Mackiewicz Stanisław (Cat) Myśl w obcęgach

Stanisław Mackiewicz (Cat)

MYŚL W OBCĘGACH

studia nad psychologią społeczeństwa sowietów















Stanisław Mackiewicz (Cat)

Myśl w obcęgach

Studium nad psychologią społeczeństwa sowietów


Przedmowa: Piotr Niemczyk

Posłowie: Aleksandra Niemczykowa


Redakcja: Tomasz Boczyński

Opracowanie graficzne: Jacek Brzozowski

Skład komputerowy: Marek Jastrzębski


Wyd. 1 - Księgarnia Hoesicka, Warszawa 1931

Wyd. 2 - Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań 1932

Wyd. 3 - Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1935

Wyd. 4 - Wydawnictwo im. L. Zondka, Poznań 1990

Wyd. 5 - Wydawnictwo Polskie KPN, Warszawa 1990


Opracowano na podstawie wyd. 1

Głosy prasy przedrukowano na podstawie wyd. 4

W książce zachowano styl Autora uwspółcześniając jedynie pisownię i ortografię

Z powodu złej jakości technicznej pominięto zdjęcie przedstawiające:

Tygodnik humorystyczny drukowany tatarskim jenalifem specjalnie wyśmiewający muttów mahometańskich i kułaków tatarskich



Copyright © Aleksandra Niemczykowa i Ryszard Rzepecki

Warszawa 1998



ISBN 83 - 901583 - 6 – 1



Druk: KAWDRUK


Wycieczka do zapomnianego czasu

Tylko - jak przyszli historycy ustanowią prawdą, jeśli jak okiem sięgnąć, ziarnka prawdy toną w stosach niesłychanego kłamstwa? Nie - przesądów i omyłek swego czasu - lecz świa­domego i przemyślanego kłamstwa?

Nadieżda Mandelsztam, Nadzieja w beznadziei, s. 31


Zaskakująco zawodna jest ludzka pamięć. Zawsze byłem przekonany, że życia w realnym socjalizmie nie sposób zapo­mnieć. Tymczasem czytając reportaż Mackiewicza, zdarzało mi się przecierać oczy ze zdumienia.

Na przykład taki cytat z Łunaczarskiego: „Nigdzie tak do­brze nie demaskuje siebie świat burżuazyjny, jak w dancing - room. (...) Można pomyśleć, że ci wszyscy ludzie najęci są po to, aby nogami mięsić jakieś ciasto. I całym zajęciem dyryguje jakiś negr małpopodobny. Na jego znak całe stado zatrzymuje się lub zaczyna znów podrygiwać i drygać nogami”. Ciekawe, dlaczego prawie 70 lat temu Mackiewicz właśnie ten cytat wybrał, żeby zilustrować swoją książkę? Myślę, że z tego samego powodu, dla którego ja go tutaj przytaczam. Żeby pokazać agresywność i zarazem tandetność radzieckiej, wszechobecnej wówczas, propagandy. Bo książka ta jest przede wszystkim o propagandzie i indoktrynacji: nachalnej, wręcz doktrynacji: nachalnej, wręcz chamskiej, totalnej, ale zarazem prymitywnej i niewiarygodnie wprost zakłamanej.

Książkę Mackiewicza czyta się teraz trochę jak bajkę o żela­znym wilku. Zapominamy, że jeszcze 10 lat temu rzeczywistość, opisywana w Myśli w obcęgach, działa się z naszym także udziałem. W sklepach na półkach bywał tylko ocet, po podsta­wowe towary ustawiały się kilometrowe kolejki, w programach szkół podstawowych obowiązywało wychowanie obywatelskie, którego celem było przekonanie młodzieży o wyższości socjali­zmu. W mediach wiało nudą przeplataną wielogodzinnymi przemówieniami przywódców.

Rzeczywistość w zestawieniu z oficjalnymi deklaracjami i pompatycznymi tytułami z pierwszych stron gazet wydaje się teraz jakimś filmem nakręconym przez stukniętego reżysera.

To o tym także napisał Mackiewicz. Porównuje rewolucyjne frazesy z nędzą ulicy, deklaracje o wolności z prześladowaniami intelektualistów, „kułaków” i popów. Zestawia przywódczą rolę klasy robotniczej z obozami koncentracyjnymi i masowymi aresztowaniami. Opisuje państwo, które nie miało prawa funk­cjonować, ale jednak funkcjonowało. Sekret tego zjawiska znaj­duje autor Myśli w obcęgach w skuteczności indoktrynacji, w ca­łym systemie wychowania, który od żłobka uczył dziecko pod­dawania się woli partii komunistycznej. Szkoła oduczała samo­dzielnego myślenia. Praca polegała nie tyle na robieniu czegoś pożytecznego, ile na realizowaniu zadań.

Znamienne są tu przykłady Instytutu Ludów Północy (i roz­mowy z prof. Worobiowem) czy sklepu z zabawkami. W Insty­tucie Ludów Północy - z definicji uczącym geografii przedstawi­cieli 26 narodowości mieszkających pod kołem polarnym - uczono faktycznie i wyłącznie o walce klas. W sklepie z za­bawkami dominowały gry o wielomówiących nazwach: „politlotto”, „dopędzić i przegonić”, „sierp i młot”, „kołchoz” i „bój awiacyjny”. Nieuchronnie przychodzi do głowy porównanie z Rokiem 1984 Orwella. Tylko że Orwell swoją powieść z Rokiem 1984 Orwella. Tylko że Orwell swoją powieść wymy­ślił, a Mackiewicz opisany świat rzeczywiście obejrzał.

Skuteczność radzieckiej reklamy uzupełniał terror. W Myśli w obcęgach znajdujemy opis mechanizmu prześladowania „liszcńców”, czyli ludzi nie przystających do rewolucyjnych prze­mian: rolników („kułaków”), księży i popów, byłych wojsko­wych i inteligentów. Autor zauważa nie tylko terror i aresztowa­nia, ale cały system wypychania ich całkowicie poza margines „społeczeństwa”. W świat absolutnej nędzy i nieustannego stra­chu. I w końcu finał: szczegółowy opis morderstwa Mikołaja II i jego najbliższych. Zagadkowe cztery litery otwierające książkę to właśnie inicjały córek Mikołaja II zamordowanych w Jekaterynburgu. Opowieść jednego z uczestników zabójstwa, chociaż przekazana prymitywnym językiem czekisty, ma w sobie coś wręcz mistycznego ...

Ale nie mogę przecież streszczać całej książki.

Kiedy Mackiewicz pisał w 1931 roku Myśl w obcęgach, miał nadzieję, że będzie to reportaż z jednego konkretnego państwa. Zakładał, że ekspansja sowiecka się raczej nie powiedzie i będzie skierowana w stronę Azji. Nawet jeżeli mógł przypuszczać, że pisze nie o osobliwym epizodzie, wynaturzeniu historii, ale o trwałym systemie politycznym, to liczył, że demokracje za­chodnie potrafią się obronić. Duże znaczenie przypisywał miej­scu Polski, która miała pilnować granic cywilizowanego świata. Historia potoczyła się niestety inaczej. To, co pisał w 1931 roku jak o kraju egzotycznym, 14 lat później stało się udziałem rów­nież jego ojczyzny.

Przewidując przyszłość autor stwierdza, że możliwe są trzy scenariusze:

- najbardziej prawdopodobny - upadek komunizmu, bo „Nie można przecież przypuścić, że długo może istnieć społe­czeństwo karmione wyłącznie morfiną”;

- drugi, pesymistyczny - zwycięstwo Sowietów nad całym światem i

- trzeci - współistnienie.

W gruncie rzeczy sprawdziły się wszystkie trzy. Po drugiej wojnie światowej ZSRR był przecież na najlepszej drodze do kontroli nad całym prawie światem. W jego strefie wpływów znajdowała się ponad połowa Europy, większość Azji (z China­mi), skutecznie mieszał w Afryce i Ameryce Południowej. Ze zdaniem szefów partii komunistycznej musiały się liczyć naj­większe mocarstwa. O tym Mackiewicz na początku lat trzydzie­stych nie mógł wiedzieć. Ale umiał przewidzieć. Bo zrozumiał, jak niebezpieczną bronią może być indoktrynacja.

Piotr Niemczyk

Spełniam obowiązek wobec swoich pytań

Wyjeżdżając do Związku Republik Sowieckich uważałem, że dobrze jestem do tej podróży przygotowany. Znałem nieźle historię, literaturę, byt Rosji przedwojennej; historiografię re­wolucji ostatniej opanowałem detalicznie, z literaturą i prasą so­wiecką miałem „styk” - jeśli mówić po bolszewicku - co dzień szczegółowo czytałem, co się tam dzieje. Konstytucję ZSRR umiałem omal nie na pamięć; czytałem dzieła Lenina, Trockiego, Łunaczarskiego, Bucharina, Stalina. A jednak każdy dzień po­bytu w Rosji obecnej łamał i gruchotał moje dotychczasowe, urobione latami, o tej Rosji obecnej przedstawienia i pojęcia. A jednak każdy dzień pobytu w Rosji obecnej otwierał przede mną nowe zagadnienia, nowe problemy, otwierał, podsuwał, wskazywał nowe kwestie do zbadania, odgadnięcia, zdziwienia. Przede wszystkim zdziwienia. Czułem się jak człowiek wpusz­czony do ogrodu, który w miarę, jak idzie tym ogrodem, napoty­ka nowe i nowe aleje, ukazujące w swych wylotach coraz nowe i zupełnie inne widoki, otwierające w swoich wylotach coraz nowe horyzonty. Ciągle się trzeba dziwić. Czytelnik, który Rosji sowieckiej nie zna, nie wie na przykład, że to porównanie do ogrodu i do alei ogrodowych byłoby w Sowietach określone zu­pełnie serio jako kontrrewolucyjne lub przynajmniej drobnomieszczańskie. Czytelnik nie wie, że czytanie książek i broszur wodzów bolszewickich nie może dać należytego pojęcia o rewolucyjności nastrojów bolszewickiego społeczeństwa w Rosji, bo ci wodzowie są to ludzie starsi, a ludzie starsi wiekiem nie mogą nigdy odzwierciedlić dokładnie tego, co się tam dzieje. Po­czciwa i długoletnia żona Lenina, pani Krupska, opisuje w swo­ich wspomnieniach, że Lenin na kilka miesięcy przed śmiercią był na jakimś studenckim wieczorze teatralnym. Deklamowano Majakowskiego. Lenin zapytał o Puszkina. Odpowiedziano mu:

- Według mnie, Puszkin jest lepszy („Po mojemu Puszkin łuczsze”).

Czytelnik, nie znający Rosji sowieckiej, nie wie, nie zdaje sobie sprawy, jak dalece te proste, ludzkie, normalne słowa: „po mojemu Puszkin łuczsze”, są niezgodne z całą tą atmosferą, w której krytycy literaccy w Bolszewii sądzą każdy przejaw my­śli artystycznej w wierszach czy prozie, na scenie, na płótnie, ekranie czy w rzeźbie na podstawie „marksistowskiego podej­ścia” i pod kątem walki klasowej. W tym, co później napiszę, po­staram się rozsunąć kurtynę nad tą niesłychanie sensacyjną i nie­słychanie ponurą dziedziną, którą nazwę „myślą w obcęgach”. Teraz poruszam ten przykład czysto okolicznościowo, powołując się na to, że znajomość prac drukowanych wybitnych przedsta­wicieli bolszewizmu nie jest dostatecznym materiałem do stwo­rzenia sobie obrazu stosunków w bolszewickiej Rosji, tak samo jak nie daje żadnego pojęcia o tym, co tam się dzieje, chociażby codzienne czytanie bolszewickiej prasy. Pod tym względem od razu, pierwszego dnia pobytu w Rosji, miałem bardzo pouczająca rozmowę z kimś, kto znał rosyjskie stosunki dobrze. Chodziło o książki Panait Istratiego. Panait Istrati w swych trzech tomach Vers l'autre flamme twierdzi, że robotnikowi w Sowietach dzieje się gorzej niż innym klasom społecznym. Mój rozmówca mówił, że to są książki nic nie warte, że dają nieprawdziwy obraz sto­sunków sowieckich.

- Jak to! Przecież całymi rozdziałami składają się z cytat wziętych z gazet sowieckich, oficjalnych.

- To nic nie znaczy.

- Jak to?

- Gazeta sowiecka nie podaje nigdy prawdy. Przesadza zaw­sze, kłamie zawsze. Wtedy gdy pisze in plus o sowieckich sto­sunkach - przesadza lub kłamie. Gdy pisze in minus, gdy pisze, że jest źle w transporcie, w fabryce, tam lub ówdzie - kłamie lub przesadza. Wygłasza się hasło: „rozwinąć samokrytykę w takim lub innym kierunku”. „Nacisnąć na to lub owo”. I tą masą prze­sady, którą operuje wtedy prasa sowiecka w opisywaniu danego, zaniedbanego działu pracy, starają się bolszewicy podnieść ener­gię ludzi, zatrudnionych w tej dziedzinie.

Później miałem możność nieraz się przekonać, o ile słuszny jest ten sąd, że prasa sowiecka z reguły nie oddaje prawdy, że prasa sowiecka nie może być uważana za zwierciadło rzeczywi­stości. To, że specjalnie my, w Polsce, mamy o polityce narodo­wościowej Rosji sowieckiej tak zupełnie opaczne, tak humory­stycznie błędne pojęcie, wyjaśniam tylko w ten sposób, iż polscy dziennikarze i politycy urabiają sobie sądy o narodowościowej polityce bolszewickiej na podstawie prasy sowieckiej.

Pięć pytań

Wyjeżdżając do Rosji mówiłem i pisałem: jadę, aby sobie odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań. Oto te pytania:

1. Czy w razie wojny ościennej w Rosji obudzi się patrio­tyzm państwowy, który zacznie pomagać rządowi sowieckiemu w walce z wrogiem, cudzoziemcem, czy też przeciwnie, wybuch wojny wywoła kontrrewolucję w Rosji?

2. Czy w walce pomiędzy rosyjsko - bolszewickim centrali­zmem a siłami decentralistyczno - nacjonalistycznymi zwycięży pierwszy czy też drugie?

3. Jak się przedstawiają wpływy Azji na bolszewicką Rosję?

4. Jak wygląda ta młodzież, która jest wychowana „bez żad­nej moralności”, urabiana w pojęciu, że religijność jest jakimś objawem patologicznym w rodzaju histerii płciowej?

5. Jak się przedstawia sprawa rosyjskiego „palimpcestu”? Palimpcest jest to pergamin starożytny, zamazany przez wieki średnie, aby zużyć go do napisania modlitwy, później za czasów odrodzenia odmyty, oczyszczony, okazany we właściwej postaci, z pięknymi wierszami łacińskimi. Mówiłem więc: przecież i w tym, co piszą literaci sowieccy, i w filmach, takich jak te, które ilustrują życie Puszkina lub obrazują czasy Iwana Groźne­go - przecież jest umiłowanie, pietyzm, jeśli nie tęsknota do historycznej kultury rosyjskiej - tylko że to wszystko musi być z góry zamazane czerwonym pokostem.

Po powrocie chciałbym odpowiedzieć na te pytania, lecz jednocześnie czuję, jak dalece były one naiwne. Jak sama metoda ułożenia takiego kwestionariusza wypływała z nieznajomości faktycznie panujących tam stosunków. O co mi chodziło w mo­ich pytaniach? O uchwycenie statyki bolszewickiej, o uchwyce­nie momentów, które by nie ulegały zbyt wielkiej zmienności. Rozumowałem w sposób następujący: „piatiletka” dziś jest, jutro się kończy, położenie ekonomiczne, pozycja konsumenta dziś są takie, jutro inne - natomiast te stany psychiczne społeczeństwa rosyjskiego, które chciałbym uchwycić swoimi pytaniami, po­winny być niewątpliwie czymś trwalszym. Jednym słowem szu­kałem rzeczy trwałych, stałych, niezmiennych w Bolszewii.

Rewolucja w całej pełni. Kipiący kocioł

Nie zdawałem sobie wówczas zupełnie sprawy, że dzisiejsza Rosja, nie jest państwem zbudowanym przez rewolucję, nie jest państwem, które kilkanaście lat już ma nowy ustrój, lecz jest państwem, w którym dziś odbywa się rewolucja, płonie rewolu­cja, dziś ma miejsce wielkie, straszne trzęsienie ziemi wszelkich pojęć, wszelkich poglądów. Nie chodzi tu o rozstrzeliwania (któ­rych zresztą nie brak), nie chodzi tu nawet o to, że walka z „ku­łakami” i „podkułacznikami” na całym olbrzymim obszarze Ro­sji rolniczej więcej dziś dotyka ludzi niż walka z oficerami i szlachtą w latach 1918 i 1919. Dziś młot rewolucyjny wali w głowy o wiele większej liczbowo gromady ludzi niż w czasach wojennego komunizmu. Nie trzeba też myśleć, że walka z kuła­kiem i podkułacznikiem ma jakiś charakter bardziej praworząd­ny, mniej rewolucyjny, niż miały owe w latach 1918 i 1919 sze­roko praktykowane wyrąbywania dawnych żandarmów i poli­cjantów. Wtedy, gdy byłem w Rosji, i w chwili, kiedy to piszę, i jutro, i pojutrze, na całym obszarze Rosji są setki, tysiące wy­padków, że biedota i batracy napadają na kułaka, zabierają mu siano, krowy, konie, łamią mu płoty, burzą mu chałupę, a władze sowieckie po takich ekscesach jeszcze biorą poszkodowanego kułaka za łeb i osadzają w izolatorze. Więzienia są zapełnione kułakami, chłopami prostymi, a największą herezją jest powiedzieć wyraz „włościanin”. „Nie ma włościanina” - wrzasną ci w odpowiedzi - to tylko „prawi ukłoniści” używają pojęcia „włościanin”. W każdej wiosce najbiedniejszej muszą się znaleźć „kułak i podkułacznik”, jak również „średniak” i „biedota”. Bro­szury sowieckie, jako curiosum świadczące o przestępczych na­strojach niektórych wiejskich sowietów, przynoszą wiadomości, że niektóre sowiety odpowiedziały oficjalnie: „u nas nie ma ku­łaków”.

Powiedziałem jednak, że to przeoranie socjalno - rewolucyjne, którego dziś świadkami jesteśmy na wsi bolszewickiej, wraz z jego licznymi ekscesami w postaci grabieży, więzień i nawet krwi, nie jest dla mnie najwyraźniejszym momentem, świadczą­cym o tym, że Rosja przedstawia się dziś jako wielki kocioł ki­piący rewolucją. Nawet tym, tak niedawno jeszcze aktualnym wywożeniom całej ludności pociągami na północ i wyrzucaniom ich tam na „lesozagotowki” (tak postąpiono z polską szlachtą za­grodową na Białej Rusi) nie przypisuję znaczenia istotnego. Istotne jest to, że obywatel sowiecki od rana do nocy jest pobu­dzany i podniecany nastrojem rewolucyjnym, nastrojem walki i wojen z rzeczywistością, ze wszystkimi cechami towarzyszą­cymi nastrojom rewolucyjno - wojennym, to znaczy poczuciem konieczności wyładowania maksimum energii i poczuciem „teraz lub nigdy”, akcentami histerycznej rozpaczliwości przy zabiera­niu się do każdej pracy, akcentami tymczasowości itd., itd. Nie tylko czerwone płachty z łozungami (hasłami) wiszące na uli­cach, dworcach, przystankach, tramwajach, muzeach, szkołach, fabrykach, kuchniach itp. wyrażają te podniety rewolucyjne. Do­piero bliższe poznanie życia w Rosji przekonuje cię, że o ile u nas uczeń się uczy, aby umieć, robotnik pracuje, aby zarobić, o tyle w Rosji do każdej pracy zapędza indywiduum ludzkie nie wzgląd na własny indywidualny interes, lecz dwa czynniki, z których jednym jest terror, drugim systematyczne wprowadza­nie tego ludzkiego indywiduum w stan histerii rewolucyjnej, w stan aktora deklamującego najbardziej patetyczna ze swoich ról. I tym codziennym, rewolucyjnym haszyszem społeczeństwo co dzień jest histeryzowane!

Wszystko jest płynne, wszystko jest względne, wszystko ulega prądowi walki rewolucyjnej, która płynie naprzód, jak rze­ka podczas powodzi. Później dowiodę i wykażę, że w państwie sowieckim nie istnieje żadna norma jurydyczna w naszym euro­pejskim pojęciu „istnienia”, działania normy, tak dobrze prawa cywilnego, jak karnego i konstytucyjnego. Dziś jest powiedziane, że państwo jest oddzielone od partii, jutro najbardziej zasadniczy dekret finansowy, z mocą obowiązującą, podpisuje generalny se­kretarz partii. Każda sprawa cywilna, czy karna, rozpatrywana jest w sądzie pod kątem widzenia walki klas. W tym państwie przedziwnym nie ma też nauki, bo obiektywizm w badaniach na­ukowych jest wzbroniony, każde dociekanie naukowe musi się opierać na doktrynie marksowskiej. Z tego wszystkiego widać więc, że poszukiwanie stałych, statycznych elementów w dzisiej­szej Rosji sowieckiej jest tym samym, czym byłoby mierzenie żelaznym metrem wysokości drewnianej chałupy, objętej pło­mieniem pożaru od pierwszej do ostatniej belki.

Wracam do swoich pytań

Widząc więc całą naiwność większości swych pytań, powra­cam jednak do nich, a to dlatego, że będąc naiwnymi wewnątrz Rosji, dobrze oddają te zainteresowania, które my, polska pu­bliczność, czujemy wobec Rosji. Powracam do nich, aby na nich rozpocząć wyplątywanie z gromady chaotycznych wrażeń, sprawdzeń i faktów, które ze sobą z Rosji przywiozłem. Powra­cam do nich, aby z możliwie krótkich i absolutnie niewyczerpujących odpowiedzi na nie uczynić rodzaj wstępu do studium o Rosji sowieckiej, aby czytelnik mógł poznać i zrozumieć, że pytanie, które zadane w Polsce brzmi jasno, przytomnie i nor­malnie, staje się na terytorium rosyjskim pytaniem do niemożli­wości skomplikowanym, zagmatwanym, i aby dać na nie odpo­wiedź, trzeba przejść przez dziwne jakieś skurcze psychicznego półobłędu.

Co będzie w razie wojny?

Przede wszystkim: u nas człowiek normalny nie wierzy w wojnę Polski z Rosją. Nie dlatego, że jest pacyfistą, tylko dla­tego, że nie wierzy. Początkowo starałem się Rosjanom, z któ­rymi rozmawiałem, wytłumaczyć i przedstawić, jak myśl o agre­sji stoi naprawdę od nas daleko. Powoływałem się między inny­mi na tak kapitalny i logiczny argument, że już sam charakter naszej polityki wobec Niemiec wyklucza jakąkolwiek możliwość przygotowywania przez nas wojny przeciw Rosji. Potem mach­nąłem na to ręką.

W Rosji każdy normalny człowiek wierzy w wojnę. Co wię­cej, każdy normalny człowiek nie może sobie zdać sprawy, dla­czego my czy Europa, czy ktokolwiek dotychczas na Rosję nie napadł. Ta kwestia wydaje się im tak dziwna, że tłumaczą to so­bie tylko jakąś perwersyjną chytrością z naszej strony.

Bolszewik rozumuje w ten sposób: z roku na rok jesteśmy niebezpieczniejszym nieprzyjacielem. Kilka lat temu można było nas wziąć właściwie gołymi rękami. Czemu więc na nas nie na­padają, kiedy czas tak wybitnie pracuje na nas?

Rzecz inna, że „niebezpieczeństwo agresji mocarstw kapita­listycznych” jest bolszewikom potrzebne, stanowi ono ogniwo w łańcuchu takich rzeczy, jak „wrieditielstwo”, „piatiletka”, „kołchoz”. Wszystko to są podobne objawy, dążące do tego, aby tłum rosyjski trzymać stale w stanie nerwowo - rewolucyjnego napięcia i aby zmieniać nową Rosję w ten sposób, aby jej „ro­dzona matka nie poznała”, aby jej powrót do dawnego porządku stał się wprost technicznie niemożliwy. Jeżeli jednak można mówić o przesadzie w tłumaczeniu i propagowaniu niebezpie­czeństwa wojny, to jednocześnie istnieje rzeczywista, a nie udana obawa przed wojną, coś w rodzaju uczucia przedsiębiorczego człowieka, który kończąc wyciąganie pieniędzy z ogniotrwałej kasy, boi się, że go przed czasem nadybie policja.

Muszę tu powiedzieć, że zupełnie się zgadzam, iż Rosja z każdym rokiem staje się groźniejszym nieprzyjacielem. Nie dlatego, że armia rosyjska robi ogromne postępy, głównie w technicznym przygotowaniu. Nie dlatego, że weszliśmy w „trzeci decydujący rok piatiletki”, co do której wyrobiłem so­bie bardzo sceptyczne pojęcie.

Natomiast jeśli mówiłem, że istotną i główną cechą dzisiej­szej Rosji jest stan rewolucyjnego naprężenia, w którym stale jest utrzymywana, to należy dodać, że drugim takim istotnym czyn­nikiem, kształtującym stosunki w Bolszewii, jest różnica wieku. Po prostu różnica wieku fizycznego. Niesłychana różnica pomię­dzy tymi, co znali „stare życie”, a tymi, których dzieciństwo wy­padło w okresie wojny, pierwsze lata młodości w latach walenia caratu na ziemię, młodość dalsza w wirach i odmętach „łozungów”, w chaosie rewolucyjnych podniet.

Ci pierwsi z reguły nienawidzą Sowietów, czekają wybawie­nia od kogokolwiek bądź, sami niezdolni do żadnej akcji, głucho warczą i złość bezsilną wylewają w tysiącach obelg, rzucanych na ustrój panujący.

Ci drudzy, młodzi, kochają namiętnie władzę sowiecką. Jest to dla nas niepojęte.

Rosja, wielka, żyzna, urodzajna Rosja głoduje, jak ostatni pies. Na ulicy Moskwy stoi człowiek i sprzedaje kromkę (nie bo­chenek, lecz kromkę) chleba, sprzedaje pół kury, sprzedaje odrobinę wędliny. W Niżnim Nowogrodzie, mieście patrzącym na wspaniale urodzajne niziny przywołżańskie, kupiłem funt czar­nego chleba za trzy ruble (około 1,5 dolara według oficjalnego kursu). Trzeba pamiętać, że nauczycielka w szkole I stopnia za­rabia 80 rb. miesięcznie! Nic nie jest w stanie opisać nędzy ubra­niowej w Rosji, tych kobiet chodzących po Moskwie, Petersbur­gu, Kijowie w nieprawdopodobnie kosmatych pończoszyskach lub w męskich skarpetkach, z gołymi łydkami. A to życie w cią­głych, czasami do kilometra dochodzących „oczerediach” (ogon­kach) literalnie po wszystko! W Petersburgu widziałem nawet „oczeredi” do gazet. A miłe stosunki mieszkaniowe, w których każdy ma prawo do 6 metrów kwadratowych „żiłpłoszczadi”, a jak małżeństwa się rozwodzą, to często zostają w tym samym pokoju, gdyż nie ma innego sposobu. Nie mówi się tam zresztą „w naszym mieszkaniu”, tylko „w naszym pokoju”. Brak abso­lutnie wszystkiego, zaczynając od pieluszek dla dzieci, poprzez mleko i chleb, książki i medykamenty, aż do trumny. Magazyny komunalne w Moskwie wydają trumny tylko „na prokat” (na przejażdżkę) - nieboszczyka wiezie się na cmentarz (oczywiście bez popa, bo to jest wzbronione), wyładowuje się do grobu, trumnę odwozi się z powrotem.

I proszę mi wierzyć, że na tle całego tego koszmaru życia codziennego żyje ta młodzież entuzjastycznie przywiązana do ustroju sowieckiego, z dnia na dzień oczekująca cudów od piatiletki. Każda wojna, każdy ruch kontrrewolucyjny wewnątrz Ro­sji (w który na razie nie wierzę) spotka w tej młodzieży wroga zajadłego, który Sowietów bronić będzie pazurami i zębami.

Bolszewicy zdają sobie sprawę z tej solidarności, która za­chodzi pomiędzy ich ustrojem a młodzieżą. W Moskwie widzi się tylko młodzież, młodzież, młodzież. W teatrze widzi się tylko młode twarze. Na czele największych przedsiębiorstw, na najodpowiedzialniej szych stanowiskach spotykamy młodzieńców lub młode dziewczęta. Można spotkać wojskowego o randze odpowiadającej naszemu generałowi broni, który nie wygląda na wię­cej niż na lat 25.

Oczywiście, każdy inteligentny czytelnik zrozumie, że jeśli mówię o różnicy wieku, jako o rysie istotnym i decydującym, to nie znaczy jeszcze, abym nie widział dzieci w cerkwiach (za co zresztą wydala się ze szkoły) albo nie spotykał starców będących entuzjastami nowego ustroju. Są to jednak po obu stronach wy­jątki, nie osłabiające reguły, że młodzi są za Sowietami, starsi przeciw i że czas przenoszący siłę liczby z obozu starszych do obozu młodszych jest największym sojusznikiem wojennego potencjału Sowietów.

Natomiast człowiek starszy (od lat trzydziestu począwszy), chłop, „sowieckij służaszczyj”, nawet robotnik z reguły klną So­wiety, życzą im jak najprędszego zgonu. To, co się powinno na­zywać zdradą stanu, spotyka się w Bolszewii na każdym kroku. Każdy dorożkarz, gdy się dowie, że jesteś Polakiem, z reguły pyta się:

- Kiedyż przyjdziecie nas wybawić?

Normalnie tak samo odzywa się chłop, którego się poczę­stuje papierosem. Cały terror bolszewicki, świetnie działające GPU nie potrafią ustroju sowieckiego obronić od tego, że się te­go rodzaju pytania słyszy ciągle. Wszedłem do jednej cerkiewki, przerobionej na stołówkę. Było to na wsi. Cudzoziemca w Rosji poznaje się łatwo, bo tylko cudzoziemcy noszą kapelusze i krochmalone kołnierzyki. Siedziało tam przynajmniej 50 chło­pów i niewiast. Jeden natomiast wygłosił do mnie mówkę, przedkładając, abym namówił „swoich”, aby przyszli z wojskiem i dali im nareszcie żyć po ludzku.

Należy więc przypuszczać, że po pierwszych klęskach wo­jennych rząd sowiecki sam się wewnętrznie załamie, nie będzie miał odwagi panować nad społeczeństwem, które tak go niena­widzi. Natomiast po pierwszych zwycięstwach, nie wiem, do czego może być zdolny rozszalały entuzjazm bolszewickiej mło­dzieży. Powtarzam: co do widoków wojennych czas jest naj­większym sprzymierzeńcem Sowietów.

Myśl w obcęgach

Obiecawszy, że zbuduję odpowiedź na 5 pytań, które wyli­czyłem, nie mam zamiaru odpowiadać na nie w bezpośredniej kolejności. Pierwej chciałbym przybliżyć czytelnika do atmosfe­ry psychicznej, w której żyje społeczeństwo bolszewickie, bo dopiero po poznaniu tej atmosfery możliwe jest zrozumienie, dlaczego odpowiedzi wypadają tak, a nie inaczej. W Bolszewii co chwila spotykamy się z rzeczami, które jeszcze więcej nas śmieszą, niż dziwią. Zaraz przytoczę kilka przykładów i jestem pewny, że każdy czytelnik weźmie je za żart, za szarżę, za kary­katurę stosunków sowieckich. Nie będzie chciał wierzyć, że to ktokolwiek mógłby mówić serio, a jednak to są rzeczy mówione zupełnie na serio.

Przykład z wystawy nowej sztuki francuskiej w Moskwie. Na ul. Kropotkinowskiej urządzono wspaniałe muzeum z dzieł mistrzów cudzoziemskich ostatniej doby, pokradzione z prywat­nych pałaców bogaczy rosyjskich. Są tam wspaniałe płótna Cézanne'a, van Gogha, Renoira i innych, a z rzeźby takie nazwiska jak Rodin, Bourdelle. Każda salka tych cudownych płócien i rzeźb ma swoją tablicę, na której objaśnia się obywatelowi zwiedzającemu muzeum wartość danych obrazów i rzeźb z punktu widzenia ideologii marksowskiej i walki klas. Twór­czość Picassa, wielkiego malarza, Hiszpana, zamieszkałego w Paryżu, twórczość którego uważa dotychczas Europa za ostat­ni wyraz poszukiwania nowych dróg w malarstwie, znalazła so­bie na tej pojaśniającej tablicy definicję następującą:

Drobonomieszczański charakter Picassa przeżywa bolesne zmiany, w związku z tym, że jest on wykładnikiem tych grup małej burżuazji, które są ogarnięte wzrostem przemysłu i prze­chodzą do szeregów burżuazji przemysłowej”.

Przypisanie biednemu Picasso „satanizmu” byłoby mniej śmieszne niż taka interpretacja „naukowo - ekonomiczna”. Jest to śmieszne dla nas, lecz jeśli się pomyśli, że w takich obcęgach so­cjalistycznego dogmatu dusi się myśl i kulturę ludzi bądź co bądź wielkiego narodu, to robi się straszno. Pamiętajmy również, że to jest ta sama droga, po której, aczkolwiek z mniejszą konsekwen­cją, idzie myśl socjalistów całego świata.

Na Ukrainie pisuje bolszewik patentowany, człowiek partii, towarzyszy Chwylewoj. Nie ma jednak szczęścia; co chwila na­pisze coś takiego, za co musi później ogłaszać „pokajanja”. Każ­dy człowiek sądzony w Bolszewii musi się upokorzyć ostatecz­nie, wyprzeć się samego siebie, napisać i przeczytać przed sądem „skruchę” (pokajanje), gdzie musi w najostrzejszych wyrazach napiętnować swoją osobę, swoje przekonania, prace swego życia, oświadczyć wyraźnie, że błądził, lecz jednocześnie przypisać so­bie mnóstwo win, których naprawdę nie popełnił. Te tragiko­miczne sceny poniżania, nurzania w błocie godności ludzkiej są obrzydliwe i straszne. Ludzie, którzy figurowali w ostatnich gło­śnych procesach, jak Towarzystwo Oswobodzenia Ukrainy, pro­ces Prompartii - Ramzina i towarzyszy, procesy mieńszewików, w stu procentach deklamowali takie akty skruchy. Z pewnym zdziwieniem wspomina się „niedobre, stare czasy” - jak dowcip­nie powiada w Kijowie jeden Niemiec - czasy cesarsko - rosyjskie, gdy na oskarżonego politycznego wydawano co praw­da wyrok skazujący, lecz wszyscy, biorący udział w procesie, za­czynając od prokuratora, właściwie sugestionowali więźnia i sugestionowali siebie samych, że każdy idący pod sąd za przeko­nania polityczne to bohater idei.

