Morressy John 06 Kedrigern pokazuje, co potrafi

John Morressy








Kedrigern pokazuje, co potrafi



Przełożył: Lech Jęczmyk


Rok wydania oryginalnego 1991 Rok wydania polskiego 1997

Opowieść o trzech czarownikach

Świat to miejsce niebezpieczne i niepewne także dla czarowników i każdy z nich do­świadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posie­dzeniami cechu czarownicy nie obnoszą się ze swoim statusem zawodowym. Spotykając się w miejscach publicznych nawet się nie witają, tylko odwracają oczy i w milczeniu idą swoją drogą.

To oznacza samotność, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu Czarowników, znalazłszy się w sprzyjających okolicznościach w towarzystwie kolegi, skorzystał z okazji. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz odczuwał boleśnie ciężar samotności i potrzebę porozmawiania z kimś, kto potrafi zro­zumieć i ocenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówiąc palił się, żeby porozmawiać o urokach: wracał właśnie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii porażek w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem.

Hithernils nie znał osobiście czarownika, który był jedynym prócz niego gościem w zajeździe. Nieznajomy, mimo że nosił elegancką siwą brodę, był młody jak na czarow­nika, gdzieś tuż po dwusetce. Miał inteligentny wyraz twarzy, śmiały sposób bycia i do­brze skrojone szaty. Hithernils chciał go właśnie przywołać, kiedy ten sam podszedł do jego stołu i skłonił się głęboko.

ciwko Hithernilsa dodał: — Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych.

Hithernils wykonał nonszalancki w jego mniemaniu gest i spróbował przybrać minę konesera wina, którym nie był. Chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji postanowił zmie­nić temat.

Spuściwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem.

Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino zaś sprawiło, że stał się wręcz gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie pod­niósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego mo­nologu, podczas którego przechwalał się umiejętnością rzucania uroków, bez umiaru wymieniał nazwiska i robił aluzje do wymagających najwyższych kwalifikacji magicz­nych przedsięwzięć o mrożącym krew w żyłach stopniu zagrożenia. Wszystko to było dość nieszkodliwe, choć nieco poniżej godności. Gorzej, że odkrył przed zafascynowa­nym znajomym również tajemnice Cechu nie znane większości jego członków, a na­wet rzeczy, których żaden za nich, łącznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chciałby zdradzić nikomu z zewnątrz. I chociaż nie był pewien, co opowiadał i jak szczegółowo, ale tego wieczoru zasnął z niepokojącym uczuciem, że powiedział dużo więcej niż należało.

Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby w jego głowie odbywała sabat gromada wyjątkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzątnąwszy po sobie. Jego żołądek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwości poczucie wstydu. Zapowiadał się ciężki dzień.

Kiedy wreszcie z największą ostrożnością dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go tam dobra wiadomość. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o świcie, nie musiał więc sta­wiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obej­mował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolną część rachunku. Tam, choć chwiejną, ale niewątpliwie jego ręką widniała autoryzacja. A pod nią własnoręczny podpis.

Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incy­dencie. Postanowienia dotrzymał.

Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w do­skonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dął wiatr i siąpił zimny deszcz, który czy­nił gościniec śliskim, ale w sercu Grizziscusa świeciło słońce i śpiewały ptaki. Nareszcie świat był piękny i wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze piękniejszy.

Przez pięć długich lat, odkąd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników, Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego prześladowcy, ale na dodatek dowie­dział się tego w sposób, który musiał wprawiać w zakłopotanie innego członka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, myślał, jadąc w chłodnym deszczu i nu­cąc wesoło.

Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa w dół, kaszląc i pociągając nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchą szatą na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parującego napoju w drugiej. Grizziscus zdjął buty, zrzucił płaszcz, który spadł z mokrym plaśnięciem na kamienną posadzkę i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok ujął w obie dłonie czarę z piwną polewką, napełnił nozdrza zapachem napoju, a potem pociągnął solidny łyk.

Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni.

Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać czegoś odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie śpieszył się — poświęciw­szy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze trochę, żeby znaleźć odpowiednią formę odpłaty.

Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do ustalenia, jak bardzo to coś ma być małe i groteskowe.

Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato pra­wie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera: przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedź­ma, a ten z głupoty wynajął do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu za­dania wracał wczesną jesienią do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi, który tam właśnie postanowił zacząć swą zemstę.

Droga była pusta, słońce przygrzewało, końskie kopyta wybijały równy uspokajający rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemiąc jechał ostatnim długim prostym odcin­kiem drogi przed rozwidleniem, z którego już blisko było do doliny w górach i domu. Czuł się doskonale. Wiele czasu upłynęło, od kiedy ostatnio wzywano go do nagłego przypadku, a jeszcze więcej, odkąd odczynił tak wielopiętrowe i wielostronne zaklęcie, ale na szczęście wszystko poszło jak z płatka. Pamięć nadal mu dopisywała, jego czary działały, wciąż mógł trafić tam, gdzie chciał bez przewodnika i dawał sobie radę na dro­dze. Jak na człowieka w wieku pięciuset lat trzymał się doskonale. Byli czarownicy o po­łowę od niego młodsi, którzy nie potrafiliby pomóc królowi... jak mu tam, a nawet nie wiedzieliby od czego zacząć.

Nie da się ukryć, doświadczenie robi swoje. Kłopot jedynie z tym, że trzeba aż tyle czasu, żeby je zgromadzić, a kiedy już się je ma, człowiek jest tak sztywny, obolały i ma tak krótką pamięć, że pragnie jedynie siedzieć w fotelu przy ogniu i przeglądać książki z obrazkami.

Pomyślał o swoim fotelu, kominku i domu. Myśl była tak przyjemna, że pogrążył się w marzeniach, a potem zapadł w drzemkę. Ocknął się leżąc na plecach, nie mogąc zła­pać oddechu i mając nad sobą zaniepokojoną twarz jakiegoś nieznajomego.


Belsheer ostrożnie obmacał sobie żebra, potem ramiona i uda. Pokręcił głową. Poruszał stopami. Nic nie bolało go bardziej niż zwykle.

Wśród stęknięć i jęków Belsheer stanął na nogi. Potarł dolną część pleców, potem ramię i wydał długie westchnienie ulgi.

To bardzo uprzejme z twojej strony, młody człowieku. — Nieznajomy miał wprawdzie siwą brodę, ale dla Belsheera wszyscy byli młodzi. Choć obdarty i okryty kurzem, zdradzał dobre wychowanie. Zapewne jakiś zbiedniały szlachcic. — Co cię tu sprowadza? — spytał Belsheer.

Wyraźnie zraniony tym wybuchem gniewu Belsheera nieznajomy uniósł ręce, żeby go powstrzymać.

Wciąż nieco ogłuszony po upadku, Belsheer zachował jednak instynktowną ostroż­ność.

Belsheer drgnął lekko na dźwięk tego imienia. W jego pamięci mogły się pojawiać od czasu do czasu drobne luki, ale unię Grizziscusa odezwało się w niej bardzo żywo. Ukrywszy jedną dłoń za plecami pośpiesznie otoczył się zaklęciem ochronnym.

Sytuacja stawała się w najwyższym stopniu niezręczna. Belsheer nie pamiętał wszyst­kich szczegółów, ale wiedział, że odegrał decydującą rolę w odrzuceniu kandydatury tego młodzieńca i to nie z najważniejszych powodów. A teraz Grizziscus opiekuje się nim, wyraża troskę o dobre imię Cechu i przyjmuje całą sprawę z bohaterskim stoicy-zmem.

Belsheer chrząknął pomyślawszy o Cechu i porównawszy jego zachowanie ze szlachetnym przykładem tego młodzieńca. Przypomniał sobie gniewną rezygnację Kedrigerna, poniżającą aferę Quintrindusa, bezsensowne nudne posiedzenia, oburza­jący bałagan w finansach, kalumnie, plotki, stałe wzajemne podgryzanie się i poczuł się jak insekt.

Belsheer spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.

Belsheer zaczął sobie przypominać szczegóły. Grizziscus teleportował pojedynczych osobników, wioski, średnich rozmiarów zamek, a raz, jeżeli wierzyć słuchom — całą armię do odległych zakątków świata na zlecenie różnych nieprzyjemnych lokalnych królików z dzikiej i bezprawnej północy. Jego umiejętności zawodowe były najwyższej próby, ale etyka pozostawiała wiele do życzenia. Mówiono, że porzucił klienta w po­łowie zaklęcia, kiedy ofiara wykrzyczała ofertę podwójnego honorarium z wypłatą od ręki. Takie zachowanie podważało autorytet całego zawodu. Nie wolno go było tolero­wać, a tym bardziej nagradzać. Dlatego Belsheer użył całej swojej elokwencji przeciwko kandydaturze Grizziscusa, doprowadzając do jej odrzucenia, a w konsekwencji do nie­sławy kandydata.

Teraz jednak zaczął podejrzewać, że historie o wybrykach Grizziscusa mogły być przesadzone lub nawet wyssane z palca. Młodzieniec niewątpliwie miał charakter. W kontakcie osobistym robił jak najlepsze wrażenie. Nie żywił urazy. Przyjął karę jak na czarownika przystało. Urazy wybaczał i zapominał. Całował różdżkę. Może zasłu­giwał na drugą szansę. Mądry stary czarownik mógł wskazać mu właściwą drogę i na­uczyć go zachowania godnego członka Cechu. W zamian Grizziscus mógłby nauczyć dobrego starszego czarownika szczegółów technik teleportacyjnych, gałęzi magii, której Belsheer nigdy do końca nie zgłębił.

Belsheer wyprostował się i spojrzał w oczy młodszemu czarownikowi, a potem po­klepał go po ramieniu kościstą dłonią.

Młody człowieku, myślę, że będę mógł ci pomóc — powiedział głębokim, uroczy­stym głosem.


* * *

Grizziscus okazał się chętnym i pojętnym uczniem, bardzo pomocnym w pracow­ni. Po dwóch miesiącach nauki u Belsheera znalazł nieocenionego człowieka imieniem Martin, który służył obu czarownikom jako pomocnik do wszystkiego. Belsheer, który zawsze miał trudności ze znalezieniem i utrzymaniem służby był zadowolony i pełen uznania. Z upływem miesięcy gołym okiem widać było poprawę charakteru u Grizzi-scusa. Wykonywał drobne, pożyteczne zaklęcia dla miejscowych wieśniaków nie żąda­jąc w zamian żadnej zapłaty. Idąc za przykładem swojego nauczyciela zawsze wymie­niał pełne tytuły starszyzny cechowej, takie jak „Uważny i Skrupulatny Sekretarz" czy „Wielce Czcigodny i Potężny Cechmistrz". On z kolei nauczył Belsheera sztuki prze­mieszczeń przestrzennych i pokazał mu, jak przenieść armię polnych myszy do spichle­rza złego i skąpego lokalnego feudała.

Był nie tylko grzeczny, szczodry i pełen szacunku, ale również troszczył się o swojego mistrza. Pilnował, żeby starszy czarownik wysypiał się należycie i z pomocą Martina nakłonił go do zdrowego odżywiania się. Nalegał nawet, żeby Belsheer wyjechał na wa­kacje do Doliny Słuchaczy Niewidzialnych Mędrców.

Słuchacze był to spokojny ludek, który spędzał życie na słuchaniu pouczających i po­cieszających głosów z innego świata. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, skąd taki głos może się rozlec, słuchano wszystkiego, co było pod ręką: starych butów, stogów siana, głazów, drzew, misek z owsianką i wszystkiego innego. Przez lata nie dotarł do nich żaden głos, ale teraz mówiono, że Słuchacz imieniem Versel coś usłyszał. Przesłania, jakie odbierał, były niezrozumiałe, ale po latach kompletnej ciszy Słuchacze byli i tak szczęśliwi.

Belsheer pomyślał nad tym i twarz mu się rozjaśniła.

I udał się, wyruszywszy wczesnym rankiem w dwa dni później. Gdy tylko zniknął im z oczu, Grizziscus z tryumfalnym uśmiechem zatarł dłonie.

W trzy dni później Grizziscus wyłoni się z pracowni wymęczony i z czerwonymi oczami, ale z uśmiechem na twarzy. Rzucił się na jedzenie i picie, spał jak kamień przez całą dobę, a potem zabrał się za mniej wyczerpujące zajęcia, którym poświęcał się przez prawie cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu przyszła wiadomość, po odczytaniu której Grizziscus rozmyślał przez cały dzień, po czym poinformował Martina, że na­stępnego dnia z rana wyruszają, żeby spotkać powracającego Belsheera w drodze.

To ostrożność — wyjaśnił. — Belsheer jest starym intrygantem, ale nie głupcem.

Prawie na pewno zabezpieczył się przed możliwością rzucenia na niego uroku w tym domu. Nawet jeżeli tego nie zrobił, uważałbym za nierozsądne atakować go tutaj, wśród jego ksiąg i w znajomym otoczeniu. Nie, najpierw go izoluję i dopiero wtedy uderzę. Ten list daje mi znakomitą okazję.


* * *

Belsheer podróżował metodycznie, trzymając się ustalonej trasy. Grizziscus i Martin spotkali go na drodze o kilka godzin jazdy od karczmy Frunskera i Grizziscus pozdro­wił go radośnie.


czy z księżniczką. W każdym razie koronowana głowa. Podobno jest też bardzo piękna. Może królowe mają dość małżeństw z królami.

Grizziscus spojrzał na niego skonfundowany.

Przed wieczorem przybyli do karczmy Frunskera, względnie czystej i znanej z do­brego jedzenia. Jedli obficie i w doskonałym nastroju.

Piwo Frunskera niektórzy uważali za najlepsze w okolicy. Czarownicy spróbowali go przy kolacji i ocenili pozytywnie, zażądali więc później po dzbanie na głowę. Martin wziął karczmarza na stronę i wciągnął go w długą rozmowę, zostawiając dwóch czarow­ników sam na sam. Belsheer łatwo uległ namowom Grizziscusa i zamówił drugi, a po­tem trzeci dzban. Kiedy wreszcie podtrzymywany przez swego ucznia wspinał się po schodach, był już w stanie sennej dobroduszności. Raczył swojego towarzysza całko­wicie niezrozumiałymi przysłowiami Słuchaczy, a na koniec z wielkim westchnieniem zwalił się na łóżko.

W tym momencie dołączył do nich Martin, który na pytające spojrzenie Grizziscusa odpowiedział skinieniem głowy. Na znak swojego pana Martin stanął w drzwiach za­gradzając przejście.

Belsheer usiadł mrugając i ziewnął.


Za hańbę, jaką sprowadziłeś na mnie. Zemsta niechybnie na ciebie spadnie. Ty, czyje imię na Be się zaczyna, Posłuchaj tego, który cię zaklina: Be, jak biedronka!

W zupełnej ciszy w izbie błysnęło i na łóżku, gdzie przed chwilą siedział Belsheer, pojawiła się biedronka rozmiarów dojrzałej, dorodnej brzoskwini.

Martin nie mógł z siebie wydobyć słowa. Grizziscus roześmiał się i klasnął w dłonie, biedronka drgnęła, zrobiła kilka kroków i przewróciła się na bok.

W drodze powrotnej do domu i przez kilka następnych dni Grizziscus był zachwy­cony. Nieustannie wspominał swoją zemstę nad Belsheerem i za każdym razem Martin należycie wychwalał jego cierpliwość, poświęcenie i zręczność wykonania czaru. Po ty­godniu Grizziscus przeszedł w stan spokojnego zadowolenia, w którym nie wspominał o swojej udanej zemście częściej niż dwa razy dziennie. W jakiś miesiąc po przemianie swego nauczyciela zaczął jednak popadać w zamyślenie i jego nastrój stawał się z dnia na dzień coraz bardziej ponury. Pewnego ranka w środku lata wyszedł ze swojej pra­cowni zdecydowanym krokiem i przyzwał Martina.


Martin uniósł lekko brwi.

Grizziscus przemyślał sprawę i postanowił zmienić swój pierwotny plan. Nie były to przemyślenia z tych, które wiążą się z wyrzutami sumienia, pokutą lub przebaczeniem. Wprost przeciwnie. Zemściwszy się na Belsheerze i stwierdziwszy, że jest to przyjemne, Grizziscus postanowił przedłużać swoją zemstę w nieskończoność. Żałował jedynie, że uległ dziecięcej pokusie dania przeciwnikowi szansy.

W karczmie Frunskera celowo kilkakrotnie wspomniał przy służbie, że celem jego podróży jest dolina Aniar. Nie była to prawda. Była to wskazówka co do możliwości uwolnienia się od uroku.

W pewnym lesie w dolinie Aniar, i nigdzie więcej na świecie, rośnie pohukujący błę­kitny siedmiosił, pasożytnicze ziele, którego kwiaty zawierają nektar odwracający zaklę­cia człowieka w owady i kolibry. Gdyby Belsheer okazał się wystarczająco bystry, żeby pochwycić wskazówkę, mógłby się uwolnić od uroku. Szansa była niewielka, ale zawsze była i teraz Grizziscus żałował, że zostawił staremu czarownikowi nawet tak nikłą moż­liwość wyzwolenia się od zemsty. Dlatego postanowił pojechać do doliny, zniszczyć tam wszystkie okazy pohukującego błękitnego siedmiosiła i kontynuować swój plan.

