potem, dziś rano… — Spojrzała bezradnie na Lancastera. — Czy to, co podobno zrobił Stephen, to coś strasznego?

Nie przejmuj się za bardzo, Nadine.

Nie mogę się nie przejmować.

Jeśli Stephen powiada, że to żart, to z pewnością ma rację. Musi być jakieś wytłumaczenie.

Wytłumaczenie czego?

Nie wiem, może chodzi o jakieś papiery, które miał…

Nie wiesz, o co chodzi?

Już ci mówiłem. — Poczęstował ją papierosami, wzięła jednego, drżał jej w palcach. — Tak samo nic nie wiem, jak ty. McBride dzwonił do mnie, żeby mi powiedzieć, że Stephen ma jakieś kłopoty i byłoby dobrze, żebym do ciebie przyjechał… Jestem tu, żeby ci pomóc — i powtórzył: — Co mogę dla ciebie zrobić?

Zrób, żeby Stephen wrócił.

Tego obiecać nie mogę.

Nie wiem, gdzie on jest, i powiedziano mi, żebym nie opuszczała domu. — Oczy jej znowu rozbłysły. — Nie wytrzymam z tymi ludźmi tutaj. Buszują po wszystkich pokojach. I nic mi nie mówią. To potworne. Ja też jestem właściwie aresztowana.

Kilka razy zaciągnęła się nerwowo papierosem i zgasiła go. Na górze słychać było hałas, jakby przesuwano coś ciężkiego.

Proszę cię, Dawid, porozmawiaj zamiast mnie z panem McBride’em. Poproś, żeby do mnie zatelefonował.

Oczywiście.

Cicho łkała. — Mam prawo wiedzieć, co zarzucają Stephenowi.

Jak stoisz z pieniędzmi?… Może ci coś trzeba na życie? Powiedz tylko, Nadine.

Stopniowo Lancaster ją uspokoił. Bardzo jej był potrzebny ktoś, z kim mogła się podzielić swoją skrywaną rozpaczą. Lepiej było rozmawiać niż milczeć, lepiej płakać w obecności przyjaciela niż samotnie. Postanowił zostać tak długo, jak będzie trzeba, czekając na swoją szansę. Nadarzyło się to wkrótce. Jakby z wysiłkiem odsunęła pasmo blond włosów z twarzy i w przypływie desperacji powiedziała: — Może napijesz się kawy?

Jeżeli masz gotową.

Kiedy wyszła z pokoju, wstał, nie było w nim wahania. Jego wzrok już przedtem błądził z udanym zakłopotaniem. Koperta zawierająca dwadzieścia pięć tysięcy funtów w zużytych banknotach została wsunięta pod zieloną wykładzinę na podłodze, w miejscu gdzie była słabo przyklejona i łatwo było unieść jej brzeg. Druga z fotokopią raportu z ostatniej próby z Rzymską Świecą w Woomerze znalazła się w dziewiątym tomie Encyklopedii Powszechnej stojącej na półce z książkami; jeszcze jedna, z guildfordzkimi schematami stożka ochronnego rakiety, znalazła się pomiędzy ostatnimi stronami starego, ale wyraźnie mało używanego wydania Apologia pro vita sua Newmana. Wszystkie koperty pochodziły z biurka Hearne’a w departamencie i Lancaster dotykał ich tylko przez chustkę do nosa, książek również. To, co postanowił zrobić, zajęło mu minutę, najwyżej dwie. Długo stał przy oknie wpatrzony w chryzantemy i starannie utrzymany trawnik, nim Nadine wróciła.

Z cukrem?

Tak, dwie kostki.

Swojej filiżanki nie tknęła. — Ta praca Stephena… Twoja praca… Czy to jest ściśle tajne?

Tak, ściśle tajne.

Nigdy mi o tym nie mówił. — Pod maską opanowania krył się lęk. — Nigdy.

Tak być powinno.

Jeśli naprawdę nie wiem, co on robi, to skąd mogę wiedzieć, co mógł zrobić? — I potem dodała z wiele mówiącą agresją: — On nie tylko o swojej pracy nic mi nie mówi.

Daj spokój.

To prawda… Od roku, a może więcej…

Słuchaj, Nadine. Jeśli będziesz tak myśleć, nic ci to nie pomoże. Stephenowi także. A on teraz będzie potrzebował twojej pomocy.

Spojrzała na niego. — Ty coś wiesz.

Nie.

Że to może nie być jakiś głupi żart, to masz na myśli?

Co ci mam na to powiedzieć?

Znowu byli w punkcie, w którym zaczęli. Na górze co pewien czas słychać było kroki. Lancaster siedział jeszcze z godzinę. Tak, porozmawia z McBride’em. Postara się też czegoś dowiedzieć na własną rękę i da jej znać, jak tylko będzie mógł. Tak, obiecuje. To wszystko wkrótce minie, inna sprawa, że w tej sytuacji niewiele jej to pomoże. Jego zdaniem jest to rezultat jakiegoś okropnego nieporozumienia — do licha, znał przecież Stephena dobrze, byli tak blisko ze sobą.

Do widzenia, Nadine. — W odpowiedzi wymuszony uśmiech. — Głowa do góry.

Kiedy zamykał drzwi, zaczęła znów płakać. Poszedł do swego wozu, świadom, że jest obserwowany przez kogoś z okna na pierwszym piętrze, czując ciężar czyjegoś lodowatego spojrzenia. Gdyby ludzie Sloana byli na dole, poszedłby do łazienki, odkręcił osłonę nad wanną i tam albo za szafką z lekarstwami umieścił koperty, mógłby też przylepić je z tyłu plakatu z walki byków wiszącego w toalecie. Ale szczęście mu dopisało, miał ułatwioną sprawę.

Kiedy odjeżdżał, nadal bardzo napięty, nie czuł triumfu, jedynie narastający wstyd, jakby się zadał z prostytutką.


* * *


Samochód zostawił przed domem, a potem wsiadł w autobus jadący do Whitehall. W mieszkaniu nie miał nic kompromitującego, absolutnie nic. Niebezpieczeństwo groziło gdzie indziej. Od kiedy Norris sprostował swoje dwukrotnie powtórzone oświadczenie, że P5 przeznaczone jest dla Rzymskiej Świecy, Lancaster czuł, że coś się może wydarzyć za jego plecami. Nie był tego pewien i mógł się mylić, wszystko jednak przemawiało za tym, że tak jest. To dlatego wpadł w panikę.

Przepustki proszę okazywać bez wezwania.” Wyjął swoją, został przepuszczony, windą pojechał na piąte piętro, znowu pokazał przepustkę i skręcił w korytarz prowadzący do swego gabinetu. Była to pora na lunch i Margaret właśnie szykowała się do wyjścia.

Witam — powiedziała zamykając puderniczkę i wstała. — Byłam pewna, że pan już nie przyjdzie.

Ale przyszedłem.

W pańskim rozkładzie dnia nie było nic ważnego. Rano dzwoniłam do domu, myślałam, że może pan zachorował lub coś takiego.

Było właśnie „coś takiego”.

Stephen Hearne zachorował.

Wczoraj wieczorem był zdrów.

No właśnie. Myślałam, że może zjedliście coś razem, co wam zaszkodziło.

Mnie nie.

Przejrzałam korespondencję przychodzącą. A Ruth zostawiła wiadomość, że McBride chce z panem rozmawiać, jak tylko pan przyjdzie. Powiedziałam jej, że to wątpliwe, ale na wszelki wypadek przyczepiłam kartkę do pańskiego notatnika.

Powiedział jej, że może już wyjść. W kalendarzu na biurku na ten dzień był cytat z Szekspira: „Rzeczami, na które nie ma żadnego lekarstwa, nie należy się przejmować; co się stało, to się nie odstanie”. Przez kilka chwil nie mógł oderwać wzroku od tych słów. Potem wyszedł mobilizując się do rozmowy ze Starym. Ale McBride także poszedł już na lunch.

Ruth uśmiechnęła się przepraszająco:

Zadzwonię, jak wróci.

Zadzwoniła za kwadrans druga. Był już po kanapce i piwie w pubie, miał wrażenie, że jedzenie rosło mu w gardle. Czy o tej porze ludzie Sloana doszli już do saloniku? Z pewnością wszystko dokładnie przeszukiwali, na to liczył.

Jak znalazłeś jego żonę, Dawidzie?

Oczywiście jest wstrząśnięta. Zaskoczona. — Lancaster wzruszył ramionami. — To straszna sytuacja, kiedy ci z Wydziału Specjalnego przeczesują cały dom i nie pozwalają jej nawet zatelefonować. Właściwie jest uwięziona, nie mając przy tym pojęcia…

Nic na to nie można poradzić. W naszym interesie leży wyciszenie sprawy, dopóki nie będziemy mieć więcej konkretnych danych. W jej interesie również. Rozmawiałem wczoraj ze Sloanem, stanowczo uważa, że chwilowo nie powinna się z nikim komunikować, we własnym interesie i Hearne’a. Wynikłaby wielka szkoda dla sprawy, gdyby zaczęła się rozdzwaniać po ludziach, nim Sloan nie dotrze do sedna. Minister zgadza się, że z naszego punktu widzenia powinniśmy to załatwić jak najbardziej dyskretnie.

A gdyby potrzebowała lekarza albo księdza?

Czy doprawdy istnieje taka konieczność?

Nie wiem, ale ona jest katoliczką — dodał niepewnie Lancaster.

Jest również żoną człowieka, który co najmniej poważnie naruszył tajemnice służbowe. — McBride mówił jak zawsze cicho, ale tym razem z pewnym zdenerwowaniem. Może wynikało to z braku snu; zapewne przez całą prawie noc był na nogach. — Niezależnie od tego, z jakim współczuciem…

Stephen powiedział jej, że to musi być chyba żart. Upiera się przy tym.

Ooo…

Cały czas.

Na próżno Lancaster oczekiwał, że McBride powie coś o nowych odkryciach Sloana. Poczuł dreszcz niepokoju. Ale twarz McBride’a nic nie wyrażała, a w jego głosie brzmiała zwykła nuta zdawkowego zaniepokojenia.

Bardzo prosiła o to, żeby pan się do niej odezwał.

McBride potrząsnął głową.

To zrozumiałe, sir.

Co jej powiedziałeś?

Niezbyt wiele mogłem jej powiedzieć.

Czy się z nią jeszcze zobaczysz?

Obiecałem, że zatelefonuję.

Zrób to i przekonaj ją, że powinna pogodzić się z rygorami, jakim teraz podlega, to jest w jej interesie. W przeciwnym razie stanie się ośrodkiem skandalu, a tego z pewnością nie pragnie. Jeśli najgorsze się potwierdzi i okaże się, że Hearne bez żadnych skrupułów zdradził swoją ojczyznę… wtedy do niej zadzwonię. Ale nie wcześniej.

A jeśli nie zdradził?

McBride spojrzał ze znużeniem na Lancastera.

Czy uważasz to za możliwe, Dawidzie? Czy naprawdę w to wierzysz teraz?

Nie wiem, co o tym myśleć. Jestem prawie tak samo zaskoczony jak Nadine.

Nadine? — McBride zmarszczył czoło, jak gdyby nie mógł się skoncentrować. — Kto to jest Nadine?

Jego żona.

Ach tak, oczywiście.

Ze Starym poszło gładko, to niegroźny przeciwnik. Nie ma powodów bać się go, uwierzył we wszystko. Sloan nie zadowoli się tym, co było w teczce; on potrzebował czegoś więcej, żeby przełamać opór Hearne’a, nie mając tego zacznie się zastanawiać nad innym wyjściem. Innym wyjściem…

Na razie to wszystko, Dawidzie.

Lancaster skłonił się i wyszedł. Było wpół do trzeciej. Pospiesz się, popędzał go rozsądek. Pospiesz się…


* * *


Zadzwonił do Nadine z jednej z kabin znajdujących się w hallu na dole. Odezwał się mężczyzna, który najpierw powiedział, że to pomyłka, ale kiedy ustalił, kim jest Lancaster, zgodził się poprosić Nadine. Jej cudzoziemski akcent był wyraźniejszy niż podczas porannych odwiedzin, ton weselszy, i kiedy powiedział: „Dzielna z ciebie dziewczyna”, zrobiło mu się lżej na sercu. Nie miał jej nic nowego do powiedzenia, tylko nieszczere słowa pocieszenia. Starannie je dobierając chciał jej wyjaśnić, że sam McBride nie był lepiej poinformowany niż on. Nie wiedział, czy w to uwierzyła, czy nie, ale kiedy spytała: — Dlaczego Sloan przyszedł najpierw tutaj? I dlaczego wczoraj wieczorem? Kto mu wskazał Stephena? — była bardziej spokojna.

Z takich rzeczy oni się nikomu nie tłumaczą, Nadine. Niewiele dotąd ujawnili. Ale nadal powtarzam: wkrótce przekonasz się, że to śmieszna pomyłka. McBride zgadza się ze mną. Jest tak samo zaskoczony jak ty, ale niewiele może zrobić. To nie jest w jego rękach, rozumiesz?.. — — Lancaster urwał, żeby przełknąć. — Czy już skończyli?

Są w kuchni, w garażu i saloniku.

Lancaster poczuł ucisk w sercu.

W kuchni, garażu i saloniku — powtórzyła, a głos jej znowu się załamał. — Kiedy skończą, to ich podam do sądu. Jak tylko Stephen wróci do domu, zmuszę go, żeby to zrobił…

Tak, Nadine.

Nadal w saloniku… Czy są ślepi? Lancaster pogrążony w myślach wyszedł z kabiny i czekał na windę. Chryste Panie, czy oni są ślepi?

Popołudnie ciągnęło się niemiłosiernie. Lancaster przerzucał stos papierów piętrzących się na jego biurku. Przyszła Catherine, prosząc o jakąś błahą informację, której zażądał pedantyczny jak zawsze Conway; uśmiechała się powściągliwie, ponieważ akurat była u niego Margaret. Jej obecność rozbudziła w nim tęsknotę ukrytą gdzieś głęboko, w nieokreślonym miejscu. Teraz nic już nie wydawało się realne. Tyle zaryzykował, tyle przeżył, a teraz wszystko zawisło na cieniutkiej niteczce jego własnych desperackich poczynań. Catherine i przyszłość — wszystko zawisło na tej niteczce. Przeżyć — to nie był jedyny cel. Bez Catherine następne lata byłyby tak samo bez znaczenia jak cudze sny.

Ilekroć odezwał się telefon, podnosił słuchawkę na poły z lękiem, na poły z oczekiwaniem. Nie mógł się skupić, nie widział tego, co poprawiał. Ridgeway przyniósł trochę papierów, wkrótce po nim wpadł Tyndall, potem Dansie, żeby coś wyjaśnić w związku ze sprawozdaniem Departamentu Badań i Rozwoju.

Przykro mi, że cię niepokoję — powiedział Tyndall — ponieważ jednak nie ma Stephena… — Na korytarzu zadźwięczał wózek i Margaret przyniosła mu herbatę.

Dobrze się pan czuje?

Bardzo dobrze, ale dlaczego pani pyta?

Tak pan wygląda, jakby pana bolała głowa. Może przynieść aspirynę?

Nie, dziękuję — odparł. — Czuję się całkiem dobrze.

Po piątej przyszła Ruth, mówiąc, że McBride chce go widzieć. Poszedł od razu, znów go przytłoczyła niepewność. W gabinecie był również Conway. Przysiadł na krawędzi biurka McBride’a, jego obecność zaskoczyła Lancastera.

Zamknij, Dawidzie, drzwi, chodź tu i siadaj.

Nim usiadł, panowała cisza, która mogła zwiastować wszystko. Conway, ten zawsze potencjalny wróg, obserwował go spod oka, udając, że ogląda swoje wymanikiurowane palce, ale Lancaster wyczuwał to instynktownie. Nerwowo wyciągnął papierosa. Wreszcie odezwał się McBride:

Sloan właśnie zawiadomił nas o dalszych materiałach znalezionych w domu Hearne’a.

O Boże! — Ten jęk udał mu się doskonale.

Niestety to prawda.

Co znaleziono?

Kopie schematów stożka ochronnego i raport z Woomery, z ostatniej próby, obie rzeczy dotyczą Rzymskiej Świecy.

I pieniądze — dodał Conway.

Lancaster odetchnął z ulgą.

W każdym domu są pieniądze. — Odruchowo przybrał znowu pozę obrońcy. Stephen był przecież jego przyjacielem.

W kopercie? — Conway rękami objął kolano. — Pod wykładziną?

Pieniądze nie są najważniejsze — powiedział McBride. — Ale te inne materiały… — Był głęboko przejęty tą zdradą. — To tragiczne, przerażające…

I jaka żelazna konsekwencja — dodał Conway. Mówił swoim stanowczym karcącym tonem, fakty były faktami. — Bóg jeden wie, co się jeszcze okaże, ale i to wystarczy.

To nie do wiary — powiedział Lancaster potrząsając głową. — Znam go dobrze. Oboje znam bardzo dobrze.

Oboje? — spytał Conway spoglądając na niego badawczo.

Hearne’a i jego żonę. Między nimi niezbyt dobrze się układało, ale to… — Urwał, stwarzając szansę dla Nadine, a potem zwrócił się do McBride’a: — Co teraz mówi Stephen?

Ale to Conway mu odpowiedział: — Moim zdaniem nieważne jest, co on mówi. — Nie miał cierpliwości do takich rzeczy. — Ważne jest, że sprawdzili dokumenty z jego teczki i przekonali się, że zostały odbite na którejś z kopiarek ogólnie dostępnych w wielkich magazynach czy na dworcach kolejowych. Co świadczy o tym, że udało mu się wynieść oryginały z biura. Co świadczy i o tym, że trzeba tu bardzo zacieśnić dyscyplinę.

Tym razem udało mu się — zaczął McBride — ale…

Nie ma żadnego usprawiedliwienia — przerwał mu Conway, jak gdyby McBride był jego podwładnym. — Wobec tego, co zrobił Hearne, cały nasz wewnętrzny system bezpieczeństwa wymaga dokładnego sprawdzenia. Jeśli jest jedna luka, to z pewnością znajdzie się więcej.

Oczywiście zgadzam się, ale…

Minister z pewnością tego zażąda. I nie tylko minister.

Tak, George, tak. Ale uważam, że teraz trzeba ustalić, co jest dla nas najważniejsze. Dopóki Sloan nie rozpracuje Hearne’a i nie dowiemy się dokładnie, ile danych przeciekło…

W tej sprawie Adler już nas poinformował.

W porządku — ustąpił McBride, znakomicie panując nad sobą. — W porządku. — Był bardzo zmęczony, pod oczami miał ciemne kręgi. — W każdym razie chcę ci tylko powiedzieć, że w tej chwili za Hearne’a odpowiada Sloan, niezależnie od tego, jaka bomba jeszcze wybuchnie w departamencie. — Palcami zaczął rozmasowywać zmarszczki na czole. — Z drugiej strony trzeba ratować Rzymską Świecę. I sądzę, że należy zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, musimy znaleźć prawdopodobną wymówkę, dlaczego Hearne jest nieobecny. Można nadal podtrzymywać wersję choroby, jeśli chcecie, albo wymyślić dla niego zagraniczną delegację czy nawet…

Cokolwiek zdecydujemy — powiedział Lancaster — nie będzie to trwało wiecznie.

Ale wystarczająco długo.

Poczuł strużki potu na karku.

Dlaczego wystarczająco długo, sir?

Dlatego, żeby w jakiś sposób zakamuflować ten przeciek, w każdym razie tak długo, ile się da. Musimy razem się zastanowić i zobaczyć, co można zrobić, żeby przekazać mylące informacje kanałami, których używał Hearne. Takie rzeczy były robione podczas wojny i teraz możemy zrobić to samo, a będzie to możliwe dopóty, dopóki nie rozejdzie się, że on wpadł.

McBride naprawdę szybko zmierzał do celu.

Załóżmy, że Hearne nie przyzna się do istnienia żadnych kanałów — powiedział Lancaster. — Załóżmy, że wszystkiemu będzie zaprzeczać, co wtedy?

Wtedy będziemy musieli stworzyć własne kanały.

Stary spojrzał na Conwaya, jakby chciał uciszyć wszelkie jego obiekcje. — Takie rzeczy były już robione — powtórzył. — I to z powodzeniem.

A co z jego żoną? — spytał Conway. — Dlaczego miałaby podtrzymywać naszą wersję?

Możemy z nią porozmawiać.

My?

Ja porozmawiam — odparł McBride. — Nie ty, Dawidzie, tym razem cię oszczędzę. Miałeś już dość przykrości w związku z tą sprawą, o wiele za dużo… Tak, ja to zrobię.

Conway wstał niecierpliwie.

Co za bajeczkę pan wymyśli, na miłość, boską?

Nie zamierzam wymyślać żadnej bajeczki. Po prostu zaproponuję jej, żeby dla uniknięcia skandalu zrobiła to, o co prosimy. Z pewnością będzie jej wygodniej utrzymywać, że mąż wyjechał, powiedzmy za ocean, niż wyznać prawdę rodzinie i przyjaciołom.

Conway wzruszył ramionami. — Nie zdołamy wiecznie ukrywać prawdy. Wkrótce wybuchnie, i ona o wszystkim się dowie. Ona musi wiedzieć, co ją czeka.

Może wtedy będzie już lepiej przygotowana. Jest katoliczką. Dawid mi o tym powiedział. Jeśli człowiek ma wiarę, do której może się uciec, wszystko łatwiej zniesie. W każdym razie tego trzeba jej życzyć.

Lancaster, słuchając tej dyskusji, poczuł wielką ulgę. Zyskał chyba odroczenie. A czas wymaże zapłaconą za to cenę. Tak już było przedtem, tak będzie teraz.

Niezbyt dokładnie pamiętał Walkera. Walkera, który tak samo upierał się przy swej niewinności, jak będzie się upierać Hearne. Ale nic z tego. „Nigdy się nie przyznał — powiedział potem Gilligan. — Twardy z niego facet. Nigdy nie wydał żadnego łącznika, niczego nie dowiedzieliśmy się o jego kontaktach”.

Porozmawiamy o tym jutro — zakończył McBride.

Teraz jesteśmy wszyscy zbyt zmęczeni, w każdym razie ja na pewno…

Wystarczyło zamknąć własną pamięć na siedem spustów, żeby zapomnieć, wszystko i wszystkich: Walkera, Stephena, Nadine, Fletchera…

To tyle, Dawidzie.

Lancaster wstał, nogi miał zupełnie miękkie, kiedy szedł do drzwi. A więc był całkowicie wolny od podejrzeń, gdyby jednak został chwilę dłużej, nie byłby w stanie już nad sobą zapanować. Kiedy na korytarzu zatrzymał się, żeby zapalić papierosa, ręce mu drżały tak, że płomyczek skakał jak szalony.



Rozdział 2


Leżał na łóżku w mieszkaniu Catherine bez marynarki, rękami zakrywszy twarz. Ona w łazience prała rajstopy.

Tylko pięć minut, Dawidzie, i kończę… Ciężkie jest życie kobiety!

Leżał, jakby chciał osłonić oczy przed światłem lampy, i pozwalając spokojnie płynąć myślom, czekał, żeby skończyła. Po wyjściu z biura pojechał wprost do Catherine. To dzięki niej te myśli nie wpadły znowu w czarny tunel pewności, że wystarczy drobny błąd z jego strony, a pułapka się zatrzaśnie, to dzięki niej nie roztrząsał już niedawnej pełnej strachu przeszłości, która poprzedziła tę ostatnią ryzykowną akcję, zakończoną całkowitym odprężeniem. Potem, trzymając w ręku szklaneczkę z drinkiem, obserwował, jak szykuje kolację, i podczas samej kolacji był weselszy niż zwykle. Najtrudniej ukryć uczucie ulgi, gdy tak długo żyło się nerwami.

Jakież to smakowite mleczko wychłeptałeś? — spytała go Catherine. — Wprost mruczysz z zadowolenia.

Masz coś przeciw temu?

Tylko wtedy, jeśli to nie z mego powodu mruczysz. Oczy jej były czyste, bez złości czy podstępu, i znowu poczuł się tak bardzo przy niej bezpieczny. Lód wytrzymał jego ciężar, niebezpieczeństwo stopniowo mijało. Ponad wszystko pragnął dzielić z nią ten jej spokój, nie tylko korzystać z rzadka jak z tymczasowej przystani. Spokój i trwałość — oto jego marzenie. Gdy tylko ten kryzys całkowicie minie, gdy tylko sprawa z Fletcherem będzie załatwiona, gdy plan McBride’a — cokolwiek by to było — zostanie zrealizowany, może zacząć poważnie myśleć o przyszłości. Kiedy Conway zostanie dyrektorem, on złoży rezygnację, Catherine tego oczekiwała. Każdy może zacząć na nowo, zrzucić starą skórę i stworzyć nową wersję samego siebie… Powtarzał to sobie wielokrotnie. Nawet teraz, kiedy Hearne znalazł się w pułapce, kiedy Nadine odchodziła od zmysłów, w głębi serca rozkoszował się myślą, że miłość może stać się w życiu wszystkim.