Otóż towarzysz Chwylewoj robi jedno głupstwo za drugim, wreszcie pisze powieść pt. Słonki {Waldsznepy), uznaną za nie­zgodną z linią partii, omal za kontrrewolucyjną. I nic dziwnego! W powieści tej znajdujemy taki na przykład oburzający passus:

Słońce zachodziło wspaniale i płomiennie. Promienie jego tonęły w wodach wieczorowych Tajtarskiego jeziora. Jezioro stało pośrodku stepu i wydawało się być tak samo ciche i od­osobnione, osierocone i bezpomocne, jak samo rozstanie. Pach­niały trawy południowe i zapach ten był jak zawsze ostry i nie­pokojący. Zdawało się, że to pachnie jakiś kraj fantastyczny, któ­ry zatrzymał się nad urwiskiem i zamyślił się głęboko”.

Muszę przyznać, że w pierwszej chwili nie mogłem zrozu­mieć, dlaczego ten krajobrazowy passus miał być kontrrewolu­cyjny. „Passus jak passus” - pomyślałem w tępej swojej naiwno­ści. Kto wie, może i ty tak myślisz, kochany czytelniku? Wi­dzisz, jakie z nas matoły. A przecież takie to jasne...

Jak to! Mamy trzeci, decydujący rok piatiletki! Wszystko grzmi i pęka od naprężonej roboty proletariatu! Wszędzie budują się olbrzymie fabryki! Pędzi naprzód uprzemysłowienie kraju - a to bydlę pisze, że wszystko naokoło było ciche i spokojne, że „kraj fantastyczny zatrzymał się nad urwiskiem...!”.

Toteż urzędowoprawowierny krytyk nieszczęsnego Chwylewego p. E. Gorczak słusznie o tym passusie napisał z sarka­zmem, choć jednocześnie z żalem i goryczą, że rzecz tak nieład­na wyszła spod pióra towarzysza partyjnego:

Tak przedstawia towarzysz Chwylewoj ogólne położenie Ukrainy sowieckiej, naprężającej w sposób niesłychany wszyst­kie swe twórcze siły dla walki o nową socjalistyczną budowę...” (E.F. Gorczak Na dwa fronty, str. 84).

Literaci bolszewiccy posiadają swój związek, który się na­zywa w RSFSR - Rapp, na Ukrainie - Uapp, na Białorusi - Bapp, potem jest Tapp (tatarski) i cały szereg innych. Te związki są bardzo liczne. Powiedziano mi, że Rapp liczy 10 tysięcy osób. Co to znaczy? Znaczy, że skupiają one grafomanów z fabryk i spod stodół, piszących na różne tematy rewolucyjne. Nic nie może być dziwnego w kraju, w którym Demjan Biedny, ponie­waż jest robotnikiem, może być uważany za poetę.

Oczywiście, że w takiej masie znajdują się także i talenty i to talenty pierwszorzędne. Ale naprawdę wielkie nazwiska bolsze­wickie znajduję raczej w bolszewickiej publicystyce. Uważam np. Lenina - z jego stylem mającym w sobie istotnie coś z ude­rzeń młota - za publicystę pierwszorzędnego. Świetnymi publi­cystami są: Łunaczarski i Radek. Nie dziwię się też, że to, co we współczesnej literaturze rosyjskiej jest naprawdę bardziej warto­ściowego pod względem artystycznym, odsuwa się od tych tłu­mów pisarzy proletariatu i zapisuje się do „związku pisarzy so­wieckich”. Są to tak zwani towarzysze podróży - „poputcziki” - termin, pojęcie i ludzie, wzbudzający dziś w Bolszewii bardzo ożywione dyskusje.

Życie „poputczika” jest ciężkie. Musi od a do zet pisać swoją powieść w sposób uwidoczniający, że nie jest mu obcą doktryna Marksa ani też pojęcie wszędzie obecnej walki klas. „Poputcziki” mają też narzucone sobie tematy. Powinni pisać o „chlebozagotowkach”, o kołchozach, o uprzemysłowieniu kraju, o „piatiletce”, o Donbasie, Magnitostroju. Tematów moc. Nie powinni pisać o miłości, a przynajmniej jak najmniej, bo w Bolszewii wbrew temu, co się o niej pisze, myśli i mówi, panuje prawdziwy purytanizm obyczajowy (zabronione jest nawet nie tylko śpiewa­nie, lecz i granie romansów cygańskich, ponieważ uznano, że działają one na człowieka w sposób erotyczno - podniecający, a więc w sposób burżuazyjny). Zwracam uwagę, że „poputczik” zależy całkowicie od państwa. Przecież wydawnictwa są w ręku państwa. Państwo wyda książkę „poputczika”, tak jak proleta­riackiego pisarza, tylko wtedy, kiedy zechce, i w tylu egzemplarzach, ile mu się podoba. Inaczej ani jedno słowo jego twórczości literackiej nie ukaże się w druku, bo chyba nie każdy będzie pró­bował przesłać swoją powieść do „białogwardyjskiego” wydaw­nictwa za granicą. Gdy go wyrzucą ze związku, traci kartki chle­bowe, traci możność pracy, skazany jest właściwie na śmierć głodową.

W ostatnich czasach na łamach prasy sowieckiej, zarówno pism poświęconych krytyce literackiej i teatralnej, jak i pism po­litycznych, spotykamy ostrą nagonkę przeciwko „poputczikom”.

W jednej z najbardziej autoryzowanych enuncjacji czytamy już pytanie w ten sposób sformułowane: należy się zastanowić, czy samo istnienie pisarzy - poputczików jest właściwe w okresie zdecydowanej likwidacji drobnotowarowych gospodarstw.

Ten, kto czyta powieść rosyjskiego „poputczika” za granicą, jest głęboko przekonany, że czyta dzieło zdecydowanego komu­nisty. Tyle tam jest o walce klas, tyle błota wylewa się na klasy dawniej wyższe, na burżuazję zachodnioeuropejską, mówi się zawsze o parobku kapitalistów Poincare i faszyście Piłsudskim. Dlatego z największym zdziwieniem czytamy, że te powieści, które uważaliśmy za komunistyczne, znajdują aż tak surową i podejrzliwą ocenę:

Burżuazyjna literatura jest ujęta w kleszcze dyktatury pro­letariatu. Posiada ona tylko ograniczone możliwości napadania na nas. W związku z tym musi się ona wykręcać, przystosowy­wać się w różny sposób do istniejących warunków. Jednakże nie jest chyba wypadkiem, że w ostatnich czasach urosła ogromnie ilość literatury o charakterze biograficznym. O samym tylko Lermontowie napisano 13 nowel, a w tym wzięli udział pisarze, tacy jak Siergiejew - Cieński, Borys Pilniak i inni. Nie jest wy­padkiem miłość niektórych pisarzy do »ludzi zbytecznych« lub do problematów związanych z erotyką płciową. Wszystko to jest w końcu końców niczym innym jak specjalną formą oddziaływa­nia burżuazyjnej ideologii, dobierającej się do czytelnika w celu odwrócenia jego uwagi od walki społecznej, w celu osłabienia sił proletariatu”.

Następuje wyliczenie nazwisk „poputczików” i czepianie się do różnych ustępów w ich powieściach, które mogą być podej­rzane o burżuazyjne, jakkolwiek głęboko ukryte tendencje.

W końcu tych wywodów dochodzimy do takiego rezultatu:

Rezolucja CK żądała od nas troskliwego stosunku do »poputczików«, ale teraz już oni są nam niepotrzebni, już dali nam wszystko, co dać mogli, dosyć już tego niańczenia się z nimi. Cała uwaga musi być zwrócona na literaturę prawdziwych pro­letariuszy!”.

Widzimy więc, że cenzura państwa proletariatu (a Rosja jest dziś naprawdę państwem proletariatu, tam proletariat rządzi fak­tycznie, to nie bluff, lecz prawda) jest daleko cięższa niż cenzura Cesarzów, Papieży lub każdego najbardziej policyjnego państwa. Jest to cenzura nawet nie prewencyjna, bo ona dyktuje temat. Pi­sarz po to istnieje w państwie proletariackim, aby wykonywać jego społeczne obstalunki. Tymi słowami wyraźnie się to stwier­dza. Dzieje się to wśród narodu, który wydał Dostojewskiego. Aby sztuka mogła pójść na scenę, musi być ona zagrana bez pu­bliczności przed robotnikami z jakiejś jaczejki fabrycznej i do­piero przez nich akceptowana może się ukazać. Dzieje się to w Rosji, której teatr, a raczej teatry przewyższają teatr paryski talentem, teatr berliński subtelnością, wdziękiem i talentem. Wreszcie my w Warszawie mamy tylko wielkich aktorów, oni mają wielkich aktorów i wielkie teatry. Poza teatrem klasycz­nym, tradycyjnym, pierwszorzędnym mają teatry stworzone przez genialnych pracowników teatralnych tej miary co Stani­sławski, Wachtangow, Traiłow, Meyerhold. Oczywiście, że ca­łym swoim jestestwem zwracam się przeciw Meyerholdowi, o którym mówiłem, że doprowadził teatr z powrotem do bałaga­nu i cyrku, zanim jeszcze wiedziałem, że on sam oświadczył, iż „cyrk jest nieskończenie wyższy od teatru”. Sprowadzanie sztuki teatralnej do szukania pozy, do roli błazna, sprowadzanie jej do nizin jazzbandu i negrów budzi we mnie wszystkie repulsje, lecz przyznać muszę, że Meyerhold, ten genialny dekadent teatralny, oświetla problematy teatralne w ten sposób, że błędy jego są ży­ciodajne w pracy teatralnej. I te teatry rosyjskie muszą dziś swą krwią i życiem, i pulsem swych aktorek i aktorów ożywiać, umożliwiać artystycznie próby skasowania swobodnego czło­wieka i zastępowanie go przez sprzężony z sobą w katorżny spo­sób kolektyw ludzki, muszą pomagać do wypędzania ze sceny i sztuki momentów miłości, zgodnie z obyczajowym purytanizmem bolszewickim. Te teatry rosyjskie, bogate w talenty, jak były bogate w klejnoty czapki Rurykowiczów, teatry subtelne, miękkie, mięciutkie jak gronostaje z płaszczów mistycznych Romanowych, muszą teraz przysposabiać na scenę utwory proletariacko - chłopskich pisarzy, to znaczy prymitywy kulasami kreślone na papierze przez półanalfabetów. Gdzież kto widział bardziej antykulturalną formę niewolnictwa!

Kino! Oczywiście, kino rosyjskie jest ponad poziomem prze­ciętnej produkcji europejskiej. Tematyka rewolucyjna czyni nie­strawnym, nudnym, przenudnym sam obraz kinowy, lecz cóż za metody, co za wspaniałe, zupełnie słuszne podejście do pracy ki­nowej, jako do' sztuki odrębnej, w której czynnikiem artystycz­nym nie jest ani aktor, ani fabuła, ale czynniki artystyczne, tkwiące w samej naturze kina, tej jednej z największych sztuk, mianowicie ruch i światło. Obraz sowiecki w całości nudzi, w swej metodzie, a więc i w związanych z nią fragmentach za­chwyca, olśniewa. Poza tym kino jest sztuką, której atmosfera rewolucyjnego rozhisteryzowania oddaje usługę. Kino jest sztuką ruchu, jego napięcie artystyczne często jest proporcjonalne do napięcia ruchowego wrażenia. Wreszcie kino jest sztuką wyma­gającą kolektywu. Kina nie może zrobić jeden człowiek, po­trzebna jest tu współpraca operatora, inscenizatora, autora scena­riusza, muzyka, reżysera. Maniackie usiłowania bolszewików zastąpienia żywego człowieka kolektywem znajdują tu jakiś para­doksalny oddźwięk. Z tym wszystkim kino bolszewickie jest dziś areną walki ukochania sztuki z musem obstalunku społecznego. Kino wlecze się w Rosji pod ciężarem stupudowych obstalunków propagandy bolszewickiej i dlatego człowiek, który przyjeżdża do Rosji, właściwie niedużo widzi prawdziwie pięknych obra­zów, lecz tylko czuje, jak piękne mogłoby być to kino. Nie jest winą kina, że gdy się zestawia na ekranie sobór Wasyla Błażennego i komin fabryczny w celach sumiennej roboty propagando­wej, to Wasyl Błażenny porywa więcej artystyczną wyobraźnią, a co za tym idzie, dany obraz kinowy ściąga na siebie niezado­wolenie i. gniew, że jest nieudolny. Ale z całych sił odmawiam prawdziwie cudnemu, propagandowemu bolszewickiemu obra­zowi Pancernik Potiomkin jakiejkolwiek łączności z ideologią bolszewicką. Film robi za granicą olbrzymią propagandę komu­nistyczną, a jednak jego momentem kulminacyjnym i symbolicz­nym jest ta rączyna dziecka na marmurowych schodach łamana przez ciężki but sołdacki. Jest to szarpnięcie sercem humanitar­nego człowieka, jest to apel do humanitaryzmu. A co mają So­wiety wspólnego z humanitaryzmem? Nic. Są jego zaprzecze­niem!

- Można nas sądzić tak czy inaczej, lecz tylko nie z punktu widzenia humanitarnego - słusznie, choć cynicznie powiedział mi dygnitarz sowiecki.

Prawowierna interpretacja bolszewicka tłumaczy, iż mylne jest pojęcie, jakoby mogłaby istnieć rzecz artystycznie piękna, wyrażająca tendencje przeciwne walce proletariatu z burżuazją. Sztuka sceniczna, która by apoteozowała burżuja walczącego Z ludem - twierdzą bolszewicy - nie może być „artystycznie piękna”. Taka sztuka jest wstrętna, a więc i „artystycznie” jest wstrętna, a nie piękna. Bolszewicy zwalczają te nieśmiałe głosy poputczików, którzy gotowi są powiedzieć, że „aczkolwiek Aleksy Tołstoj czy Karamzin, czy Carlyle byli wrogami proletariatu - to jednak rzeczy ich są piękne pod względem literackim, artystycznym, pod kątem widzenia sztuki”. Tego rodzaju głosy są uznawane za nieprawowierne, drobnomieszczańskie, kontrre­wolucyjne. Również zupełnie przez bolszewików jest potępione hasło „sztuka dla sztuki”. Wartość sztuki, wartość artystyczna jest oceniana i może być według ideologii bolszewickiej ocenia­na jedynie na podstawie tego pożytku, który dane dzieło sztuki sprawie rewolucji socjalnej przynosi.

Pamiętajmy, że pożytek przynieść może nie tylko sztuka bol­szewicka. Dramat kryminalny, przedstawiający życie burżuazji w esach - floresach zbrodni, podejrzeń, erotycznych zboczeń, kra­dzieży, jest sztuką dla bolszewików pożądaną, chociażby był na­pisany nie przez bolszewika. Nasza sentymentalno - romantyczna literatura, w której panicz uwodzi dziewczynę, jest dziełem dla bolszewików wymarzonym, chociażby autorem jego był Stani­sław Moniuszko lub katolik i konserwatysta Lucjan Rydel.

Ktoś mnie się zapyta, jak można w „artystycznym ujęciu” przedstawić walkę bolszewików z mienszewikami i jak się to ro­bi, że codzienne zagadnienia ekonomiczno - polityczne, ta co­dzienna treść życia sowieckiego, stają się też treścią ekspresji artystycznej. Odpowiem na to, że w ogóle to, co nazywamy na Zachodzie „życiem prywatnym”, ogromnie jest w Bolszewii zwężone. Człowiek, poza szklanką herbaty, którą rano ugotowa­ną na prymusie żłopnie, wtłoczony jest w tryby życia publiczne­go. Jego obiad już zależy od jego stosunku do partii, od orientacji na ten czy inny kierunek wśród najwyższych władz sowieckich. Stąd łatwość i zrozumiałość wypełniania zagadnieniami życia publicznego treści powieści, dramatu, obrazu. Byłem na silnie skonstruowanej, z efektami dramatycznymi dużego napięcia, sztuce bolszewickiej Chleb. W Moskwie gra to teatr Stanisław­skiego, w Petersburgu b. Aleksandrynka, w Kijowie teatr polski, zamieniając występujących w dramacie popów na księży kato­lickich. W dramacie występuje dwóch komunistów, wysłanych na wieś dla ściągania ziarna. Jeden z nich postępuje źle, niepra­widłowo, należy się domyślać, że to ukryty trockista. Z początku cofa się przed oporem wsi i zamiast 12 tys. pudów ziarna, które wieś powinna złożyć, wyznacza tylko 4 tys. pudów, potem, gdy otrzymuje kartkę, w której mu grożą śmiercią, oburza się i za­miast należnych 12 tys. pudów nakłada aż 15 tys. Drugi komuni­sta, właściwy, rozumny, postępuje inaczej. Odwołuje on 15 tys. pudów, mające charakter kontrybucji, nakłada 12 tys. pudów, lecz nie cztery! - i nakłada nie na wszystkich mieszkańców wsi, lecz tylko na kułaków, podburzając biedniejszych chłopów prze­ciwko kułakom. Widzimy tu więc w udramatyzowanej formie walkę dwóch typów w bolszewizmie, jeden przerzuca się od ka­pitulacji przed wsią do obkładania tej wsi kontrybucją (trockizm), drugi załatwia ten problem według kierunku Stalina, to jest przeprowadzając socjalną dyferencjację wsi.

Piszę prawdę, jedynie prawdę, wyłącznie prawdę

Poselstwo sowieckie, udzielając mi po dwuletnich zabiegach wizy na wyjazd do Rosji (jednocześnie ze mną wyjechała wy­cieczka przemysłowców polskich, lecz oglądała zupełnie co in­nego niż ja), ubrało motywację udzielenia wizy w piękny kom­plement co do prawdziwości mej pracy dziennikarskiej. „O nas dużo ludzie piszą rzeczy kłamliwych, Pan jest monarchista, lecz pańska osoba daje nam gwarancję, że Pan napisze tylko prawdę” - oświadczono mi. Muszę wobec tego oświadczyć, że nie napi­szę nic takiego, czego bym na własne oczy nie widział, że każdą opowiadaną mi rzecz starałem się sprawdzić. Przytoczę zaraz przykład. Opowiadano mi, że jedynym utrzymaniem obecnie rzeszy duchownych prawosławnych, którym polikwidowano cer­kwie, jest dyżurowanie na cmentarzu. Przyjedzie pogrzeb z nie­boszczykiem w trumnie, wynajętej na przejażdżkę, któremu to pogrzebowi nie wolno nadać na ulicy żadnej cechy religijnej. Je­śli rodzina jest religijna, to duchowny odprawia obrzędy nad ciałem, a pozostali duchowni na cmentarzu obdzielani są jałmużną. Zgodnie ze swoją zasadą chciałem zobaczyć to własnymi oczami. Pojechałem na wskazany cmentarz, nie zastałem du­chownych, lecz na wejściowej bramie widniał napis: „Surowo wzbronione jest pracownikom kultu przebywanie w obrębie cmentarza i na ulicach przyległych do niego. Pracownicy kultu mogą się zjawić do pełnienia obrzędów jedynie na podstawie in­dywidualnych zapotrzebowań”.

Wygląda na to, że ten zakaz pozbawia ostatnich środków eg­zystencji tych nieszczęśliwych popów - nędzarzy. Szumiały mi jeszcze w uszach słowa słyszane na jednym z zebrań: religii się nie prześladuje.

Nie mam żadnego zamiaru pisania rzeczy propagandowej, antybolszewickiej. Raz jeszcze zaznaczę, że piszę rzeczy, które widziałem na własne oczy i dopiero gdy wyładuję swoje spo­strzeżenia, gdy odpowiem na swoje pięć pytań, wypowiem w końcu i swoją ocenę bolszewizmu i jego przyszłościowego rozwoju. Teraz jednak na wstępie chcę podkreślić swój obiekty­wizm i powiedzieć, że w tym, co się czyta w antybolszewickiej literaturze, jest mnóstwo blagi i bujdy wszelkiego rodzaju. Sze­rzenie nieprawdy o Bolszewii jest zbędne i szkodliwe. Zbędne, bo książki antybolszewickie, oparte na przesądach, jednakże nie są w stanie oddać tego koszmaru życia, jak się on tam przedsta­wia. Wyjeżdżając do Bolszewii i budując sobie obraz stosunków tam panujących na podstawie propagandowych książek, byłem jednak rozczarowany in minus, to znaczy życie w Rosji wydało mi się o wiele gorsze, nieznośniejsze, piekielniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić. Aby więc odrysować ciężar życia w Bolszewii, zupełnie jest niepotrzebne uciekać się do przesady, trzeba tylko dokładnie, precyzyjnie odrysować właściwy obraz stosunków. Przesada, blaga, kłamstwo są także szkodliwe, bo przeinaczają, a często zmniejszają nam niebezpieczeństwo tkwiące w bolszewizmie.

Od razu więc zacytuję dwa banalne przykłady nieprawdy, które często się opowiada o Bolszewii, a więc:

1. Opowiada się o wyjątkowej, nieludzkiej rozpuście, która panuje w Bolszewii. To absolutnie nieprawda.

2. Opowiada się chętnie, że robotnik jest wyzyskiwany przez „komisarzy”. Robotnik głoduje, a „komisarze” piją szampana. To nieprawda.

Robotnik żyje gorzej niż robotnik w Polsce, nie mówiąc o Anglii, o Niemczech etc. Stwierdziłem, że zecer na linotypie w Moskwie żyje nieskończenie, bez porównania gorzej niż zecer na linotypie w Wilnie. Ale robotnik w Rosji żyje lepiej niż inne warstwy społeczne, jest stosunkowo bardziej uprzywilejowany niż urzędnik sowiecki (sowieckij służaszczyj). Robotnik dobrze żyjący u nas stoi jednak na najniższym szczeblu drabiny spo­łecznej. Robotnik w Sowdepii, którego ubranie, jedzenie, miesz­kanie, choroba, urodziny i śmierć podlegają koszmarnym warun­kom życia ogólnosowieckiego, jednak, materialnie prawie, a psychologicznie bezwarunkowo, stoi na najwyższym szczeblu drabiny społecznej w tym państwie, które stoi na głowie.

Zanim jednak przejdę do prostowania naszej o bolszewikach blagi, muszę powiedzieć, że ich blaga, ich kłamstwa mówione o nas przechodzą wszelkie możliwe granice. Nie można powie­dzieć, że są monstrualne, potworne, należy mówić, że są humo­rystyczne. Tak np. w oficjalnie wydawanym (wszystko jest zresztą oficjalnie wydawane) zbiorku charakterystyk cudzoziem­ców pisze się o Piłsudskim, że prawdopodobnie służyłby on chętnie carowi, lecz obraził się na cara za to, że nie zatwierdził mu tytułu książęcego, do którego rodzina Piłsudskich pretendo­wała. Na każdym rogu można spotkać tablice statystyczne przed­stawiające, jak źle, jak strasznie żyje człowiek w ustroju kapitali­stycznym. Zwłaszcza cieszą się bolszewicy z liczby bezrobot­nych we wszystkich państwach. Gdy się zaś młodzieńcowi bolszewickiemu powie, że bezrobotny w Anglii żyje na pewno nie gorzej niż pracujący robotnik w Bolszewii, to ten się śmieje i patrzy ci w oczy z głębokim i bezwzględnie szczerym przeko­naniem, że rozmawia z bezczelnym łgarzem.

Dziwne społeczeństwo, zahipnotyzowane, zsolidaryzowane w kłamaniu w oczy cudzoziemcom, w kłamaniu naiwnym, roz­brajającym, tak że się czasami myśli, że doprawdy ma się do czynienia z jakimś obłędem masowym.

Tak na przykład jadę w jednym przedziale z jakimś starszym panem, inżynierem, który jest entuzjastą bolszewizmu. Zadaję mu pytanie, które dość często zadawałem w Bolszewii:

- Czemu Pan przypisuje tę szaloną dysproporcję, która za­chodzi pomiędzy cyframi wygłaszanymi przez Panów o postę­pach piatiletki a tym, że przecież u was niczego absolutnie nie ma?

Słyszałem potem interesujące objaśnienia na ten temat. Ten inżynier jednak zdumiał mnie swoją odpowiedzią:

- Konsumpcją naszych warstw. Przed wojną konsumowała u nas tylko wyższa klasa społeczna. Teraz Pan pojedzie na wieś i zobaczy Pan na naszych włościankach jedwabne pończochy.

Na wsi byłem przedtem i potem, i w różnych miejscach. Oczywiście, nigdzie nie widziałem jedwabnych pończoch. Wi­działem natomiast artystkę Teatru Małego w onuczkach. Nie tyl­ko jedwabne, lecz w ogóle jakiekolwiek pończochy do europej­skich podobne stanowią w Rosji zupełną rzadkość, zupełny wy­jątek. Kobiety, które w teatrze się widzi w pończochach o europejskim wyglądzie, siadają później na krzesła i na górę przywdziewają kosmate pończoszyska sowieckie, aby takiej nad­zwyczajności na ulicy nie zaplamić.

Oczywiście, nikt nie będzie twierdził, że warunek społeczne­go szczęścia polega na tym, aby na ulicach widać było kobiety w jedwabnych pończochach. Lecz dlaczego na tym punkcie to społeczeństwo tak blaguje?

Oto widziałem film pt. Okruch cesarstwa. Fabuła filmu po­lega na tym, że jakiś osobnik zwariował podczas wojny, ocknął się dopiero w którymś roku istnienia państwa socjalistycznego. Idzie więc ulicami Petersburga i nie poznaje miasta. Tam, gdzie były marne lepianki, widzi olbrzymie domy. Notabene nowe domy pokazywane w tym filmie stoją wcale nie w Leningradzie, lecz w Charkowie. Po drugie, niewątpliwie bolszewicy dużo do­mów pobudowali w dzielnicy robotniczej Petersburga, lecz za to centrum miasta świeci walącymi się kamienicami; po trzecie, nigdzie w Rosji nie ma publiczności tak ubranej jak ta, którą ogląda na ulicy i w tramwaju bohater tego filmu. Między innymi w tym obrazie kinowym wszystkie kobiety znów noszą te nie­szczęsne pończochy jedwabne.

Siedziałem w tym kinie i nie mogłem wyjść z podziwu. Przecież na to patrzyła publiczność moskiewska, która życie swoje zna i widzi, że obraz jest humorystycznie do prawdy nie­podobny. Jakaż tu hipnoza działa i na autorów filmu, i na pu­bliczność?

Wracam jednak do prostowań naszych błędnych o Bolszewii wyobrażeń. Zacznijmy od rozpusty erotycznej. Uważam co naj­mniej za grubą przesadę twierdzenie: w Rosji panuje rozpusta. Prawda, prawo nie stawia żadnych ograniczeń rozwodowi i roz­wody są o wiele częstsze niż w naszych społeczeństwach. Zdarza się, że rozwiedzione małżeństwo pozostaje w tym samym poko­ju, bo prawo przyznaje każdemu tylko 6 m kw. mieszkania (w niektórych miastach więcej), a znaleźć nowe lokum jest trudno. Kwestia alimentów jest przeprowadzona bardzo rygorystycznie, zabezpiecza kobiecie alimenty także w tym wypadku, gdy ona sama nie wie, kto jest ojcem dziecka.

Należy jednak zaznaczyć, że propaganda bolszewicka, teatr, kino najwyraźniej się zwracają przeciwko częstym rozwodom. Ludzie często się rozwodzący są wyśmiewani, ośmieszani, po­dobnie jak ci „letuni” i „letunki”, „latacze” i „lataczki”, tj. robot­nicy i robotnice, którzy chcą często zmieniać fabryki. W filmie, o którym już wspominałem, Okruch cesarstwa, ów ocknięty z wariacji po wielu latach robotnik odnajduje swoją żonę, już ja­ko żonę nowego człowieka. Ten nowy mąż jest dla niej zły, bije ją i maltretuje. Żona kocha starego męża. Jednak stary mąż jej nie zabiera do siebie, aby nie zrywać sowieckiego małżeństwa. Patrzy tylko na maltretowanie swej żony przez nowego męża, zaciska pięści, lecz potem przed oczami staje mu zjawa „socjali­stycznej rozbudowy” - wzdycha ciężko, lecz z jasnymi oczami idzie do pracy.

W tym obrazie widzimy więc traktowanie małżeństwa omalże katolickie. Ideał nienaruszalności małżeństwa, nawet gdy po­łączone ono jest z ciężarem. Nie mam bynajmniej zamiaru utrzymywać, że tego rodzaju obrazek może powstrzymać jaką­kolwiek kłótliwą parę od udania się do Zaksu (urząd stanu cy­wilnego) i zarejestrowania tam rozwodu. Lecz ciekawe jest, że ideologia bolszewicka bynajmniej do rozwodów nie zachęca. In­aczej jest w kemalistycznej Turcji.

Kwestia spędzania płodu jest rozwiązana radykalnie. Tutaj więc zachodzi wielka różnica pomiędzy moralnością bolszewic­ką a katolicką. Porównując jednak społeczeństwo bolszewickie do wszystkich społeczeństw niebolszewickich, pamiętajmy, że o ile stanowisko Kościoła naszego jest dogmatycznie konse­kwentne i jasne, o tyle stanowisko wyznań protestanckich, a między innymi Kościoła anglikańskiego, w tej sprawie wcale wyraźne nie jest. Nie tu więc należy szukać tej cechy, która by pozwalała nam mówić o różnicy pomiędzy naszym światem a ich światem. Zresztą, skoro mówimy o sprawach spędzania płodu, nie mówmy zbyt głośno, aby się nam nie przypomniały te stroni­ce ewangelii, które piszą o faryzeuszach.

Rozpustą, we właściwym tego słowa znaczeniu, nazywamy rozwiązłość obyczajów, ekscesy seksualne itp. Otóż prostytucji W Rosji sowieckiej nie ma, a jeśli gdzieś się tuła i kryje, to jed­nak mowy nie ma o prostytucji tak jawnej, widocznej jak nie tyl­ko w Paryżu, Berlinie, Warszawie, lecz w Londynie. Poza tym całe nastawienie aparatu państwowego skierowane jest na walkę z jakąkolwiek bądź podnietą erotyczną. Istnieje w Moskwie music - hall, lecz baletnice są tam ubrane od stóp do głowy. O zaka­zie śpiewania i grania romansów cygańskich ze względu na to, że uznano, że są erotycznie podniecające, już wspominałem. Tańce są zakazane, młodzież komunistyczna może tańczyć tańce przy­zwoite - tańce tańczone u nas na balach towarzyskich są tam traktowane na równi z prostytucją.

Łatwość zawiązywania stosunków seksualnych! Skąd ta ła­twość ma być większa niż w Europie? Przeciwnie - powszechna bieda, nędza, stanie ciągłe w kolejkach (a raczej kilometrowych kolejach) po wszystko, złe odżywianie - wszystko to są mo­menty odsuwające, powstrzymujące życie od wchodzenia pod znak wybujałego erotyzmu.

Poza tym chciałbym tę sprawę ująć głębiej i zastanowić się trochę nad tym, co wyżej powiedziałem, na „purytańskim” kie­runku ideologii bolszewickiej w stosunku do podniet erotycz­nych. Gdy się tam ilustruje burżuazyjną Europę, chętnie się ją ubiera w kokoci negliż. Panait Istrati, właściwie komunista, napi­sał trzy tomy antysowieckiej propagandy. Nazwany został przez komunistów oszczercą. A jednak Panait Istrati utrzymuje, że mimo wszystkich okropności woli świat sowietów niż świat burżuazji. I zupełnie po literacku odpowiedź na pytanie: dlaczego? - zamyka w obrazku, jak mu w paryskim domu publicznym poka­zywano miłość kobiety z psem.

A oto cytaty jednego z najbardziej utalentowanych przedsta­wicieli myśli bolszewickiej, p. Łunaczarskiego: „Nigdzie tak do­brze nie demaskuje siebie świat burżuazyjny jak w dancing - room. Ten drewniany, martwy rytm jazz - bandu i wrzaski sakso­fonów, te szarpania i dryganie, jakieś nieobyczajne dreszcze tej gęstwy ludzkiej, gdzie nikt się nie uśmiechnie po prostu, po ludzku, świeżo i przyzwoicie. Kobiety namalowane, twarze ich są podobne do kolorowych masek. Można pomyśleć, że ci wszy­scy ludzie najęci są po to, aby nogami mięsić jakieś ciasto. I ca­łym zajęciem dyryguje jakiś negr małpopodobny. Na jego znak całe stado zatrzymuje się lub zaczyna znów podskakiwać i drygać nogami. I gdy po przyglądnięciu się temu balowi kapitali­stycznego szatana wychodzicie na ulicę, to widzicie wszędzie to samo. Dusza jest wyrwana z tych ludzi. W nich nie ma pewności co do dnia jutrzejszego. Foxtrott siedzi u nich w nerwach i mię­śniach”. .

W metodzie obrzydzania świata kapitalistycznego Łunaczarski zapomina się do tego stopnia, że używa wyrazów szatan i du­sza. Czy jednak czytając ten ustęp wodza - bolszewika, wyraz po wyrazie, nie konstatujemy niemal ze strachem, że budzą się w nas nieprawdopodobne jakieś asocjacje z... Quo Vadis. Każdy, kto przebywał w Bolszewii, musi przyznać, że repulsje do świata kapitalistycznego są tam wiązane i ubierane w repulsje do rozpasania erotyczno - płciowego świata kapitalistycznego.