Grizziscus w cichości ducha wypowiedział wojnę Cechowi Czarowników. Zachęcony łatwością, z jaką wprowadził w pole Hithernilsa, a potem Belsheera, postanowił teraz podjąć kroki przeciwko pozostałym członkom. Wszyscy głosowali przeciwko niemu i dlatego wszyscy zasługiwali na karę. Uwierzył, że może pokonać każdego z nich: py­szałka Tristavera, asekuranta Axpada, opryskliwego Conhoona, nawet Kedrigerna i dziekana sztuk tajemnych, wspaniałego Krillicana oraz całą resztę. W swojej własnej ocenie Grizziscus wszystkich ich przerósł i zdeklasował. Mógł teraz udowodnić światu, że potrafi ich przeczekać, przechytrzyć i przeczarować.

Trzymał swój wielki plan w tajemnicy, póki nie przybyli do doliny Aniar, gdzie Martin rozbił namioty i rozpalił ogień, żeby przygotować kolację. Wtedy dopiero wyło­żył mu wszystko, delektując się każdym słowem.

Martin słuchał w milczeniu co jakiś czas unosząc brew.

Rzeczywiście, mistrzu. Grizziscus zachichotał.

Następnego ranka o świcie Grizziscus i Martin byli na skraju lasu pokrywającego skierowany na wschód stok doliny. Tutaj i tylko tutaj można było znaleźć pohukujący błękitny siedmiosił. Ziele było niewielkie i trudne do wypatrzenia, ale o świcie jego otwierające się kwiaty wydawały ciche pohukiwania, dzięki czemu można je było odna­leźć. Dwaj mężczyźni zeszli z wierzchowców i usiedli oparci o pień starego dębu rosną­cego na skraju polany w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca i charakterystycz­nych odgłosów.

W tej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia, kiedy Grizziscus przecierał oczy, a Mar­tin był w połowie ziewnięcia, na polanie pojawił się spowity w oleisty czarny dym i roz­taczający odrażającą woń jakiś ohydny stwór.

Martin tylko raz rzucił na niego okiem, wciągnął powietrze i odczołgał się na drugą stronę pnia, gdzie cicho i obficie zwrócił poranny posiłek. Grizziscus zerwał się na równe nogi.

W boku potwora ukazało się wielkie okrągłe oko, które zimno przyjrzało się czarow­nikowi.

Potwór wydał jakiś mokry, kleisty odgłos i otworzył troje dodatkowych oczu, w tym jedno na szypułce. Oczy wpatrywały się przez chwilę w Grizziscusa, a potem znikły w cielsku Ohydy.

Zaklęcie teleportacyjne? Czy widziałeś, kto to zrobił? Ohydny stwór utoczył nieco podejrzanej cieczy z jednego boku i wydał odrażający odgłos.

Grizziscus zatoczył się, wpadł na pień dębu i wyrzucił w górę ramiona, a potem za­piał głosem pełnym wściekłości i zawodu:

Martin był świadkiem całego spotkania i miał dosyć. Kiedy ostatnie oko potwora zamknęło się i znikło, Martin zaczął się wycofywać trzymając się jak najbliżej ziemi. Dopiero kiedy dotarł do gęstej kępy brzóz, odważył się podnieść do postawy skulonej. Potwora nie było już widać ani czuć. Martin pośpieszył do koni, doprowadził je cicha­czem do końca doliny, tam wsiadł na jednego z nich i odgalopował nie zatrzymując się aż do zachodu słońca.

Martin należał do ludzi przewidujących i Grizziscus polegał na nim w kwestiach praktycznych. W podróży to on zawsze dzierżył kiesę, a podczas tej wyprawy kiesa była szczególnie ciężka, gdyż Grizziscus planował bankiet z okazji zniszczenia ostatniego pohukującego błękitnego siedmiosiła. Martin miał przy sobie złoto, które mogło mu starczyć na długi czas. Miał również torbę podróżną swojego mistrza z zestawem pod­ręczników. Przy ich pomocy mógłby posługiwać się pewną ilością prostych zaklęć.

Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się ten pomysł podobał. Życie czarowni­ka, nawet pomniejszego i bardzo bezpretensjonalnego czarownika, który pragnie tylko zarobić na życie, było zbyt ryzykowne. Co tu dużo mówić, było wręcz niebezpieczne. Martin doszedł do wniosku, że to nie jest dla niego. Wolał coś pewniejszego.

Kiedy tak leżał patrząc w gwiazdy przypomniała mu się długa rozmowa, jaką odbył z Frunskerem. Karczmarz kilkakrotnie wspominał o chęci sprzedania gospody, wymie­niał nawet cenę. Martin sięgnął za pazuchę i pomacał kiesę. Była przyjemnie pulchna, a ta pulchność oznaczała złoto.


Życie karczmarza, to jest coś dla mnie, pomyślał. Raz na jakiś czas małe zaklęcie, żeby przepłoszyć pchły, szczury i myszy. Oto cała magia potrzebna karczmarzowi. Westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na bok i zapadł w sen z uśmiechem na twarzy.

Moggropple po tamtej stronie lustra

Na dworze wesoło śpiewały ptaki. Poranek był słoneczny, śniadanie przepyszne. Księżniczka wyglądała uroczo, czary wychodziły.

Kedrigern skończył trzecią bułeczkę i spojrzał na świat łaskawym okiem z wysoko­ści pełnego żołądka. Na talerzu została ostatnia bułeczka. Pod wpływem nagłego im­pulsu Kedrigern zgarnął z obrusa okruchy, wysypał je na talerz obok bułeczki i wstał ze słowami:

Ptaki kręciły się po podwórku pochłonięte swoimi ptasimi sprawami podskakując, ćwierkając, dziobiąc, zerkając na boki. Kiedy pierwsze okruchy posypały się na ziemię, ptaki przezornie wzbiły się w powietrze, ale wkrótce wróciły i zabrały się do jedzenia.

W chwili, gdy Kedrigern rzucił ostatnią garść okruchów, z cichym ale wyraź­nym szczękiem wylądował nowy ptak, rozpraszając resztę stadka. Przybysz podsko­czył w stronę czarownika, złożył skrzydła i skłonił się. Było to zachowanie dość nieco­dzienne jak na ptaka i Kedrigern przyjrzał mu się z uwagą.

Ptak był wielkości sroki, ale nie była to sroka. Korpus miał ze złota, skrzydła ze złota i srebra, ogon ze srebra i elektronu. Jego oczy byty szmaragdami, czubek głowy, końce skrzydeł i ogon miał wysadzane szmaragdami i rubinami, dziób miał z perły, nogi zdobione niello. Małe stworzenie połyskiwało jak szkatułka z biżuterią w świetle po­chodni.

Czy stoję w obliczu mistrza Kedrigerna, sławnego czarnoksiężnika z Góry Cichego

Grzmotu? — spytał ptak wysokim i cichym, ale bardzo wyraźnym głosem.

Tak jest, mój dobry ptaku. Co mogę dla ciebie zrobić? — odparł Kedrigern. Ptak szczęknął kilkakrotnie raz po raz, przekrzywił głowę, podskoczył bliżej i wyre­cytował:

Ptak wykonał pełny obrót głową, potrząsnął ogonem i powiedział:

Ależ to żadna odległość! Powiedz ptakowi, że jedziemy. Kedrigern wzruszył z rezygnacją ramionami.

Zwracając się do ptaka Kedrigern wyciągnął rękę i powiedział:

Mały automat rozwinął skrzydła, gładko wzbił się w powietrze i usiadł na lewej dłoni czarownika.

Kedrigern uniósł ramię aż ptak znalazł się równo z jego ustami na odległość przed­ramienia.

Kedrigern zajrzał w otwarty dziób i nagle poczuł się bardzo głupio, stojąc tak na swoim podwórku i gadając do mechanicznego ptaka. Zaraz jednak się opanował, od­chrząknął i głosem lekko tylko nienaturalnym powiedział:

Kedrigern skończył, ptak zatrzasnął dziób, z dziarskim „Dziękuję" wzbił się z dłoni czarownika, po czym zatoczył jeden krąg i skierował się na północny zachód.


* * *

Rezydencja Apontheya okazała się być oddalona o niecałe trzy dni przyjemnej jazdy. Drogi były suche i puste. Nie było ani zbyt gorąco, ani zbyt chłodno. Co noc Księżniczka i Kedrigern rozbijali obóz na łąkach pełnych kwiatów i spali pod gwiaz­dami, kołysani do snu powiewem niosącym słodkie zapachy lata. Rankiem uzupełniali swoje proste śniadanie świeżymi jagodami. Podróż była tak idylliczna, że Kedrigern nie znajdował powodów do zrzędzenia i musiał się zadowalać przepowiedniami nieunik­nionego deszczu, chłodu i bandyckich napadów w drodze powrotnej. Chcąc poprawić mu humor Księżniczka zagadnęła go o ich gospodarza.

Kedrigern wskazał czarny kamienny słup dwukrotnie wyższy od człowieka. Z jednej strony był wypolerowany i z tej strony na wysokości głowy miał wykute stylizowane A nad dziwnym wielobocznym symbolem.

Jedyną odpowiedzią Kedrigerna było pełne zadumy mruknięcie. Potem wyciągnął spod koszuli medalion i podniósł go do oka, żeby spojrzeć przez Otwór Prawdziwego Widzenia.

Droga była wąska i zarośnięta. Powoli przejechali wśród zarośli do drzwi, przed któ­rymi Kedrigern wstrzymał konia.

Z domu wyszedł powłócząc nogami stary człowiek. Stał przez chwilę mrugając i pa­trząc szklanym wzrokiem przed siebie, aż po chwili dostrzegł parę jeźdźców. Przyglądał im się bez słowa.

Kedrigern podniósł laskę i podał ją Apontheyowi. Ten wziął ją i przyjrzał się jej po­dejrzliwie.


* * *

I nie zawiedli się. Jedzenie było znakomite, przygotowanie mistrzowskie, podanie bezbłędne. Trzy urocze młode damy, całe z bladego złota i kości słoniowej, ze szmarag­dowymi oczami i koralowymi ustami, w sukniach ze srebra zdobionego emaliowanymi drobnymi kwiatkami, przynosiły z kuchni danie za daniem, stawiały je na kredensie i wdzięcznie dygały przed gośćmi. Trzej brązowi lokaje z berylowymi oczami w barw­nych czarno-czerwono-zielonych liberiach podawali do stołu poruszając się prawie bezszelestnie, z ledwie słyszalnym tykaniem wewnętrznych mechanizmów.

Kiedy zabrano półmisek, Kedrigern wydał ciche westchnienie człowieka usatysfak­cjonowanego.

Do pokoju na bezgłośnych rolkach wjechał stwór wyglądający jak dwa miedziane kotły połączone wielką sprężyną. Z górnego kotła wyrastało osiem ramion. Dwa z nich trzymały trzepaczki do piany, jedno chochlę, dwa inne widelce i jedno ścierkę. Unosząc dwa pozostałe ramiona stwór odezwał się niskim, dudniącym głosem:


Cóż za cudowny wynalazek! Aponthey zmarszczył czoło.

Aponthey był autentycznie zaskoczony.

Kedrigern ująwszy rączkę dzwonka kciukiem i dwoma palcami lekko nim potrzą­snął. Dzwonek nie wydał żadnego dźwięku. Kedrigern wymienił spojrzenia z Księż­niczką, która wzruszyła ramionami. Kedrigern ponownie potrząsnął dzwonkiem, tym razem mocniej. Nadal żadnego dźwięku. Chwyciwszy rączkę całą garścią czarownik machnął dzwonkiem trzykrotnie z całej siły. Nic.

Nie rozumiem. Dzwonek ma serce, które uderza o ścianki. Czy jest zaczarowany? Aponthey schował głowę w ramiona i odwrócił dłonie w geście symbolizującym

pełną bezradność.

Na twarzy Apontheya znów odmalowało się zdziwienie.

Księżniczka i Aponthey zgodnie skinęli głowami. Kedrigern wyciągnął nitkę ze swo­jej koszuli, zawiązał jeden koniec wokół rączki dzwonka i zawiesił go na łyżce, którą oparł na dwóch pustych kielichach. Dzwonek wisiał teraz w powietrzu. Kedrigern wy­powiedział zdanie w jakimś niezrozumiałym języku i dzwonek zaczął drgać w zupełnej ciszy, żeby powoli znieruchomieć. Rój małych świetlistych punktów przebiegł po nim z góry w dół i zastygł w złotej połyskującej obręczy wokół jego obwodu.

W pokoju rozległ się jeden suchy dźwięk. Kedrigern mrugnął w stronę Księżniczki, zanim przeszedł do następnego pytania.

Energiczne dyndnięcie, od którego zadrżała łyżka.

Dzyń, dzyń.

Głośny dzwonek.

formacje, a ten system porozumiewania się jest bardzo czasochłonny. Dzyń.

Dzyń, dzyń.

Kedrigern odwiązał nitkę i postawił kryształowy dzwonek na stole w bezpiecznej odległości od krawędzi. Blask na obwodzie dzwonka rozsypał się w plamki złocistego światła, które zawirowały i z wolna popłynęły ku górze, gdzie gasły. Księżniczka obser­wowała te ruchome drobiny światła ze zmarszczonym czołem.

Przez chwilę złote świetliki spływały, żeby utworzyć błyszczący krąg wokół otworu dzwonka, potem rozległo się niechętne ciche dzyń.

Kedrigern ujął jej dłonie w swoje.


i...

Kiedy Aponthey wspomniał o lustrach dzwonek rozdzwonił się jak oszalały i dzwo­nił, póki Kedrigern nie kazał mu zamilknąć.

I znów kryształowy dzwonek rozdzwonił się entuzjastycznie i Kedrigern jeszcze raz zwrócił się do niego z pytaniem.

W odpowiedzi usłyszał dwa głuche, smutne dzwonki.

Kedrigern uspokoił go. Po drodze do stodoły opowiedział przyjacielowi historię nieszczęsnej Moggropple wspomagany cichymi uwagami natury ironicznej ze strony Księżniczki.

Wszystko zaczęło się od magicznego przedmiotu zwanego kryształem Caracodissy, sześcianu nieznanego pochodzenia, który był prawdziwą skarbnicą pożytecznych za­klęć i kontrzaklęć. Żeby uzyskać dostęp do określonego zaklęcia (lub kontrzaklęcia), należało wywołać ducha kryształu, który następnie powodował, że potrzebne zaklęcie (lub kontrzaklęcie) pojawiało się na wszystkich sześciu ścianach, choć wzywający wi­dział tylko jedną. Rzecz w tym, że na każdej ściance zaklęcie (lub kontrzaklęcie) wystę­powało w nieco odmiennej wersji, a tylko jedna była właściwa. Wygłoszenie niewłaści­wej dawało nieoczekiwane, a zwykle niepożądane rezultaty.

Przez stulecia ludzie godzili się na szansę jak jeden do sześciu, ale sprytna i pomy­słowa czarodziejka imieniem Moggropple wymyśliła sposób na obejście tego ograni­czenia. Ustawiła sześcian na szklanej tafli i otoczyła go z pięciu stron lustrami, a sama obserwowała szóstą ściankę od dołu. Kiedy ukazało się wywołane przez nią zaklęcie, wyrecytowała najszybciej jak mogła wszystkie sześć wersji, jedną po drugiej.

Czy to w pośpiechu coś przekręciła, czy też duchowi kryształu, samemu kryształowi lub twórcy kryształu nie spodobał się jej pomysł, nikt nie umie powiedzieć. Dość, że Moggropple została uwięziona w lustrach. W pięciu postaciach. I nikt nie miał pojęcia nie tylko, jak ją uwolnić, ale nawet która Moggropple jest prawdziwa.


ilością gratów. Pełniła kiedyś rolę warsztatu, ale popadała w zapomnienie w miarę jak Aponthey stawał się coraz bardziej krótkowzroczny i przechodził od mechanicznych figur naturalnej wielkości do coraz mniejszych cacek w rodzaju maszerującej w nogę kolumny dziewięćdziesięciu sześciu mrówek, nad którą obecnie pracował. Dla podre­perowania budżetu wynajął stodołę na magazyn, nie troszcząc się o to, co tam przecho­wywano i jak. W rezultacie musieli przeszło godzinę przeciskać się między kanciastymi i zakurzonymi przedmiotami, zanim zawołał:

Obaj mężczyźni dołączyli do niej i postawili swoje latarnie oświetlając mroczny za­kątek stodoły, w którym równym rzędem stało obok siebie pięć luster. Na pierwszy rzut oka były identyczne: nieco wyższe i szersze niż rosły mężczyzna, stały na wymyślnie rzeźbionych i pozłacanych postumentach. Kedrigern przyjrzał im się uważniej i stwier­dził, że czymś jednak się różnią: każde lustro miało rzymską cyfrę, od I do V, wyrzeź­bioną w złoconym medalionie wieńczącym postument. Lustra były okryte ciężkimi ka­pami, zapewne dla ochrony szkła, ale niewykluczone, że i dla ochrony osób, które mo­głyby tu zajrzeć. Wszystkie były skierowane w tę samą stronę.