Catherine?

Już idę.

Usiadła obok niego, przyciągnął ją do siebie i pocałował, a słabnący lęk podsycał pragnienie, żeby ktoś go chciał, żeby komuś był potrzebny.

No i co? — spytał przesuwając wargami po jej ustach.

Co, no i co?

Czy ty mnie kochasz?

A jak myślisz?

Przedtem to nie było ważne.

Dawniej potrzebował kobiet, gdyż bez nich czuł się samotny. Dawały mu pewnego rodzaju zaspokojenie, choć nie wszystkie, zwykle bliski był rozczarowania. Catherine dawała mu więcej niż te przypadkowe miłostki, to ona go wyzwoli, nadejdzie czas, kiedy przestanie się bać, żyć w ustawicznym napięciu. Pogładziła go po brodzie, czując, jak mięśnie się rozluźniają.

Kiedy znowu pojedziemy do Kilvarny?

Kiedyś trzeba będzie pojechać.

Wkrótce?

Mam nadzieję. — Ale pomyślał: „Nie, nawet nie wkrótce… nigdy”.

Zawsze można było znaleźć jakiś powód, na przykład, że ma ofertę sprzedaży swego domku, zbyt korzystną, żeby odmówić. Może też powiedzieć, że Kilvarna go znudziła. Tyle jest innych zacisznych miejscowości, jeśli nie w Irlandii, to gdzie indziej. Od teraz, dzięki temu, co zostało powiedziane, wszystko się zmieni. Poradzi sobie z tym, wiele miał kłamstw w zapasie. I wreszcie będzie mógł z nimi skończyć, tak jak skończy z Fletcherem. Służył mu, najlepiej jak potrafił, a teraz trzeba będzie się rozstać. Fletcherowi nie uda się go powstrzymać. Nic mu nie był winien, nic nikomu. Od początku był ochotnikiem, a dlaczego, to już jego sprawa. Fletcher został jego łącznikiem pewnego deszczowego wieczoru pod ociekającymi wodą drzewami w Green Parku, gdzie spotkał tego o żółtawej twarzy człowieka z ambasady, który mu powiedział, z kim ma nawiązać kontakt. Dawali sporo pieniędzy. Ale w zamian za nie dostawali stale i dużo, już sama Rzymska Świeca dobrze im się opłaciła. Dlatego uważał, że nie ma żadnych zobowiązań. Dał towar pełnowartościowy, a jego premią będzie udział w planowanym przez McBride’a oszustwie. Potem koniec.

Pogładził ją po kruczoczarnych włosach.

Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Czego ono dotyczyło?

Wstrętna jesteś. — Po mistrzowsku potrafił drażnić, ale samemu być drażnionym… Zacisnął palce na jej włosach i pociągnął delikatnie.

Oooch…

Nie otrzymałem dotąd odpowiedzi.

Przestań, Dawid… Oj, to boli!

Tak? — spytał ze śmiechem niżej się pochylając.

Tak, tak…

Co tak?

Kocham cię.

Powtórz.

Kocham cię.

Puścił ją i usiadła. — Jesteś brutalem — powiedziała z wymówką. Ale on znowu się roześmiał, a żyłki w skroniach zaczęły mu pulsować. To musi być straszne: kochać i nie być kochanym…


* * *


Nazajutrz rankiem Sloan zadzwonił do niego na Bramerton Street. Lancaster właśnie się golił. Serce mu zabiło mocniej, kiedy rozpoznał jasny, rzeczowy głos.

Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pan wpadł do mnie przed dziesiątą. Czy to możliwe?

Tak, oczywiście.

Nie zatrzymam pana długo, ale mam kilka punktów, które chciałbym omówić.

Doskonale, będę u pana w ciągu godziny.

Dziękuję.

Jeszcze nie był bezpieczny, ale słowa: „Nie zatrzymam pana długo”, jednak go uspokoiły. Wyszedł z domu punkt dziewiąta i stanął na King’s Road w ogonku do autobusu. W pół godziny później, kiedy szedł schodami do pokoju Sloana, znowu ogarnął go strach, uczucie niepewności. Tylko głupcy są zbyt ufni. Słowa nie są żadną gwarancją. Może właśnie zmierza prosto w pułapkę. Gdzieś w tym gmachu był zapewne Hearne, może Sloan postanowił zrobić konfrontację? Kiedy zbliżał się do drzwi Sloana, nie potrafił zapanować nad wyobraźnią. Ale nie, nadinspektor był sam, bez marynarki, krawat miał rozwiązany.

To miło z pańskiej strony, że pan tak szybko przyszedł, panie Lancaster. — Nie tracił czasu. — Chciałem z panem porozmawiać o tym wieczorze, kiedy ta cała sprawa się zaczęła.

Pomogę w miarę możności. — Lancaster usiadł. Oto, gdzie kryło się niebezpieczeństwo. Mimo naprężonej uwagi zauważył, że w pokoju panuje taki sam chaos jak przedtem.

Jeśli dobrze rozumiem, w squasha grywał pan z Hearne’em regularnie? — Sloan powiedział to tak, jakby mówił o umarłym.

Zwykle raz lub dwa razy w miesiącu.

A to, co zdarzyło się w szatni, było, jak rozumiem, przypadkowe?

Całkowicie.

Pan go podejrzewał?

Boże święty, nigdy.

Zajrzał pan tak sobie, żeby zajrzeć.

Nie szperałem, jeśli to pan ma na myśli. Z bocznej zamykanej na suwak kieszeni wystawał magazyn (czy to właśnie powiedział McBride’owi, czy dokładnie to?) i po prostu wyciągnąłem go.

A Hearne poszedł pod prysznic?

Tak, ja kończyłem palić. Zawsze po grze wolę najpierw ochłonąć. — Lancaster wzruszył wymownie ramionami. — Oczywiście oniemiałem.

To zrozumiałe.

Oczy Sloana były bez wyrazu. Lancaster postanowił sprytnie zagrać i powiedział:

Drogą eliminacji można było dojść do wniosku, że to nasz departament jest źródłem przecieku, ale Hearne był ostatnim człowiekiem, którego bym podejrzewał. Każdy panu to powie. Ja miałem swoje typy, jeśli można użyć tego słowa. To straszne tak powiedzieć, ale w tych okolicznościach…

Kto to był, panie Lancaster?

Teraz chyba to nieważne.

Mimo wszystko mnie to interesuje.

Skoro pan nalega…. — Lancaster urwał. — Panna Smart, sekretarka McBride’a, i Ridgeway, jeden z urzędników.

Pan ich podejrzewał? — spytał jakby zaciekawiony Sloan.

Czy ich podejrzewałem? Nie, niezupełnie. Ale z kilkunastu osób, które pan określił jako „prawdopodobne”, wydaje mi się, że… — Iz pewną irytacją Lancaster dodał:

Wolałbym raczej nie kontynuować tego. Nie było żadnego punktu zaczepienia. Opierałem się tylko na instynkcie, ale to, co się zdarzyło, dowodzi, jak bardzo się myliłem.

Istotnie — powiedział Sloan. — Tak, istotnie.

Skrzyżował swoje długie nogi. — Ale wracając do Hearne’a, czy pan wie, że on nadal zaprzecza wszystkiemu, co wyszło na jaw?

Tak, słyszałem o tym.

Oczywiście to nam utrudnia sprawę. Ale samo zaprzeczenie nie na wiele się zda jako forma obrony.

Czy to znaczy…? — pytanie zawisło w powietrzu.

Czy to znaczy co?

Nic. — Miał ochotę siebie kopnąć. — Trudno jest mi logicznie myśleć, ponieważ tak dobrze znałem Stephena. I byłem świadkiem, jaki to miało wpływ na jego żonę…

Słyszałem, że pan ją odwiedził. — Znowu wyraz twarzy Sloana był trudny do odgadnięcia. — Mamy jeszcze sporo do zrobienia. Trzeba przeprowadzić wiele badań. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z panią Hearne.

Jak ją pan znalazł?

Była bardzo spokojna, rozważna, choć, powiedziałbym, nieco rozżalona.

Na swego męża?

Czy to pana dziwi?

Niezupełnie.

Przecież miała powód. Nie sądzę, że będzie to dla pana coś nowego, jeśli powiem, że Hearne wyraźnie żył ponad poziom swoich oficjalnych dochodów.

Tego należało się po nim niestety spodziewać.

Ja też to podejrzewałem. — Sloan potarł nos. — Czy były inne kobiety? — Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, wykrzywił domyślnie usta. — Może to trochę nie fair, panie Lancaster, ale my i tak się o tym dowiemy.

Zadał jeszcze kilka pytań, niezbyt dużo, niezbyt trudnych. Głównie dotyczyły prywatnego życia Hearne’a i odpowiadając na nie Lancaster trwał przy formule przyjaźni. Wreszcie Sloan spojrzał na zegarek i wstał, zdejmując marynarkę z oparcia krzesła.

Niestety o dziesiątej jestem umówiony. Na dole mam samochód, czy mogę pana podwieźć? Jeśli się idzie pieszo, to do Whitehall jest nadspodziewanie daleko.

Samochód prowadził sam, zdumiewająco źle, a kiedy koło Nieznanego Żołnierza włączył się w strumień wozów, nagle zapytał:

Jak się panu udała wycieczka do Irlandii?

Do Irlandii?

Podczas ostatniego weekendu.

Z olbrzymim wysiłkiem Lancaster zapanował nad obezwładniającą falą paniki.

Panu i tej młodej damie, o której pan wspomniał.

Sloan wrócił znowu do swego nawyku mówienia stwierdzeniami, które zawsze kołysały się niby haczyk z przynętą.

Z panną Tierney. — Nacisnął hamulec, ponieważ taksówka zajechała mu drogę. — Był pan pod obserwacją, panie Lancaster. Zresztą jak cały departament, siłą rzeczy. Wszyscy i każdy z osobna. Chyba to pana nie dziwi?

Raczej nie. Mam w Irlandii niewielki domek — powiedział wyzywająco.

Ach tak? Zazdroszczę panu. — Wjeżdżając w Trafalgar Square mijali właśnie Gwardię Konną. Zatrzymując się przy krawężniku Sloan spytał: — Tak będzie dobrze?

Świetnie, dziękuję.

Kiedy Lancaster wysiadał, Sloan dotknął jego rękawa.

Niech się pan nie martwi, to, co mi pan wtedy powiedział, zatrzymam dla siebie. W każdym razie skończyliśmy obserwację, ponieważ złapaliśmy tego, kogo trzeba.

Mimo to Lancaster przez co najmniej pół godziny rozważał, czy rozmowa ze Sloanem była dla niego korzystna, nim doszedł do wniosku, że jednak tak. Ale, na miłość boską, ciągle musi się kontrolować.


* * *


W każdym razie co do jednego McBride powziął decyzję. Oficjalnie miano ogłosić, że Hearne został wysłany do brytyjskiego attache wojskowego w Waszyngtonie, nazywając to „oddelegowaniem”.

Nie będzie z tym żadnych problemów, minister załatwi, że Hearne zostanie nominalnie oddelegowany, a tam poprosi się naszych ludzi, żeby to zakamuflowali. W ten sposób choć przez pewien czas będzie o nim cicho.

Przecież nie został jeszcze postawiony w stan oskarżenia — mruknął Conway. — Najpierw musi stanąć przed sędzią pokoju. Jak, u diabła, uda się to zachować w tajemnicy?

Tak było też w sprawie Blake’a. Przed normalną rozprawą stanął przed sędzią pokoju, ale nie zostało to wpisane do protokołu rozprawy, wobec czego prasa nie miała żadnych informacji.

Było to przeciąganiem sprawy.

Wiele spraw trzeba będzie teraz przeciągać, George. — McBride sprawiał wrażenie bardziej wypoczętego, był też bardziej stanowczy. — Są różne sposoby i sposobiki.

A co z jego żoną?

Pod przybranym nazwiskiem pojedzie do pewnego hotelu w Hampshire.

Pan się z nią widział?

Dziś rano przeprowadziłem z nią długą rozmowę. Nie było to łatwe, ale zrozumiała mój punkt widzenia i wreszcie się zgodziła.

Musiał pan chyba użyć diabelskich sztuczek. McBride jakby nie usłyszał tych słów i zwrócił się do Lancastera:

Wyjeżdża jutro po południu. Proszę jednak, Dawidzie, żebyś przed wyjazdem nie kontaktował się z nią. To nic nie da. Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, i ona wie, jak może się ze mną porozumieć.

Oczywiście, sir.

Bardzo mi przykro… — zrobił przepraszający gest — ale teraz ona chce na mnie polegać. Nerwy ma w okropnym stanie. Nie zapominajmy, że jest Belgijką — dodał z nie spotykaną u niego naiwnością.

Prawdę mówiąc, raczej mi ulżyło. Październikowe słońce kapryśnie wpadało do pokoju, tak że się raz jakby rozszerzał, to znów zmniejszał. Trzej mężczyźni tworzyli trójkąt, Conway i Lancaster siedzieli naprzeciw biurka po obu rogach, za biurkiem na skrzypiącym obrotowym fotelu McBride. Lancasterowi zaczęło się wydawać, że ostatnio stale był zamknięty, albo tu, albo ze Sloanem.

Ciągnął dalej: — Dziś rano byłem u Sloana. Naszkicowałem mu, jak umiałem, tło sprawy. — Mówiąc to miał nadzieję, że zdobędzie jakieś informacje, minęły już czasy, kiedy kontakt z Wydziałem Specjalnym należał do jego obowiązków. Najpierw Conway je przejął, a teraz McBride zajmował się wszystkim. — Wydaje mi się, że nie bardzo posunął się do przodu.

Jeśli idzie o łączników Hearne’a, nie był w stanie posunąć się ani o cal. — McBride odsunął popielniczkę tak obojętnie jak krupier. — Właśnie do tego zmierzam. Jak już powiedziałem wczoraj, najważniejszą obecnie rzeczą jest znaleźć sposób, żeby uratować, co się da. Dlatego zrobimy wszystko, żeby zapomniano o Hearnie.

Dużo o tym myślałem — powiedział Conway. — Jeśli tylko uda się to zrobić, to dobrze. Z pewnością warto spróbować, zgadzam się z tobą. A przecież to nie do nas należy. My nie jesteśmy od okłamywania.

Co nie oznacza, że nie możemy wystąpić z jakimś pomysłem. Rozmawiałem o tym z Mertonem i…

Kim, u diabła, jest Merton?

Może nie powinienem był wymieniać tego nazwiska. Jednak to naprawdę nie ma znaczenia…. Chodzi o to, że on nie ma żadnych obiekcji, żadnych. Ani przez chwilę nie sugeruję, żebyśmy w melodramatycznym stylu…

Mam nadzieję, że nie.

Conway nie miał czasu na zagadki. Najwyraźniej nie przyszło mu do głowy, że Stary nie tylko próbuje uratować co się da w związku ze szkodą wyrządzoną Rzymskiej Świecy, ale i jego własną reputację. Obserwując McBride’a Lancaster był świadom tego, to się rzucało w oczy. Pochylił się do przodu mówiąc: — Najprawdopodobniej Hearne miał kontakty z tutejszą ambasadą radziecką.

A my pójdziemy do frontowych drzwi — parsknął Conway — i naciśniemy guzik, czy tak? A może po prostu wszystko prześlemy im pocztą z napisem: „Do rąk własnych osób zainteresowanych”? Dobre sobie. — I dodał stanowczo: — To nie dla nas, Andrew. To nie nasza gra. Przekażmy to tym, których to jest obowiązkiem.

Właśnie to proponuję. — Stary rzadko kiedy okazywał takie wzburzenie jak właśnie teraz. — I doprawdy nie całkiem rozumiem twoje obiekcje. Ja powiadam tylko, że… Chodzi o dwie rzeczy. Po pierwsze powinniśmy przygotować fałszywe dossier tyczące Świecy — fałszywą dokumentację, jeśli chcesz. Nie możemy zaprzeczyć jej istnienia, ale możemy zmienić pewne fakty i liczby. Tyle było modyfikacji, zwłaszcza w ostatnim roku, że nie mogą dokładnie wiedzieć, jak jest teraz. Mamy więc szansę wprowadzenia ich w błąd, całkiem przyzwoitą szansę, moim zdaniem. Czy jesteście przeciwni temu?

Nie — odparł Conway. — Ogólnie biorąc zgadzam się. Nie mamy nic do stracenia.

Rzeczywiście. Poza tym moim zdaniem nasz departament równie dobrze jak każdy inny może podjąć przygotowania, niezależnie od tego, jaka decyzja zapadnie.

Conway uniósł ramiona: — Istotnie.

Wobec tego druga rzecz, powinniśmy się przekonać, czy przez Mertona nie moglibyśmy podsunąć pewnej ciekawej propozycji.

Dlaczego nie zostawić tego jemu?

Jaką propozycję ma pan na myśli, sir? — spytał Lancaster.

To coś, co trzeba zrobić szybko. Czas tu odgrywa pierwszorzędną rolę.

Przez chwilę milczeli. Ochrypły krzyk sprzedawcy gazet na rogu ulicy dotarł do nich ponad szumem ruchu samochodowego. „Dodatek nadzwyczajny… Czytajcie wszyscy…” Ale dla nich nie istniał w tej chwili żaden inny problem, a Lancaster wątpił nawet, czy Stary w ogóle to usłyszał. Obracając w palcach ołówek, skoncentrowany był tylko na jednym temacie.

Pierwszy odezwał się Conway:

Wczoraj mówił pan o wojnie. W czasie wojny używano przeróżnych forteli, które w rezultacie okazywały się cholernie skuteczne.

Mów dalej.

To było w Kalkucie. Dwa różne oddziały zostały zrzucone na spadochronach w Birmie i oba zostały schwytane przez Japończyków. Minęło trochę czasu, nim to się stało wiadome, i przez kilka tygodni otrzymywaliśmy przez radio całkiem fałszywe informacje. Ale kiedy sprawa się wydała, został opracowany kontrplan. W kalkuckim więzieniu siedział pewien Bengalczyk skazany na śmierć za morderstwo. Zabrano go z więzienia, dano spadochron, który się nie otwierał, oraz nadajnik radiowy, a potem samolotem przewieziono go nad Birmę i tam, powiedzmy sobie szczerze, został wyrzucony. Japończycy znaleźli jego ciało i nadajnik, wykorzystali kody i wtedy otrzymali te wiadomości, które chcieliśmy im przekazać.

Jabłko Adama poruszyło się w chudej szyi McBride’a.

Istotnie sprawa została załatwiona szybko — powiedział z niesmakiem.

Trzeba powiedzieć, że obecna sytuacja niezbyt się różni.

Czy poważnie sugerujesz…

Oczywiście nie. Zacznijmy od tego, że w tym kraju już się nikogo nie wiesza. A wojna jest wojną… wszystkie chwyty dozwolone. Ale chciałeś mieć jakiś pomysł, mnie więc przypomniały się czasy, kiedy zachęcano do zabijania ludzi.

Lancaster spojrzał na Conwaya. A więc tego rodzaju rzeczy robił. Conway z tymi swoimi piwnymi oczami, przypominającymi stare monety, a jednak bystrymi.

Niech Merton, kimkolwiek on jest, przygotuje grunt — powiedział Conway. — W zanadrzu ma z pewnością mnóstwo trików. My możemy przygotować paczkę. Ale to fachowcy muszą opracować, jak powinna być przekazana i gdzie. Nawet jeśli Hearne zacznie mówić, i tak to będzie znakomity fortel. — Wstał. Nie zwracając się do nikogo w szczególności, powiedział: — Inna sprawa, że trudno mi się pogodzić z tym pomysłem.

Coś jednak trzeba zrobić — odezwał się McBride. — Liczy się każdy dzień.

Ten Hearne… — Zamyślony Conway spojrzał na pokój. — Kto by pomyślał… Poszedł na całego.

Jakby świadom, że Conway znów zaczyna nad nim dominować, McBride odparł stanowczo:

Nadal jednak chciałbym, żebyście obaj zaproponowali, jakie kroki należy przedsięwziąć. W znacznej mierze odpowiedzialność za tę katastrofę spada na nas.

Dawno już trzeba było zaostrzyć środki bezpieczeństwa — warknął Conway w stronę Lancastera. — Żeby ktoś z kierownictwa wychodził sobie jakby nigdy nic z…

Tak, wiem, George. — Stary nie dawał się zbić z tropu. — Dawidzie, chciałbym, żebyś zaczął pracować nad spreparowaniem dossier. Odłóż wszystko inne. Skoncentruj się na tych punktach, w których Adler był najsłabszy — George ci w tym pomoże — i na tych, gdzie było dużo modyfikacji. Zbierz wszystkie dane tyczące Rzymskiej Świecy z ostatnich sześciu, ośmiu tygodni z Woomery, z Guildford, z Departamentu Badań i Rozwoju i z Sekcji Łącznikowej. Spreparuj materiały, zrób opis budowy i działania oraz najbardziej prawdopodobnych modyfikacji. Pamiętaj, że nie możesz zbytnio się cofać, zacznij od okresu nieco wcześniejszego niż dane Hearne’a.

Zrobię wszystko, co będę mógł.

Dansie zostanie zawiadomiony, że dla celów badawczych masz nieograniczony dostęp do sejfu, jasne?… I oczywiście zostanie puszczona w obieg oficjalna notatka o tym, że Hearne na krótko został wysłany do Waszyngtonu i że podczas jego nieobecności Tyndall go zastąpi. Sam porozmawiam o tym z Tyndallem…

Odezwał się brzęczyk, McBride podniósł słuchawkę czarnego telefonu.

Dziękuję — powiedział i wziął z kolei do ręki zieloną słuchawkę. — Dzień dobry… Tak, teraz. — Nacisnął klawisz. — Tak, proszę mówić. — Słuchał uważnie. Wreszcie skinął głową: — Dziękuję — powtórzył. — Tak, zrozumiałem. Tak, dopilnuję tego.

Kiedy odłożył słuchawkę, spojrzał najpierw na Conwaya, potem na Lancastera, ale kiedy się odezwał, nie patrzył na żadnego z nich.

Dziś Hearne został prywatnie oskarżony na Bow Street.

Lancaster czul, jak mu się jeżą włosy.

Pod jakim zarzutem, sir?

Z paragrafu jeden ustawy o tajemnicy państwowej. W tej sytuacji może być tydzień przetrzymywany. Ale potem wszystko się wyda. I dlatego do działania mamy tylko tydzień.

Catherine znowu odwiedziła ciotkę.

Ona się źle czuje, Dawidzie. Wybacz mi. Prosiła, żebym do niej przyszła, i naprawdę nie mogłam jej odmówić.

Kolacja ze zmywaniem? To chciałaś powiedzieć?

Czy ty tego nie rozumiesz?

Doskonale rozumiem, ale mam żal do tej twojej ciotki, zwłaszcza kiedy cię absorbuje podczas weekendu.

Daj spokój.

Nie dam spokoju. McBride powierzył mi specjalną robotę.

W weekend?

Niestety tak, najmilsza.

W domu?

Nie, poza miastem.

Kiedy ciebie zobaczę?

W poniedziałek.

Po Conwayu mogłam się tego spodziewać, ale McBride powinien się leczyć na głowę.


* * *


W drodze do Chelsea Lancaster wpadł na pocztę i wysłał telegram do Fletchera: „Przyjeżdżam niedziela po południu”. To wszystko. Bez nazwiska nadawcy, fałszywe dane na formularzu. Nigdy dotąd nie kontaktował się z Fletcherem na farmie, ale należało podjąć to ostatnie ryzyko i Fletcher musiał wziąć w tym udział.

Potem pojechał na Bramerton Street. Wszystko układało się dla niego pomyślnie. Mógł w pełni wykorzystać operację proponowaną przez Starego. „Nie mamy dużo czasu, Dawidzie. To dossier zaczniesz od razu przygotowywać w sobotę i niedzielę, prawda? Będziesz miał wstęp do biura i do sejfu, ja to załatwię. Będziesz mógł pracować w całkowitym spokoju…” Ufność zawsze była słabym punktem McBride’a, a jego chęć, żeby się zrehabilitować, dawała Lancasterowi nieprawdopodobną wprost okazję.

Tej nocy spał bardzo niespokojnie. „Ty także byłeś w moim domu, prawda? — krzyczał Hearne, a jego głos odbijał się dziwnym echem. — Byłeś!” Ale nim sen się skończył, Lancaster wiedział, że tylko śni. Był bezpieczny, znowu bezpieczny. Prawdziwy koszmar już prawie minął.



Rozdział 3


Zajrzał do dzienników porannych „Telegraph” i „Mail”, ale nie znalazł żadnej wzmianki o Hearnie. Sloan to załatwił. Ani słowa w aktach sądowych, nic dla ciekawskich oczu. Hearne jest teraz pewno w Brixton i jeśli Blake był jakimś precedensem, nawet naczelnik więzienia nie będzie znać szczegółów oskarżenia.