Doprawdy przymknijmy oczy i przypomnijmy sobie Pom­peje. Ten cudny okaz kultury, która doszła do przesytu, do nie­pokojącego dobrobytu, do wspaniałego bogactwa. Nie można sobie przypomnieć Pompei bez oznak obyczajowego zepsucia, bez tych nieprzyzwoitych części ciała ludzkiego, które tam zdo­bią każde mieszkanie jako fresk czy gzyms, jako znak szczęścia na zewnątrz, jako bibelot czy złoty klejnot zawieszony na kobie­cych piersiach. I na tle tego dobrobytu, wysokiej cywilizacji in­telektualnej przyszło chrześcijaństwo, niosące obrzydzenie i po­gardę do zepsucia obyczajowego. Porównanie bolszewizmu z chrześcijaństwem jest dla nas świętokradztwem, dla bolszewi­ków bezczelnym oszczerstwem. Porównujemy wyżyny uducho­wienia z padołem materializmu. Porównujemy ducha z materialistyczną doktryną Marksa. Wrócę do tego tematu - muszę do nie­go wrócić, bo rozpiętość, która leży pomiędzy chrześcijańskim krzyżem a bolszewicką gwiazdą, stanowi oś walki ideowej, prawdziwej walki między nimi a nami. Lecz na razie odważnie skonstatuję tę analogię, że świat antyczny łączył bogactwo i ze­psucie obyczajowe, podobnie jak dziś propagatorowie bolszewizmu łączą atak na burżuazję z obrazami nieobyczajowości ero­tycznej tej burżuazji.

Robotnik z ukończonym fakultetem historycznym

Pisałem o uprzywilejowaniu robotników jako klasy spo­łecznej.

Kto idzie do uniwersytetów, wyższych instytutów naukowych, politechnik, zakładów technicznych?

Przede wszystkim pcha się tam robotnika i robotnicę.

Jak to?

Robotnika i robotnicę, nie w pojęciu pochodzenia z ojca i matki, należących do klasy robotniczej, lecz robotnika i robot­nicę w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Ten, kto skończył siedmiolatkę i związane z nią trzyletnie technikum, ten z reguły nie jest kierowany do szkoły akademic­kiej - Wuza lub Wtuza (Wyższej Szkoły lub Wyższej Szkoły Technicznej). Technikum jest jakby szkołą zawodową, są techni­ka pedagogiczne, rolne etc. Natomiast uniwersytet i politechnika otwarte są przede wszystkim dla robotnika, który dotychczas pracował w fabryce i z tej fabryki zjawia się na uniwersytecie.

Jakże on jest przygotowany?

Skończył „rabfak”, czyli fakultet robotniczy (wieczorową szkołę dla robotników), lub jakieś kursy korespondencyjne, wreszcie pierwsze miesiące - jak mi tłumaczono - wyższej szkoły służą po to, aby tego robotnika wprowadzić w nauki i uzupełnić mu wiadomości, których nie posiada.

Wszystko to nam wygląda na bajkę z tysiąca i jednej nocy. Opowiem praktycznie, do jakich to prowadzi konsekwencji. Bę­dąc w Moskwie, zwiedzam dawny monaster Doński. Cmentarz przy monasterze, gdzie leży mnóstwo szlachty i bogatych kup­ców moskiewskich, jest przeczyszczany, tzn. że tylko niektóre nagrobki są zostawione, inne łamane i wyrzucane. Mnisi są roz­pędzeni, w samym monasterze - muzeum antyreligijne, połączo­ne z częścią zbiorów dawnego muzeum Rumiancewa. Stare me­ble, trochę obrazów niemieckiej, flamandzkiej, włoskiej szkoły. Muzeum było zamknięte, kiedy tam przyjechałem. Przespacero­wawszy się pod drzewami, które zaczęły puszczać pąki, popa­trzywszy na zrujnowane groby z tytułami kniaziowskimi, udałem się do gabinetu dyrektora muzeum, przedstawiłem się mu jako dziennikarz cudzoziemski. Wobec cudzoziemców wszyscy są bardzo uprzejmi w Rosji. „Nie spotkała mnie w czasie moich wałęsań się po wielu miastach i wsiach żadna najmniejsza przy­krość. Dyrektor muzeum, zwyczajny robotnik, okazał gotowość oprowadzenia mnie po muzeum.

Od razu poznałem, że jak nakręcona pozytywka wypowiada znane mi już ze zwiedzanych poprzednio muzeów bezbożnickich tezy antyreligijne. Opowiada je w tak naiwny sposób, że warto powtórzyć.

Podchodzimy do dwóch obrazów z dawnej galerii Rumiancewa.

- Oto - powiada - miał rzekomo istnieć jakiś święty Jan. Najlepszym świadectwem, że żadnego takiego świętego Jana nie było, jest to, że tu mamy dwa jego obrazy - na jednym widzimy go bez brody, na drugim z brodą...

- Może się ogolił - wtrącam nieśmiało.

- Ale gdzież tam, przecież widzi towarzysz, że ma twarz zu­pełnie inną.

Idziemy dalej. Zatrzymujemy się przed obrazem szkoły fla­mandzkiej, przedstawiającym św. Rodzinę.

- Widzi towarzysz, z początku burżuazja udawała, że Jezus Chrystus, który rzekomo miał istnieć, miał być proletariuszem, umieszczono go na sianie itd. Później wolała wziąć go ze sobą, aby ludowi pokazać, że Jezus trzyma z nimi. Tu widzimy rzeko­mo świętą rodzinę w zupełnie burżuazyjnym otoczeniu (obstanowkie). Widzi towarzysz Dziewę Maryję jako pulchną burżujkę, Jezus wygląda na dobrze wykarmionego dzieciaka z rodziny burżuazyjnej. Naokoło wszystko jest tak po burżuazyjnemu przytulnie (ujutno), nawet kot miauczy...

Idziemy dalej. Przechodzimy przez główną cerkiew monasteru. Naczynia liturgiczne chrześcijańskie z jakimś złym szyder­stwem leżą pomieszane z przedmiotami używanymi w synago­gach i meczetach. Na kielichy mszalne rzucone są żydowskie chusty, białe z czarnymi szlakami, używane przez żydów przy modłach. Za ikonostasem, w części ołtarza wbudowany jest mały meczet muzułmański. Minęliśmy właśnie jedną z największych relikwii świata prawosławnego, obraz cudowny Matki Boskiej Dońskiej - dziś jest on jednym rekwizytem muzeum antyreligijnego więcej.

Idziemy dalej. Wrócimy tu jeszcze, wrócimy do tych zagad­nień, które bolą i upokarzają.

Dyrektor muzeum prowadzi nas do innego pawilonu. Tutaj wskazuje, że „doszło do tego”, że rząd carski nagradzał swoimi orderami samego Jezusa Chrystusa.

Nachylam się. Pod krucyfiksem wisi Krzyż Oficerski Św. Je­rzego. Napis wyryty na blasze miedzianej głosi, że w order trafiła kula i w ten sposób ocalone zostało życie jakiegoś pułkownika, nazwiska którego nie zanotowałem sobie.

Pokazawszy mi po drodze „półobnażoną kobietę szlachecką” - był to nagrobek księżny Trubeckiej w pseudoklasycznym stylu z pierwszego dziesiątka lat XIX wieku - dyrektor muzeum obja­śnia zawieszoną na ścianie grawiurę.

- Tutaj rosyjski, carski orzeł dziobie i drapie francuskiego białego orła.

Ten francuski biały orzeł był to oczywiście Orzeł Biały pol­ski. Grawiura pochodziła z 1863 r., obok były po polsku druko­wane patriotyczne wiersze.

Znosiłem cierpliwie te wszystkie zabawne pouczenia dyrek­tora muzeum, byłem zresztą już przyzwyczajony do tego rodzaju objaśnień, lecz oto wypadło z rozmowy, że mam przed sobą ni mniej, ni więcej, tylko ukończonego studenta moskiewskiego uniwersytetu fakultetu historycznego.

Czytelnik rozumie, że umyślnie przytaczałem banialuki, mówione przez mego rozmówcę, aby wskazać, jaki był poziom tego jegomościa. Fakultet historyczny! Nie umie odróżnić języka francuskiego od polskiego. Ukończony fakultet historyczny! Go­rzej, bo właśnie teraz, gdy z nim rozmawiałem, zdawał egzami­ny. Zdał już wszystkie, to znaczy miał wszelkie „zaczioty” (zali­czenia), brakuje mu tylko dwóch, do których się „obkuwa”. Pięknie! Zacząłem z nim rozmawiać od niechcenia o historii. Bolszewicy uczą historii bez podawania historycznych wiadomo­ści, odrzucają prawie całą historiografię, a tylko według teorii Marksa dzielą wszystko, co się działo, na pewne epoki, na tle walki klas i uciemiężenia klasy pracującej. Jednym słowem so­cjalistyczny idiotyzm. Ale nawet w tym zakresie mój uczony nie orientował się wcale. Z tym wszystkim nie wydawał mi się anty­patyczny. Raczej przeciwnie. Oczy gorzały mu miłością do na­uki. Opowiadał, jak mu trudno było z początku się uczyć, jak cieszy się z tego, że ma posterunek naukowy i to w swojej spe­cjalności. Prawdziwym zawodem tego poczciwego matoła była stolarka, lecz przeszedł wojnę w szeregach Czerwonej Armii, potem pracował w fabryce, został wysunięty przez kolegów na uniwersytet i oto już ukończył wyższe studia historyczne.

Później miałem sposobność przekonać się, że mój dyrektor muzeum, o ile nie był regułą, to w każdym razie nie przedstawiał jakiegoś nadzwyczajnego wyjątku. Na wyższe studia naukowe bierze się ludzi o zupełnym braku rozwoju intelektualnego, lecz ponieważ są robotnikami, forytuje się ich, popiera, przeprowadza przez egzaminy.' Widziałem taką sztukę w teatrze, nazywa się Gwiazdy świecą. Profesor pyta się kandydatów na uniwersytec­kie ławy: „Co to znaczy rewolucja?” Nikt nie umie odpowie­dzieć. Wreszcie jakaś dziewczyna odpowiada: „To, kiedy prole­tariat burżuazję”. Na podstawie tej jednej odpowiedzi profesor przyjmuje cały zespół do uniwersytetu. Uważałem, że to jest tyl­ko symbolika teatralna. Tymczasem było to obrazem rzeczywi­stości.

Robotnik tylko dlatego, że jest robotnikiem, nie tylko może być przyjęty na uniwersytet, lecz przyjęty jest w pierwszej kate­gorii (oczywiście robotnik odpowiednio zakwalifikowany przez swoich towarzyszy z fabryki) i dlatego, że jest robotnikiem, koń­czy uniwersytet.

Z Moskwy do Dzierżyńska jechałem w przedziale klasy pierwszej z pewnym inżynierem z czasów cesarskich, człowie­kiem już siwym, który był także profesorem wyższej szkoły technicznej. Inżynier ten był entuzjastą bolszewizmu.

Pamiętając swą rozmowę z dyrektorem muzeum, powiadam:

- Rozumiem, że nauki jurydyczne czy historyczne dają się łatwiej opanować. Lecz jakże udaje się panom ludzi o tak małym przygotowaniu uczyć na politechnikach?

Myślałem jednocześnie:

- To, że ów jegomość pokazywał mi w ten sposób muzeum - to mniejsza. Lecz jeśli ktoś podobny buduje u nich most, a ja po tym moście pojadę, to...

Na to mi odpowiedział ów profesor - inżynier:

- Prawda, że niektórzy nasi wychowankowie czasami po skończeniu Wtuza nie umieją pisać ortograficznie, nawet tą na­szą uproszczoną ortografią. Lecz są to jednak inżynierowie. Coś w rodzaju inżynierów amerykańskich. Panuje u nas teraz daleko idąca specjalizacja. A jak oni nas kontrolują, jak śledzą - mówił z zachwytem w oczach ten mój inżynier - jak każdy nasz wyraz jest podejrzany, czy dobrze my ich uczymy, czy się sami nie plą­czemy.

Wykładów na uniwersytetach rosyjskich nie ma prawie zu­pełnie. Prace noszą charakter raczej seminaryjny. Jest to poga­wędka profesora z uczniami. Bywałem na wykładach prawa w uniwersytecie moskiewskim. Obserwowałem istotnie podejrz­liwość - czy aby wykładający czegoś nie przekręca - o której mi wspomniał ten inżynier.

Sowiety mają już zwarte szeregi czerwonej profesury. Są to przeważnie ludzie, którzy ukończyli uniwersytety przed i pod­czas wojny. Słyszałem o świetnych pracach naukowych rosyj­skich. Nauka uposażona jest tam wysoko. Niewątpliwie też nie wszyscy, nawet robotnicy, kończący wyższe szkoły mają poziom tak niski, jak ten egzemplarz, który demonstrowałem. Należy pamiętać, że na uniwersytet idzie „wydwiżeniec”, to jest ten, któ­ry się wybija. Nie jestem i nie byłem nigdy fanatykiem naszej matury. Wprost przeciwnie, uważam, że nasze wykształcenie średnie po części pobudza i rozwija, po części przytępia i ogłu­pia. Wreszcie weźmy ludzi bez wykształcenia w naszym Sejmie. Znajdziemy tam takie stworzenia jak posła Smołę z Wyzwolenia, lecz znajdziemy także Witosa, którego horyzont myślowy, które­go logiczna, wspaniała inteligencja nad iluż góruje intelektuali­stami. Wielu profesorów uniwersytetu ścigało się swego czasu, aby Witosowi podać palto. Toteż nic dziwnego, że w Bolszewii zdarzają się inteligencje fenomenalne wśród tych robotników, którym pooddawano pierwsze miejsca pod każdym względem. Poznałem robotnika, bez wykształcenia, zajadłego zresztą bol­szewika, który zaimponował mi swoją inteligencją, swoją libe­ralną a trzeźwą metodą prowadzenia dyskusji, swoimi wiadomo­ściami we wszystkich dziedzinach. Był to prezes związku zawo­dowego robotników transportu. Lecz z tymi wszystkimi zastrzeżeniami, przy najszerszym i najliberalnieszym przedys­kutowaniu wszystkich możliwości, które bolszewicki system na­uki w szkołach wyższych ofiarowuje, sądzę, że jednak ostateczna ocena tego systemu powinna się sprowadzać do stwierdzenia, że jest to właśnie taki nonsens, na jaki od pierwszego wejrzenia wygląda.

Dla okraszenia rezultatów tego systemu znowuż wyładowuje się to maksimum blagi, o której wspominałem, że solidaryzuje się w jej powtarzaniu i rozpowszechnianiu całe wierzące w bolszewizm (świadomie używam tego terminu) społeczeństwo. Opowiadano mi, sam tego nie sprawdzałem, lecz wydaje mi się to prawdopodobne, że w stoczni petersburskiej pęta się 400 nowo upieczonych inżynierów sowieckich, którzy chodzą z pokoju do pokoju, lecz pracy im żadnej dać nie można, bo są do niczego. Tego - jak powiadam - nie sprawdzałem, lecz oto opowiem szczegółowo, jak osobiście przyłapałem blagę i to usłyszaną z ust b. poważnego przedstawiciela nauki sowieckiej.

W szukaniu odpowiedzi na swoje drugie i trzecie pytanie (polityka narodowościowa i Azja) nie mogłem pominąć instytutu wschodniego w Petersburgu, zbudowanego na podstawie cesar­skiego instytutu języków wschodu. Udało mi się poznać rektora tego instytutu, prof. Worobiewa, uprzejmego i inteligentnego uczonego, który częstował mnie herbatą i opowiadał o swoim zakładzie niesłychanie ciekawe rzeczy. Część uczniów ma z Chin, z Indii, zza granic Bolszewii. Dużo Rosjan pracuje także w kierunku znajomości różnych części Azji. Ludzie jednak z prowincji azjatyckich są przyjmowani jedynie z biedoty azja­tyckiej. Środkowoazjatycki „baj” (rodzaj naszego małego szlach­cica) w żadnym wypadku nie może być studentem tego zakładu. Jak myślę o Azji, porywają mnie zawsze jakieś myśli, jak gdyby przestrzenie tego lądu wiały swoim wiatrem. Entuzjazmuję się do Azjii. Dowiedziawszy się od prof. Worobiewa, że jego instytut ma trzy wydziały: 1) językowy, 2) socjologiczny, 3) ekono­miczny, zadałem mu takie pytania:

- Czy nie uważa Pan, że przy rozpatrywaniu takich proble­matów, jak przyszłość lądu azjatyckiego, nauki wchodzące w skład geografii byłyby niesłychanie pomocne. Zilustruję swą myśl jaśniej. Wyobraźmy sobie, że odkrywa się na mało bada­nym lądzie północnej Azji nową żyłę złota. Oczywiście miałoby to olbrzymi wpływ na ruch ludności w pewnym określonym kie­runku. Problematy więc naukowo - geograficzne mają więc dużo konkretnego do powiedzenia o przyszłości Azji. Czemu panowie tych problematów nie badają?

Na to prof. Worobiew mi odpowiedział:

- My się zajmujemy ludami południa Azji, krajów zaludnio­nych lub przeludnionych. Problematy, o które Pan się pyta, bada inny instytut, mianowicie instytut ludów północy. Tam Pan spo­tka opracowywanie problematów geograficznych, bo tam istotnie mają do czynienia z Azją wszystkich możliwości.

- Ale w takim razie tam uczą się Rosjanie?

- Bynajmniej. Jest to instytut czteroletni, przyjmowani są wyłącznie przedstawiciele ludów sąsiadujących z kołem polar­nym. W danej chwili jest tam zgrupowane 26 narodowości naszej Północy.

- Ależ to są ludzie dzicy, ci Aleuci, Tunguzi, Jakuci, Samojedzi, czyż mogę uwierzyć, że taki człowiek, przywieziony z jurty, w czasie czterech lat dojrzeje do tego stopnia, że zdolny jest do rozwiązywania tego rodzaju naukowych problematów, o których mówiłem.

- Ależ owszem.

- Chciałbym to zobaczyć na własne oczy.

Prof. Worobiew zaczął starać się o ułatwienie mi wizyty w instytucie ludów Północy. Jednak nie udało mu się nic zrobić telefonicznie. Nie było chwilowo w tym instytucie ani rektora, ani zastępcy, ani nikogo z profesorów, ani w ogóle nikogo, bo było to 30 kwietnia, a nazajutrz 1 Maja. Taką relację dała mi se­kretarka prof. Worobiewa.

Byłem tym zmartwiony, bo bardzo chciałem zobaczyć uczo­nych spod bieguna, lecz licząc na swoje szczęście, mimo otrzy­manej odpowiedzi, że „tego zrobić się nie da”, nikomu nie mel­dując, pojechałem jednak sam do instytutu ludów Północy, gdzie zostałem wzięty za cudzoziemca, który przyjechał do Petersbur­ga z okazji Święta 1 Maja. Nie miałem czasu rozproszyć tych poglądów, tak mnie zainteresowały typy, które zobaczyłem - ko­biet i mężczyzn. Wszystko to byli mali ludkowie, których Zagło­ba na pewno zabrałby się uwędzić i w farze łowickiej jako wo­tum powiesić - żółte, skośnookie, o wargach wydętych, kwa­dratowych głowach, krzywych nogach. Kobiety były ubrane w pończochy, chłopcy także ubrani na obraz i podobieństwo pierwszego obywatela sowieckiego - wszystko to przyjęło mnie niesłychanie serdecznie, a było tej „koriawej publiki” około 260 osób. Nie neguję zupełnie niesłychanego znaczenia dla Sowietów tego, iż takie 260 osób wróci na północ, do swych jurt i będzie tam apostołami bolszewickiego katechizmu (politgramoty), lecz jeśli chodzi o rozwiązywanie problematów geograficznych, to muszę stwierdzić, że trzeci rok tego instytutu z trudnością mówił po rosyjsku, a rok czwarty bynajmniej nie z łatwością orientował się w czterech działaniach arytmetycznych.

Przekonanie, że robotnik, ponieważ jest robotnikiem, jest zdolny do wszystkiego, ma w Sowietach wszystkie cechy na­stroju dogmatycznego. W Woksie (wszechzw. towarzystwo kul­turalnego związku z zagranicą) miałem przyjemność rozmawiać z prof. Borozdinem, znawcą spraw narodowościowych. Dykto­wał mi bibliografię, którą notowałem. Obok niego siedział robot­nik, specjalnie wyznaczony do spraw Polski, Łotwy, Estonii, Finlandii. Dlaczego - nie wiem, bo żadnym językiem tych państw nie mówił, o ich stosunkach nie miał żadnego pojęcia, z zawodu pracował przed wojną w drukarni Łapina w Moskwie. W miarę jak prof. Borozdin dyktował mi bibliografię, ten „towa­rzysz” wtrącał tytuły broszur, które mu przychodziły do głowy. Naruszały one wyraźnie charakter wskazywanej mi przez prof. Borozdina literatury, ten jednak pospiesznie akceptował wszyst­ko, co robotnik powiedział. Była widoczna ta pospieszna, chętna uniżoność wobec zdania robotnika. Jakże głupią i śmieszną jest ta psychoza wyższości robotnika w każdej dziedzinie.

Czy można się odżywiać morfiną?

W moim kreśleniu tła, na którym dopiero wypływać będą odpowiedzi na męczące mnie pytania, muszę w jedno ognisko pozbierać rozproszone wiadomości o codziennym życiu prze­ciętnego człowieka w Rosji. Będę tu trochę powtarzał i to, co się wie powszechnie, i nawet to, co ja sam pisałem. Trudno! Inaczej się tego nie usystematyzuje.

Życie rodzinne, kuchnia rodzinna zanikają. Dzieci jedzą w szkołach, on i ona w fabrykach. W Petersburgu pokazywali mi fabrykę - kuchnię na 60 tys. obiadów. Obiady te są wydawane z fabryki, z wyjątkiem 12 tysięcy obiadów i kolacji, które spo­żywają na miejscu robotnicy z fabryk najbliższych. Kolejki do tych obiadów były ogromne. Była już szósta, jak zwiedzałem ja­dłodajnię, wrota były zamknięte, a przez szklane szyby drzwi widać było mnóstwo ludzi, którzy się dziś nie doczekali. Jadać w tej olbrzymiej jadłodajni mogli tylko robotnicy. Jedzenie było takie, jakie jedliśmy jako studenci w Warszawie zimą z 1916 na 1917 r. podczas niemieckiej okupacji - jeśli to cokolwiek komu­kolwiek mówi. Tego dnia była zupa, mięso z tartymi kartoflami i jakaś słodka mączka na trzecie. Była to jednak wzorowa jadło­dajnia, gdzie z dumą mnie oprowadzano.

Robotnikom wszędzie starają się dać lepiej niż innym klasom społecznym. Członkowie redakcji „Izwiestii” uważają sobie za zaszczyt, że mogą jadać z robotnikami drukarni tej gazety i ko­rzystać z jednego stołu.

Dzieci w szkołach jedzą nierówno. Dzieci biedne są dokar­miane więcej.

Ideologią sowiecką jest wytworzenie ludzkiego kolektywu. Precz z życiem indywidualnym, wszelkie dążenia do wygody, czystości, porządku i odosobnienia w zaciszu domowym mogą się wyrodzić w zmysł burżuazyjny, w perwersję burżuazyjną. Jedno z najobrzydliwszych wspomnień, które wyniosłem z Bolszewii, to karta z książki pani Krupskiej (żony Lenina), która opisuje życie Wiery Zasulicz, która strzelała do gubernatora i była uwolniona przez sąd przysięgłych rosyjski (za niedobrych, starych czasów cesarskiej tyranii takie wypadki były możliwe chciałbym widzieć dziś coś podobnego!). Wiera Zasulicz po przyjeździe z zagranicy utrzymywała swój pokój w niesłycha­nym nieładzie, który raził panią Krupską (za co poczułem do niej sympatię). Godzin jedzenia pani Zasulicz nie miała, a jak jej kiszki żądały pożywienia, kładła na prymus kawałek mięsa, który potem odcinała nożyczkami, i jadła. Muszę przyznać, że ten ob­raz kobiety rznącej mięso smażone nożyczkami jest bardziej wstrętny niż cokolwiek innego z przekonań bolszewickich.

W Mińsku zbudowany jest nowy, wzorowy dom dla robotni­ków. Posiada sale klubowe, czytelnię, łaźnię, wszystko ogólne. Rodziny robotnicze mają swoje sypialnie oddzielne co prawda, ale tak, że z korytarza wchodzi się nie do jednego pokoju, lecz do dwóch. Czyli nikt nie mieszka we własnym pokoju, lecz zawsze w przechodnim. Żadna rodzina nie może być u siebie, zawsze musi jej ktoś po głowie łazić. W ten sposób wdraża się indywi­duum ludzkie do życia w kolektywie.

Ja to ubieram w antybolszewicki aforyzm. Car trzymał w kolektywach katorgi, tylko pewien promille całego społeczeń­stwa, bolszewicy - wszystkich.

Dostałem już po dziesięciu przeze mnie ogłoszonych arty­kułach w „Słowie” zapytanie od jakichś państwa, którzy mają dom w Rosji, czy mogą ten dom sprzedać i jak mają wywieźć pieniądze. Doprawdy, że to pytanie mnie przygnębiło. Czyżby moje artykuły tak żadnego pojęcia nie dawały o tym, co się w Rosji dzieje? Przecież okres Nepu już dawno minął! Zarządy domów są w różny sposób organizowane, lecz w każdym razie nie istnieje prywatna własność domu. Tylko małe domki na przedmieściach, potrzebujące remontu, są czasami wydzierża­wiane prywatnemu przedsiębiorcy, lecz również nie ma to nic wspólnego z właścicielem domu.

Również nie istnieją: prywatny handel ani przemysł, ani rzemiosło. Koncesje, które w swoim czasie wydawały Sowiety kapitalistom zagranicznym, są likwidowane, wykupywane, szy­kanowane. Zresztą prywatny handel dopuszczony przez NEP (a który Rosji dostarczał wszystkiego, nawet dosyć obficie) został zlikwidowany prawie wyłącznie drogą nakładania wygórowa­nych podatków. Artiel (kooperatywa, kooperacja) płaci mniejsze podatki, lecz w ostatnich czasach również artiel jest prześlado­wany i likwidowany. Zwłaszcza węszy się pseudoartiel, to jest taką kooperację, której się zarzuca, że jest związkiem kilku ludzi prywatnych.

Kto więc jest teraz przedsiębiorcą prywatnym w Sowdepii? Tylko niesłychanie drobny „kapitalista”, jak dorożkarz, jak jakiś rzemieślnik naprawiający kalosze lub prymusy itd. Ale i ci są gnębieni bezlitośnie. Przed wojną było w Moskwie 6 tys. doroż­karzy, dziś jest ich 600 i płaci każdy rocznie około 2000 rubli podatków. W maju 1931 r. za pud owsa (16 kg) płacili 25 rubli, za pud siana 26 rubli (sic!). Według kursu oficjalnego równa się to 13 dolarom amerykańskim.

Robotnik, urzędnik, każdy członek jakiegoś związku jest przydzielony do „zakrytawo raspriedielitiela”. Jak to przetłuma­czyć? Kto znał stosunki galicyjskie podczas wojny, powiedziałby - do „konsumu”. Magazyn rozdzielczy wszystkich rzeczy. Czy te magazyny istotnie rzetelnie obsługują publiczność? Odpowiem na to tylko obrazkami, które na własne oczy widziałem.

Otworzono nie tak dawno sklepy „na handlowych zasadach”, czyli sprzedaje się w tych sklepach wszystkim. Wyobraźmy so­bie sklep o wielkości typu sklepu uniwersalnego (w rodzaju na­szych braci Jabłkowskich) na kilka pięter. Wchodzi się do niego - tłok jak w Wilnie w kościele podczas rezurekcji. Szpilki niema gdzie wetknąć. Głowa przy głowie. Co takiego? Okazuje się, że tam, gdzieś na trzecim piętrze, sprzedają damskie trzewiki nr 40. Ten cały tłum, liczący przeszło dziesięć tysięcy osób, kłębi się tutaj w monstrualnie wielkiej, kilkukilometrowej kolejce po to, aby się docisnąć do tych trzewików, sprzedawanych notabene po wysokiej cenie.

Zapyta czytelnik, co się robi na innych piętrach tego wielkie­go sklepu, skoro towar sprzedaje się na ostatnim. - Nic. Towaru nie ma. Widziałem sklep nie byle jakich wymiarów, który jako cały zapas towaru posiadał trzy, dosłownie trzy damskie śnie­gowce. Jedna para i jeden śniegowiec.

Taki tłum, który się kłębi i ciśnie po trzewiki, bynajmniej nie składa się z jakichś bogatych cudzoziemców, to jest ten sam tłum sowiecki, na wpół robotniczy, na wpół włościański, chusteczkowy, o twarzach „gminnych”, jak by się napisało w 1840 roku. Jest to niewątpliwie tłum, który swoje konsumy posiada. Fakt, że się ciśnie i pcha, że stoi w kolejkach godzinami, dowodzi tego, że konsum zawodzi.

Są w Moskwie sklepy przezwane magazynami - muzeami. Obliczone są na cudzoziemców; za wysokie ceny sprzedaje się tam masło, wędliny, kawior, wino, ryby wędzone etc. Sklepy są zapchane tą samą chusteczkową publicznością. Widać, że za ostatnie grosze kupuje trochę masła, odrobinę wędliny. Wątpię, czy mogłoby to mieć miejsce, gdyby konsum obdzielał obficie.

Na rzece Wołdze, którą jechałem podczas powodzi wiosen­nej i gdzie wpatrywałem się w cerkwie na górach, w monastery pochowane w sadach, we wszystkie te widma i zjawy przeszło­ści, poznałem nauczycielkę z Samary, bolszewiczkę zajadłą, komsomołkę (członkinię związku młodzieży komunistycznej). Patrząc na jej koszulinę, która wyzierała z rozpięcia bluzki, za­pytałem:

- Co Pani robi, jeśli chce sobie kupić koszulę?

Odpowiedziała mi:

- A w styczniu nam dawali kartki. Ale wtedy nie miałam pieniędzy.

- A jak Pani kupuje, to kupuje Pani taką, jaka się Pani po­doba, czy taką, jaką dają.

- No oczywiście, taką, jaką dają.

Potem dodała:

- Czasem ciężko, strasznie ciężko, że niczego nie ma. Lecz jeśli się pomyśli, że naokoło tyle pracy, że powstaje socjalistycz­ne budownictwo.

Socjalisticzeskoje stroitielstwo - nieudolnie, lecz najliteralniej tłumaczę to przez socjalistyczne budownictwo - oto są wy­razy, które tam słychać na każdym kroku.

Do Niżniego Nowogrodu przyjechałem rano i okazało się, że mój okręt, który ma mnie wieźć po Wołdze, nie ma w ogóle bu­fetu na pokładzie. Można dostać tylko wodę gorącą do herbaty, resztę trzeba mieć swoje. Na czele małego oddziału wyruszyłem na miasto zdobyć sobie prowiant. Szukałem szklanki do herbaty. Zaszedłem do państwowego magazynu. Znów sklep kilkupiętro­wy. Oto co w nim zastałem: 4 szklane wazy do owoców, około 40 do 50 małych statuetek i od 500 do 1000 małych krzesełek dla jednorocznego dziecka, na kółkach. Więcej nic, literalnie, do­słownie nic, ani jednego przedmiotu.

W tym samym Niżnim Nowogrodzie, w sklepie z wiktuała­mi, zastałem dwie szynki surowe. Poza tym na półkach stało jakieś kilkadziesiąt jednotypowych pudełek. Bardzo żałuję, lecz się nie zapytałem, co było w tych pudełkach.

Raz jeszcze zaznaczam, że były to sklepy - olbrzymy, sklepy kilkupiętrowe.

W poszukiwaniach kupna szklanki zaprowadzono mnie do antykwariatu. Sprzedawano tam staroświeckie szafki mahonio­we, rzeźby marmurowe, obrazy, zbroje. Antykwariat był wy­pchany, znów głowa przy głowie, ścisk kompletny. Znowuż to samo. Chusteczkowa publiczność dobijała się o wyszczerbione filiżanki ze starego fajansu - aby w nich pić herbatę, kupowała staroświeckie sztućce z odrapaną porcelaną, aby mieć nóż i wi­delec.

Chociaż w towarzystwie dwóch ludzi znających miasto łazi­łem po Niżnim Nowogrodzie, od 10.00 do 4.00 nie udało mi się kupić szklanki. Natomiast jeden ze znajomych moich tragarzy sprzedał mi łyżeczkę do herbaty.

Co mi imponuje w Bolszewii, to pogarda do konsumenta!

Normalną rzeczą jest w Polsce, że na trybunę sejmową włazi przedstawiciel robotników i biada: „robotnik nie ma co jeść”, wyłazi delegat kmiotków i rozpacza: „chłop jest biedny”. W Ro­sji jest to nie do pomyślenia.

W Bolszewii jest nie do pomyślenia, aby ktoś na zebraniu Cika, czy gdzie indziej, skarżył się, że taka czy inna klasa spo­łeczna głoduje, nie ma co jeść, niedomaga - wrażenie takiego wystąpienia można porównać do wypadku, gdyby ktoś u nas po­prosił marszałka Świtalskiego o głos i powiedział z boleśnie wy­krzywioną miną: „Wysoki Sejmie, mnie strasznie brzuch boli”.

Oczywiście, że ból brzucha jest cierpieniem, jest nawet god­ny współczucia i litości. A jednak taki poseł, który by wybiegł na trybunę sejmową, aby się na taką dolegliwość poskarżyć, usły­szałby tylko śmiech.

Jest to bardzo dobry przykład. W ten sposób traktuje się w Bolszewii wszystkie dolegliwości, wynikające z panowania socjalistycznego systemu. „Ktoś głoduje” - „Niech zdycha” - ”Co to może kogo obchodzić”.

Nasz humanitaryzm - oparty na przekonaniu, że jeśli ktoś jest głodny, to reszta świata nie ma nic pilniejszego do roboty ani godniejszego uwagi, jak biec temu głodnemu smażyć jajecznicę - tam nie istnieje.

- Jesteś głodny, to zdychaj - wyjście znakomite!

Czytałem już po powrocie referat p. Wierzbickiego o jego wrażeniach z Bolszewii. W słowach ostrożnych i może nieco bezbarwnych wypowiada on jednak to, co przede wszystkim cu­dzoziemca (umiejącego po rosyjsku) uderza i oszałamia w Bol­szewii. Kult pracy, religijne nastawienie wobec pracy, histeria dla haseł pracy. Człowiek jest po to, aby pracować, pracować, pracować. Kiedy któryś przygodny współtowarzysz podróży za­pytał mnie: „co się Panu najwięcej u nas podoba?” - mogłem zu­pełnie szczerze powiedzieć:

- To, że wszyscy mówią o robocie.