Kedrigern oblizał wargi, które nagle okazały się bardzo suche. Podwinął rękawy ko­szuli, przyjrzał się po kolei wszystkim lustrom i ostrożnie ściągnął zasłonę z lustra I. Zobaczył w nim swoje własne odbicie, dużą wiśniową szafę za sobą i nic więcej. To samo zrobił z lustrami od II do V i w żadnym z nich nie dostrzegł nic, co mogłoby przypominać czarownicę.

Kedrigern wyciągnął swój medalion i spojrzał na każde lustro przez Otwór Prawdziwego Widzenia. W każdym zobaczył jakieś falujące niewyraźne kształty, ale były one tak ulotne, że mógł to być efekt optyczny patrzenia przez otwór, co zawsze wymagało natężenia wzroku. Kedrigern wpuścił medalion za koszulę i założywszy ręce przyglądał się lustrom w zadumie.

Po chwili odchrząknąwszy powiedział głośno i wyraźnie:

Ledwo skończył te słowa, kiedy we wszystkich lustrach rozjarzył się lekki, stopniowo nasilający się poblask, a wokół niego zaczął się formować kształt. Wkrótce we wszyst­kich lustrach widniała postać siwowłosej kobiety w ciemnobłękitnej szacie. Była to piękna kobieta o smutnych, ciemnych oczach, wytwornych długich palcach i szlachet­nych rysach. Wyglądała na osobę około dwustupięćdziesiątki.

W jednej chwili jak na komendę z luster wyrwał się szum głosów, wypełniając sto­dołę pięciokrotnym echem wołającym:

Ty jesteś tu mistrzem czarów, Keduś — odparła Księżniczka z szacunkiem. Przyjąwszy jej słowa lekkim uśmiechem i skinieniem głowy Kedrigern ponownie

zwrócił się do luster. Odrzucił zasłonę z pierwszego i stanął oko w oko z Moggropple, która z założonymi na piersi rękami mierzyła go wściekłym spojrzeniem.

Westchnęła przesadnie, demonstrując cierpliwość dochodzącą do kresu, wzniosła oczy ku niebu i mruknęła „Czarownicy!" Po chwili opanowała się i powiedziała:

Kedrigern odrzucił zasłonę z lustra oznaczonego cyfrą II i Moggropple natychmiast powiedziała:

Księżniczka spojrzała na niego przenikliwie. Jej oczy promieniały natchnieniem.

Klasnęła w dłonie i z cichym brzęczeniem swoich skrzydełek uniosła się z krzesła i przysiadła na szczycie wiśniowej szafy.

Narzekając i mamrocząc Aponthey wstał i przyłączył się do czarownika. Właściwie należało tylko odwrócić lustra, żeby były skierowane przodem do ściany stodoły za­miast do jej wnętrza, ale sapanie, stękanie i zduszone okrzyki Apontheya sugerowały, że chodzi o przenoszenie gór.


* * *

Kiedy praca została wykonana i Aponthey wrócił na swoje miejsce rozcierając sobie plecy i pojękując, Księżniczka przeleciała przed lustro I. Przypomniawszy mężczyznom, że mają siedzieć cicho i nie pokazywać się, zrzuciła z lustra zasłonę.

Obie kobiety pogrążyły się na chwilę w zadumie. Wreszcie Moggropple westchnęła i powiedziała:

Nie ma go już, Moggropple. Został rozbity w drobny mak — powiedziała Księżniczka zniżając głos dla przekazania tej wiadomości.

Z piersi Moggropple wyrwał się jęk rozczarowania.

Twarz Księżniczki rozjaśniła się uśmiechem.

Kedrigern był w drodze do domu na pierwszą wzmiankę o duchu. Kiedy Moggropple odzyskała panowanie nad sobą, Księżniczka powiedziała:

I tak też było. Kiedy Kedrigern wrócił i wręczył dzwonek Księżniczce, mały krysz­tał jarzył się wędrującymi światełkami. Na widok Moggropple rozdzwonił się radośnie drżąc niecierpliwie w palcach Księżniczki i ciągnąc ją w stronę lustra, w stronę wycią­gniętej dłoni Moggropple.

Dzwonek wyrywał się do lustra, a Księżniczka stopniowo zwalniała uchwyt, aż trzy­mała dzwonek za sam brzeg otworu. Wędrujące światełka zbiegły się wszystkie do rączki dzwonka. I kiedy ta dotknęła powierzchni lustra, rozproszyły się we wszystkich kierun­kach, zmieniając lustro w mętną poświatę, podobną powierzchni spokojnego jeziora przy pełni księżyca. Potem blask przygasł i szkło jakby się roztopiło, znikło, jak sre­brzysta mgła rozwiana podmuchem porannego wiatru. Z tej mgły wyszła Moggropple z dzwonkiem w ręku.

Moggropple odgarnęła swoje śnieżnobiałe włosy i odwróciła głowę demonstrując w lewym uchu połyskujący kryształowy kolczyk. — Będziemy teraz przez jakiś czas ści­śle współpracować. Oboje mamy za sobą ciężkie chwile i doskonale się rozumiemy.

Kiedy obie kobiety odeszły przeciskając się przez labirynt mebli, Kedrigern zbliżył się do Apontheya, który był niemym świadkiem uwolnienia Moggropple. Czarownik z sze­rokim uśmiechem potrząsnął dzwonkiem i ten posłusznie zadzwonił.

Aponthey spojrzał na Kedrigerna zaszokowany.



* * *

Gościnna sypialnia Apontheya była zaskakująco czysta, a łoże nieoczekiwanie wy­godne jak na rezydencję starego samotnika. Po bogatym w wydarzenia dniu Księżniczka i Kedrigern z ulgą korzystali z takich komfortów. Zdmuchnęli świecę, powiedzieli sobie dobranoc i przez chwilę z przyjemnością leżeli w milczeniu.

Kedrigern odpowiedział półsennym mruknięciem.

Kedrigern warknął z irytacją, uniósł się na łokciach i gniewnym wzrokiem wwier­cił się w ciemność.


Księżniczka nie odpowiedziała. Odwróciła się gwałtownie na bok, tyłem do czarow­nika, i naciągnęła kołdrę na ramiona.

Kedrigern opuścił głowę na poduszkę. Leżał wpatrzony w niską powałę, z czołem zmarszczonym, z rękami założonymi na piersi i czekał, żeby Księżniczka coś powie­działa. Na próżno.

Jedyną odpowiedzią ze strony Księżniczki był jej powolny, miarowy oddech. Kedrigern miał ochotę na zażartą dyskusję, a nie na monolog, zaś teraz nie miał okazji ani do jednego, ani do drugiego. Leżał przez jakiś czas naburmuszony, aż przypomniał sobie, że czeka ich trzydniowa podróż, a przecież nie mogą przez trzy dni jechać w mil­czeniu.

Westchnął, uśmiechnął się i z cichym „dobranoc" ułożył się do snu.

Murphy pokazuje, co potrafi

Conhoon o Trzech Darach miał żelazne zasady i ściśle ich przestrzegał. Krótko mó­wiąc, był twardym człowiekiem i twardym czarownikiem.

Mieszkał samotnie w surowym otoczeniu pasującym do jego zasad. Nie dzielił tej sa­motności nawet z żadnym zwierzęciem: psy były jak na jego gust zbyt nadskakujące, koty bezużyteczne, a wśród szczurów i myszy cieszył się złą reputacją. Kilka pająków pilnujących swoich sieci w ciemnych kątach pod sufitem i ze dwie dziesiątki tłustych czarnych owadów prowadzących wilgotny i nieciekawy żywot pod starymi skrzyniami to było całe jego towarzystwo. Conhoona to urządzało.

Chociaż był pełnoprawnym członkiem Cechu Czarowników, widywał swoich ce­chowych kolegów nie częściej niż innych ludzi. Denerwowało go to, co działo się w za­wodzie i nie chciał denerwować się jeszcze bardziej wysłuchując nadętych usprawiedli­wień zachowań, które dla niego były nie do usprawiedliwienia.

Czarownicy rzucają na ludzi czary. Tego się ich uczy. Jest to coś słusznego i właściwe­go. Czarownicy nie odczyniają czarów, nie osłabiają ich, nie zmieniają ich w coś przy­jemniejszego. Czarować ich szybko, czarować ich tęgo i trzymać ich pod czarem — to, zdaniem Conhoona, jest zadanie czarownika.

Inni mieli jednak odmienne zdanie i ciągle ich przybywało. Wzrastały również ich wpływy w Cechu, gdzie coraz więcej członków wolało szukać uznania w oczach pu­bliczności niż troszczyć się o poziom kwalifikacji. Zawód upadał. Podobnie zresztą, jak wszystko inne. Conhoon usiłował ich ostrzegać od stu lat z górą, ale nikt go nie słu­chał.

Niech to odczują na własnej skórze, powiedział sobie Conhoon, Niech sobie odczy­niają uroki, zdejmują czary, nadskakują wszystkim i zanim się obejrzą, zniknie lęk przed czarownikami, a zaraz potem i sami czarownicy, i dobrze im tak.

Uradowany tą myślą Conhoon nałożył sobie drugą porcję gęstej owsianki. W połowie talerza usłyszał z oddali słaby odgłos kopyt końskich. Mruknął coś pod nosem, cała przyjemność ulotniła się w jednej chwili i ze złością przełknął sporą grudę owsianki. Odgłos kopyt był coraz głośniejszy. Ktoś nadjeżdżał. Odgłos ucichł i wkrótce Conhoon

usłyszał człapanie ludzkich kroków po błocie otaczającym jego chatę.

okno wychodzące na błotniste uroczyszcze stanowiące jego podwórko.


Przybysz zrobił kilka kroków.

Conhoon otworzył okno na oścież i wystawił głowę na zewnątrz. Poranne słońce za­lśniło na jego łysinie, a niechlujna siwa broda zatrzęsła się, kiedy pogroził pięścią i ryk­nął.

Conhoon oparł się na parapecie i zamyślony zagłębił palce lewej dłoni w zmierzwio­nej brodzie wytrząsając z niej przy okazji resztki owsianki. Przelatujący wróbel złapał jedną okruszynę i odleciał, w ślad za nim pośpieszyli jego koledzy. Conhoon nie zwra­cał najmniejszej uwagi na te popisy ptasiej zręczności. Po chwili wyplątał palce z brody i rzekł:

Scoggery wszedł bojaźliwie do izby rozglądając się za jakimiś odrażającymi zwidami w kątach albo za, pod i między sprzętami. Nie dostrzegł niczego budzącego grozę. Poza zwykłym bałaganem kawalerskiego mieszkania, były tu jeszcze tylko stosy starodaw­nych ksiąg. Nie znoszącym sprzeciwu gestem Conhoon wskazał mu miejsce przy stole. Scoggery spojrzał łakomie na nie dokończoną miskę owsianki.

Scoggery łapczywie wypił jeden czerpak, zrobił głęboki wydech wyrażający satysfak­cję, a potem nabrał drugi czerpak i ten też wypił powtórnie dając wyraz zadowoleniu. Wreszcie otarł rękawem usta i usiadł na swoim miejscu.

Diabelska sztuka — potwierdził Scoggery kręcąc głową. Conhoon podsunął mu pod nos oskarżycielski palec.


Scoggery był jednak niewzruszony.

Conhoon zanurzył palce w brodę. Ich ruch na moment powstrzymała bariera wło­sów zlepionych resztkami jajka, ale czarownik był tak pogrążony w myślach, że nawet tego nie zauważył. Lekki deszcz okruchów posypał się na stół nie zauważony. Po dłuż­szej chwili oparł dłonie na stole, podniósł się i mruknął:

Poszukam znajomego puka, a potem zobaczymy. A teraz pewnie chcesz jeść. Zrzędząc pod nosem w odpowiedzi na skwapliwe potwierdzenie Scoggery'ego

Conhoon wskazał mu osmalony saganek z resztką owsianki. Scoggery rzucił się na je­dzenie, a tymczasem czarownik zaczął się szykować do podróży. Robił to z mieszanymi uczuciami. Odczynianie czaru uważał za zdradę swojego powołania, a Mirmul, sądząc po jego zachowaniu, był prostakiem, który zasłużył na to, co go spotkało. Z drugiej strony Mirmul nie szczędził pochwał pod adresem irlandzkich czarowników, a to było zachowanie zasługujące na uznanie, nawet u prostaków. Fiacha też zasługiwał na na­uczkę za swoje spółki z zagranicznymi duchami. Może uda się czar zdjąć, ale będzie to wymagało zmierzenia się z czarami innego czarownika, w dodatku dżinna, i skorzysta­nia z usług puka, rzecz zawsze ryzykowna. Jednym słowem, było to bagno.

Pozostawała też kwestia zapłaty, o czym nie było jeszcze mowy. Na tę myśl Conhoon odłożył sakwę, do której pakował różne zapasy i odwrócił się do Scoggery'ego.

Scoggery, zaskoczony z ustami pełnymi owsianki, spojrzał na czarownika. Mało się nie udławiwszy przełknął, złapał powietrze i z trudem wyjąkał:

Scoggery zastanowił się przez chwilę.

Conhoon zastygł bez ruchu, zasępiony; potem wrzucił do sakwy piętkę chleba i mruknął:


* * *

Wędrowali przez cały dzień, potem przez następny i jeszcze część następnego, aż wreszcie, kiedy słońce mieli wysoko nad głową, choć niewidoczne z powodu chmur i mżawki, dotarli do ponurego mokradła, pośrodku którego w gęstej kępie stała nędzna chałupa puka Murphy'ego. Mieszkał tam z żoną, teściami, starą ciotką i dwoma stwo­rzeniami, które były ni to jego krewniakami, ni to wyjątkowo pokracznymi i groźnymi zwierzakami domowymi. Z tego, co wiadomo o pukach, mogły być i jednym, i drugim. Conhoon i Scoggery wędrowali w milczeniu. Scoggery'ego, człowieka towarzyskiego i rozmownego, ponura okolica skłaniała do tym większej gadatliwości, ale ilekroć otworzył usta, Conhoon uciszał go spojrzeniem, gestem albo syknięciem. Tego dnia nie udało mu się odezwać ani słowem od świtu i aż przebierał nogami z niemożności ulżenia sobie. Kiedy Conhoon przejechał przez mokradło wąską, zdradziecką ścieżką, zsiadł i przywiązał wyraźnie zadowolonego wierzchowca do suchego drzewa, Scoggery trzymał język za zębami, choć aż go skręcało. Kiedy jednak Conhoon zaczął wyciągać z różnych woreczków i kieszeni przedmioty zdradzające, że zaraz przystąpi do czarów, Scoggery nie mógł dłużej siedzieć cicho.

Jest w pobliżu — odpowiedział Conhoon. Scoggery oblizał wargi.

Scoggery posłuchał natychmiast, cofając się o kilka kroków w stronę bagna. Conhoon ukląkł, ułożył ostatni kamień, wyprostował się, zamruczał pod nosem i wykonał ruch ręką. Potem sięgnął do sakwy.

Scoggery usiadł na zwalonym drzewie obok głazu czarownika. Wypił kilka łyków wody i bez przekonania zabrał się do kromki chleba, ale perspektywa stanięcia twarzą w twarz z pukiem wyraźnie tłumiła jego apetyt. Po jakimś czasie przysunął się bliżej do Conhoona i spytał ostrożnym szeptem:

Wiadomość ta nie pocieszyła Scoggery'ego, który zdał sobie sprawę, że puk może spaść na nich w każdej chwili albo może już jest wśród nich, nie rozpoznany i nie zapo­wiedziany. Murphy mógł być pniem, na którym siedzi, kałużą przy jego stopach, a na­wet kromką chleba, którą natychmiast odrzucił. Przysuwając się bliżej do czarownika i rzucając na wszystkie strony niespokojnie spojrzenia Scoggery spytał:

Conhoon przeżuł kęs, wypluł skórkę z sera i powiedział:

Scoggery wsunął się za Conhoona, starając się utrzymywać czarownika między sobą a pukiem. Bezskutecznie. Murphy przyglądał mu się z umiarkowanym zainteresowa­niem.

Murphy złożył palce lewej dłoni w ekscentrycznym geście i Scoggery poczuł mro­wienie w karku i czubkach uszu. Ciszę rozdarł nagły trzask i mrowienie ustało jak ręką odjął. Murphy potrząsnął dłonią i włożył na chwilę końce palców w usta.

Murphy wyrozumiale wzruszył nierównymi ramionami.

Scoggery powtórzył to, co wcześniej opowiedział Conhoonowi. Murphy słuchał go cierpliwie. Co jakiś czas bębnił palcami po gałce swojej tarninowej laski, a z no­sa, ucha lub spod kapelusza wypuszczał kłąb dymu, ale nie odzywał się ani słowem. Dobroduszny wyraz znikł z jego twarzy i kiedy Scoggery skończył swoją opowieść, puk wyglądał przerażająco, a z jego ust wypływał ciąg fraz, których ogólny sens nie bu­dził wątpliwości, choć wypowiadane były w języku nieznanym istotom śmiertelnym. I chwała Bogu.