Ci z ochrony, uprzedzeni z góry, bez żadnych obiekcji o dziewiątej wpuścili Lancastera do biura. Winda nie działała, toteż schodami poszedł na górę. Ogrzewanie również nie działało, było więc dość chłodno. Starannie zamknął drzwi wejściowe do Departamentu Uzbrojenia, potem otworzył sejf i wyjął wszystkie teczki, jakie były mu potrzebne. Do południa pracował nad tym, co zlecił mu McBride. Zmieniając ostatni raport z Woomery, dotyczący próby z Rzymską Świecą, mógł sfabrykować całkiem logiczny łańcuch błędów, z których każdy był właściwie drobny, ale dawał okazję dalszego odejścia od prawdziwych danych. Pewne rzeczy były podstawowe, i tych nie można było zmienić — napęd, typ głowicy, cały system sterowania. Ale można było do woli operować techniką rozcalania głowicy i wyrzucania podpocisków, efektywnością wiązki laserowej urządzenia samonaprowadzającego, parametrami stabilizatorów, zapalników i stożka ochronnego, fałszując w ten sposób osiągi Rzymskiej Świecy, jak również przyszłe kierunki rozwoju, całkowicie niezgodne z rzeczywistością.

Nie było to trudne i Lancaster pracował szybko. Największym problemem było sfabrykowanie logicznie powiązanej serii nie budzących podejrzeń międzydepartamentowych pism, które zawierały zarówno ewolucję fałszywych danych, jak i wynikające z nich techniczne zmiany. To McBride’a musiał zadowolić, to McBride’a oszukiwał. Zdrada się skończyła, lecz gorliwa współpraca nadal była tarczą ochronną.

Punkt dwunasta zakończył opracowywanie dossier i wyjął z teczek dane nie przekazywane dotąd Fletcherowi. Potem odłożył teczki na miejsce w sejfie, zamknął go, wybrane papiery włożył do dużej szarej koperty, którą ukrył pod marynarką i przycisnął lewym ramieniem. Nareszcie mógł odetchnąć, nikogo już nie śledzono, znów miał carte blanche. Nie tylko McBride brał udział w akcji ratunkowej.

Włączył się w leniwy sobotni tłum i ruszył w kierunku Strandu. Wszedł do sklepu, gdzie sprzedawano nie tylko aparaty fotograficzne i wyposażenie, ale także papeterię, a za obrotowymi stojakami, na których eksponowano kolorowe pocztówki, umieszczony był aparat Docustat, z otworem na monety. Mały chłopiec puścił rękę matki, żeby się przyjrzeć, jak działa kopiarka, ale był niegroźny. Dopiero kiedy kobieta przyszła, żeby go zabrać, Lancaster świadomie zasłonił górną krawędź szarej kopii sterczącej z otworu i napis DEPARTAMENT BADAŃ I ROZWOJU, WYDZIAŁ BRONI…

Chodźże, Michael, na miłość boską. Nie gap się tak. Ten pan coś drukuje, to jego prywatna sprawa… Michael! — Spojrzała na Lancastera i uśmiechnęła się. — Dzieci są straszne, prawda?

Nigdy dotąd nie korzystał z tego sklepu, nigdy z żadnego nie korzystał więcej niż jeden raz. O ile to było możliwe, informacji uczył się na pamięć, ale teraz miał tego zbyt wiele — dwadzieścia trzy strony „żółtych kartek”, tajnych okólników, rysunków, raportów tak wiele, że skończyły mu się monety i przy kontuarze musiał prosić o rozmienienie pieniędzy.

Jakaś większa porcja — powiedział subiekt. — Czy wszystko dobrze działa?

Dobrze, dziękuję — odparł Lancaster. Żadnych obaw, zerwał się z haczyka. Nikt nie będzie odwiedzać miejsc, gdzie takie kopiarki się znajdują, pokazywać jego zdjęcia i pytać: „Czy pan (pani) rozpoznaje tego człowieka?” Nie będzie się już musiał bać nagle otaczających go ludzi, każdego pukania do drzwi. To już było za nim, udało się, udało w ostatniej chwili. Mimo to był szczęśliwy, że się wycofuje. Na ulicy znowu włożył kopertę pod marynarkę, ostrożność nadal była jego drugą naturą. Nie jadł lunchu i natychmiast wrócił do biura.

O której pan dziś skończy, sir? — spytał go siwowłosy strażnik po raz drugi tego dnia sprawdzając przepustkę.

Chyba około piątej.

I będzie pan znowu jutro?

Tak, będę od rana.

Znowu wędrówka po schodach, zamknięcie drzwi wejściowych do departamentu. Dostał cztery dodatkowe klucze — do departamentu, do biura Dansiego i dwa do sejfu. Wszystkie inne drzwi były zamknięte, gabinet Hearne’a także, i ogarnęło go przykre uczucie, kiedy mijał ten właśnie pokój. Był tu sam, jaka dziwna cisza, spokój, co za kontrast z napięciem, jakie odczuwał, kiedy Sloan rozmawiał z nim o Stephenie. Czy Hearne to… Czy Hearne tamto…?

Przepracował uczciwie całe popołudnie, przepisując ręcznie kilka fałszywych raportów, ubawiony własnym sprytem. Jeśli zostaną przyjęte, będą przepisane na różnych maszynach, ale to sprawa dalsza. To był pomysł McBride’a, jego ukochane dziecko, niech więc instrukcje on sam wydaje. Niedobrze być za mądrym… zbyt wszechwiedzącym. Piętnaście po piątej Lancaster miał już mniej więcej połowę potrzebnych brudnopisów. Był głodny, w głowie mu trochę szumiało; na ten dzień miał dość. Wszystko z wyjątkiem szarej koperty zostawił w sejfie, przekręcił wszystkie klucze, potem zszedł do hallu, tym razem w płaszczu przeciwdeszczowym, żeby dobrze ukryć kopertę.

Do widzenia, sir — powiedział strażnik.

Na dworze było chłodno i rozkołysane podmuchami wiatru fontanny na Trafalgar Square wyglądały jak srebrzyste wierzby płaczące. Lancaster pojechał taksówką do Air Terminalu w zachodnim Londynie i kupił jeden bilet na południowy lot do Dublina w niedzielę i drugi na lot wieczorny, powrotny do Londynu na ten sam dzień, zapłacił dwanaście funtów piętnaście szylingów i dwadzieścia dwa funty dziesięć szylingów. Potem wrócił do siebie na Bramerton Street, schował kopertę pod materacem i nim usiadł do jedzenia, zadzwonił do McBride’a.

Ach, to ty, Dawidzie…. Jak ci poszło?

Bardzo dobrze. Mam nadzieję, że i pan będzie tego zdania. Jutro powinienem skończyć.

Świetnie… świetnie.

Nazajutrz był gotów o jedenastej, szybko dopracowując końcowe strony — ostatnia była to sfingowana notatka ministra, który niechętnie zgadzał się na wyasygnowanie dalszych sum, by rozwijać badania naziemne. „Istniejące dotąd metody okazały się zarówno niesprawne, jak i zawodne, zwłaszcza w trudnym terenie…” Spreparował także instrukcje, i to bardzo zręcznie. Żadnej przesady, żadnej krańcowości, wszystko do przyjęcia, wprowadzające w błąd na tyle, żeby podważyć materiał, który się dostał w obce ręce. McBride nie mógł chyba więcej się spodziewać, nie mógł przecież oczekiwać, że uda mu się cofnąć zegar. Ale te osiemnaście stron wystarczy, żeby go usatysfakcjonować i oszukać. A lekarstwo było tak blisko: szara koperta ciasno przylegająca do jego ciała pod marynarką.

Zaparkował spitfire’a na Northumberland Avenue. Ruch samochodowy był niewielki, przez cały więc czas jechał z Hammersmith pasem szybkiego ruchu. Na lotnisku był dwadzieścia minut przed czasem, zdążył jeszcze wypić podwójną whisky. Viscount linii Aer Lingus miał niewielu pasażerów i nikt nie siedział obok niego. Kiedy się wzbili w powietrze, oparł się wygodnie i zamknął oczy, myśląc o Catherine, o wspólnych wypadach, o tym pierwszym i o tych następnych, myślał o Fletcherze i o tym, co miał mu powiedzieć.

Wycofywał się. Właśnie teraz. Nie mógł dłużej tego kontynuować. Ledwie uszedł cało, dwa razy się wymknął, nie może ryzykować po raz trzeci. W Departamencie Uzbrojenia zrobiło się gorąco i wszystko wkrótce zostanie przewrócone do góry nogami. Ale w tej kopercie było to, co najważniejsze — jakby premia, jeśli w ogóle coś takiego istniało. Wszystko jak najbardziej aktualne: rysunki, dokumenty, dane, mnóstwo tego… I było jeszcze coś, co Fletcher musi przekazać, ostrzeżenie, że McBride szykuje „operację ratunkową”. Szczegóły? Nie zna ich. Ale zostanie przeprowadzona w ciągu najbliższych dni, to pewne. Niech więc im powie, i to szybko.

Im…


* * *


Proszę nigdy nie zwracać się do nas bezpośrednio. Pod żadnym warunkiem, zrozumiano? — usłyszał w Green Parku owego dnia pod ociekającymi deszczem drzewami. — Zawsze kontaktować się tylko pod tym adresem, z tym człowiekiem.”

Żegnaj, Fletcher. Powiedz im, że mam związane ręce. Rzymską Świecę dostali jak na talerzu, od A do Z. I powiedz im, żeby nie próbowali mnie wkopać, bo ja to samo zrobię z tobą…

Z werwą powtarzał sobie kilkakrotnie to przemówienie. Stewardesa dotknęła jego ramienia i podała mu kwestionariusz, który należało wypełnić. Zawsze świetnie nad sobą panował, a jednak drgnął. Może strach nigdy go naprawdę nie opuści, nawet kiedy będzie wolny, nawet z Catherine?

Przeczytał formularz. W odpowiedzi na: „Powody odwiedzenia Republiki Irlandzkiej”, napisał: „Interesy”… zamierza sprzedać swoją nieruchomość. Zawsze miał gotową odpowiedź, nawet w tej sytuacji.

Wylądowali o czasie, powitało ich jasne słońce i ten sam co zawsze porywisty wiatr. Odprawa celna była formalnością. — Nic do zgłoszenia? — spytał mężczyzna przy wyjściowych drzwiach. — Żadnego bagażu? Lancaster przeszedł przez hall, żeby wynająć samochód. Czerwonego volvo, które sobie załatwił kilka miesięcy temu, nie chciał teraz. Wystarczy vauxhall. W okolicy Kilvarny volvo obwieściłoby jego obecność; to tak jakby wszedł do Lake Hotel, a tego nie zamierzał zrobić, ani też zatrzymywać się w swoim domku. Pojedzie na farmę, tylko na farmę.

Przez rozbudowane przedmieścia Dublina musiał jechać wolniej. Potem obrał kierunek zachodni i przycisnął pedał gazu. Krajobraz mijał go w pędzie, zamazane brunatne żywopłoty, wzgórza i rozległe równiny u ich stóp. Maynooth, Edenderry, Tullamore, Athlone, Ballinasloe. Znał je na pamięć. Trzy lata przyjeżdżał tutaj… Potem wąskie wijące się drogi, od czasu do czasu karawana Cyganów, odsuwających się na sam skraj, albo przepędzane owce czy samotni piechurzy wędrujący Bóg wie gdzie.

Za dziesięć piąta przejechał przez Monivea. Nie było już daleko, ale okazało się, że dotarcie do celu zajmie mu więcej niż planowane trzy godziny. A musiał przecież zdążyć na powrotny samolot. Nie poświęci Fletcherowi dużo czasu, zresztą nie trzeba mu dużo czasu, nie przyjechał po to, żeby dyskutować. Fletcher go nie kontrolował, nikt go nie kontrolował, był ochotnikiem, amatorem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek mieli, a teraz skończył z tym.

Skręcił w lewo przy drogowskazie: Kilvarna 6. Farma znajdowała się na południe od wsi i przyjechał tu tylko raz, za czasów Walkera. Poza tym, jeśli nie było zagrożenia i wystarczyło ustne przekazanie wiadomości, on i Fletcher spotykali się jawnie, nadmierna tajemniczość może czasem być podejrzana. Wystarczyło im nieraz kilka minut. Jednak bał się Fletchera. Nie jego wyglądu zewnętrznego, nie jego napadów gniewu, lecz gadulstwa, które nieraz stawało się groźne. „Łatwo można złapać człowieka, który się przechwala” — pouczał kiedyś pułkownik Gray w czasie międzywydziałowych ćwiczeń na temat bezpieczeństwa. A jednak Fletcher jakoś przetrwał — łącznik, człowiek obcy, ktoś, kogo łatwo było znienawidzić, brutalny prostak o zaczerwienionych oczach. „Co pani robi, młoda damo? A może pani nigdzie nie pracuje?…”

Kiedy to było? Zaledwie tydzień temu? Ten czas wydawał się bez końca, a jednak pamięć jątrzyła jak rana.

Zabudowania farmy znajdowały się w niewielkiej dolinie poniżej zbocza, ściana z iglastych drzew chroniła dom od drogi. Fletcher siedział tu od dawna, od sześciu, siedmiu lat. Lancaster skręcił w niską bramę, wóz podskoczył na koleinach. Farma była spora, krowy rasy jersey leżały w soczystej trawie na pobliskiej łące, a w ich stronę szedł właśnie pastuch z psem. Lancaster wjechał na betonowy pas przed kamiennym garażem i na zdrętwiałych nogach podszedł do frontowych drzwi domu. Fletcher pewnie go oczekiwał: niedziela po południu, tak podał mu w telegramie, co prawda było to dość późne popołudnie. Nacisnął dzwonek, nagle zdenerwowany, i ścisnął kopertę pod pachą, chyba po raz dwudziesty od czasu wyjazdu z Londynu.

Nikt nie otworzył. Znowu nacisnął dzwonek, a potem jeszcze raz, cofnął się więc, patrząc uważnie na okna. Dziwne… Dzwonek działał, słyszał, jak się odezwał gdzieś w głębi domu. Jeszcze raz spróbował, tym razem niecierpliwie, ale znów na próżno. Do diabła, pomyślał; obszedł dom, było za nim coś w rodzaju podwórka, przechodzącego w zaniedbany ogród, stały jakieś szopy. Zastukał mocno do pomalowanych na zielono drzwi, nacisnął klamkę. Nic. Nikt się nie pojawił. Nawet kobieta na przychodne. No, ale przecież nie mogła być tu w niedzielę….

Nagle pomyślał, że Fletcher pewno czeka w Lake Hotel. Głupiec, cholerny głupiec… To mu nie przyszło do głowy, a czasu miał niewiele. Przez kilka chwil zastanawiał się, potem zawrócił i poszedł do samochodu. Kiedy okrążał dom, zaryczała krowa i przypomniał sobie o pastuchu. Zmienił kierunek i ruszył do prowadzącej na łąkę niskiej bramy, przeskoczył ją i szybko ruszył przez trawę.

Hej!

Człowiek znajdujący się jakieś osiemdziesiąt jardów dalej odwrócił się i spojrzał na niego. Wszystkie krowy już wstały i zagonione przez białego psa zbiły się w stado. Lancaster zwolnił kroku, nie chciał okazać zdenerwowania.

Mamy piękne popołudnie — powiedział człowiek, kiedy Lancaster podszedł bliżej. Nie ogolony karzeł, ani młody, ani stary, w zniszczonym kapeluszu ze złamanym rondem, w ręku trzymający leszczynową witkę.

Gdzie tu najbliższy telefon?

Publiczny? taki, do którego się wrzuca monety?

Tak.

W Kilvarnie, na poczcie, ale nieczynna w niedzielę. I u Flanagana, ale pewno dziś zamknięty. — Farsa nawet teraz się rozgrywała. — Do Kilvarny można dojechać tą drogą, będzie tak ze trzy kilometry… Najlepiej będzie, jak pan spróbuje w Lake Hotel…

Nigdzie indziej? A może przy szosie jest telefon?

Stąd aż do Kilvarny nie ma żadnego. — Człowiek potarł ręką porośniętą krótkim zarostem brodę. — Tak mi się coś wydaje, że przed Reillym jest zielona skrzynka.

A w przeciwną stronę?

W Atherny, tam mają telefon.

Jak daleko stąd?

Kilka kilometrów. Ale, ale, jest budka przy skrzyżowaniu dróg z tej strony Athenry. Niedaleko stąd. Jak pan będzie wyjeżdżał, niech pan skręci w prawo.

Dziękuję.

Kilvarna jest tak samo daleko. A tam ma pan wybór, gdyby któryś telefon był zepsuty.

Jeszcze raz bardzo dziękuję. — Lancaster już odchodził.

Czy to pana Fletchera pan szuka?

Lancaster zawahał się, zastanawiając się, czy skłamać. Ale po cóż innego przyjechałby na farmę?

Tak, rzeczywiście — odparł.

Pan Fletcher wyjechał.

Wyjechał? — Nie od razu to do niego dotarło.

Jedna z krów spuściła łeb i niezgrabnie z nastawionymi rogami ruszyła na psa, który jej umknął. Pastuch zobaczył to kątem oka i wrzasnął: — Spokój tam… Zwariowaliście?

Wyjechał? — powtórzył Lancaster.

Ano, tak.

Kiedy?

W piątek, w piątek wieczorem.

Dokąd?

Podobno na urlop. Pan Fletcher nie jest człowiekiem rozmownym. — W głosie jego zabrzmiało potępienie z nutą żalu. — Przyjeżdża i wyjeżdża.

Piątek… Lancasterowi myśli kłębiły się w głowie. Fletcher powinien był dostać jego list w piątek.

Zostawił kartkę dla pani Coady, w której napisał, że na pewien czas wyjeżdża.

Pani Coady?

Tej, co mu pomaga w domu.

Lancaster kiwnął głową. Zrozumiał, co się stało. Fletcher, ostrzeżony, ukrył się. Nie było to groźne, po prostu ostrożność. Ale ta ostrożność mogła mieć posmak strachu. W duchu zaklął paskudnie na Fletchera. Linia frontu była daleko stąd.

Nie wiadomo, kiedy może wrócić?

Nic pewnego. Ale nigdy nie wyjeżdża na dłużej niż tydzień. Czy chciałby pan zostawić dla niego jakąś wiadomość?

Napiszę kilka słów.

To dobry pomysł.

Zostawię mu w domu — powiedział Lancaster.

Czemu nie… No to do widzenia panu. Miło pana było poznać.

Do widzenia, dziękuję.

Lancaster podjął już decyzję. Szedł przez trawę, wściekły na Fletchera. Nigdy nie przypuszczał, że umknie tak szybko, tak podle.

Kiedy raz jeszcze przeskoczył niską bramę, wraz z podmuchem wiatru od stodoły i obór dobiegł do niego zapach nawozu i siana. Nie wróci do Londynu z kopertą, tak postanowił na łące. Musi ją tutaj zostawić, ukryć aż do powrotu Fletchera. W zwykły sposób zawiadomi go, gdzie się znajduje.

Wrócił znowu na tył domu. Brał pod uwagę kilka miejsc, ale je kolejno odrzucił, po namyśle zostało tylko jedno. Oparta o najbliższą szopę stalą oblepiona gliną łopata. W środku szopy na klepisku piętrzyły się skrzynki, leżały zwoje drucianej siatki i wiązki drewnianych żerdzi. Panował półmrok, wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu. Pajęczyny utworzyły przejrzystą pokrywę na skrzyni po herbacie, do połowy wypełnionej końską uprzężą. Odciągnął ją od ściany i spiesznie wykopał dziurę w klepisku. Szybko się z tym uporał, wystarczyło kilka mocnych uderzeń łopatą. Potem rozpiął koszulę i wyjął kopertę, ułożył płasko w dziurze, zasypał ziemią, udeptał ją i wreszcie na dawnym miejscu umieścił skrzynię. Pochylił się w niskich drzwiach i obejrzał, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Za sprawą McBride’a znalazła się tu cząstka systemu obronnego Wielkiej Brytanii. A jeśli na dalekim krańcu łańcucha, którego stanowił ogniwo, istniało coś takiego jak wdzięczność, powinni byli docenić, jak szczodrze się wykupił.

Żegnaj, Fletcher. Ale nie mam zamiaru ci dziękować…

Poszedł do samochodu, pod pachą, w miejscu, gdzie tak długo trzymał kopertę, nadal czuł jej ucisk. Człowiek na pastwisku leniwie pognał krowy, Lancaster machnął mu zdawkowo ręką, kiedy wsiadał do vauxhalla. Przepełniło go uczucie wielkiej ulgi. Do Monivea jechał szybko, zatrzymał się i ugasił wielkie pragnienie piwem.

Zmrok szybko zapadł. Lancaster jeszcze dwukrotnie zatrzymywał się jadąc na wschód; starał się pić niezbyt dużo, ale pil, dlatego że mu ulżyło, że nareszcie czuł się wolny, pozbawiony ciężaru. W pubie w Ballinasloe było włączone radio i kiedy powoli opróżniał kufel, śpiewaczka zaczęła nucić cicho:


Ktoś był zaskoczony,

Ktoś był zdradzony,

Lecz o czym to świadczy?

pytam cię…


Wyszedł na wieczorny chłód z sercem omroczonym nagle ciemnością, z zaciśniętymi dłońmi. To wszystko było konieczne. Ale on potrafi zapomnieć. Pomoże mu nieświadoma niczego Catherine. Musi pomóc. Tylko dla niej przeżyje to wszystko bez śladu cierpienia.

O dziewiątej dwadzieścia był na lotnisku i oddał vauxhalla. Na półpiętrze odlotów zamówił whisky i napisał list ze wskazówkami dla Fletchera, starając się pisać jasno i precyzyjnie, potem w ostrych słowach powiadomił go o grożącej zdradzie, oświadczył mu, żeby niczego więcej z jego strony się nie spodziewał, wszystko się skończyło.

Żegnaj, Fletcher, żegnaj, gdziekolwiek jesteś…

Zaadresował kopertę na Lisdoonvarnę, kupił znaczek i wrzucił list do skrzynki. Nie miał już czasu na kolację, zjadł to, co mu podano podczas przelotu nad Morzem Irlandzkim, prawie nie czując smaku, i znów napił się. Koniec, kropka, jak mawiał jego ojciec… Teraz musi dotrzymać kroku McBride’owi, okazywać zapał do pracy, gorliwość, teraz będzie to dziecinnie łatwe.

Była prawie północ, kiedy taksówką jechał do siebie. Miniony dzień zdawał się trwać nieskończenie długo, tylko alkohol powstrzymywał narastającą falę zmęczenia. W pobliżu Hammersmith stuknął w szybę dzielącą go od kierowcy i pod wpływem impulsu kazał mu jechać na Holland Park. Stopnie wejściowe wydały mu się bardziej strome niż zwykle i raz nawet się potknął. Nacisnął dzwonek Catherine i czekał. Ona była w domu. Nie tak jak Fletcher, znikający niby w sztuczce magika, bojący się nawet odgłosu strzału.

W hallu zapaliło się światło. Usłyszał trzask otwieranego zamka.

Witaj, kochanie.

To ty? — powiedziała. Jej twarz była zamazana, nie usłyszał intonacji słów. „To ty” — tylko tyle. Była w szlafroku.

Położyłaś się do łóżka?

Niezupełnie.

Był nareszcie tu, gdzie jego miejsce, szedł po schodach, trochę spięty, ale to nieważne.

Nie masz mi za złe?

Za złe?

O tej porze….

Oczywiście nie, ale…

Pracowałem jak szalony, najmilsza.

Wiem, dla McBride’a. Jeśli pamiętasz, właśnie to przedwczoraj zepsuło nam weekend.

Ty i twoja ciotka również. Jak się czuje?

Lepiej. — Szła za nim. — Czy skończyłeś tę pracę?

Tak, skończyłem, całkowicie skończyłem. Odwrócił się na podeście schodów i objął ją. Jej pocałunek był chłodny, cudownie chłodny, jej ciało także, jak lód kojący gorączkę.



Rozdział 4


Do biura przyszedł przed wszystkimi i usunął z kasy pancernej dossier Rzymskiej Świecy. Nie dano mu kluczy do schowków innych broni, gdyż w takim wypadku do materiałów przygotowanych dla Fletchera dodałby też te, które dotyczyły Dysku, choć było ich niewiele i raczej teoretyczne. Ale już tego, co dotyczyło Świecy, zdobył więcej niż trzeba, więcej, niż ktokolwiek mógł się po nim spodziewać. Ale czy to docenią?

Dzień dobry, Margaret. — Spóźniła się dziesięć minut, co jak na nią oznaczało punktualność. — Dobry miałaś weekend?

Nie — odparła krótko i zdjęła pokrowiec ze swojej maszyny do pisania. Ciemne tapirowane włosy miała wysoko spiętrzone. — Niech szlag trafi poniedziałki — burknęła.

Aż tak źle?

Aż tak źle.