U nas w wagonie słychać rozmowy o Brześciu, o podwyżce, obcięciu płac, o polityce, o ministrach, o Gdyni, plaży i gdzie kto pojedzie na wakacje. U nich - gdzie się jaka buduje fabryka.

Nasz świat jest światem wypoczynku, światem zabawy w politykę i tenis, światem zjadania chleba i kultury - ich świat to świat histerii, okrzyków, haseł i szamotania się z pracą.

Podkreślam: szamotania się z pracą, bo podkreślając, że wi­działem kult histeryczny pracy, nie wierzę w rezultaty tej pracy.

Piatiletka, użyjmy tego wyrazu, pomimo że na serio o „pla­nie pięcioletnim” mówić nie można, jest również jednym wyra­zem pogardy dla konsumenta więcej. Wspomniałem już, że za­dawałem z początku wszystkim jedno z tych naiwnych i głupich pytań, które każdy cudzoziemiec zadaje w Bolszewii dziesiątka­mi, dopóki nie zrozumie, że w tym świecie, stojącym na głowie, że wśród tego narodu, który zwariował, nie można zadawać pytań normalnych, że brzmią one jak owe: „co krokodyl jada na obiad”, z rozkosznej bajki Kiplinga o słoniątku.

Pytałem mianowicie o dysproporcję, która zachodzi po­między „dostiżenjami” (osiągnięciami) piatiletki a tym stanem rynku.

Piatiletka wcale nie jest obliczona na konsumenta, jej celem bezpośrednim wcale nie jest zmniejszenie głodu towarowego w Rosji.

Piatiletka jest to uprzemysłowienie Rosji. Wiem o tym, że ma ona tradycje w historii cesarskiej Rosji. Wiem, że minister Wyszniewgradzki, poprzednik hr. Wittego na stanowisku mini­stra finansów, powiadał już: „nie dojedim, a wywiezieni” - czyli hasło, o które oskarżamy dziś bolszewików. Wiemy, że następcy p. Wyszniegradzkiego również gwałtownie popierali rodzimy przemysł i środki na popieranie tego przemysłu ściągali z podat­ków, które ciążyły na chłopach... Nichts neus! Wszystko to wy­dawało mi się b. ważne i istotne, gdy jechałem do Rosji. Teraz uśmiecham się do tego rodzaju myśli, jako właśnie do takich, które przy omawianiu problematów bolszewickich są naukową ozdobą, a więc niepotrzebnym balastem.

Nacisk w piatiletce czyniony jest na ciężki przemysł. Bolszewia chce się przygotować, aby móc wytwarzać. Piatiletka ma jej dostarczyć nie towarów, lecz dopiero maszyny i fabryki do wytwarzania towarów. Lekki przemysł jest traktowany tylko pomocniczo. On również w pierwszym rzędzie nie jest obliczony na konsumenta. Wyroby lekkiego przemysłu starają się bolsze­wicy wysłać jako eksport, aby za to dostać dolary, a za dolary maszyny. Taki jest schemat piatiletki.

Robotnik w Rosji nie może się uchylać od propagandy. Nie może zatkać uszu na politykę. Przecież odrywają go co dzień od pracy, aby mieć z nim obowiązkową pogadankę na aktualne po­lityczne tematy. Nie mówiąc już o tym, że mu się ta propaganda pakuje w czaszkę z każdego kąta, z każdego domu na ulicy, z każdego rogu, na którym stoi głośnik radiowy. Jedną z metod, która odpowiada ogólnie panującej tam tendencji do rozhisteryzowania wszystkich naokoło, jest tak zwana socjalistyczna ry­walizacja. Każdy z nas, kto był w wojsku, pamięta, jak to rywali­zowały jeszcze w 1920 r. ze sobą 1. szwadron z 2. szwadronem, 3. pluton z 4. plutonem. Otóż bolszewicy zrobili z tego uczucia, które jest jednocześnie i kolektywne, i gromadne, i może być utylitarnie wyzyskane, główną podstawę swej metody pracy. Na początku roku przedstawia się robotnikom plan gospodarczy do akceptacji i przy tym prowokuje się różne cechy robotników do rywalizacji „kto więcej”.

Ale tutaj kończy się to, co można uważać za wyrazy uznania dla bolszewików za to, że pracują.

W moim przekonaniu, czy bolszewicy istotnie pracują, czy tylko opowiadają, czy statystyki ich są prawdziwe, czy, jak mó­wił Disraeli, stanowią tylko jedną z form kłamstwa - jest rzeczą dosyć podrzędną. Moim zdaniem rezultatów ze swej pracy mieć nie będą.

Nie jestem ekonomistą i muszę się przyznać, że czasami so­bie myślę, gdybym miał brylantowy talent Shawa, to wyśmie­wałbym nie doktorów medycyny, lecz ekonomistów. Ułożyłbym sztukę, w której ekonomiści zapowiadaliby właśnie to samo wszystko, co mówili przed wojną i po wojnie, i w tej sztuce te zapowiedzi uczonych ekonomistów sprawdzałyby się właśnie tak samo, jak się sprawdzały w rzeczywistości. Jako rezonera wpro­wadziłbym do tej sztuki jegomościa, który by twierdził, że eko­nomia, mimo wielkich nazwisk i wielkiego autorytetu, którym się cieszy, jest jednak nauką w powijakach, znajduje się jeszcze w stadium, w którym medycyna była jakie dwieście lat temu. Oczywiście, trzeba mieć talent Shawa, aby takie rzeczy głośno wypowiadać. Zdaję sobie z tego sprawę i stąd moja warunkowa i opisowo tchórzliwa forma.

Rozumuję w sposób następujący: bolszewicy mają głód to­warowy i twierdzą, że pochodzi to z tego, że przemysł rosyjski był szczupły, nie może obsłużyć rynku wewnętrznego, a oni, bol­szewicy, kupować towarów u świata kapitalistycznego nie chcą i nie mogą. W tym wszystkim, przypuśćmy na chwilę, że mają rację. Ale w takim razie, cóż z rolnictwem, cóż się dzieje ze środkami spożywczymi?

Przecież Rosja eksportowała środki spożywcze i jadła do­brze. Cyfry, które bolszewicy rzucają w tej dziedzinie, są rów­nież olśniewające. „Sowchoz - gigant” jeden produkuje 106 mi­lionów pudów zboża. „Sowchoz - gigant” jest na Kubaniu. Więc dlaczego jest głód w Rosji?

Jak się dzieje, że w tej Rosji, na ulicy w Moskwie ktoś jeden sprzedaje kromkę chleba, że w Niżnim Nowogrodzie za funt chleba płaci się trzy ruble, że cała Rosja jest głodna, głodna, głodna, jak głodny pies. Rosja! ten kraj - stodoła globu naszego!

Albo postawmy pytanie jeszcze inaczej.

Podróż kolejowa. Bufet na stacji kolejowej. Pasażer dostanie tu talerz jakiejś buzy z zielska. U nas pies by tego nie kosztował. Idzie się za budynek stacyjny. Znajduje się tam włościanki. Jed­na ma mleko, druga jaja, trzecia chleb, czwarta sadło. Za drogie pieniądze, bo każda przyniosła szmuglem, bo każda może sprze­dać tylko tyle, ile przyniosła za pazuchą - ale cóż za różnica z tym, co potrafi nam dostarczyć aparat państwowy.

Albo jeszcze inaczej.

Przecież trzy albo nawet dwa lata temu był Nep, był wolny handel i było wszystko. Do tego stopnia wszystko, że to, co wi­dzisz naokoło: buty towarzysza z prawej strony i suknia towa­rzyszki z lewej strony - to wszystko kupione było za czasów Nepu, dziś donaszane i dziś się odkupić nie da.

W tym zestawieniu, że system socjalistyczny nie tylko nie daje towarów przemysłowych, lecz i kawałka chleba, łyżki masła (masło w Moskwie należy do rzeczy najrzadszych, łatwiej, o! tysiąc razy łatwiej! o perfumy niż o masło), i w tym, że gdy tylko system socjalistyczny się cofnie, to wszystko się znajduje, wi­dzimy nie tylko eksperymentalne bankructwo socjalizmu, lecz i horoskopy dla wszystkich bolszewickich piatiletek.

Widać, świat jest tak zrobiony, że praca tylko wtedy popłaca, gdy człowiek ma z tego korzyść, gdy kierownik, inicjator, przed­siębiorca mają z tego korzyść. Każdy spotkany na ulicy robotnik w starszym wieku powiada ci: „kiedy pracowałem na choziaina (gospodarza), miałem wszystko, teraz jestem sam gospodarzem i nic nie mam”. Słyszałem to wiele razy na własne uszy.

Socjalistyczna rywalizacja i „stroitielstwo”, zapał, propagan­da, robotnik, jaczejka, praca, praca i jeszcze raz praca, cały ten nastrój, który się wytwarza, to morfina. Widać, że korzyść ludz­ka, i to zwłaszcza korzyść elementu kierującego pracą, jest dla pracy pożywieniem naturalnym. Rosja tego pożywienia natural­nego nie ma, odżywia się tylko morfiną. I dlatego i jej praca, i zwłaszcza pracy tej rezultaty mają cechy życia morfinisty.

Na zakończenie opowiem, jak wygląda ulica sowiecka. Wzdłuż domu kolejki, kolejki i kolejki bez końca, i do wszyst­kiego. Potem reszta trotuaru i część bruku ulicznego zajęta zbi­tym, skondensowanym tłumem. Mrowie ludzi, rzesze ludzi, gę­stwa ludzi. Chodnik i rynsztok w Moskwie pokryte są tłumem, chyba ze sto razy gęściejszym niż w Paryżu. Natomiast środkiem ulicy stosunek jest odwrotny. Na najbardziej ruchliwych ulicach wehikuły jeżdżą w odległości jakich dwustu metrów od siebie. Te odrapane, zmiętoszone, po nędzarsku ubrane tłumy koło odrapanych, niechlujnych domów. Co pewien czas fetor nieludz­ki. To restauracja. Gdy przyjechałem do Baranowicz, wydawało mi się, jakbym przyjechał do Biarritz. Właśnie takie zrobiło na mnie wrażenie to miasteczko, którego zawsze nie znosiłem. Wy­glądało mi eleganckie, Żydzi na chodnikach wydali mi się być ubrani jak lordowie.

Liszeniec

O ile sobie przypominam, było to na styczniowej sesji Rady Ligi Narodów w roku bieżącym. Posiedzenia za stołem, posta­wionym w rodzaju oranżerii koło hotelu Ligi Narodów, toczyły się jak zwykle nudno, sennie, monotonnie. Dziennikarze wałęsali się po wszystkich korytarzach. Wchodzę nagle do sali posiedze­nia i słyszę krzyki, hałas. Co się stało? Kto zakłóca protokół i specjalny sznyt Ligi Narodów, polegający na tym, aby mówić w możliwie senny sposób. Jakiś pan wymachuje rękami. Zaczy­nam alarmować kolegów dziennikarzy. Była to sprawa o niewol­nictwo Murzynów po dziś dzień istniejące w Liberii.

Scena ta, w której Liga Narodów tyle oburzenia okazała, gdy chodziło o istnienie niewolnictwa pod równikiem, i tyle serca dla Murzynów - przypomniała mi się, gdy w Bolszewii zaczynałem swe studia nad sprawą liszeńców.

Czy bolszewicki „liszeniec” to to samo co niewolnik? Nie! Ale to też nie to samo co Murzyn. Liszeńcami w Rosji są często ludzie, którzy niegdyś kupowali obrazy cudzoziemskich mi­strzów, których pieściła kultura i którzy pieścili kulturę, którzy należeli do międzynarodowego środowiska intelektualistów Eu­ropy. W wysiłkach intelektualnych Europy jest część ich pracy, pozostały atomy ich mózgu i krwi. Intelektualiści europejscy na każdym zebraniu, kongresie powinni o nich myśleć jako o swo­ich kolegach.

Liszeniec to nie to samo co niewolnik - to lepiej albo też to gorzej - liszeniec to prawie dokładnie to co średniowieczny „wywołaniec”, „banita”. Nie można go sprzedać ani zastawić jak niewolnika w Liberii, lecz natomiast państwo pozbawia go moż­ności zarobku na każdym kroku, możności pobierania nauki, możności wprost życia. Myślałem czasami, że gdy po raz drugi przyjdzie pod szklany dach genewskiej Ligi Narodów sprawa negrów w Liberii, czy nie powinienem z miejsc dziennikarskich krzyknąć na całe gardło ten jeden wyraz: „liszeniec”.

Liszeniec nie ma prawa uczestniczyć w żadnych wyborach, nie głosuje przy wyborach nawet „wiejskiego sowietu”, liszeniec i jego dzieci nie mają prawa znaleźć się w wyższym zakładzie naukowym; gdy podrobi sobie dokumenty, aby się tam dostać, zostaje karany kryminalnie; liszeniec nie może mieszkać w 6 głównych miastach związku, jazda koleją liszeńcowi jest niezwykle utrudniona, dzieci liszeńca nie przyjmują do szkoły początkowej, bo tam jest zwykle komplet dzieci ludu pracujące­go, liszeniec nie może być członkiem żadnego związku pracują­cego, czyli nie dostanie żadnej pracy, czyli nie dostanie kartek na jedzenie.

Wreszcie nie można co prawda liszeńca zabić dla przyjem­ności na ulicy, lecz można go pozwać przed sąd, a ponieważ sąd sądzi nie według suchej normy prawa, lecz według dynamiki re­wolucyjnej, to prawie w każdym sądzie prawie każdą sprawę liszeniec przegra dlatego tylko, że jest liszeńcem.

Spotkałem się w czasie swej podróży z takim wypadkiem. „Biednota” zabrała chłopu - liszeńcowi (właścicielowi konia i dwóch krów) siano. Chłop nie miał czym karmić swych krów. Sędzia, rozpatrując sprawę według dynamiki rewolucyjnej, kazał liszeńcowi, aby oddał krowy swoim grabicielom, motywując to, że skoro nie ma on teraz siana, krowy mu są niepotrzebne, po­nieważ i tak zdechną.

Drugi przykład cytuję na podstawie wydawnictwa sowiec­kiego o „prawnych formach małżeństwa”, gdzie ten przykład wskazany jest jako prawidłowe rozstrzygnięcie dla orientowania sędziów. Para starych, bezdzietnych chłopów przyjęła na służbę dziewczynę 17 - letnią, którą „pokochali jak córkę”. Dziewczyna jednak po upływie pół roku chciała wyjść za mąż za człowieka, który się nie podobał staruszkom. Wymówili więc dziewczynie dom. Sędzia kazał tym staruszkom wydzielić dziewczynie część swego gruntu, taką, jakby była ich córką, jakkolwiek żadnego aktu „usynowienia” dziewczyny nikt ze starej pary nie popełnił. Wystarczyło, że sędzia stwierdził, że przez pół roku stara para chłopska „kochała” dziewczynę jak córkę, aby dynamika rewo­lucyjna zaczęła pracować u niego w takim kierunku. Powtarzam, iż jest to przykład wyjęty z wydawnictwa urzędowego, obja­śniającego sędziów, co mają robić w trudnych sprawach, i poda­ny jako przykład do naśladowania.

Liszeniec jest poza prawem, liszeniec jest przedmiotem ze­msty społecznej!

Ktoś mnie zapyta: jakże żyje liszeniec, jeśli nie jest chłopem mającym trochę gruntu, skoro nie może dostać pracy ani chleba?

Jak żyje? O popach żebrzących po cmentarzach, którym i te­go teraz zabroniono, już wspominałem. Żebrze, ukrywa się, zmienia nazwisko i papiery, potem mu dowodzą, że jest liszeńcem, prowadzą do więzienia, wypuszczają, znowu żebrze i kryje się. Zresztą to nie jest pytanie, które zdolne jest przyprzeć bol­szewika do muru: „z czego ma żyć liszeniec?” Wytłumaczy ci spokojnie, że Związek Socjalistycznych Republik Rad bynajm­niej nie po to istnieje, aby opiekować się losem liszeńca, wprost przeciwnie, Związek Socjalistycznych Republik Rad istnieje po to, aby zlikwidować liszeńca.

Specjalnie mnie zdziwiła rozmowa, którą miałem z rektorem I Moskiewskiego Uniwersytetu, panem Kasatkinem.

Było to jeszcze na początku mojego pobytu w Rosji. W przeddzień wizyty u rektora byłem na sztuce ilustrującej życie czerwonej studenterii. Okazuje się, że do tej studenterii wcisnął się pod cudzym nazwiskiem zakonspirowany, udający bolszewi­ka, jeden liszeniec. Który to z nich? Tego „czerwona studenteria” nie wie, lecz zaczyna organizować wywiad. Wreszcie ujawnia się, że tym liszeńcem jest najzdolniejszy z nich i robiący naj­większe postępy w naukach, asystent katedry - Smoła. Była to scena artystycznie doskonała. Odzywała się muzyka i na scenie potężne, liczne rzędy czerwonej studenterii zaczęły tworzyć ko­ło, aby się zamknąć i złapać liszeńca. Liszeniec miotał się jak ry­ba w sieci, biegał po scenie, szukając wyjścia, jak mysz w pułap­ce. Lecz oto, przy dźwiękach wstrząsającej muzyki, koło czer­wonej studenterii zacieśnia się coraz więcej i więcej, aż wreszcie chwyta go. Teraz nie ucieknie!

Pod wrażeniem tej silnej, bojowej sceny rozbestwiły się we mnie wszystkie niskie i podłe burżuazyjne instynkty. Zacząłem z dostojnym rektorem Kasatkinem dyskutować. Przecież to jest niesprawiedliwe, do diabła ciężkiego, nawet z punktu widzenia rewolucyjnego. Skąd syn ma odpowiadać za ojca? Skąd wiado­mo, że syn liszeńca nie będzie komunistą pierwszej klasy? Jak można pozbawiać nauki dlatego, że jego ojciec jest czy był bo­gatszym chłopem? Oto wracam z Wielkiego Muzeum Rewolucji. Ze statystyk tam ogłaszanych wynika, że 73% politycznych prze­stępców byłoby dziś liszeńcami. Rewolucję w Rosji zrobili liszeńcy. Kropotkin był nie tylko synem liszeńca, lecz synem księ­cia. Sam Włodzimierz Ilicz Uljanow - Lenin - był szlachcicem, szlachcicem dziedzicznym i herbowym.

Wszystkich tych burżuazyjnych bredni słuchał rektor Kasatkin zupełnie spokojnie, z uśmiechem ironicznym, aczkolwiek ła­godnym. Potem objaśnił mnie, o co chodzi. Prowadzi się walkę socjalną. Walkę z niebywałym natężeniem. Walkę ze starymi klasami społecznymi na życie i śmierć. Nie można bawić się w sentymenty. Wychodzi się z założenia, że rodzina, nastrój ro­dzinny, otoczenie oddziaływają na każdego. Tamci byli rewolu­cjonistami. Dobrze! Ale ci mogą nie być, są możliwości, że nie będą. Jeśli ktoś zerwał z rodziną i to jeszcze nie daje całkowitej pewności. Nawet - powiedział mi rektor Kasatkin - jeśli ktoś nie widział ojca i matki od trzeciego roku swego życia, to my, oczy­wiście, widzimy w tym okoliczność łagodzącą, grubą okolicz­ność łagodzącą, lecz i to nie daje nam pewności. Stoimy na sta­nowisku, że instynkty klasy ongiś posiadającej są groźne nawet wtedy, gdy udzielić się mogą tylko przez krew.

Na moje pytanie, czy zdarza się wyrzucanie studentów lub studentek z czwartego, powiedzmy, roku uniwersytetu dlatego, że się wykryło, iż jest on lub ona dzieckiem kułaka, p. Kasatkin wzruszył ramionami i odpowiedział:

- Spłosz da riadom (ciągle).

Pan Kasatkin sam liszeńcem nie jest. Jest on z zawodu na­uczycielem wiejskim. Teraz, jako rektor Moskiewskiego Uni­wersytetu (najzasobniejszej w chwałę i tradycję uczelni rosyj­skiej), nie ma żadnych kłopotów z autonomią uniwersytecką, gdyż takowa w Bolszewii nie istnieje. Profesorów i docentów wyznacza sam pan Kasatkin i muszę przyznać, że nie wniosłem wrażenia, aby miał jakiekolwiek wątpliwości co do trafności swej oceny naukowej w dziedzinie wszystkich fakultetów. Obja­śnił mnie jednak, że wśród profesury świadomych komunistów jest na niektórych fakultetach tylko 5%. Odsetek ten podwyższa się wśród dyscyplin naukowych związanych z „politgramotnymi” naukami, jak np. socjologia, literatura itd.

Teraz przychodzi pytanie: kto jest liszeńcem?

Pasjonowałem się do sprawy liszeńców w pierwszych tygo­dniach mego w Bolszewii pobytu. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że szukanie „normy jurydycznej” w tym państwie jest absolutnie tym samym co w Polsce szukanie wiatru w polu.

Konstytucje republik sowieckich na pytanie, kto jest liszeńcem, odpowiadają jedno, instrukcje wyborcze, również wydane jako podręczniki oficjalne, formułują tę sprawę inaczej, w prak­tyce miałem sposobność stwierdzenia jeszcze czego innego. W Moskwie spotyka się biura poświęcone „przywróceniu praw” liszeńcom, to są biura, gdzie liszeniec się zwraca, aby się ze swej banicji oczyścić, jak to można powiedzieć językiem Volumina Legum - aby dowieść, że naprawdę liszeńcem nie jest.

Podstawowymi” - że się tak wyrażę - liszeńcami są: 1) du­chowni wszystkich wyznań, 2) ludzie, którzy mieli do czynienia z procesami politycznymi za czasów cesarskich, 3) ludzie, którzy eksploatowali pracę najemnika. Na tym tle, jak na kanwie, wy­szywa się wszystkie możliwości, czasami jaskrawo ze sobą sprzeczne. B. żandarm jest oczywistym liszeńcem, chyba że dziś służy w GPU. Inżynier, który pracuje w przemyśle sowieckim, chociażby kiedyś był dyrektorem fabryki i akcjonariuszem, nie jest liszeńcem. Chłop, który kiedyś najął parobka do pomocy, jest liszeńcem. Każdy obywatel ziemski powinien być liszeńcem i jest nim, to nie przeszkadza jednak, że wybitnymi bolszewika­mi na wybitnych urzędach są: jeden polski hrabia, b. właściciel dużych dóbr, i jeden polski baron. Nie powiem też, aby w spra­wie, kto jest liszeńcem, a kto nim nie jest, decydowało widzimi­się komisarzy. Jestem zawsze przeciwnikiem upraszczania sobie poglądów - czyniłbym to, gdybym był mówcą wiecowym. De­cyduje tu nie widzimisię, lecz napięcie i kierunek walki, napięcie i kierunek agitacji bolszewickiej w danej chwili. Ten, kto dwa lata temu był oczywistym liszeńcem, może dziś za takiego uzna­ny nie będzie, gdyby sprawa jego była otwarta, i na odwrót. Gdy to piszę, ostrze walki zwraca się przeciwko popom, mułłom i kułakom. Toteż każdy chłop, który nie idzie do kołchozu, a do którego można się przyczepić o cokolwiek, będzie liszeńcem, o ile w danej wsi bogatszych nie ma. Instytucja liszeńców ma więc dwojaki charakter - defensywny i ofensywny. Defensywny, bo jest to ścieranie z powierzchni ziemi, a w każdym razie gnie­cenie, ekonomiczne dławienie, duszenie klas społecznych podej­rzanych o nieprzychylny stosunek do Rosji sowieckiej. Jest to duszenie klas mogących stać się bazą kontrrewolucji. Ofensyw­ny, albowiem instytucja liszeńców jest, czym na ćwiczeniach strzeleckich jest papierowy cel. Dzień codzienny w Bolszewii potrzebuje podniety, potrzebuje morfiny politycznej. Liszeńcy są instytucją, na której wyładowuje się temperament rewolucyjny.

To samo, a nawet w większym stopniu da się powiedzieć o „wrieditielach”. Wrieditiel jest to człowiek oskarżony o sabo­taż pracy sowieckiej. Znamy wielkie procesy wrieditielej, znamy proces Szachtiński, proces Ramzina i tow. itd. Z tego wszystkie­go, co słyszałem, bolszewicy niesłychanie przesadzają winy wrieditielej. Wreditiel w więzieniu podpisuje skruchę i tam rów­nież przypisuje sobie przestępstwa, których nie popełnił - tą dro­gą unika kary śmierci bez sądu. Gdyby wrieditelstwo istniało w kraju, który by się burzył protestami politycznymi, akcją terro­rystyczną, w kraju, w którym organizacja polityczna pulsowała­by w każdym podziemiu, uwierzyłbym w to chętnie. Ale w Rosji mamy obraz zupełnie inny. Akcja kontrrewolucyjna daje o sobie znać w sposób minimalny. Mamy ogromną niechęć do władzy, 70 - 80% całego społeczeństwa, całego narodu, żywi do Sowietów wyraźną, otwartą, rozpaczliwą nienawiść, lecz nienawiść, która nie umie i nie może się przetworzyć w żadną planową akcję, nie­nawiść bezsilną. Na tym tle wrieditel? Tłumaczę to sobie inaczej niż bolszewicy. Uważam socjalistyczny system gospodarczy za idiotyzm. Jak on wygląda w praktyce, opisywałem powyżej. Ale bolszewicy nie mogą tłumaczyć tłumom, że głód, nędza, brak wszystkiego, katastrofy powstają dlatego, że ich system gospo­darczy jest idiotyzmem. Więc coś należy znaleźć takiego, aby tłumom wytłumaczyć, dlaczego są katastrofy na każdym kroku. I oto najłatwiejsze, najprzystępniejsze, sytnplicystyczne, tak ła­two trafiające do przekonania tłumaczenie: wrieditiel. Są ludzie nienawidzący Sowietów, którzy umyślnie wywołują katastrofy. Tłum w to wierzy, momentalnie wierzy. Byłem na takim filmie: Zwrotniczy jest winien. Była katastrofa pociągu, której winę zwala administracja kolejowa na zwrotniczego, a naprawdę jest winien naczelnik stacji, dawny urzędnik, któremu gdy mówią „Leningrad” - to on w myśli poprawia na „Pietrograd”, a potem na „Sankt - Petersburg” i widzi w zjawie siebie w cesarskim mun­durze, widzi trotuar elegancki i dziewczynki. W ten sposób agi­tacja bolszewicka znajduje wytłumaczenie, dlaczego system go­spodarczy zawala się raz po raz w katastrofach, i w ten sposób egzaltuje podejrzliwość mas. Robespierre mawiał: „podejrzli­wość w polityce jest tym samym co zazdrość w miłości - nigdy jej nie jest za mało”. Rosja od dziesięciu lat żyje, rodzi się i umiera w krwawej, podejrzliwej, złej ekstazie roku rewolucji 1793, tego „roku strasznego”.

Odpowiadam na drugie pytanie

Teraz dopiero, po narzuceniu jako tła życia rosyjskiego, mo­gę się pokusić o to, czy czytelnik zrozumiał moją odpowiedź na drugie pytanie, które wyjeżdżając do Bolszewii sobie zadałem.

Jak sobie czytelnik przypomni, brzmiało ono:

Czy w walce pomiędzy rosyjsko - bolszewickim centralizmem a siłami decentralistyczno - nacjonalistycznymi zwycięży pierw­szy czy drugie?

Powtarzam to pytanie tak, jak je sobie sformułowałem przed wyjazdem do Rosji.

Pytanie to jest z gruntu postawione fałszywie.

Przede wszystkim nie ma w Bolszewii rosyjskiego, bolsze­wickiego centralizmu, lecz jest tylko bolszewicki centralizm. Wyrazy: „poskrobcie bolszewika, znajdziecie rosyjskiego szowi­nistę” - dziś już rzeczywistości nie odpowiadają.

To drugie, walka, toczy się nie między bolszewickim centra­lizmem a siłami miejscowymi, nacjonalistycznymi, lecz w 90% Moskwa narzuca prowincjom odrębny język, co się spotyka ze sprzeciwem miejscowego społeczeństwa. Daleko większe jest napięcie miejscowych społeczeństw (w Kijowie, Charkowie, Mińsku Lit. etc) przeciw przymusowej ukrainizacji i białorutenizacji niż drobniutkie, słabiutkie objawy ruchów nacjonalistycznych w tych prowincjach, które nigdzie nie nabierają cha­rakteru masowego.

Po trzecie, mniej więcej mają rację bolszewicy, twierdząc, że prześladują nie nacjonalistów ukraińskich czy białoruskich (tych ostatnich szukać trzeba przez mikroskop), lecz prześladują kontr­rewolucję. Oczywiście, rację mają z pewnymi zastrzeżeniami. W Bolszewii uczucie narodowe w ogóle jest wzbronione, każde więc posiadanie czy ujawnianie uczucia narodowego jest już z punktu działaniem antybolszewickim. Więc bolszewicy fał­szują prawdę, gdy mówią, że nie prześladują nacjonalizmów, lecz mają rację, gdy twierdzą, że nacjonalizm ukraiński prześla­dują jako objaw kontrrewolucji. W każdym jednak razie najwię­cej, najostrzej prześladuje się, gnębi i katuje właśnie patriotyzm rosyjski, patriotyzm wielkorosyjski.

Każde uczucie narodowe jest prześladowane, każdy patrio­tyzm gnębiony, lecz żaden język. Każdy powinien dostać szkołę w swoim języku rodzinnym, z wyjątkiem Rosjan. Jeśli mieszkam w Kijowie i jestem Ukraińcem, Polakiem lub Niemcem, to dla dziecka otrzymam szkołę w języku rodzinnym. Jeśli jestem Ro­sjaninem, to wywierana jest na mnie duża presja, abym dziecko oddał do szkoły ukraińskiej.

To samo się dzieje w każdej narodowej republice, nie tylko związkowej, lecz autonomicznej, lecz nawet w autonomicznym okręgu (obłasti). Z początkiem przyszłego roku szkolnego (1931 - 1932) uniwersytet w Kazaniu będzie statarszczony. Większość szkół jest statarszczona, w tym roku będzie ich jeszcze więcej. Jechałem z takim nauczycielem jednej ze szkół. Był zrozpaczo­ny! Miał się uczyć po tatarsku, choć dotychczas nie umiał ani słowa, od lat 20 mieszkając w Kazaniu.

Trzeba też wiedzieć, że wszystkie narody, począwszy od Tatarów, otrzymały nowe alfabety. Tatarzy i inne narody miały swoje alfabety, lecz większość narodzików, z których niektóre li­czą po kilkanaście tysięcy, alfabetów nie miały. Te wszystkie dla nich skonstruowane alfabety są to alfabety łacińskie!

Z tego powodu zadałem jednemu bolszewikowi, figurze od­powiedzialnej w sprawach narodowościowych, takie pytanie:

- Bolszewicy przecież nie popierają uczucia odrębności na­rodowej, przeciwnie, raczej je zwalczają w myśl haseł międzyna­rodowych. Dawanie nauki dziecku w jego języku wynika nie z uznania potrzeby kultywowania odrębności narodowej, lecz z chęci ułatwienia człowiekowi ciemnemu pobierania nauki w ogóle, jak to lapidarnie powiedział Lenin: „każdemu jest ła­twiej czytać w języku własnym niż cudzym”. Wobec tego nie ro­zumiem, dlaczegoście, Panowie, wprowadzili właśnie łaciński al­fabet? Przecież ten człowiek ze stepów Azji czy z dalekiej Pół­nocy jest obywatelem sowieckim? Centrum Sowietów mieści się w Moskwie. Należy przypuszczać, że zetknie się on w dalszym swoim życiu z językiem rosyjskim, czyli będzie musiał uczyć się alfabetu rosyjskiego, czyli że będzie musiał uczyć się dwóch al­fabetów zamiast jednego. Przecież będzie go to obciążać, utrud­niać mu naukę. Dlaczego więc Panowie, wprowadzając, wymy­ślając dla tych ludów alfabety, nie dali im alfabetu rosyjskiego?

Na to wszystko usłyszałem:

- Odpowiem na to pytanie również pytaniem: czy sądzi Pan, że my długo będziemy używali naszego alfabetu rosyjskiego? Musiał Pan słyszeć, że mówiono już u nas o latynizacji alfabetu rosyjskiego i niewątpliwie to w krótkim czasie nastąpi.

Kijów jest miastem szczerze rosyjskim. Chodziłem tam dwa dni po ulicach, przysłuchiwałem się, nie słyszałem ani razu mo­wy ukraińskiej. Byłem w dwóch teatrach ukraińskich. Nikomu nie przyszło do głowy zwrócić się do mnie inaczej jak po rosyj­sku. Natomiast z łatwością zebrano dla mnie kilku literatów ukraińskich. Mam wrażenie, że z Ukraińcami w Kijowie jest tak jak z Litwinami w Wilnie - jeśli kto bardzo chce, może ich zaw­sze kilku w jednym pokoju zebrać, ale usłyszeć język ukraiński na ulicy w Kijowie jest prawie tak trudno jak litewski w Wilnie!

Natomiast wszystkie urzędy funkcjonują po ukraińsku, obja­śnienia w muzeach i b. cerkwiach dawane są przez agitatorów przeważnie po ukraińsku, wreszcie szyldy są po ukraińsku. Stoi kiosk z gazetami rosyjskimi, kilka gazet ukraińskich leży na bo­ku. Szyld nad kioskiem wyłącznie po ukraińsku.