Murphy drgnął, jakby na wspomnienie czegoś nieprzyjemnego.

Po tych słowach puk odwrócił się i pomknął z wielką szybkością przez bagno nie po­zostawiając żadnych śladów na jego powierzchni. Potem wpadł w gęste zarośla na dru­gim brzegu i dwaj mężczyźni wyraźnie słyszeli trzask łamanych gałęzi.


Scoggery zamyślił się nad słowami Conhoona i wreszcie powiedział:


* * *

W swojej długiej i bogatej karierze Conhoon spotkał wiele mężczyzn i kobiet obno­szących przezwiska skrajnie sprzeczne z ich wyglądem, osiągnięciami i właściwościami osobistymi. Rory Długosz był zaledwie średniego wzrostu; Marivonn od Dziewięciu Burych Krów nie rozpoznałaby krowy nawet gdyby znalazła ją u siebie pod łóżkiem, choć znakomicie radziła sobie ze świniami, a Olwem Słodki Głos śpiewał jak zardze­wiały zawias. Ale Mirmul o Smętnym Obliczu nadrabiał to za nich wszystkich. Był samą ponurością owiniętą w suchą, pomarszczoną skórę.

Jest możliwe i to wkrótce, ale najpierw musisz wiedzieć, że oczekuję zapłaty. Mirmul westchnął i z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.

Dam ci dziesięć sztuk złota.

Dworzanie wybiegli z komnaty, wśród nich i Scoggery. Conhoon czekał w bezruchu. Z zewnątrz dobiegły go odgłosy świadczące o wysiłku fizycznym, szczęk metalu, ciężki skrzyp podeszew, ostrzegawcze krzyki i agresywne szczurze piski. Drzwi rozwarły się na oścież i do sali weszło czterech mężczyzn ciągnących niską, jaskrawo pomalowaną platformę na kołach, na której stała żelazna, zdobiona srebrem klatka. W klatce siedział bardzo duży, paskudny szczur.

Podczas gdy Mirmul mówił, Conhoon uważnie oglądał szczura. Im dłużej mu się przyglądał, tym jaśniejsze było dla niego, że czeka go praca wymagająca wielkich ilości mocy magicznej, praca, po której będzie musiał zbierać siły przez miesiąc. Mirmul za­wodził swoje. Conhoon rozejrzał się i wszędzie wokół zobaczył porozumiewawcze spoj­rzenia i grymasy obrzydzenia. Widocznie słodycz Blai była słabiej odczuwana przez służbę i dworzan Mirmula niż przez samego króla.

Murphy rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy, chociaż gwar podnie­sionych głosów strażników, służby i dworzan czynił to mało prawdopodobnym, i ści­szonym głosem powiedział:


Conhoon poczuł wielką ulgę. Nadzieja, jaką wzbudziło w nim pojawienie się Murphy'ego z dżinnem, została następnie potwierdzona ich uprzejmym zachowaniem i teraz wymijającymi odpowiedziami puka. Zadanie stojące przed Conhoonem nagle okazało się znacznie łatwiejsze, a nagroda większa. Z niewinnym uśmiechem rzucił:

Murphy westchnął, skrzywił się i kiwnął głową.

W sali tymczasem zapanowało zamieszanie. Mirmul z twarzą nabiegłą krwią, za­pominając o swojej zwyczajowej melancholii wpadł w gniew. Jego ollav mamrotał coś i wymachiwał rękami. Dżinn wyrzucał z siebie przekleństwa zarówno ogólne jak i szczegółowo adresowane do różnych osób, które wskazywał swoim grubym, szponia-stym paluchem. Wszyscy strażnicy i rycerze ściskali włócznie i rękojeści mieczy wy­krzykując przedbitewne przechwałki, a służący biegali tam i siam gadając sami do sie­bie, wpadając jeden na drugiego i na sprzęty, gubiąc puchary, chlipiąc ze strachu i pod­niecenia. Conhoon przepchnął się przez tę kotłującą się gromadę do boku Mirmula. Król spojrzał na niego wściekle.

Ze środka komnaty grzmiał basowy głos:

Przerwała mu seria uciszających psyknięć i głos Murphy'ego:

Sala szybko opustoszała, jedyna zwłoka nastąpiła za sprawą kilku ostatnich rycerzy, którzy zatrzymali się w drzwiach, żeby potrząsnąć orężem, dokończyć barwnych opi­sów planowanej zemsty i przerzucić się z dżinnem kilkoma pożegnalnymi obelgami.

Przystąpili do realizacji tego planu, niezbyt zgrabnie, bo Murphy i jego wujek prze­wracali się o siebie po każdym wściekłym skoku szczura w ich stronę. W końcu akcja zakończyła się powodzeniem i butla znalazła się w dłoniach Conhoona.

Daj mi tę butlę — powiedział dżinn wyciągając szponiaste dłonie. Conhoon schował ją za siebie.

Puk z ociąganiem przytaknął i wówczas Conhoon zwrócił się do dżinna.

Szczur rzucił się na kraty piszcząc z wściekłości. Wszyscy trzej zręcznie odskoczyli.


* * *

Dalej wszystko poszło gładko. Ustawiwszy mosiężną butlę na podłodze, dżinn uniósł się nad nią. Na jego znak Conhoon wyciągnął korek i z butli wypłynął wijący się obłok kremowej pary, która połączyła się z nogami dżinna, uzupełniając je parą małych stóp w jasnożółtych pantoflach z zawiniętymi czubami. Dżinn zrobił kilka próbnych kroków, potem podskoczył i wyciął hołubca. Rozpromieniony skłonił się przed Conhoonem i wyciągnął rękę po pustą butlę.

Wyciągnął obie ręce, w jednej trzymając otworem do przodu butlę, a drugą wskazu­jąc szczura, który schronił się w najdalszym kącie klatki. Kilka cichych zdań w niezro­zumiałym języku i z klatki patrzyła na nich całkiem atrakcyjna, choć nieco zmaltreto­wana młoda dama, a tymczasem atramentowo czarna smuga dymu bezdźwięcznie wle­wała się do butli. Kiedy znalazła się tam cała, dżinn zamknął szyjkę korkiem i docisnął go dłonią, po czym wytwornym gestem wręczył butlę czarownikowi.

Dżinn i puk rozpłynęli się w powietrzu z odgłosem pióra spadającego na śnieg. Conhoon został sam w sali tronowej z mosiężną butlą, klatką i Blai. Blai uniosła się na kolana, uderzyła się o dach klatki i wydała okrzyk gniewu.

Conhoon nie miał ochoty na dalszą dyskusję z Blai. Podbiegł do drzwi i otworzył je na oścież wpuszczając Mirmula i jego świtę. Okrzyki zachwytu mile łechtały jego słuch.

Kiedy skończyły się okrzyki, pocałunki i uściski, kiedy wywleczono z sali klatkę, a Blai poszła wziąć długą gorącą kąpiel i zmienić szaty, kiedy strażnicy, dworzanie i służba ro­zeszli się do swoich zajęć, zaś ollav mrucząc coś pod nosem usiadł u stóp tronu po jed­nej stronie, a Scoggery stanął dumnie po drugiej, Conhoon zbliżył się do króla.

Mirmul stęknął.

Mirmul dał znak jednemu z dworzan, który skinął głową i powłócząc nogami wy­szedł z sali.

Mirmul znów stęknął ponuro i po chwili powiedział:

Po następnej chwili milczenia Mirmul powiedział:

Mirmul znów popadł w zadumę i po długiej chwili kontynuował:

Zanim Conhoon znalazł uprzejmą odpowiedź, wrócił dworzanin ze skórzaną sa­kiewką i przekazał ją Scoggery'emu, który wręczył ją królowi. Mirmul wysypał sobie jej zawartość na kolana. Następnie odliczył dwadzieścia cztery monety, włożył je do sa­kiewki, którą podał Scoggery'emu, a ten wręczył ją czarownikowi. Na kolanach Mirmula została wcale pokaźna kupka złota.


Conhoon cofnął się o trzy kroki, zatrzymał się i zamiast wyjść wrócił przed stopnie tronu, gdzie cichym głosem zaintonował:


przykra jest świadomość, że ma się w butli znakomity czar, który się marnuje, podczas gdy zacny i hojny człowiek mógłby zrobić z niego dobry użytek. — Tu Conhoon wycią­gnął rękę z mosiężną butlą. — Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, wasza królew­ska mość, chciałbym wiedzieć, ile sztuk złota masz tam na kolanach.

Wybór sieroty

Ogólnie rzecz biorąc, sierota ma do wyboru żebrać, kraść albo młodo umrzeć. Nie interesowała mnie żadna z tych dróg. Kiedy Addran znalazł mnie drżącego na dzie­dzińcu stajennym i zaproponował mi wybór, który rzadko komu się trafia, z radością zostałem jego uczniem.

Czasami praca była ciężka, ale na ogół dobrze wspominam te lata. Addran dużo mnie nauczył. Chciałbym nauczyć się więcej i szybciej, ale jemu się nie śpieszy. „Kiedy się człowiek nauczy za wcześnie, to za szybko zapomina" — mawia, ilekroć się skarżę.

Najgorzej jest, kiedy Addran ma do czynienia z demonami. Przy takich okazjach muszę stać w pogotowiu, żeby wygłosić odpowiednie zaklęcie, które przepędzi de­mony i wyciągnie nas z opresji, gdyby coś poszło nie tak. To wielka odpowiedzialność i, prawdę powiedziawszy, mam wtedy wielkiego stracha. Ale staram się najlepiej, jak mogę. Dużo zawdzięczam temu staremu człowiekowi, a on polega na mnie.

Na szczęście, niewiele miał tych spraw z demonami i wszystkie poszły dobrze. Moja pomoc nie była konieczna.

Na ogół Addran bierze, co się tylko nadarzy. Jest wielkim czarownikiem, ale czasy są chude, nawet dla najlepszych. Wojna, głód i zaraza wszystkim dały się we znaki i tyle samo ludzi wini za to czarowników, co przychodzi do nich szukać pomocy. Addran mówi, że nie zawsze tak było i nie zawsze tak będzie, i ja mu wierzę. Ale teraz tak jest.

W pewien spokojny wiosenny poranek przyjęliśmy gościa, którego wizyta miała się stać punktem zwrotnym w naszym życiu. Wszedłem do pracowni Addrana i zaanon­sowałem:

Addran stęknął i nic nie powiedział. Przywdział swoją czarną szatę, przeczesał pal­

cami długie siwe włosy i brodę. Potrafi wyglądać tak staro i mądrze jak sam Merlin i do­równać swojemu wyglądowi.

Stara kobieta okazała się być wieśniaczką, młoda dama kobietą tak piękną, że mu­siałem powstrzymać jęk podziwu, kiedy zobaczyłem ją z bliska, pies zaś małym bia­łym kundlem, pokracznym i paskudnym. Miałem wrażenie czegoś niedokończonego. Trzymał się spódnicy starej kobiety, trząsł się ze strachu i rozglądał przerażonym wzro­kiem.

W pracowni Addran umieścił psa na stole. Ten przewrócił się i leżał dygocąc i sko-wycząc. Addran zmarszczył czoło na ten widok.

Pokręciłem głową

Addran skinął głową i wyglądał na zadowolonego.

Mnie, jak na razie, nie wolno było czytać żadnych jego książek. Do tego czasu mia­łem już niezłe wyobrażenie, co można znaleźć w każdej z nich, ale były nadal przede mną zamknięte, podobnie jak przed wszystkimi oprócz Addrana. Bez właściwego czaru jego księgi były tak ściśle zamknięte, że nawet dwa zaprzęgi wołów nie mogłyby roze­wrzeć okładek.

Otworzył księgę we właściwym miejscu, umieścił ją na stole i położywszy dłonie na nieszczęsnym psie, odczytał kilka słów i powiedział: — Odnieś go matce.

Wtedy dał mi słowo, które miałem wypowiedzieć, oddając psa jego matce.

Z Addranem było tak zawsze. Nigdy nie wiedziałem, kiedy się rozzłości, a kiedy okaże łaskę.

Wyszliśmy do izby, w której czekała stara kobieta. Spojrzała na Addrana, potem na mnie.

Uścisnęli się, popłakali, uścisnęli się jeszcze trochę i wreszcie stara kobieta zwróciła się do czarownika.

Wszyscy tak mówią. Z chwilą, gdy czary zrobią swoje, nawet najbogatsi klienci nagle ubożeją. Kiedy potrzebują czarów, gotowi są dać za nie wszystko. Kiedy je otrzymają, ich wartość gwałtownie spada. Tego nauczyłem się bardzo wcześnie.

Para wieśniaków odeszła błogosławiąc Addrana, sławiąc jego imię, jego dobroć i jego łaskawość dla biednych ludzi. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, Addran zwrócił się z ukłonem do drugiej klientki.

Jej głos był jak najsłodsza muzyka. Niewątpliwie mogłaby za pomocą paru słów i uśmiechu zebrać armię, gdyby zechciała. Addran wskazał gestem, żeby mówiła dalej.

Addran zamilkł, złożył razem czubki palców i myślał. Po chwili przerwał milczenie.

Chciałem zerwać się na równe nogi i złożyć moje życie u jej stóp, ale byłem uzależ­niony od Addrana. Na szczęście, nie musiałem się martwić. Addran skłonił się nisko i powiedział:

Następne dwa dni spędziliśmy na przygotowaniach do podróży. Addran większość czasu spędzał w pracowni. Ja zajmowałem się końmi i zapasami na drogę. Na trzeci dzień od przybycia Perimane, wczesnym rankiem Addran rzucił ochronne zaklęcie na dom i obejście, i wyruszyliśmy do Białego Lasu. Wieźliśmy jedzenie, elegancki rozkładany pawilon dla Perimane i namiot dla nas oraz czarne pudło, które Addran własnoręcznie przytroczył do naszego jucznego konia i którego nie pozwolił mi dotknąć. Domyślałem się, że pudło zawiera jakiś magiczny sprzęt i nie zadawałem pytań. Wiedziałem, że i tak nie otrzymam odpowiedzi, póki Addran nie uzna tego za stosowne.

Lady Perimane była dla mnie źródłem nieustannej radości i zadziwienia. Świeża i de­likatna jak wiosenny kwiat, a jednocześnie twarda jak dąb. Dotrzymywała nam kroku bez słowa skargi, piła wodę ze złożonych dłoni i jadła nasz czerstwy chleb. W drodze opowiadała o swoim dzieciństwie i rodzicach. Wieczorem śpiewała i jej głos był wtedy jeszcze słodszy niż w mowie.

Z każdym dniem byłem coraz bardziej zakochany. Zachowywała się wobec mnie z wielką uprzejmością, ale wiedziałem, że jakakolwiek nadzieja z mojej strony byłaby głupotą. Uczeń czarodzieja nie zdobywa ręki wielkiej damy. Może jej służyć, doradzać, może nawet dla niej umrzeć, ale pozostaną istotami z innych światów. Mimo to ubó­stwiałem ją.

Przed południem szóstego dnia drogi wjechaliśmy do Białego Lasu i wkrótce ujrzeli­śmy Mon Defi, zamek lady Perimane. Wznosił się na szczycie wzgórza, ciemny na tle ja­snego nieba. Widzieliśmy tylko dwa jego boki, ale to bardzo wystarczało, żeby się prze­konać, co to za wspaniała budowla. Z tymi basztami i wieżyczkami, z blankami na wy­sokich murach, mógł stawić czoło armii. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie cza­rownika. Przekroczyliśmy potok na skraju rozległej łąki ciągnącej się do stóp zamku i zatrzymaliśmy się w cieniu otaczających ją drzew. Z tego miejsca mogliśmy się na wła­sne oczy przekonać o sposobie postępowania intruzów. Pod murami wznosiły się trzy szubienice i na każdej z nich wisiało ciało.

Widzicie ludzi, którzy pozostali lojalni wobec mnie — powiedziała Perimane. Zacisnąłem zęby i w gniewie potrząsnąłem pięścią, ale był to daremny gest. Nie

będąc ani rycerzem, ani czarownikiem mogłem jedynie pomagać Addranowi w tym, co on postanowi robić.

Przez kilka minut obserwował zamek bębniąc lekko palcami po wargach, co często robił, kiedy układał plany. W końcu wskazał równe miejsce na łące.

Rozbijmy obóz tutaj, gdzie będziemy dobrze widoczni. To powinno wyciągnąć z zamku kilku strażników.

Pojechałem przodem i wkrótce rozstawiłem pawilon oraz namiot. Addran i Peri-mane przyłączyli się do mnie. Ona po raz pierwszy, odkąd ją poznałem, wyglądała na zaniepokojoną. Addran natomiast był tak spokojny, jakbyśmy rozłożyli się na pik­nik w jego ogrodzie. Obejrzał obóz, wskazał, gdzie należy naciągnąć obluzowaną linkę, a potem wyjął z rękawa buteleczkę z ciemnym płynem.

Wracaj nad potok i dokładnie się umyj. Kiedy będziesz suchy, natrzyj się tym od czubka głowy do stóp — powiedział wręczając mi buteleczkę. — Pamiętaj, żeby zużyć wszystko i nie opuścić ani kawałka ciała.