Śmieszne było to jej rozdrażnienie. Nie zdawała sobie sprawy, że jeszcze kilka dni temu istniały listy podejrzanych — Sloana i jego. Otarła się o inny świat. Taka ignorancja była błogosławieństwem.

Jesteś czarująca — powiedział.

McBride wcześnie go wezwał. Jego płaszcz jeszcze się kołysał na wieszaku, kiedy Lancaster wszedł, musiał więc przyjść przed chwilą. Czekał, aż ciężkie drzwi oddzieliły ich od Ruth.

Skończyłeś, Dawidzie?

Tak, sir. Gładko to poszło. — Lancaster położył wszystkie klucze i cienką teczkę przed sobą. — To są oczywiście brudnopisy.

Oczywiście. — McBride zaczął przerzucać strony, wreszcie powiedział: — Sądzę, że lepiej będzie, jak George to przejrzy, on jest bardziej na bieżąco z techniką. Ale muszę przyznać, że zrobiłeś to znakomicie. Jestem ci wdzięczny, ogromnie wdzięczny.

Czy zdecydował pan już, jaką obrać metodę przekazania tych materiałów?

Nie ode mnie zależy decyzja. To problem Mertona — on odpowiada za przerzuty. Ja mogę tylko nalegać na pośpiech i starać mu się wytłumaczyć, że w tym konkretnym wypadku istniejące drogi nie są najlepsze. Lancaster odetchnął głęboko.

A więc nic nie wyciągnęli z Hearne’a?

Absolutnie nic. Okazał się wyjątkowo uparty. — McBride spojrzał na niego. — Chyba jest dumny z tego, co robił. Jak myślisz, od czego zaczął? Co go do tego skłoniło?… Pieniądze? Jakiś nagły pilny wydatek? — Powoli pokiwał głową. — Ludzie nieraz sami siebie oszukują co do prawdziwych motywów swego postępowania. — Potem, jakby otrząsając się z zamyślenia, dodał: — Na razie jego przeniesienie do Waszyngtonu jest oficjalne. Wiadomość o tym zamierzam rozesłać po wydziałach dziś rano. Tymczasem poproszę George’a, żeby się zastanowił nad tymi twoimi brudnopisami i potem przesłał je ministrowi do zatwierdzenia.

Kiedy Lancaster wychodził, podniósł słuchawkę telefonu.


* * *


Catherine zatelefonowała do niego w godzinę później.

Trudno, ale jesteś tu potrzebny. — Kiedy wszedł do jej pokoju, powiedziała: — Przez całe rano wszyscy tu ciągle przychodzą. Ciekawa byłam, kiedy na ciebie przyjdzie kolej.

Twoja cierpliwość została nagrodzona.

Kto się teraz stara być dowcipny?

Jak ty to robisz? — spytał. — Zawsze potrafisz być na miejscu.

Na jakim miejscu?

Sekretarza pełnomocnego pierwszej kategorii. Czasem nawet mnie nabierasz. A to budzi lęk.

Tylko czasem?

Nienawidzę cię.

Ja pierwsza to powiedziałam, pamiętasz?

Otworzył drzwi do gabinetu Conwaya. Conway nie patrząc na niego wskazał krzesło. Przed nim leżała otwarta teczka.

Ile czasu panu to zajęło?

Półtora dnia.

Nieźle, całkiem nieźle — mruknął Conway. — Ale przy końcu potknął się pan.

Taak?

Zaplątał się pan.

Gdzie?

Głównie tam, gdzie chodziło o technikę rozcalania. Bluff nie ma sensu, jeśli są w nim luki, wszystko pan dobrze zrobił z wyjątkiem tego. — Obrócił teczkę i pchnął ją do Lancastera, jakby była zakażona. — Jako punkt wyjścia wziął pan domniemany raport Departamentu Badań i Rozwoju, który nie opiera się na tym, co miało miejsce, nim został rozesłany okólnik Sekcji Łącznikowej. — Czekał, aż Lancaster przestudiuje wskazane strony. — Czy pan widzi, o co mi chodzi?

Chyba tak.

Pan zrobił pewne założenia. Linia, jaką pan obrał, jest dość prawdopodobna, ale nam trzeba czegoś więcej — dodatkowego wyjaśnienia Sekcji Łącznikowej, które Departamentowi Badań i Rozwoju dałoby powód do rozesłania ich raportu… Jasne?

Lancaster przytaknął głową. Conway miał rację.

To się da łatwo naprawić.

Uważam, że też przydałby się szkic.

Racja. I jeszcze coś. Nota ministra na końcu wymaga przeredagowania. Sens jest dobry, ale to nie w jego stylu. Porównałem ją z kilkoma innymi, oni zrobią to samo.

Oni… Będą niezwykle ostrożni wobec tych materiałów, jak psy obwąchujące się podczas pierwszego spotkania.

Conway pochylił się do przodu i zabrał teczkę. — Poza tym to kawał dobrej roboty.

Cholerny belfer. — Czy pan sobie życzy, żebym przerobił tę notatkę?

Sam to zrobię. Każę też zrobić ten szkic, ale tak, żeby to nie wywołało niczyich podejrzeń. Myślę, że Merton — tak, Merton tutaj pomoże. Pan przygotuje dodatkowy fałszywy okólnik.

Okay.

I założywszy, że dostaniemy zgodę, trzeba odpowiednio ustawić personel. Możemy się posłużyć biurową kopiarką, ale oryginały muszą wyglądać absolutnie wiarygodnie… — Conway urwał. — Jak pan wie, McBride kładzie na to duży nacisk.

Tak, wiem.

Jakie jest pańskie zdanie co do tego?

Lancaster wzruszył ramionami. Niezwykle rzadko się zdarzało, żeby Conway pytał go o zdanie.

Jeśli to spełni pokładane nadzieje, to świetnie. Jak pan sam przedtem powiedział, nie mamy nic do stracenia.

Nie jest dla mnie istotne, że nie znam kanałów Hearne’a. — Conway stukał palcami w teczkę. — To, co tutaj się znajduje, jest całkiem przekonujące, a właściwie przekazane powinno co najmniej wprowadzić ich w błąd. Jeśli jednak nie będziemy dość przebiegli, wyczują pismo nosem. Czas działa przeciw nam. Hearne podlega niższej instancji aż do soboty, mamy więc do dyspozycji zaledwie pięć dni. Potem wszystko będzie trzeba ujawnić, jego tak zwane oddelegowanie do Waszyngtonu i tak dalej. Nie tylko się dowiedzą, że ich kura przestała znosić złote jajka, ale zorientują się, że wiedzieliśmy już wcześniej o wszystkim i że go ukryliśmy. W takiej sytuacji informacje Adlera oznaczają pewną zwłokę między punktem startowym i finiszem. Wszystko było co najmniej tydzień w drodze, może dłużej. Jeśli więc materiały przekaże się we właściwy sposób, może to zagra.

Dlaczego Hearne miałby zmienić swoje metody przekazywania?

Może panika? — podsunął Conway. — W każdym razie mnie niech pan o to nie pyta. Ta cała historia to wolna amerykanka. Dla fachowców. Stale powtarzam McBride’owi, że to nie nasza sprawa, ale on nie chce słuchać. Czuje się osobiście odpowiedzialny, no i… zawsze cieszył się życzliwością ministra. — Stwierdził to z przekąsem.

Ponieważ zaś ma odejść pod koniec roku, jest to dla niego kwestia życia i śmierci.

Lancaster chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Prawdziwa robota została wykonana, reszta to była już gra. Teraz niech kto inny drży.

Gdybym to ja miał Hearne’a w swoich rękach — powiedział z zaciekłością Conway — tobym drania przypiekał na ogniu. Wtedy byśmy wiedzieli, jakim pójść tropem. Ale teraz tak się nie postępuje.

Czy jestem panu jeszcze potrzebny?

Nie, ale chciałbym, żeby to, co pan ma zrobić, było gotowe jak najszybciej. Najpóźniej do dwunastej.

Będzie gotowe.


* * *


Lunch jadł Lancaster samotnie. Wracając do biura koło St. Martin–In–the–Fields kupił południowe wydanie jakiejś gazety. Wiedział, że nie będzie żadnej wzmianki o Hearnie, jednak szukał jej, kiedy znalazł się w biurze, szukał także wzmianki o Adlerze przeglądając strony, jakby chciał mieć dowód, że istniał początek tego wszystkiego. Ale, jak było do przewidzenia, nic nie znalazł. Rzuciło mu się tylko w oczy nazwisko Albert Chance. Zmarszczył brwi coś sobie przypominając. PROŚBA O UŁASKAWIENIE ODRZUCONA — przeczytał nagłówek. WYROK ŚMIERCI NA BRYTYJSKIEGO MARYNARZA UTRZYMANY W MOCY. Poniżej krótka wiadomość z Bordeaux: „Albert Chance, dwudziestoośmioletni marynarz marynarki handlowej, morderca miejscowego kupca i jego rodziny, zamieszkałych na przedmieściu Bordeaux, skazany za to na śmierć, został powiadomiony, że prezydent Francji odrzucił jego podanie o ułaskawienie. Ministerstwo Sprawiedliwości oświadczyło, że egzekucja Chance’a odbędzie się 20 października”.

Lancaster położył gazetę koło swego bibularza. Zadziałała rutyna i w jakieś pół godziny później jeszcze raz przeczytał wzmiankę, potem zakreślił ją. Zaczął się wykluwać pewien pomysł, związany z tym, co wczoraj powiedział Conway, pomysł, który go nękał całe popołudnie. Próbował uwolnić się od niego, ale bezskutecznie.

Albert Chance… Cóż za ironia kryła się w tym nazwisku.

Gryzmolił esy–floresy rozmyślając. „Wiele rzeczy trzeba będzie odtąd naciągać, George…” Stary z pewnością nie miał na myśli nic tak krańcowego… Jednak to było coś do zaoferowania, coś do pokazania, że on, jak wszyscy inni, chce ratować sytuację. A robiąc to umocni własną pozycję; winny nigdy nie planuje własnej klęski.

Późnym popołudniem zadzwonił do Conwaya. Tylko do Conwaya należało pójść. McBride’a już wymanewrował, przyszło mu to z wielką łatwością. Ale z Conwayem mogło to być zabezpieczeniem przed narastającymi podejrzeniami.

Chciałbym się z panem zobaczyć, na krótko.

Czy to ważne?

Sądzę, że tak.

To proszę zaraz przyjść.

Kiedy wszedł, Catherine właśnie wychodziła z gabinetu Conwaya.

Dzień dobry, panie Lancaster. — Ona zawsze nad nim górowała w takich sytuacjach, jej spojrzenie było całkowicie obojętne.

Słucham pana — powiedział Conway, gdy zostali sami.

Chodzi o przesłanie paczki.

Tak?

Lancaster podał mu gazetę.

Mógłby nam pomóc pewien człowiek.

Kto?

Chance. Albert Chance. Prawa dolna kolumna.

Conway przeczytał wzmiankę.

Ten facet? — zdumiony spytał: — Czy pan stracił rozum?

Mam nadzieję, że nie.

Proszę mi to wyjaśnić. Nie rozumiem, o co panu chodzi. Wkrótce ma się odbyć jego egzekucja.

Właśnie.

Nadal nie rozumiem. — Znowu przeczytał. Potem dodał z irytacją: — Czy nie może pan od razu powiedzieć, o co chodzi? Nie mam nastroju do zgadywania.

Czy pan pamięta to, co pan mówił w zeszłym tygodniu o tej wojennej pułapce w Kalkucie?… że posłużono się kimś z tamtejszego więzienia?

Tak, pamiętam. Ale co to ma?… — Conway urwał w pół zdania. Wyraz jego twarzy nagle się zmienił, zaczęło się na niej malować zdumienie. — Ten marynarz? Czy pan sugeruje?…

Właśnie tak.

Nie mówi pan serio.

Dlaczego?

Conway spojrzał na niego uważnie.

Dlatego… — zaczął i znowu spojrzał na gazetę — dlatego, że jest bardzo wiele powodów.

McBride prosił o pomysły.

Do zrealizowania.

Uważam to za dobrą możliwość, nic więcej. Ale sądzę, że warto się nad tym zastanowić.

Czy pan to już z nim omawiał?

Nie.

Dlaczego więc przychodzi pan do mnie? — Ostrzegawcza ostrość w głosie. — Przecież pan jest jego ulubieńcem.

Chciałem najpierw poznać pańskie zdanie.

Conway coś mruknął.

Również dlatego — dodał Lancaster — że ten pomysł wyszedł od pana. Dostrzegam pewne trudności…

Trudności? — powtórzył Conway. — Mój Boże!

I obiekcje. Jednak należy to rozważyć starannie, moim zdaniem argumentem koronnym będzie to, iż Rzymska Świeca wszystko przeważy. To nie tylko pan i McBride czujecie się odpowiedzialni za to, co się stało. Jak pan wie, wewnętrzne bezpieczeństwo departamentu należało do mnie… — Lancaster urwał, sztywniejąc nagle na myśl o Hearnie. Duch Adlera został odpędzony, ale inny zajął jego miejsce. — Oczywiście nie ma mowy o dyskusji nad tym projektem, jeśli pan uważa, że nie ma on sensu.

Na tym zamierzał skończyć. Zagrał swoją kartę, i to zagrał dobrze. Pochylił się więc nad biurkiem, żeby zabrać gazetę i wyjść. Ale Conway go powstrzymał.

Jeszcze chwila — powiedział. — Próba powtórzenia takiej sytuacji, która miała miejsce podczas wojny, jest niemożliwa w naszych czasach. — Zaczął liczyć na palcach. — Po pierwsze, dlatego że to sprawa śmierdząca. Po drugie, dlatego że ten Chance nam nie podlega. Po trzecie, dlatego że Francuzi nie zgodzą się na to. Po czwarte, dlatego że ktoś musiałby wziąć odpowiedzialność na siebie za cały ten pasztet i wreszcie nie widzę obecnie, w czasach pokojowych, żadnego polityka, który by chciał brudzić sobie tym ręce. Mógłbym panu wyliczyć dalsze powody, ale wystarczy te pięć.

Lancaster właściwie nie zamierzał już nic więcej mówić, swoje zrobił, zasłużył na pochwałę. Mimo to zauważył:

Nie chodziło mi o to, żeby go zrzucić ze spadochronem.

Więc jak miałby się tam dostać?

Piechotą? — Lancaster wzruszył ramionami.

Przez granicę?

Nie zastanawiałem się jeszcze nad szczegółami, to był luźny pomysł…

Powinien być martwy, kiedy dotrze na miejsce.

Zapewne tak.

A jednak musiałby przejść granicę? — Na ustach Conwaya pojawił się rzadki wąziutki uśmieszek. — Pan chce cudu, Lancaster.

Kiedy przeszedłby pas ziemi niczyjej, zostałby zgarnięty przez tamtych.

O Boże! — zawołał Conway. — Pan jest niesamowity! — Patrzył uważnie dłuższą chwilę na Lancastera. Ale we wzroku jego nie było wrogości. — Pan się pod tym podpisze, prawda? Gdyby pan musiał ostatecznie powiedzieć „tak” albo „nie”, wyraziłby pan zgodę?

Zważywszy na to, jaka jest stawka. — Lancaster nie wyobrażał sobie, że sprawa aż tak daleko się posunie. Conway wprost wyciągał z niego odpowiedzi, a on za wszelką cenę starał mu się przypodobać. — On już jest martwy, tak jak był martwy pański Bengalczyk. Zasada jest taka sama.

Na ulicy ze zgrzytem zahamował jakiś samochód. Conway spojrzał na zakreśloną wzmiankę z Bordeaux i Lancaster widział, że się zastanawia.

Czyż tak nie jest?

Pan Albert Chance, niech Bóg ma go w swej opiece, nie podlega naszej jurysdykcji. A poza tym — ciągnął w zamyśleniu Conway — dlaczego ktoś miałby przechodzić granicę mając przy sobie pakiet informacji? Ktoś całkiem obcy dla tych za Żelazną Kurtyną? Oni mają dokładną listę łączników.

Kiedy wszystko idzie normalnym trybem, tak; ale kiedy ktoś jest spalony albo kontakt się urwał, trzeba przecież podjąć specjalne kroki.

Chodzi panu o to, że Hearne mógłby wziąć kogoś z zewnątrz, powiedzmy, najemnika?

W pewnym sensie.

Ponieważ czuł się zagrożony?

Być może.

Dlaczego więc sam nie próbował przejść granicy? Tamci z pewnością zadaliby sobie to pytanie.

Może nie mógł. Może przekonał się, że jest pod obserwacją i nie zaryzykował wyjazdu z kraju… W każdym razie musieliby opracować to specjaliści.

Dlaczego my się nad tym zastanawiamy, nie mam pojęcia. McBride nie tknie tego nawet długim kijem. A gdyby to zrobił, to odmówią Francuzi. W ogóle do tego nie dojdzie, gdyż minister z przyczyn politycznych nie wyrazi zgody, ledwie mu się to zaproponuje. — Conway przycisnął do ust knykcie dłoni. — Jednak coś w tym jest… Na Boga, tak.

Nawet wtedy, zdaniem Lancastera, nic nie mogło z tego wyniknąć.

Co się stanie z Chance’em?

Jak to, co się stanie?

W jaki sposób będzie stracony?

Pewno zgilotynowany.

W dzisiejszych czasach?

Wydaje mi się, że tak.

Nie wiem, jak pan — powiedział Conway — ale ja wolałbym być zastrzelony. — Zmrużył oczy, najwidoczniej nie oczekując odpowiedzi. Lekko dotykał knykci drobnymi białymi zębami. — Zastanawiam się… zastanawiam się, czy nie udałoby się przekonać Francuzów…

Mieć go w swoim obozie, choć przejściowo, już to samo dawało satysfakcję, więcej Lancaster nie mógł się spodziewać. Poza tym Conway stale poszukiwał okazji, żeby pokazać swoją siłę i podejmować niepopularne akcje. Nade wszystko zaś lubił, żeby w końcu się okazało, że jest nieomylny, a to, o czym teraz rozmawiali, było w zasadzie tylko pomysłem. Dzięki temu mógł wykazać, że potrzebna jest teraz bezwzględność. Dzięki temu miał pomóc dźwignąć się Staremu, a jednocześnie pokonać go. Broń wartości dwudziestu milionów funtów była zagrożona, do tego nie powinno było nigdy dojść, i nie doszłoby, gdyby odpowiedzialność ponosił Conway. Skrupuły, wahanie, uniki to nie było dla Conwaya, jego zdaniem ogień należało zwalczać ogniem. Lancaster pilnie go obserwował. Teraz Conway szukał powodu do zasługi dla siebie.

Porozmawiam z McBride’em.

Kiedy?

Zaraz, jeśli to możliwe. — Conway podniósł słuchawkę. — Proszę sprawdzić, czy pan McBride jest wolny. — Czekał przyciskając ramieniem słuchawkę, spoglądając na gazetę i stukając palcami o blat. Po krótkiej chwili Catherine powiedziała:

Tak, jest wolny — i Conway odłożył słuchawkę.

Nigdy nie należy zwlekać.

Czy mam iść z panem?

Lepiej nie. — Conway zmierzył Lancastera wzrokiem, jakby wznosząc między nimi znowu barierę wrogości. — Nie, mam wrażenie, że potrafię wprowadzić do akcji cięższą broń niż pan. — Wziął gazetę z biurka i zatrzymał się w drzwiach.

Piszą, że Chance zamordował miejscowego kupca i jego rodzinę. Ile to było osób? Trzy?… Cztery?

Chyba cztery. O ile pamiętam, włamał się do domu, żeby ich obrabować, i kiedy został przyłapany, wpadł w szał… Nie sądzę, żeby to miało większe znaczenie. Na tej podstawie nigdy pan nie przekona McBride’a. Tu nie wchodzi w grę kara odpowiadająca zbrodni.

Conway podniósł jedną brew.

Czyżby się pan wycofywał? — Nie zdawał sobie sprawy ze śmieszności sytuacji.

Oczywiście, że nie — zaprzeczył Lancaster.

A jednak się wycofywał. Jakaś mała jego cząstka, nagle, w tym momencie. Szedł za Conwayem, kiedy wychodzili przez sekretariat na korytarz; żeby zachować pozory, spojrzenie Catherine znowu było całkowicie obojętne. „Jesteś twardy — powiedziała mu kiedyś. — W głębi serca jesteś twardy jak stal.” I nigdy nie zapomniał tych słów, określały to, co zaczął sobie uświadamiać. Poświęcenie, dążenie do celu — kiedyś to go cechowało, ale ostatnio zwietrzało. A teraz, kiedy był w trakcie ratowania własnej skóry, rozpętał coś, czego Catherine dowiedziawszy się, nawet gdyby nie istniały inne tajemnice, nigdy by mu nie wybaczyła.

Wrócił do swego pokoju. Margaret właśnie szykowała się do wyjścia. Było aż tak późno?

Wychodzę — powiedziała. — Do widzenia panu. Wóz albo przewóz, zamyślony patrzył, jak wychodziła.

Boże, gdyby nie było już więcej kłamstw, ofiar, gdyby nareszcie mógł się uwolnić od strachu, który tak często go ogarniał. Wreszcie zebrał z biurka wszystkie papiery i zaniósł je do sejfu. Była szósta trzydzieści, kiedy wychodził. McBride jechał razem z nim windą, byli sami.

George Conway był u mnie.

Tak, wiem o tym.

McBride sprawiał wrażenie zasmuconego, kruchy jak zawsze, jak człowiek, któremu zmarli wszyscy przyjaciele.

Podobno jest to twój pomysł — powiedział, jakby się skarżył.

Tak, do pewnego stopnia.

Nigdy nie przypuszczałem, Dawidzie, że tak łatwo wyzbędziesz się sumienia.

Ciekawe, ale ta wymówka dodała Lancasterowi odwagi. A więc McBride pogrzebał ten pomysł, pogrzebał raz na zawsze, tak jak było do przewidzenia. A więc osiągnął to, co chciał.



Rozdział 5


Ale nazajutrz rano okazało się, że pomysł nadal żyje. Ku zdumieniu Lancastera, kiedy McBride go wezwał, Conway już był u niego i dyskutowali zaciekle na temat Chance’a. Kiedy Lancaster wszedł, wyczuł napiętą atmosferę. Stary siedział w obrotowym fotelu. Przywitała go krótka chwila ciszy, nikt się nie odezwał, dopiero po chwili Conway, który urwał chyba w pół zdania, ciągnął dalej: — Czy było to bardzo nierozsądne?

Na pewno tak.

No, to przepraszam, ale wydaje mi się…

To ja jestem bezpośrednio odpowiedzialny przed ministrem. — W tonie McBride’a brzmiało lodowate oburzenie. — I ty znasz bardzo dobrze moje poglądy właśnie na tę sprawę.

Tak, ale…

Niezbyt to przyjemne, jeśli ktoś działa za naszymi plecami i pomija drogę służbową. Ty sam nigdy byś tego nie tolerował.

Słuchaj, Andrew, już przeprosiłem, bardzo mi przykro. — Conway najwidoczniej nie lubił przepraszać, tym bardziej że obecny był Lancaster. — Ale fakt, że minister nie wyrzucił mnie z punktu za drzwi, świadczy o tym, że ta historia z Chance’em jest możliwa.

McBride otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale dał spokój.

Jakie były inne propozycje? — spytał Conway.

Z tego, co mi powiedziałeś, Merton nie pali się do wykorzystania istniejących kanałów albo dlatego, że nie nadają się do tego rodzaju operacji, albo dlatego, że są mało wiarogodne. W porządku, zgadzam się z tym, nie możemy się przy niczym upierać, bo groziłoby to niepowodzeniem. Ale możemy i musimy poważnie się zastanowić nad każdym pomysłem, który wydaje się do przyjęcia. Nad każdym pomysłem. Co więcej, bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nie spróbowali przekonać innych. Chance’a można wykorzystać, i to skutecznie. Nie pora na zbytnią wrażliwość.

To byłoby morderstwo.

Nie.

Ty powiadasz nie, a ja tak — odparował McBride.

A ja powiadam, że dzielisz włos na czworo. Tak, czy tak egzekucja zostanie wykonana.

Ale w innym kraju, zgodnie z jego prawami.

McBride jakby nagle uświadomił sobie obecność Lancastera. — Czy ty również, Dawidzie, uważasz, że dzielę włos na czworo?

Czujny, trochę niepewny Lancaster nie odpowiedział wprost na pytanie.

Nie wiem, co było przedtem powiedziane. Czy minister wyraził zgodę?

George poszedł do niego wczoraj wieczorem prywatnie. — Wyraz twarzy McBride’a wyraźnie świadczył o tym, że nie było to lojalne. — Po tym, jak ja kategorycznie stwierdziłem, że nie zamierzam brać udziału w tego rodzaju… — Na próżno szukał właściwego słowa i wreszcie dał spokój. — Nasz departament i tak już ponosi dużą odpowiedzialność za to, co się stało.