Znacznie częściej słychać na ulicy w Kijowie język polski niż ukraiński. Istnieje tam zresztą instytut polskiej kultury, czyli coś w rodzaju akademii polskiej, polskie pedagogiczne techni­kum, dwie kolosalne szkoły polskie, polski wydział na fakultecie medycznym, polski wydział przy instytucie dramatycznym. Ma­py narodowościowe rozwieszone w muzeach etnograficznych gęsto są zamazane kolorem, wskazującym na scałkowaną lud­ność polską, zamieszkującą spore obszary wsi ukraińskiej. W Kijowie teatr polski posiada trupę z 70 aktorów i salę teatralną większa aniżeli reprezentacyjny teatr ukraiński. A jakiż cudny jest ten Kijów - jedno z najpiękniejszych miast na świecie! Wte­dy, kiedy byłem, Dniepr rozlał szeroko! Przepiękny widok na miasto, na tego „królewicza w płaszczu ze złota - zieleni”, otwierał się z pagórków, na których stoi natchniony święty Wło­dzimierz, któremu parszywi bolszewicy wetknęli radiowy gło­śnik pod pachę. Cały Kijów oddychał powietrzem Dniepru i pachnął czeremchą. Wszystko było przepojone zapachem cze­remchy. Wdychałem czeremchę i... przestawałem zupełnie ro­zumieć profesora Strońskiego!

Przeciwko przymusowej ukrainizacji ludności rosyjskiej, zamieszkałej na terytorium Ukrainy, podnoszą się głosy protestu wśród samych bolszewików. Są „towarzysze”, którzy twierdzą: „Bardzo pięknie, włościanin jest tu ukraiński, lecz przecie poza włościaninem jest tu proletariat, proletariat rosyjski, któremu jest trudno przyswajać sobie język, którym nigdy nie mówił. Uwzględnijcie słuszne potrzeby włościanina, lecz również w do­statecznej mierze potrzeby rosyjskiego proletariatu w szkole, w urzędach, nie forsujcie ukrainizacji tam, gdzie ona nie ma pod­staw, gdzie nie ma ludności ukraińskiej.

Tak przemawiają przedstawiciele „lewego odchylenia”, tak przemawiają Żydzi - trockiści. Żydzi są obrońcami języka rosyj­skiego na terenach wariackich polityk narodowościowych Związku!

Tego rodzaju przemówienia i rozumowania zwalcza się jak przemówienia trockistów. W ogóle na całym terenie Związku, w „profsojuzach” (związkach zawodowych) i wszędzie najwięcej intensywności okazują bolszewickie koła kierownicze w zwal­czaniu bynajmniej nie jakichś niezaspokojonych pretensji naro­dowościowych, jak się to nam powszechnie zdaje, lecz odruchów zniecierpliwienia ludności rosyjskiej, której na Kubaniu każą mówić po ukraińsku, w Kazaniu po tatarsku, w Mińsku Litew­skim, Orszy, Mohylewie, Witebsku, Połocku - po białorusku.

Wyjeżdżałem do Bolszewii z gotową teorią, dla której chciałem znaleźć tylko na miejscu potwierdzenie i argumenty. Byłem pewny, że tak jak dla Piłsudskiego, Sławka w czasach ich walki z caratem socjalizm był tylko młotem, tylko instrumentem dla wywalczenia niepodległości polskiej, tak antybolszewizm będzie dziś użyty przez siły nacjonalistyczne dla rozsadzenia Ro­sji. Pamiętam, jak wyjeżdżając do Rosji, jeszcze na stopniach wagonu twierdziłem, że klucz strategiczny dla przyszłości Rosji to Ukraina; jeśli uzyska ona samodzielność - Rosja pęknie, jeśli uda się bolszewikom utrzymać ją w ryzie - z łatwością dadzą oni sobie radę z innymi narodowościami. Temu całemu rozumowa­niu nic nielogicznego nie można było zarzucić, a jakież ono było błędne, jakie fałszywe, jakie sprzeczne z rzeczywistością! Nie antybolszewizm jest instrumentem dla ruchów narodowościo­wych, lecz ruchy narodowościowe pasożytują na antybolszewizmie. Chodzi o to, że większość społeczeństwa w imperium nie chce bolszewików - czego jednak chce, nie wie samo. Napięcie negatywne w najmniejszej mierze nie odpowiada jakimkolwiek ujęciom konstruktywnym. Ruch nacjonalistyczny ukraiński znaj­duje odzew, ponieważ jest antybolszewicki. Znajduje więc sympatie proces Jefremowa i towarzyszy, którym się zresztą prawdopodobnie fałszywie zarzuca knowania z niemieckim kon­sulatem i którym na pewno fałszywie się zarzuca kontakty z Pol­ską, i którzy się do tych win nie popełnionych w swoich uroczy­stych skruchach przyznają. Ale to nie znaczy, że każdy poważny antybolszewicki ruch w ogólnorosyjskiej skali, a więc centrali­styczny, a więc imperialny, nie znajdzie w Kijowie, Charkowie, Odessie, Mińsku sto razy więcej odzewu i sympatii, wzbudzi dziesięć i sto razy więcej nadziei.

Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie, skąd wziął się taki na­ród, jak wielkorosyjski, który niewątpliwie panując na całym ob­szarze imperium, jako siła dominująca, nie z tytułu tradycji i nie tylko jako sukcesor zwycięstw carów i carowych, lecz jako rze­czywista dominująca siła - wytęża swe siły, aby własne panowa­nie okroić, aby obszar panowania samego języka sztucznie zwę­zić, aby innym narodom i narodzikom na pewnych terenach przewagę zapewnić?

Można sobie tłumaczyć dwojako to zjawisko: mistycznie lub realistycznie.

Mistycznie można sobie powiedzieć, że jest to jednak jedna z form imperializmu tego narodu wielkorosyjskiego. Protegując nacjonalizmy, a odbierając im treść tego, co się w każdym po­czuciu narodowym mieści, łączy te wszystkie narody i narodziki w jeden solidarny pierścień naokoło Moskwy dla zapewnienia Moskwie pierwszorzędnej roli globalnej.

Zbyt to jednak mistyczne, zbyt skomplikowane. Realistyczne tłumaczenie będzie inne. Patriotyzm jest to idea, która przeciw­stawia się bolszewizmowi. Patriotyzm jest to nie tylko idea - to siła. Nie pójdę do tłumaczenia tych dziwacznych zjawisk w Rosji przez powoływanie się na to, że dyktatorem Rosji jest Gruzin i że mamy tak wielu obcoplemieńców i Żydów wśród rządców tego nieszczęsnego narodu. Unikam tłumaczeń, które zbyt wielu oso­bom wydadzą się przekonywające i trafne. Wolę tłumaczyć so­bie, że uważając patriotyzm jako siłę - ideę najbardziej sobie wro­gą, bolszewicy najwięcej muszą się obawiać patriotyzmu wielkorosyjskiego, jako że naród wielkorosyjski jest nie tylko najliczniejszy, lecz i najzdolniejszy, najbardziej utalentowany, jakościowo najsilniejszy.

To, co kiedyś głosili „smienowiechowcy”, że przecież Bol­szewią Bolszewią, ale jest Rosja w tej Bolszewii i pracując dla Bolszewii, pracuje się tym samym dla Rosji - to hasło niegdyś przez komunistów tolerowane i nawet mile widziane, teraz to ha­sło uważane jest jako najwięcej godne zwalczania, jako wróg bezpośredni, najbezpośredniejszy. Obok religii i kułaków dziś prześladuje się w Bolszewii patriotyzm rosyjski i w tej akcji nie przebiera się w środkach. Na pewno jednak nie stoimy na ostat­nim etapie tej walki.

Uzupełnieniem rozważań powyżej wypowiedzianych będzie to, co napiszę o Azji w Bolszewii. Rozumiem doskonale, że w tym, co powiedziałem, rozmijam się radykalnie z przekona­niami, które są nam miłe i które, jak każda banalność, mają uła­twioną obronę swego stanu posiadania.

Laudetur Iezus Christus

W Szkole imienia Nansena w Moskwie rozmawiałem z dwoma uczniami klasy siódmej, reprezentującymi samorząd uczniów w szkole.

- Co zrobicie, jeśli jakiś wasz kolega okradnie kogoś z kla­sy?

Rozgarnięty młody bolszewik rozszczepia logicznie ten ca­sus na sześć możliwości. Tłumaczy mi procedurę, jak to będzie rozpatrywane przez komitet klasy, jak pójdzie na komitet szkol­ny, jak wreszcie decyzja uczniów będzie musiała uzyskać zgodę kierownictwa szkoły. Przewiduje wszystkie okoliczności łago­dzące, które mogą zajść wobec kolegi, który by popełnił kra­dzież. Ujawnia stosunek do faktu raczej humanitarny, litościwy.

- A co zrobicie, jeśli się okaże, że jeden z waszych kolegów był w cerkwi na nabożeństwie i śpiewał razem z chórem?

Chłopiec odpowiada kategorycznie:

- O, dla takiego nie ma miejsca między nami!

Procedura wyrzucenia takiego chłopca byłaby o wiele uproszczona. Sprawa poszłaby zaraz na komitet szkolny. Na moje naleganie, że przecież i w tym przestępstwie mogą być ja­kieś motywy łagodzące, chłopiec zgadza się, że chyba jeśli ktoś to zrobił dla zarobku, z ostatniej nędzy. „Lecz, jeśli się okaże, że cały czas nas oszukiwał, że udawał, iż jest naszych przekonań, a naprawdę był to człowiek religijny - wtedy, oczywiście, zosta­nie wydalony ze szkoły”.

Niezwykłe wzruszenie ogarnia człowieka na nabożeństwie w kościele. Czuje się tu, że każdy przychodzący na nabożeństwo spełnia akt odwagi, naraża siebie i swoich. Oto idzie jakiś stary, bardzo stary pan o lasce, w futrze z pysznym niegdyś bobrowym kołnierzem. Dziś futro jest wyliniałe, staremu panu trzęsą się wargi. Oto schodzą się kobieciny, mają ze sobą gazetę bolsze­wicką „Prawdę”, rozwijają tę „Prawdę”, wyjmują stamtąd książ­kę do nabożeństwa, w jakimś naiwnym, dawnym wydaniu z XIX w. Kto chce doznać prawdziwie rzewnych i prawdziwie podnio­słych wrażeń, niech przyjedzie do Moskwy, niech tutaj pomodli się na mszy świętej, o ileż bardziej podniosłej i wzruszającej, ileż bardziej katolickiej niż najwspanialsza ceremonia w bazylice świętego Piotra w Rzymie. Ludzie tu przychodzą, narażając wszystko, za ścianami tego kościółka panuje przemoc, terror i cała ogromna siła olbrzymiego państwa, zwrócona cała swą nienawiścią przeciwko modlitwom, szeptanym w tym kościółku. I modlitwy te wydają się świętsze niż gdzie indziej i każdy sa­krament w tym kościele, w jego ubóstwie, strachu, grozie, wy­daje się być jakiś inny, i aż straszno pomyśleć o tym, który by złamał ślub czy przysięgę tu, w tych świętych, świętych, po trzy­kroć świętych, biednych ścianach złożoną.

W Petersburgu funkcjonuje osiem kościołów, lecz jest tylko trzech księży. Każdy kościół stanowi prywatną własność pań­stwa. Może być wydzierżawiony tylko 20 osobom, które podpi­szą, że biorą odpowiedzialność za budynek. Wynika stąd, że wśród polskiej ludności Petersburga jest 160 bohaterów! Jednym ze środków represji jest ciągłe żądanie remontów i odnawiań ko­ścioła. Kościół św. Katarzyny w Petersburgu jest ciągle przymu­sowo odnawiany. Leżą tam zwłoki naszego króla - może złego, może winnego, może ukaranego bardziej, niż zasłużył. Ale złe są dzieci, które nie grzebią i nie pamiętają o grobach nawet złych ojców. Sprowadzamy i odbieramy od Moskali skarby sztuki, któ­re Stanisław August zbierał, sprowadzamy je na Zamek, do Ła­zienek, pałaców, które on przyozdabiał, budował, gdzie swoją duszę artystyczną włożył. Na jego grobie widzi się on już jako stary, stary pan, jak ten, co przychodzi na nabożeństwo w starym futrze. Rzeczy jego z Rosji wyjechały do Polski z powrotem - on został. Panie Prezydencie Rzeczypospolitej... tam w Petersburgu na podłodze jest taki napis łaciński: Rex et Magnus Dux.

Wymagając tych remontów i odnawiań, rząd sowiecki nie daje jednocześnie materiału. Przy tym nadzwyczajnym braku opału, który panuje w zimie w Petersburgu, wymaga się, aby było w nich ciepło. Jednocześnie na planach Petersburga, które jeszcze z czasów Nepu wiszą w klubach petersburskich, szynki, cerkwie i kościoły pomalowane są czarną farbą, jako czynniki rozkładu, obok klubów, szkół i domów kultury, które są poma­lowane na czerwono, przyszłościowym kolorem. Księży strasz­nie brak w Bolszewii. Nowych księży nie można wyświęcać, na­uka religii zakazana. Na Białorusi specjalnie brak księży. Zda­rzały się tam ciężkie wypadki odstępstwa... No! ale w porównaniu - nie, nie, porównywać nie będziemy, wytłuma­czę później, dlaczego porównywać nie będziemy. Jeśli są jakieś nieliczne smutne fakty upadku w tej strasznej walce ze straszną przemocą, która się tam toczy, to iluż bohaterów, iluż świetla­nych postaci! Ksiądz Biskup Małecki. Bohater. Będzie niewąt­pliwie kanonizowany, będzie świętym. Starzec, wypuszczony z więzienia, w którym siedział ze śp. arcybiskupem Cieplakiem i śp. zamordowanym ks. Budkiewiczem, mógł wyjechać razem z arcybiskupem do Polski. Odmówił. Pozostał w swej męczeń­skiej glorii. Niegdyś patriota polski, oświadczył, że jest sowiec­kim obywatelem, pozostał z tymi najnieszczęśliwszymi pod każ­dym względem, którzy w Petersburgu mieszkają. Co więcej. Z dumą, z godnością, z wielkością duszy - której nigdzie, prócz na tym terytorium terroru, spotkać nie można - pozostał jako lojalny obywatel sowiecki. Do polityki się nie wtrącał - to nie jest rzecz kapłana - twierdził. Jego działaniem wielkim, jego posłan­nictwem świętym, było nieść pociechę religijną spragnionym, odpędzać czarne zwątpienia od słabych duchem, dawać otuchę, pociechę, słodycz wiary katolickiej. Kilka miesięcy temu bol­szewicy Biskupa Małeckiego aresztowali - wywieźli, absolutnie nie wiadomo dokąd. Nikt nie potrafił mi wskazać na jakąkolwiek winę, którą by ksiądz biskup wobec władzy sowieckiej popełnił. Przeciwnie - wszyscy twierdzili, że jego działalność cechowała całkowita wobec władzy sowieckiej poprawność. Bolszewicy aresztowali go bez winy i bez pretekstu, czego zwykle nie robią. Nie wiadomo, czy żyje. Liga Narodów opiekuje się Murzynami w Liberii.

Nasze poselstwa i konsulaty nie mają najmniejszego kon­taktu z kościołami i księżmi, chociaż nigdy bardziej katolicyzm i polskość nie były łączone ściślej. Stanowisko naszej dyplomacji jest słuszne i sami księża odrzuciliby jakiekolwiek kontakty, gdyby komuś przyszło do głowy to zaproponować. Nasze posel­stwo ogranicza się do bywania na mszy. Minister Patek klęczy w prezbiterium każdą sumę niedzielną. W ogóle nie wyobrażam sobie człowieka, który by w Rosji opuścił mszę w niedzielę. Raz, zamiast do polskiego kościoła, poszedłem do francuskiego. Mi­mo księdza z brodą zastałem w kościele, poza dyplomatami, wyłącznie polską publiczność. Przed kościołem stał samochód z królewsko - włoskimi barwami i dwa auta z kolorami Republiki Francuskiej. Panie z ambasady francuskiej klęczały pobożnie, obok pań z ambasady italskiej.

Powiedziałem, że „nie będziemy porównywać”. Nie potrze­bujemy porównywać, bo i tak każdy prawosławny, każdy bol­szewik i każdy inny człowiek w Rosji twierdzi, że nasz Kościół stoi co do spoistości swoich księży i swoich wiernych poza wszelkim porównaniem z innymi wyznaniami. Ale dlatego, żeby wytłumaczyć, dlaczego nie chcę porównywać, muszę zrobić rzecz, której się zwykle w artykułach nie robi - coś w rodzaju spowiedzi z czegoś, co zrobiłem, a co mnie przejęło później wstrętem do własnego zachowania się. Spotkałem raz duchow­nego prawosławnego, proszącego o jałmużnę. Dając mu trochę bezwartościowych rubli sowieckich, których kurs oficjalny jest dolar za 2 ruble, które ja jednak kupowałem w Warszawie po 3 zł 65 gr dziesiątek, powiedziałem po polsku „proszę”. Pop podniósł na mnie oczy.

Zrozumiałem, że nie jest to czas wypominania w jakiejkol­wiek formie naszych krzywd, doznanych od Cerkwi prawosław­nej . Zbyt to wielka tragedia, zbyt straszne cierpienia, zbyt okrop­ne upokorzenia.

Z trzystu kilkudziesięciu cerkwi w Moskwie funkcjonuje tyl­ko kilkadziesiąt, najmniejszych, najbiedniejszych. Cerkiew roz­łupana została ha szereg oddzielnych od siebie organizacji. Ale ustało już forytowanie niektórych z nich. Dziś wspólne prześla­dowanie znowu zbliża duchownych nowych, reformowanych z bolszewicka, cerkwi do starej, tichonowskiej. Sekty niegdyś były tolerowane - dziś za organizacje sekciarskie rozstrzeliwuje się ludzi. W jednym z muzeów antyreligijnych widziałem ko­szule, wyszyte wszędzie niezgrabnymi krzyżykami. Była to sekta „krzyżaków”, nosicieli krzyża, którzy takie krzyże wyszywali sobie na bieliźnie. Właściciele tych koszul, jak głosiło objaśnie­nie, zostali rozstrzelani. Dawniejsi socjaliści mieli sympatię do sekciarzy, którzy opierali się poborowi do armii. Rząd cesarski (niedobre, stare czasy) miał z tymi sekciarzami dużo kłopotu. Bolszewicy rozstrzeliwują każdego sekciarza, który nie chce iść do armii w imię chrześcijańskiego pacyfizmu. Rozstrzeliwują setkami.

Aby rozstrzelać popa, wystarczy, jeśli u niego znajdzie się trochę monet z cesarskim stemplem lub na strychu zapomnianą chorągiew o barwach narodowych rosyjskich, albo ikonę z napi­sem, w którym wspominany byłby cesarz. Wszystkie tego rodzaju przedmioty, oczywiście przez przypadek, przez zapomnie­nie, mogą się znaleźć u każdego w mieszkaniu. Ale to wszystko nic wobec tego strasznego znęcania się (wyraz rosyjski „izdiewatielstwo” - jeszcze lepiej by mi odpowiadał) nad uczuciami religijnymi. Przedmioty największego kultu, przedmioty świę­tych tajemnic religijnych, są umyślnie w sposób hańbiący, drwiący poustawiane. Cudowna „ikona” wśród obrazków bez­wstydnych, pijanych popów lub relikwijne ciała świętych prawo­sławnych z butelką wódki, wetknięta pod pachę.

Jadąc do Rosji i znając muzea antyreligijne z opowiadań, wyobrażałem sobie, że tam stosuje się łagodną perswazje, że przedstawiając różne religie w ich rozwoju historycznym - budzi się wątpliwość, czy nasza religia nie jest tym samym co tamte. Ale nic z tego. Muzea religijne nie są skonstruowane w celu per­swazji, lecz przede wszystkim w celu złej, wściekłej, obrzydliwej chęci wyśmiania, wydrwienia religii. Jest to znęcanie się nad przekonaniami w bezwstydnie chamskiej formie.

Przejdźmy do zasad ateizmu bolszewickiego.

Pierwszą jego cechą jest, że bolszewizm nie ogranicza się do nieuznawania boskości Chrystusa Pana, lecz zaprzecza w ogóle istnieniu Chrystusa jako postaci historycznej, jako założyciela religii w Palestynie. „Historia dowiodła, że żadnego Chrystusa nigdy nie było”.

Wskazuje się, że religie chrześcijańskie solidaryzował}' się zawsze z klasami bogatymi, że podniecały militaryzm, że archa­nioł Michał był rycerzem itd. Całe szeregi, całe kolumny drwin na ten temat. Ale gdy się przychodzi do krucyfiksu, do męczeń­stwa Jezusa Chrystusa, to się twierdzi, iż w ten sposób burżuazja przekonywała lud, aby cierpiał bezwolnie i biernie. Mówiła mu: „Bóg twój cierpiał biernie i ty musisz cierpieć biernie i znosić wszystkie prześladowania”.

Wreszcie hasło, które na czerwonej szmacie zawieszane jest prawie w każdej cerkwi:

Chrześcijaństwo było zawsze religią eksploatatorów”.

Jakie to śmieszne!

Wahałem się w wyborze tytułu dla tego artykułu. Chciałem pierwej napisać: Ludzie, którzy nienawidzą Chrystusa.

Raz jeszcze, jakie to śmieszne. Bruno Jasieński, autor za­bawnej książki Pałę Paryż, wyraża swój zachwyt dla świata an­tycznej kultury i nienawiść do chrześcijan. A przecież pogaństwo patrycjuszowskiej kultury i pierwsze chrześcijaństwo to ruch mas niewolniczych. Kto powiedział po raz pierwszy: „kochaj bliźnie­go Twojego”, kto kazał kochać ubogich, biednych, szanować ubóstwo, nędzę? Gdzie by bolszewicy byli, gdyby nie to, że ba­zują swoje degeneracko - terrorystyczne teorie na szacunku pro­letariusza, człowieka ubogiego? Przecież nie oni to wymyślili.

Poganie myśleli inaczej.

Petroniusz do Winicjusza:

Mamże miłować Bityńczyków, którzy noszą moją lektykę, Egipcjan, którzy palą w moich kąpielach? Na białe kolana Charytek, przysięgam ci, że choćbym chciał, nie potrafię. W Rzymie jest najmniej sto tysięcy ludzi, mających albo krzywe łopatki, al­bo grube kolana, albo wyschłe łydki, albo okrągłe oczy, albo za wielkie głowy. Czy każesz mi ich kochać także? Kto kocha pięk­ność, dla tego samego nie może kochać brzydoty”.

Rzecz inna, że tam, gdzie chrześcijanie mówili: miłość, bolszewizm wsadza nienawiść, gdzie chrześcijanin mówił: litość, tam bolszewizm mówi: nienawiść. Gdzie chrześcijaństwo dawało słodycz, miłość, zapomnienie, szczęście, tam bolszewizm daje materializm, terror, gnój.

Bolszewicy są ludźmi, którzy nienawidzą Chrystusa.

Jest to ich nienawiść największa. Wiedzą, że kłamią, lecz kłamią z największą zaciekłością:

Chrześcijaństwo to religia eksploatatorów”.

Rozmawiałem długo z inteligentnym wodzem bolszewików. Pytałem się, jak można potwarzyć naukę, która uczyła kochać bliźniego? Powiedział mi:

My wybaczamy tylko bogom umarłym, Chrystus jest ży­wym bogiem”.

Tak! Chrystus jest żywym Bogiem.

Nie wolno w Bolszewii dzwonić w dzwony cerkiewne. Pop nie ma prawa do życia, nic mu nie wolno, nie ma kartek chlebo­wych, jest liszeńcem. Dziecko, które się modli, jest wyrzucane ze szkoły. Człowiek, który się modli, traci posadę. Na każdym kro­ku uczucie religijne jest najpotworniej obrażane. Cerkwie są walone. Każdy obraz religijny zamazywany. Mnisi siedzą w wię­zieniach lub są setkami rozstrzeliwani. A na zakończenie dowia­duje się cudzoziemiec, że: „u nas religia nie jest prześladowana”.

Ten, kto się u nas modlić oduczył, kto pacierza zapomniał, niech pojedzie do Rosji. Tam mu się wargi same poruszą w mo­dlitwie żarliwej.

Kobieto, zdejm zasłonę!

Sprawy, które tu podejmę, należy rzucić na forum dyskusji międzynarodowej. Zabrać tu głos powinni ludzie, którzy znają nie tylko Bolszewię, lecz znają Azję. Jest to niewątpliwie dla przyszłości bolszewizmu i dla przyszłości świata cywilizowane­go sprawa najważniejsza, najistotniejsza. Chodzi o to, gdzie bolszewizm jest niebezpieczniejszy, w Azji czy w Europie? Gdy­bym był dziennikarzem angielskim, zapewne miałbym więcej o Rosji do powiedzenia, niż umiem to zrobić. Lecz na podstawie tego, co zaobserwowałem, gotów jestem budować teorię, że w Azji. Jesteśmy bezpośrednim sąsiadem Bolszewii, niebezpie­czeństwo bolszewickie grozi jednak przede wszystkim państwom mającym swe terytoria w Azji.

Trzecie z moich pytań, z którymi pojechałem do Rosji, brzmiało:

Jak się przedstawiają wpływy Azji na bolszewicką Rosję?”.

W stosunku do tego pytania już na terytorium bolszewickim przeżyłem różne ewolucje. Z początku uznałem, że pytanie było zupełnie głupie, że żadnych wpływów Azji nie ma, prócz mody noszenia „tiubetejek” na głowach. Później nawracałem jednak do pierwszej swej intuicji. Obecnie formułuję swą odpowiedź w sposób następujący:

Nie możemy mówić o wpływie na Moskwę kultury czy wpływach ducha narodowego ludów azjatyckich, bo bolszewizm niszczy odrębności kulturalne i niszczy przejawy duchowych kultur. Jednakże wpływ Azji na Bolszewię da się usymbolizować w wyrazach następujących: Stalin jest o wiele więcej Azjatą, niż był, niż mógł być i niż chciał być Lenin.

Przez cały wiek XIX inteligencja rosyjska dzieliła się na zachodowców (zapadników) i słowianofilów. Dzisiejsi Eurazjaci są doskonałymi spadkobiercami słowianofilów. Łączność z Europą i odrębność Rosji stanowiły tu tezy sprzeczne. Czym jest bolszewizm - zapadniczestwem czy słowianofiłstwem?

Mógłbym tu odpowiedzieć, że całe to pytanie jest zbyt lite­rackie, zbyt burżuazyjne i kontrrewolucyjne, aby się nad nim za­stanawiać. Chwilkę jednak pozostańmy z literaturą. Oto genialny pisarz, katorożnik carski i genialny prorok i propagator rosyj­skiego monarchizmu (duchowy ojciec czarnej sotni - jak go zdaje się Stanisław Brzozowski pierwszy nazwał). Dostojewski w Bratiach Karamazowych daje nam starego Karamazowa: szlachcica rosyjskiego, pijaka i łajdaka. W towarzystwie innych pijaków idzie Karamazow przez ulice i spotyka wałęsającą się po rynsztokach żebraczkę - karlicę, potworną w swym nieludzkim kalectwie, prócz tego histeryczkę i kretynkę. Pijane towarzystwo zastanawia się, czy z taką mógłby kto spełnić czyn miłosny. Sta­ry Karamazow odpowiada, że gotów podjąć taki zakład.

Z tej cuchnącej sodomii, ze związku starego zdegenerowanego szlachcica z obrzydliwą karlicą rodzi się Smierdiakow, który jest starego Karamazowa synem, lokajem i mordercą.

Bolszewizm jest niewątpliwie zapadniczestwem. - Ojcem jego był Marks i książki niemieckie czytane przez studentów w nie­bieskich mundurach i z guzikami o dwugłowych orłach. Lecz bolszewizm jest przede wszystkim Smierdiakowem, zjawiskiem, zrodzonym z sodomii pijanego intelektu z histerią chamstwa.

Bolszewizm to urbanizacja. Ideałem bolszewickiego raju - przyszłości będą fabryki, maszyny, las kominów. Jak Mahomet obiecywał hurysy, tak bolszewizm obiecuje ci maszynę potężną nad głową i radiogłośnik nad uchem o każdej godzinie dnia i no­cy. Przekonanie, że miasto jest więcej warte niż wieś, znalazło w konstytucji SSSR swój wyraz jaskrawy i symboliczny. Jeden delegat do ciał centralnych reprezentacyjnych wypada na 25 tys. ludności miejskiej i na 125 tys. ludności wiejskiej. A więc robot­nik wiejski jest wart 5 razy mniej niż robotnik miejski. To samo jest przy forytowaniu robotników miejskich na urzędy czy do uniwersytetów.

Azji nie można zurbanizować, lecz Azję można zrewolucjo­nizować. Pisałem już, że w uprzemysłowienie Rosji nie wierzę. Widziałem olbrzymie, gigantyczne, wspaniałe fabryki. Podzi­wiałem rozmach w tej skali, w której one się budują. Podziwia­łem „amerykańskość” tempa. A w końcu coś zawsze nie klapuje i całość nie spełnia swego przeznaczenia. Nie wierzę, aby prze­mysł innych krajów mógł być prześcignięty przez ludzi, których rządy sprawiły, że w tak wielkim rolniczym kraju nie można do­stać kawałka chleba, że doprowadzili nędzę i brak wszystkiego do stanu nie widzianego przez stulecia, nie widzianego i nie zna­nego podczas największych klęsk i wojen. Nie wierzę, że system socjalistyczny może wyjść z próby zwycięsko, gdy na każdym kroku widzę całkowite zwycięstwo nad tym systemem pokątnego, ściganego strachem śmierci przedsiębiorcy. Jakiż wspaniały symbol, że państwo sowieckie sadzało do więzienia spekulan­tów, którzy płacili włościaninowi za ziarno więcej niż państwo i potrafili przewozić ziarno do głodnych prowincji. „Spekulant” płacił wytwórcy więcej, szmuglował i jeszcze zaopatrywał gło­dującą prowincję, czyli ratował głodnych. Za to wszystko szedł do więzienia. Przyznam się, że to, że siedzi on w więzieniu, nie jest dla mnie mocnym argumentem w prorokowaniu, że system gospodarczy Sowietów zwycięży.

Dane o „spekulantach” tego typu zostały przeze mnie wzięte z książki Rwaczi i kombinatory - „praktyki spekulacyjnego ka­pitału”, wydanej przez Komisariat Sprawiedliwości Ukraińskiej Socjal. Sow. Republiki.

O ile więc nie wierzę, aby zasady ekonomiki przelękły się i poszły za rozkazami zagniewanej rewolucji, o tyle boję się zre­wolucjonizowania Azji. Weźmy Azję Północną, weźmy przykład tej akademii dla ludzi z koła polarnego, którą powyżej opisywa­łem. Czy rząd cesarski myślał kiedy o stworzeniu sobie takich propagatorów wśród jurt? Na wodach lodowatych wzdłuż pół­nocnego brzegu Azji działają „kołchozy” łowu ryb. Widziałem szczegółowe sprawozdania tych kołchozów. Gdy idzie do bolszewizmu człowiek Zachodu, wykwalifikowany robotnik fa­bryczny musi dobrze się przełamać. Musi się rozstać ze swą reli­gią, którą znał i którą się przejął w jej formie wzniosłej, filozo­ficznej, subtelnej, szlachetnej, poetyckiej. Musi się rozstać z dobrobytem, z flaszką wina czy piwa - ze swobodą i liberali­zmem swoich myśli i przekonań, ze swoim kanarkiem w klatce i białą serwetą na stole, ze swoim futbolem - teraz będzie głodny i odrapany i będzie nawet po komunistyczną gazetę stał w ogon­ku. Ale co ma przełamać w sobie taki obywatel koła polarnego, członek „kołchozu” połowu ryb na Oceanie Lodowatym? Jego religia, jego bożki? Ależ to nie wytrzymuje czterech działań arytmetycznych. Szkoła elementarna wywraca w nim jego religię i to, co mu bolszewizm daje, te okruchy cywilizacji - wystarczą mu, aby stać się katechumenem poglądów swego chlebodawcy. Siła bolszewizmu polega na tym, że uznaje w nim brata. Narody azjatyckie były upośledzone, bolszewicy postępują z nimi, tak jak postępowali z tym robotnikiem, którego opisałem, jak skoń­czył fakultet historyczny i został dyrektorem muzeum. Bolszewi­cy biorą jakiegoś Kirgiza czy Kałmuka i robią go ministrem. Wyciągają przedstawicieli azjatyckich narodowości na najwyż­sze stanowisko w państwie, tym narodowościom dają alfabety, szkoły, uniwersytety. Pewnie, że blagują tylko, że dają im ma­szyny rolnicze. Ale każdy człowiek zrozumie, że gdy się taki kołchoz, o którym wspominam, tam gdzieś organizuje, to wszystkie tubylcze jednostki inteligentniejsze, żywsze, energicz­niejsze, więcej wartościowe wciągają się do takiego kołchozu, zaczynają w nim pracować. Innymi słowy: system bolszewicki solidaryzuje bolszewizm z selekcją ludzi i tę selekcję ludzką przeprowadza. O ile w Rosji kułak czy inteligent jest przeciwni­kiem bolszewizmu, o tyle wśród tych dzikich plemion to, co bar­dziej wartościowe, jest za bolszewizmem.

Z drugiej strony, zgodnie ze swoją ideologią popierania naj­niższych, bolszewicy, gdy stwierdzą, że na jednym terytorium mają naród bardziej panujący, a drugi narodzik poddany temu pierwszemu, to ten ostatni protegują i wszelkimi sztucznymi środkami wypychają naprzód. Ale ta selekcja in minus działa po­dobnie jak powyżej opisana selekcja in plus. Wytwarza ośrodki gorącej solidarności z Sowietami na terytorium Azji.

Na moje pytanie, co jest groźniejsze dla komunizmu w Azji, czy państwa kapitalistyczne, czy też powstające azjatyckie na­cjonalizmy - otrzymałem kategoryczną odpowiedź od wybitnego bolszewika, że liczą się wyłącznie i jedynie państwa kapitali­styczne, tj. Anglia, Francja, Japonia, Ameryka. Nie wiem, jak mam oceniać to wyznanie. Ale weźmy jeden czynnik najwięcej groźny dla ekspansji Sowietów i przyglądnijmy się mu z daleka. Myślę o islamie.