Nie widziałem sensu w kąpaniu się i namaszczaniu, podczas gdy czekała nas kon­frontacja z bandą opryszków, ale wiedziałem, że nie należy sprzeczać się z Addranem. Zrobiłem tak, jak mi kazał. Kiedy wróciłem do obozu, o namiot była oparta kopia, przy wejściu zaś wisiały tarcza i miecz. Nie miałem pojęcia, skąd się tam mogły wziąć.

Addran wprowadził mnie do środka. Perimane pozostała na zewnątrz z zadaniem zawiadomienia nas, gdyby ktoś wyjechał z zamku.

Czarne pudło leżało otwarte i puste na ziemi. Obok niego na dywaniku błyszczała w przydymionym świetle namiotu srebrna zbroja tak jasna, że prawie biała.

Znałem poszczególne części zbroi i wiedziałem, gdzie jest ich miejsce, ale nigdy nie widziałem ubierającego się rycerza. Nie miałem pojęcia od czego zacząć.

Rozebrałem się i wziąłem nagolenniki. Ważyły nie więcej niż garść pierza. Kiedy przyłożyłem je do nóg, pasowały jak druga skóra. Z pomocą Addrana opancerzyłem się od stóp do głów, a kiedy skończyłem, czułem się, jakbym miał na sobie strój z powie­trza i słonecznego blasku.

Z jego głosu przebijała pewność siebie. Zbroja była wygodna i czułem jak narasta we mnie poczucie siły. Addran obserwował zmiany na mojej twarzy i uśmiechnął się.

Osłoniłem głowę konia, zarzuciłem na niego derkę i siodło. Na moich oczach zmienił się w bojowego rumaka mogącego śmiało wystąpić w królewskim turnieju. Zastanawiałem się czy zbroja w podobny sposób działała na mnie. Odwróciłem i zo­baczyłem, że Perimane patrzy w moją stronę, wydała mi się mniejsza niż przed paroma minutami. A sposób, w jaki na mnie spoglądała, sprawił, że poczułem się jeszcze wyż­szy.

Po zboczu zbliżało się ku nam trzech zbrojnych. Wsiadłem i opuściłem kopię.

Zdjęła szal i podała mi go. Gdy pochyliłem się w siodle, zawiązała mi go na ramieniu. Teraz naprawdę byłem jej rycerzem.


* * *

Addran stał przed namiotem z laską w jednej ręce, drugą wznosząc w geście poko­jowego powitania. Rycerze podjechali i zatrzymali się przed nim. Przyłbice mieli unie­sione i widziałem wyraźnie ich twarze. Byli silni i dobrze uzbrojeni, ale nie roztaczali wokół siebie aury czarów, tylko lekki odór zła. Ich dowódca zmierzył nas wzrokiem i na widok Perimane wyszczerzył zęby, a potem zwrócił się do Addrana.

Addran miał na sobie długą opończę z kapturem, wciąż jeszcze okrytą kurzem na­szej podróży. Wyglądał jak pielgrzym lub duchowny, nie jak czarownik. Spojrzał na so­koła krążącego nad naszymi głowami i powiedział:

Rycerze wymienili spojrzenia, roześmiali się i starszy z nich powiedział:

Gdzie jest twoje wojsko, starcze? Addran skłonił lekko laskę w moją stronę.

Nie tracili ani chwili. Wszyscy spuścili przyłbice, pochylili kopie i zwrócili konie w moją stronę. Natarli w szyku odwróconej strzały, dwaj w przedzie, jeden z tyłu. Spiąłem ostrogami swojego wierzchowca. Zdawało mi się, że jadą bardzo powoli i mia­łem czas, żeby zastanowić się, co robić. Zrobiłem zwód w jedną stronę, jakbym chciał uniknąć znalezienia się między prowadzącą dwójką, a potem skręciłem wjeżdżając mię­dzy nich. Ich konie, skierowane w ostatniej chwili przeciwko mnie, skrzyżowały się. W pełnym galopie wziąłem ich kopie na tarczę. Rozjechały się jak nożyce, wysadzając obu rycerzy z siodła. Trzeciego trafiłem w gardło, tuż pod hełmem, omal nie urywając mu głowy. Jego koń pognał samotnie przez łąkę.

Jeden z powalonych rycerzy leżał tam, gdzie upadł. Spod jego przyłbicy płynęła krew tworząc kałużę wokół hełmu. Drugi podniósł się i wyciągnął miecz. Zsiadłem z konia i czekałem na jego atak. Był silnym mężczyzną i mimo pełnej zbroi poruszał się bardzo sprawnie. Mimo to był dla mnie jak ktoś próbujący walczyć pod wodą, w zwolnionym tempie, podczas gdy ja reagowałem i poruszałem się dwukrotnie szybciej niż normal­nie.

Zaatakował, chybił i zanim odzyskał równowagę, ciąłem go w nasadę szyi. Padł w fontannie krwi i było po walce.

Podeszła do mnie Perimane.

Z zamku wyjechała mała armia. Naliczyłem dwunastu, ale zanim zdążyłem się ode­zwać, przemówił Addran:

Miałem poczucie, że mogę ich rozgonić jak stado kur, ale byłem posłuszny słowom Addrana. Zatrzymali się w nierównej linii przed naszym obozem. Największy z nich podjechał wolno i zwrócił się do Addrana. Jego matowoczarna zbroja pochłaniała świa­tło połyskując czerwonymi ognikami jak rozżarzone węgle albo szalone oczy. Czułem mrowienie na skórze, co świadczyło o obecności złych mocy.

Wpadłem między nich jak błyskawica, wysadzając z siodła dwóch najbliższych. Gdy znalazłem się już wśród nich odrzuciłem kopię i wydobyłem miecz. Napastnicy uzbro­jeni byli w miecze albo buzdygany i kosiłem ich jak żniwiarz. Czterech następnych wy­stąpiło do walki, ale powstrzymali konie na znak dowódcy.

Wyciągnąłem rękę i kopia sama wskoczyła mi w dłoń. Spotkaliśmy się w pełnym ga­lopie roztrzaskując kopie w drzazgi. Impet tego zderzenia wprawił mnie w stan unie­sienia. Mój przeciwnik znakomicie władał mieczem, ale odparowałem wszystkie jego ciosy, a kiedy zaczął zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia, natarłem na niego. Czułem fizycznie obecność czarów, kiedy zadawał nieskutecznie cios za ciosem.

Trzej pozostali wydobyli miecze i rzucili się na mnie. Powaliłem ich trzema cięciami i znów skupiłem całą uwagę na dowódcy. Zebrał siły i walczył zaciekle używając wszyst­kich czarów, które dostał od swojego pana. Żaden człowiek, choćby najsilniejszy, nie mógłby mu dotrzymać pola, ale z pomocą Addrana pokonałem go. Kiedy w końcu mój miecz rozciął jego hełm i czaszkę aż do szczęki, czary go opuściły. Upadł zamieniając się w stos suchych kości w zardzewiałej zbroi.

W tym czasie przybyli dwaj ostatni rycerze w otoczeniu pieszych żołdaków. Usłyszałem świst strzał. Ruszyłem koniem na łuczników, którzy porzucili broń i ucie­kli.

Kiedy wróciłem do obozu, dwaj ostatni rycerze klęczeli przed Addranem, złożywszy błagalnie ręce. Ich miecze i hełmy leżały tam, gdzie je rzucili.

Patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Po pieszych żołdakach nie było śladu. Zebrałem porzu­coną broń i złożyłem ją przy namiocie.

Był to bardzo skromny posiłek, kawałek chleba i odrobina wody, ale po walce wy­dało mi się to prawdziwą ucztą. Ledwo skończyliśmy, Addran wstał i strzepnął okruchy z płaszcza. Stał chwilę w milczeniu patrząc na Mon Defi.

Czas jechać do zamku — powiedział. — Noramonte czeka tam na mnie. Chciałem iść za nim, ale gestem kazał mi siedzieć.

Wsiadł na jednego z bezpańskich koni i pojechał do zamku. Kiedy zniknął za bramą, Perimane przemówiła:

Zmierzyła mnie długim, oceniającym spojrzeniem.

Kiwnęła głową jak osoba dorosła przyjmująca do wiadomości argumenty dziecka, ale nic nie powiedziała. Rozglądałem się, czy nie widać gdzieś kogoś z rozproszonych zbrojnych pachołków, ale nie było po nich ani śladu. Pewnie wciąż uciekali.

Wydawało się, że mogę Perimane zostawić na chwilę samą, poszedłem więc do poto­ku, żeby napełnić wodą flaszę. Przy okazji złapałem trzy tłuste ryby na kolację.

Czułem teraz zbroję, jakby się zrosła z moim ciałem. Była tak lekka, że mógłbym o niej zapomnieć, gdyby nie moje odbicie w wodzie.

Zastanawiałem się, jakbym się czuł bez niej. Moje dotychczasowe życie wydawało się podległe i niezbyt godne żalu. Uczeń czarownika ciężko pracuje i nie zaznaje sławy. Kobieta taka jak Perimane nie zwróciłaby na kogoś takiego uwagi. Teraz byłem zwy­cięzcą. Patrzyłem w oczy innych mężczyzn i widziałem w nich strach. Nie chciałem już być nikim gorszym.

Tego wieczoru Perimane mówiła o swoim życiu w Mon Defi, o szczęśliwych dniach przed najazdem rabusiów. Spytała o moje dzieciństwo i opowiedziałem jej o nim. Nie rozmawiałem o tym z nikim oprócz Addrana. Krótka to była opowieść i mało przyjem­na: zimno, głód, bicie, zawsze strach i potem dobroć Addrana. Dlaczego wybrał aku­rat mnie na swego ucznia, nie wiedziałem, a i on nie mówił, ale byłem mu niezmiernie wdzięczny.


* * *

Noc przeszła spokojnie. Rano obudziłem się nagle z uczuciem, że dzieje się coś złego. Z wydobytym mieczem wyszedłem przed namiot. Łąkę spowijała mgła i spokój. Zawołałem Perimane. Wyszła ze swojego pawilonu otulona w płaszcz.

Kiedy wymieniłem jego imię, zrozumiałem w czym rzecz.

Tym bardziej muszę tam jechać. Ty też, pani. Nie możesz tu zostać sama. Wsiadłem na konia i podciągnąłem ją na siodło przed sobą. Dojechaliśmy do

bramy i zaraz otoczyła nas cisza — głębsza i bardziej gęsta niż zwykły spokój poranka. Przejechaliśmy przez pusty podwórzec i dotarliśmy do wielkiej sali, w której znaleźli­śmy Addrana.

Siedział na jednym końcu długiego stołu bezwładnie pochylony, zamknięty w poły­skującej kopule ochronnej. Oddychał z trudem, krew sączyła mu się z uszu i nosa. Nad nim wznosiło się coś nieopisanie obrzydliwego. Bezkształtny łeb potwora stanowiła głównie paszcza pełna ostrych zębów, a nad nią kilkoro nieregularnie rozmieszczo­nych oczu. Potężny, pokryty zmierzwionym włosem tułów podtrzymywały nogi zakoń­czone szerokimi, poduchowatymi stopami. Liczne, zginające się w dziwnych miejscach ramiona kończyły się maczugowatymi wyrostkami kostnymi, którymi potwór atakował ochronną kopułę. Na odgłos naszego przybycia ohyda zwróciła się w stronę moją i Peri-mane i wściekłość w jej rozlicznych oczach rozpaliła się jeszcze intensywniej. Addran uniósł głowę. Jego głos odezwał się w moim umyśle słabo i z wysiłkiem.

Noramonte spojrzał na mnie z wściekłością przez swoje zdeformowane ramię, od­wrócił się i ponowił atak. Addran krzyknął z bólu. Kopuła rozbłysła małymi błyskawi­cami, zadrżała, ale nie ustąpiła. Zsiadłem z konia i zacząłem zachodzić potwora od tyłu. Perimane krzyknęła i Noramonte odwrócił się w kierunku nowego dźwięku. Pochylił się opierając ciężar potężnej głowy i tułowia na swoich kilku łokciach, a potem, zanim zdążyłem wydobyć z siebie słowo ostrzeżenia, rzucił się na Perimane.

Dobyłem miecza i skoczyłem, żeby mu przeciąć drogę.

Perimane trzymała się kurczowo łęku. Była chwilowo bezpieczna, ale potwór wciąż nacierał.

Pokuśtykałem do Addrana. Kiedy do niego doszedłem, Noramonte skoczył na Perimane. Kopuła ochronna Addrana znikła i pojawiła się wokół Perimane, chwilę zanim szpony potwora zdążyły ją pochwycić. Noramonte zawył i zwrócił się przeciwko nam. Zasłoniłem mistrza przed atakiem potwora. Byłem obolały, szumiało mi w gło­wie i nie władałem jedną ręką, ale pokładałem nadzieję w zbroi. Noramonte szalał, jego liczne ramiona młóciły powietrze. Spojrzał na Perimane, potem na Addrana i na mnie, i wreszcie rzucił się na nas. W momencie jego ataku moje dolegliwości ustąpiły, a siła i pewność siebie wróciły.

Była to makabryczna walka. Odciąłem potworowi jedno ramię. Na jego miejscu wy­rosła wiązka kolczastych macek, ramię zaś pełzało po podłodze chwytając mnie szpo­nami za nogi, póki go nie porąbałem na kawałki. Rozprułem brzuch tej ohydy, a ona walczyła nadal, ciągnąc ze sobą wnętrzności i brocząc paskudztwem, które płynęło w jej żyłach. Stwór przyjmował jeden śmiertelny cios za drugim i walczył dalej, aż zrozumia­łem, że dla czegoś takiego nie ma śmiertelnych ciosów, bo to coś nie żyje tak jak ziem­skie stworzenia. Potrafiło przetrwać wszystko, co mogłem mu zrobić, i wiedziałem, że pokona mnie, kiedy będę zbyt wyczerpany, żeby zadać następny cios.

Noramonte górował nade mną o tyle, że jego głowa była poza moim zasięgiem. Ciąłem po nogach, ale siła czarów Noramonte pozwalała im wytrzymać nawet ciosy mojego ostrza.

skrzek i zatoczył się do tyłu. Ciąłem i tym razem noga się pod nim ugięła. Ciąłem drugą. Potwór opadł na kolana i wówczas jednym ciosem odciąłem mu łeb. Zanim dotknął podłogi, już był uwięziony w połyskliwej kopule, która uwolniła Perimane, żeby spełnić nowe zadanie. Bezgłowe cielsko upadło do przodu i leżało drgając przez chwilę, zaraz jednak zaczęło się rozpływać i bulgotać, by w końcu rozwiać się w cuchnącym oparze.

Poczułem na ramieniu dłoń Addrana. W drugiej ręce trzymał kopułę, skurczoną teraz do rozmiarów orzecha włoskiego, z głową potwora, która wyglądała jak jakiś pa­skudny owad w bursztynie.

Z zamku wyszli ludzie Perimane, którzy tam pozostali, bladzi, z podkrążonymi ocza­mi, śladami tego, jak ich traktowano, i rzucili się do stóp swojej pani. Inni, którzy zdołali uciec, wrócili, kiedy rozeszła się wieść o jej powrocie. Addran i ja byliśmy traktowani z czcią jako jej wyzwoliciele, a ja musiałem wiele razy opowiadać historię moich walk ze złowrogimi rycerzami i z zaczarowanym potworem.

Moja lewa ręka i bok były mocno pokiereszowane, a żebra bolały mnie tak, jakby co najmniej połowa była połamana, ale nie odważyłem się zdjąć zbroi, dopóki Addran nie wróci do sił. Banda, która zdobyła zamek, mogła mieć przyjaciół i sojuszników, a bez pełnej mocy Addrana ja byłem jedyną siłą jaka mogłaby ich powstrzymać. Prawdę mó­wiąc, zbroja chyba pomagała mi w powrocie do zdrowia. Spało mi się w niej wygodnie. Słyszałem opowieści o rycerzach sypiających w zbroi i litowałem się nad ludźmi dnie i noce zakutymi w zimną stal, w koszulach przesyconych potem i krwią, ale tę zbroję czułem na skórze jak chłodne płótno.

Perimane przydzieliła Addranowi najbardziej zaufanego ze sług i sama też pielęgno­wała go z oddaniem. Odwiedzałem go codziennie i zwykle zastawałem śpiącego zdro­wym snem. Jeżeli nie spał, też nie był skłonny do rozmów. Sprawiał wrażenie głęboko pogrążonego w myślach.

Przez resztę czasu pracowałem nad umocnieniem obronności zamku. Często też spotykałem się z Perimane. Musiała podejmować wiele decyzji i zwykle zasięgała mojej rady. Nie wiem, czy dzięki zbroi byłem też mądrzejszy, ale postępowała zgodnie z mo­imi radami.

Kiedy odwiedziłem Addrana w dziesiątym dniu naszego pobytu w Mon Defi, był znacznie bardziej rozmowny.



drogę tutaj.


Addran założył ręce za głowy i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.