Nie rozumiem — odezwał się gniewnie Conway. — Zadaliśmy sobie niezmiernie dużo trudu, żeby ukryć fakt aresztowania Hearne’a. Kiedy mówię „my”, mam na myśli nie tylko nasz departament, mówię o wszystkich, których to dotyczy. A ten krótki okres przejściowy został wykorzystany na przygotowanie doskonałej przynęty — tu spojrzał na Lancastera — która przy okazji dostała oficjalne błogosławieństwo. Dlaczego więc siedzimy sobie spokojnie i pozwalamy, żeby taka okazja się zmarnowała? Równie dobrze oskarżony Hearne mógłby od razu stanąć przed jawnym sądem, a wtedy spisalibyśmy Rzymską Świecę na straty jako bezwartościową broń w naszym arsenale i skoncentrowalibyśmy się tylko na tym, żeby przeciek o takim zasięgu nigdy więcej się nie zdarzył… Proszę pamiętać, że ja byłem przeciwny, żeby użyć podstępu. To ty byłeś zdania, że trzeba podjąć jakąś próbę naprawienia szkód, że wspólnie powinniśmy się zastanowić, prawda?… No i Lancaster i ja zrobiliśmy to.

Istotnie, tak. Pozwolę sobie przypomnieć, jaka jest ta wasza propozycja. Otóż Chance ma być przewieziony nad granicę z Niemcami Wschodnimi, wypuszczony jak zając na wyścigach psów i potem zastrzelony. Czy mam rację? Zastrzelony z zimną krwią.

Francuzi też go zabiją z zimną krwią, Andrew.

Zgodnie z prawem — McBride znowu się zwrócił do Lancastera. — To, co proponujecie, jest okrutne, Dawidzie. Głęboko okrutne… Dzięki Bogu, Francuzi nie zgodzą się na to.

Nie bądź taki pewny — powiedział Conway. — Założywszy, że jest pewne qui pro quo, może się zgodzą. Cokolwiek o Francuzach powiedzieć, są realistami. Jeśli dostrzegą w tym jakiś swój interes…

Mówimy o życiu człowieka.

O śmierci człowieka, Andrew.

Z parapetu okna za plecami McBride’a zerwał się gołąb, jakby coś go przeraziło.

O śmierci człowieka — powtórzył Conway — która się może przydać, zamiast być kompletną stratą. Nawet minister to dostrzegł.

Dziękuję — powiedział kwaśno McBride. — Muszę ci przyznać, że znakomicie dobierasz słowa.

Conway wzruszył ramionami. — Jeśli mamy podchodzić emocjonalnie do pana Chance’a, to lepiej nie mówmy na ten temat. Kiedy Lancaster to zaproponował, moja pierwsza reakcja była taka sama jak twoja. Ale im więcej nad tym się zastanawiam, tym bardziej uważam to za praktyczne rozwiązanie. Do diabla, dziś już wtorek. Wszystko, co dotyczy Świecy, jest gotowe. Jaką mamy inną możliwość? Na twoim miejscu starałbym się jak najszybciej puścić to w ruch. Gardłowałbym za tym aż do utraty tchu, ponieważ tylko w ten sposób w czasie, jaki nam pozostał, można przekazać fałszywe informacje.

Nie przeczę, że jest to jedyny sposób — powiedział pogardliwie McBride i milczał przez dłuższą chwilę. — Ale nie daje gwarancji, że ten materiał zostanie przerzucony.

Oczywiście, że daje.

Tak? Co się stanie, jeśli twój chłopiec na posyłki, jak go uroczo wczoraj określiłeś, nie zdecyduje się przekroczyć granicy, kiedy go tam zawieziesz?

Byłby głupi, gdyby tego nie zrobił — odparł Conway. — A co pan by zrobił? — zwrócił się do Lancastera, nie widząc spojrzenia McBride’a. — Jest pan już właściwie martwy i ktoś powiada: „Człowieku, tutaj czeka cię wolność. Idź naprzód…” Jak nic skorzystałby pan z okazji.

Chyba tak.

Ja bym tak zrobił, na pewno. Jedna szansa na sto jest lepsza niż żadna.

Ale jaką będziesz miał pewność — spytał McBride — że on się nie przedostanie na drugą stronę cały i zdrowy iw ten sposób zaprzepaści całą waszą operację? — Cały czas mówił „waszą” podkreślając to. — W jaki sposób zlikwidujesz tę jedną jedyną szansę?

Korzystając z najlepszych, jacy są, strzelców wyborowych.

Uciekać się teraz do wykrętów nie miało sensu. Mógł sobie pozwolić na krytykę McBride’a. McBride wkrótce odejdzie, przecież za niecałe trzy miesiące już w tym gabinecie nie będzie siedział. A chociaż Conway zawsze będzie groźny, na razie został pozbawiony zębów. Był teraz sprzymierzeńcem, chciał zadośćuczynić własnej ambicji. W przeciwieństwie do Starego, który zrezygnuje raczej ze swego szlacheckiego tytułu — ukoronowania kariery — niż postąpi wbrew sumieniu. „Wasz plan… Wasz chłopiec na posyłki…” Wszystko biegnie po jego, Lancastera myśli. Alberta spotka taki koniec, jaki zgotują mu Francuzi, niezależnie od tego, co Conway powie albo zrobi, i do ilu drzwi by pukał. Jednak tylko Conwaya należało popierać, przy nim tylko trwać, sprawa Chance’a była bowiem przerywnikiem, odsuwającym Hearne’a i jego sprawę na boczny tor. Niech McBride kieruje się tymczasem sumieniem. Próby ratowania Rzymskiej Świecy przybrały taki obrót, że mógł tylko o tym marzyć, stały się okazją, by przypieczętować jego ocalenie.

Fletcher został zaspokojony ponad miarę. To jedno było pewne. Z tych korowodów z Chance’em i tak nic nie wyjdzie.

Pozwólcie, że ujmę to inaczej — powiedział McBride bardzo spokojnie. — Załóżmy, że któryś z was byłby jednym z tych strzelców wyborowych. Co wtedy?

Ale ja nie będę.

Jednak pytam, pytam was obu, jak byście się czuli z palcem na spuście, wytężając wzrok, żeby dostrzec cel?

Wychodzisz z fałszywego, emocjonalnego punktu widzenia — odparł gwałtownie Conway.

McBride zignorował go. — A ty, Dawidzie? Nie przejąłbyś się zabiciem człowieka?

To pytanie nie jest fair.

Czemu nie? Zająłeś już miejsce sędziego i trybunału. — Wyraźnie zależało mu na opinii Lancastera, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że znowu źle ocenił kogoś sobie bliskiego. — Gotów jesteś patrzeć na to, że się traktuje człowieka jak zwierzę, że się go morduje, bo tak jest wygodnie?

Wyprowadzony z równowagi Conway krzyknął: — Andrew, przecież Chance już jest właściwie zabity… Do diabła, po raz ostatni…

Ale nie zastrzelony. I nie dlatego, że to jest dla nas korzystne. — McBride znowu zwrócił się do Lancastera, jakby z apelem: — Ty się ze mną nie zgadzasz?

W tych okolicznościach istotnie nie zgadzam się. McBride głośno przełknął. Jego wzrok był przeszywający.

W takim razie — powiedział — będziecie zachwyceni, jeśli ministrowi spodoba się ten pomysł tak samo jak George’owi. I jeszcze bardziej zachwyceni, jeśli — jakimś cudem — Francuzi zgodzą się na to, żebyśmy pokazali, jak bardzo niektórzy z nas po tej stronie kanału potrafią być pod pewnymi względami utalentowani.

Oburzony wstał, odwracając się do nich plecami i dając w ten sposób znać, że mogą odejść.

Na korytarzu Conway dotknął ramienia Lancastera.

No cóż, niektórzy ludzie są bardzo uparci.

Czy spodziewał się pan czegoś innego?

Poczekamy, zobaczymy. Minister był bardziej skłonny do wysłuchania mnie, niż oczekiwałem. Wiele przemawia na naszą korzyść. — Tym razem Conway był wyjątkowo szczery, mimo to Lancaster mu nie dowierzał.

Conway zadzwonił do niego nieco później, znów Conway, ostatnio ciągle on.

Chciałbym, żeby dziś wieczór poświęcił mi pan jakąś godzinkę.

Co mam zrobić?

Te kopie.

Maszyna doskonale robi je sama.

Wolałbym, żeby pan był przy tym. Pan się zna na tych aparatach, a teraz nie pora na jakiekolwiek błędy czy omyłki. Proszę zostać po skończeniu urzędowania, dobrze?

Kwadrans po szóstej Conway przyszedł do jego gabinetu. Miał klucze od pokoju, gdzie stał kserograf.

Wszystko gotowe? — spytał energicznie i razem wyszli. Było to niewielkie pomieszczenie, jak cela, bez okien. Goła żarówka wisiała u sufitu. Conway otworzył tekturową teczkę, którą ze sobą przyniósł, i na stole przy aparacie rozłożył jej zawartość kartka po kartce. Były one różnych rozmiarów, do przepisywania użyto co najmniej trzech różnych maszyn.

Kto to przygotował?

Ludzie Mertona. Dobre, co? Papier dobrany do każdego departamentu, jak również krój czcionek, także rozplanowanie materiału na stronie jest bezbłędne… Czy widzi pan, w którym miejscu poprawiłem notatkę ministra?

Lancaster szybko przeczytał. Jego zdaniem styl był taki sam jak przedtem, ale czy to miało znaczenie?

Dodał pan szkic?

Dotyczący osłony ablacyjnej? Tak. To błaha sprawa, ale nieraz wystarczy detal, żeby zmącić całość obrazu, zwłaszcza że Departament Badań i Rozwoju miał wiele z tym kłopotu. — Conway podszedł do kserografu. — Jak to piekielne urządzenie działa?

Zwyczajnie. — Lancaster przekręcił wyłącznik na ścianie. — Kto to właściwie jest Merton?

McBride ma z nim do czynienia. Trzyma go w zanadrzu. Dziwak z tego McBride’a. Tak jak my chce jakoś z tego wyjść. Chciał zastawić pułapkę, to była jego idée fixe. Ale w krytycznej chwili w głębi serca wstydzi się i zaczyna moralizować.

Ile kopii?

Po dwie, na wypadek, gdyby Merton czy ktoś inny miał jakiś nowy pomysł. Nie, lepiej niech będą trzy, zawsze można zniszczyć to, co niepotrzebne, a nie będziemy znowu tutaj tracić czasu. — Conway obserwował, jak Lancaster nastawia maszynę.

To wszystko, co trzeba zrobić?

Mniej więcej.

Kiedy pierwsza odbitka została wyrzucona, Lancaster wziął ją z tacy.

Jak się udała? — Była to ta ze sfingowaną zmianą z Guildford. — W porządku?

Świetnie. — Conway skinął głową z uznaniem.

Znakomicie. Doprawdy znakomicie. — Mówił tak, jakby nigdy w życiu nie widział kserografu.

Wie pan, moim zdaniem — powiedział Lancaster

w końcu wszyscy znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia.

Niemożliwe. Coś z tego będzie.

W porę?

Jestem pewien, że tak.

Ale nie z Chance’em. McBride będzie walczyć zębami i pazurami.

Niech sobie walczy. To nie jest już w jego rękach. A ja mam wszelkie powody sądzić, że minister pchnie tę sprawę dalej. — Conway zawsze lubił mówić w sposób zakamuflowany.

Powiedział pan wczoraj, że nie zgodzi się ze względów politycznych.

Tak, powiedziałem, ale pomyliłem się co do niego. Lepiej od innych zdaje sobie sprawę, iż Rzymska Świeca nie będzie warta funta kłaków, jeśli nie zostaną podjęte drastyczne środki. On nie jest rozlazły. Moim zdaniem byłby zdolny zdjąć złote koronki z zębów swojej babci, gdyby to w jakiś sposób zapewniło bezpieczeństwo naszemu krajowi.

Ale mamy jeszcze Francuzów.

Jeśli zaproponujemy im udział w projekcie Trapez, oddadzą nam Chance’a bez jednego pytania. — Roześmiał się cicho, jakby czyścił sobie gardło. — Jeśli pan uważał, że to jest aż tak nieprawdopodobne, to dlaczego wyciągnął pan tego nieszczęśnika? To pan potraktował Chance’a jak cel w budzie jarmarcznej.

Conway zajął się odbitkami, kiedy ostatnia była gotowa, poszedł z nimi do swego gabinetu, pewnie po to, żeby je tam zamknąć. Lancaster nigdy jeszcze nie widział go tak uprzejmym, ale się na to nie dał nabrać. W zależności od sytuacji Conway potrafił być nad wyraz miły albo nad wyraz przykry. Jednak bardziej zaskakujące było jego przekonanie, że pomysł z Chance’em się powiedzie. Skąd się to wzięło, ile było w tym pozy? Lancaster nie potrafił powiedzieć. Ale zaczynał myśleć, że go nie doceniał… nie jako wroga, lecz jako sprzymierzeńca.

Dobranoc — zawołał na pożegnanie i wyszedł. Gdy Lancaster znalazł się na ulicy, było już ciemno i trochę mglisto, znad rzeki dobiegała syrena ostrzegawcza, tłumiąc hałas uliczny. Nie wiedzieć czemu ten odgłos skojarzył mu się z cierpieniem, z cierpieniem i strachem. Poszedł pieszo do Jerry’ego. Z Catherine miał się spotkać dopiero o wpół do ósmej, nie było więc pośpiechu.

Witamy, panie Lancaster — powiedział Mario. — Stolik na dwie osoby?

Tak, na dwie.

Zamówił whisky i czekał na Catherine. Raz już, po sprawie Norrisa, miał uczucie, że coś się dzieje za jego plecami, coś, nad czym nie ma kontroli. Mylił się wtedy, ale teraz tak nie było. Conway był bardziej ufny, niż przypuszczał, był tego pewien. Nie istniały granice, nie istniały reguły. Inni też poparli Conwaya w tym, co z początku było luźną propozycją, tarczą ochronną, i Conway dobrze o tym wiedział.

Lancaster obracał wolno szklankę w dłoniach. Chryste Panie, jak miał już teraz dość tego wszystkiego, dość podejrzeń, oszustw, okrucieństwa i subtelnych matactw w każdej formie, samego siebie wreszcie. Tak, Hearne przeważył szalę ostatecznie.

Witaj, Dawidzie.

Jak się czuje moja dziewczynka? — Uśmiechnął się do Maria, który pomagał usiąść Catherine na wyściełanej kanapce.

Strasznie mi się chce pić.

Campari? — Skinęła potakująco głową, Mario to usłyszał i też skinął głową. — I jeszcze jedną whisky, proszę.

Już podaję — odparł Mario i odszedł.

Jak dziś było?

Istny dom wariatów. — Catherine palcami przeczesała włosy. — Ale nie mówmy o tym. Jednego na pewno nie znoszę, mianowicie tego, jak mi się nie wierzy, a ja nie wiem, co Conway robi przez pół dnia. A co więcej, on nie chce, żebym wiedziała.

Jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby o to spytać.

Ty? Asystent dyrektora, jego prawa ręka… Nonsens. — Spojrzała na niego, jakby dostrzegła w nim jakąś wadę.

Praca zawodowa ma swoje ciemne strony — powiedział niezręcznie.

Dyplomata z ciebie.

No to ci powiem, staję się kimś obcym w biurze.

Robiła wrażenie zmęczonej. Kiedy dotknął jej ręki, nie odpowiedziała mu zwykłym uściskiem dłoni i spojrzał na nią zaniepokojony, w obawie, że być może nim także się zmęczyła. Przypomniał sobie, jak była nieprzystępna, kiedy w niedzielę wrócił z Dublina, tłumacząc mu niezręcznie, że zbyt dużo wypił. Ale teraz… Przywykł do jej odwrotów, ale nie był przygotowany na ten przeszywający ból strachu. Przez cały dzień czekał, żeby przynieść jej swoją samotność i żeby ona ją ukoiła. Przedtem, z innymi kobietami, na swój własny sposób potrafił wyzbyć się zwątpienia, lęku i obaw. Z nią było inaczej. Gdyby nie ona, pewno wcale nie przejmowałby się Chance’em czy Stephenem. Poprowadziła go drogą, której nie znał, i tylko jedno było teraz ważne, jedno jedyne, żeby z nim na niej została.

Rozjaśniła się, kiedy zaczęli jeść, częściej się uśmiechała. A gdy opowiedział jej dowcip o Żydówce i królu stali, śmiała się do łez. Mimo to obserwował ją bacznie i u Jerry’ego, i potem w dyskotece, obawiając się jakiegoś wiele mówiącego przebłysku niezadowolenia, nudy, chłodu… sam nie wiedział czego.

Zadowolona? — spytał raz, przytulony do jej policzka, a najmniejsze przytulenie wystarczyło, żeby rozwiać te wątpliwości.

Odwiózł Catherine do domu, ale nie poszedł na górę. Miałby na to ochotę, ale pożegnała się z nim przed drzwiami. A on powiedział sobie w duchu, że to rozumie. „Dobranoc, kochanie…” Nigdy nie szukał miłości, ale ją znalazł, i należała ona do świata, do którego nie należeli Hearne i Chance, Walker, Sloan i Gilligan, Conway, Fletcher i nawet McBride. A choć i ona też była częścią tego świata, uwolni go od niego. Im prędzej, tym lepiej.

Ruszył do Chelsea przez Hyde Park w ciemności i mgle, a syrena rzeczna ponuro zawodziła gdzieś od strony Battersea.


* * *


W środę rano nic szczególnego się nie wydarzyło. McBride go nie wezwał, a Conway, wedle informacji Margaret, jeszcze nie przyszedł.

Czy pan podpisał już te papiery? — spytała.

Tak, jedno pismo jest błędnie zaadresowane. Tyndall przeniesiony został do Referatu Wojsk Lądowych.

Tak, istotnie. Zaraz to poprawię. Dość nagłe było to przeniesienie pana Hearne’a do Waszyngtonu…

Bardzo nagłe.

Ale chłop ma szczęście!

Cały tydzień żył jak w gorączce, właściwie nic nie wydawało mu się całkowicie zadowalające, z wyjątkiem faktu, że udało mu się przeżyć. Czasem budził się nagle w nocy, od razu trzeźwy, i nie mógł potem zasnąć z powodu bicia serca, rozmyślał przerażony i niespokojny, bo ciągle nie dowierzał, że zrobił wszystko co trzeba, bo wątpił w to, co już zrobił. A potem przychodził tu i przybierał wyraz twarzy, jakiego od niego oczekiwano, udzielał ostrożnych odpowiedzi, cały czas spięty do ostateczności.

Rzeczywiście, chłop ma szczęście.

Wkrótce po lunchu natknął się na McBride’a w toalecie.

Poświęcisz mi kilka chwil? — spytał Stary. — Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.

Tak, sir. — Byli już w gabinecie McBride’a, sami.

Pewno będziesz rad usłyszeć, że w związku z Chance’em nasi ludzie prowadzą negocjacje z francuskim Ministerstwem Sprawiedliwości. Minister i Merton są teraz w Paryżu.

A więc Conway miał rację. Sprawa posuwała się naprzód, i to szybko. Lancaster szukał właściwej odpowiedzi. Zapewne na zawsze stracił z McBride’em platformę porozumienia, ale nie mógł nic na to poradzić. Wybrał taką odpowiedź, która mogła Starego urazić.

Sądzę, że jeśli tylko Rzymska Świeca zostanie uratowana i nie pójdzie na złom, będziemy usprawiedliwieni.

Nie masz wyrzutów sumienia?

Nie mam.

McBride cicho mruczał. — George Conway pojechał razem z nimi.

Conway? Dlaczego Conway?

Francuzi domagają się swego funta mięsa — powiedział martwym, wyzbytym wszelkiego uczucia głosem McBride — i George Conway pojechał tam, żeby doradzić ministrowi, co możemy im zaoferować. Rynek międzynarodowych tajemnic to brudny interes, Dawidzie, brudny i pokrętny. Powinieneś był z tego zdawać sobie sprawę, nim otworzyłeś usta.


* * *


W wieczornych gazetach była fotografia ministra, lecz nie wsiadającego do paryskiego samolotu, tylko z poprzedniego dnia, kiedy wziął udział w pokazie czołgów na poligonie. Razem z nim był brygadier, ze skrzyżowanymi ramionami, wysuniętą szczęką, jakby chciał odeprzeć możliwość jeszcze jednego niepowodzenia. Lancaster bacznie przestudiował trupią twarz ministra. Zdjęcie było złe, pod światło, tło niewyraźne, ale im dłużej Lancaster się przyglądał, tym bardziej miał wrażenie, że patrzy na niego czaszka. Jak łatwo można się było oszukać — uśmiechy, uściski dłoni, całowane publicznie dzieci, nic nie znaczące deklaracje. Jak łatwo, jeśli się nie znało prawdy…

Nigdzie ani słowa o Albercie Chansie. A Hearne aż do soboty nie znajdzie się na pierwszych stronach gazet. I dopiero wtedy i tylko wtedy będzie można zatrzasnąć ostatecznie drzwi za przeszłością.

W domu, na Bramerton Street, wystukał na maszynie list do Fletchera — ostatnie postscriptum: „Szykuje się następna dezinformacja. Mam wszelkie podstawy przypuszczać, że pewien Brytyjczyk, nazwisko nieistotne, zostanie użyty, by przed końcem tygodnia dokonać symulowanego przekroczenia granicy Zachód — Wschód. Nie jest to jeszcze decyzja ostateczna, szczegóły nie zostały sfinalizowane. W każdym razie będzie mieć przy sobie całkowicie fałszywe dane. Nie należy ich, jak już wspomniałem, brać pod uwagę”.

Bez podpisu, zdania sformułowane ostrożnie, lecz całkowicie jasne. Martin Brain, Tythe Bern Inn, Lisdoonvarna… Żegnaj Brain, żegnaj Fletcher. To ostatni raz. Wyjdź ze swej dziury, teraz już jest bezpiecznie. Pójdź do szopy za domem i odsuń skrzynię po herbacie. Znajdziesz tam wszystko…


* * *


Conway opowiadał o Francuzach.

To ludzie o mentalności wyspiarskiej, szowiniści. A przy tym cholernie wyrachowani. Prosić ich o przysługę to tak samo, jak zaproponować mafii rezygnację z zemsty.

Nie widzę powodu do skarg — powiedział McBride. — Załatwili to, co chciałeś.

Podejrzewam, że tylko dlatego, że Chance jest dla nich mocno kłopotliwy.

Chance czy gilotyna?

Jedno i drugie. Ostatnio rzadko z niej korzystają, ale Chance został skazany za poczwórne morderstwo popełnione w wyniku uprzedniego przestępstwa. Tak to określa kodeks. Francuska opinia publiczna była wstrząśnięta.

Był już czwartek, wszyscy trzej spotkali się w gabinecie McBride’a, Conway grał pierwsze skrzypce.

Zostali zmiękczeni środkami dyplomatycznymi, nim przyjechaliśmy tam, ale tylko do pewnego stopnia. Z początku byli bardzo sztywni, ich minister sprawiedliwości we własnej osobie, jego dwóch współpracowników, chyba z Deuxieme Bureau, i dyrektor Biura Ochrony. Czterech na trzech, targi trwały długo, co mnie bardzo denerwowało. Ale w rezultacie dostaniemy Chance’a w zamian za pełne informacje o Szczygle.

Lancaster zmarszczył czoło, zaskoczony.

Za informacje o Szczygle?

Jest to broń przeciwczołgowa, naprowadzana przewodowo, wie pan, o co chodzi.

Ale praktycznie biorąc jest przestarzała.

Raczej wychodząca z użycia.

Już ci mówiłem, Dawidzie — odezwał się McBride — że to jest brudna gra.

Byli zadowoleni. W każdym razie Szczygieł i tak jest bardziej nowoczesny niż to, czego oni teraz używają, o wiele bardziej zwarty, lżejszy i…

George chce nam po prostu powiedzieć, że załatwił transakcję. — McBride miał kamienną twarz, sprawiał wrażenie obserwatora, który się ograniczył do krytyki, uznając przewagę Conwaya.

Jednego nie mogę zrozumieć — odezwał się Lancaster — jak Francuzi wytłumaczą przekazanie nam Chance’a.

Wcale nie będą musieli tego robić. Będą udawać, że wyrok śmierci został wykonany. Świat będzie przekonany, że sprawiedliwości stało się zadość. Pogrzeb można z łatwością sfingować, jeśli krewni będą chcieli, trumnę przywiezie się tutaj. — Conway rozłożył ręce. — Tak się już nieraz robiło, w ten czy inny sposób, nie oszukujmy się. Dziś wieczór o dziesiątej Chance stanie się naszą własnością, o dwudziestej drugiej zero zero. Od tej chwili sprawę przejmą ludzie Mertona.

Z nagłą stanowczością McBride spytał:

Ale nie przejmą materiałów dotyczących Świecy, o nie.

Minister wyraził zgodę.

Do diabła z ministrem. To nasz departament jest za to odpowiedzialny, mój departament. I aż do ostatniej chwili nie wypuszczę z naszych rąk tak istotnego materiału.