Jeszcze w 1927 r. pisałem studium o współczesnej Turcji. Nienawidzę Kemala Paszy. Jest to realizator obrzydliwego na­cjonalizmu w formie o wiele obrzydliwszej niż u samego Wilso­na. Nacjonalizmem nazywam doktrynę, że wystarczy mieć od­rębny język i etniczną wspólność, aby tworzyć samodzielne pań­stwo. Nacjonalistyczna Turcja wyrzuca ze swego terytorium narodowości, jak wypędziła Greków, ucieleśnia ideał „państwa narodowego” w całej antyhistorycznej bezmyślności. Dawna Turcja, z kalifem, który miał wpływy na cały świat muzułmań­ski, była typowym przykładem państwa imperialistycznego, obecna Turcja jest rekordowym przykładem, do czego prowadzi idiotyzm nacjonalistyczny. Ten nacjonalizm występuje tam na właściwym tle antyhistorycznym, bezwzględnie demokratycz­nym, antyreligijnym. Islam jest w Turcji prześladowany tak samo jak prawosławie w Rosji. O ile więc dawna Turcja była źródłem potężnym dla aspiracji islamu, o tyle teraz stamtąd właśnie wbija się islamowi walczącemu z bolszewizmem nóż w plecy.

Trzeba znać różnicę pomiędzy młodoturkami a kemalistami. Młodoturcy to byli reformatorzy, było to coś w rodzaju naszych „patriotów” z epoki 3 Maja, ale młodoturcy nie chcieli niczego się wyrzekać ze swych imperialistycznych, wielkopaństwowych, historycznych tradycji. Enver - Bej poległ w wojnie z bolszewi­kami w Azji Środkowej w 1922. Kemal Pasza za cenę niepodle­głości kawałka czysto tureckiego wyrzekł się wszystkiego. Istnienie Kemala to jeden z czynników niesłychanie ułatwiających bolszewikom ich ekspansję w Azji.

Islam niewątpliwie mógłby być taką zaporą przeciw bolsze­wickiej ekspansji, jakich mało znajduje komunizm w Azji. Do­wodem jest choćby to, że o ile z prawosławiem rozprawił się bolszewizm okrutnie i radykalnie, o tyle wobec islamu cofa się w niektórych punktach. W niektórych krajach Kaukazu i Średniej Azji Sowiety uznawały nawet małżeństwa zawarte według szariatu, a w Dagestanie przez pewien czas takie małżeństwa szariackie były formą obowiązkową, której poddawać się musieli nawet komuniści. Teraz tego już nie ma, lecz islam w życiu oby­czajowym i publicznym odgrywa jednak daleko większą rolę niż prawosławie.

Ale cóż ma islam poza sobą? Kemala, który go prześladuje i niszczy, Amanulaha, który miał być Piotrem Wielkim, ale skończył nie na Petersburgu, tylko na skandalu, szacha Rizę, któ­ry musi przede wszystkim walczyć z ciasnym retrogradztwem własnego duchowieństwa. Retrogradztwo - ciemne, zacofane, tępe duchowieństwo islamu i innych wyznań azjatyckich - to jedna strona medalu. Drugą zaś będzie fakt, że nacjonalizmy, które się tam rodzą i mają być tą żywą siłą Azji, są tylko nacjo­nalizmami, czyli ruchami zbiorowego egoizmu, bez wyższych idei, czyli ruchami nie uduchowionymi, jak kamalizm właśnie. Dlatego może mają rację bolszewicy, gdy mówią, że jedno, co się tam liczy, to państwa kapitalistyczne.

Wspomnieliśmy o retrogradztwie w Persji, w Afganistanie. Retrogradzi islamu toczą walkę z emancypacją kobiet, taką jak toczyli nasi konserwatyści, dopóki się nie przekonali, że gdy ko­bieta dostaje prawa wyborcze, to głosuje na księdza, Hindenburga i za księciem Walii. Sowiety, przeciwnie, całą siłą solidary­zują się z emancypacją kobiety muzułmańskiej. Dochodzą do wyników zupełnie imponujących! W Uzbekistanie 60% prze­wodniczących sowietów wiejskich to kobiety. Będę następnie tłumaczył, że kobieta jest tymczasowym tylko „poputczikiem” Sowietów. Na razie jednak można o kobiecie azjatyckiej powie­dzieć sowietom: „przez nią powstajecie”, przedtem, niż powie się: „przez nią zginiecie”. Zdejmują z kobiety „czadrę”, zasłonę i znajdują w niej sojuszniczkę potężną.

Ostatecznie więc odpowiem na pytanie o wpływ Azji na Bolszewię, powołując się na to, że zagadnienia azjatyckie odgrywają w SSSR o wiele większą rolę niż w cesarstwie. Byłem zawsze przekonany, że z trzech dróg politycznej ekspansji Rosji: Za­chód, Polska (Katarzyna II), Bałkany (Aleksander II i Sazonow), Wschód azjatycki (Witte, a przede wszystkim Wilhelm II jako doradca Mikołaja II) - najwłaściwszą była dla Rosji ta droga ostatnia. Po niej właśnie kroczą Sowiety - na razie. Wpływ Azji? Odpowiem obrazowym aforyzmem. Dostojnik, wiceminister, minister cesarski często jeździł do Nizzy, dostojnik sowiecki często jeździł do Taszkientu, Samarkandy, Czyty.

Czczone zwłoki czy woskowa lalka?

Z tego, co pisałem, czytelnik już sobie ułożył odpowiedź na moje trzecie pytanie: jak wygląda młodzież wychowana w prze­konaniu, że uczucie religijne to coś w rodzaju histerii płciowej. Nauki prawdziwej młodzież ta widzi niedużo. Nauki humanitar­ne polegają na dawaniu uczniowi odpowiedniej umiejętności do wyciągania wniosków, do swobodnego stawiania diagnozy i hi­potezy. W Bolszewii nauka nie ma nic z tym wspólnego. Tam uczyć się to znaczy umieć objaśniać wszystko - począwszy od wykopalisk archeologicznych, a kończąc na obrazach Picassa - walką klas i stosunkiem do produkcji. Przypomina to więc nie na­ukę właściwą, lecz raczej scholastykę, dialektykę religijną, jakiej uczono w zakonnych szkołach średniowiecznych. Zabawne przykłady w rodzaju: „ile aniołów może się zmieścić na głowie od szpilki”, znów odrastają w tej tragihumoresce socjalistycznej. Rolę, którą w sądach spełnia „dynamika rewolucyjna”, która od sędziego żąda, aby wyrokiem swoim nie szedł w kierunku wy­miaru sprawiedliwości, jak się tego żąda u nas, lecz w kierunku pogłębiania rewolucji, rolę tę wobec nauki spełnia wymaganie „dialektyki rewolucyjnej”, to jest nagięcia każdej naukowej ob­serwacji do teorii Marksa i komplikacji Lenina.

Rezultat tego rodzaju scholastyki socjalistycznej jest w na­szym pojęciu opłakany. Dzieci w szkołach umieją bardzo mało. Ale bolszewicy mogą triumfować. Dzieci, które wyszły ze szkoły bolszewickiej, nie potrafią rozumować inaczej jak właśnie tak, że wszystko trzeba tłumaczyć walką klas. Kładę nacisk na te wyra­zy „nie potrafią”, kładę ten nacisk z całą siłą, na jaką mnie stać, wzywam czytelnika, aby się przejął, że dzieci te nie potrafią. One nie potrafią wytłumaczyć sobie Szekspira inaczej jak na podsta­wie Marksa, nie potrafią zrozumieć chrześcijaństwa inaczej jak rodzaju jarmarcznego oszustwa dla zamydlenia oczu klasom pra­cującym, one nie potrafią myśleć, tak jak my myślimy swobod­nie, niezależnie, bez narzuconej na mózg czapki żelaznej.

Dziecko jest od zupełnego maleństwa wciągane w krąg pojęć bolszewickich. Oto są tytuły gier w magazynie zabawek dziecin­nych: „politlotto”, „dopędzić i przegonić”, „sierp i młot”, „koł­choz”, „bój awiacyjny” itd.

Wpływ rodziny na dzieci jest ograniczony w czasie. Dziecko powinno spędzać czas swój w szkole, a przedtem w żłobku. Tam też jada. Jednak sieć szkolna nie obejmuje należytej ilości dzieci, wbrew statystykom sowieckim. Po samej Moskwie wałęsają się dzieci, które do żadnej szkoły z powodu braku miejsca przyjęte nie zostały. Co zaś do żłobków, to muszę powtórzyć następującą swoją obserwację. Zwiedziłem wspaniały „dom kultury” dla ro­botników petersburskich koło Bramy Narwskiej. Dom został wy­budowany przez bolszewików, imponuje swoimi rozmiarami, jest tam pięć sal widowiskowych, po 2000 miejsc każda. Dom jest na ogół obliczony na 20 tysięcy robotników. „Każda kobieta - tłumaczył mi oprowadzający - która tu przychodzi, może na czas swojego odpoczynku zostawić swe dziecko w specjalnym żłobku naszego domu”.

Zobaczyłem, jak ta każda kobieta wygląda, gdy z kolei za­prowadzono mnie do tego żłobka. Były to dwie salki, z których każda mogła pomieścić nie więcej od 15 do 20 dzieci. Stało tam kilka łóżeczek i dwa czy trzy stoliki, trochę krzesełek. Zdziwio­ny, pytałem, gdzie są inne pokoje. Dowiedziałem się, że to jest cały żłobek. Jest to obrazek bardzo dla sowieckich stosunków charakterystyczny. Robi się coś, co na zewnątrz tak imponuje swoim rozmiarem, a na wewnątrz wszystko „nie klapuje”.

W szkołach zbiera się ciągle wśród dzieci ankiety. Jest to użytkowanie małego dziecka dla celów sieci szpiegowskiej. Dziecko musi wypełnić ogromne kwestionariusze, wypełnione mnóstwem szczegółowych pytań co do sposobu życia rodziców. Kwestionariusze te są materiałem dla GPU. Dziecko nie zdaje sobie nawet sprawy, jak często denuncjuje swoich rodziców.

W Bolszewii wytworzył się stosunek do starszego pokolenia pełen politowania. U nas się mówi: „on tego nie rozumie, to przecież dziecko”, w Bolszewii w identyczny sposób mówi się i myśli: „to jest człowiek starszy, on tego zrozumieć nie jest w stanie”. Stan faktyczny, że starsze pokolenie jest wrogiem bolszewizmu, musiał się tu odbić i dlatego komunista partyjny nie wstydzi się tego, że jego stary ojciec i stara matka nie są komuni­stami. „No trudno - oni wszystkiego nie są w stanie zrozumieć”. W stosunkach politycznych starość występuje jako okoliczność łagodząca zupełnie podobnie, jak nasz kodeks karny nieletność uważa za stan pomniejszający winę.

Na przystanku Kołosowo, pomiędzy Stołpcami a Niegorełoje, stoi pociąg. Zardzewiała brama żelazna nad torem kolejowym rzuca zardzewiałe żelazne słowa: „Pozdrowienie pracujących Zachodu”. Do wagonu wsiada czterech gepistów (GPU) w czap­kach filcowych, zakończonych ostro w górze. Coś jest w tych czapkach z tajemnic Tybetu, coś ze snów o okrucieństwie Iwana Groźnego. Szynele do kostek. Wchodzą jako wierna straż rewo­lucji. Tam, po naszej stronie stała tablica schowana w zielonych krzakach, na białym tle głosił amarantowy napis: „Niech żyje Rzeczpospolita Polska”.

Uważam to za niezręczność z naszej strony. Napis tego ro­dzaju pomniejsza i nasze znaczenie, i rolę tej granicy, której pil­nujemy. Na uniwersalizm sowiecki odpowiadamy hasłem, które posiada znaczenie tylko dla nas, obywateli polskich. Jak gdybyśmy tylko dla nas pilnowali tej granicy. Dlatego proponuję białą tablicę z krzaków usunąć, a równie śmiało, jak bolszewicy, prze­rzucić przez tor kolejowy bramę z winogron - jako symbolu do­statku, jako przeciwieństwa tej koszmarnej nędzy, która panuje w państwie socjalistycznym. Na bramie tej umieścić słowa: „U nas zaczyna się swobodne życie swobodnego człowieka”.

Przecież według ideału sowieckiego jednostka sobie nie obiera pracy, zajęcia, zawodu, lecz jej się to z góry wyznacza. Komunista zawsze to robi, co mu partia każe. Pan Arens, naczel­nik wydziału prasowego w bolszewickim min. spr. zagr. który zawsze był dyplomatą, raptem został wysłany na Ural na kon­trolera finansowego jakiejś fabryki. Bez winy z jego strony - a tylko, jak mi opowiadano (absolutnie nie wiem, czy to prawda), w związku z plotkami o udziale p. Arensa w porwaniu generała Kutiepowa. To się nazywa „porządek dyscypliny partyjnej” i nikt nie śmie protestować, gdy go przerzucą Bóg wie gdzie, na sta­nowisko zupełnie inne, do roboty, o której nie ma pojęcia lub która jest o wiele niższa od jego kwalifikacji. Obok tego „po­rządku dyscypliny partyjnej” istnieje inny jeszcze porządek, mianowicie „nadładunku partyjnego”. „Partijnaja nagruzka” wymaga, aby każdy komunista, komsomolec, student, uczeń i nawet członek związku zawodowego pełnili pracę, za którą nie dostają żadnego wynagrodzenia. Jest to praca czasami bardzo uciążliwa. Może do niej należeć tak dobrze ciąganie worków na plecach przy wyładowywaniu wagonów, jak łapanie „bezprizornych” po różnych dziurach.

Ci, którzy Rosji nie znali, a sądy swe o narodzie rosyjskim wypowiadają na podstawie dziejów powszechnych, nie wiedzą, jak dalece indywidualistą był inteligent rosyjski - Puszkin, Ler­montow, Szczedrin, Turgieniew, Aleksy Tołstoj, Lew Tołstoj, Czechow - ależ to indywidualiści, anarchiści. Nie pozwalali so­bie nic narzucić, krytykowali ciągle siebie wewnętrznie, czy do­syć są swobodni. Czasy wojny japońskiej. Oficer armii rosyjskiej - będący jednocześnie powieściopisarzem, zresztą powieściopisarzem II klasy, autorem nie mogącym sobie żadnych praw ro­ścić do nadczłowieczeństwa - pisze nowelę, w której apoteozuje szpiega japońskiego. Szpieg ten dostaje się do domu publiczne­go, przez sen, spoczywając koło dziewczyny, woła: „Banzaj”. To go zdradza. Prostytutka wydaje go swemu kochankowi, szpiclo­wi z ochrany. Japończyk wyskakuje z domu publicznego przez okno, łamie nogę, lecz nadal zachowuje się jak bohater. Powta­rzam: Japończyk w tej noweli występuje bohatersko, cały czas znać było ciepłą sympatię autora, znać było podziw autora dla swego bohatera. Taką nowelę pisywał oficer rosyjski podczas wojny japońskiej. Ciężko odpokutowała inteligencja rosyjska za tę anarchiczność myśli, za brak zmysłu państwowego, za zdradę swego Cesarza. Lecz to, co się dziś widzi, cóż za kontrast.

Jako na obrazek kontrastowy z tym rozpasanym liberali­zmem noweli Kuprina powołam się na taki przykład. Przez całą szerokość kamienicy widnieje wstęga z napisem: „Toczy się czystka z aparatu budowy domów w Moskwie”. Co to znaczy? To znaczy, że w instytucji budowy domów bada się, czy który z pracowników nie jest przypadkiem liszeńcem, czy nie pochodzi z kułaków, czy naprawdę jest przekonań komunistycznych? Oczywiście, podczas czystki najmniejsza przyczepka, minimalne podejrzenie będzie sankcjonowało wydalenie, a więc i utratę prawa do kart chlebowych etc. Bo i tak trzeba się wylegitymo­wać odpowiednią ilością wydalonych pracowników. Ale, że „czystka” toczy się, tego się nikt nie wstydzi, przeciwnie - o tym się krzyczało wesoło, radośnie, triumfalnie, wielką czerwoną wstęgą przez całą szerokość kamienicy. Ludzie, radujcie się. Czystka się toczy.

I w starej Rosji tułała się myśl, że trzeba mieć jakąś mło­dzież, zsolidaryzowaną z ustrojem. Służyły ku temu zakłady wy­chowawcze, uprzywilejowane, jak korpus paziów, liceum, szkoła prawa. Namiastką wychowywania w przywiązaniu do dynastii było wychowanie w uwielbieniu tradycji szkolnych, w uczu­ciach, że koleżeństwo szkoły wojskowej czy pułku jest to rzecz święta. Ale to wszystko razem nie wytrzymuje żadnego porów­nania z tym, co jest obecnie. Uprzywilejowana młodzież wyda­wała spośród siebie książąt Kropotkinych, założycieli międzyna­rodowego anarchizmu, a jak dużo miała racji Ces. Aleksandra Teodorówna, gdy twierdziła, że to Wielcy Książęta zrobili re­wolucję w Rosji.

Dzisiejsza młodzież robotnicza w szkołach czuje także, że jest uprzywilejowana. Tylko numeryczne znaczenie tego przy­wileju jest zgoła inne. Cechami tej młodzieży jest antyreligijność i przywiązanie do ustroju Sowietów.

Dopiero na terenie SSSR człowiek w ostry i przejmujący sposób odczuwa, jak wielką tragedią jest starość. Granica starczego wieku jest tam obsunięta bardzo nisko. Lat trzydzieści. Człowiek trzydziestoletni dobrze pamięta czasy przedwojenne, dobrobyt, swobodę „woluntarystyczną” (bo tak się po bolszewicku nazywa to, co nazywamy swobodą ruchów i życiem swobod­nym), swobodę myślenia, pisania, sztuki - w ogóle dobrze pa­mięta te niedobre stare czasy, czasy cesarskiej tyranii, politycz­nego ucisku. Porównuje je z czasami „swobody” bolszewickiej... nie rozumie młodego pokolenia. Wszystko się tak zmieniło. Jest taki dramat Czechowa, gdzie stary służący płacze, gdy w ogro­dzie wycinają stare drzewa wiśniowe. Taki dramat przeżywa człowiek trzydziestoletni w Rosji obecnej na każdym kroku. To go postarza. Stoimy wobec fenomenu, że okoliczności życiowe uprawiają intensywny proces starzenia ludzi przedwojennych. System bolszewicki to swego rodzaju masowy Woronow a rebours.

Młode pokolenie nie ma kątów porównania, jest przekonane, że dawniej było gorzej, czuje się uprzywilejowane. Romantyzm, idealizm, erotyzm, uczucia dla kobiety, trójkąt małżeński - to są wszystko cechy, którymi pogardza. Ideologię bolszewicką rozszerza i ukonsekwentnia ponad głowami swoich nauczycieli. Pi­sałem o uczuciach koleżeństwa. Jak wszystko w starej Rosji, święcie pielęgnowane uczucia koleżeństwa zwracały się prze­ciwko przełożonym, przeciwko władzy. W nowej szkole nowej Rosji nie ma „podpowiadań”, nie ma tego, aby koledzy pomagali sobie nawzajem oszukiwać naukę. Przeciwnie. Na to miejsce wystąpiła „samokrytyka”. Pisałem już o socjalistycznych rywali­zacjach jako o potężnym czynniku psychologicznym, który wprzęgła maszyna sowiecka do swej pracy w atmosferze rewolu­cyjnej. Nie należy zapominać o drugim przykładzie tej samej metody. Jest nią „stiengazieta”. Każda klasa w szkole ma swoją gazetę ścienną, w której omawia zachowanie się swoich kole­gów, wytyka im błędy, krytykuje siebie. Ten system samokrytyk i gazet ściennych jest wszędzie, w urzędach, w fabrykach, nawet w wojsku, każda kompania, bateria czy szwadron mają swoją ga­zetę ścienną. Widziałem gazetę ścienną w redakcji „Izwiestii”. Redagowana była przez zecerów. Tego dnia, jak ją oglądałem, jeden ze współpracowników redakcji napisał artykulik, w którym ciągle powtarzał wyraz „wzrost”, „rósł”, „rosną” itd. Artykulik ten był przyklejony, powtarzające się wyrazy były podkreślone, a obok była narysowana jaskrawa karykatura autora błędów sty­listycznych, a nad wszystkim widniał nagłówek: ,jak »rósł« to­warzysz X”. Istotnie, „towarzysz X” (nazwiska sobie nie zano­towałem) był na karykaturze przedstawiony z wyciągniętą szyją i podskakujący na nóżkach.

Bolszewizm, socjalizm - te rzeczy obecny ustrój ukonsekwentnia, czyli sprowadza do oczywistego absurdu. Mówi się o zniesieniu pieniędzy, próbowano wieś zamienić na komunę ży­ciową, dąży się do tego. Ale w jednym, jedynym miejscu bol­szewicy nie są konsekwentni. Oto zniesienie własności, życie w kolektywie, do którego z takim trudem i z takim cierpieniem chcą bolszewicy zmusić każdego swego obywatela - nie da się, moim zdaniem, przeprowadzić bez wspólnoty kobiet, bez nieuporządkowanej poligamii i poliandrii. Tego jednak nie ma i li­nia rozwoju stosunków pod tym względem idzie raczej w kie­runku odwrotnym, reakcyjnym.

Przyczyną jest kobieta.

Nie dlatego, abym wierzył w to, że kobieta instynktownie staje w obronie monogamii. Nie! Kobieta walczy tu nie o swego własnego męża, lecz o swoje własne dziecko. Nawodnienie Bolszewii „bezprizornymi” już mija. Bezprizornych prawie nie ma, w porównaniu do tego, co było dwa lata temu. Zresztą bezprizorni w dużej części byli dziećmi ludzi wytrąconych z życia nor­malnego przez czasy wojennego komunizmu, ludzi rozstrzela­nych. Kobieta uzyskała w Bolszewii równouprawnienie nie tylko prawne, bo w tym państwie norma jurydyczna nie ma żadnego znaczenia, lecz równouprawnienie faktyczne. Nawet oficerem w armii może być kobieta i jest kobieta. Widziałem oficerów kawalerii - kobiety. Lecz już pisałem, że moim zdaniem ten so­jusz trwa tylko do czasu. Bolszewicy dziś za największych swo­ich wrogów uważają: ideę wielkomocarstwowości rosyjskiej (wielikodierżawnoje tieczienje) oraz instynkty małomieszczańskie. Tego, co się nazywa małomieszczańskim instynktem, nie wypędzi się z kobiet. Tutaj rewolucja stanie przed ścianą nie do przekroczenia. Kobieta nie wyrzeknie się posiadania małego dziecka na własność.

Wyrazy idealizm, idealista są na terenie Sowietów wyrazami obelżywymi i obraźliwymi. Na zebraniu literatów komunistycz­nych powiedziałem: ,ja idealistami nazywam ludzi, którzy gło­dują, którzy nie mając w co się ubrać, wszystko to znoszą z za­pałem, dlatego że idzie naprzód piatiletka!”. Istotnie, inaczej nie mogę nazwać bolszewików jak idealistami. Samo istnienie tego olbrzymiego państwa, które dobrowolnie wije się w męczarniach koszmarnej nędzy, jest dowodem, że ten, kto twierdził, że życie klas, społeczeństw, narodów regulują względy ekonomiczno - materialne, jest ostatnim głupcem. Gdyby tak było, skądże by się wzięło to zjawisko 160 milionów ludzi żyjących dobrowolnie w nędzy?

Tak samo teza, że epoka religii minęła, nie znajduje sobie potwierdzenia w państwie Sowietów. Czytelnik europejski nie zawsze wie, co to są „moszczi”. Jest to ciało świętego zabalsa­mowane, do którego odbywały się pielgrzymki pobożnych. „Ta sama religia, te same moszczi” - mówiła mi ze skrzywieniem ust jedna dama w Moskwie. Istotnie - przed mauzoleum Lenina, które jest pośrodku „krasnoj płoszczadi”, ciągnie się kolejka chcących oglądać zabalsamowane ciało wodza aż do cerkwi Wa­syla Błażennego i tam się jeszcze zagina. I tak od śmierci proro­ka dzień w dzień, dzień w dzień. Ileż to dziesiątków milionów ludzi przeszło koło szklanego sarkofagu. Ale nie nad tym chcia­łem się zastanawiać. Oto głucha, uporczywa wieść utrzymuje, że Lenin leżący tam, któremu nie wolno się dobrze przypatrywać, nie jest Leninem, ale tylko manekinem z wosku. Nie chcę roz­trząsać, czy to prawda, czy nieprawda. Chodzi o to, że głoszenie tej wieści stanowi w Moskwie zbrodnię stanu najcięższej katego­rii. Gdyby się jednak okazało, że to prawda, że to tylko manekin, to znaczenie takiego sprawdzenia nie byłoby dla Sowietów spra­wą o charakterze muzealnym. O, bynajmniej! Byłaby to sprawa polityczna największej wagi, sprawa konstytucyjna, sprawa ustrojowa. Jakoś to wszystko nie da się ułożyć w formy państwa i społeczeństwa wyłącznie materialistycznego.

Palimpcest

Ktoś wymyślił, a mnóstwo ludzi powtarza, że z muzeami bolszewicy obchodzą się kulturalnie. Jest to największe głup­stwo, jakie można powiedzieć. Bolszewicy, istotnie, nie posiekali Rembrandtów z Ermitażu w paski i nie rozdali ludności na onu­ce. Jeśli ktoś to uważa za zasługę, to nie będziemy się z nim kłó­cili. Ale już meble z pałaców carskich są wynoszone do klubów robotniczych i tu oczywiście niszczone przez publiczność. Ale już Pałac Zimowy w Petersburgu z jego pięknymi posadzkami zmieniony na muzeum rewolucji, co dzień tłuczony tysiącami bucisk, niszczony bezmyślnie i obrzydliwie. Wreszcie najładniej­szy gobelin, najładniejszy obraz może być w każdej chwili za­stawiony, zasłonięty przez tablicę z przyklejonymi groszowymi fotografiami rewolucyjnymi. Objaśnianie arcydzieł sztuki we wszystkich pięknych muzeach Rosji odbywa się wyłącznie na płaszczyźnie propagandy antyreligijnej i antyburżuazyjnej.

Dodajmy do tego sprzedaż płócien i arcydzieł sztuki szeroko uprawianą przez bolszewików. Przedmioty sztuki są wywożone za granicę i tam sprzedawane, aby uzyskać pieniądze na uprze­mysłowienie kraju.

Zachowam swój obiektywizm do końca. Przyjechałem do Moskwy i Petersburga prosto z Rzymu. Tkwiły mi w pamięci ruiny świątyń, łaźni, budowli pogańskich, rozbierane, łamane przez wyzwolone chrześcijaństwo. Także tam zginęło dużo, dużo przedmiotów sztuki kultury antycznej.

Tylko jest różnica.

Chrześcijaństwo burzyło to, co się sprzeciwiało idei ducha. Bolszewizm burzy i dławi to, co się sprzeciwia najbardziej materialistycznemu pojmowaniu świata.

Śmieszni jednak są ci ludzie, jak Bruno Jasieński, którzy nienawidzą chrześcijaństwa, są bolszewikami, zachwycają się światem pogańskim, światem kultury antycznej. Cóż to za śmieszne, głupie nieporozumienie. Świat antyczny był światem kultury, światem artystycznego piękna. Bolszewizm całą siłą swej gruboskórnej ideologii zwraca się właśnie przeciwko ta­kiemu światu. Bolszewizm jest zaprzeczeniem, jest walką z kul­turą artystyczną, kulturą rozmyślań o pięknie. Pogaństwo dla wybudowania jednego budynku gotowe było posłać na śmierć tysiące niewolników. Bolszewizm dla ocalenia jednej fabryki gotów jest oddać na zniszczenie nie jedną katedrę w Reims, lecz wszystkie katedry Europy i wszystkie rzeźby świata.

Nie ma większego rozpięcia jak świat antycznej kultury i niszczyciele wszelkiej kultury, dobrobytu, swobody człowieka - bolszewicy.

Chciałbym odpowiedzieć na swoje piąte i ostatnie pytanie o palimpceście. Czytelnik znalazł już jednak sobie sam rozwią­zanie w tym, co pisałem o „poputczikach”, i w tym, co pisałem o polityce narodowościowej Sowietów. Widzieliśmy, że literatu­ra i w ogóle sztuka są podporządkowane w sposób gruboskórny wymaganiom propagandy walki klas oraz aktualnym potrzebom państwa sowietów. Sztuka wolna jest gnębiona, a specjalnie gnę­bione jakiekolwiek objawy związku ideowego z dawną literaturą rosyjską. W stosunku do mniejszości narodowych bolszewicy uprawiają politykę, którą nazwę „Demjanowa ucha”. Tymi sło­wami nazwał Kryłow swoją bajkę, w której gościnny gospodarz tak uracza swego gościa zupą z ryby, tak wpycha w niego coraz to nowe łyżki tego przysmaku rosyjskiego, że gość, nieszczęśli­wy, ucieka i od tego czasu... gościnnego Demjana nigdy nie od­wiedza. Mniejszości narodowe, od największej, bo ukraińskiej począwszy, w dziedzinie językowej otrzymały od Sowietów wię­cej, niż mogły strawić. Kazano Rosjanom rodowitym na teryto­riach uznanych za mniejszościowe mówić po ukraińsku, białorusku, tatarsku, kazano im mówić w narzeczach, które wczoraj jeszcze nie miały swego alfabetu. W ten sposób, powtarzam, da­no mniejszościom narodowym w dziedzinie językowej więcej, niż te mogły strawić. Lecz za tę cenę zabito w nich rozwój wła­ściwego nacjonalizmu, właściwego patriotyzmu. Zrealizowano hasło Stalina, że powstająca kultura tych narodowości będzie na­rodowa co do formy, sowiecką w treści.

Tego z Rosjanami zrobić nie można. Była oczywiście nie­możliwą jakakolwiek polityka „rozszerzania” praw językowych języka rosyjskiego. Poza tym siła i jakość narodu wielkorosyjskiego nie da się porównać z innymi narodami Sowietów. Neopatriotyzm rosyjski zawisł nad głową Sowietów jak miecz Damoklesa. Nie mówię, aby ten ruch neopatriotyczny rosyjski w Sowdepii dziś istniał. Pisałem już, iż to społeczeństwo jest w 70% wrogo usposobione do władzy, lecz zupełnie bezsilne, bierne. Ale ten patriotyzm może się odrodzić. Mogą przyjść wstrząśnienia, które go obudzą. Jedyną sukcesorką ideologii bol­szewickiej, nawet wśród młodzieży, może być rosyjska ideologia wielkomocarstwowa. Osobiście gotów jestem ryzykować przy­puszczenie, że z podkładem historycznym, wielbiącym Iwana III i Piotra, a nawet Mikołaja I, z odcieniem monarchicznym.

Jadąc do Bolszewii, rozmawiałem z jednym z bolszewików, oficjalnie mieszkających w Warszawie, tłumacząc mu swoją teo­rię palimpcestu, że pod górną warstwą bolszewicką znajdę w Bolszewii dolną warstwę starorosyjską, niezmiennie rosyjską. Nie wiedziałem wtedy, że zapowiedź takich poszukiwań brzmiała prowokacyjnie, że chciałem dowodzić istnienia tego, co najbardziej jest gnębione i prześladowane. Również nosiłem się przed wyjazdem do Rosji z zamiarem napisania szkicu o jednym ze współczesnych powieściopisarzy sowieckich, pt. Szlacheckie szczenię. Pisarz ten napisał dużo rzeczy antyburżuazyjnych, lecz oto ja chciałem wykazywać, że w smugach jego pióra znajduje nitki, które usprawiedliwią mój tytuł. Nie napiszę takiego arty­kułu przez prostą ludzką przyzwoitość. Pisarz, o którym myśla­łem, już był aresztowany, a mój artykuł byłby przygotowaniem aktu oskarżenia, które by sobie przetłumaczyło GPU.

Tyle co do palimpcestu.

Terror

Czy mogą przyjść wstrząśnienia na Sowiety, które by za­chwiały ich potęgą?

Przyznam się, wolę o Bolszewii podawać informacje niż bu­dować teorie i hipotezy. Tak trudno konstruować hipotezy, stojąc na tym wulkanicznym gruncie, gdzie ziemia drży pod nogami, gdzie wszystko co chwila się zmienia.

Przypuszczam jednak, że terror centralny, że rzucanie bomb na członków rządu, na WCiK, na instytucje i urzędy centralne moskiewskie zrobiłoby swoje. Bardzo przepraszam nasze MSZ, że w stosunku do państwa sąsiadującego z nami puszczam się na tak drażliwe rozmyślania. Ale po pierwsze w Moskwie napa­trzyłem się i nasłuchałem tylu zachęt do rewolucji wszechświa­towej i tylu urągań naszemu państwu, że gdybym wprost nawo­ływał do terroru, to jeszcze bym był kryty zasadą wzajemności, i to z nawiązką. Lecz ja tego nie czynię tylko z obowiązku spra­wozdawcy, rozpatrując pytanie: „co się stanie z Sowietami?”, chcę przewidzieć wszystkie możliwości.

Przypuszczam, że terror centralny, odpowiednio intensywnie stosowany, byłby bolszewikom o wiele więcej zaszkodził, niż zaszkodziły rządowi rosyjskiemu bomby miotane swego czasu w Plehwego, Sipiagina etc. Różnica polega na poczuciu pewno­ści władzy. Bolszewicy nie mają w swym państwie silnych organizacji antybolszewickich. Rząd cesarski był podminowany or­ganizacjami wywrotowymi. A jednak rząd cesarski był władzy pewny. Przeceniał o wiele swe znaczenie. Cesarz Mikołaj II jeszcze w Tobolsku obawiał się, że go Niemcy chcą porwać, aby podpis jego na traktacie brzeskim otrzymać. Mieliśmy tu więc przesadne poczucie władzy. Otóż rzecz dziwna! Bolszewicy nie tylko tego uczucia nie mają, lecz ciągle mówią i myślą o niebez­pieczeństwach grożących ich władzy. Niebezpieczeństwo obale­nia bolszewizmu ma coś z widziadła sennego, nie wiadomo skąd powstaje, ale męczy i dusi jak koszmar nocny.