Kiwnął głową. Wyjąłem księgę i podałem mu. Odsunął ją gestem i potrząsnął głową.

Tato, drogi tato, wracaj do domu

Stała skulona na progu, przemoczona do nitki i drżąca w porannym chłodzie. Woda ściekała z kosmyków jej rudych włosów, chude ramiona pokrywały strzępy starej chu­sty, nogi miała zabłocone do kolan. Otarła siną dłonią kroplę wody z końca nosa i uniosła duże, błękitne oczy. Jej widok mógł roztopić najtwardsze serce. Ale nie serce Conhoona.

Czarownik spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. Został oderwany od porannej owsianki, co nie wprawiło go w dobry humor.

Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, przecisnęła się obok niego, siadła na grubo ciosanym chwiejnym zydlu i wyciągnęła spierzchnięte dłonie i zabłocone nogi w stronę ciepła. Odgłos jej zziębniętego, wstrząsanego dreszczem oddechu i widok pary unoszą­cej się z przemoczonej odzieży zmiękczył nieco Conhoona.

Conhoon spojrzał na nią ponuro i potrząsnął głową na myśl o szybkości przemijania

lat. Finbar O'Farrissey był najmłodszym synem Rory'ego O'Farrisseya najmłodszego syna Fergusa O'Farrisseya, którego czarownik wspominał ze wzruszeniem i wdzięcz­nością, jaką nie darzył nikogo innego na tym świecie. Tęgi chłop był z tego Fergusa, krzepki i bystry, wierny wobec przyjaciół i potrafiący uszanować czarownika. Conhoon z przyjemnością wspomniał, jak to pomógł Fergusowi zdobyć rękę Eileen z Druim Den, najpiękniejszej kobiety w całym Meath i przywieźć ją bezpiecznie do przytulnego do­mostwa w lasach Fidh Cuille, gdzie pieśni niezliczonych ptaków uprzyjemniały dni i osładzały noce. Minęło niecałe sto lat, i oto Fergus odszedł, Eileen była wspomnie­niem, Rory zaś starym dziadem siedzącym przy ogniu, przeżuwającym pustkę w ustach i żyjącym tylko wyblakłymi i gasnącymi obrazami z przeszłości. Trudno jest przyjaź­nić się z ludźmi, myślał Conhoon. Siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat i już po nich. Bardzo nietrwali.

Głośne i mokre pociągnięcie nosem ze strony gościa wyrwało czarownika z rozmy­ślań.


Conhoon zmarszczył czoło i wydał z siebie basowy pomruk wyrażający niezadowo­lenie. Jego nastrój wrócił do normalnego, to jest kamiennego stanu. Zdaniem Conhoona praca czarownika nie polegała na wyciąganiu ludzi z opałów. Zrobi się coś takiego raz czy dwa i spodziewają się pomocy nieustannie. To jest psucie ludzi.

Conhoon patrzył na nią ponuro. Dwanaście lat, a sprytna jak stara wiedźma, my­ślał kwaśno. Trudna sprawa, kiedy człowiekowi rzucają do stóp obietnicę złożoną przed osiemdziesięcioma, a może dziewięćdziesięcioma laty. Jeszcze trudniej, kiedy robi to dzieciak grzejący się przy twoim ogniu. Najtrudniej, kiedy się wie, że jeżeli, jak przy­stało na człowieka rozsądnego, spróbujesz się jakoś wykręcić, będziesz przez najbliższe trzysta lat znany jako Conhoon łgarz, Conhoon, który łamie obietnice i oszukuje dzie­ci, jednym słowem krętacz.

A najgorsze było to, że sam był sobie winien. Gdyby się zadowolił odpłaceniem przy­sługą za przysługę, żaden dzieciak nie siedziałby teraz przy jego ogniu, na jego własnym zydlu, w jego własnym płaszczu i nie rzucałby mu w twarz jego własnych słów, wypo­wiedzianych w przypływie dobroci tyle lat temu, kiedy jeszcze brakowało mu doświad­czenia. Dzięki swojej sile i sprytowi Fergus O'Farrissey, wówczas jeszcze młokos, cho­ciaż wielce obiecujący, niczym młody Cuchulainn, wybawił Conhoona od kompromi­tacji, a pewnie i od niezłego pobicia przez pewnego zdradzieckiego olbrzyma. Conhoon z kolei pomógł Fergusowi odnaleźć Eileen, zaopatrzył go w amulet zapewniający jej mi­łość, pomógł uciec przed trójką jej braci i pokonać dwudziestu dziewięciu królów, któ­rzy zabiegali o jej względy oraz przeniósł zakochanych szybko i bezpiecznie do domo­stwa w głębi rozśpiewanego ptasimi głosami lasu Fidh Cuille, gdzie czar chronił ich przez dziewięć lat przed ludzkim wzrokiem. Był to niewątpliwie dowód wdzięczno­ści przekraczający najśmielsze oczekiwania. Każdy człowiek honoru uznałby, że dług wdzięczności został spłacony, hojnie spłacony, a nawet przepłacony przez taką nadprzy­rodzoną pomoc i nie przyjąłby nic więcej. A jednak kiedy Conhoon składał taką nie­przemyślaną, szaleńczą obietnicę idącej w pokolenia pomocy O'Farrisseyom, Fergus nawet nie ruszył palcem, żeby go powstrzymać, zanim słowa zostały wypowiedziane. Tacy już są ludzie, myślał Conhoon. Nie ma w nich za grosz wdzięczności, nawet wśród tych najwdzięczniejszych.

Conhoon przez chwilę rozważał pytanie, aż wreszcie wyrzucił ręce w górę.

Conhoon przełknął gniewne słowa cisnące mu się na wargi i w milczeniu wycofał się do swojego gabinetu. Dwanaście lat, a pyskata niczym babka puka. Jeżeli tacy są teraz O'Farrisseyowie, myślał, to szkoda, że Inni Ludzie nie porwali ich w dzień po tym, jak stary Fergus załatwił olbrzyma, co zaoszczędziłoby ciężko pracującemu czarownikowi masę kłopotów. Zresztą po co czekać cały dzień. Szkoda, że nie złapali Fergusa w minutę po tym, jak powalił olbrzyma na ziemię.

Conhoon spędził cały dzień na wertowaniu ksiąg kojąc pustkę w żołądku kawałkami chleba i sera, które w różnych stadiach wyschnięcia znajdowały się zwykle w jego pra­cowni. Wieczorem jego głód rozszalał się na dobre, a humor miał jeszcze bardziej kwa­śny niż zwykle. Dziewczynka zapowiedziała z dziecięcą lekkomyślnością wspaniałą ko­lację i Conhoon dla dobra swojego żołądka miał nadzieję, że to będzie prawda. Umierał z głodu. Jeżeli jednak posiłek okaże się rzeczywiście dobry, będzie zmuszony potwier­dzić jej sukces mową dziękczynną, poprosić ją do stołu i traktować ją przyzwoicie, co odbierze mu apetyt i zepsuje całą przyjemność. Nie miał ochoty odgrywać roli kogoś czarującego i sam nie znosił takich ludzi, zwłaszcza wśród czarowników. Czarownikowi nie przystało szczerzyć się jak norka, kłaniać jak lokaj i obsypywać uprzejmościami każ­dego, kto znajdzie się w zasięgu głosu. Zadaniem czarownika jest rzucanie czarów i uro­ków, a to nie ma nic wspólnego z uśmieszkami i komplementami.

Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go jakiś nieznajomy zapach. Wciągnął powietrze i usta wypełniły mu się śliną. Rozdzierany między tłumioną złością a rosnącym apety­tem ruszył do kuchni i w drzwiach wydał okrzyk zdumienia.

Pomieszczenie było czyste. Ani jednego pyłku. Jego szeroko otwartym oczom ujaw­niły się powierzchnie nie oglądane od dziesięcioleci. Były nie tylko widoczne, ale lśniły.

Rozglądając się ostrożnie, jak człowiek, który się obudził w nieznajomym otocze­niu, Conhoon usadowił się za stołem. Zapomniana powierzchnia blatu uwolniona od pamiątek poprzednich posiłków lśniła nagością. Kate postawiła przed czarowni­kiem miskę gęstej zupy. Drażniącą powolną smużką unosiła się nad nią wonna para. Czarownik przymknął oczy i łakomie wciągnął powietrze, w którym pojawił się nowy zapach. Spojrzał na stół i ujrzał krągły bochen chleba, obok niego zaś miseczkę złoci­stego masła pokrytego kryształowymi kropelkami zimnej wody.

A czyż nie musiałam? Co warta jest zupa bez popchnięcia jej kawałkiem chleba? Conhoon kiwnął głową. Spróbował zupy na koniec łyżki i omal nie rozpłakał się

z rozkoszy. Gotując sam dla siebie nie miał w ustach czegoś tak smakowitego od pół wieku. Chleb stanowił godne uzupełnienie dania głównego. Ta mała nie ma jeszcze trzynastu lat, a już jest najlepszą kucharką w Irlandii. Conhoon jadł pośpiesznie i ha­łaśliwie, a skończywszy podał pustą miskę po dolewkę. Kiedy zjadł i podsunął miskę po trzecią porcję, Kate przeszyła go morderczym spojrzeniem i zabrała mu miskę wraz z łyżką. Conhoon naburmuszony wrócił do pracowni.

Spędził większość nocy oraz cztery następne dni ślęcząc nad księgami i szukając naj­lepszego sposobu na Elfy-porywaczy. Budziły one największy lęk ze wszystkich Elfów, gdyż były liczne, potężne i zwykle złośliwe. Kiedy zrywała się wielka wichura, był to nie­omylny znak, że Elfy-porywacze ruszyły się i nieszczęście zawisło nad głową jakiegoś nic nie podejrzewającego i najczęściej Bogu ducha winnego śmiertelnika. Rozbawione mogły się zadowolić kradzieżą zbiorów lub bydła, czy zburzeniem komina, ale bywa­ło, że porywały dziecko, kradły oszczędności całego życia starych ludzi lub uprowa­dzały krzyczącą co sił pannę młodą w dniu ślubu przy okazji przyprawiając ją o siwi­znę. Z jakiegoś powodu — może były przesądne, ale nikt tego nie wiedział na pewno — zawsze porywały człowieka i zabierały go na tę wyprawę w mniemaniu, że zapewnia to powodzenie całemu przedsięwzięciu. Czasami przetrzymywały tego człowieka przez dwa albo trzy stulecia, kiedy indziej wypuszczały go następnego ranka. Z Elfami-pory-waczami nigdy nic nie wiadomo.

Wszystko to Conhoon wiedział. Nie wiedział natomiast, dokąd Elfy się udają i jak je odnaleźć, a nie chciał tracić czasu ani siły magicznej na bezpłodne wędrówki po la­sach i polach. Z każdym dniem daremnych studiów wpadał w coraz czarniejszy nastrój. Dla odmiany jego chata z dnia na dzień stawała się coraz jaśniejsza, czystsza i wesel­sza. To tylko skłaniało go do pośpiechu. Jeżeli czym prędzej nie pozbędzie się tej szo­rującej, zmywającej, wywijającej miotłą, trzaskającej garnkami młodej istoty, dom prze­stanie się nadawać do zamieszkania. Jak na razie, jego pracownia pozostała ostatnią ostoją normalności i Conhoon był przekonany, że gdyby nie broniący wstępu czar, Kate O'Farrissey rzuciłaby się do pracy z miotłą i ścierką, gdy tylko by odwrócił głowę.

Z drugiej strony dzieciak potrafił gotować. Co do tego nie było dwóch zdań. Jej zdol­ności kucharskie prawie równoważyły szaleńcze zamiłowanie do czystości. Prawie. Wdychanie aromatów, jakie wypełniały dom, kiedy szykowała kolację, było rozkoszą dla powonienia, spożywanie zaś jej posiłków dobrodziejstwem dla żołądka, ale życie wśród takiej czystości stanowiło obrazę dla jego duszy czarownika. Brakowało mu znajomego widoku brudnej miski, zarośniętego garnka i stosu nierozpoznawalnego śmiecia w ką­cie. Bez tego nie czuł się u siebie w domu.

Piątego wieczoru od przybycia Kate Conhoon zasiadł do kolacji zamyślony bardziej niż zwykle. Odświeżył swoją wiedzę na temat Elfów-porywaczy, ale nadal nie miał po­jęcia o ich obecnym miejscu pobytu ani o ostatecznym celu ich wędrówki. Nic już wię­cej nie można było wyczytać z ksiąg, następny etap stanowił czar, a nie miał pewności, który z wielu możliwych sposobów będzie najkorzystniejszy przy najmniejszym wy­siłku z jego strony.

Kate spojrzała na niego z niewinnym zdziwieniem.

Conhoon zgrzytnął zębami i przeszył ją wzrokiem.

Conhoon wydał pogardliwy odgłos i zrobił gest, jakby coś odsuwał.



Jednak później tego wieczoru, nie mając nic lepszego do roboty, jak wytłumaczył sobie, a warknął do Kate, Conhoon wykąpał się. Siedząc przed ogniem we wspaniałej miękkiej szacie, którą Kate uprała jednego z poprzednich dni, zaczął myśleć z mniej­szą wrogością o jej propozycji umycia brody. Wyłącznie dla wygody, którą zaczynał do­ceniać jako przyjemny i pożądany element życia, nie zaszkodzi, jeżeli się ją dobrze na­moczy i pozwoli dziecku rozczesać. Elfy będą zaskoczone widząc go w tak schludnej postaci i bardzo dobrze. Kiedy się ma do czynienia z tą kompanią, trzeba wykorzystać każdą przewagę.

Porządkowanie brody Conhoona okazało się czynnością niespodziewanie długo­trwałą i pracochłonną. Czarownik wydawał głośne okrzyki i skarżył się, kiedy Kate roz­czesywała kołtuny, ale po skończonej pracy rezultat był satysfakcjonujący. Conhoon po­głaskał brodę jak człowiek pieszczący swojego ulubionego kota i niechętnie przyznał, że pomysł nie był taki zły.

Wyruszyli na farmę O'Rahilly'ego wczesnym rankiem. Drogi były suche, pogoda dobra i Conhoon spodziewał się, że dzięki jego znakomitym wierzchowcom mogą do­trzeć do miejsca przeznaczenia przed zachodem słońca.

Kate klasnęła w dłonie i wydała okrzyk radości. Po raz pierwszy, odkąd zawitała w progach czarownika, wyraziła coś innego niż niecierpliwość, dezaprobatę i podejrzli­wość, co Conhoon odebrał pozytywnie.

Tak, ale pan sobie z nimi poradzi — stwierdziła Kate z dziecięcą pewnością. Conhoon skinął głową i wydał wieloznaczne stęknięcie, lecz nic nie powiedział.

Z zadowoleniem, oczywiście, przyjmował całkowicie uzasadnione wyobrażenie Kate O'Farrissey na temat swojej potęgi, jednak zbyt dobrze znał obyczaje Elfów, żeby żywić złudzenia co do łatwego nad nimi zwycięstwa. Wszyscy czarownicy Irlandii, gdyby kie­dykolwiek udało się ich połączyć mieliby kłopot z nakłonieniem jednego małego Elfa do zboczenia o krok z wybranej przez niego drogi. Jedynym pewnym sposobem uzy­skania władzy nad Elfami było policzenie ich, ale one miały świadomość niebezpie­czeństwa i dobrze się przed nim broniły. Nie tylko dzięki swojej wrodzonej ruchliwości i zwinności, lecz także dzięki przemyślnemu utrzymywaniu się w ciągłym ruchu, wiro­waniu, gonitwie, podskokom i nieustannym zmianom miejsca, przez co obserwator nie wiedział, czy widzi ich dwadzieścia czy dwieście. Niezwykle chytre stworzenia.

Conhoon wiedział, że chcąc wygrać musi je przechytrzyć. Pogrążył się w rozmyśla­niach i nie odezwał się ani słowem aż do postoju. Kiedy w zamyśleniu usiadł na pła­skim głazie, Kate podała mu pajdę chleba z masłem. Przyjął ją w milczeniu i zaczął po­woli przeżuwać.

Zobaczę. Urodziłam się w środku nocy i mam dar widzenia duchów i Elfów. Conhoon przekrzywił głowę i spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem.

Conhoon pogładził w zadumie brodę.

Kate przez chwilę przetrawiała tę informację.

Usłyszawszy to Kate umilkła. Ani ona, ani Conhoon nie odzywali się aż do chwili, kiedy Kate nagle psyknęła ostrzegawczo, wyrywając czarownika z zadumy.

Conhoon poderwał głowę, rozejrzał się i nie dostrzegł nic poza rozległą zieloną po­laną okoloną drzewami. Uniósł medalion Cechu Czarowników, który nosił na szyi i spoj­rzał przez mały Otwór Prawdziwego Widzenia znajdujący się pośrodku. Rzeczywiście, na polanie były Elfy-porywacze, tańczące, skaczące, wzlatujące, wirujące, stale w ruchu, znikające za, między i pod sobą jak bańki powietrza pod wodospadem. Były ich dzie­siątki, może setki, albo pół kopy, a może tysiąc. Nikt nie potrafiłby tego określić, gdy tak migały przed oczami, nawet kiedy pozornie prawie stały w miejscu.