Bardzo słusznie, ale…

Posłuchajcie — McBride spojrzał na nich kolejno.

Wy obaj wybraliście taką a nie inną metodę. A ty, George, wszystko zrobiłeś, żeby to zapiąć na ostatni guzik.

Dobierał słów niezwykle starannie. — W porządku. Nie będziemy znowu do tego wracać. Ale powiadam wam, że nikt, powtarzam nikt z zewnątrz, nie będzie odpowiedzialny za ten materiał aż do godziny zero.

Wobec tego będziesz musiał osobiście porozmawiać z ministrem.

Taki mam zamiar.

Zostało ustalone z Mertonem, że gdzieś po dziesiątej jego ludzie przejmą w Paryżu Chance’a, który już został zabrany z Bordeaux. Potem samolotem dostarczą go do brytyjskiej bazy w Niemczech Zachodnich, gdzie wszystko będzie przygotowane na jego przybycie. Zakładaliśmy, że ten, kto będzie eskortować Chance’a, zaopiekuje się także wiadomą paczką.

Było to fałszywe założenie. Obstaję przy bardziej ścisłej kontroli, niż zamierzano. — McBride ściągnął usta wyzywająco, a potem jakby powziąwszy nagłą decyzję zwrócił się do Lancastera: — Czy twój paszport jest w porządku, Dawidzie?

Myślę, że tak.

To dobrze, chcę żebyś pojechał z tymi papierami.

Do Paryża?

Tak.

Andrew, będziesz to musiał załatwić z ministrem — wtrącił się Conway.

McBride zignorował go. — Dowiem się, z kim się będziesz musiał skontaktować i gdzie…

Ja powiem od razu z kim — przerwał mu Conway.

Z facetem, który nazywa się Sydenham, i…

Ja wyjaśnię wszystko Dawidowi, jeśli pozwolisz. Małostkowość nie pasowała do Starego. Przesuwał machinalnie bibularz na biurku, jakby chciał go umieścić na właściwym miejscu.

Jeśli twój paszport nie jest ważny, z łatwością to załatwimy. — Ręce mu drżały.

Jest ważny.

Na pewno?

Lancaster skinął potakująco głową. McBride wyraźnie zajmował się drobiazgami, żeby się oderwać od tego, co istotne.

Doskonale, teraz posłuchaj. Później udzielę ci dokładnych instrukcji. Ale powiem od razu, że twoim zadaniem będzie strzec materiałów dotyczących Rzymskiej Świecy. Nikt inny nie może tego tknąć, czy to zrozumiałe? Nikt z wyjątkiem ciebie i… i Chance’a.

Wymówił to nazwisko z ociąganiem, jakby czuł się winny. A więc doszło aż do tego, mówił jego wzrok, i Lancaster dojrzał w nim błysk wyrzutu.

Tak jest, sir.



Rozdział 6


Tydzień temu był w domu Hearne’a, u Nadine, i skompromitował go całkowicie. Trzy dni temu Chance zasługiwał tylko na małą wzmiankę w „Standardzie”. A między tymi dwoma faktami znajdował się Fletcher. Ten tydzień nabierał z dnia na dzień niezwykłego wprost przyspieszenia. Zaledwie w poniedziałek Conway powiedział: „Mogę wyliczyć co najmniej pięć przyczyn, dlaczego ten plan nie ma szans powodzenia”. A dziś wszystko było gotowe, transakcja dokonana, przygotowania w toku.

Stary nadal bruździł, nadal cofał się przed rzeczywistością, szukając ucieczki w szczegółach, jak gdyby w jakiś sposób mógł zachować choć trochę tej swojej nieskazitelności.

Zatrzymasz się w Hotelu Alex na Boulevard Magenta. Człowiek, z którym się spotkasz, nazywa się Sydenham. Sydenham… zapamiętałeś sobie? — Jakby Conway w ogóle nie istniał.

Sydenham, zapamiętam.

Bilet masz zarezerwowany na lot o piątej po południu, samolot ląduje na Le Bourget około szóstej. Sydenham będzie na ciebie czekać od siódmej. Zapytaj o niego w recepcji.

Tak.

Więcej nie mogę ci powiedzieć. On będzie miał swoje instrukcje od Mertona, będzie też w kontakcie z Francuzami, a potem z naszymi ludźmi w Niemczech. Zostaw to wszystko jemu. Twoim jedynym obowiązkiem będzie, żeby żaden z tych dokumentów nie zginął.

Kiedy dokładnie przestanę się nimi zajmować?

Kiedy Sydenham przestanie się zajmować Chance’em.

McBride wysunął szufladę w swoim biurku.

Oto specjalna teczka z łańcuszkiem na przegub ręki. — Lancaster znał to urządzenie, korzystali z niego specjalni kurierzy. — Włożymy do niej dokumenty, kiedy będziesz gotów do wyjazdu. Będzie w niej także twój bilet oraz specjalna przepustka dla celników i dla tych z imigracji. Pokażesz ją wraz z paszportem i nie będziesz mieć żadnych kłopotów. Przepustka jest czasowa, oddasz ją, jak tylko wrócisz.

Kiedy to będzie?

Jutro?… A teraz, czy masz jakieś pytania?

Wczoraj wieczorem była mgła. Około piątej znowu może się pojawić.

Sprawdź okresową prognozę pogody. Zawsze możesz polecieć wcześniej. — Trafalgar Square kąpał się w słabym słońcu, ale wczoraj też tak było. — Chciałbym jednak, żebyś w Paryżu był jak najkrócej. Uprzedzam cię też, że to zadanie jest nad wyraz uciążliwe, nawet jeśli wszystko pójdzie gładko… Jeszcze jedno. Nikomu ani słowa o twojej podróży, Dawidzie. Nikomu, rozumiesz? Weź, ile ci trzeba z konta wydatków. Zaraz podpiszę zlecenie. Podam tylko „obowiązki służbowe”.

Mimo wszystko Stary nie oszczędzał siebie.

Lancaster dwukrotnie zaglądał do pokoju Catherine, ale za każdym razem była u Conwaya. Pojechał do domu, żeby wziąć paszport i zapakować podręczną torbę, wrzucił do niej piżamę, trochę bielizny, koszulę, maszynkę do golenia, może mu te rzeczy będą potrzebne. Wracając do Whitehall szybko zjadł lunch w cafeterii. Nim pojechał windą do biura, torbę zostawił na dole. W powietrzu była wilgoć, może zapowiedź mgły, ale — jak mu podała informacja na lotnisku — wszystkie rejsy były o czasie.

Catherine właśnie z kimś rozmawiała przez telefon, kiedy znowu zajrzał do niej przez drzwi. Dłonią zakryła mikrofon.

Conway?

Nie, ty.

Może później? — spytała, jednocześnie słuchając.

To znaczy kiedy?

Spuściła wzrok. — Przepraszam — powiedziała do słuchawki — czy może pan powtórzyć? Departament Badań i Rozwoju zamierza?… Ach tak, rozumiem… Bardzo przepraszam, ale coś mi przeszkodziło… Tak, tak, proszę mówić dalej.

Lancaster się wycofał. Nawet uśmiech by wystarczył. Ale może zbyt wiele oczekiwał, może zawsze tak było jak przed chwilą. Ktoś czegoś ciągle chciał, hałas ruchu ulicznego, korowody gońców. Być może zawsze tak było, lecz on tego nie dostrzegał. Ale jakaś cząstka w nim łaknęła, żeby to skrępowanie się skończyło, żeby istniał zawsze pod ręką jakiś sprawdzian jej uczuć, stałe tego dowody. Teraz wszystko działo się z zawrotną szybkością, Paryż został mu narzucony w wyniku uporu McBride’a, Chance to było nic nie znaczące nazwisko i nigdy nie przypuszczał, że będzie czymś więcej. Rozczarowany wrócił do siebie. Kto pierwszy powiedział: „Kocham cię?” I skąd mogła wiedzieć, jak rozpaczliwie pragnął usłyszeć to raz jeszcze? Albo dlaczego właśnie teraz?… Mieli jedną wspólną tajemnicę, on miał ich mnóstwo, niektóre należały wyłącznie do niego.

Dawid?

Tak, sir… Zaraz będę.

Kopie ksero były w plastikowej kopercie. McBride włożył je do teczki i podał Lancasterowi kluczyk, ten sam kluczyk otwierał zamek łańcuszka na przegubie ręki. Bilety lotnicze, paszport, przepustka kuriera dyplomatycznego… I nieoczekiwanie dwieście franków.

Powinno ci wystarczyć. W Niemczech zajmą się tobą nasi ludzie. — Nic więcej nie miał już do powiedzenia. Zdaniem McBride’a Lancaster był przyczyną tego wszystkiego, a zarazem i narzędziem, ale Stary skończył z dyskusjami. Nie zapomni i nie wybaczy, ale przynajmniej nie będzie więcej gadania. Każdy musi się usprawiedliwić wobec samego siebie, obmyć ręce na swój własny sposób.

Czy pan chce, żebym stale był z panem w kontakcie?

Nie — odparł ze znużeniem McBride. — To nie będzie potrzebne. Zrób tylko to, co masz do zrobienia.

Zatem do widzenia, sir.

Znane dobrze skinięcie głową, i to wszystko. Kiedy Lancaster wychodził, Ruth uśmiechnęła się do niego swoim dwuznacznym uśmiechem. Spojrzał na zegarek: była trzecia trzydzieści pięć. Pieniądze odebrał przedtem, a panna Ayres podała mu je z takim ociąganiem, jakby stanowiły jej własność. Potem jeszcze raz zajrzał do Catherine, znowu chyba była u Conwaya. W każdym razie jej pokój był pusty.

Witaj! — powiedział Dansie wpadając na niego na korytarzu. — Czy lew jest w swojej klatce?

Związany.

Nadal było pogodnie, ale czas biegł szybko. Herbata na biurku Lancastera zupełnie wystygła. Usiadł niezdolny znaleźć odpowiednie słowa i po dłuższej chwili napisał: „Od lunchu wszystko się sprzysięgło, żebyśmy nie mogli mieć nawet paru chwil dla siebie poza kontaktami służbowymi. Najwcześniej zdołam się z Tobą zobaczyć w piątek wieczorem. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. To okropne, że wszystko tak się ułożyło. Kocham Cię. Potrzebuję Ciebie. Tęsknię za Tobą, mimo że dzielą nas zaledwie cztery pokoje. Proszę, bardzo Cię proszę, żebyś czuła tak samo. Przecież już zaczęłaś. WP C. Tierney, osobiste…” Jej pokój nadal był pusty, kiedy tam wszedł i wsunął kopertę pod wałek maszyny do pisania.

Pan wychodzi? — spytała z naciskiem Margaret, kiedy doszedł do wniosku, że nie wytrzyma dłużej, a co najlepsze, w jej głosie zabrzmiało potępienie.

A tak, wychodzę.

Na dole wziął teczkę od portiera i zamknął ją na lewym przegubie ręki. Brudnoszare chmury zasłoniły słońce, ale pogoda nadal się utrzymywała. Stanął na rogu przy Łuku Admiralicji, wkrótce podjechała wolna taksówka.

Lotnisko Heathrow — powiedział i oparł się wygodnie, Chance’a usuwając świadomie z myśli, ze zdumieniem rozważając to, z jaką szybkością został wcielony w życie pomysł, który miał mu zjednać przychylność zwierzchników, i jaka to ironia losu, że właśnie jemu została powierzona jego realizacja. Mimo usilnych starań ciągle o tym myślał. Tym razem wydarzenia wymknęły się spod jego kontroli. Walker był nieunikniony, Hearne konieczny, lecz Chance ani to, ani to. Albert Chance był całkowicie niepotrzebny.

Heathrow zostało w dole pod brzuchem tridenta. Wzdłuż autostrady snuły się rzadkie pasma mgły, ale niegroźne.

Lancaster siedział trzymając teczkę na kolanach, torbę oddał na bagaż. Przywykł być otoczony ludźmi prowadzącymi życie całkowicie normalne, ich słowa i śmiech świadczyły o niewinności, z której on dawno zrezygnował. Z zazdrością patrzył na swych współpasażerów: na poważnych, wesołych, nerwowych, nijakich. Co wiedzieli o szkodzie, jaką im wyrządzono? I to wyrządzono w ich imieniu. Świat był o wiele bardziej pokrętny, bezwzględny, niż byli w stanie zrozumieć. Napięcie, rozgrywki, wewnętrzna męka, której nikt nigdy nie zgłębił — co oni o tym wiedzieli? Czy potrafiliby zrozumieć, że człowiek może się zmienić podczas swej wędrówki przez labirynt, że on sam zmienił się, ponieważ znalazł kobietę, niezwykłą kobietę, i postanowił wyjść z tego labiryntu? A próbując wyjść wplątał się w coś, co z każdą chwilą było dla niego coraz bardziej odrażające?

Po co to wszystko? Zacisnął palce na teczce. Przestał panować nad tą rozgrywką, a nie mógł się wycofać. Już było widać zarys Francji. Zamknął oczy i pogrążył się w ciemności, tęskniąc rozpaczliwie za Catherine. Dzięki niej się oczyści. Przyjdzie taki czas.


* * *


Le Bourget było podobne do wszystkich innych portów lotniczych — ten sam odbity echem gwar, te same stada ludzi przez kogoś zaganiane i dokądś prowadzone, te same bezwolne postacie na coś czekające, te same metaliczne zapowiedzi. Lancaster był tu dwa lata temu i ani wygląd lotniska się nie zmienił, ani panujący tu szum. Dzięki przepustce korzystał z pierwszeństwa, celnicy oraz służba imigracyjna przepuścili go bez słowa. O szóstej piętnaście jechał taksówką na Boulevard Magenta, zdenerwowany, gdyż kierowca zbyt ostro prowadził. Jak każdy turysta przyglądał się miastu, które najpierw było szare, nijakie, a potem stopniowo, w miarę jak zapadał zmrok, stawało się coraz bardziej urzekające, rozświetlone. PARYŻ SPRAWIA, ŻE PULS BIJE SZYBCIEJ — głosił wielki napis na parkanie. Czyj puls? Chance’a? — pomyślał Lancaster. Co mu powiedziano, na miłość boską?

W hotelu znalazł się dziesięć po siódmej, był dwugwiazdkowy, ale nie najgorszy. Zapłacił za taksówkę i wszedł kierując się od razu do recepcji i pytając o Sydenhama, nie było na co czekać. Wyniosła blondynka spytała:

A czy pan Sydenham mieszka u nas?

Sądzę, że tak.

Sprawdziła listę gości czerwono polakierowanym paznokciem, podniosła słuchawkę i podała numer pokoju.

Czy pan chce z nim rozmawiać?

Tak, chciałbym. Podała mu słuchawkę.

John Sydenham, słucham.

Tu Lancaster.

O, świetnie, zaraz zejdę.

Głos był młodszy, niż Lancaster się spodziewał. Odłożył słuchawkę, podziękował blondynce i usiadł na jednej z kanap w hallu, płaszczem zakrywając lewą rękę i łańcuszek. Cały czas wchodzili i wychodzili ludzie, słychać było różnojęzyczne rozmowy, życie wokół szemrało to ciszej, to głośniej. Sydenham zszedł schodami, rozglądając się, jakby nie bardzo rozumiał, gdzie się znajduje. Lancaster nie wiedział, jak wygląda, ale krawat absolwenta Wykeham był wystarczającym znakiem rozpoznawczym. Wstał, zwracając w ten sposób uwagę Sydenhama, i wyciągnął do niego rękę.

Dawid Lancaster.

Witam, jak tam podróż?

Bez problemów.

Sydenham był średniego wzrostu, ciemnooki, gładko ogolony, miał mniej więcej trzydzieści lat — ocenił Lancaster. Nie wyglądał na kata. Twarz miła, może nieco zbyt pełna; żadnych zmarszczek, bruzd ani śladu wewnętrznych przeżyć.

Zapewne miałby pan ochotę czegoś się napić?

O, tak. Ale jestem skrępowany tym — Lancaster poruszył ramieniem. — A bar to miejsce zbyt uczęszczane.

W moim pokoju?

Okay.

Weszli na schody.

Tylko pierwsze piętro — powiedział Sydenham. W pokoju zamówił telefonicznie dwie whisky. Lancaster rzucił płaszcz i torbę na łóżko, ale nadal miał przy sobie teczkę.

Co panu powiedziano? — spytał Syndenham.

Niewiele. Żadnych szczegółów. Otrzymałem instrukcję, żeby do ostatniej chwili nie rozstawać się z teczką i jej zawartością. Aż do tego momentu mam iść za tym, kto mnie poprowadzi. Gdziekolwiek pan pójdzie, ja za panem.

Punkt dziesiąta mam być we Fresnes.

W więzieniu?

Sydenham skinął głową. — To pierwsza rzecz. Wezmę kogo trzeba przy wejściu dla dostawców. Lepiej jednak, żeby pan nie jechał. Zabierzemy pana później, powiedzmy kwadrans po.

Tutaj?

Tak, tutaj będzie najlepiej.

Kim są ci „my”?

Francuzi nie wypuszczą go, dopóki będzie na ich terytorium.

Kiedy je opuści?

Mniej więcej godzinę później. Samolot RAF–u zabierze nas z lotniska pod Beauvais. Sans phrase, sans ceremonie. Kiedy znajdziemy się na jego pokładzie, będziemy u siebie.

Dokąd polecimy?

Miało być Gutersloh, ale potem nastąpiła zmiana. Na południowy wschód od Hanoweru, jak słyszałem ostatnio. Stamtąd samochodem.

Do?

Feldhagen. Czas przybycia: druga nad ranem.

Przyniesiono whisky. Sydenham dał napiwek i gdy drzwi się zamykały za kelnerem, powiedział: „Za pomyślność” z dziwnym uśmieszkiem, jakby nagle odkrył dwuznaczność tego zwrotu.

Ta sprawa śmierdzi, nie da się ukryć — dodał, a Lancastera zaciekawiło, ile wie. — To dlatego pańska teczka jest taka gruba?

Niespecjalnie.

Zapewne nie ma sensu pana wypytywać. — To mógł powiedzieć tylko ktoś mało doświadczony. — Materiał supertajny?

Trzymajmy się lepiej międzydepartamentalnych zasad ostrożności, dobrze? — Lancaster poczęstował go papierosem. — Inaczej nie byłbym tutaj. I wolałbym nie być, zapewniam pana. Komu przekażemy papiery w Feldhagen?

Pułkownikowi Rouse.

I co dalej? Czy wracamy na własną rękę?

Oni tym się zajmą.

To dobrze. Szczodry rząd dał mi dwieście franków, ale nic na Niemcy. Tam będę pańskim gościem. Ale dopóki mam te franki, chciałbym zaprosić pana na kolację.

Teraz?

Brytyjskie Linie Lotnicze nie wysiliły się specjalnie i nie oczekuję też dobrej obsługi ze strony RAF–u. W środku nocy będziemy wściekle głodni.

Mam jeszcze sporo do załatwienia. Przede wszystkim muszę jechać do ambasady, a poza tym już jadłem. — Sydenham opróżnił szklankę. — Powiem panu, co zrobimy. Pan tu zostanie, dobrze? Zamówi pan do numeru coś do jedzenia i nie będzie wtedy kłopotu z łańcuszkiem i teczką. I gdzieś około dziesiątej piętnaście proszę na mnie czekać na dole.

Zgoda.

To znaczy na ulicy. Nie będę mógł wysiąść z samochodu, niech się więc pan rozgląda, to może być furgonetka.

Czy ma pan jeszcze pół godziny czasu?

Chciałbym mieć, ale muszę się spieszyć.

Okay.

Kiedy Sydenham wyszedł, Lancaster zdjął łańcuszek z ręki i wsunął teczkę do szafki przy łóżku. Było dopiero dwadzieścia po siódmej, czas wlókł się niemiłosiernie. Przed zamówieniem kolacji zadzwonił na Holland Park; instrukcje McBride’a nie mogły go pozbawić kilku minut rozmowy z Catherine i nagle ogarnęła go wielka tęsknota, żeby usłyszeć jej głos. Na połączenie z Londynem trzeba było czekać piętnaście minut, chodził więc niecierpliwie po małym dusznym pokoju, odsunął story i patrzył na sznur samochodów zmierzających do Gare de l’Est. Paryż, który znał, był daleko stąd.

Kiedy telefon zadzwonił, chwycił gwałtownie słuchawkę:

Halo?

Zamówiony numer londyński nie odpowiada.

Czy pani jest pewna?

Nagle usłyszał powtarzający się uporczywie sygnał.

To pański numer — powiedziała telefonistka z naciskiem, jakby zbyt często jej nie dowierzano. I dodała po chwili: — Czy skreśla pan tę rozmowę?

Rozczarowany odparł:

Tak, skreślam. — Konspiracja ciągle obowiązywała. Raz jeszcze poczuł się ograbiony, ale tym razem uczucie to było znacznie silniejsze, w niepokojący sposób kojarzyło się z porzuceniem. Wpatrzony w sufit leżał ukośnie na łóżku, wspominając te dni, kiedy nie robiła tajemnicy ze swoich uczuć, noce, kiedy jej głos łamał się w chwilach pożądania. Stopniowo tajała wobec niego, intrygując powściągliwością, która tak bardzo kontrastowała z głębią późniejszych przeżyć, że zdumiało go odkrycie, iż nie był pierwszym. I mógł mieć tego cząstkę mimo rozdzielającego ich kanału. Wielu było innych ludzi w jej życiu i oczywiście zawsze będzie, ale słowo, uśmiech, odpowiedź na pytanie, coś z tego albo wszystko przypominałoby mu, że wreszcie czeka go normalne życie, kiedy ostatnia przeszkoda zostanie usunięta, ta ostatnia, niepotrzebna, cholerna przeszkoda. „Czasem mnie przerażasz” — powiedziała poważnie w Kilvarnie, a teraz on sam siebie przerażał. A nim noc minie, znienawidzi siebie, to była jej zasługa, dzięki niej przeżył tę odmianę.

Zadzwonił prosząc o menu. Kiedy kelner przyjął od niego zamówienie, poprosił go także, żeby mu przyniósł sześć miniaturowych buteleczek szkockiej whisky, z pewnością podczas podróży będzie zimno. Sydenham powiedział mu, że ambasada płaci za pokój, kiedy więc o dziesiątej zszedł na dół, uregulował tylko swój osobisty rachunek. Pół godziny przedtem wahał się, czy jeszcze raz zadzwonić do Catherine, ale zrezygnował. Nie chciał zaognić rany jeszcze jednym rozczarowaniem.

Wyszedł na ulicę, było chłodno. W płaszczu czekał przy krawężniku, trzymając teczkę pod pachą. „Taxi, sir?” — zapytał portier, a on przecząco potrząsnął głową, obserwując, jak ludzie wchodzą do hotelu i wychodzą z niego, oczekując, że każdy podjeżdżający to samochód Syden — hama. Czekał tak ze dwadzieścia minut, wreszcie czarny citroen zatrzymał się w pewnej odległości od wejścia. Spojrzał na wóz z powątpiewaniem, gdyż nikt nie wysiadł, ale przez odkręcone okienko usłyszał swoje nazwisko. Kiedy podszedł, przednie drzwiczki otworzyły się. Nim wsiadł, sprawdził, kto jest w środku. Sydenham po lewej z tyłu, nieznajomy w środku i drugi nieznajomy po prawej stronie. I kierowca — w płaszczu przeciwdeszczowym i miękkim kapeluszu, tak samo jak ten z tyłu po prawej. Lancaster zatrzasnął drzwiczki i oparł się w fotelu. Nikt nic nie powiedział. Kierowca wrzucił bieg, ruszyli. Chance to pewno ten w środku, ale nie mógł się zmusić do tego, żeby spojrzeć w tył — wąska twarz, ostrzyżone krótko włosy, tyle zdołał dostrzec.

Dokąd jedziemy? Zabawić się? — Mimo żartobliwego tonu tego głosu, mówiącego z akcentem środkowej Anglii, zabrzmiało w nim coś jakby skarga. — To może zaczniemy od Folies Bergeres?

Lancaster poczuł zimny dreszcz na karku. W innym kontekście Conway kiedyś zapytał: „Skąd się wziął taki drań? Z jakiego gatunku ludzi?” Z naszego gatunku, pomyślał Lancaster. Wiedział, że nie będzie w stanie zapomnieć tego ani też żadnego innego szczegółu.


* * *


Poza miastem jechali dość szybko w kierunku równin na południe od Beauvais, to w tunelu przydrożnych platanów, to oddzieleni od rolniczej krainy tylko pasem trawy lub ścianą płotów. Od czasu do czasu mignęła im wioska niby oświetlony pociąg. Przed którąś z nich kierowca zaklął na przebiegającego kota i gwałtownie skręcił, ale nikt nie miał ochoty przerwać milczenia. Chance pokasływał i raz poprosił Sydenhama o papierosa. Potem pochylił się i dotknął ramienia Lancastera.

Pan jest Anglikiem?