Pisząc tak, znowu myślę wyłącznie o „starych” bolszewi­kach. Zwracałem już uwagę, że między starymi bolszewikami a młodzieżą bolszewicką zachodzi ogromna różnica. Młodzież bolszewicka wyprzedziła swoich wodzów w przyjęciu ostatnich konsekwencji doktryny i jej stosowania. Młodzieży się oddaje coraz liczniejsze i coraz wyższe posterunki w pracy państwowej, co znaczy w Bolszewii: w pracy w ogóle. Lecz przecież najwyż­sze stanowiska, powiedzmy „sownarkom” SSSR, czyli Rada Ministrów w Bolszewii dotychczas jeszcze obsadzona jest ludźmi starymi. I na tych to ludzi padające bomby zrobią wrażenie. Nie chcę bynajmniej upraszczać zjawiska, mówić „przestraszą się” - czy coś podobnego. Wobec jednak poczucia „niepewności wła­dzy”, które ci ludzie noszą w sobie (ciągłe myśli o wojnie, o umacnianiu władzy, o zamachach na władzę wewnątrz kraju), ci ludzie przy widoku bomb załamią się psychicznie, jak się za­łamał swego czasu Ludwik Filip, jak się załamał Alfons XIII.

Wtedy to, co stanowi dziś centrum władzy, stanie się cen­trum paniki. Panika ta promieniować będzie od punktu central­nego, od nerwów władzy, od mózgu władzy. Może to sparaliżo­wać cały organizm.

Za pięć, za dziesięć lat młodzież obejmie już wszystkie sta­nowiska w Sowdepii. Tak w sprawie niebezpieczeństwa wojny, jak i niebezpieczeństwa terroru czas pracuje na bolszewików.

Raz jednak chciałbym powtórzyć, aby jak najwięcej swoją myśl uwypuklić, że ogromna ilość myśli i pracy skierowana jest przez bolszewików ciągle i ciągle na zabezpieczenie swej wła­dzy. Kołchozy, piatiletka, zreorganizowanie przemysłu - cóż to jest pod kątem widzenia psychologicznym? Tym samym co owo przewożenie z miasta do miasta mebli, zabranych u osób prywat­nych. Tak samo, jak już dziś nikt nie odszuka w Związku So­wieckim swego krzesła czy swojej komody, którą zostawił w Woroneżu, tak i cała Rosja jest zmieniona tak, aby jej „rodzo­na matka nie poznała”, aby powrót do „starych czasów” był technicznie niemożliwy.

Co do niebezpieczeństwa terroru, to zdaje się, że bolszewicy mogą się go nie obawiać. Jest wprost niepodobieństwem zorga­nizować na emigracji czy w Bolszewii spisek, który by nie miał w swym środowisku prowokatora. Dawne partie rosyjskie także miały prowokatorów moc, a bolszewicy ten system wysoce udo­skonalili. Dawny rząd cesarski postępował z przestępcami poli­tycznymi w rękawiczkach - oczywiście w porównaniu z dzisiej­szym. Wreszcie za czasów caratu przestępca polityczny nosił na sobie pewne moralne „tabu”. Pomagał mu się ukrywać każdy szlachcic, każdy kupiec, każdy inny burżuj - chociaż był to człowiek dążący do zniszczenia burżuazji. Dzisiejszego kontrre­wolucjonistę pierwszy spotkany komsomolec czy komsomołka chwycą za gardło.

Nie wierzę, aby emigracja rosyjska na serio była siłą zdolną do walki z Sowietami. Zresztą słyszałem wersję, że gen. Kutiepow przygotowywał walkę terrorystyczną i dlatego został po­rwany. Bolszewicy porwą lub zabiją każdego, kto będzie na­prawdę niebezpiecznym przeciwnikiem. To należy do tych wer­sji, o których się mówi: si non e vero, e bene trovato.

Przyszłość

Raz jeszcze powtórzywszy swoją niechęć do zajmowania się teoriami o Rosji, zamiast informacjami o Rosji, muszę jednak uszeregować swoje wrażenia i przypuszczenia.

Co się stanie z tym imperium?

1. Najbardziej prawdopodobny mimo wszystko wydaje mi się upadek Sowietów z powodu jakiegoś bardzo trudno dającego się przewidzieć kataklizmu. Nie można przecież przypuścić, że długo może istnieć społeczeństwo karmione wyłącznie morfiną. Te ciągłe zmiany, ta rewolucyjność wprowadzana w życie co­dzienne są przecież psychologicznie tym samym co morfina. A to zabija, a nie usposabia do życia.

2. Drugą ewentualnością jest zwycięstwo Sowietów i idei bolszewickiej nad całym globem. Prowadzą ku temu dwie drogi: infekcja, którą nazwę krótkowzrocznością kupiecką, a która za­truwa defensywę naszego świata wobec bolszewickiej agresji, i infekcja, którą nazwę ideową, a która ułatwia bolszewikom ofensywę ideową w głąb naszego świata.

3. Trzecią byłaby możliwość współistnienia, współżycia świata kapitalistycznego i bolszewickiego. Z taką rewolucyjnością, jak dziś, współżycie naszych światów możliwe jest może lat 10, może piętnaście, dwadzieścia. W końcu skończy się na agre­sji z ich strony. Zarówno Nep, jak i piatiletki to są właściwie tyl­ko „pieredyszki” z ich strony.

Infekcja kupiecka

Jest to mój osobisty pogląd na dzieje psychologii politycznej średniowiecza, czasów nowożytnych i czasów naszych, którego nie chcę tu ani uzasadniać, ani pogłębiać. Dzielę tę psychologię na szlachecko - militarną i mieszczańsko - kupiecką. Podział ten idzie od wieków średnich. Twórczą politycznie była, moim zda­niem, pierwsza psychologia. Odpowiada ten mój podział po­działowi ambicji władzy i żądzy pieniędzy. Moim zdaniem nie ekonomika, lecz polityka, czyli zagadnienia władzy, rządziła światem. Polityka, czyli władza, stwarzała dopiero taką czy inną koniunkturę gospodarczą. Najwybitniejszym przedstawicielem psychologii militarnej był Napoleon. Czasami największej he­gemonii ducha kupieckiego są czasy obecne, od traktatu wersal­skiego 1919 r. począwszy.

Przechodząc z gruntu aforyzmów na grunt felietonu, zacytuję tu wierszyk, który znalazłem w pamiętnikach jednej z najbardziej ciekawych osobistości politycznych w Polsce. Wierszyk ten tak właśnie rysuje stosunek psychologii militarnej do kupieckiej, jak ja to rozumiem. Bardzo głęboki jest ten wierszyk, zresztą oparty na Puszkinie.


Wsio majo - skazał bułat

Wsio majo - skazało złato


Wsio woźmu - sakzał bułat

Wsio kuplu - skazał złato

Paszoł won - skazał bułat

I pajdu - skazało złato


Wszystko moje - orzekł miecz

Wszystko moje - rzekło złoto

Wszystko wezmę - orzekł miecz

Wszystko kupię - rzekło złoto

Pójdziesz precz - orzekł miecz

A no pójdę - rzekło złoto.


Torysi i liberałowie są w jednych i tych samych stronnic­twach. Czasami tych, co są tylko reprezentantami psychologii pieniądza, uważa się za konserwatystów. W Polsce stronnictwo prawicowe - „Narodowe” - jest jednocześnie skrajnie probolszewickim stronnictwem w polityce międzynarodowej. Uważam jednak tych tylko za prawdziwych konserwatystów, którzy te zmieszane między sobą elementy potrafią rozróżnić.

Kupiec jadący do Bolszewii nie rozumie, że reprezentuje stronę nierówną, nierównie słabszą. On chce tylko zarobić, on tu przyjechał tylko ze swą wagą kupiecką. Ma do czynienia z czło­wiekiem zakutym jak w żelazo w swoją ideologię agresji socjali­stycznej.

Infekcja ideowa

Powołam się tutaj na przykład blisko mnie obchodzący, bo na przykład wrażenia, które uczyniły moje artykuły. Prawda, że posiałem prawdę, bo uważałem, że każde przeinaczenie prawdy zwiększa niebezpieczeństwa, które nam grożą ze strony bolszewizmu. Ale właśnie dlatego, że pisałem prawdę, przedstawiłem całą ohydę życia bolszewickiego, tego człowieka, którego nie tylko, że jest głodny i źle odziany, ale przede wszystkim ma myśl trzymaną w obcęgach. Człowieka trzymanego w najgorszej ka­tordze, bo katordze myśli.

I oto ze strony poważnej, ze strony jednego wielkiego czło­wieka słyszałem zdanie, że moje studia działały zachęcająco do bolszewizmu. Czytałem wreszcie artykuł jednej pani, w którym ona, wyrażając się o mojej osobie bardzo pochlebnie, czyni ze mnie wprost propagatora bolszewizmu.

Nie umiem sobie tego zjawiska inaczej wytłumaczyć, jak bakcylem infekcyjnym bolszewickim, swego rodzaju chorobą mózgową, którą można spotkać u ludzi zajadających białe bułki i pijących kawę z kożuszkiem nad Sekwaną, nad Wisłą, nad Ta­mizą. Anatol France, ten wielki poganin, chwalił bolszewizm! Skąd powstaje ten bakcyl? Mam śmiałość powiedzieć, że z prze­sytu dobrobytu. Tu u nas mówi się o nędzy, bezrobociu, kryzy­sach ekonomicznych, sytuacji katastrofalnej. Pojedźcie do Bolszewii. Wtedy to wszystko, co się u nas dzieje, nazwiecie jednym wyrazem: przesyt dobrobytu.

Pojedźcie do Bolszewii

Raz jeszcze: pojeździe do Bolszewii. Jakże na tamtym te­rytorium wydadzą się wam małe nasze spory.

Litwa kowieńska - przecież to państwo według bolszewic­kiej terminologii kułackie, państwo, gdzie każdy się modli, pań­stwo katolickie.

Niemcy - państwo chrześcijańskie, kulturalne. Jakże niepo­trzebnie, jakże dziwnie wyglądają te spory wobec tego niebez­pieczeństwa, które nam stamtąd grozi.

Przypadkowa rozmowa w pociągu

Kilka słów o książce Sokołowa: Morderstwo cesarskiej ro­dziny rosyjskiej.

Po oswobodzeniu Jekaterynburga od bolszewików władze rosyjskie w dniu 30 lipca zleciły sędziemu śledczemu do spraw wagi szczególnej, panu Nemetkinowi, przeprowadzenie śledztwa w tej sprawie. Pan Nemetkin był sędzią rezydującym w Jekaterynburgu i nie chciał prowadzić tej sprawy bez wymaganej przez rosyjski kodeks procedury, zlecenia prokuratora odnośnego sądu. Następcą jego był członek sądu, pan Siergiejew, a tego znów na­stępcą był sam Sokołow, sędzia śledczy sądu w Omsku. Badania swe, charakteru ściśle sądowo - śledczego, wraz jednak ze swymi, osobistymi rozważaniami o charakterze historycznym, a nawet historyczno - politycznym, wyłożył w książce, której tytuł powy­żej cytowałem.

Na wstępie tej książki pan Sokołow podkreśla z naciskiem:

Nie pretenduję do znajomości wszystkich faktów ani też ujawnienia prawdy całej. Twierdzę tylko, że ze wszystkich je­stem jedynym, który do tej prawdy podszedł najbliżej”.

Do tych słów, pisanych w roku 1924, historia nic już nie mo­gła dodać. Nie możemy przecież ani na chwilę brać poważnie fantastycznych dziejów pani Czajkowskiej, pretendującej do te­go, iż jest córką Mikołaja II Anastazją, jakkolwiek nie mówiącej ani po rosyjsku, ani po angielsku, nie pamiętającej nazwy żadne­go miasta w Rosji, prócz Petersburga, wreszcie zdemaskowanej przez rodzoną siostrę jako Anna Szanckowska ze Śląska. Ustalo­ne przez pana Sokołowa wyniki dochodzeń, dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności, trzeba kilku szczegółami uzupełnić.

Pan Sokołow ustalił nazwiska straży, która pilnowała rodzinę cesarską w Jekaterynburgu, i nazwiska te znajdujemy w jego książce. Dotyczą one jednak tylko oddziałów sformowanych w fabryce Złokasowowów oraz fabryce Syssert. Według badań pana Sokołowa oddziały te na kilka dni przed popełnieniem morderstwa były odsunięte do pełnienia służby zewnętrznej w ogrodzie koło częstokołów, natomiast służbę wewnętrzną, pil­nowanie bezpośrednie cesarza i jego rodziny, objęli czekiści. Kiedy dokładnie to się stało, pan Sokołow tego nie ustalił, po­wiada on tylko na 172 stronicy swojej książki, że w pierwszych dniach lipca dotychczasowy komendant domu Ipatjewa, Awdie­jew, został zamieniony przez Jakuba Jurowskiego, którego po­mocnikiem był niejaki Nikulin. Następnie pan Sokołow pisze, że kilka dni później dołączyło się do nich (Jurowskiego i Nikulina) dziesięciu ludzi, którzy zamieszkali na parterze w pokojach nr 2, nr 4 i nr 6.

Nazwisk tych panu Sokołowowi nie udało się ustalić. Ustala on jednak na dalszych kartach swej książki, że byli to czekiści i że pod przywództwem Jurowskiego dokonali samego aktu zbrodni. Pan Sokołow uważa za ich przywódcę Jakuba Jurow­skiego - Żyda. Książka jego zawiera, moim zdaniem, zbyt mało danych, aby przeczyć temu, czego się dowiedziałem, że właści­wym dowódcą bandy tych czekistów był nie Jurowski, lecz nie­jaki Griszka Suchorukow. Imię Griszka byłoby więc dla ostat­niego Cesarza Wszechrosji prawdziwie fatalne. Mój rozmówca wymienił mi nazwisko Jurowski, lecz nie jako „głównego”. Mu­szę tu zauważyć, że Sokołow bardzo podkreśla, że wśród tych dwunastu czekistów było kilku Łotyszy, wypowiada przypuszczenie, że był tam jeden Węgier, cytuje wierszyki napisane na ścianie po niemiecku. Specjalnie pytałem się o Węgra. Mój roz­mówca wytłumaczył mi, że żadnego Węgra i w ogóle żadnego byłego jeńca wśród nich nie było. Był to „północny oddział ka­rzący” - „Siewierno - karatielnyj otriad czeka”. Sądzę, że nacisk, który czynił pan Sokołow na obecność cudzoziemców wśród bandy morderczej cesarza, bez przytaczania zresztą istotnych da­nych po temu, wynikał z patriotyzmu pana Sokołowa - przed którym schylam głowę. Boleję nad tym, że te iluzje będę rozsie­wał i raz jeszcze zaznaczę, że używając wyrazu „iluzje”, uży­wam go bez cienia złośliwości, lecz z największym szacunkiem i szczerym współczuciem. Oświadczam, że rozumiem doskonale patriotyzm monarchiczny nieszczęśliwej starej Rosji.

Skoro jestem przy omawianiu sentymentów pana Sokołowa, muszę w charakterze dygresji oświetlić jeszcze jedną hipotezę pana Sokołowa, którą wyłuszcza w swojej książce, zresztą nie stosującą się do terenu bezpośrednich jego badań sądowo - śledczych, to znaczy do terenu Jekaterynburga. Otóż przez całą książkę pana Sokołowa przewija się przekonanie, że niejaki Jakowlew, który wiózł cesarza, cesarzową i wielką księżniczkę Marię, był agentem niemieckim, który chciał ocalić cesarza. Po­nieważ jednak okazało się, że cesarz oferty niemieckiej nie przyjął, więc Jakowlew porzucił cesarza w Jekaterynburgu. Nie wdając się w bliższy rozbiór tej hipotezy, opowiem tylko, że za­pytałem się mego rozmówcę, czy znał Jakowlewa, który wiózł cesarza z Tobolska do Jekaterynburga. Odpowiedział mi, że znał, i podał mi nawet obecny adres tego Jakowlewa, mianowicie mieszka on w miejscowości Szartasz na Uralu, o ile pamiętam, nad jeziorem tego nazwiska, zajmuje się ogrodnictwem.

Pan Sokołow w swej książce stwierdza, że autentycznego przebiegu samego morderstwa opisać nie może, a tylko dochodzi do niego na podstawie badania samego wnętrza ubikacji, w któ­rej akt morderstwa został dokonany, oraz na podstawie zeznań świadków, z których jednak żaden nie był naocznym świadkiem mordu, a tylko powtarzał przed władzami sądowo - śledczymi to, co słyszał o nim z drugich czy trzecich ust. Żadnego członka bandy czekistów, którzy dokonali aktu morderstwa, pan Sokołow na oczy nie widział, pan Sokołow również nie znał nazwisk tych ludzi, z wyjątkiem Jurowskiego i Nikulina. Pan Sokołow nie zna wreszcie momentu, skąd i kto dał Jurowskiemu (którego mylnie uważa za szefa bandy) rozkaz dokonania mordu.

Moje wiadomości ten moment przynoszą. Okazuje się, że Mikołaj II i jego rodzina zostali zamordowani przez przypadek, przez nieporozumienie.

Powiedziawszy to wszystko, przystąpię do najdokładniejsze­go opisu wydarzenia, które dało mi w ręce te wiadomości.

Dnia 5 maja 1931 roku wsiadłem w Kazaniu do pociągu pocztowego, który wychodził z Kazania o 8.40 według czasu tamtejszego i który przybył z 40 - minutowym opóźnieniem. W wagonie miękkim jechali razem ze mną aktorzy teatru małego i artystycznego (Moskowskij chudożestwiennyj teatr), którzy wracali z objazdu kołchozów. Nie byli oczywiście to aktorzy pierwszorzędni tych zespołów teatralnych, lecz specjalna „bry­gada”, jak oni mówili, wysłana dla propagandy na głuchą wieś. Jeden z tych aktorów był dawnym „bezprizornym”, jeden z nich był świadkiem najciekawszych momentów naszej rozmowy. Dowiedziałem się nawet nazwiska tego aktora, człowieka star­szego, który twierdził, że znał swego czasu mecenasa Lednickie­go. Nazwisko to brzmi: Aleksy Mikołajewicz Fogt.

Mój rozmówca był nie aktorem, lecz jechał na jakiś zjazd do Moskwy ze Swierdłowska. Jak to często bywa w Rosji, w podró­ży rozmawiał dużo ze mną... Z początku nie przypisywałem specjalnego znaczenia do tego, co on mówi i jakkolwiek poka­zywał mi swoją legitymację, jako członka „gorsowieta” (rady miejskiej) w Swierdłowsku, nie zwróciłem uwagi nawet na jego nazwisko. Dopiero później, gdy się dowiedziałem, że jest przewodniczącym komisji dla „czystki” byłych partyzantów, że mieszka w domu dla byłych czekistów w Swierdłowsku i że przez całą wojnę wewnętrzną rosyjską był członkiem „Siewierno - karatielnawo otriada czeka”, zacząłem mu się pilniej przypa­trywać i pilniej uważać na to, co mówił. Pokazał mi wtedy swoją legitymację przewodniczącego komisji „czystki”. Nazwisko jego brzmiało Makkiadan.

Muszę tu objaśnić, że Swierdłowsk znaczy tyle, co Jekaterynburg. Jest to nowa nazwa miasta Jekaterynburga.

Opowiadania Makkiadana w wagonie w ciągu doby, którą z nim spędziłem, brzmiały mniej więcej następująco:

Jest Mołdawianinem z pochodzenia. Tęskni do Mołdawii, chce się tam dostać, lecz jego władze nie dają mu paszportu za­granicznego. W Mołdawii ma ojca lat 94 i matkę lat 82, których chciałby zobaczyć. Posiada też krewnych w Polsce, jakiś adwo­kat Gąberski, który mieszka w Lublinie i jest żonaty z panną Jankowską z Kiszyniowa, która jest jego krewną.

Opowiadał mi także o swojej żonie, córce weterynarza z Pe­tersburga, i która sama posiada zootechniczne wykształcenie. Jak jechał w 1920 czy w 1921 roku (nie pamiętam) wagonem czeka na czele oddziału czeka i jak zaprosił do tego wagonu „panienkę” (barysznię), jak jej tam palcem nie tknął, jak później ona przyje­chała do niego do Jekaterynburga, jak mieszkali razem, lecz bez niczego, jak później ona mu się oświadczyła. Ma teraz dwoje dzieci. Starszego synka trzeba oddawać do szkoły, lecz członko­wie domu czekistów własnej szkoły nie posiadają, a kolejowcy, do których szkoły chciał go oddać, nie chcą dziecka niekolejowca przyjąć. Pomstował na to.

Podczas wojny był trzy razy ranny. Pokazywał mi bliznę na lewym ręku od kuli, która przeszyła mu rękę na wylot. W wojsku cesarskim podczas wielkiej wojny nie służył. Ma lat 38. Posiada złoty zegarek, jako prezent od Trockiego.

W pewnym momencie rozmowy wyraził żal, że nie byłem we Swierdłowsku, że nie widziałem domu Ipatjewa.

Wtedy błyskawica przeszła mi przez mózg:

- A wyście tam byli... wtedy?

- A kakże (a no chyba).

Wtedy zaczął mi opowiadać po kolei wszystko.

Wieczorem przyszła depesza do Biełoborodowa z Bażienowa, to jest miejscowości położonej o 50 wiorst od Jekaterynburga. Depesza ta donosiła, że nieprzyjaciel napiera, i zawierała na końcu frazes „rymitie nadleżaszczyja miery” (przedsięwziąć od­powiednie środki).

Suchorukow nas wtedy zebrał wszystkich dwunastu, co zro­bić, pan rozumie, że zabić cesarza to nie to, co zabić mnie lub pana. Ja nie brałem udziału w dyskusji, miałem gardło spuch­nięte, mówić nie mogłem, no i zdecydowaliśmy: „trzeba, żeby dusza wyszła”. Biełoborodow nazajutrz jechał. Zobaczył, co się stało, że wszyscy zabici. Dopiero nas wymyślał. Wszystkich was rozstrzelać trzeba - mówił. Matem nas krył.

- A Jurowski tam był? - zapytałem.

- Był. O 12.00 w nocy przyszedł Suchorukow do nich i powiedział im, że tu się będzie robiła dezynfekcja w tych pokojach. Rozumie Pan, on tak sobie powiedział o dezynfekcji. Ale oni coś przeczuwali, o, przeczuwali. Stałem na schodach, jak schodzili. Mikołaj, jego żona, cztery panienki. Takie piękne były...

Pamiętam, jak wzdrygnąłem się, gdy Makkiadan powiedział: „Takie piękne były”. Pomyślałem o uczuciu człowieka, patrzą­cego na te cztery dziewczęta - księżniczki, prowadzone na rzeź.

- Tak było ze służbą. Sama siebie na śmierć skazała. Myśmy powiedzieli: „służba niech wyjdzie”, a oni: „nie pójdziemy”. Do­któr też był. Botkin. „No, nie pójdziecie, tak czort z wami”. Pan rozumie, że rozstrzelać 12 osób to nie to samo co 7. Myśmy tamtych chcieli wyprowadzić przed dom i powiedzieć: „Idźcie do wszystkich diabłów”. To nieprawda, żeby kto się znęcał. Nic. Nawet „matem nikt nie pokrył”. Niech mi na tę rękę ołów się naleje, jeśli nieprawdę mówię.

Mowa tu jest o ordynarnym, cynicznym przekleństwie rosyj­skim.

- Kiedy powiedzieliście służbie, że może iść?

- A o czwartej rano. O 12.00 sprowadziliśmy z góry na dół. Oni się rozebrali, położyli spać. O 4.00 rano weszliśmy i Suchorukow mówi: „teraz możecie iść”. Oni „nie pójdziemy”.

- A mówiono, że czytano wyrok, mówiono, że powiedziano cesarzowi „musimy was rozstrzelać”, a on powiedział: „czto”.

- Gdzież tam. Nic podobnego. Strzelano i już.

- A cesarz nie trzymał cesarzewicza na ręku?

- Przeciwnie, Mikołaj pierwszy upadł. Wszyscy byli w ko­szulach, panienki miały na koszulach kaftaniki z flaneli. Jedną panienkę trafiła kula w ramię, do niej strzelano dwa razy, a do chłopca (cesarzewicza) strzelano cztery razy. On jakoś zesztyw­niał, skostniał, wreszcie trafiono mu tu (Makkiadan pokazał na część czaszki nad uchem).

W tych kaftanikach znaleźliśmy potem mnóstwo brylantów.

- A jakże z ubraniem? przecież znaleziono części ubrania obok spalonych ciał?

- Ubranie powieźliśmy razem spalić.

- A opowiadano, że bagnetami zabito pokojówkę i jedną z księżniczek?

- Niech mi tu naleją ołowiu na rękę, jeśli tak było. Nic po­dobnego. Nikt bagnetem nie tknął, nie ruszył.

W głosie Makkiadana zabrzmiał ten sam szczery patos co poprzednio, gdy mówił, że nikt się nie znęcał i „matem nie krył”. Jak gdyby zabić kogoś bagnetem było zgoła czym innym niż wy­strzałem broni palnej.

Potem opowiadał mi jeszcze krótko szczegóły palenia ciał - o ile mogłem się zorientować, bo byłem trochę zdenerwowany tym, co słyszałem - takie same jak u Sokołowa.

Nie pamiętam już, kiedy rozmowa zeszła na Wielkiego Księ­cia Michała Aleksandrowicza. Makkiadan powiedział:

- Zabity on był w 11 dniu po Mikołaju. Zabity był na dzie­dzińcu duchownego seminarium.

O ile wiem, jest to również pierwsza wiadomość o miejscu zamordowania Wielkiego Księcia Michała Aleksandrowicza. Dotychczas znanym było tylko miasto, w którym widziano go po raz ostatni, to jest Perm.

Trzy przyczyny katastrofy. Cesarz

Przypadkowa rozmowa w pociągu” zupełnie przypadkowo też znalazła się w cyklu moich spostrzeżeń o Bolszewii. Narusza ona charakter publicystyczny tych studiów, jest kartką wyrwaną z reporterki. Niech jednak zostanie jako klamra pomiędzy uwa­gami o Bolszewii a tymi kilkoma słowami uwag, które chcę powiedzieć o „zatopionej Rosji”. Jak do tego doszło? Rewolucja lutowa, przygotowana aktem terrorystycznym z udziałem jedne­go z Wielkich Książąt (morderstwo Rasputina), złączyła wszyst­kie warstwy społeczeństwa rosyjskiego przeciwko jednemu człowiekowi, a raczej jednej parze małżeńskiej. Wywracając ten słup, który stał na drodze normalnego rozwoju Rosji, wszyscy tak się naprężyli, że razem ze słupem wywróconym polecieli w przepaść.

Na tym, co się czyta o Cesarzu Mikołaju II, i na tym, co nas dochodzi z opowiadań ludzi, którzy go znali, ciąży straszna klątwa. Człowiek ten był samodzierżcą jednej szóstej części glo­bu. Każde jego słowo było czynem mogącym mieć gigantyczne znaczenie dla życia tysięcy ludzi. Każdy jego błąd, nieuwaga, niedopatrzenie strasznie się mściły na ludziach. Dlatego tak dużo jest wyzwisk rzucanych na osobę Mikołaja II nie ze strony re­wolucjonistów, lecz przez byłych ministrów. Lecz będziemy względniejsi niż przedstawiciele najwyższej, rosyjskiej biuro­kracji.

Mikołaj II był gentlemanem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego „partia” - jeśli można tego określenia użyć - przedstawi­ciele skrajnej reakcji, wśród której nie brakło ludzi niesłychanie inteligentnych - patrzyła na wojnę z Niemcami jako na głupią awanturę. On sam, będąc do szpiku kości reakcjonistą, rozumiał doskonale, co znaczy wojna pomiędzy ostatnimi konserwatyw­nymi monarchiami w Europie. W miarę postępów wojny musiał to rozumieć coraz dobitniej. Ale jak zdecydowanie, z jakim wstrętem odrzucał podczas wojny wszelkie propozycje pokoju, uważając, że nie może zdradzić sojuszników. Było coś z Pawła I, z jego pojęć o honorze maltańskim, w tym obłąkaniu, z którym Mikołaj II prowadził wojnę, gubiąc Rosję, tron i siebie. Pochyli­my tu głowę przed jego pojęciem o słowie cesarskim, lecz nie przed przenikliwością polityka. Na obronę polityczności jego stanowiska. Na obronę polityczności jego stanowiska można jed­nak dodać, że cała inteligencja rosyjska uważała idiotyczną - jak słusznie ją z rosyjskiego punktu widzenia nazywał hr. Witte - wojnę z Niemcami za zbawienną dla Rosji.

Wszystko, co pisałem o Bolszewii, pisałem metodą wyłapy­wania grubych linii podkreślenia cech istotnych, dominujących, rządzących psychologią Sowietów. Przytaczałem szczegóły je­dynie jako ilustrację do tego, co bym nazwał „ideami panujący­mi”. W krótkiej charakterystyce ostatniego Cesarza chciałbym zastosować tę samą metodę, poprzestać na enuncjacji cech istot­nych w psychologii Mikołaja II. Był to więc człowiek miłujący życie rodzinne, który gdyby nie był Cesarzem, nigdy by się ży­ciem publicznym nie zajmował, a od wszystkich naokoło żądałby tylko, aby jego i jego rodzinę pozostawiono w całkowitym od­osobnieniu. Los, wypadki, ludzie, naród rosyjski postąpili zupeł­nie inaczej, prześwietlili jego życie osobiste, wszystko, co każdy człowiek ma prawo zachować dla siebie, każdą rzecz najintymniejszą ogłosili, pokazali, wydrwili przed światem całym.

Drugą cechą zasadniczą Mikołaja II był mistycyzm. Jest to cecha dziedziczna w rodzinie Romanowów. Ale Mikołaj II był mistykiem największym, większym niż Aleksander I.

Opowiada Izwolski, jak za pierwszej rewolucji rosyjskiej forty zbuntowanego Kronsztadtu ostrzeliwały flotę i jak on, jako minister spraw zagr. składał w Peterhofie Cesarzowi raport o sprawach konsularnych w Persji. Cesarz słuchał bardzo uważ­nie, a armaty Kronsztadtu groziły nie tylko koronie Mikołaja II, ale jego życiu i życiu rodziny, gdyż w razie zwycięstwa rewolty, droga do stolicy byłaby odciętą. Dopiero, gdy po ukończeniu ra­portu Cesarz przez dużą taflę okienną spojrzał na morze i dymy wystrzałów - zapytał się go Izwolski, czemu jest tak spokojny. Otrzymał odpowiedź, która zabrzmiała wyjątkowo poważnie, że cesarz rosyjski jest przekonany, że los jego teraz, tak samo jak zawsze, leży w ręku Boga.

Mikołaj II żywił głębokie przekonanie, że czeka go los tra­giczny. Toteż wybuch rewolucji i detronizację powitała jego ro­dzina z uczuciem ulgi: „Już się stało”.

Pochodnymi od mistycyzmu były dwie cechy. Jedna dobra, druga zła. Dobrą” było wielkie poczucie cesarskiej odpowiedzial­ności. Ta niewrażliwość, spokój niewzruszony, godność, z którą Mikołaj II przyjmował najgorsze wiadomości, ten głos spokojny, którym, siadając do śniadania, powiedział: „ciekaw jestem, jak długo bronić się będzie jeszcze Port Artur”, gdy jednocześnie kładł pod serwetę depeszę o zdobyciu Portu Artura przez Japoń­czyków, ten spokój, z którym przyjmował wszystkie obelgi i szykany po detronizacji - wszystko to płynęło z przekonania, że nie jest zwykłym człowiekiem, lecz istotą, której Pan Bóg wy­znaczył posłannictwo nadzwyczajne. Wiara ta żyła z dziecinną naiwnością czy też z podziwu godnym mistycznym przekona­niem w psychice Mikołaja II.

Obok poczucia odpowiedzialności mistycyzm Cesarza stwo­rzył w nim wiarę w lud rosyjski. Cesarza Mikołaja II można na­zwać swego rodzaju demokratą, chłopomanem. Nikt nie może być zupełnie wyzwolony spod wpływów swego wieku, swej epoki. Mistycyzm Mikołaja i jego żony był średniowieczny. Ce­sarzowa całowała ręce jakichś pustelniczek, które od 50 lat się nie myły. Ale ta średnio wieczność trochę była pomalowana Toł­stojem. Mikołaj II, reakcjonista, średniowieczny mistyk, na wiele rzeczy miał pogląd podobny do Tołstoja. Nienawidził ochotni­ków jednorocznych w wojsku, bo to inteligencja. Kochał szere­gowca! Kochał i wierzył w lud rosyjski. Widział w nim ostoję swojego pochodzącego od Pana Boga posłannictwa.

Mieliśmy w niepodległej Polsce premiera, który się zajmo­wał puszczaniem spodeczków na seansach spirytystycznych. Stosunek Mikołaja II do Rasputina był stosunkiem głębszym. W głowie - wypełnionej średniowieczną mistyką, podejrzliwo­ścią do własnego otoczenia, tak zrozumiałą u samodzierżcy, wreszcie ową literacką „wiarą w lud”, będącą chorobliwą cechą, będącą zabobonem przedwojennego pokolenia - ulokował się kult Rasputina, jako nadczłowieka, jako bezpośredniego wyobraziciela religijnych i wszelkich innych poglądów całego rosyj­skiego ludu.

Teraz przejdźmy już bezpośrednio do katastrofalnej roli, któ­rą odegrał Mikołaj II w życiu państwa rosyjskiego. Oczywiście, że tymi wszystkimi cechami, które poprzednio wyłuszczyłem, Mikołaj II był bardzo daleki od przekonań, poglądów wyznawa­nych za czasów jego panowania przez całe społeczeństwo rosyj­skie. Kąt odchylenia wyobrażeń Mikołaja był niesłychanie wielki w stosunku do świata wyobrażeń inteligencji rosyjskiej. Była to przepaść, której przeskoczyć się nie dało. Z jakimkolwiek innym członkiem tej dynastii na tronie Rosja miałaby więcej szans uniknięcia katastrofy, która ją spotkała. Mikołaj II nie miał zu­pełnie zmysłu realizmu, był to umysł fantastyczny, gotowy w każdej chwili uwierzyć w każdą polityczną bajkę. Tacy ludzie zdarzają się nie tylko na tronach, lecz w życiu codziennym, a nawet bardzo często w życiu politycznym, tylko oczywiście nie przynoszą tyle szkody. W naturze Mikołaja II, w jego natural­nym, chłopięcym ugrzecznieniu wobec wszystkich tkwił także strach wyjątkowy przed zrobieniem komuś przykrości. Gotów był wszystkim ustąpić, wszystkim dogodzić. Są to cechy natury słabej, a natury słabe mają również skłonność do wpadania w drugą ostateczność, w upór, ślepy, bezmyślny, bezwzględny. To właśnie stało się z Mikołajem II. Słabość, bezwolność, nie­moc w zakresie właściwego rozkazodawstwa połączyły się u niego z paroksyzmami bezwzględnego uporu.