Conhoon wypuścił z palców medalion i przetarł oko. Elfy znikły. Wypowiedział słowa widzącego czaru i znów ukazały się jego oczom w całej swej oszałamiającej ob­fitości.

Conhoon zsiadł z konia i powierzywszy go opiece Kate, ruszył w stronę roztańczo­nego tłumu. Elfy zauważyły przybycie mężczyzny i dziecka, nic nie uchodziło ich uwa­dze, i wiele oczu było zwróconych w jego stronę, kiedy zbliżył się z ręką uniesioną w przyjaznym geście powitania. Ale nawet zaciekawione Elfy wirowały i przemykały, równie niepoliczalne jak płatki śniegu w zamieci. Czarownik na próżno szukał wzro­kiem Finbara O'Farrisseya.

Na spotkanie wyszedł mu jeden z mężczyzn. Był w wieku pośrednim, gdzieś mię­dzy młodością a starością. Włosy miał kruczoczarne, gęste i lśniące, skórę gładką, ruchy żwawe i zręczne, ale jego czarne oczy były jak zwierciadła, w których odbiło się już wszystko, co jest na tym świecie i na paru innych. Nic ich nie mogło zdziwić. Ubrany był prosto, ale elegancko w miękkie tabaczkowe spodnie do kolan, aksamitny płaszcz z błyszczącymi guzikami i pantofle ze sprzączkami. Jego koronkowa koszula lśniła bielą niby światło księżyca.

Dziękuję, Ty też jesteś przystojnym mężczyzną i twoi przyjaciele też są piękni. Elf uśmiechnął się jeszcze milej. Zbliżył się o krok i przyjrzał się Conhoonowi z za­interesowaniem.

Conhoon zasępił się.

Brwi Conhoon podjechały do góry.

Król Elfów podniósł ręce w geście frustracji.

Conhoon gładząc brodę rozważał te informacje.

Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie pod drzewami czekała Kate. Zerwała się i podbiegła do niego wołając: — Mój tato! Gdzie jest mój tato?

Conhoon wprowadził ją z powrotem w cień. Usiedli i wtedy przedstawił jej sytuację. Kate słuchała z największą uwagą, a kiedy skończył, potrząsnęła głową z powagą męża stanu rozważającego stylistykę aktu abdykacyjnego.

Conhoon kiwnął głową. Miał pewną wiedzę na temat księżniczek Elfów i musiał przyznać rację Kate.

Kiedy Conhoon wrócił do Elfów, stwierdził, że po obu stronach króla stoją kobieta i rudowłosy mężczyzna. W mężczyźnie rozpoznał natychmiast Finbara O'Farrisseya. Kobietą, sądząc z pięknej twarzy i doskonałości kształtów, mogła być tylko Edain, córka Ethala Anbhuaila. O'Farrissey powitał go serdecznie.

Finbar objął ramieniem jej wiotką kibić i przyciągnął ją do siebie.

Edain wzięła Finbara pod rękę.

Conhoon wiedział, że jeżeli pozwoli teraz Elfom odejść, może być zmuszony do spę­dzenia życia na bezowocnych poszukiwaniach. Musiał ich zatrzymać, póki czegoś nie wymyśli.

Finbar się zawahał i spojrzał na Edain.

Conhoon nie był mistrzem w sztuce opowieści, ale wiedział, że musi urzec swoich słuchaczy od pierwszego słowa, postanowił więc zacząć od ucieczki trzech strasznych braci. Dwudziestoma dziewięcioma królami zajmie się później. Po kolei, jeżeli zajdzie taka potrzeba.

Był to najwłaściwszy moment na dramatyczną pauzę. Conhoon założył ręce na piersi, skinął z namysłem głową i chłodnym okiem powiódł po swoich słuchaczach. Zauważył też Kate podskakującą i zbierającą kwiaty wśród tłumu Elfów. Poruszała się między nimi niczym nie zdradzając, że wie o ich obecności na polanie. W pewnej chwili pod­niosła wzrok, dostrzegła jego spojrzenie i przerwawszy swoje igraszki zdjęła chustkę i pomachała nią nad głową.

Conhoon zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Edain uśmiechnęła się zwycięsko i pomachała mu na pożegnanie. Czarownik odwrócił się na pięcie i oddalił się mru­cząc coś pod nosem. Kate wróciła do swojej zabawy oddalając się w cień drzew, z dala od Elfów.

Kate zamyśliła się.


* * *

Gromada Elfów nadal wirowała na polanie z szybkością, która kazała Conhoonowi raz jeszcze odczuć podziw dla Kate, która je policzyła. Dziecko miało niewątpliwie ta­lent, szkoda, że musi spędzić życie na ogłupiającej harówce i zmarnować swoje przyro­dzone uzdolnienia.

Trójka złożona z Edain, Finbara i króla czekała na niego: Edain ze źle skrywaną wro­gością, Finbar z nonszalancką dobrodusznością i król Elfów z wyraźną niecierpliwo­ścią.

Ethal Anbhuail postąpił o krok i stanął przy boku Finbara.

Conhoon wzniósł oczy ku bezchmurnemu niebu i powoli, w zamyśleniu gładził brodę.

Ratuj mnie swoją władzą! — zwrócił się Finbar do króla Elfów. Ethal Anbhuail uniósł dłoń prosząc o uwagę.

Elfy znikły w mgnieniu oka pozostawiając Conhoona ze złotym pierścieniem, parą srebrnych sprzączek i oprawnymi w złoto dziewięcioma brylantowymi guzikami na dłoni. Stał mrugając, zaskoczony gwałtownością tego, co się zdarzyło, potem odwró­cił się do Kate.

A skąd ty to wszystko wiesz? Wzruszyła ramionami.

Conhoon spojrzał ponuro na przedmioty trzymane w dłoni, a potem wyrzucił je z gniewnym pomrukiem. Natychmiast rozpłynęły się w powietrzu.


Przez chwilę rozważała ofertę, potem wyciągnęła rękę.

Wyzwoliciel

Unsen schodził w dolinę powoli nie z ostrożności, bo drogę znał dobrze, ale z po­wodu sztywnych kolan i ogólnie obolałych na starość kości. Przystawał w osłonię­tych miejscach dla złapania tchu, zatrzymywał się tylko na chwilę i zaraz ruszał dalej. Wilgotna i zimna górska mgła przenikała nawet jego gruby płaszcz powodując kurcze mięśni. Ból był mniej dokuczliwy kiedy szedł niż kiedy stał.

Ostatnio Unsen lękał się każdego wezwania Mashossy. Wokół jej jamy unosił się fetor śmierci i nawet podmuchy zawodzącego wiatru nie mogły go rozproszyć. Pod stopami chrzęściły odłamki kości, wszędzie wokół walały się szczątki zbroi i broni. Widok le­gowiska Mashossy stanowił udręczenie dla ludzkich zmysłów, ale znacznie gorszy był strach, jakiego Unsen doświadczał na widok wielkiej smoczycy. Wiedział, że służył jej wiernie i w niczym nie uchybił, ale Mashossa mogła dostrzec uchybienie tam, gdzie on nawet go nie podejrzewał. Albo może ktoś inny jej się naraził, on zaś został wezwany, żeby ponieść karę za cudze grzechy. Albo Mashossa wybrała ten dzień, żeby go zabić czy okaleczyć jako ostrzeżenie dla wsi. Nigdy nie wiedział, dlaczego zostaje wezwany. Właściwie Mashossa nigdy nie była dla niego okrutna, nigdy nie wyrządziła mu krzyw­dy, ale w jej obecności zawsze odczuwał strach. Potrafił tylko stać przed nią w pokorze w oczekiwaniu rozkazu i z nadzieją,żezostanie oszczędzony.

Unsen przewodził wioskowej starszyźnie i był dziedzicznym sługą Mashossy. Tytuł ten niósł ze sobą zaszczyty i przywileje, a zdania Unsena słuchano z szacunkiem, trak­tując je jako wolę smoczycy. Wiele jednak było chwil, kiedy Unsen oddałby wszystko, co posiada, zaszczyty, dobrobyt i pozycję związaną z urzędem, żeby być zwykłym starym, zapomnianym przez świat człowiekiem rozmyślającym w spokoju przy kominku.

Tym razem Mashossa okazała się szczodrobliwa. Właśnie załatwiła się z ostatnim spośród zbójców, których uwięziła w lecie i wręczyła Unsenowi w darze dla wsi sa­kiewkę znalezioną przy ich herszcie. Sakiewka zawierała sporo srebra i kilka sztuk złota. Smoczyca nie żądała niczego w zamian.

Jej słowa jednak brzmiały dziwnie i niezrozumiale. Unsen zawsze miał kłopoty ze zrozumieniem potwory. Jej mowa składała się z syków, które raniły uszy i ryków od­

zywających się drżeniem w kościach, pełna była nieznanych słów i fraz, zdań w mar­twych językach, imion ludzi i nazw miejsc, które żyły już tylko w pamięci smoków. Tym razem jej mowa była niezrozumiała w nowy sposób, jakby po raz pierwszy próbowała rzeczywiście się z nim porozumieć. Nie żeby wydać polecenie, ale żeby powiedzieć mu rzeczy, dla których nie ma słów w językach ludzi ani nawet na wpół pamiętanych obra­zów w ludzkich umysłach. Rzeczy znane smokom i istotom z ich świata, ale nie do po­jęcia dla dwunogich mieszkańców ziemi. Ze wszystkich sił starał się pojąć, tyleż ze stra­chu i poczucia obowiązku, co z autentycznej ciekawości, ale jej przemowa wywoływała tylko przebłyski intuicji jak odległe robaczki świętojańskie w ciemnym lesie. Myśl, że te iskierki ognia mogłyby rozbłysnąć dla niego niczym słońca, gdyby tylko potrafił zna­leźć klucz do ich znaczenia, niepokoiła i drażniła Unsena. Kiedy doszedł do ostatniego zakrętu drogi, do miejsca, gdzie zbocze gwałtownie opadało ku wsi, przysiadł na chwilę w zagłębieniu skalnym, osłonięty od wiatru i wilgoci, starając się na próżno poukładać jakoś to, co usłyszał.

Rozpościerała się przed nim wieś, schludne skupiska budynków przedzielone bru­kowanymi ulicami. Nie otaczały jej mury ani palisady, nie strzegły wieże strażnicze ani bramy. Unsen widział różne wsie i wiedział, że jego jest inna. Dzięki Mashossie pozo­stawała wolna i bezpieczna. Smoczyca broniła ich przed bandami maruderów, rabu-siami-rycerzami, złodziejami i bandytami, niedźwiedziami, wilkami i królami. Plagi tu nie docierały, a urodzaje były obfite. Może żądania smoczycy wydawały się twarde, a jej obecność budziła lęk, ale osłaniała swoich. Ten, kto bał się Mashossy, mógł nie bać się niczego więcej.

Byli jednak i tacy, którzy narzekali i burzyli się pod jej panowaniem. Młodzi, oczy­wiście, ale czego innego można się spodziewać po młodych. Nie widzieli tego, co oglą­dali starsi od nich. Kiedyś, dawno temu, Unsen też miał wątpliwości. Ale najgorsi byli starzy, ci, którzy znali opowieści o dawnych czasach przed przybyciem Mashossy, głu­pie i szkodliwe opowieści. Zwodziły i wprowadzały w błąd do tego stopnia, że niektó­rzy próbowali opuścić smocze królestwo. Dotychczas okazywała wyrozumiałość sta­rym, ale Unsen był pewien, że znała ich słowa, a nawet ich myśli. Mashossa wiedziała wszystko.

Unsen wstał potrząsając głową z zakłopotaniem. Może Mashossa miała umiejętność słyszenia słów i czytania ludzkich myśli na odległość, ale Unsen nie miał takiej władzy nad słowami i myślami Mashossy. Jeżeli chciała mu coś przekazać, musiała to zrobić w sposób dostępny dla jego ludzkich zdolności, bo inaczej nigdy jej nie zrozumie.


* * *

Wieś zebrała się tego wieczoru, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia Unsen. Kiedy powiedział im o darze smoczycy i pokazał sakiewkę, rozległy się okrzyki zadowolenia i nawet niechętne słowa podzięki. Kiedy poinformował, że Mashossa nie ma żadnych żądań, ich ulga była wielka. Mimo, że ludzie rozeszli się już, Unsen pozostał na placu, nie opuszczał go niepokój. W słowach podziękowania i pochwały wyczuł coś wymu­szonego i fałszywego. Jeżeli Mashossa wiedziała o ich nieszczerości — a bez wątpienia potrafiła się tego dowiedzieć, jeżeli chciała — kara mogła być okrutna.

Następnego dnia po pracy Unsen odbył na osobności rozmowę ze swoim wnukiem. Marnen był zdolnym młodzieńcem, bystrym i dobrze się wysławiającym. Unsen miał zamiar przekazać mu swój urząd, kiedy przyjdzie czas, ale tego wieczoru Marnen jąkał się, kręcił i wyraźnie coś ukrywał, aż Unsen spytał go wprost, co się dzieje we wsi.

Unsen zmarszczył brwi.

Podajesz w wątpliwość rzeczy przekraczające twoje wyobrażenie, chłopcze. Mashossa panuje, my jej słuchamy, żyjemy i dobrze nam się powodzi. Czy chciałbyś to zmienić?

Unsen ze złością uderzył kijem o podłogę.

Marnen chwycił go za słowo.

Unsen zamknął oczy powściągając gniew. Sprawy wyglądały gorzej niż sądził. Starzy deprawowali umysły młodzieży ujawniając rzeczy, które przysięgali utrzymać w tajem­nicy. Marnen i jego rówieśnicy nie byli w stanie zrozumieć przeszłości. Widzieli nagi fakt i natychmiast zapalczywie go oceniali.

Marnen roześmiał się szyderczo.

Marnen wstał. Przez chwilę patrzył z góry na starego, a potem potrząsnął głową i bez słowa wyszedł z chaty.

Rozmowa przygnębiła Unsena. Jeżeli Marnen ważył się mówić takie rzeczy otwar­cie, to znaczy, że nie był osamotniony w swoim nieposłuszeństwie. Mashossa na pewno nie puści tego płazem.

Nie chcieli rozumieć i bóg z nimi. Nie potrafili ocenić realiów sytuacji, podobnie jak Unsen nie potrafił zrozumieć wielu wypowiedzi smoczycy. Bez ochrony Mashossy mieszkańcy wsi byliby narażeni na wszystkie okropności zewnętrznego świata. Samo jej imię dawało rękojmię bezpieczeństwa. Kiedy banda maruderów ośmielona jej długą nieobecnością napadła na wieś, Mashossa pojawiła się na niebie jak miecz boży. Nie za­wiodła swoich poddanych.

Gdyby istniała jakakolwiek szansa bezpiecznego życia bez Mashossy, sprawy miałyby się inaczej, ale takiej szansy nie było. Unsen pamiętał opowieści ojca o dniach przed przybyciem smoczycy, kiedy wieśniacy zbici w gromadę trzęśli się ze strachu na widok każdego zbrojnego, siali z niewielką nadzieją, że uda im się zebrać plon, a jeżeli zbiera­li, to z przekonaniem, że zapasy zostaną splądrowane, a wieś spalona przy najmniejszej próbie oporu. Ojciec opowiadał o morderstwach, gwałtach i grabieżach, o potwornych okrucieństwach bez innego powodu niż zachcianka bandyty, o życiu bez nadziei i za­wsze błogosławił dzień przybycia Mashossy. Unsen widział w jego oczach łzy radości, kiedy ten wspominał odwet smoczycy na najeźdźcach. Jego pokolenie nigdy nie kwe­stionowało żądań opiekunki. Każde inne rozwiązanie było gorsze.

A teraz starzy zapomnieli o przeszłości i podburzali młodzież, która znała dawne czasy tylko z opowieści. Unsen lękał się o przyszłość wioski.


* * *

Wkrótce potem Mashossa wezwała go ponownie i trzymała w swojej jamie przez pełne dziewięć dni, zanim odesłała z powrotem. Wrócił do wioski bez żadnych rozka­zów i poleceń dla jej mieszkańców. Tym razem jej posłanie było przeznaczone wyłącz­nie dla niego i w głowie huczało mu od wysiłku długotrwałego skupienia przy słucha­niu syczącego, charkotliwego głosu smoczycy.

Umysł Unsena wypełniały niewytłumaczalne pojęcia i nieznane obrazy. Zbliżała się zmiana, to jedno było pewne. Mashossa podlegała zmianie, jej stosunek do wsi miał ulec zmianie i pewnie nawet sami wieśniacy będą inni. Unsen nie potrafił jednak zro­zumieć istoty tych zmian. Może Mashossa opowiadała o swojej przemianie w coś nie­wyobrażalnego albo o swojej zbliżającej się śmierci, albo o zniszczeniu wsi. A może to cały świat zbliżał się do końca. Unsen nie wiedział, czy cieszyć się, czy drżeć ze strachu. Umysł Mashossy był tak odmienny, że mimo wysiłków nic więcej nie mógł zrozumieć. Mógł tylko czekać.