Tak.

To dobrze. Człowiek ma już dosyć tych cholernych Francuzów, powiadam panu. Nieważne gdzie jedziemy, byle nie oglądać ich więcej.

Chwała Bogu, że nadal nic nie wiedział. Kilka minut przed jedenastą skręcili w boczną drogę, mocno się kołysząc. Wkrótce minęli jakąś bramę i zwolnili. Wzeszedł księżyc, prawie w pełni, i Lancaster zobaczył na linii horyzontu kilka niskich budynków. Przez jakieś pół kilometra podskakiwali na nierównej, pełnej dziur wąskiej drodze. Potem w dali mrugnęła latarka, wskazując w lewo, i kierowca zmienił kierunek, reflektory wyłowiły z ciemności jeszcze jeden samochód, stojący pod najbliższym budynkiem, trzy, a może cztery sylwetki i dalej za nimi dwusilnikowy samolot.

Sydenham wysiadł pierwszy, Lancaster ostatni. Patrzył, jak Sydenham podchodzi do tej grupki, wita się i coś mówi, patrzył, jak Chance idzie nie w nogę z eskortującym go mężczyzną, a tuż za nim kierowca. Chance był raczej niski, drobnej budowy i szedł jakoś sprężyście, jakby z nadzieją. Wszyscy ruszyli do samolotu. Kiedy Lancaster do nich dołączył, byli już przy maszynie: ci z citroena, jakiś nieznany cywil oraz, jak sądził Lancaster, pilot RAF–u i nawigator. Właśnie toczyła się ożywiona dyskusja. Eskortujący Chance’a spytał Sydenhama:

Nie macie własnych kajdanek?

Nie, uważałem za oczywiste, że…

Ja tych nie mogę zostawić. Są własnością mego wydziału.

Ale my je wam zwrócimy.

Niestety, nie mogę się na to zgodzić. Nie macie ze sobą kajdanek? Ani pan, ani ten drugi dżentelmen? — wskazał na Lancastera. — Na pewno? — Takie niedopatrzenie zdumiało go.

Nie — odparł ostro Sydenham — nie mamy! Rozmawiali po francusku, ale Chance orientował się, o czym mówili. Nie mógł nie zrozumieć — jego prawe ramię było podniesione, a kluczyk tkwił w zamku, trzymany w palcach: wskazującym i kciuku eskortującego. Lancaster nie widział dotąd jego twarzy, teraz oczy ich się spotkały i w tym momencie, po raz pierwszy w życiu, poczuł prawdziwą litość.

Dobrze — powiedział Sydenham z gestem bezradności. — Niech pan otworzy te kajdanki, jeśli pan musi.

Od tego momentu pan przejmuje odpowiedzialność.

Równie dobrze mogliby rozmawiać o paczce.

Proszę się nie obawiać, mam broń.

Kajdanki otworzyły się ze szczękiem. Chance zaczął rozcierać nadgarstki, a potem skłonił się szyderczo przed Francuzem. Jego twarz była księżycowo blada, wydawał się całkowicie bezbronny i nie wyglądał na kogoś, kto mógł zabić cztery osoby.


* * *


O jedenastej dwadzieścia pięć wzbili się w powietrze i poszli od razu ostro do góry, a światła, które zapalono, kiedy kołowali na start, zniknęły prawie zaraz potem. Siedzieli we trzech za skrzydłami, mając przed i za sobą rzędy pustych foteli.

Ale ważna ze mnie osobistość, co? — powiedział Chance jakby ze śmiechem, co wyraźnie świadczyło o tym, jak bardzo jest zdenerwowany. Nie miał płaszcza. Nosił granatowe ubranie, za duże na niego, szary gruby pulower, wygniecioną białą koszulę, był bez krawata. Siedział blisko Sydenhama, po drugiej stronie przejścia, i Lancaster podał im obu małe buteleczki whisky.

Dziękuję — powiedział Chance. — Cholernie było zimno na dworze.

Skierowali się na północny wschód, wyrównali lot. Paryż po ich prawej stronie zabarwił niebo różowym blaskiem. Lancaster dotknął ręką łańcuszka teczki i zaraz przypomniał sobie, dlaczego tu się znalazł. Gdyby Stary nie uparł się, żeby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, nie byłby tutaj. Gdyby nie Chance, nie przejmowałby się tym. Odpowiadał za osiemnaście stron sprytnie zazębiających się kłamstw, Chance to już była sprawa Sydenhama. Jednak to on sprawił, że doszło do tego wszystkiego i, na Boga, jak bardzo pragnął, żeby mieć bardziej odporne serce. Przy Walkerze tak było i przy Hearnie też. W każdym razie obaj nadal żyli i coś kiedyś osiągnęli. Chciał spytać Sydenhama, co stanie się w Feldhagen, ale teraz było to niemożliwe, zresztą jakoś wewnętrznie wzdragał się przed tym.

Papierosa? — Lancaster wychylił się ponad przejściem. Sydenham potrząsnął głową, ale Chance wziął papierosa.

Poproszę też o zapałkę. — Jak człowiek spragniony pochylił usta nad płomyczkiem. — Myślałem, że już nigdy nie zapalę papierosa z filtrem. Te, co mi dawali, cholernie paliły w gardle. — Dotknął dolnej wargi, jakby chciał zdjąć źdźbło tytoniu, papierosa ścisnął zębami. — Zna pan ten gatunek?

Tak, znam.

Samolot zakołysał się w świetle księżyca. Lancaster wypił do końca whisky z buteleczki.

Chance znowu się odezwał: — Proszę pana, o co tu chodzi? Czy może mi pan powiedzieć? — Lancaster udał, że nie słyszy, odwróciwszy głowę wypuścił duży kłąb dymu. — Cały dzień w drodze, a dotąd nikt mi nic nie wytłumaczył. Kiedy zapytałem, ci Francuzi na mnie nakrzyczeli, ale co z tego? Nie rozumiem ani słowa z tego ich bełkotu, tylko „Voulez–vous żig–a–żag?” I „combien” i takie tam. — Znowu pogardliwe parsknięcie, tym razem z większym lękiem. — O co tu chodzi? Po co te hocki–klocki?

Lancaster spojrzał z ukosa na Sydenhama. Miał ochotę powiedzieć Chance’owi: „Spytaj go sam, należysz do niego, nie do mnie”. Zamiast tego odparł:

Przenoszą cię.

Tak, widzę. Ale gdzie? Dlaczego? — Po chwili milczenia Chance znowu spytał: — Lecimy do kraju? Jestem teraz w rękach Brytyjczyków, prawda?

Tak — odparł Lancaster. — I będziesz w rękach Brytyjczyków.

Jeszcze raz spojrzał na Sydenhama, jakby gniewnie prosząc go o pomoc, a potem odwrócił się, obserwując powolne usuwanie się ziemi i jasne światła miast, gdzie życie normalnie się toczyło.


* * *


Lot się kończył. Wkrótce po pierwszej wyraźnie zeszli w dół, Lancaster czuł ucisk w uszach. To, co zapewne było Hanowerem, zostało daleko po lewej, przechylili się, skręcając na południe, szukając pasa. Chance drzemał, ale kiedy praca silników pogłębiła się, nagle się ocknął, a na jego kościstej twarzy pojawił się wyraz czujności.

Czy jesteśmy na miejscu?

Chyba tak.

Na szczęście nie pytał gdzie. Koła wypuszczone, klapy ustawione pionowo, schodzili gładko, prawie bez wstrząsów. Po obu stronach w tyle widać było drzewa i zapewne jeszcze jeden pas startowy, przed sobą mieli szereg budynków. Lancaster sięgnął do kieszeni, wyciągnął pozostałe buteleczki i podał je Chance’owi.

Proszę…

Dziękuję panu. Będzie na drogę.

Coś w tym rodzaju.

Zatrzymali się. Pilot otworzył drzwi od kabiny.

Panowie, nasz lot skończony, jest pierwsza czternaście, wszystko w porządku.

Kiedy oni odpinali pasy, przez betonową płytę jechał szybko samochód. Teraz czekała ich tylko realizacja pomysłu, który lepiej żeby nigdy się nie zrodził. Lancaster wstał zesztywniały, przykuty do teczki tak samo jak Chance do następnych kilku godzin.



Rozdział 7


W księżycowej poświacie samochód miał żółtawy kolor. Krępy podpułkownik, który ich przywitał, zwrócił się od razu do Sydenhama:

Witam, jestem Rouse!

Płaszcz, rękawiczki, na czapce odznaka sztabu generalnego, kropelka wisząca na końcu nosa, którą niecierpliwie starł. Było tu zimniej niż w Beauvais, co najmniej o dziesięć stopni.

Chance trząsł się. — Dlaczego wojsko? Co wojsko ma do mnie?

Spokojnie — powiedział Sydenham.

Gdzie mnie, u licha, zabierają? — Zaczęło go ogarniać przerażenie, a ton skargi był wyraźniejszy. — Czy nikt nie może mi odpowiedzieć na tak cholernie proste pytanie?

Wsiadajmy — uciął Rouse. — Tu zamarzniemy. Sydenham łagodnie pchnął Chance’a. — Na tył, razem ze mną.

Dołączył do nich Rouse. Jak przedtem, Lancaster siedział obok kierowcy — mocno zbudowanego młodego kaprala, który bez przerwy żuł gumę.

Gdzie my jesteśmy? — znowu spytał Chance, wyglądając przez okienko. — To przecież nie Anglia… Niech ktoś wreszcie powie, czy to Anglia?

Jesteś w Niemczech — odparł Rouse jakby zdziwiony, że tamten nie wie.

W Niemczech?… O rany! Dlaczego? Dlaczego w Niemczech, odpowiedzcie mi.

Wszyscy milczeli. Samochód jechał.

Do diabła z wami wszystkimi.

Otworzyła się brama, wartownik zasalutował, kiedy podjechali bliżej.

Rouse powiedział: — Jesteśmy trochę spóźnieni, kapralu. Proszę zrobić, co się da…

Kapral przestał żuć, żeby wymruczeć: — Taakjes…

Przez czterdzieści minut jechali bardzo szybko, chyba unikając większych miast. Drogi były dobre i proste, ale żadną nie jechali dłużej. Kilka razy zmieniali kierunek, zmierzając jednak na wschód, było pusto, spotkali jedynie kilka samotnych samochodów i konwój wojskowych ciężarówek. Chance opróżnił kolejno pozostałe trzy buteleczki i whisky dodała mu odwagi.

Jak dojedziemy na miejsce, to chcę zobaczyć tego, co jest najważniejszy. Mam prawo do wyjaśnień, wszelkie prawo, nawet jeśli to jest ostatnia rzecz, jaka mi się należy. — Mówił niewyraźnie. — Kim wy jesteście? I po raz setny pytam, gdzie, cholera jasna, mnie wieziecie?

Jedziesz do Feldhagen — odparł Rouse.

Gdzie? Do Feldhagen? To nic dla mnie nie znaczy. Po co?

Tam wszystko zostanie ci wyjaśnione.

Tylko tyle można mu było zgodnie z prawdą powiedzieć, ale jakoś go to uspokoiło. Lancasterowi czas dłużył się okropnie, nie wyobrażał sobie, że przebywanie z Chance’em okaże się tak wyczerpujące, a litania zadawanych pytań nie do zniesienia. Napięcie rosło w miarę upływu czasu. Musiał chyba istnieć jakiś inny sposób, żeby w porę uratować Rzymską Świecę. Musiał istnieć. Nic dziwnego, że Stary się opierał.

Mróz błyszczał teraz na drogach i polach. Jechali w lewo i w prawo, i znów w lewo, wreszcie drogowskaz obwieścił, że wjeżdżają do Feldhagen. Było to małe miasteczko, podobne do tych, które mijali, ale czy miało to jakieś znaczenie? Lancaster odetchnął z ulgą. Przejechali przez brukowany plac, po jednej stronie była gospoda, po drugiej spory budynek z balkonem i wieżą zegarową. Dwanaście minut po drugiej.

Nie najgorzej — mruknął Rouse. — Nie najgorzej. — Do Sydenhama zaś powiedział: — Jeszcze około dwóch kilometrów.

Znowu byli na szosie. Lancaster zauważył, że kierowca przeszedł na światła postojowe, potem odruchowo spojrzał w lewo, ciekaw, czy tam właśnie jest granica, ale zobaczył tylko pola i kępy drzew. Dwa ostre zakręty i nagle po prawej ogrodzenie ze szlabanem, za nim blisko siebie kilka wojskowych baraków tworzących literę U z masztem pośrodku.

Zatrzymajcie się koło wartowni, kapralu.

Stanęli, nikt nie wyszedł na ich spotkanie. Rouse wysiadł z samochodu i ruszył do środkowych drzwi baraku. Kiedy je otworzył, błysnęło światło. Po chwili wrócił z sierżantem żandarmerii wojskowej.

Teraz możesz go przekazać, Sydenham.

Słuchajcie — zaczął Chance — chciałbym z kimś porozmawiać.

Wszystko we właściwym czasie — odparł spokojnie Rouse.

Co tu jest grane? Kim jest ten facet?

Wysiadaj. — Rouse powiedział to nagle bardzo ostro: — Szybciej!

Rozkaz odniósł skutek. Chance zapewne przywykł do rozkazów. Niezdarnie się wygramolił, znowu wyraźnie przerażony.

Zabierzcie go, sierżancie.

Tak jest, sir.

Lancaster obserwował ich, jak szli do strażnicy, Chance się po prostu wlókł. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Lancaster powiedział do Rouse’a:

Otrzymałem instrukcje, żeby przekazać wam dokumenty, jak tylko Chance znajdzie się pod waszą opieką.

Chciał się pozbyć tej cholernej przykutej do ręki teczki, pozbyć raz na zawsze.

Jeszcze nie jestem gotów do ich przejęcia, jeśli nie robi to panu różnicy.

Rouse miał cieniutkie jak ołówek wąsiki, czego Lancaster przedtem nie zauważył. Aż do teraz właściwie nie rozmawiali z sobą.

Kiedy to nastąpi?

Za pół godziny. — Nikły uśmiech stłumiony czapką. Sydenham dla rozgrzewki przytupywał nogami.

Może moglibyśmy gdzieś zaczekać.

Proszę, żebyście obaj panowie poszli ze mną. Ostatecznie to wasza sprawa i chciałbym, żebyście się przekonali, co zostało przygotowane.

To chyba niepotrzebne — powiedział Lancaster.

Zaledwie kilkaset metrów. Wkrótce go przyprowadzimy. A tam jest dla niego ubranie.

Ubranie?

To, które będzie nosić.

Pan chce powiedzieć, że…

Że się przebierze? Tak. Będzie musiał wyglądać odpowiednio do sytuacji. — I Rouse dodał ostro: — Nigdy nie należy robić drobnych oszczędności. — Był żołnierzem, słuchał rozkazów. Dla niego nie istniały komplikacje.

O Boże! — westchnął Lancaster.

A to, co pan przywiózł, będzie wszyte w bieliznę, którą mu damy. Proszę więc zaczekać, dopóki nie znajdziemy się na miejscu, a wtedy obu panom wszystko pokażę.

Wyglądało na to, że Rouse chce dać Lancasterowi prztyczka w nos. Najpierw szli obok siebie, dość szybko, potem jeden za drugim, aż wreszcie Rouse skręcił z drogi na ścieżkę, wzdłuż której z obu stron rosły drzewa. Po kilku minutach ścieżka wyprowadziła ich na otwartą przestrzeń. Ujrzeli przed sobą nadgraniczną zaporę z drutu kolczastego, ciągnącą się od lewej do prawej. Za nią była jeszcze jedna zapora, wyższa, solidniejsza, z dwiema wieżami obserwacyjnymi. Budynek, który przypominał dom farmerski, znajdował się o kilka metrów od najbliższych zasieków i Rouse prowadził ich w tym kierunku.

PO — powiedział cicho i dodał wyjaśniająco: — Punkt operacyjny.

Z komina snuł się dym, okna były osłonięte okiennicami. Wmurowaną w tylną ścianę domu drabiną można było wejść na platformę zbudowaną na dachu.

Proszę nie palić.

Szli za Rouse’em i zatrzymali się patrząc na pas ziemi między Zachodem i Wschodem. Panowała absolutna cisza, jakby ktoś idąc na palcach wstrzymał oddech. I zdawała się pogłębiać, kiedy Rouse zaczął tłumaczyć szczegóły unicestwienia Chance’a.

Mówił bardzo cicho:

Odległość między ich zasiekami i naszymi wynosi sto jardów. Mają dwie wieże obserwacyjne, jak panowie widzicie, oddalone od siebie około czterystu jardów. Dawniej minowali swoją stronę pasa, ale teraz już tego nie robią, w każdym razie na tym odcinku. A to z powodu cmentarza, znajdującego się o tam, po prawej stronie. — Wskazał w kierunku srebrzystej dali. — Cmentarz znajduje się po obu stronach pasa i w ostatnich latach w określone dni pozwolili mieszkańcom Feldhagen odwiedzać rodzinne groby, pielęgnować je i tak dalej. Teraz, jeśli spojrzycie panowie trochę w lewo, zobaczycie jakieś stare narzędzie rolnicze, chyba to jest brona, cholernie zardzewiała. Na wprost nas widać dwa dęby i jeszcze jeden trochę bardziej w prawo. Jest tam również zagłębienie w ziemi — widzicie je? Brona, drzewa i to zagłębienie są właściwie jedyną osłoną. — Mówił beznamiętnie rzeczowo, dla niego była to po prostu akcja, którą należało przeprowadzić w określony sposób. — Nasz plan wygląda następująco: dwóch ludzi zostanie umieszczonych na skarpie, tam w dole, poniżej nas, w lewo. Jeszcze jeden będzie tu na górze, gdzie się znajdujemy obecnie, a dwóch dalszych będzie leżeć na ziemi, niedaleko stąd po prawej — nie możecie panowie wyraźnie zobaczyć, o co mi chodzi, ale oni, znajdując się naprzeciw zapory z drutów, z łatwością będą mogli przez nią strzelać. Każdy z nich to strzelec wyborowy.

A Chance? — spytał Sydenham.

Przejdzie przez lukę dokładnie na wprost domu.

Lancaster oblizał wargi. „Jak mechaniczny zając na wyścigach psów…” — powiedział McBride, a potem usłyszał głos Conwaya: „Francuzi też go zabiją z zimną krwią, Andrew…” A jednak. To nie powinno się stać. Spojrzał spod oka na Sydenhama, mając nadzieję, że zobaczy na jego twarzy przebłysk tego, co sam czuł, ale Sydenham był tak zmarznięty, że na nic nie zwracał uwagi.

Patrolujemy ten teren na odcinku trzech kilometrów w obu kierunkach — nadal wyjaśniał Rouse. — To nudne rutynowe zajęcie, trwające od lat. I dlatego jest niezwykle ważne, żebyśmy dobrze przeprowadzili rozgrywkę.

Co pan przez to rozumie?

Najmniejsze podejrzenie, że to jest z góry ukartowane, przekreśli wszystko. Oni tam po drugiej stronie patrolują z wielką zaciekłością i na swoich wieżach mają reflektory. Wystarczy najmniejsze zamieszanie u nas, a zaczną błyskawicznie działać, są dziesięć razy bardziej podejrzliwi niż my. Trzy miesiące temu ktoś od nich próbował przekroczyć granicę, zastrzelili go, nim przebył dwadzieścia jardów. Ale z naszej strony tego się nie spodziewają. Musimy udać, że improwizujemy nasz ogień. To musi mieć pozory działania ad hoc. Następnie pozwolimy, żeby Chance jak najbardziej zbliżył się do ich strony.

Chmura przysłoniła księżyc i ciemność gwałtownie się pogłębiła. Po chwili odpłynęła, ale Rouse nie czekał.

Doskonale wiedział, co ma przed sobą, jakby patrzył na fotografię.

Chance ma trzy drogi do wyboru. Albo pójdzie w kierunku brony, albo drzew, albo zagłębienia. Mogę się założyć, że pójdzie w kierunku drzew, ale właściwie to nie ma większego znaczenia, którą trasę wybierze. Możemy go mieć na muszce we wszystkich trzech wariantach. Moi ludzie będą przygotowani na każdą ewentualność. Ważniejsze jednak jest to, jak my rozegramy sprawę. Jeśli o nas idzie, wszystko musi mieć pozory przypadku. I tak będziemy postępować. — Wierzchem dłoni w rękawiczce starł jeszcze jedną kroplę z czubka nosa. — Pozwolimy mu przebiec około trzydziestu jardów i wtedy nasz człowiek, o tutaj, na tej platformie, krzyknie ostrzegawczo. Zwykle ktoś tam jest o różnych porach nocy, i oni o tym wiedzą. A więc ostrzeżenie i zaraz potem jeden strzał, dla nas znak, że akcja się zaczęła. Ten strzał padnie stąd. Potem jeszcze jeden okrzyk i zamieszanie koło domu oraz drugi strzał ostrzegawczy oddany przez jednego z naszych ludzi znajdujących się blisko zasieków. — Mówił bardzo cicho. — Możliwe, że wtedy tamci włączą swoje reflektory. Czy tak będzie, to się okaże, ale moim zdaniem należy się liczyć z tym, że nic nie zrobią, żeby wychwycić Chance’a, ale będą się starali nas oślepić. Jeśli zrobią to szybko, może im się uda — to stary sposób — i na tym skoncentrują swoją uwagę. Wtedy właśnie usłyszą drugi strzał. Nie mogą jednak być równocześnie wszędzie z tymi swoimi reflektorami, a Chance znajdzie się wtedy w połowie drogi albo będzie blisko drzew, albo przy bronie, albo będzie się kierować do zagłębienia. A wtedy przyjdzie kolej tych na skarpie. Będą mogli go wyłapać niezależnie od tego, jaką drogę wybierze, czy będą reflektory, czy nie. Zagłębienie jest bardzo płytkie, widoczne ze skarpy, na drzewa też mamy trzy dobre kąty ostrzału… Strzelanina wtedy będzie miała wszelkie pozory przypadkowości, jakby nas zaskoczyli ze spuszczonymi portkami. A to jest właśnie naszym zadaniem.

Odwrócił się jakby od plastycznej mapy.

Są jakieś pytania? — Ale zarówno Lancaster, jak i Sydenham przecząco potrząsnęli głowami.

Mam świetnych ludzi, najlepszych, jakich można sobie wyobrazić. W tym wypadku nie ma mowy o niepowodzeniu. Cały dowcip polega na tym, żeby to wyglądało na całkiem nieoczekiwany incydent.

Zgodnie z najlepszą tradycją wygrzebywania się z każdej sytuacji — mruknął Sydenham.

Istotnie tak — odparł Rouse nieświadom jego sarkazmu.

Zaczęli schodzić z drabiny, Lancaster rzucił ostatnie spojrzenie z platformy, nim ruszył w dół za Sydenhamem, świadom, że ta sceneria prześladować go będzie do końca życia, a litość przekształciła się we wstyd, wstyd tak dotkliwy, że nawet Catherine nie byłaby w stanie go wymazać. Trudno?… Ale nie do tego stopnia! To, czego dokonał w przeszłości, zawdzięczał swej odwadze i pamięci, nie miał żadnych szyfrów, mikrofilmów, tajnych skrytek, technicznych urządzeń ani specjalnego przygotowania. Tupet, fotograficzna pamięć i żelazna samokontrola — to była jego jedyna broń, to i bezwzględne oskarżanie innych w momencie zagrożenia. Dlatego tu się znalazł. Chance również. Ale to wszystko nie było tego warte.

Co będzie teraz? — spytał Sydenham Rouse’a z zaciśniętymi ustami; sprawiał wrażenie mocno zaskoczonego.

Wrócimy do wartowni.

Co potem?

Potem go sprowadzimy.

Czy on już wie? — spytał Lancaster.

Co wie?

Czy mu powiedziano?

Jeszcze nie.

Kto to zrobi? — Skupili się u stóp drabiny, oddechy ich parowały w powietrzu. — Pan?

Dzięki Bogu, nie — odparł Rouse tym samym urywanym głosem, który w tym momencie świetnie mógł maskować wszystkie jego uczucia. — Nie, to nie będę ja.

Więc kto? — spytał Sydenham marszcząc brwi. Znowu ruszyli i Rouse nie odpowiedział. Zamiast tego odwrócił się do Lancastera mówiąc:

Nie ma sensu, żeby pan szedł z nami. Najlepiej będzie, jeśli pan zaczeka na nasz powrót.

Nasz? — spytał Sydenham.

Do pana należy decyzja. — Potem znowu zwrócił się do Lancastera: — W domu jest piec, na pańskim miejscu rozgrzałbym się. Ma pan przed sobą jeszcze kwadrans albo i więcej czekania.

Dobrze — zgodził się Lancaster.

Patrzył, jak Rouse i Sydenham odchodzą, dom zasłaniał ich od strony wież obserwacyjnych. Kiedy znaleźli się między drzewami, przeszedł na tę stronę domu, gdzie światło przenikało przez kiepsko osadzoną futrynę drzwi.