Wszystkie te jego cechy charakteru doprowadziły do tego, że istotnie za czasów Sttirmera i Protopopowa Rosja znalazła się w ślepym zaułku.

Z chwilą detronizacji Mikołaj II stał się odkupicielem swoich win i monarchii. Te cechy charakteru, które - gdy był władcą - powodowały katastrofę, teraz przeciwnie, wychodziły na dobre. Z godnością, ze spokojem Mikołaj II czekał na śmierć. Jak kwiaty podane artystce, tak krew przelana w związku z jakąś ideologią - zachęca i pobudza. Te biedne panienki, którym kule przebiły ciepłe od snu koszule i flanelowe kaftaniki, swą śmiercią więcej się monarchizmowi zasłużyły niż Alfons XIII swoimi wywiadami po gazetach i objaśnieniami. Jako dziennikarz, emocjonalnie związany z ideą monarchiczną, chciałem to jaskrawo na tych szpaltach podkreślić.

Inteligencja rosyjska

Powiedziałem ostrożnie, że z innym cesarzem miałaby Rosja więcej szans uniknięcia rewolucji. Gdyby nim był Mikołaj Mikołajewicz, byłby rządził jako samodzierżca, ale samodzierżca utalentowany i popularny, gdyby był Michał Aleksandrowicz brat Cesarza - mieliby Rosjanie Cesarza konstytucyjnego, po­dobnego w swym zachowaniu się do Króla Jerzego V, gdyby miał być nim Konstanty Konstatynowicz - Europa miałaby mo­narchę mecenasa sztuki, kogoś w rodzaju słynnego w historii li­teratury Wielkiego Księcia Weimaru. Ale czy te wszystkie „gdy­by” odwróciły koło historii? Inteligencja rosyjska miała taki brak zmysłu państwowego, a raczej tak antypaństwowe instynkty! Wyrazem inteligencja określają różne narody różne grupy osób. W Rosji termin ten miał znaczenie najszersze. Obejmował on wszystkich, kto nie był wyraźnie „ludem”, aż po najwyższe szczyty biurokracji, zresztą wyłącznie. To znaczy, że do inteli­gencji nie należeli chłop, robotnik i rzemieślnik, oraz minister, dyrektor departamentu policji, generał głównodowodzący. Ale kupiec czytający Dostojewskiego, ale oficer chodzący do teatru wszystko to była inteligencja. Otóż na usprawiedliwienie całej tej inteligencji można chyba to powiedzieć, że ona - jak sam Mi­kołaj II - przeceniała znaczenie i siłę samodzierżawia. Dlatego każdy, kto jej w walce z jedynowładztwem pomagał, stawał się jej „poputczikiem” - mówiąc dzisiejszym językiem rosyjskim.

Każda antypaństwowa organizacja znajdywała sympatie wśród inteligencji rosyjskiej. Polski ruch strzelecki nie miał wcale pieniędzy. Polska miała dużo ludzi bogatych, dużo ludzi ofiarnych, lecz nikt nic nie chciał dać, bo ruch strzelecki w tych czasach był zbliżony do socjalistów. Piłsudski w swojej robocie niepodległościowej musiał się liczyć z każdym dosłownie gło­sem. Z historii stronnictw socjalistycznych rosyjskich wiemy, że partie te rozporządzały tysiącami. Nie tylko z policji tajnej pły­nęły te tysiące złotych rubli, którymi obracali socjalrewolucjoniści, organizując swe zamachy terrorystyczne. Szły one z kieszeni bogatych fabrykantów, właścicieli ziemskich, zamożnych adwo­katów, lekarzy, wszystkich tych, którym się rewolucja tak od­wdzięczyła. Szczegłowitow, cesarski minister sprawiedliwości, więziony przez bolszewików w fortecy św. Piotra i Pawła, spo­tkał na spacerze więziennym p. Tereszczenkę, ministra rządu ks. Lwowa, bogacza, który uprzednio znany był z subsydiowania ru­chu rewolucyjnego. Szczygłowitow mu powiedział: „powiadają, że Pan zapłacił pięć milionów rubli, aby trafić tutaj. Jaka szkoda, że o tym wcześniej nie wiedziałem. Osadziłbym tu Pana darmo”.

Anegdota ta ma symboliczny charakter.

Pamiętam artykuł w „Rieczi”, organie partii kadetów, w stu­lecie bitwy pod Możajskiem, zwycięstwa nad Napoleonem. Ka­detów należy uważać za przeciętną inteligencji rosyjskiej. W ar­tykule tym „Riecz” nie umiała nic innego napisać jak to, że żoł­nierz francuski czuł się tak w Rosji jak żołnierze rosyjscy w Mandżurii. Daleko mu było od Ojczyzny, więc dał się pobić. Oto wszystko, co potrafił w stulecie wielkiej swej państwowej chwały pomyśleć sobie inteligent rosyjski. Tylko tyle umiał po­wiedzieć o najważniejszym dla Rosji problemie azjatyckim.

Inteligentowi rosyjskiemu zdawało się tylko, że myślał antyrządowo, naprawdę myślał antypaństwowo. Kulminacyjnym objawem atrofii zmysłu państwowego jest dla mnie chwila, kiedy po rozwiązaniu I Dumy Stołypin zwrócił się do stronnictw Du­my, a przede wszystkim do kadetów z propozycją utworzenia gabinetu o cechach na wpół parlamentarnego rządu. Cesarz Mi­kołaj II był dla tej myśli pozyskany przez Trepowa. Już ten jeden fakt zdejmuje z ostatniego Cesarza dużą dozę odpowiedzialności i przerzucają na kadetów, którzy te propozycje odrzucili! Do­prawdy raz jeszcze powiem, że na ich wytłumaczenie tylko ten można podnieść motyw, że przeceniali oni znaczenie i siłę jedynowładztwa, że uważali to jedynowładztwo za jedynego swego wroga, że byli pewni, iż po upadku jedynowładztwa rządy kraju przejdą w ręce inteligencji, że nie śniło się im, jakie siły bestial­skie tkwią w wariackich głowach rosyjskich wywrotowców. Dla nas, Polaków, oczywiście najlepiej, iż ten sojusz geniusza Stołypina z parlamentem nie doszedł do skutku, ale doprawdy pomi­mo całej litości, na którą dziś zasługuje ten inteligent, czy to jako łachmaniarz - liszeniec w Bolszewii, czy jako szofer wożący w Paryżu Amerykanów do nocnych lokali - chce się powiedzieć pod jego adresem: Tu l'as voulu Georges Dandin.

Wyobraźmy sobie, żeby Mikołaj II, gdy został Cesarzem, zamiast przybijać z żoną obrazki na ścianach w swoich pokojach, pojechał do politechniki petersburskiej i wygłosił mowę do mło­dzieży: „Zbyt długo kłóciliśmy się. Mamy tyle w Rosji do robo­ty. Wszyscy wyprzedzili nas. A mamy kraje olbrzymie, które czekają na pracę, pracę i jeszcze raz pracę. Mamy Azję, z której zrobić musimy Amerykę”. Oczywiście, gdyby miał nerwy i wolę Piotra I, mógłby jeszcze w 1894 r. zrobić w Rosji wszystko. Ale tego od nikogo nie można wymagać. Najlepsze jednak intencje i najrozumniejsze posunięcia przeciętnie inteligentnego władcy rozbiły się o antypaństwowe instynkty inteligencji rosyjskiej.

Une stupide aventure

Tak nazwał wielki mąż stanu, Sergiusz Witte, wojnę rosyj­sko - niemiecką. Dla nas jest ona błogosławiona, bo nam dała nie­podległość. Z punktu widzenia rosyjskiego była ona szaleń­stwem, „awanturą idiotyczną”, Europę wprowadziła w niewolę amerykańską.

Ekspansja państwa powinna się rozwijać w kierunku, który dla państwa może być najbardziej korzystny i tam, gdzie opór jest najmniejszy. Zwrócenie się Rosji przeciwko Niemcom nie mogło nawet w razie zwycięstwa nic dać Rosji, natomiast Rosja natykała się tu na opór największy.

Tłumaczenie, że Rosji chodziło o Bałkany, że z Niemcami walczyła Rosja tylko jako z sojusznikiem Austrii, nie zwalnia Sazanowa od zarzutu polityki błędnej. Należało pierwej Niemcy od Austrii odciągnąć drogą różnych koncesji, jeśli się chciało uprawiać plany bałkańskie.

Ale co dawała Rosji polityka bałkańska? Czy można porów­nać te korzyści, które Rosja mogła znaleźć dla siebie na Bałka­nach, z tym, co mogłaby dać jej Azja, przy rozumnej polityce? Moim zdaniem już polityka Aleksandra II jest tylko spóźnionym wykonaniem planu naszego Króla Władysława IV. Władysław IV, gdyby zrealizował swe plany, stworzyłby z Polski wielkie imperium. Za czasów Sazanowa Bałkany posiadają już zupełnie inną wartość.

Dowodem słuszności tezy, iż jedynym racjonalnym kierun­kiem ekspansji Moskwy jest Azja, jest współczesna polityka bol­szewików i jej sukcesy.

Porównajmy teraz przyczyny katastrofy Rosji z naszym po­łożeniem. Zamiast władcy w rodzaju Mikołaja II posiadamy na czele narodu człowieka geniuszu. Zamiast antypaństwowych, anarchicznych instynktów inteligencji rosyjskiej, dzięki Piłsud­skiemu, krzepnie u nas idea „wszystko dla państwa”. To są nasze plusy. Natomiast obawiam się porównywać metody polityki za­granicznej obu państw. Wydaje mi się, że podobnie jednomyślnie prowadzimy podobnie błędną politykę zagraniczną.

Głosy Prasy
Przedmowa do trzeciego wydania

Książka p. Stanisława Mackiewicza o Rosji sowieckiej roze­szła się w Polsce już w dwóch wydaniach. W Anglii ukazało się jej angielskie wydanie pt. Minds in Fetters. Poniżej zamieszcza­my polskie, rosyjskie, białoruskie, ukraińskie, niemieckie i an­gielskie głosy prasy o tej książce. Są to urywkowe zdania wyjęte z artykułów, felietonów lub sprawozdań.


... Według podróżniczych wrażeń Mackiewicza, pogłębio­nych doskonałą znajomością przedbolszewickich stosunków w Rosji, reżim sowiecki do dziś dnia nie jest całkiem mocny...

Arbeiter Zeitung” (Wiedeń)


Mówiąc o przyszłości Rosji, autor wyraża przypuszczenie w istocie najbardziej prawdopodobne, że sytuacja obecna za­kończy się jednak wskutek jakiegoś nieprzewidzialnego zawale­nia się Sowietów.

Aberdeen Press”


Za to są ustępy tego artykułu równie niecodzienne, jak ów nagłówek Laudater Iesus Christus. Jest coś wielkiego w słowach o prześladowaniu religijnym, o biednym, opuszczonym kościele w czerwonej stolicy, w którego murach modły wiernych wskrze­szają dzień w dzień pamięć pacierzy, szeptanych w mrokach ka­takumb. Wybucha nagle przesłoniętą codziennością religijność i przelewa się w ustępach, zakończonych gorzkim bryznięciem sarkazmu.

Czas”


Pozornie jest to po prostu jeszcze jedna książka o Rosji so­wieckiej, ale naprawdę jest pod wieloma względami zasadniczo od tych wszystkich różna.

Catholic Times”


... cały ten przeraźliwy nonsens ustroju sowieckiego, stwa­rzający terrorem, niewolnictwem i dumpingiem fikcję uprzemy­słowienia Rosji, opisany jest przez p. St. Mackiewicza w sposób mistrzowski, prześcigający wyrazistością i jasnością wszystko, co kiedykolwiek o Sowietach zostało napisane.

Adam Romer „Dzień Polski”


Książka zaglądająca za kulisy faktów Rosji bolszewickiej i odróżniająca rzeczywiste siły działające w tym kraju.

Derbyshire Times”


Russian Minds in Fetters jest to tytuł niesłychanie interesują­cej książki którą właśnie przeczytałem.

Mam nadzieję, że książka ta trafi do sflaczałych rąk tych cie­kawskich pisarzy i tak zwanych intelektualistów i ciężkich zaro­zumialców, co jadą do Rosji, a gdy im pokażą programowe wi­doki (portrety) i napchają niezgrabnymi oficjalnymi kłamstwami, wracają do Anglii, pełni nerwowego podniecenia.

Książka ta nie jest bynajmniej propagandową książką antybolszewicką, jest podaniem faktów, przetykanym wielu ścisłymi rozważaniami na temat całego eksperymentu. Tu i tam autor ośmiesza absurdalną sowiecką propagandę i śmieje się z dziecin­nego gadania partyjnych przedstawicieli. Ale mimo to nie można powiedzieć, aby nie doceniał niebezpieczeństwa tego burzyciel­skiego ruchu.

Daily Express”


... istotna wartość książki p. Stanisława Mackiewicza za­wiera się w szczególnej wrażliwości na objawy konkretne, które autor chwyta w ich bezpośrednim ujęciu i nie rozprasza w dok­trynerskich formułach.

Tadeusz Grużewski „Express Poranny”


... można nie podzielać zapatrywań p. Mackiewicza, lecz każdy musi przyznać, że zna on do głębi Rosję i jest obdarzony darem obserwacji bardzo trafnej.

L'Echo de Varsovie”


... jego stosunek do bolszewickiej Rosji jest szczególnie ry­cerski i tak poprawny, że należy zalecić go wszystkim innym dziennikarzom.

Glasgow Evening News”


... pan Mackiewicz z temperamentem jurnego komsomolca zwalcza ten przesąd i piętnuje jego wierutną bajkę ...

... Czyż nie uderzyło ich to w oczy, że o prawdzie życia so­wieckiego piszą tylko konserwatyści czy monarchiści i to ze stemplem B.B. ...

Jan Urbach „Głos Poranny” (Łódź)


... Nie wpadajmy w defetystyczny pesymizm ani w narko­tyczny optymizm. Poznawajcie istotne cele ludzkości, jako też ich groźne wykoślawienia. Ku temu pierwszemu posłużą nam prace Wrońskiego, ku temu drugiemu - rozumna książka p. Mackiewicza.

Czesław Kozłowski „Gazeta Literacka” Kraków


... Znane wrażenia z Rosji sowieckiej wybitnego publicysty Stanisława Mackiewicza w jego głośnej książce Myśl w obcę­gach, lepiej niż opracowania dotychczasowe, bo bezpośredniej i zwłaszcza obiektywniej pozwoliły nam wniknąć w istotę nie­bezpieczeństwa od Wschodu.

Kazimierz Czachowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”


... Spostrzeżenia o płynności i nieustającej zmienności wa­runków życia społecznego i indywidualnego jest bodaj najcen­niejszą zdobyczą książki p. Mackiewicza. A.Ch. „Kurier Polski”

... Umysłowość p. Mackiewicza żywa, czujna, bystrą, ela­styczna ... Czyta się też te wspomnienia jednym tchem; a każda nowa stronica przynosi nowe zaciekawienie.

Adam Grzymała - Siedlecki „Kurier Warszawski”


... Wrażenia z kilkudniowej podróży, zdobyte dzięki śmia­łym inwestygacjom, przenikliwemu darowi obserwacji, znajo­mości Rosji przedwojennej oraz historii Rosji bolszewickiej, mają bez porównania więcej wartości od impresji Duhamela, Fabre - Luce, Berauda i tylu innych.

Maria Czapska „Kobieta Współczesna”


Autor niewątpliwie starał się być uczciwym i prawdomów­nym i nie ukrywa wcale swych silnych zasad monarchicznych i rzymskokatolickich.

Listener”


Jedną z najbardziej interesujących i najbardziej chętnie czy­tanych książek o Rosji, ostatnio wydanych - a lista książek traktujących o tym przedmiocie powiększa się stale ...

Istotną cechą Rosji dzisiejszej - zdaniem autora - jest stan rewolucyjnego naprężenia, w którym utrzymuje się stale cały kraj. Społeczeństwo jest tam „sprowadzone do stanu chronicznej histerii”. Wszystko jest w stanie płynnym, wszystko jest względne.

Liverpool Post”


Był (autor) tak „fair” wobec Sowietów, że podobno oskarżo­no go w jego Ojczyźnie o schlebianie bolszewizmowi. A prze­cież po przeczytaniu jego książki ...

Mantnose”


... Najciekawsze i najbardziej wartościowe w Myśli w obcę­gach jest to, co autor pisze o duchowej wiwisekcji, której ulega w Sowietach ludzka psychika i ludzki intelekt.

Meta” (tyg. ukraiński, Lwów)


Metaforyka tytułu od razu wprowadza w styl dziełka, obie­cując mowę obrazową - ale więcej zachęciłby może do lektury sam temat ostatniego pisemka p. Stanisława Mackiewicza.

Myśl Narodowa”


... Ta otwartość wyróżnia korzystnie jego książkę z potopu wydawnictw, pisanych w stylu „liberalnym”, z obłudnym po­chlipywaniem i obsmarkiwaniem się. Wileński monarchista nie ukrywa swojej bezwzględnej wrogości, nie ukrywa, że chodziło mu przede wszystkim o zbadanie zdolności obronnej społeczeń­stwa ZSRR.

Miesięcznik Literacki” (komunistyczny)


... jest to książka pełna szlachetnego niepokoju o to, czy to, co pisze, istotnie odpowiada prawdzie.

Nothern Whig”


... dlatego też książkę Mackiewicza uważamy za bogatą zdobycz literatury politycznej o Sowietach, może jedną z najcie­kawszych książek, które ukazały się na ten temat w literaturze europejskiej ...

Czesław Ołtarzewski „Polska Zbrojna”


... Książka iskrzy się wprost bystrymi spostrzeżeniami i uderzającymi ujęciami w dziedzinie obyczajowo - społecznej przede wszystkim.

Stanisław Stroński „Polonia” (Katowice)


... Nie brak w tej książce ani znamiennej dla Mackiewicza pasji, ani chaotycznego braku linii, ale jest żywe wyczucie rze­czywistości, barwność, szczerość i bezpośredniość ...

Czesław Ołtarzewski „Republika” (Łódź)


Literatura antybolszewicka to szereg wyzwisk i banalnych twierdzeń o wyuzdaniu płciowym, o wyzysku robotników przez komisarzy itd. Od tego szablonu odstępuje praca Stanisława Mackiewicza.

Trudno jednak w literaturze ostatnich czasów o bolszewizmie rosyjskim znaleźć tak twardych i dobitnych sądów o Rosji bolszewickiej, jak w książce St. Mackiewicza.

Władysław Studnicki „Słowo”


Pan Mackiewicz w przeciwieństwie do każdego innego pisa­rza, piszącego o bolszewickiej Rosji, nie tylko stara się o bez­stronność, aleją osiąga.

Spectator”


Wśród ostatnich tak licznych książek o Rosji najbardziej in­teresująca jest Myśl w obcęgach.

Truth”

Nowa książka o Rosji sowieckiej, o której piszemy, tym się różni od tamtych, że podchodzi do niej z psychologicznego punktu widzenie: jej autorowi chodzi o zobrazowanie skutku, jaki na rosyjskim narodzie wywarł ów eksperyment.

Faktem jest, że na żaden kwestionariusz, naszkicowany za granicami Rosji, nie da się łatwo odpowiedzieć. Rosja jest nie­wystarczająco statyczna, by z nią móc postępować tą metodą. Pan Mackiewicz mówi: „Jest to wielki kocioł, wrzący rewolucją”.

The Times”


... Pozwoli bowiem zorientować się, czy skrystalizowane tam pojęcia i idee nie występują przypadkiem już i u nas w for­mie na razie embrionalnej i gdzie się ukrywają. Felietony p. Mackiewicza, dalekie od takiej myśli, pisane szczerze i obiek­tywnie, dają doskonałe pole dla tych poszukiwań niebezpiecz­nych laseczników społecznych.

Bolesław Żarski „Wiadomości Literackie”


... Młody wileński poseł, piłsudczyk Mackiewicz, przed kil­koma miesiącami w swojej oryginalnej, wspaniale napisanej książce o Rosji, która się stała jedną z najwięcej mających po­wodzenie książek w polskiej literaturze powojennej, odmalował nam wzrastające niebezpieczeństwo państwa Sowietów dla Pol­ski i całej Europy, niebezpieczeństwo, wobec którego wszystkie inne troski na plan drugi stąpić muszą...

Imanuel Birnbaum „Vossische Zeitung”


Panie Mackiewicz! Należy pamiętać, że takich pierwszych spotkanych komsomolców i komsomełek mamy w Związku czte­ry miliony, a w czasie najbliższym będziemy ich mieli pięć mi­lionów.

Zwiazda” (komunistyczna, Mińsk Lit.)


... p. Mackiewicz dał nam do zrozumienia, że jest przede wszystkim artystą - artystą dla którego momentem decydują­cym jest jego własny temperament i cechująca każdego artystę niezaspokojona ciekawość!

Irena Zdanowiczowa „Życie Nowogródzkie”


Wśród tych licznych głosów prasy jest jednak jeden, który autorowi Myśli w obcęgach sprawił przyjemność największą. Jest głos białoruskiego poety Franciszka Olechnowicza, człowieka, który 7 lat siedział w obozie koncentracyjnym na wyspach Soło­wieckich. Człowiek ten pisze:

Przyznam się, że długo nie mogłem się zdecydować na przeczytanie książki p. Mackiewicza. Niedawno wróciłem ze ZSRR, wrażeń swych jeszcze nie zdążyłem wykorzystać literac­ko, obawiam się przeto, by cudze wrażenia nie weszły w kolizję z mymi własnymi, by fałszywe, jak przypuszczałem, oświetlenie życia »w państwie budującego się socjalizmu« nie zataiło świe­żości mych wspomnień, nie sugerowało mi cudzych myśli. Wreszcie zacząłem rozcinać kartki leżącej przede mną broszury i wszystkie 137 stronic przeczytałem... »jednym tchem«.

Spostrzeżenia, myśli i wrażenia zawarte w Myśli w obcęgach nie tylko nie kolidowały z mymi wspomnieniami, lecz przeciw­nie, żywiej je wskrzeszały, uwypuklały, dopełniały.

Nie przypuszczałem nigdy, by w tym kraju, gdzie prawda tak jest starannie przed okiem cudzoziemca ukrywana, dziennikarz polski przemierzający przestrzenie ZSRR w wygodnym ekspressie, zdołał poza wystawionymi mu na każdym kroku przed oczy »dostiżenjami«, ujrzeć sedno rzeczy. Zdolności obserwa­cyjne autora wprowadziły mnie w zdumienie”.

Stanisław z Jańcza Mackiewicz herbu Bożawola, pseudonim Cat

Podane powyżej uzupełniające dane „... z Jańcza... herbu” mają być wyróżnieniem tego właśnie Mackiewicza spośród ogromnej rzeszy Mackiewiczów, zamieszkałych dawniej i dzi­siaj na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, z których wielu bywało (także obecnie) redaktorami rozmaitych pism.

Stanisław Mackiewicz (Cat) - czyli kot, który chodzi wła­snymi drogami i nigdy nie wiadomo kędy - z opowieści Rudyarda Kiplinga - długoletni redaktor naczelny i wydawca konser­watywnego „Słowa” w Wilnie i autor Myśli w obcęgach oraz wielu innych książek i artykułów (nie tylko drukowanych w wi­leńskim „Słowie”), urodził się w Petersburgu 18 grudnia 1896 r. Ojcem jego był Antoni Mackiewicz - wilnianin, matką Maria z Pietraszkiewiczów - krakowianka z kręgu Młodej Polski. Dziadkowie: Mackiewicz i Pietraszkiewicz - obaj za działalność niepodległościową ukarani przez rosyjskich zaborców podobne mieli losy: Mackiewicz zmarł na Syberii, zesłany tam po roku 1863, Pietraszkiewiczowi, skazanemu na karę śmierci za udział w spisku Konarskiego zamieniono karę na dożywotnią służbę „w sołdatach”. Zesłano go na Kaukaz, gdzie wykazał się taką odwa­gą, że nie tylko został odznaczony, ale również amnestionowany - co mu pozwoliło na osiedlenie się w Krakowie i założenie tam rodziny. Dzieciństwo Stanisława, tak jak i jego rodzeństwa: Se­weryny (Orłosiowej) i Józefa, upłynęło na zaznajamianiu się z historią Polski przez nieustanne podróże pomiędzy Wilnem i Krakowem. Ta Jagiellońska „oś historii” odbiła się niewątpli­wie na poglądach Stanisława Mackiewicza. Dodatkową „lekcją” uniwersalizmu były bliskie kontakty Mackiewiczów z rodzinami dwóch sióstr (spośród czterech) ojca które wyszły za mąż za Litwinów aktywnych w walce o narodową tożsamość. W dysku­sjach przy „rodzinnym stole” kształtowały się talenty polemicz­ne zgromadzonej młodzieży.

Działalność dziennikarsko - niepodległościową zaczął Stani­sław Mackiewicz w Wilnie jeszcze w czasach gimnazjalnych, przed pierwszą wojną światową. W grupie młodzieży mistrzem był starszy o lat parę Mieczysław Niedziałkowski. W czasie wojny Mackiewicz rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim - co mu nie przeszkadzało w udzielać się w orga­nizacjach niepodległościowych, za co został aresztowany i osa­dzony w więzieniu - skąd dość szybko zbiegł.

Następnie znalazł się w Krakowie na Uniwersytecie Jagiel­lońskim, a w czasie wojny polsko - bolszewickiej w oddziale Je­rzego Dąmbrowskiego (13 Pułk Ułanów). W czasie urlopu w lutym 1920 roku wziął ślub w katedrze św. Jana w Warszawie z Wandą Krahelską.

W tym czasie: wojny i małżeństwa, współpracuje z pismami konserwatywnymi: krakowskim i poznańskim.

Wraca do Wilna, gdzie 1 sierpnia 1922 roku ukazuje się pod jego naczelną redakcją konserwatywno - monarchistyczny dzien­nik „Słowo”. Nie wypełnia mu to całkowicie czasu, bo udziela się także i w organizowaniu słynnego zjazdu w Nieświeżu (paź­dziernik 1926 r.) i posłuje na Sejm w latach 1928 - 1935.

W okresie poprzedzającym II wojnę światową ogłasza sze­reg artykułów alarmujących opinię publiczną brakami w uzbro­jeniu Polski - wobec grożącego jej niebezpieczeństwa. W rezultacie zostaje zesłany w kwietniu 1939 r. na kilka tygodni do Berezy Kartuskiej. Ciekawe, że wszyscy jego przeciwnicy - któ­rych swym ostrym piórem łatwo obrażał - ujmują się za nim, protestując przeciwko takim metodom ograniczania „wolności słowa”.

Ostatni numer „Słowa” ukazuje się 18 września 1939 r., gdy bolszewicy zajmowali Wilno. W tymże dniu Stanisław Mackie­wicz opuszcza swe ukochane miasto na zawsze - jadąc do Kow­na, a stamtąd do Paryża.

Pierwszą zimę II wojny spędza w Paryżu jako członek I Ra­dy Narodowej i wydawca tygodnika „Słowo” (21 I 1940 - 9 VI 1940). Po upadku Francji przedostaje się do Anglii. Tam, poza udzielaniem się w sprawach politycznych, przesiaduje godzina­mi w British Museum - pisząc książki: Historia Polski 1918 - 1939, Dostojewski, Klucz do Piłsudskiego, Lata nadziei. Będąc w opozycji do rządu Sikorskiego, za jego zbytnią uległość wobec Aliantów w rozmowach polsko - radzieckich, rozpoczyna w roku 1941 wydawanie broszur polemicznych. W latach 1946 - 1952 wydaje pismo pod znaczącym tytułem „Lwów i Wilno”. W roku 1952 wydaje książkę o Królu Stanisławie Auguście. Jest członkiem III Rady Narodowej, a w latach 1951 - 1954 wiceprezesem IV Rady Narodowej w Londynie.

7 czerwca 1954 roku zostaje powołany na premiera polskie­go rządu emigracyjnego (pozostaje nim, a także ministrem spraw zagranicznych do 21 VI 1955). W emigracyjnym plebiscycie „Wiadomości” w 1955 r. na najulubieńszego pisarza emigracji zajmuje pierwsze miejsce przed swym bratem Józefem Mackie­wiczem.

14 czerwca 1956 r. Stanisław Mackiewicz wraca do Polski. Ten tragiczny powrót, świadczący o klęsce toczonych przez nie­go walk o Polskę i jej kształt, kwituje słowami: chcą zademon­strować rodakom, że w niczym nie mogą i nie powinni liczyć na dotrzymanie umów przez aliantów.

Zaraz po jego przyjeździe wchodzimy do warszawskiej, ob­szernej restauracji - ludzie zgromadzeni przy stolikach wstają i biją brawo. Ale Mackiewicz wydaje Londyniszcze i w dużym stopniu traci swą popularność emigracyjnego premiera, ponie­waż, jak sam mówi: Polacy kochają Anglików.

Wraz z rodziną objeżdża „nową Polskę”, wygłasza odczyty, nawiązuje kontakty. Ten stan trwa krótko. W rezultacie wiąże się z „Paxem” i pisuje do pism paxowskich. Uważa, że siłą główną mogącą w Polsce przeciwstawić się sowieckiemu znie­woleniu jest Kościół, ale ważne jest też, by się uniezależnić eko­nomicznie od państwowego monopolu, a tę rolę w pewnym stopniu spełnia PAX.

Nie mieści się jednak w polskiej rzeczywistości, ciężko cho­ruje, zaczyna pisać pod pseudonimem do paryskiej „Kultury”. Jest jednym z inspiratorów i. sygnatariuszy „listu 34” (marzec 1964 rok). W listopadzie 1965 r. zostaje „ukarany” przez Sąd Dziennikarski przy Oddziale Warszawskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich skreśleniem z listy członków (podpisany: Rzecznik Dyscyplinarny O. Andrzejewska). Prawie jednocze­śnie, bo także w listopadzie 1965 r. wpływa oskarżenie przeciw­ko Stanisławowi Mackiewiczowi z Generalnej Prokuratury o przestępstwo z art. 23 § 1 dekretu z 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa.

W związku ze śmiercią oskarżonego sprawa ta zostaje umo­rzona. Po odzyskaniu niepodległości (w 1992 roku) - Stanisław Mackiewicz został zrehabilitowany.

W ostatnim okresie życia dotknął go również zakaz publika­cji prasowych. A jednak mimo dręczących go chorób i represji, w ciągu prawie dziesięciu lat pobytu w PRL napisał szereg ksią­żek, które zostały wydane, głównie w Insytytucie Wydawniczym PAX, a także w PIW i Czytelniku. Londyniszcze Warszawa 1957, Muchy chodzą po mózgu Kraków 1957, Zielone oczy War­szawa 1958, Był Bal Warszawa 1961, Polityka Becka Paryż 1964, Europa in flagranti Warszawa 1965, Herezje i prawdy Warszawa 1969. Już po śmierci wydano wybór pism opracowa­nych przez żonę i córki: Odeszli w zmierzch 1916 - 1966 War­szawa 1968, Kto mnie wołał, czego chciał Warszawa 1972. Po­nadto opublikowano jeszcze dwa wybory publicystyki: Kto mnie nie chciał? Sztokholm 1982 i Teksty Warszawa 1989. Ukazała się także ostatnia napisana za życia autora książka Dom Radzi­wiłłów Warszawa 1990. Prace te cieszyły się popularnością o czym świadczą liczne wznowienia i przedruki.

Stanisław Mackiewicz umiera 18 lutego 1966 r., pochowany został na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, wbrew swe­mu pragnieniu, by go pochowano w Wilnie przy grobach ojca i matki na cmentarzu Rossa.

W czasie pogrzebu żegnali go pięknymi przemówieniami: młodszy kolega z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Lech Beynar (Paweł Jasienica) i przyjaciel Mackiewicza, Aleksander Bocheński, autor Dziejów Głupoty w Polsce.

Aleksandra Niemczykowa



Przedmowa 3

Spełniam obowiązek wobec swoich pytań 6

Pięć pytań 8

Rewolucja w całej pełni. Kipiący kocioł 9

Wracam do swoich pytań 11

Co będzie w razie wojny? 12

Myśl w obcęgach 15

Piszę prawdę, jedynie prawdę, wyłącznie prawdę 22

Robotnik z ukończonym fakultetem historycznym 28

Czy można się odżywiać morfiną? 35

Liszeniec 43

Odpowiadam na drugie pytanie 49

Laudetur Iezus Christus 54

Kobieto, zdejm zasłonę! 60

Czczone zwłoki czy woskowa lalka? 65

Palimpcest 71

Terror 74

Przyszłość 76

Infekcja kupiecka 77

Infekcja ideowa 79

Pojedźcie do Bolszewii 80

Przypadkowa rozmowa w pociągu 81

Trzy przyczyny katastrofy. Cesarz 87

Inteligencja rosyjska 91

Une stupide aventure 93

Głosy Prasy Przedmowa do trzeciego wydania 94

Posłowie 101


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mackiewicz Stanisław (Cat) Klio szepcze swoje prawa
Mackiewicz Stanisław (Cat) Sprawa Polska jest funkcją stosunków niemiecko rosyjskich
Mackiewicz Stanisław (Cat) Myśl w obcęgach
Mackiewicz Stanisław (Cat) Sojusze egzotyczne
Mackiewicz CAT, Stanisław Myśl w obcęgach
Stanisław Cat Mackiewicz Tak czy nie
Stanisław Cat Mackiewicz Piłsudski
Stanisław Cat Mackiewicz Państwo czy Naród
Stanisław Cat Mackiewicz Sojusz z Anglią był sojuszem egzotycznym
Stanisław Cat Mackiewicz 1896 1966
Stanisław Cat Mackiewicz Wieniawa
Stanisław Cat Mackiewicz Władza silna i stała
Stanisław Cat Mackiewicz Fragmenty mej filozofii dziejowej
Stanisław Cat Mackiewicz 1953 Stanisław August
Stanisław Cat Mackiewicz Sojusz z Anglią był sojuszem egzotycznym

więcej podobnych podstron