* * *

Na wiosnę do wsi przybył D'Amberlan i Unsen uznał to za znak, że słowa Mashossy wkrótce się wyjaśnią. W poprzednich latach zjawiali się inni chętni do walki. Ich kości bielały na szczycie góry. Ale D'Amberlan różnił się od nich. Był młodszy, silniejszy i nie znał lęku.

Przyszedł do nich wesoły, uśmiechał się do tłumu, który zebrał się na jego powitanie i często wybuchał głośnym śmiechem z rozpierającej go energii. Jego zbroja błyszczała jak zimowe słońce na wymiecionym przez wiatr lodzie. Jego myszaty koń miał na sobie ozdobny czaprak z metalowymi płytami i ozdobami. Kiedy D'Amberlan wydobył z po­chwy miecz i uniósł go nad głową ogłaszając swoje imię i cel przybycia, młodzież zgo­towała mu owację, podczas gdy starsi wymieniali ukradkowe spojrzenia. Unsen zoba­czył swojego wnuka wznoszącego z zapałem okrzyki, zagrzewającego sąsiadów i poczuł strach zmieszany z gniewem.

D'Amberlan zapowiedział, że stawi czoło Mashossie następnego dnia. Ludzie jeden przez drugiego prosili o zaszczyt goszczenia go i głos Marnena należał do najgłośniej­szych, rycerz jednak wybrał Lahala, jednego z wioskowej starszyzny. Marnen dołączył do improwizowanego orszaku towarzyszącego wyzwolicielowi.

Kiedy tego wieczoru Unsen rozmawiał z wnukiem, ten nie okazywał najmniejszej skruchy i nie tłumaczył się ze swojej nielojalności. Był pełen oczekiwania niczym pan młody, podniecony niczym żołnierz przed bitwą, usta mu się nie zamykały. Unsen nie przerywał tego potoku słów i dopiero, kiedy wnuk zamilkł z braku tchu, powstrzymał go spokojnym gestem.

Marnen potrząsnął głową.

Unsen ujął oburącz dłoń wnuka.

Ta myśl uciszyła na chwilę obu mężczyzn. Unsen wstał sztywno i wziął swój kij po­dróżny.

Unsen potrząsnął głową.

Marnen odszedł bez pożegnania. Starzec zarzucił płaszcz i natychmiast wyruszył w drogę. Księżyc świecił słabo, ale Unsen nie potrzebował wiele światła na dobrze zna­nej drodze. Zbliżał się świt, kiedy doszedł na szczyt góry, w pobliże jamy Mashossy, wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co ma jej powiedzieć. Nie potrzebowała jego ostrzeżenia, a nie mógł zrobić nic, żeby jej pomóc. Właściwie nie bardzo wiedział, po co przyszedł do smoczycy poza tym, że uważał to za swój obowiązek. Teraz był zbity z tropu, ale wszystkie jego wątpliwości rozwiały się, kiedy usłyszał głos smoczycy.

Weszli do jaskini, kiedy pierwszy odblask zorzy porannej rozjaśnił niebo nad wschod­nimi wzgórzami. Kiedy słońce stanęło nad horyzontem, nadciągnął D'Amberlan z gro­madą towarzyszących mu wieśniaków.

Jama Mashossy wychodziła na owalne zagłębienie w zboczu góry. Z przeciwnego końca do zagłębienia prowadził wąski wąwóz. D'Amberlan wyjechał z wąwozu i zatrzy­mał wierzchowca o kilka kroków od otworu jamy. Wieśniacy zajęli miejsca na skraju zagłębienia usłanego kośćmi i rdzewiejącymi szczątkami zbroi. D'Amberlan podniósł swój róg i wydobył z niego trzy silne, czyste dźwięki wyzwania. Potem pochylił kopię i czekał.

Tego dnia nie miał na sobie zbroi tylko prostą kolczugę do kolan i cylindryczny hełm. Nie miał opończy, w którą mogłyby się wczepić szpony Mashossy ani zbędnych części uzbrojenia, które mogłyby krępować ruchy. Jego plan walki opierał się na szyb­kości i ruchliwości.

Pojawienie się smoka było tak gwałtowne, że widzowie cofnęli się o krok, a niektó­rzy krzyknęli. D'Amberlan uderzył natychmiast, żeby dosięgnąć potwora, zanim wzbije się w powietrze. Jego kopia była wymierzona w gardło smoczycy, ale w ostatniej chwili zmieniła kierunek i ugodziła z siłą w nasadę skrzydła. Kiedy smoczyca wyrywała kopię, D'Amberlan zeskoczył z konia, wydobył miecz i skoczył do ataku na jej przedmą łapę. Jego pomysł polegał na tym, żeby Mashossę unieruchomić raczej niż próbować zabić od razu, jak to robili inni. Póki mogła latać i przemieszczać się błyskawicznie po skal­nym rumowisku, miała nad człowiekiem przewagę. Niezdolna do lotu i okaleczona by­łaby tylko zaszczutym zwierzęciem.

Mashossa jakby natychmiast odgadła plan rycerza. Cofnęła łapę i jego miecz tra­fił w stos kości. D'Amberlan odzyskał równowagę i zmusił smoczycę do odwrotu serią ciosów w pysk. Miecz odskakiwał wprawdzie od rogatego pancerza, ale Mashossa po­trząsnęła łbem i syknęła gniewnie, odczuwszy siłę ciosów. Uskakiwała z lewa na prawo z trudem unikając najgroźniejszych cięć i stale cofała się w górę po stoku prowadzącym do otworu jamy.

Koniec walki był szybki. Mashossa cofnęła się prawie do jamy, a potem, kiedy D'Amberlan wdrapywał się na nią, rzuciła się na niego. Jej szczęki zatrzasnęły się na udach rycerza. Potrząsnęła nim w górze jak pies szczurem i uderzyła z całej siły o głaz. Zawisł na nim bezwładny, bez życia. Jeszcze raz zacisnęła szczęki, potrząsnęła łbem i tułów rycerza odleciał w fontannie krwi między wyschnięte szczątki poprzedników. Chrzęst szczęk Mashossy był podwójnie przerażający w ciszy poranka.

Odpowiedział mu donośny i wyraźny okrzyk Marnena ze stoku.

Mashossa, ty gadzie, pomścimy go! Słyszysz mnie? Pomścimy jego i wszystkich innych!

Smoczyca zwróciła łeb w jego stronę i otworzyła zakrwawioną paszczę w ostrze­gawczym ryku. Ludzie stojący z obu stron Marnena wypuścili strzały prosto w jej gar­dziel, sam Marnen zaś skoczył ze swoim kijem, godząc w jej bok. Kij trzasnął jak za­pałka. Marnen uchylił się przed skrzydłem i uderzył drugim końcem. Tymczasem po­zostali wieśniacy zbiegali się ku Mashossie ze wszystkich stron tnąc siekierami, dźga-jąc nożami i kijami. Marnen podniósł miecz D'Amberlana i choć posługiwał się nim niezręcznie, zadawał cios za ciosem. Ogon smoczycy powalał wszystkich, którzy zna­leźli się w jego koszącym zasięgu, ale choć jedni padali, reszta osaczała ją ze wszystkich stron. Ktoś ciął ją siekierą tuż za oczami, docierając do mózgu. Łeb smoczycy odskoczył do tyłu. Wydała przerażający skrzek i zwaliła się na bok. Jej palący oddech zmiótł ciała powalonych pomiędzy kości napastników. Wtedy inny wieśniak wbił odłamek kija głę­boko w ranę. Smoczyca jęknęła. Potem wydała ostatni długi syk i znieruchomiała.

Przez chwilę ludzie stali w odrętwieniu. Niemożliwe stało się. Patrzyli na ciało smo-czycy, potem spojrzeli po sobie i dopiero wtedy poczuli swoje rany. Przez chwilę słychać było tylko ich ciężkie oddechy, aż wreszcie jeden z nich powiedział ze zdumieniem.

Ludzie odpowiedzieli okrzykami. Śmiali się i wiwatowali, a ci, którym zostało jeszcze sił, puścili się w szalone tany radości. Inni, nagle otrzeźwieni, podchodzili do poległych, jeszcze inni osuwali się wyczerpani na ziemię. Byli jak ludzie dochodzący do siebie po szaleńczej libacji albo wracający z innego świata, oszołomieni, nie do końca świadomi wielkiego czynu, którego dokonali, niezdolni zebrać myśli i zająć się sprawami prak­tycznymi.

Dwaj przedstawiciele starszyzny, którzy weszli na górę, ale nie brali udziału w wal­ce, teraz chodzili wśród ludzi rozdzielając pochwały, pocieszając rannych, przykrywając zmarłych. Rozdawali wodę i każdemu mieli coś do powiedzenia. Wszyscy zdrowi ze­brali się przy wejściu do jaskini, gdzie przemówił do nich Lahal:

To prawda — potwierdził jeden z obecnych. Lahal gestem uciszył wieśniaków.

Tym razem Marnen poprosił gestem o uwagę i poczekał, aż się uciszą.

Po śmierci smoczycy Unsen stracił swoje znaczenie. Nigdy zresztą nie budził niena­wiści, raczej zazdrość. Ci dwaj, którzy wznosili okrzyki przeciwko niemu, nie próbo­wali podburzać pozostałych i o Unsenie wkrótce zapomniano. W końcu postanowiono zawalić kamieniami wejście do jaskini i wrócić do wsi, gdzie starsi mieli zorganizować procesję na szczyt góry i festiwal z okazji wyzwolenia.

Przez następne dwa lata niewiele zmieniło się we wsi. Pogoda była dobra, zbiory ob­fite i ludzie ze śmiechem wspominali stare przesądy, że obecność smoka zapewniała do­brobyt. Ale w trzecim roku od śmierci Mashossy przyszła zima długa i sroga, a skąpe wiosenne deszcze ledwo zwilżyły glebę. Lato, kiedy wreszcie nastało, spadło na nich żarem, który nie dawał chwili wytchnienia. Gwałtowne ulewy przyszły zbyt późno, żeby uratować zasiewy, zmyły tylko pylistą glebę, pozostawiając wyjałowione pola.

Tego roku mieszkańcy wsi zmuszeni byli do wypraw w poszukiwaniu żywności, którą kupowali za złoto i srebro pozostawione im przez Mashossę. Następny rok był pomyślny, ale w czasie żniw nadciągnęli bandyci. Wymordowali dwie rodziny mieszka­jące w pewnej odległości od wsi, zabili jednego mężczyznę ze wsi, uprowadzili dwie ko­biety i dziecko. Zabrali prawie czwartą część zbiorów i drugie tyle zniszczyli.

Wieś żyła tym, co pozostało. Nie odbudowano spalonych gospodarstw. Mieszkańcy trzymali się razem dla wzajemnego bezpieczeństwa. Wznieśli wieżę strażniczą i rozpo­częli budowę wałów obronnych, ale kiedy były one jeszcze tylko kopcami ziemi i ka­mieni, nadciągnęli nowi łupieżcy. Wieśniacy odpędzili ich, zabijając trzech bandytów, ale w walce zginęło kolejnych dwóch mężczyzn ze wsi, a znaczna część zapasów uległa zniszczeniu.

Kiedy do wsi przybył mały oddział zbrojnych, noszących te same barwy co D'Amberlan, ludzie uwierzyli, że los się do nich uśmiechnął i że wreszcie będą bez­pieczni pod opieką wielkiego lorda Pavache, ojca D'Amberlana. Wieśniacy radośnie witali rycerzy. Pokazali im szczątki smoka i skalną niszę, w której pochowali ciało D'Amberlana. Żarliwie wychwalali człowieka, który oddał za nich życie, pobudzając ich do walki o wolność od smoczego jarzma.

Dwaj zbrojni pojechali z wieściami do lorda Pavache, reszta pozostała we wsi. Bandyci nie pojawili się więcej. Nie wszyscy wieśniacy byli zadowoleni z pobytu ryce­rzy twierdząc, że zachowują się bardziej jak zdobywcy niż obrońcy, ale większość była wdzięczna za ich obecność. Ludzie w milczeniu przełykali zniewagi i przymykali oko na występki przybyszów.

Na wiosnę przyszły wieści od lorda Pavache. Wieś została przyjęta pod jego opie­kę. Kiedy posłaniec obwieścił ludziom, że mają płacić daninę, byli wstrząśnięci. Kiedy dodał, że lord obciążył ich karą za śmierć syna, wpadli w rozpacz. Suma przekraczała wielokrotnie majątek wioski. Nie było najmniejszej nadziei na jej spłacenie.

Rycerze zapewnili wieśniaków, że ich dług wobec lorda Pavache może być i niewąt­pliwie zostanie spłacony. Trzeba pracować dwa razy ciężej i dwa razy dłużej, żyć z pu­stymi brzuchami i obolałymi grzbietami, ale z zobowiązań się wywiążą. A to, czego nie oddadzą, spłacą ich dzieci i dzieci ich dzieci. Lord Pavache jest sprawiedliwy i cier­pliwy.

Następne lata stanowiły dla mieszkańców wsi jedno pasmo udręki. W czasie żniw połowę ludzi zabierano do pracy dla ich obrońcy, a odsyłano, kiedy trzeba było przystą­pić do kolejnych prac polowych. Resztę zatrudniano przy budowie fortyfikacji. Nikt nie był zwolniony od pracy. Dzień za dniem wlokły się w otępieniu, przerywanym uderze­niem kija, kiedy ktoś przystawał albo upadał.

Aż pewnej nocy Marnen miał sen. Wiedział, że podobny, może ten sam sen nawie­dził go przed laty, ale był tak otępiały, że pamięć go zawodziła. Sen powracał. Za piątym razem był jak rozkaz, nie pozostawiający wątpliwości, niby smagnięcie batem. Marnen obudził się przytomny i rześki. Nie czuł porannej ociężałości, umysł miał jasny jak czło­wiek uwolniony z hipnozy. Wstał z posłania, ubrał się szybko i zabrawszy tyle wody i żywności, ile mógł unieść, wymknął się ze wsi.

Przed świtem stanął między zbielałymi kośćmi Mashossy. Nie zatrzymał się, tylko podszedł prosto do otworu jaskini i zaczął odrzucać blokujące wejście głazy. Sam jeden burzył to, co zbudowało dwudziestu ludzi i co zarastało mchem i bluszczem przez dwa­naście lat, ale przed zachodem słońca odrzucił większość zewnętrznej warstwy kamie­ni. Następnego dnia przebił się do wnętrza jaskini, a na trzeci dzień zrobił otwór wystar­czająco duży, żeby wejść do środka.

Droga prowadziła w dół w zupełnej ciemności, skoro tylko pierwszy zakręt prze­słonił światło otworu, ale Marnen szedł bez wahania, pewien każdego kroku. Nie po­wstrzymywały go nagłe podmuchy chłodu z bocznych korytarzy ani echo jego wła­snych kroków odbijające się w niewidocznych galeriach. Po pewnym czasie poczuł, że


powietrze nie jest już tak zimne i dostrzegł przed sobą słaby blask.

Siedziała na płaskim głazie nad jeziorkiem kipiącego ognia, który napełniał wielką jaskinię ciepłem, światłem i lekko siarkowym dymem. Wokół niej leżały szmaragdowe odłamki skorupy jaja oraz kości i strzępy szmat. Była mała — nie większa od kopki siana — a jej łuski miały kolor bladego złota.

Marnen był wstrząśnięty emocjami, które się w nim budziły. Po latach rozpaczy, zmęczenia w każdej kości, umysłowego i duchowego otępienia, odradzały się uczucia. Radość i gniew, nienawiść i wdzięczność, miłość, przerażenie i potrzeba wolności wal­czyły w nim, kiedy stał przed obliczem Anaxtal.

Przemówiła ponownie i jej słodki syk napełnił jego umysł pewnością. Upadł na twarz, przycisnął wargi do jej przedniej łapy i wyrzucił z siebie przez łzy:

SPIS TREŚCI


Opowieść o trzech czarownikach 3

Moggropple po tamtej stronie lustra 20

Murphy pokazuje, co potrafi 43

Wybór sieroty 64

Tato, drogi tato, wracaj do domu 80

Wyzwoliciel 100



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morressy John Kedrigern pokazuje co potrafi (pdf)
John Morressy Murphy pokazuje, co potrafi (m76)
Morressy John 05 Kedrigern na tropie wspomnień
Morressy John Kedrigern 3 Kedrigern w krainie koszmarow
Co potrafią szamani na całym świecie..., ezoteryka, magia
06 Pytasz mnie co ci?m
Sprawdź, co potrafisz, Sprawdź, co już potrafisz
Mamo, tato, popatrzcie, co potrafię!
449 06 ŐáČąşĘßÔŰę Ç Ć«úÓáşĘšşá´ Óą¬á
46 ustal co potrafisz
Co potrafi inżynier ogrodnictwa, Studia, Ogrodnictwo
Co potrafią jeże
Co potrafią roboty test
Co potrafi Twój maluch
Ekonometria TEST, Przepisywałem na szybkiego za zdjęć jest wszystko co potrafiłem podszywać jak jak
Co potrafią szamani na całym świecie..., ezoteryka, magia

więcej podobnych podstron