Ktoś się poruszył w zacienionym kącie muru i spytał:

Kto tam?

Lancaster dostrzegł uzbrojonego wartownika.

Pułkownik Rouse powiedział, że mogę zaczekać w środku.

Pańskie nazwisko?

Lancaster.

Okay. Proszę szybko zamknąć za sobą drzwi.

Kiedy wszedł, buchnęło na niego ciepło. Stanął bokiem nie rozglądając się wokoło, dopóki nie zamknął starannie drzwi. A kiedy się odwrócił, mrugając oślepiony światłem lampy benzynowej stojącej na umieszczonym pośrodku piecu, zobaczył jakiegoś człowieka grzejącego sobie przy nim ręce. Nie dowierzając własnym oczom przekonał się, że to jest McBride, i wtedy ogarnęła go lodowata fala przerażenia, od razu pojął, że stało się coś strasznego.


* * *


Witam pana, sir. — Stał jak wrośnięty przy drzwiach. — Ja… ja nie spodziewałem się spotkać tu pana. — Uśmiech, który tak łatwo mu zawsze przychodził, teraz był żałosny.

McBride wyprostował się.

Nastąpiła zmiana planu, Dawidzie.

Ach, tak.

Chance nie przejdzie granicy.

Nie przejdzie? Ale… — Lancaster wykonał nieokreślony gest wolną ręką, wstrząśnięty, pełen podejrzeń, rozpaczliwie szukając w myślach powodu, dla którego McBride jest tutaj. — Czy Rouse wie o tym? Przed chwilą rozstałem się z nim i on…

Nie.

A więc odwołano wszystko? Czy tak?

Wręcz przeciwnie. Zmiana dotyczy tylko Chance’a. Widzisz, Dawidzie, to ty zajmiesz jego miejsce.



Rozdział 8


Skończyło się, Dawidzie.

Kiedy Lancaster się odezwał, to nie był jego głos, wargi wprost przylgnęły mu do zębów.

Nie rozumiem — wyjąkał. Ale rozumiał i zadrżał wewnętrznie. — O co tu chodzi? Rouse i Sydenham, i ja… — Nie mógł przerwać. — Dlaczego pan tu jest?

Jestem tu po to, żeby dokonać podsumowania — odparł McBride. — I poprosiłem o ten specjalny przywilej. Wszystko się skończyło. Wpadłeś. Rzymska Świeca i ty — koło się zamknęło.

Nie wiem, o czym pan mówi. — Zrobił krok w przód, znów nieokreślony gest prawą ręką, lewa przykuta do teczki. — Rzymska Świeca?… to niedorzeczne.

Wcale nie.

Ależ tak jest, tak jest, mówię panu. — Jego podniesiony głos rozległ się w izbie, której Lancaster w ogóle nie widział, dla niego istniał tylko McBride.

A ten powiedział: — Gdyby tak nie było, nie znaleźlibyśmy się w tej chwili twarzą w twarz. — Nie drgnął. Przez długą nie do zniesienia chwilę panowała cisza, cisza przerywana tylko krokami wartownika na zewnątrz. Na czole Lancastera pojawiły się krople lodowatego potu.

Pan chyba oszalał, sir — powiedział wreszcie z rozpaczą. — Czy pan sugeruje…

Niczego nie sugeruję. Opieram się na faktach. Sprawdzonych faktach, a najważniejszy z nich jest ten, że regularnie dostarczałeś tajnych informacji obcemu mocarstwu.

Ja?

Tak, Dawidzie, ty.

To potworne oskarżenie. Zaprzeczam temu.

Oczywiście, ludzie twego pokroju zawsze zaprzeczają, jak to powiedziałem, kiedy rozmawialiśmy o Stephenie Hearne. — I z wielką siłą i przekonaniem McBride ciągnął dalej: — To, w co wpakowałeś Hearne’a, nie było zbyt mądre. Miało wszelkie znamiona amatorszczyzny, bo jesteś tylko amatorem. Amatorem. Amatorzy zaś nigdy nie powinni stawać przeciw profesjonalistom. Głębokie wody są dla tych, którzy umieją pływać.

Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan mówi. Ani słowa.

Przestań — powiedział McBride karcąco. — Dajmy temu spokój, dobrze? Nie mamy wiele czasu, a tobie należą się pewne wyjaśnienia.

Znowu przeraźliwy strach ogarnął Lancastera, kiedy pomyślał, że za drutami czeka go ten z okrutną precyzją wyreżyserowany koszmar. To nie o niego chodziło. To niemożliwe. Stary nigdy na to nie pozwoli. Nigdy… Zrobił jeszcze jeden krok w kierunku McBride’a, który wydawał się przybliżać i oddalać z każdym bolesnym uderzeniem serca. Nie mógł pojąć, że McBride jest wrogiem. Conway tak, Sloan tak, właściwie wszyscy inni, ale nie McBride.

Niech pan posłucha… — zaczął.

To ty posłuchaj. — Coś trzasnęło w piecu. — Czy pamiętasz Walkera? W pewnych kręgach istniały wątpliwości co do tego, co spotkało Walkera. Nie od razu się zrodziły, dopiero później, po kilku miesiącach. Ale ty wtedy byłeś w moim departamencie i ja ciebie darzyłem zaufaniem właśnie z powodu tej sprawy, poza tym przez długi czas twemu zachowaniu nic nie można było zarzucić. Sami mieliśmy wątpliwości, możesz mi wierzyć, Dawidzie. Ze względu na twoje bliskie związki z Walkerem wydawało się przez pewien czas niemożliwością, żebyś ty mógł z tego czerpać jakąś korzyść.

To wszystko nieprawda.

Gdybyż tak było. — McBride zamknął oczy. — Osiem miesięcy temu, prawie co do dnia, CIA doniosła o przecieku dotyczącym Rzymskiej Świecy. Osiem miesięcy temu, Dawidzie, na długo zanim wymyśliliśmy Adlera.

Wymyśliliście?

Tak, wymyśliliśmy. Wiele wymyśliliśmy, rozumiesz? Czy to cię szokuje?

Pan kłamie.

Wiosną zajęliśmy się tobą. Ale nawet wtedy rozbroiły nas twoje amatorskie metody. Nadal nie byliśmy całkowicie pewni, trwało to dłuższy czas, do niedawna. Wymyśliliśmy więc Adlera jako środek nacisku. I można powiedzieć, że się nam udało.

Wartownik na dworze zakaszlał. Drzwi były jak zabarykadowane.

Nie wiem, czy ktokolwiek obrał kiedyś taką linię postępowania jak ty. Jedynie Blake’owi udało się wyrządzić więcej szkody. Gdybyś miał więcej czasu i możliwości, z pewnością usunąłbyś go w cień. Rzymska Świeca jest w swojej kategorii najdoskonalszą bronią, jaką stworzył nasz kraj, a Dysk rokuje jeszcze lepsze nadzieje. Miałeś wielkie możliwości, Dawidzie, i miałbyś jeszcze wiele innych. Twoja klęska polega na tym, że cały materiał, który w ostatnich tygodniach dostałeś w swoje ręce, był specjalnie spreparowany.

Lancaster zachwiał się.

Dziwne, że nie nabrałeś podejrzeń kilka razy przedtem: na przykład kiedy Norris wspomniał o tym, że P5 może mieć nowe zastosowanie. Ale to mówię tylko marginesowo. A za szkody, jakie wyrządziłeś przedtem, poniesiesz karę w sposób, jaki sam wymyśliłeś, co w końcu zakrawa na ironię. Nie byliśmy też tak prymitywni, jak sobie wyobrażałeś. Wszystkie wchodzące w grę ambasady były na tyle czujne, żeby dostrzec pewne fakty. Fletcher został aresztowany jawnie, a więc uznały, że masz wystarczający powód, żeby wpaść w panikę. Co miało być poparte naszym oświadczeniem, że jedziesz na rozmowy w Niemczech. Chance był tylko drugą, gorszą możliwością. Poza tym oni tutaj ciebie rozpoznają, twoja twarz nie będzie im obca.

Pan nie mówi tego poważnie.

Czyżby?… Cofnij się tylko myślą, Dawidzie. Przypomnij sobie, co myślałeś, kiedy byłeś przekonany, że wodzisz nas wszystkich na sznurku. Gotów byłeś chronić swoją pozycję oskarżając innych. Ale zrujnowanie życia dwom ludziom nie wystarczało ci. Posunąłeś się dalej. W tym samym celu byłeś gotów wykończyć jeszcze jednego człowieka.

Chance jest mordercą, a poza tym… Przerażony Lancaster zaczął mówić o żalu, wstydzie, próbując powiedzieć, że jest wstrząśnięty, oczekując w zamian choćby błysku współczucia, ale wzrok McBride’a był jak stal, lodowaty, i kiedy tak Lancaster usiłował bronić się, zrozumiał z przerażeniem, że ten wzrok zawsze był taki. Ale mimo to mówił dalej, niepewnie próbując ujrzeć znowu tak dobrze mu znaną przyjaźń, łagodność, kruchość.

Robi się późno, Dawidzie. — McBride potrząsnął głową.

Pan musi zrozumieć! Chcę panu powiedzieć…

To nic nie zmieni.

Muszą być zarzuty, określone zarzuty. Proces… mam prawo do procesu.

Już nie masz żadnych praw.

Jestem niewinny! — krzyknął przerażony Lancaster. — Niewinny!

Jakiś owad uderzył o szkło lampy i martwy opadł, życie trwało nieustannie. McBride nawet nie drgnął.

Słuchaj — powiedział głosem jak zawsze cichym. — Wiesz zbyt wiele, stanowczo zbyt wiele. A więzienie nie wchodzi w rachubę. Za parę lat wymieniliby cię albo wyszedłbyś. A my nie zamierzamy ryzykować, w każdym razie nie w twoim wypadku. Wymyśliliśmy więc Adlera i Sloan czekał, w którym kierunku skoczysz. Na Hearne’a nikt z nas nie liczył. A na pomysł z Chance’em chyba sam Merton by nie wpadł. Ale ponieważ tyś to zrobił i ponieważ ty mogłeś się tym zająć, rozwinęliśmy ten pomysł. Wymyśliliśmy także Chance’a, to znaczy człowieka, którego eskortowałeś. Prawdziwy Chance zapewne nadal jest w Bordeaux. W całej sprawie Francuzi nie brali udziału, z wyjątkiem tego, że skorzystaliśmy z lotniska zapasowego w Beauvais, które jest pod kontrolą NATO… Inni też potrafią pociągać za sznurki, Dawidzie.

Nic na tym nie skorzystacie. Nic! Słyszy pan?

Sądzisz, że nie?

Wszystkie informacje dotyczące Rzymskiej Świecy już do nich dotarły, podczas ubiegłego weekendu. Wszystko. To, co było w aktach… Doskonale też się orientują w waszej „akcji ratunkowej”. Wiedzą o wszystkim, rozumie pan? Wiedzą, że ktoś przekroczy granicę z tym — Lancaster machnął teczką — i że nie należy tego brać w ogóle pod uwagę. To, co tutaj zostało przygotowane, nic nie da. Nic. — Lancaster urwał, wygrawszy swój atut. Jedyny. Na kilka sekund błysnął drżący płomyczek nadziei.

Przyznajesz się do tego, ale nadal utrzymujesz, że jesteś niewinny? Powiadasz mi, że Chance miał niepotrzebnie paść ofiarą, i mimo to śmiesz mi mówić, że ci go żal?

Nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie.

McBride spojrzał na niego obojętnie. Może zrobiło mu się żal człowieka takiego jak on sam. Może współczuł cierpieniu, jakie widział w oczach Lancastera, jego przerażeniu. Ale to wszystko. Poza tym cienia litości, gdyż nie mógł się z nim identyfikować.

Twoi przyjaciele po drugiej stronie granicy o niczym nie wiedzą, Dawidzie.

Właśnie, że wiedzą.

Zapewniam cię, że nie wiedzą. Zgarnęliśmy Fletchera tydzień temu, dokładnie w ubiegły czwartek.

Pan bluffuje.

Po cóż miałbym to robić. Jeśli ci na tym zależy, powiem więcej o Fletcherze. Naprawdę nazywa się Fleischer. A może o tym nie wiedziałeś? Fleischer, czasem Martin Brain, zamieszkały w Tythe Barn Inn, Lisdoonvarna. W Republice Irlandzkiej… Uważasz to za bluff?

Lancaster się zachwiał i oparł rękami o stół, który ich dzielił.

Trzeba przyznać, że byliście dobranym duetem. To, że tak jawnie się spotykaliście, wcale nie ułatwiło nam sprawy. Ale w końcu zdobyliśmy potrzebny nam dowód, i to nie w ostatni czwartek. Z twoich własnych ust. — McBride urwał i dopiero po chwili powiedział: — Pamiętasz z pewnością dużą damską puderniczkę. Nosiłeś ją czasem dla swojej towarzyszki. Czasem przecież ty i Fletcher byliście sami, nawet w publicznym miejscu.

Nie! — krzyknął rozpaczliwie Lancaster, a jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. — Chryste miłosierny, nie!

Był tam magnetofon.

Nie!

Panna Tierney nie tylko po to zaczęła pracować w Departamencie Uzbrojenia, żeby zostać sekretarką Conwaya.

Lancaster zaniemówił zapominając o McBridzie, o Fletcherze, o tych wszystkich, którym służył. Umrzeć można na wiele sposobów, coś w nim się skurczyło, zapadło w nicość.

Nie wierzę panu. Nigdy nie uwierzę… Myśmy się kochali. — Ramiona mu drżały, wreszcie opadły wszelkie pozory panowania nad sobą. — To była miłość.

A co ty wiesz o miłości?

Żadnej odpowiedzi. Dały się słyszeć czyjeś kroki.

I co to jest miłość? — zadał retoryczne pytanie McBride.

Obszedł stół, chwilę stał przed drzwiami, nim wyszedł. Emocje były luksusem, na który sobie nigdy nie pozwalał.


* * *


Rozebrali Lancastera aż do bielizny, potem sprawdzili jego kieszenie i wreszcie plastikową kopertę zawierającą fotokopie przymocowali po lewej stronie koszuli. Byli nawet życzliwi i przesunęli go bliżej pieca, bo się trząsł z zimna. Któryś z nich powiedział potem, że zachowywał się, jakby go nie dotyczyło to, co z nim robią. Nie odezwał się ani słowem, nie protestował, nie opierał się, ale żaden z nich nie mógł sobie przypomnieć wyrazu jego twarzy, bo nie śmiał na niego spojrzeć. Kilka rzeczy włożyli po sprawdzeniu do kieszeni i zatrzymali tylko płaszcz, zamiast tego dali mu szary kombinezon ni to stary, ni to nowy, który zapięli aż pod szyję.

Było dokładnie sześć minut po trzeciej, kiedy przeszedł przez lukę w zasiekach naprzeciw domu. Niebo było bezchmurne, specjalnie wybrali taką właśnie chwilę. Szedł bez oporu, jakby oszołomiony, z opuszczonymi rękami i patrzył przed siebie. Nie spieszył się. Po kilkunastu krokach zawahał się, zatrzymał, nieco obrócił i może pod wpływem okropnego strachu uniósł ręce w górę niby w błagalnym geście. W tym momencie zaczęto realizować plan Rouse’a.

Z platformy dał się słyszeć chrypliwy okrzyk i zaraz potem suchy odgłos strzału. Grudy ziemi wzbiły się o kilkanaście centymetrów od miejsca, gdzie stał Lancaster, pod wpływem tego okręcił się, jakby oprzytomniał i skulony, z opuszczoną głową, zaczął biec w stronę drzew.

Musiał usłyszeć hałas, jaki wybuchł koło domu — głosy, tupot nóg, trzask drzwi. Zapewne pamiętał, że następny strzał również będzie niecelny. Musiał sobie przypomnieć wskazówki inscenizacyjne, kiedy ruszył pędem, odzyskując najwidoczniej pełną jasność umysłu, gdyż biegł klucząc, nim strzelił drugi leżący na ziemi snajper. Zabrzmiało to niby klaśnięcie dłoni, kula w coś uderzyła i odbiła się rykoszetem, usłyszeli w drutach jej łkający gwizd. Usłyszeli także — Lancaster też musiał to usłyszeć — zaniepokojone głosy po drugiej stronie, szczekliwy rozkaz dobiegający z jednej z wież.

Wszystko teraz działo się jednocześnie, a jednak na pozór w zwolnionym tempie. O czterdzieści jardów od domu Lancaster się potknął i upadł, był wtedy o jakieś dwadzieścia jardów od najbliższego drzewa. Kiedy rozpaczliwie próbował dźwignąć się na nogi, strumień światła błysnął z lewej wieży, przesunął się z boku na bok, omiótł go i potem wrócił, zatrzymując się na nim, jakby zdumiony tym odkryciem, a jaskrawy blask obrysował jego sylwetkę. Znowu zaczął biec, potykając się, krzycząc: „Nie!… Nie!”, jedną ręką zasłaniał się przed oślepiającym światłem. Przez ułamek sekundy światło go więziło, potem gwałtownie się przesunęło i w tej samej chwili drugie błysnęło z prawej wieży, zostało skierowane na dom i zatrzymało się tam.

Patrzący z platformy przez chwilę mieli wrażenie, iż Lancaster zniknął. Ale ze skarpy był wyraźnie widoczny, znajdował się o kilka kroków od drzew, nisko pochylony w smugach reflektorów, i ten, który pierwszy strzelił, był zdumiony, że trafił go tylko w ramię. Lancaster upadł, jakby go ktoś kopnął, i skulił się, kilka razy zrolował i potem wstał znowu pochylony do przodu. Był już dalej niż w połowie drogi, biegł jak gracz w rugby, mając do pokonania tylko ostatni odcinek. Rouse krzyknął do tych zajmujących kluczową pozycję na skarpie, żeby go znowu wzięli na cel, ale promień światła drugiego reflektora przestał wędrować i odwrócił się w ich kierunku, przesuwając się niepewnie wzdłuż ogrodzenia, co sprawiło, że go stracili z oczu.

Lancaster chyba wyczuł, że plan zawodzi. Nagle zmienił kierunek, i zaczął biec w stronę cmentarza. Był o trzydzieści jardów od dalszych zasieków, poruszając się równolegle do nich, nadal biegnąc bokiem, nadal skulony, jakby nie mógł odzyskać równowagi. Z tamtej strony zaczęto go wołać, rozległy się chrapliwe, niemieckie głosy, ale on nie odwrócił się w tamtym kierunku, wszystko to, co mówił Rouse, zapewne jak błyskawica przeleciało mu przez głowę — kąty, odległości, wyliczenie czasu. Ze skarpy znowu rozległy się dwa strzały jeden po drugim, ale zza drutów koło domu widać było, że Lancaster nie został trafiony.

I wtedy otworzyli ogień ludzie Rouse’a, o których on sam nie wspomniał ani słowa. Umieszczeni byli na zachodnim krańcu cmentarza, gdzie nie docierały reflektory, mając Lancastera na muszce, kiedy chwiejnie biegi w ich stronę.

Pierwsza kula musiała trafić w bok, skulił się, jakby uderzył głową w ścianę, i przez chwilę nie ruszał się. Reflektory wszystko teraz przeczesywały i z dalekiego końca ogrodzenia rozległ się okropny zawodzący głos jakby rzecznej syreny podczas mgły. Chyba to go poderwało, jakby coś sobie przypomniał. W świetle księżyca widzieli, że podnosi głowę i zaczyna pełzać. Pokonał tak jard, dwa, nim trafiła go następna kula, i Rouse miał już pewność, że tym razem to naprawdę koniec.

Ci na wieżach strażniczych też to zrozumieli. Oślepiające reflektory nagle zgasły, pozostał tylko blady nieruchomy księżyc. Wycie syreny ucichło jak zduszone. Zapanowała znowu bezmierna cisza, jakby napływająca z krańców ziemi, na której nikt nawet nie szepnął, że Lancaster kiedyś na niej żył.



Rozdział 9


McBride powoli szedł do czekającego nań samochodu, ręce miał głęboko schowane w kieszeniach płaszcza. Idący obok Sydenham, w duchu przynaglał go do pośpiechu. Twarz mu zmarzła i szczękał zębami, było mu trochę mdło. McBride jednak się nie spieszył. Lód zgrzytał im pod stopami i w powietrzu unosił się biały welon ich oddechów. Żaden z nich nie odezwał się. Żaden z nich nie powiedział ani słowa od chwili, gdy zeszli z platformy obserwacyjnej.

Samochód stał o niecałą milę od domu. Kierowca widząc, że się zbliżają, wyskoczył, żeby otworzyć drzwiczki.

Silnik prawie cały czas szedł, sir, tylko od czasu do czasu gasiłem. Inaczej w środku byłoby jak w lodowni.

Usadowili się, drzwiczki trzasnęły.

Na lotnisko, sir?

Nie. — McBride jakby wracał z bardzo daleka.

Ten pan chce, żeby go najpierw odwieźć do gospody.

Tej w miasteczku?

Tak, w miasteczku — odezwał się Sydenham.

Naprzeciw rady miejskiej. — Jeszcze nigdy w życiu tak nie zmarzł.

Czy tam zatrzymał się pański kolega? — spytał go McBride.

Tak. Wracamy jutro.

Skąd go pan wytrzasnął? Czy to jeden z waszych ludzi?

Sydenham skinął głową. — Przedwczoraj przyjechaliśmy razem do Paryża.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Na tle bladego nieba szybko migały podobne do szubienic słupy telegraficzne. Droga przecięła szosę i kierowca skręcił w lewo. Widać już było światła Feldhagen.

To był duży samochód. Sydenham przestał zacierać dłonie w rękawiczkach i pochylił się w przód, zamknął oddzielającą ich od kierowcy szybę. Byli teraz sami. Nadal czuł się fatalnie, i to nie zimno było przyczyną. Jeszcze nigdy dotąd nie widział, jak zabijano człowieka, a on wziął w tym udział.

Nie miałem pojęcia, że to właśnie będzie on. Nikt mi nic nie powiedział. — Równie dobrze mógł mówić do samego siebie. — W każdym razie to było morderstwo — dodał cicho.

McBride zaprzeczył głową. — Nie.

Nie?

Egzekucja.

Za co?

Za zdradę.

Teraz nie ma kary śmierci za zdradę.

W czasie wojny tak.

Ale teraz nie ma wojny. Nie jesteśmy w stanie wojny.

Niektórzy z nas są. Dla niektórych z nas nigdy się nie skończyła, i to obejmuje nasz departament.

Sydenham spojrzał na niego, ale twarz McBride’a ukryta była w cieniu. Tylko głos o czymś świadczył — cichy, zmęczony, a jednak twardy jak żelazo i stanowczy.

Kto decyduje o takich rzeczach?

Nie było odpowiedzi. Wjeżdżali do miasteczka.

Kto o tym zdecydował?… Pan?… — zaryzykował Sydenham.

McBride poruszył się niespokojnie.

Nie, nie ja.

Więc kto? Kto powiedział: „Tak, zróbcie to?” Samochód zaczął podskakiwać na brukowanym placu.

Niech pan nie pyta — odparł McBride. — Nie ma sensu pytać. Nigdy nie otrzyma pan odpowiedzi.

Kto więc tym kierował? Kto przede wszystkim wpadł na ten pomysł?

Ogarnęły ich światła gospody, kiedy podjechali pod krawężnik, w ich blasku Sydenham wyglądał bardzo młodo, nieco przerażony, jakby dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę z ciężaru obowiązującej go tajemnicy i tych innych, które w przyszłości będą go obowiązywać.

Dobranoc — powiedział McBride, kiedy kierowca otworzył drzwiczki.

Czy to był pan?

Dobranoc, Sydenham.

Zostawili go, stał samotnie przed gospodą i w milczeniu patrzył za nimi.

Teraz na lotnisko, sir?

Tak, proszę.

Były tam jakieś kłopoty, prawda? Cały czas siedziałem w wozie, ale chyba słyszałem strzelaninę.

Naprawdę? — spytał McBride.

Usiadł wygodnie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z zimna, czuł je w kościach. I pomyślał o tym ogniu, o którym powiedziała mu kiedyś Catherine Tierney, i o tym, jak Lancaster pochylił się, żeby dołożyć drzewa, i obserwował ucieczkę robactwa przed płomieniami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ludzie są samotni na Ziemi, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie Nowak Krystian
Ludzie z POlskiej strony którzy POmagali ruskim w tym zamachu są teraz całkowicie w ich dyspozycji i
Ludzie są najważniejsi
Ludzie są szczęśliwi dokładnie w takim stopniu
Widzisz dziecko jak Moje Najświętsze Ciało jest profanowane i dlatego ci ludzie są pozbawieni ŁASK M
Antropolog wysuwa teorię, że ludzie są skazani na wymarcie, Antropolog wysuwa teorię, że ludzie są s
Zarządzanie zasobami ludzkimi (20 stron), Kluczową różnicę między dobrymi i złymi firmami stanowi to

więcej podobnych podstron